Dickens Charles
Życie i przygody Nicholasa Nickleby
Tom II
ROZDZIAŁ XXXI
W KTÓRYM MOWA O PANU RALFIE NICKLEBY I NEWMANIE NOGGSIE ORAZ O PEWNEJ ROZSĄDNEJ ROZMOWIE, KTÓREJ DOBRE LUB ZŁE SKUTKI OKAŻĄ SIĘ W DALSZYM ROZWOJU AKCJI
Pan Ralf Nickleby siedział tego ranka zajęty swymi codziennymi sprawami, w błogiej nieświadomości, iż bratanek zdąża ku terenowi jego działania z pełną szybkością czterech dobrych koni i że dzielący ich dystans maleje z każdą chwilą. Mimo to nie potrafił odpędzić napastujących go od czasu do czasu wspomnień wczorajszej rozmowy z bratanicą. Gdy mijała taka chwila roztargnienia, pan Ralf pomrukiwał coś gderliwie i ze wzmożonym uporem zajmował się księgą rachunkową. Ale wbrew wszystkim wysiłkom myśli jego wciąż wracały na ten sam tor myląc mu rachunki i odrywając uwagę od liczb, nad którymi ślęczał. Odłożył wreszcie pióro i rozparł się w fotelu, jak gdyby chciał pofolgować natrętnemu prądowi i nie tamując jego biegu pozbyć się go w ten sposób.
— Nie należę do ludzi, których wzrusza widok ładnej twarzy — mruczał gniewnie. — Kryje się pod nią czaszka z wyszczerzonymi zębami, a tacy jak ja, którzy spoglądają pod powierzchnię i pod nią pracują, widzą raczej czaszkę niż jej delikatną powłokę. Cóż, lubię właściwie tę dziewczynę... a raczej lubiłbym ją, gdyby wychowano ją bez takich fumów i fochów. Mój dom stałby się jej domem, gdyby ten brat utonął albo gdyby go powiesili, a matka umarła. Życzę im tego z całego serca.
Mimo śmiertelnej nienawiści, jaką żywił do Nicholsa, i całej pogardy, z jaką myślał o biednej pani Nickleby, mimo całej podłości, z jaką dawniej i dzisiaj postępował z Kate, a z jaką potraktowałby ją znowu, gdyby leżało to w jego interesie — mimo to wszystko w duszy pana Ralfa było w tej chwili, choć dziwnym to się wydać musi, coś zgoła ludzkiego, a nawet tkliwego. Myślał, czym mógłby stać się jego dom, gdyby Kate w nim zamieszkała; sadzał ją na pustym krześle, spoglądał na nią, słuchał jej słów; odczuwał znowu na ramieniu lekkie dotknięcie jej drżącej dłoni; zdobił swe bogate pokoje licznymi dowodami kobiecej obecności i kobiecych starań. A potem wrócił do wygasłego kominka, do milczącego przepychu i w nagłym — choć zrodzonym z samolubnych rozważań — przebłysku Lepszych skłonności bogacz poczuł się samotnikiem pozbawionym rodziny i przyjaciół. Złoto na chwilę utraciło dlań swój blask, ujrzał bowiem nieprzebrane skarby serca, których nigdy nie będzie mógł kupić.
Niewiele, było potrzeba, by przepędzić tego rodzaju refleksje z myśli takiego człowieka. Kiedy pan Ralf z roztargnieniem spojrzał przez podwórze w okno drugiego' kantoru, nagle zdał sobie sprawę, iż ktoś go bacznie obserwuje. Był to Newman Noggs, który z czerwonym nosem przylepionym niemal do szyby udawał, że temperuje pióro zardzewiałym szczątkiem noża, lecz w istocie przyglądał się chlebodawcy z wyrazem głębokiego i dociekliwego skupienia.
Pan Ralf ocknął się z zadumy i jak zwykle przybrał postawę człowieka interesu; oblicze Newmana zniknęło i w tej samej chwili niepożądane myśli rzuciły się do ucieczki.
Po upływie paru minut zadzwonił, a gdy Newman Noggs zgłosił się na to wezwanie, pan Ralf podniósł ukradkiem wzrok ku jego twarzy, jakby obawiał się z niej wyczytać, że kancelista zna treść niedawnych rozmyślań chlebodawcy.
Ale twarz Newmana nic nie wyważała. Patrząc nań w momencie, gdy pan Ralf go obserwował, można by wyobrazić sobie, że jest to człowiek, który ma dwoje oczu szeroko otwartych, lecz nie spoglądających w żadnym określonym kierunku i nic nie widzących.
— Czego? — warknął pan Ralf.
— Ooo!... Myślałem, że pan dzwonił — powiedział Newman, którego oczy w jednej chwili zmieniły wyraz i spojrzały na pana Nickleby z błyskiem zrozumienia; rzuciwszy to lakoniczne zdanie, odwrócił się, by pokuśtykać w stronę drzwi.
— Czekaj! — krzyknął pan Ralf. Newman stanął bynajmniej nie stropiony.
— Dzwoniłem.
— Wiem o tym.
— Czemu, więc wychodzisz, jeśli wiesz?
— Myślałem, że pan po to dzwonił, żeby mi powiedzieć, że nie dzwonił — odparł Newman. — Często pan to robi.
— Jak śmiesz, mój panie, szpiegować, podglądać i gapić się na mnie? — spytał pan Ralf.
— Gapić się! Na pana! Cha, cha, cha! — roześmiał się Newman; było to jedyne wyjaśnienie, jakiego raczył udzielić.
— Strzeż się, mój panie — rzekł pan Ralf przeszywając go surowym wzrokiem. — Nie życzę sobie tutaj żadnych pijackich błazeństw. Widzisz tę paczkę?
— Spora — odparł Newman.
— Zanieś ją do City, do Crossa przy Broad Street i tam ją zostaw. Prędko! Słyszysz?
Newman niedbale skinął głową, by dać tym do zrozumienia, że słyszy, opuścił pokój i wrócił po chwili ze swym cylindrem. Kilkakrotnie bez powodzenia próbował umieścić paczkę (która mierzyła około dwu stóp kwadratowych) we wnętrzu owego cylindra, potem zaś wsunął ją pod pachę, bardzo starannie i dokładnie naciągnął rękawiczki bez palców, przez cały czas wpatrując się uparcie w chlebodawcę, włożył cylinder z tak wielką — udaną czy prawdziwą — pieczołowitością, jak gdyby był on nowiutki i wytworny, i udał się wreszcie w swoją drogę.
Z niezwyczajnym pośpiechem wykonał otrzymane polecenia, przy czym raz tylko wpadł na pół minutki do szynku, który rzec można, sam stanął mu na drodze, gdyż Newman wszedł doń jednymi drzwiami, wyszedł zaś drugimi. Kiedy jednak w powrotnej wędrówce dotarł już do Strandu, zaczął ociągać się z niepewną miną człowieka niezupełnie zdecydowanego, czy ma zatrzymać się, czy podążyć dalej. Po chwili wahania pierwszy z tych projektów wziął widać górę, bo Newman ruszył prosto ku miejscu, o którym zapewne myślał, i dwa razy nieśmiało — a raczej raz bardzo nerwowo — zastukał do drzwi panny La Creevy.
Otworzyła mu nieznajoma służąca, na której osobliwa powierzchowność gościa nie wywarła zapewne najkorzystniejszego wrażenia, spojrzawszy nań bowiem natychmiast przymknęła drzwi, zagradzając wąską szparę własną osobą i pytając, czego sobie przybysz życzy. Newman rzucił jedną tylko sylabę „Noggs", jak gdyby była ona kabalistycznym słowem, na którego dźwięk rygle ustępują i podwoje stają otworem, po czym zwinnie wcisnął się do wnętrza i znalazł się na progu saloniku panny La Creevy, nim zdumiona kobieta zdołała się temu sprzeciwić.
— Proszę, proszę! — odpowiedziała panna La Creevy na pukanie Newmana, który na to zaproszenie wszedł do pokoju.
— Mój Boże! — krzyknęła przerażona jego widokiem. Czego pan sobie życzy?
— Nie poznała mnie pani — powiedział Newman pochylając głowę. — Dziwne... Rozumiem, że nie poznaje mnie nikt z dawniejszych znajomych, lecz ci, którzy choćby raz zetknęli się ze mną teraz, nie zapominają mnie zazwyczaj.
Mówiąc to lekko potrząsnął głową, a potem spojrzał na swą nędzną odzież i kulawą nogę.
— Nie poznałam pana, słowo daję — powiedziała panna La Creevy wstając na powitanie gościa, który zrobił w jej kierunku parę kroków. — Wstyd mi, doprawdy, gdyż jest pan, panie Noggs, zacnym i dobrym człowiekiem. Niech pan siada i opowie mi o pannie Nickleby. Kochane biedactwo! Dawno jej nie widziałam.
— Jak to? — zdziwił się Newman.
— Prawdę mówiąc, wyjeżdżałam w odwiedziny, panie — Noggs, pierwszy raz od piętnastu lat wyjeżdżałam w odwiedziny — odparła panną La Creevy.
— To długi okres czasu — powiedział Newman smutno.
— Tak, bardzo długi okres czasu, jeśli obejrzeć się wstecz i przeliczyć lata, chociaż, chwała Bogu, samotne dni, tak czy inaczej, płyną jakoś spokojnie i szczęśliwie — mówiła miniaturzystka. — Mam brata, panie Noggs, jedynego krewnego, jaki mi pozostał, i przez cały ten czas nie widziałam go ani razu. Nie żebyśmy się kiedyś pokłócili... Nie... Ale on praktykował na farmie, na wsi się ożenił, a nowe uczucie i nowe warunki życia sprawiły, że zapomniał o mnie, biednej kobiecinie, co zresztą, widzi pan, jest zupełnie jasne i zrozumiałe. Proszę więc nie podejrzewać, że uskarżam się na to, bo przecie często mawiałam do siebie: „To zupełnie naturalne. Biedny, drogi John toruje sobie drogę w świecie, ma żonę, której może zwierzać troski i kłopoty, ma dzieci, które igrają u jego kolan. Niech więc Bóg błogosławi jego wraz z rodziną i pozwoli nam kiedyś spotkać się tam, gdzie nie rozłączymy się już nigdy". Ale co pan na to, panie Noggs — ciągnęła rozpogodziwszy się nagle i. klasnąwszy w dłonie — co pan na to, że ten sam brat zjeżdża pewnego dnia do Londynu i nie daje za wygraną, dopóki mnie nie odnajdzie! Co pan na to, że przychodzi tutaj, siada na tym oto krześle i płacze jak dziecko, bo jest tak bardzo szczęśliwy, że mnie wreszcie widzi! I co pan na to — upiera się, żeby. mnie zabrać ze sobą gdzieś daleko na wieś do własnego domu!... (i to do wspaniałego domu, panie Noggs, z wielkim ogrodem i nie wiem ilu tam polami, z usługującym do stołu służącym w liberii, z krowami i końmi, i świnkami i nie wiem doprawdy z czym jeszcze)... Zatrzymuje mnie tam na cały miesiąc i nalega, żebym została u niego do końca życia! Tak! Do końca życia! To samo mówiła jego żona i to samo mówiły dzieci. Jest ich czworo, a jedno, najstarszą dziewczynkę, ochrzcili... ochrzcili moim imieniem dobre osiem lat temu! Doprawdy, panie Noggs, nigdy nie byłam tak szczęśliwa! Jak długo żyję! Nigdy!
Poczciwina ukryła twarz w chustce i zaczęła głośno szlochać, bo po raz pierwszy mogła dać folgę sercu przepełnionemu wzruszeniem, które musiało przecie znaleźć jakieś ujście.
— Ach, wielkie nieba! — podjęła po chwili, ocierając oczy i z nerwowym pośpiechem pakując chustkę do kieszeni. — Pomyśli pan, panie Noggs, że jestem zupełnie niemądra! Ani słówka nie powinnam była mówić o tym wszystkim, lecz chciałam tylko wytłumaczyć, jak się to stało, że od tak dawna nie widziałam panny Nickleby.
— A widziała pani starszą damę?
— Czy ma pan na myśli panią Nickleby? — zapytała panna La Creevy. — Powiem zatem, panie Noggs, że jeżeli pan chce, by przychylnie na pana patrzyła, niech pan lepiej nie nazywa jej starszą damą, bo jak sądzę, wcale nie byłaby tym zachwycona. Tak! Wybrałam się tam przedwczoraj, ale pani Nickleby puszyła się z jakiegoś powodu i była tak tajemnicza i godna, że... że nic nie mogłam zrozumieć. Wobec tego, by powiedzieć panu całą prawdę, strzeliło mi do głowy wystąpić równie godnie i pożegnałem ją nader ozięble. Sądziłam, że powinna była zjawić się tu do tej pory, ale jakoś nie przyszła.
— A... a panna Nickleby?... — bąknął Newman.
— Otóż była tu dwukrotnie podczas mojej nieobecności — odrzekła panna La Creevy. — Ale obawiałam się, że nie życzy sobie może mych odwiedzin u tych wielkich ludzi na jakiejś tam ulicy, pomyślałam więc, że zaczekam parę dni, a jeżeli się nie zjawi, napiszę do niej.
— Ach! — zawołał Newman trzaskając palcami.
— Chciałabym wszakże usłyszeć od pana wszystkie nowiny — ciągnęła miniaturzystka. — Jakże się miewa stary, srogi potwór z Golden Square? Oczywiście dobrze. Takim ludziom zawsze dobrze. Nie mam zresztą na myśli stanu jego zdrowia, pytam tylko, co sobie poczyna i jak się zachowuje?
— Niech go diabli! — krzyknął zapytany i rzucił na podłogę swój ukochany cylinder. — Jak podły, fałszywy pies!
— Boże! — zawołała blednąc. — Przeraża mnie pan, panie Noggs!
— Wczoraj po południu obiłbym go po pysku, gdybym tylko mógł — mówił Newman kręcąc się niespokojnie i grożąc pięścią zawieszonemu nad kominkiem portretowi Canninga. — Bliski byłem tego. Musiałem chować ręce do kieszeni i z całej siły zaciskać pięści. Ale zrobię to kiedyś w tym jego małym pokoju od podwórka, wiem, że zrobię. Tak! Zrobiłbym to już dawno, gdybym się nie bał, że obrócę złe na jeszcze gorsze. Ale nim umrę, zamknę się z nim tam na dwa spusty i stłukę go na miazgę, słowo daję, stłukę!
— Zacznę krzyczeć, jeśli się pan nie uspokoi, panie Noggs — powiedziała panna La Creevy. — Jestem pewna, że nie zdołam się opanować.
— Mniejsza z tym! — wołał Newman miotając się po całym pokoju. — Nicholas przyjeżdża dzisiaj w nocy. Pisałem do niego. A stary nie domyśla się, że ja coś wiem. Nie domyśla się, że mnie to obchodzi. Przebiegły łajdak! Nie domyśla się niczego! Nie domyśla się! Nie domyśla! Mniejsza z tym! Pokrzyżuję mu szyki! Ja! Newman Noggs! Cha, cha, cha! Łotr!
Podniecając się coraz bardziej, szalał, rzucał się i wykonywał najosobliwsze ruchy, na jakie może się zdobyć ludzka istota. To wygrażał wiszącym na ścianach miniaturom, to znów, jak gdyby chciał podsycić swój gniew, zaciekle okładał się pięściami po głowie, dopóki zupełnie wyczerpany i bez tchu nie opadł wreszcie na krzesło.
— Ha! — powiedział podnosząc cylinder. — Dobrze mi to zrobiło. Czuję się lepiej i wszystko pani opowiem.
Sporo czasu zajęło mu uspokojenie panny La Creevy, wystraszonej niemal do utraty zmysłów osobliwym widowiskiem, kiedy jednak wróciła do równowagi, Newman wiernie przedstawił całą rozmowę Kate ze stryjem, a opowieść tę poprzedził wstępem, w którym opisał swe uprzednie podejrzenia oraz ich przyczyny. Na zakończenie wspomniał o podjętym ostatnio kroku, to jest o potajemnie wysłanym liście do Nicholasa.
Choć mała panna La Creevy nie objawiała swego oburzenia w sposób tak szczególny, jak czynił to jej gość, oburzenie owo było chyba niemniej szczere i gwałtowne. Gdyby przypadkiem pan Ralf Nickleby zjawił się w tej chwili, nie wiadomo doprawdy, czy w małej miniaturzystce nie znalazłby jeszcze niebezpieczniejszego przeciwnika niż w swoim kanceliście.
— Niech Bóg wybaczy mi te słowa — mówiła panna La Creevy kończąc w ten sposób swój wybuch oburzenia — ale czuję, że dźgnęłabym go tym z- wielką przyjemnością. Trzymany przez nią oręż wyglądał niezbyt groźnie, gdyż, prawdę mówiąc, był to tylko grafitowy ołówek. Spostrzegłszy swą omyłkę poczciwa portrecistka zmieniła ołówek na oprawny w masę perłową nożyk do owoców i chcąc dowieść, że gotowa jest na wszystko, dała nim w powietrze pchnięcie, które nie zadrasnęłoby skórki najmniejszego bocheneczka chleba.
— Jutro Kate nie będzie już tam, gdzie obecnie przebywa — powiedział Newman. — Jest w' tym pewna pociecha.
— Nie będzie jej tam! — zawołała panna La Creevy. Powinna była odejść stamtąd przed kilkoma tygodniami.
— Gdybyśmy tylko wiedzieli... — westchnął — ...lecz nie wiedzieliśmy. Nikt zresztą nie miał prawa interweniować prócz jej matki czy brata. Matka jest słabą, biedactwo, bardzo słaba, a kochany chłopak będzie tu dopiero dziś wieczorem.
— Wielki Boże! — zawołała panna La Creevy. — Gotów uczynić coś okropnego, panie Noggs, jeśli od razu powie mu pan wszystko.
Newman przestał zacierać ręce i przybrał wyraz powagi.
— Nie ulega wątpliwości — rozważała mała miniaturzystka — że jeśli wyzna mu pan całą prawdę bez zachowania środków ostrożności, to chłopak dopuści się wobec swego stryja czy któregoś z tych ludzi jakiegoś wariackiego czynu i sprowadzi na własną głowę okropne nieszczęście, a na nas wszystkich smutek i żałobę.
— Nie pomyślałem o tym — powiedział Newman, którego twarz poważniała coraz bardziej. — Przyszedłem do pani, żeby prosić o przyjęcie jego siostry, gdyby ją tu przyprowadził, ale...
— Ale to znacznie poważniejsza sprawa — przerwała panna La Creevy. — Tamtego z góry mógł pan być pewien, lecz nikt nie zdoła przewidzieć zakończenia tej historii, jeśli nie będzie pan bardzo przezorny i ostrożny.
— Cóż ja tu mogę poradzić? — zawołał biedak drapiąc się w głowę z wielce strapioną i zakłopotaną miną. — Jeżeli zagrozi, że ich wszystkich powystrzela, to będę musiał powiedzieć: „Racja! Dobrze im tak!"
Słysząc to panna La Creevy nie mogła powstrzymać okrzyku zgrozy i niezwłocznie poczęła domagać się od. swego gościa uroczystego przyrzeczenia, że dołoży wszelkich starań, by ułagodzić gniew Nicholasa, co też po krótkotrwałym oporze w końcu obiecał.
— Chłopak musi ochłonąć, nim zdoła cokolwiek przedsięwziąć — dowodziła. — To rzecz pierwszorzędnej wagi. Trzeba opowiedzieć mu wszystko dopiero późną nocą.
— Ale on przyjedzie do Londynu pomiędzy szóstą a siódmą wieczorem — odparł Newman. — Przecie nie będę przed nim nic ukrywać, jeśli mnie wprost zapyta.
— W takim razie musi pan wyjść z domu, panie Noggs — zdecydowała mała portrecistka. — Każe pan powiedzieć, że ma pilne sprawy do załatwienia i wróci dopiero o północy.
— Wtedy Nicholas przyjdzie prosto do pani — odrzekł Newman.
— I ja tak sądzę — zgodziła się panna La Creevy — ale nie zastanie mnie w domu, bo wnet po pańskim wyjściu udam się wprost do City, załagodzę sprawę z panią Nickleby i zabiorę ją do teatru, żeby Nicholas nie mógł się nawet dowiedzieć, gdzie jego siostra mieszka.
Podczas dalszych narad doszli do wniosku, że ta metoda postępowania jest najbezpieczniejsza i najlepsza ze wszystkich, do jakich można by się uciec. Postanowiono zatem w taki właśnie sposób pokierować biegiem spraw i Newman, wysłuchawszy niezliczonych dodatkowych rad i ostrzeżeń, pożegnał pannę La Creevy i pokuśtykał na Golden Square rozmyślając po drodze o przeróżnych prawdopodobnych i nieprawdopodobnych następstwach całej tej historii, które roiły mu się w mózgu na skutek odbytej przed chwilą rozmowy.
ROZDZIAŁ XXXII
W GŁÓWNEJ MIERZE POŚWIĘCONY PEWNEJ WAŻNEJ ROZMOWIE ORAZ PEWNEMU WAŻNEMU ZAJŚCIU, KTÓRE Z ROZMOWY TEJ WYNIKŁO
— Nareszcie Londyn! — zawołał Nioholas zrzucając płaszcz z ramion i budząc Smike'a z długiej drzemki. — Myślałem, że już nigdy nie dojedziemy!
— A jednak jechał pan dobrym kłusem — zauważył woźnica i niezbyt przychylnie spojrzał przez ramię na Nicholasa.
— Wiem, wiem! — odpowiedział młodzieniec. —Ale bardzo mi było pilno do kresu podróży i dlatego pewnie droga się dłużyła.
— No... Jeżeli się dłużyła, choć przez cały czas patrzył pan na zady takich szkap, to naprawdę musi być panu bardzo pilno — powiedział woźnica i rozpuściwszy bat śmignął po łydkach jakiegoś małego chłopca, chcąc zapewne w ten sposób dodać wagi swoim słowom.
Jechali teraz przez gwarne, ruchliwe, zatłoczone ulice Londynu, jaśniejące o tej porze podwójnymi rzędami wesoło płonących latarń; tu i ówdzie przykuwały wzrok jaskrawo oświetlone apteki, istny zaś potok światła tworzyła iluminacja wystaw, olśniewających nieprzebranym bogactwem i rozmaitością połyskujących klejnotów, wielobarwnych jedwabi i aksamitów, wyszukanych przysmaków i kosztownych, wspaniałych strojów. Tłum płynął i płynął nie kończącym się strumieniem, przechodnie potrącali się w ścisku i biegli przed siebie nie zwracając uwagi na otaczające ich skarby. Rozgwar i zamieszanie wzmagał jeszcze ustawiczny turkot pojazdów wszelkiego rodzaju i kształtu, które sunęły przez jezdnię ruchomą masą niby wody wezbranej rzeki.
Jakże ciekawe i osobliwe wrażenie sprawiały obrazy, które przesuwały się przed oczyma jadących i zmieniały nieustannie! Wystawy przepełnione wspaniałymi szatami i tkaninami, zwiezionymi ze wszystkich zakątków świata; stosy kuszących smakołyków, które miały pobudzać i zaostrzać stępiony apetyt i urozmaicać zbyt często powtarzane biesiady; wykute z polerowanego złota i srebra wazy, misy i puchary; strzelby, szable, pistolety i inne uznane i opatentowane narzędzia mordu; śruby i haki dla kalek, wyprawki dla noworodków, leki dla chorych, trumny dla zmarłych i cmentarze dla pogrzebionych — wszystko to mieszało się albo tłoczyło obok siebie wirując w jakimś szalonym tańcu i niby fantastyczne malowidło starego holenderskiego mistrza wciąż powtarzało beztroskim, ożywionym tłumom ten sam surowy morał.
W tłumie nie brakło również widoków, które nadawały przesuwającym się obrazom specyficzne znaczenie i smak. Łachmany obdartego śpiewaka ulicznego powiewały w tym samym jaskrawym świetle, w którego blasku lśniły. skarby złotnika. Blade, wynędzniałe twarze krążyły koło wystaw pełnych kuszącej żywności. Zgłodniałe oczy pochłaniały obfitość jadła, strzeżonego przez kruchą szklaną taflę, tworzącą dla nędzarzy mur nie do przebycia. Półnagie, drżące z zimna postacie stawały, by patrzeć na chińskie szale i sprowadzony z Indii złotogłów. U właściciela wielkiego składu trumien uroczyście obchodzono chrzciny, a spowite żałobnym kirem herby widniały na fasadzie wspaniałego pałacu, którego przebudowę powstrzymało ich zasłonięcie. Życie i śmierć szły ręka w rękę; bogactwo i nędza stały ramię w ramię; przesyt i głód jednako zbierały żniwo.
Ale był to Londyn, co do czego wyzbyła się wątpliwości nawet pewna stara dama z prowincji, która jeszcze na dwie mile przed Kingstonem wychyliła głowę z okna dyliżansu i wołała, iż woźnica zapomniał, że ona miała wysiąść w stolicy, którą na pewno już minął!
Nicholas zamówił dla siebie i Smike'a nocleg w gospodzie, do której zajechał dyliżans, i nie zwlekając ni chwili pospieszył do mieszkania Newmana Noggsa. nie mógł bowiem opanować rosnącego wciąż niepokoju.
Poddasze Newmana wyglądało przytulnie, o ile w ogóle mogło wyglądać przytulnie: na kominku huczał ogień, świeca jasno płonęła, podłoga była czysto zamieciona, a na stole ustawiono zimną kolację i napoje. Wszystko to świadczyło o serdecznej troskliwości i staraniach gospodarza, ale samego gospodarza nie było w domu.
— Czy nie wie pan, kiedy wróci pan Noggs? — spytał Nicholas stukając do drzwi sąsiada.
— Ach, to pan Johnson! — zawołał Crowl ukazując się we drzwiach. — Witam! Serdecznie witam! Doskonale pan wygląda! Nigdy bym nie przypuścił...
— Bardzo przepraszam — przerwał młodzieniec — ale chciałbym się dowiedzieć... Doprawdy, ogromnie się spieszę...
— Aha! Pan Noggs musi załatwić jakieś pilne sprawy swojego chlebodawcy i wróci zapewne dopiero około północy — odparł Crowl. — Mogę pana zapewnić, że wychodził z wielką niechęcią, ale nic nie mógł na to poradzić. Mówił jednak, by panowie rozgościli się jak u siebie w domu, dopóki nie wróci, ą ponadto, abym ja panów podejmował, co też uczynię ze szczerą ochotą.
Chcąc dowieść, że w swej szeroko pojętej gościnności gotów jest do najcięższych ofiar, pan Crawl przysunął krzesło do stołu i nałożywszy sobie kopiasty talerz mięsiwa zapraszał gości sąsiada, by szli za jego przykładem.
Strapiony i zawiedziony Nicholas nie mógł tknąć jedzenia, kiedy więc Smike zasiadł wygodnie za stołem, wyszedł (pomimo licznych protestów pana Crowla, który nie szczędził słów, choć przemawiał z pełnymi ustami) poleciwszy Smike'owi, by zatrzymał Newmana, gdyby ów powrócił pierwszy.
Nie zastawszy w domu panny La Creevy, do której, zgodnie z jej przewidywaniami, najpierw się udał, Nicholas wahał się przez chwilę, czy pójść do mieszkania matki, narażając ją tym na gniew pana Ralfa; doszedł jednak do wniosku, że gdyby nie istniały ważne powody nakazujące jego obecność w domu, przyjaciel nie wzywałby go do powrotu. Postanowił więc pójść mimo wszystko i szybko podążył ku wschodniej dzielnicy miasta.
Służąca powiedziała mu, że pani, Nickleby wróci dopiero po północy, nie wcześniej. Podała ponadto, że o ile jej wiadomo, panna Nickleby jest zdrowa, nie mieszka jednak w domu i bywa tu bardzo rzadko. Nie umiała objaśnić, gdzie można znaleźć pannę Nickleby, ale wiedziała na pewno, że nie u Madame Mantalini.
Ogarnięty jak najgorszymi przeczuciami Nicholas z bijącym sercem wrócił tam, gdzie zostawił Smike'a. Newmana nie zastał; było najzupełniej pewne, że nie wróci przed północą. Czy nie można by posłać po niego i sprowadzić choć na chwilę albo też napisać doń parę słów, na które udzieliłby ustnej odpowiedzi? Niestety, to niemożliwe. Newmana nie ma na Golden Square; prawdopodobnie wysłano go gdzieś w jakichś interesach.
Nicholas próbował czekać spokojnie, lecz wzburzenie i zdenerwowanie nie pozwalały mu usiedzieć na miejscu. Zdawało mu się, że gdy się czymś zajmie, przestanie marnować czas. Rozumiał, że to złudzenie, ale w żaden sposób nie mógł mu się oprzeć. Włożył więc cylinder i znów wybiegł na miasto.
Tym razem ruszył ku zachodniej dzielnicy i spiesznymi krokami przemierzał długie ulice. Dręczyły go tysiące obaw i złych przeczuć, których w żaden sposób nie mógł uspokoić. Wszedł do opustoszałego i cichego o tej porze Hyde Parku i maszerował coraz szybciej, jak gdyby uciekał od własnych myśli. Teraz jednak, gdy nic wokół nie rozpraszało jego uwagi, myśli owe oblegały go jeszcze natarczywiej, a najgorszą z nich była obawa, że zdarzyło się jakieś straszliwe nieszczęście, o którym nikt nie ma odwagi mu powiedzieć. Wciąż wracało to samo pytanie: co też się mogło stać? Krążył więc po alejkach, póki się nie zmęczył, lecz nie doszedł do żadnych wniosków i, prawdę rzekłszy, kiedy wychodził z parku, w myślach jego panował jeszcze większy zamęt niż w chwili, gdy tam wchodził.
Od świtu nic prawie nie jadł i nie pił, toteż był bardzo znużony i wyczerpany. Wracał do miejsca, z którego wyruszył i szedł ociężałym krokiem wzdłuż jednej z ulic pomiędzy Park Lane i Bond Street; mijając jakiś elegancki hotel zatrzymał się przed nim odruchowo.
„Drogo tu zapewne — pomyślał — ale miarka wina i biszkopty to niewielki zbytek, bez względu na to, gdzie się je zamawia. Czy ja wiem zresztą?"
Postąpił kilka kroków, żałośnie spojrzał na widniejący przed nim długi, szpaler gazowych latarń i pomyślał, że wiele trzeba czasu, by dotrzeć do końca tej perspektywy. Był w nastroju, w którym człowiek łatwo ulega pierwszemu impulsowi, a że coś pociągało go do owego hotelu — po części ciekawość, a po części osobliwa mieszanina uczuć, których nie umiał określić — zawrócił i wszedł do kawiarni..
Sala urządzona była z przepychem.. Wspaniałe tapety pokrywały ściany, ozdobione złoconymi gzymsami o wykwintnym rysunku. Bogaty dywan zaścielał podłogę, a dwa piękne lustra — jedno wiszące nad kominkiem, drugie umieszczone na przeciwnej ścianie i sięgające od sufitu do podłogi — wielokrotnie odbijały inne ozdoby potęgując ogólne wrażenie. Lożę przy kominku zajmowało dość hałaśliwe towarzystwo złożone z czterech dżentelmenów; prócz nich w kawiarni były tylko dwie osoby: dwóch samotnych starszych panów. Nicholas rzucił dokoła badawcze spojrzenie, jakim obcy przybysz obejmuje nieznane miejsce, a potem usiadł w sąsiedniej loży plecami do hałaśliwego towarzystwa i odkładając zamówienie miarki' francuskiego wina do chwili, gdy jeden ze starszych panów zakończy z kelnerem spór na temat jakiejś pozycji rachunku, wziął ze stołu gazetę i zaczął czytać.
Nie przeczytał jeszcze dwudziestu wierszy i, prawdę mówiąc, zapadł właśnie w drzemkę, gdy nagle ocknął się na dźwięk imienia swojej siostry. „Zdrowie małej Kate Nickleby!" — oto słowa, które wpadły mu w ucho. Zdumiony podniósł głowę i zobaczył w przeciwległym lustrze, że dwaj członkowie siedzącego za nim towarzystwa podnieśli się i stanęli przed kominkiem. „Któryś z nich musiał to powiedzieć" — pomyślał Nicholas. Czekał teraz, by usłyszeć coś więcej, a na twarzy jego pojawił się wyraz oburzenia, bo ton posłyszanych słów był bardzo daleki od szacunku, osobnik zaś, którego podejrzewał; o ich wypowiedzenie, wyglądał na ordynarnego pyszałka.
Nicholas widział w lustrze twarz owego jegomościa; był on zwrócony plecami do ognia i rozmawiał młodszym od siebie mężczyzną, który, w cylindrze na głowie, stał tyłem do reszty towarzystwa i poprawiał przed lustrem kołnierz koszuli. Mówili szeptem, lecz od czasu do.~. czasu wybuchali donośnym śmiechem. Nicholas nie mógł złowić uchem imienia siostry ani niczego, co w najmniejszym bodaj stopniu przypominałoby zasłyszane uprzednio słowa. :
Dwaj panowie wrócili wreszcie na swe miejsca; podano więcej wina i towarzystwo zabawiało się coraz głośniej, nie wspominając jednak o nikim ze znajomych Nicholasa, tak że zaczął on podejrzewać, że jego rozgorączkowana wyobraźnia stworzyła po prostu te niepokojące dźwięki albo też odmienne słowa zmieniła w imię, wokół którego krążyły wciąż jego myśli.
„Osobliwe, doprawdy — rozważał. — Gdyby brzmiało ono „Kate" lub „Kate Nickleby", nie dziwiłbym się 'tak bardzo, ale „zdrowie małej Kate Nickleby!"
Kelner przyniósł mu właśnie wino, Nicholas przerwał więc rozmyślania, duszkiem wychylił szklankę i znowu wziął gazetę. W tej chwili...
— Zdrowie małej Kate Nickleby! — zawołał ktoś tuż za jego plecami.
„Dobrze słyszałem — pomyślał Nicholas i gazeta wypadła mu z ręki. — Dobrze słyszałem i słusznie podejrzewałem tego właśnie jegomościa."
— Ponieważ zgłoszono uzasadniony. protest przeciwko wznoszeniu takiego toastu resztkami — mówił ten sam głos — poświęćmy jej pierwszy kielich z nowej flaszy. Zdrowie małej Kate Nickleby!
— Zdrowie małej Kate Nickleby! — powtórzyli trzej pozostali i wnet wszyscy odstawili opróżnione szklanki.
Dotknięty do żywego lekceważącym tonem, jakim wymawiano imię jego siostry, i to w publicznym miejscu, Nicholas zadrżał z gniewu, ale opanował się z wysiłkiem i nie odwrócił nawet głowy.
— Jędza! — ciągnął głos, który przemówił pierwszy. — Prawdziwa Nickleby, godna uczennica swego stryjaszka Ralfa. Dziewczyna przeciąga sprawę, żeby podbić cenę. Tak samo postępuje stary. Nic nie wydusisz z Ralfa, jeśli nie będziesz deptać mu po piętach; pieniądze stają się wtedy podwójnie pożądane, a warunki podwójnie ciężkie, bo tobie pilno, a jemu nie. Co za piekielny spryt!
— Co za piekielny spryt! — zabrzmiało echo dwu głosów.
Dwaj samotni starsi panowie wstali prawie równocześnie i zabierali się do wyjścia, a w Nicholasie serce zamarło wprost z obawy, że na skutek ich poruszeń straci choćby jedno słówko z interesującej go rozmowy. Ale rozmowa ta została na chwilę przerwana i dopiero po wyjściu starszych panów rozbrzmiała jeszcze swobodniej.
— Obawiam się — mówił młodszy dżentelmen — że ta Wititterly cierpi męki zazdrości i zamyka ją na klucz. Na honor, coś mi na to wygląda!
— Jeżeli pokłócą się i mała Nickleby wróci do mamy, to dobra nasza! — odezwał się pierwszy głos. Z tą starszą damą zrobię, co zechcę. Uwierzy we wszystko, co jej powiem.
— Jak Boga kocham, racja! — przyznał drugi. — Cha, cha, cha! Zabawna jejmość.
Śmiech ten podjęły dwa głosy, które zawsze rozbrzmiewały razem, i całe towarzystwo bawiło się przez pewien czas kosztem pani Nickleby. Nicholas płonął z gniewu, lecz panował nad sobą, czekając cierpliwie, czy usłyszy coś więcej.
Nie ma potrzeby powtarzać tu wszystkiego. Wystarczy wspomnieć, że gdy wino zaczęło krążyć, szybciej, usłyszał dość, by przeniknąć charakter i zamiary ludzi, których rozmowę podsłuchiwał, by poznać całe łotrostwo pana Ralfa oraz powody, dla których sam został wezwany do Londynu. Usłyszał nawet więcej. Dochodziły doń drwiny i ordynarne żarty na temat jej opacznie pojmowanego, a tak godnego zachowania. Słyszał, jak imię jej. wędruje z ust do ust, jak Kate jest wciąż przedmiotem obelżywych zakładów, rozwiązłych wypowiedzi i plugawych dowcipów.
Człowiek, który odezwał się pierwszy, kierował całą rozmową a raczej monopolizował ją. niemal, gdyż tylko od czasu do czasu ten czy ów z jego kompanów wtrącał jakąś uwagę. Do niego więc zwrócił się Nicholas, gdy na tyle opanował wzburzenie, że mógł wreszcie podejść do wesołego towarzystwa i dobyć głosu ze spieczonego, zaschniętego gardła.
— Sir — odezwał się — chciałbym zamienić z panem kilka słów.
— Ze mną? — zdziwił się sir Mulberry Hawk i zmierzył intruza pogardliwym spojrzeniem,
— Powiedziałem już, że z panem — odparł Nicholas z wysiłkiem, bo gniew dławił go za gardło.
— Tajemniczy nieznajomy, słowo daję! — zawołał baronet podnosząc do ust szklankę, i spoglądając na swych przyjaciół.
— Czy zechce pan oddalić się ze mną na parę minut, czy też odmawia pan? — zapytał młodzieniec stanowczo.
Sir Mulberry przerwał na chwilę picie i zażądał, żeby nieznajomy powiedział, o co mu chodzi, albo też odszedł od stolika.
Nicholas wyjął z kieszeni bilet wizytowy i rzucił go przed owego dżentelmena.
— Proszę! — powiedział. — Łatwo pan teraz zgadnie, o co mi idzie.
Baronet przeczytał nazwisko i na twarzy jego odbiło się zdziwienie, a nawet lekkie zakłopotanie. Wnet opanował się jednak, podsunął bilet siedzącemu obok lordowi Verisopht, dobył wykałaczkę ze stojącego na stole kieliszka i spokojnie zaczął dłubać w zębach.
— Pańskie nazwisko i adres? — zawołał Nicholas blednąc z niepohamowanej pasji.
— Nie zamierzam mówić tego panu —brzmiała odpowiedź.
— Jeżeli w towarzystwie panów znajduje się choć jeden dżentelmen, poda mi nazwisko i adres tego człowieka — rzekł młodzieniec, którego pobladłe wargi z trudem wypowiadały słowa.
Spojrzał na wszystkich po kolei, ale odpowiedziało mu głębokie milczenie.
— Jestem bratem młodej damy, która była przedmiotem rozmowy panów — ciągnął Nicholas. — Twierdzę, że ten osobnik jest kłamcą, i oskarżam go o tchórzostwo. Jeżeli ma on tutaj przyjaciela, niechże przyjaciel ów ratuje go od hańby i nie pozwoli taić nikczemnie nazwiska. To zresztą bezcelowe, bo i tak je poznam... nie odejdę stąd, póki nie poznam!...
Sir Mulberry spojrzał nań z pogardą i rzekł do kompanów:
— A niech sobie plecie. Nie zwykłem rozmawiać poważnie z młokosami takiego stanu, a przez wzgląd na jego śliczną siostrą nie rozbiję mu głowy, choćby nawet miał tu gadać do północy.
— Jesteś pan nikczemnym tchórzem i łotrem! — zawołał Nicholas. — I świat dowie się o tym. Już ja poznam pańskie nazwisko! Będę chodził za tobą, choćbyś nawet do samego rana wałęsał się po ulicach.
Sir Mulberry bezwładnie zacisnął dłoń na szyjce karafki i zdawało się przez chwilę, że ciśnie nią w głowę natręta, lecz zamiast to uczynić, napełnił swą szklankę i wybuchnął szyderczym śmiechem.
Nicholas usiadł przy sąsiednim stoliku, zawołał kelnera i uregulował rachunek.
— Czy zna pan nazwisko tego osobnika? — zapytał głośno i wskazał służącemu sir Mulberry'ego, który znowu się roześmiał, a dwa odzywające się zawsze razem głosy powtórzyły jego śmiech niby echo, lecz echo bardzo słabe.
— Tego dżentelmena, sir? — odparł kelner, który niewątpliwie zorientował się w sytuacji i przemawiał do Nicholasa tonem wyrażającym tak mało szacunku i tak wiele lekceważenia, na ile mógł sobie pozwolić w granicach bezpieczeństwa. — Me, nie znam.
— Hej, słuchaj no! — zawołał baronet za odchodzącym kelnerem. — A może znasz nazwisko tamtego osobnika?
— Nazwisko? Nie, sir.
— Znajdziesz je tutaj — powiedział sir Mulberry rzucając mu bilet wizytowy Nicholasa. — A kiedy je poznasz, napal tym papierem w kominku. Słyszysz?
Służący uśmiechnął się, spojrzał niepewnie na Nicholasa. i wybrnął z drażliwej sytuacji wetknąwszy bilet za lustro nad kominkiem; potem wycofał się z pokoju.
Nicholas skrzyżował ramiona i przygryzając wargi siedział z kamiennym spokojem, lecz całą postawą wyrażał, że jest zdecydowany spełnić swą groźbę i pójść za sir Mulberrym aż do drzwi jego domu. Tymczasem najmłodszy z kompanów zaczął coś perswadować przyjacielowi, a z tonu jego można był wnosić, że nie godzi się z tego rodzaju postępowaniem i namawia towarzysza, . by ustąpił wobec żądań Nicholasa. Ale sir Mulberry był niezupełnie trzeźwy i zaciął się w ponurym uporze, szybko więc przerwał wywody młodego niedołęgi, a potem, jak gdyby chciał uniknąć na przyszłość podobnej wymiany zdań, zdawał się domagać, żeby pozostawiono go samego. Tak czy owak, młody dżentelmen i dwaj jegomoście, którzy zawsze przemawiali razem, wstali niebawem i odeszli po krótkim pożegnaniu, zostawiając towarzysza sam na sam z jego przeciwnikiem.
Łatwo odgadnąć, iż człowiekowi w podobnym położeniu minuty dłużą się nieznośnie, a biegu ich wcale nie przyśpiesza jednostajne tykanie francuskiego zegara ani przenikliwy dźwięk wybijającego kwadranse dzwoneczka. Lecz Nicholas siedział wytrwale, w przeciwnym zaś końcu pokoju sir Mulberry Hawk oparłszy nogi na poduszce i niedbale zarzuciwszy na kolana chustkę do nosa rozpierał się na swym dawnym miejscu i z zimną krwią dopijał butelki francuskiego wina.
W takich pozach i w zupełnym milczeniu siedzieli dłużej niż godzinę, a Nicholas sądziłby pewnie, że przeszło trzy godziny, gdyby nie fakt, że dzwoneczek zegara tylko czterokrotnie zakłócił ciszę. Dwa czy trzy razy młodzieniec rozglądał się z gniewnym zniecierpliwieniem, ale sir Mulberry tkwił wciąż na miejscu, od czasu do czasu podnosił szklankę do ust i bezmyślnie wpatrywał się w ścianę, jak gdyby nie dostrzegał wcale, że prócz niego ktoś jeszcze znajduje się w kawiarni.
Wreszcie ziewnął, przeciągnął się i powstał. Spokojnie podszedł do lustra, przejrzał się i zaszczycił przeciwnika długim, pełnym wzgardy spojrzeniem. Nicholas odpowiedział mu pięknym za nadobne, a baronet wzruszył ramionami, zadzwonił i kazał kelnerowi podać sobie płaszcz.
Służący wykonał rozkaz i otworzył drzwi.
— Możesz odejść —powiedział sir Mulberry,
Służący wyszedł i dwaj wrogowie znowu zostali sami. Sir Mulberry pogwizdując niedbale przeszedł się parą razy tam i z powrotem, przystanął, by dopić napełnioną przed kilkoma minutami ostatnią szklankę wina, jeszcze raz przemierzył pokój, włożył cylinder, poprawił go przed lustrem, naciągnął rękawiczki i wreszcie wyszedł wolnym krokiem. Nicholas, w którym krew kipiała, pośpieszył za nim tak skwapliwie, że ledwie drzwi wahadłowe obróciły się na zawiasach za sir Mulberrym, już obydwaj stali obok siebie na ulicy.
Przed hotelem czekał kabriolet. Stangret odpiął fartuch pojazdu i skoczył, by przytrzymać konia przy pysku.
— Powie mi pan swoje nazwisko? — spytał Nicholas stłumionym głosem.
— Nie! — odpowiedział tamten, a poparłszy odmowę przekleństwem, powtórzył: — Nie!
— Jeśli ufasz pan nogom konia, to wnet przekonasz się o swej pomyłce — powiedział Nicholas. — Będę panu towarzyszył! Będę, na Boga, choćbym miał uczepić się stopnia!
— No, to dostaniesz pan batem! — warknął sir Mulberry. — Jesteś łotrem! — zawołał Nicholas.
— A ty chłopcem na posyłki! — rzucił sir Mulberry Hawk.
— Jestem synem ziemianina — odparł Nicholas — równym panu urodzeniem i wychowaniem, a wyższym, jak sądzę, pod każdym innym względem. Powtarzam raz jeszcze: panna Nickleby jest moją siostrą. Czy przyjmujesz pan odpowiedzialność za swe, niegodne mężczyzny, grubiaństwa? Tak czy nie?
— Wobec godnego siebie przeciwnika — tak; wobec ciebie — nie! — odpowiedział sir Mulberry ujmując lejce. — Z drogi, szczeniaku! Wiliamie, puszczaj klacz!
— Nie radzę! — zawołał Nicholas, skacząc za przeciwnikiem na stopień i chwytając lejce. — Nie radzę! Twój pan nie włada koniem! Nie odjedziesz, przysięgam, nie odjedziesz, dopóki nie powiesz mi, kim jesteś.
Stangret zawahał się, gdyż rasowa i ognista klacz szarpała tak, że ledwie mógł ją utrzymać.
— Puszczaj, mówiłem! — zagrzmiał jego pan. Służący usłuchał. Zwierzę cofnęło się i zaczęło wierzgać,
jak gdyby chciało rozbić pojazd na tysiączne szczątki, lecz Nicholas, niepomny niebezpieczeństwa i świadom jedynie swego szalonego gniewu, stał wciąż na stopniu i trzymał lejce. — Puścisz?!
— Powiesz, kim jesteś?
— Nie!
— Nie! Słowa padały szybciej niż zdołałby je wymówić najobrotniejszy język, a sir Mulberry, ująwszy krótko bat, zaczął smagać z wściekłością głowę i ramiona Nicholasa. Bat złamał się podczas walki. Młodzieniec pochwycił grubszy koniec kozicy i ciął nim w twarz przeciwnika od oka do wargi. Ujrzał otwartą ranę, uświadomił sobie, że klacz pomknęła szalonym cwałem, w oczach zatańczyły mu setki świateł i coś gwałtownie cisnęło nim o ziemię.
Był oszołomiony i słaby, lecz niezwłocznie, choć z trudem, dźwignął się na nogi, bo poderwały go wrzaski przechodniów, którzy pierzchali na wszystkie strony i wołali na innych, żeby uciekali z drogi. Zdał sobie sprawę, że mija go pędem potok ludzki, a gdy oprzytomniał i podniósł głowę, zobaczył kabriolet, mknący z przerażającą szybkością tuż przy chodniku. Usłyszał głośny krzyk, ciężki odgłos upadku,, brzęk tłuczonego szkła, a potem tłum skupił się w pewnej odległości i Nicholas nic już nie zobaczył ani nie usłyszał.
Ogólna uwaga została teraz skierowana na człowieka w kabriolecie, Nicholasem więc nikt się nie zajmował. Słusznie sądząc, że w tego rodzaju okolicznościach ściganie przeciwnika byłoby szaleństwem, młodzieniec skręcił w pierwszą przecznicę, chcąc poszukać najbliższego postoju dorożek. Po chwili stwierdził, że zatacza się jak pijany i po raz pierwszy zauważył strumień krwi, który; spływał mu po twarzy i piersiach.
ROZDZIAŁ XXXIII
KTÓRY OPISUJE, W JAKI SPOSÓB PAN RALF NICKLEBY SZYBKO I NIESPODZIEWANIE ZOSTAŁ UWOLNIONY OD WSZELKICH OBOWIĄZKÓW RODZINNYCH
Newman Noggs nie mógł opanować niepokoju i wrócił do domu znacznie wcześniej; niż zamierzał. Siedział teraz ze Smike'em przed kominkiem, bacznie nasłuchując -odgłosu kroków na -schodach i każdego, najsłabszego bodaj dźwięku, jaki rozlegał się w domu i mógł zapowiadać powrót Nicliolasa. Czas mijał; była już głęboka noc. Nicholas obiecał wrócić za godzinę, a jego opóźnienie zaczynało budzić w sercach dwu przyjaciół trwogę, o której aż nadto wyraźnie' świadczyły żałosne spojrzenia, jakie po każdym nowym zawodzie wymieniali w milczeniu.
Wreszcie usłyszeli zajeżdżającą przed dom dorożkę. Newman wybiegł, aby poświecić na schodach, kiedy zaś ujrzał Nicholasa, w stanie opisanym w końcu poprzedniego rozdziału, z trwogi i zdumienia stanął jak wryty.
— Nic się nie stało — powiedział Nicholas ciągnąc go gwałtem do pokoju. — Całemu nieszczęściu zaradzi miska wody. Nie stało się nic złego!
— Nie stało się nic złego! — powtórzył Newman, śpiesznie przesuwając dłońmi po plecach i ramionach Nicholasa, jak gdyby chciał sprawdzić, czy nie połamano mu kości. — Gdzie byłeś? Co robiłeś?
— Wiem wszystko — przerwał mu Nicholas. — Część usłyszałem, reszty się domyśliłem. Nim jednak zmyję choćby najmniejszą plamkę krwi, muszę od ciebie usłyszeć całą prawdę. Widzisz, że jestem spokojny. Powziąłem postanowienie. Możesz mówić swobodnie, drogi przyjacielu, bo nie ma już celu łagodzenie lub ukrywanie czegokolwiek. Nic już dziś nie pomoże panu Ralfowi Nickleby.
— Ubranie rozdarte w kilku miejscach, kulejesz. Coś ci na pewno dolega — mówił Newman. — Trzeba cię najprzód opatrzyć.
— Nie mam ran godnych opatrunku — odparł młodzieniec. — Jestem trochę obolały i zdrętwiały, ale to minie niebawem. Słuchaj! Gdybym nawet miał pogruchotane obie ręce i nogi, lecz zachował przy tym zdrowe zmysły, i wtedy również nie pozwoliłbym założyć sobie bandaży, póki nie powiedziałbyś tego, czego dowiedzieć się mam chyba prawo. Słuchaj! — ciągnął ściskając dłoń przyjaciela. — Wspominałeś mi niegdyś, że sam miałeś siostrę, która umarła, nim spadły na ciebie te wszystkie nieszczęścia. No, pomyśl o niej teraz i mów, mów, mój drogi!
— Tak, tak, powiem! — zawołał Newman. — Powiem ci całą prawdę.
Zaczął opowiadać, a Nicholas od czasu do czasu kiwał głową, jak gdyby potwierdzał znane mu już szczegóły, przez cały czas jednak siedział z wzrokiem utkwionym w ogień i nie obejrzał się ani razu.
Ukończywszy opowieść gospodarz zażądał stanowczo, aby jego młody przyjaciel ściągnął surdut i pozwolił należycie opatrzyć swe obrażenia, choćby nawet były one zupełnie nieszkodliwe. Nicholas wzbraniał się, lecz wreszcie ustąpił i w czasie gdy liczne i. wielkie sińce na jego ramionach i plecach nacierano octem z oliwą oraz innymi doskonałymi lekami, pozbieranymi przez Noggsa u rozmaitych sąsiadów, młodzian zdawał sprawę, w jakich okolicznościach zdobył te guzy. Słowa jego silnie widać działały na bujną wyobraźnię Newmana, kiedy bowiem Nicholas przystąpił do opisu najgwałtowniejszej sceny, opiekun jego zaczął trzeć tak mocno, że młodzieniec odczuwał dotkliwy ból, do którego wszakże nie przyznałby się za nic na świecie, gdyż widział jasno, jak na dłoni, że pielęgniarz zapomniał o swym prawdziwym pacjencie i operuje w tej chwili sir Mulberry'ego Hawka.
Kiedy skończyła się ta męka, uzgodniono, iż nazajutrz rano, gdy Nicholas będzie zajęty innymi sprawami, Newman przygotuje wszystko do niezwłocznej przeprowadzki pani Nickleby z jej dotychczasowego mieszkania, dokąd najpierw wyśle pannę La Creevy, która zaniesie owej damie niezwykłe nowiny. Potem Nicholas otulił się płaszczem Smike'a i poszedł wraz z nim do gospody, w której mieli nocować; skreśliwszy tam parę linijek do pana Ralfa (doręczenie tego listu miał powierzyć nazajutrz Newmanowi) udał się na tak bardzo potrzebny mu spoczynek.
Powiadają, że pijany może stoczyć się w przepaść, a odzyskawszy świadomość nie odczuwać żadnych poważniejszych dolegliwości. Stosuje się to zapewne i do obrażeń odniesionych w stanie podniecenia innego rodzaju, nazajutrz bowiem, kiedy zegar wybił siódmą, Nicholas zbudził się lekko wprawdzie obolały, lecz bez trudności wyskoczył z łóżka i wkrótce był tak rześki, jakby nie spotkało go nic złego.
Przede wszystkim zajrzał do pokoju Smike'a i powiedział chłopcu, że pan Noggs niedługo po niego wstąpi, a potem wyszedł na ulicę i zawoławszy dorożkę kazał woźnicy jechać do pani Wititterly pod adres uzyskany wczoraj od Newmana.
Kiedy przybyli na Cadogan Place, brakowało kwadransa do ósmej i Nicholas obawiał się, że cały dom może spać o tak wczesnej porze; niebawem jednak uspokoił go widok kobiety zajętej szorowaniem schodków ganku. Służąca owa skierowała go do Alfonsa o wątpliwym imieniu, który musiał wstać przed chwilą, bo miał zwichrzone włosy i rozgrzane, błyszczące policzki.
Ów młody dżentelmen poinformował Nicholasa, że panna Nickleby zażywa porannej przechadzki w pobliskim ogrodzie. Na pytanie, czy mógłby pójść tam i poprosić tę młodą damę, lokajczyk odpowiedział z pełną zwątpienia miną, że raczej nie, ale zachęcony jednoszylingową monetą znacznie pogodniej oświadczył, że raczej tak.
— Powiedz pannie Nickleby, że brat chce się z nią niezwłocznie widzieć — powiedział młodzieniec.
Metalowe guziki zniknęły z niezwyczajnym dla nich pośpiechem, a Nicholas zaczął spacerować po pokoju, wzburzony i rozgorączkowany, bo każda minuta zwłoki była dlań wprost nie do wytrzymania. Niebawem jednak usłyszał dobrze mu znane, lekkie kroki, a nim zdążył skoczyć na spotkanie Kate, siostra rzuciła mu się na szyją i wybuchnęła płaczem.
— Moja kochana, najmilsza — mówił ściskając dziewczynę— jakaś ty blada!
— Byłam tu bardzo nieszczęśliwa, braciszku! — szlochają biedna Kate. — Bardzo, bardzo nieszczęśliwa! Nie zostawiaj mnie tutaj, nie zostawiaj, bo mi serce pęknie!
— Nie zostawię cię, Kate — wybuchnął Nicholas, który tuląc siostrę do serca nie mógł opanować wzruszenia. — Nie zostawię cię nigdy i nigdzie! Ach, wierzaj, że chciałem jak najlepiej! Wierzaj, że przyczyną naszego rozstania była moja obawa, iż będąc przy tobie sprowadzę nowe nieszczęścia na twą biedną głowę. Wierzaj, że to rozstanie było dla mnie niemniej bolesnym przejściem niż dla ciebie, że jeśli postąpiłem niesłusznie, to bez mojej winy, że było to wynikiem nieznajomości życia i świata. Powiedz mi, że w to wszystko wierzysz?
— Po cóż miałabym mówić o tym, o czym obydwoje wiemy aż nadto dobrze — odparła siostra uspokajającym tonem. — Nicholasie, kochany Nicholasie, jak możesz
o tym wątpić?
— Świadomość tego, co przeszłaś, jest dla mnie bolesnym wyrzutem — mówił brat. — Jakże przykro mi widzieć cię tak zmienioną, choć zawsze tak samo dobrą i łagodną. Wielki Boże! — zawołał nagle podnosząc głos i zaciskając gniewnie pięści. — Gdy patrzę na ciebie, znowu krew się we mnie burzy! Musisz niezwłocznie opuścić ten dom. Nie spędziłabyś tutaj ubiegłej nocy, gdybym nie dowiedział się o wszystkim zbyt późno. Z kim mogę się rozmówić?
Ostatnie pytanie było Zupełnie na czasie, bo w tej właśnie chwili wszedł do pokoju pan Wititterly i Kate przedstawiła mu brata, który natychmiast wyłuszczył swój ostateczny i nieodwołalny zamiar.
— Pierwszy kwartał nie dobiegł jeszcze połowy — odrzekł pan Wititterly z powagą obrońcy słusznej sprawy. — Wobec tego...
— Wobec tego — przerwał Nicholas — trzeba zrezygnować z kwartalnego wynagrodzenia. Sądzę, że zechce pan wybaczyć ten niezwykły pośpiech, lecz. pewne okoliczności zmuszają mnie do niezwłocznego zabrania stąd siostry i nie mam ni chwili do stracenia. Po rzeczy jej; jeśli pan pozwoli, przyślę w ciągu dnia dzisiejszego.
Pan Wititterly skłonił się sztywno, lecz nie wyraził zastrzeżeń przeciw natychmiastowemu wyjazdowi damy do towarzystwa, co, prawdę rzekłszy, było mu raczej na rękę, ponieważ sir Tumley Snuffim wyraził był opinię, że obecność Kate nie wpływa dodatnio na stan zdrowia pani domu.
— Jeżeli zaś mowa o drobnej sumce należnego wynagrodzenia — powiedział pan Wititterly — to... — w tym miejscu przerwał mu gwałtowny atak kaszlu — ...to... będę ją dłużny pannie Nickleby.
Wypada tu wspomnieć, że pan Wititterly przywykł do różnych drobnych długów, z których spłatą bynajmniej się nie kwapił. Każdy z nas ma swe miłe słabostki, a tak właśnie wyglądała słabostka pana Wititterly.
— Jak pan sobie życzy — powiedział Nicholas i przeprosiwszy jeszcze raz za tak nagłe rozstanie, śpiesznie powiódł Kate do dorożki i kazał woźnicy jak najszybciej
jechać do City.
Zgodnie z tym poleceniem pojechali do City z całą szybkością, na jaką zdobyć się może dorożka, a ponieważ tak się złożyło, że konie mieszkały przy Whitechapel i tam jadały śniadanie, o ile je w ogóle jadały, podróż odbyliszybciej, niż można się było spodziewać.
Nicholas wysłał Kate na górę, sam zaś zaczekał parę minut, obawiając się, że jego niespodziewane przybycie może przerazić matkę, a gdy grunt został przygotowany, syn powitał panią Nickleby z należnym jej szacunkiem i czułością. Newman nie próżnował dotychczas, przed domem bowiem stał niewielki wózek, na który ładowano już rzeczy.
Ale pani Nickleby nie należała do osób, które można nagle o czymś zawiadomić, albo raczej, które mogą pojąć szybko coś szczególnie drażliwego lub ważnego. Jakkolwiek więc mała panna La Creevy przygotowywała ją już przez okrągłą godzinę, obecnie zaś zarówno Nicholas, jak i jego siostra zasypywali matkę najbardziej przejrzystymi wyjaśnieniami, zacna dama była wciąż w stanie oszołomienia oraz zdumienia i w żaden sposób nie można jej było wytłumaczyć, dlaczego trzeba działać z tak niezwykłym pośpiechem.
— Czemu, mój kochany Nicholasie, nie zapytasz stryja,
o co mu właściwie chodziło? — pytała pani Nickleby. — Ależ, droga mamo! — odparł Nicholas. — Minął już czas rozmów. Można podjąć tylko jeden jedyny krok, to jest odepchnąć stryja z całym wstrętem i pogardą, na jakie zasługuje. Po , przejrzeniu jego niecnych machinacji twój własny honor i dobre imię nakazują, żebyś ani przez jedną godzinę dłużej nie korzystała ż jego łask i uprzejmości, nawet z tego przytułku w gołych ścianach.
— Tak, tak, doprawdy — mówiła pani Nickleby płacząc gorzko — to brutal; to potwór, a te ściany są istotnie bardzo gołe i na domiar złego wymagają malowania. A ten sufit kazałam właśnie wybielić za całe osiemnaście pensów! Cóż to za smutne wydarzenie, bo przecież pieniądze poszły po prostu do kieszeni twojego stryja. Nigdy nie uwierzyłabym w coś podobnego, nigdy!
— Ani ja, ani nikt na świecie — powiedział Nicholas.
— Boże Wszechmogący! — zawołała pani Nickleby. — Pomyśleć tylko, że to właśnie sir Mulberry Hawk musiał okazać się takim rozpustnym łotrem, jak twierdzi panna La Creevy, i to właśnie wówczas, kiedy ja gratulowałam sobie codziennie, że nasza kochana Kate ma takiego konkurenta, i wciąż myślałam, jakby to było dobrze dla nas wszystkich, gdyby on wszedł do rodziny i użył swych wpływów, żeby zapewnić ci, kochany Nicholasie, jakąś dobrze płatną rządową posadę. Wiem, że przy dworze są bardzo dobre posady, bo znajomy jednej z naszych znajomych (panny Cropley z Exeter, pamiętasz ją chyba, moja kochana Kate) miał takie właśnie stanowisko i wiem na pewno, że głównym jego obowiązkiem było noszenie jedwabnych pończoch i staroświeckiej peruki z harbajtlem, zupełnie podobnym do czarnego futerału na zegarek.
I pomyśleć tylko, że wszystko musiało się tak skończyć! Ach, Boże, Boże! To chyba dość, żeby umrzeć!
Takimi pełnymi bólu słowami i żałosnym płaczem pani Nickleby dawała wyraz przepełniającej ją goryczy.
Ponieważ Nicholas i jego siostra musieli doglądać w tej chwili ładowania nielicznych mebli, panna La Creevy zajęła się pocieszaniem zbolałej matrony i tłumaczyła jej nader łagodnie, że powinna zdobyć się na wysiłek i odzyskać pogodę ducha.
— Ach, pozwolę sobie zauważyć, panno La Creevy — odparła pani Nickleby z rozdrażnieniem zupełnie zrozumiałym w tak przykrych okolicznościach — że bardzo łatwo mówić komuś, aby odzyskał pogodę ducha. Gdyby jednak miała pani ostatnio tyle co ja okazji do odzyskiwania pogody ducha... A zresztą — ciągnęła zacna dama, zmieniając nagle temat rozważań — proszę pomyśleć o panu Pyke i panu Pluck, dwu najdoskonalszych pod słońcem, dżentelmenach. Cóż mam im powiedzieć? Cóż mogę im powiedzieć? Widzi pani, jeżeli powiem im: „Mówiono mi, iż przyjaciel panów, sir Mulberry Hawk, jest skończonym łajdakiem", to oni mnie wyśmieją.
— Ręczę, mamo, że nie będą nas więcej wyśmiewać — przerwał Nicholas zbliżając się do dam.. — Chodźmy! Dorożka czeka przed domem. Do poniedziałku przynajmniej wracamy na dawne mieszkanie.
— Gdzie przygotowane jest wszystko, nie wyłączając serdecznego powitania — dodała panna La Creevy. — Czas już, żebym zeszła z panią na dół.
Nie tak łatwo było jednak wyprowadzić panią Nickleby, która najprzód uparła się pójść na górę i sprawdzić, czy nic nie pozostawiono, później zaś pójść na dół i sprawdzić, czy wszystko zabrano; kiedy sadowiono ją wreszcie w dorożce, miała wizję zapomnianego na kuchennej płycie dzbanka do kawy, kiedy zaś zamykano ją w owym pojeździe, z rozpaczą przypomniała sobie o zielonym parasolu stojącym za jakimiś niewiadomymi drzwiami. W końcu doprowadzony do ostateczności Nicholas kazał woźnicy ruszać, a skutkiem niespodziewanego i gwałtownego szarpnięcia pani Nickleby zgubiła w słomie szylinga, które to szczęśliwe wydarzenie ograniczyło zainteresowania zacnej damy do wnętrza pojazdu i nie pozwoliło jej przypominać sobie o innych rzeczach, aż do chwili, gdy było już na to za późno.
Nicholas dopilnował załadowania całego bagażu, odprawił służącą, starannie zamknął na klucz drzwi domu, a potem wskoczył do odkrytej dorożki i pojechał na małą uliczkę w pobliżu Golden Square, przy której wyznaczył Noggsowi spotkanie. Wszystko zaś uczynił tak szybko, że około pół do dziesiątej był już na umówionym miejscu.
— Oto list do Ralfa, a oto klucz — powiedział przyjacielowi. — Kiedy przyjdziesz do mnie dziś wieczorem, ani słówka o wydarzeniach ubiegłej nocy. Zła nowina wędruje szybko; i tak dowiedzą się jej dość wcześnie. Nie słyszałeś, czy poważnie ranny?
Newman potrząsnął głową.
— Postaram się niezwłocznie to zbadać — rzekł Nicholas.
— Lepiej odpocząłbyś trochę — powiedział Newman. — Masz gorączkę i jesteś chory.
Młodzieniec lekceważąco machnął ręką i ukrywając ból, który odczuwał teraz, gdy minęło podniecenie, spiesznie pożegnał się z Noggsem i odszedł.
Newman oddalony był zaledwie o trzy minuty od Golden Square, lecz w ciągu tych trzech minut co najmniej dwadzieścia razy wyjmował list ze swego cylindra i wkładał go tam z powrotem. Podziwiał najprzód jego wierzch, potem spód, potem wszystkie boki, a wreszcie adres i pieczęć. Następnie niósł go przez chwilę w wyciągniętej ręce, jak gdyby pragnął objąć całość jednym, pełnym uwielbienia spojrzeniem, a później, zachwycony swą misją, radośnie zacierał dłonie.
Gdy znalazł się w swej klitce, powiesił cylinder na kołku, położył list i klucz na pulpicie i niecierpliwie oczekiwał przybycia pana Ralfa Nickleby. Po kilku minutach rozległo się na schodach tak dobrze znane skrzypienie butów i wnet zadźwięczał dzwonek.
— Przyszła poczta?
— Nie.
— Nie ma innych listów?
— Jeden.
Newman spojrzał badawczo na chlebodawcę i położył kopertę na Jego biurku.
— A to co takiego? — spytał pan Ralf biorąc klucz do ręki.
— Jakiś chłopiec przyniósł z listem przed niespełna kwadransem.
Pan Ralf rzucił okiem na adres, rozdarł kopertę i przeczytał co następuje:
Poznałem cię wreszcie! Żadne gorzkie wyrzuty, jakimi mógłbym cię obsypać, nie pomieszczą w sobie tysięcznej części hańby i wstydu, jaki wiadomość ta musi wzbudzić nawet w twoim sercu. Wdowa po twoim bracie i jej osierocone dziecko odtrącają przytułek pod twoim dachem, ciebie zaś wypierają się z obrzydzeniem i pogardą.
Rodzina wyrzeka się ciebie, gdyż jedyną jej hańbą są więzy krwi, które każą jej nosić to samo co ty nazwisko. Jesteś starym, bliskim grobu człowiekiem; pozostawiam cię więc w spokoju. Niech wszystkie wspomnienia niecnego żywota żrą twe obłudne serce i rzucą cień na twoje śmiertelne łoże.
Pan Ralf dwukrotnie przeczytał ów list, a potem zmarszczywszy czoło zadumał się głęboko. Kartka papieru wysunęła się z jego drżącej dłoni i spadła na podłogę, lecz pan Ralf zaciskał palce, jak gdyby trzymał ją jeszcze.
Nagle zerwał się z fotela, podniósł list, zmiął go i wepchnął do kieszeni, a potem zwrócił się z wściekłością w stronę Newmana Noggsa, chcąc go zapewne spytać, czemu się nie wynosi. Ale Newman, stojąc sztywno tyłem do chlebodawcy, wodził poczerniałym ogryzkiem starego, spisanego pióra po cyfrach przylepionej do ściany tablicy procentów i wydawał się całkowicie obojętny na wszystko, co się wokół działo.
ROZDZIAŁ XXXIV
W KTÓRYM PANA RALFA NICKLEBY ODWIEDZAJĄ OSOBY DOBRZE JUŻ CZYTELNIKOWI ZNANE
— Diabelnie długo kazałeś mi pan dzwonić w ten przeklęty, stary, pęknięty garnek. Przecież na każdy taki dźwięk zdrowy chłop może dostać konwulsji, jak Boga kocham! A niech to diabli! — mówił pan Mantalini do Newmana Noggsa, wycierając buty o słomiankę pana Ralfa Nickleby.
— Słyszałem tylko jeden dzwonek — odparł Newman.
— Jesteś pan wobec tego straszliwie i haniebnie głuchy — rzekł pan Mantalini. — Głuchy jak piekielny pień.
Wcisnął się już na korytarz i zmierzał w stronę gabinetu pana Ralfa, lecz Newman zastąpił drogę bezceremonialnemu klientowi i tłumacząc, że pan Nickleby nie lubi, by mu przeszkadzano, zapytał, czy sprawa jest istotnie pilna.
— Tak, to piekielnie niezwykła sprawa — powiedział pan Mantalini. — Chodzi o przetopienie paru świstków, brudnego papieru na świecącą, brzęczącą i dźwięczącą piekielną monetę.
Newman wydał znaczący pomruk i przyjąwszy podaną przez pana Mantalini kartę wizytową pokuśtykał do gabinetu chlebodawcy. Kiedy wsunął głowę przez uchylone drzwi, zobaczył, że pan Ralf siedzi wciąż w tej samej pełnej zadumy pozie, którą przyjął po otrzymaniu listu bratanka, i że zapewne znowu czyta ów list, trzyma bowiem w ręku rozłożoną ćwiartkę papieru. Lecz widok ten trwał krótko, bo lichwiarz szybko odwrócił się i zapytał o przyczynę wtargnięcia.
Nim Newman zdążył ją wyjaśnić, przyczyna sama wkroczyła do pokoju i nad wyraz wylewnie ściskając szorstkie dłonie gospodarza poczęła zapewniać, że nigdy w życiu nie widziała jeszcze, by wyglądał tak doskonale.
— Pańska piekielna twarz kwitnie po prostu — mówił pan Mantalini i siadając bez zaproszenia, poprawił czuprynę i faworyty. — Jak Boga kocham!... Wygląda pan młodzieńczo i promiennie.
— Jesteśmy sami — odparł gospodarz zgryźliwie. — Czego pan chce ode mnie?
— Dobre sobie! — roześmiał się szeroko pan Mantalini. — Czego chcę? Cha, cha, cha! Dobre sobie, doprawdy! Czego ja chcę? Cha, cha, cha! Niech to diabli!
— Czego pan chce, człowieku?- —. zapytał pan Ralf sucho.
— Przeklętego dyskonta — odparł z uśmiechem pan Mantalini i filuternie potrząsnął głową.
— Trudno dziś o pieniądze — rzekł pan Ralf.
— Pewnie, że diablo trudno, inaczej by mi ich nie brakowało — przerwał gość.
— Czasy są ciężkie i nie wiadomo właściwie, komu można ufać — ciągnął lichwiarz. — Nie chcę w tej chwili robić interesów... szczerze mówiąc, nie chcę... Ponieważ jednak jest pan moim dawnym znajomym... Ile pan ma weksli?
— Dwa — odparł Mantalini.
— Jaka suma?
— Diabelnie drobna... Siedemdziesiąt pięć.
— A terminy?
— Dwa i cztery miesiące.
— Załatwię do dla pana... uważa pan, tylko dla pana, bo wielu innym bym odmówił... Za... dwadzieścia pięć funtów — dodał pan Ralf z namysłem.
— A niech to diabli! — zawołał klient, któremu na tak korzystną propozycję twarz bardzo się wydłużyła.
— O co chodzi? I tak pozostanie panu pięćdziesiąt — odparł pan Ralf. — Ileż chciałby pan dostać? Zobaczę jeszcze nazwiska.
— Piekielnie pan twardy, Nickleby — próbował opierać się pan Mantalini.
— Zobaczę jeszcze nazwiska — powtórzył lichwiarz sięgając niecierpliwie po weksle. — No, nie są zupełnie pewne, ale dość bezpieczne. Czy zgadza się pan na warunki i bierze pieniądze? Mnie wcale na tym nie zależy. Wolałbym, żeby się pan nie zgodził.
— Do diabła, Nickleby, czy nie możesz pan... — zaczął klient.
— Nie! — przerwał pan Ralf. — Nie mogę. Bierze pan pieniądze, i to zaraz? Nie zgadzam się na zwłokę ani na chodzenie do City i udawanie, że pertraktuje pan z kimś innym, kto nie istnieje i nigdy nie istniał. Robimy interes albo nie robimy.
W tej chwili pan Ralf odsunął jakieś papiery i niby niechcący brzęknął niedbale kasetką na pieniądze. Było to zbyt wiele dla pana Mantalini, który zdecydował się w chwili, gdy dźwięk ów dobiegł jego uszu, wobec czego gospodarz wyliczył gotówkę na stół.
Zaledwie to uczynił i nim klient schował wszystkie monety, rozległ się dźwięk dzwonka i Newman wprowadził do gabinetu nie kogo innego, tylko samą Madame Mantalini. Na jej widok pan Mantalini bardzo się zmieszał i z niezwykłą szybkością zagarnął do kieszeni resztę pieniędzy.
— Ach, ty tutaj! — powiedziała Madame kiwając głową.
— Tak, moje życie, tak duszko, jestem tutaj — odparł małżonek upuszczając na kolana zabłąkany suweren i bawiąc się nim jak kot myszką. — Jestem tutaj, radości mej duszy, jestem w miejscu, gdzie pieniążki leżą po prostu na ziemi, i zbieram właśnie przeklęte złoto i srebro.
— Wstyd mi za ciebie — powiedziała Madame Mantalini z oburzeniem
— Wstyd ci?... Za mnie, moja najmilsza? — zdumiał się małżonek — Kochanie wie doskonale, ze mówi diabelnie słodkie słówka, lecz zarazem i przeklęte bzdury. Kochanie wie, że nie wstyd jej za swego słodkiego chłopczyka.
Bez względu na to, jaki splot wydarzeń doprowadził do takich skutków, widać było jasno, że „słodki chłopczyk" przecenił tym razem uczucia swojej pani, gdyż Madame Mantalini odpowiedziała mu tylko pogardliwym spojrzeniem i zwracając się do pana Ralfa poprosiła, by zechciał wybaczyć najście, które, jak się wyraziła, „należy przypisać jedynie fatalnemu sprawowaniu się i karygodnym wybrykom pana Mantalini".
— Moim, o słodyczy ananasowego solni?
— Tak, twoim — odrzekła małżonka. — Nie pozwolę dłużej na coś podobnego. Nie zgodzę się, by wybryki i marnotrawstwo jakiegokolwiek mężczyzny doprowadzały mnie do ruiny. Wzywam pana Nickleby na świadka mojej decyzji, zamierzam bowiem zastosować wobec ciebie pewne środki.
— Bardzo panią proszę, by nie wzywała mnie na świadka czegokolwiek — rzekł pan Ralf. — Ustalcie państwo wszystko między sobą... Tak między sobą...
— Muszę jednak prosić — powiedziała Madame Mantalini — by zechciał pan wysłuchać moich słów, kiedy będę zawiadamiać męża o tym, co jest moim nieodwołalnym postanowieniem. Nieodwołalnym postanowieniem, mój panie! — powtórzyła, przeszywając małżonka gniewnym spojrzeniem.
— Czemu ona nazywa mnie „panem"?... — zawołał Mantalini. — Mnie, który kocha ją z tak szatańskim ogniem... ona, która spowiła mnie, splotem swych czarów niby czysty, anielski grzechotnik?... Cóż to za cios dla moich uczuć! Do jak piekielnego przywiedzie mnie ona stanu?
— Nie mów nic o swoich uczuciach, mój panie, jeżeli nie szanujesz moich — ucięła Madame siadając i odwracając się tyłem do męża.
— Ja nie szanuję twoich uczuć, duszko? — wykrzyknął pan Mantalini.
— Nie —odparła małżonka.
I nadal, pomimo licznych zabiegów pana Mantalini, Madame Mantalini wciąż powtarzała „nie", i to z tak oczywistym i upartym gniewem, że pan Mantalini po prostu zbaraniał.
— Jego wybryki, panie Nickleby — mówiła zwracając się do pana Ralfa, który z rękoma splecionymi za plecami rozsiadł się w fotelu i spoglądał na miłą parę z uśmiechem najwyższej i niepohamowanej wzgardy — jego wybryki przechodzą wszelkie granice.
— Nigdy bym tego nie przypuszczał — odrzekł sarkastycznie lichwiarz.
— A jednak, zapewniam pana, panie Nickleby, że tak jest istotnie — mówiła pani Mantalini. Takie już moje szczęście! Żyję wśród ustawicznych obaw i ustawicznych trudności. Ale nie to jest najgorsze — ciągnęła ocierając oczy. — Dzisiaj rano zabrał z mojego biurka pewne wartościowe papiery, a uczynił to nie pytając mnie o pozwolenie.
Pan Mantalini jęknął słabo i zapiął kieszeń.
— Od czasu naszych ostatnich niepowodzeń — podjęła Madame — jestem zmuszona płacić pannie Knag poważne sumy za prowadzenie przedsiębiorstwa pod jej firmą i nie mogę pozwolić sobie na tolerowanie marnotrawstwa pana Mantalini. Ponieważ nie miałam wątpliwości, panie Nickleby, że przyjdzie on prosto tutaj, by zamienić na gotowiznę papiery, o których wspomniałam, gdy nieraz pan nam już pomagał w interesach tego rodzaju, pragnę zaznajomić pana z decyzją, do której powzięcia zmusiło mnie zachowanie męża.
Pan Mantalini raz jeszcze jęknął za kapeluszem małżonki i wsadziwszy suwerena w jedno oko mrugnął do pana Ralfa drugim, kiedy zaś zręcznie wykonał ową sztuczkę, wrzucił monetę do kieszeni i znowu jęknął z jeszcze większą skruchą.
— Postanowiłam zatem — ciągnęła Madame Mantalini, podczas gdy twarz pana Ralfa zaczęła zdradzać objawy zniecierpliwienia — postanowiłam go spensjonować.
— Co postanowiłaś, kochanie? — spytał małżonek, który, jak się zdaje, nie zrozumiał ostatniego słowa.
— Wyznaczyć mu stałą pensję — podjęła Madame Mantalini spoglądając na pana Ralfa i przezornie unikając wzroku męża, którego rozliczne wdzięki mogłyby zachwiać stałością jej postanowienia. — I twierdzę, że jeżeli na swe ubranie i drobne wydatki dostanie sto dwadzieścia funtów rocznie, będzie się mógł uważać za wybrańca losu.
Pan Mantalini nader taktownie czekał, by usłyszeć proponowaną sumę, kiedy jednak zabrzmiała w jego uszach, rzucił na podłogę cylinder i laskę i wyciągnąwszy z kieszeni chustkę do nosa, dał wyraz rozpaczy żałosnym zawodzeniem.
— Niechże to diabli! — zawołał wreszcie i wystawiając nerwy małżonki na ciężką próbę zerwał się nagłe z krzesła i równie nagle padł na nie z powrotem, — Ach, nie! To szatański, straszny sen! To nie rzeczywistość! Me!
Uspokoiwszy się tymi słowy, zamknął oczy i spokojnie czekał chwili przebudzenia.
— Bardzo rozumne postanowienie — rzekł pan Ralf z ironicznym uśmiechem — jeżeli oczywiście małżonek wytrwa, w co zresztą nie śmiem wątpić.
— Niechże to diabli! — wykrzyknął Mantalini otwierając oczy na dźwięk głosu gospodarza. — To straszna rzeczywistość! Moje kochanie siedzi tu przede mną. Oto wdzięczny zarys jej postaci. Tak! Nic nie da się z nim porównać. Me ma mowy o pomyłce! Dwie hrabiny w ogóle nie miały zarysu, a zarys bogatej wdowy był bardzo lichym zarysem. Czemuż moje kochanie jest tak straszliwie piękne, że nawet teraz nie mogę się na nią gniewać?
— Sam doprowadziłeś do tego, Alfredzie — powiedziała Madame Mantalini tonem wymówki, lecz wymówki znacznie już łagodniejszej.
— Jestem piekielnym nędznikiem! — zawołał pan Mantalini tłukąc się w głowę. — Zamienię na półpensówki całego suwerena, napełnię nimi kieszenie i utopię się w Tamizie. Ale nawet wówczas nie będę się na nią gniewał
i miejską pocztą za dwa pensy wyślę jej kartkę, w której napiszę, gdzie znaleźć można mojego trupa. Ona będzie śliczną wdową, ja będę trupem. Kilka pięknych kobiet popłacze, ona będzie się piekielnie śmiała.
— Alfredzie, ty okrutna, okrutna istoto! — jęknęła Madame szlochając na samą myśl o tym potwornym obrazie.
— Ona mnie nazywa okrutnym! Mnie! Mnie, który przez nią zostanie mokrym, ociekającym, diablo paskudnym trupem! — krzyknął pan Mantalini.
— Wiesz przecie, że samo słuchanie takich rzeczy po prostu łamie mi serce — skarżyła się Madame Mantalini.
— Czy mogę żyć, skoro ona mi nie ufa? — wołał małżonek. — Czy po to łamałem serce na niezliczoną ilość małych kawałeczków i wszystkie, jedne po drugich, dawałem tej samej małej, piekielnej, czarodziejskiej uwodzicielce? Czy mogę żyć, skoro ona mnie podejrzewa? Niechże to diabli! Nie mogę! Nie mogę!
— Spytaj pana Nickleby, czy wymieniona przeze mnie suma nie jest wystarczająca — tłumaczyła Madame.
— Nie chcę żadnej sumy — odparł niepocieszony małżonek. — Nie będzie mi potrzeba przeklętej pensji. Zostanę przecież trupem.
Wobec powtórzenia przez pana Mantalini jego okrutnej groźby, Madame Mantalini załamała ręce i zaczęła błagać o interwencję pana Ralfa Nickleby; po wielu zaś łzach i słowach oraz po kilkakrotnych usiłowaniach pana Mantalini, by dotrzeć do drzwi i w ten sposób przygotować się do niezwłocznego samobójstwa, z trudem namówiono wreszcie owego dżentelmena do złożenia obietnicy, iż nie zostanie trupem. Osiągnąwszy tak wielki sukces, Madame podjęła dyskusję nad sprawą pensji, co uczynił również i pan Mantalini, który skorzystał z okazji, by stwierdzić, iż z niepospolitym zadowoleniem może odżywiać się chlebem i wodą oraz chodzić odziany w łachmany, nie zdoła jednak znieść ciężaru życia, gdy przedmiot jego szczerej i bezinteresownej miłości odmówi mu zaufania. Wywołało to nowe łzy Madame Mantalini, której oczy tak niedawno zaczęły otwierać się nieco na rozmaite sprawki małżonka, lecz otworzyły się bardzo nieznacznie i łatwo było przymknąć je znowu. W rezultacie Madame Mantalini nie odstąpiła wprawdzie od sprawy pensji, lecz odłożyła ją do dalszego rozważenia, a pan Ralf widział zupełnie jasno, że Mantalini zyskał dalszy okres łatwego życia i na pewien przynajmniej czas odsunął swą klęskę i upadek.
„Nadejdą one, nadejdą niebawem — myślał lichwiarz. — Miłość szybko mija... hm... że też ja mówię o takich głupstwach... Chociaż miłość, której korzenie tkwią jedynie w uwielbieniu ozdobionej faworytami gęby, takiej, jak tego oto pawiana, winna trwać najdłużej, bierze bowiem początek w wielkim zaślepieniu, a karmi się próżnością.
Tymczasem zaś ci szaleńcy znoszą ziarno do mojego młyna, niechaj więc żyją sobie szczęśliwie, a im dłużej, tym lepiej".
Te miłe uwagi nasunęły się panu Nickleby, gdy przedmioty jego rozważań zaczęły się niewinnie pieścić i czulić, co, ich zdaniem, miało ujść niepostrzeżenie.
— No, mój drogi — powiedziała Madame Mantalini — pożegnajmy się, jeżeli nie masz nic więcej do powiedzenia panu Nickleby, bo na pewno zajęliśmy już zbyt wiele jego cennego czasu.
Pan Mantalini odpowiedział, najpierw dając Madame Mantalini kilka lekkich szczutków w nos, następnie zaś już ludzką mową oznajmił, że nie ma nic więcej do powiedzenia.
— Ale! Niechże to diabli! Mam, mam! — dodał niemal w tej samej chwili i zaciągnął gospodarza w kąt pokoju. — Coś się przecie zdarzyło pańskiemu przyjacielowi sir Mulberry'emu! Taka diabelnie osobliwa, niezwykła historia, jak nigdy, co?
— O czyni pan mówi? — zapytał pan Ralf.
— Nie wie pan? A niechże to diabli! — zdziwił się pan Mantalini.
— Czytałem w gazecie, że wczoraj wieczorem wypadł z kabrioletu, poważnie się zranił i że życiu jego zagraża pewne niebezpieczeństwo — odparł lichwiarz z niezmąconym spokojem. — Wypadek nie jest cudownym zdarzeniem, zwłaszcza jeśli ktoś wiedzie hulaszczy żywot i powozi po pijatyce.
— Fiu-fiu! — gwizdnąć pan Mantalini. długo i przeciągle. — To nie wie pan, jak tam było naprawdę?
— Nie, jeśli było inaczej, niż mówiłem, to nie wiem — odparł pan Ralf i obojętnie wzruszył ramionami, chcąc zapewne dać do zrozumienia, że temat ów nie interesuje go bliżej.
— Niechże to diabli! Zadziwiasz mnie pan! — zawołał pan Mantalini.
Pan Ralf znowu wzruszył ramionami, jak gdyby uważał, że niezbyt trudno zadziwić pana Mantalini, i spojrzał tęsknym wzrokiem na twarz Newmana Noggsa, która kilka razy ukazywała się za dwiema szybkami w drzwiach pokoju. Do obowiązków Newmana należało bowiem, między innymi, udawanie podczas odwiedzin osób mało ważnych, że zdawało mu się, jakoby wzywał go dzwonek, by wyprowadził już owych gości. Miało to im delikatnie przypominać, że pora zakończyć wizytę.
— Nie wie pan — ciągnął pan Mantalini chwytając gospodarza za guzik — że to wcale nie wypadek, lecz diabelna, szaleńcza, mordercza napaść pańskiego bratanka?
— Co takiego?! — wybuchnął pan Ralf śmiertelnie blednąc i zaciskając pięści.
— Do diabła, Nickleby, jesteś pan równie groźnym tygrysem jak twój bratanek — powiedział zaniepokojony tymi objawami informator.
— Prędzej! — krzyknął pan Nickleby. — Mów pan, co masz do powiedzenia. Co to za historia? Skąd pan ją znasz? Gadaj! — warczał. — Słyszysz pan?
— Jak Boga kocham, Nickleby — mówił pan Mantalini cofając się w kierunku żony — ależ z pana piekielnie wściekły stary szatan! Gotów pan wystraszyć moje życie, moją duszkę i doprowadzić ją do utraty jej słodkich rozkosznych zmysłów. Jak można wpadać od razu w tak płomienną, wariacką pasję, jakiej nigdy jeszcze nie widziałem? A niechże to diabli!
— Eee... — odparł pan Ralf zmuszając się do uśmiechu. — To tylko taki sposób bycia.
— Diablo niemiły sposób bycia; sposób bycia z prywatnego domu wariatów — powiedział pan Mantalini podnosząc z podłogi swoją laskę.
Pan Ralf znowu zmusił się do uśmiechu i jeszcze raz zapytał, od kogo pochodzą te wiadomości.
— Od Pyke'a — brzmiała odpowiedź. — Jaki to uroczy, miły, elegancki chłop! Diablo przyjemny, pierwsza klasa!
— I cóż on mówił? — spytał lichwiarz marszcząc brwi.
— Mówił, że było tak. Pański bratanek spotkał sir Mulberry'ego w kawiarni, napastował go tam jak wściekły, piekielny szaleniec, poszedł za nim do jego bryki, przysięgał, że pojedzie z nim do domu, choćby miał wsiąść na konia albo uczepić się końskiego ogona, rozbił mu gębę, która w normalnym stanie jest diabelnie urodziwą gębą, przestraszył kobyłę, wywrócił sir Mulberry'ego i siebie i...
— Zabił się! — dokończył pan Ralf i oczy mu rozbłysły. — Nie. żyje, prawda?
Gość zaprzeczył ruchem głowy.
— Eee! — powiedział pan Ralf i z niesmakiem odwrócił wzrok. — W takim razie nic się nie stało. Czekaj
pan! — dodał spoglądając znowu na pana Mantalini. — Może chociaż złamał rękę lub nogę, wybił sobie łopatkę, nadwerężył kark albo pogruchotał parę żeber? Uchronił głowę dla kata, ale zdobył jakąś bolesną i przewlekłą dolegliwość, co? Musiał pan chyba słyszeć przynajmniej coś takiego.
— Nie — odparł Mantalini i znowu pokręcił głową. — Jeżeli nie rozbił się na tak drobniutkie kawałeczki, że wiatr rozdmuchał je po świecie, to nie był ranny, bo poszedł sobie spokojnie i lekko, jak... jak... jak wszyscy diabli! — dokończył z braku odpowiedniego porównania.
— Aa... — powiedział gospodarz z lekkim wahaniem — ...a co było przyczyną kłótni?
— Piekielny z pana spryciarz! — odparł pan Mantalini pełnym podziwu tonem. — Przebiegły, cudaczny, najdoskonalszy stary lis! A niech to diabli! Udawać teraz, że nie wie pan, iż przyczyną była pańska błękitnooka bratanica, najliczniejsza, najpiękniejsza, najsłodsza...
— Alfredzie! — przerwała Madame Mantalini.
— Ona zawsze ma rację — powiedział pan Mantalini pojednawczo — jeżeli więc mówi, że czas na nas, to czas i w tej chwili idziemy. A kiedy ona idzie po ulicy ze swym najmilszym tulipanikiem, kobiety muszą mówić z zazdrością, że ma piekielnie urodziwego mężusia, a mężczyźni muszą mówić ze złością, że on ma piekielnie urodziwą żonusię. A wszyscy będą mieli rację, tak, i nikt nie będzie się mylił, klnę się na mą duszę! A niechże to diabli!
Dodając wiele innych niemniej głębokich i związanych z przedmiotem rozmowy uwag, pan Mantalini przesłał całusa panu Ralfowi, podał ramię małżonce i nader uroczyście wyprowadził ją z pokoju.
— Tak, tak! — mruknął lichwiarz, opadając na swój' fotel. — Ten czart jest znowu na wolności i na każdym kroku krzyżuje moje plany. Po to się chyba urodził. Zapowiedział mi, że wcześniej czy później nadejdzie dzień porachunku między nami. Postaram się uczynić zeń prawdziwego proroka, gdyż dzień ów musi nadejść niebawem.
— Czy jest pan w domu? — zapytał Newmana zaglądając nagle do pokoju.
— Nie —odrzekł pan Ralf bez wahania.
Newman cofnął się, lecz po chwali znowu wetknął głowę w szparę drzwi:
— Czy stanowczo nie ma pana w domu?
— Czego ten idiota tu chce? — zawołał lichwiarz ze złością.
— Czeka niemal od chwili, gdy przyszło tamtych dwoje, mógł więc był słyszeć pański głos — odparł Newman zacierając dłonie
— Eto czeka? — spytał pan Ralf w najwyższym stopniu zirytowany zarówno wiadomością, jak i wyzywającym tonem kancelisty.
Odpowiedź była zbędna, gdyż niespodziewanie zjawiła się strona trzecia — osobnik, o którym Newman mówił. Jegomość ów skierował na pana Ralfa jedno oko (miał bowiem tylko jedno), złożył kilka bardzo zamaszystych ukłonów i usadowił się na fotelu z dłońmi złożonymi na kolanach, a nogawice jego przykrótkich czarnych spodni zostały podciągnięte tak wysoko, że wyglądały spod nich prawie całe cholewy butów à la Wellington.
— A to niespodzianka! — powiedział pan Ralf spoglądając na gościa z uśmiechem i bacznie go obserwując. — Od razu powinienem poznać pańską twarz, panie Squeers.
— Ach! — odparł szanowny pedagog. — Poznałby ją pan łatwiej, gdyby nie było na niej wypisane wszystko, przez co ostatnio przeszedłem. Mój dobry człowieku — zwrócił się do Newmana — zdejm no ze stołka w kantorze tego chłopczyka, co tam siedzi, i powiedz mu, żeby przyszedł tutaj, dobrze? Oooo!... Chłopczyk zdjął się już sam. Mój syn, proszę pana, Wackford młodszy. Co myśli pan o nim jako o przykładzie odżywiania w Dotheboys Hall, hę? Czy nie wygląda na to, że lada chwila pęknie na nim ubranie, puszczą szwy i odlecą guziki? To jest ciało! — wołał obracając chłopcem i ku wielkiemu niezadowoleniu swego syna i dziedzica sprawdzając pulchność jego ciała przy pomocy szczypania i naciskania. — Ta sprężystość! Ta jędrność! Co pan chce, trudno to nawet chwycić w dwa palce!
Bez względu na swą znakomitą kondycję młody pan Squeers z całą pewnością nie posiadał aż tak nadzwyczajnej jędrności ciała, kiedy bowiem ojciec ilustrując swą końcową uwagę zacisnął dwa palce, chłopiec wrzasnął przeraźliwie i zaczął pocierać bolące miejsce, w najbardziej naturalny sposób.
— No — powiedział zbity nieco z tropu Squeers — teraz uchwyciłem go jakoś! Ale to tylko dlatego, że wcześnie jedliśmy dzisiaj śniadanie, a biedak nie dostał jeszcze obiadu. Po kolacji jednak nie zdoła pan przyciąć we drzwiach ani kawałeczka jego skóry. Proszę tylko spojrzeć na te łzy! —ciągnął z triumfującą miną, gdy młody Wackford ocierał oczy rękawem kubraka. — Czysta oliwa, co?
— Doprawdy, synek wygląda znakomicie — przyznał pan Ralf, który dla jakichś własnych celów pragnął widocznie zjednać pedagoga. — A jakże się miewa pani Squeers i jak pańskie zdrowie?
— Pani Squeers, proszę pana — odparł właściciel Dotheboys Hall — jest tym, czym była zawsze; matką dla chłopców, a dla wszystkich, którzy ją znają, błogosławieństwem, pociechą i radością. Jeden z naszych uczniów napchał się flakami, jak to oni zawsze robią, i zachorował, a potem zrobił mu się w zeszłym tygodniu wrzód. Trzeba było widzieć, jak operowała go zwyczajnym scyzorykiem! Wielki Boże! — westchnął i pokiwał głową.— Jakimż odpowiedzialnym członkiem społeczeństwa jest ta kobieta!
Pan Squeers pozwolił sobie na trwające pół minuty pełne zadumy spojrzenie, jak gdyby wzmianka o doskonałościach małżonki powiodła jego myśli wprost do spokojnej wioski Dotheboys pod Greta Bridge w Yorkshire, a następnie zerknął na pana Ralfa i zdawał się oczekiwać, że teraz on z kolei coś powie.
— Czy zupełnie przyszedł pan już do siebie po napaści tego łotra? — spytał gospodarz.
— Dopiero co wyzdrowiałem. Teraz czują się już lepiej — odrzekł Squeers. — Byłem jednym straszliwym sińcem stąd dotąd, proszę pana — dodał dotykając najprzód swych włosów, a potem nosów obuwia. — Ocet i gruby papier, ocet i gruby papier, od rana do nocy. Sądzę, że od początku do końca kuracji zużyto dla mnie jakie pół ryzy grubego papieru. Kiedy jak Łazarz leżałem w kuchni, owinięty na wszystkie strony, pomyślałby pan, że jestem paczką bolesnych jęków zawiniętą w gruby papier. Czy głośno jęczałem, Wackfordzie, czy też jęczałem cicho? — zwrócił się z pytaniem do syna.
— Głośno — odpowiedział Wackford.
— Czy chłopcy byli zmartwieni, że widzą mnie w tak opłakanym stanie, Wackfordzie, czy też byli zadowoleni? — dopytywał dalej z przejęciem.
— Zado...
— Co takiego?! — przerwał ojciec odwracając się gwałtownie.
— Zmartwieni — odpowiedział synalek.
— Aha! — rzekł Squeers, wprawnie targając go za ucho. — No to wyjmij ręce z kieszeni, nie jąkaj się, kiedy cię o coś pytają i w ogóle nie hałasuj, smarkaczu, w gabinecie tego dżentelmena, bo ucieknę od rodziny i nigdy już nie wrócę. A co się wówczas stanie z tymi wszystkimi kochanymi, nieszczęśliwymi chłopcami, którzy samopas pójdą w świat bez swego najlepszego przyjaciela i przewodnika!
— Czy był pan zmuszony korzystać z pomocy lekarskiej?— zapytał pan Ralf.
— Pewnie, że tak! — odparł Squeers. — I lekarz wystawił niezgorszy rachunek. Zapłaciłem, mimo wszystko.
Pan Ralf podniósł brwi w sposób, który, zależnie od życzenia rozmówcy, mógł wyrażać dobrze współczucie, jak zdziwienie.
— Tak! Zapłaciłem do ostatniej ćwiartki pensa — podjął pan Squeers, zbyt dobrze widać znający człowieka, z którym miał do czynienia, by przypuszczać, że gmatwając sprawą skłoni go do udziału w swych wydatkach. — Ale i tak pieniądze nie wyszły z mojej kieszeni.
— Doprawdy? — zdziwił się lichwiarz.
— Ani pół pensa — odparł Squeers. — Prawdę mówiąc liczymy naszym chłopcom tylko jedną dodatkową opłatę, a mianowicie, w razie potrzeby, za doktora. Ale wzywamy go tylko wtedy, kiedy jesteśmy pewni płatników. Rozumie pan?
— Rozumiem — odpowiedział pan Ralf.
— Doskonale! — ciągnął Squeers. — Kiedy więc spadł na nas ten rachunek, wybraliśmy synów wypłacalnych drobnych kupców, pięciu chłopców, którzy nigdy nie chorowali na szkarlatynę i jednego z nich wsadziliśmy do chałupy, gdzie była ta choroba. Chłopiec zaraził się oczywiście, a potem pozostałych czterech położyliśmy z nim w jednym łóżku. Wszyscy pochorowali się również, przyszedł więc lekarz i za jednym zamachem udzielił im pomocy, a my podzieliliśmy całą należność za mnie, dodaliśmy ją do ich drobnych rachunków i rodzice wszystko zapłacili. Cha, cha, cha!
— To niezły pomysł — powiedział pan Ralf spoglądając spod oka na pedagoga.
— No pewnie! — odrzekł Squeers. — Zawsze tak postępujemy. Co pan chce, kiedy pani Squeers rodziła tego oto Wackforda, zaraziliśmy kokluszem pół tuzina uczniów i rozdzieliliśmy między nich wszystkie jej wydatki z miesięcznym wynagrodzeniem pielęgniarki włącznie! Cha, cha, cha!
Pan Ralf nie śmiał się nigdy, lecz przy tej sposobności zdobył się na coś najbardziej zbliżonego do uśmiechu i pozwoliwszy pedagogowi nacieszyć się do syta wspomnieniem tej dowcipnej sztuczki, zapytał, co go sprowadza do Londynu.
— Niemiła sprawa sądowa — odrzekł Squeers skrobiąc się w głowę — związana z zarzutem, który nazywają ciężkim zaniedbaniem opieki nad wychowankiem. Ale nic mi chyba nie zrobią. Chłopiec ów miał najlepsze pastwisko, jakie znajduje się w naszym sąsiedztwie.
Pan Ralf spojrzał, jak gdyby niezupełnie pojął sens ostatniego zdania.
— Miał najlepsze pastwisko — powtórzył Squeers głośniej, sądząc zapewne, że gospodarz musi być głuchawy, jeżeli tego nie rozumie. — Gdy jakiś chłopiec słabnie albo zaczyna niedomagać i nie kwapi się do zwykłego jadła, stosujemy zmianę diety. Codziennie wypędzamy go na mniej więcej godzinę na zasadzone rzepą pole sąsiada (a czasami, w poważniejszych wypadkach, na pole rzepy i zagon marchwi na zmianę) i pozwalamy mu jeść, ile tylko zechce. W całym hrabstwie nie ma lepszego gruntu jak ten, na który chodził ów przewrotny chłopak, a mimo to wciąż przeziębiał się albo dostawał niestrawności i Bóg wie czego. A teraz jego rodzina mnie wytacza sprawę, mnie! I któż by przypuszczał — dodał szurając niecierpliwie fotelem z miną człowieka pokrzywdzonego — że ludzka niewdzięczność może posunąć się aż tak daleko.
— Przykra historia, doprawdy przykra — wtrącił pan Ralf.
— To szczera prawda — podjął pedagog. — Nie chodzi chyba po ziemi człowiek, który by kochał młodzież tak, jak ja... W Dotheboys Hall mamy teraz młodzieży za całe osiemset funtów rocznie. Gdybym zaś mógł zdobyć więcej chłopców, przyjąłbym ich chętnie nawet za szesnaście setek i każde dwadzieścia funtów kochałbym tak bardzo, że niczego na świecie nie można by z tym porównać.
— Czy zatrzymał się pan w swej dawnej gospodzie? — zapytał pan Ralf.
— Tak, stoimy Pod Głową Saracena — odparł Squeers — a że niewiele brak już do końca półrocza, zostaniemy tam, dopóki nie zbierzemy należności i, jak się spodziewam, garstki nowych chłopców. Umyślnie przywiozłem małego Wackforda, żeby pokazywać go rodzicom i opiekunom. Tym razem zamieszczę jego podobiznę w ogłoszeniach. Spójrzcie na tego chłopca! To nasz wychowanek, a zarazem okaz doskonałego odżywiania!
— Chciałbym zamienić z panem parę słów — rzekł pan Ralf, który od jakiegoś czasu zajęty własnymi myślami przestał słuchać i odpowiadać.
— Tyle słów, ile tylko pan zechce, proszę pana — odparł Squeers. — Wackford, idź sobie i pobaw się w kantorze od podwórka, ale nie kręć się zanadto, bo schudniesz, a tego nam wcale nie trzeba. Ma pan pewnie przy sobie taki drobiazg jak dwa pensy, panie Nickleby, co? — dodał pobrzękując w kieszeni pęczkiem kluczy i mamrocząc coś, że to samo srebro.
— Sądzę... że... mam... — odrzekł lichwiarz bardzo powoli i po długich poszukiwaniach w jakiejś starej szufladzie dobył stamtąd jednego pensa, jedną półpensówkę i dwie ćwierćpensówki.
— Bardzo dziękuję — powiedział pedagog wręczając synowi monety. — Masz. Idź i kup sobie za to kawałek tortu. Służący pana Nickleby pokaże ci, gdzie go dostaniesz. Pamiętaj tylko, żebyś kupił pulchny. Od ciast — dodał zamykając drzwi za małym. Wackfordem — cera jego nabiera pięknego połysku, co w oczach rodziców i opiekunów uchodzi za oznakę zdrowia.
Pan Squeers uzupełnił to wyjaśnienie . wymownym spojrzeniem znawcy, a potem zaczął przesuwać swój fotel, ustawił go tuż obok pana Ralfa i usiadł.
— Uważaj pan — rozpoczął pan Ralf i pochylił się do przodu.
Squeers skinął głową.
— Nie należy chyba podejrzewać — podjął gospodarz — że jest pan głupcem, który wybaczy lub łatwo puści w niepamięć napaść na siebie albo związane z nią koszty?
— Nie, do diabła! — rzucił Squeers szorstko.
— Albo też pominie sposobność odpłaty z nawiązką, jeśli sposobność taka się nadarzy? — ciągnął pan Ralf.
— Niech no mi pan pokaże taką sposobność, a zobaczymy — odparł pedagog.
— I w tym celu przyszedł pan do mnie, prawda? — zapytał pan Ralf podnosząc wzrok ku twarzy swego gościa.
— N-n-iee... Nie myślałem o tym — odpowiedział tamten. — Sądziłem tylko, że gdyby pan mógł udzielić mi, prócz tej śmiesznej sumki, którą dostałem, jakiegoś innego zadośćuczynienia, to...
— Ach! — przerwał pan Ralf. — Może pan nie mówić nic więcej.
Po dłuższej przerwie, w czasie której wydawał się zajęty własnymi myślami, gospodarz odezwał się znowu.
— Co to za chłopak, ten, którego on zabrał? Squeers wymienił imię zbiega.
— Mały czy duży, zdrowy czy chorowity, uległy czy krnąbrny? Mów pan, człowieku! — dopytywał pan Rałf.
— Cóż... Nie jest on bardzo mały... — odpowiedział gość — ...to znaczy, rozumie pan... nie jest mały jak na chłopca...
— To znaczy, przypuszczam, że w ogóle nie jest już chłopcem, co? — przerwał pan Ralf.
— No... — odparł żywo Squeers, jak gdyby domysł ten przyniósł mu ulgę. — Może mieć jakieś dwadzieścia lat, ale nikt by mu tyle nie dał, bo brak mu trochę tutaj — Squeers dotknął swego czoła. — Widzi pan, jeśli stukać gdzieś zbyt często, to wreszcie nie zastanie się nikogo w domu.
— A pan, jak się spodziewam, stukał bardzo często! — mruknął pan Ralf.
— Z całą pewnością — przyznał pedagog z uśmiechem.
— Kiedy pisał pan do mnie, żeby potwierdzić odbiór tego co pan nazywa śmieszną sumką — mówił pan Ralf — wspomniał pan, iż krewni dawno już przestali interesować się tym chłopcem i że brak panu wszelkiego śladu i najmniejszej wskazówki, by ustalić, kim on jest. Czy to prawda?
— Tak jest, niestety — odpowiedział Squeers, który stawał się coraz swobodniejszy i bardziej poufały, w miarę jak pan Ralf dopytywał z mniejszą rezerwą. — Czternaście lat temu, zgodnie z zapiskami w mojej księdze, jakiś nieznajomy mężczyzna przyprowadził go pewnej jesiennej nocy i zostawił u mnie płacąc pięć funtów i pięć szylingów z góry za pierwszy kwartał. Mógł on mieć wówczas pięć albo sześć lat.
— I cóż pan więcej o nim wie?
— Bardzo mi przykro, ale diablo mało — odparł Squeers. — Opłaty za niego wpływały przez sześć czy osiem lat, a później się urwały. Chłopiec podał jakiś adres w Londynie, ale oczywiście, jak przyszło co do czego, nikt tam o nim nic nie wiedział. A więc trzymałem malca z... z...
— Może z litości? — podpowiedział gospodarz sucho.
— Pewnie, że z litości — odparł pedagog pocierając dłońmi kolana. — A kiedy smarkacz zaczynał się już na coś przydawać, zjawił się ten młody łajdak Nickleby i uprowadził go z domu! Najprzykrzejsza i najbardziej drażliwa strona całej sprawy — ciągnął zniżając głos i przysuwając swój fotel jeszcze bliżej pana Raiła — to fakt, że ostatnio ktoś dopytywał o niego... nie bezpośrednio u mnie, lecz tak... okólną drogą... u sąsiadów w naszej wiosce. Mógłbym więc- zapewne odzyskać wszystkie poniesiona koszty, a może nawet (kto wie, takie rzeczy zdarzają się w naszym zawodzie) dostać jeszcze coś więcej za umieszczenie tego chłopaka u jakiegoś farmera albo za wyprawienie go na morze, żeby nigdy nie wrócił i nie kompromitował rodziców, bo przypuszczam, że jest naturalnym dzieckiem, podobnie jak wielu naszych uczniów.... Mógłbym... niechże to diabli, gdyby ten łotr młody Nickleby nie porwał go w biały dzień i nie dopuścił się czegoś w rodzaju napadu rabunkowego na moją kieszeń...
— Niebawem obaj wyrównamy z nim rachunki — powiedział lichwiarz kładąc rękę na ramieniu pedagoga z Yorkshire.
— Wyrównamy! — powtórzył jak echo Squeers. — Chętnie nawet dołożyłbym mu coś niecoś, niechby sobie zarobił! Chciałbym tylko, żeby pani Squeers dostała go w swoje rączki. Niech ją Pan Bóg kocha! Zatłukłaby go, panie Nickleby, zatłukła prędzej, niżby zdążyła zjeść obiad!
— Pomówimy o tym jeszcze — rzekł pan Ralf. — Muszę mieć czas na przemyślenie całej sprawy. Zranić jego urojone uczucia... Gdyby można uderzyć go za pośrednictwem tego chłopca...
— Uderzaj pan, jak ci się podoba — przerwał Squeers — byle mocno; to wystarczy! A teraz powiem panu do widzenia. Hej! Ściągnij no z wieszaka kapelusz tego chłopczyka, a chłopczyka ze stołka! Słyszysz, mój człowieku!
Pan Squeers gromkim głosem wydał te polecenia Newmanowi, po czym bez zwłoki udał się do małego kantorku w głębi korytarza, gdzie z iście rodzicielską troską osadził kapelusz na głowie swego dziecięcia, podczas gdy kancelista z piórem za uchem, sztywny i nieruchomy siedział na swym stołku i obojętnym spojrzeniem mierzył na przemian to ojca, to syna.
— Ładny chłopak, co? — powiedział Squeers i pochylając głowę trochę na bok, cofnął się ku pulpitowi, by lepiej móc podziwiać kształty młodego Wackforda.
— Bardzo — zgodził się Newman.
— Dobrze upasiony, prawda? — ciągnął Squeers. — Ma na sobie tłuszczu za dwudziestu chłopców, co?
— Aha! — odrzekł Newman i zwróciwszy się gwałtownie, spojrzał w twarz Squeersa. — Ma... ma tłuszcz dwudziestu innych. Zabrał im cały tłuszcz. Niech Bóg ma w swej opiece tych innych. Cha, cha, cha! Mój Boże!
Rzuciwszy te oderwane zdania Newman pochylił się nad pulpitem i zaczął pisać z niezwykłą szybkością.
— Hę?... Co on plecie? — zawołał czerwieniąc się Squeers. — Może jest pijany?
Newman nie udzielił odpowiedzi.
— A może to wariat? — dodał Squeers.
Ale Newman w dalszym ciągu niczym nie okazywał, że zdaje sobie sprawę z czyjejkolwiek — oprócz własnej — obecności. Wobec tego pan Squeers rozstrzygnął swe wątpliwości mówiąc, że człowiek ten jest zarówno pijakiem, jak i wariatem, i z tymi pożegnalnymi słowy wyprowadził swego obiecującego synalka.
W miarę jak pan Ralf zaczynał zdawać sobie sprawę z mglistej, lecz nieodpartej słabości do Kate, rosła jego odraza do Nicholasa. Być może, chcąc okupić swe względy dla jednej osoby, uważał za stosowne nienawidzić drugą jeszcze serdeczniej niż dotychczas; w każdym razie taki właśnie był stan jego uczuć. A teraz został wzgardzony i odtrącony! Malują go przed nią w najczarniejszych i najohydniejszych barwach, uczą nienawiści i pogardy, uczą, że dotyk jego niesie zarazę, a towarzystwo hańbi! Świadomość ta i pewność, że sprężyną wszystkiego jest młody, ubogi krewny, który rzucił mu wyzwanie przy pierwszym zetknięciu i od tej chwili jawnie go lekceważy i stawia mu czoło — świadomość ta i pewność roznieciły tak gwałtownie płomień jego beznamiętnej, choć uporczywej niechęci, że gdyby widział krótką i pewną ku temu drogę, zaryzykowałby niemal wszystko, by swą nienawiść zaspokoić.
Ale na szczęście dla Nicholasa stryj jego drogi takiej nie widział. Myśl ta męczyła go tak bardzo, że knując przez cały dzień rozliczne intrygi pracował jednocześnie jakimś zakątkiem mózgu nad tą jedną niepokojącą kwestią. Gdy zapadł wreszcie wieczór, pan Ralf wciąż myślał o tym samym i nadal snuł bezowocne rozważania.
— Kiedy mój brat był w jego wieku — mówił do siebie — przeprowadzano pierwsze porównania między nami: zawsze na moją niekorzyść. On był szczery, szlachetny, szarmancki, wesoły. Ja byłem przebiegłym kutwą o zimnej, zakrzepłej krwi, pozbawionym wszelkich namiętności, prócz żądzy oszczędzania, oraz wszelkich uczuć, prócz pragnienia zysku. Przypomniałem to sobie, kiedy pierwszy raz zobaczyłem tego smarkacza, ale dzisiaj obraz ten stoi mi przed oczyma znacznie żywiej.
Pan Ralf był właśnie zajęty darciem na drobne kawałki listu Nicholasa i mówiąc te słowa rozsiewał wokół siebie deszcz strzępków papieru.
— Takie wspomnienia, kiedy im się poddam — ciągnął z gorzkim uśmiechem — napastują mnie tłumnie, ze wszystkich stron. Część mieszkańców tego świata udaje pogardę dla potęgi pieniądza, muszę więc dołożyć starań, żeby przekonać ich, czym pieniądz jest naprawdę.
W takim to miłym nastroju pan Ralf Nickleby poszedł spać.
ROZDZIAŁ XXXV
W KTÓRYM SMIKE ZOSTAJE PRZEDSTAWIONY PANI NICKLEBY I KATE, A NICHOLAS ZAWIERA RÓWNIEŻ NOWE ZNAJOMOŚCI I DLA CAŁEJ RODZINY ZACZYNAJĄ ŚWITAĆ LEPSZE DNI
Umieściwszy matkę i siostrę w domu poczciwej miniaturzystki Nicholas upewnił się najpierw, że życiu sir Mulberry'ego nie zagraża niebezpieczeństwo, potem zaś przypomniał sobie o biednym Smike'u, który zjadł śniadanie z Newmanem Noggsem i wielce strapiony siedział sam w mieszkaniu zacnego przyjaciela, z niepokojem czekając dalszych wieści o swym opiekunie.
„Gdziekolwiek los nas rzuci i jakąkolwiek zgotuje nam przyszłość, Smike wejdzie przecież do naszego małego rodzinnego grona, muszę więc zaprezentować go jak należy — myślał Nicholas. — Będą dla niego dobre, a jeżeli biedak nie zdoła sam uzyskać takiej ich sympatii, jakiej pragnąłbym dla niego, okażą mu ją niezawodnie przez - wzgląd dla mnie."
Nicholas myślał „one", lecz wątpliwości jego ograniczały się do jednej tylko osoby. Ufał Kate, znał jednak dziwactwa swej matki i nie był pewien, czy Smike znajdzie łaskę w oczach pani Nickleby.
„Mimo wszystko — rozmyślał dalej, wyruszając w tak szlachetnych zamierzeniach — matka musi go polubić, kiedy przekona się, jaka to poczciwa dusza, ponieważ zaś przekona się o tym szybko, nowicjat Smike'a nie będzie trwał długo."
— Niepokoiłem się — powiedział Smike uszczęśliwiony powrotem przyjaciela — że wpadł pan znowu w jakieś tarapaty. Czas tak mi się dłużył! Myślałem, że pan gdzieś zginął.
— Zginąłem! — powtórzył Nicholas wesoło. — Zapewniam cię, że nie pozbędziesz się mnie tak łatwo. Tysiące razy wypłynę jeszcze na wierzch, a im silniejszy cios zepchnie mnie na dno, tym szybciej się wynurzę. Ale idziemy! Przyszedłem tutaj po to, żeby zabrać cię do domu.
— Do... domu... — wyjąkał Smike cofając się trwożliwie.
— Tak — odparł Nicholas biorąc go za rękę. — A czemuż by nie?
— Marzyłem o tym kiedyś... dniem i nocą... dniem i nocą, przez wiele lat — powiedział Smike. — Tęskniłem do domu, usychałem z bólu... Ale teraz...
— Co teraz? — zapytał Nicholas spoglądając życzliwie w twarz chłopca. — Co teraz, stary druhu?
— Dla żadnego domu na ziemi nie potrafiłbym rozstać się z panem... — odparł biedak ściskając jego dłoń. — Dla żadnego... z wyjątkiem jednego... tak... z wyjątkiem jednego... Nie będę żył długo... Ale jeżeli pańskie ręce złożą mnie do grobu, a umierając zdążę pomyśleć, że pan przyjdzie od czasu do czasu i ze swym dobrym uśmiechem spojrzy na ten grób, że stanie pan nad nim w piękny letni dzień, kiedy wszystko naokoło będzie żywe... nie martwe jak ja... to do tego domu odejdę chyba bez jednej łzy.
— Biedny chłopcze, czemu mówisz o takich rzeczach, jeżeli przy mnie jesteś szczęśliwy? — rzekł Nicholas.
— Bo wtedy ja się zmienię, a nie ludzie, którzy mnie otaczają. Jeśli oni o mnie zapomną, nie będę o tym wiedział — odparł Smike. — Na cmentarzu wszyscy jesteśmy jednacy, lecz tutaj jestem inny od wszystkich. Jestem marnym stworzeniem, ale to rozumiem.
— Jesteś niemądrym stworzeniem! — zawołał Nicholas wesoło. — Jeżeli to chciałeś powiedzieć, przyznaję ci zupełną słuszność. Cóż to za ponura mina, i to teraz, kiedy idziemy do dam, do mojej ślicznej siostry, o którą tak często dopytywałeś! Czy to wasze maniery z Yorkshire? Ładne rzeczy! Ładne rzeczy!
Chłopiec rozpogodził się i uśmiechnął.
— Kiedy wspominałem o domu — ciągnął Nicholas — myślałem o moim, który oczywiście jest i twoim. Gdyby to słowo miało określać jakieś cztery ściany i dach, Bóg mi świadkiem, byłbym w poważnym kłopocie, chcąc ci powiedzieć, gdzie to jest; nie o to mi jednak chodzi. Mówiąc o domu, mam na myśli miejsce, gdzie, w braku lepszego, przebywają ci, których kocham, a gdyby miejsce to miało być cygańskim namiotem albo po prostu stodołą, nazwałbym je również tym pięknym imieniem. A teraz śpieszmy do mojego obecnego domu, który, bez względu na twe niepokojące przewidywania, nie oszołomi cię na pewno ani rozmiarami, ani przepychem.
Mówiąc te i wiele podobnych słów, młody człowiek ujął znowu ramię towarzysza i poprowadził go do siedziby panny La Creevy, pokazując chłopcu po drodze różne rzeczy, żeby go rozerwać, i zaciekawić.
— Kate — powiedział Nicholas wchodząc do pokoju, gdzie siedziała samotnie jego siostra — oto mój serdeczny przyjaciel i wierny towarzysz podróży, na którego przyjęcie już cię przygotowałem.
Biedny Smike . był zrazu onieśmielony, skrępowany i dość wystraszony, ale gdy Kate zbliżyła się doń z serdecznym uśmiechem i słodkim głosem mówiła, jak bardzo pragnęła go poznać dowiedziawszy się wszystkiego od brata i jak wielką winna mu wdzięczność za pociechę, którą niósł Nicholasowi podczas ich wspólnych, bardzo ciężkich przejść — biedak miał poważne wątpliwości, czy się nie rozpłakać, wobec czego zmieszał się jeszcze bardziej. Zdołał jednak powiedzieć przerywanym głosem, iż Nicholas jest jego jedynym przyjacielem i że chętnie oddałby życie, gdyby mógł przyjść mu w ten sposób z pomocą. Kate zaś, mimo całej swej dobroci i życzliwości, zdawała się zupełnie nie dostrzegać rozterki i zakłopotania chłopca, który dzięki temu przyszedł wnet do siebie i po pewnym czasie, czuł się już jak we własnym domu.
Potem nadeszła panna La Creevy, której Smike został również przedstawiony. Panna La Creevy była także bardzo uprzejma i niezwykle wymowna, nie zwracała się jednak wprost do chłopca, gdyż to mogłoby go w pierwszej chwili onieśmielić, lecz do Nicholasa i jego siostry. Ale po pewnym czasie zaczęła odzywać się bezpośrednio do nowego znajomego. Pytała go, czy umie ocenić podobieństwo i czy wiszący w rogu portret uważa za podobny do niej; czy nie wydaje mu się, że portret ów wyglądałby lepiej, gdyby malując go odmłodziła się o jakieś dziesięć lat; czy Smike nie sądzi, że młode damy w ogóle wyglądają ładniej od starszych, i to nie tylko na obrazach, lecz również poza ich ramami. Panna La Creevy sypała niezliczonymi dowcipami i żartami z taką pogodą i wesołością, że Smike uznał ją w głębi duszy za najprzyjemniejszą damę, jaką widział w życiu — przyjemniejszą nawet od pani Grudden z teatru pana Wincentego Crummlesa. choć pani Grudden była niezwykle miłą damą i mówiła chyba jeszcze więcej, na pewno zaś znacznie głośniej niż panna La Creevy.
Wreszcie drzwi otworzyły się po raz wtóry i do pokoju wkroczyła dama w -żałobie. Nicholas powitał ją serdecznie nazywając matką i powiódł do fotela, z którego Smike zerwał się, gdy owa dama weszła.
— Masz dobre serce, droga mamo, i zawsze pragniesz nieść pomoc tym, którzy cierpią — powiedział Nicholas. — Nie wątpię więc, że będziesz mu życzliwą.
— Z całą pewnością, mój kochany Nicholasie — odparła pani Nickleby, surowo spoglądając na nowego znajomego i odpowiadając na jego ukłon nieco uroczyściej, niż wymagała tego powaga chwili. — Każdy twój przyjaciel ma oczywiście pełne prawo do moich względów, jak zresztą, prawdę mówiąc, być powinno i w samej rzeczy być musi, a ponadto istotnie to duża przyjemność dla mnie, kiedy przedstawiasz mi kogoś, kto tobie jest bliski. Co do tego nie może być żadnej wątpliwości, żadnej, nawet najmniejszej na świecie. Zarazem jednak muszę powiedzieć, mój kochany Nicholasie, to samo, co mówiłam zawsze twojemu biednemu, drogiemu papie, kiedy zapraszał jakichś panów na obiad, a w domu nic nie było, muszę więc powiedzieć, że gdyby twój gość przyszedł do nas przedwczoraj... Nie!... Nie myślałam o przedwczorajszym dniu... Teraz należy być może powiedzieć, że gdyby przyszedł rok temu, moglibyśmy zapewne przyjąć go wystawniej.
Po tym wstępie pani Nickleby zwróciła się do córki i zapytała donośnym szeptem, czy ten dżentelmen ma nocować.
Kate zbliżyła się z wdziękiem i tchnęła kilka słów w ucho matki, nie okazując śladu rozdrażnienia czy zniecierpliwienia.
— Ach, Kate, moja kochana — powiedziała pani Nickleby odsuwając się od córki. — Zabawna jesteś, kochanie! Rozumiem takie rzeczy i bez twoich wyjaśnień. To samo zresztą mówiłam Nicholasowi i naprawdę jest mi bardzo miło. Nie powiedziałeś mi jeszcze, mój kochany Nicholasie — dodała pani Nickleby odwracając się z nieco mniej powściągliwą miną — jak nazywa się twój przyjaciel?
— Nazywa się, mamo, Smike— odparł Nicholas. Skutek tej wiadomości był wręcz nieoczekiwany, kiedy bowiem nazwisko Smike'a zostało wymówione, pani Nickleby padła na fotel i wybuchnęła niepohamowanym płaczem.
— Co się stało? — zawołał syn rzucając się, żeby ją podtrzymać.
— To takie podobne do Pyke — szlochała pani Nickleby — takie okropnie podobne do Pyke! Ach! Nie odzywaj się, nie odzywaj się do mnie! Zaraz będzie mi lepiej.
Po rozmaitych objawach powolnego duszenia się we wszystkich jego fazach, pani Nickleby wypiła z pełnej szklanki nie więcej niż łyk wody, resztę zaś rozlała, a potem zrobiło jej się lepiej i szepnęła z bladym uśmiechem, że doprawdy jest bardzo niemądra i wie o tym doskonale.
— To u nas dziedziczna słabość — mówiła — nie można więc ganić mnie z tego powodu. Twoja babcia, Kate, była zupełnie taka sama, zupełnie! Najlżejsze wzruszenie, najmniejsza niespodzianka, od razu mdlała. Bardzo często opowiadała... tak... słyszałam to bardzo często... że kiedy była młodą panną i nim jeszcze wyszła za mąż, pewnego dnia wpadła na rogu Oxford Street na swego własnego fryzjera, który, jak się zdaje, uciekał przed niedźwiedziem; sama nagłość tego spotkania wywołała natychmiastowe omdlenie. Ale... poczekajcie chwilkę... — dodała pani Nickleby i urwała, żeby się zastanowić. — Chciałabym to sobie przypomnieć, żeby nic nie poplątać... Czy to był jej fryzjer, który uciekał przed niedźwiedziem, czy też niedźwiedź, który uciekał przed fryzjerem?... Słowo daję, nie mogę sobie w tej chwili przypomnieć, ale wiem, że ów fryzjer był bardzo przystojnym mężczyzną i zachowywał się niczym prawdziwy dżentelmen, a więc nie ma to żadnego wpływu na sens tej przygody.
Pani Nickleby, która niepostrzeżenie dała się porwać nurtowi wspomnień, wpadała w coraz lepszy humor i co chwila zmieniając temat plątała się w rozmaitych opowieściach, nie mniej interesujących ze względu na ścisły związek z poruszaną w danej chwili sprawą.
— Pan Smike pochodzi z Yorkshire, mój kochany Nicholasie? — spytała pani Nickleby, która po kolacji milczała przez pewien czas.
— Oczywiście, mamo — odparł Nicholas. — Widzę, iż nie zapomniałaś jego smutnej historii.
— Ach, mój Boże, nie zapomniałam — zawołała zacna dama. — To. doprawdy smutna historia... Panie Smike — zwróciła się do gościa — czy nie zdarzyło się panu kiedy gościć u Grimble'ów, w Grimble Hall, w okolicy North Riding? Sir Tomasz Grimble to bardzo wyniosły pan; miał sześć prześlicznych dorosłych córek i najpiękniejszy park w całym hrabstwie.
— Ależ, droga mamo! — zaoponował Nicholas. — Czy uważasz, że nieszczęsne popychadło ze szkoły w Yorkshire mogło otrzymywać wiele zaproszeń od okolicznej arystokracji i szlachty?
— Doprawdy, mój kochany, nie pojmuję, czemu miałoby to być czymś nadzwyczajnym — powiedziała matka. — Wiem przecież, że kiedy ja przebywałam na pensji, przynajmniej dwa razy w każdym półroczu jeździłam do Hawkińsów z Taunton Yale, a Hawkinsowie są znacznie bogatsi niż Grimble'owie i skoligaceni z nimi przez jakieś tam małżeństwo. Widzisz więc, że w gruncie rzeczy nie byłoby to aż tak bardzo osobliwe.
W tak druzgocący sposób wykazawszy Nicholasowi nielogiczność jego rozumowania, pani Nickleby zaczęła nagle zapominać prawdziwego nazwiska gościa i zdradzała nieodpartą skłonność do tytułowania go panem Slemmons, co przypisywała niezwykłemu podobieństwu tych nazwisk, które nie tylko zaczynają się na „s", lecz również oba mają w środku „m"; Choć jednak nazwisko Smike'a budziło w niej pewne wątpliwości, budzić ich nie mogło zachowanie gościa, Smike bowiem okazał się doskonałym słuchaczem, co w dużym stopniu wpłynęło na nawiązanie jak najlepszych stosunków między zacną damą i nowym jej znajomym oraz skłoniło panią Nickleby do wyrażenia najwyższego uznania dla manier i charakteru tego młodzieńca.
Małe kółko przyjaciół miło i nader zgodnie spędzało czas aż do poniedziałkowego ranka, kiedy to Nicholas opuścił je, by poważnie zastanowić się nad swoimi sprawami i, jeśli to możliwe, wybrać jakiś zawód, który pozwoliłby mu utrzymywać osoby tak całkowicie od niego zależne.
Niejeden raz przychodził mu na myśl pan Crummles, lecz jakkolwiek Kate znała całą historię współpracy brata z owym dżentelmenem, matka nic o tym nie wiedziała i Nicholas przewidywał, że stawiłaby gwałtowny opór, gdyby jej syn chciał znowu szukać zarobków na scenie. Istniały również poważniejsze racje, przemawiające przeciw powrotowi do aktorskiego zawodu. Nie wspominając nawet o szczupłych i niepewnych dochodach oraz o wewnętrznym przekonaniu Nicholasa, iż nawet jako prowincjonalny aktor nie może żywić nadziei na zrobienie kariery, jakże mógłby wozić ze sobą siostrę z miasta do miasta i z domu do domu, a także odgrodzić ją od wszelkich znajomości prócz tych, które sam będzie zmuszony zawierać, niemal bez. wyboru? „Nic z tego nie będzie — mruknął potrząsając głową. — Trzeba poszukać czegoś innego."
Łatwiej taką decyzję powziąć, niż ją wykonać. Cóż można było zrobić, mając takie tylko doświadczenie życiowe, jakie zdobył podczas krótkotrwałych swych przejść; mając pokaźny zapas gwałtowności i niecierpliwości (cech zupełnie zresztą właściwych jego wiekowi), mając tak szczupłą ilość pieniędzy i jeszcze szczuplejszą przyjaciół? „Na Boga! — zawołał Nicholas. — Jeszcze raz spróbuję w tym kantorze pośrednictwa.".
Raźnym krokiem wychodził z domu śmiejąc się z siebie, bo przed chwilą zaledwie potępiał w duchu swą niecierpliwość. Ale dobre zamiary nie zakończyły się na śmiechu, wciąż bowiem śpieszył w kierunku kantoru, a zbliżając się tam wyobrażał sobie wszelkiego rodzaju możliwości (a także niemożliwości) oraz, słusznie zapewne, myślał, iż powinien uważać się za wybrańca losu dlatego właśnie, że został obdarzony tak bujnym temperamentem i tak wielką dozą optymizmu.
Biuro pośrednictwa wyglądało zupełnie tak samo jak wówczas, gdy Nicholas opuszczał je po raz ostatni, a prawdę rzekłszy, w oknie wisiały te same ogłoszenia, które widział już dawniej, z jedną lub może dwiema zmianami. Ci sami idealni panowie i panie poszukiwali uczciwych służących i ci sami uczciwi służący poszukiwali idealnych panów i pań; te same wspaniałe dobra czekały na zainwestowanie kapitału i te same nieprzeliczone kapitały czekały na zainwestowanie w dobrach. Jednym słowem pełno tam było różnorodnych okazji dla osób pragnących dojść do fortuny, a fakt, że dotychczas nie znaleźli się ludzie, którzy już dawno wykorzystaliby owe okazje, mógł tylko uchodzić za niezwykły dowód powszechnego dobrobytu panującego w kraju.
Tak się złożyło, że gdy Nicholas zatrzymał się, by spojrzeć na wystawę, równocześnie przystanął przed nią jakiś starszy pan. Szukając wśród pisanych wielkimi literami anonsów czegoś odpowiedniego dla siebie i wodząc spojrzeniem po okiennych szybach z lewej -strony ku prawej, Nicholas spostrzegł owego dżentelmena, instynktownie oderwał wzrok od wystawy i uważnie zaczął mu się przyglądać.
Był to krzepki starszy pan w niebieskim surducie o fałdzistych połach, uszytym — dla wygody zapewne — nader obszernie i bez żadnego niemal wcięcia; jego tęgie nogi odziane były w brązowe bryczesy i wysokie getry, a głowę zdobił mu niski, szerokoskrzydły biały kapelusz, jaki mógłby nosić zamożny hodowca bydła. Surdut jego był zapięty na wszystkie guziki, a podwójny, ozdobiony dołkiem podbródek spoczywał na zwojach białego fularu — nie żadnego z tych nowomodnych, sztywno krochmalonych krawatów, które mogą każdego doprowadzić do apopleksji, lecz uczciwego, wygodnego, staroświeckiego białego fularu, w którym człowiek może położyć się do łóżka nie wiedząc, że ma coś na szyi. Ale uwagę Nicholsa zwróciły przede wszystkim oczy nieznajomego, nigdy bowiem nie widział jeszcze takich jak te, jasnych, żywych, poczciwych, wesołych, rozradowanych oczu! Stojąc tak i spoglądając nieco w górę właściciel owych oczu założył jedną rękę za klapę surduta, w drugiej zaś obracał staroświecką złotą dewizkę; głowę skłonił lekko na bok, przy czym kapelusz przechylił się trochę więcej niż głowa i tkwił na bakier, co musiało być wszakże przypadkowym, a nie zwykłym sposobem noszenia tej części stroju. Na ustach nieznajomego igrał miły uśmiech, a starą, wesołą jego twarz rozjaśniał wyraz tak zabawnej mieszaniny chytrości, prostoty, poczciwości i pogody, że Nicholas z przyjemnością mógłby stać do wieczora przed wystawą, przyglądać się owemu dżentelmenowi i zapomnieć o tym, że na całym szerokim świecie spotyka się takie zjawiska, jak nachmurzona mina albo zgorzkniałe usposobienie.
Jednakże pragnienie to nie miało się spełnić w znikomej nawet cząstce, bo jakkolwiek nieznajomy nie zdawał się dostrzegać, że jest przedmiotem obserwacji, spojrzał przelotnie na Nicholsa, a ten obawiając się go urazić powrócił do oglądania wystawy.
Starszy pan stał wciąż w miejscu i błądził spojrzeniem po ogłoszeniach, a Nicholas nie mógł się powstrzymać i od czasu do czasu podnosił wzrok ku jego twarzy. Na tej osobliwej i cudacznej powierzchowności zaszczepiono coś tak niewypowiedzianie ujmującego i mówiącego o tak wielkich walorach wewnętrznych, a w kącikach oczu i ust tego człowieka igrało tyle swawolnych światełek i uśmiechów, że spoglądanie nań nie było zwykłą rozrywką, lecz ogromną przyjemnością.
Cóż dziwnego, że w takim stanie rzeczy staruszek niejednokrotnie przychwycił Nicholasa na gorącym uczynku, a ten rumienił się i mieszał za każdym razem, bo, prawdę rzekłszy, zaczynał się właśnie zastanawiać, czy ów nieznajomy nie poszukuje przypadkiem sekretarza lub kancelisty, a snując podobne rozważania czuł się tak nieswojo, jak gdyby przypadkowy sąsiad mógł znać jego myśli.
Chociaż opis tej sceny jest nieco długi, w rzeczywistości trwała ona nie więcej niż dwie minuty, kiedy zaś starszy dżentelmen odchodził, Nicholas znowu napotkał jego wzrok i zakłopotany wyjąkał słówko przeproszenia.
— Nie ma za co, doprawdy, nie ma za co! — odparł staruszek.
Powiedziane to było bardzo życzliwym tonem i głosem doskonale harmonizującym z opisaną wyżej powierzchownością, a całe zachowanie starszego pana było tak przychylne, że ośmieliło Nicholasa do odezwania się po raz drugi.
— Wiele tu doskonałych okazji — powiedział z "lekkim uśmiechem i ruchem ręki wskazał okno biura pośrednictwa.
— Wielu ludzi, którzy gorąco pragną znaleźć pracę, bierze to często zupełnie poważnie — odparł nieznajomy. — Biedacy, biedacy!
Odchodził z tymi słowy, lecz widząc, że Nicholas chce coś powiedzieć, zwolnił kroku, jak gdyby obawiał się urazić młodzieńca. Po chwili wahania, jakie można czasami zaobserwować u dwu osób, które wymieniły na ulicy ukłony i nie są zdecydowane, czy zawrócić i porozmawiać, czy też pójść dalej, każda w swoją stronę, Nicholas znalazł się u boku staruszka.
— Cóż, chciał mi pan coś powiedzieć, młody człowieku?
— Tylko tyle, że niemal miałem nadzieję... to jest raczej... myślałem, iż przegląda pan te ogłoszenia w jakimś celu — rzekł Nicholas.
— Tak pan sądził? — spytał staruszek spoglądając nań chytrze. — W jakim celu, w jakim właściwie celu? Czy przypuszczał pan, że szukam posady, co? Czy doprawdy tak pan myślał?
Młodzieniec przecząco pokręcił głową.
— Cha, cha, cha! — roześmiał się starszy pan pocierając dłonie, jak gdyby je mył starannie. — W każdym razie byłoby to zupełnie zrozumiałe, widział pan przecież, że wertuję anonse. To samo pomyślałem o panu, słowo daję, to samo pomyślałem w pierwszej chwili!
— Nie byłby pan daleki od prawdy, gdyby myślał pan tak nadal — odrzekł Nicholas.
— Hę? — zdziwił się staruszek, od stóp do głów mierząc go wzrokiem. — Co takiego? Mój Boże! Nie! Nie! Dobrze ułożony młody dżentelmen w takiej potrzebie! Nie, nie, nie!
Nicholas złożył ukłon i rzuciwszy słowo pożegnania odwrócił się na pięcie.
— Poczekaj pan! — zawołał tamten i wskazał mu boczną uliczkę, gdzie mogli rozmawiać swobodniej, — Co miał pan właściwie na myśli, hę?
— Po prostu — odparł Nicholas — pańska dobrotliwa twarz i sposób bycia tak niepodobne do wszystkiego, co zdarzyło mi się dotychczas spotkać, skłoniły mnie do wyznania, którego nawet w sennym marzeniu nie uczyniłbym wobec innego nieznajomego na tej wielkiej pustyni, jaką jest Londyn.
— Na pustyni! Tak, tak! Na Boga, to prawdziwa pustynia — mówił starszy dżentelmen z wielkim ożywieniem. — I dla mnie Londyn był niegdyś pustynią. Przyszedłem tutaj boso i nigdy o tym nie zapominam. Bogu dzięki niech będą! — mówiąc to, z powagą uchylił. kapelusza.
— Ale co z panem? Jak to się stało? Jak do tego doszło? — dopytywał kładąc dłoń na ramieniu młodzieńca i wiodąc go wzdłuż uliczki. — Jest pan w... — dotknął palcem rękawa jego czarnego surduta. — Po kim to, hę?
— Po ojcu — odparł Nicholas.
— Aha — rzucił z pośpiechem. — Ciężko musi być młodemu człowiekowi, który stracił ojca. Została matka, co?
Nicholas westchnął.
— A także bracia i siostry, hę?
— Jedna siostra — odrzekł młodzieniec.
— Biedaczysko, biedaczysko! A do tego wszystkiego ukończył pan szkoły, co? — ciągnął stary mężczyzna bacznie spoglądając w twarz młodego..
— Otrzymałem jakie takie wykształcenie — powiedział Nicholas.
— Bardzo pięknie! — zawołał tamten. — Wykształcenie to wielka rzecz! Ja nigdy go nie miałem i dlatego tak bardzo je cenię u innych. Tak, to bardzo piękna rzecz... Tak, tak... Powiedz mi pan coś więcej o sobie, całą swoją historię. To nie impertynencka ciekawość. Nie, nie, bynajmniej!
Wszystko to było mówione z prostoduszną powagą i z tak całkowitym lekceważeniem konwencjonalnej, chłodnej powściągliwości, że Nicholas nie potrafił się oprzeć. Między ludźmi obdarzonymi zdrowymi i prawdziwie wartościowymi cechami charakteru nic nie udziela się tak łatwo, jak serdeczna otwartość, toteż Nicholas zaraził się nią niezwłocznie i niczego nie skrywając streścił pokrótce swój życiorys. Przemilczał tylko nazwiska i mówił jak najmniej o sposobie traktowania Kate przez stryja. Staruszek przysłuchiwał się z wielką uwagą, a gdy Nicholas skończył, skwapliwie pochwycił jego rękę i wsunął pod swoje ramię.
— Ani słowa więcej, ani jednego słowa! — powiedział. — Proszę ze mną. Nie traćmy chwili czasu.
Mówiąc to starszy pan powiódł Nicholasa z powrotem na Oxford Street, gdzie zatrzymał omnibus do City, wepchnął doń młodzieńca i sam wsiadł za nim.
Ponieważ zdradzał przy tym oznaki niezwyczajnego wzburzenia i za każdym razem, kiedy Nicholas usiłował się odezwać, uciszał go niezwłocznie powtarzając: „Ani słowa, drogi panie! Pod żadnym pozorem, ani słowa!". Młodzieniec uznał za stosowne zaniechać dalszego oporu. Bez słowa więc jechali w stronę City, a im dłużej jechali, tym usilniej Nicholas zastanawiał się, jak też zakończyć się może ta niezwykła przygoda.
Kiedy omnibus stanął koło Banku Angielskiego, starszy pan spiesznie wysiadł i znowu ująwszy Nicholasa pod ramię wiódł go szybko przez Threadneedle Street i jakieś uliczki i zaułki po prawej stronie tej arterii, dopóki nie znaleźli się na zacisznym, cienistym placyku; później zaś poprowadził młodzieńca w stronę domu wyglądającego na najstarszy i najschludniejszy ze wszystkich, położonych przy tym placyku. Na drzwiach owego domu widniał tylko napis „Bracia Cheeryble", lecz Nicholas spojrzawszy przelotnie na adresy leżących tam pak zorientował się, że „Bracia Cheeryble" trudnią się handlem z Niemcami.
Przez magazyn, który świadczył o kwitnącym stanie przedsiębiorstwa, pan Cheeryble (Nicholas odgadł, kim był jego towarzysz, widząc szacunek, jaki okazywali mu magazynierzy i tragarze) powiódł młodzieńca do niewielkiego, oddzielonego przepierzeniem kantoru, podobnego do dużej szklanej gabloty, w którym to kantorze siedział zażywny stary kancelista z szeroką twarzą, pudrowaną głową i oprawnymi w srebro okularami na nosie. Kancelista wyglądał tak nieskazitelnie czysto, jak gdyby został umieszczony w tej szklanej gablocie, zanim nakryto ją wiekiem, a później nigdy stamtąd nie wychodził.
— Czy mój brat jest w swoim pokoju, Tim? — odezwał się pan Cheeryble równie uprzejmie, jak do Nicholasa.
— Tak, proszę pana — odparł zażywny kancelista zwracając szkła okularów w stronę pryncypała, a źrenice oczu w stronę Nicholasa. — Ale jest u niego pan Trimmers.
— Aha! A w jakiej sprawie przyszedł Trimmers, Tim?.— zapytał pan Cheeryble.
— Zbiera, proszę pana, składki na wdowę i sieroty po robotniku portowym, który dzisiaj rano został zabity we Wschodnio-Indyjskich Dokach. Zmiażdżyła go beczka cukru — odrzekł Tim.
— Co za poczciwy człowiek! — powiedział żywo pan Cheeryble. — Zacna dusza! Jestem bardzo wdzięczny Trimmersowi, bardzo. To jeden z naszych najlepszych przyjaciół. Dzięki niemu dowiadujemy się o tysiącu spraw, o których sami nigdy byśmy się nie dowiedzieli. Doprawdy, jestem mu niezmiernie wdzięczny, niezmiernie!
Mówiąc to z zadowoleniem zacierał dłonie, a że w tej chwili Trimmers, który już wychodził, ukazał się w drzwiach, pan Cheeryble poskoczył ku niemu i chwycił go za rękę.
— Winienem ci tysiąc podziękowań, Trimmers, dziesięć tysięcy podziękowań! Uważam to za przyjacielską przysługę! Doprawdy, za wielką przysługę — mówił ciągnąc go w kąt, żeby znaleźć się poza zasięgiem słuchu obecnych. — Ile tam zostało dzieci, Trimmers, i ile dał mój brat Ned?
— Zostało sześcioro dzieci, a twój brat dał nam dwadzieścia funtów — odpowiedział pan Trimmers.
— Mój brat Ned jest zacnym chłopem i ty, Trimmers, jesteś zacnym chłopem! — wołał staruszek i gorąco ściskał dłonie gościa. — I mnie też zapisz na dwadzieścia funtów... albo... poczekaj chwilkę!... Unikajmy ostentacji. Zapisz mnie na dziesięć i Tima Linkinwater na drugie dziesięć. Tim! Czek na dwadzieścia funtów dla pana Trimmers! Niech ci Bóg błogosławi, Trimmers! A wpadnij na obiad któregoś dnia w tym tygodniu. Zawsze znajdziesz u nas nóż i widelec, a my będziemy szczerze uradowani. Tak, tak, mój drogi, tak... Czek dla pana Linkinwater, Tim! Zmiażdżony przez beczkę cukru! Sześcioro drobnych dzieci! Mój Boże! Mój Boże!
Mówiąc to wszystko tak szybko, jak tylko mógł, by uniknąć przyjacielskich podziękowań za swój szczodry dar, pan Cheeryble prowadził Nicholasa, zdziwionego i wzruszonego tym, co w tak krótkim czasie widział i słyszał, ku uchylonym drzwiom sąsiedniego pokoju.
— Bracie Ned! —zawołał stukając w owe drzwi i przystając, by usłyszeć odpowiedź. — Czy jesteś zajęty, mój kochany, czy też znajdziesz dla mnie trochę czasu?
— Bracie Charles, mój drogi chłopcze — odpowiedział z pokoju głos o brzmieniu tak podobnym do poprzedniego, że Nicholas drgnął i w pierwszej chwili pomyślał, że mówi ta sama osoba — nie pytaj o takie rzeczy, lecz wchodź nie zwlekając.
Weszli zatem bez dalszych ceregieli; jakież jednak było zdumienie Nicholasa, gdy jego przewodnik postąpił parę kroków i powitał drugiego starszego pana, wierną swą kopię lub model! Ta sama twarz, ta sama postawa, ten sam surdut, kamizelka i fular, te same bryczesy i getry... Ba! Nawet ten sam biały kapelusz wisi oto na ścianie.
Kiedy dwaj panowie ściskali sobie dłonie, oblicza ich rozjaśniał promienny wyraz czułości, który oglądany na twarzach dzieci wywoływałby szczery zachwyt, a u tak starych mężczyzn był niewymownie' wzruszający. Nicholas zauważył wówczas, że drugi dżentelmen jest nieco tęższy, co wraz z odrobiną ociężałości w jego postawie i ruchach stanowiło jedyną widoczną różnicą między braćmi. Nikt nie mógłby wątpić, że są bliźniakami.
— Bracie Ned — powiedział opiekun Nicholasa zamykając drzwi pokoju — oto mój młody znajomy, któremu musimy pomóc. Przez wzgląd zarówno na niego, jak i na nas samych trzeba dokładnie sprawdzić to, co mówi, a gdy się jego słowa potwierdzą, w co głęboko wierzę, musimy mu pomóc, bracie Ned, musimy mu pomóc.
— Mówisz, drogi bracie, że powinniśmy, a więc to całkowicie wystarczy — odparł drugi staruszek. — Jeśli ty tak twierdzisz, nie będziemy niczego sprawdzać. Musimy mu pomóc! Na czym polegają jego trudności i czego mu potrzeba? Gdzie jest Tim Linkinwater? Niech tu przyjdzie Tim!
Należy w tym miejscu wspomnieć, że obaj bracia mówili z przesadną powagą; obaj utracili te same niemal zęby, skutkiem czego wymowa ich zdradzała podobne osobliwości, obaj bowiem mówili, tak, jak gdyby wielce dobrotliwa, lecz ślepa Fortuna dała im ze swego rogu obfitości nie tylko najwyższą jasność umysłu, lecz również... kilka klusek, które zachowali na wszelki wypadek i dotychczas trzymali w ustach.
— Gdzie jest Tim Linkinwater? — powtórzył brat Ned.
— Zaraz, zaraz, zaraz! — zawołał brat Charles odciągając go na bok. — Mam pewien pomysł, drogi bracie, mam pomysł! Tim się starzeje, a Tim, bracie Ned, służył i służy nam wiernie. Nie wydaje mi się, żeby wyznaczenie pensyjek jego matce i siostrze albo zakupienie małego grobu rodzinnego, kiedy to zmarł jego biedny brat, było wystarczającym zadośćuczynieniem za wierną służbę.
— Nie, nie, nie! — przyznał brat Ned. — Stanowczo nie! Nie wystarczy nawet w połowie. Tak! Nawet w połowie!
— Gdybyśmy mogli- ulżyć Timowi w jego obowiązkach — ciągnął starszy dżentelmen — i skłonić go, żeby od czasu do czasu wyjeżdżał na wieś, a ponadto, żeby sypiał na świeżym powietrzu dwa lub trzy razy w tygodniu (byłoby to możliwe, gdyby rozpoczynał poranną pracę o godzinkę później), to niebawem stary Tim Linkinwater byłby znowu młody. Jest starszy od nas o dobre trzy lata! Stary Tim Linkinwater znowu młody! Co, bracie Ned? Cóż chcesz, ja pamiętam starego Tima Linkinwater, kiedy był wyrostkiem! A ty? Cha, cha, cha! Biedny Tim! Biedny Tim!
Obaj zacni staruszkowie śmiali się serdecznie, a w oczach ich zabłysły łzy szczerego współczucia dla starego Tima Linkinwater.
— Ale najprzód wysłuchaj tej historii, bracie Ned, najprzód jej wysłuchaj — podjął starszy pan z pośpiechem, ustawiając dwa krzesła z obu stron Nicholasa. — Sam ci wszystko opowiem bracie Ned, ponieważ ten młody dżentelmen jest skromny, a poza tym ukończył szkoły, nie uważam więc za wskazane, by musiał nam wciąż powtarzać i powtarzać swoją opowieść, jak gdyby był żebrakiem albo jak gdybyśmy mu nie ufali. Nie, nie, nie!
— Nie, nie, nie! — powtórzył drugi, z powagą kiwając głową. — Bardzo słusznie, mój kochany bracie, zupełnie słusznie!
— Młody dżentelmen zwróci mi uwagę, jeżeli coś przekręcę czy pomylę — mówił opiekun Nicholasa. — Ale bez względu na moje błędy czy pominięcia będziesz szczerze wzruszony, bracie Ned, zwłaszcza kiedy wspomnisz, jak to byliśmy niegdyś dwoma wyrostkami bez rodziny i zarabialiśmy pierwsze szylingi w tym ogromnym mieście.
Bliźniacy w milczeniu uścisnęli sobie dłonie i brat Charles powtórzył na swój własny prosty sposób szczegóły, których dowiedział się od Nicholasa. Wynikła z tego bardzo długa rozmowa, a gdy ją zakończono, w sąsiednim pokoju odbyła się niewiele krótsza tajna konferencja między bratem Nedem i Timem Linkinwater. Nie będzie to ujmą dla Nicholasa, jeżeli powiemy, że nim spędził pierwsze dziesięć minut z dwoma braćmi, wznosił ku niebu dłonie i po. każdym dowodzie dobroci i współczucia szlochał jak małe dziecko.
Wreszcie brat Ned i Tim Linkinwater wrócili razem do pokoju i Tim podszedł niezwłocznie do Nicholasa. by w zwięzłych zdaniach (bo Tim zawsze szczędził słów) szepnąć mu na ucho, że zapisał sobie adresy przy Strandzie i odwiedzi młodzieńca dzisiaj o ósmej wieczorem. Potem Tim przetarł okulary i włożył je na nos, przygotowując się w ten sposób do wysłuchania wszystkiego, co bracia Cheeryble mają mu jeszcze do powiedzenia.
— Tim! — przemówił brat Charles. —. Wiadomo ci zapewne, iż mamy zamiar przyjąć tego oto młodego dżentelmena do kantoru?
Brat Ned odparł, że Tim zna ten zamiar i aprobuje go w zupełności, Tim zaś skinąwszy głową powiedział, iż tak jest w istocie, po czym wyprostował się i przybrał wygląd człowieka bardzo otyłego i niezmiernie godnego. A potem zapadła grobowa cisza.
— Nie będę przychodzić o godzinę później! —wybuchnął Tim zmieniając się nagle w człowieka niezwykle stanowczego.— Nie będę sypiał na świeżym powietrzu! Nie! I nie będę również wyjeżdżał na wieś. Miła niespodzianka w moim wieku, słowo daję. Uff!
— Do pioruna z twoim uporem, Timie Linkinwater — powiedział brat Charles spoglądając nań bez cienia gniewu, lecz z twarzą rozpromienioną sympatią dla starego buchaltera. — Do pioruna z twoim uporem, Timie Linkinwater! Cóż chciałeś przez to powiedzieć, mój panie?
— Minie czterdzieści cztery lata — odrzekł Tim i przy pomocy pióra wykonał w powietrzu obliczenie, które podkreślił urojoną linią, nim podjął swą przemowę — w przyszłym maju minie czterdzieści cztery lata od chwili, gdy zacząłem prowadzić księgi „Braci Cheeryble". Przez cały ten czas otwierałem kasę każdego ranka (z wyjątkiem niedziel), kiedy zegar bił dziewiątą, a co wieczór o jedenastej trzydzieści (a w wieczory, w które przychodzi poczta zagraniczna, za dwadzieścia dwunasta) obchodziłem cały dom, by sprawdzić, czy drzwi są pozamykane, a światła i kominki wygaszone. Ani jednej nocy nie przespałem z dala od mej facjatki. Na środku okna stoi ta sama skrzynka rezedy, a obok niej, po dwie z każdej strony, te same cztery doniczki, które przywiozłem tutaj, gdy się wprowadzałem. Nie ma, zawsze to powtarzałem i powtarzam nadal, nie ma drugiego takiego placu na całym świecie! Ja wiem, że nie ma! — zawołał z nowym przypływem energii i groźnie rozejrzał się wokoło. — Nie ma na pewno! Dla spraw handlowych czy rozrywki, zimą czy latem, mniejsza o to, nic go zastąpić nie zdoła! W całej Anglii nie znajdzie się takiego źródła jak ta studnia pod arkadami ani takiego krajobrazu jak widok z mojego okna! Patrzę nań każdego ranka, nim się jeszcze zdążę ogolić, muszę więc chyba znać go choć trochę! Sypiam w moim pokoju od czterdziestu czterech lat — dodał zniżonym nieco głosem — Jeżeli więc nie jest to niedogodne i nie koliduje z interesami firmy, prosiłbym, żeby mi wolno było tam umrzeć.
— Do pioruna, Timie Linkinwater, jak śmiesz mówić o śmierci! — zagrzmieli razem bliźniacy i głośno utarli nosy.
— Oto co chciałem powiedzieć, panie Edwinie i panie Charles — rzekł Tim, znowu prostując ramiona. — Nie pierwszy to raz zaczynają panowie rozmowę o wysłaniu mnie na emeryturę. Ale, za pozwoleniem panów, umówmy się, jeśli łaska, że będzie to raz ostatni, i na zawsze zaniechajmy tego tematu.
Rzuciwszy te słowa Tim Linkinwater podążył uroczyście do swej szklanej gabloty i zamknął się tam z miną człowieka, który powiedział swoje i za nic na świecie nie zmieni zdania.
Bracia wymienili znaczące spojrzenia i nic nie mówiąc zakasłali po kilka razy.
— Trzeba coś z nim zrobić, bracie Ned — powiedział ciepło drugi bliźniak. — Musimy zlekceważyć te jego wieczne skrupuły. Nie wolno ich znosić ani tolerować. Trzeba go przyjąć do spółki, bracie Ned, a jeżeli nie zgodzi się dobrowolnie, będziemy zmuszeni uciec się do gwałtu.
— Zupełnie słusznie! — przyznał brat Ned kiwając głową jak człowiek, który powziął ostateczną decyzję. — Zupełnie słusznie, mój kochany bracie. Jeżeli nie posłucha głosu rozsądku, zmusi nas do podjęcia kroków wbrew jego woli. Pokażemy mu, że jesteśmy zdecydowani skorzystać z naszych uprawnień. Musimy pokłócić się z nim, bracie Charles!
— Musimy! Musimy rozpocząć kłótnię z Timem Linkinwater — powiedział brat Charles. — Tymczasem jednak, drogi bracie, zatrzymujemy naszego młodego przyjaciela, a ta nieszczęśliwa dama i jej córka z niepokojem wyglądają jego powrotu. A więc pożegnamy się na razie i... hm... hm... niech pan uważa na tę skrzynię, kochany panie... Nie, nie, nie! Ani słowa teraz! Niech pan ostrożnie przechodzi na skrzyżowaniach ulic i...
Rzucając najrozmaitsze, zupełnie pozbawione związku słowa, które miały zapobiec podziękowaniom, bracia wyprawili pośpiesznie gościa, przez cały czas ściskając mu dłonie i, zupełnie bez powodzenia — byli bowiem- bardzo miernymi aktorami — udając, że nie dostrzegają uczuć, które niepodzielnie owładnęły młodzieńcem. Nicholas był zbyt wzruszony, by wyjść na ulicę, nim częściowo przynajmniej nie odzyska równowagi, a gdy wymykał się wreszcie z ciemnego kącika za framugą drzwi, gdzie przystanął na chwilę, zauważył, że bliźniacy zaglądają ukradkiem przez jeden z narożników szklanej gabloty i są najwidoczniej niezdecydowani, czy zaraz podjąć przerwany atak, czy też zaniechać na razie oblężenia nieugiętego Tima Linkinwater.
Opisanie radosnego zdumienia, jakie dzięki opowiedzianym przed chwilą wydarzeniom zapanowało w domu panny La Creevy, oraz wszystkiego, co następnie uczyniono, powiedziano lub pomyślano, czego się spodziewano i co prorokowano, przechodzi zadania i ramy zakreślone tej opowieści. Wystarczy pokrótce wspomnieć, że pan Tymoteusz Linkinwater stawił się punktualnie o zapowiedzianej: godzinie; że chociaż był niepospolitym dziwakiem, a prócz tego — co należało zresztą do jego obowiązków zazdrośnie baczył, by szczodrobliwość jego chlebodawców obierała sobie właściwe kierunki, z przekonaniem i zapałem wypowiedział się na rzecz Nicholasa; że wreszcie młody człowiek został nazajutrz osadzony na wakującym stołku w kantorze firmy „Bracia Cheeryble" z uposażeniem wynoszącym na razie sto dwadzieścia funtów rocznie.
— Wydaje mi się, kochany bracie — mówił ten, którego Nicholas poznał najpierw — że gdybyśmy im oddali tę chałupinę w Bow, która stoi teraz pustkami, za czynsz nieco niższy od przyjętego, to zapewne... Hę, bracie Ned?
— Raczej darmo! — zawołał brat Ned. — Jesteśmy zamożni i to wstyd dla nas przyjmować komorne od ludzi w takich warunkach. Gdzie jest Tim Linkinwater?... Raczej darmo, mój kochany bracie. Raczej darmo.
— Może jednak lepiej zażądać coś niecoś, bracie Ned — łagodnie przekładał bliźniak. — Ucząc ich oszczędnego życia zapobiegnie się jednocześnie bolesnemu uczuciu nadmiernej wdzięczności. Możemy powiedzieć, na przykład, piętnaście albo dwadzieścia funtów, a jeżeli będą regularnie płacie, zwrócimy im to pod inną postacią. Ja dyskretnie udzielę niewielkiej pożyczki na umeblowanie, a ty, bracie Ned, równie dyskretnie podsuniesz drugą niewielką pożyczkę. A gdy stwierdzimy, że wszystko dobrze idzie, co zresztą niewątpliwie nastąpi... nie ma obawy... możemy zmienić pożyczki na dary... ostrożnie, bracie Ned, stopniowo i nie naciskając ich zbyt gwałtownie. Co ty na to, bracie?
Brat Ned wyraził zgodę uściskiem dłoni i nie tylko przyznał, iż tak należy postąpić, lecz naprawdę tak postąpił. W ciągu jednego krótkiego tygodnia Nicholas wszedł w posiadanie swego stołka, a pani Nickleby z Kate — w posiadanie domu; zaczęła się krzątanina, radość, nadzieja.
Nigdy dotychczas nie było tygodnia tak pełnego odkryć i niespodzianek, jak ów pierwszy tydzień w nowej siedzibie. Co wieczór, gdy Nicholas wracał do domu, przekonywał się, że znowu coś znaleziono. Jednego dnia był to szczep winny, drugiego kocioł, trzeciego leżący na dnie kadzi na wodę klucz od schowka w saloniku i tak dalej, i tak dalej, aż do stu rozmaitych odkryć. Potem jeden pokój upiększono muślinową firanką, a drugi uczyniono wprost wytwornym dzięki zawieszonym w oknie zasłonom i wszędzie wprowadzano udoskonalenia, o których do niedawna nikt nie śmiałby marzyć. Potem panna La Creevy zjechała omnibusem, żeby pozostać na parę dni i pomagać — panna La Creevy, która ustawicznie gubiła bardzo małą, zawiniętą w. kawałek grubego papieru paczkę pluskiewek, i bardzo wielki młotek, panna La Creevy, która biegała z podwiniętymi na przegubach rękawami i wciąż spadała z drabinki rozbijając się nader boleśnie. Pani Nickleby gadała bezustannie i robiła coś od czasu do czasu, ale nie bardzo często, a Kate zawsze i wszędzie pracowała w milczeniu i ze wszystkiego była zadowolona. Smike zmienił ogródek w prawdziwe cudo, a Nicholas pomagał i dodawał otuchy wszystkim naraz i każdemu z osobna. Powróciły w pełni spokój i szczęście rodzinnego domu, a wspomnienia rozłąki i minionych nieszczęść dodawały tyle uroku każdej skromnej przyjemności i tyle czaru każdej wspólnie spędzonej godzinie, ile dodać mogą tylko takie wspomnienia.
Jednym słowem, połączona wreszcie rodzina ubogiego Nickleby była szczęśliwa i radosna, gdy tymczasem bogaty Nickleby był ponury i samotny.
ROZDZIAŁ XXXVI
KTÓRY W SPOSÓB DYSKRETNY I POUFNY OPOWIADA O SPRAWACH RODZINNYCH I OPISUJE, JAK TO PAN KENWIGS PRZEŻYŁ GWAŁTOWNY WSTRZĄS, A PANI KENWIGS CZUŁA SIĘ TAK DOBRZE, JAK TO TYLKO BYŁO W JEJ SYTUACJI MOŻLIWE
Było pewnie około siódmej wieczorem i zmierzch zapadał na wąskich uliczkach w pobliżu Golden Square, kiedy pan Kenwigs posłał po parę najtańszych — takich za czternaście pensów — białych rękawiczek z koźlęcej skórki, wybrał mocniejszą z nich — jak się okazało, z prawej ręki — zeszedł po schodach z miną wielce uroczystą i wzruszoną, a potem naciągnął ową rękawiczkę na gałkę umieszczonej na drzwiach domu kołatki chcąc przytłumić jej dźwięk. Nader starannie wykonawszy swe zadanie, pan Kenwigs jednym pociągnięciem zatrzasnął za sobą drzwi i przeszedł na drugą stronę ulicy, żeby sprawdzić osiągnięty efekt, a upewniwszy się, że całość wygląda jak najlepiej, znowu przeszedł ulicę, zawołał przez dziurkę od klucza żeby Morleena otworzyła, zniknął w głębi domu i nie ukazywał się więcej.
Jeżeli rozważyć całą sprawę jako zagadnienie oderwane, to pan Kenwigs osiągnąłby taki sam skutek, gdyby zamiast tłumić dźwięk tej właśnie kołatki, ubrał w białą rękawiczkę kołatkę jakiegoś arystokraty czy szlachcica zamieszkałego w odległości dziesięciu mil. Dla wygody bowiem licznych lokatorów tego domu drzwi stały zawsze otworem i kołatki w ogóle nie używano. Pierwsze piętro, drugie piętro i trzecie piętro posiadały własne dzwonki. Facjatek nikt nigdy nie odwiedzał, pokoje na parterze były pod ręką, gość wchodził więc do nich bez ceremonii, a do położonej w suterenie kuchni wiodły osobne schodki z frontowego podwórka. A zatem z punktu widzenia prostej potrzeby i użyteczności tłumienie kołatki było czymś zupełnie niezrozumiałym.
Ale kołatki można również tłumić ze względów innych niż utylitarne, czego jasno dowodzi rozważany obecnie przypadek. Istnieją pewne obyczaje i formy, których należy przestrzegać w cywilizowanym świecie, gdyż w przeciwnym razie ludzkość mogłaby powrócić do stanu pierwotnego barbarzyństwa. Żadna wytworna dama nie mogła dotychczas odbyć rozwiązania — a raczej żadne wytworne rozwiązanie nie mogłoby się w ogóle odbyć — bez towarzyszącego mu symbolu przytłumionej kołatki. Pani Kenwigs rościła sobie pewne pretensje do wytworności. Pani Kenwigs odbyła rozwiązanie. Dlatego to pan Kenwigs spowijał nieużywaną kołatkę swej siedziby w białą rękawiczkę z koźlęcej skórki.
— Me wiem doprawdy — mówił do siebie pan Kenwigs poprawiając kołnierz koszuli i z wolna wstępując na schody — czy nie ogłosić o tym w gazetach, bo to przecież syn?
Rozmyślając nad celowością takiego posunięcia i wyobrażając sobie sensację, jaką wywołałoby ono w sąsiedztwie, szczęśliwy ojciec udał się do swej bawialni, gdzie na kobyłce przed kominkiem suszyły się rozmaite wyjątkowo maleńkie części garderoby, a pan Lumbey, doktor, kołysał niemowlę, oczywiście to stare niemowlę, nie to nowe.
— Ładny chłopak, panie Kenwigs — odezwał się doktor Lumbey.
— Uważa pan, że to ładny chłopak?
— To najładniejszy chłopak, jakiego oglądałem — odparł doktor. — Jak żyję, nie widziałem takiego noworodka.
Miło zastanowić się nad zjawiskiem, które winno całkowicie zamknąć usta osobom biadającym nad stopniowym wyrodnieniem rodzaju ludzkiego, a mianowicie nad faktem, że każde przychodzące na świat dziecko jest ładniejsze od wszystkich swych poprzedników.
— Jak żyję, nie widziałem takiego noworodka — powtórzył z przekonaniem pan Lumbey, doktor.
— Morleena też była ładnym noworodkiem — powiedział pan Kenwigs, jak gdyby odpierał podstępną napaść na swą rodzinę.
— Wszystkie pańskie córeczki były ładne — rzekł W zamyśleniu doktor Lumbey i cierpliwie niańczył niemowlę. Czy zastanawiał się, pod jaką pozycją najdogodniej umieścić w rachunku należność za owo niańczenie, było to wiadome tylko jemu.
Podczas tej krótkiej rozmówki panna Morleena. jako najstarsza z potomstwa i na czas niedyspozycji matki naturalna jej zastępczyni, popychała i szturchała wciąż trzy młodsze panny Kenwigs, który to rozumny i tkliwy sposób postępowania sprowadził łzy do oczu pana Kenwigsa, i skłonił go do oświadczenia, że jeżeli chodzi o inteligencję i sposób bycia, dziecię to jest dorosłą kobietą.
— Będzie prawdziwym skarbem dla mężczyzny, który ją poślubi — zauważył półgłosem. — Sądzę, panie Lumbey, że znajdzie męża w wyższej niż własna sterze.
— Wcale bym się temu nie dziwił — odrzekł doktor.
— Nigdy nie widział pan, jak ona tańczy, nieprawdaż? — spytał pan Kenwigs.
Doktor pokręcił głową.
— Ach! — westchnął pan domu, jak gdyby współczuł mu z całego serca. — W takim razie nie wyobraża pan sobie, do czego jest zdolna.
Przez cały ten czas trwała ożywiona krzątanina pomiędzy bawialnią a sąsiednim pokojem, którego drzwi otwierano i zamykano około dwudziestu razy na minutę, lecz czyniono to bardzo cicho, bo stan pani Kenwigs wymagał przecie spokoju. Noworodka pokazywano paru dziesiątkom deputacji od doborowego grona zaprzyjaźnionych dam, które tłoczyły się w korytarzu i w okolicy drzwi wejściowych, żeby omawiać przebieg wydarzeń w całej ich rozciągłości. Podniecenie udzieliło się zresztą całej ulicy i przed drzwiami licznych domów widać było grupki pań (częściowo w tym samym interesującym stanie, w którym pani Kenwigs ukazała się publicznie po raz ostatni) opisujących własne przeżycia w podobnych okolicznościach. Niektóre, lecz tych było niewiele, domagały się uznania za to, że już onegdaj wywróżyły dokładnie, kiedy to nastąpi. Inne opowiadały, jak to momentalnie odgadły, co się święci, gdy ujrzały pobladłego pana Kenwigsa pędzącego co tchu ulicą. Jedne mówiły to, inne tamto, ale wszystkie mówiły naraz i wszystkie się zgadzały w dwóch punktach: po pierwsze, że pani Kenwigs należy się najwyższa chwała za wielki czyn, którego niedawno dokonała, oraz po drugie, że nie było na świecie lekarza tak doświadczonego i uczonego jak pan doktor Lumbey.
Wśród powszechnego zgiełku ów dżentelmen, jak się już rzekło, siedział w bawialni rozmawiając z panem Kenwigsem i niańcząc powierzone swej pieczy dziecię. Był to krzepki, zażywny jegomość nie posiadający godnego wspomnienia kołnierza koszuli, ale za to posiadający brodę, która rosła od wczorajszego ramka, bo doktor Lumbey był popularny, a dzielnica płodna i w ciągu ostatnich czterdziestu ośmiu godzin przytłumiono tam jedną po drugiej nie mniej niż trzy kołatki.
— No, panie Kenwigs — powiedział lekarz — to szóste. Niedługo będzie pan ojcem ładnej rodzinki.
— Myślę, że szóstka chyba wystarczy — odparł pan Kenwigs.
— Dobre sobie! — oburzył się doktor. — Coś podobnego! Nie wystarczy nawet w połowie.
Tu zaczął się śmiać, lecz śmiał się bez porównania mniej niż zamężna przyjaciółka pani Kenwigs, która wyszła właśnie z pokoju chorej, żeby zameldować o rozwoju wydarzeń oraz łyknąć koniaku z odrobiną wody; przyjaciółka ta zdawała się mniemać, że usłyszała jeden z najlepszych dowcipów, jakie krążą w dobrym towarzystwie.
— Moje dzieci nie zależą jedynie od kaprysów losu — mówił szczęśliwy ojciec biorąc drugą swą córkę na kolana. — Mają określone widoki na przyszłość.
— Istotnie? — zdziwił się doktor Lumbey.
— I to, jak mi się zdaje, bardzo dobre widoki, prawda? — wtrąciła zamężna dama.
— Cóż, proszę pani — odrzekł pan Kenwigs — nie moją rzeczą przewidywać, kim one mogą zostać albo kim zostać nie mogą. Nie ja będę się chwalił pewną rodziną, z którą mam zaszczyt być spowinowacony. W tej samej chwili, w której pani Kenwigs... Ach!... Mogę jedynie nadmienić — mówił z większym ożywieniem i coraz bardziej podnosząc głos — że moje dzieci otrzymają zapewne w spadku po sto funtów na głowę. Być może więcej, lecz tyle z całą pewnością.
— To nie najgorszy mająteczek — powiedziała zamężna dama.
— Pani Kenwigs posiada krewnych — ciągnął pan Kenwigs biorąc szczyptę z tabakierki doktora, a potem kichając potężnie, jako że nie nawykł do tabaki — którzy mogą darować dziesięciu osobom po sto funtów na głowę, a mimo to nie pójdą z torbami.
— Aha! Wiem, o kogo panu chodzi — zachichotała zamężna dama, domyślnie kiwając głową.
— Nie wymieniałem żadnych nazwisk i nie życzę sobie, by nazwiska jakieś wymieniano — rzekł pan Kenwigs z surowym spojrzeniem. — Wielu z moich przyjaciół widywało w tym oto pokoju pewnego krewnego pani Kenwigs, którego osoba mogłaby przynieść; zaszczyt każdemu towarzystwu. To chyba wystarczy!
— Ja go też poznałam — powiedziała zamężna dama zerkając w stronę doktora.
— Uczuciom moim, jako ojca, pochlebia oczywiście, gdy taki człowiek całuje moje dzieci i zaszczyca je swą uwagą — ciągnął pan Kenwigs. — Uczuciom moim; jako człowieka, pochlebia oczywiście osobista znajomość z takim człowiekiem. Uczuciom moim, jako małżonka, pochlebia oczywiście sama możność zawiadomienia takiego człowieka o wydarzeniu, które właśnie nastąpiło.
Po tej dumnej wypowiedzi pan Kenwigs poprawił lniany warkoczyk drugiej z rzędu swej córy i przykazał, żeby była grzeczną dziewczynką i słuchała wszystkiego, co jej mówi starsza siostra, Morleena.
— Ta dziewczyna staje się z dnia na dzień podobniejsza do matki — powiedział pan Lumbey, którego opanował nagle entuzjastyczny podziw dla Morleeny.
— Właśnie! — zawołała zamężna dama. — Zawsze to powtarzam i zawsze powtarzałam! To istny portret matki!
Zwróciwszy w ten sposób powszechną uwagę na panienkę, o której mowa, zamężna dama skorzystała z okazji, by pociągnąć następny łyk koniaku z wodą — i to łyk dość duży.
— Tak! Widzę podobieństwo — odrzekł pan Kenwigs po chwili namysłu. — Cóż to była za kobieta ta moja żona przed zamążpójściem! Wielki Boże! Cóż to była za kobieta!
Pan Lumbey nader uroczyście potrząsnął głową, jakby chciał dać w ten sposób do zrozumienia, że istotnie przypuszcza, iż pani Kenwigs musiała być olśniewającym zjawiskiem.
—Coś bajecznego! — zawołał pan Kenwigs. — Nigdy nie widziałem takiego wdzięku, nigdy w życiu! A jej maniery! Takie swobodne, a zarazem tak bezwarunkowo poprawne! No i ta figura! Nie wszystkim jest wiadome — ciągnął zniżając głos — lecz pani Kenwigs miała wówczas taką figurę, że według niej malowano szyld gospody, Pod Brytanią przy Holloway Road.
— Spójrzcie, panowie, na nią teraz — wystąpiła zamężna dama. — Czy wygląda na matkę sześciorga dzieci?
— Co za pomysł! — wykrzyknął doktor.
— Znacznie bardziej wygląda na swoją własną córkę — dodała zamężna dama.
— Istotnie — zgodził się pan Lumbey. — Wygląda na to znacznie bardziej.
Pan domu miał właśnie dorzucić jakieś dalsze uwagi i najprawdopodobniej zamierzał potwierdzić wyrażony przed chwilą pogląd, gdy druga zamężna dama, która wpadła na momencik, aby podtrzymać panią Kenwigs na duchu, i gorliwie pomagała w sprzątaniu wszystkiego do jedzenia i picia, co można było znaleźć w mieszkaniu, wsunęła głowę do pokoju, by oznajmić, że. przed chwilą schodziła na dół, bo dzwonił jakiś dżentelmen i że dżentelmen ów chce mówić osobiście z panem Kenwigsem.
Na taką wiadomość mglisty obraz potężnego krewniaka zamajaczył w myślach pana Kenwigsa, który pod wpływem tej wizji wysłał na dół Morleenę z poleceniem, by przyprowadziła owego dżentelmena prosto na górę.
— Ha! Słowo daję! — powiedział pan Kenwigs stając na progu pokoju, by jak najwcześniej zobaczyć wchodzącego na schody gościa. — To pan Johnson! Jakże się pan miewa?.
Nicholas podał mu rękę, obdzieli! pocałunkami wszystkie byłe uczennice, powierzył opiece Morleeny dużą paczkę zabawek, skłonił się doktorowi oraz dwu zamężnym damom i zapytał o zdrowie pani Kenwigs tonem tak pełnym zainteresowania, że wzruszył do głębi serca akuszerkę, która weszła właśnie do pokoju, by podgrzać nad kominkiem jakąś tajemniczą miksturę w małym rondelku.
— Muszę pana stokrotnie przeprosić za odwiedziny w tak niestosownej porze — powiedział Nicholas — ale nie wiedziałem o niczym, dopóki nie zastukałem, a jestem teraz tak zajęty, że mogłoby upłynąć kilka dni, nim zdołałbym wybrać się ponownie.
— Ależ to najstosowniejsza pora — zaoponował pan domu. — Sytuacja pani Kenwigs, jak tuszę, nie stanowi przeszkody w miłej, pogawędce między nami.
— Bardzo pan uprzejmy — powiedział Nicholas.
W tej chwili inna zamężna dama weszła z wiadomością, że noworodek zaczyna zajadać jak nie wiadomo co, wobec czego dwie wspomniane już zamężne damy z wielkim hałasem wybiegły z pokoju, chcąc ujrzeć dziecię podczas owego zajęcia.
— Prawdę rzekłszy — powiedział Nicholas — wyjeżdżając z prowincji, gdzie ostatnimi czasy przebywałem, obiecałem przekazać panu pewne wiadomości.
— Czyżby?— zdziwił się pan Kenwigs.
— I choć jestem już w Londynie od kilku dni — ciągnął młody człowiek — nie miałem jeszcze sposobności wywiązać się z tego zadania.
— Ach, to drobiazg, doprawdy — powiedział gospodarz — że się tak wyrażę, wiadomościom nie zaszkodzi, jeżeli trochę ostygną, co? Wiadomości z prowincji? — zastanawiał się. — A to ciekawe! Nie znam nikogo na prowincji.
— A panna Petowker? — podpowiedział Nicholas.
— Oo... więc to od niej! — zawołał pan Kenwigs. — Mój Boże! Prawda! Pani Kenwigs się ucieszy! Henrietta Petowker, co? Jak się to dziwnie składa! Że też pan musiał się z nią spotkać na prowincji! Ho, ho!
Na dźwięk nazwiska starej przyjaciółki cztery panny Kenwigs zgromadziły się wokół Nicholasa i z. szeroko otwartymi oczyma i ustami czekały, by posłyszeć coś więcej. Pan Kenwigs był również trochę zaintrygowany, lecz zachował spokój i najwidoczniej nie spodziewał się niczego złego.
— Wiadomość ta odnosi się do spraw ściśle familijnych — podjął Nicholas z wahaniem.
— Ach, mniejsza o to — rzekł pan Kenwigs spoglądając na doktora Lumbey, który lekkomyślnie zaopiekował się był małym Lillyvickiem, a teraz nie mógł znaleźć nikogo, kto by zechciał uwolnić go od słodkiego ciężaru. — Jesteśmy między przyjaciółmi.
Nicholas chrząknął kilkakrotnie, jak gdyby trudno mu było rozpocząć.
— Henrietta Petowker jest w Portsmouth — napomknął gospodarz.
— Tak... — rzekł Nicholas. — Jest tam także i pan Lillyvick.
Pan Kenwigs zbladł, lecz opanował się wkrótce i zauważył, że to drugi szczególny zbieg okoliczności.
— Wiadomość moja pochodzi od niego — dodał młody człowiek.
Pan Kenwigs odżył. Poborca wiedział, że jego siostrzenica była w błogosławionym stanie, a teraz prosi niewątpliwie, by zawiadomić go o wszystkich szczegółach. Tak! Jakie to miłe z jego strony i jak to na niego wygląda!
— Prosił mnie, żeby przekazać odeń wiele serdeczności... i... — mówił Nicholas.
— Doprawdy, jestem mu szczerze obowiązany... To od waszego ciotecznego dziadunia, moje drogie! — przerwał pan Kenwigs, dobrotliwie wyjaśniając sytuację swym pociechom.
— ...wiele serdeczności — kończył młodzieniec — i zawiadomić państwa, że nie miał czasu, by o tym napisać, ale ożenił się z panną Petowker.
Pan Kenwigs spojrzał osłupiałym wzrokiem, zerwał się z miejsca, złapał swą drugą córę za lniany mysi ogonek i zakrył sobie oblicze chustką do nosa. Morleena zesztywniała i jak martwa padła na krzesełko niemowlęcia, zupełnie w taki sam sposób, jaki zaobserwowała u matki, kiedy ta mdlała; dwie zaś pozostałe siostrzyczki podniosły przeraźliwy wrzask.
— Moje dzieci! Moje oszukane, obrabowane maleństwa! — wołał pan Kenwigs i w uniesieniu targał tak silnie za lniany warkoczyk swej drugiej córy, że podniósł ją na czubki palców i przez kilka sekund trzymał w takiej postawie. — Łotr! Osioł! Zdrajca!
— Niech diabli wezmą tego człowieka! — zawołała akuszerka, gniewnie rozglądając się wokoło. — Czemu on tak wrzeszczy?
— Milcz, kobieto! — zagrzmiał pan Kenwigs.
— Nie będę milczeć! — wrzasnęła akuszerka. — Milcz sobie sam, łajdaku! Czy nie masz względów dla własnego dziecka?
— Nie! — odparł pan Kenwigs.
— Hańba! — zawołała akuszerka. — Tfu! Wyrodny potwór!
— Niech ten dzieciak umrze! — wołał zrozpaczony ojciec w przystępie szaleństwa. — Niech umrze! Niczego już nie może oczekiwać! Nie odziedziczy żadnego majątku! Nie potrzeba nam tu żadnych dzieci! — krzyczał na nic niepomny. — Zabierajcie je! Zabierajcie do domu podrzutków!
Z tymi okropnymi słowy pan Kenwigs usiadł na krześle i zaczął urągać akuszerce, która co tchu schroniła się do sąsiedniego pokoju, skąd wróciła wnet na czele oddziału matron tłumacząc im, że pan Kenwigs bluźni przeciw własnej rodzinie, niezawodnie więc musiał postradać zmysły.
Pozory stanowczo nie przemawiały na jego korzyść, bo twarz mu pośmiała z wysiłku, by w tym wielkim wzburzeniu mówić tak cicho, żeby lamenty te nie sięgnęły uszu pani Kenwigs; niezależnie zaś od tego rysy jego wprost niewiarygodnie obrzmiały i napęczniały skutkiem wzruszeń wywołanych uroczystą chwilą oraz skutkiem niezwykłej obfitości rozmaitych mocnych specjałów, którymi chwilę ową czcił należycie. Ale Nicholas i doktor — którzy zrazu zachowywali się biernie, gdyż mieli zastrzeżenia co do przytomności pana Kenwigsa — wzięli sprawę w swoje ręce i wyjaśnili bezpośrednią przyczynę wzburzenia gospodarza, dzięki czemu współczucie zajęło miejsce oburzenia i damy zaczęły usilnie błagać pana Kenwigsa, by zechciał spokojnie położyć się do łóżka.
— Całe uszanowanie... — mówił pan Kenwigs rozglądając się wokół z zatroskaną miną — ...całe uszanowanie, jakie okazywałem zawsze temu człowiekowi! Wszystkie ostrygi, które zjadł, i wszystkie kwarty piwa, które wypił w tym domu...
— Wiemy, że to bardzo bolesne i ciężkie — przerwała mu jedna z zamężnych dam. — Ale pomyśl pan o swej ukochanej, najukochańszej żonie!
— Tak, tak! I o tym, co dzisiaj przeszła! — zawtórowały liczne głosy. — Pomyśl pan tylko! Bądź dobrym mężem! — Te prezenty —ciągnął pan Kenwigs odzyskując powoli spokój — fajki, tabakierki, kauczukowe kalosze za sześć i pół szylinga...
— Ach, doprawdy! Nie warto o nich myśleć! — zawołały damy. — I tak dostanie za swoje, nie obawiaj się pan!
Pan Kenwigs spojrzał posępnie na damy, jak gdyby wolał, żeby to on sam dostał za swoje pieniądze te prezenty, które w obecnych warunkach już się zupełnie nie kalkulowały. Nic jednak nie odrzekł, podparł tylko głowę dłonią i zapadł w coś w rodzaju drzemki.
Damy zaczęły się znowu rozwodzić nad celowością położenia zacnego dżentelmena do łóżka, twierdząc, że nazajutrz będzie mu już lepiej, oraz że doskonale wiedzą, jak zabójczo działa na umysł niektórych mężów takie wydarzenie, jak to, które dzisiaj przytrafiło się pani Kenwigs; dowodziły, że objawy te przynoszą mu tylko zaszczyt i że bynajmniej nie ma się czego wstydzić — wręcz przeciwnie! Mówiły, że z przyjemnością patrzą się na jego zachowanie, bo dowodzi ono tylko dobroci serca. Jedna zaś z dam przytoczyła analogiczny przypadek, wspomniała bowiem, że jej małżonek szaleje z niepokoju w podobnych sytuacjach, pewnego zaś razu, kiedy narodził się mały Johnny, upłynął niemal cały tydzień, nim jego ojciec przyszedł do siebie, a przez ten czas dżentelmen ów nic nie robił tylko krzyczał: „Mam syna! Mam syna!" głosem przejmującym słuchaczy do głębi serca.
Morleena (która zapomniała jakoś o swym zemdleniu, gdy spostrzegła, że nikt nie zwraca na nią uwagi) oznajmiła wreszcie, że przygotowano pokój dla jej zbolałego rodzica. Pan Kenwigs omal nie zadusił w gorących uściskach czwórki swoich córek, potem zaś przyjął ramię doktora z jednej strony, a pomoc Nicholasa z drugiej i został zaprowadzony na górę do sypialni przygotowanej tam dla niego ze względu na niecodzienne wydarzenie.
Nicholas poczekał, aż pan Kenwigs spokojnie zaśnie, kiedy zaś usłyszał jego zupełnie zadowalające chrapanie, patronował podziałowi zabawek, ku nieskończonej radości małych Kenwigsiątek, a następnie pożegnał całe zgromadzenie. Damy odchodziły również jedna po drugiej, z wyjątkiem sześciu czy ośmiu najbliższych przyjaciółek, które postanowiły czuwać całą noc. Światła w domu stopniowo gasły. Ukazał się ostatni biuletyn donoszący, iż pani Kenwigs czuje się tak dobrze, jak to tylko w tej sytuacji możliwe, po czym cała rodzina udała się na spoczynek.
ROZDZIAŁ XXXVII
W KTÓRYM NICHOLAS ZYSKUJE DALSZE WZGLĘDY PANÓW CHEERYBLE I PANA TYMOTEUSZA LINKINWATER, A BRACIA WYDAJĄ BANKIET DLA UCZCZENIA PEWNEJ DONIOSŁEJ ROCZNICY, W KTÓRYM RÓWNIEŻ PANI NICKLEBY CZYNI SYNOWI WAŻNE I TAJEMNICZE WYZNANIA, BEZPOŚREDNIO PO JEGO POWROCIE ZE WSPOMNIANEGO BANKIETU
Placyk, przy którym mieściła się firma „Bracia Cheeryble", nie odpowiadałby zapewne pięknym wyobrażeniom, jakie powziąć by mógł ktoś, kto go nie widział, a wysłuchał płomiennych pochwał głoszonych na cześć tego ustronia przez Tima Linkinwater; niemniej jednak był do dość miły zakątek w sercu ruchliwego, wielkiego Londynu i zajmował poczesne miejsce w życzliwej pamięci kilkunastu zamieszkałych opodal poważnych obywateli, chociaż wspomnienia ich były o wiele świeższej daty, a patriotyzm lokalny znacznie mniej gorący niż wspomnienia i patriotyzm entuzjasty Tima.
Niechaj jednak ci londyńczycy, których wzrok nawykł do wspaniałych placów, do arystokratycznej powagi Grosvenor Square i Hanover Square, wytwornego wdowiego chłodu Fitzroy Square lub do żwirowanych ścieżek i ogrodowych ławek Russel czy Euston Square — niechaj nie sądzą, że plac ten zawdzięcza przywiązanie Tima Linkinwater, czy innych skromnych swych miłośników, zielonym liściom, choć tak bardzo zakurzonym, i trawie, choć tak bardzo ubogiej. Placyk w City nie miał ogrodzonego skweru — ogrodzono tam jedynie umieszczoną na środku latarnię; nie miał też trawnika, prócz chwastów obrastających słup tej latarni. Owo spokojne, mało uczęszczane, zaciszne ustronie sprzyja melancholijnemu skupieniu i spotkaniom, na które długo trzeba czekać; czekający zaś może całymi godzinami wędrować leniwie tam i z powrotem, tam i z powrotem wzdłuż wszystkich chodników placyku i budząc echa miarowym dźwiękiem kroków po gładkich, wydeptanych kamieniach liczyć najprzód okna, a potem nawet cegły wysokich, cichych domów, otaczających go ze wszystkich stron. Zimą śnieg pokutuje tam długo, chociaż już dawno stopniał na gościńcach i bardziej ożywionych ulicach. Letnie słońce zagląda na ten plac z niejakim szacunkiem i ostrożnie rzuca wesołe promienie, zachowując cały swój żar i jaskrawy blask dla dzielnic bardziej hałaśliwych i mniej onieśmielających. Jest tu tak cicho, że można niemal usłyszeć tykanie własnego zegarka, gdy dla ochłody i orzeźwienia przystanąć na chwilę. Ciszy nie zakłóca żaden dźwięk prócz monotonnego odgłosu — nie brzęczenia owadów wprawdzie, lecz turkotu przejeżdżających w oddali pojazdów. Posłaniec opiera się leniwie o stojący na rogu słup; jest mu przyjemnie ciepło, ale nie za gorąco, mimo upalnego dnia; łagodny powiew faluje lekko jego biały fartuch; głowa stopniowo opada na piersi; posłaniec bardzo długo mruga powiekami; nawet on nie może przemóc senności unoszącej się w atmosferze tego miejsca i powoli zapada w drzemkę. Nagle odzyskuje świadomość, cofa się parę kroków i osłupiałym wzrokiem spogląda przed siebie. Czy to posyłka, którą trzeba odnieść, czy może chłopiec grający w marmurki? Czy zobaczył upiora lub usłyszał tony katarynki? Nie! To coś jeszcze mniej oczekiwanego. Na plac przyleciał prawdziwy, żywy motyl! Przyleciał spomiędzy kwiatów, gdzie spijał ich słodycz, a teraz fruwa wśród zakurzonych żelaznych ostrzy sztachet przed fasadami kamienic.
Jeżeli jednak w bezpośrednim sąsiedztwie „Braci Cheeryble" nie było prawie nic, co mogłoby zainteresować lub rozerwać młodego biuralistę, to wewnątrz tej siedziby znajdowało się i działo wiele rzeczy ciekawych lub zabawnych. Nie było tam chyba przedmiotu, żywego czy martwego, który nie świadczyłby o skrupulatności i punktualności pana Tymoteusza Linkinwater. Punktualnie, jak zegar w kantorze — który- kancelista uważał za najdokładniejszy w całym Londynie czasomierz, po zegarze na wieży pewnego położonego w pobliżu, a dobrze ukrytego i mało uczęszczanego kościołka (Tim utrzymywał bowiem, iż szeroko rozsławiona dokładność zegara na koszarach Gwardii Konnej to pocieszna bajeczka wymyślona przez zazdrosnych mieszkańców West Endu) — z punktualnością więc zegara stary urzędnik przez cały dzień wykonywał najdrobniejsze czynności i układał najdrobniejsze przedmioty w małym pokoiku. Czynił to wszystko tak skrupulatnie i dokładnie, jak gdyby pokoik ów był naprawdę szklaną gablotą pełną najrzadszych osobliwości. Papier, pióra, atrament, linijka, wosk, opłatki, piaseczniczka, puszka ze sznurkiem, puszka z zapałkami, kapelusz Tima, starannie złożone rękawiczki Tima, drugi surdut, który wisząc na ścianie wyglądał jak sam Tim widziany od tyłu — wszystko to miało swe stałe i określone miejsce w przestrzeni. Z wyjątkiem wspomnianego zegara nie istniał drugi tak dokładny i nienaganny instrument, jak wiszący za drzwiami mały termometr. Nie było na świecie ptaka o tak metodycznych i solidnych obyczajach jak ociemniały kos, który dosypiał i dodrzemywał swych dni w obszernej, przytulnej klatce; a głos stracił był ze starości o kilka lat wcześniej, nim został tu przyniesiony przez Tima. Nie było również bogatszej w treść anegdoty niż opowiadana przez Tima historia nabycia owego ptaka — jak to litując się nad zagłodzonym, wychudłym, biedakiem kupił go chcąc w humanitarny sposób skrócić jego nieszczęsny żywot; jak to postanowił zaczekać trzy dni i przekonać się, czy kos przypadkiem nie odżyje; jak, nim upłynęła połowa tego czasu ptak istotnie odżył i stopniowo odzyskiwał siły, jak to powracał mu apetyt i piękny wygląd, aż wreszcie stał się — „takim, jakim go widzi pan teraz, proszę pana" — jak mawiał Tim, z dumą spoglądając na klatkę. Potem Tim wydawał zazwyczaj melodyjny gwizd i wołał: „Dick!", a Dick, który sądząc po oznakach życia, jakie przejawiał, mógłby dotąd uchodzić za kosa niezdarnie wyrzeźbionego w drzewie albo wypchanego, w trzech krótkich podskokach zbliżał się do ścianki klatki, wsuwał dzióbek między pręty i zwracał niewidomy łepek w stronę swego starego pana. Trudno doprawdy rozstrzygnąć, który z nich był bardziej uszczęśliwiony w takich chwilach — ptak czy Tini Linkinwater.
Nie na tym jednak koniec. We wszystkim wokół odbijała się dobrotliwa pogoda braci. Magazynierzy i tragarze wyglądali na tak krzepkich, ochoczych chłopów, że ich widok był prawdziwą radością dla oka. Oprócz ogłoszeń linii żeglugowych i rozkładów rejsów statków towarowych ściany kantoru zdobiły również projekty przytułków, sprawozdania filantropijnych towarzystw i plany nowych szpitali.
Na postrach złoczyńcom wisiały nad kominkiem dwie szable i rusznica, ale szable były połamane i tępe, a rusznica zepsuta i zardzewiała. W każdym innym miejscu wystawa broni w tak opłakanym stanie musiałaby wywołać uśmiech, ale tutaj wydawało się, że nawet groźny, morderczy oręż podlega obejmującym wszystko wpływom i staje się symbolem przebaczenia i dobroci serca.
Takie i tym podobne myśli wciąż cisnęły się do głowy Nicholasa w ów poranek, kiedy objął w posiadanie wolny stołek w kantorze i po raz pierwszy mógł rozejrzeć się wokół uważniej i swobodniej niż dotychczas. Myśli te dodawały mu widać ducha i zachęcały do usilnych starań, bo przez następne dwa tygodnie wszystkie wolne godziny, wczesnym rankiem i późnym wieczorem, poświęcał zgłębianiu tajemnic prowadzenia ksiąg i handlowych rachunków. A przykładał się do tego z tak wytrwałą, gorliwością, że chociaż wiedza jego w tym zakresie ograniczała się do mglistego wspomnienia o paru bardzo długich dodawaniach wniesionych do szkolnego kajetu rachunkowego i dostarczonych rodzicom do wglądu wraz z ozdobnym wizerunkiem tłustego łabędzia, gustownie i własnoręcznie wykonanym przez nauczyciela rysunków — po upływie tych dwu tygodni poczuł się na siłach, by pochwalić się nabytymi umiejętnościami panu Linkinwater i uzyskać jego obietnicę, iż on, Nicholas Nickleby, będzie mógł od tej pory pomagać staremu buchalterowi w ważniejszych czynnościach.
Warto było popatrzeć na Tima Linkinwater, gdy ten dobywał powoli okazałą księgę główną i nie mniejszy od niej dziennik, obracał je na wszystkie strony, tkliwie ocierał kurz z ich grzbietów i okładek, a potem otwierał tu i ówdzie, rzucając na piękne, nieskalane pozycje spojrzenia, w których duma mieszała się z żalem.
— Czterdzieści cztery lata minie w maju! — powiedział. — Wiele było w tym czasie nowych ksiąg głównych. Czterdzieści cztery lata!
Pan Linkinwater zamknął księgę.
— Ach, tak mi pilno, by wreszcie rozpocząć — westchnął Nicholas.
Tim potrząsnął głową z wyrazem łagodnej wymówki. Pan Nickleby nie był dostatecznie przejęty powagą i straszliwą odpowiedzialnością swych obecnych zadań. . Przypuśćmy, że mógłby się trafić jakiś, na przykład, błąd, że trzeba by było coś przekreślić.
Młodzi ludzie to ryzykanci! Osobliwa rzecz, jacy potrafią być czasem nierozważni, jacy nieodpowiedzialni. Nie trudząc się, nawet zajęciem właściwego miejsca na stołku, lecz stojąc niedbale przed pulpitem, z uśmiechem na twarzy, dosłownie z uśmiechem (nie może być mowy o pomyłce co do owego uśmiechu, bo pan Linkinwater często wspominał o nim później), Nicholas zanurzył pióro w kałamarzu i zaatakował księgi firmowe „Braci Cheeryble"!
Stary buchalter zbladł i przechyliwszy się ze swym stołkiem tak, że stanął on tylko na dwóch nogach, tych bliższych Nicholasa, wstrzymywał z przerażenia oddech i zaglądał przez ramię młodzieńca. Brat Charles i brat Ned weszli razem do kantoru, lecz Tim nie odwracając się wcale gniewnym ruchem ręki dał znak, że należy zachować absolutną ciszę, i w dalszym ciągu wodził surowym i skupionym wzrokiem za ostrzem niedoświadczonego pióra.
Bracia z uśmiechem przyglądali się tej scenie, lecz Tim nie uśmiechał się wcale i nie drgnął przez kilka minut. W końcu odetchnął głęboko i powoli, a potem, nie zmieniając niewygodnej pozycji na przechylonym stołku, spojrzał na brata Charlesa, dyskretnie wskazał piórem Nicholasa i kiwnął głową z taką powagą i zdecydowaniem, jak gdyby mówił jasno i dobitnie: „Nada się!"
Brat Charles odpowiedział mu podobnym kiwnięciem i z zadowoleniem spojrzał na brata Neda, lecz w tej chwili Nicholas przerwał, by poszukać czegoś w innej karcie księgi, a niezdolny opanować uciechy Tim Linkinwater zstąpił z wyżyn stołka i entuzjastycznie potrząsnął dłonią młodego biuralisty.
— Pokazał, co potrafi! — wołał oglądając się na swych chlebodawców i triumfalnie kiwając głową. — Jego duże „B" i duże „D" są dokładnie takie same jak moje! Stawia kropkę nad każdym małym „i"! Przekreśla każde małe „t"! Me ma w całym Londynie takiego jak ten młodzieńca! — ciągnął klepiąc Nicholasa po plecach. — Z pewnością! Bez gadania! Niechże mi City pokaże równego mu biuralistę. Proszę bardzo! Wyzywam całe City!
Rzuciwszy rękawicę całemu City Tim Linkinwater uderzył pięścią w pulpit z takim rozmachem i hałasem, że wstrząśnięty tym kos stoczył się z grzędy i powodowany bezgranicznym zdumieniem zdobył się nawet na słaby skrzek.
— Dobrze powiedziane, Timie! Doskonale powiedziane, Timie Linkinwater! — zawołał brat Charles prawie tak samo uszczęśliwiony jak sam Tim, a mówiąc to klaskał w dłonie. — "Wiedziałem, że nasz młody przyjaciel nie poskąpi starań, i byłem przekonany, że w' krótkim czasie osiągnie swój cel. Czy nie mówiłem tego, bracie Ned?
— Mówiłeś, kochany bracie... Z pewnością, kochany bracie, mówiłeś i miałeś słuszność, zupełną słuszność — odparł brat Ned. — Tim Linkinwater jest wzburzony, ale to godziwe wzburzenie, słuszne wzburzenie. Tim to porządny chłop! Timie Linkinwater, mój drogi, porządny z ciebie chłop!
— Aż miło pomyśleć! — rzekł Tim, który nie zwracając uwagi na te wyrazy uznania podniósł okulary znad księgi głównej i spojrzał na braci. — To dopiero satysfakcja! Czy sądzicie, panowie, że nie rozmyślałem często, co będzie z tymi księgami, kiedy ja odejdę? Czy sądzicie, że nie lękałem się, iż może się tu wkraść nieporządek i zamęt, kiedy mnie nie stanie? Teraz wszakże — ciągnął wskazując palcem w kierunku Nicholasa — teraz, kiedy nauczyłem go coś niecoś, jestem zadowolony. Firma będzie szła po mojej śmierci tak samo, jak idzie za życia, zupełnie tak samo! A mnie wolno się będzie radować myślą, że nie ma na świecie takich ksiąg... Tak! Nie ma i nigdy nie będzie na świecie takich ksiąg jak księgi „Braci Cheeryble"!
W takich oto słowach pan Linkinwater dał upust swym uczuciom, potem wybuchnął urywanym śmiechem, którym chciał wyrazić wzgardę dla miast Londynu oraz Westrninsteru, wróciwszy zaś do swego pulpitu spokojnie przeniósł siedemdziesiąt sześć z ostatniej podsumowanej kolumny i zajął się własnymi sprawami.
— Timie Linkinwater! — rzekł brat Charles. — Podaj mi rękę, mój panie. Dziś twoje urodziny. Jak śmiesz, Timie Linkinwater, mówić o czymkolwiek -innym, nim przyjmiesz nasze najserdeczniejsze życzenia? Niech cię Bóg błogosławi, Timie, niech cię Bóg błogosławi.
— Mój kochany bracie! — powiedział brat Ned chwytając wolną dłoń solenizanta. — Tim Linkinwater wygląda dzisiaj o dziesięć lat młodziej niż w ubiegłą rocznicę swych urodzin.
— Bracie Ned, kochany chłopcze! — odparł drugi bliźniak. — Zaczynam wierzyć, że Tim Linkinwater urodził się w wieku stu pięćdziesięciu lat i stopniowo wraca do dwudziestego piątego roku życia, bo w każde urodziny jest młodszy niż w poprzednie.
— Pewnie, że młodszy, pewnie, bracie Charles — przyznał brat Ned. — Co do tego nie ma cienia wątpliwości.
— Pamiętaj, Timie — powiedział brat Charles — że jemy dzisiaj obiad o pół do szóstej, zamiast o drugiej. Zawsze z okazji tej rocznicy odstępujemy od naszego obyczaju, jak ci to dobrze wiadomo, Timie Linkinwater. Drogi panie Nickleby, zechce pan wziąć udział w tym zebraniu. Timie Linkinwater, daj mi swą tabakierkę, jako pamiątkę dla mnie i brata Neda po pewnym kochanym i wiernym łotrze, a w zamian przyjmij tę, jako skromny dowód naszego szacunku i uznania, a nie otwieraj jej, dopóki nie znajdziesz się w łóżku... i nigdy nie odzywaj się słowem na jej temat, bo... bo zabiję ci kosa. A nicpoń! Od "dwunastu lat miałby złotą klatkę," gdyby to mogło bardziej uszczęśliwić jego lub jego pana. A teraz, bracie Ned, kochany chłopie, jestem gotów. O pół do szóstej, proszę nie zapomnieć, panie Nickleby! Timie Linkinwater, zaopiekuj się panem Nickleby, o pół do szóstej. Idziemy, bracie Ned!
Zgodnie ze swym zwyczajem bliźniacy gadali tak przez cały czas, żeby uniemożliwić przeciwnej stronie jakiekolwiek podziękowania, i ramię w ramię spiesznie wyszli 2 pokoju obdarzywszy Tima, jak się wnet okazało, cenną złotą tabakierką zawierającą banknot dziesięciokrotnie przewyższający jej wartość.
Kwadrans po piątej, punktualnie co do minuty, przybyła, zgodnie z dorocznym zwyczajem, siostra Tima Linkinwater, która wraz ze starą gospodynią braci narobiła mnóstwo zamieszania z obawy o swój czepek, zawczasu wysłany przez chłopca z małego pensjonatu, gdzie zamieszkiwała. Czepek ów nie dotarł jeszcze na miejsce przeznaczenia, chociaż był zapakowany w tekturowe pudełko, a tekturowe pudełko zawinięte w chustkę, a chustka przywiązana do ramienia chłopca i chociaż niezależnie od wyżej wspomnianych środków ostrożności adres miejsca przeznaczenia wypisano starannie i w pełnym brzmieniu na odwrotnej stronie starego listu, chłopcu zaś przykazano pod groźbą rozmaitych najokropniejszych kar, które trudno sobie wyobrazić w całym ich okropieństwie, by z jak największym pośpiechem dostarczył omawiane nakrycie głowy i nie ważył się marudzić po drodze. Siostra Tima Linkinwater lamentowała, gospodyni wyrażała jej współczucie, a obie wychylały głowy z okna drugiego piętra i wyglądały, czy chłopiec nie nadchodzi. „Nadchodzenie" takie byłoby zresztą całkowitym rozwiązaniem sprawy i, praktycznie biorąc, równałoby się „nadejściu" chłopca, ponieważ odległość od domu braci do narożnika placyku nią przekraczała pięciu jardów. Wtem, zupełnie niespodziewanie i w chwili, gdy najmniej go oczekiwano, zadyszany wysłannik zjawił się z wręcz przeciwnego kierunku, ostrożnie niosąc pudło, z trudem chwytając oddech i mieniąc się na twarzy od wysiłku i zmęczenia. Miał zresztą ku temu słuszne powody, bo najprzód wietrzył się uczepiony z tyłu dorożki, która jechała do Camberwell, a później wędrował śladem aż dwu Punchów i do samych drzwi ich domu odprowadził jakichś komediantów popisujących się na szczudłach, Czepek ocalał wszakże — to jedna pociecha, a chłopca nie było za co- łajać — to druga. Posłaniec ruszył więc zadowolony w swoją stronę, a siostra Tima Linkinwater zaprezentowała się zgromadzonemu na dole towarzystwu dokładnie w pięć minut od chwili, gdy niezawodny zegar jej brata wybił pół godziny.
Towarzystwo składało się z braci Cheeryble, Tima Linkinwater, przyjaciela Tima Linkinwater — emerytowanego urzędnika bankowego z rumianą twarzą i białą czupryną — oraz Nicholasa, którego nader uroczyście i z wielką powagą przedstawiono siostrze Tima Linkinwater. Ponieważ goście byli już w komplecie, brat Ned zadzwonił, a gdy oznajmiono obiad, powiódł siostrę Tima Linkinwater do sąsiedniego pokoju, gdzie nad wyraz troskliwie obiad ów zastawiono. Brat Ned usiadł u szczytu stołu, a brat Charles na przeciwległym końcu. Siostra Tima Linkinwater zajęła miejsce po lewicy brata Neda, a sam Tim Linkinwater po jego prawicy. Bardzo stary kamerdyner o wyglądzie apoplektyka i niezwykle krótkich nogach stanął na posterunku za oparciem fotela brata Neda i poruszając lekko prawą ręką, jak gdyby przygotowywał się do zdejmowania z wdziękiem pokryw, tkwił wyprostowany i nieruchomy.
— Dziękujemy Bogu za te i inne dary, bracie Charles — przemówił Ned.
— Niech Pan napełni serca nasze szczerą wdzięcznością, bracie Ned -— odpowiedział, mu bliźniak.
Po tej modlitwie apoplektyczny kamerdyner zerwał z wazy pokrywę i zupełnie nieoczekiwanie zaczął zdradzać objawy niezwykłej ruchliwości.
Rozmowa toczyła się szparko i nie było obawy o przedwczesne wyczerpanie tematów; bo pogodni i rozpromienieni bliźniacy wszystkich do niej wciągali. A więc zaraz po pierwszym kielichu szampana siostra Tima Linkinwater zaczęła długą i wyczerpującą opowieść o niemowlęctwie Tima Linkinwater, przy czym nie omieszkała zaznaczyć na wstępie, że jest znacznie młodsza od brata, z faktami zaś, które zamierza przytoczyć, zapoznała się Jedynie dzięki rodzinnej tradycji. Po zakończeniu tej opowieści brat Ned wspomniał, jak to dokładnie przed trzydziestu pięciu laty na Timie Linkinwater ciążyło podejrzenie, że otrzymał miłosny liścik, a ponadto przyniósł ktoś wówczas do biura nie potwierdzoną wiadomość, że widziano go jakoby spacerującego po Cheapside z wielce urodziwą panną. Słowa te wywołały huragan śmiechu i Timowi Linkinwater postawiono zarzut, iż się zarumienił oraz wezwano go do złożenia wyjaśnień. Wobec tego stary buchalter zaprzeczył słowom oskarżenia, lecz niezwłocznie dodał, że nie stałoby się żadne nieszczęście, nawet gdyby oskarżenie było prawdziwe. Emerytowany urzędnik bankowy zaczął się wówczas śmiać do łez i oznajmił, że jak długo żyje, nie słyszał nic równie dobrego, i że dużo wody upłynie, zanim Tim zdobędzie się na coś lepszego.
Z dniem owym związana była jeszcze jedna krótka ceremonia, której zarówno treść, jak forma wywarły na Nicholasie głębokie wrażenie. Kiedy uprzątnięto obrus i karafki po raz pierwszy obiegły stół wokoło, nastała głucha cisza, a pogodne twarze braci przybrały wyraz nie smutku w ścisłym słowa tego znaczeniu, lecz spokojnego skupienia, tak rzadko widywanego przy biesiadnym stole. Uderzony tą niespodziewaną zmianą Nicholas zastanawiał się właśnie, co z tego może wyniknąć, gdy panowie Cheeryble jednocześnie powstali, a brat u szczytu stołu, przechylając, się w stronę bliźniaka, przemówił cichym głosem, jak gdyby zwracał się wyłącznie do niego:
— Bracie Charles, mój kochany chłopcze, z datą dzisiejszą kojarzy się jeszcze jedna rocznica, o której nie wolno zapominać o której ani ty, ani ja nie jesteśmy w stanie zapomnieć. Ten sam dzień, który sprowadził na świat istny wzór wiernego i poczciwego chłopa, zabrał zeń najtkliwszą i najlepszą z rodzicielek, najukochańszą matkę — naszą matkę. Gorąco pragnąłbym, żeby mogła widzieć nas w dobrobycie, korzystać z niego i radować się myślą, że dzisiaj kochamy ją równie serdecznie jak wówczas, gdy byliśmy dwoma ubogimi wyrostkami. Ale pragnieniom takim nie dane się było ziścić. Kochany bracie! Za pamięć naszej matki!
„Dobry Boże! —pomyślał Nicholas. — A dziesiątki osób nie wyższego od nich stanu mogłoby, widząc to i jeszcze dwadzieścia tysięcy razy więcej, nie poprosić tych ludzi na obiad, dlatego tylko, że jedzą nożami i nigdy nie chodzili do szkoły."
Brakło jednak czasu na rozważania, bo wnet zapanowała znowu ożywiona wesołość, a gdy karafka porto była już prawie pusta, brat Ned pociągnął za dzwonek, na którego dźwięk niezwłocznie nadbiegł apoplektyczny kamerdyner.
— Dawidzie — powiedział brat Ned.
— Sir? — odparł sługa.
— Flaszę „podwójnego diamentu", Dawidzie, aby wypić zdrowie pana Linkinwater.
Apoplektyczny kamerdyner zadziwił całe zgromadzenie popisem niezwykłej zręczności, którym od wielu lat zadziwiał je corocznie, w jednej bowiem chwili wyciągnął zza pleców lewą rękę, w której trzymał żądaną flaszę ze sterczącym już korkociągiem, odkorkował ją jednym szarpnięciem i postawił przed swym panem butelkę oraz korek, czyniąc to wszystko z godnością człowieka świadomego własnych zalet.
Brat Ned zbadał najprzód korek, a potem napełniwszy swój kieliszek zwrócił się do starego, kamerdynera, spoglądającego na te zabiegi z dobrotliwą pobłażliwością pana domu, który nic nie ma przeciwko swobodnemu zachowaniu się gości.
— Ha! Dobrze wygląda, Dawidzie!
— Nie może wyglądać inaczej — odparł Dawid — Niełatwo znajdzie pan. kieliszek takiego wina, jak nasz „podwójny diament", a pan Linkinwater wie o tym doskonale. Postawiliśmy to wino, proszę panów, kiedy przyszedł do nas pan Linkinwater.
— Ależ nie, Dawidzie, ależ nie! — sprzeciwił się brat Charles.
— Jeżeli pan łaskaw, własnoręcznie zapisałem tę pozycję w piwnicznej księdze — powiedział Dawid tonem osoby przekonanej o nieodpartej sile cytowanych faktów. — Pan Linkinwater był u nas zaledwie dwadzieścia lat, kiedy, proszę pana, postawiliśmy tę beczkę „podwójnego diamentu".
— Dawid ma słuszność... ma słuszność, bracie Charles — rozstrzygnął Ned. — Czy wszyscy przyszli, Dawidzie?
— Czekają już, sir — odrzekł sługa.
— Wprowadź ich, Dawidzie, wprowadź!
Na ten rozkaz stary kamerdyner postawił przed panem niewielką tacę z pustymi kieliszkami i otworzywszy drzwi wpuścił czerstwych tragarzy i magazynierów, których Nicholas widywał w składzie. Było ich czterech, a kiedy kłaniając się weszli uśmiechnięci i zaczerwieniem, wsunęła się za nimi straż tylna złożona z gospodyni, kucharki i pokojówki.
— Siedmioro — powiedział brat Ned i napełnił „podwójnym diamentem" odpowiednią ilość kieliszków — a Dawid ósmy! Gotowe! Wypijcie teraz zdrowie waszego najlepszego przyjaciela, pana Tymoteusza Linkinwater, i życzcie mu szczęścia, długich lat życia i wszelkiej pomyślności, przez wzgląd zarówno na jego osobę, jak i na waszych starych chlebodawców, którzy uważają go za nieoceniony skarb! Timie Linkinwater, twoje zdrowie, mój drogi! Niech cię diabli wezmą, mój kochany! Niech cię Bóg błogosławi, Timie Linkinwater!
Wypowiadając te osobliwe sprzeczności brat Ned klepnął solenizanta w plecy — na skutek czego Tim Linkinwater wyglądał przez chwilę nie mniej apoplektycznie niż stary kamerdyner — po czym w mgnieniu oka wychylił zawartość swego kieliszka.
Zaledwie wypito toast i uczczono jak należy Tima Linkinwater, najczerstwiejszy i najbardziej krzepki z tragarzy wypchnął się łokciami przed kolegów i ukazując z bliska bardzo czerwone i bardzo spocone oblicze, wyciągnął na środek czoła pojedynczy kosmyk siwych włosów, co zapewne miało być wyrazem szacunku dla zgromadzonego towarzystwa, po czym przemówił, przez cały czas gwałtownie wycierając dłonie niebieską bawełnianą chustką do nosa.
— Raz do roku, proszę panów, wolno nam sobie pozwolić i za łaskawym zezwoleniem panów, pozwolimy sobie teraz właśnie, bo trudno o odpowiedniejszy po temu czas i zawsze lepszy kozioł w garści niż wróbel w kapuście... jak to każdemu wiadomo... choć raczej w sensie przeciwnym, co jednak oznacza to samo. (Pauza. Kamerdyner niezadowolony.) Właściwie zamierzamy powiedzieć, że nigdy jeszcze nie było (spogląda na kamerdynera)... takich... (spogląda na kucharkę)... szlachetnych... wspaniałych... (spogląda na wszystkich i nie widzi nikogo)... pobłażliwych... szczodrych panów, jak ci, którzy dzisiaj podejmują nas tak wystawnie. A teraz dziękujemy im za ich dobroć, która zawsze wszędzie trafi, i życzymy im, żeby żyli długo i umarli spokojnie.
Po wygłoszeniu tej mowy (mogła ona być oczywiście znacznie wytworniejsza, znacznie bardziej bez sensu) cały zespół podwładnych pod komendą apoplektycznego kamerdynera wydał trzykrotny, z serca płynący okrzyk, który ku zgorszeniu Dawida zabrzmiał niezbyt zgodnie, ponieważ kobiety z uporem i zupełnym lekceważeniem taktu osobno i niezliczoną ilość razy powtarzały piskliwie: „hura!"; potem służba wyszła z jadalni; wkrótce po niej usunęła się również siostra Tima Linkinwater, mężczyźni zaś przerwali niebawem posiedzenie, żeby zająć się kawą, herbatą i towarzyską grą w karty.
O pół do jedenastej — godzinie późnej jak na ten placyk — podano niewielką tackę tartinek i dzban kruszonu, który to kruszon, zmieszany z „podwójnym diamentem" i innymi przeżyciami dnia, wywarł tak potężny wpływ na Tima Linkinwater, że solenizant odciągnął Nicholasa na bok i poufnie dał mu do zrozumienia, iż plotka o wielce urodziwej pannie jest szczerą prawdą. Panna owa była naprawdę tak piękna, jak opowiadano, a może jeszcze piękniejsza, lecz zbyt jej było pilno do zmiany stanu cywilnego, skutkiem czego, wówczas gdy Tim zalecał się do niej i zaczynał myśleć o pożegnaniu z kawalerstwem, panna wyszła za kogoś innego.
— Cóż?... W gruncie rzeczy, to moja wina — mówił Tim. — Pokażę panu kiedyś pewną rycinę, którą mam w swoim pokoju. Kosztowała mnie dwadzieścia pięć szylingów. Kupiłem ją wkrótce po ochłodzeniu się stosunków pomiędzy nami. Niech pan nikomu o tym nie wspomina, ale to najosobliwsze, chociaż przypadkowe podobieństwo, jakie zdarzyło mi się widzieć. Istny jej portret, drogi panie!
Minęła tymczasem jedenasta i siostra Tima Linkinwater oświadczyła, iż przynajmniej od godziny powinna być w domu. Wobec tego zawołano dorożkę, do której brat Ned z wielką pompą sprowadził siostrę Tima Linkinwater, a brat Charles udzielając dorożkarzowi nadzwyczaj wyczerpujących instrukcji zapłacił mu całego szylinga ponad ustaloną i należną taksę, byle tylko otoczył podróżującą damę jak najtroskliwszą opieką. Prócz tego brat Charles omal nie zadławił dorożkarza szklanką jakiegoś napoju niezwykłej mocy i starając się energicznie o przywrócenie mu tchu omal nie wy tłukł reszty owego tchu z ciała biednego woźnicy.
Dorożką ruszyła wreszcie z turkotem. Kiedy więc stwierdzono, że siostra Tima Linkinwater jedzie już bezpiecznie w stronę domu, Nicholas i przyjaciel Tima pożegnali się bez zwłoki, dając staremu buchalterowi i zacnym braciom możność zasłużonego wypoczynku.
Nicholas musiał odbyć pieszo dość długą drogę, było więc dobrze po północy, gdy przywędrował wreszcie do domu, gdzie oczekiwali go Smike i matka. Dawno już minęła pora udania się na spoczynek, a ponadto od dwu przynajmniej godzin spodziewali się, że Nicholas wróci lada chwila, lecz czas nie dłużył im się zbytnio, bo pani. Nickleby zabawiała Smike'a wywodem na temat genealogii swojej rodziny ze strony matki, uzupełniając ów wywód szkicami biograficznymi wybitniejszych przedstawicieli tego rodu, Smike zaś siedział i zastanawiał się, o czym właściwie mowa i czy pani Nickleby nauczyła się tego z książek, czy też sama wszystko wymyśliła — wobec czego dobrze im było ze sobą.
Nicholas nie mógł oczywiście pójść do łóżka nie opowiedziawszy dokładnie o licznych zaletach i szczodrobliwości braci Cheeryble oraz o powodzeniu, które uwieńczyło dziś jego trudy. Nie zdążył jednak powiedzieć nawet kilku słów, gdy pani Nickleby przerwała mu i znacząco mrugając oczyma oraz kiwając głową rzekła, iż pan Smike jest bez wątpienia okropnie zmęczony, wobec czego ona stanowczo i kategorycznie żąda, żeby biedaczek nie czuwał już ani minuty dłużej.
— Doprawdy, jaka to posłuszna istota — zauważyła pani Nickleby, kiedy chłopiec, życząc im dobrej nocy, wyszedł z pokoju. — Wiem, że ty nie weźmiesz mi tego za złe, mój kochany Nicholasie, ale w obecności osoby trzeciej wolałabym tego nie czynić, a już w towarzystwie młodzieńca byłoby to w istocie niezupełnie stosowne, choć z drugiej strony nie pojmuję, prawdę mówiąc, co w tym może być złego, chyba to, że niezbyt w nim do twarzy, choć są ludzie, którzy uważają go właśnie za strój szczególnie twarzowy i nie wiem doprawdy, czemu nie uznać go za taki, zwłaszcza jeśli dobrze leży, a brzeżki ma drobno układane, od czego oczywiście zależy bardzo wiele. Po takim wstępie pani Nickleby wydobyła swój czepeczek nocny spomiędzy kartek bardzo grubego modlitewnika, gdzie drobno się zaprasowywały brzeżki tego czepka
i przystąpiła do osadzania go na głowie, przez cały czas paplając jak zwykle.
— Ludzie mogą sobie mówić, co im się podoba, lecz czepek nocny jest bardzo wygodną rzeczą — ciągnęła. — Nie wątpię, mój kochany Nicholasie, że sam byś to przyznał, gdybyś miał tasiemki przy szlafmycy i naciągał ją, jak chrześcijanin, a nie zatykał na samym czubku głowy niby chłopak z bursy przy dobroczynnej szkółce. Nie wyobrażaj sobie, że dbać o swoją szlafmycę to nie po męsku albo zgoła śmiesznie, bo niejeden raz słyszałam, jak twój biedny, drogi papa i wielebny... wielebny... jakże-mu-tam... co to odprawiał modły w tym starym kościółku z taką osobliwą spiczastą wieżyczką, z której wiatr zerwał chorągiewkę w pewien wieczór dokładnie na tydzień przed twoim przyjściem na świat... Słyszałam tedy, jak mówili, że studenci w uniwersyteckich bursach bardzo dbają o swoje szlafmycę i że powszechnie znaną jest trwałość
i dobry gatunek szlafmyc z Oxfordu, które są takie, że młodzieży nie przyjdzie nawet do głowy, żeby bez nich udawać się na spoczynek... A mnie się zdaje, że jak wszystkim wiadomo, studenci mają pojęcie o tym, co robią, i bynajmniej nie pieszczą się ze sobą.
Nicholas roześmiał się i nie podejmując dyskusji nad tematem tej przydługiej mówki zaczął znowu opowiadać o miłym nastroju niedawnego zebrania urodzinowego. Pani Nickleby natychmiast zainteresowała się wielce ową uroczystością i zasypała syna niezliczonymi pytaniami, co było na obiad i jak to było podane, i czy stół był przeładowany, czy raczej pusty, i jacy tam byli goście, i co mówili „ci panowie Cheeryble", i co Nicholas im odrzekł
i co oni na to powiedzieli? Nicholas opisał więc szczegółowo całą ucztę oraz wydarzenia, jakie miały miejsce tego ranka.
— Chociaż jest bardzo późno — kończył swoją opowieść — taki ze mnie samolub, że niemal bym pragnął, aby Kate nie spała jeszcze i mogła wysłuchać tego wszystkiego. Przez całą drogę tak mi było pilno, żeby wreszcie zacząć jej opowiadać.
— Ach!... Kate... — odparła pani Nickleby opierając stopy na kracie kominka i przysuwając doń swe krzesło, jak gdyby sposobiła się do długiej rozmowy. — Kate jest w łóżku... Oo!... Jest w łóżku od paru godzin. Bardzo się cieszę, mój kochany Nicholasie, że zdołałam ją skłonić, by nie czekała twojego powrotu, ponieważ szczerze pragnę skorzystać ze sposobności i zamienić z tobą kilka słów. Prawdę mówiąc, wielce mi na tym zależy! To naprawdę szczególnie miła i pocieszająca rzecz, jeżeli ktoś ma dorosłego syna, któremu można zaufać i poszukać u niego rady. Nie wiem doprawdy, po co ludzie mieliby w ogóle synów, gdyby nie mogli znaleźć w nich powierników.
Nicholas opanował z wysiłkiem senne ziewnięcie i ze skupioną uwagą zaczął przyglądać się matce, która podjęła tymczasem swoją tyradę.
— W sąsiedztwie naszym była pewna dama... — ciągnęła pani Nickleby — ...rozmowa o synach przywiodła mi ją na myśl... W sąsiedztwie naszym tedy, gdy mieszkaliśmy pod Dawlish, była pewna dama nazwiskiem, jak mi się zdaje Rogers... Tak! Na pewno!... Rogers... jeżeli nie nazywała się Murphy... To jedyna moja wątpliwość w tym względzie...
— Czy o tej damie chcesz rozmawiać ze mną, mamo? — zapytał Nicholas spokojnie.
— O tej damie! — zawołała pani Nickleby. — Wielkie nieba! Jak możesz być tak śmieszny, mój.kochany Nicholasie! Ale tak samo zachowywał się zawsze twój biedny, drogi papa! Zupełnie tak samo! Wciąż błądził gdzieś myślami i nigdy, nawet przez dwie minuty nie umiał skupić ich na jakimkolwiek temacie. Wydaje mi się, że go teraz widzę — mówiła ocierając oczy. — Tak samo spoglądał na mnie, kiedy roztrząsałam jego sprawy, a on słuchał, jak gdyby w jego poglądach panowało kompletne zamieszanie. Ktoś, kto zobaczyłby nas wtedy po raz pierwszy, mógłby sądzić, że to ja wprowadzam ów zamęt i nieład, zamiast przedstawiać rzeczy jasno i we właściwym świetle. Słowo daję, że taki ktoś mógłby naprawdę pomyśleć coś podobnego!
— Bardzo mi przykro, mamo, że los kazał mi odziedziczyć tę niefortunną trudność pojmowania — rzekł młodzieniec pogodnie —. uczynię jednak wszystko, co w mej mocy, aby zrozumieć cię należycie, jeżeli zechcesz zmierzać wprost do celu. Postaram się, doprawdy!
— Ach, twój biedny papa! — westchnęła zacna dama w zamyśleniu. — Nigdy nie mógł zrozumieć, biedaczek, czego ja od niego chcę, dopóki nie było już za późno!
Bez wątpienia, słowa te zawierały szczerą prawdę, gdyż nieboszczyk pan Nickleby nie dowiedział się tego aż do chwili zgonu, co w pewnym stopniu usprawiedliwić można faktem, że sama pani Nickleby również tego nie wiedziała.
— Tak czy inaczej — podjęła osuszając łzy — nie ma to nic, w samej rzeczy, zupełnie nic wspólnego z dżentelmenem zamieszkałym w sąsiednim domu.
— Sądziłbym, że ów dżentelmen zamieszkały w sąsiednim domu ma równie mało wspólnego z nami? — odparł syn.
— Nie ulega wątpliwości, że to skończony dżentelmen — ciągnęła pani Nickleby. — Posiada maniery dżentelmena i powierzchowność dżentelmena, chociaż nosi kiloty i popielate pończochy z grubej wełny. Może to dziwactwo, a może jest dumny ze swoich łydek? Nie pojmuję, doprawdy, czemu nie miałby być z nich dumny. Książę Regent był dumny ze swoich łydek, a także Daniel Lambert, również bardzo otyły mężczyzna, tak samo był dumny ze swoich łydek. Podobnie panna Biffin była... Nie — dodała korygując własną omyłkę — ...panna Biffin była, zdaje mi się dumna tylko ze swoich palców u nóg, ale w zasadzie wychodzi to na jedno.
Nicholas spojrzał na matkę zdumiony wprowadzeniem do rozmowy tego zupełnie nowego tematu, lecz ona oczekiwała widać od syna takiego właśnie zdumienia, bo mówiła:
— Słusznie się dziwisz, mój kochany Nicholasie, gdyż i ja byłam szczerze zdziwiona. Spadło to na- mnie niby grom z jasnego nieba i po prostu zamroziło mi krew w żyłach. Tyły jego ogrodu przylegają do tyłów naszego, oczywiście więc widziałam go kilka razy, kiedy siadywał w altance obrośniętej szkarłatną fasolą albo pracował w swoich małych inspektach. Wydawało mi się wtedy, że spogląda... może raczej wpatruje się we mnie, ale nie zwracałam na to szczególnej uwagi, bo jesteśmy tu przecież nowymi przybyszami i ten dżentelmen mógłby być po prostu ciekaw, kim jesteśmy i jak wyglądamy. Kiedy jednak zaczął przerzucać swoje ogórki przez nasz mur...
— Przerzucać swoje ogórki przez nasz mur! — powtórzył Nicholas z niemałym zdziwieniem.
— Tak, mój kochany Nicholasie! — odparła bardzo poważnie pani Nickleby. — Przerzucać swoje ogórki przez nasz mur! Ogórki, a także dynie.
— A niechże go diabli! — zawołał młodzieniec wpadając w pasję. — Co on sobie myśli?
— Mnie się wydaje, że bynajmniej nie myśli nic złego — odrzekła zacna dama.
— Co? — oburzył się syn. — Ogórki i dynie lecą na głowy ludziom przechadzającym się we własnym ogrodzie i nie ma w tym nic złego?! Ależ, mamo...
Urwał nagle, bo uwagę jego zwróciła kryjąca się między układanymi brzeżkami nocnego czepka matki niemożliwa do opisania mieszanina cichego triumfu i skromnego zawstydzenia.
— Musi to być człowiek bardzo słaby, niemądry i nierozważny — powiedziała pani Nickleby — i doprawdy, godny nagany... A przynajmniej wydaje mi się, że ludzie mogą uważać go za takiego. Ode mnie trudno oczywiście wymagać zdecydowanych sądów w tej sprawie, dlatego zwłaszcza, iż broniłam zawsze twojego biednego, drogiego papy, którego inni ganili surowo za to, że oświadczył się właśnie mnie. Nie ulega też wątpliwości, że ten pan obrał szczególnie osobliwą drogę okazywania swych skłonności. Niemniej jednak względy takie... to znaczy, dopóki nie posuwają się zbyt daleko i nie przekraczają właściwych granic... względy takie są w pewnym stopniu rzeczą bardzo przyjemną i jakkolwiek nigdy nie pomyślałabym nawet o powtórnym zamążpójściu mając tak kochaną córkę, jak Kate, której przyszłość nie została jeszcze ustalona...
— Chyba, mamo, taki pomysł nigdy nie zaświtał ci w głowie? — zapytał Nicholas.
— A niechże cię nie znam, mój kochany Nicholasie! — odparła matka urażonym tonem. — Czy nie miałam zamiaru powiedzieć najdokładniej właśnie tego, gdybyś łaskawie pozwolił mi mówić? Oczywiście, nigdy nie zaświtało mi w głowie nic podobnego i doprawdy jestem do głębi zdumiona, że uważasz mnie za zdolną do takich rzeczy! Rozmawiamy jedynie o tym, jakie należy podjąć kroki, aby grzecznie i delikatnie odrzucić te awanse nie raniąc zbyt dotkliwie jego uczuć i nie przywodząc go
do rozpaczy czy czegoś w tym rodzaju. Wielki Boże! — wykrzyknęła z afektowanym uśmiechem. — Przypuśćmy, że zrobiłby sobie coś złego! Czy mogłabym potem odzyskać kiedyś spokój, Nicholasie?
Młody człowiek był zły i zmartwiony, lecz mimo to z trudem powstrzymywał śmiech, gdy odpowiadał pytaniem:
— Czy sądzisz, mamo, że taki byłby prawdopodobnie wynik bezlitosnej odmowy?
— Nie wiem, mój kochany, słowo daję — odparła pani Nickleby. — Doprawdy nie wiem. Ale z całą pewnością onegdajsza gazeta powtórzyła za jakimś francuskim pismem wypadek pewnego wędrownego szewca, który był zazdrosny o dziewczynę z sąsiedniej wioski, ponieważ ta dziewczyna nie chciała udać się do szczelnie zamykającej się izdebki na poddaszu trzypiętrowego domu i wraz z nim na śmierć zatruć się czadem. A więc ten szewc poszedł do lasu i czyhał z dobrze wyostrzonym nożem, i wyskoczył, gdy ona przechodziła z kilkoma przyjaciółkami, i zabił najprzód siebie, potem wszystkie przyjaciółki, a potem ją... Nie!... Najprzód zabił wszystkie przyjaciółki, potem ją, a potem dopiero siebie... To okropna rzecz pomyśleć o czymś podobnym!... Tak się jakoś składa — dodała po chwili zastanowienia — że według dziennikarskich wiadomości ludzie, którzy wyprawiają we Francji takie i tym podobne brewerie, są zawsze wędrownymi szewcami.. Nie wiem czemu to przypisać?... Chyba coś musi być w skórze...
— Ale ten jegomość, który nie jest szewcem? Co zrobił, mamo? Co powiedział? — przerwał Nicholas nad wszelki wyraz wzburzony, lecz pozornie spokojny i opanowany niemal tak, jak sama pani Nickleby. — Wiesz przecie, że nie istnieje wymowa jarzyn, w której ogórek równałby się formalnemu wyznaniu miłości.
— Mój kochany — odrzekła zacna dama i potrząsając głową spojrzała w popiół kominka — on zrobił i powiedział najrozmaitsze rzeczy.
— Czy przypadkiem nie mylisz się mamo? — zapytał syn.
— Ja się mylę! — zawołała pani Nickleby. — Wielki Boże! Czy wyobrażasz sobie, mój kochany Nicholasie, że nie wiem, kiedy mężczyzna ma poważne zamiary?
— Tak, tak... — mruknął.
— Ilekroć zbliżam się do domu — ciągnęła matka — dżentelmen ów pokrywa pocałunkami jedną swą rękę, a drugą kładzie na sercu. To, oczywiście, bardzo niemądre z jego strony i, pozwolę, sobie zauważyć, iż ty na pewno powiesz, że nad wszelki wyraz niewłaściwe, ale on robi to z uszanowaniem... doprawdy z wielkim uszanowaniem... a także z czułością... ze szczególną czułością... Jak dotychczas, zasługuje na najwyższe uznanie i w tym względzie nie może być cienia wątpliwości. A ponadto są przecie te upominki, których prawdziwa ulewa spada codziennie przez nasz mur... A to istotnie ładne upominki, bardzo ładne. Jeden z ogórków mieliśmy wczoraj na obiad i poważnie myślimy o zakwaszeniu reszty na zimę. A ubiegłego wieczoru — ciągnęła z coraz większym przejęciem — kiedy przechadzałam się po ogrodzie, cichutko zawołał przez mur i zaproponował mi małżeństwo i uprowadzenie. Głos ma dźwięczny niby dzwon albo harmonika... Tak! Bardzo doprawdy podobny do tonów harmoniki... Ale ja nie słuchałam go, oczywiście... wcale nie słuchałam. Teraz pozostaje pytanie, mój kochany Nicholasie, co właściwie winnam począć?
— Czy Kate wie o tym? — zapytał Nicholas.
— Jak dotychczas nie mówiłam jej o tym ani jednego słowa — odrzekła matka.
— A zatem, na miłosierdzie Boże, nie mów jej nic, bo bardzo się zasmuci — powiedział młodzieniec wstając z krzesła. — Pytasz, kochana mamo, co masz uczynić? Otóż postąp tak, jak nakaże ci własny zdrowy rozsądek i uczucie oraz szacunek dla pamięci mojego ojca. Istnieją tysiące sposobów okazania, że nie podobają ci się te dziecinne i niedorzeczne hołdy. Jeżeli postąpisz tak stanowczo, jak powinnaś, a jegomość ów nie zaprzestanie swych
zalotów i nadal będzie cię nimi dręczył, potrafię szybko położyć im kres. Wolałbym jednak nie wtrącać się w historię tak zabawną i nie przywiązywać do niej wagi, dopóki- ty sama nie wystąpisz we własnej obronie. Większość kobiet potrafiłaby dokonać tego, a tym bardziej osoba w twoim wieku i w twojej sytuacji. Całej tej sprawie nie warto poświęcić ani jednej poważnej myśli. Nie chciałbym obrażać cię, mamo, udając, że biorę to do serca albo choćby przez chwilę traktuję serio. Niepoczytalny stary idiota!
Z tymi słowy ucałował matkę i życzył jej dobrej nocy, po czym obydwoje udali się do swych pokojów.
Przywiązanie do dzieci — by oddać pani Nickleby sprawiedliwość — powstrzymałoby ją od poważnych zamysłów o ponownym małżeństwie nawet w wypadku, gdyby czuła jeszcze silną skłonność w tym kierunku i zdołała pogrzebać pamięć o zmarłym towarzyszu życia. O ile jednak w sercu jej zła nie było wcale, prawdziwego zaś samolubstwa bardzo niewiele, o tyle głowę miała słabą i nader próżną, a myśl, że w swoim wieku spotkała kogoś, kto zabiega (i to zabiega daremnie) o jej rękę, była wielce schlebiająca; a więc pani Nickleby nie mogła rozprawić się z zapałami nieznajomego dżentelmena tak szybko i lekko, jak to Nicholas uważał za wskazane.
„Nie widzę w tym bynajmniej nic dziecinnego, niedorzecznego albo zabawnego — rozmyślała we własnej sypialni. — To dla niego beznadziejne, zgadzam się oczywiście, ale przyznaję, otwarcie, iż nie pojmuję zgoła, czemu on ma być zaraz niepoczytalnym starym idiotą? Trudno przecie przypuścić, że wie, iż to beznadziejne. Biedak! Mnie się wydaje, że. należy mu raczej współczuć.
Zakończywszy te refleksje pani Nickleby spojrzała z bliska w niewielkie zwierciadło na swej toalecie, a potem cofnęła się parę kroków i usiłowała sobie przypomnieć, kto to taki mówił jej niegdyś, że Nicholas w dwudziestym pierwszym roku życia bardziej będzie wyglądał na jej brata niż na syna. Nie mogła jednak odnaleźć owego autorytetu w zakamarkach pamięci, zgasiła więc świecę i podniosła roletę, żeby wpuścić do pokoju światło nadchodzącego już poranka.
— Niewiele można zobaczyć w takim oświetleniu — mruknęła do siebie spoglądając w ogród — a ja mam niezbyt dobre oczy, bo od dzieciństwa byłam krótkowzroczna, ale doprawdy, wydaje mi się, że jeszcze jedna duża dynia tkwi w tej chwili wśród szkła potłuczonych butelek na szczycie naszego muru.
ROZDZIAŁ XXXVIII
O PEWNEJ KURTUAZYJNEJ WIZYCIE, KTÓREJ SKUTKI MOGĄ WPŁYNĄĆ NA BIEG PRZYSZŁYCH WYDARZEŃ ORAZ O TYM, JAK SMIKE NIESPODZIEWANIE SPOTYKA BARDZO DAWNEGO ZNAJOMEGO, A TEN ZAPRASZA GO DO SWEGO DOMU I NIE CHCE SŁUCHAĆ ŻADNYCH WYMÓWEK
Nieświadoma wystąpień kochliwego sąsiada ani ich wpływu na wrażliwe serce mamy, Kate Nickleby zaczynała cieszyć się trwałym poczuciem spokoju i radości, które przez długi czas nie nawiedzało jej nawet przelotnie. Mieszkając pod jednym dachem z ukochanym bratem, z którym rozłączono ją tak nagle i okrutnie, pełna pogody, uwolniona wreszcie od prześladowań, które raniły jej serce i okrywały lica rumieńcem — wydawała się zgoła inną istotą. Powróciła jej dawna wesołość, krok odzyskał elastyczną lekkość, kolory, które zniknęły były z twarzy, znowu tam zawitały i Kate Nickleby wyglądała piękniej niż kiedykolwiek.
Do takich mniej więcej wniosków wiodły rozważania i obserwacje panny La Creevy, kiedy domek został już doprowadzony do porządku, jak to mówiła z przejęciem, „od czubków kominów do wycieraczki przed progiem" i pracowita kobietka znalazła wreszcie wolną chwilę, żeby pomyśleć o jego mieszkańcach.
— Otwarcie mówiąc, brakło mi na to czasu, odkąd tu przyjechałam — tłumaczyła — bo rano, w południe i wieczorem miałam wciąż w głowie tylko gwoździe, młotki, śrubokręty i świdry.
— Wydaje mi się, że samej sobie nie poświęca pani nigdy ani jednej myśli — powiedziała Kate z uśmiechem.
— Słowo daję, moja kochana; byłabym skończoną gęsią, gdybym to robiła; świat jest przecie pełen rzeczy, o których znacznie przyjemniej rozmyślać — oburzyła się panna La Creevy — Ale, nawiasem mówiąc, myślałam nie tylko o tobie. Czy wiesz, że w jednym z domowników zauważyłam wielką, nadzwyczajną zmianę?
— W kim? — zapytała Kate trwożliwie. — Chyba nie...
— Nie! Nie w twoim bracie, moja kochana — przerwała mała miniaturzystka odgadując zakończenie zdania. — On jest wciąż takim samym serdecznym, zacnym, rozsądnym człowiekiem, jak wówczas, kiedy was poznałam. Zawsze też, kiedy zdarzy się jakaś sposobność, okazuje, że ma w sobie prawdziwego dia... no, mniejsza o to, co tam ma w sobie... Nie! To Smike — sam chce biedaczek, żeby go tak nazywać i za nic nie godzi się na „pana" przed swym nazwiskiem.— to Smike odmienił się bardzo w tym krótkim czasie.
— Ale pod jakim względem? — zapytała dziewczyna. — Czy myśli pani o jego zdrowiu?
— N-i-e-e... Może nie o zdrowiu w ścisłym słowa tego znaczeniu... — odparła panna La Creevy z zastanowieniem. — Choć Smike jest słabowity i wyczerpany, a w twarzy ma coś... Gdybym to zobaczyła u ciebie, serce by mi zamarło. Nie... Nie myślałam o jego zdrowiu.
— A więc o czym?
— Sama nie wiem, doprawdy — ciągnęła. — Ale obserwuję go często, a widok jego nieraz napełnia mi oczy łzami. Wiem, że -niezbyt trudno doprowadzić mnie do płaczu, bo z natury jestem beksą, ale tym razem, zdaje mi się, mam słuszny powód do łez. Jestem przekonana, że odkąd tu zamieszkał, Smike z jakichś poważnych przyczyn wyraźniej zdaje sobie sprawę z braków swego intelektu. Odczuwa to coraz silniej. Coraz bardziej dręczy go to, że gubi się niekiedy i nie może pojąć najprostszych rzeczy. Przyglądałam mu się, gdy podczas twojej nieobecności, moja kochana, siadywał sam i dumał z tak smutną miną, że przykro było na to patrzeć. A potem wstawał i wychodził z pokoju z taką żałością i rozpaczą! Trudno wypowiedzieć, jak mnie to bolało. Jeszcze niespełna trzy tygodnie temu był pogodnym, wiecznie czynnym chłopcem, uszczęśliwionym domowym zamętem i jak dzień długi wesołym. Teraz zmienił się zupełnie: ten sam chętny, poczciwy, oddany i kochający chłopak... ale... nie ten sam pod każdym innym względem.
— Jestem pewna, że to wszystko minie — westchnęła. Kate. — Biedaczek!
— Mam nadzieję... — rzekła miniaturzystka z niezwykłą u niej powagą w głosie. — Lubię go i chciałabym wierzyć, że to minie... Ale — podjęła zwykłym sobie wesołym, gawędziarskim tonem — powiedziałam już, co miałam do powiedzenia. Było to długie i zapewne bez sensu. W każdym razie postaram się rozerwać go dzisiaj, bo jeżeli ma być moim rycerzem przez całą drogę na Strand, to będę gadać, gadać, gadać i nie zamilknę, dopóki go nie doprowadzę do śmiechu. Im wcześniej pójdzie, tym lepiej dla niego, a im wcześniej ja pójdę, tym, z pewnością, lepiej dla mnie, bo w przeciwnym wypadku moja służąca rozpocznie flirt z jakimś indywiduum, które obrabuje cały dom... Chociaż... chociaż nie wiem, co tam znajdzie do zabrania, prócz stołów i krzeseł... no i oczywiście miniatur... Ba!... Mądrym byłby złodziej, który potrafiłby wyciągnąć z moich miniatur jakiekolwiek korzyści, bo ja, prawdę rzekłszy, nie potrafię tego dokonać.
Tak rozprawiając mała panna La Creevy ukryła twarz pod bardzo płaskim kapeluszem, a resztę swej osoby pod bardzo wielkim szalem, który zapięła bardzo długą szpilką, i oznajmiła, że omnibus może się teraz zjawić, kiedy tylko zechce, bo ona jest zupełnie gotowa.
Ale była tam przecie pani Nickleby, z którą należało się pożegnać, a więc omnibus nadjechał na długo przedtem, nim zacna dama zakończyła pewne wspomnienia najwłaściwiej dostosowane do okoliczności i, oczywiście, ściśle z nimi związane. Skutkiem tego panna La Creevy zaczęła się straszliwie spieszyć, a że znajdowała się właśnie koło drzwi frontowych, pod osłoną których dyskretnie wynagradzała służącą kwotą osiemnastu pensów, wysypała z woreczka dwadzieścia półpensówek, te zaś rozleciały się i pochowały po wszystkich kątach korytarza, a zbieranie ich zajęło sporo czasu. Po ukończeniu poszukiwań wypadało oczywiście ucałować jeszcze raz Kate i panią Nickleby, a potem zgromadzić na jednym miejscu mały koszyczek i paczkę zawiniętą w gruby papier. Podczas wszystkich tych zabiegów „omnibus — jak się wyraziła panna La Creevy — klął tak okropnie, że zgroza była go słuchać". W końcu pojazd ten zaczął udawać, że rusza, wobec czego panna La Creevy wyskoczyła z domu, wskoczyła do omnibusu i zaczęła gorąco przepraszać wszystkich pasażerów mówiąc, że nigdy w życiu rozmyślnie nie kazałaby im czekać. Kiedy rozglądała się za dogodnym miejscem, konduktor wepchnął Smike'a do środka, zawołał, że wszystko w porządku (chociaż nic nie było w porządku), i ogromny wehikuł ruszył wreszcie z łoskotem co najmniej sześciu furgonów z browaru. Pozwólmy mu toczyć się tak, jakby chciał tego wspomniany wyżej konduktor, który teraz rozparł się z wdziękiem na ławeczce przyczepionej z tyłu pojazdu i ćmił mocno pachnące cygaro; pozwólmy mu przystawać, ruszać, galopować albo wlec się noga za nogą, zależnie od tego, co konduktor uzna w danej chwili za właściwe i wskazane, sami zaś skorzystajmy ze sposobności i zainteresujmy się bliżej losami sir Mulberry'ego Hawka oraz zasięgnijmy informacji, czy wyzdrowiał on już po wstrząsie, jaki nastąpił podczas gwałtownego upadku z kabrioletu w okolicznościach poprzednio opisanych.
Ze złamaną nogą, sińcami na całym ciele, twarzą pokrytą na pół zagojonymi bliznami, wybladły od bólu i go rączki — baronet leżał na wznak wyciągnięty na łóżku, którego więźniem miał pozostać jeszcze przez kilka tygodni. W sąsiednim pokoju panowie Pyke i Pluck pijąc na umór, od czasu do czasu stłumionym śmiechem urozmaicali jednostajny szmer swej rozmowy. Młody lord, który — jedyny z całej kompanii — nie był zupełnie niepoprawny i w gruncie rzeczy miał dobre serce, siedział z cygarem w ustach u wezgłowia swego mentora i przy świetle lampy czytał mu z codziennej gazety takie urywki, jakie mogły zabawić go lub zaciekawić.
— Czy te psy nigdy nie przestaną tam szczekać? — zawołał chory z rozdrażnieniem zwracając głowę w stronę sąsiedniego pokoju.
Panowie Pyke i Pluck usłyszeli ten okrzyk i natychmiast umilkli, chcąc jednak wynagrodzić sobie jakoś to pozbawienie głosu, mrugnęli na siebie i po brzegi napełnili szklanki.
— Do diabla! — mruknął półgłosem chory, niecierpliwie kręcąc się w łóżku. — Czyż twardy materac nudny pokój i wściekły ból to nie dosyć! Jeszcze oni muszą dręczyć mnie bez przerwy! Która godzina?
— Pół do dziewiątej — odpowiedział przyjaciel.
— Ha! Przysuń bliżej stół i daj karty — rzekł sir Mulberry. — Jeszcze raz zagramy w pikietę. Jazda!
Ciekawy widok przedstawiał ten ciężko chory, który unieruchomiony w pościeli mógł tylko obracać głową, a jednak bacznie śledził podczas gry każde poruszenie partnera, sam zaś grał z wielkim napięciem, skupieniem, i chłodem. Umiejętnością i wprawą przynajmniej dwudziestokrotnie przewyższał przyjaciela, który niewiele mógł dokazać nawet wtedy — a nie zdarzało się to często — kiedy los obdarzył go dobrymi kartami. Baronet wygrywał jedną partię po drugiej, aż wreszcie kompan rzucił karty i odmówił dalszej zabawy; chory wyciągnął wówczas potłuczoną rękę i zagarnął wygrane stawki z chełpliwym przekleństwem i z tym samym, chociaż znacznie przytłumionym, ochrypłym śmiechem, którym przed paru miesiącami rozbrzmiewała jadalnia pana Ralfa Nickleby.
W chwili, gdy zajęty był tą miłą czynnością, wszedł służący i oznajmił, że pan Ralf Nickleby czeka na dole i pyta, jak zdrowie baroneta. — Lepiej — warknął sir Mulberry.
— Pan Nickleby chciałby się dowiedzieć, sir...
— Powiedziałem już: lepiej! — przerwał chory uderzając dłonią o blat stołu.
Służący zawahał się, lecz po chwili zaczął jąkać, że pan Nickleby prosi o pozwolenie złożenia wizyty, jeśli nie sprawi tym kłopotu.
— Sprawi kłopot! Nie mogę go przyjąć! Nie przyjmuję nikogo, a ty dobrze o tym wiesz, bałwanie! — odparł jego pan z większą niż dotychczas złością.
— Pokornie przepraszam, sir, ale pan Nickleby tak bardzo nalegał...
Prawdę rzekłszy, pan Ralf przekupił służącego, który gorąco pragnął zasłużyć na otrzymany napiwek i liczył na coś więcej, wobec czego z ręką na klamce marudził jeszcze przy drzwiach.
— Czy mówił, że chce widzieć mnie w jakimś interesie? — zapytał baronet po krótkim namyśle.
— Nie. Mówił tylko, że pragnie widzieć pana. Mówił, że bardzo mu na tym zależy.
— Powiedz, że może wejść na górę. Czekaj! — krzyknął za odchodzącym i przesunął dłonią po swej poranionej twarzy. — Przenieś lampę na ten stolik za mną. Tak. A teraz odsuń stół i postaw krzesło tam... Dalej! Tak, tutaj!
Służący spełnił te rozkazy, jak gdyby pojmował kierujące nimi pobudki, a następnie opuścił pokój. Lord Fryderyk Verisopht powiedział, że niedługo wróci, i udał się do sąsiedniego salonu, zamykając za sobą drzwi.
Niebawem na schodach rozległy się ciche kroki i do pokoju wszedł; trzymając cylinder w ręku pan Ralf Nickleby, pochylony trochę do przodu i z szacunkiem wpatrzony w twarz czcigodnego klienta.
— No, Nickleby — powiedział sir Mulberry wskazując gościowi krzesło opodal łóżka i z udaną beztroską kiwając ręką. — Miałem, widzisz pan, paskudny wypadek.
— Widzę — rzekł pan Ralf wciąż przenikliwie patrząc na gospodarza. — Istotnie, paskudny, trudno pana poznać, sir Mulberry. Boże, Boże! To doprawdy paskudny wypadek!
Głęboki szacunek cechował uniżone zachowanie pana Ralfa, a przytłumiony jego głos brzmiał nie inaczej, niż powinien brzmieć głos gościa przejętego serdecznym współczuciem dla chorego i cierpiącego człowieka, Ale wyraz jego twarzy, gdy sir Mulberry nań nie patrzył, stanowił rażący kontrast z zachowaniem i tonem głosu. Pan Ralf przybierał bowiem swoją zwykłą pozę i obojętnie spoglądał na rozciągniętą przed nim postać, a na tej części twarzy, na którą nie rzucały cienia krzaczaste . i ściągnięte brwi, widniał sarkastyczny uśmiech.
— Siadaj pan! — powiedział gospodarz, z wielkim wysiłkiem odwracając się w jego stronę. — Stoisz i wytrzeszczasz na mnie oczy, jakby na jakąś osobliwość.
Gdy baronet zwrócił ku niemu wzrok, pan Ralf cofnął się parę kroków i usiadł z dobrze udanym zmieszaniem i taką miną, jak gdyby miał nieodpartą chęć wyrazić zdziwienie, lecz postanowił wstrzymać się od tego.
— Codziennie pytałem służbę o pańskie zdrowie, sir Mulberry, a prawdę rzekłszy, początkowo nawet po dwa razy dziennie — rzekł lichwiarz. — Dzisiaj wszakże, ze względu na starą znajomość i rozmaite dawniejsze transakcje, na których obaj zyskiwaliśmy po trosze, nie mogłem odmówić sobie tej przyjemności i poprosiłem o prawo wstępu do pańskiej sypialni. Czy... czy cierpiał pan bardzo? — dodał pochylając się nad chorym; znowu ten sam zgryźliwy uśmiech wypełznął na jego twarz, ponieważ sir Mulberry przymknął w tej chwili powieki.
— Więcej niż dostatecznie, jak na własne wymagania, i o wiele za mało, jak na wymagania pewnych nieszczęsnych durniów, których obaj dobrze znamy, a. których gniewa, że się tak wyrażę to coś, co nas łączy — powiedział sir Mulberry niecierpliwie uderzając ręką po kołdrze.
Gość wzruszył ramionami, by okazać swą dezaprobatę dla irytacji, z jaką wypowiedziane były. ostatnie słowa; bowiem w sposobie mówienia i w całym zachowaniu pana Ralfa był jakiś drażniący, chłodny spokój, który działał na nerwy chorego.
— A któraż to z tych „dawniejszych transakcji" sprowadza pana dzisiaj do mnie? — zapytał sir Mulberry.
— Żadna — brzmiała odpowiedź. — Są tam jakieś weksle jego lordowskiej mości, które wymagają prolongaty, lecz mogą poczekać, póki pan nie wyzdrowieje. Przyszedłem... Hm... Przyszedłem, aby powiedzieć jak niewymownie mi przykro, sir, że to jeden z moich krewnych, jakkolwiek wydziedziczony przeze mnie, dał panu tak bolesną nauczkę...
— Nauczkę! — krzyknął baronet.
— Hm... Zdaję sobie sprawę, że było to coś więcej, niż bolesna nauczką — ciągnął pan Ralf udając celowo, że nie zrozumiał znaczenia gniewnego wykrzyknika. — Tym bardziej więc zależało ml, żeby powiedzieć panu, iż wydziedziczyłem tego włóczęgę, nie uważam go za krewnego i nie mam nic przeciw temu, by otrzymał, co mu się należy, od pana albo kogoś innego. Może mu pan skręcić kark, jeśli sprawi to panu przyjemność. Ja nie będę temu przeszkadzał.
— Ach, tak! Więc cała historyjka powędrowała już w świat, co? — spytał chory zaciskając pięści i zęby.
— Rozeszła się na wszystkie strony — odparł lichwiarz. — Trzęsą się od niej kluby i salony gry. Mówiono mi nawet, że ktoś ułożył na ten temat dowcipną śpiewkę — ciągnął spoglądając bystro na pytającego. — Nie słyszałem jej sam, bo takie sprawy mało mnie obchodzą, ale powiadają, że ta śpiewka była nawet drukowana... oczywiście na prawach rękopisu... Ale mimo to krąży po całym Londynie.
— To kłamstwo!.— zawołał sir Mulberry. — Mówię panu, że to wszystko kłamstwo! Po prostu klacz się przestraszyła.
— Powiadają, że to on ją przestraszył — podjął gość z tym samym niezmąconym spokojem. — Niektórzy twierdzą nawet, że przestraszył również pana... Ale to już z pewnością kłamstwo... z całą pewnością... Mówiłem to śmiało i otwarcie... Oo!... powtarzałem ze dwadzieścia razy! Z natury jestem spokojny, ale nie mogę słuchać, jak opowiadają o panu takie rzeczy...
Kiedy sir Mulberry zdołał wreszcie powiązać słowa w zdania, pan Ralf pochylił się do przodu i słuchał z dłonią przy uchu i twarzą tak spokojną, jak gdyby wszystkie jego surowe zmarszczki odlane były w żelazie.
— Niech no wygrzebię się z tych przeklętych betów — mówił chory, z wściekłością uderzając się po złamanej nodze — zemszczę się tak, jak nikt się dotąd nie zemścił. Zemszczę się, na Boga! Sprzyjały mu okoliczności i łajdak zostawił mi ślady na parę tygodni. Ale ja zostawię mu takie ślady, że będzie je nosił do grobowej deski. Obetnę mu nos i uszy, wychłostam go, okaleczę na całe życie. Zrobię jeszcze więcej! Pokażę tej wzorowej cnotce, temu obłudnemu kwiatkowi, tej jego wdzięcznej siostruni, pokażę jej, że...
Może w owej chwili wystygła krew pana Ralfa napłynęła do jego twarzy; może sir Mulberry przypomniał sobie, iż ten szelma-lichwiarz musiał niegdyś, we wczesnym dzieciństwie, obejmować ramionami szyję ojca Kate — dość na tym, że urwał i wygrażając pięściami, strasznym przekleństwem zakończył nie dopowiedzianą groźbę.
— To bardzo przykre... — podjął pan Ralf, który milczał przez chwilę i bacznie obserwował gospodarza. — Pomyśleć, że człowiek znany w całym mieście, światowiec, zabijaka, lew dwudziestu sezonów został doprowadzony do takiego stanu przez zwykłego niedorostka.
Sir Mulberry przeszył gościa gniewnym spojrzeniem, lecz ten siedział ze wzrokiem utkwionym w podłogę, a twarz jego nie wyrażała nic, prócz spokojnego zamyślenia.
— Niedoświadczony, chuderlawy młokos — podjął pan Hali — i mężczyzna, którego sama waga powinna zgnieść takiego przeciwnika, nie wspominając nawet o umiejętnościach i wprawie w... Nie mylę się chyba — dodał podnosząc oczy — że był pan kiedyś mistrzem w walce na pięści?
Chory machnął z rozdrażnieniem ręką, pan Ralf zaś uznał ten gest za odpowiedź twierdzącą i mówił dalej:
— Aha! Tak mi się zdawało. Było, to, nim jeszcze poznałem pana, ale miałem prawie pewność, że się nie mylę. Przypuszczam, iż ten młokos jest lekki i zwinny, lecz cóż to znaczy wobec przewagi, jaką pan ma nad nim! Szczęście, wszystko szczęście! Mają je tacy wisielcy!
— Potrzeba mu będzie trochę więcej szczęścia, kiedy wreszcie wyzdrowieję — powiedział sir Mulberry Hawk. — Znajdę go, choćby uciekł na koniec świata!
— Ach! — odparł pospiesznie gość. — Nawet mu to w głowie nie zaświta. Jest do dyspozycji drogiego pana tutaj, w Londynie. W biały dzień spaceruje sobie po ulicach, butnie obnosi to swoje szczęście i przysiągłbym nawet, że rozgląda się za panem — mówił pan Ralf, a twarz mu spochmurniała i, gdy rysował ten beztroski obraz Nicholasa, po raz pierwszy nienawiść przebiła maskę jego opanowania. — Gdybym był obywatelem kraju, w którym takie rzeczy uchodzą bezkarnie, zapłaciłbym ładne pieniądze, żeby tylko ktoś wepchnął mu nóż w serce, a jego trupa rzucił psom na pożarcie.
W chwili gdy czuły stryjaszek, ku niejakiemu zdziwieniu swego klienta, wyjawił tak szczerze rodzinne uczucia, i gotując się do odejścia sięgał po cylinder, do pokoju zajrzał lord Fryderyk Verisopht.
— Co się tu wyrabia, Hawk? O czym, do diabła, gadasz ze starym Nickleby? — zapytał. — Nigdy jeszcze nie słyszałem takiego nieznośnego wrzasku. Huru-buru-huru--buru! O co wam chodzi?
— Sir Mulberry jest zdenerwowany, wasza lordowska mość — odparł pan Ralf spoglądając w stronę łóżka.
— Mam nadzieję, że nie sprawami pieniężnymi. Nic nie komplikuje się chyba w. interesach, Nickleby?
— Nie, wasza lordowska mość — odrzekł zapytany. — Pod tym względem zgadzamy się zawsze. Sir Mulberry przypomniał sobie, jak to...
Pan Ralf nie miał potrzeby ani możności udzielenia dalszych wyjaśnień, bo gospodarz sam podjął temat i z nie mniejszą niż dotychczas wściekłością zaczął miotać na Nicholasa przekleństwa i groźby.
Lichwiarz, obserwator nie lada, zdziwił się, że w miarę postępów tej tyrady, zachowanie młodego lorda, który początkowo z miną obojętnego na wszystko dandysa gładził swoje faworyty, ulegało stopniowo całkowitej zmianie. Ale zdziwił się jeszcze bardziej, gdy sir Mulberry zamilkł, a lord Fryderyk powiedział gniewnie, choć bardzo spokojnie, iż nie życzy sobie, by kiedykolwiek poruszano ten temat w jego obecności.
— Pamiętaj o tym, Hawk! — dodał z . nieoczekiwaną stanowczością. — Nigdy nie wezmę udziału w jakiejś tchórzliwej napaści na tego młodego człowieka i nigdy, jeżeli to będzie w mojej mocy, do napaści takiej nie dopuszczę.
— Co? Tchórzliwa napaść! — zawołał jego przyjaciel.
— Ta-ak — rzekł młody lord i spojrzał mu prosto w oczy. — Jeżeli powiedziałbyś mu wtedy, kim jesteś, jeżeli dałbyś swoją kartę, a potem byś oświadczył, że nie możesz z nim walczyć ze względu na jego pozycję czy cechy charakteru, to i tak sprawa byłaby dość paskudna... Na mą duszę, dość paskudna sprawa! Ale postąpiłeś wtedy źle. Ja również postąpiłem źle, bo nie wmieszałem się w to całe zajście i teraz tego żałuję. Wszystko, co zdarzyło się później, to równie dobrze konsekwencja przypadku, jak i twojej złej woli — bardziej twoja wina niż jego. Za tę awanturę z moją wiedzą i zgodą nie będziesz się na nim mścił. Zapewniam cię, że nie!
Powtórzywszy z naciskiem ostatnie słowa, młody lord obrócił się na pięcie, nim jednak otworzył drzwi sąsiedniego pokoju odwrócił się i powiedział jeszcze bardziej zapalczywie:
— Wierzę teraz, słowo daję, głęboko wierzę, że siostra jego to młoda dama, równie skromna i cnotliwa jak piękna. Jeżeli zaś idzie o brata, stanowczo twierdzę, że zachował się nie tylko śmiało i po męsku, lecz tak właśnie, jak brat jej zachować się powinien. Pragnąłbym z duszy i serca, żeby choć jeden z nas wyszedł z tej sprawy w połowie tak dobrze jak on.
Z tymi słowy lord Fryderyk Verisopht opuścił pana Ralfa Nickleby i sir Mulberry'ego zdziwionych niemało i nad wyraz niemile.
— Czy to pański uczeń? — spytał pan Ralf po cichu — czy też przyjechał wprost ze szkółki jakiegoś wiejskiego proboszcza?
— Głupie niedorostki miewają czasami takie napady — odparł sir Mulberry przygryzając wargi i wskazując w stronę drzwi. — Zostaw go pan mnie.
Gość odpowiedział pełnym zrozumienia spojrzeniem (niepokojące a niespodziewane zdarzenie odrodziło nagle ich dawną zażyłość), a potem zamyślony ruszył powoli ku domowi.
Podczas tych rozmów i wydarzeń — a na długi czas przed ich zakończeniem — panna La Creevy wysiadła z omnibusu i wraz z eskortą dotarła do drzwi swojego domu. Poczciwa mała miniaturzystka za nic nie chciała teraz przystać, by Smike wracał nie pokrzepiwszy się przedtem choćby łykiem jakiegoś wzmacniającego napoju i drobnymi ciasteczkami albo czymś w tym rodzaju; a że Smike nie miał bynajmniej zastrzeżeń przeciw łykowi jakiegoś wzmacniającego napoju ani drobnym ciasteczkom, lecz wręcz przeciwnie, uważał to za nader miłe przygotowanie do przechadzki w stronę Bow, tak się złożyło, że zasiedział się dłużej, niż miał zamiar, i dopiero w pół godziny po zmierzchu wyruszył w powrotną drogę.
Nie było najmniejszych obaw, że może ją zmylić, bo droga ta ciągnęła się prosto przed nim, ponadto zaś prawie każdego rana odprowadzał Nicholasa do miasta i sam stamtąd wracał. Wobec tego Smike i panna La Creevy serdecznie uścisnęli sobie dłonie i chłopiec ruszył, niosąc liczne pozdrowienia dla pani i panny Nickleby.
U stóp Ludgate Hill zboczył nieco z właściwego kierunku chcąc zaspokoić ciekawość i rzucić okiem na więzienie Newgate. Przez kilka minut z przerażeniem i zgrozą przyglądał się ponurym murom po drugiej stronie ulicy, po czym zawrócił i szedł raźno przez City, przystając niekiedy, żeby zerknąć na wystawę szczególnie interesującego sklepu, potem biegł trochę, potem znowu przystawał, tak jakby to czynił każdy wyrostek ze wsi.
Od dłuższego czasu gapił się właśnie na witrynę jubilera i wyobrażał sobie radość, jaką sprawiłby w domu, gdyby spełniło się jego pragnienie i mógł zanieść tam w upominku parę pięknych klejnotów — gdy zegary wybiły trzy kwadranse na dziewiątą. To go zbudziło; ruszył dalej szparkim krokiem, lecz na rogu pierwszej przecznicy zderzył się z kimś tak nagle i gwałtownie, że musiał oprzeć się o słup latarni, aby nie upaść. W tej samej chwili jakiś mały chłopiec uczepił się jego nogi, a w uszach Smike'a zabrzmiał piskliwy wrzask: — Mam go, tato! Hura!
Biedak znał ów głos aż nadto dobrze! Pełnymi rozpaczy oczyma spojrzał w dół ku wrzeszczącej postaci, a potem drżąc od stóp do głów obejrzał się za siebie. Pan Squeers zahaczył rączkę parasola o kołnierz jego surduta, sam zaś z całej siły i mocy ciągnął za drugi koniec. Młody pan Wackford wydawał triumfalne okrzyki i nie bacząc na kopnięcia i szarpania, przywarł do zdobyczy z zaciekłością buldoga.
Chłopiec objął to jednym przerażonym spojrzeniem; widok ten w mgnieniu oka pozbawił go wszystkich sił i odjął mu mowę.
— A to ci szopa! — wołał pan Squeers i przekładając parasol z ręki do ręki chwytał go coraz wyżej, aż wreszcie, gdy krzepko uchwycił ofiarę za kołnierz, odczepił rączkę parasola. — A to ci wspaniała szopa! Wackford, mój chłopcze, zawołaj no dorożkę!
— Dorożkę, tato? — zdziwił się synalek.
— Tak! Dorożkę, chłopcze! — odparł Squeers pasąc wzrok widokiem twarzy Smike'a. — Niech diabli wezmą koszty. Powieziemy go dorożką.
— Co też zmajstrował? — zapytał jeden z dwu niosących kozioł z cegłami robotników, których pan Squeers potrącił przy pierwszym szarpnięciu parasola.
— Wszystko, co sobie można wyobrazić — odparł Squeers, spoglądając na dawnego wychowanka w swego rodzaju radosnym upojeniu. — Wszystko, co sobie można najgorszego wyobrazić, mój człowieku! Zbiegł potajemnie, brał udział w krwawym napadzie na swego nauczyciela, nie ma takiej zbrodni, której by nie popełnił. A to ci wspaniała szopa, jak Boga kocham!
Robotnik spoglądał przez chwilę to na pana Squeersa, to na Smike'a, którego opuściły tymczasem wszystkie jego ograniczone władze umysłowe. Dorożka nadjechała niebawem. Pan Wackford junior wsiadł pierwszy, Squeers wepchnął za nim swoją zdobycz, sam zaś wgramolił się za nią i natychmiast podniósł szyby pojazdu. Dorożkarz wdrapał się na kozioł i powoli odjechał zostawiając świadkom tej sceny — dwu wspomnianym murarzom, starej przekupce z jabłkami i powracającemu z wieczornej szkółki małemu ulicznikowi — temat do rozmyślań.
Pedagog zasiadł naprzeciw nieszczęsnego Smike'a i silnie wspierając dłonie na kolanach przyglądał mu się przez parę minut, a potem, jak gdyby zbudził się z transu, wybuchnął donośnym śmiechem i wymierzył długoletniemu uczniowi kilka policzków, uderzając na przemian to z prawej, to z lewej strony.
— To nie sen! — zawołał. — To jego krew i ciało! Chyba je znam z dotknięcia — i, by rozrywka nie stała się monotonną, upewniwszy się jeszcze raz namacalnie
o prawdzie szczęśliwego wydarzenia, pan Squeers zaczął targać więźnia za uszy, za każdym zaś targnięciem śmiał się coraz głośniej i coraz dłużej.
— Twoja matka, mój chłopcze, gotowa wyskoczyć ze skóry, kiedy się o tym dowie — rzekł wreszcie do syna.
— Ale nie wyskoczy, tato? — zaniepokoił się młodszy pan Wackford.
— Pomyśleć tylko — ciągnął jego ojciec — że my dwaj skręcaliśmy właśnie z tej ulicy i wpadliśmy na niego w ostatniej odpowiedniej chwili; że ja ucapiłem go jednym zamachem parasola, zupełnie, jak gdybym zahaczył go bosakiem. Cha, cha, cha!
— A czy ja nie złapałem go za nogę, tato? — przypominał mu mały Wackford.
— Tak, synu! Dzielnie się spisałeś! — odparł pedagog głaszcząc pociechę po głowie. — A w nagrodę dostaniesz najlepszą kurtkę i kamizelkę, jakie przywiezie następny nowy uczeń. Rób zawsze wszystko, co robi twój ojciec, i zawsze krocz jego śladem, a kiedy umrzesz, pójdziesz bez sądu prościutko do nieba!
Wygłosiwszy przy sposobności to małe kazanie, Squeers pogładził jeszcze raz głowę syna, a później — ale znacznie mocniej — głowę Smike'a, którego zapytał drwiącym tonem, jak wiodło mu się do tej pory.
— Muszę wracać do domu — odezwał się Smike spoglądając nań nieprzytomnym wzrokiem.
— A pewnie, że musisz. Właśnie prościutko tam jedziesz — odparł pan Squeers. — Tak! Wrócisz do domu i to bardzo niedługo. Za niespełna tydzień znajdziesz się, młody przyjacielu, w spokojnej wiosce Dotheboys, w Yorkshire; a jeżeli uda ci się wydostać stamtąd drugi raz, to z góry pozwalam ci umykać sobie, dokąd tylko zechcesz. A gdzie ubranie, w którym uciekłeś, ty rabusiu, niewdzięczniku?
Smike spojrzał na przyzwoitą odzież, którą zawdzięczał staraniom i trosce Nicholasa, i załamał ręce.
— Czy wiesz, że mógłbym kazać cię powiesić pod murami Old Bailey za ucieczkę w moim ubraniu? — mówił pedagog. — Czy wiesz, że za obrabowanie domu mieszkalnego na kwotę wyższą niż pięć funtów grozi stryczek, a ponadto... nie jestem doprawdy pewien, czy się za to nie ćwiartuje? Hę? Czy wiesz o tym? Ile, jak ci się zdaje, warte było twoje ubranie? Czy wiesz, że ten wellington, który miałeś na jednej nodze, kosztował dwadzieścia osiem szylingów, kiedy miał parę, a trzewik z drugiej nogi — dwadzieścia siedem? Ale dobrze trafiłeś, skoro mnie chcesz prosić o litość, i możesz dziękować swej szczęśliwej gwieździe, że to właśnie ja mam cię obdarzać tym towarem.
Nikt, z wyjątkiem powierników pana Squeersa, nie mógłby przypuścić, iż pedagog ma tego towaru pod dostatkiem dla wszystkich, którzy się zgłoszą, a każdy sądziłby raczej, że Squeers odczuwa zupełny jego brak. Taki pogląd sceptyków nie uległby też zmianie wówczas, gdyby widzieli, jak, pan Squeers wygłosiwszy te uwagi zaczął skuwką parasola dźgać jeńca w piersi i okładać go po głowie i ramionach drutami tegoż narzędzia.
— Nigdy jeszcze nie tłukłem chłopaka w dorożce — powiedział pan Squeers, przerywając na chwilę, by odsapnąć. — Trochę to niewygodne, ale ma posmak nowości!
Biedny Smike! Wywijał się od ciosów, jak tylko umiał, a teraz, wtulony w kąt karetki; siedział z głową opartą na dłoniach i z łokciami na kolanach. Był ogłupiały, oszołomiony i w tej chwili, gdy nie miał przy sobie przyjaciela, z którym mógłby się rozmówić lub naradzić, nie zaświtała mu myśl, że sam w jakiś sposób może się wyzwolić od wszechpotężnego Squeersa, podobnie jak nie przychodziło mu to do głowy podczas długich, strasznych lat pobytu w Yorkshire przed przyjazdem Nicholasa.
Podróż wydawała się nieskończenie długa. Wciąż wjeżdżali w jakąś ulicę i przejeżdżali ją, a mimo to wciąż trzęśli się po wyboistych brukach. Wreszcie pan Squeers zaczął co pół minuty wychylać głowę z okna i wykrzykiwać dorożkarzowi rozmaite wskazówki, później przebyli z niejakim trudem kilka nędznych uliczek, które musiały niedawno powstać, na co wskazywał zarówno wygląd domów, jak i opłakany stan jezdni, a w końcu pedagog z całej siły pociągnął nagle za sznurek i wrzasnął: — Stój!
— Czego wykręcasz pan człowiekowi rękę? — zapytał woźnica spoglądając gniewnie w dół.
— Oto nasz dom! — odrzekł Squeers. — Drugi z tych czterech małych domków... Ten jednopiętrowy, co ma zielone okiennice, a na drzwiach mosiężną tabliczkę z nazwiskiem Snawley.
— Czy nie możesz pan powiedzieć tego wszystkiego bez wyrywania człowiekowi łopatki! — burknął dorożkarz.
— Nie! — wrzasnął Squeers. — Piśnij no jeszcze słówko, a oskarżę cię, że masz rozbitą szybę. Stój!
Dorożkarz natychmiast posłuchał i zatrzymał się przed drzwiami pana Snawleya. Pan Snawley, jak czytelnik zapewne pamięta, był to wymokły świątobliwy jegomość, który powierzył dwu synów (swojej żony — nie własnych) rodzicielskiej pieczy pana Squeersa, co opisano w czwartym rozdziale tej powieści. Dom pana Snawleya stał na samym skraju nowej kolonii położonej na krańcach Sommers Town, a pedagog z Yorkshire zamieszkał tam na pewien czas, gdyż jego pobyt w Londynie przeciągał się tym razem, a Pod Głową Saracena poznali już apetyt młodego pana Wackforda i odmówili przyjęcia go na innych warunkach niż zupełnie dorosłego lokatora.
— No, jesteśmy! — powiedział pan Squeers, wpędzając Smike'a do małej bawialni, gdzie pan Snawley i jego żona spożywali na kolację homara. — A to ten włóczykij, ten zbrodniarz, ten buntownik, ten niewdzięczny potwór!
— Co? Ten chłopak, co to uciekł? — zawołał pan domu i opierając o stół trzonki noża i widelca otworzył oczy tak szeroko, jak tylko mógł.
— Właśnie ten chłopak — odparł Squeers podsuwając zaciśniętą pięść pod nos swego jeńca i szybko ją cofając, który to zabieg wykonał kilkakrotnie z miną nader zawziętą. — Gdyby nie obecność damy, sprawiłbym mu taką... No, mniejsza o to! Na razie będę mu dłużny!
Opisał potem szczegółowo, w jaki sposób i w jakich okolicznościach, gdzie i kiedy złowił zbiega.
— Jasno widać, proszę pana, iż był w tym palec Opatrzności — powiedział pan Snawley, z wielką pokorą spuszczając wzrok ku ziemi i podnosząc ku sufitowi widelec z kawałkiem homara.
— Nie ulega wątpliwości, ze Opatrzność jest przeciw niemu — przyznał Squeers skrobiąc się w czubek nosa. — Oczywiście! Należało oczekiwać czegoś podobnego, Każdy mógł się tego spodziewać.
— Zatwardziałość serca i złe uczynki nigdy nie popłacają — rzekł pan Snawley.
— Naturalnie, że nie —. przyznał pedagog i dobył z portfela niewielki zwitek banknotów, żeby sprawdzić, czy któremuś nie stała się krzywda.
— Byłem, moja pani Snawley — podjął pan Squeers uspokoiwszy się pod tym względem — byłem dobrodziejem tego chłopaka; żywiłem go, uczyłem, odziewałem. Byłem, proszę pani, jego przewodnikiem w naukach klasycznych i ekonomicznych, w matematyce, filozofii i trygonometrii. Mój syn, mój jedyny syn Wackford, był mu bratem, a pani Squeers — w jednej osobie matką, babką, ciotką... Ach!... i... mógłbym nawet powiedzieć... i wujem!. Nigdy nie lubiła nikogo tak, jak tego smarkacza, z wyjątkiem, naturalnie, obu pani synków, którzy są tacy mili. I co otrzymałem w zamian? Co dzieje się ze słodkim mlekiem mojego miłosierdzia? Obraca się one w twaróg i serwatkę, kiedy spoglądam teraz na tego niecnotę.
— To możliwe — odparła pani Snawley. — Tak! Bardzo możliwe!
— A gdzież on się dotychczas podziewał? — zapytał jej małżonek. — Czy mieszkał u...
— Ej, smarkaczu — przerwał Squeers znowu zwracając się do jeńca. — Czy mieszkałeś u tego wcielonego diabła, u tego Nickleby?
Żadne jednak pogróżki, żadne razy nie zdołały dobyć ze Smike'a ni słowa odpowiedzi na to pytanie, chłopak bowiem mocno postanowił, że raczej zginie w straszliwym więzieniu, do którego mają go znowu zawieść, niż piśnie choćby jedną sylabę, mogącą zaszkodzić jego pierwszemu w życiu prawdziwemu przyjacielowi. Przypomniał sobie bowiem, że już podczas wędrówki z Yorkshire Nicholas surowo mu nakazywał zachowanie tajemnicy co do jego dotychczasowej historii. Ponadto na obecny stan Smike'a, który pomimo przestrachu zachowywał się zupełnie apatycznie, w znacznym stopniu wpływała mglista i niejasna obawa, że uprowadzenie go przez Nicholasa było zapewne jakąś okropną zbrodnią, za którą, na wypadek jej odkrycia, groziłaby przyjacielowi surowa kara.
Takie myśli (jeżeli myślami nazwać można oderwane i mętne obrazy snujące się po słabej głowie) nachodziły Smike'a i czyniły go równie głuchym na groźby, jak i na perswazje. Pan Squeers stwierdził niebawem, że wszelkie zabiegi są bezowocne, wobec czego zaprowadził zbiega do małej izdebki na piętrze, gdzie ten miał spędzić noc, i traktując to jako środek ostrożności, zabrał Smike'owi buty, surdut i kamizelkę, po czym zamknął drzwi od zewnątrz.
Następnie zacny ów dżentelmen pozostawił więźnia jego własnym rozważaniom.
Niepodobna opisać, jakiego rodzaju były te rozważania i jak zamierało w biedaku serce, kiedy myślał (czyż mógł przestać myśleć choćby na chwilę?) o swym ostatnim domu, o kochanych przyjaciołach i znajomych twarzach, z którymi kojarzyły się wspomnienia owego domu. Niepodobna opisać jego stanu, bo do tak głębokiego odrętwienia może przysposobić czyjś umysł tylko surowe okrucieństwo doświadczone w dzieciństwie, lata nędzy i cierpień bez promyka nadziei; serdeczne struny, które tak szybko odpowiadają na głos tkliwych uczuć, muszą zardzewieć, popękać od wewnątrz i nie mogą już rozbrzmiewać echem dawno wypowiedzianych, serdecznych słów. Jakże posępny musiał być ten krótki dzień i jakże chmurny ten długi, długi zmierzch, które poprzedziły noc umysłu Smike'a.
Były oczywiście głosy, które nawet teraz zdołałyby zbudzić biednego więźnia, lecz upragniony ich dźwięk nie mógł doń przeniknąć i Smike wśliznął się do łóżka jako ta sama bezradna, bezsilna, otumaniona istota, którą Nicholas ujrzał był niegdyś w szkole w Yorkshire.
ROZDZIAŁ XXXIX
W KTÓRYM INNY DOBRY ZNAJOMY W BARDZO WŁAŚCIWEJ CHWILI I W OKREŚLONYM CELU ODNAJDUJE SMIKE'A
Noc, dla jednego biedaka tak brzemienna goryczą, ustąpiła już miejsca pogodnemu, jasnemu letniemu rankowi, kiedy dyliżans pocztowy z północy minął z wesołym turkotem ciche jeszcze ulice Islington i dźwięcznym głosem trąbki pocztyliona dając znać o swym przyjeździe zatrzymał się z hałasem na końcowej stacji, tuż obok Poczty Głównej.
Zewnętrzne miejsca były wolne, tylko na koźle siedział tęgi, dobroduszny jegomość z prowincji; wzrok miał wlepiony w kopułę katedry Św. Pawła i w niemym podziwie zdawał się nie słyszeć zgiełku, jaki zapanował przy wyjmowaniu worków i paczek; obejrzał się dopiero na stuknięcie gwałtownie otwieranego okna dyliżansu i zobaczył ładną kobiecą twarzyczkę wychyloną z owego okna.
— Popatrz no, mała! — zagrzmiał jegomość z prowincji wskazując w stronę przedmiotu swej admiracji. — To Święty Paweł. Jak Boga kocham, wielki kościół, co?
— O, Boże, John! Nie myślałam, że może być kościół nawet w połowie tak wielki. Co za kolos!
— Kolos! Tak... Masz chyba rację, pani Browdie — powiedział wesoło jegomość gramoląc się powoli z kozła w swym ogromnym płaszczu podróżnym. — A jak ci się widzi, co to za budynek, ten tam, po drugiej stronie ulicy? Nigdy nie zgadniesz, choćbyś cały rok myślała! To tylko poczta. Ho, ho! Muszą tu chyba podwójnie liczyć za listy. Poczta! I co ty na to? Jeżeli to jest poczta, to chciałbym zobaczyć, jak sobie mieszka Lord Mayor Londynu.
Z tymi słowy John Browdie — on to był bowiem — otworzył drzwiczki dyliżansu, zajrzał do jego wnętrza i klepiąc po policzku panią Browdie — byłą pannę Price — wybuchnął gromkim śmiechem.
— No! — zawołał. — A bodaj to! Ona znowu śpi!
— Spała całą noc i cały wczorajszy dzień z krótkimi przerwami od czasu do czasu — odparła małżonka Johna Browdie — a bardzo byłam zła, kiedy się budziła, bo strasznie się wtedy irytowała.
Przedmiotem tej rozmowy była uśpiona postać, tak okutana szalem i płaszczem, że trudno byłoby odgadnąć jej płeć, gdyby nie bobrowy kapturek i zdobiący go zielony woal, który po dwustu pięćdziesięciu milach gniecenia i tłamszenia w tym właśnie kącie pojazdu, skąd dochodziło obecnie chrapanie owej damy, wyglądał dostatecznie zabawnie, by wywołać uśmiech nawet na twarzy mniej do tego skłonnej niż ogorzałe oblicze Johna Browdie.
— Hej! — zawołał młody małżonek pociągając za róg zmiętego szala. — Może by się panna obudziła, co?
Postać, protestując gniewnie, kilka razy próbowała wtulić się w swój dawny kącik, wreszcie jednak z trudem przybrała pozycję siedzącą. Wówczas pod wygniecionym kapturkiem zajaśniały w półkolu błękitnych papilotów delikatne rysy panny Fanny Squeers.
— Ach, Tildo! — zawołała. — Jakżeś ty mnie kopała przez całą tę okropną noc!
— A to mi się podoba! — odparła przyjaciółka ze śmiechem. — Miałaś przecie dla siebie prawie cały dyliżans.
— Nie przecz, Tildo — powiedziała panna Squeers stanowczo. — Kopałaś mnie i po co tu kłamać, że nie kopałaś. We śnie mogłaś nie zdawać sobie z tego sprawy, Tildo. Ale ja na chwilkę nawet nie zmrużyłem oka, a więc można mi chyba wierzyć.
Po takiej replice poprawiła kapturek i szal, które tylko wbrew prawom natury mogłyby powrócić do pierwotnego kształtu i wyglądu, i będąc widocznie przekonaną, że nakrycie jej głowy wygląda nader schludnie i wdzięcznie, strzepnęła zebrane na kolanach okruchy chleba i ciastek, a potem przyjąwszy ofiarowane przez Johna Browdie ramię wysiadła z dyliżansu.
— No! — powiedział John, gdy sprowadził dorożkę i spiesznie załadował damy oraz bagaż. — Jedź, człowieku, Pod Głowę Sary.
— Pod jaką głowę? — zapytał dorożkarz.
— O Boże! Panie Browdie — wtrąciła panna Squeers — Co pan mówi! Pod Głowę Saracena.
— No, ta-ak! Pewnie! Wiedziałem, że to coś od Sary. Pod Głowę Sary Syna!. Wiesz teraz gdzie?
— Aha, wiem — odburknął dorożkarz i zatrzasnął drzwiczki.
— Och, Tildo, moja droga, doprawdy... — oburzyła się panna Squeers. — Za kogo nas tu wezmą...
— Niech nas biorą, za co sobie chcą.— powiedział John Browdie. — Czyż nie przyjechaliśmy do Londynu po to tylko, żeby się zabawić, co?
— Mam nadzieję, panie Browdie — rzekła panna Squeers z osobliwie kwaśną miną.
— No, to o co chodzi? — zawołał olbrzym. — Jestem żonaty dopiero od kilku dni, bo mój, biedny stary umarł i ślub się odwlekł. Mamy tu całe wesele: młodą, druhnę i młodego, no to, chciałbym wiedzieć, kiedy człowiek ma się; bawić, jeżeli nie teraz, hę?
John Browdie nie chciał tracić czasu i pragnął niezwłocznie zacząć się bawić, obdarzył więc żonę siarczystym całusem, drugi zaś skradł jej przyjaciółce pomimo dziewiczego oporu tej młodej damy, który polegał na szarpaninie i drapaniu i nie został jeszcze całkowicie załamany, kiedy dorożka zajechała przed Głowę Saracena.
Towarzystwo poszło zaraz na spoczynek, gdyż po długiej podróży sen był bardzo potrzebny, a koło południa spotkało się znowu przy obfitym śniadaniu, zastawionym z polecenia Johna Browdie w małej prywatnej jadalni na piętrze, skąd roztaczał się bez ograniczeń widok na stajnie.
Warto było zobaczyć teraz pannę Squeers, która zrzuciła już bobrowy kapturek, zielony woal i błękitne papiloty, wystąpiła zaś w pełni dziewiczej krasy oraz bieli sukni i żakiecika; w białej, muślinowej pasterce, spod której wychylała się sztuczna karmazynowa róża w rozkwicie; z bujnymi włosami tak mocno skręconymi w loczki, iż wydawało się istnym niepodobieństwem, by loczki owe mogły rozkręcić się kiedykolwiek; z rondem pasterki przystrojonym małymi karmazynowymi różyczkami, z których każda mogła uchodzić za obiecującą latorośl wspomnianej wielkiej róży. Warto było zobaczyć to wszystko, jak również szeroką tiulową szarfę odpowiadającą kolorem zarówno macierzystej róży, jak i jej potomstwu, która to szarfa opasywała smukłą kibić panny Squeers i jako pomysłowa ozdoba wystawała na plecach spod bardzo krótkiego żakiecika. Warto było ujrzeć to wszystko, a później popatrzeć na koralowe bransolety ' (dość ubogie w paciorki, pomiędzy którymi wyraźnie widać było czarny sznurek) zdobiące przeguby rąk panny Squeers oraz otaczający jej szyję koralowy naszyjnik, zakończony zwisającym na dekolcie samotnym karniolowym sercem — jak gdyby symbolem zawiedzionych uczuć owej młodej damy. Widok tych wszystkich niemych, lecz jakże pełnych wymowy drobiazgów, apelujących do szlachetniejszych stron naszej duszy, mógł stopić lody starczego wieku, a żar młodości podsycić nowym i niegasnącym płomieniem.
Kelner uległ owym urokom. Podając grzanki gapił się na pannę Squeers, bo chociaż był tylko kelnerem, posiadał przecie ludzkie namiętności i uczucia.
— Nie wiesz, czy mój papa u siebie? —zapytał z godnością przedmiot jego podziwu.
— Słucham panią?
— Czy mój papa u siebie? — powtórzyła młoda dama.
— Jak to u siebie, proszę pani?
— Tutaj, w gospodzie — wyjaśniła panna Squeers. — Mój papa, pan Wackford Squeers, zatrzymuje się u was. Czy jest w swoim pokoju?
— Nie słyszałem, proszę pani, żeby mieszkał u nas ktoś taki — odpowiedział kelner. — Może jest w kawiarni.
Może jest! A to dobre! Jej, pannie Squeers, która liczyła w czasie całej podróży do Londynu, że pokaże przyjaciołom, jak będzie się tam swobodnie czuła i jak wielki respekt wzbudzą jej związki krwi i samo nazwisko — jej powiedziano, że ojciec może jest w kawiarni! „Jak gdyby był jakimś chłystkiem!" — myślała z rosnącym oburzeniem.
— To popytaj tam, mój człowieku — rzekł John Browdie. — I podaj no jeszcze jedną zapiekankę z gołębi. A niech to diabli! — mruknął zaglądając do pustej salaterki, kiedy kelner wyszedł z pokoju. — On to nazywa zapiekanką z gołębi! Trzy młode ptaszki, niegodny wspomnienia kawałek mięsa i tyle przypalonego ciasta, że nie zdążysz poczuć smaku, a już masz pusto w gębie. Ciekawe, ile takich zapiekanek potrzeba na jedno śniadanie?
Po niedługim czasie, który John Browdie poświęcił szynce i zimnej wołowinie, kelner wrócił z zapiekanką i wiadomością, że pan Squeers nie mieszka wprawdzie w gospodzie, lecz bywa tu codziennie, a gdy dzisiaj nadejdzie, natychmiast skierują go na górę. Z tymi słowy kelner opuścił pokój, lecz w niespełna dwie minuty zjawił się znowu, i to z panem Squeersem oraz jego obiecującym synem.
— No, i kto by się tego spodziewał! — powiedział pedagog, gdy już powitał towarzystwo i z ust córki wysłuchał jakichś poufnych, familijnych wieści.
— Rzeczywiście, papo! Kto by się tego spodziewał! — odrzekła pogardliwie młoda dama. — A jednak Tilda wyszła wreszcie za mąż.
— A ja, panie przełożony, koniecznie chciałem zobaczyć Londyn — dodał John, z zapałem atakując zapiekankę.
— To jedno z głupstw, jakie robią młodzi ludzie, którzy się żenią — odparł Squeers. — Lecą tutaj i jak nic wyrzucają w błoto pieniądze! Czyż nie lepiej zaoszczędzić je, na ten przykład, na edukację synów? Nim się pan obejrzysz — dodał moralizatorskim tonem — będziesz ich miał na karku, tak jak ja mam swojego.
— Przetrąci pan coś? — zapytał John.
— Ja dziękuję — odrzekł Squeers. — Ale będę zobowiązany, jeżeli da pan coś tłustego małemu Wackfordowi. Wsadź mu pan to w rękę, bo inaczej kelner zaraz doliczy za jedną osobę, a na jedzeniu i bez tego dobrze tu zarabiają. Jak usłyszysz, że kelner idzie, chowaj to do kieszeni i wyglądaj przez okno. Słyszysz, chłopcze?
— Przecież nie śpię, tato — odpowiedział wzorowy Wackford.
— No! — podjął Squeers zwracając się do córki. — Na ciebie kolej za mąż. Musisz się spieszyć.
— Och, mnie tam nie pilno — odrzekła cierpko młoda dama.
— Nie pilno ci, Fanny? — zapytała z głupia frant jej dawna przyjaciółka.
— Niej Tildo — panna Squeers gniewnie potrząsnęła głową. — Ja mogę czekać.
— Jak również, zdaje się, i młodzi ludzie, Fanny — powiedziała pani Browdie.
— Ja ich do tego nie zmuszam, Tildo — rzuciła panna Squeers.
— Tak! To święta prawda — rzekła przyjaciółka. Ironiczny ton ostatniego zdania mógłby wywołać ciętą odpowiedź panny Squeers, która (nie wspominamy nawet o wrodzonej złośliwości podsyconej teraz długą podróżą i wstrząsami na wybojach) była rozdrażniona pewnymi starymi wspomnieniami i niepowodzeniem własnych widoków na Johną Browdie; taka zaś cięta odpowiedź mogłaby z kolei prowadzić do mnóstwa dalszych replik, a te znowu — do Bóg wie czego, gdyby w tej właśnie chwili pan Squeers nie zmienił przypadkowo tematu rozmowy.
— Jak ci się zdaje — powiedział — kogo ucapiliśmy obaj z Wackfordem?
— Papo! Przecież nie pana... — panna Squeers nie była w stanie dokończyć zdania, lecz zastąpiła ją pani Browdie dodając — ...Nickleby.
— Nie — odparł pedagog. — Ale coś koło tego.
— Chyba nie Smike'a? — zawołała córka klaszczą w dłonie.
— A jednak tak! — dodał ojciec. — Złapałem go i trzymam.
— Co?! — wrzasnął John Browdie odsuwając talerz. — Trzyma pan tego bieda... tego łajdaka... Gdzie?
— Jak to gdzie? — odparł Squeers. W moim mieszkaniu, w pokoju od podwórka na piętrze. Siedzi z jednej strony drzwi, a klucz tkwi z drugiej.
— W pańskim mieszkaniu! Trzyma go pan w swoim mieszkaniu! Ho, ho! Nasz przełożony poradzi sobie z całą Anglią. Dawaj pan łapę, chłopie! Niech mnie diabli, jeżeli nie uścisnę ci za to łapy! Naprawdę! Trzyma go pan w swoim mieszkaniu!?
— Tak — powiedział Squeers, który zachwiał się na krześle pod gratulującym ciosem w klatkę piersiową, jakim obdarzył go krzepki obywatel Yorkshire. — Bardzo dziękuję, ale nie powtarzaj pan tego. Wiem, że masz najlepsze chęci, tylko że to boli... Tak! Trzymam go w mieszkaniu. Niezła historia, co?
— Niezła historia! — zawołał John Browdie. — Człowiek dębieje wprost, gdy słyszy coś podobnego.
— Myślałem, że się trochę zdziwicie — powiedział pedagog zacierając ręce. — Grackośmy to zrobili. Gracko, szybko.
— Ale jak? — zapytał John, siadając obok niego — Opowiadaj pan wszystko, człowieku! Opowiadaj pan zaraz!
Pan Squeers nie mógł wprawdzie dotrzymać kroku tak niesłychanej ciekawości Johna Browdie, lecz jak umiał najprędzej opowiedział o szczęśliwym przypadku, który oddał mu w ręce Smike'a; doprowadził swą opowieść do końca, przerywając wówczas tylko, gdy przeszkadzały mu pełne podziwu uwagi słuchaczy; kiedy zaś skończył, dodał z bardzo chytrą miną:
— Obawiałem się, widzicie, żeby urwis nie dał jakimś cudem drapaka, a więc zamówiłem na jutro rano trzy zewnętrzne miejsca (dla Wackforda, dla niego i dla mnie) i tak wszystko urządziłem, że mój agent zajmie się tutaj rachunkami i nowymi chłopcami. Jak to dobrze, że przyjechaliście dzisiaj, bo jutro nie zastalibyście nas w Londynie. I tak nie zobaczymy się już przed naszym odjazdem, chyba że dzisiaj wieczorem przyjedziecie do mnie na herbatkę...
— Nie mów pan ani słowa więcej! — przerwał olbrzym ściskając mu rękę. — Na pewno przyjdziemy, choćby to było dwadzieścia mil stąd.
— Nieee... Doprawdy?... — powiedział pan Squeers, który nie spodziewał się tak skwapliwej zgody, w przeciwnym bowiem wypadku dobrze by się namyślił, nim wystąpiłby z podobnym zaproszeniem.
Odpowiedzią Johna Browdie był jeszcze jeden uścisk dłoni i zapewnienie, że zaczną zwiedzać Londyn dopiero nazajutrz, a więc dzisiaj o szóstej stawią się niezawodnie w domu pana Snawleya; po tym zapewnieniu i krótkiej rozmowie pan Squeers z synem odszedł.
Przez resztę dnia pan Browdie zdradzał dziwaczne objawy podniecenia; wybuchał niekiedy donośnym śmiechem, a wówczas porywał kapelusz i wybiegał na podwórze, żeby do woli uśmiać się na świeżym powietrzu. Ponadto był bardzo niespokojny — wciąż kręcił się, strzelał palcami, zaczynał tańczyć jakieś prostackie, wiejskie tańce, jednym słowem zachowywał się w tak szczególny sposób, -że panna Squeers doszła do przekonania, iż biedak dostaje obłędu, wobec czego zaklinając swą kochaną Tildę, aby nie rozpaczała, w zwięzłych słowach podzieliła się z przyjaciółką swymi podejrzeniami. Ale pani Browdie nie bardzo się przeraziła i rzekła, iż raz jeden widziała już męża w takim stanie, który najprawdopodobniej zakończy się chorobą, lecz nie będzie to nic poważnego, a więc najlepiej nie zwracać na Johna uwagi.
Przyszłość aż nazbyt dobrze potwierdziła tę przepowiednię, kiedy bowiem o zmierzchu wszyscy siedzieli w saloniku pana Snawleya, Johnowi Browdie zrobiło się tak słabo i dostał tak silnych zawrotów głowy, iż nie na żarty zaniepokoił całe towarzystwo. Zacna jego małżonka była jedyną osobą, która zachowała nieco przytomności umysłu; oznajmiła, że John z pewnością powróci do zdrowia równie szybko, jak zasłabł, jeżeli tylko będzie można go ułożyć na łóżku pana Squeersa i na godzinę mniej więcej pozostawić w kompletnym spokoju. Któż mógłby się sprzeciwić wypróbowaniu tej rozsądnej rady przed posłaniem po lekarza! A więc Johna — który był niezwykle ciężki i za każdym razem, kiedy wywindowano go na trzy stopnie, osuwał się z powrotem o dwa — z wielkim trudem wciągnięto na górę, gdzie spoczął w łóżku pod opieką żony. Wkrótce Tilda powróciła do saloniku z pocieszającą wieścią, iż chory zapadł w głęboki sen.
Ale w tej chwili John Browdie, z niesłychanie czerwoną twarzą, siedział na posłaniu i pakował sobie w usta róg poduszki, chcąc w ten sposób pohamować wybuch gromkiego śmiechu. Kiedy zaś udało mu się to wreszcie, szybko zrzucił trzewiki i zakradł się pod sąsiednie drzwi, za którymi zamknięty był jeniec; potem przekręcił tkwiący od zewnątrz klucz, wpadł do pokoju i olbrzymią łapą zakrył usta Smike'a, nim ten zdołał dobyć głosu.
— Cicho! Sza! Znasz mnie chyba, chłopie? — szepnął do przerażonego wyrostka. — Browdie... Ten sam, którego spotkałeś, kiedy przełożony dostał po skórze.
— Tak! Tak! — zawołał Smike. — Ach, pomóż mi, pomóż!
— Pomóc ci! — odparł John zasłaniając mu znowu usta w chwili, gdy biedak zdążył powiedzieć aż tyle. — Nie potrzebowałbyś żadnej pomocy, gdybyś nie był najgłupszym smarkaczem pod słońcem. Po jakiego licha tu przyszedłeś?
— To on mnie przywiózł! "To On mnie przywiózł! — płakał chłopiec.
— Przywiózł cię! — powtórzył John. — No, to czemu nie rozbiłeś mu łba albo nie rzuciłeś się na ziemię, nie kopałeś i nie wołałeś policji? Ja w twoim wieku poradziłbym sobie z dziesiątką takich jak on. Ale cóż, ty jesteś tylko biedny, sponiewierany dzieciak — dodał smutno — i niech mi Bóg wybaczy, że udaję zucha wobec jednego z najsłabszych Jego stworzeń.
Smike próbował coś powiedzieć, ale pan Browdie znowu zasłonił mu usta.
— Stój cicho — szepnął — i ani pary z gęby, póki ci nie pozwolę.
Rzucając ten rozkaz znacząco pokręcił głową, a potem wyciągnął z kieszeni śrubokręt i z godną ślusarza wprawą odkręcił zamek, który wraz ze wspomnianym narzędziem położył na podłodze.
— Widzisz? — zapytał John. — To twoja robota. A teraz zmiataj.
Smike spoglądał nań błędnym wzrokiem, jak gdyby nie rozumiał znaczenia tych słów.
— Powiedziałem: zmiataj! — powtórzył spiesznie John. — Wiesz chyba, gdzie mieszkasz, co? No, jazda! To twoje ubranie czy przełożonego?
— Moje — odparł Smike, kiedy poczciwiec zaciągnął go do sąsiedniego pokoju i wskazał leżące na krześle trzewiki i surdut.
— Ubieraj się — powiedział John, siłą wpychając w niewłaściwy rękaw jedno ramię więźnia i owijając mu szyję — połami surduta. — A teraz za mną! Kiedy wyjdziesz za drzwi, skręć na prawo, to nie zobaczą, jak będziesz przechodził.
— Ale... ale... on usłyszy, jak będę zamykał drzwi... — jąkał Smike drżąc od stóp do głów.
— No, to ich nie zamykaj — odparł John Browdie. — Niech je diabli! Nie boisz się chyba, że ten drań dostanie kataru?
— Ni-iee... — powiedział chłopiec szczękając zębami. — Ale on przywiózł mnie tutaj i znowu przywiezie. Przywiezie. Na pewno przywiezie!
— Przywiezie! Przywiezie! — powtórzył John z rozdrażnieniem. — A właśnie, że nie przywiezie! Słuchaj! Wyświadczyłem im tę sąsiedzką przysługę, ale chcę, by myśleli, że sam sobie poradziłeś. Gdyby jednak on wyjrzał z saloniku, kiedy będziesz zmykał, to niech ma litość nad swoimi kośćmi, bo ja jej mieć nie będę! A gdyby spostrzegł się zbyt prędko, to obiecuję ci, że go pchnę na fałszywy trop. Ale cóż, jak uwiniesz się dobrze, to będziesz w domu dawno, nim zauważą, że zwiałeś. No, jazda!
Smike, który zrozumiał z tej mówki tyle tylko, by odczuć, że ma ona dodać mu otuchy, miał właśnie podążyć chwiejnym krokiem za swoim wybawcą, kiedy ten szepnął mu do ucha:
— Powiedz temu młodemu panu, że ożeniłem się z Tildą Price i że można się o mnie dowiedzieć Pod Głową Saracena. Powiedz mu też, że nie jestem o niego zazdrosny. A niech to diabli! Pękam ze śmiechu, kiedy sobie przypomnę tamten wieczór! Mój Boże! Jak on sprzątał te kromeczki chleba z masłem!
Wspomnienie owo dotychczas działało widać na Johna niczym łaskotki, bo był o włos od donośnego wybuchu śmiechu. Powstrzymał się jednak w porę, choć z nie lada trudem, po czym wlokąc za sobą Smike'a ześliznął się ze schodów, zajął stanowisko tuż przy drzwiach do saloniku, aby stanąć oko w oko z pierwszą osobą, która mogłaby stamtąd wyjrzeć, i dał chłopcu znak, by uciekał.
Smike nie potrzebował już zachęty. Po cichu otworzył drzwi, rzucił na swego wybawcą spojrzenie pełne wdzięczności pomieszanej z lękiem, a potem zwróciwszy się we wskazanym kierunku pomknął szybko jak wiatr.
Olbrzym pozostał przez kilka minut na swym posterunku, kiedy jednak stwierdził, że rozmowa w saloniku toczy się gładko, wrócił niepostrzeżenie na górę i przez całą godzinę nasłuchiwał oparty o balustradę schodów. W domu panował wszakże idealny spokój, wobec czego John ułożył się znowu w łóżku pana Squeersa i naciągnąwszy kołdrę na głowę począł się dusić ze śmiechu.
Gdyby ktoś znalazł się teraz w pobliżu i ujrzał drgającą pościel oraz wielką czerwoną twarz i okrągłą głowę, od czasu do czasu wychylającą się spod prześcieradeł niby łeb jakiegoś dobrodusznego potwora morskiego, który dla złapania tchu wynurza się na powierzchnię, by po chwili zagłębić się znowu i wpaść w nowy paroksyzm szalonego śmiechu — ten ktoś ubawiłby się chyba nie gorzej niż sam pan Browdie.
ROZDZIAŁ XL
O TYM, JAK NICHOLAS ZACZYNA SIĘ KOCHAĆ I KORZYSTA Z POMOCY OSOBY TRZECIEJ, KTÓREJ STARANIA WIEŃCZY NADSPODZIEWANY SUKCES — Z JEDNYM TYLKO ZASTRZEŻENIEM
Po raz drugi wymknąwszy się ze szponów starego swego prześladowcy Smike nie potrzebował dalszej zachęty i uciekał z całą energią, na jaką go było stać. Nie przestając ani na chwilę, by wybrać kierunek lub zastanowić się, czy droga wiedzie w stronę domu, czy też od niego oddala, umykał z zadziwiającą szybkością i wytrwałością, niesiony na skrzydłach, jakie może przypiąć jedynie wielki strach. Popędzały go wyimaginowane wrzaski Squeersa, który, jak roiło się rozgorączkowanej wyobraźni biedaka, wraz z tłumnym pościgiem następował mu na pięty. Wrzaski owe pozostawały w tyle lub brzmiały coraz bliżej, zależnie od tego czy w Smike'u brała górę nadzieja, czy też strach. Mimo iż upewnił się wreszcie, że napastujące go dźwięki są tylko tworami wzburzonej wyobraźni, długo jeszcze mknął z tą samą szybkością, której zmniejszyć nie mogły nawet słabość i wyczerpanie. Dopiero cisza i ciemność wiejskiej drogi wróciły mu przytomność, a wygwieżdżone sklepienie niebieskie przypominało o spiesznym postępie czasu. Smike przystanął cały pokryty kurzem i z trudem chwytając oddech zaczął rozglądać się i nasłuchiwać.
Wokół panował spokój i cisza. Odległa łuna rzucała na niebo blask, wskazując położenie olbrzymiego miasta. Puste pola, poprzecinane żywopłotami i rowami, przez które Smike przedzierał się i przeskakiwał podczas swej ucieczki, ciągnęły się wzdłuż drogi, zarówno po tej stronie, z której przybiegł, jak i po przeciwnej. Było już. późno. Nie ulegało wątpliwości, że trudno ścigać zbiega po takich jak te wertepach, teraz zaś, pod osłoną ciemności, najbezpieczniej będzie przemknąć się do domu. Powoli stawało się to jasne nawet dla umysłu Smike'a. W pierwszej chwili przyszedł mu do głowy mglisty i dziecinny pomysł, by wędrować polami i zatoczyć wokół miasta, na przestrzeni dziesięciu czy dwunastu mil, wielkie koło; w ten sposób ominąłby Londyn, na którego ulice bał się wejść samotnie, by nie spotkać znowu straszliwego wroga. Niebawem jednak Smike uspokoił się trochę, zdając sobie sprawę, że jest bezpieczny, i choć nie wyzbył się całkowicie obaw i złych przeczuć, wyszedł na gościniec i ruszył w stronę Londynu niemal równie szybkim krokiem, jak ten, którym opuścił tymczasową siedzibę pana Squeersa.
Gdy dotarł do zachodnich krańców miasta, prawie wszystkie sklepy były już pozamykane, a z nieprzebranych tłumów, które po upalnym dniu wyległy o zmroku na ulice, pozostali tylko nieliczni przechodnie zdążający ku domowi. Do nich to od czasu do czasu zwracał się Smike z zapytaniem o drogę i dzięki tej metodzie trafił wreszcie do mieszkania Newmana Noggsa.
Przez cały wieczór Newman myszkował po bocznych uliczkach i zaułkach szukając tego, kto stukał teraz do jego drzwi, a Nicholas prowadził takie same poszukiwania w innych okolicach. Kancelista siedział z melancholijną miną nad skromną kolacją, kiedy uszu jego doszło trwożliwe i niepewne pukanie. Czujny na każdy dźwięk, jak człowiek wyczekujący czegoś z niepokojem, Newman zbiegł na dół i z okrzykiem radosnego zdumienia wciągnął pożądanego gościa do sieni i na schody nie odzywając się doń ani słowem, dopóki nie zamknął za nim drzwi swojego poddasza. Wówczas napełnił dżinem z wodą duży kubek i trzymając go przy ustach Smike'a, tak jak trzyma się kubek z lekarstwem przy ustach krnąbrnego dziecka, kazał gościowi wypić wszystko do ostatniej kropli.
Stwierdziwszy, że chłopiec zaledwie umoczył wargi w cennej miksturze, gospodarz zrobił żałosną minę i z westchnieniem głębokiego współczucia dla niemocy biednego przyjaciela podnosił kubek do własnych ust, lecz ręka zastygła mu w pół drogi, kiedy Smike przystąpił do opisu przygód, jakie go spotkały.
W miarę rozwoju tej opowieści w Newmanie zachodziły dziwaczne zmiany. Zrazu stał zasłuchany, wierzchem dłoni ocierając wargi, jak gdyby uroczyście się sposobił do połknięcia pierwszego łyku. Po chwili, gdy padło nazwisko Squeersa, włożył kubek pod pachę i szeroko otworzywszy oczy spoglądał przed siebie z nieopisanym zdumieniem. Kiedy zaś Smike mówił o razach, które spadły nań w dorożce, Newman spiesznie odstawił kubek na stół i do głębi wzburzony kuśtykał tam i z powrotem po pokoju, od czasu do czasu zatrzymując się gwałtownie, jak gdyby chciał uważniej czegoś posłuchać. Kiedy zaś Smike opowiadał o Johnie Browdie, Newman powoli opadał na krzesło, a gdy wreszcie usiadł, zaczął trzeć dłońmi kolana, tym szybciej, im bardziej się zbliżał punkt kulminacyjny całej awantury. Na zakończenie wybuchnął donośnym i dźwięcznym: „Cha, cha, cha!", po czym twarz spochmurniała mu znowu, kiedy spytał, czy Smike przypuszcza, że doszło do bitki między Johnem Browdie i Squeersem.
— Ee... chyba nie — odrzekł Smike. — On pewnie zobaczył, że mnie nie ma, jak już byłem daleko.
Z rozczarowaną miną Newman podrapał się w głowę, a potem podniósł znowu kubek i gorliwie zajął się jego zawartością, uśmiechając się przy tym do Smike'a posępnie i upiornie.
— Musisz zostać tutaj — powiedział; — Jesteś zmęczony, zgoniony. Powiem im, że wróciłeś. Szaleli z niepokoju. Pan Nicholas...
— Niech go Bóg błogosławi! — zawołał chłopiec.
— Amen! — rzekł Newman. — Pan Nicholas nie miał jednej chwili spokoju ni spoczynku. To samo starsza pani i panna Nickleby.
— Nie, nie! Ona też myślała o mnie? — spytał Smike. — Naprawdę myślała! Ach! Powiedz mi, ale powiedz prawdę.
— Myślała o tobie — odparł Newman. — Jest równie szlachetna jak piękna.
— Tak, tak! — przyznał Smike. — Dobrze pan to powiedział. — Taka łagodna, delikatna... — rzekł Newman.
— Tak, tak! — zawołał Smike z rosnącym zapałem.
— ...mężna i dzielna — ciągnął gospodarz i w zapale chciał mówić dalej, lecz spojrzawszy na słuchacza zauważył, że kryje twarz w dłoniach, a spomiędzy jego palców ciekną łzy.
Przed chwilą jeszcze oczy chłopca lśniły niezwykłym ogniem, a rysy twarzy jaśniały ożywieniem, które nie do poznania zmieniało jego wygląd.
— Hm, hm... — mruknął do siebie Newman zdziwiony nieco i zaniepokojony. — Nieraz sam wzruszałem się myślą, że ta dziewczyna jest wciąż narażona na takie przejścia... A on, biedak... tak... tak... odczuwa to również... roztkliwia się... przypomina mu to minioną niedolę... Ha!... Czyżby?... Tak!.. Zapewne! Ha!
Z tonu owych oderwanych słów wcale nie wynikało, że Newman uważa je za dostateczne wyjaśnienie wzruszenia, które zdziwiło go tak bardzo. Zadumany siedział przez pewien czas mierząc gościa pełnym niepokoju i wątpliwości spojrzeniem, które jasno wskazywało, że tylko Smike zaprząta jego myśli.
Wreszcie Newman zaproponował po raz wtóry, by Smike zanocował u niego, a on (Noggs) uda się niezwłocznie do Bow, by uspokoić całą rodzinę. Ale chłopiec nie chciał o tym słyszeć, mówiąc, że pilno mu ujrzeć znowu swoich przyjaciół, obaj zatem wyruszyli w drogę. Była już północ, Smike ledwie powłóczył obolałymi nogami, u celu więc znaleźli się dopiero w niespełna godzinę przed świtem.
Słysząc ich głosy, Nicholas, który przez całą bezsenną noc głowił się, jak odnaleźć wychowanka, zerwał się z łóżka i uradowany otworzył przybyszom drzwi. Głośna rozmowa, przeplatana okrzykami radości i oburzenia, wnet zbudziła resztę rodziny i Smike został serdecznie powitany nie tylko przez Kate, ale i przez samą panią Nickleby. Dama owa przyrzekła mu na przyszłość swe szczególne względy i łaski, a ponadto była na tyle uprzejma, że dla rozrywki zarówno Smike'a, jak i całego grona zebranych przytoczyła niezwykle interesującą opowieść zaczerpniętą z jakiejś książki (której tytułu nigdy nie znała) a dotyczącej cudownej ucieczki (nie pamięta tylko, w jaki sposób ucieczka ta się odbyła) pewnego oficera (którego nazwisko zapomniała) z więzienia (nie wie, co prawda, z jakiego), gdzie oficer ów był więziony za zbrodnię (ale nie może sobie przypomnieć, za jaką).
W pierwszej chwili Nicholas był skłonny podejrzewać stryja o udział w zuchwałym zamachu na wolność Smike'a omal nie uwieńczonym powodzeniem. Po dłuższym jednak zastanowieniu doszedł do wniosku, że cała zasługa przypada panu Squeersowi. Postanowił zatem, iż jeśli to będzie możliwe, dowie się od Johna Browdie, jak to wszystko naprawdę wyglądało. Z tym postanowieniem poszedł do codziennej pracy, snując po drodze rozliczne plany zemsty nad pedagogiem z Yorkshire. Opierały się one wyłącznie na zasadach sprawiedliwej odpłaty, a miały tylko jedną wadę — tę mianowicie, że były zupełnie niewykonalne.
— Ładny ranek, panie Linkinwater! — powiedział młody biuralista wchodząc do kantoru.
— Aha! — odparł Tim. — A oni mi tu opowiadają
o wsi! Co pan powie o tym dniu, o londyńskim dniu, hę?
— Że za miastem jest jeszcze piękniejszy — rzekł Nicholas.
— Jeszcze piękniejszy! — powtórzył jak echo Tim Linkinwater. — Szkoda, że nie widział go pan z okna mojej sypialni.
— A pan z okna mojej — rzucił Nicholas z uśmiechem.
— No, no! — odrzekł stary buchalter. — Co też pan opowiada? Wieś! (Dla Tima Bow było głuchą wsią.) Nonsens. A cóż takiego ma pan na wsi prócz świeżych jaj i kwiatów? Świeże jaja mogę sobie kupować co dzień przed śniadaniem w halach przy Leadenhall. Jeśli zaś mowa o kwiatach, to warto skoczyć na górę, żeby powąchać moją rezedę albo zobaczyć podwójny goździk w oknie facjatki od podwórka, tutaj pod numerem szóstym.
— Czy W podwórku pod numerem szóstym naprawdę rośnie podwójny goździk? — zapytał Nicholas.
— Tak, rośnie — odparł Tim — i to w nadtłuczonym dzbanku bez dziobka. A zeszłej wiosny kwitły tam hiacynty... kwitły w... ale pan oczywiście będzie się z tego śmiał.
— Z czego?
— Że kwitły w starych butelkach po szuwaksie — rzekł Tim.
— Na pewno nie będę się śmiał — odparł Nicholas. Przez chwilę Tim spoglądał bacznie na młodzieńca,
jak gdyby ton jego odpowiedzi stanowił zachętę do dalszych zwierzeń na poruszony temat, a potem zatknął za uchem pióro, które właśnie przyciął, zatrzasnął głośno scyzoryk i powiedział:
— Należą one do chorowitego, garbatego chłopca i, panie Nickleby, stanowią, zdaję się, jedyną radość w jego smutnym życiu. Ile to lat temu — mówił powoli — zobaczyłem go po raz pierwszy? Był wtedy zupełnym dzieckiem i z trudem chodził o maleńkich kulach. Hm, hm... niewiele... Czas ten wydaje się niczym, kiedy wspominam inne sprawy, lecz kiedy myślę o nim, wydaje się długim, bardzo długim okresem. To smutna rzecz — ciągnął Tim poddając się wzruszeniu — patrzeć na takiego małego kalekę, gdy siedzi z dala od innych ruchliwych, wesołych dzieci i przygląda się ich zabawom, w których sam nie może wziąć udziału. Często ściskało mi się serce na ten widok.
— Dobre to serce — powiedział Nicholas — które potrafi oderwać się od codziennych spraw i zatroszczyć o takie rzeczy. Ale pan zaczął coś mówić...
— Mówiłem tylko, że kwiaty należą do tego chorego chłopca — podjął Tim. — Kiedy jest pogoda i biedak może zwlec się z łóżka, przyciąga krzesło do okna; siedząc tam ogląda swoje kwiaty i przez cały dzień coś przy nich robi. Z początku wymienialiśmy tylko ukłony, ale później doszło do rozmowy. Niegdyś, gdy rano wołałem na niego i pytałem, jak się czuje, biedak odpowiadał uśmiechem i mówił: „Lepiej". Teraz wszakże potrząsa tylko głową i niżej nachyla się nad ulubionymi roślinami. Jak to musi być nudno oglądać przez tyle miesięcy jedynie szczyty domów i płynące nad nimi obłoki. Ale on jest cierpliwy, bardzo cierpliwy. — Czy w tym domu nie ma nikogo, kto by mógł go czymś zająć lub jakoś mu pomóc? — zapytał młodzieniec.
— Mieszka tam jego ojciec, jak sądzę — odrzekł Tirn. — A także inni ludzie. Ale nikt, zdaje się nie dba o biednego słabowitego kalekę. Nieraz pytałem go, czy nie mógłbym coś dlań uczynić? Odpowiadał zawsze tak samo: „Nic".... Ostatnio głos mu już nie dopisuje, ale ja widzę, że odpowiada wciąż to samo. Nie może już opuszczać łóżka, które ustawiona mu przy samym oknie. Leży tak cały długi dzień, patrząc to na niebo, to na swoje kwiaty, które wciąż jeszcze przycina i podlewa własnymi chudymi rękami. Wieczorem, gdy zobaczy u mnie świecę, rozsuwa zasłony i pozostawia je tak, dopóki nie położę się do łóżka. Moją obecność w pokoju uważa widać za towarzystwo, a więc siaduję nieraz w oknie przez godzinę i dłużej, by mu pokazać, że wciąż jeszcze nie śpię. Czasami wstaję w nocy i patrząc na blade, smutne światło w jego izdebce zastanawiam się, czy usnął, czy też czuwa.
Nadejdzie wkrótce noc — ciągnął po chwili — kiedy zaśnie i nie zbudzi się już na tej ziemi. Nigdy nie uścisnęliśmy sobie dłoni, a przecie brak mi go będzie niby starego przyjaciela. Jak się panu zdaje, czy jakieś wiejskie kwiaty mogą mnie bardziej zainteresować? A może pan przypuszcza, że uschnięcie setek gatunków najwspanialszych kwiatów, jakie kiedykolwiek rosły, ochrzczonych najtrudniejszymi łacińskimi nazwami, jakie tylko człowiek może wymyślić, sprawiłoby mi choć znikomą cząstkę tego bólu, który odczuję, gdy wyrzucą na śmietnik jego stare dzbanki i butle? Wieś! — zawołał Tim z przesadną pogardą. — Czy nie wiadomo panu, że nigdzie, poza Londynem, nie będę miał takiego podwórka przed oknem sypialni?
Z tymi słowy odwrócił się od Nicholasa i udając, że jest pochłonięty swymi rachunkami, skorzystał ze sposobności, by ukradkiem obetrzeć oczy, kiedy, jak mu się zdawało, młodzieniec patrzył w inną stronę.
Nie wiadomo, czy rachunki Tima były tego ranka bardziej niż zazwyczaj skomplikowane, czy też równowagę ducha starego buchaltera zakłóciły poranne rozważania i rozmowy, lecz tak się zdarzyło, że gdy Nicholas wrócił z miasta wypełniwszy jakieś polecenie i zapytał, czy pan Charles Cheeryble jest sam w swoim pokoju, Tim szybko i bez najmniejszego wahania udzielił twierdzącej odpowiedzi, chociaż ktoś wszedł do tego pokoju przed niespełna dziesięciu minutami, ambicją zaś Tima było, aby nigdy i pod żadnym pozorem nie wpuszczać nikogo do któregoś z bliźniaków, kiedy ten przyjmuje interesantów.
— A zatem najlepiej będzie, jeżeli zaraz zaniosę mu ten list — powiedział Nicholas idąc do pokoju brata Charlesa.
Zastukał, lecz nie było odpowiedzi.
Zastukał po raz wtóry i znowu nikt nie odpowiedział.
„Musiał wyjść — pomyślał młody człowiek — położę więc list na stole."
Otworzył drzwi i wszedł do pokoju, lecz w tejże chwili zawrócił, by wyjść jeszcze spieszniej, z najwyższym bowiem zdumieniem i zakłopotaniem ujrzał jakąś młodą damę klęczącą u stóp pana Cheeryble, który zaklinał ją, by się podniosła, i wzywał kogoś trzeciego, zapewne służącą owej damy, aby poparła jego prośby.
Nicholas jąkał niezgrabne słowa przeproszenia i cofał się z pośpiechem, gdy młoda dama odwróciła nieco głowę, a wówczas ujrzał twarz ślicznej dziewczyny, którą spotkał niegdyś podczas swej pierwszej wizyty w kantorze pośrednictwa. Z kolei rzucił okiem na sługę i natychmiast poznał tę samą niezdarną istotę, która wówczas towarzyszyła swej pani. Przejęty zachwytem nad pięknością młodej damy i zmieszany niespodziewanym spotkaniem, Nicholas stanął jak wryty, a niezwykłe zakłopotanie i zdumienie odebrało mu mowę i na chwilę sparaliżowało ruchy.
— Droga pani, ależ droga pani! — wołał poruszony brat Charles. — Bardzo proszę... Ani słowa więcej... Błagam i zaklinam! Błagam, proszę jak o łaskę, niech pani wstanie! Bardzo proszę! Już... już nie jesteśmy sami.
Mówiąc to zdołał podnieść młodą damę, która chwiejnym krokiem zbliżyła się do krzesła i ciężko na nie opadła.
— Zemdlała, proszę pana — powiedział Nicholas i skwapliwie skoczył na pomoc,
— Biedactwo, drogie biedactwo! wykrzyknął brat Charles. — Gdzie jest mój brat Ned? Ned, kochany bracie, proszę cię, przyjdź tutaj!
— Bracie Charles, mój kochany chłopcze — powiedział drugi bliźniak wbiegając do pokoju. — Co się tu... Ach! Co...
— Sza! Sza! Ani jednego słówka, na miłość boską, bracie Ned — przerwał brat Charles. — Zadzwoń na gospodynię, mój kochany bracie. Zawołaj tu Tima Linkinwater. Hej! Hej! Tim Linkinwater! Proszę do mnie! Ach, panie Nickleby, mój kochany panie, niech pan stąd wyjdzie, błagam i zaklinam!
— Sądzę, że już jej lepiej, — zawołał Nicholas, który tak gorliwie zajmował się zemdloną, że nie dosłyszał ostatniej prośby.
— Biedna ptaszyna! — zawołał brat Charles delikatnie ujmując dłoń młodej damy i układając jej głowę na swoim ramieniu. — Bracie Ned, mój kochany chłopcze, wiem, że cię zdziwi taka scena w godzinach pracy, ale... — w tej; chwili przypomniał sobie znowu, że Nicholas stoi koło niego, a więc uścisnął mu rękę i jeszcze raz prosił, by opuścił pokój i zaraz przysłał Tima Linkinwater.
Młodzieniec wyszedł natychmiast i w drodze do kantoru spotkał zarówno starą gospodynię, jak i Tima Linkinwater, którzy spiesząc na teren akcji zderzyli się w korytarzu. Nie słuchając tego, co Nicholas miał do powiedzenia, Tim wpadł do pokoju, którego drzwi zostały zaraz zamknięte i zaryglowane od wewnątrz.
Nicholas miał czas dumać nad swym odkryciem, gdyż nieobecność starego buchaltera trwała przeszło godzinę, w ciągu której młodzieniec myślał wyłącznie o młodej damie i jej niezwykłej urodzie, o przypuszczalnych powodach jej wizyty oraz przyczynach otaczającej wizytę tajemnicy. Im zaś dłużej zastanawiał się nad tymi zagadnieniami, tym większą odczuwał niepewność i coraz goręcej pragnął dowiedzieć się, kim i czym jest ta dziewczyna. „Poznałbym ją wśród dziesięciu tysięcy innych" — powiedział do siebie i spacerując tam i z powrotem po kantorze zaczął przypominać sobie jej twarz i postać (które przecież pamiętał tak żywo), a obraz ten usuwał wszystko inne z jego myśli i stopniowo wypełniał je całkowicie.
Wreszcie Tim Linkinwater wrócił ostentacyjnie chłodny, z jakimiś papierami w ręku i końcem pióra w ustach, jak. gdyby nie zdarzyło się nic osobliwego.
— Czy już przyszła do siebie? — zapytał Nicholas skwapliwie.
— Kto? — zdziwił się stary buchalter.
— Kto? — powtórzył Nicholas. — Ta młoda dama.
— Ile to będzie, panie Nickleby — powiedział Tim wyjmując pióro z ust — czterysta dwadzieścia siedem razy trzy tysiące dwieście czterdzieści osiem?
— W tej chwili — odparł młodzieniec — Ale co będzie wprzód z odpowiedzią na moje pytanie? Pytałem pana...
— O tę młodą damę — dokończył Tim nakładając okulary. — Tak, tak... Czuje się zupełnie dobrze.
— Zupełnie dobrze?
— Najzupełniej — odrzekł Tim poważnym tonem.
— Czy będzie wystanie pójść dzisiaj do domu? — zapytał Nicholas.
— Już poszła.
— Poszła!
— Tak.
— Sądzę, że to niedaleko — powiedział Nicholas spoglądając przenikliwie na pana Linkinwater.
— I ja tak sądzę — odparł niewzruszony Tim. Nicholas odważył się jeszcze na kilka podobnych prób,
było jednak widoczne, że Tim Linkinwater ma powody, by unikać rozmowy na ów temat i pod żadnym pozorem nie chce udzielać dalszych informacji o urodziwej nieznajomej, która wzbudziła tak żywe zainteresowanie jego młodego przyjaciela. Nie zrażony niepowodzeniem Nicholas ponowił nazajutrz atak, do czego ośmielił go fakt, że pan Linkinwater był owego dnia usposobiony szczególnie rozmownie i wylewnie. Ale natychmiast po podjęciu przez Nicholasa tego tematu Tim znowu ostentacyjnie zamilkł;. z początku udzielał lakonicznych odpowiedzi, niebawem, zaś przestał w ogóle odpowiadać, ograniczając się do poważnego kiwania głową i wzruszania ramionami, co mogło tylko zaostrzyć apetyt młodzieńca na jakieś bliższe wiadomości, chociaż apetyt ów i bez tego doszedł do niedorzecznych wprost rozmiarów.
Wobec niepowodzenia swych zabiegów Nicholas musiał się zadowolić wyczekiwaniem na następne odwiedziny młodej damy, lecz i pod tym względem doznał rozczarowania. Mijał dzień po dniu, a piękna dziewczyna nie przychodziła. Młodzieniec pilnie badał adresy na kopertach wszystkich listów, lecz nie było wśród nich ani jednego, odpowiadającego jego wyobrażeniu o charakterze pisma nieznajomej. Dwa lub trzy razy dawano mu do załatwienia pewne sprawy na mieście, które dotychczas należały do Tima Linkinwater. Nicholas nie mógł pozbyć się podejrzeń, że z tych czy innych przyczyn celowo wysyłano go z kantoru, a młoda dama przychodziła tam w czasie jego nieobecności. Nie zaszło jednak nic, co mogłoby potwierdzić te podejrzenia, żaden zaś podstęp nie zdołał skłonić starego buchaltera do wyznań, które stanowiłyby choć najmniejsze wyjaśnienie.
Doznany zawód i tajemnicza atmosfera nie są nieodzowne do narodzin miłości, często jednak bywają jej potężnymi sojusznikami. Przysłowie: „Co z oczu, to i z myśli" jest dość trafne, lecz da się zastosować przede wszystkim do zjawiska przyjaźni, chociaż nie zawsze trzeba aż rozstania, żeby wywołać pustkę w sercu przyjaciela; prawdę zaś i uczciwość, podobnie jak blask drogich kamieni, dogodniej jest udawać z pewnej odległości, sprawiającej, że fałszywe klejnoty łatwiej mogą ujść za prawdziwe. Ale miłość posiada silnych sprzymierzeńców — żywą, bujną wyobraźnię i dobrą pamięć — dzięki którym zakwitnąć może na najbardziej nawet jałowej glebie. Bywa też często, że rozwija się ona najwspanialej podczas długiej rozłąki i w najtrudniejszych, warunkach, w danym zaś wypadku tak się zdarzyło, że Nicholas całymi godzinami i całymi dniami rozmyślał tylko o nieznajomej młodej damie i zaczął sobie wreszcie wyobrażać, iż kocha ją bez pamięci i że nigdy jeszcze nie istniał tak nieszczęśliwy i prześladowany przez los kochanek.
Jakkolwiek kochał i tęsknił według najdoskonalszych wzorów, a od uczynienia Kate powiernicą powstrzymywał go jedynie drugorzędny wzgląd, iż nigdy w życiu nie odezwał się do pani swych uczuć, a widział ją tylko dwa razy, kiedy to młoda dama zjawiła się i znikła niczym błyskawica albo (jak Nicholas się wyrażał w niezliczonych rozmowach, które wiódł sam z sobą) „niby wizja młodości i piękna, zbyt jasna, by mogła trwać długo" — to jednak jego gorące i wierne uczucia pozostawały wciąż bez nagrody. Młoda dama nie zjawiała się, na marne więc szła olbrzymia miłość (tak olbrzymia, że w obecnych czasach można by szczodrze nią obdzielić przynajmniej dwunastu młodych dżentelmenów) i nikt nie był z tego powodu mędrszy, nawet Nicholas, który wręcz przeciwnie, stawał się z każdym dniem bardziej mdły, nudny i sentymentalny.
W takim to stanie rzeczy upadłość jednego z niemieckich przedstawicieli „Braci Cheeryble" zmusiła Tima Linkinwater i Nicholasa do kontroli bardzo długich i, zawikłanych rachunków obejmujących okres wielu lat. Chcąc szybciej uporać się z tą sprawą stary buchalter zaproponował, aby przez mniej więcej tydzień obaj pozostawali w kantorze do dziesiątej wieczorem. Nicholas chętnie na to przystał, bo nic — nawet miłość, która rzadko sprzyja pracy i obowiązkowi — nie zdołałoby ostudzić jego gorliwości w służbie u zacnych chlebodawców. W pierwszy wieczór tych przedłużonych godzin pracy punktualnie o dziewiątej zjawiła się... wprawdzie nie młoda dama, ale jej służąca, która za zamkniętymi drzwiami rozmawiała przez pewien czas z bratem Charles i odeszła, aby powrócić o tej samej porze następnego wieczora, a także trzeciego i czwartego.
Te stale powtarzające się wizyty rozpaliły do białości ciekawość młodzieńca; męczył się i dręczył nieznośnie, a że nie mógł sam rozwikłać zagadki nie zaniedbując swych obowiązków, wyznał wszystko Newmanowi; prosił go, by nazajutrz wieczorem stanął na czatach, i poszedł za służącą do domu i dowiedział się nazwiska jej pani oraz zaznajomił się tak dalece, jak mu się uda — bez wzbudzenia podejrzeń — z historią i obecną sytuacją młodej damy, a zdobytymi wiadomościami niezwłocznie podzielił się z przyjacielem.
Newman Noggs był niezmiernie dumny z powierzonej sobie misji i nazajutrz wieczorem zajął posterunek na placyku o całą godzinę wcześniej, niż to było potrzebne. Stanął za studnią, nasunął cylinder na oczy i przybrał wygląd niezwykle tajemniczy, jak gdyby usilnie się starał wzbudzić podejrzenia każdego przechodnia. Toteż służące, które przychodziły po wodę, oraz różni mali chłopcy, którzy przystawali, by napić się z czerpaka, zamierali z przerażenia na widok tej postaci, ukradkiem wychylającej się zza studni i ukazującej twarz o wyrazie posępnie zadumanego olbrzyma-ludojada.
Wysłanniczka przybyła tego dnia punktualnie i odeszła po dłuższej nieco niż zazwyczaj rozmowie. Newman ustalił był z Nicholasem, że — jeśli się wszystko powiedzie — spotkają się nazajutrz wieczorem, albo w dwadzieścia cztery godziny później, bez względu na rozwój wydarzeń. Pierwszego wieczoru nie było Newmana na umówionym miejscu (w pewnym szynku położonym w połowie drogi z City do Golden Square), lecz nazajutrz przybył tam przed Nicholasem i przyjął go z otwartymi ramionami.
— W porządku — szepnął. — Siadaj, siadaj, mój kochany chłopcze! Zaraz ci wszystko opowiem.
Nicholas, którego nie trzeba było dwa razy zapraszać, skwapliwie spytał o nowiny.
— Mam mnóstwo nowin — rzekł Newman tonem triumfatora. — Wszystko w porządku. Nic się nie martw. Nie wiem wprost, od czego zacząć. Mniejsza o to. Bądź dobrej myśli. Wszystko w porządku.
— Tak? — powiedział młodzieniec niecierpliwie. — I co?
— Tak! — odparł przyjaciel. — Wszystko dobrze.
— Co dobrze? — zawołał Nicholas. — Jak ona się nazywa? Jak się nazywa, mój drogi?
— Bobs —odrzekł Newman.
— Bobs! — powtórzył Nicholas z oburzeniem.
— Tak — powiedział Newman. — Zapamiętałem od „klops".
— Bobs! — powtórzył znowu młodzieniec z większą niż poprzednio emfazą. — To chyba nazwisko służącej?
— Nie! — odrzekł z przekonaniem Newman potrząsając głową. — Panna Cecylia Bobs.
— Cecylia? — powiedział wielbiciel młodej damy i półgłosem zaczął powtarzać na różne tony imię i nazwisko, żeby wypróbować, jak właściwie brzmi to połączenie. — Cóż?... Cecylia to ładne imię.
— Bardzo. I bardzo ładna osóbka — rzekł Newman.
— Kto? — spytał Nicholas.
— Panna Bobs.
— Kto?... — zawołał ze zdumieniem. — A gdzieżeś ty ją widział?
— Mniejsza o to kochany chłopcze — odparł Newman klepiąc go po ramieniu. — Ja ją widziałem, ty ją zobaczysz. Wszystko już załatwione.
— Drogi przyjacielu! — zawołał Nicholas ściskając jego dłoń. — Czy mówisz na serio?
— Na serio i poważnie — odpowiedział przyjaciel. — Zobaczysz ją jutro wieczorem. Zgodziła się na rozmowę z tobą. Namówiłem ją. To sama łagodność, słodycz, dobroć i piękno.
— Wiem, że tak jest! Wiem, że tak być musi, Newmanie! — powiedział zakochany młodzieniec składając ręce.
— Masz słuszność — przyznał Newman.
— Czego dowiedziałeś się o niej? Czy ma ojca, matkę, braci, siostry? Co ci mówiła? Jakim sposobem zdołałeś się z nią zobaczyć? Czy nie była bardzo zaskoczona? Czy powiedziałeś jej, jak bardzo pragnąłem z nią pomówić? Czy mówiłeś, gdzie ją widziałem? Czy opowiadałeś, jak, gdzie, kiedy, ile razy i jak długo marzyłem o tej słodkiej twarzyczce, która zabłysła przede mną w najcięższej chwili mego życia niby jasny promień z lepszego świata? Czy powiedziałeś to wszystko? Czy powiedziałeś jej, Newmanie?
W tej powodzi pytań biedny Newman dosłownie ledwo chwytał oddech i po każdym nowym pytaniu niespokojnie kręcił się na krześle spoglądając przez cały czas na przyjaciela z bardzo pociesznym wyrazem zakłopotania.
— Nie! — odezwał się wreszcie. — Nie powiedziałem jej tego.
— Czegoś jej nie powiedział? — zapytał Nicholas.
— O tym jasnym promieniu z lepszego świata. Nie powiedziałem jej również, kim jesteś, ani gdzie ją widziałeś. Mówiłem tylko, że ją kochasz do szaleństwa.
— To prawda! — zawołał młodzieniec z właściwą sobie porywczością. — Bogu wiadomo, że to święta prawda!
— Powiedziałem jej też, że od dawna uwielbiasz ją skrycie — dodał Newman.
— Tak, tak! A co ona na to? — spytał Nicholas.
— Zarumieniła się.
— Oczywiście! Tego należało oczekiwać — powiedział Nicholas z uznaniem.
Newman zaczął wówczas opowiadać, że młoda dama jest jedynaczką, która strąciła matkę i mieszka tylko z ojcem, że do sekretnej schadzki z wielbicielem dała się nakłonić dzięki perswazjom swej sługi, która ma na nią wielki wpływ. Potem obszernie opisywał, jakiej to elokwencji i ilu starań wymagało uzyskanie zgody młodej damy, która wyraźnie dała mu do zrozumienia, że chce jedynie umożliwić Nicholasowi miłosne wyznania, lecz uczucia młodzieńca nie wywierają na niej żadnego wrażenia. Odwiedziny młodej damy w firmie „Bracia Cheeryble" pozostały zagadką, gdyż Newman nie pytał o to ani podczas przedwstępnych pertraktacji ze sługą, ani w późniejszej rozmowie z panią. Powiedział po prostu, że miał śledzić służącą i wystąpić w sprawie swego młodego przyjaciela, lecz nie wyjaśnił, od jak dawna szedł za dziewczyną i skąd wyruszył. W dalszym ciągu opowiadał, że ze słów, które wymknęły się powiernicy młodej damy, podejrzewa, że panna Bobs wiedzie nader smutny i ciężki żywot pod absolutnymi rządami rodzica, obdarzonego najwidoczniej gwałtownym i despotycznym charakterem. Okoliczność ta, jak sądził Newman, może tłumaczyć w pewnym stopniu zarówno fakt, że młoda dama odwoływała się do opieki i przyjaźni bliźniaków, jak to, że dała się nakłonić do spotkania z Nicholasem. Drugi wniosek, zdaniem Newmana, wypływa całkiem logicznie z istniejących przesłanek, bo nietrudno się przecie domyślić, iż młoda osoba, żyjąca w warunkach nie do pozazdroszczenia, nad wyraz gorąco pragnie warunki te zmienić.
Dalsze dochodzenie (bo tylko długotrwałe i pracowite zabiegi mogły dobyć ze starego dziwaka aż tyle wiadomości) wykazało, iż Newman Noggs, chcąc usprawiedliwić swą nędzną powierzchowność, napomknął o jakichś bardzo skomplikowanych i ściśle związanych z całą intrygą powodach, które zmuszają go do występowania w przebraniu. Na pytanie zaś, jakim sposobem wywiązał się tak dobrze ze swej misji i doprowadził nawet do rozmowy z młodą damą, odparł, że ponieważ młoda dama nic przeciw tej rozmowie nie miała, uważał, że zarówno obowiązek, jak galanteria nakazują skorzystać z tak wspaniałej sposobności, a zarazem pomóc zakochanemu przyjacielowi. Kiedy wszystkie możliwe pytania zostały już powtórzone po dwadzieścia razy i Newman udzielił na nie zadowalających odpowiedzi, przyjaciele rozstali się postanowiwszy, że nazajutrz wieczorem spotkają się o pół do jedenastej, aby zdążyć na umówioną schadzkę, która miała się odbyć o jedenastej.
„Sprawa przybiera nieco dziwny obrót — myślał Nicholas wracając do domu. — Podobnych rzeczy nigdy się nie spodziewałem; nigdy nawet nie śniłem o nich. Dowiedzieć się czegoś o życiu osoby, którą zainteresowałem się tak bardzo; widywać ją na ulicy, przechodzić obok jej domu; czasami spotkać ją podczas spacerów; marzyć, iż nadejdzie kiedyś dzień, gdy będzie mi wolno wyznać jej swą miłość — oto szczyty, jakich sięgały moje pragnienia. Ale cóż? Byłbym doprawdy szaleńcem, gdybym sarkał na własne powodzenie!"
Mimo tych słów pociechy młodzieniec nie był jednak zadowolony, a w niezadowoleniu jego kryło się coś więcej niż zwykła reakcja uczuciowa. Nicholas był zły na młodą damę, za to, że tak łatwo dała się przekonać, „albowiem — myślał — robi to takie wrażenie, jak gdyby wcale nie zależało jej na mojej osobie... jak gdyby równie dobrze mógł mnie zastąpić ktokolwiek inny", co oczywiście, było bardzo niemiłą myślą. Po chwili Nicholas wyrzucał sobie te podejrzenia i przekonywał samego siebie, że W takiej świątyni może mieszkać jedynie dobro, a zachowanie bliźniaków dostatecznie chyba dowodzi szacunku, jakim darzą młodą damę. „Otacza ją jakaś tajemnica, nie ulega wątpliwości" — myślał Nicholas, ale myśl ta nie dała mu więcej zadowolenia niż dotychczasowe rozważania, bo rzuciła tylko młodzieńca na fale nowych domysłów i przypuszczeń, na których miotał się w udręce przez cały następny dzień, dopóki zegar nie wybił dziesiątej i nie przypomniał w ten sposób o nadchodzącej godzinie spotkania.
Nicholas ubrał się tego dnia bardzo starannie, a nawet pan Noggs wykazał pewną dbałość o swą powierzchowność: przy surducie jego bowiem aż dwa sąsiadujące z sobą guziki zastąpiły używane zazwyczaj szpilki, których reszta została rozmieszczona w równomiernych mniej więcej odstępach. Ponadto Newman w gustowny i nader oryginalny sposób nosił cylinder, bo w główce jego umieścił chustkę do nosa, której zwinięty rożek wychylał się z tyłu na kształt harcapa. Newman nie mógł jednak, niestety, rościć sobie praw do wynalezienia wyżej wspomnianej ozdoby, tym bardziej, że nic o niej nie wiedział, gdyż w stanie silnego zdenerwowania i wzburzenia nie myślał o niczym innym, tylko o wielkim celu zamierzonej wyprawy.
W głębokim milczeniu przyjaciele szli dość długo szybkim krokiem i mijając rozmaite ulice dotarli wreszcie do jednej, która wyglądała ponuro i była szczególnie mało ruchliwa, a znajdowała się w pobliżu Edgeware Road.
— Numer dwunasty — powiedział Newman.
— Aha — odparł Nicholas rozglądając się wokoło.
— Przyjemna ulica — rzekł Newman.
— Tak — przyznał młody człowiek. — Trochę posępna. Newman, pozostawiwszy tę uwagę bez odpowiedzi, przystanął nagle, zatrzymał Nicholasa i przyparłszy go do sztachet przed jakimś domem, dał przyjacielowi do zrozumienia, iż ma czekać tutaj nie ruszając ręką ani nogą, póki on, Newman, nie upewni się, że droga wolna. Potem pokuśtykał dalej z wielkim pośpiechem i przez całą drogę — dopóki nie zniknął z oczu Nicholasowi na schodkach szóstego mniej więcej domu — co chwila oglądał się przez ramię, aby sprawdzić, czy młodzieniec stosuje się do jego wskazówek.
Niebawem zjawił się znowu, dokuśtykał do połowy drogi i skinął na przyjaciela, aby szedł za nim.
— No i co? — spytał młody człowiek zbliżając się doń na palcach.
— W porządku — odrzekł uradowany Newman. — Wszystko gotowe. Nikogo nie ma w domu. Nie może być lepiej! Ha!
Z tymi pełnymi otuchy słowy minął drzwi frontowe — Nicholas, przechodząc, zauważył mosiężną tabliczkę z wypisanym wielkimi literami nazwiskiem BOBS — a potem zatrzymał się przed sztachetami i ruchem ręki wskazał przyjacielowi otwartą furtkę dając mu znak, by zeszedł na kuchenne schody.
— U diaska! — zawołał Nicholas cofając się. — Czyż mamy włazić chyłkiem do kuchni, jakbyśmy przyszli kraść widelce?
— Szszaa!... — odparł Newman. — Stary Bobs to dziki poganin. Zabije je. Wytarga za uszy młodą damę... robi to... bardzo często...
— Co takiego? — krzyknął młodzieniec z pasją. — Nie chcesz chyba powiedzieć, że jakikolwiek mężczyzna ośmiela się targać za uszy taką...
Zabrakło mu jednak czasu, by w owej właśnie chwili wyśpiewać hymn na cześć damy swego serca, bo Newman popchnął go delikatnie i prawie zrzucił ze schodków. Nicholas uważał za stosowne przyjąć to napomnienie do wiadomości i zaczął schodzić bez dalszego oporu, lecz twarz jego wyrażała wszystko inne niż nadzieję i radość zakochanego do szaleństwa młodzieńca. Newman schodził za nim (schodziłby głową na dół, gdyby młody przyjaciel nie przyszedł mu w samą porę z pomocą), a potem ująwszy dłoń Nicholasa wiódł go przez mroczny korytarz kamienny do jakiejś niesłychanie ciemnej piwnicy czy kuchenki, gdzie obaj się zatrzymali.
— No! — szepnął Nicholas z wielkim niezadowoleniem. Sądzę, że nie koniec na tym, prawda?
— Nie, nie! — odrzekł Newman. — Zaraz tu będą. Wszystko w porządku.
— To dobrze! — powiedział Nicholas. — Przyznaję, że nie spodziewałem się tego.
Na tym rozmowa się urwała; Nicholas stał słuchając ciężkiego oddechu Noggsa i myślał, iż nawet w spowijających ich nieprzeniknionych ciemnościach nos przyjaciela wydaje się płonąć niczym rozżarzony węgiel. Wtem uwagę jego zwrócił szmer ostrożnych kroków i w tej samej chwili kobiecy głos zapytał, czy jest już ten dżentelmen.
— Tak — odrzekł Newman zwracając się w kierunku, skąd płynął ów głos. — A kto tam?
— To tylko ja, sir — odpowiedziano. — Proszę, proszę tutaj, panienko.
Do piwnicy wpadł strumień światła, a bezpośrednio za nim ukazała się dziewczyna ze świecą w ręku; za służącą weszła jej młoda pani, która sprawiała wrażenie osoby skromnie zawstydzonej i wielce zakłopotanej.
Na widok owej damy Nicholas zadrżał, zmienił się na twarzy i z gwałtownie bijącym sercem stanął jak wryty. W tejże chwili — niemal jednocześnie z pojawieniem się panny Bobs i świecy — u drzwi frontowych rozległo się donośne, gwałtowne kołatanie. Słysząc je Newman Noggs zwinnie zeskoczył z baryłki po piwie, na której siedział okrakiem, zbladł i zawołał przerażonym głosem: — Na Boga, to Bobs.
Młoda dama krzyczała, służąca załamywała dłonie, Nicholas z widocznym zdumieniem spoglądał to na jedną, to na drugą, a Newman zupełnie straciwszy głowę biegał tam i z powrotem, wkładał ręce do wszystkich po kolei kieszeni i wywracał je podszewką do góry. Trwało to. zaledwie przez mgnienie oka, lecz przy najbujniejszej nawet fantazji trudno wyobrazić sobie tak wielkie zamieszanie w tak krótkim czasie.
— Na miłosierdzie boskie! Wychodźcie z domu! Postąpiłyśmy źle i słusznie należy się nam kara — krzyczała młoda dama. — Wychodźcie z domu, bo będę zgubiona na wieki!
— Czy pozwoli mi pani powiedzieć jedno słowo, tylko jedno? — zawołał Nicholas. — Nie zatrzymam pani długo. Jedno słowo wyjaśni tę nieszczęsną przygodę.
Ale Nicholas mógł z równym powodzeniem przemawiać do wiatru, gdyż wystraszona młoda dama szybko wbiegła na schody. Młodzieniec chciał biec za nią, lecz Newman chwycił go za kołnierz surduta i powlókł na korytarz, którym tutaj przyszli.
— Do diabła! Puszczaj, Newmanie! — wołał Nicholas. — Muszę z nią pomówić i pomówię! Nie wyjdę przed tym z tego domu!
— Opinia damy... Gwałtowny charakter... Zastanów się... — bełkotał Newman i obejmując przyjaciela obydwoma ramionami ciągnął go w stronę wyjścia. — One otworzą drzwi, a my wyjdziemy, kiedy je będą zamykać. Chodźże! Tędy! Tutaj!
Napomnienia Newmana, łzy i prośby służącej oraz: straszliwe kołatanie, które nieustannie rozbrzmiewało na górze, wszystko to przekonało Nicholasa i młodzieniec pozwolił się wyprowadzić. W tej samej chwili, kiedy pan Bobs wchodził do frontowych drzwi, Noggs i Nicholas wychodzili stamtąd przez furtkę w sztachetach.
Nie zatrzymując się ani odzywając przebiegli kilka ulic, wreszcie jednak przystanęli i spojrzeli na siebie ze smutkiem i przygnębieniem.
— Nie martw się — powiedział Newman z trudem chwytając oddech. — Nie upadaj na duchu. Wszystko dobrze. Następnym razem powiedzie nam się lepiej. Nic nie można poradzić. Ja przecież zrobiłem swoje!
— Wybornie! Zrobiłeś swoje! — odparł Nicholas biorąc go za rękę. — Wybornie i jak prawdziwy, wierny przyjaciel, ale... Słuchaj, Newmanie... nie mam żalu... jestem ci niemniej zobowiązany. Ale... To była inna młoda dama...
— Hę? — zawołał Newman. — Czyżby służąca mnie oszukała?
— Newmanie, Newmanie — powiedział młodzieniec kładąc dłoń na ramieniu przyjaciela. — I służąca nie była ta sama.
Newman spojrzał na Nicholasa, dolna szczęka mu opadła, a zdrowe oko znieruchomiało i straciło wszelki wyraz.
— Nie bierz tego do serca — rzekł Nicholas — bo to rzecz bez znaczenia. Widzisz, że ja się wcale nie martwię. Poszedłeś za niewłaściwą osobą i to wszystko.
Tak! To było wszystko! Czy zaczajony za studnią Newman tak długo spoglądał z ukosa, że wzrok mu osłabł, czy też sądząc, że ma jeszcze wiele wolnego czasu, pokrzepił się kilkoma kroplami czegoś mocniejszego od płynu, którego mogła dostarczyć studnia — w każdym bądź razie, bez względu na bezpośredni powód, pomyłka pana Noggsa stała się przyczyną nieporozumienia. Biedny Nicholas poszedł do domu, by posępnie rozmyślać o tej pomyłce i rozpamiętywać wdzięki nieznajomej młodej damy, która była dlań dzisiaj równie nieuchwytna jak dotychczas.
ROZDZIAŁ XLI
KTÓRY OPISUJE ROMANTYCZNĄ SCENĘ POMIĘDZY PANIĄ NICKLEBY I ZAMIESZKAŁYM W SĄSIEDNIM DOMU DŻENTELMENEM W KILOTACH
Od czasu doniosłej rozmowy z synem pani Nickleby zaczęła objawiać niezwykłą dbałość o swój wygląd, stopniowo uzupełniając poważne i stateczne wdowie szaty różnorodnymi ozdobami, które, rozpatrywane z osobna mogły nie zwracać uwagi, lecz zebrane razem i rozważone na tle wyznań owej damy miały niepoślednie znaczenie. Nawet czarna suknia nabrała nieco pogrzebowo-weselnego uroku, gdyż noszona była teraz jakby trochę wyzywająco. Pomysłowo upiększona, zupełnie zmieniła swój charakter, bo pani Nickleby ożywiła jej ponury wdzięk rozmaitymi dziewczęcymi klejnocikami, które miały wartość bardzo niewielką lub były zupełnie bez wartości, dlatego więc ocalały z ogólnego pogromu i mogły spokojnie spoczywać w kątach szuflad i pudełek, gdzie rzadko zaglądało dzienne światło. Żałobne owe szaty przestały być zewnętrznym wyrazem smutku i szacunku dla osoby zmarłej, a stały się oznaką niebezpiecznych i morderczych zamysłów na osobę żywą.
Do takiego sposobu postępowania mogło skłonić panią Nickleby poczucie obowiązku albo inne przyczyny wielkiej wagi. Mogła przecie zrozumieć, jak ciężkim grzechem jest poddawanie się daremnej rozpaczy, albo dojść do wniosku, iż powinna być dla dorosłej córki należytym przykładem dbałości o schludny wygląd zewnętrzny. Pomijając już kwestie obowiązku i odpowiedzialności, korzenie odmiany mogły tkwić w najczystszym i zupełnie bezinteresownym miłosierdziu. Dżentelmen z sąsiedniego domu został zniesławiony przez Nicholasa, który bez ceremonii nazwał go idiotą i zdziecinniałym starcem, pani Nickleby zaś ponosiła pewną odpowiedzialność za te obraźliwe słowa pod adresem władz umysłowych sąsiada. Doszedłszy do takich wniosków powinna chyba, jako dobra chrześcijanka, wykazać, stosując wszelkie dostępne jej środki, że znieważony dżentelmen nie jest ani idiotą, ani zdziecinniałym starcem. A czyż dążąc do tak szczytnego i chwalebnego celu mogła przyjąć lepszą metodę niż starania, aby własną swą osobą dowieść wszem wobec, iż płomienne uczucie tego dżentelmena jest zupełnie zgodne ze zdrowym rozsądkiem i logicznie wypływa z jego wrażeń i przeżyć, których powinien się domyślić każdy rozumny człowiek, patrząc, jak piękna dama nieoględnie i nieopatrznie czaruje dojrzałymi wdziękami namiętnego i wrażliwego mężczyznę.
— Ach! — mówiła do siebie pani Nickleby, z powagą potrząsając głową. — Nicholas miałby na pewno więcej zrozumienia dla tej sprawy, gdyby wiedział, ile znosił jego biedny, drogi papa, kiedy to ja tak go nie cierpiałam, zanim żeśmy się zaręczyli. Czy zdołam kiedyś zapomnieć ów ranek, kiedy spojrzałam nań z pogardą w odpowiedzi na jego propozycję, iż poniesie moją parasolkę?... Albo ów wieczór, gdy uśmiechnęłam się wyniośle? Co za szczęście, że on wówczas nie wyemigrował, chociaż moje zachowanie omal nie przywiodło go do tego.
Wdowa nie zdążyła rozstrzygnąć kwestii, czy nieboszczykowi nie lepiej powiodłoby się w życiu, gdyby był wyemigrował w kawalerskim stanie, w tym bowiem momencie jej rozmyślań do pokoju weszła Kate z pudełkiem do robótek, najbardziej zaś błaha przeszkoda mogła w każdej chwili łatwo skierować myśl pani Nickleby na odmienne tory.
— Kate, moja kochana — powiedziała matka — nie wiem doprawdy, czemu się tak dzieje, lecz taki jak dzisiaj piękny i ciepły letni dzień, kiedy to ptaszki śpiewają dokoła, zawsze przywodzi mi na myśl prosię z nadzieniem z szałwii i cebulki, pieczone we własnym tłuszczyku.
— To dziwne skojarzenie, mamo.
— Doprawdy, nie wiem, moja kochana —odparła pani Nickleby. — Pieczone prosię... Niechże sobie przypomnę. Pewnego dnia, w pięć tygodni po twoim chrzcie, mieliśmy na obiad pieczone... Nie... To w żadnym wypadku nie mogło być prosię, bo jak dziś pamiętam, że trzeba było krajać dwie sztuki, a twojemu biednemu papie i mnie nie przyszłoby przecie do głowy zasiadać do obiadu złożonego z dwóch prosiąt; a zatem musiały to być kuropatwy. Pieczone prosię! Me zdaje mi się, żebyśmy jedli je kiedykolwiek... tak... zaczynam sobie teraz przypominać, że twój papa nie znosił nigdy widoku prosiąt, nawet w jatce. Mówił zawsze, że przypominają mu noworodki, tylko mają jeszcze jaśniejszą cerę, a noworodków obawiał się jak ognia, bo nie mógł sobie przecież pozwolić na dalsze powiększenie rodziny i nietrudno się wobec tego domyślić, że miał naturalny wstręt do niemowląt. A to doprawdy szczególne! Co też może nasuwać mi takie myśli? Pamiętam, że byłam raz na obiedzie u pani Beyan, na tej szerokiej ulicy, zaraz za rogiem, obok warsztatu, gdzie robili karety. Na tej ulicy jakiś pijak wpadł kiedyś w okienko piwniczne pustego domu, mniej więcej na tydzień przed pierwszym dniem kwartału, a znaleziono go wtedy dopiero, gdy wprowadził się nowy lokator. Tak... na obiad było wówczas pieczone prosię! Tak! To musiało być wówczas! Przypominam sobie coraz lepiej, zwłaszcza że w pokoju znajdował się mały ptaszek, który śpiewał bez przerwy podczas całego obiadu, raczej... nie mały ptaszek, lecz papuga, która nie śpiewała w ścisłym słowa tego znaczeniu, tylko gadała i okropnie klęła. Ale zdaje mi się, że to właśnie to... Tak! Z całą pewnością. A jak tobie się wydaje, moja kochana?
— Wydaje mi się, mamo, że było tak, jak mówisz — odparła dziewczyna z pogodnym uśmiechem.
— Nie! Ale czy naprawdę tak sądzisz, Kate? — nalegała zacna dama tak poważnie, jak gdyby chodziło o najbardziej istotne zagadnienie. — Jeżeli myślisz inaczej to widzisz, powiedz od razu, bo lepiej dojść do właściwych wniosków, zwłaszcza w sprawie tak szczególnej i godnej chyba zastanowienia.
Kate roześmiała się mówiąc, że nie ma pod tym względem wątpliwości, a ponieważ mama nie mogła się jakoś zdecydować, czy poruszony temat nie wymaga koniecznie ponownego omówienia, córka zaproponowała, że wyjdą z robótkami do altanki, by nacieszyć się pięknym popołudniem.
— Śmiało mogę powiedzieć — odezwała się pani Nickleby, gdy już zasiadła w altance — że nigdy jeszcze nie widziałam takiego poczciwego stworzenia, jak ten Smike. Doprawdy, jego starania przy doprowadzeniu altanki do porządku i obsadzeniu jej najładniejszymi kwiatkami przechodzą wszystko, czego można... Ale wolałabym, żeby nie wysypywał całego żwiru po twojej stronie i nie zostawiał całego błota po mojej.
— Ależ, kochana mamo! — zawołała Kate z pośpiechem. — Usiądź na tej ławce! Proszę, mamo, zrób to dla mnie!
— Nie, moja kochana — odparła dama. — Pozostanę na swojej. Ach, doprawdy!...
Córka spojrzała na nią pytającym wzrokiem.
— Doprawdy — podjęła pani Nickleby. — Czy to możliwe, że Smike był wówczas w pobliżu i wynalazł już parę sadzonek tych kwiatów, o których ja powiedziałam któregoś wieczora, że tak bardzo je lubię, i zapytałem ciebie, czy ty ich nie lubisz... nie... to ty powiedziałaś któregoś wieczora, że je lubisz i zapytałaś mnie, czy lubię je również... ale to właściwie wychodzi na jedno, a uważam doprawdy, że to bardzo miły dowód pamięci. Nie widzę wprawdzie tych kwiatów po mojej stronie — dodała bacznie rozglądając się wokół — ale przypuszczam, że rosną lepiej w pobliżu żwiru. Niewątpliwie, Kate, rosną lepiej w pobliżu żwiru i dlatego właśnie znalazły się wszystkie koło ciebie. A cały żwir Smike wysypał po twojej stronie, bo to przecież strona słoneczna. Ach, istotnie! Jak to mądrze!... Sama nie wymyśliłabym nic nawet w połowie tak rozsądnego!
— Mamo — powiedziała dziewczyna nachylając się nad robótką tak, że prawie nie było widać jej twarzy — zanim wyszłaś za mąż...
— Mój Boże, Kate — przerwała pani Nickleby. — Co, na miłosierdzie boskie, każe ci wracać do czasów mojego panieństwa, kiedy ja z tobą rozmawiam o szacunku i troskliwości, jaką okazuje mi Smike? Widać, że w najmniejszym stopniu nie obchodzi cię nasz ogród.
— Ach, mamo — westchnęła Kate podnosząc wzrok. — Wiesz przecie, jak bardzo mnie obchodzi.
— Czemu więc, moja kochana, nie chwalisz Smike'a za to, że utrzymuje go tak ładnie i starannie? — obruszyła się matka. — Jakaś ty dziwna, Kate.
— Ależ chwalę go, mamo — odparła córka łagodnie. — Biedaczek.
— Rzadko słyszę twoje pochwały — mówiła pani Nickleby, która dość długo zajmowała się już jedną sprawą, a więc łatwo wpadła w niewinną pułapkę (jeśli to w ogóle była pułapka) i spytała, co mianowicie Kate zamierzała powiedzieć.
— O czym, mamo? — dziwiła się dziewczyna, która widocznie zapomniała o swej niedawnej dygresji.
— Mój Boże! — zawołała matka. — Moja kochana, drzemiesz chyba albo jesteś zupełnie niemądra! Przecież o czasach przed moim zamążpójściem.
— Ach, tak!... Pamiętam... Chciałam zapytać, mamo, czy nim wyszłaś za mąż, miałaś wielu konkurentów?
— Konkurentów, moja kochana! — krzyknęła pani Nickleby i uśmiechnęła się z zadowoleniem. — Wszystkich razem musiało ich być co najmniej dwunastu.
— Mamo! — zawołała Kate tonem wymówki.
— Doprawdy tylu ich było, moja kochana — podjęła zacna dama — i to nie licząc twojego biednego papy ani pewnego młodego dżentelmena, który w owym czasie uczęszczał do tej samej szkoły tańców i chciał przysyłać do naszego domu opakowane w papier ze złoconymi brzegami złote zegarki i bransolety, które oczywiście w każdym wypadku byłyby mu odsyłane, a który, niestety, po-
płynął później do Botany Bay statkiem dekorowanych... to jest, chciałam powiedzieć... deportowanych, a potem uciekł do dżungli, gdzie zabijał owce (nie wiem, prawdę mówiąc, skąd się tam brały owce) i mieli go powiesić, ale udławił się przypadkiem, a wówczas rząd go ułaskawił. A później był młody Lukin... — ciągnęła rozpoczynając od wielkiego palca lewej ręki i starannie licząc nazwiska — Mogley... Tipslark... Cabbery... Smifser...
Dojechawszy do małego palca pani Nickleby zamierzała właśnie przenieść obliczenie na drugą rękę, gdy nagle obie panie zadrżały na dźwięk donośnego „Hem!", które zdawało się dobywać z fundamentów ogrodowego muru.
— Mamo, co to było? — zapytała Kate przyciszonym głosem.
— Istotnie, moja kochana — odparła wystraszona pani Nickleby — jeżeli to nie dżentelmen należący do sąsiedniego domu, to doprawdy nie mam pojęcia, co by...
— E-hem! — odezwał się ten sam głos; nie przypominało to jednak zwykłego chrząknięcia, lecz swego rodzaju głuchy ryk, który budził w okolicy gromkie echa, trwał zaś tak długo, że niewidocznej osobie, wydającej ten ryk, twarz musiała niezawodnie zsinieć.
— Teraz pojmuję, moja droga — powiedziała pani Nickleby kładąc dłoń na dłoni córki. — Nie obawiaj się, kochanie. Dźwięk ten nie był przeznaczony dla ciebie, a celem jego nie jest bynajmniej wystraszenie kogokolwiek. Pozwólmy czynić każdemu, co do niego należy... tak, Kate... wydaje mi się, że obowiązek nakazuje mi to powiedzieć.
Mówiąc to, bez przerwy gładziła rękę córki i kiwała głową, a zagadkowy wyraz jej twarzy dawał do zrozumienia, że gdyby tylko zechciała, mogłaby powiedzieć coś niezmiernie ważnego, lecz powstrzymuje ją od tego wrodzona siła charakteru.
— Co ty mówisz, mamo? — zapytała Kate z niemałym zdziwieniem.
— Nie obawiaj się, moja kochana — odparła pani Nickleby spoglądając na ogrodowy mur — bo widzisz przecie, że j a się nie obawiam Jeżeli zaś czyjekolwiek obawy miałyby być usprawiedliwione, to niewątpliwie i bezwarunkowo! można by w pierwszym rzędzie usprawiedliwić moje... Ale ja się nie obawiam, Kate... Bynajmniej.
— Wydaje mi się, że to ma zwrócić naszą uwagę — powiedziała dziewczyna.
— Tak! To ma zwrócić naszą uwagę — przyznała matka prostując się i gładząc dłoń Kate delikatniej niż dotychczas. — A przynajmniej... a przynajmniej ma zwrócić uwagę... jednej z nas. Hm... Nie bój się, moja kochana.
Kate jednak była bardzo zaniepokojona i chciała właśnie prosić o bliższe wyjaśnienia, gdy rozległy się ochrypłe i szeleszczące dźwięki, jak gdyby jakiś staruszek zanosząc się kaszlem przytupywał: gwałtownie na grubo wyżwirowanej ścieżce. Dźwięki te dochodziły z tej samej strony co poprzednie odgłosy, a nim hałas umilkł, duży ogórek wystrzelił w powietrze z szybkością rakiety, a potem, wciąż koziołkując, zaczął spadać do stóp pani Nickleby. Po osobliwym tym zjawisku nastąpiło drugie, które miało identyczny przebieg; potem piękna i niezwykle okazała dynia wzniosła się wirując i runęła na ziemię; potem wystrzeliło w górę kilka naraz ogórków, a wreszcie niebo pociemniało od istnego deszczu cebuli, czarnej rzodkwi i innych mniejszych jarzyn, które padając na trawnik odbijały się i toczyły na wszystkie strony.
Przestraszona Kate zerwała się z ławki i chwyciwszy matkę za rękę chciała uciekać do domu, lecz poczuła, że zacna dama lekko się opiera, a gdy zwróciła wzrok w kierunku spojrzeń pani Nickleby, przeraziła się nie na żarty widokiem starej mycki z czarnego welwetu, która powoli — jak gdyby jej właściciel wstępował na szczeble drabiny — wychylała się znad muru dzielącego ich ogród od sąsiedniej posesji. Za czapeczką ukazała się najprzód niezwykle wielka czaszka, a później stare oblicze, przewracające dziwnymi, szarymi oczami. Oczy te były bardzo dzikie i bardzo szeroko otwarte i spoglądały z budzącym najwyższy wstręt ponurym, tęsknym i lubieżnym wyrazem.
— Mamo! — zawołała dziewczyna, naprawdę w tej chwili wystraszona. — Czemu się ociągasz? Czemu tracisz czas? Mamo! Proszę cię, wracajmy do domu!
— Kate, moja kochana — odparła matka wciąż się opierając. — Jak można być tak niemądrą? Doprawdy, wstyd mi za ciebie. Niczego nie zdziałasz w życiu, jeżeli będziesz takim tchórzem! Czego pan sobie życzy — rzuciła się do intruza z zalotną urazą w głosie. — Jak pan śmie zaglądać do naszego ogródka?
— Królowo mej duszy — odpowiedział nieznajomy składając ręce — wychyl ten puchar.
— Niedorzeczność — rzekła pani Nickleby. — Kate, kochanie, proszę cię, zachowuj się spokojnie.
— Nie chcesz wychylić tego pucharu? —. zdziwił się nieznajomy i przechylając błagalnie głowę na bok złożył prawą dłoń na sercu. — O pani! Wychyl ten puchar!
— Nie zamierzam uczynić niczego w tym rodzaju — odparła zacna dama. — Może pan zechce odejść.
— Czemu tak się dzieje... — mówił dżentelmen wspinając się o szczebel wyżej i opierając łokcie na murze z tak zadowoloną miną, jak gdyby wyglądał przez okno — ...czemu tak się dzieje, że piękność jest zawsze okrutna,. jeżeli nawet uwielbienie jest tak pełne czci i szacunku, jak moje? — uśmiechnął się i całując własną dłoń złożył kilka niskich ukłonów. — Czy dzieje się tak za sprawą pszczół, które, gdy mija miodowy sezon i wszystkim się zdaje, że zostały już wytrute siarką, w istocie odlatują do Barbarii, gdzie śpiącym Maurom śpiewają ciche kołysanki? A może — dodał zniżając głos prawie do szeptu — dlatego, że ostatnimi czasy widywano o północy pomnik z Charing-Cross, który odziany w strój do konnej jazdy przechadzał się w pobliżu Giełdy ująwszy pod ramię studnię z Aldgate?
— Mamo! — szepnęła Kate. — Czy słyszysz, co on wygaduje?
— Sza, moja droga! — odparła pani Nickleby równie cichym głosem. — Ten pan jest bardzo uprzejmy i cytuje, jak mi się zdaje, jakieś wiersze. Ach, nie ściskaj mnie tak mocno, bo narobisz mi sińców na ramieniu. Proszę odejść!
— Zupełnie odejść? — zapytał sąsiad z tęsknym spojrzeniem. — Ach, czy zupełnie odejść?
— Tak! — odparła dama. — Oczywiście. Nic pan tu nie ma do roboty. To prywatna posiadłość i powinien pan o tym wiedzieć.
— Wiem, ach, wiem — odpowiedział i z karygodną poufałością przyłożył palec do czubka nosa — wiem, że to święte i zaczarowane ustronie, skąd godne bogów wdzięki — w tym miejscu dżentelmen jeszcze raz ucałował swą dłoń i złożył nowy ukłon — sieją miodopłynność na sąsiednie ogrody, w których dzięki temu dojrzewają przedwcześnie owoce i jarzyny. To wszystko wiem dobrze. Czy pozwolisz jednak, o piękna istoto, że postawię ci jedno jedyne pytanie, a pytając skorzystam z tego, iż planeta Wenus poszła coś załatwić do Koszar Gwardii Konnej, w przeciwnym bowiem wypadku, zazdrosna o twe nieporównane wdzięki, mogłaby nam przeszkodzić?
— Kate — szepnęła pani Nickleby zwracając się do córki — to istotnie bardzo osobliwe. Nie wiem doprawdy, co odpowiedzieć temu panu. Bo, widzisz, należałoby zachować się uprzejmie.
— Kochana mamo — odparła dziewczyna — nie mów doń ani słowa! Uciekajmy co- prędzej i zamknijmy się w domu, dopóki Nicholas nie wróci.
Matka odpowiedziała na tę poniżającą propozycję bardzo godnym, by nie rzec pogardliwym, spojrzeniem i zwracając się do starego dżentelmena, który podczas tych szeptów uporczywie przyglądał się obu damom, rzekła:
— Jeżeli zachowa się pan jak dżentelmen, za jakiego winnam pana uważać, sądząc ze sposobu jego mówienia i... i z powierzchowności (Kate, moja kochana, to istna podobizna twojego dziadunia w jego najlepszych czasach), oraz jeżeli zechce pan zrozumiale wyrazić owo pytanie, to udzielę na nie odpowiedzi.
Jeśli szanowny papa pani Nickleby był w najlepszych swych czasach podobny do sąsiada, który w owej chwili wyglądał zza muru, musiał on być w swych najlepszych czasach — by powiedzieć łagodnie — starszym dżentelmenem o bardzo dziwacznym wyglądzie. Może Kate przyszło coś podobnego do głowy, gdyż z pewnym zainteresowaniem spojrzała na żywy portret dziadunia, który to portret zdjął właśnie myckę z czarnego welwetu i ukazując łysy jak kolano czerep złożył kilkanaście ukłonów, a każdemu z nich towarzyszył pocałunek składany na dłoni. Zmęczony widocznie tym trudnym ćwiczeniem, sąsiad nakrył znowu głowę, starannie naciągnął czapeczkę na czubki uszu, przyjął poprzednią pozę i rzekł:
— Pragnę zapytać...
W tej chwili urwał, rozejrzał się na wszystkie strony, by ponad wszelką wątpliwość stwierdzić, że nie ma w pobliżu niepowołanych słuchaczy, a stwierdziwszy, że nie ma ich rzeczywiście, kilkakroć stuknął się palcem w nos, zrobił bardzo chytrą minę, jakby gratulował sobie własnej ostrożności, potem zaś wyciągając szyję dokończył przejmującym szeptem:
— Czy jesteś księżniczką krwi?
— Drwi pan ze mnie! — odparła pani Nickleby udając, że chce ruszyć w stronę domu.
— Nie! Ale czy jesteś nią, pani? — pytał stary dżentelmen.
— Wie pan, że tak nie jest — odparła dama.
— Czy w takim razie jesteś krewną Arcybiskupa Canterbury — dopytywał z widocznym niepokojem — albo rzymskiego Papieża, albo Speakera Izby Gmin? Wybacz mi, jeśli jestem w błędzie, lecz mówiono mi, iż jesteś siostrzenicą Komisarza Bruków, ą synową Lorda Mayora i Sądu Gminnego, co równałoby się pokrewieństwu ze wszystkimi trzema.
— Ktokolwiek rozsiewa takie pogłoski — oburzyła się zacna dama — pozwala sobie na drwiny, których mój syn Nicholas z pewnością nie ścierpiałby ani przez chwilę, gdyby do niego doszły. Także pomysł! — dodała prostując się z godnością. — Siostrzenica Komisarza Bruków!
— Błagam, mamo, chodźmy stąd — szepnęła Kate.
— „Błagam, mamo!" —powtórzyła gniewnie pani Nickleby. — Głupstwa, Kate! Ale tacy wy jesteście. Co by cię to obchodziło, gdyby nawet ktoś opowiadał, że jestem siostrzenicą gila z pypciem na j_ęzy,ku! Nikt nie ma dla mnie litości — chlipnęła — i, prawdę mówiąc, nawet jej się nie spodziewam.
— Łzy! — wrzasnął sąsiad podskakując tak gwałtownie, że zsunął się z kilku stopni i brodą zawadził o mur. — Chwytajcie kryształowe kuleczki! Chwytajcie! Zbierajcie je w butelki! Szczelnie korkujcie! Pieczętujcie woskiem!
Wyciskajcie znak Kupidyna na wosku! Naklejajcie etykiety z napisem: „Najwyższy gatunek"! Ukryjcie je w czternastu skrzyniach z żelaznymi obręczami, żeby nie dopuścić do nich piorunów!
Rzucając te rozkazy, jak gdyby liczna służba zajęta była gorliwym ich wykonywaniem, stary dżentelmen wywrócił swą czapeczkę podszewką do góry, z wielką godnością nakrył nią głowę zasłaniając sobie całe prawe oko oraz trzy czwarte nosa, skrzyżował ramiona i dopóty spoglądał groźnie na siedzącego w pobliżu wróbla, dopóki ptak nie odleciał. Potem sąsiad z zadowoloną miną schował myckę do kieszeni i z wielkim uszanowaniem zwrócił się w takie słowa do pani Nickleby:
— O piękna damo! Jeżeli popełniłem jakąś omyłkę co do twej paranteli czy też związków krwi, pokornie błagam o przebaczenie. Jeżeli jednak, przypuszczałem, że jesteś krewną zamorskich mocarstw czy krajowych urzędów, to czyniłem to dlatego jedynie, że posiadasz maniery, postawę i godność, jakim, proszę wybaczyć mi te słowa, nikt dorównać nie zdoła, prócz jednej może tragiczniej muzy, gdy improwizuje ona koncert na katarynce przed Kompanią Indii Wschodnich. Nie jestem młodzieńcem, o pani, co łatwo możesz zauważyć, jakkolwiek zaś podobne tobie istoty nie starzeją się nigdy, pozwolę sobie na twierdzenie, że jesteśmy stworzeni dla siebie.
— Ach, doprawdy, Kate, moja kochana! — powiedziała pani Nickleby słabym głosem i odwróciła głowę.
— O pani, posiadam dobra — ciągnął stary dżentelmen mówiąc bardzo szybko i niedbale machając prawą dłonią jak gdyby te drobiazgi nic dlań nie stanowiły — klejnoty, latarnie morskie, stawy rybne, własną hodowlę wielorybów na Morzu Północnym i kilka bardzo dochodowych ławic ostryg na Oceanie Spokojnym. Gdyby zechciała pani udać się na Giełdę Królewską i zdjąć kapelusz z pióropuszem z głowy najtęższego szwajcara, za podszewką tego kapelusza znalazłaby pani moją kartę wizytową owiniętą w kawałek błękitnego papieru. Laskę moją można również oglądać za zgodą kapelana Izby Gmin, któremu pod żadnym pozorem nie wolno przyjmować opłaty za pokazywanie tej osobliwości. Mam wokół siebie pełno nieprzyjaciół, o pani — tu zniżył głos i spojrzał w stronę swego domu — którzy napastują mnie przy lada sposobności i dążą do zawładnięcia moim mieniem. Jeżeli uszczęśliwisz mnie swą ręką i sercem, będziesz mogła zwrócić się do Lorda Kanclerza albo w razie potrzeby wezwać pomocy wojska (wystarczy posłać moją wykałaczkę głównodowodzącemu) i w ten sposób wyrzucić ich z domu, nim zakończą się uroczyste obrzędy. A potem — miłość, rozkosz i upojenie! Upojenie, miłość i rozkosz! Bądź moją! Bądź moją!
Powtarzając z ogniem i uniesieniem dwa ostatnie słowa stary dżentelmen nałożył znowu czapeczkę z czarnego welwetu, a potem niespokojnie spojrzał w górę i powiedział coś niezbyt zrozumiałego o balonie, na który czeka, a który trochę się spóźnia.
— Bądź moją! Bądź moją! — powtarzał raz po raz.
— Kate, moja kochana — rzekła pani Nickleby. — Doprawdy, brak mi sił, by dobyć z siebie głosu, ale dla dobra
wszystkich zainteresowanych trzeba zakończyć tę sprawę natychmiast i ostatecznie.
— Ależ, mamo! Co tu masz do powiedzenia! — zaoponowała Kate.
— Może pozwolisz łaskawie, moja droga, że sama podejmę tę decyzję — odparła matka.
— Bądź moją! Bądź moją! — krzyczał wciąż wielbiciel.
— Trudno przypuścić — rzekła dama utkwiwszy skromnie wzrok w ziemi — bym w ogóle miała powiedzieć człowiekowi obcemu, czy tego rodzaju wyznania uważam za wyróżnienie i zaszczyt, czy za coś wręcz przeciwnego. Nie ulega wątpliwości, iż wyznania te czynione są w okolicznościach bardzo osobliwych, z drugiej wszakże strony, do pewnego stopnia, i, oczywiście, w zakresie, jaki obejmują — (określenie często stosowane przez panią Nickleby) — muszą one pochlebiać uczuciom kobiety i kobiecie tej sprawiać przyjemność.
— Bądź moją! Bądź moją! — wołał stary dżentelmen. — Gog i Magog! Gog i Magog! Bądź moją! Bądź moją!
— Jestem przekonana — podjęła pani Nickleby z największą powagą — iż wystarczy, gdy oświadczę, a pan przyjmie tę odpowiedź i pójdzie swoją drogą, iż wystarczy tedy, gdy oświadczę, że zdecydowałam się pozostać wdową i życie poświęcić dzieciom. Nie przypuszcza pan może, iż jestem matką dwojga dzieci, bo prawdę rzekłszy, ludzie często kwestionują ten fakt i twierdzą, że nic na świecie nie zdoła ich skłonić, by w to uwierzyli; niemniej jednak fakt ów jest faktem, a dzieci są już dorosłe. Będziemy bardzo zadowoleni mając w panu sąsiada, bardzo zadowoleni... zachwyceni, że się tak wyrażę, ale przyjęcie go w jakimkolwiek innym charakterze jest wykluczone... absolutnie wykluczone. Kwestia, czy jestem dostatecznie młoda, by ponownie wstąpić w związki małżeńskie, może być uważana za sporną, w tej chwili jednak nie wolno mi myśleć o tym... nie wolno pod żadnym pozorem. Powiedziałam już sobie, że nigdy o tym nie pomyślę i doprawdy nie pomyślę! To bardzo bolesna sprawa być zmuszoną do odrzucenia oświadczyn -i w samej rzeczy wolałabym, by nikt mi się raczej nie oświadczał, lecz mimo to dawno już postanowiłam udzielać takiej odpowiedzi i takiej będę zawsze udzielać.
Mówiąc to wszystko pani Nickleby zwracała się częściowo do starego dżentelmena, częściowo do Kate, częściowo zaś do samej siebie. Przy końcu tej wypowiedzi konkurent zaczął zdradzać bardzo niemiłe objawy nieuwagi, ledwie zaś jego wybranka przestała mówić, sąsiad, nagle i ku wielkiemu przerażeniu obu dam, zrzucił surdut i wyskoczywszy na mur pozwolił widzom obejrzeć w całej okazałości swoje kiloty i szare wełniane pończochy. Na zakończenie stanął na jednej nodze i z wielkim zapałem zaczął wydawać swój ulubiony ryk.
Kiedy z fantazją przeciągał jeszcze ostatnią nutę, jakaś brudna dłoń przesunęła się po szczycie muru zwinnie i ukradkiem, jak gdyby w pogoni za muchą, a potem pewnie ujęła jedną z kostek starego dżentelmena. Następnie ukazała się druga dłoń i pochwyciła drugą kostkę.
Spętany tak konkurent kilka razy poruszył niezręcznie nogami, jak gdyby stanowiły one część zepsutego mechanizmu, po czym spojrzał w dół na swoją część ogrodu i wybuchnął donośnym śmiechem.
— To ty? — zapytał.
— Tak, ja — odburknął jakiś głos.
— Jak się miewa cesarz Tartarii? — brzmiało następne pytanie.
— Tak, jak zwykle — odpowiedziano zza muru. — Ani lepiej, ani gorzej.
— A miody książę chiński?... — pytał stary dżentelmen z żywym zainteresowaniem. — Czy pogodził się ze swym teściem, hurtownikiem kartofli?
— Nie — odburknął ten sam głos. — I mówi, że nigdy się nie pogodzi.
— Wobec tego — powiedział stary dżentelmen — może lepiej zejdę.
— Pewnie — odezwał się znowu człowiek z drugiej strony muru. — Myślę, że trzeba będzie zejść.
Wówczas jedna z dłoni rozwarła się ostrożnie, a wielbiciel pani Nickleby usiadł i rozglądając się wokół przesyłał jej uśmiechy i ukłony. Nagle jednak zniknął dość gwałtownie, jak gdyby ktoś z dołu pociągnął go za nogi.
Uspokojona tym zniknięciem Kate chciała właśnie wszcząć rozmowę z mamą, gdy znów na murze ukazały się brudne ręce, a za nimi jakiś krępy mężczyzna, wspinający się po drabinie zajętej do niedawna przez dziwacznego sąsiada.
— Bardzo panie przepraszam — odezwał się nowo przybyły, z uśmiechem dotykając kapelusza. — Czy oświadczał się którejś z pań?
— Tak — odparła Kate.
— Aha — powiedział mężczyzna wyjmując chustkę z kapelusza i ocierając twarz. — Zawsze będzie to robił. Nie można go tego oduczyć.
— Nie pytam nawet, czy biedak jest obłąkany — rzekła dziewczyna.
— Bo i nie trzeba. Przecie to jasno widać — odparł nieznajomy zaglądając do swego kapelusza, wrzucając tam zwilżoną chustkę i ponownie nakrywając głowę.
— Długo to już trwa? — spytała Kate.
— Kawał czasu.
— I nie ma dlań żadnej nadziei? — ciągnęła Kate tonem współczucia.
— Ani trochę i wcale na nią nie zasługuje — odparł dozorca. — Jest o wiele przyjemniejszy teraz niż przed chorobą. To był najokrutniejszy, najpodlejszy, najgorszy stary piekielnik, jaki żył kiedykolwiek pod słońcem.
— Doprawdy? — zawołała dziewczyna.
— Jak Boga kocham! — powiedział krępy mężczyzna i z takim zapałem kiwnął głową, że musiał się zmarszczyć, by utrzymać kapelusz. — Nigdy nie zdarzyło mi się spotkać takiego jegomościa, a mój kolega powiada to samo. Złamał serce swej biednej żony, powyganiał córki z domu, synów wypędził na ulicę. Całe szczęście, że w końcu zwariował ze złości, samolubstwa, rozpusty i pijaństwa; całe szczęście, bo mógłby jeszcze niejednego skrzywdzić. Nadzieja dla niego! Dla tego starego łotra! W ogóle nie ma jej wiele na świecie, ale założę się o koronę, że ta, co jest, została przeznaczona dla ludzi, którzy bardziej na nią zasługują.
Po tym oświadczeniu jeszcze raz kiwnął głową, jak gdyby chciał powiedzieć, że bez tego nie będzie porządku na świecie, a potem dotknął kapelusza z posępną miną (nie dlatego, żeby był w złym humorze, lecz że rozdrażnił go temat rozmowy), zeszedł z drabiny i zabrał ją ze sobą.
Przez cały ten czas pani Nickleby spoglądała na dozorcę surowym i przenikliwym wzrokiem, teraz zaś westchnęła głęboko i wydymając wargi zaczęła powoli kiwać głową z miną pełną powątpiewania.
— Nieszczęśliwy człowiek! — westchnęła Kate.
— Ach! Istotnie nieszczęśliwy! — przyznała matka. — To haniebne, że mogą, się dziać takie -rzeczy! Haniebne!
— Jak im zaradzić, mamo? — odparła Kate smutno. — Przyrodzone kalectwo...
— Przyrodzone kalectwo! — oburzyła się dama. — Co? Czy i ty sądzisz, że ten nieszczęsny dżentelmen nie jest przy zdrowych zmysłach?
— Czy ktokolwiek, kto widział go choć raz jeden, może żywić inne przekonanie, mamo?
— Otóż, coś ci powiem, moja kochana — odrzekła pani Nickleby. — Ten dżentelmen absolutnie nie jest wariatem i dziwię się doprawdy, że tak łatwo dałaś sobie wmówić coś podobnego. To jakiś spisek ludzi, którzy mają na celu zawładnięcie jego mieniem. Czyż sam tego nie mówił? Może jest trochę dziwaczny i płochy, wielu z nas ma takie przywary, czemu jednak ma być zaraz wariatem! Wariat nie wyraża się tak poetycznie, jak on, i z takim uszanowaniem nie oświadcza się tak rozsądnie, przezornie i nie dokonywa takiego wyboru. Przecież nie wybiegł na ulicę i nie padł na kolana przed jakąś tam pierwszą lepszą dziewczyną, jak to niezawodnie uczyniłby wariat! Nie, nie, Kate! W jego szaleństwie jest stanowczo zbyt wiele metody, możesz mi wierzyć, moja kochana!
ROZDZIAŁ XLII
ILUSTRUJĄCY POPULARNE POWIEDZONKO, ŻE NAWET NAJLEPSI PRZYJACIELE MUSZĄ SIĘ NIEKIEDY ROZEJŚĆ
Bruk Snow Hill przez cały dzień piekł się i smażył w upale,- a rozgrzane i spalone słońcem bliźniacze głowy Saracenów, strzegące wjazdu do gospody. której nazwy i znaku były wspólnym symbolem, spoglądały — albo może oczom zmęczonych i zdrożonych przechodniów wydawało się, że spoglądały — jeszcze groźniej niż zazwyczaj. W gospodzie owej, w jednym z najmniejszych prywatnych saloników, przez którego otwarte okno napływały z zewnątrz zdrowe zapachy gęstych oparów, unoszących się nad spoconymi końmi, stał stół ponętnie i starannie nakryty do zwykłego podwieczorku, a ponadto zastawiony wielkimi porcjami pieczonego i gotowanego mięsiwa, ozorem, zapiekanką z gołębi, zimnym drobiem, dzbanem piwa i podobnymi lekkimi zakąskami, które dla zdegenerowanych mieszkańców większych i mniejszych miast kojarzą się raczej z pojęciem solidnego obiadu, kolacji na postoju dyliżansów albo ze szczególnie obfitym śniadaniem.
Pan John Browdie, trzymając ręce w kieszeniach, kręcił się niespokojnie wokół tych specjałów, a od czasu do czasu zatrzymywał się, żeby chusteczką żony spędzić muchy z cukiernicy albo zanurzyć w dzbanuszku ze śmietanką łyżkę i podnieść ją do ust, albo też odkroić skórkę chleba oraz maleńki kąsek mięsa i pochłonąć je niby dwie aptekarskie pigułki. Po każdej z takich niewinnych igraszek pan John Browdie wyciągał zegarek i z patetyczną powagą oświadczał, że nie podejmuje się wytrzymać nawet dwóch minut dłużej.
— Tilly — odezwał się do swojej pani, która na poły drzemiąc, na poły czuwając siedziała na sofie.
— Co, John?
— Co, John! — odparł zniecierpliwiony małżonek. — Czy nie jesteś głodna, dziewczyno?
— Nie bardzo — odpowiedziała.
— Nie bardzo! — znowu powtórzył John wznosząc wzrok ku sufitowi. — Ona mówi: „nie bardzo"! Obiad jedliśmy przecież o trzeciej, a potem nic prócz ciasta, które drażni tylko apetyt! Nie bardzo!
— Jakiś pan do pana, sir — powiedział kelner zaglądając do pokoju.
— Co do mnie? — zawołał pan Browdie, jak gdyby myślał, że to pewnie list. albo paczka.
— Jakiś pan, sir.
— Wielkie nieba, chłopcze! — zawołał John. — Czemu tu przychodzisz i opowiadasz mi o tym? Wprowadź go!
— Czy jest pan w domu, sir?
— W domu? — powtórzył olbrzym. — Chciałbym tam być, bo od dwu godzin byłbym już po podwieczorku. Mówiłem już przecie innemu służącemu, by dobrze uważał na drzwi i powiedział temu człowiekowi, jak się tylko zjawi, że umieramy tu z głodu. Dawaj go! Aha! Ręka, panie Nickleby! To doprawdy wielki dzień. Jakże się panu wiedzie, co? A niechże to! Bardzo mi przyjemnie!
Z wielkiej uciechy John zapomniał nawet o głodzie i ściskając prawicę Nicholasa uderzał go raz po raz w dłoń, aby powitanie wypadło jak najserdeczniej.
— A oto ona! — powiedział — młody małżonek, zauważywszy spojrzenie Nicholasa zwrócone w stronę pani Browdie. — Oto ona! Nie pokłócimy się już o nią, co? Jak Boga kocham! Kiedy pomyślę o tym wszystkim... Ale pan pewnie głodny? Bierz się do roboty, człowieku, bierz się do roboty! Dzięki Ci, Boże, za twe dary, które...
Modlitwa przed posiłkiem została niewątpliwie zakończona we właściwy sposób, lecz zakończenia tego nikt już nie słyszał, bo gospodarz tak gorliwie zajął się nożem i widelcem, że. na pewien czas utracił mowę.
— Pozwolę sobie, panie Browdie, skorzystać z tradycyjnego przywileju — powiedział gość ustawiając krzesło dla młodej mężatki
— Korzystaj pan ze wszystkiego, a jak czegoś braknie, wołaj o więcej — odparł John.
Nicholas nie tracił czasu na wyjaśnienia, lecz ucałował zapłonioną panią Browdie i szarmancko powiódł ją do stołu.
— Proszę bardzo... — powiedział trochę zdziwiony mąż — ...niech się pan czuje, jak u siebie w domu... co?
— Oczywiście, ale pod jednym warunkiem — odrzekł Nicholas.
— A jakim? — zapytał olbrzym.
— Że przy pierwszej sposobności zaprosi mnie pan na ojca chrzestnego.
— Co? Słyszysz, mała? — zawołał John odkładając nóż i widelec. — Na ojca chrzestnego! Cha, cha, cha! Słyszysz, Tilly? Na ojca chrzestnego! Nife gadaj pan więcej bo nic lepszego nie wymyślisz! Mówisz pan, przy pierwszej sposobności! Cha, cha, cha!
Nigdy chyba stary dowcip nikogo tak nie ubawił. John Browdie zachichotał, ryknął śmiechem, omal nie zadławił się dużym kęsem wołowiny, który wpadł mu w tchawicę, i znowu rechocąc jednocześnie usiłował jeść, aż z wysiłku twarz mu spąsowiała i czoło posiniało; potem zakasłał, rozpłakał się, przyszedł do siebie, jeszcze raz wybuchnął śmiechem i jeszcze raz się zakrztusił, dostał kilka razy po karku, zaczął głośno tupać, okropnie wystraszył żonę; a wreszcie w stanie ostatecznego wyczerpania odzyskał przytomność; łzy ciekły mu wprawdzie z oczu, lecz mimo to powtarzał słabym głosami „Na ojca chrzestnego, Tilly, na ojca chrzestnego!" — a ton jego wskazywał, że dowcip sprawił Johnowi niewypowiedzianą radość, której nie umniejszyły wszystkie te przypadłości.
— Pamięta pan ów wieczór, kiedy pierwszy raz piliśmy razem herbatkę?—podjął Nicholas.
— Czy mógłbym go kiedy zapomnieć, człowieku? — odparł gospodarz.
— Cóż to był za niebezpieczny człowiek wówczas! Nieprawdaż, pani Browdie? — zapytał gość.
— Mówiłby pan to z jeszcze większym przekonaniem, gdyby go pan słyszał, kiedy wracaliśmy do domu — zawołała młoda mężatka. — Jak długo żyję, nigdy się tak nie bałam.
— No, no — powiedział John z szerokim uśmiechem. — Sama w to nie wierzysz, Tilly.
— Pewnie! — rzuciła. — Mało brakowało, a postanowiłabym, że nigdy nie odezwę się do ciebie ani słowem!
— Mało brakowało! — zawołał mąż z jeszcze szerszym uśmiechem. — Mało brakowało, a postanowiłaby, że się do mnie nigdy nie odezwie! Tylko że przez całą drogę przymilała się i łagodziła sprawę. „Czemu — pytam — pozwalałaś, żeby ten jegomość zalecał się do ciebie?" „Wcale nie pozwalałam, John" — powiada ona i tuli się do mnie. „Nie pozwalałaś?" — mówię, a ona: „Nie" — i znowu się przytula.
— Ach, Boże, John! — przerwała rumieniąc się mocno jego ładna żona. — Jak możesz pleść takie głupstwa? Nawet nie śniło mi się coś podobnego!
— Nie wiem, czy śniłaś o tym — powiedział olbrzym — choć wydaje mi się, że to możliwe, aleś tak robiła. „Jesteś — powiadam — płocha, zmienna dziewczyna. Kręcisz się niczym chorągiewka na dachu". „Nie jestem płocha, John" — powiada ona. „Jesteś! — mówię na to. — Jesteś płocha, diabelnie płocha! Nie gadaj, że nie kokietowałaś tego jegomościa od przełożonego!" „Co? Jego!" — piszczy ona. „Tak, jego!" — powiadam. „Słuchaj, John — mówi i przysuwa się do mnie jeszcze bliżej, i tuli jeszcze mocniej — słuchaj, John — powiada — czy uważasz, że mając takiego jak ty solidnego człowieka, mogłabym szukać towarzystwa czy względów takiego wypłosza, jak ten tam?" Cha, cha, cha! Naprawdę tak powiedziała! Powiedziała „wypłosz"! Jak Boga kocham! Ja na to: „Jeżeli tak, to wyznacz dzień ślubu, a skończymy wreszcie z tym wszystkim!" Cha, cha, cha!
Nicholas uśmiał się głośno z tej historyjki, bawiło go bowiem, że została opowiedziana w jego obecności, a zarazem pragnął oszczędzić rumieńców pani Browdie, której protesty tonęły w donośnym rechocie małżonka. Dobry humor gościa przywrócił wnet równowagę ducha młodej mężatce, która wciąż jeszcze zaprzeczała stawianym jej zarzutom, lecz śmiała się z nich tak serdecznie, że jasnym było, iż w głównych zarysach niewątpliwie musiały odpowiadać prawdzie.
— Po raz drugi dopiero siadamy razem do stołu — powiedział Nicholas — a widzimy się w ogóle po raz trzeci. Mimo to wydaje mi się, że jestem pośród starych przyjaciół.
— Tak — zgodził się gospodarz. — I ja to mogę powiedzieć.
— I ja! — dodała z przekonaniem Jego młoda małżonka.
— Istnieją, widzicie państwo słuszne przyczyny, abym to odczuwał — ciągnął Nicholas — gdybym bowiem nie skorzystał z dobroci pańskiego serca, zacny przyjacielu, i to w chwili, gdy miałem najmniej prawa i powodu, by na nią liczyć, nie wiem doprawdy, co by się ze mną stało i w jakie mógłbym wpaść tarapaty.
— Mów pan lepiej o czymś innym — odrzekł John gniewnie — i nie zawracaj pan głowy.
— A zatem muszę rozpocząć inną śpiewkę na tę samą melodię — powiedział młody człowiek z uśmiechem. — Pisałem już do pana, jak głęboko odczuwam i wysoce cenię pomoc udzieloną temu nieszczęśliwemu chłopcu, którego uratował pan narażając się na przykrości i kłopoty. W żaden wszakże sposób nie zdołam wyrazić wdzięczności, jaką on, ja i inne nie znane panu osoby darzą pana za to, żeś się ulitował nad tym biedakiem.
— Jak Boga kocham! — odparł John Browdie odsuwając się z krzesłem od stołu. — A ja w żaden sposób nie zdołam wyrazić, jak bardzo wdzięczni byliby mi pewni znani nam wszystkim ludzie, gdyby wiedzieli, że to ja się nad nim ulitowałem.
— Ach! — zawołała pani Browdie. — Co się ze mną działo tego wieczoru!
— Czy podejrzewali w ogóle, że ta ucieczka była pańską zasługą? — spytał Nicholas.
— Ani trochę! — odrzekł John uśmiechając się od ucha do ucha. — Było już dawno po zmroku, a ja leżałem spokojnie w łóżku przełożonego i nikt. nie przychodził na górę. „No — myślę sobie — to dobrze, jak na początek.
Jeżeli chłopak dotąd nie wrócił do domu, to nigdy tam chyba nie wróci. Możesz więc przychodzić choćby zaraz i wszystko będzie w porządku"... To znaczy, widzi pan, myślałem, że przełożony może sobie zaraz przyjść.
— Rozumiem — powiedział Nicholas.
— Niedługo — podjął gospodarz — przyszedł rzeczywiście. Usłyszałem, że zamyka drzwi na dole, a potem włazi po ciemku na schody. „Pomaleńku, uważnie — myślę sobie. — Masz pan dużo czasu, mój panie, nie warto się spieszyć." Zbliża się do drzwi, przekręca klucz... Przekręca, uważa pan, klucz, chociaż tam nie ma zamka... Przekręca tedy klucz i woła: „Hej, tam!" „Aha — myślę sobie — możesz wołać i wołać. Nikogo tym nie zbudzisz, mój panie." „Hej tam!" — woła znowu i stoi spokojnie. „Nie irytuj mnie lepiej!" — powiada po chwili. „Połamię ci wszystkie gnaty, Smike!" — powiada znowu, a potem wrzeszczy nagle o światło, a kiedy się światło znalazło... Jak Boga kocham, co to była za heca! „Co się dzieje?" — pytam. „Uciekł, uciekł! — woła nieprzytomny z wściekłości. — Gzy nic pan nie słyszał?" „Tak! — powiadam. — Słyszałem niedawno, jak trzasnęły drzwi od ulicy, a potem słyszałem, że ktoś pobiegł, oo!... w tamtą stronę." Naturalnie pokazałem mu zły kierunek. — „Na pomoc!" — woła stary. „Ja panu pomogę" — mówię i obaj skoczyliśmy w tym złym kierunku. Cha, cha, cha!
— Dalekoście zaszli? — spytał Nicholas.
— Oo!... Daleko! W piętnaście minut zgoniłem go do utraty tchu. Warto było widzieć starego, jak bez kapelusza brodził po kolana w błocku i wodzie, przewracał się na żywopłotach, wpadał do rowów i wrzeszczał jak opętany, i wytrzeszczał to swoje jedno oko, żeby wypatrzyć chłopaka! Warto było widzieć, jak powiewały za nim poły surduta, a on sam cały umazany był błotem... Twarz i ubranie, uważasz pan, cały!... Myślałem, że padnę i skonam ze śmiechu!
Na samo to wspomnienie olbrzym śmiał się tak serdecznie, że zaraził wesołością obydwoje słuchaczy i wszyscy troje zaczęli się śmiać aż do utraty tchu.
— To zły człowiek — powiedział wreszcie John ocierając oczy. — Ten przełożony to bardzo zły człowiek.
— Nie mogę na niego patrzeć, John — zgodziła się Tilda.
— Masz słuszność, Tilly, masz zupełną słuszność — przyznał mąż. — Ale gdyby nie ty, nie znalibyśmy wcale tego jegomościa. Przecież to ty, Tilly, poznałaś go pierwsza, co?
— Jakże mogłam nie znać Fanny Squeers? Przecież bawiłyśmy się z nią w piasku. Dobrze wiesz o tym, John — odparła pani Browdie.
— Wiem — przyznał John. — Czy nie powiadam zawsze, dziewczyno, że trzeba być dobrym sąsiadem i utrzymywać stare znajomości? Czy nie mówię, że najlepiej nie kłócić się, jeżeli tylko można? Zgadza się pan z tym chyba, panie Nickleby?
— Bezwarunkowo! — odrzekł gość. — I działał pan zgadnie z tą zasadą, kiedy spotkałem go na drodze jadącego konno, po tym naszym niezapomnianym wieczorze.
— Oczywiście! — powiedział olbrzym. — Zawsze trzymam się tego, co mówię.
— A to piękna rzecz i godna mężczyzny — rzekł Nicholas — choć niezupełnie odpowiadająca temu, co mamy na myśli, gdy mówimy w Londynie, że ktoś kręci jakby pochodził z Yorkshire. Pisał pan w swoim liście, że panna Squeers przyjechała tutaj razem z państwem?
— Tak — odparł John. — To starsza druhna Tilly i, że się tak wyrażę, dziwna starsza druhna, bo sama nie prędko będzie panną młodą.
— Wstydź się, John! — zawołała pani Browdie, która, jako, niedawna panna młoda, doskonale zrozumiała mężowski żart.
— Jej kawaler będzie istnym wybrańcem fortuny — ciągnął gospodarz mrugając z uciechy na samą myśl
o tym. — To dopiero będzie szczęściarz!
— Widzi pan, panie Nickleby — odezwała się młoda mężatka — to przez nią właśnie John napisał do pana i wyznaczył spotkanie na dzisiejszy wieczór, bo sądzimy, że po wszystkim, co zaszło, nieprzyjemnie byłoby panu spotkać się z Fanny...
— Niewątpliwie — przyznał Nicholas. — Mieli państwo najzupełniejszą słuszność.
— Zwłaszcza że wiemy coś niecoś o minionych i pogrzebanych sprawach sercowych — dodała pani Browdie ze szczególnie chytrą miną.
— Aha! Wiemy o tym coś niecoś! — powiedział Nicholas kiwając głową. — Podejrzewam, że pani postępowała wtedy dość złośliwie.
— Pewnie, że nie inaczej! — potwierdził John wsuwając olbrzymi palec wskazujący w jeden z pięknych loków żony i spoglądając na nią z prawdziwą dumą. — Zawsze była zwariowana i pełna konceptów jak... jak...
— No, jak co? — zapytała Tilda.
— Jak kobieta — dokończył. — A niechże to! Nie nie dorówna jej pomysłom!
— Mówiła pani o pannie Squeers — odezwał się Nicholas, chcąc przerwać te rozpoczynające się czułości małżeńskie, które stawiały go w dość kłopotliwej sytuacji, gdyż czuł, że stanowi zawadę.
— Ach, tak! —odparła pani Browdie. — John, dość tego! Mąż wyznaczył spotkanie na ten wieczór, ponieważ ona miała dziś pójść na podwieczorek do ojca. Żeby zaś nic się nie pokręciło i żebyśmy byli sami, John obiecał, że pójdzie tam i przyprowadzi ją do gospody.
— To bardzo sprytnie pomyślane — powiedział Nicholas — lecz przykro mi, że' sprawiłem państwu tyle kłopotu.
— Ależ bynajmniej! To żaden kłopot — zawołała młoda mężatka. — Obydwoje z największą przyjemnością oczekiwaliśmy pańskich odwiedzin. Czy pan wie, panie Nickleby — dodała z jednym ze swych chytrych uśmieszków — że, głęboko w to wierzę, Fanny Squeers była w panu naprawdę mocno zakochana?
— Jestem jej wielce zobowiązany — rzekł młody człowiek — lecz, słowo daję, nigdy nie starałem się o wywołanie tego rodzaju uczuć w jej dziewiczym serduszku.
— Jak się pan zabawnie wyraża! — zaszczebiotała Tilda. — Ale czy pan wie... Mówię teraz poważnie i bez żadnych drwinek... Sama Fanny Squeers dała mi wyraźnie do zrozumienia, że pan prosił o jej. rękę i że niebawem odbędą się wasze uroczyste i formalne zaręczyny!
— Czyżby, droga pani? Czyżby istotnie? — zawołał piskliwy kobiecy głos. — Czyżbym dała ci do zrozumienia, że ja... że ja mam zostać narzeczoną złodzieja i mordercy, który przelał krew mojego papy? Czy naprawdę sądzi droga pani, że byłam mocno zakochana w takim czymś, co wala się pod moimi stopami, a czego nie dotknęłabym nawet szczypcami do węgli z obawy, że się usmolę i zabrudzę? Czy droga pani naprawdę w to wierzy? Ach! Jakie to podłe! Jakie niskie, Tildo!
Rzucając te gorzkie słowa panna Squeers szeroko otworzyła drzwi ukazując zdziwionym oczom małżonków Browdie i Nicholasa nie tylko własne powabne kształty, odziane w opisaną wyżej (tylko trochę już przybrudzoną) białą dziewiczą szatę, lecz również postacie dwu Wackfordów, ojca i syna.
— Czyżby to był koniec wszystkiego? — ciągnęła. — Czyżby to był koniec mojej cierpliwości, mojej przyjaźni z tą dwulicową żmiją, z tą... z tą... z tą syreną? — (Długo się jąkała, nim użyła ostatniego epitetu, który wykrzyknęła wreszcie z triumfującą miną, jak gdyby pieczętował on całą sprawę.) — Czyżby to był koniec mojego pobłażania dla jej intryg, nikczemności, obłudy, dla jej zabiegów o względy ludzi z ordynarną duszą... zabiegów, na wspomnienie których rumienię się za moją... za moją...
— Płeć — powiedział pan Squeers, który mierzył widzów niechętnym okiem, dosłownie jednym niechętnym okiem.
— Tak! — zgodziła się jego córka. — Ale dziękuję swojej szczęśliwej gwieździe, że moja mama jest tej samej co ja...
— Ach! — wtrącił pan Squeers. — Chciałbym, żeby ona tu była i pogadała sobie trochę z tą kompanią.
— Czyżby to był koniec wszystkiego? — podjęła córeczka potrząsając głową i pogardliwie spoglądając w podłogę. — Tak. Nie będę już zwracać uwagi na tę podłą istotę! Nie będę poniżać się udzielaniem jej nauk i opieki!
— Słuchaj no! — zawołała pani Browdie i lekceważąc starania małżonka, który usiłował ją powstrzymać, stanęła oko w oko z przyjaciółką.— Nie opowiadaj tu głupstw!
— Czy nie udzielałam drogiej pani nauk i opieki? — zapytała panna Squeers.
— Nie! — odrzekła pani Browdie.
— Ach! Nie spodziewałam się tutaj rumieńców wstydu — powiedziała wyniośle była przyjaciółka — bo. na tej twarzy nie ujrzy się nic, prócz nikczemności i bezczelnej pychy.
— Poprosiłbym — wmieszał się John Browdie dotknięty tak zaciekłą napaścią na swą żonę— trochę łagodniej, proszę pani, trochę łagodniej.
— Panu, panie Browdie, tylko współczuję! — powiedziała panna Squeers zwracając się gwałtownie do obywatela Yorkshire. — Nie żywię wobec pana, innych uczuć, prócz nieskończonego współczucia.
— Ooo!... — zdziwił się olbrzym.
— Tak! — ciągnęła zerkając z ukosa na ojca. — Jakkolwiek jestem dziwną starszą druhną i sama nieprędko będę panną młodą, i mój kawaler będzie istnym wybrańcem fortuny, nie żywię wobec pana innych uczuć, prócz uczucia bezbrzeżnej litości.
Na zakończenie znowu zerknęła na ojca, który spojrzał na nią tak, jakby chciał powiedzieć: „A toś mu pokazała!"
— Ja dobrze wiem, ile musiał pan wycierpieć — mówiła panna Squeers potrząsając gwałtownie lokami. — Wiem, jakie czeka pana życie, gdyby więc był pan moim zaciekłym, śmiertelnym wrogiem, nawet w takim wypadku nie mogłabym życzyć panu nic gorszego.
— A czy w takim wypadku nie powinnaś mu życzyć małżeństwa ze sobą? — zapytała pani Browdie słodziutkim tonem.
— Ach! Jakaż pani dowcipna! — odparła młoda dama składając niski ukłon. — Prawie równie dowcipna, jak sprytna!' Bo droga pani postąpiła bardzo sprytnie, wybierając porę, kiedy ja poszłam na herbatę do papy i miałam tam siedzieć, dopóki się mnie nie przyprowadzi. Co za szkoda, że droga pani nie wyobraża sobie, że inni bywają niekiedy równie sprytni jak ona. i mogą pokrzyżować jej plany.
— Nie rozgniewasz mnie, dziecko, przybierając takie tony — powiedziała była panna Price z miną poważnej matrony.
— Proszą nie robić ze mnie smarkuli! — wrzasnęła była przyjaciółka. — Nie zniosę tego! Czyżby to był koniec...
— A niechże to diabli! — zawołał zniecierpliwiony John Browdie. — Powiedz, co masz do powiedzenia, Fanny, i sama zadecyduj, czy to koniec, a nie pytaj wciąż oto nie
wiadomo kogo.
— Dziękuję, panie Browdie, za nieproszoną radę — odparła panna Squeers ze sztuczną uprzejmością — i bardzo proszę nie nazywać mnie po imieniu. Nawet współczucie dla pana nie pozwala mi zapominać, co winnam samej sobie, panie Browdie. Tildo! — syknęła tak nagle i gwałtownie, że John zadrżał od stóp do głów. — Wyrzekam się ciebie raz na zawsze. Opuszczam cię i przeklinani. Nie nazwałabym mego dziecka Tildą — zawołała namaszczonym tonem — choćby to miało ocalić je przed grobem!
— Eh!... Jeżeli o to chodzi — zauważył John — jeszcze dość czasu, by myśleć o imieniu dla dziecka. Niech się najpierw urodzi!
— John! — zawołała jego żona. — Nie drażnij jej!
— Nie drażnij! —powtórzyła młoda dama znów wpadając w złość.
— Nie drażnij jej! Cha, cha, cha! Błagam cię, miej wzgląd na jej uczucia!
— Wszystkim wiadomo, że podsłuchujący pod drzwiami nigdy nie usłyszą o sobie nic dobrego — powiedziała Tilda. — Nie moja w tym wina i doprawdy, bardzo mi przykro. Ale powiem, Fanny, że niezliczoną ilość razy, poza twoimi plecami, wyrażałam się o tobie tak przychylnie, że nawet ty nie mogłabyś przyganić niczemu, co mówiłam.
— Ach! Bez wątpienia, droga pani! — zawołała panna Squeers i jeszcze raz złożyła niski ukłon. — Serdecznie dziękuję za dobroć pani i uniżenie proszę, by na przyszłość zechciała pani nie traktować mnie zbyt surowo.
— Nie zdaje mi się — podjęła pani Browdie — bym nawet dzisiaj mówiła o tobie coś szczególnie złego. W każdym razie wszystko, co powiedziałam, było szczerą prawdą. Jeżeli jednak dotknęłam cię, to bardzo mi przykro i przepraszam. Dziesiątki razy, Fanny, opowiadałaś o mnie znacznie gorsze rzeczy, lecz ja nigdy nie miałam do ciebie żalu, a więc spodziewam się, że i ty nie będziesz go miała.
Panna Squeers nie udzieliła na to jasnej odpowiedzi, lecz od stóp do głów zmierzyła wzrokiem byłą przyjaciółkę i z niewysłowioną pogardą zadarła nos. Wymknęło się jej jednak kilka niewyraźnych słów takich jak „dziewucha", „kokietka", „podłe stworzenie", które, wraz z zaciekłym przygryzaniem warg, trudnościami w przełykaniu i mocno przyspieszonym oddechem, dowodziły, iż w piersi dziewicy wzbierają uczucia zbyt silne, by można je było wyrazić słowami.
Podczas tej rozmowy młody pan Wackford stwierdził, że nikt nań nie zważa, ulegając więc największej swej namiętności, stopniowo i powoli przysunął się do stołu, a potem zaatakował jadło przy pomocy tak przemyślnych sztuczek, jak zanurzanie w półmiskach wszystkich po kolei palców i oblizywanie ich z niewypowiedzianą rozkoszą, chwytanie kromek chleba i pocieranie nimi o powierzchnię masła, chowanie do kieszeni kawałków cukru, udawanie przez cały czas głębokiego zamyślenia i tak dalej, i tak dalej. Przekonawszy się, że nikt nie usiłuje poskromić tych drobnych wybryków, pozwolił sobie na poważniejsze i najprzód nasycił się zimnymi daniami, a potem zajął gorliwie zapiekanką.
Żadne z tych poczynań nie uszło uwagi ojca, który, dopóki inne sprawy zaprzątały towarzystwo, radował się myślą, że syn i dziedzic tyje kosztem nieprzyjaciela. Ponieważ jednak zapanował wreszcie chwilowy spokój, podczas którego zabiegi młodego Wackforda musiały zostać spostrzeżone, pan Squeers udał, że pierwszy je zobaczył, i wymierzył synowi głośny policzek, od którego aż zabrzęczały filiżanki.
— Obżerasz się resztkami pozostawionymi przez wrogów twego ojca! — wrzasnął. — Chcesz się tym otruć, wyrodny synu!
— Nic mu nie będzie — powiedział John, który odczuł ulgę widząc, że może się wreszcie kłócić z mężczyzną. — Niech sobie zajada. Chciałbym, żeby tu przyszła cała szkoła. Dałbym chłopakom tyle, żeby mogli napchać swe nieszczęsne żołądki, choćbym miał wydać wszystko do ostatniego pensa.
Pedagog spojrzał nań spode łba, wykrzywił oblicze w najzłośliwszym grymasie, na jaki mógł się zdobyć (a oblicze jego zdolne było do wielkich rzeczy w tej dziedzinie), i groźnie potrząsnął pięścią.
— No, no, panie przełożony! — powiedział John. — Nie rób pan z siebie wariata, bo gdybym ja chociaż raz zechciał machnąć pięścią, jak nic poleciałbyś na ziemię.
— To ty pomogłeś uciec temu smarkaczowi!— rzucił Squeers. — Ty, prawda?
— Ja! — odparł olbrzym donośnie. — Tak, to ja! No i co dalej? Ja mu pomogłem. O co chodzi?
— Słyszysz, moje dziecko? — rzekł pedagog zwracając się do córki. — Słyszysz? Sam się przyznaje.
— Pomogłem mu! — zawołał John. — Ale powiem ci więcej. Posłuchaj sobie i tego. Jeżeli ucieknie ci inny
chłopiec, postąpię tak samo, a jeżeli ci ucieknie dwudziestu, uczynię to samo dwadzieścia razy i drugie dwadzieścia na dokładkę. A teraz, kiedy mnie złość bierze, powiem ci coś jeszcze, panie przełożony. Słuchaj! Łajdak z ciebie i twoje szczęście, że jesteś stary, bo inaczej rozwaliłbym cię o podłogę, kiedy opowiadałeś mnie, uczciwemu człowiekowi, jak tłukłeś tego biedaka w dorożce.
— Uczciwy człowiek! — warknął Squeers z ironicznym uśmiechem.
— Aha! Uczciwy! — odrzekł John. — Uczciwy pod każdym względem, prócz tego jednego, że czasami siadał do stołu z takimi jak ty.
— Skandal! — krzyknął Squeers z nutą triumfu. — Mam dwu świadków. Wackford wie już dobrze, co to przysięga. Dostaniemy cię, mój panie! Łajdak, eh? — dobył notes i zapisał to słowo. — Doskonale! Pozwolę sobie zauważyć, że warte to dwadzieścia funtów na najbliższej sesji sądowej, i to gotówką.
— Na sesji sądowej — zawołał John. — Nie gadaj mi nic o sesjach. Nieraz już w sądach była mowa o szkołach z Yorkshire i mogę cię zapewnić, człowieku, że niebezpiecznie odgrzewać ten temat.
Pedagog pobladł z wściekłości i groźnie potrząsnąwszy głową ruszył w stronę drzwi ujmując córkę pod ramię i wlokąc za ręką syna.
— A jeżeli o pana chodzi — powiedział oglądając się na Nicholasa, który sądząc, że przy poprzedniej sposobności dał ma już nie lada nauczkę, umyślnie powstrzymywał się od udziału w dyskusji — to uważaj pan, bo wkrótce możesz oberwać coś ode mnie. Uprowadzasz pan chłopców, co? Otóż uważaj, by nie znaleźli się teraz ich ojcowie... Zapamiętaj to pan! Bacz, by nie znaleźli się ich ojcowie i nie odesłali chłopaków do mnie, bym wbrew twoim chęciom robił sobie z nimi, co zechcę.
— Nie przestraszy mnie pan tym — odparł Nicholas i odwrócił się wzruszywszy lekceważąco ramionami.
— Czyżby? — rzucił Squeers z wściekłością. — No, idziemy już!
— Odchodzę z papą i raz na zawsze opuszczam wasze towarzystwo — dodała jego córka rozglądając się wyniośle i pogardliwie. — Ubliża mi oddychanie powietrzem, którym oddychają takie osoby. Biedny pan Browdie! Hi, hi, hi! Współczuję mu, szczerze współczuję! Jak go oszukują! Hi, hi, hi! Nikczemna, obłudna Tilda!
Po tym niespodziewanym wybuchu świętego i majestatycznego oburzenia panna Squeers opuściła pokój, a że z trudem zachowywała godność do ostatniej chwili, na korytarzu rozległy się wnet odgłosy szamotania oraz jej: szlochy i wrzaski.
John Browdie z szeroko otwartymi ustami stał za stołem przenosząc wzrok ze swej żony na Nicholasa i z powrotem, dopóki jego ręka nie trafiła przypadkiem na dzban piwa; wówczas' podniósł go i na chwilę zasłoniwszy nim twarz pociągnął długi łyk, a potem oddał dzban gościowi i szarpnął, sznur dzwonka.
— Hej, kelner! — powiedział pogodnie. — Ruszaj się żywo. Zabieraj to wszystko i dawaj nam o dziesiątej coś gorącego na kolację — tylko dobrze i dużo! A teraz przynieś koniak, wodę i ranne pantofle — największą parę
w całym zajeździe, ale szybko! A niechże to! — dodał zacierając ręce. — Nie ma już żadnego łażenia po nocy i przyprowadzania kogoś do gospody! Jak Boga kocham! Toż to będzie przyjemny wieczór!
ROZDZIAŁ XLIII
KTÓRY, NIBY MISTRZ CEREMONII, ZAPOZNAJE ZE SOBĄ ROZMAITYCH LUDZI
Burza dawno minęła i zapanowała absolutna cisza; był późny wieczór, zakończono już kolację, a proces trawienia przebiegał tak pomyślnie, jak mogliby to przewidzieć mędrcy obznajmieni z anatomią i fizjologią ciała ludzkiego uwzględniwszy wpływ wywierany na ów proces przez spokój, pogodną konwersację i umiarkowane ilości koniaku z wodą. Nagle trójkę przyjaciół albo — jakby ich mógł ktoś określić przez szacunek dla prawa zarówno cywilnego, jak i kościelnego, oraz dla świętego stanu małżeńskiego — parę przyjaciół (bo mąż i żona to przecież jedno ciało) zdziwiły dochodzące z parteru gniewne okrzyki i przekleństwa tak gromkie, krewkie i zapalczywe, że trudno by sobie wyobrazić bardziej kwiecistą mowę, nawet gdyby w zajeździe znajdowała się wówczas prawdziwa saraceńska głowa, wsparta na barkach i wieńcząca tułów żywego, rozwścieczonego i niepohamowanego w gniewie Saracena.
Gwałtowna dyskusja zamiast po pierwszym wybuchu przycichnąć do zwykłej warkliwej i gderliwej sprzeczki (co nierzadko jest losem gwałtownych dyskusji zarówno w szynkach, jak zgromadzeniach ustawodawczych albo innych publicznych miejscach) stawała się coraz głośniejsza. Chociaż całą wrzawę podnosiła jedna para płuc, płuca owe były tak potężne, a właściciel ich powtarzał słowa: „łajdak", „łobuz", „głupi szczeniak" i rozmaite równie pochlebne dla adresata epitety z takim zapałem i siłą, że chór dwunastu przeciętnych głosów narobiłby znacznie mniej hałasu i mniej wywołał zamieszania.
— Co się tam wyrabia? — zawołał Nicholas spiesząc w stronę drzwi.
John Browdie ruszył już w tym samym kierunku, lecz pani Browdie pobladła i pochylając się na krześle zażądała słabym głosem, aby małżonek przyjął do wiadomości, iż jeśli narazi się na niebezpieczeństwo, ona zamierza dostać natychmiast ataku histerycznego, którego następstwa mogą być znacznie poważniejsze, niż to się jemu wydaje. John był stropiony tą wiadomością, chociaż na twarzy jego pojawił się zarazem leciutki uśmiech. Jednakże trzymanie się z dala od awantury przekraczało siły olbrzyma, znalazł więc wyjście z sytuacji; a mianowicie wpakował pod ramię rękę żony i w jej towarzystwie co tchu zbiegł po schodach za Nicholasem.
Sceną zajścia był korytarz obok kawiarni, gdzie zgromadzili się kawiarniani goście i kelnerzy wraz z kilkoma woźnicami i stajennymi z remizy dyliżansów. Wszyscy cisnęli się wokół młodego człowieka — starszego od Nicholasa o rok lub dwa — który, jak można było sądzić, nie tylko wypowiedział się w opisany wyżej sposób, lecz w gniewie swym posunął się dalej, miał bowiem na nogach tylko pończochy, a para rannych pantofli leżała . w nieznacznej odległości od głowy postaci rozciągniętej w przeciwległym kącie. Patrząc na tę postać miało się wrażenie, że została ona wysłana na miejsce obecnego spoczynku przy pomocy kopnięcia, a ponadto zaszczycona rzuceniem owych pantofli na głowę.
Kawiarniani goście, kelnerzy, woźnice stajenni — nie wspominając nawet o bufetowej, która przyglądała się zajściu zza podniesionego okna baru — mieli w tej chwili wielką ochotę wystąpić przeciw młodemu dżentelmenowi w pończochach, na co wskazywały ich mrugania, kiwanie głowami i stłumione okrzyki. Nicholas zauważył to, a zarazem spostrzegł, że młody człowiek jest mniej więcej w jego wieku i bynajmniej nie wygląda na zaprawionego w burdach awanturnika; podobnie więc jak wielu młodych ludzi w takich sytuacjach zapragnął opowiedzieć się za słabszą stroną. Bez namysłu skoczył w sam środek ciżby i tonem, być może, bardziej uroczystym, niż wymagały tego okoliczności, zapytał, o co właściwie chodzi.
— Patrzcie! — powiedział jeden ze stajennych. — To na pewno ktoś ważny, tylko się przebrał.
— Panowie! Miejsce dla najstarszego syna cara rosyjskiego! — zawołał inny jegomość.
Nie przejmując się tymi docinkami, które przyjęto bardzo przychylnie, jak zazwyczaj docinki skierowane przeciwko osobie najlepiej ubranej w tłumie, Nicholas beztrosko rozejrzał się wokół i zwracając się do młodego dżentelmena (podniósł on tymczasem pantofle i wcisnął w nie stopy) uprzejmie powtórzył swoje pytanie.
— Właściwie o nić! — odparł młodzieniec.
Na te słowa wśród gapiów podniósł się szmer, a najśmielsi zaczęli wołać: „Właśnie!", „To ci dopiero nic!", „Aha, nic!", „Powiada, że to nic, co?", „Dobrze takiemu gadać, że to nic!". Kiedy wyczerpały się te i tym podobne okrzyki ironicznej dezaprobaty, kilku chłopaków z remizy zaczęło poszturchiwać Nicholasa i młodego sprawcę całego zamieszania, potrącając ich niby to przypadkiem i depcąc im po nogach. Była to jednak ryzykowna gra, a ponadto otwarta dla nieograniczonej ilości uczestników, mógł więc przystąpić do niej również John Browdie. Ku przerażeniu małżonki wkroczył w sam środek niewielkiego tłumu i rzucając się na wszystkie strony — raz w prawo, raz w lewo, raz naprzód, raz w tył — zgniótł przypadkowo łokciem kapelusz wysokiego stajennego, który przejawiał najbardziej ożywioną działalność, i wnet doprowadził do tego, że szala zwycięstwa przechyliła się na inną stronę. Niejeden krzepki jegomość kuśtykając odsuwał się na bezpieczną odległość i ze łzami w oczach wyklinał ciężki krok i olbrzymie stopy rosłego obywatela Yorkshire.
— Niech no on jeszcze raz spróbuje! — powiedział osobnik, który został posłany kopniakiem do kąta, a teraz wstawał, powodowany raczej obawą, by John Browdie nie nastąpił nań przypadkiem, niż chęcią znalezienia się na równym poziomie z byłym przeciwnikiem. — Niech no on jeszcze raz spróbuje!
— Spróbuj powtórzyć swoje uwagi — odrzekł młodzieniec — a rozbiję ci łeb na tych kieliszkach za tobą!
W tej chwili kelner, który zacierał ręce i szczerze radował się zajściem, dopóki ograniczało się ono do rozbijania głów, zaczął gorąco prosić widzów, by sprowadzili policję, gdyż w przeciwnym razie na pewno dojdzie do morderstwa, a on jest osobą odpowiedzialną za całość szkła i porcelany w zajeździe.
— Nie potrzebujecie się spieszyć — powiedział młody dżentelmen — zostaję tutaj na noc i jeśli mam odpowiadać za jakąś zbrodnię, można mnie będzie znaleźć rano.
— Czemu go pan uderzył? — spytał jeden z gapiów.
— Aha! Czemu go pan uderzył? — zawołali inni. Niepopularny młodzieniec spokojnie rozejrzał się wokół i powiedział do Nicholasa:
— Pytał pan przed chwilą, o co tu poszło. Sprawa wygląda po prostu tak: ów osobnik pił z jakimś swoim znajomym w kawiarni, a ja przed snem chciałem posiedzieć tam pół godzinki. Nawiasem mówiąc wróciłem dzisiaj z dalekiej podróży i wolałem spędzić noc w gospodzie, niż jechać do domu, gdzie oczekują mnie dopiero jutro. Wyrażał się on bez szacunku i w sposób ubliżająco poufały o pewnej młodej damie, którą mam zaszczyt znać i której tożsamość odgadłem z jego opisu i różnych wzmianek. Ponieważ mówił dość głośno, aby słyszeli go wszyscy obecni na sali, oznajmiłem mu bardzo uprzejmie, że myli się w swych obraźliwych domysłach, i prosiłem, żeby zechciał ich zaniechać. Na krótki czas zastosował się do mojej prośby, ponieważ jednak opuszczając kawiarnię wznowił ten sam temat, i to w jeszcze bardziej obraźliwej formie, musiałem pospieszyć za nim i ułatwić mu wyjście kopnięciem, dzięki któremu przybrał pozę, w jakiej widział go pan przed chwilą. Wiem co robię, i przyjmuję za to odpowiedzialność — ciągnął młody człowiek, który najwidoczniej nie ochłonął jeszcze z niedawnego wzburzenia. — Jeżeli ktoś z obecnych ma ochotę wziąć udział w tej kłótni, może być pewien, że ja nie zgłaszam co do tego najmniejszego sprzeciwu.
Ze wszystkich metod postępowania, jakie można by przyjąć w opisanych okolicznościach, ta właśnie musiała się wydać Nicholasowi najchwalebniejszą i odpowiadać najbardziej jego ówczesnemu nastrojowi. Niewiele innych przyczyn sporu mogło w danej chwili tak bardzo ująć młodzieńca, który z głową całkowicie zaprzątniętą osobą nieznajomej damy pomyślał oczywiście, iż sam postąpiłby nie inaczej, gdyby jakiś bezczelny plotkarz ośmielił się W jego obecności mówić o niej lekceważąco. Kierując się tymi motywami Nicholas gorąco poparł sprawę młodego dżentelmena i oświadczył, iż ma on najzupełniejszą słuszność, co z nie mniejszym zapałem oświadczył również John Browdie, chociaż nie był tego tak zupełnie pewien.
— Niech ten jegomość uważa na siebie — odezwała się strona pokonana, którą kelner otrzepywał po upadku na zakurzone deski podłogi. —? Nie dam się tłuc za byle co. Dobre sobie, żeby nie wolno było człowiekowi chwalić ładnej dziewczyny, bo zaraz ktoś połamie mu gnaty!
Rozważania te spodobały się widocznie panience za bufetem, która poprawiając czepeczek i spoglądając w lusterko powiedziała, że istotnie, to dobre sobie, i że gdyby się miało tłuc ludzi za uczynki tak niewinne i same przez się zrozumiałe, to musiałoby być więcej bitych niż tych, którzy biją, i że w samej rzeczy nie ma pojęcia, o co temu panu właściwie poszło.
— Miła panienko — rzekł półgłosem młody dżentelmen zbliżając się do podniesionego okna bufetu.
— Co takiego — rzuciła gniewnie dziewczyna, lecz mimo to z uśmiechem przygryzła wargi, wobec czego pani Browdie zmierzyła ją pogardliwym spojrzeniem i zawołała na męża, żeby wracał na górę.
— Proszę mnie tylko wysłuchać — podjął młody człowiek. — Jeśli podziw dla ładnej twarzyczki miałby stanowić zbrodnię, to biada mi, doprawdy, bo sam nie mogę mu się oprzeć! Uroda wywiera na mnie niepospolity wpływ — uspokaja, przywodzi do opamiętania, jeżeli nawet jestem szczególnie wzburzony i zagniewany. Czy nie spostrzegła pani, jak podziałał już na mnie jej widok?
— Ach! Wszystko to śliczne — odparła panienka potrząsając głową — ale...
— Bez wątpienia, śliczne — przerwał młody dżentelmen i z zachwytem spojrzał w oczy panienki z baru. — Właśnie powiedziałem to przed chwilą. O piękności wszakże należy mówić z uszanowaniem... z uszanowaniem, we właściwie dobranych słowach i z należytym zrozumieniem jej nieocenionej wartości, o czym ten jegomość nie więcej ma wyobrażenia niż...
W tym momencie bufetowa przerwała rozmowę i wychylając głowę z okna baru piskliwym głosem zapytała jednego z kelnerów, czy ten młody człowiek; który został skopany, ma zamiar tkwić przez cały wieczór w korytarzu, czy też zrobi wreszcie przejście dla innych gości? Kelnerzy zrozumieli aluzję i wyjaśniwszy ją stajennym, bez zwłoki przyjęli inną postawę, w wyniku czego nieszczęsną ofiarę w mgnieniu oka wyrzucono z korytarza.
— Jestem przekonany, że widziałem już tego jegomościa — mruknął Nicholas.
— Czyżby! — odparł jego nowy znajomy.
— Z całą pewnością — rzekł Nicholas i urwał, żeby się zastanowić. — Gdzie też mogłem... Mam! Pracuje on w pewnym" kantorze pośrednictwa w zachodniej dzielnicy miasta. Od razu wiedziałem, że znam tę twarz.
Był to istotnie Tom — obrzydliwy pisarczyk.
— Dziwne rzeczy! — powiedział Nicholas myśląc, jak to się dziwnie dzieje, że ten kantor pośrednictwa wciąż staje na drodze jego życia.
— Jestem panu szczerze wdzięczny za gorliwą obronę mojej sprawy w chwili, gdy najbardziej było mi tego trzeba — powiedział młody dżentelmen i z uśmiechem sięgnął po kartę wizytową. — Może zechce pan wyjawić mi łaskawie, gdzie mógłbym złożyć mu podziękowanie.
Obrońca odpowiedział uprzejmością na uprzejmość, lecz kiedy przyjmował kartę mimo woli rzucił na nią okiem i zdziwił się niepomiernie.
— Pan Frank Cheeryble! — zawołał. — Chyba nie bratanek firmy „Bracia Cheeryble", którego oczekujemy jutro?
— Zazwyczaj nie myślę o sobie jako o bratanku firmy — odparł pan Frank wesoło — lecz z dumą mogę powiedzieć, że jestem bratankiem dwu jej nieporównanych twórców i współwłaścicieli. A pan jest na pewno panem Nickleby, o którym słyszałem tak wiele! Cóż za niezwykłe spotkanie! Niezwykłe, a dla mnie nad wyraz szczęśliwe!
Nicholas nie pozostał dłużny za te grzeczności i serdecznie uścisnął dłoń młodego człowieka, potem przedstawił mu Johna Browdie, który stał oniemiały z podziwu od chwili, gdy panienka z baru została tak zręcznie pozyskana dla słusznej sprawy; potem pana Franka zaprezentowano pani Browdie, a wreszcie wszyscy poszli razem na górę. Wesoło i przyjemnie spędzili tam pół godzinki, przy czym młoda mężatka rozpoczęła konwersację uwagą, że ze wszystkich wyfiokowanych i umalowanych osób, jakie widziała w życiu, ta młoda osóbka z dołu jest najbrzydsza i najbardziej próżna.
Pan Frank Cheeryble (sądząc z ostatniego zajścia, szalona głowa — co, jeśli chodzi o młodzież, nie jest przecież niczym niezwykłym) był wesołym, dowcipnym, sympatycznym chłopcem, a zarówno rysami twarzy, jak i usposobieniem nad wyraz przypominał przezacnych bliźniaków. Miał maniery, podobnie jak bracia, niewymuszone, a zachowanie jego cechowała serdeczność, która musiała ująć każdego, kto posiadał choć trochę szlachetnych uczuć. Jeżeli dodać jeszcze, że młody dżentelmen był przystojny, inteligentny, żywy i pogodny, a do dziwaczności Johna Browdie przyzwyczaił się tak łatwo i szybko, jak gdyby znał go od dzieciństwa — łatwo zrozumieć, że nim towarzystwo powiedziało sobie dobranoc, pan Frank wywarł jak najlepsze wrażenie nie tylko na poczciwym obywatelu Yorkshire i jego małżonce, lecz również na Nicholasie, który spiesząc do domu roztrząsał wszystko w myślach i doszedł do wniosku, że położył tego wieczora fundamenty pod bardzo miłą i pożądaną znajomość.
„Ale najdziwniejsza rzecz to historia z tym pisarczykiem z kantoru pośrednictwa — rozmyślał. — Czy być może, żeby młody Cheeryble wiedział coś o tamtej pięknej dziewczynie? Kiedy Tim Linkinwater opowiadał mi wczoraj, że pan Frank przyjeżdża, aby zająć się tutaj interesami firmy, wspominał, że od czterech lat pilnował on tych interesów w Niemczech, a przez ostatnie pół roku zakładał agencję w Północnej Anglii. To w sumie cztery i pół roku... cztery i pół roku! Ona, sądząc z wyglądu, nie może mieć więcej niż siedemnaście lat, najwyżej osiemnaście, a zatem była dzieckiem, kiedy on wyjeżdżał. Należy więc przypuszczać, że pan Frank nic o niej nie wie i nigdy jej nie widział, toteż nie udzieli mi żadnej informacji. W każdym razie — myślał młodzieniec dochodząc do najbardziej istotnego punktu swych rozważań — nie ma obawy, żeby w tę stronę zwróciły się już dawniej jej uczucia. To jasne jak słońce!"
Czy samolubstwo stanowi nieodzowny składnik owej namiętności zwanej miłością, czy też słusznie należą się jej wszystkie piękne słowa, w jakich mówią o niej poeci, czyniąc zadość swemu niewątpliwemu powołaniu! Istnieją — trudno temu przeczyć — stwierdzone ponad wszelką wątpliwość wypadki, kiedy to dżentelmeni nader wielkodusznie rezygnowali z dam, a damy rezygnowały z dżentelmenów na rzecz godnych tego rywalów lub rywalek. Czy jednak znamienita większość takich dam i dżentelmenów nie poczytywała sobie konieczności za zasługę i nie rezygnowała szlachetnie z rzeczy nieosiągalnych, jak na przykład szeregowiec, który ślubowałby, że nigdy nie przyjmie orderu podwiązki, albo biedny wikary, wyróżniający się wiedzą i pobożnością, lecz pochodzący z rodziny bez znaczenia (nie mówiąc oczywiście o znaczeniu, jakie ma dlań osobiście własna rodzina złożona z licznej dziatwy), który by z góry rezygnował z biskupiej godności?
Oto Nicholas Nickleby, który z pogardą odtrąciłby od siebie wszelką samolubną myśl na temat, czy w firmie „Bracia Cheeryble" ma szansę na zyskanie nowych względów lub zdobycie majątku teraz, gdy powrócił bratanek jej właścicieli, głęboko pogrążył się w rozważaniach, czy istnieje prawdopodobieństwo, by bratanek ów rywalizował z nim o serce pięknej nieznajomej. Zastanawiał się nad tą kwestią tak poważnie, jak gdyby cała sprawa była już definitywnie załatwiona, z tym jednym drobnym zastrzeżeniem; powracał wciąż do tego samego i oburzał się na myśl, że inny mężczyzna mógłby kochać osobę, z którą on sam nigdy w życiu nie zamienił słowa. Prawdę rzekłszy, Nicholas raczej przeceniał, niż nie doceniał nowego znajomego, lecz mimo to uważałby za osobistą krzywdę, gdyby w oczach tej jednej młodej damy znajomy ów miał w ogóle jakiekolwiek zalety — chociaż w opinii reszty świata mógł ich mieć, ile mu się tylko podoba. Bezsprzecznie, było to samolubstwo, a przecież Nicholas miał najbardziej szczerą i szlachetną naturę, zupełnie pozbawioną cech niskich i podłych. Z drugiej zaś strony nie ma powodów do przypuszczeń, by jako zakochany czuł i myślał inaczej niż inni ludzie owładnięci tym wzniosłym uczuciem.
Przez całą drogę do domu młodzieniec nie opanował się na tyle, by poddać krytyce tok swych rozważań i stan uczuć, lecz w dalszym ciągu snuł podobne myśli, które nie dawały mu spokoju i we śnie. Kiedy bowiem uspokoił się, doszedłszy do wniosku, że Frank Cheeryble z pewnością nie zna jego tajemniczej młodej damy, ą nawet nic o niej' nie wie, przyszło mu do głowy, że on sam również może nie zobaczyć jej nigdy. Na tej hipotezie zbudował nader pomysłowy gmach straszliwych przypuszczeń, które jeszcze okrutniej niż wizja pana Franka Cheeryble dręczyły go i trapiły podczas marszu i we śnie.
Nikt dotychczas nie stwierdził, by ranek spóźnił się lub pospieszył o jedną choćby godzinę, chcąc w ten sposób dogodzić hipochondrycznemu usposobieniu jakiegoś niewinnie zakochanego młodzieńca. Nie stwierdziliśmy tego, choć wiele na ten temat mówili pisarze i poeci, wiemy bowiem, iż słońce wypełniając swe publiczne obowiązki — o czym wspominają księgi spisane przez naszych przodków — wchodziło zawsze zgodnie z kalendarzem i nigdy nie pozwalało odwieść się od tego przez wzgląd na czyjeś prywatne sprawy. Ranek nadszedł więc o zwykłej porze, a wraz z nim godziny pracy, a wraz z nimi pan Frank Cheeryble, którego przywitało mnóstwo uśmiechów i czułości zacnych bliźniaków oraz nieco godniejsze i bardziej urzędowe, lecz prawie równie serdeczne przyjęcie przez pana Tymoteusza Linkinwater.
— To, że pan Frank i pan Nickleby spotkali się wczoraj wieczorem — rzekł stary buchalter, który zeszedł powoli ze swego wysokiego stołka i rozglądając się po kantorze stał oparty plecami o pulpit, co było jego ulubioną pozą w chwilach, gdy miał do powiedzenia coś bardzo szczególnego — to, że ci dwaj młodzi ludzie spotkali się wczoraj wieczorem, jest, że się tak wyrażę, zbiegiem okoliczności, osobliwym zbiegiem okoliczności. No, a mnie się zdaje — dodał, zdejmując okulary i uśmiechając się ze swego rodzaju dumą — że nie ma na całym świecie miejsca, które tak, jak Londyn, sprzyjałoby osobliwym zbiegom okoliczności!
— Nic mi o tym nie wiadomo — powiedział pan Frank — ale...
— Panu Frankowi nic o tym nie wiadomo — przerwał Tim z upartą miną. — Niech i tak będzie. Ale zastanówmy się tylko. Jeżeli istnieje jakieś miejsce bardziej sprzyjające takim zdarzeniom, to gdzież się ono znajduje? Może w Europie? Nie, na pewno nie. A może w Azji? Na pewno nie. A może w Afryce? Także nie. Czy może w Ameryce? Chyba pan dobrze wie, że nie tam. A zatem — kończył wyzywająco krzyżując ramiona — gdzież ono jest?
— Nie zamierzałem, Timie, w ogóle dyskutować na ten temat — roześmiał się młody Cheeryble. — Nie jestem aż takim odstępcą od wiary. Chciałem tylko powiedzieć, że to był szczęśliwy dla mnie zbieg okoliczności.
— Aa... Jeżeli nie zamierzał pan dyskutować, to całkiem inna sprawa — ucieszył się Tim. — Ale bądź co bądź, muszę powiedzieć, że chciałbym, by ktoś rozpoczął taką dyskusję, pan czy ktoś inny. Zmiażdżyłbym go! — ciągnął stukając z zapałem okularami o wskazujący palec swej lewej ręki. — Tak zmiażdżyłbym go argumentami, że...
Trudno było znaleźć słowa zdolne wyrazić stopień duchowego upadku, do jakiego zaciekły pojedynek z Timem Linkinwater doprowadziłby takiego śmiałka, więc z tego prostego powodu Tim nie skończył swego wyzwania i znowu wdrapał się na wysoki stołek.
— Możemy uważać się, bracie Ned — powiedział brat Charles, klepnąwszy z uznaniem starego buchaltera po ramieniu — możemy uważać się za szczęśliwych, że mamy przy sobie takich dwóch młodych ludzi, jak nasz bratanek Frank i pan Nickleby. Fakt ten winien stać się dla nas źródłem zadowolenia i radości.
— Niewątpliwie, Charles, niewątpliwie! — przyznał drugi bliźniak.
— O Timie — dodał brat Ned — nic w ogóle nie mówię, bo to małe dziecko, niemowlę, po prostu nic! Nigdy nie myślimy o nim na serio ani nie traktujemy go poważnie. Tim, stary łobuzie, a cóż ty na to?
— Jestem zazdrosny o nich obydwu — odparł zapytany. — Zamierzam rozejrzeć się za innym miejscem, a więc, jeśli łaska, starajcie się, panowie, o kogoś.
Uważał widać swe słowa za tak nieporównany, wyśmienity, cudowny dowcip, że odłożył pióro na kałamarz i niemal spadł ze stołka, zamiast zejść z niego z właściwą sobie godnością, a potem zaśmiewał się do łez i tak potrząsał głową, że na wszystkie strony sypał pudrem ze swej peruki. Bracia nie pozostali w tyle i śmieli się niemal równie serdecznie z zabawnego pomysłu o dobrowolnym rozstaniu ze starym Timem. Nicholas i pan Frank wybuchnęli także gromkim śmiechem, zapewne pragnąc (podobnie zresztą jak — po pierwszym gwałtownym wybuchu — trzej starsi panowie) pokryć w ten sposób inne uczucia wywołane tym drobnym incydentem. W ich zbiorowym śmiechu było zapewne nie mniej szczerej radości i uciechy niż w śmiechu wytwornego towarzystwa, kiedy jakaś złośliwość zwrócona zostaje przeciw tej czy innej osobie.
— Panie Nickleby — powiedział brat Charles odciągając Nicholasa na bok i serdecznie ujmując jego rękę.— Bardzo... bardzo pragnąłbym, drogi panie, przekonać się, że w tym domku urządził się pan dobrze i wygodnie. Nie możemy dopuścić, by ludzie tak gorliwie dla nas pracujący cierpieli skutkiem jakichś trudności czy braków, które moglibyśmy usunąć. Chciałbym również widzieć pańską matkę i siostrę, poznać je, panie Nickleby, i znaleźć sposobność, by je zapewnić, iż wszystkie te drobne przysługi, które mieliśmy okazję im świadczyć, są z nawiązką, ze znaczną nawiązką odpłacone przez pański zapał do pracy. Ani słówka, drogi panie, bardzo proszę! Jutro mamy niedzielę. Pozwolę sobie złożyć wizytę w porze podwieczorku. Może uda mi się zastać pana w domu. A jeżeli go nie zastanę albo, widzi pan, damom nie będzie odpowiadał taki najazd i zechcą, żebyśmy się poznali kiedy indziej, to, prószę pana, mogę odwiedzić państwa innym razem... Tak... Mnie odpowiada każdy dzień i pora... A więc umówiliśmy się! Bracie Ned, kochany chłopcze, muszę zamienić z tobą słówko. Chodźmy, kochany bracie, chodźmy!...
Bliźniacy wyszli pod ręką z kantoru, a Nicholas, widząc w tym dowodzie życzliwości, podobnie jak w wielu innych, otrzymanych tego ranka, delikatne potwierdzenie miłych obietnic składanych przed powrotem bratanka, czuł, że nie zdoła okazać tak wielkiej wdzięczności, na jaką zasługuję niezwykła subtelność braci.
Wiadomość, że nazajutrz będą mieli gościa — i to takiego gościa — zbudziła w piersi pani Nickleby uczucia, stanowiące mieszaninę upojenia i żalu. Jakkolwiek bowiem zacna dama radośnie witała tę nowinę jako zapowiedź szybkiego powrotu do dobrego towarzystwa i do zapomnianych niemal rozkoszy przedpołudniowych wizyt i popołudniowych herbatek — nie mogła jednocześnie powstrzymać się od gorzkich rozważań na temat braku srebrnego imbryka z gałką z kości słoniowej na pokrywce oraz takiego samego dzbanuszka na śmietankę, które to naczynia stanowiły ongi jej dumę i zawinięte w irchę spoczywały jak rok długi na przeznaczonej do tego raz na zawsze najwyższej półce, a obecnie zarysowały się żywo w zbolałej wyobraźni byłej ich właścicielki.
-— Ciekawa jestem, komu też dostała się ta puszka na korzenie — powiedziała pani Nickleby kiwając głową. — Stała zawsze w lewym kąciku, trzecia z rzędu po marynowanych cebulkach. Pamiętasz, Kate, tę puszkę na korzenie?
— Doskonale, mamo.
— Można by przypuścić, Kate, że nie pamiętasz — podjęła pani Nickleby surowym tonem — bo mówisz o niej tak chłodno i bez uczucia. Jeżeli jest coś, co w tych wszystkich stratach boli mnie bardziej niż same straty — mówiła pocierając nos z wyraźnym rozdrażnieniem — to mogę powiedzieć i oświadczyć, że bardzo boli mnie fakt, że otoczona jestem ludźmi, którzy odnoszą się do wszystkiego z tak wyzywającym spokojem.
— Kochana mamo — powiedziała Kate otaczając ramieniem szyję matki — czemu opowiadasz rzeczy, w które sama nie wierzysz? Czemu gniewasz się na mnie, że jestem zadowolona i szczęśliwa? Mam teraz ciebie i Nicholasa, znowu jesteśmy razem, jakże więc mogłabym żałować kilku przedmiotów bez znaczenia, których braku nigdy nie odczuwamy? Poznałam przecie pustkę, jaką wywołuje śmierć, poznałam żałosne uczucie samotności w tłumie i ból rozłąki w żałobie i biedzie, kiedy to najbardziej trzeba nam było wzajemnego oparcia — czy możesz więc dziwić się, że uważam ten dom za miejsce tak doskonałego spokoju i ciszy, że mając ciebie u boku, niczego już nie pragnę i nie żałuję niczego. Były czasy — i to bynajmniej nie tak dawno — kiedy wracałam wciąż pamięcią do minionych dostatków naszego dawnego życia. Wyznaję, że działo się to często, częściej może, niżbyś myślała, udawałam jednak, że nie dbam wcale o te sprawy, bo miałam nadzieję, że skłonię cię w ten sposób, byś sama mniej tęskniła do przeszłości. Doprawdy, nie jestem niewrażliwa, choć lepiej by mi na pewno z tym było. Droga mamo — ciągnęła z wielkim wzruszeniem — nie widzę różnicy pomiędzy obecnym naszym domem a tamtym, gdzie przez tyle lat zaznaliśmy tak wiele szczęścia — nie widzę różnicy, prócz tej jednej, że najlepsze i najszlachetniejsze serce, jakie kiedykolwiek cierpiało na ziemi, odeszło od nas do lepszego świata.
— Kate, moja kochana! — zawołała pani Nickleby porywając ją w ramiona,
— Tak często myślałam — szlochała Kate — o wszystkich jego dobrych słowach... o tym... o tym, jak ostatni raz zajrzał do mego pokoiku, idąc na górę do łóżka, i powiedział: „Niech cię Bóg błogosławi, kochana". Był taki blady, mamo!... Pękało mu serce... biedne, zbolałe serce... Teraz wiem, lecz wówczas wcale o tym nie myślałam, wcale...
Łzy przyszły jej na pomoc i Kate złożywszy głowę na piersi matki zapłakała jak małe dziecko.
Piękna to i szlachetna decha naszej natury, że gdy serce wzrusza się pod wpływem szczęścia, spokoju lub miłości; pamięć o zmarłych nawiedza nas silnie i nieodparcie. Mogłoby się wydawać, że wzniosłe myśli i uczucia to czary, przy pomocy których dusza nasza wchodzi w jakieś niejasne i tajemne związki i duchami tych, których serdecznie kochaliśmy za ich życia. Jakże często, niestety, i jak długo mogą te cierpliwe anioły krążyć nad nami czekając na zaklęcie, wypowiadane tak rzadko i zapominane tak szybko!
Biedna pani Nickleby! Przywykła mówić o wszystkim, co przyszło jej do głowy, a więc nigdy nie podejrzewała, że jej własna córka może w skrytości rozmyślać o podobnych sprawach, tym bardziej że ani ciężkie przejścia, ani gniewne wymówki nie dobyły z niej nigdy żadnych zwierzeń. Teraz wszakże, gdy radość wywołana powodzeniem brata, a także pełne spokoju warunki życia obudziły w Kate wspomnienia i to obudziły tak gwałtownie, że dziewczyna nie potrafiła ich stłumić, pani Nickleby obejmując córkę i poddając się wzruszeniom, które tego rodzaju rozmowa musiała oczywiście wywołać, zaczęła mgliście pojmować, że bywała niekiedy bezmyślna, i odczuła coś w rodzaju wyrzutów sumienia.
Było tego wieczoru wiele zamieszania i nie mniej przygotowań na przyjęcie oczekiwanego gościa, a od pobliskiego ogrodnika sprowadzono olbrzymi bukiet i podzielono go na niezliczoną ilość małych bukiecików; pani Nickleby przystroiłaby nim niewielką bawialnię w sposób, który musiałby zwrócić uwagę każdego, gdyby Kate nie zaproponowała, że wyręczy matkę, i nie rozmieściła owych bukiecików jak najładniej i z wielkim smakiem. Jeżeli domek wyglądał kiedykolwiek uroczo, to niewątpliwie wyglądał tak w ten jasny, słoneczny dzień, jakim był dzień następny. Ale duma Smike'a z ogródka czy pani Nickleby z umeblowamia, czy Kate ze wszystkiego, była niczym wobec dumy, z jaką Nicholas spoglądał na samą Kate, której piękna twarz i wdzięczna postać mogłyby niewątpliwie stanowić doskonałą i nieporównaną ozdobę najwspanialszego w całej Anglii pałacu.
Około szóstej po południu od dawna oczekiwany dźwięk kołatki wprowadził panią Nickleby w stan niezwykłego zmieszania, które bynajmniej! nie ustąpiło, gdy zacna dama usłyszała w korytarzu odgłos kroków dwu par butów, niewątpliwie należących, jak wyszeptała prawie bez tchu, do „tych dwóch panów Cheeryble". Było tak w istocie, choć buty nie należały do „tych dwóch", o których pomyślała pani Nickleby, gdyż zjawił się pan Charles Cheeryble z bratankiem. Pan Frank nie szczędził przeprosin za swój najazd, przeprosiny zaś jego pani Nickleby przyjmowała nader łaskawie, ponieważ łyżeczek do herbaty miała dosyć, a nawet za dużo. Przybycie niespodziewanego gościa nikogo nie wprowadzało w zakłopotanie (prócz Kate, lecz i jej zakłopotanie objawiło się jedynie na początku i paroma tylko rumieńcami), bo starszy pan był tak miły i serdeczny, a młodszy tak doskonale naśladował go pod tym względem, że obyło się jakoś bez oficjalnej sztywności pierwszego spotkania, a Kate przyłapała się kilka razy na zadawaniu samej sobie pytania, kiedy też wystąpią te nieuniknione objawy.
Przy podwieczorku mówiono bardzo wiele i na bardzo różne tematy, nie wyłączając żartobliwych, kiedy bowiem padła wzmianka o niedawnym pobycie młodego pana Cheeryble w Niemczech, starszy pan Cheeryble poinformował towarzystwo, że podejrzewa wspomnianego młodego pana Cheeryble o płomienną miłość do córki pewnego niemieckiego burmistrza. Młody pan Cheeryble z oburzeniem zaprzeczył, na co pani Nickleby zauważyła dowcipnie, że sam zapał, z jakim to uczynił, zdaje się wskazywać, że coś musiało tam być. Młody pan Cheeryble zaczął wówczas gorąco prosić starego pana Cheerytole, by ten przyznał, że tylko żartował, na co stary pan Cheeryble wreszcie przystał. Młody pan Cheeryble był tak przejęty tą sprawą, że — jak parni Nickleby wspominając ową scenę powtarzała później tysiące razy — „dostał kolorów", co z całą słusznością uważała za zjawisko niezwykłe i zasługujące na specjalną uwagę, gdyż młodzi ludzie nie są na ogół skłonni do dyskrecji i skromności, zwłaszcza gdy w grę wchodzi dama; jeżeli zaś mowa o kolorach, to zamiast je osobiście „dostawać", młodzi ludzie wolą raczej koloryzować swe opowieści.
Po podwieczorku towarzystwo spacerowało po ogródku, a że wieczór był bardzo piękny, wyszło za furtkę i spacerowało również tam po różnych dróżkach i ścieżkach, dopóki nie zapadł zupełny mrok. Zdawać się mogło, że wszystkim czas upływa nader szybko. Pierwsza szła Kate opierając się na ramieniu brata i rozmawiając z nim i z panem Frankiem Cheeryble. Pani Nickleby ze starszym dżentelmenem postępowała w niewielkiej odległości za nimi, a uprzejmość towarzysza, jego zainteresowanie losami Nicholasa i zachwyty nad Kate tak podziałały na zacną damę, że zwykły potok jej wymowy zamknął się w bardzo ciasnych i wąskich granicach. Smike — który wyjątkowo był tego wieczora przedmiotem ogólnego zainteresowania — towarzyszył im przyłączając się to do jednej, to do drugiej grupki, brat Charles bowiem kładł mu niekiedy dłoń na ramieniu i prosił, żeby szedł obok niego, albo też Nicholas oglądał się z uśmiechem i przyzywał chłopca skinieniem ręki, chcąc, żeby biedak porozmawiał z przyjacielem, który rozumiał go najlepiej i potrafił wywołać uśmiech na jego zatroskanej twarzy nawet wówczas, gdy nikt inny nie mógł tego dokonać.
Pycha jest jednym z siedmiu grzechów głównych, ale nie pycha matki ż powodu swych dzieci, bo ta pycha wypływa z dwóch cnót kardynalnych — wiary i nadziei. Serce pani Nickleby przepełniała w ów wieczór taka właśnie pycha i ona to wycisnęła z oczu poczciwej matki radosne łzy, których ślady jaśniały w blasku świateł, gdy całe towarzystwo wróciło już do domu.
Doskonale harmonizował z tym stanem jej ducha nastrój cichej radości towarzyszący skromnej kolacji, po której dwaj panowie zaczęli się wreszcie żegnać. Zdarzyło się wówczas coś, co wywołało wiele śmiechu i żartów — pan Frank mianowicie po raz drugi podał rękę Kate, zupełnie bowiem zapomniał, że raz się już z nią żegnał. Starszy pan Cheeryble uznał to za przekonywujący dowód, że bratanek rozmyśla o bawiącym w Niemczech przedmiocie swych uczuć, a dowcip ów wywołał wiele śmiechu, łatwo jest bowiem rozweselić czyste i pogodne serca.
Krótko mówiąc, był to dzień niezmąconej i spokojnej radości, ponieważ zaś każdy — a ufajmy, że przynajmniej większość z nas — ma wśród wielu innych jakiś jeden dzień, do którego wraca myślą ze szczególnym upodobaniem, ci, co wspólnie przeżyli ten dzień, często go później wspominali jako datę zajmującą w ich kalendarzu poczesne miejsce.
Czy ktoś nie stanowił jednak wyjątku, i to ktoś, kto powinien być najszczęśliwszy?
Któż to w zaciszu własnej sypialni padł na kolana, by modlić się, tak jak uczył go pierwszy w życiu przyjaciel, a potem złożył ręce i podnosząc je w górę runął na twarz w wybuchu straszliwej rozpaczy?
ROZDZIAŁ XLIV
W KTÓRYM PAN RALF NICKLEBY ODPRAWIA Z KWITKIEM STAREGO ZNAJOMEGO; W KTÓRYM OKAZUJE SIĘ PONADTO, ŻE ŻARTY, NAWET POMIĘDZY MĘŻEM I ŻONĄ, MOGĄ NIEKIEDY ZAPROWADZIĆ ZBYT DALEKO
Jedynym celem w życiu jest dla pewnych ludzi bogacenie się bez względu na sposoby. Ludzie ci doskonale zdają sobie sprawę z nikczemności środków, jakie codziennie stosują, a mimo to udając — nawet sami przed sobą — prawość i wysoki poziom moralny, jęczą wciąż i wzdychają nad zepsuciem tego świata. Niektórzy z najprzebieglejszych łotrów, jacy kiedykolwiek chodzili po ziemi albo raczej — ponieważ chodzenie wymaga pionowej pozycji i zewnętrznych przynajmniej pozorów człowieczeństwa — jacy wili się i pełzali po najbrudniejszych i najwęższych zaułkach życia, poważnie notują w diariuszach wydarzenia każdego dnia i prowadzą z Niebiosami skrupulatne i dokładne rozliczenia, które stale wykazują saldo na ich korzyść. Czy jest to bezinteresowne (jedyne bezinteresowne) fałszerstwo i oszustwo w życiu takich ludzi, czy też wierzą oni naprawdę, iż potrafią oszachrować nawet Niebiosa i gromadzić skarby na tamtym świecie takimi samymi metodami, jakimi gromadzą je na tym — mniejsza o to; w każdym razie tak się dzieje. Nie ulega też wątpliwości, iż tego rodzaju buchalteria (podobnie jak pewne autobiografie wzbogacające naszą wiedzę i kulturę) pod jednym przynajmniej względem jest przydatna, oszczędza mianowicie nieco pracy i czasu Aniołowi, którego zadaniem jest gromadzenie dowodów winy.
Pan Ralf Nickleby nie należał do ludzi tego pokroju.
Surowy, nieustępliwy, zaciekły i nieprzenikniony, nie dbał o nic na tym świecie ani na tamtym, prócz zaspokajania swoich dwóch pasji: skąpstwa — pierwszej i najważniejszej, i nienawiści — drugiej. Skłonny uważać się za typowego przedstawiciela całej ludzkości, nie trudził się ukrywaniem przed światem prawdziwego oblicza, a we własnym sercu witał radośnie i pielęgnował każdy rodzący się tam zły zamiar. Jedyna maksyma, którą pan Ralf uznawał, to: „Poznaj samego siebie!" Dobrze też znał siebie, a wierząc, że cała ludzkość ulepiona jest z tej samej gliny, nienawidził ludzkości. Jakkolwiek bowiem nie istnieje człowiek, który potrafiłby nienawidzić samego siebie — bo nawet najbardziej: oschli spośród nas mają na to zbyt wiele miłości własnej — większość ludzi bezwiednie widzi świat na obraz i podobieństwo swoje i bardzo często się zdarza, że ci, co sarkają stale na ludzką naturę
i głoszą, że nią gardzą, są najgorszymi i najmniej miłymi natury tej przedstawicielami.
Ale teraz zajmiemy się panem Raiłem Nickleby, który stał właśnie spoglądając na Newmana Noggsa z wielką niechęcią, gdy tymczasem ów poczciwina zdejmował swe rękawiczki bez palców i troskliwie układając na lewej dłoni te szczątki, prawą wygładzał je starannie, chcąc zapewne usunąć zagniecenia, a potem zaczął je zwijać z miną tak skupioną, jak gdyby pochłonięty tym zajęciem nie zdawał sobie zupełnie sprawy z tego, co się wokół niego dzieje.
— Wyjechał z Londynu. — rzekł pan Ralf powoli. — To chyba pomyłka. Idź tam jeszcze raz.
— Żadna pomyłka — odparł Newman. — Nawet nie wyjeżdża. Wyjechał.
— Tchórzy jak dziewczyna czy dzieciak? — mruknął pan Ralf z gniewnym gestem.
— Nie wiem — odparł Newman. — Wyjechał. Powtarzanie słowa „wyjechał" zdawało się sprawiać
kanceliście tym większą rozkosz, im bardziej drażniło chlebodawcę. Wymawiał ten wyraz z osobliwym naciskiem i przeciągał tak długo, jak tylko mógł, bez zbytniego zwracania uwagi pana Ralfa, później zaś szeptał do siebie „wyjechał", jak gdyby nawet to sprawiało mu przyjemność.
— A dokąd wyjechał? — spytał pan Ralf.
— Do Francji — odparł Newman. — Groziła recydywa róży... róży głowy... groźna recydywa. Lekarze kazali wyjechać. Wyjechał.
— Czy lord Fryderyk... — rozpoczął chlebodawca.
— Wyjechał — powtórzył znowu Newman.
—, A tamten schował guzy do kieszeni — powiedział odwracając się pan Ralf — i uciekł nie szukając zadośćuczynienia, nie odpowiadając ni słowem na zniewagę!
— Ciężko chory — mruknął kancelista.
— Ciężko chory! — powtórzył lichwiarz. — Ach, ja musiałbym otrzymać zadośćuczynienie, nawet gdybym konał! Wtedy musiałbym je otrzymać bez chwili zwłoki!... To jest, oczywiście, gdybym był nim. Ale on jest ciężko chory! Biedny, ciężko chory sir Mulberry!
Wypowiedziawszy te słowa z najwyższą pogardą i złością, pan Ralf dał Newmanowi znak, by natychmiast opuścił pokój, sam zaś rzucił się na fotel i z rozdrażnieniem zaczął uderzać nogą o podłogę.
— Jakieś nieczyste moce pomagają temu chłopakowi! — zgrzytnął. — Wszystko sprzysięgło się na jego korzyść! Nawet pieniądze są niczym w porównaniu z tym diabelskim szczęściem!
Niecierpliwie wsunął ręce do kieszeni, lecz pomimo swej ostatniej uwagi musiał znaleźć tam pewną pociechę, bo twarz rozjaśniła mu się trochę i chociaż brwi miał wciąż surowo zmarszczone; były to zmarszczki świadczące raczej o głębokim namyśle niż o niezadowoleniu.
— Hawk przecież wróci — mruczał do siebie pan Ralf. — Jeśli zaś znam tego człowieka, a winienem go już chyba poznać, to czas z pewnością nie złagodzi jego gniewu. Musiał przecie żyć jak pustelnik... Nuda długiej choroby dla jegomościa o jego nawykach... bez pijaństwa... bez kart... bez niczego, co lubi i dla czego żyje... Nieprawdopodobne, żeby zapomniał o wdzięczności dla sprawcy tego wszystkiego. Niewielu by zapomniało, a już on! On na pewno nie zapomni! Nie!
Z uśmiechem potrząsnął głową i oparł brodę na dłoni, zadumał się, znowu się uśmiechnął, a potem powstał z fotela i zadzwonił.
— Był tutaj ten pan Squeers? — zapytał.
— Wczoraj wieczorem. Był jeszcze, jak wychodziłem do domu — odparł Newman.
— Wiem przecie o tym, głupcze — warknął chlebodawca. — Nie przychodził później? Nie było go dzisiaj rano?
— Nie! — głośno odpowiedział kancelista.
— Jeśli zgłosi się podczas mojej nieobecności, pewno około dziewiątej, to niech poczeka. A ten jegomość, który z nim przyjdzie... to znaczy może przyjdzie — poprawił się lichwiarz — ...niech też poczeka.
— Obaj mają czekać?
— Tak! — odburknął pan Ralf spoglądając na podwładnego. — Podaj mi spencer i nie powtarzaj za mną wszystkiego, jak skrzecząca papuga.
— Chciałbym być papugą — mruknął kwaśno Newman.
— Ja też bym chciał, żebyś był — powiedział pan Ralf naciągając spencer. — Dawno już ukręciłbym ci głowę.
Kancelista nie odpowiedział na tę uprzejmość, lecz przez chwilę spoglądał przez ramię chlebodawcy (poprawiał mu właśnie kołnierz Spencera na karku), jak gdyby miał wielką ochotę pociągnąć go za nos. Napotkawszy jednak wzrok pana Nickleby szybko cofnął drgające palce i z iście zdumiewającą siłą zaczął pocierać swój własny sinoczerwony organ powonienia.
Pan Ralf zaszczycił dziwacznego podwładnego jedynie karcącym błyskiem oka oraz napomnieniem, żeby uważał i nie zrobił przypadkiem jakiegoś głupstwa, po czym wziąwszy cylinder i rękawiczki wyszedł na ulicę.
Miał on, jak się okazało, bardzo osobliwe i różnorodne znajomości; składał też bardzo rozmaite wizyty, niektóre w wielkich i bogatych domach, inne w małych i ubogich, lecz wszystkie w jednej i tej samej sprawie — w sprawie pieniędzy. Twarz pana Ralfa działała jak zaklęcie na odźwiernych i służbę jego wytworniejszych klientów, chociaż bowiem chodził piechotą łatwo bywał wpuszczany nawet tam, gdzie nie zawsze otwierano drzwi osobom zajeżdżającym karocą. W domach takich był łagodny i czołobitnie grzeczny; lekki jego krok nie budził niemal echa na grubych dywanach, a przyciszony głos dosłyszeć mogła jedynie osoba, dla której były słowa przeznaczone. Ale w skromniejszych mieszkaniach był innym człowiekiem; buty jego donośnie skrzypiały, kiedy twardym krokiem wchodził na korytarz, domagając się zaś należnych mu pieniędzy mówił szorstko i głośno, a groził ordynarnie i gniewnie. Dla trzeciej kategorii klientów był jeszcze innym człowiekiem. Kategorię ową stanowili jacyś prawnicy o bardziej niż wątpliwej reputacji, którzy pomagali mu zawierać nowe transakcje albo czerpać ze starych świeże zyski. Z ludźmi tymi pan Ralf rozprawiał poufale i żartobliwie o wydarzeniach dnia, w szczególnie zaś dobry humor wprowadzały go rozmowy o czyichś bankructwach i materialnych kłopotach, na których człowiek jego zawodu zawsze może coś zyskać. Krótko mówiąc, trudno by rozpoznać jedną i tę samą osobę pod tak rozmaitymi postaciami, gdyby nie wypchany rachunkami i wekslami gruby, skórzany portfel, który lichwiarz wyciągał z kieszeni w każdym odwiedzanym domu, oraz gdyby nie jego, wciąż powtarzane, a różniące się tylko stylem i tonem narzekania, że świat uważa go za bogacza, którym zostałby zapewne, gdyby mu ludzie wszystko pooddawali, ale jak się raz pożyczy pieniądze, to później nie można ich odzyskać — ani kapitału, ani procentów — a więc ciężko jest żyć, chociażby jak najskromniej.
Długa seria takich wizyt (przerwana tylko skromnym obiadem w taniej jadłodajni) zakończyła się późnym wieczorem w Pimlico i pan Ralf wracał właśnie do domu przez park Św. Jakuba.
Głowę miał zaprzątniętą jakimiś wielkimi planami, o czym świadczyły głębokie zmarszczki na czole i stanowczo zacięte usta, nie mówiąc nawet o całkowitej obojętności na wszystko, co się wokół działo. Roztargnienie owo było tak wielkie, że ten najbardziej zazwyczaj spostrzegawczy z ludzi nie zauważył, że towarzyszy mu dziwaczna figura, która raz skrada się za nim bezszelestnym krokiem, to znowu wyprzedza go nieco albo też sunie u jego boku, a przez cały czas przygląda mu się bacznie i przenikliwie ze szczególnym wyrazem, który bardziej mógł pasować do natarczywych oczu postaci z jakiegoś wspaniałego i groźnego malowidła albo nadzwyczaj plastycznego snu niż do spojrzenia niezwykle uważnego i ciekawego obserwatora.
Od pewnego już czasu sklepienie niebieskie obniżało sit; i ciemniało, aż wreszcie zaczęła się gwałtowna ulewa i pan Ralf musiał szukać schronienia pod drzewem. Wciąż pogrążony w myślach oparł się o pień i stał tak ze skrzyżowanymi ramionami; po chwili podniósł przypadkiem oczy i nagle spotkał wzrok człowieka, który czaił się po drugiej stronie tego samego pnia i badawczo wpatrywał się w twarz pana Ralfa. Teraz spostrzegł w niej widać jakiś znajomy wyraz, który przekonał go o słuszności przypuszczeń, gdyż podszedł bliżej i wymówił nazwisko lichwiarza.
Zagadnięty cofnął się parę kroków i od stóp do głów zmierzył intruza zdziwionym wzrokiem. Był to szczupły, śniady, wynędzniały, zgarbiony mężczyzna, mniej więcej w wieku pana Ralfa; twarz miał złą i ponurą, a jej odpychający wygląd pogłębiały zapadnięte policzki, silna opalenizna i gęste czarne brwi, czarniejsze jeszcze przez kontrast ze śnieżnobiałym włosem; niedbale ubrany w znoszoną odzież dziwacznego kroju, mężczyzna ów miał w sobie coś, co świadczyło o moralnym i materialnym upadku. Tyle zauważył pan Ralf na pierwszy rzut oka. Ale spojrzał wnet po raz drugi i stopniowo postać, a zwłaszcza twarz nieznajomego zaczęła wydawać mu się mniej obca, zmieniła się, w miarę jak się jej przyglądał, ukazywała łagodniejsze, delikatniejsze, znajome rysy, aż wreszcie rysy owe ułożyły się, jak gdyby w jakimś optycznym złudzeniu, w oblicze człowieka, którego pan Ralf znał przez długie lata, a którego później, na równie niemal długo, stracił z oczu i zapomniał.
Człowiek ów widząc, że poznanie jest wzajemne, skinął na pana Ralfa, by ten wracał pod drzewo, zamiast stać na deszczu, o którym zupełnie zapomniał w pierwszej chwili zdziwienia; potem zaś odezwał się cicho i chrypliwie:
— Chyba nie poznałby mnie pan po głosie, panie Nickleby, co?
— Nie — odparł pan Ralf spoglądając nań surowo. — Choć brzmi w nim coś, co sobie teraz przypominam.
— Myślę, że dzisiaj nie bardzo przypominam siebie sprzed ośmiu lat — powiedział tamten.
— Wystarczająco — rzekł pan Ralf i odwracając wzrok dodał: — Aż nadto wystarczająco.
— Jeżeli miałbym jakieś wątpliwości, że to pan, panie Nickleby — mówił intruz — to pańskie powitanie i maniery rozwiałyby je w jednej chwili.
— Spodziewałeś się czegoś innego? — warknął pan Ralf.
— Nie! — odparł mężczyzna.
— I słusznie — rzekł lichwiarz. — A że cię to nie dziwi, możesz nie poruszać tego tematu...
— Panie Nickleby! — podjął szorstko ów mężczyzna po krótkiej przerwie, w czasie której walczył widać z pokusą, by ostro odpowiedzieć. — Czy zechce pan wysłuchać kilku słów, które mam do powiedzenia?
— Muszę czekać tutaj, póki deszcz trochę się nie uspokoi — odparł pan Ralf spoglądając w przestrzeń. — Jeżeli będziesz mówił, nie zatkani przecież uszu palcami. Ale twoja gadanina odniesie taki sam skutek, jak gdybym to zrobił.
— Byłem niegdyś pańskim zaufanym... — rozpoczął mężczyzna, a lichwiarz spojrzał nań i uśmiechnął się mimo woli.
— No... — podjął tamten — o tyle przynajmniej, o ile darzył pan kogokolwiek zaufaniem.
— Aha! — mruknął pan Rałf krzyżując ramiona. — To co innego... Tak... Zupełnie co innego.
— Nie bawmy się słowami, panie Nickleby! Nie bawmy się, w imię miłosierdzia!
— W imię czego? — zdziwił się lichwiarz.
— Miłosierdzia! — powtórzył natręt surowo. — Jestem głodny i w nędzy. Jeżeli te zmiany, które po mej długiej nieobecności dostrzega pan we mnie... a musi je pan dostrzec, bo ja sam, w którym zachodziły one powoli i boleśnie, widzę je i zdaję sobie z nich sprawę... Jeżeli te zmiany nie budzą pańskiego współczucia, to niechże cię wzruszy świadomość, że chleb, nie ów chleb powszedni z Modlitwy Pańskiej, który w. takich jak to wielkich miastach oznacza dla bogatego wszelkie ziemskie uciechy, dla biedaka zaś tyle prostego jadła, żeby utrzymać go przy życiu — nie ten chleb zatem, lecz zwyczajny chleb, czerstwa kromka, jest dla mnie dziś niedostępny.
— Jeżeli zawsze żebrzesz w taki sposób — rzekł pan Ralf — dobrze wystudiowałeś rolę. Zechciej jednak wysłuchać rady człowieka, który wie coś niecoś o świecie i jego obyczajach: zaleciłbym pokorniejszy ton, odrobinę pokorniejszy, gdyż inaczej możesz się łatwo narazić na śmierć głodową.
Po tych słowach silnie uchwycił prawą ręką przegub lewej, przechylił nieco głowę na bok i wspierając podbródek na piersi patrzył na swego rozmówcę z nachmurzoną i posępną miną człowieka, którego nic nie zdoła wzruszyć ani zmiękczyć.
— Wczoraj spędziłem pierwszy dzień w Londynie — powiedział stary mężczyzna spoglądając na swe znoszone buty i ubranie, które nosiło ślady dalekiej podróży.
— Chyba lepiej byłoby dla ciebie, żeby to był zarazem ostatni — warknął pan Ralf.
— Przez te dwa dni szukałem pana tam, gdzie, jak sądziłem, najłatwiej go można znaleźć — ciągnął pokorniej już tamten. — A wreszcie spotkałem go tutaj, kiedy utraciłem niemal nadzieję, że w ogóle pana odszukam, panie Nickleby.
Zdawać się mogło, iż czeka na jakąś odpowiedź, lecz ponieważ jej nie usłyszał, ciągnął dalej:
— Jestem nieszczęśliwy i złamany. Mam blisko sześćdziesiąt lat, a jestem tak opuszczony i bezradny jak sześcioletnie dziecko.
— I ja mam sześćdziesiąt lat — odparł pan Ralf. — a nie jestem ani opuszczony, ani bezradny. Pracuj. Me wygłaszaj teatralnych bzdur o chlebie. Zarabiaj na chleb.
— Jak? — zawołał tamten. — Gdzie? Powiedz mi, w jaki sposób! Wskaż mi ten sposób! Wskaż!
— Raz już to zrobiłem — brzmiała chłodna odpowiedź. — Nie będziesz mnie chyba pytał, czy uczynię to powtórnie?
— Poróżniliśmy się dwadzieścia lub więcej lat temu — powiedział stary mężczyzna przytłumionym głosem. — Pamięta pan? Żądałem udziału w zyskach z pewnej transakcji, którą panu nastręczyłem, a ponieważ byłem uparty, pan kazał mnie aresztować za stary dług, za jakieś dziesięć funtów z szylingami, z czego połowę stanowiły procenty.
— Coś sobie przypominam — odparł pan Ralf niedbale. — No i co dalej?
— Nie rozstaliśmy się wówczas na zawsze — ciągnął ów mężczyzna. — Uległem, będąc po tej gorszej stronie krat i zamków. A że pan nie był jeszcze wtedy tak wielki jak dziś, chętnie przyjął z powrotem kancelistę, który nie miał przesadnych skrupułów i wiedział to i owo o pańskim zawodzie.
— Prosiłeś i błagałeś, a ja ustąpiłem — odrzekł lichwiarz. — Zachowałem się bardzo ładnie. Może byłeś mi potrzebny, nie pamiętam. Sądzę, że raczej tak, bo inaczej prosiłbyś na próżno. Byłeś użyteczny... nie nazbyt uczciwy ani delikatny, ani drobiazgowo skrupulatny... ale użyteczny.
— Użyteczny! — zawołał tamten. — Mówmy szczerze. Wyzyskiwał mnie pan i wykorzystywał przedtem przez kilka lat, ale ja służyłem panu wiernie aż do owego dnia, choć traktowany byłem jak pies. Czy to prawda?
Pan Nickleby nie udzielił odpowiedzi.
— Czy to prawda? — powtórzył wynędzniały mężczyzna.
— Otrzymywałeś wynagrodzenie i pracowałeś — odparł pan Ralf. — Pod tym względem mieliśmy wyrównane rachunki i mogliśmy się uważać za skwitowanych.
— Wówczas, ale nie później — odpowiedział tamten.
— Tak! Nie później, a nawet i nie wtedy, bo jak sam przed chwilą wspomniałeś, byłeś mi winien pieniądze. Byłeś i jesteś! — odrzekł lichwiarz.
— Ale to nie wszystko! — zawołał z przejęciem mężczyzna. — To nie wszystko! Pamiętaj! Nie zapomniałem starej rany. Trochę ze względu na nią, a trochę w nadziei, że ta intryga przyniesie mi kiedyś pieniądze, nadużyłem twego zaufania i zdobyłem tajemnicę, za poznanie której oddałbyś połowę majątku, a którą poznać mógłbyś jedynie przeze mnie. Pamiętasz, że rozstałem się z tobą znacznie później. Za coś, co było przekroczeniem przepisów prawa karnego, za drobiazg w porównaniu z czynami, których wy, lichwiarze, dopuszczacie się codziennie na pograniczu owych przepisów, zostałem skazany na siedem lat zesłania. Wróciłem takim, jakim mnie widzisz. A teraz, panie Nickleby — mówił z osobliwą mieszaniną pokory i poczucia własnej siły — jakiej udzieli mi pan pomocy? Jaką, mówiąc wyraźnie, da mi pan łapówkę? Nie spodziewam się wielkich rzeczy, ale muszę żyć, ażeby żyć, muszę jeść i pić. Po pańskiej stronie są pieniądze, po mojej — głód i pragnienie. Łatwo ubije pan interes.
— Czy to wszystko? — spytał pan Ralf, który przez cały czas z kamienną twarzą uparcie wpatrywał się w intruza, a i teraz poruszył jedynie wargami.
— Tylko od pana zależy, panie Nickleby, czy to będzie wszystko, czy nie — brzmiała odpowiedź.
— A. więc posłuchaj mnie pan, panie... Nie wiem, jakim mam cię dziś tytułować nazwiskiem — powiedział pan Ralf.
— Dawnym, jeśli łaska.
— A więc posłuchaj pan, panie Brooker — powtórzył najzgrzytliwszym swym tonem — i nie spodziewaj się wydobyć ze mnie albo usłyszeć coś więcej. Posłuchaj! Znam cię jako obrotnego łajdaka, ale zawsze brakło ci odwagi, a ciężka praca — pewnie z kajdanami na nogach i przy skromniejszym wikcie niż w czasach, kiedy to ja „wyzyskiwałem cię" i „wykorzystywałem" — stępiła ci również dowcip, w przeciwnym bowiem razie nie przychodziłbyś do mnie z takimi jak ta bajeczkami. Znasz moją tajemnicę! Zachowaj ją sobie albo ogłoś całemu światu. Rób, jak ci się podoba.
— Nie mogę tego zrobić — powiedział Brooker. — Na nic mi się nie przyda.
— Nie przyda się? Doprawdy? — mówił pan Nickleby. — Przyda ci się tak samo, jak zwracanie się do mnie z tą tajemnicą; tego możesz być pewien. A teraz mówię otwarcie. Jestem przezornym człowiekiem i dobrze znam swoje sprawy. Znam również świat i świat zna mnie. Wszystko, co zebrałeś, posłyszałeś lub podpatrzyłeś, kiedy byłeś u mnie na służbie, świat już wie — wie i wyolbrzymia. Me powiesz mu nic, co by go mogło zadziwić, chyba żebyś rozgłosił o mnie coś dobrego lub zaszczytnego, lecz wówczas świat okrzyknie cię kłamcą. Ale mimo to nie widzę, żeby interesy szły ospale albo żeby klientela zdradzała jakieś skrupuły. Wprost przeciwnie. Różni ludzie szkalują mnie codziennie albo mi grożą, wszystko jednak idzie zwykłym trybem, a ja nie ubożeję z tego powodu.
— Ja nie szkaluję przecież ani grożę — odparł Brooker. — Mogą tylko powiedzieć panu o czymś, co przeze mnie straciłeś, co ja tylko mogę ci oddać, ą co, jeśli umrę nie zwróciwszy tego, umrze wraz ze mną i przepadnie dla pana raz na zawsze.
— Liczę swoje pieniądze dość dokładnie.— powiedział pan Ralf — i na ogół trzymam je pod własną opieką. Bacznie obserwuję większość ludzi, z którymi mam do czynienia, a najbardziej ze wszystkich obserwowałem ciebie. Zachowaj więc sobie to, co zdołałeś przede mną ukryć.
— Czy ludzie, którzy noszą nazwisko pana, nie są ci drodzy? — rzekł Brooker z naciskiem — Jeżeli tak...
— Nie! — przerwał pan Ralf rozdrażniony tą natarczywością i wspomnieniem Nicholasa wywołanym przez ostatnie pytanie. — Nie są tni drodzy. Gdybyś przyszedł jako zwykły żebrak, rzuciłbym ci może sześć pensów przez pamięć o sprytnym łotrze, jakim) niegdyś byłeś. Ale że chcesz nabierać na stare sztuczki kogoś, kogo powinieneś znać lepiej, nie rozstanę się nawet z półpensówką. Nie rozstałbym się z nią, żeby cię uratować przed ostatecznym upadkiem. I zapamiętaj to sobie, wisielcze! — dodał grożąc mu pięścią. —Jeżeli spotkamy się kiedyś, a ty jak żebrak wyciągniesz do mnie rękę, to jeszcze raz obejrzysz od środka więzienie i będziesz mógł rozmyślać o swojej tajemnicy w przerwach pomiędzy ciężkimi robotami, na jakie skazuje się włóczęgów. Oto moja odpowiedź na twoje brednie. Zapamiętaj ją sobie.
Z pogardą spojrzał na człowieka, który zasłużył na jego gniew, a Brooker wytrzymał to spojrzenie, lecz nie odezwał się ni słowem. Po chwili pan Ralf odszedł spokojnie, nie zdradzając najmniejszego zainteresowania losem swojego niedawnego rozmówcy, a nawet nie oglądając się ni razu. Brooker pozostał na tym samym miejscu i stał ze wzrokiem utkwionym w oddalającą się postać, dopóki ta nie zniknęła mu z oczu, potem zaś skrzyżowawszy ręce na piersi jak człowiek zmoknięty, głodny i zmarznięty zaczął posuwać się niepewnym krokiem wzdłuż alejek i żebrać u przechodniów.
Pan Ralf nie był przejęty tym spotkaniem bardziej, niż okazał to podczas zakończonej przed chwilą rozmowy; spokojnie kroczył naprzód, a wyszedłszy z parku Św. Jakuba pozostawił Golden Square po prawej stronie i wędrował zachodnią dzielnicą miasta, dopóki nie znalazł się na ulicy, przy której rezydowała Madame Mantalini. Nazwisko owej damy zniknęło z lśniącej tabliczki na drzwiach wejściowych i zostało zastąpione nazwiskiem panny Knag, lecz w oknach pierwszego piętra nadal majaczyły w zapadającym letnim zmierzchu kapelusze i suknie, a w całym przedsiębiorstwie nic się nie zmieniło z wyjątkiem ostentacyjnej zmiany firmy.
— Hm! — mruknął lichwiarz, z miną znawcy przesuwając ręką po ustach i oglądając dom od dachu do fundamentów. — Dobrze to wszystko wygląda. Ci ludzie nie mogą pociągnąć długo. Jeżeli jednak w odpowiednim czasie dowiem się o ich upadku, zabezpieczę nie tylko swój kapitał, ale i nienajgorszy zysk. Trzeba tylko mieć ich wciąż na oku.
Bardzo zadowolony z siebie kiwnął głową i zamierzał już odejść, gdyż wrażliwy jego słuch złowił jakieś dźwięki: bezładne rozmowy i bieganinę na schodach, a wszystko to w domu, który był przedmiotem jego zainteresowania. Gdy zastanawiał się, czy zastukać, czy też posłuchać jeszcze trochę przy dziurce od klucza, pokojówka Madame Mantalini (dziewczynę tę często widywał) gwałtownie otworzyła drzwi i wypadła na ulicę powiewając niebieskimi wstążeczkami przy czepeczku.
— Hej, hola! Stój! — krzyknął pan Ralf. — Co się tu wyrabia? Nie widzisz, że czekam? Nie słyszałaś, jak stukałem?
— Ach, pan Nickleby! — zawołała służąca. — Na miłosierdzie boskie, niech pan idzie na górę! Nasz pan znowu to zrobił!
— Co zrobił? — spytał pan Ralf. — Co ty wygadujesz?
— Wiedziałam, że to zrobi, jeżeli się go będzie do tego zmuszać! — odpowiedziała służąca. — Zawsze to mówiłam.
— Wracaj no, ty głupia dziewczyno — powiedział pan Ralf chwytając ją za rękę — i nie opowiadaj sąsiadom, co się dzieje w domu, bo zaszkodzisz opinii firmy. Wracaj no! Słyszysz?
Z tymi słowy wepchnął wystraszoną pokojówkę lub raczej wciągnął ją do wnętrza domu, a zatrzasnąwszy drzwi kazał prowadzić się na górę i bez ceremonii wszedł za swą przewodniczką na schody.
Wiedziony gwarem licznych głosów pan Ralf wyprzedził służącą i szybko wkroczył do bawialni, gdzie zdziwiła go bezładna i niepojęta zrazu scena, która nagle ukazała się jego oczom.
Były tam wszystkie panny z pracowni, niektóre w kapeluszach, inne bez kapeluszy, lecz wszystkie w rozmaitych pozach wyrażających niepokój i przerażenie; jedne tłoczyły się wokół Madame Mantalini, tonącej we łzach na fotelu, inne — wokół panny Knag również tonącej we łzach na drugim fotelu, pozostałe — wokół pana Mantalini, który był zapewne najbardziej rzucającą się w oczy postacią w całej tej grupie; nogi jego spoczywały wyciągnięte na podłodze, a głowę i ramiona podtrzymywał mu nadzwyczaj wysoki lokaj, który, jak się mogło zdawać, nie bardzo wiedział, co ma z nimi zrobić; pan Mantalini miał zamknięte oczy, bladą twarz, włosy rozfryzowane, faworyty i wąsy zmierzwione, zęby zaciśnięte, w prawej zaś dłoni trzymał małą flaszeczkę, a w lewej małą łyżeczkę do herbaty: ręce, ramiona i barki pana Mantalini były sztywne i bezwładne. Mimo to jednak Madame Mantalini nie szlochała nad zwłokami małżonka, lecz urągała mu straszliwie z głębi swego fotela, a działo się to wszystko wśród ogłuszającego wprost zgiełku, który doprowadzał nieszczęsnego lokaja do stanu ostatecznego ogłupienia.
— Co się tu dzieje? — zapytał pan Ralf przepychając się na środek pokoju.
Na to pytanie zgiełk spotężniał dwudziestokrotnie, a zdumiewająca liczba tak sprzecznych zdań, jak „Otruł się!", „Wcale nie otruł!", „Posłać po doktora!", „Nie posyłać!", „Umiera!", „Nie umiera, tylko udaje!", oraz wielu innych piskliwych okrzyków oszołomiła zupełnie pana Ralfa. Wreszcie dostrzeżono, że Madame Mantalini mówi coś do niego, wobec czego kobieca ciekawość i zainteresowanie słowami Madame przemogły i jakby za ogólnym porozumieniem zapadła nagle śmiertelna cisza, której nie zakłócał ani jeden szept.
— Panie Nickleby — rzekła Madame Mantalini. — Nie wiem, jakim zbiegiem okoliczności znalazł się pan tutaj.
W tej chwili rozległ się głos, bełkotliwy jak majaczenie ciężko chorego; głos ten wykrzyknął tylko dwa słowa: „Diabelna słodyczy!", nikt jednak nie zwrócił na to uwagi, prócz lokaja, który, zdumiony, że tak okropne dźwięki wydobywają się spomiędzy jego własnych palców, z wielkim łoskotem upuścił na podłogę głowę swojego pana, a później, nie próbując nawet jej podźwignąć, zaczął gapić się na całe zgromadzenie z taką miną, jak gdyby zrobił coś szczególnie mądrego.
— Pragnę wszakże — z oburzeniem ciągnęła Madame ocierając oczy — oświadczyć wobec pana i wszystkich tu zgromadzonych, oświadczyć po raz pierwszy i stanowczo ostatni, że nigdy już nie będę finansować wybryków i szaleństw tego człowieka. Dość długo pozwalałam mu zwodzić się i okłamywać. Niech w przyszłości utrzymuje się sam, jeśli potrafi. Będzie wówczas mógł wydawać, ile zechce, jak zechce i na kogo zechce. Ale nie będą to moje pieniądze, a więc, panie Nickleby, niech się pan zastanowi, nim zaufa mu pan znowu.
Następnie Madame Mantalini nie przejmując się zgoła rozpaczliwymi lamentami małżonka — który ubolewał, że aptekarz zanadto rozcieńczył kwas pruski i że trzeba będzie zażyć jeszcze jedną lub dwie butelki, by rozpoczętego dzieła dokonać — wyliczyła długą listę wybryków, kłamstw, zbytków i zdrad (zwłaszcza zdrad!) owego czarującego dżentelmena; zakończyła zaś protestem przeciw podejrzeniom, iż żywi jeszcze do męża jakieś resztki uczuć, a na dowód zupełnej ich odmiany powołała się na fakt, że pan Mantalini truł się bez rozgłosu przynajmniej sześciokrotnie w ciągu ubiegłych dwu tygodni, ona wszakże nie reagowała na to słowem ni czynem i ani razu nie starała się ratować mu życia.
— Żądam stanowczo, żeby mi dał separację i pozostawił mnie w spokoju — mówiła szlochając. — Jeżeli poważy się odmówić mi tego, uzyskam separację na drodze prawnej... Mogę ją uzyskać!... Mogę! I mam nadzieję, że ta haniebna scena będzie przestrogą dla wszystkich dziewcząt, które są jej świadkami.
Panna Knag, niewątpliwie, najstarsza ze zgromadzanych dziewcząt, oznajmiła uroczyście, że dla niej będzie to przestrogą, co powtórzyły niemal wszystkie panny z pracowni, z wyjątkiem kilku, które, jak się zdawało, żywiły wątpliwości, czy „takie faworyty" mogą popełnić coś naprawdę złego.
— Czemu opowiada pani to wszystko w -obecności tylu świadków? — spytał pan Ralf cicho. — Sama pani nie wierzy w swe słowa.
— Właśnie, że wierzę! — odparła głośno Madame Mantalini cofając się w kierunku panny Knag.
— Pięknie! Ale proszę się zastanowić — dowodził pan Ralf, który żywo zainteresował się tą sprawą. — Doprawdy, lepiej się zastanowić. Mężatka nie ma przecież prawa do własnego majątku.
— Ani jednego, piekielnego, najmniejszego prawa — powiedział pan Mantalini unosząc się na łokciu.
— Wiem o tym doskonale — odparła Madame potrząsając głową — lecz ja nie posiadam majątku. Firma, towary, ten dom wraz ze wszystkim, co się w nim znajduje, należy do panny Knag.
— To szczera prawda, Madame Mantalini — powiedziała panna Knag, z którą jej była pracodawczyni zawarła w tej sprawie poufne porozumienie — istotnie, święta prawda, Madame Mantalini... hem... szczera prawda. I nigdy w życiu nie byłam jeszcze tak zadowolona, że miałam dość siły charakteru, by oprzeć się wszelkim, najkorzystniejszym nawet, propozycjom matrymonialnym. Nigdy nie byłam z tego tak zadowolona, jak dzisiaj, kiedy myślę o swojej obecnej pozycji i porównuję ją z sytuacją pani, Madame Mantalini, z sytuacją opłakaną, na którą pani w najmniejszym stopniu nie zasłużyła.
— A niechże to diabli! — zawołał pan Mantalini spoglądając na żonę. — Czemuż ona nie bije i nie szczypie tej zazdrosnej staruchy, która ośmiela się drwić z jej rozkosznego pieszczocha?!
Ale dni zwycięstw pana Mantalini minęły.
— Panna Knag, mój panie, jest moją najbliższą przyjaciółką — powiedziała jego małżonka i chociaż pan Mantalini tak przewracał oczami, iż zachodziła obawa, że mogą one nigdy nie powrócić na właściwe miejsce, Madame Mantalini bynajmniej nie łagodniała.
Nieporównana panna Knag — by oddać jej sprawiedliwość — wpłynęła w znacznym stopniu na tę odmianę stanu rzeczy. Stwierdziwszy bowiem, na podstawie własnych codziennych doświadczeń, że przedsiębiorstwo nie może kwitnąć ani nawet nadal istnieć, jeśli pan Mantalini ma udział w jego' rozchodach, panna Knag, którą powodzenie firmy żywo teraz obchodziło, zainteresowała się rozmaitymi drobnymi sprawami, rzucającymi pewne światło na charakter owego dżentelmena; sprawy te wyjaśniła i tak zręcznie podsunęła swe wnioski Madame Mantalini, że najściślejsze i najbardziej filozoficzne rozumowanie nie potrafiłoby w ciągu długich lat równie skutecznie otworzyć jej oczu. Do osiągnięcia tego celu w niemałej mierze pomógł szczęśliwy traf, panna Knag bowiem odkryła pewne czułe listy, w których Madame Mantalini nazywano „starą" i „prostaczką".
Pomimo swej nieugiętej stanowczości Madame Mantalini płakała jednak żałośnie, kiedy wiec pochylając się nad panną Knag ruchem ręki wskazała drzwi, owa młoda dama i pozostałe młode damy pospieszyły, pełne współczucia, by ją wyprowadzić.
— Nickleby! — powiedział zalany łzami pan Mantalini. — Byłeś pan świadkiem diabelnego okrucieństwa tej największej uwodzicielki i ujarzmicielki, jaką oglądał świat. A niechże to diabli! Przebaczam jej!
— Przebaczam! — powtórzyła gniewnie Madame Mantalini.
— Przebaczam jej, Nickleby — jęczał małżonek. — Pan mnie za to potępi, kobiety mnie potępią, będą się śmiać i złośliwie uśmiechać, i szydzić, i chichotać jak wszyscy diabli! Powiedzą: „Ona miała skarb. Ona się na nim nie poznała. On był za słaby, on był za dobry. To był diabelnie udany jegomość, ale kochał ją zbyt mocno. Nie przeżył tego, że ona gniewała się na niego i brzydko do niego mówiła. To diabelny przypadek! Nigdy nie było gorszego!" Ale ja jej przebaczani!
Wygłosiwszy tę wzruszającą mowę pan Mantalini upadł znowu i leżał jak długi, na pozór bez zmysłów i życia. Dopiero gdy wszystkie kobiety opuściły pokój, usiadł ostrożnie i z pobladłą twarzą spoglądał na pana Ralfa, trzymając wciąż małą flaszeczkę w jednej ręce, a łyżeczkę w drugiej.
— No, musi pan teraz skończyć ze swoimi wybrykami i spróbować żyć jakoś własnym przemysłem — powiedział chłodno pan Ralf wkładając cylinder.
— Do diabła, Nickleby! Nie mówisz pan chyba poważnie.
— Nieczęsto żartuję — odparł lichwiarz. — Dobranoc.
— Nie... Ale... Nickleby... — jąkał Mantalini.
— Może się mylę — powiedział pan Ralf. — Bardzo być może. Pan powinien wiedzieć najlepiej. Dobranoc.
Udając, że nie słyszy próśb pana Mantalini, żeby poczekał i coś mu doradził, pan Ralf zostawił zgnębionego dżentelmena jego myślom i spokojnie wyszedł na ulicę.
— Oho! — mruknął. — Prędko powiał wiatr z tej strony. Łajdak i głupiec zdemaskowany jako jedno i drugie.... Hm!... Myślę, mój panie, że skończyły się twoje wielkie dni.
Mówiąc to zapisywał coś w swoim notesie, w którym nazwisko pana Mantalini zajmowało poczesne miejsce, a gdy skończył, spiesznie ruszył w stronę domu, spojrzał bowiem na zegarek i zobaczył, że minęła już dziewiąta.
— Czy przyszli?
Było to pierwsze pytanie, z jakim zwrócił się do Newmana Noggsa. Kancelista skinął głową.
— Pół godziny temu — odpowiedział.
— Dwu? Jeden z nich gruby i bardzo uprzejmy jegomość?
— Tak. Są w pańskim pokoju.
— Dobrze! — rzekł pan Ralf. — Sprowadź dorożkę.
— Dorożkę! Co pan... pan pojedzie doro... — jąkał Newman.
Pan Ralf gniewnie powtórzył rozkaz, a Noggs, któremu można wybaczyć zdumienie z powodu tak osobliwego i niecodziennego wydarzenia — nigdy bowiem w życiu nie widział swego chlebodawcy w dorożce — wyszedł na poszukiwania i wrócił niebawem spełniwszy polecenie.
Do dorożki wsiedli: pan Nickleby, Squeers i jakiś trzeci mężczyzna, którego Newman nigdy dotychczas nie widział. Chcąc zobaczyć ich odjazd kancelista stał na schodkach domu, nie troszcząc się bynajmniej, dokąd jadą i w jakich sprawach, dopóki nie posłyszał przypadkiem adresu, pod który pan Ralf kazał się wieźć dorożkarzowi.
Zdumiony w najwyższym stopniu, Newman błyskawicznie skoczył po kapelusz do swego kantorku i pokuśtykał za dorożką, jak gdyby chciał uczepić się jej z tyłu. Zamiar ten był jednak daremny, bo pojazd ruszył i oddalał się szybko, a Newman ciężko dysząc zatrzymał się na środku ulicy.
— Nie mam właściwie pojęcia — mówił, z trudem chwytając oddech — co mógłbym pomóc, jeżelibym tam nawet pojechał. Zauważyłby mnie przecież. Pojechali tam! Co też z tego może wyniknąć? Żebym wiedział choćby wczoraj, mógłbym był uprzedzić... Hm!... Pojechali! W tym tkwi jakieś łajdactwo... Z pewnością!
Refleksje te przerwał jakiś siwowłosy mężczyzna o szczególnym, lecz bynajmniej nie ujmującym wygładzie; zbliżył się ukradkiem i poprosił o wsparcie.
Newman, wciąż głęboko pogrążony w myślach, zawrócił, lecz nieznajomy pospieszył za nim i zaczął opowiadać o takiej nędzy, że biedny kancelista — którego słusznie można było uważać za obiekt beznadziejny dla żebraka, gdyż rzeczywiście miał bardzo niewiele do oddania — zaczął szukać w kapeluszu półpensówek, które, jeżeli je w ogóle posiadał, nosił tam w węzełku z chustki do nosa.
Kiedy pracowicie rozplątywał zębami ów węzełek, żebrak powiedział coś, co zwróciło uwagę Newmana, a cokolwiek to było, wiodło najwidoczniej do czegoś więcej, bo nieznajomy i Newman odeszli wreszcie ramię w ramię — pierwszy mówił bardzo poważnie, a drugi pilnie słuchał.
ROZDZIAŁ XLV
KTÓRY OPISUJE WYDARZENIE ZGOŁA NIEOCZEKIWANE
— A że jutro wieczór wyjeżdżamy z Londynu i że chyba nigdy jeszcze, jak żyję, nie czułem się tak dobrze, bardzo przepraszam, pani Nickleby, bardzo przepraszam, ale chciałbym wypić ten kieliszek za nasze następne miłe spotkanie.
Mówiąc to John Browdie wesoło zac,ierał dłonie i zwracał w różne strony rumianą, świecącą twarz, która świetnie harmonizowała z jego słowami.
Bawił się on tak znakomicie w ten sam wieczór, o którym mowa w poprzednim rozdziale; działo się to w domku rodziny Nickleby, a towarzystwo składało się z Nicholasa, pani Nickleby, pani Browdie, Kate Nickleby i Smike'a.
Wszyscy czuli się doskonale. Pani Nickleby, świadoma zobowiązań syna wobec poczciwego obywatela Yorkshire, wyraziła po pewnych wahaniach zgodę, by zaprosić państwa Browdie na herbatkę; zrazu zaproszenie owo napotkało na rozliczne trudności i przeszkody, ponieważ zacna dama nie miała dotychczas sposobności „złożenia wizyty" pani Browdie. Jakkolwiek bowiem często i z wielkim upodobaniem powtarzała (jak większość zresztą przesadnych formalistów), że nie ma w niej ani krzty pychy ani skłonności do przesady, była mimo to zagorzałą zwolenniczką wszystkich uświęconych zwyczajami ceremonii. Ponieważ oczywiste było, że przed złożeniem owej wizyty nie powinna nawet wiedzieć (mówiąc wytwornie i zgodnie z prawami obowiązującymi w dobrym towarzystwie) o istnieniu pani Browdie, pani Nickleby uważała, iż sytuacja jest niezwykle drażliwa .
— Inicjatywa wizyty musi wyjść ode mnie, mój kochany — mówiła do syna. — To po prostu konieczne. Nie ulega wątpliwości, mój kochany, że powinnam udzielić, że się tak wyrażę, czegoś w rodzaju przyzwolenia, i w ten sposób dać tej młodej damie do poznania, że życzyłabym sobie zauważyć jej osobę. Przypomina mi się pewien bardzo przyzwoicie wyglądający młody człowiek — ciągnęła po chwili namysłu — konduktor jednego z kursujących tu omnibusów, który nosi błyszczący cylinder — twoja siostra i ja widujemy go bardzo często — ma on brodawkę na nosie, wiesz, Kate, zupełnie jak kamerdyner.
— Czy wszyscy kamerdynerzy mają brodawki na nosach, mamo? — zapytał Nicholas.
— Mój kochany Nicholasie! Jak możesz mówić takie niedorzeczności? — oburzyła się matka. — Miałam oczywiście na myśli ten lśniący cylinder, który przypomina kamerdynera, a nie tę brodawkę na nosie... Chociaż i to nie jest aż tak śmieszne, jak ci się może wydawać, bo był kiedyś u nas służący, który miał nie tylko brodawkę, ale i jakąś narośl i domagał się z tego tytułu podwyższenia pensji, ponieważ twierdził, że to go bardzo drogo kosztuje... zaraz, zaraz... o czym to ja... Aha! Już wiem! Najlepszym sposobem, jaki mogłam wymyślić, będzie zapewne wysłanie przez tego młodego człowieka karty wizytowej i wyrazów mojego szacunku do gospody Pod Saracenem z Dwiema Głowami. Me mam wątpliwości, że zrobi to za kufelek porteru, a jeśli kelner weźmie go za kamerdynera, to tym lepiej. Wówczas pani Browdie powinna tylko odesłać swoją kartę przez tego samego posłańca (który może przecie zastukać głośno i dwa razy) i w ten oto sposób wszystko się załatwi.
— Kochana mamo — powiedział Nicholas. — Nie przypuszczam, by tacy prości, poczciwi ludzie posiadali w ogóle karty wizytowe lub by je mieli kiedyś posiadać.
— Ach, doprawdy, mój kochany Nicholasie, to zupełnie zmienia postać rzeczy — odparła pani Nickleby. — Jeżeli w ten sposób stawiasz sprawę... Cóż... Ja oczywiście nie mogę mieć nic do powiedzenia prócz tego, że nie ma wątpliwości, iż to istotnie bardzo porządni ludzie, i" nie mam też żadnych zastrzeżeń przeciwko temu, żeby przyszli do nas na herbatkę, jeżeli zechcą, a jeśli przyjdą, zrobię wszystko, by okazać im jak najwięcej względów.
W taki to sposób ostatecznie rozstrzygnąwszy wszelkie wątpliwości pani Nickleby przybrała odpowiednio protekcjonalną i z lekka pobłażliwą minę, co przysługiwało jej z racji pozycji towarzyskiej i długich lat małżeństwa, a państwo Browdie zostali zaproszeni i przyszli na herbatkę. Ponieważ zaś okazywali pani Nickleby głęboki szacunek i należycie ocenili jej wielkość, a ponadto bardzo się im wszystko podobało — zacna dama kilkakrotnie zwracała się szeptem do Kate, mówiąc, że to najpoczciwsi ludzie, jakich kiedykolwiek widziała, i wychowani doprawdy bez zarzutu.
Dzięki temu wszystkiemu John Browdie mógł oznajmić w salonie, po kolacji — a ściśle mówiąc dwadzieścia minut przed jedenastą wieczorem — że nigdy jeszcze, jak żyje, nie czuł się tak dobrze.
Pani Browdie nie pozwalała prześcignąć się małżonkowi i szczerze zachwycała się wykwintnymi i ujmującymi manierami młodej damy oraz łaskawą przystępnością starszej. Swojska krasa młodej mężatki doskonale kontrastowała z subtelniejszą urodą Kate, a żadna z tych piękności nie traciła na porównaniu, bo obie podkreślały się i uzupełniały wzajemnie. Poza tym Kate umiała skierować rozmowę na sprawy, o których dziewczyna z prowincji, onieśmielona zrazu w obcym towarzystwie, potrafiła mówić swobodnie. Jeżeli zaś panią Nickleby nie zawsze stać było na równie trafny dobór tematów, i mogło się niekiedy zdawać, że „myśli jej są bardzo górnolotne" (jak określiła pani Browdie), mimo to trudno było sobie wyobrazić milszą i bardziej uprzejmą damę. Dowiodła ona żywego zainteresowania młodym małżeństwem, była bowiem na tyle uprzejma, że w zaufaniu bawiła panią Browdie niesłychanie długimi wywodami na temat obowiązków pani domu, ilustrowanymi mnóstwem przykładów czerpanych z własnego gospodarstwa. Z gospodarstwem tym, spoczywającym całkowicie na barkach Kate, zacna matrona miała tyle mniej więcej do czynienia, w teorii i praktyce, co którakolwiek z figur dwunastu apostołów zdobiących fasadę katedry Św. Pawła.
— Nie widziałam nigdy tak wesołego, miłego, życzliwego człowieka jak pan Browdie — oświadczyła Kate zwracając się do jego młodej żony. — Gdyby nawet dręczyło mnie nie wiedzieć ile trosk, jedno spojrzenie na niego przywróciłoby mi dobry humor.
— Istotnie, Kate, pan Browdie wydaje się doprawdy niepospolitym człowiekiem, Kate, niepospolitym! — rzekła pani Nickleby. — I niewątpliwie będzie mi przyjemnie — bardzo przyjemnie — podejmować zawsze panią, pani Browdie, w tak bezpretensjonalny i, że się tak wyrażę, domowy sposób. Nie silimy się na wystawność... — ciągnęła z miną jasno dającą do zrozumienia, że stać by ich było na wystawność, gdyby tylko przyszła im ochota — ...na ceregiele... na przygotowania... Nigdy nie pozwoliłabym na coś podobnego. Mówiłam przecie: „Kate, moja kochana, dokażesz tyle tylko, że pani Browdie będzie się czuła skrępowana, a jakież to będzie doprawdy strasznie nierozsądne i niemądre".
— Jestem bardzo wdzięczna szanownej pani — powiedziała skromnie młoda mężatka. — Dochodzi jedenasta, John. Jest już tak późno, a my nie dajemy pand spać.
— Tak późno! — zawołała pani Nickleby, roześmiała się piskliwie i zakończyła krótkim kaszlnięciem, jak gdyby nutką szczerego rozbawienia. — Dla nas jest jeszcze zupełnie wcześnie. Niegdyś bawiliśmy się nie wiadomo do której! Dwunasta, pierwsza, druga, trzecia! Wszystko to nic, po prostu nic! Bale, późne kolacje, karty... Nigdzie i nigdy nie było chyba takich hulaków, jak nasi sąsiedzi z tych stron, gdzieśmy dawniej mieszkali. Często sobie teraz: myślę, że to istotnie zdumiewające, jakim cudem zdołaliśmy w ogóle wytrzymać to wszystko.
Nie ma nic gorszego niż rozległe stosunki towarzyskie w kołach, gdzie się jest cenionym i poszukiwanym... Tak... Gorąco zaleciłabym wszystkim młodym małżeństwom, by starannie unikały... Chociaż z drugiej strony nie ulega wątpliwości i, jak sądzę, jest zupełnie oczywiste, że nieliczne tylko młode małżeństwa bywają wystawiane na takie pokusy, co uważam za rzecz szczęśliwą i pomyślną. Była zwłaszcza jedna rodzina, która rezydowała o mniej więcej milę od nas, nie prosto gościńcem... nie! Skręcało się do nich pod ostrym kątem przy rogatce, gdzie to dyliżans pocztowy z Plymouth przejechał niegdyś osła... Cóż to byli za niezwykli ludzie! Wciąż wydawali wystawne przyjęcia ze sztucznymi kwiatami, szampanem, kolorowymi lampionami... krótko mówiąc z wszelkimi smakołykami do jedzenia i picia, o jakich mógł tylko zamarzyć najwybredniejszy nawet epikurejczyk. Nie sądzę, by gdzieś i kiedyś mogli istnieć tacy ludzie, jak ci państwo Peltiroguse... Pamiętasz ich, Kate?
Kate uważała, że dla dobra i spokoju gości najwyższy już czas zatamować tę powódź wspomnień, odparła więc, że dokładnie i żywo pamięta tych państwa Peltiroguse. Potem przypomniała panu Browdie, że na początku wieczoru obiecał zaśpiewać ludową piosenkę z Yorkshire, a ona (Kate) gorąco pragnie, aby dotrzymał obietnicy, gdyż jest pewna, że taki śpiew będzie dla jej mamy niewypowiedzianą wprost przyjemnością i najmilszą rozrywką.
Ponieważ pani Nickleby udzieliła poparcia z nader łaskawą miną — było w tym nieco protekcjonalności, a zarazem coś, z czego należało wnioskować, że posiada ona wyrobiony smak w takich sprawach i może uchodzić za doświadczonego krytyka — John Browdie począł zastanawiać się nad słowami jakiejś śpiewki ż północnych stron kraju, odwołując się po trosze do dobrej pamięci żony. Kiedy przypomniał sobie, co należało, wykonał szereg niezręcznych poruszeń na krześle, a potem wybrawszy jedną muchę spośród uśpionego na suficie stadka wlepił w nią wzrok i grzmiącym głosem zaryczał ckliwą piosenkę, którą powinien śpiewać nieśmiały, zakochany wiejski chłopiec, usychający wprost z miłosnej udręki.
Po zakończeniu pierwszej strofki — zupełnie jak gdyby ktoś stojący na ulicy czekał na chwilę ciszy — rozległo się głośne i niecierpliwe kołatanie do drzwi, tak głośne i niecierpliwe, że damy zerwały się z krzeseł, a John Browdie umilkł.
— To jakaś pomyłka — powiedział Nicholas niedbale. — Nie znamy nikogo, kto mógłby przyjść tutaj o tej porze.
Pani Nickleby przypuszczała jednak, że albo kantor spłonął, albo „ci panowie Cheeryble" przysyłają po Nicholasa, aby przyjąć go do spółki (co o tej nocnej godzinie było nad wyraz prawdopodobne), albo pan Linkinwater zbiegł z całym majątkiem firmy, albo panna La Creevy zasłabła nagle, albo też...
Okrzyk zdumienia Kate przerwał nagle te domysły, gdyż pan Ralf Nickleby wszedł do saloniku.
— Jedną chwilę — rzekł pan Ralf, gdy Nicholas powstał, a Kate podbiegła do brata i ujęła go pod ramię. — Wysłuchajcie mnie, nim ten chłopak odezwie się słowem.
Nicholas zagryzł wargi i gniewnie potrząsnął głową, lecz w pierwszej chwili nie był zdolny wykrztusić ani jednej sylaby. Kate przywarła silniej do jego ramienia, Smike schował się za rodzeństwem, a John Browdie, który słyszał już był o panu Ralfie, a teraz poznać go mógł bez trudności, stanął pomiędzy starszym panem a swoim młodym przyjacielem, jak gdyby zamierzał nie dopuścić, by któryś z nich postąpił choćby krok naprzód.
— Wysłuchajcie mnie, powtarzam — rzekł pan Ralf. — Mnie, a nie jego!
— A więc gadaj pan, co masz do gadania — odezwał się John — i uważaj, żebyś nie podsycał złości tam, gdzie lepiej by ci ją było tłumić.
— Pana poznaję po sposobie mówienia — powiedział pan Ralf — a jego — wskazał Smike'a — po cudacznym wyglądzie.
— Nie odzywaj . się, John, do tego człowieka! — zawołał Nicholas odzyskawszy mowę. — Nie pozwalam na to! Nie chcę go słyszeć! Nie znam go! Nie mogę oddychać powietrzem, którym on oddycha! Jego obecność to zniewaga dla mojej siostry! Jego widok to hańba! Nie zniosę tego!
— Hola! — zawołał John kładąc swą ciężką łapę na piersiach młodego przyjaciela.
— Niech więc opuści ten dom! — wołał wyrywając się Nicholas. — Nie tknę go, ale niechaj się stąd wynosi! Nie chcę, żeby tu był, Johnie! Johnie Browdie! Czyżbym nie był u siebie?... Czy uważasz mnie za dziecko?... Jeżeli będzie tu stał — krzyczał trzęsąc się od niepohamowanego gniewu — i przyglądał się spokojnie tym, co znają jego plugawe i bezecne serce, to przywiedzie mnie do szaleństwa!
Na te wszystkie okrzyki John Browdie nie odpowiadał ni słowem, lecz krzepko trzymał Nicholasa, a gdy ten wreszcie umilkł, odezwał się znowu:
— Więcej tu jest do powiedzenia i usłyszenia, niż ci się zdaje. Mówię ci, że coś już zwęszyłem. A cóż to za cień chowa się tam za drzwiami? No, panie przełożony, pokaż się pan! Nie wstydź się, człowieku! Prosimy dalej, panie przełożony!
Na tak uroczyste wezwanie pan Squeers, który czekał w korytarzu sposobności, by wkroczyć do pokoju w dogodnej dlań chwili i jak najbardziej efektownie, musiał wejść chyłkiem i niezbyt godnie, na jego zaś widok John Browdie zaśmiał się tak serdecznie i zaraźliwie, że ochota do śmiechu udzieliła się nawet Kate, mimo że oczy jej pełne były łez z obawy, niepokoju i zdziwienia wywołanego nieoczekiwaną sceną.
— Czy dość się pan już nacieszył — zapytał wreszcie pan Ralf.
— Starczy mi na razie — odparł John.
— Mogę poczekać — powiedział lichwiarz. — Niech pan nie szczędzi mego czasu.
Poczekał też, dopóki nie nastała zupełna cisza, a później zwrócił się do pani Nickleby, bacznie przy tym spoglądając na Kate, jak gdyby bardziej był ciekaw, jakie wrażenie wywołają jego słowa na bratanicy.
— Może teraz posłucha mnie pani. Nie wyobrażam sobie, by pani miała wiele wspólnego z tą wspaniałą tyradą wygłoszoną przez jej synalka na moją cześć, nie sądzę bowiem, by pod jego rządami zachowała pani choć trochę wolnej woli. Nie sądzę, by ważyły coś i choć przez chwilę brane były pod uwagę pani rady, poglądy, życzenia lub potrzeby — jednym słowem wszystko, co w przyrodzonym i naturalnym porządku rzeczy winno mieć dla syna największe znaczenie, w przeciwnym bowiem wypadku cały zasób doświadczenia pani poszedłby przecie na marne.
Pani Nickleby smutno potrząsnęła głową i westchnęła, jak gdyby słowa jej szwagra zawierały, niestety, dużą dozę prawdy.
— Z tej właśnie przyczyny — podjął pan Ralf — zwracam się przede wszystkim do pani. Z tej właśnie przyczyny przybywam tu dzisiaj, jak również dlatego, że nie zamierzam tolerować haniebnych postępków niesfornego gołowąsa, którego musiałem wydziedziczyć, a który z majestatem niedorostka udaje teraz... cha, cha, cha!... udaje, że to on się mnie wyrzekł. Sprowadza mnie tu ponadto jeszcze jedna pobudka — pobudka wysoce humanitarna. Przyszedłem mianowicie — ciągnął pan Ralf z uśmiechem złośliwego triumfu cedząc i smakując słowa, jak gdyby nie chciał stracić nic z rozkoszy ich wypowiadania — aby ojcu przywrócić dziecko. Tak jest, mój panie — podjął pochylając się do przodu i mówiąc wprost do Nicholasa, na którego twarzy musiał dostrzec zmianę. — Aby ojcu przywrócić dziecko. Tak, mój panie! Syna, przez ciebie zbuntowanego, uprowadzonego, którego strzeżesz na każdym kroku, mając zamiar ograbić go z nędznej schedy, jakiej może stać się kiedyś posiadaczem.
— Dobrze pan wie, że to kłamstwo — powiedział Nicholas z godnością.
— Dobrze wiem, że to prawda — odparł pan Ralf. — Jego ojciec jest tutaj.
— Jest tutaj! — szydził Squeers wysuwając się naprzód. — Słyszysz pan: tutaj! Czy nie mówiłem, żebyś lepiej uważał, bo jego ojciec może się znaleźć i odesłać go do mnie. Co pan chce? Jego ojciec to mój przyjaciel. Chłopak wróci prościutko do mnie! No i co pan na to, hę? No... Śmiało... Co pan na to wszystko? Nie przykro panu, że tyle zachodu na nic? Co? Jak tam?
— Nosisz pan na skórze znaki, które masz ode mnie — powiedział Nicholas, obojętnie spoglądając w przestrzeń. — Gadaj więc na ich rachunek, ile ci się podoba, bo i tak długo będziesz musiał gadać, nim je w ten sposób zetrzesz, panie Squeers.
Szanowny dżentelmen, którego nazwisko zostało ostatnio wymienione, zerknął na stół, jak gdyby ta replika obudziła w nim chęć rzucenia dzbankiem lub butelką w głowę Nicholasa. Ale pan Ralf przeszkodził mu wprowadzić w czyn ów zamiar (jeśli ów zamiar w ogóle istniał), bo dotykając ręki pedagoga kazał mu zawiadomić ojca, że może wejść i zażądać zwrotu syna.
Ponieważ zadanie to było bliskie sercu pana Squeersa, chętnie zastosował się do polecenia i szybko opuścił pokój, by natychmiast wrócić prowadząc oślizłego jegomościa z namaszczonym obliczem. Jegomość ów wyrwał mu się zaraz i ukazując postać oraz rysy pana Snawleya ruszył prosto do Smike'a, chwycił pod pachę głowę tego biedaka i dusząc go w szczególnie niezdarnym, prostackim uścisku wyciągnął w górę rękę z szerokoskrzydłym kapeluszem, jak gdyby składał Niebiosom pobożne dzięki.
— Jakiż daleki byłem od myśli o tym radosnym spotkaniu, kiedy widziałem go po raz ostatni! — wołał pan Snawley. — Ach, jakże byłem daleki!
— Niech się pan uspokoi — rzekł pan Ralf z szorstkim współczuciem. — Już go pan odzyskał.
— Odzyskałem! Ach, istotnie, odzyskałem! Odzyskałem istotnie! — wołał pan Snawley, jak gdyby nie mógł w to uwierzyć. — Oto on! Moja krew i ciało! Moja krew i ciało!
— Bardzo mało ciała — zauważył John Browdie.
Pan Snawley zbyt był pochłonięty rodzicielskimi uczuciami, by dosłyszeć te słowa, i jak gdyby chcąc się przekonać niezawodnie o odnalezieniu dziecka, znowu chwycił pod pachę głowę Smike'a.
— Jakaż to przyczyna — mówił — kazała mi zainteresować się nim tak żywo, gdy ten czcigodny wychowawca młodzieży sprowadził go do mojego domu? Co sprawiło, że cały gorzałem pragnieniem ukarania go surowo za ucieczkę od swych najlepszych przyjaciół, od dobrych pasterzy i mistrzów?
— To instynkt rodzicielski — powiedział pan Squeers.
— Tak! To instynkt rodzicielski — przyznał pan Snawley — to wzniosłe uczucie — uczucie starożytnych Rzymian i Greków, a także zwierząt polnych i ptasząt niebieskich z wyjątkiem królików i kocurów, które pożerają niekiedy własne potomstwo. Serce moje rwało się do niego. Mógłbym... Nie wiem doprawdy, czego nie mógłbym mu zrobić w słusznym ojcowskim gniewie.
— Dowodzi to tylko, czym jest Natura — powiedział pedagog. — Tak! Natura to jest coś!
— To coś świętego — uzupełnił szczęśliwy ojciec.
— Pewnie, pewnie! — przyznał pan Squeers ze zbożnym westchnieniem. — Chciałbym wiedzieć, jak w ogóle dawalibyśmy sobie bez niej radę. Naturę — dodał uroczystym tonem — łatwiej pojąć, niż opisać. Ach, cóż to za błogosławieństwo żyć w stanie natury!
W czasie tej filozoficznej dysputy wszyscy obecni stali jak skamieniali ze zgrozy, a Nicholas, targany uczuciami wstrętu, niewiary i zdumienia, przenosił wzrok ze Snawleya na Squeersa i ze Squeersa na pana Ralfa. W tym momencie Smike wyrwał się ojcu, podbiegł do Nicholasa i wzruszającymi słowy zaczął go błagać, by nie oddawał go nikomu, lecz pozwolił mu żyć i umierać przy sobie.
— Jeżeli jesteś pan ojcem tego chłopca — rzekł Nicolas — to spójrz, jak on wygląda, i powtórz jeszcze raz, że zamierzasz odesłać go do tej plugawej jaskini, z której ja go uwolniłem.
— Nowy skandal! — wrzasnął Squeers. — Pamiętaj pan, że choć szkoda na ciebie prochu i śrutu i tak wyrównam kiedyś z tobą rachunki, oo!... wyrównam!
— Hola! — zawołał pan Ralf widząc, że Snawley chce się odezwać. — Szybko załatwimy całą sprawę i nie będziemy marnować czasu na spory z tym postrzelonym nicponiem. To pański syn, czego łatwo pan dowiedzie. A pan, panie Squeers, poznaje, że to ten sam chłopiec, który przez długie lata przebywał u pana pod nazwiskiem Smike'a, prawda?
— Czy ja go poznaję! — odparł Squeers. — Ja!!
— Doskonale — powiedział pan Ralf. — Nie trzeba wielu słów. Miał pan syna z pierwszej żony, panie Snawley?
— Miałem — odparł zapytany. — A oto on!
— Zaraz tego dowiedziemy — podjął lichwiarz. — Żył pan w separacji z żoną, która zabrała syna do siebie, gdy ten miał rok. Po roku czy dwu latach otrzymał pan od niej zawiadomienie, że chłopiec umarł, czemu dał pan wiarę. Czy tak było?
— Oczywiście, że tak! Och, niebiańska radości!...
— Proszę o spokój — przerwał mu pan Ralf. — Wpierw zakończymy sprawę, której przeszkadza każde uniesienie. Pierwsza pańska żona umarła, rok, może półtora roku temu, lecz nie więcej, w pewnej małej miejscowości, gdzie była gospodynią w jakimś domu. Czy tak się sprawa przedstawia?
— Tak właśnie — odrzekł Snawley.
— Na łożu śmierci napisała do pana list czy też swego rodzaju spowiedź tyczącą się tego zmarłego syna, a że list ów nie miał adresu, tylko pańskie nazwisko, otrzymał go pan okólną drogą przed kilkoma zaledwie dniami. Czy to prawda?
— Najczystsza i ścisła w najdrobniejszych szczegółach — brzmiała odpowiedź.
— W spowiedzi swej żona pańska wyznała — ciągnął pan Ralf — że śmierć dziecka była jej wymysłem, który miał na celu zadanie panu bólu i, krótko mówiąc, był jedną ze złośliwości, jakie zdaje się wzajemnie sobie świadczyliście; że chłopiec żył, choć był słaby na ciele i umyśle, że pod opieką zaufanego człowieka odesłała go do taniej szkółki w Yorkshire, że przez kilka lat płaciła za jego edukację, a później, ponieważ była uboga i wyjechała bardzo daleko, stopniowo zaniedbywała syna, że z tego przede wszystkim powodu błaga pana o przebaczenie. Czy tak?
Snawley twierdząco skinął głową i otarł oczy, przy czym głową kiwnął lekko, oczy zaś otarł bardzo mocno.
— Szkoła ta należała do pana Squeersa — ciągnął pan Ralf — a chłopca umieszczono tam pod nazwiskiem Smike'a. List zawierał wszystkie te szczegóły, a daty odpowiadały ściśle zapiskom w księgach pana Squeersa, który mieszkał wtedy właśnie u pana. W szkole jego przebywa dwóch pańskich synków. Z odkrycia swego zwierzył się pan panu Squeersowi, a ten przyprowadził pana do mnie, gdyż to ja poleciłem mu osobnika, który uprowadził pańskie dziecko. Ja z kolei przywiozłem pana tutaj. Czy tak?
— Mówi pan jak z dobrej książki, w której między okładkami mieści się sama prawda — rzekł Snawley.
— Oto pański portfel — mówi lichwiarz dobywając ów przedmiot z kieszeni surduta. — Zawiera on metryki pańskiego pierwszego małżeństwa i urodzenia syna, dwa listy nieboszczki żony i wszelkie dokumenty, które bezpośrednio lub pośrednio dowodzą prawdy słów pańskiego oświadczenia. Czy tak?
— Są tam wszystkie dokumenty.
— I nie ma pan nic przeciw temu, żeby pokazać tutaj owe dokumenty i przekonać tych ludzi, że pretensje pańskie są uzasadnione z punktu widzenia prawa i zdrowego rozsądku, a w ten sposób niezwłocznie przejąć opiekę nad synem. Czy dobrze zrozumiałem pańskie intencje?
— Sam nie mógłbym ich lepiej zrozumieć, proszę pana.
— A zatem — powiedział pan Ralf rzucając portfel na stół — niech obejrzą sobie wszystko, jeśli mają ochotę. Ze to jednak oryginalne dokumenty, radziłbym panu stać w pobliżu w czasie tych oględzin, bo może panu coś zginąć.
Z tymi słowy usiadł nieproszony i zacisnąwszy wargi, które dotychczas rozchylał niewyraźny uśmiech, skrzyżował na piersi ramiona i po raz pierwszy spojrzał na bratanka.
Do żywego dotknięty ostatnim szyderstwem Nicholas zmierzył stryja nienawistnym wzrokiem, lecz opanował się z wysiłkiem i przystąpił do szczegółowego badania dokumentów, w czym pomagał mu John Browdie. Nic w owych papierach nie budziło podejrzeń. Metryki były należycie uwierzytelnione, jako wypisy z ksiąg parafialnych; dawniejszy list wyglądał rzeczywiście na pisany przed kilkoma laty; charakter pisma drugiego odpowiadał ściśle pierwszemu i różnił się o tyle tylko, o ile powinien się różnić że względu na beznadziejny stan zdrowia piszącej osoby; portfel zawierał jeszcze kilka dokumentów i zapisków, które również trudno byłoby kwestionować.
— Czy to być może, kochany Nicholasie? — szepnęła Kate, która nieśmiało zaglądała bratu przez ramię. — Czy to wszystko prawda?
— Obawiam się, że tak — odparł młodzieniec. — A co ty na to, John?
John podrapał się w czuprynę, z powątpiewaniem potrząsnął głową, ale nie powiedział ani słowa.
— Zechce pani przyznać — rzekł pan Ralf zwracając się do bratowej — że ze względu na małoletniość i stan umysłowy tego chłopca mogliśmy przyjść tu dzisiaj wspomagani przez prawo i pod opieką jego zbrojnych sług. Bezwarunkowo tak bym właśnie postąpił, gdyby nie wzgląd na uczucia pani... i... jej córki.
— Wyraźnie już okazałeś wzgląd na jej uczucia — rzekł Nicholas otaczając siostrę ramieniem.
— Bardzo dziękuję — odparł pan Ralf. — Pańskie uznanie uważam za najwyższy zaszczyt.
— No i co dalej? — powiedział Squeers. — Jeżeli nie pomyślimy o powrocie, to dorożkarskie szkapy gotowe się przeziębić. Jedna z nich tak już kicha, że od samego wiatru drzwi wejściowe otworzyły się na roścież. Jakie mamy plany? Czy młody pan Snawley jedzie z nami? ...
— Nie, nie, nie! — zawołał Smike cofając się i kryjąc za Nicholasem. — Błagam, nie, nie! Nie pójdę z nimi od pana! Nie, nie!
— Co za okropna rzecz! — westchnął Snawley i spojrzał na swych przyjaciół, jak gdyby czekał ich poparcia.— Czyż po to rodzice wydają dzieci na świat?
— Czyż po to rodzice wydają dzieci na świat, by je powierzać takim jak ten? — powiedział John Browdie, bez ceremonii wskazując Squeersa.
— Niech się pan tym nie kłopoce — odparł ów dżentelmen żartobliwie stukając się palcem w nos.
— Toteż się nie kłopocę — rzekł John. — Nic a nic! Jak pan powiadasz, panie przełożony, nikt się tym przecież nigdy nie kłopotał. Dzięki właśnie „niekłopotaniu się", tacy jak pan mogą pływać na powierzchni. Ejże! A gdzież to panu tak pilno? Do diabła, nie popychaj mnie, człowieku!
Po tych słowach John Browdie tak zręcznie uniósł łokieć, że trafił nim w klatkę piersiową pana Squeersa, który rozpoczynał właśnie natarcie na Smike'a; przełożony zwinął się i zatoczył na pana Ralfa Nickleby, a ponieważ nie mógł utrzymać równowagi, strącił owego dżentelmena z krzesła i sam ciężko zwalił się na niego.
Przypadkowe to zdarzenie stało się hasłem zdecydowanej akcji. Pośród skarg i błagań Smike'a, płaczu i okrzyków kobiet oraz gróźb mężczyzn podjęte zostały próby uprowadzenia siłą marnotrawnego syna. Pan Squeers zabierał się właśnie do wywlekania chłopca z pokoju, gdy Nicholas — który do tej pory nie mógł się zdecydować, jak należy postąpić — uchwycił za kołnierz pedagoga i potrząsając nim tak silnie, że biedak szczęknął resztkami zębów, nader uprzejmie wyprowadził go z pokoju, wypchnął na korytarz i starannie zamknął drzwi za niepożądanym gościem.
— A teraz — powiedział dwu pozostałym — panowie zechcą pójść w ślady przyjaciela.
— Żądam mego syna! — zawołał Snawley.
— Pański syn — odparł Nicholas — decyduje sam za siebie. Chce zostać tutaj i zostanie.
— Nie odda go pan? — spytał Snawley.
— Gdyby nawet był psem lub szczurem, nie oddałbym go wbrew jego woli' i nie uczynił zeń ofiary okrucieństw, na jakie pan zamierza go skazać.
— Niech tam ktoś da temu Nickleby lichtarzem po głowie i przyniesie tu mój kapelusz, zanim on go skradnie! — zawołał Squeers przez dziurkę od klucza.
— Doprawdy, niewypowiedzianie mi przykro — przemówiła pani Nickleby, która płacząc i gryząc palce stała w kąciku z panią Browdie, podczas gdy Kate (bardzo blada, lecz zupełnie opanowana) trzymała się jak najbliżej brata. — Doprawdy, niewypowiedziane mi przykro z powodu tego wszystkiego i z całą pewnością nie mam wyobrażenia, jakie wyjście byłoby tu najwłaściwsze. Nicholas powinien być tu najlepszym sędzią i nie tracę nadziei, że jest nim w istocie. Utrzymywanie cudzych dzieci to, oczywiście, nad wyraz ciężki obowiązek, chociaż młody pan Snawley jest, jak nikt chyba, staranny i chętny do pracy. Myślę wszakże, że gdyby można było dojść do jakiegoś polubownego załatwienia całej sprawy... Gdyby na przykład starszy pan Snawley zdecydował się na skromne wynagrodzenie za mieszkanie i utrzymanie syna, tak, żebyśmy mogli podawać rybę dwa razy na tydzień i dwa razy tygodniowo budyń albo inny deser... to myślę, doprawdy, że stosunki mogłyby ułożyć się zupełnie dobrze i miło.
Nikt nie zwrócił najmniejszej uwagi na tę kompromisową propozycję popartą mnóstwem łez i westchnień, lecz niezupełnie odpowiadającą istocie zagadnienia, a więc biedna pani Nickleby zaczęła tłumaczyć pani Browdie, jakie to korzyści mogłyby wypłynąć z jej ostatniego planu oraz jak fatalne skutki wynikają przy każdej sposobności z tego tylko, że nikt nie słucha jej dobrych rad.
— A ty — zwrócił się Snawley do przerażonego Smike'a — jesteś wyrodnym, niewdzięcznym, nieczułym synem. Nie pozwalasz mi się kochać, kiedy ja tego chcę! Pójdziesz do domu, co?
— Nie, nie, nie! — zawołał cofając się Smike.
— On nigdy nikogo nie kochał — zagrzmiał Squeers przez dziurkę od klucza. — Nigdy nie kochał mnie, nigdy nie kochał Wackforda, który jest przecie dobry jak cherubin. Jak więc można się spodziewać, by kochał własnego ojca? Nigdy go nie pokocha, nigdy! On nie wie, co to ojciec! Nie rozumie tego. To po prostu doń nie dochodzi!
Pan Snawley przez całą minutę uporczywie wpatrywał się w syna, a potem zakrył twarz dłonią i jeszcze raz wznosząc ku niebu swój kapelusz, oddał się rozpaczy nad czarną niewdzięcznością potomka. Wreszcie otarł oczy rękawem, podniósł cylinder pana Squeersa i ująwszy ten kapelusz pod jedną pachę, a swój własny pod drugą, ze smutną miną wyszedł powoli z bawialni.
— Koniec z romantyczną historią, mój panie — powiedział pan Ralf zwlekając jeszcze z odejściem. — Nie bezimienny, prześladowany spadkobierca jakiegoś pana wysokiego rodu, lecz słabowity i głupkowaty syn drobnego kupczyka. Zobaczymy, jak stopnieje twe współczucie w świetle tych suchych faktów.
— Proszę! — powiedział Nicholas wskazując drzwi.
— A ponadto, wierzaj mi, bynajmniej nie przewidywałem, żebyś miał oddać go już dzisiaj. Pycha, upór, pretensje do szlachetnych uczuć — wszystko działa przeciw temu. Ale wszystko to winno być i będzie wkrótce złamane, upokorzone, zgnębione. Przewlekły, dręczący niepokój i wydatki związane z formalnościami prawnymi — z najbardziej dokuczliwymi formalnościami — udręka z godziny na godzinę, męczące dni i bezsenne noce; takie oto środki wypróbuję na tobie i przy ich pomocy złamię te wzniosłe zasady, które dzisiaj uważasz za niezłomne. A kiedy zamienisz ten dom w piekło i zaczniesz się mścić za swe nieszczęścia na ich nędznej przyczynie (a uczynisz tak — znam cię!) i na tych, co uważają cię teraz za młodocianego bohatera, powrócimy do starych rachunków między nami dwoma i przekonamy się, kto z nas zostanie dłużnikiem i kto w ostatecznym wyniku będzie lepiej, wyglądał — nawet w oczach świata.
Pan Ralf Nickleby wyszedł. Ale Squeers, który z bezsilną wściekłością słuchał tej pożegnalnej przemowy, nie mógł się wyrzec pewnej przyjemności; wrócił mianowicie do drzwi saloniku i tam podskakując i podrygując robił rozmaite złośliwe i ohydne miny, które miały być wyrazem triumfu i wiary w upadek i ostateczną klęską Nicholasa.
Zakończywszy swój wojenny taniec, w którym jego krótkie spodnie i obszerne buty odgrywały niepoślednią rolę, pedagog podążył za swymi przyjaciółmi, a pozostawiona samej sobie rodzina mogła do woli rozmyślać nad ostatnimi wydarzeniami.
ROZDZIAŁ XLVI
KTÓRY
RZUCA NIECO ŚWIATŁA NA MIŁOŚĆ NICHOLASA, CZY JEDNAK WYGLĄDA ONA
W TYM ŚWIETLE LEPIEJ, CZY TEŻ GORZEJ
—
CZYTELNIK SAM MUSI OSĄDZIĆ
Po głębokim namyśle nad przykrą i kłopotliwą sytuacją, w jakiej się znalazł, Nicholas postanowił natychmiast przedstawić ją szczerze zacnym bliźniakom. Skorzystał więc z pierwszej sposobności i gdy wieczorem następnego dnia został sam z panem Charlesem Cheeryble, opowiedział mu pokrótce historię Smike'a. Ponadto uprzejmie, lecz stanowczo wyraził przekonanie, iż poczciwy starszy dżentelmen usprawiedliwi fakt, że Nicholas posuwa się w tym wypadku do ostateczności, staje pomiędzy ojcem a dzieckiem i zachęca je do nieposłuszeństwa, jakkolwiek niechęć i strach przed rodzicielem będą niewątpliwie uważane za objawy tak sprzeczne z Naturą i tak odrażające, że ci, którzy podtrzymują je w synu, mogą stać się słusznie przedmiotem powszechnego obrzydzenia i pogardy.
— Strach ów jest głęboko zakorzeniony — kończył Nicholas — toteż trudno mi wprost uwierzyć, że to naprawdę jego ojciec. Natura nie zaszczepiła w piersi chłopca ani krzty tkliwych uczuć dla tego człowieka, a Natura przecie nie może się mylić.
— Mój kochany panie — odparł brat Charles — popełnia pan bardzo powszechny błąd oskarżając Naturę o rzeczy, z którymi nie ma ona absolutnie nic wspólnego i za które nie ponosi najmniejszej odpowiedzialności. Rozprawiając o Naturze jako o pojęciu abstrakcyjnym ludzie zatracają poczucie tego, co jest rzeczywiście zgodne z Naturą. Oto biednemu chłopcu, który nigdy nie zaznał rodzicielskiej miłości, a całe jego życie było pasmem trosk i cierpień, pokazuje się jakiegoś człowieka i powiada, że to jego ojciec. Ojciec zaś oznajmia przede wszystkim, że zamierza położyć kres krótkiemu okresowi szczęścia syna, skazać go na dawny los i rozłączyć z jedynym przyjacielem, jakiego miał kiedykolwiek, to jest z panem. Gdyby Natura w tym wypadku zaszczepiła w piersi chłopca choćby jedno skryte uczucie, które popychałoby go ku ojcu, a odsuwało od pana, byłaby wówczas idiotką i oszustką.
Nicholas, zachwycony, że starszy dżentelmen przemawia z takim ogniem, chciał jeszcze usłyszeć coś więcej na ten temat, nie odzywał się więc ani słowem.
— Na każdym kroku spotykam się z tym samym błędem w takiej czy innej formie — ciągnął brat Charles. — Rodzice, którzy nigdy nie okazali miłości swym dzieciom, skarżą się na brak naturalnych uczuć u swego potomstwa. Dzieci, które nigdy nie okazały przywiązania rodzicom, skarżą się na brak naturalnych skłonności u rodziców. Nawet prawodawcy, którym zarówno jedni, jak i drudzy są tak wstrętni, że nie mogą się zdobyć na najniklejsze bodaj uczucie w stosunku do nich, głośno moralizują na temat rodziców i dzieci i biadają, że najświętsze więzy Natury są bezczeszczone. Zgodne z Naturą uczucia i instynkty, mój kochany panie, należą do najpiękniejszych dzieł Wszechmogącego; ale podobnie jak inne piękne jego dzieła muszą być doglądane i pielęgnowane, inaczej bowiem zmarnieją i uschną, a wręcz przeciwne uczucia wtargną na ich miejsce. Będzie to równie zgodne z Naturą jak fakt, że chwasty i zielska zagłuszają najcudowniejsze i najwonniejsze rośliny ziemi, jeśli pozostawi się je bez należytej opieki. Chciałbym, żebyśmy to zrozumieli i we właściwym czasie więcej myśląc o zgodnych z Naturą obowiązkach, mniej o nich mówili wtedy, gdy tego nie potrzeba.
Wzburzony i rozgorączkowany brat Charles zamilkł, by nieco ochłonąć, a po chwili ciągnął dalej:
— Zaskoczyło pewno kochanego pana, że z małym stosunkowo zdziwieniem słuchałem jego opowieści. To bardzo proste. Pański stryj był tu dzisiaj rano. Nicholas poczerwieniał i cofnął się parę kroków.
— Tak! — wybuchnął starszy dżentelmen uderzając ręką w pulpit. — Był tutaj, w tym pokoju! Nie chciał słuchać głosu rozsądku ani głosu sprawiedliwości, chociaż brat Ned ostro wziął się do niego, a brat Ned, kochany panie, potrafiłby zmiękczyć nawet kamień brukowy.
— Mój stryj przyszedł tu, aby... — zaczął Nicholas.
— Aby skarżyć się na pana — przerwał brat Charles — aby sączyć nam w uszy jad oszczerstw i kłamstwa. Ale przyszedł tu na próżno, a wyszedł usłyszawszy słowa szczerej prawdy. Brat Ned, mój kochany panie, brat Ned to istny lew. Tak samo Tim Linkinwater... Tim, kochany panie, to najprawdziwszy lew. Sprowadziliśmy Tima, żeby pierwszy stawił mu czoło, i Tim, kochany panie, poradził sobie z nim szybciej, niżby pan powiedział: „Jack Robinson".
— W jaki sposób zdołam się kiedykolwiek odwdzięczyć za wszystko, co panowie dla mnie robią? — powiedział Nicholas.
— Nie mówiąc nic na ten temat, mój kochany panie — odparł brat Charles. — Musi, pan otrzymać zadośćuczynienie, a w każdym razie nie może stać mu się krzywda. Nikomu z bliskich pana nie może stać się krzywda. Niech ci ludzie nie ważą tknąć się włosa z pańskiej głowy ani z głowy tego chłopca, ani z głowy pańskiej matki, ani z głowy pańskiej siostry. Ja to powiedziałem, brat Ned to powiedział, Tim Linkinwater to powiedział. Wszyscyśmy to powiedzieli i wszyscy dotrzymamy słowa. Widziałem tego ojca, nie wiem, czy to naprawdę ojciec — ale chyba tak. To barbarzyńca i hipokryta, panie Nickleby. Powiedziałem mu: „Jest pan barbarzyńcą, sir!" Doprawdy! Powiedziałem: „Jest pan barbarzyńcą, sir". I jestem z tego zadowolony. Jestem bardzo zadowolony, że powiedziałem mu, iż jest barbarzyńcą, doprawdy, bardzo zadowolony!
Brat Charles kipiał już tak wielkim oburzeniem, że Nicholas chciał mu przerwać, wtrącając kilka słów; kiedy jednak próbował się odezwać, pan Cheeryble łagodnie położył mu dłoń na ramieniu i wskazał krzesło.
— Na razie skończyliśmy z tą kwestią — powiedział starszy dżentelmen wycierając twarz chusteczką. — Proszę nie wracać do niej ani słowem. Chciałbym pomówić z panem na inny temat, na temat poufny, panie Nickleby. Ale musimy trochę ochłonąć. Musimy ochłonąć!
Dwa lub trzy razy obszedł pokój dokoła, usiadł znowu i przysunąwszy swój fotel bliżej krzesła, na którym usadowił był młodego człowieka, powiedział:
— Zamierzam zlecić panu, mój kochany panie, poufną i delikatną misję.
— Mógłby pan z pewnością użyć kogoś zdolniejszego — rzekł Nicholas — lecz ośmielę się twierdzić, że nie znalazłby pan nikogo gorliwszego i sumienniejszego.
— Nie mam co do tego wątpliwości — odparł brat Charles — żadnych wątpliwości. Domyśla się pan chyba, że muszę mu ufać, gdy powiem, że misja owa tyczy pewnej młodej damy.
— Młodej damy! — zawołał Nicholas drżąc wprost z niecierpliwości, by usłyszeć coś więcej.
— Bardzo pięknej młodej damy — dodał pan Cheeryble z powagą.
— Proszę, niech pan mówi dalej — rzekł młodzieniec.
— Myślę właśnie, od czego zacząć — powiedział brat Charles głosem, w którym jego młody przyjaciel dosłyszał ton smutku, a może nawet bólu. — Któregoś dnia, mój kochany panie, widział pan przypadkiem w tym pokoju pewną młodą damę, która wówczas zemdlała. Czy przypomina pan sobie? Zapomniał pan, być może...
— Och, nie! — przerwał Nicholas spiesznie. — Ja... ja... pamiętam doskonale.
— O tej właśnie damie zamierzam mówić —- powiedział brat Charles, a Nicholas, podobnie jak owa słynna papuga, myślał bardzo wiele, lecz nie mógł wymówić ani słowa.
— To córka pewnej damy, którą jako piękną dziewczynę... którą... jak dziwacznie muszą te słowa brzmieć dziś w moich ustach... którą kochałem szczerze, gdy byłem o wiele lat młodszy. Może uśmiechnie się pan słysząc, że siwowłosy starzec mówi o takich rzeczach. Nie urazi mnie pan, bo gdybym był w pańskim wieku, też uśmiechnąłbym się zapewne.
— Daleki jestem od tego, doprawdy — powiedział młodzieniec.
— Mój kochany brat Ned — ciągnął pan Cheeryble — miał poślubić jej siostrę, ale ta umarła. Ona również nie żyje. Me żyje od wielu lat. Wyszła za mąż... wyszła za wybranego przez siebie człowieka. Jakżebym pragnął dodać, że pożycie ich było szczęśliwe, o co, Bóg mi świadkiem, modliłem się bezustannie.
Nastała chwila milczenia, którego Nicholas nie usiłował przerywać.
— Gdyby niepowodzenia i klęski nie spadały na głowę jej męża... z całego serca pragnąłem tego ze względu na nią... to życie jego byłoby pełne spokoju i szczęścia — podjął pan Cheeryble opanowanym głosem. — Wystarczy powiedzieć, że działo się inaczej, że ona nie była szczęśliwa, że spadały na nich rozmaite nieszczęścia i kłopoty, że na rok przed śmiercią przyszła tutaj, by odwołać się do dawnej ze mną przyjaźni. Przyszła strasznie zmieniona, zmieniona wprost nie do poznania, złamana cierpieniem i złym traktowaniem, pogrążona w ostatecznej rozpaczy. On skwapliwie korzystał z pieniędzy, które wyrzucałem garściami, by zapewnić jej jedną choćby godzinę spokoju. Tak! Nieraz przysyłał ją do mnie po więcej! A ponadto, nawet trwoniąc te pieniądze, drwił okrutnie i złośliwie z jej sukcesów finansowych. Twierdził, iż wie doskonale, że ona gorzko żałuje swojego wyboru, że poślubiła go powodowana interesem i próżnością (gdy wybierała go na małżonka, był błyskotliwym młodzieńcem, otoczonym wysoko postawionymi przyjaciółmi). Jednym słowem używając wszelkich podłych i nikczemnych środków mścił się na niej za gorycz rozczarowań i ruiny, wywołanej jedynie własną rozrzutnością. W owych czasach młoda dama, o której teraz mówimy, była małym dzieckiem. Później nie widziałem jej długo, aż do owego ranka, kiedy to i pan ją zobaczył. Ale mój bratanek Frank...
Nicholas zerwał się z miejsca, lecz szybko się opanował i bąknąwszy coś na swe usprawiedliwienie, poprosił chlebodawcę, by mówił dalej.
— Mój bratanek Frank, jak powiedziałem — podjął pan Cheeryble — spotkał ją przypadkiem w dwa dni po swym powrocie do Anglii, lecz w tejże niemal chwili znowu stracił ją z oczu. Ojciec jej, ciężko chory, schronił się przed wierzycielami do jakiejś kryjówki i dogorywa w nędzy; ona zaś — dziecko, które, jak moglibyśmy sądzić, gdybyśmy nie wiedzieli, jak pełne mądrości są wszystkie wyroki Niebios, powinno stać się błogosławieństwem lepszego człowieka — nieustannie walczy śmiało z ubóstwem, poniżeniem i wszystkim, co najstraszniejsze dla serca tak młodej i subtelnej istoty, a walczy po to tylko, by być pomocą ojcu. Służy jej wśród tych przeciwności — ciągnął brat Charles — pewne wierne stworzenie, które było niegdyś kuchennym popychadłem w ich domu, potem stało się jedyną sługą, a przecież przez wzgląd na wierność szlachetnego serca mogłoby być... ach!... mogłoby być żoną samego Tima Linkinwater, drogi panie!
Z niedającą się wprost opisać energią i zapałem wyraziwszy uznanie dla biednej służącej, brat Charles zasiadł głęboko w fotelu i spokojniej już kończył opowieść, która w ogólnym zarysie przedstawiała się następująco:
Młoda dama z godnością odrzucała wszelkie pochodzące od rodziny zmarłej matki propozycje stałej pomocy i opieki, ponieważ propozycje owe były zawsze uzależnione od porzucenia przez nią jej niegodnego ojca, którego wszyscy się wyrzekli; przez wrodzoną zaś delikatność wzdragała się odwołać do brata Charlesa, zacnego i szlachetnego człowieka, którego ojciec nienawidził i którego pomimo jego bezinteresownej dobroci ciężko krzywdził obmawiając go i opacznie tłumacząc sobie jego czyny; wobec tego dziewczyna bez żadnej pomocy walczyła o to, by utrzymać ojca z pracy rąk własnych. Brnęła przez najstraszliwszą nędzę i cierpienia, nigdy ani na jedną chwilę nie zapominając o swych zadaniach, nigdy nie zrażając się pochmurną drażliwością chorego, któremu nie pomagały ani jasne wspomnienia przeszłości, ani jakiekolwiek nadzieje na przyszłość. Nigdy nie żałowała wygodnego życia, jakim wzgardziła, nigdy nie ubolewała nad dobrowolnie obranym ciężkim losem. Całe, niezbyt staranne wykształcenie, jakie otrzymała w szczęśliwszych dniach, wykorzystywała później w jednym wyłącznie celu z myślą o jedynym swym zadaniu. Przez dwa długie lata pracowała całymi dniami, a nierzadko i nocami, zarabiając na chleb igłą, ołówkiem i piórem. Na posadach przychodnie] guwernantki znosiła różne kaprysy i wszelkie przykrości, jakie kobiety (nawet matki córek) często i z lubością sprawiają guwernantkom, być może z zazdrości o rozleglejszą wiedzę, do której pomocy muszą się uciekać... przykrości czynione w dziewięćdziesięciu dziewięciu wypadkach na sto osobom pod każdym względem nieskończenie wyżej stojącym — przykrości, w porównaniu z którymi niczym wydać się mogą udręki, jakie najnikczemniejszy oszust z wyścigów potrafi wymyślić dla swego stajennego. Przez dwa długie lata takiej ciężkiej i niestrudzonej pracy dziewczyna nie poddawała się zniechęceniu, a jednak nie zdołała osiągnąć wytkniętego sobie jedynego celu i pod wpływem nawału rozczarowań i trudności musiała odnaleźć dawnego przyjaciela matki, by ze zbolałym sercem odwołać się wreszcie do niego.
— Gdybym był biedakiem — mówił brat Charles z roziskrzonym wzrokiem — gdybym, mój kochany panie Nickleby, był biedakiem, którym, chwała Bogu, nie jestem, odmówiłbym sobie wszystkiego (każdy uczyniłby to na moim miejscu!), byle tylko przyjść jej z pomocą. Ale w istniejących warunkach zadanie Jest trudne. Gdyby jej ojciec nie żył, sprawa byłaby prosta, wówczas bowiem ta młoda dama podzieliłaby z nami i opromieniła swoją obecnością najszczęśliwszy dom, jaki brat Ned i ja moglibyśmy stworzyć, tak jak gdyby była naszą córką lub siostrą. Ale on żyje. Nikt nie może mu pomóc. Próbowano już tego tysiąc razy. Wiem, że nie bez słusznych powodów opuścili go wszyscy.
— Czy nie da się jej skłonić, aby... — Nicholas zawahał się i urwał w tym miejscu.
— Aby go porzuciła? — powiedział brat Charles. — Któż mógłby namawiać dziecko do porzucenia ojca?
Nieraz już zaklinał ją ktoś... nie ja... by ograniczyła się do widywania ojca od czasu do czasu, lecz zawsze z jednakim skutkiem.
— Czy ten ojciec jest dla niej dobry? — zapytał Nicholas. — Czy odwzajemnia jej, przywiązanie?
— Prawdziwa dobroć, rozważna i pełna samozaparcia, nie należy do przyrodzonych cech jego charakteru — odparł pan Cheeryble. — Ale, jak sądzę, darzy ją taką dobrocią, na jaką go stać. Jej matka była łagodną, czułą, ufną istotą, która nigdy nie przestała go kochać, chociaż od dnia ślubu do dnia jej zgonu ranił ją tak okrutnie i nikczemnie, jak tylko mógł i potrafił. Na łożu śmierci poleciła go opiece dziecka, a dziecko owo nigdy o tym nie zapomniało i nie zapomni.
— Czy pan nie ma żadnego wpływu na tego człowieka? — zapytał Nicholas.
— Ja, mój kochany panie! Mniej niż ktokolwiek na świecie! Jego zazdrość i nienawiść do mnie jest tak wielka, że gdyby się domyślał, iż córka mi zaufała, zatrułby jej życie wymówkami. Mimo to — co właśnie dowodzi jego niekonsekwencji i samolubstwa — gdyby nawet wiedział, że wszystko, co ona posiada, pochodzi ode mnie, nie wyrzekłby się najmniejszej przyjemności, jaką mu sprawia bezmyślne trwonienie szczupłych zasobów córki.
— Niepospolity łajdak! — zawołał z oburzeniem Nicholas.
— Nie używajmy silnych wyrażeń — powiedział brat Charles łagodnym tonem — i dostosujmy się tymczasem do warunków, w jakich znalazła się ta młoda dama. Skromną pomoc, do której przyjęcia udało mi się ją skłonić, muszę, na gorącą prośbę tej młodej damy, udzielać w małych dawkach, gdyż ojciec mógłby odkryć, że pieniądze przychodzą łatwo, i zacząłby je rozrzucać z jeszcze większą beztroską niż zazwyczaj. Ona przychodzi tutaj wieczorami, by w tajemnicy odbierać te niewielkie kwoty, a ja nie mogę już znieść takiego stanu rzeczy. Doprawdy, nie mogę, panie Nickleby!
W dalszym ciągu Nicholas dowiedział się, jak to bliźniacy ważyli w swych zacnych, starych głowach rozliczne fortele i plany zmierzające do udzielenia młodej damie pomocy w najrozsądniejszy i najdelikatniejszy sposób, który nie obudziłby w jej ojcu podejrzeń co do źródła owej pomocy; jak doszli wreszcie do przekonania, iż najwłaściwiej będzie kupować za wysoką cenę obrazki i ozdobne drobiazgi wykonywane przez nią i udawać, że istnieje stale zapotrzebowanie na te dzieła. Dla wprowadzenia pomysłu w czyn potrzebny jest ktoś, kto wystąpi w roli kupca, a po długich rozważaniach bracia postanowili zlecić to zadanie Nicholasowi.
— On zna mnie — mówił brat Charles — i zna mojego brata Neda, a więc żaden z nas nie byłby odpowiedni. Frank to bardzo dobry chłopak, bardzo udany chłopak, obawiamy się jednak, że w tak delikatnej sprawie okazałby się może zbyt płochy, zbyt lekkomyślny, a prócz tego, że mógłby... że mógłby, krótko mówiąc, być nadto wrażliwy (albowiem, drogi panie, to piękna kobieta, bardzo podobna do matki) i zakochać się w niej, nim dobrze rozważy swe uczucia, a przez to narazić na ból i troski tę niewinną dziewczynę, którą za naszą skromną sprawą pragniemy uczynić szczęśliwszą. Po pierwszym przypadkowym z nią spotkaniu Frank niezwykle zainteresował się jej losem, a my odgadujemy z tego, czegośmy się o bratanku dowiedzieli, że to o nią wszczął awanturę, dzięki której pan się z nim zapoznał.
Nicholas wyjąkał, że już to podejrzewał, a uzasadniając swój domysł wspomniał, gdzie i kiedy spotkał był ową młodą damę po raz pierwszy.
— A więc rozumie pan — podjął brat Charles — że i Frank nie będzie odpowiedni. O Timie Linkinwater nie może być oczywiście mowy, bo Tim, drogi panie, to taki niebezpieczny jegomość, że na pewno nie zapanowałby nad sobą i w pięć minut wywołałby awanturę z jej ojcem. Me wie pan jeszcze, drogi panie, do czego Tim jest zdolny, kiedy coś go silnie wzburzy. Tim Linkinwater jest wówczas groźny, drogi panie,, bardzo groźny! Otóż panu, drogi panie, możemy zaufać całkowicie. W panu widzieliśmy... przynajmniej ja widziałem, a to w rezultacie wychodzi na jedno, bo nie ma żadnych różnic pomiędzy mną i moim bratem Nedem, oprócz tej, że on jest najszlachetniejszym z żyjących ludzi i że na całym świecie nie było nigdy, nie ma i nie będzie nikogo, kto by mu dorównał... w panu więc widzieliśmy subtelne cnoty i zalety oraz tę delikatność uczuć, która wyśmienicie kwalifikuje pana do takiej właśnie misji. Pan, drogi panie, jest tu odpowiednim człowiekiem!
— Czy ta młoda dama, proszę pana... — rozpoczął Nicholas tak zakłopotany, że ledwo mógł mówić — ...czy wie... czy jest... czy bierze udział w tej niewinnej zmowie?
— Tak, tak! — odparł pan Cheeryble — a przynajmniej wie, że pan zgłosi się z naszego polecenia. Me wie natomiast nic więcej i sądzi, że uda nam się odprzedawać jakoś te drobiazgi, które pan będzie nabywał od czasu do czasu. Jeżeli więc dobrze panu pójdzie... naprawdę, bardzo dobrze... to być może... być może ona uwierzy, że my... że my zarabiamy na tym... Co? Jak pan myśli?
Nicholas nie śmiał wyrazić najmniejszej wątpliwości widząc, jak uszczęśliwiony jest brat Charles i ile uciechy daje mu myśl o wpojeniu w młodą damę przekonania, że nic mu właściwie nie zawdzięcza.
Przez cały czas wszakże miał na końcu języka wyznanie, że te same zastrzeżenia, które pan Cheeryble wysunął przeciw bratankowi, można z niemniejszym powodzeniem zastosować do Nicholasa Nickleby, i przynajmniej sto razy bliski był wyjawienia swych prawdziwych uczuć i prośby, by brat Charles uwolnił go od tej misji. Za każdym jednak takim impulsem pojawiał się inny, nakazujący młodzieńcowi milczenie i zachowanie tajemnicy. „Czy wolno mi — myślał Nicholas — czy wolno mi utrudniać spełnienie tych dobroczynnych i szlachetnych zamierzeń? Cóż z tego, że kocham i uwielbiam tę dobrą, uroczą dziewczynę! Czyż nie byłbym bezczelnym, głupim pyszałkiem, gdybym się poważnie obawiał, że ona zakocha się we mnie? Czy brak mi zaufania do samego siebie? Czyż nie jest to sprawą mego honoru, bym poskromił te myśli i uczucia? Czyż mogę odmówić temu przezacnemu człowiekowi prawa do mej wiernej, gorliwej służby, której sprawy osobiste w niczym nie powinny szkodzić?"
Na takie i tym podobne pytania Nicholas z mocą odpowiadał: „Nie!" i wmawiając w siebie, iż dobrowolnie zostaje szlachetnym męczennikiem, wspaniałomyślnie postanowił uczynić to, z czego — jak stwierdziłby niewątpliwie, gdyby nieco uważniej spojrzał w głąb własnego serca — w żadnym wypadku nie potrafiłby zrezygnować. Takimi oto magicznymi sztuczkami łudzimy samych siebie i zmieniamy własne słabostki w niezłomne, wielkoduszne cnoty!
Nie podejrzewając oczywiście swego młodego przyjaciela o podobne refleksje, pan Cheeryble zaopatrzył go w odpowiednie listy uwierzytelniające i dał mu wskazówki tyczące pierwszej wizyty, która miała się odbyć następnego ranka. Po zakończeniu wszystkich czynności przygotowawczych Nicholas zobowiązał się do najgłębszej tajemnicy i poszedł do domu pogrążony w zadumie.
Dom, do którego pan Cheeryble wysłał Nicholasa, stał w rzędzie ubogich, nie nazbyt czystych domów, położonych w obrębie „Strefy" więzienia King's Bench, o kilkaset zaledwie jardów od obelisku na placu Saint George's Fields. „Strefa" to dzielnica w pewnym sensie uprzywilejowana, przylegająca do więzienia i obejmująca kilkanaście uliczek, gdzie więźniom, którzy potrafią zdobyć fundusze na wysokie komorne (nie przynoszące zresztą wierzycielom żadnej korzyści), wolno zamieszkiwać dzięki rozsądnym przepisom tego. samego światłego prawa, które każe dłużnikom nie posiadającym żadnych funduszów gnić w zimnych murach więziennych, bez pożywienia, bez najpotrzebniejszego ubrania i sprzętów, choć wszystko to otrzymują przestępcy skazani za najohydniejsze zbrodnie, jakie hańbą okrywają ludzkość. Istnieją dotychczas liczne i miłe złudzenia co do prawa, lecz żadne z nich nie jest tak przyjemne i tak w swej istocie komiczne, jak to, które zakłada, że wszyscy ludzie są równi w bezstronnych oczach prawa i wszyscy mogą na równi korzystać z jego dobrodziejstw, bez względu na zawartość własnych kieszeni.
Nie zaprzątając sobie głowy tego rodzaju kwestiami Nicholas z mocno bijącym sercem skierował kroki do wskazanego mu przez pana Cheeryble szeregu domów. Odnalazł je po długiej wędrówce przez bardzo brudne i zakurzone przedmieście, którego charakterystyczne cechy stanowiły, jak się mogło zdawać, podrzędne teatrzyki, ostrygi, piwo imbirowe, wózki kramarzy, zieleniarnie i stragany ze starzyzną. Przed domami na tej uliczce znajdowały się małe, zaniedbane ogródki, służące jako zbiorniki na śmiecie, które leżały tam, dopóki wiatr nie powiał zza rogu i z powrotem nie wymiótł ich. na jezdnię. Nicholas otworzył rozklekotaną furtkę przed jednym z owych ogródków — furtkę, która wisząc na połamanych zawiasach niby to zapraszała, niby odpychała gościa — i drżącą ręką zastukał do drzwi.
Dom, prawdę mówiąc, wyglądał bardzo nędznie: miał brudne okna z ledwo widocznymi zasłonami i niechlujnymi muślinowymi zazdrostkami, które luźno zwisały na źle naciągniętych sznurkach. Kiedy drzwi się otwarły, wnętrze nie zawiodło nadziei, jakie budziła fasada: na schodach leżał zblakły chodnik, a korytarz wysłany był zblakłą ceratą; na dobitkę zaś jakiś rezydujący w „Strefie" dżentelmen namiętnie palił tytoń we frontowym pokoju na parterze (choć nie minęło jeszcze południe), a na progu pokoju od podwórka właścicielka domu gorliwie wycierała terpentyną rozebrane na części łoże z baldachimem, jak gdyby oczekiwała nowego lokatora, którego stać było na czynsz za ów pokój.
Nicholas miał mnóstwo czasu na te obserwacje, kiedy mały chłopiec, który załatwiał lokatorom różne sprawy na mieście, biegł z tupotem po kuchennych schodach, a później — zdaje się w jakiejś odległej piwnicy — nawoływał piskliwym głosem służącą panny Bray. Służąca zjawiła się niebawem i poprosiła gościa na górę, co wywołało u niego poważniejsze objawy zdenerwowania i niepokoju niż te, jakich oczekiwać by należało u kogoś, kto po prostu pyta o młodą damę.
Mimo to Nicholas poszedł na górę i został wprowadzony do frontowego pokoju, gdzie pod oknem, przy małym stoliku zarzuconym przyborami do rysunków, siedziała nad swą pracą piękna dziewczyna, która tak całkowicie opanowała myśli młodzieńca. Teraz,. kiedy znał jej niezwykłą historię, młoda dama wydawała mu się tysiąc razy piękniejsza, niż to sobie przedtem wyobrażał.
Jakże silnie ujął go za serce ów wytworny wdzięk, z którym potrafiła przyozdobić ubogo umeblowany pokoik! Kwiaty, doniczkowe rośliny, ptaszki, harfa, stare pianino, którego tony brzmiały pewno dużo pogodniej w dawno minionych czasach... Ileż walk musiało kosztować ją zachowanie tych dwu ostatnich ogniw zerwanego łańcucha, który mimo wszystko łączył ją jeszcze z domem! Ileż wytrwałej cierpliwości i tkliwego uczucia spowijało każdy powabny drobiazg — owoc jej trudów . w godzinach wypoczynku — pełen nieporównanego uroku, jakim tchnie każde małe, gustowne dzieło rąk kobiecych! Nicholasowi wydało się, że samo Niebo uśmiecha się do tej izdebki; że szlachetna miłość młodej i słabej dziewczyny opromienia znajdujące się wokół martwe przedmioty i udziela im nieco własnego piękna; że widzi nad głową tej istoty, podobnej czystym duchom z bezgrzesznego świata, taką samą aureolę, jaką dawni mistrzowie zwykli zdobić swoje postacie aniołów.
A przecież Nicholas był w „Strefie" więzienia King's Bench! Gdyby ta scena rozgrywała się we Włoszech, o zachodzie słońca, na jakimś wspaniałym tarasie!... Ale nad całym światem rozciąga się jedno rozległe niebo i bez względu na to, czy jest ono błękitne, czy pochmurne, znajduje się nad nim ten sam raj, a więc Nicholas nie powinien chyba odczuwać skruchy z powodu nawiedzających go myśli.
Nie należy przypuszczać, że młody człowiek ogarnął wszystko jednym rzutem oka, bowiem nie zauważył jeszcze chorego mężczyzny, obłożonego poduszkami w wygodnym fotelu. Mężczyzna ów poruszył się gwałtownie i niecierpliwie, zwracając w ten sposób uwagę gościa. Miał zapewne koło pięćdziesięciu lat, lecz zniszczona i wychudzona twarz sprawiała, iż wyglądał znacznie starzej. Rysy jego zdradzały ślady dawnej urody, więcej w nich jednak było znamion nieokiełznanych i gwałtownych namiętności niż wyrazu, dzięki któremu znacznie brzydsza twarz mogłaby wydać się o wiele bardziej ujmującą.
Sprawiał wrażenie człowieka wynędzniałego — był niebywale chudy — lecz w zapadłych oczach pozostało mu nieco dawnego ognia, buchającego nowym płomieniem, kiedy chory dwa lub trzy razy gniewnie uderzył
o podłogę grubą laską, którą widać podpierał się siedząc w swym fotelu, i zawołał do córki:
— Madelino! Kto to taki? Czego tutaj szuka? Kto powiedział temu nieznajomemu, że jesteśmy w domu? Co to wszystko znaczy?
— Zdaje mi się... — rozpoczęła młoda dama, która z pewnym zakłopotaniem skinęła głową w odpowiedzi na ukłon Nicholasa.
— Zawsze ci się coś zdaje! — przerwał zagniewany ojciec. — Kto to taki?
Nicholas odzyskał tymczasem dość przytomności umysłu, by przemówić we własnym imieniu, powiedział więc (jak to było umówione), iż przychodzi w sprawie dwóch wachlarzy i malowanego welwetu na pokrycie otomany, i że zarówno wachlarze, jak i welwet powinny być możliwie najwytworniej wykonane, przy czym koszt lub termin nie odgrywa najmniejszej roli. Powiedział ponadto, że pragnie podziękować i uregulować rachunek za dwa rysunki, a potem zbliżywszy się do stolika położył na nim banknot w zapieczętowanej kopercie.
— Zobacz, Madelino, czy jest tyle, ile się należy — powiedział ojciec. — Otwórz no tę kopertę, moja droga.
— Ależ papo... Jestem pewna, że wszystko w porządku.
— Zaraz, zaraz! — zawołał stary pan Bray i niecierpliwie wyciągnął rękę, nerwowo prostując i kurcząc kościste palce. — Niech no ja to sprawdzę. Co też ty opowiadasz, Madelino? Jesteś pewna!... Jak można mieć pewność w takich sprawach?... Pięć funtów... No!... Czy tyle się należy?...
— Tyle... — odparła Madelina pochylając się nad ojcem, i tak gorliwie zajmując się poprawianiem poduszek, że Nicholas nie mógł dostrzec jej twarzy, zdawało mu się jednak, że kiedy się pochylała, widział spadającą łzę.
— Zadzwoń! Zadzwoń! — zawołał chory z tym samym co wprzódy nerwowym wzburzeniem, wskazując dzwonek tak drżącą ręką, że banknot szeleścił w powietrzu.
Powiedz jej, żeby to rozmieniła! Niech mi przyniesie gazetę... niech mi kupi trochę winogron... i... i butelkę tego samego winą, co w zeszłym tygodniu... i... i... Zapomniałem o połowie rzeczy, których potrzeba mi w tej chwili, ale przecie może pójść drugi raz... Niech mi to zaraz przyniesie... Tak... Prędzej, Madelino, kochanie, prędzej! Boże, Boże! Jak ty się wolno ruszasz!
„Nie pamięta o niczyim, czego jej potrzeba" — pomyślał Nicholas, a cień tej myśli odbił się pewno na jego twarzy, bo chory szorstko zwracając się do gościa, zapytał, czy czeka na pokwitowanie.
— To zbyteczne — odparł Nicholas.
— Zbyteczne! Cóż to ma znaczyć, mój panie? — brzmiała zgryźliwa odpowiedź. — Zbyteczne! Czy myśli pan, że przynosisz tu te swoje marne pieniądze z łaski lub w prezencie? A może to jednak sprawy handlowe i zapłata za dostarczone przedmioty? Niechże pana diabli, sir! Czy zdaje się panu, że wyrzuca pan w błoto pieniądze, ponieważ nie potrafi pan ocenić czasu i dobrego smaku włożonego w te wyroby, którymi handluje? Czy pan wie, mój panie, że rozmawia z dżentelmenem, który w swoim czasie mógłby kupić pięćdziesięciu takich jak pan z całym ich majątkiem. Co pan sobie myśli?
— Myślę po prostu, że nie chciałbym kłopotać tej damy zbędnymi formalnościami, ponieważ, jeśli łaskawie się na to zgodzi, zamierzam prowadzić z nią dalsze transakcje — powiedział Nicholas.
— A ja myślę, łaskawy panie — odparł ojciec — że zachowamy tyle formalności, ile tylko można. Moja córka nie potrzebuje żadnych uprzejmości od pana ani od nikogo innego. Proszę się ograniczać do spraw ściśle zawodowych i handlowych, i łaskawie nie przekraczać tych granic. Każdy marny kupczyk zaczyna się już nad nią litować! Dobre, co? Na mą duszę, to mi się podoba! Madelino, daj mu pokwitowanie, i proszę cię, moja droga, nigdy o tym nie zapominaj!
Kiedy młoda dama udawała, że pisze owo pokwitowanie, a Nicholas rozmyślał o poznanym dzisiaj osobliwym, lecz bynajmniej nierzadko spotykanym ludzkim charakterze, chory, który jak się zdawać mogło, cierpiał chwilami dotkliwe bóle, osunął się w swym fotelu i pojękiwał słabo, skarżąc się, że służąca wyszła już przed godziną i że wszyscy spiskują po to, by go dręczyć.
— Kiedy... — zapytał Nicholas biorąc od niej ćwiartkę papieru — kiedy... mam się zgłosić?...
Pytanie skierowane było do córki, lecz ojciec odpowiedział niezwłocznie:
— Nie wcześniej, niż pan tu będzie potrzebny, nie wcześniej! Nie troszcz się pan o to i nie naprzykrzaj. Madelino, kiedy ten człowiek ma się znowu zgłosić?
— Oo... nie prędko... Nie wcześniej niż za trzy lub cztery tygodnie... Doprawdy, wcześniej nie potrzeba... Dam sobie radę — odrzekła żywo młoda dama.
— Co?... Jak sobie damy radę? — zapytał ojciec, stłumionym szeptem. — Trzy lub cztery tygodnie, Madelino! Trzy lub cztery tygodnie?!
— A więc proszę wcześniej... wcześniej, jeśli pan łaskaw — powiedziała Madelina zwracając się do Nicholasa.
— Trzy lub cztery tygodnie! — mruczał pan Bray. — Madelino, cóż u licha... Nic nie będziesz robiła przez trzy lub cztery tygodnie?!
— To bardzo długi okres, proszę pani — powiedział Nicholas.
— Tak pan sądzi, łaskawy panie? — gniewnie odparł chory. — Gdybym się zdecydował żebrać i ugiąć kark, by prosić o wsparcie ludzi, którymi gardzę, wtedy nawet trzy lub cztery miesiące nie byłyby długim okresem, nawet trzy lub cztery lata nie byłyby długim okresem. Zrozum pan: tak byłoby, gdybym się zdecydował na zależność od kogoś, mój panie. Ponieważ jednali nie zdecydowałem się na to, możesz pan zgłosić 'się za tydzień.
Nicholas złożył niski ukłon młodej damie i wyszedł rozmyślając o poglądach pana Braya na temat niezależności, przy czym żywił szczerą nadzieję, że niewiele tak niezależnych duchów znajduje się w tej najpodlejszej glinie, z jakiej można ulepić człowieka.
Schodząc ze schodów usłyszał nad sobą lekkie kroki, a kiedy się obejrzał zobaczył młodą damę, która, stojąc nieco wyżej, spoglądała nań trwożliwie, jak gdyby się wahała, czy go przywołać. Najlepszym sposobem rozstrzygnięcia jej wątpliwości był natychmiastowy powrót, a więc Nicholas wrócił.
— Nie wiem, czy postępuję słusznie, prosząc pana o to — mówiła spiesznie Madelina — ale... błagam... błagam, niech pan nie opowiada zacnym przyjaciołom mojej biednej matki o tym, co tutaj zaszło. Ojciec bardzo cierpiał i dzisiaj czuje się gorzej. Proszę o to jak o dobrodziejstwo, jak o łaskę dla mnie.
— Wystarczy., że wyrazi pani swe życzenie — odrzekł Nicholas — a ja gotów będę oddać życie, aby życzenie to spełnić.
— Mówi pan zbyt pochopnie.
— Mówię szczerą prawdę — podjął młodzieniec, a wargi drżały mu, gdy wymawiał te słowa — najszczerszą prawdę. Nie umiem udawać uczuć, a gdybym nawet umiał, nie zdołałbym ukryć ich przed tobą, pani! Ponieważ znam twoją historię i czuję to, co odczuwać muszą i ludzie, i aniołowie, którzy słyszą i widzą podobne rzeczy — błagam cię, pani, uwierz, że z radością oddałbym życie w twojej służbie.
Młoda dama odwróciła twarz i zaczęła płakać.
— Wybacz mi — mówił Nicholas z pełnym szacunku zapałem — jeśli powiedziałem zbyt wiele lub nadużyłem zaufania, którym mnie obdarzono. Nie mogłem jednak, pani, odejść od ciebie tak, jak gdyby moje zainteresowanie i współczucie kończyło się wraz z dzisiejszym zadaniem. Jestem twym posłusznym niewolnikiem, pokornie ci oddanym od tej chwili... lecz nie naruszę nakazów wierności i honoru względem tego, który mię tu wysłał... oddanym ci ze szczerego serca i z najgłębszym szacunkiem. Jeżelibym krył w myślach coś innego niż to, co powiedziałem, okazałbym się niegodny względów mego dobroczyńcy i niewierny własnemu sercu, które podszepnęło mi te szczere słowa.
Młoda dama skinęła mu ręką prosząc, by odszedł, lecz nic nie odpowiedziała. Nicholas nie mógł również mówić i oddalił się w milczeniu. Tak skończyła się jego pierwsza rozmowa z Madeliną Bray.
ROZDZIAŁ XLVII
W KTÓRYM, PAN RALF NICKLEBY ODBYWA POUFNĄ ROZMOWĘ Z INNYM STARYM ZNAJOMYM I UKŁADA Z NIM PLAN WIELCE OBIECUJĄCY DLA STRON OBYDWU
— Trzy kwadranse na trzecią — mruknął Newman Noggs słuchając uderzeń zegara w pobliskim kościele. — A obiad jadam zwykle o drugiej! Naumyślnie to robi! Zależy mu na tym! Zawsze jest taki!
Newman monologował tak, siedząc na wysokim stoiku w jaskini swojego kantorka, a monolog ów, jak każdy prawie gderliwy monolog kancelisty, miał za temat pana Ralfa Nickleby.
— Nigdy chyba nie odczuwa głodu — ciągnął — prócz głodu funtów, szylingów i pensów, na które jest łasy niczym wilk na mięso. Chciałbym go kiedyś zmusić do połknięcia po jednej sztuce wszystkich angielskich monet. Już pens byłby niełatwym kąskiem, a korona... Cha, cha, cha!
Wizja pana Ralfa Nickleby przełykającego z wysiłkiem srebrną pięcioszylingówkę poprawiła nieco humor Newmana; z namysłem wyjął z szuflady pulpitu płaską, dogodną do noszenia w kieszeni flaszkę, potocznie zwaną kieszonkowym pistoletem, potrząsnął nią przy uchu, by usłyszeć miły i orzeźwiający bulgot, a potem z rozpogodzoną twarzą głośno pociągnął długi łyk i twarz rozjaśniła mu się jeszcze bardziej. Korkując flaszkę, dwa czy trzy razy oblizał wargi z niewymowną rozkoszą, a kiedy smak płynu zdążył się już ulotnić, Newman powrócił do swych biadań.
— Za pięć trzecia — mruczał. — Ani minuty wcześniej.
Śniadanie — co to zresztą za śniadanie — jadłem o ósmej, a obiad jadani zwykle o drugiej. Mógłbym na przykład mieć w domu jakiś ładny kawałek mięsa, który przepiekałby się przez cały ten czas. Skąd on wie, że nie mam? „Nie wychodź, dopóki nie wrócę." „Nie wychodź, dopóki nie wrócę." I tak codziennie. Czemu to wychodzisz zawsze wtedy, gdy ja mam iść na obiad, hę? Nie rozumiesz, że to nieprzyzwoicie, hę?
Słowa te, jakkolwiek wypowiadane bardzo donośnym głosem, nie były przeznaczone dla niczyjego ucha, ale to wyliczanie krzywd wpłynęło widać na rozpaczliwą decyzję Newmana Noggsa, który wcisnął na głowę stary cylinder i naciągając swe nieśmiertelne rękawiczki obwieścił z wielkim wzburzeniem, że niech się co chce dzieje, on idzie na obiad.
Wprowadzając niezwłocznie to postanowienie w czyn wyszedł aż na korytarz, lecz szczęk klucza w zamku drzwi wejściowych zmusił go do śpiesznego odwrotu w głąb kantorka.
— Oto on — mruknął. — I prowadzi kogoś ze sobą. Teraz znowu będzie: „Poczekaj, dopóki ten pan nie wyjdzie". Ale ja nie będę czekał — to jasne.
Mówiąc to wśliznął się do pustego, wysokiego schowka o dwuczęściowych drzwiach i ukrył się tam, zamierzając zbiec niepostrzeżenie, gdy pan Nickleby zniknie w swoim pokoju.
— Noggs! — zawołał pan Ralf. — Gdzież on się podziewa? Noggs!
Newman nie odpowiadał.
— Łajdak poszedł na obiad, chociaż mówiłem mu, by nie wychodził — warknął chlebodawca zaglądając do małego kantorka i wyciągając zegarek. — Hm! Chodźmy lepiej tutaj, Gride. Mój kancelista wyszedł, a w gabinecie strasznie piecze słońce. Tutaj cień i chłodno. Chyba nie dba pan o wytworne otoczenie?
— Bynajmniej, panie Nickleby, och, bynajmniej! Dla mnie każde miejsce jest dobre. Ach, jak tu miło, doprawdy! Ach, jak miło!
Jegomość, który to mówił, niski, siedemdziesięcio- lub siedemdziesięciopięcioletni staruszek, był chuderlawy, mocno przygarbiony i jakby trochę krzywy. Miał na sobie stary surdut z niezwykle wąskim kołnierzem, staroświecką, kamizelkę z prążkowanego czarnego jedwabiu i obcisłe spodnie, które ukazywały cienkie, pałąkowate nogi w całej ich brzydocie. Strój jego zdobiła jedynie stalowa dewizka z kilkoma dużymi złotymi pieczątkami oraz czarna wstążka, którą zgodnie z dawną i nie zachowywaną już modą, staruszek związywał na karku siwe włosy. Nos jego i podbródek były spiczaste i wystające, usta zapadnięte na bezzębnych szczękach, a pomarszczona twarz żółta, z wyjątkiem policzków przypominających kolorem wyschnięte zimowe jabłka. Na miejscu, gdzie niegdyś rosła broda, pozostało mu jeszcze kilka siwych kępek włosów, które, podobnie jak wyleniałe brwi, zdawały się świadczyć o jałowości gleby, a której wyrastały. W jego postawie i ruchach była jakaś kocia, giętka służalczość, cały zaś wyraz twarzy koncentrował się w ukrytym wśród zmarszczek uśmiechu, który stanowił mieszaninę przebiegłości, lubieżności, skąpstwa i chytrości.
Taki był stary Artur Gride. Każda zmarszczka jego twarzy i każda fałda ubrania mówiły o pożądliwej chciwości i o tym, że należy on do ludzi tego samego pokroju, co pan Ralf Nickleby. Taki był stary Artur Gride. Rozparł się teraz na niskim krześle i zadzierając głowę spoglądał w twarz pana Ralfa Nickleby, który, z rękoma na kolanach, siedział pochylony na wysokim stołku Newmana i spoglądał w twarz gościa — partnera godnego siebie pod każdym względem.
— Jakże się pan czuje ostatnio? — zapytał Gride udając wielkie zainteresowanie zdrowiem gospodarza. — Nie widzieliśmy się od... od...
— Od nie bardzo dawna — przerwał pan Ralf i wymownym uśmiechem dał gościowi do zrozumienia, iż doskonale zdaje sobie sprawę, że nie przyszedł on tutaj z kurtuazyjną wizytą. — Mało brakowało, a nie zastałby mnie pan tym razem, bo właśnie zbliżałem się do drzwi, kiedy pan wyszedł zza rogu.
— Mam wielkie szczęście — zauważył Gride.
— Tak ludzie mówią — przyznał pan Ralf szorstko. Stary lichwiarz w uśmiechu wysunął brodę, lecz nie podejmował rozmowy, obaj więc siedzieli przez pewien czas w milczeniu. Każdy z nich czekał, by zaatakować przeciwnika w niekorzystnej dlań chwili.
— No, Gride — odezwał się wreszcie pan Ralf — co tam w trawie piszczy?
— Ach! Jakiż śmiały z pana człowiek, panie Nickleby! — zawołał gość, zadowolony widać, że to gospodarz rozpoczął. — Boże mój, Boże! Jakiż śmiały z pana. człowiek!
— Wyglądam pewnie na takiego przy panu i pańskich oślizłych i płochliwych manierach — odrzekł pan Ralf. — Może to i lepszy sposób, ale brak mi doń cierpliwości.
— Pan jest urodzonym geniuszem, panie Nickleby — powiedział stary Artur. — Ach, wielkim, wielkim geniuszem!
— Wystarczająco wielkim — rzekł pan Ralf — by doskonale rozumieć, że trzeba użyć całej tej wielkości, kiedy tacy jak pan ludzie zaczynają prawić komplementy. Nieraz, widzi pan, stałem w pobliżu., kiedy pan łasił się i wdzięczył do innych, i nienajgorzej pamiętam, do czego to zawsze wiodło.
— Cha, cha, cha! — roześmiał się Artur zacierając ręce. — Pewnie, pewnie! Pamięta pan, niewątpliwie. Wiem, wiem o tym doskonale. Jak to miło pomyśleć, że pamięta pan dawne czasy. Boże, mój Boże!
— No, ale co tam w trawie piszczy? — powtórzył pan Ralf spokojnie. — Jeszcze raz pytam, o co panu chodzi?
— Cóż to za człowiek! — zawołał Gride. — Nie zapomina o interesach wówczas nawet, kiedy gawędzimy sobie o dawnych dziejach! Boże, mój Boże, cóż to za człowiek!
— A cóż z tych dawnych dziejów chciałby pan teraz wskrzesić? — zapytał gospodarz. — Jestem pewien, że do tego pan zmierza, bo inaczej nie mówiłby pan o nich.
— On nawet mnie podejrzewa! — zawołał staruszek wznosząc ręce ku niebu. — Nawet mnie! Boże, mój Boże! Nawet mnie! Cóż to za człowiek! Cha, cha, cha! Cóż to za człowiek! Pan Nickleby sprosta całemu światu! Nie ma drugiego takiego jak on! Olbrzym wśród Pigmejów, olbrzym, olbrzym!
Pan Ralf spoglądał z obojętnym uśmiechem na starego kutwę, który aż krztusił się z zachwytu, a Newman w swym schowku czuł, że serce w nim zamiera, bo nadzieje na obiad były coraz słabsze i dalsze.
— Cóż, trzeba mu ustąpić! — wołał stary Artur. — Uparty zawsze postawi na swoim, jak powiadają Szkoci. No, a Szkoci to mądrzy ludzie, mądrzy... Chce mówić o interesach i nie tracić czasu na darmo. Ma rację, ma rację! Czas to pieniądz, czas to pieniądz!
— Można by przypuścić, że jeden z nas wymyślił to przysłowie — rzekł pan Ralf. — Czas to pieniądz, bardzo duży pieniądz dla tych, co według czasu obliczają procenty. Tak! Czas to pieniądz. I czas kosztuje pieniądze. Dla niektórych naszych znajomych to bardzo drogi towar. Tak mi się zdaje albo też nie wiem nic o naszym fachu.
Stary Artur uradował się tym dowcipem i znowu podniósł ręce ku niebu, znowu zachichotał, jeszcze raz wykrzyknął: „Cóż to za człowiek!", a potem przysunąwszy trochę swe niskie krzesło do wysokiego stołka, zadarł głowę, spojrzał w niewzruszoną twarz gospodarza i zapytał:
— Co by też pan powiedział, gdybym go zawiadomił, że zamierzam... że... zamierzam... się ożenić?
— Powiedziałbym — odparł pan Ralf zimno, spoglądając nań z góry — że kłamie pan dla jakichś własnych celów, i to nie po raz pierwszy ani ostatni. Bynajmniej nie byłbym zaskoczony ani nie dałbym się nabrać.
— A więc mówię panu poważnie, że takie jest moje postanowienie — rzekł stary Artur.
— A ja powtarzam poważnie to, co powiedziałem przed chwilą — odparł gospodarz. — Zaraz! Niech no się panu przyjrzę. Ma pan w twarzy jakieś diabelne łakomstwo. Cóż to takiego?
— Pana nie oszukam — zaskowyczał Gride. — Nie uda mi się i musiałbym być wariatem, żeby tego próbować. Ja, ja miałbym oszukać pana Nickleby! Pigmej przeciwko olbrzymowi! Jeszcze raz pytam... hi, hi, ni!... Jeszcze raz pytam, co by pan powiedział, gdybym go zawiadomił, że zamierzam się ożenić?
— Z jakąś starą wiedźmą?
— Nie, nie! — krzyknął Artur zacierając ręce z uniesieniem. — Pomyłka! Jeszcze jedna pomyłka! Pan Nickleby myli się nareszcie!... Myli się! Grubo się myli! Z młodą, piękną dziewczyną — świeżą, uroczą, czarującą, która nie skończyła jeszcze dziewiętnastu lat. Ciemne oczy. Długie rzęsy. Pełne, czerwone usteczka, na które wystarczy spojrzeć, żeby nabrać ochoty do całowania. Śliczne, gęste włosy, do których aż rwą się palce, żeby nimi poigrać. Taka figurka, że człowiek mimo woli chwyta w ramiona powietrze, kiedy pomyśli o uściskach. Malutkie nóżki, które stąpają tak lekko, że zdają się nie tykać ziemi. Z tym wszystkim zamierzam się ożenić! Z tym wszystkim! Hi, hi, hi!
— To coś więcej niż pospolite brednie — powiedział pan Ralf, który dotychczas słuchał z wydętymi wargami zachwytów starego łajdaka. — Nazwisko tej dziewczyny?
— Wielki, wielki geniusz! Ach, wielki! — zawołał gość. — Patrzcie tylko, co to za wielkość! Wie już, że trzeba mi jego pomocy! Wie, że może mi jej udzielić! Wie, że może na tym zarobić! Wszystko już widzi! Jej nazwisko... Czy nikt nas nie podsłuchuje?
— A któż, u diabła, mógłby nas podsłuchiwać? — rzucił pan Ralf gniewnie.
— Ja tam nie wiem, ale ktoś mógłby przecie wchodzić właśnie na schody albo schodzić ze schodów — powiedział Artur Gride; wyjrzał na korytarz, a potem zamknął starannie drzwi. — Albo pański kancelista mógłby wrócić tymczasem i podsłuchiwać... Kanceliści i służba lubią podsłuchiwać, a ja bardzo bym nie chciał, żeby pan Noggs...
— Niech diabli porwą pana Noggsa! — przerwał pan Ralf ostro. — Gadaj pan, co masz do powiedzenia.
— Bezwarunkowo. Niech diabli porwą pana Noggsa — zgodził się stary Artur. — Nie mam nic przeciwko temu. Jej nazwisko... nazywa się ona...
— No! — powiedział pan Ralf zniecierpliwiony jąkaniem gościa. — Jakżesz się nazywa?
— Madelina Bray.
Jeżeli istniały jakieś powody (widać było, że Gride tak sądzi), by słowa te wywarły pewne wrażenie na panu Ralfie, a nawet jeżeli wrażenie takie wywarły — to w każdym razie gospodarz nie okazał tego, lecz z całym spokojem kilka razy powtórzył owo nazwisko, jak gdyby przypominał sobie, gdzie i kiedy mógł je był już słyszeć.
— Bray... — mruknął. — Bray... Był taki młody Bray z... Tak! Ale ten nie miał córki.
— Pamięta pan Braya? — spytał Artur Gride.
— Nie! — odrzekł pan Ralf spoglądając nań bez wyrazu.
— Nie pamięta pan Waltera Braya, tego hulaki, który tak źle obchodził się ze swoją piękną żoną?
— Jeżeli przy pomocy takiej charakterystyki chce pan odświeżyć w mej pamięci obraz tego czy innego hulaki — warknął pan Ralf wzruszając ramionami — to pomylę go z dziewięcioma dziesiątymi wszystkich hulaków, jakich kiedykolwiek znałem.
— Aj, aj... To ten Bray, co mieszka teraz w „Strefie" King's Bench. Nie mógł go pan zapomnieć. Obaj robiliśmy z nim interesy. Jak to! Przecież on jest winien panu pieniądze...
— Ach!... ten! — przerwał pan Ralf. — Tak, tak! Teraz mówi pan jasno. O jego córkę chodzi, co?
Powiedziane to było naturalnie, lecz nie dość naturalnie, by człowiek tego pokroju co stary Artur Gride mógł nie zauważyć, że pan Ralf pragnie go wyciągnąć na obszerniejsze, niż zamierzał był czynić, zwierzenia i uzyskać wiadomości, których najprawdopodobniej nie zdobyłby w żaden inny sposób. Ale stary Artur był tak przejęty własnymi planami, że dał się podejść, i nie powziął podejrzeń co do szczerości swego zacnego przyjaciela.
— Wiedziałem, że go pan sobie przypomni, jak zastanowi się przez chwilkę — powiedział.
— I miał słuszność — odparł pan Ralf. — Ale stary Artur Gride i małżeństwo to cudaczne zestawienie wyrazów. Stary Artur Gride i ciemne oczy, i długie rzęsy, i te usteczka, na które wystarczy spojrzeć, by nabrać ochoty do całowania, i gęste włosy, z którymi chce się igrać, i figurka, którą chce się ściskać, i te nóżki, co to ziemi nie tykają... Nie! Stary Artur i takie rzeczy to jeszcze cudaczniejsze zestawienie. Lecz stary Artur Gride żeniący się z córką zrujnowanego „hulaki" ze „Strefy" King's Bench — to już doprawdy coś najbardziej cudacznego i nieprawdopodobnego! Krótko mówiąc, przyjacielu, jeżeli istotnie potrzeba ci mojej pomocy (nie wątpię o tym, bo inaczej nie przyszedłbyś tutaj), to gadaj szybko i do rzeczy. Przede wszystkim zaś nie opowiadaj mi, że ja mogę na tym zarobić, bo wiem, że sam również zarobisz, i to nienajgorzej. Bez tego nie lazłbyś przecież w taką historię.
W tym, co pan Ralf mówił, również w tym, jak to mówił i jak przy tym spoglądał na rozmówcę, dość było zjadliwego sarkazmu, by wzburzyć nawet wystygłą krew starego lichwiarza i ubarwić czerwienią nawet jego zwiędłe policzki. Stary Artur nie objawił jednak gniewu, wykrzyknął tylko znowu: — Cóż to za człowiek! — i zaczął kiwać się z boku na bok na krześle, jak gdyby ubawiony był swobodą i żartami przyjaciela. Wnioskując jednak z wyrazu twarzy pana Ralfa, iż należy jak najszybciej przystąpić do sedna sprawy, Gride nastroił się na poważniejszy ton i przeszedł do istotnych punktów pertraktacji.
Po pierwsze, zwrócił uwagę na fakt, że Madelina Bray z wielkim poświęceniem utrzymuje, pielęgnuje i niczym niewolnica podporządkowuje się woli ojca, który poza nią nie ma nikogo na świecie. Pan Ralf odrzekł, że, słyszał już o tym i że dziewczyna nie byłaby z pewnością taka głupia, gdyby znała świat trochę lepiej.
Po drugie, rozwodził się nad charakterem ojca, utrzymując, iż jeżeli nawet przyjąć za pewnik, że darzy on córkę najwyższym uczuciem, na jakie go stać w stosunku do bliźnich, to w każdym razie siebie samego kocha bez porównania więcej. Pan Ralf powiedział, że nie warto dłużej mówić na ten temat, bo to przecież nad wyraz prawdopodobne i zupełnie zrozumiałe.
Po trzecie, stary Artur zapewnił, że dziewczyną jest subtelna i piękna, a on naprawdę pragnie ją mieć za żonę. Na to pan Ralf odpowiedział jedynie cierpkim uśmiechem i spojrzał na siedzącego przed nim pomarszczonego starca, lecz uśmiech ten i spojrzenie były aż nadto wymowne.
— A teraz — ciągnął Gride — pogadamy o pewnym małym planie, który obmyśliłem, żeby załatwić tę sprawę, bo dotychczas nie oświadczyłem się jeszcze, nawet ojcu. Powinienem był wpierw to powiedzieć, ale pan się już przecie domyślił! Boże, mój Boże! Ach, cóż to za bystrość! Jaki ostry dowcip!
— Uważaj pan, bo się skaleczysz — mruknął pan Ralf niecierpliwie.
— Zawsze ma odpowiedź na końcu języka! — zawołał stary Artur i z zachwytem podniósł ku niebu wzrok i dłonie. — Zawsze przygotowany na wszystko! Boże, mój Boże! Co to za szczęście mieć zawsze gotową odpowiedź i na dokładkę tyle gotowego grosza! — Potem zmienił nagle ton i mówił: — W ciągu ostatnich sześciu miesięcy kilkanaście razy zaglądałem do tego Braya. Akurat pół roku temu ujrzałem po raz pierwszy ten smakowity kąsek. Boże, mój Boże, jakiż to smakowity kąsek! Ale co tu gadać. Ja trzymam w więzieniu tego Braya za tysiąc siedemset funtów.
— Tak pan mówi, jakby tylko pan go trzymał — rzekł pan Ralf dobywając notatnika. — Ja również. Za dziewięćset siedemdziesiąt pięć funtów, cztery szylingi i trzy pensy.
— I to jako jedyny prócz mnie. wierzyciel, panie Nickleby. Jedyny! — zawołał porywczo stary Artur. — Nikt prócz nas nie chce uczestniczyć w kosztach trzymania go w więzieniu, bo, wierzaj pan, wszyscy ufają nam i wiedzą, że nam na tym wystarczająco zależy. Obaj wpadliśmy w te same sidła... Boże, mój Boże, co to była za pułapka! Omal mnie to nie zrujnowało! Pożyczaliśmy mu przecież nasze pieniądze na weksle z jednym tylko — oprócz jego — podpisem, który, jak wszyscy oczywiście myśleli, był tak pewny jak gotówka, a okazał się... okazał... no, wie pan czym. Właśnie mieliśmy się dobrać do tego jegomościa, kiedy on umarł, a potem okazało się, że jest niewypłacalny. Ach, cóż to była za strata! Omal mnie to nie zrujnowało!
— Mów pan o tym swoim planie — przerwał pan Ralf. — Po co podnosić teraz zawodowy lament, kiedy nikt obcy nas nie słucha?
— Lepiej zawsze mówić w ten sposób — zachichotał stary Artur — czy słucha ktoś, czy nie słucha. Wprawa, widzi pan, wiedzie ku doskonałości. Otóż, gdybym zaproponował Brayowi, że zostanę jego zięciem, a za to on będzie wolny z chwilą, gdy się ożenię, i dostanie pensyjkę wystarczającą, aby po drugiej strome morza żyć z niej, jak przystało dżentelmenowi (nie pożyje długo; pytałem jego doktora, a ten powiada, że jest ciężko chory na serce i że to wykluczone) — gdyby ponadto obszernie i zachęcająco przedstawić mu wszystkie korzyści wypływające dlań z tego, to jak pan sądzi, czy potrafiłby mi się oprzeć? A jeśli mnie się nie oprze, to jak pan sądzi, czy jemu córka się oprze? Czy nie zrobię z niej pani Arturowej Gride, ślicznej pani Arturowej Gride, pieszczotki, uroczej ptaszyny? Czy nie zrobię z niej pani Arturowej Gride, kiedy tylko zechcę — w. ciągu tygodnia, miesiąca lub jednego dnia?
— Mów pan dalej — rzekł pan Ralf z poważnym skinieniem głowy, a sztuczny chłód jego słów dziwnie kontrastował z namiętnym skomleniem, w jakie stopniowo przechodził głos jego przyjaciela. — Mów pan dalej. Nie po to przyszedłeś, żeby stawiać mi te wszystkie pytania.
— Boże, mój Boże! Ależ on umie mówić! — zawołał stary Artur przysuwając się jeszcze bliżej gospodarza. — Pewnie, że nie po to przyszedłem i wcale nawet nie udaję. Przyszedłem, żeby zapytać, ile też weźmie pan ode mnie za ten pański dług, jeżeli dojdę do porozumienia z ojcem?... Pięć szylingów za funta... sześć i osiem pensów... dziesięć szylingów? Gdyby nie nasza stara przyjaźń, nie posunąłbym się nigdy aż do dziesięciu szylingów, ale byliśmy zawsze w tak dobrych stosunkach, no i wiem przecie, że pan nie zażąda ode mnie aż tyle!
— Pan ma jeszcze coś więcej do powiedzenia — rzekł gospodarz wciąż z tym samym, niewzruszonym, kamiennym spokojem.
— Mam, mam! Tylko pan nie pozwala mi skończyć — przyznał Artur Gride. — Potrzebuję w tej sprawie pomocnika, który potrafiłby mówić, nalegać, obstawać przy swoim, czego nikt chyba tak jak pan nie potrafi. Ja tam tego nie umiem, bo jestem nieśmiały, słabowity, nerwowy... Otóż, jeśli na dobrych warunkach spłacę panu należność, którą od dawna uważa pan za przepadłą, czy jako dobry przyjaciel przyjdzie mi pan z pomocą, co?
— Pan ma jeszcze coś do powiedzenia — rzekł pan Ralf.
— Nie, nie! Doprawdy! — zawołał Artur Gride.
— Tak, tak! Doprawdy! Jestem tego zupełnie pewien.
— Ach! — zawołał stary Artur udając nagłe olśnienie. — Myśli pan, że mam do powiedzenia coś, co tyczy wyłącznie mnie i moich osobistych zamiarów. Tak! Oczywiście! Czy wspomnieć i o tym?
— Sądzę, że raczej tak — rzucił pan Ralf szorstko.
— Nie chciałem zajmować panu czasu, gdyż myślałem, że interesuje pana tylko własny udział w mojej sprawie — powiedział Artur Gride. — Jak to uprzejmie, że pyta pan o takie rzeczy! Boże, mój Boże, co za uprzejmość! Otóż, gdybym wiedział coś o pewnym mająteczku — małym mająteczku, bardzo małym — prawnie należącym do tej uroczej ptaszyny, o którym w obecnej chwili nikt nie wie ani wiedzieć nie może, a który jej małżonek łatwo zagarnie do kieszeni, jeżeli będzie wiedział tyle, co ja wiem, czy w takim razie usprawiedliwione będzie...
— Całe przedsięwzięcie — dokończył pan Ralf spiesznie. — No, muszę teraz zastanowić się nad tą sprawą i obliczyć, ile powinienem dostać za pomoc w doprowadzeniu jej do pomyślnego końca.
— Tylko nie bądź pan wymagający! — zawołał Artur drżącym głosem i podniósł ręce w błagalnym geście. — Nie bądź pan zbyt wymagający! To doprawdy bardzo mały mająteczek. No, powiedzmy, dziesięć szylingów za funta i ubijmy interes. To więcej niż powinienem zapłacić, ale pan jest taki uprzejmy... Co? Zgodzimy się na dziesięć? Co? Zgoda, co?
Pan Ralf nie zważał na te prośby, lecz przez kilka minut siedział w głębokiej zadumie, bacznie przyglądając się petentowi. Po dostatecznie długim namyśle odezwał się wreszcie, a nie można mu zarzucić, by posługiwał się zbędnymi omówieniami albo też nie tłumaczył sprawy jasno i rzeczowo.
— Gdyby poślubił pan tę dziewczynę bez porozumienia ze mną — rzekł — musiałby pan uregulować moją należność w całości, bo inaczej nie mógłby pan uwolnić jej ojca. Jasne zatem, że muszę otrzymać pełną sumę, bez żadnych obcięć i potrąceń, aby zaszczyt, jakim jest pańskie zaufanie, nie przyniósł mi strat zamiast zysku. Oto pierwszy punkt naszej umowy. Po drugie, żądam pięciuset funtów za mój udział w pertraktacjach i namowach oraz pomoc, jakiej udzielę panu w zdobyciu tego mająteczku. To bardzo niewiele, bo na własny i wyłączny użytek zostaną panu przecie pełne usteczka, gęste włosy i te tam inne rzeczy. Zgodnie z trzecim i ostatnim punktem dzisiaj wystawi mi ,pan rewers na obie te sumy, płatny przed południem w dniu pańskiego ślubu z Madeliną Bray. Powiedział pan, że umiem nalegać i obstawać przy swoim. Otóż obstaję właśnie przy swoim i nie zgodzę się na żadne inne warunki. Może je pan przyjąć, jeśli mu odpowiadają. W przeciwnym razie żeń się pan, jeżeli potrafisz, bez mojej pomocy. Ja i tak odbiorę swą wierzytelność.
Pan Ralf był głuchy jak pień na wszelkie prośby, zaklęcia i namowy, by zgodzić się na kompromis pomiędzy propozycją własną i Artura Gride'a. Nie chciał podejmować dalszej dyskusji na ten temat i siedział jak niemy, przeglądając z roztargnioną miną różne zapiski i papiery w swoim notesie, podczas gdy stary Artur rozwodził się nad jego niesłychanymi żądaniami i domagając się ich zmiany stopniowo zbliżał się do postawionych przez gospodarza warunków. Stwierdziwszy wreszcie, że nic nie zdoła wpłynąć na upór przyjaciela, Artur Gride, który wybierając się doń był z góry przygotowany na taki mniej więcej obrót sprawy, z ciężkim sercem przyjął owe warunki i na miejscu wypełnił żądany rewers (pan Ralf miał zawsze takie rzeczy pod ręką). Wprzód jednak wymógł obietnicę, iż pan Ralf Nickleby od razu uda się z nim do mieszkania Braya, by natychmiast rozpocząć pertraktacje, jeżeli okoliczności sprzyjać będą ich zamierzeniom.
Zgodnie z ostatnim punktem porozumienia dwaj czcigodni dżentelmeni wyszli razem, a Newman, z flaszką w ręku, wychylił się z kryjówki. Nie jeden raz, narażając się na to, że go odkryją, wysuwał z górnych drzwiczek schowka swój czerwony nos, gdy omawiano specjalnie interesujące szczegóły zagadnienia.
— Nie mam już apetytu — mruknął chowając flaszkę do kieszeni. — Dali mi dobry pasztet.
Powiedziawszy to wielce ponurym i żałosnym tonem, Newman jednym długim krokiem znalazł się przy drzwiach, a drugim wrócił na dawne miejsce.
— Nic nie wiem o niej. Nie wiem, kim jest ani czym — mówił — lecz współczuję jej z całego serca i nie mogę jej pomóc, tak samo jak innym, przeciw którym codziennie knuje się tu setki rozmaitych intryg, nie tak wszakże nikczemnych jak ta. Cóż, to gnębi tylko mnie, nie tych innych. Fakt, że znam te intrygi, nie może szkodzić ich ofiarom, a ja cierpię nie mniej niż one. Gride i Nickleby! Dobrana para do kariolki! Ach, łajdactwo, łajdactwo, łajdactwo!
Każdemu z tych ostatnich słów towarzyszyło silne stuknięcie w rurę nieszczęsnego starego cylindra. Newman Noggs miał już umysł nieco zamroczony zawartością kieszonkowego pistoletu, a przynajmniej tym, co wypił podczas niedawnego krycia się w schowku, wyszedł więc poszukać ulgi, jaką przynieść może spożyta w taniej garkuchni wołowina z kapustą.
Tymczasem dwaj spiskowcy udali się do domu, który przed kilkoma zaledwie dniami Nicholas odwiedził po raz pierwszy; uzyskali tam audiencję u pana Braya, a stwierdziwszy, że jego córka wyszła, po wielu przemyślnych krokach wstępnych, którymi kierowała niepospolita zręczność pana Ralfa, wyłożyli wreszcie jasno istotny cel wizyty.
— Oto konkurent, panie Bray — mówił pan Ralf, gdy chory, który nie ochłonął jeszcze ze zdumienia, opadł w swym fotelu spoglądając to na Artura Gride'a, to na Jego przyjaciela. — Cóż z tego, że miał nieszczęście stać się jedną z przyczyn pańskiego tu uwięzienia! Ja jestem drugą tego przyczyną. Ludzie muszą żyć, a pan zbyt dobrze zna świat, by nie widzieć całej sprawy we właściwym świetle. Proponujemy najlepsze zadośćuczynienie, na jakie nas stać. Oto propozycja małżeńska, która uradowałaby niejednego utytułowanego ojca. Pan Artur Gride i jego książęca fortuna! Niech pan się zastanowi, co to za zdobycz.
— Moja córka — odparł Bray wyniośle — tak została wychowana przeze mnie, że byłaby hojną zapłatą za największą fortunę, jaką mógłby ktoś złożyć w zamian za jej rękę.
— To samo przecież mówiłem — rzekł przemyślny pan Ralf zwracając się do starego Artura. — To właśnie, co moim zdaniem czyni całą sprawę tak uczciwą i prostą. Żadna ze stron nie ponosi ofiar. Pan ma pieniądze, a panna Madelina urodę i osobiste zalety. Ona ma młodość, a pan pieniądze. Ona nie ma pieniędzy, a pan młodości. Jedno za drugie i kwita! Mamy małżeństwo z woli Niebios.
— Ludzie mówią, że Niebiosa dobierają małżeńskie pary — powiedział Artur Gride uśmiechając się ohydnie do człowieka, którego pragnął nazwać teściem. — Jeżeli się więc pobierzemy, to z wyroku przeznaczenia.
— No i niech pan pomyśli, panie Bray — wtrącił spiesznie pan Ralf uciekając się do argumentów bliższych ziemi — niech pan tylko pomyśli, jaka stawka wchodzi tu w grę, czym pan ryzykuje przyjmując lub odrzucając oświadczyny mojego przyjaciela...
— Jakże ja mogę przyjmować lub odrzucać oświadczyny pańskiego przyjaciela — przerwał zirytowany pan Bray, świadom, że od niego w istocie zależy decyzja. — Przyjęcie lub odmowa jest sprawą tylko i wyłącznie mojej córki, o czym panom dobrze wiadomo.
— Bezwarunkowo — powiedział pan Ralf z naciskiem — ale wolno panu chyba coś doradzić, wyłożyć różne „za" lub „przeciw", podszepnąć, co byłoby pańskim pragnieniem...
— Podszepnąć, co byłoby moim pragnieniem! — zawołał dłużnik, na przemian nikczemny i pyszny, lecz przez cały czas samolubny. — Czyż nie jestem jej ojcem? Czemu miałbym tylko szeptać, a nie mówić otwarcie? Czy myśli pan tak samo jak przyjaciele jej matki, a moi wrogowie — niech ich piekło pochłonie — że w tym, co ona dla mnie robi, jest coś więcej niż obowiązek, święty obowiązek? A może pan sądzi, że moje nieszczęścia są dostatecznym powodem, by zmienić naszą wzajemną zależność, że to ja powinienem słuchać, ona zaś rozkazywać? Szeptać, szeptać, co jest moim pragnieniem! Właśnie! Zapewne widząc mnie tutaj, niezdolnego ruszyć się z fotela bez pomocy, uważa pan, że jestem złamanym, zależnym od innych człowiekiem, któremu braknie siły i odwagi, by uczynić to, co uzna za najlepsze dla własnego dziecka. Wolno mi tylko szeptać, co jest moim pragnieniem! No pewnie!
— Bardzo przepraszam — podjął pan Ralf, który do gruntu znał swego dłużnika i wiedział, jak z nim należy postępować. — Nie wysłuchał mnie pan do końca. Zamierzałem powiedzieć, że gdyby szepnął pan — choćby tylko szepnął — czego sobie życzy, z pewnością dla jego córki równałoby się to rozkazowi.
— Z pewnością! Nie inaczej! — przyznał pan Bray wzburzonym tonem. — Jeżeli przypadkiem nie słyszał pan już o tym, sir, to mówię panu teraz, że były takie czasy, kiedy w każdej sprawie odnosiłem triumfy nad krewnymi jej matki, chociaż po ich stronie była potęga i bogactwo, po mojej zaś jedynie silna wola.
— A jednak — podjął pan Ralf najłagodniej, jak pozwalało mu jego usposobienie — nie wysłuchał mnie pan do końca. Nie przestał pan być człowiekiem, który mógłby błyszczeć w wytwornym towarzystwie. Ma pan przed sobą długie lata życia... to jest, oczywiście... jeżeli będzie pan przebywał na lepszym powietrzu i pod jaśniejszym niebem i sam dobierał sobie towarzystwo. Zabawa to pański żywioł, w którym olśniewał pan już wszystkich. Wielki świat i wolność — to właśnie to, czego panu trzeba. Francja i roczna pensja, która zapewni tam panu dostatnie życie, tchną w pana nowe siły, przeniosą pana w całkowicie zmienione warunki. Cały Londyn mówił niegdyś o pańskich kosztownych wybrykach, a przecież może pan Jeszcze zabłysnąć na innej scenie, bogatszy o wiele doświadczeń, zabłysnąć tam i spróbować żyć na cudzy koszt, zamiast pozwalać innym żyć na swój. A jakże się przedstawia odwrotna strona medalu? Cóż tam ujrzymy? Nie wiem, gdzie tu jest najbliższy cmentarz, ale gdzie by nie był, zobaczymy na nim tylko kamień grobowy... datę... może za dwa lata, może za dwadzieścia. Tak! Na tym koniec.
Pan Bray wsparł łokieć na poręczy fotela i zakrył twarz dłonią.
— Przedstawiam sprawę jasno — ciągnął pan Ralf siadając obok chorego — bo mocno ją biorę do serca. Mam własny interes w tym, by pan wydał córkę za mojego przyjaciela, Artura Gride'a, ponieważ on spłaci wówczas mnie — oczywiście częściowo. Nie ukrywam tego i przyznaję otwarcie. Jak wiele może jednak pan zyskać zalecając to małżeństwo? Niech pan nie zapomina! Córka może się wzdragać, opierać, ronić łzy, mówić, że Gride jest za stary, dowodzić, że jej życie będzie jednym pasmem niedoli. A czymże jest ono teraz?
Kilka słabych poruszeń chorego świadczyło, że nie traci ani jednego słowa z tych argumentów, podobnie jak pan Ralf nie tracił najmniejszego jego ruchu.
— Czymże jest ono teraz, powtarzam? — podjął przebiegły lichwiarz. — Albo czym będzie w przyszłości? Pewnie, że gdy pan umrze, ludzie, których pan nienawidzi, zapewnią jej szczęście. — Czy może pan jednak znieść taką myśl?
— Nie! — odparł Bray niezdolny pohamować mściwego odruchu.
— Domyślałem się tego... Naturalnie — mówił spokojnie pan Ralf. — Jeżeli pańska córka ma odnieść korzyść z czyjejś śmierci — ciągnął przytłumionym głosem — niechże to będzie korzyść ze śmierci małżonka. Niech nie myśli kiedyś o chwili pańskiej śmierci jak o dacie, od której zaczęła liczyć szczęśliwsze dni. Jakież są zastrzeżenia? Niech je pan wyłuszczy. Że konkurent jest starcem! I cóż z tego? Często bogaci ludzie wysokiego rodu, którzy nie mają takiego jak pan usprawiedliwienia, lecz do woli i w nadmiarze dysponują wszystkim, co życie dać im może, wydają córki za starców lub, co gorsza, za młodzików bez serca i rozumu, po to jedynie, by zaspokoić jakąś słabostkę, zadośćuczynić rodzinnym interesom albo zapewnić sobie miejsce w Parlamencie. Pan niech rozstrzygnie za nią, niech pan rozstrzygnie. Pan przecież lepiej może osądzić tę sprawę, a córka będzie panu wdzięczna do końca swoich dni.
— Szszaa!... Szszaa!... — zawołał Bray podrywając się nagle i kładąc drżącą dłoń na ustach pana Ralfa. — Słyszę jej kroki za drzwiami.
Widać było przebłysk sumienia we wstydzie i przerażeniu pana Braya; ta krótka chwila zdarła z okrutnego planu cienką powłokę sofizmatów i odsłoniła ów plan w całej jego podłości i straszliwej ohydzie. Drżący i blady ojciec opadł na fotel; Artur Gride skubiąc i obracając swój kapelusz nie śmiał oderwać wzroku od podłogi; nawet pan Ralf, wystraszony przybyciem nieświadomej niczego dziewczyny, skulił się na chwilę niby obity pies.
Wrażenie owo było niemal równie krótkotrwałe, jak niespodziewane. Pan Nickleby opanował się pierwszy, a zauważywszy pełen przerażenia wzrok Adeliny, zaczął ją uspokajać, zapewniając, że nie ma podstaw do obawy.
— Nagły skurcz — powiedział spoglądając na pana Braya. — Już wszystko minęło.
Widok młodej i pięknej dziewczyny, na której biedę i niedolę spiskowali przed minutą zaledwie, a która zarzuciła teraz ramiona na szyję ojca i zasypywała go słowami tkliwego współczucia i miłości — najpiękniejszymi słowami, jakie ucho ojca może posłyszeć, a dziecięce usta wypowiedzieć — widok ten mógłby wzruszyć najbardziej zakamieniałe serca. Pan Ralf jednak spoglądał na to obojętnie, zaś Artur Gride, którego kaprawe oczy gustowały jedynie w zewnętrznej! urodzie, lecz były ślepe na wewnętrzne piękno, zdradzał wprawdzie swego rodzaju wzruszenie, nie takie jednak jak to, które budzi zazwyczaj podziw dla cnoty.
— Madelino — powiedział ojciec uwalniając się łagodnie z jej uścisku. — To był doprawdy drobiazg.
— Ale... wczoraj miałeś już taki skurcz. To straszne patrzeć na twoją mękę. Czy w niczym nie mogę ci pomóc?
— W niczym na razie. Oto dwóch panów, Madelino. Znasz już jednego z nich. Mówiła nieraz — dodał pan Bray zwracając się do Artura Gride'a — że zawsze mi się pogarsza po pańskiej wizycie. Nie było w tym nic dziwnego, gdyż znała dotychczas tylko część prawdy. No, no! Może zmieni pogląd na tę sprawę... Widzi pan, dziewczętom wolno przecie zmieniać poglądy. Jesteś bardzo zmęczona, moja droga.
— Ach, nie, doprawdy.
— Jesteś zmęczona. Za wiele pracujesz.
— Chciałabym móc pracować więcej.
— Wiem, wiem, ale to za dużo na twoje siły, kochanie. Taki nędzny żywot, pełen codziennych trudów i udręczeń, to stanowczo ponad twoje siły, moje ty biedactwo!
Nie szczędząc takich i tym podobnych miłych słów, Bray tulił do siebie córkę i czule całował jej policzki. Przez pewien czas pan Ralf przyglądał mu się bystro i uważnie, a potem kierując się w stronę drzwi ruchem ręki dał Gride'owi znak, by podążył za nim.
— Porozumie się pan z nami? — zapytał pan Ralf.
— Tak, tak! — odpowiedział pan Bray spiesznie odsuwając córkę. — Za tydzień. Dajcie mi tydzień.
— Tydzień — powtórzył pan Ralf zwracając się do swego towarzysza. — Od dziś za tydzień. Do widzenia. Panno Madelino, całuję rączki pani.
— Podaj mi pan rękę, Gride — rzekł Bray wyciągając dłoń w odpowiedzi na ukłon starego lichwiarza. — Nie wątpię, że dobrze mi życzysz. Przyznaję to teraz. Jeżeli zadłużyłem się u ciebie, nie twoja w tym wina. Madelino, podaj panu rękę, kochanie.
— Boże, mój Boże! Gdyby pani zechciała... Choćby końce paluszków... — jąkał Artur onieśmielony i przestraszony zarazem.
Madelina cofnęła się bezwiednie przed upiorną postacią, lecz podała końce palców, w tej samej chwili jednak wyrwała je tak szybko, że stary Artur na próżno zamknął dłoń, w którą chciał pochwycić te palce, by podnieść je do ust; wobec tego ucałował głośno własną rękę i wykrzywiając twarz w rozmaitych czułych grymasach, wyszedł za przyjacielem na ulicę.
— No i cóż pan powie, co powie? Co olbrzym powie pigmejowi? — dopytywał Artur Gride, gdy utykając doganiał pana Ralfa.
— A co pigmej powie olbrzymowi? — odparł zapytany podnosząc brwi i z góry spoglądając na wspólnika.
— Nie wie doprawdy, co powiedzieć — rzekł Artur Gride. — Obawia się i ma nadzieję. Smakowity kąsek, co?
— Nie znam się na urodzie — burknął pan Ralf.
— Ale ja się znam! — zawołał stary lichwiarz zacierając ręce. — Boże, mój Boże! Jak ślicznie wyglądały jej oczy, kiedy nachylała się nad ojcem. Cóż za rzęsy!... zupełnie jak... cienka firanka! Ona... ona tak łagodnie na mnie spoglądała.
— Ale, jak mi się zdaje, bez wielkiego uczucia — powiedział pan Ralf. — Nieprawdaż?
— Bez uczucia? Tak pan sądzi? — odparł stary Artur. — Ale... Czy nie myśli pan, że można ją będzie do tego skłonić? Jak się panu zdaje?
Pan Ralf spojrzał na niego z pogardą i uśmiechając się złośliwie, odpowiedział przez zęby:
— Czy słyszał pan, jak on jej mówił, że jest zmęczona i pracuje nad siły?
— Tak, tak! I cóż z tego?
— Czy myśli pan, że mówił jej to kiedykolwiek przedtem? Taki żywot jest stanowczo ponad jej, siły. Tak, tak! Ojciec zmieni jej ten żywot.
— Czy myśli pan, że to załatwione? — zapytał stary Artur zerkając na przyjaciela spod półprzymkniętych powiek.
— Jestem pewien — rzekł pan Ralf. — Próbuje okłamywać samego siebie i to już nawet w naszych oczach. Udaje, że myśli jedynie o jej losie, nie o własnym. Gra szlachetną rolę, i to tak tkliwą i wzniosłą, że nawet córka nie może go poznać. Zauważyłem w jej oku łzę zdziwienia. Będzie tam niebawem więcej łez zdziwienia, lecz zdziwienia innego rodzaju. Spokojnie możemy czekać tego dnia od dziś za tydzień.
ROZDZIAŁ XLVIII
KTÓRY JEST BENEFISEM PANA WINCENTEGO CRUMMLESA, A ZARAZEM JEGO NIEODWOŁALNIE OSTATNIM WYSTĘPEM NA SCENIE TEJ OPOWIEŚCI
Z sercem ciężkim i pełnym smutku, pogrążony w bolesnych rozmyślaniach, Nicholas zwrócił swe kroki na wschód i szedł do kantoru firmy „Bracia Cheeryble". Wszystkie nieśmiałe nadzieje, na jakie sobie dotychczas pozwalał, wszystkie czarowne wizje, które powstawały w jego wyobraźni i spowijały obraz pięknej Madeliny Bray, rozwiały się, nie pozostawiając ni śladu swych uroków i blasków.
Zarzut, iż rozwiązanie, i to takie rozwiązanie, tajemnicy, która otaczała Madelinę Bray, kiedy nawet jej nazwisko nie było jeszcze Nicholasowi znane, stłumiło jego zapał i ostudziło płomień uwielbień — zarzut taki byłby niezasłużony i krzywdzący dla tak wartościowego młodego człowieka. Jeżeli dotąd spoglądał na młodą damę z takim uczuciem, jakie w młodym mężczyźnie obudzić może wdzięk i uroda, to w obecnej chwili ogarniały go uczucia o wiele głębsze i silniejsze. Ale uwielbienie dla prostoty i czystości jej serca, szacunek wobec jej bezbronności i osamotnienia, współczucie dla tak ciężko przez los doświadczanej młodej i pięknej dziewczyny, podziw dla jej wielkiego i szlachetnego ducha — wszystko to wznosiło ją na niedosiężne wyżyny i dodając wprawdzie głębi i powagi miłości Nicholasa mówiło mu zarazem o zupełnej beznadziejności jego uczuć.
— Dotrzymam danego jej słowa — przyrzekał sobie po męsku. — To, o co mnie w zaufaniu proszono, nie jest prostym tylko poleceniem, a więc podwójne obowiązki, których się podjąłem, muszę wypełnić jak najbardziej sumiennie i skrupulatnie. Tajemne me uczucia nie mogą tu mieć żadnego wpływu, a więc pobłażać im nie zamierzam.
Niemniej jednak owe tajemne uczucia wciąż istniały, a w skrytości ducha Nicholas nie tylko im pobłażał, lecz nawet je podsycał, rozumując (jeżeli w ogóle rozumował), że nie mogą przecie szkodzić nikomu prócz niego, a ponadto, że tając je z poczucia obowiązku, jest uprawniony do radowania się nimi w nagrodę za swe bohaterstwo.
Takie rozważania połączone ze wspomnieniami porannych przeżyć i myślami o następnej wizycie czyniły zeń bardzo posępnego i roztargnionego towarzysza pracy, tak doprawdy posępnego i roztargnionego, że Tim Linkinwater zaczął podejrzewać, iż młodego biuralistę dręczą wyrzuty sumienia z powodu omyłki przy pisaniu jakiejś cyfry, i poważnie go prosił, aby jeżeli o to istotnie chodzi, oczyścił raczej sumienie i posunął się nawet do przekreślenia, zamiast zatruwać sobie całe życie bolesnym wspomnieniem takiego błędu.
Atoli życzliwe te uwagi, podobnie jak inne troskliwe pytania Tima i pana Franka, nie zdołały skłonić Nicholasa do innej odpowiedzi prócz twierdzenia, że jeszcze nigdy w życiu nie był w lepszym humorze. Tak minął cały dzień i w takim stanie ducha Nicholas wracał wieczorem do domu, wciąż rozmyślając o tym samym, wciąż rozważając te same sprawy i wciąż dochodząc do tych samych wniosków.
W zadumie, roztargnieniu i niepewności ludzie, zupełnie nie zdając sobie z tego sprawy, często błąkają się po ulicach, marudzą, ze skupioną uwagą czytają plakaty nie rozumiejąc z nich ni słowa albo uporczywie oglądają przez szyby sklepowych wystaw przedmioty, których zgoła nie widzą. Cóż więc dziwnego, że Nicholas ocknął się studiując z wielkim zaciekawieniem duży afisz, wywieszony przed leżącym po drodze do domu jakimś teatrem „Małym". Z taką powagą odczytywał spis nazwisk aktorów i aktorek, którzy przyrzekli zaszczycić swym udziałem pewien zapowiadany benefis, jak gdyby była to lista dam i dżentelmenów zapisanych złotymi zgłoskami w Księgach Przeznaczenia, wśród których to nazwisk z przejęciem szukałby własnego. Roześmiał się z własnego otępienia i odwracając się, by pójść dalej, rzucił okiem na górę afisza; w tej chwili ujrzał, że wypisano tam wielkimi i szeroko rozstawionymi literami: „Nieodwołalnie ostatni występ pana Wincentego Crummlesa z Najsłynniejszego Teatru Objazdowego!!!" .
— Niepodobieństwo! — zawołał Nicholas znowu się odwracając. — To niemożliwe!
Ale to było możliwe. Jeden oddzielny wiersz zapowiadał premierę nowego melodramatu; drugi oddzielny wiersz zapowiadał ostatnie sześć przedstawień starego; trzeci wiersz był poświęcony reengagement nieporównanego Afrykańskiego. Połykacza Noży, który uległ licznym prośbom i zgodził się odroczyć na jeden tydzień swoje występy na prowincji; czwarty wiersz donosił, że pan Snittle Timberry powrócił do zdrowia po przebytej niedawno niedyspozycji i będzie miał zaszczyt wystąpić tegoż wieczora; piąty obiecywał co wieczór „Oklaski, Łzy i Śmiech!"; szósty mówił o nieodwołalnie ostatnim występie pana Wincentego Crummlesa z Najsłynniejszego Teatru Objazdowego.
„To niewątpliwie ten sam — pomyślał Nicholas. — Nie może być przecież dwóch Wincentych Crummlesów".
By rozstrzygnąć tę kwestię, jeszcze raz spojrzał na afisz i przeczytał, iż w pierwszej sztuce występuje jakiś „Baron" oraz Roberto (jego syn), którego postać odtwarza pan Crummles-junior, i Spaletro jego siostrzeniec), którego gra pan Persy Crummles-junior (ich nieodwołalnie ostatnie występy). Prócz tego dowiedział się, że niezależnie od właściwej sztuki można dodatkowo zobaczyć taniec charakterystyczny odtwarzany przez najwybitniejszych tancerzy zespołu oraz pas seul z kastanietami w wykonaniu Cudownego Dziecka (nieodwołalnie ostatni występ). Wobec tego Nicholas nie miał już najmniejszych wątpliwości i bez wahania podszedł do wejścia dla aktorów, a wysławszy stamtąd świstek papieru, na którym ołówkiem napisał „Johnson", wnet został zaprowadzony do swego dawnego dyrektora przez zbójcę w bardzo szerokim, ozdobionym ogromną klamrą pasie wokół bioder i w olbrzymich skórzanych rękawicach.
Pan Crummles, który siedział w garderobie przed skromnych rozmiarów lustrem, zerwał się z niekłamaną radością i trzymając w ręku jedną ze swych sztucznych łydek oraz bardzo krzaczastą sztuczną brew (druga przylepiona była krzywo nad lewym okiem dyrektora) serdecznie uściskał gościa i powiedział, że pożegnanie go przed wyjazdem uraduje serce pani Crummles.
— Zawsze był pan jej ulubieńcem, Johnson — mówił Crummles. — Zawsze, od samego początku. Po tym pierwszym obiedzie u nas nie obawiałem się już ani trochę
o pańską przyszłość. Ktoś, kto spodobał się pani Crummles, na pewno wyjdzie na ludzi. Ach, Johnson, cóż to za kobieta!
— Szczerze jestem wdzięczny pani Crummles za jej uprzejmość dla mnie wówczas i w wielu innych wypadkach — odparł Nicholas. — Ale dokąd się państwo wybierają, bo mówi pan przecie o pożegnaniu przed wyjazdem?
— Nie czytał pan w prasie? — zapytał pan Crummles z pełnym godności zdziwieniem.
— Nie — odparł Nicholas.
— Osobliwa rzecz — podjął dyrektor. — Pisano o tym w rubryce „Wiadomości różne". Miałem gdzieś ten artykuł... miałem... ale nie wiem doprawdy... Ach, tak! Oto on!
Pan Crummles udawał przez chwilę, iż sądzi, że zgubił ów artykuł, a potem dobył z kieszeni swych spodni — których używał w prywatnym życiu, a które teraz leżały w nieładzie wraz z codziennymi ubraniami kilku innych dżentelmenów na czymś w rodzaju kredensu — cal kwadratowy wycinka z gazety i podał go Nicholasowi, a ten przeczytał:
„Wielce utalentowany Wincenty Crummles, znany i słynny dyrektor prowincjonalnych teatrów i aktor o niepoślednich ambicjach, udaje się niebawem za Atlantyk na wyprawę po laury sceniczne. Jak się dowiadujemy, panu Crummles towarzyszyć będzie małżonka oraz jego uzdolnione dzieci. Nie znamy aktora, który prześcignąłby pana Crummlesa w grywanych przez niego rolach, ani też człowieka, którego żegnałyby bardziej serdeczne życzenia i liczniejsze grono przyjaciół. Sukces pana Crummlesa za Oceanem jest niewątpliwie zapewniony."
— Masz pan tu drugi kawałek — powiedział pan Crummles podając Nicholasowi jeszcze mniejszy świstek. — To jest z „Odpowiedzi na listy do redakcji".
Nicholas przeczytał na głos:
„Philo-Dramaticus: Crummles, prowincjonalny dyrektor teatru i aktor, nie może liczyć sobie więcej niż czterdzieści trzy lub cztery lata. Crummles nie jest Prusakiem, gdyż urodził się w Chelsea."
— Hm!... — powiedział Nicholas. — To oryginalna wzmianka.
— Bardzo!. — przyznał Crummles drapiąc się w nos i spoglądając na gościa z pozorną obojętnością. — Nie mam pojęcia, kto posyła do pism takie rzeczy. W każdym razie nie j a.
Nie odwracając wzroku od Nicholasa dwa lub trzy razy bardzo poważnie potrząsnął głową, a potem mruknął, że doprawdy nigdy życiu nie potrafi odgadnąć, skąd trafiają do gazet podobne rzeczy, złożył wycinki i schował je z powrotem do kieszeni.
— Ze zdziwieniem dowiaduję się o tej nowinie — powiedział gość. — Wyjazd do Ameryki! Nie miał pan takich planów, kiedy występowałem u pana.
— Nie — odparł pan Crummles. — Nie, wówczas nie miałem. Prawdę mówiąc, pani Crummles... Cóż to za kobieta, Johnson!... — urwał w tym miejscu i szepnął coś Nicholasowi do ucha.
— Aha!... — powiedział młodzieniec z uśmiechem. — Znowu rodzina się powiększa.
— Po raz siódmy, Johnson — rzekł pan Crummles uroczyście. — Sądziłem, że takie dziecko, jak nasze Cudowne Dziecko, powinno stanowić finał. Ale finał będzie widocznie inny. Cóż to za niezwykła kobieta!...
— Winszuję panu — powiedział Nicholas — i mam nadzieję, że będzie to również cudowne dziecko.
— Ha! Jak przypuszczam, będzie ono z wszelką pewnością dzieckiem nieprzeciętnym — rzekł pan Crummles. — Talenty dotychczasowej trójki ograniczają się zasadniczo do szermierki i pantominy klasycznej. Chciałbym, żeby następne przejawiało skłonności do dziecięcej tragedii. Wiem, że takie rzeczy są bardzo poszukiwane w Ameryce. Ale każdy talent będzie dobry. Może będzie to geniusz w chodzeniu po linie? A jeżeli wda się w matkę, Johnson, może być geniuszem w każdej dziedzinie, bo ta kobieta jest przecie uniwersalnym geniuszem. Ale jakim by był jego geniusz, geniusz ów będzie rozwijany i pielęgnowany.
Mówiąc to wszystko pan Crummles przylepił drugą brew i pogrubił sobie łydki, a potem wciągnął pończochy żółtawocieliste i lekko przybrudzone w okolicy kolan, na skutek częstego klękania z okazji modlitw, śmiertelnych walk, rzucania klątw i innych scen pełnych napięcia.
W dalszym ciągu kompletując strój były dyrektor powiedział Nicholasowi, że w Ameryce spodziewa się wcale niezłego początku dzięki dochodom ze znośnego engagement, które szczęśliwie udało mu się uzyskać; że zaś on sam i pani Crummles nie powinni się łudzić, iż będą występować wiecznie, gdyż nieśmiertelność ich istnieć może jedynie w odniesieniu do ich sławy, a nie do długości życia, wobec czego postanowił osiedlić się na stałe za Oceanem w nadziei, że dojdzie tam do własnego kawałka ziemi, który zapewni małżonkom chleb na starość, a po ich śmierci stanie się dziedzictwem potomstwa. Nicholas pochwalił te projekty, po czym pan Crummles przeszedł do opowiadań o wspólnych znajomych, co jak sądził, winno zainteresować jego gościa. Między innymi nadmienił, że panna Snevellicci poślubiła zamożnego, młodego świecarza, stałego dostawcę teatru, a pan Lillyvick nie ośmiela się już nawet twierdzić, że jego własna dusza należy do niego, a to skutkiem tyrańskich rządów nieugiętej i wyższej ponad wszystko pani Lillyvick.
Nicholas odwzajemnił się panu Crummlesowi równą szczerością i zaufaniem, przyznał się bowiem do własnego nazwiska, pozycji i widoków na przyszłość oraz w zwięzłych słowach wyjaśnił splot wydarzeń, który doprowadził do ich spotkania i znajomości. Pan Crum-mles serdecznie mu winszował korzystnej odmiany losu, a potem oznajmił, że nazajutrz rano wyjeżdża z rodziną do Liverpoolu, gdzie stoi w porcie statek, na którym mają odbić od brzegów Anglii; jeżeli więc Nicholas pragnie zobaczyć po raz ostatni i pożegnać panią Crummles, musi tego jeszcze wieczora udać się z panem Crummlesem na pożegnalną kolację wydawaną na cześć całej rodziny w pewnej pobliskiej gospodzie. Na przyjęciu tym prezydować będzie pan Snittle Timberry, a zaszczytna funkcja jego zastępcy przypadnie w udziale Afrykańskiemu Połykaczowi Noży.
W garderobie zrobiło się tymczasem bardzo gorąco i dość tłoczno, gdyż wtargnęło tam czterech dżentelmenów, którzy przed chwilą wymordowali się nawzajem w odgrywanej właśnie sztuce, Nicholas przyjął więc zaproszenie i obiecał powrócić po zakończeniu spektaklu, przekładał bowiem chłód i półmrok ulicy nad pomieszane zapachy gazu . świetlnego, skórek pomarańczowych i prochowego dymu, przesycające gorący i jaskrawo oświetlony teatr.
Korzystając z wolnego czasu młody człowiek kupił na pamiątkę dla pana Crummlesa srebrną tabakierkę —. najwspanialszą, na jaką go było stać; ponadto kolczyki dla pani Crummles, naszyjnik dla Cudownego Dziecka i dwie olśniewające szpilki do krawata, po jednej dla każdego z młodych panów Crummlesów; następnie odbył małą przechadzkę i wróciwszy nieco po umówionej godzinie zastał światła zgaszone, teatr opustoszały, kurtynę podniesioną na noc i pana Crummlesa, który chodząc tam i z powrotem po scenie oczekiwał jego przybycia.
— Zaraz nadejdzie Timberry — powiedział pan Crummles. — Porwał dzisiaj widownię. W ostatniej sztuce grał wiernego Murzyna, a więc umycie zajmie mu trochę czasu.
— To chyba bardzo niemiły rodzaj ról? — powiedział Nicholas.
— Nie... Czy ja wiem... — odparł aktor. — Czernidło schodzi dość łatwo, zresztą to tylko kwestia twarzy i szyi. Niegdyś był w naszym towarzystwie pierwszy tragik, który grywając Otella malował się na czarno od stóp do głów. Robił to, żeby się lepiej wczuć w rolę i odegrać ją, jakby to wszystko było naprawdę. Ale, niestety, takie rzeczy nie zdarzają się często.
W tej chwili zjawił się pan Snittle Timberry; przyszedł pod rękę z Afrykańskim Połykaczem Noży, a gdy został przedstawiony Nicholasowi, z lekka uchylił kapelusza i powiedział, że znajomość tę uważa za zaszczyt. To samo powtórzył Afrykański Połykacz Noży, który wyglądem i sposobem mówienia uderzająco przypominał Irlandczyka.
— Dowiedziałem się z afiszów, że pan chorował — zwrócił się Nicholas do pana Timberry. — Mam nadzieję, że trud dzisiejszego występu, nie zaszkodził panu?
W odpowiedzi pan Timberry posępnie kiwnął głową, kilkakrotnie w nader znaczący sposób puknął się w klatkę piersiową i szczelniej otulając się peleryną, powiedział: — Ach, mniejsza o to... mniejsza o to. Chodźmy!
Nietrudno zauważyć, że aktorzy, którzy ze względu na treść sztuki winni okazywać na scenie wielką słabość i wyczerpanie, popisują się nieodmiennie dowodami siły wymagającymi nie lada przytomności umysłu i potężnych mięśni. A więc ranny książę czy herszt rozbójników, konający z utraty krwi i zbyt słaby, by się poruszać (chyba do wtóru najcichszej muzyce i to tylko na rękach i kolanach), przychodzi po pomoc, do drzwi najbliższej chaty wykonując po drodze szereg niezwykłych łamańców i skoków, pomysłowo wykręcając nogi, nieustannie koziołkując, padając, powstając i znowu padając, wszystko w sposób, na jaki może się zdobyć jedynie mężczyzna bardzo silny i wygimnastykowany. Pan Snittle Timberry przyswoił sobie widać ten styl gry tak dalece, że idąc z teatru w kierunku gospody, gdzie odbyć się miała kolacja, świadczył o powadze swej niedawnej choroby i o niszczących skutkach, jakie wywarła na jego system nerwowy, wykonując akrobatyczne figury, które budziły podziw wszystkich przechodniów.
— Ach, to doprawdy radość, której nie oczekiwałam — przemówiła pani Crummles kiedy Nicholas stanął przed nią.
— Ani ja— odparł młody człowiek. — Jedynie prostemu przypadkowi zawdzięczam sposobność ujrzenia pani, choć nie szczędziłbym trudów, by sposobność tę zawdzięczać samemu sobie.
— A oto ktoś od dawna panu znajomy — powiedziała pani Crummles wypychając naprzód Cudowne Dziecko odziane w szczególnie falbaniastą błękitną muślinową suknię i w niemniej falbaniaste majteczki — i jeszcze ktoś... i jeszcze — dodała wskazując młodych panów Crummlesów. — A jakże się miewa pański przyjaciel, wierny Digby?
— Digby? — powtórzył młodzieniec, który przez chwilę nie mógł sobie przypomnieć, że to przecież sceniczne nazwisko Smike'a. — Ach, tak! Miewa się zupełnie... Co też ja mówię! Daleko mu do zdrowia.
— Jakże to? — zawołała pani Crummles z tragicznym gestem.
— Obawiam się — powiedział Nicholas potrząsając głową i siląc się na uśmiech — że pani dobre serce współczułoby mu dzisiaj bardziej niż niegdyś.
— Co pan chce przez to powiedzieć? — zapytała pani Crummles. — Czemu przypisać ten ton tak zmieniony?
— Chcę przez to powiedzieć, że mój śmiertelny wróg godząc we mnie, jemu zadaje ciosy i choć tylko mnie nienawidzi, tak go wciąż nęka i niepokoi, że... Z pewnością wybaczy mi pani — powiedział hamując się w porę — Nigdy nie powinienem o tym mówić i nigdy nie mówię z nikim oprócz ludzi, którym znany jest przebieg wydarzeń. Po prostu zapomniałem się na chwilę...
Poprzestawszy na tym zwięzłym wyjaśnieniu Nicholas pochylił się, by złożyć ukłon Cudownemu Dziecku, i zmienił temat rozmowy klnąc w duchu swą popędliwość i głęboko zastanawiając się, co też pani Crummles może pomyśleć o tak niespodziewanym wybuchu.
Ponieważ jednak kolacja była już na stole, dama owa niewiele, zdaje się, myślała na ten temat, lecz ujęła Nicholasa pod ramię i dostojnym krokiem udała się na swe miejsce po lewej ręce pana Snittle Timberry. Nicholasowi przypadł zaszczyt sąsiadowania z nią, pan Crummles zasiadł po prawicy przewodniczącego, a Cudowne Dziecko i młodzi panowie Crummlesowie usiedli koło jego zastępcy.
Zgromadzone towarzystwo liczyło dwadzieścia pięć do trzydziestu osób i składało się z zaangażowanych lub nie zaangażowanych wówczas w Londynie ludzi teatru, których można było zaliczyć do najbliższych przyjaciół państwa Crummles. Liczba dam i dżentelmenów była prawie jednakowa, gdyż ci ostatni pokrywali koszt przyjęcia, a każdy z nich był uprawniony do zaproszenia jednej damy jako gościa.
Ogólnie biorąc towarzystwo było nader dystyngowane, oprócz bowiem pomniejszych sław sceny, skupionych przy tej okazji wokół pana Snittle Timberry'ego, znalazł się tam pewien literat, który dotychczas przerobił na scenę dwieście czterdzieści siedem powieści, natychmiast po ukazaniu się ich w druku — niektóre nawet przed ukazaniem się w druku — dzięki czemu właśnie uchodził za literata.
Dżentelmen ów siedział po lewej ręce Nicholasa i został mu przedstawiony przez swego osobistego przyjaciela, Afrykańskiego Połykacza Noży, który przekrzykując wszystkich z drugiego końca stołu, nie szczędził zachwytów nad sławą i zdolnościami literata.
— Miło mi poznać tak wybitną osobistość — powiedział uprzejmie Nicholas.
— Sir — przemówił wielki człowiek — witam pana z prawdziwą przyjemnością. Zaszczyt jest wzajemny, jak powiadam zwykle, przerabiając powieść na scenę. Czy słyszał pan kiedykolwiek definicję sławy?
— Słyszałem kilka — odrzekł Nicholas z uśmiechem. — Jakże brzmi pańska?
— Moja przeróbka powieści — odparł literat — to sława dla jej autora.
— Czyżby! — zawołał Nicholas.
— To sława — powtórzył literat.
— A zatem Richard Turpin, Tom King i Jerry Abershaw okryli sławą nazwiska ludzi, których bezwstydnie okradali i łupili? — spytał Nicholas.
— Nic mi o tym nie wiadomo— odparł literat.
— Szekspir, co prawda, również przerabiał na scenę opowieści, które uprzednio były drukowane — rozpoczął Nicholas.
— Mówi pan o Billu? — przerwał literat. — Tak! Ma pan słuszność! Bill robił przeróbki, nie ulega wątpliwości! I nawet przerabiał pod pewnym względem bardzo dobrze, bardzo dobrze, drogi panie!
— Zamierzałem właśnie powiedzieć — wyjaśnił Nicholas — że Szekspir czerpał fabułę niektórych swych sztuk ze starych, powszechnie znanych opowieści i legend. Wydaje mi się jednak, że wielu ludzi pańskiej profesji posunęło się znacznie dalej niż Szekspir.
— Ma pan zupełną słuszność! — przerwał znowu literat, wygodniej zasiadając na krześle i dłubiąc wykałaczką w zębach. — Intelekt ludzki poczynił od jego czasów postępy, czyni je i czynić będzie.
— Miałem na myśli, że poszli dalej od niego pod zupełnie innym względem — podjął Nicholas. — Szekspir bowiem przerabiał w magicznym kręgu swego geniuszu starodawne angielskie opowieści, szczególnie odpowiadające jego celom, i ze znanych rzeczy tworzył arcydzieła których blask miał rozjaśniać stulecia. Panowie zaś silicie się na przerabianie w magicznym kręgu własnej nudy tematów, nie odpowiadających zgoła wymaganiom sceny, i psujecie je, tak jak on je doskonalił. Wyrywa pan, na przykład, nie dokończone powieści żyjących pisarzy wprost spod ich ręki, mokre jeszcze od farby drukarskiej, kraje pan je, szarpie, przycina, dostosowuje do sił i umiejętności aktorów, do możliwości teatrów, dla których pan pisze, kończy nie skończone dzieła, spiesznie i z grubsza kleci pomysły nie całkiem wprawdzie opracowane przez ich oryginalnych twórców, lecz bądź co bądź pomysły, które kosztowały tych twórców wiele pracowitych dni i bezsennych nocy; analizując sytuację i dialogi — każde ich słowo, nawet to, które autor mógł napisać przed dwoma tygodniami zaledwie — stara się pan odgadnąć dalszy ciąg utworu, a wszystko to bez zezwolenia i wbrew woli pisarza; a wreszcie koroną całego przedsięwzięcia jest wydanie przez pana w nędznej broszurze bezsensownej mieszaniny zniekształconych fragmentów cudzego utworu, który opatruje pan własnym nazwiskiem jako nazwiskiem autora i zaszczytną wzmianką, że popełnił już pan sto przestępstw tej samej kategorii. Proszę mi wskazać jakąś różnicę pomiędzy taką grabieżą a wyciąganiem chustek z cudzych kieszeni w ulicznym tłoku! Różnica polega chyba tylko na tym, że prawodawstwo otacza opieką chustki do nosa, a mózgi ludzkie (jeżeli oczywiście nie chodzi o rozbijanie ich wraz z łbami w jakichś burdach) pozostawia opiece losu.
— Ludzie muszą z czegoś żyć — rzekł literat wzruszając ramionami.
— Można zastosować to zdanie do stron obydwu — odparł Nicholas. — Jeżeli jednak stawia pan zagadnienie na takiej płaszczyźnie, to mogę tylko powiedzieć, że gdybym ja był pisarzem, a pan wiecznie spragnionym dramaturgiem, wolałbym raczej przez sześć miesięcy płacić pańskie, choćby największe, rachunki w szynku, niż przez sześćset pokoleń stać w zaszczytnej niszy Świątyni Sławy z panem ukrytym w najbardziej bodaj skromnym zakamarku obok cokołu mojego posągu.
Niewiele brakowało, aby rozmowa przybrała dość gniewne tony; na szczęście jednak pani Crummles zapobiegła wszelkim gwałtowniejszym wybuchom, zaczęła bowiem wypytywać literata o pewne szczegóły sześciu nowych sztuk, które dżentelmen ów napisał na specjalne zamówienie, aby umożliwić Afrykańskiemu Połykaczowi Noży przeróżne, nieporównane wprost efekty. Literat zajął się ożywioną konwersacją z panią Crummles, a w ferworze tej wymiany zdań wyparowała mu z głowy niedawna dyskusja z Nicholasem.
Ze stołu zniknęły już bardziej treściwe dania, a miejsce ich zajął poncz, wino i spirytualia, którymi częstowano się wokół, wobec czego goście, rozmawiający dotychczas w trzy- lub czteroosobowych grupkach, zapadali stopniowo w grobowe milczenie i większość obecnych spoglądała od czasu do czasu na pana Snittle Timberry'ego, co śmielsi zaś nie wahali się nawet stukać w stół i bez ogródek wyrażać swego żądania w takich słowach zachęty, jak: „No, Tim!", '„Zbudź się, prezesie!", „Wszyscy gotowi, czekamy toastu!" i tak dalej.
Na wszystkie te napomnienia pan Timberry odpowiadał jedynie uderzeniami we własną klatkę piersiową i łapczywym chwytaniem oddechu, dając do zrozumienia za pomocą takich i wielu innych znaków, że wciąż jeszcze jest cierpiący — bo człowiek nie powinien przecie występować zbyt tanio ani na scenie, ani też poza sceną. Pan Crummles, który wiedział doskonale, że to na jego cześć zastanie wzniesiony pierwszy toast, siedział tymczasem we wdzięcznej pozie, z ramieniem przerzuconym przez oparcie krzesła, niekiedy zaś podnosił do ust szklankę i wypijał trochę ponczu z taką samą miną, z jaką w bankietowych scenach wychylać zwykł z tekturowych pucharów wielkie łyki niczego.
Wreszcie pan Snittle Timberry stanął w najbardziej prawidłowej pozie — z jedną ręką zatkniętą za kamizelkę, a drugą spoczywającą na najbliższej tabakierze — i po nader życzliwym „przyjęciu" wzniósł zdrowie swego przyjaciela, pana Wincentego Crummlesa, po czym zakończył przydługą, pełną cytat mówkę wyciągnięciem prawej ręki w jedną, lewej zaś w drugą stronę i wezwaniem pana Crummlesa i panią Crummles (każdego z osobna), aby ręce owe zechcieli uścisnąć. Gdy się to stało, pan Wincenty Crummles odpowiedział dziękczynnym toastem, a następnie Afrykański Połykacz Noży we wzruszających słowach wzniósł zdrowie pani Crummles. Potem rozległo się donośne zawodzenie i szlochy pani Crummles i innych dam, lecz bohaterska ta niewiasta uparła się, iż mimo wszystko podziękuje towarzystwu osobiście, co też uczyniła wygłaszając wspaniałą mowę, której trudno by dorównać, a prześcignąć wprost niepodobna. Obowiązkiem pana Snittle Timberry'ego był z kolei toast na cześć młodego pokolenia Crummlesów i toast ten został spełniony, po czym pan Wincenty Crummles, jako ojciec, wystąpił z dodatkowym przemówieniem rozwodząc się nad cnotami, miłym charakterem i zaletami swych dzieci oraz życząc wszystkim obecnym damom i dżentelmenom takich samych synów i córek. Po tych uroczystych chwilach nastąpiła krótka przerwa urozmaicona występami muzycznymi i innymi, następnie zaś pan Crummles zaproponował zdrowie chluby aktorskiej profesja, pana Snittle Timberry'ego, a nieco później zdrowie drugiej chluby tejże profesji, Afrykańskiego Połykacza Noży, swego najlepszego przyjaciela, jeżeli dżentelmen ów pozwoli się tak nazwać (na co Afrykański Połykacz Noży wspaniałomyślnie przystał nie widząc zapewne rozsądnych motywów odmowy). Towarzystwo miało następnie wypić za zdrowie obecnego na zebraniu literata, lecz ten wypił już zawczasu, i to tak zdrowo, że w tej chwili twardo spał na schodach, zaniechano więc projektowanego toastu, którym natomiast uczczono damy. W końcu, po niezmiernie długim posiedzeniu, pan Snittle Timberry opuścił fotel prezydialny i po niezliczonych pożegnaniach i uściskach całe towarzystwo się rozeszło.
Nicholas czekał do końca, by wręczyć swe skromne upominki. Kiedy pożegnał już wszystkich i podszedł do pana Crummlesa, nie mógł nie dostrzec różnicy pomiędzy tym rozstaniem a swoim wyjazdem z Portsmouth. Byłemu dyrektorowi nie pozostało ani krzty teatralnej maniery; wyciągnął rękę w sposób, który, gdyby go częściej stosował, uczyniłby zeń najlepszego ze współczesnych aktorów w sztukach z życia codziennego. Nicholas gorąco uścisnął tę dłoń i wyraźnie odczuł, że pan Crumrnles jest naprawdę szczerze wzruszony.
— Byliśmy świetnie dobranym towarzystwem, Johnson — powiedział biedny Crummles. — Nigdy nie sprzeczaliśmy się z sobą. Jutro rano będę myślał z radością, że jeszcze raz cię widziałem, lecz w tej chwili wolałbym chyba, żebyś był nie przychodził.
Nicholas zamierzał właśnie serdecznie odpowiedzieć, gdy zaskoczyło go nieoczekiwane pojawienie się. pani Grudden, która odmówiła widocznie udziału w kolacji, pragnąc wstać wcześniej następnego ranka, a teraz, odziana w dziwaczne białe szaty, wyskoczyła z sąsiedniej sypialni i zarzuciwszy ramiona na szyję młodzieńca zaczęła tulić go do piersi.
— Co takiego! Czy i pani odjeżdża? — zapytał Nicholas poddając się tym czułościom tak chętnie, jak gdyby pochodziły od najpiękniejszej młodej kobiety.
— Czy wyjeżdżam? — odparła pani Grudden. — Wielki Boże! A cóż oni robiliby tam beze mnie?
Nicholas przyjął następny uścisk jeszcze życzliwiej, jeśli to było możliwe, i wymachując cylindrem tak wesoło, jak tylko potrafił, rozstał się z rodziną pana Wincentego Crummlesa.
ROZDZIAŁ XLIX
KTÓRY OPISUJE DALSZE DZIEJE RODZINY NICKLEBY I NOWĄ PRZYGODĄ Z DŻENTELMENEM W KILOTACH
Gdy Nicholas, pochłonięty jednym wyłącznie zagadnieniem, które opanowało go ostatnimi czasy, poświęcał wolne godziny rozmyślaniu o Madelinie Bray albo też — wypełniając zlecenia, jakimi coraz częściej obarczał go dbały o swą protegowaną brat Charles — odwiedzał młodą damę, a każde widzenie stanowiło coraz większą groźbę dla jego spokoju i coraz bardziej podkopywało podniosłe decyzje, które był powziął — pani Nickleby i Kate żyły nadal w ciszy i spokoju. Jedyną ich troskę stanowiły pewne dokuczliwe kroki prawne, podejmowane przez pana Snawleya, aby odzyskać syna, oraz niepokój o samego Smike'a, którego zdrowie, od dawna już nadwątlone, tak podupadło pod wpływem obaw i niepewności, że zarówno panie, jak i Nicholas nierzadko martwili się i poważnie niepokoili.
Obaw ich nie wywoływały skargi czy utyskiwania biednego chłopca, gdyż mniej troskliwy wzrok mógłby nie - dostrzec w nim żadnych zgoła powodów do niepokoju, Smike bowiem nadal wypełniał gorliwie drobne obowiązki, na jakie starczało mu sił, oraz starał się odpłacać swym dobroczyńcom wesołą i pogodną miną. Zdarzało się jednak — i to często — że jego wpadnięte oczy były zbyt świecące, wychudłe, policzki zbyt rozognione, oddech zbyt ciężki i świszczący, a on sam zbyt słaby i wyczerpany, by wszystko to mogło ujść życzliwej uwagi bliskich.
Istnieje straszna choroba, która w ten właśnie sposób przygotowuje swą ofiarę na śmierć; oczyszcza ją ze wszystkiego, co pospolite, i nadaje znajomym rysom nieziemskie znamiona, świadczące o odmianie — straszna choroba, podczas której walka duszy z ciałem jest tak powolna, cicha i dostojna, a ostateczny wynik tak nieuchronny, że dzień po dniu i minuta po minucie ziemska powłoka więdnie i zamiera, a duch, coraz lżejszy i lotniejszy, czując, że zbliża się nieśmiertelność, poczyna ją uważać za przedłużenie ziemskiego bytu — choroba, podczas której śmierć i życie tak są przedziwnie zmieszane, że śmierć nabiera blasku życia, a życie posępnych, przerażających barw śmierci — choroba, której medycyna nigdy nie zwyciężyła, od której bogactwo nigdy nie uchroniło, dla której ubóstwo nigdy nie było powodem do zmiłowania — choroba, która postępuje niekiedy olbrzymimi krokami, niekiedy zaś ukradkiem i podstępnie, lecz, szybka czy powolna, zawsze prowadzi do jednakiego końca.
Podejrzewając niejasno, iż na tę właśnie chorobę cierpi Smike, Nicholas, który za nic na świecie nawet przed samym sobą nie przyznałby się do tych podejrzeń, wybrał się pewnego dnia ze swym wiernym przyjacielem do lekarza o niepośledniej sławie. Doktor powiedział, że nie widzi jeszcze podstaw do niepokoju, nie występują bowiem w danej chwili objawy, które stanowiłyby zdecydowany dowód choroby. Organizm był nadwątlony i bardzo wyniszczony od dzieciństwa, a mimo to, być może, nie jest to ta właśnie choroba.
Przez pewien czas stan zdrowia Smike'a nie pogarszał się, a że niepokojące symptomy można było przypisać przebytemu niedawno wstrząsowi i silnym wzruszeniom, Nicholas pocieszał się, że nieszczęśliwy przyjaciel wkrótce przyjdzie do siebie. Nadzieję tę podzielały matka i siostra opiekuna; przedmiot ich wspólnych trosk — pozornie przynajmniej — nie poddawał się smutkowi i przygnębieniu, lecz codziennie odpowiadał z pogodnym uśmiechem, że czuje się już dużo lepiej, co powoli uśmierzyło obawy rodziny i przywróciło dawny spokój i zadowolenie.
W późniejszych latach Nicholas często powracał myślą do tego okresu swojego życia i znowu przeżywał ciche, spokojne, proste sceny z owych dawnych czasów, które jak żywe jawiły się przed jego oczyma. Często w półmroku letniego wieczoru lub przy drżących blaskach zimowego ognia na kominku (wtedy jednak nie tak często i nie tak smutno) myśli jego wracały do minionych dni i każde drobne wspomnienie spowijały w pogodny smutek. Ów mały pokoik, w którym cała rodzina siadywała zwykle długo po zmierzchu, snując marzenia o szczęśliwej przyszłości; słodki głos i wesoły śmiech Kate; chwile jej nieobecności w domu, kiedy to wszyscy czekali w milczeniu jej powrotu i niekiedy tylko zakłócali ciszę, by powiedzieć, że smutno jest bez tej dziewczyny; uciecha, z jaką Smike wyskakiwał ze swego ciemnego kącika i biegł, aby otworzyć jej drzwi; łzy, które widywali nieraz na twarzy biednego chłopca, dziwiąc się im po trosze; jego radości i uśmiechy; wszelkie drobne zdarzenia z owych czasów, a nawet słowa i spojrzenia, na które Nicholas nie zwracał wówczas uwagi, które wszakże doskonale przypominał sobie później, gdy ciężkie walki i doświadczenia poszły w zapomnienie — wszystkie te obrazy wielekroć stawały przed nim żywe i wyraźne, a wynurzając się z pokrytej pyłem lat dali, zakwitały świeżymi barwami młodości.
Wspomnienia owe łączyły się jednak z innymi jeszcze ludźmi, a nim stały się wspomnieniami, zaszło wiele rozmaitych zmian. Przydatna ta refleksja dla naszej opowieści, gdyż sprowadza ją niezwłocznie na właściwe tory, a więc pozostawiając na stronie mgliste rojenia o przyszłości i ogólnikowe rozważania, śmiało ruszamy znowu należytą drogą.
Ponieważ bracia Cheeryble uznali Nicholasa za człowieka zasługującego na nieograniczone zaufanie, darzyli więc codziennie jakimś nowym realnym dowodem sympatii nie tylko jego, lecz i jego rodzinę. Rozliczne drobne upominki dla pani Nickleby — zawsze coś najbardziej w danej chwili odpowiedniego — w niemałym stopniu wpłynęły na wygodę i piękno domu. Mały zbiór klejnocików Kate stawał się wprost olśniewający, co się zaś tyczy stosunków towarzyskich, to jeżeli nawet brat Charles i brat Ned nie zajrzeli do państwa Nickleby choćby na parę minut w niedzielę albo któregoś innego wieczora, pan Tim Linkinwater (który przez całe życie zawarł nie więcej niż parę znajomości) znajdował teraz niewypowiedzianą radość w obcowaniu z nowymi przyjaciółmi i wciąż wstępował tam na krótki odpoczynek podczas swych wieczornych przechadzek; wreszcie zaś tak się składało, że dziwnym zbiegiem okoliczności pan Frank Cheeryble przynajmniej dwa lub trzy razy w tygodniu musiał przechodzić wieczorem obok drzwi tego domku załatwiając takie czy inne sprawy.
— To najbardziej uprzejmy młody człowiek, jakiego kiedykolwiek widziałem, Kate — oznajmiła pewnego wieczora pani Nickleby, po długich zachwytach nad tym młodym człowiekiem, których Kate słuchała w milczeniu.
— Najbardziej uprzejmy, mamo? — zdziwiła się córka.
— Wielkie nieba, Kate! — krzyknęła pani Nickleby równie nieoczekiwanie jak zazwyczaj. — Jakich ty dostałaś kolorków! Można by powiedzieć, że się zapłoniłaś!
— Ach, mamo, co też sobie wyobrażasz?
— To bynajmniej nie wyobrażenia, Kate, moja kochana, jestem tego zupełnie pewna — odparła matka. — Ale w każdym razie rumieniec już zniknął, nie ma więc właściwie znaczenia, czy to były wyobrażenia, czy nie.
O czym żeśmy to mówiły?... Aha!... O panu Franku. Nigdy, jak długo żyję, nie widziałam, żeby ktoś tak wyraźnie okazywał swoje względy. Nigdy!
— Nie mówisz chyba poważnie — powiedziała Kate
i tym razem zarumieniła się niewątpliwie.
— Nie mówię poważnie? — zdumiała się pani Nickleby. — A czemuż to miałabym żartować? Nie ulega wątpliwości, że nigdy nie byłam bardziej poważna. Pozwolę sobie zauważyć, że jego uprzejmość i względy dla mnie to jedna z najbardziej ujmujących, miłych, czarujących rzeczy, z jakimi się spotkałam od niepamiętnych czasów. Nieczęsto widuje się dzisiaj tak dobrze ułożonych młodych ludzi i dlatego właśnie ich zachowanie tym bardziej zwraca uwagę.
— Ach! Mówisz, mamo, o jego względach dla ciebie — powiedziała spiesznie córka. — Tak, to oczywiste.
— Ach, Boże, Kate! — zirytowała się zacna dama. — Cóż za dziwna z ciebie dziewczyna! Czy uważasz za prawdopodobne, że mogłabym mówić o jego względach dla kogoś innego? Doprawdy, muszę wyznać, że istotnie mi przykro, jak pomyślę o tej miłości do jakiejś niemieckiej damy. Naprawdę mi przykro!
— Pan Frank powiedział przecie stanowczo, że to nieprawda — odparła Kate. — Czy nie pamiętasz, mamo, że mówił to pierwszego wieczoru, kiedy tutaj przyszedł? A zresztą — dodała cichym głosem — czemu miałoby nam być przykro z tego powodu? Jakież to ma dla nas znaczenie?
— Dla nas, być może, nie ma to znaczenia, Kate — rzekła matka — ale, wyznać muszę, że dla mnie posiada je w pewnym stopniu. Lubię, żeby Anglik był prawdziwym Anglikiem, nie zaś w połowie Anglikiem, a w połowie Bóg-wie-nie-czym. Kiedy przyjdzie tu następnym razem, oznajmię mu po prostu i bez ogródek, iż chciałabym, żeby poślubił rodaczkę. Zobaczymy, co on na to powie.
— Ach, mamo! Proszę cię, nie myśl nawet o takich rzeczach — zawołała Kate z pośpiechem. — Zastanów się, jakie... jakie to... wrażenie...
— Wrażenie, moja kochana? — zdumiała się pani Nickleby szeroko otwierając oczy, — Jakież znowu wrażenie?
Nim Kate zdążyła odpowiedzieć, nieśmiałe podwójne stuknięcie do drzwi oznajmiło wizytę panny La Creevy, kiedy zaś panna La Creevy weszła, pani Nickleby, jakkolwiek doskonale usposobiona do gorącej dysputy na poprzedni temat, zapomniała o wszystkim i utonęła w powodzi domysłów co do omnibusu, którym miniaturzystka przyjechała; domyślała się mianowicie, że woźnicą musiał być albo ten, co to powozi bez surduta, albo ten drugi, co to nosi czarną opaskę na oku; ale tak czy inaczej, na pewno żaden z nich nie znalazł parasola, który ona zostawiła w zeszłym tygodniu we wnętrzu pojazdu; domyślała się, że jadąc z miasta, bez wątpienia zatrzymali się na dłuższą chwilę przy gospodzie W Pół Drogi albo też ominęli, być może, ten postój, ponieważ omnibus był przepełniony; wreszcie wyraziła przypuszczenie, że z całą pewnością wyprzedzili po drodze Nicholasa.
— Nie widziałam go — odrzekła panna La Creevy. — Widziałam za to tego poczciwego, zacnego pana Linkinwater.
— Założę się — powiedziała pani Nickleby — że wybrał się na swą wieczorną przechadzkę i wstąpi tutaj, żeby ochłonąć przed powrotną drogą do City.
— Sądzę, że tak — zgodziła się panna La Creevy — tym bardziej że był z nim młody pan Cheeryble.
— To chyba jeszcze nie dowodzi, że pan Linkinwater wybiera się do nas — powiedziała Kate.
— Hm!... Wydaje mi się, moja droga, że chyba dowodzi — odparła mała miniaturzystka. — Jak na młodego człowieka, pan Frank Cheeryble jest słabym piechurem. Zauważyłam, że na ogół męczy się łatwo i kiedy dojdzie do tego domu, musi przez dłuższy czas odpoczywać. Ale gdzież to mój przyjaciel? — zapytała i zerknąwszy wprzód chytrze na Kate, poczęła rozglądać się wokół. — Chyba nie zginął nam znowu, co?
— Aha!... Gdzież jest pan Smike? — zainteresowała się pani Nickleby. — Dopiero co był tutaj.
Dalsze dochodzenie wykazało, ku niezmiernemu zdziwieniu zacnej damy, że Smike poszedł przed chwilą na górę, do łóżka.
— No, no... — mówiła pani Nickleby — co to za osobliwy chłopak. W zeszły wtorek... Czy to było we wtorek!... Tak, na pewno we wtorek!... Pamiętasz zapewne, Kate, moja kochana, że ostatnim razem, kiedy przyszedł do nas młody pan Cheeryble — w zeszły wtorek wieczorem — pan Smike w tej samej chwili, kiedy usłyszałyśmy kołatanie do drzwi, zniknął w taki sam dziwny sposób. Nie może to być niechęć do towarzystwa, bo pan Smike lubi wszystkich, którzy lubią Nicholasa, a nie ulega wątpliwości, że młody pan Cheeryble bardzo lubi twojego brata, Kate. A najdziwniejsza rzecz, że pan Smike wcale nie kładzie się do łóżka, a zatem odchodzi nie dlatego, że jest śpiący. Wiem doskonale, że nie kładzie się spać, ponieważ mój pokój sąsiaduje z jego sypialnią i w ostatni wtorek, kiedy poszłam na górę w kilka godzin po nim, przekonałam się, że biedak nie zdjął nawet trzewików i nie miał świecy, a więc przez cały czas musiał siedzieć i dumać po ciemku. Otóż, słowo daję — kończyła swe wywody — gdy pomyślę o tym wszystkim... Doprawdy... To coś nadzwyczajnego!
Ponieważ nie znalazła oddźwięku u słuchaczek, które uparcie milczały, nie wiedząc, być może, co powiedzieć, albo też nie chcąc jej przerywać, pani Nickleby snuła dalej nić rozważań według własnego upodobania.
— Takie nieobliczalne zachowanie niekoniecznie, mam nadzieję, musi wieść do tego, że pan Smike położy się do łóżka i spędzi tam resztę życia, tak jak Spragniona Kobieta z Tutbury albo upiór z Cock Lane, albo jakaś inna z tych niezwykłych istot. Jedna z nich miała coś do czynienia z naszą rodziną. Zapomniałam jednak i nie przypomnę sobie, jeżeli nie zajrzę do pewnych starych listów, które przechowuję w moim pokoju na górze, czy to mój pradziadek kolegował w szkole z Upiorem z Cock Lane, czy też Spragniona Kobieta z Tutbury chodziła do szkoły z moją babcią... Panno La Creevy, pani oczywiście pamięta... Które to z nich nie zwracało wcale uwagi na to, co mówił duchowny. Upiór z Cock Lane czy Spragniona Kobieta z Tutbury?
— Wydaje mi się, że Upiór z Cock Lane.
— Wobec tego nie mam już wątpliwości, że to z nim chodził do szkoły mój pradziad, bo wiem z pewnością, że przełożony tej szkoły był dysydentem, co w znacznej mierze wyjaśnia zapewne fakt, że Upiór z Cock Lane, kiedy dorósł, zachował się wobec duchownego w tak wysoce niewłaściwy sposób. Ach!... Wychować upiora... to jest chciałam powiedzieć dziecko na...
Dalsze rozważania na ten upiorny temat przerwało nagłe przybycie Tima Linkinwater z panem Frankiem Cheeryble, a spieszącej na ich powitanie pani Nickleby wszystko inne szybko wywietrzało z głowy.
— Tak mi przykro, że Nicholasa nie ma w domu — rzekła zacna dama. — Kate, moja kochana, musisz być w jednej osobie Nicholasem i sobą.
— Panna Nickleby powinna być tylko i wyłącznie sobą — powiedział Frank.
— A więc, w każdym razie, córka powinna namówić panów do pozostania — odparła pani domu. — Pan Linkinwater wspomniał o dziesięciu minutach, ale ja nie mogę przystać na tak rychłe rozstanie. Nicholas byłby bardzo niezadowolony. Kate, moja kochana...
Posłuszna niezliczonym kiwnięciom głową, mrugnięciom i znaczącym minom matki, Kate poprosiła wreszcie, by goście zechcieli pozostać, lecz łatwo było zauważyć, że prośby swe zwracała wyłącznie do Tima Linkinwater. Ponadto w zachowaniu dziewczyny widać było pewne skrępowanie nie umniejszające wprawdzie jej wdzięku, podobnie jak rumieńce, które barwiły policzki Kate, nie umniejszały jej urody; wszystko to widoczne było na pierwszy rzut oka, nawet oka pani Nickleby. Jednak, jako osoba niezbyt pomysłowa — z wyjątkiem tych chwil, kiedy mogła przejawiać pomysłowość w głośno wypowiadanych zdaniach — rozważna matrona przypisała owo zakłopotanie smutnej okoliczności, że córka nie ubrała się tego dnia w swą najlepszą suknię. „Jakkolwiek nie widziałam jeszcze nigdy, żeby wyglądała ładniej niż dzisiaj" — pomyślała jednocześnie pani Nickleby. Rozstrzygnąwszy w ten sposób sprawę, zacna dama — wielce z siebie dumna i przekonana, że w tym wypadku, podobnie jak we wszystkich innych, jej przypuszczenie musi być słuszne — przestała o tym myśleć i w skrytości ducha złożyła sobie gratulacje z powodu swego sprytu i bystrości umysłu.
Nicholas nie wrócił do domu i Smike się nie pokazał, lecz prawdę rzekłszy, fakty te nie wpłynęły ujemnie na nastrój niewielkiego towarzystwa, w którym wszystkie bez wyjątku humory były przewyborne. Mały flirt, dosłownie flirt, został nawiązany pomiędzy panną La Cree-vy i Timem Linkinwater, który sypiąc tysiącem żartów i dowcipów zaczynał nadskakiwać małej miniaturzystce, by nie powiedzieć: zalecać się do niej. Pannie La Creevy również dopisywał dowcip i z takim powodzeniem wypominała Timowi jego długi żywot w kawalerskim stanie, że skłoniła go wreszcie do wyznania, iż gdyby znalazł kogoś, kto by go przyjął, to kto wie, może nawet teraz zdecydowałby się na zmianę owego stanu. Panna La Creevy bardzo poważnie poleciła mu wówczas pewną znajomą damę, która nie tylko będzie pod każdym względem pasować do Tima Linkinwater, lecz również posiada nie najgorszy mająteczek. Ostatnia wspomniana zaleta wywarła jednak niewielkie wrażenie i Tim oświadczył po męsku, że majątek nic dlań nie znaczy, mężczyzna bowiem winien szukać w żonie osobistych walorów i miłego usposobienia i jeżeli on to znajdzie, wystarczy mu pieniędzy na zaspokojenie umiarkowanych potrzeb dwojga ludzi. Zarówno pani Nickleby, jak i panna La Creevy uważały, że taki pogląd przynosi szczególny zaszczyt Timowi, i nie znajdowały wprost słów pochwały dla starego buchaltera, który zachęcony uznaniem dam wystąpił z innymi jeszcze wypowiedziami, dowodzącymi bezinteresowności poczciwego serca oraz należytych względów dla płci pięknej; oświadczenia te damy przyjęły niemniej życzliwie. Komiczna mieszanina żartu i powagi, z jaką mówiono to wszystko, stanowiła jeszcze jeden powód do śmiechu i towarzystwo rozbawiło się na dobre.
Kate była zazwyczaj duszą każdej prowadzonej w domu rozmowy, dziś jednak okazywała niezwykłą małomówność — z tego zapewne powodu, że, Tim i panna La Creevy mówili tak wiele — i trzymając się z dala od gawędzącego kółka zasiadła przy oknie, by patrzeć na zapadające z wolna wieczorne mroki i rozkoszować się spokojnym pięknem nocy. Noc ta posiadała widocznie nie mniej uroku dla Franka, bo młody człowiek najprzód kręcił się w pobliżu Kate, a później usiadł obok niej. Nie ulega wątpliwości, że wiele można powiedzieć na temat letniego wieczoru i że najlepiej mówić to przyciszonym głosem, który najbardziej odpowiada spokojnej po wadze szarej godziny. Tak samo, długie pauzy od czasu do czasu, potem parę pełnych zachwytu słów, potem znowu chwila ciszy, która, o dziwo, może wcale nie wydać się milczeniem, a także niekiedy spieszne odwrócenie głowy i wzrok skromnie utkwiony w ziemię — wszystkie te szczegóły bez znaczenia, wraz z niechęcią do zapalania świec i skłonnością do mylenia godzin z minutami, to niewątpliwie tylko skutki wpływu szarej godziny, co potwierdzą zapewne niejedne piękne usta. Gdy wniesiono wreszcie świece, pani Nickleby całkiem bez powodu wyraziła zdziwienie, że jasne oczy Kate nie mogły znieść ich blasku i dziewczyna musiała odwrócić twarz, a nawet opuścić bawialnię — jeżeli bowiem ktoś siedzi tak długo po ciemku, światło jest naprawdę oślepiające i trudno o coś bardziej naturalnego niż takie właśnie skutki wniesienia świec, jak to wiadomo zresztą całej znającej się na tych rzeczach młodzieży. Prawdę rzekłszy, wiedzą o tym również starsi, a przynajmniej wiedzieli niegdyś; często jednak zapominają niestety.
Ale panią Nickleby czekały jeszcze inne powody do zdziwienia. Podczas kolacji odkryto, że Kate zupełnie nie ma apetytu, a straszliwe to odkrycie mogłoby doprowadzić do olśniewających występów krasomówczych, w których znalazłyby właściwe ujście obawy i niepokoje matki, gdyby uwagi całego towarzystwa nie zwróciły w tej chwili osobliwe dźwięki, dochodzące, jak stwierdziła blada i drżąca sługa i jak potwierdzać się dawał słuch całego zgromadzenia, „prościutko" z komina w sąsiednim pokoju. Gdy się wszyscy przekonali, iż — choć wydaje się to dziwne i wysoce nieprawdopodobne — istotnie odgłosy te płyną z owego komina, a hałas (na który składała się szczególnie mieszanina tłumionego przez komin szurania nogami, czegoś przypominającego przesuwanie mebli, szamotania się i głuchego dudnienia) nie ustaje — Frank Cheeryble pochwycił świecę, a Tim Linkinwater szczypce do węgli — i przyczyna całego zamieszania zostałaby wkrótce wyjaśniona, gdyby pani Nickleby nie zasłabła nagle i nie oświadczyła, że za nic na świecie nie pozostanie bez opieki. Wywołało to krótką dyskusję, w wyniku której wszyscy udali się gremialnie do budzącej niepokój izby. Pozostała tylko służąca, gdyż przypomniała sobie, że w dzieciństwie miewała ataki padaczki, oraz panna La Creevy, która w nagłym wypadku miała podnieść alarm i zastosować wobec służącej środki trzeźwiące.
Kiedy podeszli do drzwi tajemniczego pokoju, zdziwili się niemało słysząc zduszony ludzki głos, który nienaturalnym, pełnym melancholii tonem śpiewał popularną niegdyś piosenkę: „Czy też dochowała mi wiary piękna dziewica, którą wielbię", przy czym głos ten brzmiał głucho, jakby to śpiewał człowiek przyduszony pięcioma czy sześcioma pierzynami w najlepszym gatunku. Kiedy zaś wpadli gwałtownie do pokoju, zdumienia ich nie zmniejszyło bynajmniej odkrycie, że romantyczna śpiewka dobywa się niewątpliwie z gardła jakiegoś mężczyzny tkwiącego w kominie, z którego wyglądała jedynie para nóg dyndających nad kratą kominka i nader niespokojnie szukających najwyższego pręta owej kraty, aby się na nim wesprzeć.
Obraz tak niezwykły i zupełnie nie związany z zawodem kupieckim całkowicie oszołomił Tima Linkinwater; dwa czy trzy razy delikatnie chwycił szczypcami od węgli kostki nieznajomego, co nie odniosło żadnego skutku, a potem stał jak słup, trzaskając owymi szczypcami, jak gdyby ostrzył je przed nową napaścią.
— To na pewno jakiś pijak — powiedział Frank. — Żaden złodziej tak by się nie oznajmiał.
Mówiąc to młody człowiek z oburzeniem podniósł świecę, by dokładnie obejrzeć podejrzane nogi, i sięgał właśnie ręką, by pociągnąć za nie bez wielkich ceregieli, gdy pani Nickleby klasnęła w dłonie i wydała przenikliwy dźwięk, coś pośredniego pomiędzy piskiem i krzykiem, a potem zapytała, czy wzrok ją myli, czy też nogi odziane są w kiloty i szare pończochy z grubej wełny.
— Tak! — zawołał Frank przyglądając się im z bliska. — Tak!... kiloty i... i... rzeczywiście! Są również grube, szare pończochy. Czy zna pani tego osobnika?
— Kate, moja kochana... — rozpoczęła zacna dama, powoli sadowiąc się w fotelu z tą żałosną rezygnacją, która powinna mówić, że sprawy osiągnęły punkt kulminacyjny i nie warto już nic ukrywać. — Kate, moja kochana, bądź tak dobra i zechciej dokładnie wyjaśnić, jak przedstawia się ta cała historia. Z mojej strony nie otrzymał zachęty... żadnej... najmniejszej w świecie. Wiesz o tym, moja droga, wiesz doskonale. On przemawiał z szacunkiem... z niepospolitym szacunkiem, podczas tych oświadczyn, których byłaś przecież świadkiem. Niemniej jednak... i zarazem, jeżeli mam być tak prześladowana, jeżeli te... te... jak-że-się-tam-nazywają jarzyny i inna ogrodowizna mają wyściełać mi ścieżki w ogródku, a jacyś dżentelmeni mają zatykać nam kominy w domu, to nie wiem istotnie... słowo daję, nie wiem doprawdy, do czego może mnie to przywieść. To szczególnie ciężki przypadek... cięższy od wszystkich poprzednich, które przytrafiły mi się, nim poślubiłam twego biednego, drogiego papę, chociaż w swoim czasie narażona bywałam na wiele podobnych przykrości, lecz na tamte byłam oczywiście przygotowana i w gruncie rzeczy wiedziałam, jak się do nich odnosić. Kiedy byłam mniej więcej w twoim wieku, moja kochana, pewien młody dżentelmen siadywał zwykle w pobliżu nas w kościele i w każdą niemal niedzielę wycinał na przodzie swej ławki... wycinał dużymi literami moje imię, i to zawsze podczas kazania. Było to pochlebne... oczywiście... nie ulega wątpliwości... ale zarazem w pewnym stopniu krępujące, bo ta ławka stała w bardzo widocznym miejscu i młody dżentelmen kilka razy był publicznie wyprowadzany przez kościelnego za to, że robił takie rzeczy. Ale tamto było oczywiście niczym w porównaniu z tym. Ten przypadek jest znacznie gorszy i o wiele też bardziej krępujący. Wolałabym raczej, Kate, moja kochana — oznajmiła nader uroczyście, wylewając przy tym strumienie łez — wolałabym raczej doprawdy być tą damą z bajki, co to miała świńską twarz, niż przeżywać takie rzeczy!
Frank Cheeryble i Tim Linkinwater spojrzeli z nieopisanym zdumieniem najprzód jeden na drugiego, a następnie na Kate, która zrozumiała, iż pewne wyjaśnienia są nieodzowne, lecz wystraszona widokiem dziwacznych nóg, pełna obaw, by ich właściciel się nie udusił, a zarazem pragnąca wytłumaczyć tajemnicę tak, by jak najmniej ośmieszyć matkę, nie była w stanie wykrztusić ni słowa.
— On... on zadaje mi dotkliwe rany — ciągnęła pani Nickleby ocierając oczy — dotkliwe rany, ale błagam, niech włos nie spadnie mu z głowy... pod żadnym pozorem nie wolno tknąć włosa na jego głowie.
W istniejącym stanie rzeczy nie tak łatwo byłoby tknąć włos na głowie tego dżentelmena, jak to wyobrażała sobie pani Nickleby, albowiem wspomniana część jego ciała tkwiła na wysokości kilku stóp w kominie, który bynajmniej nie należał do szerokich. Ponieważ jednak przybysz nie przestawał przez cały czas śpiewać o upadku pięknej dziewicy (odnośnie dochowania wiary), a obecnie zaczynał nie tylko skrzeczeć słabym głosem, lecz kopać coraz gwałtowniej, jak gdyby kwestia oddychania nastręczała mu nie lada trudności, Frank Cheeryble, nie wahając się dłużej, szarpnął za kiloty i wełniane pończochy tak silnie, że dżentelmen z komina został wciągnięty do pokoju znacznie gwałtowniej, niż było to zamierzone.
— Ach, tak, tak! — zawołała Kate, gdy osobliwy gość ukazał się w całej swej postaci. — Wiem, kto to taki. Proszę nie traktować go surowo. Czy nic mu się nie stało? Spodziewam się, że nie. Ach, proszę zobaczyć, czy nic mu się nie stało!
— Zapewniam panią, że nie — odparł Frank, który po tych prośbach zaczął traktować przyczynę swego zdumienia z nieoczekiwaną delikatnością i uwagą. — Nic mu się nie stało.
— Proszę nie pozwolić mu zbliżyć się do mnie! — zawołała Kate cofając się, jak tylko mogła najdalej.
— Nie, nie! Nie zbliży się do pani — odrzekł Frank. — Proszę popatrzeć, trzymam go mocno. Ale... czy wolno mi zapytać, co to wszystko znaczy i czy oczekiwały panie wizyty tego starszego dżentelmena?
— Ach, nie! — zaprzeczyła Kate. — Oczywiście nie! Ale on... mama, jak mi się zdaje, nie wierzy... ale to człowiek obłąkany... Wymknął się pewnie z sąsiedniego domu i skorzystał ze sposobności, żeby ukryć się tutaj.
— Kate! — przerwała pani Nickleby z godnością i powagą. — Dziwię ci się, doprawdy!
— Kochana mamo... — zaczęła córka tonem łagodnej perswazji.
— Dziwię ci się, doprawdy! — powtórzyła zacna dama. — Słowo daję, Kate, jestem wprost zdumiona, że i ty także stajesz po stronie prześladowców tego nieszczęsnego dżentelmena, wiedząc doskonale o nikczemnym zamachu na jego majątek, w czym właśnie kryje się cała tajemnica. Postąpiłabyś znacznie szlachetniej, Kate, gdybyś poprosiła pana Linkinwater i pana Cheeryble o interwencję w jego sprawie i o przywrócenie należnych mu praw. Nie powinnaś pozwalać, by kierowały tobą przelotne uczucia... Tak nie można... Doprawdy, nie można! Jakże ci się wydaje, jakie powinny być moje uczucia? Jeżeli ktoś z nas może być urażony, to kto? Oczywiście, że ja! I chyba mam ku temu dostateczne powody. A jednak za skarby świata nie popełniłabym takiej niesprawiedliwości. Nie! — ciągnęła prostując się godnie i przybierając pozę nieśmiałego dostojeństwa. — Ten dżentelmen łatwo mnie zrozumie, kiedy powiem, iż ponawiam odpowiedź, którą słyszał już uprzednio; iż zawsze ją ponowię, iż bez zastrzeżeń wierzę w szczerość jego intencji, jeżeli przez wzgląd na mnie mógł dobrowolnie skazać się na tak okropne przejście; iż proszę go, by zechciał oddalić się niezwłocznie, jeżeli bowiem tego nie uczyni, niepodobieństwem będzie utrzymanie jego postępku w tajemnicy przed moim synem, Nicholasem. Jestem mu zobowiązana, nad wszelki wyraz zobowiązana, lecz ani chwili dłużej nie wolno mi słuchać jego wyznań. Tak! To zupełnie niemożliwe!
Podczas tej mówki stary dżentelmen, którego nos i twarz zdobiły duże płaty sadzy, siedział na podłodze i skrzyżowawszy ramiona spoglądał na widzów w głębokim milczeniu i z wielce majestatyczną miną. Nie zwracał najmniejszej uwagi na to, co pani Nickleby mówi, kiedy jednak umilkła, zaszczycił ją przeciągłym spojrzeniem i zapytał, czy już skończyła.
— Nie mam nic więcej do powiedzenia — odrzekła dama skromnie. — Doprawdy, nie mogę dodać nic więcej.
— Doskonale! — przemówił sąsiad podniesionym głosem.— Hej! Podajcie tu butelkę błyskawic, czystą szklankę i korkociąg.
Ponieważ nikt nie wykonał jego rozkazu, -stary dżentelmen milczał chwilę, po czym zażądał kanapki z piorunami, lecz że i tego dania nie podano, zamówił z kolei potrawkę z cholew od butów w sosie ze złotych rybek i śmiejąc się serdecznie zaszczycił słuchaczy szczególnie donośnym, szczególnie długim i szczególnie melodyjnym rykiem.
Mimo to pani Nickleby, odpowiadając na znaczące spojrzenie całego towarzystwa, potrząsała głową, jak gdyby chciała dać do zrozumienia, że prawdę mówiąc, nie widzi w tym wszystkim nic nadzwyczajnego, oprócz może odrobiny nieszkodliwego dziwactwa. Pogląd ów zachowałaby zapewne do końca życia, lecz niewinny i pozornie błahy zbieg okoliczności rzucił na całą sprawę zgoła odmienne światło.
Tak się złożyło, że panna La Creevy, nie stwierdziwszy u swej pacjentki żadnych niepokojących objawów, a zarazem pożerana ciekawością, co też dziać się może w sąsiednim pokoju, wpadła tam właśnie w chwili, gdy stary dżentelmen ryczał. Tak się również złożyło, że na widok małej miniaturzystki dżentelmen ów zamilkł, zerwał się na równe nogi i z niezmiernym przejęciem zaczął całować swoją rękę, co przeraziło pannę La Creevy niemal do utraty zmysłów i kazało jej ukryć się spiesznie za plecami Tima Linkinwater.
— Aha! — krzyknął stary dżentelmen, składając dłonie i mocno je zaciskając. — Widzę ją, widzę! Oto ona! Moja miłość! Moje życie! Moja oblubienica! Moja nieporównana piękność! Przyszła nareszcie, przyszła! Gaz i getry! Gaz i getry!
Pani Nickleby zmieszała się na chwilę, lecz wnet przyszła do siebie; spoglądając na pannę La Creevy i innych widzów kilkanaście razy kiwnęła głową, zmarszczyła brwi i uśmiechnęła się z powagą, jak gdyby chciała powiedzieć, że zdaje sobie sprawę, na czym polega całe nieporozumienie, i zaraz to wyjaśni.
— Przyszła, przyszła! — mówił stary dżentelmen kładąc rękę na sercu. — Na Kormorana i Blunderbora! Przyszła, przyszła! Do niej należą wszystkie me skarby, jeżeli zechce przyjąć mnie za niewolnika. Gdzież można znaleźć taki urok, piękność i wdzięk? W cesarzowej Madagaskaru? Nie! W królowej diamentów? Nie! W pani Rowland, która co dnia kąpie się za darmo w wodach Kalidoru? Nie! Możesz stopić je wszystkie w. jedno ciało wraz z trzema Gracjami, dziewięcioma Muzami i czternastoma córkami cukierników z Oxford Street, a nie stworzysz jeszcze kobiety w połowie nawet tak pięknej jak ona! Bum-bum! Rzucam ci wyzwanie!
Zakończywszy ów rapsod stary dżentelmen strzelił palcami dwadzieścia do trzydziestu razy, a następnie w milczącym podziwie kontemplował wdzięki panny La Creevy, co dało pani Nickleby sposobność udzielenia wyjaśnień, do których też przystąpiła bez zwłoki.
— Z całą pewnością... — rzekła po wstępnym odkaszInięciu — z... całą pewnością nie ulega wątpliwości, że to ulga, znaczna ulga w tak kłopotliwych jak te okolicznościach, iż wzięto za mnie kogoś innego. Nic podobnego nie przytrafiło mi się dotychczas, choć wielekroć rozmaici ludzie brali mnie za moją córkę Kate. Doskonale rozumiem, że byli to bardzo niemądrzy ludzie i że, doprawdy, mogli uważniej patrzeć, niemniej jednak brali mnie za nią, a to oczywiście nie moja wina i każdy zrozumie, że krzyczącą niesprawiedliwością byłoby czynić mnie za to odpowiedzialną. Niemniej jednak w danym, że tak powiem, przypadku muszę nadmienić, że postąpiłabym nikczemnie, po prostu nikczemnie, gdybym ścierpiała, aby ktoś — zwłaszcza osoba, wobec której mam tak poważny dług wdzięczności — narażona została na przykrości, i to z mojego wyłącznie powodu. A zatem poczytuję sobie za obowiązek wytłumaczyć temu dżentelmenowi, iż popełnia omyłkę i że to ja jestem damą, którą jakiś impertynent nazwał w jego obecności siostrzenicą Komisarza Bruków, że błagam go, błagam i zaklinam, by odszedł spokojnie przez wzgląd... — tu pani Nickleby zawahała się i pociągnęła nosem — ...przez wzgląd na
mnie...
Należało oczekiwać, że stary dżentelmen wzruszy się do głębi serca subtelnością i łaskawym tonem tej przemowy i udzieli przynajmniej równie subtelnej i właściwej odpowiedzi. Jakiegoż więc wstrząsu musiała doznać pani Nickleby, gdy dżentelmen ów zwracając się do niej — Tak, niewątpliwie do niej — zawołał donośnym i dźwięcznym głosem: — A ps-sik! Kot, a ps-sik!
— Panie!... — jęknęła pani Nickleby omdlewająco.
— Kot, a ps-sik! — powtórzył stary dżentelmen. — Kot, kocur, kocisko! A ps-sik! A ps-sik!, kot! Psssik!!!... — sycząc przez zęby swe przeciągłe „Psssik!", sąsiad wymachiwał rękami, przy czym zbliżał się do pani Nickleby i natychmiast znowu odskakiwał, wykonując coś w rodzaju dzikiego tańca, jaki można zobaczyć w dnie targowe, kiedy wiejscy chłopcy zawracają owce, świnie albo inne zwierzęta, które uparcie skręcają w niewłaściwą ulicę.
Pani Nickleby nie traciła na próżno słów, lecz z okrzykiem zgrozy i zdumienia niezwłocznie zemdlała.
— Zajmę się mamą — powiedziała spiesznie Kate. — Wcale się nie boję, ale proszę, bardzo proszę, zabierzcie go stąd, panowie.
Frank zrazu nie bardzo wiedział, w jaki sposób spełnić tę prośbę, a wreszcie uciekł się do podstępu i wysiał pannę La Creevy o parę kroków naprzód, sam zaś zachęcał starego dżentelmena, aby podążył za nią. Powiodło mu się nadzwyczajnie, bo sąsiad wyszedł przyciągany wdziękami małej miniaturzystki, pod silną eskortą Tima Linkinwater z jednej strony i Franka z drugiej.
— Kate... — szepnęła pani Nickleby, której siły powróciły, gdy pole zostało oczyszczone — ...wyszedł?
Córka uspokoiła ją, że wyszedł.
— Nigdy nie wybaczę sobie, Kate — rzekła zacna dama — nigdy! Dżentelmen ów postradał zmysły, a ja jestem tego nieszczęsną przyczyną.
— Ty, mamo?! — zdumiała się Kate.
— Ja, kochanie — odparła matka z bolesnym spokojem. — Widziałaś przecież, czym był niegdyś i czym jest dzisiaj. Kilka tygodni temu, Kate, mówiłam twojemu bratu, iż mam nadzieję, że zawód nie będzie dla tego dżentelmena przejściem nie do zniesienia. A teraz! Popatrz, co za nieszczęście! Można się zgodzić, że i dawniej był trochę płochy, ale pamiętasz chyba, jak do rzeczy, jak uczciwie i szczerze przemawiał wówczas, kiedy widziałyśmy go w ogrodzie. Słyszałaś również te okropne głupstwa, które plótł dzisiaj, i widziałaś, jaką miał minę, kiedy wychodził za tą biedną starą panną. Czy można mieć jakieś wątpliwości co do przyczyny tego wszystkiego?
— Sądzę, że nie można, mamo — przyznała Kate łagodnie.
— I ja tak sądzę — podjęła matka. — Cóż, jeśli stałam się przyczyną nieszczęścia, to pocieszam się przynajmniej tym, że nie mnie należy za to winić. Uprzedzałam wszak Nicholasa. Mówiłam mu: "Mój kochany Nicholasie, musimy postępować nad wyraz rozważnie". Ale on nie chciał mnie słuchać. Gdyby od samego początku zająć się tą sprawą odpowiednio — tak, jak ja sobie tego życzyłam... Ale wy jesteście tacy podobni do waszego biednego papy!... Ha, trudno! Ja mam już swoją pociechę i zupełnie mi ona wystarcza.
W taki oto sposób pani Nickleby umyła ręce od wszelkiej — przeszłej, obecnej i przyszłej — odpowiedzialności w tej sprawie, a następnie wyraziła błogą nadzieję, że jej dzieci nie będą miały w życiu więcej niż ona powodów do robienia wyrzutów samym sobie, po czym oczekiwała powrotu eskorty nieproszonego gościa. Eskorta owa wróciła niebawem z wiadomością, że stary dżentelmen został bezpiecznie odstawiony do domu, gdzie dozorcy nic nie wiedzieli o zniknięciu chorego i wesoło zabawiali się w gronie swoich przyjaciół.
Nastał znowu spokój i następne rozkoszne pół godzinki (tak w powrotnej drodze wyraził się Frank do Tima Linkinwater) spędzono na rozmowie. Wreszcie zegarek Tima oznajmił, że najwyższy czas wracać już do domu, pożegnano więc damy, chociaż Frank powtarzał niejednokrotnie, że może poczekać, dopóki Nicholas nie nadejdzie, bez względu na to, o której godzinie miałoby to nastąpić, jeżeli po tym „sąsiedzkim" najeździe panie choć trochę się obawiają pozostać bez opieki. Ponieważ jednak panie nie obawiały się niczego, brakło pretekstu do zaciągnięcia warty i Frank wraz z wiernym Timem musiał opuścić posterunek.
W ciszy upłynęło blisko trzy godziny i Kate zarumieniła się, gdy po powrocie brata zdała sobie sprawę, że tak długo siedziała w zadumie.
— Sądziłam, doprawdy, że to zaledwie pół godzinki — powiedziała.
— Cóż to za przyjemne myśli, dzięki którym czas tak szybko mija? — zapytał Nicholas wesoło. — Nie powiesz mi, co?
Zmieszana Kate zaczęła bawić się jakimś drobiazgiem na stole, po chwili spojrzała na brata i uśmiechnęła się niepewnie, potem zaś spuściła wzrok, a w oku jej błysnęła łza.
— Ach, Kate! — zawołał Nicholas przyciągając siostrę do siebie i całując. — Pokaż mi twarzyczkę. Nie pokażesz? — Ledwo zdążyłem rzucić okiem! Niech no przyjrzę ci się lepiej, a za chwilę sam odgadnę twoje myśli.
W propozycji tej, jakkolwiek postawionej bez cienia świadomej złośliwości, było coś, co w najwyższym stopniu zaniepokoiło dziewczynę, a więc Nicholas roześmiał się i zmieniając temat rozmowy zaczął wypytywać o sprawy domowe, a gdy opuściwszy salonik wchodził razem z siostrą na górę, dowiadywał się powoli — lecz bardzo powoli, bo i na ten temat Kate mówiła czemuś niechętnie — że Smike cały wieczór spędził w samotności.
— Biedak — powiedział Nicholas cicho stukając do jego drzwi. — Nie rozumiem tego wszystkiego!
Kate, która trzymała brata pod ramię, nie zdążyła uwolnić ręki, bo drzwi otwarły się nagle i stanął w nich Smike bardzo posępny, bardzo blady i kompletnie ubrany.
— Nie kładłeś się? — rzekł Nicholas.
— N...n...ie...e — brzmiała odpowiedź.
Nicholas delikatnie przytrzymał siostrę, która próbowała odejść, i zapytał: — A czemu to?
— Nie mogłem zasnąć — powiedział chłopiec chwytając wyciągniętą doń rękę przyjaciela.
— Źle się czujesz? — pytał Nicholas.
— Czuję się lepiej... naprawdę znacznie lepiej — odpowiedział spiesznie.
— Czemu więc poddajesz się tym posępnym nastrojom? — mówił młodzieniec najserdeczniej, jak umiał. — Czemu nie powiesz nam, co jest ich przyczyną? Bardzo się zmieniłeś, Smike.
— Wiem! Wiem, że się zmieniłem — odparł biedak. — Kiedyś powiem panu dlaczego, ale nie teraz. Nie cierpię za to samego siebie. -Wszyscy są dla mnie tacy dobrzy i mili. Ale nic nie poradzę. Boli mnie serce, bardzo boli, nie wie pan nawet, jak bardzo.
Mocno uścisnął dłoń Nicholasa, a potem puścił ją i spojrzawszy na przytulone do siebie rodzeństwo, jak gdyby w ich wzajemnym przywiązaniu znajdował coś do głębi wzruszającego, cofnął się do swej sypialni i niebawem on tylko czuwał pod dachem spokojnego domu.
ROZDZIAŁ L
KTÓRY OPISUJE PRAWDZIWĄ KATASTROFĘ
Mały tor wyścigowy w Hampton wyglądał niezwykle wesoło i kipiał ożywioną radością. Trudno wyobrazić sobie piękniejszy dzień. W górze, na niebie bez chmurki, świeciło wspaniałe słońce, a w jego blasku wszystkie jaskrawe barwy, jakie mieniły się na siedzeniach powozów lub na dachu głównego namiotu, wydawały się jeszcze bardziej jaskrawe. Stare, wypełzłe flagi lśniły kolorami jak nowe; wyblakłe złocenia błyszczały jak świeżo polerowane. Wyplamione, zbutwiałe płótna namiotów bielały śnieżną czystością, nawet łachmany żebraków wydawały się ładniejsze, dzięki czemu uczucie miłosierdzia łatwo ustępowało miejsca zachwytom nad malowniczością nędzy.
Oto jeden z obrazów życia i radości, obraz uchwycony w najświeższych i najprzyjemniejszych barwach, obraz, który po prostu musi sprawiać przyjemność. Jeśli bowiem oko zmęczy się przepychem i blaskiem lub nieustanny gwar znuży ucho — oko łatwo odpocznie, gdy zwróciwszy się w jakąkolwiek stronę napotka ożywione, szczęśliwe, pełne radosnego oczekiwania twarze; ucha zaś wśród radości i zabawy ogłuchnąć może na wszelkie niemiłe dźwięki. Nawet widok ogorzałych cygańskich dzieci budzi dość pocieszające refleksje, chociaż dzieci te chodzą półnago. Miło zobaczyć cyganięta opalające się na słońcu i biegające codziennie na świeżym powietrzu. Przyjemnie pomyśleć, że to dzieci, które wiodą naprawdę dziecięce życie; że jeżeli poduszki ich bywają mokre, to od niebiańskiej rosy, nie od łez; że cygańskie dziewczęta mogą poruszać się lekko i swobodnie, że nie są. kalekie, że dziewcząt tych nie zniekształciły sprzeczne z naturą prawa, które skazują ich siostry na potworne katusze; że żyją wprawdzie z dnia na dzień, lecz przynajmniej pośród szumiących drzew, nie pomiędzy straszliwymi maszynami, które z dzieci czynią starców, nim zobaczą one, co to dzieciństwo, i dają im poznać cierpienie i niemoc późnego wieku, bez starczego prawa do. śmierci. Dałby Bóg, żeby stare bajdy z dziecinnych pokoi okazały się prawdą; żeby Cyganie kradli dziesiątkami takie nieszczęśliwe dzieci!
Właśnie zakończyła się najważniejsza gonitwa dnia. Zwarte szeregi widzów, które oblegały dotychczas obie strony toru, załamały się nagle i zalały go, na nowo ożywiając scenę. Jedni biegli pełni przejęcia, by spojrzeć na konia-zwycięzcę; inni kręcili się z nie mniejszym przejęciem, szukając powozów, które porzucili, by z bliska przyglądać się biegom. Tutaj niewielka gromadka skupiła się wokół stołu gry w „groszek i naparstek", gdzie obskubywano jakiegoś nieszczęsnego żółtodzioba; tam. inny podobnego rodzaju przedsiębiorca próbował zwabić nieopatrznych graczy, rozmawiając głośno i niby to grając ze swoimi wspólnikami. Wspólnicy ci występowali w różnorodnym przebraniu — jeden w okularach, inny w monoklu i wytwornym cylindrze, trzeci wreszcie ucharakteryzowany na zamożnego farmera w podróżnym płaszczu i z grubym skórzanym portfelem, wypchanym fałszywymi banknotami, wszyscy zaś ze szpicrutami o ciężkich rączkach, żeby upodobnić się w ten sposób do Bogu ducha winnych ludzi ze wsi, którzy przyjechali tutaj konno. Wytworni wspólnicy (którzy w czystej bieliźnie i porządnym ubraniu wyglądali jeszcze bardziej łajdacko) zdradzali ścisłe związki ze spółką, każdego bowiem nowo przybyłego obrzucali ukradkowym, niespokojnym spojrzeniem. Tuż obok tych lotnych szulerni szeroki krąg widzów otaczał wędrownego żonglera popisującego się w bezpośrednim sąsiedztwie hałaśliwej orkiestry i miejsca, gdzie odbywała się klasyczna stara gra „w pierścień", opodal brzuchomówców rozmawiających z drewnianymi lalkami i wróżek, które tłumiły płacz prawdziwych niemowląt; wszystko to pochłaniało w tej chwili uwagę zgromadzonego na placu towarzystwa. Namioty, w których szynkowano trunki, były przepełnione, w powozach zaczynały dzwonić kieliszki, rozpakowywano kosze, pojawiły się smakowite prowianty, brzęczały sztućce, strzelały korki z butelek szampana, coraz bardziej błyszczały oczy, a kieszonkowi złodzieje obliczali zyski zebrane podczas gorączki ostatniej gonitwy. Powszechna uwaga, tak niedawno jeszcze skupiona na jednej sprawie, rozpraszała się teraz na sto innych; wokół roił się wielobarwny tłum, słychać było odgłosy ucztowania, rozmowy i śmiechy, kręcili się żebracy, szulerzy i kuglarze.
Pawilonów gry było pod dostatkiem, a wszystkie jaśniały przepychem wysłanych dywanami podłóg, pasiastych kotar, purpurowego sukna, spiczastych dachów, doniczek pelargonii i służby w liberii. Można było znaleźć pawilon Klubu Cudzoziemców i Klubu Ateneum, i Klubu Hampton, i Klubu Świętego Jakuba, jednym słowem, pół mili pawilonów klubowych, w których można było grać, oraz rouge-et-noir i inne gry hazardowe, w które można było grać. Wątek naszej opowieści wiedzie właśnie do jednego z tych pawilonów.
Umeblowany trzema stołami gry, przepełniony graczami i gapiami, pawilon ów, jakkolwiek najobszerniejszy na całych wyścigach, był duszny i gorący, chociaż zwinięto część płóciennego dachu, aby ułatwić dostęp świeżego powietrza, a dwoje drzwi zapewniało swobodne przejście. Dwaj czy trzej mężczyźni, z których każdy trzymał w lewej ręce długi rulon półkoronówek, przekładany gdzieniegdzie zbłąkanymi suwerenami, stawiali pieniądze za każdym rzutem kulki, a robili to z urzędową niejako powagą i ze spokojem znamionującym wprawę, której nabyli grając przez cały ten dzień, a najprawdopodobniej i przez dzień poprzedni. Oni jedni wyróżniali się tutaj, bowiem pozostali byli to przeważnie ludzie młodzi, sądząc z ich wyglądu, zajrzeli tu przez ciekawość albo też uważali hazard za jedną ze zwykłych rozrywek i ryzykowali nieznaczne sumy, nie, troszcząc się zbytnio o wygraną lub przegraną. Znajdowali się tam jednak dwaj panowie zasługujący niewątpliwie na trochę uwagi, jako typowi przedstawiciele pewnej klasy ludzi.
Pierwszy — to pięćdziesięciosześcio- lub pięćdziesięcioośmioletni jegomość, który z dłońmi złożonymi na rączce laski i wspartym na nich podbródkiem siedział na krześle przy drzwiach. Był to wysoki, tęgi mężczyzna o długim -tułowiu, który wydawał się jeszcze dłuższy, gdyż jasnozielony surdut opinał go aż pod szyję. Jegomość ów miał na sobie, prócz wspomnianego surduta, jasnobrązowe spodnie i getry, białą chustkę na szyję i biały cylinder z szerokim rondem. Wśród zgiełku i gwaru graczy, wśród ciągłego ruchu wchodzących i wychodzących zachowywał idealnie obojętny spokój i nie okazywał najmniejszego podniecenia. Nie zdradzał również objawów znużenia i — dla przygodnego przynajmniej obserwatora — zainteresowania. Siedział tak, nieruchomy i skupiony; niekiedy, lecz bardzo rzadko, kłaniał się jakiejś mijającej go osobie albo ruchem ręki wskazywał lokajowi gracza, który chciał właśnie coś zamówić. W następnej wszakże chwili zapadał znowu w kamienny spokój. Mógł to być głuchy jak pień starszy pan, który wstąpił tu, aby trochę odpocząć, mógł to być ktoś, kto czeka cierpliwie na przyjaciela i nie zwraca najmniejszej uwagi na otoczenie, mógł to być wreszcie człowiek w transie albo pod działaniem opium. Ludzie odwracali się i spoglądali na niego, lecz on nie wykonywał żadnego ruchu, nie podchwytywał niczyich spojrzeń, pozwalał jednym odchodzić, innym przychodzić i ustępować z kolei miejsca nowym, lecz nikomu nie okazywał zainteresowania. Kiedy się poruszał, zdumieć się można było, jak zdołał dostrzec to, co ruch ów spowodowało. Było to rzeczywiście zdumiewające. Ale człowiek ten nie przeoczył nikogo z wchodzących czy wychodzących; wzroku jego nie uszedł ani jeden gest przy wszystkich trzech stołach; każde słowo bankierów łowił czułym uchem; pamiętał każdego wygrywającego i przegrywającego klienta — jegomość ów bowiem był właścicielem szulerni.
Drugi prezydował przy stole rouge-et-noir. Był to o dziesięć lat zapewne młodszy, zażywny, brzuchaty, krzepki mężczyzna, z dolną wargą nieco wysuniętą od ciągłego liczenia w myśli wypłacanych pieniędzy; twarz jego pozbawiona zdecydowanie złego wyrazu mogła raczej uchodzić za wesołą i uczciwą. Bez surduta — bo dzień był upalny — stał za stołem, na którym leżał ogromny stos korónówek i półkoronówek oraz podręczna kasetka na banknoty. Gra w rouge-et-noir nie ustawała ani na chwilę. Stawiało jednocześnie około dwudziestu graczy. Człowiek ten musiał puszczać kulką w ruch, uważać na wykładane stawki, zgarniać je z przegrywającego koloru, wypłacać wygrane, znowu rzucać kulkę, a wszystko czynić sprawnie i szybko, aby przypadkiem nie zatrzymać gry. Robił to z cudowną wprost szybkością, nie wahając się nigdy, nie myląc, nie odpoczywając i powtarzając wciąż oderwane zdania, które częściowo z przyzwyczajenia, częściowo zaś dlatego, by mieć do powiedzenia, coś związanego z grą i na czasie, wyrzucał bez ustanku, jak dzień długi, tym samym wciąż monotonnym tonem i w jednakowym niemal porządku.
— Ruszenuar z Paryża! — mówił. — Panowie, proszę stawiać według własnego uznania, w każdej chwili, dopóki kulka się toczy. Ruszenuar z Paryża, panowie! Francuska gra! Sam przywiozłem ją zza morza. Ruszenuar z Paryża! Czarny wygrywa, czarny"... Momencik, sir, zaraz wypłacam. Tutaj dwa funty, tutaj pół, tutaj trzy, a tam, proszę, jeden... Panowie, kulka znowu w ruchu... W każdej chwili, sir, dopóki kulka się toczy... Urok tej gry polega na tym, że w każdej chwili, dopóki kulka się toczy, panowie, można podwajać stawki albo wycofywać pieniądze... Znowu czarny!... Czarny wygrywa... Nigdy nie widziałem czegoś podobnego... słowo daję... nigdy, jak żyję... Jeżeli ktoś z panów stawiał na czarny przez ostatnie pięć minut, to musiał wygrać czterdzieści pięć funtów w czterech rzutach... słowo daję!... Panowie, mamy porto, sherry, cygara i przewybornego szampana... Hej, kelner! Podaj butelkę szampana i przynieś tuzin... albo piętnaście cygar... co sobie żałować panowie... a nie zapomnij czystych kieliszków... w każdej chwili, dopóki kulka się toczy. Wczoraj, panowie, przegrałem sto trzydzieści siedem funtów za jednym rzutem kulki... słowo daję, przegrałem, panowie! Dzień dobry, sir — wtrącił witając kogoś z wtajemniczonych, lecz nie przerywał potoku wymowy, nie zmieniał brzmienia głosu i mrugnął tak nieznacznie, że mógł to być czysty przypadek — pozwoli pan kieliszek sherry, sir?... Kelner! Przynieś czysty kieliszek i podaj sherry temu panu... i zaproponuj wszystkim, słyszysz?... Ruszenuar z Paryża, panowie! Proszę stawiać według własnego uznania, w każdej chwili, dopóki kulka się toczy... Ruszenuar z Paryża! Najnowsza gra! Sam przywiozłem ją zza morza. Kulka w ruchu, panowie!...
Krupier był pochłonięty czynnościami zawodowymi, gdy do pawilonu weszło sześciu panów, którym — nie przerywając pracy ani potoku wymowy — skłonił się ż uszanowaniem, jednocześnie zaś znaczącym spojrzeniem zwrócił uwagę siedzącego za nim jegomościa na najwyższego w tej grupce dżentelmena; na jego powitanie właściciel uchylił kapelusza. Był to sir Mulberry Hawk w towarzystwie swego przyjaciela i ucznia oraz niewielkiego orszaku wykwintnie odzianych dżentelmenów z typu raczej wątpliwych niż podejrzanych.
Właściciel cichym głosem powiedział baronetowi: „Dzień dobry", a baronet podobnym tonem posłał go do wszystkich diabłów i odwróciwszy się zaczął rozmawiać z przyjaciółmi.
Irytowała go najwidoczniej przykra świadomość, że jego pierwszy publiczny występ po wypadku, który mu się był przytrafił, budzi tyle zaciekawienia. Nietrudno też było odgadnąć, że przyszedł tego dnia na wyścigi nie po to, by się zabawić, lecz w nadziei, iż natknie się na licznych znajomych i za jednym zamachem odbędzie jak najwięcej przykrych spotkań. Na twarzy pozostała mu jeszcze niewyraźna blizna i za każdym razem, gdy ktoś go witał — a różni wałęsający się tam i z powrotem ludzie kłaniali mu się niemal co minutę — niespokojnym ruchem ręki usiłował zasłonić ów znak, dowodząc w ten sposób, jak boleśnie odczuwa doznaną zniewagę. — Oo... Hawk! — zawołał jakiś bardzo wyszukanie ubrany jegomość, w opiętym paltocie i pysznej chustce na szyi, zwracający uwagę wytwornością stroju. — Jakże się miewasz, stary?
Był to rywal baroneta, podobnie jak on mentor arystokratycznej i szlacheckiej młodzieży, człowiek, którego sir Mulberry najbardziej bał się spotkać. Dwaj dżentelmeni z wylewną serdecznością uścisnęli sobie dłonie.
— No, stary, jakże się teraz miewasz? Hej?
— Nie najgorzej, nie najgorzej — odparł sir Mulberry.
— Bardzo się cieszę. Jak się masz, Verisopht? Nasz przyjaciel trochę klapnięty, co? Jeszcze w słabej kondycji, hej?
Należy tu wspomnieć, że dżentelmen ten miał szczególnie białe zęby, jeżeli więc nie znajdował pretekstu do śmiechu, kończył zazwyczaj zdanie okrzykiem: „hej!", a wydawał go w taki sposób, żeby jak najdokładniej pokazać owe zęby.
— Hawk jest w znakomitej kondycji. Nic mu nie dolega — rzucił niedbale młody lord.
— Miło to słyszeć, słowo daję! — zawołał tamten. — Niedawno wróciliście z Brukseli?
— Dopiero wczoraj wieczorem przyjechaliśmy do Londynu — powiedział lord Fryderyk, a sir Mulberry odwrócił się i rozmawiając z kimś ze swojego towarzystwa udawał, że nie słyszy.
— Na mą duszę — podjął donośnym szeptem życzliwy przyjaciel — Hawk postępuje niezwykle śmiało... śmiało i ryzykownie, pokazując się tak wcześnie. To nie lada odwaga, przyznaję. Widzisz, Hawk był na wilegiaturze dość długo, by. rozbudzić ludzką ciekawość, lecz nie dość długo, by poszła w niepamięć ta diabelnie nieprzyjemna... Ale, ale!... Ty znasz przecie prawdziwy przebieg sprawy, hej? Czemu nie sprostowałeś nigdy łgarstw tych przeklętych gazet? Rzadko czytuję gazety, ale teraz szukałem w nich tych łgarstw i niechże mnie...
— Poszukaj jutro w gazetach — przerwał sir Mulberry gwałtownie się odwracając. — Jutro... albo nie... pojutrze!
— Na mą duszę, kochany stary, gazety czytuję rzadko, raczej wcale — odparł życzliwy przyjaciel wzruszając ramionami — ale jeśli mi radzisz, to zajrzę. A czegóż mam szukać?
— Do widzenia! — powiedział baronet odwracając się na pięcie. Ująwszy pod ramię ucznia, pociągnął go za sobą i obaj wyszli równie niedbałym i leniwym krokiem, jakim weszli niedawno do pawilonu.
— Nie dam mu wprawdzie do czytania opisu morderstwa — mruknął sir Mulberry i zaklął głośno — ale będzie to chyba coś bardzo podobnego, jeżeli baty tną, a kije tłuką.
Lord Fryderyk nic nie powiedział, lecz w jego zachowaniu było coś, co uderzyło baroneta, dodał więc zaraz z taką niemal złością, jak gdyby miał przed sobą samego Nicholasa:
— Dzisiaj rano, przed ósmą, posłałem Jenkinsa do starego Niekleby. To pewny jegomość. Był u mnie, nim posłaniec zdążył wrócić. W pięć minut dowiedziałem się od niego, gdzie i kiedy można spotkać tego kundla. Ale co tu gadać — do jutra niedaleko.
— Aa... cóż to ma się stać jutro? — zapytał lord Fryderyk.
Sir Mulberry spojrzał nań gniewnie, lecz nie raczył udzielić odpowiedzi. Obaj szli posępnie, jak gdyby jakieś ważne sprawy zaprzątały ich myśli, dopóki nie znaleźli się z dala od tłumów, prawie sami, wówczas baronet chciał zawrócić.
— Czekaj! — powstrzymał go towarzysz. — Chciałbym pomówić z tobą szczerze. Nie wracajmy jeszcze. Pospacerujmy tu trochę.
— Cóż to takiego masz mi do powiedzenia, że musisz o tym mówić tutaj, a nie tam? — zdziwił się mentor wyjmując rękę spod ramienia przyjaciela.
— Hawk — zaczął lord — powiedz mi... muszę się dowiedzieć...
— Aha! — przerwał sir Mulberry pogardliwym tonem. — Musisz się dowiedzieć, musisz! No, no! Jeżeli musisz, to oczywiście nie mam innego wyjścia. Musisz się dowiedzieć!
— A więc muszę zapytać — podjął lord Fryderyk — I muszę otrzymać od ciebie szczerą i jasną odpowiedź. Czy to, o czym mówiłeś ostatnio, jest jedynie chwilowym kaprysem wywołanym złym humorem albo irytacją, czy też poważnym zamiarem, który istotnie rozważasz?
— Słuchaj, czy nie pamiętasz, co mówiłem na ten temat pewnego wieczoru, kiedy leżałem ze złamaną nogą? — powiedział baronet i uśmiechnął się drwiąco.
— Pamiętam doskonale.
— No, to, do diaska, znasz już moją odpowiedź — rzucił sir Mulberry — i nie żądaj innej.
Mentor miał taką przewagę nad swoją ofiarą, ta zaś tak przywykła do uległości, że młodemu lordowi zdawało się braknąć przez chwilę odwagi do podjęcia dyskusji. Wnet jednak przełamał onieśmielenie, jeśli to ono hamowało go istotnie, i odpowiedział gniewnie:
— Jeżeli dobrze sobie przypominam wypadki wieczora, o którym dopiero co wspominałeś, to wyraziłem wówczas stanowczy pogląd na tę sprawę i powiedziałem, że za moją wiedzą i zgodą nie dopuścisz się nigdy tego, czym teraz grozisz.
— Czy chcesz mi przeszkodzić? — roześmiał się sir Mulberry.
— Tak! Jeżeli tylko zdołam — odparł lord.
— Zupełnie rozsądne zastrzeżenie — rzekł baronet — które bardzo ci się pewnie przyda. Eh! Pilnuj własnych spraw, a mnie pozostaw moje.
— To moja sprawa — odpowiedział lord Fryderyk. — Uważam ją za swoją. Będę uważał. Jest już moją. I przez to właśnie skompromitowała mnie już bardziej, niż powinienem był pozwolić.
— A więc rób, co ci się podoba i jak ci się podoba, lecz tylko we własnym imieniu — powiedział swobodnie sir Mulberry udając dobry humor. — To ci na pewno wystarczy. Ale nie rób nic za mnie. To wszystko. Nie radziłbym nikomu krzyżować moich planów. Jestem pewien, że znasz mnie zbyt dobrze, aby tego próbować. W gruncie rzeczy, jak sądzę, chcesz udzielić mi rady. Nie wątpię w jej życzliwość, odrzucam ją jednak. A teraz, jeśli pozwolisz, wracajmy do powozu. Nic mnie tu nie bawi, raczej przeciwnie. Przeciągając tę konwersację możemy się pokłócić, co nie świadczyłoby o rozsądku żadnego z nas.
Po tych słowach sir Mulberry Hawk nie czekał na odpowiedź, lecz ziewnął i ruszył leniwie w powrotną drogę.
Taka metoda traktowania młodego lorda wskazywała na nie lada takt i znajomość charakteru ucznia. Sir Mulberry rozumiał jasno, że jeżeli władza jego ma być trwała, trzeba ją teraz ugruntować. Wiedział, że gdyby wystąpił gwałtownie,. młodzik odpowiedziałby niemniej gwałtownie. Nieraz już umacniał swe wpływy zachwiane przez niesprzyjające okoliczności, stosując ów ton chłodny i lakoniczny; tej więc metodzie zaufał obecnie nie wątpiąc prawie w ostateczne zwycięstwo.
Lecz kiedy postępując tak przyjmował najbardziej niedbałą i obojętną pozę, jaką podsuwało mu mistrzowskie doświadczenie, postanawiał w duchu, że nie tylko zemści się jeszcze okrutniej na Nicholasie za ten przymus ukrywania prawdziwych swych uczuć, lecz również, że każe kiedyś za to drogo — w takiej czy innej formie — zapłacić swemu przyjacielowi. Dopóki lord Fryderyk był bezwolnym narzędziem w jego ręku, sir Mulberry nie czuł dla ucznia nic prócz pogardy; teraz jednak, kiedy ów ośmielał się wyrażać własne, i to sprzeczne z poglądami mistrza zdanie, a nawet zwracać się doń tonem wyższości, baronet zaczynał go nienawidzić. Zdając sobie sprawę, iż w najniższym i najnikczemniejszym słowa tego znaczeniu jest zależny od arystokratycznego młodego niedołęgi, baronet tym trudniej znosił jego lekceważenie. Kiedy , zaś począł nie lubić młodego lorda, mierzył swą niechęć — jak się to często zdarza — rozmiarem krzywd wyrządzonych przedmiotowi tej niechęci. Pamiętając zaś, że sir Mulberry grabił, wyprowadzał w pole, okpiwał i oszukiwał swego ucznia na wszystkie możliwe sposoby, łatwo zrozumieć, że skoro go już znienawidził, to znienawidził z całego serca.
Z drugiej strony młody lord zastanowiwszy się — co nader rzadko czynił — i to zastanowiwszy się poważnie nad zajściem z Nicholasem i powodami tego zajścia, doszedł do śmiałych i uczciwych wniosków. Głębokie wrażenie wywarło na nim wówczas grubiańskie i obelżywe zachowanie baroneta. W myślach jego zagnieździło się od pewnego czasu podejrzenie, że to dla własnych celów sir Mulberry skłonił go do napastowania panny Nickleby. Szczerze się wstydził swego udziału w całej tej historii i męczył przypuszczeniami, że został wystrychnięty na dudka. Podczas niedawnej podróży ze swym mistrzem lord Fryderyk miał wiele wolnego czasu na przemyślenie w samotności tych zagadnień i w chwilach, kiedy pozwalało mu na to leniwe i ospałe usposobienie, korzystał z tej sposobności. Zaszły również pewne drobne wydarzenia, które ugruntowały jego domysły, i niewiele doprawdy było trzeba, żeby rozniecić w nim gniew na baroneta. Wystarczył pogardliwy i obrażający ton mistrza podczas ostatniej ich rozmowy, pierwszej rozmowy na ten temat od owego wieczora, o którym wspomniał był sir Mulberry.
Wrócili zatem do swych przyjaciół chowając w sercach wzajemne urazy. Młodego człowieka prześladowały przez cały czas myśli o grożącej Nicholasowi zemście oraz o tym, że powinien jej przeszkodzić podejmując, jeżeli to będzie możliwe, jakieś zdecydowane kroki. Ale nie na tym koniec. Sir Mulberry sądząc, że złamał opór przyjaciela, nie chciał ukrywać swego triumfu ani też zmieniać sposobu postępowania, które, jak się łudził, miało mu wyjść na korzyść. Był tam przecież pan Pyke i pan Pluck, i pułkownik Chowser, i jeszcze jeden dżentelmen tego samego autoramentu, a więc baronetowi bardzo zależało, by pokazać im, że nie utracił wpływów. Młody lord zadowolił się tymczasem cichym postanowieniem, iż niezwłocznie podejmie starania, by zakończyć te znajomości. Stopniowo jednak wpadał w coraz większą złość i do rozpaczy doprowadzały go drwiny i poufałości, które przed kilku zaledwie godzinami stanowiłyby dlań jedynie powód do śmiechu. Nie mógł sobie jednak dać rady, w takich bowiem kpinkach i ripostach, w jakich owa kompania gustowała, nie dorównywał baronetowi. Nie nastąpił wszakże gwałtowny wybuch. Wrócili do miasta, a po drodze spółka Pyke i Pluck oraz pozostali panowie powtarzali niejednokrotnie, że nigdy w życiu nie widzieli sir Mulberry'ego w tak szampańskim humorze.
Wszyscy razem zjedli wystawny obiad. Wino lało się obficie, jak zresztą przez cały ów dzień. Sir Mulberry pił, by odrobić przymusową abstynencję, młody lord, by utopić gniew i oburzenie, a inni dlatego, że wino było w doskonałym gatunku i na cudzy rachunek. Zbliżała się północ, kiedy półprzytomni, rozgrzani winem, z rozpalonymi głowami i krwią kipiącą w żyłach rzucili się do karcianych stołów.
Spotkali tam równie szaloną kompanię. Podniecenie gry, duszne salony, jarzące światła — wszystko to nie było obliczone na złagodzenie gorączki. W zawrotnym wirze, zamieszaniu i wrzawie ludzie tracili przytomność. Któż by w takim dzikim upojeniu myślał o pieniądzach,
o ruinie, o jutrze? Wołano o więcej wina, wychylano kielich za kielichem, a rozpalone, spieczone wargi wciąż były spękane z pragnienia. Płynęło wino, jak oliwa na płonący stos. Orgia nie ustawała. Hulatyka sięgała szczytu. Ręce, które nie mogły trafić do spragnionych warg, rzucały kielichy na podłogę. Usta, które z trudem formowały słowa, miotały okropne przekleństwa. Pijani gracze klęli i wrzeszczeli. Niektórzy włazili na stoły i wymachując nad głowami butelkami, rzucali innym wyzwiska. Jedni tańczyli, drudzy śpiewali, inni wreszcie darli karty lub bredzili. Szaleńcza wrzawa głuszyła wszystko, lecz nagle wzbił się ponad nią donośny krzyk i oto na środku salonu dwaj ludzie chwycili się za gardła.
Kilkanaście głosów, których nie było słychać do tej pory, zaczęło wołać donośnie, żeby ich rozdzielono. Ludzie, którzy zachowywali trzeźwy chłód po to, żeby wygrywać i w ten sposób zarobić na życie, rzucili się na zapaśników, rozdzielili ich siłą i odciągnęli nieco na bok.
— Puszczajcie! — wołał sir Mulberry grubym, schrypniętym głosem. — Uderzył mnie, słyszycie?! Mówię, że mnie uderzył! Czy jest tu ktoś z moich przyjaciół? Kto to? Westwood. Słyszysz? Mówię, że mnie uderzył.
— Słyszę, słyszę — odparł jeden z graczy przytrzymujących baroneta. — No, chodźmy już. Dość na dzisiaj.
— Nie pójdę, do diabła! — krzyczał sir Mulberry. — Mnóstwo ludzi widziało, że mnie uderzył.
— Jutro będzie na to dość czasu — uspokajał przyjaciel.
— Nie będzie czasu! — krzyknął baronet. — Dzisiaj... Zaraz... Tutaj... — był w tak straszliwej pasji, że ledwo mógł mówić, lecz stał zaciskając pięści, rwąc włosy i tupiąc z wściekłości.
— Co się stało, lordzie Fryderyku? — zapytał któryś z mężczyzn otaczających młodego arystokratę. — Czy doszło do policzków?.
— Do jednego policzka — odparł lord Fryderyk zdyszanym głosem. — Ja go uderzyłem... i... i oznajmiam o tym wszystkim obecnym! Uderzyłem go... On wie, za co... Zgadzam się również, żeby kłótnię rozstrzygnąć niezwłocznie. Kapitanie Adams — powiedział, rozejrzawszy się wokół, do jednego z tych, którzy rozdzielili walczących — poproszę o chwilę rozmowy.
Mężczyzna, do którego zwrócił się lord, podszedł i wziął go pod rękę; wyszli razem, a wkrótce pospieszył za nimi sir Mulberry ze swym przyjacielem.
Szulernia była podłą norą o najgorszej reputacji, a więc miejscem, gdzie tego rodzaju zajście nie budziło współczucia dla żadnej ze stron i gdzie nikt nie starał się uspokoić lub pojednać zwaśnionych. Na innym terenie obecni nie dopuściliby do dalszego rozwoju wypadków, aby w ten sposób dać powaśnionym czas do chłodnego i trzeźwego namysłu. Lecz tutaj towarzystwo, któremu przerwano zabawę, zaczęło się rozpraszać — jedni z pijacką powagą wytaczali się na ulicę; inni wychodzili rozprawiając hałaśliwie o ostatnim zajściu; nieskazitelni dżentelmeni, utrzymujący się z kart, wracali do domu spokojnie i mówili jeden drugiemu, że Hawk to wyborny strzelec; ci zaś, którzy robili najwięcej hałasu, zasypiali teraz na sofach nie myśląc zgoła o tej sprawie.
Tymczasem dwaj sekundanci, jak możemy ich już odtąd nazywać, po długich konferencjach ze swoimi mocodawcami spotkali się w sąsiednim pokoju. Obaj ludzie bez serca, obaj miejskie szlifibruki, obaj zepsuci do szpiku kości, obaj zadłużeni po uszy, obaj niegdyś zamożni, obaj gotowi na wszelką nieprawość, dla której świat potrafi swymi nikczemnymi konwenansami znaleźć wykwintną nazwę i usprawiedliwienie — obaj byli oczywiście dżentelmenami o nieposzlakowanym honorze własnym i bardzo drażliwym poczuciu honoru bliźnich.
W owej chwili panowie ci byli w- wybornym humorze, pewni, że sprawa nabierze rozgłosu, co w żadnym wypadku nie powinno wyjść na złe ich reputacji.
— Paskudna historia, Adams — rozpoczął pan Westwood prostując się z godnością.
— Bardzo — przyznał kapitan. — Policzek został wymierzony i mamy oczywiście tylko jedno wyjście.
— Jak sądzę, nie przeprosiny — rzekł pan Westwood.
— Jeśli idzie o mojego mocodawcę, mowy o tym nie ma, choćbyśmy mieli radzić do sądnego dnia — odparł kapitan. — Przyczyną sporu jest, jak mi dano do zrozumienia, pewna młoda osoba, którą pański przyjaciel określił takim czy innym zdaniem, a zdaniu temu lord Fryderyk, broniąc owej dziewczyny, zaprzeczył. Wywołało to szereg wypowiedzi na rozmaite przykre tematy oraz liczne wzajemne zarzuty. Sir Mulberry użył obraźliwych słów. Lord Fryderyk zdenerwował się i w stanie wielkiego wzburzenia spoliczkował Hawka na skutek jego prowokacyjnego zachowania. Za policzek ten, jeżeli ze strony pańskiego mocodawcy nie nastąpi całkowite odwołanie zarzutów, lord Fryderyk jest gotów dać zadośćuczynienie.
— Nie pozostaje nam nic więcej prócz ustalenia godziny i miejsca — rzekł pan Westwood. — To wielka odpowiedzialność, lepiej jednak mieć już wszystko za sobą. Czy nie ma pan zastrzeżeń co do spotkania o wschodzie słońca?
— Ciężka sprawa — odparł kapitan spoglądając na zegarek. — Ale że kłuło się to widać już od dawna, a negocjacje są czystą stratą słów, nie wyrażę sprzeciwu.
— Po zajściu w sąsiednim salonie mogły już przeniknąć na zewnątrz jakieś wiadomości. Wobec tego wydaje mi się wskazane, żebyśmy zniknęli stąd bez zwłoki i wyjechali za miasto — podjął pan Westwood. — Jak się pan zapatruje na jedną z łąk nad rzeką pod Twickenham?
Kapitan nie miał zastrzeżeń.
— Spotkamy się może w wysadzanej drzewami alei wiodącej z Petersham do gospody Pod Szynką i wtedy wybierzemy miejsce? — ciągnął pan Westwood.
Kapitan zgodził się i na to. Po wymianie paru zaledwie zwięzłych zdań, w których ustalono drogę, jaką winny obrać obie strony, żeby wzbudzić jak najmniej podejrzeń, sekundanci się rozstali.
— Wystarczy nam czasu, lordzie Fryderyku — mówił kapitan, gdy zaznajomił już mocodawcę ze szczegółami porozumienia — aby spokojnie wstąpić do mojego mieszkania po pudło z pistoletami, a potem bez pośpiechu, kłusikiem wyjechać za miasto. Jeżeli pozwoli mi pan odprawić swego służącego, to skorzystamy z mojego kabrioletu, bo pański mógłby zostać rozpoznany.
Jakiż kontrast stanowiły: opuszczona przed chwilą szulernia i ulica! Świtało już. Jarzące, żółte światło domu gry zastąpił teraz czysty, jasny, wspaniały świt; gorącą, duszną atmosferę, przesyconą zaduchem dogasających lamp i cuchnącymi wyziewami pijackiej orgii — świeże, zdrowe powietrze. Ale rozgorączkowanej głowie, którą owiewało to powietrze, wydawało się ono ciężkie od wyrzutów za zmarnowaną przeszłość i zaprzepaszczone możliwości. Lord Fryderyk siedział z dzikim i otępiałym wzrokiem, z zamętem i nieładem w głowie, a krew tętniła mu w skroniach i policzki płonęły; zdawało mu się, że światło jest dlań naganą, więc zadrżał bezwiednie z obawy przed dniem, niby przed czymś plugawym i ohydnym.
— Dreszcze? —odezwał się kapitan. — Zmarzł pan?
— Trochę.
— Zimno się robi po wyjściu z tych gorących salonów. Niech się pan owinie tym płaszczem. Tak, tak... Zaraz będzie lepiej.
Z turkotem minęli spokojne ulice, wstąpili do mieszkania kapitana, a później opuścili miasto i bez przeszkód lub nagabywań wyjechali na gościniec.
Pola, drzewa, ogrody, żywopłoty, wszystko wokół wyglądało pięknie i świeżo. Dawniej młody człowiek nie dostrzegał niemal takich rzeczy, choć mijał je niezliczoną ilość razy. Dzisiaj wszakże był w przyrodzie jakiś podniosły spokój, dziwnie sprzeczny z szalonym zamętem półpijanych myśli, a przecież miły i kojący. Lord nie odczuwał obaw, lecz gdy rozglądał się wokół, gniew jego przycichał i jakkolwiek rozwiały się już wszelkie dawne złudzenia co do nikczemnego eks-przyjaciela, wolałby raczej nie znać go nigdy, niż myśleć, że dojść musiało do takiego końca.
Wypadki minionej nocy i poprzedniego dnia, a ponadto wielu jeszcze ubiegłych dni i nocy kłębiły się niezrozumiale i bezsensownie; lord Fryderyk nie potrafił ustalić, kiedy rozgrywały się te czy inne wydarzenia. Chwilami wydawało mu się, że turkot kół układa się w jakieś bezładne tony, w których słychać urywki znajomych melodii; potem słyszał tylko oszałamiające dźwięki, jak gdyby szum wodospadu. Ale kiedy kapitan powiedział coś na temat małomówności towarzysza, obaj zaczęli rozmawiać i śmiać się hałaśliwie. Gdy powóz stanął, młody lord zdziwił się trochę, wówczas bowiem dopiero zauważył, że pali, lecz zastanowiwszy się nieco, przypomniał sobie, gdzie i kiedy zapalił cygaro.
Zatrzymali się przy wjeździe do alei i wysiedli pozostawiając ekwipaż pod opieką służącego, sprytnego chłopca, który w równym prawie stopniu, co jego pan, przywykł do spraw tego rodzaju. Sir Mulberry z sekundantem byli już na miejscu. Wszyscy czterej ruszyli w grobowym milczeniu nawą majestatycznych wiązów, które stykając się wysoko ponad ich głowami tworzyły długą zieloną perspektywę gotyckich łuków, zakończoną, niby starożytne ruiny, otwartym niebem.
Po krótkiej i spiesznej konferencji sekundantów skręcili w prawo, na ścieżkę wiodącą ku małej łączce i minąwszy gospodę Pod Szynką weszli na leżące na jej tyłach ogrodzone poletka. Zatrzymali się na jednym z owych pól. Plac został odmierzony, zwykłe formalności załatwione, przeciwnicy ustawieni na określony uprzednio dystans. Wówczas to sir Mulberry po raz pierwszy spojrzał na młodego lorda. Baronet był bardzo blady, oczy miał przekrwione, ubiór i włosy w nieładzie. Twarz jego wyrażała tylko uczucia gwałtowne i złe. Osłonił oczy dłonią, przez krótki czas spoglądał przenikliwe na przeciwnika, a potem, wziąwszy broń, którą mu podano, utkwił w niej wzrok i nie podniósł go już więcej, dopóki nie padły słowa komendy; wtedy błyskawicznie dał ognia. Dwa strzały padły niemal w jednej chwili, a w następnej młody lord gwałtownie odwrócił głowę, spojrzał na przeciwnika upiornym wzrokiem i bez słowa ni jęku runął martwy.
— Nie żyje! — krzyknął Westwood, który wraz z drugim sekundantem podbiegł do ciała i przyklęknął na jedno kolano.
— Niech ta krew spadnie na jego własną głowę — powiedział sir Mulberry. — Sam tego chciał i sam mnie do tego zmusił.
— Kapitanie Adams! — zawołał spiesznie Westwood. — Wzywam pana na świadka, że wszystko odbyło się zgodnie z kodeksem honorowym. Hawk! Nie ma chwili do stracenia! Musimy natychmiast uciekać stąd do Brighton i co tchu przeprawić się do Francji. To paskudna sprawa, a może być jeszcze gorsza, jeżeli zmitrężymy choć trochę. Adams! Myśl o własnej skórze i nie marudź tutaj. Żywi są ważniejsi od umarłych. Żegnam!
Z tymi słowy porwał swego mocodawcę za rękę i wraz z nim oddalił się spiesznie. Kapitan Adams pozostał na chwilę, by upewnić się ponad wszelką wątpliwość, że strzał był istotnie śmiertelny, a następnie podążył w tym samym kierunku, by porozumieć się ze służącym w sprawie zabrania zwłok oraz pomyśleć o własnym bezpieczeństwie.
Tak zginął lord Fryderyk Verisopht z ręki, którą tysiące razy ściskał, zabity przez człowieka, którego obsypywał darami. Gdyby nie ów człowiek i inni jemu podobni, młody arystokrata mógłby żyć szczęśliwie, a umierając widzieć wokół twarze swoich dzieci.
Słońce wzeszło dumnie i majestatycznie, wspaniała rzeka płynęła krętym korytem, liście drżały i szeleściły na wietrze, ptaki śpiewały radośnie na każdym drzewie, motyl, którego życie trwa zaledwie kilka dni, trzepotał wątłymi skrzydełkami. Zbudził się świat; a wśród tego wszystkiego, gniotąc trawę, której każde źdźbło rodzić może dwadzieścia maleńkich listeczków, leżał na wznak trup człowieka z kamienną, zakrzepłą twarzą zwróconą ku niebu.
ROZDZIAŁ LI
W KTÓRYM OSOBA TRZECIA — NIKT Z ZAUFANYCH PANA RALFA NICKLEBY ANI JEGO PRZYJACIELA — NIESPODZIEWANIE POZNAJE ICH PLANY, BLISKIE JUŻ URZECZYWISTNIENIA
Artur Gride mieszkał w starym, posępnym, ciemnym i zakurzonym domostwie, które, jakby się mogło zdawać, zestarzało się wraz z właścicielem, pomarszczyło i zżółkło w trosce o zabezpieczenie lichwiarza przed promieniami słońca, podobnie jak on sam pomarszczył się i zżółkł w trosce o zabezpieczenie swych pieniędzy. Wzdłuż ponurych ścian stały tam w bezdusznym porządku stare, kościste, nędzne krzesła i stoły, zimne i twarde jak serce skąpca. Wychudłe szafy, zmizerowane i wynędzniałe od ciągłych obaw i niepokojów o ukryte w ich wnętrzu skarby, chwiały się, jak gdyby drżąc z ustawicznego strachu przed złodziejem, i kryły się przed ludzkim wzrokiem w najciemniejszych kątach, lękając się nawet rzucić cień na podłogę. Na schodach, wyciągając chude ręce wskazówek, sterczał wysoki, smutny zegar o tarczy, która przypominała twarz zgłodniałego człowieka; tykał on cichym, ostrzegawczym szeptem, a gdy starczym i zgrzytliwym głosem oznajmiał godziny, rzęził, jak gdyby konał z głodu.
W domu owym nie znalazłbyś ani jednej kanapy przed kominkiem, zapraszającej do wygodnego odpoczynku. Były tam wprawdzie fotele, lecz nie czuły się widać dobrze i pewnie, bo niektóre z nich podejrzliwie i nieśmiało wyciągały poręcze, jak gdyby się nimi zasłaniały; inne, szczególnie posępne i odpychające, tkwiły sztywno wyciągnięte, a przybierając najbardziej srogie miny usiłowały zbić z tropu każdego nowego przybysza; pozostałe ostentacyjnie chyliły się na swych sąsiadów lub opierały o ściany, jak gdyby wszystkich i wszystko wzywały na świadków, że niewiele są warte i nie opłaci się ich stąd ruszać. Ciężkie, kwadratowe łoża były jak gdyby stworzone do niespokojnych snów, a zatęchłe story zbijały się wokół okien w skąpych fałdach i, gdy poruszał je przeciąg, z drżeniem i trwogą szeptały sobie wiadomości o kuszących skarbach troskliwie pozamykanych w mrocznych schowkach.
Z najbardziej nędznego i opustoszałego pokoju w całym tym nędznym i opustoszałym domostwie dobywał się pewnego ranka drżący głos starego Artura, który skrzeczał słabo urywek jakiejś starej piosenki o następującym refrenie:
Tramta-rary-tramta-rary!
Rzućże, rzuć ten trzewik stary!
Niech małżeństwo to będzie szczęśliwe!
Refren ów powtarzał wciąż tym samym piskliwym i drżącym głosem, dopóki ostry atak kaszlu nie przerwał mu i nie zmusił do poświęcenia się w milczeniu zajęciu, przy którym dotychczas podśpiewywał.
Zajęcie to polegało na wyciąganiu z półek stoczonej przez kornika szafy kilku niechlujnych ubrań, które stary Artur wyjmował jedno po drugim, bacznie i drobiazgowo oglądał pod światło, a potem starannie składał i umieszczał na jednym z dwóch niewielkich stosów znajdujących się za jego plecami. Nigdy nie wyjmował dwu sztuk garderoby jednocześnie, lecz zawsze po jednej; nigdy też nie zapomniał o zamknięciu drzwi szafy i przekręceniu klucza za każdym razem, gdy wydobył coś z półki.
— Tabaczkowy garnitur — mamrotał oglądając wytarty surdut. — Zastanówmy się, czy dobrze mi w tabaczkowym?
Wynik oględzin był widać niekorzystny dla tabaczkowego koloru, bo stary Artur złożył ubranie, odsunął je na bok i wdrapał się na krzesło, by wydobyć drugie, przy czym zaskrzeczał znowu:
Młodość, miłość, uroda!
Radość to i osłoda!
Małżeństwo to będzie szczęśliwe!
— W każdą taką śpiewkę muszą wpakować „młodość" — mruczał Gride. — Ale śpiewki pisze się tylko dla rymu, a ta to głupia piosenka! Śpiewali ją biedni ludzie na wsi, kiedy byłem małym chłopcem. Ale, ale!... Tym razem z młodością też w porządku... Tak!... Przecież to idzie o pannę młodą! Hi, hi, ni! O pannę młodą. Boże, mój Boże! To dobrze, bardzo dobrze, a prócz tego to prawda, najszczersza prawda!
Zadowolony z odkrycia, stary Artur z jeszcze większym uczuciem powtórzył strofkę; urozmaicając ją kilkoma trelami, a następnie wrócił do przerwanego zajęcia.
— Ciemnozielony... — mówił. — Ciemnozielony garnitur nosił się doskonale i bardzo tanio kupiłem go w lombardzie, a oprócz tego... Hi, hi, hi!... w kieszeni kamizelki był wytarty szyling. Pomyśleć tylko, że ten jegomość z lombardu nie o nim nie wiedział! Ja tam wiedziałem. Poczułem tego szylinga macając materiał. Ach, co za osioł! Tak, tak!... Ten ciemnozielony to był szczęśliwy garnitur... Pierwszego dnia,. kiedy miałem go na sobie, stary lord Mallowford żywcem spalił się w łóżku i wszystkie zobowiązania na dzień jego śmierci stały się natychmiast płatne. Wezmę ślub w ciemnozielonym! Peg! Peg Sliderskew! Ubiorę się w ciemnozielony garnitur!
Okrzyk ten, kilka razy powtórzony w otwartych drzwiach pokoju, zwabił niską, chudą, pokręconą, ohydnie brzydką staruchę z kaprawymi oczyma, która ocierając chytrą, pomarszczoną twarz brudnym fartuchem zapytała bezdźwięcznym głosem, jakim mówią zazwyczaj głusi:
— Pan wołał czy zegar bił? Tak już źle z moimi uszami, że nie mogę odróżnić, kto się odzywa. Ale jak coś słyszę, wiem, że to albo pan, albo on, bo nikt więcej nie chodzi w tym domu.
— Ja, Peg, ja! — zawołał Artur Gride uderzając się w piersi, by odpowiedź była bardziej zrozumiała.
— Pan, hę? — odparła Peg. — A czego pan znów chce?
— Będę brał ślub w ciemnozielonym ubraniu! — krzyknął Artur Gride.
— O wiele za dobre, żeby brać w nim ślub — stwierdziła gospodyni po krótkich oględzinach garnituru. — Nie ma pan gorszego?
— Nie mam nic bardziej odpowiedniego — rzekł stary Artur.
— Nic jakiego? — zdziwiła się Peg. — Czemu nie włożyć codziennego ubrania, jak prawdziwy mężczyzna, hę?
— Jest nieodpowiednie, Peg — wyjaśnił chlebodawca. — Nie... jakie? — zapytała starucha.
— Nieodpowiednie!
— Nieodpowiednio... co? — zirytowała się Peg. — Nieodpowiednio zniszczone, żeby się w nie ubrać, hę?
Artur mruknął jakieś przekleństwo pod adresem słuchu swej gospodyni i wrzasnął jej w ucho:
— Nieodpowiednio eleganckie! Chcę wyglądać jak się patrzy!
— Wyglądać jak się patrzy! — zawołała kobieta. — Jeżeli ona jest naprawdę taka ładna, jak pan powiada, to' nie będzie na pana dużo patrzeć, a pański wygląd... phi... Wszystko jedno, czy się pan ubierze w ciemnozielony, niebieski, pstry czy w szkocką kratę. I tak nic nie pomoże!
Z tymi słowami pociechy Peg Sliderskew chwyciła ów wybrany ślubny strój i skrzyżowawszy na nim chude ramiona, stała poruszając wargami ze złośliwym uśmiechem i mrugając rybimi oczyma; wyglądała na jakąś dziwaczną, potworną rzeźbę.
— Jesteś w dobrym humorze, prawda, Peg? — powiedział Artur, nie bardzo zdaje się zadowolony.
— A co? Czym się mam martwić? — odparła starucha. — I tak będę się zabierać niedługo, jeżeli ktoś mi tu będzie rozkazywał, uprzedzam pana na wszelki wypadek. Nikt nie będzie po tylu latach rządził starą Peg Sliderskew. Ale co tu gadać, pan o tym dobrze wie. To nie dla mnie... Nie, nie! A i panu nie pójdzie na zdrowie.
Niech no pan tylko pozwoli na to, a zobaczymy, jak szybko się pan zrujnuje... Tak... Zrujnuje... Zrujnuje...
— Boże, mój Boże! Wcale nie chcę pozwalać — powiedział Artur Gride wystraszony dźwiękiem ostatnich słów gospodyni. — Nie pozwolę na to za nic na świecie. Łatwo, bardzo łatwo mnie zrujnować. Musimy być ostrożni. Musimy bardziej oszczędzać teraz, kiedy będzie jeszcze jedna gęba do żywienia. Ale... ale, widzisz, Peg... nie możemy... nie możemy pozwolić, żeby ona zbrzydła, bo... bo ja lubię na nią patrzeć, Peg.
— Niech pan uważa, żeby to patrzenie nie kosztowało za dużo — rzuciła Peg wygrażając chlebodawcy wskazującym palcem.
— Ależ ona sama umie zarabiać, zarabiać pieniądze, Peg! — odparł lichwiarz śledząc bacznie, jakie wrażenie odbije się na twarzy staruchy. — Potrafi rysować, malować, robić najrozmaitsze drobiazgi, którymi ozdabia się krzesła i fotele. Umie robić ranne pantofle, Peg, dewizki, łańcuszki z włosia i tysiące różnych ślicznych głupstewek. Nie wiem nawet, jak większość z nich się nazywa. Prócz tego umie grać na fortepianie (a co ważniejsze, ma fortepian) i śpiewa jak ptaszek. Wyżywi się ją i ubierze tanim kosztem. Jak ci się zdaje, Peg?
— Bardzo możliwe, jeżeli nie pozwoli pan zrobić z siebie durnia — odrzekła gospodyni.
— Durnia ze mnie! — zawołał Artur. — Bądź pewna, że twój stary pan, Peg, nie zgłupieje dla ładnej buzi. Nie, nie, nie!... Ani dla brzydkiej, pani Sliderskew — mruknął do siebie.
— Mówi pan coś, a nie chce, żebym słyszała — powiedziała stara. — Dobrze to widzę.
— Boże, mój Boże! Szatan mieszka w tej kobiecie! — westchnął Artur i zaraz dodał głośno z ohydnym uśmiechem. — Mówiłem tylko, że ufam ci we wszystkim, Peg.
— Niech mi pan ufa, a nie będzie pan miał kłopotów — rzekła Peg z uznaniem.
„Zaufam ci, zaufam — pomyślał chlebodawca — ale jak nie będę już miał- żadnych ziemskich kłopotów."
Jakkolwiek myśl tę sformułował wyraźnie, Gride nie śmiał poruszyć wargami obawiając się, że gospodyni moglaby go zrozumieć. Zdawać się nawet mogło, że podejrzewa Peg o umiejętność odgadywania myśli, bo nim zaczął mówić, uśmiechnął się do niej przymilnie.
— Wszystkie rozprute szwy w tym ciemnozielonym ubraniu ściągnij najlepszym czarnym jedwabiem. Tak, kup szpulkę najlepszego czarnego jedwabiu i nowe guziki do surduta. A oprócz tego... to doskonały pomysł i na pewno ci się spodoba... Ponieważ dotąd nigdy jej nic nie dałem, a dziewczęta lubią prezenty, wyczyść ten naszyjnik, który mam w pokoju na górze, ten, co to daje takie piękne ognie; ofiaruję jej go rano przed ślubem. Sam zawieszę go na tej ślicznej szyjce, a na drugi dzień rano sam zdejmę. Hi, hi, hi! Wezmę go od niej na przechowanie, Peg, a potem zgubię. No i kto z kogo zrobi durnia na początek? Co, Peg?
Pani Sliderskew wysoce, zdaje się, pochwalała ten pomysłowy projekt, bo wyraziła zadowolenie szeregiem gwałtownych, dziwacznych ruchów głowy i całego ciała, co bynajmniej nie dodawało jej wdzięku. Te objawy uciechy trwały, póki stara nie dokuśtykała do drzwi, lecz po wyjściu z pokoju przybrała gniewną, złośliwą minę i przez cały czas, gdy powoli schodziła ze schodów przystając dla nabrania tchu na każdym niemal stopniu, poruszała z boku na bok dolną szczęką mamrocząc przekleństwa pod adresem przyszłej pani Gride.
— To istna czarownica — powiedział stary Artur, kiedy znowu został sam. — Ale jest oszczędna i zupełnie głucha. Je bardzo mało i nie ma po co podsłuchiwać pode drzwiami, bo i tak nic nie usłyszy. Jak na moje wymagania, to czarująca niewiasta i najdyskretniejsza stara gospodyni, jaką widziałem. Warta tyle... tyle... miedzi, ile waży.
Po tym hymnie pochwalnym na cześć domownicy Gride wrócił do swego hymnu weselnego, że zaś strój, który miał uświetnić bliskie jego zaślubiny, został już wybrany, lichwiarz chował teraz pozostałe ubrania równie troskliwie i ostrożnie, jak poprzednio dobywał je z zatęchłych schowków, gdzie od długich lat spoczywały spokojnie.
Spłoszony dźwiękiem dzwonka przy drzwiach, szybko zakończył te porządki i zamknął szafę na klucz. Pośpiech jego był zbędny, bo dyskretna Peg bardzo rzadko zdawała sobie sprawę, że ktoś dzwoni, jeśli nie podniosła przypadkiem kaprawych oczu i nie zauważyła poruszeń umieszczonego pod Kuchennym sufitem dzwonka. Po niedługiej jednak chwili przydreptała do pokoju swego pana, a za nią wszedł Newman Noggs.
— Ach, pan Noggs! — uradował się Artur Gride zacierając ręce. — Mój przyjaciel, pan Noggs! Jakież przynosi pan nowiny?
Twarz Newmana nosiła wyraz kamiennego spokoju, a nieruchome jego oko jeszcze bardziej znieruchomiało, gdy odpowiadał zwięźle, podając Gride'owi jakiś papier:
— List. Od pana Nickleby. Posłaniec czeka.
— Może pan pozwoli... zechce... zechce... Gość spojrzał na gospodarza i oblizał wargi.
— ...zechce usiąść? — dokończył lichwiarz.
— Nie, dziękuję — odparł Newman.
Artur otworzył list drżącymi rękoma i chciwie pochłaniał jego treść, od której nie mógł oderwać wzroku, dopóki kilkakroć nie przeczytał wszystkiego. Tak wiele razy kończył i znowu rozpoczynał tę lekturę, chichocząc przy tym z radości, że Newman uważał za stosowne przypomnieć mu o sobie.
— Odpowiedź — rzekł. — Posłaniec czeka.
— Słusznie — odparł Gride. — Tak, tak... Słowo daję, prawie zapomniałem.
— Zdawało mi się, że pan zapomina — odpowiedział wysłannik pana Ralfa.
— Dobrze, że mi pan przypomniał, panie Noggs, doprawdy, bardzo dobrze — mówił Artur. — Tak. Zaraz napiszę kilka słów. Jestem... jestem nieco wzruszony, panie Noggs. Wiadomość, którą pan przyniósł, jest...
— Zła? — przerwał tamten.
— Nie, nie, panie Noggs! Bardzo dziękuję. Dobra, dobra, najlepsza z najlepszych! Proszę siadać. Przyniosę pióro i atrament i zaraz napiszę słówko odpowiedzi. Nie będę pana długo zatrzymywał. Wiem, że jest pan prawdziwym skarbem dla swego chlebodawcy, panie Noggs. Nieraz mówi o panu w takich słowach, że... Boże, mój Boże!... byłby pan po prostu zdumiony. Wspomnę przy sposobności, że i ja wyrażam się o panu tak samo. Zawsze tak się wyrażałem. Zawsze tak samo, panie Noggs.
„To znaczy: niech diabli wezmą pana Noggsa, nie mam nic przeciwko temu — jeżeli zawsze wyrażasz się tak samo" — pomyślał Newman w chwili, gdy gospodarz spiesznie wychodził z pokoju.
List leżał na podłodze. Newman przez chwilę niespokojnie rozglądał się wokół, a później, wiedziony ciekawością, do czego też doprowadziła zmowa, o której usłyszał był ze schowka w swym kantorku, pochwycił ćwiartkę papieru i spiesznie przeczytał:
Panie Gride!
Dzisiaj rano znowu byłem u Braya i (zgodnie z życzeniem Pana) zaproponowałem ślub na pojutrze. Z jego strony nie ma zastrzeżeń, Ala córki zaś data nie stanowi różnicy. Pójdziemy do nich razem, a wiec Pan musi być u mnie o siódmej rano. Nie potrzebują chyba dodawać, żeby stawił się Pan punktualnie. Lepiej nie składać tymczasem wizyt dziewczynie. Ostatnio odwiedzał ją Pan zbyt często. Ona nie tęskni do Pana, więc odwiedziny mogłyby okazać się niebezpieczne. Pohamuj Pan swe młodzieńcze zapały na czterdzieści osiem godzin, a dziewczynę pozostaw staraniom ojca. Psuje- Pan tylko jego robotę, i to robotą dobrą.
Pozdrowienia
Ralf Nickleby
Za drzwiami rozległy się kroki. Newman rzucił list na podłogę, przydepnął go, żeby nie pofrunął, jednym skokiem wrócił na swe krzesło i usiadł z najbardziej w świecie roztargnioną i obojętną, miną. Artur Gride niespokojnie rozejrzał się wokół, a potem zauważywszy list na podłodze podniósł go i zasiadając do pisania zerknął na Newmana Noggsa, który wpatrywał się w ścianę tak uporczywie, że zaniepokoił tym lichwiarza.
— Czy widzi pan tam coś szczególnego, panie Noggs? — zapytał usiłując spojrzeć w tym samym kierunku co i Newman; było to jednak czynem zupełnie niemożliwym, którego nikt dotąd nie dokonał.
— Tylko pajęczynę — odparł Newman.
— Aaa... I to wszystko?
— Nie — odrzekł Newman. — Muchę w pajęczynie.
— Dużo tu pajęczyn — zauważył gospodarz.
— U nas też. Pajęczyn i much — odparł gość.
Newmana bawiła widać ta wymiana zdań, bo ku wielkiemu zaniepokojeniu i zdenerwowaniu starego Artura zaczął donośnie trzaskać stawami palców, co przypominało dochodzące z oddali salwy lekkiej artylerii. Mimo to Gride'owi udało się zakończyć pisanie odpowiedzi, którą wreszcie oddał osobliwemu posłańcowi.
— Oto odpowiedź, panie Noggs — powiedział.
Newman kiwnął głową, wsadził list do cylindra i powłócząc nogą odchodził, kiedy Gride, którego zdziecinniała radość nie miała wprost granic, skinieniem ręki wezwał posłańca do powrotu i uśmiechnąwszy się tak, że oczy niemal zniknęły mu wśród głębokich zmarszczek, powiedział piskliwym szeptem:
— Czy... czy nie skosztowałby pan kropelki czegoś... tylko dla smaku?
Po przyjacielsku (jeżeli Artur Gride był w ogóle zdolny do przyjaźni) Newman nie wypiłby z nim kropli najdoskonalszego na świecie wina. Chcąc się jednak przekonać, jaki to będzie poczęstunek, a zarazem wykorzystać lichwiarza w miarę możności, bez namysłu przyjął zaproszenie.
Wobec tego gospodarz powrócił do szafy i z półki zastawionej wysokimi kieliszkami z. flamandzkiego szkła i osobliwymi butelkami — niektóre miały długie bocianie szyjki, a inne czworokątne, jak Holendrzy, figury i krótkie, grube, apoplektyczne szyje — dobył zakurzoną flaszkę o obiecującym wyglądzie i dwa niezwykle małych rozmiarów kieliszeczki.
— Nigdy pan tego nie próbował — powiedział Artur. — To eau d'or — złota woda. Lubię ją za tę nazwę. Doprawdy, prześliczna nazwa. Woda ze złota! Boże, mój Boże! Złota woda! Czy to nie grzech pić coś takiego?
Odwaga zdawała się opuszczać starego skąpca; marudził przy korku w sposób, który groził odstawieniem specjału na dawne miejsce, wobec czego Newrnan ujął jeden z małych kieliszków i parę razy zadzwonił nim o butelkę, przypominając grzecznie, że nic mu jeszcze nie nalano. Z głębokim więc westchnieniem Artur napełnił — choć nie po brzegi — najprzód kieliszek gościa, a następnie własny.
— Zaraz, zaraz! Niech pan nie pije tak prędko — powiedział kładąc dłoń na ręce Newmana. — Dostałem tę butelkę dwadzieścia lat temu, kiedy więc próbuję kropelkę, a próbuję bardzo, bardzo rzadko, lubię to sobie przypominać i targować się z samym sobą o ten kieliszek. Wypijmy toast. Pozwoli pan, że wypijemy toast, panie Noggs?
— Hm... — mruknął Newman zerkając niecierpliwie na mały kieliszeczek. — Szybko. Posłaniec czeka.
— No, no... Zaraz panu powiem — skrzeczał przymilnie Artur. — Wypijemy... Hi, hi, ni!... Wypijemy zdrowie damy.
— Zdrowie dam? — zapytał gość.
— Nie, nie, panie Noggs — odrzekł Gride powstrzymując jego rękę. — Jednej damy. Dziwi się pan słysząc, że ja mówię o damie. Wiem, wiem, że się pan dziwi. Zdrowie Madelinki! Oto mój toast, panie Noggs. Zdrowie Madelinki!
— Zdrowie Madeliny! — powtórzył. Newman dodając w myśli: „I niech ją Bóg ma w swej pieczy!"
Niedbały pośpiech, z jakim Newman rozprawił się ze swym kieliszkiem, wywarł niezwykłe wrażenie na starym lichwiarzu, który siedział sztywno na krześle i gapił się z otwartymi ustami, jak gdyby widok ten zaparł mu dech w piersi. Ale niewzruszony pan Noggs pozostawił gospodarza — by pomaleńku raczył się swoją dozą złotej wody albo, jeżeli tak będzie wolał, zlał ją z powrotem do butelki — i oddalił się, srodze wprzód uraziwszy godność Peg Sliderskew, którą potrącił w korytarzu bez słowa przeprosin lub pożegnania.
Pozostawieni sami sobie, pan Gride i jego gospodyni ukonstytuowali niezwłocznie komitet finansowo-gospodarczy, który rozpoczął dyskusję nad przygotowaniami, jakie należy podjąć na przyjęcie młodej małżonki. Ponieważ jednak obrady te, jak zwykle wszystkie obrady komitetów, były niezwykle nudne i rozwlekłe, podążmy za Newmanem, łącząc w ten sposób przyjemność z koniecznością — taki bowiem kierunek jest absolutnie konieczny dla dalszego rozwoju naszej opowieści, a konieczność, jak powszechnie wiadomo, nie stosuje się do żadnych praw.
— Długo marudziłeś — powitał pan Ralf swego wysłannika.
— On marudził — usprawiedliwił się kancelista.
— Aha! — zawołał niecierpliwie chlebodawca. — Dawaj list, jeżeli coś napisał, albo powtórz, co kazał powiedzieć, jeżeli nic nie napisał! I nie odchodź. Chcę z tobą pomówić.
Newman wręczył odpowiedź, a potem stał z wielce cnotliwą i niewinną miną, gdy pan Ralf łamał pieczęć i spiesznie przebiegł wzrokiem ćwiartkę papieru.
— Pewnie, że przyjdzie — mruknął drąc list na drobne kawałki. — Wiedziałem, że przyjdzie. Po co było o tym pisać? Noggs! Z kim to widziałem cię na ulicy wczoraj wieczorem?
— Nie wiem — brzmiała odpowiedź.
— Może jednak zechcesz sobie przypomnieć — rzekł pan Ralf i spojrzał nań groźnie.
— Mówiłem już, że nie wiem — odparł kancelista śmiało. — Przychodził tu dwa razy. Pytał o pana. Nie było pana w domu. Przyszedł jeszcze raz. Pan go sam przepędził. Podał nazwisko Brooker.
— Wiem, że podał to nazwisko — powiedział lichwiarz. — I cóż dalej ?
— I cóż dalej? Nic. Czatował i zaczepił mnie na ulicy. Co wieczór łazi teraz za mną i nalega, żeby ułatwić mu rozmowę z panem w cztery oczy. Mówi, że raz się już z panem widział, i to niedawno. Chce rozmówić się w cztery oczy i twierdzi, że wkrótce pan o nim usłyszy.
— A ty co odpowiadasz na to wszystko? — zapytał pan Ralf spoglądając przenikliwie na swego niewolnika.
— Że to nie mój interes i że mu nic nie poradzę. Mówiłem, że może przecież spotkać pana na ulicy, jeżeli zależy mu tylko na rozmowie. Ale on powiada, że to na nic, że na ulicy nie będzie pan słuchał. Musi być z panem sam, w pokoju, za zamkniętymi drzwiami. Wtedy powie wszystko bez obawy, a pan zacznie go inaczej traktować i wysłucha cierpliwie.
— Bezczelny pies! — mruknął pan Ralf.
— Nic więcej nie wiem — podjął Newman. —-Powtarzam, że nie wiem, co to za człowiek. Myślę, że on sam nie bardzo wie. Pan go znał, więc może pan wie?
— Wiem — odparł chlebodawca.
— No — powiedział kwaśno kancelista— to czemu pan podejrzewa, że i ja wiem. Zaraz zapyta pan, dlaczego nie powiedziałem o tym wcześniej. A co by pan zrobił, gdybym zaczął powtarzać wszystko, co różni ludzie o panu mówią? Jak mnie pan przezywa, kiedy coś niecoś powtarzam! „Cham, osioł!" i zaraz się pan wścieka.
Wszystko to było prawdą, a pan Ralf miał już na końcu języka pytanie, którego Newman oczekiwał.
— To leniwy łajdak — powiedział — włóczęga zza morza, wywieziony tam za zbrodnie. Przestępca, wypuszczony na wolność po to, by trafił wreszcie głową w pętlę stryczka, bezczelny oszust, który ośmiela się próbować jakichś tam swoich sztuczek ze mną— ze mną, który zna go tak dobrze! Jeżeli jeszcze raz przyczepi się do ciebie, oddaj go w ręce policji pod zarzutem wyłudzania pieniędzy za pomocą kłamstw i gróźb, słyszysz? Resztę zostaw mnie. Niech no ochłonie trochę w więzieniu, a kiedy stamtąd wyjdzie, z pewnością poszuka innych ofiar. Rozumiesz, co ci mówię, hę?
— Słyszę — powiedział Newman.
— Rób więc, co każę, a nie minie cię nagroda — ciągnął chlebodawca. — Teraz możesz odejść.
Podwładny skwapliwie skorzystał z tego pozwolenia i zamknąwszy się w swym kantorku spędził tam resztę dnia na głębokich rozmyślaniach. Odprawiony wreszcie późnym wieczorem, najszybciej, jak tylko mógł, pokuśtykał do City i zajął zwykły posterunek za studnią, aby zaczekać na Nicholasa. Newman Noggs był bowiem ambitny na swój sposób i wyglądając tak nędznie i niechlujnie, za nic na świecie nie pokazałby się braciom Cheeryble jako przyjaciel ich ulubieńca.
Niedługo musiał czekać, gdyż po chwili zobaczył nadchodzącego młodego człowieka i uradowany wyskoczył z zasadzki na jego spotkanie. Nicholas ucieszył się również, od dawna bowiem nie widział Newmana, a więc powitanie ich było serdeczne.
— Właśnie myślałem o tobie — powiedział młodzieniec.
— To dobrze — odparł Newman. — Bo ja też myślałem o tobie. Musiałem przyjść dzisiaj. Zdaje mi się, że coś niecoś już zwęszyłem.
— A co to może być? — spytał Nicholas uśmiechając się na tę dziwaczną wypowiedź.
— Nie wiem, co to może być — odrzekł Newman — ani nie wiem, co to nie może być. Jakaś tajemnica, w którą wplątany jest twój stryj, ale nic dotychczas nie rozwikłałem, choć podejrzewam to i owo. Ale o podejrzeniach nie pora teraz mówić, bo obawiam się, że mógłbyś się rozczarować.
— Ja?... — zdziwił się przyjaciel. — Czy to i mnie dotyczy?
— Sądzę, że tak — odparł Newman. — Coś mi chodzi po głowie, że nie może być inaczej. Znalazłem jednego człowieka, który na pewno wie znacznie więcej, niż chce od razu powiedzieć. Napomykał już coś niecoś, mówił o takich rzeczach, że łamię sobie nad tym głowę — ciągnął z wielkim przejęciem drapiąc się w czerwony nos i bystro spoglądając Nicholasowi w oczy.
Młody człowiek zastanawiał się, co mogło wprowadzić dziwaka w tak tajemniczy nastrój, i licznymi pytaniami usiłował wyświetlić zagadkę; na próżno jednak! Nie można było skłonić Newmana do odpowiedzi bardziej zrozumiałych niż dotychczasowe, które wciąż powtarzał, a ponadto wywodził mglisto, że koniecznie trzeba zachować jak najdalej idące ostrożności; że bystrooki Ralf widział go już w towarzystwie nieznanego informatora; że on (Newman Noggs) zdołał zmylić chlebodawcę dzięki niezwykłemu opanowaniu i przebiegłości, ponieważ zawczasu przygotował się był na taką ewentualność.
Pamiętając o skłonnościach swego rozmówcy (o których, prawdę rzekłszy, czerwony nos Newmanna niczym latarnia morska nieustannie wszystkich ostrzegał) Nicholas zaciągnął go do ustronnego szynku. Tam, jak to często bywa, zaczęli rozmowę o początkach i rozwoju ich znajomości, a wspominając różne wydarzenia, które znajomość tę znaczyły niby kamienie milowe, dotarli wreszcie do przygody z panną Cecylią Bobs.
— Przypomina mi to — powiedział Newman — że nigdy nie powiedziałeś imienia i nazwiska twojej młodej damy.
— Ma na imię Madelina — odrzekł Nicholas.
— Madelina! — zawołał jego przyjaciel. — Jaka Madelina? Jej nazwisko? Powiedz mi jej nazwisko!
— Bray — odparł zdumiony młodzieniec.
— Ta sama! — zawołał Newman. — Smutna historia. Czyż możesz pozwolić, czyż możesz godzić się na to zbrodnicze małżeństwo nie próbując jej nawet ratować?
— Co ty wygadujesz? — krzyknął Nicholas zrywając się z miejsca. — Małżeństwo! Oszalałeś chyba?
— A może ty? Może ona? Czyż ty ślepy, głuchy, nieprzytomny, nieżywy? — wołał Newman. — Czy wiesz, że za sprawą twego stryja jeden dzień tylko dzieli ją od ślubu z człowiekiem równie podłym jak on albo, jeżeli to możliwe, jeszcze gorszym? Czy wiesz, że za jeden dzień ona zostanie... tak niezawodnie, jak ty stoisz tu żywy przede mną... że zostanie ofiarą zgrzybiałego łotra, urodzonego czarta, posiwiałego od swych diabelskich łajdactw?
— Zastanów się, co wygadujesz! — krzyknął młodzieniec. — Zastanów się, na miłosierdzie Boże! Jestem sam, a ci, którzy mogliby podać jej pomocną dłoń, wyjechali daleko. O czym, na Boga, mówisz?
— Nigdy nie powiedziałeś mi jej nazwiska! — wołał Newman krztusząc się z pośpiechu. — Czemuś mi nic nie mówił? Skądże miałem wiedzieć?. Mielibyśmy przynajmniej teraz czas, żeby pomyśleć trochę.
— O czym, na Boga, mówisz? — wrzasnął Nicholas. Niełatwo było wydobyć odpowiedź na to pytanie, po długiej jednak i osobliwej pantominie, która nic nie wyjaśniła, Nicholas, równie niemal wzburzony jak sam Newman Noggs, zdołał zmusić przyjaciela, by usiadł na krześle, i nie pozwolił mu wstać, dopóki ów nie rozpoczął opowieści.
Wściekłość, gniew, wzburzenie, istna burza gwałtownych uczuć wzbierała w piersi słuchacza, w miarę jak odsłaniała się przed nim niecna intryga, a gdy pojął już wszystko, ze zbielałą twarzą, drżąc na całym ciele, jak oszalały wypadł natychmiast z szynku.
— Trzymać go! — wołał Newman kuśtykając za nim w beznadziejnym pościgu. — Zrobi coś okropnego! Zamorduje kogoś! Hej, hej! Trzymać go! Trzymać! Łapaj złodzieja! Łapaj złodzieja!
ROZDZIAŁ LII
NICHOLAS ZRAZU ZACZYNA WĄTPIĆ O MOŻLIWOŚCI RATUNKU DLA MADELINY BRAY, WNET JEDNAK NABIERA OTUCHY I DECYDUJE SIĘ NA PODJĘCIE PRÓBY. SPRAWY RODZINNE PAŃSTWA KENWIGSÓW I PAŃSTWA LILLYVICKÓW
Nicholas zrozumiał, że Newman Noggs chce zatrzymać go za wszelką cenę, a obawiając się, że jakiś zacny przechodzień przejęty okrzykami: „Łapaj złodzieja!" gotów naprawdę zatrzymać go siłą i postawić w przykrej i kłopotliwej sytuacji, z której trudno by mu się było wywikłać, niebawem zwolnił kroku; Newman dopędził go tak straszliwie zadyszany, że nie mógłby chyba już biec ani minuty dłużej.
— Idę prosto do Braya — oznajmił Nicholas. — Rozmówię się z tym człowiekiem. Jeżeli zachował w sercu resztki ludzkich uczuć, choćby iskierkę litości dla własnego dziecka pozbawionego matki i rodziny, rozbudzę te uczucia.
— Nie pójdziesz — odparł Newman — Nie możesz iść.
— Posłucham zatem pierwszego impulsu — zawołał Nicholas ruszając z miejsca — i pójdę do Ralfa Nickleby.
— Nim dojdziesz do jego domu, będzie już w łóżku — rzekł Newman.
— To wyciągnę go z łóżka! — krzyknął młodzieniec.
— Szszaa!... Szszaa!... — uspokajał przyjaciel. — Opanuj się!
— Jesteś najlepszym moim przyjacielem, Newmanie — podjął po chwili Nicholas ściskając dłoń towarzysza — Stawiałem czoło licznym przeciwnościom, teraz jednak została w to wplątana druga osoba, której grozi nieszczęście, i to takie nieszczęście, że doprowadza mnie to do desperacji i, wyznaję otwarcie, nie wiem, co dalej robić.
Prawdę rzekłszy, położenie mogło uchodzić za beznadziejne. Wiadomości, które Newman zebrał kryjąc się w swym schowku, nie mogły się właściwie na nic przydać. Sam fakt istnienia zmowy pomiędzy panem Ralfem Nickleby i Gride'em nie był w stanie przeszkodzić małżeństwu ani też zrazić do niego pana Braya, który, jeżeli nawet nie wiedział o istnieniu tego porozumienia, to niezawodnie musiał się go domyślać. O jakimś zamierzonym oszustwie na szkodę Madeliny stary Artur mówił bardzo niejasno, a wzmianka ta, przekazana przez Newmana i zaciemniona oparami „kieszonkowego pistoletu", była zupełnie niezrozumiała i otoczona nieprzeniknionymi mrokami.
— Nie ma żadnej nadziei — westchnął Nicholas.
— Tym bardziej potrzeba chłodu... rozsądku... rozwagi... zastanowienia...— mówił Newman przerywając po każdym słowie i spoglądając w twarz przyjaciela. — Gdzie są bliźniacy?
— Obaj wyjechali w pilnych sprawach i nie wrócą przed końcem przyszłego tygodnia.
— Czy nie ma sposobu skomunikowania się z nimi... wezwania jednego z nich na jutro wieczorem?
— Niepodobieństwo! — powiedział Nicholas. — Dzieli nas morze. Podróż tam i z powrotem musi zająć trzy dni, nawet przy najpomyślniejszym wietrze.
— A ich bratanek? — spytał Newman. — A ten stary buchalter?
— Nie zrobią nic więcej niż ja — odparł młodzieniec. — Poza tym obowiązuje mnie najściślejsza tajemnica w tej sprawie, zwłaszcza wobec nich. Jakież mam prawo zdradzać zaufanie moich dobroczyńców, skoro tylko cud przeszkodzić może tej ofierze?
— Pomyśl — nastawał Newman. — Czy nie ma jakiegoś sposobu?
— Nie ma — powiedział zupełnie złamany Nicholas. — Nie ma żadnego. Ojciec nalega, córka się zgadza. Te szatany pochwyciły ją w sidła. Wszystko po ich stronie — prawo, siła, władza, pieniądze. Jakże ja mogę ufać, że ją uratuję?
— Ufaj do ostatka! — zawołał przyjaciel klepiąc go po ramieniu. — Zawsze ufaj! Tak, tak!... Kochany, kochany chłopaku!... Nigdy nie trać nadziei. To nic nie pomoże. Słyszysz, Nick, to nic nie pomoże. Nie zaniedbuj niczego. I to pewna pociecha, że zrobisz wszystko, co w twojej mocy. Ale nie trać nadziei, bo wtedy wszystko diabła warte. Ufaj! Ufaj do ostatka!
Nicholas istotnie potrzebował otuchy. Nagła jak grom z jasnego nieba wiadomość o planach dwóch lichwiarzy, krótki czas, jaki pozostawał na wszelkie próby ratunku, prawdopodobieństwo — pewność niemal — że za niespełna dwa dni straci na zawsze Madełinę Bray, która będzie ofiarą niewymownych cierpień, a może nawet przedwczesnej śmierci — wszystko to oszołomiło go i przytłoczyło. Wszelkie związane z Madeliną nadzieje, zarówno te, którym świadomie pozwalał się rozwijać, jak i inne, które powstawały bez jego wiedzy, leżały teraz zdruzgotane u jego stóp. Cały urok, jaki w jego pamięci czy wyobraźni otaczał tę dziewczynę, jawił mu się teraz po to tylko, by pogłębiać żal i goryczą zaprawiać rozpacz. Współczucie dla Madeliny, znajdującej się w tak strasznej sytuacji oraz podziw dla jej bohaterstwa i siły wzmagały tylko oburzenie, które przenikało go do głębi. Targanemu wewnętrzną rozterką młodzieńcowi zdawało się, że serce pęknie mu z bólu.
Kiedy własne serce sprawiło Nicholasowi tyle kłopotu, przyszło mu z pomocą serce Newmana. Tak wiele było powagi w słowach przyjaciela, a szczerości i zapału w całym jego, dziwacznym zresztą i jak zwykle śmiesznym, zachowaniu, że młody człowiek odzyskał nieco otuchy i po dłuższym milczeniu zdołał się wreszcie odezwać:
— Wypaliłeś mi niezłe kazanie, z którego niewątpliwie skorzystam, mój stary — powiedział. — Jeden przynajmniej krok mogę, a właściwie muszę podjąć i podejmę jutro.
— Jakiż to krok? — zapytał przyjaciel. — Groźby wobec Ralfa? Wizyta u ojca?
— Wizyta u córki, Newmanie — odrzekł Nicholas — a więc, w gruncie rzeczy, wszystko, co mogliby zrobić bliźniacy, gdyby, co daj Boże, wrócili do Londynu. Rozmowa z nią o tym ohydnym związku. O wszystkich okropnościach, ku którym zdąża, na które zgodziła się, być może, zbyt pochopnie i bez należytego zastanowienia. Błaganie, by przystała choćby na zwłokę. Nie ma, biedna, przy sobie żadnego doradcy. Może więc nawet ja zdołam ją powstrzymać, jakkolwiek bije już ostatnia godzina, a ona stoi na skraju przepaści.
— Śmiało powiedziane! — zawołał Newman. — Doskonale, doskonale! Tak! Wybornie!
— Oświadczam uroczyście — podjął młodzieniec ze szlachetnym ogniem — że staraniami moimi nie kierują żadne samolubne i osobiste względy, lecz litość dla niej oraz wstręt i obrzydzenie do tego niecnego spisku; że postąpiłbym nie inaczej, gdybym miał dwudziestu rywali, a sam był ostatnim i najmniej mógł żywić nadziei.
— Jestem tego zupełnie pewien — rzekł Newman. — Ale gdzie ci teraz tak pilno?
— Do domu — odparł przyjaciel. — Pójdziesz ze mną, czy tutaj powiemy sobie dobranoc?
— Odprowadzę cię kawałek, jeżeli będziesz szedł, nie biegł — powiedział Noggs.
— Nie potrafię dzisiaj chodzić, Newmanie — odparł Nicholas z pośpiechem. — Muszę poruszać się szybko, bo inaczej nie chwyciłbym tchu. Jutro opowiem ci, czego dokonałem!
Nie czekając odpowiedzi odszedł spiesznym krokiem i szybko zniknął w tłumie, który zalewał ulice.
— Chwilami trochę zwariowany — mówił Newman spoglądając za nim. — Ale lubię go za to właśnie. Ma dość powodów do strapienia. Czart wmieszał się chyba w tę sprawę! Ufaj! Mówiłem mu, ufaj! Nie trać nadziei! Dobre sobie... Spryt Ralfa Nickleby połączony ze sprytem Gride'a i nadzieja dla przeciwnej strony! Ho, ho!
Melancholijnym śmiechem zakończył ten monolog, a potem równie melancholijnie potrząsając głową, zawrócił i ze smutną miną pokuśtykał swoją drogą.
W zwykłym stanie rzeczy wiodłaby ona do jakiegoś baru albo szynku, taka bowiem była droga Newmana nie tylko w dosłownym tego znaczeniu. Owego jednak wieczoru był on zbyt zaniepokojony i przejęty, by nawet tam szukać pociechy, wędrował więc do domu rozmyślając żałośnie i smutno.
Tak się złożyło, że tegoż popołudnia panna Morleena Kenwigs otrzymała pewne zaproszenie i nazajutrz miała się udać parostatkiem spod mostu Westminsterskiego na wyspę Eel-pie w Twickenham, by raczyć się zimnymi przekąskami (butelkowanym piwem, lemoniadą, krewetkami) oraz tańczyć pod gołym niebem przy dźwiękach wędrownej orkiestry, którą miano tam sprowadzić. Statek został wynajęty przez pewnego szeroko ustosunkowanego metra tańców specjalnie dla licznych jego uczniów, uczniowie zaś składali nauczycielowi dowody uznania kupując i skłaniając swych przyjaciół do kupna jasnoniebieskich biletów, upoważniających do wzięcia udziału w wycieczce. Jednym z tych jasnoniebieskich biletów obdarzyła pannę Morleeny Kenwigs pewna sąsiadka o wysokich aspiracjach, która zaprosiła ją do towarzystwa swej córce. Pani Kenwigs słusznie uważała za punkt rodzinnego honoru, aby panna Morleena wystąpiła pomimo tak nagłego zaproszenia jak najokazalej i dowiodła temu nauczycielowi tańca, że prócz niego istnieją jeszcze inni nauczyciele tańca, a wszystkim obecnym ojcom i matkom pokazała, że nie tylko ich dzieci potrafią się wykwintnie zachowywać. Szlachetna matka dwukrotnie zemdlała podczas niesłychanych przygotowań, lecz, zdecydowana okryć sławą nazwisko rodowe albo zginąć w walce, ciężko jeszcze pracowała, gdy Newman Noggs wracał do domu.
Zależnie od wymagań chwili pani Kenwigs dzieliła czas pomiędzy fryzowanie kryzek, obszywanie falbankami majteczek, doprowadzanie sukienek do stanu doskonałości, tracenie i odzyskiwanie zmysłów podczas kolejnych omdleń, a pochłonięta tymi czynnościami, zaledwie pół godziny temu spostrzegła, że lniane warkoczyki panny Morleeny dojrzały już niejako do żniwa, wobec czego, jeśli nie powierzy się ich bezzwłocznie doświadczonym rękom fryzjera, młoda dama nie zatriumfuje nad córkami wszystkich innych ludzi, co równać się będzie zupełnej klęsce. Odkrycie to doprowadziło panią Kenwigs do rozpaczy, bo fryzjer mieszkał o trzy ulice dalej, za ośmioma niebezpiecznymi przejściami przez jezdnię, i Morleeny nie można by było wyprawić tam samej, nawet gdyby zgadzało się to z zasadami dobrego tonu, co do czego pani Kenwigs miała poważne wątpliwości. Pan Kenwigs nie wrócił jeszcze z pracy i nie było nikogo, kto mógłby towarzyszyć córce. W tej sytuacji pani Kenwigs dała najprzód pannie Kenwigs klapsa za to, że jest powodem nowego zmartwienia, a następnie zalała się łzami.
— Niewdzięczne dziecko! — szlochała. — Ach, po tym , wszystkim, co wycierpiałam dziś dla ciebie!
— Nic nie poradzę — odparła zapłakana Morleena. — Przecież włosy zawsze będą mi rosły.
— Nie odzywaj się do mnie, ty nieznośna! — łajała matka. —. Gdybym nawet puściła cię samą i gdyby nic nie przejechało cię po drodze, to wiem, że zaraz polecisz do Laury Chopkins (była to córka sąsiadki o wysokich aspiracjach) i opowiesz, jak będziesz jutro ubrana. Nie masz godności własnej i na jedną chwilę nie można spuścić cię z oka.
Ubolewając tak nad przewrotnością swej pierworodnej, pani Kenwigs płakała ze złości i zapewniała, że nigdy nikt nie był tak zmęczony jak ona. Wobec tego Morleena Kenwigs znowu zaczęła ronić łzy i obie damy wspólnie szlochały nad swym losem. Tak przedstawiał się stan rzeczy, gdy za drzwiami rozległy się kroki wchodzącego na schody Newmana, a na dźwięk tych kroków otucha wstąpiła w zbolałe serce pani Kenwigs, która, usunąwszy z oblicza wszystkie możliwe do usunięcia w tak niedługim czasie ślady niedawnego
wzburzenia, zastąpiła drogę sąsiadowi, przedstawiła mu straszliwą sytuację rodzinną i błagała, by zechciał zaprowadzić Morleeny do fryzjera.
— Nie prosiłabym o to, panie Noggs — mówiła — nie... za nic na świecie!... gdybym nie wiedziała, jaki z pana dobry, zacny człowiek. Jestem słabą kobietą, panie Noggs, ale mój charakter nie pozwoliłby mi prosić o przysługę, gdybym czuła, że może spotkać mnie odmowa, tak samo, jak nie pozwoliłby mi patrzeć na własne dzieci, gdyby zazdrość i niskie instynkty ludzkie, poniżały je i upokarzały.
Newman był zbyt poczciwy, żeby nie przystać na to nawet bez dowodów tak wielkiego zaufania ze strony pani Kenwigs, nim więc minęło kilka minut, wyruszył z panną Morleeną w drogę do fryzjera.
Nie był to w ścisłym słowa tego znaczeniu zakład fryzjerski, to znaczy, że ludzie o usposobieniu grubiańskim i wulgarnym mogliby zakład ów nazwać golarnią, nie tylko bowiem strzyżono i fryzowano tam damy — wykwintnie, a dziatwę — starannie, lecz również gładko golono dżentelmenów. Niemniej jednak był to elegancki zakład — zakład niemal pierwszorzędny — w którego oknie prócz rozmaitych wytwornych drobiazgów wystawione były popiersia jasnowłosej damy i ciemnowłosego dżentelmena — przedmiot podziwu całej dzielnicy.
Niektóre damy posuwały się do śmiałego twierdzenia, że ciemnowłosy dżentelmen jest ni mniej, ni więcej tylko podobizną młodego dziarskiego właściciela zakładu, a za słusznością tego poglądu przemawiało uderzające podobieństwo fryzur, obaj mieli bowiem bardzo lśniące włosy z wąskim, prostym przedziałkiem na samym środku czaszki i z niezwykłą ilością płaskich, półkolistych loczków po obydwu stronach. Ale bardziej doświadczone przedstawicielki płci pięknej śmiały się po prostu z tego pomysłu, jakkolwiek bowiem chętnie (nawet, prawdę mówiąc, bardzo chętnie) oddawały sprawiedliwość urodziwej twarzy i zgrabnej figurze właściciela, uważały oblicze ciemnowłosego dżentelmena z wystawy za doskonały i abstrakcyjny niemal ideał męskiej urody, realizowany, być może, niekiedy pośród aniołów lub wojskowych, lecz niesłychanie rzadko sprawiający radość oku zwykłego śmiertelnika.
Do takiego oto zakładu Newman Noggs przywiódł pannę Morleeny Kenwigs bez żadnego wypadku. Właściciel, wiedząc, że młoda dama ma trzy siostry posiadające również po dwa lniane mysie ogonki i że każda z dziewczynek warta jest sześć pensów co najmniej raz w miesiącu, bez wahania porzucił jakiegoś starego dżentelmena, którego właśnie mydlił przed goleniem, i przekazawszy go czeladnikowi (niezbyt popularnemu wśród pań z racji otyłości i średniego wzrostu) osobiście zajął się młodą klientką.
W chwili gdy odbywała się ta zamiana, do zakładu wszedł wysoki, tęgi, dobroduszny roznosiciel węgla, który trzymając fajkę w ustach przesunął ręką po podbródku i zapytał, kiedy golarz będzie wolny.
Czeladnik, do którego zwrócone było to pytanie, spojrzał z powątpiewaniem na młodego właściciela, a młody właściciel spojrzał z pogardą na roznosiciela węgla i powiedział:
— Nie ogolicie się tutaj, dobry człowieku.
— Czemu to? — spytał roznosiciel węgla.
— Nie golimy dżentelmenów zawodów poślednich — odparł młody właściciel.
— Jak to? Widziałem, jak golił pan piekarza, kiedy w zeszłym tygodniu zajrzałem raz przez okno — powiedział roznosiciel węgla.
— Trzeba przeprowadzić gdzieś granicę, mój przyjacielu — wyjaśnił szef. — To jest właśnie nasza granica. Nie możemy zejść niżej piekarza. Gdybyśmy się zajęli czymś gorszym niż piekarz, stracilibyśmy klientelę i trzeba by było zamykać budę. Musi pan spróbować w innym zakładzie! U nas to niemożliwe.
Niefortunny klient wytrzeszczył oczy, uśmiechnął się do Newmana (szczerze, zdaje się, ubawionego), pogardliwym wzrokiem obrzucił słoiki z pomadą i inne podobne artykuły, wyjął fajkę z ust, gwizdnął głośno, wsadził z powrotem cybuch w zęby i wyszedł.
Namydlony przed chwilą stary dżentelmen siedział w melancholijnej pozie, z twarzą zwróconą do ściany i tak był pogrążony we własnych myślach — żałosnych myślach, sądząc z westchnień, które od czasu do czasu wydawał — że nie zauważył ostatniego incydentu, podobnie jak nie dostrzegał niczego, co działo się wokół. Przykład takiej obojętności podziałał: właściciel zaczął strzyc pannę Kenwigs, czeladnik skrobać starego dżentelmena, a Newman Noggs czytać niedzielną gazetę, wszystko zaś odbywało się wśród głębokiej ciszy. Wtem panna Kenwigs wrzasnęła przeraźliwie, a Newman, podniósłszy wzrok, przekonał się, iż przyczyną tego wrzasku był stary dżentelmen, który, odwrócił głowę i ukazał twarz pana Lillyvicka — poborcy opłat za wodę.
Była to istotnie twarz pana Lillyvicka, lecz twarz dziwnie zmieniona. Jeżeli istniał kiedykolwiek jakiś stary dżentelmen, który uważał za punkt honoru ukazywać publicznie zawsze świeżo i starannie ogolone oblicze, to dżentelmenem tym był pan Lillyyick. Jeżeli istniał kiedykolwiek poborca, który zachowywał się jak prawdziwy poborca i do wszystkich ludzi odnosił się z pompatyczną i uroczystą godnością, jak gdyby w księgach jego figurował cały świat — i to świat zalegający w opłatach od dwóch kwartałów — poborcą tym był pan Lillyvick. A jednak siedział on teraz z podbródkiem nie golonym co najmniej od tygodnia; z brudną i wygniecioną krezą koszuli, która smętnie zwisała na piersi, miast sterczeć dumnie i sztywno; z miną tak zgnębioną, posępną i nieszczęśliwą, wyrażającą tyle upokorzenia, bólu i wstydu, że gdyby dusze czterdziestu niesolidnych gospodyń, którym za nieuiszczenie opłat przerwano dopływ wody, można było pomieścić w jednym ciele, to ciało to nie wyrażałoby chyba takiego pognębienia i upadku, jaki wyrażała obecnie postać pana Lillyvicka — poborcy.
Newman Noggs wymówił nazwisko pana Lillyvicka; pan Lillyvick jęknął, a potem kaszlnął, żeby ukryć ów jęk, lecz jęk jego był naprawdę jękiem, kaszel zaś jedynie sapnięciem.
— Czy coś panu dolega? — spytał Newman Noggs.
— Czy dolega! — zawołał pan Lillyvick. — Kran życia wysechł i pozostało tylko błoto.
Zdanie to, którego styl Newman przypisywał świeżym i bliskim związkom pana Lillyvicka z ludźmi teatru, nie mogło uchodzić za wyczerpującą odpowiedź i Noggs miał już drugie pytanie na końcu języka, gdy powstrzymał go poborca, który najprzód z pogrzebową miną uścisnął jego dłoń, a potem machnął ręką.
— Niechaj mnie golą — powiedział. — Muszę być gotów przed Morleeny. To Morleena, nieprawda?
— Tak — odparł jej opiekun.
— Kenwigsowie mają syna, nieprawda? — pytał pan Lillyvick.
Zapytany powtórzył swoje: — Tak!
— Czy to ładny chłopak? — pytał dalej pan Lillyvick.
— Nie bardzo brzydki — odparł Newman trochę zakłopotany ostatnim pytaniem.
— Zuzanna Kenwigs mawiała — podjął poborca — iż ma nadzieję, że jeśli urodzi kiedyś drugiego syna, dziecię to będzie podobne do mnie. Czy to dziecię jest podobne do mnie, panie Noggs?
Pytanie było jeszcze bardziej kłopotliwe, lecz Newman wybrnął jakoś, mówiąc, że po pewnym czasie niemowlę może wyrosnąć na mężczyznę podobnego do pana Lillyvicka.
— Chciałbym, żeby po mojej śmierci pozostał ktoś podobny do mnie — rzekł poborca.
— Ale na razie nie myśli pan jeszcze umierać? — zapytał Newman.
Pan Lillyvick powtórzył tylko uroczystym głosem: — Niechaj mnie golą — i nie dorzuciwszy ni słowa, powierzył się znowu rękom czeladnika.
Było to osobliwe zachowanie, pannie Morleenie zaś wydało się tak niezwykłe, że młoda dama narażając się na niebezpieczeństwo obcięcia uszu nie mogła się opanować i podczas przytoczonej wyżej rozmowy' odwracała głowę przynajmniej dwadzieścia razy. Pan Lillyvick nie zwracał wszakże na nią uwagi i starał się raczej (tak przynajmniej wydawało się Newmanowi) unikać spojrzeń dziewczynki, kurcząc się za każdym razem, gdy spoglądała na niego. Newman dziwił się niemało, co też mogło wywołać takie zmiany w zachowaniu poborcy, pomyślawszy jednak niczym filozof, że i tak dowie się tego wcześniej czy później, a może sobie pozwolić na to, by poczekać na tę wiadomość, nie kłopotał się bynajmniej -szczególnym postępowaniem starego dżentelmena.
Gdy skończyło się wreszcie strzyżenie i fryzowanie Morleeny, pan Lillyvick, który był już od pewnego czasu gotów, powstał z miejsca i wyszedłszy na ulicę z panną Kenwigs i jej opiekunem ujął Newmana pod ramię i kroczył tak czas jakiś, nie odzywając się ni słowem. A że pod względem małomówności niewielu mogłoby pokonać Newmana, który też nie próbował zakłócać ciszy, wszyscy szli przed siebie, dopóki nie znaleźli się w pobliżu rodzinnego gniazda panny Morleeny; wówczas poborca przemówił:
— Czy niespodziewana wiadomość, panie Noggs, bardzo przybiła Kenwigsów?
— Jaka wiadomość? — zapytał Newman.
— No... ta... o... moim...
— Małżeństwie? — podpowiedział Newman.
— Aha! — odparł poborca i jęknął znowu, tym razem nie udając nawet, że sapie.
— Mama strasznie płakała, kiedy się dowiedziała — wtrąciła się do rozmowy panna Morleena. — Ale długi czas ukrywaliśmy to przed nią. I papa bardzo się martwił, ale teraz już mu lepiej. I ja byłam strasznie chora, ale i mnie już lepiej.
— Morleeno, czy jeśli cię o to poproszę, dasz całusa swemu wujecznemu dziadkowi, Lillyvickowi? — spytał poborca z niejakim wahaniem.
— Tak, wujku Lillyvick, naturalnie! — odparła Morleena z energią godną obydwojga rodziców. — Ale nie cioci Lillyvick. To nie moja ciocia i nigdy tak do niej nie powiem.
Ledwie dziewczynka wymówiła te słowa, pan Lillyvick uniósł ją w ramionach i ucałował, a że znajdował się już przed drzwiami domu, w którym mieszkał pan Kenwigs (drzwi owe, jak wspomniano wyżej, stały zawsze otworem), udał się wprost do saloniku pana Kenwigsa i postawił Morleenę na samym środku pokoju. Pan i pani Kenwigs siedzieli przy kolacji. Na widok marnotrawnego krewniaka pani domu osłabła i zbladła, pan zaś powstał majestatycznie.
— Kenwigs! — odezwał się poborca. — Uściśnijmy sobie ręce.
— Sir! — odparł pan Kenwigs. — Niegdyś byłem dumny, gdy miałem możność uścisnąć dłoń takiego człowieka jak ten oto, który mi się teraz przygląda. Niegdyś, sir — ciągnął — wizyta takiego oto człowieka budziła w łonie moim i mojej rodziny wzruszenia zarówno zrozumiałe, jak i podniosłe. Dzisiaj wszakże spoglądam na tego człowieka z uczuciem przechodzącym wszystko i zapytuję samego siebie, gdzie podział się jego honor, jego prostolinijność, jego ludzka natura?
— Zuzanno Kenwigs — powiedział wuj zwracając się pokornie do pani domu — nie odezwiesz się do mnie?
— Nie jest do tego zdolna — rzekł pan Kenwigs i dla podkreślenia tych słów uderzył pięścią w stół. — Co pan chce? Karmi przecież zdrowe niemowlę i myśli wciąż o pańskim okrutnym postępku. Dwie kwarty ekstraktu słodowego dziennie ledwie mogą utrzymać ją przy życiu.
— Cieszę się, że niemowlę jest zdrowe — szepnął potulnie biedny poborca. — Doprawdy, bardzo się cieszę.
Słowa te dotknęły najczulszej strony Kenwigsów — pani natychmiast wybuchnęła płaczem, a pan zaczął zdradzać objawy silnego wzruszenia.
— Największą radość przez cały czas, kiedy oczekiwaliśmy tego dziecięcia — mówił posępnie pan Kenwigs — odczuwałem wówczas, gdy myślałem sobie: „Jeżeli to będzie chłopiec... a mam nadzieję, że tak będzie, bo słyszałem nieraz, jak- wuj Lillyvick powtarzał często, iż wolałby, żebyśmy mieli syna... jeżeli to będzie chłopiec, co wówczas powie jego wuj Lillyvick? Jakie też zechce wybrać dlań imię? Czy to będzie Piotr, czy Aleksander, Pompejusz czy Diogenes, a może jakoś jeszcze inaczej?"... Teraz, gdy patrzę na niego, na tę ukochaną, nieświadomą niczego, bezradną kruszynę, co rączek potrafi użyć jedynie do ściągania z główki czepeczka, a nóżek do wierzgania wokół swej małej istotki, kiedy patrzę na niego, jak spoczywa przy piersi matki i grucha, i grucha, a z niewinnej pustoty omal się nie udławi własną piąstką, kiedy patrzę na niego, kiedy patrzę na tę maleńką kruszynę i myślę, że ten sam wuj Lillyvick, który miał go tak bardzo kochać, usunął się teraz od niego z własnej woli, wstrząsa mną pragnienie zemsty, którego żaden język nie zdoła wypowiedzieć, i zdaje mi się, że nawet to błogosławione dziecię każe mi nienawidzić wuja Lillyvicka.
Przejmujący ten obraz do głębi wzruszył panią Kenwigs. Po kilku oderwanych słowach, które usiłowały dobyć się z jej gardła, lecz zostały zatopione i zmyte przez gwałtowny potok łez, dama odzyskała mowę.
— Wuju! — rozpoczęła. — Pomyśleć, że ty odwróciłeś się ode mnie i moich ukochanych dzieci, i od Kenwigsa, za którego sprawą przyszły one na świat... ty, tak niegdyś dobry i tkliwy... ty, o którym gdyby opowiedział nam ktoś podobną historię, wybuchnęlibyśmy gromem pogardy... ty, na cześć którego nasz mały Lillyvick, nasz pierwszy i pierworodny syn, został ochrzczony przed ołtarzem Pańskim... O, wielkie nieba!...
— Czy troszczyliśmy się o pieniądze? — przerwał pan Kenwigs. — Czy myśleliśmy kiedy o majątku?
— Nie! — krzyknęła małżonka. — Gardzę takimi rzeczami!
— Ja również — dodał pan Kenwigs. — I zawsze gardziłem.
— Uczucia moje zostały podeptane — mówiła pani Kenwigs — rozpacz podarła mi serce na ćwierci, zostałam wzgardzona, odrzucona w czasie połogu. Nieszczęsne nowo narodzone dziecię, moje dziecię, stało się przez to wątłe i słabowite. Morleena wyschła z żalu. Wszystko to zapominam i wybaczam; bo na ciebie, wuju, nigdy nie potrafię się gniewać. Lecz nigdy, nigdy, wuju, nie żądaj, abym ją uznała! Nie uznam jej! Nie uznam! Nie chcę! Nie chcę! Nie chcę!
— Droga Zuzanno — powiedział Kenwigs. — Miej na względzie twe dziecię.
— Tak! — krzyknęła pani Kenwigs. — Będę miała na względzie me dziecię! Będę, będę miała na względzie me najdroższe dziecię, którego żaden z wujów nie może mi odebrać, moje własne, moje znienawidzone, wzgardzone, porzucone, wydziedziczone maleństwo!
W tej chwili wzruszenie czułej matki osiągnęło takie wyżyny, że małżonek musiał zastosować sole trzeźwiące do wewnątrz i ocet na zewnątrz, a ponadto zniszczyć sznurówkę gorsetu, cztery tasiemki od halek i kilkanaście niewielkich guziczków.
Newman był niemym widzem całej sceny, bo najprzód pan Lillyvick nakazał mu gestem, by nie odchodził, a później pan Kenwigs gościnnym skinieniem głowy zaprosił go do towarzystwa. Kiedy pani Kenwigs przyszła już trochę do siebie, a Newman, jako osoba o pewnych u niej wpływach, skończył uspokajać ową damę i błagać, aby się opanowała, pan Lillyvick przemówił drżącym i przerywanym głosem:
— Nigdy nie zażądam tu od nikogo, żeby przyjął moją... moją... nie będę wymawiał tego słowa... i tak... i tak wiecie, o kim mowa. Kenwigs! Zuzanno! Wczoraj minął tydzień, jak uciekła z pewnym kapitanem w stanie spoczynku.
Pan i pani Kenwigs zerwali się jednocześnie. — Uciekła z kapitanem w stanie spoczynku — powtórzył pan Lillyvick. — Nikczemnie i zdradliwie uciekła z kapitanem w stanie spoczynku. Uprowadził ją kapitan z nosem jak bania, wobec którego każdy mąż mógł się czuć bezpieczny. W tym oto pokoju — ciągnął, rozglądając się wokół z wielką powagą — ujrzałem po raz pierwszy Henriettę Petowker. W tym oto pokoju wyrzekam się jej na wieki.
Oświadczenie to radykalnie zmieniło istniejącą sytuację. Pani Kenwigs rzuciła się wujowi na szyję i gorzko wyrzucając sobie niedawną surowość wołała, że jeśli ją to tak boli, to jakież straszliwe musiały być jego cierpienia! Pan Kenwigs pochwycił dłoń . poborcy i wyrażając ubolewanie ślubował mu dozgonną przyjaźń. Pani Kenwigs drętwiała wprost ze zgrozy, że hodowała niegdyś na łonie taką gadzinę, żmiję, jaszczurkę, węża i podłego krokodyla, jak ta Henrietta Petowker. Pan Kenwigs dowodził, że musiała to być istotnie do gruntu zepsuta istota, skoro nie poprawiła jej tak długa znajomość i kontemplacja cnót pani Kenwigs. Pani Kenwigs przypomniała sobie, że pan Kenwigs nieraz mawiał, że niecałkowicie zadowala go obyczajność panny Petowker, oraz dziwił się, jakim sposobem taka obłudnica potrafi mydlić oczy jego małżonce. Pan Kenwigs przypomniał sobie, że miał rzeczywiście pewne podejrzenia, lecz nie dziwiło go, że nie miała ich pani Kenwigs, która jest wszak uosobieniem czystości, niewinności i prawdy, podczas gdy Henriettę cechuje jedynie podłość, kłamstwo i zło. Wreszcie pan i pani Kenwigs, obydwoje naraz, oświadczyli z wielkim przejęciem i ze łzami szczerego współczucia, że wszystko obróciło się na dobre, a potem zaczęli zaklinać poborcę, aby nie poddawał się niepotrzebnym żalom, szukał natomiast pociechy w towarzystwie kochających krewnych, których ramiona i serca są dlań zawsze szeroko otwarte.
— Z miłości i szacunku dla ciebie, Zuzanno, i Kenwigsa — rzekł wuj — lecz bynajmniej nie na złość j e j i nie przez zemstę, bo zemsty mojej nie jest godna, jutro rano przepiszę na wasze dzieci pieniądze, którymi zamierzałem niegdyś obdarzyć je w ostatniej woli. Sumy owe będą płatne tym z nich, którym Bóg pozwoli doczekać pełnoletności albo zawarcia związku małżeńskiego. Akt zostanie sporządzony jutro, a pan Noggs będzie jednym ze świadków. Słyszy, co teraz przyrzekam, niech więc zobaczy, co jutro uczynię.
Przytłoczeni szlachetnością i hojnością daru pan Kenwigs, pani Kenwigs i panna Morleena Kenwigs zaczęli szlochać jednocześnie, a odgłos tych szlochów dotarł do . sąsiedniego pokoju, gdzie dziatwa leżała w łóżku, i ją z kolei pobudził do płaczu. Wobec tego pan Kenwigs podskoczył jak szalony i niosąc w ramionach po dwie naraz pociechy w nocnej bieliźnie i czepeczkach, rzucał je do stóp poborcy, wzywając dzieci wielkim głosem, by błogosławiły wuja i składały mu dzięki.
— A teraz — powiedział dobroczyńca, gdy wzruszająca scena została zakończona i dzieci uprzątnięte — dajcie mi coś zjeść. Stało się to dwadzieścia mil stąd. Dzisiaj rano przyjechałem do Londynu i ociągałem się przez cały dzień, bo brakło mi odwagi, żeby przyjść tutaj i pomówić z wami. Starałem się jej we wszystkim dogodzić. Ona rządziła i robiła zawsze, co chciała, a przecież tak ze mną postąpiła... Dwanaście łyżeczek do herbaty i dwadzieścia cztery funty w suwerenach... najprzód zauważyłem ten brak... to straszne przejście... Czuję, że nigdy już nie potrafię podczas mych obchodów zastukać do drzwi śmiało i dwukrotnie... te łyżeczki kosztowały... no, mniejsza o to... mniejsza już o to... Tak biadając, stary dżentelmen uronił kilka łez, lecz rodzina usadowiła go w fotelu i skłoniła, bez większych nawet trudności, do spożycia obfitej kolacji. Nim skończył pierwszą fajkę i zmniejszył o parę szklanek zawartość pięcioszylingowej wazy ponczu, zamówionej przez pana Kenwigsa z okazji powrotu marnotrawnego wuja na łono rodziny, pan Lillyvick pogodził się prawie ze swym losem i jakkolwiek nieco jeszcze przygnębiony, wyglądał na małżonka, dla którego ucieczka żony była bardziej ulgą niż czymkolwiek innym.
— Kiedy patrzę na tego człowieka — mówił pan Kenwigs otaczając ramieniem kibić żony, drugą ręką podtrzymując fajkę (mrugał biedak i kasłał okropnie, nie był bowiem wytrawnym palaczem) i spoglądając na Morleenę, która usadowiła się na kolanach wuja Lillyvicka — kiedy patrzę na tego człowieka, przywróconego otoczeniu, którego jest ozdobą, kiedy widzę, że jego uczucia rozwijają się we właściwy i legalny sposób, pojmuję, że charakter jego jest równie szlachetny i wzniosły, jak jego nieskalane publiczne życie — życie człowieka na świeczniku — a głosy mych nieletnich dziatek, hojnie zaopatrzonych na drogę życia, zdają się szeptać mi z cicha: „Oto wydarzenie, na które samo Niebo spogląda z radością!"
ROZDZIAŁ LIII
KTÓRY TRAKTUJE O DALSZYCH KOLEJACH SPISKU UKNUTEGO PRZEZ PANÓW RALFA NICKLEBY I ARTURA GRIDE'A
Nazajutrz o świcie, po bezsennej nocy, Nicholas porwał się gwałtownie z posłania i zaczął gotować się do rozmowy, od której zależała ostatnia wątła i krucha nić nadziei. Sposobił się do tej próby z taką świadomością celu i zdecydowaniem, jakie często budzi ostateczność w piersiach ludzi o usposobieniu znacznie mniej porywczym i bardziej uległym niż to, które przypadło w udziale wielbicielowi Madeliny Bray.
Jakkolwiek dla niespokojnych i niecierpliwych duchów ranek może być najodpowiedniejszą porą do wysiłku i działania, nie zawsze rano nadzieje są najsilniejsze, a myśl najbardziej optymistyczna i lekka. W przykrych i niepewnych sytuacjach młodość i przyzwyczajenie pomagają nam zwalczyć lęk, a rozważania nad piętrzącymi się trudnościami oswajają nas z nimi, łagodzą po trosze obawy i sprowadzają względną obojętność, jeżeli nie mglistą i nieokreśloną wiarę w jakąś pomoc, której charakteru i sposobu działania nie staramy się nawet odgadnąć. Kiedy jednak rankiem wracamy znowu do tych spraw, kiedy pomiędzy nami i dniem wczorajszym rozciąga się cicha i ciemna luka, a każde ogniwo kruchego łańcucha nadziei trzeba przekuwać od nowa, wówczas płomienny zapał stygnie, na jego miejsce przychodzi trzeźwy rozsądek, a wątpliwości i złe przeczucia dochodzą znowu do głosu. Podobnie jak podróżny dalej sięga wzrokiem za dnia i wtedy dopiero dostrzega urwiste zbocza i równinne bezdroża, które całun dobroczynnych ciemności przesłaniał jego oczom i myślom, tak wędrowiec na trudnych ścieżkach ludzkiego życia widzi za każdym nowym wschodem słońca nową przeszkodę do zwalczenia, nowy szczyt, który należy zdobyć. Rozciągają się przed nim olbrzymie przestrzenie, nie brane ubiegłego wieczoru pod uwagę, a brzask, który całą przyrodę złoci radosnymi promieniami, zdaje się oświetlać jedynie uciążliwe przeszkody, leżące na szlaku pomiędzy wędrowcem i grobem.
Tak rozmyślał Nicholas, gdy ze zrozumiałym zniecierpliwieniem opuścił cichaczem dom i — jak gdyby sądził, że leżenie w łóżku to marnowanie drogocennego czasu, ruch zaś i wczesne rozpoczęcie dnia Wpłyną w jakiś sposób na osiągnięcie zamierzonego celu — szedł do Londynu, choć dobrze zdawał sobie sprawę, że od spotkania z Madeliną dzielą go jeszcze długie godziny, podczas których nie będzie mógł robić nic innego, tylko pragnąć, by mijały jak najszybciej.
Ale nawet teraz, gdy szedł ulicami, obojętnie spoglądając na wzrastający ruch miejski i przygotowania do budzącego się dnia, wszystko, co widział, pogłębiało jego zwątpienie. Poprzedniego wieczoru cały ten spisek wydawał mu się zbyt potworny, by mogło go uwieńczyć powodzenie; szło przecież o istotę młodą, dobrą i piękną, która miała stać się ofiarą łotra, i to ofiarą złożoną w tak nędznym celu; im bardziej się tym przejmował, tym głębiej wierzył, że coś nieoczekiwanego musi uratować Madelinę. Teraz wszakże rozmyślał, jak nieodmienne i nieubłagane są koleje losu na tym świecie, jak młodość i piękno umiera, a wstrętna, przygarbiona starość żyje i drepce wciąż naprzód chwiejnym krokiem, jak sprytni chciwcy bogacą się, a ludzie odważni i uczciwi żyją w smutku i biedzie; jak nieliczni zajmują okazałe domy, jak wielu zaś gnieździ się w cuchnących norach albo też wstaje każdego ranka i kładzie się każdego wieczora bez dachu nad głową. Myślał, że ojcowie i synowie, matki i dzieci z roku na rok, z pokolenia na pokolenie żyją i umierają w nędzy, a nikt, ni jeden człowiek, nie stara się przyjść im z pomocą; że w tym oto mieście są kobiety i dzieci, które szukają nie zbytkownego i wystawnego życia, lecz po prostu środków nędznego utrzymania; kobiety i dzieci numerowane i klasyfikowane, niczym arystokratyczne rody czy ludzie wysokiego pochodzenia a od wczesnego dzieciństwa przygotowywane do wstrętnych, budzących odrazę zawodów; że ciemnotę karze się, lecz nigdy nie oświeca; że bramy więzień i szubienice czekają na tysiące ludzi zniewolonych do zbrodni przez warunki swej egzystencji — ludzi, którzy w innych warunkach mogliby uczciwie zarabiać na chleb i wieść spokojny żywot. Myślał, że w wielu duch zamiera nie mając możności rozwoju; że liczni, którym warunki nie pozwalają błądzić, choćby byli najgorsi z najgorszych, odwracają się wyniośle od upadłych nędzarzy, którzy nie mogą postępować inaczej, a gdyby czynili dobrze, byłoby to jeszcze bardziej zdumiewające, niż gdyby ci „dobrzy" jawnie czynili źle; że wiele jest niesprawiedliwości, nędzy i krzywd, a mimo to świat toczy się niezmiennie, beztrosko i obojętnie i nikt nie próbuje leczyć go lub naprawiać. Kiedy Nicholas dumał nad tymi sprawami i na ich tle rozpatrywał mało ważny przypadek zaprzątający teraz jego myśli, czuł wyraźnie, że niewiele jest podstaw do nadziel, że nie istnieje właściwie powód, by przypadek ten nie miał się stać cząstką olbrzymiej mgławicy bólu i rozpaczy -i nie powiększyć jej bezmiarów o jedną znikomą drobinę.
Młodość jednak niechętnie zatrzymuje się nad najciemniejszymi stronami obrazu. Toteż zastanawiając się, co teraz należy uczynić, Nicholas wrócił do przerwanych poprzedniego wieczoru rozważań i powoli zebrał całą energię, na jaką go było stać; wobec tego pora odwiedzin u Madeliny zastała go wolnym od wszelkich innych myśli, prócz jednej: aby jak najwięcej dokazać tego dnia. Spiesznie zjadł śniadanie i załatwiwszy w kantorze najpilniejsze sprawy nie tracąc czasu skierował się w stronę domu Madeliny Bray.
Przyszło mu na myśl, że tym razem mogą mu nie pozwolić na złożenie wizyty młodej damie, jakkolwiek nigdy się to dotychczas nie zdarzyło; zastanawiał się właśnie, jakiego sposobu musiałby wówczas użyć, aby się z nią zobaczyć, gdy zauważył, że ktoś, kto zapewne ostatni wychodził z domu, zostawił drzwi otwarte. Okoliczności nie sprzyjały przesadnym ceremoniom, więc Nicholas. skorzystał z okazji, cicho wszedł na schody i zastukał do drzwi pokoju, w którym go zazwyczaj przyjmowano. Głos z wewnątrz powiedział, że można wejść, wobec czego młodzieniec wszedł.
W pokoju był tylko Bray z córką. Nicholas nie widział jej zaledwie od trzech tygodni, lecz w ślicznej dziewczynie zaszły zmiany, które jasno i dobitnie mówiły, ile przeżyła w tym krótkim okresie czasu. Nie ma słów, którymi można by oddać, nie istnieje nic, z czym by można porównać nieopisaną bladość, idealną niemal biel twarzy zwróconej w stronę nieoczekiwanego gościa. Włosy Madeliny były ciemnokasztanowate, lecz teraz, ocieniając tę bladą twarz i wijąc się po równie białej szyi, przez kontrast wydawały się kruczoczarne. W ciemnych oczach malowało się trochę strachu i niepokoju, lecz spoglądały one równie jak dawniej łagodnie, z tym samym wyrazem cichego bólu, który Nicholas tak dobrze pamiętał. Nie było w nich śladu jednej łzy. Na pięknej, piękniejszej jeszcze niż zazwyczaj twarzy malowało się coś, co zupełnie rozbroiło Nicholasa i wzruszyło go bardziej niż wyraz najgłębszej rozpaczy. Była to twarz nie tylko spokojna i opanowana, lecz zakrzepła i kamienna; zdawać się mogło, że wszystkie uczucia młodej damy zastygły w potężnym wysiłku, dzięki któremu potrafiła w obecności ojca zachować spokój, w wysiłku, który, jako dowód zwycięstwa Madeliny nad samą sobą, utrwalił na jej twarzy wszystkie, drobne nawet zmiany, wywołane w pierwszych chwilach przez te właśnie uczucia.
Ojciec siedział obok niej i mówiąc coś z pogodną miną, którą nieudolnie starał się maskować niespokojne sumienie, nie patrzył wprost na córkę, lecz od czasu do czasu spoglądał na nią z ukosa. Przyborów malarskich nie było już na stoliku; nie było również innych śladów codziennych zajęć Madeliny. Wazoniki, w których Nicholas widywał zawsze świeże kwiaty, stały teraz puste albo też tkwiły w nich zwiędłe liście i badyle. Ptaszek milczał. Nikt nie zdjął serwety, którą na noc okrywano jego klatkę. Pani zapomniała o swym ulubieńcu.
Umysł bywa niekiedy boleśnie wrażliwy na to, co go otacza, i człowiek wiele dostrzega wówczas na pierwszy rzut oka. Nicholas przeżył właśnie taką chwilę, ledwie jednak zdążył rozejrzeć się wokół, pan Bray poznał go i powiedział ze wzburzeniem:
— Czego pan sobie życzy? Prędzej! Mów pan, jeśli łaska, z czym cię tutaj przysłano, bo moja córka i ja jesteśmy bardzo zajęci ważniejszymi sprawami. Proszę, o co idzie?
Młodzieniec pojął bez trudu, że ten pośpiech i rozdrażnienie to pozory jedynie, gdyż Bray cieszy się w głębi serca z każdego wydarzenia, które mogłoby rozproszyć uwagę córki. W czasie tej przemowy Nicholas utkwił wzrok w twarzy troskliwego ojca i bez trudu zauważył jego zakłopotanie, gdyż chory zaczerwienił się i odwrócił głowę.
Podstęp Nicholasa okazał się jednakże skuteczny, przynajmniej o tyle, że wywołał interwencję Madeliny. Młoda dama wstała i -postąpiwszy w stronę niespodziewanego gościa wyciągnęła rękę, jak gdyby oczekiwała listu.
— Madelino — zapytał ojciec gniewnie — co robisz, kochanie?
— Panna Bray spodziewa się zapewne listu — odrzekł Nicholas bardzo wyraźnie i z naciskiem, który młoda dama musiała zrozumieć. — Chlebodawca mój wyjechał z Anglii. Gdyby był obecny, przyniósłbym list z całą pewnością. Mam nadzieję, że panna Bray zechce poczekać, poczekać bardzo niedługo. Doprawdy, nie proszę o długą zwłokę.
— Jeżeli tylko po to pan przyszedł — rzucił pan Bray — może się pan wcale nie kłopotać. Madelino, moja droga, nie wiedziałem, że ten człowiek coś ci winien.
— Ach... jakiś drobiazg... jak sądzę — odrzekła z wahaniem młoda dama.
— Myśli pan pewnie — podjął ojciec odwracając fotel, by spojrzeć prosto w twarz Nicholasa — że umarlibyśmy z głodu, gdyby nie twe mizerne sumki, które przynosisz tutaj tylko dlatego, że moja córka życzy sobie spędzać czas tak, a nie inaczej?
— Nie myślałem o tym — odparł młodzieniec.
— Nie myślał pan o tym! — warknął chory. — Wiesz pan dobrze, że myślałeś, myślałeś tak i myślisz za każdym razem, kiedy tu przychodzisz. Czy sądzisz, młody człowieku, że nie wiem, czym są szykany drobnych, dumnych ze swej sakiewki handlarzy, którym dzięki sprzyjającym okolicznościom powodzi się przez pewien czas lepiej niż dżentelmenowi... albo... którym się wydaje, że tak się rzeczy mają?
— Moje sprawy załatwiam z damą, a nie z dżentelmenem — powiedział Nicholas tonem, uszanowania.
— Z córką dżentelmena, mój panie — odrzekł chory — wychodzi więc to na jedno. Może przynosisz pan dla niej zlecenia, hę? Może masz pan jakieś nowe zlecenia dla mojej córki?
Młodzieniec rozumiał, co oznacza triumfujący ton, jakim postawione były te pytania, lecz pragnąc utrzymać się w swej roli dobył ćwiartkę papieru zawierającą spis rysunków, które, jakoby chciał zamówić jego pracodawca; przygotował zaś tę listę przewidując podobną ewentualność.
— Aha... — powiedział Bray. — To są te pańskie zlecenia, co?
— Jeżeli zależy panu, by używać tego właśnie terminu — odrzekł Nicholas — to tak.
— A więc możesz pan powiedzieć swemu pryncypałowi — mówił chory, z pogardliwym uśmiechem odrzuciwszy papier — że moja córka, panna Madelina Bray, nie zamierza dłużej trudnić się tymi rzeczami; że nie jest na jego zawołanie, jak to mu się wydaje; że nie żyjemy z jego pieniędzy, jak to sobie wyobraża; że wszystko, co nam winien, może dać pierwszemu żebrakowi, który przejdzie koło drzwi jego sklepiku, albo doliczyć do własnych zysków, kiedy będzie je obliczał następnym razem; że jeżeli o mnie chodzi, może iść sobie do diabła. Tak wygląda moje potwierdzenie jego zleceń.
„Tak wygląda niezależność człowieka, który sprzedaje swą nieszczęsną córkę" — pomyślał Nicholas.
Bray zbyt był przejęty swym triumfem, by zauważyć pełne wzgardy spojrzenie, którego Nicholas nie potrafiłby ukryć w tej chwili, nawet gdyby go brano na tortury.
— No... — podjął po chwili milczenia. — Dostał pan odpowiedź i może odejść... Chyba, że ma pan... cha, cha, cha!... że ma pan jakieś dalsze zlecenia.
— Nie mam żadnych — odparł niepożądany gość. — A zresztą, przez wzgląd na pozycję, jaką niegdyś pan zajmował, nie użyłem nigdy ani tego terminu, ani innych, które, choć nieszkodliwe same przez się, mogłyby w oczach pana zawierać pewną aluzję do mojej przewagi czy pańskiej zależności. Nie mam żadnych zleceń, mam natomiast złe przeczucia, złe przeczucia, o których chcę tu powiedzieć i powiem, choćby się pan nie wiedzieć jak oburzał. Obawiam się, że skazuje pan tę młodą damę na coś znacznie gorszego niż utrzymywanie pana pracą własnych rąk, gdyby nawet zapracować się miała na śmierć. Oto moje złe przeczucia i obawy, obawy, które widać również w pańskim zachowaniu. Sumienie powie panu czy obawy te właściwie sobie tłumaczę.
— Na miłość boską! — zawołała Madelina z przerażeniem rzucając się pomiędzy obu mężczyzn. — Niech pan nie zapomina, że to chory człowiek!
— Chory! — krzyknął ojciec dławiąc się i z trudem chwytając oddech. — Chory, chory! Jakiś chłopak sklepowy wyszydza mnie, znieważa, a ona błaga go, by miał litość i nie zapominał, że jestem chory!
Rzuciwszy te gniewnie słowa pan Bray dostał tak gwałtownego ataku, że Nicholas zatrwożył się o jego życie. Ponieważ jednak chory począł wnet odzyskiwać przytomność, młody człowiek wyszedł, wprzód jednak ruchem ręki dał znać Madelinie, że ma coś ważnego do powiedzenia i zaczeka na korytarzu. Słyszał stamtąd, że stary dżentelmen stopniowo, powoli, przychodzi do siebie i że nie mówiąc nic o ostatnim zajściu, jak gdyby o nim zapomniał, rozkazuje, by go zostawić samego.
„Ach! — pomyślał młodzieniec. — Obym nie zmarnował tej mizernej szansy; obym uzyskał chociaż tydzień zwłoki i obietnicę ponownego rozpatrzenia sprawy."
— Ma pan mi coś zakomunikować — powiedziała Madelina stając przed nim bardzo przejęta. — Proszę i błagam, niech pan nie nalega, abym wysłuchała go dzisiaj. Pojutrze... pojutrze... proszę przyjść.
— Pojutrze będzie za późno... za późno, by mówić o tym, co chcę pani powiedzieć... — odparł Nicholas — i... pojutrze pani już tu nie będzie. O pani! Jeżeli choć jedną myśl zechcesz poświęcić temu, kto mnie tu przysyła, jeżeli choć odrobinę troszczysz się o spokój własnego umysłu i serca,
to na miłosierdzie Boże błagam, byś mnie zechciała wysłuchać.
Próbowała odejść, lecz młodzieniec powstrzymał ją łagodnie.
— Wysłuchaj mnie — mówił. — Proszę, byś zechciała wysłuchać nie tylko mnie, lecz również tego, w którego imieniu przemawiam, a który jest daleko i nie wie o grożącym ci niebezpieczeństwie. Na wszystko, co ci święte, wysłuchaj mnie, pani!
W pobliżu stała biedna służąca, z oczyma zapuchniętymi i czerwonymi od płaczu, do niej więc Nicholas zwrócił się w tak gorących słowach, że otworzyła sąsiednie drzwi i wprowadziwszy swoją panią do jakiegoś pokoju, skinęła na młodzieńca, by wszedł tam również.
— Proszę mnie opuścić. Błagam! — powiedziała młoda dama.
— Nie mogę i nie chcę opuścić pani .— odrzekł Nicholas. — Mam do wypełnienia obowiązek i albo tutaj, albo — chociaż to może być groźne dla pana Braya — w pokoju, z którego wyszliśmy przed chwilą, muszę błagać panią o ponowne rozpatrzenie ohydnego planu, w który wplątano cię, pani, przemocą.
— Cóż to za plan, o którym pan mówi, i kto wplątał mnie weń przemocą? — zapytała młoda dama siląc się na ton pełen godności.
— Mówię o tym małżeństwie — odparł Nicholas — o tym ślubie wyznaczonym na jutro przez człowieka, który nigdy się nie cofnął przed łajdactwem i nigdy nie przyłożył ręki do sprawy uczciwej. O małżeństwie, którego historię znam lepiej, znacznie lepiej niż pani. Wiem, jaka sieć snuje się wokół pani. Wiem, co za ludzie uknuli ten spisek. Jest pani zdradzona, sprzedana za pieniądze! Za złoto! Każda sztuka tego złota jest zardzewiała od łez, jeśli nie splamiona krwią ludzi zrujnowanych, którzy w desperacji padli z własnej, szaleńczej ręki.
— Mówił pan o obowiązku do wypełnienia — powiedziała Madelina. — Ja też mam swój obowiązek i wypełnię go z pomocą Niebios.
— Powiedz raczej: z pomocą Piekieł!— wybuchnął Nicholas. — Z pomocą ludzi, z których jeden, wybrany ci na męża...
— Nie wolno mi tego słuchać! — krzyknęła dziewczyna próbując zapanować nad dreszczem, który wstrząsnął nią na tak nawet krótką wzmiankę o starym Arturze. — Jeżeli to naprawdę zło, to wybrałam je dobrowolnie. Nikt nie wciągał mnie w ten plan przemocą. Przystałam nań z własnej, nieprzymuszonej woli. Widzi pan, że nikt nie namawia mnie ani nie zmusza. Niech pan to powie — ciągnęła — mojemu drogiemu przyjacielowi i dobroczyńcy, a biorąc ze sobą moje błogosławieństwa i dziękczynienie dla niego i siebie, niech pan odejdzie stąd na zawsze.
— Nie odejdę — zawołał młodzieniec — dopóki cię nie ubłagam z całą powagą i mocą, byś odłożyła to małżeństwo na jeden krótki tydzień! Dopóki cię nie ubłagam, byś zastanowiła się głębiej, niż to pod wpływem namów zdołałaś dotychczas zrobić, nad krokiem, który zamierzasz uczynić! Chociaż nie możesz znać dokładnie całego łotrostwa człowieka, któremu masz oddać rękę, znasz niektóre jego uczynki. Słyszałaś, jak mówi. Widziałaś jego twarz. Pomyśl, pomyśl, dopóki jeszcze pora, nad błazeństwem ślubowania mu przed ołtarzem wiary, w której twoje serce nie może brać udziału; nad wymawianiem świętych słów, przeciw którym burzyć się musi ciało i dusza; nad utratą szacunku dla samej siebie, nad tym upadkiem, który musi się rozpocząć i pogłębiać w miarę, jak będziesz poznawać ohydny charakter tego człowieka. Odepchnij plugawego łotra, jak odepchnęłabyś zgniliznę czy zarazę. Cierp, dręcz się, pracuj, jeżeli chcesz tego, ale odtrąć go, odtrąć i bądź szczęśliwa! Wierzaj bowiem, pani, że mówię prawdę! Najstraszniejsza nędza, najokropniejsze warunki ludzkiego życia przy czystym i spokojnym sumieniu to szczęście w porównaniu z tym, co przejść musi żona takiego człowieka!
Gdy Nicholas skończył, młoda dama, która dawno już ukryła twarz w dłoniach i zaczęła płakać, odpowiedziała mu głosem zrazu przerywanym wzruszeniem, lecz w miarę słów nabierającym mocy:
— Nie będę kryć przed panem — choć zapewne powinnam tak postąpić — że od ostatniej jego tu bytności znosiłam istne katusze i serce omal mi nie pękło. Nie kocham, oczywiście, tego dżentelmena. Uniemożliwia to różnica wieku, zamiłowań, przyzwyczajeń. Wie on o tym i świadom tego pragnie mnie poślubić. Przyjmuję go. W ten jedynie sposób uratować mogę ojca, który umiera tutaj. Przedłużyć mu życie, być może, o wiele lat. Przywrócić mu wygody — niemal dobrobyt — a zarazem uwolnić szlachetnego człowieka od niesienia pomocy komuś, kto — z żalem to mówię — nie docenia jego zacnego serca. Niech pan nie myśli o mnie źle i nie podejrzewa, że udaję miłość, której nie czuję. Niech pan nie mówi tam o mnie źle, bo tego doprawdy nie potrafiłabym już znieść. Jeżeli natura i rozum nie pozwalają mi kochać mężczyzny, który płaci taką ceną za mą nieszczęsną rękę, mogę przynajmniej wypełniać obowiązki żony, mogę dlań być i będę tym, czego we mnie szuka. Jemu wystarcza, że bierze mnie, jaką jestem. Dałam już słowo i powinnam cieszyć się, miast płakać, że tak się stało. Cieszę się! Najgoręcej dziękuję panu za to zainteresowanie okazane samotnej i opuszczonej dziewczynie, za delikatność, z jaką wywiązywał się pan z powierzonych mu zadań, za jego szczerą dla mnie życzliwość, a składając panu to ostatnie niegodne go podziękowanie, jak sam pan widzi, oblewam je łzami. Nie żałuję jednak niczego i nie jestem nieszczęśliwa. Radością przejmuje mnie łatwość, z jaką osiągnąć mogę tak wiele. Wiem zaś, że jeszcze większym szczęściem będzie to wszystko dla mnie, gdy już zostanie dokonane.
— Łzy pani płyną szybciej, gdy zaczynasz mówić o szczęściu — powiedział Nicholas — gdy odsuwasz od siebie myśl o ponurej przyszłości, która będzie i musi być jednym pasmem udręki: O pani! Odłóż to małżeństwo o tydzień! Tylko o jeden tydzień!
— Kiedy pan przyszedł do nas, ojciec mówił właśnie o wolności, która nadejdzie jutro, a mówił o niej z takim uśmiechem, jaki pamiętam z minionych dni, lecz jakiego nie widziałam od bardzo, bardzo dawna — powiedziała młoda dama z nagłą stanowczością. — Mówił o upragnionej zmianie, o świeżym powietrzu o nowych przeżyciach i wydarzeniach, które tchną świeże siły w jego wynędzniałe ciało. Oczy mu jaśniały, a twarz promieniała od tych myśli. Nie odłożę ślubu ani o jedną godzinę!
— To podstępy i sztuczki, żeby przynaglić panią! — zawołał porywczy młodzieniec.
— Nie chcę słuchać dłużej — przerwała spiesznie Madelina. — Wysłuchałam już zbyt wiele... znacznie więcej, niż wysłuchać powinnam. Wydaje mi się, że wszystko, co powiedziałam panu, mówiłam memu drogiemu przyjacielowi. Ufam, że uczciwie powtórzy mu pan te słowa. Za jakiś czas, gdy uspokoję się nieco i pogodzę z nowym trybem życia, jeżeli będę jeszcze żyć, napiszę do niego. A tymczasem niech błogosławią go wszyscy anieli, niech go strzegą i darzą pomyślnością!
Chciała szybko wyminąć młodzieńca, lecz ten zastąpił jej drogę i począł zaklinać, by raz jeszcze pomyślała o losie, ku któremu dąży z takim pośpiechem.
— Nie ma stamtąd ucieczki! — wołał rozpaczliwie. — Nie ma odwrotu! Żal na nic się później nie zda, a będzie to niezawodnie wielki żal! Co mam powiedzieć, by powstrzymać cię w ostatniej chwili? Co uczynić, żeby cię ocalić?
— Nic... — odparła półprzytomnie. — To najcięższa w moim życiu próba. Niech pan ma nade mną litość, błagam. Niech pan nie rani mi serca prośbami. Słyszę... słyszę... że on woła. Nie... nie mogę, nie chcę pozostać tu ani chwili dłużej!
— A gdyby to był spisek — zawołał Nicholas z tym samym gwałtownym pośpiechem, z jakim mówiła Madelina — spisek, którego szczegółów dotychczas nie odkryłem, który jednak z biegiem czasu mógłbym rozwikłać i wyjaśnić! Gdyby (nie wiedząc o tym) posiadała pani własny majątek, który po odzyskaniu dokonałby tego, czego dokonać ma to małżeństwo, czy i wówczas nie cofnęłaby się pani?
— Nie, nie, nie! To niepodobieństwo, dziecinna bajka. Zwłoka to śmierć dla ojca. Ach, woła znowu!
— Być może, widzieliśmy się dziś po raz ostatni — rzekł Nicholas. — Dla mnie byłoby lepiej, żebyśmy się już nigdy nie spotkali.
— Dla obydwojga... Dla obydwojga! — jęknęła Madelina nie zwracając już uwagi na swe słowa. — Nadejdzie czas, kiedy wspomnienie tej jednej rozmowy będzie mnie mogło przywieść do szaleństwa. Niech im pan powie, powie koniecznie, że pożegnał mnie pan spokojną i szczęśliwą. Bóg z panem... i... i moje wdzięczne serce... moje błogosławieństwo!
Odeszła. Nicholas wychodząc chwiejnym krokiem z jej domu myślał o tej krótkiej scenie jak o upiornym, strasznym śnie. Minął dzień. Wieczorem, gdy zdołał już opanować nieco wir szalonych myśli, młodzieniec wyruszył na drugą wyprawę.
Wieczór ten — ostatni kawalerski wieczór Artura Gride'a — znalazł go w wybornym usposobieniu i znakomitym humorze. Ciemnozielone ubranie było odświeżone i przygotowane na następny ranek; Peg Sliderskew wyliczyła się z ostatnich wydatków gospodarskich i rozchód osiemnastu pensów został drobiazgowo skontrolowany (gospodyni nigdy nie dostawała do rąk większej sumy i zazwyczaj zdawała rachunki przynajmniej dwa razy dziennie); zakończono wszystkie przygotowania do jutrzejszej uroczystości, oblubieniec mógłby więc pogrążyć się w rozmyślaniach o bliskim szczęściu, gdyby nie wolał pogrążyć się w zapiskach, dokonanych na welinowych kartach starej, brudnej księgi z zardzewiałymi klamrami.
— Biada mi, biada! — zachichotał, gdy przyklęknąwszy na jedno kolano przed mocną, przyśrubowaną do podłogi skrzynią, wetknął do niej rękę po ramię i powoli wyciągał zatłuszczony tom. — Biada mi, biada! To cała moja biblioteka. Ale to przecież jedna z najciekawszych książek, jakie kiedykolwiek istniały! Cudowna książka! A co ważniejsze, godna zaufania i szczera... Godna zaufania jak Bank Angielski, a szczera jak jego złoto i srebro. Napisana przez Artura Gride'a. Hi, hi, hi! Na pewno żaden z tych tam powieściopisarzy nie stworzy nigdy równie dobrej książki! Na pewno! Jest przeznaczona do użytku ściśle prywatnego. Ja jeden będę ją czytał i nikt więcej. Hi, ni, hi!
Mrucząc pod nosem lichwiarz niósł na stół swój cenny foliał, a potem, umieściwszy go na zakurzonym pulpicie, nałożył okulary i zaczął wertować zapisane stronice.
— Panu Nickleby należy się wielka suma — powiedział zbolałym głosem. — Trzeba zapłacić cały dług: dziewięćset siedemdziesiąt pięć funtów, cztery szylingi i trzy pensy. Dodatkowa suma według rewersu — pięć setek. Tysiąc czterysta siedemdziesiąt pięć funtów, cztery szylingi i trzy pensy, płatne jutro o dwunastej. Z drugiej jednak strony będę miał swoje per contra za sprawą tej ślicznej dziewuszki. Pozostaje jeszcze pytanie, czy mógłbym to wszystko załatwić sam? „Trwożliwym sercem nie zdobędziesz pięknej damy." Czemu moje serce było tak trwożliwe? Czemu śmiało nie otworzyłem go przed Brayem i nie ocaliłem tego tysiąca czterystu siedemdziesięciu pięciu funtów, czterech szylingów i trzech pensów?
Ta myśl tak przygnębiła starego lichwiarza, że najprzód kilka razy jęknął z cicha, a następnie podnosząc ręce ku niebu przysięgał, iż umrze w przytułku dla nędzarzy. Po dłuższym zastanowieniu przypomniał sobie jednak, że należność pana Ralfa musiałby w każdym wypadku spłacić w całości lub znacznej części, że zaś nie był pewien, czy powiodłoby mu się tak dobrze, gdyby samodzielnie przystąpił do dzieła, odzyskał równowagę ducha i zaczynał właśnie rozkoszować się przyjemniejszymi pozycjami księgi, gdy przeszkodziło mu wejście Peg Sliderskew.
— Aa... Peg! — odezwał się na jej powitanie. — Czego chcesz, Peg? Co tam nowego?
— Kurak — odparła gospodyni wyciągając talerz, na którym leżał ptak, niezwykły okaz ze względu na chudość i kościstą budowę.
— Prześliczny! — orzekł Artur, gdy usłyszał cenę i stwierdził, że jest ona proporcjonalna do rozmiarów kurczaka. — Wspaniały ptaszek! Jeżeli dodamy do niego płatek szyneczki, jajeczko w sosie, kartofelki, jarzynki i ciasteczko z jabłkiem, to doprawdy, Peg, będziemy mieli cesarską ucztę. Kiedy tamto się skończy, na obiedzie będziemy tylko ona i ja... no i ty, Peg.
— Niech się pan później nie skarży na wydatki — powiedziała kwaśno pani Sliderskew.
— Obawiam się, że w pierwszym tygodniu będziemy musieli żyć kosztowniej — odparł. Artur z ciężkim westchnieniem. — Potem odbijemy to sobie. Nie chcę jeść więcej, niż mogę, i wiem, Peg, że ty zanadto kochasz swego starego pana, żeby jeść więcej, niż możesz. Prawda, Peg?
— Prawda że co?—zapytała Peg.
— Zanadto kochasz swego starego pana...
— Nie! Wcale nie zanadto — przerwała gospodyni.
— Boże, mój Boże! Kiedyż wreszcie diabli porwą tę kobietę — zawołał Artur — ...zanadto kochasz swego starego pana, żeby jeść więcej, niż możesz, na jego koszt!
— Na jego co? — spytała znowu Peg.
— Boże, mój Boże! Nigdy nie dosłyszy najważniejszego słowa, chociaż słyszy wszystko inne — zaskowytał Gride. — Na jego koszt! Ty wiedźmo!
Ponieważ ostatni komplement pod adresem pani Sliderskew wypowiedziany był szeptem, dama owa zgodziła się z całym wywodem, o czym świadczył chrapliwy pomruk, który rozległ się jednocześnie z dzwonkiem.
— Dzwonek — powiedział lichwiarz.
— Tak, tak! Wiem — odparła Peg.
— No, to czemu nie idziesz? — warknął.
— Dokąd mam iść? — zdziwiła się gospodyni. — Zawadzam tu, hę?
Odpowiadając jej najpotężniejszym rykiem, jaki mógł dobyć z piersi, Artur powtórzył wyraz „dzwonek", żeby zaś wszystko było bardziej zrozumiałe dla jej przytępionego słuchu, wykonał pantomimę udatnie naśladującą dzwonienie do drzwi. Wobec tego stara wyszła z pokoju, ale wprzód zapytała cierpko, czemu to nie powiedział od razu, że ktoś dzwoni, zamiast opowiadać o stu innych rzeczach, które nie mają z tym nic wspólnego, gdy tymczasem jej kwaterka piwa stoi na schodkach i czeka.
— Zmieniasz się jakoś, zmieniasz, pani Peg — powiedział Artur odprowadzając ją wzrokiem. — Nie wiem, co to ma właściwie znaczyć, ale jeśli tak pójdzie dalej, to widzę, że razem długo nie wytrzymamy. Chyba dostajesz bzika. Jeżeli to prawda, to musisz się stąd wynieść albo muszą ciebie stąd wynieść. Mnie tam wszystko jedno, pani Peg — mrucząc te słowa przewracał karty księgi, a że wnet zajął się czymś, co zwróciło i coraz silniej przykuwało jego uwagę, zapomniał o pani Sliderskew i o reszcie świata.
Jedynym oświetleniem tego pokoju była mała okopcona lampka, której knot — mizerny i osłonięty ciemnym abażurem — rzucał słaby blask na bardzo ograniczoną przestrzeń, inne zaś kąty pozostawały w gęstym mroku. Lichwiarz przysunął lampkę tak blisko siebie, że pomiędzy nią a nim samym znalazło się miejsce wyłącznie na księgę, nad którą ślęczał; siedział tak, pochylony, z łokciami na pulpicie i chudą twarzą wspartą na dłoniach, wśród zalegających pokój głębokich, posępnych cieni, a blask lampki oświetlał tylko jego odrażające rysy i stół, przy którym dumał. Obliczając coś w myśli, Artur Gride podniósł z roztargnieniem wzrok ku owej ciemności i w tej chwili ujrzał nagle wpatrzone w siebie oczy.
— Złodziej, złodziej! — wrzasnął zrywając się i tuląc księgę do piersi. — Bandyci! Mordercy!
— Co się stało? — przemówił nieznajomy głos.
— Nie zbliżaj się, czy jesteś człowiekiem, czy... czy...
— A za kogóż mnie pan bierze, jeśli nie za człowieka? — zapytała tajemnicza postać.
— Tak, tak! — zawołał Artur osłaniając dłonią oczy. — To człowiek, nie duch. To człowiek. Bandyci! Bandyci!
— Nie rozumiem, po co robić tyle krzyku. Chyba, że zna mnie pan i widzi po temu powody — mówił nieznajomy podchodząc bliżej. — Nie jestem złodziejem.
— A kim? Jak się tu dostałeś? — wołał Gride i choć uspokoił się nieco, wciąż jeszcze cofał się przed niespodziewanym gościem. — Jak się nazywasz? Czego chcesz?
— Nazwisko moje nie ma nic do rzeczy — brzmiała odpowiedź. — Przyszedłem do tego pokoju, ponieważ służąca pokazała mi drogę. Dwa czy trzy razy odzywałem się do pana, ale zbyt byłeś pochłonięty swoją księgą, żeby zwrócić na to uwagę. Czekałem więc spokojnie, aż będziesz mniej zajęty. Czego zaś chcę, powiem, gdy oprzytomniejesz na tyle, by wysłuchać mnie i zrozumieć, co mówię.
Artur Gride odważył się na baczniejsze spojrzenie, a stwierdziwszy, iż mówi doń dobrze ubrany młody człowiek o przyzwoitym wyglądzie, wrócił na swe miejsce i mamrocząc, że wszędzie kręcą się jacyś podejrzani ludzie i że były już napady na jego dom, a więc zdenerwował się w pierwszej chwili, poprosił gościa, by usiadł, na co tamten nie przystał.
— Bóg mi świadkiem, że nie po to chcę stać, by górować nad panem — powiedział Nicholas (on to był bowiem), gdy zauważył niespokojny ruch starego lichwiarza. — Proszę mnie wysłuchać. Jutro rano ma się pan ożenić.
— N... ni... e... — wyjąkał Gride. — Kto panu mówił? Skąd pan wie?
— Mniejsza o to — odparł młodzieniec. — Dość, że wiem. Młoda dama, która oddaje panu rękę, nienawidzi pana, gardzi nim. Krew w niej krzepnie na dźwięk pańskiego nazwiska. Sęp i jagnię, szczur i synogarlica stanowiłyby lepiej od was dobraną parę. Widzi pan z tego, że wiem, kim ona jest.
Skamieniały ze zdumienia Gride spoglądał na intruza, lecz nie odpowiadał; może sił mu zabrakło.
— Pan oraz pewien człowiek nazwiskiem Ralf Nickleby uknuliście wspólnie ten spisek — ciągnął Nicholas. — Pan płaci mu za udział w doprowadzeniu do sprzedaży Madeliny Bray. Płaci pan! Widzę, że ma pan już łgarstwo na końcu języka.
Umilkł. Ponieważ jednak Artur nie odpowiadał, młodzieniec podjął znowu:
— Pokryje pan swoje koszty okradając ją. Jak i za pomocą jakich środków, nie wiem. Wyznaję to, ponieważ nie chcę się poniżać do obrony jej sprawy kłamstwem i oszustwem. Nie wiem — na razie; ale w tej walce nie jestem sam. Jeśli energia ludzka zdoła sprawić, że przed pańską śmiercią wykryjemy te oszustwa i matactwa, jeśli żądza zemsty i prosta nienawiść wsparta pieniędzmi potrafią tropić pana na ścieżce jego krętactw, drogo zapłacisz za wszystko. Już wpadliśmy na ślad. Sam sobie oblicz — bo wiesz to, czego my nie wiemy — kiedy dosięgnie cię nasza ręka.
Przerwał, a Gride wciąż spoglądał nań w milczeniu.
— Gdyby pan był człowiekiem, do którego mógłbym się zwrócić przypuszczając, że wzbudzę w nim miłosierdzie
lub współczucie — mówił Nicholas — zaklinałbym cię, żebyś pomyślał, jak bezbronną, niewinną i młodą jest owa dama; byś pomyślał o jej moralnych wartościach -i urodzie, o miłości do ojca, a wreszcie i przede wszystkim o czymś, co najbardziej pana tyczy, o jej apelu do pańskiej litości i godnych mężczyzny uczuć. Przechodzę wszakże na jedyną płaszczyznę, na której można się porozumieć z takimi jak pan ludźmi, pytani, za jaką sumę pan się usunie? Niech pan pamięta o grożącym mu niebezpieczeństwie. Widzi pan, że wiem wystarczająco dużo, by bez trudności dowiedzieć się więcej. Zaniechaj myśli o jakichś spodziewanych zyskach, porzuć ryzyko, które podejmujesz, i powiedz swoją cenę.
Stary Artur Gride poruszył wargami, lecz ułożyły się one tylko w ohydny uśmiech i znowu zastygły w bezruchu.
-— Myślisz pewnie — ciągnął Nicholas — że suma ta nie zostanie zapłacona. Panna Bray ma jednak bogatych przyjaciół, którzy na złoto przetopiliby własne serca, byle jej pomóc w takiej potrzebie. Powiedz swoją cenę, odłóż na kilka zaledwie dni te zaślubiny i przekonaj się, czy ci, o których wspomniałem, odmówią zapłaty. Słyszysz?
Kiedy Nicholas zaczynał mówić, Artur Gride podejrzewał, że zdradził go pan Ralf Nickleby. W miarę jednak dalszych słów młodego człowieka zmieniał zdanie i nabierał pewności, że bez względu na to, skąd niezwykły gość zdobył posiadane informacje, jest on bezwzględnie szczery i nie ma nic wspólnego z panem Ralfem. Na pewno wiedział tyle tylko, że on, Gride, spłaci wierzytelności pana Nickleby; to jednak musiało być całkiem oczywiste dla wszystkich, którzy znali przyczyny osadzenia Braya w więzieniu, a nawet dla samego Braya, któremu zresztą pan Nickleby mówił coś na ten temat. Co do charakteru i zakresu oszustw ha szkodę samej Madeliny, tajemniczy jej obrońca wiedział tak mało, że wszystko mogło być trafnym domysłem lub po prostu na wiatr rzuconą pogróżką. Tak czy inaczej, nie miał on widocznie klucza do tej tajemnicy i nie mógł dosięgnąć człowieka, który krył ją w głębi własnego serca. Wzmiankę o przyjaciołach i propozycję pieniężną Artur uważał za mydlenie oczu zmierzające do zyskania na czasie. „A nawet gdyby można było na tym zarobić — myślał lichwiarz spoglądając na Nicholasa i drżąc z wściekłości na jego czelność i odwagę — to i tak wolę mieć tę śliczną dziewuszkę za żonę. Zabiorę ci ją, mój młody pięknisiu, zabiorę!"
Długoletni nawyk bacznego notowania i ważenia słów interesantów, porównywania w duchu szans i możliwości i obliczania przewidywanych zysków w obecności klientów, nie zdradzając niczym, że zajmują go podobne rzeczy, nauczył starego Artura szybko się decydować i szybko wyciągać trafne wnioski z niejasnych, pogmatwanych, a nawet często sprzecznych przesłanek. Tak więc, w czasie gdy Nicholas mówił, Gride budował własne hipotezy, kiedy zaś młodzieniec umilkł, lichwiarz był tak wyśmienicie przygotowany na odpowiedź, jak gdyby od dwu tygodni rozmyślał tylko nad tą sprawą.
— Słyszą! — wrzasnął zrywając się z miejsca, szarpnął okiennicę, podniósł okno i zaczął wołać: — Na pomoc! Tutaj! Na pomoc! Na pomoc!
— Co pan wyprawia? — krzyknął Nicholas chwytając go za ramię.
— Będę wzywał pomocy! Będę wołał: Bandyci! Mordercy! Złodzieje! Zaalarmuję sąsiadów! Rzucę się na ciebie, sam się poranię, a później przysięgnę, że ty przyszedłeś tu, by mnie ograbić! Wszystko to zrobię, jeżeli zaraz się nie wyniesiesz! — odparł Gride i cofając głowę z okna uśmiechnął się szatańsko.
— Łotrze! — zawołał Nicholas.
— Ty mi będziesz groził, ty? — mówił lichwiarz, którego zazdrość o młodego rywala i poczucie własnego triumfu zmieniły w prawdziwego szatana. — Ty? Zawiedziony wielbiciel! Boże, mój Boże! Hi, hi, hi! Nie dostaniesz jej ani ona ciebie. To moja żona, moja mała, rozkoszna żoneczka! Czy myślisz, że będzie za tobą tęsknić, że będzie płakać? Bardzo chętnie popatrzę, jak płacze. Nie wezmę jej tego za złe. We łzach będzie wyglądała jeszcze ładniej.
— Nikczemniku! — krzyknął młodzieniec dławiąc się z wściekłości.
— Jeszcze minuta — syknął stary — a podniosę na całą ulicę taki wrzask, że gdyby go podniósł ktoś inny, ja obudziłbym się nawet w objęciach ślicznej Madeliny.
— Ty psie!... — zagrzmiał Nicholas. — Gdybyś był młodszy...
— O tak! — szydził Artur Gride. — Gdybym był młodszy, to nie byłoby tak źle. Ale dla mnie, takiego paskudnego starca... być zdradzonym przez śliczną Madelinkę — dla mnie!
— Słuchaj! — powiedział młody człowiek — i dziękuj Niebiosom, że mam dość władzy nad sobą, by nie wyrzucić cię przez okno, czemu nie zdołałaby zapobiec żadna pomoc, gdybym raz pochwycił cię za kark. Nic mnie nie łączy z tą damą. Nie istniało pomiędzy nami żadne porozumienie, nigdy nie byliśmy zaręczeni i nie wymieniliśmy ani jednego czułego słowa. Ona nie zna nawet mojego nazwiska.
— Zapytam ją o to. Pocałunkami wyproszę od niej odpowiedź — drwił stary Artur. — Tak, tak... A ona powie mi wszystko, pocałunkami zapłaci za pocałunki i wspólnie będziemy się śmiać, będziemy się pieścić i doskonale bawić, kiedy pomyślimy o biednym młodziku, który chciał ją mieć, ale nie miał, bo mnie się dostała.
Ostatnie drwiny wywołały na twarz Nicholasa wyraz, który Artur uznał widać za bezpośrednią zapowiedź, iż gość niezwłocznie wykona swą pogróżkę i naprawdę wyrzuci go na ulicę, bo wytknął głowę przez okno i trzymając się oburącz futryny, podniósł przeraźliwy krzyk. Nicholas nie uważał na stosowne czekać na rezultat, rzuciwszy więc obelżywe słowo, wyszedł spokojnie. Lichwiarz spoglądał za nim, dopóki nie przeszedł na drugą stronę ulicy, później zaś cofnął głowę, zaryglował okno i usiadł, by nabrać tchu.
— Jeżeli ona spróbuje kiedyś złościć się albo dąsać, będą wypominał jej tego dudka — mruknął, gdy przyszedł do siebie. — Nie domyśla się wcale, że wiem coś o nim, a jeżeli dobrze rozegram tę partyjkę, to będę mógł popsuć żoneczce humor i wziąć ją pod pantofel. Dobrze, że nikt nie przyszedł. Nie krzyczałem zbyt głośno. Co za śmiałość! Nachodzić mój dom i rzucać się na mnie! Ale jutro... jutro będę triumfował, a on poodgryza sobie palce, a może utopi się nawet albo zarżnie. Wcale bym się temu nie dziwił. Tak, tak... To zakończyłoby całą historię, ostatecznie by zakończyło.
Pokrzepiwszy się takimi komentarzami na temat bliskiego zwycięstwa, Artur Gride odłożył swą księgę, nader troskliwie zamknął skrzynię i zeszedł do kuchni, by zapędzić Peg Sliderskew do łóżka i wyłajać ją, że tak łatwo wpuściła doń obcego człowieka.
Nieświadoma niczego Peg nie mogła jednak pojąć, na czym polega jej przestępstwo, wobec czego Gride kazał jej trzymać świecę, a sam obchodził i sprawdzał wszystkie okiennice oraz własnoręcznie zabezpieczał drzwi swego domostwa.
— Górny rygiel — mówił sprawdzając zamknięcie. — Dolny rygiel. Łańcuch. Sztaba. A teraz zamek na dwa spusty i klucz do mnie, pod poduszkę! No, jeżeli przyjdą inni odpaleni konkurenci, to mogą włazić przez dziurkę od klucza. A teraz, Peg, pośpię sobie do pół do szóstej, bo to godzina, o której muszę wstać, żeby się ożenić.
Z tymi słowy żartobliwie poklepał panią Sliderskew pod brodę i przez chwilę miał taką minę, jak gdyby chciał uczcić ostatni kawalerski dzień, składając pocałunek na zwiędłych ustach gospodyni. Rozmyślił się jednak i zastąpiwszy ten gorętszy dowód sympatii drugim klepnięciem pod brodę odszedł, żeby położyć się do łóżka.
ROZDZIAŁ LIV
KTÓRY OPISUJE PUNKT KULMINACYJNY I OSTATECZNY REZULTAT SPISKU
Rzadko się zdarza, by mężczyzna wylegiwał się zbyt długo albo też zaspał w dniu swego ślubu. Istnieje wprawdzie legenda o kimś wyjątkowo roztargnionym, kto otworzył oczy w dzień swoich zaślubin z młodą i piękną damą, a zapomniawszy zupełnie o tej sprawie wyłajał służbę za przygotowanie wspaniałych szat, przeznaczonych przecież na wesele. Istnieje również legenda o pewnym młodym człowieku, który, niepomny na przepisy kościelne ustanowione i obowiązujące w takich właśnie wypadkach, zapałał grzesznym uczuciem do własnej babki. Atoli oba te wypadki zaliczyć można do wydarzeń niecodziennych i osobliwych i wątpić należy, by przykład ich miał być szeroko naśladowany przez następne pokolenia.
Artur Gride wdział ślubny strój ciemnozielonej barwy o całą godzinę wcześniej, nim pani Sliderskew ocknęła się z ciężkiego snu i zastukała do drzwi sypialni chlebodawcy; zdążył nawet zejść w pełnej gali na dół i oblizać wargi po minimalnej dawce ulubionego kordiału, nim nieoceniona starucha uświetniła kuchnię swą obecnością.
— Hm, hm... — mamrotała Peg grzebiąc w niewielkiej kupce popiołu na zardzewiałej kracie paleniska, co należało do jej obowiązków gospodarskich. — To dopiero wesele! Dobre mi wesele! Woli, żeby opiekował się nim ktoś inny, nie jego stara Peg, hę? Ileż razy powtarzał mi, kiedy chciał, żebym była zadowolona z głodnego wiktu, małej pensji i nędznego ognia na kominku: „Mój testament, Peg, mój testament! Jestem kawalerem bez najbliższej rodziny, bez krewniaków, Peg!" Kłamstwo! Teraz sprowadza do domu nową panią, jakąś dziewczyninę, jakiegoś dzieciaka! Jeżeli głupiemu zachciało się żony, to czemu nie bierze kobiety w stosownym wieku, kobiety, co go< dobrze zna. Powiada, że ona nie będzie mi przeszkadzać. Pewnie, że nie będzie, ale nie domyślasz się czemu... Nie domyślasz się, Arturze, mój chłopcze!
Podczas tych narzekań, które były zapewne wynikiem rozczarowania i osobistej urazy, wywołanej faktem, że jej stary pracodawca wolał inną, Artur Gride rozmyślał w bawialni nad wydarzeniem ubiegłego wieczoru.
— Nie mam pojęcia, skąd głupi młokos dowiedział się o tych sprawach — mówił do siebie — jeżeli ja sam się nie wydałem... jeżeli na przykład nie powiedziałem. u Braya czegoś, co ktoś mógł podsłuchać. Bardzo możliwe. Wcale bym się nie dziwił... Pan Nickleby nieraz złościł się na mnie, że zaczynałem z nim rozmawiać, zanim wyszli śmy na ulicę. Nic mu nie powiem o tej wczorajszej historii, bo zaraz mnie skrzyczy i będę przez cały dzień zdenerwowany.
Pan Ralf uchodził powszechnie wśród kolegów po fachu za niezwykłego geniusza, lecz na starym Arturze jego twardy, nieugięty charakter i wytrawna znajomość lichwiarskiej sztuki sprawiały tak wielkie wrażenie, że ten doświadczony oszust po prostu bał się pana Nickleby. Z przyrodzenia czołobitny i do głębi duszy tchórzliwy, Artur Gride płaszczył się przed utalentowanym kolegą. Lizał jego buty, pełzał przed nim po ziemi i nawet gdyby nie prowadzili wspólnej gry, nigdy nie odważyłby się na coś więcej niż nikczemne, niewolnicze pochlebstwo.
Zgodnie z umową, Artur Gride udał się teraz do pana Ralfa Nickleby; opowiedział mu niezwłocznie, jak to ubiegłego wieczoru jakiś młody awanturnik, którego nie widział nigdy w życiu, wtargnął do jego domu i usiłował odstraszyć go od zamierzonego małżeństwa — jednym słowem powiedział wszystko, co Nicholas mówił lub robił, przemilczając to tylko, co postanowił zachować dla siebie.
— No i co dalej? — zapytał pan Ralf.
— Ach... nic dalej — odparł Gride.
— Próbował pana przestraszyć i, jak sądzę, przestraszył pana, co?
— To ja go przestraszyłem. Krzyczałem: „Złodzieje! Mordercy!" — odrzekł Gride. — Dobrze się zabrałem do całej sprawy i, powiadam panu, byłem prawie zdecydowany przysięgać, że on mi groził i żądał pieniędzy albo życia.
— Ho, ho! — powiedział gospodarz spoglądając nań spode łba. — Zazdrość, co?
— Boże, mój Boże! Także pomysł! — krzyknął Artur zacierając ręce i wybuchając śmiechem.
— Czemu pan robi takie miny? — rzekł pan Nickleby. — Jest pan przecież zazdrosny i, jak myślę, słuszne ma pan po temu powody.
— Nie, nie, nie! Jakież znowu słuszne powody? Nie przypuszcza pan chyba, że mogę mieć po temu słuszne powody, co? Jak się panu zdaje, co? — wołał drżącym głosem stary oblubieniec.
— Hm... Jakże przedstawia się stan faktyczny tej sprawy? — mruknął pan Ralf. — Otóż mamy starca i dziewczynę, którą zmusza się do małżeństwa z tym starcem. Do starca przychodzi przystojny chłopak... Mówił pan, że przystojny, prawda?
— Nie! — syknął Artur.
— Oo... — zdziwił się gospodarz. — Zdawało mi się, że pan mówił. Mniejsza zresztą o to — przystojny czy nie przystojny. W każdym razie przychodzi do tego starca młody chłopak, który rzuca mu w oczy... powinienem raczej powiedzieć: w zmarszczki koło oczu... rozmaite wyzwiska i pogróżki i powiada w niedwuznacznych słowach, że ta dziewczyna serdecznie nienawidzi swego narzeczonego. Co mogło być motywem takiego kroku? Filantropia, hę?
— Ale i nie miłość do tej damy — odrzekł Gride — bo sam powiadał (przytaczam jego słowa), że nigdy nawet nie rozmawiali o miłości.
— Sam powiadał! — powtórzył pan Ralf wzgardliwym tonem. — Za jedno jestem mu wdzięczny! Dowiódł panu jasno, że tę pańską... jakże pan ją zowie?... śliczną, słodką dziewuszkę... prawda?... trzeba trzymać pod kluczem... tak, pod kluczem. Bądź pan ostrożny, Gride, bądź ostrożny. To nie lada zwycięstwo odbić damę młodemu, urodziwemu rywalowi. Tak, nie lada zwycięstwo dla takiego jak pan starca! Pozostaje tylko ustrzec jej, kiedy już będzie pańską żoną, tak, tylko jej ustrzec!
— Co to za człowiek! — zawołał Artur, który udawał, że się doskonale bawi, chociaż przechodził tortury. — Tak! Tylko jej ustrzec... A to chyba nietrudno, co?
— Pewnie, że nietrudno! — przyznał przyjaciel ze złośliwym uśmiechem. — Każdy panu powie, jak łatwo zrozumieć kobietę, jak łatwo zdobyć nad nią władzę. No, zbliża się już godzina pańskiego szczęścia. Sądzę, że teraz ureguluje pan rachunki, żeby później oszczędzić nam kłopotu.
— Ach, co to za człowiek! — zaskrzeczał Artur.
— A czemu nie? — zdziwił się pan Ralf. — Myślę, że nikt nie zapłaci panu procentu od tych pieniędzy za czas, który pozostaje do dwunastej w południe, prawda?
— Ale, widzi pan, i panu nikt nie zapłaci od nich procentu za ten czas — odparł Artur zerkając nań z chytrą i przebiegłą miną.
— A ponadto — dodał utalentowany kolega wykrzywiając usta w cierpkim uśmiechu — nie ma pan przy sobie pieniędzy i nie był pan przygotowany na moje żądanie. A gdyby je pan był przewidział, przyniósłby pieniądze, gdyż, jak głęboko w to wierzę, nikomu tak bardzo nie pragnąłby pan pójść na rękę, jak mnie. Obaj ufamy sobie w tej samej mniej więcej mierze. Gotów pan?
Gride, który słuchając słów pana Ralfa uśmiechał się tylko, kiwał głową i coś pomrukiwał, odpowiedział twierdząco, a potem dobył z cylindra dwie wielkie, białe kokardy; jedną z nich przypiął do klapy własnego surduta, drugą zaś wręczył drużbie i pomimo zdecydowanego oporu skłonił go, by przystroił się tak samo. Potem zasiedli w oczekującym przed drzwiami wynajętym powozie i ruszyli w stronę domu pięknej a nieszczęśliwej panny młodej.
Humor i odwaga opuszczały Artura w miarę zbliżania się do miejsca przeznaczenia; kiedy zaś dojechali, grobowa cisza spowijająca dom przygnębiła i niezmiernie wystraszyła starego lichwiarza. Twarz biednej sługi — jedynej osoby, która się im ukazała — była zupełnie zmieniona od łez i bezsenności. Nikt nie wyglądał ich na progu i nikt nie witał radośnie, idąc więc na górę do bawialni, gdzie zazwyczaj byli przyjmowani, przypominali raczej dwóch włamywaczy niż pana młodego i jego drużbę.
— Pomyślałby kto — odezwał się pan Ralf cichym i stłumionym mimo woli głosem — że ma się tu odbyć pogrzeb, a nie wesele.
— Hi, hi, hi! — roześmiał się jego przyjaciel. — Jaki z pana... eh... żartowniś!
— Muszę żartować — rzucił tamten cierpko — bo wszystko to jest dość nudne i przygnębiające. Postarajże się, człowieku, o trochę raźniejszą, mniej wisielczą minę,.
— Tak, tak! Postaram się — mówił pan młody. — Ale... ale... nie myśli pan chyba, że ona zaraz tu przyjdzie, co?
— Cóż, mnie się zdaje, że nie przyjdzie wcześniej, niż to będzie absolutnie konieczne — odparł pan Nickleby spoglądając na zegarek. — Pozostało jej jeszcze dobre pół godziny. Hamuj więc swą niecierpliwość, Gride.
— Ja... ja... mnie wcale nie pilno — jąkał Artur. — Za nic na świecie nie chciałbym na nią nalegać... Boże, mój Boże!... w żadnym wypadku... Niech sobie korzysta z czasu... z własnego wolnego czasu... I tak jej czas będzie niedługo naszym wspólnym czasem.
Pan Ralf zmierzył drżącego przyjaciela przenikliwym spojrzeniem, które świadczyło, jak dobrze zna przyczyny jego wzruszającej delikatności. W tej chwili na schodach rozległy się kroki i do pokoju wszedł pan Bray. Wszedł na palcach i podniósł dłoń ostrzegawczym gestem, jak gdyby w pobliżu znajdował się ktoś chory, kogo nie należy niepokoić.
— Szszaa!... — odezwał się stłumionym głosem. — W nocy była bardzo cierpiąca. Myślałem, że serce jej pęknie. Teraz ubrała się już i gorzko płacze w swoim pokoju. Ale czuje się lepiej i uspokoiła się zupełnie. A to przecież najważniejsze.
— Jest gotowa, prawda? — zapytał pan Ralf.
— Najzupełniej — odparł ojciec.
— I nie należy się obawiać zwłoki na skutek jakichś panieńskich kaprysów, omdleń i tak dalej? — ciągnął pan Ralf.
— Na moją córkę można liczyć — odpowiedział Bray. — Rozmawiałem z nią dzisiaj rano. Hm... Niech no pan pozwoli na momencik.
Odciągnął pana Nickleby na drugi koniec pokoju i wskazał ręką starego Artura, który bawiąc się nerwowo guzikami surduta siedział skulony w kącie; niepokój i strach zaostrzał i jeszcze bardziej podkreślał tchórzliwy i nikczemny wyraz, który zawsze malował się na twarzy lichwiarza.
— Spójrz pan na tego człowieka — szepnął Bray z emfazą. — Czy to nie może wydać się okrucieństwem?
— Co się może wydać okrucieństwem? — zapytał pan Ralf z tak niewzruszoną miną, jak gdyby istotnie nie miał najmniejszego pojęcia, o czym właściwie mowa.
— No, to małżeństwo — brzmiała odpowiedź. — Nie pytaj pan... Wiesz o tym równie dobrze, jak ja.
Pan Ralf wzruszeniem ramion wyraził milczącą dezaprobatę dla zdenerwowania Braya, a potem podniósł brwi i wydął wargi, jak to czynić zwykli ludzie, którzy mają wprawdzie gotową odpowiedź, lecz czekają na właściwy moment albo też sądzą, że nie warto odpowiadać pytającemu.
— Spójrz pan na niego. Czy to nie wydaje się okrucieństwem? — nalegał ojciec.
— Nie — odparł śmiało pan Ralf.
— A ja powiadam: tak! — rzucił Bray z widocznym rozdrażnieniem. — To okrucieństwo! To zły i niecny postępek!
Ludzie, zamierzający popełnić albo pozwolić na popełnienie nikczemności, nierzadko wyrażają współczucie dla ofiary takiego przedsięwzięcia, dzięki czemu uchodzą we własnych oczach nie tylko za cnotliwych i moralnych, lecz również za nieporównanie lepszych od osób, które współczucia nie wyrażają. Jest to stawianie słów ponad uczynkami, a zatem metoda niezwykle wygodna. By oddać panu Ralfowi Nickleby sprawiedliwość, rzadko uciekał się on do tego rodzaju wykrętu, dobrze jednak rozumiał ludzi, którzy to czynią i dlatego nie odpowiadał, lecz pozwalał Brayowi powtarzać z wielkim wzburzeniem, że popełniają wspólnie potworne okrucieństwo.
— Widzi pan przecież, że to suchy, pomarszczony, zwiędły, stary dziadyga — rzekł lichwiarz, gdy troskliwy ojciec umilkł wreszcie. — Gdyby był młodszy, można by zapewne nazwać to małżeństwo okrucieństwem, ale tak... Do diaska, panie Bray! On umrze wkrótce, a córka zostanie bogatą wdową! Teraz panna Madelina stosuje się do pańskiego gustu, niechaj następnym razem idzie za własnym upodobaniem.
— Słusznie, słusznie — odpowiedział Bray ogryzając paznokcie z wyraźnym zakłopotaniem. — Czy mogłem zrobić coś lepszego, niż radzić jej, by przyjęła te oświadczyny? No, pytani pana, Nickleby, jako człowieka znającego świat i życie: czy mogłem postąpić lepiej?
— Z pewnością nie — odparł tamten. — Zaręczam panu, że w promieniu pięciu mil od tego domu mieszkają setki ojców, szanownych, poczciwych, bogatych, solidnych ludzi, którzy z radością oddaliby swe córki, gdyby chciał je wziąć ten oto jegomość, choć wygląda jak mumia albo małpa. Oddaliby mu córki i dołożyli jeszcze własne uszy.
— Bez wątpienia! — zawołał Bray, który czepiał się skwapliwie wszystkiego, co mogło go choć trochę usprawiedliwić. — To samo mówiłem jej wczoraj wieczorem i dzisiaj rano.
— Mówił pan prawdę — rzekł pan Ralf — a mówiąc ją postępował pan słusznie. Choć z drugiej strony muszę powiedzieć, że gdybym ja miał córkę i gdyby moja wolność, wygody, a co więcej zdrowie i życie zależeć miały od poślubienia przez nią człowieka, którego jej wybrałem, to jestem pewny, że wystarczyłby ten argument i obyłoby się bez innych, aby skłonić ją do uległości wobec moich żądań.
Bray spojrzał na pana Ralfa chcąc się widać upewnić, czy mówi on poważnie, a potem dwa lub trzy razy kiwnął głową, jak gdyby bez wielkiego przekonania przyznawał mu rację.
— Pójdę teraz na górę, żeby dokończyć toalety — powiedział wreszcie. — Za kilka minut wrócę i przyprowadzę Madelinę. Wie pan, dzisiaj w nocy miałem bardzo dziwny sen, którego dotychczas nie mogłem sobie przypomnieć. Śniło mi się, że to ten właśnie ranek i rozmawiamy z panem, tak właśnie, jak rozmawialiśmy przed chwilą. Potem idę na górę w tym samym celu, w którym idę tam teraz, a gdy wyciągam rękę, by ująć ramię Madeliny i sprowadzić ją po schodach, podłoga zapada się pode mną. Długo lecę z tak przerażających wysokości, jakich nawet wyobrazić sobie nie można, chyba tylko we śnie, i wreszcie znajduję się w grobie.
— A zbudziwszy się stwierdził pan, że leży na wznak albo z głową zwisającą z łóżka, albo po prostu cierpi na niestrawność — powiedział pan Nickleby. — No, no! Radzę, panie Bray, postępować tak jak ja, a teraz, kiedy otwiera się przed panem nowe życie — nieprzerwane pasmo rozrywek i przyjemności — będzie pan miał po temu sposobność. Trzeba mieć więcej zajęć we dnie i mniej czasu na rozmyślanie nad tym, co się śni po nocy.
Pan Ralf odprowadził go do drzwi przeciągłym spojrzeniem, a potem, gdy wspólnicy znowu zostali sami, zwrócił się do pana młodego:
— Zapamiętaj moje słowa, Gride. Nie będziesz długo płacił tego dożywocia. Zawsze miał pan diabelne szczęście w interesach. Jeżeli on w ciągu najbliższych miesięcy nie wybierze się w bardzo daleką podróż, to ja noszę na karku pomarańczę zamiast głowy.
Na tak miłe dla ucha proroctwo stary Artur odpowiedział jedynie pełnym ukontentowania gdaknięciem. Jego przyjaciel rzucił się na krzesło i obaj czekali w głębokim milczeniu. Pan Ralf ze złośliwym uśmiechem na ustach myślał, jak inaczej zachowywał się dzisiaj Bray, jak szybko ta nikczemna spółka poniżyła jego dumę i wpłynęła na zawiązanie się między nimi poufalszych stosunków.
Wtem czujne jego ucho złowiło na schodach szelest kobiecej sukni i towarzyszący mu odgłos kroków mężczyzny.
— Zbudź się pan! — zawołał i tupnął niecierpliwie w podłogę. — No, ocknijże się, człowieku, słyszysz? Są już za drzwiami! Busz swoje stare kości! Tutaj, prędzej, tutaj!
Gride przydreptał do przyjaciela i stanął u jego boku kłaniając się z krzywym uśmiechem, gdy drzwi otwarły się i do pokoju weszli spiesznie — nie Bray z córką, lecz Nicholas ze swoją siostrą, Kate.
Gdyby stanęła przed nim nagle jakaś straszna zjawa ze świata cieniów, pan Ralf Nickleby nie doświadczyłby silniejszego wstrząsu. Ręce opadły mu bezwładnie wzdłuż ciała, zatoczył się, cofnął i z otwartymi ustami, ze spopielałą twarzą wpatrywał się w bratanicę i bratanka; wściekłość i pasja odebrały mu mowę, oczy wyszły z orbit, a twarz wykrzywiła się w konwulsyjnym skurczu. Trudno byłoby poznać w nim tego surowego, opanowanego mężczyznę o kamiennych rysach, jakim był jeszcze przed niespełna minutą.
— To ten, który był u mnie wczoraj wieczorem — szepnął Gride czepiając się łokcia swego drużby. — Ten, który był u mnie wczoraj wieczorem.
— Widzę — mruknął pan Ralf. — Wiem! Powinienem się był tego domyślić. Zastępuje mi drogę zawsze i wszędzie... Gdziekolwiek pójdę, cokolwiek robię, on tam zawsze musi się znaleźć!
Zbielała twarz, rozdęte nozdrza, drżące, choć zaciśnięte wargi — wszystko to wskazywało, jakie uczucia kłębią się w piersi Nicholasa. Ale młodzieniec potrafił utrzymać je na wodzy i przyciskając lekko rękę Kate, żeby dodać siostrze otuchy, wyprostowany i nieustraszony spoglądał w oczy niecnego krewniaka.
Kiedy brat i siostra stali tak obok siebie, a zdecydowana na wszystko postawa dodawała im jeszcze urody, uderzało wprost wielkie ich podobieństwo, na które mógłby nie zwrócić uwagi ktoś, kto widywał ich tylko osobno. Wygląd, postawa, nawet spojrzenie i wyraz twarzy brata, wszystko to znajdowało swe odbicie w siostrze, choć złagodzone było i wysubtelnione niezwykłą kobiecą delikatnością i wdziękiem. Jeszcze bardziej zdumiewające było pewne nieuchwytne podobieństwo obu tych twarzy do surowego oblicza stryja. Chociaż rodzeństwo nigdy dotąd nie wyglądało ładniej, a on bardziej odrażająco; chociaż rodzeństwo nigdy dotąd nie zachowywało się z równą godnością, a on nie upadł nawet w połowie tak nisko — nigdy dotąd ani ich podobieństwo nie było tak widoczne, ani też nie malowało się tyle niskich cech w tej starej twarzy, zniekształconej teraz i zeszpeconej przez wściekłość.
— Precz! — zdołał wreszcie wykrztusić pan Ralf zgrzytając zębami. — Precz! Czego tu chcesz... kłamco... łotrze... tchórzu... intrygancie... złodzieju!
— Chcę — odrzekł Nicholas głębokim, stłumionym głosem— uratować twoją ofiarę, jeśli tylko zdołam. Kłamcą i łotrem jesteś sam. Świadczą o tym uczynki całego twego życia. Złodziejstwo to twój zawód, a tchórzliwe intrygi to przecież to, co cię tu dzisiaj przywiodło. Nie usuną mnie ani słowa, ani ciosy. Stoję tu i będę stał, dopóki nie wypełnię zadania.
— Dziewczyno! — zawołał pan Ralf. — Odejdź stąd! Możemy użyć wobec niego siły, ale nie chciałbym używać jej wobec ciebie. Odejdź stąd, głupia smarkulo, i zostaw tego kundla, a my potraktujemy go tak, jak na to zasługuje!
— Nie odejdę! — zawołała Kate z płonącymi oczyma i pałającymi policzkami. — Nie zadasz mu ciosu, którego by nie oddał. Możesz użyć wobec mnie siły i pewno jej użyjesz, bo jestem tylko dziewczyną, więc to do ciebie podobne. Tak! Jestem słabą dziewczyną, lecz mam kobiece serce, którego w takiej jak ta sprawie nie zdołasz odwieść od raz powziętego zamiaru.
— A jakiż to zamiar, wielce wyniosła damo? — zapytał stryj szyderczo.
— Zaofiarować w tej ostatniej chwili schronienie i dom nieszczęsnej ofierze twych knowań — odrzekł Nicholas. — Jeżeli nie wpłynie na nią obawa przed poślubieniem takiego człowieka, jakiego ty jej wynalazłeś, to spodziewam się, że wzruszą ją prośby i błagania drugiej kobiety. W każdym razie popróbujemy tej drogi. Ją ze swej strony wyznam temu ojcu, kto mnie przysyła i. czyim jestem pełnomocnikiem, a w ten sposób, uczynię zeń jeszcze większego łotra, nikczemnika i okrutnika, jeżeli odważy się nadal popychać córkę do tego ohydnego związku. Będę tu czekał na niego i tę młodą damę. Po to przyszedłem i zdecydowałem się narazić siostrę nawet na spotkanie z tobą. Nie szło nam o to spotkanie i nie zamierzamy poniżać się dalszą rozmową.
— Doprawdy?! — warknął pan Ralf. — Pani upiera się, by pozostać tutaj, co?
Kate nie odpowiedziała, choć pierś jej falowała gniewem i oburzeniem.
— Posłuchaj mnie teraz, Gride — powiedział pan Nickleby. — Ten chłopak, z przykrością to wyznaję, syn mojego brata, niegodziwiec, wyrzutek, egoista, który ma na sumieniu wszelkiego rodzaju łajdactwa i zbrodnie, ten chłopak przychodzi tu dzisiaj, by zakłócić uroczysty obrzęd, choć wie, że nachodząc ten dom i upierając się, by tkwić tutaj w takiej chwili, zostanie wyrzucony na ulicę i powleczony do aresztu niczym opryszek, którym jest, w gruncie rzeczy. Mimo wszystko, uważaj, Gride, ten chłopak sprowadza tu własną siostrę jako ochronę dla siebie, przypuszczając, że nie zechcemy narazić głupiej dziewczyny na pośmiewisko i poniżenie, do którego sam przywykł. A nawet teraz, gdy przestrzegałem ją, czym to się musi skończyć, on nie pozwala jej odejść i trzyma się spódnicy, niby tchórzliwy malec matczynej kiecki. Widzisz więc, że ten młokos ma pełne prawo przemawiać tak górnie, jak to słyszałeś przed chwilą!
— Albo jak słyszałem wczoraj wieczorem — powiedział Artur Gride — jak to słyszałem wczorajszego wieczoru, kiedy zakradł się do mego domu i.. hi, hi, hi!... wnet stamtąd uciekł, bo przestraszyłem go na śmierć! On też chciałby się żenić z panną Madeliną! Boże, mój Boże! Czy życzy sobie czegoś jeszcze? Czy nie moglibyśmy zrobić dla niego czegoś więcej, prócz oddania mu panny Madeliny? Może chciałby, żeby spłacić jego długi albo kupić mu nowe meble, albo ofiarować kilka banknotów na papierki do obcierania brzytwy, jeżeli się w ogóle już goli? Hi,hi,hi!
— A więc nie ustąpisz stąd, dziewczyno? — rzekł pan Ralf zwracając się znowu do bratanicy. — Pamiętaj, że jeśli nie uczynisz tego, będziesz wleczona stąd po schodach jak pijana dziewka. Nie odpowiadasz! Za to, co dalej nastąpi, dziękuj więc swemu bratu. Gride! Sprowadź tu Braya — bez córki! Ją niech tymczasem zatrzymają na górze.
— Jeśli dbasz o całość swej głowy — powiedział Nicholas stając w pogotowiu przy drzwiach i mówiąc wciąż tym samym cichym i na pozór spokojnym głosem — to nie ruszaj się z miejsca!
— Uważaj, co mówię ja, nie ten smarkacz. Wołaj na dół Braya — rzekł pan Ralf.
— Uważaj raczej na własną skórę, nie na żadnego z nas, i lepiej się nie ruszaj — powiedział Nicholas.
— Czy zawołasz wreszcie Braya? — krzyknął pan Nickleby.
— Pamiętaj, że zbliżasz się do mnie na własne ryzyko — ostrzegł młody człowiek.
Gride wahał się. Rozwścieczony pan Ralf rzucił się jak tygrys ku drzwiom i próbując usunąć Kate, brutalnie szarpnął ją za ramię. Nicholas, z oczyma miotającymi płomienie, pochwycił go za kołnierz. W tej chwili coś ciężkiego runęło gwałtownie na podłogę o piętro wyżej, a równocześnie niemal rozległ się tam przejmujący jęk, pełen bólu i grozy.
Wszyscy stanęli jak wryci i niepewnie spoglądali na siebie. Słychać było odgłosy licznych ciężkich kroków i przeraźliwe okrzyki: „Nie żyje! Nie żyje!".
— Z drogi! — krzyknął Nicholas, w którym wyzwoliła się cała hamowana dotychczas pasja. — Jeśli stało się to, o czym nie śmiem niemal pomyśleć, to wpadliście, łotry, we własny potrzask.
Wybiegłszy z pokoju skoczył na górę, skąd dochodziły niepokojące odgłosy, przecisnął się pomiędzy ludźmi na środek niewielkiej, zatłoczonej sypialni i zobaczył leżące na podłodze martwe ciało Braya, a nad nim obejmującą je rozpaczliwie córkę.
— Jak to się stało? — zawołał rozglądając się dokoła. Kilka osób zaczęło mówić naraz, że od jakiegoś czasu widać było przez uchylone drzwi pana Braya, który siedział na krześle w dziwacznej i niewygodnej pozie i nie odpowiadał, chociaż wiele razy zwracano się do niego; że ktoś wszedł wreszcie do jego pokoju, a sądząc, że pan Bray zasnął, potrząsnął go za ramię; wówczas pan Bray runął na podłogę, jak się okazało, nieżywy.
— Kto jest właścicielem tego domu? — spiesznie zapytał Nicholas.
Wskazano mu niemłodą kobietę, do której młodzieniec zwrócił się natychmiast, klęcząc na podłodze i próbując oderwać szczupłe ramiona Madeliny od martwego ciała.
— Reprezentuję ludzi najbliższych tej młodej damie, co wiadomym jest obecnej tu jej służącej. Muszę usunąć ją natychmiast z miejsca, gdzie stało się to nieszczęście. Oto moja siostra, której opiece powierza ją pani. Moje nazwisko i adres są wydrukowane na tej karcie. Wszelkie wskazówki co do spraw, które należy załatwić, otrzyma pani ode mnie. Odsuńcie się wszyscy i, na miłość boską, dajcie trochę wolnego miejsca i powietrza.
Ludzie cofnęli się nie mniej zaskoczeni wzburzeniem i rozkazującym tonem nieznajomego niż wydarzeniem, które przed chwilą zaszło. Nicholas porwał w ramiona zemdloną dziewczynę, wyniósł ją z pokoju i pospieszył na dół, do bawialni, skąd przed chwilą wybiegł tak nagle. Podążyła za nim siostra i poczciwa służąca, której polecił niezwłocznie sprowadzić dorożkę. Gdy rodzeństwo, pochylone nad piękną omdlałą dziewczyną, bezskutecznie próbowało ją ocucić, służąca tak sprawnie wywiązała się z zadania, że po kilku minutach pojazd już czekał.
Pan Ralf Nickleby i Gride stali jak sparaliżowani okropnym wypadkiem, który zupełnie niespodziewanie udaremnił ich plany (w innych warunkach nie wywarłby zapewne tak wielkiego wrażenia). Oszołomieni niezwykłą energią i pośpiechem Nicholasa, który usuwał wszelkie przeszkody na swej drodze, przyglądali się temu jak ludzie pogrążeni we śnie lub magnetycznym transie. Dopiero gdy przygotowano już wszystko do wywiezienia Madeliny, pan Ralf przerwał milczenie i oznajmił, że nie wolno zabierać stąd dziewczyny.
— Kto to powiedział? — zawołał jego bratanek. Powstał z klęczek i spojrzał w twarze dwu lichwiarzy trzymając wciąż w ręku bezwładną dłoń Madeliny.
— Ja! — rzucił stryj ochrypłym głosem.
— Szszaa... szszaa!... — szepnął wystraszony Gride. — Trzeba wysłuchać, co on powie.
— Właśnie! — rzekł Nicholas podnosząc w górę wolną rękę. — Trzeba wysłuchać, co on powie. Powie, że obie wasze należności sama Natura wykreśliła z rejestrów; że rewers płatny dzisiaj w południe zmienił się w świstek papieru; że pomimo wszystko wasze planowane oszustwo będzie wykryte; że wasz spisek znają ludzie, a samo Niebo go udaremniło; że, łajdacy, wzywam was obu, byście bronili się teraz tak nikczemnie, jak tylko potraficie!
— Ten człowiek — powiedział pan Ralf ledwie zrozumiałym głosem — domaga się swojej żony! Domaga się jej i dostanie!
— Ten człowiek domaga się czegoś, co doń nie należy, i nie dostanie jej, choćby zmienił się w pięćdziesięciu ludzi, którym pomaga drugich pięćdziesięciu — odparł Nicholas.
— Któż mu przeszkodzi?
— Ja!
— Jakim prawem? — powiedział pan Nickleby. — Jakim prawem, pytam?
— Jakim prawem?! Widzicie przecież, co zamierzam zrobić, i nie ośmielicie się mi przeszkodzić — odrzekł jego bratanek. — Oto moje prawo! Ą drugie, że ci, którym służę, a u których ty próbowałeś mi szkodzić w tak niecny sposób, są jej najlepszymi i najdroższymi opiekunami. Zabieram ją stąd w ich imieniu. Z drogi!
— Jedno słowo! — zawołał stryj pieniąc się z wściekłości.
— Ani jednego! — odparł młodzieniec. — Nie będę słuchał ani jednego słowa, a dodam jeszcze parę. Bacz na siebie i pamiętaj, że cię ostrzegałem. Dzień twój mija. Nadchodzi noc, kiedy...
— Przeklinam cię, smarkaczu! Rzucam na twoją głowę straszną, śmiertelną klątwę!
— A któż dał ci prawo rzucania klątwy? Cóż obchodzić mnie mogą przekleństwa czy błogosławieństwa takiego jak ty człowieka? Powiadam, że wnet się wszystko wyda; że chmury nieszczęść gromadzą się nad twą głową; że budowla, którą wznosiłeś przez całe swe nikczemne życie, rozpada się w gruzy; że drogi twoje roją się od szpiegów; ot, chociażby dzisiaj dziesięć tysięcy funtów z twych uciułanych bogactw przepadło w jednej straszliwej katastrofie.
— To kłamstwo! — zawołał cofając się lichwiarz.
— To prawda, o której się przekonasz. Nie będę marnował więcej słów. Precz od drzwi! Kate, wychodź pierwsza. Nie waż się tknąć ani jej, ani tej sługi, ani mnie! Me waż się tknąć nikogo z nas! Teraz ty pozwalasz przejść, a ten znowu ustawił się w przejściu!
Artur Gride rzeczywiście znalazł się we drzwiach, nie wiadomo, czy rozmyślnie, czy przez nieuwagę. Nicholas odtrącił go tak silnie, że niedoszły pan młody przetoczył się przez cały pokój i upadł w przeciwległym kącie, gdzie natknął się na ostry występ ściany. Wówczas młodzieniec porwał w ramiona swój piękny ciężar i wybiegł na korytarz. Nikt, bez względu na to, czy ktoś miał po temu chęć, nie próbował go zatrzymać. Nicholas przedarł się przez ciżbę, którą wiadomość o tym, co się stało, zgromadziła przed domem, i niosąc w swym wzburzeniu Madelinę tak lekko, jak gdyby była małym dzieckiem, oddał ją pod opiekę służącej i Kate, które oczekiwały już w dorożce, wskoczył na kozioł i usiadłszy obok woźnicy kazał mu ruszać z miejsca.
ROZDZIAŁ LV
KTÓRY TRAKTUJE O SPRAWACH FAMILIJNYCH — STARANIACH, NADZIEJACH, ROZCZAROWANIACH I TROSKACH
Syn i córka wtajemniczyli panią Nickleby we wszystkie znane sobie szczegóły historii Madeliny Bray; usilnie starali się wytłumaczyć matce, jak wielka odpowiedzialność ciąży na barkach Nicholasa, a nawet przygotowali ją na możliwość przyjęcia młodej damy pod własny dach — jakkolwiek możliwość taka do ostatniej chwili wydawała się zupełnym nieprawdopodobieństwem. Mimo to od poprzedniego dnia, kiedy to późnym wieczorem została dopuszczona do tajemnicy, pani Nickleby nie potrafiła otrząsnąć się z dokuczliwego poczucia niepewności, której nie były w stanie rozproszyć żadne wyjaśnienia i argumenty, a którą pogłębiał tylko każdy nowy monolog i każde rozmyślanie zacnej damy.
— Dobry Boże, Kate! — przekładała. — Jeżeli ci panowie Cheeryble nie życzą sobie, żeby ta młoda dama zawarła związek małżeński, to czemuż nie złożą prośby do Lorda Kanclerza, nie uczynią z niej podopiecznej Kanclerstwa i dla jej własnego bezpieczeństwa nie zamkną tej osoby w więzieniu Fleet? Chyba ze sto razy czytałam w gazetach o podobnych rzeczach. Albo też, jeśli tak bardzo ją kochają, jak powiada Nicholas, to czemu . sami się z nią nie ożenią... a właściwie, chciałam powiedzieć, czemu nie ożeni się z nią jeden z nich? A nawet, jeśli założyć, że nie życzą sobie, by wychodziła za mąż ani też sami nie chcą się z nią żenić, to czemuż, na miłosierdzie boskie, Nicholas ma uganiać się po świecie i przeszkadzać obcym ludziom, którzy dali już na zapowiedzi?
— Zdaje mi się, mamo, że niezbyt dokładnie rozumiesz sytuację — powiedziała łagodnie Kate.
— Ach, doprawdy, Kate, moja kochana, jesteś nad wyraz uprzejma! — odparła pani Nickleby. — Chyba sama wychodziłam za mąż i widziałam, jak inne wychodziły za mąż. Nie rozumiem sytuacji! A to dobre sobie!
— Wiem, kochana mamo, że masz wiele doświadczenia — broniła się córka. — Chciałam tylko powiedzieć, że może niezupełnie dokładnie zdajesz sobie sprawę ze specyficznych okoliczności, jakie towarzyszą temu wydarzeniu. Sądzę, że przedstawiliśmy je nieudolnie.
— I ja tak sądzę — z rozdrażnieniem przyznała matka. — To możliwe, doprawdy, bardzo możliwe. Ale za to nie można mnie winić. Ponieważ jednak szczegóły te i okoliczności mówią same za siebie, pozwolę sobie nadmienić, kochanie, że rozumiem je i to rozumiem wybornie, bez względu na to, że i tobie, i Nicholasowi wydaje się, iż jest wręcz przeciwnie. Czemu robi się tyle zamieszania z tego tylko powodu, że ta wasza panna Magdalena ma poślubić kogoś od siebie starszego? Twój biedny papa był starszy ode mnie... starszy o całe cztery i pół roku. Jane Dibabs — ci Dibabsowie mieszkali w ślicznym, krytym strzechą, białym, jednopiętrowym domku, całym pokrytym bluszczem i pnącymi roślinami, z rozkosznym małym ganeczkiem oplecionym powojem i wszelkimi możliwymi historiami, gdzie to w letni wieczór skorki wpadały ciągle do herbaty, i to zawsze na grzbiet, i okropnie wierzgały nogami, gdzie, jeżeli siedziało się w nocy, żaby miały zwyczaj włazić do umbrelek na świece i kucały, i zerkały przez te małe dziurki, zupełnie jak ludzie — otóż ta Jane Dibabs nie tylko wyszła za człowieka znacznie od siebie starszego, ale koniecznie się upierała, żeby wyjść za niego, wbrew wszystkim perswazjom dobrych ludzi, a potem tak go kochała, że nikt nie widział nigdy czegoś podobnego. Nie było żadnego zamieszania z powodu Jane Dibabs, a jej małżonek uchodził za najprzyzwoitszego, przezacnego człowieka i wszyscy wyrażali się o nim z uznaniem. Po co więc tyle zamieszania z powodu tej waszej Magdaleny?
— Jej przyszły mąż jest bardzo stary, nie ona go sobie wybrała, jego charakter to zupełnie przeciwieństwo tego, o czym mówiłaś przed chwilą. Czy nie widzisz, mamo, żadnej różnicy między tymi dwoma małżeństwami? — zapytała Kate.
Na to pani Nickleby odpowiedziała, że musi być chyba bardzo głupia, a prawdę rzekłszy, nie wątpi, że na pewno jest głupia, bo własne dzieci codziennie mówią jej to w oczy i bez ogródek, chociaż, co prawda, ona jest od dzieci trochę starsza i jakiś wariat mógłby pewnie sądzić, że powinna wiedzieć więcej i rozumieć różne rzeczy lepiej niż one. Nie ulega jednak wątpliwości, że o n a się myli, tak, myli się oczywiście, tak samo jak myliła się zawsze; ona nie może przecież mieć racji; trudno się nawet spodziewać, by ją mieć mogła, a więc najlepiej nic już więcej nie powie. Na wszystkie prośby i perswazje Kate zacna dama odpowiadała przez następną godzinę nie inaczej jak: „Czy być może? Czemu mnie o to pytacie? Wszak z moją opinią nikt się tutaj nie liczy! Jakie znaczenie ma to, co ja mówię?" oraz wielu podobnymi zwrotami.
Gdy była zbyt przygnębiona, by mówić, pani Nickleby wyrażała swe niezadowolenie bolesnym potrząsaniem głowy, wznoszeniem wzroku ku niebu i cichym jękiem, który pokrywała urywanym kaszlem, gdy ktoś zwracał na nią uwagę. W takim nastroju wytrwała aż do powrotu Nicholasa i Kate z przedmiotem ich troski. Wówczas zacna dama, która zdążyła już odzyskać poczucie własnej ważności oraz zainteresować się ciężkimi przejściami młodej i pięknej dziewczyny, nie tylko okazała wielki zapał i pieczołowicie zajęła się chorą, lecz również zaczęła gratulować sobie, że zalecała we właściwym czasie kroki, które jej syn. podjął. Często też wspominała później z wymownym spojrzeniem, że na szczęście wszystko zakończyło się tak, jak się zakończyło, nadmieniając przy okazji, iż bez jej zachęty i światłych rad zakończenie takie byłoby niemożliwe.
Nie rozstrzygając kwestii, czy pani Nickleby wywarła wpływ na pomyślny rozwój wydarzeń, czy też go nie wywarła, należy stwierdzić, że zacna dama miała bez wątpienia ważne powody do wielkiej radości. Po swym powrocie bracia obsypali Nicholasa takimi pochwałami i tak ich cieszyła niespodziewana odmiana sytuacji i uratowanie młodej przyjaciółki, która po niezmiernie ciężkich przejściach wolna była wreszcie od grożącego jej niebezpieczeństwa — że pani Nickleby niejeden raz mówiła później córce, iż przyszłość rodziny uważa za „prawie całkowicie zapewnioną", gdyż (utrzymywała to stanowczo) pan Charles Cheeryble w uniesieniu radości z powodu nieoczekiwanych wieści „prawie powiedział" coś w tym rodzaju. Zacna dama nigdy nie wyjaśniła bliżej tych ogólnikowych określeń, ilekroć bowiem zaczynała mówić na ten temat, otaczała się chmurą dostojnej tajemniczości; nawiedzały ją przy tym wspaniałe (jakkolwiek niewyraźne i mgliste) wizje przyszłych bogactw i zaszczytów, dzięki którym była w owych chwilach tak szczęśliwa, jak gdyby naprawdę zabezpieczył jej ktoś na stałe niezwykłe wygody i dostatki.
Nagły, okropny cios oraz długi okres bólu i cierpienia okazał się zbyt ciężki dla sił Madeliny. Odzyskawszy przytomność po zemdleniu, w jakim, na szczęście, pogrążyła ją śmierć ojca, dziewczyna rozchorowała się ciężko i niebezpiecznie. Kiedy wątłe siły fizyczne, wzmagane dotychczas nadnaturalnym prawie natężeniem woli i zdecydowaną chęcią wytrwania, załamią się wreszcie, stopień ich upadku jest zazwyczaj proporcjonalny do wysiłku, który je przedtem podtrzymywał. Dlatego zapewne choroba Madeliny nie należała do lekkich i szybko przemijających, lecz przez pewien czas zagrażała równowadze jej zmysłów, a nawet — co nie było o wiele gorsze — samemu życiu.
Któż powracający z wolna do zdrowia po długiej, groźnej chorobie mógłby się nie wzruszyć ustawiczną opieką takiej pielęgniarki, jak łagodna, czuła i poważna Kate? Na kim mógłby uczynić większe wrażenie słodki, przyciszony głos, lekki krok, delikatna ręka, spokojne, pogodne, bezszelestne niemal wypełnianie tysiącznych, pełnych subtelnej dobroci drobnych posług, które cenimy tak wysoko, gdy jesteśmy chorzy, a zapominamy tak łatwo, gdy ozdrowiejemy; kto mógłby odczuć to wszystko żywiej niż młode serce pełne czystych, szczerych, prawdziwie kobiecych uczuć, serce, które nie znało nigdy tkliwości i przywiązania innej kobiety, tylko własną zdolność kochania; serce, tak wrażliwe pod wpływem niedoli i cierpień na okazywane współczucie, którego długo nie zaznało i od dawna szukało daremnie? Cóż dziwnego, że dnie niczym lata zbliżały do siebie Kate i Madelinę? Cóż dziwnego, że z każdą godziną powracającego zdrowia Madelina z coraz pełniejszym i coraz słodszym uznaniem słuchała słów zachwytu, których Kate nie szczędziła bratu, gdy dziewczęta wspominały wypadki z dawnej przeszłości — bo wypadki te zdawały się teraz tak dawne, jak gdyby rozegrały się przed wielu laty! Czy wreszcie byłoby czymś osobliwym, gdyby owe słowa zachwytu miały żywy oddźwięk w sercu Madeliny; gdyby, odnajdując stale portret Nicholasa w rysach jego siostry, chora nie mogła rozróżnić wyraźnie tych dwojga, a zarazem, gdyby miała trudności z właściwym podziałem uczuć, jakie rodzeństwo rozbudziło w niej od pierwszej chwili; gdyby do wdzięczności, jaką darzyła Nicholasa, dołączała się niepostrzeżenie odrobina cieplejszej serdeczności, przeznaczonej dla Kate!
— Moja droga — odezwała się jak zwykle pani Nickleby, wchodząc pewnego dnia do sypialni Madeliny ze starannie wystudiowaną ostrożnością, która gorzej mogła wpłynąć na nerwy rekonwalescentki niż niespodziewane wtargnięcie do pokoju jeźdźca w pełnym galopie — jakże miewasz się dzisiaj? Lepiej, mam nadzieję?
— Już prawie zdrowa, mamo — odparła Kate i odkładając robótkę ujęła dłoń Madeliny.
— Kate! — zasyczała pani Nickleby z wymówką. — Nie mów tak głośno! (Sama przemawiała szeptem, zdolnym zmrozić krew w żyłach najodważniejszego mężczyzny.)
Córka wysłuchała tej nagany z niezmąconym spokojem, a pani Nickleby ciągnęła dalej, kręcąc się ostrożnie po pokoju, przy czym wszystkie deski w podłodze trzaskały, a wszystkie włókna w szatach zacnej damy szeleściły:
— Mój syn, Nicholas, wrócił przed chwilą do domu, a ja przychodzę tu, zgodnie ze zwyczajem, moja droga, żeby z twych własnych ust dokładnie się dowiedzieć, jak się czujesz. On mi nigdy nie wierzy i nigdy wierzyć nie będzie.
— Przyszedł dzisiaj później niż zwykle o blisko pół godziny — powiedziała Madelina.
— Ach, nigdy, doprawdy, nigdy do dziś dnia, nie widziałam podobnej do ciebie osoby! — zawołała zdumiona i oburzona dama. — Nigdy! Słowo daję! Ja nie pomyślałam nawet, że Nicholas się spóźnił. Nawet mi to do głowy nie przyszło. Pan Nickleby powiadał niegdyś — mówię o twoim biednym papie, Kate, moja kochana — powiadał niegdyś, i to często, że apetyt to najlepszy z zegarów świata. Ale ty nie masz apetytu, droga panno Bray, nie masz takiego apetytu, jakiego bym ci życzyła, i słowo daję, myślę doprawdy, że powinnaś brać coś, co by ci apetyt zaostrzyło. Nie wiem na pewno, ale słyszałam, że podobno dwa lub trzy tuziny krajowych homarów doskonale wpływają na apetyt, chociaż w gruncie rzeczy wychodzi to na jedno, bo, jak przypuszczam, trzeba mieć apetyt, żeby zjeść te dwa lub trzy tuziny... jeżeli powiedziałam homarów... to oczywiście miałam na myśli ostrygi, ale to właściwie jedno i to samo. Doprawdy, jak, to się dzieje, że wiesz, kiedy Nicholas...
— Właśnie rozmawiałyśmy o nim, mamo. Dlatego zapewne...
— Nigdy, zdaje mi się, nie rozmawiasz o niczym innym, Kate! Dziwię się, doprawdy, że taka jesteś nierozsądna! Możesz chyba znaleźć wiele innych tematów, zwłaszcza że wiesz, jaka to ważna rzecz, aby podnosić pannę Bray na duchu, zajmować ją czymś interesującym... i w ogóle... A ty... Zdumiewasz mnie doprawdy, Kate! Wciąż wracasz do tej samej prozy i wciąż dokoła gadu, gadu, gadu wiecznie na ten sam temat! Jesteś bardzo troskliwą pielęgniarką, Kate... bardzo dobrą pielęgniarką i, nie wątpię o tym, masz jak najlepsze chęci, ale pozwolę sobie zauważyć, że gdyby nie ja, to nie wiem doprawdy, jak wyglądałby nastrój panny Bray, co zresztą codziennie powtarzam doktorowi. Doktor mówi, że podziwia, w jaki sposób zdołałam zachować tyle energii i pogody, a ja sama nieraz się dziwię i zastanawiam, w jaki sposób trzymam się tak, jak się trzymam. To oczywiście znaczny wysiłek, ale nie uchylam się od niego, bo wiem przecie, jakie ciążą na mnie obowiązki. Nie ma w tym nic nadzwyczajnego, bo to przecież rzeczy konieczne, które robię z ochotą.
Z tymi słowy pani Nickleby usadowiła się w fotelu i przez trzy kwadranse w najbardziej interesujący sposób omawiała rozmaite interesujące sprawy, by odejść wreszcie, usprawiedliwiając się koniecznością zabawiania Nicholasa podczas kolacji. Na wstępie podniosła syna na duchu wiadomością, iż jej zdaniem Madelina czuje się dziś bez porównania gorzej, w dalszym zaś ciągu starała się dodać mu otuchy obszernym sprawozdaniem na temat smutku, przygnębienia i złego humoru panny Bray, za co odpowiedzialna jest Kate, która bezmyślnie rozmawia z chorą tylko o swoim bracie i sprawach familijnych. Zabawiwszy syna tymi i tym podobnymi krzepiącymi wiadomościami pani Nickleby przystąpiła do wyliczania znojnych prac, jakich dokonała w ciągu dnia, wzruszając się niekiedy do łez bolesną myślą, co też poczęłaby osierocona rodzina, gdyby jej zabrakło.
Bywały dni, kiedy wracającemu do domu Nicholasowi towarzyszył pan Frank Cheeryble, delegowany przez bliźniaków, żeby zasięgnąć wiadomości, jak Madelina czuje się tego wieczoru. Przy takich okazjach — a trafiały się one dość często — pani Nickleby starała się o większą niż zazwyczaj przebiegłość i bystrzejszy dowcip, gdyż z pewnych znaków i objawów, które nie uszły jej uwagi, chytrze wnioskowała, iż jakkolwiek stryjowie pana Franka żywo interesują się Madelina, on przychodzi nie tylko po to, by zapytać o jej zdrowie, lecz również dlatego, że pragnie zobaczyć Kate. Było to zupełnie prawdopodobne, gdyż bracia utrzymywali stały kontakt z lekarzem, sami przychodzili nierzadko i codziennie rano otrzymywali wyczerpujące raporty Nicholasa. Były to wielkie dni pani Nickleby, nikt nie był nigdy nawet w połowie tak dyskretny i przemyślny, a zarazem tak tajemniczy jak owa dama. Nigdy nie przygotowywano tak niezgłębionych planów i nie stosowano tak przebiegłej strategii, jaką ona stosowała wobec pana Franka chcąc upewnić się ponad wszelką wątpliwość, czy podejrzenia jej są słuszne, a następnie — jeśli istotnie okażą się słuszne — zmusić go do wyznania i zdania się na jej matczyną łaskę i niełaskę. Potężna była artyleria — ciężka i lekka — której ogień wspierał te wielkie działania; licznych i różnorodnych środków używała pani Nickleby, aby doprowadzić do upragnionego celu. Raz była uosobieniem serdeczności i ciepła; innym razem — oschłości i chłodu. Czasami otwierała głąb serca przed swą ofiarą, a przy następnym spotkaniu przyjmowała ją z wyniosłą i oziębłą powściągliwością, jak gdyby nowe światło rozjaśniło myśl matki, jak gdyby zrozumiała ona nagle zamiary młodego człowieka i postanowiła zmrozić je w nierozkwitłym pąku, uważając za swój święty obowiązek, by działać niezwłocznie i ze spartańską iście stanowczością rozwiać raz na zawsze nadzieje, którym nigdy ziścić się nie będzie dane. Czasami, kiedy Nicholas nie mógł tego usłyszeć, a Kate troskliwie zajmowała się na piętrze chorą przyjaciółką, zacna dama napomykała mgliście o zamiarze wysłania córki na trzy lub cztery lata do Francji albo do Szkocji celem poratowania zdrowia nadwątlonego ostatnio przebytymi trudami albo w odwiedziny do Ameryki, albo do jakiegoś innego kraju, dokąd wyjazd groził długą i bolesną rozłąką. Pewnego razu posunęła się nawet do niejasnej wzmianki o uczuciu, jakim darzy jej córkę syn pewnych dawnych sąsiadów, niejaki Horacjusz Peltirogus (młody dżentelmen miał wówczas mniej więcej cztery lata), przy czym przedstawiła ten romans jako sprawę niemal już zdecydowaną i uzgodnioną pomiędzy obydwoma rodzinami, a czekającą jedynie na ostatnie słowo Kate, aby stać się faktem dokonanym, pobłogosławionym przez Kościół i niewymownie radosnym dla wszystkich zainteresowanych.
Dumna i upojona tym wspaniałym manewrem, pani Nickleby postanowiła skorzystać owego wieczoru ze sposobności i gdy przed udaniem się na spoczynek została sama z synem, zaczęła sondować jego opinię co do zaprzątającego jej myśli zagadnienia, przy czym nie wątpiła oczywiście, że opinia ta będzie się zgadzać z jej własną. Do wytkniętego sobie celu zmierzała za pomocą różnorodnych pochlebnych uwag na temat zalet i miłego charakteru młodego pana Cheeryble.
— Masz zupełną słuszność, mamo — zgodził się Nicholas. — To bardzo przyjemny chłopak.
— I przystojny — uzupełniła pani Nickleby.
— Niewątpliwie przystojny — powiedział syn.
— No, a jak można by nazwać jego nos, mój drogi? — zapytała pragnąc całkowicie przykuć uwagę słuchacza.
— Jego nos? — zdziwił się młody człowiek.
— Tak — odparła matka. — Jaki to rodzaj nosa? Jaki, jeżeli wolno się tak wyrazić, styl architektoniczny? Nie bardzo jestem wykształcona w dziedzinie nosów. Czy jego nos nazwałbyś rzymskim, czy greckim?
— Doprawdy, mamo! — roześmiał się Nicholas. — O ile dobrze pamiętam, nazwałbym ten nos nosem bez stylu lub w stylu mieszanym, ale może mnie pamięć zawodzi. Jeżeli jednak sprawię ci tym przyjemność, to uważniej przyjrzę się jego nosowi i powiem, co zaobserwowałem.
— Chciałabym, żebyś to zrobił, mój kochany — powiedziała pani Nickleby, poważnym tonem.
— Doskonale, mamo — odrzekł Nicholas. — Zrobię to z pewnością.
Młody człowiek powrócił do książki, którą właśnie czytał, gdy rozpoczął się ów dialog, lecz pani Nickleby podjęła po krótkim namyśle:
— On bardzo cię lubi, mój kochany Nicholasie. Nicholas zamykając książkę powiedział z uśmiechem, że miło mu to słyszeć i że, jak się zdaje, matka została już powiernicą nowego przyjaciela rodziny.
— Hm... — odparła pani Nickleby — nic mi o tym nie wiadomo, mój drogi, ale uważam za wskazane, za wysoce wskazane, żeby ktoś stał się jego powiernikiem.
Zachęcona pełnym zainteresowania spojrzeniem syna i świadomością, że ona jedna jest posiadaczką wielkiej tajemnicy, pani Nickleby ciągnęła z ożywieniem:
— Prawdę mówiąc, mój kochany Nicholasie, zdumiewa mnie, jak mogłeś tego nie spostrzec, chociaż z drugiej strony nie wiem właściwie, czemu o tym mówię, ponieważ istotnie w tym stanie rzeczy i w pewnym ich zakresie wiele takich objawów, zwłaszcza w początkowym stadium, jest oczywiście najzupełniej jasne dla kobiet, chociaż nie tak łatwo dochodzi do świadomości mężczyzn i trudno nawet wymagać tego od nich. Nie twierdzę, że jestem szczególnie spostrzegawcza w tych sprawach, choć na ogół jestem chyba spostrzegawcza, co zresztą moja rodzina powinna wiedzieć najlepiej i zapewne wie. Na ten temat nie wyrażę własnego poglądu, bo to nie przystoi, a więc jest wykluczone, najzupełniej' wykluczone.
Nicholas objaśnił świece, włożył ręce do kieszeni i wygodnie usadowił się na krześle, a twarz jego wyrażała - cierpliwość i bolesną rezygnację.
— Uważam za swój obowiązek, mój kochany Nicholasie — ciągnęła matka — powiedzieć ci wszystko, co jest mi wiadome, nie tylko dlatego, że i ty masz prawo dowiedzieć się o tym, podobnie jak o wszystkim, co dzieje się w rodzinie, lecz również dlatego, że w granicach twoich możliwości leży na pewno wielki i dobroczynny wpływ na pomyślny rozwój wydarzeń, a niewątpliwie im prędzej się zrozumie tego rodzaju kwestie, tym lepiej zawsze i w każdym przypadku. Istnieje niewyczerpane mnóstwo rzeczy, które mógłbyś zrobić, takich na przykład, jak pójść na spacer do ogródka albo posiedzieć trochę w swoim pokoju na górze, albo udawać od czasu do czasu, że się zdrzemnąłeś, albo mówiąc, że przypomniałeś sobie jakąś sprawę do załatwienia, wyjść na godzinkę czy dwie na miasto i zabrać ze sobą pana Smike'a. "Wszystkie te rzeczy mogą się wydać drobiazgami bez znaczenia i, że się tak wyrażę, będziesz się śmiał z matki, która przypisuje im tak wielką wagę, zarazem jednak mogę cię zapewnić... sam się o tym przekonasz kiedyś, Nicholasie, gdy któregoś pięknego dnia zakochasz się — a wierzę i ufam, że stać się tak musi, byle tylko była to uczciwa i przyzwoita panienka, choć oczywiście nigdy nie pomyślałbyś nawet o miłości do panienki, która nie byłaby uczciwa i przyzwoita... mówiłam zatem, że mogę cię zapewnić, iż znacznie więcej, niż niewątpliwie sądzisz, zależy właśnie od tych drobiazgów. Gdyby żył twój biedny papa, mógłby ci powiedzieć, jak wiele znaczy pozostawianie młodych ludzi sam na sam. Oczywiście, nie możesz wychodzić z pokoju, jak gdybyś czynił to z rozmysłem i w celu z góry zamierzonym, lecz tak, jak gdyby działo się to przypadkiem, a wracać naturalnie w podobny sposób. Najlepiej zawsze zakasłać na korytarzu, zanim otworzysz drzwi, albo pogwizdywać beztrosko, albo nucić jakąś melodię, albo też coś w tym rodzaju, żeby dać im znać, że już nadchodzisz, jakkolwiek bowiem oczywiście, jest to rzecz zupełnie zrozumiała i w danych okolicznościach zachowanie całkowicie poprawne, przykro mimo to przeszkadzać młodym ludziom, kiedy... kiedy na przykład... kiedy siedzą na kanapie i... no, i tam dalej... i tam dalej... co nie ma, być może, najmniejszego sensu, a co jednak młodzi ludzie robią zwykle w takich okolicznościach.
Bezbrzeżne zdumienie, z jakim syn spoglądał na nią w czasie tej przydługiej mówki — zdumienie rosnące stopniowo w miarę zbliżania się kulminacyjnego punktu — nie stropiło pani Nickleby, lecz przeciwnie, podniosło raczej w jej oczach opinię o własnym sprycie. Wobec tego odbiegła tylko na chwilę od tematu, by zauważyć z wielce zadowoloną miną, że przewidywała oczywiście, jak bardzo syn się zdziwi, a potem zapuściła się w obszerny, a niejasny i pogmatwany wywód o najrozmaitszych wydarzeniach, na podstawie których ustaliła niezbicie, iż pan Frank Cheeryble do szaleństwa kocha się w Kate.
— W kim? — zawołał Nicholas.
Pani Nickleby powtórzyła, że w Kate. — Co? W naszej Kate? W mojej siostrze?
— Ach, mój Boże, Nicholasie! — rozgniewała się matka.— A w czyjejże Kate, jeżeli nie w naszej? Czy zajmowałabym się tym lub interesowała, gdyby chodziło o kogoś innego, nie o twoją siostrę?
— Kochana mamo — powiedział młodzieniec — to niemożliwe.
— Doskonale, mój drogi — odparła matka z wielką pewnością siebie. — Poczekaj, a sam się przekonasz.
Nigdy dotychczas podobna myśl nie zaświtała nawet w głowie Nicholasa, nie tylko bowiem ostatnimi czasy mało bywał w domu i zajmował się innymi sprawami, lecz ponadto żywił podsycane zazdrością obawy, że częste wizyty pana Franka Cheeryble mogą świadczyć o tajonych uczuciach do Madeliny, o uczuciach, jakie on sam ukrywał. Nawet teraz, kiedy zdawał sobie sprawę, że obserwacje troskliwej matki winny być' w tym wypadku znacznie dokładniejsze niż jego, kiedy pani Nickleby przypomniała mu o wielu drobnych objawach, które zestawione razem mogły istotnie wspierać budowlę wzniesioną triumfalnie na ich fundamentach — młodzieniec nie był jeszcze zupełnie przekonany i sądził, że te znamienne objawy wynikają ze zwykłej, pogodnej i nie obowiązującej galanterii, która podyktowałaby panu Frankowi podobny sposób zachowania wobec każdej młodej i ładnej dziewczyny. Nicholas życzył sobie tego, a więc starał się w to uwierzyć.
— Bardzo martwi mnie to, co mówisz, mamo — powiedział po krótkim namyśle — chociaż nie tracę nadziei, że możesz się mylić.
— Przyznaję otwarcie, że nie bardzo rozumiem, na co ci ta nadzieja — odparła matka — ale bądź pewien, że się nie mylę.
— A co na to Kate? — zapytał Nicholas.
— Otóż, mój drogi — odparła matka — ten właśnie punkt nastręcza pewne trudności. Podczas choroby Madeliny Kate przesiadywała wciąż przy jej łóżku... nigdy dwie dziewczyny nie kochały się tak, jak one zaczynają się kochać... a prawdę mówiąc, Nicholasie, starałam się od czasu do czasu trzymać ją na uboczu, uważam bowiem, że to dobry sposób, który przynagla tylko młodego człowieka. Widzisz, mój kochany, jest on wówczas mniej pewny siebie.
Mówiąc to była tak dumna i szczęśliwa, że Nicholas szczerze bolał, iż będzie musiał rozwiać złudzenia matki, czuł wszakże, że istnieje dlań tylko jedna uczciwa droga i wybór jej uważał za kwestię honoru.
— Droga mamo — powiedział serdecznie — czy nie rozumiesz, że gdyby naprawdę pan Frank poważnie interesował się Kate, a my staralibyśmy się choć przez jedną chwilę zachęcać go i przyciągać, odegralibyśmy niezbyt zaszczytną rolę niewdzięczników? Pytam, czy nie rozumiesz, mamo, ale widzę, że nie rozumiesz, bo gdybyś zdawała sobie z tego sprawę, byłabyś ostrożniejsza. Chciałbym wyjaśnić bliżej, o co mi chodzi. Przypomnij sobie, że jesteśmy ubodzy.
Pani Nickleby potrząsnęła głową i powiedziała przez łzy, że ubóstwo to nie zbrodnia.
— Tak, to nie zbrodnia — przyznał syn — i dlatego właśnie ubóstwo nie powinno kusić do niegodnych czynów, lecz wzbudzać w nas dumę i uczyć szacunku dla samych siebie. Przecież nawet drwal czy woziwoda może posiadać szacunek dla samego siebie i nieraz posiada go więcej niż monarcha. Pomyśl, ile zawdzięczamy tym dwom braciom; przypomnij sobie wszystko, co zrobili dotychczas i co każdego dnia robią dla nas z tak delikatną wielkodusznością, że wdzięczność całego naszego życie stanowiłaby mizerną za to zapłatę. A cóż by to była za wdzięczność, gdybyśmy nakłaniali ich bratanka, jedynego krewnego, którego kochają jak syna i dla którego — czystym dzieciństwem byłoby przypuszczać coś innego — obmyślili zapewne los stosowny do wykształcenia, jakie otrzymał, i majątku, jaki odziedziczy; gdybyśmy nakłaniali go do małżeństwa z dziewczyną bez posagu, tak nam bliską, że samo by się wprost nasuwało, iż to pułapka, rozmyślnie i celowo przygotowana przez nas troje. Zastanów się, mamo, nad tą sprawą. Wyobraź sobie, że oni się pobrali, a ty musisz oznajmić o tym braciom, którzy jak zwykle, właśnie tu przyszli z miłą wizytą. Czy nie byłabyś zakłopotana? Czy uważałabyś, że odegrałaś zaszczytną rolę?
Biedna pani Nickleby, która płakała coraz żałośniej, wyjąkała, że bez wątpienia pan Frank przede wszystkim poprosiłby stryjów o zgodę.
— To niewątpliwie poprawiłoby jego, tylko jego, sytuację wobec stryjów — odparł Nicholas. — My jednak w dalszym ciągu narażalibyśmy się na te same podejrzenia, nie zmniejszyłby się dzięki temu dystans pomiędzy nimi i nami, a nasze korzyści byłyby wówczas nie mniej uderzające niż teraz. Ale — dodał pogodniejszym tonem — pewnie sprzedajemy skórę na niedźwiedziu, czego się zresztą spodziewam i w co chciałbym wierzyć. Jeśliby miało być inaczej, to ufam Kate i jestem przekonany, że myśli tak samo jak ja. Ufam też tobie, mamo; nie wątpię, że zastanowiwszy się trochę i ty podzielisz mój pogląd.
Po wielu jeszcze argumentach i prośbach Nicholas otrzymał od matki obietnicę, że uczyni, co w jej mocy, aby podzielić jego pogląd, jeżeli zaś pan Frank nadal będzie okazywał Kate swe względy, to ona (pani Nickleby) postara się zniechęcić go, a przynajmniej nie udzieli mu pomocy ni poparcia. Nicholas zdecydował, że ani słowem nie należy wspominać Kate o całej sprawie, dopóki nie okaże się, że zachodzi tego potrzeba, oraz postanowił zbadać jak najdokładniej istotny stan rzeczy na podstawie osobistej obserwacji. Był to bardzo rozsądny pomysł, lecz nowe troski i kłopoty udaremniły jego realizację.
Stan zdrowia Smike'a zaczynał budzić poważne obawy. Biedak był tak osłabiony i wyczerpany, że z trudem przechodził bez pomocy z jednego pokoju do drugiego, a serce się krajało na widok jego chudej, wynędzniałej postaci. Ten sam sławny lekarz, do którego Nicholas zwracał się już dawniej, powiedział teraz, że uratować życie chorego może jedynie natychmiastowy wyjazd z Londynu. Jako najodpowiedniejsze miejsce pobytu doktor wymienił tę część hrabstwa Devon, w której Nicholas wychowywał się niegdyś, lecz radę swą uzupełnił ostrzeżeniem, iż osoba, pod której opieką Smike wyjedzie, powinna być przygotowana na najgorsze, wystąpiły bowiem niewątpliwe objawy galopujących suchot i chory może nie wrócić do domu.
Z polecenia zacnych bliźniaków, którzy znali smutną historię Smike'a, stary Tim asystował przy konsultacji; tego samego zaś ranka brat Charles wezwał do swego pokoju Nicholasa i powiedział:
— Mój kochany panie! Nie ma czasu do stracenia. Ten chłopak nie powinien umrzeć, jeżeli cokolwiek w naszej mocy może uratować mu życie. Nie powinien przynajmniej umierać samotnie i w obcym miejscu. Niech go pan zabiera jutro rano, niech pan dopilnuje, żeby miał wszelkie wygody, jakich wymaga taki stan zdrowia, i niech go pan nie opuszcza, kochany panie, póki się pan nie upewni, że nie grozi już bezpośrednie niebezpieczeństwo. Okrucieństwem byłoby rozłączanie was teraz... okrucieństwem... tak, tak, tak! Tim odwiedzi pana dziś wieczorem i powie panu kilka słów na drogę. Bracie Ned, kochany chłopcze, pan Nickleby czeka, żeby pożegnać się i na odjezdnym uścisnąć nam dłonie. Pan Nickleby niedługo zabawi, bo ten biedak rychło będzie się lepiej czuł, a wówczas pan Nickleby wynajdzie jakichś poczciwych wieśniaków, zostawi u nich chorego chłopca, a sam będzie czasami jeździł doń w odwiedziny... będzie, widzisz, Ned, jeździł doń w odwiedziny... Nie istnieją, oczywiście, powody do zmartwienia, bo chłopak niedługo wyzdrowieje, prawda, Ned, prawda?
Nie ma potrzeby mówić, co Tim Linkinwater powiedział tego wieczoru ani też co przyniósł, dość, że następnego dnia rano Nicholas wyruszył w drogę ze swym chorym przyjacielem.
Któż, prócz tej jedynej istoty — istoty, na którą nikt, z wyjątkiem ludzi, wśród których się ostatnio znalazła, nie spojrzał nigdy dobrotliwie, która od nikogo nie usłyszała nigdy słowa współczucia — któż oprócz niej mógłby powiedzieć, jak wiele serdecznej męki, bolesnych myśli i głębokiego żalu zawierało to smutne rozstanie!
— Patrz, patrz! — wołał żywo Nicholas wyglądając z okna dyliżansu. — Stoją jeszcze na rogu uliczki! A Kate powiewa chusteczką! Biedna Kate, z którą, jak mi mówiłeś, nie miałeś siły się pożegnać. Nie odjeżdżaj, nie powiedziawszy jej choć ruchem ręki do widzenia!
— Nie mogę, nie mogę — powiedział z drżeniem chory kuląc się na swym miejscu i zakrywając oczy dłonią. — Czy stoi tam jeszcze? Czy ją widać?
— Tak, tak! — odrzekł Nicholas poważnie. — Tak! Znowu macha ręką! Odpowiedziałem jej za ciebie, a teraz... Teraz już ich nie widać. Nie martw się, kochany przyjacielu, nie rozpaczaj, niebawem zobaczysz je znowu.
Biedak, któremu słowa Nicholasa miały dodać otuchy, podniósł wychudłe ręce i załamał je kurczowo.
— W niebie — jęknął. — W niebie... Pokornie błagam o to Boga!
Jęk ten zabrzmiał jak modlitwa złamanego serca.
ROZDZIAŁ LVI
KTÓRY OPISUJE, JAK PAN RALF NICKLEBY, PO UDAREMNIENIU PRZEZ BRATANKA POPRZEDNICH ZAMIERZEŃ, KNUJE NOWY, PODSUNIĘTY PRZEZ PRZYPADEK PLAN ZEMSTY I JAK ZAPEWNIA SOBIE POMOC DOŚWIADCZONEGO WSPÓLNIKA
Bieg wydarzeń, które kształtują się same i żądają, by kronikarz spisywał je we właściwej kolejności, nakazuje nam teraz powrót do punktu, osiągniętego przed rozpoczęciem poprzedniego rozdziału — to jest do chwili, gdy pan Ralf Nickleby i Artur Gride pozostali w domu, na którym śmierć zatknęła tak niespodziewanie swą ciężką, czarną banderę.
Ze ściśniętymi pięściami, z zębami zaciętymi tak, jak gdyby ześrubowano mu szczęki, pan Ralf oddychając ciężko stał przez kilka minut w tej samej pozie, w której po raz ostatni przemawiał do bratanka — sztywny i nieruchomy jak spiżowy posąg. Po pewnym czasie zaczął zdradzać objawy życia, niby człowiek z wysiłkiem budzący się z bardzo ciężkiego snu. Pogroził zaciśniętą pięścią w kierunku drzwi, za którymi zniknął Nicholas, a następnie wsunął pięść za klapę surduta, jak gdyby chciał stłumić nawet ten objaw wściekłości, i odwracając się spojrzał na mniej śmiałego kolegę, który nie zdążył, jeszcze powstać z podłogi.
Nikczemny tchórz dygotał całym ciałem, a rzadkie, siwe włosy drżały i trzęsły mu się na głowie z nikczemnego strachu; kiedy jednak poczuł na sobie wzrok wspólnika, niedołężnie dźwignął się na nogi, zasłonił twarz obydwiema rękami i drepcąc w stronę drzwi powiedział, że to nie jego wina.
— A kto mówi, że twoja? — odparł pan Ralf zduszonym głosem. — Kto mówi, że twoja?
— Spojrzał pan na mnie, jakby pan tak pomyślał — rzekł Artur Gride trwożliwie.
— Hm... — burknął jego towarzysz zmuszając się do śmiechu. — To jego wina, że nie żył o godzinę dłużej. Tak! Jedna godzina wystarczyłaby nam w zupełności. Nie winię nikogo więcej.
— Ni... nikogo więcej? — zdumiał się stary Artur.
— Tak! Za ostatnie niepowodzenie nie winię nikogo więcej. Mam do wyrównania dawne rachunki z tym... z tym smarkaczem, który porwał pańską oblubienicę. Ale to nie ma nic wspólnego z jego ostatnim wybrykiem, bo gdyby nie ten przeklęty wypadek, wkrótce pozbylibyśmy się panicza.
Było coś tak niezwykłego w zestawieniu spokoju, z jakim mówił pan Nickleby, i gry jego twarzy, której, mimo wysiłków lichwiarza, kurczowe drgania wszystkich mięśni i nerwów nadawały co chwila nowy, potworny wyraz; coś tak straszliwego i upiornego stanowił kontrast pomiędzy jego ochrypłym, powolnym, jednostajnym głosem (zmienionym tylko przerywanym oddechem, który zmuszał pana Ralfa do robienia przerwy po każdym niemal słowie, jak to czyni człowiek pijany starając się mówić wyraźnie) a widocznymi na jego twarzy objawami szalonej, niepohamowanej pasji i toczonej z nią wewnętrznej walki — że gdyby zamiast wspólnika stanęły przed wystraszonym Gride'em leżące o piętro wyżej zwłoki, zjawisko to nie mogłoby przerazić go więcej.
— Powóz... — odezwał się pan Ralf po krótkiej chwili, w czasie której borykał się ze sobą, niby siłacz z nadchodzącym atakiem szału. — Przyjechaliśmy... powozem... Czy... czeka?
Gride chętnie skorzystał z pretekstu i podszedł do okna, żeby wyjrzeć. Pan Nickleby patrzał uparcie w innym kierunku i szarpiąc koszulę palcami ręki, którą zatknął za klapę surduta, mruczał ochrypłym szeptem:
— Dziesięć tysięcy funtów! Mówił o dziesięciu tysiącach! To kwota, za którą kupiłem zaledwie wczoraj dwie sumy hipoteczne. Jutro miały one odzyskać wartość i przynieść mi sowite zyski. Jeżeli ta firma naprawdę upadla, a on pierwszy przyniósł mi wiadomość?... Czy jest ten powóz?
— Tak, tak! — odparł Gride, spłoszony gniewnym tonem zapytania. — Powóz czeka. Boże, mój Boże! Jaki z pana porywczy człowiek!
— No, chodźmy! — rzekł pan Ralf i skinął na wspólnika. — Nie okazujmy ludziom wzburzenia. Zejdziemy na dół pod rękę.
— Ależ pan mnie szczypie... Będę miał siniaki — skarżył się stary Artur.
Pan Nickleby odsunął go niecierpliwie i zwykłym sobie, pewnym, ciężkim krokiem zszedłszy ze schodów wsiadł do powozu. Gride pospieszył za nim. Kiedy stangret zapytał, dokąd ma jechać, stary lichwiarz spojrzał na sąsiada, a widząc, że ów milczy, podał adres swego domu, dokąd też pojechali.
Pan Ralf wcisnął się w kąt pojazdu i siedząc ze skrzyżowanymi rękoma nie odezwał się ni słowem przez całą drogę. Broda opadła mu na pierś, a spuszczone oczy tak ukryły się w cieniu ściągniętych krzaczastych brwi, że lichwiarz, który nie zdradzał niczym, iż uprzytamnia sobie, co się z nim dzieje, mógł sprawiać wrażenie człowieka uśpionego; dopiero gdy powóz stanął, wyjrzał przez okno i zapytał, dokąd przyjechali.
— To mój dom — odrzekł nieszczęsny Gride, przygnębiony, być może, pustką swego domu. — Boże, mój Boże! To mój dom.
— Prawda — powiedział pan Nickleby. — Nie uważałem którędy jechaliśmy. Chętnie wypiłbym szklankę wody. Wodę ma pan chyba w domu, co?
— Wypije pan szklankę... szklankę czego pan tylko zechce — odparł stary Artur z głuchym westchnieniem. Nie ma co stukać, mój człowieku! Pociągnij za dzwonek.
Woźnica dzwonił i dzwonił niezliczoną ilość razy; potem kołatał, aż cała ulica odpowiadała mu echem; potem nasłuchiwał przy dziurce od klucza. Nikt nie nadchodził. Dom był cichy jak grób.
— Co się dzieje? — zapytał zniecierpliwiony pan Ralf.
— Peg jest zupełnie głucha — wyjaśnił Gride z wystraszoną i skłopotaną miną. — Boże, mój Boże! Dzwoń jeszcze, mój człowieku! Zobaczy, że dzwonek się rusza! Woźnica znowu dzwonił i stukał, stukał i dzwonił. Niektórzy z sąsiadów podnosili okna i wołali do siebie przez ulicę, że gospodyni starego Gride'a musiała nagle umrzeć. Inni zebrali się koło powozu i nie szczędzili różnorodnych domysłów. Jedni twierdzili, że na pewno usnęła, drudzy, że spłonęła żywcem, inni, że upiła się do nieprzytomności, a jakiś bardzo otyły mężczyzna powiedział, że zobaczyła nagle coś do jedzenia, i to, jako rzecz zupełnie niezwykła, tak ją przeraziło, że zemdlała. Pomysł ten szczególnie uradował gapiów, którzy wybuchnęli głośnym śmiechem i z trudem dali się odwieść od zamiaru połamania sztachet i wywalenia kuchennych drzwi, aby dowiedzieć się wreszcie prawdy. Nie na tym jednak koniec! Ponieważ krążyły już pogłoski o mających się odbyć tego rana zaślubinach starego sąsiada, zgromadzeni zaczęli natarczywie dopytywać o pannę młodą, a większość z nich wyrażała pogląd, że to pan Ralf Nickleby jest przebraną panną młodą, co z kolei nie tylko wywołało żartobliwe oburzenie na oblubienicę za to, że pojawiła się publicznie w spodniach i długich butach, lecz również spowodowało wiele krzyku i hałasu. Wreszcie dwaj lichwiarze schronili się w sąsiednim domu, a pożyczywszy drabinę wdrapali się na niski mur, otaczający kuchenne podwórko, i bezpiecznie wylądowali po drugiej jego stronie.
— Strach mi... doprawdy... wejść do środka... — wyjąkał stary Artur, kiedy pozostał sam z przyjacielem. — Przypuśćmy, że została zamordowana i leży z głową roztrzaskaną pogrzebaczem, hę?
— Przypuśćmy, że została zamordowana — powtórzył pan Ralf. — Chciałbym, prawdę mówiąc, żeby takie rzeczy zdarzały się częściej i żeby łatwiej je było robić. Gap się pan tutaj i drżyj ze strachu — ja będę działał!
Zbliżył się do stojącej na podwórku pompy i pił długo, a następnie, skropiwszy wodą twarz i głowę, odzyskał zwykły spokój i pierwszy wszedł do domu; Gride ruszył za wspólnikiem i idąc deptał mu po piętach.
Siedziba starego łotra była równie posępna jak zawsze. We wszystkich pokojach panowała, jak zwykle, żałobna cisza, a upiorne meble stały na dawnych miejscach. Zgiełk pod drzwiami na ulicy nie wzruszył widać serca starego, ponurego zegara, gdyż nadal biło ono ciężko w swej zakurzonej klatce. Kulawe szafy kryły się, zgodnie ze swym zwyczajem, w najciemniejszych kątach. Dźwięk kroków budził te same posępne echa. Długonogi pająk zatrzymał się w zwinnym biegu i, spłoszony widokiem ludzi w pochmurnym swym królestwie, przywarł bez ruchu do ściany udając nieżywego, dopóki dziwni goście nie odeszli.
Dwaj lichwiarze wędrowali od piwnic do strychu, otwierali wszystkie skrzypiące drzwi, zaglądali do wszystkich pustych izb. Nigdzie nie było Peg. Wreszcie, by odpocząć po trudach poszukiwań, usiedli w pokoju, gdzie przesiadywał zwykle Artur Gride.
— Wiedźma wybrała się pewnie na miasto w związku z przygotowaniami do weselnych uroczystości — powiedział pan Ralf sposobiąc się do Wyjścia. — Spójrz no pan! Drę rewers. Nigdy na nic się już nie przyda.
Gride, który niespokojnie rozglądał się po pokoju, padł w tej chwili na kolana przy dużej skrzyni i wydał rozdzierający okrzyk.
— Co tam znowu? — zapytał jego towarzysz spoglądając nań z groźną miną.
— Ograbiła mnie! Ograbiła! — zawodził Artur.
— Ograbiła? Z pieniędzy?
— Nie, nie, nie! Gorzej! Znacznie gorzej!
— Z czego zatem? — rzucił pan Nickleby.
— Gorzej niż z pieniędzy! Gorzej niż z pieniędzy! — krzyczał stary i, jak zwierzę rozgrzebujące ziemię, wyrzucał papiery ze skrzyni, — Wolałbym, żeby ukradła pieniądze, wszystkie moje pieniądze! Nie mam ich wiele! Wolałbym, żeby zrobiła ze mnie żebraka, niż żeby to ukradła!
— Żeby co ukradła? — zapytał pan Ralf. — Żeby co ukradła, ty półgłówku z piekła rodem?
Gride nie odpowiadał, lecz rozgrzebywał i wyrzucał papiery wrzeszcząc i jęcząc przez cały czas, jakby go torturowano.
— Mówisz, że coś zginęło! — zawołał pan Nickleby, z wściekłością szarpiąc go za kołnierz. — Co to takiego?
— Papiery! Dokumenty! Jestem człowiek zrujnowany, zgubiony, zgubiony! Ograbiła mnie, zrujnowała! Widziała, jak to czytałem, widziała! Czytałem to niedawno! Czytywałem bardzo często! Szpiegowała mnie! Podpatrzyła, że kładłem to do kasetki i chowałem ją w tej skrzyni. Kasetka zginęła! Ukradła ją, ukradła! Niech ją piekło pochłonie! Ograbiła mnie, ograbiła!
— Ale z czego? — krzyknął pan Ralf, który, jak się mogło wydawać, doznał nagłego olśnienia, bo trząsł się z przejęcia i wzrok mu płonął, gdy pochwycił wspólnika za kościste ramię. — Z czego?
— Ona nie wie nawet, co to jest. Nie umie czytać! — wrzeszczał Gride nie zwracając uwagi na ostatnie pytanie. — W jeden tylko sposób można wydobyć z tego pieniądze — trzeba to zanieść jej, tamtej! Ktoś przeczyta to złodziejce i powie, co ma robić. Ona i jej pomocnik dostaną pieniądze, a na dobitkę zyskają wdzięczność! Będą się chwalić! Powiedzą, że to znaleźli, że wiedzieli o tyra! Będą świadczyć przeciwko mnie! Na mnie jednego zwali się wszystko na mnie, na mnie, na mnie!
— Uspokój się pan — rzekł pan Nickleby, jeszcze silniej ściskając go za ramię i mierząc przenikliwym spojrzeniem, którego bystrość aż nazbyt jasno dowodziła, że to, co lichwiarz zamierza powiedzieć, będzie miało jakiś ukryty cel. — Posłuchaj głosu rozsądku! Niedawno przecież uciekła. Wezwę policję! Powiesz tylko, co wiedźma zabrała, a możesz mi wierzyć, że dostaniesz ją w ręce. Hej! Na pomoc! Na pomoc!
— Nie, nie, nie! — pisnął stary Artur i ręką zasłonił usta przyjaciela. — Nie mogę! Boję się!
— Na pomoc! Na pomoc! — wołał pan Ralf.
— Nie, nie, nie! — wrzeszczał Gride tupiąc jak szalony. — Mówię, że nie! Nie! Boję się! Boję!
— Boisz się, by się nie dowiedziano o tej kradzieży? — spytał pan Ralf.
— Tak, tak! — odparł Gride załamując ręce. — Szszaa!... Szsza... Ani słowa! Nie wolno o tym pisnąć ani słówka! Przepadłem! Cokolwiek zrobię — przepadłem!
Jestem zdradzony! Oskarżą mnie, oskarżą! Zginę w Newgate!.
Wydając wciąż takie i tym podobne rozpaczliwe okrzyki, w których strach w dziwny sposób mieszał się z bólem i wściekłością, nieprzytomny z przerażenia nędznik uspokajał się jednak i stopniowo przeszedł do stłumionych, żałosnych jęków, przerywanych od czasu do czasu skomleniem, gdy przerzucając pozostałe w skrzyni papiery odkrył jakieś dalsze braki. Nie przepraszając go z powodu swego nagłego odejścia, pan Ralf pozostawił wspólnika i wielce rozczarował zebranych przed domem gapiów, mówiąc im, że nic się nie stało. Potem wsiadł do powozu i kazał się wieźć do domu.
Na jego biurku leżał list. Nie ruszył go zrazu, jak gdyby nie miał odwagi rozedrzeć koperty, a otworzywszy ją wreszcie, pobladł jak śmierć.
— Stało się najgorsze — powiedział. — Firma upadła. Rozumiem... Wczoraj wieczorem rozeszły się po City pogłoski... Dosięgły one uszu tych kupców... Tak... tak...
Szybkim krokiem przemierzył pokój tam i z powrotem, a później znowu stanął.
„Dziesięć tysięcy funtów! — myślał. — Dziesięć tysięcy funtów! Leżały tam tylko jeden dzień! Tylko jeden dzień! Iluż trzeba było niespokojnych lat, ilu męczących dni i bezsennych nocy, żeby zgromadzić te dziesięć tysięcy funtów! Dziesięć tysięcy funtów! Jak wiele dumnych, malowanych dam wdzięczyłoby się i uśmiechało, jak wielu rozrzutnych głupców prawiłoby mi pochlebstwa przeklinając mnie w duchu, gdy zamieniałbym te dziesięć tysięcy na dwadzieścia! Ile gładkich słów, uniżonych spojrzeń i uprzejmych listów otrzymałbym od tych dłużników w wiecznej potrzebie, których gniótłbym i wykorzystywał dla własnej satysfakcji i zysku. Utarło się w tym zakłamanym świecie powiedzenie, że ludzie tacy jak ja zbierają swe bogactwa za pomocą oszustw i wybiegów, za pomocą płaszczenia się, poniżeń i czołobitności Dobre sobie! Ileż kłamstwa, ile niecnych, ohydnych wykrętów, ile uniżoności pyszałków, którzy, gdyby nie moje pieniądze, odtrąciliby mnie z pogardą, jak codziennie odtrącają lepszych od siebie — przyniosłoby mi owe dziesięć tysięcy funtów! Załóżmy, że podwoiłem je, zarobiłem sto za sto, że każdy suweren dał mi drugi! W całym tym stosie pieniędzy nie znalazłoby się ani jednej monety, która nie byłaby wynikiem dziesięciu tysięcy nędznych, tchórzliwych łgarstw, wypowiedzianych nie przez lichwiarza — ach, nie! — lecz przez pożyczających na lichwę, przez tych rozrzutnych, nieopatrznych, hojnych ludzi z fantazją, którzy za nic na świecie nie poniżyliby się do oszczędzenia jednej sześciopensówki!"
Chcąc widocznie pogrzebać gorycz własnego zawodu w goryczy tych rozważań, pan Ralf spacerował znowu po pokoju. Był coraz mniej pewny siebie, w miarę jak myśli jego wracały do niedawnej straty, a wreszcie opadł na fotel i powiedział głośno, zaciskając dłonie na poręczach, aż drewno zatrzeszczało:
— Był niegdyś czas, kiedy nic, nic zgoła, nie mogłoby mnie dotknąć tak, jak utrata tej olbrzymiej sumy. Narodziny, zgony, małżeństwa i inne wydarzenia interesują-' ce większość ludzi nie interesują mnie, chyba że mają coś wspólnego ze stratą lub zyskiem. Dzisiaj jednak... Dzisiaj z nieszczęściem materialnej straty łączę triumf tego łotra, który mi o tym oznajmił! Nawet gdyby on je wywołał — a zdaje mi się niemal, że to istotnie jego wina — nie potrafiłbym nienawidzić go więcej. Niechaj tylko jemu odpłacę, niech mu odpłacę choćby stopniowo i powoli, niechaj tylko zacznę brać nad nim górę, niech przechylą się szale wagi — a przysięgam, zniosę jakoś tę klęskę!
Rozmyślał długo i głęboko, na zakończenie zaś tych rozmyślań wysłał przez Newmana list adresowany do pana Squeersa w gospodzie Pod Głową Saracena. List uzupełnił poleceniem, żeby zapytać, czy adresat przybył już do Londynu, jeżeli zaś przybył — poczekać na odpowiedź. Newman przyniósł wkrótce wiadomość, że pedagog przyjechał tego ranka pocztowym dyliżansem i list zastał go w łóżku; mimo to przesyła wyrazy szacunku wraz z zapewnieniem, iż niezwłocznie wstanie i wnet będzie mógł służyć panu Nickleby.
Niewiele czasu upłynęło pomiędzy odebraniem tej wiadomości a przybyciem pana Squeersa, zanim jednak pedagog nadszedł, pan Ralf pohamował objawy zdenerwowania i odzyskał zwykły surowy, niewzruszony, nieugięty spokój, któremu, być może, w dużej mierze przypisywać należy nieograniczony niemal wpływ, jaki potrafił wywierać na ludzi o niezbyt silnych przesądach w sprawach moralności.
— No, jakże się pan miewa, panie. Squeers? — powiedział witając szanownego gościa zwykłym swym uśmiechem, którego nieodłączną część stanowiło przenikliwe spojrzenie i surowe zmarszczenie brwi.
— Dziękuję — odparł pedagog. — Czuję się nie najgorzej. Tak samo rodzina i wychowankowie. Tylko w szkole szaleje epidemia jakiejś wysypki i chłopców wali z nóg. To zły wiatr, który nikomu nie przywieje nic dobrego. To samo zawsze powtarzam, kiedy chłopców coś takiego nawiedzi. Nawiedzenie to los wszystkich śmiertelników. Śmierć to także swego rodzaju nawiedzenie. Świat dławi się wprost nawiedzeniami! Kiedy chłopiec grymasi przy takiej okazji i sprawia jakieś kłopoty, trzeba mu dać po głowie, a będzie to postępowanie zgodne z Pismem.
— Panie Squeers — rzucił gospodarz sucho.
— Słucham pana?
— Darujmy sobie te światłe wywody moralizatorskie i jeśli pan pozwoli pomówmy o interesach.
— Pragnę tego z całego serca — odparł Squeers. — A na początek powiem...
— Może na początek ja coś powiem. Noggs! Newman przyszedł powoli, gdy wezwanie zostało już
dwa czy trzy razy powtórzone, i zapytał, czy go chlebodawca wołał.
— Wołałem. Idź na obiad i to zaraz. Słyszysz?
— Jeszcze nie czas — powiedział kancelista z uporem.
— Ja mierzę twój czas, a teraz mówię ci, że to obiadowa pora — odparł lichwiarz.
— Codziennie ją pan zmienia — rzekł Newman. — To nie w porządku.
— Nie zatrudniasz wielu kucharzy i łatwo przeprosisz ich za kłopot. No, jazda — warknął pan Ralf.
Nie tylko rzucił rozkaz stanowczym tonem, lecz pod pozorem przyniesienia jakichś papierów z małego kantorku sprawdził} czy kancelista posłuchał, a po jego wyjściu zabezpieczył drzwi łańcuchem, by niepożądany świadek nie mógł otworzyć ich swym kluczem i wrócić niepostrzeżenie.
— Mam powody, by podejrzewać tego ptaszka — powiedział pan Ralf, gdy wrócił do swego pokoju — uważam więc, że najlepiej trzymać go z dala, dopóki nie wymyśli się prostego i mało kłopotliwego sposobu, aby go zniszczyć.
— Sądzę, że nietrudno go zniszczyć — rzekł pedagog z uśmiechem.
— Zapewne! Równie łatwo zresztą zniszczyć wielu moich znajomych — warknął lichwiarz. — Zamierzał pan powiedzieć...
Zwięzła bezpośredniość, z jaką pan Ralf uciekając się wprzód do przykładu uzupełnił go zaraz przejrzystą aluzją, wywarła (co było niewątpliwie zamiarem gospodarza) potężne wrażenie na zacnym pedagogu, który po chwili wahania zaczął mówić pokorniejszym już tonem:
— Otóż, zamierzałem powiedzieć, że cały interes z tym niewdzięcznym chłopakiem bez serca, tym starszym synem Snawleya, naraża mnie na kłopoty i niezmierne trudności, a prócz tego na całe tygodnie czyni z pani Squeers, że się tak wyrażę, najdoskonalszą wdowę. Współpraca z panem to prawdziwa dla mnie przyjemność, oczywiście!
— Oczywiście! — powtórzył sucho gospodarz.
— Tak powiedziałem: oczywiście — ciągnął pan Squeers pocierając nerwowo kolana. — Zarazem jednak, kiedy ktoś tłucze się tak jak ja dobre dwieście pięćdziesiąt mil, by złożyć zeznania, to taka rzecz może go trochę zirytować, nie mówiąc nawet o ryzyku.
— A gdzież tu ryzyko, panie Squeers? — zapytał pan Ralf.
— Powiedziałem: nie mówiąc o ryzyku — próbował wykręcić się pedagog.
— A ja zapytałem: gdzież tu ryzyko?
— Widzi pan, nie skarżyłem się, panie Nickleby — bąkał zapytany. — Słowo daję, nigdy jeszcze nie widziałem...
— Pytam: gdzie pan widzi ryzyko? — powtórzył gospodarz z naciskiem.
— Gdzie widzę ryzyko? — odparł Squeers jeszcze silniej pocierając kolana. — Hm... Nie trzeba o tym mówić... Lepiej unikać pewnych tematów... Och!... Wie pan przecie, o jakim myślałem ryzyku.
— Ile już razy mówiłem panu — powiedział lichwiarz — i ile razy mam jeszcze powtarzać, że niczym pan nie ryzykuje? Przysięgał pan dotychczas i w przyszłości mogą wymagać od pana przysięgi tylko na to, że w takim a takim czasie pozostawiono u pana chłopca pod nazwiskiem „Smike", że przybywał on u pana przez tyle a tyle lat, zginął w takich a takich okolicznościach, a obecnie został odnaleziony i rozpoznany przez pana w takiej a takiej kryjówce. Przecież to wszystko prawda, co?
— Tak — przyznał pedagog. — To wszystko prawda.
— A zatem — ciągnął pan Ralf — gdzież tu pańskie ryzyko? Kto kłamie pod przysięgą prócz Snawleya — człowieka, któremu płacę znacznie mniej niż panu?
— Snawley robi to tanio, doprawdy, bardzo tanio — zauważył pedagog.
— Tanio i dobrze! — przyznał gospodarz. — Tak! Tanio, dobrze, a ponadto z twarzą hipokryty i miną świętoszka. A pan? Gdzież tu pańskie ryzyko? Co pan opowiada o ryzyku? Wszystkie dokumenty są prawdziwe. Snawley miał syna, był dwa razy żonaty, jego pierwsza żona nie żyje, nikt prócz jej ducha nie może powiedzieć, że nie
„pisała tego drugiego listu, nikt prócz samego Snawleya nie może powiedzieć, że to nie jego syn i że jego syna dawno stoczyło robactwo! Tylko Snawley jest krzywoprzysięzcą, a jak mi się wydaje, przywykł do takich rzeczy. Gdzież tu pańskie ryzyko, pytam?
— Otóż... widzi pan... — jąkał Squeers kręcąc się na krześle. — Jeżeli do tego już doszło... to... mógłbym zapytać... a gdzież jest pańskie?
— Mógłby pan zapytać, gdzież jest moje! — powtórzył gospodarz. — Mógłby pan zapytać, gdzież jest moje!
Ani ja, ani pan nie występujemy jawnie w tej historii. Cały interes Snawleya to trzymać się ściśle raz opowiedzianej powiastki, a całe jego ryzyko to zboczyć z niej choćby na włos. Pańskie zaś ryzyko?... Gdzież pańskie ryzyko w tej zmowie?
— Bardzo proszę! — zaprotestował Squeers i niepewnie rozejrzał się wokół. — Proszę tego tak nie nazywać, jeśli łaska.
— Niech pan to sobie nazywa, jak się panu podoba — powiedział lichwiarz — ale niech pan uważa na to, co mówię. Cała powiastka została wymyślona jako środek dokuczenia człowiekowi, który naraził na szwank pańskie interesy, a pana zbił na kwaśne jabłko, oraz jako środek odzyskania półżywego popychadła, które chciał pan dostać w ręce, by pomścić się na nim za jego udział w całej awanturze. Wiedział pan przy tym, że wiadomość o powrocie tego chłopaka pod pańską opiekę będzie dotkliwą karą dla pańskiego wroga. Czy mam słuszność, panie Squeers?
— Cóż, ma pan słuszność... do pewnego stopnia — przyznał Squeers niemal pokonany ostrym, nie znoszącym sprzeciwu tonem gospodarza i stanowczością, z jaką ten obracał wszystko przeciwko niemu.
— A co to znowu znaczy? — zapytał pan Ralf.
— Cóż, moje „do pewnego stopnia" znaczy, że nie wszystko miało iść na moje konto — bronił się pedagog — bo i pan chciał porachować się za jakieś dawne urazy.
— Czy przypuszczał pan — spytał pan Ralf zupełnie nie zmieszany tą uwagą — że gdyby było inaczej, to bym mu pomógł?
— Cóż... nie... nie sądzę, żeby mi pan pomagał — odparł Squeers. — Pozwoliłem sobie nadmienić o tym po to jedynie, żeby wszystko między nami było proste i jasne.
— A czy mogłoby w ogóle być inaczej? — zdziwił się lichwiarz. — Z tym chyba zastrzeżeniem, że rachunek wypada raczej na moją niekorzyść, bo ja, chcąc nasycić swą nienawiść, wydaję pieniądze, a pan je bierze nasycając zarazem swoją. Pan jest co najmniej równie skąpy, jak mściwy; i ja tak samo. Kto z nas ma korzystniejszą pozycję? Pan, który zgarnia pieniądze i jednocześnie dokonuje zemsty, pan, pewny przynajmniej pieniędzy, jeżeli nie zemsty — czy ja, który te pieniądze wydaję i w najlepszym wypadku będę cieszyć się tylko zemstą?
Ponieważ pan Squeers odpowiedział na te wywody jedynie uśmiechem i ruchami wyrażającymi zakłopotanie, gospodarz poradził mu, żeby nic nie mówił i był zadowolony ze swej sytuacji, a następnie, utkwiwszy w nim przenikliwe wejrzenie powiedział:
Po pierwsze: że Nicholas udaremnił jego plany związane z projektowanym zamążpójściem pewnej młodej damy, a korzystając z zamieszania wywołanego nagłym zgonem jej ojca, porwał ją i w triumfie uprowadził.
Po drugie: że na podstawie jakiegoś testamentu czy. innego aktu — z całą pewnością dokumentu pisanego, który musi zawierać imię i nazwisko owej damy, a więc, jeżeli uzyska się doń dostęp, będzie łatwy do odnalezienia wśród innych papierów — ta młoda osoba jest uprawniona do majątku; gdyby istnienie tego urzędowego aktu doszło kiedyś do wiadomości owej damy, uczyni to z jej małżonka (pan Ralf wtrącił tutaj, że Nicholas poślubi ją niezawodnie) bogatego i wpływowego człowieka, a co za tym idzie — niebezpiecznego wroga.
Po trzecie: że wspomniany dokument wraz z innymi papierami został ukradziony człowiekowi, który sam oszukańczo uzyskał go lub zataił, teraz zaś obawia się wszcząć jakichkolwiek poszukiwań, oraz że on (pan Ralf) zna złodzieja.
Z jednym swym okiem i ustami szeroko otwartymi, pan Squeers słuchał tej przemowy łowiąc chciwym uchem każdą sylabę i głęboko medytując, jakim specjalnym względom przypisać należy zaszczyt takiego zaufania i do czego to wszystko zmierza.
— A teraz — ciągnął gospodarz pochylając się do przodu i kładąc dłoń na ramieniu gościa — posłuchaj pan planu, który wymyśliłem i który muszę — powtarzam, muszę — doprowadzić do końca i zrealizować. Dokument ów, bez względu na jego charakter, może przynieść korzyść wyłącznie tej dziewczynie albo jej mężowi i tylko wówczas, gdy znajdzie się w posiadaniu jednego z nich dwojga. T o stwierdziłem ponad wszelką wątpliwość.
Chcę, aby dostarczono mi ów dokument po to, żebym mógł wypłacić pięćdziesiąt funtów w złocie człowiekowi, który go przyniesie, a potem spalić w oczach tego człowieka.
Pan Squeers podążył wzrokiem za ręką lichwiarza, która wykonała taki ruch w kierunku kominka, jak gdyby rzucała coś w ogień, odetchnął głęboko i powiedział:.
— Tak... Ale kto przyniesie dokument?
— Być może nikt, bo wiele trzeba dokonać, nim się go zdobędzie. Ale... jeżeli ktoś przyniesie, to tylko pan!
Zdumienie pedagoga, jego wyraźna odmowa i oświadczenie, że za nic nie podejmie się takiego zadania, mogłoby każdego zniechęcić, a nawet skłonić do całkowitego zaniechania planu. Na panu Ralfie jednak nie wywarło to wszystko najmniejszego wrażenia. W chwili gdy Squeers nagadał się do utraty tchu, gospodarz zaczął mówić dalej tak chłodno, jak gdyby niczego nie słyszał, i rozwodzić się nad tymi stronami zagadnienia, których uwypuklenie uważał za najbardziej wskazane.
Mówił o podeszłym wieku, kalectwie i głupocie pani Sliderskew, która według wszelkiego prawdopodobieństwa nie ma żadnego wspólnika ani nawet znajomego, na co wskazuje jej samotny tryb życia i długoletnia służba w domu takim jak Gride'a. Mówił o niezbitej prawie pewności, że kradzież nie była wynikiem zawczasu przygotowanego planu, bo wówczas złodziejka czekałaby na sposobność ucieczki z większą sumą pieniędzy; o trudnościach, w jakich znajdzie się ta złodziejka, gdy pomyśli nad swym uczynkiem i przekona się, że ma przy sobie dokumenty, z których treścią nie może się zapoznać. Mówił, iż osobie dokładnie obznajmionej z położeniem pani Sliderskew nietrudno będzie, gdy raz nawiąże z nią kontakt, wkraść się w jej zaufanie, nastraszyć ją, jeśli okaże się to konieczne, i w ten czy inny sposób zawładnąć dokumentem, o którym mowa. Wywód ten pan Ralf poparł twierdzeniem, że ze względu na stałe rezydowanie pana Squeersa w tak znacznej odległości od Londynu, jego znajomość z panią Sliderskew będzie po prostu żartem i na pewno nikt nie rozpozna pedagoga ani podczas tej maskarady, ani później. Ponadto gospodarz wspomniał, iż sam nie może wykonać tego zadania, gdyż złodziejka zna go z widzenia, a następnie zaczął wychwalać niepowszedni spryt i doświadczenie pana Squeersa, dzięki którym wyprowadzenie w pole głupiej, starej baby będzie dlań drobiazgiem i dziecinną igraszką. Zakończywszy te wywody, pan Ralf z właściwą sobie umiejętnością i siłą przekonywania namalował obraz klęski, którą jeżeli powiodą się jego zamierzenia, poniesie Nicholas wiążąc się z żebraczką, a nie z bogatą dziedziczką; potem napomknął mimochodem o niezmiernym znaczeniu, jakie dla człowieka w położeniu pana Squeersa musi mieć posiadanie takiego jak on (pan Ralf) przyjaciela; potem zatrzymał się nieco dłużej nad licznymi dobrodziejstwami, które świadczył pedagogowi w czasie trwania ich znajomości, od chwili gdy pan Ralf wypowiedział się przychylnie o traktowaniu przez pana Squeersa pewnego chorowitego chłopca, który umarł w Szkole w Yorkshire pod ciężką ręką jej właściciela (co — chociaż lichwiarz nie wspomniał o tym — było nader dogodne zarówno dla niego, jak i dla jego klientów); na zakończenie zaś dodał, że wspomniane pięćdziesiąt funtów mogłoby wzrosnąć do siedemdziesięciu pięciu, a nawet, w razie nadspodziewanego sukcesu, do okrągłych stu.
Kiedy wymowny gospodarz skończył wreszcie, pan Squeers skrzyżował nogi, potem rozstawił je szeroko, podrapał się w głowę, przetarł oczy, uważnie obejrzał dłonie, ogryzł paznokcie u kilku palców i nie szczędząc dalszych oznak zaniepokojenia i niezdecydowania zapytał, czy pan Ralf "nie pójdzie wyżej niż te sto funtów". Usłyszawszy, że nie, pedagog zaniepokoił się znowu i po chwili zastanowienia oraz bezskutecznej propozycji, „by pan Nickleby poszedł jednak o pięćdziesiąt wyżej", oznajmił, że jak sądzi, powinien raczej spróbować i uczynić ile się da dla dobrego przyjaciela, co jest zresztą maksymą, którą stale stosuje w życiu; a zatem podejmie się proponowanego zadania.
— Ale jak pan odnajdzie tę babę? — zapytał Squeers.— Oto kwestia, która mnie niepokoi.
— Mogę nie odnaleźć jej wcale — odparł lichwiarz — ale popróbuję. Szukałem już w tym mieście ludzi, którzy kryli się lepiej niż ona. Znam miejsca, gdzie rozsądnie wydana gwinea rozwiązuje nieraz bardziej zawiłe, niż ta, łamigłówki... tak... tak... rozwiązuje... a jeżeli trzeba, potrafi również zawikłać je jeszcze bardziej. Słyszę, że mój kancelista dzwoni do drzwi. Czas nam się rozstać. Niech pan się lepiej tu nie kręci i czeka na wiadomość ode mnie.
— Doskonale! — odparł pedagog. — Hm... Jeżeli pan nie odnajdzie tej baby, to... to pokryje pan mój rachunek Pod Głową Saracena i dołoży coś niecoś za stratę czasu.
— No... niech będzie — mruknął pan Ralf niechętnie. — Nie ma pan nic więcej do powiedzenia?
Squeers przecząco pokręcił głową, gospodarz więc odprowadził go do drzwi i, ze względu na Newmana, zdziwił się głośno, czemu ktoś je zamknął tak jak na noc! Potem wpuścił kancelistę wypuszczając jednocześnie pedagoga i wrócił do swego pokoju.
— No... — pomrukiwał — niech się co chce dzieje, ale na razie jestem silny i opanowany. Niechaj odpłacę mu choćby za tę odrobinę mojej krzywdy i wstydu, niech pozbawię go tej jednej nadziei, drogiej niewątpliwie jego sercu, niechaj dokonam choćby tego, a ta zemsta będzie na pewno pierwszym ogniwem łańcucha, jakiego moc ludzka jeszcze nie ukuła — łańcucha, którym go omotam.
ROZDZIAŁ LVII
KTÓRY OPISUJE, JAK POMOCNIK PANA RALFA NICKLEBY WZIĄŁ SIĘ DO DZIEŁA I JAK MU SIĘ POWIODŁO
W ciemny, dżdżysty jesienny wieczór w izbie na poddaszu nędznego domu, położonego przy bocznej uliczce albo raczej przy zaułku w pobliżu Lambeth, siedział samotnie jednooki mężczyzna ubrany cudacznie — czy to z braku lepszego odzienia, czy też dlatego, że nie chciał, by go ktoś poznał; miał na sobie luźny płaszcz o rękawach o wiele za krótkich, lecz tak szeroki i długi, że właściciel jego mógłby swobodnie owinąć się nim z głową, wcale nie rozciągając przetartego, zatłuszczonego materiału, z którego płaszcz był uszyty.
W człowieku tym, przebranym i siedzącym w ubogiej, nędznej izdebce, tak bardzo odległej od miejsca jego zamieszkania i pracy, samej nawet pani Squeers trudno byłoby rozpoznać swego pana i władcę, choć wrodzoną spostrzegawczość tkliwej małżonki musiałaby przecie wyostrzyć w danym wypadku czuła tęsknota. Ale był to pan i władca pani Squeers, który wyglądał zresztą na dość zatroskanego, bo gdy nalewał coś z czarnej butelki stojącej pod ręką na stole, obrzucał wnętrze pokoju spojrzeniami, w których zupełna obojętność dla przedmiotów w zasięgu wzroku mieszała się z żałosnymi, pełnymi niepokoju wspomnieniami odległych miejsc i nieobecnych osób.
Nic szczególnie ciekawego nie było ani w izbie, po której pan Squeers wodził tak zatroskanym wzrokiem, ani na ulicy, którą mógłby zobaczyć, gdyby uznał za stosowne zbliżyć się do okna. Poddasze było nagie i ubogie, a nędzne łóżko, podobnie jak reszta pospolitych sprzętów, wyglądało niezachęcająco ze względu na opłakany stan. Uliczka była zabłocona, brudna i pusta, a ponieważ miała jeden tylko wylot, rzadko przechodził tamtędy ktoś, kto nie należał do stałych jej mieszkańców; że zaś wieczór ów skłaniał wszystkich do przesiadywania w domu, w sąsiedztwie nie widać było żadnych oznak życia prócz migotania mizernych świeczek za brudnymi szybami i nie słyszało się wielu dźwięków prócz miarowego pluskania deszczu i od czasu do czasu trzaśnięcia skrzypiących drzwi.
Pan Squeers rozglądał się więc wokół zatroskanym wzrokiem i słuchał tych nieciekawych dźwięków wśród głębokiej ciszy, przerywanej jedynie szelestem jego płaszcza, kiedy od czasu do czasu poruszał ręką, żeby podnieść szklankę do ust. Taki stan rzeczy trwał, dopóki gęstniejący mrok nie skłonił pedagoga do objaśnienia świecy. Czynność ta dodała mu widać nieco otuchy, bo uniósł wzrok ku sufitowi i zapatrzony w jakieś niewyraźne, fantastyczne zarysy, które pozostawiła tam przeciekająca dachem woda, rozpoczął następujący monolog:
— A to ci szopa! A to ci paradna szopa! Od... od ilu to tygodni?... prawie od sześciu... kręcę się koło tej czcigodnej starej wdowy, tej głupiej dy-frau-dant-ki — pan Squeers wypowiedział ów epitet z dużym wysiłkiem i trudnością. — A tymczasem Dotheboys Hall schodzi aa psy, regularnie schodzi na psy. Najgorsza rzecz wdać się z takim ryzykantem jak ten stary Nickleby. Nigdy nie wiadomo, co taki zrobi z człowiekiem, a daj mu pensa, to zażąda funta.
Końcowa uwaga przypomniała pewno panu Squeersowi, że to pan Nickleby ma mu coś dać, i to całe sto funtów, bo twarz mu pojaśniała, a gdy podniósł szklankę do ust, zdawał się czerpać z jej zawartości więcej niż poprzednio zadowolenia.
— Nigdy jeszcze nie widziałem — mówił do siebie — nie widziałem, jak długo żyję, ani nie spotkałem takiego spryciarza jak ten stary Nickleby. Każdego ocygani, każdego ogoli. Można by go nazwać prawdziwą brzytwą... Warto było patrzeć, jak to chytrze i przebiegłe kręcił się, węszył i tropił, dopóki nie wyniuchał, gdzie kryje się ta szanowna pani Peg, i nie utorował mi drogi! A wił się, a skradał, a pełzał, niczym stara, wstrętną, bystrooka i zimnokrwista żmiją! Ach! Cóż to byłby za chłop w naszym zawodzie! Tak, tak!... Alę to zbyt ciasne granice dla jego geniuszu. Rwałby wszystkie więzy i łamał wszystkie przeszkody na drodze, dopóki nie stałby się istnym symbolem, po prostu pomnikiem... pomnikiem czego?... No... mniejsza o to! Wymyślę resztę i dopowiem w stosownym czasie.
W tym miejscu pan Squeers przerwał swe refleksje, znowu podniósł do ust szklankę, a potem dobył z kieszeni bardzo brudny list i zaczął go sylabizować z miną człowieka, który dobrze zna treść tego listu i odświeża ją w pamięci raczej z braku lepszej rozrywki niż z istotnej potrzeby.
— Świnki w porządku — mruczał — krówki w porządku, chłopcy jak się patrzy. Młodszy Sprouter mrugał, hę? Mrugnę ja mu, jak wrócę! „Cobbey uparcie pociąga nosem podczas obiadu i powiada, że to wina wołowiny". Doskonale, Cobbey! Zobaczymy, czy i bez wołowiny nie będziesz pociągał nosem! „Pitcher znowu zachorował..." Naturalnie," że zachorował... „i został zabrany przez rodzinę do domu, gdzie umarł na drugi dzień po przyjeździe". Naturalnie, że umarł! Na złość! To część głęboko przemyślanego planu! W całej szkole nie było nigdy chłopca, który umarłby pod sam koniec kwartału i w ten sposób wykorzystał mnie do ostatka, a na zakończenie spłatał mi tak paskudnego figla! „Najmłodszy Palmer powiedział, że chciałby, aby Pitcher poszedł do nieba". Nie wiem, doprawdy nie wiem, co robić z tym smarkaczem? . Zawsze ma jakieś potworne zachcianki. Mówił raz, że chciałby być osłem, bo nie miałby wtedy ojca, który go nie kocha. Co to za okropność w ustach sześcioletniego brzdąca!
Ten niezbity dowód zatwardziałości serca w piersi tak małego dziecka niezmiernie wzburzył pana Squeersa, który, ze złością odłożywszy list, znowu zaczął szukać ukojenia w poważnych rozmyślaniach.
— Długi czas siedzę już w Londynie — monologował, — To droga dziura. Nawet jeden tydzień pobytu tutaj dużo kosztuje. Ale sto funtów to pięciu chłopców; pięciu chłopców przez cały rok płaci tylko sto funtów, a od tego trzeba jeszcze odjąć koszty ich utrzymania. Nic zresztą nie tracę na pobycie w Londynie, bo pieniądze za chłopców wpływają równie dobrze, jakbym siedział w domu, a pani Squeers potrafi utrzymać rygor. Marnuje się, oczywiście, trochę czasu i rosną zaległości w łojeniu skóry. Trzeba je będzie odrobić po powrocie, ale wyrówna się to w dwa dni, a za sto funtów nie poskąpię przecież nadprogramowej pracy. Niedługo już potrwają zabiegi koło tej wiedźmy. Z tego, co wczoraj mówiła, wnoszę, że jeżeli w ogóle ma mi się udać, uda mi się dzisiaj. No! Jeszcze pół szklaneczki na powodzenie i dla kurażu! Pani Squeers, moja kochana, twoje zdrowie!
Łypiąc swym jednym okiem, jakby naprawdę stał przed damą, której zdrowie wznosił, pedagog — zapewne z wielkiego entuzjazmu — nalał pełną szklankę i natychmiast ją opróżnił; że zaś trunek, którym się raczył, był nieoczyszczoną okowitą, a pan Squeers niejednokrotnie już zaglądał do butelki, nie należy się dziwić, że wprawiło go to w wyborny humor i pedagog znalazł dość kurażu, by przystąpić do dzieła.
Niebawem okazało się, co to za dzieło, bo okrążywszy parę razy izbę, żeby nabrać pewności kroku, pan Squeers wziął butelkę pod pachę i szklankę do ręki, zdmuchnął świecę, jak gdyby zamierzał odejść na dłużej, wyszedł na schody, podkradł się do sąsiednich drzwi i zastukał ostrożnie.
— Po co ja stukam? — mruknął. — I tak przecież nie usłyszy. Myślę, że nie robi nic osobliwego, a jeżeli nawet: robi, nie zaszkodzi, jeżeli to zobaczę.
Po tym zwięzłym wstępie ujął klamkę, a gdy zajrzawszy na sąsiednie poddasze — jeszcze bardziej niechlujne niż opuszczona przed chwilą izba — stwierdził, że jest tam tylko stara kobieta, pochylona nad lichym ogieńkiem (bo chociaż, nie minęły jeszcze ciepła, wieczór był chłodny), wszedł i dotknął ramienia starej.
— No i co, moja Slider? — zagadnął żartobliwym tonem.
— To pan? — spytała Peg.
— Aha! Ja! A „ja" to pierwszy przypadek pierwszej osoby liczby pojedynczej, który w czasie teraźniejszym używa się w połączeniu z czasownikiem „jestem" a w danym przypadku wyraz ten zastępuje „Squeers", który można nazwać rzeczownikiem właściwym — odpowiedział pedagog zawiłym wywodem gramatycznym. — Jeżeli nawet tak nie jest, to ty nie znasz gramatyki lepiej ode mnie. Jeżeli zaś tak jest, to zgadłem przypadkowo.
Udzieliwszy tej odpowiedzi zwyczajnym swym głosem, niedosłyszalnym oczywiście dla Peg, pan Squeers przysunął stołek do kominka, usadowił się obok starej, butelkę i szklankę postawił między nimi na podłodze i ryknął na całe gardło:
— No i co, moja Slider?
— Słyszę pana — odpowiedziała Peg z przymilnym wdziękiem.
— Obiecałem, że przyjdę, a więc jestem! — wrzasnął Squeers.
— Tak też mówili w naszych stronach — odrzekła pogodnie starucha — ale ja myślę, że oliwa lepsza.
— Lepsza od czego? — zagrzmiał pedagog i dorzucił półgłosem parę cierpkich słów.
— Nie! — odpowiedziała Peg. — Na pewno nie!
— Jak długo żyję, nie spotkałem takiego jak ty potwora — mruknął Squeers z układną miną, bo Peg spoglądając na gościa, chichotała ohydnie, jak gdyby uradowana swą dowcipną odpowiedzią. — Czy widzisz? To jest butelka.
— Widzę — odparła stara.
— Dobrze! A to widzisz? — grzmiał pedagog. — To jest szklanka.
Peg dostrzegła i szklankę.
— A więc patrz teraz — ciągnął Squeers ilustrując słowa odpowiednimi ruchami. — Nalewam z butelki do szklanki, mówię: „Twoje zdrowie, Slider!" i wychylam szklankę; potem płuczę ją ostrożnie kropelką, którą muszę niestety wylać do kominka (ho, ho! będziemy mieli jasny ogieniek!), znowu napełniam i podaję tobie.
— Pańskie zdrowie — uśmiechnęła się pani Sliderskew.
— To zawsze zrozumie — mruknął pedagog przyglądając się Starej, która rozprawiwszy się ze swoją porcją, zaczęła ohydnie kasłać i chwytać oddech. — No, a teraz pogawędzimy. Jak tam reumatyzm?
Chichocząc, mrugając kaprawymi oczyma i obrzucając swego gościa spojrzeniami pełnymi podziwu dla jego osoby, manier i zalet towarzyskich, pani Sliderskew odrzekła, że z reumatyzmem lepiej.
— Jaki sens — ciągnął pan Squeers, któremu butelka znowu poprawiła humor — jaki sens ma w ogóle reumatyzm? Co on w ogóle znaczy? Czemu go ludzie miewają, hę?
Pani Sliderskew nie wiedziała tego, lecz wyraziła przypuszczenie, że zapewne nie mogą się go pozbyć.
— Odra, reumatyzm, koklusz, febra i lumbago — mówił pan Squeers — to wszystko razem filozofia i nic więcej. Ciała niebieskie to filozofia i ciała ziemskie to też filozofia. Jeżeli jakaś śrubka obluzuje się w ciele niebieskim — to już jest filozofia; jeżeli jakaś śrubka obluzuje się w ciele ziemskim — to także filozofia; a czasem może w tym być również trochę metafizyki, lecz takie rzeczy nie zdarzają się często. Filozofia i ja jesteśmy za pan brat. Jeżeli jakiś opiekun pyta mnie o coś z dziedziny klasyki, ekonomii lub matematyki, odpowiadam zawsze z godnością: „Przede wszystkim muszę wiedzieć, sir, czy jest pan filozofem?" „Nie, panie Squeers — bąka opiekun. — Nie jestem filozofem!" „A zatem — mówię — bardzo mi przykro, sir, ale nie zdołam wyjaśnić tego panu". Opiekun odchodzi i żałuje, że nie jest filozofem, a mnie, oczywiście, uważa za filozofa.
To wszystko i wiele więcej mówił z pijackim namaszczeniem i z kamiennie poważną miną, przez cały czas nie spuszczając oka z Peg, która nie słyszała ani słowa; na zakończenie napełnił swą szklankę i butelkę podsunął Peg, a ta oddała jej należną sprawiedliwość.
— A niechże cię nie znam! — powiedział. — Wyglądasz teraz o dwadzieścia funtów i dziesięć szylingów lepiej.
Pani Sliderskew znowu zachichotała, lecz nie odpowiedziała na ten komplement.
— O dwadzieścia funtów i dziesięć szylingów lepiej — podjął gość — niż tego dnia, kiedy ci się przedstawiłem, pamiętasz?
— Ach! — odparła Peg potrząsając głową. — Ależ mnie pan wtedy wystraszył!
— Doprawdy? — zdziwił się Squeers. — Tak, to była rzeczywiście niezwykła historia. Przychodzi ktoś zupełnie obcy i rekomenduje ci się mówiąc, że wie o tobie wszystko: jak się nazywasz, czemu siedzisz tutaj spokojnie i co buchnęłaś, i komu to buchnęłaś. Osobliwa historia hę?
Peg z całym przekonaniem przyznała mu rację skinieniem głowy.
— Ale, widzisz, ja wiem o wszystkim, co zdarza się w tej branży — ciągnął pedagog tajemniczym tonem. —. Nic z takich rzeczy nie ujdzie mojej uwagi. Jestem, rozumiesz, prawnikiem; prawnikiem pierwszej klasy, który ma dobre informacje. Jestem bliskim przyjacielem i poufnym doradcą wielu mężczyzn, kobiet i dzieci, jednym słowem ludzi, którzy wpadają w tarapaty, bo mają zbyt długie ręce. Jestem...
Długi rejestr własnych zasług i umiejętności, który po części wchodził w skład planu opracowanego zawczasu przez pana Ralfa Nickleby i pedagoga z Yorkshire, po części zaś wypływał z czarnej butelki, został w tym miejscu przerwany przez panią Sliderskew.
— Cha, cha, cha! — roześmiała się stara krzyżując ramiona i potrząsając, głową. — Nie ożenił się, mimo wszystko, co? Nie ożenił się, prawda?
— Nie — odparł Squeers. — Nie ożenił się.
— A młody konkurent przyszedł i zabrał narzeczoną, hę? — ciągnęła Peg.
— Sprzątnął mu ją sprzed samego nosa — powiedział pedagog. — A prócz tego, jak mi mówiono, narobił awantur, potłukł okna i zmusił go do połknięcia ślubnej kokardy, którą stary omal się nie udławił.
— Niech pan opowie wszystko! Jeszcze raz opowie! — wołała Peg ucieszona klęską swego starego pana, a złośliwa radość czyniła jej przyrodzoną brzydotę czymś nieporównanie ohydnym. — Jeszcze raz! Od samego początku! Jak gdybym nigdy tego nie słyszała. Tak, tak! Jeszcze raz od samego początku, jak to on poszedł tego rana do jej domu. Niech pan opowiada! Zaraz! Zaraz!
Pan Squeers zastosował się do tego życzenia i hojnie racząc przyjaciółkę napitkiem, którym krzepił również własne siły, nadwątlone głośną gadaniną, opisywał klęskę Artura Gride'a, przy czym uzupełniał prawdę dodatkami, które w danej chwili przychodziły mu na myśl albo też były już wykorzystane i zaskarbiły mu łaski pani Sliderskew w zaraniu ich znajomości. Upojona radością słuchaczka kręciła głową, wzruszała kościstymi ramionami i wykrzywiała trupią twarz w tak okropnych grymasach, że dziwiło to i mierziło nawet przyzwyczajonego do sąsiadki pedagoga.
—To stary, chytry kozioł — powiedziała Peg. — Mamił mnie różnymi sztuczkami i fałszywymi obietnicami. Ale niech go tam! Zapłaciłam mu! Wyrównałam rachunki!
— Zapłaciłaś mu z nawiązką — poprawił Squeers. — Wyrównałabyś rachunki, gdyby on się był ożenił, ale z tym małżeńskim zawodem na dokładkę, wyprzedziłaś go, Slider, wyprzedziłaś, że proszę! Aha — dodał podsuwając jej szklankę — przypomniałem sobie, Slider, że gdybyś chciała zasięgnąć porady co do tych papierów i dowiedzieć się, które z nich zachować, a które lepiej spalić, to teraz właśnie mamy trochę czasu.
— Aa... Po cóż się z tym spieszyć... — mruknęła Peg zerkając spod oka i mrugając chytrze.
— Niech i tak będzie! — zagrzmiał Squeers. — Mnie na tym nie zależy. Sama chyba prosiłaś, co? Nic ci nie policzę jako dobry przyjaciel. Sama wiesz najlepiej, co robisz, Slider, ale powiem ci, że odważna z ciebie kobieta.
— Jak to odważna? — zaniepokoiła się stara.
— No, widzisz, gdybym ja był na twoim miejscu — wyjaśnił — nie trzymałbym całego śmietnika papierzysków, za które mógłbym wisieć, a które da się obrócić w pieniądze. Pozbyłbym się bezużytecznych, użyteczne ukrył jakoś w bezpiecznym miejscu. Nic innego nie miałem na myśli. Ale cóż, każdy jest najlepszym sędzią własnych czynów. Mówię tylko, Slider, że ja postąpiłbym inaczej.
— No... — powiedziała Peg — w takim razie może by je pan obejrzał?
— Wcale ich nie chcę oglądać — odparł gość udając rozdrażnienie. — Nie gadaj tak, jakby to była dla mnie jakaś gratka. Pokazuj swoje papiery innym i proś ich o radę!
Pan Squeers grałby zapewne dłużej komedię obrazy, gdyby pani Sliderskew, chcąc niezwłocznie odzyskać łaski znamienitego przyjaciela, nie zaczęła przepraszać go tak natarczywie i serdecznie, że biedakowi groziło uduszenie w jej objęciach. Broniąc się najuprzejmiej jak umiał przeciw tym niewinnym karesom — których przyczyny szukać należało zarówno w czarnej butelce, jak i tchórzliwym usposobieniu pani Sliderskew — pedagog oświadczył głośno, że po prostu żartował, pragnąc zaś dowieść swego doskonałego humoru powiedział, iż gotów jest zabrać się niezwłocznie do przeglądania dokumentów, jeżeli sprawi tym uroczej damie choć trochę przyjemności.
— Skoro już wstałaś, moja Slider — ryknął, kiedy stara podniosła się, żeby przynieść papiery — to zasuń lepiej rygle!
Peg podreptała do drzwi, przez chwilę majstrowała coś przy nich, a następnie powlokła się do przeciwległego kąta pokoju i spod węgla wypełniającego dół starego kredensu wydobyła niewielką drewnianą szkatułkę; postawiwszy ją na podłodze, u stóp swego doradcy, przyniosła kluczyk, który spoczywał pod poduszką na jej łóżku, i na migi dała Squeersowi do zrozumienia, by za pomocą kluczyka otworzył pudło. Pedagog, który z zainteresowaniem śledził wzrokiem każdy ruch gospodyni, skwapliwie posłuchał jej gestów i odrzuciwszy pokrywę spojrzał z zachwytem na spoczywające w szkatułce dokumenty.
— Teraz, widzi pan — mówiła stara, która, klęknąwszy obok Squeersa na podłodze, powstrzymywała jego niecierpliwą rękę — spalimy to, co się na nic nie przyda.
Zatrzymamy wszystko, z czego da się wydobyć pieniądze, a jeżeli znajdzie się jakiś papier, którym można, będzie wpędzić go w kłopoty, niepokoić i szarpać, to takim papierkiem zajmiemy się najgorliwiej. O to mi przecież chodziło, kiedy go opuszczałam. Liczyłam właśnie, że uda mi się coś podobnego.
— Wiem, że nie życzysz mu szczególnie dobrze — powiedział Squeers. — Czemu jednak nie wzięłaś również trochę pieniędzy?
— Trochę czego? — zapytała Peg.
— Trochę pieniędzy! — ryknął pedagog. — Myślę, że to babsko słyszy, ale chce, żebym forsował sobie gardło; chce mieć później przyjemność pielęgnowania mnie w chorobie. Trochę pieniędzy, Slider! Pieniędzy!! .
— Co za człowiek z pana, żeby pytać o takie rzeczy! — zawołała Peg z lekkim odcieniem pogardy. — Gdybym zabrała Arturowi Gride pieniądze, przeszukałby całą ziemię, byle mnie odnaleźć... Tak, tak!... Wywęszyłby je i wyłowił, nawet gdybym je ukryła na dnie najgłębszej studni w Anglii. Nie, nie!... Wiedziałam, co robię! Zabrałam to, w czym kryją się jego tajemnice, a on nie może dopuścić do rozgłoszenia ich, choćby były więcej warte niż pieniądze. To stary lis! Podstępny, stary, chytry, niewdzięczny lis! Najpierw mnie zagłodził, a później oszukał. Ach!... Zabiłabym go z ochotą, gdybym tylko mogła!
— Bardzo to piękne i chwalebne — rzekł doradca. — Ale przede wszystkim spal szkatułkę, Slider. Nie przechowuje się nigdy rzeczy, które mogą stanowić dowód obciążający. Zapamiętaj to sobie, Slider! Połam więc to pudło na kawałki (co przyjdzie ci bez trudu, bo jest stare i rozklekotane) i spal je po kawałku, a ja rozejrzę się tymczasem w papierach i później ci powiem, co właściwie zdobyłaś.
Ponieważ Peg wyraziła zgodę na tę propozycję, pan Squeers obrócił szkatułkę dnem do góry i wysypał jej zawartość na podłogę, a opróżnioną wręczył gospodyni. Zniszczenie pudła było zaimprowizowanym podstępem, mającym na celu zajęcie Peg na wypadek, gdyby życzliwy doradca uznał za stosowne odwrócić jej uwagę od własnych poruszeń.
— No! — krzyknął pedagog. — Ładuj teraz deszczułki pomiędzy pręty kraty i rozpalaj piękny ogień, a ja poczytam sobie tymczasem. Hm... hm... Zobaczymy... zobaczymy... — mówiąc to przysunął bliżej świecę i z przebiegłym uśmiechem na twarzy zabrał się do troskliwego badania papierów.
Gdyby stara nie była głucha jak pień, musiałaby, zbliżając się ostatni raz do drzwi, usłyszeć tuż za nimi oddech dwóch osób; gdyby zaś te dwie osoby nie wiedziały nic o kalectwie Peg, z pewnością wybrałyby ową chwilę, by wejść do izby albo też rzucić się do ucieczki. Wiedząc jednali, z kim mają do czynienia, stały spokojnie, a obecnie nie tylko ukazały się niezauważone we drzwiach — które nie były zamknięte, bo rygiel nie miał skobla — lecz również bezszelestnie wsunęły się do izby.
Krok za krokiem, prawie niedostrzegalnie, posuwały się coraz dalej i dalej, a tak ostrożnie, że zdawały się nie oddychać zgoła; Squeers i stara wiedźma nie wyobrażali sobie nawet możliwości takiego najścia i nie podejrzewając, że w pokoju może znajdować się ktoś obcy, gorliwie zajmowali się swoimi sprawami. Starucha klęczała i nachyliwszy pomarszczoną twarz nad kratą kominka dmuchała, na ciemniejące węgle, od których nie zajęło się jeszcze drewno; Squeers pochylał się nad świecą, a blask jej wydobywał na jaw całą szpetotę jego twarzy, podobnie jak blask ognia — szpetotę twarzy jego godnej wspólniczki; oba te oblicza nosiły wyraz skupionego przejęcia i triumfu, co dziwnie kontrastowało z trwożliwym zachowaniem dwóch mężczyzn za ich plecami, którzy korzystając z każdego, najsłabszego choćby dźwięku, postępowali naprzód, lecz gdy chcieli się posunąć choćby o cal, a w izbie zaległa znowu cisza, stawali jak wryci. Wszystko to na tle obszernego, pustego pokoju o wilgotnych ścianach oświetlonych drżącym blaskiem mizernego ognia tworzyło scenę, która musiałaby zainteresować i na długo pozostać w pamięci najbardziej nawet nieuważnego i obojętnego widza, gdyby jakiś widz mógł śledzić jej przebieg.
Dwaj mężczyźni, którzy zjawili się tak tajemniczo, byli to Frank Cheeryble i Newman Noggs. Noggs dzierżył w dłoni zardzewiały wylot starego mieszka ręcznego , którym wymachiwał w powietrzu gotując się do spuszczenia go na głowę pana Squeersa; Frank jednak ostrzegawczym gestem powstrzymał rękę towarzysza i postąpiwszy jeszcze jeden krok naprzód tak się zbliżył do pedagoga, że pochylając się lekko, mógł rozróżnić litery na dokumencie, który ów dżentelmen podnosił do oczu.
Pan Squeers — który nie był wielkim erudytą — wydawał się nieco zakłopotany pierwszą swą zdobyczą, dokumentem pisanym ozdobnym rondem, niezbyt czytelnym dla nie obznajmionego z takim pismem oka. Próbował odczytać ten papier z lewej strony w prawą, potem z prawej w lewą, a stwierdziwszy, że w obie strony jest on równie zrozumiały, z nie większym powodzeniem odwrócił go do góry nogami.
— Cha, cha, cha! — chichotała Peg, która klęcząc przed kominkiem paliła resztki szkatułki i uśmiechała się z iście szatańską uciechą. — Co tam piszą, hę?
— Nic szczególnego — odparł Squeers rzucając jej dokument. — Jeżeli dobrze rozumiem, to jakiś stary kontrakt dzierżawny. W ogień z tym!
Pani Sliderskew posłuchała i zapytała zaraz o następny papier.
— To — powiedział Squeers — jest paczka przedawnionych akceptów i odnowionych weksli sześciu czy ośmiu młodych dżentelmenów, ale, że to wszystko członkowie Parlamentu, weksle ich nikomu na nic się nie przydadzą. W ogień z tym!
Peg wykonała rozkaz i czekała, co będzie dalej.
— To, zdaje się — ciągnął pedagog — akt sprzedaży prawa do wyznaczania proboszcza w parafii Purechurch w dolinie Cashup. Zachowaj to, Slider, z czysto religijnych pobudek, dosłownie w imię Boże... Może to mieć jakąś cenę na sali licytacyjnej.
— A co dalej? — pytała Peg.
— To, sądząc z dwu załączonych listów — mówił Squeers — jest chyba rewers jakiegoś wiejskiego plebana, który odstępuje czterdzieści funtów półrocznej pensji za pożyczkę dwudziestu funtów. Trzymaj ten papier, bo jeżeli pleban nie zapłaci, jego biskup weźmie się zaraz do niego. Wiemy, jak właściwie rozumieć wielbłąda i ucho igielne... nikt, kto nie może wyżyć ze swych dochodów, bez względu na ich wysokość, nie wnijdzie do Królestwa Niebieskiego za żadną cenę. Dziwna rzecz... Nie widzę dotąd nic w tym rodzaju...
— Co pan mówi? — zapytała Peg.
— Nic — odparł Squeers. — Szukam... widzisz.... Hm... Newman wzniósł znowu mieszek; jeszcze raz Frank powstrzymał go wymownym i rozkazującym, a bezszelestnym ruchem ręki.
— Jedziemy dalej... — ciągnął pedagog. — Rewersy — schowaj je. Pełnomocnictwo rejentalne — schowaj. Dwa oświadczenia pozwanych — schowaj je. Kontrakty dzierżawy i najmu — spal to. Aha!... „Madelina Bray, z chwilą dojścia do pełnoletniości lub zawarcia związku małżeńskiego..." Masz! Spal i to!
Rzucił starej inny, zawczasu przygotowany w tym celu pergamin, a gdy Peg odwróciła głowę, ukrył spiesznie za pazuchą swego obszernego płaszcza dokument, z którego wpadły mu w oko odczytane przed chwilą słowa.
— Mam go! Mam! — wołał, upojony triumfem. — Mam! Hura! Plan był dobry, choć zdawał się niemożliwy do wykonania! Oto swoboda! Nareszcie swoboda!
Pani Sliderskew zapytała, z czego się śmieje, lecz nie otrzymała odpowiedzi. Żadna siła nie mogła już powstrzymać ręki Newmana. Ciężkie rączki mieszka wylądowały celnie na samym środku ciemienia pana Squeersa, który padł na podłogę i leżał bez zmysłów.
ROZDZIAŁ LVIII
W KTÓRYM URYWA SIĘ JEDEN Z WĄTKÓW NASZEJ OPOWIEŚCI
Nicholas podzielił cały szlak podróży na dwa jednodniowe etapy, chciał bowiem, aby długa droga jak najmniej utrudziła i osłabiła chorego, którym się opiekował. Pod koniec drugiego dnia znalazł się w pobliżu ustronia, gdzie zbiegły najszczęśliwsze lata jego życia; dobrze znany krajobraz budził w młodzieńcu miłe i pogodne myśli, lecz zarazem przywodził na pamięć żywe i bolesne wspomnienia o tym, w jakich to okolicznościach on sam i jego bliscy opuścili starą rodzinną siedzibę i, zdani na łaskę i niełaskę obcych, rzuceni zostali na szeroki, nieprzyjazny świat.
Nie trzeba było aż takich refleksji, jakie wspomnienia dawnych lat i wędrówki po okolicy, w której minęło czyjeś dzieciństwo, budzić zwykły u najmniej nawet wrażliwych ludzi, aby wzruszyć serce Nicholasa i skłonić go do szczególnie tkliwej opieki nad umierającym przyjacielem. O każdej porze dnia i nocy młodzieniec czuwał nieustannie u boku chorego — zawsze baczny, uważny i troskliwy; nigdy nie zaniedbywał dobrowolnie przyjętych obowiązków wobec bezradnej i pozbawionej bliskich istoty, której ostatnie dni przesypywały się niby piasek w klepsydrze, a życie dogasało szybko. Ani na chwilę nie opuszczał biedaka, dodawał ma otuchy, starał się zaspokajać wszystkie jego zachcianki, zabawiał go i rozweselał; wszystko to było teraz stałym i nieodmiennym zajęciem troskliwego opiekuna.
Znaleźli skromne mieszkanie na małej farmie wśród łąk, po których Nicholas często biegał w dzieciństwie z wesołą czeredą szkolnych kolegów; tam się zatrzymali.
Zrazu Smike był dość silny, by przy pomocy Nicholasa odbywać niekiedy krótkie spacery. Nic w owym czasie nie interesowało go bardziej; niż wycieczki do miejsc najbliżej związanych z przeszłością przyjaciela. Wykorzystując to zainteresowanie, które, jak z radością zauważył, łagodziło smutek wielu godzin chorego i nieodmiennie podsuwało mu temat do późniejszych gawęd i rozmyślań, młodzieniec obierał te miejsca za cel codziennych przejażdżek. Małą, zaprzężoną w kuca dwukółką obwoził chłopca po okolicy i wspierał go własnym ramieniem, gdy spacerowali z wolna po tych dziecinnych szlakach albo stawali w słonecznym blasku, aby długim spojrzeniem żegnać jakiś spokojny, uroczy zakątek.
Przy jednej z takich okazji, Nicholas, poddając się bezwiednie natłokowi dawnych wspomnień, pokazał przyjacielowi drzewo, na które setki razy wdrapywał się, by zajrzeć do piskląt w gnieździe, oraz gałąź, z której krzykiem oznajmiał swój triumf małej Kate; stała ona wówczas na dole, przerażona osiągniętą już przez brata wysokością, a jej bezmierny podziw zachęcał go do wspinania się jeszcze wyżej. Codziennie przejeżdżali obok pewnego starego domu i spoglądali w jego małe okienka, przez które niegdyś blask słoneczny płynął do wnętrza i w letnie poranki (we wspomnieniach wszystkie poranki są letnie) budził Nicholasa; młody człowiek wspinając się na mur i zerkając do ogrodu mógł dojrzeć krzak róży, darowany Kate przez pewnego małego wielbiciela i posadzony własnymi jej rękami. Były tam żywopłoty, w cieniu których rodzeństwo zbierało zwykle dzikie kwiaty;. były zielone, grodzone poła i cieniste ścieżki, po których we dwoje wędrowali tak często. Z każdą w tej okolicy dróżką, z każdym strumieniem, gajem czy chatą łączyło się jakieś wydarzenie z dzieciństwa, a wszystko to przypominało się teraz Nicholasowi tak, jak przypominają się zwykle wydarzenia dzieciństwa: same przez się są niczym — może śmiechem, słowem, spojrzeniem albo łagodnym zmartwieniem, albo przelotną myślą czy mglistą obawą — a mimo to rysują się w pamięci wyraźniej i trwalej niż najboleśniejsze przeżycia i najcięższe troski doświadczone w ubiegłym roku.
Jedna z wycieczek zawiodła przyjaciół na cmentarz,, gdzie spoczywał ojciec Nicholasa. „Nawet tutaj — mówił młodzieniec stłumionym głosem — myszkowaliśmy, nie wiedząc jeszcze, co to jest śmierć, i nie zastanawiając się, czyje popioły legną wkrótce pod tą murawą. Ukołysani wielką ciszą siadaliśmy tu, by odpocząć, i zawsze rozmawialiśmy szeptem. Pewnego razu Kate zginęła i po całej godzinie bezowocnych poszukiwań odnaleziono ją śpiącą pod drzewem, które ocienia dziś mogiłę ojca. Ojciec bardzo ją kochał i niosąc w ramionach głęboko uśpioną dziewczynkę powiedział, że, gdy umrze, chce leżeć tam gdzie jego drogie maleństwo złożyło swą główkę. Jak widzisz, życzenie jego nie poszło w niepamięć".
Nic więcej nie zdarzyło się podczas tej wycieczki, lecz wieczorem, kiedy Nicholas siedział przy łóżku przyjaciela, Smike ocknął się jak gdyby z drzemki i kładąc dłoń na ręce opiekuna prosił z twarzą zalaną łzami o złożenie uroczystej obietnicy.
— Cóż mam ci obiecać? — zapytał młodzieniec łagodnie. — Jeżeli będę miał nadzieję, że zdołam tego dotrzymać, obiecam z pewnością.
— Wiem, że pan dotrzyma — brzmiała odpowiedź. — Niech mi pan przyrzeknie, że kiedy umrę, zostanę pochowany blisko — tak blisko, jak można będzie wykopać grób — tego drzewa, które widzieliśmy dzisiaj.
Opiekun złożył tę obietnicę w niewielu, lecz jakże poważnych i uroczystych słowach. Biedny przyjaciel nie puszczał jego ręki i wydawało się, że zasnął. Ale słychać było tłumione łkanie, a Nicholas niejeden raz odczuł uścisk wychudłej dłoni; wreszcie chory zapadł w sen i uścisk ów stopniowo zelżał.
Po upływie dwóch tygodni Smike czuł się tak źle, że nie mógł już odbywać wycieczek. Nicholas usadowił go raz na miękkich poduszkach i zabrał na przejażdżkę, lecz wstrząsy dwukółki były męczące dla chłopca i wywoływały omdlenia, groźne w stanie tak wielkiego wyczerpania. W domu znajdowała się stara kanapa, która za dnia była ulubionym miejscem spoczynku chorego. W słoneczną i piękną pogodę Nicholas kazał wystawiać ją do pobliskiego małego sadu, wynosił na dwór starannie owiniętego w pledy Smike'a i dwaj przyjaciele przesiadywali na powietrzu przez długie godziny.
Pewnego wieczoru zdarzyło się tam coś, co Nicholas uważał zrazu za wytwór chorobliwej wyobraźni Smike'a, co wszakże, jak się później przekonał, było najzupełniej prawdziwym wydarzeniem. Wyniósł Smike'a na własnych rękach (dziecko udźwignęłoby wówczas biedaka!), żeby pokazać mu piękny zachód słońca; usłał dlań kanapę, a sam zasiadł obok na krześle. Czuwał przez całą ubiegłą noc, był więc zmęczony i niebawem usnął.
Nim minęło pięć minut, zbudził go przeraźliwy krzyk. Nicholas zrywając się z takim przerażeniem, jakie ogarnia człowieka wyrwanego nagle ze snu, zdumiał się na widok chorego, który usiadł z trudem; oczy wychodziły mu z orbit, czoło zroszone było zimnym potem, dygotał jak w konwulsjach i wołał opiekuna na pomoc.
— Co się stało, na Boga? — zapytał młodzieniec pochylając się nad przyjacielem. — Spokojnie, spokojnie! Coś ci się pewno śniło.
— Nie, nie, nie! — wołał Smike czepiając się go kurczowo. — Niech mnie pan mocno trzyma! Niech mnie pan nie puszcza! Tam, tam! Za tym drzewem!
Nicholas spojrzał w sad, za krzesło, z którego zerwał się przed chwilą, lecz na miejscu, które chory wskazywał wzrokiem, nie mógł dostrzec niczego.
— Coś ci się przywidziało! — powiedział, by uspokoić chłopca. — Na pewno nic tam nie było, z całą pewnością.
— Było! Wiem, że było! Widziałem tak wyraźnie jak teraz! — wołał chory. — Ach, niech pan powie, że zatrzyma mnie przy sobie, że nie opuści mnie ani na chwilę!
— A czy opuściłem cię kiedy? — odparł jego opiekun. — No, połóż się, połóż. Widzisz przecie, że jestem przy tobie. A teraz powiedz mi, coś tam zobaczył.
— Czy pamięta pan — odrzekł Smike przyciszonym głosem i z przestrachem rozejrzał się wokół — czy pamięta pan, jak opowiadałem o człowieku, który przyprowadził mnie do szkoły?
— Tak, oczywiście!
— Spojrzałem przed chwilą na to drzewo... na to, z takim grubym pniem... i... i on stał tam... stał z utkwionym we mnie wzrokiem...
— Zastanów się, chłopcze! — zawołał Nicholas. — Przypuśćmy nawet, że ten człowiek żyje jeszcze i że zabłądził do naszego ustronia, tak bardzo odległego od ruchliwych szlaków. Czy możesz sobie jednak wyobrazić, że po tylu latach poznałbyś go tak łatwo?
— Wszędzie i w każdym przebraniu! — zawołał chory. — Stał tam oparty na kiju i patrzał na mnie, a wyglądał zupełnie tak samo, jak go zapamiętałem. Był zakurzony i biednie ubrany... tak... w łachmanach. Ale jak go zobaczyłem, zaraz sobie wszystko przypomniałem: tę deszczową noc... jego twarz, kiedy mnie opuszczał... pokój, w którym to się działo... obecnych przy tym ludzi... wszystko! Kiedy spostrzegł, że go widzę, przestraszył się chyba, bo drgnął i zniknął. Myślałem O nim za dnia i śniłem po nocach. Widywałem go we śnie, kiedy byłem małym dzieckiem, i od tamtego czasu wciąż mi się we snach pokazuje. Zawsze wygląda tak jak teraz.
Nicholas, używając wszelkich argumentów, jakie potrafił wymyślić, starał się przekonać wystraszonego chłopca, że omamiła go wyobraźnia i że wielkie podobieństwo pomiędzy tworem sennych marzeń a człowiekiem, którego jakoby widział, jest najlepszym tego dowodem; ale nic nie pomagało. Kiedy zaś nakłonił wreszcie chorego do pozostania na krótki czas pod opieką właścicieli domku, starannie wypytał sąsiadów, czy ktoś z nich nie widział obcego włóczęgi, a potem sam przeprowadził poszukiwania za owym drzewem, w sadzie, na przyległych polach i wszędzie wokół, W każdym zakątku, który mógłby stanowić kryjówkę; wszystko jednak na próżno. Upewniony o słuszności swych domysłów, młody człowiek zajął się znowu uspokajaniem przyjaciela, co po dłuższych staraniach udało mu się w pewnym stopniu, choć biedak nie ustępował i wciąż powtarza! z gorączkowym przekonaniem, że na pewno widział to, o czym mówi, i nic nie zachwieje w nim tego przekonania. Nicholas zaczął teraz pojmować, że nie ma już żadnej nadziei i towarzysz jego złej i dobrej doli odejdzie niebawem z tego świata. Chory nie cierpiał prawie i nie odczuwał bolesnych dolegliwości, lecz nie wracał do zdrowia ani też nie pragnął nawet ozdrowieć; nie walczył
o życie. Był osłabiony i straszliwie wynędzniały, a głos jego stał się tak cichy, że trudno było dosłyszeć, co biedak mówi. Wszystkie jego siły zostały wyczerpane i Smike, leżąc spokojnie, oczekiwał śmierci.
W pogodny, ciepły jesienny dzień, gdy wokół panował senny spokój, słodko pachnące powietrze płynęło przez otwarte okno przytulnej izdebki, a na dworze słychać było tylko łagodny szelest liści, Nicholas siedział na swym zwykłym miejscu przy łóżku chorego i czuł, że zbliża się ostatnia godzina. Wokół było tak cicho, że młodzieniec pochylał się od czasu do czasu i nasłuchiwał oddechu śpiącego, jak gdyby chciał się upewnić, że żyje jeszcze i nie zapadł w ów najgłębszy sen, z którego nikt nie budzi się na tej ziemi.
Po pewnym czasie przymknięte powieki chłopca podniosły się, a na wybladłej jego twarzy zjawił się pogodny uśmiech.
— Jak to dobrze! —- powiedział Nicholas. — Posłużyła ci ta drzemka.
— Miałem takie miłe sny — szepnął biedak. — Takie miłe, przyjemne sny!
— Co ci się śniło? — zapytał opiekun.
Umierający zwrócił się w jego stronę, otoczył mu szyję ramieniem i powiedział:
— Niedługo tam będę.
Zapanowała krótka cisza; potem Smike odezwał się znowu:
— Nie boję się śmierci — mówił. — Jestem zadowolony. Wydaje mi się, że nawet gdybym mógł wstać z tego łóżka i ozdrowieć, już nie pragnąłbym tego. Często... ostatnimi czasy, coraz częściej... powtarzał mi pan, że się jeszcze spotkamy... Dzisiaj wiem, że to prawda... Jestem tego tak pewien, że zniosę chyba nawet rozłąkę z panem.
Drżący głos, pełne łez oczy i silniejszy przy ostatnich słowach uścisk ramienia opasującego szyję Nicholasa mówiły aż nazbyt jasno, jak pełne wzruszeń jest serce chorego; widać też było, że słowa te zapadły równie głęboko w serce wstrząśniętego ich treścią opiekuna.
— Słusznie mówisz, kochany chłopcze — odezwał się wreszcie Nicholas — i to wielka pociecha dla mnie. Powiedz mi jeszcze, jeżeli to możliwe, że jesteś szczęśliwy.
— Najprzód muszę powiedzieć panu coś innego. Nie powinienem mieć przed panem sekretów, a w takiej chwili chyba się pan na mnie nie rozgniewa.
— Ja miałbym się gniewać na ciebie! — zawołał młodzieniec.
— Wiem, że się pan nie będzie gniewał. Pytał mnie pan niegdyś, czemu się tak zmieniłem i czemu... czemu wciąż przesiaduję samotnie. Czy mam powiedzieć?
— Nie mów, jeśli sprawia ci to przykrość — odparł Nicholas. — Pytałem po to tylko, by pomóc ci, gdyby to było możliwe.
— Wiem... Tak to wtedy rozumiałem — szeptał Smike, silniej obejmując przyjaciela. — Pan mi wybaczy. Nie było żadnej rady... A... a chociaż umarłbym chętnie dla jej szczęścia... serce pękało mi na ten widok... Wiem... wiem, że on kocha ją szczerze... Wiem... Och! Któż mógłby to odgadnąć wcześniej niż ja!
Potem mówił dalej słabym, omdlewającym, przerywanym częstymi pauzami głosem, a Nicholas dowiedział się z jego słów, że umierający chłopiec całą mocą uczucia skoncentrowanego na jednej, ogarniającej wszystko, beznadziejnej, tajonej miłości, kocha jego siostrę, Kate.
Biedak dobył zawieszone na piersi pasmo jej włosów, związane jakąś noszoną przez nią niegdyś wstążką. Niechaj po jego śmierci Nicholas zdejmie to tak, żeby niczyje oko nie oglądało drogiej pamiątki, a później, gdy on będzie już leżał w trumnie, na chwilę przed złożeniem do ziemi, niech mu znowu zawiesi na szyi ten skarb, gdyż pragnie go wziąć ze sobą do grobu.
Nicholas przysiągł mu na klęczkach, że tak uczyni, i jeszcze raz przyrzekł, że biedak spocznie na miejscu, które sobie obrał. Później uściskali się i ucałowali tkliwie.
— Teraz — szepnął Smike — jestem szczęśliwy.
Zapadł w lekką drzemkę i niebawem ocknął się z takim jak poprzednio uśmiechem. Zaczął mówić o przepięknych ogrodach, które otwierają się przed nim; o ogrodach pełnych postaci mężczyzn, kobiet i dzieci — zwłaszcza dzieci — z promieniejącymi twarzami; wreszcie szepnął, że musi to być Raj, i z tymi słowy skonał.
ROZDZIAŁ LIX
W KTÓRYM INTRYGI ZACZYNAJĄ ZAWODZIĆ, A WĄTPLIWOŚCI I GROŹBY NĘKAĆ INTRYGANTA
Pan Ralf był sam w pokoju, gdzie zazwyczaj jadał i przesiadywał wieczorami, jeżeli zyskowne zajęcia nie wzywały go na miasto. Stało przed nim nie tknięte śniadanie, a obok jego dłoni, której palce nerwowo bębniły po stole, leżał zegarek. Dawno minęła godzina, o której, od długich lat, lichwiarz chował zegarek do kieszeni i pewnym krokiem schodził na dół, aby rozpocząć pracowity dzień. Tym razem jednak, równie obojętny na monotonne napomnienia zegarka, jak na nie tknięte śniadanie, siedział z głową wspartą na ręku i wzrokiem posępnie utkwionym w podłogę..
Taki odskok od regularnego i stałego obyczaju u człowieka tak regularnego i punktualnego we wszystkim, co posiada związek z codzienną pogonią za zyskiem, mógłby sam przez się stanowić dowód choroby lichwiarza. Że gnębi go jakieś moralne czy fizyczne cierpienie i to cierpienie poważne, jeśli mogło w ten sposób wpłynąć na podobnego człowieka, o tym jasno mówiła jego wybladła, zmęczona twarz i zapadłe, senne oczy, które uniósł wreszcie, jak gdyby z przestrachem, i spiesznie rozejrzał się wokół, niby ktoś, kto budzi się nagle i zrazu nie może zdać sobie sprawy, gdzie się znajduje.
— Coś się mnie uczepiło — powiedział — i w żaden sposób nie mogę otrząsnąć się z tego. Nigdy się nie rozpieszczałem i nie pozwolę sobie przecież na chorobę. Nigdy nie kaprysiłem, nie marudziłem, nie poddawałem się fantazjom. Ale jak człowiek może żyć bez ...
Przyłożył dłoń do czoła.
— Noc po nocy przychodzi i mija, a dla mnie nie ma spoczynku. Jeżeli nawet zasnę, to cóż to za sen pełen stłoczonych wokół mnie tych samych nienawistnych twarzy, tych samych nienawistnych ludzi? Wtrącają się we wszystko, co robię lub mówię, i zawsze wiodą mnie do klęski. Kiedy czuwam, też nie mogę odpocząć, bo ściga mnie ciągle ten groźny cień... cień, nie wiem sam czego... ten cień najgorszy z najgorszych. Muszę odpocząć! Jedna noc nieprzerwanego snu i znowu stanę się człowiekiem.
Mówiąc to, odepchnął stół, jak gdyby wstrętem przejmował go sam widok jadła, i bezwiednie spojrzał na zegarek, którego wskazówki zbliżały się do południa.
— Dziwne, dziwne — mruknął. — Południe, a Noggsa jeszcze nie ma. Jakaż pijacka burda mogła go zatrzymać? Dałbym coś niecoś — nawet trochę pieniędzy, pomimo tej okropnej straty — żeby zarżnął człowieka w karczemnej bójce albo włamał się do jakiegoś domu, albo opróżnił czyjąś kieszeń, albo zrobił coś innego, co sprawiłoby, że w żelaznych bransoletkach na nogach popłynąłby za morze i uwolnił mnie wreszcie od siebie. Jeszcze lepiej byłoby wystawić go na pokusę i skłonić do ograbienia mnie. Niechby sobie ukradł, co mu się podoba! Chętnie oddałbym go w ręce sprawiedliwości, bo przysiąc mogę, że to zdrajca! Jak mnie zdradza, gdzie i kiedy nie wiem, ale mocno go podejrzewam.
Pan Ralf poczekał jeszcze pół godziny, a potem wysłał swą gospodynię do mieszkania Newmana i kazał jej zapytać, czy kancelista zachorował i dlatego nie przyszedł, a także czemu nie dał znać. Kobieta wróciła z wiadomością, że pan Noggs nie nocował w domu i że niczego więcej nie można się tam o nim dowiedzieć.
— Ale — dodała — na dole jest jeden pan. Czekał przed drzwiami, kiedy wróciłam, a teraz mówi...
— Co mówi? — przerwał pan Ralf gniewnie. — Czy nie zapowiedziałem, że nikogo nie przyjmuję?!
— Mówił — podjęła kobieta przestraszona tym wybuchem — że ma bardzo pilny interes i nie da się odprawić, a ja myślałam, że może chodzi o...
— O co, u diabła? — zawołał. — Szpiegujesz mnie i coś tam sobie kombinujesz, w jakich sprawach ludzie tu przychodzą, co?
— Mój Boże! Widziałam, że się pan niepokoi, i myślałam tylko, że może chodzi o pana Noggsa.
— Widziałaś, że się niepokoję! — warknął lichwiarz. — Wszyscy mnie teraz obserwują! Gdzie ten człowiek? Nie mówiłaś mu chyba, że nie zszedłem jeszcze na dół?
Kobieta wyjaśniła, że interesant czeka w małym kantorze, a ona powiedziała, że zawiadomi swego pana, który jest w tej chwili bardzo zajęty.
— Rozmówię się z nim — odrzekł lichwiarz. — A ty idź do kuchni i siedź tam spokojnie, słyszysz!
Zadowolona, że wolno jej odejść, gospodyni zniknęła spiesznie. Pan Ralf opanował się z trudem, przybrał najnaturalniejszą, jak tylko potrafił maskę i powoli zszedł ze schodów. Na chwilę zatrzymał się z ręką na klamce, a potem wkroczył do klitki Newmana Noggsa i stanął naprzeciw pana Charlesa Cheeryble.
Był to jeden z ostatnich ludzi, którego życzyłby sobie spotkać w jakichkolwiek okolicznościach, a teraz, kiedy widział w nim wyłącznie szefa i protektora Nicholasa, wolałby raczej zobaczyć upiora. Ale pod jednym względem spotkanie owo wywarło dobroczynny wpływ: gwałtownie wstrząsnęło przygasłą energią pana Ralfa, rozbudziło w jego sercu wszystkie gnieżdżące się tam od lat pasje, wznieciło cały gniew, nienawiść i złośliwość, przywróciło zgryźliwy uśmiech ustom, a surowe zmarszczki czołu i, na pozór przynajmniej, uczyniło z lichwiarza tego samego Ralfa Nickleby, którego tak wielu ludzi wspominało z uzasadnioną goryczą.
— Hm... — powiedział przystając w drzwiach. — To nieoczekiwany zaszczyt.
— I niepożądany — rzekł brat Charles. — Wiem doskonale, że niepożądany.
— Mówią, że jest pan uosobieniem prawdy — podjął gospodarz. — W każdym razie powiedział pan teraz prawdę, której nie zamierzam przeczyć. Zaszczyt ów jest równie niepożądany, jak i nieoczekiwany... Trudno mi, doprawdy, coś dodać.
— Mówiąc po prostu... — rozpoczął gość.
rozpoczęcia. Domyślam się, o czym zamierza pan mówić, i nie będę tego słuchał. Pan lubi, zdaje się, prostotę — oto ona! Tam są drzwi — widzi je pan chyba! Drogi nasze wiodą w odmiennych kierunkach. Niechże pan uda się swoją, a mnie pozwoli wędrować w spokoju moją.
— W spokoju... — łagodnie powtórzył niepożądany gość i spojrzał na lichwiarza bardziej ze współczuciem niż z niechęcią. — On chce w spokoju iść swoją drogą...
— Nie zamierza pan chyba pozostać w tym domu wbrew mojej woli — podjął pan Ralf — ani też nie spodziewa się pan zapewne wzruszyć człowieka, który postanowił nie słuchać i zamyka uszy na wszystko, co pan może powiedzieć.
— Panie Nickleby — odparł brat Charles łagodnym, lecz zdecydowanym tonem. — Przyszedłem tu wbrew własnej chęci, wyraźnie i niewątpliwie wbrew własnej chęci. Nigdy dotychczas nie byłem w tym domu, a prawdę mówiąc, nie czuję się u pana miło ani swobodnie i chciałbym nigdy tu nie wracać. Nie domyśla się pan, czemu przyszedłem i o czym chcę mówić, na pewno się pan nie
domyśla. Nie mam co do tego wątpliwości, bo gdyby się pan domyślał, zachowałby się pan inaczej.
Lichwiarz spojrzał nań bystro, lecz jasne, uczciwe oczy i otwarta twarz starego kupca nie zmieniły wyrazu i śmiało wytrzymały to przenikliwe spojrzenie.
— Czy mam mówić dalej? — spytał pan Cheeryble.
— Ach, naturalnie, jeśli tylko pan sobie tego życzy — odparł ironicznie gospodarz. -— Oto ściany, do. których pan może mówić, pulpit i dwa stołki. Ci uważni słuchacze na pewno panu nie przerwą. Proszę, bardzo proszę niech pan zachowuje się w moim domu jak we własnym, a może, nim wrócę z przechadzki, powie pan wszystko, co ma do powiedzenia i łaskawie ustąpi mi miejsca.
Mówiąc to zapiął surdut, wyszedł na korytarz i zdjął z wieszaka cylinder. Starszy dżentelmen pospieszył za nim i chciał widać coś powiedzieć, ale pan Ralf przerwał mu gniewnym ruchem ręki.
— Ani słowa! — rzucił. — Powtarzam, ani słowa! Mimo rozlicznych swych cnót, nie jest pan jeszcze aniołem. Nie może pan zjawiać się w domach obcych ludzi bez względu na to, czy tego chcą, czy nie, i sączyć słów w niechętne uszy. Niech pan, powiadam, wygłasza mówkę do ścian, nie do mnie!
— Na Boga! Nie jestem aniołem — odparł brat Charles potrząsając głową — lecz słabym i grzesznym człowiekiem. Niemniej jednak, istnieje cnota wspólna aniołom i ludziom, którzy chcą skorzystać z błogosławionych sposobności do praktykowania tej cnoty — to miłosierdzie. Ono mnie tu sprowadza. Proszę, niech mi pan pozwoli spełnić moją misję. .
— Nie praktykuję miłosierdzia — odparł lichwiarz z triumfującym uśmiechem — i nie proszę o nie. Niech pan nie szuka u mnie, litości dla tego młokosa, który nadużywa pańskiego iście dziecinnego zaufania. Niech ten chłopak spodziewa się ode mnie wszystkiego, co najgorsze.
— On miałby prosić pana o litość! — zawołał gorąco stary kupiec. — To pan powinien o nią błagać — jego! Jeżeli nie zechce mnie pan wysłuchać teraz, kiedy może to uczynić, wysłucha mnie pan później, kiedy pan będzie musiał. Albo też może pan odgadnie, co zamierzałem powiedzieć, i podejmie jakieś kroki, by zapobiec naszemu ponownemu spotkaniu. Pański bratanek to szlachetny chłopiec, zacny, szlachetny chłopiec. Czym jest pan, panie Nickleby, nie powiem, ale wiem, co pan zrobił. A teraz, jeśli zajmując się sprawą, która go obecnie pochłania, stwierdzi pan przypadkiem, że trudno ją będzie prowadzić dalej, niech pan przyjdzie do mnie i do mojego brata Neda, i do Tima Linkinwater, a my wszystko panu wyjaśnimy. Proszę przyjść niebawem, bo inaczej może być za późno i ktoś udzieli panu wyjaśnień w sposób bardziej przykry i mniej delikatny. Proszę także nie zapominać, że byłem tu dzisiaj, powodowany litością dla pana, i wciąż jestem gotów mówić z nim w podobnym duchu.
Powiedziawszy to z zapałem i wzburzeniem, brat Charles włożył swój szerokoskrzydły kapelusz, bez sława minął gospodarza i żwawo wyszedł na ulicę. Pan Ralf spoglądał za nim milczący i nieruchomy, jak gdyby zamarł w osłupieniu; wreszcie jednak wybuchnął pogardliwym śmiechem.
— To zdarzenie jest tak dziwaczne — mruknął — że mogłoby być jeszcze jednym z zakłócających mój spoczynek snów. Z litości dla mnie! Ho, ho! Stary prostak zwariował chyba!
Chociaż pan Nickleby powiedział to lekceważąco i wzgardliwie, widać było, że im dłużej rozmyśla, tym niewyraźniej się czuje i tym bardziej ulega nieokreślonym obawom i niepokojom przybierającym na sile w miarę jak czas upływa, a wieści o Newmanie Noggsie nie nadchodzą. Do późnego popołudnia czekał torturowany rozmaitymi obawami i złymi przeczuciami. Ostrzeżenie, które otrzymał był od bratanka w czasie ostatniego ich spotkania, przypomniane dzisiaj, przybierało w jego wyobraźni raz takie, raz inne kształty i dręczyło go ustawicznie. Wreszcie wyszedł na miasto i nie bardzo wiedząc z jakiej przyczyny — chyba tylko dlatego, że był rozdrażniony i niepewny — udał się do domu Snawleya. Na spotkanie wyszła mu pani Snawley i pan Ralf zapytał, czy jej mąż jest w domu.
— Nie! — odpowiedziała ze złością. — Nie ma go! A co więcej, myślę, że nie zastanie go pan przez długi czas.
— Czy pani wie, kim jestem? — zapytał lichwiarz.
— Ach, tak! Znam pana dobrze, może nawet za dobrze; i mąż zna pana dobrze, czego zresztą bardzo żałuje.
— Niech mu pani powie, że przed chwilą widziałem z drugiej strony ulicy, jak wyglądał zza rolety, i że chcę pomówić z nim o interesach — rzekł pan Ralf. — Słyszy pani?
— Słyszę — odrzekła pani Snawley, lecz nie miała widać zamiaru zastosować się do życzenia gościa.
— Wiedziałem, że ta kobieta jest obłudnicą, jeśli chodzi o psalmy i cytaty z Pisma świętego — mruknął pan Ralf i próbował minąć ją spokojnie — ale nigdy nie słyszałem, że pije.
— Hola! Me wejdzie pan do tego domu! — zawołała połowica pana Snawleya zagradzając drzwi swą korpulentną postacią. — Za dużo rozmawiał już pan z nim o interesach. Od początku mu tłumaczyłam, do czego może prowadzić taka znajomość i udział w jakichś pańskich sztuczkach. To pan albo ten właściciel szkoły, jeden z was albo obydwaj razem, sfabrykowaliście fałszywy list. Pamiętaj pan! Nie on to zrobił, a więc nie zrzucaj pan winy na niego!
— Trzymaj język za zębami, wiedźmo! — syknął pan Ralf oglądając się trwożliwie.
— E tam! Wiem sama, kiedy trzymać język za zębami, a kiedy mówić, panie Nickleby — odcięła się jejmość. — Pilnuj pan lepiej, żeby inni milczeli, jak będzie trzeba!
— Słuchaj, jędzo! Jeżeli twój mąż jest takim idiotą, że powierza ci swoje sekrety, to pilnuj ich, diablico, pilnuj!
— A może to bardziej cudze sekrety niż jego? — odparła kobieta. — Może nie tyle jego, co pańskie? Nie patrz no pan tak na mnie! Te groźne miny mogą się przydać innym razem. Schowaj je pan na później!
— Czy pójdzie pani — mówił pan Ralf, który tłumił jak umiał dławiący go gniew i silnie ściskał kobietę za rękę — czy pójdzie pani do męża i powie mu, iż wiem, że jest w domu, i muszę się z nim widzieć? Czy powie mi pani, co mają znaczyć te wasze nowe maniery?
— Me! — krzyknęła jejmość wyrywając się z wściekłością. — Nie powiem ani jednego, ani drugiego!
— Zaczyna pani wojnę, co? — zapytał pan Ralf.
— Tak! — wrzasnęła. — Zaczynam!
Lichwiarz podniósł na chwilę rękę, jak gdyby chciał uderzyć panią Snawley, pohamował się jednak, skinął głową i odszedł mruknąwszy, że dobrze to sobie zapamięta.
Stamtąd poszedł wprost do uczęszczanej przez pana Squeersa gospody i zapytał, czy pedagog bywał tam ostatnimi czasy, żywił bowiem nikłą nadzieję, że zdążył on już powrócić z udanej lub nieudanej wyprawy i będzie go mógł uspokoić, że wszystko w porządku. Ale pana Squeersa nie było tam od dziesięciu dni, a służba wiedziała tyle tylko, że pozostawił bagaż i nie zapłacony rachunek.
Pod wpływem tysiąca obaw i domysłów pan Ralf chciał za wszelką cenę sprawdzić, czy Squeers podejrzewa o coś Snawleyów albo czy też sam nie przyczynił się do osobliwego ich zachowania; postanowił więc uciec się do ostatecznego kroku: odszukać pedagoga w jego mieszkaniu w Lambeth i choćby tam odbyć z nim rozmowę. Postanowienie to było nieodwołalne, a że pana Ralfa ogarnął nastrój, w którym wszelka zwłoka jest nie do zniesienia, natychmiast pospieszył pod wiadomy sobie adres, a dobrze znając z opisu położenie pokoju wspólnika, wdrapał się na poddasze i cicho zastukał do właściwych drzwi.
Stukał raz, drugi, trzeci, dwunasty... Nie mógł jakoś uwierzyć, że wbrew jego pragnieniom w pokoju nie ma nikogo. Myślał, że Squeers może przecież spać, a nasłuchując bacznie, wmówił w siebie niemal, że za drzwiami słychać równy oddech. Kiedy zaś stało się oczywiste, że nikogo w pokoju nie ma, pan Ralf usiadł na wydeptanych schodach i cierpliwie siedział rozumując, że Squeers wyszedł pewnie po jakiś drobny sprawunek i lada chwila wróci.
Wiele nóg wstępowało na skrzypiące schody; kroki niektórych ludzi wydawały się nadsłuchującemu tak podobne do oczekiwanych, że często wstawał i gotował się do rozpoczęcia rozmowy; ale osoby te, jedna po drugiej, wchodziły do jakichś położonych niżej pokojów, po każdym zaś nowym zawodzie lichwiarz boleśnie odczuwał chłód osamotnienia.
Zrozumiał wreszcie, że czekanie nie zda się na nic, zszedł więc na dół i spytał jednego z lokatorów, czy nic mu nie wiadomo o losach pana Squeersa, przy czym wymienił oczywiście ustalone pomiędzy wspólnikami przybrane nazwisko. Lokator ów odesłał go do drugiego, a ten z kolei do kogoś innego, od kogo pan Ralf dowiedział się, że ubiegłej nocy pedagog wyszedł spiesznie w towarzystwie jakichś dwóch mężczyzn, którzy wrócili wkrótce po mieszkającą na tym samym piętrze starą kobietę. Informator pana Ralfa dodał, że jakkolwiek zastanowiły go te osobliwe wydarzenia, nie rozmawiał z zainteresowanymi osobami ani też później o nic nie dopytywał.
Lichwiarza opanowała wówczas myśl, że Peg Sliderskew została zapewne oskarżona o kradzież, a policja znalazła u niej Squeersa i aresztowała go, jako domniemanego wspólnika. Gdyby miało tak być istotnie, Gride musiałby o tym wiedzieć; a zatem pan Ralf — mocno już zaniepokojony i przekonany, że zaczynają się dziać rzeczy groźne dlań i niebezpieczne —pospieszył do Artura Gride'a.
W domu starego kutwy okna były szczelnie zamknięte i brudne rolety zaciągnięte, a cała siedziba nosiła piętno martwej ciszy, smutku i opuszczenia. Był to jednak codzienny jej wygląd. Pan Nickleby zaczął kołatać do drzwi — zrazu lekko, później głośno i gwałtownie — nikt wszakże nie nadchodził. Napisał więc ołówkiem kilka słów na skrawku papieru i wsunąwszy go pod drzwi odchodził właśnie, gdy złowił uchem szmer jak gdyby ostrożnie podnoszonego okna; spojrzał w górę i ujrzał twarz samego Gride'a, który ukradkiem wyglądał z poddasza. Przekonawszy się, kto jest na dole, stary Artur cofnął się szybko, nie dość jednak szybko, by niepożądany gość nie zdążył zawołać, że spostrzegł go i prosi do drzwi od ulicy.
Gdy powtórzył ten okrzyk, Gride wychylił się znowu, lecz tak ostrożnie, że nie było widać rąk ni ramion starca, a rysujące się nad okiennym parapetem ostre rysy i białe włosy wyglądały jak zdobiąca ścianę płaskorzeźba ludzkiej głowy.
— Sza! — zawołał Gride. — Idź stąd! Idź sobie!
— Zejdź na dół! — odkrzyknął pan Ralf przyzywając go ruchem ręki.
— Idź sobie! — zaskrzeczał ze złością stary, niecierpliwie potrząsając głową. — Nie odzywaj się do mnie! Nie stukaj! Nie zwracaj ludzkiej uwagi na ten dom! Idź precz!
— Przysięgam, że będę się dobijał i zaalarmuję twoich sąsiadów — odparł pan Nickleby — jeżeli nie powiesz mi, ty płochliwy kundlu, czemu się kryjesz.
— Nie słyszę, o co ci chodzi... nie gadaj do mnie... to niebezpieczne... Idź sobie! Idź sobie!... — skowyczał Gride.
— Zejdź na dół, powtarzam! Zejdziesz czy nie? — wołał Ralf z wściekłością.
— Nie! — krzyknął Artur i schował głowę, a stojący na ulicy lichwiarz usłyszał, że jego były wspólnik opuszcza okno równie cicho i ostrożnie, jak podniósł je przed chwilą.
— Co to znaczy — mruczał do siebie — że wszyscy odwracają się dzisiaj i unikają mnie jak zarazy?... Wszyscy! Ci sami ludzie, którzy wczoraj byli gotowi zlizywać mi pył z butów. Czyżby mój dzień mijał i rzeczywiście nadchodziła noc? Dowiem się, co to znaczy, dowiem za wszelką cenę! Jestem dzisiaj silniejszy, jestem bardziej sobą niż w ciągu wielu minionych dni!
Odwrócił się od drzwi, do których w pierwszym napadzie wściekłości chciał szturmować, dopóki strach nie zmusi starego Artura, by je otworzył, i ruszył w stronę City. Wytrwale torując sobie drogę w płynącym stamtąd tłumie (było już pomiędzy piątą i szóstą po południu) kierował się wprost do domu handlowego „Bracia Cheeryble", a gdy już tam przybył, wsunął głowę do szklanej gabloty i zobaczył samotnie siedzącego Tima Linkinwater.
— Moje nazwisko Nickleby — powiedział.
— Znam je — odparł Tim spoglądając nań przez swe okulary.
— Kto z tej firmy był u mnie dzisiaj rano? — zapytał pan Ralf.
— Pan Charles.
— Proszę zatem powiedzieć panu Charlesowi, że chciałbym się z nim zobaczyć.
— Zobaczy się pan z nim — odparł Tim i żywo zeskoczył ze stołka. — Zobaczy się pan nie tylko z panem Charlesem, lecz również z panem Nedem.
Tim przystanął na chwilę, zmierzył przybysza poważnym i surowym wzrokiem, raz jeden szybko kiwnął głową, jak gdyby chciał dać do zrozumienia, że mógłby powiedzieć nieco więcej, i wyszedł. Wrócił niebawem i zaprowadziwszy gościa do obydwu braci sam pozostał w ich pokoju.
— Chciałem mówić z panem, ponieważ pan zwrócił się do mnie dzisiaj rano — powiedział lichwiarz wskazując palcem brata Charlesa.
— Nie mam tajemnic wobec mojego brata Neda ani Tima Linkinwater — oznajmił spokojnie stary kupiec.
— Ale ja je mam — rzekł pan Ralf.
— Panie Nickleby — odezwał się drugi bliźniak. — Sprawa, w której mój brat Charles był u pana dzisiaj rano, jest doskonale znana nie tylko nam trzem, lecz również innym osobom, a wkrótce musi, niestety, zyskać znacznie szerszy rozgłos. Mój brat odwiedził pana sam, powodując się względami delikatności. Obecnie doszliśmy do wniosku, że dalsze takie względy, względy delikatności, byłyby zwrócone w niewłaściwym kierunku. Jeżeli więc mamy odbyć rozmowę, odbędziemy ją w tym gronie albo nie odbędziemy wcale.
— Cóż, proszę panów — rzekł pan Ralf, pogardliwie wydymając wargi — mówienie zagadkami wydaje się specjalnością was obydwu, a sądzę, że wasz kancelista, jako człowiek rozsądny, studiował również tę sztukę, aby się wam przypodobać. Rozmawiajmy więc w tym gronie, w imię Boże! Zrobię panom tę uprzejmość!
— Zrobi uprzejmość! — krzyknął Tim Linkinwater, któremu twarz nagle spąsowiała. — On zrobi uprzejmość braciom Cheeryble! Czy słyszycie, co on wygaduje? Powiedział, że pójdzie na rękę braciom Cheeryble! Czy słyszeliście?
— Tim! — zawołali obaj bliźniacy naraz. — Proszę... Bardzo proszę!
Tim przyjął tę uwagę do wiadomości i starał się pohamować wzburzenie, lecz błyskawice gniewu strzelały zza jego okularów, a gniew ów znajdował również ujście w postaci powtarzających się od czasu do czasu krótkich wybuchów histerycznego śmiechu, które przynosiły widać staremu buchalterowi niewypowiedzianą ulgę.
— Ponieważ nikt nie prosi mnie, bym usiadł — powiedział pan Ralf Nickleby rozglądając się wokół — usiądę bez zaproszenia, bo dużo dzisiaj chodziłem i jestem zdrożony. A teraz, proszę panów, chcę — a mam chyba słuszne prawo domagać się tego — chcę usłyszeć, co panowie mają mi do powiedzenia, jak zamierzają usprawiedliwić przybierane wobec mnie tony i wtrącanie się do moich osobistych spraw, co, jak podejrzewam, panowie praktykują. Mówię otwarcie, że jakkolwiek mało dbam o opinie tego, co potocznie nazywamy światem, nie myślę znosić zjadliwych potwarzy. Me obchodzi mnie, czy panowie łatwowiernie pozwolili się podejść, czy dobrowolnie wzięli udział w jakiejś grze. W jednym i drugim wypadku nie mogą panowie liczyć na wyrozumiałość i pobłażanie tak prostolinijnego jak ja człowieka.
Było to powiedziane tak chłodno i stanowczo, że na dziesięć osób nie znających faktów dziewięć mogłoby uważać pana Ralfa za człowieka ciężko pokrzywdzonego. Oto siedział teraz ze skrzyżowanymi na piersiach rękami, bledszy trochę niż zwykle i niewątpliwie rozdrażniony, lecz zupełnie opanowany (znacznie bardziej niż bliźniacy lub zdenerwowany Tim) gotów stawić czoło najcięższym zarzutom.
— Doskonale — powiedział brat Charles. — Doskonale... Bracie Ned, może zechcesz zadzwonić.
— Charles, mój kochany chłopcze — odparł drugi bliźniak. — Jedną chwileczkę. Dla dobra całości sprawy i swego własnego pan Nickleby nie powinien się odzywać, jeśli to możliwe, dopóki my nie zakomunikujemy mu wszystkiego, co mamy do powiedzenia. Sądzę, że tak będzie znacznie lepiej, i chciałbym, żeby pan Nickleby przyjął to do wiadomości.
— Zupełnie słusznie, zupełnie słusznie — zgodził się brat Charles.
Lichwiarz uśmiechnął się, lecz nie udzielił odpowiedzi. Zabrzmiał dzwonek, otworzyły się drzwi, ktoś wszedł utykającym krokiem. Pan Ralf obejrzał się i napotkał wzrok Newmana Noggsa. Od tej chwili odwaga zaczęła go opuszczać.
— A to piękny początek — rzekł z goryczą. — Piękny doprawdy początek! Tacy z was szczerzy, prostoduszni, zacni ludzie! Zawsze wiedziałem, co sądzić o istotnej wartości nieskazitelnych charakterów! Spiskować z jakimś tam jegomościem, który za napitek sprzedałby duszę, jeżeli ją ma w ogóle, którego każde słowo jest łgarstwem!... I na kim tu polegać, jeśli dzieją się takie rzeczy? A to piękny, doprawdy piękny początek!
— Teraz ja będę mówił! — zawołał Newman wspinając się na palce, żeby wyjrzeć zza głowy Tima, który stanął na drodze pomiędzy kancelistą i jego chlebodawcą.
— Słuchaj no, stary Nickleby, słuchaj! Co ty sobie myślisz mówiąc o „jakimś tam jegomościu"? Kto mnie zrobił „jakimś tam jegomościem"? Jeżeli za napitek sprzedałbym duszę, to czemu nie byłem kieszonkowcem, oszustem, włamywaczem, kuchennym złodziejaszkiem, grabieżcą pensów z miseczki psa, przewodnika ociemniałego? Czemu nie byłem tym wszystkim, zamiast być twoim popychadłem i niewolnikiem? Jeżeli każde moje słowo jest kłamstwem, to czemu nie byłem twoim ulubieńcem i faworytem? Kłamstwo! Może mi powiesz, hę? Służyłem ci wiernie. Pracowałem ciężej od innych, bo byłem biedny, i przyjmowałem od ciebie więcej przykrych słów, bo gardziłem tobą i tymi słowami... tak! Pracowałem i znosiłem więcej, niż wytrzymałby nędzarz, którego wziąłbyś z parafialnego przytułku. Służyłem ci, ponieważ byłem dumny; ponieważ u ciebie byłem sam i nie miałem wokół żadnych sługusów, którzy patrzyliby na mój upadek; ponieważ nikt nie wiedział lepiej od ciebie, że jestem człowiekiem zrujnowanym, że nie zawsze byłem tym, czym teraz, że mogło powodzić mi się znacznie lepiej, gdybym, głupiec, nie wpadł w łapy twoje, i innych takich jak ty szubrawców. Może mi zaprzeczysz, hę?
— Spokojniej — mitygował Tim. — Obiecywał pan przecież...
— Tak, obiecywałem — wołał Newman odsuwając go na bok i wymachując ręką w takt poruszeń Tima, żeby utrzymać go na odległość wyciągniętego ramienia — i nie trzeba mi tego przypominać. Słuchaj no, Nickleby! Me udawaj, że nie zwracasz uwagi na to, co słyszysz. To się na nic nie zda! Wiem, co mówię. Przed chwilą gadałeś o spiskowaniu. A kto spiskował z tym właścicielem szkoły w Yorkshire? Wysłałeś gryzipiórka na miasto, żeby nic nie podsłuchał, co? Ale zapomniałeś, że taka przesadna ostrożność może obudzić podejrzenia, że gryzipiórek może śledzić swojego władcę wieczorami i znaleźć inne oczy, które przypilnują pana przełożonego, co? Kto spiskował z samolubnym ojcem? Kto kusił go do sprzedania córki staremu Arturowi Gride'owi? Kto spiskował z Gride'em i to spiskował w małym kantorku, w małym kantorku ze schowkiem?
Pan Ralf panował dotąd nad sobą całą siłą woli, w tej chwili jednak nie zdołałby powstrzymać lekkiego dreszczu, gdyby nawet wiedział, że natychmiast zostanie za to ścięty.
— Aha! — krzyknął Newman. — Zaczynasz zwracać uwagę na moje słowa, hę? Cóż to po raz pierwszy kazało niewolnikowi podpatrywać kroki jego pana? Co natchnęło go myślą, że jeżeli wszędzie, gdzie to tylko możliwe, nie pokrzyżuje mu planów, będzie taki sam jak jego pan albo jeszcze gorszy? Twoje okrucieństwo dla własnych krewniaków; te haniebne zamysły wobec młodej dziewczyny, która stała się droga nawet temu złamanemu życiem, wiecznie pijanemu, nędznemu pisarkowi! Przez wzgląd na nią popychadło męczyło się w podłej służbie, bo miało nadzieję pomóc jakoś tej dziewczynie... jak dawniej, chwała Bogu, kilka razy udało się mu pomóc innym. Gdyby było inaczej, ulżyłbym sobie. Obiłbym cię porządnie, a później poszedłbym do wszystkich diabłów! Wiedz, że tak bym postąpił! Wiedz również, że widzisz mnie tu dzisiaj, ponieważ ci panowie uznali, że tak będzie najlepiej. Kiedy zwróciłem się do nich — ja się zwróciłem, nie było tu żadnego ze mną spiskowania — powiedziałem, że potrzebuję pomocy, aby cię śledzić, zdemaskować, aby dokończyć rozpoczętego dzieła i przyjść z pomocą słusznej sprawie. Mówiłem, że kiedy tego dokażę, wpadnę do twojego pokoju, stanę z tobą oko w oko i, jak prawdziwy mężczyzna, powiem ci wszystko. Ha! Powiedziałem już, co miałem do powiedzenia. A teraz niech wszyscy inni mówią swoje. Dalej!
Newman podczas tej mowy, którą wygłosił urywanymi zdaniami, ustawicznie wstawał i znowu siadał, a ten wysiłek fizyczny, połączony ze zdenerwowaniem, doprowadził go do ogromnego podniecenia. Teraz jednak, gdy wydał już końcowy okrzyk, zesztywniał nagle i siedział wyprostowany, nieruchomy, zapatrzony uparcie w swego chlebodawcę.
Pan Ralf spoglądał nań przez chwilę, a potem machnął ręka, tupnął gniewnie i odezwał się zdławionym głosem:
— No, dalej, panowie, dalej! Widzicie, że jestem cierpliwy. Jest jeszcze prawo, do którego można się odwołać, jest jeszcze prawo. Żądam od was rachunku. Baczcie na słowa, bo będziecie musieli dowodzić ich prawdy.
— Dowód mamy gotowy — odparł brat Charles — zupełnie gotowy i w ręku. Niejaki Snawley wyznał wszystko wczoraj wieczorem.
— A któż to ten „niejaki Snawley"? — zapytał lichwiarz. — I co jego „wyznanie" może mieć wspólnego z moimi sprawami?
Starszy dżentelmen nie odpowiedział na te pytania, postawione tonem znamionującym nieugięty upór, lecz wyraził zdanie, iż aby dowieść panu Nickleby, że to sprawa poważna, należy mu nie tylko wyjaśnić, o co go oskarżają, lecz również, jakie posiadają dowody i w jaki sposób zostały one zgromadzone. Zagajenie to postawiło na nogi brata Neda, Tima Linkinwater i Newmana Noggsa, którzy zaczęli mówić wszyscy naraz i po długiej, pełnej burzliwych scen debacie, jasno i bez ogródek zapoznali pana Ralfa z takim mniej więcej stanem rzeczy:
Na początku pewna nieobecna w danej chwili osoba solennie zapewniła Newmana, że Smike nie jest synem Snawleya, oraz wyraziła gotowość potwierdzenia przysięgą prawdy swoich słów. Wiadomość ta zbudziła w nich podejrzenia co do słuszności pretensji Snawleya, których jako popartych niezbitymi na pozór dokumentami, nie ważyli się zrazu kwestionować. Powziąwszy raz podejrzenie o istnieniu jakiejś zmowy, łatwo mogli dopatrzyć się jej źródła w złośliwości pana Ralfa oraz chciwości i pragnieniu zemsty Squeersa. Ponieważ jednak podejrzenie i dowód to dwie odrębne rzeczy, pewien prawnik, słynny z bystrości i sprytu w tego rodzaju sprawach, poradził im, by jak najzręczniej i jak najpowolniej przeciwdziałali krokom nieprzyjacielskiej strony, zmierzającym do odebrania chłopca, a zyskując na Czesie obiegli Snawleya (on bowiem w pierwszym rzędzie musiał być odpowiedzialny za fałszerstwo), ze wszystkich sił dążył do wplątania go w sprzeczne zeznania, nękali wszelkimi środkami, a wygrywając jego obawy i troski o całość własnej skóry zmusili go w rezultacie do zdemaskowania spisku i wydania swego mocodawcy oraz innych osób, które mógłby wskazać. Wszystkie te środki stosowano nader zręcznie, lecz Snawley — człowiek doświadczony w sztuce niecnych machinacji — skutecznie odpierał wszelkie ataki, dopóki nieoczekiwane wydarzenia nie złamały go ubiegłej nocy.
Jakże do tego doszło? Newman doniósł pewnego dnia, że Squeers jest znowu w Londynie i że pomiędzy nim i panem Ralfem odbyła się tajemna narada, na czas której on (Noggs) został wyprawiony z domu, dlatego bez wątpienia, by czegoś nie podsłuchał. Wówczas bracia kazali śledzić pedagoga, mieli bowiem nadzieję, że uda im się wykryć coś, co mogłoby rzucić światło na podejrzewaną zmowę. Kiedy wszakże stwierdzili, że Squeers nie widuje się ani z panem Nickleby, ani ze Snawleyem i spokojnie żyje na uboczu, nie wiedzieli po prostu, co dalej robić. Chwilowo zaniechali śledzenia i nie pilnowaliby dłużej poruszeń pedagoga, gdyby pewnego wieczoru Newman — sam nie dostrzeżony — nie wpadł przypadkiem na owego dżentelmena zajętego na ulicy rozmową z panem Ralfem. Idąc ich śladem Newman stwierdził z niepoślednim zdziwieniem, że para owa odwiedza rozmaite podejrzane domy noclegowe i szynki prowadzone przez skompromitowanych szulerów (wielu z nich było znajomymi pana Ralfa), gdzie dopytuje, jak Newman wybadał później, o jakąś starą kobietę, której rysopis ściśle odpowiadał powierzchowności głuchej pani Sliderskew. Ponieważ cała sprawa zaczynała wyglądać coraz poważniej, niezwłocznie wznowiono baczniejszą tym razem obserwację Squeersa. Bracia postarali się o pomoc agenta policji, który zamieszkał w tej samej co pedagog gospodzie i wraz z Frankiem Cheeryble tropił każdy krok nie podejrzewającego nic jegomościa, dopóki ów nie wyniósł się cichaczem do Lambeth. Po jego przeprowadzce przeprowadził się również agent i przyczaiwszy się na tej. samej uliczce, a ściśle mówiąc w domu naprzeciwko, stwierdził bez trudu, że Squeers często odwiedza panią Sliderskew.
W tym stanie rzeczy panowie Cheeryble odwołali się do Artura Gride'a. Kradzież w jego domu stała się już od dawna publiczną tajemnicą, po trosze dzięki wścibstwu sąsiadów, po trosze — rozpaczy i wściekłości poszkodowanego. Ale lichwiarz odmówił swej aprobaty oraz jakiegokolwiek udziału w tropieniu i aresztowaniu starej złodziejki, a tak się wystraszył grożącą mu możliwością składania przeciw niej formalnych zeznań, że zabarykadował się w domu i nie wpuszczał nikogo. Wobec tego bracia zwołali walną naradę i doszli do niedalekich prawdy wniosków; sądzili mianowicie, że Gride i pan Ralf, używając Squeersa za narzędzie, wiodą pertraktacje o zwrot jakichś skradzionych papierów, które, ich zdaniem, nie powinny ujrzeć światła dziennego, a które mogłyby zapewne wyjaśnić w pewnym stopniu podsłuchaną przez Newmana tajemniczą wzmiankę o majątku Madeliny. W dalszym ciągu uchwalili, że panią Sliderskew należy osadzić w bezpiecznym miejscu, zanim zdąży się pozbyć tych dokumentów, a korzystając z okazji, aresztować i Squeersa, jeśli okoliczności będą go obciążały. Zgodnie z tym postanowieniem uzyskano nakaz przeprowadzenia rewizji i wszystko wprzód przygotowawszy poddano obserwacji okno pokoju pedagoga. Gdy o zwykłej porze jego odwiedzin u pani Sliderskew światło w owym pokoju zgasło, Frank Cheeryble i Newman zakradli się na górę, żeby podsłuchać rozmowę godnej pary i w najstosowniejszej chwili wezwać policyjnego agenta. Czytelnikowi wiadomo już, jak bardzo w porę przybyli, jak podsłuchiwali i co usłyszeli. Ogłuszony pan Squeers został pochwycony ze skradzionym dokumentem za pazuchą, a wraz z nim aresztowano panią Sliderskew. Wiadomość, że zaprzyjaźniony z nim pedagog siedzi pod kluczem, zaniesiono niezwłocznie Snawleyowi, nie mówiąc oczywiście, z jakiego powodu popadł on w takie tarapaty, a Snawley, uzyskawszy wprzód obietnicę, że jemu nic się nie stanie, wyznał, iż historia o Smike'u jest kłamstwem i fałszerstwem, przy czym oskarżył o wszystko pana Ralfa Nickleby. Jeżeli chodzi o Squeersa, to składał on dzisiaj wstępne zeznania przed sędzią śledczym, a że nie potrafił wytłumaczyć się z posiadania skradzionego dokumentu i ze swej znajomości z panią Sliderskew, został, podobnie jak ona, osadzony na tydzień w areszcie.
O wszystkich tych odkryciach opowiedziano teraz panu Ralfowi dokładnie i ze szczegółami. Lichwiarz dobrze maskował swe prawdziwe uczucia; przez cały czas siedział z kamienną spokojną twarzą, nie odrywając posępnego spojrzenia od podłogi i przesłaniając usta dłonią. Po zakończeniu opowieści gwałtownie uniósł głowę, jak gdyby chciał się odezwać, ponieważ jednak brat Charles zaczął mówić, wrócił niezwłocznie do poprzedniej pozy.
— Mówiłem już dzisiaj rano — rzekł starszy pan kładąc dłoń na ramieniu brata — że przyszedłem do pana powodowany miłosierdziem. Jak dalece jest pan uwikłany w tę całą sprawę i w jakim stopniu mogą pana obciążać zeznania przebywającego w areszcie osobnika, sam pan wie najlepiej. W każdym razie sprawiedliwość pójdzie swoim torem i zwróci się przeciw wszystkim uczestnikom zmowy na szkodę tego biednego, niewinnego, ciężko skrzywdzonego chłopca. Ratowanie pana od przykrych następstw nie leży w mocy mojej ani mojego brata Neda. Wszystko, co możemy uczynić, to ostrzec pana w porę i umożliwić mu w ten sposób uniknięcie owych przykrych następstw. Wolelibyśmy, żeby taki jak pan stary człowiek nie został zhańbiony i ukarany przez swego bliskiego krewnego. Wolelibyśmy również, żeby on nie zapomniał, tak jak pan, o wszystkich więzach krwi i urodzenia. Prosimy pana... Bracie Ned, wiem, że przyłączysz się do tej prośby, a także ty, stary Timie Linkinwater, chociaż udajesz zajadłego psa i siedzisz naburmuszony, jak gdybyś nie zgadzał się z nami!... Prosimy zatem, aby usunął się pan z Londynu i poszukał jakiegoś bezpiecznego schronienia, gdzie miałby pan czas odpokutować za swe niegodne knowania i stać się lepszym człowiekiem.
— I wyobrażacie sobie — odparł pan Ralf wstając — wyobrażacie sobie, że zgnieciecie mnie tak łatwo? Mnie! Czy sądzicie, że wystraszę się stu chytrze obmyślonych planów, stu przekupionych świadków, stu zdradliwych kundli, co depcą mi po piętach, stu wykrętnych mów, pełnych słodkich słówek? Dziękuję za odkrycie waszych kart! Jestem teraz przygotowany! Macie do czynienia z innym człowiekiem, niż wam się wydawało. Spróbujcie zmierzyć się ze mną i pamiętajcie, że pluję na wasze piękne słówka i podstępne czyny... że urągam wam... drwię z was... wyzywam, byście uczynili mi wszystko zło, jakie w waszej mocy!
Tak rozstali się tym razem, lecz najgorsze nie nadeszło jeszcze.
ROZDZIAŁ LX
ZACIEŚNIA SIĘ KRĄG NIEBEZPIECZEŃSTW I NAJGORSZE ZOSTAJE POWIEDZIANE
Miast pójść do domu, pan Ralf wskoczył do pierwszej przejeżdżającej dorożki i kazał się wieźć w stronę cyrkułu policyjnego, w którego obrębie spotkało pana Squeersa nieszczęście; wysiadł opodal i odprawiwszy woźnicę, resztę drogi przebył pieszo. Gdy zapytał o przedmiot swego zainteresowania, dowiedział się, iż przybywa w samą porę, pedagog bowiem oczekuje właśnie na zamówioną karetkę, którą, jak prawdziwy dżentelmen, zamierza pojechać do miejsca tygodniowego odosobnienia.
Pan Ralf zażądał widzenia z aresztantem i został wprowadzony do swego rodzaju poczekalni, gdzie panu Squeersowi, jako zasługującemu na szacunek i względy człowiekowi nauki, pozwolono spędzić dzień. W izbie tej, przy świetle okopconej i na poły stopionej świeczki, z trudem znalazł swego wspólnika, głęboko uśpionego na ławie w najdalszym kącie. Na stojącym obok stole widać było pustą szklankę, która wraz z sennym usposobieniem pedagoga i bardzo silną wonią koniaku z wodą stanowiła dowód, że biedak szukał w trunku chwilowego przynajmniej zapomnienia o niemiłej swej sytuacji.
Ze względu na ciężki — może nawet letargiczny — sen zbudzenie przełożonego nie było rzeczą prostą. Ale po długich staraniach odzyskał on przytomność, usiadł, wyprostował się i ukazał bardzo żółtą twarz, bardzo czerwony nos i bardzo szczeciniasty podbródek. Efekt tego wszystkiego niepoślednio wzmagała brudna i poplamiona krwią biała chustka do nosa, zakrywająca ciemię, a zawiązana pod brodą. Przez pewien czas aresztant w posępnym milczeniu przyglądał się panu Nickleby, a potem dał folgą przepełniającym go żałosnym uczuciom:
— To wszystko, powiadam, twoja robota! Twoja wina, młodzieńcze! Twoja!
— Co panu w głowę? — zapytał gość.
— Jak to! Twój sługa, ten szpieg i porywacz dzieci, był tam i rozbił ją! — odparł Squeers płaczliwym głosem. — Oto, co mi w głowę! A pan przyszedł nareszcie, co?
— Czemu nie posłał pan po mnie? — zapytał lichwiarz. — Jakże mogłem przyjść, jeśli nie wiedziałem, co pana spotkało?
— Moja rodzina! — czknął Squeers podnosząc wzrok ku sufitowi. — Moja córka, dziewczątko w tym wieku, w którym cała delikatna wrażliwość uzewnętrznia się tak łatwo i gwałtownie! Mój syn, młody Norval w życiu familijnym, duma i ozdoba ukochanej wioski! Ach! Cóż to za cios dla mojej rodziny! Tarcza herbowa Squeersów została strzaskana, a słońce ich zapada w fale oceanu!
— Pił pan — rzucił lichwiarz — i nie odespał tego.
— Nie piłem twego zdrowia, stary pokrako, więc to nie twoja sprawa — odparł Squeers.
Pan Ralf stłumił gniew wywołany zmienionym i mało uprzejmym tonem pedagoga i zapytał ponownie, czemu po niego nie posłał.
— A co by mi z tego przyszło? — odburknął aresztant. — Rozgłos na temat takiej spółki nie bardzo by mi pomógł, a kaucji nie chcą przyjąć, dopóki nie dowiedzą się trochę więcej. No, i ja siedzę zamknięty i smutny, a pan chodzi wolny i wesoły.
— I pan będzie wolny za parę dni — pocieszył go pan Ralf, który starał się udawać dobry humor. — Nic ci nie zrobią, człowieku!
— Cóż, spodziewam się, że nie będą mi mogli wiele zrobić, kiedy wytłumaczę dokładnie, jak to się stało, że zwąchałem się z tym starym trupem, z tą Slider, która oby była zdechła i została pochowana, ekshumowana, poćwiartowana, nadziana na druty i wystawiona w muzeum anatomicznym, zanim wdałem się z nią w jakieś sprawy!
krzyczał ze złością. — Oto, co mówił dzisiaj rano ten z pudrowaną głową . „Aresztowany! — powiedział. — Ponieważ zatrzymano was w towarzystwie tej kobiety i znaleziono przy was ten dokument; ponieważ wraz z tą kobietą zajęci byliście potajemnym niszczeniem innych papierów, a nie możecie udzielić zadowalających wyjaśnień o swej osobie, muszę zatrzymać was w areszcie na przeciąg tygodnia, celem przeprowadzenia śledztwa oraz zebrania dowodów i nie mogę zgodzić się na zwolnienie was za kaucją". No, kto jak kto, ale ja mogę chyba udzielić całkiem zadowalających wyjaśnień o swej osobie! Mogę wręczyć im prospekt mojego zakładu i powiedzieć: „Ja jestem wymienionym tu Wackfordem Squeersem, ja! Jestem tym światłym człowiekiem najdoskonalszych zasad moralnych, co potwierdzą opinie nieskazitelnych świadków. Jeżeli w tej sprawie istotnie kryje się jakieś zło, to nie moja wina! Nie miałem grzesznych zamiarów, sir! Nie wiedziałem, że to coś nieuczciwego. Zostałem po prostu zatrudniony przez przyjaciela, przez mojego dobrego przyjaciela, pana Ralfa Nickleby z Golden Square. Proszę posłać po niego, sir, i zapytać, co ma do powiedzenia, on bowiem — nie ja — jest tu miarodajną osobą".
— Jaki dokument znaleźli przy panu? — zapytał pan Ralf pomijając na razie milczeniem poruszoną przed chwilą kwestię.
— Jaki dokument! Ten dokument o tej Madelinie, jak-że-jej-tam — odparł Squeers. — Testament i tyle!
— Jaki testament, czyj, kiedy sporządzony? W jakiej obdarowujący ją formie i na jaką sumę? — spiesznie dopytywał lichwiarz.
— Testament na jej korzyść i nie wiem co dalej — brzmiała odpowiedź. — To i tak znacznie więcej, niż pan. by wiedział, gdyby ciężki mieszek spadł panu na łeb. A to, że go dostali, zawdzięczają tylko pańskiej chwalebnej przezorności. Jeśli kazałby mi pan spalić ten papier, a potem uwierzył na słowo, że go już nie ma, byłby on, kiedy mnie napadli, kupką popiołu w kominie, zamiast cało i zdrowo tkwić u mnie za pazuchą.
— Przegrałem na całej linii — mruknął pan Ralf.
— Ach! — westchnął Squeers, który pod wpływem koniaku z wodą oraz rozbicia głowy zaczynał chwilami bredzić. — W uroczej wiosce Dotheboys, pod Greta Bridge w Yorkshire, młodzież męska otrzymuje mieszkanie z utrzymaniem, ubranie, podręczniki, pranie, kieszonkowe, wszelkie niezbędne drobiazgi oraz jest kształcona we wszystkich językach żywych i martwych, w matematyce, ortografii, geometrii, astronomii, trygonometrii... Tak!... To trygonometryczna łamigłówka do góry nogami... Tak! Ziet! — el — e, źle — przysłówek, znaczy niedobrze, zet — e, ze — przyimek... Z kim, z czym źle... ze Squeer-sem... Es — ku — dwa e — er — es Squeers — rzeczownik właściwy, znaczy przewodnik i opiekun młodzieży. Wszystko razem: źle ze Squeersem!
Podczas tych bredni pan Nickleby zdążył odzyskać równowagę umysłu; zrozumiał, że trzeba przede wszystkim rozproszyć w miarę możności obawy pedagoga i przekonać go, iż najlepszą polityką, od której zależy jego ocalenie, jest zachowanie grobowego milczenia.
— Jeszcze raz powtarzam — mówił — że nic panu nie zrobią, a pan wytoczy sprawę o niesłuszne uwięzienie i nieźle się obłowi. Wymyślimy dla pana historię, dzięki której wywinąłby się pan z. opałów dwadzieścia razy gorszych niż to głupstwo; jeżeli zaś wyznaczą za pańskie zwolnienie choćby tysiąc funtów kaucji, zostanie ona złożona. A pan mysi tylko ukrywać prawdę. Jest pan dziś trochę podchmielony i nie widzi tego, być może, tak jasno, jak w normalnych warunkach; ale powinien pan tak właśnie postępować ,i trzymać się przytomnie, bo przeprawa może być niełatwa.
— Aha! — powiedział Squeers, który dotychczas spoglądał nań spod oka i niby stary kruk przechylał głowę na bok. — Tak właśnie powinienem postępować, co? Doskonale! A teraz wysłuchaj no pan kilku słów prawdy. Nie chcę żadnych wymyślanych dla mnie historii i nie będę ich opowiadał. Jeżeli sprawa obróci się przeciwko mnie, dostanie pan, mam nadzieję, za swoje, bo już ja się o to postaram. Nigdy nie mówił pan nic o grożącym niebezpieczeństwie, bo ja nigdy nie przystałbym na ryzyko takiej kabały. Nie myślę znosić tego tak pokornie, jak się panu może zdawać. Dawałem się wciągać w rozmaite sprawki, bo, że tak powiem, byliśmy do pewnego stopnia związani; pańska nieżyczliwość mogłaby szkodzić po trosze moim interesom, a życzliwość — pomagać w tym i w owym. Jeżeli teraz wszystko dobrze się ułoży, to mniejsza ó to; jeżeli jednak pójdzie źle, to czasy się zmieniły i ja będę mówił i robił to, co mnie będzie dogadzać, a nikogo nie myślę pytać o radę. Mój autorytet moralny u tych chłopaków — ciągnął z coraz dostojniejszą powagą — drży w posadach. Wciąż mam przed oczyma obraz pani Squeers i mojej córki, i mojego syna Wackforda, obraz całej rodziny skazanej na dotkliwy brak prowiantów. Wobec takich względów topnieją i rozpływają się wszystkie inne. To najważniejsza sprawa. Sprawa numer jeden! Z całej tej arytmetyki, jako małżonek i ojciec, uznaję w tej fatalnej hecy tylko cyfrę „jeden"!
Trudno przewidzieć, jak długo pan Squeers mógłby deklamować i do jak burzliwej dyskusji mogłaby jego deklamacja doprowadzić, bo w tej chwili przerwało mu przybycie wynajętej karetki i policjanta, który miał mu towarzyszyć w podróży. Pedagog z wielką godnością zatknął cylinder na czubku spowijającej mu głowę chustki, jedną rękę wetknął do kieszeni, drugą wsunął pod ramię opiekuna i łaskawie pozwolił się wyprowadzić.
„Nie przysłał po mnie, a więc powinienem oczekiwać czegoś podobnego — myślał pan Ralf. — Postanowił zwrócić się przeciwko mnie, co wynika jasno z jego pijackich bredni. Jestem osaczony, a oni wszyscy nie tylko poszaleli ze strachu, ale, niby zwierzęta z bajki, zaczynają się na mnie rzucać. A był czas, i to nie dawniej niż wczoraj, kiedy prześcigali się w układnej grzeczności. Ale nie poruszą mnie! Nie ustąpię! Nie cofnę się ani o cal!"
Wrócił do siebie i usłyszał z zadowoleniem, że jego gospodyni źle się czuje. Mógł dzięki temu pozostać sam, bo zaraz wyprawił kobietę do jej domu, położonego w sąsiedztwie. Potem zasiadł przy świetle jednej świecy i po raz pierwszy zaczął rozmyślać o wszystkim, co wydarzyło się w ciągu dnia.
Od poprzedniego wieczora pan Ralf nic nie jadł i nie pil, a utrudziły go nie tylko troski i wewnętrzny niepokój, lecz również wielogodzinna wędrówka z miejsca na miejsce. Źle się czuł i był wyczerpany, lecz nie zdołał przełknąć nic, prócz szklanki wody, i siedział bez ruchu z głową podpartą na ręku; nie myślał i nie odpoczywał, choć usilnie starał się zmusić do jednego i drugiego; nic nie dochodziło do jego świadomości z wyjątkiem poczucia, że jest przybity i zmęczony.
Zbliżała się już dziesiąta, gdy rozległo się kołatanie do drzwi, a mimo to pan Ralf siedział w poprzedniej pozie, jak gdyby nic nie mogło otrząsnąć zeń tego odrętwienia. Kołatanie powtórzyło się i kilkakrotnie dobiegł go z ulicy głos, który mówił, że w oknie jest światło (dobrze wiedział, że mowa o jego świecy), nim wreszcie przemógł się, wstał z wysiłkiem i ruszył na dół.
— Panie Nickleby — powiedział głos, który wydał mu się znajomy. — Mamy dla pana straszną wiadomość. Zostałem tutaj wysłany i proszę, by zechciał pan niezwłocznie ze mną pojechać.
Pan Ralf osłonił oczy dłonią i wyjrzawszy na ulicą poznał stojącego na schodkach Tima Linkinwater.
— Pojechać... dokąd? — zapytał.
— Do nas. Tam, gdzie pan był dzisiaj rano. Dorożka czeka.
— A po cóż miałbym tam jechać? — zapytał znowu.
— Niech pan nie pyta, lecz jedzie ze mną.
— Drugie wydanie dzisiejszej sceny! — warknął pan Ralf i wykonał ruch, jak gdyby chciał zatrzasnąć drzwi.
— Nie, nie! — zawołał Tim i chwyciwszy jego rękę zaczął mówić poważnym tonem. — Chodzi tylko o zawiadomienie pana o pewnym wydarzeniu, o strasznym wydarzeniu, blisko pana obchodzącym, panie Nickleby. Czy myśli pan, że mówiłbym tak wiele albo nachodził pański dom, gdyby to było coś innego?
Lichwiarz spojrzał nań uważniej i dostrzegł, że Tim jest istotnie bardzo przejęty, wobec czego zawahał się i milczał, nie wiedząc, co o tym wszystkim sądzić.
— Lepiej będzie, jeżeli dowie się pan teraz, a nie kiedy indziej — nalegał pan Linkinwater. — Może ta wiadomość wpłynie jakoś na pana. Chodźmy! Chodźmy, na miłosierdzie Boże!
W innych warunkach niechęć i upór pana Ralfa uczyniłyby go zapewne odpornym na każde, najbardziej nawet płomienne wezwanie tych ludzi. Obecnie jednak, po chwilowym wahaniu, wrócił do przedsionka po cylinder, a wyszedłszy stamtąd zasiadł bez słowa w dorożce.
Tim dokładnie zapamiętał i nierzadko później powtarzał, że kiedy pan Ralf Nickleby wszedł wówczas do swego domu i postawił świecę na stole, on (Tim) spostrzegł przy blasku tej świecy, że potykał się i zataczał niby człowiek pijany. Tim przypominał sobie równie dobrze, że lichwiarz postawił nogę na stopniu dorożki i obejrzał się na niego, a twarz miał wówczas szarą jak popiół, przerażoną i tak nieprzytomną, że on (Tim) zadrżał i przez chwilę bał się zająć miejsce obok niego. Ludzie chętnie mówili później, iż pana Nickleby nawiedziło wówczas straszne przeczucie, lecz jego wzruszenie uznać można również — i to ze znaczną dozą rozsądku — za skutek silnych przeżyć minionego dnia.
Całą drogę odbyli w zupełnym milczeniu, kiedy zaś przyjechali na miejsce, pan Ralf wszedł za swym przewodnikiem do domu panów Cheeryble, a następnie do pokoju, w którym zastał obu braci. Był tak oszołomiony, a może nawet przerażony nieuchwytnymi na pozór objawami współczucia dla siebie, które dostrzegł w zachowaniu zarówno bliźniaków, jak i starego buchaltera, że nie mógł dobyć głosu.
Zasiadłszy na krześle zdołał jednak wykrztusić:
— Co... co panowie mają mi do powiedzenia... ponad to, co... co zostało już powiedziane?
Pokój był staroświecki, duży, bardzo słabo oświetlony, a w głębi miał wykusz zawieszony ciężkimi draperiami. Stawiając swe pytanie pan Ralf rzucił okiem w ową stronę i odniósł wrażenie, że widzi niewyraźną sylwetkę mężczyzny. Wnet upewnił się, że miał słuszność, bo tajemnicza postać drgnęła, jak gdyby zaniepokojona tym badawczym spojrzeniem.
— A któż tam jest? — zapytał pan Ralf.
— Ktoś, kto przed dwiema godzinami przyniósł nam wiadomość, na skutek której posłaliśmy po pana — odparł brat Charles. — Niech tam stoi, niech sobie stoi na razie.
— Jedna zagadka więcej — powiedział lichwiarz stłumionym głosem. — No, słucham.
Zwracając się w stronę braci musiał usiąść tyłem do wykusza, lecz obejrzał się znowu, nim któryś z panów Cheeryble zdążył się odezwać. Widać było, że drażni go i niepokoi obecność niewidzialnego świadka, bo oglądał się jeszcze kilka razy, a wreszcie, jak gdyby stargane nerwy nie pozwalały mu oderwać wzroku od niepokojącego miejsca, zasiadł twarzą w tę stronę, mruknąwszy w formie usprawiedliwienia, że razi go światło.
Przez krótki czas bliźniacy naradzali się półgłosem, a zachowanie ich wskazywało, że są czymś przejęci. Pan Ralf spojrzał na nich raz i drugi, a wreszcie z wielkim trudem odzyskał panowanie nad sobą i zapytał:
— I cóż się stało? Skoro wyrwaliście mnie z domu o tak później porze, niechaj to będzie przynajmniej dla czegoś. Co panowie macie mi do powiedzenia? Czy... — dodał po chwili — czy moja bratanica nie żyje?
Uderzył w nutę, przy której łatwiej było zrobić początek. Brat Charles odwrócił się doń i rzekł, że bratanica jego czuje się dobrze, lecz istotnie mają dla niego wiadomość o pewnym zgonie.
— Nie powiecie mi chyba — ożywił się pan Ralf, a wzrok mu rozbłysnął — że umarł jej brat. Nie! To byłoby zbyt piękne! Nie uwierzyłbym, gdybyście mi nawet przysięgali. To zbyt piękne, żeby mogło być prawdziwe!
— Hańba ci, zatwardziały człowieku! — zawołał porywczo drugi bliźniak. — Przygotuj się na wieść, która ugnie i przejmie dreszczem nawet ciebie, jeśli masz w sercu choć cień ludzkich uczuć. Co będzie, gdy powiemy, że biedny, nieszczęsny chłopiec, dziecko jeszcze, lecz dziecko pozbawione od urodzenia czułości i tych świetlanych godzin, dzięki którym przez całe późniejsze życie wspominamy dzieciństwo niby urocze marzenie senne; że tkliwa, bezbronna, serdeczna istota, która nigdy nie uraziła cię niczym i nie zrobiła ci przykrości, którą ty jednak wybrałeś za narzędzie zemsty nad znienawidzonym przez siebie bratankiem i na której wyładowałeś pasję haniebnej złości — co będzie, gdy powiemy ci, że biedak ów ugiął się pod ciosami twoich prześladowań i pod brzemieniem życia, niedługiego wprawdzie, lecz tak pełnego cierpień; gdy powiemy ci, że odszedł, by opowiadać swe żałosne dzieje tam, gdzie ty będziesz musiał za swój w nich udział słusznie i ciężko odpokutować.
— Jeżeli powiecie mi, że on nie żyje — zawołał pan Ralf — wybaczę wam wszystko inne. Jeśli powiecie mi, że on nie żyje, będę waszym dłużnikiem do końca moich dni. Umarł! Wypisane to na waszych twarzach! I kto z nas, zwyciężył? Czy to ma być ta wasza straszliwa, przerażająca wieść? Widzicie, jak mnie wzruszyła! Dziękuję, żeście po mnie posłali. Nawet dzisiaj wędrowałbym chętnie sto mil pieszo, po nocy, przez piach i błoto, byle prędzej usłyszeć taką nowinę.
Ale pomimo dzikiego uniesienia radości pan Ralf dostrzegł na twarzach braci ten sam wyraz pomieszanego z oburzeniem i wstrętem nieokreślonego współczucia dla siebie, które zauważył był już poprzednio.
— A on przyniósł tę wiadomość, prawda? — ciągnął wskazując palcem w stronę wykusza. — I teraz czai się tam na pewno, żeby zobaczyć, jak złamie mnie ona i upokorzy! Cha, cha, cha! Niechaj się dowie, że jak ostry cierń będę go jeszcze kłuł przez długie lata. A wam obu powtarzam: nie znacie go jeszcze! Będziecie kiedyś przeklinać dzień, w którym ulitowaliście się nad tym obwiesiem.
— Bierze mnie pan za swojego bratanka — odezwał się głuchy głos. — Dla pana i dla mnie byłoby znacznie lepiej, gdybym był nim istotnie.
Postać, która dotychczas majaczyła w mroku, wstała i zaczęła się zbliżać. Lichwiarz cofnął się z przerażeniem, ujrzał bowiem, że stoi przed nim nie — jak przypuszczał — Nicholas, lecz Brooker.
Pan Ralf nie miał powodów, by bać się tego człowieka i nie bał się go dotychczas — ale bladość, którą tego wieczora widziano na jego twarzy w chwili, gdy wychodził z domu, znowu pokryła mu policzki. Zadrżał, głos mu się zmienił i nie spuszczając Brookera z oka zapytał:
— A skąd ten wziął się tutaj? Czy wiecie, że to zesłaniec... zbrodniarz... zwyczajny złodziej?
— Niech pan wysłucha, co ma panu do powiedzenia! Ach, panie Nickleby, niech pan go wysłucha, choćby ten człowiek był nie wiadomo kim! — zawołali bracia z tak patetyczną powagą, że zdumiony pan Ralf odwrócił się ku nim. Obaj bliźniacy wskazali mu Brookera i lichwiarz odruchowo zapewne, przeniósł wzrok na swego byłego kancelistę.
— Chłopiec... — rozpoczął ów mężczyzna — o którym mówili ci panowie...
— Chłopiec... — powtórzył pan Ralf, spoglądając na niego.
— ... którego zwłoki widziałem na łożu śmierci, a który teraz spoczywa w grobie...
— ... który... teraz... spoczywa w grobie — powtórzył znowu lichwiarz jak człowiek mówiący przez sen. Brooker podniósł wzrok i uroczyście złożył ręce:
— ... był twoim jedynym synem, tak mi dopomóż Bóg!
Zapadła grobowa cisza. Pan Ralf usiadł i ścisnął skronie rękoma. Po chwili opuścił je i odsłonił upiorną, straszną twarz człowieka cierpiącego od śmiertelnej rany. Spojrzał na Brookera, ale nie odezwał się ni słowem, nie dobył głosu, nie uczynił najmniejszego gestu.
— Nie zamierzam się tłumaczyć, proszę panów — powiedział Brooker — bo czas po temu dawno minął. Jeżeli opowiadając, jak się to wszystko zdarzyło, wspomnę, że może to poniewierka mnie spaczyła, będzie to tylko część całej historii, a nie moja obrona. Jestem człowiek winny.
Tu urwał, jakby chciał zebrać wspomnienia, a potem nie patrząc w stronę pana Ralfa, zwrócił się do braci i zaczął mówić cichym, pokornym tonem:
— Wśród ludzi, którzy mieli niegdyś do czynienia z tym człowiekiem (działo się to, proszę panów, dwadzieścia do dwudziestu pięciu lat temu) był pewien młody szlachcic — tęgi pijak i zapamiętały myśliwy. Przehulał on własny majątek, a później chciał trwonić posag swojej siostry.
Rodzeństwo nie miało rodziców; mieszkało razem i siostra prowadziła bratu gospodarstwo. Nie wiem, w jakim początkowo celu — może dlatego, by pomagać bratu i namawiać do czegoś tę młodą osobę — powtarzam, nie wiem, w jakim początkowo celu on (tu Brooker wskazał pana Ralfa) często jeździł do dworu w hrabstwie Leicester i nieraz spędzał tam po kilka dni. Łączyło ich wiele rozmaitych spraw, mógł więc jeździć tam w interesach albo też po to, by łatać finanse swego klienta, które były oczywiście w opłakanym stanie. Na pewno podróże te przynosiły mu zyski. Siostra, nie podlotek już, była podobno ładna, a ponadto miała dość duży majątek. Po pewnym czasie pan Nickleby ożenił się z nią. Ta sama żądza zysku, która skłoniła go do małżeństwa, kazała mu trzymać je w najściślejszej tajemnicy; testament jej ojca zawierał bowiem niemiłą klauzulę: jeśli córka wyjdzie za mąż bez zgody swego brata, majątek, który jako panna miała tylko w dożywocie, przejdzie w ręce dalszych krewnych. Brat nie udzieliłby nigdy swej zgody, jeżeli siostra nie kupiłaby jej za drogie pieniądze. Pan Nickleby nie posunąłby się do takiej ofiary, a więc żyli jakoś, trzymając małżeństwo w tajemnicy i czekając, aż brat skręci kark czy też umrze śmiercią naturalną. Brat nie czynił jednego ani drugiego, a tymczasem przyszedł na świat syn, owoc tajonego związku. Dziecko wywieziono daleko i oddano mamce. Matka widziała je tylko parę razy, i to ukradkiem, a ojciec nie odwiedzał go nigdy, żeby nie wzbudzić przypadkiem podejrzeń; pragnął przecież majątku, który, jak mu się zdawało, miał już w garści, bo szwagier ciężko chorował i stan jego pogarszał się z dnia na dzień. Ale szwagier marudził jakoś, żona wciąż nalegała, żeby ujawnić małżeństwo, a pan Nickleby uporczywie odmawiał. Pani mieszkała sama w nudnym wiejskim dworze i nie widywała prawie nikogo, prócz awanturniczych i zapijaczonych myśliwych. Pan Nickleby przebywał W Londynie, gdzie pilnował swoich interesów. Rozpoczęły się spory i wzajemne wymówki, a gdy od ślubu minęło niemal siedem lat i za parę tygodni śmierć brata wyjaśnić miała wszystko, pani Nickleby rzuciła męża i uciekła ż jakimś młodzikiem. Brooker umilkł; po chwili bracia skinęli nań by mówił dalej, bo pan Ralf nie drgnął nawet.
— W tym czasie — ciągnął — dowiedziałem się wszystkiego, co mówię, z własnych jego ust. Cała historia nie była już tajemnicą, bo znał ją brat pani Nickleby i inni. Nie z tej jednak opowiedział mi ją przyczyny, lecz dlatego, że byłem potrzebny. Pan Nickleby ścigał zbiegów; niektórzy opowiadali, że chciał zarobić na hańbie żony, ale ja myślę, że szukał raczej okrutnej pomsty; jedno i drugie leży zresztą w jego naturze, lecz mściwość, być może, bardziej. Nie odnalazł ich jednak, a żona umarła wkrótce. Może przyszło mu wtedy do głowy, że mógłby pokochać swoje dziecko, a może chciał się zabezpieczyć przed tym, by syn dostał się w ręce matki, dość że nim wyruszył w ów pościg, kazał mi sprowadzić malca, co też uczyniłem.
W tej chwili opowiadający zniżył głos i wskazując na swego dawnego chlebodawcę podjął jeszcze pokorniejszym tonem:
— On traktował mnie źle... okrutnie... (przypomniałem mu to niedawno, kiedy spotkaliśmy się na ulicy)... a ja... ja go nienawidziłem. Przywiozłem dziecko do jego domu i ulokowałem je na poddaszu od ulicy. Chłopczyk był zaniedbany, nie dożywiony i bardzo chory, musiałem więc wezwać doktora, a ten powiedział, że dziecko umrze, jeżeli dla zmiany powietrza nie wywiezie się go z miasta. Wówczas to chyba zaświtał mi w głowie pomysł — pomysł, który wprowadziłem w czyn. Pan Nickleby był nieobecny przez sześć tygodni, a kiedy wrócił, zawiadomiłem go, że chłopczyk umarł i został pochowany; wszystko obmyśliłem i poparłem dowodami, a więc nikt nie mógł mnie podejrzewać. Nie wiem, czy pana Nickleby zawiodły jakieś związane z synem plany, czy też miał wrodzone ojcowskie uczucia, bo był tą wieścią zmartwiony. Utwierdziło mnie to w dawniej powziętym zamiarze. Myślałem mianowicie, że wyznam mu kiedyś tajemnicę i użyję jej, by wydusić z niego pieniądze. Słyszałem, jak wszyscy chyba, o szkołach w Yorkshire. Do jednej z nich, prowadzonej przez niejakiego Squeersa, zawiozłem chłopca i umieściłem go tam pod przybranym nazwiskiem „Smike". Rok po roku, przez sześć lat, płaciłem po dwadzieścia funtów, nie wydałem jednak swego sekretu, bo ojciec Smike'a poniewierał mną coraz bardziej, pokłóciłem się więc z nim na dobre i rzuciłem służbę. Potem wywieziono mnie na zesłanie. Blisko osiem lat spędziłem za morzem. Natychmiast po powrocie pojechałem do Yorkshire, zakradłem się pewnego wieczora do tej wioski, dopytywałem o wychowanków szkoły i stwierdziłem, że umieszczony tam przeze mnie chłopiec uciekł z młodym człowiekiem, który nazywa się tak samo, jak jego ojciec. Odnalazłem w Londynie pana Nickleby i powiedziałem mu niewyraźnie, że mógłby ode mnie usłyszeć coś bardzo ważnego; w ten sposób próbowałem wydobyć z niego choć trochę pieniędzy na życie; ale on odtrącił mnie i zagroził więzieniem. Wobec tego zwróciłem się do jego kancelisty, którego po pewnym czasie przekonałem, że warto ze mną rozmawiać, i dowiedziałem się, jak sprawy stoją. To ja wyjawiłem panu Noggsowi, że chłopiec nie jest synem człowieka, który podaje się za jego ojca. Przez cały ten czas nigdy nie widziałem chłopca. Wreszcie, dzięki tej samej osobie zdobyłem wiadomość, dokąd pojechał ów, ciężko wtedy chory, biedak. Wybrałem się tam, żeby jeśli to będzie możliwe, dać mu się poznać i w ten sposób dowieść prawdy wszystkiego, co mówiłem. Zobaczył mnie niespodziewanie i poznał, nim zdążyłem odezwać się słowem. Miał dzieciak dobre powody, żeby mnie zapamiętać, a ja przysiągłbym, że to on — nawet gdybym spotkał go w. Indiach. Łatwo poznałem tę samą smutną twarz, którą widywałem u małego dziecka. Przez kilka dni wahałem się, co robić, a potem zwróciłem się do młodego dżentelmena, który opiekował się chłopcem, i dowiedziałem się, że biedak już nie żyje. Ten młody dżentelmen wie, jak łatwo rozpoznał mnie nieboszczyk, wie, że często opowiadał o mnie i o tym, jak przywiozłem go do szkoły, a także o poddaszu, o tym samym poddaszu, o którym ja mówiłem przed chwilą, a które do dziś dnia znajduje się w domu jego ojca. Oto moja opowieść. Mogę stanąć twarzą w twarz z tym przełożonym szkoły, mogę dowieść każdego szczegółu i całej prawdy, która obciąża moje sumienie.
— Nieszczęsny człecze! — powiedzieli obaj bracia. — Jakąż pokutą zdołasz to okupić?
— Żadną, proszę panów, żadną. Nie dla mnie pokuta ani nadzieja. Jestem stary latami, a jeszcze starszym uczyniła mnie nędza i troski. Spowiedź ta nie może dać mi nic, prócz nowych cierpień i kary. Ale odbyłem ją i powtórzę zawsze i wszędzie. Stałem się narzędziem straszliwej pomsty na człowieku, który tak zapędził się w swych brudnych knowaniach, że na śmierć zaszczuł własne dziecko. Część tej kary musi spaść na mnie. Wiem, że musi, bo opamiętałem się zbyt późno i ani na tym świecie, ani na tamtym nie ma już dla mnie ratunku!
Ledwie zdążył to powiedzieć, zapanowały ciemności, bo jedyna w pokoju lampa, stojąca na stole w pobliżu pana Ralfa, spadła na podłogę. Powstało chwilowe zamieszanie i nim zapalono światło, choć nastąpiło to bardzo szybko, pan Ralf Nickleby zniknął.
Zacni bliźniacy i Tim Linkinwater roztrząsali przez jakiś czas możliwości jego powrotu, kiedy zaś stało się oczywiste, że już nie wróci, wahali się, czy za nim nie posłać. Wreszcie jednak, gdy przypomnieli sobie, z jak dziwnym spokojem siedział podczas całej rozmowy, doszli do przekonania, że mógł zachorować, i pomimo spóźnionej pory postanowili posłać kogoś pod jakimś pretekstem do jego domu. Pretekstem takim była obecność Brookera, gdyż mogli przecie nie wiedzieć, co z nim począć, nie porozumiawszy się wprzód z panem Nickleby, wobec czego przed udaniem się na spoczynek wprowadzili w czyn swoje postanowienie.
ROZDZIAŁ LXI
W KTÓRYM NICHOLAS I JEGO SIOSTRA MUSZĄ UTRACIĆ DOBRĄ OPINIĘ W OCZACH WSZYSTKICH LUDZI ROZSĄDNYCH I DOŚWIADCZONYCH
Następnego dnia po wyznaniu Brookera Nicholas wrócił rano do Londynu. Nie brakło silnych wzruszeń przy powitaniu z oczekującymi go w domu kobietami, które z listów wiedziały już, co zaszło, i nie tylko współczuły cierpieniu Nicholasa — zawsze każdą jego boleść uważały za własną — lecz również opłakiwały śmierć nieszczęśliwego chłopca; Smike, bezradna i opuszczona istota, zbudził był zrazu ich współczucie, później zaś, dzięki prawości swego serca i szczerej, życzliwej naturze, stawał się im. z każdym dniem droższy.
— Nie ulega wątpliwości — mówiła pani Nickleby ocierając oczy i szlochając gorzko — że straciłam najlepszą, najbardziej oddaną, najpoczciwszą duszę, z jaką zetknęłam się w życiu, nie licząc naturalnie ciebie, mój kochany Nicholasie, i Kate, i waszego biednego papy, i tej bony, która zawsze była tak bardzo na miejscu, dopóki nie uciekła z bielizną i dwunastoma małymi widelczykami. Wydaje mi się, że spośród wszystkich łatwych w obejściu, zrównoważonych, przywiązanych i wiernych ludzi, on posiadał te zalety w najwyższym stopniu. Ach! Rozejrzeć się teraz po ogródku, który był jego dumą! Wejść do jego pokoju, pełnego przeznaczonych dla nas różnych pomysłowych drobiazgów, które tak lubił robić i tak dobrze robił, i wcale się nie spodziewał, że nie zdąży ich dokończyć! To doprawdy zbyt wiele na moje siły! Ach! Cóż to za przejście dla mnie, cóż za okropne przejście! Wielką pociechą, mój kochany Nicholasie, pociechą do końca życia zostanie dla ciebie myśl o tym, że byłeś dla niego zawsze taki dobry i łagodny. Ja również wspominać będę z uczuciem ulgi, jak wybornie układały się stosunki pomiędzy nami i jak tkliwie kochał mnie ten biedaczek. To zupełnie zrozumiałe, najzupełniej, że tak się, mój drogi przywiązałeś do niego; i rzeczywiście byłeś bardzo przywiązany, i doprawdy ścięło cię to z nóg. Widać to na pierwszy rzut oka, mój kochany Nicholasie, bo wystarczy popatrzeć, jak jesteś zmieniony, żeby od razu to zauważyć. Ale nikt na świecie nie pojmie wszystkiego, co ja cierpię!... Nikt! To niepodobieństwo!
Chociaż pani Nickleby biadała we właściwy sobie sposób i siebie przede wszystkim miała na względzie, ból jej był zupełnie szczery; nie tylko ona jedna żywiła podobne uczucia. Kate, która zwykła zapominać o sobie, gdy trzeba było myśleć o innych, nie mogła tym razem ukryć głębokiego smutku; Madelina była niemal tak silnie wzruszona jak Kate; a małe biedactwo, serdeczna i zacna panna La Creevy, która odwiedziła panie pod nieobecność Nicholasa i od chwili nadejścia żałobnej nowiny pocieszała je i dodawała im otuchy, na widok wchodzącego w drzwi młodzieńca usiadła na schodach, zaczęła wylewać potoki łez i przez długi czas nie dała się uspokoić.
— To tak boli! — szlochała. — Tak boli, że on sam wraca do domu! Pomyśleć tylko, ile musiał wycierpieć! Gdyby choć trochę poddawał się rozpaczy! Ale znosi wszystko dzielnie i po męsku!
— A czyż nie tak być powinno? — spytał Nicholas.
— Tak, tak! — odparła mała miniaturzystka. — Niech Bóg pana błogosławi za pańską szlachetność! Ale takiej niemądrej osobie jak ja wydaje się zrazu... Wiem, że nie powinnam tak mówić i że niedługo będę tego żałować... Wydaje mi się jednak, że to nie była nagroda, na jaką pan zasłużył.
— Myli się pani — powiedział Nicholas łagodnie. — Czy może być większa nagroda niż świadomość, że ostatnie jego dni były spokojne i szczęśliwe, że towarzyszyłem mu do końca i byłem wciąż przy nim, czemu nikt nie zdołał przeszkodzić, chociaż mogło się to zdarzyć tak łatwo?
— Oczywiście, oczywiście! — chlipała panna La Creevy. — To święta prawda; wiem o tym doskonale, że jestem niewdzięczna, bezbożna, grzeszna wariatka!
Z tymi słowy zacna dama zaczęła znowu płakać, a chcąc przyjść jakoś do siebie, próbowała się roześmiać. Śmiech i płacz spotkały się więc znienacka i wywiązała się walka o pierwszeństwo, która nie została rozstrzygnięta, bo panna La Creevy dostała ataku histerii.
Choć Nicholas po długiej podróży był śpiący i zmęczony, poczekał, aż damy wrócą do jakiej takiej równowagi i wówczas dopiero udał się do swego pokoju, gdzie w ubraniu padł na łóżko i twardo zasnął. Kiedy otworzył oczy, zobaczył siedzącą przy łóżku Kate, która widząc, że brat już nie śpi, nachyliła się, by go pocałować.
— Przyszłam tutaj, aby ci powiedzieć, jaka to radość dla mnie, że znowu widzę cię w domu.
— A ja nie mogę wprost wyrazić, jaka to radość dla mnie, że znowu jesteśmy razem, Kate.
— Tak wzdychałyśmy do twego powrotu — ciągnęła dziewczyna — mama i ja... i... i Madelina.
— Pisałaś w ostatnim liście, że jest już zupełnie zdrowa — powiedział spiesznie Nicholas i zaczerwienił się lekko. — Czy podczas mojej nieobecności nie było mowy o tym, w jaki sposób zacni bracia myślą zabezpieczyć jej przyszłość?
— Nie, ani słówka — odparła Kate. — Nie mogę myśleć bez żalu o rozstaniu z Madeliną, a ty, Nicholasie, też tego pewno nie pragniesz.
Młodzieniec zarumienił się znowu i siadając obok siostry na kanapce pod oknem powiedział:
— Nie, Kate, nie pragnę tego. Mogę kryć prawdziwe uczucia przed każdym, ale nie przed tobą. Tobie powiem... powiem szczerze i po prostu, że... że... Ja kocham ją, Kate.
Oczy dziewczyny zabłysły; chciała coś odpowiedzieć, lecz brat położył dłoń na jej ramieniu i mówił dalej:
— Nikt prócz ciebie nie może się o tym dowiedzieć, zwłaszcza ona.
— Kochany Nicholasie!
— Zwłaszcza ona! Nigdy, chociaż „nigdy", to bardzo długi termin. Myślę czasami, że przyjdzie może kiedyś dzień, gdy uczciwie będę jej mógł wszystko wyznać; ale dzień ten jest tak odległy, widzę go w tak dalekiej perspektywie, tak wiele musi upłynąć lat, nim nadejdzie, a gdy to się wreszcie stanie, jeżeli w ogóle ma się, stać, będę wówczas, przeżywszy już romantyczną młodość, tak niepodobny do dzisiejszego siebie... chociaż to na pewno nie wpłynie na moje uczucie do Madeliny... że nawet ja rozumiem, jak złudne są wszelkie nadzieje i wolałbym sam je zdławić i zakończyć tę mękę, niż z bolesnym rozczarowaniem przyglądać się, jak więdną. Nie, Kate! Gdy bawiłem z dala od tych szlachetnych braci, ów biedak, który odszedł spośród żyjących, wciąż był dla mnie przypomnieniem ich wspaniałej wielkoduszności. Zrobię wszystko, co w mojej mocy, by okazać się godnym tej wielkoduszności, a jeśli nawet chwiałem się dotychczas, teraz postanowiłem wypełnić swój najświętszy obowiązek wobec dobroczyńców i odsunąć od siebie wszelką pokusę.
— Zanim dodasz coś więcej, Nicholasie — rzekła Kate blednąc — musisz wysłuchać tego, co ja ci chcę powiedzieć. Miałam cel przychodząc tutaj, ale brakło mi odwagi. Teraz zbudziły ją we mnie twoje słowa.
Zająknęła się i wybuchnęła płaczem.
Coś szczególnego w jej zachowaniu pozwoliło Nicholasowi odgadnąć, czego należy się spodziewać. Widać było, że Kate chce mówić, lecz przeszkadzają jej łzy.
— Ach, ty niemądra dziewczyno — odezwał się młodzieniec. — No, Kate, Kate, bądź rozsądna. Domyślam się trochę, co masz mi do powiedzenia. Dotyczy to pana Franka, nieprawdaż?
Kate oparła głowę na ramieniu brata i wyszlochała: „Tak!"
— Pewnie oświadczył ci się podczas mojej nieobecności, co? — podjął Nicholas. — Widzę, że tak. No, no... Nietrudno wyznać mi wszystko, nieprawdaż? Oświadczył ci się zatem?
— A ja mu odmówiłam — szepnęła Kate.
— Odmówiłaś! I czemu?
— Powiedziałam to wszystko — odparła Kate drżącym głosem — co, jak dowiedziałam się później, ty mówiłeś mamie. Nie mogłam ukryć przed nim, tak samo jak teraz nie mogę ukryć przed tobą, że... że to dla mnie ciężkie, bolesne przejście... ale... ale byłam stanowcza i błagałam, by nie starał się widywać mnie więcej.
— Kochana, dzielna Kate! — zawołał brat tuląc ją do piersi. — Wiedziałem, że postąpisz nie inaczej!
— Próbował wpłynąć na zmianę mojej decyzji — ciągnęła dziewczyna — i zaręczał, że bez względu na to, jaka będzie ta decyzja, nie tylko oznajmi o wszystkim stryjom, lecz również pomówi, z tobą zaraz po twoim powrocie. Obawiam się... — mówiła, a chwilowe opanowanie zaczynało ją opuszczać — ... obawiam się, że nie dałam mu dość jasno do zrozumienia, jak wysoce cenię taką bezinteresowną miłość i jak szczerze modlę się o jego przyszłe szczęście. Jeżeli będziesz z nim rozmawiał, kochany Nicholasie, to... to bardzo bym chciała, żebyś dał mu to do zrozumienia.
— A więc chociaż sama poświęcasz się dla czegoś, co uważasz za uczciwe i słuszne, sądzisz, Kate, że ja cofnę się przed poświęceniem? — zapytał Nicholas tkliwie.
— Ach nie! Nie! Gdybyś się znalazł w tej samej co ja sytuacji, ale...
— Przecież sytuacja moja niczym nie różni się od twojej — przerwał brat. — Madelina nie jest wprawdzie bliską krewną naszych dobroczyńców, lecz łączy ją z nimi więź bardzo serdeczna, a ponadto mnie pierwszemu powierzyli oni jej tajemnicę, dlatego tylko, że polegali na mnie i darzyli mnie bezgranicznym zaufaniem. Jakimż byłbym nikczemnikiem, gdybym chciał wykorzystać zbieg okoliczności, który przywiódł ją tutaj, albo fakt, że udało mi się wyświadczyć jej tę drobną przysługę? Gdybym starał się pozyskać jej miłość wiedząc, że jeśli mi się to powiedzie, zawód spotka zacnych braci, nie spełnią bowiem swego najgorętszego pragnienia i nie będą mogli znaleźć w Madalinie własnego, formalnie uznanego dziecka — stworzyłbym wówczas pozory, że zamierzam budować swoją przyszłość na ich współczuciu dla młodej dziewczyny, którą usidliłem tak niecnie; że zamierzam ciągnąć zyski z jej wdzięczności i dobroci serca i spekulować nawet jej nieszczęściami. Postanowiłem zrzucić ze swych barek to brzemię! Powinnością moją, ambicją i radością są inne obowiązki, o których nigdy nie zapomnę, bo mam już środki do dostatniej i szczęśliwej egzystencji i nie wolno mi sięgać po więcej. Żywię nawet poważne wątpliwości, czy dotychczas nie postępowałem źle i niesłusznie; dzisiaj jednak szczerze i bez obsłonek wytłumaczę panu Cheeryble powodujące mną względy i będę błagał go, by niezwłocznie postarał się umieścić tę młodą damę pod innym dachem.
— Dzisiaj? Zaraz?
— Rozmyślam nad tym od wielu tygodni, na cóż więc zdać się może dłuższa zwłoka? Ostatnie ciężkie przejście nauczyło mnie myśleć i wzbudziło we mnie głębokie poczucie obowiązku, czemuż więc miałbym czekać, aż ochłodną dobre chęci? Nie chcesz chyba odwodzić mnie od tego, prawda, Kate?
— Możesz się przecie wzbogacić, Nicholasie — powiedziała siostra.
— Mogę się wzbogacić! — powtórzył młodzieniec z posępnym uśmiechem. — Tak! I mogę się również zestarzeć. Ale bogaci czy biedni, starzy czy młodzi, my dwoje pozostaniemy zawsze tym samym dla siebie i to cała nasza pociecha. Cóż z tego, że przeznaczony nam tylko jeden dom? Dla ciebie ni dla mnie nie może on być samotny. Cóż z tego, że pozostaniemy wierni pierwszym uczuciom i nigdy już nie ulegniemy innym? Będzie to jeszcze jednym ogniwem łączącego nas mocnego łańcucha. Wydaje się, że zaledwie wczoraj byliśmy, Kate, współtowarzyszami dziecięcych zabaw i wydawać się może, że już jutro nadejdzie czas, gdy jako stateczni staruszkowie wspominać będziemy dzisiejsze troski i z taką samą melancholijną pogodą myśleć, że niegdyś braliśmy je na serio, z jaką teraz myślimy o zmartwieniach dzieciństwa. Może wówczas, gdy jako dwoje staroświeckich dziwaków rozmawiać będziemy o dniach, kiedy to chodziliśmy lżejszym krokiem, a głów nie okrywała nam siwizna — może wówczas odczujemy nawet pewną wdzięczność za te ciężkie przejścia, które zbliżyły nas tak bardzo i sprawiły, że życie nasze popłynęło cichym spokojnym nurtem. A młodzi ludzie z naszego otoczenia — tak młodzi, jak my teraz, Kate — zasłyszawszy coś niecoś o naszej przeszłości będą szukać u nas współczucia i zwierzać swe troski — zbyt trudne do zrozumienia dla ufnej, niedoświadczonej młodzieży — cierpliwym uszom przyjaznego rodzeństwa, starego kawalera i starej panny.
Kiedy Nicholas malował ten obraz, Kate uśmiechała się przez łzy, lecz nie były to łzy bólu, chociaż płynęły jeszcze, kiedy młodzieniec umilkł.
— Czy nie mam racji, Kate? — zapytał po chwili ciszy.
— Tak, tak, kochany bracie! I nie mogę wprost wyrazić, jak się cieszę, że postąpiłam nie inaczej, niż ty byś sobie tego życzył.
— Niczego nie żałujesz?
— N-i-e-e... — odparła niepewnie Kate, stopką kreśląc coś na podłodze. — Nie żałuję oczywiście, że postąpiłam słusznie i uczciwie, lecz bardzo żałuję, że to się w ogóle stało... to jest... żałuję niekiedy, a niekiedy... Nie wiem doprawdy, co mówię!... Jestem tylko niemądrą dziewczyną, Nicholasie... i... i to wszystko wstrząsnęło mną do głębi.
Nie trzeba chyba mówić, że gdyby młodzieniec posiadał w tej chwili dziesięć tysięcy funtów zupełnie zapomniałby o sobie i bez wahania oddał wszystko do ostatniego pensa, by zapewnić szczęście tak tkliwie i szlachetnie kochanej właścicielce zarumienionych policzków i spuszczonych oczu. Stać go było jednak tylko na serdeczne słowa pociechy, lecz słowa tak czułe, dobre i pogodne, że biedna dziewczyna zarzucając ramiona na szyję brata obiecała, że nie będzie już płakać.
„Jakiemuż mężczyźnie — myślał z dumą Nicholas idąc wkrótce po tej rozmowie w stronę domu bliźniaków — nie opłaciłaby hojnie wszelkich ofiar materialnych miłość takiego jak Kate serca, które nie ma wprost ceny, chociaż serca ważą mało, a złoto i srebro bardzo wiele! Frank ma dość pieniędzy i nie pragnie ich więcej, gdzież jednak kupi za nie taki skarb jak Kate? Mimo to wszakże ludzie zwykli sądzić, że w nierównym małżeństwie bogata strona ponosi ciężką ofiarę, a biedna robi wyśmienity interes! Ale rozumuję jak zakochany... albo jak osioł, co w gruncie rzeczy wychodzi na jedno".
Przy pomocy takich i tym podobnych równie surowych połajanek Nicholas kładł tamę sprzecznym z jego planami na najbliższą przyszłość myślom, a że zajmował się tym przez całą drogę, nie zauważył prawie, kiedy stanął przed obliczem Tima Linkinwater.
— Ach, pan Nickleby! — zawołał stary buchalter. — Niech pana Bóg błogosławi! Jakże się pan miewa? Dobrze, co? No, proszę mi zaraz powiedzieć, że tak dobrze jak zawsze!
— Dobrze, zupełnie dobrze — odparł Nicholas ściskając mu dłonie.
— Hm... — ciągnął Tim. — Przyjrzałem się lepiej i widzę, że wygląda pan na zmęczonego. A niechże to! Oto on! Słyszał go pan? Kos, Dick! Od pańskiego wyjazdu przestał być sobą. Nie może już wytrzymać bez pana. Przywiązał się do pana jak do mnie.
— Dick jest o wiele mniej sprytny, niż sądziłem, jeżeli uważa, że jestem wart choć połowy zainteresowania, którym darzy pana — powiedział Nicholas.
— Widzi pan — odparł Tim stając w swej ulubionej pozie i wskazując klatkę pierzastym końcem pióra — to nadzwyczajna rzecz, nadzwyczajna, że ten ptak zwraca uwagę i w ogóle dostrzega tylko pana Charlesa, pana Neda, ciebie, młody człowieku i mnie.
W tej chwili Tim urwał i zerknął na Nicholasa, a spotkawszy niespodziewanie jego wzrok powtórzył: „Ciebie, młody człowieku, i mnie... tak... ciebie i mnie". Potem spojrzał znowu na młodzieńca i ściskając mu dłoń powiedział:
— Źle, że pomijam milczeniem to, co najbardziej mnie obchodzi. Nie mam zamiaru wypytywać pana, ale chciałbym usłyszeć coś niecoś o tym biedaku. Czy mówił czasami o braciach Cheeryble?
— Tak — odrzekł Nicholas. — Nawet bardzo często.
— Dobrze to o nim świadczy — powiedział Tim ocierając oczy. — Tak... To bardzo dobrze o nim świadczy.
— I ze dwadzieścia razy wspominał pana — podjął młodzieniec. — Niejednokrotnie prosił mnie, by. pozdrowić od niego pana Linkinwater.
— Nie, nie! Czyżby? Doprawdy! — zawołał Tim płacząc już otwarcie. — Biedak! Chciałbym, żeby go można było pochować w Londynie. Nie ma w całym mieście takiego cmentarza jak ten po drugiej stronie naszego placu; taki mały cmentarzyk, ze wszystkich stron otoczony domami handlowymi; jeżeli pójść tam w pogodny dzień, to przez otwarte okna widać wszędzie księgi i kasy pancerne. A on prosił, żeby mnie pozdrowić, co? Nie przypuszczałem, że będzie myślał o mnie. Biedak, biedak! Prosił, żeby mnie pozdrowić.
Ten skromny dowód pamięci do głębi wzruszył Tima i stary buchalter był w owej chwili niezdolny do dalszej rozmowy. Wobec tego młody człowiek wyszedł po cichu i udał się do pokoju brata Charlesa.
Jeśli zachowywał dotychczas spokój, to tylko dzięki wysiłkowi, który go niemało kosztował. Ale przyjazne powitanie, wielka serdeczność i naturalne, dyskretne współczucie zacnego staruszka tak ujęło Nicholasa, że mimo usilnych starań nie mógł ukryć wzruszenia.
— Witam, witani kochanego pana — mówił poczciwy kupiec. — Nie wolno upadać na duchu. Nie, nie! Trzeba uczyć się znosić cierpienia i pamiętać, że nawet w śmierci znaleźć można wiele źródeł pociechy. Z każdym dniem musiał ten biedak widzieć coraz wyraźniej, że staje się niezdolny do życia. Każdego dnia coraz boleśniej musiał odczuwać swą ułomność. Lepiej, że się tak stało, jak się stało, mój kochany panie. Tak, tak, tak! Lepiej, że się tak stało, jak się stało.
— Wiele o tym myślałem — odparł Nicholas przełykając ślinę — i, proszę mi wierzyć, rozumiem wszystko.
— Tak! To dobrze — odparł brat Charles, który, choć nie szczędził słów pociechy, był niemal równie wstrząśnięty jak poczciwy Tim. — To bardzo dobrze... Gdzie jest mój brat Ned? Timie Linkinwater, gdzie jest mój brat Ned?
— Wyszedł z panem Trimmersem; mają umieścić w szpitalu tego nieszczęśliwego i wysłać opiekunkę do jego dzieci — odparł Tim.
— Mój brat, Ned, to wspaniały człowiek! Wielki człowiek! — zawołał brat Charles wracając do pokoju, w którym był Nicholas, i zamykając drzwi. — Bardzo się ucieszy powrotem kochanego pana. Codziennie wspominaliśmy pana.
— Prawdę mówiąc, zadowolony jestem, że zastałem pana samego — powiedział Nicholas z pewnym, zupełnie zresztą zrozumiałym wahaniem — bo pragnąłbym o czymś z panem pomówić. Czy może pan poświęcić mi parę minut?
— Oczywiście, oczywiście! — odparł brat Charles, a na twarzy jego odmalowało się żywe zainteresowanie. —
Proszę mówić, mój kochany panie, proszę śmiało mówić.
— Nie bardzo wiem, jak i od czego rozpocząć — rzekł Nicholas. — Jeżeli ktokolwiek na tym świecie ma powody do tak głębokiej miłości, przywiązania i czci dla drugiego człowieka, że najcięższa nawet służba u tego drugiego będzie dlań rozrywką i radością; jeśli druga nić wspomnień może wzbudzić najszczerszą, z wdzięczności płynącą wierność i gorliwość — to takie właśnie uczucia ja winienem żywić wobec pana i, proszę mi wierzyć, żywię je w głębi duszy i serca.
— Wierzę — odparł starszy pan — i, cieszę się z tego. Nigdy o tym nie wątpiłem i nigdy nie będę wątpił. Tak! Jestem pewien, że nigdy nie będę wątpił.
— Te łaskawe słowa ośmielają mnie, by mówić dalej — podjął młodzieniec. — Kiedy po raz pierwszy okazał mi pan zaufanie i wysłał w owej misji do panny Bray, winienem był wyznać, że z widzenia znam ją od dawna, że piękność jej wywarła na mnie niezatarte wrażenie i że bezskutecznie usiłowałem śledzić tę młodą damę i poznać jej dzieje. Nie powiedziałem tego panu, ponieważ błędnie mniemałem, że zdołam pokonać swe zainteresowanie i podporządkować je poczuciu obowiązku wobec pana.
— Panie Nickleby — powiedział brat Charles — nie zawiódł pan pokładanego w nim zaufania, ani, jestem tego pewien, nie wykorzystał go w sposób niegodny.
— Nie — odparł Nicholas z mocą. — Jakkolwiek stwierdziłem, że każdy dzień wymaga ode mnie coraz więcej siły woli i opanowania, a przychodzi mi to z coraz większym trudem, nigdy, przez jedną chwilę, nie mówiłem ani nie spoglądałem na pannę Bray inaczej, niż spoglądałbym, gdyby pan znajdował się tuż obok. Stwierdziłem jednak, że stała obecność tej słodkiej dziewczyny jest groźna dla mojej wewnętrznej równowagi i może zachwiać- postanowieniem, które uczyniłem w zaraniu naszej znajomości, i, jak dotychczas, wiernie dochowałem. Jednym słowem, nie ufam już sobie, proszę więc i błagam o niezwłoczne zabranie tej młodej damy spod opieki mej matki i siostry. Wiem, że każdemu prócz mnie, a zwłaszcza panu, znającemu tak dobrze niezgłębioną przepaść pomiędzy mną i panną Bray, która jest obecnie ukochaną wychowanką panów, moja miłość do niej musi się wydać szczytem pewności siebie i braku zastanowienia. Wiem, że tak jest istotnie. Któż jednak mógłby nie pokochać tej dziewczyny widując ją, jak ja widywałem, i wiedząc, czym było jej życie? Tyle tylko mam na swe usprawiedliwienie, a ponieważ nie mogę uciec od pokusy, ani też pokonać uczuć przebywając wciąż w pobliżu ich przedmiotu, mogę tylko prosić i błagać, by zechciał pan usunąć tę młodą damę i w ten sposób pozwolił mi zapomnieć o niej!
— Panie Nickleby — rzekł starszy pan po krótkim namyśle— nie może pan uczynić nic więcej. Postąpiłem źle, wystawiając na tę próbę tak młodego człowieka. Winienem był przewidzieć, co się może zdarzyć. Dziękuję panu, bardzo dziękuję. Zabierzemy Madelinę.
— Gdyby zechciał pan wyświadczyć mi jedną łaskę i nie mówił nic o mej spowiedzi, aby panna Bray mogła wspominać mnie z szacunkiem...
— Postaram się — przerwał pan Cheeryble. — Czy to wszystko, co miał mi pan do powiedzenia?
— Nie — odparł Nicholas patrząc mu w oczy. — To nie wszystko.
— Znam resztę — odpowiedział brat Charles, któremu ta śmiała odpowiedź ułatwiła widać zadanie. — Kiedy dowiedział się pan o tym?
— Dzisiaj rano, zaraz po powrocie.
— I uważał pan za swój obowiązek przyjść tu niezwłocznie i zaznajomić mnie ze wszystkim, o czym siostra niewątpliwie mówiła panu?
— Tak — odparł młodzieniec. — Chociaż wolałbym odbyć wprzód rozmowę z panem Frankiem.
— Frank był u mnie wczoraj wieczorem — rzekł starszy pan. — Postąpił pan słusznie, panie Nickleby, bardzo słusznie. Jeszcze raz dziękuję panu.
Słysząc to Nicholas prosił, by wolno mu było dodać jeszcze kilka słów. Pozwolił sobie wyrazić nadzieję, że wyznania jego nie wpłyną na stosunki pomiędzy Kate i Madeliną, dziewczęta bowiem przywiązały się do siebie i całkowite zerwanie byłoby dla obydwu niewymownie przykre, a dla niego — mimowolnego sprawcy tego zerwania — stałoby się na długo bolesnym wyrzutem. Sądził, że gdy wszystko już pójdzie w niepamięć, on i Frank będą mogli pozostać przyjaciółmi, a harmonii pomiędzy nimi nie zakłóci nigdy słowo lub myśl o skromnym domu Nicholasa ani o tej, która chętnie tam zostanie, by dzielić spokojną przyszłość brata. Następnie powtórzył najwierniej jak umiał poranną rozmowę z Kate, a mówił o siostrze z takim zapałem, dumą i miłością i tak pogodnie rozprawiał o tym, jak to oni dwoje pokonają wszelkie samolubne żale i kochając się czule będą pędzić razem dni pełne szczęścia i spokoju, że każdego chyba musiałoby to wzruszyć. Sam Nicholas był bardziej niż dotychczas wzruszony, w kilku więc spiesznych słowach — równie może wymownych jak najkwiecistsze zdania — dał na zakończenie wyraz przywiązaniu do zacnych bliźniaków i gorącemu pragnieniu, by żyć i umierać w ich służbie.
Brat Charles odwrócił się wraz z fotelem i słuchał wszystkiego w głębokim milczeniu, siedząc w takiej pozie, że Nicholas nie widział jego twarzy. Kiedy zaś odezwał się wreszcie, mówił inaczej niż zwykle — sztucznie jakoś i zwięźle. Młodzieniec wyraził obawę, że przypadkiem uraził czymś chlebodawcę, który odpowiedział wprawdzie: „Nie, nie. Wszystko w porządku", ale nie dodał nic więcej.
— Frank to nieopatrzny głupi chłopak — rzekł wreszcie, gdy Nicholas milczał już pewien czas — nieopatrzny, głupi chłopak. Postaram się zakończyć to wszystko szybko i raz na zawsze. No... i nie mówmy o tym więcej, bo to temat bardzo dla mnie przykry. Proszę przyjść tutaj za pół godziny, bo mam dla pana niezwykłe wiadomości, a poza tym pański stryj życzył sobie, żebyśmy go obaj, pan i ja, odwiedzili dzisiaj po południu.
— Żebym ja go odwiedził? Ja z panem?... — zdumiał się młodzieniec.
— Tak, pan ze mną — odpowiedział brat Charles. — Proszę przyjść do mnie za pół godziny, a usłyszy pan więcej.
Wróciwszy do jego pokoju o wyznaczonej porze, Nicholas dowiedział się, co zaszło poprzedniego dnia i co bracia wiedzieli o wyznaczonym na ten wieczór spotkaniu. By zrozumieć to lepiej, trzeba cofnąć się nieco i pójść śladem pana Ralfa, poczynając od domu bliźniaków. Pozostawmy więc Nicholasa, który wprawdzie pocieszał się trochę nowymi dowodami życzliwości braci, ale wciąż jeszcze był niespokojny, przygnębiony i rozdrażniony, czuł bowiem, że zachowanie jego chlebodawców różni się od dotychczasowego, chociaż trudno byłoby mu powiedzieć, na czym właściwie polega ta różnica.
ROZDZIAŁ LXII
W KTÓRYM PAN RALF UMAWIA SIĘ NA OSTATNIE SPOTKANIE I DOTRZYMUJE UMOWY
Chyłkiem niby złodziej wymknąwszy się na ulicę z domu braci Cheeryble pan Ralf Nickleby szukał zrazu drogi rękoma jak ślepiec, a potem oglądając się często przez ramię, jak gdyby w wyobraźni czy w rzeczywistości ścigany był przez kogoś, kto chce go spytać o coś albo też zatrzymać, opuścił City i szedł spiesznie w stronę domu.
Noc była ciemna; zimy wiatr z szaloną szybkością pędził przed sobą chmury. Jedna z nich — czarna, ponura i bezkształtna — zdawała się śledzić lichwiarza, bo nie biorąc udziału w dzikim wyścigu innych ociągała się, pozostawała w tyle i leniwie, ukradkiem sunęła po niebie. Pan Ralf oglądał się na nią i nieraz przystawał, by dać się wyprzedzić, lecz kiedy ruszał znowu, chmura była wciąż za nim i nadciągała wolno, posępnie niby widmo pogrzebowego orszaku.
Musiał minąć po drodze nędzny, ubogi cmentarz, wzniesiony o kilka stóp nad poziom ulicy, a odgrodzony od niej niską obmurówką i żelaznymi sztachetami. Było to zaśmiecone, okropne, niechlujne miejsce. Więdnące tam trawy i zielska zdawały się mówić, że wyrastają z ciał nędzarzy i tkwią korzeniami w grobach ludzi, którzy za życia już byli pogrzebani w cuchnących zaułkach i plugawych jaskiniach pijaństwa i głodu, teraz zaś leżą oddzieleni od żywych cienką warstwą ziemi i paroma deskami; leżą tuż obok siebie i jedni nad drugimi w zbitym, ohydnym tłumie ciał rozkładających się tak, jak niegdyś rozkładały się ich dusze. Leżą tutaj w pobliżu żywych, nie głębiej niż stopy mijającej ich codziennie ciżby, ułożeni w stosy sięgające na wysokość szyi obojętnych przechodniów. Leżą tutaj, przerażająca rodzina, drodzy zmarli bracia i siostry tego rumianego pastora, który tak się zawsze spieszył, ilekroć podczas ich pogrzebów pełnił swe obowiązki.
Przechodząc obok tego cmentarza pan Ralf przypomniał sobie, że był niegdyś członkiem ławy przysięgłych w sprawie jakiegoś mężczyzny, który poderżnął sobie gardło, a potem został tutaj pochowany. Nie umiałby powiedzieć, czemu teraz właśnie przyszedł mu na myśl ów mężczyzna — nie zdarzało się to nigdy przedtem, choć często mijał to miejsce — ani też czemu zainteresowały go owe wspomnienia; pan Ralf przystanął, ujął w dłonie żelazne pręty ciekawie przyglądając się grobom i odgadywał, w którym spoczywa samobójca.
Kiedy tak stał i patrzył, nadciągnęła z hałasem, krzykiem i śpiewem grupka pijanych mężczyzn, za którymi spieszyli inni nawołując tamtych, by spokojnie wracali do domu. Wszyscy byli w wyśmienitych humorach, a drobny, pokraczny garbus zaczął tańczyć. Była to groteskowa, komiczna figura, kilku więc przechodniów zaśmiało się głośno, a ich rozbawienie udzieliło się nawet panu Ralfowi, który niby echo powtórzył śmiech stojącego w pobliżu gapia, ten zaś odwrócił się i spojrzał w twarz lichwiarza. Pijacy odeszli. Pan Ralf pozostał sam; z nowym zainteresowaniem wrócił do swych rozmyślań, przypomniał sobie bowiem, iż osoba, która ostatnia widziała samobójcę za życia, mówiła, że był on bardzo wesoły, co wydało się wówczas nader dziwne zarówno panu Ralfowi, jak i innym przysięgłym.
Wśród licznych mogił nie mógł odnaleźć właściwej, lecz żywo i wyraźnie stanął mu przed oczyma ów człowiek, bez trudu odświeżył w pamięci jego obraz, przypomniał sobie powody, które skłoniły go do samobójstwa. Ponieważ tak długo myślał na ten temat, obraz samobójcy towarzyszył mu, gdy już odszedł od cmentarnych sztachet, podobnie jak w dzieciństwie towarzyszyła mu często postać diablika, którego wykonany kredą rysunek zobaczył niegdyś na jakichś drzwiach. Ale gdy zbliżał się do swego domu, zapomniał o wszystkim i zaczął wyobrażać sobie ponure i puste wnętrze.
Uczyniło to na nim tak silne wrażenie, że gdy stanął przed progiem, z trudem zmusił się do przekręcenia klucza i otwarcia drzwi, a gdy wszedł do przedsionka, pomyślał, że zamknięcie tych drzwi będzie jak gdyby zatrzaśnięciem za sobą wrót świata. Ale pchnął je i usłyszał głuchy łoskot. W domu było ciemno, smutno i cicho!-
Drżąc od stóp do głów, poszedł na górę do pokoju, skąd wywołano go ostatnim razem. Zawarł był ze sobą coś w rodzaju paktu, że nie będzie myślał o wydarzeniach dnia, dopóki nie wróci do domu. Był teraz w domu i musiał poddać się okropnym rozważaniom.
Jego dziecko! Jego własne dziecko! Nie wątpił w prawdziwość tej opowieści. Wiedział, że tak jest, jak gdyby przez cały czas śledził historię Smike'a. Jego własne dziecko! I już nie żyje! I umierało u boku Nicholasa, kochało go, uważało za opiekuńczego anioła! Tak! To najokropniejsze!
Ludzie go odbiegli, porzucili w najcięższej potrzebie. Nawet za pieniądze nie można ich teraz kupić. Wszystko musi się wydać i wszyscy dowiedzą się wszystkiego. Oto młody lord nie żyje, sir Mulberry jest gdzieś za granicą, dziesięć tysięcy funtów zniknęło jakby z podmuchem wiatru; spisek ze starym Arturem udaremniony w chwili triumfu; późniejsze plany odkryte; on sam w niebezpieczeństwie, a przedmiot jego prześladowań i miłości Nicholasa, jego własny, biedny syn... Tak! Wszystko się nań wali, a on sam zdruzgotany, zdeptany, sponiewierany stoi wśród ruin własnych planów.
Gdyby wiedział, że jego dziecko żyje, gdyby nie dokonano nigdy tego oszustwa, gdyby syn rósł w jego oczach... Byłby może nieczułym, obojętnym, surowym, wymagającym ojcem — dobrze zdawał sobie z tego sprawę; ale spokoju nie dawała mu myśl, że mogło przecież stać się inaczej — syn mógł być dlań pociechą i razem wiedliby szczęśliwy żywot. Zaczynał nawet sądzić, że domniemana śmierć dziecka i ucieczka żony przyczyniły się w znacznym stopniu do tego, że stał się ponurym i bezwzględnym człowiekiem. Zdawało mu się, że pamięta czasy, gdy nie był taki szorstki i odpychający; zaczynał niemal wierzyć, że na pierwszy rzut oka znienawidził bratanka dlatego właśnie, że Nicholas był młody, wytworny i podobny nieco do młokosa, który naraził go na wstyd i utratę majątku.
Ale w wierze gwałtownych pasji i żalów myśli te, płynące z cieplejszych uczuć lub skruchy, były jak gdyby kroplą spokojnej wody w rozszalałym, burzliwym oceanie. Klęska pana Ralfa, pokrzyżowanie przez bratanka jego planów, wyzwanie rzucone mu niegdyś przez krewnego oraz triumf tego wroga — wszystko to wzmagało nienawiść lichwiarza. Były powody do narastania tej nienawiści, toteż od pierwszej chwili rosła ona i stopniowo przybierała na sile, a teraz osiągnęła szczyt, który graniczył wprost z szaleństwem. Goryczą i rozpaczą przejmowała serce pana Ralfa myśl, że ze wszystkich rąk na świecie właśnie ręce Nicholasa ratowały jego nieszczęsne dziecko; że to właśnie bratanek został opiekunem tego chłopca i oddanym jego przyjacielem; że to on objawił biedakowi tkliwą miłość, nieznaną mu od chwili nieszczęsnych narodzin; że ten właśnie wróg uczył syna nienawiści do własnego ojca i kazał mu przeklinać jego imię; że teraz Nicholas dowie się wszystkiego i ostatecznie zatriumfuje w swych wspomnieniach. Miłość zmarłego syna do Nicholasa i przywiązanie bratanka do tego biedaka były męką nie do zniesienia. Obraz łoża śmierci, przy którym czuwał Nicholas pielęgnując i pocieszając chorego, gdy ten ze słowami wdzięczności dla młodego opiekuna konał w jego ramionach — doprowadzał pana Ralfa do obłędu, bo pragnąłby przecie, żeby syn i bratanek byli wrogami na śmierć i życie i nienawidzili się do ostatniego tchnienia. Lichwiarz zgrzytnął zębami, wymierzył ślepy raz w powietrze i dziko spoglądając wokół błyszczącymi w ciemnościach oczyma, krzyknął:
— Jestem zrujnowany! Łotr mówił prawdę. Nadeszła noc. Czy nie można zamknąć im jakoś drogi do dalszych triumfów? Czy nie można odtrącić ich litości i współczucia? Czy żaden szatan nie przyjdzie mi z pomocą?
Znowu wśliznęła się do jego myśli wskrzeszona tej nocy postać samobójcy. Leżał przed nim. Głowę miał zasłoniętą, tak samo jak wtedy, gdy zobaczył go po raz pierwszy. Pan Hall dobrze pamiętał sztywne, sterczące w górę, marmurowobiałe stopy. Potem ukazali mu się pobladli, drżący krewni, którzy składali zeznania. Widział i słyszał lament kobiet, milczącą zgrozę mężczyzn, niepokój i zamieszanie — zwycięstwo odniesione przez marny kawał gliny, który jednym zamachem ręki uwolnił się od życia i wywołał to straszliwe poruszenie.
Pan Ralf nie mówił już nic więcej, lecz po krótkiej chwili, wolno, po omacku, znalazł wyjście z pokoju i drogę po trzeszczących schodach na górę, do frontowej facjatki, do której wszedł i zamknął za sobą drzwi.
Była to teraz zwykła graciarnia, gdzie zachowało się dotąd stare, koślawe łóżko — łóżko, na którym niewątpliwie sypiał syn pana Ralfa, bo nie stało tam nigdy żadne inne. Lichwiarz minął je spiesznie i usiadł jak najdalej.
Słaby blask ulicznych latarń zaglądał przez okno nie zasłonięte firanką ni roletą i pozwalał zorientować się w przeznaczeniu tego poddasza, lecz nie mógł dobyć z mroku zarysów walających się tam rozmaitych rupieci: starych, owiązanych sznurami kufrów i połamanych mebli. Sufit był wysoki z jednej strony, z drugiej schodził skosem niemal do podłogi. Pan Ralf zwrócił wzrok w kierunku najwyższej części izby i nieruchomo, uparcie spoglądał przez chwilę, a potem wstał i zaciągnąwszy w tamtą stronę kufer, na którym dotychczas siedział, wdrapał się nań i obydwiema rękami zaczął macać ścianę nad głową. Natrafił wreszcie na duży, żelazny hak, mocno wkręcony w jedną z belek.
W tej chwili przeszkodziło mu mocne kołatanie do drzwi frontowych. Po krótkim wahaniu otworzył okno i zapytał, kto to.
— Szukam pana Nickleby — odkrzyknął ktoś z ulicy.
— A czego chcesz?
— To chyba nie pan Nickleby — powiedział nieznajomy.
Pan Ralf mówił istotnie zmienionym głosem, ale ponieważ oznajmił, że to rzeczywiście on, niespodziewany gość wyjaśnił, że bliźniacy przysłali go nie bacząc na późną porę, bardzo im bowiem zależy, by dowiedzieć się niezwłocznie, czy zatrzymać człowieka, którego pan Nickleby spotkał dzisiaj w ich domu.
— Tak! — zawołał lichwiarz. — Zatrzymać do jutra. A potem niech go tutaj przyprowadzą; jego i mojego bratanka. Niech także sami przyjdą. Ja na pewno będę gotów na ich przyjęcie.
— O której godzinie? — zawołał głos z dołu.
— Wszystko jedno — odpowiedział pan Ralf gniewnie. — Powiedz im, że po południu. O jakiejkolwiek godzinie. Mnie to wszystko jedno.
Nasłuchiwał oddalających się kroków, dopóki dźwięk ich nie zamarł, a potem spojrzawszy w niebo zobaczył — a może było to tylko przywidzenie — tę samą czarną chmurę, która, jak mu się wydawało, sunęła za nim z City, a teraz zawisła nad dachem domu.
— Wiem już, co ona znaczy — mruknął — i te bezsenne noce, i te straszne sny, i moje przygnębienie! Wszystko wiodło do jednego. Ach, gdyby człowiek sprzedając duszę diabłu mógł natychmiast osiągnąć swój cel, na jakże dogodnych warunkach sprzedałbym dzisiaj moją!
Wiatr przyniósł głęboki dźwięk dzwonu: raz...
— Kłam! — zawołał lichwiarz. — Kłam tym swoim żelaznym językiem. Dzwoń wesoło na narodziny, których nikt nie pragnie! Dzwoń na śluby, które przygotowują się w piekle! Jęcz posępnie nad zmarłymi, w których butach chodzą już inni! Zwołuj na modlitwę ludzi szanowanych dlatego tylko, że nikt nie zna ich uczynków! Ogłaszaj radośnie każdy nowy rok, który zbliża ten przeklęty świat do nieuchronnego końca. Mnie nie potrzeba dzwonu ani Biblii! Rzućcie mnie na gnojowisko! Niech tam gniję i zarażam powietrze!
Spoglądając dziko wzrokiem pełnym szaleństwa, nienawiści i rozpaczy, podniósł zaciśnięte pięści ku groźnym ciemnościom nieba, a potem zamknął okno.
Padał deszcz i grad, kominy chwiały się i dygotały, a oprawne w ołów szyby brzęczały od wichury, jak gdyby niecierpliwa ręka starała się otworzyć okno od wewnątrz. Ale w izbie nie było już tej ręki i okno nie otworzyło się więcej.
— Co się tam dzieje? — zawołał ktoś. — Ci panowie mówią, że nikt ich nie słyszy, choć dobijają się od dwóch godzin.
— A przecież wrócił na noc — powiedział inny — bo rozmawiał z kimś z okna na facjatce.
Przed domem stała grupka mężczyzn, którzy na wzmiankę o oknie zeszli na jezdnią, żeby spojrzeć w górę. Zauważyli wtedy, że cały dom jest zamknięty na cztery spusty, tak jak gospodyni pozostawiła go poprzedniego wieczora.
Wiodło to do licznych domysłów, a w rezultacie najśmielsi (reszta niecierpliwie oczekiwała na ulicy) obeszli dom i przez okno od podwórka dostali się do wnętrza.
Zaglądali do wszystkich pokojów i podnosili żaluzje, żeby wpuścić trochę wieczornego światła, a ponieważ nie znaleźli nikogo i wszędzie panowała cisza, zaczęli się naradzać, czy szukać dalej. Jeden z nich powiedział, że nie byli jeszcze na poddaszu, gdzie przecież widziano pana Ralfa po raz ostatni, wobec czego postanowili tam zajrzeć i wolno wchodzili na schody, bo tajemnicza cisza budziła w nich obawę.
Przez chwilę stali przed drzwiami facjatki i spoglądali na siebie, a wreszcie człowiek, który zaproponował, żeby poszukali i tutaj, nacisnął klamkę, zajrzał przez szparę i natychmiast cofnął się gwałtownie.
— Dziwna rzecz — szepnął. — Chowa się za drzwiami. Popatrzcie tylko!
Ruszyli naprzód, żeby zobaczyć co się dzieje, lecz nagle jeden z nich z krzykiem odepchnął innych, dobył z kieszeni składany nóż, skoczył do izby i odciął wiszące ciało.
Pan Ralf Nickleby zdarł sznur z jednego ze starych kufrów i powiesił się na żelaznym haku, tuż pod klapą w suficie, w tym dokładnie miejscu, na które przed czternastu laty spoglądał tak często z dziecinną zgrozą jego nieszczęśliwy, zaniedbany, osamotniony i wystraszony syn.
ROZDZIAŁ LXIII
W KTÓRYM BRACIA CHEERYBLE OŚWIADCZAJĄ ROZMAITE RZECZY W IMIENIU SWOIM I INNYCH OSÓB, A TIM LINKINWATER OŚWIADCZA SIĘ W IMIENIU WŁASNYM
Minęło kilka tygodni, a wraz z nimi pierwszy wstrząs po opisanych zdarzeniach. Madelina wyprowadziła się, Frank wyjechał a Nicholas i Kate na serio zaczęli się starać, by pogrzebać swe osobiste troski i żyć tylko dla siebie nawzajem i dla matki, która — biedactwo — nie mogła się pogodzić z odmienionym i nudnym trybem życia. Pewnego jednak wieczoru bliźniacy nadesłali „przez grzeczność pana Linkinwater" zaproszenie na obiad na pojutrze, a zaproszenie to obejmowało nie tylko panią Nickleby, Kate i Nicholasa, lecz również małą pannę La Creevy, której nazwisko wyraźnie w nim wymieniono.
— No, moi kochani — powiedziała pani Nickleby, gdy podziękowali już za ten zaszczyt, a Tim pożegnał się uroczyście — co to właściwie znaczy?
— A co masz na myśli, mamo? — zapytał Nicholas z uśmiechem.
— Mówiłam, mój kochany Nicholasie — odparła zacna dama z bezgranicznie tajemniczą miną — że chciałabym wiedzieć, co właściwie znaczy to zaproszenie, jaki jest jego powód i cel?
— Znaczy ono, jak wnoszę, że takiego-a-takiego dnia mamy jeść i pić w domu braci Cheeryble, a powodem i celem jest zapewne chęć sprawienia nam przyjemności — powiedział młodzieniec.
— I więcej nic nie wnosisz, mój kochany?
— Jak dotąd, mamo, nie wyciągnąłem żadnych dalej idących wniosków.
— A ja powiem ci coś, co niewątpliwie cię zadziwi — rzekła pani Nickleby. — Możesz być pewien, że to zaproszenie oznacza coś więcej niż sam tylko obiad.
— Może przy sposobności podwieczorek i kolację — podsunął Nicholas.
— Na twoim miejscu nie mówiłabym takich głupstw — odparła matka wyniosłym tonem — bo to zupełnie nie wypada i wcale ci z tym nie do twarzy. Chciałam tylko powiedzieć, że ci panowie Cheeryble nie prosiliby nas chyba na obiad tak doprawdy ceremonialnie, gdyby nie mieli jakiegoś powodu. Mniejsza o to... Poczekaj, a zobaczysz. Naturalnie, nie wierzysz w nic, co ja mówię. Lepiej więc poczekaj... To będzie znacznie lepiej dla nas obojga. Teraz powiem ci tylko, że chciałabym, żebyś dobrze zapamiętał to, co powiedziałam, kiedy ci później powiem, że to mówiłam, żebyś nie mówił, że ci nie mówiłam.
Zabezpieczywszy się tak na przyszłość, zacna dama, którą dniem i nocą prześladowała wizja zdyszanego gońca biegnącego do drzwi, by oznajmić, że Nicholas został przyjęty przez braci do spółki — zakończyła pierwszą część dyskusji i przystąpiła do następnej.
— To bardzo szczególna rzecz — podjęła — doprawdy, rzecz szczególnie osobliwa, że zaprosili również pannę La Creevy. Jestem zdumiona! Słowo daję, po prostu zdumiona! Oczywiście, to bardzo miło, że została zaproszona, bardzo miło i nie mam wątpliwości, że zachowa się równie poprawnie, jak się zawsze zachowuje. Przyjemnie pomyśleć, że to dzięki nam właśnie mogła się dostać do takiego towarzystwa... Doprawdy cieszę się z tego... szczerze raduję, bo to osoba wychowana bez zarzutu i doprawdy taka poczciwa. Chciałabym wprawdzie, żeby ktoś z bliższych przyjaciół zwrócił jej uwagę, jak ona fatalnie nosi czepek i jakie ma pocieszne kokardy, ale to oczywiście niemożliwe, a jeśli sama chce robić z siebie straszydło, to ma do tego prawo, wszelkie prawo. Nigdy nie widzimy samych siebie, nigdy nie widzieliśmy, i, jak przypuszczam, nigdy nie zobaczymy.
Ta moralizatorska uwaga przypomniała pani Nickleby, że sama powinna przy tej okazji wyglądać szczególnie elegancko, by jako przeciwieństwo panny La Creevy okupić i zrównoważyć jej błędy, co z kolei doprowadziło zacną damę do narady z córką w sprawie rozmaitych wstążek, rękawiczek i innych drobnych ozdób, która to zawiła kwestia wielkiej wagi łatwo pokonała i usunęła w cień poprzedni problem.
Gdy nadszedł wielki dzień, zacna dama powierzyła się rękom Kate mniej więcej w godzinę po pierwszym śniadaniu i ubierając się powoli była wystrojona i gotowa dostatecznie wcześnie, by jej córka zdążyła ukończyć w porę własną toaletę, która była wprawdzie prosta i zajęła niewiele czasu, lecz tak się udała, że Kate wyglądała jeszcze wdzięczniej i ładniej niż zwykle. Panna La Creevy przyjechała z dwoma pudłami od kapeluszy (dna z nich powypadały, gdy wyładowywano je z omnibusu) i z czymś zawiniętym w gazetę, na czym podczas podróży usiadł jakiś dżentelmen, a więc trzeba to było odprasować, bo inaczej nie nadawałoby się do użytku. Mimo to wszyscy ubrali się wreszcie — nawet Nicholas, który przyszedł do domu, żeby asystować damom — i całe towarzystwo wyruszyło przysłanym przez bliźniaków powozem. Pani Nickleby snuła po drodze przeróżne domysły na temat obiadu i starała się wybadać syna co zaobserwował rano, pytając, na przykład, czy poczuł, że gotuje się coś, co pachnie jak żółwie, a jeżeli nie, to co poczuł; potem urozmaicała rozmowę wspomnieniami o różnych obiadach, w których brała udział przed dwudziestu mniej więcej laty, wymieniając dobór nie tylko potraw, lecz również biesiadników, co nie bardzo interesowało słuchaczy, ponieważ nigdy nie słyszeli nazwisk owych osób.
Stary kamerdyner kłaniał się z głębokim uszanowaniem i uśmiechał przyjaźnie, a potem powiódł gości do salonu, gdzie gospodarze przyjęli ich nad wyraz uprzejmie i serdecznie, co tak wstrząsnęło panią Nickleby, że utraciła na pewien czas zwykłą przytomność umysłu i nie mogła się zdobyć nawet na to, by protekcjonalnie traktować pannę La Creevy. Kate była jeszcze bardziej wzruszona, bo zdawała sobie sprawę, że bracia wiedzą o wszystkim, co zaszło między nią i Frankiem, a więc uważała swą pozycję za szczególnie drażliwą i przykrą; drżąc cala, wspierała się na ramieniu brata, gdy pan Charles wziął ją za rękę, by odprowadzić na bok, w inną część salonu.
— Czy widziałaś się z Madeliną, drogie dziecko, po jej wyjeździe z waszego domu? — zapytał.
— Nie, proszę pana — odparła Kate. — Me widziałam jej ani razu.
— I nie miałaś wiadomości od niej, hę? Żadnych wiadomości?
— Otrzymałam tylko jeden list — powiedziała Kate łagodnie. — Nie sądziłam, że Madeliną zapomni mnie tak rychło.
— Ha! — powiedział starszy pan gładząc ją po głowie i mówiąc tak czułym tonem, jak gdyby Kate była jego najdroższym dzieckiem. — Kochane biedactwo! Cóż ty na to, bracie Ned? Madeliną pisała do niej tylko raz, tylko jeden list, bracie Ned, a ona nie sądziła, że Madeliną zapomni ją tak szybko.
— To smutne... smutne... bardzo smutne — powiedział Ned.
Bracia spojrzeli na siebie, potem na Kate, a potem w milczeniu wymieniwszy uścisk dłoni kiwali głowami, jakby winszując sobie nawzajem z powodu jakiegoś miłego wydarzenia.
— Tak, tak, drogie dziecko — podjął wreszcie brat Charles. — Pójdź do tamtego pokoju... tędy, drogie dziecko, tymi drzwiami... i poszukaj listu od Madeliny. Zdaje mi się, że list do ciebie leży na stole. A nie spiesz się, drogie dziecko, jeżeli coś znajdziesz, bo nie siadamy jeszcze do stołu i mamy dużo czasu... tak, tak, mamy dużo czasu.
Stosując się do jego polecenia Kate wyszła z salonu, pan Cheeryble zaś odprowadził wzrokiem jej wdzięczną postać, a potem rzekł zwracając się do pani Nickleby:
— Pozwoliliśmy sobie zaprosić państwa na godzinę przed obiadem, ponieważ mamy do omówienia pewne ważne sprawy, co wypełni nam czas oczekiwania. Ned, kochany chłopcze, może zechcesz objaśnić panie, co uzgodniliśmy dotychczas. Panie Nickleby, proszę za mną!
Bez słowa dalszych wyjaśnień pozostawił w salonie panią Nickleby, pannę La Creevy i brata Neda, Nicholasa zaś zabrał do swego gabinetu, gdzie młody człowiek zdumiał się na widok pana Franka, który miał jakoby przebywać zagranicą.
— No, chłopcy! — zawołał pan Cheeryble. — Uściśnijcie sobie dłonie! .
— Nie mnie namawiać do tego! — powiedział Nicholas i wyciągnął rękę.
— Ani mnie — dodał Franek ujmując ją mocno.
Starszy pan patrząc na nich z wielką przyjemnością, pomyślał, że rzadko można spotkać dwu bardziej udanych i przystojnych chłopców. Przez chwilę przyglądał się im w milczeniu, a potem zasiadł za biurkiem i powiedział:
— Pragnę widzieć w was parę przyjaciół — serdecznych, wiernych przyjaciół.. Gdybym przypuszczał, że będzie inaczej, wahałbym się, czy mówić o tym, co powiedzieć zamierzam. Frank, chodź tutaj. Panie Nickleby, zechce pan podejść z drugiej strony.
Młodzi ludzie stanęli po prawicy i lewicy brata Charlesa, który dobył z szuflady biurka jakiś papier i rozwinął go powoli.
— Oto — rzekł — kopia testamentu macierzystego dziada Madeliny, testamentu obdarowującego ją sumą dwunastu tysięcy funtów, płatną w dniu dojścia dziewczyny do pełnoletniości albo też zawarcia przez nią związku małżeńskiego. Dżentelmen ów poróżnił się widać z wnuczką — jedyną swą krewną — ponieważ nie chciała przyjąć jego opieki i rozstać się z ojcem, do czego dziad niejednokrotnie usiłował ją nakłonić. Wobec tego sporządził ostatnią wolę i cały majątek (owe dwanaście tysięcy funtów) zapisał pewnej instytucji dobroczynnej. Ale wyrzucał sobie widać tę decyzję, bo po trzech tygodniach — w tym samym jeszcze miesiącu — spisał ten oto dokument. Zaraz jednak po śmierci testatora późniejszy testament zaginął, wykradziony w niewiadomy sposób, a dawniejszy — jedyny, jaki znaleziono — został otwarty i uprawomocniony. Z chwilą odnalezienia tego dokumentu rozpoczęliśmy polubowne pertraktacje, które zakończyły się dopiero teraz, a że nikt nie kwestionował autentyczności tej ostatniej woli i świadkowie chociaż nie bez trudu odnaleźli się jakoś, pieniądze zwrócono. Madelina weszła zatem w swoje prawa i jest, a raczej będzie z chwilą spełnienia jednego z warunków, panią swego majątku. Czy mnie rozumiecie? Frank odpowiedział twierdząco, a Nicholas skinął tylko głową, bo obawiał się mówić, żeby głos mu się nie załamał.
— Słuchaj, Frank — podjął starszy pan. — Ty własnoręcznie odzyskałeś ów testament. Mająteczek jest niewielki, ale niech i taki będzie, kochamy bowiem Madelinę i wolimy, żebyś związał się z nią, niż z jakąkolwiek inną panną, choćby miała trzy razy więcej pieniędzy. Czy zamierzasz starać się o jej rękę?
— Nie, stryju! Robiłem wszystko, by odzyskać ów testament, lecz byłem przekonany, że ręka jej została już przeznaczona komuś, kto posiada tysiąckroć większe prawo do jej wdzięczności i, jeżeli się nie mylę, serca — niż ja lub ktokolwiek inny. Widzę teraz, że domysły moje były zbyt pochopne.
— Jak zwykle, mój panie! — zawołał brat Charles zapominając zupełnie o masce nienaturalnej powagi. — Jak zwykle! A teraz ośmielasz się podejrzewać, że my chcemy ożenić cię dla pieniędzy, jeżeli bezinteresowne uczucie może ci przynieść w darze młodość, urodę i wszelkie niezrównane zalety? Jak ośmieliłeś się, Frank, wyznać miłość siostrze pana Nickleby, nie powiedziawszy wprzód stryjom, jakie masz zamiary i nie pozwoliwszy im mówić w twoim imieniu?
— Nie śmiałem się spodziewać...
— Nie śmiałeś się spodziewać! A więc tym bardziej winieneś prosić nas o pomoc! Panie Nickleby! Domysły Franka są wprawdzie pochopne, ale tym razem trafne. Serce Madeliny jest istotnie zajęte!... Podaj mi rękę, chłopcze!... Jest zajęte przez ciebie! To zupełnie słuszne i zrozumiałe. Majątek jej przypadnie panu, ale w samej Madelinie znajdziesz większą fortunę... Tak! Znajdziesz w niej większą fortunę niż w pieniądzach, gdyby było ich nawet czterdzieści razy więcej. Wybrała pana, panie Nickleby, i uczyniła taki wybór, jakiego pragnęliśmy my, najlepsi jej przyjaciele. I Frank wybrał tak, jak myśmy tego pragnęli. Otrzyma rękę pańskiej siostry, choćby odmawiać mu miała dwadzieścia razy! Musi ją dostać i dostanie! Nie znając naszych poglądów, postępował pan szlachetnie, tak, szlachetnie! Ale teraz poznał je pan i musi pan postąpić zgodnie z naszymi życzeniami. O cóż chodzi? Jesteście dziećmi czcigodnego dżentelmena! Były czasy, kiedy mój kochany brat Ned i ja byliśmy biednymi chłopaczkami, którzy niemal boso wyszli na poszukiwanie lepszego jutra. Czy od owych dni zmieniliśmy się choć trochę, pominąwszy wiek i sytuację materialną? Niech Bóg uchowa! Ach, Ned, Ned, Ned! Jaki to szczęśliwy dzień dla ciebie i dla mnie! Gdyby tylko nasza biedna matka, Ned, dożyła tego dnia i mogła nas dzisiaj widzieć! Jaką dumą wezbrałoby jej szlachetne serce!
Na te słowa brat Ned, który wszedł z panią Nickleby i stał nie zauważony dotychczas przez młodych ludzi, skoczył żwawo naprzód i porwał w ramiona brata Charlesa.
— Zawołaj moją małą Kate — powiedział po chwili brat Charles. — Zawołaj ją, Ned. Muszę zaraz zobaczyć Kate, muszę ją dzisiaj ucałować! Teraz mam po temu prawo! A chciałem pocałować ją już na powitanie; nieraz miałem na to ochotę. No i co? Znalazłaś list, ptaszynko? Znalazłaś Madelinę, która tam na ciebie niecierpliwie czekała? Czy wiesz już, że nie zapomniała tak szybko swojej przyjaciółki, pielęgniarki i najmilszej towarzyszki? Ha! To chyba najlepsze ze wszystkiego!
— No, no, no! — powiedział brat Ned. — Bo Frank w napadzie zazdrości zarżnie kogoś przed obiadem.
— Niech więc ją zabiera, Ned! Niechże ją sobie zabiera! Madelina jest w sąsiednim pokoju. Z drogi, wszyscy zakochani! Porozmawiajcie we własnym kółku, jeśli w ogóle macie coś do powiedzenia. Rozpędź, ich, Ned, rozpędź wszystkich co do jednego!
Brat Charles osobiście przystąpił do tego rozpędzania, bo zaprowadził spłonioną dziewczynę pod drzwi i tam pożegnał ją pocałunkiem. Frank nie ociągając się ruszył za Kate, a Nicholas zniknął najpierwszy. W pokoju pozostały więc szlochające damy — pani Nickleby i panna La Creevy — obydwaj bliźniacy oraz Tim Linkinwater, który wszedł przed chwilą i ściskał dłonie wszystkim obecnym, a okrągła twarz promieniała mu przy tym i jaśniała uśmiechem.
— No, Timie Linkinwater, mój drogi — powiedział brat Charles, który zawsze przemawiał w imieniu bliźniaków. — Teraz młodzież jest szczęśliwa!
— Me trzymał ich pan jednak w niepewności tak długo, jak to zapowiadał — odparł Tim z miną niewiniątka. — Cóż, pan Nickleby i pan Frank mieli być w pańskim pokoju nie wiadomo jak długo i miał im pan mówić nie wiadomo co przed wyjawieniem całej prawdy.
— Ha! Czy widziałeś kiedy takiego łotra, Ned? — zawołał stary dżentelmen. — Czy widziałeś kiedy takiego łotra jak stary Tim Linkinwater? On zarzuca mi niecierpliwość — ten człowiek, który dręczył nas rano, w południe i wieczorem, który zamęczał nas, żeby pozwolić mu pobiec do nich i powiedzieć, co się święci, kiedy nie wykonaliśmy jeszcze naszych planów nawet w połowie i nie zakończyliśmy ani jednej sprawy! Co za podstępny lis!
— Pewnie, pewnie, bracie Charles — przyznał Ned. — Tim to podstępny lis! Timowi nie można ufać. Tim to szalony młodzian. Brak mu powagi i statku. Musi się wprzód wyszumieć, a. potem, potem może stanie się kiedyś szanownym członkiem społeczeństwa.
Był to jeden z żelaznego repertuaru żartów pomiędzy starymi bliźniakami a Timem, toteż wszyscy trzej śmieli się serdecznie i mogli tak śmiać się znacznie dłużej; bracia zauważyli jednak, że pani Nickleby płonie wprost żądzą wyrażenia przepełniających ją uczuć i promienieje szczęściem, wobec czego wyszli z nią z pokoju pod pretekstem odbycia narady w pewnych szczególnie doniosłych sprawach.
Tim i panna La Creevy widywali się bardzo często, lubili pogawędzić i żartować ze sobą i od dawna byli serdecznymi przyjaciółmi — trudno zatem wyobrazić sobie coś bardziej zrozumiałego niż troskliwość Tima, który widząc, że panna La Creevy wciąż jeszcze płacze, usiłował ją pocieszyć. Ponieważ mała miniaturzystka siedziała na szerokiej, staroświeckiej kanapce w okiennej wnęce, gdzie było aż za dużo miejsca na dwoje — rzecz więc równie zrozumiała, że Tim usiadł obok przyjaciółki. Że zaś było to wielkie, uroczyste święto rodzinne, najbardziej ze wszystkiego zrozumiałym musi się wydać fakt, że Tim był tego dnia szczególnie ożywiony i nad wyraz starannie odziany. Tim usiadł więc obok panny La Creevy i zakładając nogę na nogę w taki sposób, by stopa (miał bardzo małe, kształtne stopy i nosił tego dnia niezwykle eleganckie obuwie i czarne jedwabne pończochy) była jak najbardziej widoczna, odezwał się uspokajającym tonem:
— Niech pani nie płacze.
-— Kiedy muszę — odparła panna La Creevy.
— Niech pani nie płacze — powtórzył Tim. — Proszę. Błagam.
— Jestem taka szczęśliwa — chlipała mała miniaturzystka.
— To niech się pani śmieje — powiedział Tim. — Niechże się pani śmieje.
Niepodobna odgadnąć, co Tim wyprawiał ze swą ręką, ale tak czy inaczej stuknął łokciem w okno i to po przeciwnej stronie panny La Creevy, a więc w miejscu, gdzie ręka owa na pewno nie powinna mieć nic do roboty.
— Niech się pani śmieje — powtórzył — bo inaczej ja będę płakał.
— A czemuż miałby pan płakać? — mała miniaturzystka uśmiechnęła się przez łzy.
— Ponieważ i ja jestem szczęśliwy — odrzekł Tim. — Obydwoje jesteśmy szczęśliwi, chcę więc robić to samo, co pani.
Trudno sobie wyobrazić, by ktoś mógł zachowywać się bardziej niespokojnie, niż Tim w owej chwili, gdyż stuknął znowu w okno — w tym samym niemal co poprzednio miejscu — a panna La Creevy szepnęła, że na pewno zbije szybę.
— Wiedziałem — podjął Tim — że ucieszy panią widok tej sceny.
— Jak to miło i poczciwie, że panowie o mnie pamiętali — powiedziała mała miniaturzystka — bo nic, doprawdy, nie mogłoby mnie bardziej uradować.
Czemu, u licha, panna La Creevy i Tim Linkinwater rozmawiali szeptem? To, o czym mówili, nie było przecież tajemnicą. Czemu Tim Linkinwater wpatrywał się tak uparcie w pannę La Creevy, a panna La Creevy wpatrywała się tak uparcie w podłogę?
— Miło takim jak my ludziom, którzy swoje lata przeżyli w samotności — rzekł po chwili Tim — patrzeć, jak bliska nam młodzież wiąże się ze sobą na całe długie i szczęśliwe życie.
— Ach, to święta prawda — potwierdziła gorąco mała miniaturzystka.
— Chociaż z drugiej strony... — ciągnął stary buchalter — ... z drugiej strony, człowiek czuje się w takiej chwili jeszcze bardziej samotny i opuszczony. Jak pani myśli?
Panna La Creevy odpowiedziała, że nie wie. Ale czemu odpowiedziała, że nie wie, choć musiała przecie wiedzieć, czy myśli tak, czy inaczej.
— A to chyba wystarczy — rzeki Tim — żeby i nas skłonić do małżeństwa, hę?
— Ach, co za nonsens! — oburzyła się panna La Creevy. — Jesteśmy na to aa starzy.
— Ani trochę! — zawołał Tim. — Jesteśmy za starzy, by nadal żyć samotnie. Czemu nie mielibyśmy się pobrać, zamiast w pojedynkę spędzać przy dwu kominkach długie, zimowe wieczory? Czemu nie pobrać się i nie połączyć tych dwu kominków w jeden?
— Ach, panie Linkinwater, pan żartuje!
— Nie, nie! Nie żartuję! — zaprzeczył. — Chcę tego naprawdę, jeśli tylko pani zechce. Niech pani zechce, droga pani!
— Ludzie będą się z nas śmieli.
— Niech się śmieją! — zawołał Tim z mocą. — Wiem, że wystarczy nam pogody na to, by śmiać się wraz z nimi! Ile to razy uśmieliśmy się już serdecznie w czasie naszej znajomości!
— To prawda! — przyznała panna La Creevy, której opór zaczynał słabnąć, a przynajmniej tak wydawało się Timowi.
— Nigdy pozą kantorem i firmą „Bracia Cheeryble" nie przeżyłem milszych chwil niż z panią — mówił Tim. — Niech się droga pani zgodzi! Proszę zaraz powiedzieć, że się droga pani zgadza!
— Nie, nie! — broniła się mała miniaturzystka. — Nie wolno nam myśleć o czymś podobnym. Cóż powiedzieliby na to bracia?
— Boże Wszechmogący! — wykrzyknął Tim ze zgrozą. — Nie sądzi pani chyba, że bez ich wiedzy zdecydowałem się na taki krok! Przecież umyślnie zostawili nas tutaj.
— Nigdy nie ośmielę się spojrzeć im w oczy — zawołała panna La Creevy słabym głosem.
— No, no... — podjął Tim — zostańmy miłą, zadowoloną parą. Zamieszkamy w tym starym domu, w którym przeżyłem czterdzieści cztery lata. Będziemy chodzili do starego kościołka, do którego przez cały ten czas chodziłem w każdy niedzielny poranek. Będziemy mieli w pobliżu wszystkich moich starych przyjaciół: Dicka i sklepioną bramę, i studnię, i dzieci pana Franka, i dzieci pana Nickleby, które będą nas po trosze uważać za dziadka i babkę. Zostańmy miłą, zadowoloną parą i zaopiekujmy się sobą nawzajem. A jeżeli mamy ogłuchnąć, okuleć, oślepnąć, jeżeli choroba przykuje nas do łóżka, jakże się będziemy radować, że wciąż jest przy nas ktoś kochany, z kim można porozmawiać lub posiedzieć razem. Zostańmy miłą, zadowoloną parą! Niechże się droga pani wreszcie zgodzi!
W pięć minut po tej uczciwej i szczerej przemowie mała panna La Creevy i Tim gawędzili tak wesoło, jakby od dwudziestu lat byli małżeństwem i przez cały ten czas nie posprzeczali się ani razu. Po następnych zaś pięciu minutach — gdy panna La Creevy uciekła z pokoju, żeby sprawdzić, czy nie ma zaczerwienionych oczu, oraz doprowadzić włosy do porządku — Tim ruszył dostojnym krokiem w stronę salonu i gromkim głosem powtarzał po drodze: „Nie ma drugiej takiej kobiety w całym Londynie! Na pewno nie ma!"
W czasie gdy działo się to wszystko, apoplektyczny kamerdyner był bliski ataku z powodu niebywałego spóźnienia obiadu. Słysząc gniewne nawoływanie starego sługi, Nicholas — który był dotąd bardzo zajęty, co łatwo zrozumie każdy czytelnik lub czytelniczka — wybiegł na schody i wnet spotkała go jeszcze jedna niespodzianka.
Schodząc na dół dogonił w korytarzu odzianego w wytworną czerń dżentelmena, który spieszył również w stroną jadalni. Ponieważ nieznajomy kulał i szedł powoli, młodzieniec krok za krokiem postępował za nim i właśnie starał się odgadnąć, kto to być może, gdy tajemniczy dżentelmen obrócił się nagle i chwycił go za ręce.
— Newman Noggs! — zawołał Nicholas radośnie.
— Aha! Newman, Newman! Twój stary, wierny Newman! Kochany chłopcze, kochany Nicku! Życzę ci szczęścia, zdrowia, wszelkiej pomyślności, wszystkiego, czego sam możesz sobie życzyć. To za wiele dla mnie!... Kochany chłopcze!... Trudno to wytrzymać... Mam ochotę rozpłakać się jak dziecko!
— Gdzieżeś dotąd bywał? — mówił Nicholas. — Co się z tobą działo? Często dopytywałem o ciebie; odpowiadano mi zawsze, że wkrótce wyjaśni się wszystko!
— Wiem, wiem! — odparł Newman. — Bracia chcieli, żeby jednego dnia wszystkich spotkała radość. Pomagałem im. Ja... Widzisz... Popatrz na mnie, Nick! Popatrz tylko na mnie!
— Mnie nigdy nie pozwoliłeś zatroszczyć się o to — powiedział młodzieniec tonem łagodnej wymówki.
— Wtedy nie dbałem o swój wygląd. Obawiałem się ubioru dżentelmena. Przypominałby mi dawne czasy i miałbym z tej przyczyny jeszcze jedną przykrość. Ale teraz, Nick, teraz jestem innym człowiekiem! Mój kochany chłopcze!... Brak mi słów... nic do mnie nie mów... i nie... nie miej do mnie żalu o te łzy... Nie rozumiesz, co się dziś we mnie dzieje! Nie możesz tego zrozumieć i nigdy nie zrozumiesz!
Weszli pod rękę do jadalni i zajęli sąsiadujące miejsca przy stole.
Nigdy, od początku świata, nie było jeszcze takiego jak ten obiadu. Brał w nim udział emerytowany urzędnik bankowy — przyjaciel Tima Linkinwater — i pucołowata starsza dama — siostra Tima Linkinwater; siostra Tima Linkinwater okazywała tak wielkie względy pannie La Creevy, emerytowany urzędnik bankowy sypał tyloma dowcipami, sam Tim Linkinwater tryskał takim humorem, a mała panna La Creevy była usposobiona tak żartobliwie, że już oni sami tworzyliby najprzyjemniejsze towarzystwo, o jakim można zamarzyć. A prócz nich była tam przecież pani Nickleby — tak dostojna i upojona własną wielkością, były Madelina i Kate — tak zapłonione i piękne, byli Nicholas i Frank — tak zakochani i dumni, wszyscy zaś czworo tak cisi i drżący w swym szczęściu; był Newman — tak pokorny i rozpromieniony, byli bliźniacy — tak radośni i wymieniający takie spojrzenia, że stary sługa stał jak urzeczony za krzesłem swego pana i rozglądając się wkoło stołu czuł, że oczy mu wilgotnieją. Gdy przeminęło pierwsze wrażenie wywołane niespodziewanymi spotkaniami i wszyscy w pełni odczuli, jak bardzo są szczęśliwi, ogólna rozmowa potoczyła się płynniej, a dobry nastrój i harmonia wzrosły jeszcze bardziej, jeżeli to w ogóle było możliwe. Bracia wpadli w istną ekstazę i nieodwołalnie postanowili, że nie pozwolą odejść damom, dopóki każdej z nich nie uczczą osobnym toastem, co skłoniło emerytowanego urzędnika bankowego do powiedzenia tylu dowcipnych rzeczy, że dżentelmen ów zaćmił samego siebie i został przez wszystkich uznany za nieporównanego żartownisia.
— Kate, moja kochana — powiedziała pani Nickleby, odprowadziwszy córkę na bok, gdy już damy znalazły się w salonie — nie zechcesz mi chyba wmawiać, że to, co opowiadano o pannie La Creevy i panu Linkinwater, to rzecz poważna i na serio.
— Ależ tak, mamo!
— Doprawdy, jak długo żyję, nie słyszałam o czymś podobnym! — zawołała pani Nickleby.
— Pan Linkinwater to nieoceniony, przezacny człowiek — dowodziła Kate — i czuje się młodo jak na swój wiek.
— Jak na swój wiek, moja kochana! — oburzyła się matka. — Bez wątpienia! Nikt przecież nie ma nic przeciw niemu, chyba to, że ja uważam go za najbardziej nierozważnego i szalonego człowieka, jakiego spotkałam w życiu. Mówiłam raczej o jej wieku. Że też pan Linkinwater mógł oświadczyć się kobiecie... kobiecie... ach!... przynajmniej półtora raza starszej ode mnie... i że ona ośmieliła się go przyjąć! To coś niesłychanego! Jestem nią zgorszona, Kate, po prostu zgorszona!
Potrząsając głową z rzadko widywanym oburzeniem pani Nickleby odsunęła się od córki, a później przez cały radosny wieczór, chociaż brała udział w ogólnej ochoczej zabawie, traktowała pannę La Creevy z wyniosłym chłodem, jak gdyby chciała podkreślić w ten sposób wielką niestosowność zachowania małej miniaturzystki i wyrazić swą miażdżącą dezaprobatę dla jaskrawego nietaktu, który biedaczka popełniła dobrowolnie i świadomie.
ROZDZIAŁ LXIV
W KTÓRYM NASZ STARY ZNAJOMY UKAZUJE SIĘ W NOWYCH, ŻAŁOSNYCH OKOLICZNOŚCIACH, A WYCHOWANKOWIE DOTHEBOYS HALL ROZJEŻDŻAJĄ SIĘ RAZ NA ZAWSZE
Nicholas należał do ludzi, których radość nie może być całkowita, jeżeli nie wezmą w niej udziału przyjaciele z minionych, mniej pomyślnych dni. Zakochany i pełen nadziei na przyszłość, tęsknił jednak do prostodusznego Johna Browdie. Pierwsze z nim spotkanie wspominał z uśmiechem, drugie ze łzą wzruszenia; znowu widział Smike'a, który z węzełkiem na plecach dreptał niestrudzenie u jego boku; słyszał szorstkie słowa zacnego obywatela Yorkshire, gdy dodawał wędrowcom otuchy żegnając ich na drodze do Londynu.
Niejeden raz zasiadał z Madeliną, by wspólnymi siłami ułożyć list do Johna, ponieważ gorąco pragnął poinformować go dokładnie o szczęśliwych zmianach w swym życiu i upewnić o szczerej wdzięczności i serdecznej przyjaźni. Tak się jednak złożyło, że list ten nigdy nie został napisany. Chociaż bowiem narzeczeni przystępowali do dzieła z najlepszymi w świecie intencjami, zaczynali nieodmiennie rozmawiać o czymś innym, kiedy zaś Nicholas próbował pisać samodzielnie, nie potrafił wyrazić nawet połowy tego, co miał do powiedzenia, ani nakreślić czegoś, co po przeczytaniu nie okazałoby się zimne i nie oddające myśli autora. Wreszcie gdy przez dłuższy jego czas odkładał z dnia na dzień tę sprawę i czynił sobie z tego powodu gorzkie- wyrzuty, postanowił (a przyszło mu to tym łatwiej, że Madeliną nie szczędziła zachęty) zrobić krótką wycieczkę do Yorkshire i bez słowa zapowiedzi złożyć wizytę państwu Browdie.
Wobec tego Kate i Nicholas znaleźli się pewnego wieczora — pomiędzy siódmą i ósmą — na stacji dyliżansów w gospodzie Pod Głową Saracena, gdzie zamówili miejsce do Greta Bridge w odjeżdżającym nazajutrz rano dyliżansie. Wybierali się potem do zachodniej dzielnicy miasta, żeby kupić tam niezbędne w podróży drobiazgi, a że wieczór był piękny, postanowili odbyć małą przechadzkę i załatwiwszy wszystko wrócić do domu.
Z gospodą Pod Głową Saracena łączyło się tak wiele dawnych wspomnień, a poza tym Kate mogła tyle opowiedzieć o Madelinie, Nicholas zaś o Franku, każdego z nich tak bardzo interesowały słowa drugiego i obydwoje byli tak szczęśliwi, ufni i tyle mieli sobie do powiedzenia, że dopiero wtedy, gdy po półgodzinnej wędrówce w labiryncie ulic pomiędzy Seven Dials i Soho nie trafili na żadną większą arterię, Nicholas zaczął podejrzewać, że zabłądzili.
Podejrzenie to wnet zmieniło się w pewność, bo gdy młodzieniec bacznie rozglądając się wokół dotarł najpierw do jednego końca uliczki, a później do drugiego, zorientował się, że jest w miejscu zupełnie sobie nie znanym; miał więc zamiar wracać i poszukać czegoś, co mogłoby naprowadzić go na właściwy kierunek.
Boczna uliczka, ha której się znajdowali, była pusta, podobnie jak kilka nędznych sklepików, Nicholas, zwrócił się więc w stronę słabego światła padającego na chodnik z jakiejś sutereny i zamierzał właśnie zejść po paru schodkach, żeby zajrzeć tam i zapytać o drogę, lecz wstrzymał się słysząc głos niewieści, który donośnie kogoś łajał.
— Ach, chodźmy lepiej — powiedziała Kate. — Tam się kłócą. Jeszcze zrobią ci coś złego.
— Chwileczkę, Kate, posłuchajmy — odparł brat. — Może to coś poważnego. Szaa!...
— Ty podły, leniwy bydlaku! — krzyczała kobieta tupiąc. — Czemu nie obracasz magla?
— Obracam, duszko! Obracam, moje życie — odpowiedział głos męski. — Obracam bez przerwy, bez chwili spoczynku niby diabelny stary koń w piekielnym młynie. Cały mój żywot to jedno straszne, diabelne kręcenie,
— To czemu nie pójdziesz sobie i nie zapiszesz się do wojska? — wołała kobieta. — Przyjmą cię tam,
— Do wojska! — wrzasnął mężczyzna. — Do wojska! Czy jego radość i pociecha chciałaby go ujrzeć w paskudnym czerwonym fraczku z kusymi połami? Czy chciałaby się dowiedzieć, że biją go po buzi albo że diabelnie dostaje w skórę od doboszów? Czy chciałaby, żeby on strzelał z prawdziwej armaty, żeby chodził z ostrzyżoną głową, z ogolonymi faworytami? Żeby wciąż czyścił białe spodnie i po całych dniach robił „na prawo patrz” i „na lewo patrz”?
— Kochany Nicholasie — szepnęła Kate — ty go nie znasz, ale to chyba pan Mantalini.
— Upewnij się więc o tym! — powiedział brat. — Ja zapytam o drogę, a ty mu się przyjrzyj. Śmiało! Zejdźmy o parę stopni!
Nicholas pociągnął za sobą siostrę i zeszedłszy po kilku karkołomnych schodkach zajrzał do małej sutereny o wyłożonych deskami ścianach. Tam, bez surduta, lecz ubrany jeszcze w stare kratkowane spodnie przewybornego kroju i w olśniewającą niegdyś kamizelkę, zdobny tymi samymi co dawniej, choć pozbawionymi połyskliwej farby, wąsami i faworytami, stał czarujący, wykwintny, uwodzicielski i zawadiacki ongiś Mantalini; stał pośród bielizny i koszów na bieliznę, a starając się ułagodzić gniew korpulentnej niewiasty (nie legalnie poślubionej pani Mantalini, lecz właścicielki tego przedsiębiorstwa) z niebywałą gorliwością pracował przy maglu, którego donośne skrzypienie połączone z piskliwym kobiecym dyszkantem tworzyło ogłuszający hałas.
— Ty oszuście, zdrajco! — wrzasnęła dama i zagroziła obliczu pana Mantalini czynną zniewagą.
— Oszuście! A niechże to diabli! Ach, moja duszko, moja słodka, czarująca, porywająca, piekielnie upajająca pieszczotko! Uspokój się, błagam! — przemówił pokornie pan Mantalini.
— Ani myślę! — wrzasnęła niewiasta. — Wydrapię ci ślepia!
— Och! Jakież to diabelnie drapieżne jagniątko! — zawołał pan Mantalini.
— Nigdy nie można ci wierzyć! — krzyczała kobieta. — Wczoraj przez cały dzień nie było cię w domu. Na pewno gdzieś flirtowałeś! Dobrze wiesz o tym! I ja wiem! Mało. ci, że zapłaciłam za ciebie dwa funty i czternaście szylingów, że wyciągnęłam cię z więzienia, że pozwalam ci żyć tu po pańsku? Musisz włóczyć się gdzieś i łamać mi serce, co?
— Nigdy nie złamię jej serduszka. Będę grzecznym chłopcem! Nigdy nie będę już nieznośny — mówił pan Mantalini, który porzucił korbę magla i pokornie złożył ręce. — Niech ona daruje swojemu ślicznemu chłopczykowi! On i tak zeszedł na diabelne psy. Niech ona zlituje się nad nim! Niech nie szarpie i drapie, ale tuli i pieści! A niech to diabli!
Jeżeli sądzić po jej zachowaniu, dama nie bardzo wzruszyła się tymi tkliwymi słowami i zamierzała właśnie odpowiedzieć nowym wybuchem gniewu, gdy Nicholas zapytał głośno o drogę do Piccadilly.
Odwróciwszy się gwałtownie pan Mantalini poznał Kate; bez słowa wskoczył jednym susem w stojące koło drzwi łóżko, naciągnął kołdrę na głowę i zaczął konwulsyjnie wierzgać.
— Niech to diabli! — krzyczał zduszonym głosem. — To mała Nickleby! Zamykaj drzwi! Gaś świecę! Chowaj mnie pod łóżko! Do diabła! Do diabła! Do diabła!
Kobieta spojrzała najprzód na Nicholasa, później na pana Mantalini, jak gdyby nie mogła się zdecydować, którego z nich skarcić za ten osobliwy wybryk. Na swe nieszczęście jednak pan Mantalini, ciekawy zapewne, czy niepożądani goście już poszli, wytknął czubek nosa z pościeli. Wówczas kobieta rzuciła nań ciężki kosz z bielizną, a rzuciła tak zręcznie i celnie, dzięki długoletniej zapewne praktyce, że pan Mantalini zaczął jeszcze gwałtowniej wierzgać, lecz nie próbował nawet wyzwolić rozbitej i przygniecionej głowy. Wobec tego Nicholas skorzystał ze sposobności i wycofał się, nim gniew srogiej niewiasty zdążył się zwrócić przeciw niemu. Wyprowadził Kate, a troskę o wyjaśnienie dziwacznego wybryku pana Mantalini pozostawił temu, tak nieoczekiwanie spotkanemu, znajomemu swej siostry.
Następnego dnia rano Nicholas wyruszył w drogę. Była znowu mroźna zima, wciąż więc narzucała mu się myśl, w jak innych warunkach odbywał tę podróż po raz pierwszy i jak wiele zmian zaszło od tej pory w jego życiu. Przez większą część drogi był sam wewnątrz dyliżansu i czasem, gdy zapadał w drzemkę, a potem nagle się budząc wyglądał przez okno i poznawał jakieś miejsce, które pamiętał z okresu pierwszej swej podróży do Yorkshire albo też włóczęgi z biednym Smike'em, wydawało mu się, że wszystko, co zdarzyło się później, było tylko snem, a on z przyjacielem idzie jeszcze w stronę Londynu i cały świat ma przed sobą.
Wieczorem zaczął prószyć śnieg, który ożywił i odświeżył jeszcze te wspomnienia; Nicholas mijał Stamford, Grantham, mały zajazd, gdzie niegdyś wysłuchał opowieści o walecznym baronie na Grogzwig, i wydawało mu się, że wszystko to zdarzyło się zaledwie wczoraj, że na białym pokrowcu okolicznych dachów nie zdążył stopnieć ani jeden płatek śniegu. Chętnie poddając się takim i tym podobnym myślom niemal uwierzył, że znowu zajmuje ze Squeersem i chłopcami zewnętrzne miejsca dyliżansu, słyszy głosy towarzyszy podróży, że odczuwa ten sam co wówczas ciężar na sercu i dławiącą tęsknotę za domem. Z osobliwą mieszaniną bólu i radości pozwalał kołysać się wyobraźni, niebawem jednak usnął, a śniąc o Madelinie zapomniał o wszystkim innym.
Po przyjeździe na miejsce spędził pierwszą noc w zajeździe w Greta Bridge, nazajutrz zaś wstał bardzo wcześnie i poszedł do pobliskiego miasteczka, gdzie zapytał o dom Johna Browdie. Przyjaciel jego zamieszkał po ślubie na przedmieściu, że jednak był powszechnie znany, Nicholas łatwo znalazł chłopca, który podjął się zaprowadzić go do rezydencji pana Browdie.
Przy bramie spiesznie odprawił przewodnika, a tak mu było pilno, że nie przystanął nawet, by podziwiać dostatni dom i ogród, lecz odnalazłszy drogę do drzwi kuchennych, głośno i niecierpliwie zastukał w nie laską.
— Ha! Co się dzieje? — odezwał się głos z wnętrza domu. — Miasto się pali? Co to za hałasy?
Z tymi słowy John Browdie otworzył drzwi i w tej samej chwili wybałuszył oczy, wrzasnął, klasnął w dłonie i ryknął potężnym śmiechem:
— Jak Boga kocham! — wołał. — Mamy ojca chrzestnego! Mamy ojca chrzestnego! Tilly! Proszę, proszę! Siadaj pan przy ogniu i pociągnij no tego. Nic nie gadaj, dopóki nie wypijesz do dna. Pociągnij no trochę. Jak Boga kocham! Alem rad, że pana widzę!
Ilustrując słowa czynami John wciągnął Nicholasa do kuchni, posadził go na olbrzymiej ławie przy płonącym kominie, z wielkiej butli nalał mniej więcej kwaterkę alkoholu, wcisnął szklankę w dłoń gościa, otworzył usta i przechylił w tył głowę, dając mu w ten sposób znak, że ma niezwłocznie wypić, a potem stał niby dobroduszny wielkolud, z radosnym powitalnym uśmiechem na szerokiej, rumianej twarzy.
— Powinienem się domyślić — powiedział gościnny gospodarz — że nikt prócz pana nie będzie tak walił w drzwi. Tak właśnie walił pan po łbie przełożonego, hę? Cha, cha, cha! Ale, ale! Powiadaj no pan, co z przełożonym?
— A więc wiecie już tutaj? — zdziwił się Nicholas.
— Wczoraj wieczorem gadali coś niecoś w mieście — odparł John — ale nikt nie wie nic na pewno.
— Po różnych odroczeniach terminów i apelacjach został wreszcie skazany na siedem lat deportacji za to, że miał przy sobie skradziony testament, a później będzie odpowiadał za udział w spisku — powiedział Nicholas.
— Co? — zawołał John. — Spisek! Coś w rodzaju Spisku Prochowego, hę? Coś niby Guy Fawkes?
— Nie, nie, nie! Był to spisek związany poniekąd z jego szkołą. Zaraz wszystko wyjaśnię.
— Słusznie! — ucieszył się John. — Wyjaśniaj pan wszystko po śniadaniu, bo na pewno pan głodny, a i ja także. Tilly musi być przecież przy tych wszystkich wyjaśnieniach, bo powiada, że na tym właśnie polega wzajemne zaufanie. Cha, cha, cha! Do diabła! Wzajemne zaufanie to dobry początek, co?
Przybycie pani Browdie, która weszła w eleganckim czepeczku ha głowie i zaczęła stokrotnie przepraszać za to, że Nicholas zastał gospodarzy przy śniadaniu w kuchni, położyło kres dalszym rozważaniom Johna nad tym poważnym zagadnieniem, a zarazem przyspieszyło śniadanie; składało się ono z ogromnej góry grzanek, świeżych jaj, gotowanej szynki, zapiekanki przyrządzonej według miejscowych przepisów oraz rozmaitych zimnych dań, które pod opieką bardzo pulchnej służącej napływały ustawicznie- z drugiej kuchni — było więc wybornie dostosowane do chłodnego, pochmurnego ranka i spotkało się z ogólnym i zasłużonym uznaniem. Mimo wszystko skończyło się nareszcie, a ponieważ ogień w bawialni zdążył się już rozpalić, towarzystwo tam się przeniosło, by spokojnie wysłuchać relacji Nicholasa.
Młody człowiek obszernie mówił o wszystkim i nigdy chyba żadna opowieść nie budziła tylu wzruszeń w sercach dwojga uważnych słuchaczy. Poczciwy John pomrukiwał ze współczucia, ryczał z uciechy, ślubował, że pojedzie do Londynu, by na własne oczy zobaczyć braci Cheeryble, boczył się, że Tim Linkinwater otrzyma wysłaną dyliżansem na koszt nadawcy taką szynkę, jakiej nie krajał dotychczas nóż śmiertelnika. Kiedy Nicholas zaczął opiewać Madelinę, John siedział z szeroko otwartymi ustami i od czasu do czasu trącając łokciem panią Browdie pomrukiwał, że to musi być „prawdziwy cukierek”. Kiedy zaś dowiedział się wreszcie, że młody przyjaciel przyjechał po to tylko, by zawiadomić go o swym powodzeniu i osobiście wyrazić to, czego nie potrafił napisać dość serdecznie, że wybrał się w daleką drogę w tym jedynie celu, by podzielić się swym szczęściem z państwem Browdie i zobowiązać ich, by po jego ślubie odwiedzili go w Londynie, o co Madelina prosi równie gorąco jak on sam — John nie mógł wytrzymać dłużej, lecz spojrzał wprzód z oburzeniem na małżonkę i zapytał surowo”, czemu się maże, a później zasłonił oczy rękawem i sam rozbeczał się na dobre.
— Ale wracając do przełożonego, muszę wam coś powiedzieć — rzekł z powagą pan domu, gdy obie strony powiedziały już sobie bardzo wiele. — Jeżeli wiadomość o nim dotarła dzisiaj do szkoły, to ani stara, ani Fanny nie będą miały jednej całej kosteczki.
— Ach, John! — zawołała pani Browdie:
— Ciągle tylko: ach, John i och, John! — rozgniewał się gospodarz. — Nie wiadomo doprawdy, co te chłopaki mogą narobić. Jak pierwszy raz rozeszła się pogłoska, że przełożony wpadł w jakieś . tarapaty, niektórzy rodzice przyjechali i pozabierali swoich synów. Ale teraz ci, co zostali, dowiedzą się o wszystkim i może z tego być prawdziwy bunt i rewolucja. Powariują chyba, jak Boga kocham, i będą przelewać krew jak wodę.
John Browdie zaniepokoił się tak poważnie, że postanowił natychmiast pojechać konno do szkoły i zaproponował Nicholasowi, by mu towarzyszył, ale młody człowiek odmówił stanowczo, dowodząc, że jego obecność zwiększyłaby zapewne ból i gorycz klęski.
— Prawda, prawda! — przyznał John. — Nigdy by mi to nie przyszło do głowy.
— Muszę wracać jutro — rzekł Nicholas — lecz zamierzałem być dzisiaj u państwa na obiedzie, a jeżeli znajdzie się wolne łóżko...
— Łóżko! — wrzasnął John. — Szkoda, że nie możesz pan spać w czterech łóżkach naraz! Jak Boga kocham! Miałbyś pan cztery! Poczekajcie, aż wrócę! Tylko poczekajcie, aż wrócę, a uczcimy ten dzień!
Pożegnawszy panią Browdie serdecznym pocałunkiem, Nicholasa zaś niemniej serdecznym uściskiem dłoni, olbrzym dosiadł konia i odjechał. Pani Browdie zajęła się gospodarskimi przygotowaniami, a młody człowiek ruszył na przechadzkę, bo chciał odwiedzić różne znajome miejsca, z którymi łączyło się dlań tyle żałosnych wspomnień.
John jechał żwawym kłusem, a gdy przybył do Dotheboys Hall, uwiązał konia przy bramie i skierował się do drzwi klasy, które jednak były zamknięte od środka. Z wnętrza izby dobywał się straszliwy krzyk i hałas. John znalazł dogodną szparę w ścianie i zajrzawszy przez nią dowiedział się, co oznacza to zamieszanie.
Nie ulegało wątpliwości, że wiadomość o upadku Squeersa musiała dotrzeć do Dotheboys Hall, a wszystko zdawało się wskazywać, że dotarła tam bardzo niedawno, bo bunt młodych dżentelmenów musiał wybuchnąć przed chwilą. Był to dzień siarki z melasą, zgodnie więc z przyjętym rytuałem pani Squeers wkroczyła do klasy z wielką miską i łyżką, za nią zaś weszli panna Squeers i rozkoszny Wackford, który podczas nieobecności ojca podejmował takie obowiązki, jak kopanie uczniów podkutymi butami, szarpanie za włosy niektórych młodszych chłopców, szczypanie innych w szczególnie wrażliwe miejsca, oraz wiele tego rodzaju pomniejszych czynności wychowawczych, dzięki czemu stał się prawdziwą pociechą i radością matki. Wejście ich było umówionym zawczasu czy też spontanicznym hasłem do rewolty. Część chłopców rzuciła się do drzwi i starannie je zaryglowała, inni powskakiwali na pulpity i ławy, a najtęższy — niewątpliwie więc najnowszy — uczeń porwał trzcinę i ze srogą miną ustawiwszy się przed panią Squeers zerwał jej czepek i bobrowy kapturek, włożył je na swą głowę, a potem uzbroiwszy się w drewnianą łyżkę rozkazał nieszczęsnej damie uklęknąć i pod groźbą śmierci niezwłocznie wypić ustaloną dozę leku. Nim pani Squeers zdążyła ochłonąć lub stawić najsłabszy bodaj opór, wrzeszczący tłum prześladowców rzucił ją na kolana i zmusił do przełknięcia pełnej łyżki ohydnej mikstury, która tym razem była zapewne bardziej niż zwykle smakowita, ponieważ inny buntownik zanurzył w niej przed chwilą głowę młodego Wackforda. Powodzenie pierwszego ataku zachęciło do następnych aktów gwałtu rozwścieczoną bandę chłopców, których wychudłe, zgłodniałe twarze piętnowała nieporównana brzydota. Przywódca domagał się, by pani Squeers przyjęła drugą dawkę, młody pan Squeers ponownie nurkował w melasie, a panna Squeers stała się przedmiotem gwałtownej napaści; w tej chwili. John Browdie potężnym kopnięciem otworzył drzwi i rzucił się na ratunek. Krzyki, piski, ryki, oklaski umilkły nagle i zapadła śmiertelna cisza.
— Co to za hałasy, chłopcy? — spytał John, groźnie spoglądając wokół. — Co się tu dzieje, szczeniaki?
— Squeers w więzieniu! Uciekamy! — odpowiedziało mu dwadzieścia cienkich głosów. — Nie będziemy tu siedzieć! Nie będziemy!
— No to nie siedźcie — rzekł olbrzym. — A kto chce, żebyście siedzieli? Uciekajcie sobie jak mężczyźni, ale nie bijcie kobiet.
— Hura! — zawołały liczne piskliwe głosy.
— Hura! — powtórzył John. — Ale wołajcie hura także jak mężczyźni. No! Hip-hip-hura!
— Hura! — wrzasnęli chłopcy.
— Hura! — zawołał John. — Jeszcze raz! Głośniej! Chłopcy posłuchali.
— Jazda! — krzyczał John. — Nie bójcie się. Porządne: hura!
— Hura!
— No, jeszcze raz na zakończenie — powiedział olbrzym. — A potem zmykajcie co sił. No! Głęboki wdech! Squeers w więzieniu! Szkoła zamknięta! Wszystko skończone! Przeszło! Minęło! Pomyślcie o tym i na zakończenie porządne, zdrowe: hura!!!
Nigdy dotychczas ściany Dotheboys Hall nie rozbrzmiewały równie potężnym okrzykiem i nigdy już nie miały go usłyszeć. Kiedy zamarły ostatnie jego echa, szkoła opustoszała i nie pozostał w niej nikt z gwarnej, ruchliwej ciżby, która przed pięcioma zaledwie minutami wypełniała klasę.
— Doskonale, panie Browdie! — syknęła panna Squeers zapłoniona i zdyszana po ostatniej utarczce, ale równie zgryźliwa jak zwykle. — Był pan tutaj i zachęcał naszych chłopców do ucieczki. Zobaczymy, czy nie zapłaci pan za to! Mój papa jest nieszczęśliwy i wrogowie go zgnietli, ale tonie powód jeszcze, by pan i Tilda mieli deptać nas nikczemnie i triumfować, nad nami.
— Nie! — odrzekł John śmiało. — Możesz być pewna, że nie będziemy triumfować nad tobą. Myśl o nas lepiej, Fanny! Cieszę się, diabelnie cieszę, że wasz stary wpadł nareszcie i obydwu wam otwarcie to mówię. Ale wiem, że będziecie dość cierpieć i bez naszych triumfów, a zresztą, taki człowiek ze mnie, że nie chcę nad nikim triumfować, no i z Tilly też taka dziewczyna. Mówię to szczerze i po prostu. Ale powiem więcej. Jeżeli będzie ci trzeba przyjaciół, którzy by pomogli wam wydostać się z tych stron... No, nie zadzieraj nosa, Fanny... Jeżeli trzeba ci będzie przyjaciół, to możesz znaleźć i znajdziesz na pewno Tilly i mnie, a my wspomnimy dawne czasy i podamy ci rękę. Niech ci się tylko nie zdaje, że mówię tak, bo wstyd mi tego, co zrobiłem. Nie! Jeszcze raz powtarzam: hura! i niech diabli wezmą przełożonego! Jak Boga kocham!
Zakończywszy tę pożegnalną mówkę John Browdie ciężkim krokiem wyszedł z klasy, dosiadł wierzchowca, ruszył znowu żwawym kłusem i śpiewając na całe gardło jakąś starą piosenkę, do której podkowy konia wydzwaniały wesoły akompaniament, wracał spiesznie do swej żoneczki i do Nicholasa.
Przez kilka następnych dni cała okolica pełna była chłopców, których, jak dochodziły słuchy, państwo Browdie wspomagali nie tylko obfitym posiłkiem złożonym z chleba i mięsiwa, lecz również szylingami i sześciopensówkami na drogę. John zaprzeczał stanowczo tym pogłoskom, lecz uśmiechał się tak niepewnie, że ludzie, którzy im nie dawali słuchu, zaczynali coś podejrzewać, a wierzący — ostatecznie umacniali się w swym przekonaniu.
Najmłodsi i najbardziej trwożliwi chłopcy (kilku z nich nie znało innego domu) przywiązali się jakoś do tej ohydnej szkoły, chociaż byli tam bardzo nieszczęśliwi i wylali mnóstwo łez; ci szlochali, gdy śmielsze duchy ruszały w drogę, a potem kręcili się wokół Dotheboys Hall, jak koło jedynego znanego sobie schroniska. Niektórych z nich znajdowano w żywopłotach i w rozmaitych kryjówkach, gdzie płakali wystraszeni samotnością. Jeden miał przy sobie martwego ptaszka w malej klatce; prze- wędrował blisko dwadzieścia mil, lecz gdy jego ulubieniec umarł, stracił całą odwagę i położył się obok niego. Innego znaleziono w podwórku w pobliżu szkoły, gdzie spał przytulony do psa, który gryzł ludzi chcących go spędzić i lizał bladą twarz uśpionego dziecka.
Chłopcy ci wracali do dawnej szkoły; prócz nich powróciło tam jeszcze kilku uciekinierów, ale stopniowo ktoś upominał się o te dzieci albo one same uciekały po raz drugi; z biegiem czasu sąsiedzi zapomnieli o Dotheboys Hall i o tym, w jaki sposób szkoła przestała istnieć, a jeżeli rozmawiali na ten temat, to tak, jak mówi się o rzeczach minionych.
ROZDZlAŁ LXV
ZAKOŃCZENIE
Kiedy minął okres żałoby, Madelina oddała Nicholasowi rękę i majątek, a w tym samym dniu i o tej samej godzinie Kate została żoną Franka Cheeryble. Wszyscy przypuszczali, że Tim Linkinwater i panna La Creevy utworzą przy sposobności trzecią parę; oni jednak stanowczo odmówili i dopiero w dwa czy trzy tygodnie później wyszli razem na miasto pewnego ranka przed pierwszym śniadaniem, a gdy wrócili z rozjaśnionymi twarzami, okazało się, że wzięli cichy ślub.
Nicholas ulokował posag żony w Firmie „Bracia Cheeryble”, której wspólnikiem został również Frank. Po kilku latach przedsiębiorstwo zaczęło działać pod firmą „Cheeryble i Nickleby”, dzięki czemu prorocze przeczucia pani Nickleby spełniły się nareszcie.
Bliźniacy usunęli się w domowe zacisze. Czy trzeba zapewniać kogoś, że oni byli szczęśliwi? Żyli przecie otoczeni wokół szczęściem i tylko dla szczęścia, które sami stworzyli. Tim Linkinwater ustąpił wreszcie wobec licznych uniżonych próśb i łaskawie się zgodził na przyjęcie udziału w przedsiębiorstwie; nigdy jednak nie przystał na ujawnienie swego nazwiska jako współwłaściciela i uparcie pełnił nadal obowiązki buchaltera, a pełnił je sumiennie i punktualnie.
Mieszkał wciąż w tym samym starym domu i wraz z żoną zajmował tę samą sypialnię, w której rezydował od czterdziestu czterech lat. Pani Linkinwater stawała się z wiekiem jeszcze bardziej wesoła i pogodna, a wśród najbliższych przyjaciół utarło się powiedzonko, że niepodobna' odgadnąć, które z nich jest szczęśliwsze: czy Tim, gdy uśmiechnięty siedzi na wygodnym fotelu po jednej stronie kominka, czy jego żwawa, mała żonka, gdy po drugiej stronie owego kominka gwarzy, śmieje się i nie może spokojnie usiedzieć na krześle.
Kos Dick został zabrany z kantoru i umieszczony w ciepłym kąciku bawialni. Pod jego klatką zawieszono dwie miniatury pędzla pani Linkinwater; jedna z nich przedstawiała autorkę, druga Tima, a obie szeroko uśmiechały się do widzów. Ponieważ głowa Tima była upudrowana niczym tort na wieczór Trzech Króli, a okulary oddane z drobiazgową dokładnością, każdy na pierwszy rzut oka spostrzec mógł podobieństwo miniatury do modelu, co wiodło do wniosku, że drugi portrecik musi przedstawiać panią Linkinwater i do śmiałych wypowiedzi w tym sensie. Wobec tego mała miniaturzystka coraz bardziej pyszniła się tymi podobiznami i z biegiem lat zaczęła je uważać za jedne z najwybitniejszych swych dzieł. Tim miał o nich również jak najlepszą opinię, bo małżeństwo to zgadzało się zawsze i we wszystkim, a jeżeli istniała kiedykolwiek na tym świecie prawdziwie „miła, zadowolona para", to parą tą byli państwo Linkinwater.
Pan Ralf Nickleby, zmarł nie pozostawiwszy ostatniej woli, a że nie miał innych krewnych prócz tych, z którymi żył tak niezgodnie, prawo uznałoby ich za legalnych spadkobierców zmarłego. Me mogli oni jednak znieść myśli o wzbogaceniu się dzięki zgromadzonym w taki sposób pieniądzom i nie wierzyli, by przyniosły one zadowolenie. Nie zgłosili więc pretensji do spadku i skarby pana Ralfa, o które zabiegał przez całe życie i dla których obciążał sumienie tyloma złymi uczynkami, znalazły się w kasach skarbu państwa i nikt nie zaznał dzięki nim szczęścia ni radości.
Artur Gride stanął przed sądem pod zarzutem posiadania testamentu, do którego doszedł drogą kradzieży albo innego przestępstwa. Od więzienia uchronił go spryt obrońcy i zastosowanie pomysłowego kruczka prawnego; lecz straszna kara nie minęła starego lichwiarza. W kilka lat później, nocą, włamali się do jego domu zbóje, których skusiły widać pogłoski o ukrywanych tam niezmiernych skarbach i stary Artur został zamordowany w łóżku.
Pani Sliderskew odpłynęła za morze z podobnym wyrokiem jak pan Squeers i nigdy już nie wróciła. Brooker umarł - skruszony. Sir Mulberry Hawk przebywał przez kilka lat za granicą, gdzie powodziło mu się dobrze i cieszył się wielkim, powodzeniem i uznaniem, jako śmiały dżentelmen z fantazją. Kiedy jednak wrócił wreszcie do kraju, dostał się do więzienia za długi i tam zginął marnie, jak giną zwykle ludzie jego pokroju.
Pierwszym czynem Nicholasa, gdy został już zamożnym i bogacącym się kupcem, było odkupienie starego ojcowskiego domu. Z biegiem czasu, gdy rosła gromadka pięknej dziatwy, dom ów stopniowo przerabiano i rozszerzano, żaden jednak stary pokój nie został zniszczony, żadne drzewo wykarczowane i nigdy nie zmieniono ani nie usunięto niczego, z czym łączyły się dawne wspomnienia.
Na odległość rzutu kamieniem stał inny dom, ożywiony również gwarem dziecięcych głosów. Mieszkała tam Kate otoczona licznymi młodymi twarzyczkami (jedna z nich była tak podobna do Kate, że pani Nickleby zdawało się, iż córka jest znowu dzieckiem), zajęta nowymi obowiązkami, w nowym otoczeniu uwielbiającym jej słodki uśmiech — zawsze ta sama dobra, łagodna Kate, ta sama czuła siostra, tak samo darząca cały świat miłością jak za swych dziewczęcych dni.
Pani Nickleby mieszkała czasami u córki, czasami u syna i towarzyszyła zazwyczaj jednemu z dzieci do Londynu w okresach, gdy interesy zmuszały obie rodziny do przebywania w stolicy. Zawsze nosiła się z wielką godnością i przemawiała z namaszczeniem i poczuciem wagi swych słów, a ze skarbnicy bogatych doświadczeń chętnie udzielała rad, zwłaszcza w sprawie pielęgnowania i wychowywania dzieci. Upłynęło wiele czasu, nim zdołano ją nakłonić, by przywróciła do łask panią Linkinwater, a wątpić należy, czy w głębi serca kiedykolwiek ją rozgrzeszyła.
Siwowłosy, cichy, spokojny dżentelmen mieszkał latem i zimą w pobliżu siedziby Nicholasa i podczas jego wyjazdów zajmował się nadzorowaniem tej posiadłości. Szczęściem i radością jego były przede wszystkim dzieci, w których towarzystwie sam stawał się dzieckiem i organizatorem wszystkich zabaw, a gromadka malców niczego nie umiała urządzić bez kochanego Newmana Noggsa.
Na grobie zmarłego chłopca zieleniła się trawa; deptały ją tak lekkie stopki, że nawet stokrotki nie opuszczały głów pod ich ciężarem. Wiosną i latem kamień grobowy zdobiły zawsze wieńce ze świeżych kwiatów, uwite dziecinnymi rączkami. Kiedy zaś dzieci zmieniały kwiaty — bo zwiędnięte nie cieszyłyby zmarłego — z oczyma pełnymi łez rozmawiały szeptem o nieszczęśliwym zgasłym kuzynie.
OD AUTORA
Opowieść tę rozpocząłem w kilka miesięcy po ukazaniu się pełnego wydania „Klubu Pickwicka”. W Yorkshire było jeszcze wtedy wiele tanich szkół. Teraz jest ich bardzo mało.
Prywatne szkoły w Anglii przez długi czas były jaskrawym przykładem niebywałego wprost zaniedbania przez państwo oświaty i niedoceniania jej jako czynnika kształtującego dobrych lub złych obywateli, szczęśliwych lub nieszczęśliwych ludzi. Każdemu, kto okazał się niezdolnym do innych zajęć, wolno było bez egzaminów i bez kwalifikacji założyć szkołę w dowolnej części kraju, jakkolwiek żądało się odpowiedniego przygotowania do podejmowanych zadań od lekarza (który miał pomagać przy wydawaniu na świat chłopca albo, być może, udzielać kiedyś pomocy przy wyprawianiu go z tego świata), od aptekarza, doradcy prawnego, piekarza, rzeźnika, świecarza, jednym słowem od ludzi wszelkiego zawodu czy rzemiosła z wyjątkiem właścicieli szkoły. W tym stanie rzeczy właściciele szkół musieli się oczywiście pojawić i dobrze prosperować, chociaż jako gatunek ludzki byli głupcami i oszustami. Pedagodzy z Yorshire stanowili najniższy i najbardziej przegniły szczebel całej tej drabiny. Handlarze, żerujący na skąpstwie, obojętności lub głupocie rodziców i na bezradności dzieci; ciemni, plugawi ordynusi, których opiece nikt o zdrowych zmysłach nie powierzyłby psa ani konia — pedagodzy owi tworzyli godny filar budowli, której bezsensowi i nieopatrznemu, wspaniałomyślnemu zaniedbaniu rzadko dorównywało coś w dziejach świata.
Słyszy się niekiedy o powództwie cywilnym przeciw nieudolnemu medykowi, który zniekształcił złamaną kończynę udając, że ją leczy. Cóż jednak powiedzieć o setkach tysięcy umysłów na zawsze zniekształconych pod pozorem kształtowania ich przez nieudolnych partaczy?
Mówiąc o całym tym gatunku ludzkim, o właścicielach szkół w Yorkshire, użyłem czasu przeszłego, chociaż bowiem gatunek ten nie wyginął jeszcze całkowicie, zanika z dnia na dzień. Bogu jednemu wiadomo, ile pozostaje nam jeszcze do zrobienia w dziedzinie oświaty, lecz w ostatnich latach naprawiono wiele i podjęto energiczne kroki, by podnieść stan szkolnictwa.
Nie przypominam sobie dzisiaj, w jakich okolicznościach usłyszałem po raz pierwszy o szkołach w Yorkshire, kiedy to jako dość słabowite dziecko z głową pełną Partridge'a, Strapa, Toma Pipes i Sancho Pansy przesiadywałem w różnych ustronnych miejscach w okolicy Rochester Castle. Wiem wszakże, że z owych czasów datują się moje pierwsze na ten temat wrażenia i że łączą się one, w taki czy inny sposób, z ropiejącym wrzodem, który pewien chłopiec przywiózł do domu. Wrzód ten powstał na skutek operacji dokonanej za pomocą umazanego atramentem scyzoryka przez opiekującego się owym chłopcem troskliwego filozofa z Yorkshire. Bez względu zresztą na to, w jakich okolicznościach zwróciłem uwagę na te sprawy, nigdy nie zatarły się one w mej pamięci. Zawsze interesowałem się szkołami w Yorkshire, nierzadko w późniejszych latach próbowałem dowiedzieć się o nich czegoś więcej, ą wreszcie, mając już grono czytelników, postanowiłem napisać o tych zakładach naukowych.
Przed rozpoczęciem tej książki, podczas wiernie w niej opisanej surowej zimy, wybrałem się do Yorkshire, by spełnić te zamierzenia. Ponieważ chciałem pomówić z paroma właścicielami szkół, a uprzedzony zostałem, iż dżentelmeni owi, jako ludzie skromni, mogliby być onieśmieleni wizytą autora „Klubu Pickwicka”, odbyłem naradę z ustosunkowanym w Yorkshire kolegą, z którym opracowaliśmy wspólnie nieszkodliwy podstęp. Kolega ów dał mi listy polecające, w których, o ile sobie dobrze przypominam, nazywał mnie swoim towarzyszem podróży. W listach tych była mowa o nie istniejącym chłopcu, synku pewnej wdowy, która nie wiedziała, co z nim począć. Biedna dama umyśliła wysiać sierotę do jakiejś szkoły w Yorkshire, pragnąc w ten sposób zbudzić dlań większe współczucie rodziny, która okazywała je zbyt oględnie; ja występowałem w roli wybierającego się w tamte strony dobrego znajomego owej wdowy; autor listu byłby szczerze zobowiązany, gdyby adresat zechciał po sąsiedzku polecić mi jakąś szkołę.
Udałem się do kilku miejscowości w okolicy, gdzie, jak wiedziałem, zakłady takie były najgęściej rozsiane, lecz nie miałem sposobności doręczenia żadnego z listów, dopóki nie przybyłem do pewnego miasta, które musi pozostać bezimiennym. Adresata nie zastałem w domu, wieczorem wszakże przyszedł, pomimo śnieżycy, do gospody, w której stanąłem. Było już po obiedzie; mój gość nie dał się długo prosić i zasiadłszy w ciepłym kąciku przy kominku pozwolił się częstować stojącym na stole winem.
O ile wiem, nie żyje on dzisiaj. Pamiętam, że był to jowialny, czerstwy, pucołowaty jegomość; zaznajomiliśmy się bez ceremonii i rozmawialiśmy o wszystkich możliwych sprawach prócz szkoły, a tematu tego nowy mój znajomy unikał nader starannie. „Czy była tu w pobliżu jakaś duża szkoła?" — zapytałem nawiązując do treści listu. „O, tak —odparł — była, i to bardzo duża." „A dobra?" — napierałem. „Hmm... — odrzekł. — Taka sama, jak każda inna... To... to... kwestia zapatrywania.” Potem zaczął wpatrywać się w ogień, rozglądać po pokoju i pogwizdywać z cicha. Gdy nawróciłem do jakiejś omawianej poprzedniej sprawy, gość mój wnet odzyskał dobry humor, lecz choć wielekroć usiłowałem później nawiązać rozmowę o szkole, zauważyłem, iż jeżeli nawet śmiał się w tej właśnie chwili, twarz pochmurniała mu za każdym razem i widać było, że jest mu nieswojo. Wreszcie, gdy już bardzo miło spędziliśmy około dwóch godzin, nowy mój znajomy porwał nagle kapelusz i pochylając się nad stołem spojrzał mi prosto w oczy. „No, proszę pana — powiedział — miło było nam ze sobą, a więc powiem panu, co mi leży na sercu. Niech pan nie pozwala tej wdowie oddać synka do żadnej z naszych szkół, dopóki znajdzie się dla niego jakiś kąt u was, w Londynie, albo choćby rynsztok, w którym możecie go położyć spać. Nie chciałem powiedzieć złego słowa o sąsiadach i dlatego tak z panem rozmawiałem. Ale zachorowałbym chyba, gdybym poszedł do łóżka i nie powiedział wprzód — bo szkoda mi tej wdowy! — żeby nie dawała chłopca tym łajdakom, dopóki ma w Londynie jakiś kąt albo choćby rynsztok, w którym może go położyć spać!" Powtórzywszy te słowa z wielkim przekonaniem i uroczystą miną, która sprawiła, że jego pogodna twarz wydawała się dwa razy szersza, podał mi rękę i wyszedł. Nigdy nie widziałem go później, lecz wydaje mi się, że słabe jego odbicie daję w Johnie Browdie.
Jeżeli już mowa o tych pedagogach, niechaj wolno mi będzie przytoczyć kilka słów z pierwszej przedmowy do tej powieści.
„Podczas pracy nad tą książką autor jej miewał nieraz wiele uciechy i zadowolenia, kiedy od swych znajomych z prowincji i z rozmaitych pociesznych wzmianek o sobie zamieszczanych w prowincjonalnej prasie dowiadywał się, iż niejeden właściciel szkoły w Yorkshire rości sobie pretensje do tego, że jest prototypem pana Squeersa. Pewien poczciwiec, jak autorowi wiadomo, pytał niedawno uczonego w prawie autorytetu, czy istnieją dostateczne podstawy do złożenie skargi o paszkwil; drugi zamierzał wybrać się w podróż do Londynu w tym jedynie celu, żeby napaść tam i obić oszczercę; trzeci przypomina sobie wybornie, że w ubiegłym styczniu minął rok, jak szkołę jego odwiedziło dwu dżentelmenów, z których jeden zabawiał go rozmową, gdy drugi szkicował jego podobiznę; chociaż zaś pan Squeers ma tylko jedno oko, a on ma ich dwoje i chociaż zamieszczony w książce rysunek nie jest podobny do niego pod żadnym względem, to i tak on sam oraz jego znajomi i sąsiedzi domyślili się od razu, o kogo chodzi, a to ze względu na uderzające podobieństwo charakterów.
Jakkolwiek autor musi z wielką radością powitać przekazane mu tą drogą wyrazy uznania, ośmiela się twierdzić, iż źródłem wspomnianych pretensji może być fakt, że pan Squeers reprezentuje pewną klasę ludzi, nie zaś określonego bliżej osobnika. Jeśli matactwo, ciemnota i ordynarna chciwość cechują nieodmiennie pewną niewielką społeczność, a charakteryzując jednego z jej członków; ktoś przypisze mu te cenne przedmioty, wszyscy jemu podobni znajdą tam coś odpowiadającego sobie i każdy zacznie się obawiać, że portret przedstawia jego osobę.
Autor zamierzał zwrócić na ten system uwagę opinii publicznej, lecz nie osiągnąłby w pełni swego zamiaru, gdyby nie oświadczył teraz bezpośrednio od siebie, z całym przekonaniem i pewnością, że pan Squeers i jego szkoła to tylko niedoskonały obraz istniejącej rzeczywistości, celowo zmniejszony i złagodzony, by nie mógł uchodzić za niezgodny z prawdą; że w aktach sądowych znajdują się sprawozdania z procesów, podczas których domagano się odszkodowania, jako skromnego zadośćuczynienia za długotrwałe cierpienie lub kalectwo, na jakie naraziło dzieci złe traktowanie opiekunów; że w sprawozdaniach tych roi się od opisów oburzających i wstrętnych zaniedbań, okrucieństw i chorób, jakich nie odważyłby się wymyślić autor żadnej opowieści; oraz że podczas pracy nad opisem przygód Nicholasa, autor otrzymywał od zasługujących na zupełną wiarę i zaufanie osób postronnych wiadomości o mękach, których nie szczędziły zaniedbywanym lub odtrąconym dzieciom szkoły, będące istnym narzędziem tortur, znacznie prześcigającym wszystko, co mieści się na kartach tej książki."
Oto wszystko, co zamierzałem powiedzieć na temat szkół. Muszę jedynie dodać, że przy nadarzającej się sposobności postanowiłem przypomnieć drukiem niektóre odnalezione w starych gazetach szczegóły ze wspomnianych procesów.
Jeszcze jedna cytata z tej samej przedmowy oświetli fakt, który czytelnikom może się wydać osobliwy.
„By zająć się przyjemniejszą sprawą, słusznie należałoby może wspomnieć, że dwie postacie tej opowieści zostały wzięte wprost z życia. Warto zwrócić uwagę, że świat bardzo chętnie wierzy we wszystko, co mieni się prawdą, a jednocześnie odnosi się nad wyraz podejrzliwie do wszystkiego, co podaje mu się za owoc wyobraźni; oraz że świat ów, który w codziennym życiu godzi się łatwo z kompletnym brakiem wad u jednych i zalet u drugich, nie chce wierzyć w prawdziwość krańcowych charakterów, złych czy dobrych, spotykanych na kartach zmyślonych powieści. Ci jednak, których zainteresuje ta książka, dowiedzą się ze szczerym zadowoleniem, że bracia Cheeryble żyją naprawdę; że ich subtelne miłosierdzie, prostota serc, wrodzona szlachetność i bezgraniczna dobroć nie są tworami wyobraźni autora; że każdego dnia (najczęściej ukradkiem) istotnie czynią w tym mieście, którego są dumą i ozdobą, coś szlachetnego i szczodrobliwego.”
Gdybym usiłował zliczyć tysiące listów od najróżniejszych ludzi ze wszystkich szerokości geograficznych i wszelkich klimatów, które to listy zawdzięczam temu nieszczęsnemu fragmentowi, zaplątałbym się w arytmetycznym labiryncie i niełatwo wybrnąłbym z jego zakrętów. ' Wystarczy wspomnieć, że prośby o pożyczki, dary i innego rodzaju pomoc materialną, nadesłane mi celem przekazania pierwowzorom braci Cheeryble (z którymi nigdy w życiu nie korespondowałem), wyczerpałyby, jak sądzę, fundusze dobroczynne wszystkich naraz Lordów Kanclerzy od wstąpienia na tron Dynastii Brunświckiej oraz zachwiałyby rezerwami Banku Angielskiego.
Obecnie bracia już nie żyją.
Pozostaje jeszcze jedna godna wspomnienia kwestia. Jeżeli Nicholas nie zawsze jest bez zarzutu i nie zawsze wydaje się miły, to po prostu dlatego, że nie zamierzałem go takim przedstawić. To młody człowiek o porywczym usposobieniu, nie widzę więc powodu, dla którego taki właśnie bohater miałby zostać odmalowany w barwach nienaturalnych.