Wiechecki Stefan Wiech Piąte Przez Dziesiąte

STEFAN WIECHECKI

(WIECH)









PIĄTE PRZEZ DZIESIĄTE - WSPOMNIENIA WARSZAWSKIE”






















SPIS RZECZY


Od autora

Na tamtych ulicach

Połknąłem bakcyl teatru

Pan dyrektor - to ja

Gliny idą!”

A może by tak - dziennikarstwo?

Kariera szemranej mowy

W „greckim” sądzie

Zamiast kawioru - dzwonek

Mój sobowtór - Gieniek Kopycińszczak

Kiepura i gorzkie migdały

Pamiętne spotkania

Pod dwójką”

Mikado śmiechu

Pierwsza książka'

Laury i kopniaki

No to ci powiem”

Ostatnia szansa”

Humor ulicy

Sylwester

Śmiech i śmierć

Powstanie wszystko zmieniło

Imieniny w Pruszkowie

Pięć patyków”

Jeszcze się pan naczytasz”

I znów „Expresiak”

Rotszyld mnie ratuje

Właściciel szpitala

Powrót do życia rodzinnego spotkań autorskich

Szpagatowa inteligencja

Jak mi się udało nie zostać radnym

Kochaś

Skąd się wziął Maniuś Kitajec

Poznaję żywego Piecyka

Prosimy o jasne piwo”

Miasto szaleje

Biały paw

Literat w hotelu

Biskup czyta lepiej

Ależ ja nie piję!”

Marzyłam o poznaniu pana”

Lipa, nie mgła

Od Nowego Bródna do Nowego Jorku





NA TAMTYCH ULICACH

Właściwie powinienem teraz być jakimś emerytowanym generałem brygady lub co najmniej kapitanem piechoty, oczywiście też na rencie. Dziecinne lata moje bowiem upływały w atmosferze bojowo-patriotycznej, w cieniu powstań narodowych, w ogniu walk rewolucyjnych roku 1905. Cień powstania listopadowego zaciążył już nad moim urodzeniem, gdyż przyszedłem na ten świat w małym domku na Woli, na wprost kościółka Sowińskiego. Rodzice moi opuścili to historyczne sąsiedztwo, kiedy miałem chyba coś z półtora roku, więc o bohaterskiej śmierci generała i walkach na wolskiej reducie dowiedziałem się znacznie później, ale coś tam widocznie wsiąkło w duszę oseska, bo niesłychanie potem byłem dumny ze swego miejsca urodzenia i na wałach reduty spędzałem liczne wagary w latach szkolnych. Leżąc w bujnej trawie rozpamiętywałem przebieg ostatniej bitwy tego powstania i w wyobraźni brałem w niej czynny udział jako adiutant jednonogiego dowódcy. Z bohaterami roku 1863 miałem już kontakt osobisty. Wielu z nich żyło wówczas, znajdowało się w moim otoczeniu. W oficynie domu przy ulicy Wielkiej, gdzie mieszkaliśmy po wyprowadzeniu się z Woli, miał na antresoli mały warsztacik szewc, pan Dobrosielski. Lubiłem tam przesiadywać słuchając wspomnień o powstaniu, w którym pan Dobrosielski brał udział. W barwnych jego opowieściach, bo miał stary łatacz butów rzadki dar opowiadania, odżywały bitwy pod Małogoszczą, Rudnikami i Radomiem. Wszystko to, opowiadane soczystą, najczystszą gwarą warszawską XIX wieku, zapadało wraz z tą gwarą w duszę i pamięć dziesięcioletniego chłopaka, który krył się tutaj, w szewskim warsztaciku, przed argusowym okiem pani Zofii, korepetytorki, na próżno go poszukującej po całym podwórzu tej ogromnej posesji. Ale jeszcze przedtem inny bohater powstania pojawił się na horyzoncie mojego życia. Był to tak zwany dziadek Byszewski. W roku 1904 chyba, po urodzeniu się następcy tronu rosyjskiego, car Mikołaj II ogłosił amnestię dla pozostałych jeszcze przy życiu zesłańców z roku 1863 przebywających na Syberii. Wrócił też wówczas kuzyn mego ojca, dziadek Byszewski, który znalazł się na Syberii jako dwudziestoletni młodzieniec. Teraz miał lat sześćdziesiąt parę, przestrzeloną podczas usiłowania ucieczki przez rzekę Jenisej nogę i zamiłowanie do wysokoprocentowych napojów rozgrzewających. Wrócił do oczekującej go przez lat czterdzieści żony, z którą rozdzielono go w pół roku po ślubie. Pamiętam babcię Byszewską. Była to rumiana siwowłosa staruszka pełna życiowego wigoru, nie mogąca się pogodzić z drobnymi przyzwyczajeniami swego cudem odzyskanego męża. W wypadku takiej rodzinnej scysji dziadek Byszewski ukrywał się przed zrzędzeniem małżonki u nas. Podczas nieobecności zajętych pracą naszych rodziców dotrzymywał towarzystwa mnie i memu o półtora roku starszemu bratu, Edmundowi. Bardzo lubiliśmy wizyty dziadka Byszewskiego. Uzbrojeni przez niego w kije od szczotek, przechodziliśmy przeszkolenie wojskowe. Dziadek Byszewski stawał przed nami wyciągnięty jak struna i podawał komendę: - Smirna!

Oznaczało to: „Baczność!” Stary powstaniec po latach katorgi i zesłania zapomniał brzmienia polskiej komendy wojskowej, ale nam to nie przeszkadzało. Sprawnie poruszały się kije w rękach przyszłych żołnierzy przyszłego wojska polskiego w takt rosyjskich rozkazów. Do marzeń o karierze wojskowej w przyszłości dołączyły się wkrótce aspiracje aktorsko-autorskie. A doszło do tego w następujący sposób. Kamienica przy ulicy Wielkiej 45 była wielką skrzynią czynszową, zamieszkiwało ją ze stu chyba lokatorów, obdarzonych przez los licznym przychówkiem, stanowiącym pierwszych moich towarzyszy zabaw podwórzowych i utrapienie miejscowego dozorcy, stylowego warszawskiego ciecia, zwanego poufale Wicuś Pijus. Przez owego Wicusia, jak pseudonim wskazuje, znajdującego się przeważnie na tak zwanym gazomierzu, poznałem tajniki warszawskiej mowy wiązanej. Był on jednym z pierwszych moich wykładowców nadwiślańskiego dialektu. Krótkie, ale kunsztowne jego przemówienia umoralniające spełniały wobec wrzeszczącej na podwórzu dzieciarni tę mniej więcej rolę, co obecnie śliczne telewizyjne wierszyki pana Duriasza czy urocze występy Jacka i Agatki. Zaganiały nas do łóżek z tym samym chyba skutkiem. Muszę tu stwierdzić, że każde z jego wyrażeń stanowić by mogło prawdziwą ozdobę „Słownika Wyrazów Zelżywych” profesora Wieczorkiewicza. Profesora jednak nie było jeszcze na świecie, a ja miałem chyba ze siedem lat. Jednak perły te mocno utkwiły mi w pamięci i pomogły w późniejszej pracy miłośnika i odtwórcy w piśmie gwary naszego miasta. Ale nie brakowało i innych okazji. Oto kiedyś zeszły się na naszym podwórku dwa zespoły magików z dywanikami. W jednym z nich główną atrakcję stanowił „Człowiek-Wąż”, drugi chlubił się gwiazdą występującą jako „Kobieta-Krzesło, czyli tajemnicze zjawisko dwudziestego pierwszego wieku”. Żaden z dyrektorów nie chciał ustąpić i zaczęło się ku uciesze lokatorów podwójne przedstawienie. Dwie katarynki grały różne melodie. „Człowiek-Wąż” wił się koło trzepaka, „Kobieta-Krzesło” cudownie znikała pod tajemniczą zasłoną. Dopiero przy zbieraniu pieniędzy nastąpił konflikt między dyrektorami, którzy mówili do siebie przejmującym szeptem:

- Idźżeż ty, lebiego niewidymko, co na puc nabierasz publikie. Cała forsa mnie się należy. Na Felka Minogie nikt nie patrzy, bo za dużo wsuwa, walizka mu urosła i na „Człowieka-Węża” wcale nie jest podobny. Nie widzisz, że publika rzuca forsę dla „Kobiety-Krzesła”?

- Daj spokój, owieczko za wełnę szarpana, komu zalewasz kolejkie zjawiskiem dwudziestego pierwszego wieku, kiedy i tak każdy widzi, że Mańka Kapeć ma lat pięćdziesiąt! A poniekąd z tajemniczem krzesłem także samo lipa. Blat się w niem wyjmuje i Mańka najeżdża dołem, kiedy ją płachtą nakryjesz.

I od słowa do słowa wezwano pogotowie. Duża draka. Ale wyparte nieraz przez Wicusia z podwórza dzieciaki i na ulicy znajdowały wiele ciekawych rzeczy. Na rogu Siennej był sklep kupiecki pana Andrzejewskiego z chałwą i daktylami na wystawie. Obok mieścił się zakład tapicerski pana Mojżesza Ryndzuńskiego. Nieco dalej cukiernia pana Szczerkowskiego, demonstrująca w witrynie wspaniałe torty z fontannami z czerwonego lukru. Po drugiej stronie ulicy znajdował się skład lamp i porcelany pana Dawida Minerała. Otóż przed tym to sklepem zjawił się któregoś dnia, ku wielkiej naszej radości, jakiś wstawiony facet z długą żelazną belką na ramieniu. Na razie stał z przymkniętymi oczami, a potem zaczął wchodzić do składu. Ale przez roztargnienie nie zmienił położenia belki, która bokiem absolutnie nie chciała się zmieścić. Wstawiony szarpał się z nią bezskutecznie kilka minut, ale w końcu zrozumiał swój błąd, nadał szynie właściwy kierunek i wszedł do magazynu, wybijając za jedynym zamachem dwie szyby w podwójnych drzwiach. Nagłe zjawienie się belki w sklepie wywołało okrzyki przestrachu ze strony właściciela i personelu:

- Uj, co to jest? Co się zrobi, co?

- Szynę przyniosłem.

- Co znaczy szynę, jaką szynę, tu nie potrzeba żadne szynę!

- W jaki sposób nie potrzeba? - odparł tragarz i odwrócił się ku stojącemu za nim gospodarzowi. Belka wykonała przy tym pół obrotu i strąciła na podłogę tuzin wiszących u sufitu żyrandoli.

- Nieszczęście na mój interes! Co on tu chce, ten chamuś, wychodź pan już! - wołała z kasy przeraźliwym dyszkantem pani Minerał.

Ponieważ kasa znajdowała się z przeciwnej strony, tragarz, chcąc udzielić wyjaśnień właścicielce sklepu, znowu musiał się odwrócić, i zdemolował resztę żyrandoli. A że i inne osoby, znajdujące się w magazynie, żądały wyjaśnień w sprawie belki, trynknięty jej posiadacz wykonał kilka ewolucji, wskutek czego wytłukł w drobny mak wszystkie lampy biurkowe oraz nocne i zamienił w kupę gruzów dwa kompletne serwisy. Kres zniszczeniu i naszej zabawie położył wreszcie wezwany stójkowy.

Nie były to zresztą jedyne sklepy pochłaniające naszą uwagę na Wielkiej i ulicach okolicznych. Całą watahą wybiegaliśmy aż na Marszałkowską, gdzie, niedaleko Siennej, istniał magazyn materiałów artystyczno-malarskich pana Wadowskiego. Na wystawie oprócz rozłożonych pięknie farb wodnych i olejnych, pasteli i różnobarwnych kredek widniały oprawione w złocone ramy reprodukcje malarstwa polskiego. Tu budziły pierwsze niepokoje lekko zawoalowane biusty Franciszka Zmurki. Tu przyciągał nasze oczy obraz Kossaka przedstawiający szarżę Czerkiesów na tłum przed kościołem Świętego Krzyża. Pan Wadowski wystawiając go składał dowód odwagi, choć czasy były już rewolucyjne i na niejedno można było sobie pozwolić. Naprzeciwko, w domu towarzystwa ubezpieczeń „Rosja”, w wytwornym wnętrzu sklepowym, wśród cicho tykających zegarów obsługiwał klientów jeden z najlepszych zegarmistrzów-jubilerów warszawskich, równie wytworny pan Adolf Modro. Na razie jego wystawa nie interesowała specjalnie bandy chłopaków z Wielkiej, znacznie ciekawsze rzeczy leżały w witrynie sklepu z cukrami firmy „Złoty Ul” na rogu Świętokrzyskiej. Kiedy jednak ukończyłem lat dziewięć i z klasy wstępnej przeszedłem do pierwszej, zawarłem znajomość z panem Modro, a mianowicie kupiła mi tam mama piękny, cieniutki, ciemno oksydowany uczniowski zegarek kieszonkowy. Tak się zdarzyło, że zaraz na drugi dzień zegarek, zjeżdżając po poręczy z pierwszego piętra, spadł na schody, oczywiście razem z właścicielem. Właścicielowi nic się nie stało, ale zegarek przestał chodzić - coś w nim tam pękło. Bardzo speszony, w tajemnicy przed mamą poszedłem do zegarmistrza. Pan Modro eleganckim ruchem poprawił w oku monokl, otworzył czasomierz, zajrzał do wnętrza, po czym powiedział uprzejmym tonem:

- G... chłopu, nie zegarek, kiedy się z nim obchodzić nie umie, kawalerze.

Od tej pory, oddając do naprawy zegarek, zawsze się czuję zażenowany i pełen winy.

Wiele rzeczy działo się na ulicy Wielkiej. Były to lata pierwszych podmuchów, rewolucji, lata 1905-1907. W moich oczach padali śmiertelnie ranni od salw piechurów litewskiego pułku podczas manifestacji na placu Grzybowskim. Do tej pory widzę czołgających się jezdnią okrwawionych ludzi. Widzę siebie i brata Mundka, jak przemykamy się w towarzystwie dziadka pod murami domów. Po chodnikach, i środkiem ulicy jadą kozacy z gołymi szablami w rękach. Jeden podjeżdża blisko, napiera na nas koniem. Jesteśmy przy bramie, ale furtka zamknięta. Dziadek stuka w nią laską. Kozak jest coraz bliżej. Już czujemy oddech konia, zapach potu i dziegciu. Dziadek zdzielą konia laską w łeb. Kozak wznosi szaszkę w górę. W tej chwili furtka się otwiera, wpadamy do bramy. Jesteśmy w domu. Była to tzw. „krwawa środa”, 15 sierpnia 1906 roku, kiedy to bojowcy urządzili prawdziwy pogrom carskiej policji i żandarmerii. Padło wtedy trupem mnóstwo stójkowych, rewirowych i agentów Ochrany. Na opustoszałych ulicach byli tylko bojowcy, wojsko, kozacy, no i my z Mundkiem, spokojnie wracający sobie na Wielką z Nowolipia, z imienin kuzynki Marysi. Na szczęście, na rogu Bagna czekał na nas dziadek, pod którego opieką dostaliśmy się do domu.

W ogóle były to czasy spowite „dymem pożarów i kurzem krwi bratniej”. Nasze młode oczy codziennie niemal patrzyły na krew płynącą po bruku. Padali ludzie w walkach bratobójczych między bojówkami różnych partii. Płonęły sklepy carskiego monopolu wódczanego. Wybuchały bomby rzucane na carskich siepaczy. Sunęły po ulicach pochody z czerwonymi i biało-czerwonymi sztandarami. Mieszały się z sobą pieśni Na barykady, ludu roboczy i Boże, coś Polskę. Powstały wówczas polskie szkoły, których duch sprawił, że jako uczniowie klas pierwszych postawiliśmy się z Mundkiem sztorcem całej carskiej potędze. Było to w kilka lat później w Częstochowie, na placu przed cerkwią w alei Najświętszej Panny Marii. Odbywała się jakaś parada wojskowa. Wmieszani w tłum, przypatrywaliśmy się z bratem defiladzie miejscowego pułku rosyjskiej piechoty. Nagle wojsko stanęło, sprezentowało broń, a orkiestra zagrała Boże, cara chroni. Wszyscy cywile odkryli głowy, z wyjątkiem nas dwóch. Staliśmy w tym tłumie w czapkach polskiej szkoły i ani nam się śniło je zdejmować. Wszyscy patrzyli na nas ze zdumieniem, a nawet z przestrachem. Niektórzy z obecnych szeptali do nas:

- Czapki z głowy!

A my nic. Staliśmy dumni i nieprzystępni, choć przyznaję, że miałem lekkiego pietra. Ale mina Mundka dodawała mi odwagi. Nagle przez tłum zaczął się do nas przedzierać stójkowy, ogromne chłopisko z wielkimi płowymi wąsiskami. Podszedł i powiedział cicho po polsku:

- Uciekajta stąd, chłopaki. Ino żywo.

Odeszliśmy wolno z minami Kmiciców, którzy niegdyś wysadzili tu, w pobliskim klasztorze, szwedzką kolumbrynę.

Za rejteradę przed stójkowym odegraliśmy się na jakimś gimnaziście ubranym w rosyjską rubaszkę. Przegoniliśmy go dwa razy dookoła cerkwi z krzykiem:

- Jakżeś ty się ubrał, szczeniaku! Ale kiedy zaczął wrzeszczeć:

- Garadawoj! - zwialiśmy w stronę klasztoru.

Tak to prowadziliśmy się w Częstochowie, dokąd wysłali nas rodzice na modlitwę, kontemplację i przyrzeczenie poprawy. Powróćmy jednak do Warszawy na Wielką. Nieopodal magazynu pana Minerała, w niewielkim sklepiku mieścił się mój pierwszy wydawca. Była to mała drukarenka, nazwiska właściciela już nie pamiętam, ale chyba nazywał się pan Dąbrowski. Wydawnictwo pana Dąbrowskiego specjalizowało się w wypuszczaniu w świat zbiorków piosenek pod takimi tytułami, jak Huśtaj mnie, Antoś, I krok w krok. Stary Cygan, Biały pokoik itp. Ale prócz tego wydawało dwa magazyny, jeden nazywał się „Stefan Wenkie, znakomity detektyw warszawski”, a drugi nosił marsowy tytuł „Wiarus”. Otóż mając lat dwanaście, napisałem do tego Wiarusa nowelę. Tytułu już sobie nie przypominam, ale był równie wstrząsający, jak i fabuła, która opiewała dramatyczny koniec literata umierającego z głodu w nie opalanej izdebce, oczywiście na poddaszu, przy dwudziestu ośmiu stopniach mrozu, podług Celsjusza. Utwór posłałem pocztą, incognito, i łatwo sobie wyobrazić moją radość, gdy w następnym już tygodniu ujrzałem swoje dzieło w druku, opatrzone mrożącą krew w żyłach ilustracją.


POŁKNĄŁEM BAKCYL TEATRU

Przedtem jeszcze poznałem uroki autorskich i scenicznych triumfów biorąc udział w przedstawieniach amatorskich, urządzanych w mieszkaniu mego serdecznego podwórkowego przyjaciela, Władzia Koniecznego. Po prostu któregoś dnia postanowiliśmy z Władkiem zostać aktorami. Pan Konieczny, ojciec Władka, był właścicielem zakładu introligatorskiego i jego pracownia idealnie nadawała się na lokal teatralny. Była bowiem dwupoziomowa, przy czym wyższa część warsztatu stanowiła jakby gotową naturalną scenę, na niższej urządziło się widownię. Z dekoracjami również nie było kłopotu. Introligatornia miała pod dostatkiem różnokolorowego papieru, z którego wyklejaliśmy piękną oprawę sceniczną, jakiej nie powstydziłby się niejeden z dzisiejszych znakomitych scenografów. Na dzień przed premierą zasiadaliśmy z Władkiem do pisania sztuki. Oczywiście nie były to utwory zbyt obszerne, składały się zazwyczaj z kilku zdań, stanowiących jakby ogólne wskazówki, na jaki temat należało mówić na scenie. A więc nie wiedząc nic o tym tworzyliśmy najprawdziwszy teatr dell arte. Główne role graliśmy my dwaj, spełniając jednocześnie funkcje maszynistów oraz bileterów, kontrolujących zaproszenia, żeby nie przedostała się na widownię „granda” z sąsiednich podwórek, która mogłaby wygwizdać przedstawienie. Przy zastosowaniu więc tych ostrożności widowiska odbywały się w należytym nastroju i powadze. Egzystencję teatru i jego świetnie zapowiadającą się przyszłość przerwało nagle zarządzenie właściciela lokalu, pana Koniecznego, likwidującego naszą placówkę, która podobno przeszkadzała w pracy introligatorni, zużywając na przykład klientowski ozdobny papier do przystrojenia sceny. Teatr został zamknięty, ale jego bakcyl pozostał w duszach twórców. Obaj z Władkiem zasililiśmy potem szeregi aktorów modnych wówczas w Warszawie teatrów amatorskich. Nie pamiętam już, w ilu i jakich przedstawieniach tego typu brałem udział, choć niekiedy jakiś drobny przedmiot zabłąkany w szpargałach domowych przypomina tamte teatralne przeżycia.

Oto znalazłem kiedyś karbowaną kunsztownie bibułkę, a na niej wydrukowany ozdobnym drukiem program przedstawienia amatorskiego w Stowarzyszeniu Techników przy ul. Włodzimierskiej. (Dziś jest to nowa ulica nazywa się Czackiego.) W programie obok swego znalazłem nazwiska innych wykonawców: Lecha Niemojewskiego i Bohdana Pniewskiego, przyszłych znakomitych architektów polskich. Wtedy byli studentami. Marszczona bibułka, dostarczana teatrom amatorskim dla reklamy przez znaną firmę perfumeryjną „Fryderyk Puls i Synowie”, po latach zachowała nikły zapach perfum, którymi była nasycona. Tak, że występowało się tu i tam, ale główną działalność teatralną uprawiałem w swojej szkole. A było nią ośmioklasowe Gimnazjum Filologiczne Wojciecha Górskiego, mieszczące się w Warszawie przy ulicy Hortensji (dziś Górskiego). Tu przeżyłem pierwsze potyczki z cenzurą. Stanowił ją sam dyrektor Górski - świetny pedagog, wychowujący młodzież własnymi, nowoczesnymi jak na owe czasy, metodami. Między innymi należał do nich stały teatr szkolny, prowadzony przez uczniów.

Jednym z kierowników tego teatru byłem przez jakiś czas ja. Jako słuchacz szóstej chyba klasy. Ponieważ oprócz powołania aktorskiego czułem jeszcze iskrę bożą w kierunku dramaturgii, dostarczałem teatrowi potrzebnego repertuaru, czyli tak zwanych wówczas komedyjek. Dyrektor Górski mimo swego liberalnego stosunku do naszej sceny wymagał jednak przedstawiania sobie do akceptacji utworów, które miały być wystawione. Oczywiście krępowało to górne loty etatowego dramaturga. Napisałem właśnie wspaniały skecz pt. „Na wakacjach”, kończący się płomiennym pocałunkiem między bohaterami: uczniakiem i pensjonarką. Naturalnie szans na przejście przez cenzurę utwór, moim zdaniem, nie miał żadnych. A bardzo nie chciałem, żeby dzieło zostało stracone dla potomności. Postanowiłem więc wystawić je warunkowo, wykorzystując fakt, że dyrektor wyjeżdżał często na niedzielę do swojego mająteczku w Grójeckiem. O ile więc „Góral” wyjedzie, skecz, stanowiący jeden z numerów programu, idzie. W przeciwnym razie oczywiście odpada. Wszystko składało się doskonale - pedagog wyjechał. Przedstawienie się odbywa. Ja w roli sztubaka prowadzę kunsztowny flirt z najwybitniejszą naszą „aktorką”, autentyczną pensjonarką z gimnazjum żeńskiego pani Lange, i nagle, w momencie zbliżającego się pocałunku, dochodzi mnie zza kulis przejmujący szept któregoś z kolegów „artystów”: - „Góral” na sali!

Rzucam okiem na widownię i rzeczywiście spostrzegam stojącego przy drzwiach w głębi sali dyrektora. Jest swojej czarnej długiej pelerynie, ręce ma skrzyżowane na piersiach, patrzy na mnie surowo. Przyznam się, dusza uciekła mi w pięty. Pocałunek jednak został wzięty. Właściwie nie był to pocałunek, raczej pchnięcie w oko. I to podobno dość mocne. Rzecz dziwna, ale wszystko skończyło się dobrze. Dyrektor wezwał mnie nazajutrz do siebie i oświadczył, że jest mu bardzo przykro z powodu tego braku zaufania do niego.

- Zasmuciłeś mnie, dziecino, przecież ja bym ci to puścił. To było zgrabne i bardzo przyjemne.

A „dziecina” pod wąsem (bardzo wcześnie mi się sypać zaczęły) siedziała na brzegu krzesełka i myślała sobie: „Gadaj zdrów, kochany dyrku. Nie puściłbyś!” Do dziś nie wiem, jak by to było. Tyle tylko zostało mi po tej rozmowie, że podczas wieczorów autorskich, miewanych dość często, zawsze patrzę w głąb sali, czy przy drzwiach ktoś nie stoi. Wtedy bardzo ściśle trzymam się tekstu przejrzanego przez odpowiednie instancje.

Niezależnie od występów na scenie szkolnej grywałem gościnnie, jako się rzekło wyżej, gdzie się dało. Ten nadmiar zajęć teatralnych powodował, że na mozolne studiowanie programu gimnazjalnego czasu miałem niewiele. Toteż niektóre ciekawsze klasy powtarzałem. Na szczęście zacny dyrektor Górski wprowadził w swojej szkole ustrój semestralny - półroczny. Zamiast ośmiu klas było szesnaście semestrów. Tak, że oblany uczeń tracił na powtórkę tylko sześć miesięcy zamiast całego roku. Korzystałem czasem z tego udogodnienia, co w rezultacie dawało mi co pewien czas nowych kolegów. Dawniejsi odchodzili, ale przybywali inni, często nawet sympatyczniejsi. W każdym razie powiększało się grono młodych ludzi, o których mogłem mówić, że byli moimi kolegami. I dziś nie wiem, czy jest ktoś jeszcze w Warszawie rozporządzający taką ilością byłych kolegów szkolnych. Stawało się to czasem jednak przyczyną drobnych przykrości. Nie znając dokładnie nowych towarzyszy szkolnej doli, padałem ofiarą fałszywych informacji.

Oto na początku pewnego semestru zostałem wywołany do tablicy przez nauczyciela algebry. Kazał mi rozwiązać jakieś równanie, zrobiłem to, ale nie będąc specjalnie pewny swoich wiadomości w dziedzinie nauk ścisłych, rozglądałem się po klasie szukając aprobaty. Przede wszystkim zwróciłem uwagę na siedzącego w pierwszej ławce prymusa, o którym słyszałem, że jechał na samych piątkach. Speszyłem się, bo prymus przecząco kręcił głową. Starłem więc rozwiązanie gąbką i napisałem inne. Znakomitość klasowa tym razem potwierdziła wynik, kiwając nosem na znak zgody. Pewny więc swego czekałem spokojnie, aż nauczyciel oderwie oczy od jakichś swoich notatek i spojrzy na tablicę. Spojrzał i postawił mi dwóję. Okazało się, że pierwsze moje rozwiązanie było dobre. Na pauzie wściekły dopadłem prymusa:

- Świnia jesteś, nie kolega, wisz!

Nie wiedział, o co mi chodzi. Okazało się, że miał tik nerwowy, polegający na przeczącym kręceniu głową bądź też kiwaniu nią, na przemian. Starzy jego koledzy wiedzieli o tym, ja, drugoroczniak, wpadłem. Za to w języku polskim powodziło mi się nieźle. Ale też nie udało mi się osiągnąć zbyt wysokich ocen. Może dlatego, że musiałem pisywać zazwyczaj dwa ćwiczenia. Jedno za siebie, drugie za wiernego swego przyjaciela, Stefana Kłosowskiego. W rezultacie za klasówki Stefan zbierał piątki, a ja musiałem się kontentować trójką z plusem. Nie starczało mi już inwencji twórczej na drugie ćwiczenie, pierwsze było bowiem dla przyjaciela. W dodatku musiałem je pisać „prostym charakterem”, a swoje pismem pochyłym, żeby się nauczyciel „nie pokapował”. Jednak te drobne szkolne przeciwności losu nie były w stanie oderwać mnie od teatru.

Mnożyły się przedstawienia, w których brałem udział, a wreszcie zostałem członkiem stałej amatorskiej trupy, grywającej pod firmą Teatr Popularny w sali Związku Rzemieślników Chrześcijan, przy ulicy Kaliksta 5. Dziś ta ulica nazywa się Śniadeckich, a z gmachu Związku nie zostało śladu. Tu, szybko awansując, zająłem wkrótce stanowisko drugiego amanta (tak, tak!), kreując najrozmaitsze postacie w mrożących krew w żyłach dramatach z szerokiego repertuaru teatrów ludowych, jak Dwie sieroty, Roznosicielka chleba, Głośna sprawa. Tajemnice Warszawy (to były tytuły, co?), bądź też w wodewilach: Krakowskie zuchy, Stare Miasto czy Królowa przedmieścia. Byłem nawet Winicjuszem w przeróbce z Quo vadis i Ketlingiem w Hajduczku adaptowanym z Pana Wołodyjowskiego przez kierownika naszego teatru, zawodowego, świetnego niegdyś aktora teatru krakowskiego, Józefa Popławskiego, zwanego powszechnie Plasiem. Naturalnie grywałem pod pseudonimem: Stefan Gozdawa. Tego Gozdawę pożyczyłem sobie z jakiejś, nie pamiętam już jakiej, powieści Rodziewiczówny. Tak się tam nazywał pewien niesłychanie atrakcyjny bohater.

Oczywiście znakomity artysta dramatyczny Teatru Popularnego, Gozdawa, idąc na spektakl czy też próbę, w bramie teatralnej pakował do kieszeni czapkę szkolną z dwoma zielonymi lampasami. „Kepi wojska francuskiego nosi małpa od Górskiego” - mawiali o tych czapkach uczniowie innych szkół warszawskich. Myśmy nazywali ją po prostu - kiepa Oczywiście kiepa była ówczesnym zwyczajem stłamszona pozbawiona wnętrzności, miała przełamany daszek i do kieszeni wchodziła stosunkowo łatwo. Łatwo też drżący rano przed dwóją z fizyki uczeń któregoś tam semestru zamieniał się wieczorem na scenie teatru w nieustraszonego bohatera dramatu Eugeniusza Sue, Wiktora Hugo czy Korzeniowskiego. Właśnie w Cyganach tego autora grałem rolę młodego cygańskiego wodza, przed którym tańczyła uderzając w tamburyno śliczna szesnastoletnia, czarnooka dziewczyna o wielkich zdolnościach choreograficznych Na scenę zawodową nie poszła, ale przypadkowo wiem, co się z nią stało. Została moją żoną - w kilka lat później. Oprócz tego niewątpliwego sukcesu, a raczej drogocennego daru, dał mi Teatr Popularny kawałek chleba w rękę. Bo tak się złożyło, że dzięki praktyce na tej scenie zostałem na czas jakiś zawodowym aktorem

Grywałem w Teatrze Powszechnym na Chłodnej, w Praskim na prawym brzegu Wisły. A nawet miałem propozycję zaangażowania do Teatru Małego w gmachu Filharmonii Warszawskiej. Ale że trzeba było na pół roku wyjeżdżać do Łodzi, gdzie teatr miał swoją filię, zrezygnowałem. Wpłynęły na to chyba pewne plany związane z małą Cyganką tańczącą w sztuce Korzeniowskiego.


PAN DYREKTOR - TO JA

Ukoronowaniem mojej kariery aktorskiej było założenie własnego teatru. Nastąpiło to w roku chyba 1924, gdy, dzięki pomocy finansowej ojca, w bankrutującym kinie „Europa” na Wolskiej stworzyłem placówkę kulturalną, nazwawszy ją dla uczczenia pamięci sceny na Kaliksta - Teatrem Popularnym. Po prostu odgrodziło się część kinowej widowni, postawiło estradę, zawiesiło kurtynę - i gotowe. Pod estradą powstało kilka przytulnych garderób, które miały ten drobny mankament, że nie można było w nich stać, tylko należało siedzieć. Ale ostatecznie garderoba służy do wypoczynku artystów, a najlepiej odpoczywa się siedząc lub leżąc. W tych też dwóch pozycjach aktorzy charakteryzowali się, przebierali, przyjmowali wizyty. Lepszych gości witało się na klęczkach. A zachodzili tam czasem i mistrzowie scen stołecznych, z Jaraczem i Węgrzynem na czele.

Magnesem przyciągającym do naszej świątyni sztuki była goloneczka z bigosem, sprowadzana z położonego w sąsiedztwie słynnego zakładu gastronomicznego „Pod Cyckami”, która to historyczna nazwa przez ówczesną prasę była zawsze pruderyjnie zmieniana na „Pod Wydatnym Biustem”. Bywał też na wszystkich prawie naszych premierach Leon Schiller, ale ten nie interesował się goloneczką - studiował publiczność, był bowiem w okresie montowania swego teatru dla szerokich mas. Stworzył go wkrótce potem w dawnej operetce „Nowości” i nazwał go teatrem im. Bogusławskiego. Ale nasza publiczność na ogół pozostała nam wierna. Składała się głównie z mieszkańców tak zwanej „wolskiej zastawy”, to jest najbliższej dzielnicy, chociaż na głośniejsze premiery ściągali do nas widzowie nawet z Kamionka, z oddalonej Szmulowizny czy Marymontu, nie mówiąc rzecz prosta o Śródmieściu.

W Teatrze Popularnym grali za mojej „kadencji” między innymi następujący aktorzy: Wanda Biernacka, Stanisława Brzozowska, Paweł Karszo-Chmielewski, Eugenia Dąbrowska, Józef Dziemian, Stanisława Karlińska, Wacław Kaczorowski, Ignacy Krotulski, Maria Lewicka, Henryk Piotrkowski, Eugeniusz Rotsztadt, Janina Sarnecka, Janusz Sarnecki, Irena Skwierczyńska, Stanisław Smoczyński, Aleksander Szarkowski, Irena Trzywdar-Rakowska, Gwido Trzywdar-Rakowski, Jerzy Truszkowski, Wacław Zbucki. Sporo z tych nazwisk zdobiło potem afisze innych warszawskich teatrów dramatycznych i rewiowych. Ba, śpiewał tu gościnnie nawet sam Jan Kiepura...

Repertuar mieliśmy niezmiernie urozmaicony. Od starych melodramatów „z francuskiego”, poprzez Fredrę, z Zemstą na pierwszym miejscu, aż do ostatnich nowości, jak Złoty cielec Perzyńskiego czy Ponad Śnieg Żeromskiego. Mam nawet w biurku list Żeromskiego z tamtych czasów, w którym wielki pisarz tłumaczy się małemu teatrowi na przedmieściu, że nie od razu odpowiedział na jego list.


Szanowny Panie Dyrektorze!

List pisany dnia 18 września.

Zgadzam się na wystawienie w Teatrze Popularnym utworu mego pt. „Ponad śnieg” - nie wiem tylko, czy to pozwolenie nie jest w ogóle spóźnione. Jeżeli nie i jeżeli ta sztuka będzie wystawiona, życzę powodzenia i zasyłam życzenia sukcesu.

S. Żeromski Konstancin willa „Świt” poczta Skolimów 2.K.1924


Łatwo sobie wyobrazić, jak „pan dyrektor” obnosił się z tym listem po Warszawie.. Robi to zresztą po dziś dzień. Przez scenę Popularnego przesunęło się także wielu autorów dziś znakomitych, wówczas najmłodszych. Odwiedzili mnie kiedyś dwaj studenci przynosząc utwór sceniczny, w którym głównymi bohaterami byli Pat i Patachon czy też Flip i Flap. Dzieło było wodewilem, miało mnóstwo piosenek i muzykę własną. Jeden z autorów nazywał się Włodzimierz Słobodnik, a drugi Konstanty Ildefons Gałczyński. Nie przypominam już sobie, z jakim powodzeniem przeszedł wodewil poetów, znanych wówczas wyłącznie w najbliższej rodzinie. Trudno było spamiętać, bo premierę dawało się co tydzień. Nie dłużej też musiało niejednokrotnie trwać pisanie sztuki. Czasem musiał się fatygować osobiście „sam dyrektor” i kierownik literacki w jednej osobie.

Na przykład w którymś tam roku pojawił się film z Jadwigą Smosarską, pod szlagierowym tytułem Trędowata. Teatr Popularny prowadził ciężką walkę o publiczność z okolicznymi kinami, szczególnie z jednym, które się nazywało „Kometa”. Otóż w „Komecie” za trzy tygodnie miała się odbyć premiera Trędowatej. Cóż tedy robi kierownik literacki „Popularniaka”? Siada do maszyny, w trzy noce dokonuje przeróbki teatralnej Trędowatej i - na tydzień przed premierą w „Komecie” - wystawia ją na swojej scenie. Sukces przechodzi wszelkie oczekiwania. W teatrze wali się. Kino zostało wyprzedzone.

Później dla równowagi zagrało się Mazepę i wszystko było w porządku. Publiczność mieliśmy znakomitą - wrażliwą, śmiejącą się całym gardłem lub płaczącą rzewnymi łzami, nie zawsze we właściwych miejscach, ale ożywioną najlepszymi chęciami. Wśród niej wielu wypróbowanych przyjaciół teatru, troszkę czasem żenujących. Należała do nich na przykład ferajna niejakiego Tasiemki, żyjąca w pewnym okresie z gangsterskiego procederu wymuszania okupów od handlujących na pobliskim Kercelaku. Tak się składało, że panowie, którzy po południu w sposób twardy i bezwzględny egzekwowali należność od kupca, dajmy na to, wpuszczając mu za koszulę żywą mysz, wieczorem łkali w teatrze na Dwóch sierotach czy innym wstrząsającym dramacie. Oczywiście nie mieli zwyczaju płacić za wejście. Przechodzili obok bileterów i ze słowami: „Miesięczny” uchylali poły marynarki ukazując kolbę „gnata”, czyli starego bębenkowego rewolweru systemu Smith-Wesson.

Teatr honorował te abonamenty bez słowa protestu, zwłaszcza że obecność na sali „tasiemkowców” przydawała się nieraz. Była to jakby nieoficjalna służba porządkowa naszego przybytku. Biada ówczesnym chuliganom czy pijakom, którzy odważyli się rozrabiać lub barłożyć. Natychmiast gdzieś z głębi widowni podnosiło się paru panów i jakkolwiek po cichu, z wielkim taktem, ale pomimo to stanowczo, wyprowadzało niekarną jednostkę z sali. Po czym rozlegał się donośny rumor spadającego ze schodów ciała. Incydent był wyczerpany, kończyło go definitywnie zjawienie się w mojej kancelarii funkcjonariuszy straży porządkowej, którzy meldowali:

- Panie dyrektorze, wszystko w największym porządeczku. Barłoga odpłynął!

Na szczęście teatr znajdował się na pierwszym piętrze i spławiony widz wychodził z przygody cało, ale odtąd odnosił się z pietyzmem do naszej świątyni sztuki. Rzecz jasna, że w tych warunkach nie mogło być u nas mowy o wyrażaniu głośnego niezadowolenia z oglądanego widowiska. W innych teatrach to się zdarzało. Na przykład na premierze jakiejś sztuki Krzywoszewskiego w Teatrze Polskim protestowali przeciwko autorowi skamandryci, grając na trąbkach i piszczałkach. U nas byłoby to niemożliwe. Mimo jednak tej opieki, mimo miłości ludu, kino zwyciężyło i teatr zamknął swoje podwoje, a dyrektor znalazł się na lodzie. Wówczas podał mi rękę Kercelak.


GLINY IDĄ!

Jak powszechnie wiadomo, Kercelak był najbardziej uniwersalnym domem towarowym Warszawy. Dostać tu można było wszystko, od flaków z pulpetami aż do używanych kotłów gorzelniczych, nie mówiąc o takich specjalnościach, jak rasowe gołębie, garderoba męska, gramofony, węgierska słonina, obuwie, zegarki bez werków, radioaparaty, świętojański chleb, rowery, króliki, broń palna, pokarm dla złotych rybek itd., itd. Mówiło się w Warszawie, że gdyby ktoś zapragnął kupić na Kercelaku nawet żyrafę czy bengalskiego tygrysa, usłużni kupcy miejscowi dostarczyliby mu ich - po cenach przedmiotów używanych - z Ogrodu Zoologicznego.

Oto jak wyglądał na przykład handel garderobą. Poważny, sympatycznej powierzchowności pan z przewieszonymi przez ramię dwiema parami żakietowych spodni sprzedaje klientowi garnitur smokingowy: - Proszę klejenta, garnitur jest zupełnie nowy, po jednem samobójcom, co się zakochał, frajer w nóżkie kopany, bez wzajemności i w taki sposób życie sobie zmuszony był odebrać.

- A w jaki deseń?

- Za pomocą zażycia trucizny.

- Znakiem tego ślady na klapach być muszą, bo rzecz wiadoma, że samobójcę podlega żołądkowem cierpieniom.

- To był człowiek jenteligentny, któren myślał, że go w tem garniturze pochowają, i dlatego do ostatniej minuty swojego ubranka oszczędzał. Ale rodzina, cholerę warta, nieboszczyka w papierowym fraku pochowała, a ubranie za ciężkie pieniądze mnie sprzedała. Po prawdzie szkoda do tromny takiego materiału i takich dodatków. Ten garnitur jeszcze i pana szanownego przetrzyma. Żelazo, nie towar.

Na ten argument klient już-już chciał wyjmować pieniądze, kiedy nagle rozległo się hasło:

- Zjazd z towarem! Gliny idą!

Transakcja oczywiście nie doszła do skutku. Kupiec z garniturem po samobójcy dał szczupaka pod jakiś stragan, a klient oniemiał ze zdziwienia. Była to jedna z bardzo częstych tu obław policyjnych w poszukiwaniu kradzionych rzeczy, szczególnie rowerów. Setka z górą stalowych rumaków została zakwestionowana, a właściciele poddani szczegółowej rewizji.

- Panie władza, tylko ostrożnie z kieszeniamy, bo mnie pan fotografie narzeczonej wyrzucisz i będę miał z tego potem nieprzyjemność - prosił jeden z „rowerzystów”.

Drugi znów błagał, żeby go tylko „pod pachamy” nie ruszać, bo ma łachotki i jak się zacznie śmiać, to do wieczora nie będzie się mógł uspokoić. Ale przedstawiciele władzy nie honorowali na ogół skromnych życzeń swych ofiar, wyciągając im z kieszeni i spod pach różne „lewe” artykuły handlowe. Oczywiście w tych warunkach nie mogło być już mowy o normalnych obrotach. Dużą część przedmiotów zbytu zakwestionowano. Około dwustu wyborowych klientów i taką mniej więcej ilość przedstawicieli świata kupieckiego zabrała policja na przesłuchanie, które nie mogło się dobrze skończyć. Nawet po odjeździe policji zgaszony nastrój nie wrócił. Gdzieniegdzie jeszcze ktoś tam kupował gołębia lub wiewiórkę w klatce, ale bez przekonania, ot tak, dla podtrzymania tradycji. Ale nie zawsze tak bywało. Normalnie Kercelak kipiał życiem i wrzał ruchem handlowym. Zwłaszcza w sobotnie popołudnia. Tam to właśnie nasłuchałem się warszawskiej gwary, tam podpatrzyłem mnóstwo typów, z których potem powstali pan Piecyk, Walery Wątróbka z Gienią, szwagier Piekutoszczak i inni. W ten właśnie sposób Kercelak podał mi dłoń pomocną.


A MOŻE BY TAK - DZIENNIKARSTWO?

Dyrektorskie przeżycia zdegustowały mnie do teatru całkowicie. Wyperswadowałem go sobie w ciągu jednego dnia i zacząłem się rozglądać za jakimś innym zawodem. Przypomniałem sobie swój sukces w Wiarusie i późniejsze osiągnięcia autorskie i postanowiłem zostać dziennikarzem.

Sekretarzem „Kuriera Warszawskiego” był wówczas Tadeusz Kończyc, którego znałem jako recenzenta pisującego sprawozdania z naszego teatru. Kończyć przyjął mnie serdecznie i powiedział, że nie święci garnki lepią, i od razu dał mi próbne dziennikarskie zadanie. A że była akurat zima, okres Bożego Narodzenia, kazał mi opisać tak zwaną „choinkę” domu akademickiego. Nie pamiętam już, co ja tam popisałem, dość, że Kończyc pochwalił mnie za oszczędność słowa, co było podobno rzadką zaletą u debiutantów. Zauważył jednak, że tę oszczędność posunąłem może trochę za daleko nie umieszczając we wzmiance, gdzie i kiedy ta „choinka” się odbyła. Brak też było jednego orzeczenia. Dopisałem, co trzeba, notatka się ukazała i zainkasowałem pierwsze swoje honorarium dziennikarskie, za które kupiłem sobie niezwłocznie paczkę papierosów „Maden” oraz zapałki. Na nic więcej na razie nie starczyło, ale początek był zrobiony.

Następne wierszówki były już znacznie pokaźniejsze. A wreszcie rozwinąłem normalną działalność dziennikarską w „Kurierze Czerwonym”. Popołudniówka ta została właśnie świeżo założona przez Henryka Butkiewicza i Antoniego Lewandowskiego w skromnym, trzypokojowym chyba, lokalu na Nowym Świecie. Nie miała własnej drukarni, redaktorzy pracowali w ciasnocie, w ciężkich warunkach, ale było to pismo, które zrewolucjonizowało prasę warszawską. Nie było w nim długich tasiemcowych artykułów, nie było nawet nekrologów, stanowiących podwaliny finansowe takiego na przykład „Kuriera Warszawskiego”. Krótkie, zwięzłe, sensacyjne wiadomości i bardzo długie tytuły, zawierające najczęściej całkowite ich streszczenie. Żywy układ numeru udostępniał go ludziom, którzy dotychczas gazet nie czytali. „Czerwoniak”, nazwany tak od drukowanego czerwoną farbą tytułu, z miejsca prawie podbił Warszawę. Szedł jak woda.

Spróbowałem się tam dostać ze swymi kawałkami. Udało się. Napisałem kilka krótkich obrazków z „warszawskiego bruku”, naszpikowanych gwarą, którą, jak się to mówi, miałem w małym palcu. Pomijając już kontakt z wolską publicznością w teatrze, wcześniej jeszcze zapoznałem się gruntownie z tym warszawskim dialektem właśnie na Kercelaku. Mieszkałem w jego pobliżu przez lat kilkanaście, na rogu Chłodnej i Przyokopowej. Tam właśnie przenieśli się moi rodzice z ulicy Wielkiej i tam, na tym wielkim placu, pełnym bud, budek, straganów, klatek z gołębiami i stoisk z psami, przysłuchując się rozmowom handlowców z kupującymi poznawałem tajniki i niuanse tej szemranej mowy. Bo na Kercelaku oprócz wymiany drobnotowarowej odbywało się coś jeszcze. Gwary poszczególnych dzielnic Warszawy zlewały się w jeden dialekt warszawski, który mnie tak zafrapował swoją oryginalnością i celnością, że już w szkole zacząłem nim pisać ćwiczenia z języka polskiego. Oczywiście wtedy, kiedy mieliśmy zadane opisanie tegoż Kercelaka lub jakiejś sceny z warszawskiej ulicy. A muszę powiedzieć, że miałem wyjątkowe szczęście, bo trafiłem na światłego pedagoga polonistę, który nie podszedł do gwary po belfersku, traktując ją jak zepsutą mowę polską, ale uważał gwarę za ludowy język warszawski, który należy zapisać, żeby nie poszedł w zapomnienie.

Pedagogiem tym był Norbert Barlicki, działacz polityczny, jeden z przywódców robotniczej lewicy, z zawodu nauczyciel języka polskiego. Barlicki zachęcał mnie do pisania tą gwarą, aczkolwiek postępami moimi nie zachwycał się zbytnio. Mawiał zwykle oddając moją pracę piśmienną: - Pan Wiechecki, jak zawsze, prześlizgnął się po temacie, ale że zrobił to nieźle - trzy plus. Poza owe trzy plus nie udało mi się nigdy w szkole wyskoczyć, ale na tej gwarze ślizgam się już kilkadziesiąt lat i chwalę to sobie. Właśnie jej znajomość pozwoliła mi na zajęcie w „Kurierze Czerwonym” dobrej pozycji. Codziennie niemal dostarczałem gazecie swoje „michałki” z warszawskiej ulicy. Były to najczęściej gwarowe dialogi, podsłuchane niby rozmowy przechodniów lub takich funkcjonariuszy, jak dozorca domu, zwrotniczy tramwajowy czy stróż nocny, zwany w gwarze „papugą”. Oczywiście mówili zawsze na tematy aktualne.

Z czasem zacząłem się wypuszczać na większe reportaże, najczęściej z ówczesnego podziemia kryminalnego. Dopomagała mi w tym znajomość z niejakim Marianem Szabrańskim, komisarzem urzędu śledczego. On to wtajemniczał mnie w ciemne kulisy handlu żywym towarem czy skromnego warszawskiego rynku transakcji narkotykami, on przedstawił mi obraz świata kasiarzy, szopenfeldziarzy, kieszonkowców, potokarzy itp. Zabierał mnie nieraz na wycieczki do dzielnic, gdzie miały siedlisko te męty Warszawy. Kiedyś poszliśmy na ulicę Stawki. Były tam domy zamieszkane wyłącznie przez rycerzy kryminalnego przemysłu. Stanęliśmy na rogu ulicy.

- Czy pan co zauważył? - zapytał mnie Szabrański.

- Nie - odpowiedziałem gapiąc się na nielicznych przechodniów.

- A dzieci?

- Jakie dzieci?

- No, nie spostrzegł pan, że dzieci, bawiące się przed chwilą na ulicy, rozpierzchły się po bramach?

- A co to znaczy?

- Pobiegły dać cynk rodzicom, że ja zjawiłem się na ulicy.

- Moje uszanowanie dla pana komisarza. Jak zdróweczko, jak? - powitała nas jakaś godna matrona w narzuconym na ramiona karakułowym futrze.

Komisarz przywitał się z nią grzecznie, stwierdzając, że dobrze się czuje, i poszliśmy dalej.

- To jest główna tutejsza paserka. Na razie nie mamy do niej interesu. A ci dwaj panowie, którzy tam stoją pod bramą, to konsule.

- Jak to konsule?

- No, kanciarze robiący ludzi „na konsula”, czyli wyłudzający od kmiotków dolary za wizy za pomocą zamiany kopert.

Komisarz wskazał na dwóch eleganckich panów, stojących przed bramą w cokolwiek niekompletnych strojach - brakowało im przypinanych kołnierzyków i krawatów. „Dyplomaci” skłonili się uprzejmie z uśmiechem dobrych znajomych. Kiedyś poszliśmy na Smoczą do pewnej restauracji, gdzie urzędował prawdziwy dobroczyńca ludzi, którzy padli ofiarą kradzieży. Był to starszy, solidny pan z senatorską brodą, podejmujący się odnalezienia skradzionych przedmiotów. Oczywiście za odpowiednią prowizją, zwrotem kosztów włamania i godziwym wynagrodzeniem dla włamywacza. Warszawiacy korzystali często z jego usług, należało tylko stosunkowo jak najprędzej zgłosić się na Smoczą, podać szczegóły wypadku i nie targować się.

- Drogo? - mawiał wówczas - co znaczy drogo? Złodzieja za robotę i rezykie nic się nie należy, narzędzia się nie niszczą, a mój procent też nie zarobiłem? Za darmo tu pójdę siedzieć, tak?

Jednym słowem, był to człowiek wysoce ustosunkowany, który nie żałował swego drogocennego czasu dla przyjścia z pomocą bliźnim, nie zapominając również o sobie. Ponieważ biuro kradzieżowego pośrednictwa było chwilowo nieczynne i zacny mediator zajęty był wyłącznie spożywaniem gęsiego pipka, popatrzyliśmy tylko na-niego i wyszliśmy. Ale w czas jakiś potem zaszedł wypadek powodujący, że sam zacząłem się namyślać, czy nie skoczyć na Smoczą. Mianowicie w Teatrze Letnim, gdy po przedstawieniu odbierałem w szatni garderobę, włożyłem na chwilę portfel do tylnej kieszeni spodni. Oczywiście w minutę już go nie było. Nie zawierał nawet zbyt wielkiej gotówki, tylko sto złotych, ale były w nim: dowód osobisty, dokument wojskowy i parę ważnych papierków, których powtórne wyrabianie może człowiekowi potwornie zatruć życie. Tuż przed złożeniem wizyty ustosunkowanemu panu ze Smoczej spotkałem na ulicy komisarza Szabrańskiego. Wystąpiłem do niego z pretensją:

- Ładnie pilnujecie Warszawy. Do teatru pójść nie można, żeby doliniarze człowieka nie obrobili.

Szabrański wysłuchał opowieści o okolicznościach mojego wypadku i rzekł:

- A więc został redaktor zrobiony „na dupnika”. Robota fachowa. Portfel już jest u nas. Oczywiście bez pieniędzy.

Kazał mi się zgłosić do urzędu śledczego, numer pokoju taki to a taki, tam mi wydadzą moją własność. Bo, jak twierdził, policja ma cichą, nie pisaną umowę z zawodowymi złodziejami, którzy po wyjęciu gotówki wrzucają portfele do najbliższej skrzynki pocztowej. A poczta odsyła je do urzędu śledczego. Nie uwierzyłem w idealne działanie tej umowy i do urzędu się nie zgłosiłem. Dopiero po tygodniu przechodząc przez Daniłowiczowską wstąpiłem do biur warszawskiego Scotland Yardu. We wskazanym przez Szabrańskiego pokoju siedział zgorzkniały urzędnik, który niechętnie wysunął wielką szufladę zawierającą setki chyba portfeli, jeden obok drugiego. Pogrzebał chwilę, wyjął mój i oddał mi go.

- Ten?

- Ten sam - odrzekłem wzruszony, uściskawszy dłoń skwaszonemu Szerlokowi.

W portfelu poza pieniędzmi niczego nie brakowało. Był nawet los loteryjny, którego ciągnienie jeszcze się nie odbyło. Rozczulony, po przyjściu do redakcji napisałem list otwarty do szanownego złodzieja z gorącym podziękowaniem za uszanowanie moich dokumentów, oświadczając w zakończeniu, że na tych dżentelmeńskich zasadach zawsze gotów jestem „współpracować” z zawodowymi złodziejami. Oprócz listu napisałem jeszcze duży reportaż o warszawskich doliniarzach.

Dostałem za niego jakąś większą sumę. Tak, że właściwie zarobiłem na tej kradzieży jakieś kilkadziesiąt złotych, no i doświadczenie, żeby nigdy nie umieszczać portfela w tylnej kieszeni spodni, bo można być „zrobionym” na, trafnie może, ale niezbyt przyjemnie nazywanego przez warszawskich złodziei, frajera. KARIERA SZEMRANEJ MOWY

Reportaże i większe kawałki, tak zwane trzyszpaltówki, podpisywałem w „Kurierze Czerwonym” pełnym imieniem i nazwiskiem, krótkie felietoniki skrótem: Wiech. Żona twierdziła, że robię to przez wrodzone lenistwo, że mi się nie chce, jak się należy, podpisywać. Bo ja wiem? Może.

Faktem jest, że „Wiech” zwyciężył i stał się moim kryptonimem, a z czasem zrobił wielką karierę naukową. Znakomity językoznawca, profesor Witold Doroszewski w którejś ze swoich prac „wiechem”, pisanym przez małą literę, nazwał wszelkie gwarowe warszawskie odstępstwa od poprawności językowej. W ogóle pojawiły się wkrótce uczone dysertacje na temat gwary wprowadzonej przeze mnie na łamy gazet, a potem do książek - zbiorków felietonów. Oprócz profesora Doroszewskiego inni uczeni zajęli się gwarą warszawską, powstały na ten temat liczne prace, wychodzą specjalne słowniki. Wiele wiedzy, trudu i talentu poświęcił skromnej szemranej mowie warszawskiej profesor Bronisław Wieczorkiewicz. Próbuję niekiedy czytać te prace i z podziwu wyjść nie mogę, że o tym wszystkim nie wiedziałem. A zaczęło się skromnie od dialogów między panem Konstantym Pijawką a panią Mordzielakową, na podwórzu koło trzepaka na ulicy Konopackiej. A może to pan Piecyk z Targówka zaczął wprowadzać w modę warszawską gwarę, pierwszy był to bowiem bohater, z którym krótkie fingowane wywiady zacząłem zamieszczać w „czerwoniaku”, a właściwie „czerwoniakach”, bo zachęceni powodzeniem wydawcy „Kuriera” stworzyli wkrótce kilka jego odmian.

Rano wychodził „Express Poranny” za dwadzieścia groszy i jego tańsza o połowę odmiana pod tytułem „Dzień Dobry”. W południe ukazywał się, jak się to rzekło, „Kurier Czerwony”, a zaraz po nim, chyba około godziny drugiej, „Dobry Wieczór”, też tańszy - za dziesiątkę. Tak, że brakowało tylko pism pod tytułami: „Dobranoc” i „Moje Uszanowanie”, żeby wszystkie formy powitania i pożegnania były nimi objęte. Jednak na razie ta mnogość gazet, wypuszczanych przez jedno wydawnictwo, znajdowała na rynku nabywców, może przez łatwą, sensacyjną swoją formę. Pisywałem do wszystkich tych pism. W „Dzień Dobry” prowadziłem nawet przez czas jakiś porady miłosno-matrymonialno-salonowe. Coś w rodzaju „Przekrojowego” Savoir vivre’u czy Kulis serc drukowanych w „Kulisach”. Nie lubiłem tej roboty, stosy listów, na które trzeba było odpowiadać, przerażały mnie. I choć nazywało się to Dobre rady Józefa Gawędy, dziś wiem, że rady te nie były chyba za dobre, bo Józef Gawęda był cholernie znudzony sercowymi kłopotami swoich korespondentów i sypał wskazówkami bez większego namysłu. Pocieszam się jedynie tym, że były one w większości niezrozumiałe dla adresatów, a zatem trudne do wprowadzenia w czyn. Mimo to Józef Gawęda zdobył dużą popularność, zwłaszcza wśród prowincjonalnych czytelniczek. Doszło do tego, że kiedyś zjawiła się w redakcji korpulentna blondynka z dwuletnim chłopczykiem na ręku, pragnąca zobaczyć się z Józefem Gawędą, to jest ze mną. Kiedy wyszedłem do hallu i przedstawiłem się, blondynka omal nie zemdlała. A potem tonąc we łzach oświadczyła, że ojciec nieślubnego jej dziecka, odwiedzając od czasu do czasu miasto, w którym zamieszkiwała, podawał się ni mniej, ni więcej, tylko za Józefa Gawędę z „Dzień Dobry”. Wskutek rad udzielanych na miejscu została matką tego właśnie dziecięcia. Oczywiście wszystko się wyjaśniło, ale złośliwi koledzy długo jeszcze twierdzili, że chłopczyk był kubek w kubek do mnie podobny. Z ulgą też oddałem wkrótce Gawędę w inne ręce, gdyż zaproponowano mi objęcie stanowiska sprawozdawcy z sądu grodzkiego.


W GRECKIM SĄDZIE

Podjąłem się tego nie bez obaw, czy dam sobie radę z nową dziedziną pracy dziennikarskiej, wymagającą chociaż pobieżnej znajomości procedury sądowej i terminologii prawniczej. Ale wyszło nieźle. Nie zastanawiając się specjalnie nad zagadnieniami prawnymi, opisywałem to, co widziałem na sali sądowej, w sposób felietonowy. I tu znowu przyszło mi w sukurs gwarowe wykształcenie. Klientem sądów grodzkich był w większości wypadków szary warszawiak, przeważnie posługujący się tą gwarą. Odtwarzając dialogi, jakie toczyły się przed sądem między stronami, cytując czasem dosłownie zeznania oskarżonych lub wynurzenia świadków, miałem prawie gotowy felieton.

Można tam było usłyszeć prawdziwe perły warszawskiego wysłowienia. Stylowy bowiem warszawiak, postawiony przed karzące oblicze sprawiedliwości, starał się wywrzeć na sądzie jak najlepsze wrażenie. Nie mówię już o tym, że ubierano się do sądu starannie, a nawet wręcz elegancko. Panowie występowali niejednokrotnie w żółtych skórkowych rękawiczkach, panie w kapeluszach z kaczym skrzydłem. Ale też język, którego używano, był wykwintny, pełen wyszukanych zwrotów i prawniczych terminów. Zwracano się do sądu per „Wysoka Eksmisjo” czy „Wysoka Proceduro”. A raz, pamiętam, kiedy pewien adwokat powiedział w przemówieniu, że „sąd jest najwyższym ekspertem”, podchwycił to natychmiast oskarżony i zwrócił się do sędziego: „Najwyższa Ekspertyzo!”

Przymus codziennego dostarczania prasie co najmniej jednego felietonu sądowego, czyli tak zwanych wówczas „pyskówek”, które bardzo się przyjęły, sprawiał, że musiałem spędzać w lokalach sądowych sporo czasu, bywać codziennie w kilku jego oddziałach. A przedwojenny warszawski sąd grodzki wyglądał zgoła inaczej niż jego odpowiednik, obecny sąd powiatowy w alei Świerczewskiego, czyli na dawnym Lesznie. Teraz jest to monumentalny gmach, pełen powagi i namaszczenia, wykładany marmurami i ozdobiony brązem. Stylowy dawny warszawski sąd grodzki, pod zmieniającymi się zresztą często nazwami: „pokoju”, „powiatowy”, miał inną nieco postać.

- Do sądu? W oficynie na lewo, tam gdzie pisze: „Magiel elektryczny”. A potem na trzecie piętro, drzwi po prawej stronie, naprzeciwko krawca.

W taki lub podobny sposób informował przeważnie dozorca warszawskiej kamienicy osoby poszukujące ukrytego gdzieś w labiryncie podwórek lokalu sądu. Siedziba jego mieściła się zazwyczaj wysoko, naprzeciwko krawca, felczera szpitala starozakonnych oferującego codziennie świeże pijawki, składu pierza i puchu lub jakiejś innej instytucji prywatnej. Składała się z kilku pokoi z kuchnią, przy czym w kuchni przeważnie, z grubsza przekształconej na gabinet, urzędował kierownik sądu. Latem przez otwarte okna dobiegały do sali rozpraw odgłosy życia warszawskiego podwórka:

- Lutuje, reperuje!...

- Sklijam szkło, fajans, porcelany i klajzetowych misek!...

- Powróżyć, powróżyć, prawdę powiem!...

Tej dźwiękowej reklamie różnych wędrownych przedsiębiorstw sekundował z lekka przepitym głosem, przy akompaniamencie pedałowej harmonii, podwórkowy tenor: „Nazywam się Titine... Titine... ach! Titine...” Jeśli się doda jeszcze do tego szczekanie psów, siekanie kotletów i pogadanki radiowe płynące z otwartych głośników - nic dziwnego, że „Wysoki Sąd” nie mógł często dojść do słowa. Zamknąć okno w pokoju wypełnionym przez kilkadziesiąt osób, wśród których nigdy nie zabrakło reprezentanta handlu śledziami, było równoznaczne z dobrowolnym zatrzaśnięciem się w zatopionej łodzi podwodnej na dnie oceanu. Toteż okna były otwarte - powietrze, mile drażniące powonienie zapachami befsztyków z cebulką oraz zrazów z grzybkami, wpadało do sali bez przeszkód, odrywając myśli szafarzy sprawiedliwości od suchych paragrafów prawa i artykułów ustaw oraz rozporządzeń.

Teraz skończyło się to wszystko. W ciszy i dostojnej powadze Temida odważa swoje nieomylne wyroki. A jednak są ludzie, którzy żałują starych kątów w sąsiedztwie składu pierza i puchu. Ciasno było, bo ciasno, pachniało, bo pachniało, ale tak się jakoś po domowemu odbywał nieprzyjemny zazwyczaj akt wymiaru sprawiedliwości. Karzący miecz prawa rzymskiego nie mógł świstać swobodnie w atmosferze przesyconej wonią rzymskiej pieczeni. Korzystali na tym nieszczęśnicy, na których głowy ten miecz miał spadać.

Cała machina odwetu społecznego łagodniała, proces, odbywający się w czteropokojowym mieszkaniu z wygodami, zamieniał się w familijne zebranie, gdzie surowy, ale wyrozumiały ojciec karcił lekkomyślnego syna, wskazując mu drogę wiodącą do poprawy. Ludzcy, dobrzy sędziowie pogłębiali jeszcze tę atmosferę. Był jeden taki, który mówił do podsądnych przeważnie po imieniu. Wyglądało to mniej więcej tak: Stawał przed sądem niejaki Kazimierz Piskorz, oskarżony o pobicie sąsiadki, Agnieszki Kropidłowskiej.

- No i cóż, panie Kazimierzu, słyszał pan, co tu się o panu mówiło? Taki przystojny, dobrze wychowany młody człowiek z rurką gazową rzuca się na kobietę?

Pan Kazio kręci się niespokojnie, czerwieni i wreszcie mówi:

- Tak mnie się wyrwało, proszę Sądu Wysokiego.

- No, ja rozumiem, że musiał pan być wtedy roztargniony, zdenerwowany, ale co my tu z tym teraz zrobimy? A może pani Agnieszka przebaczy panu Kazimierzowi tym razem, co? My to tu zapiszemy do książki i jak mu się jeszcze raz wyrwie, pójdzie do kozy. No co, dobrze będzie?

Pani Kropidłowska opiera się na razie, ale gdy zachęcony przez sędziego pan Piskorz przypada jej do rączek, mięknie jak wosk i po chwili w najlepszej zgodzie wychodzą z sali mówiąc:

- Równy chłop ten sędzia, jak pragnę zdrowia.

W sympatycznej prywatnej aurze nie brakło nigdy momentów szczerego humoru. Oto staje przed sądem świadek z tak obandażowaną głową, że widać mu tylko jedno oko. Sędzia wypytuje go o personalia: imię, nazwisko, wiek, wreszcie mówi:

- Pan żonaty?

Świadek dotyka bandaża na głowie i odpowiada:

- Nie, ja wyleciałem z tramwaju, proszę pana-sędziego.

Intymne warunki lokalowe sprawiały, że przewód pozbawiony był przeważnie wszelkiej pompy i nacechowany sporą dozą familiarności. Bo jakże tu zachować urzędową sztywność, kiedy, dajmy na to, oskarżona po usłyszeniu wyroku ogląda się po sali i mówi z wyrzutem do sędziego:

- Ironia losu, proszę Wysokiego Sądu, w swojej własnej sypialni dostaje tydzień aresztu. Bo to było moje mieszkanie. Mój figus tu na oknie stoi, mógłby Wysoki Sąd kazać go podlać - i rzuciwszy sędziemu pełne goryczy spojrzenie wychodzi.

Wszyscy obecni patrzą na figurujący na parapecie przyżółkły „olejander” i konstatują, że ma istotnie sucho. Albo czy w surowych salach gmachu na Świerczewskiego byłaby możliwa scena zaobserwowana przeze mnie, kiedyś w VII oddziale sądu grodzkiego na Krochmalnej? Świadek, zeznający w procesie swojej żony, żąda rozprawy przy drzwiach zamkniętych. Sąd przychyla się do tej prośby. Poleca opróżnić salę i proces toczy się tajnie. W zeznaniach nie ma jednak żadnych okoliczności, które wymagałyby tego typu rozprawy. Po zamknięciu przewodu sędzia ze zdziwieniem pyta świadka:

- Dlaczego właściwie żądał pan rozprawy przy drzwiach zamkniętych?

- Bo chrypki dostaje, jak w cugu przemawiam, i migdały mnie się powiększają, proszę greckiego sądu.

W „greckim” sądzie osiągnąłem jak gdyby najwyższy Stopień gwarowego wtajemniczenia. W latach chłopięcych, biegając po Kercelaku, przeszedłem coś w rodzaju początkowego kursu gwary warszawskiej. Później, prowadząc Teatr Popularny, uzupełniłem to wykształcenie do poziomu średniego. Jednak dopiero asystowanie przy niezliczonych procesach w salach sądowych pozwoliło mi wznieść się dość wysoko w tej gałęzi wiedzy. Była to prawdziwa kopalnia zwrotów gwarowych, od najbardziej uczonych aż do zelżywych, czyli „publicznych”. W wielu bowiem procesach przytaczać trzeba było podczas rozprawy w oryginalnej pysznej wersji najbardziej kunsztowne wiązanki, którymi „strony” kiedyś tam, na ulicy, w maglu, w bramie czy w tramwaju, obficie się obrzuciły. Ale czasem udawało się je omówić. Na przykład kiedyś w sądzie na Targówku obrażony przodownik policji krępuje się powtórzyć przed sądem słowo, którym go zelżono. Wtedy sędzia znajduje wyjście:

- Niech pan podyktuje do protokołu.

Przodownik nachyla się do protokolanta i coś mu szepce. Protokolant jakby się zawahał, widząc to sędzia mówi:

- Niech pan pisze przez „ch”, panie kolego.

Pytano mnie kiedyś, czy uważam się za współtwórcę gwary warszawskiej. Współtwórca to za duże słowo. Starałem się zawsze wiernie ją tylko odtworzyć. Oczywiście, zdarzało się czasem na kanwie istniejących zwrotów wyprodukować coś nowego, ale wypadków tych było bardzo niewiele. Ograniczałem się zazwyczaj do oszlifowania tej gwary, uzdatnienia, jak to się teraz mówi, do druku, bo w całkowicie wiernej postaci byłaby chropawa i nieczytelna. Trzeba ją też było trochę uszlachetnić, usunąć wyrażenia niesłychanie może barwne, ale zbyt plastyczne. Stępić jej ostrze. Zastąpić określenia zbyt drastyczne łagodniejszymi, elegantszymi, nie sprzeniewierzając się jednak autentyzmowi.

Dotyczyło to przede wszystkim ulubionego warszawskiego zwrotu, kwestionującego moralne prowadzenie się czyjejś mamy, czyli pomówienie kogoś, że jest „wnukiem Koryntu”. Wiele pomysłowości wykazywali w tym wypadku bohaterowie moich felietonów, przy mojej, nieznacznej zresztą, pomocy. Gwara bowiem jest tak zasobna że nie wymaga interwencji z zewnątrz,


ZAMIAST KAWIORU - DZWONEK

Konieczność zdążenia z felietonem przed zamknięciem numeru powodowała, że prosto z sądu, nieraz bez obiadu, biegłem do redakcji. Przeniosła się ona już wtedy z ciasnych pokoików na Nowym Świecie do własnego pięknego gmachu przy Marszałkowskiej 3/5/7, tam gdzie dziś mieści się „Życie Warszawy”. Nowy, specjalnie przebudowany z fabryki dywanów, budynek zawierał oprócz wspaniale urządzonej części redakcyjnej, połączonej bezpośrednio z zecernią linotypową i ręczną, wielką halę maszyn oraz ekspedycję i inne przyległości, konieczne dla wielkiego już teraz wydawnictwa, które przybrało nazwę: Dom Prasy.

Jakie to było niepodobne do starego lokalu czerwoniaków”! Nowe warunki spowodowały inny zgoła porządek w pracy dziennikarskiej. Dawniej przy jednym biurku tłoczyło się po kilku kolegów, czekając niejednokrotnie na ciepłe jeszcze miejsce. Teraz dostojne, przeszklone kryształowymi szybami gabinety służyły za miejsce pracy dwóm, a najwyżej trzem dziennikarzom. Dawniej bodźcem nakłaniającym do punktualnego przychodzenia była nieduża szafka, zawierająca butelkę francuskiego koniaku i kanapki z kawiorem. Kto przychodził przed wyznaczoną godziną, otrzymywał od zarządzającej tymi skarbami bufetowej, monumentalnej pani Zofii, kieliszek koniaku i dwie kanapki. Po wybiciu tej godziny szafka była zamykana i żadne prośby nie pomagały.

O wysokoprocentowym bodźcu mającym na celu wprowadzenie się w trans pracy nie było już mowy. Na Marszałkowskiej szafkę zastąpiły dzwonki. One to uprzedzały o zbliżającym się terminie zamknięcia numeru, one zmuszały do punktualnego przychodzenia. Osobiście nie byłem związany takimi rygorami jak koledzy opracowujący bieżący numer, musiałem tylko zdążyć z felietonem na ostatni dzwonek. To spowodowało u mnie tak zwany odruch warunkowy. Bez tego miecza Damoklesa wiszącego nad głową nie potrafiłem pisać. Siedziałem w wygodnym zresztą fotelu, obserwowałem przez szklaną ścianę zawrotne tempo redakcyjnego życia na korytarzu, a do roboty wziąć się jakoś nie mogłem. Dopiero zbliżające się nieuchronnie ostatnie momenty oddawania rękopisu podrywały mnie do czynu. Tytuł pisałem często biegnąc przez korytarz do zecerni. To niestety pozostało mi do dziś, nie potrafię pracować; na zapas, do szuflady. Muszę czuć w powietrzu ten ostatni dzwonek. To między innymi spowodowało, że słowa niniejsze docierają do Czytelnika z dwuletnim opóźnieniem. Nie mogłem się jakoś zabrać do tego pamiętnika. Za długi dostałem termin od wydawców. Przypuszczam, że to jakaś choroba woli, chociaż żona twierdzi, że tego rodzaju chory nazywa się po prostu leń patentowany.

W skład ówczesnej redakcji oprócz kilku wybitnych starszych dziennikarzy wchodziła sama młodzież. Zdolna, bystra, umiejąca wycisnąć interesujący szczegół z najbardziej suchej wiadomości i podać ją pod sensacyjnym tytułem. Za najlepszy zresztą tytuł w numerze redakcja dawała premie - dwadzieścia pięć złotych. Było to dużo pieniędzy, na przykład para bardzo porządnych półbutów gorszych dwie. Chociaż czasem bywały z tymi tytułami kłopoty.

Jedna z koleżanek, chcąc ozdobić wyszukanym nagłówkiem sprawozdanie z wystawy drobiu i zwierząt futerkowych w ogrodzie na Bagateli, napisała: Skrzydlaci i futerkowi dygnitarze na wystawie drobiu. Tytuł, owszem, nieprzeciętny, ale stał się powodem pewnych perturbacji dla redakcji. Mianowicie zaraz pod nim umieszczona została fotografia z otwarcia, przedstawiająca komitet wystawy i zaproszone wysoko postawione osobistości, wśród nich prezydenta miasta Starzyńskiego. Po ukazaniu się numeru z tym artykułem naczelny redaktor Butkiewicz otrzymał telefon:

- Tu Starzyński, powiedzcie mi, za jakiego dygnitarza mnie uważacie, za skrzydlatego czy za futerkowego? Na szczęście prezydent Stefan Starzyński miał wielkie poczucie humoru i nie obraził się. Skończyło się tylko na uwadze Butkiewicza pod adresem redakcji, żeby staranniej koordynowała zdjęcia z tytułami.

Chochlik drukarski płatał czasem „czerwoniakom” dotkliwsze figle. Oto pewnego dnia na pierwszej stronie „Expressu Porannego” ukazała się mowa ministra spraw zagranicznych Augusta Zaleskiego. Na końcu pierwszej szpalty wśród wynurzeń ministra na temat sytuacji w Europie widniało zdanie: „Tango Kataszka - Ja cierpię dolę.” Wybuchł wielki skandal połączony z dochodzeniem policyjnym. Nawet ja byłem pytany, czy w jakimś ze swoich felietonów nie użyłem tego zwrotu, który potem zaplątał się w mowę ministra. Odrzuciłem to pomówienie z oburzeniem - nie wtrącam się do polityki i niemuzykalny jestem. Na razie podejrzewano nawet sabotaż, ale się okazało, że to po prostu któryś z zecerów dla zabawy wystukał sobie na linotypie to figlarne zdanko, które jakoś zawędrowało do wynurzeń ministra Zaleskiego.

Winne były po prostu pośpiech i korekta, No i może ten drań chochlik.


MÓJ SOBOWTÓR - GIENIEK KOPYCIŃSZCZAK

Rosnąca popularność mego felietonu zaczęła przynosić wkrótce dość niezwykłe owoce. Siedzę kiedyś zapracowany w swoim redakcyjnym boksie i otrzymuję wiadomość od portiera z hallu, że oczekuje mnie niejaki pan Śmietanka, mój dobry znajomy, który pragnie się ze mną zobaczyć. Jakkolwiek nie przypominałem sobie wśród znajomych pana o tym nazwisku, wyszedłem na jego spotkanie. Przy oknie stał czerstwy brunet w butach z cholewami, półkożuszku i ze skórzaną szoferską czapką w ręku. Poinformowawszy się, że jest to pan Śmietanka, podszedłem doń żywo. Pan Śmietanka wyciągnął do mnie ramiona i zawołał:

- Gieniek, słoniu mokotowski, lebiego niewidymko, jak się masz, ile ważysz, daj pyska! I zanim się spostrzegłem, wycałował mnie z dubeltówki, po czym, odsunąwszy się o krok w tył, ogarnął mnie zdziwionym spojrzeniem i rzekł z pewnym wahaniem: - Aleś się, bracie, zmienił... no... no...

Po czym przymrużył oczy, podszedł do mnie blisko i wyjąkał:

- Przepraszam, to chyba nie pan? Czy z panem Wiechem mam zaszczyt?

- No tak.

- Dziwna rzecz. A czy pan szanowny leżał w zeszłem roku w szpitalu na Czystem, na trzeciej sali, przy piecu, na nogi pan nie mógł chodzić?

Sięgnąłem w głąb pamięci. Nie. Nie leżałem nigdy w szpitalu na Czystem, a „na nogi” zawsze chodziłem bez żadnych trudności. Jakaś straszliwa zagadka, którą pan Śmietanka natychmiast jednak rozwiązał.

- Znakiem tego zostałem uderzony w kant. Uważa pan, rok temu nazad leżał ze mną w szpitalu niejaki Gieniek Kopyciński, któren zaznaczał nieraz, że streszcza do kuriera pod pseudonimem Wiech.

Chcąc się dowiedzieć czegoś bliższego o swym sobowtórze, zasypałem pana Śmietankę gradem pytań. Jak wygląda ten drugi Wiech, czy jest sympatyczny, przystojny?

- Faktycznie wstydu panu nie robi, owszem, wesoły jest chłopak, humorystyczny żart zawsze odstawić potrafi, czy w dzień, czy w nocy. A tak obsztorcować kogoś jak on rzadko kto umie. Sadysfakcja posłuchać. Ja, jako kierowca, jestem obsłuchany pod względem publicznego wyrazu i tyż swoje wymowę posiadam, ale kudy mnie do Gieńka Kopycińszczaka. Pamiętam, jak raz zesobaczył posługaczkie za to, że mu za małe jajka na miętko na śniadanie przyniosła, to trzy godziny doktórzy musieli ją czucić. Inszą znowuż razą kołdrą się nakrył i wściekłego buldoka zaczął odstawiać, bo i do tego ma zdolność - to, mówię panu, najcięższe chorzy z łóżek wyskakiwali i pryskali, gdzie kto mógł. Cały szpital na równe nogi się zerwał... Tak, tak, operus był chłopak i za bardzo wypierać się go nie masz pan potrzeby - powiedział z uznaniem pan Śmietanka, ale zaraz dodał, że mimo całej sympatii, za to nabicie w karafkę połączone z pożyczeniem trzydziestu złotych nie omieszka przy pierwszym spotkaniu tak się na nim odegrać, że mój sobowtór znowu straci władzę w nogach na czas dłuższy.

Starałem się złagodzić wzburzenie pana Śmietanki oświadczając, że nie mam najmniejszego żalu do wesołego pana Gienia, gdyż jestem przyzwyczajony do sobowtórów. Ponieważ Gienio w zamian za pożyczkę obiecał swemu szpitalnemu przyjacielowi posadę kierowcy w redakcji, postanowiłem wziąć na siebie wykonanie tego przyrzeczenia i poprzeć jego kandydaturę, gdzie należy. Chodziło tu przecież o „honor rodu”. Dzięki wspaniałemu poczuciu humoru współwłaściciela wydawnictwa, dyrektora Antoniego Lewandowskiego, pan Śmietanka tę posadę dostał.

Na ogół nie lubiłem wizyt składanych mi w redakcji. Rzadko kiedy przynosiły coś przyjemnego. Wspominałem już o dziewczynie, która przyniosła dziecko, teraz przytoczę tu inne dość niemiłe odwiedziny.

Pyskówki były to obrazki prawdziwe, chwytane na gorąco na sali sądowej, ale muszę się przyznać, że czasem zmieniało się stan faktyczny, żeby było zabawniej. Z kolei aby nie było reklamacji ze strony uczestników procesów, obdarzało się ich fikcyjnymi nazwiskami. I na tym się czasem wpadało. Kiedyś w felietonie osnutym na tle jakiejś sprawy w sądzie grodzkim na Przechodniej zmieniłem nazwisko i imię głównego bohatera na Mieczysław Sznabelpik, przypuszczając naiwnie, że taki się w Warszawie nie znajdzie. I oto już na drugi dzień zjawia się u mnie nieduży rudawy pan, trzymający w ręku bilet wizytowy: „Mieczysław Sznabelpik, agent giełdowy, Pawia 6 m. 13”, i bez dalszych wyjaśnień mówi:

- Panie Wiech, ja wiem, kto mnie to zrobił. Grynberg mnie to zrobił, ten łobuz, sumograndus. Co on mnie już nie robił, pogotowie mnie w nocy przysłał, trumnę przynieśli, straż ogniowa przyjeżdżała też.

Błyskawicznie się połapałem, że pan Sznabelpik posądza o inspirowanie tej fałszywej notatki jakiegoś swego zaciętego wroga, nękającego go na różne sposoby. Oczywiście nie przyznałem się do mistyfikacji, kategorycznie jednak wykluczyłem udział w tym pożałowania godnym wypadku diabolicznego Grynberga. Wyjaśniłem, że zaszło nieporozumienie, przyrzekłem sprostowanie i rozstaliśmy się w zgodzie. Może dlatego, że niewinna ofiara mojej lekkomyślności niezupełnie miała na imię - Mieczysław.

Ale moje wpadunki były niczym w porównaniu z kłopotami, w jakie się wikłał dzięki swoim mój kolega z jednego boksu redakcyjnego, świetny pisarz i znakomity dziennikarz, Władysław Zambrzycki. Pan Władysław, uroczy człowiek o niepowtarzalnym dowcipie i niezrównanej fantazji, prowadził w „Expressie” tak zwaną ostatnią stronę, na której zamieszczał kronikę drobnych wypadków warszawskich, opracowywaną w jemu tylko właściwy, przezabawny sposób. Sprawiało to, że strona ostatnia była czytywana w „Expressie” jako pierwsza.

Otóż jeśli raporty policyjne nie przynosiły tego dnia odpowiedniego materiału, pan Władysław sam wymyślał fikcyjne zdarzenia, wypadki, awantury i afery. Jego to fantazji zawdzięczamy legendę o genialnym, dobrodusznym oszuście warszawskim Janie Cynianie. Cynian, który jakoby sprzedawał kolejno naiwnym kmiotkom odwiedzającym Warszawę: kolumnę Zygmunta, tramwaj, most i wydzierżawił na dansing halę Dworca Głównego, nie istniał naprawdę nigdy. A raczej istniał w płodnej imaginacji pana Władysława. Asystowałem przy narodzinach tej świetnie narysowanej postaci, tak plastycznej, że nikomu nie przyszło do głowy powątpiewać o jej autentyzmie.

Trzeba przyznać, że pan Władysław nie nadużywał nadaremno popularnego nazwiska swego bohatera. Wypuszczał go na kolumnę „Expressu” ostrożnie, wówczas kiedy naprawdę nie było żadnego innego sensacyjnego materiału nadającego się na tak zwany mały kryminał. Cynian pozostał w legendzie warszawskiej na stałe i dziś jeszcze wspomina się czasem z podziwem o tych jego zdumiewających transakcjach handlowych. Różne dziwne rzeczy sprzedawano w Warszawie naiwnym przybyszom z prowincji, ale nie było wśród tej bogatej kolekcji Króla Zygmunta, nie było mostu Kierbedzia ani tramwaju. To wymyślił pan Władysław.

Z prawdziwą przykrością odsłaniam kulisy tego barwnego mitu międzywojennej Warszawy, świadczącego, że nie ma cwaniaka nad warszawiaka. No cóż, przyszedł taki czas, że trzeba się starać o inne powody do dumy z rodzinnego miasta.

Otóż, jak się wyżej rzekło, miał kolega Zambrzycki tarapaty związane ze swymi zabawnymi pomysłami. Zgłaszali się często z pretensjami ludziska zrobieni na szaro w dowcipnych notatkach i artykulikach ostatniej strony „Expressu Porannego”. Ale zawsze jakieś jeszcze dowcipniejsze wyjaśnienie zamieszczone nazajutrz rozładowywało napięcie i „klient” nie miał pretensji.

Nie zgłosił się tylko nigdy pan Jan Cynian. Rzecz prosta dlatego, że nie było go na świecie. Ale w wieści gminnej żyje nadal. Przeżył niestety swego autora.


KIEPURA I GORZKIE MIGDAŁY

Oczywiście nie tylko z pretensjami zjawiali się ludzie w redakcji „czerwoniaków”. Ich rosnące z każdym rokiem wpływy powodowały wizyty przedstawicieli wszystkich warstw międzywojennego społeczeństwa. Bywały też różne znakomitości. Dolatujący z hallu piękny, kryształowo czysty głos, wyciągający arię ze znanej operetki: „Brunetki, blondynki, ja wszystkie was dziewczynki...” - oznajmiał przybycie do redakcji świetnego tenora tamtych czasów, Jana Kiepury.

Zamiast zapowiadać się telefonicznie przez portiera, Kiepura wkraczał do redakcji z pieśnią na ustach. Otwierała mu ona wszystkie drzwi, wywoływała uśmiech na twarzach. Mimo że było w tym trochę pozy, trochę reklamiarstwa, nikomu to nie przeszkadzało szczerze lubić i z przyjemnością witać miłego gościa. Nie raziła nikogo jego niewinna manierka na ludowość w wysławianiu się. Te wszystkie „jak się mata”, „wita co” itp. „chłopaka z Sosnowca”, jak lubił się sam nazywać, zjednywały mu ogólną sympatię.

Do częstych naszych gości należał również głośny wówczas jasnowidz inżynier Antoni Ossowiecki. Cała Warszawa mówiła o jego zdumiewających doświadczeniach w odgadywaniu myśli na odległość, w przepowiadaniu przyszłości. Mówiono o nim, że trafnie odgadnąć potrafi czyjąś bliską śmierć. Robione były z nim doświadczenia w szpitalach. Ossowiecki przechodził przez salę i nieomylnie odgadywał, kogo z chorych czeka wkrótce zgon. Podobno czuł od takiego nieszczęśnika zapach gorzkich migdałów. Toteż ilekroć się z nim witałem, mimo woli odsuwałem się troszkę w tył. A nuż pociągnie nosem i poczuje te migdały!

Wielu sławnych ludzi udało mi się poznać dzięki pracy dziennikarskiej.


PAMIĘTNE SPOTKANIA

Do najbardziej pamiętnych dla mnie spotkań należała wizyta u Reymonta. Działo się to chyba w roku 1922, przed moją erą „czerwoniacką”. Byłem wówczas referentem prasowym Polskiego Czerwonego Krzyża, bo i taką funkcję kiedyś na początku swojego dziennikarskiego żywota sprawowałem. Otóż z ramienia PCK udałem się kiedyś do sławnego pisarza, żeby odebrać aforyzm, który miał dla naszej instytucji napisać. Reymont mieszkał na którymś tam piętrze olbrzymiego gmachu firmy „Gebethner i Wolff na rogu Zgoda i Sienkiewicza.

Starsi warszawiacy pamiętają dobrze tę wspaniałą kamienicę, której dół zajęty był całkowicie na olbrzymią księgarnię o kilkunastu wystawach. Na piętrach mieściły się redakcje licznych wydawnictw Gebethnera, biura i mieszkania. Jedno z nich, w strzelistej wieży zdobiącej gmach, zajmował Reymont. Mieszkał u swego wydawcy. Mieszkanie było piękne, dwupoziomowe. Z dużą tremą oczekiwałem na gospodarza w jego gabinecie. Był to duży pokój z półkami pełnymi książek. Na środku stał wielki prosty stół z jasnego surowego drzewa. Na nim czarny wazon z jakimiś czerwonymi kwiatami. Po chwili na wewnętrznych schodach prowadzących do gabinetu z pięterka ukazał się laureat Nobla. Wyglądał jak na portrecie, z tą różnicą, że ręką trzymał się za twarz. Nie zdążyłem się odezwać, kiedy Reymont powiedział po prostu:

- Wie pan, tak mnie, cholera, zęby bolą, że nie byłem w stanie nic dla was napisać. Może jutro. Bardzo serdecznie przepraszam.

Wtedy się przekonałem, że wielkość chodzi często w parze z prostotą i skromnością. Z późniejszego dużo okresu datuje się moja znajomość, a następnie przyjaźń z czołowymi naszymi poetami: Broniewskim, Stanisławem Ryszardem Dobrowolskim, Gałczyńskim, Tuwimem.

Wiele nocy przegadaliśmy z Władkiem Broniewskim przy barze „u Sitkowskiego” w przedwojennej „Adrii”. Byłem chyba jednym z pierwszych słuchaczy jego buntowniczych wierszy, mówionych z żarem i w niepowtarzalny sposób, bo recytował tę swoją „banię z poezją” z pamięci i tak, że żaden z aktorów dorównać mu nie jest w stanie. Zresztą nie ustępował mu w tym względzie Konstanty Ildefons Gałczyński, również najlepszy interpretator swoich wierszy. Pamiętam wieczory w „Halamie”, zakopiańskim Domu Pracy Twórczej ZAIKS-u. Na dworze „loło” lub szalał halniak, zbieraliśmy się więc w salonie pod palmą na pogaduszki, które zamieniały się nieraz w improwizowany koncert muzyki i żywego słowa.

Na fortepianie grała Barbara Hesse-Bukowska, poeci recytowali swoje utwory, satyrycy czytali felietony. Mistrz Konstanty tłukł wszystkich swoją poezją, humorem i czarem osobistym. O, bo czarujący był to człowiek. Miły, łatwy w obejściu, skory do rozmowy. Przy tym uwielbiał desery. Zawsze było mu ich mało. Kiedyś po obiedzie w tejże „Halamie” przysiadł się do naszego stolika, spojrzał dziecinnym, łakomym okiem na mój krem i spytał:

- Będziesz jadł toto?

- Owszem, będę.

Posmutniał i rzekł:

- Szkoda. Pójdę do kuchni. Może Nero nie zjadł.

Nero był to duży żółty pies pensjonatowy, ulubieniec gości. Były to lata pięćdziesiąte. Przez „Halamę” przewijały się tłumy twórców, członków ZAIKS-u, tych sławnych i tych mniej znanych. Spośród najsławniejszych zjechał tu w roku 1953 Julian Tuwim. Przyjechał, żeby „pokłonić się górom”. Po raz ostatni. Z Tuwimem przed wojną mało się stykałem. Jakieś poznanie się za kulisami „Qui pro quo”, jakieś przelotne rozmowy na terenie towarzyskim. To było wszystko. Dopiero podczas okupacji odezwał się do mnie z daleka. Z San Francisco. A było tak.

Dostałem telefoniczną wiadomość od dawnej koleżanki z Domu Prasy, że musi się ze mną zobaczyć w bardzo ważnej i przyjemnej dla mnie sprawie. Umówiliśmy się w barze kawowym na Moniuszki. Jechałem trochę z duszą na ramieniu, bo właśnie szalały w Warszawie łapanki. Ale nie pojechać nie wypadało. Koleżanka już czekała. Wydobyła z torebki plik kartek i zaczęła czytać jakieś wiersze. O tym, jak to polski bez „pachniał w maju, w Alejach i Ogrodzie Saskim, w koszach na rogu i w tramwaju, gdy z Bielan wracał lud warszawski!” I o tym, jak powstało towarzyskie nieporozumienie, czyli ogólny wycisk, po którym wszystkich zabrano do komisariatu - „a z winy - majowego kwiatu”.

- Teraz niech pan słucha uważnie - powiedziała koleżanka i czytała dalej: Potem to ślicznie Wiech uwieczniał, z daleka więc do pana Wiecha, Pełen wdzięczności się uśmiecham... I cóż pan teraz uskutecznia?

Był to przysłany jakimś cudem do Warszawy maszynopis napisanego na obczyźnie nowego poematu Tuwima „Kwiaty polskie”. Nie potrzebuję chyba mówić, jak byłem wzruszony. W kilka lat później, już w wolnej Warszawie, Tuwim napisał mi na egzemplarzu Kwiatów wydanym przez „Czytelnik” taką zabawną dedykację: Wiechowi, genialnemu humoryście, Homerowi warszawskiej ulicy i warszawskiego Jęzora z zachwytem dla Jego twórczości Julian Tuwim 25.11.1953 r.

Było to na niecały miesiąc przed przyjazdem poety do „Halamy”. Spotkaliśmy się tu podczas świąt Bożego Narodzenia. Tuwim cieszył się Zakopanem jak dziecko. Przesiadywał chętnie w kawiarniach, nie stronił też od „Jędrusia”. Czuł się doskonale. W Wigilię siedział z nami przy stole, śpiewał razem kolędy pod choinką. I nagle w trzecie święto, podczas obiadu, z pokoju numer 17 na drugim piętrze rozległ się pełen przerażenia i rozpaczy krzyk kobiecy. Zerwaliśmy się od stolików. Niektórzy z nas pobiegli na górę.

- Tuwim umiera!

W kilka godzin potem w prostej sosnowej góralskiej trumnie zniesiono ciało poety na dół po schodach do czekających przed domem, wymoszczonych słomą i świerkowymi gałęziami, sań. Otępiali, milczący, patrzyliśmy na jego odjazd z wesołej, przytulnej, świątecznej „Halamy”. No, ale cofnijmy się o całych dwadzieścia lat od tej smutnej chwili i wróćmy do przedwojny, do „czerwoniaków”.


POD DWÓJKĄ

Do kolegów, z którymi łączyły mnie najserdeczniejsze stosunki, oparte między innymi na jednakowym widzeniu śmiesznostek otaczającego nas świata, należał młody, wściekle zdolny satyryk Tadeusz Wittlin, podpisujący swoje utwory pseudonimem Tadzio-Tadzio. Był on przez czas dłuższy redaktorem satyrycznego tygodnika „Cyrulik Warszawski”, wydawanego przez nasz Dom Prasy.

Redakcja „Cyrulika” mieściła się na trzecim piętrze gmachu przy Marszałkowskiej. Ja pracowałem na pierwszym, jednak leniwe godziny poprzedzające wybuch twórczej inwencji spędzałem najczęściej u Tadzia-Tadzia, w jego jednopokojowej redakcji. Poznałem tu nowy, świetnie się zapowiadający narybek polskiej satyry.

Przychodzili do „Cyrulika”, chyba jeszcze jako maturzyści, a może studenci pierwszego roku, przystojny, elegancki brunecik Janusz Minkiewicz oraz jego przyjaciel, dla odmiany blondynek, Światopełk Karpiński. Piekielnie utalentowani byli to chłopcy. Zresztą cała ówczesna satyryczna brać złaziła się w „Cyruliku”, tak pisząca, jak i rysująca. Tu poznałem między innymi swego późniejszego znakomitego ilustratora i przyjaciela Jerzego Zarubę. Z kwaśnymi, znudzonymi minami opowiadali sobie ci mistrzowie humoru najzabawniejsze kawały i plotki z „Ziemiańskiej”, „Kresów”, „Europy”, „Ipsu” czy innej modnej kawiarni albo knajpy.

My z Tadziem najchętniej bywaliśmy w położonym naprzeciwko redakcji barze „Pod Dwójką”. Był to trochę dorożkarski, trochę dżokejski, trochę dziennikarski przybytek kulinarnych rozkoszy. Za psi grosz można tu było zjeść smacznie i obficie, „przegiąć” ćwiarteczkę i nagadać się w przytulnych małych łóżkach odgradzając się od gwaru ogólnej sali. „Dwójka” istnieje po dziś dzień, ale chyba w zmienionej postaci - jako bar szybkiej obsługi, smażalnia ryb czy jakichś szaszłyków? Nie wiem, rzadko tamtędy przechodzę.

Pod Dwójką” omawiałem z Tadziem wspólne nasze robótki uboczne, coś w rodzaju obecnych prac zleconych. Przyjmowaliśmy te zlecenia od klientów z miasta. Jednym z nich był niejaki pan Lebenbaum, producent filmowy. Ówczesny” film polski nie powstawał, jak dziś, za państwowe pieniądze, w licznych wspaniale ku temu celowi przystosowanych gmachach, przy współpracy wysokich urzędów. W tamtych czasach jeden właśnie z takich panów Lebenbaumów obchodził właścicieli kin i proponował udział w finansowaniu filmu, który miał zamiar wyprodukować.

Najważniejszy był tytuł. O jednym z kiniarzy warszawskich mówiło się, że kiedy producent zaproponował mu film mający się nazywać Na fali wspomnień, odpowiedział sceptycznie: - Na fali wspomnień? Morskie filmy u mnie nie idą.

Mimo takich czy innych oporów uparty producent znajdował wreszcie udziałowców, którzy godzili się zainwestować mniejszy lub większy kapitał w mające powstać arcydzieło X Muzy. Wtedy ruszała produkcja. Wynajmowano atelie, angażowano aktorów, opracowywano scenopis i dialogi.

Robiłem dialogi do kilku przedwojennych filmów, jak Dorożkarz nr 13, Cyrk Forda, Manewry miłosne. Właśnie te ostatnie pisaliśmy z Tadziem w pocie czoła nocami w redakcji „Cyrulika”. Tak jest, nocami, bo w przedwojennej produkcji filmowej wszystko było potrzebne na wczoraj. Dramat czy komedia powstawały często w ciągu paru tygodni. Dlatego też tempo pracy było zabójcze. Dialogi do Manewrów smażyliśmy pod osobistym nadzorem pana Lebenbauma. Odwiedzał nas podczas pisania kilka razy w ciągu nocy. Dla zachęty i podtrzymania sił przynosił nam kanapki ze świetnej koszernej restauracji Hirszfelda, dostarczał chałwy i innych smakołyków.

Nie zapominał też o alkoholu, ale w minimalnej ilości, żebyśmy się przypadkiem nie pospali. Wśród wałówki nie brakowało też nigdy papierosów, ale w jakimś tańszym gatunku. Nie pamiętam już, jak się nazywały. Kiedyś przez zapomnienie producent zostawił na naszym biurku świeżo napoczętą paczkę drogich „Egipskich specjalnych”, które palił. Oczywiście wypaliliśmy je za jego zdrowie tej jeszcze nocy. A nazajutrz mieliśmy zabawę patrząc, jak nasz chwilowy chlebodawca nerwowo maca papiery na biurku, najwyraźniej poszukując pozostawionych „specjalnych”.

Miły to był człowiek, aczkolwiek drobiazgowy i wiecznie zatroskany. Nic zresztą dziwnego. Nie miał kto dokładać do produkowanego przez niego arcydzieła. W razie klapy odpowiadał wobec wspólników, którzy bardzo nie lubili złych interesów. Toteż cieszyliśmy się bardzo z Tadziem-Tadziem, kiedy Manewry miłosne przeszły.

Te uboczne prace zlecone nie wyczerpywały całkowicie repertuaru moich zajęć artystycznych. Chyba w roku 1935 zaczęły się wieczory autorskie. Odbyłem ich mnóstwo w Warszawie i na prowincji. Warszawskie przez długie miesiące gromadziły nadkomplety widzów w znanej kawiarni SiM-u (Sztuka i Moda) na ulicy Królewskiej, gdzie dziś mieści się Teatr żydowski.

Właścicielem kawiarni był znany cukiernik warszawski Karol Albrecht. Ten od „Ziemiańskiej”. Albrecht, wzruszony powodzeniem imprezy, czcił każdy jubileuszowy, to znaczy dwudziesty piąty, pięćdziesiąty, siedemdziesiąty piąty i setny wieczór wspaniałym tortem, stawianym na „służbowym” stoliku, przy którym zasiadałem w chwilach wolnych od czytania. Bo na razie wieczory te były wypełnione wyłącznie czytaniem felietonów. Od siebie, „z głowy”, nie dodawałem ani słowa. Po pierwsze, nie pozwalała mi na to gnębiąca mnie trema, a po wtóre, nie było to potrzebne - felietony broniły się same. Dość ludzi bawiły. Zresztą była moda na Wiecha.

Z czasem interes się rozszerzył. Doangażowałem sobie znakomitego interpretatora w osobie Henryka Ładosza, rzeczywiście świetnie recytującego moje kawałki. Odtąd pracowaliśmy bardzo często na dwa głosy. Ale na prowincję początkowo wypuszczałem się sam, korzystając tylko z pomocy impresaria, pana Donata R. Był to wspaniały organizator, aczkolwiek miał jedną drobną wadę, o czym miałem się wkrótce przekonać. Skaza ta wystąpiła już na piątym bodaj z kolei moim wieczorze - w osadzie Wierzbnik pod Starachowicami.

Impresario przyjechał do Wierzbnika pierwszy, zajął salę, rozlepił afisze, zorganizował sprzedaż biletów, zebrał zresztą bity komplet widzów. Ja nadjechałem w ostatniej chwili z Radomia, gdzie odbyłem również spotkanie z czytelnikami. Nie miałem nawet czasu porozumieć się z organizatorem, który już był na scenie i zapowiadał rozpoczęcie wieczoru. Stałem w kulisie i zdziwiony nieco wybuchami śmiechu, dolatującymi tu z przepełnionej widowni, zacząłem się przysłuchiwać zapowiedzi. Stopniowo zdziwienie ustępowało przerażeniu. Mój impresario mówił mniej więcej tak:

- Od sinych fal Bałtyku po tak zwaną perłę Tatr, czyli - Zakopane, nie licząc rzecz prosta Nowego Targu, nie ma, nie było i nie będzie tak - wielkiego człowieka jak ten, który przed chwilą przyjechał tu do Wierzbnika z Radomia... Nie ma, nie było i nie będzie, bo być nie może, większego pisarza... no, może jeden by się znalazł... ten Remont... Myrymont, przepraszam, Reymont, ale i to nie na pewno. Od sinych fal Bałtyku, o, przepraszam, to już mówiłem... jednym słowem, król humoru, cesarz dowcipu, mikado śmiechu - Wiech, niech żyje...

Jeśli się doda jeszcze, że, jak dostrzegłem to z kulisy, konferansjer wyraźnie się zataczał chwytając się ustawionego na scenie stolika bądź też opadał bezsilnie na krzesło, sprawa stawała się jasna - był kompletnie urżnięty. W przystępie rozpaczy, chcąc jakoś ratować sytuację, wpadłem na scenę. Powitały mnie huragany braw i wybuchy śmiechu. Potęgowały się one jeszcze w momencie, kiedy usiłowałem wyprowadzić pana Donata ze sceny, a on nie pozwalał na to, tylko tulił się do mnie, wyciskając na mych policzkach ogniste pocałunki. Wreszcie udało mi się wypchnąć go jakoś za kulisy i rozpocząć spotkanie.

Rozbawiona publiczność słuchała felietonów w wesołym nastroju, ale największe jego nasilenie następowało - w momentach pojawiania się na scenie mego menażera. Kilka razy ukazywał się jeszcze, bijąc mi zapamiętale brawo. Wreszcie usnął w objęciach strażaka gdzieś za kulisami, a ja mogłem dokończyć tak niezwykle rozpoczętą imprezę. Rozstałem się wreszcie z publicznością, która z pewnością była głęboko przekonana, że jestem równie dobrze podkropiony jak mój współpracownik, mam tylko mocniejszą głowę. Ustaliło mi to odpowiednią opinię w Wierzbniku i okolicy, a kto wie, czy nie na całej Kielecczyźnie. Jeszcze bowiem długo, długo potem, gdy tylko zjawiłem się gdzieś w restauracji na obiad czy kolację, wstawieni biesiadnicy, rozpoznawszy mnie, witali jak bratnią duszę i proponowali wspólne kolejki. Do utrwalenia się tej niezasłużonej. Bóg mi świadkiem, reputacji przyczyniła się też wybitna trunkowość jednego z głównych moich bohaterów, pana Walerego Wątróbki, z którym mnie często utożsamiano.

Parę jeszcze z kilkuset odbytych w okresie międzywojennym spotkań z czytelnikami pozostało mi specjalnie w pamięci. Należy do nich między innymi wieczór autorski w Malinowej Sali łódzkiego „Grand Hotelu”. Sceneria była dość niezwykła. Sala restauracyjna bowiem, aczkolwiek wytworna, nie nadawała się na ten cel. Szczęk noży i widelców, brzęk kieliszków, rozmowy gości przeszkadzały innym w konsumowaniu literackich bądź co bądź doznań. Zwłaszcza że znany aktor łódzkich teatrów Józef Winawer, zaangażowany do recytowania felietonów, czytał je siedząc przy bocznym stoliku zbyt kameralnie, czyli po prostu za cicho.

Widząc, że gastronomia zaczyna brać górę nad literaturą, sam zabrałem się do czytania. Stanąłem na środku sali i najmocniejszym, na jaki mogłem się zdobyć, głosem zacząłem czytać, Uciszyło się jakoś. Widelce znieruchomiały. Publiczność słuchała. Nagle podczas czytania przeze mnie drugiego bodaj felietonu, opisującego dzieje romantycznej przygody niejakiej pani Bukiet i jej amanta nakrytego przez męża w szafie, przy stoliku na balkonie powstał rumor. Jakieś towarzystwo z trzaskiem odsuwanych krzeseł wstawało od stolika i demonstracyjnie opuszczało lokal.

Okazało się, że jest w Łodzi powszechnie znana i szanowana firma tekstylna „Bukiet i S-ka”. Otóż tak się nieszczęśliwie złożyło, że stolik, o którym mowa, zajmowali właśnie państwo Bukiet ze wspólnikami. Dlaczego perypetie felietonowych Bukietów potraktowali jako wycieczkę osobistą, nie wiedziałem ani ja, ani dyrekcja restauracji. Faktem jest, że poczuli się obrażeni i wyszli. Było mi bardzo głupio, chciałem nawet posłać nazajutrz pani Bukiet - bukiet róż, ale się bałem, że znowu to może być potraktowane jako jakaś aluzja. I dałem spokój.

Teraz, po latach, jeśli te słowa wpadną w ręce kogoś z tej rodziny, proszę o przyjęcie usprawiedliwienia, że tożsamość nazwisk była oczywistym przypadkiem. Cały felieton zresztą był wytworem mojej fantazji, nazwisko zaczerpnięte po prostu „z powietrza”. Nic nie wiedziałem o istnieniu w Łodzi popularnej i otaczanej powszechnym szacunkiem w sferach handlowych firmy.

W każdym razie nauczyło to mnie ostrożności w szermowaniu nazwiskami. I przyjeżdżając potem do jakiegoś miasta stale konsultowałem się z miejscowymi znawcami terenu, czy przypadkiem któryś z bohaterów felietonów nie nosi znanego tu z najlepszej strony nazwiska. Uratowało mnie to od wielu następnych straszliwych gaf.

I ratuje zresztą do dziś. Nie tak dawno bowiem, wygłaszając przed telewizją w Katowicach felieton o weterynarzu, który chciał zostać polskim doktorem Kildarem, nadałem mu nazwisko noszone przez tamtejszego znakomitego lekarza. Na szczęście, ostrzeżono mnie w porę, wskutek czego polski Kildare został nazwany - doktorem Żeberko. Jakoś nikt „z Żeberek” się nie zgłosi. Może mają poczucie humoru.


PIERWSZA KSIĄŻKA

W międzywojennych czasach wydać książkę nie było rzeczą łatwą. Toteż pierwszy zbiór moich felietonów, złożony z samych pyskówek i opatrzony tytułem „Znakiem tego...” odleżał się trochę, zanim znalazłem wydawcę. Zwróciłem się najpierw do ruchliwej, poważnej firmy Przeworskiego. Ale kierownik, pan Igrek, odpowiedział mi, że felietonów niżej Nowakowskiego Przeworski nie wydaje. Połknąłem pigułkę i wrzuciłem maszynopis do szuflady, niech leży. Jednak życzliwe dusze pomogły.

Miła moja koleżanka redakcyjna Karolina Beylin, stale współpracująca z taką potęgą wydawniczą jak przedwojenny „Rój”, powiedziała mi kiedyś:

- Wiesz, ja ci to załatwię.

Ale nie załatwiła. Władca „Roju”, Marian Kister, odpowiedział:

- Widzi pani, to są cukierki. Jeden cukierek każdy zje chętnie, ale torbę cukierków kto kupi?

No to lu maszynopis do szuflady. Ale ambicja ujrzenia własnych utworków w wydaniu książkowym nie dawała mi żyć. Postanowiłem sam zabawić się w wydawcę. Papier, druk itp. dostałem w prezencie od Domu Prasy. Książka się ukazała i poleciała jak szatan. W ciągu dwóch tygodni nie było śladu nawet pod ladami. I wtenczas zacząłem się odgrywać. Najpierw zgłosił się „Przeworski” za pośrednictwem pewnego dziennikarza, który mi oświadczył, że pan Igrek chce ze mną mówić.

- Drogi panie kolego, czy pan zna dobrze pana Igreka? - zapytałem.

- Doskonale.

- To niech mu pan powie, żeby mnie pocałował... - tu bardzo dokładnie określiłem miejsce, gdzie pocałunek ma zostać złożony. Drugi zgłosił się telefonicznie uroczy szaławiła Marian Kister. - Panie Wu, przyjdź pan do „Roju”, pogadamy.

- Po co, przecież pan cukierkami nie handluje?

- Jakimi cukierkami? Co za cukierki? Co ta Karolcia narozrabiała?

Jednak znudziło mi się być wydawcą i po następnym telefonie Kistera zgodziłem się oddać mu prawa druku dalszych wydań „Znakiem tego”. Było ich pięć. Potem z latami leciały dalsze książki, ale tę pierwszą wspomina się najmilej, zwłaszcza że były z nią związane wspaniałe bankiety. Drugie wydanie uczciliśmy z Kisterem w „Małej Ziemiańskiej”, gdzie mi postawił pół czarnej i wspaniałe ciastko z owocami, tak zwaną balijkę. Ale po trzecim wydawca zatelefonował do mnie:

- Przyjdź pan o pierwszej do „Roju”, musimy oblać sukces. Będzie Wańkowicz i jeszcze kilka osób.

Przyszedłem. Kister zajęty był na razie różnymi sprawami, ale kiedy skończył, przyszedł pan Melchior Wańkowicz z wypchaną teczką i zaczęła się uczta. W teczce było pełno zagranicznych magazynów oraz ćwiartka z czerwoną kartką i duża, gorąca, zatkana na dwa patyki kiszka kaszana. Biesiada nie trwała długo, ale był to na pewno najmilszy bankiet, w jakim brałem udział z okazji powodzenia książki. Zresztą kiszka pochodziła od Radzymińskiego z rogu Brackiej i Widok.

Przedwojennemu warszawiakowi to wystarczy, żeby się „każdy jeden” oblizał.


LAURY I KOPNIAKI

Książki spopularyzowały jeszcze bardziej moje wyroby literackie czy też dziennikarskie - jak kto woli - ja się na tym nie znam. Zjawiły się w prasie pierwsze recenzje. Były między nimi kopniaki, że Wiech zaśmieca gwarą kryształową czystość polskiej mowy, że wynajduje jakieś dziwolągi językowe i uczy ich niewinną młodzież i nieletnie dzieci. Były jednak i pochwały.

Mimo wrodzonej skromności przytoczę tu z zażenowaniem parę takich przychylnych głosów w ramach samoobrony koniecznej. Oto Juliusz Kaden-Bandrowski napisał w „Gazecie Polskiej”: Siedemdziesiąt kilka felietonów, raczej krótkich opowiadań, pełnych życia, wigoru, pełnych doskonałej charakterystyki środowiska, czasu, człowieka, mężczyzny i kobiety, instytucji społecznych, państwowych, siedemdziesiąt kilka obrazków, rysowanych szybko, pewnie, bez szukania „klasycznej” poprawności, ale zawsze trafnych, przywodzących na pamięć dzień powszedni Warszawy z jakimś osobliwie żywotnym, nieomylnym instynktem - to ostatnia książka Stefana Wiecheckiego (Wiecha) pt. Ja panu pokażę! [...] Każde zdanie tej zabawnej książki świadczy o niebywałej swobodzie, z jaką porusza się autor w mieszanym, pstrym, niby to nie ujętym, a jednak bardzo syntetycznym folklorze Warszawy współczesnej. [...] Wszystko, co jest napisane żywo, po prostu, co rozumieją wszyscy, a co duszę ludzką przekazuje poznaniu, należy chyba do spraw i prac dzieł literatury pięknej.

Rumieniąc się coraz bardziej cytuję dalej wyjątki z innej recenzji. Wiech jest największą atrakcją dziennika, w którym ogłasza swoje stałe felietony, jak o tym można sądzić z licznych prób naśladownictwa, stosowanych przez pokrewne pisma popołudniowe, że jednak jest w swoim rodzaju unikatem, o tym znów świadczy fakt, że nikt go dotychczas nie podrobił, nie zastąpił, tym bardziej prześcignął. Wiech jest jak dźwięczny metal, jego naśladowcy jak miedź brząkająca. Forma Wiecha to język, jakim codziennie rozmawiają z sobą, kłócą się i wymyślają sobie ludzie tejże ulicy warszawskiej, tychże szynków, izb i podwórek. Nie dajmy się jednak zmistyfikować. Ci ludzie mówią rzeczywiście znacznie brutalniej, przeklinają ordynarniej, śmieją się mniej beztrosko, a humor miewają po wódce bardziej ponury, niż to ryczałtowo wygląda u Wiecha. Mimo to felietonista jest w zupełnej zgodzie z prawdą gwary warszawskiej. Sztuka Wiecha - bo to jest sztuka w dobrym znaczeniu słowa - polega na tym, że umie on stępić ostrze brutalności popularnego wysłowienia nie gubiąc jego stylu i zamierzonej celności. Na miejsce przekleństwa wprowadza nieraz jawny nonsens, neologizm, jakąś dziwaczną kombinację słownikową, ale przez to nie rozbraja swego typka, nie tłumi jego prymitywnej pasji. Wiech osiąga takie sukcesy, że niejedna pyskata „makolągiew” wygra dokładnie swoją rolę, wykrzyczy swoje podwórzowe czy kuchenne pretensje, a nie tylko wytrzyma przepisany jej „fason”, lecz jeszcze zachwyci czytelnika swoistą delikatnością i subtelnością wyrażeń. Nic chyba nie bierze u Wiecha w tym stopniu, co rozmowy prowadzone w sposób wyszukany i elegancki. Z tego to przede wszystkim kontrastu powstaje śmiech, tak często wybuchowy, a zawsze wszyty w podszewkę opisywanych przez Wiecha wydarzeń, rejestrowanych dialogów, zeznań sądowych. To napisał Stanisław Rogoż w „Wiadomościach Literackich” w roku 1938.

W rok później książka moja Syrena w sztywniaku dostąpiła zaszczytu kandydowania do dorocznej nagrody tychże „Wiadomości Literackich”. Jury mające nagrodzić najwybitniejszą książkę polską roku 1938, zasiadało w winiarni „Pod Bachusem” w następującym składzie: Michał Choromański, Maria Dąbrowska, Kazimiera Iłłakowiczówna, Jarosław Iwaszkiewicz, Maria Jasnorzewska, Julian Krzyżanowski, Maria Kuncewiczowa, Zygmunt Nowakowski, Jan Parandowski, Antoni Słonimski, Julian Tuwim i Józef Wittlin. Obrady toczyły się po wytwornym obiedzie, w atmosferze pozbawionej sztywności, pompy i nudy towarzyszących zwykle tego rodzaju posiedzeniom. Członkowie jury zgłaszali kandydatury wybranych przez siebie książek i w swobodnej rozmowie je popierali, zwalczając oczywiście inne zgłoszenia. Konkurencja była liczna i potężna.

Startował Ład serca Andrzejewskiego, Ludwika Śniadecka Czapskiej, Poemat o Warszawie Karpińskiego, Kurhany Wierzyńskiego, i wiele innych. Syreną w sztywniaku jako pierwszą i jedyną kandydaturę zgłosili Maria Jasnorzewska i Michał Choromański. W uzasadnieniu znakomita poetka powiedziała:

- Obstaję przy Wiechu. Jest to gentleman, szalenie dowcipny, nigdy jadowity, często wzruszający. Jego felietony stanowią pociechę w smutnych chwilach, poza tym są wynikiem obserwacji bardzo uważnej, pracy w swoim rodzaju całkiem twórczej i na wskroś oryginalnej.

Poparł ją świetny pisarz Choromański stwierdzając, że „uważa Wiecha za jednego z najlepszych polskich pisarzy współczesnych, niewyczerpanego w pomysłach i zajmującego wyjątkową postawę moralną”.

- Ta jego postawa - mówił - pełna pogody, prostoty, łagodności i dobrotliwości, godzi nas z rzeczywistością w czasach, gdy bardzo jesteśmy zgorzkniali. O Wiechu można nawet powiedzieć, że jest wielkim filozofem.

Oczywiście w ogniu walki wyborczej dostało się po trochu wszystkim kandydatom. Ja też otrzymałem nielichą porcje, aż musiał mnie wziąć w obronę Antoni Słonimski:

- Usiłuje się tu zawstydzić nas postawieniem kandydatury Wiecha. Muszę się kategorycznie zastrzec przeciwko takiemu zawstydzaniu. Wiech jest przyjazny człowiekowi. Potrafił przybliżyć nam i rozpogodzić ulicę i utrwalić gwarę warszawską. Wśród książek zgłoszonych do nagrody niejedna ma poważniejsze zamierzenia. Wolę książkę, która ma niepoważne zamierzenia i poważne osiągnięcia, od dzieł, które mają poważne zamierzenia i niepoważne osiągnięcia. Wiem, że kandydatura Wiecha budzi snobistyczne zastrzeżenia, ale nie przeszkadza mi to uważać go za prawdziwego artystę.

W szeregu eliminacji odpadły poszczególne kandydatury, w którejś tam z kolei odpadłem i ja. Ale nie miałem o to pretensji, zwłaszcza że nagrody zdobyły takie dzieła, jak Ludwika Śniadecka i Ład serca. Zresztą o tym, że byłem kandydatem do tego niezwykle cenionego wówczas wyróżnienia, dowiedziałem się z reportażu zamieszczonego następnie w „Wiadomościach”. Sam fakt, że sztorcowali mnie najwięksi luminarze ówczesnej literatury i krytyki, a brali w obronę inni, nie mniejsi, był nie lada powodem do dumy. Ale dość tego, to już przekracza granice obrony koniecznej, a zaczyna wyglądać na samochwalstwo. Więc jeszcze tylko na zakończenie dodam, że specjalnie ucieszyło mnie dojrzane gdzieś zdanie, że Wiech jest czytany przez wszystkich od dorożkarza do ministra. Co do dorożkarzy, nie mam rozeznania, ale minister-czytelnik trafiał mi się czasem.

Spotkany kiedyś na jakimś przyjęciu Józef Beck powiedział do mnie:

- Wie pan, przeżyłem przez pana jedną z najcięższych chwil w życiu.

- Co się stało?

- Było to na posiedzeniu komisji budżetowej Senatu. Miałem uzasadniać budżet MSZ-u, Byłem trochę zmęczony po nie przespanej nocy. Mam zaczynać przemówienie i nagle czuję, że kiedy zapali się czerwona lampka przy mikrofonie, bo przemówienie szło przez radio, ja powiem: „Wysoka Eksmisjo!” Pot wystąpił mi na czoło, zebrałem wszystkie siły psychiczne, a mimo to bałem się, że tak właśnie zacznę. Ale wziąłem głęboki oddech i przeszło Jakoś.

Taka to była potęga reklamy moich książek prowadzonej przez „Rój”, który wydał właśnie nowy zbiór felietonów pod owym niebezpiecznym dla ministrów tytułem Wysoka Eksmisjo.

Znał się też na gwarze warszawskiej i lubił ją prezydent Stefan Starzyński. Stąd zaproszenia na wszelkie uroczystości otwarcia nowych inwestycji miejskich. Po odsłonięciu odbudowanych murów obronnych na Podwalu obchodziłem je z prezydentem, który się dopytywał, co też o tym myśli Walory Wątróbka. Obiecałem odpowiedzieć w najbliższym felietonie. Dotrzymałem słowa, ale jaka to była odpowiedź, dziś już nie pamiętam. Z okazji znowu wyasfaltowania Powiśla i położenia gładkiego bruku na arteriach wylotowych miasta, gdzie przedtem były kocie łby, wygłosiłem nawet płomienną mowę przeciwko inicjatorowi i wykonawcy tej inwestycji prezydentowi Starzyńskiemu. I to w jego własnym gabinecie, zza jego własnego biurka. Było to podczas jakiegoś bankietu, związanego bodajże z powitaniem wracającego z ćwiczeń wojska. W gabinecie prezydenta zebrało się kilkanaście osób przy lampce wina. W pewnym momencie poprosiłem o głos i padły nieprzyjemne słowa:

- Oto człowiek, który mnie i moją rodzinę postanowił pozbawić kawałka chleba i puścić z torbami. Bo jakżeż na wyasfaltowanej Grochowskiej czy wytwornej Wolskiej poruszać się mają bohaterowie moich felietonów? Jakżeż będą mogli posługiwać się na tych arteriach swą ulubioną mową wiązaną? Stracą cały swój fason, cały swój styl. Nie będą się nadawali do felietonów, czyli przestaną zarabiać na moje utrzymanie, grozi mi więc śmierć głodowa itd. itd. Starzyński śmiał się serdecznie... A wkrótce potem przy tym samym biurku wygłaszał ochrypłym głosem apele do mieszkańców bombardowanej Warszawy.

Gładkie arterie wylotowe poorane były rowami przeciwczołgowymi.


NO TO CI POWIEM

Wojna zaczęła się dla mnie wcześniej niż dla wielu innych mieszkańców Warszawy. Spali jeszcze smacznie, kiedy ja już wiedziałem. Była chyba piąta rano, kiedy siedziałem w swoim boksie redakcyjnym na Marszałkowskiej i smażyłem felieton dla „Kuriera”. Tak wcześnie i jednocześnie tak późno.

Kawałek ten powinien był być oddany do drukarni już poprzedniego wieczora, ale jakieś doniosłe przyczyny sprawiły, że nie był. Dziś już nie pamiętam jakie, przypuszczam jednak, że chodziło o nocne posiedzenie w „Adrii”, a może w „Astorii”, dość, że wprost od restauracyjnego stolika pognałem do redakcji pisać felieton. I oto jestem w połowie wywodów pana Wątróbki na temat „16 żądań w ząbek czesanego pokojowego malarza” skierowanych do Polski, kiedy odzywa się dzwonek telefonu na biurku. Dzwonił z zecerni Adaś Obarski, kolega łamiący numer:

- Stefan, daleko jesteś z felietonem?

- No, mam jeszcze dwa, trzy akapity.

- To pisz, pisz!

Po kwadransie zadzwonił znowu:

- Jak stoisz, dużo ci brakuje?

- Kropka i podpis.

- No to ci powiem. Wojna się zaczęła. Dranie zbombardowali Kraków, Tczew, Łuck, Grodno.

Ścierpły mi nogi i z trudem zerwałem się od biurka. Pierwszą spotkaną taksówką pojechałem do domu na Zygmuntowską. Ulice były jeszcze pustawe. Dzwoniły pierwsze tramwaje. Zaspani dozorcy polewali jezdnie, człapały ciężko baby z bańkami mleka. Gdzieniegdzie jakiś zalany „w czarnoziem” obywatel tulił się do latarni lub obejmował czule magistracki śmietnik na kółkach. Jednym słowem Warszawa zaczynała swój zwykły dzień, nic jeszcze nie wiedząc, że będzie on początkiem długiej, ponurej wojennej nocy.

Przepraszam za to wyświechtane sformułowanie, nie wiem, kto pierwszy go użył, ale nic lepszego nie przychodzi mi do głowy Oddaje ono zresztą świetnie te mroki, w jakie zanurzyć się miała Warszawa na lat kilka. Każdy ma jakieś związane z tymi latami mniej lub bardziej ponure wspomnienia. O ile do niedawna jeszcze opowieści o wojennych i okupacyjnych przeżyciach wywoływały na twarzach słuchaczy grymas zniecierpliwienia a nawet nieraz chętnie wyprowadziłoby się takiego gawędziarza na schody, dziś podobno przyszedł czas że słuchamy tych wspomnień lub czytamy nieco chętniej. Korzystając z tej taryfy ulgowej i dystansu, jaki dzieli nas od tamtych chwil, i patyny czasu.

Przypomnijmy sobie jak to było. Nie mam tu zamiaru opisywać wojennych i okupacyjnych przeżyć Warszawy, bo te są dosyć znane.


Garść przygód i doznań

Piątego września, ewakuowani z Warszawy z redakcją Kuriera Porannego, przyjechaliśmy po omacku do Lublina. Szliśmy długą ulicą, potem drugą, potem trzecią. Zatrzymaliśmy się w jakimś mieszkaniu na piętrze gdzie właśnie mieściła się redakcja. Na stołach sypialnia. Można tylko leżeć. Znajomych za dużo. Miejsca mało, zwłaszcza że byłem z żoną i małą córeczką. Kolega wyprowadził nas przeto znowu w ciemną lubelską noc i po krótkiej bardzo tym razem wędrówce ulokował w innym, dużym, trzypokojowym, eleganckim mieszkaniu, zupełnie pustym. Ale to wydało nam się znowu jakieś za duże, za puste: bez znajomych. Jednym słowem, żona jednogłośnie uchwaliła, że wracamy do redakcji.

Zacny tubylec zabrał nas z powrotem, ale nie umieścił na nocleg pod redakcyjnymi stołami, tylko w sąsiednim mieszkaniu, należącym do znanego adwokata. Zakwaterowanie odbyło się prawdopodobnie za pomocą włamania, mecenas bawił bowiem z rodziną na letnisku. Okazało się, że żona miała podwójną rację, przede wszystkim nie czuliśmy się tu tak osamotnieni, a po drugie, w nocy był nalot i mieszkanie, z któregośmy nie skorzystali, poszło w drobny mak razem z całym domem.

Dom ten stał na rogu ulicy Kościuszki i Krakowskiego Przedmieścia. Moja małżonka, dowiedziawszy się o tym, oświadczyła sentencjonalnie:

- Z tego widać, że w Lublinie nic nam się stać nie może.

I rzeczywiście przeżyliśmy tu kilka jeszcze nalotów. Z tego jeden niezwykle przykry spotkał nas na dworcu podczas obiadu Wybiegliśmy z budynku do rowów, które były wykopane na ulicy. Ja z talerzem, na którym miałem ledwie napoczętą porcję znakomitej pieczeni z buraczkami. Nie miałem wprost siły go porzucić i podczas największego nawet nasilenia bombardowania przyciskałem talerz mocno do siebie.

Gdy samoloty odleciały, żona spojrzała na mnie i osunęła się zemdlona na dno rowu. Twarz moja wyglądała podobno jak jedna wielka rana cięto-szarpana. Na szczęście, były to tylko buraczki.

Podczas oblężenia nie byłem w Warszawie. Włóczyłem się wraz z rodziną gdzieś w okolicy Kowla i Włodzimierza Wołyńskiego. Bombardowania potęgowały się z dniem każdym, poza tym zbliżanie się Niemców spowodowało, że redakcja wraz ze świeżo utworzonym Ministerstwem Propagandy ewakuowała się do Lwowa.

Ja pojechałem z rodziną do Kowla, żeby stamtąd przebić się jakoś do Włodzimierza, w którego okolicy na cichej wsi mieliśmy krewnych. Kiedy po ciężkich tarapatach dotarliśmy na miejsce, okazało się, że cicha wieś była przed kilku godzinami zbombardowana, gdyż w okolicy znajdowało się lotnisko. Nie było się gdzie dalej ewakuować, postanowiliśmy wracać do Warszawy.

Udało się to nam po kilkutygodniowej wędrówce zakupionym okazyjnie drabiniastym wozem, zaprzężonym w parę drobnych, ale rączych koników. Dotaszczyliśmy się wreszcie w połowie października do zajętej już przez Niemców Warszawy. Miasto dymiło jeszcze nie dogaszonymi pożarami, straszyło zwaliskami zbombardowanych domów, ale już sklepy były czynne.

W cukierni Bliklego na Nowym Świecie można było napić się kawy, zjeść kanapkę z razowego chleba posmarowanego marmoladą, no i spotkać znajomych. Wkrótce nawiązałem kontakt z kolegami z Domu Prasy pozostałymi w Warszawie i tymi, którzy jak ja wrócili już z „rajzy”.

Dowiedziałem się, że grono dziennikarzy utworzyło spółkę szklarską, zajmującą się wstawianiem rozbitych podczas oblężenia szyb. Roboty była moc nieprzebrana. Koledzy dwoili się i troili, toteż bez specjalnych trudności przyjęli mnie do swojego grona. Ale okazało się, że nie mam potrzebnego talentu. Najgrubsza szyba pękała przy najlżejszym dotknięciu przeze mnie szklarskim diamentem. Toteż kiedy rozwaliłem w ciągu dziesięciu minut trzy wspaniałe „czwórki”, zdyskwalifikowano mnie całkowicie.

Zdaniem szefa firmy, redaktora Kapuścińskiego, nadawałem się tylko do odnoszenia wprawionych okien. To znowu nie dogadzało moim ambicjom i wycofałem się z przedsiębiorstwa na własne żądanie. Na szczęście matka mojej żony prowadziła na Pradze przy Wileńskiej sklep z wyrobami znanej firmy czekoladowo-cukierkowej „Fuchs i Synowie”.

Zaczęliśmy z żoną pracę w tym sklepie, przy czym ja znowu zostałem bardzo szybko zdegradowany do roli gońca, targającego od „Fuchsa” z Miodowej na Pragę dziesięciokilowe puszki landrynek i paczki z czekoladą oraz biszkoptami. Tramwaje jeszcze nie chodziły, rowerowe riksze były za drogie. Przewóz pochłaniałby lwią część zarobku, tak że dostawa musiała się odbywać na plecach i pod pachą.


OSTATNIA SZANSA

W czas jakiś po powrocie moim do Warszawy dostaję list od wydawnictwa „Litera” z zaproszeniem na rozmowę. Była to oczywiście firma niemiecka, która objęła z ramienia okupanta zakłady wydawnicze „Rój”, gdzie wychodziły przed wojną wszystkie moje książki.

W liście było zaznaczone wyraźnie, że chodzi o wznowienie tych zbiorków. Byłem przerażony, ukazanie się książek w tym wydawnictwie rzucałoby na mnie niezawiniony cień. Co tu robić? Pójść trzeba było. Zgodzić się - za żadną cenę. Zgnębiony, ale zdecydowany, poszedłem do „Litery”.

W wytwornym biurze na Marszałkowskiej, gdzieś koło Królewskiej, przyjęła mnie elegancka pulchna blondynka z wielkimi brylantowymi butonami w uszach i takimiż wielokaratowymi pierścionkami na rękach. Mówiła czystą polszczyzną, uprzejmie prosiła siadać i z miejsca przystąpiła do sprawy.

- Jak pan już wie z listu, „Litera” postanowiła wznowić wszystkie pańskie książki.

Już chciałem otworzyć usta, żeby zacząć to jakoś „Literze” perswadować, kiedy blondynka powstrzymała mnie gestem ubrylantowanej ręki:

- Ale pod warunkiem, że do każdego z tych starych tomów dopisze pan jeden nowy felieton.

Kamień spadł mi z serca. Miałem uczucie, jakby mi ktoś rzucił nagle na głębokiej toni koło ratunkowe. Odzyskałem swobodę i powiedziałem lekko:

- Chyba nie ma mnie pani za idiotę?

Przedstawicielka wydawnictwa zmarszczyła piękne czoło:

- Jak pan to rozumie?

- Proszę pani, jest straszna wojna, krew się leje na frontach, ludzie potracili rodziny i dach nad głową. W tych warunkach chyba tylko idiota mógłby pisać jakieś bzdurne wesołe kawałki... Ja tego nie potrafię.

Zaniemówiła, patrzyła na mnie przez chwilę, ale nie dawała za wygraną.

- A jednak radzę panu się namyślić. Jest to dla pana ostatnia szansa.

- Jaka szansa? - zdetonowałem się troszkę.

- No, zarobienia ostatnich pieniędzy piórem. Przecież piśmiennictwa polskiego nie będzie.

- Właśnie, i chce mnie pani pakować w taki plajtujący interes, bez przyszłości? Zerwałem z pisaniem, jestem teraz kupcem, handluję cukierkami i nie zamierzam się przerzucać.

Z wyraźnym niezadowoleniem podała mi rękę na pożegnanie. A ja po powrocie do domu spakowałem się natychmiast i wyjechałem do prowadzonego przez znajomych pensjonatu w Świdrze. Kiedy w ciągu dwóch tygodni „Litera” ani jej „znajomi” nie odezwali się więcej do mnie, wróciłem do Warszawy.


HUMOR ULICY

Wszystkie te migania się, nie przeszkadzały mi w bacznym obserwowaniu warszawskiej ulicy, która nie traciła humoru w najcięższych chwilach. Nie było dnia, żeby nie powstała jakaś zabawna anegdota, krążąca z ust do ust.

Na przykład Niemcy ustawili kiedyś na wszystkich większych placach Warszawy transparenty, a na nich umieszczony był plakat przedstawiający Churchilla z nieodłącznym cygarem w zębach, w charakterystycznym dęciaku na głowie. Pod tym był napis: „Winston Churchill, podpalacz świata, wróg Europy Nr l.”

Otóż podobno pod takim plakatem stanął sobie kiedyś lekko nabimbrowany facet. Przeczytał dokładnie napis, stanął na baczność, zasalutował i powiedział:

- Wodzu, prowadź!

Tak to głupia propaganda trafiała do warszawskich rodaków. Oczywiście takich anegdot mógłbym przytoczyć więcej, ale ograniczę się do jeszcze jednej.

Podali raz Niemcy w komunikacie wojennym, że lotnictwo alianckie zbombardowało jakieś tam dwie wsie, że straty są niewielkie i w ogóle nie ma o czym mówić. Wśród tłumu stojącego pod szczekaczką jeden ze słuchających tego komunikatu mówi do drugiego:

- I patrz pan, z tych dwóch wsi piętnaście tysięcy ludzi przyjechało dzisiaj do Warszawy.

Była to aluzja do masowej ucieczki Niemców z bombardowanych miast na teren Warszawy, oszczędzanej przez sprzymierzone lotnictwo. Sam kiedyś byłem świadkiem podczas jednego z nielicznych nalotów na nasze miasto, jak gruby niemiecki kolejarz, który ukrył się w schronie na Królewskiej, mówił do otaczających go Polaków:

- Jak ten wasz Sikorski może pozwolić na coś podobnego. To jest skandal!

Słuchacze rozumiejący po niemiecku ubawili się serdecznie. W ogóle warszawiacy zachowywali podczas tych nalotów spokój i zrozumienie. Jechałem kiedyś „piątką” do domu na Pragę, na Zygmuntowską. Tuż za mostem Kierbedzia spadły nagle na jezdnię bomby. Ludzie w tramwaju rzucili się na podłogę. Jakiś nerwowy facet usiłował wyskoczyć, potrącając idącego przed nim spokojnie zażywnego jegomościa o stylowym staropolskim wąsie.

- Zaraz, nie rób pan szumu. Co mieli zdrucić, zdrucili i polecieli - powiedział flegmatycznie potrącony pan i spokojnie przesunął się ku wyjściu.

Ten spokój udzielił się nam wszystkim.

Siekiera, motyka, piłka, szklanka, W nocy nalot, w dzień łapanka.” Ten fragment piosenki, śpiewanej podczas okupacji po podwórkach Warszawy przez odważnych chłopaczków, doskonale charakteryzuje ówczesne życie naszego miasta. Każdy z warszawiaków przechodził przez łapanki kilka razy dziennie i za każdym razem wyjście cało z takiej opresji było autentycznym cudem. Od widzimisię legitymującego żandarma czy gestapowca zależało, czy się człowiek znalazł na Pawiaku, w Oświęcimiu, na liście rozstrzelanych, czy też wrócił szczęśliwie do domu.

Były to historie powszechnie znane, ale może warto tu przytoczyć tragiczną przygodę, jaka spotkała mego sąsiada z ulicy Lipskiej na Saskiej Kępie, gdzie, wysiedlony przez Niemców z domu przy Zygmuntowskiej 14, następnie zamieszkałem.

Otóż sąsiadem tym był niejaki pan Z., prawnik czy też ekonomista. Pan Z. był człowiekiem panicznie ostrożnym. Doszło do tego, że miał pozaszywane kieszenie zewnętrzne przy palcie i wszystkich garniturach, bo bał się, że ktoś może mu podrzucić gazetkę czy ulotkę.

Przed wyjściem z domu wysyłał służącą na zwiady na Rondo Waszyngtona, aby sprawdziła, czy przypadkiem nie ma tam łapanki. I oto pewnego dnia żandarmi zatrzymują na moście Poniatowskiego tramwaj, którym jechał ten ostrożny człowiek, i znajdują porzuconą przez kogoś teczkę, zawierającą kilka granatów i czapkę funkcjonariusza elektrowni.

Wygarnięto wszystkich pasażerów, jakiś prowokator czy tchórz wskazał na pana Z. jako tego, który miał przedtem teczkę. Przymierzono kilku zatrzymanym znalezioną czapkę, najlepiej pasowała panu Z. Rozstrzelano go wraz z pięcioma jeszcze wybranymi na chybił-trafił pasażerami jako ewentualnymi wspólnikami.

Tak więc przesadna nawet ostrożność nie dawała najmniejszej gwarancji bezpieczeństwa. Toteż Warszawa przyzwyczaiła się wkrótce do łapanek chodziło się po mieście, załatwiało interesy, bawiło w niezliczonych, powstających jak grzyby po deszczu. małych restauracyjkach z doskonałym jedzeniem, o jakim Niemcy marzyć nie mogli w Vaterlandzie.

Mimo wszelkich zakazów, szykan, rewizji, zatrzymań pociągów, Warszawa zdobywała produkty potrzebne do prowadzenia świetnej kuchni.

Oczywiście korzystanie z niej było udziałem ówczesnych sfer posiadających-drobnych handlarzy, szmuglerów, waluciarzy i w ogóle ludzi „przytomnych”, którzy potrafili kiwać Niemców, żyli i „dawali żyć” innym, mniej zaradnym.

Osobiście nie bywałem prawie nigdzie. Czasem zjadało się jakiś obiad gdzieś na mieście, czasem przyjęło paru znajomych w domu. Przy czym przyjęcia takie odbywały się z reguły od wieczora do rana. Zaczynały się przed godziną policyjną, to jest przed ósmą wieczór, a kończyły z jej upływem, o bladym świcie.

Mimo tych trudnych warunków obchodziło się nawet Sylwestra


SYLWESTER

Jeden utkwił mi specjalnie w pamięci. Zaprosił mnie na niego telefonicznie przyjaciel, ukrywający się pod zmienionym nazwiskiem były kapitan Korpusu Ochrony Pogranicza, Michał N.

Był działaczem podziemia, toteż nie zdziwiło mnie, że zabawa sylwestrowa odbyć się miała w warunkach konspiracyjnych. Żeby się dostać do pewnego mieszkania przy Hożej, trzeba było dzwonić trzy razy krótko, raz długo. Dopiero na to hasło drzwi miały się otworzyć. Poszedłem tam przed trzecią po południu, bo na tę godzinę wyznaczony był początek uroczystości, która wyjątkowo miała się skończyć przed godziną policyjną.

W mieszkaniu, ku mojemu zdziwieniu, zastałem mnóstwo ludzi, jakkolwiek zapraszający mnie powiedział, że będzie tam zaledwie kilka osób. Oprócz gospodyni, zwanej w konspiracji Hożą Zosią, i jeszcze jakiejś pani byli sami młodzi mężczyźni, niektórzy w modnych wówczas długich butach, tak zwanych oficerkach.

W pewnym momencie zasiedliśmy do stołu. Napełniono kieliszki i mój przyjaciel Michaś wystąpił z pierwszym toastem. Brzmiał on mniej więcej tak:

- Panowie oficerowie, baczność. Wznoszę ten kielich za to, byśmy w roku przyszłym zebrali się w Sylwestra już w mundurach!

Stuknęły obcasy, zabrzęczały kieliszki, spełniono jeden, drugi toast, zaczęło być przyjemnie i wesoło. Choć przyznaję, że każdy dzwonek u drzwi, zwiastujący przybycie jeszcze jednego młodego człowieka, przyprawiał mnie o lekki niepokój. Coś za dużo osób wiedziało o tym przyjęciu. Zwierzyłem się nawet z tym Michasiowi, który robił honory domu.

- Możesz być spokojny, nic ci tu nie grozi, jesteś pod dobrą opieką. Obstawa jest taka, że mucha nie siada. Pierwsze posterunki stoją już na rogu Hożej i Poznańskiej. Następne w bramie, oczywiście odpowiednio zaopatrzone. My też mamy coś niecoś - tu wyciągnął z kieszeni parabellum. - Żaden szkop nie ma prawa wyjść stąd żywy. Włos ci z głowy nie spadnie. Jest tu najbezpieczniejsze dziś miejsce w Warszawie.

Uspokoiło mnie to, ale nie tak bardzo, dopiero trzeci kieliszek przywrócił mi całkowicie równowagę ducha i całym sercem począłem brać udział w zabawie. Przeciągnęła się ona długo poza godzinę policyjną. Kiedy wreszcie wyszliśmy na puściusieńką ulicę i złapaliśmy z Michałem i jeszcze dwoma kolegami jakąś zapóźnioną dorożkę, dochodziła jedenasta w nocy.

Zacząłem się spieszyć do domu przypomniawszy sobie, że żona prawdopodobnie się o mnie niepokoi, ale Michał powiedział, że mnie wytłumaczy, i zaprosił się do nas na resztę tak mile zaczętego wieczoru. Obydwu jego kolegów postanowiliśmy zabrać także. Śpiewaliśmy wesoło: „Wien, Wien, nur du allein!” - żeby spotkane patrole myślały, że jadą zalani folksdojcze.

Nikt nas nie zaczepił. Wstąpiliśmy jeszcze na ulicę Bartoszewicza, gdzie Michaś miał zaprzyjaźniony sklep. Dostał się tam od tyłu i kupił dwie butelki wina oraz jakieś frykasy. Za kwadrans dwunasta przez most Kierbedzia zajechaliśmy wreszcie do mnie na Zygmuntowską.

Wraz z dozorcą otworzyła nam bramę moja zapłakana żona i nieletnie dziecię. Pędem wbiegliśmy na górę, by o dwunastej powitać Nowy Rok. Udało się, życzyliśmy sobie gorąco przetrwania i doczekania niepodległości.

Niestety jednak, jak się później dowiedziałem, nikt prawie z wesołych uczestników Sylwestra na Hożej nie witał go nigdy potem w mundurze. Jedni polegli w różnych akcjach i Powstaniu, inni zginęli w obozach.


ŚMIECH I ŚMIERĆ

Miałem sporo znajomych w getcie. Wymykali się stamtąd czasem, przychodzili do nas szukając ratunku, a choćby doraźnej pomocy, noclegu na dzień, dwa.

Przychodził znany kiedyś adwokat warszawski, obecnie handlujący zabawkami, które powiązane sznurkiem nosił na ręku i plecach. Usiłowaliśmy zatrudnić u siebie w charakterze służącej młodą dziewczynę, córkę właściciela owocarni z sąsiedniej ulicy, ale wyśledzona przez pewną folksdojczkę mieszkającą w naszym domu i zagrożona denuncjacją musiała uciekać.

Bywała u nas często niejaka pani Brzoza, tułająca się po ucieczce z getta. Panią Brzozę znaliśmy dawno, przed wojną była kupcową zajmującą się obnośnym handlem różnych damskich fatałaszków po domach. Miała wielu przedwojennych klientów, odwiedzała więc ich teraz, znajdując często doraźne schronienie. U nas nocowała nieraz w sklepie. Zamykaliśmy ją od zewnątrz na kratę i kłódki prosząc o zachowanie najdalej posuniętej ostrożności. Mimo to, któregoś dnia dozorca domu powiedział do mojej żony:

- Pani Wiechecka, u pani w sklepie światło się w nocy paliło. A tam naprzeciwko żandarmi...

Istotnie, naprzeciwko, w domu dyrekcji kolei, był posterunek żandarmerii niemieckiej. W ogóle miała pani Brzoza „szczęście” do żandarmów. Kiedyś błąkając się nocą gdzieś w okolicy Wołomina, ułożyła się do snu pod jakąś werandą. Rano się okazało że był tam właśnie posterunek „zielonych”. Zatrzymali ją wołając:

- Jiidin!

Wyparła się. Miała lewą kennkartę stwierdzającą aryjskie pochodzenie i rzymskokatolickie wyznanie. Mimo to poddali ją egzaminowi z katolickich obrzędów. Egzaminatorem był wezwany specjalnie urzędnik gminny. Niemcy otoczyli ich kołem, urzędnik zadał jej następujące pytanie:

- Jak się ubiera ksiądz do mszy?

Pani Brzoza stropiła się nieco, ale po chwili odpowiedziała:

- Co znaczy jak? Zakłada taką białą kapotę, na głowę ubiera czarną czapeczkie, w ręku ma coś dzwonek...

Urzędnik wysłuchał tej wypowiedzi z kamienną twarzą, po czym powiedział Niemcom, że wszystko jest w porządku, egzamin wypadł celująco. Panią Brzozę zwolniono. Pisarz gminny odprowadził ją między opłotki i powiedział cicho:

- Uciekaj stąd, kobito, i żebym cię więcej nie widział. Niedużo się należało, a zdechłbym ze śmiechu. A przecież tu się rozchodziło o twoje życie. Zmiataj!

Tak to w tych strasznych czasach śmiech o śmierć się ocierał. Biedna pani Brzoza opowiadała nam tegoż dnia o tym egzaminie, nie bardzo rozumiejąc, dlaczego jej znajomość liturgii takie piorunujące robiła wrażenie. Dość jednak miała tułaczki i po kilku dniach wróciła do getta. Nie słyszeliśmy o niej więcej.

Życie każdego zresztą obywatela ówczesnej Generalnej Guberni codziennie wisiało na włosku, a jednak biegali ludzie za interesami, przesiadywali w kawiarniach, chociaż Niemcy częste urządzali tam obławy. Wyglądało to przeważnie tak, że wpadali do lokalu z krzykiem: „Halt! Nie ruszać się!”, czasem strzelali w sufit. Po czym zabierali wszystkich gości, a nawet personel, lub polowali na jakąś upatrzoną kategorię zwierzyny ludzkiej. Po przejściu „nalotu” kawiarnia po chwili wracała do swego zwykłego ożywienia.

Czasem skutki łapanki bywały niezwykłe. Oto opowiadano szeroko w Warszawie o pewnym bywalcu „Fregaty” na Mazowieckiej, że znalazł w kieszeni swego zostawionego w szatni palta grubą sumę w dolarach. Ktoś mu ją tam podrzucił, żeby nie mieć przy sobie podczas rewizji dowodu rzeczowego.

Czasem w szatni ginęły z okryć różne rzeczy. Oto kiedyś idąc Szpitalną zostałem potrącony lekko przez jakiegoś siwobrodego staruszka o ziemistej cerze. Jednocześnie usłyszałem szept:

- Czekaj, Stefan, mam ci coś powiedzieć.

Ze zdumieniem i największym trudem poznałem w zgrzybiałym starcu swego szkolnego kolegę, adwokata Stanisława Święcickiego. Stanęliśmy przy jakiejś wystawie. Święcicki mówił cicho:

- Jest w Warszawie taki pan Antoni O., dawniej dziennikarz, obecnie agent gestapo i prowokator. Otóż tego pana O. spotkała drobna, ale niemiła przygoda. Mianowicie z palta zostawionego w szatni pewnego warszawskiego lokalu zginął mu notes. Między innymi jest w tym notesie notatka, która może cię zainteresować, a brzmi ona tak: „Sieroszewski, Warszawa. Lwowska 22, Wańkowicz - Rumunia, Wiech - Praga, cukierki.” Co powiedziawszy staruszek oddalił się wolnym krokiem.

Oczywiście nie byłem zachwycony wyróżnieniem przez pana O., aczkolwiek umieścił mnie w świetnym towarzystwie. Antoni O. zginął wkrótce z wyroku władz podziemnych, ale w czas jakiś potem oddał też życie wśród pięćdziesięciu powieszonych na ulicach Warszawy adwokat Stanisław Święcicki.

Nie pomogło mu konspiracyjne ukrywanie się pod postacią schorowanego starca. W chwili śmierci miał chyba czterdzieści osiem lat.


POWSTANIE WSZYSTKO ZMIENIŁO

Toczyło się to warszawskie życie mimo różnych „urozmaiceń”, jakich nie żałowali nam Niemcy, monotonnie, z dnia na dzień, choć każdy przeżyty dzień był darem losu czy niebios - jak kto woli. Dopiero Powstanie zmieniło wszystko.

W początkach sierpnia znalazłem się na Starówce, gdzie tłoczyła się wyparta przez Niemców ludność Woli, Powązek i części Śródmieścia. Mimo wszystko panował na razie nastrój radosny. Stawiano barykady wyrzucając oknami własne i cudze meble. Powiewały nie widziane od lat pięciu narodowe flagi.

Na ścianach oprócz odezw wisiały obwieszczenia dotyczące porządku publicznego, grożące grzywną i aresztem, wydane przez powstańcze starostwo Warszawa-Północ. Niejeden autochton odczytawszy rozporządzenie rzekł do drugiego wzruszonym głosem:

- Było nie było, panie Trybuszewski, tu jest kawałek Polski. Chociaż szkopy naobkoło, polski starosta w razie zagrożenia spokoju do polskiego mamra może szanownego pana wsadzić! - I zgiętym palcem wskazującym otarł łzę z powieki.

Przytulony z żoną i córką przez znajomych w małym mieszkaniu na parterze domu przy ulicy Podwale 19, czułem się niemal szczęśliwy. Spaliśmy wygodnie na materacach rozłożonych na podłodze, mieliśmy jeszcze jakie takie zapasy żywności. Ale powoli wszystko zaczęło się zmieniać.

Materace trzeba było przenieść do piwnicy. Starówka, bombardowana regularnie z powietrza, ostrzeliwana przez ciężkie działa, nękana ogniem rakietowym, powoli, ale stale waliła się w gruzy. W piwnicach jednak wrzało życie. Ba, wychodziła nawet gazeta pt. „Powstaniec”.

Zamieszczałem w niej swoje felietony, pisane ku rozweseleniu serc, aczkolwiek autorowi było bardzo niewesoło. Przede wszystkim samo pisanie odbywało się w dość trudnych warunkach. O skupieniu myśli w przepełnionej piwnicy, wśród płaczącej dzieciarni nie mogło być mowy. Za radą więc redaktora „Powstańca”, Jana Zbrożka, przeniosłem się ze swoją twórczością na klatkę schodową. Wiadomo było, że klatki mają najgrubsze mury, a więc i zapewniają największe bezpieczeństwo.

Pisanie odbywało się w pozycji stojącej w oparciu o parapet schodowego okna. Oprócz felietonów miałem jeszcze inne zajęcia artystyczne. Starówka była długo odcięta od reszty Warszawy. Nie było tu kin, kawiarni, nie docierały koncerty znakomitych artystów. Toteż radziliśmy sobie sami: jakieś dźwięki fortepianu gdzieś z opuszczonego mieszkania, jakiś improwizowany wieczór autorski.

Zaszedłem kiedyś do szpitala polowego przy ulicy Kilińskiego. Jeden z rannych chłopców miał moją książkę „W ząbek czesany”. Prosili, żeby im poczytać. Przy ogarku świecy zacząłem. Za ścianami z łoskotem waliły się domy, ryczały „krowy”, pękały granaty. „W ząbek czesany” Hitler wściekle atakował Starówkę, a my czytaliśmy sobie o zezowatym baranku, o parasolu w śmietanie, o facecie, któremu sąsiad zaaplikował sto czterdzieści baniek. Ranni się uśmiechali.

Działalność kulturalna nie uwalniała absolutnie od pracy przy gaszeniu pożarów i budowie barykad. Wiele nocy spędziłem na dachu kamienicy numer 19 na Podwalu w charakterze strażaka (może dlatego stoi do dziś), coraz chowając się za komin na zgrzytliwy dźwięk „szafy” rzucającej na Starówkę zapalające pociski.

Do pracy przy barykadach szło się piwnicami albo przez przebite przejścia w parterowych mieszkaniach, nieraz bardzo, jak na ówczesne warunki, daleko. Pamiętam, wezwano nas kiedyś „aż” na ulicę Piwną, gdzie trzeba było ustawić ceglaną zaporę w bramie numer 13, którą atakowali hitlerowcy.

Szło się po gruzach zrównanej z ziemią ulicy Rycerskiej, a potem „durch” przez mieszkania. Szliśmy dużą grupą, gęsiego. Za mną kroczył jakiś wesoły tramwajarz, typowe dziecię Starego Miasta, sypiący kawałami w najczystszej warszawskiej gwarze.

Przechodziliśmy właśnie przez jakąś kuchnię. Tęga, rozrośnięta w sobie jejmość smażyła na wielkiej patelni rumiane kartoflane placki. Kolor i zapach drażnił nasze wygłodniałe żołądki. Ale nikt nie ośmielił się poprosić o poczęstunek. Zresztą gospodyni nie zdradzała żadnej ku temu skłonności.

Nagle poczułem w okolicy prawego uda dziwne gorąco. Przeraziłem się, że trafił mnie jakiś odbity rykoszetem pocisk. Chwytam się za udo i nagle słyszę za sobą głos: - Morda w kubeł. To placek. Troszkie parzy, ale zaraz będzie git. Rzeczywiście, wesoły tramwajarz, zabajerowawszy jakoś kucharkę, rąbnął z patelni dwa gorące placki, z których jeden wsunął mi do kieszeni marynarki.

Był to najsmaczniejszy placek kartoflany, jaki miałem okazję jeść w życiu. Przypominała mi go długo ciemna tłusta plama na marynarce jasnego garnituru, w okolicy prawej dolnej kieszeni. Nie dała się wyprać. Tak jak niejedno wspomnienie.

W podwórzu na Piwnej ustawiliśmy się łańcuszkiem sięgającym bramy i z rąk do rąk podawaliśmy sobie cegły ze sterty leżącej w głębi posesji. Obowiązywało zachowanie maksymalnej ciszy. Za otwartą bramą była Piwna, a na niej Niemcy. Trzeba było co rychlej ułożyć ceglaną barykadę w otworze. Pracowaliśmy szybko i sprawnie, kiedy nagle ktoś krzyknął:

- Lotnik, chować się!

Wbiegliśmy do jakiejś sieni, a potem do parterowego mieszkania. Dziwny przedstawiało widok. W wielkim, staroświeckim, o łukowym sklepieniu pokoju siedzieli przy długich stołach ludzie pogrążeni w cichej rozmowie, spokojnie popijający kawę z białych fajansowych kubeczków.

Przysłuchiwałem się przez chwilę, o czym mówili spokojni lokatorzy. Rozmowa dotyczyła muzyki Moniuszkowskiej. Ktoś dowodził wyższości Strasznego dworu nad Halką. Inny się z nim łagodnie spierał nucąc arię Szumią jodły na gór szczycie czy też Gdyby rannym Słonkiem... Nie pamiętam.

Zwróciło moją uwagę, że gwarzący na tak dziwne w tych okolicznościach tematy ludzie nie patrzyli na siebie, ale tak jakoś w przestrzeń. Siedzieli też nienaturalnie wyprostowani, niektórzy byli w czarnych okularach. Po chwili się zorientowałem - byli ślepi. Trafiliśmy do siedziby Związku Niewidomych Muzyków.

Lotnik przeleciał zrzuciwszy bomby gdzieś na sąsiednie domy, a my znowu wzięliśmy się do barykady. Muszę powiedzieć, że spokój ociemniałych muzyków udzielił się nam wszystkim, barykada w bramie rosła w oczach i po godzinie była gotowa. Czy się obroniła, jaki był los mieszkających tuż za nią nieszczęśliwych ludzi, nie dowiedziałem się nigdy. Tylko w długi czas potem, słuchając Halki na otwarciu wspaniałego, kapiącego od złoceń i tryskającego kryształami kandelabrów Teatru Wielkiego, przypomniałem sobie bramę na Piwnej i nucone tam arie z nieśmiertelnego dzieła Moniuszki. Na Piwnej Halka robiła większe wrażenie.

Z jedną jeszcze barykadą łączy mnie niezatarte wspomnienie. Było to piętnastego sierpnia, w piętnastym dniu Powstania. Do piwnic wbiegli jacyś rozradowani chłopcy w powstańczych panterkach wołając:

- Wszyscy mężczyźni na ulicę, rozbieramy barykadę na Podwalu. Trzeba wprowadzić zdobyty czołg!

Oparłem się powszechnemu entuzjazmowi, byłem zmęczony, zmoczony wodą przy gaszeniu dachów, a poza tym nie bardzo mi się chciało rozbierać barykadę, przy której budowie też pracowałem. Postanowiłem się zadekować. Było na drugim piętrze opuszczone mieszkanie, gdzie się czasem kładłem na tapczanie nieznanego lokatora i odpoczywałem. Tak też zrobiłem i teraz. Leżę, słucham dolatujących z ulicy wiwatów rozradowanego, święcącego zdobycie czołgu tłumu, słyszę zgrzyt jego gąsienic i nagle niezwykle potężny huk wstrząsa domem, wali się na mnie stojąca obok tapczanu szafa. Wygrzebuję się szybko spod niej i myśląc, że to nalot, zbiegam na dół.

Ulica przed domem pokryta była kawałkami ludzkiego mięsa i wprost usiana kępami włosów, zginęło czterysta osób, w tym mnóstwo dzieci, które siedziały na wjeżdżającym czołgu. Niemcy użyli szatańskiego podstępu, naładowany materiałem wybuchowym czołg, zaopatrzony w mechanizm zegarowy, podprowadzili pod barykadę i zostawili.

Przez długie jeszcze miesiące po wojnie widywałem jego podwozie leżące na rogu ulicy Długiej i Podwala. Siła wybuchu przerzuciła je o kilkadziesiąt metrów.


IMIENINY W PRUSZKOWIE

Panicznie się bałem podczas wojny dnia swoich imienin - drugiego września. W tym to dniu spotykały mnie najgorsze rzeczy: naloty, łapanki, wyrzucanie z mieszkania. Drugiego września też Niemcy zajęli opuszczoną przez powstańców Starówkę i popędzili nas do obozu w Pruszkowie.

Najpierw piechotą przez całe na pół zburzone miasto. Przy czym wstrząsające wrażenie wywarła na mnie zwalona na placu Zamkowym kolumna Zygmunta. Posąg króla leżał na jezdni, podziurawiony pociskami. W ręku dzierżył złamany miecz, po którym deptali eskortujący nas esesmani. Rozłączony w kościele na Woli z rodziną, zostałem sam z psem. Udało mi się go przeprowadzić przez całe Powstanie, teraz odkrytą zatłoczoną lorą jechał ze mną do Pruszkowa.

Wspominam tu o nim, gdyż jemu właśnie zawdzięczam uwolnienie z obozu. Oczywiście pośrednio. A było tak. Kiedy wysiedliśmy w Pruszkowie i czwórkami maszerowaliśmy do baraków, Jacuś szedł ze mną. Bo wabił się Jacuś, córka moja nadała mu to imię ku zgorszeniu mamuś mających prawdziwych Jacusiów. Ale tak już zostało.

Jacuś był najmądrzejszym kundlem, jakiego udało mi się spotkać w życiu. Był biały, wyglądał na szpica, ale kompromitowały go rude plamy na grzbiecie. A najważniejsze to to, że w ogóle był suczką, i to nadzwyczaj delikatną i uczuciową. Kochaliśmy go bardzo, a on nas do szaleństwa. Miał pewną drobną wadę - pił wódkę. Krzywił się przy tym niemiłosiernie, ale pił. Nie wiadomo, kto go tego nauczył, może poprzedni właściciel, ale chyba nie, bo przyplątał się do nas w pierwszym roku wojny jako małe szczenię, stąd właśnie ta pomyłka co do jego płci.

Otóż, jak powiedziałem, Jacuś szedł przy mojej nodze, cichutko, z opuszczonym łbem, chociaż normalnie rzucał się na Niemców, widocznie nie znosił ich zapachu. Teraz wiedział, że nie może sobie na to pozwolić. Ja znów wiedziałem, że nie mogę sobie pozwolić na trzymanie psa w obozie, nawet „przechodnim”, takim jakim był Pruszków. Musiał go spotkać zły koniec. Toteż ujrzawszy przechodzące obok dwie pielęgniarki z RGO zaczepiłem jedną, przedstawiłem się szybko i zapytałem, czy może zabrać psa. Na szczęście, okazała się przedwojenną moją czytelniczką, przyrzekła, że przyjdzie po psa nazajutrz. Nie bardzo w to wierzyłem, ale dotrzymała słowa.

Na drugi dzień rano przyszła zabrać Jacusia, a dla mnie przyniosła przepustkę. Jako „Doktor Wiechecki, „Arzt” zostałem przeniesiony do baraku II, skąd łatwiej było wydostać się na wolność. Miałem więc udawać lekarza, ale tylko do chwili przedostania się do tego baraku, gdzie byli zgrupowani chorzy, ranni cywilni i starcy! Jacuś powędrował do domu siostry, miłej, zacnej panienki mieszkającej w Pruszkowie przy ulicy Narodowej 3.

Zapisałem sobie ten adres, mając nadzieję kiedyś może odebrać psiaka. Odchodząc otrząsnął się mocno, ale nie protestował, nie opierał się wiedząc, że to nic nie pomoże. Ja zostałem w baraku oczekując, aż opiekunki z RGO wykombinują jakiś sposób przemycenia mnie na wolność.

Jakim piekłem był Pruszków, nie warto pisać, wszyscy chyba to wiedzą. Stamtąd odchodziły transporty do obozów pracy i koncentracyjnych. Stamtąd żona moja i córka, które parę godzin przede mną dostały się do Pruszkowa, odjechały już do Ravensbrück. Ale ja o tym nie wiedziałem, z lekarza zostałem „przemianowany” na chorego z otwartą gruźlicą i leżąc w baraku oczekiwałem na transport do szpitala.

Wreszcie gestapo urzędujące w tak zwanym „zielonym wagonie” zatwierdziło listę i odjazd miał nastąpić następnego dnia. Nadszedł świt. Na zmierzwionej słomie rozścielonej pod ścianą baraku siedział koło mnie jakiś stary człowiek z siwą bródką. W pewnym momencie zwrócił się do mnie z zapytaniem:

- Nie wie pan, która godzina? Bo mnie Ukrainiec zabrał zegarek jeszcze na Sadybie.

Ja swój miałem, odpowiedziałem więc, że dochodzi piąta, ale zacząłem się przypatrywać bacznie staremu człowiekowi. Twarz jego wydawała mi się jakaś znajoma. Gdzieś go musiałem widywać. Na jakichś portretach? Ale chyba też i gdzie indziej.

I nagle w wyobraźni ujrzałem Krakowskie Przedmieście w świątecznej gali. Wszędzie powiewają flagi. Ludzie stoją w szpalerach na chodnikach. Jezdnią z furkotem chorągiewek kłusuje pluton szwoleżerów. Za nimi powóz. W powozie kłaniając się cylindrem witającym go tłumom wysoki, wyprostowany pan z siwą bródką...

Czy to możliwe? Tak, to był on. Za chwilę siostra, czytająca listę wyjeżdżających do Radomska na zwolnienie starszych osób, zniża głos:

- Stanisław i Maria Wojciechowscy.

Były prezydent Rzeczypospolitej z trudem podnosi się z barłogu. Obok przechodzą butnie z pejczami w rękach, w wysokich lakierowanych butach, dwaj eleganccy gestapowcy. Mimo woli przyszła mi do głowy trawestacja obrazu z Sienkiewiczowskiej Trylogii: Rzeczpospolita leżała w prochu i krwi u nóg esesmana. Ale nie miało to potrwać już zbyt długo. Osiem miesięcy później Warszawa była wolna.


PIĘĆ PATYKÓW

Do Warszawy wszedłem osiemnastego czy dziewiętnastego stycznia w eleganckich, acz ciasnawych, jasnożółtych półbutach. Dzieje tych półbutów były dostatecznie, moim zdaniem, ciekawe, żeby zaryzykować tu ich streszczenie. A mianowicie obuwie to zostało nabyte w Milanówku, gdzie po Powstaniu gnieździło się „pół Warszawy”.

Kupił mi je lekarz warszawski, doktor Wacław Zieliński, mój sąsiad z Saskiej Kępy, z którym nieoczekiwanie w popowstaniowej wędrówce spotkaliśmy się w Podkowie Leśnej. Zacny doktór dokonawszy obdukcji noszonego przeze mnie obuwia orzekł:

- Stan beznadziejny. Agonia potrwać może najwyżej dwa do trzech dni, i koniec. Jedziemy na ciuchy do Milanówka.

Tam oraz w Grodzisku i Włochach handel wyszabrowaną z Warszawy garderobą odbywał się „w ciemno”, na worki, bez możności obejrzenia ich zawartości.

- Cały majdan pięć patyków! W środku garnitur, kot, kapelusz i dwie pary kapci! - oferował towar szabrownik, nie pozwalając kupującym zaglądać do wnętrza majdanu.

Kto dawał żądaną cenę pięciu „patyków” albo dziesięciu „górali”, stawał się właścicielem worka, który mógł zawierać wspaniały garnitur z angielskiego materiału albo ohydny łach z bawełny. „Kot” okazywał się kołnierzem z królików albo wspaniałą peleryną ze srebrnych lisów - i tak wszystko.

W kupnie było ryzyko, był hazard. Nabywca majdanu sprzedawał jego zawartość nieraz z olbrzymim zyskiem, czasem wpadał na parę patyków, ale najczęściej zarabiał. Toteż „ciemny handel” cieszył się wielkim powodzeniem.

Mój doktor nie miał snadź żyłki do hazardu, bo od razu skierował mnie do rozstawionych na kocich łbach par używanego obuwia. Rozgościwszy się na dyszlu jakiejś furmanki, szybko przymierzyłem kilka byłych arcydzieł warszawskiej sztuki szewskiej i wybrałem wyżej wzmiankowane żółciaki.

Dumny z nabytku uściskałem serdecznie wielkodusznego ofiarodawcę i wróciłem do Podkowy, to znaczy do wspólnego pokoju zajmowanego przez kilku warszawiaków w gościnnym domu państwa Wrzosków. Mieszkał tam z nami znany malarz portrecista Ludwik Grabowski. Oczywiście natychmiast pokazałem mu sprawunek doktora.

- Widzi pan, panie Ludwiku, jakie wspaniałe skoki sobie kupiłem?

Plastyk przyjrzał się półbutom i odrzekł flegmatycznie:

- Owszem, niezłe, tylko, że to moje.

- Jak to pańskie?

- Na pewno moje. Niech pan spojrzy do środka: jest tam z pewnością firma „Kielman” i na prawej pięcie wydarta skórka. Taki mam chód - prawą nogą lekko strychuję.

Wszystko się zgadzało. Wierne buty pozostawione w mieszkaniu przy ulicy Barbary w Warszawie przywędrowały tu za swoim panem. Niewiarygodne, a w stu procentach prawdziwe. Uznaliśmy całe wydarzenie za jeden z drobniejszych cudów wojennych i przestaliśmy o tym mówić. W tych właśnie półbutach mistrza Grabowskiego, ofiarowanych mi przez doktora Zielińskiego, wkroczyłem do wyzwolonej Warszawy.

Nie będę tu opisywał „pustych wąwozów wypalonych ulic” i przemykających się gdzieniegdzie powracających do swych gniazd warszawiaków, bo to było już robione mnóstwo razy przez bardziej powołane pióra. Powiem tylko, że późnym wieczorem przeszedłem przez lód na Pragę jako pracownik elektrowni warszawskiej.

Zabrała mnie z sobą jej ekipa, która wracała na drugą stronę po oględzinach ruin zakładów na Leszczyńskiej. Niosłem lekką drabinkę i zwój kabla. Uważam się od tej pory za honorowego funkcjonariusza tej pożytecznej instytucji, a w domu mam opinię speca od reperacji przepalonych korków.


JESZCZE SIĘ PAN NACZYTASZ!

Na Pradze zaczynało się już normalne życie. Były otwarte sklepy, wychodziło „Życie Warszawy”. Zakrzątnąłem się raźno koło moich spraw. Przede wszystkim trzeba było zebrać rozsiane po całej dzielnicy graty, bo co powie żona po powrocie z obozu?

Część rzeczy wywiozła kuzynka w głąb Pragi, część została wypożyczona do gmachu dyrekcji kolejowej przy Wileńskiej, gdzie była tymczasowa siedziba rządu. Kryte niebieskim rypsem fotele z mojej sypialni stanowiły umeblowanie gabinetu jednego z ministrów.

Sekretarz oświadczył mi, że będę mógł zabrać swoje meble, jak tylko skończy się posiedzenie, które właśnie trwa. Ministerstwo ma już nowe umeblowanie, ale zamiana w tej chwili jest niemożliwa, gdyż na pufie, na przykład, siedzi świeżo akredytowany ambasador.

Oczywiście z największą satysfakcją poczekałem na koniec urzędowania. Tak się zaczęła dla mnie nowa rzeczywistość.

W „Życiu” pojawiły się pierwsze felietony. Zostałem zaproszony do wzięcia udziału w pierwszym poranku literackim, który miał już odbyć się po drugiej stronie Wisły, i to w nowym gmachu Prezydium Rady Ministrów na Krakowskim Przedmieściu. Ale się nie odbył. Z następujących powodów.

Na dwie godziny przed oznaczonym na afiszach początkiem udałem się przez pontonowy most na warszawską stronę. Przebrnąłem jakoś przez zwały gruzu na Nowym Świecie, ale do Krakowskiego Przedmieścia dotrzeć nie było można.

Dochodziły stamtąd potężne detonacje i grzmoty walących się murów. Na rogu Królewskiej zatrzymał mnie wartownik z czerwoną chorągiewką.

- Dalej obywatel nie pójdzie. Nie wolno.

- Ale ja muszę. Mam tam poranek literacki.

- Proszę?

- No, mam czytać swoje utwory.

- To pan nie będziesz czytał. Zagrożone domy się wysadza.

- Kiedy poranek musi się odbyć.

- A jak obywatelowi czteropiętrowa ściana na głowę zleci, to gdzie się poranek odbędzie? W parku sztywnych? Szorujem stąd i nie utrudniamy porządkowania terenu. Na poezje przyjdzie czas. Naczytasz się pan jeszcze - powiedział stanowczo i odwrócił się.

Nie było rady, wróciłem na pontoniaka. Zresztą poranek istotnie się nie odbył.

Nie wpuszczono na zagrożony teren również Kazimierza Brandysa, Stefana Otwinowskiego i innych zapowiedzianych literatów. I słusznie, bo gdyby ta ściana istotnie zleciała, to rany boskie, strach pomyśleć!

Wartownik przewidział wszystko dokładnie.

Zacząłem wkrótce czytać swoje felietony codziennie w programie pierwszego satyrycznego teatru stołecznego, który powstał wkrótce na Pradze i nazywał się bodaj „Wróbelek Warszawski”.

Nie pamiętam już większości nazwisk wykonawców programu. Były nie byle jakie, choreografię na przykład reprezentowali: tancerz światowej sławy profesor Leon Wójcikowski oraz primabalerina Opery Warszawskiej Stanisława Stanisławska.

Konferansjerkę prowadził redaktor Jerzy Gembicki. Kierownikiem literackim był uroczy Artur Tur. Więcej nazwisk nie potrafię wycisnąć z pamięci.

Przepraszam. No cóż, jednak to dwadzieścia parę lat. Przypominam sobie jednak, że występowałem w półbutach z Milanówka uczernionych atramentem. Stało się to nawet powodem życzliwej uwagi starego maszynisty teatralnego, który mnie ostrzegł pewnego razu:

- Panie Wiech, nie podchodź pan za blisko do dolnej rampy - kanarek prześwieca. Wiele par butów zdarłem od tej pory na estradach autorskich występów w kraju i za granicą, ale zawsze ze wzruszeniem wspominam farbowane żółciaki malarza i doktora.

Od pierwszych dni po przybyciu do Warszawy zasilałem swymi felietonami oprócz „Życia Warszawy” także „Kurier Codzienny” zwany „Kucem”. Wielką atrakcję tego pisma dla dziennikarzy stanowiło to, że po honorarium przyjeżdżało się tu towarową rikszą.

Nie dlatego, że wchodziły w grę jakieś masy banknotów, po prostu wypłata odbywała się w naturze, stanowił ją tak zwany deputat żywnościowy: mąka, cukier, ale przeważnie kasza, głównie jaglana. Długo jeszcze po rozstaniu się z „Kucem” nie mogłem patrzeć na jaglaną kaszę.

Rozstanie to odbyło się w warunkach dość niezwykłych. Pewnej soboty byłem na kolacji w Klubie Inteligencji na Mokotowskiej, tam gdzie dziś mieszczą się młodzieżowe „Hybrydy”. Tak się chyba ten klub nazywał, a jeśli nawet nie, faktem jest, że gromadził wszystkich, którzy za inteligencję byli uważani lub uważali się za nią sami.

Przyjemna panowała tam atmosfera, była dobra kawa, zimna wódka i przyzwoite zakąski. Otóż stojąc w tym klubie przy suto zastawionym bufecie, poznałem przystojnego bruneta o sarnich oczach i niezwykle ujmującym uśmiechu. Po ceremonii przedstawienia się brunet zaproponował jedną wódkę zakropioną angielską gorzką, po czym oświadczył, że zakłada właśnie w Warszawie nowe pismo i pragnąłby widzieć mnie w składzie przyszłej swojej redakcji.

Byłem w jowialnym nastroju, odpowiedziałem, że owszem, czemu nie, i na pytanie, jakich żądam warunków, wymieniłem żartobliwie sumę przekraczającą trzykrotnie chyba to, co zarabiałem dotychczas w „Kucu” i „Życiu Warszawy” łącznie.

Brunet bez mrugnięcia okiem zgodził się natychmiast i oświadczył, że następnego dnia podpiszemy umowę. Traktując całą sprawę jako nie obowiązującą rozmówkę towarzyską przy bufecie, przypieczętowałem ją postawieniem nowej kolejki i ponieważ było dość późno, pojechałem do domu, zapominając gruntownie o tym szczególe miłego wieczoru.

Ku memu wielkiemu zdziwieniu następnego dnia o dwunastej w południe odwiedził mnie ów brunet, zaopatrzony w formalne blankiety umowy dziennikarskiej. Cóż było robić? Podpisałem.


I ZNÓW EXPRESIAK

W ten sposób zostałem współpracownikiem „Expressu Wieczornego” i tak się zaczęła moja przyjaźń z jego założycielem i pierwszym redaktorem naczelnym, miłym, zacnym, pełnym bombowych pomysłów, wiecznie zabieganym Rafałem Pragą.

Przyjaźń ta, niestety, trwała krótko. Rafał żył zbyt intensywnie, pracował za dużo, nie umiał odpoczywać, zmarł na zawał serca, jakby w bitwie, podczas pełnienia obowiązków, które sam sobie narzucał.

Bo oprócz prowadzenia pisma organizował pod wysokim protektoratem „Expressu” najrozmaitsze imprezy artystyczne. Jego to inicjatywa gromadziła tłumy warszawian na Mariensztacie, na Rynku Starego Miasta, gdzie czołowi nasi artyści pod gołym niebem popisywali się piosenką czy monologiem.

Trzeszczała często estrada pod naporem niezliczonych widzów, zamykać trzeba było ulice prowadzące na place, gdzie Rafał urządzał kolejne widowisko. We wszystkich prawie brałem udział odczytując swoje felietony. Nieraz groził nam marny koniec pod gruzami estrad, które cudem unikały zgniecenia przez napierające fale czytelników „Expressu Wieczornego”.

Często występowaliśmy podczas deszczu, łykając strugi spływającej po nosie wody. Najbardziej zmoczony bywał jednak Rafał, biegający z jednego zagrożonego odcinka na drugi, rozgorączkowany, ale rozpromieniony i szczęśliwy. Powodzenie „Expressu” rosło z roku na rok, a z nim razem rosła popularność moich bohaterów: Walerego Wątróbki, pani Gieni i szwagra Piekutoszczaka.

Co prawda byli to bohaterowie jeszcze przedwojenni, ale „trzeba było wprowadzić ich w nową rzeczywistość. Zrobiłem to bez specjalnego wysiłku, po prostu mieszkali sobie nadal na Szmulkach i dzielili los, smutki i radości innych obywateli stolicy.

Przez nowych czytelników zostali z miejsca zaakceptowani jako ktoś swój, warszawiak z krwi i kości, z dziada pradziada. Walery Wątróbka w imieniu swojej rodziny zabierał głos we wszystkich sprawach, jakie znalazły się na tapecie dnia. Od kwestii bytowych po zagadnienia kultury i rozrywki. Nie było chyba dziedziny życia warszawiaków, do której nie wtrąciłby swoich trzech groszy.

Wymądrzał się na tematy sportowe, recenzował po swojemu przedstawienia teatralne i filmy. Zyskał sobie sporo sympatii, ale nie u wszystkich. Pojawiły się wkrótce głosy krytyczne. Nawet w czasopiśmie gospodarczym ukazał się artykuł piętnujący pana Walerego za obijanie się.

Autor domagał się ode mnie odpowiedzi na pytanie, gdzie właściwie pracuje mój bohater, z czego żyje. A zrobił to w taki sposób: Weźmy na przykład tak sympatycznego i bezkonkurencyjnego

- Wiecha. Stworzył on gwarę, która mimo wszystko weszła do języka polskiego, stworzył też typy, które przez masowe naśladownictwo fasonu bycia weszły w życie. Ale typy Jego to łaziki poza nawiasem zbiorowego wysiłku społecznego, ich filozofia życiowa to „szwejkostwo” życiowe; Wiech jest społecznie szkodliwy, gdyby nie było krępujące strzelać z armaty do przemiłego wróbla warszawskiego - to należałoby zwalczać Wiecha tak długo, ażby tego swojego Wątróbkę zapędził do fabryki.

Uważałem, że nie można tego pozostawić bez odpowiedzi. Na Użyczonych mi gościnnie szpaltach tygodnika „Związkowiec”, cytując ten fragment omawianego artykułu, odpowiedziałem tak:

Mrożące krew w żyłach słowa powyższe przeczytałem w jednym z numerów znakomicie redagowanego „Robotniczego Przeglądu Gospodarczego”. Przeczytałem jeszcze raz i przestraszyłem się po raz drugi. A nuż rzeczywiście zaczną zwalczać... Taki już jestem, że zawsze szukam winowajcy swego nieszczęścia. Tu znaleźć go było niezmiernie łatwo. Oczywiście Wątróbka, łazik, Szwejk dla niezamożnych, drapichrust, wróbel, do fabryki nie idzie i naraża mnie na tego rodzaju przyjemności z fatalnymi perspektywami na przyszłość. Wzburzony do głębi, ściągnąłem do siebie pana Walerego i czytam mu od deski do deski cały artykuł, wysłuchał, kazał sobie przeczytać jeszcze raz i mówi:

- Tylko nie wróbel, tylko nie wróbel, panie szanowny - leguralny mężczyzna jestem w średniem wieku i do drobiu proszę mnie nie zaliczać. Także samo ten łazik mnie się nie spodobał. Faktycznie łażę piechotą albo na „cycku” tramwajem jeżdżę, bo chwilowo jeszcze służbowej szewrolety nie posiadam, ale kto temu redaktorowi powiedział, że ja nie robię w fabryce? Że nie pyskuje o tem na prawo i lewo, to dlatego, że nie uważam tego za nadzwyczajne rzecz i poniekąd dlatego, że nie chce robić konkurencji uczonem facetom, które to zrobią lepiej ode mnie. Pobarłożyć sobie do śmiechu, owszem, lubię o wszystkiem, o odbudowie Warszawy, o magistracie, o żarówkach i z przeproszeniem desusach na kartki, i w ogólności o tem, co nasz cieszy i boli. Ale jakbym zaczął krugom, stale i wciąż o produkcji, normach, planach, przekroczeniach i wykroczeniach gadkie zawalać, toby mnie powiedzieli: „Przymknij się pan, panie Wątróbka, to już insi lepiej za ciebie zrobią.” Potrzebne jest gadanie o pracy i temuż podobnież, ale potrzeba też troszkie między jedną a drugą robotą odpocząć, żeby jutro znowuż nam smakowała i żeby przyjemniej było żyć. A najlepiej się odpoczywa, jak się człowiek pośmieje. Dowód w tem, że ów pan redaktor do swojego uczonego kawałka moje skromne osobistość wmieszał, żeby było weselej, żeby nie o samem precedensie, samoczynnem procesie, wachlarzu, sektorze i faktorze pisać. A do wróbla to faktycznie nie warto z takiej ciężkiej armaty strzelać, bo się nie trafi. Podskoczy tylko w górę, chmajtnie raz i drugi ogonem, wyszczególni się, drań, komu na kapelusz i zwieje.

Tyle powiedział pan Wątróbka i zaprosił mnie na wódkę. Pierwszy kieliszek wypiliśmy za powodzenie „Robotniczego Przeglądu Gospodarczego”.

Nie zawsze jednak można się było zastawić panem Wątróbką przed mnożącymi się atakami. Nie raz, nie dwa trzeba było nadstawić samemu karku i stanąć oko w oko z przeciwnikami. Bywało to najczęściej na posiedzeniach sekcji satyry w Związku Literatów Polskich na Krakowskim.

Kiedyś na takim zebraniu zaatakowało mnie grono młodych, ale bardzo utalentowanych krytyków, reprezentujących różne odłamy prasy literackiej, z katolicką włącznie. I o dziwo, zgodnym chórem powtórzyli oni zarzuty stawiane przez „Robotniczy Przegląd Gospodarczy”.

Moi bohaterowie to lumpenproletariat bez stałego miejsca pracy, lenie i obiboki, którzy nie wiadomo jakim prawem korzystają z kartek na wyroby tekstylne. Cóż, bronić nie było się jak. Bąkałem tam wprawdzie coś, że nie mogę nigdzie zatrudnić Wątróbki ani szwagra Piekutoszczaka, boby to ogromnie zawęziło tematykę felietonów.

Na przykład pan Walery jako tramwajarz gadałby ustawicznie o kursach, pasażerach, wajchach itp. W ogóle widziałby życie z okien tramwaju lub zza korby motorniczego. Starczyłoby tego zaledwie na parę felietonów. To samo byłoby, gdybym go zatrudnił, dajmy na to, gdzieś w hucie.

Zresztą huty „Warszawa” jeszcze nie było, musiałbym go wysłać do Krakowa. A tak, jako pracujący gdzieś w miejscu bliżej nie określonym, mógł być przeze mnie użyty wszędzie. Nie trafiało to do przekonania moim adwersarzom. Zresztą zarzut braku udziału w produkcji nie był najcięższy, jaki mi postawiono. Były gorsze.

Oto zarzucono mi zbrodnię zaśmiecania gwarą kryształowej czystości polskiej mowy, imputując mi wynalezienie tej gwary i uczenie jej niewinnych polskich dzieci. Na ten zarzut nie odpowiedziałem.

Kiedy jednak zaatakowano mój tak zwany warsztat pisarski, zacząłem się bronić.


ROTSZYLD MNIE RATUJE

Młody zdolny krytyk katolicki, popierając wywody swoich kolegów marksistów, powiedział, że właściwie nie wie, na czym opiera się moje powodzenie u czytelników. Bo „poza komizmem, językowym brak w felietonach Wiecheckiego komizmu sytuacyjnego, brak istotnego dowcipu, brak pointy, brak wreszcie rzeczy bardzo ważnej w psychologicznym odbiorze, brak zaskoczenia, niespodzianki, zdziwienia. Brak znajomości mechaniki dowcipu.” I na poparcie tych wszystkich braków przytoczył przykład wzięty z życia. Oto gdzieś na wsi dokonał następującego eksperymentu. Przeczytał zebranym tam specjalnie chłopom kilka moich felietonów i stwierdził, że nie było żadnej reakcji, nikt się nawet nie uśmiechnął.

Bardzo tym wszystkim przygnębiony, poprosiłem o głos i odpowiedziałem mniej więcej tak: - Istotnie na mechanice dowcipu się nie znam, ale podczas licznych spotkań z czytelnikami zebrałem sporo trochę innych doświadczeń - uczestnicy dość często się śmieli.

Z tego dwa wnioski: widocznie moi słuchacze też nie mieli zielonego pojęcia o mechanice dowcipu, a słuchacze szanownego krytyka katolickiego traktowali, być może, to, co czytał jako słowo boże.

Teraz co do „zaskoczenia, niespodzianki, zdziwienia”, też może niezbyt dokładnie zdaję sobie sprawę, co to takiego. Ale jako próbką posłużę się tu starą, ogólnie znaną anegdotką.

Na tarasie paryskiej kawiarni siedział kiedyś przy śniadaniu słynny bogacz baron Rotszyld. W pewnym momencie podchodzi do niego żebrak. Rotszyld daje mu parę franków, ale mówi rozgniewany:

Niech pan pamięta, że jak ktoś je, to wtenczas się nie żebrze.”

Biedak chowając franki do kieszeni odpowiada:

Panie baronie, pan jest wielkim bankierem, ale żebrać to mnie pan nie będziesz uczył.”

Tu ukłoniłem się krytykowi i zapytałem na zakończenie:

- Czy to jest zaskoczenie?

- Jest, jest - zawołał śmiejąc się i wraz z całą salą bił mi brawo.

Okazało się, że ma facet poczucie humoru.

Innym znów razem na posiedzeniu sekcji satyry zostałem zaatakowany przez swego serdecznego zresztą przyjaciela, świetnego, choć stale rozczochranego poetę-satyryka - nazwijmy go Igrekiem. Otóż podczas omawiania mojej działalności na łamach „Expressu” Igrek zawołał:

- Musimy upolitycznić Wiecha!

Odpowiedziałem na to:

- Upolitycznić Wiecha to jest to samo co uczesać Igreka - niemożliwe i po co? Powinien być takim, jakim jest.

Wiele, wiele jeszcze razy musiałem bronić swego prawa do niezatrudniania pana Wątróbki w żadnym z określonych bliżej zakładów pracy. Prawa do pisania gwarą warszawską. Robię to z godnym lepszej sprawy uporem i nadal, choć najżyczliwsi wśród kolegów ze Związku Literatów namawiali mnie, by stopniowo używać jej coraz mniej, aż w końcu wyląduję na czystej, poprawnej prozie, której nikt nie będzie się czepiał.

Nie posłuchałem kolegów, tonę nadal w mętnych nurtach szemranej warszawskiej mowy, a pomaga mi w tym moja ferajna ze Szmulek i Targówka.


WŁAŚCICIEL SZPITALA

Jak się wyżej rzekło, już przed wojną miewałem dużo wieczorów autorskich, czyli spotkań z czytelnikami, bywały też podczas okupacji, ale naprawdę żywiołową działalność na tym polu rozwinąłem dopiero po wyzwoleniu. Chodziło o to, by stanąwszy oko w oko z tymi, co mnie czytają, skonfrontować swoją twórczość z odbiorcami, przekonać się, co im się podoba, a co nie, no i co tu owijać w bawełnę, podreperować trochę swój budżet, bo z samego „atramentu” można było co prawda żyć, ale odtworzyć zrujnowane przez wojnę mieszkanie, ubrać siebie i rodzinę nie dawało się. A z tym mieszkaniem było tak.

Maj roku czterdziestego piątego zastał mnie już w domu na Saskiej Kępie. Właściwie nie w domu, lecz w szpitalu, bo urządziłem w swoim mieszkaniu przy Lipskiej nieduży, ale wygodny szpitalik dla stacjonującej na Kępie jednostki WP.

I to urządziłem osobiście, zaraz po swoim przybyciu na praską stronę, jeszcze w styczniu. Przedtem mieszkanie moje stało pustkami, pozbawione okien i drzwi. Zakrzątnąłem się raźno koło remontu.

Na strychu stały zapasowe dubeltowe okna, wyjęte przezornie przed Powstaniem. Drzwi wejściowe też się gdzieś znalazły. Napaliłem w piecu - mieszkałem.

Pomieszkałem tak może z pół godziny, kiedy weszło dwóch oficerów. Rozejrzeli się po kilkupokojowym lokalu. po czym jeden z nich rzekł z uznaniem:

- No i szpital gotów. Na lewo izba przyjęć, na prawo dwie salki i pokój dyżurnego lekarza. Wprowadzajcie się, Soroka.

- No, a ja gdzie? - zapytałem młodego oficera o sienkiewiczowskim nazwisku.

Podporucznik Soroka odpowiedział pytaniem:

- A pan sam kto taki?

- To jest moje mieszkanie.

- A nie ma pan innego?

- Nie mam, przed chwilą ukończyłem tu remont.

Oficerowie zasępili się, ale po krótkiej naradzie, z moim zresztą udziałem, uchwalono, że jako organizator i właściciel szpitala pozostanę w jednym pokoju, z powodu chwilowej nieobecności drzwi zastawianym na noc szafą z narzędziami chirurgicznymi.

W szpitalu żyło mi się znakomicie. Pacjentami byli lekko ranni z kompanii regulacji ruchu. Zaprzyjaźniłem się z nimi serdecznie, dzielili się ze mną szpitalną kolacją, złożoną przeważnie ze znakomitej wieprzowej „tuszonki”. A ja urozmaicałem to dietetyczne menu przynoszonymi z miasta ćwiartkami z niebieską kartką.

Zdobywałem je za pomocą felietonów zamieszczanych w „Życiu Warszawy”. Stawki były mniej więcej takie: Jeden felieton = dwie ćwiartki plus ogórek.

Przed zastawieniem mnie szafą siedzieliśmy co wieczór długo przed otwartymi drzwiczkami pieca, z którego obficie sypały się rozżarzone węgle, wypalając kunsztowne arabeski na tak wypielęgnowanych kiedyś naszych posadzkach.

Myślałem sobie z rozrzewnieniem, co żona na to powie, gdy wróci. Ale żona, niestety, była w Rayensbrück, oddzielona morzem ognia. Skończyło się jednak palenie w piecu, skończyła się zima, kończyła się wojna. Kompania zwinęła szpital i odeszła regulować ruch na drogach do Berlina.

W późne majowe popołudnie szedłem sobie ulicą Berezyńską, gdy nagle zagrzmiały działa. Ludzie rzucili się do bram i piwnic. Przypuszczano, że to strzela przeciwlotnicza, że odbywa się jakiś bezsensowny, desperacki nalot ginącej Luftwaffe.

- Patrz pan, kona, żebrak, i jeszcze kopie, łachudra. Ale trzeba się schować, bo na samem końcu możem być, broń Boże, pokaleczone szkłem albo jakiem żelastwem - powiedział do mnie starszy sympatyczny pan o staropolskim płowym wąsie.

Ukryliśmy się w najbliższej sieni, a nawet po chwili zeszliśmy do piwnicy.

Działa grzmiały bez przerwy. Nagle gdzieś w otworze klatki schodowej powstał ruch, pokazali się szybko biegnący na ulicę ludzie, ktoś krzyknął:

- Wychodzić, to nie nalot! Salwy honorowe! Sto jeden strzałów! Wojna skończona!

Rzuciliśmy się do wyjścia z przygodnym towarzyszem i... po pas wpadliśmy w wodę.

- A żeby to nagła krew zalała! Nie w te stronę skoczylim. Tu rura pękła czy podskórna woda się wydostała. Chodu stąd, bo się potopiem, a co najmniej kokluszu dostaniem, taka nasza w te i nazad.

Wypłynęliśmy jakoś. Zmoczony, zabłocony, rozgorączkowany, szczęśliwy biegłem do domu, patrząc na pękające w górze kolorowe rakiety, ogłaszające zwycięski koniec wojny. Dobiegłem, spojrzałem w górę, na pierwsze piętro. W moim mieszkaniu nie było ani jednej szyby. To jest była jedna, ale i ta przy ostatniej, sto pierwszej salwie wyleciała z głośnym radosnym brzękiem. Tak się zaczęło powojenne życie.


POWRÓT DO ŻYCIA RODZINNEGO I SPOTKAŃ AUTORSKICH

Wkrótce wróciła z koncentracyjnego obozu moja żona, ciężko chora, cudem prawie odratowana przez niezapomnianego, znakomitego warszawskiego lekarza, doktora Feliksa Podkulińskiego.

Córka lepiej zniosła obóz, przyjechała z matką jako smukła dziewczyna ubrana w kombinezon przerobiony z obozowego pasiaka.

Jacuś, odebrany już przedtem przeze mnie od chwilowej swojej opiekunki, zacnej siostrzyczki z RGO w Pruszkowie, szalał na ich powitanie, skakał, piszczał, lizał je po twarzach, nie zapomniał o swoich paniusiach mimo wielomiesięcznej rozłąki. Uciekał zresztą kilka razy z Pruszkowa, znikał na parę dni, po czym wracał pokryty ceglanym pyłem i poraniony.

Widocznie biegał do Warszawy i przez gruzy starał się dostać na Saską Kępę. Most jednak był zerwany. Wracał wtenczas cwany kundel do Pruszkowa, gdzie miał wikt i „opierunek”. Taka była nasza hipoteza. Jak było naprawdę - któż to wie?

No więc trzeba było się zakrzątnąć jakoś energiczniej koło urządzenia życia dla cudem odzyskanej całej „rodziny”. Pomogły mi w tym walnie owe spotkania autorskie, tak warszawskie jak i terenowe.

Jedno z pierwszych odbyło się w zajezdni autobusów i tramwai miejskich przy ulicy Inżynierskiej na Pradze. Było zbiorowe. O ile mnie pamięć nie zawodzi, wzięli w nim udział Marian Brandys, poeta Edward Fiszer, satyryk Jerzy Jurandot, no i ja.

Wzruszeni i odrobinę stremowani siedzieliśmy w pokoju kierownika zajezdni, oczekując na rozpoczęcie spotkania omawialiśmy z nim program. Kiedy wszystko już było gotowe, kierownik zaproponował nam udanie się na salę. W korytarzu powiedział do licznie zebranych tramwajarzy:

- Prosiemy na kino!

Troszkę byliśmy tym zdziwieni, jednak po chwili doszliśmy do wniosku, że mieści się w tym zaproszeniu wielki dla nas komplement. Zebrań, wieców i odczytów było w tym czasie już w Warszawie pod dostatkiem. Kino jednak stanowiło wielką atrakcję, ludzie kości sobie łamali, żeby się do niego dostać. Nazwanie więc naszego wieczoru autorskiego kinem było dużym zaszczytem.

Od tamtej pory miałem tych spotkań mnóstwo, zarówno zbiorowych, jak i w pojedynkę. Zarówno wypełnionych przez samo tylko żywe słowo, jak i urozmaiconych piosenką w wykonaniu świetnych artystów.

Szczególnie dużo tych seansów odbyłem w towarzystwie Mieczysława Fogga. Nie ma chyba miasta czy miasteczka w Polsce, gdzie byśmy nie odbyli takiego koncertu śpiewaczo-recytatorskiego. Nazywałem te podróże „objazdami pasterskimi” w poszukiwaniu rozsianych po całym kraju warszawskich „owieczek”.

Fogg śpiewał swoje czarujące piosenki, ja czytałem felietony, a razem robiliśmy obserwacje, co i jak się na naszej prowincji zmieniło na odcinku sal koncertowych. I rzeczywiście postęp z każdym rokiem był coraz widoczniejszy.

O ile w pierwszych latach zdarzały się sale po których podczas widowisk fruwały pod sufitem wróble, włączając się wesołym ćwierkaniem w pienia Fogga, o ile bywały fortepiany z nogą zbudowaną z cegieł lub podparte w tym miejscu wiedeńskim giętym krzesłem, później trafiało się to coraz rzadziej. Powstawały wspaniałe domy kultury, gdzie w naprawdę kulturalnych warunkach można było posłuchać koncertu, jak również go odbyć.

Zdarzają się obecnie, i to nawet dość często, domy z zapleczem scenicznym wyposażonym w czysto utrzymane „wygody” dla występujących aktorów czy literatów wygłaszających prelekcje. A dawniej bywało, że „wygody” owe wyglądały tak, iż chcąc się zastosować do napisu na ścianie: „Pozostaw to miejsce w takim stanie, w jakim chciałbyś je zastać”, trzeba by być w posiadaniu żelaznego łomu, oskardu, miotły, strażackiej sikawki i paru godzin wolnego czasu.

Teraz należy to już do zamierzchłej przeszłości. Czasem zdarzają się jeszcze mankamenciki, na przykład takie, że z chwilą pociągnięcia w tych ustronnych miejscach za wiadomą rączkę woda z rezerwuaru nie płynie w przepisowym kierunku, tylko wylewa się pociągającemu na głowę. Nie przesadzajmy, nie wszystka, ale w każdym razie w ilości wystarczającej do dużego orzeźwienia.

Drobne tego rodzaju urozmaicenia nagradza występującym sowicie szczery, życzliwy a często nawet entuzjastyczny stosunek do nich miłej publiczności. Czasem entuzjazm ten staje się powodem kłopotliwych sytuacji i utrudnia nieco spożycie tak zwanej wieczerzy po przedstawieniu. W chwili pojawienia się bohaterów wieczoru na sali miejscowej restauracji powstaje szmerek, zamieniający się wkrótce w owacje i żywiołowe domaganie się powtórzenia choćby jakichś fragmentów występu na estradzie lokalu.

Kiedyś po koncercie w Międzyzdrojach z tymże Mieczysławem Foggiem jedliśmy spokojnie kolację w przepełnionym do ostatniego stolika uspołecznionym dansingu. Już przy śledziku w śmietanie pochwyciliśmy wprawnym uchem owe podejrzane szmery. Przy bryzoliku z frytkami pozbyliśmy się reszty wątpliwości, groźna nawałnica zbliżała się nieuchronnie. Spojrzeliśmy na siebie i wyszeptaliśmy niemal jednocześnie!

- Chodu! Mnie się udało. Już na ulicy słyszałem z otwartych okien dansingu rozszalałe okrzyki tłumu: - Fogg! Fogg! My chcemy Fogga!

- Mają go! - wyszeptałem zbielałymi usty i bezsilnie oparłem się o drzewo.

Jeszcze chwila i z okien popłynął Stary walc. Powlokłem się ciężko do hotelu. Fogg wrócił po godzinie. Ponuro opadł na krzesło, zaszlochał i rozpoczął tragiczną opowieść o tym, co było po moim wyjściu. Kiedy po odśpiewaniu kilku piosenek wrócił do stolika, żeby uregulować rachunek, w przycichłym chwilowo tłumie znowu się zagotowało. Ktoś krzyknął:

- A teraz Wiech! Prosimy Wiecha!

Nieszczęście chciało, że do stolika mego przyjaciela przysiadł się akurat na chwilę znajomy lekarz z Warszawy, dziwnym zrządzeniem złośliwego losu noszący okulary w ciemnej oprawie, tak zwane angielskie wąsy i obdarzony przez naturę śladami bujnej ongiś czupryny. Usiadł akurat na moim krześle. I to zgubiło eskulapa. Rozbawieni goście, biorąc go za mnie, usiłowali nakłonić go do recytowania felietonów. Na próżno zaprzeczał, że nie ma ze mną nic wspólnego, że jest lekarzem. Uznano to za doskonały dowcip, który przyjęto hucznymi oklaskami, a gdy sobowtór opierał się w dalszym ciągu, kilku młodych ludzi zaniosło go wśród ogólnego entuzjazmu na estradę. Nieszczęsny ginekolog przysięgał na klęczkach, że nie jest Wiechem, płakał, legitymował się dowodem osobistym. Wyszydzono go.

Sytuacja - zdawało się - bez wyjścia. Wtedy pośpieszył mu na odsiecz Fogg. Zaśpiewał Na skraju Alej i nieszczęsnego akuszera rzucono o ziemię... Tak, bywają ciężkie chwile w życiu występowiczów - i kolacji im zjeść nie dadzą, i potłuc się można. Popularność nieraz więc stawała się dla nas kłopotliwa.

Kiedyś na przykład mieliśmy taki wspólny wieczór w kinie „Przodownik” w Lublinie. Ponieważ poprzedzający nasz występ program filmowy jeszcze się nie skończył, nasza publiczność czekała przed wejściem do kina na rzęsistym deszczu. Nie mogąc się przedostać przez zwarty tłum, zwróciliśmy się o pomoc do pilnującego porządku milicjanta,

- My jesteśmy Fogg i Wiech. Musimy się wcześniej dostać na salę, niech pan nas przepuści.

Przedstawiciel władzy nawet na nas nie spojrzał, odpowiedział tylko krótko:

- Dobra, dobra, zaczekajcie tu, już trzech Foggów i dwóch Wiechów przechodziło.

Mimo wszystko połechtało to nieco naszą ambicję. Czasem podobne incydenty stawały się dla mnie powodem wielkiego wzruszenia. Otóż jechałem, tym razem sam, na wieczór autorski do Torunia, zorganizowany przez tamtejszy Klub Międzynarodowej Prasy i Książki. Na jakiejś pośredniej stacji, zdaje się, w Kutnie, spostrzegam na peronie niezwykły ruch i uroczyste podniecenie. Gra orkiestra kolejarzy. Rozglądam się z ciekawością. I nagle słyszę najwyraźniej:

- Panie Wiech, panie Wiech!

To woła wielkim głosem zawiadowca w czerwonej czapce, rozglądając się po wagonach. Przyznaję, że coś mnie chwyciło za gardło. Tego się nie spodziewałem, wiedziałem, że „Kempik” w Toruniu doskonale organizuje spotkania z autorami, ale żeby już po drodze, na tranzytowej stacji, orkiestra, manifestacja, naczelnik z powitalnym przemówieniem... Tego nawet Waldorff nie miał podczas słynnej podróży do Torunia w poszóstnej karocy.

Naprawdę łzy miałem w oczach, już chciałem zamachać kapeluszem, gdy nagle spod mego wagonu wyszedł utrudzony kolejarz w roboczym kombinezonie z obfitymi śladami smaru, z młotkiem na długim trzonku w ręku, i zawołał:

- Słucham pana naczelnika.

- Gotowe?

- Gootoooowe! - odpowiedział mój spracowany imiennik z PKP i uderzył młotkiem w ostatnią oś. Dyżurny zawiadowca machnął eleganckim lizaczkiem, pociąg zatrzeszczał i ruszył. Orkiestra grała dalej. Była to jakaś uroczystość związana ze Świętem Kolejarza.

Niekiedy jednak spotykałem się z objawami sympatii adresowanymi naprawdę do mnie. Oto niedawno w Szczecinie, podczas imprezy zorganizowanej w miejscowym parku, wśród dzieciarni zbierającej autografy występowiczów pojawia się jakiś żołnierz, rozpina mundur i prosi, aby mu złożyć autograf na służbowej zielonkawej koszuli.

- No dobrze - mówię - a co będzie z raportem? Na moje oko za taki podpis leci trzy dni paki.

- Nie szkodzi, wycierpi się za Warszawę, warto!

Wobec tego podpisałem się. Drugi raz zresztą składałem autograf na koszuli. Pierwszy wypadek miał miejsce przed laty, podczas sylwestrowego balu w słynnym warszawskim dansingu „Adria” na Moniuszki. Znany muzyk kompozytor Melodysta krążył po parkiecie i otaczających go barach zbierając podpisy różnych osób na sztywnym gorsie swej frakowej koszuli. Gdy doszło do mnie, gors był już całkowicie pokryty autografami, tak, że umieściłem swój na białej kamizelce zbieracza, dodatkowo zaopatrując go w spory kleks. Nie było bowiem jeszcze wówczas długopisów, tylko wieczne pióra. Oczywiście muzyk był po większej ilości noworocznych toastów i to mogło tłumaczyć jego niezwykły pomysł. Czym się powodował żołnierz w Szczecinie, nie wiem.


SZPAGATOWA INTELIGENCJA

Do najbardziej wzruszających spotkań powojennych zaliczam spotkanie swoje z sądem grodzkim. Kiedy po sześciu prawie latach po raz pierwszy przekroczyłem próg skromnego pałacu Temidy na Pradze, doznałem uczuć podobnych do tych, które rozsadzały piersi Pana Tadeusza, gdy po powrocie ze szkół zawitał do rodzinnego Soplicowa. Wbiega i okiem chciwie ściany starodawne ogląda czule, jako swe znajome dawne, Też same widzi sprzęty, też same obicia... Oczywiście wieszcz, jak zwykle, nieco przesadził, bo obić nie ma i ściany są zaciągnięte na klejowo z olejną lamperią. Ale jest taki sam stół sędziowski, takie same ławki, taka sama wokanda. Podbiegam i czytam chciwie - są te same pyskówki, których słuchanie dostarczało mi ongi tylu niezapomnianych przeżyć i tematów.

Siadam wśród publiczności, czule oglądam okiem smakosza domniemanych bohaterów procesów, które za chwilę roztoczą się przed nami. I tu spotyka mnie pierwszy zawód. Gdzież się podziały wspaniałe „tualety” uczestników przedwojennych bojów o sprawiedliwość? Gdzież są wytworne panie w pluszowych, wyciskanych w deseń salopach i kapeluszach z „kaczem” skrzydłem? Gdzież się podzieli wypomadowani panowie w dystyngowanych, nieposzlakowanych czarnych garniturach, zeznający przed sądem w żółtych skórkowych rękawiczkach i używający ozdobnych zwrotów w rodzaju „Wysoka Obdukcjo” czy „Proszę Najwyższej Eksmisji”? „Hej, łza się w oku kręci” - pomyślałem i melancholijnie zwiesiłem głowę. Ale na szczęście nie było czasu na dalsze rozdrapywanie ran. Rozległo się znajome:

- Proszę wstać, sąd idzie. Sąd wszedł. Sesja rozpoczęła się i posypały się na mnie nowe ciosy. Mijały pyskówki jedna za drugą i nie dochodziło do rozprawy. Już myślałem, że wyjdę z niczym z sądu, gdy nagle - promyk nadziei. W dwudziestej siódmej sprawie stawiły się: oskarżona - obywatelka Anioł, skarżąca - obywatelka Kwasek.

- Z wtorku na środę jajka mnie się śnili, proszę sądu wysokiego, i to na twardo - zaczęła oskarżycielka. - Nie potrzebuje zaznaczać, bo sąd wysoki dobrze wie, że to plotki oznacza. Totyż jak tylko zobaczyłam, że na bazarze ludzie zaczynają plecamy się do mnie odwracać i na ucho ze sobą rozmawiać, myślę sobie, nic innego, tylko jajka mnie wyśnili - ktoś plotek narobił. No i co pan sędzia powie, miałam racje, okazało się, że pani Anioł abszczekała mnie przed całym bazarem, jako że podobnież na pierwszej placformie tramwaju 21 mnie widziała i że znakiem tego musze być za foksdojczkie. Jak by mnie kto nóż w piersi wsadził na takie hańbę. Ale nie wiedziałam, co robić. Teraz to zwyczajnie ten rudy łeb z kudłów bym pani Anioł obdarła, i spokój, ale wtenczas, za Niemca, to była sprawa polityczna. Totyż gryzłam wszystko w sobie przez trzy lata i dopieru, jak wolność nastała, bachłam panią Anioł do sądu.

- No i żąda pani ukarania oskarżonej.

- Zaraz, zaraz, panie sędzio kochany. Ponieważ że pani Anioł wszystko pod przysięgą odszczekała przed komitetem domowym oraz że ponieważ jedność narodowa jest zaprowadzona, a także samo amnestie mają w kurierach ogłosić, myślę sobie, pies z panią Anioł tańcował. Robię początek i udzielam jej amnestii.

Tu obywatelki podały sobie ręce. A sąd kontrasygnował ten akt w protokole. Tak wyglądało moje spotkanie z sądem grodzkim (przechrzczonym potem na powiatowy) przed dwudziestu pięciu laty. Wpadałem potem od czasu do czasu na ciekawsze rozprawy, sygnalizowane mi przez zaprzyjaźnionych sądowników lub adwokatów. Stąd wiem, że właściwie niewiele się w sądach zmieniło, jeśli chodzi o bliskie mi rzeczy. Wokandy nadal są pełne pyskówek, które zawsze tak mnie pasjonowały. Zmieniła się tylko zasadniczo płeć „Wysokiego Sądu” i stosunek podsądnych oraz świadków do tego zjawiska.

Przed wojną kobieta-sędzia budziła sensację, a czasem nawet konsternację wśród uczestników procesów.

- Co jest, jak pragnę zdrowia! Facetka sędziego odstawia. - Widocznie nie miał czasu i żonę przysłał. „Skocz, Mania - mówi - czy tam Zosia - do sądu i rozbierz tam parę kawałków, a ja później przyjdę.” Ładnie to jest, jak się małżeństwo spomaga.

- No tak, ale co będzie z nami? Jako ojciec dzieciom kobietę szanuje i nie będę mógł powiedzieć, co i jak było.

Tak rozmawiali ze sobą dwaj panowie, oskarżeni o „kanalizacyjną niemoralność” za dorożką stojącą wieczorową porą przed hotelem „Polonia”. Po wywołaniu sprawy jeden z oskarżonych zwrócił się do sądu:

- Dopraszamy się łaski pani sędziny, żebyśmy mogli poczekać, aż szanowny małżonek nadleci. Ta sprawa nie jest podchodząca dla damskiego sądu.

- Może tymczasem za coś innego się pani sędzina złapie - dodał drugi.

Być może, że pamięć mnie zawodzi, że niezupełnie tak przedstawiał się ten incydent. Jednak w zasadzie stawanie przed kobietą-sędzią budziło wtenczas częste sprzeciwy. Dziś się to zmieniło. Sędzia-mężczyzna jest podobno raczej rzadkością. Przyzwyczailiśmy się, opory ustały. Zresztą dorożek w Warszawie jest już tylko chyba kilka. Temat pyskówek też się podobno zmienił.

Dawniej zarzewiem waśni bywały przeważnie sprzeczki o klucz od góry lub plotki rozpuszczane „w elekstrycznem maglu”. Dziś miejscem, gdzie krewkie warszawianki obrzucają się zawiesistymi wiązankami, są wspólne kuchnie lub ogonki w „Delikatesach” czy w sklepach „MHM - Mięso i Wędliny”. Specjalnego gatunku sprawy powstają w samach. Oto stenogram jednego z takich procesów.

Wszedł sąd. Na pierwszy ogień poszła sprawa o wzajemne obelgi słowne między panem Euzebiuszem K., kierownikiem sklepu samoobsługowego, a klientką, panią Kazimierą Z. W świetle zeznania jednego z głównych świadków, pani Kindziorek, zajście wyglądało, jak następuje:

- Jak dziś pamiętam, w piątek to było po Trzech Królach, chodzę po tem samie z koszykiem i wkładam kilo ryżu, tego droższego, pudełko płatków owsianych, pół kila cukru, paryską bułkie za cztery złote, bladą jak śmierć angielska, bo u nasz na Pradze fatalne pieczywo.

- To do rzeczy nie należy, niech świadek nie wymienia, co kupował, tylko mówi o zajściu.

- Owszem, należy. Najwyższy Sądzie - nie daje się zbić z tropu pani Kindziorkowa - bo musze powiedzieć, w jaki sposób znalazłam się przed kasą.

- No więc wybrała pani towar i podeszła do kasy, co było potem?

- Jak Najwyższy Sąd wie lepiej, to po co ja dostałam powiestkie i siedzę tu w sądzie od rana?

- Proszę się uspokoić i zeznawać dalej.

- Jak dalej, to dalej. Przy kasie zaczęła się sprzeczka. Przede mną stała ta właśnie obskarżona i miała w koszyku serek tylżycki, kostkie margaryny, kilo ryżu... nie... kłamie... ryż miałam ja. Chociaż dobrze mówię, miała kilo ryżu.

- Tu idzie o jajka.

- Właśnie o jajka. Ale jajka miała nie w koszyku, tylko w torbie, bo ich kupiła gdzie indziej, a kasjerka na nią naskoczyła, że tutaj, i zaczęła się sprzeczka. Nadleciał kierownik i krzyczy: „To moje jajka!”, a klientka; „Nie pańskie, po czym pan poznajesz?”, „Po stempelkach”. I od tego do tego on ją nazwał „złodziejachą”, a ona jego „szpagatową inteligiencją”.

- Jak?

- Szpagatową inteligiencją.

- Co to znaczy?

- Nie wiem, ale tak teraz się mówi, jak się chce kogoś obciąć. Prócz „szpagatowej inteligiencji” padło w sprzeczce kilka jeszcze nie mniej tajemniczych i rzekomo obraźliwych epitetów, a ponieważ padały one z dwóch stron, sędzia zaproponował wzajemne przebaczenie sobie uraz. Z uwagi na to, iż wyjaśniło się, że klientka istotnie kupiła jajka w innym sklepie, kierownik uroczyście odwołał „złodziejachę”, a pani Kazimiera „szpagatową inteligiencję” i nastąpiły serdeczne przeprosiny. Pani Kindziorkowa wychodząc z sali tak komentowała wyrok: - Tylko ta „złodziejacha” uratowała obskarżoną, inaczej fatalnie by leżała za te „szpagatową inteligiencje”.

- Dlaczego?

- Inteligiencja i różne literaci dzisiej górą, moja pani. Oświata się szerzy. Z powyższego widać wyraźnie, że sąd istotnie jest zwierciadłem naszego życia i że chwyta je na gorąco, Warto częściej tam zajrzeć. Zacznę chyba znowu to robić.

JAK MI SIĘ UDAŁO NIE ZOSTAĆ RADNYM

Było to w dziwnej epoce, kiedy radnymi stołecznej i dzielnicowych rad narodowych zostawali znakomici kolarze, przezabawni aktorzy rewiowi, mistrzowie szermierki, gimnastycy na przyrządach i w ogóle tak zwani ulubieńcy publiczności.

Na moim biurku nagle i stanowczo zadzwonił telefon:

- Tu mówi dyrektor X. Proszę pana, nasza instytucja stawia kandydaturę pana na radnego. Proszę przyjść we wtorek o dwudziestej na zebranie, celem wygłoszenia mowy programowej przyszłego ojca miasta. Zadrżałem na całym ciele.

- Ależ ja wcale się na tym nie znam, a poza tym nie chcę być więcej ojcem, w dodatku tak dużej i brudnej córki jak Warszawa.

- Proszę pana, kto się na tym zna? Widział pan listę kandydatów? Sportowcy, artyści, literaci...

- No, widziałem... Ale taki kolarz wskoczy na rower i pojedzie sobie na wyścigi do Egiptu, i ma spokój. Artysta zrobi parę zabawnych min, rozśmieszy najbardziej nawet ponure posiedzenie w sprawie opłat cmentarnych. Sportowcy jakoś się tam będą gimnastykować z tymi sprawami. Ale cóż, ja mam poczucie humoru i wskutek tego biorę wszystko poważnie. Będę musiał działać jako radny, a tym samym rzucić robotę w swoim zawodzie.

- Dlaczego?

- Bo nie będę miał na to czasu. Niech pan sobie wyobrazi sytuację: siedzę przy felietonie, nagle drzwi się otwierają i wchodzi wzburzony wyborca.

Panie szanowny, pan tu bazgrze piórem po papierze a mnie rura w klozecie pękła i woda mieszkanie zalewa.”

To niech pan zatka.”

Myśli pan, że to tak łatwo zatkać. Do wszystkich urzędów kanalizacyjnych już się zwracałem, nikt nic nie może poradzić. W Ministerstwie Dróg Słodkowodnych trzeba interweniować.”

To niech pan interweniuje.”

Ja? A pan od czego? Wybierałem pana na radnego czy nie? Wyłudzić głos od obywatela toś pan był, a teraz zdechł pies. Ja mam ganiać? Po ministerstwach? No, jazda bierz pan sakpalto i do rury.”

W takiej sytuacji wypadnie mi rzucić robotę, ubrać się i zacząć ganiać w sprawie zatkania.

- No, ostatecznie korona z głowy panu nie spadnie, jak pan pomoże swojemu wyborcy - odrzekł na to chłodno dyrektor.

- Oczywiście, ale tych interwencji będzie na moje oko co najmniej kilkanaście dziennie, czyli że w rezultacie będę musiał złamać pióro lub schody załamią się w domu, gdzie mieszkam, jak w filmie Rzym - godzina jedenasta. Poza tym skutek będzie równy zeru. Nie mogę zostać radnym, niech się pan zlituje, mam żonę i dziecko. Tu padłem na kolana przed własnym biurkiem. Dyrektor pomilczał chwilkę, wreszcie rzekł:

- A zatem we wtorek na zebraniu o dwudziestej.

Nie poszedłem na zebranie, tylko na miasto szukać u odpowiednich czynników ratunku przed dyrektorem. Na skutek tych zabiegów zostałem wreszcie ułaskawiony. Różni wybrani wówczas radni nie spisali się specjalnie świetnie. Albo nie chcieli pracować, albo nie umieli. Kilku wylano w ciągu kadencji. Miałem nosa.


KOCHAŚ

Po wojnie znowu się pojawiły sobowtóry, dostałem kiedyś taki list:


Kochany Jureczku!

List od Ciebie otrzymałam z którego jestem bardzo zadowolona. Otusz się nie spodziewałam że tak w krutce odpiszesz Kochany Jureczku, bardzo mi tęskno przez Ciebie. Chciałabym Gdybyś mugł Przyjechać w tą Niedziele. Oczekuje z niecierpliwością. Wiesz Kochasiu muj lepiej byśmy sobie po rozmawiali. Gdy byś my byli blyżej siebie. Mówię Ci że nie mogię żyć bez Ciebie, tęsknie i spać nie mogie pragnę żebyśmy się zobaczyli. Ach me serce wybrane gdy ja Ciebie dostane będę Ciebie szanować twe usteczka całować. Gdy znuw Ciebie zobaczę swe serce rozweselę miłością upoję i ośmielę. Kończę tę parę słuw bardzo Cię przepraszam że tak brzydko napisalam bo mi przeszkadzali. Proszę o przyjazd jak najprędzej. Do widzenia do miłego zobaczenia. Bywaj zdrowy Życzliwa Ci Jadzia!!!


Cóż, list jak list! - Miła dziewczyna gdzieś w małym miasteczku wylała jak umiała, na papier całą swoją tęsknotę do ukochanego, posługując się w zakończeniu tradycyjnym, chwytającym za serce poematem. Nie byłoby w tym nic zgoła osobliwego, gdyby nie to, że na imię „mi nie Jureczek, tylko Stefan. A list jest adresowany niewątpliwie do mnie. Na kopercie widnieje bowiem adres: „Korespondent Wiech, Polskie Radio, Warszawa, ul. Noakowskiego 20.”

Radio również nie miało wątpliwości, że chodzi o mnie, gdyż skierowało list do „Expressu”. I teraz zachodzi pytanie, jak powstała cała ta historia? Możliwości są dwie. Albo ja nadużyłem zaufania łatwowiernego dziewczęcia posługując się fałszywym imieniem Jureczka, obudziłem w jej serduszku dziwne jakieś tęsknoty, pozbawiając nocnego wypoczynku i - choć o tym nie pisze - z pewnością także apetytu.

Ponieważ jednak ostatnio nie pisałem listu do żadnej Jadzi, przypuszczam, że zachodzi druga ewentualność. A mianowicie jakiś nie znany mi Jureczek wypożyczył sobie mój pseudonim, dodając do niego zaszczytny, choć niezasłużony tytuł korespondenta Polskiego Radia.

Cóż, rzeczywiście, pseudonim wygodny, krótki, nie wymagający długiej pisaniny, jednym słowem, jak się to mówi, zręczny. W zasadzie nie miałbym nic przeciwko tej koleżeńskiej przysłudze, gdyby nie pewne niepokojące zwroty w liście panny Jadzi. Gdy ja Ciebie dostanę, będę Ciebie szanować - no, to mniej więcej w porządku. Twe usteczka całować - też nic ostatecznie zdrożnego. Dalej jednak sytuacja zaczyna się zaostrzać:

Gdy znów Ciebie zobaczę, swe serce rozweselę, miłością upoję i ośmielę. O, tu już - stop! Z tego wyniknąć mogą rozmaite kłopoty, jak dochodzenie ojcostwa, alimenty. Na to już absolutnie nie mogę się zgodzić. I zamieściłem w „Expressie” następujący apel do pana Jurka:

Nieznany mi Jureczku, serce wybrane, błagam pana, kochaj pannę Jadzię, ale nie w moim imieniu, nie pod moim pseudonimem, tylko pod własnym nazwiskiem. Sądząc z entuzjazmu, z jakim panna Jadzia pisze o panu, odznacza się pan walorami, wobec których pisywanie felietonów czy bardziej błyskotliwych korespondencji do Radia Jest bzdurą niewartą jednego błysku twoich zniewalających oczu.


SKĄD SIĘ WZIĄŁ MANIUŚ KITAJEC

Całe życie byłem krótkodystansowcem pisarskim. Popełniłem kilka tysięcy felietonów, sporo krótkich utworów teatralnych, tak zwanych skeczów, a tylko dwie czy trzy całospektaklowe sztuki i jedną powieść złożoną z dwóch części: Cafe „Pod Minogą” oraz Maniuś Kitajec i jego ferajna. Powieść była oparta na dziejach okupacyjnych i wczesnopowojennych pewnego towarzystwa złożonego głównie z warszawskich taksówkarzy, mieszkających na Starówce.

Okupacyjne przeżycia bohaterów miały w większości wypadków za podstawę realne fakty, nieco tylko zmienione, przystosowane do biegu powieściowej akcji. Za tworzywo literackie posłużyło mi na przykład następujące zdarzenie prawdziwe.

Na kilka dni przed Powstaniem w domu numer 5 przy ulicy Bartoszewicza, opuszczonym w pośpiechu przez zamieszkujących tam dotąd cywilnych Niemców, zainstalowała się placówka Armii Krajowej, tworząc punkt oporu dla przyszłych działań. W dużym czteropokojowym lokalu na parterze urządzono wartownię. Na drugim piętrze usadowiło się dowództwo punktu, którego szefem był wspomniany już tu przeze mnie kapitan KOP-u Michał N.

Oczywiście wszystko to działo się w najgłębszej konspiracji. Wchodzono i wychodzono z domu tylko pojedynczo, ukradkiem. Kamienica robiła wrażenie całkowicie pustej. I oto pewnego dnia podczas narady sztabu oddziału zjawia się dozorca domu (również żołnierz AK) i składa taki meldunek;

- Panie prezesie (bo tak tytułowano dowódcę), melduję, że przyszedł jakiś cywil i chciał otworzyć kluczami drzwi wartowni. Chłopaki wciągli go do mieszkania i zamknęli w łazience. Co robić? Po krótkiej naradzie udał się „na wartownię” szef bezpieczeństwa oddziału, kapitan Włodzio. Wrócił po paru minutach bardzo speszony.

- Uważasz, Michasiu - powiedział do dowódcy - jest niedobrze. Ten facet mówi, że dostał klucze od jakiegoś znajomego folksdojcza, który wyjechał z Warszawy i oddał mu mieszkanie. Ale to głupstwo, gorzej, że facet jest moim sąsiadem z Sulejówka i znamy się z widzenia. Często jeździmy jednym pociągiem. Co z nim zrobić?

- Czekaj, trzeba pogadać.

Obaj oficerowie zeszli do wartowni. W łazience siedział zgnębiony, zastraszony cywil. Powtórzył jeszcze raz roztrzęsionym głosem historię o kluczach i znajomym folksdojczu, który mu zostawił piękne, wspaniale urządzone mieszkanie. Jak tu było nie brać?

- No tak, ale co my mamy z panem zrobić? Zdekonspirował pan nas. Najprościej byłoby pana zabić. Ale szkoda nam pana, jest pan Polakiem. Wierzymy, że nas pan nie zdradzi, ale musimy mieć pewność. Podpisze pan nam zobowiązanie zachowania ścisłej tajemnicy. W razie niedotrzymania z przykrością zmuszeni będziemy zlikwidować nie tylko pana, ale i całą pańską rodzinę, proszę podać imiona i nazwiska. Dzieci pan ma?

- Mam - synka sześcioletniego.

- Imię?

- Wojtuś... ale jego niech panowie nie zapisują, jego niech panowie do tego nie mieszają.

- Proszę pana, co to ma znaczyć? Jeżeli pan ma zamiar zdradzić...

- Ależ nie, nie. Ja już sam nie wiem, co mówię. Polak jestem, patriota, będę milczał jak grób.

- Niechże pan podpisuje i wynosi się. A niech pan pamięta, my mamy długie ręce i żaden folksdojcz ani nawet rajchsdojcz panu nie pomoże.

Trzęsąc się jak galareta amator umeblowanego mieszkania podpisał zobowiązanie i z chyżością jelenia wybiegł na ulicę. Posłani za nim dyskretni obserwatorzy donieśli wkrótce, że nie poleciał na Krakowskie Przedmieście pod numer pierwszy, gdzie była najbliższa siedziba żandarmerii niemieckiej, tylko wskoczył do przejeżdżającej dorożki i wrzasnął:

- Dworzec Wschodni!

Udawał się więc do Sulejówka. Punkt oporu przy ulicy Bartoszewicza 5 nie został zwinięty. Przydał się wkrótce w Powstaniu. Powyższą opowieść swego przyjaciela Michała N. spożytkowałem w Minodze, zmieniając różne okoliczności, przenosząc akcję w Aleję Róż, obdarzając kluczami do owego mieszkania Maniusia Kitajca i jego ferajnę.

Murzyn Jumbo, jeden z bohaterów tej powieści, również był postacią podpatrzoną z życia. Kiedyś dawno przed wojną na rogu Złotej i Zielnej spotkałem dziwną parę. Ona mała pulchna blondynka, on wysoki barczysty Murzyn. Teraz taki widok nie stanowi żadnej sensacji, wówczas budził ogólne zainteresowanie. Murzyna mieliśmy w Warszawie tylko jednego, co najwyżej dwóch. Para spotkana przeze mnie była najwyraźniej pokłócona, on szedł z ponuro opuszczoną głową, a ona miała do niego tak zwaną mowę. Wreszcie Murzyn zatrzymał się i zawołał:

- A dajże ty mnie, do wielkiej cholery, spokój!

Było to powiedziane najczystszą warszawską polszczyzną z wyraźnym akcentem z okolic Kercelaka. To mnie naprowadziło po latach na pomysł ukazania w powieści Murzyna władającego pięknie klasyczną warszawską - gwarą.

Szkoda, że w filmie, jaki powstał na tle Minogi, nie udało się tego odtworzyć. Miły student z Ghany, kreujący tę rolę, nie zdołał na tyle opanować polskiej mowy, żeby przedstawić nam postać prawdziwego warszawskiego Murzyna. Reżyser nie zgodził się na dubbing, czyli podłożenie innego głosu, a polszczyzny owego studenta wystarczyło może na zdobycie dyplomu inżyniera Politechniki Warszawskiej, było jej jednak za mało dla stworzenia postaci warszawskiego cwaniaka urodzonego w Afryce.

W ogóle wiele rzeczy się w tym filmie nie udało. Choć muszę przyznać, że reżyser miał bardzo trudne zadanie i wyszedł z niego obronną ręką. Ale odtworzenie warszawskiego klimatu jest rzeczą niełatwą.


POZNAJĘ ŻYWEGO PIECYKA

Ta krótkometrażowa, drobnotowarowa, że tak powiem, twórczość, dzięki dobrotliwości czynników, od których to zależało, przyniosła mi wiele odznaczeń i nagrodę literacką miasta stołecznego Warszawy. Zaczęło się już przed wojną, kiedy to dostałem Srebrny Krzyż Zasługi oraz takiż Wawrzyn Polskiej Akademii Literatury.

Wawrzyn akademicki gdzieś mi się w czasie wojny zapodział, nie pamiętam już nawet, jak wyglądała jego metalowa odznaka, został w szufladzie dyplom na czerpanym papierze, podpisany własnoręcznie przez prezesa, Wacława Sieroszewskiego, wiceprezesa, Leopolda Staffa, oraz sekretarza generalnego, Juliusza Kadena-Bandrowskiego. Papier okazał się odporniejszy na tak zwaną żagiew wojny od metalu. Z odznaczeń powojennych miłe wspomnienie łączy mi się z uroczystością dekoracji Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski. Było to jeszcze za ministra kultury i sztuki Stefana Dybowskiego. Stałem wśród odznaczonych obok obywatela Stanisława Piecyka, zasłużonego kierowcy. Nie wiem, czy to przypadek, czy urzędnicy ustawiający nas do dekoracji specjalnie umieścili Wiecha przy Piecyku, żeby było weselej. W każdym razie minister przypinający nam to wysokie odznaczenie mile się uśmiechał. A mnie było bardzo przyjemnie, że mogłem poznać przy tej okazji imiennika swego bohatera z Targówka. Świadczyliśmy sobie przy tym wiele grzeczności i wzajemnych komplementów.

Następnie wysokie odznaczenia przyszpilali mi kolejno prezes Związku Literatów Jarosław Iwaszkiewicz i minister kultury i sztuki Tadeusz Galiński. Obecny przy dekoracji Komandorią Orderu Polonia Restituta Stanisław Ryszard Dobrowolski powiedział że wyglądam we wstędze tego orderu jak ksiądz Hugo Kołłątaj. Skąd Kołłątaj z wąsami i w okularach? Moim zdaniem sam Stanisław Ryszard bardziej przypominał biskupa Naruszewicza - też poeta, też satyryk. Ale nie powiedziałem mu tego, po co się narażać prezesowi ZAIKS-u?

Nagroda literacka miasta stołecznego Warszawy w roku 1955 spadła na mnie dość nieoczekiwanie. Wręczał mi ją na uroczystości w Teatrze Polskim ówczesny prezydent Warszawy Jerzy Albrecht. Za stołem prezydialnym przedstawiciele najwyższych władz Polski Ludowej z prezydentem Bolesławem Bierutem i premierem Józefem Cyrankiewiczem. Wręczanie bowiem odbywało się podczas wielkiej akademii styczniowej. Nagrody otrzymywali wraz ze mną Jan Brzechwa i znakomity matematyk profesor Wacław Sierpiński. Kto jeszcze - nie pamiętam.

Z wielkim wzruszeniem odbierałem dyplom nagrody z rąk prezydenta stolicy, załącznik w gotówce dostałem za kulisami od sekretarki prezydium miasta, która mnie przepraszała, że nie zdążyła wymienić pieniędzy na grubsze banknoty. Stąd wielka koperta, a w niej sześć tysięcy samymi setkami. Była to prawdziwa nagroda z rąk ludu Warszawy.

Niezatarte też wspomnienia zostawił mi „po sobie jubileusz trzydziestolecia mojej pracy pisarskiej w dniu 23 października 1960 roku. Sztandar Pracy II klasy. Protektorat ministra kultury i sztuki, w komitecie jubileuszowym: Mieczysława Ćwiklińska, Mira Zimińska-Sygietyńska, Leon Bielski, Jan Brzechwa, Zygmunt Dworakowski, Jarosław Iwaszkiewicz, Leon Kruczkowski, Arnold Mostowicz, Jan Parandowski, Antoni Słonimski, Henryk Szletyński, Jerzy Zaruba, Janusz Zarzycki, Jerzy Zawieyski. Wielki koncert w Sali Kongresowej Pałacu Kultury z udziałem najznakomitszych naszych artystów. Sala nabita- wszystkie bilety sprzedane na tydzień naprzód. Telewizja bierze cały program. Kosze kwiatów. Gratulacje. Życzenia. Między innymi zgłasza się delegacja „koników”, którzy zrobili znakomity majland na sprzedaży biletów na lewo.

Proponują mi nawet dolę od obrotu. Oczywiście kategorycznie dziękuję. W przerwie w salonach recepcyjnych Pałacu lampka wina i góry znakomitych tortów i ciastek. Wszystko to ufundowane przez starą świetną firmę cukierniczą „A. Blikle” reprezentowaną przez Jerzego Bliklego z uroczą małżonką. Drugi jubileusz związany z siedemdziesiątą rocznicą urodzin okryty już był mgiełką melancholii. Jednak to już siedem dych - jak by powiedział pan Wątróbka.

W ogóle uważam, że nie powinno się ludziom wytykać przeżytych lat, nawet w najzacniejszej intencji jubileuszowej. Pomijam już wzgląd, że niejeden jubilat - mimo siedemdziesiątki - jeszcze hoho! Ale psuje to czasem interesy materialne, spycha faceta z rynku. Nie jest przecież żadną zasługą przeżycie tych paru dziesiątków lat, i za to order - to przesada. Ważne jest, czego się w życiu dokonało. Myślę, że organizatorami takich rocznic są ludzie młodzi, którym daleko jeszcze do tych smętnych zaszczytów. A zresztą, bo ja wiem, może mają rację. Trzeba by się zapytać kogoś z zainteresowanych staruszków.


PROSIMY O JASNE PIWO

Lubię wieczory autorskie - oczywiście własne. Zetknięcie się oko w oko z czytelnikami, oprócz nie podlegającego dyskusji obustronnego pożytku, daje mnóstwo emocji. I to emocji niemal... cyrkowych. Taki autor, zjawiwszy się na estradzie przed wypełnioną widownią, czuje się trochę jak pogromca, wchodzący do klatki pełnej lwów, tygrysów i innych panter. A nawet jeszcze gorzej.

Pogromca zna swoje zwierzaki, ma przy tym głośno strzelający bicz i parę rewolwerów, a autor wystrzelić może co najwyżej tak zwaną racą dowcipów lub błyskotliwych powiedzonek. Ale wystrzał nie zawsze się udaje, często bywają niewypały. Toteż podczas pierwszych wieczorów autorskich zasycha pisarzowi w gardle, chce mu się ziewać, chrząkać, burczy mu w brzuchu i robi się ciemno w oczach. Potem, kiedy już jest starym doświadczonym „pogromcą”, zachowuje większy spokój, poskromi tylko czasem wzrokiem jakiegoś ziewającego „lwa” lub zbyt głośno rozwijającą karmelek „panterę”. Ale na ogół na wieczory autorskie uczęszczają same zacne, wyrozumiałe bestie.

Przyglądają się facetowi, słuchają go nawet, czasem zadają pytania, rzadko kiedy wychodzą w połowie, nie gwiżdżą prawie nigdy, o rozszarpywaniu w kawały w ogóle nie słyszało się. Czasem tylko z żalem zwierzają się sobie, że autor nie wygląda tak, jak powinien. Przeważnie jest za mały lub za chudy. Wszyscy pisarze, recytatorzy płodów swego ducha, zgodnie twierdzą, że najmilsze wspomnienia wynieśli z wieczorów odbytych dla młodzieży szkolnej i w fabrykach. Jestem tego samego zdania, nie ma milszych słuchaczy jak robotnicy i młodzież. Chociaż raz w pewnym gimnazjum omal nie połknąłem wycelowanego we mnie papierowego gołębia. Ale że miał na sobie napisy; „pokój”, „mir”, „peace”, nie wypadało o to wojować.

Innym znów razem kierownik jednej ze szkół podstawowych w śródmieściu Warszawy zaprosił mnie do wzięcia udziału w akademii z okazji września - miesiąca odbudowy Warszawy. W ślicznej słonecznej świetlicy zebrała się cała szkoła. W pierwszych rzędach siedziały w kucki, po turecku, małe, zaledwie odrosłe od ziemi dzieciny z oczami jak chabry. Stropiło mnie to nieco - jak tu im czytać gwarowe felietony - nie znają dialektu przedmieść, tematy też nie zanadto przystępne, poza tym trafia się czasem w tekście jakaś „cholera” lub „owieczka za wieczną ondulację szarpana”, po co dzieci tego uczyć. Nie wiedziałem, jak zacząć, co wybrać do czytania. Po namyśle zacząłem w ten mniej więcej sposób:

- Drogie dzieci, nazywam się tak a tak, piszę takie nieduże powiastki z życia Warszawy, używam przy tym gwary, to jest takiej mowy, którą w śródmieściu rzadko się słyszy. Jedno lub drugie gwarowe słowo wpadnie wam czasem w ucho od starego dozorcy domu lub odezwie się w ten sposób pani maglarka. Jestem w prawdziwym kłopocie, co wam z mojej książeczki przeczytać - tu nerwowo zacząłem przewracać kartki. I nagle zaszło coś nieoczekiwanego. Zamrugały chabrowe oczęta, podniosły się w górę małe łapiny i dzieci wrzasnęły chórem:

- Bujaj się, Fela!

- W jaskółkę strzyżony!

- Ale ma kota!

- Gienia na nartach!

Były to tytuły moich felietonów z ostatniego kwartału. Machnąłem tedy ręką na skrupuły i zacząłem zgodnie z zamówieniami szanownych słuchaczy.

W domu wczasowym nad morzem było znowu zupełnie inaczej. Na środku sali ustawiono stolik, na nim karafkę z wodą i szklankę. Lipiec - upał piekielny. Nalałem sobie wody, żeby popijać w czasie czytania. Chrząknąłem, uśmiechnąłem się i rzuciłem niebaczne pytanie:

- Od czego zaczniemy?

- Od wiśniówki! - krzyknął jakiś łysy wczasowicz spod okna.

- Nie, dawaj pan peperment! - zaoponował ktoś od pieca.

- Mleko, mleko, prosimy o mleko! - zapiszczały dwie panienki siedzące na jednym fotelu.

- Piwo, jasne piwo!

- Zrób pan starowin!

- Żubrówkie z trawką!

- Oranżadę, tylko oranżadę! - wołali inni słuchacze, jeden przez drugiego.

Zdębiałem. Przestałem rozumieć, zwróciłem się o wyjaśnienie do kierownika. I cóż się okazało, zaszło drobne nieporozumienie. Zapowiedziany był na ten dzień występ znakomitego magika, mistrza zręczności, profesora Pellerini, którego najlepszym numerem była zamiana wody w czterdzieści sześć gatunków różnych napojów wyskokowych i chłodzących. Od koniaku do kwasu chlebowego.

Tymczasem profesor Pellerini zalał się poprzedniego dnia owocami swoich czarnoksięskich ewolucji i na występ nie przybył. W ostatniej chwili kierownik zdecydował się zaprosić mnie, zapewniając, że goście pensjonatu płoną chęcią osobistego poznania swego ulubionego autora, zapomniał jednak uprzedzić o zmianie i stąd nieporozumienie. Wyjaśniło się wszystko.

Zacząłem czytać, nawet z powodzeniem, ale ilekroć sięgałem do kieszeni po nowy felieton, miałem wrażenie, że słuchacze oczekują, że jednak wyciągnę z niej żywą kaczkę lub co najmniej królika, chociaż to banalne. Szklanki bałem się dotknąć, chociaż konałem z pragnienia.


MIASTO SZALEJE

Majowe święto książki wyciąga w Polskę licznych autorów na spotkania z czytelnikami. Podróże te są niezmiernie pouczające. Dają pisarzowi możność skonstatowania, jak jego słowo trafia do serc i umysłów. Szczególnie wyraźnie daje się to stwierdzić, jeśli idzie o utwory satyryczne czy zgoła humor. Pisarza „poważnego” czytającego swój utwór, choćby najdłuższy, można słuchać w zadumie, wyrażając swój zachwyt nawet przez przymknięcie powiek maskujące czasem smaczną drzemkę.

Satyryk czy humorysta musi widzieć na twarzy słuchacza choćby uśmiech, lecz najmilszym dla niego probierzem jest parsknięcie śmiechem. Jeśli nie uda mu się tego osiągnąć, jest smutny, spotkanie uważa za nieudane i zaczyna przemyśliwać nad przerzuceniem się do handlu lub przemysłu. Wśród licznych swoich spotkań w terenie, przeżyłem kilka takich momentów.

Kiedyś w towarzystwie trzech znakomitych polskich satyryków, z których jeden występował w nylonach, klipsach, sukni z czarnej lamy i w ogóle był czarującą kobietą, zawędrowaliśmy do pewnego miasteczka w centralnej Polsce. Było mnóstwo ludzi na sali. Jak się dowiedzieliśmy, sam kwiat miejscowego społeczeństwa. Zaczęliśmy spotkanie. Satyryk w klipsach wystąpił pierwszy, przeczytał kilka swoich świetnych felietonów przyjętych przez przepełnioną salę grobowym milczeniem. Ani jednego uśmiechu, ani jednego brawa.

Satyryk ukłoniła się i bardzo blada zeszła ze sceny. Potem kolejno wychodziliśmy wszyscy. Skutek ten sam. Martwa cisza. Mucha nie zabrzęczała na widowni. Dwoiliśmy się i troiliśmy. Nic, z sali wiało mimo ciepłego maja - mrozem. W antrakcie, zdenerwowani do ostatecznych granic, poczęliśmy się naradzać, co robić dalej.

- No cóż, trzeba chyba przerwać spotkanie, zwrócić pieniądze za bilety i pójść na wódkę. Nagle drzwi wiodące z widowni za kulisy otwierają się i staje w nich trzech poważnych, czarno ubranych panów. Miny skupione, smutek wyraźnie malujący się na obliczach. Jeden z nich, najbardziej ponury, chrząka i wygłasza krótkie przemówienie:

- Chcieliśmy podziękować państwu serdecznie w imieniu miasta za wspaniały wieczór. W życiuśmy się tak nie bawili, miasto szaleje. Spojrzeliśmy po sobie skonsternowani:

- To satyryk, co? A to nam dał łupnia.

Ale po chwili opanowawszy się mówimy:

- Panowie raczą dworować sobie z nas!

- Owszem, pieniądze zwrócimy, ale kpiny sobie wypraszamy! Czarno ubrani delegaci miasta pobledli.

- Ależ nic podobnego. Jakżebyśmy mogli, spotkanie jest wspaniałe.

- Jak to, ani jednego brawa, ani jednego uśmiechu? Notable rozłożyli ręce:

- Tu nie ma zwyczaju. Jakżebyśmy się ośmielili wyśmiewać się z czołowych naszych satyryków, odznaczonych, jak wiemy, niejednokrotnie wysokimi orderami państwowymi? Mowy nie ma. Ale akademia bardzo nam się podoba, skarż nasz, Bóg - dodał czwarty, świeżo przybyły reprezentant widowni.

Wobec tego ciągnęliśmy „akademię” dalej w jeszcze poważniejszym nastroju.

Od tej pory nie przejmuję się, odbywam bardzo liczne spotkania z czytelnikami. I jeżeli gdzieś nawet nie ma huraganu śmiechu i burzy oklasków, mówię sobie:

- Widocznie tu nie ma zwyczaju - i ciągnę spokojnie dalej.


BIAŁY PAW

Innym znowu razem brałem czynny udział w charakterze tak zwanego satyryka w objazdowej imprezie koncertowo-literackiej, poruszającej się śliskim kuligiem samochodowym po oblodzonych szosach polskiej Północy, przez Białystok, Ełk, Łomżę, Augustów, Suwałki „na Warszawę”. Muszę powiedzieć, że podróż ta oprócz poślizgowych emocji dawała mnóstwo wrażeń, przede wszystkim kulinarnych.

Jedzenie było przeważnie bardzo dobre, czasem znakomite, czyli że rok gastronomiczny nie przeszedł bez śladu. Dużo ładnych, przyjemnie urządzonych lokali i lokalików, grzeczna, chętna obsługa, przyzwoite nakrycia. I to z nożami! Gdzież się podziały te czasy, kiedy w restauracji (z dansingiem!) w Zielonej Górze wisiał koło kasy jedyny nóż na łańcuchu na użytek gości, kradnących niezwłocznie ten rodzaj sztućców leżących luzem. Albo kuchnia! Gdy się czyta bogate menu podpisane niejednokrotnie przez szefa produkcji i głównego buchaltera, a zawierające takie szczyty smakoszostwa, jak „Bef Straganów” czy „Kaczka w maLadze”, ze zgrozą przypomina się sobie czasy, gdy jedynym wykwintnym daniem w terenowych restauracjach był kotlet schabowy z kwaszoną kapustą.

Wtedy to podczas chałtury w Mławie Magdalena Samozwaniec ściągnęła na nas zarzut kpin z instytucji gospod ludowych, zażądawszy zamiast kapusty „troszkę brukselki”. Nikt tam wówczas o takim wynalazku nie słyszał. A dzisiaj w takim na przykład Augustowie, w restauracji PSS o ścianach malowanych we freski a la Picasso, na każdym stoliku obok bogatego jadłospisu oprawnego w czerwony plastyk figuruje wykwintny karton z następującą informacją dla konsumentów: „W przypadku podania potrawy o złej jakości (za słona, przypalona, twarde mięso, nieświeża, za zimna” itp.) lub podania jej w sposób nieestetyczny konsument ma prawo zakwestionować i żądać innej, nie płacąc za złą. W przypadku skonsumowania potrawy konsument traci prawo, o którym mowa. Nie przysługuje ono także konsumentowi w stanie nietrzeźwym.”

W powyższych, suchych na pozór informacjach ileż się kryje troski o konsumenta, a zarazem ile zdrowego sensu. No, bo rzeczywiście, jeżeli konsument skonsumował potrawę, jeżeli na talerzu została tylko kość lub trochę sosu, jakaż może być reklamacja? Chyba w sprawie repety. Również obywatele nietrzeźwi, jako przepadający za rozróbkami z byle powodu, nie mogą korzystać z dobrodziejstwa wielkodusznego zarządzenia, chyba słusznie. Natomiast zakład gotów jest zaspokajać najoryginalniejsze nawet zachcianki gości.

Oto naprzeciwko nas siedzi w krótkim kożuszku postawny szatyn o krwistej cerze i z wielkiego kufla, choć pora jest obiadowa, popija dymiące mleko. Widok zaiste budujący. Dawniej stałaby przed nim nieodzowna ćwiartka, a może nawet półlitrówka, i leżałby małosolny ogóreczek. Z nie ukrywaną więc sympatią przyglądałem się szatynowi, który odwzajemniał się również życzliwym spojrzeniem, zdradzając coraz większe zainteresowanie dla mojej osoby, a wreszcie niekłamany dla niej entuzjazm, graniczący wręcz z uwielbieniem. Nie! Idzie tutaj!” pomyślałem sobie.

Istotnie konsument w kożuszku wstał i ruszył wyraźnie w moją stronę. Teraz już byłem pewny, że to ktoś z wczorajszych widzów naszej imprezy chciał mnie poznać osobiście. Nie miałem oczywiście nic przeciwko temu, zaniepokoiło mnie tylko trochę, że entuzjasta wyraźnie się zataczał. Ale nie było czasu na refleksje, już stał przed naszym stolikiem, wyciągnął do mnie ramiona i zawołał:

- Mistrzu, stawiam literka za... za te pączki!

Z dalszych dość mętnych jego wyjaśnień wynikało, że bierze mnie za cukiernika z Suwałk, nie żyjącego zresztą od kilku lat. Kiedy sobie to uprzytomnił, zalał się łzami. Całym jego jestestwem wstrząsać zaczęła potężna czkawka. Potem jakby cicho zapiał i zasłonił sobie usta dłonią. Siedzący przy mnie znany pieśniarz, wykonawca subtelnych włoskich canzon, zerwał się z krzesła i krzyknął:

- W tył! On puści pawia!

Cofnęliśmy się w popłochu. „Pawiem” w języku wtajemniczonych nazywa się gwałtowną reakcję organizmu na zbyt intensywne obciążenie go jadłem I wysokoprocentowymi napojami. W tym wypadku z powodu domieszania gorącego mleka zanosiło się na niezwykłą rzadkość ornitologiczną. Na spotykanego tylko w ogrodach indyjskich maharadżów białego pawia.

Nie czekając na wyfrunięcie egzotycznego ptaka, pośpiesznie opuściłem picassowską salę. Czy doszło tam do narodzin białego pawia - nie wiem. Wiem tylko, że z jego powodu zabrałem niechcący ze stolika wyżej wymieniony wytworny karton z „informacją dla konsumenta”. I było mi potem głupio, że kierownik świetnej restauracji PSS w Augustowie pomyślał sobie o klientach:

Noży już nie kradną, tylko brystol! Może na bilety wizytowe!”


LITERAT W HOTELU

Wkrótce po wyzwoleniu, chyba w roku 1946, byłem z żoną w Katowicach. Miałem bardzo zamożnie wyglądającą przedwojenną walizę opatrzoną zagranicznymi nalepkami. Jej to widocznie zawdzięczając, dostałem bez czekania w pierwszorzędnym hotelu podwójny pokój na pierwszym piętrze, opatrzony numerem 51. Boy hotelowy zabrał walizkę i skierował się na schody, ja stanąłem przed lożą portiera dla załatwienia formalności. Portier, poważny łysy pan, otworzył książkę meldunkową, wziął w rękę pióro i rozpoczął urzędowanie.

- Nazwisko pana szanownego? Wymieniłem je, a on zapisał.

- Imię?

Podałem. Zanotował.

- Zawód?

- Literat.

Pióro zawisło w powietrzu. Portier spojrzał na mnie znad binokli i zawołał w stronę chłopca, który był z walizą już na półpiętrze.

- Zaczekaj, Karol!

Karol zaczekał.

A portier przyglądając mi się bacznie pytał:

- Pan sobie życzy podwójny pokój?

- Tak.

- Na pierwszym piętrze?

- Może być na pierwszym.

- Z wodą zimną i gorącą?

- No naturalnie.

- I z kanapką?

- Oczywiście.

- Taki za trzysta osiemdziesiąt złotych? (Oczywiście w starej walucie.)

- Dobrze.

Portier podrapał się za uchem frasobliwie i zawołał z wyraźnym nieukontentowaniem:

- Idź, Karol!

Po czym z ponurą miną wpisał do książki mój zawód i rzekł zimno:

- A czy możemy prosić o wpłacenie z góry za pierwszy dzień?

Teraz dopiero zrozumiałem, co oznaczało zatrzymanie Karola. Po prostu hotelarz nie wierzył w moją zdolność płatniczą. Pokutowała w jego mózgu stara tradycyjna opinia o „chudym literacie” polskim. Zirytowany, postanowiłem rozpocząć niezwłocznie z tym walkę. Już nie o siebie mi chodziło, ale może się zdarzyć, że zajedzie do tego hotelu taki Staś Dygat czy Marianowicz z Minkiewiczem i im też gotowi zatrzymać Karola na schodach. Przystąpiłem do natychmiastowego „przeszkolenia w tym względzie personelu hotelowego.

- Nie za jeden dzień, tylko za trzy płacę - odrzekłem z godnością. - A tu dwieście złotych dla pana za szybkie dostarczenie mi pokoju.

Portier zdrętwiał. Kiedy wszedłem na schody i obejrzałem się, spostrzegłem, że patrzy za mną z otwartymi ustami. Ale to nie był koniec. Przeszkolenie przeprowadzałem konsekwentnie przez cały czas pobytu w hotelu. Za użycie windy płaciłem po pięćdziesiąt złotych, za telefoniczną rozmowę miejscową tyleż, za oczyszczenie butów setkę, ubrania - dwieście.

Oprócz tego przechodząc przez hall rozdawałem sute napiwki całej służbie na dzień dobry i na dobranoc. Po dwóch dniach byłem zrujnowany. Na szczęście w Katowicach mieszkał mój wydawca, wziąłem grubszą zaliczkę i niezmordowanie prowadziłem akcję dalej. Z wyników byłem bardzo zadowolony. Wszyscy kłaniali mi się w pas. Byłem pewny, że wyrobiłem imieniu polskiego literata należny szacunek na odcinku hotelowym. Trzeciego dnia, idąc schodami usłyszałem następującą rozmowę prowadzoną na dole:

- Depesza dla numeru 51.

- A to dla tego szabrownika, co literale udaje. Zanieś mu, zarobisz stówkę!

Wyjechałem niezwłocznie, nie płacąc za cztery herbaty.


BISKUP CZYTA LEPIEJ

Na wołowej skórze nie dałoby się spisać wszystkich, mniej lub więcej zabawnych, epizodów towarzyszących spotkaniom z czytelnikami czy występom w większych zespołach aktorskich, gdzie bardzo często brałem udział w charakterze „literackiego okienka”. Otóż w Bielsku podczas trzeciego, zdaje się, w tym dniu występu takiego zespołu, kiedy wyszedłem w drugiej części programu i zacząłem czytać kolejny felieton, spostrzegłem, że publiczność powitała już pierwsze moje słowa śmiechem, ale takim jakimś dziwnym. Zorientowałem się, że coś nie jest w porządku, pytam więc:

- Może ja już to czytałem?

- Tak, w pierwszej części - odpowiedziano mi ze śmiechem z sali.

- Przepraszam bardzo, drugą część mam w innej kieszeni.

Po prostu skołowany ilością przedstawień pomyliłem kieszenie, w których trzymałem przygotowane na każdą część programu kartki. Na szczęście, publiczność potraktowała to jako zabawny kawał. Później nieraz zastanawiałem się, czy nie robić tych pomyłek umyślnie, ale bałem się, że mogę trafić na mniej wyrozumiałych słuchaczy. Zresztą mogło to wypaść nienaturalnie i nie byłoby zabawne. Nie mam już dawno żadnych ambicji aktorskich, nie zależy mi na laurach scenicznych, nie chodzi o odgrywanie typów prezentowanych w felietonach, zwłaszcza unikam przejaskrawień w interpretacji gwary warszawskiej. Staram się tylko lekko ją cieniować, dając możliwie wierną we własnym odczuciu jej intonację. Bo na gwarę oprócz jej specyficznego słownictwa składa się także jej melodyka. Nie nadużywam więc ani słów, ani melodii.

Toteż nie doznaję najmniejszej nawet przykrości, kiedy słyszę opinię, że ktoś inny czyta czy też recytuje moje felietony lepiej niż ja. Czasem robi mi to nawet wielką przyjemność. Oto niegdyś w Sandomierzu brałem udział w imprezie odbywającej się w sali należącej do jakiejś instytucji kościelnej. Wśród publiczności było kilku księży. W przerwie przyszedł za kulisy jakiś starszy duchowny, bodajże prałat, i dziękując wykonawcom za dobry program, zwrócił się do mnie:

- Ale nasz biskup lepiej czyta pańskie felietony od pana.

Z dalszej rozmowy okazało się, że biskup J., warszawiak z krwi i kości, a nawet dziecię warszawskiej Woli, ma gwarę stołeczną w jednym palcu i nieraz na towarzyskich zebraniach czytuje księżom moje utwory. Nie odczułem najmniejszej zawiści, po pierwsze byłoby to nie po chrześcijańsku, a po drugie czułem się zaszczycony. Podobną reklamację wniosła kiedyś na wieczorze autorskim w którejś z fabryk grochowskich młoda działaczka kulturalna, jedna z organizatorek spotkania. Powiedziała mianowicie:

- Wie pan, zawiodłam się trochę, nasz kolega z kadr lepiej deklamuje pana kawałki. Przede wszystkim ubiera się odpowiednio. Wkłada na gołe ciało połataną marynarkę, na szyi zawiązuje sobie czerwoną muchę i tak wychodzi. Już na sam jego widok ludzie pękają ze śmiechu.

- Świeci gołym ciałem? To musi być bardzo komiczne. Ale widzi pani, ja tego nie mogę robić, bo mam chroniczny bronchit i łatwo się przeziębiam - odpowiedziałem stroskany miłej dziewczynie.

Innym znowu razem, wmieszany w tłum wychodzących ze spotkania ludzi, usłyszałem taką ocenę swojej prelekcji:

- E, myślałem, że ten Wiech będzie opowiadał jakieś tłuste kawały, a on zasuwa gadki o jakiejś tam gwarze, w bajer publikie bierze i w ogóle niemożebne bomby wstawia.


ALE JA NIE PIJĘ!

Jednak na ogół nie narzekam na słuchaczy. Bawimy się przeważnie wspólnie bardzo dobrze, choć istotnie „zasuwam” trochę teorii o pochodzeniu warszawskiej gwary, ilustrując to obficie felietonami. Muszę powiedzieć, że wszystko to, co mówię, lepiej jest odbierane w środowiskach inteligenckich aniżeli tam, gdzie gwara jest mową potocznie używaną. Bawią się nią ludzie kilku już pokoleń. Wśród swojej publiczności miewam ojców przychodzących z synami czy córkami. Miewam nawet dziadków - przedwojennych czytelników - przyprowadzających na te spotkania nieletnie i większe wnuczęta. Dziadkowie przypominają mi felietony czytane kiedyś w „Kurierze Czerwonym”, wnuki są już wykształcone na najnowszych przygodach pana Wątróbki czy też Helenie w stroju niedbałem, czyli królewskich opowieściach pana Piecyka - mojej historii Polski.

Słowo daję, zebrałem parę podziękowań za tę historię. Na jednym z wieczorów zgłosił się do mnie student, który mi oświadczył, że dzięki przestudiowaniu Opowieści królewskich zdał maturę z dziejów ojczystych. Oficjalne bowiem podręczniki do tego przedmiotu mają specjalny, trudny układ problemowy, niesłychanie ciężko przyswajalny, gdy tymczasem pan Piecyk prowadzi swój wykład jasno, treściwie, trzymając się ściśle chronologii zdarzeń i kolejności panowania królów polskich. Zachowuje poza tym maksymalną wierność przekazom historycznym. Istnieje co prawda pewne niebezpieczeństwo posługiwania się dziełem pana Piecyka. Uczeń zbyt dosłownie może powtórzyć słowa dziejopisa i powiedzieć na przykład, że „Krzyżacy to byli szkopy w komżach” albo że „Stanisław August w charakterze króla, mówiąc naukowo, był cholerę wart. Na derektora terenów zielonych duże kwalifikacje posiadał, kto wie nawet, czyby jako prezydent miasta Warszawy nie obleciał, ale na króla był w tamtem czasie za frajer.”

Takiego wypadku na szczęście chyba nie było. Maturzyści umiejętnie posługiwali się opowieściami pana Teosia i egzamin zdawali. Potwierdziła mi to między innymi pewna świetna nasza piosenkarka, również opierająca się przy egzaminie dojrzałości na wiadomościach zaczerpniętych z tego samego źródła. Atmosfera na sali podczas spotkań z czytelnikami bywa w wielu wypadkach rodzinna, a zawsze życzliwa. Czasem tylko mąci ją i przerywa prelekcję zjawienie się jakiegoś jegomościa, który po cichutku, na paluszkach, przygarbiwszy się, żeby stać się jak najmniej widocznym, podbiega do któregoś z siedzących w pierwszych rzędach miejscowych notabli i coś do niego szepcze. Wtedy cały nastrój pryska. Publiczność przestaje słuchać, wyciąga szyje w kierunku rozmawiających i wyraźnie stara się odgadnąć, „z czym to pan Kwasek przyleciał do przewodniczącego”.

Oczywiście nie zawsze jest to pan Kwasek i nie zawsze chodzi o przewodniczącego. Mam w swoim repertuarze felieton budzący podczas spotkań, w mniejszych zwłaszcza miastach, jeszcze inną reakcję. Felieton jest o ulicznym sprzedawcy psów i w pewnym miejscu zawiera taki oto dialog:

- Panie, co to za pies?

- Milicyjny.

- Jak to milicyjny? Milicyjne są wilki, a ten wygląda na jamnika.

- Tak, bo to jest tajniak.

W tym momencie sala wybucha śmiechem. Wszystkie oczy kierują się w stronę jakiegoś siedzącego zazwyczaj w pierwszych rzędach pana, którego twarz pokrywa się wyraźnym rumieńcem. Jest to widocznie jakaś bardzo popularna w danej miejscowości osobistość, bo zawsze otrzymuje huczne brawa.

Niezapomniane wrażenia zostały mi po wieczorze satyryków w budującej się Nowej Hucie. Pojechaliśmy tam w kilku. Był Brzechwa, był Minkiewicz, Eryk Lipiński, Wiesław Brudziński, Marianowicz, no i ja. Budowa znajdowała się w pierwszym stadium. Gotowe były na razie tylko podziemia i tu koncentrowało się całe życie budowniczych tego, co w przyszłości miało zostać wielkim kombinatem hutniczym, a nawet całym miastem. Na razie miasto to kryło się głęboko pod ziemią. W olbrzymich halach podobnych do pieczar czy jaskiń znajdowały się hotele robotnicze, stołówki, biura, szpitale, kantyny itp.

Po szerokich korytarzach snuły się tłumy mężczyzn w roboczych ciepłych fufajkach i butach z filcowymi cholewami. Była zima, styczeń chyba. Nasz wieczór satyryczny odbyć się miał w jednej z tych hal wypełnionej po brzegi spracowanymi ludźmi, ćmiącymi mocne papierosy. Chmura dymu przesłaniała małą estradkę, na której się popisywaliśmy czytając kolejno swoje utwory. Na początku odnosiło się wrażenie, że słowa nasze nie dochodzą do słuchaczy, że nie są po prostu przez nich rozumiane.

Śmiech budziła tylko łysina jednego z satyryków albo popijanie przeze mnie wody z wyszczerbionej szklanki, gdy dusiłem się od dymu. Ale powoli sala się uciszyła i zaczęła słuchać. Wreszcie fraszki i felietony powoli zdobyły widownię i wieczór skończył się pełnym sukcesem autorów. No, powiedzmy - półpełnym, jeśli się zważy, że słuchająca nas publiczność nie całkowicie była jeszcze przygotowana do odbioru tego rodzaju strawy duchowej. Wśród widzów przeważali bowiem ludzie przygnani tu kolejami losu ze wszystkich krańców Polski, od brzegów Odry po bieszczadzkie lasy, ludzie o różnym stopniu inteligencji i wykształcenia.

Wiele pracy wkładali „kierownicy kulturalni” tego zbiorowiska w usiłowanie podniesienia jego poziomu moralnego i obyczajowego. Oni to właśnie organizowali tego rodzaju imprezy co nasza, sprowadzali prelegentów z odczytami z dziedziny higieny itp. Naczelne miejsce zajmowała w tym walka z alkoholizmem. Walka trudna, narażająca nieraz na niezwykłe przygody prowadzące ją osoby. Oto pewnego dnia, jak mi opowiadał jeden z wyżej wspomnianych kierowników, przyjechała na budowę prelegentka z krakowskiego oddziału towarzystwa „Trzeźwość” dla wygłoszenia odczytu o zgubnych skutkach używania alkoholu. Przyjęto prelegentkę z wielkimi honorami. Odczyt miał ogromne powodzenie, a po jego zakończeniu zaprosił działaczkę do swego pokoju gospodarz oddziału, to jest starszy jegomość opiekujący się częścią robotniczego hotelu. Po krótkiej pogawędce na temat odczytu gospodarz otworzył szafę i wyjął z niej pół litra czystej oraz dwie szklanki.

- No, to po jednym dziecinnym - rzekł napełniając obie szklanki.

- Co to znaczy? - zapytała zdetonowana prelegentka.

- Po prostu musimy wypić za powodzenie tej tak doniosłej akcji.

- Ależ, panie, ja nie piję!

- A nie, tak nie można. O ile ja proszę kogoś do siebie i z całego serca chcę go uczcić, odmawiać mi nie wolno.

- Mowy o tym nie ma. Nie wypiję.

- Jeżeli mój gość nie wypije, to znaczy, że mną gardzi. Dlatego, że jestem prostym robotnikiem? Czy tak?

Działaczka dla świętego spokoju umoczyła usta w wódce. Ale gościnnemu gospodarzowi to nie wystarczyło, dotąd zapraszał, nakłaniał, molestował, aż wypiła pół szklanki małymi łykami. I wtedy był koniec. Reszta poszła już łatwo. Ciężko wstawioną prelegentkę specjalnie sprowadzoną z Krakowa taksówką odwieziono wprost do towarzystwa „Trzeźwość”. Prywatnego jej adresu nikt bowiem nie znał.

Nas ten los nie spotkał. Byliśmy podejmowani wyłącznie czarną kawą i ciastkami. Przypuszczam więc, że jednak walka z alkoholizmem na terenie budowy Nowej Huty dała rezultaty, że ofiara nieszczęsnej pionierki tych zmagań nie poszła na marne,


MARZYŁAM O POZNANIU PANA

Osobny rozdział w tym pamiętniku należy się z pewnością kiermaszom książki, odbywającym się obecnie co rok we wszystkich prawie miastach Polski Ludowej. Jestem autorem trzydziestu paru tomów, ale w podpisywaniu książek na kiermaszach biorę udział bardzo rzadko. Tak się bowiem układa, że książki moje wychodzą zwykle w okolicy Bożego Narodzenia, a że nakłady nie są duże, na majowych świętach książki nie mam co podpisywać. Podpisuję czasem będąc przypadkiem na kiermaszu za starszych kolegów, za Kraszewskiego, za Sienkiewicza. Raz nawet podpisałem Iliadę za Homera. Innym znowu razem dedykowałem Atlas grzybów trujących. Ale muszę powiedzieć, że byłem jednym z pierwszych autorów składających podpisy na swoich książkach na pierwszych tego rodzaju kiermaszach w Polsce.

Zainicjowało je po wojnie katowickie wydawnictwo „Avir”, prowadzone przez sprężystego, pomysłowego, młodego wydawcę Zbigniewa Mokrzyckiego.

Mokrzycki to zebrał autorów wydawanych przez siebie książek w nie istniejącej już dziś prywatnej księgarni w Alejach Jerozolimskich, porozsadzał ich za ladą i rozpoczęła się sprzedaż połączona z podpisywaniem, czyli pierwszy kiermasz. Impreza miała tak duże powodzenie, że Mokrzycki powtórzył ją jeszcze w Krakowie i Katowicach. Męczące to było trochę, ale jeździło się chętnie, bo ileż emocji dawało bezpośrednie zetknięcie się pisarza z konsumentem, czyli czytelnikiem.

Stoję, dajmy na to, za ladą księgarni krakowskiej otoczony piramidami książek i czekam na klienta. Drzwi się otwierają, idzie klient - nasz pan, czytelnik! Na razie chwila nieznośnej, potwornej niepewności, do kogo podejdzie - do mnie czy do Meissnera, czy może do Krzywickiej lub Koźniewskiego. Ale za chwilę wątpliwości pryskają, wali do mnie jak w dym. Kłaniam się, przymykam oczy, cały zamieniam się w słuch, czego zażąda: G - jak Gienia, Poniatoszczaka czy też Cafe „Pod Minogą”

- Dzień dobry, drogiemu panu, od lat całych marzyłam o poznaniu pana. Pańskim książkom zawdzięczam tyle niezapomnianych chwil, podczas koszmarnych lat okupacji były one dla mnie jedynym jasnym promieniem w moim ponurym życiu...

Uszy mnie palą, przestępuję z nogi na nogę, dosyć głupio się uśmiecham i bąkam:

- Bardzo serdecznie dziękuję... bardzo... pani doprawdy mnie psuje... A którą z moich książek mam pani zadedykować?

- Proszę o Serce za tamą.

- Serce za tamą! Przecież to nie moje, to Morcinka.

- No tak. To nie pan Morcinek?

- Niestety nie...

- To dlaczego się pan podszywa?! I obrzuciwszy mnie pełnym oburzenia spojrzeniem dama przesuwa się dalej i za chwilę już legitymuje Morcinka, „żeby znowu nie wpaść”. Z oddali posyła mi zimne jak stal spojrzenie. Ale potem już było trochę lepiej. Zjawił się młody człowiek o rozczochranej czuprynie z podłużną paczką pod pachą. Bez wahania podszedł do mnie, pochylił mi się do ucha i szepnął znacząco:

- Panie szefie, kupisz pan skrzypce. Basa brakuje i smyczek troszkę pęknięty, ale futerał masz pan za to nowy.

Skrzypiec niestety kupić nie mogłem, ale za to następnemu klientowi rozmieniłem na drobne pięćset złotych. No i zaczął się normalny ruch księgarski. Sprzedałem moc książek, a mianowicie: Sto potraw z kartofli, Jak obliczać podatek dochodowy oraz Prawo spadkowe Kolańczyka. Transakcji tych nie sfinalizowałem osobiście, ale przy fachowym współudziale przedstawiciela księgarni, w której gościliśmy. W ogóle na razie nie mogłem się zorientować, dlaczego z wszystkimi poważnymi sprawami zwracano się do mnie, a nie do żadnego z jedenastu kolegów, którzy w niedbałych pozach tkwili za ladą. Po dłuższej chwili wpadło mi na myśl, że powodem tego jest mój zbyt wytworny sposób bycia, i zacząłem głośno reklamować swój towar:

Komu, komu, komu” itd. Ruszyło, sprzedałem masę swoich książek, raz tylko załatwiwszy za właściciela sprawę Ubezpieczalni Społecznej. Naraz w tłumie krakowian, kłębiących się przed ladą, zamigotała mi jakaś twarz o dziwnie znajomych rysach i błękitnych oczach, przypominających dwie niezapominajki moczone w spirytusie. Twarz zbliżyła się do mnie, zaleciał mnie swojski, znajomy, warszawski zapach. Dwie ręce chwyciły mnie za szyję!

- Panie mistrzu, jak pragnę wolności, buzi i gazu! Gazu i buzi! - Objął mnie czule, zaszlochał. - Gdzie my się spotykamy, tyle lat się nie widzieliśmy! Zupełnie nie mogłem sobie przypomnieć, skąd się znamy. Zapytałem go wreszcie.

- Kto ja jestem? Rosołek, rodak warszawski w „Londynie”, czyli że na emigracji w tutejszem Krakowie od Powstania się pozostający.

- No i jak się pan tu czuje?

- Kraków ładne miasteczko, ale ciut-ciut zanadto w kółko zaiwanione - oblecisz go, pan, dwa, trzy razy, w głowie się panu szanownemu zakręci i już pan leżysz plackiem przed któremś kościołem.

Wzruszony warszawiak chciał mnie natychmiast zabrać z księgarni, by mi pokazać Kraków. Niestety obowiązki subiekta zatrzymały mnie na miejscu.


LIPA, NIE MGŁA

Swoje „duszpasterskie” podróże zagraniczne rozpocząłem od Londynu. Inicjatorem był dawny aktor „Qui pro quo”, Stanisław Bełski osiadły po wojnie na stałe w stolicy Anglii. Prowadził tu kabaret literacki dla Polonii tak miejscowej, jak i rozrzuconej po różnych miastach Wysp Brytyjskich. Kabaret ten wystawił specjalnie zaprojektowany program pt. Szafa gra i zaprosił mnie do wzięcia w nim udziału. Zaczęło się od tego, że na dworcu Victoria oczekiwało mego przyjazdu kilku byłych warszawskich rodaków, którzy mnie po prostu nie poznali i już zabierali się do odejścia, gdy...

Tu oddaję głos sprawozdawcy miejscowego „Dziennika Polskiego”:

...podszedł pan z wąsikiem, w średnim wieku, odsłonił grzecznie początek łysiny spod kapelusza i zapytał; „Znakiem tego panowie czekają na Wiecha?”

I rzeczywiście... oczekujący nie poznali gościa z Warszawy, ponieważ zamiast monokla nosił okulary, nadto zachowywał się przy wyjściu z pociągu z taką swobodą i pewnością siebie, jakby wysiadał z tramwaju na Kercelaku. Za to Wiech wprawnym warszawskim okiem od razu rozszyfrował zabłąkanych na wygnaniu rodaków. Potem nastąpiło uroczyste odwiezienie do polsko-szkockiego hotelu „Strathcona Court” na Cromwell Road, dwie powitalne szkockie whisky pół na pół z czystą eksportową, kolacja w „Ognisku” polskim i lulu.

Następnego dnia była premiera widowiska pt. Szafa gra. Składało się ono z inscenizowanych przez miejscowych aktorów polskich z Ludwikiem Lawińskim na czele moich utworów. Reżyserował Stanisław Bełski. Poza tym ja czytałem swoje felietony. Przedstawienie uzupełniały warszawskie piosenki w wykonaniu Danuty Karell i Artura Poznańskiego oraz tańce znakomitego duetu znowu polsko-szkockiego, Leonarda i Eunice Biedrzyckich. Przy czym pani Biedrzycka, jako patriotka szkocka, wystąpiła zgodnie ze swą tradycją narodową w stroju niezwykle oszczędnym. Ratowało to w pewnym stopniu renomę teatru, w którym wieczory odbywały się w oczach nielicznych, zabłąkanych tu przez pomyłkę cudzoziemców.

Tu muszę wyjaśnić, że teatr „Pigalle” położony w samym sercu Londynu na Piccadilly Street dawał normalnie widowiska rewiowe z udziałem pięknych, strojnych głównie we własne wdzięki girls, których frapujące fotosy zdobiły wejście. Organizatorzy moich wieczorów wynajęli ten teatr z powodu olbrzymich trudności w uzyskaniu innej sali w śródmieściu Londynu. Było to powodem kilku zabawnych nieporozumień z przypadkowymi widzami. Ale gros publiczności stanowił tak zwany polski Londyn, który stawił się licznie, hucznie, pieszo i konno. Mowa tu o kolejkach podziemnych i koniach mechanicznych. Polska publiczność wiedziała, na co przyszła i przyjmowała panów: Wątróbkę, Piecyka, szwagra Piekutoszczaka, a zwłaszcza panią Gienię serdecznie i dawała wyraz swemu wzruszeniu.

Tak się złożyło, iż tego właśnie dnia w tutejszych „Wiadomościach” przeczytałem wśród Kartek z dziennika zmarłego nie tak dawno na obczyźnie Jana Lechonia taki ustęp, pod datą 16 kwietnia:

Nie polonezy Chopina, nie Matejko, nie Wawele i Skałki, ale bajora i piaski mazowieckie, i knajpki podwarszawskie, i ludek Wiecha - najmocniej, najdotkliwiej pomnażają naszą tęsknotę.

Wypada mi przypuszczać, że Lechoń przesadził. W każdym razie widziałem, że podczas gdy na scenie, na tle dowcipnej dekoracji z szyldem „Cafe Pod Minogą”, ukazali się aktorzy ucharakteryzowani na warszawskie typki, na widowni wiele osób trzymało chusteczki przy oczach. Wprawdzie tubylcy wyjaśnili mi zaraz, że nie chodziło o oczy, tylko nosy były w robocie, bo grypa w dalszym ciągu szaleje i cały Londyn jest zakatarzony.

Możliwe, ale potem już z bliska widziałem, jak ludzie płakali, słuchając monologów w wykonaniu Ludwika Lawińskiego, Niny Oleńskiej, Klary Bełskiej, Zięciakiewicza (Piecyk na medal!). Oczywiście płakali ze śmiechu. Ci sami sceptycy rozczarowali mnie potem, że tu się ludzie śmieją z byle czego, wystarczy palcem kiwnąć.

Od Anglików się zarazili, którzy przychodzą na tak zwane wesołe widowisko z mocnym postanowieniem odeśmiania zapłaconych za tickety szylingów. Nie lubią wydawać na próżno pieniędzy. Właściwie to było mi wszystko jedno, grunt, że „frekwencja przychodziła”.

Wolne dni wykorzystywałem na zwiedzanie miasta i oglądanie różnych imprez. Oczywiście przeżyliśmy tu mocno mecz bokserski Polska-Anglia. W hali było pięć tysięcy Anglików i tysiąc Polaków, ale słychać było tylko nas. Chwilami, a właściwie podczas całego meczu, miałem wrażenie, że jestem w Warszawie w Hali Mirowskiej. Publiczność wydawała normalne okrzyki:

- W bufet go, w bufet!

- Rób mu nereczki!

- Kukier, w michę go, w michę, Heniuchna!

- Zbyszek, nie daj się, żona w Warszawie przy radiu siedzi.

- Nie męcz chłopaka, zabij go!

Przyznaję się, że kilka z tych okrzyków wydałem osobiście. Przegrani Anglicy tylko cicho wyli: - Booooooooooooo!

A jeszcze na wstępie, kiedy organy odegrały hymny narodowe w żałobnym tempie, żałowałem, że nie ma obok mnie pana Walerego Wątróbki, powiedziałby na pewno:

- Że angielskiego grają jak na pogrzebie, to w porządku, manto, wycisk w powietrzu czują. Ale że Jeszcze Polskie wyciągają jak Z dymem pożarów, to jest bolesne nieporozumienie, ale się cała rzecz wyjaśni za chwile, jak dostaną po krzyżu - Zupełnie niespodziewanie dla siebie w zastępstwie pana Wątróbki wygłosiłem to zdanie do jakiegoś siedzącego obok nieznajomego rodaka.

- Yes. Szkoda mrugać! - odpowiedział.

Okazało się, że chybiliśmy o cztery punkty. Mimo to wychodząc ze „Sport Arena” w Wembley, wspiąłem się na palce i spojrzałem z góry na dwumetrowego bobby - londyńskiego policjanta.

- Leżycie u nas jak neptki!

W polsko-szkockim hotelu na Cromwell Road żyło mi się przez dwa tygodnie jak w rodzinnym domu. Właściciele otaczali mnie życzliwą opieką i okazywali wiele serdeczności. Polskę reprezentował w tej instytucji sam szef, żona jego była Szkotką. Świetna hostessa, gospodyni hotelu, nosząca stylowe londyńskie nazwisko Sherlock, okazała się warszawianką z krwi i kości, a tylko wyszła za mąż za imiennika wielkiego angielskiego detektywa. Nawet portier Mr. John pochodził spod Hrubieszowa i był podkomendnym szefa podczas wojaczki na różnych frontach drugiej wojny światowej.

Atmosfera więc była szczerze polska, gościnna i serdeczna. Nie zdziwi zatem nikogo, to co wyczyniałem z angielskim śniadaniem, jakie tu według powszechnego zwyczaju otrzymuje się w hotelu, a mieści się ono w cenie za pokój. Potężne to śniadanie składa się z płatków owsianych, zimnego mleka, herbaty, ryby lub kiełbaski na gorąco, pieczywa, dżemu, jaj i masła. Otóż nie mogąc się uporać z tak obfitym posiłkiem od samego rana, a nie chcąc robić przykrości przemiłym gospodarzom, zsypywałem płatki owsiane do swojej teczki, by po kilku dniach sposobną porą wynieść je z hotelu i podrzucić w jakimś odpowiednim miejscu. Mleko przeważnie wypijałem, choć mogło się zdarzyć raz czy dwa, że wylałem je do umywalni.

Grunt, że nie zwróciło to uwagi właściciela, który nieraz wyrażał swoją radość, że tak mi smakuje jego angielskie śniadanie. Zresztą naprawdę doskonałe. Z londyńskich wrażeń najbardziej utkwiły mi w pamięci sztywniaki panów na ulicy. Niemodne już dawno w Warszawie meloniki tu królowały niepodzielnie. Nawet służbowy hełm bobbych przypominał melonik, tyle że z opuszczonym rondkiem. Zachowanie się tych stróżów bezpieczeństwa też było pełne namaszczenia i stylowości. Żywo przypominali swoje pierwowzory znane mi z wczesnych lektur Sherlocka Holmesa, czytywanych ukradkiem pod ławką w szkole. Tacy sami byli w rzeczywistości.

Oto na przykład widziałem na Oxford Street taką scenkę. We wgłębieniu między kamienicami podczas wielkiego ulicznego ruchu jakiś magik rozkłada dywanik, rozbiera się, krępuje swoje ciało potężnymi łańcuchami, zamykanymi na kłódkę i rozpoczyna przedstawienie, polegające na zrywaniu owych łańcuchów przez napięcie mizernych dość zresztą bicepsów. Zebrał się spory tłum gapiów. Nagle zjawia się bobby. Jestem przekonany, że przerwie widowisko zabierając siłacza do komisariatu.

Ale gdzie tam, policjant ustawia tylko widzów w duże półkole, w pewnej odległości od zmagającego się z więzami herkulesa i sam przygląda się flegmatycznie popisom. Chodzi mu tylko o bezpieczeństwo publiczności. Taki sam bobby, ale z wosku, stoi przed wejściem do Gabinetu Figur Woskowych Madame Tussaud przy Baker Street.

Być w Londynie i nie widzieć tego muzeum osobliwości po prostu nie wypada. Oczywiście widziałem. I o ile lalki w strojach z różnych epok, przedstawiające najrozmaitsze figury historyczne, nie robią już dziś żadnego wrażenia, o tyle umieszczone w podziemiach manekiny, wyobrażające głośnych zbrodniarzy, wywołują podskórny dreszczyk. Zwłaszcza jeśli się zwiedza to podziemie w samotności o późnej godzinie przed samym zamknięciem muzeum.

Stojący w słabo oświetlonych niszach słynni zbrodniarze, mordercy i truciciele zdają się nam przyglądać złowrogo. Makabryczne wrażenie potęguje jeszcze ustawiona na środku sali autentyczna szubienica, na której zginęli z ręki kata. Toteż chcąc sobie dodać odwagi wyobraziłem sobie, co by, będąc na moim miejscu, powiedział pan Piecyk.

- Ważne oprychy. Względem takiego Szpicbródki i Hipka Wariata to pętaki w ząbek czesane.

Ale niewiele to pomogło, muszę się przyznać, że żwawo pędziłem po schodach, prowadzących z podziemia w górę, do wyjścia. Bałem się, żeby mnie nie zamknęli. Na szczęście, drzwi były otwarte. Woskowy bobby na ulicy dodał mi ostatecznie odwagi. Ponieważ chciałem w pełni zakosztować londyńskich wrażeń, byłem wściekły, że nie uda mi się zobaczyć owej słynnej tamtejszej mgły. Pozwalałem sobie nawet na złośliwości na ten temat. - Ta wasza mgła to lipa, lepszą mamy nieraz u nas na Saskiej Kępie albo na Poniatoszczaku - mówiłem do Bełskiego.

- Poczekaj, poczekaj troszkę, da ci jeszcze w kość. I jakby na zamówienie na dwa dni przed odjazdem zobaczyłem londyńską mgłę, a nawet dosłownie dostałem od niej w piszczel. Właściwie to nie jest mgła, nie przypomina naszej, mlecznej, romantycznej, unoszącej się rankiem nad polami i łąkami. To czarna zawiesina złożona z dymu, sadzy i drobinek węgla. Zasłona tak gęsta, że nie widzi się własnej ręki, a w gardle dusi, wdziera się do mieszkań, samochody z zapalonymi nawet we dnie światłami posuwają się wolnym truchcikiem. Ustaje życie w Londynie, trudno trafić do domu nawet londyńczykom. Cóż dopiero mówić o przybyszach.

A tak się złożyło, że byłem owego wieczoru, kiedy opadła na miasto, z wizytą u Bełskich. Z wielkim trudem dobrnąłem do stacji kolei podziemnej pilotowany przez gospodarza. A potem sam już przedzierałem się przez zatopione w czarnym tumanie ulice. I tylko dzięki instynktowi oraz doświadczeniu warszawiaka, przyzwyczajonego do oszczędnego oświetlenia miasta, znalazłem się wreszcie przy schodkach wiodących do hotelu „Strathcona Court”. Na ostatnim stopniu porządnie wyrżnąłem się w piszczel, ale byłem w domu, zadowolony, że było nie było, ale mgłę londyńską mogę sobie „zaliczyć”. A była to mgła nie byle jaka. Spowodowała dwie wielkie katastrofy kolejowe na terenie tego gigantycznego miasta.


OD NOWEGO BRÓDNA DO NOWEGO JORKU

Muszę się przyznać, że Amerykę widziałem właściwie tylko przez szybę samochodową. W ciągu czterech tygodni bowiem „przeleciałem”, jak mówią warszawscy kierowcy, dziesięć tysięcy kilometrów autem, występując po drodze w dwudziestu siedmiu miastach Kanady i Stanów. Muszę dodać, że szyba ta była w dodatku zasmarowywana na stacjach benzynowych dość brudną szmatą dla większej przejrzystości. Toteż został mi w pamięci jak gdyby lekko przydymiony obraz wspaniałych autostrad, prześlicznych wygodnych moteli, świetnie zaopatrzonych bajkowych tawern przydrożnych, gdzie można doskonale pośpiesznie „przetrącić” coś w podróży.

Wysiadałem z auta przeciętnie raz na dobę, ale przeważnie wprost na scenę teatru. Teatry były różne. W większości nowoczesne, wygodnie urządzone, ale były też i trochę inne. Niektóre mnie osobiście nie dogadza gdyż nie lubię się przebierać z podróżnego ubrania w strój wieczorowy na schodach. Dlatego że spinki gubię i plecy o ścianę mi się wycierają. Tu muszę wyjaśnić, że obok świetnie wyposażonych, istnieją tam też sceny nie mające tak zwanego zaplecza dla występujących. Za kulisami są tylko po obydwu stronach schodki, zresztą bardzo starannie wyfroterowane. Nawet zbyt starannie - utrzymać się nie można. Dwa razy się nie utrzymałem. Ale za to publiczność znakomita. Przyjmowała nas bardzo ciepło. Byliśmy oczarowani serdecznością. No i te bankiety po każdym prawie przedstawieniu! Z wzruszającym bigosem i budzącą tęsknotę za krajem białą kiełbasą. Bankiety znakomicie skracały czas, a rankiem przeważnie jechało się dalej. Nic zatem dziwnego, że obraz Ameryki nie rysuje mi się w pamięci specjalnie wyraźnie. Ale są wyjątki.

Na przykład w Nowym Jorku byłem cały tydzień i żywo widzę go przed oczami, zwłaszcza że zwiedzałem to kolosalne miasto razem z panem Koralikiem, warszawskim rodakiem, poznanym na „Batorym”. Pan Koralik przyjechał z wizytą do szwagra, ale spędzał czas przeważnie ze mną. Wzajemnie zresztą przypadliśmy sobie do serca. W Nowym Jorku zjawił się już pierwszego dnia, jak zawsze z niezbyt zachwyconą miną.

- Jak widzę, Nowy Jork nie zaimponował panu zbytnio - zagaiłem.

- No owszem, niewąskie miasteczko. Ale żeby tak specjalnie oko miało mnie roztworzyć, to znowuż dlaczego. Osobiście tyż nie ze wsi jestem. W ogólności taka większa Łódź z pałacamy kultury na każdem kroku. Zresztą nie będziem teraz za dużo romansować, bo głodny jestem jak nieszczęście i chciałbym teraz coś wkorycić, jak to mówią.

- To się świetnie składa, bo ja właśnie wybieram się na kolację.

- Tylko nie zaprowadź pan czasem do aptecznego składu na kiełbasę z trocin. - Mówiąc to pan Koralik miał na myśli popularne drogerie, w których można tu dostać różne dania barowe ze słynnymi „gorącymi psami”, czyli jarzynowo-mięsnymi kiełbaskami na czele.

- Ach nie, pójdziemy do świetnej włoskiej „śpiewającej” restauracji. Lokal ten, pod firmą „Bianchi and Margherita”, odznacza się taką niezwykłością, że cały personel złożony jest ze śpiewaków operowych, którzy podczas obsługi gości wykonują arie z różnych oper. Kelner biegnąc przez salę ze spaghetti al pomodoro wyciąga pełnym głosem partię toreadora. Właścicielka, podobno niegdyś wielka artystka operowa, Margherita, partnerka Carusa, doglądając służby śpiewa jedną po drugiej arie z Carmen, barman, potrząsając maszyną do coctailów za szynkwasem, śpiewa: „Śmiej się, pajacu...” Śpiewa oczywiście szatniarz i kucharz, wyskakujący co chwila na salę z dymiącą patelnią.

Pan Koralik słuchał i patrzył na to wszystko przez dłuższy czas, wreszcie zauważył:

- Wiesz pan, nie lubię, jak mnie ktoś w bepsztyk dmucha, nawet przy pomocy niejakiego Moniuszki. Od Szumią jodły na gór szczycie kartofelki gościowi stygną. W Warszawie by się to nie przyjęło. Opera dobra jest przed jedzeniem albo po kolacji, ale razem - odpada. O wiele jeszcze babcia wyskoczy z damskiej toalety i zaiwani Weselą wdówkie, urywam się. Za duży szum, za duży krzyk do makaronu z pomidoramy. Fiksum dyrdum można dostać.

- No, to może zmienimy lokal. Pójdziemy do baru byłego bokserskiego mistrza świata Jacka Dempseya. Wisi tam wielki plakat z napisem: „Jeżeli nie jesteś zadowolony z kelnera, wskaż go mnie. Jack Dempsey.” Pan Koralik pokiwał głową z uznaniem:

- O, to tam musi być obsługa w deseczkie. W Warszawie by się nam przydało, żeby tak Kolkie, Franka Szymure czy Komude porobić kierownikami różnych restauracji.

- No, nie tylko restauracjom wyszliby czasem na dobre tacy kierownicy.

- Rzecz jasna, ale cóż, bokserów by nie starczyło.

Oczywiście pan Koralik był tylko jednym z licznych rodaków, z którymi zetknąłem się na terenie Stanów i Kanady. Nie mówię już o publiczności tłumnie zapełniającej sale, w których dawał przedstawienia nasz zespół w składzie: Nina Oleńska, Rena Rolska, Feliks Konarski (RefRen), Jan Swaczyński, no i ja, ale spotykało ich się ciągle w miejscach najmniej spodziewanych. Oto jadę nowojorską taksówką, a tu z innej wychyla się kierowca i pyta wesoło:

- Co pan tu robi, panie Wiech? Innym znowu razem też w taksówce spostrzegłem leżący obok szofera numer „Życia Warszawy”. Naturalnie nie znaczy to, że wszyscy nowojorscy taksówkarze to warszawiacy, ale że musi ich być sporo albo że było to takie moje warszawskie szczęście. Rodacy pojawiali się na mojej drodze co krok. Toteż kiedy w hallu nowojorskiego hotelu „George Washington” spotkałem kiedyś Dygata, nie zdziwiłem się specjalnie. Oczywiście powitaniom i radości nie było końca.

Uczciliśmy spotkanie w polskim barze Mr. Mojżesza Rozenkranca. W Detroit odwiedzili mnie dwaj polscy księża jezuici. Obaj niestarzy, obaj chłopy na schwał, wyprostowani, o wojskowych jakby sylwetkach. I nic dziwnego, byli to dawni oficerowie, pułkownik i major, którzy w zawierusze wojennej potracili wszystkich najbliższych i w duchownym stanie spodziewali się znaleźć spokój i cel życia. Jeden z nich był proboszczem miejscowej parafii. Zawiózł mnie wspaniałym Fordem do swego kościoła, bardzo pięknego, bardzo nowoczesnego, zbudowanego ze szkła i niklu.

Narzekał trochę proboszcz-pułkownik, że parafianom, starym Polonusom, nie podoba się nowoczesna świątynia, nazywają ją stodołą i jeżdżą na drugi koniec Detroit do staroświeckiego kościoła, takiego jaki stał kiedyś w ich wsi rodzinnej, w Rzeszowskiem czy na Podhalu, z wieżą i dzwonnicą.

Mnóstwo ludzi przychodziło za kulisy podczas przedstawień pogadać z rodakami z kraju, spytać się o znajomych czy rodzinę albo chociaż o to, co naprawdę słychać w Warszawie. Różne bywały te kulisy, czasem luźne i wygodne, ale przeważnie ciasne, zatłoczone gratami, gdzie przebierać się trzeba było dosłownie na schodach, prowadzących na scenę. Kiedy w jakimś „polskim” miasteczku zwróciłem na to uwagę jednego z gospodarzy, rozłożył ręce i powiedział:

- Co pan chce? Tu jest Ameryka.

Brzmiało to w jego ustach jak usprawiedliwienie. Ale stosunek tych ludzi do nas był nadzwyczaj serdeczny, choć czasem objawiał się trochę szokująco. Na przykład w Chicago, w klubie warszawiaków jakiś wzruszony spotkaniem rodak wręczył mi bilet wizytowy i zarazem prospekt prowadzonego przez siebie zakładu pogrzebowego. Tekst zapewniał, że firma wykonuje punktualnie i nadzwyczaj starannie wszelkie zamówienia z zakresu ostatniej posługi. Prócz tego okaziciel biletu-reklamówki korzystać będzie przy transakcji z dwudziestu pięciu procent rabatu.

Schowałem bilet z podziękowaniem, ale jakoś do końca wieczoru unikałem sympatycznego przedsiębiorcy. Sam nie wiem dlaczego. Jednak nie zawsze tego rodzaju otrzymywało się prezenty.

Czasem bywały to dobra doczesne. Piękne krawaty, zapalniczki, długopisy, a nawet spinki wyjmowane przez ofiarodawców z własnych mankietów. Raz były to dolary, zarobione wprawdzie uczciwie, ale na ogół nieosiągalne. Chodziło tu o tantiemy za przedruki moich felietonów w prasie polonijnej. Spotkana za kulisami Fashion Industries w Nowym Jorku podczas naszego koncertu „wydawczyni” pewnego dziennika obiecała mi wpłacić za chwilę jakąś okrągłą sumkę z tytułu tych przedruków.

Był to fakt niecodzienny, więc łatwo pojąć moje wzruszenie, i nikt się nie zdziwi, że wodziłem niespokojnym spojrzeniem za wielkoduszną dłużniczką, bojąc się, że zniknie mi w tłumie. Oczywiście do tego nie doszło, pieniądze otrzymałem, ale naraziłem się chyba licznym miłym ludziom, którzy przyszli za kulisy przywitać się ze mną. Oni do mnie z gratulacjami i dobrym słowem, a ja wyciągam szyję, patrzę gdzieś w przestrzeń, jakbym czegoś szukał, odpowiadam im ni to, ni owo. Przekonany jestem, że zachowanie moje wywołało co najmniej zdziwienie, jeśli nie zgorszenie, a może tylko współczucie. Niejeden mógł sobie pomyśleć:

Ten Wiech jakoś zgłupiał w Nowym Jorku.”

Nie wiedzieli, że to nie największe miasto Stanów Zjednoczonych tak mnie oszołomiło, po prostu nie chciałem stracić z oczu złotodajnego granatowego kapelusika przyozdobionego dżetami. Bo muszę tu podkreślić, że choć byłem, jak to stwierdzały artykuły powitalne, jednym z najczęściej przedrukowywanych w tutejszej prasie autorów, o tak przyziemnej sprawie, jak honoraria nie było mowy. Gest więc pani-wydawcy stanowił niezwykły wprost wyjątek. Inna rzecz, że podobno polska prasa w Ameryce robi bokami, walcząc z potężną konkurencją pism amerykańskich. Miłą więc mi była świadomość, że biorę w tej walce pośredni udział, aczkolwiek na warunkach honorowych. Koledzy z tej prasy starali mi się to jakoś wynagrodzić zapraszając na liczne bankiety. Jeden specjalnie utkwił mi w pamięci.

Odbył się w znanej polskiej, dziś już zdaje się nie istniejącej, restauracji Lenarda w Chicago. Nastrój był szczerze serdeczny, jedzenie bardzo dobre, przednie trunki. Tak, że właściwie stwierdzam z przyjemnością, że wiele felietonów odjadłem, a zwłaszcza odpiłem, podczas tego uroczego lunchu u Kazika Lenarda. Pozwalam sobie na taką poufałość względem popularnego restauratora, nie dlatego żebym z nim wypił bruderszaft, nie, nie doszło jakoś do tego. Po prostu istnieje wśród Polonii zwyczaj mówienia sobie po imieniu i to w zdrobniałym kształcie. Restauracja tu wspomniana nawet w ogłoszeniach posługuje się taką oto familiarną formą:

Jeśli będziesz w Chicago, nie zapomnij powiedzieć hallo Kazikowi Lenardowi - śniadania, obiady, kolacje. Pan Jan Wojewódka, ceniony impresario, który tyle już zespołów krajowych zademonstrował na drugiej półkuli, któremu i ja zawdzięczam swoją podróż do Kanady i Stanów, mimo skończonych już dość dawno dwudziestu jeden lat nazywany jest powszechnie Jasiem Wojewódką. Używa się w stosunku do niego tej nomenklatury nawet w artykułach prasowych. Na przykład zapowiedź moich występów w Ameryce wyglądała w jednym z tamtejszych dzienników jak następuje.

Tytuł był: Wiech w Ameryce, a pod tym widniało zdjęcie sympatycznego blondyna w średnim wieku i opowieść o tym, jak to „Jaś Wojewódka przysiadł fałdów” i zdobył jakieś wyższe wykształcenie muzyczne, pozwalające na prowadzenie wykładów z tej trudnej dziedziny. W ostatnim akapicie było też o tych występach. Ale wracając do bankietów pozwalały one ocenić w pełni gościnność naszej Polonii w stosunku do przybyszów ze starego kraju.

Każdy koncert nasz kończył się regularnie takim serdecznym długotrwałym przyjęciem. Najpóźniej o dziewiątej rano wyjeżdżało się już w dalszą, przeważnie kilkusetmilową, drogę do następnego miejsca występów, gdzie się zazwyczaj przyjeżdżało bezpośrednio przed rozpoczęciem imprezy. A bywały jeszcze przyjęcia dodatkowe w prywatnych domach, nieraz ciągnące się do bladego świtu. Dostarczały one okazji do poznania z bliska trybu życia gościnnych, serdecznych gospodarzy. Ze zdziwieniem na przykład dowiedziałem się w pewnym miłym, eleganckim podmiejskim domku, że jego właściciele muszą niestety przeprosić drogich gości, ale jest czwarta rano, a pan domu zaczyna pracę w fabryce konserw o piątej, pani zaś o tej samej porze udaje się, własnym oczywiście samochodem, do miasta, gdzie ma dwa sklepy... do sprzątania.

Naturalnie nie powiedzieli tego sami, podszepnął to nam ktoś z ich bliskich, obecnych na przyjęciu, znajomych. Nie wstydzą się tam ludzie fizycznej pracy, pracują wszyscy i to nieraz bardzo ciężko. Bywaliśmy też w domach bardzo zamożnych, a pomimo to pozbawionych służby, o jaką tu niezmiernie trudno. A jeśli jest, ma duże wymagania.

Oto jedna z pań skarżyła mi się, że opuściła ją niedawno dobra służąca z błahego powodu. Poróżniła się z panem domu o to, że on tak ustawia przed domem swoje auto, iż ona przyjeżdżając do pracy nie ma absolutnie gdzie zaparkować swego. I takie też tam bywają kłopoty. Przed występami w Ameryce odwiedziłem jeszcze rodaków we Francji, Włoszech i Austrii. Wszędzie warszawska gwara była przyjmowana z rozrzewnieniem, a pienia mojego partnera w tych podróżach, Mieczysława Fogga, wywoływały powszechny entuzjazm, zadumę i niejedną wycisnęły łzę.

Obecnie prowadzę osiadły tryb życia na Mokotowie. Jeśli wyjeżdżam to do Kobyłki, Puław, Garwolina, najdalszym punktem globu, do jakiego docieram, jest Szczecin albo Sopot. Wypuszczam się oczywiście czasem na Szmulki, żeby odetchnąć „atmosferą, w jakiej żyją moi bliscy znajomi, państwo Wątróbkowie. Nasłuchać się mowy autochtonów - starej gwary warszawskiej, która rozlega się jeszcze wśród parkanów i drewniaków Kawęczyńskiej, Łochowskiej, Wiosennej. Mowy jaką nie będą się posługiwać nowi mieszkańcy Szmulek, lokatorzy powstających już i tu wysokościowców, dwunastopiętrowych drapaczy chmur.

Nowi warszawiacy, o których pan Piecyk mawia: - Warszawiak, co po metrykie cały dzień koleją i trzy dni wołamy jadzie. Ale jego sąsiad, pan Topielec, broni nowych warszawiaków:

- Mnie tam wszystko jedno, kto gdzie się urodził i kiedy się do Warszawy sprowadził. Żeby tylko nie śmiecili i się nie wyrażali, to każden jeden dla mnie dobry.

I jeśli o mnie chodzi, to przyznaję rację panu Topielcowi - żeby tylko nie śmiecili i nie wyrażali się. No, wyrażać się ostatecznie mogą, ale z umiarem i fasonem. O takich warszawiakach mam ochotę pisać dokąd się da.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Wiechecki Stefan Wiech Piąte przez dziesiąte
Wiechecki Stefan (Wiech) Piąte przez dziesiąte wspomnienia warszawskie
Wiechecki Stefan Wiech Piąte przez dziesiąte
Wiechecki Stefan (Wiech) Piąte przez dziesiąte
Wiechecki Stefan Wiech Piąte przez dziesiąte
Wiech Piąte przez dziesiąte
Wiech Piąte przez dziesiąte
Stefan Wiechecki piąte przez dziesiąte
Stefan Wiechecki Piąte przez dziesiąte, wspomnienia warszawskie
Kornel Makuszyński Piąte przez dziesiąte
Wiechecki Stefan (Wiech) Helena w stroju niedbałem
Makuszynski Kornel Piąte przez dziesiąte
Makuszyński Kornel Piąte Przez Dziesiąte
Wiechecki Stefan (Wiech) Cafe pod Minogą
KORNEL MAKUSZYŃSKI Piąte przez dziesiąte
Makuszynski Kornel Piąte przez dziesiąte
[ICI][PL][sandy] Makuszynski Kornel Piate przez dziesiate
Wiechecki Stefan (Wiech) Rodzina Mortusiaków
Wiechecki Stefan Wiech Cafe pod Minoga

więcej podobnych podstron