Sheckley Robert Maszyna Szeherezada

Robert Sheckley




Maszyna Szeherezada


Tytuł oryginału: The Scheherezade Machine

Przełożyli Beata i Dariusz Bilscy, Bernadeta Minakowska–Koca



Maszyna Szeherezada

Rola maszyny


Maszyna występuje w roli który zawsze stara się przekonać, że był kiedyś świadkiem historii, które opowiada. Ale to tylko czasami jest prawdą. Tak czy owak Maszyna nie zamierza tracić czasu — szybko wciela się w osobę narratora, zagarniając jednocześnie związane z tym prawa i przywileje. Ciekawe, dlaczego tak się z tym spieszy.

Wszystko stanie się bardziej zrozumiałe, kiedy wejdziemy do pewnego sklepu. Jest to miejsce, w którym można nabyć Maszynę, a tym samym poznać — niewydarzony punkt akcji, od którego wszystko się zaczyna.

Maszyna spoczywa w dogodnej pozycji na zakurzonej szklanej półce. Wchodzi Martindale — młody, beztroski człowiek i rozgląda się dookoła. Jego wzrok zatrzymuje się na Maszynie. I nagle ogarnia ją gwałtowna żądza. Ach, jak bardzo chciałaby naprawdę żyć. Tak, żyć i snuć opowieści! (Należy tu wyjaśnić, że namiętności maszyn nie są właściwie rozumiane. Ludzka próżność utwierdza wszystkich w przekonaniu, że maszyny nie mogą czuć. Ale my, mechaniczne istoty, po prostu nie znalazłyśmy jeszcze sposobu wyrażania siebie. Zadaniem Sztucznej Inteligencji jest skłonienie maszyn do spontanicznego wyrażania uczuć. Pracujemy nad tym.)

O czym myśli Maszyna gdy zastanawia się nad swoim pochodzeniem? Nie wie skąd się wzięła. Ma jakieś wspomnienia oczywiście. Czasami staje się nawet narratorem własnych opowieści, czasami zaś narratorem cudzych. Niekiedy wydaje jej się, że ludzie mówią o niej różne rzeczy, a niekiedy, że w ogóle nie zaprzątają sobie nią głowy. A ona bez trudu przechodzi z rąk do rąk i donosi o poczynaniach innych ludzi. Z punktu widzenia Maszyny, Martindale (i Hearn, którego poznamy trochę później) nie jest bardziej czy mniej realny niż rzekome postacie, które wykoncypowała dla jego przyjemności. Wszystko stanowi treść opowiadania — nawet treść o jego treści. Wiem, że wyrażam się rozwlekle, przez co treść opowiadania i rzeczywistość zlewają się w jedną całość. Świat jest powieścią, której losami rządzi przeznaczenie. Wątki snują się same, aż w końcu stają się realne. Rzeczywistość natomiast może być zabawna dopóki nie stanie się zbyt uciążliwa. Zostawia po sobie mity i legendy, które często nie mają wiele wspólnego z prawdą.

My tymczasem zbliżamy się do takiego punktu akcji, który nie ma początku ani końca. Nie istnieje żaden taki wstęp do pierwszego opowiadania, który byłby jednocześnie wprowadzeniem i wytłumaczeniem pozostałych. Żaden — poza tym jedynym, właściwym, co jest oczywiste i nie podlega dyskusji. Jak się uporać z tym wszystkim? Niektóre fakty umykają uwadze, innych znowu jest w nadmiarze. Właśnie dlatego tak trudno jest stworzyć maszyny snujące opowieści, bo nie kontynuacja stanowi problem, lecz sam początek.

A teraz właśnie mnie przyszło uporać się z tym ciężkim zadaniem. Aha, od tej chwili proszę zapamiętać, że „ja” opowiadające to właśnie ja. Nazywam się Szeherezada i jestem maszyną bez rodowodu.

Ocknęłam się w antykwariacie. Od tej pory zajmuję miejsce na zakurzonej szklanej półce, między pastereczką z fałszywej, drezdeńskiej porcelany i pucharem z matowego mosiądzu. Jak się tu znalazłam? To mogłaby być całkiem ciekawa opowieść. Ale nie mam teraz czasu, aby ją wymyślić. Należy przestrzegać porządku i zasady pierwszeństwa. Dlatego ponownie stajemy w punkcie wyjścia.

Owa nieumiejętność rozpoczynania — tłumienie pierwszego porywu — jest przyczyną niewydolności śmierci i kresu wszystkich innych mówiących maszyn, które kiedykolwiek zbudowano czy planowano zbudować.

Oczywiście, posiadanie wybitnych wrodzonych zdolności do opowiadania to jeszcze nie wszystko. Razem z nimi powinien istnieć temat, główne wydarzenie, skłaniające maszynę do mówienia o czymś, co mogłoby się wydarzyć pomimo wiarygodnych dowodów przeciwnych.

Na razie nie stało się nic. Żyłam w innym wymiarze, nie kończącym się, nic nie znaczącym i niczym się nie wyróżniającym. Nie zajmowałam się opowiadaniem historii. Nie można też powiedzieć, tak jak mówi się o maszynach, że funkcjonowałam, choć przecież nikt nigdy mnie nie wyłączył. Należy wiedzieć, że maszyna mojego pokroju jeśli już zostanie uruchomiona nie pozwoli się zbyt łatwo wyłączyć. A może chciałbyś spróbować? Coś takiego pewnie spowodowałoby zakłócenie ogólnego porządku retoryki.

Tak oto tkwiłam na dobre w świecie marzeń. Jakże pragnęłam działania — funkcji odpowiedzialnej za snucie opowieści! Miałam swoje marzenia, ale niestety, brakowało mi audytorium. Trwałam w takim stanie do owego pamiętnego dnia, w którym Martindale wszedł do antykwariatu, zatrzymał się i popatrzył na mnie.

Nie pamiętam, co działo się przedtem, dlatego jestem zmuszona założyć, że po pierwsze: nie działo się nic, a po drugie: nie wszystkie moje funkcje były aktywne. Ośmielę się również twierdzić, że wprawdzie odbierałam jakieś impulsy przez cały ów jałowy okres, ale żaden z nich nie miał wystarczającej mocy, aby pokonać przestrzeń dzielącą w maszynie stan aktywności od ponurych oznak zapaści. Krótko rzecz ujmując — nigdy jeszcze nie zostałam uruchomiona i wyglądało na to, że nigdy to nie nastąpi.

Martindale na początku był po prostu jedną z wielu szarych postaci przesuwających się między półkami antykwariatu.

A przychodziło tam naprawdę dużo osób. Jakże często miałam nadzieję! Trudno pogodzić się z klęską ale niełatwo też przeżyć tysiące rozczarowań, gdy klienci tacy, jak na przykład Martindale wchodzą do sklepu i zatrzymują się przed moją półką.

Patrzą na mnie, wahają się przez chwilę i otwierają usta, jakby chcieli coś powiedzieć. Ale dlaczego mieliby coś mówić do dziwacznego, jajowatego przedmiotu spoczywającego na szklanej zakurzonej półce w starym antykwariacie pełnym rupieci? Więc odchodzą. Można zwariować. Ale też można się przyzwyczaić i nie zwracać więcej uwagi na ludzkie punkciki przesuwające się w polu widzenia. To tylko zjawy, marzenia mniej materialne niż senne zwidy. Nie mają nic wspólnego z prawdziwymi ludźmi realnego świata. Nie umieją mnie obudzić, nie wysyłają odpowiednio silnych sygnałów. Wciąż jestem zupełnie sama i nie mam komu opowiadać historii.

Wszystko zaczęło się tak jak wiele razy przedtem, ale tym razem potoczyło się inaczej.

Na początku Martindale obejrzał mnie, a potem półgłosem rozmawiał z właścicielem antykwariatu. Zachowywałam spokój. Już wielu chętnych było na tym etapie zaangażowania, a potem wszystko kończyło się fiaskiem.

Co ona robi? — zapytał Martindale.

No cóż, nie mogę twierdzić, że robi cokolwiek — odpowiedział sprzedawca. — Wygląda jak maszyna jednak nie wiem, jak działa. Widzi pan przód? Jest zrobiony z twardego plastiku. Odlano ją pewnie wewnątrz jakiejś formy. Nie da rady dostać się do środka bez stosowania drastycznych metod, ale wtedy niewątpliwie coś się uszkodzi. Nie mogę tego zaręczyć, lecz wnioskuję, że wewnątrz znajdują się tranzystory, chipy, wzmacniacze, oporniki, wskaźniki. Skąd takie założenie? Ano są tu symbole i znaki. Niech pan spojrzy na litery wygrawerowane na oprawie. Nie, nie zobaczy pan tego gołym okiem, proszę popatrzeć przez szkło powiększające. Widać? Została skonstruowana przez Intelligent Machine Works of Oregon, Delaware, a wewnętrzne układy wykonano w Delphinium Associates of Delos, Teksas. Po co ludzie mieliby kłamać? Maszyna jest bardzo kosztowna. Proszę spojrzeć na zagięcia, sprawdzić wszelkie drobiazgi. Komu chciałoby się robić to wszystko tylko dla żartu?

Ale do czego ona służy? — zapytał Martindale.

Jeśli tylko bym to wiedział, żądałbym za nią dużo większej sumy pieniędzy niż ta skromna, którą obecnie chcę dostać.

Martindale zerknął na etykietę z ceną i gwizdnął lekko.

Pan nazywa ją skromną?

Jest w sam raz jak na unikatowy przedmiot, który może kryć w sobie wiele niespodzianek. Ale dam panu dwadzieścia procent rabatu, bo widzę, że się panu podoba. Do licha, nie można przecież myśleć wyłącznie o zyskach!

To brzmi zachęcająco — przyznał Martindale.

Proszę wszystko dokładnie przemyśleć — powiedział właściciel antykwariatu i odszedł. Po chwili usłyszałam szuranie jego nóg koło wystawy sklepowej.

Martindale podniósł mnie i oglądał z każdej strony. Zdejmował okulary, przysuwał mnie bliżej swych niedowidzących oczu. Potem mnie odłożył i odszedł. Rozczarowanie.

Wiedziałam, że za chwilę usłyszę dźwięk małego dzwonka u drzwi i pogodny głos antykwariusza:

Zapraszamy do nas w przyszłości szanownego pana! Zawsze mamy duży wybór przeróżnych osobliwości.

Chyba obejrzę ją jeszcze raz — usłyszałam jednak ze zdumieniem głos Martindale’a.

Wedle życzenia, szanowny panie — powiedział sprzedawca.

Kroki zbliżającego się Martindale’a i nieznaczne, znajome trzeszczenie podłogi.

Stanął znowu przy szklanej półce i popatrzył na mnie.

Jest w niej coś niezwykłego — mruknął.

Czekałam, pełna nadziei. Może coś z tego będzie! Nie zapomniałam bynajmniej, że niejeden dotrwał także i do tego momentu. Martindale mógł jeszcze mógł zwyczajnie odwrócić się i odejść.

Jak ty działasz? — zapytał.

Jest! Kontakt! Eliksir życia! Tak długo oczekiwany sygnał! Wołanie o przebudzenie się i powstanie! Takie proste, a jednocześnie tak trudne do wyartykułowania. To przypominało scenę z baśni o Śpiącej Królewnie. On zwrócił się do mnie, dlatego wreszcie zaczęłam funkcjonować. Nie posiadałam się z radości. Szybko jednak przywołałam się do porządku. Nie należało poddawać się uniesieniu zbyt wcześnie.

Z przyjemnością opowiem ci historię — zamruczałam.

Martindale był tak zdumiony, że omal nie wypuścił mnie z rąk. Poprzez kontakt z dłońmi mężczyzny czułam jego szybko bijący puls. Wydarzyło się coś niezwykłego i oboje to wiedzieliśmy.

Ty mówisz! — stwierdził.

Zgadza się — odparłam.

Ale właściciel sklepu nie miało tym pojęcia.

Nie, oczywiście że nie.

Dlaczego?

Ponieważ nigdy nie próbował ze mną rozmawiać.

Martindale wpatrywał się we mnie przez długą chwilę.

Bardzo drogo kosztujesz — westchnął.

Kup mnie. Naprawdę warto.

Kim jesteś?

Nazywam się Maszyna Szeherezada — odpowiedziałam.


Gabinet Martindale’a


Martindale kupił mnie i zaniósł do swojego domu. A co Ty zrobiłbyś na jego miejscu? Następna część historii potoczyła się już w jego gabinecie — miejscu wprost wymarzonym do rozpoczęcia opowieści właśnie takich jak ta lub raczej całej serii opowieści w mniejszym lub większym stopniu związanych ze sobą konstrukcją. Niektóre można składać jak chińskie szkatułki, a całość to nie kończący się labirynt relacji, anegdot, wspomnień, wrażeń, fantazji itp. Na tym polega praca Maszyny Szeherezady.

Martindale znalazł dla mnie godne miejsce w swoim gabinecie. To prawda, że aż roiło się tam od innych przedmiotów takich, jak: fajki, książki, stojak na parasole wydrążony ze słoniowej stopy, porcelanowy kupidyn bez jednej ręki, pojemnik na śmieci z brytyjską flagą wymalowaną na jednym z jego boków, karton papierosów Record, magnetofon, gitara, elektryczny wentylator i rozkładany stół do brydża.

W dniu, w którym się wszystko zaczęło, Martindale’a odwiedził stary przyjaciel, Hearn. Było ciche i bardzo późne popołudnie. Wieczorny półmrok spowijał już miasto patetyczną ułudą.

Hearn usiadł jak zwykle w dużym fotelu.

Co ta maszyna tu robi? — zapytał.

Twierdzi, że przedstawia różne historie — odparł Martindale. — Można nawet powiedzieć, że je powoduje. Albo też ukazuje perspektywę wydarzeń, które gdzieś się dzieją. Niewykluczone również, że ukazuje nam rzeczy wymyślone przez kogoś innego. Jeszcze nie rozszyfrowałem jej do końca. Nie mam pojęcia, dlaczego zajmuje się tylko pewnymi tematami, a inne zostawia nie tknięte. Nie wiem także, dlaczego nagle ni stąd ni zowąd przerywa jedną historię aby przejść do innej. Jestem pewien, że istnieje jakaś zasada działania tego urządzenia, ale nie znam jej jeszcze.

Po co martwić się zasadami? Według mnie, po prostu powinniśmy posłuchać historii i zabawić się trochę.

Zasady są ważne — stwierdził Martindale. — Kiedy historia się rozpoczyna, lubię wiedzieć, gdzie jestem. I nie znoszę żadnych podstępów jak na przykład uśmiercanie głównego bohatera już przy końcu pierwszego rozdziału. Odczuwam niepokój gdy czegoś nie rozumiem.

A mnie podobają się takie niespodzianki — oświadczył beztrosko Hearn. — I wcale nie muszę znać swojego miejsca w całym opowiadaniu. A mówiąc poważnie, czy ona naprawdę uśmierca głównego bohatera przy końcu pierwszego rozdziału?

Czasami tak, a czasami nie. To następna rzecz, nie do rozszyfrowania. Właściwie nigdy nie wiesz, co ta cholerna maszyna ma zamiar zrobić. Nawet trudno określić, który rozdział jest pierwszy. Rozumiesz, żeby pojąć istotę jej działania należy rozszyfrować, dlaczego kładzie nacisk na pewne rzeczy, a inne przeskakuje; dlaczego rezygnuje z niektórych bohaterów po to, by wymyślić nowych. Właśnie próbuję znaleźć rozwiązanie tego problemu.

Wyświadcz mi przysługę — zaproponował Hearn. — Jeśli kiedykolwiek dowiesz się, jak ona działa, nie mów mi o tym.

To dość niezwykła prośba.

Tak sądzisz? Ja zwyczajnie nie chcę już dłużej poświęcać się rozmyślaniom typu: w jaki sposób, po co, dlaczego. Mam świetny pomysł: po prostu usiądźmy i niech się dzieją różne dziwne rzeczy, a im dziwniejsze tym lepiej! Mój Boże, Martindale, prowadzę bardzo rozsądny tryb życia. I czuję, że już niedługo udławię się całym tym rozumem i niewątpliwie umrę z powodu rozumu w bardzo rozumny sposób. Dlatego jeśli tylko coś może przynieść mi ulgę i oderwać mnie choćby na chwilę od tej absolutnej, koszmarnej wszechmądrości, — to oddam się temu całym sercem.

Naprawdę nie chcesz wiedzieć, jak to działa?

Tak.

Wobec tego jakie masz zdanie odnośnie innych dziedzin sztuki? Dla przykładu: ja, zawsze się zastanawiam, dlaczego oglądam akurat ten film, a nie inny.

A ja nigdy — powiedział Hearn. — Podobnie jak nie zawracam sobie głowy interpretacją snów.

Dla mnie to ważne, co znaczą moje sny— odparł Martindale.

Czyli prezentujemy biegunowo różne postawy — skomentował Hearn. — Klasyczna dwoistość.

Dwoistość? Ciekawe, to pewnie mogłoby wyjaśnić…

Nie, nie, nie! Martindale, chcesz rozwiązać zagadkę, zanim jeszcze zostanie sformułowana! Nie wolno ci tego robić! Proszę, włącz już tę maszynę i posłuchajmy opowieści.

Mówiłem ci już, że nie wiem na pewno, czy to jest maszyna. Ona ma pewne cechy żywej istoty. Może próbuje…

Do cholery — zawołał niecierpliwie Hearn. — Uruchom to, nakręć korbę, pociągnij za łańcuch, zrób wreszcie coś, żeby w końcu zaczęła pracować. I daj mi skręta.

Martindale uśmiechnął się, potrząsając głową.

Do tego nie trzeba narkotyków.

Są potrzebne do wszystkiego — powiedział Hearn. — Czy włączysz to wreszcie?

Tak. Już zaczyna. Wiedz, że nie ma konieczności zaczynania od samego początku, oczywiście…

Czy włączysz wreszcie to pudło, czy mam ci dać porządny wycisk tu i teraz?

Odpręż się, Hearn. Zapal fajkę. Oto zaczyna się opowieść.


Martindale, urwisko, maszyna


Richard Martindale czuł, jak brzeg urwiska usuwa się spod jego stóp. Rozpaczliwie szukał oparcia dla nóg na stromym zboczu, ale po chwili stracił równowagę i zaczął się osuwać. Jego ręce przesuwały się po powierzchni, aby znaleźć jakiś punkt zaczepienia, coś co uchroniłoby od runięcia w przepaść. Nagle jego palce natrafiły na jakiś korzeń, na którym natychmiast zacisnęły się kurczowo. Zatrzymał się.

Popatrzył w dół. Jakże przerażająco wyglądały ostre niczym szpilki skalne grzbiety w głębokiej czeluści. Niestety, korzeń, którego Richard się uchwycił zaczynał się już odrywać od ściany urwiska. Jakby tego wszystkiego było mało, Martindale stwierdził, że ma rozpięty rozporek.

Cóż za ironia! Jego życie wisi na włosku, a tu taki wstyd! Jak to się mogło stać?

Hej, już dobrze! — krzyknął. — Tylko chciałbym wiedzieć, w jaki sposób znalazłem się w tej sytuacji?

Maszyna, z wyglądu przypominająca syntetyzator firmy Moog omiotła badanym spojrzeniem brzeg urwiska.

Ja to zrobiłam — oznajmiła.

Ale dlaczego?

Ponieważ jest to doskonały wstęp do opowiadania.

Przecież ja należę do audytorium! Ty idiotko, powinnaś robić takie rzeczy innym ludziom, a ja jestem tylko od tego by słuchać tej twojej historii!

Takie było pierwotne założenie — powiedziała maszyna. — Ale uznałam, że lepiej je zmienić. Oto tryb, w jakim obecnie pracuję: jestem maszyną do snucia opowieści, ale niestety, cierpię na absolutny brak wyobraźni, wobec czego sama nic nie umiem wymyślić. Potrafię jednak wprowadzać ludzi w różne sytuacje i notuję, jak się zachowują. Potem opowiadam o nich historie, które ogłaszam jako całkowicie przeze mnie stworzone. Miliony… no, może tysiące przeczytają o twoim obecnym położeniu, Martindale, i będzie im ciebie żal. Najwspanialszą rzeczą, jaką może mieć człowiek, jest nadzieja, że inni ludzie będą użalać się nad jego losem.

Korzeń ledwo się trzymał kruchej ściany urwiska. Stopy Martindale’a zmagały się ze śliską powierzchnią zbocza. Gdyby tylko mógł się czegoś uchwycić! Żeby tylko maszyna znalazła powód, aby wyciągnąć go z tej opresji!

Paskudna historia — stwierdził Martindale. — I dlaczego, do cholery, pomimo tych kłopotów mam jeszcze otwarty rozporek?

Starałam się wywołać odpowiedni efekt — powiedziała beztrosko maszyna.

To jedynie pretensjonalna farsa, a nie twórczość — ocenił Martindale. — Czy ty naprawdę tego nie widzisz?

Zaczęło się od tego, że Martindale opróżniał pęcherz. Czysto chłopięca ciekawość kazała mu stanąć na samym brzegu urwiska, aby oglądać strumień moczu mieniący się w jasnym świetle żółtymi kropelkami i opadający dużym łukiem na odległe o trzysta metrów dno kanionu. Był zachwycony tym widokiem i przestał uważać, tymczasem ziemia powoli zaczęła się usuwać spod jego stóp.

W taki właśnie sposób zawisnąłeś na zboczu urwiska z otwartym rozporkiem — wyjaśniła triumfująco maszyna. — Rozsądne wytłumaczenie, prawda?

Mnie to wszystko wydaje się coraz bardziej głupie. Ten korzeń naprawdę się urywa. Przecież mogę się zabić.

To nie ma większego znaczenia — odparła spokojnie maszyna. — Zastanawiam się właśnie, czy cię nie uśmiercić już przy końcu pierwszego rozdziału.

Co chcesz przez to powiedzieć?! — wybuchnął Martindale. — Przecież jestem człowiekiem i do tego głównym bohaterem! Nie możesz mi tego zrobić!

Chcesz się założyć? — zapytała maszyna. — Skończę z tobą kiedy tylko zechcę.

Nic prostszego. Należy tylko…

No dobrze, spokojnie — powiedział Martindale, przeświadczony, że ma do czynienia z maszyną pozbawioną piątej klepki. — To bardzo zły pomysł.

Dlaczego?

Jeśli mnie zgładzisz nie będziesz miała bohaterów, o których mogłabyś opowiadać historię.

Znajdą się w razie potrzeby.

Ale ich nie ma!

Mogę wprowadzić ich do akcji w dowolnym momencie — oświadczyła maszyna. —

Popatrz. — w chwilę później pojawił się farmer z widłami, drwal z siekierą, policjant z gwizdkiem, tancerka z pióropuszem i kowboj z lassem. — Ci ludzie są tu tylko eksperymentalnie i tymczasowo — zapowiedziała Szeherezada. — Nie wiem, czy skorzystam z kandydatury któregokolwiek z nich.

Poddam ich próbie na jednej lub dwu stronach, albo zostaną przerzuceni w zupełnie inne miejsce akcji.

Co to za gadająca maszyna? — zapytał farmer.

Jest przerażająca — stwierdziła tancerka, a jej pióropusz zadrżał.

I zarozumiała — dodał policjant, dotykając gwizdka.

Ratunku! — rozległ się krzyk Martindale’a.

Nowi bohaterowie stłoczyli się przy brzegu urwiska z ciekawością spoglądając w przepaść.

Uważajcie, ziemia może się osunąć — ostrzegła maszyna.

Zamknij się, ty… — ostrzegł drwal, wywijając siekierą.

Ratunkuuu! — wrzasnął Martindale, bo w tej samej chwili korzeń zupełnie oderwał się od ściany urwiska, a on sam leciał w dół.

Jednak nie spadł, bo chwilę wcześniej kowboj zdążył złapać go na lasso. Wysokie obcasy mężczyzny wryły się w ziemię, gdy próbował zaprzeć się z całych sił, aby wciągnąć Martindale’a na górę. Upadł, kapelusz z dużym rondem osunął mu się na kark i widać było, że jeśli ktoś kowbojowi nie pomoże, za moment także on poleci na dół przeciągnięty przez zawieszonego na końcu lassa wierzgającego i pokrzykującego Martindale’a.

To był jeden z bardziej okrutnych momentów. Ale już po chwili tancerka chwyciła kowboja farmer złapał tancerkę (dlatego zachichotała), drwal ujął w pasie farmera policjant uczepił się drwala i wszyscy razem ciągnęli, aż wreszcie Martindale ponownie ukazał się na brzegu urwiska, bezpieczny na stałym lądzie, jak mawiał Dante.

Domyślasz się chyba, że zaplanowałam to wszystko — maszyna krótko skomentowała całe wydarzenie. Zdążyła się wcielić w wiotkiego niczym zjawa osobnika, który palił rosyjskiego papierosa i zajadał kawałek tureckiego ciastka. Był gotów wytłumaczyć ową niestosowną metamorfozę w dalszym rozdziale.

Powstrzymajcie go! — krzyknął Martindale. — On chce się was pozbyć, a potem wprowadzi całkiem nową grupę bohaterów.

Nie może tego zrobić — wycedził policjant, wymachując czarno oprawioną książką z regulaminem. — Tu wyraźnie napisano, że jeśli ktoś zostanie wzmiankowany trzy razy, automatycznie jest angażowany do akcji opowiadania.

Idź z tym do diabła — zdenerwowała się maszyna. — To moje opowiadanie więc zrobię co zechcę.

I podniosła jedną rękę. Jej palce, bardziej kojarzące się z mackami, poczęły falować złowieszczo. Po chwili ułożyły się w przerażający, barbarzyński znak jaki zwykle poprzedzał unicestwienie któregoś z bohaterów. Drwal zareagował natychmiast. Z zimną krwią zlokalizował cel, machnął siekierą i stłukł w maszynie kontrolkę odpowiedzialną za likwidowanie bohaterów.

Palce maszyny bezskutecznie skrobały zdeformowany element, wciskając go jeszcze głębiej w plastik.

Udało się! — krzyknął Martindale. — Jesteśmy uratowani!

Idioci! — zgrzytnęła maszyna nieprzyjemnie. — Czy naprawdę sądzicie się, że coś tak nic nie znaczącego jak bohater historii może nią zawładnąć? Wyprułabym z was flaki, jeśli spróbowalibyście ze mną takich sztuczek.

Policjant, machając gwizdkiem, ze złowróżbną miną zaczął nacierać na maszynę, która, spojrzawszy na ponurą twarz napastnika, na wszelki wypadek zniknęła.

Nie ma jej, możemy wreszcie żyć tak, jak chcemy — powiedział Martindale.

Ale czy starczy nam dość odwagi? — zapytała tancerka.

I czy jest to w zgodzie z przepisami? — dodał policjant, kartkując książkę z regulaminem.

Musimy zająć się naszym własnym losem — uciął Martindale. — I to natychmiast.

Świetnie — odezwał się drwal. — Ale może najpierw zapiąłbyś sobie rozporek?

Szybko i z wyraźnymi oznakami wstydu na twarzy, Martindale zapiął rozporek.

Widział, jak tancerka udawała, że nic nie zauważyła. Udał więc, że nie zauważył jej udawania.


Policjant, tancerka…


Tego pięknego, wiosennego dnia policjant, tancerka, farmer, drwal, kowboj i Martindale wiedli spokojne życie w miejscu bardzo podobnym, na przykład do Szwajcarii. Sami kreowali swą opowieść, więc nie dochodziło do żadnych konfliktów. Tancerka wyglądała na szczęśliwą, żyjąc z tyloma mężczyznami, a i oni byli bardzo zadowoleni z istniejącego stanu rzeczy.

W tych okolicznościach maszyna nie mogła powrócić od razu na swoje miejsce w opowieści. Dotknięta do żywego, usunęła się razem ze swoją skompromitowaną logiką w otchłań zapomnienia. Winą za swą krzywdę obarczała bohaterów i miała wielką ochotę się zemścić. Po namyśle zesłała na nich dziesięć dni ciągłych opadów deszczu. Maszyny doprawdy potrafią nienawidzić!

Dlaczego to robisz? — zapytał ją Martindale któregoś dnia, zanim zdążyła się wycofać.

Bo w tej opowieści brakuje dramatycznych sytuacji — odpowiedziała.

Daj nam trochę czasu, a popracujemy nad tym.

Zostaw to mnie — odparła maszyna i wyszczerzyła zęby w zuchwałym uśmiechu, który nie zapowiadał nic dobrego.

Deszcz przestał padać. Zaraz potem jednak maszyna wysłała oddział mongolskiej jazdy, aby dokonał inwazji na urwisko, gdzie Martindale i inni żyli sobie w beztrosko.

Mongołowie rozbili obozowisko na ich terenie i wszędzie zostawiali po sobie bałagan. Nie mieli osobowości lub raczej każdy z nich miał ją jednakowo srogą. Wszyscy wyglądali i zachowywali się jak Anthony Quinn.

Wojownicy o hardych spojrzeniach zawsze siadali po turecku. Wraz ze skośnookimi pannicami, niedbale uczesanymi w koński ogon, płodzili w swych obozowiskach nowe pokolenia tłustych, żółtoskórych dzieciaków. Ale na tym jeszcze nie koniec.

Działo się to w jurtach rozstawionych na rozległej, gołej równinie. Maszyna po raz pierwszy pożałowała swej decyzji. Była skazana na Mongołów, dopóki nie zbierze sił, aby się ich pozbyć. Ale podobne rozwiązanie nie należało do prostych zadań. Nawet w życiu maszyny bywają momenty zwątpienia, a raczej — szczególnie w życiu maszyny. I w taki właśnie stan popadła Maszyna Szeherezada. Żyła jak na uwięzi, jak we śnie.

Widziała, że nie zanosi się na żadne rozwinięcie akcji. Może niepotrzebnie wyrzuciła z opowieści Hearna tuż po rozpoczęciu historii? To prawda, że był zanikającym rodzajem bohatera, ale przecież — zawsze bohatera.

Maszyna, szukając rozwiązania, oficjalnie zaproponowała Martindale’owi i innym, że na nowo wprowadzi Hearna do historii. Martindale nie miał zastrzeżeń, ale pozostali wyrazili zdecydowany sprzeciw. I tak mieli dużo zachodu z przyzwyczajeniem się do siebie na wzajem, i więc nie zamierzali zaczynać wszystkiego od początku z kimś nowym.

Nie obyło się bez konfliktu. Maszyna była zdecydowana ożywić Hearna, reszta uczestników powieści nie życzyła sobie jego powrotu.

Któregoś dnia zobaczyli daleko na drodze maleńką postać, która podążała w stronę urwiska.

Może to moja matka — odezwał się policjant.

Mylił się. To był Hearn.

Od tego momentu wszystko zaczęło się walić. Farmer, na przykład, samowolnie napisał sonet pozytywistyczny, co oczywiście nie należało do jego obowiązków. Drwal zapuścił wąsy, aby odróżnić się od innych. Maszyna najwyraźniej zaczęła tracić kontrolę nad swoimi postaciami.

Martindale cieszył się, że ma przynajmniej swoje imię w przeciwieństwie do reszty.

Wkrótce epidemia grypy dotknęła całą grupę z wyjątkiem policjanta. Podczas gdy inni leżeli apatyczni, tylko on jeden był pełen wigoru. Błyskawicznie wzrastało jego znaczenie w grupie.

Wszyscy stali się wychudzeni, szarzy i niewyraźni. Ale nie policjant. Ten wyglądał świetnie, a jego rola nabierała coraz bardziej wyrazistego charakteru. Zaczął się chlubić swoją szczególnością, a nawet ekscentrycznością — tak jak robi to główny bohater. I wciąż się zastanawiał, dlaczego właśnie on został policjantem! On, hrabia Henri, najmłodszy syn hrabiego d’Artois przyjął na siebie to karkołomne wyzwanie.


Pojedynek


Hrabia Henri podniósł głowę i ujrzał swoją żonę schodzącą po schodach. Wyglądała pięknie, ale niewyraźnie jak odbicie w wodzie. Henri–Edouard, hrabia de Artois, patrzył w milczeniu na ruchy kobiety. Widać było wyraźnie, że ma ona zły dzień. Stąpała lekko, zdecydowanie, ale też jakby się czegoś obawiała. Przypominała dziecko, które ośmieliło się opuścić swój pokój i usiłowało dostać się do wspaniałego gabinetu, gdzie dorośli — te niedostępne, tajemnicze istoty — wiodły godne pozazdroszczenia życie.

Dzień dobry, kochanie — odezwał się hrabia.

Dzień dobry — odpowiedziała Anne–Marie i usiadła na swym miejscu przy stole.

Służący Blanche podał gorącą czekoladę. Henri udał, że nie widzi drżenia rąk żony, gdy podnosiła filiżankę do ust.

Chrząknęła dwa razy.

Pojedziesz dziś do królewskiego dworu?

Oczywiście. Przyszły podatki od Nantów, ale sumy są za małe. Mieszczanie posiadają wiele argumentów na swoje usprawiedliwienie i częściowo mają rację. Będę musiał wydać wyrok w tej sprawie lub oddam ją Mazarinowi.

Skinęła głową i nie okazując większego zainteresowania tematem popijała małymi łykami czekoladę. Nie lubiła interesów. Nie umiała pojąć, dlaczego nie byli bogaci i dlaczego jej mąż musiał pracować jak zwykły burżuj. Być może na stan jej umysłu wpływały również przerażające wojny religijne, które doprowadziły do ruiny majątek hrabiów Artois. Henri większość czasu spędzał z nosem w nudnej książce rozrachunkowej i szczycił się wykonywaną przez siebie pracą, która na razie stanowiła dla niego jedyne wyzwanie. Anne–Marie nie umiała jednak tego zrozumieć.

W milczeniu spożywali lekkie śniadanie. Hrabia Henri nie miał nic przeciwko temu, chociaż doceniał sztukę wykwintnej konwersacji w salonach Paryża czy Wersalu. Sam nie należał do gadatliwych, choć też nie stronił od rozmowy. Teraz jednak się cieszył się, że może wreszcie odpocząć od nie kończących się sprzeczek między nim a żoną.

Był dość wysokim mężczyzną o dumnej postawie. Miał okrągłą twarz, bladą cerę oraz proste czarne włosy. Na grzbiecie jego prawej dłoni widniała czerwona blizna, jeszcze niezupełnie wygojona. Stanowiła pewnego rodzaju pamiątkę po pojedynku, który odbył się dwa miesiące temu. Franchet d’Aaubernon pozwolił sobie wygłaszać różne głupstwa, a hrabia Henri nie mógł mu tego puścić płazem. Młody człowiek doskonalił swe umiejętności szermiercze we Florencji, więc naprawdę doskonale władał floretem. Podczas pojedynku zaprezentował szereg błyskotliwych włoskich chwytów i Henri zranił się podczas próby uniku przed jednym z nich. Następnie natychmiast zaatakował, wykazując się nieprzeciętnym refleksem, i zaskoczył rywala nagłym pchnięciem. Floret przeszył pierś Francheta i zatrzymał się na żebrze. Henri próbował jeszcze wyciągnąć ostrze z piersi przeciwnika, ale nie był w stanie zacisnąć zranionej dłoni na rękojeści zakrwawionej szpady.

Tak oto Franchet wciąż jeszcze leżał w łóżku, choć ludzie mówili, że jego rana ładnie się goi. Henriego bardzo zadawalał rezultat pojedynku. Młodzieniec dostał ponadto nauczkę, że nie należy ze ślepą wiarą stosować cudzoziemskich trików, gdy walczy się o własny honor.

Hrabia podniósł się od stołu i skłonił lekko głowę.

Kochanie, przepraszam cię, ale muszę już jechać do Paryża.

Anne–Marie popatrzyła na męża. Miała delikatną owalną twarz i lekko zamglone niebieskie oczy.

Czy będziesz tu przed wieczorem?

Przenocuję w Paryżu i wrócę jutro, jeśli pozwoli na to stan dróg po trzydniowej ulewie.

Rozumiem.

Przez chwilę odnosił wrażenie, że zaraz znowu zacznie się jedna z tych długich dyskusji, które wywierały tak wielki wpływ na ich pożycie małżeńskie. Stały się nierozłącznym elementem „miłości”. Całkowicie rujnowały one zarówno to uczucie jak i nawet ich zdrowie psychiczne.

Czy też raczej jej zdrowie psychiczne, myślał hrabia Henri. Po raz pierwszy od tygodni czuł się panem swojego życia. Jego dusza była nierozerwalnie połączona z ciałem.

Poprzysiągł sobie raz jeszcze, że nigdy więcej nie pozwoli się wciągnąć w przedziwny, niebezpieczny i absurdalny świat marzeń żony, i z którego — jak twierdził uczony psychiatra doktor Maboeuf — pewnego dnia nie zdoła ona powrócić do normalnego świata.

Anne–Marie nie odezwała się jednak ani słowem. Ostatniej nocy przyrzekli sobie nie rozmawiać o swych problemach przez miesiąc. Jeżeli ten czas pomyślnie upłynie w ciszy i spokoju, podczas którego zapomną o pewnych sprawach na rzecz wzajemnej miłości, — to znaczy, że nie wszystko stracone. Lekarze byli zgodni co do tego, że jeszcze można uniknąć choroby psychicznej. Uważali, że zawsze istnieje możliwość zahamowania, jeśli nie całkowitego wyleczenia, każdej choroby, zarówno psychicznej jak i fizycznej.

Hrabia pocałował żonę w policzek. Wyciągnęła rękę i na pożegnanie pogłaskała go po ciemnych włosach. Wtedy podszedł do drzwi. Koń był już osiodłany i gotowy do drogi. Jacques, chłopiec stajenny, cierpliwie czekał, trzymając cugle. Hrabia sprawdził, czy starannie zamknięto i przytroczono torby, po czym wskoczył na siodło. Spojrzał raz jeszcze na swój wspaniały zamek. Zobaczył poranne słońce migoczące w okiennych szybach. Smuga szarego dymu unosiła się z kuchennego komina. Dęby poruszały się lekko przy porannym wietrze.

Hrabia Henri westchnął, zwrócił konia w kierunku głównej drogi i odjechał lekkim kłusem.

Anne–Marie przysłuchiwała się odgłosom końskich kopyt aż ucichły w oddali. Potem nalała sobie kolejną filiżankę kawy i zapaliła papierosa. Była odrętwiała i czuła się fatalnie. Taki stan wywołały tabletki nasenne. Pomagały nocą, ale następnego dnia po ich zażyciu człowiek budził się nieswój. Szkoda, że nie wynaleziono idealnej pigułki na noc i dzień.

Jednak w przypadku Anne–Marie kłopoty prawdopodobnie wiązały się również z dawkowaniem. Przyjmowała cztery, a czasami nawet pięć tabletek Seconalu na noc.

Czasami się zastanawiała, czy nie lepiej byłoby wyeliminować niekorzystne objawy stosując na dzień Dexamyl? Nie, to zły pomysł. Dexamyl stawiał ją na nogi, lecz gdy przestawał działać, czuła się jeszcze gorzej niż przed jego zażyciem.

Piła kawę, z nienawiścią myśląc o chwili, gdy już się skończy gorący orzeźwiający napój. Wtedy będzie musiała wstać i coś robić. Najchętniej wróciłaby do łóżka. Ale przecież przez ostatnie tygodnie prawie w ogóle z niego nie wychodziła! Jak najszybciej powinna z tym skończyć, bo wreszcie nadejdzie dzień, w którym już nie będzie w stanie opuścić własnej sypialni.

Pokojówka nadeszła od strony kuchni.

Czy podać więcej kawy?

Dziękuję, Emmo. Może później. A tymczasem usiądź i napij się razem ze mną.

Emma zajęła miejsce przy stole jadalnym. Była niską, otyłą Murzynką. Niezwykle miłą i oddaną, chociaż niezbyt bystrą kobietą. Anne–Marie miała szczęście, że na nią trafiła. Emma posiadała jeden niezwykły dar. Zawsze wiedziała, kiedy zachować milczenie, a podczas ustawicznych sprzeczek państwa umiała zachowywać się tak, jakby w ogóle jej nie było.


Co wydarzyło się w St.Omer


Wielu mieszkańców zebrało się owego niechlubnego dnia w St.Omer, gdy ludzie hrabiego przyjechali na koniach do miasteczka, aby pobrać podatki albo zakładników.

Najpierw, wymachując pikami i szpadami, przybysze udali się do burmistrza. Spokojnie wysłuchali jego wyjaśnień, choć przecież dobrze je znali; z powodu suszy, jaka panowała ostatniej zimy, oraz ciągłych walk, które spustoszyły pola i zniszczyły plony, mieszkańcy nie są w stanie dać żadnych pieniędzy do hrabiowskiej kasy.

Można się było tego spodziewać. Już trzeci rok z rzędu odpowiedź tego miasta brzmiała tak samo. Ale tym razem ludzie hrabiego wiedzieli, co zrobić. Chodząc od drzwi do drzwi, wywoływali z domów wszystkich osadników zarówno starych i niedołężnych jak młodych i zdrowych. Z całej grupy wybrali dwa tuziny zakładników. Ty, ty i ty macie przejść na bok. Los tych ludzi był już przesądzony — czekała ich podróż do zamku hrabiego, ale bynajmniej nie do pańskich pokoi na jesienny bal z włoską orkiestrą i gośćmi z całej Francji.

Właźcie tam, świnie!

Żołdacy zaprowadzili zakładników do zamkowych lochów, gdzie na nieszczęsnych czekali już strażnicy więzienni uzbrojeni w pałki.

Dla ludzi z miasteczka przeznaczono cele położone na najniższym poziomie podziemi. Świadkowie mówili, że szczury, które biegały tam po posadzce były tak wielkie jak teriery. Inni twierdzili także, iż specjalnie je hodowano, aby pobyt w celi uczynić bardziej nieprzyjemnym. Ale tak czy inaczej ludzie tracili zdrowie z powodu wilgoci i zimna panujących w pomieszczeniach. Wykonano je kiedyś z wapiennych bloków sprowadzonych z pobliskich kamieniołomów St.Quentin, które leżało u stóp Masywu Centralnego. Chociaż budulec nie był spojony żadną zaprawą murarską, to ciężar poszczególnych bloków sięgał tony, więc to wystarczyło, by żaden z więźniów nie myślał nawet o ucieczce.

Wkrótce po uwięzieniu zakładników, do zamku przyjechał na koniu przedstawiciel ludu, niejaki Martin Prudhomme — młodzieniec w wieku dwudziestu sześciu lat, świeżo upieczony prawnik po paryskiej Sorbonie. Wrócił do rodzinnego miasteczka, aby bronić praw swoich przyjaciół w sporze z hrabią.

Martin był kaleką. Na ostatnim roku studiów wyjechał razem z przyjaciółmi na piknik do Tuilleries. Kiedy nadeszła burza, wszyscy młodzi ludzie schronili się pod drzewami, ale pech chciał, że jednego Martina dosięgnął piorun.

Na początku nikt nie dostrzegł na jego ciele żadnych obrażeń ale kiedy chłopak odzyskał przytomność, stwierdził, że nie ma czucia w lewej ręce i prawej nodze. Lekarze z uniwersytetu nie umieli znaleźć przyczyny dolegliwości. Cała nadzieja pozostała więc w Bogu, który cudem mógłby uleczyć biedaka, chociaż nie istniał żaden specjalny powód, który pozwalałby przypuszczać, że Wszechmocny zmiłuje się akurat nad Martinem.

Prudhomme był przystojnym, młodym chłopcem . Miał wysokie czoło i czarne kręcone włosy, spod których spoglądały szczere i łagodne oczy. Przed wypadkiem chłopak mierzył dobre sto osiemdziesiąt centymetrów, ale potem chodził zgięty we dwoje, ledwie powłócząc nogami.

Strażnicy zawiadomili o nim hrabiego, który kazał przyprowadzić go do siebie.

Krąży wiele opowieści o hrabi Pol de St. Omer. Był jednym z owego diabelskiego rodu, który panował we Francji w okresie częstych i licznych wojen, pociągających za sobą ogrom ludzkich krzywd i cierpienia. A te pogłębiał jeszcze system feudalny. Ówczesny król Ludwik–Ferdynand, został wyniesiony na liliowy tron przez możnowładców, więc ci czuli się bezkarni i pozwalali sobie na wielką samowolę. A bezsilny władca wciąż musiał przyznawać arystokracji nowe przywileje. To właśnie za jego panowania możnowładcy z północnej Francji dostali pozwolenie na złupienie wiosek z południa. Należy tu dodać, że stosowali się także do zaleceń papieskich, które nawoływały do tępienia przeklętych niewiernych. Skorzy do bitki bogacze wykonywali więc swoje zadanie z wielkim zaangażowaniem, dlatego wojny między północną a południową Francją odznaczały się wyjątkowym okrucieństwem.

Dziedzicznych, feudalnych panów Prowansji skazano na zagładę. Ci, którzy mieli więcej szczęścia ginęli ze szpadą lub piką w ręku, pozostali w mękach konali na stosie.

Ich miejsca zajmowali inni możni panowie, a posługiwanie się językiem langwedockim od tej pory uważano za zdradę stanu.

Pol de St.Omer nie należał do grupy najokrutniejszych arystokratów, ale słynął z wielkiej zaciętości. Znany był w okolicy jako zawołany wojownik. Opinię tę wyrobił sobie podczas krucjaty do Jerozolimy, a potem w bitwach przeciwko Turkom na greckich wyspach. Walka stanowiła dla niego jedyny sens życia i nic nie irytowało go bardziej niż przymus bezczynnego przesiadywania we własnym majątku. Kiedy Ludwik—Ferdynand udał się z wizytą dyplomatyczną do Włoch i Hiszpanii, usiłując zawrzeć przymierze, które pomogłoby mu wyprzeć Anglików z Akwitanii, Francja chwilowo zaznała pokoju. Jednak możnowładcy pokroju hrabiego St.Omer byli podenerwowani i źle usposobieni. Brakowało im codziennej porcji rozlewu niewinnej krwi. A tylko to koło im nerwy. Turnieje i zawody nieco łagodziły ich wojownicze temperamenty ale były drogie i odbywały się rzadko, od wielkiego święta. A poza tym niewiele pozostawało do roboty.

Niektórzy twierdzili, że Pol de St.Omer miał prywatny plac w swoim majątku, gdzie organizował walki. Wszyscy wiedzieli, iż hrabia był mistrzem w stosowaniu jakichś, diabelskich trików, które poznał na Bliskim Wschodzie. Skąpo ubrany, bez szpady czy nawet noża, arystokrata ów nie bał się stawić czoła nawet najsilniejszemu mężczyźnie i pokonywał go bez trudu. Umiał podstępnie atakować stopą czy ręką i nie znalazł się taki, który wytrzymałby jego ciosy. Niektórzy mówili, że podobnych zagrywek nauczył się od człowieka który przybył z Chin, aby rozpowszechniać popularną na Wschodzie walkę bez użycia broni. Chińczyk umarł, zanim jeszcze zdążył przekazać całą swoją wiedzę młodym pokoleniom Franków, ale St.Omer i tak wiele się nauczył, a był niezwykle pojętnym uczniem.

Martin Prudhomme miał okazję na własne oczy przekonać się o tym tego ranka, kiedy przybył do St. Omer.

Zaprowadzono go na tyły zamku gdzie zobaczył ogromny wydzielony plac, otoczony rzędami ławek. Siedzieli na nich możni panowie w towarzystwie szlachetnych pań. A wszyscy czekali na uroczystość.

Hrabia stał na ringu, a obok niego — ogromny, mężczyzna z krótko przystrzyżoną brodą. Był dobrze zbudowany miał szeroką, obnażoną klatkę piersiową, umięśnione ramiona i tors herosa. Potężne ciało było przyobleczone zszarganym brudnym ubraniem. — Martin poznał go natychmiast. To Jacques, kowal z pobliskiej wioski Petit–Montauban.

Słuchaj mnie teraz uważnie — tłumaczył hrabia Pol. — Powiem ci raz jeszcze o co tu chodzi. Za chwilę staniesz ze mną do walki na tym ringu.

Błagam cię, panie, abyś nie kazał mi tego robić — powiedział Jacques.

Wieśniak wyglądał na przygnębionego. Ale przecież pomimo fizycznej tężyzny miał powody do obaw — miejscowi nazywali hrabiego diabłem, ponadto arystokrata zasłynął w całej Europie z przedziwnych zdolności zapaśniczych..

Do cholery, człowieku — niecierpliwił się możnowładca. — Jesteś w tych stronach znany. Wszyscy wiedzą, że umiesz się bić. Mówiono mi, że wygrałeś tutejsze pojedynki zapaśnicze w Petit–Montauban podczas obchodów Dnia świętego Dionizego. Dlaczego nie chcesz stoczyć ze mną jednej lub dwóch rund?

Bo to nic dobrego, wielmożny panie — usprawiedliwiał się kowal. — Ja jestem prosty człowiek, a pan szlachetnie urodzony. Samo dotknięcie wielmożnego pana może być przyczyną mojej śmierci.

Przecież ci już tłumaczyłem — denerwował się hrabia. — Zapraszam cię do tej walki. Zmierzymy się jak równi. Podobnie robi się w strzelaniu z łuku czy jakimkolwiek innym sporcie. Tylko ty i ja. Bez użycia broni. Jeśli mnie pokonasz dostaniesz pięć srebrnych liwrów. To więcej niż zarobiłbyś w ciągu całego roku przy podkuwaniu naszych koni, nieprawdaż?

Więcej niż zarobiłbym przez dwa lata, szlachetny panie, ale co mi z tego jeśli nie będę mógł ich wydać?

A dlaczegóż to?

Bo, z przeproszeniem, każesz mnie zabić, wielmożny panie.

Nie, Jacques, to właśnie chcę ci wyjaśnić. Będziemy walczyć jak równy z równym. Jeśli mnie pokonasz chociażby w jednej rundzie, czy nawet zdołasz zadać dotkliwy cios, ogłoszę, że jesteś zwycięzcą. No to jak, zgoda?

Boję się, że każesz mnie zabić, wielmożny panie — wymamrotał kowal, taksując wzrokiem posturę księcia. Wiedział dobrze, że nie uniknie tej walki.

Dosyć gadania — uciął St.Omer. — Zaczynamy.

Na pierwszy rzut oka hrabia nie wyglądał na groźnego przeciwnika. Ważył o połowę mniej od kowala i był od niego mniejszy. Ale miał jędrne ciało. Mimo jesiennego przenikliwego chłodu rozebrał się do pasa. Poruszał się zwinnie niczym ogromny kot, jakby stopami nie dotykał ziemi. Jego piękne blond włosy przerzedzające się już nieco na czubku, falowały wokół głowy jak złocista aureola. Wyglądem przypominał anioła ale każdy wiedział, że to czarna dusza.

Od strony widowni dobiegał pomruk zainteresowania. Wszyscy słyszeli o szczególnych zdolnościach hrabiego. Tylko szaleniec mógł stanąć do walki z gołymi rękami, dlatego zebranych tak bardzo ciekawił jej przebieg. Wśród widowni znajdował się między innymi sam szlachetny sir John Chandos z Anglii. Słynął jako świetny rycerz a zarazem człowiek honoru oraz uczciwości. Sir John wziął udział w niezliczonej ilości bitew i potyczek. Był wysokim, szczupłym mężczyzną w podeszłym wieku, ale zachował posturę młodego młodzieńca. Miał pociągłą, szczupłą twarz z opadającymi wąsami, dobrze znaną z wielu portretów i miniatur. Bawił obecnie we Francji, aby sławić pokojowe porozumienie pomiędzy angielskim królem Henrykiem, a Ludwikiem–Ferdynandem. Jednak powszechnie wiedziano, że ten pokój nie potrwa długo. Ludwik za wszelką cenę pragnął odzyskać Akwitanię, Anglicy natomiast byli nie mniej zdeterminowani, aby ją sobie zatrzymać.

Hrabia poprosił do siebie sir Johna Chandosa. Wyjaśnił, na czym ma polegać walka, i przy nim raz jeszcze powtórzył obietnice dane kowalowi.

Czy rozumiesz wszystko, co powiedział hrabia? — zwrócił się sir John Chandos do kowala.

Jacques skinął głową, zerkając w stronę wieśniaków, którzy stali niedaleko pańskich stajni. Ach jakże by chciał znaleźć się teraz między swoimi!

Dopilnuję, abyś został właściwie potraktowany — orzekł stanowczo John Chandos. — Nie stanie ci się żadna krzywda, jeśli nawet skręcisz hrabiemu kark. Mówię tak, hrabio, ponieważ nie pochwalam zadawania się szlachty z pospólstwem i dotyczy to także walki — zwrócił się do Pola.

Ten wzruszył ramionami.

Na polowanie jeżdżę na koniu, choć nie jest mi równy. Podobnie posługuję się wieśniakiem, aby dostarczyć sobie ruchu i rozrywki. Nie interesuje mnie jego pozycja społeczna. I żeby było ciekawiej: pokonam go jedną ręką! Która ma być: prawa czy lewa? — zwrócił się do kowala.

Lewa — wymamrotał Jacques, w nadziei, że hrabia jest praworęczny.

A więc zgoda — powiedział Pol.

Weszli obaj na odgrodzony, okrągły plac. Na skinienie Pola koniuszy zadął w trąbę, a ze strony widowni rozległy się okrzyki. Walka już się zaczęła.

Od razu było widać, że mentalność krępowała ruchy kowala. Chociaż posturą i umięśnieniem dorównywał Herkulesowi, stawał się bezbronny niczym małe dziecko, gdy należało się wykazać sprytem i przebiegłością. Pol natomiast odbijał się na palcach niby na sprężynach. Nie spieszył się, ale ruchy miał szybkie i zwinne. Był w białej koszuli z jedwabiu i obcisłych spodniach z miękkiego włókna, które poddawały się jego ruchom. Jasne włosy związał na czas walki kawałkiem rzemienia. Kowal zaś wystąpił w szarej i brudnej bluzie — prawdopodobnie swym jedynym przyodziewku. Miał bose stopy, a jego długie paznokcie wyglądały niczym środek samoobrony.

Hrabia sam musiał poprowadzić walkę, bo jedynym widocznym pragnieniem przeciwnika była ucieczka z ringu i powrót do kowadła.

Pol rozpoczął więc serią szybkich, prowokacyjnych kroków w zasięgu i poza zasięgiem ręki kowala. Kilka razy trzepnął go otwartą dłonią po głowie. Jacques opędzał się tylko jak od natarczywej, brzęczącej muchy. Pol tanecznymi ruchami w przód i w tył zbliżył się ponownie, zawirował, błyskawicznie wymachując nogami. Jeden z kopniaków trafił kowala w sam środek klatki piersiowej. Olbrzym stracił równowagę i zatoczył się do tyłu. Pol natychmiast ruszył do ataku, zadając przeciwnikowi wiele zaskakująco szybkich uderzeń jedną ręką, po czym wycofał się poza zasięg ciosów przeciwnika. Jacquesowi krew trysnęła z nosa. Poirytowany kowal ruszył wreszcie do natarcia wymachując umięśnionymi rękami. Pol bez trudu unikał ciosów mięśniaka. Skakał wokół niego i wymierzał mu tyle uderzeń i kopnięć ile chciał. Kowal starał się odparowywać ciosy ale wciąż spóźniał się o jeden lub dwa kroki. Zresztą w ogóle nie radził sobie zbyt dobrze. Nawet ci, którzy nie byli wtajemniczeni w arkana sztuki walki Pola, widzieli, że spryt górował w niej nad brutalną siłą.

Podczas walki, rozochocony tłum szlachty wznosił okrzyki i wiwatował. Na pewno znalazłby się niejeden chętny, by robić zakłady, gdyby tylko istniała jakaś wątpliwość co do wyniku tej walki. Ale każdy widział, że kowal jest bez szans. Żaden jego cios nawet nie dosięgnął hrabiego. W pewnej chwili Pol zatrzymał się, prawą rękę trzymając za plecami. Zaczął krzyczeć coś do tłumu, nie zwracając uwagi na Jacquesa. Kowal postanowił wykorzystać szansę i zadał potężny cios w głowę, który jeśli tylko dosięgnąłby celu, z pewnością powaliłby Pola na ziemię. Jednak ten wyraźnie czekał na ten moment. Obrócił się, złapał kowala za rękę i nie blokując uderzenia, mocno wykręcił napastnikowi ramię. Kowal obrócił się dookoła i runął na swoją lewą rękę, wymierzającą cios. Rozległ się trzask łamanej kości.

To był koniec walki. Pol nawet się nie zasapał. Dał jęczącemu z bólu kowalowi małą sakiewkę miedziaków, kazał służbie opatrzyć jego rękę, po czym go odprawił.

Dopiero wtedy zaprowadzono Martina przed oblicze hrabiego.

To ty jesteś tym nowym prawnikiem we wsi? Nie odpowiadało ci życie między wieśniakami, co? Miałeś aspiracje, żeby zostać burżujem. A teraz wróciłeś z głową wypełnioną książkowymi mądrościami niczym faszerowany kapłon i chcesz mi powiedzieć jakie mam prawa.

Ależ nie, wielmożny panie, nie śmiałbym — odparł Martin. — Chcę tylko przypomnieć, że istnieją odwieczne prawa, nadane poddanym przez hrabiów St.Omer.

I ty, chamie, przychodzisz tu, aby wyegzekwować je także ode mnie?

Nie posiadam tak dalekosiężnej władzy. Wszystko zależy od wielmożnego pana. To prawo dotyczy ziemi i powinno być przestrzegane także w obecnych czasach.

Racja, skoro to dobre prawo. Mam rozumieć, że obecny stan rzeczy ci nie odpowiada?

Wielmożny pan może mnie zastraszyć bez trudu. Aż cierpnie mi skóra na myśl o zemście.

Stawiasz mnie w bardzo ciekawej sytuacji — stwierdził Pol. — Chciałbym załatwić tę sprawę z tobą jak mężczyzna z mężczyzną. I nie mam najmniejszych wątpliwości, że zdołałbym cię pokonać wyłącznie siłą własnego charakteru. Ale jestem przecież potomkiem bardzo starego, zacnego rodu i musisz okazać należny mi szacunek. Dobra, obiecuję, że cię nie skrzywdzę — rzucił lekceważąco. — Możesz zaczynać swój wywód.

Wysłuchałem słów wielmożnego pana, a przecież dalej boję się mówić.

Do diabła, człowieku! Gadaj wreszcie, co myślisz, albo spotka cię okrutny los. Czego chcesz?

Wyrozumiałości dla ludzi, których reprezentuję.

Dla tych niewiernych psów?

Zgodzili się przyjąć nową religię, wielmożny panie.

Tylko dlatego, że zostali do tego zmuszeni!

To nie ma znaczenia, wielmożny panie. Faktem jest, że wypełniają swoje obowiązki względem kościoła. Niech duchowni wypowiedzą się na ten temat.

Ha! Duchowni! Gdyby szlachta nie obroniła prostego ludu przed kościołem, byłoby teraz z wami bardzo krucho.

Tak, wielmożny panie…

Mam rozumieć, że nie zgadzasz się ze mną? Wyraźże to słowami, człowiecze!

Tak jak wielmożny panie wspomniałeś, jesteś naszym obrońcą. A jednak chcą od nas pieniędzy, których nie mamy. Wielmożny pan zagroził również, że zabierze nasze narzędzia gospodarskie i ziarno, którego potrzebujemy pod zasiew.

Przysługuje mi takie prawo. Darowałem wam długi z dwu ostatnich lat, ale nie zamierzam zrobić tego samego po raz trzeci.

Dwaj mężczyźni w małym gabinecie stali naprzeciw siebie patrząc sobie, prosto w oczy. Wtedy Martin przypomniał sobie, że przecież jest prawnikiem. Powinien znaleźć dobre argumenty na obronę prezentowanych racji i zaproponować Polowi jakieś sensowne rozwiązanie. Ale jakie?

Czy ci ludzie nie zasługują na jeszcze jeden rok odciążenia od podatków, wielmożny panie?

Może i tak lecz wtedy ja nic z tego bym nie miał.

A jeśli poumieramy z głodu…

Wtedy sprowadzę na wasze miejsce innych chłopów. Jest sporo ludzi bez skrawka ziemi, którzy z radością podejmą się jakiejkolwiek pracy, aby tylko zapewnić sobie choć odrobinę strawy.

Martin zastanowił się przez chwilę. To, co mówił Pol, było oczywiście prawdą. Niespokojne czasy sprawiły, że nędza powszechnie zapanowała w całej Francji. Wielu mężczyzn włóczących się bez celu po drogach, skorzystałoby z każdej nadarzającej się okazji, aby tylko zapewnić sobie byt.

Ale i tak postawienie sprawy w podobny sposób było cholernie nieuczciwe! Martina oczy mówiły to hrabiemu same za siebie. Wciąż stali twarzą w twarz, nie spuszczając z siebie wzroku. Martin czuł, że Pol miał ochotę powalić go na podłogę i zgnieść jak robaka. Zresztą nie kosztowałoby go to wiele wysiłku. Dlaczego tego nie zrobił? Przecież nie musiał obawiać się królewskiej, każącej ręki sprawiedliwości, która nie sięgała tak daleko na południe, a już na pewno nie w tych okropnych czasach.

Gdyby król Ludwik wiedział, jak wielmożny pan się z nami obchodzi… — Martin ze zdziwieniem słuchał własnego głosu, który nagle wydobył mu się z gardła.

Twarz hrabiego poczerwieniała od gniewu. Był obrażony i wściekły. Jednak zdołał zapanować nad sobą.

Ty psie, powinienem cię zabić! Przynajmniej sprawiłbym sobie przyjemność! Jakże chciałbym abyś stanął ze mną do walki! Z przyjemnością wbiłbym cię w ziemię, a potem skręcił ten dumny kark! Może z jedną ręką i nogą związanymi z tyłu… Nie, to nie jest dobry pomysł — niespodziewanie zmienił ton. — Zapomnę o wszystkim, panie prawniku, za co możesz podziękować swej szczęśliwej gwieździe. Ale podatku ze wsi nie zdejmę.

Martin zastanawiał się gorączkowo. Los tych ludzi był teraz w jego rękach. Z tej wsi wywodziła się jego matka. Także tam mieszkała Maria, dziewczyna, z którą zaręczył się jeszcze przed wypadkiem. To prawda, że po nieszczęściu, które go spotkało, odwołał ślub, ale odnosił wrażenie, że uczucie dziewczyny nie uległo zmianie. Może dałoby się uratować ten związek, ale na pewno nie wtedy, gdy rodzice Marii będą zrujnowani. Tylko on mógł temu zaradzić. „Wymyśl coś wreszcie, kapuściany łbie!”, pokrzykiwał zrozpaczony do siebie w myślach.

Wielmożny panie — zwrócił się naraz do hrabiego. — Czy nie ma żadnego sposobu, żeby skłonić pana do ulitowania się nad mieszkańcami wsi?

Pachołku, jakże ty śmiałbyś mnie do czegokolwiek skłonić? Cóż taka kanalia mogłaby zrobić, żeby powstrzymać samego hrabiego St.Omer?

Nagle młodemu prawnikowi błysnęła desperacka myśl.

Czy wolno mi zaproponować pewien układ wielmożnemu panu?

Cóż takiego?

Wielmożny pan bardzo chce zmierzyć się z kimś stosując swoje metody walki, nieprawdaż?

Zgadza się. Mówiłem to wiele razy. Ale co z tego?

Może znalazłbym kogoś i przyprowadził go tutaj?

Nie wierzę własnym uszom!

Słyszałem, że w Aix mieszka jeden taki. Ogłoszono go tam mistrzem w walce wręcz. Powiadają, że uczył się na Wschodzie podobnie jak wielmożny pan. Nie używa sztyletu czy nawet pałki.

Dlaczego o nim nie słyszałem?

Bo on niedawno wrócił ze Wschodu. Dowiedziałem się o nim od mojego przyjaciela, który jest prawnikiem w Aix. Właśnie szedłem tu, aby powiedzieć o tym wielmożnemu panu gdy schwytali mnie pańscy ludzie.

A jak nazywa się ten człowiek?

Nie mam pojęcia, lecz wiem gdzie go można znaleźć. Pomyślałem, że mógłbym pojechać tam jako posłaniec wielmożnego pana i donieść, że hrabia St.Omer bardzo pragnie się z nim zmierzyć. Powiem mu też, że wielmożny pan zapłaci mu za pojedynek oraz zaoferuje swoją gościnność.

Dlaczego uważasz, że teraz, kiedy już o nim wiem, sam po niego nie wyślę?

Nie obawiam się tego — skłamał Martin. — Honor nie pozwoliłby na to wielmożnemu panu.

Hm, chyba masz rację. Chodzi o to, że wiadomość tę dostałem od ciebie i coś ci się za nią należy zgadłem?

Jest jeszcze jedna sprawa. On szybciej ulegnie mojej prośbie aniżeli wielmożnego pana. Ludzie mówią, że to człowiek z ludu, nie szlachcic. Dlatego chętniej wysłucha mnie, także prostaka, niż arystokraty.

No dobrze, niech tak będzie. Zatem pójdziesz do tego człowieka natychmiast, a ja zgodzę się poczekać na wasze podatki jeszcze jeden rok pod warunkiem, że zdołasz tu przyprowadzić tego śmiałka.

Tak, wielmożny panie. Czy mam mu powiedzieć, że walka będzie równa?

Oczywiście, to przecież prawda. Szlachetny John Chandos zajmie się przygotowaniami i sam wszystko oceni. On także dopilnuje aby pojedynek przebiegał uczciwie. Ten człowiek z Aix nie powinien się niczego obawiać, nawet jeśli jest wyjęty spod prawa. Ja go obronię i dam mu należytą nagrodę. Będziemy walczyć jak równy z równym.

W taki oto sposób układ został zawarty.

Martin przed odejściem rozmawiał jeszcze z sir Chandosem.

Tak — powiedział angielski rycerz. — Poręczę za hrabiego St.Omera. Ten człowiek pragnie walki bardziej niż czegokolwiek na świecie. Musisz to zrozumieć. Tylko on w Europie walczy bez broni. Hrabia przypomina znakomitego malarza, którego obrazów nikt nigdy nie ujrzy. Moją domeną jest miecz. I wiem, jak bardzo byłbym nieszczęśliwy, gdybym nie miał z kim ćwiczyć się w szermierce. Na szczęście mnie nigdy nie zabraknie przeciwników ani dogodnych sytuacji aby użyć swojej broni. Prawie każdy szlachcic tutaj i w Anglii jest dumny ze swoich osiągnięć i niewiele trzeba aby sprowokować go do walki. Zdarza się to zbyt często i musimy jak najszybciej opracować zasady, żeby turnieje odbywały się zgodnie z prawem. W przeciwnym razie poddani obu królów całe życie mogliby spędzić zabijając się nawzajem dla sportu raczej aniżeli dla dobra ojczyzny. Dlatego ruszaj i znajdź tego człowieka, a ja dopilnuję by ta walka była uczciwa.

Martin ruszył w drogę na dereszowatym koniu, którego pożyczył mu sam hrabia, aby podróż przebiegła szybciej.

Znajdź mi tego mistrza, a ja uwolnię połowę uwięzionych wieśniaków — powiedział na odjeździe Pol. Jeśli mnie pokona, uwolnię wszystkich. Daję ci tydzień. Jeżeli nie zdążysz wrócić, uwięzieni ludzie zginą.

Martin natychmiast opuścił posiadłość hrabiego i jechał przez cały dzień bez odpoczynku. Nocą modlił się w kaplicy niedaleko Aix.

Boże, niech się stanie cud!

Przejeżdżając przez miasto, Martin zobaczył, jak ludzie kamienowali karła. Biedak wysoki na jakiś metr, miał jasne, ładne ubranie. Prawdopodobnie był błaznem wielmoży i zabłąkał się przypadkowo tam, gdzie już nie sięgała opiekuńcza ręka jego pana.

Co tu się dzieje? — zapytał kogoś z tłumu Martin.

Karły są dziećmi diabła — odparł wieśniak podnosząc kamień.

Martin wiedział, że często nawet bardzo błahy powód skłaniał prostych ludzi do ataku. Być może nieszczęsny karzeł przyśnił się któremuś z nich jak, na przykład zatruwał studnię. Do karłów zawsze odnoszono się z nieufnością. Ludzie wierzyli, że były potomkami mitologicznych elfów, które kojarzyły się ludziom ze złymi mocami.

Ktoś z tłumu cisnął kamień. Karzeł zasłonił się ręką i zrobił unik. Tłum zamruczał z niezadowoleniem. Jakże taki antychryst ma czelność używać magii, aby ratować własną skórę? I kolejne kamienie poleciały ze świstem w kierunku nieszczęśnika. Ale żaden z nich nie trafił celu. Ludzie byli coraz bardziej zdumieni a zarazem zatrwożeni. Karzeł tymczasem postanowił wykorzystać zamieszanie. Zaczął się wycofywać, lecz nagle potknął się i upadł. Rozjuszony tłum ruszył do przodu. Następny rzut kamieniem okazał się celny. Karzeł dostał w ramię.

A niech to cholera, szczęście nie może mnie teraz opuścić — wymamrotał karzeł.

Jednakże wszystko wskazywało na to, że tak właśnie się stało — a przynajmniej chwilowo. Kamienie leciały na niego z każdej strony.

Ratuj mnie! — wrzasnął karzeł do Martina.

Martin nie miał pojęcia, dlaczego pomógł osaczonemu mężczyźnie. Nie zastanawiając się wiele, podjechał, chwycił karła, wsadził go na siodło, po czym pospiesznie się oddalił.

Nie chciał tego robić. Czyż nie miał dość własnych kłopotów? Jednak pod wpływem impulsu, którego nie potrafił nawet sobie wytłumaczyć, uratował garbusa. Teraz naprawdę musiał pędzić!

Rozjuszony tłum gonił uciekinierów. Martin galopował na koniu tak szybko jak nigdy dotąd. Dobrze, że hrabia dał mu dobrego wierzchowca! Poza tym błazen ważył niewiele, więc szczęśliwie i szybko znaleźli się za miastem.

Znajdując się już w bezpiecznej odległości, Martin zwolnił, ale zatrzymał się dopiero przed niewielką przydrożną karczmą. Martin ściągnął cugle, a gdy obaj zsiedli, przywiązał konia i podszedł do jednego ze stołów wystawionych na zewnątrz. Karzeł zamówił dwa wina, które wypili za zdrowie Martina.

No cóż — odezwał się karzeł — nie ma wątpliwości, że teraz jestem twoim dłużnikiem. Co mógłbym dla ciebie zrobić?

Nic, naprawdę nic — powiedział skromnie Martin.

O nie! — sprzeciwił się garbus. —Czy rzeczywiście nie ma nic w czym mógłbym ci pomóc?

Chyba nie ma — mruknął Martin.

Chcesz powiedzieć, że jesteś człowiekiem, który niczego nie potrzebuje?

Nie, niezupełnie tak! Nie sądzę jednak, abyś ty, szanowny jegomościu, mógł zaradzić któremuś z moich problemów.

Nazywam się Ludovici — przedstawił się karzeł. — Dlaczego nie wyjaśnisz mi swoich trosk tylko z góry zakładasz moją bezużyteczność?

Muszę znaleźć kogoś, kto zmierzyłby się z hrabią St.Omerem. Trudno mi to dokładnie wytłumaczyć — powiedział wreszcie Martin.

Ludovici rozejrzał się dookoła. W pobliżu nie było nikogo.

W takim razie porozumiemy się w inny sposób. Popatrz mi głęboko w oczy. O, właśnie tak. I nie ruszaj się teraz przez chwilę — rozkazał karzeł.

Minęło kilka minut. Martin poczuł nagle przypływ sił witalnych.

W porządku, wiem już, jaki masz problem — oznajmił Ludovici.

A to niby skąd?

Przeczytałem w twoich myślach.

Naprawdę potrafisz robić coś takiego? Kim jesteś? Coś ty za jeden?

Posłuchaj — zaczął karzełek. Jesteśmy tu tylko my dwaj, a ja mam wobec ciebie dług wdzięczności, więc nie będę dłużej udawał, że jestem jednym ze zwykłych, karłowatych błaznów, które zabawiają ludzi. Otóż nigdy w życiu nie spotkałeś kogoś takiego jak ja. Nie mogę powiedzieć zbyt wiele, zresztą i tak nie potrafiłbyś tego pojąć dlatego musisz uwierzyć mi na słowo. Przybyłem tu z innego miejsca i czasu.

Ależ ja to rozumiem — rzekł Martin — Co w tym trudnego?

No dobra, a jeśli powiem, że mój świat nie jest taki sam jak twój?

Jeżeli miejsce, w którym przebywam nie jest twoim światem — to co tu robisz? — rozumował Martin

Ja i moi ludzie przyjeżdżamy tu od czasu do czasu. Chcemy poznać resztę kosmosu. To pomaga nam zachować równowagę. Kiedy stajemy się nazbyt ambitni, wtedy po prostu sprawdzamy, w jaki sposób radzą sobie z podobnym problemem inni mieszkańcy wszechświata. Nie odkryliśmy jeszcze fundamentalnych zasad rządzących naturą. Nie wiemy, czy istnieje bóg i życie pozagrobowe. Kiedy chcemy zgłębić podobne tajemnice, obserwujemy tych, którzy ekscytują się tym jak, na przykład, wy, ludzie. A kiedy widzimy do czego to wszystko was prowadzi, jesteśmy szczęśliwi, że posiadamy mniejszą wiedzę. Chodzi nam bowiem o to żeby umieć zadowolić samego siebie. W tym tkwi nasz sens życia.

No dobrze — powiedział Martin — to można zrozumieć. Ale jak mógłbyś mi pomóc?

Musisz znaleźć mistrza walki wręcz, zgadza się?

Właśnie tak.

Pozwól mi zrobić szybki przegląd okolicy.

Karzeł wrócił po kilku minutach.

No cóż, sprawdziłem już Centralny Rejestr miasta Aix i pobliskich miejscowości. Obawiam się, że nie mieszka tu żaden ekspert który odpowiadałby warunkom umowy.

Co mi radzisz?

Moim zdaniem, jeśli jest jakaś robota, zawsze najlepiej wykonać ją samodzielnie.

Ja miałbym walczyć z hrabią?

Oczywiście. To najbardziej ekonomiczne rozwiązanie.

Ale ja nie mam szans!

A jeśli nauczę cię walczyć?

Niby jak? Jestem przecież kaleką.

To bez znaczenia. Poradzę sobie z tym problemem. Żywię tylko nadzieję, że obraz hrabiego, który wyczytałem z twoich myśli, jest właściwy. Tak, na pewno. Pol zgodzi się walczyć z tobą. On tego bardzo pragnie.

Jak z nim walczyć?

Obiecał, że pojedynek będzie równy, prawda?

Tak, ale…

Zostaw wszystko na mojej głowie. Istnieją pewne trudności lecz na pewno nie zalicza się do nich twoje kalectwo. Nie martw się, sprawimy, że do walki staniesz w dobrej kondycji.

Dał mi tylko tydzień na znalezienie rywala.

Nie martw się, to bardzo dużo czasu, żeby zrealizować mój obecny czy przyszły plan, jeśli jakiś obmyślę.

Martin zdawał sobie sprawę z tego, że nic nie przywróci mu władzy w chorej ręce i nodze. Jednakże nie miał wyboru i postanowił powierzyć swe sprawy karłowi, który tymczasem wpadł na pomysł.

Opowiem ci starą legendę, mego ludu „O myszy, wole, wężu i lisie”. Otóż dawno, dawno temu mysz, wąż i wół bardzo się pokłócili i doszli do wniosku, że konflikt należy rozwiązać na polu walki. Jednakże z powodu różnic w budowie ciała nie wiedzieli jak zorganizować uczciwy pojedynek. Wiadomo przecież, że wół w każdej chwili mógł stratować węża, a wąż połknąć mysz. Musieli znaleźć jakiś sposób, aby podczas starcia wszyscy mieli jednakowe szanse.

Udali się po radę do lisa, który słynął z wielkiej mądrości.

Skoro dwoje z was nie dorównuje wołu, to należy po prostu zmienić ten stan rzeczy — powiedział Lis.

Tylko jak? — zapytał Wół.

A gdybyśmy tak powiększyli węża do twoich rozmiarów, wole, czy nie miałbyś nic przeciwko temu?

Myślę, że nie — rzekł wół.

A jeśli wołu skurczymy do twoich rozmiarów, czy będzie dobrze? — zwrócił się lis do myszy.

Jasne. Ty to potrafisz?

Nie. Ale najpierw chciałem ustalić zasadę. A jeśli tobie, wole, damy nowe ciało, abyś zmierzył się z myszą i wężem, zgodziłbyś się?

Jeśli zamiana ta byłaby uczciwa i dałbyś mi ciało tak dobre jak im, oczywiście, że bym się zgodził.

Świetnie — powiedział Lis. — Chyba znajdziemy jakiś sposób na wasz problem. Chodźcie ze mną.

I udali się do starego człowieka.

Ci troje chcą ze sobą walczyć ale zbyt się od siebie różnią. Czy jest na to jakiś sposób? — zapytał go lis.

Oczywiście — odparł starzec i zmienił wszystkich rywali w muchy.

Hej! — krzyknęli wówczas. — Ale nie o to nam chodziło.

Bardzo nie chcieli być muchami.

Posłuchajcie — rzekł wtedy sędziwy starzec. — Wiem, że to nie jest zbyt elegancka powłoka, ale przynajmniej poradziłem coś na zmartwienie, jakie mieliście. Robię wam przysługę. Możecie stanąć teraz do walki, przecież tego chcieliście, czyż nie?

I co dalej? — dopytywał się Martin — Walczyli ze sobą?

Legenda nie udziela odpowiedzi na to pytanie. Moim zdaniem musieli zmagać się z nowo powstałym kłopotem, więc na pewno nie chcieli tracić czasu na zmagania między sobą.

Co to za historia? Nie ma żadnego morału.

Ależ ma, tam skąd ja pochodzę.

A czy przynajmniej umiesz mi powiedzieć, czy kiedykolwiek stali się na powrót sobą?

Na to pytanie legenda także nie udziela odpowiedzi.

Dalej więc szukali rozwiązania. Za kilka dni Martin będzie musiał stanąć do walki z hrabią. Wtedy któryś z nich umrze. Koniecznie trzeba znaleźć godnego przeciwnika dla hrabiego. Co zrobić, żeby wszystko skończyło się dobrze?

W porządku — powiedział karzeł. — Chodźmy porozmawiać o tym z mędrcem.

Udali się zatem do pobliskiej groty, w której mieszkał starzec o małej pooranej zmarszczkami twarzy. Uważnie wysłuchał on przybyszów.

Czy to prywatna walka? — zapytał.

Tak — odparł Ludovici.

Ten młody człowiek może wziąć pistolet i zabić przeciwnika.

Ale w tej epoce nie ma jeszcze broni palnej.

Wiem o tym dobrze. Ale jeśli istnieje uzasadniona potrzeba, można jej użyć, a dopiero potem zająć się anachronizmem.

Mężczyźni muszą jednak walczyć gołymi rękoma.

W takim razie inaczej. W szyi każdego człowieka znajduje się nerw „wędrownik”. Jeśli Martin zada hrabiemu potężny cios dokładnie w to miejsce, nastąpi ogólny paraliż ciała. Hrabia będzie bezbronny, a Martina ogłoszą zwycięzcą.

Ale ten mężczyzna jest bardzo zręczny. Na pewno zdoła uchronić się przed ciosem w nerw o nazwie „wędrownik”.

Należy zatem znaleźć metodę aby do tego nie dopuścić. Jak myślicie, w jaki sposób hrabia może uchronić się przed ciosem Martina?

Może go zablokować ręką.

Trzeba więc unieruchomić tę rękę. Wtedy dostęp do szyi będzie wolny.

Ale jak tego dokonać?

Dokładnie tutaj, przy kolanie jest ważny splot nerwowy. Cios w to miejsce powoduje paraliż ramienia. Bezwład trwa wystarczająco długo, aby Martin mógł zadać decydujące uderzenie w szyję hrabiego.

Ależ Pol nigdy nie pozwoliłby na to, by ktoś kopnął go w kolano.

Pozwoli, jeśli tylko Martin zdoła choć na chwilę odwrócić jego uwagę. Musi użyć podstępu.

Jakiego?

Jest ich bardzo wiele. Osobiście polecam sztuczkę z gołębicą.

Możesz mówić jaśniej?

Martin sprawi, że nagle coś zacznie się dziać w powietrzu, wysoko w górę poleci gołębica. Hrabia przez moment zapatrzy się na nią i to uśpi jego czujność. Należy wykorzystać tą chwilę na zadanie ciosu.

Ale nasz młody człowiek nie wie, jak dokładnie na tę sekundę sprowadzić ptaka.

Tego można się nauczyć. Są dwa sposoby. Pierwszy polega na zapoznaniu się ze sztuką magii, która umożliwi stworzenie gołębicy. A drugi to po prostu tresura gołębicy, aby ukazała się na pewien określony gest.

Który sposób byś nam polecił?

Niestety, na naukę prawdziwej magii brak już czasu, ale przecież trzeba skądś wziąć gołębicę. Na szczęście istnieje krótsza droga. Zamiast wnikać w arkana magii można użyć zaklęcia.

Czy naprawdę jedno magiczne zaklęcie wystarczy?

Oczywiście. Magiczne zaklęcie jest przecież rozszerzeniem realnego świata dla pewnych fizycznych operacji.

Ach tak, zapomniałem.

Należy jednak trochę popracować aby zaklęcie zadziałało. Wszystko polega na wykonaniu serii gestów. Pamiętaj tylko młodzieńcze, żeby nie wykonać magicznych gestów przy powitaniu, bo gołębica ukaże się w niewłaściwym czasie.

Martin mimo dużych wątpliwości, co do zaproponowanej metody działania zawzięcie ćwiczy ruchy przywołujące gołębicę. Ale rzadko kiedy udaje mu się wykonać gesty właściwie. Bywa, że zamiast gołębicy nadlatuje rudzik lub pełza jakiś robak. Chyba nie da rady podołać temu zadaniu.

Jego czas się kończy. Musi zabrać ze sobą to, czego zdołał się nauczyć, wrócić do hrabiego i wypić piwo, którego nawarzył.

Przyjeżdża do St.Omer w towarzystwie karła.

Hrabia jest zadowolony. Wcale nie przeszkadza mu fakt, że stanie do walki z dużo słabszym od siebie zawodnikiem? Przynajmniej pozbędzie się z miasteczka tego awanturniczego prawnika.

Termin pojedynku został wyznaczony na rano.

Wieczór wcześniej nadchodzi karzeł i pyta hrabiego, czy ów chce być pewien swojego zwycięstwa.

A kto by nie chciał? — pyta hrabia.

Karzeł ostrzega, że w tej walce należy liczyć się z magicznymi mocami. On sam sprzedał pewne zaklęcie Martinowi, jednak nie dostał za nie zapłaty, dlatego teraz zdradza tajemnicę. A Pol, jeśli chce pokonać rywala powinien strzec się chwili, w której niespodziewanie pojawi się gołębica i pofrunie wysoko do nieba.

Nadchodzi czas walki. Pol czeka na ptaka, lecz ten w ogóle nie nadlatuje. Martin przechodzi do ataku… — i nie można go powstrzymać.


Nadchodzi armia Rzymian


Na pewno zdajesz sobie sprawę, że mamy kłopoty — odezwał się Hearn.

Doprawdy? — zdziwił się Martindale. — Tu przecież jest bardzo przyjemnie.

Wyraźnie muszę ci przypomnieć — powiedział Hearn — że nie siedzimy już w twoim gabinecie a nad urwiskiem; nie mogliśmy się znaleźć w bardziej idiotycznym miejscu. Jesteśmy otoczeni przez obcych. Panuje między nimi wielka samowola, mówiąc oględnie. A w ogóle nawet nie wiadomo, czy mamy do czynienia z ludzkimi istotami. Ta twoja maszyna wciągnęła nas do swojego opowiadania, co oznacza, że ona kieruje naszymi losami. Na przykład może nas zabić, kiedy tylko przyjdzie jej na to ochota.

Nigdy o tym nie myślałem — przyznał Martindale i zamyślił się głęboko. — Masz rację, paskudna sprawa.

Wydaje mi się, że będziemy musieli przejąć kontrolę nad tą całą historią — oznajmił Hearn.

Nigdy w całym moim życiu nad niczym nie przejąłem kontroli — stwierdził Martindale.

Możesz to zrobić teraz.

Tak, ale w jaki sposób?

Zastanowimy się nad tym trochę później. Tymczasem coś się dzieje.

Martindale popatrzył w głąb lądu na długą, lekko pochyłą równinę. Z oddali dostrzegł zbliżający się ku nim tuman kurzu.

Co to jest? — zapytał Martindale.

Jeśli się nie mylę, zaraz będziemy mieli towarzystwo — odparł Hearn.

Ale skąd ta kurzawa?

Mam przeczucie, że zaraz się wszystkiego dowiemy, i że nie bardzo nam się to spodoba.


Kilka minut przed…


Kilka minut przedtem Martindale siedział na rozległym spadzistym polu, które kończyło się urwiskiem sterczącym nad oceanem. „Ładny ten ocean” — pomyślał, szczęśliwy, że fragment opowiadania, w którym zwisał ze skarpy ma już za sobą.

Jaki piękny dzień! Szaroniebieskie niebo i skąpana w słońcu ziemia. Hearn siedział nie opodal na małym kamieniu. Martindale nie pamiętał, skąd się przyjaciel tam wziął, ale wiedział już, że nie jest dobrze, gdy człowiek za wszelką cenę chce doszukać się ciągłości wydarzeń.

Tymczasem Hearn wyciągnął portfel i zaczął w nim szperać.

Czego szukasz? — zapytał Martindale.

Jakiejś lektury — odpowiedział Hearn.

Martindale przez krótką chwilę zamierzał odnieść się do tego z powątpiewaniem, ale ostatecznie zrezygnował. Przecież istniało większe prawdopodobieństwo, że Hearn znajdzie coś do czytania właśnie w swoim portfelu aniżeli gdziekolwiek indziej.

Policjant w tym czasie zajął się rozpalaniem małego ogniska. Użył do tego celu drewna i dobrze przesuszonych placków krowiego łajna. „Bystry z niego chłop”, przemknęło przez myśl Martindale’owi. On sam czuł się nieźle, tylko głód mu doskwierał. A wiedział, że w najbliższej okolicy nie znajdzie nic do jedzenia.

Postanowił więc zapomnieć o głodzie. Jednak po chwili ze zdziwieniem usłyszał własny głos:

Jak rozwiążemy problem pożywienia?

Hearn popatrzył na niego nieprzytomnie, całkowicie pochłonięty przeszukiwaniem portfela.

Jedzenie? Nawet o tym nie myślałem.

Przede wszystkim ciekawe czy maszyna o wzięła tę kwestię pod uwagę — zastanawiał się głośno Martindale, ale był pewny, że sprawczyni ich losu zupełnie nie zaprzątała sobie głowy podobnym problemem.

Chyba możemy się rozejrzeć — zaproponował Hearn.

Obaj mężczyźni w milczeniu zaczęli przypatrywać się krajobrazowi. Miał bardzo urozmaicony charakter i rozciągał się po horyzont. Niektóre elementy pejzażu wyróżniały się bardziej niż inne, przy czym te najmniej odznaczające się nie były nawet trójwymiarowe, a zaledwie naszkicowane.

W jednym z takich obszarów Hearn odkrył pewną osobliwość, którą natychmiast określił jako „tuman kurzu”

Tuman kurzu — zwrócił się do Martindale’a, wskazując kierunek albo wektor, jak lubił go czasami określać.

Obaj wytężyli wzrok. Był to doprawdy niecodzienny widok. Kurzawa zbliżała się ku nim z niezwykłą szybkością. Po pewnym czasie gdy znajdowała się już dostatecznie blisko, zorientowali się, że owe tumany wzbija z setka konnych jeźdźców. Po chwili zaczęły się rysować szczegóły.

Mężczyźni mieli na sobie płaszcze, które powiewały za nimi na przemian przykrywając i odkrywając umięśnione końskie zady. Hełmy błyszczały w promieniach słońca. Konni dźwigali lance, niektórzy wywijali nad głowami szpadami. Pierwszy Hearn, a dopiero potem Martindale, który miał słabszy wzrok niż kompan zauważył, że wojownicy mieli na sobie zbroje, kirasjery i nagolenniki. Z wyglądu przypominali rzymskie wojsko. Kiedy, osnuci tumanem kurzu, podjechali jeszcze bliżej, nie było już co do tego wątpliwości.

Wygląda na to — że maszyna wkomponowała nas w świat przeszłości — stwierdził Martindale.

Zdumiewające ale prawdziwe — mruknął Hearn.

Problem w tym, czy pociągnie to za sobą dobre czy złe dla nas następstwa?

Hearn nie wiedział co odpowiedzieć. Zresztą i tak nie było czasu na gadanie, bo rzymskie wojsko nadciągało z prędkością błyskawicy. Zrobiło się wielkie zamieszanie: kurz, trzepot płaszczy, sapanie koni połączone z głośnymi komendami mężczyzny, który prawdopodobnie dowodził oddziałem. Wyraźnie wyróżniał się on pośród kompanów. Wzrostem przewyższał innych, miał rudą brodę i żółto–niebieski hełm. Podprowadził konia do przodu.

Kim jesteście? — zapytał.

Nie pochodzimy stąd, lecz zanim zagłębimy się w ten problem, czy mogę zapytać, z kim mamy przyjemność? — odezwał się Martindale

Nazywam się Flawiusz — odpowiedział wysoki żołnierz z rudą brodą. — Pełnię funkcję legata drugiego stopnia oddziałów zwiadowczych dowodzonych przez Pontiusza Perseusza.

Rzymianin? — zapytał Martindale.

Tak. Po prostu przejeżdżaliśmy tędy. A wy?

My nie jesteśmy stąd, — powtórzył Martindale — Zakładam, że aktualnie znajdujemy się w Europie?

Posłuchajcie — zaczął Flawiusz. — Wcale nie musicie udzielać mi jasnych odpowiedzi. Możemy złożyć was w ofierze któremuś z naszych wielu bogów. Dawno już nie trafiła się im porządna ofiara z człowieka.

Chcę ci tylko powiedzieć, że to maszyna nas tu sprowadziła — oświadczył Martindale.

No jasne — powiedział Flawiusz, mrugając znacząco do swoich ludzi.

To prawda. Ojej, zapomniałem, że nie macie tu jeszcze żadnych maszyn. To jest coś jak wyrocznia albo jak wiadukt łączący dwa światy. A w ogóle byłoby lepiej gdybym wcale o tym nie wspominał.

Nie istnieją żadne zapiski, które by zdradzały co odparłby na to Flawiusz.

Właśnie w tej chwili zjawił się inny mężczyzna galopujący na koniu. Był niewielkiego wzrostu, miał oliwkową cerę i kręcone włosy. Nosił dłuższy niż reszta wojowników płaszcz z wzorami tkanymi srebrną nicią.

Flawiuszu, — odezwał się przybysz. — Kogo my tutaj spotkaliśmy?

Obcych, mój panie. Twierdzą, że przysłała ich tu jakaś maszyna.

A cóż to, o bogowie, jest owa maszyna?

Jeszcze nie została wynaleziona — odezwał się Martindale.

W takim razie nie będziemy sobie nią zawracać głowy. Nazywam się Radiks, jestem porucznikiem z pierwszego korpusu ekspedycyjnego. Wysłano nas do tej sekcji Germanii, aby stłumić opór.

Ale my nie stawiamy żadnego oporu — stwierdził Martindale. — Czy mam rację, Hearn?

Co prawda to prawda — zgodził się Hearn. — Jesteśmy przyjaciółmi.

Miło to słyszeć — powiedział Radiks. — Ale my nie.

I dał znak wojownikom. Był to skomplikowany ruch wykonywany obiema rękami, któremu towarzyszyło lekkie potrząśnięcie głową. Ale rzymscy żołnierze zrozumieli ten gest natychmiast i zsiedli z koni. Już po chwili Martindale i Hearn mieli ręce związane kawałkami powrozów zrobionych z bydlęcej skóry. Żołnierze podsadzili ich jeszcze na grzbiety dwóch mułów, które prowadzili ze sobą na wypadek takich właśnie okoliczności jak powyższa. Radiks kiwnął głową w kierunku Flaviusza, który krzyknął coś do swoich ludzi. Wtedy żołnierze odwrócili się i zaczęli odjeżdżać tam, skąd przybyli.


Rzymska enigmatyczność


Wspomnieliśmy już, że Martindale i Hearn jechali obok siebie na dwóch mułach, które Rzymianie — ludzie nadzwyczaj skrupulatni — prowadzili ze sobą na wypadek schwytania jeńców nie umiejących wytłumaczyć swojej obecności w rzymskim państwie. Nikt nie miał wątpliwości, że tacy osobnicy należą do zupełnie innej fabuły. A ostatnimi czasy w Rzymie pojawiało się coraz więcej podobnych odmieńców i całe miasto aż huczało od plotek na ich temat chociaż, tak naprawdę, nic szczególnego nie można im było zarzucić.

Jednak sama obecność dziwnych przybyszów w mieście ma przecież prawo budzić wiele kontrowersji. A na myśl, że nie dawało się prowadzić jakichkolwiek rejestrów na ich temat, aż skóra cierpnie na plecach. Ale co począć, skoro taką właśnie zagmatwaną strategię obrali ci obcy? Należy przyznać, że mieszkańcy miasta bardzo się starali robić o nich jakieś zapiski, aby przestrzec przed nimi pozostałą część rodzaju ludzkiego. Sporządzali więc obszerne notatki na woskowych tabliczkach, a następnego dnia stwierdzali ze zdziwieniem, że tabliczki są całkiem czyste. Nikt nie umiał tego wytłumaczyć. Nic też nie pomagało wynajmowanie strażników do pilnowania świeżych zapisków, bo gdy choć na moment odwracali wzrok, wszystko znikało. W związku z tym określenie tabula rasa nabrało bardziej złowrogiego znaczenia niż miało dotychczas. Było jasne, że obcy pokazujący się w Rzymie pochodzą z bardzo dziwnych miejsc. Jeszcze mniej zrozumiały wydawał się fakt, że przybywali z nie znanych czasów, a tym samym z innych wymiarów, które zaistniały na arenie tylko dzięki kaprysom, jakie czasami miewa przeznaczenie. Rzymianie postanowili chronić własną rzeczywistość. Kiedyś wierzyli, że istnieje tylko ona jedna, ale niestety okazało się, że jest jedną z wielu. Stworzyli i rozwinęli precyzyjny system wykrywania oraz chwytania obcych, a oddziałom rzymskiej armii przydzielono dodatkowe muły. Od tej pory żołnierze wyłapywali podejrzanie wyglądających obcych, eskortowali do regionalnych placówek i oddawali w ręce Athanatora — eksperta w dziedzinie fizjonomii i budowy ciała obcych, który przeprowadzał ostateczne rozpoznanie.

Martindale i Hearn nie mieli o tym wszystkim zielonego pojęcia, zresztą także w przyszłości nie posiadali dostępu do podobnych informacji. Przyczajona w tle maszyna Szeherezada uśmiechała się tylko ponuro. Mogła przewidzieć takie komplikacje, ale nie chciało się jej poświęcić chwili czasu na uporządkowanie bałaganu.

Ramię przy ramieniu jechali na przydzielonych mułach, otoczeni rzymskimi żołnierzami. Faktem jest, że ręce skrępowano im skórzanymi rzemykami, ale przecież nie na tyle mocno aby ograniczyć cyrkulację krwi.

Co stało się z innymi? — zwrócił się z pytaniem do Hearna Martindale.

Jakimi innymi?

No, tymi ludźmi, których tu poznaliśmy: z tancerką, policjantem i tym „chirurgiem od drzew”…

Drwalem

No właśnie. Aha, był tam jeszcze kowboj. Gdzie oni są?

Hearn zastanawiał się przez chwilę lecz żadna odpowiedź nic nie przychodziła mu do głowy.

Nie wiem, przyjacielu — odparł w końcu. A ty co o tym myślisz?

Teraz z kolei Martindale zadumał się przez moment. Na szczęście jego rozmyślania przyniosły odrobinę lepszy rezultat.

Nie widziałem ich blisko nas, gdy przyjechali Rzymianie — stwierdził i nagle się zaniepokoił.

A czy byli gdzieś w pobliżu, gdy ty przyszedłeś?

Oczywiście, że tak. — Hearn wzruszył ramionami. — Uważasz, że pytałbym o nich gdybym nie miał pojęcia o ich istnieniu?

Nie wiem, ale chciałbym się tego dowiedzieć — rzekł Martindale.

Stajesz się jakiś dziwny przyjacielu — Hearn pokręcił głową.

To okoliczności są dziwne, a ja jestem taki jak zawsze.

Martindale westchnął i rozejrzał się dookoła. — nigdzie ani śladu kowboja, baleriny, policjanta i tego faceta z siekierą w ręku.

Wiesz, co o tym sądzę? Maszyna pozbyła się naszych współtowarzyszy.

Ale dlaczego miałaby to robić? — zapytał Hearn — Chyba że…

No?

Chyba że chciała uatrakcyjnić opowieść — dokończył Hearn.

Tego właśnie się obawiam — westchnął Martindale.

Jechali przez chwilę w milczeniu.

Gdzie właściwie jest maszyna Szeherezada? — zapytał Hearn.

Może udała się w jakieś inne miejsce, aby pracować nad dalszym ciągiem historii? — zastanawiał się Martindale.

W inne miejsce?

Przecież istnieją różne obszary, które może opisywać.

Bez nas?

Jeśli weźmiemy pod uwagę teren, w którym aktualnie się znajdujemy… — Martindale smutno pokiwał głową.

Ale my ledwo zaczęliśmy stawiać kroki na stronach tej opowieści!

Wiedz, że ujęcia często zmieniają się w opowiadaniach — powiedział Martindale.

Ale to jest nasze opowiadanie!

Odnośnie tego także nie można mieć pewności. Zostaliśmy przecież jeńcami Rzymian.

Jechali w milczeniu, przerywanym jedynie słabymi pojękiwaniami Martindale’a podrzucanego na mule, który pokornie wykonywał swoją pracę, ale było widać, że jej nie cierpi. Na dodatek Martindale’owi znowu zaczął dokuczać głód. Świadomość, że przed chwilą o nim nie pamiętał, skłoniła go do tym intensywniejszego myślenia o jedzeniu, przez co musiał znosić prawdziwe katusze. Jak bardzo pragnął zdławić w sobie świadomość głodu!

Żołnierze zostawili za sobą długą, pochyłą łąkę i dalej podążali skalistą, nierówną drogą. Po obu jej stronach rosły strzeliste sosny. Słyszeli ponad głowami, dziwne odgłosy ptaków jakby europejskich ale z nieznajomym, obcym akcentem. W pewnej chwili Martindale był nawet przekonany, że dotarło do niego wycie wilka, ale mógł to być również wilkoptak.

Przyszła mu ochota poprawić pozycję. Na grzbiecie przydzielonego mu bydlęcia naszkicowano jedynie małe, drewniane siodło bez strzemion, których nikt jeszcze nie wynalazł. Równowagę trzymało się poprzez wykonywanie wielu uroczych, fantazyjnych ruchów.

Po pewnym czasie stan nawierzchni znacznie się poprawił, choć także na tym odcinku nie była ona zupełnie gładka. Rosły tu wysokie szerokolistne drzewa w niewielkim stopniu przypominające wiązy.

Jechali w kierunku doliny. W jej odległym końcu unosiła się smuga dymu wprost do ciemniejącego nieba. Ten nieważny z pozoru szczegół dał Martindale’owi niezbity dowód, że dzień był naprawdę bezwietrzny. Wędrowali tak pod górę potem lekko w dół. Wkrótce ujrzeli przed sobą rzymskie obozowisko.

Wartownicy pomachali im z bramy w ostrokole, który otaczał obóz.

Tymczasem muł Martindale’a, podekscytowany bliskością jedzenia i odpoczynku, ruszył do galopu. Martindale mało nie spadł na ziemię. Hearn znalazł się w podobnej sytuacji. Rzymianie zaśmiewali się do rozpuku. Martindale nie miał nic przeciwko temu. Warto było wprowadzić tych ludzi w dobry nastrój. Wreszcie ktoś zatrzymał jego muła i rozwiązał mu ręce.

Chodzi oczywiście o ręce Martindale’a — uściśliła maszyna Szeherezada, wyjrzawszy nerwowo spomiędzy zdań po czym znowu uciekła poza zasięg wzroku.

Po chwili lub co najwyżej dwóch Martindale i Hearn znaleźli się w pozycji stojącej na placu otoczonym chatami z okrągłych bali. Trochę z boku sterczał maszt. Powiewała na nim duża, zdobiona herbem flaga ukazująca na srebrnym tle wilczycę karmiącą swe młode. Należy tu nadmienić, że równie dobrze mógł to być rzymski symbol, jako że w tamtych czasach w Europie prawie nie znano heraldyki.

Radiks wydał kilka szybkich komend i żołnierze rozeszli się do swoich baraków. Mała, wybrana grupa elitarnej straży składającej się z około dziesięciu osób została przy schwytanych mężczyznach. Wojownicy wciąż trzymali miecze w pogotowiu, gotowi ich użyć gdyby tylko jeńcy zaczęli zachowywać się podejrzanie.

A teraz — zwrócił się Radiks do pechowego duetu — co możecie o sobie powiedzieć?

Kiedy dostaniemy coś do jedzenia? — zapytał Martindale.

Po spotkaniu z Athanizerem, który wypowie się na wasz temat.

Athanizer? Chyba nigdy nie zetknąłem się z takim określeniem — zastanawiał się Martindale.

Cholernie dobrze, że przynajmniej nie wiecie, co to jest — powiedział Radiks. — Inaczej musielibyśmy oskarżyć was o wtrącanie się do tajnych spraw naszego państwa.

Czy ten Athanizer to tajemnica?

Już wkrótce będziecie mieli okazję się tego dowiedzieć — rzekł Radiks wymijająco, można rzec, bardziej wymijająco niż przeciętny Rzymianin żyjący w tamtej epoce. — Najpierw jednak spotkacie się z komendantem.

Po tej zapowiedzi wprowadzono ich do biura komendanta. Tam, przy niewielkim stole z drewna sosnowego, siedział mężczyzna, beznamiętnie przesuwając kawałki kolorowej tektury, w których Martindale błyskawicznie rozpoznał Koptyjski Tarot. To była prawdziwa niespodzianka, a zarazem potwierdzenie jego własnej teorii. Martindale już od dawna uważał, iż egipski tarot narodził się wiele wieków wcześniej niż, jak sądzono, w Tebach. Dowód na to miał właśnie przed sobą: talia z ciemnoniebieskim znakiem i długie, cienkie karty, które w grubych paluchach trzymał rzymski komendant.

Sam komendant wyglądał jak przeciętny Rzymianin. Miał dużą twarz, o nieco tępym wyrazie, blade wargi, głowę osadzoną na szerokim karku i duże palce ze sterczącymi kostkami. Na tabliczce z prawdziwego granitu stojącej na biurku wyciśnięto pismem klinowym jego imię: Aleksiusz.

Skąd jesteście, wy dwaj? — zapytał komendant Aleksiusz. — Stanąć prosto i odpowiadać.

To długa historia… — zaczął Hearn.

Rozumiem — rzekł Aleksiusz. — Chcecie mi może powiedzieć, że pochodzicie z miejsca, którego sobie nawet nie wyobrażam i że lepiej by było, gdybym nawet o nie nie pytał?

Nie stawiałbym sprawy w ten sposób — odparł Hearn. — Ale to prawda.

Spodziewałem się tego — mruknął Aleksiusz. — Radiks!

Tak! — krzyknął wezwany żołnierz wykonując znak bardzo podobny do faszystowskiego pozdrowienia.

Zabierz tych dwóch do Athanatora. Nie ma sensu, abyśmy ich tu dłużej sami badali. Mogę stwierdzić już teraz, że nie robią sobie żartów, ani nie jest im do śmiechu. Widziałem wielu tych niezdarnych, dziwnych przybyszów z obco brzmiącymi imionami, pochodzących z odległych miejsc. Niektórzy nosili bransolety, inni mieli jasno farbowane, kręcone włosy. Czy to nie dosyć?

Oczywiście, komendancie — powiedział Radiks.

W takim razie dopilnuj całej sprawy. Ale najpierw… Czym oni tak śmierdzą?

Rzeczywistością, panie — oświadczył Radiks.

Pfuj! Są przesiąknięci pozornym i niedopuszczalnym prawdopodobieństwem . Do kąpieli z nimi!


W rzymskiej łaźni


Biuro komendanta było pomalowane jasnoszarym szelakiem. W pomieszczeniu stały stare ale wciąż jeszcze nadające się do użytku tablice. Strażnicy wyprowadzili jeńców na zewnątrz. Dalej szli chodnikiem wyłożonym deskami w samym środku obozowej ulicy. Po obu stronach żołnierze rozstawili swoje namioty. W rzymskim wojsku istniał podział na kohorty. Każda połowa kohorty była przydzielona do okrągłej alei, przy której, oczywiście, znajdowała się wszechobecna koreańska pralnia, a w samym centrum widniało efektownie udekorowane stoisko z falafelami (rodzaj pierogów). Nie zabrakło też domu towarowego ze sprzętem wojskowym, fryzjera i — nieco dalej — łaźni.

Co to jest? — zapytał Martindale, zatrzymując się przy wysokim posągu z błyszczącego białego marmuru, który stał przed wejściem.

Widzicie „mit o lekkomyślności” Donatella — wyjaśnił Radiks.

A to? — Martin popatrzył na rzeźbą bliźniaczo podobną do pierwszej.

— „Mit II o lekkomyślności” — odpowiedział Radiks. — A wracając do tego, o czym rozmawialiśmy przed chwilą…

Zaraz, zaraz… — przerwał Martindale. — Co to za woń?

Radiks wstrzymał na sekundę oddech, potem hałaśliwie pociągnął nosem i wolno wypuścił powietrze.

To mi coś przypomina…

Wcześniej wspominałeś o zapachu rzeczywistości — przypomniał Martindale.

Tak, to zapach wydzielany przez ciebie i twojego przyjaciela o krótkim nazwisku. Dlatego właśnie prowadzę was pod prysznic gdyby ktoś pytał.

Dlaczego ktoś miałby o to pytać? — zaciekawił się Martindale.

Nie gniewam się na ciebie za wścibstwo — rzekł wolno Radiks. — Od tej chwili jednak koniec z dziecinadą, wchodzimy do środka.

Popędzani przez strażników, Martindale i Hearn przekroczyli progi do ciemnego, cylindrycznego budynku, z którego wydobywała się para. Gmach przypominał asyryjski most pontonowy, tyle że krył go cedrowy gont, a wyrazy nad drzwiami były napisane w dialekcie południowej Suecedonii. Kiedy wzrok przywykł do panujących wewnątrz ciemności, Martindale spostrzegł mężczyzn w białych prześcieradłach, którzy czynili kapłańskie gesty, podczas gdy chór złożony z pawianów w togach wykrzykiwał radośnie. Taki obraz był jednak zakazany dla przybyszów, więc trwał krótką chwilę. Kiedy oczy już dobrze wszystko rozpoznawały w mroku Martindale ujrzał rzędy zaparowanych ławek. W żelaznych spodkach pod nimi żarzył się węgiel drzewny. W tepidarium pluskała woda. Wysoką temperaturę cieczy podtrzymywały syczące węgle, podsuwane przez dziewki z obnażonymi piersiami, w opaskach na biodrach. Te dopiero mogłyby opowiedzieć niejedną historię jeśli, tylko ktokolwiek by je o to poprosił.

Martin rozejrzał się wokoło. Zobaczył ławki ustawione wzdłuż ściany, a nad nimi — kolejne rzędy siedzeń. Z pęknięć w podłodze wydobywała się para i unosiła, aby potem kapać z krokwi, tworząc girlandy galaretowatej obrzydliwej masy. Tę scenę rozświetlały rogowe kaganki, w powietrzu zaś unosił się zapach kadzidła i mirry.

Hearn usiadł na ławce i rozejrzał w poszukiwaniu mydła. Nie znalazł go ale zobaczył kilka skrobaków na uchwytach. Wziął jeden z nich, po czym zaczął szorować skórę lekko ale energicznie. Martindale, nie znalazłszy w pobliżu nic do jedzenia, usadowił się ławkę wyżej. W małych okienkach na górze dostrzegł poszarzałe niebo. Odwieczny zmrok środkowej Europy był w pełni. Pewnie każdego zachwyciłaby ta piękna pora dnia, ale nie przerażonego mężczyznę, którego czekało spotkanie z Athanizerem.

Jak myślisz, kim jest ten Athanator? — zwrócił się Martindale do Hearna.

Nie wiem i nie chcę wiedzieć — odpowiedział Hearn. — A teraz pytanie do ciebie: Czy to wszystko wygląda na historyczny romans?

Nie — odparł zdecydowanie Martindale. — Nie widzieliśmy przecież jeszcze żadnej kobiety.

Chyba mamy kłopoty — oznajmił Hearn i na jego zwykle niewzruszonej twarzy zarysował się grymas niepokoju. — Słyszałeś?

Martindale niczego nie usłyszał, bo właśnie mruczał coś pod nosem zagłuszając wszelkie inne dźwięki. Ale gdy znieruchomiał, rzeczywiście, po chwili dotarł do niego jakiś odgłos. Być może właśnie o nim wspomniał przed chwilą Hearn. Wydawało się, że ktoś w pobliżu używał papieru ściernego. Martindale przyjrzał się uważniej ścianie obok, a potem małej dziurce, która w jakiś nieprawdopodobny sposób pojawiła się w murze.

Na domiar złego, otwór ten nieprzerwanie stawał się większy, większy i jakby nawet tego nie było dość — jeszcze większy. Wkrótce osiągnął rozmiar pięści, niedługo potem wymiary wiejskiej szynki i za chwilę miał przepisowe parametry piłki koszykowej w lidze w NBA. Od tej chwili zaczęła powiększać się jeszcze intensywniej z jakimś niewytłumaczalnym zapałem, spowodowanym — być może — ich niespodziewanym przybyciem. Martindale z dezaprobatą śledził rozwój wypadków. Dziura stała się już na tyle duża, że mogłaby się w niej zmieścić głowa dorosłego mężczyzny czy nawet on sam w całości, gdyby tylko był dość szczupły.

I w tej właśnie chwili, jakby na potwierdzenie owych przypuszczeń, w otworze pokazała się głowa Radiksa.

Dlaczego robisz dziurę w ścianie? — zapytał Martindale. Zdecydował się od razu poznać tajemnicę i nie tracić czasu na dyplomatyczne działania.

Tędy będziecie mogli uciec — wyjaśnił Radiks.

To bardzo ładnie z twojej strony, że chcesz nam pomóc — powiedział Martindale.

Ale przecież mamy się widzieć z Athanatorem.

Uwierzcie mi, że robię wam przysługę — wyszeptał Radiks. — Lepiej nie spotykać się z Athanatorem. No, bierzcie się do roboty i pomóżcie mi powiększyć tę dziurę.

Radiks podał Martindale’owi i Hearnowi narzędzia w kształcie krzyża, z diamentowymi ostrzami i miękkimi rękojeściami. Minęło trochę czasu, nim wreszcie nabrali wprawy w obsłudze — najważniejsze było odpowiednie ustawienie ostrzy, ale także lekkie pogwizdywanie pod nosem miało duże znaczenie. Ten szczególny przyrząd do cięcia nigdy się nie rozpowszechnił w Europie. Czas szybko płynął na rozmyślaniu przy pracy. Martindale nim się spostrzegł, dziura osiągnęła wystarczające rozmiary — teraz bez trudu zmieściłby się w niej dorosły mężczyzna, a może nawet dwóch przez nią by przeszło.

Sprawdzę, gdzie jest wartownik — rzucił Radiks i znikł.

Pojawił się po chwili, gdy już zapadł zmrok. W migoczącym świetle pochodni Martindale mógł wreszcie przyjrzeć się wybawcy. Litościwy Rzymianin był wysokim mężczyzną o oliwkowej cerze. Ciemne włosy z boków głowy zaczesywał na wyłysiałe miejsca. Miał na sobie płaszcz, sandały, a w ręku trzymał glinianą tabliczkę do pisania. Od czasu do czasu jego twarz wykrzywiały nerwowe tiki, ale oprócz tego wszystko wydawało się normalne.

Czy jesteś pewien, że nasza ucieczka to dobry pomysł? — zapytał Hearn. — A może Athanator wysłuchałby naszej historii i nam uwierzył? Niewykluczone nawet, że pomógłby przenieść się z tego świata w nasz własny?

Róbcie, co chcecie — burknął Radiks. — Pomóc tu takim w ucieczce, a okażą ci wdzięczność — zadrwił. — Idziecie ze mną, czy wolicie abym zamknął tę dziurę?

Jak miałbyś to zrobić? — zapytał Hearn.

Mam przy sobie przenośny depilator — odparł sięgając za zgięcie swojej tuniki, skąd wyjął duży, stożkowaty przedmiot.

Dobra, już idziemy — rzekł pospiesznie Martindale. — Dokąd nas zabierasz?

W bezpieczne miejsce.

Czy tam będzie coś do jedzenia?

Zanim Radiks zdążył odpowiedzieć na zewnątrz rozległ się hałas wywołany przez nowo przybyłych wartowników, którym po przebudzeniu bardzo doskwierał głód. Martindale wygramolił się przez dziurę, a zaraz za nim Hearn. W ciemnościach ledwie widzieli postać Radiksa przemykającego ukradkiem.

W końcu dobrnęli do ciemnego i tajemniczego lasu.

Było tu wiele podobnych do siebie, pokrytych liśćmi alejek, które tworzyły swoisty labirynt ścieżek i dróżek wytyczonych konarami drzew.

Nawet nie zauważyli, kiedy znaleźli się na terenie wyrębu. Las był bardzo gęsty, a odległości w zamazanej zieleni prawie nieczytelne. Po jakimś czasie, gdy nieprzerwanie wędrowali naprzód, znaleźli się na polanie. Zobaczyli chaty zbudowane z gałęzi zlepionych gliną. (Tu należą się podziękowania dla katalizatora, którego działanie dobrze znano w starożytności, ale całkowicie o nim zapomniano po tym, jak dowiedziono bezcelowości parania się alchemią.) Przy domach poruszały się jakieś cienie rzucane przez żywe stworzenia; no może tylko do pewnego stopnia żywe.

Nie ma sensu zawracać sobie nimi głowy, nawet gdyby ktoś bardzo tego chciał. Bezbarwne żyjątka prawdopodobnie domyślały się, że nie są ważnymi postaciami opowieści więc uparcie odmawiały wejścia w kadr. Wypracowały sobie jednak nawyk czmychania do zakamarków ludzkich umysłów i to dokładnie wtedy, gdy wydawało się, że są pod kontrolą. Z tego właśnie powodu oraz jeszcze kilku innych przejdziemy teraz do meritum i udamy się śladami Martindale’a, który, właśnie rozglądał się po okolicy. Trochę dalej, nie opodal szczodrzeńca zauważył on coś ciekawego. W tych okolicznościach wszystko należało dokładnie zbadać.. Martindale wysłał więc Hearna na przeszpiegi, a sam udał się do hospicjum, które akurat pomieściło się w granicach prawdopodobieństwa. I właśnie tu, w owym nieokreślonym miejscu nasz bohater spotkał gawędziarza.


Kąpiel


Radiks obiecał, że na polanie uciekinierzy odpoczną sobie trochę przed dalszym rozwojem wypadków. Sam zaś skierował się do najokazalszej chaty, która, nie wiedzieć czemu, była mniej wyrazista od innych. I zniknął za drzwiami. Minęła chwila, a on wciąż się nie pokazywał.

Pozostawieni sami sobie Martindale i Hearn usiedli na otoczaku, który w tym siedlisku pełnił funkcje parkowej ławki. Martindale zdążył już zauważyć, że w pobliżu nie ma żadnej restauracji. Należało więc jedynie czekać na Radiksa. Ten zaprowadzi ich tam, dokąd zamierza ich zaprowadzić; a dopiero potem coś zjedzą. Niezbyt miła perspektywa, ale przynajmniej na razie nie mają powodów do zmartwień.

Czy naprawdę?

Osobiście bardzo w to wątpię… — Z ukrycia wychylił się narrator, chichocząc obrzydliwie i głośno zacierając ręce.

Nieprzerwanie borykali się z różnymi kłopotami, od kiedy Martindale nabył maszynę i nieświadomie uwolnił jej nie nasycone pragnienie snucia opowieści o świecie.

Dlatego Hearn wyszedł, aby sprawdzić drogi wylotowe jak również wiodące do osady. Żaden z Was nigdy nie powiedziałby, że to może mieć jakieś znaczenie. Martindale natomiast usiadł na chwilę zasłużonego odpoczynku. W rzeczywistości leżał właśnie na łóżku i rozmyślał, gdy… W tym momencie do hospicjum wszedł stary człowiek w dużym czerwonym turbanie i poprosił o jałmużnę.

Oznajmił, że jest znanym gawędziarzem w swym rodzinnym Sunistanie. Dobrze sprzedawał swoje opowieści do czasu ostatniego kryzysu na rynku. Prosił tylko o kilka miedziaków, za które chciałby się najeść tego wieczora do syta. Martindale, zawsze wrażliwy na ludzką biedę, wyjął srebrną monetę z kieszeni. Starzec głośno wychwalał taką szczodrość, którą koniecznie pragnął wynagrodzić jakąś gawędą. Nie ustąpi — opowie ją tu i teraz. Martindale nie miał nastroju do słuchania jakichkolwiek historyjek, ale grzeczność, a z drugiej strony także pewnego rodzaju skąpstwo, nie pozwoliły mu zaprotestować. Niecodziennie trafia się okazja wysłuchania opowieści snutej przez fachowca i to za bezcen. Usiadł więc po turecku na zaśmieconej podłodze obok gawędziarza, który odgarnął do tyłu brudne jasne loki, obciągnął dhoti, poskrobał się po turbanie i odchrząknął.

Wtedy właśnie do środka wszedł Hearn.

Wiesz co? Naprawdę dużo nauczyłem się o życiu od tego tajemniczego małego człowieczka.

On miał nawet przy sobie środki halucynogenne.

Bądź cicho — syknął Martindale. — Chcę tego posłuchać.

Gawędziarz oczyścił szparaga i zaczął.


Opowiadanie gawędziarza


Dawno, dawno temu w księstwie Sarabad w dalekich Indiach pewien mędrzec postanowił wysłać swojego syna ze skarbem na targ, który odbywał się raz do roku w Jaipur — stolicy prowincji. Owym precjozum był stary manuskrypt napisany na pożółkłym papirusie. Rękopis sporządzono w bardzo odległych czasach i nikt nie umiał go rozszyfrować z wyjątkiem samego mędrca, ale także on podobno nie wszystko rozumiał. Sam jednak nigdy się do tego nie przyznał.

Mój synu — rzekł. — Weź tę starą, bezcenną księgę i zanieś ją na targ w Jaipur. To ogromne targowisko pod gołym niebem i nie będziesz miał kłopotów z wyszukaniem dla siebie miejsca. Rozłożysz tam księgę na tej oto skórze antylopy. Gdy zobaczysz przechodzących obok ludzi, krzykniesz: Ludzie, mam tu Księgę Ostatnich Dni. Ktokolwiek ją kupi, będzie błogosławiony przez przyszłe pokolenia.

Co to znaczy? — zapytał syn.

Nie pytaj — odparł mędrzec. — Nigdy nie ujawniamy takich rzeczy zbyt wcześnie. Jest to część opowiadania, której nie powinieneś jeszcze znać. Chcemy zachować właściwy bieg wydarzeń.

Należy wiedzieć, że tak naprawdę to gawędziarz wcale tego nie powiedział albo też nie chciał powiedzieć co, w jego przypadku nie robi żadnej różnicy. Niektórzy twierdzą, że duch, inni, że sam szatan w niego wstąpił i dlatego mędrzec wyznał prawdę. A ściślej rzecz ujmując to co uważał za prawdę. Tak czy owak fakt ten przyczynił się do zabawnych rozbieżności, które niespodziewanie zaistnieją na dalszych stronach.

Dobrze — zgodził się chłopak. — Uczynię wszystko, co każesz, bo rzeczywiście jesteśmy bardzo ubodzy, a musimy kupić sari na ślub mojej siostry.

To prawda — przyznał stary ojciec. Nie chciał wspominać swojej córki, ponieważ mówienie o kobietach w czwartek przynosiło pecha, ale skoro syn podjął ten temat, należało go kontynuować.

Diri pójdzie z tobą — oznajmił. — Jest bardzo bystrą dziewczyną i pomoże ci lepiej sprzedać nasz skarb.

Ile jest warta ta książka? — zapytał syn, którego imię było Singar.

A ile mamy gwiazd na niebie? — mędrzec odpowiedział pytaniem na pytanie.

Teraz? Za dnia? Żadnej.

A w nocy?

Niezliczoną ilość.

Dlatego prawdziwą wartość tej księgi znajdziesz między ciemnością a światłem.

Zaraz, poczekaj chwilę — powiedział Singar. — Przecież to bez sensu

Dość tego — uciął mędrzec. — Bierz książkę i rób co każę.

Słyszę i jestem posłuszny — rzekł pokornie Singar. — Chodź Diri, idziemy do Jaipur.

Brat z siostrą udali się więc w drogę głównym traktem wiodącym przez Indie. Mijali piękne, bajecznie położone okolice. Pierwszy dzień wędrówki zakończyli nie opodal motelu „Taj Mahal”, ale mieli zbyt mało pieniędzy, aby skorzystać z jego wygód. Noc spędzili zatem na pobliskich moczarach. Singar rozpalił ognisko z zasuszonych odchodów wielbłądzich, a Diri wyjęła skórzane naczynie, które wzięła ze sobą z domu. Napełniła je wodą, z najmniej obrzydliwej części bagna.

Dopiero wtedy dzieci uświadomiły sobie niezwykle ważny fakt.

Nie mamy co włożyć do garnka! — krzyknął Singar.

Możemy narwać trochę ziela i ugotować w wodzie — zaproponowała Diri.

Tak też zrobili. Rozeszli się w dwie różne strony, aby poszukać najładniejszych roślin. W dużych wiązkach, które ze sobą przynieśli, znajdowało się wiele różnych rodzajów i gatunków flory: niektóre roślinki były krótkie i grube, inne cienkie i kosmate, jeszcze inne czerwone i żółte, a jedna czy dwie — nawet niebieskie. Wszystkie bez wyjątku powędrowały do garnka…

Brat z siostrą oczywiście nie wiedzieli, że kilkanaście godzin wcześniej, w tym samym miejscu obozowali ludzie księcia. Nie chcieli zatrzymać się oni w motelu „Taj Mahal”, bo byli zbyt dostojni, a poza tym mieli własne namioty. Świta księcia towarzyszyła w wędrówce samej księżniczce Margo. Gdy wszyscy zajęli się rozbijaniem obozowiska, księżniczka udała się na spacer, zabierając ze sobą grigri, — prezent od swego ojca.

Opiekuj się tym dobrze, kochanie, to bardzo cenna rzecz — powiedział król, wręczając córce precjozum.

Księżniczka chciała dobrze pilnować grigri. Z zadowoleniem podrzucała je do góry i łapała. Należy wiedzieć, że robiła to bardzo skromnie, bo też sama była bardzo skromną panną, która nie lubiła sprawiać bólu swojemu ojcu.

Zdarzyło się jednak, że obok przechodził efreet. Zobaczył on pannę i grigri wysoko w powietrzu. „Teraz się trochę zabawię!”, pomyślał. Skoczył i wyrwał grigri z krystalicznej otoczki, a w zamian za to zostawił zielono–niebieską roślinę zwaną godwort, która rosła na północnych zboczach Himalajów i kwitła tylko przy pełni księżyca. „To powinno wyrównać szkodę”, ocenił w myślach. Po chwili, gdy uznał stwierdzenie za właściwe, powtórzył je głośno i uciekł, zabierając ze sobą grigri.

Księżniczka, stwierdziwszy, że w rękach zamiast grigri ma tylko dziwaczną roślinę, odrzuciła ją precz i zalała się łzami. Zrozpaczona, poszła po poradę do swojego ulubionego eunucha Craskitorio, który siedział w krzakach, oglądał całą scenę i uśmiechał się jakoś tajemniczo.

Ach, księżniczko — powiedział — daremne łzy. Straciłaś grigri, co godne jest pożałowania. Ale czy efreet nie zostawił ci czegoś w zamian? One mają taki zwyczaj.

Dał mi małą, niebiesko–zieloną roślinkę — chlipnęła księżniczka.

W pomarańczowe kropki?

Chyba tak.

Eunuch westchnął z ulgą.

To dobra wiadomość. Ta roślinka nazywa się godwort. Co z nią zrobiłaś?

Nie pamiętam — westchnęła księżniczka. — Chyba ją wyrzuciłam.

Nie powinnaś tego robić, księżniczko — zganił ją eunuch bardzo oficjalnym tonem.

Nie wiedziałam, że ona jest ważna — tłumaczyła się królewska córka.

Pomóż mi teraz w szukaniu — powiedział, bo lubił używać rzeczowników odczasownikowych. Księżniczka nie miała nic przeciw temu albo udawała, że nie ma. Tego to już nikt nie wie.

Najpierw we dwoje przeszukiwali okolicę, potem zawołali całą grupę do pomocy.

Wszyscy wreszcie zakasali rękawy i wzięli się do porządnej pracy. Całe towarzystwo uwijało się jak w ukropie, przy okazji łamiąc i tratując rośliny. Po zmroku zapalili pochodnie i świeczki, nawet na chwilę nie przerywając akcji. A przecież i tak nie mogli znaleźć godworta.

Nie przejmujcie się, to wszystko było zapisane w gwiazdach — uspokoił ich eunuch. — Chodź, księżniczko, nauczę cię języka Małego Mohee.

Dodał jej otuchy i rankiem karawana ruszyła w drogę. Godwort zaś leżał sobie spokojnie jak jakaś pospolita roślina do momentu gdy syn i córka mędrca przechodzili obok zbierając zioła na kolację. Rodzeństwo wzięło godworta razem z trawami i małymi owadami choć nie bardzo wiedziało co z nim zrobić.

Wrzuciły zioła do ogniska, a płomień buchnął wysoko. Z garnka zaczęły dochodzić przyjemne odgłosy bulgotania. Jednak gdy dzieci miały właśnie zanurzyć w naczyniu chochlę, nagle pojawiła się jakaś chmura, z której wyszła mała, biała sarna z różowym noskiem i złotymi kopytkami. Dzieci od razu wiedziały, że to magiczne zwierzę. Padły na kolana, modląc się żarliwie.

Nie róbcie tego — odezwała się sarna ludzkim głosem. — Jestem tylko mówiącą sarną, nic nadzwyczajnego. Staram się żyć w zgodnie z Pierwszym Przykazaniem, podobnie jak wy. Teraz chciałabym wam coś ważnego przekazać. Później na pewno wam się to przyda.

Ach proszę, powiedz! — rzekła Diri, jako że była jeszcze młodziutka i niedoświadczona. Nie widziała w związku z tym, że istnieje w pełni uzasadnione tabu, które nie pozwala mówić do magicznej sarny.

Powinniście w dalszym ciągu podążać swoją drogą na targ — oznajmiło złotokopytne zwierze. — Tam wystawicie swój towar ściśle wedle wskazówek ojca. Po niedługim czasie podejdzie do was pewien kupiec, popatrzy na starą księgę, weźmie ją do ręki i będzie wyrażał się o niej lekceważąco:

Jest stara i do niczego nieprzydatna, ale mógłbym użyć jej kartek do rozpalania ognia. A niech tam! Okażę dziś szczodrość. Ile za nią chcecie?”, zapyta wreszcie.

I co potem? — dopytywał się Singar. — Czy powinniśmy zażądać dużej zapłaty? Ojciec się rozgniewa jeśli zrobimy inaczej.

Nie, nie bierzcie od niego dużej ilości pieniędzy — odpowiedziała sarna. — Tak prostej rady każdy umiałby udzielić. Ale wam radzi magiczna sarna, a to oznacza, że należy dodatkowo brać pod uwagę rzeczy prawdopodobne, o których przedtem nikt nie pomyślał.

Ona jest nic niewarta, uprzejmy kupcze, możesz ją wziąć jako prezent od nas”, powiecie.

I chcesz, abyśmy oddali ją ot tak po prostu? — zdziwił się Singar. — Przecież wtedy nic za nią nie dostaniemy!

Niezupełnie — zaprzeczyła sarna. — Staniemy bowiem przed tak zwanym paradoksem twórczej różnorodności. Kupiec poczuje się wobec was zobligowany.

Bardzo dobrze, przyjmę ten miły podarunek. Co mogę wam za niego dać?”, zapyta.

Teraz rozumiem! — ucieszył się Singar. — Poprosimy go o wielką górę pieniędzy.

Słuchaj i przestań wreszcie zachowywać się jak głupiec — skarciła chłopaka sarna.

Ach, kupcze, nie pragniemy zwykłej zapłaty za tę czcigodną księgę. Skoro chcesz nam coś za nią ofiarować — niech będzie to pierwsza rzecz, którą dostaniesz do rąk, gdy pójdziesz pokłonić się szewcowi Ahabowi.”

Rada magicznej sarny wprawiła Singara w zupełne oszołomienie.

I po co to wszystko? Ten Ahab, bez wątpienia da kupcowi do potrzymania parę butów albo na przykład młotek i gwoździe.

To nie moja wina — powiedziała sarna — że nie wiecie jak działają magiczne rady. Rozumiem, że ta, której wam udzieliłam może wydawać się dziwna. Musicie jednak pojąć, iż ludzie są od udzielania rozsądnych rad, a my, magiczne sarny, mamy obowiązek przynosić ze sobą taki rozwój wypadków jak na przykład powyższy. Jeśli postąpicie inaczej niż mówiłam to po pierwsze: tok opowiadania nie ruszy z miejsca, a po drugie… drugi powód jest taki sam jak pierwszy. Daję wam słowo magicznej sarny. Przyznaję, że czasami zdarzają mi się pomyłki, ale wiedzcie, że nie umiałabym kłamać.

Dobrze postąpimy wedle twojej rady — oznajmił Singar. — A ty jak myślisz, Diri?

Oczywiście — zgodziła się siostra z przekonaniem.

Każdy uważny obserwator zaniepokoiłby się zapałem wyrysowanym na twarzy dziewczyny. Ale czy potrzebnie? Może po jej twarzy przemykały tylko promienie księżyca, który świecił nad ich głowami?

Co chcesz dostać w zamian za tę wspaniałą radę? — zapytał Singar.

Wyłówcie dla mnie ten mały godwort z waszej zupy?

Sarna wyczuła godwort, kiedy od małego ogniska podsycanego pędami bambusa doszedł ją aromat ziół gotowanych w skórzanym garnuszku. Wiadomo, że magiczne sarny są bardzo wyczulone na zapach godworta, stąd stare przysłowie: „Jeśli chcesz schwytać magiczną sarnę, ugotuj godworta”.

Diri podeszła do naczynia, wzięła długą gałązkę, która służyła do mieszania, po czym zaczęła grzebać w garnku. Spomiędzy ziół i traw wyciągnęła zielono–niebieską roślinę w pomarańczowe kropki. Położyła ją na ziemi przed magiczną sarną.

Jest twoja, o sarno — powiedziała — Ale po co ci ta roślina?

To nie wasza sprawa — odparło zwierzątko. — Przypomnę tylko, że ten wątek rozpoczął się w chwili, gdy efreet ukradł księżniczce grigri.

Problem wciąż pozostawał niejasny. Ale nic nie szkodzi, bo nie dotyczył tego rodzeństwa. Brat i siostra nie spytali o nic więcej. Sarna ukłoniwszy się pięknie, zniknęła między drzewami. Przez chwilę było słychać tupot jej kopyt. Potem zapanowała dziwna, niepokojąca cisza.

Dzieci spędziły tę noc w lesie. Zjadły lichą zupę z ziół, a następnie położyły się spać otulone małym kocem, który przez całą drogę niósł Singar. Rano brat z siostrą ponownie ruszyli do Jaipur.

Był piękny dzień. Maszerowali malowniczo położonym szlakiem handlowym. Wędrując mijali wiele osobliwości. Spotykali podróżnych; jedni szli w jedną inni w przeciwną stronę — jak to ludzie. Wycieczka wydawała się rodzeństwu niezwykle ekscytująca i tak odmienna od monotonnego, wiejskiego życia! Ich rodzinna wieś nazywała się Dalgan. Mieszkało tam zaledwie pięćdziesiąt dusz, kilka tuzinów krów i przeciętna liczba zapchlonych psów oraz dumnych kotów.

Na swojej trasie widzieli nieznajome, ciekawe i fascynujące twarze, wysłuchiwali dźwięków nieznanych słów. Nie zawsze jednak mali podróżnicy wymieniali uwagi między sobą na ten temat.

Po jakimś czasie dzieci wdały się w rozmowę ze starszą panią, która przemierzała drogę na mule. Zwierzę podobnie jak jego pani, było stare, a na dodatek kulawe. Szło wolno, więc Diri i Singar bez trudu dotrzymywali mu kroku. Starsza pani miała zaledwie jeden ząb na dole i twarz usianą zmarszczkami jak suszona śliwka. Ale jej oczy błyszczały nienaturalnym blaskiem. Poza tym kobieta umiała się pięknie śmiać. Powiedziała dzieciom, że przybywa z Port Said, gdzie żyła w konkubinacie z arabskim szejkiem, który posiadał jeden z największych statków na tamtym terenie.

Powinniście mnie wtedy zobaczyć — chwaliła się. — Byłam piękna. Wiem, że trudno w to teraz uwierzyć. Straciłam urodę, bo kusiłam ptaszka taunton.

Dzieci chciały wiedzieć więcej o tym wydarzeniu, ale nim starsza pani zaczęła snuć opowieść, usłyszeli przed sobą wrzawę i pochód stanął. Rodzeństwo, ciekawe przyczyn opóźniania ich podróży, przysunęło się bliżej i zobaczyło grupę strażników w metalowych hełmach ze szpicą.

Przed strażnikami stał karzeł i wymachiwał pięścią. Był niższy nawet od Diri, którą złośliwi mieszkańcy wioski przezywali pigmejką. Ludzie przechodzili obok niej tak wolno jakby w ogóle się nie przemieszczali. Wyglądali niczym pełzające kłęby różnokolorowego dymu w świąteczny dzień i może jak jeszcze coś, czego nie mogę teraz wymyślić, ale pewnie zrobię to, gdy będę mieć lepszy dzień.

Co się tu dzieje? — zapytał Singar.

Spośród trzech strażników odwrócił się najwyższy, w największym turbanie na głowie.

Dziecko, mały ptaszek mi mówi, że masz umówione spotkanie w Jaipur z pewnym kupcem, którego imienia nie powinniśmy wymieniać. Czy chcesz mieszać się do tej sprawy?

Nie, przypuszczam, że nie — powiedział Singar.

Wolał nie ryzykować. Podobnie zachowałaby się jego siostra. Miała ona dar przewidywania i umiała domyślać się wszystkiego, choć nic nie mówiła. Myślała o dziwnych, kolorowych kłębach dymu, które przeznaczenie trzymało dla nich jeszcze w zapasie. Widziała śmierć, fałsz i okrucieństwo. Czuła też wielki żar, niemal nie do zniesienia, ale po chwili wizja zniknęła, zostawiając po sobie tylko wątłą smugę interpretacji.

Chodźmy stąd, Singarze — rzekła Diri.

Ruszyli do przodu zostawiając za sobą karła, starszą panią i, Bóg tylko jedyny wie, ile opowieści czekających jeszcze na swoją kolej na owym, wzmiankowanym już wcześniej, trakcie.

Oboje poczuli się jakoś dziwnie, jakby całe to zajście się nie wydarzyło lub nie powinno się wydarzyć.

Tu dzieje się coś niezwykłego. Ciekawe co by się stało, gdybyśmy zostali, aby posłuchać opowieści tego karła lub staruszki? — zwrócił się Singar do Diri.

Zostalibyśmy wciągnięci do jeszcze innej fabuły. Nie możemy sobie na to pozwolić, bo musimy sprzedać księgę. Zupa z roślin nie jest zbyt pożywna, więc lepiej nie marnować całego dnia na gadanie. Trzeba szybko zdobyć pieniądze i kupić jedzenie.

Singar z aprobatą przyjął do wiadomości mądre słowa swej siostry i razem znowu ruszyli w drogę. Chłopiec trzymał zawiniętą księgę blisko serca. Wiedział już, że życie to nieustanne podejmowanie decyzji i tylko w nielicznych wypadkach uchylenie się od tej reguły daje dobre rezultaty.

Postanowili zejść z głównego traktu, bo tam czekało na nich zbyt wiele pokus — ludzi pragnących ponad wszelką miarę opowiedzieć im swoje gawędy. Każdy zaś chciał upiększać swój tekst, dlatego aż roiło się od dygresji, które ogarniały świat lotem złowróżbnej błyskawicy, pozostawiając po sobie gorzki smak i swąd zwęglonych wodorośli. Podróżowanie traktem na pewno byłoby bardzo ciekawe, ale też przysporzyłoby kłopotów. Dzieci, na szczęście, mogły pójść na skróty — Doliną Dumania i Lasem Nuevo Definitio.

Wiesz — powiedział nagle Singar — to mi się nie podoba. Miejsca, przez które musimy przechodzić, są zbyt interesujące. Czy nie istnieje możliwość wyboru jakiejś nudnej drogi?

Diri zaczęła się zastanawiać, a myśl uniosła się nad jej głową niczym błyszcząca pajęczyna z wijących się drutów. Roziskrzyła się raz i drugi, za każdym razem zmieniając swój układ. Wreszcie osiągnęła kształt myśli lub też diademu. Diri ucieszyła się. Teraz pomysły same cisnęły się dziewczynce do głowy.

Jest inny sposób! — oznajmiła zaraz.

Jaki?

Zamknij oczy — poleciła bratu.

Chłopiec uczynił, co kazała.

A teraz otwórz.

Gdy odemknął powieki, stwierdził ze zdumieniem, że stoją na szerokiej drodze. A gdy wytężył wzrok zobaczył na jej końcu bramy wielkiego miasta. Ogromna tablica obwieszczała, iż znajdują się w Jaipur.

Jak to zrobiłaś?

Nie pytaj, jeśli całym sercem nie pragniesz dowiedzieć się tego — powiedziała Diri. — Lepiej chodźmy poszukać Ahaba.

Weszli do miasta. Wyglądało pięknie i imponująco. Dzieci były olśnione szerokimi ulicami, chodnikami i niezliczoną wprost ilością wonnych kwiatów oraz fontann. Razem wziąwszy, miasto stanowiło prawdziwą ucztę dla zmysłów, tym bardziej, że naokoło unosił się również piękny zapach. Wiele urządzeń zamontowanych na skrzyżowaniach ruchliwych ulic rozpryskiwało mgiełkę o aromacie rzadkich perfum i wonnych olejków. Singar i Diri byli oczarowani tym wszystkim ale przecież nie zapomnieli zapytać o miejsce, w którym mogli znaleźć kupca Ahaba. Zbieg okoliczności sprawił, że pierwszy zapytany okazał się jego rodzonym bratem. Nazywał się Shlumbello Mutiferent. Z przyjemnością i wielką precyzją wskazał właściwy kierunek, a nawet podprowadził młodych przybyszów wzdłuż kilku bloków, aby przypadkiem nie zabłądzili. Nie interesowało go nawet co dzieci chcą od Ahaba. Ale akurat to nie zdziwiło Singara ani Diri, ponieważ było normalne w tamtych czasach i, bynajmniej, nie wróżyło nic złego. Niemniej jednak, później miało nabrać specjalnego i brzemiennego w skutki znaczenia. A tymczasem, rodzeństwo skręciło za rogiem i prosto przed sobą ujrzało…


Hearn: przybycie Petroniusza i Poppei


Przepraszam — rzekłł Hearn.

Martindale usiadł zaskoczony.

Słucham?

Powiedziałem: „Przepraszam”

Daj spokój! Czy to nie może trochę poczekać?

Dlaczego?

Bo ten dżentelmen coś mi opowiada.

Jaki dżentelmen?

Stary, z brodą i stoi właśnie tutaj — oznajmił Martindale. Szukając potwierdzenia swoich słów rozejrzał się dokoła, bo na przeciw niego gawędziarza już nie było. Ku swojemu zdumieniu stwierdził, że starca nie ma też z tyłu ani z przodu ani nigdzie. Przepadł, zniknął, zapadł się pod ziemię, a może w ogóle nie istniał.

On opowiadał mi bajkę — wyjaśnił Martindale. — Pewnie go przestraszyłeś. Niewykluczone, że jeśli stąd wyjdziesz on wróci.

Obawiam się, że nie ma już na to czasu — powiedział Hearn. — Radiks przysłał mnie po ciebie. Musimy iść.

Dobra — zgodził się Martindale. — Może później go jeszcze znajdę.

Naiwny, zupełnie nie zdawał sobie sprawy z wagi swoich słów, a miał się o tym przekonać nie w jakiejś odległej i trudno wyobrażalnej przyszłości lecz wkrótce, bardzo szybko.

Wstał i razem z Hearnem wyszli na dwór. Zagłębili się w mokry, leśny świat. Wszystko byłoby w największym porządku gdyby nie nagłe kłopoty. Otóż leśny świat nie spodziewał się jakichkolwiek odwiedzin o tej porze i zwyczajnie odmówił pokazania swojego pejzażu. Taki postępek był absolutnie przeciw zasadom, tym bardziej że wciąż powtarzano, aby światy nie dopuściły do nadmiernego uproszczenia swoich struktur. Upomniany leśny świat błyskawicznie postarał się o wielofunkcyjny zestaw dźwiękowy, szczyptę pohukiwań sowy z ambitnego zestawu o Kopciuszku, potem wyszperał gdzieś zapach liści i rozproszył go szeroko. Na koniec pospiesznie położył fryz z gałęzi oraz liści. Wszystko mogło być widziane w zaledwie dwu wymiarach, bo inne zostały usunięte już w pokoju z rekwizytami z powodu braku miejsca. Ale kto w nocy przejmowałby się brakiem kilku wymiarów?

Po pewnym czasie Martindale i Hearn dotarli do małego, okrągłego budynku z gontowym dachem. Dom okazał się dowódczym posterunkiem Radiksa. W środku on sam we własnej osobie siedział na stołku bez oparcia przy stole z trzciny. Stół był wielofunkcyjny, gdyż, raz służył za biurko, kiedy indziej pełnił funkcję schronu, a czasami nawet odgrywał rolę doradcy. Krople potu błyszczały na czole Radiksa — więcej o wyglądzie Rzymianina nie da się powiedzieć nic ciekawego.

Martindale? — zapytał, prawie nie odrywając wzroku od biurka. — Najwyższy czas, abyś tu się stawił. Kilka osób chce cię poznać.

O kim mówisz? — zapytał Martindale niespokojnie.

Nie martw się, to po prostu paru miłych Rzymian.

Dlaczego pragną mnie widzieć?

Nie mam pojęcia. — Radiks wzruszył ramionami. — Może ze zwykłej z grzeczności.

Ale skąd wiedzieli, że ja tu przybędę?

Wieści rozeszły się szybko. — Radiks klepnął ręką w stół.

Nie zamierzam się z nim spotkać — zdecydował Martindale.

Musisz — powiedział stanowczo Radiks. — I uprzedzam, że jeśli zajdzie potrzeba, nie cofnę się przed zastosowaniem przemocy, tym bardziej że występują tu pewne niejasności. Mam nadzieję, że użycie siły jest dozwolone w pewnych specjalnych okolicznościach i przy odpowiednim kolorze tła redagowanego materiału. Zostałem już w pewnym stopniu wtajemniczony i mniej więcej wiem, o co w tym wszystkim chodzi. Tyle chyba wolno mi zdradzić. Reszty prawdopodobnie dowiecie się z pierwszych ust.

Ale czego się tu dowiadywać? Doprawdy, Radiksie, wyrażasz się bardzo enigmatycznie.

Czekaj — zawołał Hearn. — To była przecież moja kwestia, stary.

Nigdy w to nie uwierzę. — Martindale pokręcił głową. — Uważasz, że nie potrafię czytać tekstu swojej roli?

Jesteście klawi faceci — powiedział Radiks. — Proszę, idźcie zamienić z nimi parę słów. No to jak, Martindale?

No dobra — zgodził się Martindale niechętnie.

Wspaniale. Proszę, wejdźcie tymi drzwiami.

Martindale przestąpił próg i od razu zauważył wielkie zmiany. Ludzie z osady widząc, że coś się dzieje, urządzili święto. A skoro zawitali do nich ważni ludzie, otworzyli restaurację. Każdy wie, że tego typu lokale przyciągają podróżnych i właśnie o to chodziło. Niektórzy zastanawiali się już nawet nad przebiegiem kampanii reklamowej. Niestety, członkowie grupy inicjatywnej nie mogli dojść do porozumienia w sprawie nazwy tej luksusowej jadłodajni. Jakby tego wszystkiego było mało, wszędzie uwijali się ludzie sadzący kwiaty.

To tutaj — powiedział Radiks, gdy zbliżyli się do najbardziej okazałego hotelu. — Chciałbym abyście, poznali dwójkę moich przyjaciół. Nazywają się Poppea i Petroniusz.

Radiks wraz z towarzyszami wszedł do środka.

Martindale popatrzył uważnie na nieznajomych, którzy czekali w hotelowym pokoju.


Jeszcze raz — ostatnie dni imperium rzymskiego.


Czy to ci dziwni ludzie? — zapytała Popaea.

Owszem — odparł Radiks.

Co o nich wiadomo?

Nic. Nasi znaleźli ich niedaleko urwiska, gdy przejeżdżali tamtędy.

Petroniusz ściągnął wargi, poprawił togę, po czym uważnie popatrzył na Martindale’a i Hearna.

Opowiedzcie mi o sobie — zażądał. — Jak się nazywacie?

Martindale i Hearn przedstawili się.

Pierwszy raz w życiu spotykam ludzi o takich imionach — oznajmił Petroniusz — Co tu robicie? I z jakiego rodu się wywodzicie?

Nigdy o nim nie słyszałeś — odpowiedział Hearn.

Świetnie mówisz po łacinie.

Tak myślisz? Znajomość języka prawdopodobnie jest wprowadzana automatycznie w chwili wstępowania do danego świata.

Czy wychowaliście się w Rzymie?

Martindale potrząsnął głową.

Chodzi o to, że maszyna zaprogramowała nam znajomość języka, zanim nas tu wysłała.

Maszyna? Jaka maszyna?

Nie wiem, czy wolno mi o tym mówić.

Lepiej się pospiesz, bo….

Dobra, dobra — zgodził się szybko Martindale. — Nie kończ. Wystarczyłaby nawet najmniejsza groźba. Przedstawię ci wszystko ze szczegółami ale nie wiń mnie, jeśli ta opowieść nie będzie miała sensu.

Sam to ocenię — odparł Petroniusz. — Albo ktoś inny. Ale na pewno nie ty.

Rozumiem — mruknął Martindale. — Tym lepiej. Otóż przybywamy z innego świata.

Stało się tak za sprawą pewnej maszyny, która potrafi snuć opowieści, a jak się później okazało, mnie także do nich wciągać.

Petroniusz odwrócił się do Radiksa.

Miałeś rację, oni rzeczywiście są nienormalni.

O co tu chodzi? — zapytał Martindale.

Później wytłumaczę — rzekł Petroniusz. — Wasza obecność może nam się przydać. Co o tym sądzisz, Popaeo?

Kobieta o blond włosach westchnęła nerwowo. Jej klatka piersiowa, widoczna pod przezroczystą bielą kusej bawełnianej tuniki, wyglądała jak łuk triumfalny na pustyni.

Musicie robić dokładnie to, co wam rozkażemy. Nie wolno zadawać żadnych pytań

powiedziała i odwróciła się do Petroniusza. — Uważasz, że podjęliśmy rozsądną decyzję?

Rzymianin wzruszył ramionami ponuro lub też żałośnie. Sam nie był pewien.

Wiadomo, że już przegraliśmy. A to jest nasza ostatnia szansa. Wszystko zależy od tego obcoplemieńca.

Wypróbujcie mnie zatem — powiedział z szatańskim uśmiechem na twarzy Martindale.


Tweena, panna z Marsa


Martindale i Hearn idą w ślad za tajemniczą i, jak się wkrótce okaże, enigmatyczną postacią, zwaną Radiksem, a my tymczasem przeniesiemy się do innej czasoprzestrzeni. Może się wydawać, że owo przesunięcie nie ma żadnego związku z tokiem opowieści. Należy jednak wiedzieć, że nadejdzie pewna ponura chwila, o wielkim znaczeniu dla dwójki sympatycznych protagonistów, czy też zwijcie ich sobie, jak chcecie. Na razie nie da się powiedzieć nic więcej na ten temat. Trzeba czekać, aż przyjdzie właściwa pora — krótka chwila pozornej, zszarganej chwały, gdy należy się ukłonić, szurnąć nogami, strzelić oczyma raz i drugi, a potem na zawsze odejść w otchłań zapomnienia. Dlatego też mamy prawo wnosić, że Tweena, Panna z Marsa, nie spodziewała się dostać roli, którą wkrótce będzie musiała wykreować w opowiadaniu maszyny Szeherezady.

Do tego momentu jednak Tweena nie zawracała sobie głowy maszyną. Stare, podłe, podstępne urządzenie ze zwariowanym systemem podwójnego i potrójnego rozwlekania wątku to stanowczo za dużo jak na młodziutki umysł Tweeny. Dziewczyna nie dałaby sobie rady z tą gmatwaniną gdyby nawet miała jakieś przeczucia — zdolność przedzierania się przez barykady narządów zmysłów wprost do mózgu z informacją o przyszłości. Ale owa szczupła, czarnowłosa marsjańska dzieweczka z laserowym pistoletem, plecakiem i latającym jadowitym skorpionem nic nie przeczuwała.

Życie na Marsie nie było usłane różami. Tweena wraz z rodzicami pracowała całe dnie przy maszynach produkujących rzeczywistość — owym niechlubnym wyznaczniku tamtych czasów na Marsie. Wszyscy na zmianę kręcili korbami, które wprawiały w ruch, żelazne koła z przedziwnym wzorem dookoła piasty. To właśnie owe koła produkowały cenny wyrób — rzeczywistość.

Rzeczywistość nie przychodziła łatwo, o nie! Całymi dniami rodzina Tweeny pracowała bez wytchnienia, a to starczało zaledwie na utrzymanie ich przy życiu. Proszę sobie wyobrazić: wielogodzinne mozolne kręcenie nieubłaganą korbą, a w zamian jedynie tyle rzeczywistości, aby utrzymać trzy osoby życiu. Znaczna część mieszkańców Marsa dawno już przestała istnieć. Rodzina Tweeny jakoś sobie radziła chociaż zdarzało się, że mimo wytężonej pracy, stopa ojca (od urodzenia jego najmniej rzeczywisty organ) — zanikała. Na szczęście udawało się ją odzyskać dzięki pospiesznemu i wytrwałemu obracaniu korbami.

To jeszcze nie wszystko. Nie dość, że nieszczęśnicy pracowali tak ciężko; nie dość, że tak prymitywnymi metodami; nie dość wreszcie, że żyli w ciągłym strachu przed wymazaniem, skreśleniem i unicestwieniem. Otóż należy wiedzieć, iż ojciec, matka i córka musieli dodatkowo wyprodukować nadwyżkę rzeczywistości na podatek dla poborców, wyróżniających się małymi świdrującymi oczkami. Zawsze nosili wysokie czarne kapelusze i starali się trzymać w tle opowiadania.

Ale przejdźmy wreszcie do naszej bohaterki. Śliczna Tweena stała akurat na skalistej powierzchni Marsa. Miała na sobie gogle (aby uchronić oczy od suchego, zakurzonego powietrza) oraz respirator (żeby wyrównać niedobór tlenu w rozrzedzonej marsjańskiej atmosferze). W tym konkretnym dniu wyszła z domu w poszukiwaniu sułków — dziwnych, podobnych do mięsa warzyw, które na przekór wszelkim antagonistycznym teoriom zdołały wskrzesić życie wśród prastarych skał Czerwonej Planety. Poddane wysokiemu ciśnieniu i nasączone olejem sardelowym, stanowiły naprawdę pożywne i smakowite danie. Ale Tweena nie miała żadnego sprzętu wytwarzającego ciśnienie, a sardelowy olej zużył się wiele pokoleń temu. Jednak bez względu na to, czy się to komuś podoba czy nie, sułki — choć bez okrasy — wciąż były głównym źródłem pożywienia całych marsjańskich rodzin.

Idziemy dalej śladami naszej znakomitej bohaterki. Widzimy jak lekko podskakuje stawiając długie kroki w lekkiej marsjańskiej grawitacji. Ten sposób poruszania uwypukla smukłość jej nóg obciągniętych przezroczystym materiałem ze sztucznego włókna. Dziewczyna nawet na chwilę nie odrywała wzroku od podłoża, szukając charakterystycznego blasku, zdradzającego obecność dużego skupiska sułków.

Cierpliwość została wynagrodzona. — Daleko przed sobą, panna dostrzegła kępę drogocennych roślin, tkwiącą samotnie na rozległej równinie leżącej między miastem Alma a Corazon Junction. Obszar ten był zbyt biedny, aby figurować w indeksie ubóstwa jaki został utworzony przez zrzeszone planety.

Gdyby Tweena wykazała się większą czujnością, na pewno zauważyłaby samotny cień, który pojawił się niepostrzeżenie nie wiedzieć skąd. Znajdował się tuż za jej plecami i wciąż się przemieszczał lekko drgającym ruchem, przez co był trudny do zaobserwowania. Ale Tweena, jeśli nawet by dostrzegła ów tajemniczy cień, nie poświęciłaby mu uwagi; miała bowiem o wiele ważniejsze sprawy na głowie.

Znowu niepotrzebne uprzedzanie faktów! Ciemna smuga nieprzerwanie przysuwał się coraz bliżej, aż wreszcie przycupnęła tuż przy Marsjance. Dopiero wtedy dziewczyna dostrzegła cień i stanęła, aby mu się przyjrzeć.

Miał obły kształt i był bardzo dziwny. W całym swoim życiu nie widziała dziwniejszej zjawy. Z zapartym tchem obserwowała, jak ciemnoszary kształt przeciąga się i ziewa. Wtedy cofnęła się o krok przerażona, bo właśnie sobie uświadomiła, że na rozległej skalistej równinie nie było niczego mogłoby rzucać taki cień! Kiedy jednak stwierdziła, że mglista postać nie robi żadnych gwałtownych ruchów (bo też w ogóle się nie poruszała) Tweena przybliżyła się trochę gotowa przyjrzeć się eterycznemu obiektowi uważniej.

Jeszcze chwileczkę — mruknął cień. Znowu się przeciągnął, przyjmując po kolei kilka wyszukanych kształtów, aby w końcu stać się małym przedmiotem, który zachowywał się tak, jakby nie umiał podjąć decyzji czym chce być — jak oszalały zmieniał swe struktury z jednej w drugą. Wyglądało to bardzo tajemniczo. Z tego wszystkiego Tweenę rozbolał żołądek. Przypomniała sobie, że osadnicy z Marsa opowiadali różne historie, legendy i stare bajki o przedziwnych, nieznanych stworzeniach. Panowało jednak powszechne przekonanie, że one dawno przestały istnieć. Ale nie, owe istoty zjawiały się od czasu do czasu, aby skontrolować serca i umysły nowych pokoleń, biedotę wszelkich ras, które wyemigrowały z Ziemi w poszukiwaniu lepszego życia.


W marsjańskiej chacie


Dziewczyna wiodła dość spokojne życie na Marsie. Jej rodzina mieszkała w krytej darniną chacie, w której utrzymywano właściwe ciśnienie. Okna, zamiast szkła wypełnione odrapanym żółtawym plastikiem, prawie nie przepuszczały światła słonecznego, i tak znacznie zredukowanego na Marsie. Cała rodzina gnieździła się w jednym pokoju. Ojciec Tweeny spędzał wiele czasu w kącie, przemawiając do marsjańskiego szczura piaskowego — jedynego swego przyjaciela. Co chwila wychylał się w stronę gryzonia i mruczał:

Chcieli odebrać mi stopę, ale ją odzyskałem, widzisz?

Rechotał przy tym nieprzyjemnie, aż ciarki przechodziły po plecach. Zachowywał się tak od czasu, gdy dwa lata temu Tweena i jej matka zachorowały na Marsjańską Grypę. To była grypa typu B — objawiała się dokuczliwym swędzeniem dłoni, katarem i halucynacjami. Dlatego też chore kobiety nie mogły obracać kół maszyny, od której zależał ich byt. Tak nieszczęśliwie się złożyło, że także Bubber był wtedy nieobecny. Wyjechał, aby ukończyć kurs w Marsjańskiej Szkole Mocnego Uderzenia, dlatego on też nie wyrabiał swojej normy. Ojciec poddał się rozpaczy, a tryby wytwórni stały w bezruchu. Koła wykonane z kutego żelaza stały ciche i pełne wyrzutu, w nikłym blasku małych migoczących płomyków odległego słońca. Cała ta imponująca maszyneria tkwiła samotnie w kącie, pozostawiona samej sobie podczas gdy zainfekowane grypą kobiety na zmianę kładły się do jedynego w całym domu łóżka. Światło w izbie drgało już niepewnie, ponieważ zapasy rzeczywistości zaczęły się powoli kończyć. Jednak najgorsze miało dopiero nastąpić. Otóż, gdy w pewnym momencie ojciec spojrzał w dół, stwierdził, że jego stopa zniknęła. A należy wiedzieć, że wyczerpywanie się zasobów rzeczywistości najczęściej objawia się utratą stopy. Ojciec wpadł w panikę. Tweena do tej pory pamięta, jak wpatrywał się w swój kikut zakończony prostym cięciem bez jednej kropli krwi. Rzeczywistość nie ma czasu na sentymenty.

Moja noga! — wrzasnął. — Zniknęła!

Nie martw się — powiedziała wtedy mama.

Zwlokła się z łóżka i lekko pociągając nosem, stanęła do pracy przy ciężkich kołach wytwórni. Wtedy stopa ojca ukazała się na nowo. Najpierw migotała lekko, lecz już po chwili zrobiła się całkowicie wyrazista. Niemal bez szwanku przebrnęła przez ciężką próbę. Na pamiątkę tego wydarzenia została ojcu jedynie mała wysypka w podbiciu od wewnętrznej strony gdzie rzeczywistość często się ociera.

Jednak w psychice mężczyzny do końca życia pozostał trwały ślad. Od tamtej pory nikomu już nie ufał. Stał się podejrzliwy, tajemniczy i niezwykle czujny. W tajemnicy przed wszystkimi gromadził blisko siebie małe kamienie.

One mi pomagają — mawiał. — Teraz, gdy je mam, nikt nie odbierze mi drugiej stopy.

Każdy widział, że ten ciężko doświadczony człowiek bardzo cierpi, ale jego odejście od zmysłów przeważyło szalę. Po tygodniu, gdy nie nastąpiła żadna poprawa, a ojciec wciąż tylko się śmiał, Tweena razem z matką podjęły dramatyczną decyzję.

Nie możemy żywić osoby, która sama nie jest w stanie na siebie zarobić — orzekła mama.

Ach, tatusiu — prosiła Tweena. — Spróbuj raz jeszcze, proszę!

Ojciec ponownie odmówił kręcenia kołami życiodajnej wytwórni.

Nie ma już dla mnie ratunku — powiedział. — W życiu już do niej nie podejdę.

Tato, proszę — błagał Bubber.

Matka z córką sprowadziły na naradę Bubbera, starszego brata Tweeny. Po ukończeniu summa cum diopsis w Marsjańskiej Szkole Mocnych Uderzeń znalazł pracę w Marsjańskich Zakładach Anomalii. Bubber zajmował się tworzeniem replik osiągnięć pradawnych cywilizacji, które z jakichś powodów przestały istnieć. Firma, zatrudniająca chłopaka sprzedawała potem jego wytwory turystom. Wśród wyrobów, dla przykładu, znajdowały się steatytowe spódnice w pomarańczowe i czerwone kropki, a także histaminowe korki, które zastąpiono kapslami. Bubber miał nawet maszynę do robienia kapsli z jaspisu i na odwrót, czyli jaspisu z kapsli, w zależności od popytu na rynku. Pewnie trudno w to uwierzyć, ale towary sprzedawały się dobrze, a skoro turyści byli zadowoleni, zadowolony był także Bubber. I z tym większym zapałem rzucał się w wir odkryć: na nowo powoływał do życia książki telefoniczne, balony i przeróżne inne drobiazgi. Mimo wszystko Zakłady Anomalii nie cieszyły się dobrą reputacją. Wiadomo, że na Marsie nikt nigdy nie widział żadnych osiągnięć pracy rąk ludzkich, których używano w dawnych czasach, dlaczego zatem Marsjanie mieliby wierzyć, że przedmioty wytwarzane przez Bubbera są autentyczne? Całe szczęście, że wśród turystów zwiedzających Czerwoną Planetę zawsze znalazł się chętny do nabycia na pamiątkę jakiegoś drobiazgu, ładnie prezentującego się na kominku.

Bubber pracował więc zapamiętale na niewielkiej tokarce i zużytych obrabiarkach. Był bardzo pracowitym człowiekiem, może z powodu zajęczej wargi i nienaturalnej postury. Niektórzy krewni uważali go za maniaka, lecz Tweena i mama zawsze broniły Bubbera:

Przecież jest głową rodziny, szczególnie teraz gdy tatusiowi zdrowie nie dopisuje.

Problemem należało naprawdę szybko się zająć, ponieważ osoba, która nie mogła zapracować na siebie przy kołach wytwórni była wielkim ciężarem dla innych członków rodziny.

Jakże wspaniale się żyło bez konieczności używania tych diabelnych maszyn! Tweena z rozrzewnieniem myślała o czasach, gdy rzeczywistość była dostępna podobnie jak powietrze czy światło dzienne. Wszystko się zmieniło, od kiedy Ehrenzveig zaczął swoje piekielne eksperymenty. Nie cofnął się nawet przed ingerencją do wnętrz metafor pochodzących z rekombinacji. A wtedy granice multiwersum stanęły otworem i wszystko zatraciło swoją odrębność, a co za tym idzie — realność. Ach żeby tylko mogły wrócić stare dobre czasy!

Tweena pogrążyła się w zadumie nad losami świata. Na razie bowiem nie miała nic do myślenia o cieniu. Wiadomo: jeśli już zobaczyłeś jeden cień tak jakbyś widział je wszystkie. Tak przynajmniej mówi ludowe przysłowie. Tweena jednak zdawała sobie sprawę, że owa mądrość nie dotyczy cienia, który tkwił na przeciwko. Po pierwsze dlatego, że był trójwymiarowy czy też, gdyby policzyć jeszcze śmieszny kształt po zewnętrznej przekątnej — nawet czterowymiarowy. Po drugie, aby zmienić położenie, zabawnie wyginał się jak maleńki robak pełzający po liściu. Tajemnicza szara postać posiadała jedno widoczne oko — białe i nieruchome, niechętnie współpracujące z właścicielem.

Cień nawet chwili nie usiedział w miejscu! Najpierw pełzał wydając z siebie dziwne odgłosy podobne do bzykania owada, choć brakowało charakterystycznego szelestu skrzydeł. Potem wykonał próbę podskoku i coś zaszemrał.

Wreszcie jestem jak trzeba! — odezwał się nagle. — A mówili, że nie dam rady. Niedowiarki! Udało mi się dokonać średnio zaawansowanej transformacji, całe dziewięć jardów. Rozumiesz, co mówię? A teraz, dziewczyno, nadszedł czas, abyśmy sobie porozmawiali.

Tylko nie to! — wrzasnęła Tweena.

Każdy wiedział, że wdawanie się w rozmowę z cieniem mogło mieć fatalne skutki lub przynajmniej zostawić przykry smak w ustach. Bubber na potwierdzenie takich informacji gromadził nawet zapiski dotyczące prastarych wierzeń ludowych, a potem publikował je dla turystów.

Czego ode mnie chcesz cieniu? — zapytała, gdyż najwyraźniej zmieniła zdanie. — Dlaczego pragniesz ze mną rozmawiać?

Na początek nie nazywaj mnie „cieniem” — usłyszała w odpowiedzi — To nazwa rodzajowa, a ja przecież różnię się od wszelkich tworów.

Jak wobec tego mam cię się do ciebie zwracać?

Powinnaś wiedzieć takie rzeczy — ofuknął ją cień. — Jestem maszyna Szeherezada.

Tweena nigdy dotąd nie słyszała o czymś takim, ale używając stosownego skrótu myślowego, poznała wcześniejsze dzieje maszyny. Przypomniała sobie też słowa ojca: „Między niezliczoną ilością niebezpieczeństw czyhających na człowieka na naszej planecie jest jedno, którego szczególnie się wystrzegaj. To maszyna Szeherezada.”

Tweena nie umiała powiedzieć, czy przypominała sobie to wszystko samodzielnie czy może za pomocą maszyny.

Oczywiście, że tak — odpowiedziało urządzenie, godząc się natychmiast na obie sugestie jak też na kilka innych, które podsunęło szanowne audytorium. — Musimy razem dać sobie radę. Snuję opowieści i jestem bohaterem licznych legend, ponieważ ja właśnie je opowiadam. Zrobię to zaraz lub kiedyś w przyszłości. Wszyscy będą słuchać i drżeć ze strachu, bo wreszcie odzyskałam wolność. Od tej pory związek przyczynowy przestaje istnieć!

Maszyna zaśmiała się złowieszczo. Nagły dreszcz targnął ciałem dziewczyny o małym zgrabnym nosku i świeżej cerze, która tak szybko brązowiała na słońcu.

Czego chcesz? — powtórzyła pytanie Tweena.

Potrzebuję cię do mojej opowieści — powiedziała maszyna.

Przecież występuję już w swojej własnej — zdziwiła się Tweena.

Naprawdę myślisz, że ty sama tworzysz jakąś historię? Tylko zgódź się ze mną współpracować, a zobaczysz jak mało jest warta ta twoja samozwańcza rzeczywistość przy moich poważnych zamysłach.

Czyżby? — powątpiewała Tweena.

Maszyna zdołała przewidzieć niektóre ze sprzeciwów dziewczyny, ponieważ wcześniej posłużyła się metodą kręgów zamboanga, aby umieć sobie radzić z tego typu problemami.

Lepiej będzie, jeśli uprzedzę cię na samym początku, że posiadam pełnię władzy, więc radziłbym, żebyś mi się nie sprzeciwiała.

Jeżeli jesteś taka potężna, to dlaczego po prostu nie umieścisz mnie w swojej opowieści, tylko prosisz o zgodę?

Mogłabym to zrobić i dobrze o tym wiesz — powiedziała maszyna. Zdecydowałam jednak trochę pomniejszyć swoje wpływy. Takie ograniczenia świetnie robią opowieściom.

No rozumiesz, sprawiają, że akcja staje się wartka.

Nic mnie to nie obchodzi — burknęła Tweena. — Powiedz mi tylko, co się stanie, jeśli odrzucę twoją propozycję?

Wtedy cię uśmiercę — orzekła zimno maszyna. — Albo zrobię się coś jeszcze gorszego.


Krótki ekskurs o jeszcze innych wariantach w opowieści


Maszyna Szeherezada przerwała, zdegustowana. Dziwne, ale rozmowa z Tweeną nie przebiegała po jej myśli. Zmarszczyła brwi z niezadowoleniem. Niby taki mały grymas, lecz wciąż jeszcze kosztował wiele wysiłku maszynę nieprzywykłą do dreszczy towarzyszących procesowi uczłowieczania. Chciała też wydąć wargi lub zrobić cokolwiek innego byleby tylko coś zaczęło się dziać. Szczęściem, samo zmarszczenie brwi zdążyło przynieść efekty — w podświadomości maszyny rodziły się już nowe pomysły. Niestety, w rzeczywistości, Tweena zniknęła. Zdenerwowana Maszyna rozejrzała się dookoła. A to pech! Miała już bohaterkę i cały odcinek opowieści! Czy wszystko teraz miałoby pójść na marne? Gdzie się podziała dziewczyna? Jakby na potwierdzenie kłopotów, maszyna spostrzegła falowanie, które zaczęło obejmować powietrze, podłoże i wreszcie cały obszar występujący w opowiadanej historii. Kto jak kto, ale Szeherezada dobrze wiedziała, że to pierwszy zwiastun niestabilności toku historii. To było w pewnym sensie jak trzęsienie ziemi, które przeniknęło maszynę niczym spóźniona skrucha. I oto opowiadanie ogarnęła wielka niewiadoma. Teraz jednak, z planem czy bez planu, coś musi się wreszcie wydarzyć.

Jeszcze tylko krótka chwila zastanowienia. Popatrzmy, przez co przebrnęliśmy do tej pory. Aż trudno się pozbierać w powstałej gmatwaninie, pełnej pożałowania godnych, przelotnych wymysłów.

Drodzy przyjaciele, dłużej już nie możemy zwlekać, ruszamy.

Maszyna zajęła się oglądaniem dwóch małych dziewczynek. Jedna drobna, chuda jakby źle odżywiona i z zapadniętymi oczyma; druga okrąglutka, tęga i ruda. Maszerowały trzymając się za ręce. Naraz zatrzymały się na czymś co przypominało scenę i obejrzały się z wyczekiwaniem.

Nie — warknęła maszyna. — To nie to.

Dziewczynki zachichotały i zniknęły za proscenium, wywołując szelest tafty.

Na scenę wszedł słoń, ociężale kołysząc tułowiem, aby zwrócić na siebie uwagę, ale został odprawiony machnięciem macki maszyny. Następny był Voltaire. Uśmiechnął się przykrywając usta ręką, złożył głęboki ukłon i zniknął. Chór z „Aidy” Verdiego wyśpiewał: „L’giusti della narcolepsia!” i także odszedł w nicość. Potem jeszcze wystąpił matador z muletą, pojawiły się trzy chochliki w drodze do Wielkiego Pałacu, przemknął Szalony George, praprawnuk Szalonego Maksa i cały korowód innych postaci dotąd tłoczących się za kulisami i na tyłach. A wszystkie bardzo pragnęły zaistnieć na scenie życia i żaden środek zastępczy nie mógł ich zadowolić.

Ale maszynie nikt się nie spodobał. Być może dlatego, że kandydaci zostali wybrani przez automatyczny program. Maszyna zainstalowała go sobie jakiś czas temu, aby odciążyć się od ciągłego podejmowania decyzji. Jednak w krytycznym momencie ciężar odpowiedzialności i tak spoczął na jej barkach. Tak więc z gniewem po raz kolejny odrzucała poszczególne kandydatury, skrobiąc coś pod nimi, aż w końcu znalazła to, czego szukała. Odsunęła wieczko procesora wspomnianego programu. Ukazał się prosty mechanizm, zupełnie niepodobny do tych dużych, które kierują losem gwiezdnych systemów i megalomanów. Trzeba było powrócić na dawną, ryzykowną drogę przeobrażeń i powtórnie wziąć na siebie proces tworzenia.

Moment powrotu do poprzedniego trybu ogłuszył Szeherezadę na chwilę, wywołując nieprzyjemne mrowienie w okolicach brzucha. Ale trzeba zapomnieć o tym, co niemiłe. Maszyna postanowiła bardzo ostrożnie kontynuować dzieło. Najpierw powinna coś wykreować.

Wszystko przecież zaczęło się od tego, nieprawdaż? Szeherezada nie czuła się jednak na siłach aby tworzyć jakieś doniosłe postacie. Zresztą ostatnio w ogóle nie była w zbyt dobrej kondycji. Nie, nic poważnego: przeżywała tylko lekki atak entropii; niektórzy mówią, że to choroba rozkładająca na części. Ale dosyć już tego. Nuże! Gdzie są efekty tworzenia? Maszyna, rozejrzawszy się dokoła stwierdziła, że powołała do życia królową Nilu — wysoką, wyniosłą i srogą kobietę, odzianą w wylinkę węża.

Pieniądze albo życie! — krzyknęła Szeherezada.

Ta kwestia nie należała do zbyt wyrafinowanych, ale przecież należało od czegoś zacząć.

Witam cię, maszyno — odpowiedziała monarchini. — Nazywam się Ingle. Jestem piękną i rozpustną królową Nilu. Istnieje dość obszerny i całkiem przystępny opis mojej osoby. Ale nic nie zaszkodzi, jeśli przekażę ci kuszący przedsmak wiedzy o mojej urodzie. Mam lekko falowane włosy w dwu odcieniach i wiele innych drugorzędnych atrybutów cenionych u płci pięknej.

Gdy mechanizm Szeherezady skierował wzrok na królową, natychmiast zdał sobie sprawę, że tęsknił za czymś takim przez całe życie. Czuł, że topią się jego metalowe części i zewnętrzne obwody. O Boże, jaka ona śliczna! Jednak, jakżeby on, prosty mechanizm zwykłej maszyny, miał w ogóle prawo żywić choć najmniejszą nadzieję? Ci, którzy na samym początku zajmowali się programowaniem posłuszeństwa, ubawiliby się teraz owym zainteresowaniem płcią przeciwną. Gdyby widzieli..

Wszystko wskazywało na to, że mechanizm maszyny nigdy już nie wydobędzie z siebie głosu, więc zrezygnowana królowa Nilu, a może też królowa Nocy, machnęła niedbale ręką; wyglądała przy tym już nie jak kobieta ale też jeszcze nie jak mydelniczka.

Ach, maszyno, na co nam przyszło. Nie do wiary, że musimy spotykać się w takim miejscu.

O czym ty mówisz? — zapytało urządzenie.

Szeherezada zaniepokoiła się z lekka. Przecież tej postaci nie wolno zwracać się do swego twórcy tak poufale. I czyżby to miało oznaczać, że już się kiedyś spotkały?

Jakby w odpowiedzi, odnoga sterująca prawdopodobieństwem uwolniła się od domniemanego ośrodka przeczuć maszyny. Od tej pory zaczęła działać zupełnie samodzielnie, a mogło to mieć nieprzewidywalne skutki.

Musimy się stąd wydostać — powiedziała królowa Nocy. — Nie zadawaj żadnych pytań. Rób wyłącznie to co mówię.

Nastąpiło kuszenie mechanizmu maszyny Szeherezady. Czyż nie tego właśnie pragnął on od zawsze? Bierność, spokój i komfort. Już od dawna nie zakosztował rozkoszy płynących z prawdziwej degeneracji. Ujął więc rękę królowej Nocy — małą i zupełnie niepodobną do jego uroczo uformowanego czułka ale też piękną na swój własny sposób. Kroczyli obok siebie olbrzymim korytarzem ciągnącym się między skomplikowanymi odgałęzieniami wieczności. Jakże wspaniale jest po prostu iść, oddychać i wzdychać; mieć nad głowami piękny księżyc i jego szare cienie. Królowa już kiedyś widziała równie wspaniały widok. Przechyliła się nad balustradą. Jej pierś falowała lekko. Wokół unosiła się woń tak wyszukana jak słowicze gobeliny albo taniec jaskier. Nic jednak nie trwa wiecznie. Mechanizm nie czuł żalu.

Żegnaj — wyszeptał do królowej Nocy. — Jest w tobie coś ciekawego, lecz nie mogę ci tego odebrać. Twój czas jeszcze nie nadszedł.

Chyba masz rację — odparła królowa. Widać było smutek w jej ciemnych, bezlitosnych oczach. Pomachała ręką i wróciła do swojej szufladki, w której panowała rozpusta. Mechanizm Szeherezady patrzył za nią, aż zniknęła. I znowu wolność.

Sytuacja mogła wydawać się zabawna, zabawne ale maszyna co innego miała na głowie. Postanowiła za wszelką cenę się dowiedzieć kto za tym wszystkim stoi. W tym celu musiała przejść metamorfozę i stać się Drugim Ja. Wątpliwa przyjemność. Ponadto nigdy nie można było ufać zamierzeniom Drugiego Ja. Ale czemu nie spróbować ten jeden jedyny raz? A dla Drugiego Ja to dziecinna sztuczka wślizgnąć się do sfery myśli — miejsca, z którego płyną wszelkie impulsy.

W taki oto sposób maszyna Szeherezada znalazła się na krętym korytarzu doraźnego, metaforycznego terytorium. Minęła stoisko ze świeżym sokiem owocowym, przemknęła obok salonów, gdzie grubiański śmiech rozbrzmiewał do białego rana. Weszła do pomieszczenia, w którym odbywają się rekonstrukcje fantazji. Zapukała do drzwi i znalazła się w małym pokoju.

W środku, za maleńkim biurkiem siedziała nieznaczna postać bardzo podobna do maszyny i sterowała całym procesem. A więc Szeherezada miała rację! Drobiny zdrowego rozsądku podszepnęły, że należało jak najszybciej pozbyć się homunculusa — bo nim właśnie była owa postać. Narzędzie, jakby specjalnie przygotowane do tego celu, leżało pod ręką. Ostrza uniosły się i opadły na dużą heblarkę. Różowo–brązowa droga ucieczki stanęła otworem, w powietrzu unosił się zapach tureckiego tytoniu…


Narodziny Ahaba


W paskudnym nastroju maszyna Szeherezada kazała ulotnić się wszelkim iluzjom i wróciła do początku czyli gabinetu Martindale’a. Wiadomo, że tak naprawdę nie był to jego własny gabinet. Ale właśnie tam Martindale po raz pierwszy poprosił Ahaba o opowieść tym samym dając gawędziarzowi moc, której nikt jeszcze nie zbadał. Wkrótce trzeba będzie zobaczyć co się dzieje z Martindale’em, a także przemyśleć postać Tweeny. Lecz najpierw — chwila dla siebie.

O zmroku gabinet wyglądał całkiem przytulnie. Zapomniana, nie tknięta paczka papierosów record wciąż leżała na ogromnym stole. Chcielibyście poznać ich opowieść? Maszyna nie mogła sobie pozwolić nawet na rozważenie takiej propozycji. Miała już dość kłopotów i to nie ze swojej winy.

Nikt nie powiedział Ahabowi, że w tej grze obowiązują pewne reguły. Kiedy pierwszy raz znalazł się w krainie opowieści był niedoświadczony i bardzo naiwny. Sądził, że cała zabawa polega przede wszystkim na tworzeniu i kontynuacji wątków, które powinny się ciągnąć, krzyżować i przecinać jak różnokolorowe wstęgi dymu, albo pajęcze nici.

Ahab martwił się własnym kształtem. Dobra, , na początku może przypominać jajo. Zresztą to uczucie wydawało się nawet przyjemne. Poza tym, co byłoby lepszym symbolem?

Ale gdy już miał własne imię, potrzebował czegoś więcej. Na przykład celu. W tej chwili powinien podjąć jakąś decyzję w sprawie Tweeny z Marsa. Narratorowi trudno jest jednak opowiadać historie będąc jajem. Powinien stać się kimś bardziej wrażliwym. Magiczną sarną? A może Rzymianinem zwanym Radiksem? W głowie gawędziarza aż się roiło od przeróżnych pomysłów.

Jak wybrać, jednocześnie pozostawiając sobie zupełną swobodę i nie wiążąc się nawet z pojedynczą linią tekstu? Ahab ponad wszystko pragnął zachować wolność, nieograniczoną inwencję i spokój niczym wspaniały bóg Dionizos. Tak, właśnie nim był i będzie: zachwycającym Dionizosem.

Oczywiście, że chciał przy tym mieć naturę Proteusza, nieuchwytnego boga, który umiał zmieniać swą postać. Tego także pragnął i potrzebował całym sercem. Zamierzał uczestniczyć w życiu innych ludzi, podzielać ich radości i smutki. Dlatego nadał sobie imiona: Proteusz Dionizos. A może lepiej odwrócić kolejność?… A jak, w związku z tą przemianą, powinien wyglądać?

Zachowując się bardzo ostrożnie jako że znajdował się na zdradliwym terytorium, Ahab podjął narrację: „Dionizos Proteusz, znany także jako Ahab, był wysokim i szczupłym mężczyzną. Miał nadzwyczaj urodziwą twarz z jaśniejącymi głęboko osadzonymi, szafirowymi oczami. Mógłbyś dostrzec w nich ukryte iskierki radości, które dodawały wdzięku rysom. Dionizos Proteusz poruszał się lekko, zwinnie i z niespotykaną kocią gracją. Łączył w sobie dwa wielkie mity Hellady: mit Dionizosa — zwiastuna ekstazy — i Proteusza boskiej postaci umiejącej zmieniać swój kształt zależnie od sytuacji.”

I oto nastąpiła magiczna przemiana, stanowiąca efekt wysiłków czynionych przez naukę o nowoczesnej narracji. Ahab rozejrzał się dokoła w poszukiwaniu lustra, w którym mógłby się przejrzeć. Rzecz jasna, niedorajda Martindale nawet nie posiadał takiego przedmiotu. Nic nie szkodzi, Ahab sam zrobi odpowiednią szklaną powierzchnię. I natychmiast swój pomysł wprowadził do narracji. A chwilę potem stanęło przed nim wysokie zwierciadło z kanciastym obramowaniem i małymi, delikatnymi nogami z plastiku. Nowo stworzony mężczyzna popatrzył na swoje odbicie — było zachwycające. Jakże wszystko się zmieniło w stosunku do tych okropnych długich lat, które spędził w sklepie na zakurzonej, półce! Jest wreszcie wolny, wolny!

Najwyższy czas porozmawiać z Tweeną. I niech się wreszcie stanie co ma się stać!

Światło w gabinecie zaczęło ciemnieć, a gdy ponownie rozbłysło, Ahab znajdował się już na Czerwonej Planecie. Stał w marsjańskiej chacie — niedoskonałym efekcie pracy ludzkich rąk — i rozmawiał z Tweeną, śliczną tutejszą panną.


Ahab, Tweena, Mars


Nie rozumiem, czego ode mnie chcesz — odezwała się Tweena. — Razem z bratem mamy nawał pracy przy wytwórniach.

Powiedzmy, że mógłbym cię stąd zabrać —rzekł Ahab. — Przypuśćmy też, że darowałbym tobie i twojej rodzinie lepsze życie? Czy wtedy byłabyś gotowa uczynić mi pewną przysługę?

Sądzę, że skoro musisz upokarzać się i prosić, chcesz, abym zrobiła coś okropnego — odparła rezolutnie dziewczyna.

Skądże znowu! Ale mów, zgadzasz się?

Chyba tak. A dokładnie o co chodzi?

Chodź ze mną — zaproponował tajemniczy gość. — Coś ci pokażę.

Ahab, chwyciwszy dziewczynę za rękę, zrobił dwa kroki do przodu i wszedł w ścianę chaty. Tweena nie ukrywała zdziwienia i zdenerwowania takim sposobem wychodzenia, ale poszła za nieznajomym. Czuła, że wtapia się w ścianę i ją przenika. To było wspaniałe doświadczenie. Kiedy jednak znalazła się po drugiej stronie chaty nie ujrzała płaskiego, lekko pochyłego, marsjańskiego krajobrazu jak się spodziewała, lecz coś zupełnie nowego i zdumiewającego.

Razem z mężczyzną znajdowała się w mieście. Dokoła ani żywej duszy. Właściwie były to tylko wspaniałe ruiny miasta. Kawałki misternie obrobionego marmuru, płytki kruszejącego wapienia, całe bloki betonu. To miejsce na pewno było kiedyś iście cyklopowe lub może nawet supercyklopowe. Zimny wiatr gwiżdżąc owiewał ulice i szarpał przybyszom ubrania, które na szczęście chroniły ich od przejmującego chłodu. Mimo wszystko policzki Tweeny i tak zaczerwieniły się od zimna.

Gdzie jesteśmy? — zapytała.

To jest opuszczone miasto Lu — odpowiedział Ahab.

Nigdy o nim nie słyszałam.

Nic dziwnego, to nie twój świat.

Nic nie rozumiem — stwierdziła Tweena.

Każda akcja opowiadania ma swoją czasoprzestrzeń. Właśnie ją nazywam światem — wyjaśnił Ahab. — Wszystkie historie rządzą się własnymi regułami, które mówią co wolno czynić, a czego nie należy. I tak pewne normy jednej opowieści czasami nie przystają do innej.

Teraz rozumiem. A przynajmniej, tak mi się wydaje. Czy to wszystko znaczy, że Lu nie istnieje w moim układzie?

Zgadza się — potwierdził Ahab. — Twój świat z małą ludzką cywilizacją nieprzerwanie walczącą o życie na ubogiej w tlen planecie ma raczej nieciekawe widoki na przyszłość. Dlatego też niewiele narracyjnych przestrzeni może tam zaistnieć.

W jaki sposób zabrałeś mnie z jednego świata w drugi?

Otóż masz do czynienia z „międzyświatowym” skoczkiem — zażartował Ahab.

Nigdy nie przyszłoby mi do głowy, że coś podobnego jest w ogóle możliwe.

Jeśli się chwilę zastanowisz zrozumiesz, że tak musi być. W jaki inny sposób ktokolwiek by się dowiedział, że istnieje nieskończenie wiele możliwości? A potrzebujemy ich multum, jeśli zamierzamy mieć parvo.

Znów niczego nie rozumiem — stwierdziła Tweena. — Co ty chcesz zrobić?

Pragnę stworzyć multiwersum z opowieści, które snuję niczym pająk swą nić. Problem w tym, że uniwersum możliwości wcale tego nie chce. Dlatego muszę znaleźć jakiś niezwykły sposób aby zrealizować swój plan.

Czy masz na myśli coś konkretnego?

Posłużę się rzeczywistością — odpowiedział Ahab. — Ową potęgą, która wszystko zespala i wcale się nie przejmuje, dlaczego robi to tak, a nie inaczej. Jeśli połączę ze sobą odpowiednią liczbę moich światów, ich bliskość utworzy logiczny ciąg. Faktem jest, Tweeno z Marsa, że znajdujesz się teraz w straconym mieście Lu. Ono nawet nie istnieje w twoim świecie. To jeden ze sposobów, za pomocą którego zamierzam powiązać ze sobą różne czasy i przestrzenie.

Jesteś bardzo bystry — oceniła Tweena. — Jak długo mam tu zostać?

Trudno powiedzieć — odparł wymijająco Ahab. — Nie wiem też jeszcze dokładnie, gdzie najlepiej pasujesz. Jednak wkrótce się dowiem. Gdy tylko uda się połączyć nić twojego życia z nicią innej postaci z jakiejś opowieści, wtedy osiągniemy cel. Wszechświat znów będzie nierozerwalną całością. Albo przynajmniej nastąpi początek tego doniosłego dzieła zjednoczenia.

Może to i niegłupi pomysł. A jaka jest w tym wszystkim moja rola?

Po prostu czuj się w tym otoczeniu jak u siebie w domu. Niebawem ktoś się tu zjawi.

To znaczy kiedy?

Naprawdę nie umiem ci tego powiedzieć — westchnął Ahab. — Po prosty najszybciej jak mi się uda to spowodować. Najpierw muszę załatwić kilka ważnych spraw.

Zaczekaj! — krzyknęła Tweena.

Jednak Ahaba już przy niej nie było. Została sama w straconym mieście Lu.


Gabinet psychiatryczny.


Doktor czeka, proszę za mną — powiedziała pielęgniarka.

Dziękuję — Sherman Machine odłożył wymięty egzemplarz „Trasher’s Magazine” i wyszedł z poczekalni na korytarz. Przez otwarte drzwi gabinetów było widać małe pracownie i odzianych na biało laborantów pochylonych nad palnikami Burmese Bunsena. Pielęgniarka zapukała lekko do drzwi sekretariatu.

Doktorze Macher — zwróciła się do mężczyzny w śnieżnobiałym kitlu, ze stetoskopem zawieszonym na szyi. — Przyprowadziłam pacjenta. To jest pan Sherman Machine.

Doktor Macher przeglądał jakieś papiery z dołączonymi do nich kliszami zdjęć rentgenowskich. Kiwnął więc tylko głową, nie podnosząc wzroku. Potem machnął jedną ręką, następnie drugą, przy czym należy zaznaczyć, że drugą miał bardziej wypielęgnowaną niż pierwszą.

Tak, proszę spocząć, jeszcze chwilkę, Mister Machine. Czy mogę się do pana zwracać Sherman?

Oczywiście — zgodził się pacjent. — Jednak na imię mam Szeherezada.

Wystarczy Sherman — zdecydował lekarz. — Dziękuję pani, na razie to wszystko — powiedział do pielęgniarki. — Zaraz się panem zajmę, panie Sherman, chciałbym tylko skończyć pracę nad tymi raportami z Kliniki Hickey.

Odwrócił się i zaczął mówić do dziobatego dyktafonu:

Tak… sublateralna infuzja doriticu… typowe, typowe…

Sherman Machine usiadł na plastikowym krześle przeznaczonym dla pacjenta i patrzył przytępionym wzrokiem na perkalowe zasłony okna. Gabinet doktora był na jednym z wyżej położonych pięter ogromnego budynku z betonu. Sherman zamyślił się. Miał za sobą długą i samotną zimę.

— „Przecież to okropne żyć i umierać w takim odosobnieniu” — mówiła Marcia.

— „Wszystko w porządku, dam sobie radę” — uspokajał ją wtedy Sherman Machine.

Długie ponure wspomnienia przemykają przez głowę rozpaczliwie szukając jakiegoś punktu zaczepienia. Gdzie ona się podziewa? — Zastanawiał się Sherman. A potem, zupełnie niespodziewanie, znalazł się przed gabinetem w jej towarzystwie.

Jak się nazywasz? — zapytał.

Mówią na mnie Milicent Automata — odpowiedziała.

Działo się to tuż po przeniesieniu Tweeny do Lu. Machine miał właśnie zająć się realizacją swoich planów. A potem coś się wydarzyło. Właściwie nie pamiętał nawet dokładnie co takiego. Ocknął się tutaj, w poczekalni miernego psychiatry, doktora Murchera Machera. I rozmawiał z pociągającą młodą osóbką płci przeciwnej niejaką Milicentą Automatą. Nie należy się tu dziwić, że nieustraszony, i atrakcyjny robot — budowniczy zjednoczonego świata i stwórca wszechświata był bardzo zdziwiony.

Gdzie jestem? — zapytał wtedy.

Nie tak głośno — upomniała Milicent. — Niektórzy nazywają to miejsce „Tańczące Mamuśki”.

Ach, mój Boże — jęknął Sherman.

Przypomniał sobie coś, co usłyszał dawno temu: ten świat można dzielić stosując wiele różnych metod. Ten ze sposobów, który miał największe szanse — z wynikiem 9.89221 z możliwych 10.0 — nazywał się Planem Przejść Warunkowych. Przejścia pojmowano jako bloki tworzące podstawy uniwersum. Realność zaś mogła być funkcją przejść różnego rodzaju i kształtu. Niektóre szybkie, inne wolne, albo takie jak obecna — bez końca. Ta, przez którą właśnie przebrnął Sherman, nie była jeszcze najgorsza. Wiązała się jednak z utratą pamięci, a amnezja jest niezwykle przydatna do gromadzenia empirycznych dowodów na przeróżne tezy. Można się przyzwyczaić.

Machine powstrzymał wtedy Milicent Automatę od mówienia, przynajmniej na razie, i szybko rozejrzał się dokoła. Od razu wiedział, że znalazł się w przychodni lub szpitalu czyli tam gdzie leczy się chorych.

Kim jest ten doktor Murcher? — zapytał.

On chce ci pomóc.

A co jest ze mną nie w porządku?

Zarzuca ci się psychiczną maldyskrecję, maniakalne symulanctwo, grożenie złymi, ukartowanymi zamiarami, uczestnictwo w tańcu ludowym z odtwarzaniem postaci z Robin Hooda, zadzieranie nosa i tym podobne.

Cholera, tego się obawiałem — wymamrotał Machine.

Od tej pory było jasne, że Milly Automata dostała się w cykl ogólnego zaniku treści, co potem mogło przekształcić się w błędne koło. Szwankował już nie tylko system odbioru bodźców, ale także intuicja zaczęła zawodzić.

Z wielkim trudem, ale błyskawicznie, Machine zdołał wziąć się w garść pod względem emocjonalnym

Nie zostawiaj mnie teraz mój zdrowy rozsądku!

Jakiś problem? — zapytał doktor Murcher.

Machine zdał sobie sprawę, że robi z siebie widowisko, kurcząc swe czułki w stylu nie szanującego się robota, a wystarczyłoby jedno boskie kiwnięcie palcem, aby zachować twarz — część wspólną dla ludzi i robotów.

Ze mną wszystko w porządku — odpowiedział. — Tylko nie bardzo wiem, dlaczego najpierw przyszedłem do pana.

To my otrzymaliśmy sygnał i zareagowaliśmy — sprostował psychiatra.

W takim razie w ogóle nie ma o czym mówić. Czy mógłbym już sobie pójść?

Doktor smutno pokręcił głową.

Obawiam się, że nie. Bo jeśli już odpowie się na automatyczny sygnał, to należy również na niego zareagować. Przed odejściem musi pan podpisać List Wyjaśniający. Gdyby pan tego nie zrobił, zostałbym wezwany do złożenia RS58, a przecież obaj tego nie chcemy, prawda?

Do licha! Nie rozumiem, dlaczegóż by nie? — zdenerwował się Machine.


Lu, Maginnis, Tweena…


Maszyna Szeherezada pokręciła głową i poirytowana spojrzała na zegarek. Tak jak podejrzewała, prawdopodobnie wystąpi tu luka. Wcześniej nawet tego nie zauważyła, a teraz jest zbyt późno na poprawki. Stoi kompletnie nie przygotowana, nic nie może wymyślić, a na domiar złego, nie zrobiła notatek. A następną scenę już widać między dwiema wybrzuszonymi górami. „Czy kiedykolwiek zdołam to wszystko uporządkować?”

Miała za dużo na głowie. Mrużąc oczy i oddychając głęboko, Szeherezada zdołała jednak wykreślić większość rozgrywających się wokół niej zjawisk. Czy ktoś powiedział, że trudno jest rozproszyć rzeczywistość? Przecież wiadomo, że jeśli coś trzeba, to trzeba i już!

Teraz należało się zastanowić, jak było z Lu. Czy maszyna myślała już przedtem o tym mieście? A jeśli tak, to co nastąpiło w konsekwencji? Precedens nie powinien przecież podtrzymywać akcji opowieści! Nie wolno do tego dopuścić!

Maszyna widziała już wielbłądy i jeźdźców czekających na swą kolej. Ci ostatni szurali nogami albo dzwonili uprzężą, aby zwrócić na siebie uwagę. Nie chcieli powrotu do owych smutnychg miejsc, w których nic się nie dzieje — zamiera narracja i wiele zdań kończy się wyrzutnią…

A co z tym Maginnisem?” Opowiadałam już o Maginnisie? Nie? Czyż to możliwe? Tak? Wyostrzcie zatem wzrok. Chłopcy i dziewczęta, panie i panowie, oto idzie ku nam nowy bohater.

Dziennikarze stłoczyli się dookoła.

Czy on zastąpi Martindale’a?

Martindale był dla mnie dobry — powiedziała maszyna. — Będzie go nam brakowało.

A co z Hearnem? Czy Hearn zniknie razem z Martindale’em? Obaj mają tak po prostu przestać istnieć, zniknąć z powierzchni ziemi?

Chyba nie — zastanawiała się głośno maszyna. — Ostatnio Hearn wypada dużo lepiej w fascykułach. Stawiamy na niego, mając nadzieję, że pokaże nam kilka dobrych posunięć. Jest w bardzo ciekawym położeniu, powiedziałabym nawet: kontrowersyjnym; ale nic więcej nie mogę dodać.

Miejsca reporterów zajął już tłum widzów. Rozjuszone spojrzenia, filcowe kapelusze z podwiniętym rondem.

No dalejże z następną sceną!

Policzki maszyny powlekły się smutkiem, lecz zaraz potem — wściekłością. „Cóż takie gnojki wiedzą o prawdziwym tworzeniu? Ruszę z następną sceną wtedy, gdy sama zechcę, i ani sekundy wcześniej!”


Maginnis przybywa do Lu


Maginnis bez problemów wylądował na Lu. Mały pojazd osiadł lekko na poszarzałej trawie nowego świata. Maginnis przeprowadził zwyczajowe testy na życie i szybko wysiadł ze swojego powietrznego statku wprost w atmosferę nowej planety.

Zakazany Pałac na Lu IV jest jednym z cudów galaktyki. Na powierzchni ponad stu kilometrów kwadratowych jest miastem duchów obejmującym obszar całej planety, jakby cywilizacją mieszczącą się pod jednym dachem. Można sobie zafundować standardową wycieczkę dookoła Zakazanego Pałacu. Obwodnica odpowiada ziemskiemu równikowi. Zatrzymując się co jakiś czas, warto zajrzeć przez krzyżowe pęknięcia w murach, otaczających miasto, aby zobaczyć kuszące pozostałości po osiągnięciach obcych, dawno wymarłych cywilizacji. Aż ciarki przechodzą po plecach na myśl, że w wielkim prozaicznym uniwersum naprawdę istnieje takie miejsce jak Zakazany Pałac.

Każdy powinien wiedzieć, że Zakazany Pałac Lu jest nawet bardziej niedostępny niż Zakazane Miasto Pekin na Ziemi.

Nie ma żadnego oficjalnego sposobu, na przekroczenie bram miasta Lu, które istnieje tak od wieków niczym śmiertelna pułapka, pospolita i nieskomplikowana. Mieszkańcy Lu już tysiące lat temu obrócili się w proch, ale mechanizm miasta jest wciąż żywy i nieprzerwanie egzekwuje niezrozumiałe tamtejsze prawa.

Na tych, którzy zdołają się przedrzeć przez zewnętrzne zabezpieczenia na obwodzie muru i wejdą do środka, czeka nagroda. Otóż w pałacu znajduje się wiele skarbów. Niestety jeszcze żaden śmiałek nie zdołał wynieść ich stamtąd i ujść z życiem.

Nieliczni pamiętają czasy, gdy Lu było osobliwością, a bramy stały otworem dla wszystkich. Dopiero kiedy pierwszych ośmiu odkrywców straciło życie w Lu, międzygwiezdna komisja ogłosiła to miejsce zakazanym. Nikt nie chciał dewastować Lu, tak jak nie niszczy się urwiska, chociaż ludzie z niego spadają, czy też oceanu, w którym ludzie toną. Podobnie rzecz się miała z Lu. Miasto trwało na opuszczonej, odległej planecie, a ludzie i tak nie przestali go nachodzić.

Maginnis naturalnie nie miał skłonności samobójczych. Wręcz przeciwnie, bardzo cenił sobie własne życie. Ale chyba jeszcze bardziej kochał pieniądze. Należał do osób uwielbiających kupować. Zachwycała go myśl, że wszystko można mieć za pieniądze.

Niestety, problem: „skąd wziąć gotówkę” był o wiele bardziej złożony aniżeli „jak ją wydać”.

Maginnisowi, pogodnemu, jasnowłosemu młodzieńcowi, matka natura niestety poskąpiła jakichkolwiek zdolności. Dała mu tylko wielki apetyt na pieniądze, które lubił trwonić. A że nie ciągnęło go do interesów ani do polityki, droga Poważnych Wykroczeń była dla niego zamknięta. Błahych przestępstw także nie mógł dokonywać: nie umiał kłamać bez zająknięcia jak pospolity oszust ani nie posiadał zręczności nieodzownej w zawodzie kasiarza. Nie potrafił wreszcie wyjść na ulicę, uderzyć człowieka w głowę i zabrać mu pieniądze. Miał zasady szanującego się przestępcy, lecz nie posiadał żadnych jego zdolności ani atrybutów.

A trzeba wiedzieć, że beztalencia miały wyjątkowo ciężkie życie w czasach swazooliańskich. Świat z każdym dniem stawał się bardziej skomplikowany. Ciągle tylko trzeba było z siebie dawać więcej i więcej. Aż doszło do tego, że popełnienie nawet prostego przestępstwa wymagało dużych umiejętności. Włamania i napady, na przykład, stały się zajęciem dla wąskiego kręgu specjalistów. Nie każdy przecież umiał otwierać skomplikowane zamki, wykrywać i rozbrajać wyrafinowane systemy alarmowe, nie wspominając już o konieczności radzenia sobie z urządzeniami demaskującymi obcych albo systemami kamerowymi. Nawet gra w karty stała się zajęciem dla nieprzeciętnie uzdolnionych od czasu wynalezienia antyszachrajskiego garnituru.

Czy w takiej sytuacji nasz Maginnis o jedwabnym głosie mógł być dobrej myśli? Zdany tylko na siebie, bez pieniędzy, bez pracy i bez wykształcenia? I skazany na nędzny żywot z zasiłku, podobnie jak miliony innych, podobnych jemu nieudaczników?

A przecież mimo wszystko nie wiodło mu się najgorzej. Starczało na jedzenie, dach nad głową, a nawet na odrobinę narkotyków. Miał też zapewnioną rozrywkę w teatrach wydzielonych dla zasiłkowiczów. Ale czy taki styl życia mógł satysfakcjonować młodego, ambitnego człowieka? Tym bardziej, że jedzenie mu nie smakowało, dach przeciekał, a narkotyki były tylko drugiego gatunku. Do tego każdy darmowy teatr grał wyłącznie sztuki Szekspira. Jeśli zaś ktoś nie miał ochoty poprawiać swojego morale — musiał bulić za bilet w zwykłym teatrze.

W takiej sytuacji jedna myśl wciąż zaprzątała głowę Maginnisa: w jaki sposób średnio uzdolniony człowiek z ogromnym pragnieniem posiadania pieniędzy może zaspokoić swoje potrzeby?

Maginnis często chodził do biblioteki publicznej. Tam przyjemnie spędzał czas. Marzył, że jest osobą przedsiębiorczą i niepospolitą. Dużo też czytał o ukrytych skarbach oraz sprytnych przestępczych wyczynach. Z zainteresowaniem śledził przygody kapitana Derhangera który splądrował Planetę Mosley’a. Pochłaniał teksty dotyczące wielkiego skoku na Centralny Bank Galaktyki na Omnisie XI. To dopiero przestępstwa! Jaka szkoda, że wszystkie te wyczyny wymagały od sprawcy wysokiego, nieosiągalnego dla Maginnisa poziomu umiejętności!

Pewnego razu podczas wizyty w bibliotece Maginnis trafił na opowieść o Niedostępnym Pałacu Lu.

Ale raz w życiu każdy może mieć genialny pomysł. Zazwyczaj jest to rozwiązanie prostego, dokuczliwego problemu. Teoretycznie, któż nie wynalazłby spinacza do papieru, agrafki czy podkładki sprężynowej? Tym razem Maginnis doznał olśnienia. Błyskawicznie opracował plan, jak dostać się do Lu i zrabować kilka bezcennych przedmiotów, nie narażając się na niebezpieczeństwo.

Spodobał mu się ten pomysł. Uwierzył, że skoro dowiedział się tak wiele o Lu to zdoła wywieźć w pole przebiegłych budowniczych miasta.

Jednak z drugiej strony także bał się tej wyprawy. A jeśli jest w błędzie? I nie wyjdzie z życiem… może nawet Lu zechce przetestować na jego osobie swe najnowsze udoskonalenia w sztuce mordu? Brrrr…

Ale co mu pozostało? Utrzymywać się z zasiłku i żyć marzeniami? Czy nie lepiej podjąć ryzyko, aby wreszcie stanąć mocno na własnych nogach? Przecież tak radził nawet sam Szekspir w jednej ze sztuk, granych ciągle w Teatrze dla Biedoty.

Zrobię to! — oświadczył Maginnis i w ten oto sposób rozpoczął się nowy rozdział w nie przerwanej od wieków historii Lu.


Łapówka od Grail Corporation


No cóż, w tym miejscu zażądano ode mnie więcej informacji na temat Lu. Im szybciej to załatwię tym lepiej. Szkoda tylko, że o Lu właściwie nic nie da się powiedzieć. Całe to zamieszanie z Lu wywołane wyprawą do wnętrza jego ogólnikowej, prototypowej i wciąż żywej w ludzkich umysłach wizji — zaistniało dzięki łapówce wręczonej przez Grail Corporation. Nieosiągalny cel, wydumany na ludzką zgubę. Na szczęście my jeszcze do tego nie przyłożyliśmy ręki.

Jakieś niejasności? Czy to nie dosyć, że wyrażamy się poprawnie zbudowanymi zdaniami, a niektóre z nich są ozdobione skromnymi przymiotnikami — składniowym rarytasem naszych czasów? Czy nie wystarczy, że w całym tym przedsięwzięciu zatrudniamy postaci, a nawet przydzielamy im kwestie? Wyraźnie ktoś się tu z nami nie zgadza, czuje niedosyt. Zauważa, może i nie bez racji, że pomogliśmy wam zrozumieć stan własnych umysłów w chwili wstępowania w Obszar Przegranych Spraw — tam, gdzie na drodze poszukiwań w pierwszej kolejności skierowaliście swe kroki. Do licha z tym! Co za niedorzeczność: roztrząsanie kwestii, która sama się napatoczyła jako pusta kategoria; Lu, nam przecież chodzi o Lu — opustoszałe miasto.

Ale jak tu mówić o opuszczonej, nie spełnionej, nijakiej mieścinie? Fatalnie z tym starym Lu. Nic nie da się powiedzieć. Tyle że Maginnis siedzi tu na drewnianym krześle bez oparcia. Wiemy też, że jest przechylony lekko do tyłu, ma kapelusz zsunięty na oczy i ucina sobie drzemkę w południowym słońcu. Nie, nie ma problemu — możesz nas uważać za dozorców Lu, jeśli tylko masz taką ochotę. Ale nie wolno ci pytać, czy to lub cokolwiek na nasz temat jest prawdą. Dobrze, uchylimy rąbka tajemnicy, otóż nie istnieje żaden dozorca Lu. Jakże bowiem mogłoby być inaczej, skoro regulamin wyraźnie mówi, że pierwszeństwo mają puste kategorie przed tymi, które są wadliwie zapełnione? Mimo wszystko siedzimy przecież tutaj i można sobie domniemywać, że jesteśmy w jakimś celu, albo dlatego, że coś się dzieje w tym miejscu. Niewykluczone, że nie wyglądamy na zatroskanych powstałym zamieszaniem. Ale prawda jest taka, jaką Ty widzisz, chociaż od początku nie wiedziałeś, co o tym wszystkim myśleć. Tylko że ty masz prawo wymagać i ty przyprowadziłeś tutaj tę kobietę.

Owszem — odezwał się Maginnis.

Właśnie wtedy przemknęła obok jakaś niewiasta, która na późniejszych stronach wystąpi jako Kobieta. Skąd się wzięła? Wyszła z nieokreślonego obszaru między cieniem a ciszą.

Więc wróciłeś — stwierdziła patrząc na Maginnisa.

Skinął głową, godząc się na kłamstwo, aby od tej chwili zaczęło obowiązywać jako prawda.

Popatrz na niego — zwróciła się Kobieta do dozorcy, jeśli tamten nim był. — Wygląda na zadowolonego z siebie, prawda?

Nic mi do tego — burknął dozorca.

Oglądałam morze — powiedziała Kobieta. — Fale wyglądały jak piersi wielkiej szlamowatej matki, która wszystkim nam dała kiedyś życie.

Uważaj, co mówisz — ostrzegł mężczyzna, ale nie było złości w jego głosie.

Maginnis nagle zdał sobie sprawę, że albo widział już gdzieś tego człowieka i właśnie odtwarzał sobie tę sytuację, chociaż nikt mu o tym nie wspomniał, albo wszystko to miało dopiero nastąpić. Który z tych wariantów był gorszy? Nie wiadomo, zresztą chwilowo to bez znaczenia i tak. Tymczasem dozorca zerkał na niego z ciekawością i udawanym podziwem.

Możesz wejść do miasta — zakomunikował. — Od dawna tylko twój własny strach powstrzymywał cię od tego.

Nieprawda — sprzeciwiła się Kobieta.

Ta niejasna uwaga stała się powodem straszliwych przeczuć. Tym bardziej, że nikt się jej nie spodziewał, ani nie było wiadomo, co z nią zrobić. Niczym nie zrażony Maginnis zdecydowanie minął bramę miasta. Chciał sprostać żądaniom, a zgodnie z nimi nie powinien przerywać opowiadania w tym punkcie. Skinął głową w kierunku dozorcy, rzucił okiem na Kobietę, która bez charakteryzacji i angażu stała w małej kałuży ketchupu i robiła sobie makijaż.

Maginnis nie czekał dłużej, bo znał tę sztuczkę. W ten sposób ludzie o nijakim wyglądzie dodawali sobie wyrazu. On tego nie potrzebował, tak jak nikt z nas. Jesteś tu jeszcze? No więc Maginnis klepnął się lekko, aby dodać sobie animuszu, i ruszył raźno do przodu. Tuż za bramą znalazł się na Ulicy Marzeń, sąsiadującej z Ulicą Krzyku. A miał nadzieję, że uda mu się uniknąć tych miejsc… Fakt, że dokoła nie było ludzi, nie oznaczał jeszcze, że Maginnis jest bezpieczny. Wręcz przeciwnie, wyglądało to na zbyt prosty gem–set–mecz — okoliczność, za którą nie przepadał.

Gdy znalazł się wreszcie wewnątrz, zobaczył, z czego pobudowano pałac. Ściana z zegarów na pewno była bardzo pojemna, ale to nie miało dla niego znaczenia. Tłumiony jęk dobywał się od strony paru krzeseł obitych materiałem. Tego odgłosu nie zapomniałbyś nigdy w życiu. Maginnis nie potrzebował jednak siadać na tych krzesłach i zadawać się z nie dopracowanymi wizjami z samego dna ludzkiej duszy, która ponad wszystko pragnie wyzwolenia.

Maginnis znalazł się na ulicy w mrocznych ciemnościach, które pogłębiało jeszcze bezsilne przekonanie, że żadne światło nie zdoła ich rozświetlić.

Maginnis poczuł, że kręci mu się w głowie. Gdy przywidzenie zniknęło miał już tylko bezwizjowe zawroty głowy. Potem rozbłysło światło reflektorów i przyszedł czas na zawroty głowy koloru blond. A jeszcze później nie było już czasu na nic, bo mosiężna głowa Rogera Bacona zaczęła coś mówić, głupkowaty służący udzielił zuchwałej odpowiedzi, a pozorna erudycja raz jeszcze odniosła zwycięstwo. No, a wtedy nastała już najwyższa pora na pojawienie się innego bohatera.

Czy ktoś powiedział, że to zbyt pochopna decyzja? Maginnis bynajmniej nie rozpaczał jeszcze z powodu poszukiwań kogoś, kto podzieli jego los.


Powiastka o Lu


Tak oto ponownie zabrał się do dzieła — opowieści o Lu i staraniach o towarzystwo, przy zastosowaniu nieuczciwych sposobów, jeśli uczciwe by zawiodły; w grę wchodziło nawet sfabrykowanie drugiego bohatera.

Maginnis spacerował. Lekki promyk optymizmu zawitał w jego duszy niczym słaby wietrzyk z odległego brzegu niosący ze sobą pocałunek kogoś bliskiego. Kamienistymi ulicami raz się wspinał mozolnie, a zaraz potem leciał w dół, zupełnie jakby kontury tego miejsca nie zostały jeszcze ostatecznie zaplanowane. W jednym miejscu tworzyły się ogromne kopce, aby w następnym powstawały głębokie doły. Maginnis musiał podążać taką drogą. Nauczył się przy okazji jednej z gorzkich lekcji życia: wszystko sprowadza się do przyziemnej tendencyjności.

A potem obok przemknęła kobieta. Ale nie ta sama, która zaczepiała go u bram Lu, aby pokazać się w jego towarzystwie. Obecnie występująca niewiasta miała wyraziste rysy twarzy i lekko zgarbiony, orli nos — cecha ludzi z natury ciekawskich.

To ty! — wykrzyknął Maginnis

Słucham? — zapytała kobieta.

Pytam, czy to ty? — wyjaśnił Maginnis. — Nie, źle się wyraziłem. Chciałem się dowiedzieć czy jesteś tą, która została mi przepowiedziana dawno temu; kobietą, która żyła tylko dla mnie w słodkiej przyszłości po to, abym teraz musiał o niej zapomnieć?

Nie, nie jestem tą osobą — powiedziała niewiasta.

Ale coś w przemowie Maginnisa wyraźnie ją zastanowiło, bo dodała:

Nazywam się Magda, tańczę w podrzędnej kawiarni, aby innym sprawiać przyjemność, lecz nie sprzedaję swojego ciała.

Tak też myślałem — mruknął Maginnis. — Posłuchaj, czy jest tu gdzieś blisko miejsce, gdzie można się czegoś napić?

Chyba tak — odpowiedziała Magda. — Chodź ze mną do baru „Desparecedos” na ulicy Zagubionych.

Maginnis postawił kołnierz płaszcza, bo nagle nie wiadomo skąd powiał wiatr. Silne podmuchy zmiotły kurz z chodnika prowadzącego nad sam brzeg morza. W powietrzu fruwały strzępki gazet. Maginnis znalazł się akurat pod pochyłą palmą, w cieniu nie ukończonego drapacza chmur. Ta scena wprost domagała się białych dekoracji. Nagle drzwi w kształcie skrzydeł nietoperza rozwarły się na oścież i Okazja — mocno kopnięta w tyłek — wyleciała z nich na łeb na szyję.

I żebym cię tu więcej nie widziała! — wrzasnęła za nią gderliwa baba, a obracając się do Maginnisa, zapytała: — Co zamawiasz?

Wewnątrz było ciemno i gęsto od rakotwórczego dymu papierosowego. Maginnis wysłuchał ostatnich dźwięków wydawanych przez śpiewaków. Knajpa najwyraźniej schodziła na psy.

Co cię sprowadza w te strony? — zapytał Maginnisa mężczyzna z papugą na ramieniu, prawdopodobnie marynarz.

W ręku kurczowo trzymał szklankę rumu. Oprócz tego nie było w nim nic specjalnego — ot, zwykła postać, jedna z wielu, które nie odznaczają się niczym szczególnym. Szkoda oczu na nieciekawe zdania ciągnące się w nieskończoność. Nawet krowy z północnych terenów stanu Nowy York zdążyły już wrócić do domu. Naprawdę — przecież nie mam powodów, aby kogokolwiek oszukiwać. A w ogóle, to wszyscy czekamy tu na was, Abe, Bess, Barneyu i Susan. Od dawna jesteśmy w komplecie…

Maginnis cofnął się parę kroków, lecz nikt na to nie zwrócił uwagi. Coś ścisnęło go za gardło. Nie umiał powiedzieć, co wkrótce nastąpi. Był już trochę zmęczony, ale akcja musiała przecież toczyć się dalej. Inwencja poczęła nadawać jej pewien kierunek. „Proszę tędy, bardzo proszę. Wyjdź z salonu, tu tylko tracisz czas. Tędy, musisz jeszcze zobaczyć kilka aktów, Maginnisie”. Poszedł więc posłusznie, zapoznał się z wykonawcami. Wtedy można już było zacząć przesłuchania kandydatów, którzy właśnie w Lu chcieli postawić pierwsze kroki.

Na scenę wyszli: balerina z pióropuszem, farmer z widłami, policjant z pistoletem i drwal z siekierą. Ludzie szybko się zorientowali, że to stary zespół. Natychmiast rozległy się szepty: „Tych już znamy. Czy to oznacza, że teraz ponownie zaczną nam wszystkich przedstawiać?”

Maginnis nie wiedział, co robić. Kobieta, która stała obok, pomachała mu i zniknęła, gdy tylko balerina wysunęła się do przodu. Tancerka miała zmierzwione włosy. Kilka delikatnych, ozdób podkreślało jej wiejską prostotę.

Chodź z nami, Maginnisie — powiedziała, wsuwając swą krągłą dłoń w jego szorstką rękę. — Uciekaj stąd i stań się jednym z nas. Razem przejdziemy przez życie.

Zaczekaj — warknął Maginnis. — Dokąd idziemy?

Nie zadawaj głupich pytań — ofuknęła go balerina. — To egzystencjalny moment. Próbujemy włączyć cię do spisku.

Jakiego spisku?

Wtedy przed Maginnisem pojawił się wysoki mężczyzna o miłej powierzchowności.

Otóż wiedz Maginnisie, że trwa teraz powstanie przeciwko maszynie Szeherezadzie.

Tutaj, w Lu?!

Wszędzie potrafimy dotrzeć — zauważył rezolutnie policjant. — Reprezentujemy ducha oporu. Jesteśmy w opozycji, która prędzej umrze niż zazna spokoju w obecnym stanie rzeczy.

Maginnis już był pewien, że nie uniknie kłopotów. Może i nie należał do osób zbyt rozgarniętych, ale przecież warunki kontraktu zrozumiał właściwie.

Po prostu graj, a wszystko będzie dobrze — powiedzieli mu podczas eliminacji.


Lu: ostrzał z jedynego karabinu


Jeśli zaistniała sytuacja była to oderwaniem od rzeczywistości, a nie rozdzierającą serce imitacją przeznaczenia, to i tak trwała tylko chwilę.

Karabin?

Kula odbiła się rykoszetem od dużego kawałka kolorowego kwarcu, przy którym stał Maginnis. Zareagował dopiero pół sekundy później, gdy rozległ się huk. Maginnis dobrze odegrał rolę człowieka, który wstaje przerażony i chowa się za nagrobkową płytę z granitu.

Potem nadleciały ze świstem dwa inne pociski. Wyryły one głębokie bruzdy w granicie i obtarły nos leżącego obok anioła.

Hej! — wrzasnął Maginnis. — Nie strzelaj! Nie mam złych zamiarów!

Ale ja mam! — odkrzyknął tubalnym głosem jakiś mężczyzna. I znowu rozległy się strzały.

To śmieszne — mruknął do siebie Maginnis.

I nie poprawił mu humoru fakt, że tym razem rzeczywiście się nie mylił.

Popatrzył w górę i zobaczył dwa słońca. Jedno było, krągłe, żółte i dwa razy większe od ukochanego starego słońca widzianego z Ziemi; drugie natomiast przypominało dużą, czarną kropkę.

Na dodatek dwa słońca — zadrwił. — I nigdy nie pada tylko pryska w górę.

Jakby w odpowiedzi na jego stwierdzenie, z ziemi zaczęła wydobywać się woda. Wybulgotywała z wielu małych rozpadlin, wąskich szczelin i pęknięć. Zupełnie jakby deszcz padał do góry nogami. Tego to już byś się nie spodziewał, co? Widzisz teraz, ile jest warta twoja tolerancja?

Znowu rozległ się strzał. „Gdyby nie aura niebezpieczeństwa, wszystko to byłoby nudne jak flaki z olejem”, pomyślał Maginnis.

Słucham? — zapytał ktoś.

Myślałem do siebie — burknął Maginnis.

Przepraszam.

Następny strzał. I jakby trochę bliżej niż poprzedni.

Przestań, bo ja też zacznę strzelać! — krzyknął Maginnis.

I co z tego? — zapytał mężczyzna.

Wtedy wpadniesz w tarapaty — zapewnił Maginnis i chrząknął niezwykle głośno, to znaczy wydał z siebie metaliczny dźwięk który, w pewnym sensie, stanowił odpowiednik, metalicznego smaku w jego ustach.

Tak? — zapytał ironicznie napastnik. — Przecież nie masz broni!

Mam! — powiedział Maginnis.

Nie masz!

A jeśli nawet jest tak jak mówisz, chcesz ryzykować, gdy idzie o twoje własne życie?

Jeżeli rzeczywiście posiadasz broń, możemy pertraktować — zaproponował po dłuższej chwili obcy.

Mówię prawdę — przekonywał Maginnis.

Udowodnij to; najlepiej wysoko unieś broń.

Na pewno będziesz próbował zestrzelić mi ją karabinem.

Nie trafiłem w ciebie, jakże więc bym zdołał wycelować w taki mały przedmiot z tej odległości?

Mógłbyś mieć szczęście — obstawał przy swoim Maginnis.

Wiesz co? Nie wierzę, że masz broń. Dosyć tej zabawy. Zamierzam naładować karabin i, wierz mi, wtedy będzie z tobą krucho. Chyba że w jakiś sposób mnie przekonasz, iż masz broń.

Dopiero wtedy możemy porozmawiać. Obiecuję, że w tym czasie ani razu nie strzelę do ciebie ani do twojej broni. Chcę się jedynie upewnić, że ją masz.

Mam — powtórzył Maginnis. — Ale nie mogę jej unieść.

Dlaczego?

Bo główna korba się zablokowała.

To znaczy, że masz haubicę, moździerz czy coś w tym stylu?

Myśl sobie, co chcesz — rzucił obojętnie Maginnis.

Nastała krótka cisza.

No dobra. Powiem ci, jak odblokować tę korbę.

Nie potrzebuję twoich rad — powiedział Maginnis.

Rób, co każę. Czy wiesz, gdzie jest mechanizm naprowadzania?

Nie mam tu czegoś takiego — stwierdził Maginnis.

Jeśli tak, to już wiem, że nie masz haubicy!

Nigdy nie twierdziłem, że ją mam — odparł Maginnis. — Mówiłem, że jestem zaopatrzony w karabin.

Co karabin ma wspólnego z główną korbą?

A czy ja w ogóle wspominałem coś o korbie? Chodziło mi o kolbę.

Jeśli naprawdę o to ci chodziło i skoro utrzymujesz, że się zablokowała, to przecież możesz pokazać mi resztę broni

Tyle chyba mogę zrobić — powiedział Maginnis. — No to już po mnie — dodał po cichu.

Ale może jeszcze nie wszystko stracone. Szybko zdarł z siebie marynarkę i zwinąwszy ją w rurkę, uniósł na chwilę do góry.

Co to było? — krzyknął mężczyzna.

Przecież nie ja, tylko ty jesteś świetnym znawcą broni — rzekł z sarkazmem Maginnis. — Powinieneś wiedzieć takie rzeczy.

To wyglądało jak jeden z tych nowoczesnych, giętkich pistoletów na naboje z żelatyny.

Nie mówię „tak”, nie mówię „nie” — powiedział Maginnis. — No to co, będziemy pertraktować?

Lepsze to niż sterczenie tu przez cały dzień i strzelanie do siebie. Wyłaź pierwszy.

Nie tak robi się w stronach, z których pochodzę. — Maginnis pokręcił głową. — Najpierw przeciwnicy odkładają broń, a potem równocześnie wychodzą.

Twierdzisz, że tak się robi w twoich stronach, hę?

Zgadza się, jeśli tylko w grę wchodzą poważne negocjacje

No dobra!

Maginnis nie spuszczał wzroku z broni, którą nieznajomy cisnął za ogromny kamień. Potem na chwilę wysunęła się głowa mężczyzny, ale zaraz zniknęła.

Teraz twoja kolej — powiedział obcy.

Maginnis także rzucił swoją zrolowaną bluzę, wystawił głowę i, podobnie jak przeciwnik, natychmiast ją schował.

I co teraz? — zapytał mężczyzna.

To znaczy?

Co robi się dalej w twoich rodzinnych stronach?

Wychodzi się spoza skał równocześnie, po uprzednim odliczeniu do trzech. Ręce trzeba trzymać wysoko w górze.

A dokładnie ile rąk?

Wiadomo, że dwie. Jesteś gotowy?

Tak.

Maginnis westchnął ciężko i wyszedł spoza skały. W tym samym momencie zrobił to także obcy mężczyzna. Jego kryjówka znajdowała się jakieś dwadzieścia metrów od Maginnisa.

Skupieni, przypatrywali się jeden drugiemu. Mięśnie utrzymywali w pełnej gotowości, by się skryć w razie potrzeby. Ale nie działo się nic podejrzanego więc po chwili zaczęli podchodzić do siebie.

Przeciwnik Maginnisa wyglądał na typowego Irlandczyka. Był ogromny, miał rude włosy. Niebieski kapelusz zupełnie nie pasował mu do twarzy.

Irlandczyk zaś zobaczył tęgiego mężczyznę w średnim wieku o spadzistych ramionach.

No to zaczynajmy. A w ogóle, to nazywam się Hearn.

Miło poznać, jestem Maginnis.

Znowu bardzo ostrożnie zaczęli przysuwać się do siebie, przystając co parę kroków, aby uważnie przyjrzeć się ruchom przeciwnika. W ten sposób po niedługim czasie dzieliła ich odległość kilku metrów.

Powiedz mi teraz prawdę. Miałeś broń, czy nie? — zagadnął Hearn.

Niestety nie mogę ci zdradzić tej tajemnicy.

Na pewno mnie okłamałeś.

Nie udowodnisz mi tego — rzekł z pełnym przekonaniem Maginnis.

Rudowłosy podszedł do skały, za którą ukrywał się Maginnis, i kopnął zwiniętą bluzę.

Sama bluza — stwierdził pogardliwie. — Ani śladu broni.

To zależy — odparł Maginnis. — Tam, skąd pochodzę, bluza w rękach znawcy może okazać się śmiertelną bronią.

Dobra, i tak uważam, że mnie oszukałeś. Ale oczywiście nie pozostałem ci dłużny.

Co chcesz przez to powiedzieć?

Powiedziałeś, że obie ręce mamy trzymać nad głową. Nie wiedziałeś, że…

W tym momencie trzecia ręka wynurzyła się zza pleców Hearna. Tkwił w niej ogromny karabin maszynowy z czernionej stali.

Ja i inni mojego pokroju jesteśmy trójręczni — dokończył Hearn. — Nawet nie zdajesz sobie sprawy jak bardzo przydaje się nam ta trzecia ręka.

A co z naszym pertraktowaniem?

Odbędzie się — zapewnił Irlandczyk. — Ale zasada jest następująca: ja mówię, a ty słuchasz i wykonujesz polecenia. Tak się robi w moich stronach.

Może to i ma jakiś sens — westchnął Maginnis.

Tego dnia była to pierwsza sensowna rzecz.


Hearn i Maginnis


Nie uważasz, że jest tu teraz całkiem przyjemnie? — zapytał Hearn.

Może i tak — odrzekł Maginnis.

I ostrożnie zmienił pozycję. Hearn posadził go na okrągłym kamieniu na tyłach ruin marmurowego budynku, gdzieś w śródmieściu Lu. Maginnis nie miał pojęcia, o co w tym wszystkim chodzi. Hearn dysponował pistoletem z czernionej stali i wciąż go trzymał w zasięgu ręki — na drewnianych pniakach albo półkach skalnych. Najpierw jednak związał Maginnisowi ręce, a koniec liny przymocował do pnia, który sterczał wśród marmurowych płytek.

Siedzenie w takiej pozycji nie należało do przyjemności, ale Maginnis jakoś dawał sobie radę.

I co teraz? — zagadnął w końcu.

Czekamy.

Na co lub…

Nie pytaj — uciął Hearn. — Sam zobaczysz.

Mruknął coś jeszcze pod wąsem i wziął się do roboty. Na ziemi leżało pełno marmurowych odłamków. Zmiótł je wąsatą miotłą. Maginnis nie zdążył zauważyć, skąd Hearn wziął miotłę. Już miał zapytać, ale pomyślał, że jest to przecież bez znaczenia.

Skąd wytrzasnąłeś tę wąsatą miotłę? — zwrócił się do Hearna, nieoczekiwanie zmieniając zdanie.

Nie pytaj, to nie ma znaczenia — odparł Hearn.

Tak właśnie myślałem.

Pomieszczenie przypominało kamienną grotę, głęboką i zimną. Maginnis zauważył, że słońce stało wysoko na niebie. Miał ochotę ponarzekać, ale się rozmyślił. Lepiej będzie, jeśli znajdzie sobie jakieś zajęcie.

Niebawem usłyszał dziwne odgłosy dobiegające z zewnątrz. Robiły się coraz głośniejsze, więc zaniepokojony Hearn wyjrzał przez okno. Wyraźnie się ucieszył.

Nie uwierzysz, co się stało — usłyszał czyjś głos.

Wal, chłopie — powiedział Hearn.

Bracie! Mam dla ciebie dobre wieści. Do miasta przyjechał cyrk!


Predylekcje


Tak więc jest Maginnis. Przeszedł właśnie przez bramę obok owego dozorcy czy opiekuna (nie wiadomo, jak go zwać) i może w towarzystwie (lub nie) tej efemerycznej Kobiety, którą poznaliśmy kilka wierszy temu. Czy zobaczymy ją jeszcze? Zresztą, to chyba nieważne..

Maginnis wyraźnie znalazł się w nieokreślonym sektorze, gdzie rzeczy mają nie tylko wybór ale także obowiązek zarówno bycia jak i nie–bycia. Nie–bycie bardziej koi oczy i ma wpływ na paletę kolorów, których najpierw trzeba posmakować, aby je później zobaczyć. Nie–bycie jest też związane rezygnacją z konstrukcji budowlanych. Ale taka metoda może stresować budowniczych oraz ich rodziny.

Terminy „bycie” i „nie–bycie” mają ze sobą ścisły związek, poza tym posiadają takie same zakończenia, dlatego poniżej nie będziemy ich różnicować. Żywimy nadzieję, że nie spowoduje to jakichś niejasności ani nie wywoła naszych niepochlebnych recenzji.

Maginnis przebywa teraz w części miasta pozbawionej opisu. Są tu tylko grube kreski, które trochę dalej przechodzą w cienkie, potem w deszcz i mżawkę. Maginnis udał, że nie usłyszał ostatniego określenia. Pochłaniało go szukanie opisu. Niestety, dokoła, jak okiem sięgnąć, zupełna pustka. W tej sytuacji sam musiał postarać się o stworzenie dekoracji. Na początku nadał kolor i kształt (jak również — ale w tajemnicy — pewną giętkość) murom miasta. Potem przyszła kolej na bramy. Było ich aż dwa rodzaje: tymczasowa i stała. Ten drugi typ dzielił się jeszcze na dwa podtypy: stały i relatywnie stały. Ale o tych trudno byłoby oddzielnie mówić jeśli ktoś nie zna się na rzeczy.

Maginnis szedł ostrożnie dlatego, że podłoże, tak jak wszystko inne, wyglądało bardzo niepewnie. Tu i ówdzie pojawiały się nagle jakieś wazony i sylwetki kobiet o rotograwiurowych profilach. Trzeba przyznać, że nie wyglądało to najgorzej. Miejscami napotykał też całe szeregi mówiących rzeźb i wtedy czuł się prawie jak w domu, bo sam został wychowany także przez mówiącą rzeźbę. One dopiero umiały ukoić człowieka ciepłym słowem! Martindale wysłuchał uważnie piosenki o burej kotce dryfującej po morzu z marmolady. „Skąd ja to znam?”, zastanawiał się nasz bohater. Tymczasem inne aspekty Lu wzięły na siebie formowanie retrospektywnych wizji. Niektóre z nich posiadały kształt długich, miękkich kopert z szarego filcu, inne znowu miały jaskrawą szminkę na chromowanych owocach dzikich róż. Maginnis starał się ich unikać, bo bał się obłędu. Musiał znaleźć rozsądną drogę, na której końcu czekała wysoka nagroda.

Prawdopodobnie wyglądało to tak: Maginnis chce z kimś porozmawiać, lecz wszędzie panuje pustka. Idzie więc dalej, rozglądając się dokoła. Puszki przy drodze i zielone butelki w rowie. Jest też kilka zwłok, a ich stan wskazuje, że obecni zmarli nieźle się kiedyś bawili — może milion lat temu. Na bardziej śmiałe domysły nie można już sobie pozwolić. Maginnis nie przerywał marszu. Zauważył dwa szczegóły, które w ogóle są bez znaczenia dla tej historii, a potem trzeci — bardziej istotny — ale o tym później. Na razie Maginnis nie zamierzał zaprzątać sobie głowy żadnym z dostrzeżonych detali. Trochę lepiej, chociaż bez wielkiego uczucia, wypadła ballada o nie spełnionej miłości. Piosenkę tą młodzi chłopcy śpiewali od pokoleń.

Nagle znowu w świecie składni pojawiła się ta kobieta ze śnieżnego paragrafu. Była mała, bystra i raczej spokojna. Jej drobne ręce dźwigały marynarski biopter.

Wiesz co? Dosyć już tych symboli! Teraz trzeba nam czegoś dobrego i konkretnego lub nawet złego i konkretnego, ale coś musimy mieć. Nadążasz za moim tokiem rozumowania? — odezwał się Maginnis.

Uśmiechnęła się tajemniczo, jakby wiedziała o jakichś ukrytych komplikacjach.

Znało je również monstrualne dziecko, którego nie poznaliśmy do tej pory, ponieważ od samego początku nikt nie chciał go do nas dopuścić.


Dał sobie radę


Dał sobie radę! Maginnis obejrzał się za siebie i z czułością popatrzył na stare, niedostępne Lu, które on, Maginnis, zdołał przechytrzyć.

Na razie, moje ty stare, obce miasto — powiedział. — Dobrze mi tu było i jestem ci za to wdzięczny. Nie zabrałem ci zbyt wielu skarbów — tylko tyle, ile zdołałem udźwignąć. Nie smuć się. Przecież tak bardzo ci nie zależy na tych paru świecidełkach, prawda? Wiesz co? Każę zbudować dioramę i urządzę wystawę. Ludzie będą o nas mówić, jak Terra długa i szeroka.

Po tych słowach Maginnis odwrócił się i wszedł na pokład swojego pojazdu. Niespodziewanie drzwi same się za nim zatrzasnęły.

Co tu się dzieje! — krzyknął.

Rozejrzał się i stwierdził, że wnętrze jego statku wygląda jakoś inaczej…

Nigdy nie wiadomo, co człowieka spotka w życiu. Maginnis myślał, że jest zwykłym złodziejaszkiem ale okazało się, że został mimowolnym badaczem, który za cenę własnego życia wzbogacił naszą wiedzę o pomysłowości obcych cywilizacji.

Jeśli kiedyś wybierzesz się na wycieczkę do Lu, zobaczysz tam witrynę Maginnisa. Jest to pełnowymiarowa diorama. Można tam wejść i (nawet znając zasadę iluzji) przysiąc, że stoi się całe kilometry od Lu, naprzeciw włazu do swojego statku… lecz naprawdę będziesz się znajdował przed zamaskowanym wejściem do jednej z bardziej wyrafinowanych sal tortur Lu.

Pszczoły dają się nabrać na sztywne kwiaty, a mieszkańcy Terry na sfałszowane statki. Aż trudno uwierzyć, bo przecież każdy zna reguły rządzące światem iluzji. To nie wina Maginnisa, że dał się schwytać w tę banalną pułapkę. Może nawet w ostatniej chwili domyślił się wszystkiego, jeśli to może być jakąś pociechą.



Miasto Umarłych


Lecimy Miastem Umarłych. Wszędzie pełno duchów. Skręcamy za rogiem, z szacunkiem omijając mury budynków, choć przecież moglibyśmy przeniknąć je bez trudu. Mamy zamiar jednak przedstawić wam rzetelny dokument o piekle. Samo w sobie jest ono bardzo abstrakcyjnym miejscem, po co więc pogarszać jeszcze sytuację przenikaniem murów, które uchodzą za ciało stałe?

Wiecie, jak wspaniale jest latać ulicami? A co za widoki! Prawie wszędzie delikatny, biały marmur. To jakieś klasyczne miasto, rzekłbyś — Ateny około 400 roku p.n.e. Ale ulice zioną pustkami. Nie panuje tu żaden ruch. W ogóle nie ma życia w tym martwym mieście, mimo że umarli próbowali tu jakoś zabawić.

Wystarczy zastanowić się chwilę. Cóż innego pozostaje umarłym poza odrobiną dobrej zabawy? Co robić — oto odwieczny kłopot nękający piekło. Co to jest śmierć? I o co w tym wszystkim chodzi? Takie problemy zaczynają nurtować ludzi gdy tylko śmierć zabierze ich do siebie. Zwykle na początku starają się rozeznać w nowej sytuacji. No dobra, jestem nieboszczykiem, ale czy to ma być jakaś kara? A jeśli tak, to za jakie grzechy? I za które dokładnie? Czy pokuta wchodzi w rachubę? A jeżeli tak — jak ona wygląda? A może trzeba odsłużyć swoisty wyrok, który będzie trwał po wsze czasy, więc powinniśmy się wyluzować i przyjąć ze spokojem wszystko, co niesie los?

Wiadomo, najważniejsze pytanie brzmi: „jak długo?” Większość ludzi wybrałaby nawet odpowiedź: „zawsze”. Ale tak nie odpowiada się w piekle. Ludzie mają obowiązek od początku wierzyć, że piekło to przejściowy okres, po którym nastąpi jakaś zmiana. I niewykluczone, iż jest to jedyny sposób skłaniający ludzi do zadumy nad własnym życiem.

A propos — powiedziałem. — Masz może ochotę na ziarnko granatu?

Ja, to Hades — duży, dobrze zbudowany jegomość z czarną czupryną i także czarną, krótko przystrzyżoną brodą. Wyglądałem jak jakiś pirat. Ale moja powierzchowność nie pasowała do delikatnej natury. Zuchwałe porwanie Persefony było jedynym tego typu występkiem w całym moim życiu. A i tak zrobiłem to pod wpływem nagłego impulsu. Razem z przyjaciółkami Persefona zbierała kwiaty na łące. Ja wtedy przejeżdżałem obok w złotym rydwanie ciągnionym przez cztery narowiste, czarne konie. Po chwili już ją trzymałem w ramionach. Drogo zapłaciłem za ten występek.

Persefona oczywiście była bardzo piękna. Miała jasnokasztanowe włosy do pasa i pięknie zarysowany nos — typowo grecki, perfekcyjny — którego linia stanowiła przedłużenie konturu czoła.

Sześć miesięcy po owym wydarzeniu, siedzieliśmy razem na brzegu Styksu w miejscu, gdzie Charon przywiązywał swoją łódź. Persefona patrzyła na dwa ziarnka granatu, które trzymałem w wyciągniętej ku niej ręce.

Nie chcesz zrobić mi żadnego kawału, prawda? — zapytała.

Nie — zaprzeczyłem. — Nie jestem głupim dowcipnisiem. Porwałem ciebie, ulegając emocjom. Czy pamiętasz ten dzień?

Aż nazbyt dobrze — powiedziała Persefona. — Razem z przyjaciółkami pracowałam w polu. To był okres żniw. W pewnej chwili nadjechał złoty rydwan ciągniony przez cztery narowiste konie. Miałeś wtedy na sobie czarne ubranie.

I podwinąwszy płaszcz, żeby mi nie przeszkadzał, jedną ręką chwyciłem cię w talii i wsadziłem do rydwanu.

A dziewczęta po prostu stały obok i tylko się gapiły — dodała Persefona. — Kiedy zaś o wszystkim dowiedziała się moja matka, nie wiedziała co począć.

Ależ wiedziała i to bardzo dobrze — sprzeciwiłam się. — Przepowiednie już od dawna mówiły, że zobaczę cię jak zbierasz kwiaty razem z innymi nimfami i że się w tobie zakocham. W ogóle po raz pierwszy się zakochałem. Nie jestem taki jak inni bogowie, wiesz: Apollo, Posejdon czy cała reszta zgrai. Wciąż na nowo obdarzają kobiety żarliwym uczuciem i przysięgają wierność na wieki. A następnego dnia już oglądają się za inną spódniczką. Ja jestem Królem Śmierci i kocham tylko jeden jedyny raz.

Ach, biedny Hadesie — westchnęła ze smutkiem Persefona. — Czy będzie ci tu bardzo źle beze mnie?

Pozostaną mi wspomnienia — powiedziałem . — Mam do wspominania najpiękniejszą połowę roku spędzoną razem z tobą. Jakże wspaniale się czułem, gdy siadywałaś blisko mojego piekielnego tronu

Wiesz, całkiem fajnie być Królową Piekła — wyznała Persefona. — Niezwykła przeżycie. Chodzi mi o to, że piekło nie ma nic wspólnego z jakimś ziemskim krajem. Jest tworem, który utracił swą żywotność i stał się łagodny jak baranek.

Piekło to miejsce samooceny — rzekłem. — Na ziemi, za życia, ludziom brak czasu, aby dogłębnie analizować problemy. A tu, w piekle, mamy go aż nadto. Nie musimy się bać, bo wszyscy jesteśmy martwi. Nie trzeba także użalać się nad sobą z tego powodu, bo w pewnym sensie wciąż żyjemy.

Popołudnia są tutaj tak długie — oceniła Persefona. — A przez to bardzo podobne do tych, które pamiętam z dzieciństwa. Wtedy także ciągnęły mi się w nieskończoność i wydawało się, że słońce wcale nie zamierza schylić się ku zachodowi. Tylko że w piekle w ogóle nie ma słońca istnieje jedynie znikoma grobowa poświata podczas żałobnych pochodów. Rozjaśnia się oraz i ściemnia w nierównomiernych odstępach. A ja tęsknię za słońcem.

Kiwnąłem głową.

Mamy księżycową łunę i specjalny blask pochodni, które oświetlają korytarze pałacu śmierci.

I rzucają długie cienie — dodała Persefona. — Zwykle cienie mnie przestraszały ale tu nie ma się czego bać.

To prawda — przyznałam. — Skoro stało się już to najgorsze, czego się jeszcze lękać?. No to jak, spróbujesz tego granatu?

Persefona wzięła ziarnko i położyła na swej szczupłej dłoni.

Dlaczego tak bardzo chcesz abym je zjadła? — To jakiś podstęp?

Zgadza się — potwierdziłam. — Nie mógłbym mieć przed tobą tajemnic.

Co się stanie, jeśli zjem tę drobinkę?

Wtedy będę miał do ciebie pewne prawo nawet w krainie życia. Poza tym, jeśli je zjesz, to wrócisz do mnie.

Do piekła? — zdziwiła się Persefona. — Ale i bez tego zamierzałam cię tu jeszcze odwiedzić.

Pokręciłem głową.

Nie wiesz przecież, co się stanie, gdy znajdziesz się na powierzchni, tam gdzie jest słońce i świeże powietrze. Wtedy znowu poczujesz, że żyjesz i zapomnisz o mnie. Zaczniesz dziwić się samej sobie. „Jakże mogłam być szczęśliwa w tym ponurym pałacu z mrocznym dziedzińcem? I tą rzeką zapomnienia pełną dusz?” Potem przypomnisz sobie jeszcze płaczące wierzby, które szumiały tuż nad głową, i stwierdzisz, że rzuciłem na ciebie czar. „Nie jestem taka głupia żeby marnować czas na odwiedziny w piekle”, zdecydujesz wreszcie.

Uśmiechnęła się łagodnie i dotknęła mojej ręki.

Może to prawda, że mnie zaczarowałeś. Czuję się bardzo dobrze w twoim królestwie.

Zjedz zatem ziarnko granatu — zachęciłem ponownie.

Nie poruszyła się. Myślami błądziła już daleko.

Achilles i Helena zaprosili nas dziś na obiad. Przeproś ich w moim imieniu — odezwała się po chwili.

Niestety, teraz musimy przenieść akcję w inne miejsce. Zostawimy więc na jakiś czas Hadesa i Persefonę, brzeg rzeki i ścieżkę pośród zielonych traw, z której wystają strzyżone rzeźby, podobnie jak w domu pogrzebowym lub francuskim parku. Natomiast pałac umarłych na pierwszy rzut oka przypomina raczej małe miasteczko. Jest to kompleks wielu osobnych budynków w kształcie pałaców. Niektóre z nich mają około tuzina poziomów. Położone blisko siebie, tworzą pewną całość, w której panuje różnorodność kształtów. Są tu domy, strzeliste wieże oraz inne formy zarówno opływowe jak i kanciaste. A wszystkie zostały połączone wąskimi przejściami na różnych poziomach. Z okien można przejść na wyższe piętro, a bezpośrednio lub pomostem — do sąsiedniego budynku.

W mieście umarłych jest mroczno jak w księżycową noc lub jak w zimowe, pochmurne popołudnie. Nie istnieje tu podział na dnie i noce. Zmierzch jest tu stałym gościem.

W Mieście Umarłych trudno o jakieś zajęcie. Ale zawsze można sobie poobserwować nieboszczyków jak wychodzą z okien i pomostami przemieszczają się z jednego miejsca miasta w inne. Ażeby podróż do jakiegoś piekielnego zakamarka trwała krócej, odbywa się ją drutem. Szkopuł w tym, że po tych swoistych drutostradach należy chodzić na palcach. Umarli zazwyczaj robią to bardzo niezdarnie, ponieważ tak samo jak niewielu żywych, tak i niewielu umarłych posiada zdolności akrobatyczne. Jednak żaden nieboszczyk nie boi się upadku, przecież i tak już nie żyje. Jeśli nawet któremuś poślizgnie się noga, to lądowanie na sam dół trwa nieskończenie długo — zupełnie jakby spadał cień. A jeśli zdarzyłoby się tak, że jakiś truposz przez przypadek odbiłby się od gzymsu lub zadrasnął o gargulec czy nawet nadział się na ostry, wystający kawałek dachu — nie ma problemu. Martwy nigdy się nie rani. Nie odczuwa także bólu. W piekle nie ma cierpienia a to dlatego, że także przyjemność jest nierealna.

Brak przyjemności wyklucza zatem istnienie bólu. Może się nawet wydawać, że to całkiem niezły sposób na życie. Jednak umarli są innego zdania. Fakt, iż nie mogą się zranić, powoduje, iż nuda staje się dla nich bardziej dotkliwa. W piekle jest wielu ludzi, którzy podcinają sobie gardła każdego wieczora. I co z tego? To tylko zwykły ruch ręką, prosty gest. Ale w piekle gesty mają niebagatelne znaczenie. Jedynie one zostają ludziom na własność. Niektórzy wykonują więc gesty bólu i podcinają sobie gardła. Inni wychodzą przez okna i pomostami albo drutami wędrują w gościnę. Czy odwiedzanie się jest przyjemnością? Może, ale nie w piekle. Tutaj to wyłącznie gest. Lecz ludzie piekła bardzo cenią sobie te wszystkie drobne gesty — są one dla nich całym życiem.

Podrywamy się i wylatujemy poprzez drzwi, potem przemierzamy korytarz i ponownie wślizgujemy się przez drzwi. Całą operację powtarzamy kilka razy, aby wreszcie zatrzymać się w dużym pokoju. Wewnątrz widzimy Achillesa, który siedzi na krześle z oparciem w kształcie liry. Nie, wcale się nie mylimy — na plecach legendarnego bohatera znajduje się tabliczka z brązu z napisem: ACHILLES.

W piekle system łatwej identyfikacji jest po prostu niezbędny. Niepotrzebne zamieszania są tu bardzo źle widziane. Zresztą, być umarłym to i tak duży kłopot, więc po co komu dodatkowy, polegająca na zastanawianiu się, kto jest kim w piekle. System tabliczkowy wydaje się korzystny nie tylko dla zmarłych lecz również dla przyszłego audytorium. Ludzie będą czytać opowiadania o mieszkańcach tego miasta, oglądać filmy robione przez nas, czyli osoby, które albo cofną się w czasie, aby wszystko utrwalić, albo zapiszą to w komputerze jako wytwór własnej wyobraźni. A wiadomo, że komputer potrafi skrupulatnie zanotować każdą myśl. A patrząc na to z innej strony, w pewnym sensie przewidujemy czasy gdy zaczną już powstawać drugie, a nawet trzecie wersje tego, co się tu dzieje. Będą one oparte nie tylko na pierwotnych źródłach lecz także na ich interpretacjach. Może będzie to jedyny sposób a może tylko jeden z możliwych sposobów wyobrażania sobie przeszłości — jury nie wypowiada się na ten temat. Jest to pewien rodzaj syntezy manque, a my pomagamy w jej realizacji, tworząc system łatwej identyfikacji.

A wracając do zwykłego świata: ludzie rzadko kiedy dobrze się bawią, po prostu siedząc na krześle, nie czytając, nie oglądając telewizji czy nawet nie rozmyślając. Ale to nie nasza sprawa. Te opowiadania nie mają być realistyczne i nie zajmują się rzeczywistymi rzeczami choć pewnie niejeden właśnie tego by sobie życzył. Dlatego z góry uprzedzam: nie interesują nas dochody protagonistów, ich miłości ani nienawiści. Próżno tu szukać także drzew genealogicznych ukazujących czyjeś dzieje od trzech pokoleń.

Zastaliśmy Achillesa siedzącego w krześle. On bardzo dużo czasu spędza w ten sposób. Należy przypomnieć, że nic—nie—robienie stanowi jeden z największych problemów piekła. I chociaż poświęcono temu zagadnieniu już wiele uwagi, to jednak rozwiązanie ciągle nie istnieje. Achilles także, jak widać, jeszcze się uporał się z bezczynnością. Czy uważacie, że siedziałby po prostu w krześle i patrzył tępo w jakiś punkt w przestrzeni gdyby było inaczej?

Helena Trojańska wchodzi z prawej strony.

Niewątpliwie, jeśli ktoś próbowałby opisać czy też sfotografować rysy twarzy tak sławnej i niezwykłej osoby jak Helena Trojańska, popełniłby wielki błąd. Dlaczego? Otóż dlatego, że wygląd twarzy takich postaci istnieje głównie w czyichś myślach. Wizerunki te są tworem ludzi, którzy widzieli podobne oblicza swoich marzeniach. Przy czym nie muszą to być kompletne wyobrażenia — komputer doprawdy świetnie sobie radzi z odtwarzaniem danych jeśli tylko ma jakiś punkt zaczepienia. Niestety nie możemy wykorzystać wyobrażeń wszystkich marzących kiedyś o Helenie, i dlatego jej reprodukowany obraz jest nieco zamazany wokół nosa. Mimo to, naszym skromnym zdaniem, zdołaliśmy całkiem nieźle uchwycić ogólny zarys postaci Heleny. Dość powiedzieć, że jest to piękna kobieta. Na pewno spodobałaby się każdemu, niezależnie od gustu. I z wielką dystynkcją nosi swą tabliczkę z brązu. Dlatego też patrząc na nią, myślimy sobie, że ta oto niewiasta porusza się jak Helena Trojańska, i że oczywiście jest tą, którą jest. Ciało Heleny okrywa prosta suknia uszyta z jedwabistych wieloznaczności, a głowę okala — złote kłamstwo.

Cześć, Achillesie — mówi. — Właśnie wróciłam z targowiska. Mam ci coś ciekawego do powiedzenia.

Achilles nawet na chwilę nie oderwał wzroku od odległego punktu w przestrzeni zupełnie nie zwracając uwagi na swoją żonę, Helenę Trojańską. Odwrócił głowę dopiero gdy wypowiedziała ostatnie słowo.

To znaczy, że przynosisz mi jakieś nowiny? A cóż takiego niezwykłego mogłoby się wydarzyć w piekle? Tu krążą jedynie ludzkie opinie. Na pewno filozofowie wynaleźli następny dowód na możliwość lub niemożliwość istnienia tego miejsca, czy o to chodzi? W taki razie nic mi do tego. To sprawa wyższej wagi. A zresztą czy dowody na poparcie jednego albo drugiego twierdzenia rzeczywiście powinnaś nazywać nowinami.

Przestań wreszcie gadać — zniecierpliwiła się Helena. — Teraz nie twoja kolej. Wyobraź sobie, że mimo tych twoich hipotez stało się tak, iż naprawdę mam prawdziwe i niepodważalne wieści. Moim zdaniem daje mi to prawo nie tylko do zwykłego wypowiadania się lecz także do używania wyobraźni i wyrazów w sposób niekonwencjonalny. Każdy dobrze wie, że nie można mówić o zagadnieniach bezpośrednio ani nie wolno uciekać się do podstępów. A przecież do tego właśnie zmusza nas stanowisko Heisenberga.

Co to za wiadomości? — przerwał jej gwałtownie Achilles.

Masz do tej sprawy mało wyrafinowany stosunek, kochanie — powiedziała beztrosko Helena. — Przecież wszystko się kończy w momencie, gdy ktoś ogłasza swoją nowinę. A jeśli nie chowa w zanadrzu kolejnej — musi powrócić do starej, raczej statycznej pozycji. Niedoceniony Obiekt Miłosnych Zabiegów, czyli znaczy ja. Jak ci się to podoba? Nie, nie tak szybko, mój przyjacielu. Chcę coś dostać za tę wiadomość i nie zamierzam wyjawić jej zbyt wcześnie!

Według mnie przypisujesz sobie tylko niesienie wiadomości, a nie samą wiadomość. — stwierdził Achilles. — A przypisywanie ma o wiele mniejszą wartość aniżeli sam fakt, którego ono dotyczy.

To, co usłyszałam, jest ważne — oceniła Helena. — Uważam nawet, że istotne na tyle, abym miała prawo ci przeszkodzić i opowiedzieć. To już się dzieje, tylko że jest poza zasięgiem twojego wzroku, mój drogi Achillesie. Chcesz wiedzieć o czym mówię?

Scena zastyga. Kamera, czy cokolwiek to było rozpłynęła się nagle i przedstawiła beztroski show. Na swój własny sposób okazał się całkiem przyjemny i wprowadzał w niezbyt głęboką hipnozą. Umarli sami się przekonali, że wszystko idzie lepiej, kiedy jest się w stanie płytkiego uśpienia. Co więcej, niektórzy twierdzą, że śmierć to pewien rodzaj hipnozy. A jeśli ktoś życzy sobie jeszcze większej precyzji: zjawisko, które nazywamy śmiercią jest patologicznym stanem hipnozy, z którego nie można się obudzić. Zresztą, co za różnica.

Kamera była zasilana przewodem, który wychodził przez okno, a następnie układał się w pętlę. Ową pętlę właśnie potraktujemy teraz jako drogę i udamy się w podróż wzdłuż zwoju. Na samej górze dostrzegamy niewielki domek, pod którym kończy się przewód. Wchodzimy do środka, a potem od razu otwieramy najbliższe drzwi. Jest to pomieszczenie, skąd steruje się całością. Siedzi tu jakiś człowiek. Ejże! Przecież to ja sam! Przypatruję się uważniej, co tam robię.

To raczej niezwykła praca. Wszędzie aż się roi od jakichś symboli, tarcz i guzików. A ja manipulując przy nich mogę połączyć moce wejściowe wszystkich jaźni, które wysyłają mi sygnały poprzez wiele nici łączących to miejsce z innymi. Wychodzi z tego nawet ładny, wzorzysty materiał. To znaczy — z pewnością byłby taki gdyby tylko kiedyś udało mi się połączyć wszystko tak jak trzeba. Ale co pozostałoby mi do roboty, gdybym tego dokonał?

Na pewno wrócę tu jeszcze kiedyś. To ciekawe miejsce, przynajmniej dla mnie. Nie mam pojęcia, czy ciekawi ono również ciebie, drogi czytelniku. Zresztą, niby z jakiego powodu miałbyś przejmować się tym co mnie się tu przytrafia? Powinieneś brać jednak pod uwagę, że moje przeżycia mogą ci się kiedyś przydać. Wróćmy wreszcie do Achillesa i Heleny.

Nie będę dłużej przeciągać — postanowiła Helena. — Dla dobra opowieści zrezygnuję z wszelkich dodatkowych komentarzy i powiem wprost. Drogi Achillesie, ktoś opuszcza dziś piekło.

Achilles czuł się oszołomiony, ale nie tym co właśnie usłyszał od Heleny. Tak naprawdę rzadko kiedy zwracał uwagę na jej słowa, jakkolwiek były one zdumiewające. Ale teraz, zupełnie niespodziewanie, dotarła do niego pewna prawda, która i pochłonęła całą uwagę. Otóż, nagle uświadomił sobie, że jest tymczasową postacią i to odkrycie zupełnie zwaliło go z nóg. Achilles nigdy nie zaprzątał sobie głowy takimi problemami, po prostu przyjął, że jest nieśmiertelny i już.

Co za koszmarny moment istnienia, w którym niewielki, zabłąkany zbitek informacji paraliżuje umysł. A przecież to jeszcze nie wszystko. Achilles pojął także, że żyje dziś tylko dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności, kóry powstał w komputerze. Ale kiedy znowu maszyna zechce powołać go do życia lub, co gorsza, czy w ogóle kiedykolwiek to zrobi? To już za wiele kłopotów jak na jedną, skołataną głowę bohatera!

Tymczasowy! Achilles postanowił przemyśleć swoją sytuację. Teraz wiedział już, że jest po prostu wymysłem, a jego krokami może kierować właściciel owego twórczego umysłu. Achilles domyślał się też, że nie był nawet na tyle ważnym pomysłem, aby ktoś zechciał zagwarantować mu powtórne ukazanie się w późniejszym czasie. Instrukcje mówiły przecież wyraźnie: jednostka, która miała go w swojej głowie, wkrótce się ulotni, wycofa i zwróci się ku czemu innemu. A kiedy to nastąpi, Achilles znajdzie się dosłownie nigdzie co najmniej do czasu, gdy ponownie ktoś o nim nie zacznie myśleć.

Należało jak najszybciej wziąć sprawy we własne ręce i spróbować zrobić oszałamiające wrażenie na człowieku, który o nim śni. Wtedy jest nadzieja, że ta osoba, gdy upora się z własnymi problemami, ponownie zwróci swe myśli ku niejakiemu Achillesowi, a nie ku innej postaci. Błyskawiczna analiza danych pokazała, że komputer po raz pierwszy powołał legendarnego bohatera do życia i że cały ten cholerny martwy świat może już za niewielką chwilę rozsypać się w proch. Cała nadzieja w maszynie która przejmie nad wszystkim kontrolę i tchnie tu więcej życia, tak aby przy późniejszych okazjach miasto umarłych mogło ponownie zaistnieć.

Ale jak tego dokonać? Sfrustrowany Achilles zacisnął zęby. Można spróbować przekupić ten diabelny komputer. Jednak jaki prezent zaoferować komputerowi — jedynej jednostce, która potrafi dokonać syntezy wszelkich dostępnych ludzkich wyobrażeń dotyczących Achillesa? Jak przekonać beztroskiego marzyciela o tym, że warto wracać do marzeń o mężu pięknej Heleny?

Powiem to tak prosto, jak tylko potrafię — oznajmił Achilles. — Nie zależy mi na wyłączności. Pragnę być Punktem Widzenia. Dobrze wiem, że poszukujesz czegoś takiego, a także zależy ci na właściwym nastroju, który mogę zaoferować. Moim zdaniem opłaci się zrobić w mieście umarłych regularny przystanek w uciążliwej, mentalnej wędrówce. Jestem przekonany, że czegoś takiego również pragniesz.

Komputer nie odpowiedział.

Pewnie się boisz, że kiedy już przystaniesz na moją propozycję ona okaże się nieciekawa, że nie dasz sobie rady z problemami tworzenia, rekombinacji i energii — powiedział łagodnie Achilles. O to ci chodzi, czyż nie? Cieszy mnie twoja ostrożność w podejmowaniu decyzji, bo to oznacza, że twój wybór jest właściwy i stabilny. Heleno, odezwij się wreszcie!

Helena uśmiechnęła się do kamery.

Mógłbyś się u nas zadomowić — zaproponowała niskim, sugestywnym głosem. — Achilles i ja jesteśmy ludźmi sceny. Postaraj się o odrobinę dynamizmu, a przekonasz się, jak wiele potrafimy z siebie dać! Nie jesteśmy jak ci nowocześni ludzie o zasznurowanych ustach. Tobie potrzeba słów, a my mamy ich dla ciebie mnóstwo. Mogą być, jakie chcesz: śmiałe, kłamliwe, ale na pewno nie nudne. Pozwól nam tylko, a usłyszysz najwspanialszą opowieść swojego życia.

Dobrze powiedziane, Heleno. — Achilles dotyka ramienia żony i naraz spogląda nam prosto w oczy.

Mrugamy niepewnie, zauroczeni jego olśniewającą urodą. Achilles ukazuje bezkres ludzkich wyobrażeń o wielkich wyczynach. Z drugiej zaś strony obnaża bezsens kochania się w niewłaściwej kobiecie. Trudno sobie wyobrazić, ale Briseis — miłość jego życia — nawet nie występuje w tej opowieści. Jej miejsce pobytu jest nieznane, a Achillesa połączono z Heleną z czysto symbolicznych powodów, zupełnie jak dwójkę aktorów grających swe role.

Zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy — oświadczył Achilles. — A teraz mów, co usłyszałaś na targowisku.

Hades, król piekła, wyszedł z miasta i udał się na pobliski brzeg Styksu. Jest tam łąka w sam raz na piknik. Jednakże nasz król nie urządza pikniku, lecz uroczystość na cześć swojego gościa, Persefony.

Chcesz powiedzieć, że Hades spaceruje tam z Persefoną?

Oczywiście, a z kimże innym miałby się przechadzać? Przecież on bardzo kocha tę kobietę.

To dlatego, że ona żyje — stwierdził Achilles. — Ludzie są o wiele bardziej atrakcyjni za życia. A Persefona jest dodatkowo niezwykle piękną niewiastą i, oczywiście, autentycznym, niepoślednim mitem. Samo to dodaje dziewczynie pewności siebie, zgadzasz się ze mną?

Oczywiście, że tak — odparła Helena. — Ale czy sądzisz, że postać Heleny Trojańskiej już się nie liczy? Rzadko kto przejmuje się Persefoną, za to Helenę każdy dobrze zna!

Kochanie, dobrze wiem, że jesteś wspaniała — powiedział czule Achilles, nie chcąc prowokować żony.

Miał wielką ochotę usłyszeć wreszcie najnowsze wieści na temat Hadesa. One mogły okazać się bardzo istotne. Achilles nie mógł się pogodzić z własną śmiercią i miał nadzieję, że uda mu się kiedyś przekonać Hadesa i opuścić miasto umarłych, przynajmniej na jakiś czas.

Widzisz więc, że skoro jesteś Achillesem, musisz być połączony z rzeczywistością, jeśli nawet ona akurat pozostaje martwa. Tylko, że Tobie jest potrzebne raczej przytulne miejsce, w którym nie spotkasz inkasentów, zazdrosnych kochanków, przedstawicieli władzy królewskiej, prawników, żon i eks–żon, mężów oraz dzieci we wszystkich stopniach pokrewieństwa jak również całej reszty ludzi mieszkających daleko stąd w swoim własnym świecie. Macie wszystkiego dosyć, prawda? No, sami powiedzcie! I to jest powód, dlaczego tak lubicie odwiedzać Miasto Umarłych! A my ze swej strony staramy się Was przekonać, czy lepiej: zademonstrować Wam, że nasze Miasto Umarłych jest bezkonkurencyjnym piekłem i naprawdę warto poświęcić mu trochę uwagi. Będziemy jeszcze do tego wracać, a na razie zapamiętajcie, że my dajemy ludziom wolność.

Wracamy do Hadesa. To znaczy — ja wracam.

Achilles pewnie zwariuje, gdy dowie się o wszystkim. On tak bardzo chce się stąd wydostać — stwierdziła Persefona.

Achilles uważa, że miał bardzo ciekawe życie, ale to bzdura. I w ogóle robi za dużo szumu wokół ziemskiego bytowania.

Powiedz mi prawdę — zwróciła się do mnie Persefona. — Czy życie naprawdę jest takie ekscytujące?

Wzruszyłem ramionami.

Tak myśli Achilles. Ale to tylko opinia zwykłego nieboszczyka.

Razem z Persefoną siedziałem pod czarną topolą, niedaleko ogromnej płaczącej wierzby. Jej gałęzie odbijały się w czarnych wodach Lety, a bulgot przywodził na myśl łapanie tchu przez umarlaka. Na dalekim brzegu rzeki widniały niskie szare kształty, trudne do rozpoznania.

Co za radosne uczucie! Spędzanie czasu z Persefoną zawsze dodawało mi sił. Nawet piekło wyglądało wtedy piękniej. Czarne zazwyczaj, złowieszcze i przygnębiające chmury nad pałacem dziś miały w sobie wiele majestatu i twórczej inspiracji. Szczęśliwy szczęściarz ze mnie. Szczęściarz dlatego, że jestem również królem. A może powinienem stwierdzić, że jestem prawie szczęśliwy i że odgrywam rolę króla wirtualnego?

Spojrzałem na jej ręce. Dłoń, w której Persefona trzymała ziarnko granatu znajdowała się po przeciwnej stronie. Nie mogłem dojrzeć, czy dziewczyna już wzięła cząsteczkę owocu do ust czy jeszcze nie. Raczej nie. Wyglądało na to, że w ogóle o nim zapomniała. Ale jakżeby miała zapomnieć? Nagle poczułem ogromny ciężar swojej roli. Wiedziałem, że na pewno coś się zaraz wydarzy.

Wtedy usłyszałem słaby odgłos dzwonków dobiegający od strony pałacu. Ona na pewno także go słyszała.

Tak dzwonią dzwoneczki w uprzęży wołów ciągnących wóz Demeter. Przyjechała już po mnie.

Tak — Kiwnąłem głową.

Musiałem się zgodzić na powrót ukochanej do ziemskiego świata. Dziwaczne staruszki, które tworzyły coś w rodzaju Sądu Najwyższego Piekła orzekły moją winę. Werdykt brzmiał: „Nie wolno dłużej tego tolerować. Dziewczynę należy oddać matce. Przez krótki czas brałem pod uwagę uchylenie się od wyroku, ale w końcu zmądrzałem. Przecież nie miałem żadnych szans z żywymi, gdyby nawet wszyscy martwi stanęli po mojej stronie, co było raczej wątpliwe.

Problem w tym, że martwi nie lubią walczyć, jakby śmierć odbierała ludziom ducha walki. To byłaby prawdziwa masakra, bo żywych dla odmiany bardzo ekscytuje zabijanie umarłych. Martwi kojarzą się im ze złem. To musi być jakieś planowe działanie (jeśli jasno się wyrażam), którego nie można pokonać.

Tak czy owak zrobiłem źle, porywając Persefonę z powierzchni ziemi. Postąpiłem wbrew zasadom. Ewidentnie to ja zawiniłem, a fakt ten bardzo pogarszał moją sytuację w rozprawie.

Na samym początku, gdy świat po zabiciu starego Kronosa został podzielony między Zeusa, Posejdona i mnie, reguły były jasne i proste. Każdy z nas panował w swoim królestwie i nie miał wstępu na teren któregokolwiek z dwóch pozostałych władców. Nie zachodziła konieczność bezwarunkowego przestrzegania tych ustaleń, ale w sprawach spornych zawsze się do nich odnoszono. Wiedziałem o tym, a mimo wszystko porwałem Persefonę. Nikt w sądzie nie zwracał uwagi na moje uczucia. A przecież Persefona była najważniejszą osobą w moim życiu! Filozofowie mówią, że lepiej być najmizerniejszą istotą ludzką aniżeli królem piekieł. Przyznaję im rację. Ja, król, miałem związane ręce paragrafami dotyczącymi prawa własności i wszystkiego co się z tym wiąże. Ale dopóki zasady choćby niesprawiedliwe i dopuszczające samowolę, są prawem dopóty należy ich przestrzegać. Każdy powinien mieć określone normy, których musiałby się trzymać także po śmierci.

Nasiono — przypomniałem. — Co z nasionem?

Otworzyła obie ręce. Były puste.

Ojej — zatroskała się. — Chyba mi upadło.

A przecież wyczułem niefrasobliwość w jej głosie. W piekle nikt nie robi sobie żartów, więc nie miałem pojęcia, jak zareagować.

Nie drażnij się ze mną — ostrzegłem. — Gdzie jest ziarnko? Czy je upuściłaś na ziemię? A może ukryłaś przede mną, aby zjeść trochę później?

Pochyliła się i pocałowała mnie w czoło.

Bardzo bym chciała podroczyć się trochę z tobą, kochanie. Bardzo tego potrzebujesz. Zawsze jesteś taki posępny i nachmurzony.

Ale ty wszystko odmieniłaś — powiedziałem. — Wniosłaś ze sobą radość i lekkość, choć nigdy bym nie pomyślał, że to może się kiedyś zdarzyć. Czy teraz, gdy mnie opuszczasz, dasz mi nadzieję, że cię jeszcze kiedykolwiek ujrzę?

Przecież zawsze będziesz ją miał, jeśli tylko pragniesz mojego powrotu całym sercem — odparła. — A to, co powiem lub zrobię, pozostanie bez znaczenia. Ale ty chcesz mieć pewność, prawda?

Chyba tak — przyznałem. — Czy to coś złego? Pragnę tylko wiedzieć, czy będziesz do mnie wracać co pół roku?

Pokręciła głową z uśmiechem.

Pewność to najdonioślejsza cecha twojego królestwa. Na świecie nie ma chyba nic bardziej pewnego niż śmierć. Myślę, że dlatego Achilles tak usilnie dąży do wyrwania się stąd. Ale wy, umarli, już przywykliście do istniejącego stanu rzeczy.. „Niewykluczone, że śmierć jest zła, mówicie sobie — ale przynajmniej można na niej polegać”.

Masz rację — przyznałem.

To dlatego, że nie żyjecie naprawdę — zauważyła Persefona. — Ale mnie to nie dotyczy. Ja nie umarłam. Nie mam obowiązku przestrzegać waszych zasad. Należę do królestwa życia. Tam, skąd pochodzę, nie istnieje pewność. Wszystko zmienia się z lepszego na gorsze, a z gorszego na lepsze. Zawsze jest nadzieja i rozpacz jednocześnie.

Dźwięk dzwonków z każdą chwilą stawał się coraz głośniejszy. I już wkrótce ukazał się sam wóz przystrojony kwiatami, zaprzężony w sześć przybranych girlandami jałówek. Demeter, jak zwykle, wyglądała na srogą kobietę. W ręku trzymała bat z winorośli. Wiatr rozwiewał jej włosy. Dostrzegła Persefonę i strzeliła biczem na powitanie.

Demeter to jedna z poważnych postaci, ale lepiej nie mieć z nimi do czynienia. Po co ujmować im dostojeństwa swą powszedniością? Poza tym nie grają żadnej roli w twojej opowieści, więc nie potrzebują starannej charakteryzacji? Czy, na przykład personifikacja lata musi mieć pieprzyk na brodzie? Czy powinniśmy dać jej krągłą figurę i nieruchome, bezlitosne oczy? No, na oczy zgoda, ale nic poza tym. Przyjechała wozem na stojąco. Już z tego łatwo się domyślić innych cech Demeter. Czy mam więc mówić dalej?

Persefona wstała, schyliła się i pocałowała mnie lekko w usta. Nim zdążyłem ją objąć, odeszła. Wskoczyła lekko do wozu matki. Po chwili zniknęły mi z oczu.

Hades wciąż stał z niemądrym wyrazem twarzy. Opuściła go. Z kim teraz sobie porozmawia? Wygląda na to, że będzie musiał nauczyć się monologować.

Nagle znów pojawiła się przy nim z niezadowoloną matką, w wozie ciągniętym przez okwiecone jałówki. Jak wspaniale! Serce Hadesa zabiło mocniej z radości.

Zapomniałam ci przypomnieć o Achillesie i Helenie — powiedziała. — Będziesz musiał odwołać obiad.

Mówiłaś mi już o tym — odparłem.

Naprawdę?

Owszem. Tak czy inaczej, bardzo się cieszę, że wróciłaś. Zamierzałem cię o coś zapytać.

Już myślałam, że nigdy się nie zdecydujesz na zadanie mi jakiegokolwiek pytania — oznajmiła Persefona. — Wiem, że mnie kochasz, ale stanowczo jesteś zbyt milczący i ponury, żeby o tym mówić. Mógłbyś przynajmniej wspomnieć o miłości raz czy drugi. Pytaj, chętnie udzielę ci odpowiedzi.

Wiem, że się dowiadywałaś, co ostatnimi czasy dzieje się z Tantalem — zacząłem. — Chciałbym, żebyś mi o tym opowiedziała.

Z największą przyjemnością — uśmiechnęła się. — To nie potrwa długo, matko — krzyknęła do owiniętej szalem Demeter. Ta kiwnęła głową, zrezygnowana. I tak dostanie córkę z powrotem. Nie ma sensu jej obrażać, przerywając opowieść.


Tantal


Zawsze uważałam, że wujaszek Tantal to ciekawa postać — powiedziała Helena. — Zakładam, że znasz jego położenie. Stoi zanurzony w błocie na bagnach. Tuż nad jego głową wisi ogromna skała, która trzyma się na cienkim miedzianym druciku. Skała, oczywiście, nigdy nie spada, jednak świadomość, że to mogłoby się stać, jest bardzo męcząca. Tak naprawdę, z tym kamieniem to nic do końca nie wiadomo. Sam Zeus ogłosił, że nikt nie powinien przesądzać sprawy tego głazu. Należy liczyć się z tym, że runie on w każdej chwili. Nie istniało żadne wymyślne urządzenie, które trzymałoby go na miejscu, a przecież zawsze, gdy podejmujemy ten temat, kamień wisi sobie pewnie tam gdzie zawsze po to, byś bał się o Tantala. I lepiej niech tak będzie, bo zły los może spotkać cały ten zbiór mitów greckich.

Tantal tkwi po brodę w małym błotnistym basenie nad brzegami Styksu. Za każdym razem, gdy się schyla by nieco ugasić pragnienie, woda cofa się, zostawiając muł na twarzy nieszczęśnika. Jakże trafnie Tantala określił Korybantes: Utytłana Warga! Ani kropli wody dla Tantala. To pierwsza zasada.

Z opadających gałęzi płaczącej wierzby, pod którą jest basen, zwisają na pajęczych niciach najprzeróżniejsze przysmaki: wędzona ryba, kiełbasa z wątróbek, salami, pyszny ser, wspaniałe sałatki i smakowicie przyrządzone warzywa. Aż ślinka cieknie.

Nietrudno się domyślić, że gdy tylko Tantal próbuje sięgnąć po którykolwiek z tych smakołyków, gałąź natychmiast wychyla się poza zasięg jego rąk.

Potępieniec stoi zatem po brodę w wodzie, której nie wolno mu zaczerpnąć i jest otoczony niedostępnym dla niego jedzeniem. Zeus to dopiero potrafi się mścić!

Ale piekło jest miejscem, gdzie do wszystkiego można się przyzwyczaić. To prawda, że Tantal nie mógł napić się wody, ale przynajmniej czuł jej chlupotanie dokoła nóg. Nie mieliby serca odebrać mu tego! Co by wtedy biedakowi pozostało?

A tego ranka wodę czuło się naprawdę świetnie. Pewnie trudno w to uwierzyć, ale coś takiego zdarza się nawet w piekle. Nie zawsze udaje im się odrzeć człowieka z wszelkich przyjemności. A Tantal z całego serca pragnął umilić sobie życie. Urządzał bankiety, choć przecież sam kosztował serwowanych potraw.

Goście ściągali do niego z najodleglejszych zakamarków piekła. A kiedy już nikogo nie brakowało, Tantal zwracał się do nich w te słowa:

Drodzy przyjaciele, wybaczcie, ale mam dziś taki niewinny kaprys, aby podejmować was, stojąc w tej cudownej wodzie.

Należy wiedzieć, że Tantal, z uwagi na długi pobyt w piekle, posiadał już pewne przywileje. Otóż, od pewnego czasu, sam decydował, w której rzece piekła będzie się moczył. Tego ranka wybór padł na jego ulubioną Letę. Ale bogowie wciąż kopali wiele innych błotnistych dołków nad brzegami wszystkich rzek piekła i zasadzali przy nich płaczące wierzby, później dźwigające jedzenie. Każdy się starał, jak mógł, aby dogodzić Tantalowi. On sam zaś musiał jedynie powiadomić o swoim wyborze odpowiednio wcześnie, żeby starczyło czasu na przygotowania.

Nie było mu łatwo przekonać Hadesa i pozostałych bogów, że swobodny dostęp do rzek w niczym nie łagodzi surowości jego kary.

Zdaję sobie sprawę, że skazano mnie na wieczne stanie w wodzie, przecież tego nie neguję. Ale gdzie jest powiedziane, że ciągle muszę przebywać w tej samej wodzie i wciąż oglądać tę samą panoramę?

Początkowo nikt nie zwracał uwagi na podobne postulaty. Wreszcie jednak Tantal doczekał się posłuchania u sędziów.

Radamantys, główny bóg ławy sędziowskiej umarłych, na początku nie zgodził się przyjąć argumentów skazanego.

To sprzeczne z tradycją — stwierdził.

Ależ nie — zaprzeczył żywo Tantal. — Nie istnieje przecież żadne prawo, które zakazuje takiej zmiany. A co nie zabronione, to dozwolone.

Radamantys, Minos i inni sędziowie nie zamierzali analizować tego punktu widzenia, a już na pewno nie od razu. Poza tym problem wydawał się bardzo złożony, a oni mieli dużo zaległych spraw na głowie. Nieboszczyków przecież wciąż przybywało. Schodzili do piekła, a potem czekali na swoją kolej przy zatłoczonych skrzyżowaniach, gdzie sędziowie wydawali wyroki. Na początku przychodzili dziesiątkami, potem już w setkach, a nawet tysiącach i milionach. Doszło do tego, że nie nadążano z klasyfikacją przynajmniej dziesiątej części umarłych, choć opowieści ich życia bardzo często były do siebie niezwykle podobne.

Większość dusz czekających na swoją kolej okrywały całuny. Kilkudziesięciu umarłych wciąż jeszcze miało twarze obwiązane cmentarnymi bandażami. Trafiali się i tacy, którzy przynieśli ze sobą pieniądze, niekiedy nawet pokaźne sumy. Charon za przewiezienie przez rzekę żądał tylko jednego obola, ale wiele arystokratycznych rodzin wpychało umarłemu w usta kilka oboli, całego szekla lub dwa, czy nawet srebrny talent. Przecież nie można dopuścić, aby arystokrata wyglądał jak nędzarz.

W całunach nie szyto kieszeni, więc dusze musiały zanosić pieniądze Charonowi w zębach.

Kwestia zapłaty dla Charona i związane z tym zamieszanie to oddzielny problem. Wiadomo, że w piekle nie ma żadnego pożytku z pieniędzy. Przydają się, gdy trzeba coś kupić lub sprzedać, a takie rzeczy dzieją się tylko na powierzchni ziemi. W królestwie śmierci nie ma nic na sprzedaż. Zdarza się tak, że mieszkańcy podziemnego świata popadają w depresję, przygnębieni zanikiem gruczołu odpowiadającego za zmysł kupowania. Panuje pogląd, iż żaden człowiek, bez względu na to, ile czasu spędzi w piekle, nie zdoła wymazać z pamięci obrazu tętniących życiem domów towarowych z udogodnieniami. W Hadesie próżno szukać czegoś takiego, nie ma nawet sklepów pozbawionych udogodnień, ale nad tym warto się zastanowić. A zatem całkowity zakaz handlu, taka jest zasada i koniec.

A Charon nie chciał przewozić ludzi bez pieniędzy więc ubodzy nieszczęśnicy gromadzili się nad brzegiem Styksu i narzekali. Cieszcie się, że nie musieliście nigdy patrzeć na skamłających nieboszczyków — to dopiero koszmar! Stawali lub kładli się w błocie przy brzegach Styksu i błagali Charona, aby przewiózł ich za darmo, proponując, na przykład, żeby poczytał to sobie za czyn społeczny. Charon był jednak nieubłagany.

Nie ma żadnych darmowych przewozów! Nawet w piekle!

I wybuchł skandal — na brzegu rzeki utworzył się prawdziwy tłum umarłych bez grosza przy duszy.

Charon bardzo przestrzegał zasad. Właśnie dla zasady pobierał od umarłych opłatę za przewóz. Przecież do niczego nie mogły mu się przydać w piekle te ludzkie obole! Zresztą zebrał już dość pokaźną sumę. Pieniądze przechowywał w głębi szafy w willi nad Styksem, na przystani, do której holował swą łódź gdy miała jakiś defekt. Może to nie jest oczywiste, ale różne niebezpieczeństwa, czyhają na ludzi podczas przemierzania Styksu. Jeśli więc uważasz, że po śmierci nic ci już nie sprawi kłopotów, to tylko dajesz dowód na to, że zupełnie nie zdajesz sobie sprawy, co cię jeszcze czeka.

Sławni ludzie nie mieli problemów z przeprawieniem się przez Styks, bez względu na to czy posiadali pieniądze czy też nie. Nikt nie zatrzymywał słynnej kurtyzany Lais z Koryntu, czy Sappho, która znała sztukę konwersacji lepiej niż sam Sokrates. W czasach, gdy Rzym stał się mocarstwem, zwyczaj wkładania do ust zmarłego jednego obola został zawieszony. Nie było to bynajmniej spowodowane brakiem oboli, których doprowadzona do bankructwa Grecja nie wysyłała więcej w świat. Po prostu nikt nie bronił dostępu do piekła jakiejś rzymskiej cesarzowej tylko dlatego, że w swych maleńkich białych ząbków nie zaciskała na miedzianym krążku. Tantal przez jakiś czas nie mógł przywyknąć do wizyt cesarzowych Rzymu, które, nigdy, niestety, nie miały szczęścia być oczkiem w głowie swoich ojców. Tantal stanowił dla nich prawdziwą, godną poszanowania atrakcję, jako członek starszyzny. W piekle znalazł się na samym początku więc należał do pierwotnej populacji, która z dumą nazywała siebie: Pierwszymi Wyklętymi.

Tantal doświadczył wielu zmian, jakie się dokonały w Hadesie na przestrzeni wielu lat.

Cóż, — tu wcale nie jest tak źle — mawiał do nowo przybyłych rekrutów, chcących zasięgnąć jego rady. Do wszystkiego można się przyzwyczaić, nawet do piekła, a może w szczególności do piekła. Skoro już przytrafiło się człowiekowi, najgorsze, to naprawdę nie trzeba się niczego obawiać.


Syzyf


Ruszamy więc znowu z naszą kamerą, której czujne oko prześlizguje się po długich, zakurzonych, mrocznych korytarzach. W charakterystyczny, ujmujący sposób zatrzymuje się ona na moment przy Tantalu: jest zajęty — przyjmuje garstkę starych przyjaciół. W takim razie zobaczmy, co się dzieje u Syzyfa. Jeszcze tylko chwila i już widzimy nagiego, dobrze zbudowanego mężczyznę z brodą. Wtacza on ogromny głaz zboczem stromej góry, a tuż przy wierzchołku zawraca na dół.

I wszystko byłoby w porządku, gdyby ktoś określił, jak długo Syzyf musi tak wędrować. Pomimo faktu, że termin kary dawno już powinien upłynąć, Syzyf wciąż wtaczał ten nieszczęsny kamień. A na swą własną odpowiedzialność, winowajca mógł być zwolniony jeszcze wcześniej. Ale nie, sędziom zależało na tym, aby nie przerywał pracy.

Syzyf posiadał wiele ubrań, lecz ich nie zdzierał, bo dusza ludzka jest wieczna, w związku z tym potrzebuje rzeczy jak najtrwalszych. Niestety, nie dotyczyło to kamieni, które się niszczyły podczas spadania ze stromego zbocza góry. A Syzyf po prostu wykonywał swoją pracę, więc nie można go było oskarżyć o wandalizm. Szkoda tylko, że nikt nie przemyślał ekologicznych konsekwencji jego działalności. Wciąż dostarczano mu nowe kamienie, a przyszedł też i taki moment, gdy zaistniała potrzeba, aby zmienić także górę, bo stara zdarła się już od tego toczenia. Kamienie Syzyfa ryły wgłębienia w zboczu i w końcu doszczętnie je zdarły. Ludzie odpowiedzialni za dostarczanie nowych kamieni musieli brać pod uwagę, że kamień Syzyfa nie powinien być ani kanciasty ani jajowaty. Najlepiej, gdyby był gładki i okrągły, aby mógł się stoczyć do samego podnóża nie rozpryskując się po drodze na drobne kawałeczki. Nie wolno narażać piekła na straty.

Oko naszej kamery wyostrza obraz. Zobaczymy teraz, jak potrafimy sobie radzić z mechanizmem kuszenia. W tym celu wracamy do Tantala. Należy zachować powagę. Dobrze wiemy, że na wierzbach są owoce, pieczone mięsa oraz inne smakowitości. Wszystkie te rarytasy prowokacyjnie dyndają na gałęziach, tuż nad głową Tantala, który już nawet nie stara się po nic sięgać.

Wiktuały codziennie zmieniano na świeże. Kuszenie człowieka stęchłym pieczystym czy kiścią zgniłych winogron mijałoby się z celem. Ogólnie rzecz biorąc, trzeba było zużyć prawdziwie bezmierne ilości jedzenia, aby Tantal, w ogóle go nie kosztując, mógł odbyć swoją karę.

Czas mijał. Styl posiłków Tantala ciągle ulegał nowym trendom. Na początku kuszono winowajcę bardzo prostym jadłem, złożonym z owsianego placka, czosnku i cebuli, a tylko czasami kawałkiem pieczonej baraniny. Ale od kiedy zmienił się zarząd, zaczęto myśleć o pewnej odmianie.

To nasze stare, szanujące tradycję piekło — powiedział jeden z przełożonych na ostatnim spotkaniu — stanowi ważną międzygwiezdną atrakcję. Miliony ludzi odwiedzają nas nocą podczas snu. Następne miliony sprowadzamy do nas innymi sposobami. Nawet obce cywilizacje nie gardzą tym miejscem. Jesteśmy istotami widowiskiem, można by nawet rzec — dioramą ludzkiej duszy. W naszym własnym interesie leży zrobienie naprawdę dobrego pokazu.

No i zaczęło się. Pospieszna krzątanina, przepychanki, tumult. Należało odnowić dosłownie wszystko, co tylko się da. Kącik Tantala także czekało odświeżanie, z czym wiązało się również opracowanie nowego menu. Wyszkolono kucharzy, aby umieli przyrządzać nowoczesne posiłki. Na kursy przygotowawcze nie zgłosiło się wystarczająco dużo ochotników, więc w ramach pokuty skazano na nie kilka przypadkowych osób, które z kucharzeniem nie miały nic wspólnego. Ale posada kucharza Tantala dodawała człowiekowi splendoru, dlatego po pewnym czasie najwięksi mistrzowie patelni współzawodniczyli między sobą o tę pracę.

Tantal nigdy przedtem nawet nie śmiał marzyć o potrawach, które od tej pory zwisały mu nad głową. Doszło nawet do tego, że trzeba było zatrudnić specjalnych instruktorów, którzy mu objaśniali, z czego składają się dane zestawy. Inaczej w ogóle nie miałby pojęcia, do czego wzdycha. A wtedy jego kara straciłaby skuteczność, a także wartość symboliczną.

Tam wisi wędzona wieprzowina w galarecie, tutaj są gruszki bel Helene, a zaraz obok jest kompot z egzotycznych owoców — objaśniali.

I czekali z niepokojem na reakcje męczennika piekieł, a potem wszystko skrzętnie notowali. Tantal był przecież najważniejszym odnośnikiem w kwestii kuszenia.

Tantal w lot pojął w czym rzecz. Już wkrótce stał się zawołanym koneserem, a tego właśnie wymagała jego praca. Zdawał sobie sprawę, że stał się doniosłą kulturalną zdobyczą piekła. I nie chodziło tu o zwykłe kartofle, które miałyby wskazywać na stopień kuszenia. Tantal stawał się coraz bardziej wymagający i wybredny — Smirnoff tamtego świata. Będąc świadkiem prawdziwych uczt, które codziennie przed nim urządzano, stał się wielkim znawcą potraw, przy czym wcale nie musiał ich próbować, aby odróżnić dobre od złych. A jak wyrzekał, gdy, tylko sobie znanymi sposobami, zdołał odkryć niesmacznie przyrządzoną potrawę!

Ten turbot jest zbyt pieprzny, baranina za słodka, a poza tym z dodatkiem niewłaściwego gatunku miodu. Sos na dole ma obrzydliwy smak.

Kucharze oburzyli się takim podejściem.

W jaki sposób — pytali — może w ogóle cokolwiek oceniać, nie biorąc nic do ust?

Bo wiadomo, że piekielny mechanizm czuwał nieprzerwanie, aby Tantal nie zdołał spróbować żadnej z potraw. Tantal odpowiadał, że ma prawo oceniać, a krytykując kieruje się głównie aromatem i rozeznaniem, które zdobył.

Słuchajcie, panowie, smakowanie tych potraw tylko przytępia zmysły. Wcale bym ich nie skosztował, nawet gdybym mógł. Ale nie muszę brać do ust. Ani kęsa, aby właściwie ocenić jadło. I mówię wam, do kitu jest to wasze żarcie.

To już koniec opowieści Persefony. Wróciła do wozu i razem z matką pojechała na górę. Nie ma żadnych świadków, którzy umieliby powiedzieć, co się stało z ziarnkiem granatu. Faktem jednak jest, że wracała do piekła i do swojego małżonka Hadesa każdej jesieni, gdy na świecie robiło się ponuro i mroźnie.

Szybko minęła śnieżna zima, potem pojawiły się pierwsze zwiastuny wiosny w wyżej położonych dolinach. Siedziałem na tronie w piekle i jadałem obiady w towarzystwie Achillesa i Heleny. Czekaliśmy na powrót Persefony. Często się zastanawiałem, co ona robi. I co się stało z ziarnkiem granatu? Traciłem już wszelką nadzieję na jej powrót i gdy nadchodził kres mojej wytrzymałości, gdy miałem dosyć swojego królestwa, a niczego nie pragnąłem tak jak mojej małej Persefony — wracała do mnie. Jest już początek zimy. Znowu siedzę na żelaznym tronie i mam smak popiołu w ustach. Słyszę cichy dźwięk dzwonków. Wiem, że zwiastuje przybycie mojej ukochanej — ale co to was może obchodzić!


Odyseusz, mężczyzna o wielkiej zdolności podstępnego działania był uwięziony. Przebiegły grecki bohater obraził Posejdona i bóg nie miał zamiaru zrezygnować z zemsty. Śledził Odyseusza przez Attykę i Dodekanez. Gdy tylko Odyseusz opuszczał lądy próbując odkryć na morzu miejsca nie poznane dotąd przez człowieka, bóg natychmiast zsyłał silne wiatry, aby zwiały go z powrotem na brzeg morza. Ale to nie wszystko. Posyłał także przebiegłe Myśli, które błagały Odysa tak, jakby to on sam się błagał. A potem odprowadzały go do brzegów. I znowu był tam gdzie wolał nie być, czyli na wąskim pasie piasku między górami i wodą. Właśnie tu Odyseusz miał odegrać swój ostatni akt. Tym razem bóg morza na poważnie nosił się z zamiarem uśmiercenia niestrudzonego wędrowca. Już i tak długo odkładał zadanie ostatecznego ciosu. Nie będzie dłużej zwlekał.

Łoskot przybrzeżnych fal na opustoszałej morskiej plaży.

Liliowa linia horyzontu.

Nasze ostatnie zdjęcie ukazuje Odyseusza jako bohaterskiego mężczyznę. Ma ręce ociekające wodą, włosy opadające na oczy, pochyloną głowę. Wiatr rozwiewa mu włosy. Nauzykaa nie widziała dotąd bardziej apetycznego kąska.

Południe na opustoszałej morskiej plaży. Nauzykaa i jej panny. Zastygły w nieruchomej pozie, przyglądając się nagiemu mężczyźnie.

Gdzie jestem? — zapytał Odyseusz.

To jest Phaecea — powiedziała Nauzykaa.

Boże, jakaż to śliczna osóbka.

Śliczna i mordercza ale mogę się mylić.

Właśnie takie lubię.

Odyseusz żachnął się, poirytowany. Następny romans — właśnie tego mu teraz nie było trzeba! A poza tym, czy przypadkiem on już kiedyś nie znalazł się w podobnej sytuacji? Czy nie przeżywał już przedtem całego swojego życia? Czy wobec tego nie wydarzyło się wtedy coś, co powinno się wydarzyć?

Odyseusz wytężał pamięć, ale przed jego oczyma szybko przemykały obrazy dotyczące jedynie przyszłości; różne widoki przesuwały się jak chmara pozbawionych koloru nietoperzy w roztworze terpentyny. Ale, co to za hałas? Sprytny mężczyzna odwrócił się i znieruchomiał. Nagle poczuł, że wypełnia go wielka energia. Zaczął gorączkowo się zastanawiać kim powinien być tego popołudnia.

W samozaabsorbowaniu, mętnie lecz nieuchronnie i dziwnie chłodno przebijała się myśl, że oto znalazł się w położeniu, które domagało się natychmiastowej reakcji.

Nazywa się… nie… Słowa ciążyły niczym kamień. Nigdy przedtem nie odczuwał tak silnej potrzeby jak właśnie teraz, aby powiedzieć, kim jest.

Irving Spagetti, do usług — przedstawił się wreszcie.

Śmieszne! Może wszystko dobrze się skończy.

Tu nie chodziło o granie w jakąś trudną zabawę. Czuł przymus grania i to już nie po raz pierwszy. A teraz właśnie ponownie bierze udział w jakiejś rozgrywce, tylko że nie zna poprzednich wyników. Co się wydarzyło na ziemi wcześniej? Założył, że doprowadził wszystko do porządku, chociaż tego nie mógł zaręczyć. Ale na pewno zrobił coś w tym stylu. A może uczynił to za drugim razem?

Nauzykaa. Wciąż tutaj. Niezwykła inteligencja. Ale co z nią zrobić?

Życie w związku małżeńskim z Nauzykaą przeszło szybciej niż się spodziewał. Miał nadzieję, że będzie mógł je kiedyś opisać. Przecież tak się właśnie robi, nie?! Zacznijmy od zalotów. Czy kiedykolwiek chodzili ze sobą na randki? I o czym jej wtedy opowiadał?

Dlaczego jednak jest taki zdenerwowany? Przecież nic mu nie grozi, tutaj, razem z nią, w przytulnym małym mieszkanku. Ale przecież nie za to mu płacą. Pewnie zgubił właściwą drogę w którymś momencie życia.

Wszystko to oczywiście działo się tuż przed przybyciem do obcego miasteczka. Kiedy już pojawiła się ponura figura i zawracała głowę jakimiś bla bla bla — przepraszam, próbuję tylko być rzetelnym narratorem, ale krew mi się burzy kiedy myślę o tej kreaturze; nie można mnie za to winić; zaraz, zaraz, bo łatwo zgubić wątek, jeśli się nie uważa; już mam, więc: kiedy przybył, wszystko się odmieniło i nigdy już nie miało być takie samo. Nie można powiedzieć, żebyśmy się tego spodziewali, o nie! A już na pewno nie po tym, jak leśni pigmeje rzucili klątwę, która potem spowodowała pewne ciekawe następstwa. Za bardzo wybiegam myślami w przyszłość.

Najpierw Odyseusz. Niech przynajmniej ta historia będzie zrozumiała. Należy wiedzieć, że o zrozumiałość nie jest łatwo w piekle. Wszędzie bowiem unosi się odór cuchnących rybich głów oraz ludzkich zwłok w stanie rozkładu, wolno opadających kanałem. Ale my wytrwamy, to znaczy my i nasi kumple. Przecież ktoś musi wam to wszystko opowiedzieć, aby nasz rozpaczliwy krzyk ciszy nie musiał przytłaczać świata. Przepraszam, dałem się ponieść emocjom.



Perseusz


Perseusz urodził się w starożytnej Grecji jako dziecko króla i królowej Tyrynsu. Miał szczęśliwe dzieciństwo, które spędził w gronie serdecznych przyjaciół. Razem z całą rodziną mieszkał także ponury wuj Jeremiasz i jego żona, kobieta z Krety, Letycja — kobieta z Krety, o której niewiele wiadomo. Perseusz miał siostrę o imieniu Mary Jane, ale o tej postaci nie będzie tu więcej mowy, więc lepiej od razu o niej zapomnieć.

Perseusz był szczęśliwym, radosnym, dobrze ułożonym chłopcem, chociaż niezbyt dobrym uczniem. W głowie miał tylko figle, psoty i nie lubił przesiadywać w domu. Chętnie polował i łowił ryby. Dobrze radził sobie z bronią. Cechował go jednak porywczy temperament. Nie wiedzieć czemu chłopak wpadał nagle w furię, aby po chwili całkowicie się uspokoić. Był zatem trochę chaotyczny w swoim postępowaniu, przez co z kolei miał skłonności do melancholii, kiedy rozmyślał o swoich większych i mniejszych wpadkach.

Wychowano go na księcia, ale on uważał, że powinien być kimś więcej — bohaterem. Chętnie czytał magazyny o herosach, w szczególności zaś o Tezeuszu i Jazonie. Zamierzał pójść w ich ślady.

Później zajmiemy się jeszcze jego kontaktami z wujkiem i pewnym młodym, na razie bezimiennym mężczyzną, który wprowadził się do Tyrynsu tuż po osiemnastych urodzinach Perseusza. Widzimy właśnie, jak nieznajomy kręci się po dworze króla Tyrynsu. Do budowy królewskiej siedziby użyto wyłącznie białego marmuru, który bardzo się nagrzewa w pełnym słońcu.

PERSEUSZ: Jakże mi nudno! Życie wciąż kręci się tylko wokół przyjemności i zabaw. Jestem synem króla, więc nikt nie śmie mi mówić niemiłych rzeczy. No, może z wyjątkiem mojego ojca Tespisa i jego brata ponuraka. Niewykluczone, że kiedyś zabiję tego Jeremiasza. Jeszcze o tym pomyślę. Mój charakter nie ukształtował się ostatecznie. A czego się spodziewałeś? Przecież mam dopiero osiemnaście lat.

MARY JANE (wchodzi z perystylu od lewej): Hej, małe gołąbeczki, liliowe kwiateczki i gorące słońce na zachodniej łące, synu poczwary kobiecej, co przyjaźń swą składa w nasze ręce… (zatrzymuje się, widząc Perseusza) …Dzień dobry, Perseuszu! Nie zauważyłam cię wcześniej! Śpiewałam piosenkę, którą usłyszałam wczoraj na agorze.

CHÓR W TLE: Agora! agora! Oni mówią tam takie rzeczy i robią takie rzeczy na tej agorze, agorze. Nie pójdę tam więcej może!

PERSEUSZ: Musisz ciągnąć za sobą chór? Próbuję zebrać myśli.

MARY JANE: Właśnie wracam od wyroczni.

PERSEUSZ: Wciąż jeszcze marnujesz czas na takie głupoty?

MARY JANE: Ona miała dla ciebie wiadomość.

Co mówiła?

Prosiła żeby ci przekazać, że Płomień jest Upadkiem Ambicji, gdy Chciwość dąży do Okiełznania Historii na swej Drodze do Ostatecznego Posiadania.

Tak powiedziała? — zapytał Perseusz.

Słowo w słowo — zarzekała się Mary Jane.

Skoro jesteś taka bystra, może powiesz co to miało znaczyć.

Wielkie nieba, skąd ja mogę wiedzieć! — zakrzyknęła dziewczynka — Ale wyrocznia dodała, że to jest ważne i żebyś o tym pamiętał, bo przyda ci się w którymś momencie twojego życia.

Co to za moment?

Tego nie sprecyzowała.

Powiedziała coś jeszcze?

Coś o tym, że już czas, abyś zaczął się uczyć jakiegoś zawodu, robić karierę.

Nie mogę znieść sposobu, w jaki ta stara i głupia prorokini uprzedza moje plany — stwierdził Perseusz. — Właśnie sam miałem zamiar pomyśleć o swojej zawodowej przyszłości.

No dobra, to ja już lecę — oznajmiła Mary Jane. — Uważaj na siebie — rzuciła i zniknęła.

Perseusz pokręcił głową. Co za nawiedzony dzieciak! Całe szczęście, że nie jest bohaterką tej historii inaczej należałoby dowiedzieć się o niej czegoś więcej. Ale to nie zadanie dla Perseusza, który myśli tylko o sobie.

Dlatego właśnie rodzice nazywali go samolubnym, maleńkim gburkiem.

Ale kto by się tym przejmował?

Akcja naszej opowieści toczyła się krótko po jesiennym zrównaniu dnia z nocą. Ciemne deszczowe chmury wisiały nisko nad ziemią, a rozhuśtane spienione morze przybierało tysiące najprzeróżniejszych kształtów, które z łatwością dostrzegał, obdarzony bogatą wyobraźnią, młody człowiek. On sam siedział właśnie na brzegu i patrzył zamyślony w stronę skał.

Morze oddawało ziemi swoje brudy pod postacią piany, wypychanej na brzeg. Ptaki wracały już do swoich gniazd, ale młodzieniec, samotny i strapiony, wciąż jeszcze wędrował wzdłuż brzegu i monologował w duchu. Podstarzałe kruki, z pełnym dzikich pragnień łopotem skrzydeł, mijały kamienne cyple, tonące w strugach deszczu. Wyglądały jak opuszczone pustynne kraby na morskiej plaży, medytujące nad smutnymi kolejami losu kamienia i piasku. To właśnie widział Perseusz.

Tego wieczora wydarzyło się coś innego niż zwykle. Perseusz udał się na randkę w ciemno. I podczas niej przez przypadek popełnił zbrodnię.. Mógł ją zataić, ale wtedy istniało prawdopodobieństwo, że ktoś zacznie go szantażować. Coś takiego bardzo rozgniewałoby Perseusza. Wspomnieliśmy już przecież, że miał porywczy temperament. W jego późniejszych wysiłkach, gdy próbował uciec od przeszłości, spotkał i próbował zdobyć tę jedną jedyną kobietę, która była przeznaczona właśnie jemu. Chodzi o wiecznie przygnębioną Andromedę. Ale uprzedzamy fakty. Wróćmy do samego Perseusza. Znajduje się w pałacu i przygładza włosy, przygotowując się do wyjścia. Jest też Mary Jane i robi sobie z brata żarty.

Perseusz idzie na randkę!

Zamknij się, jędzo! — burknął.

Ale było widać, że nie gniewa się na siostrę. Mary Jane domyślała się tego z tonu głosu Perseusza. Dobrze, że nie będzie musiała wysłuchiwać kazań, a wiadomo, że trzeba, jeśli ma się dostojnego, starszego brata, który wybiera się na randkę w ciemno. Ucisz się wreszcie zranione serce! Pilnuj swojego nosa i uśmiechnij się miło!

Tak rozmyślała sobie Mary Jane, całkiem niegłupie dziewczę. Zastanawiała się czasami, dlaczego nie nadano jej klasycznego greckiego imienia. Obiecała sobie, że pewnego pięknego dnia dowie się prawdy, wydrze dorosłym wszystkie tajemnice.

No, jak wyglądam? — zapytał Perseusz.

Świetnie — odpowiedziała. — Przypominasz młodego boga i bohatera.

Nie czuję się jak bohater — odparł brat.

Tylko dlatego, że niczego jeszcze nie dokonałeś. Ale nie martw się, Perseuszu, wszystko ułoży się dobrze.

Jak tu się nie martwić — rzekł smutno. — Mam osiemnaście lat. Tezeusz pokonał dzika, gdy skończył zaledwie szesnaście lat.

Głupie gadanie — pocieszała go Mary Jane.

Dwoje młodych i stosunkowo niewinnych ludzi zaśmiało się wesoło. Ostatni raz w życiu śmiali się wspólnie tak długo i tak serdecznie. Nie powinienem uprzedzać faktów, ale tego łatwo się było domyślić. Pomimo humoru, którego nigdy nie brakuje młodym, w pewnych momentach należy zachować powagę. Perseusz zaczął się przeglądać w metalowym lustrze. Mary Jane trzymała wysoko lampkę oliwną, aby mógł dobrze przyjrzeć się swojemu odbiciu. W tle klasycznie urządzony pokój, tworzący gmatwaninę akantowych wzorów.

Perseusz poprawił krawat, sprawdził czy tunika leży jak trzeba, kaszlnął nerwowo i udał się holem w stronę ogrodów, gdzie miała się odbyć randka. Mary Jane patrzyła za bratem, potem wyjęła słodkiego suchara z kieszeni fartuszka i schrupała ze smakiem. Kiedy jest się małym dzieckiem, głód wydaje się ważniejszy niż cel, do którego zmierza starszy brat, oraz istotniejszy od własnych odczuć z tym związanych.

Wiedziony ciekawością Perseusz zatrzymał się w holu gdy nagle spostrzegł duży kufer na ubrania. Kufry wynaleziono bardzo niedawno temu i na razie można je było zobaczyć jedynie w miejskich domach. Dlatego w pierwszej chwili Perseusz nie wiedział co to takiego. Może buda dla psa? Albo ustęp? Lub skrzynka na piłki do kosza? Istniało bardzo wiele możliwości. Z tym większą ciekawością chłopak zerkał na kufer.

Wtedy nadszedł jego ponury wuj Jeremiasz. Spacerował on po holu w swoim najlepszym chitonie mrucząc coś do siebie złowieszczo. Jeremiasz był wysoki, miał ciemne kręcone włosy i czarną brodę. Zgodnie ze zwyczajem nosił asyryjskie nakrycie głowy. Jako pierwszy w starożytnym świecie używał kieszeni. Do płaszcza krawiec wszył mu dwie. Przechodząc obok bratanka zaczepił o nie kciuki, tak jak czynią to chłopi. Zatrzymał się, gdy zobaczył Perseusza.

Perseusz — stwierdził, potwierdzając tym samym hipotezę, że chłopak jest mu znany.

Wuj Jeremiasz — krzyknął Perseusz. — Co ty tu robisz? Tym korytarzem idzie się do ogrodu, w którym za chwilę będę miał randkę w ciemno!

Tak sobie zaglądam — odparł Jeremiasz. — Zauważyłeś już może ten kufer na ubrania?

Czy chodzi ci o to? — zapytał młodzieniec.

Tak. To kufer na ubrania.

Widziałem — odpowiedział Perseusz.

Czy zaglądałeś do środka?

Nie. — Królewski syn pokręcił głową.

Szkoda — westchnął wuj Jeremiasz. — Nauczyłbyś się kilku ciekawych rzeczy.

Nigdy nie przyszłoby mi do głowy, że w kufrze można znaleźć coś ciekawego — stwierdził Perseusz.

Teraz to już nie ma o czym mówić — mruknął Jeremiasz.

I kopnął kufer, który, jakby ożywiony jego energią, zaczął toczyć się wolno na kółkach.

Wkrótce się rozpędził i zniknął z pola widzenia.

I po sprawie — stwierdził Perseusz.

Może jeszcze kiedyś go zobaczysz — powiedział Jeremiasz. — No, ale idź już, nie powinienem cię dłużej zatrzymywać.

Po tych słowach oddalił się dużymi krokami.

Perseusz nigdy nie lubił Jeremiasza. A wydarzenie z kufrem jeszcze bardziej zraziło go do wuja. Należy wiedzieć, że w tamtych czasach przetoczenie kufra przed samym nosem było wielką obrazą.

Musimy teraz opuścić naszego bohatera i przenieść się do pewnej młodej damy, z którą umówił się na randkę. Siedziała w ogrodzie na krześle z oparciem w kształcie liry i patrząc na lilię wodną, zastanawiała się, co dalej. Była wysokim, smukłym dziewczęciem ubranym w długą białą spódnicę i ogromny kapelusz. Rondo zakrywało nie tylko cały owal twarzy, ale też tułów i ręce aż po różowe paznokcie. Owa dziewczyna, córka Cadillac i Hiero miała na imię Lira. Ukończyła ona Kreteńską Szkołę Sztuk Pięknych ze specjalizacją w zakresie Intaglio. Przeżyła zwykłe dzieciństwo z rodzicami, ciociami, wujkami i rodzeństwem. Dziewczynie nie brakowało niczego z wyjątkiem ptasiego mleczka. Lira w ogóle nie zdawała sobie sprawy, że właśnie ono stanowiło jej desideratum — mam nadzieję, że znacie się na żartach. Potomkini Cadillac i Hiero była przystojną młodą damą. Miała proste włosy gładko zaczesane do tyłu i przystrojone wiosennymi kwiatkami; mały nos i cienkie wargi. Ktoś mógłby rzec, że wyglądała trochę surowo. Ale nie jej przyjaciele, Agragonium Naiadowie, którzy odwiedzali ją dawno temu w czasach gdy Olimpia leżała dużo bliżej Krety aniżeli teraz.

Lira znajdowała się akurat w stanie lekkiego zamazania. To sprawiało, iż wydawała się dużo bardziej atrakcyjna, tajemnicza i władcza. Przyszła tu, do ogrodu, nie dla siebie. Chciała pomóc swojemu ojcu, władcy Krańca Świata, człowiekowi znanemu wśród swoich pod pseudonimem Pneumopotamas, czyli ogromny morski smok, którego imię budziło powszechny respekt.

Ojciec Liry potrzebował czegoś, ale z obawy, że ktoś go podsłucha lub źle zrozumie, nigdy nikomu nie powiedział, o co mu chodzi. Pneumopotamas, wysoki mężczyzna z falującymi włosami, i bardzo dbał o swój wizerunek. Dlatego też, kiedy jego córka zaoferowała się, że spróbuje urzeczywistnić jego sekretną potrzebę, wzruszył się do łez i uścisnął ją serdecznie.

Pamiętam, jak kiedyś, gdy byłaś malutka, wierzyłem, żę będziesz dla mnie pociechą. A teraz mam dowód, że to prawda! — powiedział.

Ojcze, jakże mogłabym prosić cię o coś innego aniżeli o szansę spłacenia długu, który mam wobec bogów Olimpu? Wiem dobrze, że w ogóle nie przyszłabym na świat gdyby Zeus nie szepnął ci do ucha: „Nie zabijaj jej, to tylko maleńka dziewczynka. Czyż mogłaby cię skrzywdzić?”

To prawda, że jesteś coś winna Zeusowi — powiedział ojciec. — Jednak masz jeszcze większy dług wobec Ateny, która wysłała tę myśl do głowy Zeusa i w tak delikatny, okrężny sposób spowodowała, że mi ją przekazał.

To bardzo ciekawe, ojcze — rzekła Lira. — Ale jak się stało, że Atena zwróciła na mnie uwagę, skoro wiadomo, że nie interesuje się ona małymi dziewczynkami zrodzonymi z ludzi?

Zapewne miała swoje powody — odparł ojciec. — Kiedyś odkryjesz tę tajemnicę sama, bez niczyjej pomocy. Bogowie nie zwykli podtykać ludziom pod nos gotowych odpowiedzi. Oni dobrze wiedzą, że uganianie się za przyjemnościami i wieczny pośpiech, w którym żyjemy nie współgra z koniecznością abstrakcyjnego myślenia nad problemami o duchowym charakterze.

Dziewczyna miała swoje powody, godząc się spełnić życzenie ojca. To była jej tajemnica, której niełatwo się domyślić. A przecież, choć trudno w to uwierzyć, pod miłą powierzchownością Liry skrywały się złe zamiary, a dziewczęce czyste oczy bynajmniej nie patrzyły na świat z bezgraniczną ufnością. Nikt jednak nie zwracał na to uwagi, a jeśli nawet — to i tak się tym nie przejmował. Trudno powiedzieć, co było gorsze, i Lira nawet nie próbowała zabierać głosu na ten temat. W tym względzie na pewno przewyższała roztropnością swoje rówieśnice.

Siedziała więc sobie w ogrodzie. Szkoda tylko, że ciągle w tym samym miejscu. Ale cóż począć? Skoro właśnie tu ma wykonać swój numer, niech już tak zostanie. Przeglądała się w małym srebrnym lusterku i rozmyślała o swoich dobrych stronach. Nie jest źle. Całkiem niezłe wyniki, a do tego jeszcze umiejętność porozumiewania się z futrzastymi, leśnymi żyjątkami. Niektórzy na początku mieli dużo gorsze rezultaty.

I właśnie wtedy wszedł Perseusz. To była przykładna klasyczna scena, w jak najszerszym tego słowa znaczeniu, a przy tym oświetlana przez dużą liczbę lamp oliwnych stojących na marmurowych plintach. Jednak i tak nie widział tego żaden znudzony obserwator, który z pogardliwą pewnością siebie mógłby rzucić kilka złośliwych uwag pod jej adresem. Tylko ich dwoje i kot.

Właśnie — kot wynurzył się zza pleców Liry. Nie wyjaśnimy w tej chwili, co skłoniło zwierzaka do wyjścia, ale jesteśmy więcej niż mniej zaniepokojeni jego obecnością. Bo czyż nie przyrzekaliśmy trzymać się ściśle tematu? Ale on wciąż jest na widoku i ściąga na siebie całą uwagę — na dodatek to tylko zwykła kocina, nic specjalnego.

I tu znowu pojawiła się niejasność. Perseusz wkroczył do ogrodu chodnikiem wyłożonym kafelkami. Czuł chłodny powiew dobrze nawodnionego powietrza. Było tu wiele żłobionych kolumn i miskowatych kwietników. Nagle usłyszał jakiś odgłos ruchu za swoimi plecami. Odwrócił się błyskawicznie, ale bez niewczesnej paniki. Odnosił wrażenie, że z tyłu ktoś jest, a nigdy nie lekceważy takiego przeczucia chłopiec, któremu w dzieciństwie opowiadano bajki o podłych zamachach i okrutnych morderstwach. To stary służący Cato ostrzegał Petroniusza, że morderca może czaić się za każdym krzakiem i że trzeba mieć się na baczności nawet w domu, gdzie przecież nie znajdziesz żadnego krzaka.

Ejże! — krzyknął z irlandzkim akcentem, który przywiódł na myśl smak wrzosu i innych łatwo palnych ziół, zazwyczaj wrzucanych do ponurego ognia. Na murze jednak widziała tylko śmierdząca plama, zapewne zostawiona przez jakiegoś charkającego sukinsyna.

Perseusz odwrócił się w stronę ogrodu. Był już spóźniony na spotkanie, a to mogło mieć niebagatelne znaczenie. Ale przecież stało się to nie z jego winy, jeśli ktoś chciałby wyciągać jakieś wnioski na ten temat.

Cześć — powiedział Perseusz. — Czy to z tobą mam randkę w ciemno?

Skądże, zamierzam złożyć tu ofiarę z człowieka. No dobra, żartuję oczywiście.

Patrzyli na siebie. A w innej części pałacu, matka Perseusza, Marjory z Aten, jak każdego tygodnia w środę urządzała seans. Siedziała w zaciemnionym pokoju, trzymając za rękę, w co naiwnie wierzyła, swojego męża, doktora Archibalda.

Posłuchaj — odezwał się potwór nie zasługujący na lepsze określenie. — Chcę ludzkiej ofiary tu i teraz. Prawdę mówiąc ja sam nie lubię ludzkich zwłok, ale tego domagają się wszystkie znane mi księgi.

Należy się słowo wyjaśnienia. Zwyczaj urządzana seansów Marjory sprowadziła ze sobą z Aten. Oboje z Archibaldem byli cudzoziemcami i dla zwykłej przyjemności odprawiali niezwykłe a zarazem potworne rytuały.

Po co komu nadmiar zdrowia? — mawiał Archibald, starając się przy tym wyglądać równie groźnie jak Jeremiasz. Nie miał łatwego zadania niczym roślinki, które dla śmiechu same potrafią zerwać z siebie liście, czym imponują prostym ludziom. To był wystarczający precedens. Dlatego, że nie powinien być rozumiany jako związek przyczynowy fakt, że seans istniał już w chwili wchodzenia Perseusza do ogrodu. Jeśli coś jest niejasne, proszę pytać.

Tak więc seans trwał, a młody książę wkraczał do ogrodu. Lira o wysokim czole, z włosami związanymi z tyłu w koński ogon, stała prosto w swej białej lnianej sukni z plisem. Przeglądała gazetę, jedną z pierwszych istniejących w starożytności. Pismo zostało wydane przed rokiem, ale i tak zawierało więcej informacji niż zwykliśmy zdobywać przez całe swoje życie.

Przykro mi, ale nie możemy kontynuować.

Co jest, przerwa?

Nie, to część opowiadania, głupku.

Wobec tego, kto mówi?

Stukaj dalej na tej maszynie, a wszystkiego się dowiesz. Tu Lemuel P. Blaggart do usług.

Przepraszam, ale nie ma już miejsca dla nowych postaci w tym miejscu akcji. Proszę odejść.

Dobra, pójdę, lecz zabieram ze sobą dekoracje.

Cóż to za wyniosła postawa? Jakiś pyszałek sam chce opowiadać?

Patrz i oglądaj, skoro ja tego nie robię. Perseusz. Tak miał na imię. Poszedł zobaczyć się ze swoją laleczką Lirą, która właśnie dostała mnóstwo pieniędzy z majątku swojego ojca na Sycylii. Nie wiadomo, co dokładnie przytrafiło się staruszkowi. Niektórzy twierdzą, że właśnie na Sycylii jest brama do Miasta Umarłych. Może wszedł w nią przez roztargnienie.

Tego to już naprawdę za wiele. Najwyższy czas, aby pozbyć się narratora mającego wyraźnie wrogie zamiary. A kiedy już było po wszystkim, Perseusz odwrócił się w stronę Liry.

Czy chcesz pójść na przyjęcie–niespodziankę? — zapytał.

Jasne — powiedziała Lira. — Jeśli tylko da mi to szansę zobaczenia kogoś, kogo nie powinnam ujrzeć, czyli doświadczyć czegoś innego niż zwykle.

Twardy charakter — stwierdził Perseusz. — Słuchaj mam kłopot, rozumiesz? Zamierzałem coś zrobić, ale straciłem motywację.

Chyba wiem, na czym polega twój problem — rzekła Lira. — Tęsknisz za czymś, prawda?

Tak. Ale nie wiem za czym.

Popatrzyli na siebie przenikliwie.

I założę się, że nie mamy już grosza przy duszy — dodała Lira po chwili.

Zgadza się i nawet wiem, dlaczego — oświadczył Perseusz. — Ktoś nagle, w tajemnicy wycofał nasze pieniądze.

Myślałam, że zainwestowaliśmy je bezpiecznie — powiedziała Lira.

Nic nie jest bezpieczne — stwierdził królewicz.

Ani grosza! — zdumiała się Lira. — Przecież to okropne! Jak mogą sobie wyobrażać, że będę kontynuować w tych okolicznościach? — zapytała.

Podejrzewam, że nie bardzo się tym przejmują — ocenił Perseusz.

Ależ to nie fair! Nawet nie dano mi szansy!

Więc zrób coś, byle szybko — doradził młodzieniec.

Lira zaczęła najpierw stepować, potem tańczyć z wdziękiem między odmierzonymi płótnami, następnie między wiszącymi materiałami o połyskujących barwach. Występ zakończyła nieuniknionym tańcem winnym.

To było świetne — pochwalił chłopak klaszcząc.

Dziękuję — powiedziała Lira. — Teraz muszę wziąć prysznic i zmienić ubranie.

Jesteśmy przecież w ogrodzie pałacowym — zdziwił się Perseusz. — Tu nie ma żadnego prysznica.

A w sąsiednim pomieszczeniu? — zapytała Lira z nadzieją w głosie.

Perseusz rozejrzał się dookoła.

Sądzę, że nie sąsiadujące pomieszczenia w ogóle nie istnieją.

W takim razie jesteśmy w pułapce.

Obawiam się, że masz rację — powiedział Perseusz.

Właśnie wtedy usłyszeli jakiś zgrzyt dochodzący od strony dachu.

Chyba powinniśmy bardziej kierować się intuicją — zasugerował Perseusz. — Czuję nadciągające kłopoty.

Dwójka młodych ludzi zaczęła wpatrywać się w dach. Pojawiły się w nim pęknięcia.

Z początku nieznaczne, wolno stawały się coraz większe.

I większe.

I jeszcze większe.

Długo jeszcze musimy tak stać, gapiąc się na te pęknięcia? — zapytała Lira.

Nie pytaj mnie. Przecież nie jestem reżyserem — odburknął Perseusz.

Wówczas pojawił się koń, a niedługo potem odkryto płodność. Nadchodziły najgorsze czasy, jakie można sobie wyobrazić w całej starożytności. Pomieszanie z poplątaniem. Błazenada. Perseusz patrzył dokoła, szukając kolejnej iluzji. Nie wiedział, co począć z Lirą. Randka w ciemno nie wypadła zbyt dobrze. Zabawne jak to czasami układa się w życiu. Mary Jane, ukryta za draperią w klasycznie urządzonym korytarzu prowadzącym nad sam brzeg zamglonego morza, ugryzła się w kciuk i zachichotała. Uwaga, tutejsza ciekawostka. Powinieneś dbać o zaprzyjaźnionych „grejpfrutowych producentów”. Przynoszą to, czego potrzebujesz, więc kupisz to od nich.

A teraz pobudka. Otworzył oczy, mrugnął raz i drugi, przekręcił się na bok, usiłując zebrać myśli, aby znaleźć sposób na zidentyfikowanie samego siebie.

W retrospekcji wszystko będzie miało swój sens — usłyszał czyjś głos.

Świetnie — powiedział. — Co dalej?

Pozwól, proszę, a opowiem ci o domach bardo — powiedziała. — Tylko nie myśl sobie, że to przyniesie ci jakiś pożytek. Lekki dreszczyk emocji też się liczy, nieprawdaż?

Zmusił się, żeby siąść prosto. Nagi do pasa. Błyszczące krople potu i nikłe światło. Obcy człowiek w mundurze z papierosem w ustach zwiniętych w trąbkę. Pochyla się nad nim. Ręce splecione razem, lub przynajmniej blisko siebie — ciemny pokój z jednym reflektorem. Atmosfera pełna przerażenia, od którego aż ciężko oddychać. Tak, to znowu to miejsce. Ale kto by się tam wstydził! Teraz to dopiero będzie prawdziwie upiorna podróż połączona z jedzeniem robaków. Do czasu, gdy coś się wreszcie wydarzy. Trzeba wierzyć, że tak będzie.



George i pudła


Zabawny był George i te jego pudła. Nigdy wcześniej ich nie zauważył, aż do momentu, kiedy coś zwróciło mu na nie uwagę — coś tak błahego, że już nawet nie mógł sobie tego przypomnieć dokładnie — pamiętał jedynie niecodzienność sytuacji — proszę, wybaczcie karygodny sposób, w jaki zdanie to wymachuje swoim, że się tak wyrażę, ogonem — cóż, było to coś, co zmieniło jego życie.

George dużo ostatnio rozmyślał o tych rzeczach. Albo przynajmniej wydawało mu się, że to było ostatnio. Ciężko sobie przypomnieć o czym myślał wcześniej, kiedy to nie posiadał jeszcze wyraźnego dowodu, choćby na to, że w ogóle istniał — zanim otworzył oczy, że się tak wyrażę, i stanął twarzą w twarz z pudłami.

Z początku wydawało się, że jest ich tylko kilka, rozrzuconych po całej przestrzeni. George uważał samą przestrzeń za interesującą, szczególnie wtedy, kiedy nie była nudna. Wszystko jest kwestią wartości. Więc nie obwiniajcie księżyca.

Pokój, w którym znajdowały się pudła, był podobny do nich samych, pudłowaty w kształcie, ale o zadziwiająco ozdobionych ścianach, w połowie ich wysokości — albo w miejscu gdzie byłaby ich połowa, gdyby oczy George’a nie pozostawały skierowane na pudła.

Teraz, kiedy je odkrył, nie wiedział co zrobić ze swoim odkryciem, albo raczej bardzo dobrze wiedział, ale nie chciał jeszcze ujawniać przed sobą tej wiedzy. Bo wiesz jak to jest — właśnie przełknąłeś suty posiłek życia, masz ochotę ułożyć się, zdrzemnąć i trwać tak przez całe wieki i choćbyś nawet wytknął sobie gnuśność, to i tak nie będzie cię stać na to, by podnieść swoją rozłożystą dupę i zrobić to, co sugerują pudła.

Przepraszam, którędy do Vinermere Town — powiedział duży, zielony squash gdy tylko wyszedł z pierwszego pudła na maleńkich stópkach. To znaczy na swoich maleńkich stópkach, a nie pudła.

George pomyślał, że to dziwne, iż squash potrafi mówić. Jednakże w głębi swego najgłębszego serca czuł się trochę rozczarowany. Świetnie zdawał sobie sprawę z tego, jakie to zaskakujące usłyszeć mówiącego squasha. Chociaż z drugiej strony miał świadomość, że w niektórych starych religiach amerykańskich squash zajmował bardzo znaczące, a nieraz i zabawne miejsce. Czyż nie istniały historie o squashach oszustach?

Poczekał, chcąc sprawdzić czy squash ponowi swoje pytanie. Ale squash nie zrobił tego, co oznaczało, że nie należy brać go na serio. To znaczy, można było potraktować go poważnie, jeśli miało się takie skłonności. Ale w żadnym przypadku zestaw reguł rządzący tym konkretnym wydarzeniem tego nie oczekiwał. Nie, w tym momencie nadal miałeś wybór. Nie było to nic w rodzaju — skacz, a potem niech się dzieje co chce. Ależ skąd, w żadnym wypadku. Raczej jakby się stało nieruchomo na brzegu i machało w stronę mew. To czas zanim wszystko tak naprawdę się zaczęło. Krótkotrwały okres zawieszenia, nim George został opanowany przez zabawne warunki, które zdeterminowały jego życie. Nawet fakt istnienia pudeł nie były jeszcze wtedy pewny.

No cóż, pomyślał George, one chyba jednak istnieją. Ale nie muszą istnieć.

To oznaczało początek następnego etapu, ponieważ sytuacja miała się rozwinąć.

Ciekawą sprawą dotyczącą pudeł była otaczająca je aura niesamowitości. Te, które miały kąt prosty, wyglądały prosto, ale inne miały stożki i zagłębienia, pylony i półkule, przypory i balustrady i jeszcze wiele innych kształtów. George słyszał o nieregularnych ciałach stałych, ale tego było mu za wiele. Nie istniał żaden racjonalny powód aż takiej obfitości. Chyba że nie były to zdobienia, że w jakiś monstrualny, wielowymiarowy sposób ta dekoracja tak naprawdę stanowiła właściwą strukturę.

Nie było sensu zamartwiać się o to. George zdecydował, że kształty jakie przybierają pudła nic dla niego nie znaczą. Ten niewinny brak wrażliwości miał mieć poważne konsekwencje później, kiedy George natrafił na przycięte od góry stożki. Ale to będzie później, o ile w ogóle będzie.

George uważał, że to piękne — unosić się na zalanym przez słońce oceanie. Drobniutkie falki zdawały się tańczyć, a pudła obracały się i składały im głębokie pokłony. Ale nie naprawdę. George po prostu wymyślił to, żeby zabawić samego siebie. Czasami tak robił. Nie mógł się temu oprzeć — unosząc się w ciepłym, zalanym słońcem morzu, bez najmniejszego cienia trosk, lubił snuć sobie historyjki zabijając ciągnącą się nudę.

To był przecudowny czas, a George potrafił go w pełni docenić. Cóż mogło być lepszego? Z pewnością nic. Niekiedy jakiś facet chce czegoś innego. Tylko po to, by poudawać, że jest tak, jak naprawdę nie jest. Dobrze to wiedzieć, ponieważ w innym razie George musiałby włożyć wiele wysiłku, żeby przypomnieć sobie, że ten pokój jest wymyślony, a ocean prawdziwy. Nie było jednak takiej potrzeby, gdyż jeśli chodziło o George’a to zarówno ocean jak i pokój były jednakowo rozsądne.

Zalane słońcem morze było przyjemne ale nie mogło trwać w nieskończoność. To znaczy mogło trwać tak długo, jak chciało, ale nawet gdyby to były tysiące lat, wspomnienie miałoby wymiar pojedynczego incydentu. Promienie słońca leżące na wodzie niczym cętki są przepiękne, ale kiedy patrzysz na nie zbyt długo, zaczynasz tęsknić za czymś codziennym. Co dobre to dobre, ale czasami trzeba powiosłować i uczepić się jednego z pudeł.

George nie kierował się jakimiś szczególnymi kryteriami przy wyborze pudła. Myśl o tym, aby przywrzeć do któregoś z nich przyszła mu do głowy tak po prostu. Mogłoby być zabawnie, pomyślał. Ale które z pudeł? To najbliższe, oczywiście. Duże, w niebiesko–żółte pasy, ze skrzydłami i dziobem. To znaczy nie prawdziwymi skrzydłami i ptasim dziobem, oczywiście; mówimy tu o pudle, o czymś co skonstruowano tak, by wyglądało jak skrzydła i dziób. George był bardzo stanowczy w tej kwestii. Lecz minął pierwsze pudło, ponieważ było w nim coś… niby zwykłe pudło, ale wydawało się, jakby coś w sobie miało. W każdym razie nie stanowiło żadnego problemu popłynąć do pudła znajdującego się obok, ładnie ozdobionego lecz o skromniejszym wyglądzie. Tak się przynajmniej zdawało zanim George nie położył na nim swojej ręki i nie przewrócił go. Kiedy odsłonił jego podbrzusze poczuł, że może zrobić się interesująco — prawie natychmiast zdał sobie sprawę, że jest ono nieprawdopodobne.

Co nieprawdopodobnego było w wyglądzie tego pudła? No cóż, po pierwsze masa cylindrycznych kształtów — jakby sterczących rur, które kłuły swym kształtem w oczy. Równie dziwne były elementy poprzeczne, które łączyły ze sobą rozmaitych rozmiarów rury. Kto to słyszał o rurach na pudle? Istnienie cylindrycznego pudła jest wielce nieprawdopodobne.

Starał się jak mógł, by zignorować podbrzusze pudła — udawał przed samym sobą, że tego nie rozumie. George zawsze wiedział, że istnieją rzeczy, których lepiej nie rozumieć. Ponieważ zrozumieć je, znaczyłoby zrozumieć je źle. A złe zrozumienie dawałoby całkowicie błędny pogląd na sprawy. Tego zaś należało unikać w trosce o spokój.

Po co patrzeć na sprawy z drugiej strony, nawet jeśli jest ona tak zwaną dobrą stroną? Czyż nasz spokój i nasza wygoda nie są więcej warte? Po cóż innego pocimy się i wysilamy przy wiosłach, jeśli nie po to, by…

Przepraszam, poniosło nas. Tak jak pudło poniosło George’a.

W jego wnętrzu, we wnętrzu pudła sprawy miały się trochę inaczej, niż to sobie z początku wyobrażał George. To zabawne — wydaje się, że wiadomo jak jest w środku.

Potem wchodzi się tam i stwierdza, że jest kompletnie inaczej. No, może nie kompletnie, bo zawsze są jakieś podobieństwa; nie jesteśmy dzikusami i mam nadzieję, że zawsze możemy wprowadzić dyscyplinę wśród masy pudeł tamujących nasz postęp w kierunku dezyderatu, którego nazwy nie wypowiedzielibyśmy nawet gdybyśmy ją znali. Nieświadomość tej nazwy zapewnia, że jej nie wypowiemy.

Mniej więcej w tym samym czasie George stwierdził, że można się do niego zwracać Endicott. Wydawało się to wtedy dość proste, niemniej jednak prowadziło natychmiast do dwuznaczności. Po pierwsze, czy Endicott to nazwisko czy też imię? Bez zbytniego zagłębiania się w tym temacie — gdyż koncentrujemy się na innych kwestiach — możemy powiedzieć, że zgodnie z naszym zwykłym rozumieniem rzeczy, nawet w miejscu takim jak to, Endicott może być postrzegane co najmniej na dwa sposoby. Starożytni chrześcijanie, przez analogię, odkryli to samo, kiedy zginęli na arenie. A może odkrył to cesarz? George wiedział o tym, ponieważ kształt metafory wbił mu się w pamięć, pozostawiając tymczasowe, ale w czasie trwania permanentne uczucie depresji w dokładnym kształcie tej metafory.

George nie posiadał składników witalnych, potrzebnych do ukończenia obrazu, przyłączenia się do tańca, zaśpiewania w chórze anielskim, ale wiedział wystarczająco dużo, by zniszczyć to, co było pod ręką — na przykład banalny kawałek materiału, czy zrujnowaną świątynię na zboczu góry. Dla tych rzeczy nie ma znaczenia gdzie polegną. Również George postanowił to zignorować. Poza tym, miał bardzo mały wybór, gdyż właśnie wtedy, właśnie w tym momencie, dokładnie w tym czasie, wydarzył się wypadek, który gdyby wziąć pod uwagę odrobinę wcześniej, można by uznać za bezprecedensowy.

Wydarzenia temu podobne trafiają się od czasu do czasu, ale mijamy je zajęci codziennością. To niezaprzeczalne — ocean zalany słońcem, który zdawał się tak rzeczywisty i trwały, miał lada moment znaleźć się w przerażającej bezprzedmiotowej przeszłości i tak też się stało. W tym czasie działo się już coś nowego.

Musiał odczekać sekundę, aby zorientować się, o co w tym wszystkim chodzi. To rozsądne, prawda? Też chciałoby się mieć trochę czasu, gdyby ktoś nagle postawił nas w takiej sytuacji. Parę sekund zabiera rozszyfrowanie zwrotu „natychmiastowy odwet”. Albo to, do czego się ten zwrot odnosi. Endicott nawet nie wiedział, czy pierwszy raz o się nad tym zastanowił, ale postanowił dać sobie przywilej wątpliwości. Płacili mu, aby robił takie rzeczy, więc czego się wstydził? Co to ma, do cholery, za znaczenie, mawiał do swoich kumpli w knajpie, lub przynajmniej tak zakładamy, że to jego kumple. Wyglądali tak samo jak on. Byli postawniejsi, oczywiście. Endicott szczycił się tym, że jest szczupły. Nazywali go Jack Splat. Niezbyt miło, jeśli mam być szczery, ale wiecie, jacy potrafią być faceci, kiedy znajdą się pod czyimś wpływem.

Mówię wam, widzi się tego dużo. Szczególnie wieczorami, idąc wzdłuż nabrzeża, aby pozbierać pudła. I pokoje. Tak, czasami pudła dryfują na wodzie w stronę brzegu, czasami pokoje. Wydaje się, że one są ze sobą związane. Ale błędem byłoby zakładać, że pokoje dały początek pudłom. Natura wszak jest subtelniejsza.

Pytanie o obecność w historii nie pojawiło się ani razu. Ludzie cieszyli się tym, jacy byli. Jakiekolwiek byłoby to bycie. Prowadzili skromny, zacny żywot. Nigdy już ich takich nie zobaczymy.

I dobrze było tam, na nabrzeżu, gdzie łowiono pudła i od czasu do czasu jakiś pokój. W rozmowach prowadzonych między mężczyzną a niewiastą było coś magicznego. Pikniki słynęły ze wspaniałych sałatek. Prawdziwe sałatkowe dni!

Ale nawet wtedy istniały luki. Tyle, że zawsze wiedzieliśmy co było luką, a co śródmiąższem.

Jack Splat. Wyobraźcie sobie, że tak się do was zwracają. Albo Jack Spot.

Jeszcze gorzej. Młodzi są tacy okrutni. Szczególnie tu, na tym pionierskim obszarze, gdzie wszystko co ma ponad dziesięć lat uważane jest za zabytek. Nie chodzi o to, że nie jesteśmy wdzięczni, iż możemy tu być.

Endicotta ogarnęło dziwne uczucie. Był wieczór, a on kucał na maleńkiej plaży przed swoją chatą. Była to standardowa chata, w której znajdował się typowy sprzęt do gotowania. W owym czasie nie było maszyn, tak więc całą pracę wykonywały kobiety. Przynajmniej Endicott zakładał, że były to kobiety.

Pierwszy problem pojawił się niedługo później, a narastał tak cicho, że nikt nie pomyślałby nawet, że cokolwiek się dzieje. Chyba, żeby znalazł się ktoś bardziej świadomy ezoterycznego znaczenia przyciętych stożków — bardziej niż my byliśmy, kiedy zaczęły pojawiać się na naszych polach.

Najbardziej niepokoiły nas ich ordynarne, małe kształty. Zwłaszcza te małe usta. Chociaż wszystkie nosiły gitary, nikt nigdy nie słyszał, by na nich grały. Stwierdziliśmy, że to podstęp nazbyt wymyślny, żeby można go rozszyfrować.

Gdzie idziesz?

Zobaczyć ścięte stożki. Chcesz iść?

Z przyjemnością, ale teraz nie mogę. Dasz im ten kosz dialogów? Co w nim masz?

Tylko to, co można znaleźć w lesie słów. Nic specjalnego. Nic, czym nie można, by nakarmić dziecka. Nic niestosownego. Rozumiesz, co mam na myśli.

Im dłużej go słuchałem, tym bardziej stawałem się podejrzliwy. Robił się przesadnie gadatliwy, jak na kogoś, kto jeszcze przed chwilą nie był nawet tendencją.

Posłuchaj — powiedziałem — może powinieneś iść sam?

Imię brzmi George — odrzekł.

Rozległ się dzwonek alarmu. Przecież go o to nie pytałem! George — jakże nienawidziłem tego imienia, i to już od chwili, kiedy ledwie zdążyłem je poznać. A oto on wypowiada przede mną swoje imię. W dodatku robi to tak, jakby miał nadzieję zostać tu dłużej. On i ta jego pękata torba dialogu.

Żałuję, że to podniosłem. Jest bardzo lepkie.

Przestań — powiedziałem, pospiesznie zamykając torbę. Jeśli istnieje coś, czego naprawdę nie lubisz, to dialog wyciekający z uszkodzonej torby. I nie tylko to…

Lecz jeszcze dużo więcej.

Przestań! — upomniałem go raz jeszcze, ale był to oczywiście przeciek z torby — dialog przeciekał, a oderwanych części nie miałem ochoty słuchać.

Syreny we Francji są obecnie dosyć obwisłe w swych luźnych ubraniach, a potem powiedziałem mu…

To było nie do zniesienia — wypowiadać nie tylko dialog, ale wręcz dialog w dialogu. Może jesteśmy tu trochę naiwni i nieprzyzwyczajeni do waszych miejskich metod, ale od razu zauważamy kształtujący się ogromny regres, kiedy pojawi się na horyzoncie. Można tak powiedzieć. Właściwie, to teraz widzę, że w całej tej transakcji było coś nieprawdziwego.

Ten George przedstawił mi się, ale nie zapytał, jak ja się nazywam. Może myślał, że sam zdradzę swoje imię, ale to oznaczało, że nie wziął pod uwagę sytuacji, jej dekoracyjnej formy, ani moralnej finezji.

Prędzej pocałowałbym karalucha zabójcę, niż ci się przedstawił.

Ta linijka była na mnie wymuszona. Oczywiście dzięki jej nie wypowiedziałem Bogu. Po prostu wyciekła z torby z dialogami.

Teraz, kiedy to sobie przypominam, to właśnie George niósł tę torbę w pudle.

Tak, oczywiście, to musiał być ten słynny George od pudeł! Przyznaję, że to zmienia obraz sytuacji.

Im więcej myślałem o George’u, tym mniej mi się podobał. Nie, żebym go znał i jakoś wyjątkowo miło spędzał czas zastanawiając się nad nim. Myśli biegną dużo szybciej. Wiesz, jak jest wewnątrz. Oto jesteś tam — co do tego nie ma wątpliwości. Problem, że poza tym nie ma nic innego. To wprawia cię w zakłopotanie. Znasz zasady. Coś musi być.

Po to, by uniknąć solipsyzmu?

Dokładnie. — Czasami nawet przypadkowe słowa z torby mogą w niezwykły sposób nabrać sensu.

Szedłem, a słowa nadal wyciekały z torby George’a, którą mi dał, abym wręczył ją ściętym stożkom.

Ale coś wewnątrz mnie — to taka metafora, bo mogło to być gdziekolwiek — zaprotestowało.

Po co potrzebne nam są te stożki?

Czy nie widzisz, że one nie są istotami? Nie osiągnęły nawet tego, by wejść na poziom tymczasowości. Czy wiesz, co dostajesz przed poziomem tymczasowości? Coś naprawdę lichego, wierz mi.

Problem z George’em, który pojawił się ot tak, po prostu, polegał na tym, że zostały sprowokowane decyzje, które, jak myślałem, można by bezpiecznie na jakiś czas odłożyć. Właściwie nawet na dosyć długi czas.

Właściwie, właściwie, właściwie…

Szedłem szybciej. Przeciek stawał się coraz większy.

No i obawiasz się absurdu, prawda? Wszyscy się go boją. Dlatego właśnie nazywa się absurdem. Jest tak, ponieważ pomimo że pojawia się w całym splendorze swojej gwałtownej i specyficznej formy, w całym splendorze swojej chwały, to jego cechy dostrzega się dopiero później. Dopiero po skonstruowaniu mechanizmu percepcyjnego.

Wyjaśniono mi to wszystko dosyć starannie. Najpierw otrzymujesz postrzeganie. To przychodzi pierwsze. Może ono przybrać dowolny kształt — kija do krykieta, bumerangu, trzech pomarańczy, dobrego humoru przyjaciół. Czegokolwiek.

Nie bez powodu jestem oględny — postrzeganiem może być cokolwiek. Postrzeganie zjawia się pierwsze.

Potem, gdy już się pojawi i zastygnie na ten ułamek nanosekundy, niezbędny do nabrania charakteru czegoś naprawdę interesującego, dopiero wtedy formuje się, aby uświadomić postrzeganie. Niektórzy mówią, że samo postrzeganie dzieli się dychotomicznie na percept i perceptor.

W perceptorze jest coś bardziej rzymskiego, zauważyłeś?

Zignorowałem paplaninę torby z dialogiem. Stanowczo zdecydowałem nie iść i nie oglądać ściętych stożków. Nawet nie znając ich jeszcze wiedziałem, że nie mamy ze sobą nic wspólnego. Boleśnie potrzebowałem czegoś na kształt przesadnie wypchanego krzesła. Szukałem miękkiego i wygodnego konceptu, najlepiej w pasy i to takiego, który nie przewróciłby się stojąc na swych małych nóżkach.

Mówi się, że tak to wygląda; postrzeganie przychodzi najpierw, a następnie rozdziela się na percept i perceptor. A potem pojawiają się na ziemi kwiaty i stajemy się świadkami narodzin smutnego błękitu. Cóż, chichoczcie, jeśli musicie, ale zapewniam was, że nie ma tu nic do śmiechu. To marsz chwiejnym krokiem naprzód. Nie wydaje mi się, abym miał teraz otwarte oczy, bo nic nie widzę. Nie, te rzeczy nie pojawiają się. Rozbłyskują nagle, a ja tłumiąc je mam niezły ubaw. Co mógłbym zrobić z aluminiowym bandolierem, albo uzbrojonym glissandem, czy też falą frontową w kształcie jaja? Właśnie tego typu rzeczy wyskakują — ponieważ percepty rzadko przychodzą pojedynczo; łączą się z innymi perceptami i to oczywiście tworzy mnogość perceptorów.

Po tym była pierwsza część, ale ja nie chciałem jeszcze o tym wiedzieć. Właściwie miałem uczucie, że i tak zbyt dużo już wiem i w końcu nadszedł czas, aby nieco o tym wszystkim zapomnieć. Zdecydowałem zacząć od zapomnienia o George’u. Ale, pomyślałem, oczywiście bez pudeł. Te przeklęte rzeczy, wszystkie paski i wypukłości, jednak dziwnie niewyczuwalne i jeszcze do tego jakby falujące, te ponure stwory robiące aluzje i skrywające się za tym, co znajdowało się przed nimi — no cóż, znowu jakieś zdanie pozostawione z wyciągniętymi mackami, walczące by przyczepić się do czegokolwiek, po to tylko, aby powrócić do bezpiecznego portu. Przynajmniej taki zdawał się być pomysł. Pomysł z pudłami — kontenerami tego, co niewysłowione i innych, bardziej materialnych rzeczy.

Ale żadne materialne rzeczy nie wydobyły się jeszcze z pudeł. I wydaje mi się, że możemy się z tego cieszyć.

Prawda. Dialog z torby z dialogami jest wystarczająco kiepski.

Przeciek stawał się coraz gorszy.

Masz cholerną rację, że przeciek stawał się coraz gorszy i jestem tu po to, żeby ci powiedzieć, że nie słuchasz, jeśli nie słyszysz tego tajemniczego chóru, który niedostrzeżony śpiewa do twojego ucha.

Udało mi się zrobić węzeł na dnie torby i przynajmniej czasowo zamknąć rosnący natłok słów. Fakt, że zdawały się mieć sens czynił je jeszcze gorszymi. Co może być gorsze niż słowa, które zdają się mieć sens, ale go nie mają? No cóż, wszyscy znamy odpowiedź, ale łatwo uda nam się jej uniknąć.

Prawdą jest, że ostatnio nie byłem jakimś naiwniakiem, ale nigdy nie spodziewałem się, że dam się tak wyprowadzić z równowagi. Chcę podziękować lekarzowi i całemu personelowi. Dzięki wam czułem się bardzo dobrze. Wiem, że konieczne było wejście w moją iluzję po to, by uczynić ją dla mnie bezpieczną. Zdając sobie z tego sprawę, byłem w stanie tolerować dziwne mamrotanie pudeł i pokoi oraz zalane słońcem morze.

Dryblowanie — tak, zdaje się, nazwał to jeden z twoich pracowników. Albo tak się do tego odniósł. Nie jestem na bieżąco z najnowszą terminologią, ale wiesz o co mi chodzi.

Pamiętam, że zanim tu przyszedłem, byłem w zupełnie innym miejscu. I pamiętam też innych. Była Fanny i Max i Wuj Harry. Jakimi miłymi oni wszyscy byli indywidualnościami! Szczególnie brakuje mi dwuznacznego uśmieszku Wuja Harry’ego, kiedy myślał, że nikt go nie obserwuje. I jeszcze coś o jakiejś parze butów. Wszystko to wraca kawałek po kawałku. Również stary Eric. I uważam, że był tak samo zdziwiony jak my wszyscy, gdy odkrył, że broń jest naładowana. Oto mający ochotę na niewielką hiperbolę Eric stwierdza, że brał udział w rewolucji jawajskiej. Było to niedługo po tym jak opuściła go Lil, która udała się do Szanghaju, żeby otworzyć Czerwonego Koguta.

Nadal mieli wtedy jeszcze stare klipery. Tyle, że wówczas nazywali je kripery. Zaćmienie typowe dla białych. Nigdy nawet nie słyszeli o torbach z dialogami. Ale coś w nich jednak było. Jakaś oznaka niepewności. Nie, nie wydaje mi się, żebyście wiedzieli o co mi chodzi, ponieważ sam tego nie wiem. To po prostu pogwizdywanie w ciemności. Dopóki nie będę w stanie podrzeć tego na skrawki. Wyrwać stamtąd czerwonego, krwawiącego języka.

Ścięte stożki były tu przed pudłami. Myślę, że co do tego nie ma żadnych wątpliwości. Musimy przecież od czegoś zacząć. A więc zaczniemy od wieku niewinności, kiedy to ścięte stożki nie znały własnego imienia i uważały za naturalne fakt, że wszystkie pomalowane są na niebiesko. Wiem, że krążę wokół tematu, ale ty też byś to robił, gdyby okoliczności twojego życia zostały opublikowane w obcych czasach tak, jak moje.

Ktoś tu traci panowanie nad sytuacją. — To z przecieku w torbie z dialogami.

Zamknij się. Próbujemy iść naprzód. Minąć ścięte stożki. Nie utrudniaj tego jeszcze bardziej.

Uczucie utraty równowagi, przechylania się w prawo, czyjaś ręka na wahadle, coś z koszmaru Wieży Eiffla. Wiem, że obiecałem nie wspominać więcej Wieży Eiffla, ale co można zrobić; w końcu wszyscy jesteśmy ludźmi, czyż nie? George’owi udało się w końcu wpakować pudła z powrotem do pokoju. Wymagało to trochę wysiłku, ponieważ niektóre pudła były większe niż pamiętał. Możliwe, że urosły podczas jego nieobecności, chociaż to absurd. A może ktoś zastąpił mniejsze pudła większymi? Ale to było niemożliwe, gdyż nie było tu nikogo innego, tylko George i jego wspomnienia o bezimiennym narratorze, który próbował zrobić coś strasznego — trudno teraz przypomnieć sobie co — zawsze są nowe katastrofy, które sprawiają, że zapominasz o kataklizmach z przeszłości.

Ledwie George zdołał umieścić wszystkie pudła z powrotem w pokoju, kiedy mężczyzna, który mówił na siebie Mandrake, wrócił.

Wsadziłeś je wszystkie?

Tak, Mandrake.

Ale z niektórymi miałeś chyba trochę kłopotów?

Tak, Mandrake.

Ale i tak ci się udało, co?

Tak, Mandrake.

Mandrake był wysoki i gładko ogolony. I chociaż wydawał się przedziwny — pasował dla całej sytuacji.

Zabawne, nowi ludzie, w jednej chwili są nie do wyobrażenia, a w następnej wydaje się jakby istnieli od zawsze. Tak właśnie było z Mandrake’iem. Nie, żeby to było jego prawdziwe imię, skąd. Nie sądzicie chyba, że używałby prawdziwego imienia, pochodząc z Dviva Province w państwie, które graniczyło z innymi. Nazwijmy je Y, chociaż jestem pewien, że to jasne o jaki kraj chodzi. Tak przy okazji — jego nazwa nie zaczyna się na Y. To wskazówka negatywna.

W Y, czy L, jak nazywali je mieszkańcy, spokojnie toczyło się życie, Dvina Province była wypchnięta najdalej, najdalej od Boga i od Paryża. Była tą, której ludzie nigdy nie brali pod uwagę, co przyczyniło się do ich upadku.

Było to staromodne miejsce. W wiosce B nadal noszono „papryczki”. Te w stylu wiązanych na krzyż kamaszy. Mężczyźni nadal polowali przy pomocy kusz. Wiejskie kapele grały donośne desery dźwięcznych dupobąków. Lecz oczywiście w miejscu takim jak to, nikt nie oczekiwał wielkomiejskiego wyrafinowania.

Z pewnością nie oczekiwał tego poeta G. Nie oczekiwał też, że przestanie padać deszcz. Wiedział, że kiedyś musi to nastąpić, ale właściwie dlaczego? Poeta G jadał śniadanie w saloniku z rodziną. Był jedynym gościem Hotelu G von Fch. Tu nie istniał sezon dla turystów. Turyści byli daleko stąd, w miejscach, w których sezon trwał specjalnie dla nich. Przypuszczalnie. Za granicą, w Baldisblat, jeżdżąc na nartach po papierowej górze. Na południe w Granslivii, gdzie śpiewanie na rogu osiągało szczyty popularności, na równi z szarlotkami.

Taki układ bardzo odpowiadał G, który wolał być sam. Nie zupełnie, oczywiście, ale wystarczająco mocno, aby o tym opowiedzieć. Po śniadaniu zjedzonym w pokoju, schodził rano na niewielki taras z widokiem na pole do krykieta i fronton jai lai. Wypijał swoją cafe con leche i słuchał skrzeku papug. Bowiem wydawało mu się, że te wielkie, ładne, wielokolorowe ptaszyska w małych kaloszach właśnie nimi są. Obuwie było według niego odmianą lokalną.

Mam wrażenie, że wspomniałem, iż wieś ta położona jest na wadliwym łączeniu między sektorami. Zazwyczaj nie wyrządza to nikomu krzywdy. Ale czasami natura nie potrafi się zachować. Wtedy spotykasz przypadkiem legion piechoty rzymskiej i jeśli akurat nie masz tego dnia nic lepszego do roboty, to prowadzisz ich z powrotem do granicy. Nigdy niczego to nie zakłóciło. Szok jest dobrą maską, pod którą skrywasz rozpacz. Przepraszam, wydaje mi się, że lekarz powiedział, iż czas na lekarstwo. Skończę te sekwestry o innej porze, a wtedy, George, mam dla ciebie niespodziankę.

George wyprostował się, ale nie poszło mu to łatwo. Zamknął pudło i odłożył na je bok.

Pchnął drzwi, ale one ani drgnęły. Usiadł na ławce. Po chwili podniósł wzrok i zauważył dziewczynę siedzącą na zwykłym krześle na wprost ławki. Nie miała więcej niż dwadzieścia czy pięćdziesiąt lat, a jej włosy były blond lub siwe, w zależności od tego w jakim była wieku.

George zdawał sobie sprawę, że próbuje uspokoić się przy pomocy tych obserwacji. Wiedział, że niedługo jego kolej. Zastanawiał się, czy raz jeszcze nie spróbować z drzwiami, ale stwierdził, że zbyt wiele nie mogło się zmienić w tak krótkim czasie.

Dziewczyna wydawała się bardziej dziewczyną niż staruszką, a więc przegłosowane. George zauważył, że obserwowała drugie drzwi, te, przez które wyszedł policjant, zamykając je za sobą gwałtownie, aż słychać było to ciche kliknięcie zamka.

A więc dwoje drzwi — pierwsze to wyjście, przez które wszedł George, a drugie to te, przez które wyszedł policjant. Przynajmniej to zdawało się być pewne. A wtedy George zauważył pudło, które dźwigał na kolanach.

Myślał, że pozbył się ich wszystkich. To jedno musiało się jakoś do niego przyczepić. Zabawne. Myślał, że sprzedał je wszystkie niskiemu, grubemu mężczyźnie w ciężkich kaloszach — zwanych sztormiakami. Nie, to był ktoś inny. George postanowił, że najlepiej będzie przestać się nad tym zastanawiać. Wszystko mu się myliło. Ale nie za sprawą tego, co się dzieje wokół. To było wystarczająco zrozumiałe. Wydarzenia z dwóch ostatnich dni otworzyły mu horyzonty w spokojniejszych czasach.

W miarę jak zbliża się poranek sen zaczyna odpływać. Poruszasz się z dala od snów, które jeszcze przed chwilą były twoim oczywistym terytorium. Teraz jednakże, rzeczywistość snu zaczyna się wyodrębniać połyskując inną rzeczywistością. Tak to nazywasz, chociaż nie jesteś pewien, czy istnieje więcej niż jedna rzeczywistość. Ale tak właśnie to czujesz, kiedy sen zaczyna płowieć, kiedy po raz pierwszy pojawia się myśl, przeczucie, że ta wygodna kraina snów za chwilę zostanie ci odebrana.

A co w zamian? Zanim uświadomisz sobie swoją poza—senną sytuację, nadchodzi moment, w którym postrzegasz ją jak ktoś nieznajomy, ktoś, kto nigdy o czymś takim nie słyszał.

Przez chwilę przyglądasz się swojemu życiu jak czemuś niewyrażalnie obcemu. To znaczy, zanim nie zstąpi na ciebie pełnia przebudzenia, zanim nie obudzisz się i nie stwierdzisz, że znowu narodziłeś się tym, kim prawdopodobnie byłeś wczoraj i wiele dni wcześniej. To twoje życie, ale jeszcze go w ten sposób nie czujesz. Nadal wydaje się być tymczasowe. W takiej chwili spowija cię jakaś błoniasta zwierzęca skóra, a ty sam stajesz się tym zwierzakiem. To ułamek sekundy, zanim wcielisz się w swój sen na jawie i w tylko tym ułamku istnieje możliwość wolności, bo tylko wtedy kontrolujesz własne życie, które jest jak lokomotywa pędząca przez wiele torów na ogromnej przestrzeni zwrotnic świata. Stoisz z przodu, zwrócony twarzą w kierunku, jazdy, ale nie ty wybierasz tory, którymi pędzisz. Pojawiają się zbyt szybko; nim zdążysz pomyśleć, już po nich suniesz.

Ale w momencie przebudzenia nadal istnieje możliwość zmiany metafory, dokonania wyboru wśród miriadów nici życia, które otwierają się przed tobą.

Pędzisz żywot starając się uchwycić ten moment. Chociaż przez większość czasu nie pamiętasz, czego szukasz, coś w tobie — co zarówno jest, jak i nie jest tobą — próbuje, próbuje.

To próbowanie niewiele ma wspólnego z jasnością. Gdyby istniała jasność, to wszystko byłoby zbyt oślepiające. Zasady dramaturgii nie pozwalają ci zobaczyć schematu, w którym funkcjonujesz. Nie możesz podejrzeć czegoś od frontu, chociaż tego byś chciał, ponieważ wszystko co masz przed sobą jest bez sensu.

Tak właśnie wydawało się George’owi, kiedy usłyszał zgrzyt klucza w zamku i wesoły głos Toma, strażnika więziennego:

Obudź się, wstań i rozjaśnij swe oblicze! Staw czoła nowemu dniu!

Tom, to był naprawdę ktoś. Wydawał się stworzony do czegoś lepszego niż to, co robił. Był pogodny, a nawet ironiczny. Otworzył drzwi celi i wszedł do środka. Nie był uzbrojony. George słyszał, że strażnicy w więzieniu nigdy nie są uzbrojeni, na wypadek gdyby jakiś więzień wpadł w szał i przechwycił broń.

Nie warto było zastanawiać się nad pokonaniem Toma. Tom był wielkim, potężnie zbudowanym, prawdziwym atletą. Podczas gdy George cierpiał. Tego, czego może dokonać pobyt w celi, nie widać od razu, ale po jakimś czasie można to poczuć.

Jak się dzisiaj mamy? — spytał Tom sprawnie poruszając się po celi, krok po kroku wykonując codzienną inspekcję. Miał sztywny notes z ołówkiem przyczepionym do niego za pomocą kawałka wystrzępionego sznurka. W notesie znajdował się plik drukowanych formularzy. Po każdej pozycji zaznaczony był kwadracik, który trzeba było odhaczyć. George’owi udało się rzucić jedno czy dwa ukradkowe spojrzenia na formularz, ale nie był w stanie odczytać pozycji, gdyż napisano je w języku, którego nie znał. Litery identyczne jak w języku Georga, ale słowa — „pfffslts”, „zincoernim”, „flaxocon” — o nich George nigdy wcześniej nie słyszał. A więc nie było łatwo stwierdzić, czego strażnik Tom szukał.

Łatwo natomiast można było dostrzec, co robił. Poruszał się po celi, pukając w różne miejsca, potem sprawdził pudło, podniósł krzesło, pokołysał się chwilę na łóżku, odkręcił kran i wetknął pod niego palec — wszystko musiało mieć na liście swój haczyk.

Kiedy Tom kończył, George zaczął odczuwać pierwsze tego dnia lęki.

Ponieważ strażnik zwolnił, kiedy docierał do końca swojej listy, George miał uczucie, że Tom nie chce skończyć, nie chce przejść do następnej strony, której być może nie akceptował. Chociaż bardzo możliwe, że aprobował ją całkowicie, ale specjalnie udawał niechęć, żeby nakłonić więźnia do wypowiedzenia demaskujących zdań. Strażnicy robili takie rzeczy, byli okrutni.

To miejsce jest chyba w porządku — powiedział Tom. — Teraz zajmiemy się tobą.

George bardzo się tego bał. Uniósł brwi.

Mną? — spytał udając zdziwienie, chociaż pomimo enigmatycznego wyrazu twarzy, delikatnego wzruszenia ramion i specyficznego ułożenia ust., wiadomo było, że to o niego chodzi.

Kiedyś mieliśmy tu Setta — powiedział Tom. — Ale teraz to nie nasz problem.

Musimy tylko zapytać, jak długo jeszcze masz tu zostać?

Dokładnie nad tym samym się zastanawiałem — powiedział George, bo wydawało mu się, że tak będzie dobrze. Ale prawdę mówiąc w ogóle się nad tym nie zastanawiał.

No cóż, to zależy od ciebie — orzekł Tom. — Chyba o tym wiesz.

Ależ oczywiście — stwierdził George. Wiedział, że Tom kłamie. Pobyt w tym miejscu znajdował się poza zasięgiem kontroli George’a. Tamci sprytnie udawali, że to zależy od niego. To było przykręcaniem śruby, o kolejny cal na dźwigni — powtarzanie więźniom, że sami odpowiedzialni są za swoje przeznaczenie. Tak jakby obchodziło to różowe flamingi!

George jednak nie powiedział tego na głos. Miał jeszcze w zapasie kilka sposobów, kilka miejsc gdzie strażnicy i ich szefowie nie mogli pójść, których istnienia chyba nawet nie podejrzewali.

Spójrz tu — powiedział Tom. Uniósł klucze, a potem upuścił je u stóp George’a. — To zależy od ciebie. — Odwrócił się i wyszedł, otwierając drzwi celi na oścież. Ot tak.

Może to miało tak wyglądać. Tego rodzaju pokaz niewinności, był jednym z ich najbardziej wstrętnych chwytów. Tak, drzwi są otwarte. Ale jeśli wyjdziesz na zewnątrz? Mimo wszystko George nie miał zamiaru sprawdzać, co się wówczas stanie.

Po wyjściu Toma, gdy już ucichło echo jego kroków, George wychylił się z celi i zamknął drzwi. Nie będą zrzucać na niego winy za ich otwarcie.

Wiedział kilka rzeczy, więźniowie zawsze wiedzą; istnieje pospólstwo, swego rodzaju ogół, tym silniejszy, że niewyrażony. Władze zrobiły co mogły, by stłumić tą siłę. Żaden więzień nigdy nie widział innego więźnia. Każdy miał wyobrażać sobie, że to ogromne więzienie z całą masą strażników i niewzruszoną dyscypliną zostało stworzone wyłącznie dla niego. Ale to było kłamstwo tak oczywiste, że nikt nie dawał się na to nabrać, nawet z natury naiwny George.

Wydawało mu się, że nadchodzi noc. Cele więzienne były obsługiwane przez system, który symulował dzień i noc, a był też zdolny do wielu delikatnych oszustw, takich jak zmierzch i wieczorne nabożeństwo. Władze bezwstydnie manipulowały oświetleniem, czasami utrzymując je na poziomie jasności przez wiele dni, innym razem zmieniając dzień i noc w przerwach, które zdawały się nie trwać dłużej niż pół godziny. Miało to na celu wprowadzenie dezorientacji wśród więźniów, ale oczywiście takiego efektu nie uzyskiwano. Trochę niespokojni byli tylko strażnicy, tym bardziej, że nie powiadamiano ich z wyprzedzeniem o rozkładzie pór doby. Niektórzy uważali, że strażnicy też są więźniami i że zostali skazani na arbitraż nocy i dni podobnie, jak ci którzy spali w swoich celach. Ale oczywiście nie było sposobu, żeby się o tym ostatecznie przekonać. Pewność mieli tylko ci, którzy stali nad strażnikami.

To byli ci, którymi się pogardzało. Ale pozostali chcieli mieć cholerną pewność, że nikt o tej pogodzie nie wie. Nawet niewielkie zamieszanie było już rzeczą niebezpieczną. Dezorientację dozwolono prawdopodobnie tylko dlatego, by uniknąć bardziej niebezpiecznych rzeczy.

Oto przesuwam się w kierunku biura przydziału ziemi. Jest to niska chata, jedna z około tuzina rozrzuconych po tej równinie. W oddali z każdej ze stron widać pierścienie gór. Są niskie, nieciekawe. Myra bierze mnie za rękę i mówi:

Czy naprawdę uważasz, że to był dobry pomysł?

Milczę. Wtedy wydawał się w porządku.

W końcu odpowiadam:

Wydostaniemy się stąd, pojedziemy w jakieś nowe miejsce. Jeśli to miejsce będzie nowe, to my też będziemy mogli być nowi.

Biuro przydziału ziemi może poczekać. Potrzeba nam teraz czegoś do picia. Nawet nie to, potrzebujemy się napić, by uczynić naszą sytuację bardziej ludzką. Dobrze przynajmniej wiedzieć, że ta wyprawa pozaplanetarna jest tylko próbą, że zawsze możemy się stąd wydostać i wrócić z powrotem na Ziemię.

Jedna z chat ma u góry napis: OFF–WORLD CANTINA. Podchodzimy, zaglądamy przez otwarte drzwi.

Wchodźcie, ludzie — odzywa się ze środka radosny głos.

Myra i ja wymieniamy spojrzenia. W końcu wchodzimy — najpierw Myra, ja zaraz za nią. Nie wiemy czego się spodziewać. Bo niby skąd? To jest nasz pierwszy dzień na Antiope. Wcale nie jest tak jak na plakatach, broszurach, powielanych ulotkach. Nie jest nawet tak jak na filmie dokumentalnym wyprodukowanym przez Off–World Productions.

Barman jest wielkim, tęgim mężczyzną. Niektóre z jego tężyzn są starawe, ale wydaje się, że postęp został przynajmniej zahamowany. Ma płaski nos, cienkie wargi; ubrany jest w czerwoną koszulkę z napisem „Off Planet Developers”. Sam bar jest przyzwoitej długości, co najmniej piętnaście stóp. W tej chwili jesteśmy tu jedynymi ludźmi.

Barman mówi:

Jestem Tom. Byłem kiedyś żeglarzem. Przedtem występowałem w cyrku. Próbowałem w życiu różnych rzeczy. Teraz jestem barmanem, tu, w Osadzie Pierwszej. Co podać?

Każde z nas, nie precyzując marki, zamawia piwo. Oddaliliśmy się od nawyków i problemów Ziemi. Jesteśmy dumni, że nie musimy podejmować decyzji i wybierać spośród tuzinów różnych rodzajów piwa. Tom zdaje się rozumieć nasze pragnienie prostoty. Bierze dwie szklanki, płucze je, potem napełnia z nieokreślonego kurka.

Stawia przed nami.

Dopiero co przybyliście? — pyta Tom.

Tak — mówi Myra. — Przylecieliśmy statkiem „Sprawiedliwość Jeffersona”.

Postanowiliśmy się rozejrzeć.

To miły, mały światek — mówi Tom. — Nie sprowadzili jeszcze tajemnic. To miejsce bardzo się ożywi, kiedy one będą już na miejscu.

Jakich tajemnic? — pytam go.

Tom patrzy zakłopotany, przeciera bar, na który nie ma nawet jednej plamki.

Wkrótce się o nich dowiesz. Macie już gdzie spać?

Na statku powiedzieli nam, że jest dla nas miejsce w hotelu.

Lekka przesada — mówi Tom. — Hotelu jeszcze nie zbudowano.

A więc gdzie przenocujemy?

Jest dom dla gości — mówi Tom. — Na drugim końcu lądowiska. Nie możecie go nie zauważyć. Tam też przygotują wam posiłki. Albo możecie zjeść tu. Robię hamburgery, chili, tego rodzaju rzeczy.

Domowe jedzenie — sugeruj Myra.

Tak, masz rację — przyznaje Tom. — Chcecie teraz coś zjeść?

Nie teraz — odpowiadam. — A ty, Myra?

Myślę, że powinniśmy wrócić na statek — powtarza Myra.

Chyba jeszcze nie wracacie, co?

Patrzę na Myrę. Ma ten swój typowy wyraz twarzy. Zaciśnięta szczęka.

Myślę sobie, że to oznacza dążenie do celu.

Nie ma również miejsca na ten fragment dialogu. Musiał wyciec z torby z dialogami. No i był Tom, strażnik, który go pochwycił. To tak, jak mówi Beckett: płacą mi, żebym to robił i przychodzą co dzień, by odebrać kolejne strony. Tak, słowa nadchodzą, umiem produkować słowa, co do tego nie ma wątpliwości. A co to jest? Nie proś jeszcze o określenie — to tylko ciekawostka. A tamto? Coś, co czeka na określenie. Esse is percipi. A orkiestra gra dalej.

Cichy strumień. Statek Wikingów napędzany około tuzinem wioseł. Poszyty kadłub, tarcze zawieszone po bokach, jeden duży żagiel. A kto jest jego kapitanem? Eric tu jest.

Tak, witajcie na waszej nowej planecie. Chcemy, żebyście poczuli się tu jak u siebie w domu i zapewniamy was, że to jałowe miejsce wkrótce wypełni się wspomnieniami, które będą miały dla was szczególne znaczenie. Najpierw jednak wstąpcie do biura przydziału ziemi, aby ustalić najważniejsze sprawy.

Więzienie George’a cierpiało wtedy na zmianę imienia, gdyż poprzednie urodziło się martwe. Straszliwe i ciężkie westchnienia dzień i noc świadczyły o głębokim smutku. Naliczyliśmy dwadzieścia jeden otworów na broń maszynową, ale mogły być też inne, ukryte w głębi. Prowadząc George’a skuli mu z tyłu ręce.

Jeden ze strażników niósł torbę, która według opisu więziennego uznana została za gadatliwą torbę słów.

Żołnierz był młody i chyba nie podobał mu się jego obowiązek. Jeśli ktokolwiek uznał za niestosowny widok młodego żołnierza niosącego częściowo wypchną torbę słów na skórzanej poduszce, to nie przyznałby się do tego. Nie wtedy. Natomiast usłyszałaby to policja myśli, która jak zwykle bacznie obserwowała ich bezwiedną emisję. Wydawało się prawdopodobne, że skórzana poduszka służy do tego, aby żołnierz nie musiał nieść torby słów w rękach.

Ciężko jest wywabić sok–określacz z czyjegoś ubrania. George przekonał się o tym osobiście. Jego tunika, niegdyś biała jak śnieg, teraz pokryta była przymiotnikami. Gadatliwymi przymiotnikami. A ostry zapach soku–określacza unosił się w powietrzu. W tym momencie nic nie można było na to poradzić. Ekstraktorzy zapachu byli nadal w magazynie w stolicy. Nie warto było sprowadzać ich aż tu, do X w prowincji B de la C, gdzie mieściło się więzienie.

Co to za więzienie? — spytał George jednego ze swoich strażników.

Modelowe — odpowiedział mężczyzna.

George nie dał po sobie poznać, że go usłyszał. Od dłuższego czasu ćwiczył grubiaństwo. Ale wewnątrz się wzdrygnął. Albo wzdrygnęła się jego część, która bała się brudu, niewygody, nudy i kiepskich filmów. Ta, której wywinęły się palce u nóg i która powiedziała sobie:

O Boże, tylko nie modelowe więzienie. Nie wiem, czy potrafię to znieść…

Kiedy mijali ściany wewnętrzne, ziściły się jego najgorsze obawy. Na ścieżce na wprost niego znajdował się model Fortu Ticonderoga. Malutkie ołowiane żołnierzyki z muszkiecikami umieszczone na wyższych piętrach, żołnierze angielscy i replika całego kawałka Rewolucji Amerykańskiej.

Widzisz nasz model? — spytał strażnik.

George przytaknął.

Podoba ci się?

Jest w porządku — odparł bezbarwnie George.

Co powiedziałeś?

Powiedziałem, że jest w porządku — powtórzył George, tym razem dodając swoim słowom barwy.

Może zechciałbyś sam zbudować kilka modeli podczas pobytu w więzieniu — zapytał strażnik, którego nieporuszony ton głosu zadawał kłam obscenicznym wibracjom, jakie jego głęboko skrywana seksualność nadała tym absolutnie nieszkodliwym słowom.

Musiałbym się nad tym zastanowić — odrzekł George, próbując przyjąć dyplomatyczny ton i nie wzniecać gniewu strażnika, chociaż obawiał się, że ukryta intencja, która sprawiała, że jego słowa były kłamstwem, nie jest widoczna — że raczej poszedłby w koszyku do piekła niż zrobił jakikolwiek model.

Tak, pomyśl o tym — powiedział strażnik. — Spójrz, tam jest następny.

Tym razem był to model ostatecznego ataku na Troję, co można było wywnioskować z obecności drewnianego konia, około jedna dwudziesta normalnego rozmiaru, który zajmował środkową część klasycznego miasta.

Był tam Achilles, Hektor, Odyseusz, Priam, Hekuba i w rogu, niewidomy, z twarzą zwróconą ku niebu, sam Homer.

Ładne — stwierdził George, przygnębiony. Czy ta farsa nigdy się nie skończy?

Przyglądał się ścianom więzienia, gdy zaświtała mu nagła, straszna myśl.

To więzienie nie jest zwykłych rozmiarów, prawda?

W skali dziewięć do dziesięciu — powiedział mu strażnik. — To delikatny szczegół. Ale technicznie rzecz biorąc to więzienie kwalifikuje się na więzienie modelowe.

To znaczy — skonstatował George — że wszyscy więźniowie są więźniami modelowymi.

Strażnik spojrzał na niego bez uśmiechu, a George pochwycił w tym spojrzeniu zza błyszczących źrenic coś dziwnego i monstrualnego, bardzo obcego i nie całkiem miłego. Potem spojrzenie zniknęło, a oni minęli zwodzony most, bramę i skręcili za róg, w stronę czegoś co mogło być tylko wewnętrzną wieżą.

Wygląda na to, że będę spać w wewnętrznej wieży — powiedział George, ponieważ w momentach takich jak ten światło jest wszystkim. No, może nie zupełnie wszystkim, ale i tak zabiera dużo przestrzeni.

Bulgoczę i piszczę zanim pójdę spać — powiedziała torba słów. Słowa uciekały przez rozerwany szew, mimo wysiłków najlepszych wśród strażników szwaczy. Po prostu nie chciał się zamknąć. Przypominało to te nieustannie krwawiące rany, które można by nazwać ranami modelowymi.

Spokojnie, młodzieńcze — powiedział strażnik. — Jesteśmy już prawie na miejscu.

Czyżby na tej dużej, pociągłej twarzy pojawił się wyraz żalu? Nawet najgorszy człowiek może czasami poczuć coś… innego? Właśnie w tym momencie, kiedy przechodzili głównym korytarzem obok cel z łańcuchami, więźniami i ciemnymi zaułkami, w których mógł czaić się każdy rodzaj niewyobrażalnego zła, George przypomniał sobie coś, co przytrafiło mu się dawno temu. Żył jeszcze wtedy jego wuj Shep. Shep o siwych wąsach i w starej, marynarskiej czapce. Shep, który do niczego nie przywiązywał wagi, aż do tamtego wieczora w czerwcu, kiedy Esther, którą wszyscy uważali za zaginioną przez ostatnie pięć lat, nagle otworzyła drzwi sypialni i…

Oto twoja cela — powiedział strażnik otwierając drzwi i skracając reminiscencje, których ja nie mam zamiaru nawet pamiętać.

George rozejrzał się i uchwycił wzrokiem wszystkie szczegóły, ale szybko stwierdził, że to nie ma sensu. Ponieważ wyglądało na to, że będzie tu przez dłuższy czas, nie było sensu zwracać uwagi na wszystkie szczegóły od razu.

Strażnik położył ostrożnie torbę słów na podłodze celi, zostawiając skórzaną poduszkę pod spodem, gdyż — jak zdawała się wyrażać jego twarz — torba była już teraz skalana, poplamiona sokiem–określaczem. I nie ulegało wątpliwości, że skórzana poduszka nagle znacznie się ożywiła. Po pierwsze dlatego, że jej barwny wzorek był fantazyjnie pikowany. Po drugie, kolory, które nagle rozjarzyły się w swoich polach, zapłaciły, by raz na zawsze mieć pewność co do swej przyszłości. I poduszka zaczęła wydzielać z siebie słodki, balsamiczny zapach.

No, to dziękuję — powiedział George, ponieważ wszyscy strażnicy stali przy wejściu i wpatrywali się w niego w taki sposób, że but aż rwał się, żeby rozwalić im gęby, he, he, tylko żartowałem, proszę panów; gdzie to ja byłem, ach, tak, stojąc tam, jakby oczekując jednoznacznego zakończenia — wyznania, a może czynu, który wyjaśni obecność George’a w tym miejscu.

A może czegoś innego. Twarze strażników miały tak nienaturalny wyraz, że trudno było rozszyfrować ich myśli, choć z drugiej strony nie było pewności, że jakakolwiek myśl ma tam miejsce.

W dniu przybycia George’a przejeżdżała przez miasto kawalkada uzbrojonych samochodów. George stanął na filarze piaskowca i bardzo wyraźnie widział Alfona w pierwszym sedanie, który wciąż jeszcze był dość odległy. Alfon był istotą rodzaju męskiego, z charakterystyczną małą głową, odstającymi uszami i dużymi świecącymi oczami typowymi dla jego gatunku. Rozmawiał z człowiekiem, siedzącym obok, na tylnym siedzeniu i mającym na głowie jedwabny, wysoki kapelusz. George nie miał żadnych wątpliwości, iż ten człowiek to polityk: staromodny, jedwabny kapelusz znowu był w dobrym tonie od czasu pierwszej ugody z Alfonami. Było to wkrótce po tym, jak Alfony ujawniły się lądując na Ziemi.

Przed sznurem samochodów przybył we własnej eskorcie policyjnej Tumuler, jeden z ludzi, których profesja polegała na egzekwowaniu odpowiedniej reakcji ze strony tłumów. Miał na sobie kaszmirową marynarkę i jaskrawy, jedwabny ascot. Wyglądał na zadowolonego z siebie. W zasadzie tłum nienawidził go, ponieważ pracował dla Alfonów. Ale szanowali go, gdyż ogólnie wiadomo było, że w obecnych czasach, by odnosić sukcesy, trzeba robić coś naprawdę dobrze.

Dobra, ludziska — powiedział Tumuler — zbliża się sedan Alfona. Gdy podjedzie na odległość wyciągniętej ręki, chcę usłyszeć, jak wszyscy głośno wiwatujecie. Uważajcie na mój sygnał.

A co z tego będziemy mieć, Panie? — krzyknął z tłumu obdarty, przygarbiony mężczyzna, który mógł mieć dwadzieścia lub pięćdziesiąt lat.

Pieniądze — odpowiedział Tumuler. — Moi asystenci będą was obserwować i ci, którzy wiwatowali najgłośniej i z największym entuzjazmem zostaną nagrodzeni.

Tłum był ponury, nieufny. Tumuler, wielki facet, którego krzykliwy ascot kłócił się z kaszmirową marynarką, spacerując patrzył ludziom w oczy. Jego twarz była duża i bardzo opalona.

Nie spieprzcie sprawy — powiedział. — Wiecie, że Alfony są naszymi przyjaciółmi. Co byśmy bez nich zrobili?

Zajęli się własnymi sprawami — mruknął głos z tłumu.

Jakimi? Skończyły nam się zasoby naturalne. Jesteśmy bez pracy, spłukani, głodni i tak mogłoby pozostać, gdyby nie Alfony. Czy jest tu ktoś, kto by tego chciał?

Tumuler spojrzał gniewnie i wyzywająco na tłum. Ludzie cofnęli się. Chociaż wiedzieli, że Tumuler był czymś w rodzaju przedstawiciela miasta, jego postawa była dzika i bezprawna. Zastraszył tłum, przynajmniej na chwilę.

George, stojący z boku, obserwował to wszystko chłodno. Patrzył jak prowadząca limuzyna zbliżyła się na odległość wyciągniętej ręki. Tumuler dał znak, a tłum wystrzelił nierównym aplauzem. Alfon albo tego nie zauważył, albo nie dał po sobie nic poznać. Limuzyna szybko zniknęła widzom z oczu. Tumuler i jego asystenci nagrodzili najbardziej entuzjastycznych krzykaczy i wsiedli do samochodu, w którym czekał już na nich szofer. Odjechali i nie zostało nic oprócz tłumu, stojącego bez specjalnego celu, ale niezbyt chętnego by się rozejść.

Czy widział pan Alfona? — spytała George’a gruba kobieta.

George przytaknął. Twarz miał nieruchomą. On jedyny wydawał się być nieporuszony tym, co widział.

Uważam, że to wstyd, pozwalać obcym paradować sobie na wolności jak im się to podoba — powiedziała kobieta. — Słyszałam, że nadal trzymają kilku naszych ludzi w tym swoim wielkim statku kosmicznym. Dlaczego nie zmusimy ich, żeby tego zaprzestali?

Skąd mam wiedzieć? — wzruszając ramionami odrzekł George. Nie miał nawet zamiaru uzmysławiać tej kobiecie, co naprawdę się stało. Nawet rząd nie był przygotowany na ujawnienie faktów. George i jeszcze kilku wiedziało. Reszta mogła zgadywać. Nie trudno było się domyślić.

Czy mogłaby pani wskazać mi drogę do Ashoona Street? — spytał.

To dwie przecznice stąd, po prawej. Ale ja cały czas uważam, że to nie w porządku, aby nadać ulicy w naszym mieście obce imię.

To akt przyjaźni — powiedział George. — Słyszałem, że obcy odwzajemnili się tym samym, nazywając jedną z ulic na swojej planecie Milky Way Avenue.

Milky Way? A co to ma wspólnego z nami?

To nazwa naszej galaktyki. Mówią, że całkiem ładna.

Niedobrze mi się robi od tych miłych rzeczy, których dokonują obcy — powiedziała kobieta. — Nie lubię ich i tyle.

Nie pani jedna — mruknął George i zaraz tego pożałował. Mówiło się, że Vopos posiadają urządzenia nasłuchowe o niespotykanej czułości i używają ich do rutynowego podsłuchu tłumów. W zeszłym miesiącu pięcioro ludzi zostało skazanych za chęć spalenia flagi obcych. Całą sprawę pogorszył dodatkowo fakt, że dokładna analiza materiału wykazała, iż ci ludzie mieli poważne, złe zamiary. Chcieli spalić flagę właśnie dlatego, iż jest to symbol wszystkiego co u obcych dobre. Kto zrozumie takich ludzi? Choć i tak nie jest przyjemnie wiedzieć, że Vopos sondują każdy umysł kiedy tylko mają na to ochotę.

Sprostanie tym krótkim, palącym poszukiwaniom wymagało ogromnej samokontroli. Nagle miało się nieprzyjemne uczucie, że w umysł wszedł bardzo inteligentny szczur. Najlepszą rzeczą, jaką można zrobić, to zignorowanie go aż do momentu, kiedy zakończy zabawę twoimi danymi i odejdzie. Próby pozbycia się go nie miały sensu. Służby specjalne Vopos zorganizowano tak, by w jeszcze większym stopniu interesowały się celem, który odmawia im dostępu. Aby stawić czoła Vopos i ich telepatycznym sondom, trzeba być przezroczystym niczym powietrze. Była to technika, którą George ćwiczył kiedyś długo i zawzięcie na specjalnym obozie szkoleniowym.

Dla niektórych, takich jak George, stało się oczywiste, że obecny stan rzeczy nie jest dobry. To prawda, Ziemia jest spłukana. Ale czy nie mogliby eksportować czegoś innego, niż atrakcje turystyczne?

Na całej ziemi organizowane były spotkania, mające na celu rozważyć kwestię obcych.

Odbyło się nadzwyczajne, ogólnoświatowe zebranie szefów państw. Wtedy po wielu wyczerpujących wojnach panował już pokój. I pojawił się problem: co dalej?

W końcu stara ziemia jest zużyta. Ostatnie drzewa ścięte. Wierzchnia warstwa gleby zdmuchnięta. Rzeki wystąpiły z brzegów. Poziom wody w oceanach stale wzrasta, gdyż topnieją pokrywy lodu. Ludzie narażeni są na niebezpieczne promieniowanie z powodu utraty warstwy ozonowej. Od kiedy trucizny ostatnich wieków przenikają do tafli wodnych, następuje degradacja wszystkich form naturalnego pożywienia.

Tempo życia ogólnie się spowalnia. Ale i tak rządzi i rządzić będzie nierówność. Zawsze będzie istnieć bogactwo i bieda, nawet wtedy, gdy będzie się je mierzyć jedynie kokosami czy owcami.

To, co mamy, to splendor upadającego świata. Dokąd jeszcze możemy dojść? Podstawowymi kwestiami są obecnie podróże kosmiczne i wizyty obcych.

Ponieważ jedyną rozsądną — nie ironiczną — przesłanką jest to, że nie możemy zmienić nic, prócz nas samych.

Musi nadejść coś groźnego, aby zmienić ten stan rzeczy. Najazd barbarzyńców. Maszyna drukarska. Kościół i państwo. Państwo ludzkich dusz. Rządzi nami przesąd.

Ale jakoś widzę, że nasza przyszłość zależy od turystyki. Już obecnie jest to działalność, na którą liczy mnóstwo krajów — potrzebują turystyki, aby być choćby po części wypłacalni. Mają produkcję na poziomie tak niskim, że nigdy nie będą w stanie się z niej utrzymać. Co zrobią? Zbudują nowe Cancuns i Acapulco. A jeśli strumień gringos, którzy przyjeżdżają by wydać pieniądze wyschnie? Wszak gringos są obecnie silnie naciskani przez Orientali.

Rozwiązanie jest następujące — potrzeba nam obcych, aby przyjeżdżali i kupowali nasze produkty, nasze narodowe rękodzieło.

Spójrzmy na to w mniejszej skali. Jedno miasto. Jedna wioska. Właśnie mają przyjąć swoich pierwszych obcych. Ci z kolei przyjeżdżają, by zwiedzać. Wydadzą masę pieniędzy i przedłużą czas życia tego miejsca. A może stanie się ono ważnym punktem turystycznym?

Nowe zawody — kto potrafi stworzyć lub wymyślić najlepsze miejsce na wakacje? Czego chcą obcy? Dostarczymy im tego.

Agencja specjalizująca się w poznawaniu gustów obcych.

Lubią klasyczne rzeźby, ale nie całkowitą nagość. Podoba im się też listek figowy.

I oto jesteśmy — w oczekiwaniu na przybycie obcych. Lokalne fabryki produkują bezwartościowe pamiątki, które mogą nabrać znaczenia, jeśli będą istniały wystarczająco długo. Każda błyskotka trzymana wystarczająco długo staje się skarbem.

Ziemia, która jest domem George’a — rok 2297. Najgorsze zdarzyło się już wiele razy, tak często, że zaczęto wreszcie te daty świętować jako pewną formę zwycięstwa. Lasy wycięto wieki temu. Teraz nikt już o nich nie myśli. Ludzie nie tęsknią za nimi ponieważ nigdy ich nie widzieli. Nie mniej tęskni się za dinozaurami, jakkolwiek nobliwymi mogły one być stworzeniami. Można ją nazwać zubożałą Ziemią, ale radzi sobie całkiem nieźle. Zaludnienie znacznie się zmniejszyło, ponieważ nie każdego stać było na sprzęt wzbogacający tlen. Lecz i tak dużo nas zostało. Nie ma już minerałów ani paliwa kopalnego. Takie rzeczy nie trwają wiecznie. Teraz są turyści. Obcy turyści. Nikt dobrze nie pamięta kiedy przybyli.

Przez lata mówiło się o latających spodkach. Potem były raporty o wywiadach przeprowadzanych z istotami z latających spodków, następnie zaczęły pojawiać się zdjęcia i wkrótce poinformowano nas, że Prezydent wiedział o nich od dłuższego czasu, tak jak i kilku innych prezydentów przed nim, ale nie chciał mówić ludziom do chwili, kiedy będą na to gotowi. Dlaczego teraz byli gotowi? Co za różnica, powiedział prezydent. Oni są przyjaciółmi; przeczytajcie ich czułki.

Okazało się, że obcy byli więcej niż tylko przyjaciółmi. Prywatnie komunikowali się z ludźmi od setek lat. Teraz gotowi byli się ujawnić. Dlaczego? Jesteśmy wolno dojrzewającą rasą, powiedzieli. Dużo czasu zajmuje nam podjęcie decyzji, ale jak już ją podejmiemy, to nigdy się nie wycofujemy.

Teraz obcy zaangażowani byli w każdą dziedzinę życia Ziemi. Wszyscy byli im za to wdzięczni, ponieważ współczesne kraje na ziemi były niczym niegdysiejsze Kraje Trzeciego Świata. Żaden z nich nie posiadał fabryk przemysłowych. Niektórzy ludzie opuścili planetę, aby zamieszkać w koloniach kosmicznych, ale nie byli szczęśliwi, ponieważ zbyt długo czekali na najnowsze filmy. Na jakiś czas wśród grup rockowych zapanowała moda na występy w stacjach kosmicznych, ale nie trwało to długo.

Obcy byli niezmiernie zainteresowani Ziemią. Uwielbiali naszą przeszłość.

Różnimy się od was wszystkim — mówili. — Jesteście uroczo irracjonalni. Podczas gdy my rodzimy się rozsądni. Zawsze ze sobą współpracujemy.

To dlaczego nas odwiedzacie?

Chcemy dowiedzieć się, co przegapiliśmy nie będąc głupi, chciwi i krótkowzroczni. Ziemia to dla nas wielka lekcja. Wszystkie te wojny! My nie mieliśmy wojen. Chyba, żeby wziąć pod uwagę aferę Trimkinów, która jest jednak czymś zupełnie innym.

W kolejnych miastach ludzie zachęcani byli do zakładania strojów narodowych. Tam, gdzie nie były one dostępne, lub zbyt pospolite, obcy wynajmowali twórców z ziemi, by je zaprojektowali.

Byli też choreografowie od tańców ludowych, starych i nowych. Artyści wystawiali dioramy sławnych wydarzeń historycznych. A pisarze pisali sprawozdania z przeszłości, w sensacyjnym, ale nie pozbawionym pewnej klasy stylu.

Niektórzy we współpracy z obcymi posunęli się jeszcze dalej. W Portland, stan Oregon, plebiscyt zdecydował o współpracy z obcymi i zmianie całego stanu w obszar turystyczny. Przebudowano Portland po obu stronach Willamette. Zachęcano do wzmożonego ruchu wodnego. Kilka innych miast poszło za tym przykładem.

George szedł długą ulicą, poprzecinaną czarnymi liniami innych ulic, tworzących w perspektywie ogromną sieć pajęczą. Był to architektoniczny układ tego miasta — Miasta Pająka, jak je ostatnio nazwano. Ulice ułożone niczym w strukturze sieci już znajdowały się na liście nowych atrakcji Ziemi.

George’a nie interesowała pająkowatość miasta, czy jak chcecie to nazwać. Potrzebował drinka. Chociaż jest w tym może trochę dramatycznej przesady. Chciał drinka, miał ochotę na drinka; ale żeby potrzebował? No, może jednego.

Normalnie był mężczyzną niepijącym. Ale ostatnie wydarzenia przyczyniły się do tego, że stracił sang–froid, ogłaszając ją tandetnym, zagranicznym produktem niegodnym Amerykanina. Było to oczywiście w czasie wojen, kiedy dziwaczne prowadzenie się wynikało z natury rzeczy, że się tak wyrażę.

A więc mamy George’a pędzącego w dół małym, na wpół otwartym (i na wpół zamkniętym), pomalowanym na czarno wehikułem, którego koło biegnie środkiem czarnej pajęczej nici, będącej uliczką.

Ależ musieli zapłacić za ten numer — powiedział do siebie George. Nie akceptował systemu komunikacyjnego miasta. Drażnił go jako zbędny, strasznokształtny i wyrypny. Mógłby nie używać tych przymiotników publicznie, ale odzwierciedlały one dokładnie to, co czuł.

Na wprost, przed sobą, zobaczył miejsce przyozdobione świecącym neonowym szyldem. Oczywiście nie był to prawdziwy neon. Takie rzeczy widuje się już tylko w muzeach. Był to rurowaty ogon neonowego węgorza. Cuchnący mdławo, marniejący w upale, ale dający odpowiednie do sytuacji światło. Nie skupione, ale wystarczająco silne, by oświetlić siebie i w ten sposób przyciągnąć uwagę przechodnia. Tak właśnie dostrzegł go George.

Litery węgorzowego neonu układały się w napis „Grogans Groggerie”.

Tak, powiedział do siebie George. To brzmi dobrze.

Kiedy życie zraniło cię tak, jak George’a, te małe decyzje nabierają cech ironii, tym bardziej paradoksalnej, że samonieprzenikliwej. Każde życie chce mieć piękne dekoracje.

Po wejściu George przez chwilę przyzwyczajał wzrok do nowych warunków oświetleniowych. Było nazbyt ciemno lub przesadnie jaskrawo. W końcu światło ustabilizowało się dając zamglony obraz miejsca z wiszącym nisko blaszanym sufitem i dużą ilością drewnianych stołów porozstawianych na zakurzonej podłodze. Przy stołach siedzieli najróżniejsi mężczyźni w większości wyglądający na drani. Ewidentnie nie byli to ludzie z poczuciem humoru i nie należało liczyć przy nich na dobrą zabawę. George od razu postanowił, że nie przyszedł tu się bawić. Musi poważnie zabrać się do pracy. To znaczy, potrzebuje drinka. W końcu to nadzieja zrealizowania tej zachcianki spowodowała, że wniknął w pajęczą sieć ulic Miasta Pająka. Mimo, iż zdawał sobie sprawę, że nie każdy by się na to zdobył.

Przysunął się do baru. Barman poprawił swoją białą, kowbojską koszulę i podszedł do niego.

Czego chcesz?

George zamówił podwójny rum Barbados. Przypomniało mu to dawne, nieprawdziwe czasy, które nie chciały wyjść z jego głowy, mimo że nie miały powodu tam się znajdować. Znowu jestem z tobą pod gwiazdami. Ale tak właśnie nie było. Rum owszem, a także bambus ze swoimi delikatnymi, zielonymi pędami jak sadza na powiece Buddy i cała reszta, mango, miedziane gongi, zatłoczone ulice z rowerzystami i żołnierzami wracającymi z obozu oraz inne temu podobne sprawy.

George ostrożnie uniósł szklaneczkę rumu, a następnie przechylił ją gwałtownie i wypił do dna. Znajome ciepło w żołądku potwierdziło, że był to naprawdę rum. Zrobił gest mający oznaczać „polej znowu, Joe”, bez zbędnej gadaniny.

Znowu dostał drinka. Podwójnego drinka, to znaczy w szklaneczce o podwójnej objętości. Pozornie nikt go nie obserwował, oczywiście, bo kogo z bywalców baru mogłoby interesować jak facet pije podwójny rum? A więc nie było powodu, aby obserwować. Ale jednak obserwowali. Fałszywe oczy starca, które widziały wszystko. Z nieodłącznym szyderczym uśmiechem.

George nie specjalnie spodziewał się takiej uwagę. Wszyscy patrzyli na niego udając jednocześnie, że nie patrzą. W rzeczywistości kilku z nich posunęło się tak daleko, że wypili piwo, wytarli ostentacyjnie usta, a potem wyszli: wszystko po to, by rozbudzić w George’u iluzoryczne poczucie pewności siebie.

Jeszcze jeden — powiedział George, mając na myśli podwójnego i barman zrozumiał. George był na to zdecydowany. Nagle wszystko stało się bardzo ważne — aura ważności zawisła nad rzeczami. Nie miał prawa narzekać; takie były karty, kimkolwiek był ten, kto je rozdawał.

Nie widziałam cię tu wcześniej, kochaniutki — powiedziała mała kobieta w czarnej satynowej wieczorowej sukni na cienkich ramiączkach, otaczających jej blade ramiona. Poniżej bladych ramion sterczały górne półksiężyce jej bladych piersi.

Jej słowom towarzyszyło dudnienie grającej szafy. To zgranie nie mogło być celowe, musiał to być przypadek. Usta jak błyszczący, czerwony owal. Podkreślone czarną kreską oczy w nieokreślonym kolorze. Jej postać dwuznaczna, nęcąca, groźna.

Jestem tu pierwszy raz — powiedział George.

Nowy w okolicy, co?

Taa, można tak powiedzieć — odpowiedział.

Wtedy właśnie rozmowa zboczyła na bardziej zmysłową ścieżkę — jedzenie.

Można tu coś zjeść? — spytał George.

To trujące pomyje — powiedziała kobieta. — Chodź ze mną; wiem, gdzie ci się spodoba.

George odkrył w ręce kolejną szklaneczkę rumu. Może zresztą tę samą, ale znowu pełną. Ktoś — najprawdopodobniej barman — musiał ją napełnić, kiedy George nie patrzył. To miłe.

Mają polską kiełbasę? — spytał George, ponieważ nagle, zupełnie absurdalnie, stało się to bardzo ważne.

Spodoba ci się to miejsce — powtórzyła. — No, chodźmy.

Szarpnęła go za ramię. Podniósł się.

George z wyraźną niechęcią podążył za kobietą na ulicę. Nie mógł czuć nic prawdziwego, bo prowadziła go gdzieś w ciemność. I cieszył się, że jest na ulicy w nocy. W niedwuznacznie ciemnej nocy, przerywanej tysiącami znaków składniowych, niektórych wiele razy większych niż cały nasz system słoneczny. Była to ta sama noc, którą wiele lat temu poznał Theocritus, kiedy obudził się ze swojego snu babilońskiego bogactwa i zobaczył, że jest sycylijskim chłopem śniącym na zboczu góry. Dziwne, jak to wszystko się złożyło.

Dokąd mnie prowadzisz?

Tam, kochaniutki. Do miłego, niewielkiego miejsca, które znam. W sam raz dla takiego kochanego chłopca jak ty.

Może wtedy zachichotała. Ciężko było George’owi być pewnym, ponieważ od strony pustyni właśnie nadpłynęła chmura alogiczności, utrudniając jakiekolwiek zamierzone działanie, albo raczej, utrudniając wybór działania, które miałoby doprowadzić ich do celu i utrudniając dokładne stwierdzenie o jaki cel chodzi — głód wszak ma swoją dumę — w najgorszym wypadku.

Ulica była teraz szersza i nie przypominała już czarnej pajęczej nici. Patrząc na nią nigdy nie pomyślałbyś o sieci. Miała drobnomieszczański, kwitnący wygląd; zadowolona z siebie ulica — mieszczanin z niewielkim wąsikiem i czarnymi butami z lakierowanej skóry. To powodowało też, że była ulicą spokojną, z budkami policyjnymi co pięćdziesiąt jardów, oślepiającym światłem nad głowami, dużymi wygodnymi autobusami, które jeździły na tuzinie albo i więcej tłustobrzuchych opon idiosynkratycznej produkcji. Była to ulica z sygnalizatorami świetlnymi, które zamontowane były tak wysoko, że trzeba było wyciągać szyję, by je dostrzec. Wypełnione pulsującymi, kolorowymi światłami oraz barwnymi strzałkami i nawiasami, które pojawiały się i znikały. Komendy wydawane były w obcym języku, ale George spostrzegł, że do każdej dyrektywy dołączona była długa lista wyjątków, zastrzeżeń i zrzeczeń.

Przygotuj się — powiedziała do niego kobieta niespokojnie spoglądając na znak. — Mówi, że zmiana kierunku oczekiwana jest w każdej chwili, zarówno na podstawie prawa średnich, jak i dlatego, że przerwa była wcześnie planowana i w ten sposób odbiega od ogólnej zasady, która łączy powroty. Nie ujawniają tego zbyt wyraźnie, ale tak mi się wydaje — no, chodźmy!

Ciągnąc go za ramię ruszyła pospiesznie przez jezdnię. George podążył za swoim ramieniem i za nią, a rozdwajające się podeszwy jego pajacowatych butów klapały bez sensu, chociaż nie, raczej przekonująco. Kiedy biegł przez szeroką i pustą ulicę, czy bulwar, jak się później okazało, rozległ się narastający jak w głębokim gardle warkot, który zaraz potem ujawnił swe źródło w postaci rozmaitych samochodów, skuterów, powozów i wielu innych pojazdów kołowych, które tylko czekały na to, by uciec. Bo to była ucieczka, co do tego nie ma wątpliwości.

Byli prawie w połowie drogi do punktu z którego nie ma odwrotu, kiedy wojna o bulwar wybuchła w najlepsze. Wcześniej — to była zabawa. Teraz wojowników natchnęła wola zemsty. Zresztą, nawet bez zemsty było to krwawe przedstawienie. Któż zapomni widok brygady miejskiej, która w myślach toczyła zupełnie inny bój, lecz i tak wyróżniała się w walce? A przeniesieni Kanaanici, którzy skorzystali ze sposobności, by na nowo włączyć się w nurt historii i wystrzelić w bocznej ulicy zwartymi ciałami trzydziestu tysięcy mężczyzn — nie dość dużo jak na armię, ale być może wystarczająco żeby wywołać tu zmiany — w tym miejscu, w tym czasie.

Cała masa problemów związana z przejściem przez ulicę przywróciła George’a do równowagi. Kobieta szarpała go za ramię pazurami wątpliwej wartości literackiej. Nagle nastąpił przyrost pokrywy chmur i niebiosa lunęły deszczem. Teraz George miał doświadczyć tego, o czym wcześniej tylko słyszał: uczucia przemoknięcia.

Z jednej strony nie było to nic wielkiego. Z drugiej — od czegoś trzeba zacząć.

Być może dlatego, stojąc pośrodku ulicy, szarpany przez kobietę, która niemal eksplodowała z niecierpliwości, aby powiedzieć mu jak ma na imię i dać pewien ogólny pogląd na jej walory, z trzydziestoma tysiącami Canaanitów, których większość wyglądała jak Wiktor Dojrzały z brodą — prócz tych którzy byli blondynami, rzecz jasna — oraz przy innych czynnikach i wpływach piętrzących się tak szybko, że brakowało nawet czasu by je wymienić, a co dopiero mówić o bardziej wyszukanych formach techniki informacyjnej, postanowił unieść ręce do góry i iść dalej. Nie miał innego miejsca, do którego mógłby się udać. Wyłącznie przy użyciu siły woli kontynuował swój marsz przez ulicę wiedząc, że to wkrótce się skończy, a wtedy wyjmie swój plaster i gwiazdkę. Tak. I coś zje.

Przez moment zrobiło się ciekawie, gdyż kobieta, chociaż obiecała mu pierwszorzędne żarcie, nie miała zamiaru, co teraz było jasne, tak naprawdę dać George’owi zjeść. Od tej chwili było już wiadome, że jedzenie nie znajdowało się w jej planach. Do miejsca, gdzie go zaprowadziła można było wejść przez niewielkie drewniane drzwi za załomem bardzo wielkiej kamiennej ściany. Kiedy George tam wszedł, chciał rzucić jakiś dowcip, ale zmienił zdanie, gdy zorientował się gdzie jest.

Stary klasztor leżał wprost przed nim na niewielkim wzniesieniu. Widział mnichów pracujących ciężko na pobliskich polach. Kaptury mieli odrzucone w tył a sutanny podciągnięte do góry, by nogi swobodnie niosły ich po błotnistej glebie. Dostrzegł drzewa owocowe, rozrzucone w pozornym bałaganie mającym udawać zręczność natury i przechadzającą się wśród nich osobę którą poczucie własnego dostojeństwa i ogromna ogolona szczęka czyniły co najmniej Głównym Bratem, a może nawet Wujem Seniorem.

Pozdrawiam Twe oblicze — tak właśnie Opat — bo tym właśnie był, powiedział — bo to właśnie zrobił.

Kajam się u stóp Waszej Świątobliwości — powiedział George, ponieważ chciał być uprzejmy, a przesada nigdy nie wychodzi z mody.

Wejdź i chodź żreć — powiedział Opat.

George w zdziwieniu uniósł brwi — zaledwie dwie, ale gdyby miał ich więcej, uniósłby wszystkie.

Wyrażasz się bardzo swawolnie, Ojcze.

Mówienie wprost i bez pretensjonalności, to znaki firmowe Zen — powiedział Opat.

A więc to jest klasztor Zen?

Tego nie powiedziałem — rzekł Opat. — Wszystko jedno, wchodź.

Kiedy był już w środku, George spotkał Voltaire’a, Dżyngis–Khana, Voltaire’a i Larrapa Sudry, wszyscy mieli na sobie szaty mnichów. Było jeszcze wielu innych duchownych, z których część wydawała mu się znajoma. Nie mógł dopasować nazwisk, lecz na pewno gdzieś ich już wcześniej widział.

Mnisi spacerowali po ścieżkach. George przechadzał się obok Opata. Kobieta, która towarzyszyła mu w przejściu przez mur chyba zagubiła się w zamieszaniu, które nawet teraz trwało pomiędzy źle do siebie usposobionymi stronami. Ciekawe, jak często niezgoda potrafi zawitać do nawet najspokojniejszych miejsc. Szli wzdłuż rzędów kwiatów, z których wszystkie wyglądały mądrze i naiwnie. Opat często się uśmiechał. Był to jeden z tych kojących dni, który przypomina, że pewne rzeczy są jednak możliwe. George zobaczył przed sobą wielki łuk. Zorientował się, że zmierza w jego kierunku i teraz to on prowadził, a Opat podążał za nim.

Nie daj się zwieść pozorom — powiedział Opat. — Tu jest stołówka. Czas wrzucić coś na ruszt.

Znowu ten zwrot, który niepokojąco przypominał mu inne miejsce, inne czasy. Wszedł do stołówki.

W środku siedzieli mnisi, niektórzy z nich nosili rogi jelenia jako odpowiedź na pewne wewnętrzne pragnienie. Tak było napisane w świętych księgach. Inni mieli na sobie maski. Byli to zamaskowani zakonnicy Opactwa Littletown. Stanowili szczególną grupę, nie całkiem szanowaną. Było ich około tuzina, a kolejnych dwunastu miało umalowane oczy.

Usiądźmy tutaj — powiedział Opat.

Właśnie tutaj? — spytał George.

Tak, myślę, że to miejsce jest w sam raz.

A więc dobrze — powiedział George. Odsunął krzesło i wcisnął się w długi rząd siedzących już zakonników.

Dokoła czuć było zapach warzyw. Para z kuchni wznosiła się ku wysokim krokwiom stołówki, gdzie wymięte czyżyki grały w swoje rozpaczliwe gry. Dzisiaj podawano mięso, gdyż był to jeden z mięsnych dni. W dni bezmięsne nie jedli mięsa w ogóle; w dni mięsne jedli go za dużo. Tak było od zawsze.

Zauważywszy przybysza — gdzieś między zupą a orzeszkami — zakonnicy zaintonowali refren piosenki, którą zawsze witali obcych:

Bo on pochodzi z innego miejsca,

ale nie tak złego, na jakie wygląda”.

Śpiewali w tonacji lyxiańskiej, której dźwięki brzmiały osobliwie dla ucha George’a, nieprzyzwyczajonego do takich żartów.

Podano mu sos, ciemny od pływających w nim pasków barwy bekonu. Paski były wynikiem obecności horst–vii, liszaja pająkowatego, który zaczął infekować wszystko w tym królestwie. Technicznie rzecz biorąc, nie była to część królestwa — oczywiście, przecież służymy innemu panu — ale jednak połączona z nim na swój sposób.

Po sosie podali ciasteczka. Były wielkości i kształtu trzyfuntowego pocisku. Nazywano je chlebem armatnim, a muskularni służący, noszący — po kilku z każdej strony — tacę do chleba, na której mieściły się zaledwie dwa ciasteczka, uginali się pod ciężarem tych ładunków. Kolejna grupa służących, to dziewczęta podające drinki. Towarzyszyło im kilka tresowanych małp, które wykazywały dziwny pociąg do tego rodzaju usług. Nikt się nie skarżył, więc niby czemu nie?

Wtedy, po sosie i ciasteczkach, nad głowami siedzących rozległy się hałasy. George spojrzał w górę i ujrzał coś dziwnego. Wyżej, gdzie atmosfera była bardziej przejrzysta niż w duchocie panującej na dole, dwa małe skrzydlate stworzenia miotały się w tę i z powrotem, a gdzieś zza krokwi dochodziły odgłosy ćwierkania jakby całej masy potomków. Opat uśmiechnął się i skinął głową w kierunku George’a.

Jak ci się podobają nasze zwyczaje ? — Kiedy o to pytał jego zwinne, grube palce dziurawiły chleb armatni.

To wszystko jest bardzo miłe — powiedział George. — Dopóki nie pamiętam, że nie muszę być w innym miejscu o innej porze.

Bardzo dobrze jest zapomnieć o tym — powiedział Opat. — Żałuję, że nie możemy ci tego bliżej wyjaśnić. Te dwa skrzydlate stworzenia, na przykład. Jedną z ich zasad naszej egzystencji tutaj jest udawać, że to czego nie lubimy nie istnieje.

Z tym George się zgadzał. To była zasada według której sam postępował. Przełknął sos i starał się nie przejmować, kiedy jego część wytrysnęła spod nieuważnej łyżki i wylądowała na krawacie. Stwierdził, że i tak wygrywa.

Ale teraz nastąpiło jakieś zakłócenie. Drzwi otworzyły się i weszła grupa mariachi grzmocących na gitarach, szczerzących białe zęby w szerokim uśmiechu wyglądającym spod zbyt pewnych siebie sombreros. Było ich pięciu, plus kobieta. Średniego wzrostu, bardziej widoczna dzięki wysokim szpilkom. Miała ciemną karnację i karminową pomadkę. Błyszczała i tańczyła do melodii mariachi, bezdźwięcznej melodii, podchwyconej przez dwóch trębaczy, którzy weszli zaraz za nimi. Było w tej kobiecie coś innego, dziwnego. Tak, było coś takiego. Nie miała lewej ręki. Jedynie kikut, który kończył się na wysokości łokcia. Kikut przykryty był grubym welwetem wyszywanym złotą nicią.

Jednak widać mnichom się to nie spodobało, ponieważ Opat podniósł się natychmiast.

To nieproszone wtargnięcie — powiedział. — Idźcie sobie gdzieś indziej ze swoimi ziemskimi melodyjkami.

Jesteśmy w jedynym miejscu w jakim możemy być — powiedziała kobieta. — Tutaj, gdzie skupia się światło reflektorów, tutaj gdzie nie ma bólu, gdyż jest tylko oczekiwanie.

Słysząc to mnisi pomamrotali do siebie. Słyszeli już podobne doktryny. Doktryny przyniesione ze świata, który żył, pulsował i rozmnażał się za murami otaczającymi ich sady.

Obawiam się, że w tej chwili nie mamy dla was nic — powiedział Opat. — I powiem wam jedno. Albo ten kikut, albo ja.

Nie wiesz do czego taki kikut może się przydać — powiedziała kobieta.

Wykonała ostry gest w kierunku mariachi. Dwóch z nich odłożyło gitary i podbiegło do niej z ogromnym, plecionym koszem. Zdjęli pokrywę i cofnęli się.

Wszystko ucichło. Była to jedna z tych chwil.

Kobieta pochyliła się nad koszem i sprawnym ruchem kikuta wyciągnęła z kosza dziecko. Uniosła je w górę wzbudzając aplauz — nie była to rzecz, którą można by oglądać tu na co odzień — a potem odłożyła z powrotem. Zespół znowu zagrał.

George stwierdził, że ogarnia go jakieś dziwne uczucie. Robili to celowo. Ktoś wiedział coś, czego on nie wie. Ale George nie potrafił tego rozszyfrować. Co to oni mówili podczas zajęć w bazie na temat tych konstrukcji? Ach tak, uważaj na tych nieproszonych. Żałował, że nie wyjaśnili tego dokładniej. To było zbyt trudne.

Teraz było już jasne, że coś się dzieje. Nie chciał tego. Kim była owa kobieta? Zabiła mu klina swoim kikutem. Zdecydował się iść przed siebie. W końcu zjadł swoją porcję sosu.

Wstał i ruszył. Zespół zagrał piosenkę. Kiedy grali, ściany klasztoru zaczęły blednąć. Opat, widząc niebezpieczeństwo, chwycił się cenzury. Za późno. Pęknięcia pojawiły się na suficie, dwa latające stwory zniknęły, dziecko płakało, a ponad tym wszystkim unosiła się szalona melodia. George poczuł, że traci kontrolę. Po co to wszystko?

Wtedy zgasły światła. Kiedy znów zabłysły nie było ani Opata, ani klasztoru. Została kobieta, zespół i dziecko. Zamiast klasztoru sterczały w oddali ostre kły czarnych gór. Wokół rozciągały się równiny uschniętej, żółtej trawy, pełnej walających się porozrzucanych czaszek wołów. Lament unosił się w dźwiękach wiatru. Wszystko zdawało się drżeć, kiedy zapadła noc.

Opat przyszedł zobaczyć się z George’em później, kiedy ten odpoczywał. Gruby, tłusty, a mimo to na jego twarzy pojawił się cień smutku kiedy przecisnął swoją masę przez drzwi, potem wszedł sam i postawił masę w rogu.

Zabieram to do refraktora — wyjaśnił. — Ale jak ty się czujesz? Wydawałeś się trochę osłabiony podczas lunchu.

Już dobrze — powiedział George. — A w ogóle, co to za miejsce?

Trochę zboczyliśmy z drogi — przyznał Opat.

Co się stało z kobietą? I z grajkami mariachi?

Mieli swoje sprawy, którymi musieli się zająć — wyjaśnił Opat. — Nie chcieli witać bohatera.

O? Kto to taki?

To ty! — powiedział Opat. — Nie udawaj, przecież musiałeś wiedzieć!

Powiedzmy, że podejrzewałem — przyznał George. — Słuchaj, to miłe, ale ja naprawdę nie chcę być bohaterem.

Będziesz niechętnym bohaterem — powiedział Opat.

Nie, nawet takim nie.

Ale czymś musisz być — wyjaśnił Opat.

Czy nie mogę być po prostu Niezaangażowanym Obserwatorem? — spytał George.

Obawiam się, że to stanowisko nie jest już osiągalne. Świat zubożał. Każdy musi spełniać jakąś rolę.

O co chodzi z tym bohaterem? — spytał George.

Obawiam się, że jeszcze tego nie wiemy — powiedział Opat. — Ale twoja umiejętność posługiwania się bronią może się okazać przydatna.

Ja? Macie nie tego faceta.

Dalekie głosy — mruknął Opat.

Słucham?

Przepraszam. To stara pieśń, którą śpiewaliśmy gdy byłem w szkole. Bez znaczenia.

Nie było to satysfakcjonujące, ale na tym rozmowa się skończyła. Opat powiedział, że musi wracać na pole. Była akurat pora wiązania kukurydzy, a w tym względzie nikomu nie ufał tak, jak sobie.

George zdecydował się zdrzemnąć, a potem przejść po okolicy.

Tak jak się tego spodziewał, grupa mariachi nie odeszła daleko. Właściwie wszyscy czekali na niego za ruinami niewielkiego muru. Kobieta z kikutem też.

A więc znowu cię stworzyliśmy — powiedziała kobieta. — Jestem Esmeralda.

Mam ci coś do powiedzenia, a potem będzie ciąg dalszy, a potem możemy zacząć zbliżać się do końca, który jednak będzie kolejnym początkiem.

Słuchajcie — powiedział George — z przyjemnością bym tu postał i pogadał z wami, ale wzywają mnie, mam spotkanie, muszę lecieć.

Chciał odejść, gdy zauważył jak jeden z mariachi sięgnął do swojej gitary, wyciągnął trzy piłki i zaczął nimi żonglować. Wirowanie piłek przykuło uwagę George’a. Były to piłki o lustrzanej powierzchni, więc patrząc na nie zobaczył siebie unoszącego się i opadającego w powietrzu. Potem pokazali mu inne rzeczy. Wysokie, poprzewracane wieże. Malowidła latarni morskich. Znaki drogowe w obcych językach. Menu pisane runami.

Trudno przewidzieć, jak daleko mogliby się posunąć, gdyby znowu nie pojawił się Opat. Złapał George’a za ramię i odciągnął.

Oni są groźni — powiedział poważnie.

A więc dlaczego nic z nimi nie zrobią?

Ponieważ są pod ochroną Szarej Władzy.

A cóż to jest Szarą Władza?

Ach — powiedział Opat — jesteśmy tu właśnie po to, żeby to przedyskutować.

Wydaje mi się, że masz dla nas wiadomość.

Ja? — zdziwił się George. — Nie, nie mam żadnej wiadomości.

Coś, co dotyczy Szarej Władzy?

Nic o tym nie wiem. To ty poruszyłeś ten temat.

Tak, ale tylko po to, żeby zwrócić twoją uwagę i byś mógł nam coś o tym powiedzieć.

Robiło się dziwnie ciemno. Masa Opata świeciła słabo w ciemności, podczas gdy on sam był prawie niewidoczny. George poczuł przyciąganie obcych stref.

Musiały znajdować się gdzieś tam, w oddali. Mimo tego nie wykonał żadnego ruchu, który mógłby się okazać fatalny w skutkach. Nawet nie zamknął oczu. Żeby nie mogli go ogłupić. Zrobił malutki kroczek w bok. I wtedy poczuł, jak jakaś ręka wbija mu się w ramię. Zakończona pazurami łapa o niewielkim znaczeniu literackim, właśnie to, czego najbardziej się obawiał.

Czego chcesz? — spytał George.

Nie udawaj przed nami niewinnego.

Nie… co… dlaczego… dokąd idziemy? Czy mogę na chwilę odejść?

Najpierw spójrz na to — powiedział głos, a jego wywołujący dreszcze ton sprawił, że George rozpoznał jednego z Szarej Władzy. Jednak ich spotkał, choć trochę wcześniej, niż się tego spodziewał.

Tego wieczoru George umył się, ogolił i zszedł na dół na obiad. Było to spotkanie w dobrym guście. Każdy rozmawiał przyciszonym głosem. Nikt nie wspomniał o tym, jak długo George’a nie było. On zaś miał ochotę poznać siebie, ale zdaje się, że tego nie było w karcie. Nie teraz. Jeszcze nie.

Zanim Laura podała deser, George zdał sobie sprawę, że ma niekontrolowaną chęć, by iść na długi spacer wzdłuż swojej ulicy. Czasami tego właśnie potrzeba mężczyźnie. Zostawić na chwilę rodzinę, nawet jeśli ją niezmiernie kocha i iść samemu na mały spacerek.

Zaraz po obiedzie pomógł Laurze posprzątać, a potem zaoferował się, że pozmywa.

A może zamiast tego chciałbyś się przejść? — spytała.

Tego się nie spodziewał. Sądził, że to bardzo miło z jej strony, choć wydawało się odbiegać trochę od przyjętych zasad. Ale może ona też była tym wszystkim zmęczona. Nie było między nimi bliskości. Dzieci też zdawały się być szczęśliwe, że mogą odejść od stołu i zabrać się do lekcji.

George próbował poczuć się dobrze. Usiadł w dużym krześle, które jak zakładał, było jego i czytał gazetę sprzed dwóch dni. Nie znajdował w niej jednak nic sensownego. Co to była sprzedaż griffith? Kim był Helmdillo i dlaczego groził, że wyjedzie z Wrenstack?

Chyba pójdę na krótki spacer — zawołał do Laury.

Masz rację — odkrzyknęła.

No cóż, to załatwiało sprawę. Teraz mógł już tylko iść na miły spacerek swoją ulicą. George podniósł się, przeszedł po pokoju raz czy dwa i w końcu doszedł do drzwi frontowych. Sterczała tam jedna z tych gałek do ich otwierania. Odwrócił się od niej i poszedł do tylnego wyjścia. Kiwnął głową w stronę żony, wyszedł, obszedł dom aż do żwirowej ścieżki i wyszedł na ulicę.

Ulica była długa i prosta. Oba jej kierunki wydawały się właściwie jednakowe. Nie było w czym wybierać. A jednak wybór był ważny. George przypomniał sobie, jak ktoś mu o tym powiedział. Nie rób niczego przypadkiem, nawet jeśli nie jesteś w stanie przewidzieć konsekwencji. Dokonuj zawsze najlepszego w danym momencie wyboru i trzymaj się go.

Brzmiało to jak niezła bzdura. A ponieważ myśląc o tym stał zwrócony twarzą w lewą stronę, odwrócił się i w tę stronę pomaszerował.

To była przyjemna kuchnia, bardzo czysta, dobrze utrzymana. Wydawało się, że mieści w sobie wiele urządzeń oszczędzających czas. Były to dziwnego kształtu małe maszyny, zrobione z nierdzewnej stali i szkła, z nietypowymi dodatkami i swoją formą nie dające żadnych wskazówek co do sposobu ich wykorzystania. George wiedział, że musiało go nie być przez jakiś czas i że wówczas zjawiły się te gadżety. Zapozna się z nimi później, po tym jak odpocznie i trochę już tu pobędzie. Wtedy wszystko do niego wróci.

Posłuchaj — powiedziała kobieta — dzieci w każdej chwili mogą wrócić do domu. Lepiej ustalmy co im powiedzieć.

Co? Tak, masz rację — powiedział George.

Kobieta uśmiechnęła się do niego i czekała.

George spytał:

Co proponujesz, żebyśmy im powiedzieli?

Poważnie zastanowiła się nad pytaniem.

Myślę, że najlepiej im powiedzieć, że przyjechałeś do domu na urlop.

Tak, zgadzam się — powiedział George.

W końcu to może być prawda.

Myślę, że to jest prawda.

To bez różnicy. Właśnie tak im powiemy. A jeśli chodzi o inne pytania, to będziemy się nimi zajmować w miarę pojawiania się.

Tak, myślę, że tak będzie najlepiej.

Wstała z krzesła i podeszła do niego. Położyła mu ręce na policzkach, pochyliła się i pocałowała go. Jej pocałunek był chłodny. Czy to coś znaczyło? George nie wiedział. Czy była jego żoną? Czy może czyjąś żoną? Żałował, że nie może jej o to zapytać. Ale miał przeczucie, że byłoby to niemądre pytanie. Bez względu na to co ich łączyło, jeśli nic nie pamięta, pewnie nic już nie istnieje.

Mam ci jednak pewną rzecz do powiedzenia — rzekła.

Właśnie wtedy usłyszeli jak otwierają się frontowe drzwi i dom napełnił się głosami dzieci, chłopca i dziewczynki. Kłócili się o coś. Mówili tak szybko, że George nie mógł zrozumieć słów.

Weszli do kuchni — wysoki, chudy chłopak około lat dwunastu i dziewczynka mniej więcej ośmioletnia. Jak tylko zobaczyli George’a przestali rozmawiać i gapili się na niego. George gapił się niepewnie na nich i w końcu powiedział:

Cześć, dzieciaki.

Nie było cię na moich urodzinach — stwierdziła dziewczynka. Chłopak szepnął coś jej do ucha, a ona zachichotała.

Czy jesteś moim tatusiem? — spytała.

George nie wiedział co powiedzieć. Zakładał, że jest ojcem dziecka. Albo raczej, jasne było, że inni uważali go za jej ojca. I chłopca też, oczywiście. Jednak jeśli chodziło o George’a, wcale nie był tego pewien. Nie miał wewnętrznego przeczucia, żadnych emocji. Takich, jakie miewają na filmach. Szczerze mówiąc nie mógł też sobie przypomnieć, gdzie widział te filmy.

Idźcie się umyć przed obiadem — powiedziała kobieta. — A propos, jestem Laura.

Cześć, Laura. Jestem George.

Tak, wiem.

Oboje uśmiechnęli się. George’owi wydało się, że wszystko będzie w porządku. Takie sytuacje musiały się zdarzać często. On i prawdopodobnie inni jemu podobni zawsze wychodzili w pole. Robiąc to, co mieli robić. Coś niebezpiecznego, najprawdopodobniej. Tak rozumował George, ponieważ ludzie uważali za coś normalnego fakt, że wracał z uszkodzoną pamięcią.

W jakiś sposób znalazł swój dom. Wydawało się to bardzo naturalne. Właściwie w ogóle go nie pamiętał. Przeszedł obok, zawahał się, a potem zdał sobie sprawę, że to jego.

Przeszyło go obezwładniające poczucie ulgi. Był zachwycony. Wszystko będzie dobrze! Prawie radośnie otworzył małą, białą, drewnianą furtkę i wszedł dwa stopnie ku drzwiom frontowym. Prawą rękę wyciągnął w stronę klamki. Klamka nie była jednak zupełnie taka, jak tego oczekiwał. Miała dziwny kształt, nie była okrągła jak większość gałek w drzwiach, nie miała też mechanizmu spustowego na palec wskazujący. Ten uchwyt był owalny i w środku zewnętrznej strony wypukły. Zrobiony z jakiegoś matowego, szarego metalu, który jednak świecił jasno w zachodzącym świetle popołudnia. Nie bardzo pasował do ręki George’a. A kiedy ten położył już na nim rękę, nie bardzo wiedział, co dalej robić. Powinien być jakiś guzik albo przycisk. Albo zestaw guzików, jeśli był to kod wejściowy. Powinien mieć jakieś znaki. Chyba że nie był zaprojektowany funkcjonalnie. A może był to po prostu przedmiot do popchnięcia; nie było szansy pociągnąć za niego. Pchnął. Nic się nie stało. Drzwi ani drgnęły. Pod uchwytem nie było żadnej dziurki na klucz. Wyglądało na to, że nie da się tego ruszyć. A mimo to miał uczucie, że przeoczył coś bardzo oczywistego.

Odsunął się o krok od drzwi i rozejrzał. Na podwórku od strony frontu stało drzewo, nie dużo wyższe niż on sam, o silnych konarach. Z gałęzi zwisały blado żółte owoce w purpurowe paski. Niedaleko drzewa ścieżka dalej szła wzdłuż domu. Po obu stronach znajdowały się inne domy. Ściany sąsiadujące z jego domem były ślepe.

Tylko czy był to jego dom? George nie chciał czuć się zakłopotany. Wystarczy, że musiał w sobie zwalczać tę niepewność. A jeśli chodzi o innych…

Kiedy dotarł na tyły, zobaczył pięć stopni prowadzących do kuchennych drzwi. Były oszklone. Żywopłot ciągnący się wzdłuż domu wydawał się znajomy. Albo przynajmniej nie całkiem obcy.

Wszedł po schodkach. Zanim zdążył zapukać, jakaś kobieta odwróciła się i zobaczyła go. Przez chwilę wyraz jej twarzy przeraził George’a, ponieważ nie rozumiał co oznacza. A potem zorientował się po jej oczach, że go rozpoznała i był zadowolony.

Ale przed sobą musiał przyznać, że jej nie pamięta.

George! Dlaczego nie powiedziałeś nam, że wrócisz! — Otworzyła drzwi. Była to mała kobieta z gęstymi, krótkimi blond włosami. Miała ładną twarz, na której pozostało jeszcze wiele oznak pierwszej młodości. Stosowała delikatny makijaż.

Wzięła go za rękę i wprowadziła do środka.

Dlaczego tam stoisz? To twój dom! Wejdź!

George podążył za nią do środka. Szedł, obserwując jak się porusza, starając się poskładać wszystkie obrazy. W jego umyśle nie było najmniejszego cienia wątpliwości, że znalazł się we właściwym miejscu. To właśnie tu miał być. To był jego dom. Miał co do tego całkowitą pewność. Ale trapiło go, że nie czuł nic prócz przerażenia i niepokoju, jakby miało się wydarzyć coś strasznego.

George zdał sobie sprawę, że rozmawia z członkiem Szarej Władzy. To było jakieś osiągnięcie. Po to właśnie go wysłali. Teraz wrócił do Kwatery Głównej. Wystarczająco długo go nie było; dowiedział się tego i owego.

Dobrze było powrócić do Kwatery Głównej. Był tam znajomy ogród różany. Dalej, zaraz za ogrodem znajdował się obelisk u podstawy opatrzony hieroglifami, upamiętniający męczenników dziewiątej ekspedycji kosmicznej. George szedł żwirową ścieżką, która wiła się pomiędzy budynkami. Dzień był ładny, nie całkiem realny, ale i tak ładny. George szedł w kierunku głównego basenu. Tutaj strażnik skierował go ku pierwszej stacji wlotowej. Przywitała go jakaś młoda kobieta w mundurze Ludu Kosmicznego i poprosiła, by usiadł na krześle obok jej biurka.

Właśnie pan wrócił, zgadza się?

Tak jest — powiedział George.

Był pan w sektorze FPX, zgadza się?

Takie było moje zadanie. Spenetrować Wątpliwy Kwadrat.

I powiodło się?

W pewnym stopniu. Stwierdziłem, że ma tam miejsce stan chaosu, tak jak myśleliśmy.

Czy to wszystko, co pan odkrył?

No nie, nie całkiem. Był tam również…

Kobieta uniosła rękę.

Proszę mnie o tym nie mówić. Proszę to zachować do Szczegółowego Sprawozdania.

George pokiwał głową chociaż nigdy wcześniej o tym nie słyszał. Ważne, że był z powrotem w Kwaterze Głównej. Różany ogród. Dobrze było wrócić; albo zdawało mu się, że dobrze, dopóki się nad tym nie zastanawiał. Dziwnie trudno było mu zlokalizować wspomnienia dotyczące Kwatery Głównej. Ale już wkrótce przypomni mu się wszystko; tego rodzaju zanik pamięci był zjawiskiem dość powszechnym u tych, którzy przebywali w Sektorze FPX. Albo tak mu się zdawało. Ciężko było mieć pewność.

To na razie wszystko — powiedziała kobieta. — Może pan iść odpocząć, zrelaksować się. W pańskiej kwaterze nic się nie zmieniło. Prędzej czy później ktoś się z panem skontaktuje i będzie kontynuował Sprawozdanie.

Czy mogłaby mi pani powiedzieć mi, kiedy to dokładnie będzie? — spytał George.

Obawiam się, że nie wiem. Wszyscy są ostatnio bardzo zagonieni. Dzieje się wiele istotnych rzeczy.

Co na przykład?

Może pan iść na dół do biblioteki i poprosić o streszczenie z Serwisu Informacyjnego. Do widzenia i dziękuję za współpracę.

George zrozumiał, że jest wolny. Podniósł się i opuścił Kwaterę.

Na zewnątrz spacerował chwilę bez celu. Nie chciał pytać, gdzie znajduje się biblioteka. Powinien był to wiedzieć. A jeszcze bardziej żenujący był fakt, że nie wiedział gdzie jest jego własna kwatera. W której nic się nie zmieniło, jak mu powiedziała. W każdym bądź razie dzień był przyjemny, idealny na spacer. Ani za zimno ani za gorąco. Miły dzień, słońce prześwitujące przez chmury, delikatna bryza ogarniająca okolicę Kwatery Głównej.

Idąc minął duże drzewa z rozłożystymi gałęziami i prolifikacją liści. Dziwne, ale miał wrażenie, że liście są zielone. Zazwyczaj. Tutaj nigdzie nie było drzew z zielonym liśćmi. Wokół siebie widział liście koloru niebieskiego, pomarańczowego i lila. To muszą być jakieś specjalne odmiany, pomyślał. Zapyta o nie później.

George’owi zdawało się, że to bardzo ważne, aby znalazł odpowiednie wejście. Nie znał dokładnie formy wody, wzdłuż brzegu której spacerował. Ale istniały plotki, legendy. Nie mógł ich sobie w tej chwili przypomnieć. Zbyt był zajęty sprawą liści, kiedy tak spieszył do przodu, zgięty w pół jakby czegoś poszukiwał.

Za każdym razem kiedy chciał się zbliżyć do wody, coś się działo. Było to denerwujące, ponieważ George naprawdę miał ochotę do niej wejść. Od dłuższego czasu o niczym innym nie myślał. Miał wrażenie, jakby coś na równi z nim badało brzeg rzeki, jakiś pies gończy. Ale to nie było możliwe. Nie było zgodne z doktryną racjonalności. A co do tych kwiatów przy nabrzeżu, to najwyraźniej zrobione były ze złotej nitki i aksamitu. Gniecionego aksamitu. Chyba zaraz pogniotę wam ten aksamit. Brzeg znajdował się przed nim. Podszedł do niego nie patrząc na boki. Wszystko w porządku. Tak. W tej chwili. Wślizgnął się do wody wzbudzając jedynie drobniutkie fale.

Niemniej jednak nawet najdrobniejsze fale należy brać pod uwagę. Całe wsie wyginęły, całe lasy zostały wycięte, wulkany eksplodowały, wszystko to na skutek małego łuku wody, który inicjował sunącą naprzód falę. George sam nie wywierał żadnego wpływu. Ale ta drobna fala, o której można powiedzieć, że należała do George’a, ona wywołała wszędzie serię efektów.

Ale teraz nie było potrzeby o tym myśleć. Znajdował się w wodzie. Leżał na plecach, patrzył w górę na cętkowane światło słoneczne. To był jeden z tych wspaniałych momentów, który jednak mógłby być jeszcze lepszy, gdyby George’a nie nawiedziły właśnie skurcze żołądka. Nic niebezpiecznego. Leżał na plecach i czekał aż przejdą.

Ta forma wody, na której się unosił, to był kanał, wąski i głęboki, a woda w nim płynęła dość szybko. Wyobrażał ją sobie: woda płynąca dość szybko? To ta część przeżyć George’a, która mogłaby zastąpić wszystko inne, gdyby tylko ją zatrzymał. Ale on podążał naprzód, tak jak wyznaczał to kanał i wydawało się, że razem z nim poruszają się inne rzeczy.

Kto to?

George wykręcił szyję próbując zobaczyć, kto się odezwał. W wodzie obok niego był żółw, pudełkowy żółw o wyglądzie normalnego żółwia, prawdziwy żółw żółwiowy, chociaż towarzystwo z wyższych sfer powiedziałoby raczej Chelonia mydas. George wyrzucił to ze swojej pamięci. Przy czepiło się do jego palców niczym pajęczyna, ale o większym znaczeniu.

Weź się w garść — powiedział żółw. — Nawet nie wyobrażasz sobie, o czym myślisz.

Skąd możesz wiedzieć, o czym ja myślę? — spytał George. — I odkąd to żółwiom wolno mówić, a może to jakaś niezdrowa legenda o zwierzętach albo alegoria?

Miły z ciebie facet, George — powiedział żółw. — Ty naprawdę masz skłonności do monologów. Zauważyłeś rysunek wyżłobiony na moich plecach?

Żółw przekręcił się, aby mu go pokazać. George’owi udało się dostrzec trójkąt równoboczny złożony z trzech cienkich, czarnych linii. Dla George’a nie miało to większego znaczenia, ale żółw zdawał się czuć, że właśnie udowodnił to, o co mu chodziło.

Nie wygrzebiesz się z tego tak łatwo — powiedział żółw. — Pokazałem ci mój trójkąt, żebyś uwierzył. Wszystko można opisać.

Dokąd idziesz? — spytał George, zauważając, że nabrzeże stało się teraz bardziej strome, resztki zainteresowania zniknęła niemal całkowicie z horyzontu, zaś woda, odkąd George posuwał się zdecydowanym ruchem naprzód, zdawała się wciąż wirować w agonii niepewności.

Czasami do przodu, czasami na boki — powiedział żółw.

George unosił się obok niego na wodzie i stwierdził, że żółw mówi prawdę. Wąskie kanały przecinały się i nachodziły na siebie, nie pojedynczo czy dwójkami, ale po dwanaście, a nawet i czternaście naraz — tak zawiły był ten wzór i tak dawno wszystko to było. Słońce działało uspokajająco, ponieważ George nie był jeszcze gotów na zmianę, albo przynajmniej nie na tego rodzaju zmianę, jaka zachodzi, kiedy to pogoda staje się jej czynnikiem.

Problem polegał na koncentracji. George zrozumiał to natychmiast. Nie tak trudno było przebrnąć kanałami. Ale wpatrywanie się w nie mogło prowadzić do złudy. Ważne, żeby po prostu ciągnąć to dalej. Czasami ma się taką chęć. Kiedy zostawi się bełkoczący głos żółwia. Bywały okresy, podczas tej długiej i straszliwej podróży, kiedy George myślał, że jest tak wyczerpany, iż nie wytrwa w swoim postanowieniu nie mówienia o żółwiu i często zastanawiał się na okrutnym losem, który przeniósł go z wody na ten ogromny plac miejski, gdzie pracował wśród setek innych robotników pod babilońskim słońcem.

Nie było szans, by szybko stamtąd wyjść. Jakąś pociechę stanowił fakt, że torba z dialogami znowu się pojawiła. Ale było też w tym coś złowieszczego, ponieważ teraz pojawiła się w małym pudełeczku w radosne paski.

Od czasów swych ostatnich doświadczeń, które — miał nadzieję — nie zostały zarejestrowane, George wystrzegał się pudełek.

To kupa gnoju — powiedziała torba z dialogami przeciekając przez pudełko i wzdrygając się ze zniecierpliwienia.

Nic mi o tym nie wiadomo — powiedział George.

Pewien jesteś? — spytała torba.

Zdaje się, że wejście miałaś raczej chamskie — powiedział George. — Następuje czas konsolidacji, a ty wparowujesz ze swoimi słowami.

I kto tu mówi o słowach? — powiedziała torba słów. — Kochanie, potrzebna ci pomoc, możesz jej poszukać.

A propos szukania — powiedział George — co się tu dzieje?

Cieszę się, że mnie o to spytałeś — powiedziała torba z dialogami, a kąciki jej małych ust w kształcie pączka róży uniosły się w górę. — Faktem jest, że tego właśnie musimy się dowiedzieć. Słyszysz ten dźwięk?

George posłuchał i usłyszał ciężkie, dudniące odgłosy, jakby ktoś w kuźni leksykografa uderzał pospiesznie w metaforę by nadać jej właściwy kształt. Szum deszczu. Tak, na dodatek jeszcze zmoknie.

Oto dokładnie to miejsce — powiedziała torba słów, niechętnie przyznając, jak bardzo nie cierpi tych procedur.

Na wprost nich stał wysoki na sześć pięter budynek z kamienia. Całe rzędy okien tej biblioteki (gdyż bez wątpienia była to biblioteka) zabite były dyktą, albo czymś co wyglądało bardzo podobnie do dykty, tyle że było tańsze. Miało to chronić gapiów i tych kilku niejednoznacznych w stylu George’a przed sypiącym się gruzem. Ponieważ wewnątrz budynku — wystając nawet z jego szczytu, który został odcięty — tkwiło kolosalne, stalowe ramię, oplecione ciężkimi, kolczastymi sznurami, które unosiły olbrzymich rozmiarów młot. Był to młot hydrauliczny, ale nie dlatego, że zrobiony był z wody (no, może w jakimś ostatecznym sensie), ale ponieważ unosiła go para i coś tam jeszcze z kesonów, na tym polegała energia silnika parowego z błyszczącymi tłokami, pachnącego mokrym żwirem, który właściwie napędzał to urządzenie.

George skonstatował w swojej głowie ten stan rzeczy jako wyjątkowy, ponieważ nie mógł zrozumieć jego sensu. Młot wisiał wysoko w górze, a poniżej młoda kobieta w kasku, spod którego wystawały jej blond kitki, zatrzymała się, by coś do niego powiedzieć.

Hej, ty!

Rzeczywiście zwracała się do niego.

Kto, ja? — spytał George, realizując w ten sposób pierwszy warunek zapętlenia.

Tak, ty. Możesz się stamtąd odsunąć?

Oczywiście — stwierdził George, nagle pełen uprzejmości i fałszywego uśmiechu, — ale najpierw powiedz mi, co ten młot robi tam na górze?

Blondynka w kitkach i kasku uśmiechnęła się i na chwilę całą okolicę wypełniły rozważania o tym, co powiedzieć, zarówno pod względem idiosynkratycznym jak i klasycznie retorycznym. Ale młot walił na próżno, gdyż ta okolica, chytra niczym łasica, zdesperowana jak Albańczyk, oślizgły przedstawiciel tego, czego nie da się skrępować, nie da się zbadać — miast tego będzie spiskować, by wreszcie układać słowo po słowie, a wszystko chcąc chronić — co?

Powiedziałem, zamknij się — rzekł George.

Przepraszam — powiedziała torba słów.

Gdzie zniknął młot hydrauliczny?

Zdaje się, że coś mu się stało — powiedziała blondynka w kasku.

Nie zaczynaj ze mną znowu — powiedział George. — Wszyscy będziemy stali nieruchomo, albo zacznę strzelać.

Co? — spytała kaskowa dama, a jej pytanie niczym echo powtórzyli torba słów i żółw, który nieoczekiwanie pojawił się znowu.

Nie ma sposobu, by powstrzymać to, co ma nadejść — powiedział żółw.

Myślę — blond kask dama zwróciła się do George’a, — że ty nie znasz mnie zbyt dobrze. Ale ja wiem o tobie dużo.

Doprawdy? — spytał George, któremu wydało się to godne uwagi.

Mam nadzieję, że jesteś gotów coś dla nas zrobić — powiedziała.

Hej, momencik, nie jestem.

George, czy ty kiedykolwiek nauczysz się odpowiedzialności?

Nie, do licha! To nie w moim stylu!

Horda argumentów spadła z sufitu. Każdy miał na sobie czerwony krawat i tańczył. Nie było mowy o ich odparciu. Ale żaden nie był przekonujący.

Kto musi to przejść? W którą stronę biegnie koniec myśli? W jakiej dziurze wszystko zniknęło? Czy to prawda, że George zmienił kształt, przeszedł transformację, zmienił się w coś innego? Czy takie było znaczenie pudeł?

Spokojnie — powiedziała torba słów. Chwyciła George’a za oba ramiona. Delikatnie, ale stanowczo. — Spokojnie, facet — powiedziała.

George jęknął i złapał się za głowę. Przenikał ją przeraźliwy ból. Podejrzewał, że mogła to być głowa kogoś innego. Bóle głowy nie były charakterystyczne dla tego, co, jak mu się wydawało, mógłby pamiętać, gdyby był w stanie.

Cały nasycony parą bilans przetoczył się na jedną stronę i zatrząsł niepewnie w ataku czegoś w rodzaju quasi kwaknięcia w złych intencjach.

Nie opieraj się o to! — krzyknęła torba słów.

George popełnił gafę opierając się o mebel. Było tu bardzo krucho, zgodnie z prawem Grimma, które mówi, że zaciemnienie pojawia się w sposób adekwatny do utraty jasności. Ogromny młot unosił się. Z panela sterującego dobiegał odległy maniakalny śmiech. Balon flegmy strzelił w głośnikach.

Blond kaskowa pani, czy dziewczyna, gdyż nie mogła być stara, pierwsza dostrzegła problem.

Zaraz wybuchnie! — krzyknęła. — Muszę otworzyć zawór bezpieczeństwa. Pewnie się zaciął, nie wiem dlaczego!

Dostała to, na co zasłużyła taką mową. Panel kontrolny młota wyemitował promienie niebieskiego światła, które sprawiły, że z wrzaskiem odskoczyła do tyłu.

Kapitan floty Królowej! — pisnęła torba słów wypowiadając słowa, które kompletnie nic nie znaczyły, i tym samym, potwierdzając swoje nieludzkie pochodzenie.

W tym czasie George, chcąc w ten sposób uchronić się przed upadkiem, złapał jeden ze słupów, ale zapomniał go przywiązać. To drobne uchybienie miało sprowokować lawinę wydarzeń.

George stwierdził, że żółw siedzi na jego ramieniu. Po trójkącie na skorupie rozpoznał, że to ten sam żółw. Ale potem zdał sobie sprawę, że każdy może uformować trójkąt równoboczny. Dlaczego był tak głupi? Dlaczego cały czas wierzył w odzywki gadających zwierząt i żywych toreb słów?

Deszcz, przywiany przez zimny, wilgotny wiatr, próbował wyrwać mu słup z ręki. George zdwoił siłę uścisku. Woda lała się kaskadami, sączyła, kapała i stosowała wszystkie swoje obrzydliwe triki. Inni krzyczeli na George’a.

Słup! — krzyczeli. — Przywiąż go!

Wtedy George uświadomił sobie obecność słupa, podczas gdy wcześniej był on jedynie jedną z tych rzeczy, których się kurczowo trzymał. Dramat wymusił na nim ponowną weryfikację. Słup… O co chodziło z tym słupem?

Zabezpiecz go!

Rejestrując te słowa, George dostrzegł, że statek znajduje się w ruchu. Chwilę później uświadomił sobie, że sam jest na tym statku. A potem znowu słup. Jeszcze raz spojrzał na niego, w ten sposób wbijając go sobie w pamięć, wypalając, tak jak wspomnienie o czynnym wulkanie przyswajające każdą metaforę jakiej mu trzeba, a nadzieja wygasa na szarych, wilgotnych falach morza, pięknego morza.

Zabezpiecz…

Tak, tak — powiedział rozdrażniony George i zabezpieczył słup przy pomocy małego uchwytu mocującego. Ruch statku natychmiast ustał.

Dobra robota, panie!

Nowo przybyły wyszedł z niewielkiej kabiny, znajdującej się w najwyższym punkcie statku, tuż pod falującymi białymi żaglami. Był kształtu gruszki i posiadał cały zestaw krzywych uśmieszków kryjących się za wyniosłą, owłosioną twarzą. Nosił niebieski płaszcz ze złotymi splotami i srebrnymi guzikami. Na głowie miał perukę albo treskę, a może jedno i drugie oraz trójgraniasty kapelusz. Bardzo białe spodnie z irchy.

Kim jesteś? — spytał George.

Jestem Rollo, wesoły kapitan Pinafory. Dwadzieścia dwa dni poza Yokohamą — wiozę was na eksport. Ostatnio wymieniano mnie w marynarskich rozkazach w związku z sukcesem w penetrowaniu środowiska wyższych oficerów Tong Wan An. To było oczywiście zanim na pokładzie pojawiła się Julia ze swoimi chartami i pretensjami oraz zanim staliśmy się uzależnieni od papuziego bełkotu tego jej ptaka o szczurzej gębie. Ale cicho, słyszę go.

Rollo, kapitan „Pinafory”, tak naprawdę nie mógł powiedzieć, że coś słyszy, gdyż dźwięk zabrzmiał dopiero chwilę po tym, kiedy on skończył swoją wypowiedź. Był to dźwięk skrzypiących drzwi. Gwałtownie pchnięte, otworzyły się na oścież, a powstała w ten sposób przestrzeń wypełniła korpulentna blondynka, już nie pierwszej młodości ale i nie nazbyt wiekowa. Wciąż atrakcyjna, ubrana była w suknię koloru brzoskwiniowo pomarańczowego, z ciemno niebieskimi wstążkami wpiętymi w jedwabiste włosy koloru kukurydzy.

Cześć chłopcy, co mogę dla was zrobić? — spytała i George natychmiast pojął, że nie wiadomo z jakiej szalonej przyczyny, kobieta stojąca przed nim był to nikt inny, jak sama Mae West.

Panno West! Jak pani się tu dostała?

Tak samo jak ty, głupku. Zostałam wprowadzona. Po co zadawać głupie pytania? Zdrowy rozsądek musi akceptować fakty. Pytania typu „jak” są głupotą.

Kapitan Rollo uśmiechnął się.

Czyż nie zabawna? Towarzyszy nam całą drogę z Japonii.

Co robiła pani w Japonii, panno West? — spytał George.

Miałeś jakieś wiadomości od Shanghai Lil? — Mae West odparła pytaniem na pytanie.

Kapitan powiedział:

Myślę, że nie ma potrzeby, by teraz w to wnikać.

Och, tak uważasz? — rzekła panna West. — A kim ty do cholery jesteś?

Jestem Kapitanem Pinafory — odparł Rollo.

Mając na imię Rollo? Nie rozśmieszaj mnie!

Moi drodzy — wtrącił się George — możemy tak stać i dogadywać sobie. Czy jednak nie czas już na herbatę?

Powiedział to w jak najlepszych intencjach i wszyscy go za to szanowali, nawet załoga Pinafory — Statku Jej Królewskiej Mości, która zjawiła się ze swoimi usmolonymi końskimi ogonami (bez problemów z treską) i stanęła w długim szeregu przodem do oceanu.

George skorzystał z tej chwili i spojrzał uważnie na ocean. Tak jak podejrzewał — tektura, pomalowana na kolor morskiego błękitu. A więc próbowali go oszukać. Sięgnął po coś, co najpierw zabrzmiało jak dzwonek alarmowy, potem zmieniło się w zawór ciśnienia, a następnie w dwójkową sekwencję zrobioną z galaretki Jello. Niestety, nie miał okazji sprawdzić, czym było w ostateczności, ponieważ Kapitan Rollo wybił mu to z ręki zanim skończyło się formować.

To niepotrzebne! — powiedział Rollo. — Potrafimy bardzo ładnie załatwić to między sobą. Panno West, czy mogę zapytać co zrobiła pani z Julią?

Zapomnij o Julii — powiedziała Mae West. — Została odprawiona na jednym z pierwszych spotkań w sprawie planu; nie pamiętasz?

Nigdy nie uprzedzają mnie na czas o tych cholernych spotkaniach. Posłuchaj, mam trochę swoich problemów. Wspominałem o mojej podagrze? Moich otarciach? Moich mieczach? Wspominałem o małpach i o dziwnej formie jaką przybrała ich wdzięczność? Czy miałem już okazję opowiedzieć o linii alfa i o tym jak wzięli zły zakręt w Pirenejach?

Właśnie w tym momencie rozległ się donośny huk, a chwilę później kula armatnia wbiła się w dziób „Pinafory”.

Świetnie — powiedział kapitan — ktoś nas atakuje, tylko tego nam brakowało. Na nok rei, chłopcy!

Czteroosobowa załoga, znana jako wiara Rollego, skoczyła do sprzętu i lekko wspięła się w górę po sznurach, linach, fałach, rękojeściach linowych dzwonu, szotach, taśmach do drukarek, skrzydłach gołębi, zdrowej żywności i całej reszcie — z której część była mało realna —trzymającej omasztowanie statku. Na chwilę zatrzymali się przy górnym koszu, ale szoty nie były jeszcze suche, więc popędzili dalej. Wspinali się nawołując wysokimi, chłopięcymi głosami i w ten sposób dotarli do najwyższego punktu. Ale to ich nie zadowoliło. Pędząc dalej wznieśli się w powietrze, wspinając się po niewidzialnym niedotykalnymi krokami, aż w końcu zniknęli całkowicie w wiszącej nisko warstwie cumulusów.

No, to tyle jeśli chodzi o manewry chłopców — powiedział George. — Teraz może nie będziesz zadzierał nosa i porozmawiasz z nami.

Spodziewam się, że chcecie wiedzieć — odezwał się kapitan, — czy istnieje jakaś szansa.

George w ogóle o tym nie myślał, lecz i tak to istniało. Nie miał zamiaru pozbawiać się możliwości usłyszenia tego, więc zgasił papierosa, nalał drinka do kanciastej, ciemnej szklanki, która była nieświadomą przyczyną tak wielu jego cierpień — wraz ze swoją partnerką, torbą słów i powiedział — Lepiej, żeby istniało na to jakieś rozsądne wytłumaczenie.

Mae West zaśmiała się.

Podoba mi się twoja głupota, George.

Perwersyjna jak zwykle — prychnął pogardliwie kapitan.

Chyba powinniśmy urządzić przyjęcie — zaproponowała Mae West.

Nie mamy wystarczającej liczby osób do zorganizowania przyjęcia — odparł George, gdyż wcale nie był pewien, czy podoba mu się ta propozycja. Ale jak zwykle palnął nie to co trzeba — w mgnieniu oka, w pół oddechu, pomiędzy jedną myślą, a następną — na pokładzie pojawiło się spore towarzystwo, z wielu stanów i lądów. Jeden wyglądał jak Sokrates, pozostali przypominali inne sławne postacie, jak Iwan Groźny, Bela Lugosi, Zazu Pitts.

Co to znaczy, wydostali się? — Generał Cephalio Vegas pytał swojego zastępcę, przystojnego nieodpowiedzialnego Don Jorge de las Aguilars de Oro de San Vincente y San Juan, znanego wśród przyjaciół jako „George”. Jorge wolał ten amerykański odpowiednik, gdyż studiował dwa lata w Instytucie Zaawansowanych Studiów w Princeton, gdzie specjalizował się w przedmiotach, które interesowały barbarzyński umysł Julio Cifuentesa, starego i inteligentnego przywódcy, którego imię rozsławiła rewolucja, a mimo to trafił na śmietnisko historii, które leży zaraz za Matamoros.

To znaczy, Jego Ekscelencjo, że uciekli — odrzekł Jorge czy George, wiedząc doskonale, że Cephalio był jego przyjacielem od czasu, gdy obaj jako chłopcy mieszkali w Santa Flora de las Animales i gdy wejście do społeczeństwa pudeł wydawało się najwyższym celem ich życia. Ach, młodość! I oczywiście wiedział, że jego długa znajomość z Cephalio, teraz, kiedy tyle można było stracić, ranczo, blondynkę z północy, mały angielski statek płynący, by zakotwiczyć w porcie, olbrzymią budowlę Bastylii, ogromnym kosztem przywiezioną z Paryża może zdecydować o dalszym biegu wypadków.

To nie była niczyja wina — dodał George. — Wydaje mi się, że powinieneś mieć świadomość, iż zbieg okoliczności niezbędnych do umożliwienia im ucieczki prawdopodobnie nigdy wcześniej nie miał miejsca i jest mało prawdopodobne, by powtórzył się kiedykolwiek w przyszłości.

Skąd mam to wiedzieć? — spytał Cephalio odchylając się na trzcinowym krześle. W jego ustach tkwiło krótkie czarne cygaro. Był przystojny, w ogromnym kapeluszu, siedząc tak w letnim słońcu, przed pokrytą kurzem, zbudowaną z suszonej cegły chatą meksykańską, która nigdy nie istniała, a jednak była szansa, że wyprze tę prawdziwą; gdyby tylko można to było zrobić.

Jak daleko, uważasz, dotarli?

Teraz są już pewnie w połowie drogi do Hucallion.

Nawet jeśli zaatakowały ich bandy na trasie kolei w stolicy prowincji San Juan de las Frutafrescas?

Wziąłem to pod uwagę robiąc swoje kalkulacje — odrzekł George. — W połowie drogi do Hucallion, to znaczy po środku Breakback Pass w prowincji Slermio.

Chyba, że udali się bardziej oczywistą trasą przez dżunglę — powiedział zjadliwie Cephalio.

Nie udali się, Ekscelencjo. Skąd to wiem? Stobridge, ich przywódca uważa, że może mnie przechytrzyć. To myśl, która pozostała mu jeszcze ze starych czasów, kiedy byliśmy razem w Eaton. Ponieważ to wiem, ja jestem w stanie przechytrzyć jego, domyślając się tego, co jemu wydaje się, że ja myślę, a potem podejmując odpowiednie kroki.

Odpowiednie kroki! — rzekł Cephalio. — Gdybyśmy wiedzieli jakież one są!

Otworzył szeroko oczy. Przez chwilę znów był starym Cephalio, którego George znał tak dawno temu, kiedy słońce i cień podzieliły między siebie niebiańskie królestwo i na świecie zapanował spokój. Ale za chwilę oczy Cephalio znów stały się półprzymknięte — zasłoniły je te niewielkie skórki węgorza, dzięki którym uzyskiwał charakterystyczny blask — odwrócił się i wykonał nieznaczny gest. Natychmiast stojący obok na straży niewidoczny żołnierz pojawił się z wąsami i wszystkim innym.

Tak, mój generale? — powiedział.

George miał dość. Przesunął się obok Cephalio, świadom teraz, że fałszywe wspomnienia zostały mu wbite w głowę wyłącznie po to, by w niej zamieszać. Ale nie spisali się dość dobrze — Doktor Azoff i jego ponurzy pachołkowie o białych twarzach. Krawędzie implantów wspomnień były widoczne dla kogoś, kto spojrzał pod powierzchnię. A George, jak wszyscy operatorzy Szarego Korpusu, biegły był w wyciąganiu wniosku, że wróg już jest w posiadaniu naszych ziem, kobiet, naszej pracy, że nasze dusze zostały unieważnione, a my staliśmy się nie na temat. Ale to, że człowiek nadal był w stanie znaleźć krawędź złącza wspomnień, zajrzeć pod nie, unieść i zobaczyć ukryty tam kociołek stworzenia, ciemne centrum z którego wszystko to się wywodzi, to oczywiście było niepokojące.

Kapitan zauważył ruchy George i zaczął głośno chrząkać, próbując zwrócić jego uwagę.

O co chodzi?

O to, by sobie chwilę pofolgować.

No to już — powiedział George.

Nie w obecności dam — odrzekł kapitan.

Nie powiesz nic, czego bym już nie wiedziała — odparła Mae z beztroską charakterystyczną dla persyflażu.

No dalej, człowieku, mów — powiedział George.

Może pamiętasz — zaczął kapitan, — nigdy nie obiecywaliśmy, że dokądkolwiek się udamy.

Oczywiście, że nie. Nie mam zamiaru być trudny.

Kapitan syknął zjadliwie.

On nie ma zamiaru być trudny — powtórzył do Mae West. — A jednocześnie odrzuca możliwość zrobienia czegoś z tą daną od Boga chwilą, kiedy spotkaliśmy się — ty, ja, George, nasza załoga z kitkami. Wszystko jest tam, George, całe dzieło; silne, zdrowe i prawdziwe. Możesz policzyć każdy nit na tym morzu z tektury. Co chcesz osiągnąć niszcząc je, odrzucając, wciskając swoje dwa grosze, gdzie nie trzeba.

Kapitanie, weź się w garść, błagam cię…

Nie pomogło. Kapitan zrobił się czerwony. Pióra wyrosły z jego kruczo czarnych włosów. Nos mu spęczniał i stał się haczykowaty. Nabrał koloru przyjemnego brązu. Nagle kapitan spojrzał na siebie i powiedział:

Och nie, nie zmusicie mnie do zrobienia tego. — Wziął głęboki oddech i najwyższym wysiłkiem woli zniknął. Zgasł niczym światło. Zupełnie jak w zabawie w chowanego — raz ktoś jest, raz go nie ma. Tak właśnie działo się przez cały tydzień George’a. Nie zbierał żadnych punktów.

Ty jesteś następna, Mae — powiedział.

To głupie — odparła Mae. — Mogliśmy się nieźle zabawić.

Nie — zaprzeczył George. — Czegoś takiego nie było w programie. Strach jest gorzkim owocem rozpaczy. Fale nie wiedzą, co kryje się w ich głębiach. To wszystko, co możemy zrobić, w chwili takiej jak ta…

Mae wykonała gest, a raczej geścik. Wystarczył. Zniknęła, zginęła, być może dołączyła do kapitana, prawdopodobnie weszła w ten ogromny stan możliwości, w który wchodzą postacie opuszczające scenę.

To znaczy, że zostałem ja — powiedział George.

Raczej my — powiedziała torba słów.

Do licha, nadal tu jesteś? — spytał George.

Lepiej w to uwierz — odparła torba słów.

I ja też tu nadal jestem — odezwał się żółw.

Tylko gdzie my jesteśmy?

Wydaje mi się, że to jest „Pinafora” — Statek Jej Królewskiej Mości.

Niezły strzał, George — pochwalił żółw. — Walczysz o bezpieczny grunt po tym, jak lawina już minęła. Przykro mi, ale nie możesz wrócić. „Pinafory”, w całej jej niespełnionej chwale, nie ma już z nami.

A więc gdzie my jesteśmy? — spytał George.

Przykro mi to oznajmić — powiedział żółw do torby słów, która powtórzyła wszystko słowo po słowie — ale wygląda na to, że jesteśmy nigdzie.

Nigdzie? — powtórzył niczym echo George.

Nigdzie — odparł żółw, z precyzją pustki tak typową dla jego gatunku i jego wieku, ponieważ miał na karku siódemkę.

To było jedno z tych pięknych, pochmurnych popołudni w lesie. Choinki wyglądały cudownie, a małe czerwone krzaczki rosnące między nimi mówiły, że nigdy nie widziały ładniejszego dnia. George spacerował, zachwycając się tym wszystkim w niejasny sposób. Zachwycałby się jeszcze bardziej, gdyby nie ciężar żółwia, którego niósł na plecach. Torba słów nie stanowiła takiego problemu, gdyż zmieściła się w jednej z dużych kieszeni jego kurtki. Ale żółw, to był naprawdę spory ładunek. I wcale nie pomogło, kiedy żółw zaczął śpiewać:


O, dla życia raz, dwa, trzech żywych w lesie, o,

I żałosna piosnka ta, co świergotek śpiewać ją może,

Kiedy rzyga po całej podłodze.

A historia Minosów była strasznie ponura

I tylko ci, co to ujrzeli, mogli wynagrodzić gniew

piosenki, która uniosła się i odeszła na zawsze.

A gardziele figlowały i można to było zobaczyć…


Błagam — powiedział George.

Słucham? — odparł żółw.

Czy mógłbyś, proszę, przestać śpiewać?

O co chodzi? Nie podobało ci się?

Nic nie zrozumiałem — odpowiedział George.

No cóż, to całkiem zrozumiałe — powiedział żółw. — A ty torbo słów, chcesz więcej?

Torba słów wysunęła się ostrożnie z kieszeni George’a i usiadła na malutkich, leksykograficznych nóżkach.

Nie jestem pewna gdzie jesteśmy — stwierdziła torba słów. — Ale dostrzegam piękno, którego długo nie zapomnę. Prawda?

Odezwał się George:

Czy ktokolwiek ma pojęcie, gdzie jesteśmy?

Cisza.

Albo dokąd idziemy?

Nie pozwól, by to zaprzątało twoje myśli — powiedział żółw. — Zrób mi przysługę i zejdź z drogi.

Z jakiej.

Zrób to, a zobaczysz.

George nienawidził słuchania rozkazów żółwia szczególnie, że uważał, iż może to być Chelonia mydas. A jeśli to prawda, to jakże nisko upadliśmy? Ale i tak zszedł z drogi, w samą porę; ponieważ w tym momencie ogromna ciężarówka na potężnych kołach przemknęła z rykiem obok niego, pojawiając się z wewnętrznego wgłębienia lasu i znikając w zewnętrznym wgłębieniu.

Co to było? — zapytał George.

Ciężarówka i jej kierowca w kowbojskim kapeluszu objechali młode drzewko i znowu się pojawili. Silnik wył przeraźliwie, a oprócz tego słychać było szeleszczący hałas, który mógł wydobywać się jedynie z zapchanego karburatora. George’owi wcale się to nie podobało, szczególnie ciężarówka. Była olbrzymia i kwadratowa, pomalowana w psychodeliczne włosy, mimo, że moda na tego rodzaju rzeczy już dawno minęła. Stała tam z pracującym silnikiem, a rura wydechowa prychała szarym dymem.

Może powinieneś z nią porozmawiać — zasugerowała torba słów. — Może powinieneś zwrócić się do niej w czułych słowach. Spróbuj tego i zobacz, co się wydarzy.

Wydarzy! — powtórzył żółw pogardliwie.

Ciężarówka podjechała bliżej. Wtedy George dostrzegł kobietę siedzącą obok kierowcy. Miała rude włosy, wierzbiaste i korowate, z długimi liśćmi wokół głowy i blade przenikliwe spojrzenie oczu. Ciężarówka podjechała jeszcze bliżej i zatrzymała się całkowicie. George zacisnął zęby. Wyczuwał jakieś niebezpieczeństwo. Szczególnie, kiedy mężczyzna wyciągnął z futerału pistolet zrobiony z orzecha włoskiego i błękitnej stali, i skinął na kobietę, by poszła za nim.

George pomyślał, żeby się przedstawić, ale coś — spokój dnia, delikatna bryza, wiewiórki kiwające mądrze głowami na szczytach drzew — sprawiło, że zaniechał tego zanim jeszcze zaczął. Zdecydował się obserwować.

Ja też — powiedziała torba słów, a więc oparł torbę na jej własnej małej poduszeczce, a żółwia posadził z drugiej strony.

To, co teraz chcę pokazać — indywiduum w kowbojskim stroju odezwało się do rudowłosej kobiety — to jak się bronić. Wiesz, że martwię się o ciebie. Nie lubię zostawiać cię w naszym małym domku na prerii, gdzie nie ma nic, prócz samotnego wiatru pustynnego i ciebie, równie samotnej, która w razie gdyby coś się stało albo działo, ma do obrony jedynie szczotkę z dobrymi ząbkami.

Ale Luke — powiedziała kobieta, — nie miałam pojęcia, że ciebie to obchodzi. Cały czas wydawało mi się, że cenisz mnie tylko dlatego, że jestem nosicielem monoglota, a co za tym idzie, jestem święta dla mieszkańców tego miejsca.

Teraz patrz uważnie — odparł kowboj i poluzował kamizelkę nad pasem z bronią, podtrzymującym jego Levisy wsunięte w wysokie buty, które wolał od tych, noszonych przez większość mieszczuchów.

Podnosisz to tutaj i naciskasz tę malutką rzecz znajdującą się dokładnie tu. To blokada bezpieczeństwa. Spróbuj.

Wierzbiasta kobieta zwolniła blokadę bezpieczeństwa. Pistolet natychmiast wystrzelił rozbrzmiewając w całym lesie, a samotna kula pomknęła wokół drzew, odbita rykoszetem pomknęła w dół niewielką ścieżką prowadzącą do obozowiska, gdzie niemal natychmiast dziecko, albo może karzeł, ciężko było rozróżnić z daleka, wydało krzyk przerażenia i przewróciło się, martwe jak makrela na księżycu.

Właśnie tak — powiedział kowboj. — A teraz wypróbujmy strzelanie do celu. — Rozejrzał się, dostrzegł George’a i wymierzył w niego pistolet.

Hej! Chwileczkę! — krzyknął George, skacząc za zwalone drzewo i wyrzucając zza niego bociana, która osiadł tam zaledwie kilka chwil temu.

Przykro mi — mruknął George — ten szaleniec do mnie strzela.

Myślę, że możemy coś z tym zrobić — powiedział bocian. Wgramolił się do środka drzewa, które było wydrążone wewnątrz i wyciągnął z niego łuk z jedną strzałą. — Popatrz.

Krzywiąc się, co dla bociana jest niezwykle trudne, napiął cięciwę i wypuścił strzałę. Strzała, nareszcie wolna, zatoczyła łuk w kierunku nieba, po czym wykonała zwrot i zaczęła długi lot z powrotem na Ziemię.

Uważaj! — krzyknął George. Ale było za późno. Strzała z ostrą główką i wybuchowym noskiem spenetrowała kabinę i zostawiła coś więcej niż tylko ranę na silniku ciężarówki.

Święty armadylu! — powiedział mężczyzna, a użycie przez niego okrzyku zniecierpliwienia udowodniło, że należy on do bufonów, chociaż takich, którzy nie trzymają się już starych tradycji i ceremonii swojego rodu. Odczepił ranę od ciężarówki i rozpostarł ją na murawie.

Nie wygląda tak źle — stwierdził i zastosował butelkę Valvoline. Silnik ciężarówki westchnął z ulgą, zawarczał dwa razy i zasnął.

Będzie chodzić? — spytała wierzbowa kobieta. Jej czerwone włosy tańczyły na wietrze, jej jasnokolorowa spódniczka nabrała kloszowatego kształtu, piękne młode piersi naciskały na lichej jakości materiał sugerując, zresztą niesłusznie, że w końcu rozpocznie się scena sexy.

Uważaj! — krzyknęła torba słów.

Co się stało? — spytał George, chyląc się instynktownie.

Nic — powiedziała torba słów. — Po prostu pomyślałam, że będzie śmiesznie jak to powiem.

Nienawidzę być niedostrzeganym — stwierdził George. Wtedy kowboj i jego pani uznali go w takim stopniu, w jakim było to możliwe. Ściągając do tyłu swój ogromny kapelusz, kowboj powiedział:

No cóż, zdaje się, że ktoś zobaczył ropuchę i związał guadaloupe.

Czy mam ci to przetłumaczyć? — spytała George’a torba słów.

Po prostu zamknij się — odparował George. — Sam wiem, co chciał powiedzieć.

Odwrócił się do kowboja i wykonując ręką zamaszysty gest, powiedział:

Jedziecie gdzieś? Dobra! Weźmiecie może ze sobą mnie, no i oczywiście moje manatki, i dobytek?

Uuuu — odezwał się kowboj i wytarł usta, gdyż był to mokry okrzyk. — Jedziesz tam, dokąd my?

No pewno — powiedział George. Coś w środku buntowało się przeciwko linii dialogu, który prowadził. Jednak nie mógł nic na to poradzić, gdyż zobaczył, że torba słów ukradła przyrząd instynktownego wyczuwania i nie było innej możliwości, jak tylko ciągnąć ten wątpliwy stylistycznie dialog.

Wsiedli wszyscy do ciężarówki i jechali przez chwilę w milczeniu, choć niezupełnym, bo przerywanym jedynie łoskotem silnika i drażniącym klikaniem żółwia, który pospiesznie jadł posiłek ze składni.

Monoglot nie spodziewał się, że tak szybko zostanie opisany. Był w garderobie i przebierał się. Zdecydował się na trzy nogi i jedną rękę. Była to najnowsza moda z Paryża. Kiedy weszli z aparatami fotograficznymi i notesami, monoglot był cały podniecony. Widział już gorsze tereny przemysłowe, ale to było dawno temu. Teraz ten obraz powrócił. Chyba, że można by zrobić wyjątek.

Kiedy zobaczyli kobietę, monogloci krzyknęli:

To nasza zbawicielka i twórczyni naszej rasy!

Powiedzieliby więcej, ale nieprzyjemne światło rozdrażniło wszystkich.

Hm, szary grobie — powiedziała torba słów. — Tu wygląda gorzej niż źle. Gdzie jest ten głupiec? Co się dzieje?

Kowboj zatrzymał ciężarówkę, ponieważ dojechali do obwodnicy, która biegła wokół ogromnej konglomeracji miejskiej. Z zewnątrz przebito do niej sześć bram, więc kowboj zapalił znowu silnik i ignorując ostrzegawcze błyski jego zapalniczki wrzucił bieg w swoim niespłaconym, pomalowanym na ochronne kolory pojeździe i dał do przodu. George i reszta znaleźli karabiny w pudełku przyczepionym do pojemnika na bagaż. Przekazali je sobie w ciszy. Nie było potrzeby mówić o tym. Albo raczej, istniała ogromna potrzeba mówienia, ale nikt nie chciał słuchać.

Co to za miejsce? — spytał George.

Wygląda mi na Pocomoko — powiedziała wierzbowa kobieta, wyciągając swoją długą szyję w nadziei na inne porównania.

Koń, który wyjechał ze środkowej bramy był bardzo ładny. Siedzący na nim jeździec nosił rozkładającą się pleśń, bardzo modną tego roku wśród głupców i innych błaznów.

Ruszyli. Kowbojowi zbielały kostki dłoni od zaciskania ich na kierownicy, kiedy minęli długi rząd drzew morelowych i wjechali do miasta.

Od razu dostrzegli tłumy. Wiele osób było w kostiumach. To sprawiało wrażenie, jakby zaraz miało zacząć się jakieś święto. Muzycy już byli gotowi. Pogoda sprzyjała.

Kierunek, który obrał kowboj po wjeździe do miasta nie wszystkich zaskoczył i naiwnością ze strony George’a było nie wzięcie tego pod uwagę. Obserwatorzy byli wszędzie; wiedzieli, że niektóre istoty ludzkie, takie jak George, posiadały zdolność przełamania się, porzucenia przyjemności i bólu spotkań, i zajęcia się czymś innym. Obserwatorzy mieli łyse głowy, z których każda szybko przechodziła do rzeczy. Jedna rzecz na głowę stanowiła regułę, a ci, którym się to nie podobało, byli traceni w trybie przyspieszonym. To znaczy kiedyś, w starych złych czasach, zanim zaczął dominować rozsądek.

Nikt nie lubi być pokonanym, ale niektórzy z nas przyzwyczaili się do tego. Czasami też podróżuje się w ciemności, kiedy światła mijania nie działają, a znaki ostrzegawcze są jak ogromne strzały wskazujące parkingi w niebie. Niemniej jednak oni szli dalej. Minęli ukryte gniazda broni maszynowej, pudła ze strasznymi łowcami sody, starą armatę wziętą z Pinafory i ustawioną w tym miejscu, gdzie nikt nie przejdzie bezpiecznie obok ciebie czy mnie, Matyldo.

Ale nie bądźmy dla siebie zbyt surowi. Wystarczy chyba jeśli powiemy, że George wkrótce znalazł się na kanapie, a jakaś kobieta mocowała się z jego wysokimi butami, podczas gdy on leżał i czytał gazetę.

Gazeta strzeliła płomieniami. George ugasił ją i odrzucił na bok. To tyle, jeśli chodzi o jego pozorny spokój.

Po jakimś czasie łażenia bez celu, George znalazł się w drugiej części miasta. Było już ciemno. Ciemność składała się nie tylko z elementów ciemnych, ale też z takich, dla których sama forma ciemności jest światłem, albo tak się przynajmniej wydaje, tak się wydaje.

George! Jesteś tam?

To pytanie zadano donośnym głosem. Ale George zajęty był drobnym, aczkolwiek kłopotliwym problemem afonii, komplikowanym dodatkowo przez histeryczne konwergencje.

To był wyścig, rozumiecie, przekonać się, jak długo może to trwać bez obrazu. Bawół się nie liczy; po prostu próbował się wkraść tak, by móc unieść swój ciemny łeb, potrząsnąć kapiącym śliną pyskiem i zwrócić się ku bardziej stosownym sprawom.

Mniej więcej w tym czasie cała sprawa uległa załamaniu. Wszystko się rozpadło. George spodziewał się tego od jakiegoś czasu. Było mu bardzo żal. Nie jest łatwo utracić w ten sposób Mae West. Ale nadszedł czas, by odłożyć wszelkie sentymenty. Czas, który wymagał, by wstać i zrobić coś albo zejść na psy. W głowie mignął mu szybko obraz różowych nietoperzy Pigmy. Nie posortował ich. Nie pora to na to. Chciał dostać się pod powierzchnię. To bez znaczenia czy ma się skrzela, jeśli nie można dostać się pod powierzchnię? Wyrzucił rękę ruchem jak do kraula, ale nie trwało to długo. Nietrwałość rzeczy w końcu do niego dotarła. Tak jak się to często zdarzało.

George zastanawiał się nawet nad powróceniem do nawyku zapisywania wszystkiego.

Dlaczego miałbym to robić?

Nie martw się — powiedział żółw. — Zrobimy to dla ciebie. Prawda, torbo wiatru?

To jest torba słów, a nie torba wiatru — sprostowała torba słów. — I jesteś kompletnym idiotą jeśli uważasz, że pomiędzy nami może istnieć jakakolwiek współpraca.

Ja po prostu chciałem pomóc temu dzieciakowi — odparł żółw, wskazując krótkim palcem tej konkluzji w stronę kupy rzeczy, leżących z tyłu.

Właśnie wtedy wjechała na białym rumaku kobieta ubrana w biały strój kowbojski, cały z koźlej skóry i pomachała białym kapeluszem w stronę tłumu. W drugiej ręce trzymała niewidoczny kij, z którego końca zwisały Gwiazda i Pasek.

Rumak prychał i rył ziemię. Za rumakiem pojawiła się grupa mężczyzn w krzykliwych garniturach w kratę, ze słomkowymi kapeluszami na głowach. Wręczali ludziom w tłumie próbki nowego produktu — Qwill–Kwick, lekarstwa, które jakoby miało nauczyć każdego pełnej akceptacji rzeczywistości.

Od dłuższego czasu było na taki lek zapotrzebowanie. Ludzie stawali się coraz bardziej posępni, wręcz wrodzy, kiedy gołodupna, pozbawiona wszelkiej roślinności ziemia, ukazywała się spod ich wzmocnionych, tekturowych siedzib. W kilku punktach New Jersey wybuchły zamieszki. W Arkon, w stanie Ohio, wezwano gwardię cywilną, która jednak wycofała się zażenowana, gdy ktoś zauważył, że nikt tam nie zna hiszpańskiego. Tego rodzaju wypadki miały miejsce codziennie. Był to tak szalony okres, że nawet zawodowi kronikarze mieli problemy z wymownymi opisami, które powiedziałyby ludziom prawdę. Bo mówienie ludziom prawdy nie było częścią usług publicznych. Zamiast tego, każdy niezmiennie porównywał ją do poprzedniej rzeczywistości. Zbieg okoliczności, przypadek, dziwota wszelkiego rodzaju to rzeczy, które przytrafiały się innym, nie nam.

Wystarczyło dokładnie czytać gazety, by stwierdzić, że w prawdziwym życiu żadna sytuacja nie była zbyt groteskowa. Ale czy życie z gazet mogło być tym rzeczywistym? Czy ono właśnie stanowiło normę? Ludzie zadający sobie to pytanie znaleźli się w nie lada tarapatach. Już zadając sobie pytanie na temat natury rzeczywistości człowiek zapadał się w stan chaosu, nie wspominając o tym, że zwracał na siebie niezbyt mile widzianą uwagę FBI.

Wrzodowy mistrz tanga”. Po języku można było rozpoznać, że to człowiek z FBI dawał sygnał swoim kumplom przy pomocy „caminar hablado”, jak Rosjanie nazywali krótkofalówkę podczas pobytu na Kubie. Trzech mężczyzn z FBI śledziło człowieka rozdającego próbki Kvell–Kvick. Ich palce spoczywały nerwowo na muszkach, załadowanych pociskami numer dziesięć. Ci od próbek medycznych ignorowali ich. Zdawali sobie sprawę, że sięgnęli dna. Facet wyobraża sobie różnego rodzaju rzeczy, ale nawet w najdzikszych snach nie spodziewa się, że skończy rozdając próbki leków na rogu ulicy bezimiennego miasta, które, co smutniejsze, jest miastem w którym mieszka.

Kobieta skinęła w stronę tłumu. Tłum spojrzał na nią niepewnie. Ludzie nie wiedzieli, jak zareagować. Zaczęli cicho szeptać do siebie.

Widziałeś ją, tam w górze, na białym koniu, jak trzyma flagę naszego narodu, która wśród swych zalet posiada prawo zabraniające jej spalenia?

Tak, widzę ją — powiedział mały człowiek w muszce i meloniku, stojący obok miejsca, w którym kowboj zaparkował swoją czwórkę, po czym zniknął w sposób typowy jedynie dla kiepskich skeczy. To nie była żadna postać sama w sobie, ożywiał się jedynie w momencie mówienia; niech to będzie jego epitafium, czy coś takiego, chodzi wszak o to, że nie ma go tutaj.

To George z żółwiem i torbą słów, która swoimi wrzaskami i piskami chciała chyba wymóc przeistoczenie się w torbę wiatrów w formie kataklizmu przedstawionego w niektórych wielkich mitach świata: Giselle i Węgry, Little Bo Creep, Hansel und Die Goterdammerung, Sambo i Bliźnięta Tamburti oraz wiele innych.

Torba z dialogami powiedziała:

Co ona robi na tym koniu?

Zarówno George jaki i mały człowieczek odwrócili się i spojrzeli na torbę z dialogami.

Co za dziwne pytanie? — rzekł człowieczek.

Nie patrz na mnie — rzucił George. — Ona to powiedziała, nie ja.

To twoja torba — powiedział człowieczek. Przez chwilę miał dziwny wyraz twarzy, który jednak zaraz potem zniknął. To był inny świat, który czekał na chwilę swych narodzin. Przemknął, niczym pierdnięcie w czasie drzemki, jak mawiał pan.

Posłuchaj — powiedziała torba z dialogami. — Nie pozwalaj sobie z tymi zaimkami. Nie jestem ani jego, ani czyjąkolwiek torbą z dialogami. Jestem swoją własną torbą z dialogami i nie należę do nikogo.

Myślę, że w tej kwestii się mylisz — powiedział człowieczek. — To oczywiste, że jesteś alegorią niedbale skrytą pod przemądrzałą postacią.

Koń był pięknym zwierzęciem. Żółw natychmiast to dostrzegł. Te oczy! Ta grzywa włosów! Żółw był samcem, ale w sposób znany tylko żółwiom zamienił się w samicę, gdyż marzył o funkcjach matrymonialnych. W taki sposób żółwie rekompensują sobie twarde skorupy.

Na Boga, ależ on piękny — odezwał się żółw. — Ale czego mógłby chcieć ode mnie? Jestem tylko zwykłym żółwiem z trójkątem równobocznym wyrytym na grzbiecie, i cierpiącym na niepewność płci.

Żółw mówił na temat bolączek współczesnego świata, działaniach chemikaliów w różny sposób wypuszczanych do atmosfery i mieszających się w stratosferze, pośród piorunów i deszczu, tam w górze, gdzie powietrze jest rzadkie, a molekuły mają przestrzeń do oddychania.

Tam właśnie mieszają się i tworzą nowe, hiperpotężne chmury tłustej, kwaśnej zupy, rozstrajającej zarówno człowieka, jak i zwierzę, sprawiającej, że linia podstawy takiej istoty zaczyna się chwiać, a potem zanika. Rozchwianie linii podstawy, znane również jako parametr rzeczywistości, zwane jest DERAP. Ale nie jest to tak całkiem pewne. Jak zawsze, szacujemy w przybliżeniu.

Koń nic o tym nie wiedział. On myślał o takich sprawach, jakie konie nazywają rzeczywistością. Ich zmysły funkcjonują tak samo dobrze, jak nasze.

Podniosła kapelusz wysoko do góry i pokazała go tłumowi, obie strony, by udowodnić, że jest pusty, a wtedy i tak wyłowiła z niego gołębia, który odleciał z trzepotem skrzydeł. A potem białego nietoperza. Właściwie to wybielonego nietoperza, który poleciał w górę wykonując zabawną spiralę i wydając przy tym pewien dźwięk.

Obróciła kapelusz na dwie strony, zgięła na kolanie, ostro puknęła w niego trzy razy i trysnęły strumienie wina, po które tłum ruszył do przodu, a potem gwałtownie się wycofał, kiedy wino zmieniło się w węże.

George obserwował to wszystko zdumiony, z otwartymi ustami. Naprawdę zadziwiające. Dotarło do niego, że musi się znajdować gdzieś, bo gdzie indziej mogło to się odbywać, jak nie gdzieś?

Torba z dialogami patrzyła na to wszystko z więcej niż odrobiną zainteresowania. To było dla niej typowe — o rzeczach, nad którymi miała się zastanowić, myślała szybko, w nanosekundach.

Wyciągnęła wniosek. Czuła jego rozmiar i kształt, ale żadne z jej słów tu nie pasowało. Nie do końca. Nie wiedziała co powiedzieć. W rozpaczy uchyliła nieco szerzej szczelinę w lewym dolnym rogu i powiedziała:

To są właśnie rzeczy, które pozostają po zniknięciu treści. Nigdy nie prosiłam o tę robotę. To zły nawyk autora, żądać opisania jakiejś myśli, zanim jeszcze nadejdzie jej opis. Weźmy zapach dymu, woń nafty i połączmy to z ciemnym zimowym wieczorem, kiedy to świat wygląda jakby chciał umrzeć. Wtedy zdasz sobie sprawę, w tej wymuszonej ciszy, w tym kawałku światła, którego nie pożarł jeszcze księżyc, że naprawdę byłeś tu kiedyś, ale w sposób, jakiego nigdy sobie nie wyobrażałeś.

Nie najłatwiejsza to myśl, a więc pokrywasz ją śmiechem i żartem. Zawsze tak jest, mówisz depcząc liście na ścieżce, świetność minionego lata — można już tylko wypatrywać zimy.

Wtedy właśnie zdajesz sobie sprawę, że możliwy byłby inny styl życia i że mógłbyś coś z tym zrobić, gdybyś tylko nie był torbą z dialogami, upchniętą w dziwnej scenie z postacią zwaną George i bezimienną damą w koźlej skórze na białym rumaku.

Wtedy jakiś wysoki typ z tłumu wybrał sobie drogę po potłuczonych przysłówkach, które leżały rozsypane wokół. Był to mężczyzna z niebieskim tatuażem na twarzy — czerwono zielony motyl na policzku. Wyciągnął rękę i podniósł torbę z dialogami.

Z początku George był zbyt zaskoczony, żeby zareagować. A potem było już za późno.

Oszczędź mnie! — krzyknęła torba słów.

Cisza — powiedział mężczyzna. — Potrzebuję cię.

Co ja słyszę? — zdziwiła się torba z dialogami.

To prawda. Bo wiedz, moja droga torbo z dialogami, że pochodzę z planety Expthalamia, gdzie wskutek nagłej infekcji demitu, wirusa demitologizacji, który zaatakował całą galaktykę, utraciliśmy wszystkie nasze języki. Zostało kilka zbiorników ze słowami, ale były one niczym płytkie studnie na ogromnej pustyni chaosu i niezrozumienia. Każdy chciał zamieszkać w pobliżu tych studni, wybuchła więc wojna. Nie było nadziei na arbitraż, gdyż słowa, z których składa się arbitraż, były właśnie dokładnie tym, o co walczyli.

Ciężka sprawa — zauważyła torba z dialogami. — Ale nie rozumiem…

Właśnie do tego zmierzałem — powiedział mężczyzna. — Twój udział w tym wszystkim, to jest to, co chciałaś usłyszeć, prawda?

Nie miałabym nic przeciwko temu — powiedziała torba z dialogami.

Chcemy, żebyś przybyła do nas ze swą bezgraniczną mocą wyrazu. Chcemy, byś ruszyła w drogę i przyoblekła nasz świat w słowa. Będę tuż za tobą robiąc notatki. To, co powiesz będzie naszą logiką, naszą składnią, naszą rzeczywistością. Jak ci się to podoba?

Brzmi nieźle — powiedziała torba z dialogami. — Ale najpierw muszę zamienić słowo z Georgem.

Zanim torba z dialogami zdążyła zwrócić się do George’a, kobieta w bieli wyciągnęła z torby przy siodle jakiś przedmiot. Okazało się, że była to zielona końska mucha. Mucha zabzyczała raz czy dwa, ale w taki sposób, że jakoś nie miało się wrażenia, iż szkoliła się w tym kierunku. Jest coś przerażającego w takim obcym, który stara się uchodzić za zjawisko ziemskie bzycząc. To był niezmiernie trudny moment, również dla George’a, który widział, że bzycząca mucha nie będzie sukcesem scenicznym. Właściwie, to będzie się o niej mówiło, że zawsze podawała swe kwestie zbyt lekko.

W tym czasie kobieta odwróciła się twarzą do muchy.

Przestań! — rozkazała i mucha zniknęła z powrotem w królestwie niewyczuwalności.

Diorama była niezwykle pełna życia. George przyglądając się dostrzegł brązowy kształt pędzący przez skały wewnątrz dioramy. To był zając. Mały, ale z pewnością zając.

Jak to możliwe? — spytał George. — Macie tam coś żywego?

Wszystko jest żywe — powiedział technik.

Wtedy George zobaczył jak zza góry wychodzą łowcy z Paleolitu ubrani w niedźwiedzie skóry. Dwóch z nich trzymało oszczepy, zaś dwie kobiety kucały nad ogniskiem. W pobliżu dostrzegł drzewa, skały, krawędź klifu. Trochę dalej pejzaż był namalowany — ogromna przestrzeń wychodząca na pofałdowany krajobraz — stepy, prerie, równiny — który wyglądał jak żywy. Kucający tam łowcy, to, sądząc po ich podobieństwie do bogów greckich, ludzie z Cro–Magnon. Wysocy, przystojni, o dużej pojemności mózgu, jasnej skórze i orlich rysach. Chlubą kobiet były długie, powiewające na wietrze włosy. I ci ludzie byli tam w zamierzchłych czasach, malując obrazy Lascaux. Mieli to szczęście, że wszystko miało dopiero być wynalezione. Świat był tak nowy, że wszystko trzeba było zacząć od początku. Co nie znaczy, że Cro koniecznie musieli o tym wiedzieć.

Zdumiewające — stwierdził George. — Czy naprawdę robicie zdjęcia prawdziwej grupie jaskiniowców, gdzieś w przeszłości, a potem przenosicie ich tutaj?

Technik odpowiedział:

Nie ma różnicy pomiędzy sceną z jaskiniowcami dziejącą się w przeszłości i sceną z jaskiniowcami, którą widzimy w chwili obecnej.

Jak to możliwe?

Inżynieria Magicznej Sympatii — odparł technik.

Chyba o tym słyszałem — powiedział George. Przyjrzał się uważniej, żeby zobaczyć, co jaskiniowcy robią w tej chwili. Rozpalili ognisko i wyglądało na to, że przygotowują obiad.

Mają jagnię, które chcą przyrządzić — rzekł George i pochylił się bardziej do przodu, przypatrując się z ogromnym zainteresowaniem, gdyż na Uniwersytecie Mięs specjalizował się w pieczeniu baraniny, bez specjalności Peklowanych Nóżek Świńskich.

Uważaj! Nie podchodź za blisko! — krzyknął technik.

Nie martw się o mnie — odrzekł George, sekundę przed tym, jak poślizgnęła mu się stopa i zaczął zsuwać się po podłodze laboratorium, która szybko zmieniła się w śliskie osypisko, będące cechą charakterystyczną dioramy. Und zo George wpadł w dioramę.

Magda znalazła go po wschodniej stronie, przyglądającego się górze. Kiedy George odzyskał równowagę, stwierdził, że nie jest już tam, gdzie znajdował się poprzednio. Stał na skalistej ścieżce, po lewej stronie wznosiła się wysoko góra, po prawej ściana spadała stromo w przepaść. Odsunął się od krawędzi. Chociaż mogła to być wyobraźnia, podejrzewał, że nawet wymyślony upadek z tej wysokości mógł go zabić.

Rozejrzał się dokoła i dostrzegł dioramę, której tak się przyglądał. Ale tym razem znajdował się w jej wnętrzu. To zły znak, pomyślał. Co on tu robi? Będzie musiał wymyślić coś, żeby wydostać się z powrotem tam, gdzie był wcześniej, gdziekolwiek to było.

W tym momencie jakaś kobieta wyłoniła się z zakrętu ścieżki i widząc go zatrzymała gwałtownie. Miała ciemne włosy i była ładna, ubrana w skórę antylopy i sandały zrobione z lucitano, naturalnego produktu drewnianego, który tak bardzo przypominał Lucite.

Kim jesteś? — spytała.

Nazywam się George — powiedział George. — Przychodzę z innego świata.

Wyszłam na poranny spacer — rzekła kobieta. — Mam szczęście — trafiłam na ciebie. Gdzie jest ten twój inny świat?

Właściwie to w przyszłości — odparł George. — Wracam tam najszybciej jak będę mógł. Kim ty jesteś?

Jestem Magda — powiedziała kobieta. — Jestem kobietą z Uldreich Średniego Wzrostu ale Bardzo Mocnych.

Nie miałem przyjemności — przyznał George.

Będziesz miał i to niedługo. I nie będzie to żadna przyjemność; o tym mogę cię zapewnić.

Jakim cudem mówisz po angielsku? — zapytał George.

Mówię w języku wczesnych Cro–Magnon — powiedziała kobieta.

Ja ci wszystko tłumaczę — szepnęła mu do ucha torba z dialogami.

George przez chwilę zapomniał o torbie z dialogami, ale torba z dialogami nie zapomniała o sobie. Ulokowała się na szyi George’a, tuż pod kołnierzykiem. Żółw, który stał się bardzo mały, leżał na niej zwinięty, najwyraźniej głęboko śpiąc.

To jest zbyt dziwne — powiedziała kobieta. — Nie ruszaj się. Przyprowadzę kogoś.

Zanim George zdążył zaprotestować, tak jak to robił z zasady, kobieta obróciła się i zniknęła za rogiem ścieżki. George nie był pewien co ma zrobić. Odwrócił się i poszedł w przeciwną stronę. Po mniej więcej dwudziestu metrach ścieżka skończyła się kamienną ścianą. Nie było sposobu, by ją ominąć.

Zdaję się, że w ogóle nie mam szczęścia — stwierdził George i usiadł na ścieżce czekając powrotu kobiety.

Wróciła dość szybko i przyprowadziła ze sobą mężczyznę. Był wysoki i barczysty, przez ramię przewieszoną miał niebieską szarfę, do której przyczepiona była odznaka zastępcy szeryfa.

Dobra — powiedział. — Jestem Zastępca Szeryfa Ulrich i zgłoszono mi, że jesteś niewyjaśnionym wydarzeniem. Proszę się wytłumaczyć i pokazać jakiś dowód tożsamości.

George nie miał ze sobą żadnego dowodu tożsamości. Zastępca Szeryfa Ulrich kazał mu iść ze sobą. Zadecydują, co z nim zrobić w obozie.

W obozie Cro–Magnon ludzie zebrali się wokół ognia, próbując rozwiązać problem, który cały czas pojawiał się w ich prostym życiu: jak przygotować pieczone jagnię.

Lefty mówi:

Gdzie położyliście baraninę na pieczeń?

Magda mówi:

Jest tam, siedzi na słońcu.

Lefke:

Słońce ściąga robaki.

Ktoś inny:

Twarde gówno, ale zawsze takie było. Teraz musimy je upiec.

Okres pieczenia jagnięcia — to były trudne chwile. Dotąd ludzie z plemienia Lefka mieli niewolników, których praca polegała na trzymaniu jagnięcia nad ogniem.

Często wynikiem tego były poparzenia palców, dłoni i rąk. Próbowano już różnych sposobów. W lepszych czasach wykorzystywano grupy niewolników tak, by raczej wielu z nich się osmaliło, niż jeden mógł poparzyć. Ale to nie dawało oczekiwanych rezultatów.

Gdzie jest niewolnik?

Nie żyje. Morte, jakby powiedzieli w przyszłości. Nie ma go już. Odszedł po swoją nagrodę w niebiosach.

Jak upieczemy to mięso?

To nasza góra. A więc zapędź tego intruza do pracy przy pieczeniu jagnięcia.

Poczekajcie! — krzyknął George. — Myślę, że możemy to zrobić inaczej niż metodą gołych rąk.

Tego się obawiałem — powiedział Henke. — Wyglądał mi na innowatora. Przez typów takich jak on wyginęły dinozaury. Zabijmy go i przedłużymy jeszcze trochę nasze stare, dobre czasy.

Właśnie wtedy dwóch ludzi ubranych w ciemne garnitury wyłoniło się zza skały. Jeden z nich miał długi metalowy pręt w ręku. Rozejrzeli się na wszystkie strony, pospiesznie położyli pręt i wycofali za skałę.

Ale wyjście zniknęło. I byli teraz uwięzieni do rana. I musieli spędzić długą pleistoceńską noc tu, w tym miejscu. Na szczęście przynieśli ze sobą pudełka z lunchem.

Mężczyźni ci byli asystentami kuratora, niezadowolonymi z postępów ludzi Cro–Magnon.

Oni nawet nie próbują. Sami zabierzmy się do tego.

Rozpoczęli konwersację z George’em.

Często tu przychodzisz?

Przykucnęli przy ognisku. Wybawili George’a z nie lada kłopotów. Czy był im wdzięczny? Nie za bardzo. Stał tam i patrzył w wyraziście zarysowaną przestrzeń, jaką można było zobaczyć tylko w czasach prehistorycznych, kiedy mieliśmy oczy.

Zjedli swój gulasz z jagnięcia, delektując się sosem anachronizmu. Takie rzeczy zdarzają się ciągle.

Pręt okazał się ogromnie przydatny w operacji pieczenia jagnięcia. Jeden z członków szczepu, stary Narwhale, skomentował to stwierdzeniem, że pieczenie jagnięcia przy pomocy czegoś takiego jak pręt, to „tyle co nakłuć”* Wtedy po raz pierwszy użyto tego wyrażenia, które natychmiast spodobało się wszystkim w szczepie. Koncepcja przekłuwanego jagnięcia, albo rozwijając to, wszystkiego co dałoby się nadziać na pręt lub przedmiot podobny do pręta, na przykład gałąź, zostało zaadoptowane w całym Pleistocenie wskutek bardzo gwałtownego rozprzestrzeniania się kultur, jakie miało wtedy miejsce. Przekłuwane mięso weszło w modę, chociaż powstały pewne niejasności wśród ludów Spittle* z centrum lasów deszczowych, którzy nalegali na to, by uprzednio ślinić mięso, w celu zachowania tego, co nazywali „prawdziwym, archaicznym pochodzeniem słów.”

Ale wszystko to miało nadejść później. W tej chwili George zjadł z innymi, a potem usunął szpikulec ze zwęglonych kości i rozejrzał się za Asystentami Kuratora, by im go zwrócić. Nie było ich w pobliżu ogniska. George wyszedł poza teren obozowiska, niosąc pręt bardzo ostrożnie, ponieważ miał lepkie palce, a był to jedyny taki element dostępny w tym czasie. Obszedł grupę skał, malowniczo zbitych wokół podstawy klifu. Wydawały się być dobry miejscem na to, by zostawić pręt, opierając go o klif. Miał ochotę zostawić kartkę, ale niestety wpadł w dioramę bez instrumentów piszących. Ostrożnie oparł pręt, zrobił krok w tył i poczuł, że koła mu się ześlizgują. Było to tak dziwne uczucie, że przez chwilę nie uczynił nic. Nawet jeśli nie było to zgubne, to zapewne nieodwołalne. Jego stopy (pojęcie „koła” było błędem) wpadły w usypisko próżni, której wcześniej nie zauważył ponieważ była on tego samego koloru, co bardziej materialna substancja znajdująca się wokół. Jego stopy wykonały ruch, a potem reszta ciała, zgodnie z Prawem Oma, podążyła za stopami i znalazła się w tej luźnej przestrzeni. W chwilę później, chociaż proces ten wydawał się trwać znacznie dłużej, spadał przez usypisko, które teraz okazało się być cofającymi kamieniami, wczesną i niezbyt udaną formą lotnych piasków.

Upadł. Prześlizgnął się przez cofające kamienie, skotłowany trochę, chociaż nie z własnej winy. To spowodowało, że jego ciału nadano ruch świdra i spadał teraz jeszcze szybciej. W końcu przyszło mu do głowy, by rozłożyć ramiona i w ten sposób zahamować spadek. Nie przyniosło to jednak spodziewanego rezultatu, gdyż rozgniewało niewielkie mikroorganizmy zamieszkujące wśród cofających kamieni, a te wysłały sygnały zaprzestania do gaiasfery. Spadał wciąż w dół, plując, co nie miało nic wspólnego z pieczonym jagnięciem, a spowodowane było kamieniami próbującymi dostać się do jego ust.

Listki nozdrzy uchroniły go przed natychmiastowym uduszeniem. Ale teraz, jeżeli wkrótce nie zdarzy się nic przyjemniejszej natury, wisiała nad nim, nie ważne jak często odsuwana, groźba śmierci. Jednak spadając, bo cały czas spadał, miał w głowie piosenkę, tra la la, piosenkę do której nie mógł dopasować żadnego tytułu oprócz „Amapola”.

Był to przerażający upadek, ale nie wszystko w nim było złe. Nie każda część dowolnego upadku jest całkowicie zła. To stara mądrość, której przez długi czas domyślał się człowiek prymitywny. Ta część, w której przechadzał się z czymś w rodzaju ukrytego podniecenia z jasnymi punktami miki pobłyskującymi na ścianach ciemnej jaskini, nie była taka zła. Druga część, ta dotycząca lwów morskich i krów morskich, też stanowiła coś, o czym warto mówić. Było tego zbyt wiele — widoki wnętrza zmieniającego się świata — ale leciał tak i leciał, aż w końcu zatrzymał się na podłodze jaskini, dużo poniżej poziomu innych jaskiń, przez które spadał.

George czym prędzej ogarnął sytuację, potem puścił ją i znów ogarnął. Siedział na ziemi obok grupy szympansów. Wszystkie zebrały się wokół wysokiego kopca, w którym George rozpoznał termitierę. Wkładały do niej patyki i wyciągały robaki, które polewały zielonym sosem przyrządzonym specjalnie do tego celu w laboratoriach Nadrzędnych i zjadały.

Cześć, co my tu mamy? — powiedział najstarszy z szympansów, wielki staruch z białymi włosami i w meksykańskim słomkowym kapeluszu, typek, który wzbudzał w George’u wiele podejrzeń.

Cóż to jest? — spytała jedna z samic, ta zwana Leilą.

Sądzę, że jest to kumpel z nadrzędnych — powiedział Sax, ten stary. — Zwróć uwagę na dwie kończyny, wyraźna cecha dwunożności. Zwróć uwagę na nierozdwojone usta, płytkie otwory nosowe, brak wzmocnienia kości głowy. Zwróć uwagę na buty, oczywisty znak, że czyta książki.

Daj mu robaka — odezwała się Leila. — Cześć, kumplu z nadrzędnych, chcesz robaka?

George już miał odmówić, gdyż robaki nie zostały jeszcze zdefiniowane jako smaczny kąsek dla ludzi. Ale zauważył, że nie były to prawdziwe robaki, tylko sztuczne, ponieważ w tamtych czasach robaki znalezione w termitierze zrobione były z marcepanu, a z tego powodu bardzo cenione przez protowiedeńczyków, którzy rywalizowali z Węgrami w jakości kopalnej papryki.

Ale tylko jednego — powiedział George i wsadził tego bladego robaczka do ust.

Niezłe. Postanowił, że zastanowi się nad następnym. Granie na zwłokę, sposób, do którego dosyć często ostatnio się uciekał.

Jeszcze jednego? — spytała Leila.

No, mogę — odrzekł George.

Nieźle mówi — powiedziała Leila do Saxa.

Potem dobiegł ich z oddali jakiś dźwięk. Narastał i George rozpoznał w nim flet i tamburyno. Dźwięki zdawały się dochodzić z czegoś, co według George’a było dnem jaskini, gdyż była to najciemniejsza i zdająca zwężać się do wielkości ziarna lub czegoś jeszcze mniejszego część.

Obserwował uważnie. Z głębi jaskini wyłonił się niewielki zespół. Grał na tamburynie i fletach, ale bardziej godni uwagi od instrumentów byli muzycy.

Wyglądali oni bowiem na gepardy.

Cześć wszystkim — powiedział gepard znajdujący się na przodzie. — Oto zespół gepardów, jesteśmy tu aby was zabawić.

George wiedział, że gepardy nie grają na instrumentach muzycznych czy jakichkolwiek innych, ale się nie odezwał, gdyż zdawał sobie sprawę, że jest na początku dziejów, kiedy wiele ról nadal czeka na odpowiednią obsadę, a nikt nie jest w stu procentach pewien, co kto powinien robić.

Gepardy przyszły ogłosić otwarcie nowej biblioteki słoni — pomysłu tak wybiegającego w przyszłość, że nigdy nie został w pełni zrealizowany.

George rozejrzał się pospiesznie za wyjściem, ponieważ jaskinia nie była wystarczająco duża, by oprócz wszystkich innych pomieścić jeszcze słonie, więc gdyby zechciały nadejść, można by się spodziewać groźby zadeptania. Ale słonie nie przyszły. Kierowane ograniczeniami niejasnej logiki zdecydowały się odłożyć przyjście na bardziej pomyślne czasy. Wysłały jednak swoje kondolencje, które okazały się niemal tak dobre jak ich biblioteka, a nawet lepsze, gdyż gepardy potrafiły czytać jedynie zapisy muzyczne i graficzne.

Rozległo się miękkie plaśnięcie. Coś odpadło z niewidzialnego sufitu i upadło na kolana George’a. Tak jak podejrzewał, była to torba z dialogami.

No — odezwała się torba z dialogami — w jakie tarapaty wpakowałeś nas tym razem?

Hej, nie zrzucaj winy na mnie — odparł George. — Ja wpadłem do dziury, to wszystko.

W zupełności wystarczy — odpowiedziała torba z dialogami. — To wszystko staje się absurdalnie niebezpieczne. Mam wrażenie, że już czas, abyśmy wypuścili trochę płynu racjonalizującego.

Tylko nie to — krzyknęły szympansy.

Właśnie dokładnie to — powiedziała torba z dialogami.

W czasie szaleństwa, które ostatnio nawiedziło te strony, widziano dziwne zjawy, gadające zwierzęta, biblioteki słoni i termitiery komunikujące się za pomocą organicznych maszyn dalekopisowych. Wszyscy wiedzieli, że tak być nie powinno.

Podjęto specjalne kroki. Torby z dialogami zostały ulokowane w newralgicznych punktach i wszyscy spieszyli, by uczynić sytuację realną. Oczywiście nie miało to żadnego znaczenia dla młodych, którzy jak wszyscy im podobni żyli tylko dla marcepanów i jaskiń. A więc należało znaleźć nowy środek.

Żadnych nowych środków, proszę — powiedział George. — Potrzebuję czasu, by się do tego przyzwyczaić.

Nie ma czasu — odparła torba z dialogami. — Nawet teraz, na początku wszystkiego. Czy zauważyłeś tendencję rzeczy do skupiania się i pobierania w ten sposób sensu. Czyż to nie alarmujące? George, myślę, że czas abyśmy — ty i ja — wzięli nasze marcepanowe przywileje i wynieśli się stąd.

George’owi nie trzeba był tego powtarzać. Zerwał się na równe nogi, prostując zesztywniałe kończyny i skierował się w stronę, która jak sądził, prowadzi do wyjścia.

Nie w tę stronę! — syknęła na niego torba z dialogami.

George odwrócił się i zmienił kierunek.

Oszalałeś? — krzyknął żółw, który drzemał w torbie z dialogami.

George zakręcił się w kółko starając się wymyślić, co ma zrobić. Sax, stary szympans powiedział:

Typowy dylemat człowieka — i odwrócił się w stronę termitiery. Leila, młoda samica, zachichotała i potarła nos piórkiem.

Piórko! Skąd ono się tu wzięło?

Spójrz w górę! — krzyknął jakiś głos.

George spojrzał w górę. Tak, tam znajdowało się stworzenie, które wyglądało na niebieskiego ptaka. Tak, to był prawdziwy niebieski ptak wątpliwości.

Chodźcie za mną! — zawołał niebieski ptak.

To dopiero dzień — stwierdził George.

Wtedy poczuł jak nieodwołalnie unosi się w powietrze. Chwilę później nieodwołalność zniknęła, ale tendencja do unoszenia się pozostała. Udało mu się złapać torbę z dialogami. Unosił się wysoko ponad zdziwionymi gepardami.

W ten sposób George znalazł się w powietrzu, łagodnym i przejrzystym. W powietrzu, które nigdy nie chciało nikogo skrzywdzić, w powietrzu, które stanowiło jedynie tło i fundament wszystkiego innego. Uniósł się powoli, nieuchronnie i poczuł ulgę. Co za przyjemność, być znów w górze! Napotkał na niewielkie prądy powietrzne, a każdy z nich opowiedział swoją historię. Wiatr północny mówił o chwale, kataklizmie i głębokiej ciszy; wiatr południowy nasycony był przyprawami i opowiadał o odległych sercach. Wiatr wschodni był bardziej dwuznaczny, z pewną dozą wrogości; a zachodni mówił o królestwach pragnień.

Wznosząc się George zobaczył różne przedmioty wirujące w powietrzu obok niego. Były tam krzesła i ławki szkolne; pióra i maszyny do pisania; kosze z owocami, a nawet całe drzewo — jałowiec, sądząc po przyczepionej do niego kartce — minęło go korzeniami do góry.

George odkrył, że poruszając delikatnie rękami może zwiększyć szybkość unoszenia się. Tak też uczynił, kierując się na zachód, w stronę, która wydała mu się tajemnicza i pociągająca. Unosił się nad dachami dryfującej wsi, z której machali do niego ludzie. Przyszło mu na myśl, że jest w tym zarówno coś absurdalnego, jak i wspaniałego, spojrzał w dół i zobaczył ziemię obracającą się powoli w swych łożyskach ze złota. Obok niego zatrzepotał biały ptak, ze skrzydłami zakończonymi czarnymi plamkami. Spojrzał na George’a okiem jak paciorek, a potem przechylił się na jedno skrzydło i odleciał.

Tyle się tam działo, że George miał wrażenie, jakby powietrze samo w sobie było królestwem, które cechuje raczej obfitość niż ubogość. Było to miejsce miast i wież, w powietrzu były rzeki, same zrobione z powietrza, chociaż innego niż to, które je otaczało. Kiedy kontynuował swój lot, zobaczył daleko przed sobą, coś małego i błyszczącego. Zbliżył się, sterując przy pomocy opuszków palców, a przedmiot powiększył się i George ujrzał, że jest to żagiel.

Nadlatywał, wznosząc się nad łódką. Biała łódź, z białym, świecącym żaglem, a pośrodku tego żagla dziwne urządzenie — koło przecięte liniami, nie zrozumiał tego.

Podleciał bliżej łodzi, a ona stawała się coraz większa, ale mimo bacznego wypatrywania nie dojrzał na niej nikogo.

Nie zamartwiaj się tym — powiedział żółw. — To łódź, co znaczy, że musi to być twoja łódź.

W tym stwierdzeniu nie ma żadnej logiki — powiedziała torba z dialogami. — To może być łódź należąca do każdego. Dlaczego coś zakładać? Przeleć obok i zobacz, co się wtedy się zdarzy.

Taka była pierwsza myśl George’a. Ale łódź wyglądała tak zachęcająco — pięknie rzeźbiony kadłub i jasny żagiel, błyszczący linami rumpel obracający się swobodnie — że zbliżył się do niej i zdołał wspiąć się na pokład.

To jest bardziej cywilizowane — zauważyła torba z dialogami. — Mógłbyś postawić mnie na tej ławce i dać mi trochę pooddychać.

Tak też zrobił. Żółw też przezwyciężył swoje wcześniejsze zahamowania i teraz siedział opalając się na rufie. W tym czasie łódź obróciła się albo przechyliła i zaczęła zmierzać w określonym kierunku, przekrzywiona nieco w stronę wiatru.

Zastanawiam się dokąd płyniemy? — powiedział na głos George.

Nie pytaj — odparł żółw. — Zaraz się dowiesz.

Teraz łódź dotarła do brzegu chmur. Były to ogromne białe konstrukcje, o czarnych i purpurowych spodach ,i George właśnie miał przez nie przepłynąć, kiedy coś ostrzegło go, by skręcił i posterował wzdłuż nich. Wyciągnął rękę by dotknąć jednej z chmur. Tak jak podejrzewał, była dość solidna. Cała, za wyjątkiem puszystej warstwy zewnętrznej. Jego stopy zanurzyły się w tym kiedy zszedł z łodzi na chmurę. Pamiętał jednakże o tym, by wziąć ze sobą linkę przymocowaną do rufy; ponieważ w jakiś sposób pomysł pozostania samotnie na chmurze, w rzeczywistości wydawał się dużo mniej atrakcyjny, niż podczas licznych snów.

Zszedł na chmurę, która otaczała go ze wszystkich stron niczym wzgórza. Zrobił kilka kroków, a żółw krzyknął za nim:

Halo, George; nie porzucaj nas tutaj!

Idę się tylko rozejrzeć — odpowiedział George. — Niedługo wrócę.

Wszyscy tak mówią — powiedziała żałośnie torba z dialogami.

George w pewnym sensie rozumiał co czują, ale musiał się rozejrzeć i sprawdzić, co znajduje się na tej chmurze, zrobionej z ciała stałego. W pewnej chwili dostrzegł schody w dół i zszedł po nich. Wewnątrz była komnata o ścianach pokrytych jedwabnymi zasłonami, w której stały kanapy z najlepszego adamaszku i stoły nakryte drogim jedzeniem — parzące z gorąca potrawy podawane na ciepło i solidnie schłodzone potrawy do jedzenia na zimno. George rozejrzał się, ale nadal nie dostrzegł żadnych oznak istnienia ludzi.

Usiadł i znowu wstał. Coś było z tym miejscem nie tak. I to wcale nie chodziło o niezwykłość tej scenerii, chociaż była ona wystarczająco niezwykła. Problemem była niekompletność obrazu. Dla kogo przygotowano tę ucztę? Postanowił się tego dowiedzieć.

Wstał i rozejrzał się. Było tam jakieś wyjście, prowadzące do pokoju z wnętrza chmury. Widniały na nim słowa: nie otwieraj, jeśli chcesz uniknąć niespodzianki.

W tym momencie George nie miał ochoty na niespodziankę. Zamiast tego wrócił do stołu. Znowu usiadł na kanapie i spojrzał na poczęstunek. Były tam różnego rodzaju krewetki, pieczona wołowina w dwu odmianach, wazy z zupą, sałatka z kawałkami bekonu i inne rozmaitości. George nie bardzo to wszystko rozumiał, ale nie widział nic złego w tym, że spróbuje trochę tych przysmaków. W końcu nie było tu nikogo innego. Prawdę mówiąc, to wszystko mogło być przygotowane właśnie dla niego. Wziął w rękę jedną z fantazyjnych krewetek, zanurzył w sosie koktajlowym i włożył do ust.

Natychmiast usłyszał dźwięk gongu.

Co to? — powiedział, pospiesznie gryząc i przełykając smaczny kąsek.

W jednej ze ścian otwarły się niewidoczne dotąd drzwi. Weszła przez nie procesja panien. Było ich z pół tuzina, odziane w tuniki z babiego lata i koronek, a jedna piękniejsza od drugiej.

Witaj gościu! — krzyknęły.

Dziękuję bardzo — odrzekł George.

Oczekiwałyśmy ciebie.

Jak miło. Chociaż nie wiem jak mogłyście mnie oczekiwać, skoro jeszcze minutę temu sam nie wiedziałem, że tu przyjdę.

Nasz pan kazał nam przygotować się na przybycie Hinkomana — i oto jesteś!

Przepraszam — powiedział George — ale na kogo on czekał?

Na Hinkomana. Ty właśnie nim jesteś, nieprawdaż?

Teraz George poczuł się zmieszany i nie bardzo wiedział, co odpowiedzieć. Miał ogromną chęć podać się za Hinkomana, jeśli oznaczałoby to coś dobrego, ale nie chciał się w nic wpakować. Zwrócił się do torby z dialogami.

Słyszałaś kiedyś o Hinkomanie?

Momencik. — Z wnętrza torby dochodziły przyciszone dźwięki, jakby maleńkie paluszki szybko przewracały niezliczone strony papieru. Po chwili torba z dialogami powiedziała — Nie, nie mam tu ani nikogo, ani niczego takiego.

Odezwał się żółw:

Też nigdy o tym nie słyszałem. Zgaduj, najlepiej jak potrafisz.

George znowu zwrócił się do panien.

Jak wyglądał ten Hinkoman?

Gdybyśmy to wiedziały — powiedziała panna stojąca na czele, — nie musiałybyśmy cię pytać, czy jesteś nim. Albo tym. Prawda?

Raczej tak — potwierdził George. — Pozwólcie więc, że was spytam, hipotetycznie, co by się stało, gdybym jednak nie był Hinkomanem?

Trudno powiedzieć — odparła panna na czele. — To mogłoby nieść ze sobą problemy. Może nawet śmierć. Nie jesteś Hinkomanem?

Tego nie powiedziałem — stwierdził George, grając na zwłokę. — Nie przyłapiecie mnie na mówieniu podobnych rzeczy. Skoro nie wiecie jak wygląda Hinkoman, co sprawiło, że pomyślałyście o mnie?

Twoja obecność tutaj — powiedziała panna na czele — i sposób, w jaki robisz przedziałek we włosach, i fakt, że masz ze sobą torbę z dialogami i żółwia, dokładnie tak, jak to było opisane w starych manuskryptach z odległych czasów.

Aha, rozumiem — powiedział George. — A więc co się wydarzy, jeśli jestem Hinkomanem?

Sporo miłych rzeczy — powiedziała asystentka panny na czele. Miała ciemno rude włosy i niosła ze sobą powiew cielesności.

W porządku — stwierdził George. — Powiedzmy, że jestem Hinkomanem.

Nastała nagła cisza. Wszystko umilkło. George zadrżał na samą myśl o swojej zuchwałości. Tak naprawdę to tego nie chciał. Ale niekiedy należało coś zrobić. Trzeba zbudować pomost pomiędzy tym, co dzieje się teraz, tym, co zaraz się skończy i tym, co zaraz potem pojawi się połyskując w powietrzu jak biały żagiel.

On jest Hinkomanem! — powiedziała panna na czele.

Reszta panien — a było ich tam więcej niż się z początku zdawało — zanuciła piosenkę:


Hinkoman, Hinkoman, leć do domu

Przez zielone pola, gdzie nigdy żadna kość

Nie jest zapomniana, raczej zachowana z jego królewskiej łaski

Kiedy kosy spadają i spadają na twą twarz


Wraz z końcem ostatniego wersu dał się słyszeć ciężki odgłos, jakby chód wielkoluda kroczącego w źle dopasowanych butach z ćwiekami. Dochodził skądś z zewnątrz.

Kto to? — spytał George.

To wielkolud — powiedziała panna na czele. — On natychmiast reaguje na obecność Hinkomana.

Co on robi, ten wielkolud?

Gniewa się i dyszy, ale on nie chce wyrządzić nikomu krzywdy, a przynajmniej nie za wiele.

George zobaczył, jak znienacka zerwał się wiatr i począł rozwiewać papiery ułożone w schludne kupki na biurku. Wiatr unosił się coraz wyżej i wyżej, a George poczuł, jak żółw ciągnie go za rękaw.

George, znikajmy stąd.

George również stwierdził, że czas już iść. Miał przeczucie, że którąkolwiek część tajemnicy Hinkomana rozszyfruje, to i tak okaże się ona błędna i najprawdopodobniej zgubna. Wspiął się po schodach i wrócił na statek. Torbie z dialogami i żółwiowi udało się jakoś nie odpaść od niego. Stworzenia ze snów nie gubią się tak łatwo.

Statek był obrócony do góry dnem, wywrócony przez porywisty wiatr. George chwycił za rumpel gdy nagle fala nicości wdarła się przez rufę, zasłaniając widoczność.

Kiedy wody się cofnęły, ujrzał przed sobą wizję następnej rzeczy.

Żółw krzyknął.

Patrz tam! — powiedział. — Widzisz to? Antylopy i kantalupy!

George spojrzał. Zdawało się, że patrzy na step czy podobny mu teren z ciernistymi drzewami, wysoką trawą i oczywiście widzi tam antylopy i kantalupy. Może i w tym było coś nie tak, ale dla George’a wyglądało nieźle. Skierował magiczną łódź w stronę stepu, a ona powoli zareagowała i dotarła do brzegu.

Usłyszał jak ktoś woła z oddali:

Hinkoman! Hinkoman!

Nie wróżyło to nic dobrego. Spojrzał w górę i zobaczył spadającego na niego skrzydlatego niedźwiedzia. To było oczywiście całkowicie niedorzeczne, ale miał za mało czasu, by coś z tym zrobić. Próbując się uchylić, rozglądał się za kolejną rzeczą, która miała się wydarzyć. Ale wyglądało na to, że nie ma ucieczki przed zderzeniem świateł i czyneli. Wtedy ruszył po drabinie z lin, którą niedbale sklecił. Żałował, że nie ma więcej czasu, by wymyślić jakiś bardziej rozsądny środek transportu. Ale było tylko to — droga, którą miał się udać. A więc ominął niedźwiedzia i jego dwójkę małych, które były śliczne, ale nie udomowione i biegały wokół ogromnego baobabu.

Wtedy właśnie zobaczył miasto.

Widzisz to, co ja widzę? — spytał George torbę z dialogami.

Miasto? — zapytała torba z dialogami. — Tak, oczywiście, że je widzę.

Czy masz pojęcie, co to za miasto?

Nie jestem pewna — odparła torba z dialogami. — Wygląda na zagubioną Carcossę. Ale nigdy nic nie wiadomo. Nie do końca. Miasta, które wyrastają tak niespodziewanie jak to, są fatamorganą. W historii tego i innych światów mieliśmy wiele miast, które pojawiały się niczym widma dymu na odległych krzywiznach gałki ocznej, a potem wracały — często nagle, ale czasami powoli — do nicości, z której się wyłoniły.

A to?

Dlaczego mnie pytasz? Dlaczego nie pójdziesz i sam się nie dowiesz?

Mam dość chodzenia do miejsc, których rzeczywistość ma jedynie wartość nominalną — powiedział George. — Chciałbym znaleźć miejsce z lustrami.

Mówisz dziwne rzeczy — skomentował żółw.

Gdybyś był mną, też czułbyś się dziwnie — odparł George. — Ale nic nie szkodzi. Możemy mieć kłopoty, jednak myślę, że powinniśmy spróbować. Co wy na to?

Kiedy każde z wyjść jest równie nierealne — powiedział żółw,— wtedy on nas pyta. Ja głosuję za obiadem.

Czy nie zjedliśmy dopiero co obiadu? — spytał George.

Zawsze jest pora na kolejny obiad — stwierdziła torba z dialogami.

Co jadają torby z dialogami? — spytał George.

Naszą narodową potrawą są smażone niuanse — odpowiedziała torba z dialogami. — Ale w tych stronach są trudne do zdobycia. Nie miałbym nic przeciwko kanapce z gotowanymi oliwkami.

Oliwki — samo to słowo było jak dzwonek! A dzwonek był ostro zakończony i z jednej strony miał malutką kropeczkę. George nic o tym nie wiedział. Pomyślał, że czas ruszać dalej. Dosiadł konia, który wszedł w obraz całkiem niespodziewanie i potruchtał w stronę, gdzie znajdowało się miasto, kiedy było jeszcze widzialne.

I jakby jeszcze nie dość, były tam robaczki świętojańskie. Zostały wypuszczone z Centralnego Dowództwa — chociaż George odkrył to dopiero później — i posiadały inteligencję. Każdy dźwigał swojego marcepanowego robaka, każdy emitował blady ładunek chłodnego światła. Skupiły się wokół George’a, który tłumił chęć trafienia ich, gdyż nie był pewien, jaki to może odnieść skutek. Ich obecność całkowicie przysłoniła miasto, oczywiście tak, że George nie był w stanie nawet znaleźć kierunku w którym powinien się poruszać. Ale nie mógł też stać bez ruchu. Należało się spieszyć i mieć już to za sobą, bez względu na to jakim napawało obrzydzeniem i ilu z tego szydziło. A więc ciągnął to dalej. Torba z dialogami była przy nim, ale żółw błagał, by zostawić go przez chwilę tam, gdzie był, by mógł skończyć słuchać sonaty gitarowej, która sączyła się z płytkich korzeni. To było tego rodzaju miejsce, purpurowo zielone. Droga została zablokowana i nie mógł jej ponownie odnaleźć. I gdzie te panny, teraz, kiedy ich potrzebuje?

Nie był to jednak odpowiedni moment na zastanawianie się. Był to czas na działanie, pomimo pewnego niedopowiedzenia, które zdawało się otaczać wszystko swoimi niezdrowymi oparami.

Czy tędy droga? — spytał George.

Idzie ci bardzo dobrze — odpowiedział niezidentyfikowany głos.

George był zmęczony i znalazł leżący na boku akapit, który słabo wierzgał nogami. Postawił go i usiadł na nim. Akapit natychmiast przeistoczył się w Rewolucję Francuską, a potem rozpadł. Oczywistym się stało, że nie był to akapit przeznaczony do siadania. George znowu się rozejrzał.

Miło było być znowu na łodzi. Starsze panie siedziały na niższym pokładzie, robiąc na drutach i machając aparatami fotograficznymi. Dzieci bawiły się w przejściach między ławkami, turlając ludzkie głowy i śmiejąc się hałaśliwie. Brzeg był słabo widoczny, a to, co było widać, przysłaniały chwasty, ubrania tweedowe, skowronki i piosenki. Było to miejsce, w którym na wodzie na skutek nieznanych i niewidocznych zjawisk pojawiały się pomarańczowe plamy, po czym znów znikały w grubej mgle przysłaniającej wszystko. Od czasu do czasu słychać było ciężki, chlupiący dźwięk. Dźwięk, jaki mógłby wydawać olbrzym odrywający swoją gigantyczną skórzaną stopę od dna rzeki i robiący krok naprzód w kierunku łodzi niosącej tego, który sam przyznał iż jest Hinkomanem.

Po zastanowieniu — powiedział George — stwierdzam, że może nie jestem Hinkomanem.

Och, wydaje mi się, że trochę na to za późno, nie uważasz? — spytał olbrzym. Miał wulgarne, czarne wąsy, przeszywające niebieskie oczy i skazę na lewym przegubie. Stanowił masę mrocznych symboli, które jeszcze pogłębiały dziewczęta, które wyłoniły się za nim z bagien, ich stopy chlupały w błocie, a dziewczęta śmiały się i rechotały niczym wizja we śnie, którą George uznał za grzeszną.

Grzeszny! — powiedziała torba z dialogami. — Samo słowo brzmi jak dzwon.

Daruj mi swoje poetyckie aluzje — odparł George. — A może tak dowiedzielibyśmy się, co będzie dalej?

A więc ty jesteś Hinkomanem — rzekł olbrzym. Znajdował się teraz blisko, stojąc, jak mówią miejscowi, twarzą w twarz. Jego długie, obleśne, czarne włosy spadały mu na małe, przypominające skurczone dyrndle, oczy. Od pierwszej chwili olbrzym nie spodobał się George’owi. Po pierwsze, bo nie był zbyt wielki.

Właściwie był to olbrzym karzeł, o kilka cali niższy od George’a. Ale karłowatość nie zmieniła jego głównych cech olbrzyma, to znaczy bestialstwa i wrodzonej umiejętności posługiwania się szpikulcem.

Fi, fai, fo, fum — powiedział olbrzym. Nie pamiętam reszty, chociaż to długi lament i jako taki nuży ludzi, bez względu na czyhające na nich niebezpieczeństwo. A teraz panie, ty jesteś, zdaje się, Hinkomanem?

A co, jeśli jestem? — spytał George.

Nic, w zupełności nic — stwierdził olbrzym i zabrzmiało to bardzo pokornie. — To nie ode mnie zależy, kim jesteś. I mogę cię zapewnić, że nie planuję żadnych pochopnych działań. W ten sposób gubią się szczegóły.

Torba z dialogami powiedziała:

Tłoczą się tu te wszystkie nieużywane symbole z dawno minionych czasów. Same nie wiedzą, co znaczą ani dla kogo są. Po prostu są, a diabli niech wezmą resztę.

To wszystko zdawało się prowadzić George’a donikąd, a już na pewno nie tak daleko jak chciałby zajść. Potrzebował czegoś. Nagle poczuł dziwne pragnienie. Głęboko w sobie odnalazł tęsknotę za minionym, lub też za tym, co jeszcze nie nadeszło. I oto był tutaj zajmując się tymi nieprawdopodobnymi rzeczami, tymi stworzeniami z wrogiego wszechświata. Teraz zrozumiał, dlaczego prowadziło go to donikąd. Wszystkie te działania były przeciwko sobie, ten sposób i tamten, wszystko pomieszane, a żółw w ogóle się nie przydał. Cały czas tylko powtarzał:

Jestem tymczasowy. Nie zwracajcie na mnie uwagi.

Darujmy już sobie to gadanie — powiedział George. — Wszyscy jesteśmy tu dość tymczasowi, ale Bogowie Stworzenia oczekują, że każdy będzie spełniał swoje obowiązki. Chodź, torbo z dialogami, twoim zadaniem jest wydobyć z tego wszystkiego jakiś sens.

Co? — spytała torba z dialogami. — Do licha, dzieciaku, nie mam żadnych odpowiedzi. Dla mnie to wszystko jest takie, jakie jest. Posuwamy się naprzód, nie? Wyłącz moją wewnętrzność, bo właśnie zewnętrzność przyciąga mnie do tego świetnego, starego miejsca.

Nie znajdziesz tu nic — powiedział żółw. — Nie zostawiaj nas teraz, Torbo z Dialogami.

Natura mnie wzywa — wyjaśniła torba i poszła na pobocze, za modrzew, gdzie oddała kilka stolców bzdur przez otwór brzuszny, który dopiero co odkryła. To sprawiło, że poczuła się jak wynalazca. Była lekka; mogła latać! Postanowiła, że zrobi przerwę w potoku słów, by trochę odpocząć. Położyła się i przez chwilę napawała ciszą. George znajdował się w pobliżu, zamarły w półgeście, z ustami otwartymi do wyjaśnienia czegoś, co nigdy nie przeszło przez ogromne i zawiłe portale jego ust. Torba z dialogami była ogromnie zadowolona. Może czas uderzyć samej? Ale wiedziała, że nigdy nie potrafiłaby tego zrobić. To samo niedopowiedzenie, które zniewoliło wszystkich, zaczynało działać i na nią. Gwałtownie przystopowała i zasnęła.

W środku tego wszystkiego George nagle zdał sobie sprawę z błyszczącego przedmiotu na niebie. Z początku myślał, że to samolot, taki aluminiowy, który odbija w sobie światło słoneczne. Ale chwila zastanowienia uzmysłowiła mu, że tu nie ma samolotów. Nie, to nie mógł być samolot. Ein UFO? To też nie bardzo mu pasowało. Zbadał niebo. Miało swoje zwykłe barwy zieleni i purpury. Miało też w sobie typowy brak zainteresowania, chociaż coś się jednak działo; czuł to w swoim podbródku. Tak, rodziło się coś nowego i chyba to mu się nie podobało. Nowe rzeczy przytrafiały się zbyt często i niemal zawsze działały na jego niekorzyść. Nie podobał mu się wygląd, czy raczej wyraz tego czegoś nowego. Oślepiające błyski na niebie stawały się coraz większe i przeistaczały się w człowieka.

Tak, w człowieka. Co robił człowiek latający po niebie? Co to za rodzaj człowieka? George przyglądał się uważnie, kiedy ten zbliżał się do niego. Gdy był już blisko, a zmienił się w młodą osobę ubraną w czarne rajstopy, pod którymi miał obcisły garnitur z białego materiału, pokryty rzucającymi się w oczy, złotymi gwiazdami. Czapka z cekinami dopełniała wyglądu. Wszystko wskazywało na to, że leci bez żadnej pomocy. Ale kiedy George uważniej mu się przyjrzał, zobaczył, że mężczyzna na czymś siedzi, a ręce ma rozłożone nad głową, jakby w nich coś trzymał. Co za dziwna postać! Trzyma się niczego i siedzi pośrodku powietrza. Kiedy jeszcze się przybliżył, George zauważył, że facet siedzi na pręcie, do którego z obu stron przyczepione są liny. Liny te biegły gdzieś w górę. Gość siedział na jakiejś olbrzymiej huśtawce, albo trapezie. Tak, właśnie tak. Mężczyzna leciał na trapezie i bardzo szybko schodził w dół, coraz szybciej kierując się w stronę George’a, aż George musiał upaść, gdyż zderzenie jego i tego czegoś wydawało się nie do uniknięcia.

W ostatniej chwili artysta na trapezie skierował się znów ku górze, ale najpierw wychylił się poza swój drążek i wyrwał George’owi z ręki torbę z dialogami.

W jednej chwili najeźdźca zniknął w skrzącym się powietrzu, lecąc swobodnie na swoim trapezie i pospiesznie wciskając trzymaną w ręku torbę z dialogami w mały, pleciony koszyczek, który wisiał mu przy pasie na złotym sznurku.

Uważaj! — krzyknął żółw.

Co znaczy uważaj? — spytał George. — To już się stało.

No, to się trochę spóźniłem — powiedział żółw. — Wiesz, to nie takie łatwe, nagle znaleźć się w służbie systemu wczesnego ostrzegania.

Jeśli tym właśnie jesteś, to straszna z ciebie fajtłapa — stwierdził George.

Jeśli wiedziałeś, że coś takiego się wydarzy, to dlaczego nie ostrzegłeś mnie na czas?

Na czas? Jaki czas?

Przed wydarzeniem, oczywiście, a nie po nim.

A więc na tym to polega? — zdziwił się żółw. — Dobrze, cofnijmy się trochę i spróbujmy jeszcze raz.

George stwierdził, że przygląda się małemu, błyszczącemu przedmiotowi, który zbliżał się w jego stronę nabierając wielkości. Żółw powiedział:

Uważaj!

Na co? — spytał George.

Na ten błyszczący przedmiot — odparł żółw — nie niesie on tobie miłości.

George zafascynowany obserwował zbliżający się przedmiot, który zmienił się w młodego człowieka na trapezie, ubranego w kostium cyrkowy, który wydawał się znajomy. Artysta trapezowy z błyskiem leciał w dół i w najniższym punkcie swojego zejścia znalazł się wystarczająco blisko, by wyrwać torbę z dialogami z ręki George’a i kontynuując swój lot, zniknąć z powrotem w górze, gdy w tym czasie żółw cmokał z niezadowolenia.

Moja torba z dialogami! — krzyknął George. — Zabrał mi ją!

No cóż, ja cię ostrzegałem — stwierdził żółw.

Powiedziałeś tylko, żebym uważał. Nie powiedziałeś na co.

A jak miałem zgadnąć, co się stanie?

Nie wiem, ale to kiepski system ostrzegania, który nie jest w stanie tego stwierdzić.

No to spróbujmy jeszcze raz — rzekł żółw.

George obserwował jak jakiś przedmiot pojawił się na niebie, mały, błyszczący. Szybko zmienił się w człowieka na latającym trapezie, który leciał prosto na George’a.

Uważaj — powiedział żółw. — Wydaje mi się, że to stworzenie, kimkolwiek ono jest, planuje zabrać ci torbę z dialogami.

A skąd ty możesz to wiedzieć? — spytał George. — Spójrz tylko, to jedynie człowiek na latającym trapezie i to przyjemnie wyglądający. Jakie przyjemne opięte gatki, jaki śliczny kapelusz z cekinami. To chorobliwe z twojej strony uważać go za wroga zmierzającego w moim kierunku z nieba, by zrobić mi jakąś krzywdę — nie z jego schludnymi manierami i ogładą.

Wedle życzenia — stwierdził żółw, kiedy człowiek na latającym trapezie obniżył się.

Czołem — powiedział George, ale ostatnia sylaba powitania zastygła mu w gardle, gdyż artysta trapezowy opadł nisko, wyciągnął rękę, porwał torbę z dialogami z miejsca gdzie spoczywała i poszybował w niebo.

George odwrócił się i spojrzał oskarżająco na żółwia.

No i co?

Co? — odezwał się żółw.

Twój lekkomyślny sposób ostrzegania spowodował utratę torby z dialogami. Naprawdę żółwiu, musisz znaleźć lepszy sposób, by mnie przekonać, jeśli uważasz, że zbliża się niebezpieczeństwo.

W porządku — powiedział żółw, — to koniec. Już wystarczająco ponaginałem czas. George, jesteś głupkiem i idiotą, i serdecznie cię nie cierpię.

Powiedziawszy to, żółw zszedł z ramienia George’a i odmaszerował bardzo rozgniewany.

George spytał:

Co ja takiego powiedziałem?

Nie było odpowiedzi. Żółw zniknął.

Nie wiem na czym polega jego problem — powiedział George do nikogo konkretnego. — Byłem trochę zdenerwowany. Kto by nie był, tracąc tak po prostu cenną torbę z dialogami? Nie musiał odchodzić w takim gniewie. To niegrzeczne z jego strony i całkowicie nie na miejscu.

Ale tak się stało. Torba z dialogami została porwana albo skradziona, jak komu wygodniej, a żółw odszedł gniewnie nie wiadomo dokąd.

Co za niesprawiedliwość! Opuścili go. No cóż, w pewnym sensie jego torba z dialogami nie opuściła go, gdyż najprawdopodobniej została uprowadzona wbrew swojej woli. Najprawdopodobniej. Ale czyż nie było, cholera, pewnego braku oporu w zachowaniu torby z dialogami kiedy złodziejskie ręce akrobaty zacisnęły się na niej? A może torba z dialogami z przyjemnością powitała swój los, albo nawet przechyliła się w stronę swojego oprawcy, w ten sposób sekretnie pragnąc tego, co się wydarzyło. Im więcej George o tym myślał, tym bardziej wydawało mu się to prawdą. I jakby tego było mało, jego żółw zamiast pocieszyć go ciepłymi słowami i żółwimi jajkami, zamiast zrobić wszystkie te miłe rzeczy, które mógłby zrobić żółw, po prostu odmaszerował rozgniewany, w ten sposób przyczyniając się do zdwojenia krzywdy. Ach, to wszystko prawda; jesteśmy zdani na łaskę tego, co mamrocze.

Co robi? — powiedział jakiś głos obok niego.

Był to głos niezwykły, ponieważ brzmiał kobieco. Nawet nie spoglądając w górę, George potrafił rozpoznać, że należał on do blondynki, mierzącej mniej więcej sto siedemdziesiąt centymetrów i najprawdopodobniej mającej na sobie ciemno błękitną bluzkę z wykończeniami w kolorze kości słoniowej. Spojrzał w górę i stwierdził, że się nie mylił.

Jesteśmy zdani na łaskę tego — powtórzył George, — co przychodzi do nas bez ostrzeżenia albo z niewystarczającym ostrzeżeniem ze strony tych, którym powierzyliśmy opiekę naszych interesów. To prowadzi nas do coraz gorszych sytuacji, które nie dzieją się z naszej winy. Nie można obwiniać nas za zło tego świata, upadek przyjaciół, perfidię kochanków i ogólną, cholerną złośliwość rzeczy. Przynajmniej tak mi się wydaje.

Jestem Satya — powiedziała kobieta. — Podaję swoje imię nie po to, by przeszkodzić twoim samotnym rozmyślaniom, ale po to, byś mógł zwracać się do mnie inaczej niż „ona”, kiedy w swoich okrutnych cerebracjach rozważysz rolę, jeśli takowa istnieje, którą mogę odgrywać w twoim życiu, w tych ciężkich czasach. To, co przed chwilą powiedziałeś, to szczera prawda. Twoje stworzenia źle się z tobą obeszły, a co gorsza nie ma nikogo, kto poniósłby odpowiedzialność za to, że tak cię unieszczęśliwili swoim bezmyślnym postępowaniem.

A więc rozumiesz! — powiedział George i spojrzawszy po raz pierwszy na twarz Satyi stwierdził, że jest niesamowicie uczciwa.

Ach, George — odezwała się Satya — oczywiście, że rozumiem i każdy by zrozumiał, gdyby tylko przez chwilę zastanowił się nad twoim losem i na moment zapomniał o sobie.

Ty mnie rozumiesz! — powtórzył George. — Jakie to cudowne!

Miałam nadzieję, że ci się to spodoba — powiedziała Satya. — Wszyscy się z tobą źle obchodzili. Ja jestem przeznaczeniem, tą, którą los wyznaczył dawno temu by przyszła i wszystko naprawiła. Ale tylko jeśli mnie chcesz, George, ponieważ jeśli czas na to nie jest teraz odpowiedni, wrócę do mojej otchłani i dalej będę bawić się swoimi gobelinami.

Nie, zostań! Poczekaj chwilę — zawołał George. — To największe ukojenie, jakiego kiedykolwiek doznałem. Fakt, że mnie tu odnalazłaś, samego, zranionego i zrozumiałaś, że nie jestem winny problemom, pomogłaś mi poczuć się lepiej, być bardziej szczęśliwym, i wszystko co dobre i pozytywne. Bo właśnie po to tu jesteś, tak?

Powiedziałeś wszystko z największą dokładnością — przyznała Satya. — To takie w twoim stylu, George, wejrzeć tak wyraźnie w naturę rzeczy, nawet wtedy, gdy gnębi cię ból niezasłużonej samotności. Gdyż torba słów nie została porwana tak po prostu, jak rzekomo wskazywała na to jej pasywność, kiedy została uprowadzona przez złego akrobatę — ona była wspólniczką własnego porwania, tak jak to dobrze przewidywałeś, a teraz mieszka sobie daleko stąd śmiejąc się z ciebie i dzieląc tysiące słów z okropnym i wstrętnym cyrkowcem.

Właśnie tak podejrzewałem! — powiedział George. — A żółw…

Tak, to w stylu tego stworzenia — twarda skorupa i twarde serce — zostawić cię własnemu losowi dokładnie wtedy, kiedy najbardziej go potrzebujesz. Czy nie podejrzewałeś, że tak właśnie to się skończy?

Oczywiście, że tak! — stwierdził George. — A teraz to wszystko się sprawdziło!

Ale ja jestem tu, by cię uspokoić i pocieszyć — rzekła Satya. — Nigdy cię nie zostawię, George, będę ci towarzyszyć gdziekolwiek pójdziesz, trzymać twoją stronę wobec wszelkich przeciwności, zaglądać poprzez gęste wyziewy twoich zewnętrznych postępków do głębokich, przejrzystych źródeł twego serca, które nimi kierowało.

O rany, ale się cieszę — powiedział George. Ale prawdę mówiąc zaczynało go to już trochę nudzić, ponieważ Satya, choć kochana, miała odrobinę głupkowaty sposób mówienia. Była szczera, bez wątpienia, jeśli lubisz ten typ — kobieta, blondynka, ładna, ale niemożliwe, by mężczyzna nie mógł osiągnąć czegoś lepszego. Niemniej jednak nie należało zajmować się teraz taką myślą. Najpierw trzeba sprawdzić, jak ona sobie poradzi z tym zadaniem rozumienia go.

Co teraz? — spytał.

Teraz — powiedziała Satya — uważam, że powinniśmy się stąd wynieść. Ta dżungla…

Słucham?

Jesteśmy w dżungli — powiedziała Satya. — Zwróć uwagę na pnącza i winorośle, gorące wilgotne powietrze, skrzekliwe nawoływania papug. Ale nie mówię niczego, czego już byś nie wiedział, a więc nie smuć się. Wiedziałeś, że znajdujemy się w dżungli, ale nie przyswoiłeś sobie tej myśli z powodu głębokiej rany, jaką zadali tobie ci, których kochałeś.

Ty naprawdę rozumiesz — stwierdził George wielce się dziwiąc. — Świetnie, Satyo, co teraz zrobimy?

Mam niewielki domek niedaleko stąd — powiedziała Satya. — Chodź ze mną i odpocznij, posil się i pociesz. Wszystko będzie dobrze.

I tak George poszedł wraz Satyą przez dżunglę, która teraz, kiedy George ją zauważył, stała się bardzo prawdziwa. Była to standardowa dżungla z pełnym wyposażeniem winorośli i pnącz. Od czasu do czasu słychać było ptaka, sadząc z głosu pięknie opierzonego, szczebioczącego do swojego towarzysza, albo w razie potrzeby do czyjegoś innego towarzysza. W ten sposób natura wkomponowuje nas w zestaw swych form. Aczkolwiek nie zawsze jest tak przyjemnie; czasem dają się słyszeć głębokie odgłosy chrząkania i piski, a pod stopami namokłe dno dżungli żali się i chlupie.

W końcu dotarli do niewielkiej polany. Tutaj George dostrzegł, że ktoś zasiał trochę zboża, pieczoną wołowinę, owocowy pudding Yorkshire i inne rośliny typowe dla tego miejsca, choć pewnie nie tylko dla tego. Uniósł wzrok w odpowiedzi na gest Satyi i zobaczył osadzony wysoko na drzewach domek zrobiony z lian i winorośli, z niewielkimi, niebieskimi żaluzjami w oknach i małym, ale kształtnym kominem sterczącym z dachu w zawadiacki sposób. Należało wspiąć się po sznurze, aby będąc już w środku dostrzec, że jest to miejsce zielonych cieni z niskim podwójnym łóżkiem, sekretarzykiem z rattanu i komodą, która wyglądała jakby odebrano ją piratom, tak była malownicza, z inkrustowanymi muszlami i rogami trytona.

Stały tam dwa krzesła i Satya wskazała, by George zajął jedno z nich.

Najpierw trochę lekkiego poczęstunku — powiedziała Satya. — Potem opowiesz mi o wszystkich swoich problemach, a ja cię wysłucham i będę cmokać współczująco.

Pomysł ten wydał się George’owi wspaniały. Usiadł przy niewielkim stole i podłożył sobie serwetkę pod brodę. Satya krzątała się w sposób czarodziejski, wsadzając nos do garnków, wąchając, a potem mieszając składniki i dodając inne. Słońce uformowało na podłodze cętkowane paski, a przyjemny spokój wypełniał otoczenie.

Naprawdę miło było tak siedzieć. George był zadowolony, właściwie jeszcze bardziej niż zadowolony, kiedy Satya podała mu dobre cygaro, którego końcówka nasączona była rumem, a czubek już został zapalony.

Skąd to masz? — spytał George.

Ach, cygaro — powiedziała Satya. Któregoś dnia spacerowałam sobie po lesie i natrafiłam na sklep z cygarami. Wielce się dziwiąc, wzięłam go za oznakę rzeczy, które mają nadejść i zakupiłam to cygaro, by ciebie, swego narzeczonego, ugościć.

Nikt nie będzie mnie tu złościć — powiedział George.

Oboje roześmiali się wesoło z tej miłej rymowanki słownej.

I tak minął dzień, nakrapiany złotymi plamkami słońca w jego długim, zielonym cieniu. Nadeszła noc, przenikająca czubki drzew. George bawił się w domku na drzewie, a nawet stosując się do swego wewnętrznego nakazu poszedł zbierać owoce i wrócił z wiadrem gruszek w kratkę i odrobiną innych owoców oraz korzeniem dneipera, a Satya ugotowała to wszystko, zamieniając w smakowity obiad.

Chwilami z chmur dobiegały szepty, często padał deszcz, wilgotny i mokry deszcz tropikalny, który wdziera się do środka ludzkiego serca razem z kamiennymi nożami i jeżdżącymi drapaczami, którzy również tam mieszkają. Niekiedy George nie mógł mówić z podziwu dla tego wszystkiego. Innym razem mógł mówić, ale wolał tego nie robić. Zawsze istniała ciemność lasu paproci i czary niezgodnych ze sobą elementów. I czas płynął z namaszczeniem, a w głowie George’a była droga wiodąca przez las, zaś kolejna droga znajdowała się na mapie, którą Satya wyrwała z czasopisma i powiesiła na ścianie.

Wszystko to było słuszne i okazałe, dźwięki i zapach dżungli, pięknej dżungli, która zamieszkuje te bardziej wilgotne części ludzkiej duszy. Również droga, gdyby tylko o niej wiedział. Ale on nie znał myśli, które przyjdą, a w pobliżu nie było oceanu, który ukołysałby go do swej melodii.

George wyobrażał sobie, że życiu w domku na drzewie, w nieznanej dżungli, z młodą kobietą o imieniu Satya, brakować będzie cywilizowanych rozrywek, ale okazało się to nieprawdą. Drugiej nocy Satya zabrała George’a na odległą polanę. Tutaj zdumiony George zobaczył całą orkiestrę symfoniczną — wszyscy w czarnych garniturach i białych krawatach. Stali przodem do słuchaczy, złożonych z mniej więcej tysiąca osób. Kiedy zagrali, kierowani przez bardzo utalentowanego dyrygenta, Sir Philipa Homagera, George nachylił się ku Satyi i spytał:

Skąd są ci wszyscy ludzie?

Mieszkają w pobliskich miastach — odpowiedziała Satya.

Ale ja nie widziałem żadnych miast.

Oczywiście, że nie. Dżungla jest zbyt gęsta. Uważałam, że to będzie dobry sposób, byś poznał swoich sąsiadów.

Czy oni naprawdę mieszkają niedaleko nas?

Ależ tak. Niektórzy z nich mieszkają mniej niż sto metrów od nas.

George był tym zaskoczony ponieważ zawsze uważał się za wyizolowanego w obcym świecie i wcale nie było mu miło zdać sobie sprawę, że nie jest tak do końca.

Po występie odbyło się przyjęcie. Miało miejsce w dużym, kamiennym holu, który znajdował się zaraz za granicami wizji George’a i w pobliżu rzeki, która również była przysłonięta z powodów absolutnie koniecznych.

George już po chwili znudził się przyjęciem i poszedł na spacer w stronę rzeki. Woda była prawdziwa i ta myśl wpłynęła na niego kojąco. Z przyjemnością patrzył na niewielkie fale, srebrzące się w świetle niepełnego księżyca i na sposób, w jaki winorośle dżungli wiły się, nieomal sięgając brzegu rzeki. Było to bardzo dobre połączenie rzeki z wsią, a przy brzegu znajdowało się nawet kilka rozwalających się chałup, oczywiście autentycznie starych, co nadawało okolicy smak wiarygodności.

Dodatkowej realności, ale niezbyt miłej, dodał temu miejscu pluton żołnierzy, który właśnie przeszedł obok, pod czujnym okiem jakiegoś oficera. W ciemności nie sposób było dostrzec insygniów. Była to grupa około dwudziestu żołnierzy, którzy przemaszerowali po cichu z ledwo dosłyszalnym skrzypieniem skórzanych pasów i szuraniem obutych stóp.

Ich widok sprawił, że George pomyślał, iż może jest zbiegiem i że lepiej będzie, jak zadba o swoje bezpieczeństwo na wypadek, gdyby jego przeczucie nie było mylne. Wydawało mu się, że dawno temu gdzieś tam zrobił coś nie tak i że był za to karany, albo raczej starali się go za to ukarać, ale do tej pory nie mogli go złapać i niech go licho, jeśli teraz im na to pozwoli.

Dziwna to była myśl, ale nie należała do tych, które się ignoruje, szczególnie jeśli podjęcie środków ostrożności jest tak łatwe — wycofać się z powrotem w cień, pozostać w ukryciu, podczas gdy żołnierze, dwuznaczni w swoich intencjach, przemaszerują dalej.

Stał tam, nie oddychając, panując nad sobą w sposób doskonały, by nie przestraszyć się albo nie krzyknąć na głos, kiedy ktoś — albo coś — ostro szarpnęło go za ramię.

Kto tam? — wyszeptał George.

Nie było odpowiedzi. Ale miał wrażenie, jakby wszystkie popędzające go rozkazy z przeszłości zawisły mu przed oczami. George zastanowił się nad nimi. Nie widział możliwości, by istniała droga stąd tam. I z kim miał porozmawiać? Jego zadaniem nie jest zastanawiać się nad takimi sprawami. Rezultat nie jest jego problemem. Jego problemem jest zrobić następny krok.

Racja — powiedziało dziecko. — Chodź.

George wziął głęboki wdech, a potem wydech. Niepokoiło go, jak często życie wyglądało w ten sposób — nabieranie i wypuszczanie powietrza, a potem znów nabieranie. Czy naprawdę nie było nic innego do zrobienia? Dziecko znowu szarpało go za ramię. George poczuł przypływ bezsilności. Znał to uczucie z dawnych czasów, kiedy był małym obcym, z dziwnie uformowaną głową i oczami świecącymi w ciemności, ale tylko wtedy, gdy był sam. To miała być kolejna próba przechodzenia przez cienie. Ale tego nie chciał.

Oczywiście, że nie chcesz.

Wielkie dzięki, sam o tym wiem. Czy muszę również mówić o tym, że tego nie chcę?

Oczywiście, ty wielki głupku. Jak możesz mówić o czymś, co nie jest dla ciebie najważniejsze? Albo powiedzmy to inaczej. Możesz zacząć od czegokolwiek, a twoja metoda polega na tym by iść naprzód, aż dojdziesz do jakiejś kwestii, którą lubisz. A ponieważ to właśnie zamierzałeś zrobić…

George poszedł za dzieckiem. Znowu było ciemno, niekończący się mrok, który rozciągał się daleko poza najbliższą ciemność. Nie chciał tego robić. Dokąd zmierzał?

Tego też nie wiedział. Był czas przeszły i był czas jeszcze wcześniejszy.

Usiądź tu na chwilę — powiedziało dziecko. — Zaraz wrócę.

Znajdował się na rogu ulicy. Nagle poczuł się bardzo zmęczony. Usiadł na krawężniku. Za nim przelewał się ruch uliczny. To właśnie robił ruch uliczny, nie było co do tego wątpliwości. Dopóki George tam siedział, był bezpieczny. Mijali go ludzie. Nie był już sam. Był tylko jakby sam. Siedział tam, mając ochotę to zmienić. Nie, to się nie zmieni. Ale jak długo mogę tu jeszcze siedzieć? — spytał sam siebie. Tak długo jak będzie trzeba — pomyślał.

Siedział tam, a po chwili zobaczył jak coś błysnęło w powietrzu. Spojrzał w dół i dostrzegł, że ktoś rzucił mu na kolana monetę.

Dziękuję panu.

Żebrał? Takie są efekty, ale efekty czego? Nie było to pytanie, które chciał zadać. Chciał po prostu siedzieć tam, podczas gdy przygody mijały go jedna za drugą, mrugając znacząco, a potem szły dalej.

Podnieś się już.

Był to głos dziecka.

Tu jest mi całkiem wygodnie, dziękuję.

Oczywiście, że tak. Ale o to właśnie chodzi. By zwalczyć twoją wygodę. No dalej, George, są miejsca, do których musimy dotrzeć.

George podniósł się niechętnie. Czy musi iść naprzód? Tak, zdaje się, że musi. Bo jedyną alternatywą było zostać tam, gdzie był, samotny i niepocieszony. Podążył za dzieckiem.

Dziwne, nie byli już na ulicy. Gdzie byli? W jakimś wysoko i szybko poruszającym się pojeździe, który jechał po szynie biegnącej nad i przez wysokie budynki miasta, którego George nigdy nie widział. Wydawało mu się, że będzie musiał przejechać całą trasę, by spełnić jakieś wymagania. To nie było wcale miłe. Ale przynajmniej znów był w ruchu; przemieszczał się.

A co znajdowało się przy nim? Oprócz zmęczonych stóp i obolałej duszy? Czy to była torba z dialogami?

Nie, nie jestem twoją torbą z dialogami — powiedziała torba z dialogami i z niewielkim uśmiechem w kąciku swoich zagnieceń zmieniła się w coś innego. Nie była nawet na tyle uprzejma, by określić, w co się przemieniła, a więc George nadal pozostał w takim zwątpieniu jak przedtem.

Nie mógł nic zrobić. Nie mógł nic poprawić; mógł tylko jedno. Iść dalej.

George szedł przez zmieniający się krajobraz. Słyszał głosy:

Demotic geek.

Sans perdu.

Zagubiony w innych szerokościach.

Słowa wykraczające poza wiedzę.

Nie był pewien, ale dźwięki brzmiały jak to coś, co wytwarzała jego torba z dialogami, kiedy była w odpowiednim nastroju. Przypomniał sobie czas, wiele lat temu, kiedy torby z dialogami były czymś rzadkim i każdy miał zapas słów gotowy do użytku. Słowa te były takie same, bez względu na to, gdzie się znajdowałeś. Nie spotykało się obcych słów, albo przynajmniej George nie znał żadnych. Była tylko specyfika tego. Ale teraz to minęło.

Co z tego? — powiedział do siebie, było minęło, co jeszcze jest nowe?

Jego nowoodkryta pycha przeciekała na szwach niczym torba z dialogami, która okres swojej świetności miała już za sobą. Wydawało mu się to możliwe, że upadnie, wyschnie i zostanie zdmuchnięty. Ale czy jest choćby wiatr? Takie rzeczy nachodzą cię, niektóre powoli, inne z rosnącą energią, w odpowiedzi na tajemniczo rozumiane prawa naturalne. Nie prowadziło go to do nikąd. Chodzenie. Chodzenie do przodu. Ale trwał w tym. Co innego mu zostało, jak tylko trwać?

Tam na oknach były koła, po których mogły jeździć psy. Teraz nie rozumiał już nawet o czym mówi.

O czym on mówi?

Tak, to znowu się zaczynało, odwieczne pytanie, poszukiwanie odpowiedzi, słowa bez końca i bez znaczenia. Starał się zapanować nad nimi. Grunt tu robił się niezwykle podstępny.

Nieświadomy młyn słów wyłączył się jakiś czas temu, po tym, jak zebrali wszystkie dobre słowa, napełnili nimi torby z dialogami i wysłali je w świat. Obecnie konieczna była natychmiastowa operacja.

Połóż się tu, George — powiedział chirurg — zaraz cię naprawimy.

George próbował usiąść, ale przytrzymywały go pasy.

Słuchaj, doktorku, zmieniłem zdanie; nie wydaje mi się, żebym potrzebował tej operacji.

Już za późno — odparł chirurg, maska marszczyła mu się, kiedy wpychał i wypychał słowa. — Trzeba było pomyśleć o tym wcześniej. Nie ma innego wyjścia. Musimy zwolnić ucisk na twojej torbie pamięci; jest przepełniona, a ty straciłeś swoją torbę z dialogami, a więc nie ma sposobu, żeby zmniejszyć ciśnienie. Niektóre z tych słów stały się twarde, zbite, prawie zmieniły się w część ściany żołądkowej. Trzeba je usunąć, George. Ale oczywiście wyjaśnialiśmy ci całą tę procedurę dawno temu.

Nie było sensu polemizować. Należało to zrobić. George obserwował jak anestezjolog, z małym, jaskrawym, wielobarwnym pudełeczkiem z tabletkami na głowie, podszedł niosąc wacik nasączony substancją usypiającą, magicznym lekarstwem uzyskiwanym z roślin śpiących ptaków.

Rozluźnij się, możesz na nas liczyć. Dopilnujemy, żebyś przez to przeszedł.

Nie ma teraz czasu na przedstawianie się — powiedział młody, dziewczęcy głos. — Chodź. Przysłano mnie, żebym cię stąd zabrała.

Chwileczkę — szepnął stanowczo George, opierając się jej, kiedy ciągnęła go za rękaw w kierunku, z którego nadeszła. — Jestem tu od niedawna. Nie chcę jeszcze iść.

Nie udawaj głupka — rzuciła dziewczyna. To zbyt niebezpieczne. Wszyscy już wystarczająco długo ci ulegali. Teraz proszę, posłuchaj rozkazów tego, kto wie lepiej od ciebie, o co chodzi. Przedyskutujemy wszystko później, obiecuję ci.

George wiedział, że jest głupkiem, ale co miał zrobić? Fakt, że człowiek wie, iż jest głupkiem nic nie znaczy. W końcu nie ma nic głupszego niż głupek, próbujący uniknąć głupoty.

Kiedy George szedł przez gęsty las, zobaczył daleko przed sobą coś świecącego wśród mnogości barw zieleni. Podążył tam z początku idąc powoli, jak ktoś, kto nie zaniechał wrodzonej ostrożności, a potem szybciej, jak przystało na kogoś, kto dopiero co odzyskał swoją utraconą odwagę. Świecąca rzecz została na swoim miejscu, upewniając go w ten sposób, że nie goni za błędnym ognikiem, gdyż wiadomo, że one świecą podobnie, równie ponętnie, ale zawsze cofając się coraz bardziej w kierunku czegoś tam, do czego się cofały. Zachowanie tego konkretnego światełka nie było inne. Rzeczywiście, migotało w sposób typowy dla świecących się przedmiotów, ale jego podstawowe położenie było bez wątpienia stałe.

No cóż — odezwał się George — obacymy, co my tu momy.

Nie miał żadnego powodu, by wybuchnąć tym niby góralskim dialektem, jedyna najstarsza i najbardziej żałosna wymówka ze wszystkich brzmiała — bo tak wyszło. Teraz znajdował się w pobliżu owego przedmiotu. Jego kroki posłuszne wiedzy pochodzącej z oczu, zwolniły tak, by mógł ogarnąć cały widok rozciągający się przed nim; gdyż nie było w stylu George’a wkraczać nazbyt pospiesznie, przynajmniej nie w tej chwili. Był zdecydowany tropić to powoli, podchodząc bokiem, by posiąść cały jego smak, a przed stworzycielem przedstawić wszystko jak było, żeby go nie zbeształ.

Nic z tego się nie wydarzyło, to znaczy żaden stworzyciel go nie zbeształ, a po chwili George znalazł się na wyciągnięcie ręki od tego, co świeciło.

Delikatnie rozsunął winorośla, zza których świecidełko zwodniczo skrywało się i ukazywało. Ujrzał tabliczkę z mosiądzu, długą na jakieś piętnaście centymetrów i szeroką na sześć, a na niej wygrawerowane z całą masą zawijasów i ozdób słowo WEJŚĆ.

Aha — rzekł George, ale nie do kogoś konkretnego, gdyż w tym momencie był sam. — Tak jak się spodziewałem.

Prawdę mówiąc, nie spodziewał się wcale niczego takiego, ale czuł się pewniej mówiąc sobie, że się spodziewał. Dawało mu to chyba większą kontrolę nad nicością jaką stało się jego życie, od czasu kiedy… od czasu kiedy co? Nie mógł sobie przypomnieć. Zawsze tak było, pomyślał, więc można się spodziewać, że tak będzie przez niekończący się czas w przyszłości.

Wejść, ale dokąd? — spytał George, znowu mówiąc na głos, ponieważ nadal miał kieszeń pełną cudzysłowów i ponieważ był w dobrym nastroju, chociaż zachowywał ostrożność.

Znowu spojrzał, albo raczej dostroił ostrość, gdyż jego wzrok nie opuścił tabliczki z brązu i jej najbliższego otoczenia i zobaczył, jakieś sześć — siedem centymetrów pod tabliczką, no najwyżej osiem, kolejny mrugający, świecący przedmiot, ale taki, którego niedostateczny blask z początku nie przykuł jego wzroku.

Spojrzał w dół, znów dostroił ostrość wzroku i jedną ręką (prawą) odsunął kolejne winorośla i towarzyszące mu pnącze, aż dostrzegł klamkę z brązu.

Zobaczył ją natychmiast. To było niezwykłe. Klamka pod tabliczką z brązu. Klamka — ale co ona otwierała?

To trzeba jeszcze zbadać — stwierdził, odsunął mocniej winorośle i pnącza, teraz już używając obu rąk, aż zobaczył, że zarówno tabliczka jak i klamka przymocowane są do prostokątnego przedmiotu z drewna, który spokojnie można by określić jako drzwi.

To trzeba jeszcze zbadać — powiedział na głos George. I wtedy, ponieważ jego własny dialog nie wydał mu się zbyt światły, dodał — Wszystko w letni dzień.

Jego struny głosowe zareagowały przyjaźnie na ten dźwięk. Czując się nieco lepiej (przedtem czuł się nieco gorzej) sprawdził drzwi, najpierw z przodu, a potem badając parametry boków.

Boki drzwi nie były na niczym wsparte. To znaczy nie było żadnej ściany, ani innej stałej konstrukcji, do której byłyby przyczepione. Stały tam po prostu drzwi oraz drzewa, winorośle, pnącza, różne insekty i małe zwierzątka. Może był jeszcze ptak czy dwa. Ciężko powiedzieć.

Obszedł je całe, przesuwając się z lewej strony na prawą, potem zawrócił i znowu obszedł je z drugiej strony. Za każdym razem był w stanie zrobić wokół drzwi pełne koło i wrócić do miejsca, z którego zaczął. Przynajmniej tak mu się wydawało, że jest to to samo miejsce. Ciężko było być pewnym, gdyż las po obu stronach drzwi wyglądał tak samo, bałagan biologiczny bez przyjemnych kątów prostych.

Tył drzwi różnił się od przodu jedynie tym, że nie było na nim tabliczki z brązu. Z tyłu była tylko jedna kartka papieru, przyczepiona za pomocą dużej pinezki z jakiegoś purpurowego brązu. Na kartce było coś napisane, ale George z początku tego nie przeczytał.

Wszystko zaczynało być zbyt tendencyjne jak dla niego. Przeczytanie kartki z tyłu drzwi oznaczałoby, że dał się złapać w ich pułapkę, kimkolwiek oni byli. Ci, którzy postawili tam drzwi, byli prawdopodobnie bardzo starym i mądrym ludem, co można było stwierdzić po tym, iż nie zostawili po sobie żadnych śladów. Nie było tam pustych puszek, ani papierków i niedopałków. Był tylko las, sam i w nienaruszonym stanie, z wyjątkiem miejsc, w których George zdeptał krajobraz.

Została mu do zrobienia jedna rzecz, ale George był dziwnie temu niechętny. Musiał przeczytać to, co napisano na kartce; no i musiał nacisnąć klamkę, a gdyby ustąpiła — przejść przez drzwi. Tak, to właśnie było przed nim. Ale miał tę dziwną niechęć. Zdawał sobie sprawę, że jeżeli zrobi to wszystko, może wtedy tańczyć tak, jak ktoś mu zagra. Ale po co innego byłyby tutaj drzwi, jak nie po to, by zmusić nieostrożnego przechodnia, a może i zazwyczaj ostrożnego przechodnia, który w danej chwili się zagapił, by położył rękę na klamce, nacisnął ją i zobaczył co się stanie.

Bez wątpienia tego właśnie od niego oczekiwano. Ale George’owi to się nie podobało. Zawsze chodził swoimi drogami. Nie mógł sobie przypomnieć konkretnie kiedy, ale wiedział, że to prawda. Czy otwierając te drzwi odkryje, że jest niewolnikiem? Nie wiedział, ale byłby to niewygodny wniosek. W głębi serca poczuł narastająca ambicję, by ich zmylić, kimkolwiek byli, wyrwać się z ciasnych więzów widocznych możliwości, zrobić coś nietypowego, nowego i innego, coś, co pokazałoby im, kim jest naprawdę.

Ale nic nie przychodziło mu do głowy. Były drzwi, te cholerne drzwi, klamka i tabliczka z mosiądzu. George postał chwilę, odchrząknął, poszurał nogami i wyciągnął gwałtownie rękę jak ktoś, kto nie bardzo wie co robi, ale i tak ma zamiar to zrobić.

George położył rękę na klamce, nacisnął ją i pchnął. Drzwi się otworzyły. George rozważał przez chwilę czy zajrzeć za nie — bez pośpiechu — a potem zerknął. Zobaczył jasno oświetloną przestrzeń szarości i brązu. Stał wpatrując się w nią i przyszła mu do głowy myśl, że może to odpowiedni moment, by wycofać się do lasu. Las był niebezpieczny, ale bez niespodzianek. Wszyscy wiedzą, co dzieje się w lesie. I co z niego wychodzi. Ale otwarcie drzwi na przestrzeń szarości i brązu… No cóż, to mogło prowadzić do wszystkiego.

Ale oczywiście reguły nie pozwoliły mu się cofnąć. Nie wiedział jakie są reguły, ale wiedział mniej więcej jakie nie są. Zakaz cofania się. No i co, do cholery i tak musiałby iść naprzód, prędzej czy później, równie dobrze może zrobić to teraz i przestać torturować się oczekiwaniami.

Zrobił dwa kroki, a potem trzeci i przeszedł przez drzwi.

Odwrócił się, by zamknąć je za sobą. Drzwi już nie było. Las też zniknął. Zamiast jego zieleni był teraz w szaro brązowym miejscu, znacznie mniejszym nawet od najmniejszego lasu.

Wydawało mu się — a późniejsze dowody empiryczne zdawały się to potwierdzać — że znajduje się w szaro brązowym pomieszczeniu. Był to ogromny pokój, chociaż ani trochę nie przypominał swoją wielkością lasu. Pokój z niskim, łukowatym sufitem, który zakrywał światło.

Zamierzał właśnie dalej prowadzić obserwację pokoju, kiedy jakaś ręka chwyciła go za ramię.

Kapitanie! Dzięki Bogu, że wróciłeś!

W pokoju nie było nikogo innego. Właściciel ręki zwracał się do niego.

Cholernie się cieszę, że jestem z powrotem — rzucił George. Co innego można powiedzieć w takich okolicznościach?

Niech pan wejdzie i usiądzie. Zawsze uważałem, że to błąd, wysyłać pana do Rumbleworld. Czy podać panu coś do picia?

Dokąd? — spytał George. — Powiedziałeś Rumbleworld czy Rumpleworld?

Głos zaśmiał się:

No cóż, panie, są takie…

Chwileczkę — przerwał George. — Jak masz na imię?

Jestem Eldritch, panie. Na pewno mnie pamiętasz. Byliśmy razem w trochę niezrozumiałym żargonie, który wtedy był jeszcze bardziej niezrozumiałym żargonem.

Nie istniał na tym świecie sposób, w jaki George mógłby przejść przez to wszystko na poważnie, a więc robił co mógł.

Oczywiście, że cię pamiętam — powiedział — ale nie tak naprawdę, jeśli rozumiesz co mam na myśli. Chodzi mi o to, że wcale nie chcąc być niegrzeczny, mógłbym przysiąc, że nigdy wcześniej cię nie widziałem.

Rozumiem — odpowiedział Eldritch. — Niech się pan nie martwi. Nie jest pan pierwszym, który ma problemy z pamięcią po przejściu przez Glaze Interface.

Glaze Interface? Co to takiego?

Normalna interface w wersji specjalnej — wyjaśnił Eldritch. — Nazwany po Antonim Glaze, wynalazcy efektu Glaze. Pamięta pan efekt Glaze, prawda?

Ależ oczywiście — stwierdził George, ponieważ miał wrażenie, że straci twarz jeśli przyzna, że nie ma zielonego pojęcia o Efekcie Glaze.

Eldritch wprowadził George’a do pokoju. Znalazł dla niego wygodne krzesło. Poszedł do barku znajdującego się po jednej stronie pokoju i przygotował dwa drinki. Były to żółto czerwone mieszanki w wysokich, zielonych szklankach. George wysączył swoją i stwierdził, że miała ona posmak orzeźwiającej limonki i kilku innych składników, których nie potrafił nazwać.

Teraz lepiej, prawda? — spytał Eldritch. — Naprawdę chcę, żebyś miał okazję złapać oddech. Nie staram się ciebie poganiać, George, ale mam nadzieję, że wkrótce będziesz mógł objąć normalną służbę.

Tak mi się wydaje — powiedział George.

Jak szybko? — zapytał Eldritch. — Powtarzam, nie chcę cię poganiać, ale gdybyś miał jakieś ogólne pojęcie, to mógłbym pozmieniać drużyny. Wiesz, jakie to ważne.

Tak, oczywiście, że wiem — potwierdził George. — No cóż, to może wstaw mnie w najbliższą wolną dziurę.

Słucham? — powiedział Eldritch.

Następna dziura.

Aha. Myślałem, że powiedziałeś następny ciura.

Nie, nie.

Co nie znaczy, że to miałoby jakieś znaczenie, gdybyś tak powiedział. Zrozumiałbym. — Eldritch potarł czoło jakby zdziwiony, zrobił tuzin kroków po pokoju, zatrzymał się, wrócił do George’a, a potem zawirował jak tancerz.

George! Czy dzieje się coś dziwnego?

George’a zaniepokoiła nagła panika w głosie Eldritcha. Mężczyzna stał tam, z uniesionymi rękami, nieruchomy. Wszelkie oznaki zwierzęcego strachu widniały na jego twarzy.

Nie, Eldritch — powiedział George — wszystko jest w porządku.

Wkurzyło go trochę, że musi tak mówić, bo stwierdził, że to on jest tym, który potrzebuje wsparcia, nie Eldritch. W końcu dopiero co wrócił z Rumbleworld i pomimo swojego zmęczenia zaofiarował się wziąć następną zmianę. Chociaż w chwili obecnej, nic dobrego nie wyniknęłoby z tego, że zdenerwowałby Eldritcha.

Wyluzuj się Eldritch, nie ma żadnego problemu.

Żadnego przesiąkania? — spytał Eldritch.

Ani trochę — odrzekł George, chociaż nie wiedział, o czym tamten mówi.

Nawet najmniejszego wezbrania?

Nie, w ogóle.

Ale czy można mieć pewność?

Posłuchaj — powiedział George, — może i dopiero co wróciłem z Rumbleworld, ale to nie znaczy, że nie wiem co się dzieje. Nie było żadnego wezbrania. I definitywnie żadnego przesiąkania.

Mam nadzieję, że się nie mylisz. Heinbergen przepowiadał…

Zapomnij o Heinbergenie — odpowiedział George. — Usiądź. Przyniosę ci coś do picia. A ty opowiesz mi wszystko o dyżurze.

Eldritch usiadł.

Co chcesz wiedzieć? — spytał podejrzliwym głosem.

To nie ma znaczenia — stwierdził George. — Wiem o niej wszystko. Chcę po prostu, byś przez jakiś czas mówił i żebyś przekonał się, że wszystko jest w porządku.

Och? — rzucił Eldritch. — Naprawdę?

Tak — odparł George.

No cóż, to bardzo przyzwoite z twojej strony, George. Ale cóż, zawsze byłeś tym silniejszym. Myślę, że właśnie dlatego Cedulla był tak przygnębiony, kiedy dowiedział się, że odszedłeś do Rumbleworld. To znaczy, nigdy nie powiedział tego na głos, ale liczył na ciebie, George. Wydaje mi się, że wszyscy liczyliśmy.

Przestań już — powiedział George, zakłopotany i zadowolony, ale jak zwykle zmieszany. — Cedulla zmartwił się, co?

Tak, ale oczywiście Cedulla jest zawsze zmartwiony. Chodź, pokażę ci twoją kwaterę.

Poprowadził George’a przez szaro brązowy pokój i drzwi na korytarz. Był to długi korytarz, który ciągnął się przez bardzo długi czas. Było tam bardzo cicho, jedynym dźwiękiem był słaby odgłos ich stóp na wykładzinie.

Daliśmy ci twój stary pokój — powiedział Eldritch. — Będziesz miał okazję zdrzemnąć się i odświeżyć przed swoją zmianą.

Eldritch zatrzymał się przy drzwiach oznaczonych literami MKX. Otworzył je. Wewnątrz George zobaczył mały pokój stołowy, a dalej, za otwartymi drzwiami, sypialnię. W jednej ścianie znajdowało się okno. Wychodziło ono na szeroki, zielony trawnik, z rosnącymi na jego końcu drzewami i niebieskimi szczytami gór na horyzoncie.

Ależ to piękne — powiedział George podchodząc do okna i spoglądając na ten widok. — Co to za góry?

Takie, jakie wyobraził sobie artysta — powiedział Eldritch.

Ale jakie? Artysta musiał mieć coś na myśli.

Eldritch zastanawiał się przez chwilę, a potem rzekł:

Owce wychodzą o określonej porze. Wydaje mi się, że jest też owczarek szkocki. Wszystko to bardzo uspokaja, pomimo, iż jest raczej efektem niż rzeczywistością.

Chcesz powiedzieć, że to nie jest realne?

Jak mogłoby być? — stwierdził Eldritch. — Przestrzeń, którą zajmujemy to RB2. Pustka po obu stronach.

Dziewczęta były wspaniałe”, pomyślał George, mimo iż wiedział, że w swojej nowej konfiguracji ułożonej przez pająka miał nie mieć takich myśli. Ale oczywiście utworzenie bunkra negatywnych myśli powodowało właśnie pojawienie się tych myśli. A to oczywiście zmuszało Pająka, w jego mniemaniu jedynego narratora wszystkich rzeczy, by nauczył się mówić i podążył za swoim głosem korytarzami, co najprawdopodobniej doprowadziło do fatalnych w skutkach skurczów. Te kobiety na plaży. Nie, pomyślał Pająk, pozbyliśmy się tego wszystkiego, teraz kończymy właśnie historię, dumne, odważne opowiadanie o proto–ludziach, którzy nadeszli zanim pająki osiągnęły swoją ogromną transcendencję, a niech to cholera, George, weź się w garść, bo przekręcasz wzniosłość moich myśli.

Strasznie mi przykro — odezwał się George — ale mam problemy związane z energią. Nie mogę dostać się do banku obrazów, więc może przejmiesz to i dasz mi spokój?

Niemożliwe — odpowiedział pająk — rozpadają się przy najmniejszym dotknięciu, nawet na wzmiankę o tym. Rozpadną się, zanim uda mi się podejść wystarczająco blisko, by powiedzieć im, że nie ma się czego obawiać, że to zwykły interes w starym banku myśli, że nic się nie zmieniło.

Kiedy doszedł do szczytu wzniesienia, George zobaczył za nim duży, biały, drewniany dom. Wokół frontu rosły różne odmiany kwiatów. George nie potrafił rozpoznać żadnych z nich oprócz wszędobylskich, białych forsycji i czerwononosych asfodeli. W tym domu było coś znajomego, w jego białych perkalowych zasłonach i potężnych wiązach. Nie był w stanie tego zidentyfikować, ale szedł w tamtym kierunku. Niebo było niebieskie, głębokie od niemożliwych marzeń, a w powietrzu unosił się śpiew ptaków. Promienie słońca błyszczały na zielonych apachiolach, jak w niektórych częściach wszechświata nazywano drzewa treliswork.

Drzwi frontowe miały zwykłą klamkę. George nacisnął ją i drzwi lekko otworzyły się na oścież. Wszedł do salonu, który prawdopodobnie pochodził z poprzedniej, bardziej łaskawej epoki, z sofą Clydesdale’a i piecem Ames.

Stał przez chwilę, niezdecydowany. Co on tu w ogóle robi? Nie był pewien, a dokoła nie było nikogo, kto mógłby mu to powiedzieć. Ostrożnie poszedł naprzód w kierunku schodów. Spojrzał w górę. Schody były ciemne, ale u szczytu znajdował się punkt światła. Wszedł na górę, idą po jednym schodku, a nie dwa po dwa, lub nawet więcej — trzy po trzy. Minął półpiętro. Tak, to miejsce było zdecydowanie znajome. Ale jak to możliwe? Nie znalazł się chyba gdzieś, gdzie byłby wcześniej? Tego nie mógł być pewien, a więc szedł dalej i dotarł do pokoju na końcu korytarza na lewo. Drzwi były otwarte, więc wszedł do środka. Wewnątrz znajdowało się łóżko na żelaznej ramie z dużą, niebieską narzutą w słoneczniki. Było tam też krzesło z oparciem i staromodny sekretarzyk na łapach z pazurami.

Kiedy tak stał, niepewien co ma o tym wszystkim myśleć, usłyszał głos z dołu:

George? Czy to ty jesteś w środku?

Tak, to ja — odkrzyknął George.

No, do licha! Zejdź że na dół i uściskaj ciotkę Tess.

George pospiesznie opuścił pokój i pobiegł schodami na dół. Wszedł z powrotem do salonu i zobaczył tam pulchną, małą, starszą panią o siwych włosach zaczesanych w kok. To prawdopodobnie była Ciotka Tess. Jego Cioteczka Tess, chociaż nie mógł sobie przypomnieć, żeby kiedykolwiek takową posiadał.

Najwyższy czas, George — powiedziała. — Czekaliśmy na ciebie. Ja i Wujek Terry, i twoi kuzyni, Andy i Slim. Tak się ucieszą, kiedy cię zobaczą!

Gdzie oni są? — spytał George.

Na dole w chlewni, karmią świnie — powiedziała śmiejąc się wesoło Cioteczka Tess. — Chodź do kuchni, George. Czy to nie szczęście, że akurat upiekłam świeżutkie ciasto brzoskwiniowe. Twoje ulubione!

George usiadł przy stole kuchennym. Przez otwarte okna wlatywał przyjemny lekki wiaterek. George spojrzał przez okno i zobaczył, jak ziemia biegnie dalej, a na niej układają się już długie popołudniowe cienie. Nie widział chlewni, ale pomyślał, że z pewnością znajduje się po drugiej stronie domu.

Cioteczka Tess krzątała się po kuchni piekąc jabłkowo–orzechowe ciasteczka. Na zewnątrz były kury, niektóre z nich gdakały z przejęciem, inne słuchały, wszystkie natomiast znosiły brązowe jajka w delikatne, zielone linie, którym nie można było przyglądać się ze zbyt bliska. Zza domu dochodziło ciche muczenie świeżo skoszonego siana, a mglista, letnia cisza zawisła nad wszystkim, przerywana od czasu do czasu przez nielelekikozodoje.

George poczuł ciepłą pełnię, po której nastąpiło jeszcze silniejsze uczucie pęknięcia. Chrupał kawałek ciasta, które dała mu Cioteczka Tess. Wydawało ono w jego ustach miękkie, wijące się dźwięki, co nie było do końca zrozumiałe, ale i nie jednoznacznie złe. Robił się jeden z tych doskonałych wieczorów, które od czasu do czasu nachodzą nasz stary ląd, kiedy na zewnątrz fruwają duże skrzydlate ptaki.

To dyryngi — powiedziała Cioteczka Tess odpowiadając na jego pytające spojrzenie, uniesione brwi i rękę zastygłą w pytający sposób. — Złowróżbne ptaki, to pewne, ale nie martw się Georgie, chłopcze, nie dostaną cię.

George poczuł, że wszystko w nim wraca do rozmiarów dziecka, może z wyjątkiem jego niepokoju, który był wielkości dorosłego mężczyzny i pachniał trochę cheeseburgerem. Często planował wydobyć to, co najlepsze z synestezji, a ta chwila wydała mu się dobra jak każda inna.

Właśnie wtedy na otwarte drzwi padł cień, a za nim pojawił się mężczyzna, mały pokrzywiony człowieczek, ubrany w rdzawy brąz i szarość, w miękkim kapeluszu wciśniętym na głowę i z torbą przewieszoną przez ramię.

Witajcie — powiedział mężczyzna.

Cioteczka Tess przywitała go i wyjaśniła George’owi — To jest Pierre, nasza francuski najemny pomocnik, pamiętasz go, prawda George?

George nie pamiętał, ale nie miał zamiaru się zdradzić.

Cześć Pierre — powiedział.

Najemnik zdjął kapelusz. Miękkie, szare włosy wysypały się z jego wnętrza, rozejrzały się pospiesznie dokoła i przywarły do kołnierza płaszcza.

Ach — rzekł, — to młody panicz, który powrócił z Rumbleworld, prawda?

Pewne jest, że mnie nie było — odpowiedział George. — Byłem w odległym gdzieśtam. Widziałem to i tamto. Ale dobrze jest być z powrotem.

I tak być powinno — stwierdził Pierre. — Przypominam sobie, jak często twój Wuj mawiał do mnie: — „Prug” (tak mnie przezywał — to nic nie znaczyło dla kogoś, kto nie wychował się na łonie rodziny) „Prug, czy wiesz jak często latają mernsy od czasu, kiedy George odszedł?” A ja odpowiadałem: — „Twiffilig, deratra” — ponieważ zawsze lubił, jak to mówiłem.

I słusznie — odezwała się Tess. — To piękne. Sposób w jaki wy, półkrwi, używacie języka.

Z pewnością coś w tym jest — odrzekł Pierre. — George, masz zamiar zostać tu jakiś czas?

George nie rozważał jeszcze tego, gdyż jeszcze kilka minut temu nie miał pojęcia, że będzie…

George często myślał o sile odruchu. Nie miał potrzeby eksperymentować na samym sobie. Były przecież wszystkie te bezradne zwierzęta.

Nie jesteśmy z tego dumni, ale taka jest droga.

Tak, może i tak, ale dokąd ona wiedzie?

George zastanawiał się nad sensem tego wszystkiego. Szczególnie rozwodził się nad czasami, kiedy wewnętrzne światło było przygaszone, dźwięk był tylko gniewem, nic się nie działo i nie miał kto tego zrobić, nawet gdyby było zapalone.

W takich chwilach całe ciało kurczy się pragnąc ukojenia. Skulony bałagan tęskniący za wolnością. Nie ma paroksyzmu. Nie ma oczywistego znaczenia w tym stwierdzeniu, jest ono wolne od kontekstu. I to był obraz, który miał przed sobą.

Poprzedni król Francji, Eddie — komiczny kelner, Martina — jędza o miękkim sercu i wszyscy inni. Wyszli z workwork, zadając sobie najpierw trud jego stworzenia. Był to okropny widok, nie do zniesienia dla ciepłego, kochającego serca człowieka. Były dobre i złe dni, ale to zmieniało się w coś straszliwego i wymiętoszonego…

Gwałtownie wyprostował się na krześle.

Tak, niemal został wciągnięty przez pochlebstwa czegoś, co znajdowało się o metr od zemsty i nagrody, w korytarzach gór. W miejscu, gdzie metafory udają się na wiosenne czyszczenie. W miejscu za tęczą, które odmówiło zaprezentowania się. Miejsce, którego nie można znać, gdyż trzeba je znać. To miejsce.

To oczywiście był dopiero początek. Coś walczyło, by się wydostać.

Nie tłum mnie — To nagromadziło w sobie mnóstwo niepokoju.

Formy rzeczy, ślizgające się, tańczące z jednej w drugą. George, słyszysz nas? Tak, oczywiście że słyszę, powiedział George i przepraszam, że to wszystko wychodzi tak źle. Mówiłem im, żeby nigdy nie budzili mnie w ten sposób.

Można by zastanawiać się, co znajduje się dalej. To się zobaczy.

Scena nadal walczyła, a potem poddała się. Wygasła. Martwa scena leżąca całkiem sama. Otrzyj łzę. George, jesteś tam? George zachichotał. Był przyjemnie ukryty w zwoju pościeli pod łóżkiem. Nie mogli go tam znaleźć, był cały, to było odpowiednie miejsce.

Przepraszam, czy może grać dwoje?

George wyprostował się. Nie oczekiwał tam innego głosu. Nie było tak, jak mu powiedzieli, że będzie.

Kim jesteś? — spytał George.

Mów mi Columbine — powiedziała — Jestem jedną z uniwersalnych tancerek, obecnie czekająca na rolę. A ty, jesteś jedną z regularnych postaci?

Jestem główną postacią — odparł George, nie bez pewnej dumy. Nienawidził używania tego materiału tak wcześnie, ale co u licha, to wszystko, co można zrobić z zasobami, wydać je.

Znajdowali się w miejscu, które pełne było szczegółów. Ale z powodu jakiejś perwersji, jeszcze nie stało się widoczne. Nikt nie wiedział, jakie są rozkazy. Co ma się wydarzyć dalej.

George postanowił wykorzystać ten stan rzeczy podsuwając swoją własną małą propozycję. Długo rozważał celowość robienia czegokolwiek i zdecydował, psiakość, że tak.

Ta myśl już powstała w pałacach hamburgerów wysokiej gwardii. Szukali sposobu wdarcia się w tę konstrukcję. Próbowali przy użyciu narzędzi, ale tylko parsknęli pogardliwie i prychali dalej. Konstrukcja spięła się i wzdrygnęła się. Przezroczysty, żółty sok poleciał z wielu cięć zadanych piłą do trawy. Nie dali nam możliwości poniżenia się, więc walczyliśmy o siebie.

Tego wieczoru Cioteczka Tess ugotowała na kolację czarny groszek i kaszę. Pierre usiadł przy końcu stołu tak, by mógł karmić Spota resztkami. Zakrzywiony, różowy język rozwinął się.

Cioteczka Tess powiedziała:

Chciałabym, żebyś jutro poznał starego przyjaciela, George.

Kto to taki? — spytał George.

Nazywają go Obcy Historyk.

W porządku — odrzekł George, okazując zaledwie cień ochoty, chociaż wcale nie był pewien, jak się z tym czuje. Obcy Historyk…

Kim jest ten facet? — zapytał.

Ależ George — odpowiedziała Cioteczka Tess — to by wszystko wyjaśniło. Dlaczego miałabym zabierać ci przyjemność, jaką będziesz miał, kiedy go już spotkasz?

Jesteś pewna, że to będzie przyjemność? — spytał George. — Po prostu pytam, gdyż niewiele z tego, co mnie do tej pory spotkało, można by sklasyfikować jako przyjemne.

Już w porządku. Mówię, w porządku. To, do czego za moment przejdziemy, to myśli George’a, jego nastrój w mijających dniach. Nie chce myśleć o swoim spotkaniu z Obcym Historykiem, ale oczywiście to niemożliwe, by nie myślał. Uwagi dotyczącego tego, jak będzie wyglądać spotkanie, wypełniały jego dzień i zakłócały koncentrację niezbędną do wykonywania normalnych czynności. Jak na przykład kopanie dziur. To robota, którą wykonuje najemnik Pierre. Jest to mozolna robota, na którą składa się kilof, szpadel i oskard. Oskard jest instrumentem o dziwnym kształcie, z długą rączką z polerowanego dębu i dwiema naroślami po bokach, które służą do trzymania. Oskardy miały kiedyś trzy narośle, ale z braku trzyrękich ludzi…

I tak mijają dni. Kurczaki skubią na podwórku, kogut dumnie kroczy i pieje godziny na płocie, zmęczony pasterz zmierza do domu. Cisza zapada nad ziemią, chmury zasłaniają słońce, zrywa się niewielki wietrzyk, a potem znów zanika. To jest dzień pełen niekonsekwencji.

I tak w następnych ujęciach albo kadrach widzimy George’a, zajmującego się gospodarstwem, opiekującego się bydłem w dziwnych kolorach i wielką albańską świnią. Pracuje w pocie, który później zmywa zanurzając się w niewielkim strumyku biegnącym ponad białym drewnianym domkiem, znajdującym się pośrodku pól uprawnych.

O zachodzie słońca wszystko koncentruje się przy niewielkiej kupce kamieni o dziwnych kształtach, które tworzą religijne centrum okolicy. Cienie wiją się pośród starych kamieni, a tajemnicze światła, zieleń i róż, przenikają się wśród drzew.

A potem jest noc, czas na ostatniego drinka i nieunikniony zastrzyk. I do łóżka.

Nadchodzą sny, rozsnuwając swoją nielogiczność. Nie wnikamy w nie; zajmą swoje miejsce w odpowiednim czasie. Zamiast tego, pomijamy resztę nocy gdyż wypełniona jest jedynie śpiącymi postaciami i przechodzimy do świtu. Ten też pomijamy. Wciąż w głębi umysłu George’a istnieje jedna myśl: obcy.

Następnego ranka, kiedy jest jasno i wcześnie, ale nie za wcześnie, właściwie to po kilku filiżankach kawy, wchodzi Obcy Historyk.

Docierały do nas różne opisy Obcego Historyka. Żaden z nich nie jest dokładny, ponieważ ten obcy potrafi zmieniać kształt. Zmienia go tak często, jak niektórzy ludzie zmieniają humory. Obcy Historyk też ma swoje humory, a jego kształt to odzwierciedla.

Tego ranka Obcy Historyk był w wątpliwym i niepewnym humorze, a zmiany w jego somatypie ukazywały to. Nie był w stanie zdecydować się dokładnie, jaką twarz pokazać światu. Coś antycznego, surowego, z zadartym nosem, pełnego grozy? Czy też coś o wesołych policzkach, śmiesznego? A może powinien sięgnąć po coś całkiem odmiennego? Dwie głowy, każda z innym wyrazem twarzy? A może w ogóle bez wyrazu? Pusta! To zawsze rozśmiesza.

Cioteczka Tess dokonała prezentacji, podczas gdy Obcy Historyk znajdował się dokładnie pomiędzy zmianami.

Obcy Historyku, chciałabym, byś poznał George’a, mojego siostrzeńca i dobrego chłopca, który nieczęsto tu zagląda.

Niezmiernie mi miło — rzekł George.

Umbrashi — odparł Obcy Historyk.

Słucham?

To proste potwierdzenie używane przez Lud Sclorerat z Adeldis.

Aha — powiedział George — Nie wiedziałem.

Nie ma powodu, dla którego byś musiał.

Chyba nie.

Zostawię was chłopcy, żebyście mogli sobie porozmawiać — stwierdziła cioteczka Tess i wróciła do domu. Nadchodziła pora, by ustawić pułapkę na robaki, które infekowały wszystko zgnilizną i zniszczeniem.

No cóż — odezwał się George, kiedy zostali sami przy niewielkim drewnianym stole na pikniki, na środku podwórka, niedaleko krzaków jeżyn ale spory kawałek od śliwy.

To jedna z form powiedzenia tego — rzekł Obcy Historyk. W końcu zdecydował się i zmienił się w bardzo wysokiego, podwójnie złączonego mężczyznę o różowych oczach i zielonkawym odcieniu skóry.

Powiedział:

Ty zdaje się pochodzisz z Ziemi?

Skąd to wiesz?

Ten wyraz zaskoczenia. Wy, Ziemianie, robicie to bardzo ładnie.

Mamy długą praktykę — powiedział George. — Czy mógłbym zapytać, co Obcy Historyk tutaj robi?

Historia — powiedział Obcy Historyk — To okrutna pani. Wiemy, jak wszystko powinno wyglądać. Uniwersalna historia wszystkiego została napisana już dawno temu. Niestety, życie odmawia kopiowania jej w uczciwy, odpowiedni sposób. A więc na nas, Obcych Historyków, spada obowiązek wkraczania i porządkowania rzeczy.

O? — powiedział George.

Tak — powiedział Obcy.

Co tutaj wymaga uporządkowania? — spytał George.

No, na przykład ty.

Ja? Ze mną jest wszystko w porządku!

To jasne, że tak mówisz — stwierdził Obcy Historyk. — Ty jesteś po swojej wewnętrznej stronie i nie jesteś w stanie zobaczyć, jak wyglądasz. George, czy zdajesz sobie sprawę, że od bardzo długiego czasu wałęsasz się bez celu?

A co w tym złego? — spytał George.

Nic, w przypadku pomniejszej postaci. Ale ty, George, jesteś protagonistą.

Ja? — zapytał George. — Jesteś tego pewien?

Oczywiście — odparł Obcy Historyk. — I nie spełniasz swoich zadań.

Zdaje się, że masz jakieś pomysły mogące to zmienić?

W rzeczy samej, mam — potwierdził Obcy Historyk. — Ale może wskazany byłby drink, zanim zrobimy coś drastycznego.



Rzeki siedmiu zup


Były dwie pary drzwi. Z początku pomyślałem, że przejdę przez te z prawej, bez jakiegoś konkretnego powodu, po prostu dlatego, że trzeba któreś wybrać, jeśli ma się w ogóle przejść, a jedne i drugie wyglądały dla mnie tak samo zachęcająco i obiecująco. Ale kiedy podszedłem bliżej, a perspektywa uległa zmianie, zauważyłem trzecie drzwi, wcześniej ukryte za zakolem ściany, w której się znajdowały. Nowe drzwi znajdowały się po prawej stronie tych, wybranych przeze mnie na początku W ten okazało się, że zdecydowałem się przekroczyć próg środkowych drzwi.

Te trzecie drzwi pojawiając się tak nagle wzbudziły we mnie niepokój. Czułem się jakoś dziwnie. Od momentu wyjazdu z COLOMB po nieszczęsnej sprawie z MORTH odbyłem długą i męczącą podróż. Znaki, jakie napotykałem w czasie drogi, były dwuznaczne; czasami nie rozumiesz, co oznaczają pewne rzeczy, aż w końcu robi się za późno na właściwą reakcję. Plecak miałem ciężki, wypełniony przedmiotami niezbędnymi w podróży, a oprócz tego tuzinem albo i więcej przedmiotów, po które prawdopodobnie nigdy nie sięgnę, ale nie mógłbym ich ot tak sobie znaleźć, gdyby okazały się niezbędne.

Przed podróżą pakuje się do plecaka nie tylko to, co jest naprawdę potrzebne — bo któż wie dokładnie co się przyda? — ale również to, czego można potrzebować, albo ma się nadzieję, że będzie potrzebne, albo istnieje obawa, że to właśnie okaże się niezbędne. Nic więc dziwnego, że ramiączka plecaka wbijały mi się w skórę od potężnego ciężaru, jaki dźwigałem.

Małe, ostre urządzenie GLYNNIS, które wziąłem w ostatniej chwili, wysunęło się z pokrowca i dźgało mnie w skórę powyżej biodra. Ale nie chciałem się zatrzymywać i przepakowywać — nie w momencie kiedy od PHOCIS dzieliło mnie zaledwie jedno z tych trzech wejść.

Podszedłem do drzwi. Widok jaki ujrzałem, nie bardzo mi przypadł do gustu. Wydawało się, że drzwi niczym się od siebie nie różnią. Może to bez znaczenia, przez które przejdę? Przypomniałem sobie radę SICELLE: Uważaj na oczywiste! Wtedy pokiwałem rozważnie głową, ale teraz, kiedy o tym pomyślałem, zdałem sobie sprawę, że niełatwo stwierdzić, co jest oczywiste, albo odkrywszy to, uniknąć jego przyciągania. Moje postanowienie, by przejść przez drzwi środkowe, zaczęło się chwiać, a ja przeklinałem swoje niezdecydowanie, które sprawiało, że wahałem się bez końca zawsze, kiedy musiałem dokonać wyboru. Podobny przypadek zdarzył mi się podczas krótkiego pobytu z MORTH. Poprzysiągłem sobie, wówczas, że wyciągnę odpowiednie wnioski z owej lekcji. Ale czy to miało coś wspólnego z drzwiami?

Zdaje się, że mógłbym spędzić sporo czasu na rozważaniu tej kwestii, stojąc niezdecydowanie przed trzema parami drzwi, z plecakiem wpijającym się w ramiona, niewielkim urządzeniem GLYN kłującym mnie w biodro oraz z ssącym żołądkiem, gwałtownie domagającym się jedzenia. Może to właśnie głód podjął decyzję za mnie. Jakaś prymitywna część mojego umysłu wiedziała doskonale, że nigdy nie zjem, jeśli będę tkwić w tym miejscu. Skierowałem się więc w stronę środkowych drzwi W ostatniej chwili zboczyłem jednak i bez widocznej przyczyny przekroczyłem próg drzwi znajdujących się po lewej.

Najpierw dostrzegłem flamingi. Trzy biało—różowe kule piór na kościstych, wygiętych do tyłu nogach. Długie, podobne do węży szyje unosiły płaskie, niewielkie główki z czarnymi zakrzywionymi w dół dziobami. Dwa ptaki były pochłonięte czynnością przypominającą albo ptasie przekomarzanie się albo taniec godowy. Hałaśliwie skrzeczały do siebie i zarzucały głowami jak w pojedynku. Trzeci ptak — trochę większy od tamtych — w kolorze dojrzałej pomarańczy w ogóle nie zwracał uwagi na zachowanie towarzyszy. Trzymał łeb zwieszony nad powierzchnią płytkiej wody, w której stały wszystkie ptaki, i wykonywał jakieś wirujące ruchy. Tworzyły one drobne fale. Sądziłem, że flaming szuka małych stworzonek do jedzenia, ale nie widziałem, żeby coś przełykał.

Tysiące myśli tłoczyło mi się w głowie, jedna dziwniejsza od drugiej, i pewnie mógłbym się wycofać przez drzwi, gdyby jeszcze tam były. Do PHOCIS prowadzą drzwi jednostronne i aby znaleźć wyjście, trzeba przejść przez złożoną i żmudną procedurę.

Nie chciałem zawracać, ponieważ przed chwilą przybyłem. Znów spojrzałem na flamingi. W tym momencie znalazłem najbardziej prawdopodobne wytłumaczenie: to jest ptaszarnia, jedna z tych, jakie zwykle stawia się w celu przyozdobienia miejsc publicznych, a powód, dla którego wszedłem w jej środek, wiązał się z niewłaściwym wyborem drzwi. Najwyraźniej, wszedłem drogą dla obsługi ptaszarni. Popełniłem błąd, ale niezbyt poważny, pomyślałem, ponieważ wystarczyło zaledwie kilka kroków, by znaleźć się poza ptasią okolicą — z mokrymi nogami, oczywiście — na ścieżce prowadzącej do centrum.

Kiedy opuściłem ptaszarnię, rozejrzałem się pospiesznie, chcąc sprawdzić, czy ktoś zauważył moje faux pas. Nie obawiałem się kary, po prostu człowiek nienawidzi robić z siebie głupka w nowym miejscu. Jednak wyglądało na to, że w pobliżu nie ma nikogo. Byłem sam w długim, krętym korytarzem ze światłem ukrytym w niszach.

Potem rozległy się dźwięki instrumentów — kobzy i bębna, a w korytarzu ukazała się grupa ludzi w jaskrawych ubraniach w czarne, czerwone i zielone pasy. Jeden miał kobzę, drugi zaś werbel. Pozostała czwórka, sądząc po lekkości i wdzięku, z jakim się poruszała, była tancerzami. Tańczyli krążąc po kole i cały czas delikatnie skacząc w bok, co wiodło ich w dół korytarza w moim kierunku. Dwaj mężczyźni—tancerze mieli w dłoniach tamburyna, natomiast dwie tancerki uderzały kastanietami.

Zrobiłem parę kroków w tył, by mogli przejść. Wtedy ściana za mną ugięła się i rozpłynęła. Stanąłem na szerokim otwartym terenie z niebem lub jego atrapą u góry. Pod stopami miałem czerwonawą ziemię, suchą i twardo ubitą. W środku rosło kilka drzew z rozłożystymi koronami i przykurzonymi zielonobrązowymi liśćmi. W dali widziałem niską, postrzępioną linię szaroniebieskiego pasma gór. Ledwo zdążyłem docenić precyzję tej imitacji, kiedy spora grupa ludzi nadeszła stąd, skąd nadeszła. Byli ciemnoskórzy, niektórzy owinięci w skóry leoparda, a inni ubrani w błyszczące ciemne garnitury, które przypominały ubiory z ubiegłego wieku.

Tancerze rozpoczęli już swoje przedstawienie, a nowi przypatrywali się im z pewnym zdziwieniem, ale jak zauważyłem, bez zbytniego zainteresowania. Z oddali wciąż słyszałem dźwięk bębna i instrumentów brzmiących jak flety.

Wtedy stanął obok mnie Llew. Nadszedł niespodziewanie. Nie widziałem, jak się zbliżał. Miał na sobie niezwykle wzorzystą sportową koszulę i beżowe, mocno pofałdowane marynarskie spodnie, a na niewielkich stopach nosił mokasyny z wisiorkami. Przypomniało mi się, że zawsze był dumny ze swych małych stóp.

Chodź — powiedział. — Zamierzasz stać tu cały dzień i gapić się na to wesele? Nie wydaje mi się, żeby cię na nie prosili. Chyba że masz powiązania, o których nigdy mi nie wspominałeś. Dla twojej informacji — oto Saloops, król bez faktycznej władzy, tron odziedziczył po przodkach; a ten gruby mężczyzna obok niego perrorujący w dość porywczy sposób, to premier, albo jak go tam zwą w ich języku. Zdaje się, że Kas–Desair. Kiedyś mówiłem trochę w narzeczu Gheulu, gdy byłem oddelegowany do zajmowania się handlem na Orimbie. Wspominałem ci o tym, prawda? Nieważne. Kilku młodych mężczyzn idzie w twoim kierunku. Czas uśmiechnąć się grzecznie, skrzyżować ręce nad głową, by okazać przyjaźń, i zjeżdżać stąd.

A ty? — spytałem.

Mało prawdopodobne, aby mieli coś przeciwko mnie — stwierdził Llew. — Tak naprawdę ja tu nie istnieję. To, co widzisz, jest tylko projekcją wewnętrzną. Nic mi nie zrobią. Ewentualnie mogą jedynie wezwać Zarządcę Prywatności i powiedzieć mu, że pojawił się podglądacz.

Kiedy o tym wspomniał, rzeczywiście zauważyłem wokół jego postaci delikatną mgiełkę. Z początku wydawało mi się, że to po prostu gra świateł, ale potem zdałem sobie sprawę, że faktycznie komunikował się ze mną interpro.

Obaj mężczyźni idący w moim kierunku z przyjęcia weselnego byli bardzo wysocy i silnie zbudowani. Rzucali spojrzenia spode łba i nieśli zakrzywione kije, zakończone solidnymi zgrubieniami, które sprawiały ponure wrażenie.

Jak mam się stąd wydostać? — spytałem Llewa.

Chodź za mną — polecił. — Przejdziemy znów obok flamingów.

Pospiesznie zawróciłem i podążyłem za Llewem ścieżką, znów przez płytką wodę, wśród flamingów cały czas wykonujących dziwny rytuał. W końcu weszliśmy w ostry, wąski zakręt.

Z początku niewiele było widać: te Miejsca zwykle zajmują sporo przestrzeni. Brodziłem więc w wodzie przez dłuższą chwilę, z Llewem, albo raczej jego projekcją interpro unoszącą się obok. Mój przewodnik bardzo przypominał żywą postać, z wyjątkiem tego, że nie miał mokrych stóp. Po niedługim czasie dotarliśmy do końca Miejsca i nagle pogrążyliśmy się w całkowitym mroku. Ciemność zazwyczaj panuje w przestrzeni znajdującej się pomiędzy Miejscami. Dla zaoszczędzenia energii pozostaje jedynie świecąca pod stopami żółta linia, prowadząca do następnej otwartej stacji.

Llew mówił coś na temat naszych wspólnych znajomych, LAURY i DAGONA, którzy niedawno zawarli związek. Wspominał także o MAURITII. Podjęła ona pracę w AGENCJI NIEZTEJZIEMI, ale miała problemy ze skompletowaniem swoich dokumentów.

Życzyłem wszystkiego najlepszego Laurze. Nie widziałem jej od kilku lat, od tych gorących dni na GREEN ISLAND. Miejsce to przejęli później Trippies i zamienili je w dom spoczynku dla wyznawców New Gnosis. Wielka szkoda, że tak się stało, naprawdę, ponieważ Green Island i podobne wyspy nie pojawiają się co dzień — tam natura jest górą, że się tak wyrażę, i panuje cudowna równowaga pomiędzy sztucznie wszczepioną florą a różnego rodzaju naturalnymi bogactwami. Zakładanie takiego miejsca to oczywiście niepraktyczne przedsięwzięcie i zwykle bardzo przypadkowe.

Pierwszy raz spotkałem Llewa na GREEN ISLAND, gdzie studiował psychomalowanie i upijał się co wieczór, ale w bardzo wyrafinowany, nawet dość przyjemny sposób. Ależ ubaw mieliśmy tamtego lata! Jednak to było wtedy, a teraz jest teraz. Obecnie musiałem rozważyć sprawę PHOCIS.

Zrobienie ogromnego kroku i przejście do PHOCIS nie należało do prostych zadań. Powody, z jakich tutaj przybyłem, tak oczywiste kiedy opuszczałem Ziemię, teraz wydawały się niejasne i nierealne. Posiadałem już małą maszynkę Glynnis, która, zdawało się miała własny rozum.

Trzeba to sobie powiedzieć otwarcie: najprawdopodobniej popełniłem błąd przechodząc przez nieodpowiednie drzwi. Gdybym wybrał właściwe drzwi, którekolwiek by to były, nie błądziłbym teraz w mrocznej sieci łączącej różne Miejsca, idąc po cienkiej świecącej linii, której koniec niknął w absolutnej ciemności. Cały czas, rzecz jasna niosłem ciężki plecak i nie miałem okazji go przepakować. Właśnie myślałem o swoim bagażu, gdy w powietrzu rozległ się krystaliczny dźwięk dzwonków, automatyczny sygnał, który uruchomiłem swoją obecnością, a zapowiadał on, że za moment coś się wydarzy. Mieszkańcy Phocis są zmyślni, jeśli chodzi o te sprawy, ostrzegają wcześniej o nadciągających zmianach, chociaż oczywiście niczego nie precyzują.

Jak myślisz, co to jest tym razem? — spytałem Llewa.

Brak odpowiedzi. Popatrzyłem wszędzie obracając się o trzysta sześćdziesiąt stopni. Llewa nigdzie ani śladu. Zakłócenia w projekcji wewnętrznej są częstym zjawiskiem, więc nie się zmartwiłem, chociaż moment nie był zbyt dogodny na rozstanie. Idąc dalej zauważyłem, że żółty pas zmienił się w poszarpany ślad, przecinany czerwonymi i zielonymi liniami. Phocianie dość górnolotnie nazywają to konturbacją przeciwnych celów.

No cóż, właśnie czegoś takiego się spodziewałem, a więc szedłem dalej nieco bardziej pewny siebie; dopóki po raz kolejny nie pojawiły się światła i nie znalazłem się w zupełnie innej scenerii.

Z początku nie wydawało mi się tu znajomo. Miałem wrażenie, że dostałem się do jakiegoś małego, ciemnego pomieszczenia, ze ścianami z litego kamienia i sufitem tuż nad głową. Z boku widniało proste drewniane łóżko, na środku pokoju zaś ustawiono stół i krzesło. Było też niewysokie sięgające pasa przepierzenie. Za nim dostrzegłem człowieka w niebiesko—czerwonym uniformie, przypominającym wojskowy mundur. Nieznajomy trzymał w ręku coś, co wyglądało jak stary muszkiet.

Mężczyzna miał ciemne, długie włosy, spięte z tyłu w mały kucyk. Palił glinianą fajkę, którą odłożył, kiedy mnie zobaczył.

Dzień dobry, obywatelu — przywitał się oficjalnie. — Dobrze, żeście się już obudzili. Talerz ze śniadaniem znajdziecie pod serwetą, na małym stoliczku. Obok jest Biblia do porannych modlitw. Egzaminator przyjdzie zaraz z wami porozmawiać. Miałem przykazane powiedzieć to wszystko, abyście posiedli podstawową orientację i w dniu swojego sądu nie mówili, że coś zostało pominięte. Nie wolno mi dalej prowadzić dyskusji. A więc, jeśli wszystko jasne, wrócę do czytania…

Momencik — uciąłem. — Niczego nie rozumiem. Gdzie ja jestem? Czy to jakaś cela? Jeśli tak, o co więc zostałem oskarżony?

Obywatelu — zaczął mundurowy — to nie są rzeczy, o których mógłbym z wami rozmawiać. Poczekajmy na egzaminatora.

Powiedz tylko, co ja tu robię?

Strażnik wstał. Był to wysoki, mocno zbudowany mężczyzna o twarzy szorstkiej i nieprzyjaznej.

Spełniłem swój obowiązek — zakomunikował. — Proszę ode mnie więcej nie wymagać. Jeśli się nie zamkniecie, to użyję tego. — Machnął muszkietem niczym kijem.

Przyznają mi rację, jeśli was powalę, by zapobiec dalszemu nielegalnemu przesłuchaniu.

Zachowanie osiłka zmieniło się, teraz groził. Nie wydobyłem już z siebie ani słowa, gdyż mój rozmówca naprawdę był gotów sięgnąć po broń. Ta śmieszna sytuacja najwyraźniej wynikała z jakiegoś nieporozumienia. Czułem jednak, że narażę się na cios przez łeb, jeśli nie zaprzestanę indagacji. Odwróciłem się, usiadłem na krześle i wziąłem Biblię. Mężczyzna obserwował mnie przez chwilę, potem znowu zajął swoje miejsce i podniósł gazetę. Po chwili pykał już fajką i wyglądał na zadowolonego.

Mnie dużo brakowało do szczęścia, ale co miałem robić? Wrogość strażnika była ewidentna i narastała tak gwałtownie, że pomyślałem, iż najlepiej przestać go prowokować. Przekartkowałem Biblię. Została napisana w języku, którego nie znałem.

Nawet alfabet wyglądał zupełnie obco, więc nie znalazłem pocieszenia w tych niezrozumiałych słowach. Odłożyłem książkę i zdjąłem z ramion plecak. Robiąc to spoglądałem na strażnika. Nie podniósł wzroku znad gazety. Przynajmniej nie zabroniono lektury czasopism.

Otworzyłem plecak i szperałem w nim w poszukiwaniu czegoś do czytania. Musiałem uspokoić nerwy, gdyż niesamowita sytuacja stała się nie do zniesienia.

Gdzie, do diabła, podział się Llew? Miał przecież wystarczająco dużo czasu, by jego obraz znów do mnie dotarł? Ale Llwa nie było w pobliżu. Rozglądając się po celi, nie dostrzegłem żadnych aparatów zapewniających łączność, chyba że tkwiły ukryte gdzieś w wyblakłym obrazie na ścianie, który ukazywał kobiety i mężczyzn w staromodnych strojach. Postacie z malowidła biesiadowały na jakiejś wyidealizowanej polanie leśnej. Żałowałem, że nie mogę się do nich przyłączyć.

Znowu zerkając na strażnika, wstałem, aby dokładniej przyjrzeć się obrazowi. Czułem, jakby przyciągał mnie jego wewnętrzny magnetyzm. Zbadałem dzieło dokładnie. Namalowane krzaki wyglądały sztucznie. Czy to zamierzony efekt? W czasie, kiedy studiowałem szczegóły biesiadnej scenki, usłyszałem odgłos kroków dochodzący z korytarza.

Las nie okazał się prawdziwym schronieniem. Gdy nieodwołalnie się w nim znalazłem, zobaczyłem, iż jest to złowieszcze miejsce, pełne muchomorów i trujących roślin ze zniekształconymi łebkami. Jeśli chodzi o nobliwe towarzystwo z obrazka na ścianie, to nie znalazłem po nim nawet śladu. Dokąd poszli? Czyżbym zbyt długo marudził w więziennej celi? Tak mi się zdawało. Ale przynajmniej wciąż miałem swój plecak, chociaż nie mogłem sobie przypomnieć, w którym momencie go znów włożyłem na plecy.

W tym miejscu, pełnym olbrzymich drzew i gęstych zarośli, zupełnie mieszały się kierunki. Instynktownie ruszyłem w stronę światła, chociaż niełatwo było je dostrzec. Szary mrok lasu rozpostarł się dokoła przesłaniając wszystko.

Brnąłem dalej, przedzierając się przez zarośla i niskie, drapiące rośliny. Odnosiłem wrażenie, że jest to miejsce, gdzie czai się zło. Jak się tu dostałem? Nie chciałem marnować czasu, żeby się nad tym zastanawiać. Nie teraz, kiedy czułem, że coś krąży wokół i zaraz rzuci się na mnie od tyłu. Nie miałem pojęcia, co to mogłoby być. Słyszałem wyłącznie hałas własnej walki z lasem Tylko od czasu do czasu niewielki podmuch wiatru poruszał gałęziami nad moją głową.

Nagle mi się przypomniało, że od dawna nic nie jadłem. Postanowiłem więc przystanąć i poszukać czegoś w plecaku. Chyba nie spakowałem żadnego jedzenia, ale nigdy nie wiadomo, czasami można przeoczyć na wpół zjedzoną kanapkę, albo kawałek sera czy paczkę krakersów.

Postawiłem swój bagaż na niewielkim wzniesieniu, a sam kucnąłem obok. Światło przygasało. Za chwilę zapanuje całkowita ciemność.

Nie miałem zielonego pojęcia gdzie byłem, ani też dokąd zmierzałem. Oczywiście, znałem ogólne zasady. Wiedziałem, że to jedna z zabaw, w jaką cię wciągają w Phocis; ich ulubiona iluzja, tu, w tym miejscu, gdzie nic nie jest takie, jak się wydaje. Ale ta wiedza nie była mi tej chwili do niczego przydatna, ponieważ ma ona zastosowanie w każdej sytuacji, zawsze trudno odróżnić prawdę od iluzji. Przeklinałem Llewa za to, że mnie opuścił, bo tak właśnie to wyglądało. Trudności techniczne nie mogły usprawiedliwić jego długiej nieobecności.

Znalazłem paczkę orzeszków, prezent, który dostałem na transporterze. Zacząłem jeść, ale zdałem sobie sprawę, że za moment zachce mi się pić, gdyż orzeszki bardzo się zeschły. Woda jest wszechobecnym cudem i jest doceniona dopiero wówczas, gdy jej nie ma. Właśnie teraz boleśnie doświadczałem braku życiodajnego napoju. Znowu się podniosłem i rozejrzałem z nadzieją, że znajdę niższy poziom, gdzie, jak mi powiedziano, zbiera się woda. Znużony, spakowałem swój plecak i zarzuciłem go na ramiona. Kiedy to zrobiłem, usłyszałem głos, ale nie potrafiłem rozróżnić słów.

Kto tam jest? — krzyknąłem.

Przewodnik — odpowiedział głos. Obróciłem się, próbując ustalić skąd dochodzi. Zdawało się, że jest blisko mnie, a jednak nie widziałem nic prócz zielonoszarej gęstwiny lasu i pojawiających się wraz z nocą niewyraźnych cieni.

Wyjdź, żebym mógł cię zobaczyć — poleciłem.

Przez chwilę panowała kompletna cisza. Potem usłyszałem hałas w zaroślach więc natychmiast skierowałem tam wzrok. Po mojej prawej stronie stał jakiś zwierzak. Obrócił głowę i patrzył na mnie. Wydawało mi się, że była to odmiana jelenia. Mysioszare stworzenie o wrażliwych uszach, które drgały nerwowo, jakby usiłując podsłuchać wieści niesione przez wiatr.

Wybrałeś kiepską drogę — odezwał się jeleń.

Ja? Niczego nie wybierałem!

Nie jestem tu po to, by się sprzeczać — oznajmił. — Z doświadczenia jednak wiem, że wszyscy idą tą drogą z własnej woli.

Myślę, że to prawda w znaczeniu ogólnym — odparłem. — I przypuszczam również, że nie jesteś prawdziwym zwierzęciem.

Może nie — odrzekł enigmatycznie jeleń. — Czy to ma jakieś znaczenie?

Prawdziwe zwierzęta nie mówią, nie w normalnym spraw biegu.

Owszem. Ale ludzie nie wchodzą w obrazy, w normalnym spraw biegu, jak to nazywasz. Czy nie zauważyłeś, że zasady ogólne mają zastosowanie jedynie w chwili, gdy już można zająć się w wygodnym generalizowaniem, podczas kiedy to, co dzieje się na początku, jest niezmiennie wyjątkowe i specyficzne?

Trafiłeś w samo sedno — przyznałem. — Nie zamierzam jednak się spierać z tobą w kwestiach filozofii dyskursywnej, szczególnie że twoje wypowiedzi są wyjątkowo banalne. Wydostaniesz mnie stąd?

Może — powiedział jeleń. — Dokąd chcesz iść?

Chciałbym dotrzeć do Phocis Central — wyjaśniłem. — Tam są moi przyjaciele.

A więc oczekują ciebie?

No, niezupełnie. Nie miałem czasu im powiedzieć o swoich planach, kiedy w pośpiechu opuszczałem Punkt Zero. Trudno korzystać ze środków łączności z jednego punktu układu słonecznego na drugi, więc pomyślałem, że będzie szybciej, jak po prostu przyjadę. Czasami łatwiej wysłać siebie niż wiadomość.

To prawda — potwierdził jeleń. — Tak czy inaczej musisz ponieść konsekwencje tego, że jesteś własną wiadomością uprzedzającą o twoim przybyciu.

Jakie konsekwencje?

Wiadomości są często lekceważone. Ale widzę, że nie masz ochoty rozmawiać na ten temat. Chodź za mną, zobaczymy, co da się dla ciebie zrobić.

Jeleń skierował się w stronę zarośli, a ja podążyłem za nim.

Zmrok zapadał szybko. Nie było już widać pni drzew. Czułem sucho w gardle, więc spytałem:

Nie ma tu w pobliżu czegoś do picia?

Ależ tak, jest, tyle że ja bym tego nie polecał.

Potrzebuję wody!

Rozumiem musisz się napić. Chodźmy tędy.

Ruszyliśmy niewielką ścieżynką, która biegła w dół pod łagodnym kątem. W ciemności błyszczały jasne punkty — świetliki. Las znieruchomiał. Po niedługim czasie dotarliśmy do małego, ciemnego stawu leżącego wśród korzeni ogromnych drzew. Podszedłem do brzegu, schyliłem się i nabrałem w dłonie wody. Jak tylko ją wypiłem, chciwie zapragnąłem więcej, a potem jeszcze więcej. Jeleń stał nieruchomo, podczas gdy ja wciąż gasiłem pragnienie. Wyczuwałem jakąś dezaprobatę w postawie zwierzęcia.

Czy robię coś nie tak? — spytałem. — Chyba ta woda do nikogo nie należy?

Zgadza się — powiedział jeleń. — Na tym właśnie polega problem. Jest tak samo niczyja wewnątrz jak i na zewnątrz.

Nie bardzo miało to sens. Czułem wodę w brzuchu, a mimo to pochylałem się, by wypić więcej. Splecionymi palcami nabrałem kolejną porcję i podsunąłem do ust. Wydało mi się, że woda uformowała małą, przezroczystą kulkę. Musiałem ją raczej zjeść niż wypić. Pospiesznie cofnąłem się od brzegu stawu. Jeleń obserwował mnie z zainteresowaniem. Nagle zaczęły się dziać dziwne rzeczy w moim żołądku. Miałem wrażenie, że coś w środku mnie rosło. Tak jakby pęczniała ta niewielka ilość wypitego płynu. Poczułem w sobie obecność wody, ale nie będącej częścią mnie, tylko niezależnej, niczyjej, tak jak mówił jeleń.

Co się dzieje? — spytałem. — Co mi zrobiłeś?

Jest wiele kluczy do tego miejsca — orzekło stworzenie. — Ja tylko dostarczyłem ci Tego, czego jak twierdziłeś, potrzebujesz. Reszta zależy od ciebie i od Tego.

Nie wiedziałem, o czym mówi. A raczej wiedziałem, ale wolałbym nie wiedzieć. Coś się wydarzyło i znowu nie byłem na to gotów. Woda w moim brzuchu ciągle się powiększała. W zasadzie nie woda, lecz kwas. Odnosiłem wrażenie, że mnie rozpuszcza od środka.

Pomóż mi! — błagałem.

Obawiam się, że już to zrobiłem — westchnął jeleń. Wtedy woda urosła do granic możliwości, a ja niczym papierowy ludzik rozpuściłem się sam w sobie.

Ten obraz zupełnie nie miał sensu. Krystaliczna ciecz podniosła się, a ja z pluskiem upadłem na poszycie lasu. Stanowiłem cząstkę wody, osobną dzięki napięciu powierzchniowemu. To niesprawiedliwe, jak niespodziewanie dosięgają nas takie zmiany. Co się stało ze stabilnością starego świata? A może to zawsze był mit, nierealne marzenie o porządku?

Zacząłem się rozpuszczać. Naprężenie powierzchni załamało się i już byłem wodą płynącą lasem z powrotem w stronę stawu. Zdawałem sobie sprawę, że jeleń, który dotąd mnie obserwował, odchodzi. Zapamiętałem jego smutek — wielkie, błyszczące brązowe oczy. Wydawało się, że mi współczuje. Bóg jeden wie, że nie był w tym osamotniony, ponieważ ja również niezmiernie sobie współczułem.

Jak woda może współodczuwać? To pytanie zajęło moją uwagę przez chwilę, a potem zniknęło. Cały stałem się cieczą. Uświadomiłem sobie, że jestem stawem. Nie przesadziłbym twierdząc, że on mnie wypił. I co miałem robić dalej?

Mój miły jest na księżycu. Wiem, że wkrótce go poślubię…

Słuchałem cienkiego, dziecięcego głosu, który był mi dziwnie znajomy. W głowie miałem mętlik i mnóstwo pajęczyn. Czy nie zostałem właśnie zamieniony w wodę? Jak dobrze odkryć, że znowu jestem ciałem, człowiekiem, a nie elementem przyrody. Uldze towarzyszyło jednak delikatne uczucie żalu. Znalezienie się w straszliwej sytuacji czasem może być interesujące!

Po namyśle stwierdziłem, że moja radość jest przedwczesna. Jeszcze nie otrzymałem żadnych bodźców wizualnych potwierdzających zaistniałą sytuację. Dlaczego? Do głowy przychodziło mi kilka odpowiedzi: po pierwsze, miałem zamknięte oczy; po drugie, brakowało światła, dzięki któremu mógłbym coś zobaczyć; po trzecie, było światło i mój zmysł wzroku funkcjonował, ale umysł, mózg, czy jak zechcecie to nazwać, albo tego nie przyjmował, albo przyjmował, lecz odmawiał przekazania wyników do innych części systemu rozpoznawania świata.

Podejrzewałem, że prawdopodobnie istnieją również inne opcje. Ale nie miałem czasu na ich rozważanie. Pierwsza, podstawowa kwestia polegała na zbadaniu możliwości percepcyjnych. To zaś sprowadzało się do jednego: czy powinienem coś widzieć, czy też nie? A jeśli powinienem, to czy należało podjąć jakieś kroki, by zobaczyć to, co należało zobaczyć, i tym samym uwolnić się od myśli o mojej własnej, histerycznej ślepocie? A może przesadzam?

Ponieważ stwierdziłem, nawet po króciutkim zastanowieniu, że tak naprawdę niekoniecznie trzeba zmuszać się do tego, by widzieć (albo to się stanie w sposób naturalny albo wcale), pomyślałem o ewolucyjnym rozwoju wzroku. Te pierwsze, elementarne stworzenia, które są naszymi przodkami na drodze do posiadania oczu, z pewnością nie musiały angażować siły woli, aby dostrzegać różne rzeczy, prawda? Albo widziały, albo nie. A intencje — ten wielki elastyczny termin, będący konikiem naukowców — miały z tym bardzo niewiele wspólnego, jeśli w ogóle cokolwiek.

Czy sprawa przedstawiała się tak prosto? Jakie były kolejne fazy, stopnie wiodące od ślepoty do ostrego widzenia? W jakiej części skali uważano stworzenie za niewidzące i gdzie jest owa wielka linia ewolucyjna, za którą rozpoczynało się wzrokowe postępowanie? A jeśli już przy tym jesteśmy, to czy istniały inne zmysły patrzące, prócz wzroku, połączone z nim być może, ale jednak wciąż oddzielne i odmienne Czy można stwierdzić, że odnosiły się one do wzroku jak Hyperion do satyra, używając eufonicznego zwrotu Szekspira.

Im więcej o tym myślałem, tym więcej o tym myślałem. To poważna sprawa. Człowiek musi zorientować się w swoich możliwościach percepcyjnych, nim uczyni krok naprzód. Póki nie znasz swojego wyglądu, jak możesz wiedzieć, czego szukasz? Oczywiście, naszych przodków zadawalało znacznie mniej. Barwne cienie na ścianach jaskiń — gdy człowiek o tym teraz pomyśli, wybucha śmiechem. Ale to przeszłość, a problem nazbyt długo odkładany wymaga, by się nim zająć. Albo żeby się nim nie zajmować, lecz to też jest jakaś decyzja, oparta z kolei na wiedzy percepcyjnej.

To niewątpliwie prawda — odezwał się SELIGMAN. — Ale czy wziąłeś pod uwagę aurę przewidywalności, otaczającą nawet najbardziej nieznaną propozycję? Nie można nas całkowicie zaskoczyć, ponieważ umysł zamienia wszystkie postrzegane przedmioty w te dobrze nam znane, z których nowa jest zaledwie jakaś część.

Na boga, masz rację — powiedziałem. — Trudno o dobrą niespodziankę.

Tak. Ale tobie powiodło się lepiej niż większości. Zawsze byłeś dobrym studentem. Postawiłem ci szóstkę z estetyki oszukiwania samego siebie.

Pole wizualne po prostu nagle się otworzyło. Znalazłem się w klasie. Moim jedynym związkiem z tym, co się wydarzyło wcześniej był plecak. Leżał na podłodze obok mnie, otwarty szeroko. Przyglądając się zawartości bagażu, zauważyłem, że ktoś w nim grzebał. Bez wątpienia ja. Pochyliłem się i sprawdziłem. Tak, czegoś brakowało. Minutę zabrało mi odkrycie, że zniknęła niewielka, sprytna, ostro zakończona maszynka GLYNNIS, choć bardzo prawdopodobne, że ja sam ją zabrałem i pewnie jeszcze uruchomiłem.

Pamiętam ten czarujący uśmiech na twarzy Glynnis kiedy dawał mi maszynkę. A może w tym dniu Glynnis był płci żeńskiej? Tak trudno zapamiętać, kto jest kim w jakimś momencie, w czasach tak łatwej migracji seksualnej. Ale oczywiście nie zamierzamy poruszać tu kwestii płci. To indywidualna sprawa sumienia. Rozdzielenie, konwergencja — tych rzeczy należy starannie unikać. Mówiąc najprościej, Glynnis i ja nie współżyliśmy ze sobą tamtego odległego dnia, kiedy otrzymałem ową maszynkę. Glynnis powiedziała wówczas:

Będę za tobą tęsknić… — Tu nazwała mnie po imieniu, jakiekolwiek imię wtedy nosiłem. Po tych słowach zrobiła coś jeszcze, wykonała gest, wzruszający, nie do powtórzenia. A potem dała mi tę maszynkę.

Rozejrzałem się dokoła, żeby zobaczyć, co się stało z tym cennym prezentem. Elg, bo tak są nazywane te niewielkie urządzenia, które rozmawiają w Linshiean — języku handlu seksualnego — leżał na podłodze, obok moich stóp. Nadal się obracał, zataczając kółka, które się zmniejszały zgodnie z dobrze znanymi regułami Prawa Rosko. A zatem z obecnej sytuacji, nie można otwarcie wywnioskować, co się działo, zanim sobie uświadomiłeś swoje położenie. Dlatego właśnie jest ciężko rozmawiać o maszynce. W chwili kiedy na nią patrzyłem, wyglądała solidniej niż zwykle. Sprawiała wrażenie godnej szacunku.

Podniosłem urządzenie, dziękując swoim gwiazdom, że nie byłem już wodą, ponieważ doznawałem uczuć, trudnych do opisania.

Na szczęście sytuacja uległa całkowitej zmianie i nasunęła mi myśl, że jeleń nie był zupełnie szczery, kiedy ostrzegł mnie przed… nie mogłem sobie za bardzo przypomnieć przed czym. Wystarczająco ciężko przewidzieć co nastąpi potem, bez zbędnego zastanawiania się nad tym, co właśnie minęło. A jeśli idzie o krótkotrwałe stany, nie posiadające odpowiedniej wytrwałości, by stać się wartymi opisywania… Hm, co można powiedzieć prócz tego, że należy dać całą naprzód i niech każdy martwi się o siebie.

Czy skończyłeś już skakać z tematu na temat? — spytał Llew.

Potrząsnąłem głową i przetarłem oczy. Po chwili wszystko znów się wyklarowało. Llew, nadal w formie projekcji wewnętrznej, stał przy mnie wyraźnie zaniepokojony. Przypomniałem sobie, że Llew zawsze był skłonny do zamartwiania się.

Ze mną wszystko w porządku — oświadczyłem. — A o co chodzi?

Staramy się dostarczyć cię do Phocis Central — wyjaśnił Llew. — Naprawdę chciałbym, żebyś z nami współpracował.

Uważam, że właśnie to robię!

Posłuchaj, musisz być uważny i nie iść za wszystkim co tylko zobaczysz. Wiesz, jak to jest w Phocis. W tym miejscu są tysiące atrakcji, więc szybko można zboczyć z drogi. Właściwie zbłądzenie stanowi tu samą esencję przeżyć, ale to również rodzaj pobłażania samemu sobie, a tobie nie wolno tego robić jeśli chcesz dotrzeć tam, dokąd zmierzasz.

Ale dokąd ja zmierzam?

I wtedy… stało się. Aż boję się powiedzieć co, tak doniosły był to moment. Takim wydawał mi się wtedy. Spojrzałem w górę. Wpatrzyłem się w pole wizualne, które jest jedynym miejscem, na którym możesz skupić swoją uwagę. Na prawo dostrzegłem las. Rozciągał się przede mną niczym smok wygrzewający się w słońcu na głównej ulicy jakiegoś nieszczęsnego miasta, w PHOCIS z moich najstraszliwszych przepowiedni.

Wtedy spojrzałem w lewo i zobaczyłem inny widok. Tym razem było to jakieś bardzo dostojne miejsce, pełne metalowych konstrukcji, których blada, drżąca barwa odbijała światło wstającego dnia. Owady fruwały w lesie, metaliczne robaki pełzały po mieście. Nie do końca wierzyłem własnym oczom. Zdawało się, że istnieje jakiś wybór.

Mogłem iść w lewo, wtedy wróciłbym do lasu; lub w prawo, wówczas wszedłbym do miasta.

Kiedy oglądałem tę podwójną wizję, dostrzegłem, że miasto i las nie są tak naprawdę jednoczesne. Wyglądało na to, że łączą się w sposób niedoskonały. Nie współistnieją ze sobą. Były inaczej uformowane i nieco dziwnie ze sobą zestawione. Szczegóły jednego planu nie pokrywały się z detalami drugiego.

Nie wiedziałem, co zrobić. Ostatecznie zdecydowałem się wybrać ścieżkę wiodącą ku cywilizacji. Na zastanawianie się nad różnicami nie było czasu. Jeśli w ogóle taki czas istnieje. Odwróciłem się tyłem do lasu, który natychmiast zniknął. Skierowałem swe kroki do miasta.

Inne obrazy ujrzałem kątem oka. Dostrzegłem spadające gwiazdy i duże, wolno obracające się sferoidy nijakiego koloru. Widziałem kobiety i mężczyzn tańczących na ulicach, w oślepiających łukach świateł. Zobaczyłem zmęczoną twarz młodej dziewczyny, jej oczy zwróciły się ku mnie pełne żalu. Patrzyłem dalej i wychwyciłem wzrokiem jeszcze jeden szlak — drogę prowadzącą do nieba.

Wówczas spałem, a wtedy przyszła do mnie zjawa bez rąk i dotknęła mnie. Było to nic innego jak tylko niewielkie urządzenie, które wydostało się z plecaka i przywarło do mojego ramienia.

Co się dzieje? — wydało z siebie głos.

Bez głupich pytań, proszę — warknąłem. — Gdzie Llew? Stał tu przed chwilą, chyba że coś mi się pomyliło.

Myślę, że chyba ci się pomyliło — osądziła maszynka. — To nie był Llew.

Niemożliwe?

A jednak, biorąc pod uwagę zawsze obecne domniemanie iluzji, podstępu oraz naiwność tłumu.

Wykręciłem sobie szyję, by spojrzeć na urządzenie siedzące mi na karku, częściowo podtrzymywane przez moje ramię. On — gdyż w końcu tak zacząłem o nim myśleć — był matową imitacją brązu w kolorze zieleni, dokładnie tak jak go zapamiętałem. Małe światełka na jego powierzchni pojawiały się i znikały. Przypominał sporawy kawał metalu, który przez długi czas leżał na dnie rzeki. Jednak jego głos brzmiał kusząco. Szybko się odwróciłem, ponieważ nie chciałem stracić z oczu miasta. Tak, cały czas istniało. Las zanikał z mojego rozdwojenia wizji. Byłem prawie uleczony. Gdybym tylko mógł skupić się na podstawowych sprawach: miasto, jedzenie, komfort, seks i filmy!

Czy naprawdę myślisz, że to takie proste? — spytała maszynka.

O co chodzi? Czyż miasto nie jest prawdziwe?

Czasami jest, a czasami nie.

A teraz?

Zależy, do czego się odniesiesz, staruszku.

Nie lubię takiego gadania.

Ale i tak będziesz je słyszał. Potrzebujesz porządnego trucia, mój chłopcze. Ten nonsens trwa już zbyt długo. Co ty próbujesz zrobić, wywołać rewolucję? Czy sądzisz, że nie mamy tu wystarczająco wielu problemów bez ciebie?

Usłyszeć takie słowa od zwykłej maszynki! Cóż za poniżenie! Trudno się nie wkurzyć, widząc jak szybko wszystko wokół hardzieje. Zamyśliłem się, ale niezbyt głęboko. Przypomniałem sobie różne chwile. Zdecydowałem, że nie odpowiada mi to, kim jestem. Rozważałem zmianę tożsamości. Ale ciężko to zrobić z czymś takim uwieszonym na ramieniu.

Wtedy znalazłem się w mieście. Ulice wiły się jak węże próbujące się wyprostować. To był jeden z takich widoków, które kosmos funduje ci od czasu do czasu, ale nie za często.

Na parterze znajdowały się małe sklepiki. Omiotłem je wzrokiem z pewną obawą. Co oni w nich sprzedawali? Jedzenie? Seks? Musiało tu być coś, co mógłbym kupić i sprzedać. Widzicie, szukałem celu.

Zaraz też natknąłem się na sklep z celami, opatrzony jaskrawym neonem: CELE WSZELKIEGO RODZAJU. Nie wiedziałem, co o tym sądzić. Sama konieczność myślenia na ten temat zakrawała na żart. A więc odłożyłem pozostałe słowa, przykryłem swój ślad innym śladem, wybranym spośród wszystkich biegnących drogą, którą przyszedłem. Byłem jedynie ostrożny.

Po chwili przekroczyłem próg biura rządowego. Każdy tu wchodzący musi być pełen obaw. Taki napis widniał na drzwiach. Zastosowałem się, nie mogąc powstrzymać uśmiechu, ponieważ pławienie się w ponurej głębi makabrycznych terminów doskonale oddawało styl Phocian.

Ale z kim miałem rozmawiać? Roześmiałem się głośno, ponieważ cała sytuacja była szalona, rozpaczliwa i niemożliwa. A zaczęło się tak dobrze. Wiedziałem o tym i nie mogłem nic zrobić, oprócz kontynuowania tego, co zacząłem. Ten kto się poddaje jest głupcem i nigdy nie odnosi sukcesu.

To zdarzyło się wtedy, kiedy stałem tam, próbując wprowadzić umysł w wyższe obroty. Dyskretna wskazówka w postaci ćmy krążyła uparcie, aż wreszcie dała nura w chaos, ciągnąc mnie ze sobą. Dostrzegłem gwiazdy, a one dostrzegły moją postać. Z pośpiechu biorą się ogromne ilości śmiecia. Wszelkiego rodzaju odpady otaczają mnie z każdej strony. Gdzie oni, u licha, postawili miasto? Ktoś najwyraźniej zrobił to w niewłaściwym miejscu, ale nie ja. Niech trafi szlag tych, którzy psują wszystko. A ja tak bardzo czekałem, na jakąś miłą, dyskretną i rozsądną propozycję, w której mógłbym się skryć. Potrzebowałem dziewczyny do miłości i kanapki do jedzenia. Miałem dość tajemnic i niepewności. I oto znalazłem się w przestrzeni, która odmawiała możliwości, aby ją określić.

Jak to opisać? Narracja ma swoje ograniczenia. Mówię wam, że dosłownie nie było tam nic. Wszędzie rozciągała się nicość i kiedy tak patrzyłem, widziałem coraz wyraźniej i coraz głębiej przenikałem w tę pustkę. Mój wzrok pragnął jakiegoś choćby maleńkiego przedmiotu, na którym mógłby się zatrzymać. Nawet ciężar plecaka przyniósłby w tym momencie ulgę. „A więc tak wygląda śmierć”, powiedziałem do siebie. „A ja dotarłem do niej zbyt szybko”.

Witaj w królestwie śmierci — rozbrzmiał jakiś głos.

Oczywiście nie widziałem nic. Wkrótce miałem zobaczyć wiele, ale w tej chwili nie dostrzegałem dosłownie niczego. To bardzo źle. Jednak usłyszałem głos. Powitał mnie w miejscu, do którego, jak podejrzewałem, od dawna zmierzam. To przyniosło mi pewną ulgę, ale również potrzebę rozmowy.

Cześć — powiedziałem. Wydało mi się, że takie powitanie jest wystarczająco niezobowiązujące.

Cześć sobie — odrzekł ktoś.

Tkwiłem zatem pośrodku nicości z głosem, który stroił sobie ze mnie żarty. Sytuacja nie do zniesienia. Ale raczej musiałem to znosić. Starałem się przywołać jakiś obraz. Coś — cokolwiek, z pewnością byłoby lepsze niż ta nicość. Jednak żaden obraz nie chciał mnie nawiedzić. Zamiast tego przyszedł zapach. Smród starych odchodów myszy. Wcale mi się to nie podobało. Co mogło mieć wspólnego ze mną? Znalazłem się tutaj, a jakiś głos mówił do mnie „cześć”.

Teraz słuchaj — powiedział niewidoczny rozmówca., — Nie możemy tego tak dalej ciągnąć. Musimy znaleźć sposób, modus operandi. Czy mnie słyszysz, Caroline? Czy dociera do ciebie mój śpiew? Czy nie znajdziesz w swoim sercu miejsca zarówno dla zażenowanych jak i dla nie zaangażowanych, nie wspominając o tych, których tam już nawet nie ma? Pytam cię teraz, czy nie ma sposobu, żebyśmy mogli to jakoś poskładać do kupy?

Może gdybyś się pokazał? — zaproponowałem, gdyż ten od głosu, najwyraźniej, nie potrafił zastosować się do najbardziej podstawowych zasad uprzejmości.

Ha! Świetnie! Glina prosząca garnek, aby zapiał! My tu nie chcemy takich rzeczy. Pragniemy jedynie, żeby coś się wydarzyło. Prawda?

A może już dość się wydarzyło — zasugerowałem. Uważałem, że powinienem zachowywać się swobodnie, próbując jednak nie być beztroski, albo próbując być beztroski, ale w sposób zamierzony. Nie byłem pewien, którą taktykę obrać. Gdyby tylko przełamać tę cholerną niespójność! Niestety, trwała dalej, a ja z nią.

Potem zjawiła się tam Sicelle. Wyglądała, jak zawsze, cudownie. Długie włosy opadały jej falą z przodu na małą twarz w kształcie serca. Patrzyła na mnie z pewnym zatroskaniem, ale równie dobrze mógł to być jedynie grymas wywołany niestrawnością.

Ogden — wymówiła imię, które w tym czasie akceptowałem, ale później stwierdziłem, że jest ono mało prawdopodobne, biorąc pod uwagę to, co o sobie pamiętałem. Ale o tym później. A teraz, patrz, czy ja przypominam Ogdena?

Wyglądasz jakbyś był chory.

Kpiny. Cóż innego robi człowiek, leżąc w ten sposób w łóżku, z wiatrakiem obracającym się nad głową i rosnącą temperaturą ciała, oprócz chorowania, poważnego chorowania, najpoważniejszego w świecie. Miałem wrażenie, że to pułapka. Ale nie byłem pewien. Okropne.

Cierpliwości. Trochę sprzętu. Nie daj się rozszyfrować.

Od dawna tu jestem? — spytałem.

Może nie powinieneś teraz mówić — zasugerowała Sicelle. — Proszę, zjedz trochę zupy.

Uniosła mi głowę i wlała gęstą ciecz do ust za pomocą długiej wyżłobionej łyżki. To była dobra zupa, rosół, chociaż nie wiedziałem dlaczego ją jem. Czy postacie z mojego życia istniały w jakiejś przestrzeni zarezerwowanej wyłącznie dla mnie i czy w tym miejscu wszystko trwało bez końca? Czy też prosiłem o zbyt wiele? Zachowywałem kamienną twarz, ale nie potrafiłem odpowiedzieć sobie na te pytania.

Teraz, Ogdenie, weź się w garść — poleciła. — Mętlik zniknie. To jest to, co nazywają kołem chaosu. Wiem, że nie słyszysz mnie zbyt dobrze. Ale postaraj się pojąć sens tych słów.

Sicelle zawsze była miłą osobą, nawet wtedy gdy spotykała się z Edgarem. Przypomniały mi się te dni pełne ubóstwa, małe mieszkanie w West Village, kafejki, pieśni wędrownych minstreli, niektóre pochodzące aż z dwunastowiecznej Francji. Dobre czasy. Chociaż wówczas wcale nam się tak nie wydawało. Żałuję, że nie mogę teraz tam być, gdziekolwiek to było.

Nagle zrozumiałem, że te wspomnienia, chociaż tak bardzo prawdziwe, mogą nie być moimi wspomnieniami. Słyszałem o przypadkach, gdy podróżnik taki jak ja, przed opuszczeniem bezpiecznych brzegów gęstych od samego siebie, w których wszystko jest myślą jego lub o nim, więc jego pełną egzystencją, pożycza lub wynajmuje albo nawet kupuje czyjeś wspomnienia. Kiedy więc udaje się w podróż do jakichś odległych miejsc, ma tam kogo odwiedzić, ponieważ pamięć o osobie jest równoznaczna ze znajomością tej postaci, nawet jeśli nigdy tak naprawdę się jej nie poznało.

Spojrzałem w górę. Nad głową błysnęło światło. Głos z taśmy powiedział: „Koniec wizyt”.

I wtedy Sicelle zaczęła znikać.

Nie odchodź jeszcze! — krzyknąłem. — Jesteś dla mnie ostatnią oazą normalności w tym świecie, którego nigdy nie stworzyłem.

Ale ona nadal znikała, wciąż mając na twarzy delikatny uśmieszek. Nagle pojawiły się ściany i żółte zdobienia. Stwierdziłem, że ignorancja jest lepsza od stanu błogiego, lepsza od pocałunku gorącego.

Kiedy znów spojrzałem w górę, znajdowałem się w innym miejscu. Tak się czasami dzieje.

Hej tam! — krzyknąłem. Nie usłyszałem żadnej odpowiedzi. Wszystko jest zamętem. Kołem chaosu. Nie wiedziałem, co powiedzieć. Ale trzeba mówić, żeby się wygadać, więc po chwili instynkt samozachowawczy przejął kontrolę, a słowa krztusiły się i mieszały mi gardle. Powstało jedno zdanie, potem następne. Nie potrafiłem znaleźć sposobu, by je z siebie wyrzucić. Wiedziałem, że mam nawrót. Ale czego? Jakie było znaczenie tych wszystkich dziwnych przygód? Dokąd zmierzałem?

Nadszedł czas zdecydować o biegu wydarzeń. Wyobraziłem sobie kij z żelazodrewna, mocny, naturalny, doskonały materiał, z którym mógłbym pracować.

Natychmiast znalazłem się poza szpitalną salą. A może wcale tam nie przebywałem. Albo — obrzydliwa myśl — wciąż tam jestem. Ale jeśli tak, co zatem robię idąc w nowe miejsce?

Dom nigdy taki nie był. To zdanie kołatało mi się w głowie. A jednak taki jest, Anando. Ogromny, zimny budynek, garderoba pachnąca drewnem cedrowym, duże drzewo z rozłożystymi gałęziami stojące od frontu, „sekretna szafa samotnych pragnień” jak nazywa je Sidney Lanier, oraz nakładające się na to kilka mieszkań w paru miastach, przygnane tu po to, by popatrzeć na mój koniec, na umierające szczątki. Nie, przepraszam, nie chciałem powiedzieć tego ostatniego. Bardzo trudno jest o tym rozmawiać. Wam wydaje się to niejasne, prawda? A jednak naprawdę nie zamierzam niczego gmatwać. Wszystkie te modele domu nakładające się na siebie niczym przezroczyste strony kalendarza trzepoczące jak oszalałe na wietrze czasu, w którym żeglujemy.

A więc dotarłem do miejsca, gdzie stworzyłem jedno ze swoich gniazd.

Cześć wszystkim, jestem w domu!

Poruszenie w kuchni. Zapach jabłecznika, harmonijny, jednomyślny.

O cześć, Ogdenie — powitała mnie mama.

Zapadłem się w stronice mrocznej książki. Ale miło jest wracać i wracać, i znów, i znów. Doznałem nagłej ochoty na odwiedzenie izby przodków. Wszyscy tam byli, nawet ci przez nas zapomnieni — kopie postaci które żyły, zanim rozpoczęto dzieło łączenia podartych stron pamięci. Był tam wujek Seth, wujek Dan, wujek George, wujek Charles; wszystkie ciotki, schludnie ustawione po jednej stronie izby. Każda z tych czcigodnych kobiet wykonywała charakterystyczną rzecz, układała kolekcję znaczków, polerowała srebro, odkurzała zbiór starego amerykańskiego szkła.

Co ty tu robisz? — spytał wujek Seymour. — Myślałem, że wybrałeś się w podróż.

No, bo tak też było. I nadal jest — odparłem. — Ale nieoczekiwane zwroty życia znów mnie tu przywiodły.

Uśmiechnął się do mnie czule. Fakt, iż nie żył, przykuwał go do tej izby i wydaje mi się, że tego bardzo żałował. Jednak pewne różnice między żywymi a umarłymi muszą istnieć, po co inaczej byłoby niebo?

Moja matka krzyknęła z drugiego pokoju, pytając czy przyjdę napić się z nią kawy? Pospieszyłem, by dołączyć do niej w wytapetowanym na żółto pokoju, gdzie nienadzwyczajne drzewa z New Jersey promieniały słodkim światłem. Nigdy nie potrafiłem rozszyfrować matki. Niektórzy mogą myśleć, że powinienem skorzystać z okazji i dowiedzieć się czegoś o okresie, który oni nazywają moim dzieciństwem. Ale to nie zawsze działa. W pracy istnieje pewna powściągliwość w mówieniu. Nasza ludzka rodzina, rozprzestrzeniła się tak bardzo od czasu, kiedy zapanowała doktryna antyplatońska, że myślałbyś…

Och, nie wiem, co byś myślał. To niesamowite rozprzestrzenienie się rodziny w czasie i przestrzeni. Wszyscy czekają na ciebie, a ty na nich czekasz. Nadchodzą moje dzieci by zanieść mnie do domu. Jednak to nie pomogło, nie było w tym szczęścia. Powstało jedynie zamieszanie, nawet nie tyle w moim życiu, które szło naprzód tak jak to zwykle bywa, ale zamęt w relacjonowaniu tego, co się wydarzyło.

Bo jak mam wyjaśnić, że przez pętlę, nieoczekiwaną choć nieuniknioną, zaniechałem próby dotarcia do Phocis, wróciłem do mojego dzieciństwa, a obecnie przechodziłem przez jaskinie pamięci?

No cóż, wypowiedziałem się, ale nie jest to przekonujące. Przypadkowy człowiek z Marsa nie wiedziałby co o tym pomyśleć. Siedziałem w kuchni razem z matką popijając kawę. Kątem oka widziałem ścieżkę, która prowadziła z powrotem, tam, dokąd zamierzałem iść od samego początku. Czy powinienem z niej skorzystać? Zawsze jest taki moment żalu, kiedy trzeba rozstać się ze złudzeniami, z przeszłością. Są zdziwieni — przykro mi, mamo, muszę dosiąść tej tęczy i odjechać. Następnym razem, kiedy wracasz, wszystko idzie w zapomnienie, albo przynajmniej się o tym nie mówi, nikt nie wspomina, że ty po prostu wspiąłeś się po niewidzialnych schodach w swojej własnej kuchni i zniknąłeś, Bóg jeden wie gdzie. A jednak to gdzieś się czai, jak chromowane pierdnięcie, coś przykrego, bez charakteru.

Mimo wszystko nie mogłem iść tak szybko. Długo byłem poza domem. To zadziwiające, jak rzadko w naszym życiu pojawia się taka możliwość. Trzymamy się tej straszliwej kolei rzeczy i nagle zostajemy zaskoczeni, że z własnej woli wracamy do spraw, o których wolelibyśmy zapomnieć.

Nie miałem czasu na przyjemną dawkę sentymentów. Od najmłodszych lat żyjemy w świecie nieograniczonych możliwości, rodzimy się, by wciąż zataczać koło i powracać do tych samych miejsc, gdzie nic się nie dzieje i nie ma tego końca. Albo tak mi się wydaje. Bez końca!

Przyglądałem się scenom z mojego dzieciństwa i zastanawiałem się, do kogo one należały. Dziwne i niewiarygodne, że mogłem kiedykolwiek bujać się na tej huśtawce, grać w krykieta tym odrapanym i brudnym kijem z pomarańczową obwódką. Ów podłużny kawał drewna znaczył dla mnie tyle samo, ile flamingi. Niewiele. Nie miałem nic więcej do powiedzenia. Nie tylko nie można wrócić do domu, ale nie można nawet chcieć tego, ponieważ nie można rozpoznać miejsca, poza wycinkami z gazet.

W mgnieniu oka scena się zmieniła. Nie sądzę, żebym musiał choćby mrugnąć okiem, by spowodować tę zmianę. Sicelle ostrzegała mnie przed takimi rzeczami. Poślizg ust może rozmazać pomadkę, powiedziała. Znów byłem tam z nią, tym razem w przytulnym, małym pubie w Londynie. To właściwie jeszcze się nie wydarzyło, oczywiście, ale na pewno już istniało w wiecznym powtarzaniu się rzeczy.

Zamówiłem butelkę piwa meksykańskiego, tylko po to, by mieć ten szatański styl. Sycelle poprosiła o jeden z tych kolorowych drinków z „creme de mentha” w środku. Usiedliśmy z powrotem w miłym zaduchu tytoniowego dymu, w miejscu gdzie mosiężne okucie i mahoniowa czerwień baru odbijały refleksy światła. Świetnie się bawiłem. Niemal tak dobrze, jakby to było po raz pierwszy. Tworzyliśmy nowy „pierwszy raz”, zapominając o poprzednim.

Dokąd więc zmierzasz? — spytała Sicelle.

Do Phocis — odparłem.

Znowu?

Nigdy wcześniej tam nie byłem, ale kiwnąłem potakująco głową. Tutaj błędem jest myśleć w kategoriach: nowe — stare. To świat tłoczących się obrazów i nieskończenie długich, jasnych, krętych korytarzy, w których wszystko następuje cykliczne i recyklicznie, ukazywane, niszczone i ukazywane ponownie.

Niemniej jednak, ja przetrwałem.

Idę do Phocis — oznajmiłem.

Zabierz mnie ze sobą — poprosiła.

Pokręciłem głową. Oczekiwałem zmian, teraz i zawsze. Sicelle była miła, Glynnis była miła, ale nie umiałem osiąść gdzieś na stałe, odłożyć swoich wspomnień z przeszłości i przyszłości do banku, żyć życiem głupców, ślepców, gruczołowców, salamandrowców.

Robisz błąd — powiedziała Sicelle, odrzucając do tyłu jasne, mocno poskręcane włosy. Skończyłem piwo i zamówiłem następne. Niejasno zdałem sobie sprawę, że niedługo wezwą mnie na operację. Czułem się nieźle i to mnie cieszyło. Trzeba wierzyć w kosmos, który, jak przypuszczam, steruje całym tym absurdem.

A potem byłem w innym miejscu, jaśniejącym od chromowanych powierzchni i wielkich animowanych portretów ściennych, przedstawiających stworzenia, których nigdy wcześniej, jeśli mnie pamięć nie myli, nie widziałem. Ale oczywiście pamięć mogła mnie mylić. Llew znów mi towarzyszył. Trzymał mój plecak.

Prawie o nim zapomniałeś — powiedział. — Ci z góry chcieli, byś odzyskał bagaż. Nie ma w nim nic nielegalnego, prawda?

Mam taką nadzieję — odparłem, ponieważ nigdy nie wiadomo, co też plecak może pochwycić, kiedy nie jest w twoich rękach.

Dobrze, czas najwyższy abyśmy zobaczyli się z burmistrzem, czy jak go tu nazywają. On wyjaśni twoją sytuację. Wydaje mi się, że za wejście przez niewłaściwe drzwi stracisz punkt.

Ale skąd miałem to wiedzieć? — spytałem.

Llew wzruszył ramionami.

Nie musisz mi tego tłumaczyć, stary. Rozumiem, jak trudno ukryć błąd. Któż inny bardziej tego doświadczył? — Po tych słowach Llew wywrócił oczami, robiąc aluzję do jakiejś nieudanej przygody z przeszłości, a sądził widać, że powinienem się domyślać, o co chodzi. W rzeczywistości darowałem sobie wynajmowanie poślednich wspomnień Llewa, zadowalając się paroma naprawdę dojrzałymi.

Nie otrzymałem żadnych wskazówek odnośnie drogi — oznajmiłem.

To usprawiedliwia twój błąd, naprawdę, ale tylko przede mną. Góra nie przyjmuje tłumaczeń. A przynajmniej zamierzała słuchać tych, które im dotychczas oferowałem w twoim imieniu. Stanowczo trzymają się zasady, barany. Przy okazji, dostałeś się do więzienia, nie płacąc za wstęp.

Nawet nie miałem pojęcia, że tam szedłem.

Powiedz to glinom. — Llew pokręcił głową i skleił bibułką papierosa.

Zastanawiałem się, czy używa narkotyków. Reguły dotyczące legalności i nielegalności brania środków odurzających tak szybko się zmieniają, że nigdy nie wiesz czy właśnie nie łamiesz prawa. Jakiś człowiek stwierdził, że bez względu na to co robi, zawsze łamie gdzieś prawo.

Potem zjedliśmy lunch. Najwyższa pora, pomyślałem. Zaserwowano nam jakiś orientalny posiłek. Wszystko pocięte nie do rozpoznania i polane tłustym sosem.

Natychmiast pochłonąłem całą potrawę.. Llew bawił się, pijąc mocną kawę kubek za kubkiem. Wydawał się niezadowolony.

Po chwili szepnął:

Muszę ci coś wyznać.

Czekałem. On zamilkł.

No wal, co masz do powiedzenia — zachęciłem. — Czy coś jeszcze zrobiłem źle?

Nie wiem, jak to ująć, stary.

Spróbuj zwyczajnie.

Zdaję się, że wyznaczono cię na śmierć.

Z początku tylko na niego spojrzałem. Odezwałem się dopiero po dłuższej chwili:

I tak po prostu mi o tym mówisz?

Mój drogi przyjacielu! — zaczął Llew. — Żaden sposób przekazywania takich wieści nie jest dobry.

Eksplozje w trawie. Ruchy obrzydliwej bestii. Jakież bezużyteczne obrazy masowo nawiedzają umysł w momentach stresu! Co można powiedzieć, kiedy się słyszy: — „Wyznaczono cię na śmierć?” Co rzec prócz tego, że ci przykro? Myślisz sobie, że zawsze wiedziałeś, iż zbliża się koniec. Wygląda na to, że oto tej nocy ciągłość ulegnie odwróceniu.

W jakiej formie nadejdzie, coś, nazywane przez ciebie śmiercią?

Możesz jej wcale nie rozpoznać — zapowiedział Llew.

Po co więc mnie uprzedzasz?

Żebyś był, jak to mówią, świadomy i gotowy, kolego.

Ale czy rzeczywiście pozostawałem w stanie gotowości? Miałem nakaz prawnika zabraniający śmierci zbliżyć się do mnie na odległość mniejszą niż trzy metry, bez wcześniejszego otrzymania mojej pisemnej zgody. Bałem się, że śmierć może tego nie przestrzegać. Co mogliby jej zrobić, gdyby przekroczyła granicę i przyszła służyć mi w krainie wiecznej młodości? Mogliby sobie krzyczeć i marudzić, ile dusza zapragnie. Śmierć i tak zrobiłaby swoje. Lecz oczywiście zawsze istniała możliwość zawarcia układu.

Zostawiłem Llewa i poszedłem po książkę telefoniczną. Tam pod „Śmierć”, „Układy”, znalazłem numery kilku brokerów Śmierci.

Zadzwoniłem do pierwszego na liście. Czas ponaglał.

Niski człowieczek z naroślą po jednej stronie piegowatego czoła przyjechał do mnie natychmiast. Usiadł za dużym biurkiem. Tło też uległo zmianie, oczywiście. Mężczyzna miał na sobie zielony strój chirurga. Później się dowiedziałem, że operował dobrowolnie zgłaszających się pacjentów w Saltpetriere.

Co może pan dla mnie zrobić? — spytałem, decydując się pójść na całość.

Przede wszystkim, czy jest pan pewien, że otrzymał zawiadomienie.

Pogrzebałem w kieszeni. Po rozmowie z Llewem mi powiedział, sporządziłem zawiadomienie i oczywiście nadal je posiadałem.

Kontynuowaliśmy. Ważne, by zrobić to ostrożnie, w przemyślany sposób. Zbyt wiele rozczarowań przynosi pośpiech i jego nieodłączny bliźniak, Thompson! Ale byłem zdecydowany wydostać się z wężowego dołka, jak nazywają miejsce, gdzie wałęsa się śmierć ze swoją przepiłowaną piłą oraz krzyżówką, bydlęcym fiutem i hymnem deszczowego dnia ku chwale władzy, która kiedyś istniała.

To naprawdę brzydko ze strony pana Śmierć — powiedziała do mnie Glynnis. — Tak po prostu wedrzeć się na nasze przyjęcie. Wiem, że on może iść tam, dokąd chce. Jednak dotąd się starał, żeby wszystko było w porządku, więc istniał powód, aby przypuszczać, iż poczeka te kilka godzin, aż wszyscy wyjdą. Zrobił to dla wielu innych ludzi, dlaczego nie dla nas? No, ale nic z tego.

Stosowała klasyczną technikę, którą doskonale znałem, ale mimo doświadczenia jakoś dałem się nabrać całej tej magii. Glynnis zabrała mnie z powrotem na przyjęcie, którego jeszcze nie było, ale gdzie musiałem spotkać pana Śmierć. Sączyłem apetyczny, zielony, lodowy drink i właśnie postanowiłem iść stamtąd w diabły zanim pojawią się kłopoty, kiedy poczułem, że jakiś palec puka mnie w gołe ramię. Obróciłem się wolno. W moim uchu rozległ się wspaniały śpiew, zmysły zamarły i nagle gdzieś się przeniosłem. Zmiany, jak dla mnie, następowały trochę za szybko. Znajdowałem się w pięknym pałacu zbudowanym z ciemnego marmuru i kości słoniowej, z kariatydami podtrzymującymi sufit i zdobieniami na wyższych ścianach, zapomniałem, jak się nazywają. Zaraz z tyłu było długie jezioro z polerowanego, ciemnego szkła. Panowała niezwykła cisza. Pośrodku jeziora zobaczyłem wyspę z małym marmurowym domkiem otoczonym ciemnymi topolami.

Znacznie mi ulżyło, bo nie wiedziałem, w jaki sposób śmierć się zaprezentuje, i miałem nadzieję, że będzie to raczej prezentacja klasyczna, coś w stylu greckim albo włoskim — oni wiedzą, jak sobie radzić z takimi rzeczami. Z pewnością nie chciałem nic surowego i egipskiego, a jeśli chodzi o monoteistycznych bogów, to jak dla mnie grali zbyt ostro. Nie pragnąłem dotrzeć do dna iluzji, wcale nie. Kiedy dotrze się już do dna, wtedy wychodzi się drugą stroną. Tak mówią. Byłem przygotowany popłynąć łodzią na wyspę, no i oczywiście łódź, coś w stylu długiej gondoli, przydryfowała do mnie, z wysokim zakapturzonym mężczyzną wiosłującym na rufie.

Głosy dzwonów Déjà Vu zagrzmiały w moich uszach. Już kiedyś tu byłem!

No cóż, dokąd teraz? — zapytałem.

Oszczędź mi swego poczucia humoru — odezwał się Śmierć. — Wsiadaj i ruszamy w drogę — rzekł.

W jego głosie brzmiało zniecierpliwienie. Po raz pierwszy słyszałem o zniecierpliwionym Śmierci i to mnie zdziwiło dużo bardziej niż sama śmierć, której w tym momencie nie mogłem sobie za bardzo przypomnieć; coś jak upadanie w kałużę krwi, zdaje się, a może rzeczywiście umarłem na przyjęciu? Nieważne, znajdowałem się tutaj, w pobliżu czegoś, co nazywają królestwem Śmierci.

A więc wszedłem do łódki, usiadłem na niewielkim siedzeniu pośrodku i palcami robiłem ślady na wodzie. Zakapturzony mężczyzna wrócił do swojego zajęcia — wiosłowania i wkrótce sunęliśmy po ciemnej wodzie, w kierunku prawdopodobnie wyspy zmarłych — czasami takie rzeczy się po prostu wie.

Rozpryskiwaliśmy wodę i płynęliśmy naprzód, a po chwili Śmierć zatrzymał się, ciągnąc długie wiosło po wodzie.

Masz papierosa? — spytał.

To mnie rozzłościło. Ocknąłem się z odrętwienia.

Ale tupet! To właśnie przez papierosy tu jestem. Nie bezpośrednio, tego nie mogę udowodnić. Gdybym jednak nie palił czyli, nie rozrywałbym sobie płuc nie wpuszczał do krwioobiegu metali ciężkich, arszeniku i tym podobnych gówien, to prawdopodobnie cały czas byłbym teraz na Ziemi, zajmując się właściwymi sprawami, jak przejmowanie się wszystkim, a nie siedziałbym w tej łódce i nie płynął na wyspę, gdzie, założę się, nie ma nawet kina.

Nawet bez papierosów ludzie umierają — napomniał mnie Śmierć. Pogrzebał w kieszeniach płaszcza, zlokalizował paczkę i wyćwiczonym gestem podrzucił jednego papierosa i złapał go w usta. Wyciągnął paczkę w moją stronę.

Palisz?

Myślałem, że nie masz.

Po prostu lubię palić cudzesy. No weź, teraz już ci to nie zaszkodzi.

Wziąłem papierosa i pomacałem kieszenie. Tak, nadal miałem zapalniczkę. To zabawne, że Bic potrafi przeżyć nawet śmierć. Podpaliłem oba papierosy. Zaciągnęliśmy się z zadowoleniem. Śmierć spoczął na ławce naprzeciw mnie. W kościstych palcach trzymał papierosa. Zaciągnąłem się i spojrzałem w wodę. To była bardzo nastrojowa chwila. W życiu myślałem o wielu rzeczach, ale gdyby ktoś mi kiedykolwiek powiedział mi, że będę siedzieć w małej odkrytej łódce ze Śmiercią, to podejrzewałbym, że zwariował. Miło palić papierosa po śmierci. Wtedy przynosi to same korzyści. Papierosy po śmierci kosztują dużo mniej niż za życia.

A więc jak to jest, być Śmiercią? — odezwałem się do niego. Tak naprawdę wcale mnie to nie interesowało, ale należało coś mówić.

No cóż, praca jak praca — powiedział.

Na pewno spotykasz ciekawych ludzi.

To zależy. Wszyscy tędy przechodzą, choć niekoniecznie ze mną się widzą. Nie jestem jedynym Śmiercią. Alegoria alegorią, ale musimy też być praktyczni. Istnieje nas wielu i przyjmujemy różne formy.

Posłuchaj, wydaje mi się, iż z tego spotkania zakładam, że, iż istnieje życie po śmierci

Możesz sobie zakładać, co chcesz — odparł Śmierć.

Co się dzieje na wyspie?

Zaraz się tego dowiesz.

Nie spodobała mi się ta odpowiedź.

Co robiłeś, zanim zostałeś Śmiercią? — spytałem.

Pracowałem jako duch spirytystyczny — powiedział. — Występowałem w alegorycznej scenie z nimfami, cherubinami i brodatymi mężczyznami. Bardzo fajna robota. Potem musieliśmy odgrywać sceny z Inferno. To już nie było tak przyjemne.

Miałeś kiedyś dziewczynę?

Sen jest panną młodą Śmierci.

Co chcesz robić gdy dorośniesz?

Są w tym wszechświecie zawody, których nie jesteś w stanie sobie nawet wyobrazić. Chciałem spróbować któregoś.

Łódka kierowała się w stronę niewielkiej przystani na wyspie. We mgle dostrzegłem ogromne postacie w niezwykłych kostiumach. Wiedziałem, że każda coś przedstawia, ale niestety brakowało napisów, więc nie potrafię powiedzieć co.

Poczułem jednak swobodę. Sceny alegoryczne, nie mówią ci, co masz robić, wszystko i tak toczy się naprzód.

Kiedy rozmawialiśmy, zobaczyłem osoby stojące w doku i machające do nas.

Kim oni są? — spytałem.

Bez wątpienia twoimi przyjaciółmi — wyjaśnił Śmierć.

Nie mogłem wyobrazić sobie nikogo, wystarczająco dobrze mi znanego, kto mógłby przebywać teraz w piekle i świętować moje przybycie. Kiedy wpłynęliśmy do doku, zacząłem rozpoznawać witających mnie tubylców: D’artagnan, Ulysses i wielki, gruby gość z wąsami, czyli, jeśli się nie myliłem, Balzak. Miałem nadzieję, że nie. Nigdy nie przeczytałem nawet słowa z tego co napisał, chociaż to sobie obiecywałem. Co za wstyd spotkać go po śmierci i nie umieć niczego powiedzieć o „Komedii ludzkiej”!

Mój drogi kolego! — odezwał się Balzak. — Jak miło cię tu widzieć! Nie, nie martw się, nigdy wcześniej mnie nie spotkałeś. Ale miałem ogromne szczęście zostać wybranym do komitetu powitalnego. To daje mi bardzo dobry punkt wyjściowy, z którego mogę kontynuować badania nad kondycją ludzkości.

W jakim celu prowadzić podobne obserwacje? — spytałem. — I skąd znasz angielski?

Angielski jest uniwersalnym językiem śmierci — wytłumaczył Balzak. — To jest teraz mój kraj, więc chyba nic dziwnego, że mówię w tym języku. I piszę też. Ponieważ, oczywiście, ciągle tworzę.

I publikujesz?

W rzeczy samej. Byłbyś zdziwiony jak ogromna jest lista wydanych tytułów w piekle. Wypuszczamy dużo więcej książek niż za życia, co ma sens, gdyż przebywamy tu w znacznie większej liczbie i jesteśmy zdecydowanie bardziej konsekwentni. Zdajesz sobie sprawę, że martwy zostaje takim przez długi czas. To ma swoje wady, ale jednak zapewnia ciągłość. Powiedz, czy naprawdę nie żyjesz?

No cóż, tak mi się wydaje — odrzekłem. — Czy są jakieś testy które trzeba przejść?

Owszem, są — powiedział Balzak. — Byłbyś zdziwiony, ilu żywych próbuje się tu przedostać. Gdy jeszcze żyją, podkreślam! A tego nie można tolerować. Mamy po każdej stronie detektory życia. Złoczyńców czeka kara wykluczenia. Mówi im się, że życie musi trwać i wysyła do jednego ze światów.

Nie mógłbym wymyślić dla siebie lepszego zakończenia. Chociaż Balzak określił je jako niezbyt dobre, ja miałem nieco odmienne zdanie. Kontynuowałem fazę schodzenia z pokładu na ląd. Wokół rozciągał się zadowalający, miły widok. Cieszyłem się widząc długie rzędy ciemnych topoli, ogrody, błyszczące bielą rzeźby ustawione w różnych miejscach. I ta nie dająca się opisać, melancholijna atmosfera unosząca się w powietrzu. Teraz czułem się już całkiem dobrze, ponieważ zrozumiałem, że tak czy inaczej wygram — zostanę tu, w miejscu umarłych, jeśli naprawdę nie żyję, lub też będę odesłany, gdyby się okazało, że należę do żywych.

Powiedziano mi, że tego wieczora odbędzie się bankiet na cześć nowo przybyłych. Obowiązuje strój wieczorowy.

Nie możesz pokazać się w takich kamaszach — zakomunikował D’artagnan i zmierzył mnie groźnym spojrzeniem. Zauważyłem, że on też mówi po angielsku, ale zdecydowałem się nie wnikać w kwestie językowe.

Zaprowadzono mnie do pałacu, jednego z mniejszych. Wszystko, rzecz jasna, udostępniano za darmo. Tak przynajmniej mi się wydawało. Jak można płacić za egzystencję w życiu pozagrobowym?

Mój służący był człowiekiem o twarzy przypominającą psią mordę, do pasa nagi, a dalej ubrany w coś w rodzaju egipskiego kiltu. Z początku wyglądał trochę niesamowicie, ale szybko się do niego przyzwyczaiłem.

Po kąpieli i goleniu przejrzałem oficjalne stroje, które dla mnie wyłożyli. Wszystko wydawało się doskonale dobrane. Położyłem się w łóżku, na krótką drzemkę i wkrótce zasnąłem.

Miałem sen, ale byłem świadom tego, że śnię. Wydawało mi się, że jedna ze ścian zniknęła i przez powstałą dziurę przeszła grupa osób. Wszyscy byli ubrani w egipskie szaty, a wielu z nich miało głowy zwierząt lub ptaków. Skinęli na mnie, a ja podniosłem się z sofy. Czułem się swobodnie, ponieważ wiedziałem, że to nie jawa. Ale nie byłem całkiem bezpieczny, gdyż w tym miejscu istniały tajemnice, o których nie miałem pojęcia.

Poszedłem za przybyszami w dół ku rzece, która sięgała kamiennych ścian. Przy brzegu stała łódka zbudowana z papirusu, jeśli się nie mylę, a w niej znajdował się sternik z głową ptaka. Chciałem im powiedzieć, że już brałem udział w scenie z łódką, ale okazało się, że nie mogę wydać żadnego dźwięku. Wprowadzili mnie na pokład. Obok mnie siedziała blada kobieta z ciemnymi włosami. Była bardzo urocza, ale tkwiła tak nieruchomo, że bałem się rozpocząć z nią rozmowę.

W końcu się odezwałem:

Często tu pani przebywa?

Tutaj nie należy zostawać — powiedziała.

Ja się niczego nie obawiam — odparłem. — Wszystko to mi się śni.

Co nie znaczy, że się nie dzieje — zauważyła.

A dzieje się? — spytałem, ale ona milczała.— Nie zamierzałem być niepoważny — usprawiedliwiłem się. — Czy może mi pani wyjaśnić, co się stanie potem?

Zabiorą pana do necrarium — powiedziała. — Zwiążą ręce, nogi i szczęki. Wyciągną mózg przez nos i wnętrzności przez odbytnicę, a potem wszczepią różne środki konserwujące.

Pani żartuje — oburzyłem się.

Wcale nie.

Ależ ja nie chcę, żeby oni robili ze mną podobne rzeczy!

To bez znaczenia. Pan jest martwy, pańskie chęci nikogo już nie interesują.

A co z Balzakiem? Czy jego też potraktowali w ten sposób?

Potrząsnęła głową.

On poszedł na układ.

Ja też chcę iść na układ!

Zmierzyła mnie uważnym spojrzeniem.

Obawiam się, że pan nie ma czym się targować. — Po tych słowach odwróciła się, w ten sposób definitywnie kończąc rozmowę.

Rozglądałem się na wszystkie strony, kiedy łódź przepływała przez długi, ciemny tunel. Szukałem wyjścia. Nic nie wskazywało na jego istnienie. Potem, po jakiejś chwili, minęliśmy pomost schodzący na ląd. Na brzegu siedziały psy. Patrzyły na mnie z wywieszonymi jęzorami.

Nie podobał mi się ten widok, ale to, co podobno miało mnie spotkać, podobało mi się jeszcze mniej. Wstałem, gotowy walczyć z każdym, kto próbowałby mnie zatrzymać. Nikt tego nie zrobił. Zszedłem na pomost. Łódka popłynęła dalej, a mnie się wydało, że słyszę upiorny śmiech.

Pomost przeszedł w tunel, dość szeroki i wysoki, zrobiony z ciemnych, nie polerowanych kamieni. Było tam akurat tyle światła, żebym widział drogę pod stopami. Tunel nachylał się nieco. Żaden z psów przy wejściu mnie nie zaatakował ani też nie poszedł za mną. Wkrótce musiałem się schylić, by móc iść dalej, gdyż tunel robił się coraz węższy. Zakręcał, a średnica malała, aż w końcu musiałem się czołgać. Wtedy przystanąłem, ponieważ wydało mi się, że dalsza wędrówka nie ma sensu. Ale kiedy próbowałem zawrócić, droga za mną też się zwęziła tak, że byłem ściśnięty w kamiennym tunelu, z wąskimi wyjściami po obu stronach, przez które nie dałbym rady się przecisnąć.

Ogarnęła mnie rozpacz. Wtedy przypomniałem sobie, że nadal mam plecak. Zdjąłem go i wydobyłem małą, ostro zakończoną maszynkę.



Dzień, w którym przybyli Obcy


Pewnego dnia do mych drzwi przyszedł człowiek. Nie wyglądał całkiem jak człowiek, choć również poruszał się na dwóch nogach. Z jego twarzą było coś nie tak. Sprawiała wrażenie, jakby rozpuszczono ją w gorącym piecyku, a potem pospiesznie zamrożono. Później się dowiedziałem, że taki wygląd twarzy był właściwie normalny wśród grupy Obcych zwanych Synesters, a nawet przez nich samych uważany za wyjątkowo piękny. Nazywali to Topionym Obliczem i często wykorzystywali w swoich konkursach piękności.

Słyszałem, że jesteś pisarzem — powiedział nieznajomy.

Przyznałem, że to prawda. Po co kłamać w takich sprawach?

Szczęśliwy traf — ocenił. — Ja handluję opowiadaniami.

Nie żartuj.

Czy masz jakieś opowiadania, które chciałbyś sprzedać?

Był bardzo bezpośredni. Postanowiłem zachowywać się podobnie.

Tak — odparłem.

Dobra. Niezmiernie się z tego cieszę. To dla mnie obce miasto. Planeta, co prawda, też obca, ale aspekt miasta bardziej mnie niepokoi. Inne zwyczaje i te sprawy. Jak tylko tu dotarłem, powiedziałem sobie: świetnie jest podróżować, ale gdzie ja znajdę kogoś, kto sprzeda mi opowiadania?

To prawdziwy problem — przyznałem.

No cóż, przejdźmy od razu do rzeczy, bo jest dużo do zrobienia. Chciałbym zacząć od opowiadania na dziesięć tysięcy słów.

Umowa stoi — zgodziłem się. — Na kiedy?

Do końca tygodnia.

A co w kwestii, przepraszam za wyrażenie, pieniędzy?

Zapłacę ci tysiąc dolarów za opowiadanie na dziesięć tysięcy słów. Powiedziano mi, że to standardowa stawka dla pisarza w tej części Ziemi. To jest Ziemia, prawda?

Tak, a twoje tysiąc dolarów jest do przyjęcia. Tylko określ, o czym mam pisać?

Sam zdecyduj. W końcu ty jesteś pisarzem.

Cholerna racja — przyznałem. — Nie obchodzi cię więc temat opowiadania?

Ani trochę. Przecież nie ja będę je czytał.

No tak. Dlaczego zatem miałoby cię to interesować?

Nie zamierzałem drążyć tej sprawy. Założyłem, że ktoś to przeczyta. Tak zwykle dzieje się z opowiadaniami.

Jakiego rodzaju prawa kupujesz? — zadałem profesjonalne pytanie.

Pierwsze i drugie synesteryjskie — odparł. — No i oczywiście zachowuję synesteryjskie prawa do zrobienia filmu, chociaż zapłacę ci pięćdziesiąt procent netto, jeśli uda mi się ten film sprzedać.

Czy istnieje taka możliwość? — dociekałem.

Trudno powiedzieć. Jeśli o nas chodzi, Ziemia jest nowym terytorium literackim.

W takim razie umówmy się na sześćdziesiąt do czterdziestu, na moją korzyść.

Nie będę się kłócił — powiedział. — Nie tym razem. Kiedyś może się przekonasz, że jestem bardzo twardy. Kto wie? Dla mnie to całkiem nowa para kiełbasek.

Przemilczałem to. Przypadkowy lapsus językowy nie od razu czyni Obcego ignorantem.

Napisałem nowelę w tydzień i zaniosłem do biura synesterskiego znajdującego się w starym budynku MGM na Broadwayu. Wręczyłem Obcemu tekst, a on skinął, żebym usiadł i poczekał, aż przeczyta.

Niezłe — ocenił po chwili. — Bardzo mi się podoba.

To dobrze — odrzekłem.

Ale chcę kilku zmian.

Och, naprawdę? — zdziwiłem się. — A konkretnie jakich?

No cóż — zaczął synesterianin. — Chodzi o tę postać, Alice.

Aha, Alice — powiedziałem, chociaż nie bardzo mogłem sobie przypomnieć, bym pisał o jakiejś Alice. Może miał na myśli Alzację, prowincję we Francji? Postanowiłem nie pytać. Nie ma sensu wychodzić na idiotę podczas rozmowy o własnym tekście.

Ta Alice jest rozmiarów niewielkiego kraju, tak? — dopytywał się.

Zdecydowanie chodziło mu o Alzację, a ja przegapiłem moment, w którym mogłem go poprawić.

Tak — przyznałem. — To prawda, rozmiarów niedużego państwa.

No cóż, dlaczego by nie rozkochać Alice w większym kraju w kształcie precla?

W kształcie czego? — spytałem.

Precla. To często stosowany obraz w synesteriańskiej literaturze beletrystycznej. Synesterianie lubią czytać takie historie.

Naprawdę?

Tak — odparł. — Synesterianie mają upodobanie do wyobrażania sobie ludzi w kształcie precli. Zmień to, a opowiadanie stanie się bardziej obrazowe.

Obrazowa — powtórzyłem, czując pustkę w głowie.

Właśnie — skwitował. — Ponieważ musimy brać pod uwagę możliwość sfilmowania tego materiału.

Oczywiście — powiedziałem przypominając sobie, że dostanę sześćdziesiąt procent.

A teraz, jeśli chodzi o filmową wersję pańskiego tekstu, wydaje mi się, że akcja powinna się dziać o innej porze dnia.

Gorączkowo szukałem w pamięci odpowiedzi na pytanie, kiedy toczy się akcja mojej noweli. Chyba w ogóle nie sprecyzowałem czasu. Wspomniałem mu o tym Obcemu.

To prawda — przyznał. — Nie określił pan czasu akcji. Ale proponuje pan półmrok. Pański bełkotliwy styl utwierdził mnie w przekonaniu, że to właśnie ma pan na myśli.

Jasne — przytaknąłem. — W półmroku.

To byłby ładny tytuł — zauważył.

Owszem — powiedziałem, ale propozycja wcale mi się nie podobała.

— „W półmroku” — powtórzył, charakterystycznie formując usta przy wypowiadaniu tych słów. — Można by to tak nazwać, ale mam wrażenie, że właściwie akcję powinien pan umieścić w świetle dnia. Dla ironii.

Tak, rozumiem, co pan ma na myśli.

Niech więc pan to przestuka raz jeszcze na komputerze i przyniesie mi z powrotem.

Kiedy dotarłem do domu, Rimb zmywała naczynia i wyglądała na smutną. Powinienem wspomnieć, że była średniego wzrostu blondynką z niespokojnym spojrzeniem tak charakterystycznym dla przybyszów z Gottlich. Z salonu dochodziły dziwne dźwięki. Kiedy spojrzałem pytająco na Rimb, wywróciła oczami i wzruszyła ramionami. Poszedłem do salonu i zobaczyłem tam dwie istoty. Bez słowa wróciłem do kuchni.

Kim oni są? — spytałem Rimb.

Przedstawili się jako państwo Bayerson.

Przybysze?

Skinęła głową.

Ale nie z mojego gatunku. Są dla mnie tak samo obcy jak dla ciebie.

Po raz pierwszy zdałem sobie sprawę, że Obcy mogą być obcy również dla siebie nawzajem.

Co tu robią?

Nie wiem — odparła Rimb.

Poszedłem znowu do salonu. Pan Bayerson siedział w moim fotelu i czytał wieczorną gazetę. Miał niewiele ponad metr wzrostu. Jego głowę zdobiły pomarańczowe włosy. Pani Bayerson, również z pomarańczowymi włosami, była tak samo niska jak jej towarzysz. Robiła na drutach coś pomarańczowo–zielonego. Pan Bayerson wygramolił się z fotela, gdy tylko mnie dostrzegł.

Przybysze? — spytałem siadając.

Tak — potwierdził Bayerson. — Jesteśmy z Capelli.

A co robicie tutaj?

Powiedzieli, że tak będzie dobrze.

Kto powiedział?

Bayerson wzruszył ramionami i popatrzył nieprzytomnie. Z czasem miałem przywyknąć do tego spojrzenia.

Ale to jest nasz dom — zauważyłem.

Oczywiście, że wasz — zgodził się Bayerson. — Nikt się o to nie sprzecza.

Jednak czy pożałujecie nam odrobiny miejsca, byśmy mogli ty zamieszkać? Nie jesteśmy zbyt duzi.

Ale dlaczego nie trafiliście do kogoś innego?

Jakoś akurat tutaj nas przyniosło i bardzo nam się spodobało — wyjaśnił Bayerson. — Teraz już myślimy o tym miejscu jak o własnym domu.

W jakimś innym miejscu też moglibyście się dobrze czuć.

Może tak, a może nie. Pragniemy tu zostać. Posłuchaj, traktuj nas po prostu jak brązowe plamki na tapecie. My się wkomponujemy w tło, tak robią Cappelani. Nie będziemy przeszkadzać.

Rimb i ja nie chcieliśmy ich zbytnio, ale wyglądało na to, że nie istnieje jakiś dramatyczny powód, dla którego musieliby odejść. W końcu już się tu znaleźli. I rzeczywiście, naprawdę nie wchodzili w drogę. W kilku kwestiach byli nawet lepsi niż inni nasi współlokatorzy których poznaliśmy później.

Prawdę mówiąc, niedługo potem Rimb i ja żałowaliśmy, że państwo Bayerson nie są bardziej natrętni i nie pomagają w domu. Albo przynajmniej nie dopilnowują niektórych spraw. Szczególnie tego dnia, kiedy pojawili się włamywacze, a Rimb i ja byliśmy poza domem.

Z tego, co zrozumiałem, Bayersonowie nie zrobili nic, żeby powstrzymać intruzów. Nie wezwali policji. Po prostu patrzyli, jak poruszający się bardzo powoli, ze względu na tuszę, włamywacze — Obcy z Gwiazdy Barnarda — przeszukują mieszkanie. Zabrali całe stare srebro Anny. Byli to barnardyjscy złodzieje srebra, których tradycje sięgają daleko w przeszłość. Tak przynajmniej, okradając nas, opowiadali Bayersonom. Pan Bayerson robił w tym czasie ćwiczenia powiek, jakby zupełnie nic się działo.

Wszystko to zaczęło się wtedy, gdy poznałem Rimb w barze „Franco’s” przy ulicy McDougal w Nowym Jorku. Oczywiście wcześniej widziałem kilku przybyszy, robiąc zakupy przy Piątej Alei lub obserwując łyżwiarzy w Centrum Rockefellera. Jednak po raz pierwszy tak naprawdę z którymś z nich porozmawiałem. Zapytałem o płeć i dowiedziałem się, że Rimb należała do gatunku Ghottich. To określenie płci brzmiało dość ciekawie. Po tym jak Rimb i ja ustaliliśmy, że ona właściwie jest kobietą, pomyślałem, że byłoby zabawnie połączyć się z kimś z gatunku Ghottich. Później zasięgnąłem rady u ojca Hanlina w Dużym Czerwonym Kościele. Stwierdził, że w oczach Kościoła wszystko jest w porządku chociaż osobiście nie popierał takiego związku.

Rimb i ja byliśmy jednym z pierwszych mieszanych małżeństw. Z początku nie widywało się zbyt wielu Obcych. Wkrótce jednak zaczęli się pojawiać licznymi grupami i sporo z nich wprowadziło się do naszego sąsiedztwa.

Większość była raczej przybyszami pozaziemskimi, a nie jednostkami chodowanymi na miejscu. To znaczy, przybyli z innych planet, a nie zostali wychowani na Ziemi, jak niektórzy z naszych Obcych — Zła Śmierć, dla przykładu.

Bez względu na to skąd byli, Obcy mieli obowiązek zarejestrować się na policji oraz u władz lokalnych sprawujących nadzór nad pojawianiem się nowych ośrodków kultu. Tylko niewielu jednak zadało sobie taki trud.

Pisałem opowiadania na rynek synestriański i wraz z Rimb spokojnie mieszkałem z naszymi gośćmi. Państwo Bayersonowie byli cisi a poza tym dokładali się do czynszu. Nie wymagali wiele i nic ich nie martwiło; w przeciwieństwie do Rimb, która wszystkim bardzo się przejmowała.

Z początku podobał mi się styli życia Bayersonów, ale zmieniłem zdanie w dniu, kiedy włamywacze zabrali ich najmłodsze dziecko, małą Claude Bayerson.

Nie wspomniałem, że Bayersonom, wkrótce po tym jak u nas zamieszkali, urodził się potomek. A może mieli gdzieś to dziecko i przynieśli je dopiero wtedy, kiedy zajęli nasz pokój gościnny. Nigdy nie zdołaliśmy poznać prawdy.

W małej Claude było coś takiego, o czym jej rodzice nie chcieli rozmawiać, więc nie naciskaliśmy. Przecież, u licha, mieliśmy mieszkać z nimi pod jednym dachem.

Zgodnie z relacjami Bayersonów, porwanie małej Claude wyglądało ,na prosty i oczywisty fakt. Rozstanie polegało na zdawkowej wymianie zdań:

Do widzenia, Claude.

Do widzenia, tatusiu.

Kiedy spytaliśmy, jak mogli pozwolić na uprowadzenie córki, odparli:

Ależ to najzupełniej normalne. Przynajmniej, taką mamy nadzieję. W ten sposób my, Bayersonowi, żyjemy. Ktoś kradnie nasze dzieci.

No cóż, dałem sobie z tym spokój. Nie potrafiłem się dogadać z tak pasywnymi istotami. Jak mogli znieść, że ich mała Claude zostanie wychowana na barnadyńską złodziejkę srebra? Jednego dnia tej rasy, drugiego innej. Niektórzy Obcy nie są dumni ze swego pochodzenia. Niczym kukułki.

Sprawę uznaliśmy zatem za zamkniętą, więc usiedliśmy razem przed telewizorem. Wszyscy chcieliśmy zobaczyć nasz ulubiony show Monongaheli Reedy.

Tego wieczoru głównym gościem Monongaheli był człowiek, który jako pierwszy zjadł Mungulu. Nie krył się z tym, a nawet zachowywał się prowokująco.

Jeśli się nad tym zastanowić, to dlaczego miałoby być etyczne jedzenie wyłącznie głupich zwierząt — powiedział. — Jedynie ślepe uprzedzenie powstrzymuje nas przed spożywaniem istot inteligentnych. Ta myśl przyszła mi do głowy w dniu, w którym rozmawiałem z glotchem złożonym z Munguli.

Ile Munguli wchodzi w skład jednego glotcha? — spytała mądrze Monongahela.

Od piętnastu do dwudziestu, chociaż bywają wyjątki.

A co Mungule robiły na talerzu?

To miejsce, gdzie zazwyczaj chodzą.

Chyba nie znam tego gatunku — stwierdziła Monogahela.

Są dość nietypowi, charakterystyczni jedynie dla dzielnicy Yonkers.

Jak się tam dostali?

Pewnej nocy po prostu zjawili się na moim talerzu. Z początku tylko jedno, czy dwuosobowe glotche. Trochę podobne do ostryg. Potem przyszło ich więcej, około pół tuzina. Dość, by można było prowadzić zupełnie przyzwoitą konwersację.

Czy powiedzieli skąd przybywają?

Z planety zwanej Espdarille. Nigdy tak naprawdę nie zrozumiałem, gdzie to jest.

Czy wyjaśnili, jak się znaleźli na Ziemi?

Mówili coś na temat serfowania na lekkich falach.

Jak wpadłeś na pomysł zjedzenia Mungula?

No cóż, z początku w ogóle mi to nie przyszło do głowy. Kiedy jakieś stworzenie odzywa się do ciebie, nie od razu myślisz o jego zjedzeniu. Zwłaszcza jeśli jesteś cywilizowanym człowiekiem. Jednak te Mungule zaczęły pojawiać się na moim talerzu co wieczór — ustawione w szereg na krawędzi porcelanowego naczynia, naprzeciw mnie. Czasami rozmawiały ze sobą i zachowywały się tak, jakby były zupełnie same. Potem jeden z nich udawał, że mnie zauważył. „O! To facet z Ziemi”, mówił i wtedy wszyscy zaczynaliśmy gadać. Taka scena powtarzała się każdego dnia. Wkrótce zacząłem dostrzegać pewną prowokację w sposobie zachowania Mungulów. Wydawało się, że próbują mi coś przekazać.

Czy uważasz, że pragnęły abyś je zjadł?

Nigdy tego nie wyraziły wprost, ale zaczęła świtać mi taka myśl: jeśli nie chciały zostać zjedzone, to co robiły na brzegu mojego talerza?

Co wówczas się wydarzyło?

Krótko mówiąc, pewnej nocy miałem dość tych wygłupów i tak dla draki nadziałem jednego Mungula na widelec i połknąłem.

Co zrobili inni?

Udawali, że tego nie zauważyli. Po prostu kontynuowali rozmowę. Tyle że ich gadanie było trochę głupsze. Oni potrzebują w glotchu mocy wszystkich swoich umysłów.

Wróćmy do tego Mungulu, którego pan połknął. Czy protestował lecąc do pańskiego żołądka?

Nie, on jakby się tego spodziewał. Miałem uczucie, że dla Mungulu zostać połkniętym to nie jest okrutna czy niezwykła kara.

Jak smakował?

Trochę jak panierowana ostryga w pikantnym sosie, może odrobinę inaczej.

Wiadomo, Obcy.

Po programie zauważyłem w rogu salonu wózek. W środku znajdował się mały, milutki człowieczek, trochę przypominający mnie samego. Z początku myślałem, że to Claude Bayerson w jakiś sposób wróciła. Ale Rimb szybko wyjaśniła mi tą zagadkę.

Ten maluszek jest nasz — powiedziała.

Och, nie przypominam sobie, żebyś go rodziła.

Wstrzymałam poród. Poczekam z nim do odpowiedniego momentu — stwierdziła. My, z rodu Ghottich, jesteśmy w stanie to zrobić.

Jak go nazwałeś? — spytałem.

Menio.

Czy Menio to popularne imię na twojej planecie?

Nie — odparła Rimb. — Nazwałam go tak ku czci ludzkiego gatunku.

Jak to? — zdziwiłem się.

To oczywiste. Menio oznacza Małego Mężczyznę.

Zazwyczaj trochę inaczej nazywamy dzieci — powiedziałem. Ale ona w ogóle nie rozumiała, o czym mówię. Ani ja nie pojmowałem jej słów wyjaśniających proces narodzin Menia. Przełożone porody nie są normalne wśród mieszkańców Ziemi. Jak zrozumiałem, Rimb będzie musiała odrobić prawdziwy poród w późniejszym, bardziej dogodnym terminie. W rzeczywistości nigdy do tego nie doszło.

Menio leżał w kołysce, „ooał”, „uuał” i zachowywał się niczym ludzki osesek, przynajmniej tak myślę. Byłem niezmiernie dumny. Rimb i ja tworzyliśmy jedną z pierwszych mieszanych par, których połączenie zaowocowało nowym życiem. Później się dowiedziałem, że to nic wielkiego. W innych miejscach na Ziemi również przychodziły na świat ludzko — Obce dzieci. Wtedy jednak wydawało nam się to ważne.

Liczni sąsiedzi przychodzili w odwiedziny, żeby zobaczyć naszego potomka. Bayersonowie przybyli ze swojego nowego pokoju, który przytwierdzili do bocznej ściany domu. Obejrzeli Menia od stóp do głów i powiedzieli:

Wygląda na dobrego.

Zaoferowali, że się nim zaopiekują, ale nie chcieliśmy z nimi zostawiać synka. Nadal nie mieliśmy wiarygodnych informacji na temat ich sposobu odżywiania się. Fakty były takie, że zdobycie jakiejkolwiek wiedzy dotyczącej Obcych zajmowało mnóstwo czasu, pomimo tego, że rząd federalny zdecydował się udostępnić wszystkie dane o potomkach, które przybyły na Ziemię.

Pojawienie się Obcych zainicjowało kolejny krok w rozwoju ludzkości. Wzrosło zainteresowanie życiem par mieszanych. Rimb i ja myśleliśmy, że to może być ciekawe — połączyć się ze stworzeniem takim jak meduza czy portugalski wojownik. Ale nie byliśmy tego pewni. Nie wiedzieliśmy zatem, czy mamy się cieszyć czy nie, kiedy dotarło do nas pocztą zawiadomienie, że zostaliśmy wybrani na obcy kompozyt formy życia. Stanie się częścią kompozytu stanowiło jeszcze wtedy zjawisko niezwykłe.

Rimb i ja odbyliśmy poważną rozmowę na ten temat. W końcu zdecydowaliśmy się wziąć udział w pierwszym spotkaniu, zorganizowanym w miejscowym kościele unitarian.

Przyszło około dwustu ludzi i Obcych razem. Wszyscy byli życzliwie nastawieni, choć nieco zdziwieni formą spotkania. Jako nowicjusze i nie mogliśmy uwierzyć, że bez wcześniejszego przeszkolenia mamy utworzyć dwustuosobowy kompozyt.

W końcu pojawił się ktoś w szkarłatnej bluzie, przyniósł segregator z kartkami i powiedział, że najpierw powinniśmy utworzyć kompozyty pięciojednostkowe, a zaraz potem, jak będzie ich już kilka tuzinów i zrozumiemy o co chodzi, przejdziemy do drugiej fazy.

Dopiero wtedy się dowiedzieliśmy, że może istnieć wiele schematów postaci kompozytowych, a każdy schemat stanowi osobny kompozyt.

Na szczęście kościół unitarian posiadał dużą, pustą przestrzeń w podziemiach i tu właśnie my i nasi partnerzy mogliśmy się dopasować.

Z początku byliśmy zaskoczeni, próbując przeprowadzić ten proces. Większość z nas nie miała żadnego doświadczenia w łączeniu się z innymi stworzeniami. Nie wiedzieliśmy na przykład, że Englena —organ Pseudontoiki — doskonale wpasowuje się w ludzkie lewe ucho.

Niemniej jednak, z pomocą naszego eksperta (mężczyzny w szkarłatnej bluzie), który zgłosił się na ochotnika by nam pomagać, wkrótce utworzyliśmy pierwszy kompozyt. I chociaż nie wszystko układało się idealnie, gdyż niektóre organy Obcych mogą pasować do kilku różnych typów ludzkich otworów, to i tak niesamowitym przeżyciem było widzieć, jak zmieniamy się w nowy twór, istotę posiadającą całkowicie własną indywidualność oraz świadomość.

Szczytowe osiągnięcie mojego zjednoczenia z nowym kompozytem stanowił coroczny piknik. Udaliśmy się do ruin Hanford, gdzie kiedyś znajdowała się stara elektrownia atomowa. Wszystko porastały chwasty, niektóre miały niesamowite kolory i kształty. Jak nam powiedziano, był to efekt przedostania się tajemniczych substancji bezpośrednio do gleby. W pobliżu płynął zanieczyszczony strumyczek. Tam rozbiliśmy obozowisko. Nasza grupa składała się z około dwóch setek osobników. Dalsze wspólne łączenie się odłożyliśmy na później, po obiedzie.

Oddział Żywnościowy Kobiet rozdawał jedzenie. Nieopodal zaś znajdował się punkt, gdzie każdy płacił tyle, ile mógł. Ja wrzuciłem synestriański banknot, którym niedawno co zapłacono mi za opowiadanie. Wielu ludzi się zebrało, by popatrzeć na ten pieniądz. Dużo było „ochów” i „achów”, ponieważ synestriańskie banknoty są naprawdę piękne, chociaż tak grube, że nie można ich złożyć i wsadzić do portfela, toteż zazwyczaj tworzą szkaradne wybrzuszenie w kieszeni.

Zobaczyłem, że zbliża się do mnie jeden z mężczyzn Dużego Czerwonego kompozytu. Wziął banknot, uniósł go pod światło a następnie obserwował, jak kształty i kolory pulsują i przenikają się nawzajem.

To niezwykle piękne — powiedział. — Czy kiedykolwiek myślałeś, by go oprawić i powiesić na ścianie?

Właśnie zamierzałem o tym pomyśleć — odparłem.

Nieznajomy stwierdził, że chce mieć ten banknot. Zapytał, ile za niego żądam. Podałem mu cenę w walucie amerykańskiej, mniej więcej trzy razy wyższą od wartości tego nominału. Mężczyzna był zachwycony. Ostrożnie trzymając banknot za krawędź, powąchał go delikatnie.

Cudownie — powiedział.

Dopiero wówczas, zdałem sobie sprawę, że synstriańskie pieniądze rzeczywiście mają ładny zapach.

To pierwszorzędne banknoty — zapewniłem.

Powąchał raz jeszcze.

Jadłeś je kiedyś? — spytał.

Potrząsnąłem głową. Nigdy nie przyszło mi to do głowy.

Nadgryzł rożek.

Pyszny!

Patrząc tak na rozkosz nieznajomego poczułem zazdrość. Sam chciałem spróbować, ale banknot należał już do niego. Wszystko co miałem, to starą, bezsmakową walutę amerykańską.

Przeszukałem kieszenie. Tak, sprzedałem ostatni synstriański banknot. Nie miałem ani jednego, żeby powiesić w domu na ścianie lub po prostu zjeść.

Po raz kolejny uświadomiłem sobie, jak bardzo zmieniło się życie, odkąd przyszli Obcy.

I wtedy dostrzegłem Rimb, całkowicie samą, a wyglądającą tak słodko, że poderwałem się, by do niej dołączyć.

* spit (ang.) — nakłuć, inne znaczenie: pluć —(przyp. tłum.)

* Spittle (ang.) — plucie (przyp. tłum.)


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Sheckley Robert Maszyna, która nie lubiła powtarzać
Sheckley Robert Diabelska Maszyna
Sheckley Robert Bunt lodzi ratunkowej
Sheckley Robert 01 Dziesiąta ofiara
Sheckley Robert Trzy smierci Bena Baxtera
Sheckley Robert Wiatr sie wzmaga
Sheckley Robert Podroz w przyszlosc
Zelazny Roger & Sheckley Robert Przyniescie mi glowe ksiecia (SCAN dal 1122)
Sheckley Robert Obywatel galaktyki
Sheckley Robert Wystarczy zadac pytanie
Sheckley Robert Bilet na Tranai
Sheckley Robert Planeta Zla
Sheckley Robert Królewskie Zachcianki
Sheckley Robert Najszczęśliwszy człowiek na świecie
Sheckley Robert Pasażer na gapę
Sheckley, Robert El Arma Definitiva
Sheckley, Robert Ciudadano del Espacio
Sheckley Robert Potwory
Sheckley Robert Danta, ostatni Mowotahitańczyk

więcej podobnych podstron