MANUELA
GRETKOWSKA
PIOTR
PIETUCHA
Manuela Gretkowska
Moją zaletą jest wolność. Żaden patos, etos i kutas - Kamil obudził się z krótkiego, lękliwego snu, przypominając sobie kim jest. Leżał nieruchomo, czekając aż wróci mu ból prawej ręki, trafi językiem w dziury po wyrwanych zębach mądrości. Będzie wreszcie u siebie, w swoim pokiereszowanym, prawie pięćdziesięcioletnim ciele, posłusznie napinającym mięśnie nóg. Stawiającym go na podłodze i z przyzwyczajenia sięgającym ręką do przełącznika lampy.
Szybko jednak wyłączył światło. Czekał na świt, chciał się przekonać, co jest za oknem. Która pora roku. Uważał, że jest ich tyle, ile się wyczuwa, nawet codziennie inna, jeśli dni różnią się od siebie. Tylko w szkole dzielą kalendarz na wiosnę, lato, zimę. Uczą też prostacko oddzielać: życie i śmierć, bez żadnych niuansów.
Usłyszał kasłanie. Ktoś czaił się za drzwiami.
- Wejść - nie odwrócił się od okna. Palcem obrysowywał szare kontury drzew na szybie.
- Ostatnie śniadanie... - z jaskrawo oświetlonego korytarza wepchnęła się do pokoju niedogolona twarz.
- Już? - Kamil drżącą ręką zmazał rysunek. - Przed egzekucją lepiej pasuje papieros.
- Życzę panu ostatniej egzekucji u nas - młody lekarz, zmęczony nocnym dyżurem, próbował się uśmiechnąć. Jego homoseksualny wdzięk nie zdołał się przebić przez maskę depresji.
- Już idę, doktorze.
Puszysta, jasna wykładzina wygłuszała kroki. Sprawiała wrażenie opatrunku chroniącego przed światem. Luksus tej prywatnej kliniki odwykowej pozwalał wytwornie ukryć rozpłatane szaleństwem mózgi. Ciała zatapiane alkoholem, ale dryfujące jeszcze godnie z kieliszkiem aperitifu w zakurczonej dłoni. Kamil nie potrzebował pomocy. Chciał sobie po prostu odpuścić i zdać się na innych. Na ich wykalkulowaną troskę. Pił dużo, przez ostatni rok coraz więcej. Czasami zdawało mu się, że jest wypełnionym po brzegi kieliszkiem bursztynowej whisky. Nigdy jednak nie dolał ostatniej kropli przelewającej się w rzewny alkoholizm. Miesiąc w klinice był dla niego rodzajem medytacji.
Kiedyś na studiach w krakowskiej ASP praktykował zen, zmuszając się do pozycji lotosu i niemyślenia. Towarzyskie nasiadówki wyznawców modnej religii bolących nóg. Kilkudniowe wyjazdy medytacyjne, gdzie można było poderwać piękne dziewczyny z metafizycznymi ambicjami. Najłatwiej na dyskusje o buddyjskiej pustce zamiast o zwykłym wszystkim i niczym. Teraz, po latach, zamknięty w ekskluzywnej odwykówce, wracał do pustki. Nie widział przed sobą celu. Był sprzedawcą pięknych powierzchni. Przestał widzieć ich lśnienie, zachwalane przez znawców wyrafinowanie drogiej sztuki.
- Znowu bezsenna noc? - lekarz uchylił drzwi gabinetu.
Na stoliku wyciosanym z pnia egzotycznego drzewa czekało śniadanie. Poranny kanon do spożycia - , kawa, rogalik, sok.
- A zna pan takich, co bez prochów? - Kamil usiadł w fotelu.
- Kiedyś ludzie sobie radzili.
- Żyli krócej. Może gdybym zdechł dwadzieścia lat temu...
- Niezłe plany. I to są skutki całej terapii? - ironizował lekarz.
- Już o niczym nie marzę. W porządku? - nalał sobie kawy i zatkał usta rogalikiem.
Sprężysta skóra granatowych foteli, szorstka wełna wykładziny i stół pachnący jeszcze kadzidlaną, tropikalną żywicą. Kamil był pewien, że te starannie dobrane meble i kolory są nie tylko gejowską paradą gustów psychiatry. Miały zwabić zmysły pacjentów. Wyciągnąć je ze ślimaczego letargu. Przymilną powierzchnią, zapachem oderwać od zajoba zatrzaśniętego w obolałej głowie. Wędrującego w kółko po antypodach rozumu.
- Bezsenność to drobiazg - lekarz potrząsnął buteleczką tabletek uspokajających jak grzechotką dla dorosłych - Ale z kim ja będę rano rozmawiał, Mistrzu.
- Chyba jesteśmy za inteligentni, żeby sobie prawić komplementy - nie znosił łaszącej się adoracji.
- Dostałem Legię Honorową i delirium, jestem utalentowanym pijakiem.
- Pan... akurat w pana przypadku - stukał słów, starając się powiedzieć na pożegnanie coś wartego zapamiętania. Zmrużył podsinione zmęczeniem oczy
- Nie musi pan wypłukiwać talentu alkoholem.
- Pan też nie umie tak na żywca, dlatego włóczy się nocami po klinice, bo... - przerwał.
Pulchny doktor, rozparty w swoim fotelu, zaczął się kurczyć. Jego połyskliwe sztruksowe spodnie i kamizelka były sierścią zwierzaka skulonego ze strachu przed wypatroszeniem z tajemnic.
Kamil uwielbiał polować na cudze słabości, zrezygnował jednak z celności, jaką ma każde okrucieństwo.
- Dlatego... tak dobrze się nam rozmawiało - dokończył.
Wstał, podał lekarzowi rękę. Przytrzymał jego spoconą dłoń, poklepując go po ramieniu. Był to bardziej gest współczującego porozumienia niż pożegnania.
Za bramą pałacyku - kliniki, na podjeździe otoczonym dębami, Dominique parkowała już swój wóz.
Kamil, przebrany w czystą białą koszulę i nowe dżinsy, szedł do jej samochodu niosąc małą walizkę. Wjazd wiśniowego kabrioletu do zroszonego parku był drapnięciem lakierowanego paznokcia po jeszcze wilgotnej zieleni.
Okulary słoneczne, dopasowane do pociągłej twarzy Dominique, kolorem zlewały się z jej ciemną karnacją. Delikatność opalonych ramion podkreślał metaliczny połysk karoserii i mięsiste fałdy odsuniętego skórzanego dachu.
Przy pewnej minimalnej wielkości biustu - pomyślał Kamil, widząc płaskie popiersie nieruchomo czekającej na niego w wozie Dominique - można mówić już tylko o pięknie sutek.
- Jesteś - pochylił się nad nią cmokając w policzek.
Pocałunek skruszył jej chłodną perfekcyjność. Objęła go za szyję.
- A właściwie kiedy cię nie było? - złośliwie dodał wyczuwając w niej przypływ stęsknionej czułości.
On prowadził ten kulawy taniec miłosny: dla kaprysu zamiast obok niej usiadł z tyłu, walizkę rzucił na przednie siedzenie. Nie zapiął pasów, wiedząc, że ją to drażni. Dawno przestała im przygrywać ckliwa melodyjka zakochanych. Rytm wyznaczał teraz monotonnie czas.
Poznali się pod koniec lat osiemdziesiątych w łóżku. Byli gośćmi markiza czy vicomte’a de Sroutoutou, jak Kamil nazywał arystokratów zajmujących się głównie pozowaniem do kronik towarzyskich.
Fotogenicznie poprzetykani gwiazdami show - biznesu, niby obcymi genami w łańcuchu rodowych koligacji, zajmowali należną im pozycję. W rządku, ściśnięci kadrem, imitowali zbiorową kopulację na stojaka z fleszem orgazmu w oczach.
Kamil, malarz z biednej, dzielnej Polski, zaczął być wtedy modny i bywał tam, gdzie mógł się stać jeszcze modniejszy. Pojechał na wernisaż młodego arystokraty architekta, który w swoim podparyskim zameczku urządził galerię. Na parterze kazał wyburzyć wszystkie ściany. Gotycki strop olbrzymiej sali wzmocniono przezroczystymi wspornikami. W kolumny plastikowego szkła wtopiono zawartość rodzinnych grobowców właściciela. Trochę spróchniałych desek, szkieletów, kilka mumii z resztkami włosów i koronkowych żabotów. Przodkowie otoczeni krystalicznymi kolumnami wyglądali na zamarzniętych w bryłach czasu. Sorbet z trupów.
Kamil zapalił haszowego skręta grubszego od cygara, szybko się upił i wyszedł, gdy truchła zaczęły się do niego zbyt zalotnie uśmiechać. Pomylił pokoje gościnne. Wszedł tam, skąd najbardziej pachniało trawą. W nie swoim łóżku zastał śpiącą długowłosą brunetkę. Pomyślał, że to jedna z uwodzących go na przyjęciu dziewczyn, z którą może się umówił. Kiedy włożył jej głowę między nogi, usłyszał o facecie w łazience. Uznał to za poradę, żeby się pospieszyć. Oboje byli tak nawaleni, że nie próbowali udawać podniecenia. Gdy nareszcie zaczął jej rosnąć w ustach, otworzyły się drzwi i z łazienki rzeczywiście wyszedł półnagi olbrzym w niebieskich ogrodniczkach. Przeszedł cicho obok łóżka, nie zwracając na nich uwagi. Dyskretnie zamknął za sobą drzwi na korytarz, gdzie dudnił imprezowy Eurythmics.
- Chyba nie jest zazdrosny - ucieszył się Kamil - Albo duch, co? Pierdolisz się z duchami?
- To był hydraulik - dostała głupawki i śmiała się, podskakując mu pupą tuż przed nosem.
- Nocą? - przełożył ją pod siebie.
- Stać ich na służbę. Ktoś wrzucił do kibla nadmuchaną prezerwatywę i zatkał się pion. Rano pływalibyśmy w gównie. Właśnie, masz gumkę? - wychyliła mu się spod pępka.
Stanowczo za dużo mówiła, za rozsądnie. Mogła wytrzeźwieć i go wyrzucić. A on miał ochotę zasnąć. Spać do końca życia obok dziewczęcych piersi z nosem w ciemnej przegródce tyłka. Nie widzieć, jak z płaskiego brzucha robi się babski bebech.
W dzieciństwie straszyły go ze ścian pokoju rodziców obrazy Malczewskiego. Wypchane grochową i kartoflami cielska, kurhany kobiecości. Pod obrazami skrzyżowane szable po pradziadkach - powstańczych świrach, tracących rozum i majątek. Ojciec był z nich, szlachetnie nie do życia. Kamil w półmroku rodzicielskiej sypialni, pod tymi wisiorami cyców posiniaczonych fioletem, wyjmował chłopięcego fiutka i boleśnie, heroicznie targał nim do pierwszych łez młodzieńczego wytrysku.
Francuzka mądrzyła się i wierciła. Wgryzł się ustami w jej pąsową, nabrzmiałą pretensjami cipę.
- Nie chcę lizaka - wyrwała jej się.
- Tym nie, bez gumy nie, no to czym?
- Włożysz jeden - possała mu palce i wśliznęła w siebie - Potem drugi i powoli wszystkie, wtedy za - ciśnij pięść.
Kamilowi wydawało się to niemożliwe, ale zabawne.
- Ostrożnie i poowooolii - pouczała.
Zanim zdążył włożyć całą rękę, rozgryzła mu podbrzusze. Najpierw poczuł jej drobne ząbki. Toczył się po nich jak po kole ruletki, aż nagle trafił w swoją przegródkę, numerek orgazmu, który obstawiał. Koniec, już więcej nie da rady tej nocy. W ruletce też ogłaszają rien ne va plus.
- Pardonsik - ziewnął. - Jesteś Polakiem?
- Bo co?
- Powiedziałeś „o Jezu”.
- Musiałem nieźle odjechać. Mówisz po polsku?
- Rozumiem, ale mówię kiepsko. Moi rodzice są Polakami.
- A ty?
- Dominique.
Była bardziej podhajcowana gadaniem niż zaćpanymi pieszczotami. Opowiedziała mu polskie dzieciństwo u dziadków pod Lilie. Rodzice, urzędnicy, dostali awans i nie mieli czasu zajmować się nią w Paryżu. Dziadek, emerytowany górnik, w swojej zagrodzie przypominającej mu rodzinne Kujawy hodował kury, świnie, gęsi. Hodowali z babcią i ją.
Dorabiali, tucząc gąski na foiesgras. Wtykali im lejek w gardło, a Dominique małym paluszkiem popychała karmę w wąską rurkę ostrożnie i powoli. Dziadkowie sprzedawali te „żabie przysmaki” na Gwiazdkę. Sami zajadali się gęsim kremem, tak nazywali smalec. Trzymali go w szafce koło drewnianego łoża. Nawet latem okrywali się pierzyną z gęsiego puchu. Ułożeni do snu, słuchając w ciemnościach Wolnej Europy, nie zauważali Dominique, podkradającej się do szafki ze smalcem. Nieraz po wyłączeniu radia słyszała babcię wzdychającą: „O Jezu! O Jezu!” - na przemian ze skrzypiącym łóżkiem. Dominique czuła wtedy jeszcze większe wyrzuty sumienia za swoje obżarstwo i do wieczornej modlitwy dodawała takie samo „O Jezu! O Jezu!”
Polska miała dla niej zapach gęsiego smalcu i pierza. W szkole pełnej polonijnych dzieci udawała, że rozumie tylko francuski. Po francusku zaczęła mówić do dziadków, gdy za kieszonkowe na pierwsze podpaski kupiła sobie tanie perfumy. Zamiast chleba ze smalcem poprosiła o bagietkę z foies gras. Wtedy odesłali ją do rodziców, do Paryża. Tam skończyła college, celująco zdała maturę i właśnie napisała pracę dyplomową z ekonomii zarządzania. W zamku znalazła się przypadkiem. Przywiozła ją znajoma, adwokatka broniąca arystokratę przed konserwatorami sztuki. Wytoczyli mu proces o niszczenie zabytków. On uważał, że mógłby ze swoich przodków zrobić dżem i nic nikomu do tego.
Dominique napędzana koką miała słowotok. Kamil zasnuwał się kokonem haszowego snu. Rozłupała go rano waleniem obcasików o kamienną posadzkę, metalicznym zgrzytem suwaka podróżnej torby. Spakowana, w czarnym kostiumiku ze złotymi guzikami, uczesana gładko w kok, była gotowa do drogi. Z rozkraczonej nocą panienki zamieniła się w zapiętą pod szyję damulkę. Podejrzewał, że nabrzmiały srom też przylgnął jej do dziewiczo zaróżowionej dziurki.
Kamil, teraz wypoczęty, chętnie by w niej pogrzebał, ale wytrzeźwiała Dominique najwyraźniej kończyła ich znajomość. Poprawiała sobie w barokowym lustrze makijaż. Przypudrowała perkaty, polski nos. Wtarła we włosy i w szyję perfumy. Strzepnęła z ramion pyłki, a jemu wydawało się, że gęsi puch. Żeby nikt nie zauważył, skąd jest, nie poczuł emigranckiego zapachu strachu i ambicji. Zwłaszcza tutaj, w zamku, gdzie nonszalancko wyciągnięto na widok kilkanaście pokoleń rodowitych trupów. Może w łożu, gdzie tej nocy baraszkowali, spierdolono całą dynastię.
Zszedł za milczącą Dominique do pustej sali balowej. Pomachał jej na pożegnanie i skacowany powędrował między stołami w poszukiwaniu niedopitych butelek. Zmęczony wyciągnął się na ławie. Wróciła Dominique.
- Muszę być za trzy godziny w Paryżu - stała nad nim i nerwowo ściskała kuferek. - Mam spotkanie... od tego zależy moja praca, muszę - panikowała.
- I nie ma kto cię odwieźć?
- Wszyscy śpią... moja przyjaciółka jest w ogóle nieprzytomna i...
- Zadzwoń po taksówkę - usiadł. Oparł się o chłodny, wilgotny mur. Uznał, że gotyckie sklepienia są fatalne na pękający łeb. Ostrymi łukami tną dźwięki w hałas.
- Tu nie ma telefonu. Ten maniak chce żyć w średniowieczu... a najbliższa wioska z pięć kilometrów - mówiła takim tonem jak w nocy, gdy prosiła go o absurdalną pomoc w zrobieniu sobie dobrze.
- Zgoda. Prowadzisz, ja się nie nadaję.
- Nie mam prawa jazdy.
- W tym świecie na wszystko trzeba mieć prawo jazdy, kotku. Ale jeździć umiesz? - podał jej kluczyki do swojego starego forda.
- Nie... ja nigdy...
- Nie szkodzi, to automat. Nauczysz się na autostradzie.
Bawiło go podpatrywanie jej desperacji. Zanim usiadła za kierownicą, cofała się, potrząsała głową w rozmowie z sobą samą. Porwać się na coś, co groziło śmiercią, właściwie karą śmierci za wykroczenie przeciw prawu i rozsądkowi... Ale gdyby zrezygnowała... Zostać bez pracy to zostać nie wiadomo po co przy życiu, na które trzeba zapracować. W jej sumieniu, uporządkowanym jak księgi parafialne podmiejskiego kościoła, gdzie ją ochrzczono, a potem wędzono w katolickim kadzidle coniedzielnych mszy, nie było miejsca na chaos nieprzewidywalnego. W decyzji, czy przyjąć propozycję Kamila, grzeczna dziewczynka walczyła z dziewczynką odważną. Żadna z nich nie była mądra. Ta grzeczna powtarzała bardzo trudną zasadę gramatyczną: il faut (trzeba), po której następował powykręcany, storturowany czasownik naginany do obowiązku. Używali go poprawnie tylko nieliczni, wytresowani w konwenansach Francuzi. Ale przecież Dominique, tuczona przaśnym patriotyzmem dziadków wtykanym w gardło słowami sz, cz, ź, wyrwała się z polskiej zagrody. Do chanelowskiego kostiumiku ze złotymi guzikami - tymi błyszczącymi odznakami francuskiej przeciętności. W nagrodę za odwagę czekała na nią w Paryżu praca dyplomowanej księgowej.
Więc odważna dziewczynka wsiadła do wozu i posłuszna wskazówkom Kamila wyjechała na wiejską drogę. Nauczyła się przyspieszać i hamować. Nie musiała umieć cofać czy precyzyjnie skręcać. Na autostradzie wystarczyło trzymać się najwolniejszego pasa. Kamil z tylnego siedzenia przypatrywał się jej szaleństwu rozpędzonemu do 150 km/godz. Był już trzeźwy i wiedział, co ryzykują, ale nie pozwolił jej stanąć. Całą drogę robiła, co kazał. Słuchała pouczeń z pilnością zakładnika bojącego się egzekucji za najdrobniejsze nieposłuszeństwo. Jednak to ona wbrew sobie była porywaczem. Fascynowała go ta podwójna gra. Podniecało oddanie swojego przeznaczenia w ręce pięknej i obcej dziewczyny. Imponowało mu opanowanie Dominique, ekscytowało przerażenie. Wyobrażał ją sobie nagą, widział wtedy dwie żywe, osobne istoty: wytwornie uczesaną kobietę dosiadającą na samochodowym fotelu włochatą pizdę. Rozgniatającą ją tyłkiem, żeby nie wyśliznęła się spomiędzy zaciśniętych ud. Kobieta ze strachu trzymała się kierownicy, meduza rozwierała jej nogi.
W ciągu tej godziny wspólnej jazdy zajrzał w Dominique przez jej rozszerzone napięciem oczy. Samochodowe lusterko wykrawało je z twarzy do wiwisekcji. Kamil wiedział już, skąd wydobywa się u niej każdy krótki, niemal chrapliwy oddech, kropelka potu. Zdawało mu się, że czule przylgnął do spoconych pleców. Dominique miała odtąd dźwigać na sobie garb mężczyzny i karmić nim zachłanną meduzę wrośniętą w krocze. Tak powinien namalować wtedy ich podwójny portret. Ale gdy zastanawiał się po latach, dlaczego zostali razem, przypomniał mu się inny obraz. Zdjęcie z gazety: wymęczona, brudna dziewczyna trzyma się kurczowo faceta obwieszonego bronią. Tytuł: „Sztokholmski syndrom”. Zakładniczka z ambasady amerykańskiej w Sztokholmie i brodaty terrorysta zakochują się w sobie, w swojej sadomasochistycznej grze.
Kamil przesiadł się za kierownicę, gdy dojeżdżali do Paryża. Dominique zdążyła, dostała swoją wymarzoną pracę. Zaproponował jej kwaterę u siebie w domu z ogródkiem niedaleko metra Gambetta. Zaniedbana, dziewiętnastowieczna chałupka w spokojnej, niemal prowincjonalnej jak na Paryż dzielnicy. Dominique zaczęła tam od generalnych porządków, później zarządziła remont fasady i odgruzowanie ogrodu. Zajęła się papierami Kamila, spłacaniem kredytu za dom. Orientując się szybko w finansowych szwindlach galerników, skutecznie ściągała od nich należności. Nieczuła na artystyczne snobizmy i epatowanie nazwiskami, była w tym lepsza od zawodowego rewindykatora.
- Bardzo się cieszę, że DeBuffet i ten malutki Matisse są na tej samej ścianie, co Kamil Bak, ale...
Została agentem Kamila, najlepszym z możliwych, bo w życiu i sztuce istniał dla niej tylko on.
Po roku zrezygnowała bez żalu z pracy w biurze, chociaż obiecano jej awans. Powoli musiała też zrezygnować z wyłączności na uczucia Kamila. Ledwo naszkicowane kobiety w jego notatniku zaczęły obrastać ciałem. Pospieszne kreski rysowane piórkiem przypominały powyginany, osmalony ruszt, na który nadziewano smakowite kawałki coraz to nowych bioder, piersi. Obtoczone panierką kolorów, zarumienione światłocieniem stawały się apetycznym kąskiem. Tak wyraźne i zmysłowe przestawały być iluzją. Zostawiały po sobie ślady: szminki, perfum, zgubionej w pośpiechu bielizny.
- O co ci chodzi? To są tylko modelki: nogi, ręce.
- Śpisz z nimi.
- Maluję.
- U ciebie to jedno i to samo.
- No właśnie.
Jego praca była najważniejsza. Dominique musiała na to przystać, w końcu był to jedyny pretekst dla wspólnego życia. Pretekst, a nie powód, spinający wbrew rozsądkowi, ale w imię zasad niedobrane małżeństwa. W ich związku nie było już żadnych wspólnych zasad oprócz pieniędzy. One wymagały uczciwości od zarządzającej nimi Dominique i pracowitości Kamila. Wymuszały wierność obojga. Dominique przekonała się o tym, próbując odejść. Zakochała się w swoim psychoterapeucie, tłumaczącym jej co tydzień, dlaczego trzeba zostać w dotychczasowym chorym układzie. Powinna przepracować problemy, a nie ratować się nawykowo ucieczką, powielając tym swój schemat nieudanych związków. Ale jej nie interesował już dawny związek. Chciała być w nowym i udanym z psychoterapeutą o pobrudzonych fajkowym tytoniem palcach i niebieskich, zamglonych od słuchania oczach. Przygotowała ucieczkę kunsztownymi argumentami, prowadzącymi z domu Kamila do gabinetu terapeuty. Musiała przekonać ich obu.
- To nie ma sensu - Kamil odciął jednym zdaniem jej drogi odwrotu. Doradzał z przekonaniem fachowca ostrzegającego przed złą inwestycją. - Masz trzydzieści lat i co, pójdziesz do biura? Na stażystkę? - nalewał sobie kawy, mieszał spokojnie cukier.
- Żartujesz. Jestem dobrym agentem... - siedziała sztywno przy kuchennym stole, gotowa zaraz wyjść. Starannie spakowane walizki stały już przy drzwiach.
- I zaharujesz się dla kilkunastu pacykarzy. - Jeśli będę musiała...
- Dominique, zrobisz, jak zechcesz... wiesz, że zawsze... - zobaczył swój głos, spływający nagle łzawą plamą wzruszenia.
- Co zawsze? Twoje panienki... twoje historie.
- Dominique nie przewidziała w tej rozmowie emocji. Argumenty, dowody, nawet dochodzenie, kto ma rację, ale nie wyznania, mogące zaraz się rozpaść z hukiem w krzyk albo żałośnie rozpełzać.
- Popatrz na mnie, no popatrz - ukląkł przy niej i wziął jej twarz w swoje pobrudzone farbą dłonie
- Zdarzały mi się głupstwa, tobie też. Nie odwracaj oczu - przytrzymał ją, przyciskając prawie do swojej niedogolonej brody - No, gdzie są te „panienki”, ci twoi... Jesteśmy sami, w naszym domu. Tylko my jesteśmy ważni. Dominique, bez ciebie... Nie wyobrażam sobie... jest coś takiego, lojalność, i my w tym jesteśmy dobrzy.
- Szantaż lojalności?
- Nazwij to, jak chcesz, mnie nazwij, jak chcesz... rób, co chcesz - czul w dłoniach jej opór. Przestała na niego patrzeć, pierwszy raz przestała go słuchać - W porządku. Ja odejdę. Należy ci się ten dom.
- A gdzie ty pójdziesz?
- Leczyć się.
- Na co?
- Wyleczyć z siebie. Z picia, z panienek, z czego chcesz. Żeby było normalnie - licytował sam siebie. Nie mógł wyłożyć więcej.
- Ja też muszę coś zrozumieć - wstała i w przedpokoju potknęła się o bagaże - Skoro już się spakowałam... pojadę do Polski.
- Przecież tam jest dzika komuna.
- Właśnie dlatego. Nie jadę podziwiać krajobrazów, nie jestem turystką. Mój... on mówi, że powinnam poznać swoje korzenie, archetypy. Może zrozumiem ciebie, od czego uciekłeś. Czemu jest, jak jest. Skąd ja... dla ciebie jestem księgową, nie?
- Zwariowałaś, w Polsce są czołgi, wojna..
- Ty też idziesz na wojnę, przeciw sobie. Zobaczymy, kto wygra.
To byt pierwszy szpitalny odwyk Kamila. Nie chciał odtrucia, terapii. Nie leczył się, czekał. Wiedział, że wszystko, czego pragnie, przyniesie mu czas. Nieskończona rzeka czasu, wystarczy tylko oddychać. Nie płoszyć niepotrzebną krzątaniną tego, co unosiło się na powierzchni i było w zasięgu falujących nadzieją marzeń. Nauczył się tego w największym rozgardiaszu kilkudniowych imprez, demolowania po pijaku hotelowych pokoi. Nie pamiętał, z kim tam był, nie miał pojęcia, kogo przepraszać. Tłumaczenie się obcym ludziom, okłamywanie Dominique pogarszało sytuację. Lepiej było przeczekać. Zamykał się w pustym pokoju przy pracowni. Pił tylko herbatę zaparzaną w cennej japońskiej czarce. Zapalał kadzidełko, sam nie wiedział, czy sobie, czy kamiennemu Buddzie na parapecie i wracał do pustki, biedy i samotności studenckich czasów, gdy boso, w hinduskiej koszuli medytował, skupiając się na oddechu.
Odgłosy paryskiego domu zaczynały wtedy powoli wpadać w swój zwyczajny rytm podobny regularnością do wdechów i wydechów Kamila. Dominique przestawała brać tabletki nasenne i „nadzienne”, jak mówił ojej uspokajaczach, połykanych w kryzysowych momentach. Znowu energicznie wstawała rano. Szykowała sobie śniadanie, trzaskając zardzewiałą tostownicą. Potrząsała włoską kafetierą o kształcie dadaistycznej lokomotywy popluwającej parą. Te swojskie hałasy sprawiały wrażenie rozpychania się w kuchni za ciasnej dla Dominique, dla jej zamaszystej pewności siebie, że przebaczyła mu, ale nigdy więcej...
Jednak tym razem czekania nie przerwała niespodziewana wizyta w odwykówce ani telefon. Kamila już denerwowały lekarskie mądrości. Zgadzał się z nimi w jednym: Alkoholik jest zawsze od czegoś uzależniony. Teraz byt wyschniętą mumią, ani kropli alkoholu. Sterczały mu tylko jądra, w których zgromadziła się cala obolała lepkość tęsknoty. Uzależnił się od Dominique, od jej spokoju i łagodnej siły. Zapachu domu, bezpieczeństwa wyszorowanego marsylskim mydłem. Solidnych orgazmów, dopychanych niekiedy palcem i wykrzyczanych mu w samo ucho jak raport z bilansu wszystkich pieszczot.
Zamiast Dominique zadzwonili do niego z ministerstwa spraw zagranicznych.
- Dowiedzieliśmy się, że została zatrzymana przez władze polskie - słowa urzędnika, wypowiedziane rzeczowo i płasko niby wydrukowane litery, wydawały się pokwitowaniem zakończonej sprawy, dokumentem podsuniętym do podpisu.
- Co to znaczy? - Kamilowi przemknął obraz Dominique uwięzionej w grudzie błota. Kolorowa, paryska ważka zatopiona na zawsze w polskim bursztynie gówna.
- Dokładnie nie wiemy, ale najprawdopodobniej przewoziła maszyny drukarskie. Przypadek czy ktoś ją zadenuncjował, w każdym razie zawrócono ją z przejścia granicznego. Mamy niewiele informacji.
Dopytywanie urzędnika nie miało sensu. Wyraźnie dano Kamilowi do zrozumienia, że tylko on może pomóc Dominique. Komunistom nie zależy na jakiejś Francuzce, Polce w drugim czy trzecim pokoleniu. Nie zrobili nawet zwyczajowo z jej zamknięcia afery: za pieniądze CIA przemycane są materiały wywrotowe. Sprawie nie nadano rozgłosu, bo chodzi im o Kamila. Ściągnięcie go do Polski, zorganizowanie wystaw pokazujących normalizację stosunków z Zachodem, powrót znanych emigrantów.
Wściekał się na siebie i na nią. Rozważna aż do znudzenia i dała się podpuścić? Chciała mu zaimponować? A on przez nią nie ma francuskiego obywatelstwa. Nie przypomniała mu o tym, nie dopilnowała. Brzydziła go faktura za prąd, a co dopiero kolekcjonowanie teczki kwitów do prefektury.
Był pewien - ze swoim paszportem bezpaństwowca nie wróci z polskiej ambasady. Znajomi czekali, przechadzając się po placu i przed budynkiem w razie gdyby... ale właściwie mieli tylko potwierdzić jego zniknięcie. Wymianę na Dominique. Dawna kochanka, dziennikarka z „Liberation”, odprowadzająca go pod bramę ambasady, obmyślała jutrzejszy tytuł, nekrolog Kamila: „Polski malarz oddał się komunistom, ratując swoją agentkę”. Oczywiście nie byłoby to tak głupie, ale tylu sylab doliczył się w stukaniu jej obcasów. Widział i słyszał o wiele wyraźniej. Zauważał każdy mleczny kamyczek placu Inwalidów, krople deszczu opłukujące ulicę. Wszystko miało znaczenie: i ten beret, i prochowiec dziennikarki, stąpającej na patykowatych nogach czapli. Przebrała się za działaczkę ruchu oporu. Nie, no przecież musiała się jakoś ubrać na jesienną ulewę - przekonywał sam siebie do normalności. Tu jest normalnie, czas płynie w dobrą stronę. Taka moda na długie płaszcze i czarne beretki. Dopiero w ambasadzie zacznie się torturowanie czasem, wybebeszanie przeszłości pytaniami, kto, kiedy. Cofnięcie do Polski, cofnięcie życia.
Nie zakuto go w kajdanki, nie uśpiono zastrzykiem. Wódka w kryształowych kieliszkach też nie była zatruta. Niby nie, ale skądś wiedzieli o jego odwyku; chcieli go złamać? Ambasador wypił z nim „na zdrowie!” i zostawił komuś ważniejszemu na zakąskę. Kamil został sam. Czekanie, ich stara metoda rozmiękczania. Co za różnica, czy w śmierdzącym areszcie z lampą w oczy, czy tutaj, w gabinecie, przy kinkietach Księstwa Warszawskiego i weneckim lustrze, zza którego był na pewno obserwowany. Albo kręcili dla dziennika jego serdeczne powitanie, tylko z kim? Bruderszaft z Jaruzelem, Urbanem? Z jakimś komuchowym artystą, może Koniecznym, co ulepił Lenina - bałwana na pomnik w Nowej Hucie? A może to rozgrywka Kominternu i przyjdzie się z nim całować obleśny kacyk francuskich komuchów, Marchais?
Zrobi to dla niej. Z lojalności, tego ziarenka przyjaźni, zaufania. Bo do kogoś trzeba je mieć. Wbić w ten ziarenkowaty punkt cyrkiel i narysować horyzont. W szkole miał z matmy dwóje, był jednak najlepszy z geometrii analitycznej.
- Udało ci się, Bąk, pierwszy rozwiązałeś, ale co ty za „ślaczki” mi rysujesz? - matematyk podnosił zeszyt Kamila ponad swoją łysą głowę, pokazując go klasie.
- Bo ja tak widzę, panie psorze, żółte koła, zielone kwadraty.
Figury pochodziły od szarego punktu. Kamil kochał się w jasnej, dającej się wyrysować logice geometrii. Jej początkiem, początkiem świata nie był ozdobny miłosny wywijas, lecz skromny, szary punkcik pewności. Teraz była nim Dominique, nierzucająca się w oczy, zawsze na swoim miejscu i podtrzymująca ich codzienność.
Czuł się też winny: do Polski pojechała przez niego i dlatego miał teraz przywitać tajemniczego kogoś, kto mógł zajść go od tyłu, z przejścia ukrytego między półkami. Rozejrzał się po ścianach i suficie. Nawet stiuki, pozostałość z pałacyku Talleyranda, straciły tutaj ozdobną lekkość. Zamieniły się w skrofuły i polskie czyraki. Zadzierając głowę, nie zauważył wejścia niewielkiej osoby. Stanęła przed nim, patrząc mu prosto w oczy. Siedząc, był równego wzrostu z tą niemal karliczką o krótko, po męsku ostrzyżonych włosach. Podała mu rękę, jakby chciała przekazać impuls elektryczny, szybko i z trzaskiem kruchych palców. Zastanawiał się, kim jest ten nieprzyjemny kurdupel w brązowej garsonce. Strażniczką więzienia kobiecego tuż przed emeryturą? Chodzi między klatkami z elektryczną pałą? Wymamrotała tylko nazwisko, więc się nie przedstawiła, pochodząc z kraju, gdzie nie liczy się ludzka godność, ale funkcje i urzędy. Mogła zostać „miss komuna”, nijaka, w szarościach brązu, tej cywilnej odmianie urzędowej czerni. Rozłożyste chłopskie biodra i z braku inteligencji czujne chamstwo w świdrujących oczkach. Kamilowi zdawało się, że rozmawia z Wandą Wasilewską. Przerabia znowu biało - czarny podręcznik historii, poprawnie kłamiąc w odpowiedziach na pytania wypisane pod czytanką. Nie dowiedział się niczego o Dominique. To nie był temat tej lekcji, niespodziewanie zakończonej propozycją spotkania na mieście. Interesowała ją sztuka. Przyniósł do kawiarni obraz. Nie odpakowała go, podniosła, ważąc w starczej ręce jego ciężar. Uśmiechała się, gdy pytał o Dominique. Klepała go po dłoni, niby lekarz obiecujący wyzdrowienie.
Dominique wróciła miesiąc później. Nigdy się nie dowiedział, czy dzięki wstawiennictwu Wasilewskiej, Francuzów, czy z kaprysu komuny. Traktowali ją dobrze. On też został potraktowany inaczej. Coś mu tu nie pasowało. Nie chcieli go porwać, zaszantażować i zniszczyć za karę. Wyłudzili obraz. Wzięła go Wasilewską, dla siebie. Rozkradanie komuny? Początek kapitalistycznego inwestowania? To był jego prywatny koniec Peerelu. Po upadku muru berlińskiego poznał rodowe nazwisko komunistycznej kolekcjonerki z polskiej ambasady: Nomenklatura.
Ale wtedy nie obchodziło go już nic, co było poza płótnem naciągniętym na blejtram. Picie traktował jak rozpuszczalnik duszy. Kobiety łagodziły przymus codzienności. Ocierając się o wąskie i śliskie tunele pochwy, szukał w nich przejścia przez labirynt. Każda była wilgotnym korytarzem, prowadzącym do kobiecości ukrytej między nogami. Czarnej i mokrej niby tropikalna noc, w której mógłby zasnąć nagi, wreszcie bezbronnie szczęśliwy.
Kołowrót tej samsary działał dość rytmicznie: Kamil malował obrazy sprzedawane w najdroższych galeriach, miał zamówienia na te, których jeszcze nie było. Dominique regulowała płatności za jego pobyty w klinikach, gdy ze sprawnego w miarę mechanizmu pracowitości, alkoholu i seksu nie dało się już nic wycisnąć na białe płótno.
Podejrzewał Dominique o odkładanie pieniędzy na ucieczkę. Nie mógł jej tego udowodnić. Przeczuwał pod wyrozumiałym uśmiechem zupełnie inne usta: zaciśnięte w wytrwałości i ćwiczące jedno zdanie, do którego nie była zdolna kilkanaście lat: Odchodzę, radź sobie sam.
Czekając na niego nocą, miewała koszmary: stworzył z wielu kobiet kobietę idealną. Wyprowadza ją z pracowni i sadza na tronie kuchennego krzesła. Ta egipska bogini, zrośnięta z różnych dziewczęcych piersi, zgrabnych nóg miała łepek kury z oczami Marilyn Monroe. Wydziobywała przez nos mózg Dominique. Pozbawiona w ten sposób rozumu, nie mogła sobie wyobrazić, co będzie dalej, i się budziła.
Ta noc była bez snów, równie pogodna co bezchmurne niebo. Dominique wstała wcześniej, musiała zdążyć na ósmą po Kamila. Odbierała go z podobnych, mniej lub bardziej renomowanych zakładów chyba dziesięć razy. Bezbłędnie oceniała skutki pobytu, ucieczki przed nią. Tym razem wyglądał na wypoczętego i w znakomitym humorze. „On poszedłby i do piekła odpocząć” - zauważyła jego opaleniznę.
- Dobrze, że jesteś - pocałował ją i rozsiadł się na tylnym siedzeniu - A właściwie kiedy cię nie było? - dodał czule, udając złośliwość.
Wrócili szybko do Paryża. Zanim dojechali do swojej dzielnicy, Kamil poprosił o podjechanie na uliczkę pachnącą drewnem i świeżym chlebem wypiekanym w wiejskich piecach. Wszedł do jednego ze sklepików. Dominique porządkowała w elektronicznym notesie godziny spotkań. Mieli wieczorem wywiad w telewizji przed wyjazdem na biennale do Wenecji. Kamil wrócił, rozpakowując z pudełka koniak. Oparł się o wóz, z rękawa wysunął butelkę wina - 2001 beaujolais. To byt dla nas dobry rok, wziąłem na pamiątkę - rzucił butelkę na siedzenie.
Dominique zjechała z chodnika. Kamil, idąc za wozem, czytał złote etykietki na koniaku.
- Teraz już do domu? - spytała zirytowana. Kabriolet korkował wąską uliczkę.
- A wiesz, że nie.
- Zaczynamy nowe życie - z pogardą pokazała na butelkę.
- Kończymy stare - Kamil podszedł do niej.
- No to jak, wsiadasz?
Wziął walizkę i uśmiechając się, przecząco pokręcił głową. Dominique ostro ruszyła, poganiana klaksonami.
Alpes Maritimes, górskie szczyty łagodzone delikatnością morskiego wiatru. Fioletowe doliny, wyżłobione łoskotem potoków i parną śródziemnomorską ciszą. Do Caen, wzdłuż kamiennego muru otaczającego wiejską posiadłość, idzie, uginając się pod plecakiem, dziewczyna w dżinsowej kurtce. Długie blond włosy zebrane w kitkę wysuwają się pasemkami, opadając na lekko skośne, szare oczy. Stanęła przed drewnianą bramą. Pociągnęła za sznurek dzwonka. Przestraszony hałasem ptak uciekł z drzewa, zostawiając jej na kołnierzu białą kupę. Brama pękła ze skrzypieniem na pół. Otworzył ją młody Azjata w granatowym habicie. Dziewczyna podała mu kopertę z pieczęcią buddyjskiego klasztoru i napisem: Ewa Kowalska.
- Nie trzeba - chłopak odsunął list - Miałaś być, to jesteś - ukłonił się i zamknął za nią bramę.
Przeszli dziedzińcem między niskimi sosnami. Powyginane i okaleczone górskim wichrem, mogły być równie dobrze przerośniętymi bonzai. Roślinami tresowanymi do udawania liliputów z przystrzyżoną duszą.
Błyszczące kamienie ścieżki prowadziły do drewnianego budynku, krytego dachem z ceglanego łupku. W środku wąskie, ciemnowiśniowe korytarze sprawiały wrażenie wędrowania zakamarkami kredensu. Jego kryształowe szybki brzęczały przy byle podmuchu wiatru. Był to metaliczny dźwięk dzwonków feng shui, zawieszonych na rynnach w czterech rogach tego solidnego domostwa o pozornej lekkości japońskiego pawilonu.
- Rozgość się - chłopak wskazał Ewie otwarte drzwi małego pokoju kończącego się przeszkloną ścianą - Jeśli nie jesteś zmęczona, za godzinę na górze jest wykład - mówił po francusku z azjatyckim akcentem, siekającym sylaby. Nadawał im tym znaczenie osobnych słów, zapisanych z kaligraficzną starannością dalekowschodnich alfabetów. - Pralnia w piwnicy - spostrzegł, że Ewa stara się zetrzeć plamę z kołnierza kurtki.
- Eee, nic. Ptak mi narobił, na szczęście.
- To po co ścierać? - grzecznie się zdziwił, zostawiając ją samą z odpowiedzią.
Ewa, szukając sali wykładowej, trafiła do ciemnego schowka. Zaciekawiły ją starodawne okucia, skrzypiące drzwi. Weszła między półki, na których leżały starannie poskładane granatowe habity. Klasztor nasiąkł dymnym kolorem kadzidła. Tutaj był fiolet lawendy. Nagrzana słońcem prowansalska łąka. Lniane
tkaniny układały się pod dłonią z uległą szorstkością traw. Słysząc dalekie odgłosy kroków, szelesty, wyobraziła sobie parawany ścian, za którymi buddyści zrzucają z siebie stare wcielenia i przebierają się w świetliście nowe.
- Szukasz czegoś dla siebie?
Odwróciła się zaskoczona. Stał za nią chudzielec w okularach. Oparł się o drzwi szafy - schowka. Przy jego bosych stopach położył się mały kundel.
- Wybrałaś indygo? I słusznie, wiesz, skąd wziął się ten kolor? Pustynny kolor wolności. Berberowie, rycerze Sahary, farbują nim swoje suknie. Mnisi buddyjscy też są rycerzami samsary, czyż nie? - pobrzmiewała w tym przemądrzałość próbująca sobie samej zaimponować - Dosiadają rumaków świadomości...
Pies podniósł się czujnie.
- Spokój, Bishop, spokój - chudzielec poklepał kundla - Najlepiej załóż pod spód biały t - shirt, tak tu robią - powiedział poufnie, jakby dzielili tę samą kabinę w przymierzalni - Będziesz miała prawie sutannę. Buddyzm nie jest religią, ale oni się przebierają za księży. Katolicka nostalgia za Watykanem, przenajświętszym tatusiem i niepokalaną mamusią.
Długowłosy chłopak widziany ze schowka przesunął się w lewo i zniknął z oświetlonej sceny korytarza. Po drugiej stronie zza kulis drzwi weszła tęga, siwowłosa kobieta w powłóczystej szacie. Trzymała stertę odprasowanych habitów.
- Na weekend? - spytała tonem sortującym rzeczy i ludzi.
- Na stałe do mistrza.
- Mhm... jesteś jego uczniem? - nie dowierzała Ewie, jak zmyślającemu dziecku. - Tak.
- Świecki strój i włosy zostawia się za bramą. Klasztor ma regułę - dotknęła swoich, krótko przystrzyżonych - Przyjechałaś rano z Polski... nazywasz się...
- Ewa - wysunęła ręce z kieszeni. „Czyja muszę tak zawsze?”, denerwowała się. „Przestaję ściskać bochenki pięści i podaję ludziom kromki dłoni. Dzielę się sobą, mówiąc Ewa, czy co?”
- To twoje światowe imię, a prawdziwe?
- Kaite, przebudzenie świata.
- Jestem Tonga, łagodność wiatru. Wybierz swój rozmiar - podała jeszcze ciepłe od żelazka habity.
- Mam metr osiemdziesiąt.
- Widać. I dobry akcent.
- Studiuję francuski - Ewa rozłożyła podsunięty strój.
- Polacy dobrze mówią po francusku - Tonga zamknęła rozmowę i drzwi schowka.
Ewa poczuła się zatrzaśnięta w ciemnej szafie z tłumem rerujących Polaków. Rzuciła w nich ubraniem wybrudzonym podróżą. Wkładała habit. Zaplątała się pod jego granatowymi fałdami spływającymi po nagiej skórze. Nie mogła trafić w rękawy i rozcięcie na głowę. Zabrakło jej powietrza. Szamotała się chwilę i wreszcie przebiła na powierzchnię. To chrzest w wodach ciemności. Obłóczyny. Ten chłopak miał rację - zgodziła się z jego gadaniem o katolickim buddyzmie i poczuła się dziwnie. Wydawało się jej, że lęk byt nie z niej, ale z mroku klaustrofobicznie ściśniętego w schowku. Szarpnęła drzwi. Gwałtownie się otworzyły, przewracając wiadro pomyj. Brudna woda z mydlinami zalała korytarz.
Mnisi idący do sali wykładowej omijali kałuże. Szli przy ścianie, unosząc długie suknie, albo podskakiwali. Kamil zapatrzył się na ten balet sandałów, wymyślne figury, łapiące równowagę nad strumieniem.
- Przepraszam bardzo - Ewa schyliła się po szmatę.
- O, nie, nie. Zabierasz mi moją praktykę - odsunął ją stanowczo od wiadra.
Przechodzący obok mnich spojrzał na nich karcąco.
- Pan mówi po polsku? - szepnęła Ewa.
- A ty rozumiesz? - nie było w tym zachęty do rozmowy. Kamil zamknął się w klasztorze, żeby nie musieć: myśleć, być, mówić. Kiedy trzeba było powiedzieć coś nieważnego, co wymagało tylko ludzkiego chrząknięcia, odzywał się po polsku. Ogradzał się w ten sposób regułą milczenia, zachowując pozory grzeczności.
- Spóźnisz się na wykład - zabrał Ewie ścierkę. Posłusznie odeszła za mnichami.
Wyżymając szmatę, chciał, żeby z wodą ściekło dotknięcie dziewczyny. Ta mała przypominała Dominique sprzed kilkunastu lat. Piękna, bezczelnie naiwna i zadała to samo pytanie: „Mówisz po polsku?” Haczyk zdania, od którego zaczęło się wyciąganie zwierzeń, wyznania, pretensje. Kłótnia trwająca do dziś.
Starł sękatą podłogę. Oparł się o szybę. Za oknem, nie zważając na deszcz, medytował stary Ogrodnik. Uprawiał swój skalny ogród. Układał kamienie według starodawnej sztuki japońskich mistrzów zen. Zastygał nad głazem albo kamykiem, myśląc, gdzie powinno być ich miejsce. Sam kamieniał na wiele godzin, wczuwając się w harmonię ogrodu. Powoli przenosił upatrzony skalny okruch. Szczotką zacierał po sobie ślady na żwirze. Znowu nieruchomiał, medytując. W kufajce wypłowiałej od deszczu i słońca miał kolor szarej skały. Kamilowi kojarzył się ze świętokrzyskim Pielgrzymem, malowanym na studenckim plenerze. Tamten też, wędrując pośród kamieni, zamienił się w jeden z nich albo miał dotrzeć do celu na koniec świata - Kamilowi mieszały się wspomnienia. Nie chciał w nich grzebać. Zalatywały mu psychiczną padliną. Przeszłość rozkładała się zbyt powoli w jego głowie, zamiast spłonąć.
Podziwiał Ogrodnika dopasowującego kamienie do własnego zbawienia. Kiedy uda mu się osiągnąć harmonię, trafić ostatnim kamykiem w golfowy dołek zen, stworzy dzieło doskonałe: swoje oświecenie. Coś na podobieństwo najlepszych obrazów Vermeera. U niego też każda plamka wielkości ziarna piasku jest niepodważalna.
- Nie, nie sądzę. Historyk musi umieć ożywić archiwa, przeszłość. Proszę sobie wyobrazić starożytną Grecję. Wczuć się w tamten krajobraz, wzgórza, sady oliwne i lasy. W Grecji oprócz plaż były kiedyś lasy, jeszcze za czasów Platona.
- Ja bym zaprojektował mu czarny garnitur - Daolo kadrował palcami profesora - Tu na dole z białym greckim wzorkiem w kwadraciki.
- Meandry - poprawił go profesor i zdołał wrócić do przerwanego wywodu - Więc wyobraźmy sobie upalne popołudnie, „popołudnie fauna”, powietrze drży, cykady, i co widzimy? Przezroczystych bogów: morza, słońca, drzew. A ciasne greckie miasta ze swoimi ulicami to filozofia. Wiejscy potężni bogowie natury i cherlawi ulicznicy mądrości zwani jej miłośnikami, czyli filozofami. Religia jest z krajobrazu, czymś naturalnym i nieograniczonym. Filozofia pałęta się zaułkami naszych ograniczonych umysłów.
Dominique, występując dość często w podobnych programach telewizyjnych, czekała na gilotynę cięcia. Prowadzący musi przerwać profesorowi. Belfer widzi siebie wykładającego na agorze. Dla widzów jest robalem brzęczącym ze szklanego słoika telewizora. Zanim zdążą nim potrząsnąć i zmienić program, ktoś wyłączy mu mikrofon. Kamera będzie miała to, co kocha: Daolo, podniecającego dziurę obiektywu - Doprowadzającego do szczytowania oglądalności. Czy ten kretyn skończył podstawówkę? Dominique nie cierpiała arogancji. Będąc od dawna w branży, potrafiła odróżnić talent od hucpy. Daolo zgrywał się na artystę, podrabiał Gallianiego, jego obrazoburcze kostiumy świętych prostytutek. Z jednym blond wąsikiem zaczesanym na bok mądrzył się przed profesorem, umizgiwał do prowadzącego wpatrzonego w jego potatuowane muskuły.
- Daolo zdobył pierwszą nagrodę w konkursie Extravaganza. Prosimy o pokaz.
Ekran z modelkami na wybiegu. Poranione dziewczyny w cierniowych koronach. Czoła oklejone podpaskami ze sztuczną krwią. Półnagie zakonnice, efebowie obwieszeni dewocjonaliami. Kieszonka na prezerwatywy z gorejącego serca Chrystusa. Publiczność nabożnie milczy. Dominique najchętniej podeszłaby do Daolo walnąć go w cynicznie uśmiechniętą mordę. Swoją wiarę zamknęła w drewnianej kapliczce na wsi u dziadków. To była świętość jej wspomnień i dzieciństwa. Gdyby ten palant był artystą, gdyby naprawdę byt awangardowy, robiłby sobie jaja z Allaha. Co to za odwaga szydzić z chrześcijan po 11 września? Pamiętała aferę z kiecką Claudii Schiffer. Na początku lat dziewięćdziesiątych paradowała po wybiegu w sukience obhaftowanej wersetami Koranu. Projektant musiał na klęczkach przepraszać szejków. W końcu to oni kupują dla haremów ciuchy haut couture. Oni i ruska mafia. Kogo innego stać na taką artystyczną tandetę?
Daolo nie sprofanuje Allaha, bałby się nafaszerowanego haszem i granatami islamskiego oszołoma, czatującego na niego pod domem. Kamil śmiał się, że Daolo, parafialny głupek, następny pokaz zakończy pakowaniem sobie w tytek czopków z hostii. Dominique obciągnęła spódniczkę na kolana. Nie zaczepi Daolo, nie spoliczkuje go. Musi być miła dla gorszych mend. Kamil jest od skandalicznej prawdy, ona tylko agentką, cieniem wyciętym z banknotów.
Grzecznie opowiedziała dziennikarzowi o planach swojego artysty, o jego mistycznym pobycie w buddyjskim klasztorze. Teraz kolej na staruszkę, muzę Picassa, zaproszoną na otwarcie wystawy kubistów. - Jakim kochankiem był Pablo? - prowadzący mówi nieco głośniej.
- Pablito był boski - staruszka niespeszona pytaniem figlarnie popatrzyła w kamerę - Nie mogłam się kochać już z nikim innym - potarła skroń. Skóra wokół oczu naciągnięta operacjami plastycznymi przypominała wszyte w twarz gogle, uciskające przy każdym grymasie.
- Co za uczucie... Ile, ile lat temu?
- Zarosło mi... nikt inny po nim nie był godzien.
- Absolutnie mitologiczne - wtrącił podniecony profesor - Biorąc pod uwagę uwiedzenie Picassa mitologią śródziemnomorską, centaury, spółkowanie z półbogami, geniuszem... - przebierał palcami i wypluwał słowa niby pająk tkający swoją sieć ze śliny.
Dominique zrobiło się niedobrze. Uwolniła się ze smyczy mikrofonu, dopiętego kablem do żakietu. Odegrała swoje za Kamila mającego gdzieś telewizję. Była już prywatna i nie musiała słuchać bzdur. Wyszła ze studia. Na parkingu czekał Jean, przeglądając gazetę w świetle latarni.
- Zdążyłeś?... - spojrzała na zegarek.
- Każdy ma swoją Dominique - żartował z niej, z jej służalczego przywiązania do Kamila.
- Jestem wykończona, chcę się położyć.
- Nie obrażaj się. Kocham cię.
Dobra twarz Jeana, mądre, smutne spojrzenie były fotomontażem wklejonym z innego świata w obrzydliwość telewizyjnego studia i paryskiej ulicy.
Kamil lubił zachodzić do klasztornej pracowni. Jasne ściany, jedwabisty papier, czarne słoje tuszu i wielkie wyheblowane stoły z szarego drewna. Czuł się tam odarty z kolorów do szkieletu bieli i czerni. Odpoczywał.
Pomocnik Mistrza, nie odrywając się od kaligrafowania buddyjskich mądrości - kakemono - rozpoznał za sobą stukot drewniaków Kamila stłumiony deszczem zalewającym wielkie szyby.
- Chcesz spróbować? - podsunął łokciem dzban z pędzlami.
- „Mam czarną krew i białą duszę” - Kamil prze - sylabizował schnący napis - „Plamię wszystko, co ruszę”.
- Nie zgadłeś.
- Z charakteru też się da wiele wyczytać.
- Przepisuję traktat o myako - złudzeniach. Nie trzeba się nimi przejmować podczas medytacji, ale trzeba je opisać, by ostrzec uczniów.
- Słyszałem kościelne dzwony po dwóch dniach sesji.
- Myako.
- Diabeł.
- Nie ma diabła. Jest złudzenie - myako.
- Właśnie, złudzenie jest diabłem - Kamil wziął pędzelek i odruchowo rysował. Zdania Pomocnika spływały pionowymi strugami drobnych, identycznych znaczków. Własne odpowiedzi kreślił secesyjną linią, rozpływającą się w wodzie.
Pomocnik zerknął na jego kartkę:
- Mistrz mówił, że znowu zaczniesz malować - ucieszył się.
- Nie umiem - Kamil pozwolił wodzie wymieszać się z tuszem w bezładne zacieki.
- Bo się nie skupiłeś. Jesteś o niebo lepszy ode mnie. Przestań na chwilę myśleć.
- No problem, już - przyglądał się kroplom tuszu skapującym z pędzla. Dawniej wystarczyło dotknięcie kartki i zostawały obrazy. Teraz wypływały mu z dłoni mętne strugi. Zasychały na papierze w czarne strupy. Tyle zostało z jego malarstwa? Wykrwawił się na setki płócien i z poranionych palców ciekła czerń? Zastanawiał się, co wypłukało z niego kolory. Czy w żyłach też został po nich smolisty osad i od środka jest wysmarowany czernią smutku? Jeśli tak, to dostrzegł tam jednak cieniutką rysę. Złoty włos dziewczyny, która wypadła na niego dzisiaj rano z szafy.
- Dlaczego? Co ja takiego zrobiłam? - Ewa chodziła po swoim pokoju. Spóźniła się rano na wykład, usłyszała tylko zakończenie:
- Są cztery powody uprawiania buddyzmu zen. Pierwszy i najpłytszy... - Mistrz nie rozglądał się po sali. Przemawiał do siedzących na podłodze w pierwszym rzędzie, a może patrzył na płomień świecy dzielącej go od słuchaczy. Pierwszy i najpłytszy, gdy nie wierzy się w buddyzm ani nie pragnie go zrozumieć, ale się o nim coś słyszało i przypadkowo uczestniczy w praktyce zen. Nie wolno tego lekceważyć. Skoro spośród milionów ludzi oddających się ułudzie i niesłyszących nigdy o buddyzmie ktoś zetknął się z trwającą dwa i pół tysiąca lat nauką Buddy, to nie jest przypadek, lecz efekt poprzednich żywotów. Drugi powód praktykowania wynika z pragnienia poprawy zdrowia fizycznego lub psychicznego. Trzeci powód to chęć kroczenia drogą Buddy. Dla takich ludzi pojedyncze życie jest przejściem do następnych wcieleń i pragną oświecenia zamykającego karmiczny krąg win i zasług. Na najwyższym, czwartym poziomie są ci, którzy zdecydowali się urzeczywistnić swoją naturę Buddy. Wierzą, że jest to możliwe, i znają ludzi, którzy tego dokonali. Przybywają do nauczyciela z pokornym sercem i umysłem, by osiągnąć swój cel. Nauką Buddy nie są księgi, ale współczucie i zrozumienie - Mistrz skończył, zdmuchując świece.
Jedynym światłem był blask złotego Buddy, odbijającego płomień oliwnej lampki.
Pomocnik uderzył w gong, rozdzielając tym mądrość Mistrza od podskubującej ją pytaniami ciekawości uczniów. Pierwszy podniósł rękę grubas w przyciasnym habicie.
- Postępowanie drogą Buddy daje radość. Ale radość czy jakakolwiek przyjemność jest złudna i nie należy jej pragnąć. Jak sobie z tym poradzić?
- Nie walczyć ze sobą. Kiedyś odkryjesz, że największą rozkoszą jest tyk herbaty.
- Czy codziennie medytując i postępując według nauk, uzyskam oświecenie? - dziewczyna nerwowo zagryzała wargi w oczekiwaniu na potwierdzenie buddyjskiej oferty.
Mistrz klepał dłonią podłogę.
- To odpowiedź na koan: ,Jaki dźwięk ma klas - kanie jedną dłonią” - szepnęła ze znawstwem jedna z ostrzyżonych głów w pierwszym rzędzie.
- Równie dobrze możesz codziennie uderzać podłogę. Każdy sposób jest dobry, by osiągnąć oświecenie. Chodzi o przekonanie, a nie o formy i rytuały - Mistrz wstał, pokłonił się trzy razy Buddzie. Podszedł do drzwi, ale przepuścił uczniów. Stojąc na progu, odwrócił się do wpatrzonej w niego Ewy. Przywołał ją uśmiechem. Skłoniła się przed nim z szacunkiem.
- Mistrzu...
Pokręcił głową i podniósł dłoń, by ją powstrzymać od mówienia. Niespodziewanie opuścił rękę na jej głowę. Pogłaskał po nieudolnie obciętych włosach i odszedł otoczony szumem ściszonych rozmów.
- Dlaczego nie pozwolił mi mówić? Dlaczego sam nic nie powiedział? Przecież wie, ile mnie kosztował przyjazd, przecież ja dla niego... - złapała nożyczki. Nienawidziła obcinania włosów. Zgrzytem metalu oddzielać coś, co wyrosło z jej ciała i nadal było nią. Amputacja. Przeglądając się w szybie, powtarzała jeszcze raz taniec z ostrzem, ale teraz cięła włosy krócej, przy skórze. Nie dała rady. Po kilku cięciach rzuciła nożyczki i uciekła na dziedziniec.
Minęła kamiennego mnicha w jego ogrodzie. Kamil szybko poszedł za nią, sądząc, że dziewczyna wybiegnie przez ukrytą na końcu ścieżki furtkę. Przyplątał się do niego Bishop, kundel Leo. Ewa nie znała zakrytego winoroślą przejścia, zawróciła. Kamil schował się za wyłom muru, udając, że bawi się z psem.
- Niech będzie pochwalony - powiedział, gdy przechodziła obok.
- Kto? - wyrwana z zamyślenia spytała niezbyt przytomnie.
- Ten, którego chwalą - Kamil obszedł Ewę, za nim obwąchujący ją pies - Ty się nie musisz chwalić, jesteś piękna, młoda. A kto ty właściwie jesteś? - przystanął.
- Kiato.
- A naprawdę?
- Ewa.
- Kamil Bak - szedł powoli ścieżką.
- To pan? Przepraszam, nie poznałam... to przez te włosy... - widziała się z boku: uczennica przed tablicą, pokazująca palcem portret sławnego człowieka ogolonego prawie na łyso.
- Znowu za coś przepraszasz... A mi się podobają twoje włosy. Szkoda, że nie możesz zobaczyć, ile ekspresji jest w tym cięciu - musnął jej szyję.
Ewa przyspieszyła, prawie biegła.
- Ej! Nie jestem już w wieku, żeby latać za kimonem!
Przystanęła.
- Przestraszyłem cię?
- Nie - powiedziała tak potulnie, że właściwie przyznała mu rację. „Ale ze mnie prowincjatka”, załamała się. „Trzeba jak on, ostro”: - Co pan tu robi?
- To samo co ty. Spójrz - zerwał biały kwiat z krzewu - Kto wącha te kwiatki, ten sztywny i gładki. Od samego wąchania można się przekręcić. Bieluń - włożył jej gałązkę za ucho - Trucizna niewinności. No, a co robisz w życiu; zen jest po to, żeby lepiej żyć, nie?
- Studiowałam. Praktykuję od kilku lat. Nie chciałam być daleko od Mistrza, zgodził się na mój przyjazd.
- Aaa, no tak. Tonga mówiła, studiujesz francuski.
- Ale będę mniszką.
- Znasz? - pochylił się nad grządką - Spróbuj.
- Tfu! - ugryzła listek.
- Belladonna, ziółka czarownic. Mają trujące owoce, nie liście. Może zanim zamkniesz się w klasztorze, poznaj trochę świata. Poczytaj, pozwiedzaj. Na
południu Indii buddyjskie mniszki wyskubują sobie włosy przed wstąpieniem do klasztoru. Długie, gęste włosy wyszarpywane kawałek po kawałku, do krwi, przez parę godzin - poklepał łaszącego się kundla.
Z okna przyglądał się im Leo.
- Ten skurwiel, nawet głaszcząc psa, wyciera sobie o niego brudne łapy - wychylił się i zagwizdał na Bishopa.
- Głodna? - Leo podsunął Ewie herbatnik. Pomagała zmywać garnki po kolacji. Miała palce
żółte od kurkumy. Tondze, przyprawiającej nią od kilku lat ryż, pożółkły zęby. Wydając krótkie rozkazy: - „Wsyp soli. Wyszoruj piec” - mogłaby grać boginię zemsty o pociemniałych z gniewu kłach.
Leo wsypywał do szklanki rozpuszczalną kawę z torebki schowanej za kredensem.
- Poczuje - ostrzegła go przed Tongą tropiącą używki.
- I co z tego, lubię kawę. Nie przejmuj się nią, przegina. Zawsze w sandze musi być cień mistrza. Taki sam, ale na odwrót.
- Brakuje trzech kubków - Ewa nie zamierzała plotkować. Jeśli ktoś zasłużył na karmiczne szturchańce, dostawał je od Tongi.
- Są wszystkie. Dwóch kuracjuszy ma swoje w pokojach - połamał herbatnik i znowu podsunął nie zwracającej na niego uwagi Ewie. Może nie zauważy podstępu i zje mniejsze kawałki, W końcu podłubał ciastko w okruszki, nie wiedząc, czym ją oswoić. Smukłą piękność jedzącą mu z ręki.
- Tonga powinna przejść psychoterapię i reszta też. Wdrapują się na Himalaje ducha w dziurawych pepegach - zawyrokował.
- Czy ty nie przesadzasz? - wyjęła mu z ręki talerzyk, sądząc, że zjadł ciastko i rozsypuje okruchy na wyszorowaną podłogę.
- Ja? Wiesz, czemu trzymają kubki w pokojach? Bo są warte więcej niż ta chałupa i wszystkie te beemwice i volviaki na parkingu. Mój ojciec kolekcjonuje japońszczyznę, herbatę wyssałem z piersi matki.
- Można uprawiać zen, skupiając się na czymkolwiek, czemu by nie na kubku?
- Ci ludzie przyjeżdżają tu na masaż mózgu. Miesiąc, dwa w Caen, first dass do Nieba.
- A co ciebie to obchodzi? Zajmij się sobą. - Właśnie to robię. Studiuję, studiowałem psychologię. Nie umiem bez ludzi.
- Więc zanieś im serwetki - wypchnęła go z kuchni.
Lubiła Leo. Jego nerwową gadaninę, roztrzepywaną wokół chudymi rękami. Mówiąc, zaginał po kolei gotyckie palce, wyliczając nieskończoną ilość słów. Każde wspinało się o ton wyżej na scholastycznej drabinie dowodów. Pochylony, z dłońmi wyginającymi się w dziwne znaki, był dla Ewy żywym ornamentem pustki. Dobrotliwym złudzeniem w sennej drodze ku przebudzeniu. Prawdziwy był tylko Mistrz, chociaż on też zniknie, gdy pomoże Ewie spojrzeć w jej twarz
sprzed urodzenia. Mistrz i... Bak. Tak natrętny, że rozmawiała z nim w myślach. Ze zjawą własnej wyobraźni, uśmiechnęła się pobłażliwie. Musi się jeszcze tyle nauczyć i tyle zapomnieć... po to tu jest.
Gong zwoływał na trzydniową medytację. Kamil powinien już dawno wyjść, nie mógł się jednak zdecydować wyłączyć CD. Dotykał kilka razy przycisku „Pause” i cofał palec. Teraz! Nie udało się. Nie potrafił przerwać Mozartowi. Nie można bezkarnie wpakować palucha w kryształowe tryby harmonii. Bał się naruszyć niebiański porządek tej muzyki. W dzieciństwie ojciec zabrał go do kościoła na koncert. Grali Mozarta, może za głośno. Zrobiło mu się słabo, dostał krwotoku z nosa. Rozpętała się domowa afera. Matka targała go po prowincjonalnych przychodniach, pachnących chlorem i farbą olejną świeżo odmalowanych lamperii koloru plwocin. Felczerzy albo młodzi lekarze zesłani na przymusowe praktyki szukali w nim wady serca i dziury w płucach. Ojciec rozkładał przedwojenne encyklopedie medyczne, śledząc przepływ krwi obdartych ze skóry mężczyzn. Kamil zastanawiał się wtedy, czy jeśli umrze, też znajdzie się w encyklopedii, najlepiej na stronie dotykającej nagą kobietę z otwieranym brzuchem. Gdyby wtulał się w jej piersi, nic by nie wyciekło na kartki. Z książki nie skapywałyby białe krople nasienia, tryskałby nimi prosto w uchyloną kobietę.
Więcej nie krwawił, nie zachorował i nie umarł. Ale ile razy słyszał Mozarta, robiło mu się dziwnie, musiał usiąść. Nigdy nie malował, słuchając muzyki. Kolory mieszały się mu z dźwiękami. Potem brakowałoby w obrazach tego, co słyszał, a czego nie dało się przykleić farbą do płótna.
Koncert przycichł, zbierając siły na finał. Dźwięki uniosły się nagle i pod drzwiami pojawiły się koperty, jakby siła muzyki zassała je z korytarza. Kamila rozbawiła ta jednoczesność. Schylił się po listy. Przejrzał urzędowe druki i nie otwierając, wsadził do kosza. Po chwili wahania wyrzucił też nieotwarty list od Dominique. Została mu biała koperta bez nadawcy i adresata. Wyjął z niej kosmyk blond włosów wiszących na krwawym strzępku.
- Bolało? - Kamil znalazł Ewę w kuchni.
- Nie.
- To jesteś szurnięta.
- Nie - wlewała wrzątek do olbrzymiego termosu.
- Aha, nie całkiem, mogłaś przecież wyrwać sobie wszystkie. Rzuciłaś studia, spakowałaś się i do klasztoru? Twoi rodzice są pewnie zachwyceni.
- Ojciec zginął kilkanaście lat temu... wypadek na motorze.
- Przykro mi.
- Matka jest dziennikarką. Zajęta pracą, ma własne życie.
- Skąd jesteś?
- Wystarczy - prawie krzyknęła. Niech da jej spokój, przestanie wypytywać, pouczać.
- Trzydzieści litrów na dwadzieścia osób, masz rację, wystarczy... będzie dość - pomógł jej przenieść termos.
- Jestem spod Częstochowy, studiowałam w Krakowie...
- Ja też.
- Wiem... ludzie legendy opowiadają o tobie, zakładałeś pierwszą polską sangę - w mówieniu mu „ty” znajdowała mściwą przyjemność - Byłeś...
- Słuchaj, po co się znęcasz nad sobą? Po kiego obcięłaś włosy i jeszcze wyrwałaś sobie garść jak jakaś histeryczka?
- Dla wygody.
- Ja jestem prawie łysy dla wygody... kilku mnichów.
- Tonga też.
- Ona? Ma długie włosy, dotąd, do pizdy. Rosną jej z głowy do środka, baba ma pierdolca! - nie wiedział, czy wścieka się na Ewę za jej uległość Tondze, w obawie, że mu się wymknie, czy na siebie. Chciał zagłuszyć czułość, którą w nim budziła. Z uczuciami potrafiłby sobie poradzić, ale nie z jej wdziękiem. Drżące dziecinne usta pobrudzone kurkumą i zimne dorosłe oczy. Dwie szaroniebieskie tafle, po których światło ześlizguje się w rozszerzone dziury źrenic. Twarz - witraż: świetlista plama oprawiona w ciężką, ołowiana codzienność.
Przestraszył ją, odsunęła się zakłopotana. Nie powinien mówić „pizda”, ale Tonga to pizda w rozkwicie. Pomarszczona i zaciśnięta ze złości. Ewa była dla niego w najbardziej ponętnym wieku pizduli.
- Idziemy? - wzięła swoją matę.
Zgasło światło. Zatrzepotało w żarówce i udało mu się uciec ze szklanej bańki.
- Znowu zerwało linię. Są tu świeczki? - Kamil stanął przy oknie - Zupełnie jak w Polsce, wyłączali całe miasta.
- Za ołtarzykiem, nad piecem.
Kamil zapalił małą lampkę i osłaniając ją dłonią, podszedł do Ewy. W głębi korytarza chybotały płomyki świeczek niesionych do sali medytacyjnej. Idąc za Kamilem, potknęła się.
- Jeszcze dwa stopnie, daj rękę - podtrzymał ją.
Ogniki rozpłynęły się w ciemnościach. Zostali sami. Zagrzmiało. Ścisnęła mu dłoń.
- Boisz się? - przystanął.
- Nie.
- Boisz. Z ciebie jeszcze dziecko, a ja, pacan, rozmawiam jak z dorosłą -
Zaświecił jej w oczy.
- Bo jestem dorosła.
- Taaak? Dorosła do czego?
Pochyliła głowę i odeszła za nadchodzącymi znowu z różnych stron światełkami.
Jestem łatwopalna czarownica. Moje zeszyty płoną. Ewa ocknęła się od mocnego uderzenia kijem w ramię. Pomocnik tłukł każdego, kto przysypiał albo pochylał się zmęczony drugim dniem siedzenia. Płomienie kaganków zataczały się razem z plecami medytujących. Ewa rozróżniała pory dnia po cieniach przesuwających się na podłodze. O świcie wypełzały spod siedzących w pozycji lotosu i wracały pod ich maty schować się na noc.
Po spacerze w sali odpoczynku, napiciu się letniej wody z termosu postanowiła już nie kłaść się spać, chociażby na godzinę. Wytrzyma do końca. Ktoś obok niej zaśmiał się, ktoś zaszlochał. Kilka mat zostało pustych.
Przymknęła oczy i pozwoliła przesuwać się obrazom. Niech się prześwietlą pod obojętnym wzrokiem umysłu, niezatrzymującym żadnego z nich.
W podobnej ciszy, przy zapachu świec stoi za kolumną w kościele. Matka w wojłokowym, obszernym płaszczu idzie chwiejnym krokiem do ołtarza. Przebrana za pierwsze chrześcijanki, za oazową Antoninę Krzysztoń z chustką ekspedientki na przylizanych włosach. W koszyku ma dwa sine jaja.
- Jakby psu jajca urwało! - babcia położyła na wierzch serwetkę.
Miały być szmaragdowe, ale nie wyszło.
- W końcu to tylko symbol! - matka wykłócała się z babcią zakrywającą święconkę gałązkami bukszpanu. Staruszka nie wiedziała, że jajka są surowe.
Matka nie zaniosłaby do kościoła symbolu życia ugotowanego na twardo. Nie pozwalała jej fantazja absolwentki liceum plastycznego. Wielbicielki Johna Lennona. Po śmierci ojca kazała mówić do siebie John. I nie przyszła tu wysłuchiwać kazań księdza:
- Pani Grażyno, tyle razy prosiłem... Nie przy dzieciach, i to w święto! - odprowadził ją na bok.
- Nie poświęci ksiądz?
- Poświęcę, kiedy pani wytrzeźwieje.
- Wiedziałam! - wyrwała się mu i złapała kropielnicę z ołtarza - Wiedziałam! - sama spryskała swój koszyk. Zamachnęła się jeszcze na oburzone pańcie w kapeluszach.
Ewa, chowając się za kolumny, za drzewa, pobiegła z matką do domu. Tam chowała się za książki, gdy była młodsza, za radio. Usłyszała kiedyś audycję o Francji i pierwszą lekcję języka. Nie było w nim żadnego ze znienawidzonych słów: Ty jędzo! Ty kurwo! Zabiłaś go i nas zabijasz! Nie mam, nie mam pieniędzy! To się wynoś!
Mówiąc po francusku, Ewa miała wrażenie, że nie mieszka już w kuchni z babcią i w ciasnym pokoju z matką rencistką. One by jej nie zrozumiały. Urządzała w swojej głowie salon, buduar i ogród z francuskich czytanek. Przed maturą wszystko było tam doprowadzone do perfekcji. Każdy szczegół wymyślonego mieszkania, obrazki na ścianach, łyżeczki w szufladach na swoim miejscu jak reguły gramatyki. Wygrała olimpiadę romańską i zaczęła studia w Krakowie. Przyjeżdżała do domu coraz rzadziej. Nie miała za co, nie miała czasu. Dorabiała w McDonaldzie. Mogła się najeść i nie myśleć. Wcześniej też zajmowała się rozwydrzonym sześciolatkiem biznesmena na Woli Justowskiej. Biegała za dzieciakiem po willi ozdobionej pamiątkami z egzotycznych podróży. Kiedy nie miała już siły, schowała się pod łóżko i dzieciak, bawiąc się w psa, pogryzł ją do krwi. Dostała żółtaczki. Nikt jej nie powiedział, że chorobliwą nadaktywność bachora, niedającą się niczym wyleczyć, nakłuwano u akupunkturzysty. Flejtuchowaty Chińczyk obiecał go uspokoić igłami, tymi cieniutkimi śrubokrętami do przykręcania poluzowanych śrubek energii. Zaraził wszczepienną żółtaczką. Dlatego dzieciak przestał na jakiś czas chodzić do prywatnego przedszkola - rezerwatu dla spadkobierców.
Ewa nie dostała żadnego odszkodowania. Biznesmen z żoną przystali jej do szpitala szwajcarskie czekoladki, których nie mogła zjeść przed upływem . terminu ważności, czyli przez najbliższy rok ostrej
diety. Czytając o zdrowym jedzeniu, trafiła na książki o buddyzmie. Pomyślała, że to o niej. Nie pamiętniki Bridget Jones i listy do redakcji. Nie była dziewczyną „Cosmo” ze spustem seryjnego orgazmu. Nie była też typem „Elle” - trendowym Czerwonym Kapturkiem z koszyczkiem na zakupy. Ona była młodym księciem Gautamą, wstrząśniętym śmiercią, starością i chorobą. Miała pięć lat, gdy zginął jej ojciec. Wiózł matkę motorem. Kłócili się, wrzeszcząc pod wiatr, wyrzuciło ich z zakrętu. Podobno miał pękniętą czaszkę i na szyi czarne pręgi.
- Ty wariatko, udusiłaś gooo!
- Nie! Nieee! - szlochała matka albo się śmiała, chcąc doprowadzić babcię do szału - Trzymałam się mocno, może złapałam za szyję, to był moment!
- Mój synek, biedny synek i jeszcze go przygniotłaś, oddychać nie mógł i żyjesz, a on przez ciebie...
Jak młody Budda grany przez Keanu Reevesa o migdałowych oczach, Ewa widziała starczą udrękę. Trzęsące się ręce babci, głowę podskakującą ze wzruszenia i złości. Nienawidziła synowej, zaszantażowana chorobą nie mogła jej wyrzucić, bo i gdzie z ukochaną wnuczką? Uwiodła jej, wdowie, jedynaka. Omamiła bezwstydem, oszukała, że jest normalna. I zabiła go. Więc babcia opiekowała się nią z zemsty. Starczej zawziętości i przywiązania. Wolała się nie ruszać z domu, pilnować wariatkę. Wystarczyło, że kulawym truchtem pobiegła zapytać do ZUS - u, czemu się spóźnia renta, a ona już szalała.
- Na godzinę wyszłam... Nie wolno ci pić - babka zamykała na klucz szafkę z kroplami - Masz pół wątroby.
- Prometeusz nie miał w ogóle - chichotała matka.
- Co mnie inni obchodzą. Nie trzeba się było truć, prochów łykać, tobyś była zdrowa. Ani mi się waż, to lekarstwo! - wciskała kluczyk pod różowy biustonosz na tasiemkach.
- Mamusiu, daj mi pić - szczebiotała dziecinnie matka, próbując ustami wycisnąć ze stanika babci sutek razem z kluczem.
- Grażynko, ty jesteś chora!
- Naprawdę?
Najbardziej przekonywała Ewę buddyjska obietnica pustki. Była dla niej z nikim niedzielonym pokojem. Ciszą przedpołudnia, gdy matka spała zaćpana lekami, gdy nie było nikogo w akademiku. Nicość wyściełana przytulnie kartkami wierszy. Nie różniłaby się tak bardzo od samotności, do której przywykła. Już w podstawówce przestała zabiegać o przyjaźń. Była źle ubranym dziwadłem, żyrafą, kujonką. Bała się wścibskich, rozplotkowanych koleżanek, rozwrzeszczanych chłopaków. Po śmierci ojca z tęsknoty zakradła się na wuefie do chłopięcej szatni. Zemdlił ją smród przepoconych trampek. Ojciec pachniał inaczej - ciepłem.
Na studiach nabrała pewności siebie. Romanistyka okazała się łatwa i nudna. Kolejne lata zaliczała ze średnią 5,0. Wybrała więc dodatkowo filozofię. Sama w grupie dziesięciu chłopaków. Wiedziała, że się im podoba, najładniejsza z akademika. Pozwalała się zapraszać do modnych knajp, testując na onieśmielonych albo szpanerskich facetach swoją siłę. Męskie uśmiechy, spojrzenia ślizgały się po niej łapczywie. Była na wystawie, nikt nie mógł jej dotknąć. Szczupła, wysoka, przeglądając się naga w lustrze, widziała tyczki kości, na których oplotło się życie. Czym ono jest, czym jest seks? Postanowiła przespać się z najsympatyczniejszym asystentem z filozofii. W letni dzień wycieczki do Zakopanego nie było czuć od niego potu. W plecaku miał perfumy Kenzo, Brązowy i niebieski zeszyt Wittgensteina, nieotwarte pudełko owocowych prezerwatyw. Spali w hotelu. On położył się na niej i wcierał spoconym torsem swoje drogie perfumy. Nic się nie zmieniło. Nie pękła żadna szyba wystawowa oddzielająca ją od prawdziwego życia. Po powrocie, czekając w akademiku na windę, oparła się o czerwoną szafkę alarmu przeciwpożarowego. Pomyślała, że jednak ten pierwszy raz był podobny do przypadkowego stłuczenia małej szyby między nogami. Tnący ból szklanych ‘: odłamków. Za nimi czerwony przycisk alarmowy, ale i bez pożaru.
I Nie miała już wielu okazji zapłonąć. Wkrótce zachorowała na żółtaczkę, później zdecydowała zostać buddyjską mniszką. W domu nakłamała, że jedzie do Francji najpierw na winobranie, a potem załatwi sobie stypendium. Nie mogła powiedzieć prawdy o przerwanych studiach i klasztorze. Z matką - pół biedy - wierzyła w cokolwiek. Jednego dnia w swojego Johna Lennona, całując jego zdjęcie przybrane kwiatami. Kiedy indziej była fanatyczką błękitu albo czerwieni i nie dotykała, nie jadła niczego, co nie było właśnie tego koloru. Babcia, zawodowa katoliczka, modliła się do krucyfiksu, świętego Franciszka, ojca Pio - swoich ulubionych stygmatyków z podziurawionymi na wylot rękami i nogami. Ewie kojarzyli się z rozstrzelanymi przez transcendencję. Medytując, nie chciała już nazywać egzekutora Bogiem. Dawniej, modląc się z książeczki, wyobrażała sobie Pana Boga cierpliwie dłubiącego w dłoniach świętego Franciszka. Żeby się przekonać, jak to boli, zrywała sobie strupy z potłuczonego kolana. Została jej mała blizna. Aż do pierwszej miesiączki uważała ją za święte miejsce swojego grzesznego ciała. Zadzierała wysoko i całowała nogę - po wieczornym pacierzu przed zaśnięciem. Babcia, dając podpaski, uświadomiła ją: „Najświętsze jest dziewictwo”. Modliła się o wstąpienie Ewy do klasztoru. Bała się, że mała odziedziczy po matce urodę. Diabelską piękność, przyciągającą nieszczęście i wariactwo. Po synu wnuczka miała tylko miłość do książek. Był drukarzem. Skończył z wyróżnieniem technikum poligraficzne i pracował w częstochowskiej gazecie. Bywało, że do wynajętej w blokach kawalerki wracał z pracy nad ranem.
Ewa zapamiętała stamtąd malwy dorastające do ich okna na parterze. Żadnej nie udało się wyrosnąć ponad parapet. Łamali je wychodzący od mamy wujkowie. Niewyraźne wspomnienia mieszały się ze snem. Matka dawała jej cukierki z tabletkami, żeby nie budziły ją hałasy. Ewie zdarzało się nadal mieć posmak tych dziwnych cukierków i nie mogła się do końca przebudzić. Buddyzm uważał wszystko za senną zjawę. Ona też tak czuła.
Znowu przysnęła. Pomocnik klepnął ją w ramię. Gaszono świeczki. Gong kończył trzeci dzień medytacji.
Kamil postawił przy otwartym oknie butelkę koniaku. Kilkudniowy zarost go nie postarzał, przykrywał cieniem zmarszczki. Ostatnim tego lata cykadom zacinała się zgrzytliwa maszyneria. W ciemnościach pokoju zapiszczał telefon komórkowy. Wyjął go ze słoika, gdzie trzymał znalezione na spacerach kamienie i patyki. Telefon niby podręczna latarnia morska błyskał z ekranu imieniem „Dominique”.
- Dobrze, że dzwonisz. Wszystko w porządku? - położył się na tapczanie. Po trzech dniach siedzenia marzył o wygodnej trumnie.
- Tak, ale wolałabym się z tobą spotkać.
- Dajmy sobie jeszcze czas. Ze mną już prawie OK.
- Świetnie - wypluła mu w ucho lodowato.
- Nie mogłem wyjąć pieniędzy z karty, przeterminowana czy co?
- Właśnie dlatego trzeba się spotkać.
- Nie można przez telefon?
- Musisz podpisać - o wiele łatwiej przychodziło jej mówienie o interesach, nie byli wtedy partnerami.
- Co za problem, przyślij papierosy. Zalakowane krwistą szminką usta szyderczo uśmiechały się w ciemnościach.
- Nie mam pieniędzy? - z ciszy domyślił się całej reszty i oprócz wymalowanych warg Dominique zobaczył ją, siedzącą przy biurku ze złotym mont blanc wycelowanym w stertę rachunków.
- Tak źle nie jest, ale...
- Kiedy będziesz?
- Jutro.
- Pojutrze - odsunął ją dzień dalej. Dominique wiedziała: on nie potrzebuje tego czasu dla siebie. Musi być ktoś, dla kogo jeden dzień wystarczy... ktoś, komu czas płynie o wiele wolniej, więc bardzo młody... i bardzo atrakcyjny, skoro Kamil jest gotów dla niego przełożyć transfuzję pieniędzy.
Był otoczony ścianami. Z góry zaglądał sufit. Kamil nie mógł znieść zamknięcia po kilkudniowej sesji. Dusznej sali zatłoczonej wizjami. Wyszedł nad ranem ze swojego pokoju. Poszedł nad jezioro. Ciepła mgła miała w sobie coś z medytacji: rozmywała kontury, wyostrzając wrażliwość. Przyniosła ze sobą z gór dym wygaszonego ogniska, podobny do tlących się kadzideł.
Usiadł pod sosną, chciał znowu wejść w tamten stan intensywnego niebycia. Przyjemności wylizywania śladów po sobie samym. Słodkawy, gnijący smak ciała, które znika. Rozpuszcza się w myślach.
Na brzeg jeziora wyszła dziewczyna. Wytarła się w habit i suszyła jeszcze chwilę we wschodzącym słońcu. Zakryła nagość ubraniem. Patrzył, nie odróżniając jej od łagodności powietrza, łuku fal. Medytacja oddzieliła słowa od wrażeń, skalpel języka nie potrafił ich pociąć na myśli. Były jednym obrazem. Dziewczyna, nie zauważając Kamila, weszła na leśną ścieżkę. Razem z nią zbliżał się trzask łamanych gałązek, zduszone mgłą zapachy. Zanim pojawiły się ich nazwy i rozgadane myśli, wróciły uczucia. Najpierw pragnienie, jego wilgotna, dziewczęca twarz.
Wąski korytarz klasztoru był pusty. Ewa stała oparta o drzwi pokoju Kamila. Miała jeszcze mokre włosy, objęła się zziębniętymi rękoma. Drżały jej z chłodu usta albo cicho mantrowała. Nie otwierała oczu, ale i tak widział ich szarość prześwitującą przez cienką skórę powiek. Wsysały go w szparę źrenic. Oko nigdy nie śpi, przypomniał sobie tytuł buddyjskiego traktatu Denga.
Był ciekaw, na ile pozwoli do siebie podejść. Poruszyła się, zanim zdążył się o nią otrzeć.
- Niezła z ciebie zawodniczka, wysiedziałaś trzy dni.
Dopiero teraz zobaczył jej łzy. Zdawało mu się, że też są szare i żałośnie patrzą, płynąc po policzkach. Zupełnie jak u przestraszonej rybki hakai, tracącej oczy w potrzasku. Gdy niebezpieczeństwo minie, wyrastają jej natychmiast nowe. Jakby nie umiejąc zapomnieć, wypychała z siebie dawne spojrzenie oślepione śmiertelnym strachem.
- Co się stało? - wziął ją łagodnie za ramię i otworzył drzwi. Posadził na łóżku, podał szal: - Zrobię ci herbaty.
Wytarła twarz, rozejrzała się po ascetycznie urządzonym pokoju. Żadnych obrazków, chociażby figurki Buddy. Drewniana ława, mata do siedzenia i łóżko. Błysnęły złote litery na butelce przy oknie.
- Chcesz koniaku? - obserwował ją zaparzając w czajniczku zieloną herbatę.
- Nie piję.
- Ja też. Medytuję nad flaszką. Jestem alkoholikiem, nie mówiłem ci? - podał jej parującą miseczkę. Odczekał, aż wypiła kilka łyków - Co jest?
- To nie ma sensu.
- Co? - usadowił się naprzeciwko niej na podłodze.
- Mój przyjazd. Mistrz nie chce ze mną rozmawiać. Nie powiedział ani słowa. Po sesji wszyscy z nim gadali, a mnie odgonił. Przecież jestem tu dla niego.
- Nie dla niego, tylko dla siebie. To dobry znak, że cię nie zauważa. Poucza błądzących, widać jesteś na dobrej drodze.
- Aha - nie dowierzała.
- Nie wyrzucił cię, a mógł.
- Leo mówi, że tu się nikogo nie wyrzuca.
- Amatorów nie, mnichów tak. Zakryła twarz szalem, kichnęła.
- Ale lekki koc.
- Z paszemy, pakistańska wełna dla elegantek. Dostałem w prezencie, właściwie to szal - nie miał zamiaru mówić o kimś innym niż ona, nawet o Mistrzu, przyzwoitym facecie, próbującym beznadziejnie podzielić się sucharkiem współczucia - Czy ty nie czujesz się samotna? Bez przyjaciół, chłopaka?
- Lubię samotność, to nic złego.
- Wiesz, co robię, kiedy czuję się bardzo sam? Patrzę na paznokieć - wyciągnął wskazujący palec
- Jest taki sam jak u mojego ojca, mam na pamiątkę.
- Ten jest mojej matki - przyjrzała się palcom i włożyła kciuk w usta, chcąc go nerwowo obgryźć. Znowu kichnęła. Kamil otulił ją szalem, usiadł obok.
- Zawracam ci głowę, moje sprawy - nie wstała. Następny ruch należał do niego.
- Bo się znamy... kiedyś się spotkaliśmy - szepnął.
- W innym wcieleniu? - próbowała go odgonić ironią.
- W innej miłości.
- Muszę już iść.
- Musisz - powtarzanie było prostsze od odpowiedzi.
Zdawała się zawstydzona. Nie patrząc na niego, powoli wyszła. Nagle drzwi się otworzyły i zajrzała, śmiejąc się. Zamieniła cały smutek wzajemnego uwodzenia w żart.
- Dziękuję! - zawołała, jakby zapomniała pointy dowcipu.
Kamil zerwał się z łóżka i rzucił w nią paszemą.
- A bierz, przyda ci się na jesień! - ratował się przed jej kpiną.
Przez chwilę oboje trzymali brzegi szala. Kamil mógł ją zatrzymać, ona też potrafiłaby przyciągnąć go lekkim szarpnięciem. Puścił, wystarczyło mu jej nagie spojrzenie, niezakryte przekorą, udawanym wstydem.
Przez Saint - Germain - des - Pres szła manifestacja. Młodzi ludzie, przemalowani na kościotrupy domagające się pracy, zepchnęli Dominique pod ścianę. Przełożyła torby z zakupami w rękę od strony ulicy. Była gotowa się nimi zasłonić. Markami luksusowych butików przeciw rozwrzeszczanej hołocie. Kobieta z odciśniętym znaczkiem „Chanel” albo „Prada” zasługuje przecież na litość, nie? Małe, designerowskie napisy przeciw wielkim graffiti, znaczącym teren.
Obsikała się perfumami droższymi od litra krwi, a nie umie zaszczać muru w stronę Mekki - potrącana Dominique słyszy ich myśli, głośniejsze od wywrzaskiwanych żądań. Na co dzień też je było słychać. Trafiały w Paryż zza obwodnicy oddzielającej murzyńsko - arabskie przedmieścia.
Czemu dupek Daolo nie zaprojektuje turbanów na te obrzezane chuje? Bandażowaliby sobie i byłby spokój - odsunęła się z pogardą od śniadych chłopaków w kapturach.
Miała obsesję zbiorowego gwałtu. Widziała siebie poniżoną tak jak ukochany Paryż zaplutymi podmiejskimi pociągami: leży na chodniku przytrzymywana przez kilku Arabów. Po kolei wjeżdżają w każdy jej otwór swoimi półmurzyńskimi obrzezańcami. Zginają je na pół, kiedy im flaczeją. W usta pchają najdłuższy, ma go w gardle. Nad jej twarzą w rozkroku brandzluje się Murzyn i leje czarną, żrącą spermą po oczach, żeby ich nie rozpoznała.
Dotarła do antykwariatu Jeana. Stał przed wejściem, pokazując, że próbował dzwonić.
- Myślisz, że w tym huku coś słychać?!
- Chciałem zamknąć i umówić się z tobą gdzieś...
- Co?! Metro zamknęli?
- Wejdź - zasunął za nią roletę - Mam wóz za rogiem...
- Przeczekajmy, tu i tak dużo ciszej.
- Trzeci pochód w tym tygodniu.
- Procesja. Wierzą w cud, że dostaną pieniądze.
- Cóż, każdy w coś wierzy, w coś lepszego... w luksus na przykład - wziął od niej torby.
- I ty to mówisz? - rzuciła się zmęczona na kanapę. Rozłożyła nogi w stronę okna. Gdyby się wdarli, wygodziliby Francji na...
- Co to jest?
- Empirowa leżanka, pozłacany orzech. Osiem - naście tysięcy, we frankach... gdzieś sto dziesięć. Na pewno chcesz jechać nocą?
- Mało nocy zarwałam dla niego? Gdzie moje? - rozejrzała się za obiecanym biurkiem.
- A które ci się podoba?
- Tamto. Nie było go... Dla mnie? - podbiegła pogłaskać ciemną skórę blatu.
- Złocony brąz, dąb, styl Ludwika - Filipa. Bardzo męskie.
- Ile?
- Historia jest bezcenna, daje nauczkę przez porównania. Taka rewolucja przemysłowa. Robotnicy rozbijali maszyny, zabierające im pracę. Teraz zmądrzeli i antyglobaliści rzucają się na rządzących światem.
Chociaż też przy okazji prują bankomaty. Ci na ulicy nie pokumali jeszcze, o co chodzi, ale niedługo przyjdą rozwalić mój sklep.
- Masz kuloodporne szyby. Jean, nie zmieniaj tematu... ile?
- Nic mnie nie obroni przed gniewem ludu, wyzyskuję historię. Gdyby przyszli mnie zlinczować, poświadczysz, że byłem szczodry i rozdawałem prezenty?
Przysunęła sobie krzesło. W czarnej, wąskiej marynarce, pochylona nad olbrzymim biurkiem, była pianistką muskającą palcami instrument. Pasowała do niego. Wszyscy jego właściciele przez dwieście lat byli podobni: pracowici i obdarzeni talentem zachłanności. Bankierzy przyciągający złoto swoimi wulgarnymi sygnetami. Oszczędni spekulanci i pomysłowi biedacy, zaciągający kredyty na kolonialne podboje. Tak wzbogaciła się rodzina Jeana: pradziadek uciekł z belle epoque do feudalnego Maroka, gdzie za pożyczone pieniądze wybudował fabrykę korka. Wujkowie wygrali pierwszą wojnę światową, inwestując w najgorszej jakości bawełnę na bandaże. Matka i ciotki byty wirtuozami gry na giełdzie. On wdał się w szaloną babkę Rose. Nie zarobiła w swoim trzydziestoparoletnim życiu ani grosza. Nie wydała też fortuny. Powtarzała jego ojcu i jego siostrom swoją dewizę: „Teraz jest zawsze” - absurdalną jak każde przykazanie brane dosłownie.
Zamieszkała z dziećmi koło Antibes, ćwicząc się w coraz bardziej wyrafinowanej ekstrawagancji: jedli tylko owoce, warzywa uprawiane we własnym ogrodzie. Dzień zaczynał się i kończył hołdem oddawanym słońcu i nawet zimą kąpielą w morzu. Piękna Rosę znała Matisse’a, bywali u siebie, gdy mieszkał w Nicei.
Opalali się razem nago na wzgórzach Cimiez. Gdyby urodziła się pół wieku później, byłaby dzieckiem kwiatem. Jej śmierć przypominała śmierć nadmorskich kwiatów porwanych przez morze. Wciągnięta prądem, utopiła się niedaleko brzegu. Został po niej kiepski olejny portret w antykwariacie Jeana. Pamiątka, a zarazem usprawiedliwienie jego ekstrawagancji.
Wśród antykwariuszy Jean czuł się bezradnym misjonarzem, a powinien być rasowym handlarzem niewolników. Sprzedawane meble były przecież ofiarami nieszczęścia. Utraty majątku, łapczywości spadkobierców czy głupoty pozbywania się normandzkiej szafy dębowej, wrośniętej na zawsze śladami nóg w posadzkę. Wyrywano ją z miejsca po to, by kupić droższe ohydztwo ze współczesnej galerii.
Meble uważał za spokrewnione z kotami. Przywiązane do domu bardziej niż do właścicieli, błyszczące, gdy zadbane. Cierpiał, dostając rozłączoną parę krzeseł. Domyślał się losu i zniszczeń drugiego, bo zawsze były robione, podwójnie. Ledwie udało mu się odnaleźć brakujący fotel Foliota z 1780 wyrzeźbiony do Petit Tranion. Zdążył odkupić, zanim właściciel, skretyniały od designerskich czasopism, zamienił Adamaszkowe siedzenia na niezniszczalne polimery. Jean przepłacił i sprzedał obydwa fotele ze stratą dwudziestu tysięcy. Pozwalał sobie na to, mając za plecami portret Rosę, pieniądze rodziny i niejasne poczucie powołania, gdy emocje brały górę nad rozsądkiem. Swoje uczucia z antyków przenosił na ludzi. Sens kochania Dominique widział w wyrwaniu jej polskiemu dzikusowi. To była jego misja. Ale nikt nie traktował jej poważnie, ani ona, ani lubiący go Kamil. Została mu więc kpina z siebie, ze swojego snobistycznego fachu.
- Ile? - Dominique zależało na biurku. Odwracała od niego wzrok instynktem kupca, udającego obojętność.
- Bierz za darmo i jeszcze będę ci winien.
- Za co?
- Za przewóz. Nie widzisz, że się do ciebie podstępem przeprowadzam? Potem dwa osiemnastowieczne kandelabry z brązu i białego marmuru, droższe od tej biurowej barykady - kopnął Ludwika - Filipa w mosiężne okucie - Wartość brązów zależy od cyzelowania. Powinno być nerwowe, precyzyjne i głębokie - przetarł czule ramię kandelabru - Serio, to falsyfikat - klepnął pogardliwie biurko - Przeróbka z wiejskiego stołu, obita nową skórą.
Dominique podciągnęła rolety, chcąc się przyjrzeć meblowi.
- Poszli. Nareszcie.
Za oknem wlekli się ostatni manifestanci, paląc papierosy i kopiąc śmieci.
- Pomyśleć, że w sześćdziesiątym ósmym ludziom o coś chodziło - westchnęła.
- O to samo, tyle że ładniej, ładniejszymi słowami.
- Najlepsze było „Pod chodnikiem jest plaża”. Wyrwałabym się gdzieś... Karaiby? Za długo...
- Wiesz, że przyszedł mi do głowy pomysł - pociągnął ją na ulicę - Tutaj, na tej wysokości, przed wejściem, z białego marmuru, ale liternictwo jak kredą po murze: „Pod chodnikiem jest plaża - Rose”.
- Jean, ty masz głowę do interesów.
- Jesteś tym kim jesteś. Idąc, jesteś chodzeniem. Myśl wtedy o swoich stopach i ziemi. Niech twoje kroki będą uważne, niech będą dla niej pieszczotą - Ewa powtarzała słowa Mistrza z porannego wykładu. Boso, ostrożnie stąpała po żwirze kamiennego ogrodu. Przyszła nocą przyjrzeć się pracy Ogrodnika. Nie było nikogo. Usiadła między największymi kamieniami. Wyobrażała sobie, że to ona układa skalną kompozycję. - Nie... - szybko zrezygnowała. Wolała patrzeć.
Nietoperze prześlizgiwały się bezładnie nad jej głową. Motają noc - pomyślała. Chciała zapisać to na przegubie dłoni, ale zapomniała długopisu - Powinnam mieć w kieszeni coś do pisania na sznurku, jak małe dzieci rękawiczki - zakryła włosy czarnym szalem od Kamila. Oparła się o kamień: Po tamtych trzech spływa siła, są suchym wodospadem - zaczynała widzieć w ciemnościach. Odczytywać kamienny sens - A tamte są na siebie złe, na sztorc - poczuła iskierki złośliwej energii krzesanej ze stojących naprzeciw głazów. Podobnie było dzisiaj po wykładzie, gdy wszedł do kuchni Kamil.
Pogadywał z Leo, a ona schroniła się w kącie przed ich niebezpiecznie skrzącym śmiechem.
- Co za biżuteria - Kamil zauważył celtycki tatuaż na ramieniu Leo.
- Tradycja rodzinna.
- Niepodległościowiec z Bretanii?
- Nie, z Auschwitz. Mój dziadek miał wytatuowane cyfry.
- I to moja wina, bo jestem z Polski?
- Nie, moja wolność, że mogę sobie sam napisać, co chcę.
- A mi się zdaje, że owczy pęd. Jesteście z nadwyżki demograficznej, tylu was teraz, że musicie się jakoś w stadzie odróżnić kółkiem w nosie, tatuażem - dodał po polsku: - Miodzio - i poczęstował się herbatnikiem z imbirem.
- Co „mioczio”?
- On załatwił nas pokoleniowo - wytłumaczyła Ewa.
- Nas? Zawiesina życia w dobrobycie nie dzieli się na pokolenia, tylko na żywych i martwych. Najstarsi toną, chlup, chlup - Leo uśmiechał się bezczelnie.
Na szczęście weszło dwóch mnichów, zwabionych zapachem ciepłych ciasteczek.
Inaczej wyobrażała sobie klasztor. W ogóle nie myślała o ludziach, których tu spotka. Mieli być podobni do buddyjskich posągów z nieobecnym spojrzeniem i uśmiechem zażenowanym własną cielesnością. Byli jednak zwykłymi ludźmi... mężczyzną. Aroganckim, nietykalnym Kamilem. Tak chciałaby zobaczyć jego abdykację, gdy musi ustąpić... z czułości dla niej. Po co? Cały czas zadawała sobie pytanie: Po co? Dusiła się od niego. Od bycia z nim pod jednym dachem. Mógł przyjść do sali medytacyjnej, przechodzić korytarzem, czaić się gdziekolwiek, w jej myślach. Muskularne sylwetki głazów też przypominały jego siłę. Wyszła z ogrodu w stronę jeziora. Powietrze było zimniejsze od czarnej wody. Brnęła przez nią, podnosząc wysoko habit. Naśladowała lisa pławiącego się, aż podtopione pchły uciekną mu na czubek wystającego nosa. Wtedy je zlizuje i wychodzi czysty. Ona była lisiczką, chłód miał ją otrzeźwić z wszawych myśli. Żadnych facetów. Wynurzy się, gdy będzie jej bardziej zależeć na oddechu niż na nim. Udusi go w sobie i wypluje.
Kamila w księżycową pełnię zawsze nosiło. Tej nocy też chodził po klasztorze i ogrodzie. Ominął z daleka Tongę spacerującą przed bramą. Przeszedł pod oknami Ewy, spała. Wierzył w tunele wychodzone w powietrzu. Otwierały się dla wariatów i morderców szalejących regularnie przy pełnej japie księżyca. Nie zastanawiając się, gdzie prowadzi go jeden z nich, doszedł do jeziora. Stłukł taflę kamieniem. Nagle obok, przy lesie, uniosła się woda. Lunatykujący topielec? - podszedł bliżej.
Dopiero wtedy zobaczył habit i szal zostawione na brzegu. Ewa biegła po nie, trzęsąc się z zimna i potykając o korzenie drzew. Kiedy przestała trzeć oczy, spostrzegła Kamila. Przystanęła, opuściła ręce. Podszedł i szalem przykrył jej plecy. Odczekał chwilę: mogła się zakryć, odsunąć. Obrysował palcem jej twarz, wodził za kroplami ściekającymi na piersi. Zdjął swój habit i wycierał ją, tuląc do siebie. Przeniósł na trawę, położył ostrożnie na wilgotnym ubraniu. Ukląkł przed nią.
- Mój Boże - dotknął jej rozchylonych ust wierzchem dłoni.
Pocałowała go w rękę. Położyła ją sobie na sercu. Wytarta szorstkim lnem skóra była już ciepła i sucha.
Zsunął dżinsy. Chciała coś powiedzieć, odwróciła głowę. Gdy w nią wchodził, jęknęła. Wydawało mu się, że to krzyk dziecka, krótki szloch po pierwszym oddechu. Między jej udami poczuł nie tylko zachłanną pizdę. Kleistą, dziecinną słodycz. Nie musiał pchnięciami szukać rytmu, ocierać się o drażniącą przyjemność. Rozkosz pulsowała razem z krwią. Przelewała się we wzbierające nasienie. Ewa uśmiechnęła się zwycięsko.
Do kogo ona się śmieje? Przecież mnie nie ma - tracił czucie. Myśli odrywały się z każdym oddechem. Coraz głębszym, sięgającym duszącej pustki. Słyszał jeszcze krzyk Ewy. Mieszał się z wołaniem nocnych ptaków, odbijał od ścian klasztoru.
Uderzenia gongu, powiew wiatru przez okno do sali jadalnej byty dla Ewy uroczystością, która zaczęta się wczoraj nocą nad jeziorem i trwała nadal. Najzwyklejsze gesty - podanie czajnika, smak herbaty - były wyrwane ze zwykłego i wklejone do albumu cudowności. Czy to jest satori? Oświecenie po latach praktyk? - włożyła pod serwetkę Kamila zerwany za ń; bramą chaber. Musi go zauważyć, gdy skończy śniadanie i odłoży na bok swoje nakrycie. Wsłuchiwała się w skrzypienie drewnianej sali jadalnej. Było w tym dźwięku coś swojskiego. Nie sztywne mury, ale uginające się deski podobne do przygarniających, sękatych dłoni. Czekała na stukot jego drewniaków. Nikt w klasztorze nie nosił takich butów. Reszta chodziła w bezszelestnych sandałach.
Dwadzieścia serwetek i czarek. Zaspane twarze, skupione, uśmiechnięte. Pięciu prawdziwych mnichów z ogolonymi głowami i goście. Szwajcarski fizyk, zachwycający się każdym drobiazgiem, jakby podziwiał jego budowę atomową. Paru Inżynierów, trzymających się zawsze razem. Ich ulubioną pozycją zen było kładzenie nóg na stole. Dyrektor firmy telekomunikacyjnej, gmerający nerwowo przy szyi w poszukiwaniu krawata. Dziarska staruszka, pisarka od przepisów kulinarnych. Dwie poważne trzydziestoparolatki z Bordeaux, korzystające z długiego urlopu dla wyższych ranga urzędników administracji państwowej. Ogrodnik siedział już nieruchomo przed swoją czarką. Wszedł .Mistrz z Pomocnikiem. Mata Kamila obok Leo była pusta. Punktualnie o szóstej zaczęto śniadanie, nikt już nie doszedł.
Po wypiciu herbaty Mistrz pożegnał się ukłonem. Ewa została pozbierać naczynia. W kuchni Tonga szykowała warzywa na obiad.
- Na kolację talerz mniej - odcinała łebki brokułom - Jeden z gości wyjeżdża.
- Kto? - Ewa podeszła do niej z tacą.
- A do drugiego przyjeżdża żona. Do tego, co mu nazbierałaś kwiatków - wyjęła spod brudnych serwetek przywiędły chaber.
- Każdy jest Buddą.
- Ale Budda nie z każdym się pieprzy - położyła kwiat na ołtarzyku.
- Leooo! Leooo!!! - na korytarzu zatrzęsły się szyby od krzyku i ciężkiego tupotu.
- Gdzie on jest?! - do kuchni wpadł Pomocnik - Pies gania kozę, ogród tratują, gryzą się, masakra! Gdzie Leo?!
- Niech Bernard się tym zajmie, jego gospodarstwo - Tonga nie była niczym przejęta.
- Pojechał na targ? Leooo!
Ewa wybiegła za Pomocnikiem. Nie spojrzała w stronę drzew, gdzie łapano psa. Dopadła otwartej bramy, mijając kamienny ogród. Pośliznęła się na piasku. W rozgardiaszu nikt nie zwrócił uwagi na jej zapłakaną twarz. Kiedy zniknęła już za murem, Ogrodnik podniósł kamyk żwiru, wybity ze ścieżki jej sandałami. Ważył go długo w pięści, przypatrując się swoim głazom. Wymierzył nim w największy.
- I tylko tyle? Zgadzam się, podpiszę każdy papierek, niech robią mi dobrze - Kamil odchylił się na barowym krześle i przeciągnął. Sprany biały sweter, dziurawe dżinsy mogły być jego flagą. W nich czuł się u siebie, bezpiecznie. W kąciku ust miał jeszcze smak Ewy. Scałował to, co ciekło jej z oczu, nosa. Zlizywał ją, rozmawiając z Dominique - Nie sprzedawaj mnie za tanio.
- Przecież podbijamy cenę, bo Werner chciałby cię mieć na swojej wystawie - włożyła złote pióro do kieszonki marynarki.
- Ta pijawka udająca honorowego krwiodawcę?
- Musisz gdzieś wystawić. Skasowałeś sobie biennale...
- Nie muszę.
- Wiem, wiem... Francja cuchnie kulturą jak serem... Kiedy więc możemy się ciebie spodziewać wśród żywych?
- Harowałem lata, mam prawo odpocząć.
- Też bym chciała.
- Nie dla ciebie, nie potrafisz. Ciągle kombinujesz.
- Źle na tym wychodzimy? Ty za to łazisz w szlafroku.
- Wygodny habit... a co, wolałabyś mnie w kaftanie bezpieczeństwa?
- Wolałabym jak dawniej.
- Tu masz jak dawniej - pokazał na kontuar bistra - Prowincjonalna duchota i stare reklamy Cinzano. Czy ktokolwiek jeszcze pije cinzano i jeździ ferrari? Emeryci?
Miejscowy pijaczek sięgnął po metalowy wieszak z jajkami na twardo. Obracał, szukając najdorodniejszego. Z szuflady podebrał otwieracz do konserw i wbił w skorupkę. Kręcił nim starannie, odłupując wieczko. Wziął następne jajko. Patron rozbił mu je na czole:
- Taniej i szybciej - wrócił do czytania gazety.
- Zostajesz na noc w hotelu? - Kamil przeszedł na francuski
- Spieszysz się do Paryża?
- Myślałam, że... Nie widzieliśmy się pół roku.
- Rozmawiamy przez telefon. Nie robię nic złego, żyję, a ty masz dość facetów w szlafrokach - przywołał ręką patrona.
- Na mnie też możesz pstrykać, zrozumiem. Spojrzał zdziwiony.
- Kiedy jest między nami nie tak, mówisz po francusku.
- Bo lepiej rozumiesz.
- Ciebie w ogóle nie rozumiem, Kamil. Odfrancuź się ode mnie.
- Zawieziesz mnie? Spóźnię się.
Nie miał żadnych zajęć ani wykładów. Spieszył się, żeby się pozbyć Dominique. Niech podwiezie go przed bramę i wraca. Zostając, domyśli się wszystkiego. Już jest czujna. Pyta o drobiazgi. A on sam nie wie. Potrzebuje czasu, słoika z czasem, w którym mógłby obserwować siebie i Ewę. Eksponaty zanurzone w sobie. Dwa embriony uczuć z zaciśniętymi ze strachu oczami.
Minęli zakręt za wsią. Dojeżdżali do klasztornego wzgórza.
- Robisz coś? Pokażesz? - Dominique szukała pretekstu.
- Nic. Płodozmian.
- Nie brakuje ci książek, telewizji?
- Myślisz, że się nudzę?
- W lewo? - przyhamowała przy rozchodzących się drogach.
- Jak szybko pani przyjechała! - przy uchylonej od strony Dominique szybie pojawiła się piegowata twarz Marii, mieszkającej od roku w klasztorze.
- Naprawdę? - Dominique była przyzwyczajona do rozentuzjazmowanych czubków.
Maria zauważyła Kamila.
- Aaaa... pani nie jest weterynarzem - pociągnęła się, speszona, za rudy warkocz.
- Szybko, szybko! - pojawił się Leo.
- To nie weterynarz - grubiutka Maria odkleiła się z trudem od wozu.
- Nie, ale co się dzieje? - Dominique opuściła szybę.
- Koza rodzi - Leo bezradnie rozłożył ręce - Mój pies ją wystraszył, ona zdechnie.
- Zobaczę, może nie jest tak źle.
- Pani się zna? - Leo podskakiwał za Dominique stąpającą niepewnie w szpilkach po drewnianych balach prowadzących do obory.
- Wychowałam się na wsi - weszła pierwsza. Zrzuciła marynarkę i zawinęła rękawy bluzki - Przytrzymajcie ją - ukucnęła przy kozie. Włożyła w nią rękę po łokieć.
Koza przednimi kopytami wbijała się w ziemię, wlokąc za sobą tylne, sparaliżowane bólem. Leo poklepał ją po pysku, dodając otuchy. Maria chwyciła mocno łeb.
- Teraz! - Dominique wyszarpnęła za nogi łaciate maleństwo. Wyśliznęło się jej na spódnicę - Śliczna.
- Żyje! - Maria podtrzymała dygoczące koźlątko - Uff!!!
- Zaplątało się w pępowinę - wytarła w siano brudne ręce - Dajcie się jej nacieszyć - podsunęła kozie małe do oblizania.
- Dzięki, naprawdę dzięki - Leo pocałował Dominique w zakrwawione dłonie.
- O! Bernard przyjechał - Kamil uchylił drzwi obory.
- On się zajmie resztą - odetchnęła Maria.
- Zróbcie jej ciepło; słaba, ale przeżyje. Wcześniaki mają rogate dusze, prawda, panie Bernard? - Dominique wyszła naprzeciw zasapanemu z pośpiechu opiekunowi kozy.
- I’ll kill him! - pokrzykiwał. - I’ll kill this dog! Leo usunął mu się z drogi.
- Czy mogę się odwdzięczyć i zaprosić na ceremonię herbaty? Na pani cześć... - mówił do wszystkich, ale zwracał się tylko do Dominique.
Unikała spojrzenia Kamila. Zniecierpliwiony odpowiedział za nią:
- Spieszy się do Paryża.
- Mogę się umyć? - przerwała dalsze tłumaczenia.
- Ma pani w co się przebrać? - Maria współczuła Dominique i jej zniszczonemu ubraniu.
- Nie za bardzo.
- Taka okazja na autentyczną ceremonię wdzięczności zdarza się rzadko, przygotuję wszystko według szesnastowiecznych przepisów japońskich - Leo szukał argumentów, trafiających do wyrafinowanej znawczyni sztuki. Znal ją z telewizji i gazetowych wywiadów chwalących idealną symbiozę artysty z agentką. Sama była teraz dziełem sztuki teatru okrucieństwa: nudny kostiumik sprofanowany krwią kozła ofiarnego.
- Ewa! - znalazł swój ostateczny argument przemykający się pod murem z naręczem białych kwiatów. Ona będzie prawdziwym gościem honorowym. Jej herbata będzie miała wyjątkowy smak: cierpkiej wiedzy, kim jest dla Kamila Dominique - Ewa! Przytrzymaj Bishopa. Zostałeś, draniu, wujkiem - wytarmosił psa za uszy.
Wszystko rozegrało się lepiej, niż przypuszczał. Ewa, spłoszona urodą Dominique, zaczerwieniła się i cofnęła, gubiąc kwiaty. Od przyjścia na herbatę wykręcała się bólem głowy. Dominique pozbierała rozsypany bukiet. Wyczuwając świeżą krew, była gotowa ją zagryźć. Jedna plama więcej na szarej bluzce przemokniętej czerwienią...
Trwało to już godzinę. Kamil czuł się czarnym charakterem z rosyjskiego przedstawienia w stylu Czechowa, gdzie zanim wyjedzie się, przyjedzie, zrobi cokolwiek, popija się herbatę i patrzy z wyrzutem na dekadenta albo inną swołocz winną dramatowi. Nie rozumiał, czym Leo zwabił na to przedstawienie Ewę z jej pokoju. Naśladując mistrza ceremonii, chłopak przelewał wrzątek, celebrował piękno zerwanych przez nią kwiatów bielunia:
- Pachną końcem lata. Spójrzcie, zwój z sentencją wykaligrafowaną przez Pomocnika, mistrzowskie kakemono, jest przekąską dla oka. Dla ust suszone owoce na srebrnej tacy. Nie wiem, jak można pić herbatę z filiżanki - ukłonił się, podając na końcu czarkę Kamilowi - Trzymać za uchwyt, nie dotykać gorącego naczynia to gorzej niż pić przez słomkę.
- Wyśmienita - Dominique przebrana w habit zgrywała się na samicę słynnego malarza - Podobną piliśmy tylko raz, pamiętasz, Kamil, w Polinezji... nie, to było na Borneo. Podawali w wydrążonych kamieniach.
Leo widziany z boku, ze swoją ciemnoblond kitą był dla Kamila kopią końskiego zadka. Słowne popierdy: „Długo byliście w Azji?” Powinny mu wypadać z drugiej strony, spod ogona.
- Długo nie, ale wiele razy - potwierdziła Dominique - Jednak, widać, na południe od Paryża są równie fascynujące miejsca. Podziwiam was, odgrodziliście się od świata, szukając spokoju.
- Tego, co ma jedynie sens - Leo odgalopował do swoich garnków i mieszadełek - Herbata na granicy lata i jesieni musi mieć coś orzeźwiająco ciepłego, więc po Song Yang Ying Hao podam Kukichę, ma posmak lukrecji. Może chcecie spróbować mistycznej?
Zbierana dwa dni w roku, z samych szczytów krzaka, jest prawie biała.
- Prowadzisz filię „Herbat świata” czy ceremonię? - Maria pilnowała porządku, nie zdając sobie sprawy z farsy.
- Ważne jest serce, nie reguły - Kamil wyrecytował uprzejmość, dość dwuznaczną w tej sytuacji. Nikt nie zwrócił jednak na niego uwagi. Jestem suflerem - doszedł do wniosku - OK, mogę podrzucić parę kwestii prowadzących do szybszego końca.
- Skąd pani wiedziała od razu, że to kózka? - Maria przeżywała jeszcze poranek.
- Przypadek? - Leo podał nowe czarki.
- Nie - Dominique przyglądała się szalowi Ewy. Nie pomyliłaby go z żadnym innym. To była jej paszema sprezentowana Kamilowi. Oddał ją tej malej i nawet się nie pofatygował tego ukryć. Dawniej lepiej tuszował swoje wpadki. Będzie się tłumaczył, że klasztor to komuna. W ogóle się nie będzie tłumaczył. Pożyczył.
- Nie przypadek? - Maria, oczytana w mistykach i cudotwórcach, podejrzewała jakąś wiedzę tajemną.
- Widzieliście trójkolorowego kocura albo kozia? - roześmiała się beztrosko Dominique.
- Albo mężczyznę? - wtrącił Leo.
- Na długo przyjechałaś? - Dominique wreszcie zagadnęła Ewę. Zahaczyła spojrzeniem o szal i najchętniej sprułaby go z niej, ciągnąc za nitkę. Ją też, zaczynając boleśnie od włosów.
- Raczej tak, na długo.
- Oni są młodzi, dla nich jest jeszcze prawda
- Kamil przerwał Dominique szykującej się do następnego pytania - Dla reszty tutaj to relaks. Nabijają baterie, żeby więcej zarobić. Biznes jest tego wart... w końcu nie ma zakonników zen, są tylko mistrzowie, taka parafia.
- Każdy powinien mówić za siebie - powaga Leo gwarantowała, że mówi za wszystkich.
- Ja jestem po to samo co oni, ale mój biznes to ja - Kamil był szczery - I nie mam dokąd wracać.
Maria uznała jego przemowę za paradoksalny styl zen.
- Przepraszam, mam dyżur w kuchni - Ewa dopiła ze swojej czarki.
- Och, szkoda. Tak miło spotkać kogoś z Polski
- Dominique poruszała wargami. Jej oczy i głos były martwe.
Nareszcie imieniny u cioci - ocenił Kamil. Dominique układa usta w różne kształty foremek do ciasteczek. Znał ten grymas. Zaraz zacznie z nich wyciskać lukrowaną truciznę dobrego wychowania:
- Pewnie się jeszcze zobaczymy, może wpadniesz do nas do Paryża?
- Nie, nie sądzę. Dziękuję. Zostanę tutaj.
- Ja też muszę lecieć do Bernarda, wielkie dzięki za ceremonię - Maria schowała w rękaw gruszkę
- Zaniosę mu. Ale wiesz, Leo, musisz dopracować szczegóły. Na przykład czajnik i miseczki powinny być w jednym stylu.
Leo posprzątał w milczeniu po ceremonii i kłaniając się, wyszedł. Zostali sami. Dominique przed wyjazdem wymusiła na Kamilu deklarację lojalności. Podstemplował ją dawno nieużywanym kutasem.
W sali medytował Pomocnik. Ewa przysunęła się z matą bliżej Buddy. Tuż pod jego twarz, roztopioną w blasku i zastygłą w metalu. Chciała się schronić. Zeskrobać brud wrażeń. Czemu tęskni? Czemu boli? Czy tak czują głodne duchy o brzuchach wielkości oceanu i ustach mniejszych od dziurki w igle? Te buddyjskie bezradne demony, żłopiące dym kadzideł, włóczące się za żywymi, za ich nieszczęściem w nadziei na metafizyczny kąsek cierpienia.
- Ja ciebie wiem - powiedział do niej Kamil tamtej nocy nad jeziorem.
- Znam - poprawiła jego zaniedbaną polszczyznę.
- Wiem. Co z tego, że kogoś znasz? Ja o tobie wszystko wiem. Dawniej w Biblii tłumaczono: „Adam poznał Ewę”. Nie w raju, ale po pierwszej wspólnej nocy. Tak jak my teraz.
- Byłam tam. - Gdzie?
- Przed chwilą, w raju. - Widziałaś mnie?
- Nie... byłam sama. Może... może dlatego, że pierwszy raz nikogo się nie spotyka?
No tak, nie byt pierwszy, ale przynajmniej prawie pierwszy. Ewa spodziewała się zażenowanego milczenia Kamila. Pewnie już nieraz słyszał o premierowym orgazmie: „Z nikim innym nie miałam, tylko z tobą”. Najprzystojniejszy, najbardziej utalentowany człowiek, jakiego znała, a ona chwali się seksem wyciągniętym ze swojej zardzewiałej szczeliny. Równie dobrze mogłaby wywijać zasranymi majtkami na znak utraconego dziewictwa.
- Musiałaś być w innym kręgu albo innej czakrze - przykrył ją sobą - W ogóle to mi wyglądasz na starą bestię Apokalipsy, za mądrze mówisz. Pokaż te zimne kopyta - złapał za stopy.
Zmarzli nad jeziorem. Trzeba było wracać.
- Chciałbym przy tobie zasnąć - zatrzymał ją przed bramą.
- W klasztorze?
- Może kiedy indziej.
Miało być kiedy indziej? To nie jest facet znikąd. Musiał przywlec za sobą swoje życie, swoją kobietę. Z pozoru piękną. Ale przecież ona miała na twarzy przypudrowany krzyk. U matki Ewy identyczne, nieruchome zmarszczki wokół ust wzięły się od łykanych latami tabletek na nerwy. Białe proszki były z gipsu tężejącego wokół warg. Zamieniającego twarz w przedśmiertny odlew.
Zgasła świeczka na ołtarzu. Zgasł jej Budda. Pomocnik wyszedł bezszelestnie parę godzin temu ogłosić gongiem noc. Siedziała z pochylonymi ramionami. Nie liczyła oddechów, nie było po co. Topiła się łzami.
Kamil ukląkł przy niej, objął za ramię.
- Przestań - odsunęła się.
- Dlaczego?
- Masz żonę.
- Nie mam.
- Obojętne, jesteś z kimś.
- To moja agentka. Opiekujemy się sobą jak bliscy ludzie. Nic więcej, od dawna.
- Żyjecie razem.
- Co, to już żyć nie można? Jak przyjaciele? No, przytul się.
- Nie chcę się pakować w czyjś związek.
- Dominique mieszka u mnie. Czy ludzie nie mogą być ze sobą po prostu, z przyjaźni?
- A gdybym ja była z kimś... mężatką?
- O co ci chodzi?
- Chcę być sama - uchyliła się przed jego ręką
- Proszę.
Zostawił ją. Przynajmniej nikt nie zobaczy jego wściekłości w mroku korytarza. Usprawiedliwiania się przed studentką. Niedługo przyniesie jej swoje CV i podanie o interesującą znajomość z możliwościami rozwoju. „Żyjecie razem, nie chcę się wplątać w cudzy związek”. Ona nie ma pojęcia, czym byłby ich. Gdyby walczyła o niego... Jeszcze parę dni temu byłoby mu łatwiej. Dziewczynka z wyskubanymi włosami. Inne golą się na dole do bikini, ona obszarpała się na górze. Miał ochotę wtedy od niej uciec. Była nijaka jak wszyscy ze swoimi ambicyjkami i uległością. Biorą na siebie wady albo zalety, żeby być kimś. Nudziła go powtarzalność cech, zmieniały się w nich tylko proporcje złośliwości i miłosierdzia. Nie był mizantropem, nie to, że gardził człowiekiem. Nie miał nawet okazji, bo żadnego prawdziwego nie spotkał.
Ewa jest młoda, potrafiłby się w niej doszperać tego, czego szukał. Gdyby przestała go kochać, czułaby nadal wdzięczność. Nie za zrobienie jej dziecka, ale z niej prawdziwej kobiety. A ona siedzi w kucki i go poucza. Miała orgazm czy nie miała, nie w tym rzecz. Rozmawianie o tym z kobietami jest dyskusją o życiu pozagrobowym. Nikt nikomu niczego nie udowodni, najwyżej postraszy.
Przy Ewie było to samo, co przy nowym obrazie. Nie wiedział, czy się uda. Musiał jednak dokończyć. Przekonać się, wypróbować. Nic wtedy nie było ważne. Czas i myśli wsiąkały w płótno. Nikt mu nie był w stanie przeszkodzić. Przestrzeń ze światłem naginały się do jego wyobraźni. Rozumiał trans czarowników voodoo. Też półnadzy krążyli wokół swoich veve - rysunków usypanych kolorową mąką. Pochlapani farbą krwi uprawiali magiczne sztuki. On tak samo za każdym razem wyczarowywał sobie, co chciał, ale urok padł na Dominique. Stała się zombi, niezdolnym do własnego życia.
Nie o to mu chodziło. Potrzebował transowej tancerki w tym samym rytmie co on, przykrytej skórą dziecka. Albo jej pożywnego trupa.
Minął kuchnię. Łomotały garnki, zajrzał. Tonga recytowała mantrę, walcząc z potłuszczoną patelnią. Nazywali tę miedzianą szuflę „patelnią wieloosobową” - dało się na niej usmażyć jajecznicę ze stu jaj.
- Skąd to się bierze? - zajęczała, skrobiąc drucianą szczotką zdarty już metal.
- Świat jest tłusty, Tonga, tłusty i obrzydliwy.
- Czegoś potrzebujesz?
- Ostrego noża.
- W szufladzie, pod oknem.
Z wiejskiego kredensu wyjął kilka tasaków. Znalazł kuchenne noże, wypróbował je na desce stołu. Szukał czegoś bardziej poręcznego i ostrego. W szufladzie potoczył się nóż do ostryg. Musiał zostać po dawnych właścicielach domu. Kamil zacisnął go w dłoni. Dobrze leżał, nadawał się.
- Przyniosę cukru - Maria oddała koźlątko Ewie. Od rana wynosiły z obory starą słomę. Małe szukało wilgotnym pyszczkiem prezentu.
- Ja pójdę - musiała coś robić. Chodzić, nie zastanawiać się. Resztę nocy medytowała. Trochę pomogło. Nie wracała obsesyjnie do jego słów.
Między oborą i kamiennym ogrodem ktoś nagle ją chwycił od tyłu. Wciągnął pod mur zarośnięty krzakami. Krzyknęła. Złapał za ramię, odwracając do siebie.
- Wyjedź ze mną - Kamil powiedział cicho. Prośba miała być obietnicą wpatrzonych w nią, tylko w nią oczu. Podkrążonych zmęczeniem i świecących gorączką.
- Co?
- Wyjedź ze mną.
- Gdzie?
- Gdziekolwiek - ukląkł - Oświadczam się o twoją rękę - wtulił twarz w jej habit - O twoją wątrobę, nogę. O najsłodszą pizdę - odchylił się, szukając spojrzenia Ewy - Kocham cię, tego chciałaś wczoraj?
- Kamil... - nie mogła go podnieść.
Zerwał się i pociągnął ją w stronę kamiennego ogrodu. Stanął na krawędzi, szykując się do skoku z płaskiego głazu.
- Proszę bardzo, kocham cię każdym oddechem, krokiem. Po buddyjsku - ciężko stąpał, zostawiając na świeżo zagrabionym piasku ślady. „Kocham” odciskało się z jednego drewniaka, „Cię” z drugiego. Widząc jej rozbawienie, zdjął buty z wyrzeźbionymi podeszwami i podszedł boso.
- Nie wiesz, czy ja ciebie... - spłoszyła się.
- Nie muszę.
- Jasne, „nie muszę”, tylko idiota zastanawiałby się nad tym, co czuję - Ewa szła górami, mówiąc do siebie, wykrzykując pretensje: - Taka staranna samotność, fuck. Wystarczyło parę dni, jedna noc i dwa słowa: kocham cię. Nie, no pewnie, nie jestem „Amelią”, nikt nie będzie mnie pytał, co lubię. Mamy z nią wspólne pochodzenie: patologiczna rodzina i takie same usta. Zaciśnięte w uśmiechu, jakbyśmy miały sześć lat i najadły się po kryjomu cukierków. Obie potrafimy tylko chodzić i mówić po francusku - świetne zadatki na kelnerkę. Gdzie ja z nim wyjadę, co ja umiem? W Caen przynajmniej byłam po coś. Byłam? Jestem - zatrzymała się przed doliną z białym alpejskim kościołem i domami o spadzistych dachach. Przypomniała sobie nowe polskie kościoły rozkraczone przy drogach. Desant innej cywilizacji, dziwaczne statki kosmiczne, niepasujące do ziemi ani do nieba. Zastanawiała się, czy nie jest równie pokraczną konstrukcją ze swoim dorosłym dzieciństwem, w którym bywała mądrzejsza od matki. Miała za sobą zbyt wiele, więc wybrała koniec życiorysu. Klasztorna sangha, satori i pustka. W Polsce dogorywałaby, dając korki, wegetując z pensyjki. Po filozofii mogłaby jeszcze zostać stręczycielką w agencji. Wymyślałaby na okrągło hasło reklamowe „kupta, kupta”.
Z nim zrobi karierę. Dziewczyna słynnego malarza, muza, urodzi muźnięta - szydziła z siebie. Z własnej bezsilności. Szła najtrudniejszym górskim szlakiem. Deszcz, dym miały zapach Kamila, tamtej nocy, roztartej na jego skórze.
Od innych przyjmowała komplementy przedwczesnego wytrysku: taka piękna, podniecająca. On dał to, co jej się od dawna należało. Nie brać? Nie oddać siebie, żeby znowu dostać? Ulepszoną wersję samej siebie nakręcaną między nogami? Tattwa, satwa - pożądanie przywołujące cierpienie - buddyjska teoria świata. A ciało świata stało się nagle mężczyzną.
Zapytała Mistrza, czy może pójść w góry. Nie odpowiedział, spojrzał pobłażliwie. Widział w niej harcującego kotka. Była w klasztorze najmłodsza, dzieciak bawiący się u stóp ołtarza.
Wieczorem doszła do schroniska. Obszczekały ją kudłate psy. Nie miała pieniędzy na pokój. Położyła się przy kominku. Poczekała, aż stare niemieckie małżeństwo zje kolację i pójdzie do swojego apartamentu. Wyjadła po nich resztki frytek. Dopiła z kieliszków białe wino. Zostawili reklamówkę miasteczka St. Moritz. Przeglądała kolorowe strony najdroższego śniegu. Kelnerzy na łyżwach, podający w piruecie drinki. Pindy porośnięte lśniącym futrem, wyprowadzające na spacer charty. Zrobiła sobie posłanie z poduszek, żeby zasnąć przy czerniejącym ogniu.
Dawno nie piła alkoholu. Kręciło się jej w głowie, noc była zimna. Przysunęła się do kominka. Włożyła dłonie pod sweter. Kamil odkrył jej to miejsce między piersiami, wystarczyło potrzeć i stwardniałe sutki sterczały jak blizny po rozdrapanym podnieceniu. Naśladowała dotyk Kamila: natarczywy i precyzyjny.
Rowek sromu zaczerwieniony, piekący z pragnienia, otwierał się przed poślinionym palcem. Rozchylał na drugi, obmacujący nabrzmienie. Palce wśliznęły do środka. Rozmazały gęstniejącą głęboko przyjemność. Bezwiednie uśmiechnięta Ewa była poruszaną wbrew własnej woli, nadzianą na rękę marionetką. Rozkładała nogi, by zaraz je ścisnąć i znowu objąć udami potrząsającą nią dłoń. Zagarniała biodrami przyjemność. Nagle wyprężyła się, jakby złapała w palce coś, czego nie można wykrzyczeć. Krztusiła się oddechem. Szarpnęła biodrami, uwalniając rękę. Poddała się pulsującym skurczom. Powolniały w łagodne kołysanie. Biodra żeglowały coraz wolniej po cichnącej już rozkoszy. Zasnęła z ręką wsuniętą dziecinnie pod umazany śliną i łzami policzek.
Nocą zakradły się do niej psy pilnujące schroniska. Puchaty bernardyn ułożył się w nogach, husky zasnął przy boku. Ogrzewali się swoim sennym ciepłem. Rano trafiła ręką na pysk. Husky obwąchał ją i polizał. Zasmakowały mu kleiste ślady na palcach. Kiedy próbowała cofnąć dłoń, zawarczał. Łapczywie ją obserwował, oblizując. Jego błękitne, zupełnie niezwierzęce ślepia parzyły się z nią lubieżnie, po ludzku. Nie mogła się ruszyć, miał ją pod sobą i pilnował zdobyczy. Kopulował z jej ręką w mordzie.
- Ratunku! - zawołała po francusku kogoś z obsługi schroniska. Niemcy spali na parterze, ale nie wiedziała, co mogłoby ich obudzić. Pamiętała Achtung! i tytuły niemieckich książek filozoficznych.
Nie będę się darła Also spreche Zaratustra! Lepiej, żeby nikt nie przychodził, turystka sodomizowna. To bydlę zaraz przestanie, zwierzęta nie zagryzają swoich samic - czekała na koniec rui. Jej „ratunku” dotarło przez futrzaste uszy bernardyna, uruchamiając w nim odruch pomocy. Zwlókł się z legowiska i obowiązkowo, bez entuzjazmu wygrzebał ją spod niewidzialnego śniegu, obmywając jęzorem oczy. Miała rękę przytrzaśniętą kłami i zaślinioną twarz. Nad nią szczekające triumfalnie psisko. Dużo mniejszy husky ustąpił mu miejsca, podkulając ogon.
Chwyciła buty i wybiegła. Zatrzasnęła za sobą drzwi schroniska, podpierając je krzesłem. Psy rzuciły się na klamkę. Biegła, nie odwracając się, aż usłyszała wycie. Ktoś je zamknął na tarasie.
Byłam suką, jeszcze w tym wcieleniu - obmyła się w lodowatej rzece. Może jest ze mnie prawdziwa sucz. Zaczęła się histerycznie śmiać. Pośliznęła się i prawie zjechała do wody. Zaśmiewała się, ocierając łzy. Śmieszyło ją niezdarne podchodzenie pod górę, ślizganie po mokrych kamieniach i cały ten psi poranek. Z omszałego rowu rzeki dowcipem wydawał się Kamil, jej dom i dreptanie wokół Mistrza - Do kurwy nędzy, o czym jest ten świat?
W klasztorze szykowano się do zimy. Szopa była napchana drewnem na zimne wieczory przy komiku. Maria uprzątnęła przekwitłe kwiaty, wystawiła przed próg donice pączkujących chryzantem. Kamienny ogród zamienił się w deszczowy.
Leo przesiadywał z Bernardem. Kleili kartonowe pułapki na myszy. Norówki uciekały przed chłodem z pól, wygryzały w drewnianych ścianach dziury. Zwabione kawałkiem kiełbasy wpadały przez zapadkę do pudełka.
Leo wypuszczał je do olbrzymiego akwarium - myszarium przykrytego stalową siatką. Dokarmiał je, budował im labirynt schowków.
- No i co, przewietrzyłaś się? - spotkał Ewę przy jedynej drodze do klasztoru, gdzie zbierał trawę na mysie gniazda. Chodził tam, spodziewając się jej powrotu.
- Chciałam zdążyć na koniec sezonu - zażartowała.
- Nie ty jedna - wepchnął jej w ręce koszyk z trawą - Mamy nowych gości.
- Kogo? Znam?
- Nie osobiście, ale na pewno.
- Richard Gere z mężem.
- Ty wstrętna homofobko.
- To jedyny buddysta, którego chciałabym poznać, oprócz satori. Co się śmiejesz? Madonna tak powiedziała: Słyszałam wiele dobrego o dalajlamie i satori... Nie mów, że dalajlama...
- Lepiej. Facet z Hare Kriszna w randze bramina.
- Po co?
- Na zimę, gdzieś się przechować. Sanga jest w końcu schronieniem w Buddzie, nie? A jego krisznaicki klasztor się rozleciał. Mistrzu zgarnął forsę, zakochał się i powiedział swoim uczniom: idźcie, a nie wracajcie.
Leo obładował ją drugim koszykiem i mając wolne ręce, bez przeszkód opowiadał o tym, co wydarzyło się przez te dwa dni. Kto wyjechał, o spadku giełdowym w Ameryce Południowej, co wpłynie na fundusze emerytalne, o kózce.
Ewa zostawiła go przy kamiennym ogrodzie. W korytarzu zawahała się, czy wejść od razu do Kamila. Skręciła do siebie. Na stole była kartka: „Będę w piątek wieczorem, k. b.”. Kocham bardzo - przetłumaczyła.
Nie, to skrót od Kamil Bak, ale czemu małą literą? Polski Bąk, francuski Bak, dlaczego nie po angielsku Back?
Wieczny come back - była rozżalona. Powinien czekać. Stać przy drodze jak Leo. Nie, sterczeć w oknie to nie w stylu Kamila. On jest z alpejskiego folderu o St. Moritz, klasa. Za parę lat będę przy nim przerasowaną dupencją z chartami, podobną do Dominique. Albo zamrożonym tłem: Mont Blanc ze śnieżką koki na czubku nosa. Nie lubiła swoich myśli. Tego łupieżu sypiącego się z głowy. Wyjęła matę i przymykając oczy, zaczęła medytować. Będąc nikim, była sobą.
I tak powinno zostać - dopasowała plecy do najwygodniejszej pozycji.
Piątek zaczął się nie od miedzianego pobrzękiwania gongu, ale zawodzącego sygnału karetki, cichnącego przy wiosce. Pompierzy zajechali przed klasztor. W swoich czarnych kombinezonach wydawali się ciemniejszym odcieniem buddystów, zbitych w granatową grupkę przy drzwiach.
Wynieśli na noszach młodego mężczyznę. Głowa przekręcona na bok kołysała się mu bezwładnie, wystając spod płachty. Ewa sądziła, że to któryś z mnichów. Podeszła bliżej, nie znała go.
To pewnie ten krisznaita, zauważyła długi kosmyk na karku. Twarz miał siną, niebieskawą, pomalowaną czymś, co wypływało mu z rozchylonych ust.
- Zatruł się jagodami.
- Nie ma już jagód.
- Są w słoikach, w spiżarni - usłyszała zatroskane szepty.
Pomocnik wsiadł do wozu razem z pompierami. Odjechali.
- Żyje? - podeszła do Marii.
- Nie wiem, Tonga go znalazła w kuchni, miał zegarek w oku.
- Zegarek?
- No, wepchniętą tarczę. Sam sobie...
Ewa zmarzła. Ranek był chłodny, mglisty. Jej matka w taką pogodę brała swoje lekarstwo i kładła się powrotem do łóżka, jakby zamiast tabletki połknęła całą dawkę dnia.
Z kuchni pachniało ciastem. Powinna przygotować śniadanie. Wszyscy obudzili się wcześniej, zaraz zaczną się schodzić po herbatę i bułki. Albo pójdą medytować, żeby się wyciszyć - śledziła niknący gwar.
Weszła na stół, skuliła nogi. Była na drewnianej tratwie, przyglądała się falom feng shui, opływającym łagodnie kamienną posadzkę. Rozbijającym się o żeliwne rondle i ceramiczną misę na ogórki. Nie wiedziała, czy patrzy, czy wsłuchuje się w pozostawione rzeczy. Ścierały swoją intensywnością delikatność zmysłów, miażdżyły w jedno wzrok, słuch i pamięć. Ewa była teraz po ich stronie, trwania. Po drugiej było zbyt niebezpiecznie. Tam kończą się zapasy czasu i powietrza. Wieczorem, po przyjeździe Kamila, będzie się już tylko szamotała: zostać czy odejść.
Kochaj bliźniego swego jak siebie samego - mówił jej ksiądz na katechezie. Ale nie bardziej! - groził palcem dziewczynkom wyprostowanym sztywno nie z powodu pilności, lecz pierwszych, wrzynających się w skórę staników.
Ona kochała bardziej. I bała się bardziej od Kamila. Wymieni Mistrza na niego. A jeśli miłość jest sektą? - wzięła w dłonie bose stopy, znowu jej marzły. Paznokcie rąk były po matce, te u nóg miały obcy kształt, musiały być po ojcu. Gdyby nie miłość, opiekowałby się nią, wyrwał z szalonych objęć matki.
Krisznaita wywieziony dziś na sygnale był też przestrogą. Wybrał sobie sektę i czcił Pana Żabę. Znała krisznaitów z Krakowa. Biegali po ulicach w pomarańczowych prześcieradłach. Łysi chłopcy z kosmykiem na karku i potulne dziewczyny owinięte za życia całunem.
- Nie uprawiali żadnej jogi, medytacji, lecz ten codzienny jogging. Ich doskonalenie duchowe polegało na językowym natręctwie: hare Kriszna, hare, hare. Prowadzili jedną ze swoich misji w akademiku. Namówili Ewę na odwiedzenie świątyni. Objaśnili, kim jest tańczący bóg z siną twarzą. Niebieski Kriszna, boski pasterz ze swoją tancerką. Pokłonili się ropuchowatemu Sri Prabhupada - woskowej figurze swego Mistrza. Przetłumaczył im Bhagawadgitę, świętą księgę hinduizmu, z której krisznaici żyli, wciskając ją nachalnie przechodniom. Sri słusznie wykombinował, że w Stanach znajdzie zielone pieniądze dla swojego niebieskiego boga. W połowie lat sześćdziesiątych przyjechał z Indii do Ameryki i namaścił kilku zachodnich następców. Umarł, zostawiając duchowy biznes. Wyznawcy ulepili go z wosku i czcili w każdej świątyni. Ubierali w nowe szaty, nakręcali zegarek na ręku. Ewie wydawał się dużą żabą rechoczącą z hinduskim akcentem: Hare, harre, dolarre, dolarre. Krisznaici nie mieli nic z radości rozkrzyczanych dzieci, buddyjskiego rozbawienia czy duchowego ubawu. Ich śpiewy i zbiorowe tańce kojarzyły się jej z maniackimi ptakami matki. Od Leo dowiedziała się o machlojkach następców Sri. Jeden z amerykańskich Mistrzów, zalecający uczniom wstrzemięźliwość, zakochał się w niemieckiej terapeutce, leczącej go ze schizofrenii. Zwinął pieniądze zbierane dla niego i Kriszny. Wychudli, bladzi krisznaici drukujący latami księgę, żebrzący na ulicy, od święta spółkujący ze swoimi żonami przerobionymi na Hinduski, zostali sami. Jeden z nich trafił klasztoru.
- Duchowy daltonista, nieodróżniający pomarańczowego od indygo - Leo nie miał dla niego litości - Co ten facet zrobił ze swoim życiem, on się nadaje do lekarza, a nie do boga.
Wystarczyło jej spojrzenie na nieszczęśnika dźwiganego rano do karetki, żeby wrócił obraz matki zatrutej proszkami. Ta sama bryja wylewająca się z ust. On nie najadł się jagód. Wysmarował nimi na cześć Kriszny, poczuł się jego wcieleniem, albo Sri z nakręcanym co dzień zegarkiem. Leo nie ma racji, krisznaita dostrzegł zmarnowany czas i wprawił go sobie na zawsze w oko.
- Gdzie twoje rzeczy? - Dominique wyjmowała zakupy, układała je w lodówce.
Kamil zszedł do niej z piętra pracowni.
- Pralka się zepsuła, trzeba zanieść brudy do pralni - obserwowała go, czekała na powitanie.
Usiadł ciężko za stołem.
- Tak w ogóle ça va? - miała dość ciszy. Zbyt długo była sama w tym domu, by teraz znowu mówić za nich dwoje. Nie pozwolił po siebie wyjechać na lotnisko, nie chciał rozmawiać przez telefon. Domyślała się, dlaczego. Wolałaby tego nie słyszeć, przecież mu jak zawsze minie.
- Zakochałem się.
- Znowu?
- Tym razem naprawdę.
- Ta mała z klasztoru? - najchętniej wyszłaby drzwiami do lodówki. Dala się zamrozić znieczuleniu. Przeczekała tam, aż jej zapragnie, wyjmie i ogrzeje dłońmi.
- Mówiliśmy sobie wszystko. Nic nie ukrywam, mówię, jak jest.
- Genialnie. I co ja mam z tym zrobić?
- Nie wiem.
- A według ciebie co powinnam? - drwiła - Mam kwitnąć w cieniu twego szczęścia?
- Chcę wyjechać, na trochę.
- I na trochę mnie zostawić. Dokąd?
- Na południe.
- Podróż poślubna?
- Po co te złośliwości? Próbuję być szczery.
- Nie, próbujesz być znowu sobą. Mieliśmy układ, tak? Przyjaźń, zaufanie, trala la la. Miewałeś kochanki, bo seks to seks. Między nami coś więcej. Twoje picie, twoje depresje i na koniec wyjazd do klasztoru, pół roku... Wracasz odnowiony, zakochany. Wykorzystujesz mnie. Jestem twoją matką, służącą. Kochanką, żebym się nie obraziła i sobie nie poszła, bo jestem tylko kobietą...
- Możesz mieszkać w domku gościnnym, coś się kupi.
- Ty skurwysynu!
Tego się nie spodziewał. Kiedy ją ranił, zamykała się szczelnie w swoich kostiumikach, używała więcej tabletek, więcej perfum i lakieru na kask czarnych włosów. Była podobna błyszczącym aniołom z organowych koncertów, gdy uruchamia się machina poruszająca ich ciała i gwiazdy. Wyjeżdża wtedy zza piszczałek śmierć, szeleszczący brokatem święci i drewniane anioły, grające najwyższe nuty na trąbkach. Nagle kłaniają się, łamiąc wpół, i znowu zrastają. Katolicki cud. Dominique też cudownie podnosiła się za każdym razem. Dlaczego dzisiaj... Nie mogła znać jego myśli, nawet on nie chciał ich znać do końca.
- Mam gdzie mieszkać. Nie udawaj, że o mnie dbasz. Lepiej wynajmij sobie księgowego, adwokata. Najlepiej cały się sprzedaj Wernerowi. Na mnie nie licz.
- Nie rozstawajmy się... w gniewie. Tyle razem przeżyliśmy, tyle o sobie wiemy.
- Może za dużo? Nie mam już sił.
- Jesteś najmocniejszą kobietą, jaką znam, Dominique, wszystko się ułoży. Będę dzwonił.
Pomocnik zaprosił Ewę do Mistrza: - Czeka w domku herbacianym o dziewiętnastej.
Założyła na biały podkoszulek świeży habit. W wieczornym świetle przy platynowych włosach jego odcień indygo nabrał ciemnofioletowej poświaty, układającej się konturem wzdłuż fałd. Wełna owijała się wokół stóp kroczących w sandałach po wygrabionym właśnie żwirze kamiennego ogrodu.
Ewa zamyślona, nie zwróciła uwagi na nowe ustawienie głazów. Bliżej furtki były ułożone w buddyjską Triadę. Wysoki kamień pośrodku dwóch mniejszych. Budda pomiędzy bóstwami.
Bliżej wejścia do herbacianego domu też stały trzy kamienie. Płaski po lewej, po prawej stożkowaty i w środku najwyższy.
To był kamienny list dla niej. List i zarazem zamykająca go pieczęć - ale nie umiała go przeczytać. Ogrodnik sądził, że ten język jest zrozumiały dla każdego, kto ma oczy. Widzi przenikające się linie sił, kierunek ruchu kamiennych tancerzy. I ślepiec wyczułby dotykiem, do czego zmierzają.
Zawsze samotny ogrodnik wiedział zbyt dużo o ludziach przechodzących przez jego ogród. Nie odważyłby się podejść do dziewczyny, powiedzieć jej tego, na co z taką milczącą delikatnością wskazują głazy. Ten po lewej, najniższy, niemal płaski, to Ziemia. Jest cały spokojem i niewzruszoną pewnością. Ma kolor szarego kostiumu kobiety, która przyjechała kiedyś do Malarza. Ten wysoki każe spojrzeć w górę, oderwać się od Ziemi, bo jest natchnionym Niebem. Jedno i drugie trwałoby nieruchomo, gdyby nie łączący je swoim wysiłkiem głaz z prawej. Pochylony w biegu - to Człowiek. Najkruchszy z nich, wprawiający je w pozorny ruch. Razem są Ziemią, Niebem i Człowiekiem: klasyczną triadą japońskiego ogrodu. Trójkątem. Harmonią przez pion, poziom i wędrującą między nimi przekątną. Kamień Ziemi dałoby się przerobić na żarna. Cierpliwie ścierałby też mniejsze kamyki. Niebu dla równowagi potrzebna jest Ziemia, ale Człowiek służy im wyłącznie do zabawy. Niebo jest jedno, Ziemia też, a ludzie wędrują między nimi.
Pomocnik polał drogę prowadzącą do herbaciarni. Woda już wysycha. Dziewczyna nie wie, że to też dla niej. Że nie jest sama ze swoją dręczącą tajemnicą. Droga roji wybrukowana kilka lat temu przez Ogrodnika znaczy „zroszona ziemia”. Buddyjski świat jest „ognistym domem trzech światów”. Wychodząc z niego, idzie się „zroszoną drogą” czystości i oświecenia. Ulgi w cierpieniu, nie dłuższej niż wypicie herbaty.
Ewa weszła do herbaciarni niewielkimi drzwiami. Musiała się w nich pochylić, składając pokłon niższy od zazwyczaj oddawanego Mistrzowi. Przywitał ją skinieniem głowy. Nie widziała jego twarzy pochylonej nad paleniskiem.
Podał przygotowaną już herbatę. Miała wędzony smak, przepływała przez usta z lekkością dymu. Mistrz napełnił od nowa pustą czarkę koloru spalonej gliny. Piła wolniej. Nie śmiała przerywać uroczystej ciszy sobą: „Co mam zrobić?” - roztrąciłaby przytłaczającym ją pytaniem kruchość herbacianego pawilonu, potłukła naczynia. Przy piątej czarce odważyła się:
- Mistrzu...
- Pijesz, pijesz i co?
Jak to co? Przyszła po radę. Wrzątek lany z czajnika stał się wąskim strumieniem. Mistrz stoi na jego jednym brzegu, ona z drugiego woła o pomoc.
- Pijesz herbatę, ale nie masz jej w sobie - zmartwił się.
Na moment przestała zastanawiać się nad sobą. Czy chodzi o jakiś kanon klaskania jedną ręką? Zadał jej zagadkę? Miała w sobie pełno herbaty, mogłaby uchylić czaszkę i zamienić się w prychający czajnik z podskakującą pokrywką. Wchłonęła swąd palcami, ma go we włosach. Może jest niegodna ceremonii? „Do herbaty nadaje się każde naczynie do tego odpowiednie” - pouczał jeden z herbacianych Mistrzów. Jest nieodpowiednim naczyniem, pękniętym od zbyt mocnego uścisku?
Szukała podpowiedzi w spojrzeniu Mistrza. Jego twarz była podzielona na dwie części linią gęstych brwi. Od góry nieruchoma, błyszcząca powaga łysiny, pod nią jak pod pustą, ale oświetloną sceną próba orkiestry. Drwiące skośne oczy zgrywały się na chwilę z podniesionymi kącikami ust, by zaraz zmienić tonację i spojrzeć smutno.
- Japończycy o kimś mającym w sobie równowagę, spokój i jasny osąd mówią: „On ma w sobie herbatę” - poprawił czajnik na palenisku.
- Nie mam swojego zdania, dlatego tu jestem.
- Dlatego. Yu Cheng, taki mądry Chińczyk sprzed kilkuset lat, twierdził, że gorycz herbaty ma posmak dobrej rady.
- Mistrzu, nie czuję żadnego smaku.
- Bo wszystko ma jeden smak, reszta to nasze złudzenia.
Nie wiedziała, czy ma już wyjść. Odtrącał ją każdym odezwaniem. Spychał poradę na zmarłych
Chińczyków i aforyzmy zen. Nie czytał w jej sercu, odczytywał horoskop pasujący do każdego. Zamiast być mądry, był odpychający. Wstała, nie chciała się przy nim rozpłakać. Nawet on ją zawiódł.
- Wreszcie - klasnął zadowolony w dłonie - Poruszyło cię, a nie tylko twoje usta. Siadaj. Po coś cię chyba tu zaprosiłem, hę? - odgarnął ze stołu bambusowe puszki i tace. Między nimi były dwie puste czarki - Pytasz mnie o przyszłość. Powinnaś inaczej: ,Jaka jest ta jedyna Droga, bez względu na to, co przyniesie przyszłość?” Podpowiem ci: Ona jest w naszym codziennym życiu. Zen to ćwiczenie samego siebie, podobnie jak przyrządzanie herbaty. Jeżeli nie zrozumiesz, że codzienność jest dyscypliną zen, ceremonia herbaty stanie się zwykłą pozą. Herbata jest tak samo aktualna dziś i dawniej, dlaczego? Bo jej Droga odnosi się do życia. Trzeba przełknąć każde wydarzenie, zachowując jasny umysł, harmonię i spokój.
- Czy znaczy, że mogę pić ją gdziekolwiek?
- W pawilonie herbaty osiąga się doskonałość, ale wszędzie ma ona jeden smak. W klasztorze osiąga się oświecenie, ale gdzie indziej też, tym bardziej. Wiesz, co tu jest napisane? - odwrócił się do wykaligrafowanego kakemono, zawieszonego naprzeciw Ewy - „Nie interesuje mnie nieśmiertelność, interesuje mnie smak herbaty”. Lo Tung, cesarski poeta. Chińczyk, mam słabość do Chińczyków i taoistów - westchnął rozbawiony.
- Więc nie zboczę ze swojej Drogi, jeżeli odejdę?
- Nigdzie nie odejdziesz. Co odejdzie? Twoje myśli? Ich nie ma, tym bardziej nie ma twoich stóp. Kto jest zakochany, twoja prawa stopa? Ewa?
- Cały świat jest zakochany, tak czuję.
- Więc czuj spokój, szacunek i harmonię, wszędzie.
- Czy mogę wziąć na pamiątkę swoją czarkę?
- Nie. Na pamiątkę weź samą siebie, taką, jaką jesteś teraz. Gdybyś poprosiła o moją...
- Jest piękna.
- Dostaniesz ją, jeżeli uda ci się z niej napić - przymknął oczy, postawił czarkę do góry dnem - Napełnić odwróconą i tak wypić.
- Więc będę mogła wrócić?
- A jeszcze tu jesteś?
Prosto z herbacianego domku poszła do obory. Położyć się w sianie, przytulić kózkę, szukającą po kieszeniach przysmaków. Otulona siennym zapachem i ciepłem zasypiała. Pierwszy raz od tygodnia spokojnie. W półśnie była jabłkiem zagrzebanym w słomie, cenną butelką na dnie skrzynki wyłożonej świeżymi trocinami. Prezentem? Podniosła się rozgrzana drzemką, zarumieniona. Nie jest prezentem, nie jest rzeczą, ale nie jest już sobą - przyznała. Pęta się gdzieś po bardo, widmowym pośmiertnym świecie, gdzie w odrętwieniu czeka się na nowe wcielenie. Przeszłość rozwiewa się, przyszłość jeszcze nie jest gotowa. Od niej nic już nie zależy. Nie wie, co planuje Kamil, gdzie ma z nim wyjechać. Czy on dzisiaj wróci, nie rozmyśli się? Nie zostawił numeru telefonu, nie zadzwoni! upewnić się... zapytać. Każda się w nim zakocha, stewardesa, współpasażerka lecąca na casting, tysiące bogatych, cwanych i pięknych sucz znających go z gazet, galerii, z życia. Ona ma dosłownie jedną koszulę na grzbiecie - nowy t - shirt, habit nie jest jej. Siedzi w oborze i nie wie, czy ma po co stąd wyjść. Spakować się? Powiedzieć Tondze, że jutro jej już nie pomoże w kuchni? Pożegnać się z Leo? Przyjmując ją do sangi, Mistrz udzielił schronienia w Buddzie, a ona chowa się w sianie, z kozami. Sama jest głupia koza. Otrzepała się ze słomy. Zdecydowała iść na wieczorną medytację. Siedzieć tam tak długo, aż przyjdzie po nią nocą Kamil, albo za ileś lat, po oświeceniu, Budda.
W sali medytacyjnej wymieniano ogrzewanie elektryczne. Wracając do siebie, miała przeczucie, że już przyjechał. Jego pokój był pusty.
- Przeprowadzasz się tutaj? - Leo zastał Ewę u Kamila - Wysłali mnie z pralni, rano zapomnieli wziąć pościel - ściągał granatową poszewkę z koca.
- Wyprowadził się?
- Ma swoje sprawy, i tak wysiedział pół roku. Jutro na jego miejsce będzie chirurg z Portugalii. Szkoda, że nie inżynier, przydałby się do wymiany drutów. Widziałaś, kto się tym zajmuje? Fizyk atomowy z Bernardem. Podłączą nas do krzeseł elektrycznych zamiast do kaloryferów pod podłogą.
- Zostawił mi kartkę, że wróci.
- Po co? - Leo odłożył koc. Nie potrzebował odpowiedzi, widząc popłoch w jej oczach - Po to byłaś u Mistrza... - znieruchomiał. Zastanawiał się chwilę, zbierał myśli - Ewa, spokojnie, zaraz. Nie mów, że się wyprowadzasz razem z nim.
Jej też chciało się płakać. Usiadła na ogołoconym łóżku. Veloria - nocne czuwanie przy zmarłym, bez sensu przypomniało się jej hiszpańskie słowo z lektoratu.
- Rozmawiałem z tym fizykiem atomowym, pytałem, czym jest kosmos - zaczął po swojemu okrężną drogą, machaniem rękoma dobierać się do sedna rzeczy - I on powiedział coś genialnie oczywistego: wszechświat jest taki, jaka nasza wiedza o nim. Dawniej płaski, za Galileusza kręcił się po elipsach, dziesięć lat temu powstał z Wielkiego Wybuchu, a teraz nie wiadomo. Budują teleskop o stukilometrowej średnicy. Małe, osobne lusterka skupiające światło. Będzie widać palmy i ryby na innych planetach.
Ewa wyłapywała pojedyncze słowa: „palmy, planety”.
- A ty nie wiesz, kim jest Kamil - spointował swój wywód.
- Co mam wiedzieć? - strząsnęła z siebie jego pytanie.
- On jest z innej epoki, z czasów, gdy wszechświat się kręcił wokół własnego pępka. Sześćdziesiąty ósmy, komunizm, liberalizm. To już passę. Potrzebny jest nowy system, nowi ludzie. Medytujący, pracujący w hospicjach i domach opieki, łączący liberalizm z konserwatyzmem w nowy system. Nowy światopogląd. Całościowy, gdzie psychoterapia pomaga medytacji, a ta społeczeństwu. Czytałaś Wilbera?
- Nie.
- Facet z Kalifornii, mędrzec, geniusz. Od dwudziestu lat praktykuje. Wyśmiewa New Age, pokazuje, jak połączyć życie na wszystkich poziomach: psychicznym, duchowym, społecznym i politycznym, w harmonijną całość, cztery połówki w silną jedność. Nadszedł na to czas, my żyjemy pojęciami dziewiętnastego wieku, a jest dwudziesty pierwszy.
- Nie interesują mnie żadne pojęcia.
- Interesują, tylko wpakowałaś się w kanał. Musisz pojechać do Kalifornii, znam Wilbera. Kamil jest ze złych bajek o bohemie, to zaprzeszłość. Przy nim się nie rozwiniesz, będziesz podpórką do obrazów. Wybacz, że to mówię, ale mi bardzo, bardzo na tobie zależy, nie ma dużo takich ludzi jak ty...
- Czemu nie jesteś u niego, w Kalifornii?
- Wilber nie chce uczniów, jest panditem, nauczającym. Pisze i uczy żyć pełnią życia, a nie po klasztorach do końca życia.
Wydawało się jej, że jest z nimi Kamil. Kłóci się z Leo, przekonuje do swoich racji. Obydwaj ujadają, merdając jęzorami, podnieceni jej obecnością. Brązowooki, ratujący ją Leo i Kamil wpatrujący się w nią niebieskimi ślepiami husky. Każdy przeciąga na swoją stronę.
Ktoś nadchodził korytarzem. Metaliczne dzwonki za oknem trzęsły się od wiatru, zagłuszając stukot butów. Obydwoje rozpoznali drewniaki Kamila.
- Ewa... Spóźniłem się - Leo widział jej zmieszanie.
W toalecie kawiarni Dominique oparła się czołem o lustro. Potrzebowała orzeźwiającego chłodu na rozbiegane myśli. Mrożącego je w lodowato - krystaliczną bryłę porządku i logiki. Pod takim znieczuleniem wyrwie z siebie ostatnie strzępki czułości. Potem lód się roztopi, spłynie bez śladu łzami, zostawiając ją czystą od uczuć.
Podziemna, klinicznie urządzona toaleta pochłaniała zapachy i dźwięki. Wykuta w metalu i skale wydrążonej wodą szemrzącą w obłych umywalkach. Z półmroku pojawiały się ręce, twarze wystawione do polewającego je przy lustrze światła. Przy Dominique stanęła kilkunastoletnia dziewczyna, przeczesała palcami purpurowe włosy. Wylizało ją coś czarnego - Dominique odwróciła się prawie ze wstrętem od jej zgrabnego ciała, opiętego idealnie przylegającą czarną sukienką. Sięgnęła po papierowy ręcznik i przyłożyła sobie do oczu, nie chcąc zetrzeć i tak już rozmiękłego makijażu. Przylgnął do łez. Obmyła je. Wyrzucając ręcznik, spojrzała do kosza. Zobaczyła swoją twarz odciśniętą smugami na papierze. Złożyła go starannie i wsunęła do torebki. Wyszła na powierzchnię, do kawiarni.
Wyjęta Jeanowi z rąk gazetę, zasłaniającą go przed zadymionym tłumem.
- Dlaczego wybierasz takie miejsca? Nie lepiej koło mnie? - pocałował ją w karminowy paznokieć zgniatający mu przed oczyma „Le Monde”.
- Załatwiam sprawy Kamila, sprzedałam w dzielnicy to, czego jeszcze nie namalował.
- Drogo?
- Drożej nie można.
Umówiła się koło Beubourgu w nadziei, że wymieszają się z różnojęzycznym gwarem. Znikną między młodymi ludźmi zajętymi śmiechem i swoimi sprawami wartymi rachunek za cappuccino z croissantem. Ich bieda przebrana za młodość w poszarpanych dżinsach miała być tłem do zwierzeń, odbierając im powagę ostateczności. W szpanerskiej knajpie u braci Costes, gdzie zazwyczaj spotykała się z Jeanem, brakowałoby na jej stoliku oprócz napisu „Rezerwacja” kartki: „Samotna przed czterdziestką, nie zmieni nic, ale zacznie wszystko od nowa”. Nie chciała się stoczyć w rubrykę porad dla dobrze sytuowanych paryskich singli, zasilać ich statystyk dobijających niedługo miliona. Co z tego, że w Beubourgu wyglądali z Jeanem na kustoszy muzeum młodości. Stać ją było na szczerość, na brak makijażu, a młode dziewczyny z długimi nogami, niemieszczącymi się pod stolikiem, mogły jej tylko zazdrościć. Znajomości, doświadczenia, platynowej karty kredytowej w torebce między tamponami i miniaturowym laptopem.
- Nie potrafię kłamać - oddała mu gazetę.
- Kiepska diagnoza na życie.
- Ale już nie moje. Chcesz zobaczyć jego ostatnie dzieło? - sięgnęła do torebki po papierowy ręcznik.
- Nie znam się... jeżeli za to płacą.
- To moja twarz, wysrałam ją w kiblu.
- Mówisz w jego stylu - usłyszał syk sprayu malującego graffiti na antykach.
- Wyprowadzam się.
- Koniec miłości? - powątpiewał.
- A co to jest miłość?
- Wprowadź się do mnie, to zobaczysz. Serio, dostaniesz całe piętro plus łazienkę i psa.
- Nie pytasz dlaczego?
- Wiem. Powinnaś go zostawić całe lata temu.
- Nie wiesz. Znalazł sobie panienkę. Takie słodkie zero. Znalazł, ona go sobie upolowała w klasztorze. Zobaczyłam ją i od razu wiedziałam, co jest grane. Nie byłeś w Polsce, nie wiesz, co tam młode dupy robią, żeby się wyrwać na Zachód. Miłość, akurat, jak i jej buddyzm.
- Uwiodła go? W klasztorze? A to dobre, coś ze Stendhala. Dominique - zreflektował się - Nie chcesz chyba ode mnie współczucia...
- Chcę... żebyś miał mnie na oku. Czasami sobie nie ufam. Idiotycznie byłoby tak skończyć... nad ranem.
- Wtedy najgorzej? Przełknęła kawę.
- Eeeh, najgorsze za tobą. Dobry psychoanalityk to połowa sukcesu. O, przepraszam, zapomniałem.
- Nie zapomniałeś, masz okazję mi dopiec.
- Porównać. Psychol dwa lata przysięgał ci na etykę zawodową, że nie pójdzie z tobą do łóżka, i w końcu... A Kamil obiecywał, że tylko z tobą, i poszedł z inną.
- Ty za to jesteś moim przyjacielem, co?
- Jestem, czym chcesz. Mój analityk znalazł wreszcie na mnie formułkę: „Narcyzm regresyjny. Pustka, właściwie dziura z powodu braku obiektu”. Ta dziura to po tobie. Może byśmy się upili, takim parszywym bordeaux, jak ci obok?
- Nie pomoże.
- Z butelki, nad Sekwaną.
Dominique poznosiła przed dom pudła papierów. Zanim poprzebierała niepotrzebne szpargały, oddzieliła od ważnych jeszcze dokumentów, zapadł zmierzch. Wrzuciła śmieci do ogniska. Plątały się jej ręce i nogi, ale głowa wystawała trzeźwo z morza alkoholu wypitego od popołudnia.
Popchnęła patykiem stare zdjęcia. Podziwiała zażartość ognia. Bajeczne konstrukcje z iskier i płomieni. Kiedy ostatni raz ktoś opowiadał jej bajki? Dziadkowie... Nie zrozumieliby, czemu niszczy pamiątkowe zdjęcia, nie było przecież żadnej wojny, konspiracji. Czemu mieszka w nie swoim domu, stacją na własny, murowany i co tu robiła, nie szanując siebie, nie tak ją wychowali. Chyba się jednak upiłam - wódka wymywała osady wspomnień - Za ich zdrowie. A to co? Krasnoludki? - zamazany płomieniami wędrował malutki człowieczek w garniturze. Przymknęła oczy, karzeł szedł do niej przez ogień. Roztopił się i zjawił obok.
- Nie chciałem cię przestraszyć. Furtka otwarta, w oknach światło. Dodzwonić się do was nie można. Zepsuty telefon czy co? Nagrywałem się na komórkę.
Nie zdawała sobie sprawy, że Michel jest tak malutki. Przyjmował ją zwykle w swoim wydawnictwie, kręcąc się na skórzanym fotelu. Majtał krótkimi nóżkami, przekrzywiał głowę opadającą na spłaszczony tors, co przypominało dynię z Halloween podaną na tacy.
- Nie powiedział ci? - trudno jej było uwierzyć. Przyjaźnili się z Kamilem, chyba tylko dlatego, że Michel wydawał się mu miniaturą człowieka, pomniejszonym złem. Rzadkim okazem, zajmującym się reprintami unikatowych ksiąg. Powielał nimi siebie, swoją pergaminową skórę i przestarzałe poglądy zalatujące moralnością. Ale różnicę we wzroście nadrabiał perwersją marzeń, jakby ten brakujący metr człowieczeństwa polegał na wymyślaniu samego siebie w najdziwaczniejszych konfiguracjach płci, miejsc i gatunków.
Michel wystawał z szytych na miarę garniturków i krochmalonych koszul. Szlifowane u manikiurzystki paznokcie zdradzały oswojonego drapieżnika. Paznokieć na wskazującym palcu prawej ręki miał zawsze czarną obwódkę. Pamiątkę po brudnej wolności.
- Słyszałem, że wrócił. Przyszedłem po ilustracje.
- Będzie za tydzień.
- Ajajaj - biadolił - Pokłóciliście się? - zapytał nagle rzeczowo.
Dominique rozgarnęła kijem iskrzący popiół. Przytrzymał ją za rękaw. Będziemy się bawić w berka? - zabełkotało jej w głowie. Ukucnęła, byli teraz podobnego wzrostu.
- Gdybyście mieli dziecko, żadna kłótnia nie byłaby dramatem. Mielibyście takie piękne dziecko.
- Ty ciągle swoje. Widzisz w tym domu dziecko? Tutaj nawet rottweilery zdychają. Sami zróbcie sobie dzieciaka, przestaniesz truć.
- Kiki nie nadaje się do dziecka.
- To się rozwiedź, zapłodnij konkubinę, czyja wiem co.
- Nie mogę się rozwieść. Kiki jest moją żoną - objął Dominique, kładąc dziecinną rączkę o starczych palcach na jej biodrze. Pogładził po pępku wystającym z rozchylającej się, jedwabnej bluzki. Najchętniej dyskretnie wdłubałby się przez niego i gładził ją od środka, jak swoją małą, kandyzowaną pieszczotami Kiki. Ekscytowały go bezpłodne kobiety. Ich zawsze puste macice, gdzie mógłby się zwinąć, zasnąć na wiele miesięcy i znowu rosnąć. Długi, zwisający mu niemal do kolan członek nadawałby się na pępowinę.
Karzeł chrobotał paznokciami po czarnej spódnicy. Purpurowiał od ognia i podniecenia. Na końcu garbatego nosa miał całkiem normalną, dużą kroplę kataru. Dominique odsunęła się od niego ze wstrętem. Odłożyła patyk, podniosła się.
Uczepił się jej błagalnym spojrzeniem. Była przy nim wysoka, dorosła. Powinna być opiekuńcza. Hipnotyzował ją swoimi proszącymi oczyma, rozbierał z chitynowej skorupki czarnej garsonki.
Obejrzy mnie przewróconą na plecy, przebierającą łapkami, może włoży patyk - Dominique podejrzewała go o ciekawość zasmarkanego chłopca bawiącego się dziwacznym robakiem o długich odnóżach - Jeśli sprawia mu przyjemność taka zabawa... Nie mogła go zostawić bez fantu. Przytrzymała się jego głowy, zdejmując koronkowe majtki. Wytarła mu nimi nos. Przycisnął je do twarzy, zerkał przez woalkę tiulu.
- Idę po butelkę - odeszła, grzęznąc obcasami w liściach.
Zatrzasnęła za sobą szklane drzwi oświetlonego salonu. Oparła się o nie i zdjęła marynarkę, bluzkę. Rozpięła stanik. Michel popiskiwał za szybą. Stukał, drapał. Walnął z rozmachem gałęzią. Dominique przestała się ruszać. Przyssała się spłaszczonymi pośladkami do drzwi. Bała się upaść. Karzeł okrążył dom, szarpał dzwonek. Docierał do niej jego drażniący dźwięk, była dźgana prądem. Ruszyła do łazienki. Zastanawiała się, czy nie byłoby milej wykąpać się z elektryzującym karłem. Królowa angielska kąpie się z małą, gumową kaczuszką.
Spod domu odjechał samochód Michela. Weszła do suchej wanny. Polała się olejkiem i położyła się, nie spłukując go wodą. Czy Kamil po pijaku nie zachowywał się tak samo? Upokarzał ją, a teraz nasłał karła.
- Wytrzeźwieję. Wytrzeźwieję z tego skurwiela.
Widział wiele kobiet pracowicie dziergających sobie z niego cieniutką, prawie niedostrzegalną przyjemność. Albo wrzeszczących ekstatycznie czy skomlących o laskę orgazmu. Ale nigdy nie widział, że można robić to w natchnieniu. Ewa rytmicznie się nad nim unosiła. Spełniała każde ledwo wyczuwalne pragnienie: mocniej, teraz. Szarpnięciem rozłupał w niej wilgotne światło. Wylewało się z jej brzucha, spomiędzy ud. Oddychał nim, całym sobą.
Ostatnie iskry gasły w palcach. Leżała na boku. Zakryła spoconą dłonią twarz. Jej wystające żebra zaciskały słabnący oddech. Zimne, nocne powietrze wpadało podmuchami z otwartego okna. Szukała po ciemku koca. Każdy jej ruch powtarzało szelestem łóżko. Pod zaplamionym prześcieradłem chrzęściła folia, chroniąca materac. Zatrzymali się w najtańszym hotelu tuż przy drodze. Nie mogli się doczekać siebie.
- Naucz mnie malować - zakryła ich kocem podziurawionym petami.
- Nie można, albo masz to w sobie, albo nie.
- Może mam?
- Ty umiesz co innego. Zamknij oczy - przeciągnął palcem po jej brzuchu. Dotknął szramy płci oklejonej strupem spoconych rudych kłaków - Czujesz kolory?
- Jasno. Ciemniej.
- A tu? - rozchylił pośladki, polizał miękką, czekoladową dziurę tyłka.
- Fiolet, ciepły fiolet.
- Dasz mi mleka? - zacisnął dłonie na jej piersiach.
- Niby skąd? Coś ty...
- Gdybyś mnie kochała, miałabyś tłuste, słone mleko. Z miłości. Ciekłoby ci spomiędzy nóg, z piersi. Hinduskie kapłanki, dziewice, nadstawiają cycka w usta chorych i leczą trąd, kalekom odrastają ręce, nogi.
- Bajdurzysz.
- Marzę. „Gdyby księżyc miał siostrę, to taką jak ty”.
- Źle trafiłeś, jestem rozpieszczoną jedynaczką - usprawiedliwiła kłamstwo własnym „bajdurzeniem”.
- Ja cię dopiero rozpieszczę. Jedziemy z tej speluny, zanim obgryzą nas pluskwy - gwałtownie wstał - Zostaw - odkopnął jej dżinsy - Zostaw, nic nie zabieraj. Pluskwy wszystko opluły larwami. Rozejdą się po wozie - tupnął na robaka lezącego po zaplamionej wykładzinie.
- Nie wyjdę nago. A ty?
- Mam w bagażniku walizkę, przebierzemy się na parkingu.
Wymyślił plagę pluskiew, ich larwy osiadające w zakamarkach z lekkością radioaktywnego pyłu. Nie cierpiał taniutkiej bielizny, podrabianego dżinsu. Łatwiej zabrać jej te stare ciuchy. Wyrzucić do kosza i bez ceregieli, bez przekonywania: „Wejdźmy do sklepu, w tym ci ładnie”, kupić nowe.
- To muszę wziąć - uwierzyła mu - W papier nie wchodzą? - wygrzebała z plecaka zeszyt.
- Piszesz pamiętnik?
- Coś jakby... wiersze. Głupie słowo: wiersze. Po prostu słowa zapamiętują myśli.
Gdy mówiła, poruszały się jej twarde, jabłkowate piersi. Równie dobrze z nich mogły wyciekać te krągłe zdania. Z dziurek w sutkach.
- Włóż to - spod plecaka wypadła sukienka.
Wzruszył go pensjonarski zeszyt. Najcenniejsze, co miała. Rozdziawiała przed nim nogi i zakrywała wstydliwie zapisane intymności. Szczupła, o figurze wysportowanego chłopca, różniła się od kobiet, które znał. Nie udawała tajemnicy. Była naprawdę naga. Gotowa zacząć z nim wszystko od początku. Bez opowieści o rodzinie, koleżankach, zakochanych w niej facetach. Nie musiała nigdzie dzwonić, niczego załatwiać czy odwoływać. Szła za jego dotykiem, spojrzeniem. Gdyby się uparł, zbiegłaby nago przed hotel, zakrywając się zeszycikiem. Było w niej przyzwolenie na wszystko, czego chciał, na niego. Wchodząc w nią, nie wdzierał się, rozpychając, ale wsuwał pod kostium z kobiecego ciała. Całując ją, pieścił własną skórę.
Kiedyś, przed wyjazdem z Polski, miał podobne uczucie, ale odkochał się po roku na przyjęciu, stojąc w szafie: Schował się tam, podglądając Ankę. Swoją pierwszą zaręczoną, zadręczoną miłość. Profesorską córkę kręcącą się z kieliszkiem po salonie. Upięte w kok jasne włosy. Zwiewność kruchej sylwetki i pewność siebie, tego, co powiedzieć, do kogo podejść, z kim zażartować. Weszła do przedpokoju, niosąc czyjś płaszcz, otworzyła szerzej szafę. Wciągnął ją, wepchnął w tłum cudzych palt i zdarł z ramion wydekoltowaną sukienkę. Gładką nagością ocierała się o kożuchy, szorstko obmacujące płaszcze. Podniósł ją, zaczepiła się rękoma o najwyższy drąg wieszaka. Zwisała nad nim, obejmując mu twarz udami. Pocierał jej przezroczystą skórę czyimś rękawem, kaleczył źle doszytymi guzikami. Wtedy, zlizując ją od spodu, uświadomił sobie, że ich bycie razem było takim pierdoleniem się w szafie. Miękko i duszno, z konieczności na stojaka - godnie. W tłoku powypychanych ubrań udających ludzi: znajomych, przyjaciół profesora, cały ten porządny światek, przyglądający się z bliska ich narzeczeństwu, żeby zasmrodzić je szacownością. Naftalinowym zapaszkiem przyzwoitości, prowadzącej obowiązkowo do ślubu. Kiedy poznał Ankę, sądził, że ona o tym wie: że jej rodzinne meble są na trumienny połysk. Że maniery i tak maskują ludzkie mięso. Ale dla niej życie było rodzinną pamiątką. Uroczym bibelotem. Chyba dlatego została architektem wnętrz. Talent służył jej do wymoszczenia sobie gniazda. Powieszenia gustownej zasłonki między kręgami piekła. Mieli być przecież dobrze urządzonym, tradycyjnym małżeństwem. On ze strachu czasem by pił. Ona troszczyła się o dom i wychowywała dzieci. Następne pokolenie na metafizyczną rzeź. No chyba, że urodziłby się im kretyn i został inżynierem.
- Czy ty przymierzasz metki, czy ubranie? - Kamil zabrał Ewie granatową sukienkę. Odrzucił na stos przecenionych ciuchów.
- Tanie też może być ładne.
- A brzydkie piękne. Bzdury.
- Zostanę w twoim swetrze.
- Nie obrażaj się. Ładne jest skromne i nieznaczy, że półdarmo. Płaci się za gust, nie za futro z norek.
- Wystarczą mi dżinsy.
- Słusznie.
Zręcznie ja wymanewrował z samoobsługowego Monoprix do butików. Na dnie papierowej torby leżały już dżinsy, podkoszulki Prądy i płócienna sukienka Donny Karan. W perfumerii przy Boulevard des Anglais wymyślił zabawę: Po zapachu miała znaleźć podobne ubranie. Mięsiste brązy i wełniany szkarłat Shalimar. Oleiste, grube jedwabie Opium.
- Nie ma czegoś takiego - roztarta sobie na dłoni Issaye Miyake - Chciałabym to pić. Cytrynowe. Herbaciane, nie da się dotknąć, wraca, nagrzany słońcem wiatr.
- Bierzemy. Wodę, perfumy, mydło, powidło, wszystko, co wycisnęli z tego Miyake - zgarnął butelki, słoiki i zostawił je na ladzie, nakrywając kartą.
Zamiast brzęku monet, wulgarnego szelestu banknotów pieniądze znikały, zostawiając po sobie elektroniczne bim - bom kasy. Gwiazdkowe dzwonki pim - pam. Im drożej, tym melodyjka powinna być ładniejsza. Sklepy, Nicea były dla Ewy świętem. Samochody, kolorowo ubrani, zadowoleni ludzie przesuwali się z mechanicznym wdziękiem figurek szopki. Cicho i miarowo. Gdzieś tam, pod spodem, było podłączone do tego drewniane liczydło babci, na którym odkładały się jej długi. Na razie dostawała prezenty. Jesienne Boże Narodzenie obchodzone w tłumie obdarowanych przez los: domami wygrzewającymi się na słońcu, plażą, palmami.
Schodząc kamienistą drogą do morza, wyobrażała sobie bruk muzeum. Antycznego muzeum, wystawiającego na pokaz meandry fal. Kamil nie odzywał się. Stał obok, przyglądał się wzruszeniu Ewy. Przytulił, wdychał długo jej oddech. Rozgorączkowany i wilgotny, śródziemnomorski.
Chcę jej, ukołysania morzem. Wciąga mnie w siebie - odsunął się. Nie był zakochany, był wyznawcą. Zżarłby nawet gówno po niej, nosił z niego na szyi amulet.
Powiedział jej o tym w kawiarni. Słuchając, nalała mu herbaty, wrzuciła srebrnymi szczypcami kostkę cukru i wymieszała palcem. Patrzyła mu drwiąco prosto w oczy. Wyjął jej rękę z parującej filiżanki.
- Wariatka, plemnikojadka.
- Gównojad.
- Syssanka.
- Wchujasz mnie.
- Zmienimy temat? - sięgnął po drąg z gazetą zostawiony na marmurowym stoliku.
Ewa wyjęła z torby „Paris Match”. Pozasłaniali się płachtami, udając znudzenie. Nie wytrzymali i zaczęli się śmiać. Julia Roberts o szerokich ustach klauna obrysowanych czerwoną kredką podskakiwała na kolorowej okładce z dubbingiem chichotu.
Szukali na południu wygodnego miejsca między Niceą a Marsylią. Kamil mógłby skorzystać z gościny któregoś ze znajomych, zostawiającego po sezonie pustą willę. Ale przyjemność sprawiało mu jeżdżenie po prowansalskich drogach, co noc inny hotel. Jeśli zostawali w tym samym, zmieniali pokoje. Medytowali o świcie przy otwartym oknie. W południe, na śniadanie, jedli obiad. Wieczorem jeździli po winnicach próbować wina.
- Pijak się nie upija, jest ciągle pijany - ostrzegał przed sobą Ewę. Nie był jednak pijany. Nie brakowało mu alkoholu, sądził, że nie brakuje mu niczego.
Ewa nazywała ich samochodowe wycieczki buszowaniem w jesieni. Niezapięta pasem, przełaziła między fotelami podziwiać widoki, pisała ołówkiem w zeszycie i mądrzyła się swoim studenckim tonem:
- Wiesz, że jesień jest od niedawna? Od trzydziestu - czterdziestu tysięcy lat.
- Dzięki. Czuję się młodszy, co tam dziesięć tysięcy lat.
- Przedtem było za gorąco, potem lodowiec, za zimno. Wyobrażasz sobie jaskiniowców, zbaraniałych na widok pierwszy raz żółknących drzew?
- Może dlatego zaczęli malować. Podwieźć cię do Lascaux?
- Ale to daleko, z trzysta kilometrów.
Nie dodała „na północ”. Celowo unikali słowa „Paryż”, omijali je na mapie, kręcąc się wzdłuż południowego wybrzeża, planując co najwyżej wypad do
Burgundii. Dalej byłaby autostrada, po paru godzinach arabskie przedmieścia. Wszystkie drogi z prowincji spływały w paryski ściek. Oni też musieli się tam znaleźć. Ewa obawiała się powrotu Kamila do domu. Zatrzymania w podróży. Oboje byli w stanie nieważkości, rzucani kaprysem między hotelami i nieznanymi mieścinami. Przyciągały ich krzywe szyldy, belkowane sklepienia nad łożami z pianą białych koronek, zrujnowane kościoły poryte sprośnymi napisami czy głośniejszy niż gdzie indziej śpiew ptaków.
Kamil nie powiedział jej o pomyśle kupienia domu na południu. Później doszedł do wniosku, że łatwiej byłoby wynająć coś na rok, może na zimę. Nie zamierzał pytać o radę Dominique, ale irytowało go jej milczenie. Zadzwonił, nie odbierała, nie miała włączonej sekretarki. Nadal była jego agentką, gdzieś, do cholery, była. Wydzwanianie po znajomych nie wchodziło w grę. Nie są zagubionymi nastolatkami. Ten jej pedzio, Jean, na pewno wie. Wyrwał go ze snu o dziewiątej rano.
- Och, Kamil, jak się masz? W porządku? Dominique nie ma. To znaczy jest, ale jej nie ma, bo się przeprowadza. Cicho, Seni, cicho - odganiał ujadającego psa - Gdzie? Krąży między Gambettą a Passy - wymieniając przystanki metra, uniknął obcesowego „z twojego domu do mnie” - Coś przekazać?
Kamil zacisnął słuchawkę, rozłączył się. Ten telefon był wystarczającą wiadomością. Jean zanalizuje Dominique każde jego słowo, odmieni je w wariantach domysłów i ukrytych intencji. Oczywiście tych najgorszych. Pożałował, że nie zaszczekał na koniec rozmowy, odpowiadając na ujadanie psa. Byłaby to najbardziej czytelna wiadomość: Ugryź mnie w dupę, ty dobroczynna cioto.
- Nie śpisz? - włożył język do jej ucha.
- Mhyy. Nie podsłuchuj, myślę - Ewa, leżąc na brzuchu, zasłoniła kciukiem księżyc.
- O czym?
- O duszach.
- Na księżycu? Tam jeszcze nikt nie umarł.
- Księżyc przyciąga dusze zmarłych. Gdybym ja przyszła po twoją?
- Wybierasz się?
Z dołu słychać było gwar kamiennej ulicy. Brzęk szklanek z kafejki, dzwonienie rowerów.
- Poetyckie bzdury, duszy nie ma - rozłożył szeroko ręce, mieszcząc między nimi całe „nie ma”, od lewej do prawej dłoni - Na starość ludzie tak się trzęsą - zgarbił się i dygotał - Ze strachu, że umrą, a nie że wylądują na księżycu. Bądź logiczna.
- Nie muszę - odkryła sama dla siebie. Od kiedy byli razem, niewiele musiała. Raz pójść do ginekologa po receptę na pigułki.
- Proszę uśmiechnąć się pupą - szarmancki staruszek w zielonym, lekarskim fartuchu i muszce prawie przykląkł jak przed ołtarzem zamykającym długą, wąską nawę jej rozwartych nóg.
- Nie rozumiem, nie jestem Francuzką, może pan powtórzyć?
- Amerykanka? Każda pupcia umie się śmiać. Keep smiling. O tak, proszę się rozluźnić. Dobrze, dobrze. Zdolna dziewczynka.
Wyjrzała sponad swojego brzucha. Ginekolog nie przypominał lekarza skupionego na badaniu. Miał dobroduszną minę dziadka szukającego w dziurze zabawek swojej „zdolnej dziewczynki”. Nic nie wzbudziło jego zastrzeżeń. Skrytka była znakomicie zbudowana, zabawki na swoim miejscu.
- Czy chciałabyś mnie, moje dziecko, jeszcze o coś zapytać? - zawołał do niej za parawan, gdy szykowała się do wyjścia.
- Nie, dziękuję.
Jednak biorąc receptę, odważyła się. Mówiąc po francusku, była śmielsza. Nie do końca czuła się sobą. Co jej szkodzi zapytać, więcej się nie spotkają.
- Panie doktorze, skąd się bierze... Podczas stosunku cieknie mi coś przezroczystego, bardzo dużo. To jest rzadsze od śluzu, woda. Wiem, to się zdarza, ale skąd wypływa?
- Cudeńka, moje dziecko, cudeńka natury. Jajnik jest najciekawszym organem człowieka. Punktualny, inteligentny, drapieżny... szczodrobliwie rozrzutny - recytując hymn pochwalny, stanął na baczność, chociaż i tak trzymał się przesadnie prosto, po wojskowemu. Wyprężony na przekór nawałnicy czasu rozbryzgującej się mu na twarzy i rękach starczymi plamami - Właściwie reszta ciała jest obudową jajnika. Dlatego zostałem ginekologiem. Ale oprócz przydatków są nie mniej ciekawe zjawiska: już starożytni Grecy o tym pisali, rysowali hetery tryskające tym tajemniczym płynem na dwa metry. Zbiera się on w gruczole położonym w pochwie. Ale czemu tylko u wielkich miłośnie? Ma go cztery procent kobiet. Gratuluję - podał rękę na pożegnanie, ściągając ją nisko, do brzucha Ewy.
Nie był obleśny. Był autentycznie zadowolony, mogąc udzielić fachowej odpowiedzi jajnikowi obłożonemu zgrabnym ciałem.
Duszny koniec października. Słoneczny żar nadal zasmarowywał wszystko grubą warstwą światła. Wypalone dachówki prowansalskich domów, plaże i zakurzone winnice.
Włóczyli się bez mapy, wybierając za kierunek nazwy miejscowości.
- Camargue - decydowała Ewa - dwadzieścia kilometrów.
- St. Biche i w dodatku przez Aix Bevis. - Kamil wszystko wiedział lepiej.
Zaparkowali przed małym kościółkiem położonym na wzgórzu.
- Dziwne. Nie ma tu żadnych domów, wioski
- Ewa obeszła ceglaną rotundę, szukając wejścia:
- Tutaj!
- To chyba kaplica - Kamil wszedł pierwszy.
- Na odludziu budowali dla trędowatych.
Splądrowana ruina zachowała nienaruszoną posadzkę i mury. Wyrastały z romańskich, kamiennych fundamentów. Na wysokości metra wyrzynały się z nich gładkie gotyckie ściany.
- Zobacz - Kamil oparł na sobie Ewę. Jedną ręką pokazywał w górę, drugą włożył jej pod bluzkę - Najprawdziwsze sklepienie kryształowe. Bidne to, nieduże. Dawniej pomalowane w gwiazdy; niebo. Wyobraź sobie pokruszone szkło zamiast sufitu. W średniowieczu niebo też było szklane. Kryształowa kopuła.
- Dla trędowatych? - poczuła się nieswojo. Chłód nie był przyjemny, raczej trupi.
- Wiejski gotyk, to nie jest mistrzostwo świata, niskie i proporcje schrzanione, ale stylowe.
Była w obręczy pieszczot zaciskającej ramiona.
- Pomódlmy się za nich - popchnął ją na mur pokryty liszajem.
- Nie. Tu nikogo nie ma, są na księżycu - zaśmiała się.
- Proszę - pocałował ją w rękę, liżąc palce. Wepchnął je w wilgotniejącą Ewę.
- Mam sama? - głos jej miękł.
- Głośno - rozpiął białą bluzkę. Chciał widzieć opaloną skórę przy zawilgoconym murze. Słyszeć śmiech, gdy nie miała już siły krzyczeć.
Pochylona, prawie na kolanach odprawiała w sobie rytuał. Dziurawiła palcami. Wyjmował je, zlizywał i wkładał głębiej. Wyjął dłoń, gdy zaczęła się słaniać. Przytrzymał za rozkrzyżowane ręce przyciśnięte do ściany. Broniła się, ale wreszcie objęła go nogami, próbując wepchnąć w siebie, zatkać. Przyglądał się jej do końca. Żeby lepiej widzieć, obrócił siłą, gdy przylgnęła zaróżowionym policzkiem do chłodnego muru.
- Dlaczego to zrobiłeś? - odezwała się dopiero nocą po przyjechaniu do Nimes. W wozie udawała, że śpi. Podpity tłum hotelowej restauracji szumiał, falował przy głośnej dansingowej muzyce szabadabada.
Zamówili po garncu mouli w sosie pietruszkowym i frytki. Zajęci wydłubywaniem małży ze skorupek, nie musieli na siebie patrzeć. Przeżuwali rzemienny smak półsurowych skorupiaków.
Siedzieli w kącie, zwracali jednak na siebie uwagę kobiet w wydekoltowanych sukniach i wrzodach klipsów na uszach. Zerkały na Kamila. Może go znały z gazet, kogoś im przypominał albo był interesująco obcy. Niepodobny do obtańcowujących je facetów, wpijających się w damskie krągłości namiętnie jak stringi w tyłek. Nonszalancko pewny siebie Kamil, w luźnym żeglarskim swetrze, spranych dżinsach i zamszowych butach miał w sobie urok łowcy przygód z telewizyjnych programów dla gospodyń domowych.
Ich wyobraźnia przeskakiwała na kanał Fitness, gdy oceniały Ewę: modelka, więc on musi być dziany.
Irytował ją histeryczny śmieszek tych bab. Wlizywały się nim w ucho Kamila, sięgały rozporka, dotąd nie zastanawiała się, kim są dla innych - usługujących im kelnerów, hotelarzy, ludzi mijanych na ulicy czy gawędzących z nimi w mieścinach pod platanami. To nie miało znaczenia. Nie zastanawiała się, kim naprawdę jest Kamil. Nie oddzielała ich skóra. Ocierali się do krwi, kochając godzinami. Miała pokaleczone uda, siniaki w pachwinach. Szyję i policzki podrapane jego twardym zarostem, niedającym się dogolić na dłużej niż pól nocy. Znalazł w niej miejsca, dotyk, o których nie miała pojęcia. Otulona nim, podtrzymywana uściskiem nad przepaścią orgazmu, próbowała swojego nowo stworzonego ciała, nie usiłując się nim oddzielić od Kamila. Zamiast się dopasowywać, przyzwyczajać do spania na jednym boku, nastrojów i upodobań, zrastali się. Razem medytowali, jedli to samo, oglądali to samo. Nie rozstawali się od dwóch miesięcy. Dopiero dzisiaj w trędowatej kaplicy rozdzielili się na kata i ofiarę. To nie była już zabawa w odpychanie - przyciąganie, ale gwałt.
- Dlaczego to zrobiłeś? - powtórzyła, przekrzykując muzykę.
- Ty sama.
- Ja? Zabrałeś mi rękę, żadne z nas do końca... Nie mogłam się ruszyć.
- Było ci dobrze? Nawet lepiej...
- Czy ty się bawiłeś w czarną mszę? - Ja? Były ministrant? - rozbawiła go. Przypomniała mu czasy, gdy walił dzwonkami po „Baranku Boży, który gładzisz..” i wszyscy przyklękali, opierając się palcami o posadzkę, podobni biegaczom startującym w wyścigach do świętości, do ołtarza po hostię. Zawsze wygrywał jego dziewczęco delikatny przyjaciel Zygmuś - starszy ministrant. On pierwszy dostawał komunię. Później sam ją rozdawał po wyświęceniu na księdza. Pewnie nadal przyjmuje komunię ciał. Na klęcząco, na leżąco, prosto w usta. Może ją przełyka, ciepłą, kleistą. Ciągle katolik, ale jakiego wyznania?
- Zostawiłeś mnie trędowatym.
- To ciekawe.
- Głodnym duchom - wyliczała kandydatów do swojej rozwartej palcami waginy.
Kamil długopisem pożyczonym od kelnera narysował na jej pobrudzonym napisami nadgarstku strzałkę, przedłużył ją do łokcia.
- Drogowskaz dla biednych buddyjskich duchów, żerujących na cipkach.
- Mylisz je z mendami.
- Z mandalami? - pajacował. Przeganiał żartami od dobrego tropu. W kaplicy zostawił ją innym. Specjalnie w nią nie wszedł, chociaż wiła się z pożądania. Przyssał się do niej wzrokiem, podpatrywał jej zdradę. Nie sprawiało mu to przyjemności, tego dreszczu satysfakcji z przezornego podglądania przyszłości. Prawda rzadko kiedy bywała dla niego nagrodą. Raczej wymierzaniem sprawiedliwości. Ulepił w Ewie pieszczotami zbyt wiele kobiet dla wielu mężczyzn.
- Z tobą się nie da rozmawiać - krzyknęła.
- Zobacz - podsunął jej rysunek na serwecie.
- Owiosiona mandala z łechtaczką na czubku i jajami zwisającymi na dole. Androgyne, nasze logo.
- Jaja? Chyba hemoroidy wywaliło.
- Uwielbiam cię.
- Jak urosnę i będę jeździć na rowerku bez trzymanki - rozłożyła ręce tym samym gestem, co wtedy przyciśnięta do muru w kaplicy - I nie będziesz mnie podtrzymywał kijem - pokazując, uderzyła go w podbrzusze.
- To też będziesz mnie uwielbiał? - wkurzał ją. Nie traktował poważnie. Kupi jej kredki i da pokolorować rysunek.
- Wiesz co, idź sobie potańcz. Rozerwij się.
- OK - stanęła nad nim, wahając się, czy pójść na zadymiony parkiet, czy do wozu po rzeczy i rzucić się w pościel. Prześnić ten dzień. Medytując, nauczyła się powoli schodzić w sen. W ciemną wodę. Zanim traciła grunt i dała się ponieść prądowi, oglądając pływające pod powierzchnią oczu potwory, miała szansę pokierować swoim śniącym ciałem. Wzmocnione ćwiczeniami koncentracji robiło i mówiło to, czego żądała. Przeżywało za nią od nowa dzień w lepszej wersji jej samej: Nie miała rodziców. Znaleziono ją w himalajskiej grocie. Bliznę pod kolanem wydłubaną na cześć świętego Franciszka uznano za świadectwo reinkarnacji Buddy Miłosierdzia i wychował ją dalajlama. A ona w nastoletnim buncie uciekła od tybetańsko magicznych pohukiwań Om mani padme hum do protestanckiego w swej prostocie klasztoru zen. Przybrała imię Ginewry i została żoną króla Artura. Ten ukarał ją za romans z Lancelotem, rzucając na uciechę trędowatym.
- Kamil, król Artur oddal trędowatym Ginewrę za zdradę.
- Mój Boże, nie jestem tak wykształcony jak ty. - Nie...jesteś trędowaty.
- Bardzo widać? - wytarł ręce w serwetę i przeczesał palcami odrastające ciemne włosy.
Był żarłoczna rybą o dystyngowanych, gładkich ustach, obciągniętych zamszową skórą rękawiczek. Chwytał nimi przynętę słów. Nigdy nie rozmawiali ze sobą w ten sposób, sącząc złość. Coś się psuło i Kamil, zwabiony świeżością ran, smrodkiem rozkładu, czekał na więcej, na ucztę. Ewa wycofała się, poszła do wozu po plecak.
Przeprowadzka zajęła Dominique kilka dni. Wracała jeszcze do Kamila po drobiazgi. Nie, by rozczulać się nad pamiątkami. Odprawiała nad nimi sąd. Kto co kupił i komu było bardziej potrzebne. Wyrok zapisywała na kartce zostawionej w kuchni. Wzięłam:
- Nefrytowy przycisk do papieru. Nie lubisz go. Skreśliła: Nigdy go nie lubiłeś.
Dzieliła przecież przeszłość, coś zakończonego. Prawie martwego, snującego się ostatkiem sił po tym domu. Zupełnie jak zdychające myszy, na które wysypała trutkę mumifikującą. Polecił ją sprzedawca ze sklepu deratyzacyjnego w Halach. Na wystawie obok wypchanego szczura wywiesił reklamę: „Czysta śmierć na brudne gryzonie”.
- Wysypie pani po kątach i za dzień, dwa myszy będą wolniejsze, coraz wolniejsze, aż staną w miejscu i wyschną. Szufeleczka, woreczek i wyrzuca pani mumię. Żadnego gnicia, pisku w łapce i krwi na ścianach. Najnowsza technologia.
Opustoszały dom przeżył jesienną mysią inwazję. Dominique zbierała trupki, opędzała się od oszołomionych trucizną, łaszących się do niej zwierzątek. Ich rozbiegane oczka traciły blask, stawały się melancholijne. Wysychał w nich spryt. Myszy przystawały, zafascynowane nagłą powolnością. Znalazły się w innym, pośmiertnym wymiarze, gdzie nie musiały ciągle biegać, uciekając przed ludźmi.
Dominique zrzucała je z kuchennego stołu. Mdliło ją. Jednak niezawodne złote pióro z precyzją sejsmografu nadal notowało:
- Kasety wideo - Maroko. Bez uzasadnienia, wiadomo dlaczego. Były na nich najlepsze wspólne chwile.
Kamil na początku lat dziewięćdziesiątych zarobił pierwsze duże pieniądze i kupił kamerę. Dostał manii filmowania. Wymyślił podróż do Maroka, do afrykańskiego światła. W drodze na marokańskie południe zaczepili o Massa, odwiedzając dawną komunę hippisowską zamienioną w pensjonat „H” wymawiany po francuku „hasz”. Upalili się do nieprzytomności, brodząc w zimnym Atlantyku i wypatrując wielorybów. Nie zobaczyli żadnego, kupili za to po okazyjnej cenie ambrę. Musieli być potwornie naćpani, zostawiając handlarzom połowę swojej gotówki i biorąc w dalszą drogę te cuchnące bryły, wyplute z żołądków wielorybów.
Kamil nie mógł uwierzyć w nadatlantycką pustynię.
- Tyle piachu, tyle piachu. Boska przesada - tarzał się w saharyjskim, drobnoziarnistym miale, posypywał nim głowę. Chodząc boso, zaraził się motylicą. Nie zważał, co się dzieje z jego stopami, pochłonięty filmowaniem kazb, medyn i Berberów. Dopiero w glinianym hotelu przyklejonym do skal oazy przy granicy mauretańskiej jego zadrapania na nogach okazały się wylęgarnią robactwa.
- Pan wybaczy, że się wtrącam - staruszek w kolonialnym stroju i słomkowym kapeluszu wczasowicza ukłonił się im z sąsiedniego dywanu wyłożonego w cieniu berberyjskiej kawiarni - Ale mam wrażenie, że państwo rozumieją po francusku.
Dominique przeplatała polski francuskimi słowami.
- Czy macie ze sobą antybiotyk? Złapał pan chorobę wywołaną pasożytem, czy zdajecie sobie z tego sprawę? - doktor Giroux, podobny do zaschniętego Ramzesa 11 z British Museum: haczykowaty nos, zapadnięte starczo policzki, powtarzał przy każdej okazji: „Czy zdajecie sobie sprawę?”, nawet jeśli rozmawiał zjedna osobą. Przywoływał w ten sposób resztę świata na świadka zbliżającej się katastrofy. Było w tym trochę proroczego zrzędzenia, ale i doktorskiego przyzwyczajenia niesienia pomocy. Nie zostawiał nikogo z diagnozą nieszczęścia. Proponował lekarstwo:
- Trzeba jechać do najbliższego miasta, wypiszę panu receptę. Póki co posmarować i zabandażować, mają na to maść w hotelowej apteczce.
Swoją algierską rodzinę i przyjaciół też ostrzegał pięćdziesiąt lat temu, przed wojną domową: „Nie wiem, czy zdajecie sobie sprawę z tego, co się szykuje”.
Posłuchali go i wrócili do Francji. On wybrał Maroko, kupił dom w Marrakeszu. Zaprosił do niego Dominique z Kamilem, gdy w wieczornej pogawędce, popijając miętowy ulepek zwany przez miejscowych herbatą, przekonał się, że nie są złotą młodzieżą poszukującą tanich skrętów.
- Zostaniecie u mnie, lepszy klimat. Przy antybiotyku ważny jest odpoczynek. Pojedziemy z samego rana, wygodnie, z klimatyzacją.
Nie chcieli tej ostatniej nocy spędzać w ciasnej klitce podziurawionej małymi oknami, przez które było widać pustynię. Wynieśli się na wydmy. Kochali, siedząc okryci śpiworami. Śmierdzieli ambrą, jej tłustego zapachu nie dało się zmyć, czegokolwiek dotknęli: skóry, ubrań, szczoteczek do zębów i pieniędzy.
Dominique obudziła się wcześniej. Tuż przed wschodem słońca. Otaczająca ich pustynia była absurdalna. Nie wiadomo, czy zostawiona przez wycofujący się ocean, zasolona i w kolorze morskiego dna. Czy usypana z wiatru nanoszącego afrykański pył. Niemożliwe, żeby taka ilość bezużytecznego piasku była stąd, z przemielonej upałem ziemi. Tego nie obejmowała skrupulatna wyobraźnia paryskiej księgowej. Agentki malarza zakutanego w śpiwór o zapachu i kształcie wieloryba wyrzuconego na Saharę.
Do Marrakeszu jechali skrótem przełęczami Atlasu. Na wysokości dwóch tysięcy metrów blask śniegu przyćmiewał słońce. Giroux kierował jedną ręką, drugą przyciskał klakson. Inaczej nie dało się prowadzić serpentynami zakrętów. Po sygnale nadjeżdżające z przeciwka ciężarówki wyładowane pomarańczami skręcały na pobocze i tak mieścili się w wąwozie górskiej drogi. Filmowali rozjechane owoce. Zmiażdżone pestki, miąższ i spływający sok w zbliżeniu były pulpiastym stworem, pełzającym po asfalcie. W Marrakeszu kupowali worki marokańskich pomarańczy. Miały tam lepszy smak niż w Europie, tak jak wino pite w winnicy, gdzie dojrzewało.
Dom Giroux, przerobiony z dwóch tradycyjnych rijadów na olbrzymią rezydencję, był wyłożony mozaiką. Pod nieobecność doktora i modlącej się służby taplali się na dziedzińcu niby w basenie, z którego spuszczono wodę. Ściany i posadzka wyłożone kafelkami w arabskie wzory odbijały echo zabaw nagich dzikusów. Słodkimi pomarańczami ścierali z zagłębień ciała mdlącą ambrę. Polewali się wodą z węża, wgryzali łapczywie w siebie, w soczystą młodą skórę.
Wieczorem zapalano na dziedzińcu świece wprawione w ażurowe klatki. Kafelki polewano wiadrami wody różanej. Uciekali więc z parteru, zadzierając swoje nowe dżelaby. Kamil zasłaniał długim do ziemi kaftanem z frędzlami pobandażowane stopy. Dominique uważała, że wschodnie workowate stroje są sexy.
- Nie wiem, czy zdajecie sobie sprawę - Giroux przebrany w wyjściowy garnitur gawędził z nimi na tarasie - Że róża ma działanie antyseptyczne, a po drugie medina po kolacji śmierdzi baranim łojem, nie dałoby się wytrzymać.
- Pięknie tu - patrzyli na dachy migające płomykami, powietrze wibrujące od upału i zawodzącego głosu muezina z pobliskiego minaretu.
- Niedługo. Zlecą się sępy, wyczują dobry interes. Tanie domy, darmowa służba, blisko Francji. Wykupią medinę i przerobią na „dzielnicę”. Już jeden taki zawalił siedemnastowieczny rijad, budując na dachu basen. Pokażę wam stary, dobry Marrakesz - zapraszał ich do luksusowego „Mamouni” albo restauracyjek, gdzie nie zachodzili turyści, ale dla niego, doktora leczącego zamożnych za honorarium, biednych zaś na chwalę Allaha, zawsze znalazł się najlepszy stolik.
Jedząc rękoma kuskus ze wspólnej misy, dyskutowali o historii, polityce i sztuce. Mówili więc o sobie. Giroux nie udawał znawcy współczesnego malarstwa. Kolekcjonował renesansowe obrazy niezbyt znanych malarzy, mając pewność: ich wartość polega na czasie, a ten procentował z każdym ćwierćwieczem. Kamil nie wyrywał się więc ze swoją opinią: renesans zaraził sklerozą europejskie malarstwo i dopiero Matisse, Picasso popchnęli je naprzód.
Doktor wolał tradycję. Z nowości akceptował jeszcze Chagalla, ale i co do niego miał już wątpliwości:
- Kilkaset tysięcy franków za te nadmuchane krowy i podfruwajki? - nie uważał jego obrazów za coś solidnego. Wolał pewniejsze lokaty.
Podpytywał Dominique, w co jej zdaniem warto inwestować.
- Giełda - Dominique, świeża absolwentka ekonomii, nie miała wątpliwości.
- To nic solidnego, rozdmuchane pieniądze - doktor wolał sztaby złota w bankowym sejfie.
Dominique, wpisując kasetę z Maroka na listę zabieranych rzeczy, musiała przyznać Giroux rację. Giełda po zamachach 11 września pikowała w dół. Ceny rijadów poszły przez te dziesięć lat wielokrotnie w górę. Dom w medinie był modnym neokolonialnym obowiązkiem nie tylko dla Yves Saint - Laurenta, ale i przeciętnie zamożnego paryżanina. Giroux, z którym pisywali do siebie kilka razy w roku dla podtrzymania kontaktu, nie triumfował, nie dopisywał sakramentalnego: „Czy zdajecie sobie sprawę, ile byście zyskali, słuchając mnie?” Miał prawdziwe problemy z testamentem. I to on prosił Dominique o radę, któremu z siostrzeńców zapisać kolekcję obrazów. Może sprawiedliwie je rozdać albo raczej oddać do muzeum? Nie po to jednak zbierał, żeby dzielić. Komu zostawić dom? Nie sprzedaje się rodzinnego domu, a za taki uważał swój rijad w medinie Marrakeszu. Nie różnił się wiele od tego zostawionego w Algierii. Przyjeżdżający do niego z Europy czy Ameryki młodzi wracali do korzeni, do tradycji.
Gdyby wybawić go z części kłopotu i odkupić rijad? - olśniło Dominique. Do posępnie opustoszałego domu Kamila wpadł promień marokańskiego słońca - Przekonać Giroux, że rodzina pozbędzie się niewygodnego spadku. Marokański klimat nie służy starszym, a młodzi wolą spędzać wakacje na egzotycznych wyspach, jest szansa, przecież doktor traktował ją jak rodzinę. Przeszczepił w obieg swoich pieniędzy, powierzając wybór funduszy inwestycyjnych i nadzór nad mnożącymi się w nich szwajcarskimi frankami.
- Nie brakuje ci Caen?
- Klasztoru? - Ewa bawiła się, przekładając między palcami członek Kamila. Obwisły był padliną, podśmierdując kawiorową spermą. Najlepiej wymywało ją z ust musujące wino. Bąbelki odrywały jej smak od podniebienia i zagłębień w zębach. Wyżerały resztki owocowym kwasem. Szampan był na to za subtelny.
- Nie tęsknię - sięgnęła po szklankę z nadrukiem nicejskiego hotelu „Negresco” - Zen jest, żeby żyć. Wiesz, kiedy najbardziej nie tęsknię? Kiedy się kochamy. Właściwie tylko wtedy.
- To znaczy tak czy nie? - był skołowany. - Ani to, ani tamto. Coś innego.
- I te mądrości zapisujesz sobie na ręku? - pocałował ją w zabazgrany długopisem nadgarstek - „Ice catko” - odczytywał starte litery.
- Zostaw.
- Brudas i poetka.
- Poetka brzmi gorzej niż portmonetka.
- Co tam napisałaś? - złapał ją znowu
- Widziałem rano. Ledwo cipka ci odtajała i myk, myk po długopis.
- O tobie.
- Nie wierzę. Ja poetycki? Nadaję się? Powiedz, co - prosił.
- Nie.
- Trudno - przydusił ją, siadając na piersiach - Będę cię bil po twarzy, jak Francuzi niegrzeczne dzieci, do skutku - okładał jej policzki poklejonym od porannej miłości członkiem - Na razie nie boli, ale jestem sadystą i zaraz stwardnieje, a wtedy...
- Już, już. Napisałam... napisałam...
- Nie zmyślaj.
- Dotykając mnie, przynosisz w palcach ciastka, czekoladki i wsmarowujesz je tam, gdzie lubię.
- Słodkie.
- Mogę teraz iść na kawę?
- Chwila - zgarnął z prześcieradła grudkę zasychającego nasienia. Zrobił nią Ewie na czole znak krzyża - Teraz możesz. Nikt mi ciebie nie ukradnie - zszedł z niej.
Przejrzała się w lustrze nad biurkiem. Znak był niewidocznym strupkiem.
- Będę miała okres, to cię urządzę, w paseczki - nie zakładając majtek, włożyła dżinsy i t - shirt.
- O nie, to nie to samo. Krew miesięczna jest księżycowa, a sperma czysta, solarna. Nie zmywaj - uprzedził jej gest - To magia. Nauczę cię. Egipska. Zamów dla mnie espresso, wezmę prysznic i przyjdę.
Zostawiła krzyż na czole. Odróżniała już żarty Kamila od powagi, ale nie kłamstwa od prawdy. Na to był za ostrożny. Od prawdomówności wolał prawdopodobieństwo, niebędące sidłami zatrzaskującymi tak lub nie.
Uwielbiał rozsmakowywać się w wariantach. Zamawiając espresso, wygłaszał Ewie esej o dwóch rodzajach światowych upraw kawy: arabica i gorszej - kenijskiej. Z tej gorszej da się zaparzyć lepszą, jeżeli temperatura prażenia nie będzie za wysoka i spośród 800 rodzajów zapachu ziarna od fiołków po kocie szczyny zostaną te najsmakowitsze: róży, czekolady, wanilii.
- Z pianką? Czerwoną? - upewniał się, zaglądając Ewie przez ramię do filiżanki.
Odświeżony, z mokrą głową zjawił się w restauracji szybciej, niż przypuszczała. Nie zdążyła zadzwonić do domu.
- Za jasna - ocenił pianę espresso fachowym okiem baristy. Po przyjeździe do Francji dorabiał we włoskim barze kawowym - Za grubo zmielili albo za krótko trzymali w maszynie. Powinno być równo trzydzieści sekund. Zbyt drobno zmielona daje ciemną pianę z dziurą w środku. Biała kropka przy za długim parzeniu, biała piana robi się w za gorącej wodzie.
Ewa wypiła swoje za jasne espresso i wyszła na chwilę do toalety. Wyjęła ze spodni kartę telefoniczną.
- To ja. Tak, babciu, zdrowa. Zostanę dłużej. Udało mi się załatwić stypendium. Co? Dobrze, wyślę mamie więcej pocztówek. 1 trochę pieniędzy. Starczy mi, starczy, zarobiłam dużo na winobraniu. Całuję.
Kamil spróbował jeszcze raz wystukać na komórce numer Dominique. Robił to już z szybkością siedzącego przy sąsiednim stoliku chłopca bawiącego się przyciskami game - boy. Kilkulatek rzucił mu porozumiewawcze spojrzenie.
- Play station lepsze. Na tym zaraz gamę over.
- Gamę over - zgodził się Kamil, chowając telefon.
Jean wrócił z tygodniowego wyjazdu do Niemiec. Tak zaplanował podróż, żeby dać Dominique czas na oswojenie się z domem. Dzikie koty, które pozwoliły mu się wziąć z ulicy tylko dlatego, że były ranne, potrzebowały kilku dni na przyzwyczajenie się do nowego miejsca. Siedziały w szafach i pod kredensami, chroniąc swoją dzikość w ciemnościach. Podleczone wracały do zakamarków wolności.
Obijanie się o meble w nowym domu przypominało Dominique wpadanie na Jeana wchodzącego jej niby przypadkiem w drogę. Nie umiała przywyknąć do cudzej intymności. Przeznaczone dla niej piętro miało nastrój antykwariatu. Meble wywleczone na środek pokojów do podziwiania „i chyba łatwiejszego odkurzania tych wszystkich zdobień, pozwalających zgadnąć epokę, jak kolor i kształt narośli - chorobę skóry” - wściekała się, mocując z szufladą komody ozdobionej herbami.
Biurko, o którym marzyła, sprezentowane przez Jeana wydawało się teraz niekształtną fortecą.
Ulubionym miejscem Dominique stał się nowoczesny przedpokój bez stiuków, perskich dywanów i nawoskowanych gratów. Przenosiła się tam z komputerem i tacą sushi, zamawianego w japońskim cateringu. Nie jadła nic innego od tygodnia: bagietka i ryż z surowymi rybami. Siadała na parkiecie, i podparta poduszkami robiła bilans dochodów, oszczędności, przeliczając euro na arabskie kafelki w Marrakeszu. Czy będzie ją stać na wyremontowanie rijadu, zatrudnienie ogrodnika, kucharza, trzech sprzątaczek i majordomusa.
Uderzenia w klawisze zagłuszały myśli o Kamilu. Stukot klawiatury był pracowitym odłupywaniem wspomnień o ich dawnym domu przy Pere - Lachaise. Zarazem przeczuwała, że tam wróci. Skąd się to brało, wbrew niej? Gdyby miała opisać, czym była dla niej nigdy niezawodząca intuicja, powiedziałaby, że białą laską niewidomego. Przewodnikiem dla oślepionych życiem.
Niezasłonięte do końca żaluzje przepuszczały słońce. Wyostrzone cienkimi szczelinami kłuło w zaspane oczy. Ewie śniły się tortury. Podważane ostrzem powieki, przybijane ręce. Podrywając się naga z łóżka, wyskoczyła ze snu. Kamil, już ogolony, ubrany, siedział naprzeciw w fotelu z przerzuconym przez poręcz płaszczem i spakowaną torbą, na której trzymał wyciągnięte nogi.
- Co to jest?! - krzyknęła, niepewna, czy jeszcze śni. Śladem po koszmarach była pręga na ręku.
- Prezent.
Miała bransoletkę. Opaskę z cienkiego nubuku, wysadzanego maleńkimi kryształkami oprawionymi w hafty z ciemnego złota. Nie nosiła nigdy pierścionków, kolczyków ani łańcuszków. Gardziła błyszczącą tandetą. To, co opinało jej nadgarstek, było prawdziwym klejnotem dopasowanym do odcienia skóry. Dlatego w półśnie nie odróżniła go od swojej ręki.
- Odepnij - poprosiła.
Usiadł przy niej i nacisnął kryształki po wewnętrznej stronie bransoletki. Odskoczyła klapka, w środku były małe karteczki i miniaturowy ołówek na złotej nitce.
- O rany! Dzięki.
- Nie będziesz wreszcie bazgrać po łapach.
- Super - naciskała miniaturowy mechanizm.
- Najlepszym przyjacielem kobiety są diamenty.
- To są prawdziwe...?
- Taki tam pyłek, żadne kamienie. Pocałowała go w rękę. Jego zażenowanie rozochociło ją. Obcałowywała mu paznokcie.
- Przestań. Ogoliłem się, możesz...
- Co ty. Całowała cię któraś po rękach?
- Nie pamiętam... Nie.
- A widzisz - śmiejąc się, obmacywała językiem zagłębienia między palcami.
- Ale żadna kobieta nie całowała tak jak ty.
- Jak? - szarpała go lekko zębami, zlizując zaraz ugryzienia
- Jak, no jak? - domagała się odpowiedzi, łaskocząc go wargami.
- Przeciągle - był nawet zadowolony z tego, co wymyślił.
- Mało - wpisywała ołówkiem słówka.
- Od środka.
- Jeszcze.
- Dogłębnie.
- Kiepsko, Bak, trzy minus.
- Jaka jest poprawna odpowiedź pani profesor?
- Moje pocałunki, czego może nie zauważyłeś, mają wstęp. Wyszukuję na nie miejsca palcami, językiem. Rozwinięcie, gdy wylizuję cię z nieczułości, i zakończenie - zatrzasnęła bransoletkę - Kamil, gdzie ty to znalazłeś? Kiedy?
Byli ciągle razem. Nie mógł kupić diamentowej bransoletki na stacji benzynowej. W hotelu też nie, oglądała szczegółowo wszystkie butiki. Takie misterne rzeczy dobrane rozmiarem i kolorem są robione na zamówienie. Musiał to sobie obmyślić dużo wcześniej. Od dawna zrzędził:
- Wsadzam ręce do kieszeni - pokazywał je wywrócone z płaszcza na drugą stronę - I twoje papiórki. Zdejmujesz dżinsy i sypią się z nich karteczki. Czy ja sypiam z mumią egipską? One też mają po bandażach poutykane różne mądrości.
- Już wiem! - przypomniała sobie - Papiernia!
Poprzedniego dnia znaleźli w starej dzielnicy Nicei sklepik z ręcznie czerpanym papierem, notatnikami o jedwabnych okładkach i książkami starodawnie oprawianymi w skórę i okucia. Kamila zachwyciła papeteria z prawdziwymi motylami zatopionymi w mięsistych, pożółkłych kartkach. Ewie spodobał się pergaminowy notatnik wielkości pudełka zapałek, z przezroczystymi stronami i prześwitującą okładkę. Nie otwierając go, widziałaby warstwy słów. Nie śmiała poprosić o niego Kamila. Ceny były równie dziwaczne, co sklepik, symbolizowały raczej luksus, niż wyceniały jego wartość. Jak namalowana na ścianie basenu głębokość, poniżej której dla nieumiejącego pływać nie ma znaczenia: dwa dwadzieścia czy pięćdziesiąt.
Nie prosiła go o nic. Kupował jej ubrania, kosmetyki, nie pytając o zdanie, sprawiając przyjemność sobie, a ją przy okazji obdarowując. Płacił za hotele, jedzenie, pożyczony samochód, najzwyczajniej, jakby wydawał na siebie. Z jej spojrzeń zgadywał, co by chciała. Dlatego wyszła ze sklepu, nie miała zamiaru naciągać go na drogie duperele.
Przez te dwa miesiące zmienił się jej gust. Zaczęła odróżniać dobre jedzenie od przeciętnej restauracyjnej garkuchni. Zwykła ratatouille z pomidorów i oberżyn miała kilkanaście odmian. Nie mówiąc o pieczywie: podłych, solonych bagietkach i chlebie wypiekanym na prawdziwym drewnie. Polubiła drobny, czarny kawior z jesiotra. Jego niejednoznaczność smaku, bliższą wyrafinowanym sosom niż rybiej ikrze. Trufle zaczynały naprawdę smakować bardziej od ulubionych dotąd kurek. Nie umiała sobie wyobrazić dnia bez tiramisu czy espresso. Śnieżny krem oproszony kawą i ceglasta pianka były zwieńczeniem popołudnia. W kryształowo - marmurowych hotelach, które ją na początku onieśmielały, widziała już coraz częściej kurz i zaniedbane kwiaty. Pościel mogłaby być bielsza, cieńsza. Kosmetyki w łazience nie tak oszczędnie popakowane w małe tubki.
Markowe dżinsy, jedwabne swetry i leciutkie, skórzane botki za trzysta euro. Do tego medytacje i buddyjska skromność. Dlatego stała przed sklepem. Jeszcze nie zwariowała, w zeszycie za parę groszy zapisze to samo, co w drogim notatniku. Kamil rozmawiał długo ze sprzedawcą, pewnie wtedy zamówił bransoletkę. Coś rysował, myślała, że próbuje ołówki. Nie zwracał na nią uwagi. Byli po sprzeczce. Możliwe, żeby to zaplanował? Specjalnie był oschły i zniecierpliwiony, chcąc zostać sam i obgadać projekt, wybrać kolory? Już wcześniej próbował się jej pozbyć. Po wyjściu ze sklepu muzycznego zaproponował:
- Wracaj do hotelu albo idź do kina.
- Sam idź, ja pospaceruję - założyła słuchawki. Zdjął je.
- Posłuchaj, możesz sobie wsadzić drut do ucha, elektrodę w mózg i nie będzie mi przeszkadzać. Każdy ma swoje triki.
- To dlaczego na mnie krzyczałeś w sklepie? O Mozarta? Zwariowałeś? - była bliska łez.
- Nie krzyczałem, tylko przekrzykiwałem. Zatkałaś sobie uszy słuchawkami - spokojnie tłumaczył.
- Nie ja wymyśliłam, że Mozart ma za dużo nut.
- Wiem. Cesarz Józef II. Ale powtarzasz za innymi. A ty nie jesteś od nich. Z katalogu kilkunastu farb do włosów, cipowatych okularków.
- Skąd wiesz? - drwiła, ukrywając lęk. Jeśli rzeczywiście coś o niej wie?
- Bo ja widzę więcej, słyszę więcej. Jestem człowiek poboczny, malarz, i przysięgam ci, że Mozart to rzeczywiście za dużo nut. Cesarz miał rację, a Forman zrobił z niego w swoim filmie kretyna. Muzyka Mozarta nie potrzebuje tylu nut, żeby ukryć geniusz. To są konfetti sypane przez Boga!
Przystanęła. Nadal nie rozumiała jego zachwytu i furii.
- Nigdy nie mówiłeś tak o malarzu, żadnym.
- Czego nie da się powiedzieć, to się maluje - machnął zniechęcony ręką - Muzyka, muzyki trzeba słuchać całym ciałem, nie uszami. Ciało jest membraną, rytm wbija się w skórę, wziął się z bębnów, z transu. Muzyka jest najbardziej cielesna ze sztuk, jak miłość. Te twoje słuchawki... gdyby szczypać cię cały czas w tyłek i wmawiać, że to podniecające i musisz mieć odjazd...
- Słuchasz w samochodzie Mozarta, ja swoje kasety. Nie można dwóch naraz, miałeś mnie do niczego nie zmuszać.
Szli wąskimi uliczkami. Szukali przejścia w stronę morza. Mieli czas na pogodzenie, woleli jednak milczeć. Czekali, co zrobi drugie, w którą stronę pójdzie. Zobaczyli wtedy pod drewnianym szyldem „Introligator” tamten zabytkowy sklepik papierniczy.
Przeglądali z podziwem notesy, kartony i książki. Ich dłonie gładzące czule kartki dotykały się, muskały w najdelikatniejszych przeprosinach.
Kamil w ten sam sposób gładził teraz bransoletkę. Szeptał w potargane włosy Ewy:
- Bardzo, bardzo.
- Ja bardziej - uklękła przed nim i objęła mu głowę - To najpiękniejszy prezent, jaki kiedykolwiek dostałam, nie że diamenty, ale że pomyślałeś... - podniosła z podłogi płaszcz Kamila i zarzuciła na siebie. Z granatowego płótna wystawały jej piersi, zaczepiały sutkami o klapy kołnierza. Podwinęła za długie rękawy - Wychodzimy? - była gotowa do drogi.
- Zamówiłem śniadanie, zaraz przyniosą. O, już.
Z korytarza dochodził brzęk naczyń wiezionych wózkiem. Ewa poszła do przedpokoju. Młody kelner z przylizanymi żelem włosami zaczerwienił się, widząc w rozchyleniu jej płaszcza głęboki dekolt. Szukała po kieszeniach monet. Znalazła pieniądze i zgnieciony rachunek za bransoletkę. Roczna emerytura jej babci plus renta matki. Dała chłopakowi napiwek. Nie zważając na jego rumieńce, podniosła nogę, obnażając ją powyżej uda, i zatrzasnęła drzwi.
- Lecę jutro do Maroka - Dominique przywitała Jeana.
- Taak?
Nie uprzedziła go, chociaż dzwonił codziennie z Drezna pytać, jak sobie radzi.
Wyłączyła domowy telefon, kupiła nową komórkę, jej numer znał tylko on. Starej nie odbierała, sprawdzała, kto dzwonił. Kamil nie mógł już zostawiać wiadomości na zapchanej sekretarce. Z godzin, w których do niej wydzwaniał, domyślała się, kiedy jest sam. Dziesiąta rano: trzy razy, ta mała piździara była w łazience? Druga w nocy: sześć razy. Skończyli pierdolenie i zasnęła? W ciągu dnia co parę godzin pojedyncze telefony: Chował się do kibla?
- Kupuję od Giroux dom - zebrała z podłogi w przedpokoju pudełka po sushi i komputer. Otworzyła Jeanowi szafę.
- W całej Europie, nad Morzem Śródziemnym nie ma innych ruin na sprzedaż?
- Ta mnie hajcuje.
- Kamil wyrzucił cię z domu, a ty kupujesz mu nowy. Nie wierzę, żebyś chciała tam mieszkać. To on uwielbia Maroko, światło i egzotykę slumów.
- Sądzisz? Ty też mówiłeś, że byś się przeniósł, gdyby nie klimat rozwalający antyki.
- Zimą człowiek poleciałby i na Księżyc, gdyby rosła tam jedna palma.
- Nie pojedziesz ze mną?
- W życiu. Ciebie nikt nie przekona. Masz - wyjął z walizki różowego misia - Niemcy zwariowali, wszędzie w Berlinie niedźwiadki. Przedtem swastyki, teraz zgłupieli dla miśków.
- Przyda się - przytuliła pluszaka.
- Idę się wykąpać, wreszcie u siebie - odkręcona woda zagłuszała jego głos. Dominique stanęła w progu. Ramiona Jeana miały oliwkowy połysk buteleczek z kosmetykami ustawionych długim rzędem wzdłuż wanny.
- Nie kupisz - Jean sprawdził stopą wodę i dosypał kolorowej soli.
- Lecę podpisać wstępną umowę.
- Zakład, że nie? - włączył jacuzzi - Wejdziesz? - zrobił jej miejsce w obszernej wannie.
- Za ciepła - pokazała na złoty termometr wbudowany obok kranu - I wyłącz bul, bul - Dominique zdejmowała powoli pończochy. Jean sięgnął do szafki po drinka.
- Dlaczego myślisz, że nie kupię? - usiadła w wannie, wkładając mu stopy między uda.
- Ten twój doktor to dziwak, ściągnie cię do Maroka obejrzeć migdałki i odeśle do domu. Stać go na takie numery. Sama opowiadałaś.
- Opowiadałam, opowiadałam. Ale to nie wariat, ma fantazję. Biznes to dla niego świętość.
Jean słyszał o doktorze, gdy prowadziła jego interesy. Spotykała się wtedy z Giroux w Genewie. Raz do roku przed zapłaceniem podatków odwiedzała go w Marrakeszu. Po omówieniu procentów, dywident, ryzyka odprężał się i popijać rodzynkowe wino domowej roboty, zwierzał się ze swoich marzeń, które dzięki pieniądzom zarobionym przez Dominique zamieniały siew plany.
Najzwyklejsze pozornie decyzje miały u doktora mityczny początek. Geologiczno - biblijny - usprawiedliwiał swoje dziwaczne traktowanie rodziny. Ściągał do siebie na wakacje i święta siostrzeńców i bratanice. Każdemu obiecywał zapisanie w testamencie spadku. Pokazywał kolekcję, oprowadzał po kupionych niedaleko Marrakeszu gajach cytrynowych. Obserwował ich i upewniał się w swoim wyborze: „Nie wiem, czy zdajecie sobie sprawę, ale Maroko, północna Afryka jest najbezpieczniejszym miejscem na Ziemi. Kalifornia i pół Ameryki zapadnie się do oceanu, terroryści zniszczą resztę. Kontynentalna płyta afrykańska zetrze z powierzchni południową Europę”.
Był zafascynowany potęgą Afryki. Kołyską cudów i piekielnym tyglem. Z jej głębi wyszedł pierwszy człowiek. Z jej równikowych dżungli wzięła się nieuleczalna zaraza: AIDS. Nie odważył się na dalszą podróż niż do południowych granic Maroka, gdzie spotkał dziesięć lat temu Kamila i Dominique. Drogowskaz „Timbuktu 1500 km” wbity w pustynię wskazywał drogę do czarnego piekła. Malarii, AIDS, straszliwej odmiany trądu - choroby noma. Zarażone nią dzieci budziły się rano z kawałkiem zostawionej na poduszce twarzy.
Giroux kupował do śniadania gazety i pospiesznie przerzucał strony, szukając wiadomości ze środkowej Afryki, potem z krajów Maghrebu i na końcu nowinek ze świata. Jego krótkowzroczne oczy niemal dotykały zadrukowanych po francusku i arabsku stron jak przyłożone do ziemi ucho nasłuchujące tętentu koni jeźdźców Apokalipsy. Uświadomił sobie, że czekami dla organizacji dobroczynnych pomagających Czarnej Afryce zatyka dziury w niewidzialnej tamie, oddzielającej kłębowisko nędzy, chorób i wojen na maczety od reszty w miarę uładzonego świata. Afryka była jego obsesją. Dla niej pozbywał się uciułanego spadku i kolekcji renesansowych portretów.
Zaczął je zbierać, gdy zobaczył fotograficzne portrety bez twarzy chorych na nomę. Ich przeciwieństwem, remedium na okaleczenie, były renesansowe twarze włoskich kupców i szlachetków. Odmalowano na nich sumiennie, jak w buchalteryjnych księgach, każdy pieprzyk, włosek w nosie i zmarszczkę. Miały bezczelny wyraz boskiego zadowolenia ze swej zdobytej sprytem i siłą fortuny. Delektował się nimi, olejnymi maskami, które przetrwały wieki i nie zmienią wyrazu twarzy po jego śmierci. Nie uśmiechną się triumfalnie, że go przeżyły, ani nie zauważą jego zniknięcia. Zanim to nastąpi, musi uporządkować sprawy spadkowe. Nie powiedział jeszcze nikomu o swojej chorobie: rzadkiej odmianie raka kręgosłupa bez szans na leczenie. Sprzeda Dominique obydwie części domu i upoważni do dysponowania majątkiem. Przelania go na konto organizacji medycznej zajmującej się nomą i kilku innych organizacji fundujących opiekę dzieciom osieroconym przez AIDS.
Dominique usłyszała przez telefon zadyszkę Giroux i uwierzyła mu: to żadne choróbsko. Wykończyły go upały. Obiecał jej natychmiastowe załatwienie formalności dzięki swoim tutejszym znajomościom.
- Cena? Nie zdajesz sobie chyba sprawy, moja droga, ile wart jest dobry żart. Uśmiejesz się, jeśli ci powiem, za ile, ale nie przez telefon.
Dominique wiedziała o jego słabości do niej. O rojeniach znalezienia w niej rozsądnej córki, umiejącej liczyć pieniądze i podziwiać z dachów Marrakeszu przejmujący krajobraz północnej Afryki, za którą niby cień czaiła się Czarna Afryka. Spodziewała się, że sprzeda jej jeden z domów połączonych przejściem za symboliczną cenę, by mieć ją bliżej siebie.
- O co się założysz? - przycisnęła piętą muskularny tors Jeana.
- Zaraz, zaraz, może jest coś, o czym nie wiem? - pewność Dominique kazała mu zwątpić.
- Hmm. To prawda, nie kupuję tego domu tylko dla siebie.
- Aaa! Trzeba było od razu... masz już chętnych. Zapomniałem, że te baraki to ostatni krzyk mody. Prawie dałem się nabrać. Dominique, my jesteśmy kupcami, nie żyjemy dla sentymentów, żyjemy z nich - Jean mrugnął porozumiewawczo. Jej przebiegłość mu imponowała. Była gwarantem jego normalności - że nie zbzikował i wbrew temu, co sądzi rodzina, jest podobny do nich, choćby w szacunku dla kupieckiej przezorności.
Łydce Dominique, wygładzonej depilacją i oszlifowanej peelingiem, nie dorównywało proporcjami żadne dzieło sztuki, wypieszczone nawet mistrzowską ręką Boulle’a. A on mógł jej dotykać, bezinteresownie, dla samej przyjemności bycia przy niej, przy inteligentnych nogach i sprytnej główce.
- Nie. Kupuję go dla nas - zamoczyła usta i odstawiła drinka - Dla mnie i dziecka - sądziła, że wybrała ten dom instynktownie. Dziecko było jeszcze wielkości pestki. Będzie rosnąć i dojrzewać na słońcu, w szklarni rijadu. Sama chciała się schować, przytulić do żyznej, czerwonej ziemi Afryki, rodzącej bez wysiłku drzewa i ciepło.
- Ża...żartujesz.
- Wiem od wczoraj, trzeci miesiąc. Pamiętasz, byłam jeden dzień u Kamila...
Jean skulił się w wannie, najchętniej zanurkowałby, ale tam w podwodnym świecie pływało już jedno dziecko. Rosło u Dominique; wypiętrzy ją w wulkan, wybuchnie z niego, rozbryzgując krwawą lawę.
- Wytłumacz mi, jak w dwudziestym pierwszym wieku kobieta może zajść w ciążę? - nie dodał „niechcianą”, to było oczywiste.
- Chcę tego dziecka.
- On wie? Wzruszyła ramionami.
- Kocham cię za to - westchnął z ulgą. Dominique nie zrozumiała, czy za ciążę, czy za wyrzucenie z siebie Kamila. Bała się przyszłości, płakała ze strachu i wzruszenia. Siedzieli objęci w stygnącej wodzie. Jean odkręcił wrzątek.
- Nie więcej niż trzydzieści osiem stopni, w pierwszym trymestrze nie wolno - osłoniła gąbką brzuch.
Zatrzymali się przy białym, wiejskim cmentarzu na wzgórzu. Kamil wyszedł z wozu i stal, wpatrując się w kamienne grobowce. Na tle jaskrawego nieba błyszczały kredowo, wyskrobane z otaczającego je błękitu.
Ewa wyłączyła radio i stanęła przy nim. Podróżowali w ekumenicznej zgodzie: nie słuchali CD Kamila ani jej popowych kaset. Puszczali, co było w radio, przeskakując po stacjach. Jadąc, nie rozmawiali. Mówili jedynie o tym, gdzie stanąć, przenocować. Przestali opowiadać sobie myśli i uczucia. Ewa miała wrażenie, że jego prawdziwym językiem jest seks. Mlaskający, ocierający się o jej sromowe wargi członek. To nim wyznaje jej miłość, bije ją i strofuje.
- Byłeś tu? - wtuliła się mu pod ramię.
- Będę. Pochowasz mnie na takim cmentarzu. Tu jest antycznie, nie cuchnie śmiercią.
- Sympa. Ja poproszę o krematorium.
- Żadnej żałoby, żadnej solidarności z trupem. Tej brudnej czerni, smarowania się cmentarną ziemią na pamiątkę.
- Też wolę białą, buddyjską niewinność odrodzenia - owinęła się wzorzystym szalem, zawiał chłodny wiatr.
Kamil poczuł jej perfumy.
- Pachniesz żałobą.
- Po czym? - przyzwyczaiła się do jego absurdalnych tekstów. Lubiła wyciągać z niego „zeznania”, skąd się wzięty.
- Twoje Issaye Miyake są z trupa, z cieni trupów.
- Ciekawe.
- Przyjrzałaś się butelce? Odwróć ją.
- Mistrz kazał mi pić z odwróconej czarki - przypomniała sobie podobny ton.
- Nie opowiadam ci buddyjskich zagadek. Ta butelka to atomowy grzyb. Miyake przeżył wybuch w Hiroszimie. Znasz: „Perfumy nie maja rodziny, dzieciństwa. Są od razu dorosłe i pełne wspomnień”? On wlał w nie dym ze spalonych ciał i wymieszał z herbatą, reszta wyparowała.
- Okropne.
- Genialne. Genialny artysta jest w stanie namówić do mazania się jego gównem i jeszcze na tym zarobi.
- One naprawdę są piękne.
- Daj spokój, w pamięci zalega całe gówno. Wsiadł do samochodu. Czekał na nią. Ukucnęła przy otwartej szybie po jego stronie. Specjalnie pomniejszyła się do wielkości dziewczynki zaglądającej wścibsko w rzeczy dorosłych.
- Kamil, o czym chcesz zapomnieć?
- Na przykład o Polsce. Błoto przylepione do butów. Jesienią wraca mi taki polski rzyg. Refleks narodowy, wiesz? Wsiadaj.
- Zaniosę na cmentarz perfumy - sięgnęła przez okno po plecak.
- Błagam, bez happeningów. - Złożę je w ofierze, wyleję.
- Na wygłup jest wszędzie miejsce, możesz tutaj. Przy okazji się wysikam.
Olewał prowansalski krajobraz. Gdyby mógł, zeskrobałby go z szyb samochodu. Wszędzie gotowe pastisze Cezanne’a, Matisse’a. Jego własne obrazy pozbawione światła gniły pod zagruntowanym płótnem.
Prowadził za szybko. Wypożyczony peugeot miękko kołysał się na wybojach między winnicami. Prędkość miała nadać jakiś sens ich włóczędze. Zmusić do skupienia, zostawiając za sobą rozproszone myśli. Przeszkodzić im w zbiciu się w grudę pewności: Nie udźwignę za nas dwoje. Dominique siedziałaby obok z mapą i wiedziała, dokąd, po co. Ewie obojętne. Jej lekkość nie jest z beztroski. To wydrążona smutkiem pustka. Do niczego nie lgnie, bo jest znikąd, albo nie chce być. Błąkamy się bez celu, robimy to, co ona - zerknął na Ewę. Przyglądała się przemykającym krajobrazom. „Ma w oczach żałość, zostawia za sobą smugi żałości. Gdybym scałował z niej smutek, napełni się nim znowu, zawsze. Dlatego tak nam dobrze w łóżku. Seks jest najsmutniejszym obrzędem, nie do spełnienia” - zacisnął ręce na kierownicy. Zaparł się z całych sił, żeby nie wyć. Wracała tęsknota. Rzewna tęsknota za nie wiadomo czym, szarpiąca nim bez celu, jak to błądzenie samochodem. Dominique umiałaby ją poskromić. Trzymać na wybiegu, odtąd - dotąd. Podsypać jej leki, uspokajać obietnicami: „Będzie dobrze, dobrze”.
Ewa jest ozdobą, nie kagańcem. Nie karmi się bestii klejnotami. Szarobłękitne kamienie jej oczu. Kamienowała go swoim trwożnym spojrzeniem, niepewnością.
Nie, to nie jej wina. Typowy jesienny zjazd - przypomniał sobie coroczne depresje. Obłaził go wtedy chłód i wspomnienia. Psychiczny rzyg z tego, co zalegało we flakach mózgu. Polskojesienny barok. Kicha wypchana grubaśnymi zapasami, poskręcana pośmiertnie i złocona. Jedyny oryginalny, sarmacki styl tego kraju. Nażreć się przed wiatykiem, poleżeć leniwie w trumnie i puchnąć, puchnąć z całym majestatem kadzonego katolicko trupa. Wyrwał się stamtąd na słońce i powietrze. Ale zostawił przytrzaśnięty trumną ochłap duszy, żarliwie modlący się o jego zbawienie głosem matki żegnającej go przed snem:
- Kamilku, i poproś swojego Anioła Stróża o opiekę, i opowiedz Matce Boskiej cały swój dzień.
Nie ma czego opowiadać. Robi wszystko, żeby nie było nic do opowiadania, do przekładania na słowa. Chowa się za Ewę, pod nią, w nią. Przymierzając najlepsze pozycje, zasłania się jej ciałem. Młodą, zaróżowioną skórą i nastroszonymi piersiami.
Zwinąłby się przy niej w kłębek, zasnął.
- Tam był hotel - Ewa wypatrzyła reklamę przy drodze.
Skręcili na Vence. Hotel nie był rodzinnym interesem z przylepnie serdeczną atmosferą i ciekawskimi spojrzeniami, szacującymi gości. W recepcji panowała szklista obojętność, do której nie mogło przylgnąć żadne uczucie zadomowienia. Klucze, bungalow - wszystko bezosobowo, posuwiście, tocząc się na niewidzialnych kółeczkach monet.
- Zostanę w restauracji - zawróciła na korytarzu.
- Zaraz przyjdę - Kamil skorzystał z okazji i zadzwonił do Dominique. Wreszcie ktoś podniósł słuchawkę.
- Jean, mogę z nią rozmawiać? - Jest w Maroko.
- U Giroux?
- Kupuje dom, przeprowadza się.
- Dasz mi jej komórkę?
- Przykro mi...
Wyrzucił z torby ubrania, nazbierane w podróży drobiazgi. Pod stół potoczył się zabrany z klasztoru nóż do ostryg, za nim wypadł notes. Wystukał kierunkowy do Maroka: terkot obijający się o puste wykafelkowane komnaty. Drżały mu palce. Poszukał w barku szczeniaków, najpierw z koniakiem, potem brandy. Ukręcał im główki.
Wyjechała? Uciekła? Szukał jej, wydzwaniał, chociaż to były pozory. W każdej chwili mógł pojechać do Paryża, gdyby chciał. W zamian wysyłał sygnały: .Jestem, jestem nadal do ciebie podłączony telefonami. Jeśli przestajesz o mnie myśleć, rozwalam ci głowę natrętnym brzęczeniem”.
Dominique przerwała ten układ. Tracąc nad nią kontrolę, tracił ją nad sobą. W barku była duża butelka Hennessy, takiego samego, jaki woził ze sobą w bagażniku. Zawahał się. Powinien być precyzyjnie trzeźwy, zbyt wiele miał do stracenia.
Ewa znalazła kąt z internetem. Na pamięć znała adres klasztoru. Wysłała do Leo wiadomość: „Nigdy nie byłam tak blisko”. Niech odczyta, jak chce - po buddyjsku czy ludzku. Zostawiła mu nadzieję. Odkroiła od swojej. Sama czuła się poszarpana na uczucia i nastroje. Kamil rozbijał każda pewność. Wybuchem śmiechu, uporczywym milczeniem. Im dłużej byli ze sobą, tym mocniej wyczuwała granice. Nie znużeni podróżą czy sobą, ale czasem. Kamil był wypożyczony z innego świata. Strażnik progu - buddyjski demon - zagrodzi kiedyś przejście do niego. Odgoni merdający w niej z radości orgazm. Już teraz, kochając się, wysuwali ręce z uścisków, jakby palce puszczały krawędź parapetu. Nigdy nie była tak blisko pustki.
Przestała zapisywać na bransoletce, swoich haftowanych kajdankach, nowe myśli.
- Mehu neter, słowa boga - opowiadał jej Kamil, przekonany, że zapełni darowany notesik wierszami. - W Egipcie wszędzie są słowa bogów, dlatego kuli je w kamieniu, nie zostawiali pustego kawałka. Ty też wszędzie piszesz.
Mylił się. Siedziała przed ekranem i nie miała co napisać ani do kogo.
Zaszedł ją cicho od tyłu, położył ręce na głowie.
- Mam prezent - trzymał dłonie po bokach jej twarzy, kadrował ją w odbiciu ekranu. Nie mogła odpowiedzieć, zaciskał kciuki na szczęce.
- Nauczę cię egipskiej magii - w rogach łóżka paliły się świeczki.
Przyjrzała się mu, czy nie bredzi po haszu. Dym kadzidełek miał w sobie coś trawiastego. Od Kamila nie było czuć alkoholu, źrenice też miał trzeźwe.
Ciekawe, co? Usiądzie do niej profilem, mówiąc gardłowo, z arabska mehu neter? Ewa znała jego egipskie objawienia. Pojechał do Luksoru i osiwiał. Pokazywał na dowód odrastające szpakowate włosy. Greckie, rzymskie ruiny to przy egipskich świątyniach baraki. Kamienne kolosy znad Nilu zmiażdżyły go, jego stare poglądy na sztukę.
- Wróciłem stamtąd nowy, po inicjacji - entuzjazmował się przy Ewie, chociaż od jego wycieczki minęło kilkanaście lat - Uczyły mnie pustynia i gwiazdy. Z piasku wytapia się szkło. Gwiazdy nad pustynią są z dźwięczącego szkła. Wirując po niebie, ścierają się i na ziemię spada znowu piasek. Przez miliardy lat, tony piasku, pustynia.
- Zabawne, bo kiedy miałam kilka lat, łapałam gwiazdy. Wystawiłam nocą szklankę na okno. I wiesz, co było rano? Szklanka w łazience, w szklance szczęka babci.
- Stare kobiety pożerają gwiazdy, co?
- A mężczyźni kobiety. Mam się rozebrać do tej magii?
- Chciałaś powiedzieć starzy mężczyźni.
- Jesteś starszy ode mnie, nie stary.
- Wystarczająco.
Zdjęła stanik z szarej koronki, zapinany z przodu na czarną perłę. Było jej zimno pod spojrzeniem Kamila. Wsunęła się pod kołdrę.
- Nie - zdarł z niej przykrycie i położył się obok, rozbierając. Odsunął ją, gdy próbowała się ogrzać.
- Zrób to sama.
- Co?
- Rozetrzyj sobie przyjemność na całe ciało spomiędzy nóg - oparł się na łokciu i obserwował jej pocieranie dłonią o łechtaczkę. O ten zadatek raju, okrwawiony cierń, niesłużący niczemu innemu niż dręczenie rozkoszą. Nie wytryskuje z niej nasienie ani mocz. Spływa z niej wilgotna laska przyjemności.
Podziwiał nagość Ewy. Płynność ruchów, rozwiązujących zagadkę piękna. Nie brudził jej sobą, nie przeszkadzał swoim ciężarem i natarczywością. Była rozkoszą wolności, prawdziwą Marsylianką z cyckami i pizdą na wierzchu. Resztki wstydu miała w dziurze tyłka niby w zaciśniętym, zasznurowanym kawałku gorsetu.
Ewa wczepiała się spojrzeniem w Kamila. Kochała się nie ze swoją ręką, ale głową. Wyobrażała sobie chłopaków, z którymi spała, facetów mijanych na ulicy. Zlizywali z jej ciała wyginającego się w łuk swoją działkę. Ssal ją jak sucz, odgryzając z zachłanności sutki. Zlali się w jednego mężczyznę o wielu kutasach, wijących się niby wężowate ręce hinduskiego boga. Kamil obdzierał swojego ze skóry i pochylał się, biorąc go w usta. Ślinił go, rytmicznie połykając.
- Myśl, kogo chcesz teraz - Kamil zachłysnął się wytryskiem.
- Wlej we mnie - wysunęła suchy język.
Wypluł na niego spermę.
- Koniec magii - przełknęła, nie zamykając ust. Nasienie wymieszane ze śliną przypominało glut surowego jajka skapującego jej z kącików warg.
- Nie wierzysz? - rzucił się na nią.
- Wierzę, seks zaczyna się po orgazmie - kopała go, rozśmieszona łaskotaniem.
- Przekazałem ci całą mądrość Egiptu!
- Błeee - wyciągnęła język, zezując na jego koniec. Wolała wygłup, bicie się poduszkami od powagi. Wyczuwała w niej zasadzkę, z której niedawno uciekła. Poważny był jej rodzinny dom, choroba matki, cierpienia babci.
Błaznowała, udając siebie. Im lepiej zabawi kierowcę, tym dłuższa będzie przejażdżka na stopa. Jeżeli wyrzuci ją z wozu, pójdzie za nim pieszo. Przecież ta podróż to pielgrzymka, a ona jest z jego sterczącego fiuta. Rozepchał ją nim, zrobił od nowa, od środka.
- Masturbacja jest magią. Trzeba na końcu myśleć, z kim by się chciało, i zawsze się spełnia. Trzeba znać jego zapach i spierdolić - pouczał.
- Aha.
- Ściągnąłem cię z klasztoru. W dzień wąchałem, nocą... Myślałaś o kimś? - on wyobrażał sobie
Dominique. W korytarzu był ślad jej perfum, nie sklepowej konfekcji, ale robionych na zamówienie w prawdziwych perfumeriach.
- Myślałeś o mnie? - wątpiła.
- Uczyłem cię. Będziemy się mogli kochać na odległość. Widziałaś, jak to robię, ja widziałem ciebie. Twoja pizdeczka wtedy się rusza. Nie rozdziawia, ale właśnie tak pitoli powolutku, małymi łyczkami.
Ewa wyjęła zaplątane między nogi prześcieradło. Wydawało się jej, że tak samo przylgnął do nich ktoś, z kim się kochali. Od jej strony mężczyzna, od jego kobieta. Zjawa ułożyła się obok, warując pod pościelą pofałdowaną w kształt człowieka. Przylgnęła do Kamila.
- Zjemy coś? Chwalili się gęsimi wątróbkami - przelotnie spojrzał na kartę w recepcji.
Na pewno podawali gęsi, nic nie było przypadkowe. Na cześć gęsiego dzieciństwa Dominique i synchronicznej harmonii wszechświata, poruszanej wirami energii stwarzającej atomy. Wystarczyło zamieszać w nich wyprężonym kutasem i popchnąć we właściwym kierunku.
Przejeżdżała palcem po karcie dań. Znała już język bywalców. Nie czytała z lewej do prawej, zatrzymując się dłużej przy cenie, ale z góry na dół, wyławiając co smaczniejsze nazwy: łosoś w sosie migdałowo - pikantnym na whisky, krem z kasztanów na koniaku, sorbet z liczi. Wyfraczony sommelier doradzał wino. Nad lewą brwią miał dużą brodawkę. Zarośnięte trzecie oko zaglądające do butelek. Tak wypukłe, że kiedy pochylał się nad stołem, groziło wypadnięciem i potoczeniem się na talerz.
- Dobre, bardzo dobre - mówił Kamil przy każdym kieliszku i daniu. Ewę bawiły jego wyroki. Były w biblijnym stylu Pana Boga, oceniającego każdy dzień stworzenia: „I wieczorem dnia trzeciego Bóg powiedział: bardzo dobre”. Ona też słuchała Kamila, podziwiając urządzony dla niej świat. Nowy samochód z wypożyczalni po tym, gdy okazało się, że staremu brak bocznych poduszek. Inną fryzurę, wystrzępioną wokół twarzy, i najnowszą kolekcję bielizny od Chantal. Ciekawiło ją, czy Kamil widzi różnicę między koronkowymi majtkami lolitki a Hiperprzestrzenią Kaiku. Ubrania i książki dawał jej takim samym gestem, z miną zafrasowanego Mojżesza, niosącego tablice przykazań. Bez pewności, czy zostanie zrozumiany, prezent doceniony, a obdarowany nie zbuntuje się w swojej ignorancji.
Tuż przed wyjazdem z Nicei kupił album o sztuce japońskiej. Na drewnianym, skrzypiącym łóżku z baldachimem tłumaczył jej prostotę szesnastowiecznego stylu wabi. Jego nowoczesność i metafizykę. Malowanie nicości, ślady piękna. Wrzaskliwe płomienie barw zgaszone popiołem, pyłem węgla drzewnego, przetartą do szarości zielenią. Wulgarność dosłowności wyszeptana aluzją. Eleganckie milczenie przed i po. Siła gór majacząca we mgle.
- Kupiłem kiedyś czarkę wabi, dałem majątek, dwadzieścia tysięcy dolców, na aukcji. Nie ma ładniejszej, przy wypalaniu przypadkowo powstał na niej wzór ośnieżonej góry Fudżi. Absolutna prostota i piękno. Gdyby pytali, co chciałbym wziąć na bezludną wyspę, to właśnie ją. Ty jesteś najbardziej w stylu wabi - zamknął album - Twoje popielate włosy, szare oczy i... wiesz, że czasem są jawnobłękitne? - zobaczył ją w kadrze japońskiego parawanu. Namalowaną na jedwabnej surówce o fakturze jej kremowej skóry. Była tą samą dziewczyną, którą spotkał koło klasztoru nad brzegiem jeziora. Scałował z niej zimne fale. Rozgrzał, aż sama zaczęła rozpuszczać się w swojej wilgoci, topnieć mu w rękach. Zrozumiał, czym go uwiodła, pozwalając się uwieść. Z jej czystości i spokoju według kanonu wabi miało rozwinąć się piękno. Chociaż na chwilę, w spełnieniu. I gdy się kochali, była doskonałością z przeszczepem płci. Łonowa sierść zaznaczała kontury wszytej w ciało włochatej łaty.
- Mogę? - przesunął obolałym od podniecenia członkiem po jej gładkiej pupie. Tam czuł się bezpieczny, otulony pulchnymi pośladkami.
- To boli? - nigdy tego nie robiła.
- Będę powoli i cofał - kołysał się nad nią, przepychał przez rozgnieciony otwór, obejmujący go szczelnie jakby w obawie, że popuści.
Minął mięsisty próg i wepchnął się pomiędzy ściskające go miękko ścianki.
Cały czas patrzył Ewie w oczy, doszukując się w nich niechęci albo bólu. Czujny na każdy grymas.
Leżała sztywno. Miała minę wyczekującej na zastrzyk, nie na przyjemność.
- Powiem ci wierszyk trubadurów - chciał ją rozśmieszyć, odwrócić uwagę od mato przyjemnej defloracji: - Nawa boczna, nawa główna, cipa dupie jest nierówna.
Uwierał ją. Coś między ulgą po kupie a drażniącym czopkiem. Przebił drogę i wysuwał się, znowu wracał.
- Nie, dalej nie - zatrzymała mu biodra.
Nic ekscytującego. Mozolne rżnięcie w gównie. Przynajmniej nie wypływało. Koleżanka w akademiku miała mniej szczęścia. Chłopak byt napalony i nie przeszkadzało mu, że miała okres. Zaproponował od tyłu. Zapomniała o wsadzonym wcześniej czopku przeciwbólowym i kiedy w nią wszedł, dostała gejzeru biegunki. Obsrany porzygał się na nią, ona na niego, Ewa zajrzała do łazienki, gdy zapłakana bidula spierała z prześcieradła krew, rzygi i sraczkę.
Kamil wbijał się głębiej, zaostrzony podnieceniem. Wróciło do niej wspomnienie wizyt u dentysty. Rozłożona w fotelu, bezwolna, napinała się, spodziewając ukłucia. Narzędzia drapały napuchłe dziąsła w poszukiwaniu grudki bólu. Językiem wyczuwała precyzyjnie wielkość metalowych szpikulców. Jej anus też był z krwawiących dziąseł. Odróżniał haczącą główkę kutasa, pulsujące w nim żyły.
Pochwa otarta już z wrażliwości na kształty pragnęła tylko celnych uderzeń. Tyłek zaczął nadstawiać się z ciekawością. Nie wypływał z niego śluz, żadne odchody szczęścia.
- Widzisz, jaka jesteś czyściutka - wyszedł z niej i podsunął do oślinienia zadartego chuja. Był zaróżowiony, w smaku gorzki.
Odciągnął na boki pośladki i schował go w nią. Wsadził wskazujący palec w pochwę. Namacał zgrubienie. Pocierał je i posuwający się pod nim łepek. Było jej obojętne, czy Kamil pieści siebie, czy ich. Wbijała mu się na palec i kutasa w tyłku. Kręciła biodrami, chcąc zagarnąć jak najwięcej dla siebie. Odepchnął ją i drugą dłonią targał wystającą żebrząco łechtaczkę. Stojąc nad nią, uderzeniami bioder wymierzał karę, rozdrapywał rękoma.
Ewa, wrzucona między białe poduszki, z zadartymi nogami, zaciskała ręce na prześcieradle, na piersiach. Szczypała sobie ramiona, brzuch. Próbowała zedrzeć siebie, tak jak Kamil zszarpywał z niej zasłony przyjemności. Przecierał palcem i kutasem ściankę oddzielającą od orgazmu. Bolesnego w tyłku, roztartego na ulepek w pochwie i tnącego niby zadraśnięcie między zesztywniałymi wargami sromu. Fale orgazmów odpływały, wracały, by razem znowu rozbić się o jej ciało, rozrzucając szeroko nogi, odrywając z gardła jęk i pianę śliny. Kołysały nią coraz spokojniej, kojąco. Obmywały ciepłem.
Była pewna, że sącząca się z niej wilgoć jest krwią. Popękała w kroczu i na opuszkach palców. Białe prześcieradła były jednak suche. Kamil leżał twarzą do poduszki. Jego oddech unosił koronki obszyte wokół pościeli. „Zdmuchiwanie szronu” - pomyślała.
Nie mogłaby się ubrać. Nawet w lekki hotelowy szlafrok. Jej ciało było niegojącą się, zasychającą blizną po orgazmie.
Stęsknionym kwiatów z dumą ofiarowałbym rozkosz dla oczu, zieleń spod śniegu wyrosłą w górskiej wiosce - powtórzyła haiku z japońskiego albumu. Czemu to zapamiętałam? Krótki wierszyk Itekaya w stylu wabi.
- Dobrze ci było? - Kamil odwrócił się na plecy. Zaskrzypiało łóżko. Musiało się rozpadać, gdy się kochali, ale nic nie słyszała.
- Nie pamiętam poprzednich razów...
- Ej, ej, wstydzisz się! - dostrzegł rumieniec. Schowała się za łóżko. - Naprawdę się wstydzisz - zadziwiła go. Została na niej warstewka zażenowania. Ostatni ślad wyuzdania, przy którym bladły nakrwione waginy.
Wyjrzała zza poduszek.
- Zostań tak chwilę - złapał ją - Idealne proporcje.
Było mu dobrze, po prostu dobrze. Czuć rozluźnione mięśnie, ciało wypróżnione z napięcia. Wpatrywać się w nią wystającą zza poduszek, rozczochraną, z miną ledwo co obudzonej kotki. Miała jeszcze pół - przymknięte oczy. Gdy się kochali, zwężały się, robiły jeszcze bardziej skośne. Poznawał po nich, gdzie jest, w którym kręgu jej kobiecego piekła, wciągającego gorącą dziura.
Ona pierdoli się oczami, wylizuje nimi - przytrzymał ją za ramiona, nie pozwolił wstać z podłogi wyłożonej grubym dywanem.
- Świetne proporcje, rokokowe. Te ich metrowe peruki, strusie pióra miały sprowadzić oczy do centralnego punktu, na środek. Oczy, spojrzenie było najważniejsze, tym się uwodzili. Nie wywalonym cycem, wypiętym tyłkiem - wzburzył jej włosy - Pójdziemy do fryzjera, trzeba zrobić porządek - przeciągał palcami po nierówno odrośniętych kosmykach - Musisz mieć coś nowoczesnego.
Fryzjer w czarnych skórzanych spodniach, seksownie podziurawionym podkoszulku masował jej głowę i trzaskał nożyczkami nad głową, ścinając niewidoczne strzępki. Artysta, przyjmujący tylko na telefon w salonie wyłożonym cętkowaną skórą geparda. Fotele, lustra były oprawione w futro. Pierwsi chrześcijanie, wchodząc do klatki z lwem, musieli mieć podobne odczucia, co Ewa, słysząc szczęk ostrzy i brodząc w resztkach ludzkich włosów na podłodze. Trzymała się mocno Kamila. Zostawił ją na pastwę nożycorękiego wariata. Ten bredził o trójwymiarowości, głębi fryzury. Był genialny, bo szybki - jak sam się chwalił. Ona czuła się odcinana pasmo po paśmie. Trzebiona w najbardziej perfidny sposób, podkreślający jej urodę.
- Kto panią strzygł, o tutaj - podniósł włosy odrastające po wyskubaniu.
- Miałam gniazdo wszy, królową roju, chirurg musiał pod znieczuleniem - zrobiła zbolałą minę.
Odskoczył. Musnął jeszcze coś na koniec, spryskał lakierem w ilościach dezynfekujących.
Kamil był zachwycony. Ewa z kosmykami zaczesanymi na czoło i policzki widziała w lustrze modnie zharataną sucz. Gryzło ją pod swetrem od ścinków. Musiała się wykąpać. Wyprowadzili się już z „Negresco”. Znalazła więc godzinę drogi na północ od Nicei, na całkowitym pustkowiu, ten pałacyk zamieniony na hotel. Uprawiali w nim egipską magię, pierwszą lekcję, po której zeszli na kolację. Ewa wybrała maliny zapiekane w koglu - moglu, Kamil foies gras. Na dużych talerzach podano im kawałeczki dań w stylu nouveau cuisine. W sam raz tyle, by ocenić maestrię wykonania. Smak był w ustach i na jego zaspokojenie potrzeba tyle, ile się w nich zmieści. O zapychaniu żołądka nie było mowy.
- Bogaci nigdy nie są głodni, kwestia klasy, prawda? - zasyczała, parząc się o podgrzewany talerz.
- Diety - miał coś jeszcze powiedzieć o metafizyczno - społecznych nizinach głodnych duchów, gdy zadzwonił telefon. Wyświetlił „Dominique” - Przepraszam - podniósł się, ściągając za sobą serwetę.
Podpisali wstępną umowę. Według wyceny dom był wart więcej, ale Giroux się nie targował. Dominique przygotowała dwa komplety dokumentów w jednakowych skórzanych teczkach. Leżały na biurku doktora, oczekując notariusza i urzędnika królewskiej administracji. Mieli przyjść wieczorem, po zamknięciu swoich biur. Celebrować przekupstwo podczas uczty i wręczania prezentów. Tak było szybciej dla Giroux i tradycyjnie dla nich.
Dominique włożyła swoją dżelabę. Odetchnęła z ulgą po zdjęciu obcisłej już na brzuchu spódnicy. Wpięła w uszy berberyjskie turkusowe kolczyki i zapięła ciężki naszyjnik przetykany podzwaniającymi blaszkami z wykutym imieniem Allaha. Ze szkatułki wzięła podarunek od doktora: srebrną bransoletę z wisiorkami w kształcie ręki Fatimy, chroniącej przed urokiem.
Przeglądając się w lustrze, odruchowo sięgnęła po perfumy. Alabastrowy flakon z ambrą. Zanim dotknęła olejkiem szyi, dostała mdłości. Przełknęła nosem litry tranu, tłustej wielorybiej mazi. Maroko torturowało ją różami, pomarańczami i kadzidłem. Znokautowało na lotnisku, waląc pięścią w nos. Zatkała go wacikami, wmawiając Giroux atak alergii. Była blada i schudła. Co rano spędzała godzinę, trzymając głowę w kiblu. Torsje były tak gwałtowne, że bała się poronienia. Wyrzygania dziecka skurczami żołądka przez gardło.
- Róża pustyni - doktor wstał z fotela na tarasie - Dominique, jesteś najpiękniejszą różą pustyni. Moja habibi - arabskie czułości były ozdobne i niezobowiązujące. W sam raz na wychwalanie przybranej córki. Nie śmiał skomplementować jej biustu. Wprawnym okiem przełożył go jednym mlaśnięciem z miseczki A do obszerniejszej B. Biegłość w ocenie dawały mu lata praktyki. Podczas wizyt lekarskich nie kazał się rozbierać pacjentkom. W obecności mężów i braci, zabawiając ich rozmową, badał je palcami pod suknią, dokonując cudów zręczności. Stawiał na sztorc nieprzywykłe do tak wymyślnych pieszczot sutki. Wsłuchiwał się w potrzeby kobiecych ciał, zaskorupiałych w chałatach wstydu. Kazał im kasłać lub głęboko wzdychać, by zagłuszyć wydobywające się z nich na koniec badania mimowolne pomruki szczęścia.
Giroux uwielbiały nie tylko pacjentki. Był cenionym towarzyszem męskich rozrywek. Znawcą tańca brzucha. Hojnie płacił tancerkom, dokładał się do zaproszeń najlepszych pępków z Egiptu. Siadał w pierwszym rzędzie stolików klubu tradycyjnego tańca Maghrebu, paląc w wodnej fajce tabamel - tytoń wymieszany z miodem, i podziwiał swoje śniade Sulamitki. Wkładał im w stanik plik banknotów, na tyle gruby, że pękały sznurówki podtrzymujące piersi. Przychodził specjalnie po to. Na dziki taniec afrykańskich sutków. Wielkich i śliwkowych. Spękanych bruzdami, nadstawiającymi się do nawodnienia językiem. Napraszających się o humanitarną pomoc. Marzył o takim finale spektaklu: Przykuty do łóżka, znieczulony morfiną, żegnany plaskaniem piersi, chlupotem przelewającego się w nich piękna, dobra i życia. Należała mu się owacja.
Przeznaczył pieniądze ze sprzedaży części rijadu na utrzymanie drugiego, a resztę na cele dobroczynne w Afryce. Wykonawcą testamentu miała być Dominique. Żadnego religijnego pochówku. Krematorium i urna wprawiona w narożnik tarasu. Na wzór świętych muzułmańskich chciał mieć swoje domowe mauzoleum. Wyrzucili go z jednego w Algierii, zostanie więc w drugim, na wieczność. Aż Afryka mimo dobroczynnych datków zaleje świat, zamieni go w pustynię i Słońce za kilka miliardów lat stopi żarem kulę ziemską. Przypuszczał, że środki przeciwbólowe zmieniły mu sposób myślenia, ale pocieszał się, że zaledwie w szczegółach. Myśl przewodnia, jak kręgosłup toczony rakiem, jeszcze się nie poddała. Obojętna na perswazje i prośby podejrzewającej coś rodziny. Od pół roku odmawiał widzenia się z kimkolwiek.
- Nie wiem, czy zdajesz sobie sprawę, Dominique, dlaczego sprzedałem ci dom.
- Chcesz powiedzieć: tak tanio.
- Usiądź koło mnie - podsunął jej drugi fotel - Nie brzydzisz się? - dał jej patyk do nabijania mięsa pokrojonego w kostkę. Wrzucał je do akwarium.
Z wody wychylił się obły łeb.
- Koszmarne ryby - wzdrygnęła się.
- Meksykańskie jaszczurki, aksolotle. Znajomy wyjechał i nie ma zaufania do służby, wiesz, te ich zabobony. Nie za blisko - cofnął jej rękę, przytrzymał za przegub - Żarłoczne larwy, póki nie muszą wyjść na ląd, nie dojrzewają, ale mogą się rozmnażać. Wieczne smarkacze, są starcami i zdychają z wyglądem nastolatków, niezły patent - spojrzał na zegarek.
- Będą za godzinę?
- Mierzę ci puls.
- Och, wszędzie wietrzysz choroby. Zawodowe zboczenie - zabrała mu rękę i rozsiadła się wygodnie.
- Nie dałem się oszukać z ceną, okraść. To byłoby nieetyczne pozwalać innym na grzech, bo samemu jest się leniwym ignorantem. Co to, to nie.
- Więc dlaczego?
- Zadbasz o mój testament.
- Wiem, udajesz zdrowego. Co ci jest?
- Jeśli udaję, to żywego. Rak kręgosłupa, zostały mi dwa miesiące - uprzedził jej lament - Nie doczekam twojego dziecka, a bardzo bym chciał - odwrócił się do akwarium. Wrzucił resztki z tacy - Masz mocny puls; który miesiąc, czwarty?
Wciągając łzy, nie mogła odpowiedzieć. Wyjęła z nosa głęboko wciśnięte waciki i rozbeczała się, smarkając w haftowany paciorkami rękaw dżelaby.
- Przyszli - marokańska służąca wspięła się po schodach na taras.
- Już? Spieszy się im. Schodzimy, schodzimy - Giroux podniósł się z trudem. Musiał jeszcze zrobić sobie zastrzyk - Dominique, zajdź do gabinetu - poszedł za służącą, łapiąc się ostrożnie poręczy.
Nie ruszyła się z fotela. To, co usłyszała od Giroux, musiała zamienić w komputerową ikonę i przesunąć w róg ekranu. Swoje problemy i mdłości sformatować w mniejszą ikonkę, też usuwając na bok. Przynajmniej na parę godzin, póki są goście i trzeba dopilnować podpisywania dokumentów. Nerwowo stukała w szybę akwarium. Woda zabulgotała, wychylił się cielisty, nagi jaszczur, niepokryty łuską. Jego rozchylona morda była zaróżowionym pęknięciem, cewką moczową na końcu penisa. Bydlak wydał się znajomy - wianuszek skrzeli wokół łba to kopia napletka. W akwarium pływał kawałek faceta, samodzielny kutas z łapkami. Zawsze larwalnie młodzieńczy, niedojrzały, ale strzykający jadem spermy. Kamil był aksolotlem zanurzonym w polskiej cipie. Trzeba go stamtąd wyciągnąć, na ląd, do normalnego chodzenia po ziemi. Musi dorosnąć. Są ważniejsze sprawy od pierdoł, ludzie się rodzą, umierają. Są sprawy ostateczne. Sięgnęła po telefon. Wytarła chusteczką oczy i łzy z klawiatury.
- Tak, to ja - miała mokry głos.
Kamil rozmawiał przy recepcji przez telefon. Ewa bawiła się widelcem. Z nudów pluła na wielki talerz i krojąc to dystyngowanie nożem z inicjałami hotelu, nakładała sobie porcje do ust. W hotelowych restauracjach sztućce i naczynia były zawsze za duże i za ciężkie. Żeby trudniej ukraść? - zastanawiała się. Meble w pokojach też są nieproporcjonalne. Szafy na całą ścianę, łóżka wielkości plaży. Może projektują je psychiatrzy?
- Jutro rano wracamy do Nicei, oddaję wóz i pociągiem do Paryża - Kamil stał za nią. Wydał rozkaz odwrotu.
Pakowali przed snem torby. Znalazła na podłodze ostry pięściak.
- Co to?
- Nóż do ostryg, wziąłem z klasztoru, rzuć - złapał w powietrzu.
Od wyjścia z restauracji nic nie mówił, chociaż ona słyszała całą partyturę tłumaczeń, przeprosin. Tak, powinien ją przeprosić za powrót do własnego domu.
- Ewa... muszę pracować.
- Wypnij się.
- Co?
- Zdejmij spodnie i się wypnij, włożę ci palec - przejechała mu nożem po spodniach - Nie? Exit only!
- Ty szczeniaro - rzucił się na nią. Kotłowali się na podłodze, uderzając o fotele i łóżko. Ewa została w koronkowych majtkach, Kamil w rozpiętych spodniach. Posadził ją sobie prawie na twarzy, w zasięgu języka.
- Wydziergaj sobie dupkę - lizał dziury w koronce - Zrób tatuaż z majtek.
- W kolorach czy tuszem? - odgięła się do tyłu, nie da się nadziać ani na igły, ani na niego. Tak było jej dobrze, niech z niej wysysa przyjemność, zlizuje.
- Jak Arabki henną ręce we wzorki. Żebyś widziała ich wytatuowane cipy...
- W arabeski? - bujała się nad nim.
- Jęzor sam się po nich posuwa, malują dla niego dróżki. A pizdy mają wykafelkowane, śliskie i szorowane po każdym pierdnięciu.
- Moja ci nie starczy?
- Jest tylko moja - przeciął pięściakiem trójkąt materiału zakrywający jej krocze.
- Aj! - podskoczyła - Mogłeś mnie skaleczyć! Zniszczyłeś - podniosła nogę, zaglądając w rozdarcie.
- Dziwki noszą przecięte majtki.
- Proszę, tnij wszystkie - sięgnęła po torbę i wysypała ubrania. Z majtek zwisały jeszcze metki najdroższych butików - Ciachaj - kopnęła go, przewróciła stopą na brzuch i zabrała nóż. Klęcząc, rozcinała mu szwy dżinsów. Zaśmiewając się, włożył jej głowę między nogi. Całował się z cipą. Z wargami większymi i mniejszymi, z języczkiem łechtaczki.
Zdarła z niego ubranie. Leżąc na Kamilu, przymierzała palce, który lepiej wejdzie, wybór kołków śrubowych od grubego kciuka po malutki z ostrym szponem. Dziura tyłka ugięła się pod środkowym. Podparła brodę na drugiej ręce i palcem cierpliwie przetykała tunel. Był ciepły, podobny do waginy. Nie tak mokry, ale skądś przeciekała do niego lepka wilgoć. Znak, że w podziemiach kryło się inne przejście. Podrapała paznokciem. Gdzieś obok, wystarczy wymacać i przebić drogę, jest zarośnięta pochwa. Zagruzowana gównem i znieczulona jądrowodami.
- Dość! - Kamil zrzucił ją z siebie.
Była prawie już, dochodziła. Dogrzebała się do jego nieużywanej kobiecości. Wiecznie świeżutkiej pod taflą zamarzniętej spermy. Zaraz by mu poturlała łechtaczkę po wesołym miasteczku, na diabelskim młynie. Wiłby się jej pod palcami, w zaciśniętych zębach wiernie aportował każdy orgazm.
- Kocham cię - powiedziała zwyczajnie, odważyła się skłamać.
Usłyszał zaklęcie. Miało się zamienić w cokolwiek, co zatrzymałoby go przy niej.
W pociągu do Paryża zaraziła się grypą. Pasażerowie zamknięci w najszybszej kapsule Europy smarkali, kaszleli jesiennym wirusem.
Kamil zniknął w swoim domu. Pojawiał się we wspólnej sypialni na piętrze, gdzie trzęsła się pod kocami. Przynosił lekarstwa i picie. Co rano przychodziła arabska sprzątaczka. Czyściła w kwadrans sypialnię, wietrzyła. Ewa wychodziła wtedy do kibla, przytrzymując się ścian. Słyszała głosy. Mieszały się ze spuszczaną wodą, odpływały. Jeden z nich wracał, stawał się głośniejszy, aż powiedział tuż przy niej:
- Kawy?
- Dziękuję - widząc Dominique, wyzdrowiała z gorączki. Marzła przy jej laserowych oczach, tnących ją precyzyjnie na plasterki.
- Dziękuję tak czy nie?
- Nie.
- Będzie dzisiaj lekarz, epidemia grypy. Za tydzień ci przejdzie...
- Kamil mówił, że od dawna nie jesteście razem.
- Bywamy. On ma kontrakty, zobowiązania. Nie zrozumiesz, w każdym razie musi pracować i nie może się zarazić. Czegoś ci potrzeba? - zbierała się do wyjścia z sypialni.
- Nie od ciebie. Zawróciła.
- Kochałaś kiedyś pijaka? Wyciągałaś go z gówna? Z łóżka kurwy, nieprzytomnego, w rzygach? Niezapomniane momenty. Przy tobie jeszcze nie pił?
- Nie.
- To go nie znasz. Jest dwóch, pięćdziesięciu Kamilów. Trzeźwy czy pijany, kocha tylko siebie.
- Ale ty byłaś z nim bez miłości?
- Widziałaś kobietę bez miłości? Bez nogi, cyca, rozumu, ale bez miłości? Kiedyś, na samym początku, śpiewał przy goleniu. Zapytałam, co go tak cieszy, i powiedział: „Bo cię nie kocham, a jednak jestem z tobą szczęśliwy.” Ciebie też wymieni na inną, lepszą, i wmówi, że twoja wina.
- Nie chcę być, ja kiedyś zniknę.
- Nie pieprz bzdur. Znikniesz, kiedy on będzie chciał - miała pewność, że niedługo.
Kamil prosił, by nie mówić Ewie o dziecku. „Ona sama jest dzieciak, mądry dzieciak, i zrozumie. Między nimi rozłazi się. Nie może jej zostawić, o tak. Za dużo sobie wyobrażali... musi być czas na odstawienie od piersi i chuja”. Zamknął się w pracowni. Zostawił Dominique uprzątnięcie po tej sentymentalnej jatce.
Ewa nie mogła podnieść się z łóżka. Zapadała się razem z siłą ciężkości, do środka ziemi. Była już na wysokości swojego grobu. W ciemnościach odwiedziła ją wymalowana kobieta na bardzo wysokich obcasach. Zataczała się, pachniała wódą. Badała Ewę słuchawkami. Polała sobie ręce alkoholem i zwaliła się obok na poduszki. Nie była pijana. Była potwornie zmęczona wizytami, podziębiona. Chwilę odpocznie i przeczołga się dalej. Rzeczywiście, gdy Ewa się znowu ocknęła, nie było lekarki. Pojawiły się dwa krasnale: Krótki Michel z żoną Kiki. Krasnalica piszczała:
„Wiesz, kto był największym karzełkiem? Edith Piaff. A ty jesteś najładniejsza”.
Do grobowca wrócił trup Kamila.
- Biedactwo, biedactwo - rozgrzewał ją, nacierając ręce i brzuch. Spociła się, więc ją obrał z piżamy, szlafroka i szalika. Wyłuskał ze skóry. Dobrał się do pestki łechtaczki. Kochał na przeprosiny, jak lubiła: kilka uderzeń biodrami i w usta. Na przemian. Kończył w jej głowie. Ogłuszona pchnięciami cipa zdrętwiała. Ruchliwa twarz patrzyła, obwąchiwała, przełykała go. Sperma była tym razem zimna, diabelska.
„Nie, no oczywiście, mam gorączkę. On jest w ludzkiej temperaturze” - ścierała sobie z twarzy białawy miąższ zalatujący terpentyną. Sikając, obsmarował fiuta farbą. Przestał używać swoich cierpkich różanych perfum.
- Przeniosłem się z malowaniem obok, będę za ścianą. Jutro muszę wyjechać - pożegnał się.
Rano spadla jej temperatura, czuła się dużo lepiej. Minęły majaki. Śniła się jej wizyta lekarki? Pożegnanie Kamila?
Sprzątaczka zabrała poplamione, przepocone prześcieradło. Ponarzekała na nowe proszki i płyny do czyszczenia. Bezbakteryjne, ze względu na dziecko. Czyje? Tutejsze, pani jest w czwartym miesiącu, pojechali z rana, na czczo, do szpitala badania zrobić, a co?
- I pani prosiła dać - przytaskała z przedpokoju nieduży obraz zawinięty w plastikowe pokrowce - Ja kończę o drugiej, zdąży panienka się spakować?
Dominique zaplanowała jej wyjazd, wypchnęła z domu rosnącym brzuchem. Ewa leżała, przełykając łzy. Ktoś ją wyrwał z albumu cudawianek i wkleił do farsy: pani, pan, dziecko i kochanka. Nie miała siły wstać. Oddychała głęboko. To nie przytrafia się jej. Ona leży skulona, schowana pod skórą. Kamil wyjął jej odłamki zbitej szybki spomiędzy pokrwawionych nóg i wyłączył alarm. Włamał się do niej od dołu. Okradł i uciekł. Już dawno, przyzwyczaiła się. Matka też miała swoje wielkie momenty miłości, biegła do córeczki w zwolnionym tempie gwiazdy filmowej. Tyle, że ją spowalniały uspokajające prochy.
Przyszedł się nocą pożegnać, po co? Sprawdzić, czy dobrze się ślizga w zaropiałym gardle? Zawsze nowe doświadczenie, ciąża też. Pewnie się kocha z tą alimenciarą i wpycha głęboko, żeby mu dzieciak dobrze ssał. A jeżeli pojechali do szpitala usunąć? Tutaj można do dziewiątego miesiąca, zastrzykiem w serce. Jej też zrobili zastrzyk, wyskrobali z siebie.
Rozerwała pakunek. Wypadła koperta. Nie był to list od niego, żadna tajna przesyłka. Wiadomość od Dominique: „Obraz wart jest dziesięć tysięcy. Adres galerii kolekcjonującej Kamila, z najlepszymi pozdrowieniami, Dominique”. Nie, pomyliła się, przeczytała jeszcze raz: „Z najlepszymi cenami”. Kotleciara. Płótno miało z tyłu datę 90, z przodu ciemne plamy przecięte jasną pręgą. Ewa zmięła kopertę, miażdżona chrupnęła jej w dłoni. Może to był szkielet listu, nie prawdziwy list? Jeszcze raz przeczytała, wygładzając zagięcia. Litery zajmowały górny róg, dalej nic, dalej to, czego mogła się domyślić:
Gdybym to ja miała wpadkę, zmusiłaby Kamila, żeby mi zatłukł embriona chujem. Nigdzie nie pójdę, on ma po mnie przyjść i stąd wynieść. Zostawić na dworcu, obłożyć gazetami, zawinąć jak mumię w papirusy z brukowców na życie pośmiertne przypowieści o ślubach, rozstaniach, Dianie, keczupie.
A może mnie otruli i dlatego chorowałam? Te zaschnięte myszy po kątach, kiedy weszli do domu. Od wczoraj nic nie piję i czuję się lepiej. Dominique coś podsypywała? - Ewa siłowała się z własną ręką zgarniającą tabletki, tą od matki z jej palcami. Ona się truła przy byle okazji, nawet witaminą C.
Nie jestem genetycznym Frankensteinem z mamusi i tatusia ani dupencją na licencji - ubrała się, założyła plecak i chwiejąc z osłabienia, zeszła do kuchni. Zjadła tostowy chleb, masło dokładała sobie z pudełka do ust. Była chyba zdrowa, tylko słaba i głowa pękała jej od huku odkurzacza. Metalowe meble powtarzały echem szczęk naczyń. W ciemnym, długim przedpokoju świeciła półka, na niej gliniana skorupka. Japońska czarka z opowieści Kamila, za dwadzieścia kawałków. Stała zbyt wysoko, żeby ją przypadkowo potrącić. Domyśla się, że potłukła na pamiątkę. Posklejają i będzie jeszcze droższa. Weźmie ze sobą. To, co się jej podoba, a nie odprawę. Czemu by nie? Dwadzieścia i dziesięć. Wróciła po obraz. Zamówi taksówkę. Nie, pozwiedza, pojedzie metrem. Zna Paryż na pamięć z czytanek, galeria jest w centrum przy Dzielnicy Łacińskiej. Otworzyła drzwi do ogrodu, wwiało ją z powrotem. Przez chwilę myślała, że otworzyła lodówkę. Zmrożone światło i szron. Wróciła do czarnego przedpokoju, otworzyła szafę. Trafiła w ciemnościach na futro. Długie, ciepłe i lekkie. Należało się chorej wyrzuconej z domu. Złupili z niej skórę jak z tego zwierzaka i zapłacili mu pewnie więcej niż jej.
Melodyjne „brzdęk” oderwało Jeana od czytanej książki. Osiemnastowieczna francuszczyzna była wytworna i precyzyjna niczym pejcz de Sade’a. Elokwencja rewolucyjnej nowoczesności zaczęła się nie od modnych pokrzykiwań encyklopedystów, ale jękiem libertyńsko wyobracanych ślicznotek. Jeśli indywidualizm - to wyłącznie cierpienia, bo myślenie było jak zawsze wspólne i stadne: równość, wolność, braterstwo. Dziewiętnasty wiek, niegustowny dwudziesty i z indywidualizmu zostało „ratuj się, kto może”.
- Czym mogę służyć? - przywitał odruchowo gościa, wstając od biurka zasłoniętego rokokowym parawanem wymalowanym we frymuśne, całuśne scenki. Fotokomórka przy wejściu odliczyła jedną osobę. Wysoką dziewczynę w olśniewającym, nowiutkim futrze. Natychmiast je rozpoznał. Szyte we Florencji dla Dominique, warte z osiemdziesiąt tysięcy. Obszerne, na ciążę i ewentualnie kilka rozmiarów więcej, jeżeli nie schudłaby po porodzie. Musiał przyznać, że nowa właścicielka nosiła je z większym szykiem. Smukła, w stylu heroinowo wychudzonych modelek, miała nonszalancję młodości, bezczelną pewność, że nigdy nie wylinieje. Na szynszyle zarzuciła szmaciany plecaczek. Rozżarzone gorączką popioły szarych oczu i poza - gryzane z nieśmiałości pulchne wargi.
- Czy mogę sprzedać obraz... - wysunęła zza siebie szeleszczący pakunek.
Dominique wcisnęła jej nic niewarte płótno. Kamil należał już do tych cennych ptaszków, u których ceni się każde barwne piórko i wysraną plamkę. Bohomaz był zaledwie paletą do rozrabiania farb.
- No dobrze, a jeżeli ona nie przyjdzie z tym do mnie i się wyda? - Jeanowi nie podobał się pomysł Dominique.
- Co ma się wydać? Pogonią ją albo zadzwonią do mnie, a ja każę ją odesłać do ciebie. Nie przeceniaj jej inteligencji, to faszerowana spermą gąska. Na szczęście wytrysk nie przebija się z dupy do mózgu - była dumna z odzyskania Kamila, ze swego zwycięskiego natarcia macierzyństwem. Zmazała ślady tamtej, jej urody i świeżości. Jeszcze raz udowodniła siebie, konieczność bycia przy Kamilu.
- Matka Ewy nie jest dziennikarką, jest wariatką na papierach, żyją z renty babki - Dominique znalazła w plecaku notes z telefonami i podając się za znajomą kochanej Ewusi, dowiedziała się prawdy - Kamil, ona ściągnęłaby ci na głowę całe wariatkowo. Utrzymywałbyś babkę, matkę, ciotki, nie znasz polskich obyczajów? Jak w Indiach i Afryce, żenisz się z całą wioską.
Jean czekał na wizytę Ewy. Był ciekaw, kto tak skutecznie zastąpił Dominique. W szufladzie biurka leżało 9999 euro, co do centyma. Transakcje powyżej dziesięciu tysięcy wyłapywały komputery bankowe sprawdzające przepływ pranych pieniędzy - 9999 prześlizgnie się dyskretnie bez kwitów, zapewniła Dominique, dając mu wypchaną kopertę.
- Proszę - Jean wskazał Ewie wygodny fotel.
- Podobno pan skupuje Kamila Baka - podała mu obraz.
- Skąd pani go ma?
- Od agentki Baka, mam jej list - wyjęła z kieszeni futra pomiętą kartkę.
- Przyjmie pani osiem tysięcy? - Sądziłam, że wart jest trochę więcej - nie targowała się, była zaskoczona.
- Bardzo wczesny obraz... Dziesięć?
- Nie więcej? - upewniła się.
- To dobra cena, nikt nie zaproponuje więcej - podszedł do biurka schowanego za parawanem. Dał jej czas do namysłu. Natychmiast pobiegła za nim.
- Zgoda.
Sięgnął do szuflady.
- Wypiszę czek.
- Wolę gotówkę - nie miała portfela, otworzyła plecak.
Jej pośpiech dodał mu odwagi.
- Takiej sumy nie trzymam przy sobie, nie sądzi pani... Muszę iść do banku, umówmy się na jutro rano - widząc jej zmieszanie, nie miał wątpliwości - ukradła futro.
- To ja dziękuję - podniosła z ziemi plastikowe opakowanie. Nie będzie czekać do jutra na pieniądze. Oni już wrócili do domu i zobaczyli pustą półkę. Zadzwonią na policję, do galerii, będą szukać. Może futro ma wszyty autoalarm, wszystko możliwe u tej jędzy. Guziki zaświecą, zawyją, z podszewki wyślizną się żmije i pogryzą paralizatorem.
- Czy mogę o coś prosić? - pochylił się do niej, co wyglądało na pełen poszanowania ukłon.
- Słucham? - zaproponuje raty?
- O cierpliwość.
- Nie mam czasu, kupuje pan czy nie? Może być osiem.
- Pójdziemy zaraz razem do banku po dziesięć - obiecał - Jeśli...
Czego mógł od niej chcieć? - przypatrywała mu się z bliska. Poczerwieniał, nie gapił się na dekolt, nie obmacywał. Spuścił oczy na swój jedwabny fular. Przynajmniej zwyczajem urzędasów nie miał krawata i kołnierzyka na guziki, jakby przytrzasnęło mu jaja.
- Czy mogłaby się pani dla mnie rozebrać? Tu na stole, dzieło sztuki - nieśmiało zatoczył dłonią krąg, wskazując jej miejsce wśród kosztowności.
Ewa oparła się o rzeźbiony, mahoniowy blat.
- Proszę tylko rozpiąć futro i nie zdejmować - odsunął się, żeby lepiej widzieć, jeśli się zgodzi, albo dać jej wolne przejście do drzwi, gdyby odmówiła.
Póki się cofał, uciekał oczami, miała nad nim przewagę. Podejrzewała, że nawet nie ośmieli się na nią spojrzeć. Podciągnęła sweter i zsunęła dżinsy. Rozpięła z przodu perłę zapinającą koronkowy stanik.
- Już - uchyliła majtki. Pstryknięcie ozdobną gumką rozpoczynające i kończące wystawę.
- Dziękuję.
Tak samo dziękował koleś z akademika, wniebowzięty, że dla niego posmarowała się balsamem po kąpieli. Nie był wdzięczny za głaski pod bluzką, ale za wyróżnienie go staranną toaletą. Z kim musiał się wcześniej obmacywać? A ten tutaj, dyszący z nieśmiałości?
- Proszę jeszcze się nie ubierać - zaskamlał, wsadzając palec między koronki i biodro z bolesną miną pakującego łapy pomiędzy zatrzaskiwane drzwi.
Zawahała się - miał u niej w końcu studencką zniżkę za niedorozwój. Spuściła majtki do kolan, rozsiadła się na stole. Jej niepewność wydawała się Jeanowi wyuzdaną strategią striptizerki. Napawał się tym, co było podnietą Kamila. Tarzał w niej wzrokiem, w ofutrzonej cipce. Zerwał ze stanika szarą, jajowatą perłę i wkleił jej w zaróżowiony, kleisty prożek. Kapliczka perłowej macicy objawiła pierwszy cud, roniąc prawdziwe śluzowate łzy. Jego wyobraźnia ślizgała się po nich, zapominając o ciężarze impotencji podobnym do odważnika zawieszonego na końcu zwisającego członka.
- Czy mogę prosić o coś jeszcze? - był zakochanym Kamilem, zdradzaną Dominique, posiadł ich wszystkich, przypatrując się tej rozłożonej na biurku satynowej dziewczynie. Brakowało mu do zatkania pełni jego samego. Wyjął z szuflady nieduży, wąski futerał. W środku była osiemnastowieczna atrapa chuja. Pradziadek wibratora z kości słoniowej i ukrytym wśród sprośnych płaskorzeźb przyciskiem.
Jean otworzył pudełko, podstawiając je Ewie z pełnym galanterii wdziękiem pod nos. Polizała kość, patrząc mu prowokacyjnie w oczy. Po prezentacji broni wyzywała na pojedynek. Włożył jej między nogi i koronki swój kolekcjonerski rarytas. Naprowadził palec na przycisk. Otworzyła się miniaturowa klapka z kościaną kulką toczącą się po łechtaczce. Mechanizm napędzany kulką na złotym druciku uruchomił pozytywkę z Marszem tureckim Mozarta, granym szybciej lub wolniej, w zależności od posuwistych ruchów urządzenia. Ewa zachichotała, za koncert w piździe maniak wypłaci należne jej pieniądze. Szturchnęła go stopą, żeby się pospieszył. Potraktował to jako zachętę. Wyjął z szuflady paczkę różanych prezerwatyw, wiedział od
Dominique o intymnym zapachu Kamila. Nałożył sobie pudrowany kondom. Zerknęła, czy nie wiąże go sznurówkami gorsetu. W tej graciarni staroci wszystko było możliwe. Musiała się odchylić do tylu, biorąc go w usta. Nie był naprężony. Domagał się pocieszenia, otulenia językiem, a nie chłosty orgazmu.
Żaden normalny facet nie wkładałby w nią swoich przyrządzików, nie oglądał na stole. Z kawałem upudrowanego mięsa w ustach była sama dla siebie padliną rozciągniętą torturami w czasie. Ręce, nogi wyłamywane na kołach cyferblatów tykających wokół zegarów. Liczników jej upokorzenia. Antykwariusz wykrzywiał się nad nią, walcząc z własną niemocą. Przestała go pieścić wargami. Nie czując miłosiernej pomocy, zaczął rosnąć. Sam kierował jej głową, trzymał jedną ręką za włosy, obijał ją, tłukł o stół i parawan, aż go przewrócił.
Gwałcił ją w usta za krzywdę Dominique, mszcząc się na Dominique. Wyleje z siebie wszystko na jej drogocenne futro. Srał zwycięskim kutasem na Kamila, poniewierał gardłem tej dziewczyny. Posłannika, który do nich wróci i splunie im w twarz jego zatęchłą od przetrzymywania latami spermą.
W napędzany ręką Jeana Marsz turecki wkradło się piskliwe „brzdęk”. Przestał się wpatrywać w dziewczynę i dostrzegł tłoczących się przy wystawowej szybie gapiów. Przewrócony parawan odsłonił im scenę na biurku. Ewa z trudem przekręciła głowę, by zobaczyć, co go zatrzymało. Do antykwariatu weszli dwaj policjanci. Podnieśli parawan i odgrodzili ich od ciekawskiej publiki.
Przyszli po mnie - zakryła się futrem, przycisnęła plecak. Jean miał rozdziawione usta i rozporek. Podskoczył, dopinając spodnie.
- Proszę wybaczyć, zapomnieliśmy się z narzeczoną.
Policjanci byli rozbawieni wpadką napalonych burżujów. Dziewczyna nie wyglądała na kurewkę - za dobrze ubrana. Jej niewymalowana twarz nie była też facjatą call - girl.
Ewa zdawała sobie sprawę, że nawet jeśli zjawili się tylko z powodu zbiegowiska i uwierzą w bajeczkę antykwariusza, to mogą zażądać papierów. Jej legalny pobyt skończył się dwa tygodnie temu, wezmą na komisariat i dopadnie ją Dominique.
- Muszę do toalety - zaciskając nogi w obawie, by nie wypadł spomiędzy nich kościany kutas, przesunęła się do tyłu. Na zapleczu było wąskie, nieokratowane okno. Otworzyła je i zawyły alarmy. Wyskoczyła na podwórko otoczone bramami. Szacowała, która z nich nie prowadzi z powrotem do ruchliwego bulwaru z antykwariatem. Udało się, wbiegła w spokojną uliczkę poprzecinaną pasażami.
Na dworcu Montparnasse kupiła bilet do Tuluzy. Policjanci z krótkofalówkami przeczesywali spojrzeniami jej futro, wyłapując kradzione pchły. Zrzuciła je przy kloszardzie. Owinął się nim i paradował po hali dworca z błogą miną indyka w panierce. Złupią go i oddadzą futro Dominique, przesiąknięte ludzkim smrodem, nie do zmycia - przewidziała Ewa - Niech się spryska Issaye Miyake od Kamila.
Pod oszklonym tarasem parkowały białe pociągi TGV. Podróżni odseparowani od żegnających byli pakowani w perony i przedziały. Nikt nie wychylał się z hermetycznie zamkniętych okien i nie machał na pożegnanie rozpaczliwym stylem pływaka tonącego w ciemnościach tunelu.
Z Tuluzy do klasztoru dojechała stopem. W pociągu męczyła się koło zdemenciałego dziadka chwalącego się rozrusznikiem serca. Głaskał wszyte bateryjki niby nosiciel części cyborga, który złożył w nim swoje gnidy. Ewa żałowała, że nie wstawili mu też rozrusznika mózgu. Ile można słuchać tego samego?! Dziadek miał przyćmiony umysł i zero świadomości. Żył tylko tym, co tu i teraz, i kiedyś w sali operacyjnej. Czy świadomość, zwykła, ludzka, jest uświadomieniem sobie tego, co nieosiągalne? - nie chciała myśleć o Kamilu, o tych dwóch miesiącach. Nie ma zamiaru zostać staruszką memlącą jedno wspomnienie.
Bolało, i co z tego? Była dwunożną arką przymierza, niosącą nienaruszony cierpieniem kawałek siebie samej. Ratując go przed sobą i barbarzyńską miłością Kamila, matki, babki, ojca. Żywych i umarłych.
Głodnych duchów i sytych śmierci ludzi. „Miłość jest cierpliwa, miłość jest dobrotliwa, nie zazdrości” - nauczyła się tego z cosobotnich ślubów. Biegała wieczorami do kościoła oglądać suknię panny młodej. Jedyna rozrywka dzieciaka ze szmacianą lalką. W koronkach, tiulach, welonach był zaszyty lepszy świat, jej marzenia. Im była starsza, tym list świętego Pawła, czytany nowożeńcom, stawał się prawdziwszy: miłość pyszna jest, niecierpliwa, zazdrosna jest. Zdradza, kłamie, niczego się nie spodziewa, nie znosi prawdy, poniża. I zawsze się kończy.
Nie było jej zimno, otulał ją spokój drewnianej szkatułki klasztoru. Obojętność, bo gdyby poszła na matę, usiadła w kwiecie lotosu, nie umiałaby się już zapaść w medytację, jej pustka nie prowadziła do Buddy. Wychodziła na słoneczny plac pełen dzieci, gdzie mała dziewczynka w palcie i kokardach rzucała gołębiom chleb. Ta duża dziewczynka, dorastająca przy mężczyznach, kruszyła słowa modlitwy dziobiącym je aniołom.
Wyjechało ją z Polski, wróciło. Do spożywczaków oklejonych pijakami jak gówno muchami, do schizomatki. Nie wróci. Została z tłuczkiem - kością chuja i japońską skorupą. To był jej łup, błysk marzenia wabi - gliniany Graal. Mogła sobie w nim utłuc rokokowym samojebem dziecko z krwi, spermy i chromosomów śliny. Albo ubić faceta z wiecznie zadartym ornamencikiem w rozporku.
Nie była buddystką, nie była zakochana. Nie była ani tym, ani tym. Była o wiele silniejsza, wyciągała się z pustki za odrastające włosy.
Zasnęła w korytarzu oparta o ścianę. Ścierpły jej ręce i nogi. Rano omijały ją sandały i długie szaty drepczących na medytację. Wymijając tłum, znalazła pokój Leo. Zastukała, kopnęła.
- W odwiedziny do Mistrza? - zjawił się Pomocnik.
- Gdzie Leo?
- Wyjechał dwa tygodnie temu, nie wiem gdzie. Planował Katmandu albo Kalifornię. Obiecał się odezwać.
- Kiedy wróci?
- Sądził, że za rok, może dwa.
Ewa kucnęła, zwinęła się wokół ciosu w żołądek. Jedyny człowiek mówiący prawdę, który niczego od niej nie chciał, i miał zawsze rację, zniknął. Jej rezerwacja przyjaźni była nieważna.
Pomocnik podniósł ją, postawił na trzęsące się nogi i popchnął korytarzem. Zostawił na jego końcu przed uchylonymi drzwiami.
Pokój był oświetlony górskim, już zimowym świtem z okna na całą ścianę. W tę lodowatą taflę wetknięty był chybotliwy płomień kaganka przed figurą porcelanowego Buddy. Przy nim na podłodze za niską ławą siedział Mistrz w czarnych, wełnianych rękawiczkach bez palców. Nalewał sobie z czajnika parującą herbatę. Wskazał jej miejsce przed sobą. Uklękła, zwaliła się na kolana. Odeszła z niej wszelka siła, w zamian napełniała ją rozżalona wściekłość.
Rozharatała sobie życie, dała się okłamać, zgwałcić, porzucić, sama kłamała, kradła, a Mistrz, zamiast ją ustrzec, ochronić, popija herbatkę. On do niczego nie jest potrzebny, jemu też dała się oszukać. Pokłony mogłaby bić samej sobie, że żyje po tym wszystkim, albo kopać się w tyłek, że jeszcze.
Nie wycierała łez, chlipanie stawało się głośniejsze, bezwstydne. Ciekło jej z nosa i kapało z ust. Nie mogła ich zamknąć, obetrzeć ze skargi i krzyku. Nie panowała nad wrzaskiem miotającym nią po małym pokoju. Mistrz nie protestował, gdy zamachnęła się na posążek. Żywy Budda rozbiłby porcelanowego, starł swoje odbicie.
Wykrzyczała swoje marzenia, dotyk Kamila. Noce w hotelach i opatrunek z luksusu na gangrenę biedy. Śluz miłości, ekstazę w dupie, kurwienie się w antykwariacie. Zabrane bez skrupułów futro, czarkę. Wysypała wszystko, co miała, z plecaka. Zachrypnięta mówiła o Leo, jedynym człowieku, któremu ufa, swojej okradzionej samotności. Niczego już nie potrzebuje. Nie będzie się na nowo zlepiać z kłamstw. Nie ma kogo.
- Obwiniając siebie, stajesz się grzesznikiem - Mistrz odwinął ukradzioną czarkę z szalika. Obejrzał ją dokładnie. Przejechanie palcami po wyrafinowanym wzorze wypalonym w glinie sprawiło mu przyjemność. Nalał herbaty do swojej miseczki.
- Kiedyś chciałaś, na pamiątkę - podsunął ja Ewie.
Nigdy nie piła nic równie dobrego. Zmęczenie i spokój miały jeden smak. Nie chciała czarki Mistrza, chciała tej chwili.
- Kazałem ci wtedy wypić z twojej własnej do góry dnem - zajrzał do ukradzionej - Nie wróciłaś, poszłaś jeszcze dalej. Tutaj niesie nie zmieniło. Jest dla ciebie miejsce. Jeśli chcesz, zostaniesz, jeśli nie, odejdziesz.
- Zostanę - zdecydowała. Kiedyś już to mówiła z konieczności, teraz z jej braku. Była wolna, cokolwiek wybierze, będzie dobrze. Nigdzie nie czekała na nią obietnica, żadna urojona pewność. Dorosła do siebie.
- To bardzo cenne naczynie - odstawił ostrożnie ukradzioną czarkę - Tak cenne, że nie stoi na stole, aleja siedzę przed nim. I podziwiam.
Wygłaszał zdania wydające się Ewie częścią herbacianego rytuału, przepisem na ceremonię albo człowieka. Trochę zachwytu, trochę przymusu.
- Wiesz, czemu to naczynie jest piękne? Bo ulepione w stylu wabi. Zniszczenia, pożaru wypalania, ogołocenia z ozdób, na granicy nicości. O, tu jest cieniutki brzeg pustki - potarł minimalnie wyszczerbione obrzeże.
Pokruszyła maślane ciasteczko i popiła je czarnym wrzątkiem; od wczoraj nic nie jadła - Nie jestem, ale nie jestem też taka, jak myślałam.
Storczyk wybrany do ceremonii herbaty miał zgodnie ze zwyczajem więcej pączków niż kwiatów. Kilka przekwitłych płatków i pokryte pajęczyną liście. Ta ozdobna gałązka w wazonie, jej idealne dopasowanie do ceremonii przemijania, była dla Ewy szyderstwem. Jakby na własnym pogrzebie wetknięto jej w zęby kwiatek.
- Nienawidzę siebie.
- Poznajesz swoje ego.
- Ciebie, Mistrzu, też.
- Porzucasz fałszywe przywiązanie.
- Dlaczego pozwoliłeś mi wtedy odejść?
- Wróciłaś bez ozdób i wiesz, z czego rezygnujesz. Zbyt dużo mówi się o zen, nie praktykując go. Ty robiłaś to całą sobą.
Płatki śniegu oblepiały okno. Na zewnątrz była mroźna cisza. W białym pokoju brzęk naczyń przypominał metaliczne odgłosy narzędzi chirurgicznych. Mistrz słowami rozkrawał jej ostatnią skórę, zrost blizny po różowiutkim, wypieszczonym ,ja”.
Z wioski w dole dochodziło ostre, tnące szczekanie psów.
„Muszę się pomodlić” - zapragnęła dziecinnego paciorka. Jeżeli nie roztrzaskała się w pustce, to dlatego, że wypełniał ją ocean ckliwej miłości. Lazurowej jak z jarmarcznych oleodruków ze świętymi. Pomodlić się? Do kogo, do siebie? To byłoby równie bzdurne, co klepanie Ojcze nasz przed Buddą. Niedorzeczne, ale wszystko jest niedorzeczne i dlatego możliwe. Nie przyjechała tu na pokutę. Pojedzie do domu. Chora matka przydarza się właśnie jej. Przygnębienny kraj, gdzie wróci, też.
Nie będzie chować się po wyświęconych, okadzonych kątach i w objęcia facetów. Mistrz jest niepotrzebny. Uśmiechnęła się do siebie. Patrzył porozumiewawczo i zachichotał z radości: Wreszcie pojęła.
Przytrzymała zębami pustą czarkę, zdając sobie sprawę, że dopiero teraz pije z niej do góry dnem, pijąc swój śmiech.
Piotr Pietucha
Obudziło go wzbierające pożądanie. Nasycone duszną, zmysłową atmosferą sceny erotycznego snu parowały z umysłu niczym eter. Ocalałe skrawki zagnieździły się w nabrzmiałym członku, nie chciały się wycofać. Przytulił się do Marii, przygarnął miłośnie jej pełne, ciężkie piersi. Westchnęła i w półśnie przywarła do niego rozgrzanym ciałem.
Pocałował ją w lekko spoconą szyję. Pachniała wanilią, algami, zwietrzałym prochem roztartych wspomnień. Pod palcami poczuł jej twardniejące brodawki. Uśmiechnęła się do niego i wciągnęła na siebie, miękko rozchylając uda. Wszedł w nią delikatnie, jakby z namysłem.
Skupiona w powolnym smakowaniu dawkowanej rozkoszy, z zaciśniętymi powiekami, spazmatycznie wykrzywioną twarzą, Maria cicho jęczała. Skurcze namiętności, tak czytelnie wyrysowane w kącikach ust, w cieniach pod oczami, w pulsowaniu żyłki na czole, doprowadzały go do ekstazy. Gdyby pozwolono mu ocalić tylko jedną chwilę, zabrać na wieczność tylko jeden obraz, nie miałby żadnych wątpliwości. Byłaby to twarz oddającej się mu Marii, tak zmienna, wibrująca rozkoszą, porywająca w świętym, orgiastycznym transie. Transie, w który wprowadzał ją powoli i systematycznie niczym mag, urzeczony, niepotrafiący uwierzyć, że sam jest twórcą tego bez końca dokonującego się cudu.
Kochali się delikatnie, umiejętnie płynąc swoim z dawna ustalonym, miarowym rytmem, wspinając się odważnie na coraz wyższe, gwałtowniejsze fale. I jak zawsze, prawie jednocześnie opadając w ostatnim uderzeniu. Błogość. Ocaleni rozbitkowie na plaży małżeńskiego łoża.
Zasnęli ponownie, objęci niedbale, spleceni w wilgotnym uścisku niczym drzewa w tropikalnej dżungli. Jerzy przez sen łagodnie próbował wysunąć zdrętwiałe ramię, ale Marię to obudziło. Pocałowała go mocno w usta.
- Pośpij jeszcze, mój rycerzu - zręcznie wymknęła się z pościeli, otuliła białym, mięsistym szlafrokiem. - Wystarczy, jak wyjedziemy koło dziewiątej.
- Yhm - potaknął półprzytomnie. Wyciągnął rękę i przesunął po jej zroszonym, wilgotnym łonie. - Kocham cię, księżniczko - wymamrotał tkliwie.
Jerzy nie dał się długo prosić. Mimo pośpiechu, tuż przed samym wyjazdem, wykąpał się z chłopcami w jeziorze. Woda miała kolor piwa, była ciepła i orzeźwiająca. Niosła gdzieś w dal ich radosne pokrzykiwania. Maria siedziała na brzegu. Spod ronda dużego, słomkowego kapelusza z dumą i rozczuleniem popatrywała na swoje męskie stadko.
Najgorsze za nimi. Niecierpliwe przygotowania, pełne utajonego niepokoju, pakowanie, długa podróż, nudne, obowiązkowe formalności w recepcji, idiotyczne sprzeczki o byle co. Mają już swój domek, miłych sąsiadów, rozpakowane bambetle. Godziny posiłków i sklep w pobliżu. Chłopcy są zachwyceni. Niczego ważnego chyba nie zapomniała. Można zaczynać wakacje.
Z każdym kolejnym westchnieniem zostawiała za sobą brud i hałas miasta, długie miesiące trosk i kurczowego napięcia. Całą tę beżową płachtę codziennego bytowania.
Wyczekany, wytęskniony dzień. Zakręciło jej się w głowie. Ta niebywała moc tutejszego powietrza. Czuła w nim swojską smugę krowiego zapachu, delikatną, trochę zgniłą woń rozgrzanego jeziora, aromat ziół i wygniecionej trawy. Pociągnęła z butelki kilka łyków ciepłego, czerwonego wina. Obok niej na kocu przysiadła z nerwowym wdziękiem zielono - błękitna ważka. Chłopcy, baraszkując w wodzie, zaśmiewali się do rozpuku, Jerzy pajacował.
Przymknęła powieki. Była już trochę pijana, coś w niej zatkało wzruszeniem:
- Jeśli istnieje Niebo, to, dobry Boże, spraw, aby... było właśnie takie.
Rozbrykani chłopcy nagle ucichli, podkradli się do jej koca. Młodszy, jasnowłosy Bartek pochylił się nad drzemiącą matką i przytulił mokrą głowę do jej rozgrzanych pleców. Zerwała się z wrzaskiem i zaczęła go gonić po łące. Była bez szans, malec wyślizgiwał jej się z rąk, robiąc zręczne uniki jak goniony króliczek.
Jerzy wytarł się ręcznikiem, starannie zaczesał włosy do góry i klepnął z zadowoleniem Jakuba po ramieniu. Potem usiadł na kocu i pogwizdując, pośpiesznie wciągał skarpety.
- Naprawdę nie możesz zostać z nami trochę dłużej?
Dostrzegł wyrzut w kochających, niedowierzających oczach starszego syna. Poczuł się głupio.
- Mam masę zaległej roboty, nie mogę tego odkładać - tłumaczył się nieporadnie. - Przyjadę do was, jak tylko się z tym uporam, może już w następny weekend. Synku, obiecuję, naprawdę. - Mocno przycisnął Jakuba do piersi.
Odprowadzili go do samochodu. Kiedy ruszał, stali we trójkę na leśnej drodze, przytuleni do siebie. Wyglądali żałośliwie, jakby wspierali się wzajemnie w boleści nad jego grobem. Wyciągnął do nich rękę w czułym geście, potem mocno nacisnął pedał gazu.
Widział ich jeszcze przez chwilę we wstecznym lusterku, zamienili się w maleńkie figurki i znikli. Poczuł ciężar w klatce piersiowej. W gardle pęczniała dusząca wata, w uszach nadal dźwięczała wyliczanka Marii: „Załatw w końcu tego hydraulika, odwołaj i przeproś Bogdanów, pamiętaj o wodzie dla mamy i proszę cię, Niuniu, nie siedź długo po nocach... w zamrażalniku masz kotlety...”
Nie znosił rozstań. Czuł się winny. Nie radził sobie z prostym faktem, że od rodziny na jakiś czas ucieka. Był jednak nimi przeraźliwie zmęczony. Wyobrażał sobie samotne dni: kompletna cisza w domu, czytanie po nocach, leżenie w wannie, brydż, spotkania z przyjaciółmi. Raz na rok miał do tego prawo, do dwutygodniowej przepustki.
Sobotnie, upalne popołudnie. Na drogach było sennie i pustawo, rzadko wymijały go pojedyncze samochody. Za szybą przesuwały się, siekane harmonijnym rytmem przydrożnych drzew, mazurskie krajobrazy. Aksamitnie szmaragdowe łąki, malownicze kępy drzew, połyskujące w słońcu błękitne tafle jezior. Piękne pejzaże koiły nerwy, ucisk w okolicy serca zelżał. Jerzy odetchnął głęboko.
Powoli rosły mu skrzydła, a powiew wolności obracał żarnami wyobraźni. To będzie fantastyczna wyprawa w krainę luzu, przyjemności i braku jakichkolwiek obowiązków. „Konstruktywny ego - tripp” nazwano to niedawno w jakimś kolorowym magazynie, w artykule wymądrzającym się na temat koniecznej walki z zabójczymi skutkami stresu. Przebiegł ten tekst z pobłażliwym uśmiechem, czekając w kolejce do kasy supermarketu. „Zadbaj o siebie jak o gwiazdę, pożyj przez chwilę chwilą, pozwól sobie na coś niecodziennego...” - te tanie, namolne hasełka zalęgły się w jego umyśle niby korniki.
Sięgnął po papierosa, ale po chwili wahania odłożył go z powrotem do pudełka. A może by tak wykorzystać ten czas i powalczyć z nałogiem? Był już sporo po czterdziestce, miał skłonności do nadciśnienia, ostatnio mało i źle sypiał. Za dużo spraw i kaw, nie mówiąc o morzu koniaku, frustracji, i mnóstwo tłustego jedzenia. Na domiar złego żadnych sportów i fatalna nieumiejętność rozluźnienia się. W nagłym odruchu wściekłości zgniótł paczkę Marlboro i wyrzucił za okno.
Samochód zagłębiał się w nadchodzący zmierzch. Nad poszarpaną, fioletową pętlą zalesionego horyzontu dyszało pomarańczowe niebo. Niczym agonalnie wywalony jęzor zduszonego upałem dnia - skomentował ironicznie, zawstydzony własnym uniesieniem. W oddali zamajaczyła niewielka stacja benzynowa. Ukryta w cieniu starych akacji jak w amerykańskich road - movie. Władza kina nad potęgą wyobraźni - natychmiast poczuł w ustach smak świeżo zaparzonej kawy. Skręcił, zaparkował w pobliżu zgrabnego budyneczku. Zamówił dużą czarną i z filiżanką przeszedł na tyły, do ogrodzonego ażurowym płotem ogródka. Nie było tam żywego ducha. Rozsiadł się wygodnie pod parasolem, wyciągnięte nogi oparł na sąsiednim plastikowym krzesełku. W dole, między sennymi koronami olbrzymich sosen, pobłyskiwała granatowa toń stygnącego jeziora.
Pięknie. Był nareszcie sam. Ciszę wokół zakłócało jedynie melodyjne cykanie świerszczy. Marzył o takiej chwili.
Helena pomyślała: ja chyba zaraz ocipieję! Od upału, irytacji, całego cholernego absurdu, który narastał z każdą minutą tej podróży. Kłócili się prawie od samego wyjazdu z Warszawy.
- Jak ci się nie podoba, to się zrywaj - Jacek warknął, urażony do bólu kolejnym złośliwym komentarzem. Poczuła, że o to jej w gruncie rzeczy chodziło. To był od początku poroniony pomysł, ten wspólny weekend w „odjazdowej daczy” wuja. Te jego tony, ta tępota dziecinnego snobizmu, którym starał się jej co chwila imponować. Ta pewna siebie ręka władcy na jej udzie. Napuszony, drewniany kogucik.
- Zatrzymaj się! Natychmiast! - wrzasnęła.
- Ale co ty, kochanie... nie wygłupiaj się... ja przecież wcale...
- Spierdalaj, nadęty gnoju. Nie chcę cię więcej widzieć!
Trzasnęła drzwiami. W prostokątnej ramie samochodowej szyby została jego twarz. Czerwona, wykrzywiona złością, karykatura agresywnego głupka.
Zachowała się wrednie, ale miała dość. Zła na siebie, ostro maszerowała poboczem, jakby zamierzała wrócić na piechotę do Warszawy. Po kilku kilometrach wściekłość wyparowała. Chciało jej się pić, nowy sandał uwierał boleśnie. Próbowała iść boso, ale rozgrzany asfalt parzył, a pobocze kaleczyło stopy. Wokół pustka i ten cholerny upał, powietrze drgało epileptycznie. Stogi siana powinny już dawno się zapalić. Nieustanne, euforyczne trele podniebnych skowronków doprowadzały ją do szału.
Nieliczne zatrzymywane samochody mijały ją obojętnie. Jakby była przydrożną kurewką. Dobrze ci tak, kretynko - pomyślała ze złością. Po godzinie udręki dobrnęła do stacji benzynowej.
- Autobus, owszem, za dwie godziny, dzisiaj sobota, to chodzą rzadziej. Przystanek niedaleko, jakiś kilometr stąd, za godzinę przyjdzie mój zmiennik, wtedy spoko, podwiozę... - Ożywiony młody sprzedawca za ladą silił się nad podziw. Końskie zaloty z disco polo - pomyślała i z butelką mineralnej szybko wyszła. Zrezygnowana usiadła w cieniu pobliskich akacji. Było tam miękko i zacisznie, wyciągnęła się na chwilę w pachnącej trawie, plecak podłożyła pod głowę.
Spala ponad cztery godziny. Kiedy się obudziła, było już dobrze po południu. Czuła się świetnie, dziwnie lekka i radosna. Wstała energicznie i otrzepała się z resztek trawy. Wtedy pod stację zajechał czerwony volkswagen na warszawskich numerach. Wysiadł z niego facet w średnim wieku. Sympatyczny, ubrany na luzie. Nie tankował benzyny. Wszedł do środka, kupił tylko kawę. Przechodząc z filiżanką do ogródka, nie dostrzegł jej. Usiadł i popijał spokojnie, zapatrzony w sielski krajobraz.
Coś ją w nim zaintrygowało. No tak, z ruchów przypominał jej ojca. Nogi na stole, te same niedbałe pozy. Niemal identycznym gestem odgarniał za ucho przydługie włosy. I też sprawiał wrażenie nieobecnego, zagubionego. „Żyje tak, jakby to robił za niego ktoś inny” - przypomniał jej się złośliwy komentarz Beaty, ostatniej kochanki ojca.
Obserwowała go jeszcze dobrą chwilę, zanim podeszła. Była prawie pewna, że jej nie odmówi. Ale nie chciała prosić, a jeszcze bardziej nie chciała tego skwapliwego entuzjazmu napalonego faceta.
Speszył się, zesztywniał, zaczął coś bezsensownie mamrotać. Miał miły, zachrypnięty od papierosów głos. Mimo udawanej szorstkości było w nim coś delikatnego. Może dlatego po kilku minutach wspólnej jazdy poprosiła, aby jej mówił po imieniu. Chciała usłyszeć, jak je wymawia tym głębokim, piaskowym głosem. Zaskoczony, zaskoczył ją i odwzajemnił się swoim:
- Jerzy.
Zabrzmiało poważnie i sympatycznie. Męsko. Był wyraźnie speszony. Trocheja to bawiło. Przez dłuższą chwilę jechali w milczeniu, jakby zawstydzeni tym nagłym, spontanicznym wstępem do bliższej znajomości. Helena poczuła swój zapach. Koszulkę miała zupełnie przepoconą. Była wściekła, że nie pomyślała o tym na stacji. Przecież mogła się odświeżyć. Ale spłoszył ją tamten wsiowy podrywacz. Wykończył cały, od początku bezsensowny dzień.
Kombinowała w popłochu, co może teraz zrobić. Przecież nie wygrzebie z plecaka dezodorantu, nie będzie się nim dyskretnie smarować pod pachami? A może go poprosić, żeby się zatrzymał, niby, że na siusiu? Głupio, wrócę wypachniona, jeszcze sobie coś pomyśli. Bezradnie wierciła się na siedzeniu. W końcu, nie pytając go o zgodę, uchyliła okno. Postanowiła się rozluźnić - co, do cholery, każdy się poci w taki nieziemski upal.
Na szczęście nie próbował jej zagadywać. Włączył muzykę, całkiem OK jak na jego wiek. W ogóle było w nim coś młodzieńczego - odkryła z przyjemnością. Tylko jakby zduszone, wstydliwie zamaskowane pod surową powściągliwością dojrzałego mężczyzny. Może stąd jego spięcie, które jej wcale nie peszyło, wręcz przeciwnie, raczej ośmielało. Czuła się wobec niego pewniejsza, prawdziwsza.
Maski dorosłości - te kagańce duszy, westchnęła współczująco. Nie chcąc, myślała jednak o Jacku. Nie było między nimi najlepiej. I jeszcze ta dzisiejsza awantura. Poczuła wyrzuty sumienia. Jednak to nie była tylko jej wina. Sam ją, tępy debil - świadomie lub nie - do wszystkiego sprowokował. Od pewnego czasu coraz częściej ją drażnił. Był dobry i troskliwy, ale w zbyt namolny, ostentacyjny sposób. Jakby chciał ukryć i nie bardzo potrafił, że dbając o nią, robi jej właściwie łaskę. Na którą powinna zasłużyć. I na którą tak naprawdę nie zasługiwała.
Żelazne rączki słabego egoisty w aksamitnych rękawiczkach dżentelmena - pomyślała z niechęcią. Zdradzał go obłudny ton, zimne błyski w oczach. Zwłaszcza kiedy próbował być tak przekonywająco czuły. Wpatrzony w nią niczym wierny pies, gotowy do poświęceń. Podświadomie czuła fałsz. Może dlatego go dręczyła. Tresowała, testowała. Prowadzili ze sobą dziwaczną grę, której tajemniczych reguł żadne z nich nie znało i nie miało zamiaru respektować. Sens czy cel tej gry nigdy nie był dla Heleny jasny. Ale oboje byli od niej uzależnieni. Ranili się, rozstawali dramatycznie, zaraz potem żarliwie przepraszali, by po jakimś czasie przystąpić do kolejnej rundy. Lala się krew, leciały pióra, towarzyszyły temu wrzaski i wzajemne poniżenia.
To musi być syf z przeszłości - spekulowała chłodno Helena - psychiczne zadry, które nas chorobliwie zbliżyły i popychają do siebie, do perwersyjnego tańca. Tańca obłędu i destrukcji. Zobaczyła siebie, rudą wampirzycę w zielonej sukience, obejmującą partnera bladym ramieniem, wirującą w obłędnym kole życia i śmierci jak na obrazie Muncha.
Samsara - przemknęło jej przez głowę. Może nigdy się od tego nie uwolnimy. Jesteśmy marionetkami w ręku kapryśnego, okrutnego bóstwa. Skazani, nie wiadomo za co, na żałosne podrygi, nieustanne pląsy w zaklętym kręgu lodowatej wieczności. Upojona patosem tej katastroficznej wizji, uśmiechała się do siebie z masochistyczną rezygnacją.
Pojawiła się przed nim w aureoli. Kaskada rudych loków rozświetlonych promieniami zachodzącego słońca. Szczupła, w opiętych dżinsach, błękitnym t - shircie. Anioł z renesansowego obrazu. Tyle że żujący gumę, na bosaka, z wyzywająco sterczącym biustem i małym plecakiem zarzuconym na ramię.
- Na pewno pan jedzie w stronę Warszawy?
W jej głosie było coś niegrzecznie niecierpliwego. Rozkapryszenie, głęboko na dnie nieśmiałość, niepotrzebnie jednak zawstydzona.
Bezczelna smarkata, pytając, już decyduje nie tylko, gdzie, ale z kim pojadę, pomyślał Jerzy.
- Rzeczywiście - potwierdził sucho... - ale nie mam w zwyczaju zabierać przygodnych pasażerów.
Zabrzmiało szorstko, wręcz nieprzyjemnie. I bezradnie, jakby próbował przekonać o tym kogoś trzeciego. Nieobecnego świadka swojej nieuchronnej, niezawinionej porażki. Lekki błysk ironii w jej zielonych oczach, przygryziona warga. Umknęła jego badawczemu spojrzeniu. W łagodnym pochyleniu jej głowy zobaczył wyraźną prośbę. Nie był z kamienia.
- Otworzę trochę - bardziej stwierdziła niż zapytała.
Odkręciła energicznie szybę. Do wnętrza wdarł się strumień letniego wieczoru: zapach skoszonego siana, rozgrzanego asfaltu, igliwia, łubinu, samochodowych spalin. Jerzy poczuł się onieśmielony. Zły na siebie, że ustąpił. W dodatku z tą bezsensowną, pozbawioną klasy namiastką oporu.
Był spięty własnym zawstydzeniem, fantazjami, które bezczelnie zaczęły mu się cisnąć do siwiejącej głowy. Tak natarczywymi, że wydawały się głośne, niemal słyszalne.
- Włączę muzykę, nie będzie pani przeszkadzać?
- Ależ skąd, przeciwnie - zapewniła. Obdarzyła go śmiałym, ujmującym uśmiechem, w którym nie było cienia kokieterii. - Mam na imię Helena - powiedziała to po prostu, najnaturalniej na świecie.
Dopiero teraz zauważył konstelację piegów na opalonej buzi. Wyjątkowo ładnej buzi.
- A ja Jerzy. - Odchrząknął, trochę zakłopotany. Nabrał oddechu.
- Właściwie, prawdę mówiąc, to bardzo się cieszę, że jedziemy razem - nagłą szczerością przepłoszył zawstydzenie, przeprosił za wcześniejszą gburowatość.
- Ja też - przyznała z radosną ulgą. - Ugrzęzłam na tym zadupiu... bałam się, że już się stamtąd nigdy nie wydostanę.
Potraktowała go jak szlachetnego wybawcę. Było w tym dużo dramatycznej przesady, ale zabrzmiało ujmująco. Z uśmiechem zadowolenia obserwował ją kątem oka. Przeciągnęła się, wystawiła rękę za okno. Poczuł jej zapach - słodkiej, młodej kobiecości. Zakręciło mu się w głowie. Mieć znowu dwadzieścia lat - rozmarzył się. Nie kalkulować, przewidywać, zamartwiać się, pamiętać. Dręczyć tym, co było, i tym, co nastąpi. Po prostu być. Mieć w duszy ufność jutra, radość niewiadomego.
Coś się w nim boleśnie zakurczyło. Podkręcił gałkę magnetofonu. Lenny Kravitz, ulubiony towarzysz podróży, zamęczał nosowo pytaniem: Are you gonna go my way? - Yes, sure buddy - pomyślał Jerzy ironicznie - idę z tobą, bracie, gdziekolwiek, cokolwiek masz na myśli.
- Nieźle szyje - rzuciła Helena z uznaniem.
- Ma to w genach - Jerzy zaryzykował i popisał się znawstwem przedmiotu.
- Jego dziadek pewno był krawcem spod Lublina, czarna babcia śpiewała w kościelnym chórze gdzieś w Harlemie...
- Cwaniaczek. Ale z biglem i klasą - przerwała mu pojednawczo. Wypluta przez okno gumę, wygrzebała z plecaka odrapaną kasetę.
- Mogę?
Nie czekając na zgodę, zmieniła muzykę. Z głośników popłynął jękliwy, smętny zaśpiew Johna Lee Hookera.
- Lubisz bluesa? - zdziwił się szczerze. - To chyba rzadkie wśród dziewcząt w twoim wieku?
Ugryzł się w język. Zajob. „Dziewczęta”, „w wieku” - co za debilny tekst? Co się ze mną dzieje? Po cholerę te kulawe dialogi?
- Szczerze mówiąc, nie wiem... Jakbyś zapytał, czy lubię oddychać - odpowiedziała z wahaniem. - Po prostu słucham tego od dziecka - wyjaśniła szybko, widząc jego zdziwioną minę. - Mój ojciec bardzo lubił nagrania z delty Missisipi...
- Tak? To ciekawe. - Jerzy czekał na dalszy ciąg opowieści.
- Tak - ucięła krótko, pochyliła głowę. Miedziane loki opadły z karku, zasłoniły twarz.
Wyczuł jej nagłą zmianę nastroju. Czyżby powiedział coś niestosownego? Najlepiej chyba w ogóle się zamknąć. Ale to nie było takie łatwe. Od kiedy wsiadła do jego samochodu, ogarnął go niepokój i poczuł napływ fascynującej ciekawości. Emanowało z niej coś bliskiego, znajomego. Chciał tego dotknąć, pogładzić, tak jak się spontanicznie głaszcze kota albo urocze dziecko. W milczeniu odwrócił się do niej, spojrzał w piegowatą, śliczną twarz. Odwzajemniła spojrzenie. Tak bez wstydu i bez ogródek, prosto w oczy. Jej spojrzenie było poważne, smutne, jakby nagie.
Zmieszany odwróci wzrok, przełknął ślinę.
- Masz może papierosy? - zapytał nerwowo.
- Coś nie w porzo? - Przypaliła mu swoją zapalniczką, podsuwając ogień. Ściskając jedną ręką kierownicę, drugą podtrzymał jej dłoń. Była ciepła, dziecinnie miękka i wilgotna.
- Nic, nic... - pokręcił głową przesadnym gestem. Zaciągnął się kilka razy z wyraźną przyjemnością. Dym papierosa rozpłynął się aromatyczną smugą, osnuł ich przyjazną, ciepłą mgiełką. Jerzy utkwił wzrok w światłach ciężarówki, mozolnie wlokącej się przed nimi. Czuł pulsowanie krwi we wnętrzu czaszki, przyjemny ucisk w klatce piersiowej. Stamtąd pochodziła też subtelna, ciepła błogość, która całkowicie go wypełniła.
- Przyszła mi tylko do głowy taka dziwna myśl... - zawahał się.
Podniosła brwi, popatrzyła na niego pytająco.
- To może zabrzmi głupio... ale wiesz... wydało mi się nagle, że cię dobrze znam, że już kiedyś spotkałem. Że cię... jakoś poznaję... - Zająknął się, popatrzył na nią z rozbrajającym, nieśmiałym uśmiechem. Nie oczekiwał odpowiedzi, nie szukał usprawiedliwienia. Czuł się z nią tak blisko, jakby rozmawiał sam ze sobą.
To nagłe, intymne wyznanie ją speszyło. Poczuta się nim dziwnie osaczona. Ja ciebie też trochę znam, pomyślała z ironią. Masz koło czterdziestki, skołatane nerwy, dorastające dzieci, z których jesteś średnio dumny. Wymagającą, rzadko zadowoloną żonę. Zdrowie już trochę szwankuje, zadyszka, wątroba, te rzeczy. Niekiedy upijasz się do nieprzytomności, ze dwa razy do roku rzucasz palenie, teściowa doprowadza cię do szału, praca otępia, polityka brzydzi, przyjaciele zawodzą. Czasami chciałbyś wszystko rzucić, wyjechać na Tahiti albo wyspy Bora - Bora...
- Napijesz się coli? - Stanowczym szarpnięciem otworzyła puszkę i zanim mu ją podała, spiła musującą z wierzchu chłodną pianę. Postanowiła go rozbawić.
- Ja ciebie też trochę znam - rzuciła frywolnie. - Jesteś czasami cholernie zmęczony życiem, chciałbyś zacząć wszystko od nowa. Wyjechać gdzieś daleko, na południowe wyspy... albo do Pernambuco...
- Do Nepalu - rozpromienił się w uśmiechu. Sympatyczna wiązka zmarszczek rozsypała się z worków pod oczami. - Przyznaj się, Heleno, jesteś czarownicą?
- Może i jestem.
Popijał drobnymi łykami ciepławą colę, sprawnie manewrując jedną ręką. Nadjeżdżający z przeciwka samochód zamrugał reflektorami. Jerzy oddał jej puszkę i przezornie zwolnił, wypatrując przyczajonego na poboczu radiowozu. Mijali w wolnym tempie kolejne zapyziałe miasteczko. Zardzewiałe siatki i szczerbate ploty broniły dostępu do jednakowych, klockowatych domów. Z pootwieranych na oścież okien wypływała siną rzygowiną struga telewizyjnego światła. Poboczem szła grupka roześmianych, przesadnie umalowanych dziewczyn. Chwilę dalej minęli, trąbiąc, rozłażących się po asfalcie jak ospałe muchy, chwiejących od upału i piwa chłopców. Ogolone pały, zdebilałe, blade twarze. Przeganiani przez samochód Jerzego, nie mieli już nawet siły wrogo ku nim gestykulować.
Helena ze znużonym obrzydzeniem patrzyła na te pospolite obrazki. Najnowszą miarą ich ostatecznej brzydoty były wszechobecne reklamy. Współczesne liszaje na poczciwej, brudnej gębie polskiej prowincji.
Czarownicą - a to dobre - jeśli już, to jestem raczej „voodoo child” albo jakiś „zombie”, pomyślała. Tak właśnie się ostatnio czuła, jakby zasnęła i nie mogła się obudzić. Widziała, rejestrowała i nawet czasem wydawało się jej, że coś rozumie, ale wszystko ciągle rozmywało się w nierealności. Sceny, obrazy życia wnikały i przepływały przez nią, nie osadzając się normalnymi warstwami przeżyć i doświadczeń. Niekiedy słyszała głosy. Czuła się niczym filmowa kamera, którą ktoś po swojemu obsługiwał. Czasem miewała dziwne wizje, tajemnicze przeczucia. „Jestem medium. Jestem kanałem jakiejś innej świadomości” - zwierzyła się kiedyś Jackowi. „Palisz za dużo trawy” - podsumował trzeźwo.
Jerzy milczał, czasami rzucał w jej stronę ukradkowe spojrzenia. Ma mnie pewnie za świrniętą - poczuła, że w jej beztroski jak dotąd nastrój wkrada się zniechęcenie.
- Ile ty masz lat, Heleno?
Zapytał nagle, jakby słyszał jej myśli, i niczym doświadczony znachor ważył ciężar przypadłości na szali czasu.
- Dwadzieścia pięć... - odpowiedziała z wahaniem. I dodała jakby w usprawiedliwieniu: - Ale często mam wrażenie, że znacznie więcej.
- Nie bardzo rozumiem - odparł szczerze.
- Ja też... - przyznała. - Tak jakbym żyła już na tym świecie dziesiątki razy - wyjaśniła zakłopotana. Zabrzmiało poważnie. Pretensjonalnie. Zrobiło jej się głupio. Zauważył jej zmieszanie.
- A pamiętasz, jak pozowałaś Tycjanowi? - rzucił żartobliwie.
- Coś sobie przypominam - odpowiedziała niepewnie. Chcąc się Jerzemu odwdzięczyć, przypodobać, zaczęła nagle pośpieszną improwizację: - Tak, poczekaj... pamiętam ostatnie spotkanie. W jego wilgotnym, weneckim domu o bladoróżowych ścianach. Tycjan był niezdrów, w ogromnym łożu z baldachimem. Męczyła go niestrawność i ataki podagry. Co chwila wołał słabym głosem na służbę. Była wyjątkowo zimna, grudniowa noc, zacinał deszcz i północne wiatry łomotały framugą okna. Ogień przygasał w kominku, a on miał gorączkę i mdłości. Okryłam go swoim płaszczem i siedziałam przy nim na brzegu łóżka. Sługa przyniósł gorące zioła, odbiło mu się po nich głośno. - Helena patrzyła przed siebie i jak wytrawna aktorka uśmiechała się do udawanych wspomnień. - To te trufle z anyżkiem - wystękała słabym głosem „ojca chrzestnego” - wieczerza u rodziny Vitale, mają nowego kucharza.
Po jakimś czasie poczuł ulgę - kontynuowała opowieść - jak dobrze, że o mnie pamiętasz, Heleno - ściskał moją rękę. Gładził z upodobaniem moje rude loki - jesteś taka piękna i dobra... prawdziwa Primavera - szeptał. Potem - osłabiony gorączką i miksturami weneckich cyrulików - zapadł w ciężki, przerywany majaczeniami sen. Uspokoił się dopiero nad ranem. Wtedy go opuściłam. Pamiętam, pochyliłam się nad nim i pocałowałam te biedne, drogie oczy, które widziały tyle piękna. Uśmiechnął się przez sen. Następnego dnia umarł.
Helena zakończyła swą efektowną opowieść zdecydowanym cięciem. Jerzy popatrzył na nią z niekłamanym podziwem.
- Genialne. Dobra była z ciebie dziewczyna - żartobliwie utrzymał się w konwencji - a skoro jesteśmy przy truflach...
Siedzieli przy masywnym stole w podrzędnej, wiejskiej knajpie. Powietrze było ciężkie od dymu papierosów, zapachu smażonej kapusty i wrogiej niechęci tubylców, w milczeniu przyglądających się im spode łba. Co za para! Chudy, zbolały jak Chrystus i ruda dziwka z cyckami na wierzchu.
Prawdę mówiąc, Jerzy chciał się natychmiast po wejściu wycofać, ale Helena popchnęła go w głąb dusznej sali.
- Świetnie - szepnęła mu do ucha - usiądźmy tam w kącie. Tam będzie najlepiej, jestem za chwilę - zwinnie przecisnęła się między stolikami w stronę toalety. Jerzy zajął posłusznie wskazane miejsce.
Ciekawe, co będzie najlepiej? - zastanawiał się rozbawiony, mężnie znosząc nawałnicę ponurych spojrzeń. Zapalił papierosa, dyskretnie podziwiając wyrafinowaną dekorację wnętrza. U powały drewnianego sufitu zwisały czerwone balony, zapewne pozostałość po hucznej imprezie. Niektóre, już porządnie sflaczałe, przybrały perwersyjne kształty. Seledynowe ściany obwieszono olejnymi pejzażami w złoconych ramach. Biła z nich niekłamana miłość do przyrody ojczystej i brak kompleksów ich twórcy. Podłogę pokrywała wytarta wykładzina w kolorze buraczkowym. Wszystkie kąty i zakamarki porosła bujna, plastikowa roślinność.
Z boku, nad barkiem, królował włączony na pełen regulator telewizor. Na ekranie jaśniała nieskazitelnie piękna twarz lalki Torbi, zachwalającej walory islandzkiego filmu. Zanim jednak doszło do emisji, barman z wyczuciem wyeliminował zagrożenie. Knajpę wypełniła „Biesiada piosenki”.
- Ten zajazd powinien się nazywać „Odjazd”! - Helena usiadła naprzeciw Jerzego i w zachwycie rozglądała się po sali.
Karta skromnego jadłospisu leżała na stole. Czekali cierpliwie dobrą chwilę, zanim podeszła do nich tęga blondyna w poplamionym fartuszku. Poruszała się ospale, jakby się przedzierała przez śnieżne zaspy. Ze zbolałą, nieobecną miną przyjęła zamówienie.
Skinęła głową bez cienia uśmiechu i odeszła w stronę kuchni.
- Chciałoby się ją dobić - skomentowała Helena współczującym, konspiracyjnym szeptem.
- Skrócić jej męki - zgodził się Jerzy - ale niech może najpierw skróci nasze i coś w końcu przyniesie.
Starannie zdusił papierosa w masywnej szklanej popielniczce. Uśmiechał się nie tylko do Heleny, ale także do własnych o niej myśli. Promieniował tkliwą, ojcowską akceptacją. Pozbawionym skrępowania podziwem. Trochę ją to drażniło, choć prawdę mówiąc, dawno nie czuła się tak szczęśliwa.
Ten rozkoszny stan upojnej głupawki udzielił się obojgu. Podnieceni, w komunii chichotów, prześcigali się zabawnymi skojarzeniami.
- Jak myślisz, gdzie ona teraz jest? - Helena skinęła głową w stronę przechodzącej do innego stolika somnambulicznej kelnerki.
- Na samotnym, długim spacerze - odpowiedział po chwili namysłu. - W białej, koronkowej, przewiewnej sukience, z parasolką wdzięcznie opartą o ramię, idzie plażą... ciepłe, delikatne fale pieszczą jej zmęczone stopy. Bezmiar błękitnej przestrzeni, rybacy sennie zwijają ażurowe sieci, z oddali słychać krzyk mew... słony, ożywczy zapach spokojnego morza, pieszczota rozgrzanego piasku...
Helena siedziała zasłuchana. Z głową w dłoniach wpatrywała się w niego z intensywnym napięciem. Kiedy skończył, odchyliła się na krześle, w jej żółtozielonych oczach migotała czule nieuchwytna tajemnica. Jak słodka smuga miodu - pomyślał.
- Weranda, fotel bujany... - zaczęła ostrożnie - ...bezruch i cisza zachodzącego słońca, obok na stoliku napar z dzikiej róży, odłożona robótka... W ogrodzie przed domem ułożone równo, w szpalerze, jak warzywa na grządkach, martwe ciała jej stałych klientów... tych wszystkich pieprzonych pijaczków. - Helena rzuciła głową w stronę baru, zachichotała sarkastycznie.
W jej śmiechu było coś złowrogiego. Jerzy przyglądał się z niepokojem, jak energicznym gestem zbiera rude loki, wiąże gumką na karku. Rozchyliła spękane, wiśniowe wargi i patrzyła przez brudną szybę na ponury, oświetlony słabą latarnią placyk parkingu. Wysypanego grubym żwirem, pełnego śmieci i odpadków. Masywne sylwetki zaparkowanych tam samochodów wyglądały jak stado znieruchomiałych w letargu zwierząt.
Dyskretnie rzucił okiem na zegarek. Zrobiło się późno. Przywołał grubą kelnerkę, tym razem nie dała na siebie czekać. Szybko wypisała rachunek. Chciał zapłacić za nich oboje, ale Helena stanowczo zaprotestowała. Wyjęła z plecaka mały, ozdobny portfelik i odliczyła swoją należność, dorzucając proporcjonalny napiwek. Zimna staranność dokonywania tych wszystkich operacji trochę zbiła go z tropu. Widział w tym demonstrację: płacę za siebie, jestem niezależna, siedzieliśmy razem, było miło, ale teraz... ja to jestem ja, a ty jesteś ty i wracamy do swoich oddzielnych światów. Zrobiło mu się przykro, niepewnie odwrócił od niej wzrok. Poczuł się odtrącony.
Helena walczyła z sennością. Marzyła o kąpieli, o swoim wygodnym, szerokim łóżku. Jutro niedziela, właściwie można się nie budzić. Nie ma do czego. Jeśli, to tylko do upału. Zaczęła żałować, że wraca. Cholerne miasto, na które jestem skazana - pomyślała z rezygnacją - tu się urodziłam i tu będę błądzić do końca. We wstrętnych, szarych korytarzach ulic, zbudowanych bezmyślnie, tylko dla przeciągów.
Życie od pewnego czasu wydawało jej się tępą, obowiązkową rozgrywką. Los był w niej wyraźnie po drugiej, nie wiadomo czyjej stronie. Więc wbrew sobie godziła się na wszystko. Nie chciała, nie umiała o nic walczyć. Moją karmą jest „rzetelnie sobie zasłużyć” - kpiła z goryczą. A na to nie miała siły ani - mówiąc szczerze - ochoty.
Więc nie zasługiwała. Dni płynęły beznamiętnie w drętwym rytmie pogrzebowego marsza. Większość ludzi tak żyje - w cichej desperacji - przeczytała kiedyś w mądrej powieści. Przekonująca banalność tej prawdy nie stanowiła dla niej żadnego pocieszenia. Przeciwnie - pogłębiła nastrój rezygnacji.
Jerzy milczał, skupiony na prowadzeniu samochodu. Jezu! Co za facet! - pomyślała z podziwem. Nie spotkała dotąd nikogo, kto by tak łatwo i z takim wdziękiem zawładnął jej wyobraźnią. Zdobył tak szybko jej sympatię i zaufanie. Powściągliwy, z prawdziwą klasą. Żadnych niepotrzebnych pytań, żadnych tanich umizgów. Poza tym jedynym wyjątkiem w kwestii wieku nie było ankiety personalnej. Sam też nic o sobie.
Jednak czuła się z nim tak blisko. Wygląda na kogoś, kto potrafi słuchać i nie potrzebuje zbyt wielu słów, żeby zrozumieć.
Tyle się naczytała o przypadkowych spotkaniach, które w naturalny sposób rodzą bliskość. To niezrozumiałe, intymność płynąca z obcości. Coś musi przecież mocno łączyć. Nie wystarczy wspólna podróż, dwoje ludzi przemierzających ramię w ramię kawałek przestrzeni. Jak spotkanie dwóch ziarenek piasku w wąskim przesmyku klepsydry.
Czy rzeczywiście już się kiedyś spotkali? Szczerze mówiąc, ani trochę nie wierzyła w te patetyczne pierdoły o wędrówce dusz ani o kolejnych efektownych inkarnacjach: z konika polnego w antylopę, a później, jeśli będziesz grzeczna, w buddyjskiego mnicha.
Przyglądała się Jerzemu ukradkiem. Wygląda na wracającego z krótkiej wycieczki, może służbowej podróży w interesach. Chociaż nie, chyba za swobodnie ubrany, żadnej teczki czy marynarki rzuconej na tylne siedzenie. Raczej odwiedzał rodzinę lub przyjaciół. Nie wygląda na biznesmena. Samochód też nie za bardzo, trochę za skromny. Ciekawe, czym się zajmuje? Pewnie jest naukowcem, sądząc po wyrafinowanym języku, raczej humanista. Historyk - postanowiła. Nie miała odwagi wypytywać, w sprawach bardziej osobistych był wyjątkowo powściągliwy. Wobec niej był równie taktowny, to jakoś obliguje. Ciekawość ciekawością, ale, kurczę, tu nie spis powszechny ludności.
Zapaliła papierosa, odwróciła głowę do okna. Dziwne, że przy takiej pogodzie nie został na niedzielę. Pewno żona czeka niecierpliwie z kolacją. Ciekawe, jaka ona jest, pomyślała. Poczuła ukłucie zazdrości, niewytłumaczalnego żalu. Też chciałaby na kogoś takiego czekać. Na jego humor, czułość, łagodne spojrzenie. Na uczucie szczęśliwej ulgi - nareszcie jesteś. A nawet na zmęczenie, niecierpliwość, irytację - rozmarzyła się wielkodusznie. Widziała wcześniej, jak zapadał się w siebie. Zaśmiewał się serdecznie z jej paplaniny i dowcipów, ale w tej lekkości było coś udawanego. Te wybuchy radości były niby uwolnione z klatki dzikie ptaki, nieporadne i tak naprawdę niezdolne już do życia na wolności.
Czy potrafiłabym go uzdrowić? Jakiś instynkt, głęboko i wstydliwie ukrywany, wabił pokusą kobiecego altruizmu. Tego opiekuńczego oddania, głupawego poświęcenia na rzecz ukochanego samczyka. Zachowań, którymi dotąd gardziła, typowej pułapki ograniczonych kobiet. A jednak coś podobnego ożyło w niej nagłą potrzebą i nie była w stanie się temu oprzeć.
Chaotyczne i gwałtowne uczucia wezbrały w niej falą tkliwości. Musnąć ten ciemny, męski podbródek z cieniem błękitnego zarostu. Scałować zmęczenie z podkrążonych oczu. Gładzić jego zgrabne ręce. Myśl o tym, że już go nigdy nie zobaczy, zabolała. Tak jakby ją porzucał.
Helena przysnęła, niemal w pół słowa. Zmęczone, słodkie dziecko - rozczulił się Jerzy. Popatrzył na jej delikatnie zarysowany profil. Kapryśna linia odrobinę zadartego nosa, gładkie, wypukłe czoło, uroczy podbródek. Wydęte jakby w pretensji wargi zapraszały do pocałunku.
Był podekscytowany, ale jednocześnie dręczył go niepokój. Tracił nad sobą kontrolę. Czuł w ustach słodkomdlący przypływ ciemnej, musującej energii. Było to mocne, wszechogarniające. Coś w nim budziło się do życia. Upojna aria niczym winorośl wiła się, rozrastała, wypełniając jałowe dotąd zakamarki duszy.
Pędził nocną szosą w uniesieniu, na przedniej szybie - pac, pac - gęstniało obfite żniwo owadzich szczątków. Wysłużony silnik volkswagena buczał dziarsko. Zanim się spostrzegł, byli już na wygodnej dwupasmówce, oświetlonej pomarańczowym, surrealnym światłem. Jeszcze chwila i przedmieścia Warszawy.
Zwolnił przestraszony, chciałby zwolnić bieg czasu, wydłużyć tę cudowną podróż. Popatrzył na śpiącą Helenę. Kim ona właściwie jest? Co robi? Jak żyje? Otworzyła oczy, jakby poczuła dotyk jego spojrzenia.
- Zdaje się, że ździebko przysnęłam.
Poprawiła się w fotelu, wyprostowała jak przyłapana na gorącym uczynku uczennica. W jej głosie doszukał się nutki żalu, usprawiedliwienia. To było miłe.
- Na zdrowie - uśmiechnął się. - Jesteśmy już niedaleko Warszawy, jeszcze tylko kilkanaście kilometrów - zakomunikował sucho, niczym pilot schodzącego do lądowania samolotu.
- Tak szybko upłynęła ta podróż - Helena podchwyciła ton wdzięcznego pasażera. Ziewnęła szeroko i przeciągnęła się, dotykając palcami miękkiej tapicerki wyścielającej dach samochodu. Po tej krótkiej drzemce obudziła się całkiem rozbita. Zrobiło jej się nagle ciasno i niewygodnie. Sztywno. A może to powrót do miasta zmuszał ich do nałożenia masek, rezygnacji z bliskości? Nie była już potrzebna, raczej zawadzała.
- Gdzie mieszkasz w Warszawie? - Zanim zdążyła odpowiedzieć, dodał szybko, dla usprawiedliwienia: - Chętnie podrzucę cię do domu.
- Och nie, dzięki - żachnęła się przesadnie. - To straszny kawał drogi, po drugiej stronie miasta.
- Więc tym bardziej - nie dawał za wygraną. - Jak mnie wyrzucisz gdzieś w centrum, w pobliżu metra, to będę szczęśliwa - wybrnęła taktownie.
- Oczywiście, nie ma sprawy - zgodził się szybko.
Krążył dość jeszcze zatłoczonymi, mimo późnej pory, ulicami miasta. Niespotykany o tej porze upał, światła reklam, roje rozgadanych przechodniów, zapachy, cała ta gorączka wielkomiejskiej sobotniej nocy, nadały Warszawie nastrój południowej metropolii. Chciało się żyć, śmiać, przeżyć coś niecodziennego.
Jerzy zatrzymał się pod stacją Politechnika. Wyłączył silnik, zapalił w wozie światło. Westchnął. Pamiętał to uczucie z dawnych czasów. Tępy ból zawodu, kiedy w ciemnym, rozgrzanym wnętrzu kina czarodziejski strumień innego świata gasł. Z potwornym skrzypieniem otwierały się wrota i salę przecinała nachalna jasność. The End. Fine. Koniec. Mrużąc obolałe oczy i drepcząc ponuro w tłumie niczym skazańcy, opuszczali gościnną jaskinię kina „Ochota”, zanurzali się niechętnie w szarość.
Wysiadł z samochodu. Za chwilę urwie się coś wspaniałego, zostanie sam z uczuciem pomieszania i żalu. Spojrzał bezradnie na Helenę. Przecież nie może jej pozwolić odejść. Powinien poprosić o kontakt, telefon, musi ją jeszcze zobaczyć. Przez kilka sekund toczył ze sobą rozpaczliwą walkę. Wreszcie wyciągnął do niej rękę.
- Żegnaj, Heleno... i dbaj o siebie. Było mi bardzo miło cię poznać - wydukał starannie jak wyuczoną w egzotycznym języku kwestię.
- Bardzo ci dziękuję, to było wspaniałe i... - zawahała się, nie dokończyła. W spontanicznym odruchu wspięła się na palce i pocałowała go w policzek.
Zanim zdążył ją objąć, odwróciła się i odeszła zdecydowanym krokiem. Jeszcze przez moment mignęła mu jej postać, chwilę później wessała ją mroczna czeluść podziemnego korytarza. Uruchomił motor, ruszył ostro, z wprawą rodowitego warszawiaka, i włączył się w rytm wielkomiejskiego ruchu.
Dojeżdżali do miasta. Była zmęczona. Nie miała na taksówkę, wzięła ze sobą za mato forsy, Jacek wyśmiał ją, kiedy szykując się do wyjazdu, odliczała banknoty: .Jedziemy na jakieś większe zakupy?” Więc odłożyła je z powrotem do puszki po herbacie.
Znowu posłuchałam debila, złościła się na siebie, zagryzając wargi. Prawie wszystkie pieniądze poszły na obiad w knajpie. Nie pozwoliła Jerzemu za siebie zapłacić, to nie w jej stylu. Był tym trochę zaskoczony, może nawet lekko urażony, ale nic nie dał po sobie poznać. W każdym razie nie nalegał w tym upierdliwym stylu zranionego dżentelmena.
Mieszkała na Ursynowie u przyjaciółki. Lilka pół roku temu wyjechała do Stanów i nie śpieszyło jej się z powrotem. Załapała się tam na house - keeperkę u bogatej rodziny w Kalifornii. Gotowała im, woziła dzieciaki, romansowała z ogrodnikiem. Zapieprzała ostro po 10 - 12 godzin na dobę, ale miała konkretny cel - wymarzony dom w Zalesiu. Dostała w spadku po babce kawałek fantastycznego placu w lesie i uparła się, że postawi tam dworek. Taki prawdziwy, szlachecki, z czterema kolumnami i gankiem, pod ścianą malwy. Jak na razie zarobiła tylko na fundamenty, ale nie traciła fasonu, poza tym w Stanach było „genialnie, no i wszyscy oczywiście za mną przepadają”.
Nic dziwnego, bo Lilka była super. Wesoła, pozbawiona kompleksów i pretensji. Miała wielkie serce, masę energii i mnóstwo zdrowego rozsądku. Bez kazań i zbędnych sentymentów w trudnych chwilach zawsze popychała Helenę w dobrą stronę. Była stanowcza i miała niesamowitego czują. „Inteligencję emocjonalną”, mądrzył się zazdrośnie Jacek. Jasnym głosem rzucała rozkazy: „Idź tam... zrób to... daj sobie siana...”, i wszystko jakoś się układało. Bez nerwów, szarpaniny ani tych namolnych, życiowych prawd ciężko doświadczonej matki. Tylko dzięki niej Helena przetrwała najgorsze.
Ostatnie listy od Lilki były dziwne. Ocean, palmy, luksusowa zieleń ogrodów Monterey zrobiły swoje. Wyparły na dobre pamięć ukochanego mieszkanka na Ursynowie. Pisała:
...I do czego mam tęsknić? Do nory z rakotwórczego betonu, na tym brudnym piachu z wygrzebanym kanałem metra? A na środku tego badziewia kościół, duma mieszkańców, stoi jak pijany gorał, który zgubił się na wycieczce w stolicy. Wielki, masywny, w haftowanej bieliźnie, z absurdalnymi muszelkami ozdóbek, przybudówkami... no, powiedz sama - co ja właściwie tyle czasu robiłam w tej szarości, na samą myśl, że mam tam wrócić, dostaję torsji...
Helena poczuła się rozpaczliwie samotna. Opuściła ją Lilka - starsza, mądra siostra, ojca nie było, o matce myślała z niechęcią. Związek z Jackiem po raz kolejny się rozpadł, tym razem chyba ostatecznie. I tak przypominał brzydką, posklejaną skorupę. W pustym ursynowskim mieszkaniu czekały na nią wierne towarzyszki: cisza i hodowane w doniczkach rośliny.
Oparty o ścianę łazienki siedział bokiem na sedesie, nogi wstawił do stojącego obok bidetu. Letnia woda, szemrząc, przyjemnie obmywała mu stopy. Zaciągając się papierosem, popijał drobnymi łyczkami koniak.
Dziwna pozycja „myśliciela” Rodina z osobistymi modyfikacjami. Przybrała ją kilka lat temu. Codzienna medytacja osaczonego harmidrem i trywialnymi problemami, zagonionego do kibla ojca rodziny. Pod ręką na półeczce stała metalowa popielniczka ze szczelnym wieczkiem - pamiątka z saksów w Holandii. Obok kilka książek, kubek pełen obgryzionych długopisów, gruby notes. Pisemka rozrywkowe z półrozwiązanymi krzyżówkami zalegały w stosach na kafelkach posadzki. Maria najpierw pokpiwała, potem prosiła i groziła, w końcu dała za wygraną. Stoczył udaną batalię o swoje miejsce na ziemi, nie ruszając się z sedesu.
Trzypokojowe mieszkanie, choć obszerne, naprawdę było ciasne. Każdy miał swoje zaklęte rewiry, chłopcy, od kiedy podrośli, okupowali telewizor, sprzęt i komputer, przyjaciółki Marii kuchnię. Ciasna małżeńska sypialnia zrażała wiecznie niezaścielonym łóżkiem, poza tym obowiązywał tam absolutny zakaz palenia. W łazience była doskonała wentylacja.
Teraz miał cały dom do wyłącznej dyspozycji, ale cóż znaczy siła przyzwyczajenia. Choroba więzienna - uśmiechnął się kwaśno do lustra, zamazał zmęczone spojrzenie kłębem wypuszczonego dymu.
Niepokoiło go własne odbicie. W rozszerzonych źrenicach, w pionowych zmarszczkach przy nosie zagnieździło się szaleństwo. Próbował bezskutecznie przybrać swój dawny, normalny wyraz twarzy. Ale oko lśniło filuternie niezdrowym błyskiem, brew srożyła się zwycięsko, usta wykrzywiały w głupawym, niedojrzałym grymasie. Tego wizerunku nie znał i mimo że czuł się wyjątkowo dobrze, obca sztywność w plecach, w okolicach karku ostrzegała ponuro: chłopcze, uważaj na siebie!
Nie chciał się kontrolować. Czuł jej intensywną obecność, widział jej spojrzenie. Helena towarzyszyła mu głosem, zapachem. Nadal prowadzili rozmowę, bawili się żartami, skojarzeniami.
Próbował się z tego otrząsnąć. Wiedział, że jest to winien sobie, Marii, światu. Jakby chciał wszystkim udowodnić, że tak naprawdę nic się nie stało. Jest nadal sobą, zmęczonym długą podróżą Jerzym. Trochę tylko podnieconym i w lekkim szoku. Czterdziestoparoletnim, zgorzkniałym mężczyzną, pozbawionym iluzji, jako tako przystosowanym do życia. Dojrzałym typem, który za chwilę zaśnie, by obudzić się do urlopowego jutra.
Dopił koniak, umył zęby, przebrany w piżamę rzucił się w pachnące jeszcze porannym seksem łóżko. Zgasił nocną lampkę i modlił się szeptem, z dziecięcą żarliwością, aż poczuł się uspokojony, wewnętrznie uładzony.
W nocy upał trochę zelżał, ale i tak można było wyzionąć ducha. Otwarte na oścież okna nie zdały się na wiele. Powietrze stało gęstym, zawiesistym smogiem, betonowe ściany hojnie oddawały nagromadzone za dnia ciepło.
Helena, naga i mokra od potu, rzucała się, przeklinając, pod zmiętoszonym prześcieradłem.
Pierdolone pueblo! Odgłosy balangi u sąsiada nabierały mocy: głuche dudnienie basów, wysokie, wulgarne śmiechy dziewczyn, jazgot pijackiej kłótni. Wyskoczyła z łóżka, włożyła szlafrok i klapiąc sandałami po posadzce korytarza, w sekundę znalazła się w epicentrum hałasu.
Wcisnęła ze złością guzik dzwonka. Drzwi otworzyły się dopiero po dłuższej chwili, kiedy już zamierzała się wycofać. Albo je skopać. W progu stał niedogolony, rozbawiony brunet. Rozkoszny, biało - zęby uśmiech mówił wszystko: jestem boski, jestem męski, żadna mi się nie oprze. Patrzył na Helenę przychylnie, bez zdziwienia. Strzałka ilorazu inteligencji w jego oczach drgała nieznacznie w okolicach zera.
Zabawne opowiastki o blondynkach to jedno, ale nic nie prześcignie życia i jego dowcipów z głupimi brunetami, pomyślała zrezygnowana, szykując się do starcia.
- Odbiło wam kompletnie czy co?! - rzuciła napastliwie, przekrzykując hałas. - Jest już po północy, nie możecie ściszyć tego badziewia?
Pochylił się do niej, szarmancko nadstawiając ucha.
- Spokojnie, co się tak zaraz denerwować, złość piękności szkodzi. Ludzie się normalnie weselą, nie ma im czego żałować. - Był wyraźnie zawiedziony jej aspołecznym nastawieniem.
- Cały blok się trzęsie, nie można zmrużyć oka, to nie jest dyskoteka, do cholery! - wrzasnęła.
Z łazienki w korytarzu wytoczyła się jakaś splątana erotycznie para. Cycata panienka w podwiązkach i czarnej koronkowej bieliźnie wisiała na szyi półnagiego faceta w berecie. Patrzyli na Helenę ciekawie, zataczając się i chichocząc. Półnagi zwrócił się do gospodarza:
- Piotruś, nie rób przeciągu, zaproś panią do nas. Bawimy się dzisiaj po francusku - wyjaśnił kusząco. Cycata wywaliła długi, różowy język i sprawnie nim zamerdała. Helenie zrobiło się niedobrze.
- Słuchaj... proszę cię grzecznie, zrób coś...
Przerwał jej ugodowym tonem.
- Ja też cię proszę, dzisiaj są moje imieniny, a jutro jest niedziela, możemy sobie dłużej pospać, nie?
- A może pani idzie jutro na pierwszą zmianę? - zatroszczyła się współczująco cycata.
- Albo służy do porannej mszy? - dorzucił poważnie bereciarz.
Zarechotali obleśnie. Helena poczuła, jak zalewają krew. Rzuciła się do gospodarza:
- Ostrzegam cię, facet... możesz tego pożałować!
Uśmiech zgasł, jego twarz przybrała ponury wyraz zaciętej tępoty.
- Bo co? - zapyta! drwiąco. - Zadzwonisz na psy? To suka przyjedzie i odjedzie - machnął lekceważąco ręką. - Nie sap, mała, wyluzuj się, wichnij sobie kielonka, to od razu ci się...
Nie czekała, aż skończy, odwróciła się i poszła do siebie, trzęsąc się z hamowanej furii. Pewno ma na tej imprezce gliniarza i dlatego dupek tak się sadzi - pomyślała - ale dlaczego nikt z sąsiadów nie reaguje? Tych na dole na pewno nie ma, ci nowi z góry to para urzędniczych cieniasów, boją się własnego cienia, pewno siedzą sterroryzowani, z boku właściwie jestem tylko ja. Uświadomiła sobie, że mieszkanie bruneta jest ostatnie w korytarzu. A cała reszta? Dlaczego ludzie to znoszą?
Dygotała z bezsilnej złości. Och, kurwa, dosyć tego. Poczekaj, bucu, będziesz miał francuski wieczór! Wyjęła z szafki butelkę beaujolais Coq Rouge, od dawna przechowywaną na specjalną okazję. Włożyła gumowe rękawiczki, czystą ściereczką wytarła dokładnie ciemnozieloną butelkę. Pogasiła wszystkie światła, otworzyła na oścież okno w salonie. Spojrzała w dół, na parkingu stały w posłusznym szeregu samochody lokatorów. Tuż pod jej oknem w blasku latarni błyszczało nowe BMW tego łysego z czwartego piętra. Wiedziała, że to policyjna szycha, kiedyś na klatce schodził z jakimś starszym typem w mundurze. Szła wtedy za nimi, mimowolnie słysząc, jak tamten łysemu nadskakuje: „Tak, panie komisarzu, oczywiście, panie komisarzu...”
Na parkingu nie było żywej duszy. Odetchnęła kilka razy głęboko, ważąc butelkę w dłoni, spokojnie oceniła dystans. Zamachnęła się nieznacznie i posłała pewnym rzutem francuskie szkło na spotkanie z niemiecką blachą. Zanim zdążyła przymknąć okno, usłyszała potworny huk. W beemwicy włączył się alarm, upiorny niczym jęk zranionego zwierzęcia. Trafiła prosto w przednią szybę, wybiła w niej dziurę. Reszta drobno spękanej, zmatowiałej masy wygięła się w bolesnym skurczu.
Podglądała zza firanki jasno oświetlony parking. Wkrótce wokół samochodu zebrała się grupka ludzi. Wśród nich miotał się komisarz w podkoszulku, jego łysina połyskiwała nerwowo w światłach z porozbudzanych mieszkań. Wszyscy gapili się w okna, ktoś podniósł potłuczone odłamki butelki, pokazywał coś łysemu. Muzyka za ścianą urwała się nagle, słyszała tylko wzburzone głosy, tupot przestraszonych stóp. Za oknem narastał groźnie uporczywy sygnał nadjeżdżającego radiowozu.
Wycofała się po ciemku do sypialni, przebrała w nocną koszulę, potargała włosy. Z korytarza dochodziły odgłosy awantury. Mrużąc oczy jak ktoś wyrwany z głębokiego snu, ostrożnie wyjrzała na korytarz przez uchylone drzwi. Zobaczyła dwóch mundurowych, wyprowadzających szamoczącego się solenizanta. Biedak próbował coś żałośnie tłumaczyć.
- Panowie, ale o co właściwie chodzi, to chyba jakieś koszmarne nieporozumienie...
- Dobra, dobra, wszystko sobie spokojnie wyjaśnimy na komendzie. - Jeden z policjantów stanowczym ruchem popychał bruneta ku wyjściu. Kiedy przechodzili koło Heleny, zwrócił się do niej grzecznie: - Przepraszamy panią za te hałasy i zamieszanie.
Nieśmiało skinęła głową. Sąsiad popatrzył na nią z morderczą nienawiścią. Odwrócił się nagle i szczeknął przez zaciśnięte zęby:
- Kurwo, zapłacisz mi za to!
W odpowiedzi posiała mu delikatny, anielski uśmiech. Nie sap, facet, wyluzuj się - szepnęła z czułością w przestrzeń, zamykając drzwi na zasuwę. Po chwili w całym budynku zrobiło się cicho.
Położyła się do łóżka, ale nadal nie mogła zasnąć. Wyłączyć się z prądu, wymazać obrazy, przepływające nieprzerwanym strumieniem przez zmęczony umysł. Twarz Jacka, pejzaże mazurskich wsi, stacja benzynowa, ręce Jerzego, jego uśmiech. Szare oczy wpatrzone w nią ciekawie, niemal zachłannie.
W żelaznym zapasie miała tylko kilka wypróbowanych, niezawodnych środków na bezsenność. Skręciła papierosa z marihuaną, nastawiła cicho ballady jazzowe. Z pozoru niepewny, chłopięco - dziewczęcy głos Chata Bakera brzmiał kojąco. To śmieszne, przywołał postać Jerzego. Jest w tych dwóch facetach coś podobnego, odkryła w przebłysku narkotycznej intuicji. Ten sam straceńczy smutek, melodyjny, odrobinę niefrasobliwy i jednocześnie stuknięta pewność siebie. Brak wahania: „Żyję, bo muszę, i tak, jak chcę, i odpierdolcie się wszyscy ode mnie...”
To była świetna trawa. Mocniejsza od siekiery, ale wchodziła łagodnie, wypełniała wnętrze magiczną błogością. Dźwięki stawały się namacalne, pulsowały w niej świetlnym kodem. Stapiały się z tajemną amplitudą drżeń i uniesień. Głos Bakera uwodził niczym czarodziejska różdżka, Helena wznosiła się i opadała posłuszna temu smętnemu, męskiemu „ja”. Jej duch pląsał radośnie.
Telefon zaterkotał sucho i surowo, jakby ktoś rozrzucił na drewnianej podłodze pinezki. Wyrwał ją z fazy półsennego zaczadzenia. Spojrzała na zegar, czwarta nad ranem - godzina śmierci. Usłyszała zbolały, zniekształcony przez elektroniczną sekretarkę głos matki:
- Helena, jesteś tam? Odezwij się... wiem, że jesteś...
Desperackie błaganie maskowało groźbę. Była wobec córki bezradna. Wydzwaniała o różnych porach pod byle pretekstem, najczęściej na próżno. Zamiast Heleny słyszała nagrany tekst: „Nie ma mnie teraz w domu, proszę zadzwonić później albo zostawić wiadomość”.
- Posłuchaj, to nie jest w porządku, nie możemy się kontaktować tylko na twoich warunkach. - Rzeczowy głos matki przybrał nagle ton żałosnej skargi: - Dlaczego ty mnie tak traktujesz, przecież dobrze wiesz, że...
Helena zatkała uszy, wyskoczyła z łóżka i podkręciła głośniej muzykę. Odczekała, aż zgaśnie światełko sekretarki.
Kurwa mać! Matka niby taka chora, ale ma końskie zdrowie. I wredny talent do wyprowadzania jej z równowagi.
Nie rozmawiały już od roku. Raniły się półsłówkami, dręczyły aluzjami, oskarżały wzajemnie, nie formułując zarzutów. Kryzys pogłębiał się z tępym uporem, cierpiały tym boleśniej, że nie potrafiły bez siebie istnieć.
Jak zwykle matka myśli tylko o sobie. Pozorami troski karmi swój despotyczny egoizm. Wymyślonymi
pretensjami zaspokaja histeryczne kaprysy. Mając tego wszystkiego dość, Helena wyłączała telefon. Odcinała się brutalnymi zarzutami:
- tak niczego nie zrozumiesz. Żyjesz w swoim świecie i masz wszystko gdzieś. Przyjmujesz tylko to, co ci pasuje. Reszta to według ciebie kłamstwa i manipulacje - szydziła - a prawda jest taka, że sama się oszukujesz.
Matka płakała, zaciskała kurczowo chusteczkę, jakby dusiła fałsz tych niesprawiedliwych oskarżeń. Potem kupowała jej drogie prezenty, przywoływała do siebie atakami duszności, śmiertelnymi zapaściami. Helena dzwoniła po taksówkę, z obłędem w oczach pędziła na Powiśle. Wpadała do mieszkania, matka leżała blada na sofie, teatralnym gestem trzymając się za serce: „Dziecko, za co ty mnie tak karzesz?”
Okrutna córka odmierzała lekarstwa, robiła zimne okłady, cierpliwie znosząc podejrzanie szybki powrót dobrego samopoczucia matki. Czyli kolejnej porcji rozkazów i zaleceń, niedorzecznych pretensji. Zaciskając zęby, trzaskała drzwiami. Matka triumfowała. Dzwoniła do przyjaciół: „Mówiłam przecież, że ona ma źle w głowie... ale co się dziwić - córeczka swojego tatusia”.
Samotna niedziela nie była czymś, co by go napawało przerażeniem. Jerzy zgasił peta w resztkach jajecznicy, bez zwykłego pośpiechu sączył kawę.
Wnętrze pokoju wibrowało melancholią Garbarka, jego saksofon od rana zawodził krystaliczną, skandynawską oziębłością. Pod spodem jak pod szkłem przepływały obrazy: odległy, błękitny pejzaż, trzepoczące na wietrze latawce, smutne, nieodgadnione przestrzenie z dzieciństwa.
Woda dla teściowej - przypomniał sobie z popłochem. Wyłączył stereo, odstawił naczynia do zlewu, sięgnął do szafki po plastikowe kanistry. Kiedy ubrany w t - shirt i szorty wyszedł z klatki, uderzyła go fala niemiłosiernego żaru. Aż się cofnął na moment w chłód sieni.
Wyludnione o tej porze miasto wyglądało na chore. Ciche, nieruchome, spacyfikowane gorączką. W niemal grząskim asfalcie placu stało zaledwie kilka samochodów. Silnik zapalił z jąkaniem, rozgrzana tapicerka parzyła w uda.
Podjechał pod niewielki budynek studni - dar burmistrza miasta - gdzie pięćdziesiąt lat po wojnie ludzie pobierali drogocenny dar życia - pomyślał ze złością. Nigdy nie mógł się z tym pogodzić, on, rodowity warszawiak, czuł się tym upokorzony. Unia Europejska, luksusowe wieżowce, cała ta fasadowa hucpa lepszego świata, a tutaj nie można się napić wody z kranu. Zirytowany manewrował na zapchanym parkingu.
Przy studni zobaczył tłum. Czyżby woda się kończyła od nadmiaru upału? Zajął miejsce na końcu kolejki, Posuwała się szybko, w środku budyneczku panował zwykły porządek. Ludzie napełniali butelki i pojemniki w zrezygnowanym milczeniu, oblewając sobie stopy, podskakując i przeklinając.
Teściowa mieszkała niedaleko za parkiem, trzy przecznice od nich. Wjechał od strony podwórka, klucząc wąskimi uliczkami, znał je na pamięć z dzieciństwa. Bez sentymentu minął dom rodziców, w którym spędził połowę życia. Zaparkował najbliżej, obok śmietnika. Spod falistego daszku walił zatęchły, kwaśny smród rozkładających się odpadków. Ten sam potworny fetor, znany mu dobrze od kilkudziesięciu lat. I jak tu uwierzyć w nieubłagany przepływ czasu, w nieuchronne zmiany, w przemijanie świata?
Rozkład materii - tak, zgoda, gnijący dowód na to bił po nozdrzach, ale przecież wszystko trwa, niezmienne. Te same zardzewiałe pojemniki, za którymi chował się, zatykając nos, kiedy bawili się w chowanego. To samo szare podwórko - studnia, nędzne kępki trawników, upstrzonych psimi balaskami. Ten sam znany zgrzyt zdezelowanych zawiasów w drzwiach klatki. Odrapane olejne ściany, wytarte ciemne poręcze, które tyle razy przyjmowały dotyk jego spoconych, zziębniętych, roztrzęsionych dłoni.
Matka Marii powitała go nerwowym krzątaniem. Uperfumowana, tania radość z jego wizyty wprawiła go w jeszcze większe przygnębienie. Jakże jej współczuł. Całował chude, reumatyczne ręce. Zakrzywione palce ozdobione były leczącymi pierścionkami z miedzi. Przypominała mu przemokniętego, skulonego w sobie ptaka, przeczekującego burzę. Sczesane gładko na bok srebrne, sztywne włosy, cierpliwa, zacięta mina. Siedziała sztywno w swoim fotelu jak na gałęzi.
Dowoził jej wodę, uzupełniał zapasy, to wszystko potęgowało wrażenie klatki. Zza prętów samotnego wdowieństwa, chorób, nędznej, urzędniczej emeryturki wyzierały ku niemu puste, zmęczone oczy.
- Niczego więcej mamie nie potrzeba? - zapytał z nadzieją w głosie.
Potrząsnęła siwym łebkiem, skubiąc nerwowo skrzydełka chudych ramion. Niczego. Była zadowolona, że go widzi, dzieci zdrowe, że jej córka jest z nim tak bardzo szczęśliwa.
- Łatwo jest zadowolić mądre i dobre kobiety - dowcipkował, mieszając kawę.
- Chyba nie znasz życia, mój chłopcze - pouczyła go zgryźliwie. - Kobiety łatwo jest... unieszczęśliwić - pokiwała stanowczo głową. - Tak, tak, i to wszystkie, mądre i głupie.
Zaśmiał się grzecznie, ale bez przekonania.
- Na szczęście obchodzi mnie tylko jedna - popatrzył na teściową niewinnym wzrokiem.
Pogroziła mu palcem. Lubiła się przekomarzać, w głębi duszy pozostała małą, zalotną dziewczynką. Męskie towarzystwo wprawiało ją w dobry humor. Poderwała się zwinnie z fotela i dołożyła mu jabłecznika.
Specjalnie dla niego piekła te wszystkie ciasta. Grube niczym cegła serniki z czekoladową polewą, prawie bez spodu, rozpływające się w ustach szarlotki, puchowe biszkopty. Oblewała bitą śmietaną, podstawiała góry słodkości pod nos. Cieszyła się jak dziecko, kiedy znacząco wzdychał do kolejnej porcji. Chroniła go. „Dajcie tatusiowi trochę odpocząć!” Zabierała chłopców na długie spacery, aby on mógł się zdrzemnąć, spokojnie poczytać gazety. Lubiła Jerzego, chociaż nie lubiła tego okazywać.
Kochała mężczyzn. Jej mąż zmarł przedwcześnie kilkanaście lat temu. Ciężki wylew. Upadł z łoskotem w łazience, jego namydlona twarz zastygła w zdziwionym uśmiechu. Cierpiała z tego powodu do dzisiaj. Jerzy podejrzewał, że obwinia się o jego śmierć.
Teraz jej czas dobiegał kresu. Udawała, że jest z tym pogodzona, ale ta stoicka fasada dosłownie kruszyła się w oczach. Desperacko chwytała się resztek życia, tych, które jeszcze nie zostały jej odebrane - rodzinnych świąt, imienin, kurczącego się z każdym rokiem grona przyjaciółek, telefonicznych plotek. Reumatyzm postępował nieubłaganie, ostatnio prawie nie wychodziła z domu. Niedzielna, niemal heroiczna wyprawa do kościoła, coraz rzadsze odwiedziny u córki, czasem przymusowe zakupy - to było wszystko. Telewizyjne seriale były na wagę złota.
Jerzy współczuł jej i sobie, że nie potrafi pomóc, zaradzić. Krępowała go swoim nieszczęściem. Przybierał jowialne pozy, zagadywał żałośnie:
- A właśnie, mamo, co tam nowego u Złotopolskich?
Dzisiaj ona gorączkowo pytała o wnuki. Kochała obydwu zachłannie, ale wolała młodszego. Był sprytniejszy, okazywał czułość i przywiązanie, nie wstydził się przytulić. Starszy, Jakub, z natury powściągliwy, im bardziej czuł się odsuwany, z tym większą ochotą rezygnował z miłosnych zapędów.
Sztywniał w jej ramionach, nieśmiało odwracał twarz, kiedy zabierała się do całowania. Młodszy promieniował czarującym entuzjazmem, słodko uwodził pytaniami: „Babciu, powiedz, a dlaczego...?”
Sprawiedliwie, ukrywając wstyd faworyzowania, upychała im po kieszeniach pieniądze, słodycze, po równo męcząc troską i pouczeniami. Zawsze coś, nigdy nie zostawiała ich z pustymi rękami, jakby spotkanie z nimi domagało się zadośćuczynienia, konkretnej zapłaty. Była pierwszorzędną babcią.
Jerzy zdał obszerną relację z podróży. Opisał barwnie i dowcipnie urok miejsca, wyżywienie, męki zakwaterowania, miłą powierzchowność sąsiadów, zalety okolicy.
- Warunki mają znakomite. Teraz tylko się modlić, żeby ta pogoda się utrzymała...
- To zostałeś sam, biedaku - użaliła się nad nim tkliwie. W wodnistym błękicie jej oczu dostrzegł kpiący błysk. Z przesadną emfazą klasnął w ręce, podniósł się energicznie z fotela
- Chętnie bym jeszcze posiedział, ale muszę się zbierać. Jakby co, niech mama zaraz dzwoni.
Zapakował szybko puste plastikowe bidony do torby. - I proszę, niech mama dba o siebie. - Pocałował ją w siną skroń.
Skinęła posłusznie niczym pensjonarka. Wiedział, że dotrzyma słowa. W końcu nie miała nic innego do roboty.
Wyszedł z ulgą i ciężkim sercem. Czyżby teściowa czegoś się domyśliła? Kobiety mają w tych sprawach piekielną intuicję. Tak dziwnie mu się przyglądała. Pobłażliwie, niemal rozumiejąco. Jakby wszystko wiedziała i już... zdążyła mu wybaczyć.
Wściekły na siebie kopnął przygodną puszkę. Potoczyła się chodnikiem z rozklekotanym hałasem. Ze śmietnika wybiegły przestraszone koty. Jeden, w dodatku czarny, złośliwie przeciął mu drogę.
- Diabli nadali! - Zatrzymał się, zapalił papierosa. Wrzucił torbę do bagażnika i ruszył w stronę domu. Myśli o Helenie powróciły ze zdwojoną siłą.
Do domu przyjechał dopiero wieczorem. Przez cafe popołudnie krążył w betonowym mrowisku pomiędzy Ursynowem, Natolinem a Kabatami. Z nieba walił niemiłosierny upał, wyludnione osiedla odpychały głuchą martwotą śródziemnomorskiej sjesty. Na ulicach prawie nie było ruchu, nieliczni mieszkańcy przemykali się niemal jak podczas obstrzału.
Czerwony volkswagen kręcił się po okolicy jak bezradny rak, któremu wyschło jezioro. Stara chłodnica pracowała resztką sił, szum samochodowych wentylatorów zagłuszał muzykę z radia. Mokra od potu koszulka przylepiła się Jerzemu do pleców.
Szansa, że odnajdzie Helenę, dojrzy ją na którejś z tych osiedlowych uliczek, była żadna. Patetyczne i całkowicie pozbawione sensu działanie; marnował tylko czas, benzynę i resztki szacunku dla samego siebie.
Ale nie rezygnował. Z maniackim uporem skręcał w kolejne zaułki i podwórka, przebiegał wzrokiem otwarte na oścież balkony. Kilkakrotnie zatrzymywał się przy sklepach, obserwował klientów. W jednym z butików, krążąc nerwowo między półkami, w ostatnim momencie powstrzymał się przed ostateczną kompromitacją.
- Szuka pan czegoś specjalnego? - Poczuł spojrzenie tęgiej sprzedawczyni. Zaczerwienił się jak przyłapany na gorącym uczynku.
- Tak... wie pani, szukam znajomej... - wyjąkał wstydliwie, nie patrząc w jej stronę. - Wyszła na chwilę po zakupy i już długo jej nie ma - brnął żałośnie - miała długie, kręcone, rude włosy...
- Ile miała lat? - spytała rzeczowo.
Musiał wyglądać na mocno zdesperowanego.
- Około dwudziestu. - Nagle uświadomił sobie głupotę całej sytuacji. To go otrzeźwiło.
- Przykro mi, ale nikogo takiego nie widziałam. Czy ta pani jest chora?
- Nie, nie, na szczęście nie, bardzo pani dziękuję - wycofał się zmieszany, pobiegł do samochodu.
Jeżeli ktoś tu jest chory, to na pewno ja, pomyślał z niepokojem. Otarł skrajem podkoszulka spocone czoło i pojechał prosto do siebie na Ochotę. W domu wypił duszkiem szklankę chłodnego, białego wina, potem długo leżał w wannie. Sitko prysznica ustawił pionowo, prosto na twarz. Wodny masaż powoli koił rozdygotane nerwy.
- Denerwowaliśmy się, jak zajechałeś? Pretensja w glosie Marii czy własne wyrzuty sumienia, w każdym razie poczuł się zepchnięty do defensywy. Nie chciał kłamać, ale opowiadanie prawdy byłoby nikomu niepotrzebne. Wybrnął zagadywaniem, uspokajającymi szczegółami.
- Ma się całkiem nieźle, zaprosiła mnie jutro na obiad, obiecała chłodnik litewski i rolady, specjalnie dla ukochanego zięcia... oczywiście, zawsze pamiętam... ten upał daje się wszystkim we znaki, skarżyła się trochę na serce, gorzej ostatnio sypia, ale boi się szeroko otworzyć okno... tak... tak... naturalnie, no przecież sama wiesz... „te przeciągi” i w dodatku „złodzieje”... co ja na to poradzę, znasz ją, nikt jej nie przekona. Jasne... na szczęście ten cholerny parter ma swoje zalety, słońce tam prawie nie dochodzi, a u nas w mieszkaniu to dopiero prawdziwa Sahara... Jak chłopcy?
- Wszystko cudownie. Do szczęścia brakuje nam tylko... no zgadnij kogo? - ze słuchawki oprócz ulgi pobrzmiewał ton kokieteryjnej tęsknoty, który nie wiedzieć czemu go zirytował.
- Marysiu - upomniał ją - umawialiśmy się... Nie dała mu dokończyć:
- Och, Niuniu, bez przesady, nie zamierzam ci się wcale narzucać. - Maria zaśmiała się szczerze. - Masz swoje dwa tygodnie, korzystaj, tylko po prostu odzywaj się do nas czasem. Poczekaj chwilkę, jeszcze Jakub chce z tobą dwa słowa, całuję cię, kochany...
- Cześć, tato - starszy zachrypiał niepewnie młodzieńczą mutacją - przyjedziesz na sobotę i niedzielę?
- Przecież dałem wam słowo - Jerzy uciął chłodno.
Syn wyczuł w jego głosie rozdrażnienie i zaczął się jąkać:
- Bo, bo wiesz, zła... zła... złapałem szczu... paka na żywca, jeden tutaj mnie nauczył, to nie jest wca... wcale trudne i chciałem ci pokazać...
Jerzemu zrobiło się przykro i głupio. Pierworodny był jego najukochańszym synem, dla niego był zawsze gotów na wszystko.
- Oczywiście, Kubuniu, przyjadę na pewno. Przywieźć ci coś? - zapytał łagodnym głosem, chcąc zatrzeć przykre wrażenie.
- Nie, nie... niczego mi nie brakuje... chyba że...
- Wal śmiało - zachęcił go skwapliwie Jerzy.
- Zapomniałem kilku kaset do walkmana, no i Antek obiecał mi przegrać najnowszy Slipknot.
Ukrywając zniecierpliwienie, starannie zapisał długą listę muzycznych, tak nagle niezbędnych, potrzeb syna.
- Przywiozę ci wszystko, bankowo. Bawcie się dobrze i uważaj na Bartka. Do soboty.
Z ulgą odłożył słuchawkę. Ostatnio jego kontakty z synem jakoś przywiędły. Coraz trudniej było o czas i cierpliwość, o wspólny język. Zresztą Jerzy był pochłonięty własnymi sprawami, a Jakub najchętniej milczał. Zamykał się w sobie, siedząc godzinami przy komputerze. Nie dawał się łatwo, tak jak kiedyś, wyciągać na wspólne kino czy koncerty, nie mówiąc o zwierzeniach. Powoli go tracę, myślał Jerzy.
- To normalne, poza tym odziedziczył po swoim ojcu taką dziwaczną, samotniczą naturę - uspokajała go Maria.
Odgrywała rolę łącznika, kleiła miłością i troską oddalające się części rodzinnego satelity.
Właściwie czym ja się, do cholery, przejmuję, przecież to wszystko jest takie zwyczajne - pocieszał się Jerzy. Syn dorasta, oddala się, nie ma innego sposobu na dorosłość. Martwiło go jednak, że Jakub zaczął się znowu jąkać, tak samo jak w pierwszych latach podstawówki.
- To przejdzie. Burza hormonów, nadwrażliwość wieku dojrzewania - uspokoiła ich przyjaciółka psycholożka. - Jakub to fantastyczny chłopak, potrzebuje zaufania i luzu, nie waszej nadopiekuńczej histerii i despotycznych zagrywek. Zobaczcie, on sam się dosłownie zacina we własnych przegródkach, to taki wiek - przejściowych rozpędów i przejściowych zahamowań. Okres sortowania.
W tych sprawach Zofia była wyrocznią, a oni właśnie takiej prawdy chcieli słuchać. Mając własne problemy, pragnęli za wszelką cenę spokoju.
Kiedy się w końcu zwlekła z łóżka, była już czwarta po południu. Dawno nie miała tak nieziemskiego kaca. W szklanej głowie szamotał się uwięziony bąk. W suchych ustach język zawadzał twardym kołkiem. Nie mogła przełknąć śliny, każdy krok sprawiał jej ból. Wczoraj stanowczo przesadziła. Mieszanka mocnej trawy, relanium i całonocnej szarpaniny zrobiła swoje.
Powłócząc sobą, dobrnęła do kuchni. Z wnętrza lodówki powiało miłym chłodem. Otworzyła ją szeroko i stała tak dłuższą chwilę, zbierając siły do walki z resztą dnia. Może z resztą życia.
Trzeba się wziąć w kupę; z obrzydzeniem wyrzuciła dopiero co zapalonego papierosa. Miał smak zepsutego jajka posypanego popiołem.
„Armia umiera, ale się nie poddaje”. Metodycznie, za pomocą drobnych, sprytnych posunięć zwalczała kaca. Wypiła pół butelki wody mineralnej, wzięła aspirynę, zaparzyła zielonej herbaty. Po szybkim, chłodnym prysznicu rozciągnęła się wygodnie na sofie, nastawiła gitarowe interpretacje Bacha. Do normalności było jeszcze daleko, ale przynajmniej przestało łupać w głowie. Ustąpiła też ta cholerna, wewnętrzna trzęsiawka.
Od dzisiaj kończę z trawą, postanowiła twardo. Palę tylko od wielkiego dzwonu i tylko kiedy będzie mi naprawdę dobrze. Prochy do minimum, a jakby co, jedno, dwa piwa, to wszystko. Papierosy... nie, tu nie mam żadnych szans, westchnęła ciężko, nie ma co się oszukiwać. Koniec z destrukcją. Z Jackiem zrywam definitywnie i wracam na uczelnię, rozpędziła się w nagłym wybuchu życiowej roztropności. Wieczorem dzwonię do Beaty o tę pracę w galerii, a z matką... z matką... Szukała w myślach jakiegoś szybkiego rozwiązania.
Och, po prostu z nią na razie spokojnie i cierpliwie, potem uładzi się samo.
Podniesiona na duchu wstępnymi sukcesami, poczuta kopa zdrowej energii. Najlepiej od razu to wszystko spisać. Dziesięć prostych przykazań, potem wystarczy tylko się tego konsekwentnie trzymać. Pociągnęła z butelki łyk chłodnego piwa i usiadła nad zeszytem. Ze zdjęcia na biurku przyglądał się jej ojciec. Miał poważną, niemal surową minę, ale w kącikach ust i w oczach ledwo dostrzegalne, wesołe chochliki. Wyglądało to dziwnie, może znał jakąś tajemniczą prawdę. Wstydliwą i wesołą, którą niestety nie mógł się z nią podzielić.
- Tak, śmiej się, śmiej, sam zobaczysz, co Twoja córka jeszcze potrafi.
Energicznie naciskała długopis. Lista pobożnych życzeń nie wiedzieć kiedy zamieniła się w regularny, dawno odkładany list do przyjaciółki:
...koszmar ostatnich tygodni chyba mam za sobą. Niżej już nie da się obsunąć, dotknęłam dna. Nie uwierzysz, ale poczułam ulgę, chyba dlatego, że mogę się od czegoś odbić (he, he). Z toksycznym Jacusiem finito, będę ostatnią idiotką, jeśli coś znowu z mm zacznę. To kompletny palant i egoista przebrany w skórę wrażliwego artysty, w dodatku energetyczny i psychiczny wampir. Sama me wiem, dlaczego nie widziałam tego wcześniej, dopiero wczoraj doznałam oświecenia. Wybraliśmy się na wspólny weekend na Mazury, po drodze była awantura, więc wysiadłam i wróciłam stopem do Warszawy. W drodze powrotnej otworzyły mi się klapki, jakbym pierwszy raz od dłuższego czasu zaczęła myśleć.
Przerwała, gryząc długopis w zamyśleniu, przeszła do kuchni. Otworzyła kolejną butelkę piwa. Strumień bursztynowego chłodu przyjemnie spłynął do żołądka. Czuła się teraz znakomicie, przypływ dobrego humoru skłonił ją do zwierzeń:
..Jeszcze nigdy nie spotkałam takiego faceta. Nie wierzę w miłość od pierwszego wejrzenia, ale to chyba coś w tym stylu, totalny odjazd. Bez przerwy o nim myślę i strasznie tęsknię. Szczerze - nic o nim nie wiem, z kim jest, co robi, gdzie mieszka. Jestem na siebie wściekła, coś mnie wtedy sparaliżowało, może liczyłam, że to on poprosi o telefon, nie chciałam mu się na siłę ...zresztą to, że tego nie zrobił, jeszcze bardziej mnie do niego... chyba się upiłam i coś bredzę, ale nigdy nie czułam czegoś tak mocnego i czystego... Lilka, powiedz sama, czy wydaje ci się to normalne? Czy można tak oszaleć dla nieznanego faceta?
Dwa wakacyjne dni upłynęły Jerzemu dziwnie i mętnie, w bezładzie chaotycznych działań. Brak planu, a przede wszystkim sensu w tym wszystkim, co ostatnio robił, napawał go przerażeniem. Był czwartek przed północą, upał zelżał trochę, ale nadal ciężko było oddychać. Jerzy nie mógł zasnąć. Stał półnagi na balkonie, oparty o metalową barierę, i palił kolejnego papierosa. W środku samotnej nocy, z wyżyn dziesiątego piętra sprawy wyglądały jeszcze gorzej. Wpatrzony w odległe światła miasta, zły na siebie przeklinał swoją głupotę i bezradność.
Był stuprocentowym durniem. Jak mógł w ciągu tak krótkiego czasu popełnić tyle głupich błędów i niekonsekwencji? Dlaczego ją wtedy w ogóle zabrał? Co za diabeł go podkusił? Pierwsza reakcja była słuszna, ale złamał swoje zasady i dalej już poszło, wiadomo, reakcja łańcuchowa. Była taka piękna, taka fascynująca, nikt by się jej nie oparł. Zawróciła mu kompletnie w głowie, jednak oprzytomniał, rozsądnie wyhamował. Zatrzymał w porę spiralę absurdu, potem wystarczyłaby przecież odrobina charakteru. Dlaczego do dzisiaj nie potrafi się na to zdobyć?
Ostatnie dni spędził w metrze, jeżdżąc tam i z powrotem, wysiadając na różnych stacjach, kręcąc się po peronach. Godzina mijała za godziną, Jerzy był głodny, spocony, robiło mu się niedobrze od samego głosu lektora triumfalnie obwieszczającego kolejne stacje. „Służew”, „Kabaty” - dudniło mu ciągle w uszach. Hałas rozpędzonych wagonów, pisk hamulców, tłumy ludzi, zapachy, głosy, dziwne, nieznane dotąd uczucie klaustrofobii. Wychodził wtedy na powierzchnię, zaczerpnąć światła i powietrza, siedział na ławce w pobliżu zejścia do stacji, obserwując podróżnych. Nabrawszy sił, wracał do podziemi jak niezłomny Orfeusz w poszukiwaniu swojej Eurydyki.
Odnalezienie Heleny stało się jego obsesją, nie potrafił już o niczym innym myśleć. Biegał wzdłuż wagonów, przeciskał się nerwowo w tłumie, wypatrywał. Czasami, ufając dziwnym przeczuciom, przesiadał się nagle, jechał w przeciwną stronę. Coś mu mówiło, że na stacji w Natolinie ona właśnie szykuje się do miasta.
Widział ją schodzącą po gładkich stopniach na peron, spacerującą wzdłuż torów na tych swoich zgrabnych nogach, kołyszącą biodrami.
Więc po kilku, trwających wieczność, minutach wysiadał w Natolinie spocony, z bijącym sercem i niespokojnie rozglądał się dookoła. Nikogo, żywej duszy. Stał osłupiały na pustym, nagle cichym peronie. Po chwili minęła go obojętnie grupka rozbawionych licealistów z plecakami, za nimi przydreptały dwie staruszki i młoda kobieta z wózkiem. Przeskakując po stopniach, wbiegł na górę. Zobaczył zaledwie kilku pasażerów, wszyscy natychmiast zniknęli mu z oczu, rozchodząc się w różne strony. Pozostał sam pośród kafelkowych ścian z poczuciem pustki i zawodu.
Dalby rękę sobie uciąć, że przed chwilą tu była, czuł jej zapach, powietrze nasycone było jeszcze jej obecnością. Spóźnił się, może tylko o kilkadziesiąt sekund. „Ona jest w drodze do Centrum!” Rzucił się w stronę podziemi, w szaleńczym tempie zbiegł po schodach i w ostatnim momencie wskoczył do pociągu. Osunął się ciężko na ławkę, próbując uspokoić oddech. Na każdej kolejnej stacji rozglądał się nerwowo, robiąc lekkie zamieszanie w coraz bardziej zatłoczonym wagonie. Setki wsiadających i wysiadających kobiecych głów i fryzur, ale ani śladu tej jednej, rudych loków o miedzianym połysku zachodzącego słońca.
Ludzie przyglądali się mu ukradkiem z niesmakiem, niektórzy z rozbawieniem, przypuszczając, że ten szpakowaty, dobrze ubrany facet w średnim wieku jedzie na gapę i boi się kontrolera. Jerzy nie dostrzegał tych spojrzeń, nie słyszał komentarzy. Na stacji CENTRUM pognał do ruchomych schodów, wybiegł nawet na plac Defilad. Zmiotła go fala napływającego tłumu, zbliżała się godzina szczytu.
- Jurek, a co ty tutaj robisz w tym ścisku? - Jadwiga, opalona na brąz i jak zwykle zadowolona z siebie, cmoknęła go serdecznie w policzek.
- Samochód mi wysiadł od tego upału, miałem kilka spraw do załatwienia na mieście, ale teraz już się poddaję - tłumaczył pośpiesznie.
Wszyscy zdrowi - Marysia z chłopcami na Mazurach - tak, tak, słomiany wdowiec - nie ma sprawy - nie odzywali się ostatnio - sama wiesz, tyle ciągle na głowie - a lata płyną - w BUW - ie po staremu - jeden burdel - a gdzie ja teraz pójdę? - daj spokój, nie ma szans - powiedz lepiej, co u was - na pewno się odezwę - ja też - co zrobić - samo się kręci - oczywiście - zdzwonimy się...
Zamienili w pośpiechu kilkanaście urywanych zdań, rozstali się pod naciskiem rozpędzonego tłumu, rozpędzonego życia.
Dlaczego nie z rodzinką na wakacjach? - powracało natrętnie pytanie Jadwigi. Zbył ją jakimś wykrętem, nie było czasu na tłumaczenia.
Mieszkanie przypominało pobojowisko, brudna góra naczyń pochyliła się niczym krzywa wieża w Pizie. Szybko pozmywał i w nagrodę nalał sobie kieliszek koniaku. Wyszedł na balkon. Po powrocie z Mazur umieścił tam stary fotel, na którym spędzał samotne wieczory. Rozsiadał się w kolonialnym stylu, stopy opierał o barierkę i jak większość ludzi patrzył w niebo, na próżno wyczekując deszczu. Dzisiejszego wieczoru powietrze było nadal lepkie i nieruchome. Z pobliskiego lotniska mimo późnej pory dochodziło monotonne buczenie rozgrzewanych silników. Jerzy lubił ich dźwięk, była w nim obietnica przygody i władcza, gotowa do akcji siłą, zdolna porwać człowieka nie tylko w przestworza.
Myślał wyłącznie o Helenie. Łatwiej byłoby z igłą w stogu siana, można wtedy wykombinować sensowną metodę poszukiwań. W tym wypadku był z góry skazany na porażkę. Co ja właściwie o niej wiem? Tak dużo i właściwie nic: ma około dwudziestu lat, mieszka gdzieś na trasie metra, jest wegetarianką... Co jeszcze? Aha, namiętnie słucha bluesa. Tragikomiczne - pomyślał zrezygnowany. Wyssał ostatnie krople koniaku, przechylając kieliszek do góry dnem. Nagle przyszedł mu do głowy genialny pomysł.
Przenikliwy wzrok był zimny, głos pełen udawanej troski.
- Powiedz mi, a jak ostatnio sypiasz, nadal męczą cię koszmary?
- Teraz jest dużo lepiej - skłamała Helena opanowanym głosem. - Mówiąc szczerze, właściwie czuję się już zupełnie...
Przerwało jej głośne pukanie do drzwi gabinetu.
- Pan wybaczy, panie doktorze - zajrzała pielęgniarka - ten pacjent spod dziewiątki...
Z korytarza za nią dobiegło nieludzkie wycie. Doktor zerwał się i wybiegł, w locie przepraszając Helenę. Przymknęła uchylone drzwi i podeszła do biurka. W szufladzie znalazła bez problemu bloczek z receptami. Wydarła z niego jedną kartkę, złożyła starannie na pół i schowała do portfela. Usiadła na swoim miejscu i cierpliwie czekała, gapiąc się na przeciwległą ścianę. Nad fotelem wisiał za szkłem nowy nabytek ordynatora, duża reprodukcja obrazu Maśluszczaka. Rachityczna dziewczynka z wyskubanym kotkiem w ramionach przemykała przez płonącą trawę w kierunku rzeki. Całość namalowana nerwowymi pociągnięciami pędzla, w chorobliwie ostrych kolorach, robiła przygnębiające wrażenie. Podobne obrazki zdobiły większość znanych jej książek z psychopatologii.
Co za upiorny trend, pomyślała. Najwyraźniej artysta zawładnął wyobraźnią kiepskich terapeutów. Powinien tu jeszcze wisieć autoportret van Gogha z obciętym uchem.
Minął już dobry kwadrans, a lekarz nie wracał. Ten ponury dupek w białym fartuchu, z perfekcyjnym przedziałkiem pośrodku końskiego łba, był mężem przyjaciółki matki. To dzięki jej staraniom Helena doświadczała zaszczytu częstych konsultacji w najlepszej klinice psychoneurologicznej w Warszawie. Kiedy porzuciła studia, matka wpadła w popłoch. „Musisz mi obiecać, musisz mi obiecać!...” - krzyczała histerycznie. To był zwykły moralny szantaż, poparty groźbą szlabanu na kasę, a Helena nie mogła sobie pozwolić na dziadowanie. Przynajmniej pod tym względem była całkowicie zdrowa.
Na początku te spotkania ją nawet bawiły.
- Proszę się nie cenzurować - zachęcał ją, dając stanowczo do zrozumienia, że trafiła do przychylnego i tolerancyjnego wujka, dla którego jest oczkiem w głowie.
Więc opowiadała ze swadą te wszystkie wymyślone podczas bezsennych nocy historie: o swojej symbiozie z rybką w akwarium („porozumiewała się z nią za pomocą skomplikowanego systemu, którego oczywiście nikomu nie mogła zdradzić”), o swoich obsesjach związanych z mieszkaniem rodziców w bloku na Muranowie („wybudowanym na ruinach getta, schodząc do piwnicy, słyszała jęki i płacz ofiar”), o dramatycznych konsekwencjach spożywania zwierząt, zwłaszcza karmienia nimi małych dzieci („przenikanie toksyn, nieświadome przekazywanie okrucieństwa i agresji”). Snuła fantastyczne opowieści o światowym anarchistycznym spisku deskorolkarzy, o doniosłym znaczeniu masażu i nacierania stóp, o negatywnych fluidach z mgławicy Kasjopei, o swojej miłości do poezji hiphopowej (jedynym dzisiaj, autentycznym nośniku werbalno - duchowej energii”), o swoich erotycznych skłonnościach do milczących i wyniosłych mężczyzn w typie nordyckim (.....rzadkich u nas osobników o długich, pociągłych twarzach, z jasnym zarostem, stalowym spojrzeniem, o prostym nosie i powściągliwych gestach, ubranych w szare flausze i kosztowne flanele...”).
Mówiła ochoczo, czasami bez związku i wydawało się jej, że nic prawdziwego o sobie. Czasami milkła, uchodziło z niej powietrze i apatycznie kontemplowała zawijasy podłogowej wykładziny. Doktor te nagłe przerwy respektował przyzwalająco, cierpliwie czekając, aż powróci Helenie chęć do „dalszego szczerego podzielenia się tym, co ją gnębi...” Niektóre z jej wypowiedzi notował, powstrzymując się od komentarzy. Najczęściej jednak zamykał oczy i z nieprzeniknionym wyrazem twarzy zastygał w swoim fotelu.
Nawet jeżeli nie śpi, to i tak pozostajemy każde w swoim świecie, myślała niezrażona podczas tych sesji. Jak planety w kosmosie, mijamy się obojętnie, nic o sobie nie wiedząc.
„...Umiarkowane tendencje destrukcyjne, zaburzenia sfery wolicjonalnej, a także charakterystyczna postać ambiwalencji emocjonalnej, jak też inne objawy typowe dla osobowości borderline nie świadczą jeszcze o poważnych problemach natury patologicznej. W efekcie głębokiej traumy utraty mogła się ujawnić w kruchym ego pacjentki swoista luka - świadectwo braku po obiekcie. Pustka tak głęboka, że w rezultacie daje poczucie nieistnienia podmiotu, czyli samego siebie. Kontakty z ludźmi są wtedy zaburzone, przybierają postać infantylną czy symbiotyczną, prowokując tym odrzucenie...” - przeczytała kiedyś urywek notki czy raportu, który wystawał nęcąco z lekarskiego kosza na śmiecie. Czyżby to było o niej?
Minęło już dobre pół godziny. Podeszła do drzwi, wyjrzała ukradkiem na korytarz. Pusto i wyjątkowo cicho. Cofnęła się szybko do biurka. Wyrwała jeszcze jedną receptę. Ledwo zdążyła usiąść, kiedy drzwi otworzyły się raptownie.
- Bardzo cię przepraszam, ale niestety musimy na dzisiaj zakończyć. - Doktor był zdyszany. - Spotykamy się w środę... nie, poczekaj - szybko przerzucił kartki stojącego na biurku kalendarza - dopiero za miesiąc, wyjeżdżam na urlop.
W jego głosie było słychać źle ukrywane wzburzenie. Zaczerwieniona twarz, włosy w nieładzie, w lewej ręce ściskał kurczowo potłuczone okulary. Szybko ją pożegnał, odwrócił się i podszedł do biurka. Miał tam butelkę szkockiej whisky. Helena wyszła natychmiast, była już na korytarzu, ale cofnęła się po zapomniany plecak. Nawet jej nie zauważył.
- Kurwa mać, to już trzecia oprawka w tym roku! - stękał, przykucnąwszy za biurkiem w poszukiwaniu piersiówki. Po raz pierwszy poczuła do biedaka odrobinę sympatii. Doktorze Mengele, może czas na soczewki... najlepiej w kolorze brązowym, nie mówiąc o zmianie fryzury, pomyślała rozbawiona.
Po tej wizycie poczuła ulgę jak po dobrze spełnionym, przykrym obowiązku. Wybiegła na zalane południowym słońcem alejki szpitalnego ogrodu. Z krzaków wychynęła szczupła postać, zbliżyła się do niej posuwistym, tanecznym krokiem.
- Podpisze pani oświadczenie? - Mężczyzna wyjął z kieszeni szlafroka pomięty plik papierów i długopis. Na głowie miał zawiązaną w czterech rogach chusteczkę, spod szlafroka wystawały chude nogi w różowych kalesonach. Stopy w podartych baletkach drobiły w żwirku ogrodowej alejki niecierpliwe, pokraczne kroczki z jeziora łabędziego. Helena z błogą miną wyłapywała wszystkie wariackie szczegóły wyglądu i zachowania faceta. Ale nie było czasu się napawać.
- Dobrze, ale w jakiej sprawie? - zapytała rzeczowo.
- O! spryciara! Ale spryciara! - Popatrzył na nią z niechęcią i cofnął się nagle przestraszony. - Wy mnie nie nabierzecie! Wy mnie nie nabierzecie! - zaczął wrzeszczeć przeraźliwym falsetem, grożąc jej przy tym wskazującym palcem.
- Dobrze, podpiszę, niech pan to da, podpiszę - zapewniła pośpiesznie.
Ucichł natychmiast i skwapliwie podsunął jej pod nos papiery.
- Tylko czytelnie, imię i nazwisko. I rozmiar pipy.
- Ma się rozumieć. - Po chwili oddała mu zapisaną stronę. Odczytał na głos uroczystym głosem: Jolanta Kwaśniewska. Pokraśniał z zadowolenia, ukląkł i pocałował ją w rękę.
- Stary, chyba oszalałeś, jak ty to sobie wyobrażasz?
W głosie Michała wyczuł źle ukrywana irytację. Nic dziwnego, nie dzwoni się do przyjaciela o północy po trzech latach milczenia, w dodatku z tak absurdalnymi propozycjami.
- Zrozum, nie mam innego wyjścia.
W słuchawce zapadła cisza. Jerzy widział niemal jego twarz, malujący się na niej grymas niezdecydowania. Ale przecież kumplom z podwórka się nie odmawia.
- No dobra, Jeżu, spróbuję z nim pogadać.
- Chodzi o kwadrans, zrób, żeby mi nie odmówił.
- To nawet sympatyczny gość, ale rozumiesz, nie mogę mu nic proponować. A już na pewno wcierać się do jego autorskiej audycji - tłumaczył mu Michał. - Już i tak nienawidzą mnie w tej redakcji jak jakiegoś zdrajcy - dorzucił zbolałym głosem.
- Ciebie? Chyba przesadzasz.
- Trochę późno na zwierzenia. - Michał ziewnął. - Wpadniesz kiedyś, to pogadamy.
- Masz u mnie wiadro bourbona.
- Tylko za dużo sobie nie obiecuj... mnie możesz - zaśmiał się szczerze. - Jutro dzwonię.
- Dzięki, czekam.
Jerzy odłożył słuchawkę. Rozmowa z przyjacielem obudziła wątły promyk nadziei. Może Michał tego redaktora nakłoni. W końcu jest jego szefem. Nagle zrobiło mu się głupio. W co ja się pakuję? Znajomości, układy, naciski, cały ten przegniły, warszawski światek, którym zawsze się brzydził. O nominacji Michała na dyrektora radiowej „trójki” dowiedział się jeszcze w zimie, z gazety. Nawet wtedy do niego nie zadzwonił, ich drogi dawno się rozeszły. A teraz po latach, bez żenady korzysta ze starych znajomości. I to po co - żeby odnaleźć przypadkowo spotkaną panienkę.
Zapalił papierosa, zaciągnął się głęboko. Moralne, nieco chyba patetyczne skrupuły szybko odleciały z dymem, powrócił konkretny problem. Jak tego redaktora podejść, czym zjednać? Nic sensownego nie przychodziło mu do głowy. Może Michał go zmiękczy, pomyślał z nadzieją. Chłopak ma kupę wdzięku, dar przekonywania.
Było już koło drugiej, kiedy położył się do łóżka. Zasnął niemal od razu, jednak po godzinie obudził się zupełnie trzeźwy. Leżał nieruchomo z zamkniętymi oczyma, ale szansa na dalszy sen ulotniła się bezpowrotnie. Przepadła w gęstej plątaninie niekontrolowanych, bezładnych myśli. Wstał, poszedł do kuchni i zaparzył sobie zioła. Potem zgasił światło i stał oparty o parapet, popijając łyczkami gorący napar z melisy. Błękitna poświata, wnikająca do wnętrza przez rolety, znaczyła mu na ciele tygrysie pręgi. Otworzył okno na oścież, odetchnął mocno parnym powietrzem. Tej nocy była pełnia, na niebie trwała kosmiczna degrengolada.
Spał mało i płytko, rankiem obudził się zupełnie rozbity. Drgała mu lewa powieka, przy goleniu zaciął się jak nowicjusz. Minęło sporo czasu, zanim zatamował krew, pomogła dopiero szczypta kawy przyłożona wprost na ranę. Z podkrążonymi oczami i kawałkiem waty przylepionej do zapadniętego policzka wyglądał upiornie. Czuł się podobnie jak tamtego ranka - dwadzieścia pięć lat temu, kiedy sparaliżowany strachem, wkładał bezwolnie białą koszulę, męcząc się ze spinkami do mankietów. Ojca już w domu nie było, wstawał wtedy o piątej rano, jeździł służbowo aż do Otwocka. Na oparciu krzesła wisiał zawiązany przez niego krawat.
Mama nie gderała swoim zwyczajem przy śniadaniu, tylko patrzyła na niego spod oka, kręcąc się po kuchni. Wkładając mu kanapkę do kieszeni marynarki, na pewno namacała paczkę Klubowych, ale powstrzymała się od komentarza. Szedł do tramwaju na sztywnych nogach, wagary dzisiaj nie wchodziły w grę. Było jeszcze wcześnie, ale pod budą przelewał się już nerwowy tłumek giełdy. Wszystko to byli jego kumple, jednak tego dnia ogłupieni strachem taksowali się nieufnie. Zbywali półsłówkami. Dziewczyny obgadywały się nawzajem, gryząc paznokcie i chichocząc nerwowo. W powietrzu po nocnej ulewie unosiła się jeszcze mglista, ożywcza wilgoć, ale już wyraźnie zanosiło się na upał. Zielonoszare liście pobliskich topól mieniły się złociście w porannym słońcu. Stali tak na szkolnym dziedzińcu, ubrani w tanie, ciemne garsonki i garniturki, speszeni powagą chwili, bardziej niż zwykle samotni. Przyczajeni do nieuchronnego, definitywnego starcia z tak zwanym dorosłym życiem.
Matura, pomyślał Jerzy z odrazą. Drobnomieszczańska pseudoinicjacja. Ponury obrządek na cześć tradycji, zniewolenie pieprzoną mitomanią. Wstrząsnęły nim znowu dawny bunt i obrzydzenie. Przypomniał sobie, jak tamtego ranka, ogłuszony biciem własnego serca, czekał wraz z innymi przed wejściem do sali gimnastycznej. Stukając obcasami, podeszła do niego Lucyna, zwana Pucułą. Miała na sobie czarną minispódniczkę i ażurową bluzkę, spod której prześwitywał luksusowy stanik. Bardziej obnażał, niż skrywał, obfite piersi, a w nich jej nadmiar uczuć do Jerzego. Macierzyńsko - opiekuńczych, bo erotycznie - mimo wzajemnej sympatii - nigdy między nimi nie iskrzyło. Z leniwym wdziękiem Marilyn Monroe naparła na niego cycem i przesyconym nikotyną szeptem zmusiła do połknięcia tajemniczej tabletki.
- Lekki speed, prosto ze Stanów. To na kojarę, Jeżu, będziesz po tym rzutki niczym Einstein.
W godzinę później, pod czujnym okiem uroczystego jak na mszy ciała pedagogicznego, przestał rozumieć cokolwiek. Z chorobliwym zapałem piętrzył kolumny cyfr, poddawał je skomplikowanym manipulacjom, mnożył, dzielił, różniczkował. Wypisał długopis, spocił się okropnie, w końcu wyszedł, oddając komisji efekt swoich wysiłków. Starannie zapisano dokładny czas zapoczątkowanej przez Jerzego przerwy.
Szkołę wypełniała grobowa cisza. W pustym korytarzu dębowa klepka wypolerowana na połysk zapraszała do zabronionego ślizgu. Nie uległ pokusie, stąpał ostrożnie po posadzce, białe prostokąty światła przypominały rozścielone prześcieradła. Wszedł do męskiej toalety. Usiadł na parapecie okna, uchwycił się ręką ramy i mocno wychylił, wydmuchując w niebo dym z papierosa. W takiej pozycji „niezdecydowanego samobójcy” znalazła go Franka, młoda nauczycielka geografii. Patrzył rozszerzonymi ze zdziwienia źrenicami, jak zbliża się do niego, piękna, pachnąca. W poufałym geście położyła mu ręce na ramionach.
- Słuchaj, Jurek, tylko bez paniki. Załatwiłam z matematyczką, mam rozwiązane przez nią główne, drugie zadanie. Włożę ci je do pracy, jak będziesz wracał z przerwy. Przepisz to dokładnie i oddaj, wystarczy na tróję. I nic poza tym nie kombinuj. Rozumiesz?
Zanim zdążył jej cokolwiek odpowiedzieć, Franka przyciągnęła go mocno i wpiła się mu w usta. Całowali się namiętnie, gryząc, śliniąc i bełkocząc. Nie odrywając się od siebie jak pijana para w wyuzdanym tańcu, przetoczyli się do kabiny. Jerzy podciągnął krótką sukienkę, głaszcząc jej zgrabną pupę, zjechał ręką niżej, pod palcem wyczuł zgrubienie łechtaczki. Była śliska i mokra, nabrzmiewała, kiedy pocierał ją rytmicznie, podniecony do szaleństwa. Franka jęczała i wiła się konwulsyjnie, zręcznie manipulując przy jego rozporku. Wyłuskała ze slipek nabrzmiały penis. Szybko zsunęła majtki.
- Wejdź we mnie - wycharczała mu błagalnie prosto w usta i obróciła się do niego tyłem.
Zdrętwiał, nie miał w tym żadnej wprawy. Ściskając kurczowo niewielkie, twarde piersi, wbijał członek na oślep, bodąc ją w wypięty zadek. Ujęła go w rękę, naprowadziła wprost do celu. Wniknął w nią ostro, jęknęła z rozkoszy. Objął jej kibić, a ona, rozpłaszczona policzkiem na drzwiach toalety, przygarniała do siebie jego ruchliwe pośladki. Dyszeli głośno w rytm coraz szybszych pchnięć. Trwało to nie dłużej niż kilkanaście sekund.
Uderzył go gwałtowny wybuch ekstazy, przez całe ciało przebiegły fale dreszczy. Nogi ugięły mu się w kolanach, bez sił usiadł na sedesie. Nauczycielka zwaliła się na niego, szczerząc białe, wystające zęby i całując, gdzie popadnie. Wtulając się w jej włosy, w pachnące piersi, dygotał.
- Już dobrze, malutki, już dobrze. - Czule pogładziła go po głowie, wypchnęła z kabiny. Zamknęła się, słyszał szelest higienicznych zabiegów, zawstydzony czekał, opierając się o ścianę. Po chwili wyszła, poprawiając przed lustrem zburzone włosy.
- Wracamy na salę. Za długo nie można, to wygląda podejrzanie.
Nie bardzo rozumiał, o co jej chodzi. Szok, stres, wpływ nieznanego specyfiku od Pucuły odebrały mu jasność myślenia. Zapomniał, kim jest i co właściwie tutaj robi. Rzeczowy ton w głosie Franki zadziałał jak otrzeźwiający policzek:
- Przyjdziesz minutę po mnie. Tylko spokojnie, przepiszesz, oddasz i po sprawie. - Położyła mu palec na ustach. - I pamiętaj, wszystko zostaje między nami.
Prawdziwy egzamin dojrzałości - Jerzy uśmiechnął się do swoich wspomnień. Trójka z pisemnej matmy, reszta zaliczona bez problemu. On też zaliczony... przez geograficę. Pani profesor Franki nie spotkał już potem nigdy. Mówiąc szczerze, wcale tego nie żałował. Długo hodował w sobie wstyd swojego seksualnego debiutu. Gwałt na maturzyście, a potem ściąga do łapy? Kto by w to uwierzył? Z biegiem lat nawet jemu wydawało się to zupełnie niewiarygodne.
Wrócił do dnia dzisiejszego. Włączył radio i wysłuchał porannych wiadomości. Nie różniły się niczym od wczorajszych: fala letnich upałów, groźne pożary, liczne zatonięcia. A ponadto pijani kierowcy, wkurwieni chłopi, sprzedajni sędziowie, policjanci bandyci. Jakby tego było mało, nad Szwajcarią zderzyły się dwa samoloty, jeden pełen dzieci.
Czas kanikuły to czas obłędu - pomyślał. W te upalne dni w głowach i sercach ludzi lęgło się szaleństwo, więcej było wypadków, katastrof, niecodziennych, tragicznych zdarzeń. Pracowite Parki wybierały na łapu capu poplątane nici ludzkich losów. Ciach, ciach, ciach - niemal słyszał szczęk ich nożyc.
Poczuł kłucie w pustym żołądku, odezwała się poranna nadkwasota. W lodówce znalazł puste opakowanie po jajkach, na chlebie tostowym zakwitły zielone, podejrzane plamy. Wysypał całą zawartość plastikowej torebki, na samym dnie były dwa czyste, białe kawałki. Powąchał - i tak przeszły pleśnią - wyrzucił do przepełnionego kosza. Nie miał chrupek ani żadnego pieczywa, a stare krakersy, które znalazł w barku, miały smak sproszkowanego wapna. Odłożył słuchawkę telefonu i zbiegł na dół do spożywczego. W pięć minut był z powrotem, z kanapką w ręku krążył nerwowo wokół milczącego aparatu. Michał odezwał się dopiero po dziesiątej.
- Właśnie z nim gadałem, możesz do niego w każdej chwili zadzwonić.
Jerzy wystukał podany numer.
- Alo - usłyszał w słuchawce dobrze znany, nosowy głos redaktora Zelmana.
Kajtel był w świetnym humorze. Długie dredy wcisnął pod wiśniowy beret ze złotą gwiazdą. W pod - koszulku z napisem „Naughty by naturę” brylował od południa w trendowym barku „Zupa”. Entuzjastycznie witał bywalców, znajomym przybijał głośne piątki. Wchodzącą Helenę przytulił do piersi jak dawno niewidzianą siostrę:
- Piękna moja bestio, wreszcie wylazłaś z legowiska.
- Za potrzebą.
- Potrzeby chodzą z ludźmi, potrzeby jednoczą... potrzeby nawet gwiazdy rozjarzają nocą - zachichotał Kajtel - Yo! - zaczął wymachiwać łapami, improwizując, rapował głośno: - Potrzeby to życiodajne gleby, zawistne samojeby, co dzisiaj zaniedbujesz, jutro degenerujesz... bezlistna koniczyna, deus and machina, i tu się rozpoczyna historia manekina... globalna bieganina za kasą się zaczyna, człowieku końca wieku - wszawy EUROPITEKU, co w materialnym ścieku toniesz... nabrany oszołomie, panoptikalny pokemonie, frontalnie wiotki kutafonie... za czym tak gonisz... schizoidalny jamochłonie?
Kajtel zamilkł nagrodzony oklaskami, usiadł przy stoliku i zabębnił palcami w blat.
- Europitek, a to dobre - zaśmiała się z uznaniem Helena - marnujesz się tutaj, dzieciaku.
- Mała improwizacja w przeciwieństwie do „Wielkiej” nie wymaga wielkiego natchnienia. - Pociągnął z lubością łyk postawionego mu przez nią mlecznobiałego drinka.
- Tylko trochę koki, nie? Popatrzył na nią z wyrzutem.
- Co „Piegowatą Fejs” sprowadza na teren naszych łowisk?
- Ta ostatnia trawa była zajebista, masz jeszcze w tym stylu?
- Nix - Kajtel rozłożył teatralnie ramiona. - Wszystko poszło z dymem, pół Warszawy zwariowało na jej punkcie. Jutro przyjdzie superhasz, prosto z Maroka, taki dobry, że aż słodki...
- Kajtel, dzisiaj.
- Dzisiaj to rzuciłem Zdzisia dla włochatego pięknisia.
- Nie ściemniaj, jestem w dolnej zonie.
- Spoko, mam zawsze trochę krajowej... a mno - ho byś teho, diwko, chtiela?
- Tak z przygarść - Helena wychrypiała niepewnie.
- Jakby kto pytał o sztygara, to jestem zara. „Pyk, pyk, pyk z fajeczki, czekajcie, gołąbeczki” - zanucił stary kawałek zespołu Śląsk i wybiegł z kawiarni.
Ale się świr dzisiaj napędził - popatrzyła za nim z czułym niepokojem. Wrócił, zanim zdążyła dopić swoje wino. Wdzięcząc się jak słodki pedzio, komicznie mrugając rzęsami, podał jej pod stolikiem sporą paczuszkę.
- Sianko ze stajenki. „Zwierzątka śpiewają, bydlątka klękają, a rudzielce... odpadają... cuda, cuda się zdarzają” - zapiał cieniutko kolędę.
- Szeroki masz repertuar - Helena uśmiechnęła się do niego i wpuściła dyskretnie marihuanę do kieszeni plecaka. Wyjmując portfel, zawahała się. - Mam teraz cienko. Poczekasz?
Machnął ręką lekceważąco. Wyjęła z przegródki ukradzione recepty.
- Tu masz zadatek.
- Co ty, kobieta... masz mnie za dealera? Obruszył się, ale łypnął na recepty fachowym okiem, skinął głową i bez słowa schował je do bocznej kieszeni opadających mu z tyłka spodni. Uścisnęli się serdecznie, wyszła z kawiarni odprowadzana ciekawymi spojrzeniami warszawskiej śmietanki.
Po drodze do metra wstąpiła jeszcze do EMPiK - u. Chciała kupić kilka czystych kaset i zwyczajowo pogrzebać na półkach z płytami. Nie wytrzymała jednak długo, uciekła stamtąd jak z rozgrzanej sauny. Klimatyzacja w takim sklepie to może luksus, ale brak wentylacji to zwykły prymityw; wściekła sunęła wraz z tłumem do podziemnego przejścia pod Marszałkowską.
Było już późno, kiedy w sklepiku pod domem robiła ostatnie zakupy: owoce, pomidory, ser, pieczywo i na koniec wielki, pięciolitrowy bidon źródlanej. Na wodzie nigdy nie oszczędzała. Objuczona, powoli zmierzała w stronę klatki. Z parkingu usłyszała klakson, odwróciła głowę i zmartwiała. Ze znajomej beemwicy machał do niej sąsiad - łysy inspektor. Samochód był jak nowy, żadnego śladu po ostatnich przejściach. Łysol wysiadł i wyciągnął do niej pulchną rękę.
- Pozwoli pani, że się przedstawię - Ratyński. Jesteśmy sąsiadami, mieszkam nad panią - rzucił głową w kierunku budynku.
- Bardzo mi miło - Helena dygnęła grzecznie, mamrocząc swoje nazwisko.
- Proszę wybaczyć, że tak panią nagabuję... chciałem dwa słowa zamienić w sprawie tej sobotniej awantury. - Niby się usprawiedliwiał, ale brzmiało to dosyć obcesowo.
Helena mimo upału poczuła na plecach zimny dreszcz. Przejebane - pomyślała ze strachem. Facet wszystko już wie. Odstawiła zakupy na trawnik i odważnie podniosła twarz, gotowa do ostatecznego ciosu.
- Chciałbym panią o coś zapytać, zna pani tego... zza ściany, u którego była ta cała impreza?
- Nie - odpowiedziała krótko - a dlaczego?
- Bo - może mi pani wierzyć lub nie - on oskarżył panią o zdemolowanie mojego samochodu. - Ratyński przyglądał się jej badawczo.
- Nie bardzo rozumiem. - Helena odzyskiwała stopniowo rezon. - Dlaczego miałabym coś takiego zrobić? - Wzruszyła ramionami.
- Żeby się na nim zemścić. Podobno była pani u niego wcześniej skarżyć się na hałasy, a on, jak sam twierdzi, nie potraktował pani poważnie i pani zrobiła się bardzo agresywna... - Ratyński na chwilę zawiesił głos. - Ponoć ma na to licznych świadków i...
- I dlatego rozbiłam pana samochód? - przerwała mu. - Co za wredny debil. I pan mu uwierzył? - popatrzyła na niego z wyrzutem.
- Tego nie powiedziałem - żachnął się łysol. - Ale sama pani przyzna...
- To on się mści, panie inspektorze. - Helena rzuciła się do kontrataku: - Nie znam tego człowieka, ale prawdą jest, że próbował mnie wiele razy podrywać.
- Zniżyła głos i zbliżywszy do niego twarz, przybrała ton szczerego wyznania: - Mizdrzył się, wpraszał się do mnie na chama i inne takie akcje... pan rozumie. Facet jest śliski i nie w moim typie... Co mogłam zrobić, w końcu dałam mu niedwuznacznie do zrozumienia, żeby się ode mnie raz na zawsze odchrzanił. - Rozłożył ręce w bezradnym geście. - Obraził się, przestał mnie zauważać, kiedyś zatrzasnął mi drzwi przed nosem - kłamała na całego.
- Zraniona męska duma - pokiwał łysą głową Ratyński. - No tak, w świetle tych faktów... - Nie dokończył, nagle złapał za bidon z wodą i jedną z toreb. - Pomogę pani to wnieść na górę.
Chcąc nie chcąc, Helena z plecakiem pełnym marihuany podreptała za nim. Nie przerywając rozmowy, wspinali się po schodach.
- Mnie się od razu wydal podejrzany - wystękał Ratyński. - Już kilka razy widziałem go tutaj w szemranym towarzystwie.
- Takie czasy, człowiek we własnym domu nie czuje się bezpiecznie - wtrąciła znacząco.
Widziała kątem oka, że się żachnął i już chciał coś powiedzieć, ale powstrzymał się od komentarza. To milczenie było wymowne i raczej świadczyło o nim dobrze. Minęły bezpowrotnie czasy, kiedy zadowolona z siebie władza zbywała ludzi aroganckim kitem. Nadszedł czas zawstydzonej pokory i bezradnego zgrzytania zębami. Idąc obok niego, Helena czuła się fatalnie, ale gdzieś w środku kiełkowało w niej ziarnko satysfakcji. To wy, gnoje, bierzecie za to kasę, żeby człowiek nie musiał się przemykać we własnym mieście.
W najlepszej komitywie dotarli pod jej drzwi. Podziękowała mu serdecznie.
- Proszę się nie przejmować, będę miał na tego łobuza oko - zapewnił ją solennie. - A jakby co, to mieszkam na trzecim, mieszkania trzydzieści sześć.
Helena zamknęła się na łańcuch, rzuciła torby i plecak na podłogę i pobiegła do łazienki. Ściągnęła jednym szarpnięciem sukienkę, weszła pod zimny prysznic.
Z wanny wygonił ją głód. Plasterki dojrzałego pomidora, mlecznobiała mozarella, listki aromatycznej, świeżej bazylii - układała na talerzu geometryczną kompozycję w kolorach włoskiej flagi. Jeszcze kilka kawałków chrupiącej bagietki i kolacja gotowa. Na dworze było jeszcze zupełnie jasno, choć na zegarze wybiła już dwudziesta pierwsza. - O kurcze - właśnie się zaczynał na „trójce” jej ulubiony program Piątkowy wieczór z bluesem. Włożyła nową kasetę do magnetofonu, nastawiła poziom nagrania. Supersprzęt Denona rozjarzył się miłośnie czerwonymi lampkami. Z wielkich kolumn płynął spokojny, ciepły głos Zelmana:
...pozostał analfabetą, bo jak się można domyślić, wybór między szkołą a gitarą nie był dla niego trudny, wybrał gitarę. „Uważaj, synu, w niej mieszka diabeł” - przestrzegał go własny ojciec, ubogi farmer i kaznodzieja, który zabronił mu wnosić ten szatański instrument do domu. Mieszkali w małej dziurze o nazwie Vance, blisko Clarksdale w Missisipi. John uciekł z domu, kiedy miał szesnaście lat, porzucił nędzę, ciężką harówkę na polu i otwarty rasizm Południa. Bez grosza przy duszy, z gitarą pod pachą wsiadł w autobus do Memphis - taki byt początek jego długiej drogi. Pod koniec lat trzydziestych wylądował w Detroit. Tam, w „The Motor Town”, jak to się wtedy mówiło, było dużo pracy w fabrykach samochodów. Harował ciężko, zarobił trochę grosza i zaraz ożenił się z Maude, ale rozeszli się po paru miesiącach, potem pobrali znowu, by być ze sobą dwadzieścia pięć lat. Mieli pięcioro dzieci. Posłuchajmy pięknego bluesa o tęsknocie, dedykowanego żonie...
Helena ze wzruszeniem rozpoznała drżący zaśpiew Johna Lee Hookera: ...now Maudie, why did you hurt me? On Maudie hey, Why did you hurt me, You been gone so tong... I miss You so.
Wyjęła z plecaka paczuszkę trawy od Kajtla. Rozwinęła delikatnie i powąchała zawartość, już sam słodkawo - duszący zapach ziół podziałał na nią kojąco. Walczyła przez chwilę z pokusą, jednak schowała marihuanę do puszki po angielskiej herbacie. Wszystkie cenne rzeczy upychała do puszek i ustawiała na półce w starym kuchennym kredensie. Otworzyła piwo, popijając z butelki, wróciła do salonu. Najwyraźniej dzisiejsza audycja Zelmana była w całości poświęcona mistrzowi:
...i któregoś dnia Carlos Santana stwierdził, że bluesy Hookera leczą ludzi i nic tak jak jego głos nie potrafi pocieszać, składać do kupy upadłych i nieszczęśliwych, i że jego marzeniem jest nagrać płytę z Hookerem. W ten sposób doszło do współpracy obu muzyków i w jej efekcie powstał wspaniały album The Healer, który odniósł światowy sukces. Od tego momentu wszyscy wielcy chcą z bluesmanem pracować: Van Morrison, Bonnie Raitt, Keith Richards, George Thorogood, Eric Clapton, Robert Cray, Ry Cooder, Albert Collins, Johny Winter...
Przypomnijmy sobie, jak do tego doszło, czego na wspólnej sesji dokonali dwaj geniusze. John Lee Hooker i Carlos Santana we wspaniałym, tytułowym utworze z albumu The Healer...
Już po pierwszych, jakby trochę nieśmiałych akordach gitary Helenę przeniknął dreszcz rozkoszy. Podkręciła dźwięk i kołysząc się w takt muzyki, zapomniała o całym świecie. Narkotyczny, gardłowy głos Hookera i wtórujące mu genialnie solówki Santany wprawiły ją w uniesienie. Falowała beztrosko na środku pokoju, kołysząc biodrami i klaszcząc w dłonie, wielki cień na ścianie naśladował jej ekstatyczne ruchy.
Kilka minut odjazdu i zatraciła się zupełnie, z oczu popłynęły jej strugi łez. Tak bez żadnego powodu, jakby ktoś poodkręcał kurki. Tańczyła, płacząc, i sama nie wiedziała, czy płacze ze szczęścia, czy ze smutku. Dobroczynne działanie bluesa robiło swoje. Czuła, że ze łzami odpływają wewnętrzne brudy i toksyny. W słowach o terapeutycznym wpływie muzyki Hookera nie było żadnej przesady. Z każdym taktem czuła się silniejsza i radośniejsza. Zrzuciła klapki i pląsała boso, jedną dłonią gładziła się lubieżnie po brzuchu, drugą wplotła w rozpuszczone włosy. Tusz do rzęs spłynął jej do ust gorzką strużką, wytarła je odruchowo wierzchem dłoni.
Kiedy zamilkły ostatnie akordy, dopiła piwo i zdyszana pobiegła do łazienki. Jej twarz w lustrze była makabryczną maską. Włosy w nieładzie, czerwone oczy i rozmazane, czarne krechy na policzkach. Zmyła je tłustym kremem. Przez otwarte drzwi słyszała z radia podekscytowanego Zelmana:
Tak, proszę państwa, blues w odróżnieniu od muzyki europejskiej to sztuka wyrażania samego siebie, swoich najintymniejszych tęsknot i uczuć. Dlatego jego forma jest wolna, opowiadająco - improwizująca, niezdefiniowana i niezamknięta w ciasną partyturę. Blues to muzyka wygłodniałego serca, dzielenie się samotnością. Sztuka spontaniczna, szkicująca ulotne emocje, które słuchacz wychwytuje własnym - można by powiedzieć - czujem. I to wszystko. Na zakończenie jeden z najsłynniejszych bluesów Johna Lee Hookera, ale zanim go zapowiem, proszę mi wyjątkowo pozwolić na czyjś głos, na zew wygłodniałego serca:
Ruda Heleno, która kochasz bluesa, od czasu naszej wspólnej podróży z Mazur do Warszawy nie mogę przestać o tobie myśleć... jeśli mnie usłyszysz, zadzwoń...
Życzę państwu dobrej nocy, na koniec jeszcze raz mistrz i jego gitara w utworze Tupelo.
Delikatne uderzenia w struny zapowiedziały ostatnią, mroczną opowieść słynnego bluesmana. Helenę sparaliżowało, nie wierzyła własnym uszom. Wybiegła z łazienki, rzuciła się do magnetofonu i przewinęła taśmę. Włączyła od nowa: „...ruda Heleno, która kochasz...”, przecież słowa Zelmana były skierowane prosto do niej. Nie, to niemożliwe, to jakaś paranoja. Czuła, że wali jej serce, zakręciło się w głowie od nagłych emocji, jeszcze raz dokładnie przesłuchała taśmę... „z Mazur do Warszawy...” - to nie mógł być przypadek. Zerwała się i zaczęła chodzić w transie po pokoju. Podeszła do biblioteczki i wyjęła z niej gruby tom książki telefonicznej. Drżącymi rękoma wyszukała w niej numer radiowej „trójki”.
A może by ich zaskoczyć i wyjechać teraz - pomyślał - byłbym nad ranem, ściągnął Kubusia na ryby, a potem przespał się kilka godzin gdzieś w cieniu na dmuchanym materacu. Nocami był mniejszy upał i taka jazda mogłaby być całkiem przyjemna, poza tym termos z kawą, dobra muzyka... Czuł się rześki i wypoczęty, cale popołudnie przedrzemał na sofie. Po obiedzie po prostu ścięło go z nóg. Odsypiał koszmarną wczorajszą noc i kaca po spotkaniu z Zelmanem.
Umówili się o trzynastej w kawiarni „Na Rozdrożu”.
- Doskonale - ucieszył się Zelman - mam stamtąd niedaleko do studia, cudowny spacer Agrykolą w dół, koło Łazienek. Wie pan, to jeden z najpiękniejszych zakątków Warszawy...
Michał miał rację, otyły redaktor robił bardzo sympatyczne wrażenie. Ośmielony tym Jerzy bez specjalnych ceregieli wręczył mu wizytówkę i wyłożył swoją sprawę. Tamten go prawie wyśmiał.
- Jak pan to sobie wyobraża? Mój program to poważna, cykliczna audycja na temat bluesa, a nie jakieś pogaduszki na żywo ze słuchaczami.
Jerzy poczuł ukłucie zawodu. W najgorszych przypuszczeniach nie sądził, że spotka się z tak obce - sową odmową. Mimo to rzucił na szalę resztki dumy i aby Zelmana przekonać, opowiedział niezbornie całą historię. Spotkanie z Heleną, ich wspólną jazdę, jej fascynację bluesem, swoje bezowocne poszukiwania. Tym samym - chcąc nie chcąc - obnażył własne poplątane uczucia i w rezultacie odczul ogromną falę wstydu i bezradności. Zły na siebie rzucił sarkastycznie:
- Niech mnie pan zrozumie - przecież nie pójdę z tym na policję ani nie zgłoszę się do programu Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie.
- Doskonale pana rozumiem, przykro mi bardzo, niestety nie mogę nic pomóc. - Zelman był nieugięty.
Ale kiedy rozstawali się po kilku minutach tej niepotrzebnej rozmowy, uścisnąwszy sobie ręce jak prawdziwi dżentelmeni, redaktor uśmiechnął się do niego z sympatią:
- Domyślam się, co pan czuje.
Dla Jerzego nie było to żadną pociechą, odwrócił się i szybko wyszedł z kawiarni.
Kiedy wieczorem po raz kolejny przegryzał catą historię, oprócz żalu i rozczarowania odkrył w sobie także uczucie ulgi. Powoli powracał rozsądek. Może otrzeźwił go ten ironiczny błysk w oku Zelmana... „Wiem, co pan czuje...” Dobre sobie, co ten nawiedzony bluesowo grubas mógł wiedzieć o meandrach jego serca? To nie była szczera empatia, w tym z pozoru sympatycznym odruchu współczucia ukrywała się jawna drwina.
Zresztą mniejsza o to. Ostatnia szansa na odnalezienie Heleny przepadła. Starał się pogodzić z tym, że już jej nigdy nie zobaczy. Nie było to łatwe. Nadal tęsknił, czuł w sobie jej intensywną obecność. Wiara w to, że znowu się spotkają, dodawała mu sił, stała się napędem istnienia. Była życiodajną kroplówką, rozrusznikiem serca, sprawiającym, że biło żywiej i radośniej. Teraz wszystko przepadło i zamiast żalu pojawiała się pustka - ssąca, czarna czeluść. Wolał więc zatrzymać żal. W tym cierpieniu wibrowała bezradnie część jego poturbowanej duszy. Ważna część, której - co uświadomił sobie z przerażeniem - miłość do Marii i do chłopców już tak nie ożywiała. Raczej jarzyła się w jego wnętrzu stałym i mdłym płomykiem, wystarczającym do oświetlenia wydreptanej ścieżki, po której stąpał cierpliwie od lat.
A on chciał latać. Tłumił w sobie te tęsknoty, a one zamieniały się w lęk. W poczucie niemożności, które w myśl kanonów swojej wiary zamieniał na cnoty i szlachetne wyrzeczenia: wierności, poświęcenia, altruizmu. Prawda jednak była tragiczna, jego dusza zamiast od tego pięknieć, kurczyła się, szarzała.
Ponure rozmyślania przerwał dźwięk telefonu. Pewno Maria - pomyślał odruchowo. Chcą wiedzieć, na którą do nich dotrę. Świadomość, że na niego czekają, była miła, ale natychmiast przytłoczyła go dziwnym ciężarem.
- Halo - odezwał się do słuchawki zgaszonym głosem.
- To ja, Helena... dostałam twój numer z radia.
- Helena?! Mój Boże... - Jerzy zaniemówił z wrażenia.
- Chciałeś, żebym zadzwoniła - jej głos zadrżał niepewnie.
Jerzy przez chwilę nie potrafił się opanować. Wstał, ściskając kurczowo słuchawkę w spoconej dłoni.
- Bardzo chciałem - przełknął ślinę. - Heleno, jak dobrze, że jesteś... szukałem cię wszędzie, bałem się, że już nigdy... - Urwał speszony. - Tak się cieszę, że cię słyszę... Czy chciałabyś się ze mną spotkać? - rzucił nagle w strachu, że za chwilę połączenie zostanie przerwane.
- Teraz? - zapytała rzeczowo, bez zdziwienia. W sekundę wszystko stało się takie proste.
W jej konkretnym pytaniu było coś tak naiwnie naturalnego, tak wzruszająco słodkiego, że uległ pokusie.
- Natychmiast - odparł bez wahania.
- To przyjedź do mnie.
Spokojnie podała mu swój adres i telefon. Zanotował starannie na skrawku gazety. Potem oddarł ten kawałek, złożył pieczołowicie na pół i schował do kieszeni koszuli.
Gdy wybiegł na parking, niebo przecięła zygzakowata smuga błyskawicy. Po chwili usłyszał głuchy grzmot. Pierwsze ciężkie krople zabębniły w szybę samochodu, kiedy pędził Grójecką w stronę Okęcia. W okolicach wiaduktu nad Żwirki i Wigury musiał jednak przyhamować. Z nieba, z oberwanej chmury waliły nieprzerwane strumienie wody, i to z taką siłą, jakby dziesiątki wściekłych rąk uderzały w dach samochodu. Jerzy z niewytłumaczalną satysfakcją rejestrował obrazy rozpętanego żywiołu. Chodniki połyskiwały złowieszczo, sieczone wściekłymi razami, przez kurtynę deszczu widział czasem błyski świateł unieruchomionych samochodów. Znikały, kiedy ulewa przybierała na sile. Sine światła błyskawic rozdzierały ponurą ciemność jak papierową dekorację. W przesyconym wilgocią powietrzu unosił się świeży, diaboliczny zapach ozonu.
Chwilami burza traciła na sile, jakby omdlewając ze zmęczenia, ale zanim zdążył uruchomić motor i przejechać kilkadziesiąt metrów, złośliwie odzyskiwała dawny wigor. Trwało to już prawie kwadrans i Jerzy pomyślał w patetycznym uniesieniu, w jakie wprawiła go moc i uroda żywiołu, że to samo niebo przekazuje mu wyraźne ostrzeżenie. Wyznacza ostatnią granicę, której w żadnym wypadku nie powinien przekraczać.
Nie zdążył się nad tym zastanowić, bo nawałnica nagle się uspokoiła i mógł ruszyć dalej. W roztopionym tygodniowym upałem, rozjeżdżonym asfalcie powstały głębokie rowy, które teraz wypełniły się po brzegi brudną, zmieszaną z kurzem deszczówką. Ślizgał się w tych koleinach, mocno ściskając kierownicę. Wyprzedzające go samochody chlustały na niego spod kół wiadrami spienionej wody. Rozlegał się wtedy przerażający łomot i przez kilka sekund Jerzy tracił wszelką widoczność.
Spadła temperatura na zewnątrz czy znowu coś się zepsuło z nawiewem, w każdym razie szyby kompletnie zaparowały. Przecierał je desperacko łokciem, przeklinając na czym świat stoi. A raczej na czym jedzie - na średniowiecznych drogach, wśród chamstwa kierowców. Wszystko przez zasraną korupcję i indolencję władz stolicy, pół wieku jebanej komuny, kilkaset lat nieszczęsnej historii nadwiślańskiego kraju.
W tym patriotycznym uniesieniu przedarł się w końcu na Ursynów. Tutaj już bez problemu odnalazł właściwą ulicę i z uczuciem niewiarygodnej ulgi zaparkował pod blokiem Heleny. Omijając kałuże, przebiegi ostatni, kilkudziesięciometrowy dystans i z rozpędu wpadł do podniszczonej klatki. Omal nie zderzył się z majstrującym przy parasolu łysym facetem, który obrzucił go podejrzliwym spojrzeniem. Jerzy przeprosił go w przelocie, przystanął zziajany przed listą lokatorów. Znalazł podany przez nią numer i zaskoczony stwierdził, że nie mieszka tam nikt o imieniu Helena. Odczytał wyblakły napis: Liliana Durska.
- Może mieszka z matką - pomyślał.
- W czymś panu pomóc? - odezwał się łysol.
- Dziękuję, sprawdzam tylko piętro... jak wysoko muszę się wspinać. - Jerzy zaśmiał się i popędził na górę.
Z bijącym sercem zadzwonił do drzwi. Był przemoczony do suchej nitki, dyszał jak maratończyk i kiedy usłyszał glos Heleny, jej wyraźne „proszę”, miał ochotę głośno zawołać: „zwycięstwo!”
Stali przez chwilę w progu, obejmując się i całując jak odnalezione po latach, rozdzielone syjamskie bliźnięta; zaraz potem znaleźli się w sypialni.
Jerzy spal głęboko. Przykucnęła na dywanie, przechyliła głowę i wpatrywała się w niego zachłannie. Mężczyzna w jej łóżku. Napawała się nie tyle jego obecnością, ile własnym przy nim istnieniem. Po raz pierwszy od dłuższego czasu czuła harmonijny spokój trwania. Było cicho, niecodziennie i dobrze. Chwila zawieszenia między wspaniałym, które się wydarzyło, a niesamowitym, które się nieodwołalnie za chwilę wydarzy. Moment największego szczęścia, który miała pod kontrolą, którym mogła się rozkoszować jak schwytanym w siatkę motylem. Była dyrygentem czasu, zawieszającym pałeczkę, by za chwilę pewnym gestem wznowić czarodziejską symfonię istnienia.
Podsunęła Jerzemu pod nos filiżankę z parującą kawa. Uśmiechnął się, zanim otworzył oczy. Chwycił jej rękę i odstawił filiżankę na podłogę, potem mocno objął Helenę i pocałował. Usiadła na nim, jednocześnie ściągając przez głowę t - shirt. Pochyliła się i z gwałtownym apetytem wpiła w jego usta. W jej podbrzuszu zapłonął raptowny płomień, wyciekł z niej słodką wilgocią jak żywica ze skwierczącej w ognisku gałęzi. Jerzy poczuł płynące z niej zapraszające, mokre ciepło. Podniecony wszedł w nią tak naturalnie, jakby jakaś delikatna i stanowcza siła wessała go w miejsce przeznaczenia.
- O nie - jęknęła i odchyliła się, splątane włosy spłynęły na plecy falistą kaskadą. Oddychała ciężko otwartymi ustami, łowiąc w spieczone wargi spadające z nieba krople rozkoszy. Jerzy, jedną ręką obejmując ją w szczupłej talii, drugą ściskał jej pierś, poddając się niemal bezwolnie sile, która porwała ich niczym potężny wir. Helena, kręcąc biodrami, wwiercała się w niego w dzikim spazmie. Ich ciche westchnienia narastały, zamieniając się w krzyk.
Naraz stali się rozwibrowaną jednością, rozjarzoną bólem i znieczuloną rozkoszą na krawędzi przytomności. Rozerwała ich eksplozja we wrotach raju, miliony gwiazd w migotliwym rozbłysku. Świat rozpadł się w ułamku sekundy i zniknął, by za moment złożyć się ponownie w cichą, harmonijną całość.
Opadli bez sił na prześcieradło. Przytuleni całowali się, szepcząc usta w usta bezładne słowa namiętności. Szalonej i rozpasanej, triumfującej nad nimi i całym światem. Rozjuszonej niczym wygłodzona, krwiożercza bestia. Kochając się, chcieli ją nasycić w obawie, że ich pochłonie.
Powtarzalność miejsc, zachowań, gestów, słów, które zwykłym ludziom dawały poczucie bezpieczeństwa, wszystko to dla Heleny było pułapką. Od kiedy zaczęła bać się życia, przestała je też lubić - ucieczka od powszedniości stała się jedynym lekarstwem. To nic, że złudnym i uzależniającym. Lubiła się upijać, palić trawę, odwiedzać nowe miejsca, spotykać dziwacznych ludzi. Lubiła przede wszystkim śnić i marzyć. Chowała się w głąb siebie albo wyrywała do nieznanego. Uciekała od trywialności, która ją paraliżowała, zarażając naturalną tęsknotą za czymś solidnym i stałym. Dla niej wstrętnym, bo niemożliwym.
Czy to były zwykłe, codzienne zajęcia, nauka, zakupy, przygotowanie posiłków, sprzątanie, słuchanie radia, wszystkie te bzdurne, obowiązkowe czynności, czy też sprawy większej wagi, towarzyskie konwenanse, osobiste powinności: rozwoju, uczestniczenia, związków z innymi, realizacji życiowych planów i ambicji - wszystko traktowała z rozpaczliwą obojętnością. Był to dla niej tylko porządkowany chaos, ukrywający bełkotliwą magmę nicości.
Od godziny już nie spała. Rześka i wypoczęta, z rozkoszą smakowała ciszę i nowy stan ducha, w którym nie było odrobiny normalnego zniechęcenia. Czuła się swobodnie i radośnie. Do sypialni wlewało się ciepłe światło wczesnego poranka. Z ulicy nie dochodziły żadne odgłosy, wymyte wczorajszą ulewą miasto pogrążone było w smacznym uśpieniu.
Jerzy drzemał, jego prawa noga zwisała z łóżka, prawie dotykając podłogi. Wyglądało to zabawnie, jakby szykował się do raptownego wstania. Do ucieczki - pomyślała. Nagle zobaczyła ich dwoje w szczęśliwym związku: kochają się, rozmawiają, gotują, jedzą, słuchają muzyki, wychodzą do kina albo na spacer. Zaczyn szczęśliwej normalności, która od początku byłaby oszustwem. Wiedziała dobrze, że to, co się dzieje między nimi, choć tak intensywne i mocne, ma swój bliski kres, jest tylko snem skazańca. Nie chciała być zamknięta w celi, odliczając dni i godziny.
- Wyjedźmy stąd - rzuciła cicho, na wpół do siebie. Jerzy przeciągnął się leniwie, podłożył pod głowę drugą poduszkę i spojrzał na nią zaciekawionym wzrokiem.
- Tak, najmilsza. - Obudzony, nie bardzo zrozumiał, o co chodzi, zareagował tylko na ton desperacji w jej głosie. - Chodź tu bliżej, bo jakoś cię nie słyszę. - Wyciągnął do niej rękę. Kocim ruchem rozciągnęła się na jego rozgrzanym ciele, wtulając twarz w jego szyję.
- Wyjedźmy... zaraz... gdzieś... - wyszeptała mu do ucha, cedząc teatralnie poszczególne słowa. - Gdziekolwiek... daleko... wsiądźmy do samochodu... jak wolni ludzie. - Zajrzała mu w oczy. - Powiedz, że chcesz i możesz.
- Ale dokąd? - zapytał z przesadną powagą. Po chwili roześmiał się beztrosko i pocałował ją w usta.
- Nawet jeśli ma o tym decydować przypadek, to i tak musimy go jakoś sprowokować.
- OK. Mam pomysł - Helena wyskoczyła nago z łóżka i po chwili wróciła do sypialni z wielką mapą Europy. Przykleiła ją tejpem, odwrotną białą stroną na przeciwległej ścianie. Z szuflady wyjęła lotkę do darta i schowała ją za plecami. Z miną zadowolonego urwisa podeszła do łóżka. Snop słonecznych promieni niczym reflektor przebił się przez przewiewną, pomarańczową firanę. W tym ciepłym świetle ciało Heleny promieniało zmysłowym pięknem, miedziany trójkąt seksu, nieduże, ale pełne, sterczące piersi, wijące się wokół nich rude loki jak z obrazu Botticellego. Jej uroda wprawiła Jerzego w niemy zachwyt, wodził za nią rozkochanym, pożądliwym wzrokiem.
- Losujemy, kto rzuca. Z której ręki bierzesz? - Usiadła przed nim po turecku, chowając za siebie ręce i wypinając tors.
Jerzy ugryzł ją w lewą pierś.
- Pudło - wyciągnęła rękę, była pusta. - Ha, ha - ucieszyła się dziecinnie - ja wygrałam. - Zeskoczyła na podłogę i przybrała pozycję do rzutu. - Liczy się pierwsze trafienie w mapę...
- Poczekaj chwilę - Jerzy wstał z łóżka, podszedł do ściany. Silnym szarpnięciem odkleił mapę i kilka razy nią obrócił. Przykleił starannie na nowo, jednym rogiem do góry, tak, że przybrała kształt rombu.
- Teraz nie wiadomo nawet, gdzie północ, a gdzie wschód - będzie ciekawiej. Jesteś pewna, że lotka wbije się w ten beton?
- Jeśli nie, to w mapie pozostanie po niej dziurka... - Helena mierzyła lotką, nieznacznie wymachując przedramieniem. - Właśnie tam pojedziemy i zostaniemy kilka dni... obiecujesz?
- Słowo honoru. Zostaniemy - Jerzy z powagą położył rękę na piersi.
Mocnym rzutem trafiła w prawą, raczej centralną część mapy. Lotka jednak upadła na podłogę. Od - kleili płachtę i zbliżyli do niej głowy. Wyraźny otwór jaśniał w niebieskiej toni Bałtyku, gdzieś w okolicach środkowej Szwecji, w przesmyku między stałym lądem a północnym krańcem wyspy Gotlandii.
- Bez jachtu będzie trudno - orzekł rzeczowo Jerzy.
- Zmierzmy dokładnie, dokąd bliżej. - Położyła troskliwie mapę na podłodze i przyłożyła linijkę. Bez wątpienia około jednego milimetra bliżej było do stałego lądu.
- Loftahammar - przesylabizowała Helena. - To najbliższa chyba miejscowość. Brzmi dosyć zimno... Coś jak norweska olimpiada. Ciekawe, czy będzie tam fajna plaża?
Jerzy nie odpowiedział. Stał nad nią i patrzył, jak całkiem naga, na kolanach, z wypiętą pupą wpatruje się uważnie w szczegóły skandynawskiego wybrzeża. Cofnął się parę kroków i w milczeniu pożerał wzrokiem podobną do szlachetnego instrumentu przepiękną linię jej wąskiej talii i krągłych, niezbyt szerokich bioder. Poniżej ciemnej kreski rozdzielającej pośladki pąsowiał kusząco, podobny do płatków piwonii, wilgotny srom. Poczuł zwierzęcy, tak potężny przypływ pożądania, że aż się zachwiał. Opadł miękko na czworaki i z boleśnie napiętym członkiem podkradł się do niej od tyłu. Objął ją w pasie i gryząc w szyję, wyszeptał chrapliwie:
- Nie ruszaj się, proszę.
Posłusznie zastygła, tylko nieznacznie wypięła pośladki i odwróciła ku niemu głowę. Ukąsiła go w usta z gardłowym chrapnięciem jak rozparzona, pokrywana lwica. Chwycił jej piersi w niecierpliwe dłonie i tak zniewoloną dźgał mocnymi pchnięciami. Oddawała rytm, falując biodrami, coraz głośniej pojękując, w końcu zaczęła krzyczeć:
- Pierdol mnie... mocno... mocno... tak... tak... jeszcze... - Krzyki te stopniowo zamieniały się w histeryczny, przemieszany ze śmiechem szloch: - Och, Boże... Boże... o mój Boooże...
Leżała na boku rozdygotana i gryzła ręce Jerzego. Tuląc ją w ramionach, zlizywał łzy z jej twarzy:
- Moja najpiękniejsza... moja... moja...
- Daj mi dwie godziny. Muszę pojechać do siebie po parę rzeczy - wiesz, termofor, papucie, okulary, czopki na hemoroidy, te sprawy - wygłupiał się Jerzy.
- Tylko nie zapomnij: Zorki 5.
Zarzuciła mu ręce na szyję, całując, wepchnęła mu język głęboko w usta, wciągnęła jego ślinę i oblizała się. Potem stanowczym gestem zamknęła za nim drzwi. Jerzy zbiegi szybko po schodach, pogwizdując.
Wkroczył w ten sobotni, upalny poranek jak w nowy rozdział życia. Bezchmurne niebo, powietrze falowało przezroczystą rozkoszą, wszystko było dzisiaj fascynujące, wszystko możliwe. Nie pamiętał, czy kiedyś czuł się wspanialej, czy świat kiedykolwiek był piękniejszy, a warszawskie powietrze bardziej ożywcze, pachnące wilgocią i... fiołkami.
Szaleństwa Heleny bawiły go i zachwycały. Prześcigała się w pomysłach, on skwapliwie brodził za nią w obłokach. W dodatku z fantastycznym poczuciem wyzwolenia i młodzieńczego, radosnego luzu.
Wcisnął do samochodowego magnetofonu kasetę Led Zeppelin i ruszył z piskiem opon. W histerycznym dyszkancie Planta: ...I’m a fooleeee ...You go to schooleeeee... usłyszał nieznaną dotąd nutę wyrafinowanej perwersji. Na pełnym gazie, w niecały kwadrans, przemknął pustawym o tej porze miastem na Ochotę.
Własne mieszkanie powitało go grobową, kłującą w uszy ciszą. Meble stały na swoich miejscach ciężko, jakby rozgoryczone. Porozrzucane bezładnie rzeczy świadczyły o pośpiechu czy niedbalstwie właściciela. Panował lekki, kwaskowaty zaduch, a nad wszystkim unosiły się tańczące w promieniach światła drobinki kurzu. Wirowały w smutnym nastroju opuszczenia. Jerzy po raz pierwszy w życiu poczuł się tutaj obco i nieswojo.
Świetny pomysł z tym wyjazdem - pomyślał. Wrzucił do torby trochę czystych ubrań, do małej torebki zgarnął z półki w łazience swoje nieliczne kosmetyki: krem do golenia, dezodorant. Przez chwilę ważył w ręku nową wodę Kleina - imieninowy prezent od żony, ale odstawił flakonik na półkę. Jeszcze tylko skarpety, paszport, karta kredytowa. Raźnym krokiem podszedł do biblioteczki, wyjął oprawny w skórę gruby tom Rozprawy o metodzie Kanta. Zanim przekartkował, wyfrunęły banknoty. Zebrał je z podłogi - było tego z pięć tysięcy złotych - zaskórniaki, odkładane od jakiegoś czasu w tajemnicy przed rodziną. Westchnął. Pozostało najgorsze - telefon do Marii. Drżącą ręką wykręcił numer.
- Och, Niuniu, dobrze, że dzwonisz, już się denerwowałam - w jej głosie przebijał wyraźny niepokój.
- Czy coś się stało?
- To ja powinnam się o to zapytać... dzwoniłam wczoraj wieczorem do późna, nie było cię, chcieliśmy wiedzieć, o której wyjedziesz.
- Odwiedziłem Michała, wiesz, jak to jest, nie widzieliśmy się parę lat, trochę popiliśmy, zostałem na noc w Chyliczkach... - skłamał gładko.
- A skąd teraz dzwonisz?
- Z Ochoty, jestem w domu.
- Boże, to ty jeszcze nie wyjechałeś?! Chłopcy od rana wyłażą ze skóry, Bartek od godziny sterczy na drodze i wypatruje...
Jerzemu serce podeszło do gardła, poczuł przypływ mdłości. Zaczerpnął powietrza:
- Słuchaj, Marysiu - ja do was nie przyjadę.
- Jak to nie przyjedziesz? Czy coś się stało? - głos jej zadrżał.
- Nie, nic się nie stało... - zawahał się, umilkł.
- Coś z samochodem?
- Zmieniłem plany - przełknął ślinę - postanowiłem wyjechać na kilka dni za granicę. - W słuchawce zapadła głucha cisza. - Halo, jesteś? - upewnił się.
- Jerzy... mówiąc szczerze, jestem w szoku - wyznała matowym głosem. - Gdzie chcesz jechać, co ci nagle strzeliło do głowy? - Wyczuł w jej głosie nadchodzący atak wściekłości.
- Tak postanowiłem - oświadczył twardo.
- Postanowiłeś, postanowiłeś - przedrzeźniała go szyderczo. - Co ty sobie wyobrażasz, że jesteś sam na świecie?
Jerzy poczuł nagłe zmęczenie. Usiadł na krześle i przyłożył słuchawkę do piersi, tak jakby głęboko się nad czymś zastanawiał. Słyszał niewyraźne pokrzykiwania Marii. Podniósł słuchawkę do ucha i przerwał jej w pół słowa:
- Słuchaj, mam po prostu ochotę wyjechać, być sam ze sobą, rozumiesz? - wycedził przez zęby. - Ty miałaś swój wyjazd w zeszłym roku... Nieważne... Co, że nie sama... Co mnie obchodzi jakaś grupa? Siedziałem grzecznie z chłopcami dwa tygodnie w deszczu i nie było sprawy... I co z tego? A ty jesteś ich matką. Dla mnie to też jest terapia... Zresztą, czyja muszę ci się ze wszystkiego szczegółowo tłumaczyć?
Znała swojego męża, po tonie jego głosu wiedziała, że nie ma żadnych szans.
- Mnie nie musisz - rzuciła zimno. - Raczej swoim dzieciom.
- Marysiu, proszę, uspokój się - odezwał się pojednawczo. - Nie ma o co się denerwować. Przyjadę za tydzień... przekaż chłopcom...
- O nie, sam im to powiedz, nie odkładaj słuchawki - nakazała surowo.
Jerzy zapalił papierosa. Zimna bitch - pomyślał o żonie z nienawiścią. Poczucie winy zamieniło się w bezradną agresję.
- Cześć, tato!
- Cześć, Kubusiu, jak się masz?
- Super. Kiedy przyjeżdżasz?
- No właśnie, synku... - Jerzy niecierpliwie rozglądał się za popielniczką, w końcu strzepnął papierosa na podłogę. - Tak się porobiło, że dzisiaj nie mogę przyjechać... Przykro mi bardzo, że wam obiecywałem.
- A co się stało?
- Muszę na tydzień wyjechać... to dosyć nagła sprawa.
- Gdzieś cię wysyłają z pracy?
- Jadę za granicę.
- O! Do jakiego kraju?
- To tajemnica służbowa.
- Tato! - Jakub żachnął się niecierpliwie. - Nie wygłupiaj się, nie możesz powiedzieć?
- Opowiem wam wszystko, jak wrócę, teraz muszę już lecieć. - Ból w klatce piersiowej powrócił, Jerzy czuł gorący ucisk w okolicach mostka i niżej, wzdłuż żeber.
- Lecisz samolotem? - syn nie dawał za wygraną.
- Nie, Kubusiu, tylko tak powiedziałem. Uściskaj Bartka... Nie gniewaj się. Czasami się tak w życiu składa, niespodziewanie... - Jerzy dodał cichym głosem, bardziej do siebie niż do syna.
- Poczekaj, jeszcze mama chce ci coś powiedzieć.
- Jerzy - głos Marii był zimny i opanowany - mam nadzieję, że wiesz, co robisz?
- Jak nigdy w życiu - odpowiedział i odłożył słuchawkę.
Nie miał najmniejszej ochoty kontynuować tej rozmowy. Nie chciał dalej brnąć w kłamstwa, przekonywać, tłumaczyć się. Był zmęczony. Czuł się jak człowiek, który tyrał całe życie, ciułał grosz do grosza, wszystkiego sobie odmawiał, a teraz ma święte prawo zadysponować swoimi pieniędzmi i swoim czasem. I nikomu nic do tego, dlaczego i po co.
Ten przypływ egoizmu był równie gwałtowny, jak gest rzucenia słuchawką. Najchętniej wyrwałby sznur z gniazdka, odcinając się od wszelkich ocen, komentarzy. Nikt nie będzie - przynajmniej przez jakiś czas - cenzurował jego życia.
Zarzucił torbę na ramię i stanowczym ruchem zamknął drzwi na klucz.
Helena stała oparta o reling. Morze, gładkie i połyskliwe, było niczym zastygła galareta, krojona ostrym dziobem statku. Zapadał zmierzch, na niebie nie było ani jednej chmurki. Różowa poświata nasyciła wszystko łagodnym blaskiem. Kolory nieba i wody zlały się w niej tak dokładnie, że nie było widać horyzontu.
Statek powoli, lekko drżąc, wypływał w pastelową przestrzeń. Głosy pasażerów, leniwie przechadzających się po pokładzie, były stłumione, dochodziły do Heleny jak przez ścianę. W miarę oddalania się od lądu odczuwała coraz większy spokój i - co było dla niej kompletnie niezrozumiałe - jakąś wewnętrzną czystość, stan szczególnej łaski.
Przypłynęły do niej słowa ulubionej piosenki, zaczęła je cicho nucić:
...green pepper walls and water ice,
tables of paper woods,
windows of light, and everything emptying into
White...
...A simple garden, with acres of sky,
a brown - haired dogmouse If one dropped by.
Yellow delanie would sleep well at night,
with everything emptying into White...
Jerzy stanął tuż za nią, pocałował ją we włosy, wdychając ich zapach.
- Pięknie. Co to za piosenka, brzmi znajomo?
- Cat Stevens - odpowiedziała lekko zawstydzona.
- A, no pewnie. Genialny facet, szkoda, że tak nagle przestał śpiewać.
- Odnalazł wiarę.
- Tak, w Allaha. - Jerzy pokiwał kpiąco głową. - Mam nadzieję, że dostąpi zbawienia. W czasach mojej młodości swoją muzyką zbawiał miliony ludzi na całym świecie.
- Wygląda, że masz mu coś za złe. - Helena z uśmiechem zajrzała Jerzemu w oczy. Wzruszył ramionami.
- Bo faktycznie mam. Nie marnuje się takiego talentu, to dar od Boga. Żeby się nim podzielił z innymi. A Stevens popełnił grzech samolubstwa - wyjaśnił. Zawstydzony swą tyradą, zmienił temat: - Czy wiesz, że indyki często topią się w czasie deszczu?
Helena zrobiła zdziwioną minę.
- Otwierają dzioby, gapią się w niebo i koniec.
- Zmyślasz - zaśmiała się niepewnie.
- A skąd, to prawda, święta prawda.
- A jaki to ma związek z Catem Stevensem? - zapytała.
- Nie wiem. Sądzisz, że jakiś ma?
- On też zagapił się w niebo i... na zawsze zamilkł.
Popatrzył na nią z uznaniem.
- Mądrzy taoiści uważali, że prawdziwy mędrzec przygląda się niebu, ale mu się nie sprzeciwia.
Skinęła głową, jakby się całkowicie zgadzała z tego rodzaju pokorną filozofią. Długą chwilę milczeli, wpatrując się w przestrzeń. Nad ich głowami zaczęły popiskiwać mewy. Ostygłe niebo nabierało ciemnej, fioletowej tonacji indygo. Pokład opustoszał, w powietrzu unosił się zapach spalin z okrętowego komina. Na maszcie powiewały postrzępione flagi: polska, szwedzka i jeszcze jakaś trzecia, biaława z nieznanymi emblematami.
W zielonych oczach Heleny była radość i spokój. Stała nieporuszona, wpatrzona w niego z tym samym intensywnym wyrazem tęsknoty, który go tak zaczarował, kiedy się spotkali po raz pierwszy, w drodze z Mazur. Pocałowała go i powiedziała szeptem:
- Nie mogę uwierzyć, że jesteśmy tutaj razem.
- Ja też.
Objął ją mocno.
Było dość wcześnie, ale nawet gdyby chcieli jeszcze pospać, nie mieli żadnych szans. Obudził ich rano energiczny głos, dobiegający gdzieś z sufitu kabiny, zapraszający podróżnych na śniadanie. W stylu Big Brother wygłosił, zacinając się w kilku językach, standardowy, namolny tekst i podziękował. Odetchnęli, kiedy zapadła cisza. Zanim zdążyli się porządnie rozbudzić i przeciągnąć na twardych i wąskich kojach, z głośnika popłynęły nieprzerwaną strugą takty Czterech pór roku Vivaldiego.
- Lato z radiem czy co, do cholery? - Jerzemu przypomniały się dawne, gierkowskie czasy. Ponure wakacje w kempingach z dykty, wrzask tranzystorów na plaży, wydzierane numerki z posiłkami, wieczorki zapoznawcze. Jeździli co roku na przydziałowe, rodzinne wczasy do Darłowa. To był wtedy luksus, ojciec dostawał skierowanie po znajomości.
- Najgorsze, że raczą cię tym „nastrojem” bez pytania. Zabierają człowiekowi ostatnie kawałki wolnej przestrzeni - rozżalił się, szukając po całej kabinie wyłącznika radiowęzła. Niestety, nic takiego nie było.
- Chodź tutaj, przytul się do mnie. - Helena nie miała takich wspomnień. Odchyliła prześcieradło zapraszającym gestem. Zupełnie naga przesunęła się na łóżku do ściany, robiąc mu miejsce. - Zabiorę ci sobą te ostatnie centymetry przestrzeni.
- Okrutna. - Jerzy próbował się ułożyć u jej boku. - Chyba będziemy musieli się spiętrzyć - zażartował i przygniótł ją swoim ciężarem. Objęta go za szyję i długim, namiętnym pocałunkiem zmusiła do milczenia.
Kochali się zachłannie w dźwiękach barokowej muzyki. Ich ciała odszukały się i natychmiast zatraciły we własnym rytmie, innym niż kołysanie statku czy melodyjne frazy Vivaldiego. Była wypełnioną nim meduzą - on był morzem, nadawał ich ruchom grację, jej ciatu życie. Za chwilę ona zamieniała się w falę, prąd, który przenikał ich i spychał w głębinę. Otwierała się pod nimi utajona, pulsująca otchłań. Lewitowali w niej połączeni w magicznej symbiozie, bez poczucia miejsca, sensu, czasu. Zanurzeni w harmonii, jaką jest wszechświat, po odrzuceniu wszystkich powłok: przyczyn i skutków, dobra i zła, początku i końca, brzydoty i piękna.
... - w naszej restauracji, bony śniadaniowe w cenie pięćdziesięciu koron można także kupić w recepcji... - głos przerwał brutalnie ich szepty wtopione w radosne popiskiwania skrzypiec i wiolonczeli. Triumf miłości, triumf wiosny... przez wszystko przebiła się jednak triumfalna chęć zysku. Obwieszczająca możliwość nieograniczonej konsumpcji na pokładzie środkowym.
Poddali się. Ubrani w dżinsy i podkoszulki, zanosząc się śmiechem, zeszli wyłożonymi zieloną wykładziną schodami do sali restauracyjnej. Mimo nachalnej reklamy było tu raczej pustawo. Nieliczni goście rozsiedli się w dyskretnie odseparowanych grupkach. Helena wybrała boczny stolik przy oknie. Kiedy usiedli naprzeciw siebie w wygodnych fotelach, wyciągnęła do niego rękę. Chwycił ją łapczywie, zaplatając palce, i mocno ścisnął.
Emanowali zachwytem dla wszystkiego, co tak wdzięcznie, z lekkością jawiło się wokół. Rozpostarty za szybą Bałtyk wyglądał niemal anatomicznie, jak pomarszczona skóra błękitnego olbrzyma. Drobne fale w blasku zamglonego słońca otwierały się i zamykały niczym miarowo oddychające skrzela.
- Ma smak górskiego źródła. - Helena popijała wodę mineralną Ramlosa, jednocześnie podziwiając wyrafinowany kształt niebieskawej, pękatej buteleczki.
- Gdzieś niedaleko, na małej wysepce koło Gotlandii, mieszka Ingmar Bergman. - Jerzy wpatrywał się intensywnie w horyzont. - Staruszek odsunął się od całego świata - chyba go trochę rozumiem.
Helena ziewnęła przeciągle, zasłaniając ręką rozdziawione usta.
- Przepraszam - uśmiechnęła się rozbrajająco. Powoli nabierali ochoty na wszystkie wspaniałe potrawy zgromadzone na kilku nakrytych białym obrusem stołach. Kelnerzy krążyli ospale po dużej sali, prawie bezczynni, obowiązywała tutaj demokratyczna samoobsługa. Goście podchodzili do „szwedzkiego stołu”, spokojnie dobierając na talerz kolejne przysmaki. Było cicho i sympatycznie, panował miły nastrój kulturalnego i swobodnego przyjęcia.
- Prawie go nie znam, widziałam może ze dwa filmy. - Helena zmarszczyła czoło, usiłując przypomnieć sobie jakiś tytuł.
- A ja wszystkie. - Jerzy dopił z filiżanki resztki cappuccino. - To mój ulubiony reżyser.
- Dlaczego właśnie on?
- Bo od kiedy pamiętam, w fantastyczny i interesujący sposób opowiadał o nas.
Helena zrobiła zdziwioną minę.
- O nas? To znaczy o kim?
- O zagubionych ludziach. - W spojrzeniu Jerzego pojawił się filuterny błysk. - A przede wszystkim o kobietach... o ich pokrętnych i zawikłanych duszach.
- To takie fascynujące? - zapytała z niedowierzaniem.
- Jak rzadko co.
- Mówisz poważnie? - upewniła się.
Skinął głową. Jednak lekka kpina w jego głosie trocheja zirytowała.
- Co facet może o tym wiedzieć? - rzuciła zaczepnie.
Jerzy popatrzył na nią uważnie. Przeprosił, wstał i poszedł na środek sali, gdzie pośród piętrzących się półmisków z serami i wędlinami stał otoczony baterią filiżanek automat do kawy. Nacisnął odpowiedni guzik z napisem „cappuccino”. Do podstawionego naczynia spłynął najpierw strumień gorącego mleka, potem brązowe, niewielkie ilości kawy, na końcu skapnęły do powstałej na wierzchu burej piany czekoladowe kłaczki. Oparł dłonie na krawędzi bufetu i lekko pochylony obserwował proces wydzielania się i mieszania płynów. W dramatycznym syku automatu i aromatycznych oparach powstawała cierpliwie, niczym w minipracowni alchemicznej, porcyjka ulubionego napoju.
Choć było to dość stare urządzenie i efekt jego pracy wcale nie smakował najlepiej: mleko nie miało smaku śmietankowej świeżości, kawa była lurowato cienka, a całość okraszona czekoladopodobną substancją - to jednak odczuwał niewytłumaczalną, drażniącą podniebienie ochotę na kolejną filiżankę. Wracając do stolika, uświadomił sobie, że właściwie wszystko jest dzisiaj niebywale apetyczne i smakowite. We wszystkim wibrowało też coś zdecydowanie erotycznego.
Life is sexy! - Jerzy dokonał epokowego odkrycia i z radości mrugnął do przechodzącego kelnera. Tamten z zawodową wprawą odesłał mu mdły uśmiech.
- Mówią, że filmy Bergmana są ponure, nudne i patetyczne - Helena nie dawała za wygraną.
- Kto mówi? - obruszył się.
- Ludzie.
Westchnął, chyba odrobinę za ciężko. Nie znosił takiej bezradnej napastliwości. Powstałej z niesłusznej urazy, z kompleksów. Z dziecinnego, nieuzasadnionego poczucia odrzucenia. Albo z nagłej złości, skierowanej pod niewłaściwym adresem. Słowem, z emocjonalnej ignorancji. Nie wiedzieć czemu, celowały w niej kobiety. Biedaczki - zawsze mają się za gorsze - pomyślał ze współczuciem.
Pierwszy raz poczuł się w towarzystwie Heleny staro i trochę obco. Jak ojczym dorastającej, testującej pasierbicy. Masochistycznie szukającej słodyczy odepchnięcia lub, przeciwnie, bólu potwierdzenia. Dzieliła ich przepaść, którą chciałby natychmiast zniwelować.
Sięgnął do cukiernicy, powolnym ruchem nasypał cienką, kryształową strużkę na uginającą się pod ciężarem pianę. Cukier zapadał się stopniowo, aż nagle w pianie powstała dziura i wszystko pochłonęła gorąca kipiel. Zamieszał starannie i świadomy niestosowności tego gestu, zrezygnowany, ze smakiem oblizał łyżeczkę.
- Zobacz sama.
- Myślisz, że wysiedzę?
- Nie wiem, spróbuj. Takie rzeczy jak Persona czy Fanny i Alexander to powszechnie uznane arcydzieła światowego kina, obrazy, które...
Zawstydził się i zamilkł. Na fali emocji wpadł w banalny ton gazetowo - recenzenckiej egzaltacji. A sprawa była wyjątkowo ważna, osobista. Po chwili namysłu powiedział miękko:
- Wiesz, kiedy pierwszy raz zobaczyłem Krzyki i szepty, zaraz po tym zemdlałem. Żaden film wcześniej i żaden później nie zrobił na mnie takiego wrażenia.
Helena patrzyła na niego wyczekująco. Przejęta jego wyznaniem, zachwycona gestem, jakim dłonie Jerzego ilustrowały stan wewnętrznej intensywności, tłumionej pasji, gotowa była przyjąć i uznać każdą prawdę.
- Miałem chyba siedemnaście lat - ciągnął - i Bergman uświadomił mi wtedy w piękny sposób, czym naprawdę jest życie.
- Czym?
- Piastowaniem śmierci.
Wpływali do cieśniny, lawirując w archipelagu porośniętych sosnami, skalistych wysepek. Biały prom z dumnym napisem „Polferries” dobił do portu w zatoce. Zastygł, unieruchomiony cumami, po chwili wypluł ich ze swojego wnętrza. Volkswagen Jerzego stanął posłusznie na betonowym nabrzeżu, w kolejce samochodów uformowanej w oczekiwaniu na odprawę. Ucieszyli się, bo wszystko szło dość sprawnie, już po kwadransie sympatyczny blondyn z dziobami na twarzy oddał im paszporty podstemplowane pieczątką wjazdu. Rozluźnieni podjechali, może odrobinę zbyt prędko, w stronę budki kontroli celnej. Niezwykle młoda, przystojna Szwedka szybko podniosła rękę, zatrzymując ich surowym gestem. Ubrana była w gruby jak na tę porę roku mundur. Gęste, pszennosiwe włosy upięła w misterny kok, na nogach miała lekko zdarte adidasy. Piękna głowa i drobne stopy w luzackim obuwiu śmiesznie odstawały od reszty czarnego, groźnie wyglądającego uniformu. W jej poważnej postaci było coś groteskowego. Helena z Jerzym uśmiechali się, chyba dość dwuznacznie, kiedy zadawała im, patrząc głęboko w oczy, te swoje rutynowe: skąd, dokąd, po co i na jak długo? W żartobliwych odpowiedziach czy wyglądzie Polaków musiała znaleźć coś niestosownego czy podejrzanego, bo skierowała ich na bok, do stojącego nieopodal baraku z falistej blachy.
Kiedy podjechali bliżej, szerokie wrota otworzyły się na oścież, zapraszając do wnętrza zalanego mocnym światłem jarzeniówek. Kilkuosobowa ekipa czarnych kombinezonów powitała ich zdawkowo. Nakazano im wysiąść z samochodu i wypakować wszystkie bagaże na ogromny, niski stół stojący pod ścianą. Kiedy samochód był już opróżniony, do jego wnętrza wpuszczono specjalnie tresowanego psa na długiej smyczy. Poczciwy golden retriver z zapałem obwąchiwał szczegółowo tapicerkę i wszystkie szpary i zakątki, radośnie machając ogonem. Po kilku minutach wyskoczył i pochwalony przez opiekuna został nakierowany do stołu z bagażem. Skoncentrował swoje psie wysiłki na plecaku Heleny. Wiercił się wokół niego wyraźnie ożywiony, popiskując.
- Is your bag? - blondynka zwróciła się do Heleny.
- Yes.
Tamta wyciągnęła do niej rękę.
- Tease follow me. - Poprowadziła ją do małego pokoiku i zamknęła za nimi drzwi. Grzecznie kazała się Helenie rozebrać, sama w tym czasie naciągnęła przeźroczyste, gumowe rękawiczki.
Jeśli zechce zajrzeć mi w tyłek, to ją pobiję. Helena stała w kącie w samych majtkach, skrzyżowanymi ramionami zasłaniając nagie piersi. Na szczęście tamta ograniczyła się do starannego przeglądania ciuchów, a właściwie dżinsów, bo oprócz bawełnianego t - shirtu i majtek turystka nic na sobie nie miała. Miętosiła materiał w dłoniach, starannie badając każdy załomek, wywróciła kieszenie, przesuwała palcami wzdłuż szwów. W pomieszczeniu panowała napięta cisza, żadna z nich nie próbowała jakimkolwiek słowem czy gestem załagodzić kłopotliwej sytuacji.
Zimny szwedzki cyborg - pomyślała Helena z odrazą.
Celniczka oddała rzeczy, dziękując. W jej stalowych oczach błąkał się cień zalotnego uśmiechu.
Jerzy stał i patrzył na Szwedów prześwietlających tajemniczymi urządzeniami rdzewiejące podwozie jego samochodu. Ich styl pracy zrobił na nim wrażenie - byli precyzyjni w każdym ruchu, a jednak rozluźnieni. Bez przerwy wymieniali w swoim bełkotliwym języku jakieś uwagi czy komentarze, niektóre kwitowane były głośnymi wybuchami śmiechu. Początkowo go to zirytowało, podejrzewał, że dowcipkują na jego temat: żałosnego stanu samochodu, dwuznacznej sytuacji z młodą dziewczyną. Po jakimś czasie z rodzaju spojrzeń, gestów czy parsknięć śmiechu wywnioskował, że mają go kompletnie w nosie.
Naburmuszona Helena wróciła z rewizji osobistej, Jerzy czekał na swoją kolej, ale nic takiego nie nastąpiło. Operacja najwyraźniej dobiegła końca. Pies zniknął za przepierzeniem, samochód podniesiony na wysięgniku powoli opadł na podłogę. Część ekipy zniknęła, reszta zajęta ożywioną rozmową przestała się nimi interesować. Podeszła do nich jedna z celniczek i życzyła im szczęśliwej drogi.
- It’s OK. You can go. Good luck.
Zabrzmiało to grzecznie, ale lodowato, niemal wrogo. W minutę spakowali rzeczy i szybko wyjechali z baraku. Krążyli, błądząc między czerwonymi słupkami, aż w końcu opuścili szare, przemysłowe okolice portu. Piękna, ocieniona drzewami aleja prowadziła do pobliskiego miasteczka. Przystanęli na poboczu, żeby ochłonąć.
Oboje byli wytrąceni z równowagi tym niespodziewanie brutalnym powitaniem. Najgorsze, że nie było w tym nic osobistego, skierowanego do nich. Nie wiązało się z jakąś niechęcią. Byli anonimowymi, pozbawionymi twarzy i właściwości ofiarami bezdusznej biurokracji, której procedury przemieliły ich i wydaliły z doskonałą obojętnością. Heleną trzęsła bezsilna wściekłość, Jerzy zachowywał olimpijski spokój.
- Trawa powinna być legalna i już - rzuciła ze złością.
Popatrzył na nią rozbawiony.
- Jak zobaczyłem podniecenie tego pieska, pomyślałem, że masz gdzieś coś schowane na czarną godzinę.
- To była właśnie czarna godzina. Akcja gestapo. Ta lesbijka, co mi robiła kipisz, na pewno sama przypala wieczorami. Widziałam to w jej oczach. Pierdolona europejska hipokryzja - wybuchnęła. - Jesteś, człowieku, wolny, ale na naszych warunkach.
- Niemiłe dobrego początki - podsumował optymistycznie. - Lepiej zostawmy prawa rządzące światem na boku. Wiesz co? Zróbmy, by nas jak najmniej dotyczyły.
- Fuck them! - zgodziła się z ochotą. Niesforny lok łobuzersko opadł jej na oczy.
Odgarnęła go niecierpliwym gestem. Przytuliła się do Jerzego i pocałowała go w rękę:
- Tylko my... tu i teraz!
- Chyba żartujesz - odsunął się od niej z teatralną przesadą.
Podchwyciła zabawę i zaczęła dobierać mu się do rozporka. Pochyliła głowę i chichocząc, próbowała zębami skubnąć rosnący w jego spodniach wzgórek. Rozejrzał się nerwowo:
- Co ty robisz, dzieciaku? Zamkną nas tu zaraz za obrazę moralności...
Ale było za późno. Wydobyła ze spodni jego nabrzmiały członek i mocno obejmując u nasady, wpakowała sobie w usta. Poczuł ciepło, odchylił się na siedzeniu jak odpoczywający na parkingu kierowca. Bezbronnym gestem położył rękę na jej szalonej głowie, która wyczyniała z nim perwersyjne cuda. „Moja mała lubieżnico, moja lubieżnico” - szeptał namiętnie zduszonym głosem, kiedy ssała go z wielką wprawą, rytmicznie poruszając wargami i mrucząc coś niewyraźnie jak niedźwiedź, który się dorwał do miodu. Poddał się jej całkowicie. Był tylko zmysłowym biorcą, miłośnie targaną marionetką. Jęczał głośno, ogołocony ze wszystkich hamulców wstydu, z jakichkolwiek barier oddzielających go od rozkoszy. W ostatnich kurczowych spazmach szarpnął ją boleśnie za włosy i wytrysnął nasieniem w jej usta.
Zastygł w bezruchu, zszokowany tym, że go przełknęła. Choć było to w tym momencie najnaturalniejszym finałem miłosnej symbiozy, najcudowniejszym dowodem intymności. Uświadomił sobie wtedy, dlaczego tak bardzo jej pożąda. Była spełnieniem marzeń, na które nigdy nie miał odwagi.
Niebo przychylnie opierało swa głowę na barkach zieleni, ultrafiołkowy blask cieszył oczy, rzeczy nie miały nazw, widzieli je po raz pierwszy. Obcy krajobraz stał się im nagle bardzo bliski. Łąka pod lasem falowała mięsistymi kolorami soczystej zieleni i choć słońce grzało intensywnie, nie było w niej grama przepalonej żółci. Wszechobecna cisza miała coś z pozaziemskiego luksusu. Przez godzinę spaceru nie napotkali żywej duszy. Ta pustka - jak górnolotnie zauważył Jerzy - mamiła rajskim poczuciem wyłączności. Ciemne, wypolerowane kamienie chrzęściły rytmicznie pod stopami, kiedy przytuleni wracali brzegiem morza do pensjonatu.
Była to spora, drewniana willa, stojąca na niewielkim wzniesieniu, tuż nad brzegiem zatoki. Jasno - żółta, z olbrzymią, oszkloną werandą, przypominała trochę rosyjski letni dworek. Wystrój nasuwał na myśl zaniedbane muzeum: jasnoszare, grube deski podłogi pokrywały dywany o wypłowiałych wzorach. Na ścianach, dobrane bez wyczucia, wisiały stare obrazy. Masywne schody ozdobione finezyjnie rzeźbionymi poręczami skrzypiały przy każdym kroku. Porozstawiane bezładnie meble były solidne, ale jakby przypadkowe: niewygodne, obite szorstkim płótnem kanapy, ponury zabytkowy kredens, mahoniowe biurko pod oknem, stojące lampy, duża ilość pięknie zadbanych kwiatów. W kącie przy kominku czarne, połyskliwe pianino. Nad wszystkim zwisał triumfalnie kryształowy żyrandol, mieniąc się setkami małych, wycyzelowanych misternie niczym drogie kamienie szkiełek.
Całość wnętrza robiła przedziwne wrażenie: mariażu przypadkowości i solidności, bogactwa i tandety, pewnej klasy i kompletnego bezguścia. Miało to jednak swój specyficzny urok. Oboje czuli się tutaj znakomicie.
Dostali obszerny pokój na górze, z pięknym widokiem na porośnięty brzozami i rosłymi - przypominającymi cyprysy - jałowcami trawnik, który łagodnie zbiegał ku zatoce. Język błękitnego morza wsunął się tutaj w głąb zielonego lądu. Skaliste cyple przypominały miłośnie wyciągnięte ramiona, tworzące zaciszną lagunę. Wcinał się w nią jak drzazga solidny, drewniany pomost. Woda przy kamienistym brzegu była tu nadzwyczaj czysta i spokojna.
Oddalony o jakieś sto metrów drugi, wąski i długi pomost na prawym cyplu służył do cumowania. Stało przy nim kilka żaglówek i dwa dość okazałe jachty o smukłych, eleganckich sylwetkach i pretensjonalnych nazwach przybitych mosiężnymi literami do kadłuba.
- Jak się wie, czego się chce, a chce się tego bardzo... to na ciebie to gdzieś czeka - wygłosiła sentencjonalnie Helena.
Była szczęśliwa i dumna. Przyjechali tu wczoraj po południu, prując prosto z portu wygodną, wykutą w skałach autostradą. Prowadziła Jerzego żelazną ręką, popatrując w mapę i nie pozwalając na żadne odstępstwa od raz narzuconego, choć zupełnie przypadkowego kursu. Po trzech godzinach drogi byli w krainie Astrid Lindgren - Smalandii - na jej wschodnich terenach, nazywanych tutaj „niebieskim wybrzeżem”; jednym z najpiękniejszych zakątków Szwecji - jak wieczorem, przy kominku, zapewniła ich Gunilla, właścicielka pensjonatu.
- Lazurowe Wybrzeże tu - uśmiechnął się Jerzy do Heleny - to lepiej niż Szwajcaria nad jeziorem Wdzydze.
Ale to nie było wszystko: wspaniałe krajobrazy, jeziora, przepyszne lasy, najwspanialsze dębowe gaje; także cały, słynny na całym świecie koncept Ikea projektowania i produkowania tanich, funkcjonalnych mebli do własnoręcznego skręcania pochodził z tych okolic.
- Reszta Szwecji ma nas za pazernych cwaniaków, ale my, Smalandczycy, jesteśmy po prostu praktyczni - ciągnęła Gunilla z dumą, podochocona kolejną filiżanką irish coffee.
Była przystojną pięćdziesięciolatką o równo przyciętych krótkich siwych włosach i bystrym, władczym spojrzeniu. Ucieszyła się, kiedy trafili do niej późnym popołudniem:
- Welkomen, welkomen. - Podeszła żwawym krokiem do ich parkującego pośród rododendronów samochodu. Tę radość zmącił niepokój. Po raz pierwszy w życiu spotkała turystów z Polski. Wydali się mili i interesujący, ale byli zupełnie obcy. Nieprzewidywalni. W tym tygodniu miała sporo wolnych miejsc, był początek czerwca i prawdziwy sezon zaczynał się od połowy miesiąca. Poza tym część rezerwacji niespodziewanie odwołano. Kiedy zadzwonił do niej znajomy Johan, szef stacji benzynowej w Loftahammar, mówiąc, że ma dla niej zagranicznych klientów, aż podskoczyła z radości: Johan, natychmiast objaśnij im drogę!” Mówiąc szczerze, spodziewała się Niemców.
Polakom podobał się pokój i okolica, w ogóle nie grymasili. Zapłacili gotówką za cały pobyt z góry. Więc w rozpędzie, łamaną ze szwedzka angielszczyzną zaprosiła ich wieczorem na kawę do pokoju kominkowego. Zeszli punktualnie o dwudziestej, dziewczyna ze świeżo umytą głową, on roześmiany, z piersiówką scotcha w ręku. Ponownie uścisnęli sobie dłonie:
- Jerzi... Jeszy, Hieliena - degustowała ostrożnie ich imiona, uśmiechając się porcelanową bielą. Zaprosiła przyjaznym gestem do buzującego ognia. Zanim rozsiedli się wygodnie na fotelach, szybko we trójkę uzgodnili, czym się najchętniej uraczą - perfekcyjnym wymieszaniem kultur i smaków w filiżance dobrze zaparzonej, mocnej kawy, zaostrzonej whisky i udekorowanej z wierzchu świeżo ubitą smalandzką śmietanką.
- Pierwotnie była po prostu wzmacniającym trunkiem dla przymusowych przystankowiczów na irlandzkim lotnisku. Zziębniętych bogatych biedaków, wymęczonych morderczym przelotem ze Stanów do Anglii. Taka mieszanka rozgrzewała, odprężała i chyba trochę posilała. - Jerzy, ze znawstwem przedmiotu, płynną angielszczyzną opowiadał historię powstania irish coffee.
- Ach so! I had no idea! - zdziwiła się szczerze Gunilla, obrzucając go zachwyconym spojrzeniem.
W godzinę potem, kiedy żegnali się wylewnie, życząc sobie słodkich snów, Jerzy, dziękując „uroczej gospodyni za wspaniały wieczór”, szarmancko ucałował jej dłoń. Nieco pijana Cunilla uznała, że gości parę światowców. Puściły ostatnie lody nieufności, wraz z nimi pękła tama smalandzkiego praktycyzmu:
- Macie na czas pobytu wiosłową łódź z żaglem do wyłącznej dyspozycji. Stoi tam, na przystani - machnęła szeroko ręką - nie smalandzkim, tylko słowiańskim gestem: - And absolutely gratis, of course.
W tym ostrym skandynawskim świetle nawet cienie były bardziej namacalne. Niemal kaleczyły. Sprawy i rzeczy wyłaniały się w swojej naturalnej istocie. Nie były jak w Polsce mętne. Dwuznaczne, obolałe, opuchnięte historią i legendami. Były nagie. Prawdziwe. Raniły swą oczywistością i prostotą, niezmącone mitycznymi banialukami. Nie wymagały zrozumienia czy współczucia.
Jerzy siedział zgarbiony na pomoście. Nakrył głowę ręcznikiem i patrzył w horyzont, tam gdzie dwa błękity napierały na siebie w bezgłośnej rywalizacji o kształt świata.
Obudził się dzisiaj wczesnym rankiem, przed siódmą - słyszał z dołu głuche uderzenia wielkiego zegara stojącego w kącie salonu. Ubrał się szybko, chwycił sandały i ręcznik, nie budząc Heleny, cichutko wymknął się z pokoju. Dreptał na bosaka po wilgotnej trawie, wciągając w płuca ożywczy, morski zapach słonecznego poranka. Zszedł nagrzanymi już kamiennymi schodkami na brzeg zatoki. Zbadał stopą, woda była przyjemna, zaskakująco ciepła. Bez namysłu zdjął spodnie i koszulkę. Wchodził ostrożnie, chwiejnie brodząc między ostrymi kamieniami. Zanurzony do pasa, rzucił się w wodę. Mocne pchnięcia ramion wyniosły go na pełne morze.
Kiedy się wreszcie zmęczył i odwrócił, by ocenić odległość, był już tak daleko, że zatarły się szczegóły wybrzeża. Widział tylko ciemną krechę horyzontu. Nad nią wisiały białe cumulusy - wietrzące się na sznurze pękate pierzyny. Nie bał się, czuł pod sobą przyjazną, ruchomą głębinę. Fale unosiły go lekko i pewnie, jak ręce tłumu przekazujące sobie bohatera. Ten podziw żywiołu wprawił go w euforię. Obrócił się na plecy i, rozkołysany, napawał się łagodnym lewitowaniem. Słońce zaglądało mu w twarz. Mógłby, nieznacznie poruszając rękoma, trwać w tej pozycji godzinami. Przyszedł jednak ostrzejszy powiew, potem następny, słony zapach morza podrażnił mu nozdrza. To go otrzeźwiło. Zawrócił do brzegu ostrym, miarowym crawlem. Kiedy zmęczony wspinał się po drabince na pomost, zobaczył swój ostry cień, kładący się przed nim na deskach. I wtedy skaleczyła go bolesna prawda: był to cień najzwyklejszego skurwysyna. Dopadł go nagły atak lęku. Poczuł mdłości, żołądek skurczył mu się w bólu ostrego samopotępienia. Usiadł i rozejrzał się bezradnie: ofiara wypadku w poszukiwaniu pomocy. Nagi i sam na tym szwedzkim pustkowiu, poczuł z przerażeniem, że za chwilę tutaj umrze.
To chyba zawał - pomyślał resztką świadomości. Przed oczami wirowały mu ciemne plamy. Serce waliło, oddychał ciężko, jeszcze chwila i zabraknie mu powietrza. Zacisnął palce obu rąk, zwinął się jak embrion i trwał tak skulony na deskach pomostu.
Wszystko, co spychał, co zanikało w lawinie niesamowitych zdarzeń, w narkotycznym, miłosnym upojeniu, wylazło nagle i chwyciło go za gardło. Widział wyraźnie oskarżające obrazy: twarz Marii, postacie chłopców, ich śmiech, ufność, podziw dla ojca... wszystko to nagle zawirowało i stracił przytomność.
Ocknął się po dobrej chwili. Leżał na deskach w ostrym słońcu, fale uderzały z chlupotem o pomost. Duszności ustąpiły, mógł swobodniej oddychać. Usiadł z trudem, w głowie czuł tępe uderzenia bólu.
Powinienem iść do lekarza - pomyślał zalękniony. Może to coś poważnego. Chwycił ręcznik, wychylił się ostrożnie i jeden jego koniec zanurzył w wodzie, wciągnął i przyłożył sobie do czoła. Siedział tak dłuższy czas nieporuszony, próbując uspokoić oddech i chaotyczne myśli.
Musi natychmiast wrócić tam, gdzie jego miejsce. Do Warszawy albo prosto na Mazury, do Marii i chłopców! Poderwał się, ale zaraz ciężko usiadł z powrotem. Nie, przecież to czysta wariacja! Uspokój się, człowieku. Wdałeś się w coś, do czego się nie nadajesz: nieudolny romans. Padłeś ofiarą gry. Sam narzuciłeś jej bezlitosne warunki.
Przypomniał sobie, jak z diaboliczną energią perorował Helenie w drodze do Gdańska: „...ŻADNYCH ZWIERZEŃ, ŻADNYCH WYZNAŃ: KIM JESTEŚMY, CO ROBIMY, JAK ŻYJEMY, OD CZEGO UCIEKAMY, CO PLANUJEMY... BEZ PRZESZŁOŚCI I BEZ PRZYSZŁOŚCI, WAŻNE TYLKO TU I TERAZ!” Poczuł złość i wstyd. Czy ja sam to wymyśliłem? Co za tchórzliwa, egoistyczna bzdura! Dlaczego z taką ochotą przystała na te nieludzkie warunki?
Widział znowu jej rozpromienioną twarz. Zgadzała się na wszystko, z kretyńskim entuzjazmem nabieranego w dobrej wierze wspólnika. Od samego początku wiedział, że ta mała jest szurnięta. Bezwzględnie to wykorzystał. Teraz musi to wszystko zgrabnie rozplatać. Mądrze doprowadzić sprawy do pierwotnego porządku. Ale jak to zrobić?
W głowie Jerzego z siłą wulkanu eksplodowały ponure prawdy. Odłamki piekła dosięgły nieba i wszystko zamieniało się w szarą, duszącą tragedię, od której nie było odwrotu. Zastygającą w sercu niczym lawa. Z wysiłkiem podniósł głowę, spojrzał w stronę zielonego cypla. Żaglówka Gunilli! Przycumowana do pomostu kołysała się wdzięcznie, jasny kadłub połyskiwał w słońcu, odbijały się w nim esy - floresy drobnych fal. Wypłynąć daleko w morze i rzucić się w odmęty, roztopić, rozpaść w niebycie, przerwać ten koszmar.
- Jerzy! - usłyszał za sobą głos Heleny. Odwrócił się. Zbiegała wśród drzew w żółtej sukience, rude włosy płynęły za nią welonem. Spełnienie jego życzeń, złota rybka w zielonym akwarium. Zbliżała się szybkim, pełnym gracji krokiem, kołysząc biodrami niczym modelka na cat - walku. Przez cienką bawełnę prześwitywały jej zgrabne uda, w okolicy seksu rozchodziły się nieznacznie, tworząc wąską szczelinę, w którą wpatrzył się zahipnotyzowany.
- Dlaczego mnie nie obudziłeś? - zapytała z wyrzutem, przyklękła obok i pocałowała go w usta. Bita od niej radość, młodzieńcza energia i bezgraniczna gotowość oddania. Poczuł się uleczony. Długim, namiętnym pocałunkiem przywróciła mu siły i nadzieję.
- Tak słodko spałaś.
- Teraz żaden sen nie może się równać z jawą. - Uśmiechnęła się, w zielonych oczach odbiły się lazurowym światłem wody zatoki. Przytuliła się do jego ramienia.
- Pływałeś?
- Trochę - skinął głową. Objął ją i pocałował w szyję. - Jak dobrze, że jesteś - wyszeptał.
Położył głowę na jej piersi. Usiadła wygodnie, podciągnęła nogi, tak by mógł się na niej wesprzeć. Zamknął oczy i zastygł w bezruchu, półleżąc na niej. Słyszał uderzenia jej serca. Trwali tak długą chwilę w milczeniu, oddychając wspólnym rytmem niczym para tantrycznych kochanków.
- Życie jest snem - powiedziała w rozmarzeniu.
- Gdyby tak było - westchnął. - Raczej jest ułudą, z której w końcu należy się obudzić - skorzystał z okazji, by nawiązać do czekającej ich rozmowy. Do słów, które nie chciały mu przejść przez gardło.
- Jerzy, daj spokój, tylko bez tych buddyjskich kazań. Chcesz wszystko zepsuć?
Gunilla upiekła drożdżowe bułeczki z kardamonem, ich zapach rozszedł się po całej okolicy. Wracali do pensjonatu, wdychając go z lubością, mieszał się smakowicie z aromatem świeżo zaparzonej kawy. Po śniadaniu na tarasie ulegli namowom gospodyni i wybrali się na wycieczkę do Vimmerby, małego miasteczka, skąd pochodziła Astrid Lindgren.
Kręta droga wiodła w głąb lądu wśród niekończących się, ciemnozielonych lasów i licznych, pomarszczonych wiatrem jezior. Połaci rozległych łąk, na których zamiast krów widzieli przeważnie galopujące z rozwianymi grzywami konie. Gdzieniegdzie jak muchomory przycupnęły duże, drewniane domy, pomalowane na czerwonobordowy kolor. Osobliwą barwą zakrzepłej krwi odcinały się od wszechobecnej zieleni. Z białym obramowaniem okien, cynobrowymi dachówkami, szeroko rozpostartymi ciężkimi okiennicami, pogrążone w cieniu mrocznych sadów, nadawały pejzażowi baśniowy, nierzeczywisty urok. W większych wsiach czy miasteczkach napotykali stare, przeważnie gotyckie kościółki. Kredowobiałe, najprostszej budowy, trójnawowe, z dużymi oknami w kształcie łuków. W grubym, rżniętym szkle ich okien odbijały się kwitnące kasztany, obłoki, kolory lata. Strzelały w niebo pękate wieżyczki z miedzianej blachy, zaśniedziałej na amen, o najpiękniejszej zielonkawolazurowej tonacji.
Jechali powoli, sycąc oczy klarowną, niewinną urodą skandynawskiego krajobrazu. Prawie nie widzieli ludzi, nie licząc tych w mijanych samochodach. Wypucowane do połysku volva wyprzedzały ich dostojnie. Bez pośpiechu i tych polskich nerwów czy klaksonów. Czasem machały z nich łapkami roześmiane, jasnowłose dzieci. Siedziały w swoich fotelikach, posłusznie przypięte pasami. Choć dzień byt powszedni, miał w sobie coś z nastroju niedzieli, leniwą senność, świąteczno - rodzinną celebrację rzeczywistości.
- Cóż to za bajkowa kraina - zachwycał się Jerzy. - Teraz rozumiem, skąd się wziął ten sielankowy nastrój w Dzieciach z Builerbyn.
- Wiesz, to była pierwsza książka, którą sama przeczytałam - przypomniała sobie Helena.
- Mój ulubiony reżyser, twoja pierwsza pisarka... sądzisz, że trafiliśmy tutaj przez przypadek?
- Nie wierzę w przypadki, wszystko jest zaplanowane z góry - zaśmiała się, wskazując palcem w niebo.
Chwycił ją mocno całą dłonią za ten palec.
- Tylko my przypadkiem nie zdajemy sobie z tego sprawy?
- Dokładnie.
- A ty i ja tutaj razem, w tym też jest jakiś boski zamysł?
Popatrzyła na niego uważnie. Już od śniadania był dziwny. Zanadto zachwycony, za często rozbawiony, a tak naprawdę trochę nieobecny. Niezręcznie ukryty. Bolało ją to, ale o nic nie pytała. Sama, balansując na cienkim łańcuszku kolejnych wydarzeń, wśród śmiechu, zwykłych rozmów, rzadko pamiętała o danej obietnicy.
Tylko „tu i teraz”! Miał zupełną rację, to nieobecność przeszłości tak wyostrzyła ich bliskość. Brak planów przepłoszył trywialność, odsłonił nagą intymność ich związku. Podziwiała Jerzego, że potrafił tym tak zręcznie pokierować. Ich „razem” przybrało postać najnaturalniejszego misterium - pławili się w sobie, nic o sobie nie wiedząc. Z tego, co nie było z ich wspólnego świata. Nic innego nie potrzebowali. Tylko tyle, ile wnosili sobą, dając drugiemu zachwyt, dotyk, zapach ciała, wibrowanie głosu, kolejną pieszczotę. Dlatego nic nie naruszało kokonu, doskonałej kuli ich świętego uniwersum. Puchła radośnie, tocząc się donikąd. Ideał miłosnego trwania, który dzisiaj przekłuł jakiś cierń.
- Jerzy, czy ty wierzysz w Boga?
Spojrzał na nią zdziwiony. W lekkim grymasie ust dostrzegła cień uśmiechu. A może jej się tylko zdawało. Straciła animusz, nie była pewna swoich odczuć. Po raz pierwszy, od kiedy byli razem, krępował ją.
- Religia jest sprawą tak intymną, że nawet sam ze sobą wstydzę się na ten temat rozmawiać - odpowiedział.
Poczuła się dotknięta. Mała dziewczynka z warkoczykami, w ogrodniczkach - chłopiec, w którym się podkochiwała, pociągnął ją boleśnie za włosy.
- Jerzy, powiedz... co się dzieje? - zapytała niepewnie.
- Ene, due, rabe, połknął bocian żabę - zażartował.
Zobaczył w jej oczach łzy. Zahamował gwałtownie na zalesionym poboczu i przytulił ją do siebie.
- Przepraszam cię, najdroższa, przepraszam. Nie chciałem cię urazić.
Napięcie i smutek, które tłumiła w sobie, przeczuwając coś złego, spływały po jej piegowatej twarzy. Poczuł się winny.
- Wybacz mi, od rana nie wiem, co się ze mną dzieje. Boję się, że... cię stracę - wyznał w rozpaczy.
Przygarnął ją do siebie, obsypał pocałunkami. Uśmiechnęła się do niego przez łzy. Podał jej chusteczkę, wytarła głośno nos. Wysiadła z samochodu i odetchnęła głęboko kilka razy. Stali na skraju lasu, ogromne modrzewie wyrastały z zielonego mchu jak teatralna dekoracja. Mroczny chłód zagajnika nęcił, w kontraście z zalaną słońcem drogą, drzemał w nim melancholijny spokój.
Jerzy zatrzasnął za sobą drzwiczki samochodu i przeszedł na jej stronę.
- Może mały spacer?
Skinęła głową. Zanurzyli się w świetlistą mgłę, gęstniejącą między szarymi pniami mlecznobłękitną zawiesiną. Rzadko, niczym złote strzały, przebijały przez nią promienie słońca. Wilgotne pajęczyny kleiły się nieprzyjemnie do twarzy, ale rytm drzew był kojący. W następstwie form i kolorów panowała harmonijna równowaga. Trzymając się za ręce, zagłębiali się w otchłań starodrzewu. Stąpali w miękkim mchu, było cicho i uroczyście. Podniecona mistyczną atmosferą Helena ścisnęła ramię Jerzego. Objął ją wpół silnym, władczym gestem. Poczuła, że chce się z nim kochać. Tu, na tym pustkowiu, w środku smalandzkiego lasu.
- Mam żonę i dwóch dorastających synów - powiedział nagle. Przystanął, odwrócił się do Heleny, popatrzył na nią poważnie. - Oni... - Słowa uwięzły mu w gardle. Uniósł twarz do góry i zapatrzył się w korony drzew, jakby tam szukał natchnienia. - Nie mogę przestać o nich myśleć - wyrzucił z siebie z udręką.
Cofnęła się o krok. Jej twarz nie wyrażała żadnych uczuć. Wyciągnął rękę i dotknął jej ramienia.
- Helena...
- Nie wiem, co mam powiedzieć. - Nerwowym gestem założyła włosy za uszy. - Czy musimy o tym mówić?
- Powinniśmy. Nie ma innego wyjścia.
Nie patrzyła na niego. Schyliła się, podniosła z ziemi sękaty patyk. Zaczęła nim grzebać w poszyciu, wywiercając sporą dziurę. Po chwili energicznym gestem odrzuciła go w las.
- To był twój pomysł.
- Co? - nie zrozumiał.
- No, żeby nie mówić. Że ważne tylko tu i teraz!
- Wiem, wiem - Jerzy pokiwał głową, podkreślając niecierpliwie, że uznaje własny błąd. - To było idiotyczne.
- Daj mi papierosa - poprosiła. Skwapliwie wydobył z kieszeni spodni pudełko
Marlboro, w środku była także mała zapalniczka. Prawie wyrwała mu ją z rąk, przypaliła sobie sama. Zaciągnęła się łapczywie, do oka wpadła jej smużka dymu.
- Mnie to pasowało. Nie lubię talk - show - rzuciła zimno, trąc łzawiące oko wierzchem dłoni.
Rozumiał, że broniąc się, Helena próbuje ocalić ich związek. A na pewno to, co było i właśnie rozpada się w gruzy. To z jego winy runęła piękna mistyfikacja. Ale przecież to, co najważniejsze między nimi, pozostało niezmienne. Jest mocne i prawdziwe. Ta sama namiętność i ten sam dramat, tylko w innych dekoracjach. I kilku nowych bohaterów. Prędzej czy później i tak muszą temu stawić czoło. Tak zwanej rzeczywistości.
Helena wyglądała bardziej na złą niż smutną. Sprawiło mu to ulgę. I trochę rozczarowało.
- Chcesz wracać? - zapytała sucho.
- Wracać dokąd? - Nie bardzo wiedział, o co jej chodzi.
- Do domu. Do nich.
- Nie wiem. - Zbladł. Złapał się za głowę jak w nagłym ataku migreny. Głos mu drżał. - Nie wiem, czego... - zawahał się. Położył jej ręce na ramionach. - Najbardziej chcę... być z tobą szczery.
Przytulił ją mocno. Milczała, ale jej opór wyraźnie słabł. Pocałował ją z taką żarliwością, jakby tym pocałunkiem chciał za wszystko przebłagać. Kiedy odzyskała oddech, wyswobodziła się delikatnie z jego objęć.
- Jerzy, kurczę, jeśli możesz... ja nie chcę, nawet nie bardzo wiem... - Niepewnie prosiła o coś, czego nie umiała nawet nazwać, wypowiedzieć. Zebrała się w sobie: - Chcę tylko, abyś dotrzymał umowy. Żebyśmy byli jeszcze trochę razem... tak jak dotąd. Sami dla siebie.
Prawie nie sypiali. To nie była tylko miłość. Tutejsze białe noce opętały ich swoim pięknem, doprowadzając do granic hipnotycznego szaleństwa. Przez kilka godzin - od dwudziestej drugiej do trzeciej - wszystko było spowite w wodnisty, lekko fiołkowy błękit. Drzewa, rośliny, rzeczy promieniowały delikatną fluorescencją, jakby przenikał je kosmos. Falowały w nierzeczywistej poświacie, gubiły proporcje. Wyblakły księżyc wisiał gdzieś w tle, pozbawiony wartości jak moneta, która wyszła z obiegu.
Ten osobliwy, podwodno - podniebny świat nie przerażał, raczej intrygująco uwodził. Mamiąc surrealnymi obrazami, psychodeliczną poezją, wchłaniał ich sekunda po sekundzie. Poddawali się mu jak półświadomi lunatycy.
- To, co tu się dzieje na niebie, musi wprawiać w narcystyczny podziw samego Stwórcę - bełkotał podpity Jerzy.
Wracali na piechotę z Loftahammar. Wyjątkowo ciepła noc otulała ich jak płaszcz z wywróconą na wierzch satynową podszewką. Przedtem w knajpie wypili do kolacji dwie butelki wina. Pijani, niedospani, oszołomieni nierealnym światłem, odurzeni zapachem kwitnących bzowi jaśminów, byli w transie. Błądzili po wiejskich bezdrożach, całując się, potykając, szepcząc, śmiejąc się do rozpuku. Echo bawiło się z nimi, unosząc ich głosy w mlecznej poświacie. W oddali słyszeli uparte pomruki morza. Od rozgrzanej ziemi, z wilgotnych łąk parowały mgły.
- Jesteś elfem, nieślubnym dzieckiem Luny i Saturna, tańczysz w białe noce, a cienie to pobladłe dworki, które pląsają wokół ciebie. - Jerzy niczym reżyser objął ją w pasie, obracał nią jak lalką. Cofnął się, potykając, z trudem utrzymał równowagę. - Boże, jaka ty jesteś piękna - wpatrywał się w Helenę zachłannie. - Chyba cię zaraz pożrę! - Wyciągnął do niej ręce. - Kanibalizm jest najwyższą formą uwielbienia, że też ta prawda nigdy mi nie przyszła do głowy - wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- Smacznego - rozpięła bluzkę i rzuciła ją na trawę.
Oparł się na jej biodrach, pochylił i polizał jej piersi. Pieścił językiem, ssał twarde, ciemnowiśniowe brodawki. Stała z zamkniętymi oczami, oddychając ciężko, w końcu objęta go i pociągnęła w dół. Nie przerywając pocałunku, zdzierała z siebie ubranie. Ugryzła go w szyję:
- Uderz mnie!
Obróciła się do niego bokiem, wypinając goły pośladek. Klęczał przy niej, chwiejąc się i podpierając. Klepnął ją lekko, trochę niezdecydowany.
- Mocniej! - zakomenderowała.
Wziął zamach i uderzył siarczyście, aż echo rozniosło się po okolicy. W przeciwieństwie do niej nie sprawiło mu to żadnej przyjemności, raczej trochę rozśmieszyło. Helena stęknęła.
- Jeszcze!
Złapał ją lewą ręką za włosy, a prawą tak przyłożył, że aż zapiekła go dłoń. Odwróciła się do niego i jednym szarpnięciem rozerwała mu rozporek. Usiadła na nim okrakiem i nadziała się na jego członek, napierając biodrami. Podniecony jej drapieżną siłą, położył się potulnie na wznak. Unosiła się i opadała na nim w szalonym rytmie. Rzucała głową na prawo i lewo, włosami biczując go po twarzy. Białka jej oczu i wyszczerzone zęby pobłyskiwały nad nim groźnie niczym afrykańska maska. Była upiorem, grasującą na tych podmokłych łąkach, napastującą mężczyzn seksualną strzygą.
Odkrył w popłochu, że to nie jest zwykłe, miłosne zatracenie. Ona chciała się w tym unicestwić. Nie tylko siebie. Zacisnęła mu rękę na ustach, a drugą na szyi i zaczęła dusić. Nie zareagował, po chwili jednak oprzytomniał, chwycił ją mocno za ramiona i pociągnął pod siebie. Wysunął z niej, ale natychmiast znów wprowadziła go do wilgotnego wnętrza. Wiła się pod nim w miłosnym szale, wyuzdane przekleństwa mieszały się w jej ustach z błaganiami. Pragnął zadawać jej ból, gwałcić, rozerwać ją swoim triumfującym penisem. Słyszeć jej krzyki błagające go o litość. Poczuł ból, błogość i zniknął. Wessała go słodka pustka i rozpłynął się w niej. Wstrząsały nim drgawki niczym powracające fale epileptycznego ataku. Czuł w nogach i rękach rozkoszne dreszcze, a w całym ciele tak ogromną błogość, jakby dostąpił łaski nirwany. Ból mieszał się z ekstazą, euforia miłości z pragnieniem śmierci, chęć życia z przedziwną obojętnością. Wszystko zlało się w jeden strumień, jeden oddech, jeden smak. Tak się czują anioły - przemknęło mu przez myśl.
Helena leżała obok, ciasno przytulona, z głową na jego piersi. Oddychała miarowo, czując pod sobą mocne uderzenia serca Jerzego. Niechętnie wracała do przytomności, jakby rozbudzano ją z narkozy. W tej wilgotnej trawie, w środku popielatej nocy, na skandynawskiej ziemi, z dala od domu i najbliższych, z dala od wszystkiego, czuła jedność z naturą i całym stworzeniem. Chciałaby tak trwać wieczność - u boku Jerzego, otulona i wypełniona niebiańskim światłem, oddychając w rytm kosmicznej wibracji gwiazd i planet. Lekka niby obłok, spokojna jak morska głębina.
- Chciałabym teraz umrzeć - powiedziała cicho.
Objął ją, całował czule w kąciki oczu.
- Cii, ciicho, najdroższa - szeptał - nie mów głupstw... nie trzeba tak...
Leżeli przytuleni, z zachwytem wpatrując się w niebo. Było jaśniejącym, ogromnym ekranem, na którym przesuwał się pastelowy świt. Dzień nastawał łagodnie różową poświatą rozlewającą się od horyzontu ku górze, nad coraz bardziej zieloną łąką. Obłe, błękitnawe formy nabierały realnych kształtów, drzewa i krzewy wyłaniały się z mglistego krajobrazu, las przestawał być popielatą ścianą, majaczącą niewyraźnie na skraju łąki. Pierwszy promień słońca ozłocił kontury świata, nagle rozpłomienionego niczym barokowy ołtarz.
W milczącym uniesieniu przywitali początek dnia, ostatniego razem. Nie mówili o tym, ale oboje czuli mocno, że ta przydzielona im porcja czasu, nieważne - ukradzionego czy pożyczonego - właśnie się kończy. Nadchodzi moment rozłąki i nieuchronnych rozliczeń. Jerzy wstał i wyciągnął do niej rękę.
- Wracajmy... trzeba trochę pospać. Przed nami długa droga.
Helena podniosła się niechętnie i mocno przywarła do niego całym ciałem. Poczuł, że drży.
- Wszystko będzie dobrze. Zobaczysz - pogładził ją po włosach.
Rozpłakała się. Tulił ją mocno, sam ledwo sobie radząc z napływem sprzecznych uczuć. Westchnął - był najszczęśliwszym nieszczęśnikiem na Ziemi.
Późnym popołudniem dotarli do portu. Zatłoczony prom, w recepcji przewalał się nerwowy tłum niemających gdzie przenocować pasażerów. Helena z Jerzym także nie mieli zamówionej kabiny, więc natychmiast wpisali się na rezerwową listę. Ale szansa na wspólną noc sam na sam była niewielka. Na domiar złego od rana pogoda się popsuła, było chłodno i dął mocny, północno - zachodni wiatr.
- Może nas dzisiaj nieźle wybujać - usłyszeli głosy przechodzących kobiet z obsługi. Helena zaklęła - źle znosiła morskie podróże.
Noc zapowiadała się fatalnie, a oboje byli zmęczeni i w ponurych nastrojach. Wściekły Jerzy zostawił Helenę przy recepcji, a sam zszedł na dół na pokład samochodowy. Wozy stały w ciasnym szeregu. Klnąc i ocierając kolanami o błotniki, z trudem przecisnął się do swojego volkswagena. Otworzył bagażnik, pochylił się nad torbą w poszukiwaniu cieplejszych rzeczy.
- Może potrzebna kabinka? - usłyszał nad sobą zachrypnięty glos. Zatrzasnął klapę. Przed nim stał pracownik pokładowy w pomarańczowym, poplamionym smarami kombinezonie.
- Bardzo by się przydała - przyznał Jerzy. Tamten kiwnął głową.
- Oddam panu swoją.
- Co to będzie kosztować?
- Niedużo, stówka.
Jerzy wyciągnął portfel i z uczuciem ulgi wydobył dwie pięćdziesiątki. Kombinezon zatańczył.
- A może auteczko wypucować? Troszkę przykurzone, zejdzie pan rano i będzie lśniło jak nowe.
- A za ile?
- Jak dla pana za dwadzieścia złotych, na flaszeczkę. Coby noc się nie dłużyła - dodał usprawiedliwiająco.
W kabinie - gdzieś na najniższym pokładzie - śmierdziało naftą, papierosami i przepoconymi skarpetami. Dwie prycze zasłane kocami w szkocką kratę, na ścianach wyklejanka gołych dup, portret papieża i uśmiechnięta galeria członków rodziny. W łazience popsuta spłuczka i brak ręcznika. Jerzemu przypomniały się czasy młodości - miesiąc praktyki w hotelu robotniczym.
- Daj spokój, chodzi o jedną noc, najważniejsze, że mamy się gdzie położyć. - Helena była blada, ale nie traciła animuszu. Usiadła na koi, połknęła dwie pastylki aviomarinu, które Jerzy zdobył dla niej w recepcji. Popiła mineralną z butelki i ułożyła się wygodnie na łóżku. Usłyszeli ciche pukanie.
- Kocyki i świeży ręcznik dla pana - kombinezon wsadził ciekawie głowę do kabiny. Podał Jerzemu naręcze grubych pledów z prześcieradłem. - Dobry wieczór pani - bez mrugnięcia okiem ukłonił się Helenie. - Może państwa obudzić rano, tu na dole radyjko nie dochodzi...
- Dzięki Bogu - Jerzy przerwał mu niecierpliwie - nie, dziękujemy, damy sobie radę.
- Życzę dobrej nocy - wycofał się dyskretnie.
- Może trochę dzisiaj pokiwać. Dobrze się będzie...
- zanim zdążył dokończyć, Jerzy zamknął mu przed nosem drzwi.
- Namolny typ. Kocyki, radyjko... spierdalanko! Nie powinnaś czegoś zjeść? - spojrzał na Helenę zatroskanym wzrokiem. W świetle słabej lampki nad łóżkiem wyglądała blado i mizernie. Włosy przylepiły jej się płasko do wypukłego czoła, w oczach nie było zwykłego blasku. Czaił się w nich strach. - Najważniejsze to się dobrze najeść. Dużo i tłusto, byle nie słodko. Na sztorm najgorszy jest pusty brzuch. To szkoła mojego wujka marynarza, stary wilk, opłynął świat kilkanaście razy - Jerzy zagadywał swój niepokój.
- Żeby mieć czym rzygać? - Helena była sceptyczna.
- Żeby nie mdliło. Może chociaż gorącej herbaty? Leż tu sobie, podskoczę na górę, przyniosę ci coś z kawiarni.
Wracając, zabłądził w ciasnych korytarzykach załogowych pomieszczeń. W dodatku zaczęło ostro bujać. Balansował nieporadnie z filiżanką w dłoni, odbijając się od ścian. Kiedy dotarł do kabiny, herbata była letnia i została jej zaledwie połowa. Na szczęście Helena mocno zasnęła. Leżała skręcona na ciasnej koi w dziwnej pozie, z przekrzywioną głową i półotwartymi ustami. Wzruszony pochylił się nad nią, musnął wargami te najpiękniejsze, napuchłe usta bezczelnego dziecka. Wyglądała tak krucho, bezbronnie. Chwilę siedział przy niej, wpatrując się w fioletowe, delikatne żyłki na jej powiekach. Potem zgasił lampkę nad jej głową i przesiadł się na swoją pryczę. Zzuł buty i wyciągnął się wygodnie pod kocem. Statek walczył ze sztormem, słychać było wściekłe uderzenia fal o burtę. Czasami skrzypiał przeraźliwie gdzieś pod nimi, w okolicach samego dna. Były to okropne dźwięki, jakby rozdzierany ostrzem kadłub rozpadał się na pół. Jerzy czuł się podobnie. Rozbity, zmęczony długim prowadzeniem wozu, czuł napięcie w karku i ramionach. W głowie huczał mu natłok myśli.
W takim stanie na pewno nie zaśnie. Usiadł, wyjął z marynarki długopis i notes, wydarł kartkę. Napisał na niej drukowanymi literami: JESTEM W KNAJPIE. Helena spała bardzo mocno, ale na wszelki wypadek postawił wiadomość na stoliku, tuż przy jej głowie. Poprawił koc, pieszczotliwie pogładził ją po włosach. Po chwili namysłu zapalił jeszcze małą lampkę nad swoją pryczą. Mżyło z niej dyskretne światło, w sam raz tyle, żeby po przebudzeniu mogła się we wszystkim zorientować. Zachowywał się jak troskliwy ojciec, zmuszony na chwilę opuścić chore dziecko.
W kawiarni, choć bujało, przysiadł z przyzwyczajenia na wysokim stołku w barze. Przezornie opierając się o lakierowany blat, dokonał lustracji ustawionych na półkach butelek. Podszedł do niego tęgi barman w nieodzownej muszce, Jerzy raźnym głosem zamówił kieliszek martella. Barman precyzyjnie co do kropli odmierzył zawartość, - nalewając alkohol do jakiejś menzurki, dopiero potem przelał wszystko do kieliszka. Drogocenne lekarstwo - pomyślał Jerzy. Kiedy wypił pierwszy łyk, przyjemnie rozprowadzający po żołądku błogie ciepło, usłyszał za sobą narastający gwar ożywionych głosów. Odwrócił się i zobaczył, że salę zapełnia liczna grupa staruszek. Elegancko ubrane i umalowane, ochoczo sadowiły się przy stolikach i jakby nigdy nic, ignorując kołysanie statku, szykowały się do wspólnej zabawy. Kilku kelnerów w mig obsłużyło całe towarzystwo. Rozniesiono wysokie kieliszki, rozległy się wystrzały korków od szampana, głośne brawa i śmiechy, odśpiewano Sto lat. Gwar przerwało pukanie w mikrofon. Przez salę przebiegł starczy głosik:
- Drogie panie, nadszedł moment, w którym nasza wspaniała gdańska grupa jako taka zostaje rozwiązana. Przykra to chwila, zwłaszcza że nie było żadnych scysji i grupa jako taka jest autentycznie zegrana, po prostu harmonia wspólnego życia i jak być przyjaznym dla otoczenia...
Dalszą przemowę energicznego staruszka, najwyraźniej kierownika wycieczki, zagłuszyły entuzjastyczne oklaski. Podszedł do niego chwiejnym krokiem elegancki równolatek z kieliszkiem i papierosem w dłoni:
- Pozwolisz, Leszku, na chwilę moich reminiscencji osobistych. Otóż, drogie panie, moja mama, gdyby żyła, to miałaby teraz sto lat! Ale zmarła i ksiądz jezuita Rosiński odprawił piękną mszę...
- Proszę spojrzeć tutaj! - rozległ się glos z boku i zachwycona staruszka zrobiła mu zdjęcie. Ukłonił się szarmancko w błysku flesza i kontynuował: - To jest moja własna zasługa, że moja mamusia tak długo żyła. Ale to już moja własna reminiscencja.
Mówca został nagrodzony burzą oklasków.
- Proszę państwa - krzyknął do mikrofonu w uniesieniu, jednocześnie podnosząc dłoń z papierosem - ja się dziwię, że teraz palę, ja nigdy nie palę! Niemcy mówią: Isz bin a zontaks rausze!
- Co on mówi? - siedząca w pobliżu Jerzego staruszka pochyliła się do koleżanki.
- Mówi, że on nie pali.
W tym czasie mikrofon wrócił do rąk kierownika.
- Uwaga! Kto ma do mnie jako kierownika jakieś uwagi krytyczne, to proszę głośno i się nie krępować. Nic tak nie uczy, jak ludzie, kiedy im coś nie pasuje - wyjaśnił zachęcająco. - Są zawsze osoby, którzy mogą podkopywać, plotki roznosić, sami na wycieczce nie byli, ale świnie chętnie podrzucają.
Sala odpowiedziała mu jednoznacznym milczeniem.
- Uwierzcie mi, panie, ja to robię tak tanie wycieczki, że to nawet nie wychodzi na światło dzienne. A wszystko, bo się angażuję całym sercem - opowiedz paniom, Gieniu - zwrócił się do zabierającego poprzednio glos staruszka. Niedzielny palacz okazał się pilotem:
- Jeździmy tu i tam po klasztorach - tu taka dygresja - ludzie wymagają po hotelach, ale trzeba połączyć wymagania z płaceniem, wszystko trzeba wysondować, bo to jest trudna sytuacja fakturowa - więc, jak mówię, ostatnio spaliśmy po różnych Polakach we Lwowie. Mężowie spali oddzielnie, a żony oddzielnie, wszyscy byli zachwyceni i mi dziękowali, ludzie przeżywali wielkie emocje, odczuwali prawdziwe kontakty. To były ogromne przeżycia - byliśmy na grobach: Konopnickiej, na grobie brata Herberta, wielkiego poety, który powinien dostać Nagrodę Nobla, a nie ta Szymborska, co należała do PZPR. A u nas weźmy taka Kozłówka - to rodowa kolebka Zamoyskich, kapiąca złotem i piękna wystawa o życiu kardynała Wyszyńskie - go i zaraz obok atrakcja zupełnie trzeciej kategorii: pomniki komunistów, różnych Bierutów, Leninów z Poronina, ale też warto zobaczyć. Jeździcie państwo do Szwecji, a Kozłówki nie znacie - zauważył z pretensją w głosie - no, sam powiedz, Leszku - nie wiemy, co posiadamy! Jeszcze takie refleksje do przeżyć we Lwowie mi się nasunęły - w kościele św. Elżbiety komuniści kiedyś krzyż chcieli zerwać i ten, co się wspiął, spadł i się zabił, kara boska go dosięgła. Ojciec Święty tam też był, chodziliśmy jego śladami... - głos mu się załamał ze wzruszenia. - Nie chcę państwu zabierać czasu - dzisiaj zielona noc, będę panie według listy budził
- pogroził palcem w kierunku widowni, odpowiedziały mu piski i śmiechy zachwyconych staruszek.
- Proszę o ciszę i o niełamanie dyscypliny zbiorowej! - Mikrofon wrócił do rąk kierownika. - Takie odczuwam wrażenie, że nam się nasza wycieczka bardzo udała. Może spotkamy się jeszcze kiedyś, przyznam, że w obecnym czasie opracowujemy Grecję. Spanie po hotelach, jedzenie na zamówienie, przewoźnik obiecał promocję, nie będę tego rozwlekał - gdyby ktoś miał życzenie, to zapraszam do biura. A teraz ogłaszam niestety uroczyście, że grupa jako taka zostaje rozwiązana.
- Do widzenia, do widzenia, do miłego zobaczenia - zaśpiewały chórem staruszki.
Rozbawiony do łez Jerzy zamówił kolejny koniak. Mentalność „rodactwa” w zbiorowym, podróżniczo - ksenofobicznym uniesieniu. Te pozy i ten pokraczny język. W najśmieszniejszych momentach spoglądał porozumiewawczo na barmana, ale tamten wsłuchiwał się w głosy z sali z pełną szacunku i zrozumienia powagą.
Jaka szkoda, że Helena nie może tego zobaczyć - pomyślał. A jeśli i ona nie znalazłaby w tym nic komicznego? Może to wszystko nie było wcale śmieszne ani tragiczne, ani nawet smutne? Grupka zgwałconych przez los i historię biedaków, którzy do końca swojego życia hodują patetyczne mity. Dwa smętne, podpite samczyki, puszące się przed stadem zdziecinniałych staruszek.
A ty w czym jesteś lepszy? - zapytał sam siebie. Brak jakichkolwiek złudzeń obnażył jego dotkliwą samotność. Nie było w niej niechęci mizantropa, goryczy odartego z iluzji idealisty czy nawet wściekłej desperacji outsidera. Ukrywała pustkę, brak wiary w przyszłość, w ludzkość, w samego siebie. Zdarzało mu się to coraz częściej, takie całkowite poczucie oderwania: od kraju, tradycji, rówieśników, kolegów z pracy, nawet rodziny. Jałowe i bezbolesne trwanie, niewypełnione żadnymi emocjami, żadnymi nadziejami. Tylko świadomość absurdu istnienia w groteskowej krainie, uparcie przetwarzającej życie publiczne na kabaretowe skecze.
Zresztą nie chciał i nie potrafił już o tym normalnie myśleć. Ani o niczym innym. Zmęczenie, koniak, kołysanie statku wprawiły go w stan dziwnego upojenia. Pijany, osuwał się w filcową magmę, w której wszystko było równie komiczne, jak nieistotne.
Zapalił kolejnego papierosa i z ulgą powitał pierwsze tony dansingowej muzyki. Na scenę wkroczył skromny, trzyosobowy zespół, mężczyźni usiedli za keyboardami, wokalistka ciepłym głosem zaśpiewała piosenkę, którą kiedyś bardzo lubił - Twisted my sobriety Tanity Tikaram. Mimo kołysania statku na parkiecie pojawiły się pierwsze pary. Powrócił myślami do Heleny. Nie widział jej zaledwie godzinę, a już za nią tęsknił, brakowało mu jej śmiechu, komentarzy. Tylko ona bez żadnego wysiłku była w stanie wyrwać go z odrętwienia. Tylko dzięki niej stawał się na nowo żywy, obecny. Nagle uświadomił sobie z przerażeniem, że właściwie tylko przy niej istnieje naprawdę.
Zgodnie z umową, miał ją podwieźć w Gdańsku do stacji kolejowej, wsadzić w pośpieszny do Warszawy, a samemu pojechać do rodziny na Mazury. Uzgodnili to jeszcze w Loftahammar. Rano Helena spała tak mocno, że nie mógł jej dobudzić. Odwracała głowę do poduszki, usprawiedliwiająco coś przy tym pomrukując. Może to był efekt dużej dawki aviomarinu, a może skumulowane zmęczenie z ostatnich dni. Zrezygnował, dając jej spokój.
Rozdrażniony, ubrał się i wyszedł na górny pokład. Po nocnym sztormie nie zostało śladu. Uspokojone morze ledwie uderzało w burty promu rozleniwionymi, płaskimi falami. Niskie niebo było jednostajnie buroszare jak rozwieszony nad głową żołnierski koc. Jerzy wolno przechadzał się po pokładzie, wdychając duszne powietrze. Zrobił kilka rund wokół statku, potem przysiadł na jakiejś skrzyni i obserwował ludzi. Niektórzy od rana raczyli się piwem, rozbawiona para robiła sobie pamiątkowe zdjęcia. Prom chyba trochę zwolnił, choć nadal zostawiał za sobą imponujący pas spienionej wody, który ginął dopiero na horyzoncie. Jerzy zapalił pierwszego tego ranka papierosa. Poczuł mdłości, lekki zawrót głowy - typowe na kacu. Wypalił rzetelnie do końca, wyrzucił niedopałek za burtę. Wąskim korytarzem pełnym wejść do kabin przeszedł do kawiarni. Było tam już sporo osób, brzęczenie podnieconych głosów działało mu trochę na nerwy. Usiadł z kawą tyłem do sali, przy panoramicznym oknie. Po prawej, w oddali, mijał ich daleki prom. Połyskiwał śnieżną bielą, na ołowianym morzu wyglądał jak kostka cukru albo maleńka góra lodowa. Chwilę później zamajaczyły na horyzoncie mgliste zarysy Helu. Jeszcze tylko godzina i będą w Gdańsku.
Jerzy poszedł w stronę recepcji; powoli gromadził się tam już tłum gotowych do wyjścia pasażerów. Brodząc wśród walizek i tłumoków, dotarł do windy, którą zjechał na przedostatni poziom. Bez trudu znalazł ich wynajętą kabinę. Kiedy wszedł, ze zdziwieniem zobaczył, że łóżko Heleny jest puste. Zapukał do drzwi łazienki.
- Zaraz - odpowiedziała słabym głosem. Po chwili wyszła, owinięta ręcznikiem. Nie wyglądała najlepiej: opuchnięta, blada twarz, sine cienie pod oczami. Bardziej niż zwykle widoczne wokół nosa piegi przypominały wysypkę. Jerzy popatrzył na nią z troską.
- Jak się czujesz?
- Nie bardzo - jęknęła.
- Może powinnaś czegoś ciepłego... Machnęła dłonią przecząco. Cofnął się i usiadł na koi. W milczeniu patrzył, jak rozsypała spod ręcznika włosy. Rozczesywała je wielką, drewnianą szczotką. Szarpała agresywnymi pociągnięciami. Nieśmiało zaczął oglądać własne ręce, kiedy zaczęła się ubierać. Usłyszał zamek dopinanych dżinsów.
- Dobrze się wczoraj bawiłeś? Znalazłam twój liścik - uśmiechnęła się blado.
- Rewelacja. Nie do opowiedzenia. - Opowiedz.
- Coś jakby Monty Python przemieszany z Trans - Atlantykiem. Musiałabyś to sama zobaczyć - dodał, niepewny, czy ona w ogóle wie, o czym mowa, czy czytała Gombrowicza. - Potem już do rana dancing on the storm. Heroiczne pokolenie - zaśmiał się z uznaniem.
- A mnie kompletnie wycięło. Sorry. W dodatku chyba dostanę okres.
Nic nie powiedział, pokiwał tylko ze współczuciem głową.
Ostatkiem sił podtrzymywali grę. W ich spojrzeniach, powściągliwych gestach coraz więcej było bezradności. Cenzura - aby nie powiedzieć tego, co się naprawdę myśli i czuje - towarzyszyła im przez cały pobyt, dzisiaj zaległa na języku jak tężejący beton. Nie było można od niej uciec, oszukać kolejnym szaleństwem, błazenadą. Zapadająca od czasu do czasu cisza była jak uderzenie.
Na szczęście prom przybił do nabrzeża. Przez głośny radiowęzeł w korytarzu usłyszeli, że zmotoryzowani pasażerowie powinni czym prędzej zejść na pokład samochodowy. Porwali podręczne bagaże.
- Sprawdzę tylko rozkład pociągów, wisi koło recepcji. - Helena ruszyła przodem.
- Czekam w samochodzie. - Jerzy przez moment zastanawiał się, co ma zrobić z kluczem do kabiny, w końcu zostawił go w drzwiach.
Na pokładzie samochodowym śmierdziało spalinami. Na pierwszy ogień poszło kilka dużych ciężarówek. Uwolnione z łańcuchów, wyjeżdżały kolejno z brzucha statku, pozostawiając za sobą gęsty smog. Potem szybko, jeden po drugim puszczono samochody osobowe. Heleny jeszcze nie było, a Jerzy już musiał posłusznie posuwać się za innymi do jasnego prostokąta dziennego światła. Nie miał wyjścia, nie mógł tamować ruchu. Już na nabrzeżu zjechał na bok. Po minucie zdyszana dziewczyna wskoczyła na siedzenie. W rządku przed nimi ustawiło się kilkanaście samochodów. Zapowiadało się długie czekanie do odprawy.
- Przepraszam, ale tam koło wyjścia zrobił się taki ścisk, że nie mogłam się dopchać. Omal mnie nie stratowali. Ekspres do Warszawy jest za pięćdziesiąt minut. Następny dopiero za trzy godziny.
- Boję się, że nie zdążymy - Jerzy był sceptyczny - zobacz, jak powoli się to wszystko posuwa.
Helena wierciła się nerwowo na siedzeniu. Z jakiegoś powodu ten południowy ekspres do Warszawy stał się sprawą życia i śmierci.
- Cholera, nie ma szans. Wiesz co, może przejdę granicę przejściem dla pieszych, a tam jest zaraz postój taksówek. Jeśli się nie załapię, to i tak muszę przecież jechać na dworzec.
Zanim zdążył cokolwiek odpowiedzieć, porwała swój plecak z tylnego siedzenia. Nachyliła się do niego w pożegnalnym geście.
- Poczekaj! - Złapał za klamkę. Wygramolił się i podszedł do niej. Walczyła z plecakiem, pomógł jej założyć pasek na ramię, potem objął mocno.
- Helenko - zaczął delikatnie - naprawdę... Stanowczym gestem położyła mu dłoń na ustach.
- Nic nie mów. Nie trzeba.
Pocałowała go szybko i mocno, jakby chciała ugryźć, i natychmiast odeszła. Zaskoczony tym pośpiesznym rozstaniem, zastygł w miejscu. Nie zauważył, że kolumna samochodów ostro ruszyła do przodu. Podskoczył na głośny dźwięk klaksonu. Odwrócił się ze złością.
- Pali się? - zapytał agresywnie. Zrobił ręką wspaniałomyślny gest: - To wyprzedzaj pan. No już, jazda!
Rozjuszony przepuszczał całą kolejkę. Zdziwieni kierowcy objechali go jak jakiegoś wariata, szerokim łukiem.
- Rozumiesz, co do ciebie mówię? Okularnik potrząsał dzieckiem. Szpony kościstych łapsk zacisnęły się na delikatnych ramionkach.
- To, co się zdarzyło rano przy śniadaniu, ma się więcej nie powtórzyć.
Dziewczynka stalą nieporuszona z opuszczoną głową. Mogła mieć pięć, najwyżej sześć lat. Jej matka odwróciła się do okna z obojętną miną.
- Dzisiaj jest pierwszy dzień wakacji, więc nie będę cię karał - w głosie okularnika pobrzmiewała wspaniałomyślna pryncypialność i zachwycona nią próżność. Helena podniosła się gwałtownie z siedzenia, sięgnęła po plecak i wypadła z przedziału, zatrzaskując drzwi.
Co za kutas! W przypływie wściekłości mogłaby tego faceta rozszarpać gołymi rękami. Mieląc w ustach najgorsze przekleństwa, przepchnęła się wśród spoconych ludzi do wagonu jedynki. Wybrała pierwszy pusty przedział, usiadła przy oknie. Było tu czyściej, nawet trochę chłodniej. Odetchnęła. Trudno, zrobi dopłatę. Żal jej było marnowanej forsy, ale na dzisiaj dosyć. Nie była w stanie dłużej znieść ludzkich spojrzeń, głosów. Czuła, że udusi się w pierzu tej wyskubanej, podróżnej grzeczności. Mechanicznych przeprosin, napiętego milczenia, chamskiego braku milczenia. Wszędzie ta sama brutalność wrośnięta w ludzi bardziej niż brud. Przypudrowana warstewką tandetnych odruchów, słodko - trywialnej ogłady.
Pociąg drgnął i ruszył, łagodnie nabierając prędkości. Nareszcie. Zawsze Lubiła ten moment: głośne, rytmiczne zamykanie okien, melancholijne dźwięki gwizdka, smutna pantomima rąk i twarzy. Odjazd. Można zostawić za sobą kawałek nadgryzionego i przetrawionego świata. Rozsiąść wygodnie, zanurzyć w cichej ekscytacji, oddawszy umysł w posiadanie rozpędzonych za oknem krajobrazów. Zdjęła pantofle i z ulgą oparła stopy na przeciwległym siedzeniu.
Znalazł się, kurwa, pedagogiczny tatuś - wzdrygnęła się z odrazą na wspomnienie tego palanta z dwójki. Przemoc wobec dzieci budziła w Helenie agresywnego potwora. Jej własny ojciec nie karał jej nigdy, przeciwnie, pozwalał na wszystko. Uwielbiał ją, rozpieszczał, wybaczał, cokolwiek nabroiła. Tłumaczył i bronił przed matką, przed całym światem. Kochała to jego czułe, uważne spojrzenie spod krzaczastych brwi. „Tatusiu, patrzysz tak siwo” - mówiła, a on brał ją w ramiona, drapał nieogolonym policzkiem. Miał na rękach kolorowe plamy farby. Pachniał olejem i terpentyną. Potem, kiedy była starsza, coraz częściej alkoholem.
Jak mogłeś mnie tak zostawić? Odżył w niej żal porzuconego na pastwę losu dziecka. Powróciły dawne uczucia i obrazy. Telefon z policji, natychmiastowe wezwanie na komendę. Ten wstrętny komisarz w przepoconej koszuli już od drzwi zaczął się tłumaczyć: „Niczego wartościowego tam nie było, żadnego złota ani pieniędzy... To przez ten zapach - przewracał ze zgrozą oczami - wezwali nas sąsiedzi, musieliśmy się włamywać...” Trzymał w aktach na biurku plik czarno - białych zdjęć: „...ale uprzedzam panią, są bardzo drastyczne...” Uparła się. Zobaczyła ciało ojca klęczącego przy sofie. W takiej pozycji go znaleziono, jakby się modlił albo prosił o przebaczenie. Ręce zwisały wzdłuż tułowia, głowa przytulona do kanapy. Twarzy nie było, w tapicerce została po niej gnijąca plama.
„...Możemy zrobić sekcję, jeśli pani tego zażąda, ale to kosztowne, po co obciążać państwowy budżet? Pani ojcu już i tak nic nie pomoże, przypadek jednoznaczny - ze znawstwem skrzywił usta - wszędzie butelki po wódce, puste opakowania po rohypnolu. Nie było żadnego listu...”
Chyba wtedy straciła przytomność. Cuciły ją policjantki. Bredziła, rzucała bluzgami, podobno próbowała kopać. Wezwano karetkę. Zawieźli ją do psychiatryka na Nowowiejską. Matka przyleciała nazajutrz z wakacji w Hiszpanii. Na pogrzebie Helena, przymulona prochami, słaniała się w ramionach rodziny. Za zgodą lekarza wypuszczono ją z oddziału na kilkugodzinną przepustkę. Wypisano po miesiącu, z diagnozą „psychoza reaktywna”. Na szczęście niewiele stamtąd pamiętała: ukłucia zastrzyków, śmiechy, wycia, kłótnie o telewizor, zupę z wiadra, jedną sympatyczną pielęgniarkę na stażu...
Pociąg wystukiwał miarowy rytm, podobny do uderzeń serca. Przytknęła czoło do szyby. Od śmierci ojca jej życie było pasmem udręki. Wariatkowo, przerwane studia na trzecim roku historii sztuki, terapia, niespodziewany wyjazd Lilki. Potem schody w dół: narkotyki, prochy, konflikty z matką, szamotanina z Jackiem. Jeden wielki horror. Do czasu kiedy spotkała Jerzego.
Jerzy. Pastelowe sceny ze skandynawskiej idylli zamazały na chwilę czarno - biały koszmar. W ciągu tych kilku spędzonych razem dni odzyskała radość istnienia. Na nowo poczuła ufność, zbawienną bliskość. Odkryła prawdziwą rozkosz, dotąd dla niej niedostępną. Kurczowo chciała to wszystko zatrzymać. Ale wymykało się jej z rąk niczym omyłkowy dar losu. Realny był tylko miażdżący ból i pustka, jakby w wyniku jakiejś zagłady została na świecie zupełnie sama.
Zerwała się i jednym szarpnięciem otworzyła okno. Uderzyła ją rwąca fala powietrza. Huk w uszach zagłuszył myśli, rozszalała firanka biła ją po twarzy. Nagle jakaś siła podniosła szybę - wraz z jej zaciśniętą kurczowo na uchwycie ręką - i zatrzasnęła. W przedziale zapadła cisza jak w odizolowanej kapsule.
- Chce pani wylecieć? - konduktor zapytał groźnie, z wyraźną dezaprobatą w głosie.
Otumaniona klapnęła na siedzenie.
- Poproszę o bilet.
Wypisując kwitek z dopłatą, rzucał w jej kierunku surowe spojrzenia. Było jej głupio, zapytała o restauracyjny, ot tak, żeby coś powiedzieć. Bufet był zaraz w następnym wagonie, w kierunku jazdy. Poszła tam po chwili i szybko wróciła z kanapkami i piciem do przedziału. Była głodna, od wczoraj nic nie miała w ustach. Pracowicie żuła gumową bułkę z serem i klejącą się do zębów przywiędłą sałatą. Gorąca herbata parzyła w przełyk. Po kilku kęsach całkiem straciła apetyt.
Drugą kanapkę schowała do plecaka, wytarła serwetką ręce. Powróciły ponure myśli. Czy ten koszmar się kiedyś skończy? Wciśnięta w fotel trwała niczym ofiara tortur. Sięgnęła do plecaka, wyjęła kosmetyczkę. Namacała małą buteleczkę z lekarstwem. Na otwartą dłoń wypadły dwie ostatnie różowe tabletki. Rozgryzła je dokładnie i roztarta na papkę w ustach; z czasem polubiła ich gorzkawo - chemiczny smak.
Przymknęła oczy. Wytrzymać tylko kilka minut. Za chwilę ustąpi ten gniotący ciężar w piersi, z głowy jak z pobojowiska ulecą stada czarnych myśli. Przyjdzie ulga - będzie można znowu normalnie czuć i kombinować. I nie będzie się tego potrzebowało.
Nie było tak źle, w kwadrans po zniknięciu Heleny otworzyli dwa dodatkowe przejścia. Od tego momentu kolejka przesuwała się dość szybko. W niecałą godzinę później celnik przeglądał papiery wozu.
- Długo pan był w Szwecji?
- Kilka dni.
- Co pan ma w bagażniku?
- Kompletnie nic.
- Żadnych pamiątek, prezentów?
Jerzy pokręcił przecząco głową. Celnik spojrzał mu w oczy i zasalutował.
- Dziękuję panu.
Podniosła się czerwono - biała bramka i był w ojczyźnie. Zaparkował przed pawilonem granicznego przejścia dla pieszych. Puste kasy, kiosk, kilka sklepów, nie było tu już prawie nikogo. Pewnie zdążyła - pomyślał zawiedziony. Wycofał się i ruszył ostro w stronę centrum Gdańska. Samochód podskakiwał na nierównej, łaciatej jezdni. Łatwo się przyzwyczaić do dobrego - przypomniał sobie z żalem szwedzkie nawierzchnie. Mijając Dworzec Główny, przez chwilę walczył z pokusą, aby się zatrzymać, ale zrezygnował.
Na pewno siedziała już w pociągu. Zresztą po co miałby jej teraz szukać? Przecież wszystko skończone. Party is over!
Zrobiło mu się głupio. Uświadomił sobie, że wulgarnym cynizmem przed czymś się broni. Dlaczego miałby oszukiwać samego siebie? Był głęboko nieszczęśliwy. Zakochał się w niej jak szczeniak, z całą siłą swojego prawie pięćdziesięcioletniego serca. Co może z tym faktem zrobić? Nic. Nawet nie miał odwagi jej tego powiedzieć. Bo i po co? Przecież ich romans nie ma żadnej przyszłości.
Helena była chwilami szalona, ale gdzieś w środku trzeźwa. Konsekwentna. Dlatego rano od niego uciekła. Przerwała absurd jednym chirurgicznym cięciem. Bez niepotrzebnych słów, melodramatycznych gestów. „Nie lubię talk - show” - przypomniał sobie jej ostre słowa. „Ruda dziwka!” Poczuł dla niej podziw. Przypływ wdzięczności. Czas się opamiętać. Zacisnął dłonie na kierownicy. Weź się, chłopie, w garść, zachowaj proporcje i wspomnienia. Wracaj do własnego życia.
Nacisnął pedał gazu, silnik jęknął przeciągle. Stary golf miał w sobie jeszcze trochę czadu. Na pomarańczowych światłach przeciął kolejne skrzyżowanie, minął wiadukt. Jeszcze tylko ten zakręt i już wylotówka na Warszawę. Z ulgą powitał zieleń, rozpostarte jak wachlarz dalekie pejzaże w dolinie Wisły. Niebo się trochę przejaśniło, nabrało mdławych odcieni oliwkowej żółci. W tym dziwnym świetle dalekie drzewa wśród pól wyglądały na wycięte z flamandzkich płócien.
Jerzy prowadził ostro, precyzyjnie. Lubił takie samotne rajdy, czuł całym ciałem każde drżenie maszyny. Odzyskiwał wigor, jakby udzielał mu się jej napęd. Włączył radio. W „trójce” wdzięczył się jakiś Kuba Przynudzacz. Przerzucił na „Radiostację” - tam polski hip - hop - młodzi chłopcy rapowali swój ponury wpis do boskiej księgi życzeń i zażaleń: .....kiedy on kradnie, ona - aach, aach - pierdoli się bezładnie, on normalne głodowanie, ona kawior na śniadanie...” Zniecierpliwiony długo kręcił gałką, aż złapał swingujący jazz. Nareszcie coś dla ludzi.
Zapaliła się czerwona lampka rezerwy. Na stacji wziął pełen bak, butelkę coli i dwie czekolady. W korytarzu wisiał telefon, ale nie zadzwonił. Bał się głosu Marii, jeszcze usłyszy coś nieprzyjemnego, zaczną się sprzeczać. Najlepiej, gdy wpadnę z rozpędu - postanowił - jakby nigdy nic, chłopaki mnie obskoczą i jakoś to się wszystko rozmyje. Zajrzał do mapy, rozjazd na Mazury był tuż pod Olsztynkiem. Tam w zajeździe jedli obiad w drodze do Szwecji.
Przypomniał sobie początki eskapady. Na zalanym południowym słońcem tarasie knajpy karmił Helenę fasolką szparagową. Rzucała się do jego ręki jak wierna suka, patrząc mu w oczy, szorstkim językiem lizała jego palce. Zgorszona tym widokiem poczciwa rodzinka demonstracyjnie opuściła taras i przeniosła się do wnętrza. Skwitowali to salwą śmiechu. Zabawiali się sobą, obojętni na wszystko, świat usunął się na bok jak dyskretny służący. Helena pewnym siebie głosem zamówiła wytrawny koktajl: żubrówka z sokiem gruszkowym i lodem, do tego szczypta przypraw. Niestety w kuchni nie mieli cynamonu.
,Jak taka wymagalna, to niech se popieprzy” - żartował. Zsunęła się na krześle i wetknęła mu bosą stopę w krocze. Ścisnął ją udami, niezrażona zaczęła go pieścić pod stołem. Był podniecony, gotowy na każde szaleństwo. Co mnie do tego przywiodło? Przeleciały mu przed oczyma strzępki obrazów z ostatnich dni. Poczuł zażenowanie - ta ich prowincjonalna perwersja, te puste, pseudoegzystencjalne dialogi. Niczym para desperatów z Ostatniego tanga w Paryżu. Wypalony kabotyn - myślał kiedyś o Marlonie Brando, dzisiaj z odrazą zobaczył w nim siebie.
Ciasną drogę zagrodził mu wolno jadący szkolny autobus. Jerzy przyhamował, szykując się do wyprzedzania. „Ratunku! Jesteśmy porwani!” - zobaczył wywieszony na tylnej szybie dramatyczny napis. Przez moment uwierzył i wymijając autokar, zajrzał niespokojnie do wnętrza - znudzone dzieciaki przysypiały oparte o szyby albo siedziały sztywno ze słuchawkami walkmana na uszach. A to gnojki - uśmiechnął się do siebie - oni też chyba naoglądali się kiepskich filmów. Zatęsknił za synami. Od czasu wyjazdu ani razu do nich nie zadzwonił. Wyrodny ze mnie ojciec - pomyślał ze skruchą. A jaki mąż?! Żołądek w nagłym skurczu podjechał mu do gardła.
Był wierny Marii przez dwadzieścia lat. Może nie kochał jej już tak jak kiedyś - płomiennie, bezwarunkowo, ale nadal była mu najbliższym człowiekiem.
Prawdziwa przyjaźń i zaufanie, nie mówiąc o intymności. W łóżku było im lepiej niż kiedykolwiek, przez lata dotarli w seksie do niewymuszonej perfekcji. Kochali się często, w tej rozkosznej rutynie nie było nudy czy zniechęcenia, tak jak nie nudzi się dobry obiad. Więc czego mu brakowało?
Nie potrafił się usprawiedliwić. Kryzys wieku średniego, strach przed przemijaniem, obudzone przez młodość zmysły... takie tchórzliwe racjonalizacje zawsze trąciły fałszem, a dzisiaj wręcz wywoływały w Jerzym uczucie pogardliwego obrzydzenia. Nie chciał się przed nikim tłumaczyć, chciał prawdy. Skąd ta nagła miłość na granicy opętania? Nie znajdował odpowiedzi. Jedyną prawdą był chaos w jego duszy. Nie rozumiał siebie, nie rozumiał Heleny. Czuł tylko rozpacz i narastający lęk. A może taki mętlik to objaw nadchodzącego szaleństwa? Spojrzał do lusterka - mimo wszystko nie wyglądał na wariata - zmęczony mężczyzna w sile wieku. Lekko poorana bruzdami twarz, czerwone obwódki wokół oczu, a w nich cień niewyraźnej skruchy i pomieszania. Zagubiony współczesny inteligent. Odmiana polska, katolicko - faryzejska.
Na jednej szali rodzina, lojalność i miłość do Marii i chłopców, na drugiej obłęd gwałtownych uczuć dla Heleny. Wybór tylko z pozoru prosty - między wodą i ogniem. Czy nie gnił powoli w bagienku rodzinnego szczęścia? Czy na pewno spłonie jak drzazga w ogniu chwilowej namiętności? Inne opcje nie wchodziły w grę, na to był zbyt bezwzględny, zbyt uczciwy wobec samego siebie. Widział takie gierki u innych, pełne inteligentnej, pokrętnej hipokryzji.
„Nieuchronne kompromisy”, czyli lepka sieć kłamstw, tandetnych rozgrzeszeń i finezyjnych samo - usprawiedliwień. Zwykle ludzkie szambo, jeszcze bardziej perfidne niż dzisiejsza polityka.
Już dawno temu postanowił żyć godnie. Uczciwie, na przekór postępującemu jak trąd bezhołowiu. Był skromnym bibliotekoznawcą, pracował w Bibliotece Uniwersyteckiej, w zacisznym gabinecie starych rycin. Kiedyś chciał być intelektualistą, interesowały go wielkie myśli i idee. Później odrzucił wszelkie filozoficzne rojenia, te jałowe zabawy ludzkiego intelektu. Źródło sensu, jeśli w ogóle istniał jakiś, ukrywało się gdzieś indziej, poza racjonalnym, a może jakimkolwiek innym dostępnym człowiekowi poznaniem. Wolał niepewność przeczuć.
Ale pozostał wierzącym w ludzką solidarność idealistą. Dopiero w ostatnich latach utracił wszelkie iluzje i wycofał się jak eremita na pustynię własnego wnętrza. Nie był jednak oschłym cynikiem jak większość jego znajomych. Wierzył w dobro i sądził, że ocalił w sobie resztki romantycznej niewinności. Zawsze starał się kierować sercem. Dotąd to mu się udawało. Dzisiaj zawiodło na manowce. Złapany w potrzask własnych sprzecznych uczuć, miotał się, bezradny jak uwięziona między szybami mucha.
Słońce przebiło się przez gęstą zasłonę chmur, zalało świat białym światłem. Wbijał się w nie z prędkością stu trzydziestu kilometrów na godzinę. Oślepiony, wyrwany z bezpiecznego, codziennego trwania, czul się jak unoszone w powietrzu nasiono. Napęczniały odzyskaną wolą życia, niepokojem, gdzie i kiedy upadnie, co z tego wyrośnie. Przerażony sobą i przyszłością, dałby wszystko, żeby cofnąć czas. Przynajmniej o dwa tygodnie.
Ktoś nią potrząsnął. Otworzyła oczy. Za oknem było ciemno.
- Czy to już noc? - zapytała nieprzytomnie.
- Jesteśmy w tunelu, dojeżdżamy do Centralnego, obudziłem, bo pamiętam, wypisywałem pani bilet. - Kolejarz patrzył na nią tym samym zatroskanym wzrokiem. - Dobrze się pani czuje?
Podziękowała mu i balansując w rytm pociągu, wyszła z plecakiem na korytarz. Pociąg zwolnił, wjeżdżał na peron, za szybą zobaczyła napisy, kiosk z napojami, kolorowe grupki pasażerów, poszczególne twarze. Wśród nich mignęła jej twarz Jerzego. Przeraziła się. To nawrót choroby, zaczynają się halucynacje. Pisnęły hamulce, chwyciła się poręczy, żeby nie upaść. Ostrożnie schodziła po stopniach. Nie ocucił jej nawet uderzający mocznikiem w nozdrza ostry zaduch dworca. Kamienna posadzka peronu chwiała się dziwnie pod stopami. Byle do ławki - pomyślała - posiedzę, kupię colę, potem tylko kawałek do taksówki. Przemierzyła kilkumetrowy dystans i już miała przysiąść, kiedy z tyłu objęły ją czyjeś silne ramiona. Odwróciła się z przestrachem.
- O Boże - Jerzy!
Pocałował ją mocno w usta. Owionął ją znajomy zapach. Jeszcze nie wierząc, że to prawda, już poczuta się ocalona. Objęła go szczęśliwa, ze wszystkich sit wtuliła się w klapę marynarki.
- Wybacz. Nie mogłem tak... Kocham cię - wyszeptał jej do ucha.
Stali przytuleni długą chwilę, w końcu Jerzy chwycił jej plecak i pociągnął Helenę w stronę wyjścia. Szła posłusznie, opierając się na jego ramieniu, trochę jeszcze otępiała lekarstwem i zszokowana jego obecnością.
- Jerzy, to niesamowite.
- Bałem się, że nie zdążę, pobiłem chyba rekord tej trasy - w promiennym głosie Jerzego, oprócz zadowolenia, pobrzmiewał ton zadziwienia sobą. - Po drodze na chwilkę wpadniemy do mnie, nie bój się - roześmiał się na widok jej przestraszonej twarzy - zostaniesz w samochodzie, ja tylko wskoczę na moment na górę. Nie mam już ani jednej czystej rzeczy - usprawiedliwił się - przy okazji podleję kwiaty i wezmę butelkę koniaku. - Popatrzył na nią tkliwie, lekko odwrócił głowę. - Wracają dopiero za trzy dni - dodał wyjaśniająco. - Pojadę pojutrze.
Nie pytała go o nic, bo nic nie było w tej chwili ważne. Oprócz oczywistego, choć nie do końca zrozumiałego faktu, że jest blisko przy niej, że znowu słyszy jego głos, czuje zapach. Wyszli z dworca na parking. Warszawski zgiełk uderzył jej do głowy. Natłok pędzących samochodów, śpieszących dokądś ludzi. Było wczesne popołudnie, w szybach wieżowców radośnie pobłyskiwało słońce. Tramwaje pomykały w różne strony miasta, które nagle wydało jej się całkiem sympatyczne. Wsiedli do wozu, jechali najpierw Alejami, potem Grójecką. Na ulicach było tłoczno, częste światła, trzy rzędy samochodów, mimo to w zaledwie kilka minut byli na miejscu. Jerzy skręcił w prawo, w Dickensa, i po chwili zaparkował przed wysokim budynkiem.
- Zaraz jestem z powrotem. - Pocałował ją i pobiegł do bloku. Helena uchyliła szybę i próbowała ochłonąć. Nie było to łatwe. Dwa dni razem, dwa dni razem - powtarzała w myślach. Pragnęła go jak nigdy i po raz pierwszy poczuła, że los jest dla niej łaskawy. Szkoda, że mam okres - pomyślała - ale nie można mieć wszystkiego.
Jerzy coś długo nie wracał, patrzyła niecierpliwie po balkonach - nawet nie wiedziała, na którym piętrze mieszka. Do samochodu podjechał na rowerze mały chłopiec, przystanął nieopodal i przyglądał się jej ciekawie. Mógł mieć ze dwanaście lat, jasne włosy. Opalona, ładna buzia wydała się jej znajoma. Uśmiechnęła się do niego kokieteryjnie. Zmarszczył brwi, ale podjechał bliżej.
- Gdzie jest tatuś? - zapytał nieśmiało i nie czekając na odpowiedź, popędził do klatki schodowej, tej samej, w której zniknął Jerzy.
Zaciął się czy co, do cholery - klucz nie chciał się przekręcić w zamku. Jerzy złapał za klamkę, drzwi się otworzyły. Zdębiał w progu.
- O, cześć, tato! - Jakub rzucił się mu w ramiona. Wyglądał strasznie, twarz oklejona plastrami, obwiązana bandażem głowa, nad prawym okiem wielki opatrunek. Pod Jerzym ugięły się kolana.
- Synku, co się stało?
- Pęknięty łuk brwiowy, założyli mi kilka szwów, nic takiego.
- Mój Boże, miałeś jakiś wypadek?
- Pobił się z miejscowymi na dyskotece - wyjaśniła rzeczowym tonem Maria. Wyszła z pokoju, ale na widok męża zawahała się i przystanęła w drzwiach.
- Omal nie stracił oka. Nie dzwoniłeś, nie było jak cię zawiadomić - dodała, przyglądając mu się z dystansu.
- Kiedy to się stało?
- Przedwczoraj. Dlatego wróciliśmy wcześniej. Pociągiem. Na ciebie nie mogliśmy liczyć.
Jerzy wstrząśnięty przysiadł na oparciu fotela. Sytuacja wymknęła się całkiem spod kontroli - oni już w domu, Jakub w bandażach, Maria też zraniona i wściekła, Helena tam na dole, czeka w samochodzie. Co robić?
- Teraz przyjechałeś? Gdzie byłeś? - Jakub zasypał go pytaniami.
- Co? A, w Skandynawii, byłem w Szwecji. - Jerzy, zaplątany we własne gorączkowe myśli, na chwilę się wyłączył. - Jak to pobiłeś się?
- Poszliśmy z Kasią, to taka dziewczyna z Poznania, mieszkali w sąsiednim domku, i jeszcze kilka osób od nas z ośrodka na dyskotekę, przedtem przyszli miejscowi i wywiesili plakat, mieli całkiem dobrego didżeja, zabawa była super i wszystko było OK, ale potem jacyś kolesie zaczęli chamsko zaczepiać dziewczyny, Kasia odepchnęła jednego, żeby zabrał łapy, a on ją uderzył, więc mu przywaliłem i zrobiła się ostra zadyma, ktoś mnie chyba walnął butelką...
- Skończyło się na pogotowiu - ucięła sucho Maria.
- Wszystko dobrze, tato, nic mnie nie boli, powiedzieli, że nie będzie po tym śladu - zapewnił energicznie Jakub, widząc posępną twarz ojca. Maria stała nieruchomo, czekając na jakiś gest z jego strony. Założyła ręce na piersiach, spokojna i pewna siebie. Wyglądała cudownie, opalona na brąz, w białym podkoszulku i dżinsowych, opiętych spodenkach. Chyba zeszczuplała, młodzieńcza figura ujmowała jej z dziesięć lat. To Jerzego jeszcze bardziej onieśmieliło. Bał się do niej podejść, nie bardzo wiedział, co powiedzieć. W zamian jeszcze raz uściskał syna.
- Zejdę tylko na chwilę do wozu po rzeczy, zostawiłem auto pod klatką, przejadę na parking.
Odwrócił się, zdążył zrobić zaledwie dwa kroki, kiedy do mieszkania wpadł mały Bartek. Rzucił się z piskiem ojcu na szyję. Jerzemu zakręciły się w oczach łzy. Minęła dobra chwila, zanim postawił małego na podłogę.
- Tatusiu, w naszym samochodzie siedzi jakaś pani.
- Wiem, wiem. Zaraz wracam - wyszedł szybko, nie patrząc na nich.
Heleny w samochodzie nie było. Jej plecaka też. Kluczyki wisiały w stacyjce. Jerzy rozglądał się bezradnie po okolicy. Gdzie ona jest, dlaczego zniknęła? Czyżby Bartek ją wypłoszył? Rozmawiali? Nie, to niemożliwe, jego synek nie podszedłby do obcej osoby.
Co robić? Czekać na nią w samochodzie? Może zaraz przyjdzie, może poszła tylko do sklepu po coś do picia. Ale czemu wzięła ze sobą plecak, mogła zamknąć drzwi. Cholera, żeby chociaż zostawiła jakąś kartkę. Pośpiesznie lustrował wnętrze wozu. Nic. A może się w ogóle rozmyśliła... wygląda, jakby znowu uciekła bez słowa. Zadzwonić na Ursynów? Za wcześnie, na pewno jeszcze tam nie dotarła. Jechać tam teraz? Przecież czekają na mnie na górze. Cholera, Maria wszystkiego się domyśli, już pewno wie - wyobraził sobie żonę wypytującą Bartka o szczegóły.
Podjechał na miejsce parkingowe, stamtąd widział wejście do klatki schodowej. Czekał jeszcze kwadrans, obserwował ulicę. Heleny ani śladu. Trzeba iść na górę, do domu. Nie miał na to specjalnej ochoty. Uruchomił silnik i podjechał do najbliższej budki telefonicznej. Zadzwonił do Heleny. Odebrała automatyczna sekretarka. Na tle psychodelicznej muzyki usłyszał bełkotliwe słowa, z których niewiele rozumiał. Ich rytm układał się w standardowy, konwencjonalny tekst - nie ma mnie teraz w domu itd. Na koniec usłyszał ironiczny śmiech, który znał tak dobrze. Po chwili namysłu zadzwonił jeszcze raz i nagrał wiadomość: „To ja, Jerzy, szukam cię, gdzie jesteś, jest teraz szesnasta trzynaście, jeszcze się odezwę”. Odwiesił słuchawkę. Po chwili namysłu wykręcił numer do domu. Na szczęście odebrał Jakub.
- Słuchaj, Kubusiu, tak mi głupio, wrócę później, muszę coś pilnego załatwić. Nie spodziewałem się was dzisiaj w domu - dodał na usprawiedliwienie. - Jak ty się czujesz, naprawdę cię już nic nie boli?
Bardziej z tonu głosu niż ze słów syna zorientował się, co się dzieje w mieszkaniu.
- O której będziesz? Poczekaj chwilę. - Kuba odłożył słuchawkę. Jerzy usłyszał w tle podniesione głosy. Po chwili syn odezwał się znowu.
- Mama, jak usłyszała, że wrócisz później, wysyła nas do babci. Chce, żebyśmy zostali u niej na noc - poskarżył się chłopiec. - My nie chcemy, może jej coś powiesz.
Zawiódł syna. Nie chciał rozmawiać teraz z Marią. Myślał wyłącznie o sobie. Sprawy przybrały fatalny obrót. Niewiele da się już zatuszować. Nie wiadomo, ile trzeba będzie naprawić. Czy da się naprawić? Poczuł ogromne zmęczenie. Najpierw ten wariacki impuls, jazda z Gdańska na granicy śmierci, teraz ten splot pechowych wydarzeń. Waliły się jedne na drugie jak układanka z kostek domina. A on niewiele mógł zrobić.
Przyglądał się bezsilny, jak jego spokojne, ustabilizowane życie obraca się w ruinę.
Zapalił papierosa, próbował otrząsnąć się z paniki. Trzeba chłodno, metodycznie ratować, co się tylko da.
Telefon Heleny nie odpowiadał, ciągle ten sam idiotyczny glos na sekretarce. Pojechał na Ursynów. Domofon także milczał. Nie próbował dostać się na klatkę, walić do drzwi. Jeśli nawet była w domu, to nie chciała go widzieć.
„Piekło to inni”, zwykł powtarzać z goryczą za Sartre’em. Zawsze podążał własnymi drogami, unikał zatargów, jakichkolwiek poważniejszych konfliktów. Wypełniał to, co do niego należało. Czasami w tej elementarnej przyzwoitości było coś zimnego. Neurotyczna perfekcja, nieświadomy, jakobiński terror. A w jego unikaniu ludzi coś wyniosłego: pogarda i oskarżenie. To tylko zwykły strach przed życiem - tłumaczył żonie - wynalazek prostszy niż gumowe rękawiczki. Z zasady nie lubię grzebać w śmieciach.
W takich chwilach Maria patrzyła na niego z miłością i obawą. Przerażała ją siła Jerzego, jego nieubłagana konsekwencja.
Co z niej dzisiaj zostało? Jego nieskalana, rycerska dusza przypominała śmietnik. Ze wstrętem odkrywał nowe, cuchnące zakamarki. A przecież nie zdradził, szedł prostą drogą własnego serca, tak jak nakazuje Chrystus. Nigdy nie zbawiał świata ani nawet samego siebie, a dorobił się własnej Golgoty.
Czuł się zatruty. Bolała go głowa, miał mdłości, metaliczny posmak w ustach. Wyjechał z Ursynowa i zamiast do domu skręcił w prawo, na Wisłostradę. Postanowił odwiedzić rodziców, już od kilku dni odczuwał ich intensywną obecność. Towarzyszyli mu, słyszał niemal łagodne głosy. Był znowu małym chłopcem, szli razem na niedzielny spacer. Trzymając go za ręce, mrugali do siebie porozumiewawczo, podrzucali synka do góry:
„Trzy, cztery i hop!” Frunął szczęśliwy, miękko lądował między nimi, prosząc o jeszcze.
Wólka Węglowa. Ten ogromny cmentarz zawsze go przygnębiał. Nie było tu drzew, wysokich krzewów. Żadnej urody parku, intymności starych cmentarzy. Ponura pustynia zarośnięta grobami, pusta i przerażająca, po której hulał wiatr. Zupełne zaprzeczenie cichego miejsca wiecznego spoczynku. Czuł się tu zawsze nagi i bezradny. Jak cel na muszce nieprzychylnej opatrzności.
Na straganie przed wejściem kupił wiązankę kwiatów, dwa znicze. Rodzice byli pochowani spory kawał od głównej bramy, pierwsza aleja w prawo, kwatera czternasta. Kiedy w końcu dotarł do ich grobu, był porządnie zziajany. Sięgnął po słoik, chcąc przynieść wody z pobliskiego kranu, i wtedy z przerażeniem zobaczył, że ktoś oderwał od granitowej płyty mosiężny krzyż. Brakowało też kilku liter w nazwisku. Pozostały po nich tylko małe dziury po śrubach. Zacisnął pięści w przypływie wściekłości.
- Skurwysyny! Nawet umarłych nie zostawią w spokoju!
Usiadł na rozgrzanym kamieniu i zapłakał. Najpierw bezgłośnie połykając łzy, potem gwałtownie i rozdzierająco. Szlochał nad zniszczonym grobem, nad nimi, nad sobą, swoim marnym, tak nagle i niepotrzebnie zaplątanym życiem. Kwiaty wypadły mu z rąk, ciałem wstrząsały gwałtowne dreszcze.
Wrócił, kiedy się już ściemniało. W mieszkaniu panowała cisza. Wiedział, że Maria na niego czeka, w salonie paliło się przytłumione światło. Starannie powiesił marynarkę na wieszaku w przedpokoju. Odczuwał przy tym dziwną sztywność rąk, jakby był inwalidą i używał protez, z którymi jeszcze się dobrze nie oswoił. Odruchowo przygładził przed lustrem włosy. Mimo kilku godzin skupionej samotności nie był do tej rozmowy gotowy. Westchnął głęboko i wkroczył do pokoju jak chrześcijanin na rzymską arenę. Choć nie był gotów umierać za wiarę w paszczy lwa, był spokojny, bo miał pewność, że osądzać powinien go tylko Pan Bóg. Tylko on wiedział wszystko, czytał w sercach i umysłach podobnych Jerzemu nieszczęśników.
- Jestem - zaanonsował swoje przybycie.
Maria siedziała na sofie przed wyłączonym telewizorem. Podniosła ku niemu twarz i obrzuciła go chłodnym, taksującym spojrzeniem.
- Co to za kobieta? Czy to z nią byłeś za granicą?
Przyparty do muru tymi prostymi, bezceremonialnymi pytaniami, nie potrafił zebrać myśli. Ewentualne kłamstwa rozbiegły się w popłochu jak cwani kolesie, na środku został gamoń prawdy.
- Tak.
- Masz z nią romans?
- Tak - nie było sensu zaprzeczać. Poczuł, że się chwieje, ale nie mógł teraz usiąść. Cofnął się i oparł o framugę drzwi.
- Co zamierzasz?
- Nie wiem. Muszę coś zamierzać?
- Chcę, abyś to natychmiast przerwał. - W napiętym głosie Marii usłyszał nieznany mu dotąd ton zimnej, stalowej determinacji. Skinął pokornie.
- Dobrze. Marysiu, ja...
- I żebyś jej nigdy więcej nie spotykał. Przysięgnij na głowy naszych chłopców.
Była blada, oczy jej płonęły, wąskie usta miała ściągnięte w grymasie krańcowej histerii. Jerzy patrzył na żonę z mieszaniną lęku i współczucia. W ponurym patosie jej słów było coś kabotyńskiego. Bezwiednie wszedł w narzucony przez nią nastrój greckiej tragedii.
- Nie mogę - wyszeptał. - Wybacz, tego nie mogę.
- To pakuj swoje rzeczy i się wynoś!
- Uspokój się, proszę, wiem, że jesteś w szoku... - Wyciągnął do niej ręce w błagalnym geście.
- Wynoś się! - krzyknęła z zamkniętymi oczami, jakby nie mogła znieść jego widoku. - Albo ja się w tej chwili wyprowadzam do matki. A chłopcy zostaną ze mną. Nie chcesz nas, to na nas nie zasługujesz. Powiem im, dlaczego.
Nigdy jej nie widział w takim stanie. Była w zupełnym amoku. Przerażony, nie bardzo wiedział, co począć. Jedno było pewne - jego słowa, jego obecność mogły tylko wszystko pogorszyć. Wycofał się, milcząc, do przedpokoju. Stanął przed lustrem i zamarł w dziwnym stuporze, jakby pierwszy raz w życiu zobaczył swoje odbicie.
W świeżo zaoranej ziemi połyskiwały ludzkie czerepy. Grzęznąc po kostki, brodziła w kleistej mazi koloru krwi. Nad nią łoskotał olbrzymi statek powietrzny. Promieniował siną poświatą, zalewając pole snopem fioletowego światła. Stała tam, w tym blasku, naga i przemarznięta. Jedna z czaszek ziała ciemną dziurą, w której zalęgły się tłuste robaki. Wiły się konwulsyjnie, pęczniały i na jej oczach przeistaczały się w ptasie larwy. Wyrastały im skrzydła i pazury. Potworki unosiły się leniwie i nieprzerwanym strumieniem, niby wyrojone muchy, ulatywały, sycząc i plując zielonkawą śliną. Usłyszała donośny głos z góry. Nakazywał jej posłuszeństwo. Miała natychmiast pozbierać szczątki martwych ptaków, ułożyć je równo w stos jak wyprasowane koszule. Tłumiąc lęk i obrzydzenie, podnosiła ostrożnie cuchnące resztki. Czarne skrzydła odrywały się od kadłubów, wilgotne pióra kleiły jej się do rąk. Czuła, że się dusi, że nie wytrzyma dłużej tego nadmiaru obrzydliwości i grozy.
Helena obudziła się z krzykiem, usiadła na łóżku. Oddychała ciężko, wycierając ręce o pościel, próbując otrząsnąć się z koszmaru. Serce jej waliło, ciało pokrywał zimny pot. Drżała. Wychyliła się z pościeli, sięgnęła do szuflady po tabletkę valium. Popiła ją kilkoma łapczywymi łykami piwa z puszki stojącej przy łóżku.
Siedziała skulona, obejmując kolana w nieruchomym napięciu, czekając cierpliwie, aż lekarstwo zacznie działać. Z głębi ściśniętego żołądka powróciła fala skwaśniałego piwa. Czknęła głośno, wydając dźwięk podobny do świętej zgłoski OM. Zabrzmiało to głęboko, niczym z głębi trzewi tybetańskiego mnicha. Zachichotała pogardliwie:
- Oto czym jesteś, beknięciem w nieskończoności.
Położyła się na dużej poduszce. Tabletka powoli zaczynała działać. Czuła przyjemne mrowienie w stopach, ucisk w piersi zelżał.
Po ucieczce z samochodu Jerzego nie bardzo wiedziała, co ma ze sobą zrobić. Nie chciała być sama. Zadzwoniła do matki, Na szczęście ją zastała. Pani mecenas właśnie wróciła z kancelarii, była głodna, więc zaprosiła córkę na obiad. Umówiły się w japońskiej restauracji, niedaleko jej domu na Powiślu. Helena wpadła spóźniona, zostawiła plecak w szatni. Zaczęło się tradycyjnie, od wymówek.
- Wyjeżdżałaś gdzieś? Wydzwaniam do ciebie od środy. Nie mogłabyś zmienić tego kretyńskiego nagrania na sekretarce? - Matka nerwowo stukała czerwonym paznokciem w blat stołu.
Helena spokojnie przeczekała pierwszy atak. Odłożyła na bok pałeczki i poprosiła kelnera o zwykle sztućce. Zamówiła sukiyaki i kieliszek ryżowego wina. Puszczając mimo uszu gadaninę matki, myślała o synku Jerzego. Podobny do ojca, te same usta, pochmurne, bystre spojrzenie. Mógł mieć z dziesięć lat. Spojrzała na matkę i wróciły wspomnienia. Była tylko trochę od tego chłopca młodsza, kiedy w jej domu po raz pierwszy pojawił się pan Roman. Ówczesny najlepszy przyjaciel mamy. Przynosił zabawki, żartował. Matka przy nim stawała się inną kobietą. Zazwyczaj oschła i rzeczowa, paplała jak najęta, późno wieczorem słychać było histeryczne wybuchy jej śmiechu za ścianą. Ojciec wtedy wyjechał na dłużej, byt chyba na jakimś zagranicznym plenerze. Helena tęskniła za nim okropnie, swoim małym, niespokojnym serduszkiem wyczuwała, co się kroi.
- Kiedy zaczęłaś zdradzać ojca?
- Słucham? - matka o mało się nie zakrztusiła zupą. - Co ci nagle strzeliło do głowy?
- Pan Roman. Wiem, że miałaś z nim romans.
- Dziecko, ty dobrze się czujesz? - przyjrzała się Helenie ze złośliwą troską w oku.
- Na tyle dobrze, żebyś mi mogła odpowiedzieć.
W natychmiastowym opanowaniu matki była zawodowa wprawa. Przed Heleną siedział teraz szczwany adwokat.
- To były dawne lata, jaki jest sens do tego wracać? - Ciepłym, nieco protekcjonalnym gestem położyła jej rękę na dłoni. - Córciu, powiedz od razu, co cię gnębi?
Miała ochotę ją w tę rękę ugryźć. Matka nigdy nie była z nią szczera. Dlaczego wymaga tego od niej? To dlatego tak szybko nauczyłam się kłamać, byłam zmuszona manipulować tym potworem - pomyślała. A raczej się przed nim bronić. Na szczęście ciekawość matki zawsze była płytka. Zanadto pochłonięta sobą, nigdy nie miała cierpliwości dla „swojego krnąbrnego, przekornego bachora”.
Kilka lat temu, po rozwodzie, matka zredukowała Helenę do roli zadawaczki cierpienia. Niesprawiedliwej i egoistycznej strony w procesie oskarżania najbliższej, niewinnej osoby. Obie, trzeba przyznać, traktowały się podobnie. Od dawna wyrósł między nimi mur. Po śmierci ojca trochę skruszał i przez jakiś czas wspierały się solidarnie. Matka korzystnie sprzedała mieszkanie po nim, przepisała pieniądze na konto Heleny. Nie wtrącała się za bardzo, radziła tylko, jak je dobrze ulokować, namawiała do kupna mieszkania. Córka jej nie słuchała, wolała mieszkać u przyjaciółki. Tam, u Lilki, szybciej dochodziła do siebie. Teraz na urlopie dziekańskim te pieniądze wyciekały, głównie na narkotyki. Ale o tym pani mecenas nie miała pojęcia. O wielu innych rzeczach też. Zresztą od zawsze pytania matki były głównie stwierdzeniami.
- Pokłóciłaś się z Jackiem?
- To debil.
Przechodzący obok dwaj eleganccy panowie ukłonili się grzecznie w stronę ich stolika. Matka odchyliła się z uśmiechem, poprawiła włosy. Uśmiech zniknął szybciej, niż się pojawił.
- To dobry chłopak, ambitny - skorygowała cierpliwie.
- Nie chcę o nim mówić - ucięła Helena. Więc o czym mogły mówić? Sukcesy matki były jeszcze bardziej nieznośne niż jej schorzenia. Ostatnie próby wątrobowe były niepokojące, pani profesor zasugerowała... Zapowiadało się na dłuższą opowieść. Helena skinęła na kelnera, poprosiła o drugi kieliszek wina. Hipochondria jest wkurwiająca. W przeciwieństwie do prawdziwych cierpień nie wzbudza empatii, raczej wymusza hipokryzję - pomyślała. Przecież ona nie chce ode mnie współczucia, tylko uwagi. Popatrzyła na matkę z dystansem. Nie miała złudzeń - ta kobieta nie widziała niczego poza czubkiem swojego narcystycznego, upudrowanego nosa.
Czego ja właściwie od niej chcę? - przeleciało Helenie przez głowę. Ociężała po dobrym jedzeniu i winie, poczuła nagłe znużenie. Co ja tu, do cholery, robię, przecież wolałabym być sama - pomyślała z rezygnacją. Przypomniała się jej paczuszka z trawą od Kajtla. Przerwała matce, niemal w pół słowa:
- Wybacz, ale muszę już lecieć.
- Nie zjesz deseru? - Matka nie wyglądała na zmartwioną, rzuciła okiem na stolik znajomych. Musnęła ją wargami w policzek. - Zadzwoń jutro, jest okazyjnie tania kawalerka na trasie metra, oczywiście zrobisz...
Helena wróciła do domu, z bijącym sercem od - słuchała z sekretarki nagranie Jerzego. Jego słowa wzbudziły w niej lęk. Ten łęk był silniejszy od tęsknoty. Nie chciała rozbijać czyjegoś małżeństwa. Nie chciała tłumaczeń, zwierzeń. Od urodzenia miała dość rodzinnych tragedii. Kurwa! Miała dość wszystkiego. Wyłączyła telefon z gniazdka. Po kąpieli nastawiła głośno muzykę i zapaliła skręta. Był już późny wieczór, kiedy naćpana i półprzytomna odkryła radosną prawdę: powinna wyjechać do Ameryki.
Wyrzucono go z własnego domu jak psa. Jerzy wsiadł do samochodu i nie bardzo wiedział, gdzie chce jechać. Do chłopców? Udawać, że nic się nie stało? Co powie teściowej, a może ona już wszystko wie? Nie chciał kłamać, nie chciał jej ani chłopców zbywać napiętym milczeniem. W pierwszym odruchu postanowił wracać na górę. Przebłaga Marię. Może już jej minął pierwszy szok. Ochłonęła i siedzi przerażona tym, co zrobiła.
A jeśli nie? Trzeba ją z tym na trochę zostawić, niech skruszeje - pomyślał trzeźwo. Zadzwonił z budki do Heleny. Telefon nie odpowiadał. Pewno nie chce z nim rozmawiać. Mimo to ruszył w kierunku Ursynowa. W drodze poczuł głód, prawie cały dzień nic nie jadł. Za skrzyżowaniem po lewej stronie jaśniał ogromny neon Galerii Mokotów. Skręcił i wjechał na parking. „Poziom psa” - odczytał wielki napis. Coś jakby dla mnie - pomyślał, zostawiając samochód.
W środku panował spory ruch. Idąc do windy, wymijał tłumy ludzi. Dotkliwie obecnych, wręcz natrętnie istniejących w tym oślepiającym blasku jarzeniowych świateł. Oszkloną gondolą wjechał na samą górę, gdzie, jak pamiętał, mieściły się kina i liczne knajpki. Było tu tłoczno i gwarno, niemal wszystkie stoliki okupowała młodzież. W powietrzu unosił się smakowity aromat kawy. Wybrał zakątek wioski, zamówił spaghetti, pieczywo i małą buteleczkę stołowego wina. Usiadł z parującą tacą w kącie, łapczywie zaspokoił pierwszy głód. Potem kupił jeszcze kawę i jakieś tortowe ciasteczko. „Można?” - młoda para dosiadła się do jego stolika. Skinął głową bez entuzjazmu. Nie słuchał ich słów, ale go drażnili. Zamiast rozmawiać, wymieniali krótkie uwagi, jakby wysyłali do siebie SMS - y. W dodatku dziewczyna miała ostry głos wydającego rozkazy sierżanta.
Jerzy czuł się kompletnie rozbity. Zrozpaczony. Ziemia się zatrzęsła i usunęła mu spod stóp. Jeszcze nigdy w życiu nie był w tak fatalnym położeniu. Co powinien zrobić? Sięgnął po papierosa, rozejrzał się wokół - czy tu w ogóle można palić? Niewiele zobaczył, przed oczami pojawiły mu się tylko jakieś gestykulujące, poruszające ustami marionetki.
Cholera. Przede wszystkim musi się opanować. To najważniejsze. Uspokoić umysł, zebrać myśli. Początek powrotu do równowagi to wiedzieć, czego naprawdę się chce. Gdyby to było takie proste. Kocha dwie kobiety, z żadnej w tej chwili nie potrafiłby zrezygnować. A one, podłe, nie chcą mieć z nim nic wspólnego.
W rezultacie kompletnie się pogubił - nie wie, kim jest, co ma robić. Nawet nie wie, gdzie się teraz podziać.
Popijał kawę z papierowego kubka, coraz żałośniej litując się nad sobą. Jest bezdomnym kloszardem, błąka się po ulicach Warszawy. Wszystko stracił, wszystkiego się wyparł, zostały mu tylko śmierdzące łachy i wspomnienia. Żyje z datków, na łasce przechodniów, jest brudnym, zarośniętym pariasem. Dawni koledzy z BUW - u mijają go obojętnie. Spotyka własnego syna, który na jego widok ze wstrętem odwraca twarz. Jest przegrany, kompletnie samotny. Miesiące się ciągną podobne do siebie jak pływające w kloace szczury. Nieuchronnie zbliża się kres wszystkiego.
Rozpędził się w tych fantazjach do granic katastrofy. Przyniosły mu ulgę. Odkrył ze strachem, że go nawet na swój sposób pociągają. Taki byt - niebyt na granicy normalnego świata, błądzenie w szarej magmie pozbawionej reguł. Zapragnął dla siebie takiego życia, w pełni swobodnego. Pozbawionego sumienia, przymusów wolnej woli. Bez konieczności wyborowi towarzyszącej im jak cień paraliżującej odpowiedzialności.
To go przeraziło. Boże, zmiłuj się nade mną. Zatrząsł się skulony nad pustym talerzem. Poczuł się nagi - prawda ostatnich wydarzeń była bezwzględna. Odsłoniła jego tchórzostwo, parszywy charakter. Gardził sobą z potworną siłą, pełną nienawistnej pasji.
Zerwał się i bez słowa wybiegł z baru. Zadzwonił z automatu do Heleny, nadal jej nie było albo nie odbierała telefonu. Mimo to pojechał na Ursynów.
Zaparkuje pod klatką i będzie na nią czekał do skutku. Nic lepszego nie przyszło mu teraz do głowy.
Kiedy podjeżdżał do jej bloku, zobaczył, że w mieszkaniu palą się słabe światła. Jest! Poczuł ulgę i radość niczym zabłąkany żeglarz, który w ciemnościach dojrzał światełko latarni morskiej. A jeśli mnie odepchnie? Nie dał sobie czasu na jałowe spekulacje. Mocno wcisnął guzik domofonu. Dopiero po kilkunastu sygnałach usłyszał jej niepewny głos.
- Kto tam?
- To ja, Jerzy. Helenko, muszę cię zobaczyć.
Otworzyła. Popędził na górę. Drzwi były uchylone. Wszedł i zamknął je za sobą na zasuwkę. Oparł się o nie i poczuł się bezpieczny, jak ktoś, kto umknął przed pogonią. W mieszkaniu Heleny panował półmrok, słodka, dusząca woń kadzideł podrażniła mu gardło. Wyszła do niego, zawiązując szlafrok, chwiała się na nogach. Wyglądała na rozbudzoną z głębokiego snu. Objął ją. Oddała mu pocałunek.
- Wybacz, jestem śmiertelnie zmęczona.
- Ja też.
Wzięła go za rękę i bez słowa pociągnęła w stronę sypialni. Idąc, skopał z siebie buty, znaczył drogę do łóżka porzuconymi rzeczami. Helena zdjęła szlafrok. Weszli pod kołdrę i przywarli do siebie w mocnym uścisku.
Przepełniło go uczucie miłości. Silne, czyste i wszechobecne. Nie było miejsca na nic innego. Ulotniło się zło i dzisiejsza rozpacz, rozmyło się gdzieś poczucie winy i nienawiść do samego siebie. Uśmiechnął się do Heleny tkliwie i w tej samej sekundzie zasnął. Obudził się w środku nocy z głową wtuloną w jej pachnące piersi. Helena mocno spała. Starał się nie poruszyć, oddychał cicho w rytm jej oddechu. Ale jego niesforna ręka powędrowała pod kołdrę i delikatnie zaczęła głaskać Helenę po wewnętrznej stronie uda. W tej niewinnej, bezwolnej pieszczocie musiało jednak być coś ogromnie elektryzującego, bo dziewczyna zamruczała jak kociak i wtuliła się w niego rozgrzanym ciałem. Znowu byli harmonijną, dopełniającą się jednością.
- Poczekaj chwilę - uwolniła się z jego objęć i wyskoczyła z łóżka. Wróciła po chwili z dużym kąpielowym ręcznikiem, który położyła pod nimi.
- Możemy się pokochać, jeśli się nie brzydzisz krwi. Albo pójdziemy od razu do wanny i tam...
Zamknął jej usta pocałunkiem.
Było jeszcze wcześnie rano, kiedy pochylił się do jej ucha.
- Kochanie, muszę na godzinę wyjść.
- Klucze leżą na szafce w przedpokoju, górny zamek się zacina - wyrecytowała z zamkniętymi oczami, nie przerywając snu.
Podjechał do najbliższego supermarketu i kupił telefon komórkowy na kartę. Pryszczaty sprzedawca cierpliwie objaśnił mu najprostsze czynności. Jerzy poprosił o długopis, rozrysował klawiaturę na guziczki i zrobił sobie na wszelki wypadek ściągę. Zadzwonił do teściowej i poprosił Jakuba.
- Jeszcze śpi. - Teściowa mówiła szeptem, telefon stał u niej tuż obok gościnnej wersalki. - Czy mam go obudzić?
- Jeśli możesz.
- Czy coś się stało? - zapytała spłoszonym głosem.
- Nic, nic, muszę mu tylko coś powiedzieć.
- To zaczekaj chwilę albo zadzwoń za pięć minut.
- Zadzwonię.
Ważył w dłoniach mały, srebrny aparacik. Zawsze czuł wobec tych urządzeń jakiś instynktowny lęk. Niechęć. Wbrew wszystkim i wszystkiemu wzbraniał się długie lata przed posiadaniem komórki, do końca nawet nie wiedząc dlaczego. Może po prostu chciał się - od coraz bardziej nachalnego świata - odciąć, nie być na okrągło dostępny. Teraz niestety będzie musiał. Cierpliwie wycisnął numer.
- Synku, jak się masz? Przepraszam, że cię budzę, weź coś do pisania i zanotuj mój nowy numer.
Jakub nie okazał zdziwienia, nawet zaśmiał się z entuzjazmem.
- A jednak się poddałeś.
- Możesz na ten numer łapać mnie o każdej porze dnia i nocy - zapewnił Jerzy. - Tak, SMS - y też. Nauczę się. Nie, nigdzie nie wyjeżdżam, będę w Warszawie... ale na razie pomieszkam trochę poza domem. U znajomych. Wiem, ale w tej chwili nie jestem ci w stanie wytłumaczyć. To są sprawy między mną i mamą. Nie przejmuj się, dorośli tak czasem mają. Wyjaśnię ci wszystko, kiedy się zobaczymy. Najpóźniej jutro. Obiecuję.
Po drodze zrobił zakupy. Helena już była na nogach, otworzyła drzwi, kiedy zaczął przy zamku manipulować nieznanymi sobie kluczami. Bez makijażu, uczesana w warkocze, wyglądała młodzieńczo i niewinnie, trochę jak perwersyjna lolitka. Rzuciła mu się na szyję i powitała długim pocałunkiem. Kiedy odzyskał oddech, podał jej torbę z zakupami.
- Świeże bułeczki.
Zaśmiała się jak z dobrego dowcipu. Poszedł za nią do kuchni. Wyjęła z kredensu słoiczek i filiżanki.
- Siadaj, zrobię kawę. Chcesz mocną, ile mam ci...
- Maria, moja żona, wszystkiego się domyśliła - przerwał jej głuchym głosem. - Powiedziałem jej o nas. Postawiła mi ultimatum.
Helena odwróciła się do niego z łyżeczką w ręce. Zauważył, że pobladła. Stracił wątek, ale się po chwili opanował.
- To jest trudne, musimy o tym porozmawiać. Wiem, że to sprawa między mną i moją żonę... - Głośno przełknął ślinę. - Nie wyobrażam sobie życia bez ciebie.
- Czy to znaczy, że chcesz być ze mną? Skinął głową.
- Chcesz dla mnie zostawić żonę i dzieci? - Konkretność pytania obnażyła tragiczny wymiar tej decyzji.
- Chcę, żebyśmy zamieszkali razem... jeśli się zgodzisz.
Stała i patrzyła na niego, nic nie mówiąc. Jego propozycja wprawiła ją w popłoch. To wszystko ją przerastało. Jerzy czekał cierpliwie.
- Czy nie może zostać tak, jak jest teraz? - Czyli jak?
- No, że będziemy się spotykać...
- Będę mieszkał z rodziną, a ty będziesz moją kochanką? Ja tak nie potrafię.
- Weźmiesz rozwód?
- Nie wiem. Na razie nawet nie wiem, czy chcesz być ze mną.
- A twoja żona?
- Co ma do tego moja żona?
- Nie kochasz jej?
- Kocham - odpowiedział po chwili wahania.
- To dlaczego chcesz ją zostawić?
- Bo chcę być z tobą.
Helena usiadła. Przestawała rozumieć, słowa przestały do niej docierać. To było jakieś szaleństwo. Sprawy najtrudniejsze nie mogły być takie jasne i proste. W tych oczywistych wnioskach nie mogło być całej prawdy. Ukrywały pokrętność, której się obawiała. Dlaczego on jest teraz taki zimny, logiczny? I taki konsekwentny? Intuicja ostrzegała ją, że nie powinna mu ufać. I ten ciężar odpowiedzialności, który się na nią zwala. Jeśli się zgodzi, unieszczęśliwi trzy osoby. Oby tylko trzy. Z drugiej strony jak mocno, jak prawdziwie on musi ją kochać, żeby się zdobyć na taki krok. Przecież to najlepszy dowód jego uczuć. A jej uczucia? Niczego w tej chwili bardziej nie pragnęła niż tego, żeby został. Albo żeby się wyniósł, zostawił ją raz na zawsze w spokoju.
- Ja też bym tego chciała.
- Więc co stoi na przeszkodzie?
- Krzywdzimy innych. Z tego nie może być nic dobrego.
- Jeśli się rozstaniemy, skrzywdzimy siebie.
Po śniadaniu wniósł bagaże do mieszkania. Helena zrobiła mu miejsce w łazience. Wspaniałomyślnie oddała mu pół półeczki na kosmetyki. Nie miał ich dużo, ustawiał pieczołowicie obok siebie: maszynkę do golenia, buteleczkę z wodą kolońską, piankę w aerozolu. Każdą rzecz oglądał i ważył w dłoni, jakby to był cenny eksponat. W końcu wyjął szczoteczkę do zębów i po chwili wahania wstawił ją do kubeczka obok szczoteczki Heleny.
Stopniowo oswajał się z tym ciasnym, obcym wnętrzem, z ciężarem swojej decyzji. Podjął ją rano, tuż po obudzeniu. Otworzył oczy i zobaczył obok siebie twarz Heleny. Przysunął się do niej delikatnie i wciągnął w siebie jej pachnące ciepło. Poczuł się bezpieczny i tak szczęśliwy jak mały chłopiec, który wrócił do domu po nieudanych wakacjach. Tutaj jest jego miejsce na ziemi. Tak chciałby się budzić do końca życia.
Ukucnął i obejrzał pralkę. Całkiem niezły model, programator w miarę czytelny, ustawił pokrętło na czterdzieści stopni. Proszek stał obok, dokładnie taki sam, jakiego używała ostatnio Maria. Otworzył klapę, wyjmował z nesesera brudne rzeczy i wrzucał do wnętrza. Rozległo się brzęczenie komórki.
- Halo?
- To ja - usłyszał spokojny głos Marii - dostałam ten numer od Jakuba.
- Dzień dobry.
- Jerzy, czy nie uważasz, że powinniśmy spokojnie o wszystkim porozmawiać?
- Tak - zawahał się - powiedz tylko, gdzie i kiedy.
- Najlepiej przyjedź do domu. Jeśli możesz - zreflektowała się. - Chłopcy poszli na basen, wrócą dopiero na obiad.
- Dobrze. Będę za godzinę.
Włączył przycisk z programem. Pralka zareagowała najpierw chrobotem, potem usłyszał cichy szum nabieranej wody. Wszystko w porządku. Przysiadł na sedesie. Za chwilę spotka się z Marią. To będzie najtrudniejsza rozmowa w jego życiu. Dlaczego jest taki spokojny? Czyżby był aż tak pewien tego, co czyni? Tak wariacko zdeterminowany? Cokolwiek to znaczyło, nie zamierzał się temu szczegółowo przyglądać ani analizować. Ostatnie dni przyzwyczaiły go do ciągłego zadziwienia sobą.
„Człowiek w zależności od sytuacji jest zdolny do absolutnie wszystkiego” - przypomniała mu się dewiza Marii. Wygłaszała ją dość często, byt to jeden z jej sposobów na godzenie się z absurdem świata. Zawsze podejrzewał, że w takich pesymistycznych uogólnieniach ludzie zawierają jakąś cząstkę prawdy o sobie. Ciekawe, czy mówiąc to, pomyślała kiedykolwiek o własnym mężu?
Wyszedł z łazienki. Z salonu dochodziło basowe dudnienie rytmicznej muzyki Marleya. Helena była w kuchni, stała przy zlewie, kołysząc biodrami i pogwizdując, obierała warzywa. Obok na popielniczce dopalał się papieros. Pocałował ją w szyję.
- Lazania w stylu raggae - wyjaśniła. - Nastawiłem pranie, ale muszę wyjść, wyjmiesz mi rzeczy za godzinę?
- Spoko. Jak chcesz szybko suche, to powieszę na balkonie. Kiedy wrócisz? Pytam, bo szykuje się coś niesamowitego. W drodze wyjątku - dodała, żeby sobie za dużo nie wyobrażał.
Jerzy uśmiechnął się i sięgnął po papierosa. Fakt, że może palić w całym mieszkaniu bez skrępowania, wprawiał go w stan ekstazy.
- Nie wiem. Może potrwać, umówiłem się z Marią na rozmowę.
Helena poczuła w sercu trzepot niepokoju. Z wysiłkiem opanowała chęć ucieczki. Wytarła ręce w szmatkę i usiadła przy stole naprzeciwko.
- Co jej powiesz?
- Prawdę.
Skurczyła się w sobie i wstrzymała oddech. - Jak ona na to zareaguje?
- Nie mam pojęcia. - Bezradnie rozłożył ręce.
- Nie boisz się o nią?
- Nie - odpowiedział szybko, bez namysłu. - Znam ją dobrze. Jest mocna.
Helena pokręciła niepewnie głową. Zdjęła ją zgroza. To straszne, co ta kobieta będzie musiała przejść. W dodatku z jej winy. Żona Jerzego to jest na pewno porządna i fajna kobitka. Może wcale na coś takiego nie zasługuje. Poczuła przypływ mdłości. Złapała się za usta.
- Co ci jest, źle się czujesz?
- Przepraszam cię, to nerwy. Wszystko dzieje się tak szybko, zrobiło się takie... poważne. Rozbijam czyjeś małżeństwo. Czuję się z tym jak szmata.
- Ty niczego nie rozbijasz. To po pierwsze. A po drugie - jeśli chcemy być razem, to jest jedyny uczciwy sposób.
Brunet przygniótł go mocno do ściany.
- Za czym tu węszysz? Gadaj, gnoju, bo cie zajebie.
Jakubowi nogi ugięły się ze strachu. Zaczął się jąkać.
- Taka ruda dzie...wczyna zdru...tutaj... w tamtej klatce...
- I co?
- Nie znam jej, ch...ciałem tylko wie...dzieć, gdzie mieszka.
- Po co?
Jakub zamilkł. W głowie miał kompletną pustkę.
- Podoba ci się?
- Tak.
Brunet zwolnił uścisk, nagle stracił całe nim zainteresowanie.
- Spierdalaj!
Jakub odetchnął i odszedł spiesznym krokiem, poprawiając ubranie.
- Ty! Chodź tu!
Zawrócił i wolno, niepewnym krokiem zbliżył się do bruneta. Tamten popatrzył na niego przeciągle.
- Ta ruda to zwykły kurwiszon. Daje każdemu za szmalec.
Jakub nie wiedział, co powiedzieć. Ukłonił się głupio.
- Dziękuję.
Brunet wyczerpał temat, splunął, odwrócił się i odszedł w stronę parkingu. Spocony Jakub pobiegł do samochodu, w którym czekał jego kumpel Antek. Otworzył drzwiczki i wskoczył na siedzenie.
- Jedziemy.
Antek zapuścił motor swojej rdzewiejącej fiesty.
- Co jest?
- Mieliśmy farta, to tamta klatka, gdzie stoi samochód starego. Trochę mi zeszło, bo chciałem wyczaić numer kodu na klatkę.
- Po kiego ci?
- Chcę sobie pogadać spoko z tą dupą. - Jako akwizytor? Zobaczy przez wizjer twoją pokancerowaną japę i fuck you, nie wpuści nawet na chatę.
- Coś wymyślę.
- Tekst jej zapodasz przez drzwi: proszę oddać tatusia, bo mamusia jest bardzo smutna?
- Odpierdol się.
Pustka w głowie, zero pomysłu. Jakub od dłuższego czasu był wściekły. Ojciec obiecał się z nim spotkać, pogadać, ale od dwóch dni nie odbierał komórki. W pracy powiedzieli, że będzie dzisiaj, wpadnie koło południa coś załatwić. Wtedy coś mu strzeliło do głowy, namówił Antka, żeby przyczaić się wozem pod biblioteką i pojechać za starym. Trzeba sprawdzić, gdzie się ukrywa.
Co jest właściwie grane? Matka bez przerwy ściemnia, że ojciec musi spokojnie nad czymś popracować, coś przemyśleć i się na ten czas wyprowadził do przyjaciela. Jakub nie był głupcem, złożył szybko dwa do dwóch. Staremu odbiło, ma romans z młodą zdzirą. Olał rodzinę dokumentnie, wyjechał z nią za granicę. Bartek zeznał, że wtedy w samochodzie siedziała taka ruda z lokami, podobna do tej Paschalskiej z Klanu. Ale obciach!
Antek to prawdziwy kumpel, wykołował trochę spidu, nieźle podkręceni jechali za ojcem Wisłostradą, zgubili go dopiero w uliczkach tego pieprzonego Ursynowa. Cyk, i jego golf zniknął im nagle z oczu. Gdzieś tu musi być - przeczesywali metodycznie parking po parkingu, aż w końcu znaleźli. Tosiek został w samochodzie, Jakub kręcił się po krzakach wokół budynku. Kiedy pod klatką dorwał go ten psychol, o mato się nie zeszczał ze strachu.
Wszystko jasne. Ojciec ich zostawił i wyprowadził się do jakiejś kurwy. W pale się nie mieści. Nie ma dziwne, że matka wygląda, jakby miała zaraz umrzeć. Leży pod kocem w sypialni, a jak już się zwlecze, to truje bez sensu. Ojciec ma ich gdzieś, chodzi kanałami, a nad nimi znęca się pokręcona babka. Bartek zaczął lać w łóżko, on sam od kilku dni na spidzie, kasa się kończy, totalna obsuwa. Kurwa mać! Holokaust! Wszystko przez jedną bladź.
Maria stalą przy oknie, bawiąc się firanką, obrócona profilem do przyjaciółki. Bolało ją całe ciało, powstrzymywała się wysiłkiem woli, aby nie zemdleć. Nie chciała usiąść, bała się, że już się z powrotem nie podźwignie.
Słowa przypominały kawałki szkła, które musiała wypluwać, bo raniły, szarpały wnętrzności.
- Czuję się wykorzystana i porzucona. Niepotrzebna. Rośnie we mnie nienawiść, której nigdy nie było, której się boję... Gdybyś znała moje myśli... Czasami wydaje mi się, że najlepszym wyjściem byłoby się zabić. Nie chcę tak cierpieć! Nie umiem. Nie byłam na to przygotowana, rozumiesz, nie potrafię...
- Cierpisz, bo to straszny cios. Musi boleć, ale nie możesz się załamywać. Teraz jest najgorszy moment. Przetrzymaj. Jesteś silna i mądra kobieta, rola bezradnej, porzuconej ofiary do ciebie nie pasuje.
- Jak on mógł coś takiego zrobić? Zosiu, powiedz, znasz się na ludziach, jesteś psychologiem.
- Z tego, co opowiadasz, wygląda mi na kompletny amok.
- To normalne?
- To, że facet oszalał na punkcie młodej dupy?
- Że w jeden dzień przekreśla wszystko: dom, rodzinę, przyjaciół, całe swoje życie?
- Z Jerzym jest dużo gorzej.
- Co masz na myśli?
- Nie będę owijać w bawełnę. W jego decyzji odejścia jest rys przerażającej destrukcji. To nie jest tylko egoistyczna podłość ani cynizm. Trzeba się bardzo nienawidzić, żeby się tak unicestwiać.
- Może on mnie tak nienawidzi?
- Prawda jest okrutna, chyba niewiele o nim wiesz.
- Nie rozumiem go. Mam wrażenie, że zapadł na jakąś groźną chorobę i przestał być sobą. Nagle wylazł z niego zimny, bezwzględny psychopata.
- To pancerz. Chroni go przed uczuciami, których się boi albo nie umie znieść.
- Zwariowałaś. Jakimi uczuciami?
- Chociażby poczuciem winy.
- On nie ma sumienia. Inaczej by tego nie zrobił.
- Ale zrobił. I nie jest psychopatą. To za proste. Na pewno przeżywa konflikt. I jak każdy głupi facet - bo oni wszyscy są głupi - chce się od niego odciąć za pomocą działania, stanowczych decyzji. Rozumiesz? Jego nie stać teraz na głębszą refleksję, bo to go tylko jeszcze bardziej osłabia. Jedni znikają bez względu na konsekwencje, na krzywdę kobiet i dzieci, drudzy - ci niby wrażliwsi - hamletyzują, kręcą, kłamią i też nic dobrego z tego nie wynika. Amputacja albo gangrena. Co wolisz?
Zofia wykrzywiła z pogardą usta, wygładziła niewidoczne fałdy na swojej czarnej, eleganckiej garsonce. Wyrwała się do przyjaciółki w potrzebie ze swojej firmy doradczo - reklamowej. Zarabiała tam krocie na znawstwie bliźnich, na bezwzględnym wykorzystywaniu ludzkich słabostek. Nie miała z tym żadnych problemów, cienia skrupułów. Zofia była realistką, a ludzkość - cóż - szybkim krokiem zmierzała do przepaści. Od kilkunastu lat poziom emocji i intelektu jej klientów kurczył się w zastraszającym tempie, rósł za to poziom samozadowolenia niektórych szybko bogacących się na tym kretynów. To były tylko drobne objawy rozkładu. Wszystko inne, jakkolwiek by na to patrzeć, prowadziło do nieuchronnej degeneracji i katastrofy.
- Jak już zaczęło gnić, to nie ma ratunku. W takim momencie co innego jest dla facetów najważniejsze. - Zofia ciągnęła swój wywód z cynicznym uśmiechem. - To, czym się wtedy naprawdę, z wielkim zaangażowaniem zajmują, to zachowaniem pozorów. Ocaleniem swojej zakłamanej facjaty. Bo to ich najbardziej boli. Dotyka. Własne, zapasione, kłamliwe ego.
W zimnych, konkretnych słowach Zofii wibrowała tłumiona pasja, dowód jej własnych problemów
- rozgoryczenia, chęci zemsty. Zofia była od lat samotna, miała za sobą kilka nieudanych związków. W głowie słuchającej jej Marii zapaliło się ostrzegawcze światełko. Ona jest zatruta nienawiścią do mężczyzn - odkryta z popłochem - może nie powinnam jej słuchać jak wyroczni, do końca we wszystko wierzyć? Ale tyrady przyjaciółki dawały jej chwilę ulgi. Wbrew kategorycznym twierdzeniom w Marii umacniała się nadzieja.
- Wracając do Jerzego, uważam... - Zofia zawahała się przez chwilę - że on tym romansem się przed czymś broni.
- Przed czym?
- Może przed depresją, przed załamaniem. Maria usiadła na sofie i bezradnie opuściła ręce.
- Więc uważasz, że jest chory?
- Przede wszystkim głupi. Pewno też nieszczęśliwy, u ludzi inteligentnych - takich w typie Jerzego - głupota jest zawsze jakąś odmianą nieszczęścia. Nie ma powodu, byś go za wszelką cenę starała się zrozumieć. To jest pułapka. Rozumieć to w dużym stopniu usprawiedliwić. A tobie, Marysiu, nie jest to w tej chwili najbardziej potrzebne, prawda? Chyba że przy okazji chcesz rozgrzeszyć siebie. Bo się podświadomie obwiniasz.
- Jesteś bezwzględna.
- Jestem szczera. Powinnaś pomyśleć o sobie. Masz teraz okazję, żeby się od niego uwolnić.
- Dla ciebie to takie proste. Mamy dom, dzieci. Nasze małżeństwo nie było złe. Mieliśmy jak wszyscy kryzysy, ale w sumie...
- Masz nadzieję, że za jakiś czas wróci do ciebie na kolanach? Wybaczysz mu i będziecie szczęśliwi. Bo twój chłoptaś chwilowo pobłądził. Zrozum, wścieka mnie, że cały czas myślisz i mówisz o nim. Ty się nie liczysz?
- Myślę o nas.
- Ale to on narzuca warunki, a ty się tylko dostosowujesz. Jak kukiełka.
- A co mam zrobić? - Maria podniosła głos. - Co twoim zdaniem powinnam zrobić? Wracasz z urlopu, a twój mąż pakuje walizkę i wyprowadza się do nowego życia. Pa, kochanie, dobrze nam było, ale się skończyło. Jakby to była gra, która mu się znudziła. Przecież to chore! Jak można się w czymś takim znaleźć?! Ja już nic nie rozumiem, jestem w totalnym rozpadzie. Jestem zwykłą idiotką na granicy szaleństwa. Boję się zasnąć i boję się obudzić, ja dłużej już tak nie potrafię... - Maria załkana rozdzierająco. - Ja się naprawdę boję, że za chwilę zwariuję!
Zofia podeszła do niej i czule, mocno objęła.
Inspektor Ratyński miał powody do dumy. Wszystko poszło wzorowo jak w instrukcji prowadzenia tego typu śledztwa. Pierwsze podejrzenie padło na bruneta. Zapukał do niego tego samego dnia:
- Mieszkam nad panem, zaszedłem przez grzeczność, nie chcę pana ciągać... jeśli pan woli urzędowo...
Brunet z wyraźnym ociąganiem, ale jednak go wpuścił. Nie był przestraszony ani zmieszany.
- Wygrażał jej pan przy świadkach, mam zeznania funkcjonariuszy.
- Już panu mówiłem, byłem wtedy pijany, trochę zdezorientowany. Rozwaliła mi imprezę... a panu samochód. Nie mam żadnych dowodów, ale jestem pewien, że to ona. Co do gróźb, to nie bardzo pamiętam, zresztą od bluzgu do czynu droga daleka, nie? Skąd wiadomo, że to nie był wypadek?
- Sąsiadka, idąc na górę, słyszała odgłosy awantury, potem jakiś młody mężczyzna zbiegł po schodach, minął ją w pędzie.
- To nie byłem ja.
- Wierzę. Chodzi o to, czy pan coś jednak wie.
- Zaraz - brunet zmarszczył czoło, nagle zaczął pstrykać palcami - no jasne, ten gówniarz.
- Jaki gówniarz?
- Kilka dni temu zdybałem takiego młodego, kręcił się tu koło bloku. Jak go trochę przycisnąłem, to wystękał, że się tą rudą interesuje.
No, to już coś. Ratyński ucieszył się, choć był pewien, że tamten zmyśla. Ale to dobrze - kręci, więc ma coś na sumieniu, jest zamieszany.
- Tak? Co mówił konkretnie?
- Dokładnie nie pamiętam. Wyglądało, że się w niej zabujał i ją śledził, takie tam bajery.
- Jak wyglądał?
- A ja wiem, normalnie - brunet wzruszył ramionami. - Jąkała, jakieś szesnaście - osiemnaście lat, szrama nad okiem, jakby mu ktoś przemeblował ćwiarę.
- Coś jeszcze? Proszę spokojnie sobie wszystko przypomnieć, to bardzo ważne.
- Chyba było ich dwóch. Drugiego nie widziałem, siedział w samochodzie.
- A samochód pan widział?
- Z daleka, jak odjeżdżali. Małe, zardzewiałe gówno. Chyba czarne. Na drzwiach z boku miał namalowane jakieś frajerskie płomienie.
Ratyński był pewien, że brunet ściemnia. Chciał zmylić tropy i przy okazji się podlizać, pokazać, jaki jest pomocny, gotowy do współpracy. Ale po co wymyślał te charakterystyczne szczegóły? Znał takich gagatków na wylot, coś mu tu na policyjnego nosa nie pasowało. Na wszelki wypadek nadał chłopakom, żeby szukali małego wozu z namalowanymi płomieniami. Poszło jak po maśle, choć właściwie to był tylko szczęśliwy zbieg okoliczności, jeden z jego wydziału, z posterunku na Ochocie, widział podobne auto pod domem siostry. Sprawdzili i już następnego dnia mieli tę fiestę na Białobrzeskiej. Jej właściciel, młody chłopak, złamał się i zaczął śpiewać, zanim Ratyński zdążył otworzyć usta. W godzinę potem mieli już sprawcę. Szesnastolatek, z dobrej rodziny. Od razu przyznał się do wszystkiego. Nie chciał jej zrobić krzywdy, tylko chwilę pogadać. To ona się na niego rzuciła z wrzaskiem - spadaj, gnoju itd. Zaczęli się szarpać, chciała go popchnąć i spadła ze schodów. Nie ruszała się, ktoś szedł na górę, on się przestraszył i uciekł. Był w szoku, nie wiedział, co robi. Bał się, że się zabiła i że będzie na niego. Czego od niej chciał - właściwie sam nie wie. Była kochanką jego ojca.
Stewardesa, słodko trajkocząc, pomogła jej wejść po schodkach do samolotu. Był to ogromny boeing, ale w środku okazało się ciaśniej, niż sobie wyobrażała. Dostała miejsce w pierwszym rzędzie turystycznej, przed sobą miała trochę przestrzeni i granatową kurtynkę. Genialnie, tutaj może wyciągnąć nogi na maksa. Fotel niezły, wolałaby jednak przy oknie, zgodnie z biletem.
- Tu z brzegu będzie pani wygodniej do toalety - cierpliwie przekonywała ją stewardesa. Zabrała od niej kulę i umieściła ją na górnej półce.
- Torbę też pani schować?
Helena pokręciła przecząco głową. Zamieniła się z sąsiadką na miejsca, przykleiła twarz do szyby małego okienka. Był piękny, słoneczny dzień, chciała zobaczyć Warszawę z lotu ptaka.
Samolot rozpędzał się powoli z ogłuszającym hukiem motorów, w końcu niemal stęknął i oderwał się od pasa. Ogromna siła wcisnęła ją w fotel. Przesunęła się w lewo i przyklejona do szyby chłonęła obraz kurczącego się miasta. Rozrzucone bezładnie klocki domów, wstążki dróg z coraz wolniej przesuwającymi się po nich żuczkami samochodów, pacnięte tu i tam zielone plamki parków. Nagle wszystko znikło w gęstym mleku skłębionych wysoko nad miastem chmur.
Helena poczuta się dziwnie odprężona, zwolniona ze wszystkiego. W głębi duszy wiedziała, że do tego miasta już nie wróci. Matka to chyba wyczula, bo żegnała ją ze łzami i z chłodnym napomnieniem: - Pamiętaj, córciu, jadąc za morze, tylko klimat zmieniamy, nie siebie.
A ona chciała zmienić wszystko. Całe swoje dotychczasowe życie. Była jeszcze w szpitalu, kiedy Lilka zadzwoniła z rewelacją. Jest zakochana, szczęśliwa, a ślub odbędzie się tak szybko, jak szybko pojawi się na miejscu jej świadek. Kto nim jest? Zgadnij. Załatwiaj szybko i przylatuj, Gary nie może się ciebie doczekać. Jest strażakiem z własnym domem, ma dwóch młodszych braci, tak przystojnych, że dziewczyny na sam ich widok ściągają majtki przez głowę. Zobaczyli cię na zdjęciach i oszaleli, chcą się żenić tylko z Polkami.
Załatwienie wizy na zaproszenie Gary’ego nie trwało długo, w miesiąc później była w drodze do San Francisco. Całkiem zdrowa, tylko jeszcze jakiś miesiąc będzie się musiała wspierać na lasce, kolano pobolewało od dłuższego stania i chodzenia.
Kiedy odzyskała przytomność w szpitalu, zobaczyła przy łóżku Jerzego. W oczach miał radość i przerażenie. Powoli wracała jej pamięć. Nie, to nie był żaden napad. Gówniarz jakiś się przyczepił, niepotrzebnie mu otworzyła. Chciał jej wcisnąć na chama reklamówki pizzerii. Był namolny, pewno zależało mu na każdym kliencie, w każdym razie straciła cierpliwość, kiedy nie dał się od razu spławić. Chciała go wypchnąć, może nawet uderzyła. Sama nie wie, dlaczego wtedy na klatce zaczęła się z nim szarpać i wrzeszczeć. To był nieszczęśliwy wypadek. Straciła równowagę, dalej już tylko ciemność. Ocknęła się w szpitalnym łóżku. To wszystko absolutnie jej wina. Nie, Jureczku, na pewno mnie nie zepchnął, dlaczego miałby coś takiego zrobić? Pierwszy raz widziała tego chłopaka na oczy. Zresztą nie ma po co tego rozbierać na części pierwsze - nie męcz mnie, proszę, dlaczego to wszystko tak cholernie ważne?
Przeraziła się na wieść, że policja prowadzi w tej sprawie śledztwo. Po co? To idiotyczne, ona nie zamierza wnosić żadnego oskarżenia.
- Uspokój się, Helenko, nikt cię do niczego nie zmusza, po prostu inspektor Ratyński, ten, co mieszka nad tobą, zresztą bardzo miły i porządny facet - Jerzy był pod wyraźnym wrażeniem sąsiada - uparł się, że rozwikła tę sprawę. On cię bardzo lubi.
Prawie usiadła na łóżku.
- Nie ma i nie było żadnej sprawy, rozumiesz? Po cholerę facet się wpierdala? Jerzy, błagam, powiedz mu, żeby to zostawił. Jak niema nic do roboty, to niech ściga prawdziwych przestępców.
- Już dobrze, uspokój się. - Przestraszony jej wybuchem natychmiast obiecał, że wszystko załatwi.
Kiedy odwiedził ją następnego dnia, wyglądał dwadzieścia lat starzej. Zgaszone oczy, poorana bruzdami twarz, chyba trochę posiwiał. Nie chciała go o nic pytać, zresztą po chwili zwykłych czułości wyznał jej wszystko sam. To był jego syn Jakub. Nie okazała zdziwienia.
- Wiedziałaś o tym?
Nie odpowiedziała. Wpatrzony w nią Jerzy siedział przy łóżku nieruchomo. W końcu pochylił się, przytulił twarz do jej policzka i zaczął płakać.
- Helenko, wybacz mi.
W milczeniu uścisnęła jego głowę. Kiedy wychodził - w chwilę później - był kompletnie złamany. Następnego dnia odwiedził ją znowu i nie patrząc jej w oczy, oznajmił, że wrócił do domu. Zrobił to ze względu na chłopców. - Zrozum - nie mogłem inaczej.
Rozumiała. Dlatego zażądała, aby więcej do niej nie przyjeżdżał. Przyjął to spokojnie. Nie protestował, nie próbował jej do niczego nakłaniać ani przekonywać. Pocałował ją tylko, przytulił ze smutkiem i ledwo wyczuwalnym dystansem. Jakby była jego dorosłą, wychodzącą za mąż córką. Bądź szczęśliwa - poprosił.
Nie pojawił się więcej. Za to w przeddzień wypisu odwiedził ją jego syn Jakub. Było około południa, kiedy stanął w progu szpitalnej sali z wielkim naręczem kwiatów. Ucieszyła się na jego widok. Chociaż był spięty i zakłopotany, widziała na pierwszy rzut oka, że to superchłopak. Przeprosił ją za wszystko.
- To było bezsensowne nieporozumienie, w dodatku byłem wtedy naspidowany jak dzika świnia.
- To ja ciebie za wszystko przepraszam. - Zajrzała mu szczerze w oczy.
Zmieszał się. Poczęstowała go herbatą, poszli z kubkami do palarni. Tam rozluźnieni chwilę rozmawiali, głównie o hip - hopie, okazało się, że mają podobne muzyczne gusty. W końcu nie wytrzymała i niby mimochodem zapytała, co słychać w domu.
- W porzo - odpowiedział i po chwili namysłu dodał: - Zaczęli ze sobą gadać, chodzą na jakąś terapię.
- A ja wyjeżdżam do Stanów - przerwała mu szybko.
- O! To zajebiście - ucieszył się. - Na długo?
- Na kilka miesięcy, a może na zawsze.
Monotonne buczenie silników przerwał niewyraźny głos pilota: „W imieniu załogi i własnym witam państwa na pokładzie naszego samolotu...” Helena pochyliła się do podręcznej torby. Wyjęła z niej oprawioną w czerwonawą skórę niewielką Biblię. Miała ją po ojcu. Od kiedy pamiętała, leżała na stoliku w jego sypialni. To moje główne źródło inspiracji - wyjaśniał. Zawsze wydawało się jej to kolejnym, prowokacyjnym dziwactwem ojca i wprawiało w zakłopotanie. Malowane przez niego po pijanemu ekspresyjno - abstrakcyjne obrazy przypominały raczej skłębione kompozycje Jacksona Pollocka, nie miały w sobie najmniejszego śladu religijnych przeżyć. Jednak bez wątpienia z Biblii korzystał. Jej strony były dość wytłuszczone, gdzieniegdzie widniały na nich kolorowe ślady farby.
Dotykając ich, czuła, że energia z rąk, z oczu ojca wniknęła na zawsze w te pożółkłe kartki. Może dlatego zaczęła sobie z niej wróżyć. W trudnych momentach otwierała na chybił trafił i odczytywała pierwsze dwa wersy, na których zatrzymał się jej wzrok. Przeważnie jako prawdy czy odpowiedzi brzmiały jeszcze bardziej enigmatycznie niż wróżby I - Czingu, ale to jej nie przeszkadzało.
Teraz w samolocie, wysoko w niebie, zostawiwszy dom i matkę, Helena poczuła się z ojcem bliżej niż zwykle. Zamknęła oczy i drżącymi dłońmi otworzyła książeczkę. Przebiegła wzrokiem pierwsze napotkane linijki tekstu. Pochodziły z Pieśni nad pieśniami:
Nie budźcie i nie płoszcie miłości, dopóki sama nie zechce!0
Manuela Gretkowska (1964) i Piotr Pietucha (1954) są ze sobą od dziesięciu lat i mają córeczkę Polę.
Dwie historie miłości, namiętności i obsesji: w buddyjskim klasztorze na południu Francji i na warszawskim Ursynowie.
W pierwszej flirt szybko zamienia się w perwersyjną namiętność, w drugiej romans to obsesyjna gra, w której liczy się tylko „tu i teraz”. Ucieczka od codzienności staje się dla bohaterów Scen z życia pozamałżeńskiego zaskakującą podróżą w głąb siebie. Miłość okazuje się życiową próbą: to, kogo i jak kochamy, pokazuje, kim jesteśmy.
0 Biblia Święta, Pieśń nad pieśniami 2, 7, Towarzystwo Biblijne w Polsce, Warszawa 1994.