Książka
pobrana ze strony
http://www.ksiazki4u.prv.pl
NINA
DREJ
“Za
drzwiami młodości”
Rozdział
I
Dom,
w którym się urodziłam i wychowałam, to stara, przedwojenna
kamienica, z resztkami świetności na elewacji, drewnianymi schodami
wewnątrz i toaletami w piwnicy, i na strychu. Tylko w nielicznych
mieszkaniach były toalety. Budynek usytuowany był obok torów
kolejowych. Gdy przejeżdżał pociąg w mieszkaniach trzęsły się
meble. U Celiny na trzecim piętrze, było to widoczne najbardziej.
Stała tam biblioteczka z szybami, która oprócz tego że sama
drżała jak osika, to jeszcze trzęsły się w niej szyby.
Na
podwórku rosły cztery topole posadzone przez dzieci z parteru,
kiedy byłam jeszcze bardzo mała. Tory kolejowe, to dodatkowa
atrakcja podwórka. Czarny węglowy miał z nasypu doskonale
zastępował kawę, kiedy bawiliśmy się w sklep. Przejeżdżający
towarowymi pociągami polscy i radzieccy żołnierze rzucali suchary.
Fajnie
też było pomachać , gdy przejeżdżał pociąg osobowy, bo ludzie
też nam machali.
-
Mnie pomachały trzy osoby, a mnie cztery - przekrzykiwaliśmy się
zadowoleni.
Na
szynach kładliśmy też monety, które potem rozgniatał
przejeżdżający pociąg. Najważniejszy był ten, kto miał
najwięcej takich rozpłaszczonych pieniążków.
Podwórko
należało tylko do nas. Dzieci z innych podwórek miały tu wstęp
tylko za szczególnym pozwoleniem. Było komu pilnować wstępu, bo
mieszkało tam trzydzieścioro pięcioro dzieci. Obok naszego bloku
był plac, na którym można było grać w piłkę, w klasy i w inne
gry. Dorośli porobili tam ogródki, więc zawsze można było
wsadzić rękę przez płot, aby wyrwać jakąś pyszną marchewkę
czy inny ogrodowy smakołyk. Ten plac nazywaliśmy ,,Ejzelman”
Podobno przed wojną stała tam kamienica , której właścicielem
był Żyd o takim nazwisku. Na Ejzelman mogli wchodzić wszyscy, bo
trudno było wygonić kogoś z tak dużego terenu. Jak przez mgłę
pamiętam bramę obok naszego domu. Później ją zburzono. Resztki
murów były tam bardzo długo. Płoty okalające ogródki służyły
też za rusztowanie do robienia namiotów z koca, w których
przesiadywało się latem do zmroku.
W momencie, kiedy robiło się ciemno trzeba było wiać na
inne podwórko, bo mama wołała do domu. Lepiej było wtedy nie
słyszeć, bo nieposłuszeństwo karano laniem. Z dokładnością
szwajcarskiego zegarka wiedzieliśmy, kiedy trzeba zmienić klimat ,
chociaż nikt z nas nie znał się wtedy na zegarku, a zresztą nikt
takowego nie posiadał.
Warto
byłoby wspomnieć, że piwnice w naszym bloku były zalane, bo
dostawały się tam wody z pobliskiego jeziora. Była to też uciecha
dla dzieci. Łaziliśmy po wodzie w poszukiwaniu czegoś ciekawego
dopóki nie wypędzili nas dorośli. Kiedy wysuszono ostatecznie
piwnice, zamieszkały tam szczury. Ktoś wysypał trutkę na nie.
Jednak pierwszą ofiarą trucizny na szczury był kot Marioli z
pierwszego piętra.
Wpadła
wtedy do mnie z płaczem i już od drzwi wołała:
-
Ninka, kotek zmarł!
-
Nie płacz, trzeba zrobić mu pogrzeb - odpowiedziałam, chyba nie
bardzo żałując kota ,a raczej węsząc dobrą zabawę.
Zapakowałyśmy
kota w pudełko i ubrałyśmy się odświętnie. Zebranie dzieciarni
na tak ważną uroczystość nie stanowiło większego problemu. Ktoś
przyniósł krzyżyk. Wszyscy ustawiliśmy się w kondukt żałobny i
głośno śpiewając ,,Serdeczna matko...” Ruszyliśmy na miejsce
pochówku, czyli pod płot. Niestety ktoś dorosły usłyszał nasze
zawodzenie i rozpędził żałobną procesję. Dostało się nam za
profanację, a kot i tak wylądował pod płotem. Z uporem maniaka
robiliśmy mu nagrobek i krzyż z kamyków, a dorośli rozgarniali
grób. W końcu zainteresowało nas coś innego, więc daliśmy
spokój kociemu nagrobkowi.
Rozdział
II
Babcia
Antonina poszła na krótko do pracy. Powstał dylemat co zrobić z
Niną. Ewa, moja siostra, chodziła już do szkoły. Po rodzinnej
naradzie postanowiono posłać mnie do przedszkola. Wybrano nowo
powstałe przedszkole w centrum miasta. Nie bardzo chciałam tam iść.
W domu było mi dobrze. Do przedszkola nie chodziła Celina , Jolka,
więc miałam się z kim bawić. Niestety decyzja była nieodwołalna.
Któregoś dnia rano zaprowadzono mnie tam. Z ciężkim sercem
przeżyłam czas do obiadu. Nie cieszyły mnie nowe zabawki, ani nowe
koleżanki. Najgorsze nastąpiło później. Przyszła pora
leżakowania. Okazało się, że leżaków jest mniej niż dzieci.
Pani wychowawczyni postanowiła kłaść po dwoje dzieci na jednym
posłaniu. Spać nie chciałam wcale, a z kimś to w ogóle nie
wchodziło w grę. Niestety nie mogłam mieć wpływu na decyzję
pani. Płakałam jak bóbr, ale to nic nie pomogło. Czara goryczy
przelała się , gdy okazało się, że moim łóżkowym partnerem
był chłopak. Tego moje kobiece serce nie zniosło.
-
Nie chcę z chłopakiem! - Krzyczałam, gdy pani usiłowała położyć
mnie na siłę.
W
końcu udało się pani wcisnąć mnie do łóżka znienawidzonego
chłopaka. Przepłakałam przez dwie godziny, a po leżakowaniu
Doszłam
do wniosku, że mam dosyć takiego przedszkola - wychodzę!
Niezauważona
przez nikogo, opuściłam niegościnne mury tej placówki
wychowawczej i udałam się w sobie tylko wiadomym kierunku.
Kiedy
o piętnastej przyszła po mnie mama, nauczycielki z przerażeniem
stwierdziły , że Ninki nie ma. Mama zdenerwowana pobiegła na
poszukiwanie. Wychowawczynie też szukały mnie na własną rękę,
bojąc się odpowiedzialności, gdyby coś się stało.
Ninka
tymczasem wędrowała sobie po mieście. Wieczorem, gdy poszukiwania
nie odniosły skutku postanowiono wezwać milicję.
Wtedy
nieoczekiwanie w drzwiach pojawiłam się ja. Cała i zdrowa, tylko
trochę głodna i brudna jak nieboskie stworzenie. Rozpacz rodziców
natychmiast przerodziła się w gniew.
-
Gdzie byłaś ! - Darła się mama na niewinną córeczkę.
-
Przecież my tu wychodzimy z nerwów - dołożył swoje tata.
Patrzyłam
na nich przestraszonym wzrokiem i wiedziałam, że muszę dać
rodzicom jakąś odpowiedź. Sama nie bardzo wiedziałam gdzie byłam,
ale trzeba było działać.
-
Byłam na stacji kolejowej i widziałam w studni krokodyla-
odpowiedziałam szybko.
Rodzice
się roześmieli i już wiedziałam ,że burza minęła.
Tak
skończyła się moja przedszkolna kariera. Ciągotki do
włóczęgostwa, albo delikatniej mówiąc , do zwiedzania świata,
miałam od zawsze. Lubiłam jak mama zabierała mnie ze sobą po
zakupy czy do znajomych. Chłonęłam widoki, wysuwałam ciekawe
wnioski i spostrzeżenia. Jednym z takich spostrzeżeń podzieliłam
się z Jolką.
-
Wiesz, Jolka - opowiadałam z przejęciem, jak się idzie do mojego
dziadka jedną droga , to można wrócić inną.
-
Jak to ? - Koleżanka nie mogła zrozumieć .
-
No to ci pokażę jak to się fajnie idzie , pójdziesz? -
Namawiałam.
Jola
młodsza ode mnie o rok trochę się bała.
-
Nie , mama nie pozwala mi odchodzić od domu- jęczała.
Ja
już jednak podjęłam decyzję.
-
To się robi tylko takie kółko. Wychodzisz koło domu, wracasz i
znów jesteś koło domu - tłumaczyłam.
W
końcu udało mi się naciągnąć Jolkę na tę wycieczkę.
Wyruszyłyśmy
w stronę domu dziadka. Tak mi się
przynajmiej
wydawało. Droga jakoś się wydłużała, domu dziadka nie było
widać. Jolka zaczęła popłakiwać. Mnie też robiło się trochę
markotno, ale jeszcze trzymałam się dzielnie.
Nie
rycz, jeszcze tylko kawałek i będziemy przy domu. - pocieszałam
Jolkę.
Niestety
zaczęło zmierzchać i mnie też już trząsła się broda.Szłyśmy
tak przestraszone, z brudnymi twarzami, na których rozmazałyśmy
łzy i nie wiedziałyśmy co robić. Za którymś kolejnym zakrętem
wpadłyśmy na panią Danusię - przyjaciółkę mamy.
-
Co tu robisz Ninka ? - Zapytała
-
Bo ja do dziadka, bo kółko, bo było blisko - jąkałam się ,
płacząc.
-
Chodźcie, odprowadzę was - powiedziała.
Kiedy
przyszłyśmy, trwały już poszukiwania. Nie pamiętam czym się dla
mnie skończyła ta wycieczka, a może nie chcę pamiętać.
Rozdział
III
Zrobiły
się letnie upały i starsze dzieci chodziły na plażę. Mnie nie
wolno było samej , to znaczy z innymi dziećmi, iść się kąpać,
więc ryczałam jak bóbr. Babcia, która opiekowała się mną
podczas nieobecności rodziców, zniosła mi na podwórko aluminiową
wannę, nalała do niej wody i chlapałam się w niej do woli. Zanim
rodzice wrócili z pracy na podwórku zaroiło się od wanien i
reszta maluchów chlapała się w najlepsze. Niestety znoszenie wanny
z drugiego piętra zostało obowiązkiem babci już do końca
wakacji. Nie jedynym zresztą, bo ktoś musiał przecież nauczyć
mnie jeździć na rowerze. Biegała, więc babcia Antosia za rowerem,
trzymając kij wetknięty za siodełkiem.
Wakacje
się kończyły więc, Celina z trzeciego piętra, Zdzichu z parteru
i ja szliśmy pierwszy raz do szkoły. Rodzice kupili nam tekturowe
tornistry, bo innych przecież nie było. Pamiętam jak zazdrościła
nam Jolka z mojego piętra, która szła do szkoły rok później.
Rozdział
IV
Na
trzecim piętrze lokatorzy mieli swoje strychy, na których suszyło
się bieliznę. Nasz strych babcia przerobiła na pokoik. Mieszkała
tam przez jakiś czas. Bardzo lubiłam się tam bawić, ale nie
zawsze było mi wolno. Jeżeli już dostąpiłam zaszczytu, brałam
obecną najlepszą koleżankę i bawiłyśmy się w dom. Pewnego
razu zaprosiłam tam Jolkę. Znudzone zabawą odpoczywałyśmy na
tapczaniku, gdy Jola zauważyła butelki z czymś za łóżkiem.
Nagle zachciało jej się pić.
-
Ojej, chyba umrę, tak chce mi się pić - zajęczała.
-
To idź do kranu - odrzekłam
-
Nie chcę pić wody, tylko tego z butelek- odpowiedziała Jola,
wskazując na szereg równo ustawionych flaszek po oranżadzie.
Wiedziałam, że babcia nie pozwala ruszać nic w pokoiku, ale nie
potrafiłam odmówić.
Wzięłam
więc jedną z butelek i udawałam, że nie mogę poradzić sobie z
jej otwarciem.
-
Mocno zamknięta- stękałam niby z wysiłku.
-
Chyba musisz napić się wody- dodałam z zadowoleniem, że mój
wybieg się udał.
-
Co ty taka słaba ? - Spytała Jolka wyjmując mi butelkę z rąk.
Bez
najmniejszego wysiłku pociągnęła za korek i za chwilę cały
pokoik babci był oblany sokiem jagodowym. Jagody były wszędzie.
Skapywały ze ścian i mebli. Przerażenie odjęło nam mowę. Szybko
uciekłyśmy na strych Jolki. Niestety sąsiadka Truda -
wszystkowiedzący anioł stróż bloku- wypatrzyła nas, zajrzała
do pokoju i w te pędy pobiegła donieść babci. Babcia miała na
niegrzeczne dzieci swoją metodę. Mianowicie, straszyła
krzyżowaniem do podłogi. Baliśmy się tego wszyscy, bo każdy
przynajmniej raz naraził się babci Antoninie. Tego dnia ja i Jolka
leżałyśmy na podłodze w naszej kuchni drżąc ze strachu, a
babcia jak zwykle nie mogła znaleźć to młotka, to gwoździ.
-
Gdzie ja położyłam ten młotek? - Pytała siebie głośno.
-
O jest!- Krzyknęła zadowolona wyjmując narzędzie tortur z
szuflady.
Struchlałyśmy.
Jednak babcia nadal kręciła się po kuchni. Tym razem szukała
gwoździ.
-
Gdzie mogą być te gwoździe? - Zastanawiała się, otwierając po
kolei wszystkie szafy.
Po
dłuższym czasie , a dla nas bardzo długim ,babcia stwierdzała
zniechęcona:
-
No gdzieś zapodziały mi się te gwoździe, więc tym razem wam
daruję, ale jak jeszcze raz narozrabiacie, to na pewno je znajdę.
Za
każdym razem ten blef jej się udawał, a my wierzyłyśmy święcie,
że kiedyś znajdzie jedno i drugie.
Rozdział
V
W
naszym bloku wszyscy się znali i wszyscy o wszystkich wszystko
wiedzieli. Gdy była potrzebna sąsiedzka pomoc to na pewno się
znalazła, ale były też plotki i awantury między sąsiadami.
Pewnego razu pan Bazyli, ojciec Wandy z parteru ganiał z siekierą
jej matkę, która nie wiadomo dlaczego uciekała nago. Ktoś z
sąsiadów udzielił jej wtedy schronienia. Kiedy pan Janek, z
drugiego piętra bił swoją żonę, panią Marysię, to babcia
pomogła jej go związać jak baleron.
Specyficzną
atmosferę miała nasza kamienica. Mieszkali tam ludzie różnego
pokroju i o różnej pozycji społecznej. Jednak po pracy wszyscy
byli sobie równi. Siostra moja- Ewa, wraz z koleżankami
zorganizowała teatrzyk. Oczywiście one były reżyserkami, a
młodsze dzieci aktorami. Graliśmy sztukę ,,Kopciuszek”. Bardzo
chciałam grać główną rolę, ale po ,,znajomości” zostałam
brzydką siostrą. Próby odbywały się na strychu. Swoją
nieskomplikowaną rolę opanowałam bardzo szybko. Wychodziłam na
scenę mówiąc między innymi:
-
Książę na mnie teraz patrzy, książę ze mną będzie tańczył.
Miałam
jeszcze trzy takie ,, długie” kwestie i na tym koniec.
Wreszcie
premiera! Zaproszenia wypisane i rozniesione po mieszkaniach naszych
sąsiadów. Pani Truda pozwoliła w swoim mieszkaniu zrobić
garderobę. Między jedną ścianą strychu, a drugą rozciągnięto
sznur, przez który przewieszono koc. To była kurtyna. Krzesła dla
widzów pożyczyliśmy od mamy Celiny i od pani Trudy. Przyszli
wszyscy sąsiedzi. Rysiek, starszy od nas o wiele lat syn sąsiadki z
naprzeciwka akompaniował nam na akordeonie. Przedstawienie wypadło
znakomicie. Szkoda , że Ewa zorganizowała tylko jedno. Była zdolna
i za co się wzięła wychodziło dobrze. Później próbowaliśmy z
innymi dziećmi robić przedstawienia, ale to już nie było to samo.
Ciągotki artystyczne miałam zawsze. Zostało mi tylko śpiewanie do
elektrycznej maszynki do golenia. Śpiewałyśmy z Jolką naśladując
siostry ,,Sisters”.
Strych
w naszym domu był miejscem zabaw całej blokowej dzieciarni. W
deszczowe dni grało się tam w piłkę i prowadziło towarzyskie
pogawędki. Razem z Celiną byłyśmy szczęśliwymi posiadaczkami
małych, blaszanych kuchenek. W związku z tym trzeba było ugotować
lalkom obiad. W tym celu ustawiłyśmy sprzęt na drewnianej desce
klozetowej w ubikacji. Rozpaliłyśmy pod blachą i zabrałyśmy się
do pichcenia. Ogień trochę się nam za mocno rozpalił, bo zajęła
się deska i trzeba było uciekać. Mama Celiny dała nam za to ostrą
burę.
Obok
naszego domu była niewielka góra tak zwane ,,Polskie radio”.
Dlaczego taka nazwa -nie wiem .Zjeżdżało się stamtąd na sankach
wprost cudownie. Wieczorem świeciły tam latarnie, więc po zmroku
nie trzeba było wracać do domu.
Wszystkie
dzieci czekały na Boże Narodzenie z niecierpliwością. Ja nie
byłam wyjątkiem. Pewnego razu rodzice postanowili przyprowadzić
nam Świętego Mikołaja. W tym charakterze miał się pojawić
dziadek. Nie podejrzewano jednak, że dziadzio trochę się urżnie.
Kiedy pojawił się przebrany w pokoju, z wrażenia odjęło nam
mowę. Jednak,, Święty Mikołaj” zamiast rozdać prezenty
postanowił nadrobić zaległości wychowawcze rodziców.
-
Gdzie są te niegrzeczne dziewczynki - krzyczał groźnie uderzając
przy tym laską w podłogę.
-
Ależ Święty Mikołaju, one są grzeczne - usiłowała uspokoić
dziadka mama.
-
Jakie tam grzeczne! - Wrzeszczał dziadek nie dając za wygraną.
-
Zaraz dostaną rózgą , a nie prezenty!
Tego
już było za wiele. Obie z siostrą z płaczem schowałyśmy się
pod stół, a rodzice wyprowadzili niefortunnego świętego.
Równie
niecierpliwie oczekiwałam 6 grudnia. Dostawałyśmy wtedy drobne
prezenty do buta. Śniło mi się kiedyś, że w prezencie dostałam
książkę, a Celina czekoladę. Bardzo byłam zadowolona z tej
książki. Celina koniecznie chciała się ze mną zamienić , na co
ja nie miałam ochoty. Nalegała tak bardzo, że postanowiłam jej
wlać. Zamachnęłam się i .... Oberwała moja siostra, która spała
obok mnie. Nie spodziewała się tak przykrego przebudzenia. Usiadła
na łóżku i po prostu oddała mi. Zaczęła się walka, bo ja nie
byłam dłużna. Płakałyśmy obie okładając się równo.
Przybiegli rodzice , aby nas rozdzielić.
-
Nawet w nocy nie ma z nimi spokoju - narzekał tata.
Niestety
często zdarzało się nam używać takich argumentów jak pięści.
Rozdział
VI
Do
szkoły miałam pod górkę, co opłacało się zimą. Wracając z
powrotem do domu zjeżdżałam na tornistrze. Po takiej jeździe
zeszyty moje były w opłakanym stanie. Mokre i w plamach po
rozmazanym atramencie. Na razie do szkoły chodziłam chętnie, nie
lubiłam tylko rano wstawać. Szybko nauczyłam się czytać i każdą,
no prawie każdą ,wolną chwilę spędzałam nad książką.
Oczywiście czytałam też w szkole na lekcjach. Kiedyś, będąc w
drugiej klasie , rozłożyłam już swoją aktualną lekturę pod
ławką i tak się zaczytałam, że nie zauważyłam pani stojącej
nade mną . Przyglądała mi się już od dłuższego czasu.
-
Co ty Ninka robisz?- Zapytała
-
Nic- odrzekłam z niewinną minką .
-
Przecież widzę, że czytasz- stwierdziła zdziwiona moją
bezczelnością.
-
Ależ, co też pani opowiada- łgałam w żywe oczy.
Finał
tej sprawy zakończył się wezwaniem matki do szkoły. Dostałam w
domu burę , ale nie taką straszną, bo rodzice cieszyli się po
cichu, że mają taką dobrze zapowiadającą się córeczkę.
Córeczka
rozrabiała w szkole nie zdając sobie sprawy z konsekwencji swoich
czynów. W efekcie była zdziwiona ,,niezasłużoną” karą.
Wychodząc z kąta, do którego postawiła mnie pani za gadanie na
lekcji, grzecznie mówiłam ,, dziękuję”.
-
Mówi się przepraszam- pouczała mnie nauczycielka.
-
Dziękuję za to, że mnie pani z kąta wypuściła- tłumaczyłam.
Kiedyś
Celina przez całą lekcję pokazywała mi język.
-
Zobaczysz, że dostaniesz - szeptałam do niej ze złością.
Na
te moje groźby Celina jeszcze mocniej wysuwała jęzor i poruszała
nim, co sprawiało, że purpurowiałam ze złości. Takie to było
okropne.
Nie
mogłam znieść tej zniewagi i na przerwie, gdy piliśmy mleko,
wylałam jej na głowę pół swojej porcji. Nie poskarżyła pani,
bo zagroziłam jej, że ją stłukę. Tym razem czuła się
zagrożona, więc mi się upiekło.
Celina
zemściła się na pracach ręcznych wbijając mi w pośladek igłę.
Kiedy wrzasnęłam głośno, wyleciałam za drzwi. Tłumaczenia , że
to wina Celiny na nic się nie zdały. Jak tu wierzyć w
sprawiedliwość w szkole.
Szkolnej
niesprawiedliwości doświadczyłam jeszcze niejednokrotnie. Kiedyś
tata przywiózł z jakiejś podróży peruki. Jedną z blond włosami
dla mnie , a drugą czarną dla Ewy. Peruki miały warkocze , co
stanowiło duży plus, gdy miało się włosy obcięte na chłopaka.
Wystroiłyśmy się w nie i poszłyśmy do szkoły. Wszystkie dzieci
zazdrościły nam .Te z mojej klasy otoczyły mnie kołem i
zasypywały gradem pytań.
-
Skąd masz takie włosy?
-
Gdzie się takie kupuje?
-
Dasz ponosić?
Odpowiadałam
na wszystkie pytania dumna , że jestem w centrum zainteresowania.
Jednak
moja pani była innego zdania. Najpierw nakrzyczała na mnie,
zerwała mi z głowy perukę, a na końcu wytargała za uszy. Siostra
moja nosiła tę ozdobę do końca lekcji i nikt nie miał do niej
pretensji.
Wracałam
do domu z czerwonymi od płaczu oczami, czerwonymi od ciągnięcia
uszami i z nieszczęsną peruką w tornistrze.
-
Co się stało? - Spytała babcia widząc moją zapłakaną twarz i
napuchnięte uszy.
Opowiedziałam
jej wszystko i babcia oburzona postępowaniem nauczycielki ruszyła
do akcji. Pobiegła do szkoły, wpadła do klasy, w której
prowadziła lekcję moja pani i przy wszystkich dzieciach wytargała
ją za uszy.
Rozdział
VII
Zaczęła
się era telewizora. Pierwsi mieli telewizor sąsiedzi z pierwszego
piętra. Program zaczynał się jakoś tak po godzinie szesnastej,
więc pustoszało podwórko, a dzieciarnia i wiele dorosłych
wybierało się na telewizję. Pytanie ,, jest telewizja?”
otwierało nam sąsiedzkie drzwi i po ulokowaniu się na dywanie
oglądano wszystko jak leci, do momentu, kiedy uprzejmi gospodarze
mieli dosyć i wyłączali swoje kino. Następnymi, którzy kupili to
cudowne pudełko byliśmy my. Towarzystwo podzieliło się i
sąsiedzi z pierwszego piętra odetchnęli z ulgą. Era telewizyjna
rozwijała się szybko, więc mniej więcej po roku telewizor
przestał być atrakcją.
Naszej
kamienicy nie ominęła tragedia. Ojciec Jolki wypił przez pomyłkę
jakiś kwas i zmarł. Ubyło też drugiego faceta, chociaż to już
nie była tragedia. Matka Wandy w końcu pogoniła swojego męża-
pijaka. Odtąd wychowywała swoje trzy córki sama .
-
Ma teraz Julcia święty spokój - komentowali sąsiedzi.
Janek, mąż Trudy z trzeciego piętra często wracał do domu
na gazie, a Truda robiła mu awanturę:
-
Ty pijaku, draniu, znowu przepiłeś wypłatę !
Janek
wtedy śpiewał jej głośno:
-
,,Nie będzie Niemiec pluł nam w twarz”.
Dziadek
mój, mimo że nie mieszkał z nami też stanowił nie lada atrakcję.
Przychodząc, dawał na lody, zabierał na oranżadę.
Gdy
miałam pięć lat zabrał mnie do pobliskiej knajpy i zamiast
oczekiwanej oranżady dał wódki. Oczywiście sam też wypił, więc
zostawił mnie pod knajpą swojemu losowi. Pod wieczór znalazła
mnie mama. Byłam pod wpływem, zataczałam się, a majtki spadły mi
na kostki.
Zaraz
po wojnie dziadek został ubowcem. Nosił broń i często dokuczał
babci. Popijał zdrowo, najczęściej w knajpie za torami, w której
upił i mnie. Pewnego razu, wieczorem gdy rodzina w komplecie
siedziała w pokoju z kuchni dały się słyszeć strzały. Wszyscy
zamarli. Na pewno ojciec strzela w okna z knajpy- powiedziała babcia
do mojej mamy. Strzały nie powtórzyły się , więc trzeba było
pójść do kuchni i oszacować szkody. Babcia Antonina włożyła
sobie na plecy wielki wojskowy taboret i na czworaka, jak żółw
popełzła do kuchni. Jakie było zdziwienie babci, gdy okazało się,
że szyba w oknie jest cała. Za to z wiecznej szafy ( szafa
wbudowana na stałe.) Ciekło coś czerwonego. Krew?! Z czego?
Okazało się, że to słynne babcine jagody wystrzeliły w szafie.
Jeszcze
jeden wyczyn dziadka godny jest wspomnienia. Kiedyś, gdy bawiłam
się na dworze przed domem, przechodził dziadek.
-
Czy chcesz Ninka pojechać z dziadkiem na wczasy?- Zapytał.
Ninka
chciała, więc dziadzio zabrał wnuczkę prosto z podwórka, nie
zawiadamiając przy tym rodziców. Kiedy późnym wieczorem nie
znalazłam się, rodziców ogarnęła panika. Zginęło dziecko. Ktoś
na szczęście widział dziadka i rodzice dośpiewali sobie resztę.
Zadzwonili do ośrodka, w którym dziadek był zaopatrzeniowcem i z
ulgą dowiedzieli się ,że jestem cała i zdrowa. Mama długo potem
gniewała się na niego.
Dziadek
mieszkał blisko mojej szkoły. Na przerwie biegałam tam. Zawsze dał
mi pięć złotych, a pani Bronia, z którą mieszkał dawała mi
szmatki na ubrania dla lalek, była bowiem krawcową.
Rozdział
VIII
Z
naszego bloku zaczęto się wyprowadzać. Pierwszymi byli moi rodzice
chrzestni. Następnymi , moja koleżanka Mariola z rodziną.
Mieszkanie ich było bardzo długo puste i nie zamknięte na żaden
zamek, więc Celina i ja chodziłyśmy się tam bawić. Wszystkich
ciekawiło kto się tam wprowadzi. Pewnego dnia zaczął się ruch.
Ludzie nosili meble, biegały jakieś obce dzieci. Obserwowaliśmy tę
bieganinę z zaciekawieniem. Hura! Wprowadziła się rodzina z
siedmiorgiem dzieci, a obok rodzina z czwórką pociech. Po bilansie
okazało się, że jest nas czterdziestu rozbójników. Rozbójników,
a jakże, bo chodziliśmy kraść jabłka i inne owoce z pobliskich
sadów. W moim domu nie brakowało owoców, ale kradzione były
smaczniejsze. Nie zdawałam sobie sprawy ze szkodliwości naszych
poczynań i pewnego razu, wraz z Jolką wsadziłyśmy swoje chude
łapy do szafki na zamkniętym straganie, wyciągając stamtąd
brzoskwinie. Kiedy napchałyśmy już brzuchy pomyślałyśmy o
milicji. Pół dnia przesiedziałyśmy u Jolki na strychu, czekając
kiedy przyjdą nas aresztować.
Nabijaliśmy
sobie rozmaite guzy, rozbijaliśmy kolana, a przerażeni rodzice
spędzali nas z topoli rosnących przy torach w obawie o nasze
życie. Drzewa te wybujały na wysokość drugiego piętra, a my
oczywiście właziliśmy pod sam wierzchołek. Co do czystości to
też można było mieć dużo do życzenia. Nie uchowałam się na
podwórku w czystości ani minuty. Mama nie wypuszczała mnie przed
wyjściem z wizytą na dwór, bo musiałaby przebierać mnie na nowo.
Ewa mogła czekać przed domem. Ona lubiła być czysta jak prawdziwa
dziewczynka.
Rozdział
IX
Rośliśmy.
Życie toczyło się swoim torem. Zabawy zmieniały się trochę.
Może nawet poważnieliśmy, ale jeśli ,to niewiele. Świat ciekawił
nas niezmiernie. Marzenie, żeby zostać piosenkarką trochę
przybladło. Następne marzenie to być baletnicą. Zaczęły się
więc tańce. Oczywiście każda baletnica miała długie włosy, a
my Jolka i ja obstrzyżone byłyśmy na chłopaka. Na to też znalazł
się sposób. Po prostu na głowę zakładało się rajstopy i
warkocze były jak malowanie. Babcia przyglądała się tym naszym
harcom i w końcu kazała nam się spakować, bo odwozi nas do
Warszawy do baletu. Nie spodziewała się jednak, że ten niewinny
żart potraktujemy poważnie. Kiedy za godzinę Jolka przytachała
ogromną walizkę, ja też wypakowałam już pół szafy babcia po
prostu roześmiała się. Poczułyśmy się śmiertelnie obrażone.
Postanowiłyśmy się zemścić. Najlepiej byłoby znaleźć się w
szpitalu. Aby nasz plan wprowadzić w czyn wlazłyśmy u Jolki na
duży kuchenny stół i próbowałyśmy skacząc złamać sobie nogę.
Niestety ku naszemu rozczarowaniu nie udało nam się to. Trudno,
trzeba było żyć bez szpitala.
Rozdział
X
Wieczna
szafa była zawsze dla mnie zagadką. Wielka i nieprzystępna, bo nie
dosięgałam do wszystkich jej kątów. Często, gdy rodziców nie
było w domu, przystawiałam taboret szperałam w niej i oglądałam
cuda, które tam odkryłam. Pewnego razu, gdy siedziałam w szafie
odkryłam metalowy pojemnik pełen balonów.
-
Kochani rodzice - pomyślałam sobie, chcieli zrobić mi
niespodziankę i schowali te balony.
-
Skoro już je znalazłam to pewnie mogę je wziąć.- Ucieszyłam
się. Napompowałam zaraz kilka, porozdawałam innym dzieciom, bo
skąpa nie byłam. Pobiegłam też do Elżuni z pierwszego piętra
pochwalić się znaleziskiem. Tam dopiero Jurek, jej młodszy brat
powiedział, że to nakłada się na siusiaka. Nie wiedział tylko w
jakim celu. Poszedł nawet do ubikacji, aby przymierzyć , ale
wyszedł stamtąd rozczarowany.
-
To chyba jest jakieś zepsute, bo spada. - Stwierdził.
-
Nie bardzo mu wierzyłyśmy. Dopiero, kiedy przyszedł dziadek
nakrzyczał na mnie i wypytywał czy nie znalazłam tego przypadkiem
na śmietniku zaczęłam Jurkowi wierzyć.
Rozdział
XI
Gdy
byłam w pierwszej klasie zdarzało się, że wieczorem zostawałam
sama w domu. Pewnego razu ktoś zapukał do drzwi. Otworzyłam
natychmiast i w drzwiach zobaczyłam obcego mężczyznę. Pan
zapytał o rodziców, a gdy okazało się, że jestem sama,
wyłuszczył sprawę.
-
Zostawiłem u twojego taty złoty zegarek w zastaw, czy mogłabyś
mi go oddać ? - Zapytał.
Pamiętałam
, że w szafie w pokoju leżał złoty zegarek. Oglądałam go
niejednokrotnie, bo był złoty jak skarby w bajkach. Pod nieobecność
rodziców chwaliłam się nim nawet koleżankom.
-
Skoro jednak trzeba go oddać to trudno - pomyślałam.
-
Proszę za mną do pokoju - zaprosiłam gościa.
Zaczęłam
szperać w szafie w poszukiwaniu zegarka. Niestety nie mogłam go
znaleźć. Wtedy przytrafiło mi się nieszczęście. Narobiłam w
majtki.( Widać musiałam być trochę chora.) Przeprosiłam pana i
pobiegłam do toalety. Tam ogarnęła mnie panika. Nie miałam
czystych majtek, nie było jak się umyć, a tam czekał gość.
Wreszcie jakoś uporałam się z tym problemem i po dłuższej chwili
wyszłam z ubikacji. Niestety pana już nie było. Za to była już
moja starsza siostra, która nakrzyczała na mnie za otwarte na
oścież drzwi na korytarz. Na drugi dzień Ewa przypomniała sobie
o moim gościu, kiedy rodzice nie mogli znaleźć w szafie dwóch
tysięcy złotych. Była to jak na owe czasy spora suma. Naszego
zegarka na szczęście tam nie było. Rodzice zaprowadzili mnie na
milicję, zawiadomili o przestępstwie, a ja musiałam złożyć
zeznania. Tego faceta złapano. Kazano mi odróżnić go spośród
dziesięciu innych mężczyzn. Okazało się, że owszem zostawił w
zastaw zegarek, ale piętro niżej.
Szafa
w pokoju kryła jeszcze jedną tajemniczą rzecz - lalkę. Była
piękna! Miała dwa długie, kasztanowe warkocze , była ubrana w
piękną sukienkę , nosiła majteczki , haleczkę , a na nogach
miała śliczne białe buciki. Miała tylko jeden mankament. Nie była
moja. Lalka była własnością Ewy, która i tak już się nią nie
bawiła. Mnie jednak nie wolno było jej ruszać, bo mogłam zepsuć.
Na koncie miałam już kilka popsutych lalek , więc nie dziwię się
zakazowi rodziców. Zakaz ten nie obowiązywał , gdy byłam sama w
domu. Miałam, więc okazję do zabawy. Rozbierałam moją
,,córeczkę” i ubierałam, karmiłam i woziłam w wózeczku.
Zawsze bawiła się ze mną jakaś koleżanka. Dziewczynki z mojej
kamienicy znały moją lalkę i nie imponowała im tak jak obcym
dzieciom. W związku z tym zaprosiłam do siebie koleżankę z
klasy, Krysię. Krysi lalka podobała się tak bardzo, że po
skończonej zabawie nie mogła się z nią rozstać.
-
Pożycz mi ją do domu - błagała.
-
Nie mogę, bo mama nie pozwala - byłam nieugięta.
Wiedziałam
przecież, że nawet w domu lalką nie wolno mi się bawić, a co
dopiero pożyczać komuś. Krysia jednak nie dawała za wygraną. Nie
potrafiłam odmówić, więc znalazłam kompromisowe rozwiązanie.
-
Wiesz co, podzielimy się nią - zawołałam zadowolona ze swojego
pomysłu.
-
Jak? - Wybałuszyła na mnie oczy Krysia.
Nie
mówiąc nic więcej, po prostu urwałam łeb kochanej lali i
pożyczyłam go Krysi. Lalka, chociaż bez głowy była w domu, gdyby
mama pytała.
Afera
wybuchła dopiero kiedy przez przypadek mama wypatrzyła w szafie
szanowny korpus. Kazała mi odzyskać głowę, jednak Krysia gdzieś
ją zgubiła.
Rozdział
XII
Na
plażę chodziłam już sama. To znaczy bez opieki dorosłych.
Braliśmy rano koce, jedzenie, coś do picia i dużą paczką szliśmy
nad jezioro. Pływałam jak ryba. Nie bałam się wody, a co za tym
idzie pozwalałam sobie na brawurę. Obok plaży był tartak.
Następne miejsce do zabawy. Na teren zakładu wstęp był
zabroniony, ale na jeziorze spławiano drzewo. Wielkie kłody
pływały w wodzie, kusząc do biegania po nich. Nikt nie
przepuściłby takiej okazji. Biegało się po nich, a sztuką było
nie spaść do wody. Spadłam wiele razy. Tylko raz zdarzyło mi się
wpaść pod belki i gdyby nie pomoc innych dzieci utonęłabym z
pewnością.
Wielką
męką było chodzenie na plażę z mamą . Ciągnęła mnie ze sobą
nad malutką zatoczkę bliżej domu, a przecież moje towarzystwo
szło się kąpać na dużą gwarną plażę miejską. Nudziłam się
okropnie i z utęsknieniem wpatrywałam się w przeciwległy brzeg ,
gdzie bawiły się moje koleżanki. W końcu nie wytrzymałam.
Weszłam do wody i postanowiłam przepłynąć jezioro. Niezauważona
przez nikogo dopłynęłam na środek. Niestety mama narobiła
wrzasku i w chwilę potem znalazła się przy mnie łódź. Facet w
niej był tak zachwycony dobrze pływającą siedmiolatką, że
asekurował mnie do mojego upragnionego brzegu. Kłopot miałam tylko
z powrotem do domu. Nie dość, że przez miasto szłam w stroju
kąpielowym, to jeszcze w domu czekało mnie lanie.
Rozdział
XIII
W
naszym bloku nikt nie chował zwierząt. Tylko Truda przygarniała od
czasu do czasu bezpańskie kociaki. Moi rodzice zawsze zostali
namówieni na adopcję, kiedy u Trudy rozmnożyły się po raz
kolejny. Kota dostała też Celina. Po dostaniu takiego zwierzątka
trzeba było go wykąpać. Ewa nalała do wanny wody i kąpałyśmy
wrzeszczącego delikwenta. Pachniał potem wieloma szamponami. Koty
przewijały się u nas często, ale żaden nie dożywał u nas
spokojnej starości. Po prostu ginęły. Najdłużej mieszkał z nami
rudy, pręgowany kocur Kuba. Kocisko było bardzo mądre . Nie było
w domu żadnej kuwety, bo Kubuś załatwiał się na dworze. Nie
obsikiwał też mebli, jak to mają w zwyczaju inne koty. Za to
łazęgował sporo. Wychodził wieczorem, a wracał rano, gdy mama
zawołała go przez okno. Biegł wtedy po schodach z głośnym
miauczeniem. Gdy na wołanie mamy kot się nie zjawiał, to był
znak, że stało mu się coś złego. Więc wysyłano mnie na
poszukiwania. Zazwyczaj znajdowałam go zamkniętego w cudzej
piwnicy. Pewnego razu, kiedy Kuba nie wrócił do domu, jak zwykle
zaczęłam go szukać po piwnicach wołając go po imieniu. Z
jakiegoś miejsca dochodziło mnie jego miauczenie, ale nie
wiedziałam skąd. Wreszcie znalazłam! Kot siedział na wielkim
klonie rosnącym przed domem. Widocznie zapędził go tam jakiś pies
i biedak nie mógł sam zejść. Zadzwoniliśmy po straż pożarną,
ale dzielne strażaki nie chciały przyjechać ratować kota. Już
wyobrażałam sobie jego głodową śmierć na drzewie. Kota uratował
sąsiad z parteru- Robert. Wszedł na drzewo i ściągnął go. Kubuś
z wdzięczności podrapał sąsiada i dał dyla do domu. Zatrzymał
się dopiero na tapczanie, na którym sypiał po nocnych wojażach.
Nie interesowało go nawet śniadanie. Kocur zniknął tak samo nagle
jak się pojawił. Obawialiśmy się , że został ukradziony na
skórki, bo tego samego dnia zginął też rudy kot sąsiadów. Żal
po stracie Kuby był tak wielki, że nigdy już nie zdecydowaliśmy
się na kota. Po jakimś czasie w domu zamieszkał pies- pekińczyk.
Miał piękne imię Miśka, bo okazał się być suką. Było to
bardzo rozpieszczone przez nas zwierzątko. Miśka piła tylko słodką
herbatę. Jeśli chodzi o jedzenie, to potrafiła nie jeść nawet
kilka dni, gdy nie było jej ulubionego dania. Tym daniem była
sparzona wątróbka, nereczki i chude mięsko z kurczaczka. Rarytasy
te trudne były w tych czasach do zdobycia. Ile Miśka wytrzyma bez
jedzenia nie dowiedzieliśmy się nigdy, bo po trzydniowej głodówce
mama gotowała jej kaszkę mannę na mleku, albo jajecznicę i
karmiła psinę na siłę łyżką. Miśka miała w bloku swoich
wrogów. Nie wiadomo dlaczego nienawidziła pani Trudy z trzeciego
piętra. Przypuszczaliśmy, że dostała od niej kiedyś porządnego
kopniaka. W swym psim serduszku zachowała urazę do końca swych
dni. Truda była jedyną sąsiadką, na którą Miśka szczekała
zawzięcie i koniecznie chciała ją ugryźć. Uprzykrzyła też
mocno życie sąsiadce, bo chodziła na trzecie piętro i zostawiała
na jej wycieraczce psi,, prezent”, a dopiero potem szła na
podwórko.
Pewnego
razu, gdy byłam już w piątej klasie, postanowiłam być bardziej
przydatna społeczeństwu niż do tej pory. Zaczęłam udzielać się
w szkole, pomagałam koleżankom w lekcjach, a nawet zostałam ,,
Niewidzialną ręką”. W tym celu przekopałyśmy z Jolką kilka
ogródków. Oczywiście miałyśmy na celu głęboko idącą pomoc
staruszkom, do których te ogródki z pewnością należały. Jakoś
się tak dziwnie złożyło, że przekopałyśmy również świeżo
zasiane grządki. Nie wiem jakim cudem się to wydało, ale
wystąpiłyśmy na szkolnym apelu i nikt nie miał zrozumienia dla
naszej ciężkiej pracy. W związku z tym, że ,, Niewidzialna ręka”
umarła szybko gwałtowną śmiercią, postanowiłam zająć się
poszerzaniem mojej wiedzy religijnej, poprzez szczegółowe
studiowanie katechizmu i regularne chodzenie na lekcje religii.
A
kiedy już będę wszystko wiedziała, to wstąpię do klasztoru -
planowałam sobie po cichu.
Niestety
życie płata nam różne figle. Kiedyś wyjątkowo postanowiłam nie
iść na religię z bardzo błahego powodu. Po prostu nie wzięłam
do szkoły kanapek i po pięciu lekcyjnych godzinach głód wygrał
walkę z przyszłą zakonnicą.
Idę
do domu, bo umieram z głodu - poskarżyłam się Celinie.
Nie
idziesz??? - Celina ze zdziwienia otworzyła usta.
No
przecież mówię - odpowiedziałam skręcając w stronę domu.
Perspektywa
samotnego powrotu do domu nie wydała się Celinie zbyt kusząca,
więc pogrzebała szybko w tornistrze i z satysfakcją zawołała:
Mam
kanapkę!
Zakonnica,
która była we mnie chwyciła kanapkę i pobiegłyśmy, bo już było
dosyć późno. Wpadłyśmy do zachrystii w ostatniej chwili i kiedy
zdążyłam odpakować kanapkę, wszedł ksiądz. Schowałam więc
głowę pod ławkę i zaczęłam ją łapczywie pożerać.
Co
ty tam robisz pod tą ławką? - zapytał duchowny wychylając się
zza katedry.
Wyprostowałam
się i z pełną buzią powiedziałam zgodnie z prawdą, bo zakonnice
nigdy nie kłamią.
Jem
, psze księdza.
Jak
możesz jeść na lekcji? - wrzasnął ksiądz, aż pokazały mu się
niebieskie żyły na skroniach.
Głodnego
nakarmić - popisałam się znajomością biblii.
W
tym momencie wielebny spurpurowiał na twarzy i w moim kierunku
poszybował olbrzymi pęk kluczy. W ostatniej chwili uchyliłam głowę
i klucze spadły obok.
Wynoś
się stąd, ale szybko - wrzeszczał.
Chwyciłam
nie dojedzoną kanapkę, tornister i przerażona, nic nie rozumiejąca
wybiegłam z sali. Oczywiście moje plany bycia zakonnicą odpłynęły
w dal. Jednak wcale tego nie żałowałam. Wręcz przeciwnie.
Cieszyłam się z tego, a kościół był ostatnim miejscem, gdzie
możnaby było mnie spotkać.
Rozdział
XIV
Kiedy
byłam już starsza, strych przemienił się w salę do tańca. Nie
było wtedy dyskotek. Królowały prywatki. Przynosiłam z domu
adapter i płyty, Celina dawała stolik, a jej brat Rysiek ustawiał
ten sprzęt i puszczał muzykę. Trzęśliśmy się w rytm muzyki i
wszyscy byli zadowoleni. Czasem, gdy było za głośno, jakiś rodzic
uciszał nas stanowczo, a czasem nawet rozpędzano imprezę. Prywatkę
uatrakcyjniali koledzy Ryśka, którzy przychodzili na jego
zaproszenie. Było więc z kim tańczyć wolne kawałki.
Były
to czasy, kiedy dzieci chodziły sprzedawać butelki, by mieć
pieniądze na lody, albo co poniektórzy na papierosy. Mirek, syn
Trudy ćmił już od piątego roku życia. Ja też próbowałam wtedy
palić papierosy. Paliło się na strychu, u pani Trudy, albo u Wandy
z parteru, która nawet poczęstowała fajką. Wanda imponowała nam
bardzo. Była starsza od nas o pięć lat, więc w naszych oczach to
już dorosła osoba. Od takiej dorosłej dostać papierosa to już
coś. Wanda wybierała kogo chce zaprosić. Mówiła na przykład:
-
Ciebie nie zapraszam, tylko Ninę i Celinę.
Paliłyśmy
więc dumne z tego wyróżnienia, aż robiłyśmy się żółte na
twarzy. Odmówić jednak nie wypadało.
Rozdział
XV
Czasy
się zmieniały. Babcia wyprowadziła się do swojego mieszkania na
innej ulicy, w związku z tym więcej obowiązków spadło na mnie.
Często, gdy rodziców nie było w domu dostawałam nakaz , aby
posprzątać. Lubiłam to jak diabli. Trzeba było jednak radzić
sobie jakoś. Zawsze miałam w domu papierosy, bo rodzice palili i
owoce, które z racji ojca pracy były w domu pod dostatkiem. Innym
sąsiadom trudniej było zdobyć te rarytasy i to był mój atut.
Mirek z trzeciego piętra i jego siostra Teresa sprzątali za mnie.
Dostawali za to szlugi, bo tak na papierosy mówił Mirek, no i
owoce, które aktualnie miałam w domu. Mieszkanie pani Trudy stało
się miejscem spotkań wszystkich dzieci z bloku. Wchodziło się do
niej jak do siebie, mówiło dzień dobry i zajmowało miejsce przy
stole. Z gospodarzami nie było potrzeby rozmawiać. Zawsze był tam
ktoś z rówieśników. Pani Truda od wczesnej wiosny do późnej
jesieni chodziła boso i bez majtek. Dzieci podglądały ją z
zainteresowaniem.
Śmiano
się też z niej, bo wszystkie jej dzieci miały w imieniu literę
,,r”, której ona nie wymawiała. Klęła też jak szewc. Często
wieczorem było słychać jak pani Truda nawołuje swoje dzieci do
domu. Zazwyczaj nie chciały od razu przychodzić, więc zdenerwowana
sąsiadka wołała je w ten sposób: ,,Romek, Mirek, Piotrek, Teresa
- s.....syny do domu!”. Swoista samokrytyka.
Mieliśmy
także w naszym domu ,,firmę” rozładunkową.
Do
firmy, w której pracował mój ojciec przychodziły wagony z
cytrusami, pomidorami i z arbuzami. W tamtych czasach były to
rarytasy dostępne tylko na święta i to nie dla wszystkich. Tata
jako kierownik zawsze miał kłopot z rozładunkiem tego towaru.
Ninka,
zbierz załogę - mawiał , zarobicie trochę, a ja będę miał z
głowy rozładunek.
Brałam
wtedy starsze dzieci i szliśmy na stację kolejową. Ilu ma być
,,pracowników” decydował tata, ale kto to miał być ,to już
zależało ode mnie. Dzieci bardzo się do tej pracy rwały, w
związku z tym trzeba było przy mnie pochodzić i trochę się
podlizać.
Robota
była dobrze zorganizowana. Skrzynki lekkie, więc dzieciarnia
ustawiona w szeregu podawała sobie ładunek taśmowo, z rąk do rąk,
a ktoś dorosły odbierał i układał na samochód.
Wesoło
było przy tym, chociaż narobiliśmy się , bo nieraz rozładowało
się i czternaście ton towaru. Opłacało się , bo oprócz
pieniędzy wszyscy brali w torby owoce.
Rozdział
XVI
Pani
Marysia, mama Jolki postanowiła pomalować mieszkanie. Efektem tego
malowania było dziecko. Mieszkańcy zastanawiali się, czy
dziewczynka nie jest córką zatrudnionego przez panią Marysię
fachowca. Sąsiadka jednak nie chciała się przyznać. Pewnego razu
wracając ze szkoły zobaczyłam panią Marysię z dwuletnią już
córeczką i sąsiadką z parteru. Przypadkiem byłam świadkiem
takiej rozmowy:
-
Pani Marysiu- prosiła sąsiadka z parteru, powiedz pani, Sylwia
jest malarza, czy nie.
-
Ależ pani Reniu, na pewno nie malarza- odpowiadała coraz bardziej
zdenerwowana nagabywaniami mama Jolki.
-
Ależ pani Marysiu, bo wszyscy i tak się domyślają- ripostowała
ta druga.
W
tym czasie znudzone dziecko kręciło się niemiłosiernie u boku
matki. Pani Marysia nie wytrzymała w końcu i ze złością
krzyknęła do córki: Stój spokojnie ty p.....lony malarzu.
Takich
humorystycznych zdarzeń było w naszym domu więcej.
Pewnego
razu, mój ojciec wracał w nocy z mocno zakrapianej kolacyjki.
Niestety nie miał klucza od drzwi, a rodzina na nieszczęście spała
snem sprawiedliwego. Cóż miał robić biedny, strudzony Zygmunt?
Wpadł na genialny pomysł i wyjął kaseton z drzwi. Powstała
dziura o wymiarach miej więcej 50 na 50cm. W sam raz aby się przez
nią przecisnąć. Niestety tatuś przeliczył się i utknął gdzieś
na poziomie brzucha. Trzeba tu dodać, że dawno już zapomniał jak
wygląda smukła sylwetka. Kiedy wysiłki, by się wydostać spełzły
na niczym, tatulo się zmęczył zasnął jak anioł , pochrapując
sobie z cicha. Rano od strony naszej kuchni mama zobaczyła zwisającą
glacę swojego twardo śpiącego męża, a sąsiedzi ujrzeli
wystający tyłek. Tu jeszcze raz przydała się sąsiedzka pomoc, bo
bez niej mama sama nie dałaby rady wyciągnąć mężusia z dziury.
Rozdział
XVII
Nadszedł
czas, aby spełnić przynajmniej część moich marzeń. W klubie
,,Kolejarz” zorganizowano kółko taneczne. Zapisałyśmy się tam
z Celiną natychmiast. Nie był to co prawda balet, tylko taniec
ludowy, ale nam to wystarczało w zupełności. Tańczyłyśmy więc
krakowiaka, oberka, kujawiaka z wielkim zacięciem. Niestety , dzieci
nie przychodziły regularnie na próby, pani instruktorka
zdenerwowała się i mniej więcej po roku rozwiązano działalność
. Bardzo tego żałowałam. Po tańcach przyszła kolej na teatr.
Pierwsza moja rola, to rola herolda w sztuce,, O szewczyku
Dratewce”. Wchodziłam na scenę i wołałam głośno: ,,Król
idzie, hej król idzie”. Byłam z tego dumna. Zwłaszcza, że nie
wymawiałam ,,r”, a co za tym idzie nie wszystkie amatorskie teatry
chciały mnie przyjąć w swoje szeregi. Warto dodać, że litery tej
nie wymawiała oprócz mnie i Trudy jeszcze siostra moja Ewa, Celina
z trzeciego piętra i Wanda z parteru. Teatr istniał bardzo długo,
a potem samoistnie przeistoczył się w kabaret. Zarówno w teatrze
jak i w kabarecie grałam główne role. Tylko, że kabaret okazał
się niewypałem, bo nasz instruktor jak i aktorzy nie mieliśmy
bladego pojęcia o kabarecie. Wychodziło więc nam coś, z tekstami
kogoś. Oczy na to otworzył nam reżyser z Warszawy, który
przyjechał do nas w ramach pomagania młodym aktorom. Wróciliśmy
więc do teatru.
Rozdział
XVIII
Nasza
kamienica stała przy ulicy prowadzącej do dworca kolejowego. Było
to powodem pewnego zabawnego zdarzenia.
Na
drugim piętrze mieszkała sąsiadka, której mąż pracował na
drugą zmianę. Wracał do domu o godzinie 23. Zazwyczaj o tej porze
już spała, więc nie zamykała drzwi, żeby mąż mógł wejść.
Po
godzinie 22 obudziła się najmłodsza córka naszej sąsiadki i mama
musiała wstać do dziecka. Kiedy wróciła z powrotem do łóżka
mąż już spał. Wsunęła się cicho pod kołdrę. Zaniepokoił ją
jednak zapach alkoholu wydobywający się z ust pochrapującego męża.
Usiadła na łóżku i już chciała zapytać gdzie pił, lecz w
świetle latarni zza okna zobaczyła całkiem obcego mężczyznę.
Zerwała się przestraszona, narzuciła szlafrok i przybiegła do nas
zadzwonić na milicję. Po przyjeździe władzy okazało się, że
pijany delikwent nie mieszkał nawet w naszym mieście. Po drodze na
dworzec urwał mu się film , a że mieszkał też na pierwszym
piętrze myślał ,że przyszedł do domu. Milicja zabrała chłopa
na izbę wytrzeźwień . Sąsiadce facet musiał zapłacić za
nocleg. Taka była wola panów w niebieskich mundurach.
Rozdział
XIX
Takich
historii, które po latach opowiada się jako anegdotki było w
naszym domu wiele. Najbardziej pamiętam te, które wydarzyły się w
moim mieszkaniu lub w bezpośrednim sąsiedztwie. Kamienica nasza
miała jedną wadę. Mianowicie mieszkania tam były bardzo wysokie.
Wieszanie firan, czy zwykła wymiana żarówki sprawiały wszystkim
lokatorom nie lada kłopot. Do tej czynności potrzebny był
niewątpliwie mężczyzna, bo panowie są przeważnie wyżsi od
kobiet. U nas w domu roboty na wysokościach wykonywał tata. Kiedy
trzeba było zmienić żarówkę, pod lampę stawiało się stół,
na stół taboret, na taboret mały stołeczek. Na tak przygotowaną
piramidę wchodził bohater dnia i wykonywał tę z pozoru prostą
czynność. Nie za każdym razem wychodziło to bez szwanku. Kiedyś
tata wszedł po niedokładnie ustawionych stołkach, a będąc już
na górze zachwiał się i spadł. Zdarzenie to obserwowały żona i
teściowa. Zamiast biec nieszczęśnikowi na ratunek, wybuchnęły
śmiechem. Tego było już za wiele. Śmiać się z nieszczęścia
męża i zięcia? Zdenerwowany i urażony tata w porywie
sprawiedliwego gniewu wpadł do kuchni, chwycił garnek z czerwonym
barszczem i rzucił go na podłogę.
-
Teraz się k..wy śmiejcie - krzyknął.
Niestety
śmiech zamarł na ustach mamy i babci.
Tata,
porywczy, ale dobry człowiek, oczywiście sam sprzątał rozlaną
zupę przy gderliwym akompaniamencie swoich pań.
Rozdział
XX
Siostra
moja , Ewa wyjechała na studia do Wrocławia. Nie musiałam już
dzielić z nią pokoju. Miałam biurko do swojej dyspozycji, mogłam
bez przeszkód przyjmować koleżanki. Bardzo mnie te zmiany
cieszyły. Byłam już przecież w ósmej klasie i potrzebowałam
prywatności. Niestety nie potrafiłam utrzymać takiego porządku,
jaki miała moja siostra. Nie zjedzone i już zapleśniałe kanapki
wrzucałam na dno biurka, papiery i inne śmieci też tam trafiały.
Kiedy Ewa wracała do domu robiła mi w biurku gruntowne porządki ,
przy akompaniamencie wymówek.
-
Nina, popraw się , bo poskarżę mamie.
-
Przecież jest czysto - łgałam w żywe oczy.
Kiedyś
przez takie sprzątanie Ewa o mało nie narobiłaby kłopotów.
Przed
świętami tata dał mi stary portfel grubo wypchany pieniędzmi i
prosił ,żebym go gdzieś schowała. Wrzuciłam go do biurka między
stare zeszyty, papierzyska i kanapki, po czym zapomniałam o całej
sprawie. Ewunia po przyjeździe postanowiła jak zwykle posprzątać
mi w biurku. Wygarnęła wszystkie śmieci i wyniosła do śmietnika.
Niestety w jej mniemaniu portfel to też był śmieć.
Historia
ta dobrze się skończyła, bo pani Truda obserwowała przez okno
poczynania mojej siostry i zaraz potem pobiegła zobaczyć co też
takiego dobrego Ewa wyrzuciła. Znalazła portfel i odniosła
rodzicom. Wszyscy byli zaskoczeni uczciwością sąsiadki, która
raczej nie słynęła z uczciwości.
Rozdział
XXI
Wiek
dziecięcy się skończył. Wybryki też nie były takie dziecięce.
Byłam już nastolatką. Zaczęły się pierwsze miłości. Pierwszy
raz zakochałam się w się w siódmej klasie. Moim wybrankiem był
chudy dryblas z drugiej równorzędnej klasy. Niestety kochałam go
bez wzajemności. Wzdychałam do niego nadaremnie. Na potańcówkach
szkolnych tańczyłam z nim kilka razy, ale wtedy drżałam jak osika
i mylił mi się krok. Przebój Czerwonych Gitar ,,Matko”
przerobiłam do własnych potrzeb i śpiewałam: ,,Straciłam ciebie
Zbyszku”. Zrobiłam się bardziej melancholijna, ale w przerwach
między marzeniami sprawiałam kłopoty wychowawcze z lubością.
W
naszej kamienicy miałam też adoratora. Był nim Krzysiek, który
mieszkał piętro niżej. Adorator to może za wielkie słowo.
Krzysztof po prostu dojrzewał i rozpierała go seksualna energia.
Często więc pilnował czy przypadkiem nie idę do piwnicy po
ziemniaki, a gdy już mnie wypatrzył, schodził za mną po cichu i
usiłował całować i wsadzać mi łapy pod spódnicę. Zawsze jakoś
udało mi się wyrwać. Do piwnicy bałam się chodzić i zawsze
szukałam jakiegoś towarzystwa. Choć nie zawsze je znalazłam.
Mamie się nie przyznałam, a strach przed piwnicą sprytnie
wytłumaczyłam pojawiającymi się tam duchami. Słyszałam raz jak
mama mówiła do taty:
Nina
na stare lata boi się duchów, może trzeba pójść z nią do
psychologa.
O
niedoczekanie wasze - myślałam ze złością.
Krzysiek
przestał za mną chodzić do piwnicy przez przypadek, a właściwie
przez pewien wypadek. Któregoś dnia znowu zmuszona byłam iść po
te diabelne kartofle, ale tym razem koło mieszkania napalonego
kolegi przebiegłam na paluszkach.
Uff,
udało się - myślałam zadowolona otwierajac drzwi. Kiedy weszłam
już do środka wpadł jak burza mój amant. Przewrócił mnie na
skrzynię z ziemniakami i położył się na mnie. Byłam przerażona.
Ręką wymacałam największego kartofla i z całej siły uderzyłam
go w skroń. Krzysiek znieruchomiał. Wygrzebałam się spod niego i
pobiegłam po Jolkę.
Jolka!
zabiłam Krzyśka - krzyczałam już od progu..
Zwariowałaś?
- zdziwiła się .
Chodź
ze mną! - wołałam ciągnąc nic nie rozumiejącą koleżankę do
piwnicy.
Na
miejscu okazało się, że Krzyśka nie było, a gdy opowiedziałam
Jolce całą historię popukała się znacząco w czoło i dodała:
Ty
to masz fantazję.
Oszołomiony
chłopak przestał mnie prześladować, ale Jolka nie mogła mi
uwierzyć, więc postanowiłam w jakiś sposób jej to udowodnić.
Byłam oburzona brakiem wiary u koleżanki, więc za wszelką cenę
postanowilam jej udowodnić, że mówię prawdę. Minęło już
trochę czasu od tego wypadku. Krzysztof nabrał wody w usta i ja też
udawałam,że nic się nie stało. Jolka natomiast często wracała
do tego tematu, podkpiwując sobie z moich fantazji i głośno
rozmyślając dlaczego tak bezczelnie nałgałam. Tego już było za
wiele.
Jak
jesteś taki niedowiarek, to już wiem jak ci udowodnię, że
Krzysiek to jest napaleniec. - powiedziałam któregoś dnia.
No,
to udowodnij! - zawołała Jolka węsząc już jakąś sensację.
Zaproszę
go do siebie, a ty się schowasz pod łóżko.Zobaczysz, że po
krótkiej chwili rzuci się na mnie, a ty wtedy wyjdziesz i powiemy
mu razem do słuchu. - wyłuszczyłam koleżance podstępny plan.
Dobra,
jak się rzuci to ci uwierzę. - zgodziła się .
Tak
też bezzwłocznie zrobiłyśmy. Pobiegłam piętro niżej i
zaprosiłam nieświadomego swoich losów Krzyśka do mnie. Przyszedł
bez pytania,, po co”. Jolka leżała pod łóżkiem i
niecierpliwiła się coraz bardziej, bo kolega zachowywał się
nienagannie. Już myślałam, że zawsze w oczach Jolki będę
kłamczuchą, ale w końcu Krzysztof rzucił się na mnie. Przewrócił
mnie na łóżko, pod którym leżał mój świadek koronny. Krzysiek
ostro wziął się do rozpinania mojej bluzki, ja broniłam się jak
mogłam, a Jolka nie wyłaziła spod tego przeklętego wyra.
Zostaw
mnie zboczeńcu! - darłam się do niego.
Wyłaź
kretynko! - krzyczałam jednocześnie do Jolki.
Po
chwili koleżanka wygramoliła się spod łóżka i wziąwszy się
pod boki stanęła przed Krzyśkiem, który był tak zajęty
szarpaniem się ze mną, że nawet tego nie zauważył.
A
ty skurczybyku, a ty draniu jeden. Już masz przesrane w tym domu! -
krzyczała na niego Jolka.
Kolega
zerwał się jak opażony.
Ma
się na zboczeńców swoje sposoby - powiedziałam do niego z
satysfakcją.
Uciekał
chyłkiem w stronę drzwi, a my wykrzyczałyśmy za nim wszystkie
brzydkie wyrazy, jakie przyszły nam w tej chwili do głowy.
Dlaczego
nie wylazłaś od razu? - zapytałam Jolkę z pretensją w głosie.
Przecież
musiałam poczekać, aż akcja się rozwinie. - powiedziała.
No,
a on by mnie całkiem poszarpał - stwierdziłam ponuro.
E
tam zaraz poszarpał. Przecież byłam obok. - tłumaczyła się.
Zaraz
jednak dodała z błyskiem zadowolenia w oczach:
Ale
fajna akcja, nie?
Kretynka
- skwitowałam to jednym słowem.
Rozdział
XXII
Aniołem
nigdy nie byłam. Zawsze miałam ochotę coś zbroić, choć nie
zawsze było to zamierzone. Za to pomagać wszystkim lubiłam bardzo.
Ta pomoc objawiała się różnie. Od opieki nad małymi dziećmi w
Domu Dziecka, po ... No właśnie !
Kiedyś,
gdy stałyśmy z Celiną przed domem podeszło do nas dwóch Węgrów.
Zapytali o najbliższy hotel. Na ich twarzach widać było
zmęczenie. Dźwigali wielkie i na pewno ciężkie plecaki. Niestety
jedynym słowem, które zrozumiałyśmy to ,,hotel”. Wytłumaczyć
obcokrajowcom jak dojść do tej jedynej w naszym mieście noclegowni
było ponad nasze siły. Uprzejme szesnastolatki postanowiły
zaprowadzić przystojnych i nie starych Węgrów do hotelu. Na
miejscu okazało się, że chłopcy będą musieli spać na dworcu,
bo nie na miejsc. Chyba, że...
Przecież
babcia miała pokoik!! Uratujemy biednych Madziarów!! Z trudem, ale
udało nam wytłumaczyć im, że już nie mają kłopotu. Jednak my
go dopiero zaczynałyśmy mieć. Najpierw trzeba było wykraść
babci klucze. Następnie wprowadzić chłopaków na stryszek tak, aby
nikt z sąsiadów ich nie zauważył.( Bałyśmy się sąsiadów tak
mocno jak i rodziców.) Turyści nie bardzo rozumieli dlaczego muszą
przemykać pod ścianami, ale nie oponowali. Gdy znaleźliśmy się w
pokoiku odetchnęłyśmy z ulgą. W moim domu była impreza, na którą
zaproszeni byli również rodzice Celiny, więc nie obawiałyśmy się
o wpadkę. Nasi goście poczęstowali nas węgierską kiełbasą
,,Salami”, a my ich polskim papierosem ,,Sport”. Ze względu na
brak porozumienia panowie postanowili przejść do konkretów.
Niestety na tym polu także nie mogliśmy się dogadać. Pożegnałyśmy
się więc i obiecałyśmy, że o szóstej rano obudzimy ich i po
cichu wyprowadzimy z budynku.
Rano
wstałyśmy i na palcach poszłyśmy po Węgrów. Pakowali plecaki
bardzo mozolnie, a w każdej chwili mógł nas ktoś zobaczyć.
Nareszcie! Nie był to jednak koniec naszych nerwów. Na półpiętrze
zatrzymali się przy zlewie i jak gdyby nigdy nic zaczęli poranną
toaletę. Wydawało się nam, że myją się już wieczność. Kiedy
spakowali mydło i ręczniki odetchnęłyśmy. Niestety wyciągnęli
szczoteczki do zębów i pastę. Nigdy nie słyszałam, żeby ktoś
tak głośno mył zęby. Bałam się , że szorowanie słychać na
parterze.
Udało
się nam jednak wyprowadzić gości bez wpadki, ale emocji miałyśmy
pod dostatkiem. Myślę, że stąd wywodzi się powiedzenie o
polskiej gościnności.
Rozdział
XXIII
Na
kolonie , obozy i zimowiska jeździłam do piętnastego roku życia..
Później byłam już za stara. Musiałam organizować sobie lato
sama. Co prawda nie zmieniło się nic z naszego letniego rozkładu w
czasach gdy byliśmy dziećmi, bo dalej chodziliśmy na plażę . Nie
skakaliśmy jednak po belkach, ale za to paliliśmy po kątach jak
smoki. No i towarzystwo powiększyło się o szkolne przyjaciółki.
Może zorganizowalibyśmy coś ciekawszego, ale niewiele było nam
wolno.
-
Wyrwać się na jakiś biwak !- Marzyłyśmy nieraz.
Rzeczywiście
nasze marzenie spełniło się wkrótce dzięki mojej siostrze Ewie.
Jako osobie dorosłej rodzice pozwolili jej wybrać się pod namiot z
koleżankami. Wybrały się więc niedaleko naszego miasta, na łąkę
nad jeziorem. Od naszego domu było tam około trzech kilometrów. Na
szczęście dla mnie pogoda była deszczowa, więc szybko znudziło
się im w ociekającym wodą namiocie. Nie złożyły go jednak,
tylko wróciły do domu. Jaka była radość kiedy rodzice zgodzili
się , abym ja poszła tam pomieszkać z moimi koleżankami. Nam
deszcz nie przeszkadzał. Namówiłam na tę eskapadę Celinę i Alkę
- koleżankę ze szkoły. Wszystkie trzy nigdy nie mieszkałyśmy pod
namiotem, więc było to dla nas nowe przeżycie. Kłopot był tylko
jeden. Nie miałyśmy kuchenki i żadna z nas nie potrafiła rozpalić
ogniska z mokrego chrustu. Pozostało nam popijanie konserw mięsnych
i rybnych mlekiem kupowanym w pobliskiej leśniczówce. Deszcz już
nie padał i zrobiło się ciepło. Opalałyśmy się , kąpałyśmy
i kopciłyśmy do woli. Z braku lodówki mleko trzymałyśmy w
trzcinach. Woda chłodziła je , ale zdarzało się, że kanka
przechyliła się i do mleka wpłynęło mnóstwo wodnych żyjątek.
Nie stać nas było na luksus wylania jedynego prócz wody napoju,
więc wyłowiłyśmy te większe, a reszty wolałyśmy nie widzieć.
Po
tygodniu pobytu na naszą polankę przyjechali turyści. Dwoje
młodych, zakochanych ludzi. Nie wychodzili prawie z namiotu, więc
nie przeszkadzali nam. Zdarzało się, że do brzegu przypływali
kajakarze, ale po kąpieli odpływali. Trochę było żal, bo
niekiedy byli wśród nich całkiem ładni chłopcy. My też byłyśmy
zauważone.
Pewnej
nocy, kiedy już głęboko spałyśmy nagle spadło nam coś na
głowę. Wszystkie obudziłyśmy się przerażone.
-
Ratunku!!, Duszę się - darła się Celina
-Umieram
- płakała Alka, która na dodatek spaliła się za mocno na słońcu.
Tylko
ja jakoś zachowałam zimną krew. Doczołgałam się po omacku do
suwaka od namiotu i udało mi się go otworzyć.
Celina
i Alka darły się w dalszym ciągu.
-
Cicho wariatki- wrzasnęłam z kolei ja.
-
Ktoś nam spuścił namiot- stwierdziłam.
Mimo
całego mojego opanowania nie potrafiłam postawić namiotu z
powrotem. Okryłyśmy z Celiną trzęsącą się Alkę, a same
poszłyśmy do namiotu obok po pomoc. Sąsiad pomógł nam i po
chwili mogłyśmy pójść z powrotem spać. Nigdy nie
dowiedziałyśmy się kto to zrobił.
Po
tej pełnej wrażeń nocy Alka dostała wysokiej gorączki.
Spakowałyśmy się więc i wróciłyśmy do domu.
Rozdział
XXIV
Tego
lata udało mi się jeszcze raz pojechać pod namiot. Rodzice, którzy
odwiedzali nas nad jeziorem widocznie uznali, że byłyśmy grzeczne
i pozwolili nam pojechać na prawdziwe pole namiotowe. Było ono co
prawda niedaleko mojego miasteczka , ale to nie to co samotna polana.
Namówiłyśmy się z Alką i Celiną , przygotowałyśmy prowiant i
pojechałyśmy autostopem. Pole było kategorii pierwszej. Łazienki,
kuchnia polowa i takie różne bajery. Byli też tam cudzoziemcy i
mnóstwo młodzieży. Nasz niebieski namiot rozbiłyśmy w centrum
pola, tak abyśmy nie wychodząc z namiotu mogły obserwować co
ciekawsze okazy męskie. Nie musiałyśmy długo czekać, a
,,panowie” już przyszli i zaprezentowali się nam ze swojej jak
najlepszej strony. Mnie od razu wpadł w oko długowłosy chłopak z
Kraśnika, na którego wszyscy wołali ,,Pip”. Celina i Alka
znalazły sobie ,,narzeczonych” z Warszawy. Nie lubiłam ich. Byli
to wyjątkowi buce. One jednak były zachwycone i wieczorem, kiedy ja
z moim Pipem piłam piwo, one ,,pitigriliły" się w namiocie.
Po piwku biedna Ninka musiała czekać pod namiotem, aż koleżankom
znudzą się amory. Święta też nie byłam, ale to one zajmowały
namiot. Siedząc tak pod tym nieszczęsnym namiotem usłyszałam
zabawny dialog:
-
Ojej!, Co tu tak mokro?- Zapytał dziewczęcy głos.
-
Chyba wylała się woda ze szklanki- odpowiedział na to zmieszany
głos chłopaka.
-
Przecież tu nie ma żadnej szklanki, a zresztą to jest takie lepkie
- odpowiedział ze wstrętem głos mojej koleżanki.
Uciekłam
spod namiotu dusząc się ze śmiechu. Na drugi dzień żadna nie
chciała się przyznać, że tak mocno podziałała na chłopaka. Ja
jednak domyślałam się czyj to był głos.
Naprzeciwko
naszego pola namiotowego była jadłodajnia. Tam właśnie na okres
lata zatrudniła się moja koleżanka - Mańka. Obydwie miałyśmy
skłonności do podróżowania autostopem. Mańka po odpracowaniu
trzech dni miała wolne następne trzy. Nie namyślając się długo
postanowiłyśmy zwiedzić Poznań. Żeby nie tracić czasu
wybrałyśmy się w podróż nocą. Szczęścia miałyśmy wiele, bo
od razu zatrzymał się wielki TIR. Kierowca jechał z towarem do
Niemiec właśnie przez Poznań. Był zadowolony, że nie będzie
nudziło mu się w podróży. Bawiłyśmy go gadaniem do północy, a
potem pozwolił nam przespać się na łóżkach z tyłu kabiny.
-
No, dziewczyny - rzekł budząc nas o trzeciej nad ranem, pora
odpracować podróż.
Struchlałyśmy.
Ciężarówka stała na poboczu. Wszędzie głucha cisza i znikąd
ratunku. Kierowca widząc nasze przerażone miny roześmiał się i
wyjaśnił:
-
W termosie jest kawa , w skrytce pączki. Poszukajcie kubków i
przygotujcie śniadanie. Ja w tym czasie rozprostuję kości.
Odetchnęłyśmy
z ulgą. Pan okazał się sympatyczny i podróż upłynęła nam w
wesołej atmosferze.
Dopiero
po przyjeździe na miejsce okazało się, że nie bardzo mamy co z
sobą zrobić. Połaziłyśmy trochę po Poznaniu, zwiedziłyśmy
palmiarnię i wyruszyłyśmy w podróż powrotną. Miałyśmy
szczęście, że nikt z rodziny się o tej eskapadzie nie dowiedział.
Pieniędzy
na pobyt na polu namiotowym nie dostałyśmy za wiele. Trzeba było
radzić sobie inaczej. Wyjeżdżałyśmy więc do domu co kilka dni,
aby, najlepiej pod nieobecność rodziców, opróżnić lodówkę z
żarcia. Pewnego dnia obowiązek zaopatrzenia nas w prowiant przypadł
Celinie i mnie. Celina co prawda trochę się dąsała, bo jej
warszawiak narobił swojej pannie na szyi kilka różnej wielkości
malinek. Obowiązek jednak przewyższył. Zawiązałyśmy Celinie na
szyi gustowną chusteczkę i wyruszyłyśmy jak zwykle autostopem.
W
moim domu była mama. Wesoła i tryskająca humorem, nie pytała
nawet kiedy wracamy, tylko zapakowała torbę smakołyków w postaci
wędlin, konserw itp. Dała nawet parę groszy. Zadowolona
szykowałam się do wyjścia, gdy wtem, drzwi otworzyły się z
impetem i wpadła przez nie czerwona ze złości mama Celiny ciągnąc
za sobą spłakaną koleżankę.
-
Zobacz!- Wołała do mojej mamy , zrywając nieszczęsną chustkę z
szyi zawstydzonej dziewczyny.
-
Taki wstyd!- Krzyczała oburzona - dać sobie narobić takiego
świństwa!!
Moja
mama milczała zaskoczona świętym oburzeniem spokojnej przecież
sąsiadki. Ta jednak nie przestawała krzyczeć.
-
Obejrzyj sobie szyję Niny, na pewno też ma pełno malinek!
Mama
skrupulatnie przyjrzała się mojej szyjce, ale oprócz brudu nie
znalazła nic gorszącego.
-
Nina na szyi nic nie ma - rzekła moja mama z godnością.
-
Nigdzie nie pojedziesz!!- Groziła swojej córce sąsiadka,
wyprowadzając ją za drzwi.
Jeszcze
na schodach słychać było krzyki, a potem wszystko ucichło. Cóż,
musiałam sama wracać nad jezioro. Po rzeczy Celiny pojechał jej
brat Rysiek.
Nie
długo byłyśmy z Alką same. Moja nieoceniona mamusia przywiozła
nam moją kuzynkę Teresę, która akurat zawitała w nasze progi.
Teresa bardzo się ucieszyła, gdyż jej konserwatywna mama nigdy by
na mieszkanie pod namiotem nie pozwoliła. Nie biwakowałyśmy już
długo, bo lato miało się ku końcowi i powoli wszyscy opuszczali
pole namiotowe. Niechętnie, ale wróciłyśmy i my.
Rozdział
XXV
Zamiłowanie
do podróży i różnorakich przygód rozwijało się we mnie wraz z
wiekiem. To, że udało mi się odwiedzić Poznań bez wiedzy
rodziców rozzuchwaliło mnie tylko i dodało pewności siebie.
Postanowiłam kontynuować poznawanie Polski. Kłopot był tylko w
tym, że rozpoczął się rok szkolny i trzeba było chodzić do
szkoły. Od czego jednak są wagary? Pewnego pięknego jesiennego
ranka Ninka wraz z koleżanką Mańką zamiast do szkoły wyruszyły
w podróż do najbliższego miasta. Tam w jakiejś kawiarence
wypiłyśmy kawę spaliłyśmy po paczce papierosów i bogatsze w
nowe doświadczenia wróciłyśmy do domu. Przez cały rok szkolny
takie wyprawy pozwoliły nam poznać całe województwo. Geografię
regionu znałyśmy na piątkę. Ze stopniami radziłam sobie całkiem
nieźle. Niestety, opuszczone godziny lekcyjne były widoczne w
dzienniku z daleka, więc pofatygowano do szkoły mamę . Wybuchła
afera. Obie mamy, Mańki i moja, próbowały zwalić winę na którąś
z nas. Nigdy się nie dowiedziałam która z nas miała zły wpływ
na drugą. Efektem tego był całkowity zakaz spotkań z koleżanką.
Idealną
córką nie byłam i ściśle nie respektowałam rodzicielskich
zakazów. Na wagary jednak chodziłam dużo rzadziej.
Zbliżały
się następne wakacje i wszystkie moje myśli skierowane były w tym
kierunku. Pobyt pod namiotem, który tak bardzo przypadł mi do gustu
rok wcześniej tym razem też mi się marzył. Kłopot był tylko w
znalezieniu towarzystwa. Celina nawet nie mogła myśleć o polu
namiotowym, Alce też zabroniono na wszelki wypadek, ale ja byłam
grzeczna, tata obiecał mi pożyczenie namiotu, wiec pozostało mi
tylko namówić jakąś dziewczynę. W klasie miałam sympatyczną
koleżankę. Mieszkała na wsi dosyć daleko oddalonej od naszego
miasta. Była to niewysoka, krótko obcięta blondynka- Alka, którą
nazywaliśmy po prostu ,,Mała". Zaproponowałam jej wspólny
pobyt pod namiotem, a ona zgodziła się natychmiast. W umówiony
dzień przyjechała do mnie z niewielkim prowiantem, małym
plecaczkiem i z niewielka ilością gotówki. Brak było tylko
najważniejszej rzeczy- namiotu. Zadzwoniłam w tej sprawie do ojca,
który był w tym czasie w pracy, a tam właśnie można było
wypożyczyć wspomniany namiot. Jakież było moje zaskoczenie , gdy
usłyszałam przez słuchawkę głos taty, który brzmiał jak wyrok:
-
Nie dostaniesz żadnego namiotu.
-
Dlaczego?, Przecież mi obiecałeś - spytałam zdziwiona.
Tu
ojciec wytoczył swój największy argument
-
Bo nie - powiedział spokojnie.
-
Tatooo!- Jęczałam w słuchawkę, przyjechała koleżanka, co ja jej
powiem?
-
Nic ponadto, że nie dostałaś namiotu - rzekł mój cudowny ojciec
i odłożył słuchawkę.
Siedziałam
jak struta.
-
Co się stało ? - Zapytała Mała, która ze zdziwieniem obserwowała
moją reakcję. Oczy miałam pełne łez i zacięte, pełne
wściekłości usta. Nie odpowiadając na jej pytanie ruszyłam do
kuchni, gdzie urzędowała mama, szukając u niej ratunku.
-
Mamo! - Wołałam od progu - ojciec nie chce dać mi namiotu.
-
No to trudno - spokojnie powiedziała mama, dając mi do zrozumienia,
że spodziewała się takiej decyzji.
-
A więc zmowa!! - Wrzeszczałam.
-
Specjalnie to wymyśliliście, żeby zrobić mi na złość -
płakałam już na głos, nie zważając na siedzącą w drugim
pokoju koleżankę.
Nagle
zaświtał mi w głowie wspaniały pomysł. Odwróciłam się na
pięcie i poszłam do pokoju, gdzie czekała na mnie trochę
przestraszona awanturą ,,Mała".
-
Pojedziemy w Polskę autostopem - szepnęłam do niej, tak żeby mama
nie słyszała.
-
Dobra - zgodziła się szybko koleżanka, której powrót do domu się
nie uśmiechał.
Spakowałam
się szybko. Problem jednak tkwił w tym , że trzeba było wynieść
moje ciuchy tak, aby mama nie widziała. Od czego jednak ma się
sąsiadów, a właściwie sąsiadki. Otworzyłam okno, wychyliłam
się tak jak mogłam najmocniej i zawołałam Teresę, która
mieszkała piętro niżej.
Dopiero
po kilku nawoływaniach firanka w jej oknie poruszyła się i
wysunęła się głowa bardzo wyczekiwanej sąsiadki.
-
Czego chcesz? - Spytała grzecznie.
-
Wyrzucę plecak przez okno - szeptem scenicznym oznajmiłam Teresie,
nie zastanawiając się , że przed chwilą darłam się głośno.
Gdyby więc mama słyszała, to cała konspiracja na nic by się nie
zdała.
-
Po co ? - Zapytała zdziwiona.
-
Ojej - zniecierpliwiłam się - później ci wszystko wyjaśnię.
-
Weź go i zabierz do siebie do domu , a ja zaraz przyjdę po niego -
wyjaśniłam.
-
Rzucaj! - Krzyknęła, ... I plecak poszybował w dół.
-
No, sprawa załatwiona - powiedziałam z ulgą.
-
A masz jakąś kasę? - Spytała Mała.
Niestety
nie śmierdziałam groszem.
-
Może pożyczę od kogoś? - Myślałam na głos, ale mimo moich
wysiłków nie przypominałam sobie nikogo z moich znajomych, którzy
mieliby jakąkolwiek gotówkę na zbyciu.
-
No to klops - stwierdziłam załamana.
Siedziałyśmy
w milczeniu, bo i gadać nam się odechciało.
Słychać
tylko było mamę , która zadowolona z pomyślnego zakończenia
sprawy podśpiewywała w kuchni jakieś pioseneczki.
-
Nina! - Rozległ się nagle maminy głos.
-
Co chcesz? - Zapytałam z miną cierpiętnika stając w drzwiach
kuchni.
-
Pójdziesz na pocztę i zapłacisz za mieszkanie i prąd -
powiedziała mama nie zważając na moją kwaśną minę.
Dobrze,
że na mnie nie spojrzała, bo zobaczyłaby wielką radość malującą
się na mojej niewinnej buzi. Za chwilę jednak opanowałam się, z
powagą wzięłam pieniądze, książeczki opłat i jak gdyby nigdy
nic wyszłam z koleżanką na pocztę.
-
Co ty się tak cieszysz? - Zapytała moja nic nie rozumiejąca
koleżanka.
-
Jak to co? - Spojrzałam na nią z niewinną minką.
-
Mamy forsę - dodałam.
-
A co rodzice ?
-
Ojej - zniecierpliwiłam się. Wyśle się do nich telegram, że
wyjechałam, a książeczki wrzuci się do skrzynki na listy.
Tak
też zrobiłam. Potem odebrałam od Teresy plecak i w drogę.
Zanim
zastanowiłyśmy się jaki obrać kierunek, nogi same nas poniosły
na warszawską trasę, bo najruchliwsza i łatwiej było o samochód.
-
Gdzie jedziemy? - Dopytywała się Mała jakbym była przynajmniej
atlasem świata.
-
Zapytaj kierowcy, który się pierwszy zatrzyma. - Odpowiedziałam
machając przy tym zawzięcie ręką.
Zatrzymał
się autobus jadący do Warszawy. W środku siedzieli jacyś ludzie.
Wszyscy raczej młodzi z plecakami, wyglądali na autostopowiczów.
-
Ty - szepnęła do mnie Mała - ten kierowca zabiera wszystkich z
trasy.
-
Jasne, fajny gość - odrzekłam rozpromieniona.
Poczułam
powiew przygody.
-
Jak to fajnie - pomyślałam, wszyscy sobie gdzieś jadą zwiedzają
ciekawe miejsca, a potem będą mogli opowiadać co widzieli.
Po
kilku kilometrach jazdy poznałyśmy Grzegorza. Był sympatyczny, bez
bagażu i bardzo głodny.
-
Okradli mnie nad morzem - przyznał się po chwili.
-
Nie mam pieniędzy, dokumentów i plecaka. Z Gdańska jadę dwa dni,
bo zatrzymać samochód chłopakowi trudniej niż dziewczynie -
powiedział.
Współczułyśmy
mu bardzo, ale nie miałyśmy ze sobą nawet kanapki, aby go
poczęstować. W pewnym momencie autobus zatrzymał się.
-
Mam tu coś do załatwienia i odjeżdżam za półtorej godziny-
powiedział kierowca.
Była
więc okazja aby coś zjeść, no i nakarmić głodnego. Poszliśmy
we trójkę do baru mlecznego, gdzie z naszych skromnych funduszy
zjedliśmy jakiś ciepły posiłek.
Po
przybyciu do Warszawy wdzięczny Grzegorz zabrał nas do swojego
mieszkania. Tam zaprosił nas od razu do kuchni. Z wielkiej lodówki
wyjął puszkę z parówkami, które w takiej postaci były przez nas
widziane tylko w filmach. Zastawił stół różnymi smakołykami,
podał te parujące kiełbaski i zaczęłyśmy zajadać z takim
apetytem, jakbyśmy to my nie jadły od dwóch dni. Wdzięczność
chłopaka nie skończyła się tylko na kolacji, ale zrobił nam
stertę kanapek na drogę i poprosił swojego przyjaciela , aby ten
wywiózł nas na trasę poza miasto.
Zmierzchało.
Stałyśmy na rozdrożach. Jedna droga wiodła do Katowic, druga do
Wrocławia. Umówiłyśmy się, że Mała będzie zatrzymywać
samochody jadące do Katowic, a ja do Wrocławia. Która pierwsza
zatrzyma, tam pojedziemy. Wypadło na Wrocław. Zatrzymała się
duża ciężarówka. Kierowca jechał do Jelcza przez Wrocław, bo
tam też miał coś załatwić. Bardzo mu się podobała podróż z
nami, bo śpiewałyśmy po drodze, opowiadałyśmy kawały i nasz
dobroczyńca nie był śpiący. Nad ranem jednak zmęczenie dało się
we znaki i zasnęłyśmy. Rano, kiedy otworzyłyśmy oczy, samochód
stał nad rzeką, a pan zażywał kąpieli.
-
Radzę wam dziewczyny zrobić to samo - powiedział, gdy zobaczył
nasze zaspane gęby wyglądające z szoferki na świat.
Natychmiast
skorzystałyśmy z okazji i już po chwili pluskałyśmy się w
najlepsze. Pan kierowca poczęstował nas śniadaniem, a kanapki od
Grzegorza zostały nam na później.
Bardzo
przywiązałyśmy się do naszego pana kierowcy, więc we Wrocławiu,
kiedy wyładowywał swój towar grzecznie czekałyśmy na niego pod
jakąś firmą. Może nie tyle byłyśmy przywiązane do samego pana
co do jego portfela, z którego wyłuskiwał pieniążki na bułeczki
i konserwy. Zdawałyśmy sobie sprawę , że nasze zasoby finansowe
szybko się skurczą, w związku z tym oszczędzałyśmy ostro.
Niestety
w Jelczu musiałyśmy pożegnać miłego kierowcę i ruszyć dalej.
Mała przypomniała sobie o siostrze w Bielsku - Białej.
-
Dlaczego miałybyśmy jej nie odwiedzić ?
-
Jeżeli tylko nas przyjmie, to jedziemy - zawołałam.
Tym
sposobem kroki nasze skierowałyśmy na Górny Śląsk.
Niestety
, warszawskie zapasy skończyły się nam dawno i w Opolu poczułyśmy
wilczy głód. Zaszaleć nie mogłyśmy, więc trzeba było zadowolić
się suchą bułką i litrem mleka. Zaczynałyśmy odczuwać
zmęczenie, a jak na złość szczęście przestało nam dopisywać i
żaden wóz nie chciał się zatrzymać. Owszem, zatrzymał się -
radiowóz. Panowie milicjanci wylegitymowali nas, sprawdzili, czy nie
uciekłyśmy z poprawczaka i puścili wolno. Odetchnęłyśmy. Nie
miałyśmy przecież osiemnastu lat i liczyłyśmy się z tym, że
jakiś mądrzejszy glina odstawi nas przez izbę dziecka do domu. Na
szczęście dla nas, nic takiego się nie stało i mogłyśmy
kontynuować naszą ,,podróż za jeden uśmiech".
W
Bielsku byłyśmy około dwudziestej drugiej. Siostra mojej koleżanki
chwyciła się za głowę widząc nas w drzwiach.
-
Co wy tu robicie? - Zapytała ze zgrozę w głosie.
-
No, przyjechałyśmy cię odwiedzić - odpowiedziała trochę
niepewnie Mała.
Starsza
o kilka lat, zamężna siostra dała nam reprymendę, ale dała też
kolację. Kazała wziąć prysznic i położyła do łóżek.
-
Nic nie może równać się z łóżkiem po tak długiej i męczącej
podróży.- Powiedziałam z rozrzewnieniem, zasypiając.
Mała
już nie odpowiedziała.
Rozdział
XXVI
Cały
dzień spędziłyśmy zwiedzając miasto, a wieczorem szwagier mojej
koleżanki zawiózł nas na dworzec, kupił bilety i dopilnował,
abyśmy nie wysiadły z pociągu przed jego odjazdem.
-
Trudno, wracamy - westchnęła Mała.
Nie
pisane nam jednak było dotrzeć do domu. Gdy wreszcie wysiadłyśmy
w naszym miasteczku okazało się, że strach przed powrotem jest
zdecydowanie za silny, aby pozwolił nam na spokojne przywitanie się
z rodzicami. Pieniędzy jednak miałyśmy jak na lekarstwo. Od czego
jednak są przyjaciele? Tym razem udało się nam pożyczyć
niewielką kwotę i tak zaopatrzone rozważałyśmy na ławce w parku
co robić dalej.
-
Ja proponuję Gdańsk- rozpromieniła się Mała , dodając jakby na
swoje usprawiedliwienie.
-
Nigdy tam nie byłam.
-
Dobra, mnie jest wszystko jedno - zgodziłam się natychmiast.
Ruszyłyśmy
na trasę Gdańską. Samochód zatrzymał się w miarę szybko, ale
kierowca nie był skory do wydawania na nas pieniędzy, więc po
przyjeździe do miasta musiałyśmy uszczknąć trochę z naszych
finansowych zapasów i kupić coś do jedzenia. Tak jak poprzednim
razem postanowiłyśmy jechać na noc i przespać się w szoferce
jakiegoś gościnnego kierowcy. Wieczorem wyszłyśmy poza Gdańsk.
Niestety, droga nie była ruchliwa i posunęłyśmy się zaledwie
trzydzieści kilometrów. Noc zbliżała się nieuchronnie, a my
głodne, zmęczone i bez szansy na jakikolwiek nocleg. Z tęsknotą
spoglądałam w rozświetlone okna jakiegoś gospodarstwa. Nagle
zaświtał mi genialny pomysł.
-
Mała - szarpnęłam za ramię zasypiającą już koleżankę, a
gdyby tak na sianie?
-
Co na sianie? - Spytała niezbyt przytomnie.
-
Spanie na sianie! - Zawołałam zadowolona ze swojego pomysłu.
-
O już, zaraz cię ktoś zaprosi - podkpiwała.
-
No to zobaczymy, spróbować nie zawadzi.
Ruszyłam
w stronę domostwa.
-
No chodź - wolałam ociągającą się koleżankę.
Nieśmiało
zapukałam do drzwi. W środku słychać było ruch, po chwili drzwi
uchyliły się lekko i wyjrzała niepewnie głowa starszej kobiety.
Obmiotła nas taksującym spojrzeniem i zapytała:
-
O co chodzi?
-
Dobry wieczór - powiedziałam grzecznie.
-
Jedziemy do cioci do Kartuz, ale uciekł nam ostatni autobus. Boimy
się. - Wyjaśniłam zdziwionej takim najściem kobiecie.
-
Czy mogłybyśmy zanocować na sianie? - Spytałam po chwili wahania.
-
Józek! - Zawołała w głąb mieszkania, chodź no tu.
Przyczłapał
starszy pan i przyjrzał się nam życzliwie. Widocznie słyszał
całą rozmowę, bo od razu powiedział:
-
Możecie spać na sianie, tylko zostawcie jakieś legitymacje.
-
Nie palić mi tam, bo wzniecicie pożar. - Dodał po chwili.
Tym
sposobem udało się nam przespać noc w miarę spokojnie i pod
dachem. Rano podziękowałyśmy gospodarzom i ruszyłyśmy w dalszą
drogę. Ruch samochodowy był większy niż wieczorem , więc szybko
zatrzymałyśmy jakiś pojazd. Kierunek - Szczecin. Tam, w
Goleniowie, niedaleko Szczecina mieszkała moja ciotka Jagoda, której
zresztą nie zamierzałam odwiedzić, bo i po co? Zaraz
podkablowałaby rodzicom, że jestem i nie daj boże zabraliby mnie
do domu. Oprócz cioci miałam tam mnóstwo koleżanek i kolegów,
którzy pomogą w potrzebie, nakarmią i przenocują. Tak też się
stało. Przez trzy dni karmiono nas i dostarczano nam różnorakich
rozrywek. Jednak po upływie tego czasu, coś tak zaczęłyśmy czuć
lekki smrodek roztaczający się wokół nas. Znaczyć to mogło
tylko jedno. Nasi gospodarze mieli nas powoli dosyć. Wcale im się
nie dziwię, bo przecież ukrywali mnie i Małą w altance na
działce.. Musieli też po cichu wynosić nam jedzenie.
-
Mała, jedziemy dalej - stwierdziłam pewnego dnia i radośnie
żegnając się z naszym towarzystwem ruszyłyśmy na trasę.
Wielkiego
wyboru nie miałyśmy, bo albo nad morze, albo znowu na Dolny Śląsk.
Wybrałyśmy to drugie.
Tym
razem trasa prowadziła przez Zieloną Górę. Droga była mało
uczęszczana, więc po przejechaniu kilku kilometrów utknęłyśmy
na dobre. Jednak doświadczenie nie pozwoliło nam się martwić.
Przespałyśmy się jak dawniej - na sianie.
Trochę
dawała się nam ta podróż we znaki, bo coraz częściej czułyśmy
głód , a dobrodusznych kierowców, którzy poratowaliby nas w
potrzebie gdzieś wymiotło. Spanie na sianie też nie było już
taką frajdą. Zaczęłyśmy, o dziwo, bać się robactwa, które
spacerowało sobie w najlepsze po sianku. Głód nie pozwalał od
razu zasnąć, czarne myśli chodziły po głowie, a do domu strach
wracać. Cóż kontynuowałyśmy tę nieszczęsną wędrówkę, bo
nie widziałyśmy innego wyjścia.
Dzień
jednak szybko zmywał nam troski z twarzy i znowu stawałyśmy się
bohaterkami nie zważającymi na nic.
Trasa
do Wrocławia była długa. Trwała trzy dni, ale już drugiego dnia
poznałyśmy dwóch chłopaków, którzy mieli duuużo jedzenia, a o
wiele mniej szczęścia.
-
Dziewczyny, my schowamy się w krzakach, a wy zatrzymacie samochód.
Wtedy wyskoczymy i pojedziemy wszyscy.- Tłumaczył nam jeden z nich.
-
Dobra- Mała zgodziła się natychmiast.
Ja
natomiast miałam trochę wątpliwości, ale świadomość, że mamy
zapewnione żarcie, pozwoliła mi nie myśleć o tym, iż podróż w
męskim towarzystwie znacznie się wydłuży. Nie było to jednak aż
tak proste jakby się wydawało. Zatrzymałyśmy już piąty z kolei
samochód, ale gdy z krzaków wyłaniali się niedomyci jegomoście,
to kierowca po prostu ruszał nie oglądając się na nic. Udało się
nam w końcu zatrzymać zdezelowaną ciężarówkę, której kierowca
zabrał nas nie patrząc na podejrzany wygląd męskiej części
autostopowiczów. Jednak po paru kilometrach sami poprosiliśmy o
wysadzenie . Szczelna paka zaczęła napełniać się spalinami.
Wysiedliśmy krztusząc się i kaszląc.
Do
Wrocławia - rodzinnego miasta naszych przygodnych znajomych
dotarliśmy wieczorem. Chłopcy mieszkali prawie poza miastem, więc
rozbili nam namiot pod laskiem, nakarmili i zostałyśmy same.
Zasnęłyśmy natychmiast. W środku nocy obudziły nas rozmowy. To
wrócili nasi gospodarze. Chciałam im powiedzieć, że nie śpimy,
ale Mała, która nie spała dłużej ode mnie położyła palec na
ustach w znaczącym geście. Rozmowa, którą usłyszałyśmy nie
napawała optymizmem. Chłopcy byli podpici i wyraźnie podochoceni.
-
Ty, myślisz, że będą się bronić? - Usłyszałyśmy bełkotliwy
głos.
-
No co ty - odparł drugi, przecież są nam coś winne.
-
A jak będą? - Znów zapytał ten pierwszy.
-
Siły nie masz?- Odpowiedział jego kompan i dodał:
-
Dasz w mordę i po krzyku.
Zdrętwiałyśmy
. Przez głowę zaczęło przelatywać mi mnóstwo czarnych myśli.
Nasi przyszli kochankowie dyskutowali na szczęście dalej.
-
Gumki masz? - Zapytał jeden z nich.
-
Zostały na stole - odpowiedział drugi.
-
Trzeba iść po nie, bo jakby co, to nie my - rozsądnie wydedukował
ten bardziej podpity.
Usłyszałyśmy
oddalające się kroki.
-
O Jezu, trzeba wiać! - Krzyknęła przerażona Mała.
Nie
musiała dwa razy powtarzać. Chwyciłyśmy swój niewielki dobytek
i w nogi. Posuwałyśmy się po ciemku, byle dalej od namiotu.
Gałęzie drzew drapały nam twarze, krzaki szarpały za bluzy.
Bałyśmy się tylko, aby nasi prześladowcy nas nie znaleźli. Nie
czułyśmy ani nocnego chłodu ani rosy osiadającej nam na butach ,
tylko ten strach.
Kiedy
oddaliłyśmy się na bezpieczną odległość, usiadłyśmy pod
drzewem i przeczekałyśmy tę straszna noc do rana. Nasza sytuacja
była nie do pozazdroszczenia. Siedziałyśmy w szczerym polu, z dala
od miasta. Nie znałyśmy kierunku, w którym mogłyśmy pójść,
poza tym byłyśmy głodne.
-
Ja chcę do domu - jęknęła Mała.
-
Ja też, bez względu na wszystko - odpowiedziałam.
Podniosłyśmy
się i ruszyłyśmy na poszukiwanie szosy.
Na
szczęście szosa okazała się być dosyć blisko. Niestety, nie
była to trasa prowadząca do domu.
Na
znakach drogowych widniał napis:
Legnica
65, a w drugą stronę; Wrocław 2.
-
I co my teraz zrobimy? - Westchnęła moja zmarnowana koleżanka.
-
Trzeba skombinować coś do jedzenia, bo umieram z głodu -
powiedziałam .
-
No to co, jedziemy? - Zapytała Mała wiedząc już o co chodzi.
-
Legnica!. Pewnie! ,Bo Wrocław za blisko i nie za bardzo bezpieczny -
stwierdziłam mając na myśli ostatnią noc.
Zaczęłyśmy
zatrzymywać samochody. Zdobywanie jedzenia przy pomocy wymyślonej
bajeczki miałyśmy opanowane do perfekcji. Tym razem historia
biednych, okradzionych na polu namiotowym dziewcząt także
poskutkowała. Kierowca, który nas zabrał, mimochodem przysłuchiwał
się dialogowi, który prowadziłyśmy między sobą.
-
Jak ciotki nie będzie? - Martwiła się na niby Mała.
-
To wtedy klops. Nikt już nie pożyczy nam pieniędzy na drogę do
domu. - Powiedziałam smutnym głosem.
-
Żeby chociaż coś zjeść .
-
Jak uda się nam dojechać w dwa dni do domu, to z głodu nie
umrzemy- odpowiedziałam jej optymistycznie.
W
tym momencie kierowca nie wytrzymał. Zatrzymał auto przed wiejskim
sklepikiem, wszedł do środka i po chwili wrócił trzymając w ręku
siatkę pełną wiktuałów.
-
Macie dziewczyny - rzekł wręczając nam zakupy.
-
Słyszałem, że macie kłopoty - dodał.
-
Tak, okradli nas. Nie mamy pieniędzy ani dokumentów - smutnym
głosem oznajmiłam samarytaninowi.
Po
dojechaniu do Legnicy, pożegnałyśmy się z kierowcą i przeszłyśmy
na drugą stronę ulicy, aby złapać samochód do Wrocławia. Tym
razem też się udało i pan poczęstował nas swoimi kanapkami. Miłą
wiadomością dla nas było to, że facet jechał do Oleśnicy, czyli
jakieś czterdzieści kilometrów za Wrocław.
Decyzja
powrotu na łono rodziny była nieodwołalna. Miałyśmy serdecznie
dosyć tego całego autostopu.
W
Oleśnicy, a właściwie za nią, przesiedziałyśmy o suchym pysku
do wieczora. Nie zatrzymał się żaden zafajdany samochód. Nasze
rozmowy dotyczyły wyłącznie żarcia. Niestety inwencja twórcza
wyczerpała się nam i w mózgu burczało tak samo jak w żołądku.
Kiedy wieczorem zatrzymał się w końcu jakiś wóz, nie miałyśmy
siły na wymyślanie historyjek. Zasnęłyśmy natychmiast. Kierowca
wysadził nas w Łodzi, żartując przy tym, że nie miał zbyt
gadatliwego towarzystwa.
Zmęczone,
głodne, przeszłyśmy to cholerne miasto na piechotę, bo na środki
lokomocji nie było forsy, a bałyśmy się jechać na gapę. Na
trasie warszawskiej wystałyśmy się bardzo długo, a gdy w końcu
zatrzymał się samochód, to kierowca zażądał forsy za przejazd.
Groszem nie śmierdziałyśmy, więc nas nie zabrał. Pech przestał
nas prześladować około południa. Zatrzymałyśmy elegancki,
zagraniczny wozik, który w szybkim tempie przywiózł nas do
Warszawy. Trzeba było jeszcze przejść to miasto, aby wyjść na
trasę. Ostatnie dwieście kilometrów i jesteśmy w domu.
-
Przejść całą Warszawę na piechotę? Przecież to nie możliwe! -
Jęczała Mała.
-
Mamy chyba z dziesięć kilosów - dołączyłam się do biadolenia
koleżanki.
Tak
jęcząc i stękając, ruszyłyśmy przed siebie, kierując się
drogowskazami. Po dwóch godzinach nogi miałam spuchnięte jak
banie. Mała trzymała się lepiej, ale i ona miała dosyć.
-
Boże, ile mogą się ciągnąć te szyny tramwajowe - biadoliła.
-
Już chyba zaraz będzie pętla i koniec - powiedziałam z nadzieją
w głosie.
Umówiłyśmy
się ,że o jedzeniu nie będziemy wspominać. Miałyśmy przecież
na co narzekać. Żaden choćby najbardziej byle jaki gruchot nie
chciał się zatrzymać, a końca tej metropolii jakoś nie było
widać.
Wreszcie
jest! Zatrzymała się przed nami najpiękniejsza limuzyna na
świecie. Kierowca zaprosił nas uprzejmie do swojego ,,Żuka" i
ruszyliśmy.
-
Niestety panienki , mogę zawieźć was tylko do Zakroczymia -
powiedział nasz wybawca.
-
Nic nie szkodzi - odrzekłam zadowolona, bo do głowy przyszedł mi
jak zwykle genialny pomysł.
W
Zakroczymiu mój tata miał znajomych, którzy znali także i mnie.
-
Mała, jest szansa na żarcie - szepnęłam do niej i opowiedziałam
o moim zbawczym pomyśle.
-
A jak cię nie poznają - zwątpiła
-
No, to się przedstawię- odpowiedziałam.
Dom
znajomych leżał przy szosie, więc nie miałyśmy daleko. Udałyśmy
się tam natychmiast.
-
Dzień dobry, - powiedziałam kłaniając się grzecznie.
Mała
również dygnęła jak pensjonarka. Pani, która była w kuchni
spojrzała zdziwiona. Nie znała mnie, więc szybko wydukałam swoje
nazwisko.
-
Poczekajcie chwilę - powiedziała i zniknęła za drzwiami.
Po
chwili weszła prowadząc za sobą dobrze mi znaną postać.
-
Dzień dobry Ninka - rzekł trochę zdziwiony moim widokiem, ale nie
pytał o nic, tylko zwrócił się do kobiety stojącej obok:
-
No dawaj Maryśka jedzenie, dziewczyny są na pewno głodne.
Za
chwilę na stole wylądowały kiełbaski, szyneczka, masełko, serek
i inne pyszności, których u bogatego gospodarza nie brakowało.
Pałaszowałyśmy to wszystko w milczeniu. Byłyśmy w kuchni same,
więc zachowywałyśmy się jak świnki. Pieczone mięso wpychałyśmy
do dziobów łapami, popychałyśmy to sobie sałatą i byłyśmy
naprawdę szczęśliwe.
Gdy
poczułyśmy już jako taką sytość, zwolniłyśmy tempo jedzenia,
racząc się teraz wolniej i staranniej dobierając smakołyki.
Nagle, za naszymi plecami dał się gwar męskich głosów.
Struchlałam. W jednym z tych głosów rozpoznałam mojego kochanego
tatę.
-
O Jezu! - Stęknęłam, ojciec.
Mała
nie musiała o nic pytać. Spojrzała na mnie wymownie i szepnęła:
-
Ja się boję, chyba się wynoszę.
Nie
zdążyłam jej odpowiedzieć, bo do kuchni wszedł ojciec z
gospodarzem. Skuliłam się na krześle czekając na ... Grom z
jasnego nieba, albo jakiś inny kataklizm. Nic takiego jednak się
nie stało. Tatuś tak się ucieszył z odzyskania córeczki, że
uściskał mnie i nie powiedział złego słowa. Byłam uratowana.
Wieczorem, kiedy już wykąpane, leżałyśmy w czystej pościeli
dzieliłyśmy się wrażeniami z podróży. Mała jednak nie mogła
się nadziwić.
-
Ty to masz starego - wzdychała. Moi starzy to by mi tak wlali, że
nie siadłabym na tyłek przez rok.
-
Nie bój się w domu czeka mnie jeszcze przeprawa z mamą, która nie
jest dla mnie tak pobłażliwa jak tata.
Jednak
spotkanie z mamą było tak odległe, że nie chciało mi się o tym
myśleć. Spać w prawdziwym łóżku było tak przyjemnie, że nic
więcej się nie liczyło.
Na
drugi dzień ruszyłyśmy razem z ojcem do domu. Oczywiście , tak
jak oczekiwałam, mama objechała mnie zdrowo, ale chyba bardziej
dlatego ,iż wypadało, a nie dlatego, że była na mnie zła.
Rozdział
XXVII
Rodzice
od czasu do czasu postanawiali wcielić w życie zasady wzięte
żywcem z psychologii wychowawczej. Tym razem było to wychowanie
przez pracę. Widać przyszło im to do głowy po moim wybryku
autostopowym.
-
Jeśli chcesz mieć pieniądze, to sobie zarób - stwierdzał tata ,
bardzo ze swego pomysłu zadowolony.
-
Gdzie, przecież nie ma dla mnie pracy? - Stękałam.
-
Mam przecież jeszcze wakacje.
-
O to się nie martw, jak chcesz to praca zawsze się znajdzie -
ripostował ojczulek.
Pamiętałam
doskonale, że brak pieniędzy, to bardzo uciążliwa sytuacja.
-
Dobra, tylko znajdę sobie kogoś do towarzystwa - zgodziłam się w
końcu.
Wybór
mój padł na Jolkę z mojego piętra.
-
Zawsze można trochę zarobić - stwierdziła filozoficznie i za dwa
dni tyrałyśmy już na polu, przy pieleniu jakiegoś zielska.
Ręce
nienawykłe do pracy na roli bolały od pierwszej chwili. Przerwę na
posiłek przedłużałyśmy do oporu. Nie mogłyśmy doczekać się
końca dnia. W końcu Jolka zaczęła cichym głosem śpiewać:
,,Zachodźże
słoneczko, skoro masz zachodzić, bo nas nogi bolą po tym polu
chodzić".
Po
chwili ja dołączyłam się do tego śpiewania i już razem na dwa
głosy wyłyśmy:
,,Nogi
bolą chodzić, ręce bolą robić, zachodźże słoneczko, skoro
masz zachodzić".
Wyglądało
to tak smętnie, jakbyśmy naprawdę odrabiały pańszczyznę.
Reakcja kobiet, które pracowały z nami była różna. Jedne robiły
znaczące kółko na czole, inne wzruszały ramionami, a jeszcze inne
nie mogły powstrzymać się od komentarza:
-
,,Takie gówniary, to by tylko po zabawach chodziły, a do roboty to
się nie nadają".
Uważałam
za słuszne powiedzieć tej pani kilka słów prawdy, a Jolka dodała
swoje. Znalazła się jednak i taka, która wzięła nas w obronę.
-
Co się ich czepiasz, to już dziewczyny pośpiewać sobie przy
robocie nie mogą?
Jednak
już więcej nie śpiewałyśmy. Kariera pracownic polowych trwała
trzy dni i dosyć. Do końca wakacji byłam przykładną córką.
Chodziłam na plażę, a nawet zniżałam się do pomocy w domu.
Pod
koniec wakacji rodzice zlitowali się nade mną i wysłali mnie na
kilka dni do cioci, do Goleniowa. Jest to małe miasteczko niedaleko
Szczecina. Pociąg miałam prawie bezpośredni. Trzeba było tylko
przesiąść się w Szczecinie - Dąbiu i po trzydziestu minutach
jazdy było się na miejscu. Jeździłam tam wielokrotnie i taka
podróż ,to dla mnie pestka. Tym razem też nic wielkiego się nie
zdarzyło. Około północy wysiadłam na stacji w Dąbiu i jak
zwykle przesiadłam się do zapowiadanego właśnie pociągu do
Świnoujścia, przez Goleniów. Wpakowałam się pośpiesznie do
przedziału i pociąg ruszył. Teraz miałam czas, aby się trochę
rozejrzeć. Z przyjemnością pomyślałam, że tym razem nie jest to
zwykły piętrus, lecz elegancki ciepły przedział. Noc była
chłodna, więc ciepełko było wskazane. Pasażerowie też nie tacy
zwyczajni. Elegancki pan, wyglądający na Szweda, paniusia z
pieskiem i starsza nobliwie wyglądająca dama. Zwykle do Goleniowa
wracali pracownicy pobliskiej fabryki.
Wyglądałam
oknem i kiedy z daleka ujrzałam światła miasta, powoli zaczęłam
zbierać się do wyjścia. Niestety okazało się że to jeszcze nie
Goleniów, bo pociąg przemknął szybko, nawet nie zwalniając. Po
dłuższej chwili poczułam zaniepokojenie.
-
Przepraszam, czy był już Goleniów? - zapytałam jak mogłam
najgrzeczniej.
-
Tak, jakieś dziesięć minut temu - odpowiedziała mi paniusia z
pieskiem.
Zamarłam.
-
Jak to..., dlaczego się nie zatrzymał? - wyjęczałam
przestraszona.
-
Bo to ekspres, nie zatrzymuje się w małych miejscowościach -
poinformowała mnie starsza dama.
W
tym momencie wszedł konduktor.
-
Bilety do kontroli, proszę - powiedział.
Zerwałam
się szybko i spojrzałam na niego błagalnie.
-
Proszę pana, ja powinnam wysiąść w Goleniowie, bo chyba pomyliłam
pociągi!..
-
no... to... trzeba zrobić dopłatę do ekspresu - wyrecytował
powoli unosząc brwi.
-
Ależ proszę pana to dziewczę pomyliło pociągi, niech pan będzie
człowiekiem - zapałała świętym oburzeniem dama.
-
Żartowałem tylko - wytłumaczył się szybko konduktor.
-
Co ja teraz zrobię? - zmartwiłam się.
-
Wysiądzie pani w Wysokiej Kamiennej i poczeka pani na pociąg z
powrotem.Po czym kłaniając się wyszedł.
-
Może pani pojechać ze mną do Świnoujścia, a rano dam pani na
taksówkę do Goleniowa - zaproponował ,,Szwed".
-
Dziękuję , ale rodzina na mnie czeka. W tym momencie uzmysłowiłam
sobie, że ciotka i babcia odchodzą od zmysłów. No, ale cóż
miałam zrobić.
-
Sama sobie wezmę taryfę - pomyślałam - pewnie nie będzie taka
droga.
Wysiadłam
na stacji i z przerażeniem stwierdziłam że to wiocha zabita
dechami. Ciemno, głucho i nie ma co marzyć o jakimkolwiek aucie.
Weszłam do poczekalni. Pustka. Piec w kącie, ławka i rozkład
jazdy. Podeszłam i zaczęłam szukać na nim najbliższego pociągu
do Goleniowa. Był. O szóstej rano. Spojrzałam na zegarek. Pierwsza
piętnaście.
-
Boże, tyle czasu sama na takim zadupiu. - pomyślałam i wstrząsnął
mną dreszcz.
Zaczęłam
się bać że ktoś może mnie napaść. Chwyciłam walizkę i
wyszłam przed budynek. Nie mogłam zrozumieć, że taki ekspres
zatrzymał się na wsi, a nie w mieście. Goleniów, chociaż mały ,
to jednak miasto. Nagle moją uwagę przykuło światło dobiegające
z budyneczku obok poczekalni. Natychmiast skierowałam się w tamtą
stronę.
-
Zawsze to lepsze niż sterczeć w ciemnej poczekalni - pomyślałam.
Zapukałam
leciutko i nie czekając na zaproszenie, weszłam do środka. W
pokoju siedzieli dwaj panowie w mundurach kolejarskich. Stały tam
jakieś urządzenia ze światełkami, więc domyśliłam się, że to
pokój zawiadowcy.
-
Dobry wieczór - wyszeptałam nieśmiało.
Spojrzeli
na mnie ze zdziwieniem. Szybko, aby nie dać im dojść do głosu
opowiedziałam historię mojej fatalnej pomyłki.
-
No ... ,trochę się boję siedzieć sama w tej pustej poczekalni. -
dokończyłam.
Panowie
byli bardzo mili i pozwolili mi posiedzieć razem z nimi. Zmęczenie
jednak dało mi się we znaki i nie wiadomo kiedy zasnęłam.
Obudziło mnie szarpanie za rękaw. Zerwałam się przestraszona.
-
Proszę pani, zaraz będzie jechała lokomotywa do Goleniowa -
powiedział kolejarz.Proszę pójść ze mną na peron.
Zegar
dworcowy pokazywał kwadrans po drugiej. Byłam zaspana i szłam jak
owieczka, nie zwracając uwagi na nic. Chwilę postaliśmy w
milczeniu, gdy z daleka dał się słyszeć miarowy stukot kół. Po
chwili na stację wtoczyła się lokomotywa i zatrzymała się z
piskiem. Z okna wyjżał umorusany maszynista.
-
No gdzie jest ten pasażer? - Zapytał.
Zrobiłam
krok do przodu.
-
A nie ubrudzisz mi się tu, panienko? - dodał wesoło.
-
Mogę nawet dokładać do pieca - Zapewniłam gorliwie.
Ruszyliśmy.
Sen przeszedł mi jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.
Wnętrze starej lokomotywy ciekawiło mnie bardzo. Już coraz mniej
takich zabytków poruszało się po torach. Panowie, bo było ich
dwóch zabawiali mnie rozmową i co tu ukrywać jawnie podśmiewali
się z mojej przygody. Kiedy wysiadłam w Goleniowie, mina mi
zrzedła.
-
Co powiedzą w domu? - martwiłam się. Przecież nikt mi nie uwierzy
w pomylenie pociągów. Znają przecież moje zamiłowanie do
przygód, więc znowu pomyślą,że gdzieś mnie poniosło.
Stało
się tak jak przewidywałam. U cioci nikt nie spał.
-
A ty cholero jasna ! - krzyczała babcia, gdy tylko pojawilam się w
drzwiach.
-
Babciu, ty nic nie rozumiesz ! - próbowałam się tłumaczyć.
Zanim
jednak dopuszczono mnie do głosu, dostałam kilka razy mokrą
ścierką po plecach. Uwierzono mi w końcu, ale czułam się bardzo
pokrzywdzona za niesprawiedliwe lanie.
Rozdział
XXVIII
W
trakcie roku szkolnego w dalszym ciągu udzielałam się w kółku
teatralnym. Brałam udział w konkursie recytatorskim i w ogóle
byłam grzeczną dziewczynką. Niestety moja niespokojna dusza nie
dawała mi spać spokojnie.
Wczesną
wiosną moja trupa teatralna wystawiała spektakl pod interesującym
tytułem ,,Zwariowany Stefek". Ja grałam rolę Stefka. Pewnie
dlatego, że miałam krótkie włosy, no i był u nas, jak i we
wszystkich tego typu teatrach amatorskich, niedobór chłopaków. No,
nie chwaląc się aktorka też byłam niezłą, co z dobrym skutkiem
wykorzystywałam w życiu. Po cyklu przedstawień w rodzinnym mieście
zaproponowano nam wyjazd do Ostrowa Wielkopolskiego. Wszyscy byli
zachwyceni takim awansem. Po tygodniowych przygotowaniach przyszedł
nareszcie dzień wyjazdu. Pociąg do Poznania wyjeżdżał wieczorem,
ale mnie już zaświtał w głowie nowy pomysł. Można pojechać
autostopem! Mańka, co prawda nie należała do kółka, ale dla
towarzystwa zgodziła się jechać ze mną. W tym celu udałyśmy się
na trasę zaraz po lekcjach. Miałyśmy pieniądze, pełne brzuchy i
tylko termin tym razem nie był obojętny. Musiałyśmy być w
Ostrowie na dworcu najpóźniej wtedy, gdy pociąg z całą grupą
wjeżdżał na peron.
-
To się da zrobić - tłumaczyłam Mańce, przecież mamy kilka
godzin przewagi.
Ona
akurat najmniej się tym przejmowała. Ruszyłyśmy. Kierunek Łódź.
Pierwszy samochód zatrzymał się natychmiast. Droga była dobra,
więc kierowca pokonywał trasę z łatwością zabawiając nas
rozmową:
-
To gdzie się panienki wybieracie? - Zagadnął.
-
Jedziemy na występy - odpowiedziałyśmy z dumą.
Pan
z niedowierzaniem pokręcił głową.
-
Tak same, po nocy?
-
Spóźniłyśmy się na pociąg - zełgałam na poczekaniu.
-
A, to co innego - stwierdził i po chwili dodał:
-
Ja niestety mogę dowieźć was tylko do Łasku.
-
Dobre i to - powiedziała Mańka.
Łask
- małe miasteczko gdzieś między Łodzią, a Kaliszem powitało nas
już w nocy. Kierowca pomachał nam na pożegnanie i zostałyśmy
same. Przejmujący chłód kazał nam ubrać się we wszystko co
mamy. Wyglądałyśmy jak bałwany. Nie musiałyśmy jednak wstydzić
się swojego wyglądu, bo nie było żywej duszy. Szosa pusta, tak
jakby nigdy nikt tędy nie jeździł. Żaden nocleg nie wchodził w
grę, bo nie miałyśmy na to czasu. Stałyśmy więc jak te sieroty
i po raz kolejny w życiu żałowałam ,że wpadłam na następny
głupi pomysł.
-
Głupie pomysły, to moja specjalność - powiedziałam głośno do
zasypiającej koleżanki.
-
Zawsze o tym wiedziałam - odpowiedziała ze stoickim spokojem.
-
No wiesz, a ty to niby mądrzejsza? - Zapałałam świętym
oburzeniem.
-
Sama to powiedziałaś - broniła się.
-
Co innego ja, a co innego jak ktoś to powie - podnosiłam głos.
-
Odwal się - skwitowała Mańka krótko.
Kłóciłybyśmy
się pewnie nadal, gdyby nie nadjeżdżający samochód. Kierowca jak
gdyby wiedział, że musi zażegnać wiszącą na włosku nocną
awanturę na szosie i zatrzymał się.
-
Do Kalisza - powiedział wychylając się z szoferki.
-
Dobrze, my też - odpowiedziałam pakując się do ciepłego wnętrza.
Piąta
rano, a my w Kaliszu. Do Ostrowa już niedaleko. Głód zaprowadził
nas na dworzec. Tylko tam można było coś zjeść o tej porze. W
dworcowym barze zamówiłam mój ulubiony napój - mleko. Mańka
poprosiła o herbatę. Suche kanapki smakowały jak pierwszorzędna
pieczeń. Po takim posiłku, nawet nie wiadomo kiedy zasnęłyśmy.
Obudziłyśmy
się trochę za późno i biegiem ruszyłyśmy na trasę. Niby było
już niedaleko, ale musiałyśmy liczyć na łut szczęścia , bo gdy
samochód nie zatrzyma się w miarę szybko, to klops. Na szczęście
trasa była uczęszczana, kierowcy uczynni, więc dosyć szybko
znalazłyśmy się w Ostrowiu. Naprawdę miałyśmy fuksa, bo na
dworzec wpadłyśmy chwilę przed wjazdem naszego pociągu na
stację. Nie obyło się bez bury. Moja instruktorka była oburzona
moją lekkomyślnością.
-
Nina, gdzieś to dziewczyno była? Czy zdajesz sobie sprawę jak my
się denerwowaliśmy? Cała sztuka byłaby położona gdybyś nie
dotarła.- Krzyczała.
-
Przepraszam - powiedziałam tylko, zdając sobie sprawę z tego jak
narozrabiałam.
Pojechaliśmy
do hotelu, a stamtąd na próbę. Wszystko wypadło świetnie, wiec
szybko zapomniano o moim wyczynie. Mańka czując się nie najlepiej
w naszym teatralnym towarzystwie zmyła się do jakiejś ciotki w
Mogilnie. Nam pozostało tylko wystawić sztukę.
Widownia
w teatrze zapełniła się po brzegi.
-
Chyba biorą z łapanki - skwitował to mój kolega wyglądając
dyskretnie zza kurtyny.
Rozpoczęło
się. Rolę miałam opanowaną doskonale, więc nie bałam się
żadnej wpadki. Niestety. Trafiły się dwie, na szczęście
zauważone tylko przez aktorów.
Ja
jako zwariowany Stefek, w pewnym momencie kłócę się z moją żoną.
Chodzimy po scenie i w pewnej chwili, bezwiednie siadamy równocześnie
po obu stronach zwykłej drewnianej ławy. Kiedy moja sceniczna
małżonka płacze, ja zrywam się ze słowami:,, Dosyć tego!".
Wtedy... ława przechyliła się gwałtownie i koleżanka wylądowała
na tyłku. Rozległ się śmiech na sali i gromkie brawa, bo
przecież była to komedia.
Druga
wpadka zdarzyła się tuż pod koniec sztuki.
Stefek
wysiadywał jajka zamiast kury, która uciekła mu z kurnika.
Jajkami były kule bilardowe ułożone w tekturowym pudełku. Siedzę,
więc sobie na tych bilardowych kulach, klepię swoją kwestię, a
tu bile, jedna po drugiej, wolniutko toczą się po scenie i jest
obawa, że zaraz stoczą się na widownię. Na ułamek sekundy
zamarłam. Za chwilę opanowałam się i zmieniłam tekst,
dostosowując go do sytuacji. Po czym pozbierałam te nieszczęsne
,,jaja".
Sztuka
została przyjęta bardzo dobrze. Wszyscy nam gratulowali. Czułam
się z tym bardzo dobrze. Po raz pierwszy zrozumiałam , że nie
tylko przygody liczą się w życiu. Mieszkałam w hotelu, jadłam w
restauracji, byłam aktorką. Sprawiało mi to ogromną radość.
Na
drugi dzień wróciłam grzecznie ze wszystkimi, pociągiem do domu.
Obiecałam sobie, że już nigdy więcej nie wyrwę się na taką
eskapadę. Słowa dotrzymałam.
Rozdział
XXIX
Zaangażowałam
się w teatr mocniej niż kiedykolwiek. Nie tylko zresztą w teatr.
Żadna szkolna akademia nie odbyła się beze mnie. Recytowałam na
nich wiersze i pomagałam przy realizacji. Moje aktorskie zapędy
stały się kiedyś zaczątkiem kłopotów, w które nie wpędziłam
się zupełnie sama.
Przygotowywano
w szkole akademię poświęconą Julianowi Tuwimowi. Z jego
twórczości wybrano wiersze o różnej treści. Były, więc poezje
liryczne, erotyki oraz wiersze o charakterze wesołym. Od profesora,
który przygotowywał to wszystko zależało, jaki wiersz przypadnie
nam w udziale. Nie zależało mi zbytnio na konkretnym wierszu, ale
nie chciałam dostać erotyka, bo to recytować było trudno.
Niestety nie byłam jedyna. Wszyscy bali się tego jak ognia.
Oczywiście , w dniu rozdawania wierszy poszłam na wagary, bo miała
być klasówka z matematyki. Na drugi dzień profesor wezwał mnie do
siebie i powiedział:
-
Nie było cię wczoraj, więc sam wybrałem ci wiersz na akademię.
-
Przecież to erotyk! - krzyknęłam oburzona biorąc wiersz do ręki.
-
Trudno, ktoś musi to wziąć , chociaż nie wiem jak dasz sobie z
nim radę .Nie widzę cię w tej roli.
-
Jeśli o to chodzi, to proszę się nie martwić - powiedziałam
urażona.
Próby
odbywały się codziennie , więc szybko nauczyłam się go na
pamięć. Recytowałam, co prawda bez zbytniego zaangażowania, ale
poprawnie. Prawdziwą deklamację zostawiłam sobie na akademię.
W
końcu przyszedł ten dzień. Aula w naszej szkole była pięknie
przystrojona, tak jak i wykonawcy. Oprócz wierszy, śpiewaliśmy
piosenki Bułata Okudżawy. Na pianinie przygrywał nasz szkolny
kolega. Wszystko przygotowane było bardzo profesjonalnie. No i
zaczęło się. Nie było żadnych wpadek. Śpiewaliśmy , a po
każdej piosence, kolejno schodziliśmy z podium dla chóru, aby
wyrecytować swój wiersz. Czekałam na moją kolej z duszą na
ramieniu. Wreszcie ja! Stanęłam przed publicznością i drżącym
głosem zaczęłam:
-
...Gdy Wenus miała szesnaście lat, zauważyli rodzice...".
Po
drugiej linijce wiersza, publiczność rozmyła się , a ja już bez
tremy dokończyłam recytację. Poszło mi dobrze. Z zadowoleniem
wróciłam na podium dla chóru.
Po
skończonej akademii koleżanki zaczęły winszować mi wspaniale
powiedzianego wiersza, więc otoczona wianuszkiem dziewcząt puszyłam
się jak paw.
Niestety,
rozległ się dzwonek i trzeba było wrócić do klasy na resztę
lekcji. Po drodze dogonił mnie polonista , który przygotowywał
akademię, chwycił mnie za rękę i wyszeptał z przejęciem:
-
Byłaś wspaniała! Jak ty grałaś! Jestem zachwycony!
Stałam
ze skromnie spuszczonymi oczyma, ale po chwili chochlik kazał mi
odpowiedzieć:
-
Mówiłam, że dam sobie radę.
-
Dasz radę? - zapytał.
-
Dziewczyno, ty mnie podnieciłaś!
Tego
już moja młodzieńcza natura nie wytrzymała. Spiekłam raka i ...
po prostu zwiałam. Całe
szczęście , że polskiego uczył mnie ktoś inny, bo na lekcji
czułabym się głupio, pamiętając o tym incydencie.
Niestety,
już na drugi dzień dało się odczuć skutki pięknie powiedzianego
erotyka. W czasie lekcji fizyki do klasy wszedł wielbiciel mojego
talentu i rzekł do naszego fizyka:
-
Czy mógłbyś zwolnić Ninę, bo potrzebna mi pomoc w bibliotece.
-
Oczywiście - powiedział.
-
Nina, możesz iść.
Wstałam
niepewnie i ruszyłam za profesorem do biblioteki. Na miejscu zaraz
zapędził mnie do roboty. Najpierw kazał wejść na drabinkę i
powkładać na półki brakujące książki. Robiąc to, czułam na
sobie, a raczej na moich nogach, jego spojrzenie. Później prosił o
skatalogowanie nowych tytułów. Kiedy nie wyrobiłam się ze
wszystkim do końca kazał mi przyjść na drugi dzień. Niestety tak
już zostało. Musiałam zadomowić się w bibliotece, bo pracy było
dużo, a profesor nie wiadomo dlaczego na pomocnicę wybrał sobie
tylko mnie. Po pewnym czasie zaczęło dochodzić do różnych
krępujących mnie sytuacji. Nauczyciel niby przypadkiem ocierał się
o mnie, a gdy stałam na drabince, nagle zaczął dbać o moje
bezpieczeństwo, trzymając mnie za nogi , abym nie spadła. Zaczęłam
wagarować, aby unikać pracy z zaczepliwym facetem, bo przecież
było mi wstyd powiedzieć o tym komukolwiek. Na szczęście
wszystko jakoś ucichło i po powrocie do szkoły nie byłam wzywana
do biblioteki. Myślałam, że kochliwy pan profesor dal sobie
spokój.
Kiedyś,
wieczorem, po próbie szkolnego kółka teatralnego pan Zenek, bo tak
miał na imię , zaproponował całej grupie:
-
A gdybyśmy tak poszli wszyscy na dancing?
-
Ja stawiam - dodał po chwili widząc nasze zdziwione miny.
Wszyscy
zerwali się z miejsc, natychmiast gotowi do wyjścia. Tylko ja
pakowałam swoje rzeczy dłużej niż to było potrzebne.
-
No co się tak grzebiesz?- zagadnęła mnie koleżanka.
-
Ja chyba nie pójdę z wami - odpowiedziałam niepewnie, pamiętając
o dokuczliwych zalotach profesora.
Koleżanka
popatrzyła na mnie tak, jakby widziała mnie pierwszy raz.
-
Ty nie pójdziesz?? - krzyknęła zdziwiona, wiedząc, że do takich
imprez zawsze byłam pierwsza.
-
Albo wszystkich zapraszam, albo nikogo - powiedział stanowczo nasz
przyszły fundator, słysząc słowa mojej rozmówczyni.
Koleżanka
spojrzała na mnie wymownie, a inna dodała:
-
Chyba nie zrobisz nam tego.
Nie
zrobiłam. Poszłam ze wszystkimi. Było bardzo sympatycznie. Tego
wieczoru, pan Zenek kazał wszystkim mówić sobie po imieniu. Pewnie
dlatego, aby nie wzbudzać sensacji. Postawił nam wino, sobie wziął
wódkę. Żartowaliśmy, ale w pewnym momencie zauważyłam, że pan
Zenek częściej niż innym dolewa mi wina.
-
Oho, trzeba mieć się na baczności - pomyślałam.
Jednak
od tańca z nim nie mogłam się wymigać. Prosił po kolei wszystkie
dziewczyny, więc i ja nie mogłam odmówić. W tańcu przytulał
mnie mocniej, niż by to wypadało i z trudem starałam się zachować
odpowiednią odległość.
-
Czemu mnie unikasz ? - zapytał
-
Przecież nic ci nie zrobiłem.
-
Wcale nie unikam - skłamałam nie wiedząc dlaczego.
Miałam
dosyć zalotów podstarzałego lowelasa. Niby był młodym
nauczycielem, ale ja przecież miałam siedemnaście lat !
Urwałam
się z tego dancingu po cichu, aby nikt nie mógł namawiać mnie na
zostanie.
W
szkole dzień minął bez żadnych niespodzianek. Nawet nie widziałam
mojego amanta. Wieczorem do moich drzwi zadzwonił Mirek, syn Trudy.
-
Czy możesz wyjść na chwilę na dwór? - spytał z tajemniczą
miną.
-
Po co? - zdziwiłam się. Nie miałam z Mirkiem żadnych spraw, które
kazałyby wychodzić mi w zimny listopadowy wieczór.
-
Ktoś na ciebie czeka - szepnął mi do ucha.
To
wystarczyło, aby ciekawość gnała mnie po schodach z prędkością
światła. Przy drzwiach wyjściowych na podwórko zwolniłam, bo w
cieniu topoli majaczyła postać nieznajomego mężczyzny. Podeszłam
bliżej i..., no oczywiście! Mój kochany profesor, zalany w trupa.
-
Ninka - wyszeptał, kocham cię.
-
Niech pan idzie do domu - powiedziałam.
-
Dlaczego nie chcesz nawet ze mną porozmawiać? - zapytał.
-
Mam chłopaka - skłamałam, bo myślałam, że w ten sposób dam mu
delikatnie kosza.
-
Co mnie obchodzi jakiś gówniarz ! - krzyknął.
-
Mnie obchodzi!- powiedziałam głośno i wróciłam do domu.
Wieczorem
następnego dnia Mirek znowu zapukał do moich drzwi.
-
Powiedz mu, że nie wyjdę - wysyczałam ze złością.
Po
chwili jednak Mirek pojawił się znowu.
-
Nina, on powiedział, że to już ostatni raz.
-
Co tam się dzieje? - zapytał ojciec wychylając się z pokoju.
-
Nic tato - zawołałam w głąb mieszkania, a do Mirka dodałam:
-
Powiedz, że już idę !
Chwyciłam
kurtkę i zbiegłam po schodach.
-
Wygarnę mu, co on sobie wyobraża, żeby zdechł - psioczyłam.
Niestety
, gdy stanęłam przed profesorem poczułam się jak uczennica. Cała
moja odwaga gdzieś się rozmyła.
-
Słucham pana - powiedziałam.
-
Co jesteś taka oficjalna? - zapytał, i nachylając się do mnie
poprosił:
-
Daj się chociaż pocałować.
Poczułam
woń alkoholu.
-
Ma pan żonę , dzieci, więc proszę mnie więcej nie nachodzić. -
powiedziałam.
-
Jak sobie życzysz - odpowiedział i po prostu odszedł.
Poczułam
się głupio.
-
Może mu za ostro nagadałam, może zabrzmiało to jak groźba? -
myślałam.
Na
drugi dzień nie poszłam do szkoły , bo bałam się spotkania z
moim prześladowcą. Mamie powiedziałam, że nasza klasa organizuje
dzień szkoły więc idę dzisiaj na pierwszą. Około dwunastej
rozległo się pukanie do drzwi. Słyszałam jak mama otwiera, a
potem zaprasza kogoś do środka. Przewróciłam następną stronę
książki, którą właśnie czytałam.
-
Ninka, do ciebie - zaanonsowała mama i w drzwiach pokoju pojawił
się jak gdyby nigdy nic mój profesor. Liczył chyba, że nikogo nie
będzie w domu.
-
Proszę niech pan wejdzie - powiedziałam uprzejmie, chociaż
gotowało się we mnie od środka.
-
Przyszedłem prosić cię o pomoc w bibliotece - łgał głośno,
żeby mama słyszała.
-
Napije się pan kawy? - spytałam ignorując to co mówi.
-
Chętnie - powiedział posyłając mi powłóczyste spojrzenie.
Zrobiłam
kawę nie mówiąc nic i udając, że nie widzę pytających spojrzeń
mamy.
Siedzieliśmy
w milczeniu i nie bardzo wiedziałam co robić.
-
Może pokazać panu zdjęcia? - zapytałam, aby tylko przerwać
milczenie.
-
Chętnie obejrzę - odpowiedział.
Chwyciłam
album i zaczęłam objaśniać kolejne fotki. Byłam bardzo
zdenerwowana i gdy tylko zobaczyłam w filiżance fusy powiedziałam
szybko:
-
Już muszę wyjść, przepraszam.
Polonista
zerwał się skrępowany, powiedział do widzenia i wyszedł.
-
Po co on tu przylazł? - zapytała natychmiast mama.
-
Mówił przecież, że potrzebuje mnie do pomocy, głucha jesteś? -
odpowiedziałam opryskliwie.
-
Nie pozwalaj sobie za wiele gówniaro! - krzyknęła.
Czując
awanturę wiszącą w powietrzu, szybko czmychnęłam za drzwi.
Na
ulicy czekał na mnie profesor. Spodziewałam się tego, więc
podeszłam i zapytałam:
-
Ta pomoc w bibliotece to oczywiście był blef?
-
Pomoc by mi się przydała, przyjdziesz? - popatrzył na mnie
pytająco.
Nie
miałam ochoty na żadną pracę, a już tym bardziej z moim
profesorkiem. Jednak szkoda mi się go zrobiło i zgodziłam się.
-
Jutro na matmie - odpowiedziałam, załatwiając przy okazji dwie
pieczenie przy jednym ogniu.
-
Pomogę mu i będę mogła zwolnić się z lekcji - myślałam
zadowolona, idąc do kawiarni, gdzie spotykaliśmy się z całą
naszą paczką.
Nie
spodziewałam się, że najgorsze dopiero przede mną. Nazajutrz ,
gdy pracowałam przy wypełnianiu kart czytelnika, weszła do
biblioteki nieznana mi pani.
-
Słucham, w czym mogę pani pomóc ? - zapytałam.
-
Pomóc ? , owszem możesz - powiedziała podniesionym głosem, a po
chwili dodała:
-
Odczep się od mojego męża.
Zbladłam
jak ściana. Od razu wiedziałam o kogo chodzi, mimo, że nie czułam
się winna.
-
Proszę pani, ja z pani mężem nie mam nic wspólnego - zaczęłam
się tłumaczyć.
-
Ja tu tylko pomagam.
-
Nic wspólnego? Już ktoś życzliwy poinformował mnie o tym co się
tu dzieje.
-
To są jakieś plotki - próbowałam się bronić.
-
Jeszcze śmiesz kłamać, a to co ? - krzyknęła wymachując mi
przed nosem moim zdjęciem.
-
Widocznie ukradł mi je pani mąż, kiedy nachodził mnie w domu -
krzyknęłam także tracąc cierpliwość.
Panią
profesorową zatkało. Nie spodziewała się takiego obrotu sprawy.
Myślała pewnie, że jakaś uczennica kokietuje jej przystojnego
męża, a on, biedny samczyk, nie potrafi się opędzić. Ja jednak
miałam dosyć. Z płaczem opuściłam bibliotekę, chwyciłam swoje
książki i wróciłam do domu z postanowieniem ,że nigdy już do
szkoły nie wrócę. Taką spłakaną zastała mnie babcia.
-
Co się stało - spytała, głaszcząc mnie po głowie.
Opowiedziałam
wszystko po kolei. Po prostu musiałam się wyżalić.
Babcia
nie odpowiedziała. Posiedziała jeszcze trochę, zrobiła mi herbaty
i poszła. Było mi żal, że nie pocieszyła mnie, ani nie
powiedziała dobrego słowa.
Do
szkoły zaczęłam chodzić gdzieś po tygodniu. Nie wychodziłam
jednak z klasy w obawie, że spotkam profesora. Kiedy już
zapomniałam o nim, zajrzał na lekcję fizyki i poprosił mnie na
korytarz. Wyszłam sztywna ze zdenerwowania.
-
Była u ciebie moja żona - rzekł.
Skinęłam
głową, nie odzywając się ani słowem.
-
Przepraszam cię za nią i za przykrości, które ci zrobiła -
powiedział ze smutkiem.
-
Po cholerę jednak napuściłaś na mnie swoją babcię - powiedział
ze złością.
-
Cooo ?, ja?, na pana? babcię? - dukałam zdziwiona.
-
No tak - powiedział zbity nieco z tropu. Przyszła do mnie do domu,
wyciągnęła duży rzeźnicki nóż i zagroziła ,że jak się od
ciebie nie odczepię, to potraktuje mnie tym nożem. Całe szczęście,
że nikogo nie było w domu.
Milczałam
przez moment trawiąc tę wiadomość, a po chwili wybuchnę łam
głośnym śmiechem.
-
Babcia, u pana? - ryczałam ze śmiechu już na głos, wyobrażając
sobie babcię Antoninę z kuchennym nożem w ręku, wymachującą nim
i podskakującą , aż się jej trzęsie wydatny brzuszek.
-
Cicho, tu są lekcje - skarcił mnie profesor, odciągając dalej od
drzwi klasy.
-
Przepraszam, ale ja nic o tym nie wiedziałam - powiedziałam ,gdy
uspokoiłam się trochę.
-
Wracaj do klasy i zapomnijmy o tym całym incydencie - rzekł w końcu
mój niedoszły kochanek.
Nigdy
więcej nauczyciel nie zaczepiał mnie w szkole, no i poza nią, bo
nie widywaliśmy się, nawet przypadkiem.
Życie
zaczęło toczyć się swoim rytmem. Nie było żadnych wzlotów i
upadków. Ponura jesień zamieniła się w zimę , a później zima
zamieniła się w pełną kwiatów wiosnę. Szkoła zorganizowała
nam wycieczkę do Warszawy. W planie oprócz zwiedzania miasta była
wizyta w operze warszawskiej, a później kolacja i nocleg w ,,Domu
Chłopa”. Warszawę znałam, a na operę czekałam z
niecierpliwością, bo bardzo mi się spodobała, kiedy po raz
pierwszy widziałam ją w Łodzi. Wystawiano wtedy Halkę. Tym razem
miała to być Traviata.
Kiedy
wieczorem, zmęczeni, ale pełni wrażeń zasiedliśmy w operze,
wszystkim udzielił się uroczysty nastrój. Już uwertura zrobiła
na mnie duże wrażenie. W trakcie pierwszego aktu, ktoś nagle
zaczął przeciskać się między krzesłami. Spojrzałam
zniecierpliwiona, bo przeszkadzał i ujrzałam nad sobą głowę
,,mojego” profesora.
-
Ninka, wyjdź ze mną - poprosił.
-
Przecież oglądam operę - wyszeptałam.
Było
mi głupio. Czułam na sobie ciekawe spojrzenia całej klasy.
-
Pójdziemy do hotelu, błagam cię! - jęczał, najwyraźniej nie
zdając sobie sprawy z tego, że przeszkadza połowie widzów, a
druga połowa nadstawia uszy, aby uszczknąć coś z naszej rozmowy.
-
Interesuje mnie to - odparłam zezłoszczona już na dobre, a po
chwili dodałam głośno:
-
Proszę nie przeszkadzać.
Profesorek
wzruszył ramionami i wyniósł się.
W
trakcie antraktu koleżanka, która siedziała najbliżej mnie
spytała:
-
Co, ten podrywacz teraz przyczepił się do ciebie?
-
Oj, już myślałam, że jest odczepiony. Inaczej chyba nie
pojechałabym na tę wycieczkę.
-
On tak szybko nie rezygnuje. Kiedyś była w szkole grubsza afera z
taką jedną uczennicą, która mu nie odmówiła.- zrelacjonowała
mi lepiej poinformowana koleżanka.
Zadzwonił
dzwonek, więc wróciłyśmy na widownię. Po tych rewelacyjnych
informacjach jakoś nie mogłam skupić się na operze.
W
,,Domu Chłopa” zeszliśmy na kolację. Baśka, moja informatorka i
zarazem współlokatorka, szturchnęła mnie w łokieć i wskazała
brodą profesora, który siedział gdzieś w końcu sali i
powiedziała:
-
Zobacz, już chyba da ci spokój, bo znalazł nową ofiarę.
Spojrzałam
w tamtą stronę. Polonista wyraźnie adorował dziewczynę z innej
klasy. Ona była z tego bardzo zadowolona i widać było, że coś z
tego wyniknie.
-
A czy ty wiesz, że on ma pokój obok naszego? - spytała nagle
Baśka.
-
Chyba szykował się mnie odwiedzić w nocy - stwierdziłam.
-
Albo raczej, żebyś miała bliżej do niego - dodała koleżanka.
W
hotelowym pokoju, kiedy zostałyśmy same, z podróżnej torby
wydobyłam pieczołowicie przechowywaną butelkę wina.
-
Ty to myślisz o wszystkim! - zawołała z zachwytem Baśka.
-
No, a nie pomyślałam o korkociągu - zauważyłam ze smutkiem.
-
To drobny szczegół, od czego jest pilniczek - mówiąc to Baśka z
zapałem zabrała się do wydłubywania korka.
Kiedy
już czerwony płyn rozlany był do kubków od mycia zębów
wzniosłyśmy toast:
-
Za wolność, miłość i lenistwo!
Popijałyśmy
powoli, żartowałyśmy, gdy z korytarza dał się słyszeć szept.
Baśka położyła palec na ustach.
-
Ciii, przyszedł profesor ze swoją zdobyczą - wyszeptała.
Zamieniłyśmy
się w słuch. Zza ściany, bardzo wyraźnie słychać było każde
słowo.
-
Przecież nie będę milczeć przez cały wieczór - powiedziałam ze
złością.
-
No to pijemy! - roześmiała się Baśka.
Kiedy
położyłyśmy już się do łóżek, winko lekko szumiało nam w
głowach, a sen jakoś nie nadchodził. Co chwilę, to ja, to Baśka
przypominałyśmy sobie coś śmiesznego i ryczałyśmy na cały
regulator. Za ścianą panowała cisza. Powoli zaczął ogarniać nas
sen. Wtem, zza ściany dał się słyszeć miarowy stukot i
skrzypienie. Mimo woli zaczęłyśmy nasłuchiwać, patrząc na
siebie wymownie. Kiedy nic więcej się nie wydarzyło, a my
mościłyśmy się w pościeli, zza ściany dał się słyszeć
zdyszany krzyk:
-
Oj, oj, och jak dobrze, jak dobrze panie profesorze!!
Wybuchnęłyśmy
niepohamowanym śmiechem, nie zważając, że słychać nas za
ścianą.
-
Widzisz, co straciłaś ?! - powiedziała Baśka patrząc na mnie
zaczepnie.
-
Masz rację - przyznałam.
Rozdział
XXX
Zakochiwałam
się regularnie i właściwie nie było przerwy między jedną
miłością , a drugą. Wszystkie były poważne i do grobowej deski.
Ja też spoważniałam, ale nie do końca.
Moje
miłości były raczej krótkotrwałe. Może dlatego, że nie byłam
taka szybka, a może dlatego, że miałam nierówno pod sufitem. W
tym wieku powaga powinna cechować moje zachowanie. Ja jednak
namawiałam moich ukochanych na odrobinę szaleństwa. Kwitowali to
wzruszeniem ramion, lub pocałunkiem. To drugie lubiłam o wiele
bardziej.
Z
głową w chmurach pisałam wiersze, słuchałam muzyki poważnej i
chodziłam na prywatki. Buntowałam się też, jak na młodą osobę
przystało.
Pierwsza
miłość dopadła mnie już w podstawówce, ale z perspektywy moich
siedemnastu lat, była to błahostka. Druga miała na imię Marek,
trądzik na twarzy i odstające uszy. Marek nie podobał się moim
koleżankom, ale był romantyczny i... grał cudownie na pianinie.
Było to bardzo ważne, bowiem przeżywałam właśnie fascynację
Beethowenem i jemu podobnym, a Marek grał tylko dla mnie. Niestety
moja miłość choć burzliwa była jednak nietrwała. Koleżanki
namówiły mnie, abym zostawiła Marka, no i oczywiście zrobiłam to
natychmiast, bo czego się nie robi dla przyjaźni.
W
pierwszej klasie szkoły średniej, a właściwie między klasą
pierwszą, a drugą, rodzice wysłali mnie na obóz młodzieżowy do
Ornontowic, koło Rybnika. Byłam bardzo zadowolona, bo obóz
młodzieżowy to nie to samo co kolonia. Najmłodsza uczestniczka
miała piętnaście lat, a wychowawczyni, osiemnaście. Moje
koleżanki z pokoju natychmiast pozakochiwały się w przystojnych
dwudziestoletnich wychowawcach. Ja upatrzyłam sobie Michała, który
był zastępcą kierownika, miał dwadzieścia cztery lata i... grał
cudownie na pianinie. Miałam wrażenie, że moja miłość, to
będzie czysto platoniczne uczucie, ale zaczęła się między nami
snuć nić porozumienia. Kiedyś, gdy wszyscy szaleli na obozowej
dyskotece, a ja snułam się po korytarzu tęskniąc za moim
ukochanym, nagle jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki
pojawił się Michał.
-
Nie jesteś na dyskotece? - zapytał, a jego słodki głos ukoił
moją tęsknotę.
-
Wolę słuchać innej muzyki - powiedziałam poważnie , za nic nie
przyznając się, że liczyłam na spotkanie z nim.
-
Jak masz ochotę, to wejdź do pokoju muzycznego, a ja zaraz wrócę
i zrobimy sobie koncert - powiedział, wręczając mi klucze od
pokoju, gdzie stało pianino.
Szczęście
moje nie miało granic. Po chwili Michał wrócił i rozpoczął swój
koncert. Słuchałam wpatrzona w jego profil i po chwili w moich
oczach pojawiły się łzy wzruszenia. Michał zerknął na mnie
kątem oka i westchnął:
-
tak, tak, miłość jest smutna.
-
Ja nie jestem zakochana ! - krzyknęłam szybko i podbiegłam do
okna, żeby nie widział mojego zaskoczenia.
-
Jak on mógł tak szybko rozszyfrować moje uczucie? - myślałam w
panice.
To
jest tylko tytuł utworu - roześmiał się podchodząc do mnie.
Odwrócił
moją twarz do siebie i zapytał:
-
Naprawdę nie jesteś zakochana?
Nie
odpowiedziałam, tylko spojrzałam mu w oczy i pochyliłam twarz w
jego kierunku. Michał odsunął się ode mnie.
-
Chcesz żebym cię pocałował? - powiedział z uśmiechem.
Tego
już było za wiele jak na moje zakochane serduszko. Wyskoczyłam z
pokoju jak burza i zwiałam do siebie. Rzuciłam się na łóżko
płacząc.
-
Jak ja się teraz pokażę, umrę ze wstydu, będzie się ze mnie
śmiał - tysiące najtragiczniejszych myśli przebiegało mi przez
głowę.
W
pewnym momencie poczułam jak ktoś otwiera drzwi i siada na moim
łóżku. Zesztywniałam.
-
Ninka, nie płacz - powiedział Michał głaszcząc mnie po głowie.
-
Nie płacz, dobre sobie - myślałam ze złością nie podnosząc
głowy z poduszki.
-
Wstań, chcę z tobą porozmawiać - szepnął i podniósł mnie za
ramiona.
Usiadłam
ze spuszczoną głową, aby nie widział moich zapuchniętych od
płaczu oczu.
-
Wiesz ile ja mam lat ?- zapytał
-
Będzie mi tu chrzanił o wieku - myślałam ze złością , ale
głośno odpowiedziałam:
-
wiem i co z tego?
Jesteś
jeszcze nieletnia i sama wiesz, że jako wychowawca...- nie
dokończył. Objął mnie ramieniem i pocałował w policzek.
-
Podobasz mi się - powiedział wstając.
-
A, co...
-
Muzyki możesz posłuchać zawsze - przerwał mi i wyszedł.
Od
tego momentu moje życie obozowiczki zmieniło się zdecydowanie.
Rozrabiałam jak dawniej , ale na widok pana kierownika dostawałam
palpitacji serca. Oczywiście nadal słuchałam muzyki w wykonaniu
Michała, nadal wzdychałam do niego, ale wszystko było bardzo
poprawne i moralne.
Dzień
wyjazdu z obozu był strasznym przeżyciem dla wszystkich. Płacz i
zgrzytanie zębów. Żal było wakacyjnych przyjaźni z koleżankami,
a oprócz tego każda z nas już nigdy miała nie zobaczyć swojego
ukochanego. Wszystkie stały ze swoimi chłopcami, całowały się ,
tylko ja, samotna jak palec ukradkiem zerkałam na Michała,
krzątającego się wśród wyjeżdżających. Widziałam, że
przygląda mi się od czasu do czasu, ale była to dla mnie słaba
pociecha. Postanowiłam sprawdzić jak będę się czuła bez jego
widoku i poszłam do parku za budynkiem. Usiadłam na ławeczce z
daleka od wszystkich i rozmarzyłam się.
-
Nina, dlaczego się tu chowasz? - powiedział Michał pojawiając się
nagle przede mną.
-
Chciałam być trochę sama - odpowiedziałam ze smutkiem w głosie.
Michał
wziął mnie za ręce i zajrzał w oczy.
-
Tak mocno to przeżywasz? - zapytał.
Byłam
zła. Nie dość, że mnie nie kocha, i że nie pozwala się kochać,
to jeszcze mam mu opowiadać jak jest mi źle bez niego.
Niedoczekanie!
-
Nic nie przeżywam i nikogo nie kocham - prawie wrzasnęłam i
oparłam głowę na jego ramieniu.
-
Chyba teraz, kiedy obóz się kończy mogę ci powiedzieć, że też
cię kocham, tylko nie mogłem inaczej, przepraszam - wyszeptał
jednym tchem.
-
Tyle straconego czasu - powiedziałam.
Michał
objął mnie i zaczęliśmy się całować.
ROZDZIAŁ
XXXI
Po
powrocie z obozu, miasto powitało mnie wakacyjnym słońcem, ale ja
byłam smutna, szara i zdecydowanie jesienna.
Dni
dzieliłam na takie, w których przychodził list od Michała i
takie, w których ja pisałam do niego. Moja miłość była bardzo
wyrozumiała. Pozwalała mi na spotkania towarzyskie, a nawet na
flirtowanie z chłopakami. Takim chłopakiem do flirtów był
Krzysztof, zwany przez wszystkich Kusy, z racji wysokiego wzrostu.
Chodziliśmy razem na prywatki, do kina i na spacery. Wszyscy uważali
nas za parę, ale dla mnie liczył się tylko Michał.
Któregoś
dnia rano, tak około godziny trzynastej, mama wtargnęła do mojego
pokoju krzycząc głośno:
-
Do której zamierzasz spać, gnijesz w tym łóżku i nie ma z ciebie
żadnego pożytku!
Nie
odpowiedziałam, tylko naciągnęłam kołdrę na głowę.
-
Masz list od Michała - dodała mama, wiedząc, że to jedyny sposób
na wyciągnięcie mnie z łóżka.
-
Figę - burknęłam spod kołdry.
-
No, to zobacz - zawołała.
-
Zaraz zobaczymy co pisze - dodała.
Tego
już było za wiele. Wyskoczyłam z łóżka jak z procy.
-
Oddawaj, cudzych listów się nie czyta ! - wrzeszczałam usiłując
wyrwać kopertę.
W
końcu udało mi się to. Mama skapitulowała, a ja schowałam się w
toalecie, aby spokojnie przeczytać kolejny miłosny list.
-
,,Nadziejo mojego serca” - pisał mój ukochany.
-
Jak pięknie - wzdychałam, nikt tak do mnie nigdy nie mówił.
-
,,Przyjeżdżam do ciebie w przyszłym tygodniu, zarezerwuj mi hotel
- przeczytałam dalej.
-
Boże, Przyjeżdża!!, chyba zwariuję.
Natychmiast
pobiegłam do Celiny, aby pochwalić się tą cudowną wiadomością,
a po godzinie już wszystkie moje przyjaciółki wiedziały o
przyjeździe Michała.
Wreszcie
przyszedł ten upragniony dzień. Wszystko zapięte na ostatni guzik.
Hotel zarezerwowany, a ja, dzięki pomocy koleżanek, wystrojona jak
stróż w Boże Ciało. Teraz trzeba na dworzec.
-
Mańka, chodź ze mną, bo sama się boję - prosiłam koleżankę.
-
Co ty, to twoja randka - próbowała oponować.
-
Nie bądź świnia - prawie już skomlałam.
Mańka
świnia nie była, więc poszłyśmy razem.
Pociąg
wjechał na stację, ludzie wysiedli, a Michała nie było.
Popłakałam sobie natychmiast, ale Mańka przywołała mnie do
porządku.
-
Nie rycz, jak krowa, cały makijaż ci spłynie.
-
No to co! - i tak nie mam dla kogo ładnie wyglądać.
-
Chodź - Mańka pociągnęła mnie za rękaw, może jest w hotelu.
-
Ciekawe jak się tam znalazł, chyba samolotem - ironizowałam, ale
szłam posłusznie za Mańką, jak cielę.
Weszłyśmy
do recepcji. Tutaj też zabrakło mi języka w gębie i Mańka
musiała zapytać o Michała za mnie.
-
Tak, ten pan przyjechał i prosił przekazać, że jak ktoś do niego
przyjdzie, to jest na obiedzie w restauracji.
-
Dziękuję - powiedziała koleżanka, zerkając na mnie ze
zdziwieniem.
-
No co ty, nie zemdlejesz? - zapytała gdy już wyszłyśmy.
-
Wszystko w porządku, spadaj do domu - powiedziałam serdecznie i
ruszyłam na spotkanie.
Siedział
przy stoliku i jadł obiad, ale wyglądał tak romantycznie, jak
gdyby grał na harfie. Przywitaliśmy się , lecz ciężko mi było
wydukać jakieś słowo. Michał zauważył moje milczenie.
-
Coś się stało? - zapytał.
-
nnie, tylko tak jakoś - odpowiedziałam rezolutnie.
Po
obiedzie poszliśmy na długi spacer i już gęba mi się nie
zamykała. Potem było wino pokoju hotelowym i wiele słów o
miłości.
Michał
był trzy dni, które zleciały bardzo szybko. Znowu zrobiło mi się
jesiennie w sercu, no i wokół też. Spadały liście, przychodziły
listy, a ja czytałam Tuwima, bo jego wiersze bardzo pasowały do
mojego nastroju. Jesień przerodziła się w zimę, później
przyszła wiosna. Mój ukochany przyjechał do mnie jeszcze kilka
razy, a w maju mieliśmy się spotkać w Oświęcimiu, bo jechałam z
klasą na wycieczkę.
Trasa
wycieczki wiodła przez Kraków, Wieliczkę, Ojców, no i Oświęcim.
W trakcie wycieczki kombinowałam, jak tu poinformować profesorkę
o moim planowanym spotkaniu. Postanowiłam pójść na żywioł.
-
Proszę pani, a w Oświęcimiu przyjdzie po mnie wujek i chciałam
się zwolnić na trochę - rzuciłam w chwili, gdy profesorka była
zaabsorbowana czymś innym.
-
A ile ten wujek ma lat ? - zapytała rozsądnie.
-
No... dwadzieścia cztery - odpowiedziałam szybko.
-
No to cię nie zwolnię - odpowiedziała pani i wróciła do swojego
zajęcia dając mi w ten sposób do zrozumienia, że dyskusja
skończona.
-
To się jeszcze okaże - mruknęłam pod nosem.
W
Ojcowie nie mogłam doczekać się końca zwiedzania, bo następnym
etapem wycieczki był Michał. Kiedy już znaleźliśmy się w
autokarze, spoglądałam nerwowo na zegarek i modliłam się w duchu,
żeby tylko zdążyć.
-
Nina, zobacz, jacyś chłopcy jadą za nami i kiwają nam - wyrwała
mnie z rozmarzenia Mańka.
Rzuciłam
się do okna. Za nami jechał fiat, a w nim dwóch całkiem
przystojnych chłopaków. Natychmiast zapomniałam o Michale.
Kiwałyśmy do nich, oni do nas, pisaliśmy sobie liściki, które
my przytykałyśmy do szyby, a oni odczytywali. W ten sposób
umówiliśmy się na spotkanie. Właśnie w tym nieszczęsnym
Oświęcimiu. Kiedy już autokar stanął pod dworcem, profesorka
zaczęła dawać instrukcję dobrego zachowania, ja już wypatrywałam
Michała. Na hasło,, możecie wyjść” pierwsza dopadłam klamki i
już po chwili byłam na zewnątrz.
-
No cześć dziewczyny - zawołali chłopcy, którzy przyjechali za
nami.
-
Siadajcie, zrobimy sobie przejażdżkę - zaproponował jeden z nich.
Zatrzymałam
się i spojrzałam pytająco na Mańkę.
-
Wsiadamy? - zapytała.
-
Mała!, leć na dworzec i powiedz Michałowi, że zaraz wracam -
zawołałam do koleżanki ładując się do auta.
-
Nina, co robisz!! - usłyszałam jeszcze przerażony krzyk
profesorki.
Chłopcy
zachowali się bardzo kulturalnie. Pokazali nam miasto, kryte
lodowisko i po godzinie odwieźli na miejsce zbiórki.
Niestety
Michała już nie było.
-
Byłaś? - dopytywałam się Małej.
-
No tak , ale widziałam tylko jak jakiś facet wsiada do pociągu.
-
Chyba cię widział, jak jechałaś z tamtymi chłopakami - dodała
po chwili.
-
No to sobie nagrabiłam - rozpłakałam się. Nawciskałam sobie od
idiotek, ale to nie polepszyło mojego samopoczucia.
Na
dworze panowała wiosna, a w moim sercu nie tęskniąca jesień, a
zimny sopel lodu.
W
domu natychmiast zabrałam się do pisania płomiennych listów,
które niestety zostawały bez odpowiedzi.
ROZDZIAŁ
XXXII
Przyszło
następne lato. Michał tkwił gdzieś we mnie jak trucizna, ale od
czego jest antidotum. Poznałam Jacka. Był ratownikiem. Dobrze
zbudowany blondyn z Warszawy, którego zazdrościły mi inne
koleżanki. Jeszcze jednym atutem Jacka było to, że mówił do mnie
kwiatuszku i był bardzo romantyczny. Niestety nie grał na żadnym
instrumencie. Jacuś zakochał się we mnie bez pamięci i nie
informując mnie zaplanował nasz ślub. Jak na porządnego syna
przystało zawiadomił rodziców o czekającym ich szczęściu, a ci
szybciutko napisali do moich, delikatnie podpytując o potomka. Z
kolei moi zmartwieni staruszkowie przeprowadzili ze mną poważną
rozmowę i odetchnęli z ulgą, gdy dowiedzieli się, że jeszcze nie
będą myć wnukowi zafajdanej pupy .Jackowi dostało się też ode
mnie za samowolę, ale nie spowodowało to żadnych skutków
ubocznych. Nadal chodziliśmy na długie romantyczne spacery nad
jezioro i opalaliśmy się na plaży.
Wśród
korespondencji, przychodzącej do rodziców, znalazł się jeden
niepozorny list zaadresowany do mnie, obcym charakterem pisma. Znane
było tylko nazwisko - Michała. Rozerwałam kopertę i zaczęłam
czytać:
-,,
Pani Nino... „.
Przebiegłam
wzrokiem linijki tekstu i zatrzymałam się na zdaniu, które
wstrzymało na chwilę moje serce.
-
,, Michał jest żonaty i ma córkę. Czytałam pani listy, ale nie
dawałam ich mężowi. Proszę więc więcej nie pisać....”.
Wiedziałam
już, że go nigdy nie zobaczę. Popłakałam sobie , powzdychałam
i postanowiłam napisać ostatni raz, żeby wiedział ,że ja wiem o
wszystkim. Moje antidotum jakoś przestało działać , więc razem z
listem od tej wstrętnej baby wróciła tęsknota za Michałem.
Po
dwóch tygodniach dostałam kartkę od Michała. Zapraszał mnie na
kolonie, które prowadził gdzieś w górach.
-
Jadę - zwierzałam się Mańce.
Popatrzyła
na mnie zdziwiona.
-
Przecież on jest żonaty - stwierdziła.
-
To ostatni raz tłumaczyłam zła, że nie popiera mojego pomysłu.
-
Zrobisz jak uważasz - odpowiedziała wzruszając ramionami.
-
Masz chyba jakieś pieniądze na bilet ? - zapytała po chwili.
-
A, bo to raz jeździłam autostopem? - tłumaczyłam bardziej sama
sobie niż Mańce.
Niestety
mój wyjazd nie doszedł do skutku. Mama, jakimś tylko jej znanym
sposobem dowiedziała się o planowanej wyprawie w ramiona bądź, co
bądź żonatego mężczyzny i nałożyła na mnie skuteczny areszt
domowy. Na otarcie łez pozostał mi więc w dalszym ciągu Jacek. Na
nieszczęście wakacje się kończyły i mój ratownik musiał
wyjechać. Pozostała korespondencja i bogate życie towarzyskie. Na
horyzoncie znowu pojawił się Kusy, ale odpędzałam się od niego,
bo zaczął ostro popijać. Za to Jacuś przyjeżdżał dosyć często
i spędzaliśmy razem romantyczne chwile. Pewnego razu to ja
postanowiłam wybrać się do niego, a przy okazji zwiedzić stolicę.
Data ustalona, rodzice, o dziwo, pozwolili, a nawet dali na bilet i
wyruszyłam.
Jechałam
autobusem, który zatrzymywał się w każdej wiosce, a to
wprowadzało mnie w parszywy nastrój.
-
Chyba się starzeję - myślałam ponuro.
-
Jak mogłam jechać autobusem?.
-
Cóż, pieniędzy za bilet i tak mi nie zwrócą, ale przynajmniej
będzie normalnie - pomyślałam sobie i na następnym przystanku
wysiadłam.
Humor
wrócił mi jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.
Poprawiłam torbę na ramieniu i ruszyłam wzdłuż szosy usiłując
złapać po drodze jakiś samochód. Nie czekałam długo. Zatrzymał
się przede mną z piskiem opon przepiękny.... żuk. W kabinie obok
kierowcy siedziała jakaś damulka, ale za to na pace było miejsce w
sam raz dla mnie. Raźno wskoczyłam do środka wciągnięta przez
jakąś pomocną dłoń, która okazała się kończyną całkiem
miłego chłopaka.
-
Nareszcie przyjemny zapach spalin i świst powietrza - pomyślałam
zadowolona.
Pani
wysiadła gdzieś po drodze, a uprzejmy kierowca zaproponował mi
miejsce w kabinie.
-
dziękuję bardzo - odpowiedziałam grzecznie i samochód potoczył
się dalej.
Potoczył
się, to chyba nie najlepsze słowo. Pan kierowca, siedząc samotnie
w kabinie najwyraźniej się nudził i z nudów zaczął się bawić
w kierowcę rajdowego. Bryka nagle przyspieszyła, drzewa uciekały
szybciej niż na przyspieszonym filmie, a mój towarzysz podróży
zaczął się śmiać widząc moją przerażoną minę.
-
Nigdy nie jechałaś szybko? - zapytał.
-
Jechałaś, ale nie takim gratem - odpowiedziałam urażona.
Nie
dane mi było długo się obrażać , bo nagle samochodem mocno
rzuciło, przeleciałam na drugą stronę paki, po drodze mijając
mojego rozmówcę. Nie zdążyłam nawet krzyknąć, bo za chwilę
zderzyłam się z deską wystającą z plandeki i poczułam, że
samochód stacza się z jakiejś pochyłości. Kiedy wszystko ucichło
wygramoliłam na zewnątrz. Chłopak stał cały i zdrowy obok
kierowcy, któremu też nic nie było. Tylko mnie ciekła strużka
krwi z rozbitego łuku brwiowego.
-
Zjeżdżajcie - warknął zdenerwowany szofer, bo jak was tu zobaczy
milicja, to beknę za to, że bez zezwolenia wożę ludzi.
Trochę
oszołomiona chwyciłam swój bagaż i bez zastanowienia skierowałam
się w stronę szosy.
-
Poczekaj ! przecież to trzeba zszyć - rzekł mój towarzysz niedoli
wskazując na moją brew i przytrzymując mnie za ramię.
-
A masz igłę i nici ? - zapytałam kpiąco.
-
Ale z ciebie osa - roześmiał się i przyłożył mi na ranę swoją
chusteczkę.
Wzruszył
mnie ten gest i to, że będę miała bliznę i to, jak ja się
pokażę u Jacka i w domu. Nie pozostało mi nic innego tylko
rozpłakać się na cały regulator. Czekałam na słowa ,,nie becz”,
czy coś w tym rodzaju, a on po prostu wytarł mi łzy i powiedział
uspakajająco:
-
Tu niedaleko jest szpital, zaprowadzę cię.
Tego
już było za wiele. Ryknęłam takim płaczem, że chłopak
popatrzył na mnie z przestrachem, lecz mimo to, dzielnie wziął
mnie pod ramię moją torbę pod drugie i poszliśmy.
Po
zszyciu popatrzyłam w lustro w szpitalnej toalecie i zobaczyłam
dziewczynę z podbitym okiem, opatrunkiem na czole i w brudnych,
pochlapanych krwią ciuchach.
Nie,
w takim stanie nie mogę pokazać się u przyszłych teściów -
pomyślałam.
Usłużny
chłopak, którego zapomniałam nawet zapytać o imię, zaprowadził
mnie na przystanek autobusowy i już bezpiecznie dotarłam do domu.
Została jeszcze przeprawa z rodzicami. Na miejscu jednak czekała
mnie miła niespodzianka. Przerażeni moim widokiem rodzice nie
robili mi wymówek, ciesząc się ,że żyję, a ja przyrzekłam im i
sobie ,że już więcej nie pojadę autostopem.
Gęba
goiła mi się dosyć szybko, siniaki poznikały i tylko z łuku
brwiowego wystawały nici chirurgiczne, które wyglądały jak
antenki nadawcze. Moje koleżanki natychmiast to podłapały i
dostałam przezwisko ,,Ufo”.
Podróż
do Jacka została odłożona do chwili wyjęcia szwów, ale nie
zrezygnowałam z niej. Rodzice pogodzili się z tym, że zawsze
gdzieś mnie nosi, więc prosili tylko, abym postarała się o tak
pilnie poszukiwaną u mnie rozwagę. Ja ze swojej strony obiecałam,
że zaopatrzę się w coś takiego. W końcu wyruszyłam. Byłam
bogatsza o nowe doświadczenia i bliznę pod okiem, a może i trochę
rozsądniejsza. Do Warszawy dojechałam szczęśliwie, autobusem. Bez
przeszkód dotarłam do domu Jacka i zapukałam do drzwi pewna, że
wybiegnie mi na spotkanie. Jakie było moje rozczarowanie, gdy
okazało się, że w drzwiach stanął starszy pan, tylko trochę
przypominający Jacka.
-
Dzień dobry, czy zastałam Jacka? - wystękałam.
-
Proszę wejść, co prawda Jacek wyszedł na chwilę, ale na pewno
zaraz wróci.- odpowiedział.
Ojciec
Jacka wprowadził mnie do pokoju.
-
Proszę usiąść, a ja zrobię kawy - zaproponował i wyszedł.
Rozejrzałam
się po pokoju. Nic ciekawego w nim nie było. Ot tak jak większość
mieszkań. Najchętniej bym się stąd ulotniła, ale nie wiedziałam
jak to zrobić. Obiecałam sobie, że obedrę ze skóry mojego
chłopaka. Nie mogłam jednak złościć się długo, bo wrócił
szanowny tatuś. Podał mi kawę i zaczął przeprowadzać wywiad
środowiskowy.
-
Czy pani się uczy? - zapytał tak z głupia frant.
-
Tak, uczę się - odpowiedziałam z uśmiechem.
-
Co zamierza pani robić po szkole? - sondował mnie tatulek.
-
Zamierzam studiować - odpowiedziałam uśmiechając się jeszcze
milej.
-
A plany matrymonialne?
-
Pewno kiedyś, ale nieprędko.
-
Jacek mówił mi, że zamierzacie się pobrać - poinformował mnie w
końcu.
-
Tu cię boli, pacanie - pomyślałam sobie, a na głos powiedziałam
to, co przypuszczalnie chciał usłyszeć.
-
Jacek chyba tak żartował, bo tak naprawdę nigdy nie rozmawialiśmy
o małżeństwie, a poza tym jesteśmy przecież za młodzi na tak
poważny krok. Tatuś był usatysfakcjonowany. Popytał jeszcze
delikatnie o stan rodzinnych finansów. Na tym polu też się nie
zawiódł, bo puściłam wodze fantazji, przedstawiając swoją
rodzinę jako nadzianych, do granic obrzydliwości ludzi.
W
końcu wrócił mój ,, przyszły” mąż i zostałam zwolniona ze
spowiedzi. Wyszliśmy na długi, romantyczny spacer, na którym
objechałam Jacka jak święty Michał diabła, za nieobecność w
domu, a on nieszczęsny biedaczek przyznał się, że tato mu tak
kazali. Resztę dnia spędziliśmy już miło, a późnym wieczorem
wsiadłam w ostatni autobus i wróciłam do domu.
Jesień
szybko zamieniła się w zimę. Czas dzieliłam między szkołę,
spotkania z przyjaciółmi i dosyć intensywną korespondencję z
Jackiem. Pod koniec stycznia przyszedł list, który zadecydował o
moim zerwaniu z nim.
-
Kochany kwiatuszku, mam w domu ciężką sytuację, bo rodzina śmieje
się ze mnie, że chciałem się żenić. Nie mówią na mnie inaczej
jak żonkoś. W związku z tym mam propozycję. Nie piszmy do siebie
więcej i nie utrzymujmy żadnych kontaktów, aż do lata. Jeśli
okaże się, że nasza miłość wytrzymała tę próbę czasu, to
znowu będziemy razem. - czytałam z coraz bardziej rosnącym
zdziwieniem.
-
A to drań, maminsynek jeden, zachciało mu się robić próby!! -
wrzeszczałam na głos chodząc po pokoju jak tygrys w klatce.
-
Już ja ci napiszę , aż ci pójdzie w pięty.- postanowiłam w
końcu.
Zabrałam
się do odpisywania na ten jakże miły liścik. Moje uczucie do
Jacka nie było na tyle głębokie, żebym mocno przeżywała to co
napisał, ale ucierpiała na tym moja kobieca duma.
-
Jacusiu, nasza miłość już została wystawiona na próbę i nie
wytrzymała jej. Nie potrafiłeś wytrzymać docinków rodziny.
Wolałeś zrezygnować z czegoś co było dla ciebie istotne. W
związku z tym uważam ,że nasze chodzenie dobiegło końca i życzę
ci, aby twoja następna dziewczyna nie wzbudzała w twoim domu tylu
niezdrowych emocji co ja. - wyskrobałam i schowałam list do
koperty.
Jeszcze
tego samego dnia list wysłałam i poczułam się wolna. Pomyślałam
nawet o Michale, ale jakoś tak bez żalu. Ucieszyło mnie to, bo
znaczyło tylko jedno. Odkochałam się!!. Trochę jednak było mi
smutno, bo polubiłam ten stan zakochania.
Rozdział
XXXIV
Czułam
się coraz bardziej samotna. Nawet na dyskoteki nie miałam z kim
chodzić, bo koleżanki prowadzały się ze swoimi chłopakami i co
jakiś czas któraś opuszczała stan panieński, rzucając się w
ramiona męża.
Siedziałyśmy
kiedyś z Mańką w kawiarni, popijałyśmy leniwie kawę,
obserwowałyśmy bez entuzjazmu miejscowych chłopaków i wysuwałyśmy
filozoficzne wnioski.
-
Wiesz, nie ma na kim oka zawiesić - stwierdziła Mańka.
-
Same jakieś takie ochlapusy - dodałam.
-
Ja chyba nie wyjdę za mąż, bo nie ma za kogo - westchnęła moja
koleżanka z żalem.
-
Ja jeśli wyjdę, to na pewno nie będzie to chłopak z tego miasta -
stwierdziłam stanowczo.
-
No, chyba masz rację - z ulgą przyznała Mańka.
-
No to w takim razie staropanieństwo nam nie grozi - roześmiałam
się.
-
Żeby poznać jakiegoś fajnego chłopaka, ale nie stąd, musimy udać
się do innego miasta, albo czekać na wakacje.- rozumowała
logicznie Mańka.
Mnie
nie trzeba było długo namawiać.
-
Wybierzemy się w sobotę, na dyskotekę do najbliższej miejscowości
- zaplanowałam.
-
Zgoda, trochę się rozerwiemy - zapałała entuzjazmem przyjaciółka.
Do
soboty były już tylko dwa dni, które spędziłyśmy pracowicie,
poprawiając swoją urodę i kompletując niezbędną garderobę.
Oczywiście skompletowanie wyżej wymienionej nie obyło się bez
pomocy koleżanek.
W
sobotę późnym popołudniem pojawiłyśmy się przed budynkiem
dyskoteki. Kupiłyśmy bilety i weszłyśmy na salę. Zdecydowałyśmy
się na zabawę do białego rana, bo i tak wcześniej nie miałyśmy
powrotnego pociągu.
,,Dyskoteka”
składała się z czterech grajków, którzy rozłożyli swój sprzęt
na małym podwyższeniu. Po drugiej stronie sali był bufet obficie
zaopatrzony w .....piwo.
-
No cóż, może się rozkręci - zastanawiała się głośno Mańka.
Z
braku innych napoi kupiłyśmy sobie piwo i popijając w kąciku
obserwowałyśmy rozwój wypadków. Orkiestra zaczęła grać i
towarzystwo ruszyło szturmem na parkiet. My, jako nowe twarze,
natychmiast zostałyśmy zauważone. Tancerzy miałyśmy bez liku,
tylko, że byli jacyś tacy niewyględni. Niestety im dłużej trwała
impreza tym bardziej napici byli nasi adoratorzy. Zaczęłyśmy
odmawiać tańca, co z kolei było bardzo źle widziane. Atmosfera
robiła się coraz bardziej gęsta. Na szczęście dwóch bijących
się podpitych oprychów odwróciło od nas uwagę naszych wątpliwych
amantów i przy wtórze melodii z ,,Bonanzy” opuściłyśmy lokal.
-
Co teraz zrobimy? - zatroskała się Mańka.
Była
godzina dwudziesta trzecia, ostatni nasz pociąg już odjechał.
Następny dopiero o szóstej rano, a my czterdzieści kilometrów od
domu.
-
Pójdziemy na autostop - zawołałam zadowolona ze swojego pomysłu.
-
W nocy? - zdziwiła się Mańka.
-
A bo to pierwszy raz? - odpowiedziałam pytaniem na pytanie.
Mańka
wzruszyła ramionami.
-
To chodźmy - powiedziała.
Stanęłyśmy
na trasie wypatrując jakiegokolwiek samochodu.
-
Zobacz, nic nie jedzie - stwierdziła ponuro koleżanka.
-
Przyjedzie, zobaczysz, przecież wielu kierowców wybiera się w
trasę na noc. - odpowiedziałam z nadzieją w głosie.
Minęła
godzina, a my zaczęłyśmy już dobrze marznąć. Nareszcie u wylotu
drogi pojawił się wymarzony pojazd.
-
O matko, chyba zwalnia! - krzyczała podekscytowana Mańka machając
jak pajac rękami.
-
Możemy się zabrać? - zapytałam, gdy samochód zatrzymał się
przed nami.
-
Siadajcie, ale ja tylko dwadzieścia kilometrów. - odpowiedział
kierowca.
Nie
trzeba było powtarzać dwa razy. Za chwilę siedziałyśmy już w
ciepłym wnętrzu szoferki.
-
To gdzie tak po nocy panienki się wybierają? - zapytał
podejrzliwie.
-
Wracamy z dyskoteki, a pociąg miałybyśmy dopiero rano. -
odpowiedziała zgodnie z prawdą Mańka.
-
Ja niestety zaraz skręcam i musicie wysiąść - powiedział
kierowca.
-
A nie podrzuciłby pan nas do domu? - zapytałam z nadzieją w
głosie.
-
Tak, to przecież już niedaleko, prosimy! - zawtórowała mi
przyjaciółka.
-
Nie mogę, jest już późno, a ja rano jadę w trasę - wytłumaczył
się.
Trudno,
musiałyśmy wysiąść. Znowu stałyśmy na szosie, opatulone po
uszy, jak chochoły. Po piętnastu minutach Mańka pękła.
-
Już kurde mam dosyć! - wrzeszczała.
-
Zmarzłam jak durna foka!
-
A myślisz, że mnie to ciepło? - zapytałam zaczepnie.
-
Może byśmy tak szły zamiast stać? - zaproponowałam ugodowo.
-
No, może to jest najmądrzejszy pomysł - stwierdziła Mańka.
Ruszyłyśmy
poboczem drogi, w trochę lepszych humorach. Stawiałyśmy duże
kroki, aby się rozgrzać i efekty były wyczuwalne po kilku
minutach. Cały czas oglądałyśmy się, czy przypadkiem nie jedzie
jakiś samochód, niestety droga była pusta.
-
Robi się całkiem ciemno, patrz księżyc się chowa - zauważyła
Mańka.
-
Będziemy się trzymać białej linii - powiedziałam.
Szłyśmy
więc dalej w całkowitych ciemnościach. Od czasu do czasu księżyc
wyglądał zza chmur i wydawało mi się, że spogląda na nas
ironicznie.
-
Czuję się jak idiotka - powiedziała Mańka, chyba czując na sobie
spojrzenie księżyca.
-
Ale znalazłyśmy amantów - zakpiłam.
-
Celina była tam kilkakrotnie i mówiła, że dyskoteki są super -
przypomniała mi koleżanka.
-
Widocznie ona ma inne potrzeby - westchnęłam.
Droga
była nadal pusta, a my miałyśmy już sporo kilometrów w nogach.
Odechciało nam się gadać. Marzyłyśmy tylko o ciepłym łóżku i
spaniu. W końcu zobaczyłyśmy światła miasta.
-
Jezuniu, jak mnie bolą nogi - jęknęłam.
Spojrzałam
na zegarek.
-
Za pół godziny przyjedzie nasz pociąg.
-
Mogłyśmy przesiedzieć na dworcu - żałowała Mańka.
-
Trudno, za to jesteśmy już w domu - usiłowałam znaleźć dobre
strony naszej pieszej wycieczki.
Mańka
popatrzyła na mnie z ukosa.
-
My zawsze potrafimy wszystko zagmatwać.
-
Widać tak nam pisano - stwierdziłam z zadowoleniem zwalając
wszystko na przeznaczenie.
Rozdział
XXXV
Celina
wychodzi za mąż! Ta wiadomość rozeszła się wśród znajomych
lotem błyskawicy. Tylko nieliczni wiedzieli, że jest w ciąży.
Marek, jej wybranek, oświadczył się bardzo romantycznie,
wręczając pierścionek zaręczynowy. Już teraz skończyły się
dla niej dyskoteki. Szykowała wyprawę ślubną, a my, jej koleżanki
szykowałyśmy się na wesele.
W
między czasie postanowiłam wyskoczyć do cioci do Goleniowa, wszak
tam też miałam mnóstwo koleżanek i kolegów.
Po
przywitaniu się z rodziną, natychmiast rzuciłam się nadrabiać
goleniowskie zaległości towarzyskie. Przyjaciółki zapełniły mi
czas tak, żebym przypadkiem się nie nudziła, więc nie miałam
czasu na goszczenie u cioci Jagódki i wujcia Zenka. W dniu powrotu
oczywiście spóźniłam się na pociąg, co zostało źle odebrane
przez rodzinę, bo groziło to spóźnieniem się na wesele Celiny.
-
Jak można być tak nieodpowiedzialnym - dziwiła się ciocia.
-
Ciociu, to koledzy nie chcieli mnie puścić - tłumaczyłam się.
-
Akurat - odpowiedziała mi na to Jagoda.
W
końcu wyjechałam jakimś kombinowanym pociągiem z tysiącem
przesiadek , by w ostatniej chwili zdążyć na ślub. Panna młoda
nie miała nawet czasu zapytać mnie gdzie się szlajałam, tylko
spojrzała na mnie pytająco i czułam wymówkę w jej spojrzeniu.
Na
weselu bawiłam się do białego rana. Tańce były u pani Trudy,
więc miejsca nie brakowało. Na drugi dzień poprawiny i później
już normalne życie, to znaczy Celina powoli wczuwała się w rolę
matki, a my z Mańką dalej wiodłyśmy rolę beztroskich dziewcząt.
Nasza
koleżanka Ala wyjechała na studia i mieszkała w akademiku, więc
odwiedzałyśmy ją często z okazji różnych studenckich imprez i
bawiłyśmy się wesoło.
Rozdział
XXXVI
Przyszła
wiosna , zrobiło się cieplej i mama zapędziła mnie do
świątecznych porządków. Nie powiem, żebym robiła to z ochotą,
ale i tak nie miałam nic do roboty, bo wszystkie koleżanki zajęte
były tym samym. Najgorsze było ranne wstawanie, a mama budząc
mnie, od razu wyliczała co mam tego dnia zrobić. Zwlokłam się z
łóżka zaspana i zła jak osa poczłapałam do łazienki.
-
Napijesz się ze mną kawy? - zapytała mama przez drzwi łazienki.
-
No - odpowiedziałam nakładając na szczoteczkę pastę do zębów.
Spod
półprzymkniętych powiek usiłowałam spojrzeć w lustro, ale
trudno mi było, więc dałam za wygraną i zaczęłam szorować
zęby.
W
momencie kiedy pasta rozeszła mi się po ustach, poczułam
obrzydliwy, gorzki smak.
-
O Jeżu, a czo to? - wrzeszczałam sepleniąc i szybko płukając
usta.
Wypadłam
z łazienki trzymając w ręku tubkę .
-
Co się stało? - mama spojrzała na mnie zdziwiona.
-
Co to za nowy specyfik do zębów? - zapytałam.
Mama
popatrzyła na tubkę i zaczęła zanosić się ze śmiechu.
-
Tym umyłaś zęby? - zdziwiła się.
-
A czym? - spojrzałam na nią oburzona.
-
I czego tak rżysz? - dodałam.
-
No... bo, bo - jąkała się ze śmiechu mama.
-
Daj, sama przeczytam - usiłowałam wyrwać jej tubkę.
-
Poczekaj, już ci mówię - mama ocierała łzy, a po chwili dodała:
-
To przecież jest ojca maść na hemoroidy.
-
No, to pięknie - warknęłam.
-
To po cholerę trzyma ją w łazience? - dodałam ze złością.
-
Bo tam jej używa - odpowiedziała mama i po chwili podsunęła mi
filiżankę parującej kawy.
-
Masz, to cię uspokoi.
-
Tak, tylko będziecie nabijać się ze mnie przez rok - stwierdziłam
złowróżbnie.
Rozdział
XXXVII
Święta
wielkanocne . Przyjechała moja siostra i przywiozła nam nowinę.
Wychodzi za mąż. Ona i jej narzeczony ustalili datę na dziesiątego
września.
Hura!
Pobawię się na weselu. - ucieszyłam się.Święta, to śniadanie
z rodziną, a potem kombinowanie co by tu robić, aby całkiem nie
umrzeć z nudów. W pierwszy dzień kawiarnie pozamykane i siłą
rzeczy trzeba było siedzieć w domu. Tym razem zaraz po śniadaniu
zadzwoniła Mańka i wybrałyśmy się na wycieczkę rowerową.
Słońce grzało wystarczająco mocno, aby chcieć posiedzieć na
łonie natury. Siedziałyśmy więc marząc o wakacjach, kąpieli w
jeziorze i wielkiej miłości.
Ewa
wychodzi za mąż, będzie weselicho. - pochwaliłam się.
Trochę
się wytańczę. - dodałam.
Z
kim? Z kijem od szczotki? - zakpiła Mańka.
Oj,
coś się chyba do września znajdzie. - odpowiedziałam pełna
optymizmu.
Wesele
weselem, a co zrobimy z jurzejszym dniem? - zapytała.
Może
wyskoczymy na jakieś piwko? - zaproponowałam.
Stoi,
to co , po śniadaniu?
Tak
, jak tylko wstaniemy od stołu zaraz do ciebie zadzwonię.
Tak
więc wróciłyśmy do domu mając nadzieję na ciekawie spędzony
następny dzień.
Niestety
od rana nic się nam nie udawało. Najpierw my mieliśmy gości i
rodzice uważali, że powinnam chociaż trochę posiedzieć z nimi, a
potem do Mańki zjechała niezapowiedziana rodzina ,więc Mańka
wpadła do mnie dopiero po południu.
Napijesz
się kawy? - zapytałam gościnnie.
Dobra,
to zrób po filiżance, a potem pójdziemy na piwko. - zgodziła się
przyjaciółka.
Poszłam
do kuchni, lecz po chwili wróciłam z gradową miną.
Kawa
wyszła, chlali wszyscy i się skończyła.- wyjaśniłam.
To
nic, chodź na to piwo - powiedziała ugodowo Mańka.
W
kawiarni, do której zawsze chodziłyśmy był tłok nie do opisania.
Stanęłyśmy spokojnie z boku wypatrując jak sępy zwalniającego
się stolika.
Co
jest? - zdziwiła się Mańka, nie ma nikogo znajomego?
Nie
ma, ale tam ludzie wychodzą - odpowiedziałam szybko i poszybowałam
w stronę wolnego miejsca.
Nasza
cierpliwość została nagrodzona. Usiadłyśmy z ulgą, bo zaczynały
boleć nas nogi.
Co
wam podać?- przy stoliku pojawiła się kelnerka.
Piwko
- z lubością powiedziała Mańka.
Raczej
dwa - sprostowałam.
Nie
ma już piwa, wszyscy chlają dziś jak najęci - powiedziała
kelnerka ponurym głosem.
To
poproszę dwie kawy - poprosiłam.
Kiedy
naburmuszona kelnerka odpłynęła na zaplecze, Mańka westchnęła:
Chyba
piwo nam dzisiaj nie pisane.
Nie
tylko ja zaczynam wierzyć w przeznaczenie. - westchnęłam, kiwając
głową ze zrozumieniem.
Po
chwili piłyśmy już napój który tylko z nazwy przypominał kawę.
Rozglądałyśmy się smętnie wokół, szukając na siłę kogoś
znajomego.
-
Trzeba coś zorganizować, bo umrę z nudów. - jęknęła Mańka.
-
We dwie? - zdziwiłam się.
-
No to poszukajmy kogoś z naszego towarzystwa - zaproponowała
rezolutnie koleżanka.
-
Idź i szukaj, mądralo. - zakpiłam.
-
Popatrz, przyszedł Janusz - szturchnęłam Mańkę pod bok.
-
O jejku, a co on tu robi? - zdziwiła się.
-
Przecież był w wojsku.
-
Jeśli był to już wyszedł i właśnie idzie w naszą
stronę.-odrzekłam.
Zza
Janusza wyłonił się jeszcze jakiś chłopak.
-
A tego znasz? - zapytała Mańka.
Nie
zdążyłam jednak odpowiedzieć, bo już zatrzymali się obok nas.
-
Cześć, macie wolne miejsca? - zapytał Janusz.
-
Jasne, siadajcie. - powiedziała Mańka odsuwając fotel od stolika.
Gdy
już usadowili się na miejscach Janusz dokonał prezentacji.
-
To jest Krzysztof. - powiedział.
Podałyśmy
mu rękę i swoje imiona. Poza tym przyjrzałam się obcemu z
ciekawością.
-
Niczego sobie - pomyślałam, tylko po cholerę te wąsy?
Rozmowa
rozwijała się , a ja zerkałam od czasu do czasu na Krzysztofa i
oceniałam go w myślach.
-
Włosy ciemno blond, no i oczy....., ale jakie! Duże, brązowe i z
rzęsami, których mogła mu pozazdrościć każda dziewczyna.
-
Pociągający - podsumowałam go wreszcie i wróciłam do toczącej
się rozmowy.
Janusz
właśnie prawił o wyjściu na jakąś imprezę.
-
Do kogo niby mamy iść? - zapytałam.
-
No przecież mówię, że do Jarka, tłumaczę, że dostał
mieszkanie i urządza parapetówę. - zniecierpliwił się Janusz.
Mańka
popatrzyła na mnie pytająco.
-
Dobra, tylko dopijemy kawę. - odpowiedziałam wiedząc, że moja
przyjaciółka ma ochotę iść.
Po
chwili szliśmy ulicą w stronę nowego osiedla. Mańka i ja przodem,
a Janusz i Krzysztof z tyłu.
Po
cichu, tak, żeby nie było słychać, wymieniałyśmy opinie o nowym
facecie. Mańce też podobał się Krzysztof . Nagle z tyłu dał się
słyszeć głos naszego nowego znajomego. Nadstawiłyśmy uszu.
-
Skąd wynalazłeś taka małolatę? - zapytał szeptem Janusza.
-
Coś ty, Nina? Ona ma dwadzieścia lat! - oburzył się Janusz.
Czułam
na sobie ich spojrzenia i gotowało się we mnie.
-
Słyszałaś, jak zagląda mi w metrykę? - szepnęłam ze złością.
Mańka
kiwnęła potakująco głową.
Nie
powiedziałam jednak co myślę o liczeniu mi lat, bo w tym momencie
wchodziliśmy już do mieszkania Jarka.
Mieszkanko,
owszem przytulne, tylko widać, że gospodarz dopiero się urządza,
bo oprócz wersalki stało tylko jedno krzesło i mały stolik.
-
Rozgośćcie się - zaproponował Jarek wpuszczając nas do środka.
Usiadłyśmy
z Mańką na wersalce, koło nas Janusz, a obok niego jeszcze Jarek
ze swoją dziewczyną. Krzysztof zajął wolne krzesło. Siedzieliśmy
więc ściśnięci jak śledzie w beczce. Nasz gospodarz poczuł się
prawdziwym gospodarzem i po chwili na stole pojawiły się dwa
kieliszki i pół litra wódki.
-
Przepraszam, ale nie mam więcej kieliszków. - powiedział
uśmiechając się bezradnie.
-
Nic nie szkodzi, będziemy pić po dwoje - wybrnął z sytuacji
Krzysztof i nalał wódki do kieliszków podsuwając je Jarkowi i
jego dziewczynie. Następne kolejki poszły już jak z płatka. Mańka
piła z Januszem, a ja z Krzysztofem. Atmosfera była wesoła,
wszyscy opowiadali jakieś dowcipy i co chwila wybuchaliśmy
śmiechem. Niestety w pewnym momencie rozległ się dzwonek do drzwi,
a kiedy Jarek poszedł otworzyć naszym oczom ukazały się dwie
nadobne, podpite dziewice. Gospodarz wpuścił je, ale widać, że
zrzedła mu mina.
-
To są moje kuzynki - przedstawił je od niechcenia.
Korzystając
z chwili zamieszania spowodowanego najściem kochanych kuzynek
wyszłam do toalety. Wracając, natknęłam się na Janusza
czekającego na mnie w przedpokoju.
-
Poczekaj, chcę ci coś powiedzieć - szepnął.
-
Co się stało? - spytałam również szeptem.
-
Widzisz, trzeba się pozbyć tych dziewczyn, bo nawet nie ma na czym
siedzieć, a poza tym nie były zaproszone. - wytłumaczył mi.
-
Jak to zrobić - zapytałam.
-
Po prostu, gdy wejdziesz, usiądź na kolanach Krzysztofa.
Spojrzał
na moja zdziwioną minę i szybko dodał:
-
I tak nie ma gdzie siedzieć.
No
dobra, nie jestem dzika. - odrzekłam.
Wróciłam
do toalety i poprawiłam włosy. W pokoju zastałam sytuację
jednoznaczną. Na kolanach Jarka siedziała jego dziewczyna, Mańka
przytulona do Janusza tylko puściła mi oko, dwie intruzki zajęły
resztę miejsca na wersalce, a Krzysztof tak jak przedtem zajmował
jedyne krzesło. Stanęłam bezradnie, bo mimo próśb Janusza głupio
mi było tak od razu usiąść Krzysztofowi na kolanach.
-
Chodź tu - powiedział Krzysztof, wyciągając do mnie rękę.
-
No to ułatwił mi zadanie - pomyślałam podchodząc.
Usiadłam
cała sztywna na tych nieszczęsnych kolanach, ale mój amant nie
pozwolił mi na bezczynne siedzenie. Zaczęliśmy się całować.
Rozejrzałam się kątem oka. Wszyscy, oprócz dwóch samotnych
dziewczyn całowali się zawzięcie.
-
Ja już bym dawno wyszła po takiej scence - szepnęłam do
Krzysztofa.
Nie
odpowiedział niestety, zamykając mi usta pocałunkiem.
-
Niech tam, całuje się bosko. - pomyślałam i już nie miałam
ochoty na żadne dyskusje.
Niestety
tym razem on przerwał nam tę słodką ciszę.
-
Chodź do drugiego pokoju, tam jest łóżko. - szepnął czule
całując mnie w ucho.
W
mojej głowie zapłonęła ostrzegawcza lampka.
-
O nie mój panie - pomyślałam.
Głośno
jednak odpowiedziałam:
-
Muszę już iść do domu.
Wstałam
z kolan Krzysztofa, sięgnęłam po torebkę i ruszyłam do wyjścia.
Zerknęłam na Mańkę, licząc po cichu, że wyjdzie ze mną, ale
moja koleżanka właśnie zmierzała z Januszem do drugiego pokoju.
-
Odprowadzę cię - zerwał się Krzysztof.
-
Fajnie to chodźmy - powiedziałam ucieszona tym, że nie będę
musiała drałować sama po ciemku.
Po
drodze rozmawialiśmy ze sobą jak para starych znajomych.
Dowiedziałam się, że właśnie przeprowadził się z mamą z
Legnicy. Niestety jutro wyjeżdża i wróci na stałe dopiero za
miesiąc. Przechodziliśmy właśnie obok nowego neonu. Przyjrzałam
się temu cudowi techniki odwracając głowę w kierunku Krzysztofa.
-
Chcesz, żebym cię pocałował? - zapytał, zaglądając mi w oczy.
-
Ależ skąd ci to przyszło do głowy? - zdziwiłam się, ciesząc
się jednocześnie, że po ciemku nie widać moich rumieńców.
-
No przecież prowokująco odwróciłaś głowę. - roześmiał się .
-
Zarozumiały gnojek - pomyślałam, ale nie odepchnęłam go, gdy
zaczął mnie znowu całować.
Przed
moim domem spędziliśmy jeszcze godzinę rozmawiając, a kiedy
zebrałam się już do wyjścia Krzysztof zapytał;
-
Dasz mi swój adres?
-
A lubisz pisać listy? - odpowiedziałam pytaniem na pytanie.
No...
nie, ale się postaram - roześmiał się.
ROZDZIAŁ
XXXVIII
Krzysztof
wyjechał, a ja najpierw opowiedziałam o nim mamie, a potem
koleżankom. To, że mi się podobał nie stanowiło żadnej
przeszkody w bieganiu po dyskotekach i bawieniu się tak jak dawniej,
tylko częściej zaglądałam do skrzynki na listy.
Na
placu boju zostałyśmy jedynie my z Mańką. Celina kupowała
ubranka dla dzidziusia, Jolka szykowała się do szkoły cyrkowej, a
Wanda, stara mężatka, chodziła w ciąży z drugim dzieckiem.
Ten
twój Krzysztof chociaż napisał ? - pytała codziennie Mańka.
Jeszcze
nie - odpowiadałam coraz bardziej zawiedziona.
No
to nie napisze - pocieszała mnie kochana koleżanka. Starałam się
więc pomijać temat Krzysztofa milczeniem. Nie liczyłam co prawda
na list, ale po cichu miałam nadzieję, że w końcu napisze.
Zróbmy
coś ciekawego, bo się zanudzę - marudziłam byle nie rozmawiać o
nim.
Autostop?
Do Gdańska? - zaproponowała Mańka po namyśle.
Po
ciuchy! - zawołałam entuzjastycznie.
Po
ciuchy?, a skąd forsa? - ponuro zapytała Mańka.
Nie
martw się coś się tam od starych wyciągnie - pocieszyłam ją.
Za
podróż przecież nie płacisz.
Umówiłyśmy
się na drugi dzień rano. Jakimś cudem udało się nam wyciągnąć
od starych trochę kasy, bo przecież na bilet też potrzebowałyśmy.
Nikt nie wtajemniczał ich, że jedziemy autostopem, bo i po co?
Podróż
minęła nam wyjątkowo szybko i już o godzinie dziesiątej byłyśmy
na miejscu.
Trochę
przygazował - komentowała Mańka naszą podróż, gdy już
wysiadłyśmy.
Mamy
za to cały, długi dzień dla siebie - pocieszałam.
Wozik
był super, takim mogłabym jeździć zawsze - ekscytowała się moja
koleżanka.
Usiadłyśmy
na ławeczce, aby omówić plan działania.
Najpierw
sklepy, czy jakaś kawka? - zapytałam.
Kawka
i jeszcze na dodatek pączuś - zadysponowała.
No
tak, później mogłybyśmy nie mieć pieniędzy nawet na wodę
mineralną. - stwierdziłam po przemyśleniu.
Pospacerowałyśmy
chwilę podziwiając gdańską starówkę, a przy okazji rozglądając
się za jakąś przytulną kawiarenką. Trafiłyśmy w końcu na
kawiarnię.
Wspaniale
wyglądające pączki i ciastka utwierdziły mnie w przekonaniu, że
to tu zakotwiczymy. - uroczyście stwierdziła Mańka, a pani zza
lady uśmiechnęła się do nas miło.
Nie
licz na darmowe ciastko, lizusie - szepnęłam jej do ucha.
Kawa
była gorąca i mocna, a pączki naprawdę świeże, co u nas po
prostu się nie zdarzało. Niestety mimo uprzejmości z naszej strony
nic darmowego się nam nie trafiło. Szkoda. Ruszyłyśmy w miasto.
Żeby znaleźć jakiś atrakcyjny ciuch trzeba było się nieźle
nachodzić. Mimo szczerych chęci nie kupiłyśmy szałowych kreacji,
a tylko takie sobie bluzeczki. Zniechęcone usiadłyśmy na skwerku.
Wracałabym
już, bo mnie bolą nogi. - wystękała Mańka.
Mamy
jeszcze dużo czasu, wiesz przecież jak szybko przyjechałyśmy do
Gdańska. - odpowiedziałam.
To
wracajmy drogą okrężną! - wpadła na genialny pomysł .
No
to którędy? - zapytałam.
Przez
Malbork - zaproponowała.
Ruszyłyśmy
na trasę i już po chwili siedziałyśmy w wygodnej szoferce.
Samochód dowiózł nas do Malborka, a stamtąd postanowiłyśmy
kierować się na Iławę. Nie przewidziałyśmy tylko jednej rzeczy.
Droga ta nie była główna, więc i ruch na niej mniejszy. Byłyśmy
już spory kawałek za miastem. Powrót nie miał sensu, ale
tkwiłyśmy przy drodze jak strachy na wróble, trochę złe na
siebie, ze dałyśmy się tak wmanewrować. Czas mijał nieubłaganie,
a my tak na dobrą sprawę nie wiedziałyśmy nawet w jakim jesteśmy
województwie. Nie uśmiechała się nam perspektywa nocowania gdzieś
w kopie siana. Zaczęłyśmy być głodne i coraz bardziej złe.
Zawsze nam się udawało i prędzej czy później przejeżdżający
samochód się zatrzymał. Tak też było i tym razem. Miły pan
kierowca jechał do jakiejś wsi za Iławę, a to już było coś.
Następne dwie godziny sterczałyśmy za tą wsią czekając na
boskie zmiłowanie. Nadeszło!! Do domu dowlokłyśmy się bardzo
późnym wieczorem. Tam zdenerwowani rodzice zrobili mi porządną
awanturę, którą ich grzeczna, acz bardzo zmęczona córka
skwitowała jednym zdaniem:
Przecież
nie umawialismy się na konkretną godzinę.
Nazajutrz
rano mama zajrzała do mojego pokoju wymachując białą kopetrą.
Wstawaj,
to dostaniesz list. Chyba od tego Krzysztofa, o którym mi
opowiadałaś. - powiedziała, ściągając ze mnie kołdrę.
List?
- zainteresowałam się, ale przypomniały mi się sztuczki kochanej
mamusi i dodałam:
Pewnie
to znowu jakiś rachunek za prąd.
Nie
musisz tego czytać, ja przeczytam go za ciebie. - mówiąc to mama
udała, że rozrywa kopertę.
Co
prawda znałam już te jej numery, ale zawsze mógłby być ten
pierwszy raz, kiedy rzeczywiście przeczyta moją korespondencję.
Wyskoczyłam więc z łóżka i chwyciłam kopertę. Przeczytałam
swoje imię.
Do
mnie! Od Krzysztofa! - zawołałam radośnie.
To
już się zdążyłaś zakochać? - mama powątpiewająco pokiwała
głową.
Zakochać?
Nie, ale cieszę się z listu, to chyba normalne, nie? -
odpowiedziałam.
To
tak ze wszystkich listów się cieszysz, czy tylko od płci
przeciwnej? - zapytała.
Ze
wszystkich! - zaakcentowałam dobitnie.
No,
no, ale z ciebie kochliwa istota - westchnęła mama wychodzac do
kuchni.
Rozerwałam
kopertę i zaczęłam czytać list. Był zwięzły. Opowiadał o
przygotowaniach Krzysztofa do przeprowadzki i o niczym szczególnym.
O miłości i o tęsknocie ani słowa. Co prawda nie spodziewałam
się tego, ale miło było by coś takiego przeczytać. Jednak bardzo
się z tego listu cieszyłam, bo i chłopak mi się podobał.
Oczywiście odpisałam natychmiast. Nie omieszkałam też
telefonicznie poinformować Mańki.
Napisał.
- powiedziałam jedno słowo, gdy odebrała telefon.
Od
tej pory zaczęła się burzliwa korespondencja między mną , a
Krzysztofem. Burzliwa, to znaczy częsta, bo o żadnych wzniosłych
słowach nie było mowy.
Z
niecierpliwością czekałam na jego przyjazd.W międzyczasie maj
zazielenił drzewa, zrobiło się bardzo ciepło, a ptaki uwijały
się jak w ukropie, karmiąc swoje pisklęta.
Pora
w sam raz na miłość - myślałam wystawiając twarz do słońca.
Rozdział
XXXIX
Moja
koleżanka Alka, zaprosiła mnie na studenckie Juwenalia. Odbywały
się one w pobliskim mieście wojewódzkim, a nocleg Ala zapewniała
w swoim akademiku. Oczywiście pojechałam tam , bo szykowała się
świetna zabawa. Jak zwykle wybrała się ze mną Mańka. Nie mogłam
co prawda bawić się tam przez wszystkie dni, bo obiecałam Jolce,
że pójdę z nią do cyrku. Szykowała sie przecież do szkoły
cyrkowej i musiała koniecznie pójść, aby popatrzeć na akrobatów.
Na razie jednak siedziałam w akademiku i szykowałam sie na bóstwo.
Wieczorem zapowiadała się szałowa dyskoteka w jednym ze
studenckich klubów. Zanim to nastąpiło poznałam kilka fajnych
osób, z którymi po południu urwałam się na piwo.
Dyskoteka
była świetna i to nie jedna, a kilka. Wszystkie kluby studenckie
organizowały ubaw, więc trzeba było zaliczyć to co się da. Do
białego rana dało się chyba wszystko, ale na sen właściwie
zabrakło już czasu. Wyjeżdżałam rano autostopem do domu, będąc
na pół przytomna. Na trasie nie czekałam długo. Zatrzymał się
samochód osobowy, więc usiadłam na tylnym siedzeniu podałam nazwę
miasta i natychmiast zasnęłam. Niestety i tym razem nie obyło się
bez przygód, bo arcydowcipny pan kierowca zrobił mi kawał i
obudził mnie dopiero w następnej wsi za miasteczkiem.
Nie
chciałem pani budzić, tak słodko pani spała. - powiedział
śmiejąc się bezczelnie.
Posłałam
mu nienawistne spojrzenie i wysiadłam trzaskając drzwiami. Ze
złości nie powiedzialam nawet dziękuję. W domu byłam koło
południa. Od progu oznajmiłam rodzicom, że nie ma mnie dla nikogo
i wskoczyłam do łóżka.
Nie
pospałam długo, bo tata obudził mnie na obiad. W niedzielę
gotował i lubił mieć wszystkich przy stole. Wszystkich obecnych,
bo Ewa nadal studiowała we Wrocławiu. Przy drugim daniu mama
powiedziała:
Dzwonił
Krzysztof.
Jak
to dzwonił, z Legnicy? - zdziwiłam się aż mi widelec wypadł z
ręki.
Nie,
już przyjechał. - odpowiedziała spokojnie krojąc kotleta.
I
ty mi to dopiero teraz mówisz? - popatrzyłam na mamę z wyrzutem.
Przecież
spałaś. - odpowiedziała popijając kompot.
No
to trzeba było mnie po prostu obudzić. - wyjaśniłam coraz
bardziej zła za ich ignorancję.
Cha,
cha cha, obudzić! - ojciec z uciechy aż się popłakał.
Przecież
ciebie nawet armaty nie obudzą. - dodał po chwili.
Na
obiad jednak wstałam. - odparłam.
Bo
już się wyspałaś i byłaś głodna. - stwierdziła mama.
No
to ja wychodzę. - powiedziałam wstając od stołu.
Będziesz
go szukać? - tatę najwyraźniej bawiła ta sytuacja, bo
podsmiewywał się cały czas.
Nie
muszę. - odpowiedziałam z godnością.
Pierwsze
kroki skierowałam do Jolki, która już szykowała się do cyrku.
Nina,
po przedstawieniu jesteśmy zaproszone do cyrkowego wozu . - wołała
gdy tylko weszłam.
O`k.
- powiedziałam bez entuzjazmu.
Co,
nie cieszysz się? - popatrzyła na mnie ze zdziwieniem.
Krzysztof
przyjechał - odpowiedziałam.
Chyba
nie powiesz mi, że nie idziesz? - Jolka popatrzyła na mnie z
nieukrywaną złością.
Idę,
idę - powiedziałam, choć w myślach już widziałam się na
romantycznym spacerze.
Przed
pójściem do cyrku zajrzałyśmy do kawiarni, gdzie miałam nadzieję
znaleźć Krzysztofa. Niestety nie było go.
Trudno,
idę do tego cholernego cyrku - pomyślałam.
Po
występie Jolka opowiadała z entuzjazmem o swoich wrażeniach.
Widziałaś
tych woltyżerów? Cudowny pokaz! Ja chyba też się zdecyduję na
woltyżerkę. Albo akrobaci. Tam na trapezie wysoko to na pewno jest
niebezpiecznie. Może to będę robiła w cyrku?
Która
godzina? - przerwałam jej wywód brutalnie.
No,
co ty, nie słuchasz mnie? - zapytała.
Słucham,
ale jest jeszcze sporo czasu przed wizytą u tych cyrkowców, to może
zajrzałybyśmy do kawiarni? - zaproponowałam niepewnie.
Jolka
zgodziła się, lecz niechętnie. Liczyła się z możliwością
puszczenia w tak zwaną trąbę, gdybym ewentualnie spotkała się z
Krzysztofem. Cóż, nasza przyjaźń została nastawiona na próbę.
W
kawiarni pierwszą osobą , którą zobaczyłam był Krzysztof.
Siedział przy stoliku z Januszem. Serce podskoczyło mi do gardła.
Jeżeli
uda, że mnie nie zna? - spojrzałam na Jolkę z obawą.
Coś
ty, już na ciebie patrzy - powiedziała szturchając mnie w bok.
Krzysztof
podniósł się od stolika i zmierzał w naszym kierunku.
Pamiętaj,
idziesz ze mną - syknęła koleżanka.
Kiwnęłam
tylko głową, bo właśnie stanął przede mną mój uroczy chłopak.
-
Poznajcie się, to jest Jolka. - przedstawiłam ich sobie i
spojrzałam na Krzysztofa.
O
boże, ale oczy. - pomyślałam, przełykając ślinę.
Cześć,
usiądziecie z nami? - zapytał.
Chętnie.
- odpowiedziałam.
Tylko
na chwilę, bo zaraz wychodzimy. - powiedziała Jolka mrożąc mnie
wzrokiem.
Wychodzicie?
- w głosie Krzysztofa słychać było rozczarowanie.
Nagle
wpadłam na diabelski pomysł.
Moja
koleżanka została zaproszona do cyrkowego wozu. Idę z nią, żeby
dotrzymać jej towarzystwa,a może i ty poszedłbyś z nami? -
zaproponowałam nie patrząc na Jolkę.
Na
długo tam idziecie? - zapytał.
Nie,
na trochę. - powiedziałam szybko.
Kątem
oka zobaczyłam jak Jolka zielenieje ze złości. Udałam jednak, że
tego nie zauważam.
Dobrze,
pójdę z wami. - powiedział Krzysztof po krótkim namyśle.
Tym
razem opuszczonym kumplem poczuł się Janusz, ale wóz cyrkowy nie
jest przecież z gumy.
Przed
wejściem na plac cyrkowy czekał na nas znajomy Jolki - akrobata.
No,
już myślałem, że nie przyjdziecie - powiedział wpuszczając nas
do środka.
Za
bardzo mnie to wszystko ciekawi, żebym miała nie przyjść. -
odpowiedziała Jolka pakując się do wozu.
Tam
siedziało już sporo osób z branży cyrkowej.
Kiedy
ona zdążyła ich wszystkich poznać? - zdziwiłam się w duchu.
Rozsiedliśmy
się wygodnie, a nasza przyszła cyrkówka zabrała się do
wypytywania o egzaminy, szkołę, pracę i tym podobne bzdury, które
mnie wogóle nie interesowały. Owszem, rozgladałam się z
ciekawością po wozie , bo była to dla mnie w pewnym sensie
egzotyka. Od czasu do czasu wtrącałam się do rozmowy chcąc w
oczach Krzysztofa wyglądać na inteligentną osobę. Chyba jednak
nie za bardzo mi to wychodziło, bo po postawieniu,, inteligentnego”
pytania jakoś tak wybuchali śmiechem, a moim zdaniem nie mówiłam
nic śmiesznego. Zauważyłam, że Jolka zaaklimatyzowała się na
dobre i nie jestem już jej do niczego potrzebna. Był to dobry
moment, aby się pożegnać.
My
chyba już pójdziemy. - powiedziałam, spoglądając na Krzysztofa.
No
to cześć - wyrzuciła z siebie Jolka wracając do przerwanej
rozmowy.
Gospodarz
odprowadził nas do drzwi i wyszliśmy. Był już późny wieczór,
ale do domu nie chciało mi się wracać.
Przejdziemy
się jeszcze? - zapytał Krzysztof.
Kiwnęłam
głową i skierowaliśmy się w stronę parku.
Widzę,
że nie czekałaś na mnie. - powiedział, gdy usiedliśmy na ławce.
Nie
podałeś daty przyjazdu. - odpowiedziałam.
Rozmowa
się nie kleiła. Coś tam usiłowałam bąknąć o pogodzie, ale
wyszło to banalnie, więc się zamknęłam. Siedzieliśmy w
milczeniu. Krzysztof objął mnie ramieniem i zapytał:
Nie
zimno ci?
Nie,
nie zimno. - odpowiedziałam.
Znowu
zapadła cisza. Ta cisza przeszkadzała zarówno mnie jak i jemu, bo
w końcu przygarnął mnie do siebie i zaczął całować.
Chyba
to nam najlepiej wychodzi. - pomyślałam zarzucając mu ręce na
szyję.
O
zakochana para. - usłyszeliśmy nagle jakiś chichoczący głos.
Ze
wstydem odskoczyłam od Krzysztofa i popatrzyłam na intruzów.
Oddalało się od nas dwóch pijaczków, zataczając się, że aż
miło. Zdałam sobie sprawę, że jest już bardzo późno, skoro
knajpiani goście wracają do domu.
Muszę
już iść. - powiedziałam podnosząc się z ławki.
Odprowadzę
cię. - zaproponował Krzysztof.
Skinęłam
głową i poszliśmy. Przed domem spędziliśmy jeszce pół godziny
sprawdzając, czy naprawdę umiemy się całować. Umieliśmy.
Spotkamy
się jutro? - spytał, kiedy już pożegnaliśmy się naprawdę.
Dobrze.
- zgodziłam się łaskawie.
Po
ustaleniu gdzie i kiedy pobiegłam na górę.
Trochę
nie za późno, moja panno? - zapytał tata otwierając mi drzwi, bo
jak zwykle zapomniałam swoich kluczy.
Sorry.
- odrzekłam i zniknęłam w swoim pokoju.
Leżąc
już w łóżku wspominałam te namiętne pocałunki i wyobrażałam
sobie nasze przyszłe rozmowy, spacery i czułe słówka, jakimi
zostanę obsypana.
Chyba
się zakochuję. - westchnęłam zasypiając.
Rozdział
XL
Zbliżały
się wakacje. Robiło się coraz bardziej gorąco, a w moim sercu na
dobre zagościła miłość. Zaniedbałam trochę koleżanki, bo
codziennie spotykałam się z moim ukochanym, ale one też albo
zakochane, albo zajęte tak jak Jolka, która ćwiczyła pilnie do
egzaminów. Pewnego razu postanowiliśmy wybrać się na dancing.
Akurat byłam przy forsie, więc ten zawsze palący problem tym razem
nie istniał. Namówiłam też na pójście Jolkę i Janusza.
Umówiliśmy się wszyscy w parku niedaleko naszego domu. Jakie było
moje zdziwienie, kiedy zobaczyłam Krzysztofa. Był bardzo elegancki.
Miał na sobie garnitur i krawat. Nikt z moich znajomych by się tak
nie wystroił na żadną okazję. Chyba, że na wesele, albo na
pogrzeb. Bylam dumna, że mam takiego eleganckiego partnera.
Na
dancingu bawiłam się świetnie, a później urwaliśmy się naszemu
towarzystwu i poszliśmy na długi spacer. Tym razem mieliśmy już
o czym rozmawiać. Po prostu opowiadaliśmy sobie o nas samych. Nie
były to co prawda romantyczne słowa, na które czekałam, ale na
wszystko przyjdzie kolej.
Wracając
zatrzymaliśmy się na mostku. Krzysztof objął mnie i pocałował.
Pragnę
cię. - wyszeptał mi do ucha.
Przyjdź
jutro do mnie o dziesiątej. - gładko zmieniłam temat.
Trochę
krępuję się twoich rodziców. - odpowiedział.
Nikogo
nie będzie w domu. - wyjaśniłam.
Leżąc
już w łóżku rozpamiętywałam słowa Krzysztofa.
Pragnę
cię! - och, jak to pięknie brzmi. - zachwycała się moja
romantyczna dusza.
Nagle
zrobiło mi sie gorąco i usiadłam na łóżku.
O
boże! Przecież ja mu złożyłam propozycję!
Przyjdź
do mnie o dziesiątej! Pięknie! - myślałam gorączkowo.
Przecież
on pomyśli, że jestem jakaś łatwa. - panikowałam.
Będzie
być może chciał dostać, to co według niego mu obiecałam. Wybij
sobie to z głowy mój panie, nie tak szybko. - pomyślałam i
uspokojona zasnęłam.
Rano
pobiegłam do Jolki i poprosiłam ją, aby po dziesiątej przyszła
do mnie choć na chwilę. Następnie poszłam do Celiny i
zaproponowałam jej, by przyszła obejrzeć Krzysztofa, bo go
przecież nie znała. W ten sposób załatwiłam sobie ochronę , na
wypadek, gdyby pan K. myślał o czymś więcej niż o pocałunkach.
Nie znałam go przecież zbyt dobrze, a była to pierwsza randka u
mnie w domu. Tak więc po dziesiątej, gdy Krzysztof rozsiadł się
już wygodnie zaczął się przemarsz wojsk. Jolka wpadała
regularnie co dziesięć minut, a Celina, która gotowała obiad,
zaglądała między mieszaniem zupy, a przygotowywaniem surówki.
Nawet nie zdążyliśmy się porządnie pocałować.
U
ciebie zawsze taki tłok? - zapytał z niesmakiem Krzysztof.
Nie,
to tak jakoś dzisiaj. - wytłumaczyłam nieznacznie się rumieniąc.
Może
zamknęłabyś drzwi?
Przecież
i tak wiedzą,że jesteśmy. - odparłam.
To
może chodźmy na spacer, bo nawet nie mogę pobyć z tobą. -
powiedział Krzysztof.
Przecież
jesteś ze mną . - zdziwiłam się.
Chcę
być tylko z tobą. - powiedział przytulając mnie do siebie.
Oj!
Bardzo mi się to spodobało. Czułam, że zakochuję się coraz
bardziej.
W
czerwcu zaczęła sie fala upałów, więc najczęściej
spotykaliśmy się na plaży. Opalaliśmy się , kapaliśmy i
kradliśmy po kryjomu drobne pocałunki.
Czy
przyjdziesz dzisiaj do mnie? - zapytał Krzysztof leniwie
przeciągając się na kocu.
Nie.
- odpowiedziałam stanowczo.
Ale
dlaczego jesteś taka uparta? - popatrzył na mnie zdziwiony.
Mam
mu powiedzieć, że się wstydzę jego mamy, że jestem dzika? -
myślałam.
Nikogo
nie będzie. Obiecuję, że wypijemy tylko herbatę i pójdziemy na
długi spacer. - Krzysztof jakby zgadł moje myśli.
Dobrze,
ale tylko na herbatę. - zgodziłam się.
Po
południu spotkaliśmy się koło jego domu i poszliśmy na górę. W
pokoju usiadłam przy stole i zaczęłam rozglądać się ciekawie. W
tym czasie Krzysztof wniósł tacę z herbatą.
Dlaczego
nie mówisz do mnie Krzysiu? - zapytał.
Nie
wiem, może Krzysztof brzmi poważniej. - odpowiedziałam.
Wolałbym
czulej, niż poważniej. - powiedział biorąc mnie za rękę.
Jeśli
tak wolisz, to nie ma sprawy. - uśmiechnęłam się do niego.
Chodź
do mnie. - Krzysztof pociągnął mnie w swoim kierunku.
Usiadłam
mu na kolanach. Przytulił mnie mocno i zapytał;
Czy
ty mnie choć trochę lubisz?
Kocham
cię. - szepnęłam.
Krzysztof
przytulił mnie jeszcze mocniej i zaczął całować.
Zaraz,
zaraz, a gdzie jego ,, Kocham cię”? - myślałam gorączkowo.
To
ja idiotka zapewniam go o swojej miłości, a on nic?
Chodźmy
już na ten spacer. - powiedziałam dosyć oschłym tonem.
Rozmowa
jakoś się nie kleiła. Szliśmy głównymi alejkami, trzymając się
za ręce. Chciałam zapytać go o jego uczucia do mnie, ale nie w
centrum parku.
Chodźmy
gdzieś w boczną alejkę. - zaproponowałam.
Tutaj
też jest miło. - odpowiedział rozglądzjąc się wokoło.
W
pewnym momencie zobaczyłam dwie kobiety, które przyglądają się
nam z uwagą. Mało tego. Miałam wrażenie, że idą za nami już
przez dłuższą chwilę. Spojrzałam na Krzysztofa. Minę miał
dosyć niewyraźną. Panie w końcu wyprzedziły nas, a Krzysztof im
się ukłonił.
Co
to za baby? - zapytałam.
To
moja mama i siostra.
To
co, śledzą nas? - zapytałam z ironią.
Chciały
cię po prostu zobaczyć, a do domu zaprosić się nie dałaś. -
Krzysztof się wcale nie speszył.
Czy
wszystkie twoje koleżanki tak oglądają? - zakpiłam, podkreślając
słowo koleżanki.
Nie,
tylko te szczególne. - roześmiał się widzac moją naburmuszoną
minę.
Przecież
mnie nie kochasz! - wypaliłam.
Zatrzymał
się i wziął mnie za ręce i spojrzał na mnie z powagą.
Posłuchaj.
Mogłem powiedzieć ci, że cię kocham, ale tak nie jest. Nie lubię
kłamać. Jeśli się w tobie zakocham, to natychmiast ci o tym
powiem.
Nie
odezwałam się. Byłam wściekła.
To
ja, zakochana idiotka, przy pierwszej nadarzajacej się okazji
wyznałam mu miłość, a on nie dość, że mnie nie kocha, to
jeszcze pokazuje jak małpę.
Wyszliśmy
z parku i poszliśmy nad jezioro. Krzysztof objął mnie ramieniem,
pocałował delikatnie w ucho i wyszeptał:
Pragnę
cię.
To
sobie pragnij! Niedoczekanie twoje! - pomyślałam ze złością, a
głośno odpowiedziałam:
Muszę
już iść do domu, bo obiecałam pomóc mamie przy sprzątaniu.
Krzysztof
nie oponował. Odprowadził mnie do domu, a ja bez słowa pobiegłam
na górę, nawet nie umawiając sie z nim jak zwykle. Słyszałam jak
jeszcze za mną wołał, ale nie reagowałam. Rzuciłam się na łóżko
i całą złość i żal wylałam z siebie, płacząc jak bóbr.
Pewnie
zakochałby się we mnie, gdyby jego ,,pragnę cię”, było
zaspokojone. Wszyscy mężczyźni są tacy sami. Myślą tylko o
jednym. Świnie.
Przecież
go kocham, więc może..., nie, bo potem porzuci mnie jak starą
szmatę. - biłam się z myślami.
Nie
spotykałam się z Krzysztofem i tęskniłam za nim jak diabli.
Po
trzech dniach wpadłam na niego na ulicy.
No,
nareszcie. Gdzie ty się podziewasz? Dzwonię do domu nikt nie
odpowiada, szukam w kawiarni - nie ma. - zawołał zadowolony
Krzysztof.
Widocznie
się mijaliśmy. - odpowiedziałam także zadowolona ze spotkania.
Już
cię teraz nie puszczę, chodź na kawę.
Zgodziłam
się bez wahania. Oczywiście w kawiarni zrobił się bardzo
dociekliwy.
Co
się stało, że tak wtedy pobiegłaś nawet się nie oglądając? -
zapytał.
-
Ciekawe , udaje głupka, czy rzeczywiście nie domyśla się. -
pomyślałam.
Postanowiłam
nie mówić mu prawdy. Skoro nie wie, to będę udawać, że wcale
mnie to nie obeszło.
Głośno
odpowiedzialam:
Spieszyłam
się, bo byłam już i tak spóźniona. Mama była zła.
Krzysztof
przyjął to do wiadomości i do tematu nie wracaliśmy więcej.
Osiemnastego
czerwca obchodziłam swoje dwudzieste urodziny. Chciałam je spędzić
jak najlepiej, ale nie miałam ani pomysłu, ani pieniędzy. Co
prawda umówiłam się z Krzysztofem pod wieczór, ale tym razem
spacer po parku nie był kuszącą propozycją, bo padało.
Siedziałam więc w domu i kombinowałam, co by tu zrobić? Włączyłam
muzykę i z nudów zaczęłam przeglądać moją marną garderobę.
W
co ja się ubiorę? - martwiłam się przerzucając bluzki i
spódnice.
Nina!
Czy ty nie słyszysz? - mama wpadła do pokoju otwierając z impetem
drzwi.
Czego
się drzesz! - powiedziałam uprzejmie.
Telefon
do ciebie.
Dzwoniła
Baśka.
Nie
wpadłabyś dzisiaj do nas? Ja i Marek urządzamy małą imprezkę.
Będziemy tylko my, no i oczywiście weź obowiązkowo ten swój nowy
nabytek.
Z
nieba mi spadłaś, bo naprawdę nie mamy się gdzie dzisiaj podziać.
- ucieszyłam się.
No
to o osiemnastej u nas. - zakończyła rozmowę.
Z
moim nowym nabytkiem umówiłam się o dziewiętnastej. Telefonu nie
miał. Zaistniał więc problem jak go powiadomić? Pójść do niego
nie chciałam, bo siostra, która przebywała u niego tymczasowo i
mama były wystarczająco ciekawskie. Nie miałam ochoty być znowu
mierzona od stóp do głów. Postanowiłam posłużyć się starymi
sposobami. To znaczy Mirkiem pani Trudy. Niestety ten sposób
zawiódł, bo Mirka po prostu nie było w domu.
Raz
kozie śmierć, idę sama. - pomyślałam.
Nie
było to jednak takie proste, bo przed drzwiami Krzysztofa po prostu
zabrakło mi odwagi. Stałam więc z ręką przygotowaną do pukania
i nie mogłam się zdecydować. Nagle drzwi się otworzyły i
stanęłam oko, w oko z jego mamą.
Przepraszam
bbarzo, czy Krzysztof jest w domu? - zapytałam jąkajac się.
Proszę,
niech pani wejdzie. - mama Krzysztofa szerzej otworzyła drzwi.
Ja
chciałam go tylko poprosić na chwilę. - tłumaczyłam się jak
pensjonarka.
Krzyś
śpi, proszę wejść do niego i go obudzić. - namawiała mnie jego
mama, lekko popychając do przodu.
O
boże, ale obciach. - myślałam idąc do jego pokoju.
Mama
dyskretnie się ulotniła. Krzyś spał z wypiekami na twarzy i mimo
tych wstrętnych wąsów wyglądał naprawdę słodko.
Krzysiu.
- powiedziałam cicho, potrząsając go za ramię.
Mój
nowy nabytek przeciągnął się, otworzył oczy i spojrzał na mnie
ze zdziwieniem.
Ty
tutaj? Jak miło.
Chciałam
tylko...
Chodź
do mnie kotku. - mówiąc to, pociągnął mnie za rękę prosto na
łóżko i zatkał mi usta pocałunkiem. Był taki cieplutki, prosto
ze snu, ale przecież w każdej chwili mogła wejść jego mama.
Przestań,
ktoś idzie. - przestraszyłam się.
Nikt
tu nie wejdzie. - powiedział usiłując jedną ręką rozpiąć mi
bluzkę, a drugą głaskał mnie po nodze.
Daj
spokój. - stanowczo zdjęłam jego rękę z mojego uda, mimo, że
było to całkiem miłe uczucie.
Podniosłam
się i poprawiłam włosy.
Idziemy
na imprezę do mojej koleżanki na osiemnastą. Pośpiesz się więc,
bo już jest za piętnaście.
Baśka
i Marek byli od niedawna małżeństwem i mieszkali bez rodziców, co
było luksusem. Mieli mały pokoik i kuchenkę, ale swoje.
Spóźniliśmy się trochę do nich, lecz gospodarze byli
wyrozumiali.
Za
chwilę zamknąłbym drzwi i nie wpuścił spóźnialskich. -
powiedział Marek sadzając nas za stołem.
Mamy
coś na przeprosiny. - Krzysztof wystawił na stół butelkę, którą
zakupiliśmy po drodze.
No
i jest to też urodzinowa, bo Nina ma dzisiaj urodziny. - dodał.
Baśka
i Marek zaczęli składać mi życzenia i oczywiście mieli
pretensje, że nic nie powiedziałam.
Czym
się tu chwalić, że się starzeję? - roześmiałam się.
Impreza
przebiegała w miłej atmosferze i byłoby tak do końca, gdyby...
O,
ktoś puka. - Marek ze zdziwieniem spojrzał na drzwi.
Zapraszaliście
jeszcze kogoś? - zapytałam.
Nie,
tylko was. - odpowiedziała Baśka otwierając.
W
progu stał Jacek, mój dawny chłopak z Warszawy. Zdziwienie
odebrało mi mowę.
Co
on tu do cholery robi? Zerwałam z nim przecież tak dawno. -
myślałam i aż się we mnie zagotowało.
Tymczasem
Baśka posadziła gościa za stołem i dokonała prezentacji, patrząc
na mnie wymownie.
Jak
mnie tu znalazłeś? - spytałam Jacka.
Byłem
u ciebie i twoja mama podała mi adres, a przecież znam Baśkę i
Marka, więc przyszedłem. - wytłumaczył.
Kochana
mamuśka, zawsze coś spieprzy. - pomyślałam.
Marek
nalał szybko do kieliszków i wzniósł toast:
No,
to zdrowie Niny, bo ma dzisiaj urodziny!
Ale
walnął. Mógł już chociaż o tym nie wspominać. - szepnęłam do
Baśki.
Jacek
zerwał się i zaczął składać mi życzenia.Kątem oka zauważyłam,
że Krzysztof jest jakiś nieswój. Niestety Jacek nie miał w planie
wyjścia. Wprost przeciwnie. Zapytał gospodarzy czy może u nich
przenocować, po czym zaczął rozprawiać o swojej pracy ratownika w
ośrodku wczasowym. Nie spostrzegł, że jest intruzem, a ja nie
mogłam nic zrobić , bo nie był moim gościem. Mimo wszystko
usiłowałam zachowywać się swobodnie. Żartowałam, śmiałam się,
ale w środku coś mi się gotowało.
Już
ja sobie porozmawiam ze swoją mamusią. - postanowiłam.
W
pewnym momencie skończył się alkohol. Wszyscy mieli ochotę na
jeszcze, a w szczególności ja. Miałam ochotę po prostu się upić.
Skoczę
tu obok do knajpki i kupię co nieco. - zaproponował Marek.
Pójdę
z tobą. - Krzysztof zerwał się z miejsca.
Po
wyjściu Marka i Krzyśka na chwilę zapadła krępująca cisza.
Po
co przyjechałeś? - zapytałam wreszcie.
Przecież
umawialiśmy się, że jak nasza miłość wytrzyma, to spotkamy się
w wakacje. - odpowiedział Jacek.
Kto
się umawiał? Ja? A może to ty umówiłeś się tak ze swoim
tatusiem? - wyrzuciłam z siebie jednym tchem.
Baśka
siedziała obserwując nas bez słowa.
Ninka,
spróbujmy jeszcze raz. - Jacek usiłował wziąć mnie za rękę.
Czy
nie zauważyłeś jeszcze, że nie jestem sama, że nie czekałam na
ciebie? - zapytałam wyrywając mu dłoń.
Jacek
nie zdążył odpowiedzieć, bo w drzwiach stanął.. Marek.
A
gdzie Krzysztof? - zapytałam.
Poszedł
do domu i prosił, abym ci przekazał, że nie będzie stał ci na
drodze. Nie chce być tym drugim. - Marek przekazał to, o co prosił
go Krzysztof z wielkim trudem, bo mówiąc zaczerwienił się, aż
po czubki swoich i tak czerwonych włosów.
Zapadła
cisza. Zrobiło mi się bardzo przykro. Bez słowa chwyciłam swoją
torebkę i wybiegłam. Nie chciało mi się iść do domu, więc
poszłam na nasze podwórko. Usiadłam na starej ławce, pamiętającej
jeszcze zabawy w sklep i rozpłakałam się.
Gdyby
mnie kochał,to nie zostawiłby mnie z Jackiem. Przynajmniej
usiłowałby dowiedzieć się po czyjej jestem stronie. Zresztą
wiedział, że go kocham. Widocznie nie zależało mu na mnie, skoro
zostawił mnie. Szkoda,że jeszcze nie powiedział ,,weź ją sobie”.
- myślałam rozżalona.
Nie
miałam ochoty na spotkanie z rodzicami, więc czekałam na podwórku,
aż w naszych oknach zgaśnie swiatło. Dopiero wtedy poszłam do
domu.
Była
niedziela. Bolała mnie głowa. Pewnie to efekt wypitego alkoholu,
ale też i stresu. Postanowiłam nie wstawać z łóżka, lecz koło
południa mama zajrzała do pokoju.
Jak
długo zamierzasz gnić w tym łóżku? - spytała.
Jak
mi się będzie podobać! - odpowiedziałam i po chwili dodałam z
wyrzutem:
Czemu
powiedziałaś Jackowi gdzie jestem?
A
dlaczego niby miałabym nie mówić, lubiłam Jacka. - odpowiedziała
wzruszając ramionami.
A
Krzysztof, przecież wiesz, że chodzę z nim.
Krzysztof?
Krzysztofa nie znam.
To
się umów z Jackiem, a mnie życia nie układaj!
A
stało się coś?
Stało.
Krzysztof po prostu wyszedł.
Jeszcze
się pogodzicie. - mama z niewyraźną miną poszybowała do kuchni.
Łatwo
tak powiedzieć, a mnie krwawiło serce.
Po
południu zwlekłam się jakoś z wyra i poszłam na skargę do
Celiny. Opowiedziałam jej wszystko, ale Celina zajęta obszywaniem
pieluch, nie za wiele miała dla mnie czasu. Poszłam więc poskarżyć
się Jolce. Ta akurat była wolna i zaproponowała mi wyjście do
kawiarni.
Po
co będziesz tak siedzieć w domu i rozpamiętywać wszystko od
poczatku. Napijemy się kawy, a może przyjdzie Krzysztof, to sobie
wyjaśnicie pewne sprawy i po kłopocie.
Łatwo
ci mówić, ale myślę, że Krzysztof wcale nie będzie chciał ze
mną rozmawiać. Przecież nie zależy mu na mnie.
Oj,
nie klep głupot, tylko chodź. - Jolka już się poważnie
zezłościła.
Niestety
w kawiarni nie było Krzysztofa. Wypiłyśmy kawę i poszłyśmy na
spacer. O ironio! Spacerować z Jolką tymi samymi alejkami co z nim.
Ten dzień uważałam za stracony.
Następnego
dnia też nic się nie zmieniło, tylko doszłam do wniosku, że
Krzysztof też jest dla mnie stracony. Trochę popłakiwałam, ale
zaczynałam też być na niego zła.
Co
on sobie myśli! Wszystko mu wolno? Ja niby mam tu czekać, aż pan
łaskawie przestanie się burmuszyć? Przecież nie było w tym ani
odrobiny mojej winy. Spadaj kochanie!
Wieczorem
umówiłam się z Mańką i poszłyśmy do kina. Niestety nie mogłam
wysiedzieć do końca filmu i gdyby nie koleżanka, to napewno bym
wyszła. Moje postanowienie zignorowania Krzysztofa niezupełnie mi
wychodziło. Po kinie zajrzałam mimo woli do kawiarni i rozczarowana
wróciłam do domu.
Najlepszą
metodą na miłość jest druga miłość. - myślałam sobie.
Zaczęłam kombinować gdzie by tu wyskoczyć. Może na jakieś
wczasy? Sezon urlopowy w pełni, ale pod namiotami zawsze znajdzie
się jakieś miejsce. Wrócę opalona i może zakochana w jakimś
normalnym chłopaku, a pan Krzysiu niech się gniewa na inną naiwną,
której będzie pragnął.
Niestety
plany planami, ale po prostu nie miałam z kim ich zrealizować.
Mańka wybierała się w czasie wakacji do pracy, Jolka wyjeżdżała
do Julinka na egzaminy, a kto miał wyjechać to już wyjechał.
Snułam się więc po mieście, spotykając od czasu do czasu różnych
znajomych, tylko tego, którego chciałam spotkać nie było. Mama
wiedziała, że nie chodzę z Krzysztofem i czuła się głupio, że
to przez nią. Chciała mnie czymś zająć, więc ciągle
wyszukiwała mi jakąś robotę. A to posprzątaj, a to idź po
zakupy, albo do babci po jakieś klamoty. Myślała,że mnie
uszczęśliwia, a ja kombinowałam jakby to gdzieś zwiać. Wracałam
któregoś razu od babci, obładowana pakunkami jak wielbłąd, a tu
na przeciwko mnie pojawił się nagle Krzysztof.
O
boże, nie mógł mnie zobaczyć eleganckiej? Tylko z tymi tobołami?
Matka zawsze mnie załatwi. - pomyślałam wściekła.
Cześć,
może ci pomóc. - -powiedział jak gdyby nigdy nic.
Bardzo
proszę, ale przecież mam już niedaleko.
Wiem,
ale razem będzie szybciej. - uśmiechnął się do mnie.
Och
jak mi się zrobiło słodko.
Co
ty tu dźwigasz, kamienie? - zdziwił podnosząc torbę.
To
tylko pościel od babci. - wytłumaczyłam.
Szliśmy
w milczeniu. Chciałam coś powiedzieć, ale nic mi nie przychodziło
do głowy. Pod domem podziękowałam i weszłam na schody.
Poczekaj!
Może porozmawiamy. - zawołał gdy już byłam na półpiętrze.
Zaniosę
torbę i wrócę. - odpowiedziałam.
Zachowam
się tak, jakbym to ja miała prawo pogniewać się na niego za to,
że mnie zostawił u Baśki.- planowałam sobie.
Ciebie
to po śmierć wysłać. - gderała mama, gdy weszłam.
Nie
odezwałam się tylko pobiegłam do lustra. Poprawiłam włosy i
pobiegłam z bijącym sercem do drzwi.
Wychodzę!
- krzyknęłam, gdy już byłam na schodach. Nie chciałam, żeby
znowu wymyśliła mi jakieś zajęcie.
Krzysztof
czekał na mnie przed wejściem.
Chodź,
pójdziemy do parku. - zaproponowałam.
Rozmawiałem
z Baśką. Opowiedziała mi wszystko.Wiem, że nie było w tym
twojej winy. Po prostu nie spodziewałaś się przyjazdu tego bufona.
- wyjaśnił, gdy usiedliśmy na ławce.
Nie
czuję się winna.Mam żal do ciebie, że mnie tam zostawiłeś.
Mogliśmy przecież wyjść razem.- odpowiedziałam patrzac w ziemię.
Milczeliśmy.
Czułam, że ta historia coś wyraźnie między nami popsuła i to
coś trudno będzie naprawić.
A
miałem właśnie tego wieczoru powiedzieć ci, że cię kocham. -
westchnął Krzysztof.
Podniosłam
głowę i popatrzyłam na niego.
Miałeś
to powiedzieć? Kochasz mnie?
Tak.
- powiedział patrząc mi w oczy.
To
powiedz mi to teraz. - zaproponowałam.
Kocham
cię. - szepnął .
Od
tej pory wszystko wróciło do normy. Z Krzysztofem spotykałam się
codziennie. Byłam zakochana i szczęśliwa. Świadomość, że i on
mnie kocha dodawała mi skrzydeł. Oczywiście Krzysiu gościł u
mnie w domu i moi rodzice też oglądali go sobie jak małpę. Ojciec
nawet próbował wciągać go w rozmowę, żeby się lepiej poznać
na tym gagatku, jak twierdził.
Któregoś
dnia wpadła do mnie Jolka, która już była szczęśliwą
uczennicą studium cyrkowego,wołając już od progu:
Umówiłaś
się dzisiaj z Krzyśkiem?
Właśnie
stałam przed lustrem robiąc się na bóstwo przed randką.
A
masz w stosunku do mnie inne plany? - zapytałam.
Nie,
ale akutat wróciłam do domu i widziałam twojego lubego przy
przejeździe kolejowym...
No,
bo tam się z nim umówiłam. - przerwałam jej.
Poczekaj!
Był z jakimś kumplem. Obaj zalani w trupa sikali prosto na chodnik.
Zamarłam.
Jak
to sikali? Przy ludziach? - zapytałam wolno cedząc słowa.
Nie,
poprosili, aby wszyscy przechodnie wyszli. - powiedziała Jolka
kpiąco.
Usiadłam
na krześle.
Co
ja mam teraz robić? - popatrzyłam na nią bezradnie.
Umówiłaś
się to idź, a na miejscu zobaczysz, czy zostaniesz, czy wrócisz do
domu.
Spojrzałam
na zegarek. Dochodziła siedemnasta.
No
to ja ci pokażę, pijaczyno. - pomyślałam i z impetem zamknęłam
za sobą drzwi, zostawiając Jolkę wewnątrz.
Skradałam
się powoli, chcąc zza rogu wypatrzeć, czy rzeczywiście Krzysztof
jest tak pijany, jak mówiła koleżanka. Czy wogóle tam jest. Jakoś
nie bardzo mi sie chciało wierzyć, że mój Krzysiu potrafi się
tak nachlać. Dyskretnie wyjrzałam zza węgła. Mój kochany stał
podtrzymywany przez równie pijanego kolegę i zataczalisię razem w
najlepsze.
Przecież
go tak nie zostawię. - pomyślałam zaskoczona, że nie zezłościłam
się tak jak powinnam.
Wyszłam
zza rogu i podeszłam do nich.
O,
moja kochana! - wybełkotał Krzyś, a po chwili dodał czkajac
głośno:
Poznaj
mojego najlepszego przyjaciela z Legnicy. najlepszego, jak bozię
kocham.
Przyjrzałam
się temu koledze uważnie. Stał chwiejąc się miarowo i uśmiechał
się promiennie. Pokiwałam głową.
Chodźcie,
odprowadzę was do domu.
Zgoda,
moja kochana. - ucieszył się Krzysztof.
Tylko
z pozoru sprawa wydawała się prosta. Panowie zataczali się i w
żaden sposób nie można było namówić ich na pójście w miarę
prosto. W końcu stanęłam między nich, objęłam mocno w pasie i
tak powolutku, krok za krokiem prowadziłam w stronę domu.
Zataczaliśmy się razem, bo utrzymać równowagę było mi bardzo
trudno.Postanowiłam pójść parkiem, aby widziało mnie jak
najmniej ludzi, ale i tak nie udało mi się tego uniknąć. Jakaś
starsza pani splunęła na mój widok i powiedziała:
Jak
ci nie wstyd dziewczyno, tak się nie szanować.
Nie
odpowiedziałam, tylko zacisnęłam zęby i pomyślałam sobie w
duchu:
Zapłaciszmi
za to jak wytrzeźwiejesz, draniu.
Przed
domem zaczęły się kłopoty. Najlepszy kolega zastrajkował.
Nie
idę do żadnego domu. Nie po to tu przyjechałem, żeby siedzieć w
domu. Idę na dziwki!
A
ty - dodał po chwili, zostaw tę dziwkę i chodź ze mną.
Zamarłam.
Nie wiedziałam, czy dać mu w twarz, czy po prostu odejść. Z bicia
po gębie zrezygnowałam, bo nie będę awanturować się z pijakiem,
odejść też nie mogłam, bo uważałam, że Krzysztof musi się
znaleźć w domu. Czekałam po prostu na rozwój wypadków.
Nie
mów tak o mojej kochanej, bo dostaniesz w mordę. - Krzysztof stanął
w mojej obronie.
No
to idę sam. - zadecydował najlepszy kolega.
-
Już cię nie lubię, przyjacielu z Legnicy. - pomyślałam.
Kiedy
zostaliśmy sami postanowiłam dokończyć moją misję i
podprowadzić Krzysztofa przynajmniej do drzwi mieszkania. Nie
spodziewałam się, że tu też trafię na ostry opór.
Nie
mogę iść do domu, bo jestem pijany. - powiedział Krzysztof.
Dlatego,
że jesteś pijany, to właśnie powinieneś iść. - tłumaczyłam.
Nie
mogę się tak pokazać mojej mamie, bo się zdenerwuje.
Ten
argument przekonał mnie, więc zabrałam mojego ,,adonisa” do
parku. Usiedliśmy na ławce, a właściwie ja usiadłam, bo Krzyś
złożył swoją skołowaną główkę na moich kolanach i po prostu
zasnął. Co miałam robić? Siedziałam. Rozmyślałam o życiu, o
swojej przyszłości z.... Krzysztofem i tak mijała godzina za
godziną. Zaczął padać drobny deszczyk. Wszelkie wcześniejsze
próby dobudzenia go spełzły na niczym. Tym razem, mimo mojego
poświęcenia, nie zamierzałam moknąć. Zaczęłam bardziej
stanowczo szarpać mojego kawalera.
Wstawaj,
bo pada deszcz.
Cisza.
Oddychał spokojnie jak niemowlę. Trochę mnie poniosło. Zerwałam
się strącając jego głowę z moich kolan.Ta odskoczyła i wyrżnęła
z impetem o ławkę.
O
Jezu! - jęknął Krzysztof i od razu usiadł.
Może
byś się tak w końcu ocknął i wybrał do domu, bo ja nie mam
zamiaru dłużej cię niańczyć.
Już
nie śpię Ninka. - odpowiedział już całkiem trzeźwy.
To
spadaj do domu! Moja rola skończona. - powiedziałam odchodząc.
Ninka,
poczekaj! - zawołał za mną.
Nie
zareagowałam. Teraz, skoro już wytrzeźwiał mogłam pokazać mu
jak bardzo mnie obraził swoim zachowaniem. Krzysztof nie zamierzał
jednak rezygnować. Podbiegł do mnie i przytrzymał za połę
swetra.
Puszczaj.-
szarpnęłam się.
Przepraszam
cię za wszystko, już się nie gniewaj. - prosił przymilnie
zaglądając mi w oczy.
Puszczaj,
bo porwiesz sweter. - ostrzegłam.
Nie
puszczę dopóki nie przestaniesz się gniewać.
-
Przecież nie będę stała na coraz większym deszczu z idiotą
trzymającym mnie za sweter. - pomyślałam sobie.
Dobra,
ale mnie puść.
A
nie uciekniesz? - nie był pewien swojej wygranej.
Nie
, nie ucieknę głuptasie. Chodź, pójdziemy gdzieś napić się
czegoś ciepłego, bo jest mi zimno. - powiedziałam poprawiając
wilgotny już sweter.
W
kawiarni, nad szklanką gorącej herbaty zapytałam go o tego
przyjaciela z Legnicy.
Co
to za typ z którym się tak nachlałeś?
To
mój kolega, przyjechał mnie odwiedzić. - wytłumaczył .
Mam
nadzieję, że jak najszybciej wyjedzie.
Coś
ty! - oburzył się , to przecież mój najlepszy przyjaciel!
Ale
cham, nazwał mnie przecież dziwką. - powiedziałam.
W
tym momencie miałam wrażenie, że Krzysztof zasłonił się
zanikiem pamięci.
Niemożliwe!
Jurek? On nigdy by tak nie powiedział !
To,
co w takim razie ja kłamię? - zapytałam ze złością.
Nie,
może i tak było, ale.. on cię przeprosi.
Nie
zależy mi na jego przeprosinach i nie chcę go oglądać! -
powiedziałam trochę za głośno i kilka osób popatrzyło na nas
ciekawie.
Chodźmy
stąd. - dodałam, biorąc torebkę.
W
następnym tygodniu widywaliśmy się bardzo rzadko. Przed południem
Krzysztof szukał pracy, a po południu dotrzymywał towarzystwa
swojemu gościowi. Uparłam się i mimo próśb, nie miałam chęci
dać się przeprosić temu koledze. Któregoś dnia jednak, Krzysztof
przyszedł z nim do mnie i nie miałam wyjścia. Dla dobra sprawy
dałam się łaskawie przeprosić. Odetchnęłam jednak z ulgą, gdy
wyjechał.
Rozdział
IXL
Krzysztof
szukał pracy. Niestety bezskutecznie. Często też z tego powodu nie
miał humoru.
-
Może zaczniesz od września? - zaproponowałam.
Dosyć
już leniuchowania. Muszę też pomóc finansowo mamie. -
odpowiedział.
Mimo,
że codziennie rano wychodził z domu i odwiedzał różne firmy,
wszędzie mu odpowiadano: ,,nie ma”.
Do
jakiej ja dziury trafiłem? - narzekał.
A
ty nie bądź taki wielkomiejski. - budził się we mnie patriotyzm
lokalny.
Wiesz,
zapytam ojca o pracę dla ciebie. Wydaje mi się,że szuka
pracownika. - wpadłam na pomysł.
Jest
tylko jeden problem. Trzeba dojeżdżać do innego miasta. - dodałam
zmartwiona.
Nic
nie szkodzi, jeżeli tylko twój ojciec by mnie przyjął to ja bym
nawet dojeżdżał. - ucieszył się.
W
takiej firmie nieźle się nawet zarabia. - dodał.
Postanowiłam
nie zwlekać i jeszcze tego samego dnia porozmawiać z tatą. Po
kolacji kręciłam się po pokoju, układając sobie poczatek
rozmowy.
No,
o co chodzi? Przecież widzę,że łazisz w kółko jak ćma. -
zapytał tata, odkładając gazetę.
Usiadłam
na kanapie i zaczęłam:
Podobno
szukasz pracownika.
A
co, chcesz się zatrudnić? - roześmiał się.
Oj,
ty to tylko żartujesz, a ja poważnie. - zezłościłam się.
No,
dobrze, o co chodzi?- tata przybrał oficjalny ton.
No
wiesz, ten Krzysztof, no ten co z nim chodzę. - stękałam.
Co
ten Krzysztof? - niecierpliwił się.
No
to on szuka pracy. - wyrzuciłam jednym tchem.
Ja
nie przyjmuję tak z ulicy.
Przecież
on nie jest pierwszy lepszy z ulicy, tylko mój chłopak.
A
kochasz go?
Kocham,
a co? - odpowiedziałam zaczepnie.
Oooo,
to co innego. Skoro go kochasz, to niech przyjedzie do mnie do pracy
w poniedziałek o dziesiątej. - powiedział.
Mnie
jakby ktoś wsadził na sto koni. Podbiegłam do taty i uściskałam
go mocno.
Udusisz
mnie! - śmiał się.
Na
drugi dzień opowiedziałam Krzysztofowi przebieg rozmowy z ojcem.
Pojedziesz
tam ze mną? - zapytał.
Pojadę,
bo przecież sam nie trafisz. - odpowiedziałam.
Trochę
było mi żal, że Krzysztof zacznie pracować, bo oznaczało to
rzadsze spotkania i nudę do południa, ale rozumiałam, że w jego
przypadku to konieczne.
Pojechaliśmy.
Ojciec rozmawiał z Krzysztofem, pokazywał mu magazyny - teren
przyszłej pracy, a ja siedziałam na krześle i nudziłam się. W
końcu rozmowy zakończyli, a Krzysztof został zatrudniony na okres
próbny. Zaczynał od razu na drugi dzień. Usiedliśmy już
swobodnie i piliśmy herbatę, kiedy tata zagaił:
Może
i ty byś przez wakacje popracowała? Potrzebna jest mi osoba, która
by wypełniała takie tam kwitki.
Nie
bardzo uśmiechała mi się jakakolwiek praca, na dodatek w wakacje,
ale i tak do popołudnia nie miałabym co robić, przynajmniej
byłabym blisko Krzysztofa.
Dobrze
mogę spróbować. - odpowiedziałam.
W
ten sposób tata zamiast jednego zyskał dwóch pracowników.
Krzysztof bardzo się ucieszył z mojej decyzji, a ja już jej
żałowałam.
Od
następnego dnia zaczęły się koszmarne dojazdy.Krzysztof
przychodził po mnie i ruszaliśmy na stację. O godzinie piątej
rano wyjazd, a powrót jak dobrze poszło o szesnastej. Mimo to
spotykaliśmy się jeszcze po pracy. Byliśmy wtedy tylko dla siebie.
Cała moja rodzina, oprócz Ewy, znała już Krzysztofa. Ojciec
chwalił go, że dobrze pracuje. Byłam z niego dumna.
Pewnego
razu odwiedziła nas babcia. Widząc mnie szykująca się na randkę
z Krzysztofem zapytała:
A
ty Ninka całujesz się z tym swoim Krzysiem?
Tak
babciu. - odpowiedziałam.
A
gdzie? - babcia była dociekliwa.
No
w parku, jak nikt nie widzi. - powiedziałam zastanawiając się o
co babci chodzi?
Babcia
pokiwała ze zrozumieniem głową i poszperała w torebce. Wyjęła z
niej klucze i dając mi powiedziała:
Weź
te klucze i idźcie sobie do mnie, wrócę za trzy godziny.
Bez
słowa wyjęłam je babci z ręki i bąknąwszy,,dziękuję”
pobiegłam na spotkanie.
To
co będziemy dzisiaj robić? - zapytał Krzysztof.
Mamy
lokal. - mówiąc to pomachałam mu przed nosem babcinymi kluczami.
Skąd
masz?
Babcia
mi dała!
To
ucałuj babcię ode mnie i chodźmy. - powiedział śmiejąc się .
Dni
nie były już takie cudowne jak kiedyś. Często po pracy byliśmy
zmęczeni, a zdarzały się jeszcze takie dni, że Krzysztof musiał
zostawać dłużej i wracał do domu około dwudziestej drugiej.
Wybiegałam wtedy przed dom czekając na jego powrót. Mieszkanie
przy torach miało swoje dobre strony, bo słychać było pociąg,
którym wracał mój ukochany.
Spotykaliśmy
się wtedy choć na chwilkę i po popatrzeniu na siebie, po
całuskach wracałam do domu.
Któregoś
dnia, a właściwie wieczora, Krzysztof nie przyjechał. Zdenerwowana
wypatrywałam, czy nie idzie od strony dworca, ale zobaczyłam tylko
sąsiada z pierwszego piętra, który pracował razem z Krzysztofem.
Podbiegłam do niego pełna niepokoju .
Dobry
wieczór, Krzysztof nie przyjechał? - zapytałam.
Jeżeli
chcesz go mieć, to go lepiej pilnuj. - powiedział.
O
co chodzi, panie Józku? - zapytałam.
O
to, że twój Krzysztof wyszedł dziś z pracy z fakturzystką i
widocznie dobrze się bawi, skoro nie wrócił do domu. -
odpowiedział wchodząc do budynku.
Ale
jak to? - zawołałam za nim.
Sama
go zapytaj. - zawołał już od swoich drzwi.
Usiadłam
na schodkach przed wejściem ze skołatanym sercem i nie mogłam
dojść do siebie.
To
on już mnie zdradza? - myślałam zrozpaczona.
Zacisnęłam
usta. Miałam jeszcze nadzieję, że pan Józef kłamał z jakiegoś
powodu. Jeżeli Krzysztof nie wróci na noc, to nie ma o czym mówić.
Zrywam z nim. Przeboleję to jakoś. Michała przebolałam, to i tu
dam sobie radę.
Mimo
takiego mocnego postanowienia, przepłakałam pół nocy w poduszkę.
Rano, cała zdenerwowana czekałam jak zwykle na Krzysztofa. Nie
przychodził.
Może
zaspał? - łudziłam się.
Pobiegnę
szybko do niego! Do pociągu i tak zdążę. - postanowiłam i
pobiegłam na skróty przez park.
Otworzyła
mi mama Krzysztofa, mocno zdziwiona moją poranną wizytą.
Krzysia
nie ma, nie wrócił na noc. Bardzo się o niego martwię. -
powiedziała.
Bo
on miał mieć całą noc wagony, tylko ja nie byłam pewna. -
skłamałam.
Pobiegłam
na dworzec po drodze połykając łzy. W pracy Krzysztofa też nie
było.
Tato,
a gdzie jest Krzysztof? - zapytałam.
Ojciec
popatrzył na mnie zdziwiony.
Przecież
dzisiaj skończył mu się okres próbny i miał iść do ratusza po
stały angaż.
Nie
wiesz o tym? - zapytał po chwili zaglądając mi podejrzliwie w
oczy.
Zapomniałam.
- odpowiedziałam odwracając głowę, by nie widział mojej ponurej
miny.
Około
godziny dziesiątej zadzwonił. Podniosłam słuchawkę.
No
co z tobą Nina? Ja tu czekam, a ciebie nie widać! - powiedział z
pretensją w głosie.
Co
za tupet. - pomyślałam, a do słuchawki powiedziałam jak gdyby nic
się nie stało:
Zaraz
będę. Czekaj pod ratuszem.
Czekał.
Nie ogolony, z widocznymi śladami nieprzespanej nocy.
Ciekawa
jestem jak mi się będziesz tłumaczył. - powiedziałam siadając
obok niego na murku.
Z
czego mam ci się tłumaczyć? - udał durnia.
Z
tego, że nie wróciłeś na noc i z tego, że poszedłeś na
rozbieraną randkę z panią Anią. - wytłumaczyłam.
Co
ty wygadujesz? - oburzył się.
Co
ja wygaduję? To idź do pracy i posłuchaj plotek. Całe biuro już
o tym gada. Ta twoja nowa miłość nie była dyskretna. - sklamałam.
Na
żadnej randce nie byłem, a nocowałem w domu. - łgał dalej.
Twoja
mama twierdzi, że jednak na noc do domu nie dotarłeś.
Byłaś
u mnie w domu? - przestraszył się.
Pokiwałam
głową.
Nina,
to nie jest tak. Owszem wyszedłem z biura z Anią, chciała
postawić mi kawę, bo coś jej tam załatwiłem, a potem spóźniłem
się na pociąg. Wierz mi, przesiedziałem całą noc na dworcu. -
tłumaczył się.
Proponuję,
żeby i dziś postawiła ci kawę. Jesteś wolny. - powiedziałam i
odeszłam szybkim krokiem.
Nina,
poczekaj! - wołał za mną.
Nie
reagowałam. Wiedziałam, że coś tracę, ale co to za miłość,
gdy on zdradza mnie już na początku.
Dlaczego
nie poczekasz? - Krzysztof zdyszany stanął koło mnie.
Chyba
powiedzieliśmy już sobie wszystko. - odpowiedziałam.
Nie,
jeszcze chciałbym ci powiedzieć, że cię kocham.
Wątpliwa
metoda okazywania miłości. - warknęłam odchodząc.
Poczekaj,
coś ci pokażę. - powiedział podwijając rękaw.
Zatrzymałam
się z zainteresowaniem. Pokazał mi swoją rękę i powiedział:
Widzisz
te blizny? Kiedyś już ciąłem się przez dziewczynę i teraz też
się potnę.
Oho,
wytoczył ciężką altylerię. - roześmiałam się w duchu.
Przestań
błaznować, przecież sam mi mówiłeś, że w dzieciństwie spadła
ci na rękę szyba z pobitych drzwi.
No,
ale... - jąkał się zbity z tropu.
Idź,
załatw sobie ten angaż i daj mi spokój. - powiedziałam już nieco
łagodniej, bo coś we mnie powoli topniało.
Krzysztof
przytrzymał mnie za ramiona i patrząc mi w oczy szepnął:
Ja
naprawdę cię nie zdradziłem.
Uwierzyłam,
bo bardzo tego chciałam.
Trochę
jeszcze naburmuszona poszłam jak cielę za Krzysztofem.
Widać
tak musiało być. - pomyślałam, nagle wierząc w przeznaczenie.
O
istnieniu przeznaczenia przypominałam sobie zawsze wtedy, kiedy było
mi ono najbardziej potrzebne, ale widać tak musiało być.
Rozdział
IIXL
Krzysztof
zaczął pracować na stałe, a ja z końcem sierpnia miałam pracę
zakończyć.Czekałam więc z niecierpliwością na ten moment.
Trochę żałowałam straconych wakacji, ale wycofać się już nie
mogłam.
Życie
potoczyło się zwykłym torem. Jolka dostała się do szkoły
cyrkowej, Celina urodziła córkę, Mańka nadal pracowała gdzieś
poza miastem, a ja dojeżdżałam do pracy i w dalszym ciągu byłam
zabójczo zakochana w Krzysztofie.
Pewnej
soboty, będąc jeszcze w pracy zakomunikowałam Krzysztofowi:
Zostaliśmy
dziś zaproszeni do Baśki.
Mam
nadzieję, że tym razem nie planujesz wizyty jakiegoś Jacka. -
zażartował.
A
ty przypadkiem nie zostań w pracy na noc. - odgryzłam się.
U
Baśki było jak zwykle wesoło. Tym razem nikt nie zakłócił nam
imprezy i siedzieliśmy prawie do północy.
Masz
ochotę na romantyczny spacer? - zapytał Krzysztof, gdy stanęliśmy
już przed moim domem.
Jasne,
wcale nie chce mi się spać. Noc jest taka ciepła. - odpowiedziałam
rozmarzona.
Poszliśmy
do parku. Nie było ciemno. Niebo obsypane było gwiazdami, a uliczne
latarnie też rzucały trochę światła na naszą ławkę, bo
oczywiście zamiast spacerować usiedliśmy. Na siedząco jest się
wygodniej całować. W pewnym momencie Krzysztof popatrzył na mnie i
spytał:
Czy
zostałabyś moją żoną?
W
jednej chwili przez moją głowę przeleciały tysiące myśli:
Czy
ja go dostatecznie mocno kocham, czy on będzie dobrym mężem, bo
przecież znamy się tak krótko. Czy nie będzie pijakiem?
Czemu
nic nie mówisz? - Krzysztof zniecierpliwił się.
Chcę
być twoją żoną. - odpowiedziałam w końcu.
To
pobierzmy się na przykład w październiku! - zawołał zadowolony.
No,
nie wiem jakby to wyglądało, bo we wrześniu bierze ślub moja
siostra. Musiałabym zapytać rodziców. - powiedziałam.
No
to w poniedziałek powiedz to ojcu w pracy i zapytaj czy mógłby być
ten październik.
Zapytam.
- szepnęłam zamykając mu usta pocałunkiem.
W
poniedziałek kręciłam się cały czas w pobliżu ojca i czekałam,
aż będzie sam. Wreszcie wypatrzyłam taki moment i podbiegłam.
Złapałam go za rękę i konspiracyjnie szepnęłam:
Tato,
muszę z tobą porozmawiać na osobności.
Zciekawiony
ojciec bez słowa wpuścił mnie do swojego pokoju i zamknął drzwi.
O
co chodzi? - zapytał.
Chcemy
się pobrać z Krzysztofem, tylko nie wiemy czy zgodzisz się, żeby
to był październik. - wyrzuciłam z siebie jednym tchem.
A
więc chcecie się pobrać. - zadumał się .
Październik?
No
tak, mogłoby tak być? - dopytywałam się.
Tata
nie odpowiedział. Widziałam, że myśli o czymś intensywnie i nie
chciałam przeszkadzać. Jednak cisza się przedłużała i już
powoli traciłam cierpliwość.
A
więc tak moja panno. - zaczął.
Po
pierwsze, to ten delikwent musi przyjść do mnie i się oświadczyć.
Po drugie, to ja nie będę robił co miesiąc wesela, więc albo
dołączacie do Ewy, albo czekacie rok.
Powiedz
to swemu narzeczonemu. - dodał wychodząc.
Powiedz
to swemu narzeczonemu, tratata. - przedrzeźniałam go.
Zła
byłam, bo nie dostałam rzadnej konkretnej odpowiedzi, a jeszcze te
staroświeckie oświadczyny. Poszłam jednak poinformować Krzysztofa
o wynikach rozmowy. Mój chłopak nie był bynajmniej oburzony.
To
dołączymy do twojej siostry, we wrześniu. - powiedział.
No,
a te oświadczyny? - zapytałam niepewnie.
Nie
przejmuj się. Zapytam się tylko kiedy mogę przyjść i oświadczę
się przepisowo. - roześmiał się.
Czy
mówiłeś już swojej mamie o naszych planach? - dopytywałam się.
Tak,
nawet poprosiłem siostrę o przysłanie mi niezbędnych dokumentów.
- pochwalił się.
Krzysiu,
a czy my ze wszystkim zdążymy?, przecież jest już połowa
sierpnia. - zmartwiłam się.
Wszystko
będzie w porządku, kotku, nie masz się o co martwić. - pocieszył
mnie całując w czubek nosa.
Czekałam
więc tylko na te oświadczyny, które uważałam za staroświecki
wymysł, ale ojciec był nieugięty.
Któregoś
dnia będąc wieczorem w domu, tata zagadnął do mnie:
Dzisiaj
przyjdzie ten twój. Chce się oświadczyć.
Tak,
to czemu mi nic nie powiedział? - zdziwiłam się.
Ma
zamiar przyjść do mnie. - zaznaczył.
O
której będzie? - dopytywałam się.
Ma
być o dziewiętnastej. - odpowiedział.
Spojrzałam
na zegarek. Była osiemnasta, więc miałam jeszcze czas, aby pobiec
do Baśki i wszystko jej opowiedzieć.
Zaraz
wracam! - zawołałam od drzwi, aby ojciec nie zatrzymał mnie w
domu.
Zrelacjonowałam
wszystko Baśce w rekordowym tempie i zanim się zorientowałam była
godzina dwudziesta.
O
boże, ojciec mnie chyba zabije. - powiedziałam zrywając się z
krzesła.
Wybiegłam
od Baśki jak błyskawica i chwilę później wpadłam zziajana do
domu. Krzysztof z ojcem popijali koniak.
Gdzie
się do cholery włóczysz, ty latawico. - Mój rodzic nie liczył
się ze słowami.
Przepraszam,
byłam u Baśki i zasiedziałam się. - tłumaczyłam.
To
chłopak przyszedł się oświadczać, a osoby najbardziej
zainteresowanej nie ma. - gderał dalej.
Popatrzyłam
na Krzysztofa, przyglądał się tej scenie z rozbawieniem.
No
dobra, skończ już. - zniecierpliwiłam się.
Lepiej
podam herbatę. - dodałam ugodowo.
Herbatę
to już sam zrobiłem. - tata nie dawał za wygraną.
Oświadczyłeś
się? - zwróciłam się do Krzysztofa.
Poprosiłem
o twoją rękę. - powiedział.
Zostałeś
przyjęty? - zażartowałam sobie.
No,
tak. - odpowiedział zdziwiony nie wiedząc do czego zmierzam.
To
pożegnaj mojego tatuśka i wychodzimy. - powiedziałam ciągnąc
Krzysztofa za rękę.
Krzysztof
spojrzał niepewnie na mojego tatę.
-
Idźcie, idźcie. - tata niecierpliwie machnął ręką.
Zaczęły
się przygotowania do ślubu i wesela. Moi rodzice zaprosili do
siebie mamę Krzysztofa i omawiali wspólnie nasze dalsze życie, nie
interesując się wcale naszym zdaniem na ten temat. No cóż, mój
rozsądny narzeczony tłumaczył mi, że na pewno nie chcą dla nas
źle i że poprawki wniesie życie. Zrezygnowałam więc z czepiania
się, a skupiłam się na mojej ślubnej sukni. Nie była to błaha
sprawa, bo w tym kryzysie zdobycie sukni graniczyło z cudem. Udało
mi się w końcu odkupić ładną sukienkę od koleżanki. Sprawę
sukienki do urzędu cywilnego też załatwiłam tanim kosztem, po
prostu pożyczając ją od sąsiadki z pierwszego piętra. Podobno
dobrze jest mieć coś pożyczonego, bo to przynosi szczęście.
Krzysztof też zwijał się jak w ukropie, załatwiając obrączki i
samochód, którym mieliśmy jechać do ślubu.
Martwię
się, bo jest już tak późno, a dokumenty z Legnicy jeszcze nie
przyszły. - powiedział Krzysztof któregoś dnia.
Przecież
tak dawno prosiłeś o nie siostrę. - powiedziałam.
Wiem,
ale w Legnicy jest powódź, więc urzędy nie pracują normalnie.
Przez
nienormalną pracę urzędów mam nie wychodzić za mąż? -
zapytałam ze złością.
Jutro
będę tam dzwonił. - uspokoił mnie.
Nazajutrz
rano Krzysztof wpadł do mnie wymachując dużą kopertą.
Właśnie
wracam z poczty. Mam te papiery. Moja siostra, żeby je zdobyć
płynęła do urzędu amfibią! - wołał już od progu.
Ale
heca. Po ulicach łodzią. - zaśmiałam się.
To,
że będziesz moją żoną zawdzięczam Halince. - powiedział
całując mnie w policzek.
Uhu.
- zamruczałam przytulając się do mojego przyszłego męża.
Tymczasem
przygotowania do tego podwójnego wesela szły pełną parą.
Zarezerwowano lokal i zamówiono orkiestrę. Zaproszenia zostały
wysłane i czekaliśmy tylko na ten dzień, no i na drugą pannę
młodą - Ewę.
Dziesiąty
września przyszedł tak jak każdy inny dzień. Bez
fanfar,trzęsienia ziemii i bez jakichkolwiek kataklizmów. Dziwne.
Od rana świeciło słońce i to był dzień mojego wesela. Po domu
kręcili się domownicy i weselni goście, którzy przyjechali
wcześniej na tę uroczystość.Ja byłam trochę zdenerwowana, bo
nie widziałam jeszcze naszych obrączek, które miał przywieźć
Jurek - świadek Krzysztofa. Co będzie, jak okażą się za małe?
Czas uciekał, na trzynastą mieliśmy być w urzędzie stanu
cywilnego, a pana młodego nie było. W końcu o dwunastej
trzydzieści wpadł Krzysztof wołając:
-
Jesteś gotowa? Mam obrączki, możemy jechać.
Nie
wyglądasz kwitnąco. - powiedziałam przyglądając się mu z
podejrzliwością.
No
wiesz, w nocy przyjechał Jurek i trochę wypiliśmy. - tłumaczył
się.
Znowu
ten Jurek, czy ty zawsze musisz z nim chlać? - odparłam z wyrzutem.
Nie
gniewaj się, zobacz lepiej jakie śliczne obrączki nam przywiózł.-
Krzysztof wyciągnął pudełeczko i otworzył je.
Zerknęłam
tylko na nie w przelocie, bo na horyzoncie pojawiła się moja mama
wołając:
Czyście
powariowali, przecież musimy już jechać. Wszyscy czekają tylko na
was.
Wieczko
puzderka się zatrzasnęło i mój luby wciskając mi do ręki bukiet
poprowadził mnie do mojej wyśnionej białej limuzyny.
Przed
domem zgromadzili się wszyscy sąsiedzi, życząc mnie i Ewie
szczęścia. Siostra z narzeczonym wsiadła do czerwonego opla cioci
Jagody, a ja.... do czarnej wołgi.
Na
pogrzeb mnie wieziesz? - syknęłam gdy wsiedliśmy.
O
co ci chodzi? Czarny kolor to zły? - zdziwił się.
Całe
wieki było tak, że pannę młodą do ślubu wiezie się białym
powozem lub białym samochodem. - wytłumaczyłam.
Mama
też coś mi na ten temat mówiła, ale na postoju nie było innych
taksówek. - powiedział.
Sam
ślub w urzędzie odbył się bez przeszkód. Obie pary, to znaczy
Ewa z Arturem i ja z Krzysztofem, przysięgły sobie miłość i
wierność, a potem gratulacje i szampan w sali obok. Tu jednak
nastąpiły pewne komplikacje, bo mocno zamrożony trunek nie dał
się w żaden sposób otworzyć. Panowie młodzi otworzyli w końcu
szampany zębami i wzniesiono toast. Tradycji stało się zadość.
O
godzinie siedemnastej czekał nas jeszcze prawdziwy ślub -
kościelny, a potem weselisko.
Rodzice
zarządzili, żeby do fotografa jechać przed pójściem do kościoła,
aby goście weselni nie czekali na nas zbyt długo. Tak też
zrobiliśmy. Pan fotograf był zachwycony widząc dwie pary.
Ojej,
jak to cudownie! Będą piękne zdjęcia! - wołał popychajac lekko
Ewę i Artura przed obiektyw.
Ustawiał
ich w różnych dziwnych pozach, pstrykał i gadał jak najęty.
A
teraz proponuję, abyście państwo zrobili sobie wspólne zdjęcia.
Ustawił
nas razem i pstrykał znowu.
Państwu
już dziękuję. - zwrócił się do Ewy.
Do
widzenia. - Ewa i Artur ukłonili się i zniknęli za drzwiami.
Pan
fotograf wziął nas w obroty. Po dziesięciu minutach i my byliśmy
wolni. Spojrzałam na zegarek.
Krzysiu,
spóźnimy się. Już jest za pięć. Ewa pewnie się denerwuje. -
zawołałam wyciągając pana młodego z atelier.
Niestety
przed domem nie było ani mojej siostry, ani jej męża.
Pojechali?
Nie poczekali na nas? - zdziwiłam się.
Pewnie
są już w kościele. - powiedział mój mąż, otwierając przede
mną drzwi od czarnej wołgi.
Musimy
się pośpieszyć, panie kierowco, bo my na piątą. - wytłumaczyłam
taksówkarzowi.
Nasza
podróż do kościoła nie odbyła się tak szybko, jakbyśmy sobie
tego życzyli. Stanęliśmy na przejeździe kolejowym. Dróżniczka
spuściła szlaban dużo wcześniej i schowała się w swojej budce.
Krzysiu,
już jest po piątej. - jęknęłam, nerwowo poprawiając welon.
O,
już jedzie, nie denerwuj się. - Krzysztof z zadowoleniem pokazał
mi nadjeżdżający pociąg.
Cholera,
jak na złość jedzie długi, towarowy. - zaklęłam.
Niech
się państwo nie denerwują. Już dróżniczka otwiera. - wtrącił
się do rozmowy kierowca.
Podjechaliśmy
pod kościół. Wypadliśmy z taksówki i pobiegliśmy szybko do
kościoła.
Zobacz,
nikogo nie ma. - zdziwił się Krzysztof.
Rozejrzałam
się na boki. Przy ołtarzu ksiądz dawał ślub jakiejś parze.
Zobacz,
Ewa już bierze ślub. Nie poczekali na nas. - przestraszyłam się.
To
co robimy? - zapytał .
Jak
to co? Lecimy do nich. - mówiąc to zawinęłam sobie mój długi
welon wokół ręki i pociągnęłam Krzysztofa za sobą.
Pobiegliśmy.W
kościele słychać było tylko stukot moich pantofli o kamienną
posadzkę. Przed ołtarzem okazało się, że ksiądz daje ślub
innej parze. Spojrzał na nas jednak i zgromił wzrokiem, a za
naszymi plecami wyrosła w pewnym momencie moja mama.
Co
wy za gonitwy po kościele urządzacie! Dlaczego nie weszliście
główną nawą. - spytała.
Wzruszyłam
ramionami.
Pierwszy
raz biorę ślub, to skąd mogę wiedzieć gdzie mam iść. -
odpowiedziałam ze złością.
Chodżcie
za mną. - mama ruszyła w stronę głównej nawy.
Widzisz,
mówiłam, że ta czarna wołga jest od pogrzebów, a facet nawet nie
wiedział, że młodych do ślubu podwozi się pod główne wejście.-
zdążyłam jeszcze szepnąć mojemu mężowi.
Cała
ceremonia odbyła się bez zakłóceń, a potem przed kościołem
goście obsypali nas ryżem. To na szczęście. To szczęście
wyciągałam przez całe wesele ze stanika i z majtek. Zamierzałam
jednak być szczęśliwa, więc nie narzekałam.
Orkiestra
grała, kelnerzy podawali jadło i napoje, a my czekaliśmy tylko na
koniec tej szopki. Po godzinie dwunastej, kiedy już mogłam zdjąć
welon i kiedy goście podlali sobie na tyle, żeby nie zwracać uwagi
na obecność młodej pary, czmychnęliśmy z weseliska do domu.
Epilog
Na
drugi dzień czekały nas oczywiście poprawiny. Urządzała je u
siebie moja teściowa, a wszystko dobrze by się skończyło gdyby
nie....No właśnie. Krzysztof za dużo wypił, więc rolą żony
było położenie męża do łóżka. Tak przynajmniej twierdziła
moja teściowa. Cóż mogłam robić? Pomogłam rozebrać się panu
mężowi, ułożyłam go na tapczanie i wróciłam do gości.
Najgorsze miało nastąpić gdy i ja udałam się na spoczynek.
Krzysztof
spał na środku łóżka posapując przez sen. Szybko przebrałam
się w koszulkę i wskoczyłam, a właściwie usiłowałam wskoczyć
pod kołderkę do mojego mężusia. Niestety nie było to możliwe.
Przypomniałam sobie o zarwanym łóżku i o dołku, w którym
właśnie słodko spał Krzysiu. Z jednej strony tapczanu było
dwadzieścia centymetrów i z drugiej tyle samo. Żeby położyć się
spać musiałam jakimś cudem wślizgnąć się do tego dołka.
Krzysiu,
obudź się. - zawołałam, szarpiąc go za ramię.
Cisza.
Ani drgnął. Usiadłam na zrolowanym dywanie i rozpłakalam się.
Dobre
sobie. Druga noc, a już mój mąż nie wpuszcza mnie do łóżka. Co
będzie dalej? - myślałam, a łzy ciekły mi po policzkach,
rozmazując resztki niedomytego makijażu.
Wstawaj,
byku! - krzyknęłam, ale niezbyt głośno, by nie obudzić śpiącej
za ścianą teściowej.
Bez
skutku. Krzyś sapnął tylko i odwrócił się na drugi bok.
Może
teraz mi się uda. - pomyślałam wpychając się od ściany.
Niestety
dołek był w dalszym ciągu całkowicie zajęty.
Nie
dam się tak łatwo. - postanowiłam zapierając się o ścianę
plecami. Nogami zaś usiłowałam wypchać męża z dołka.
Posuń
się w końcu moczymordo! - syczałam przez zaciśnięte zęby.
Zadziałało.
Posunął się! Szybko wskoczyłam w dołek i przykryłam się
kołdrą, złośliwie ściągając ją z Krzysztofa.
I
tak znalazłam swoje miejsce w życiu.
Koniec
Książka
pobrana ze strony
http://www.ksiazki4u.prv.pl
Wyszukiwarka
Podobne podstrony:
Drej Nina Za Drzwiami MłodościDrej Nina Za drzwiami młodościDrej Nina Za Drzwiami Mlodosci (www ksiazki4u prv pl)Drej Nina Za Drzwiami MłodościNina Drej Za drzwiami młodościNowolipie za Drzwiami, Kuchnia,Thermomix, przepisy,gospodarstwoDick P K Za drzwiamiDempster Nigel & Evans Peter Za drzwiami pałacuDick Philip K Za drzwiamiDick Philip K Za drzwiamija tu stoje za drzwiamiDick Philip K Za drzwiamiPhilip K Dick Za DrzwiamiDick Philip K Za drzwiamiDick Philip Za DrzwiamiCo to za życie w młodościDick Philip K Za drzwiamiwięcej podobnych podstron