Wijec 11 Joseph Delaney











Joseph Delaney

WIJEC



Kroniki Wardstone

Tom 11
































Tom 11

Spis treści:

Prolog KOSZMAR NESSY

Rozdział 1 UMOWA STOI

Rozdział 2 CÓŻ ZA BRAK WYCHOWANIA

Rozdział 3 MROCZNA WIEŻA

Rozdział 4 KOBALOSKA BESTIA

Rozdział 5 MUSIAŁEM SIĘ POSILIĆ

Rozdział 6 ZABÓJCA SHAIKS

Rozdział 7 UKĄSZENIE KLINGI

Rozdział 8 TYLKO JEDNA SZANSA

Rozdział 9 NA PÓŁNOC, DO VALKARKY

Rozdział 10 WOJOWNIK HYB

Rozdział 11 JEGO WIELKA CUCHNĄCA PASZCZA

Rozdział 12 STRAŻNIK BRAMY

Rozdział 13 HAGGENMIOT

Rozdział 14 PLOTKI I WIEŚCI

Rozdział 15 GRIMALKIN

Rozdział 16 MARTWA WIEDŹMA

Rozdział 17 UMOWA STOI?

Rozdział 18 BARDZO CIEKAWE PYTANIE

Rozdział 19 WROGIE, GŁODNE OCZY

Rozdział 20 PŁOWA ŚMIERĆ

Rozdział 21 SLARINDA

Rozdział 22 KANGADON

Rozdział 23 TEN, KTÓRY NIGDY NIE UMRZE

Rozdział 24 CÓRA CIEMNOŚCI

Rozdział 25 POŻEGNANIE Z SIOSTRĄ

Rozdział 26 NIEWOLNICZY KULAD

Rozdział 27 KRZYK W ŚRODKU NOCY

Rozdział 28 JESZCZE SIĘ SPOTKAMY

SEN WIJCA

SŁOWNIK ŚWIATA KOBALOSÓW





Dla Marie


Wcisnąłem się z powrotem do środka drzewa i wsunąłem do pochew na piersi dwie najostrzejsze klingi. Potem naciągnąłem długi, gruby, czarny płaszcz z trzynastoma guzikami, wyrzeźbionymi z najlepszej kości. Płaszcz sięga mi do brązowych skórzanych butów, rękawy są wystarczająco długie, by ukryć włochate ręce.

Cały jestem włochaty – i powinienem wspomnieć o czymś jeszcze. O czymś, co różni mnie od was.

Mam ogon.

Nie śmiejcie się – nie róbcie min ani nie kręćcie głowami. Zachowajcie rozsądek, właściwie to powinniście żałować, że nie macie ogonów. Bo widzicie, mój ogon jest długi i silny, lepszy niż trzecia ręka.

I jeszcze jedno – na imię mam Wijec i nim zakończę swą opowieść, dowiecie się dlaczego.


WYJĄTEK Z BESTIARIUSZA STRACHARZA


Kobalosi

Kobalosi nie są ludźmi. Chodzą na dwóch nogach, ale wyglądają jak lisy bądź wilki. Ich ciała porasta ciemne włosie, twarz i dłonie golą zgodnie ze zwyczajem, noszą długie czarne płaszcze z rozcięciem na plecach przepuszczającym ogon, który służy im niemal za dodatkową kończynę.

Magowie ci wiodą życie samotników, unikają swoich braci i zazwyczaj mieszkają poza granicami zamarzniętej krainy Kobalos, leżącej daleko na północy kontynentu zwanego Europą. Każdy z nich „uprawia” haizdę, terytorium, które uznaje za własne. Na terenach tych mieszkają setki ludzi w wioskach, osadach i na farmach. Mag włada nimi za pomocą strachu i swojej sztuki, porywając dusze i gromadząc moc. Zazwyczaj żyje w starym pokrzywionym drzewie ghanbala, za dnia sypia, lecz nocą wędruje po swej haizdzie, odżywiając się krwią ludzi i zwierząt. Potrafi odmieniać postać, upodabniać się do zwierząt, a także zmieniać wielkość swego ciała. Magowie ci to także niezwykle groźni wojownicy, ich ulubioną bronią jest szabla.

Kobalosi to wojownicza, niebezpieczna rasa. Wszyscy oprócz magów zamieszkują Valkarky, miasto leżące daleko poza granicą kręgu arktycznego.

Nazwa Valkarky oznacza Miasto Skamieniałego Drzewa. Wypełniają je najróżniejsze okropieństwa, stworzone z pomocą magii Mroku. Jego mury zbudowały istoty, które nigdy nie zasypiają, istoty wypluwające ze swych ust zmiękczony kamień. Kobalosi wierzą, że ich miasto nie przestanie rosnąć, póki nie pokryje całego świata.

John Gregory

Powyższy opis powstał w oparciu o relacje jednego z pierwszych stracharzy, niejakiego Nicholasa Browne’a, który podróżował daleko poza granice Hrabstwa. Oprócz jego notatników nie istnieje żaden dowód potwierdzający prawdziwość relacji Browne’a, musimy jednak zachować otwarte umysły. Świat jest wielki i wiele jeszcze pozostaje w nim do odkrycia.

DALEKO OD HRABSTWA



W Hrabstwie dla Toma Warda sprawy mają się źle jak nigdy dotąd. Jego mistrz stracharz po wielu latach walki z mrokiem utracił siły, najbliższa przyjaciółka Alice wyruszyła z niebezpieczną misją, a sam Tom wie, ze tylko on być może zdoła nie dopuścić do powrotu Złego i pogrążenia całego świata w ciemnościach i grozie.

Lecz podczas gdy jego walka trwa w najlepsze, zło nigdy nie śpi – w Hrabstwie i poza nim. Na dalekiej północy, setki mil od domu Toma, powstaje nowy Mrok.

Akcja tej książki rozgrywa się na krótko po wydarzeniach, opisanych we Krwi Stracharza i traktuje o nowych istotach, nowych krainach i nowych niewyobrażalnych koszmarach.

Oto Wijec.

Najwyższy punkt hrabstwa kryje w sobie tajemnicę.

Powiadają, że zginął tam człowiek, gdy podczas srogiej burzy próbował ujarzmić zło, zagrażające całemu światu. Potem powróciły lody, a kiedy się cofnęły, nawet kształt wzgórz i nazwy miast w dolinach uległy zmianie.

Dziś w owym miejscu na najwyższym ze wzgórz nie pozostał żaden ślad po tym, co zaszło dawno, dawno temu.

Lecz jego nazwa przetrwała.

Nazywają je…

KAMIENIEM STRAŻNICZYM

Prolog

KOSZMAR NESSY



W moim pokoju jest bardzo ciemno. Świeca stopniała, płomień zamigotał i zgasł. Jest też zimno, mimo dodatkowych koców. Mieliśmy bardzo długą zimę, jedną z najgorszych, jakie pamiętam. Teraz nadeszła już wiosna, ale pola i wyłożone kamiennymi płytami podwórze wciąż pokrywa skorupa zamarzniętego śniegu, a na szybach mojego okna nadal kwitną mrozowe kwiaty.

Jutro przypadają moje urodziny. Skończę dziesięć lat. Nie mogę się już doczekać tortu. Będę musiała zgasić wszystkie świeczki jednym potężnym dmuchnięciem. Jeśli to zrobię, ojciec da mi prezent. To sukienka – czerwona sukienka z białą koronką wokół szyi i rąbka spódnicy.

Chcę zasnąć. Z całych sił zaciskam powieki i próbuję. Lepiej spać, bo wtedy noc mija szybko. Otworzę oczy i ujrzę promienie słońca, wpadające przez okno, drobinki kurzu lśniące niczym maleńkie gwiazdy.

Nagle słyszę hałas. Co to takiego? Brzmi, jakby coś drapało o podłogę przy boazerii. Może to szczur? Boję się wielkich szarych szczurów o małych oczkach i długich wąsikach. Najbardziej ze wszystkiego przeraża mnie myśl, że któryś z nich mógłby trafić do mojego łóżka.

Serce zaczyna mi walić ze strachu, zastanawiam się, czy nie zawołać ojca. Ale dwa lata temu umarła matka i odtąd sam zajmuje się całą farmą. Każdego dnia długo i ciężko pracuje, więc potrzebuje snu. Nie, muszę być odważna. Szczur wkrótce sobie pójdzie. Po co miałby włazić mi do łóżka? Nie znajdzie tu nic do jedzenia.

I znów słyszę drapanie ostrych pazurków o drewno. Serce trzepocze mi z lęku. Odgłosy są teraz bliższe, w połowie drogi między oknem i moim łóżkiem. Wstrzymuję oddech, nasłuchując kolejnych dźwięków. Nagle rozbrzmiewają obok. Gdybym spojrzała w dół, być może ujrzałabym szczura, patrzącego na mnie małymi, paciorkowymi oczkami.

Muszę wstać. Pobiegnę do pokoju ojca. Co jednak, jeśli szczur muśnie wąsiskiem moje stopy? Co, jeśli nadepnę na jego długi, cienki ogon? Dźwięk robi się coraz głośniejszy. Czuję, jak coś ciągnie moją pościel, i dygoczę ze strachu. Szczur wspina się na łóżko, pazurkami wbijając się w koc. W panice próbuję usiąść. Ale nie mogę. Zupełnie jakby coś mnie sparaliżowało. Otwieram usta, lecz kiedy krzyczę, nie wydobywa się z nich żaden dźwięk.

Szczur wpełza teraz na mnie. Czuję jego małe, ostre pazurki, kłujące skórę przez koc. Siedzi mi na piersi. Jego ogon tłucze o nakrycie, łup, łup, coraz szybciej, idealnie dotrzymując kroku kołaczącemu sercu.

I nagle dzieje się coś nowego, jeszcze bardziej przerażającego. Szczur z każdą sekundą staje się coraz cięższy. Jego masa napiera mi na pierś, z trudem oddycham. Jak to możliwe? Jak szczur może być tak wielki i ciężki?

W pewnej chwili jego pysk zbliża się do mojej twarzy. Jest wielki, ciepły oddech owiewa mi skórę. Ale dostrzegam coś jeszcze dziwniejszego niż rozmiar i ciężar szczura. Jego oczy świecą w ciemności, są wielkie i czerwone, w ich ostrym blasku mogę teraz obejrzeć, z czym mam do czynienia.

I okazuje się, że to jednak nie szczur. Z pyska bardziej przypomina lisa bądź wilka z długą szczęką i wielkimi, ostrymi zębami. Zęby te wgryzają mi się w szyję. Moje gardło przebijają długie, cienkie, rozpalone igły bólu.

Krzyczę. Raz po raz, bez przerwy. Krzyczę bezdźwięcznie. Czuję się, jakbym umierała, osuwała się w najgłębszą ciemność, coraz dalej od tego świata.

A potem budzę się, ciężar znika mi z piersi. Znów mogę się poruszyć, siadam na łóżku i wybucham płaczem. Wkrótce słyszę tupot ciężkich butów na drewnianej podłodze korytarza. Drzwi otwierają się gwałtownie i do środka wbiega ojciec, niosący świecę w dłoni.

Stawia ją na stoliku obok łóżka, chwilę później tuli mnie w ramionach. Nie mogę przestać szlochać, a on gładzi mnie po włosach i dodającym otuchy gestem klepie po plecach.

– Już w porządku. Już dobrze, córko – mamrocze. – To był tylko sen, straszliwy, koszmarny sen.

Później jednak odsuwa mnie od siebie i uważnie ogląda moją twarz, szyję i ramiona. Wyciąga z kieszeni nocnej koszuli białą chustkę i delikatnie ociera mi szyję. Potem mnie ją w dłoni i szybko chowa z powrotem. Ale niedostatecznie szybko: dostrzegam na niej krople krwi.

Czy koszmar już się skończył? Czy się obudziłam? A może wciąż śnię?

Rozdział 1

UMOWA STOI



Obudziłem się dręczony ogromnym pragnieniem.

Zawsze chce mi się pić, gdy się budzę, toteż nie było w tym nic nowego. Ani śladu wskazówki, iż czeka mnie pamiętny dzień.

Przecisnąłem się przez szczelinę wysoko w pniu mojego starego drzewa ghanbala i powiodłem wzrokiem po białej, mroźnej połaci w dole.

Słońce miało wzejść w pełni dopiero za godzinę i niebo wciąż jeszcze usiane było gwiazdami. Znałem nazwy wszystkich pięciu tysięcy, lecz moją ulubioną była Cougis, Psia Gwiazda. Niczym czerwone, przekrwione oko spoglądała przez czarną aksamitną zasłonę, którą Władca Nocy zarzuca na niebo.

Spałem prawie trzy miesiące. Zawsze przesypiam tę porę roku – najciemniejszą i najzimniejszą część zimy, którą nazywamy shudru. Teraz jednak obudziłem się i czułem pragnienie.

Świt był zbyt blisko, bym mógł wyssać krew ludziom z mojej haizdy – tym, których hoduję. Mogłem też wyruszyć na polowanie, ale nic, co mogłoby zaspokoić moje pragnienie, jeszcze nie obudziło się ze snu. Na szczęście istniał inny sposób. Zawsze mogłem pójść i zastraszyć starego Rowlera, a potem zmusić go do handlu.

Wcisnąłem się z powrotem do środka drzewa i wsunąłem do pochew na piersi dwie najostrzejsze klingi. Potem naciągnąłem długi, gruby, czarny płaszcz z trzynastoma guzikami, wyrzeźbionymi z najlepszej kości. Płaszcz sięga mi do brązowych skórzanych butów, rękawy są wystarczająco długie, by ukryć włochate ręce.

Cały jestem włochaty – i powinienem wspomnieć o czymś jeszcze. O czymś, co różni mnie od was.

Mam ogon.

Nie śmiejcie się – nie róbcie min ani nie kręćcie głowami. Zachowajcie rozsądek, właściwie to powinniście żałować, że nie macie ogonów. Bo widzicie, mój ogon jest długi i silny, lepszy niż trzecia ręka.

I jeszcze jedno – na imię mam Wijec i nim zakończę swą opowieść, dowiecie się dlaczego.

W końcu zasznurowałem buty i znów prześliznąłem się przez szczelinę, stając na gałęzi. A potem postąpiłem krok w pustkę.

Policzyłem do dwóch i machnąłem śliskim ogonem. Zwinął się i napiął, skóra otarła się z szelestem o najniższą gałąź, odrywając kawałki kory, które posypały się na śnieg czarnymi płatkami. Przez parę sekund wisiałem tak na ogonie, a tymczasem moje bystre oczy przeszukiwały ziemię w dole. Na zamarzniętym śniegu nie dostrzegłem żadnych śladów. Nie żebym się ich spodziewał – słuch mam bystry i budzi mnie nawet najlżejszy dźwięk, ale zawsze lepiej się najpierw upewnić, niż potem żałować.

Znów skoczyłem, lądując na twardej, zimnej ziemi. A potem puściłem się biegiem, patrząc, jak grunt umyka mi spod nóg. Wiedziałem, że za parę minut dotrę na farmę Starego Rowlera.

Szanowałem Starego Rowlera.

Szanowałem go na tyle, by zastąpić okrucieństwo ostrożną umową. Jak na człowieka wyróżniał się wielką odwagą. Był dość dzielny, by zamieszkać w pobliżu mojego drzewa. Wielu innych stąd uciekło. Starczyło mu nawet odwagi, aby ze mną handlować.

Przeszedłem spacerkiem wzdłuż jego drewnianego płotu, lecz gdy dotarłem na wykładany kamiennymi płytami dziedziniec, urosłem do rozmiaru, który sprawdzał się najlepiej w kontaktach z większością ludzi: nie tak wielkiego, by wydał się zbyt groźny, ale też nie tak małego, by podsunąć Staremu Rowlerowi jakiś niecny pomysł. W istocie byłem dokładnie tego samego wzrostu co stary farmer, nim jego kości zaczęły słabnąć, a kark się zgarbił.

Zastukałem cicho do drzwi – w specjalnym, charakterystycznym rytmie. Starałam się, aby stukanie nie było tak głośne, by obudzić trzy córki gospodarza, lecz dostatecznie donośne, aby on sam, sapiąc, zbiegł po schodach.

Uchylił drzwi na szerokość pokrytej odciskami dłoni. Potem przysunął do szczeliny świecę, oświetlając moją twarz.

– O co chodzi tym razem? – rzucił z oburzeniem. – Miałem nadzieję, że więcej cię już nie zobaczę. Od miesięcy nie zawracałeś mi głowy. Liczyłem na to, że już się nie obudzisz!

– Chce mi się pić – oznajmiłem – a jest za wcześnie na łowy. Potrzebuję czegoś, co ogrzałoby mi brzuch na kilka godzin.

A potem uśmiechnąłem się, demonstrując ostre zęby i pozwalając, by gorący oddech parował w mroźnym powietrzu.

– Nie mam niczego na zbyciu. Czasy są ciężkie – zaprotestował farmer. – To była jedna z najsroższych zim, jakie pamiętam, straciłem bydło – nawet owce.

– A jak się miewają twoje trzy córki? Mam nadzieję, że dobrze? – Jeszcze szerzej otworzyłem usta.

Tak jak oczekiwałem, świeca zaczęła tańczyć i dygotać w dłoniach Starego Rowlera.

– Trzymaj się z daleka od moich córek, Wijcu. Słyszysz? Z daleka.

– Pytałem tylko o ich zdrowie – złagodziłem ton głosu. – Co słychać u najmłodszej? Mam nadzieję, że już tak nie kaszle.

– Nie marnuj mojego czasu – warknął. – Po co przyszedłeś?

– Potrzebuję krwi. Daj mi krwi wółka – tylko odrobinę. Możesz sobie pozwolić na pół kubka.

– Już mówiłem, to była długa, ciężka zima. Zły to czas i zwierzęta potrzebują wszelkich sił, by go przetrwać.

Widząc, że nie dostanę niczego za darmo, wyciągnąłem z kieszeni płaszcza monetę i uniosłem ją, tak że rozbłysła w płomieniu świecy.

Stary Rowler patrzył, jak spluwam na zad wółka, pozbawiając go w tym miejscu czucia, tak aby zwierzę nie zareagowało, kiedy je skaleczę. Wkrótce popłynęła krew, a ja łapałem ją do metalowego kubka, dostarczonego przez farmera, nie roniąc ani kropli.

– Wiesz chyba, że tak naprawdę nie skrzywdziłbym twoich córek – oznajmiłem. – Stały się dla mnie niemal jak rodzina.

– Twój lud nie ma pojęcia, czym jest rodzina – wymamrotał. – Gdyby doskwierał wam głód, pożarlibyście własne matki. A co z córką Briana Jensona z farmy nad rzeką? Zniknęła w zeszłym roku na przednówku i nigdy jej już nie widziano. Zbyt wielu moich sąsiadów ucierpiało z twoich rąk.

Nawet nie próbowałem zaprzeczać jego oskarżeniom, ale też ich nie potwierdziłem. Czasami wypadki się zdarzają. Zazwyczaj panuję nad swoją zachłannością, pielęgnując zasoby mojej haizdy, lecz od czasu do czasu pragnienie zwycięża i wypijam zbyt wiele krwi.

– Hej! Jedną chwilkę! Umówiliśmy się na pół kubka! – zaprotestował Stary Rowler.

Uśmiechnąłem się i przycisnąłem palce do rany, tak że krew natychmiast przestała płynąć.

– Istotnie – zgodziłem się. – Choć trzy ćwierci kubka to nie tak wiele. Niezły kompromis.

Pociągnąłem długi łyk, nie spuszczając wzroku z twarzy farmera. Miał na sobie płaszcz i wiedziałem, że w podszewce ukrywa paskudnie ostrą szablę. W razie zbyt wielkiej prowokacji lub zagrożenia starzec użyłby jej bez wahania. Nie żeby Rowler, nawet uzbrojony w szablę, w jakikolwiek sposób mi zagrażał, ale to oznaczałoby koniec handlu. Żałowałbym, bo ludzie tacy jak on nieraz mi się przydawali. Oczywiście wolałem polowania, lecz hodowla bydła – zwłaszcza moich ulubionych wółków – ułatwiała mi życie, gdy nadchodziły ciężkie czasy. Nie byłem gotów, by zajmować się nimi sam, toteż doceniałem odgrywaną przez farmera rolę. Z całej haizdy tylko z nim handlowałem.

Może zaczynałem się starzeć. Kiedyś rozszarpałbym gardło człowiekowi takiemu jak Rowler – rozszarpałbym bez najmniejszego wahania. Ale lata mojej młodości już minęły, poczyniłem spore postępy w magii haizdan. Stałem się adeptem.

Lecz to lato, moje dwusetne, to niebezpieczny czas dla maga haizdana – czas, gdy zdarza nam się paść ofiarą czegoś, co nazywamy skaiium. Bo widzicie, tak długie życie zmienia nasz sposób myślenia. Stajemy się łagodniejsi, bardziej wyrozumiali wobec uczuć i potrzeb innych. To niedobre dla haizdana i wielu z nas nie przeżywa owych niebezpiecznych lat: osłabienia żądzy krwi, stępienia zębów.

Wiedziałem zatem, że muszę zachować ostrożność.

Ciepła krew spływała mi w głąb gardła i do żołądka, napełniając nową siłą. Uśmiechnąłem się i oblizałem wargi.

Nie musiałem polować przez co najmniej dzień, więc oddałem kubek Staremu Rowlerowi i ruszyłem wprost w swoje ulubione miejsce. Była to polana w niewielkim lasku na południowych zboczach wzgórz nad farmą. Zmalałem wraz z płaszczem i butami do najmniejszej postaci, tej, w której często sypiam. Stałem się nie większy od żyjącego w kanałach szczura o siwych wąsikach.

Wola krew natomiast zachowała swój rozmiar, toteż brzuch miałem teraz bardzo pełny. Mimo iż dopiero co się ocknąłem, połączenie pełnego żołądka i porannego słońca sprawiło, że ogarnęła mnie trudna do opanowania senność.

Położyłem się zatem na grzbiecie i wyciągnąłem wygodnie. Mój płaszcz ma specjalne rozcięcie, coś jakby bardzo krótki rękaw wypuszczający ogon. Kiedy biegnę, poluję lub walczę, mocno przywiera mi do grzbietu, lecz czasami latem, gdy świeci słońce, a mnie ogarnia senność, kładę się na ciepłej trawie i rozciągam go za sobą. Szczęśliwy, odprężony, uczyniłem tak teraz i w mgnieniu oka zapadłem w sen.

Zazwyczaj przy tak pełnym brzuchu spałbym smacznie cały dzień i noc, ale tuż przed zachodem słońca krzyk przeciął powietrze niczym klinga i obudził mnie.

Usiadłem i zastygłem w bezruchu, moje nozdrza rozszerzyły się i zadrżały. Zacząłem węszyć w powietrzu.

Krew…

Uniosłem ogon i z jego pomocą zgromadziłem więcej informacji. Nie mogło być lepiej. Do ust napłynęła mi ślinka. Bycza krew jest słodka i pyszna, ale teraz czułem zapach najsmaczniejszej ze wszystkich, świeżo przelanej ludzkiej krwi. Dochodził od strony farmy Starego Rowlera.

Pragnienie natychmiast powróciło: szybko zerwałem się na równe nogi i puściłem biegiem w kierunku odległego ogrodzenia. Długie susy szybko doprowadziły mnie do granicy farmy i przemknąwszy pod płotem, natychmiast urosłem do ludzkich rozmiarów. Znów posłużyłem się ogonem, szukając źródła krwi. Znajdowało się na północnym pastwisku, teraz wiedziałem już dokładnie, do kogo należy.

Bywałem dość blisko staruszka, by czuć, jak woń jego krwi pulsuje w węzłach żył. Owszem, to stara jucha, ale w końcu ludzka. Nie powinienem wybrzydzać.

Stary Rowler krwawił.

A potem wyczułem kolejne źródło krwi, tyle że znacznie słabsze. Otaczała je woń młodej ludzkiej samicy.

Znów zacząłem biec, serce waliło mi z podniecenia.

Gdy dotarłem na północne pastwisko, pomarańczowa kula słońca tkwiła dokładnie na linii horyzontu. Jeden rzut oka wystarczył, bym wszystko zrozumiał.

Stary Rowler leżał bezwładnie niczym połamana lalka obok pnia cisu. Nawet z tej odległości widziałem na trawie czerwoną plamę. Nad farmerem pochylała się druga postać: dziewczyna w brązowej sukience, dziewczyna o długich włosach barwy nocnego nieba. Czułem jej młodą krew, słodszą i znacznie bardziej kuszącą niż posoka Starego Rowlera.

To była Nessa, jego najstarsza córka. Słyszałem jej szlochanie, a potem dostrzegłem byka na sąsiednim polu. Uderzał ze złością racicą i unosił łeb. To on musiał rozpruć rogami farmera, który mimo obrażeń zdołał przecisnąć się przez bramę i zamknąć ją za sobą.

Nagle dziewczyna obejrzała się przez ramię i zobaczyła mnie. Z cichym okrzykiem zgrozy zerwała się z ziemi, podciągnęła długą spódnicę nad kolana i umknęła w stronę domu. Z łatwością mógłbym ją doścignąć, ale miałem do dyspozycji cały czas tego świata, toteż ruszyłem spacerkiem ku nieruchomemu ciału.

Z początku zdawało mi się, że staruszek nie żyje, lecz moje bystre uszy wychwyciły zamierający rytm słabnącego serca. Stary Rowler umierał: pod jego żebrami ziała ogromna rana, a krew wciąż z bulgotem wypływała na trawę.

Kiedy ukląkłem obok niego, otworzył oczy. Jego twarz wykrzywiał grymas bólu, mimo to jednak próbował coś powiedzieć. Musiałem pochylić się bliżej, tak że lewym uchem niemal dotknąłem poplamionych krwią warg farmera.

– Moje córki… – wyszeptał.

– Nie martw się o swoje córki – odparłem.

– A jednak się martwię – rzekł umierający. – Pamiętasz warunki naszej pierwszej umowy?

Nie odpowiedziałem, choć pamiętałem doskonale. Doszło do niej siedem lat wcześniej, gdy Nessa skończyła dziesięć lat.

– Dopóki żyję, masz trzymać się z dala od moich trzech córek – ostrzegł. – Lecz gdyby cokolwiek mnie spotkało, możesz wziąć sobie najstarszą, Nessę. W zamian za to musisz dostarczyć dwie pozostałe do ich ciotki i wuja w Pwodente. Mieszkają w wiosce Stoneleigh, nieopodal ostatniego mostu przed ujściem rzeki do Morza Zachodniego…

– Zaopiekuję się nimi – przyrzekłem, pojąwszy, iż może to oznaczać początek wielu lat użytecznego handlu z farmerem. – Będę je traktował jak własną rodzinę.

– Umowa – nalegał starzec. – Czy umowa stoi?

– Tak – zgodziłem się. – Stoi.

To był dobry układ, bo wedle prawa Bindos każdy kobaloski obywatel co czterdzieści lat musi sprzedać na targach niewolników co najmniej jedną purrę – ludzką dziewczynę. Inaczej staje się wyrzutkiem, a rodacy gardzą nim i mogą zabić, gdy tylko się zbliży. Jako mag haizdan zazwyczaj nie zajmowałem się handlem na targowiskach, nie chciałem też posiadać własnych niewolnic. Wiedziałem jednak, że wkrótce nadejdzie dzień, gdy będę musiał po raz kolejny wypełnić obowiązek albo przyjąć na siebie konsekwencje: zostałbym banitą, ściganym przez własnych rodaków. Rowler był stary: po jego śmierci mogłem sprzedać Nessę.

Teraz umierał, a Nessa należała do mnie.

Farmer rozkasłał się i wykrztusił ciemny kawał śluzu zabarwionego krwią. Nie zostało mu wiele czasu. Za kilka chwil umrze.

Doprowadzenie dwóch młodszych córek do krewnych mogło zabrać najwyżej tydzień. Potem Nessa stanie się moją własnością. Będę mógł bez pośpiechu zaciągnąć ją na północ, na targi niewolników, po drodze kosztując jej krwi.

Nagle starzec zaczął grzebać w kieszeni płaszcza. Pomyślałem, że może szuka broni.

On jednak wyciągnął mały brązowy notes i ołówek. Drżącymi rękami, nie patrząc na kartkę, zaczął coś bazgrać. Jak na umierającego, napisał całkiem sporo. Kiedy skończył, wyrwał stroniczkę i podał mi ją. Ostrożnie podszedłem bliżej i przyjąłem liścik.

– To do Nessy – wyszeptał Rowler. – Napisałem jej, co musi zrobić. Możesz wziąć sobie wszystko – farmę, zwierzęta i Nessę. Pamiętasz, jak się umówiliśmy? Musisz tylko dostarczyć Susan i Bryony do ciotki i wuja. Dotrzymasz warunków umowy? Zrobisz to?

Szybko przeczytałem liścik. Potem złożyłem go w pół i wcisnąłem do kieszeni płaszcza. Następnie uśmiechnąłem się odrobinę, odsłaniając zęby.

– Dobiliśmy targu i honor nakazuje mi dotrzymać umowy – oznajmiłem.

A później zaczekałem, aż Stary Rowler skona. Trwało to dłużej, niż się spodziewałem. Walczył o każdy oddech, wyraźnie nie chcąc odejść, choć ogromnie cierpiał. Słońce zaszło już za horyzont, nim zadrżał po raz ostatni.

Obserwowałem go bardzo uważnie, zaciekawiony. Od siedmiu lat handlowałem ze Starym Rowlerem, ale krew i ciało dobrze skrywają prawdziwą naturę ukrytej w nich duszy. Często zastanawiałem się, jaki jest naprawdę ten odważny, uparty lecz czasem marudny staruszek. Teraz w końcu mogłem się tego dowiedzieć.

Czekałem na chwilę, aż jego dusza opuści ciało i nie zawiodłem się. Nad zgniecionym płaszczem zaczął się materializować szary kształt. Był bardzo słaby i jarzył się niemal niedostrzeganym blaskiem, przybierając formę niewidzialnej spirali, znacznie, znacznie mniejszej niż Stary Rowler. Wcześniej często oglądałem ludzkie dusze, lubiłem zaczekać i sprawdzić, dokąd odejdą.

Gdzie teraz skieruje się Stary Rowler? Czy ruszy „w górę” czy też „w dół”?

Ja sam także zbieram dusze, czerpiąc z nich moc i wchłaniając własnego ducha. Przygotowałem się zatem, by pochwycić duszę farmera. Niełatwo tego dokonać i mimo absolutnego skupienia udaje się tylko wtedy, gdy dusza nieco zwleka. Ta jednak nie zaczekała.

Z cichym świstem zaczęła odpływać wirując, unosząc się w niebo. Niewiele dusz tak robi. Zazwyczaj wydają z siebie jakby jęk i skowyt i zagłębiają się w ziemię. Zatem Stary Rowler odszedł w Górę. Nie zdołałem schwytać nowej duszy, ale czy to ważne? Odszedł już, a ja zaspokoiłem ciekawość.

Zacząłem przeszukiwać trupa. Znalazłem tylko jedną monetę – zapewne tę samą, którą zapłaciłem mu wcześniej za krew wółka. Potem wyciągnąłem szablę. Rękojeść nieco zardzewiała, ale spodobało mi się wyważenie broni. Klingę miała ostrą.

Kilka razy przeciąłem nią powietrze. Dobrze leżała w dłoni, toteż wsunąłem ją bezpiecznie w poszewkę własnego płaszcza.

Teraz mogłem się zająć najważniejszą sprawą.

Córkami Starego Rowlera…

Rozdział 2

CÓŻ ZA BRAK WYCHOWANIA

Robiło się ciemno, gdy dotarłem do domu. Noc była bezksiężycowa, jedyne światło padało z wnętrza budynku – słabe, kapryśne migotanie świecy zza postrzępionych zasłon frontowej sypialni.

Podbiegłem do drzwi i zastukałem głośno trzy razy. Użyłem czarnej kołatki ozdobionej głową jednookiego gargulca, która ponoć miała odstraszać niebezpieczne, nocne stwory. Oczywiście, to tylko głupi przesąd. Echo mojego stukania rozeszło się po domu.

Nikt nie odpowiedział. Cóż za brak wychowania ze strony tych panien?! Oburzające.

Rozgniewany, opadłem na czworaki i trzy razy okrążyłem dom z prawa na lewo. Mijając drzwi frontowe, za każdym razem wydawałem z siebie donośne, złowieszcze wycie.

Potem wróciłem przed dom i powiększyłem się do rozmiaru trzykrotnie przekraczającego ludzki. Oparłem czoło o zimną szybę okna sypialni i zamknąłem jedno oko. Lewym przez wąską szparę w miejscu, gdzie stykały się zasłony, dostrzegłem Nessę, mój spadek, oraz jej dwie siostry skulone razem na łóżku.

Nessa siedziała pośrodku, obejmując ramionami młodsze dziewczynki, Susan i Bryony. Wiele razy je obserwowałem. I mało było rzeczy, których bym o nich nie wiedział.

Nessa miała siedemnaście lat, Susan rok mniej, była pulchniejsza od Nessy, jej włosy przypominały barwą dojrzałe zboże. Zyskałaby najlepszą cenę na targu niewolników. Bryony wciąż była dzieckiem, najwyżej ośmioletnim. Gotowane na wolnym ogniu, jej ciało smakowałoby soczyście, nawet lepiej niż jednodniowe kurczęta – choć wielu Kobalosów wolałoby pożreć taką młódkę na surowo.

W istocie Nessa była warta najmniej z całej trójki, lecz jej sprzedaż pozwoliłaby mi wypełnić obowiązek nałożony przez prawo Bindos. Umowa to umowa, a ja zawsze dotrzymuję słowa. Zmalałem zatem do ludzkich rozmiarów i jednym potężnym ciosem lewej dłoni uderzyłem we frontowe drzwi.

Drewno pękło, dom zatrząsł się w posadach, zamek trzasnął i stare wrota otwarły się z jękiem do środka na skrzypiących zawiasach. Wówczas, nie czekając na zaproszenie, przekroczyłem próg i wspiąłem się po drewnianych stopniach.

NESSA



Wstyd mi było, że tak porzuciłam ojca. Zostawiłam go, by umarł samotnie. Lecz widok bestii z tak bliska przepełniał mnie grozą.

Dotarłszy do bezpiecznego schronienia, zamknęłam na klucz wszystkie drzwi, a potem zaprowadziłam Susan i Bryony do mojego pokoju. Rozpacz i przerażenie niemal odebrały mi mowę, ale gdy już się tam znalazłyśmy, nie mogłam dłużej milczeć.

– Ojciec nie żyje! – krzyknęłam. – Zginął rozpruty przez byka!

Obie siostry zakrzyknęły z żalu. Usiadłyśmy na łóżku, objęłam je ramionami, próbując dodać choć odrobinę otuchy. Wówczas jednak usłyszałyśmy złowieszcze dźwięki sprzed domu. Zaczęły się od trzech głośnych stuknięć, po których szybko nastąpiła seria mrożących krew w żyłach skowytów, od których zjeżyły mi się włoski na karku.

– Zatkajcie uszy! Nie słuchajcie! – poleciłam siostrom.

Oczywiście, nadal je obejmowałam, toteż sama musiałam znosić owe straszliwe dźwięki. Wydało mi się, że słyszę dobiegający zza okna ciężki oddech i przez jedną okropną chwilę miałam wrażenie, że przez szparę w zasłonach patrzy na nas gigantyczne oko.

Ale jak to możliwe? Potwór nie był aż tak wielki. Widywałam go, kiedy składał wizyty na farmie i wydawał się niewiele wyższy od mojego nieszczęsnego ojca.

Następnie na dole rozległ się ogłuszający trzask. Wiedziałam dokładnie co to i serce jeszcze szybciej zabiło mi w piersi.

Bestia strzaskała frontowe drzwi.

Usłyszałam ciężkie kroki, zbliżające się po schodach do sypialni. Zamknęłam drzwi, lecz nie były tak solidne jak te, które potwór dopiero co wyważył – wiedziałam, że nie zapewnią nam żadnej ochrony. Zaczęłam dygotać.

Klamka poruszyła się powoli, a ja gapiłam się przerażona.

– Nesso – warknął potwór – otwórz drzwi i wpuść mnie. Teraz ja jestem waszym ojcem. Bądź posłuszną córką i wpuść mnie do środka.

Na dźwięk tych słów ogarnęło mnie oburzenie. Jak taki stwór mógł podawać się za mojego ojca?

– Wasz dawny ojciec zostawił mi farmę, Nesso – ciągnęła bestia. – I oddał mi ciebie. Jeśli będziesz miła, to ja potraktuję łagodnie twoje dwie tłuściutkie siostry. Prosił, bym zabrał je w długą podróż. Zamieszkają z waszą ciotką i wujem, bezpieczne i szczęśliwe. Przyrzekłem mu, że to zrobię, a zawsze dotrzymuję obietnic złożonych nieboszczykom. Ty jednak, Nesso, należysz do mnie. Zatem musisz być posłuszna. Dlaczego nie odpowiadasz? Nie wierzysz mi? W takim razie przeczytaj, to testament twojego ojca.

Nie mogłam uwierzyć w to, co słyszę. Siostry jęczały cicho, wstrząśnięte. Jak ojciec mógł się zgodzić na coś tak strasznego? Myślałam, że mnie kochał. Czy w ogóle go nie obchodziłam?

Potwór przepchnął pod drzwiami kawałek papieru. Zeskoczyłam z łóżka, podniosłam go i zaczęłam czytać.

Do Nessy.

Obiecałem bestii farmę i ciebie. W zamian przyrzekł dostarczyć Bryony i Susan do twojej ciotki i wuja. Starałem się być dobrym ojcem i w razie konieczności oddałbym za ciebie własne życie. Teraz ty musisz się poświęcić dla swych młodszych sióstr.

Twój kochający ojciec

Mimo chwiejnych liter, rozpoznałam pismo ojca. Musiałam jednak odczytać list trzykrotnie, nim do mojego oszołomionego mózgu w pełni dotarło jego znaczenie. Na papierze widniały plamy krwi – musiał pisać w ostatnich chwilach przed śmiercią.

Nie byłam w stanie myśleć jasno, wiedziałam jednak, że muszę pozbyć się bestii z naszego domu. Gdybym nie zgodziła się na to, co zapisał ojciec, straszliwy stwór strzaskałby drzwi sypialni i zapewne zabił całą naszą trójkę. Odetchnęłam zatem głęboko, by się uspokoić.

– Przyjmuję warunki testamentu ojca – oznajmiłam. – Ale moje siostry są przerażone. Chciałabym, żebyś odszedł i na trochę zostawił nas same. Proszę, trzymaj się z dala od farmy.

– Tak też uczynię, Nesso – odparł potwór; jego zgoda zupełnie mnie zaskoczyła. – Bez wątpienia będziecie potrzebowały trochę czasu, by oswoić się ze śmiercią ojca. Musisz jednak przyjść i odwiedzić mnie jutro tuż przed zachodem słońca. Mieszkam w największym drzewie ghanbala na drugim brzegu rzeki. Z łatwością je znajdziesz. Wówczas pomówimy o tym, co trzeba zrobić.

*

Następnego dnia wyruszyłam, by dotrzymać słowa. Byłam przerażona, a konieczność odwiedzenia bestii po zmroku jedynie pogarszała sytuację. Przez cały dzień jak zwykle pracowałam na farmie, dodatkowo zajęta czynnościami, które zwykle wykonywał ojciec. Mimo to nie zdołałam opanować strachu przed tym, co ma nastąpić – wkrótce zapadnie ciemność, a ja stanę sama naprzeciw potwora, zdana na jego łaskę.

Od czasu do czasu ktoś z sąsiedztwa znikał – mój ojciec nigdy tego nie komentował. Raz jeden spytałam, czy sądzi, że to sprawka potwora.

– Nigdy więcej nie mów o podobnych rzeczach, córko! – ostrzegł. – Jesteśmy bezpieczni w naszym domu i dziękuj za to.

Teraz jednak nie byłyśmy już bezpieczne w swoim domu. Gdybym nie przybyła do jamy bestii, stwór powróciłby na farmę. Czy mogło być coś straszniejszego?

Może pożre mnie na miejscu? Ostatecznie ojciec przekazał mu mnie na własność w zamian za bezpieczeństwo młodszych sióstr. Uprzedziłam Bryony i Susan, że gdybym do świtu nie wróciła, powinny uciec do domu sąsiada po drugiej stronie doliny. Lecz nawet tam nie byłyby bezpieczne, gdyby bestia złamała dane ojcu słowo.

Dotarłam na brzeg rzeki i zbliżyłam się do brodu. Natychmiast zorientowałam się, gdzie szukać jego jamy. Miał rację. Znalazłam ją z łatwością. Drzewo było dwukrotnie większe od innych w okolicy – gigantyczna ghanbala o olbrzymim pniu. Powykręcane konary odcinały się ostro na tle ciemniejącego nieba.

Podchodziłam do drzewa i w miarę jak się zbliżałam, pień stawał się coraz ciemniejszy, a gałęzie rozkładały się nade mną, zasłaniając resztki światła. Nagle za plecami usłyszałam miękki odgłos uderzenia. Obróciłam się ze zgrozą i ujrzałam potwora.

– Witaj, Nesso – rzekł, obdarzając mnie odrażającym uśmiechem, ukazującym ostre zęby. – Cóż z ciebie za grzeczna i posłuszna córka, dotrzymałaś obietnicy. Jutro, by dowieść swojej wdzięczności, pogrzebię ciało twego nieszczęsnego ojca, nim zanadto okaleczą je szczury. Obawiam się, że stracił już oczy, choć przecież nie są mu potrzebne. To jednak niestety nie koniec: szczury obgryzły mu już dwa palce u stóp i trzy u rąk. Ale wkrótce ciało spocznie w ziemi, a ja przykryję grób kamieniami, by nie wykopało go żadne wygłodniałe zwierzę. Nie martw się. Będzie leżał bezpiecznie w mroku, powoli pożerany przez robaki, tak jak trzeba.

Słysząc te okrutne, bezduszne słowa na temat ojca, poczułam, jak ściska mi się gardło, z trudem chwytałam powietrze. Pochyliłam głowę, niezdolna patrzeć w oczy potwora, zawstydzona, że zabrakło mi odwagi, by pójść i samej pogrzebać ojca. Kiedy uniosłam wzrok, stwór znów wyszczerzył się w groteskowym uśmiechu, wyciągnął z kieszeni klucz, splunął na niego trzy razy i wsunął w zamek w pniu drzewa.

– Rzadko korzystam z tych drzwi – oznajmił – ale tylko w ten sposób dostaniesz się do środka w jednym kawałku. Idź pierwsza. Jesteś moim gościem!

Choć bałam się, że mógłby uderzyć mnie w plecy, odwróciłam się i przez otwarte drzwi wkroczyłam w głąb drzewa.

– Kiedy zawlekam tu moich gości, zazwyczaj są już martwi, ty jednak jesteś dla mnie kimś wyjątkowym, Nesso, i dołożyłem wszelkich starań, by spodobało ci się u mnie.

Jego słowa mnie przeraziły, serce zaczęło trzepotać w piersi, rozejrzałam się jednak zdumiona. Niewiarygodne, że wewnątrz drzewa znajdował się świetnie urządzony pokój. Na stole tak wypolerowanym, że widziałam w nim własne odbicie, stało trzynaście świec, każda w ozdobnym lichtarzu.

– Napijesz się kieliszek wina, Nesso? – spytał potwór swym szorstkim głosem. – Życie, oglądane przez kieliszek, zawsze wydaje się łatwiejsze.

Chciałam odmówić, lecz kiedy otworzyłam usta, zdołałam tylko jęknąć ze strachu. Zadrżałam na te słowa, bo było to jedno z powiedzonek ojca. W istocie wiedziałam, że wino także należało do niego. Wiedziałam, że zeszłej jesieni sprzedał potworowi dziesięć butelek: teraz stały w szeregu na stole za dwoma kieliszkami.

– Wino jest prawie tak dobre jak krew! – oznajmił stwór, znowu szczerząc zęby. Już wcześniej otworzył wszystkie flaszki, korki luźno tkwiły w szyjkach. – Bardzo chce mi się pić, toteż mam nadzieję, że nie oczekujesz więcej niż sprawiedliwej działki. Cztery butelki powinny wystarczyć dla człowieka, zgodzisz się?

Pokręciłam głową, odmawiając wina, nagle jednak rozkwitła we mnie iskra nadziei. Skoro częstował mnie winem, może jednak nie zamierzał mnie zabić?

– To dobre wino – zauważył potwór. – Twój stary ojciec zrobił je własnymi rękami. Chętnie zatem wypiję też twoją część. Nie chcielibyśmy przecież go zmarnować, prawda, mała Nesso?

I znów się nie odezwałam, zaczęłam jednak rozglądać się uważnie po pokoju, moje oczy chłonęły wszystko: liczne butelki i słoje ustawione w rzędach na półkach; długi stół w przeciwległym kącie, ozdobiony czymś, co wyglądało jak czaszki małych zwierząt i ptaków. Moje spojrzenie przyciągnęły trzy baranie kożuchy, zdobiące podłogę. Każdy z nich miał barwę jaskrawej czerwieni. Z pewnością nie tylko była farba… Czyżby krew?

– Widzę, że podziwiasz moje dywany, mała Nesso. Potrzeba sporych zdolności, by tak wyglądały. Krew nie chce długo pozostawać czerwona poza ciałem. – Na te słowa zaczęłam dygotać od stóp do głów.

– Prawda jest taka, Nesso, że bardzo chciałbym skosztować odrobinę twojej krwi. – Wzdrygnęłam się i cofnęłam w lęku, on jednak mówił dalej. – Jednakże dowiodłaś swojej dobrej woli, przychodząc tutaj i dowodząc, że zamierzasz dotrzymać warunków umowy, zawartej z twoim ojcem. Dlatego właśnie cię zaprosiłem. A ty przeszłaś próbę, pokazując, że masz swój honor i umiesz dotrzymać słowa. Zachowałaś się też szlachetnie, odmawiając wina, tak że sam mogę wypić wszystkie dziesięć flaszek. Zatem wypuszczę cię do domu. Bądź gotowa jutro o zachodzie słońca – dodał, a ja zaczęłam nieco lżej oddychać. – Zabij i zasól trzy świnie, lecz zbierz całą krew, do ostatniej kropli, i napełnij nią skopek na mleko – w czasie podróży będzie doskwierać mi pragnienie. Spakuj ser, chleb i świece, a także dwa duże kociołki. Naoliw koła waszego największego wozu. Ja sprowadzę konie, lecz ty musisz im znaleźć owies. I zabierz ciepłe ubrania i koce. Przed końcem tygodnia może spaść śnieg. Tak jak obiecałem, zawieziemy twoje dwie siostry do ich krewnych. Potem zabiorę cię na północ i sprzedam na targu niewolników. Twoje życie będzie krótkie, lecz przysłużysz się moim pobratymcom.

Powoli szłam do domu, ogłuszona tym, co usłyszałam. Musiałam jednak rozważyć kilka kwestii praktycznych, na przykład to, co zrobić z bydłem. Najlepiej, jeśli oddam je jednemu z sąsiadów. Trzeba załatwić mnóstwo spraw, nim moje życie zmieni się całkowicie. Miałam zostać niewolnicą bestii – z pewnością nie przetrwam zbyt długo.

Rozdział 3

MROCZNA WIEŻA

Zgodnie z zapowiedzią przybyłem na farmę o zachodzie słońca i ucieszyłem się, widząc trzy siostry Rowler gotowe do drogi.

Na podwórzu czekały trzy solidne kufry, na najmniejszym siedziała Bryony, nerwowo skubiąca nitki sterczące z wełnianych rękawiczek. Susan stała obok, usta wygięła w nadąsany dzióbek, a Nessa niecierpliwie krążyła tam i z powrotem. Z każdą chwilą robiło się coraz zimniej. Rozsądnie wybrały najcieplejsze wełniane sukienki, lecz płaszcze miały cienkie i wyświecone, kiepsko chroniące przed chłodem.

Zatrzymałem się przy otwartej bramie i na widok dziewcząt do ust napłynęła mi ślinka. Przyjrzawszy się uważniej, uznałem, że ciałko najmłodszej byłoby bardzo miękkie i delikatne, najlepsze na surowo: nawet w takim stanie samo odchodziłoby od kości. Co do Susan, miała sporo mięsa na swych starszych kościach, wiedziałem jednak, że jej krew będzie smakować jeszcze lepiej. Będę potrzebował całej dostępnej mi dyscypliny, by dotrzymać warunków umowy z nieżyjącym farmerem.

Przeganiając podobne myśli, skierowałem karego ogiera na podwórze, jego kopyta z łoskotem uderzały o kamienne płyty. Za sobą wiodłem siwą klacz i ciężkiego roboczego perszerona, który miał ciągnąć wóz z dwiema młodszymi siostrami. Wszystkie konie ukradłem wcześniej tego samego dnia.

Trzy razy okrążyłem podwórze, nim w końcu zatrzymałem się, pochyliłem i wyszczerzyłem zęby w szerokim uśmiechu. Po twarzach Bryony i Susan przebiegły grymasy zgrozy, lecz Nessa podeszła do mnie śmiało, wskazując ręką szopę tuż za stajnią.

– Wóz jest tam – oznajmiła wyzywająco, zadzierając podbródek. – Załadowałyśmy zapasy, lecz skrzynie są dla nas za ciężkie…

Zeskoczyłem z konia i rozprostowałem włochate palce tuż przed twarzą Nessy, tak że stawy zaskrzypiały. Potem w mgnieniu oka zaprzągłem konia do wozu i wrzuciłem na niego trzy skrzynie – mizerne ludzkie istoty: ich bagaż ważył tyle co nic.

Uśmiechnąłem się złośliwie, kiedy Nessa zauważyła świeżo naostrzoną szablę wiszącą mi u pasa, tę należącą wcześniej do starego farmera.

– To broń mojego ojca! – zaprotestowała, a jej oczy rozszerzyły się gwałtownie.

– Teraz nie jest mu już potrzebna, mała Nesso – odparłem. – Poza tym nie marnujmy czasu na rozważania o przeszłości. Siwa klacz jest dla ciebie. Wybrałem ją specjalnie.

– Czy moje siostry mają jechać wozem?

– Oczywiście, będzie im znacznie wygodniej niż pieszo! – oznajmiłem.

– Ale Susan nie ma wprawy w powożeniu, a droga może okazać się niełatwa – zaprotestowała dziewczyna.

– Nie lękaj się, mała Nesso: koń będzie posłuszny mej woli, twoim siostrom nic nie grozi. Mogą po prostu siedzieć na wozie.

Potrzebowałem zaledwie minuty, by chuchnąć w nozdrza wielkiego zwierzęcia i za pomocą magii zdobyć jego posłuszeństwo. Będzie podążał za mną, poruszając się wtedy kiedy ja i zatrzymując, gdy sam wstrzymam wierzchowca.

– Obiecałeś, że pogrzebiesz mojego ojca – rzuciła oskarżycielsko Nessa. – Lecz jego ciało wciąż tam leżało, sama to zrobiłam z pomocą sióstr. Jednakże sugeruje to, że mimo zapewnień, nie dotrzymujesz słowa.

– Zawsze dotrzymuję warunków umowy, Nesso – to jednak nie była umowa, jedynie uprzejmość, której zamierzałem dopełnić. Niestety byłem zajęty zdobyciem koni i zabrakło mi czasu. Ale lepiej, że to ty go pochowałaś. Może w ten sposób choć w części odpokutowałaś za to, że uciekłaś, zostawiając go, by umarł samotnie.

Nessa nie odpowiedziała, lecz po jej policzkach spłynęły gorzkie łzy. Szybko odwróciła się do mnie plecami i z trudem dosiadła klaczy, tymczasem jej siostry wdrapały się na wóz. Gdy jechaliśmy drogą w stronę rozstajów, powietrze stało się jeszcze zimniejsze, a trawa pobielała od szronu.

Trudno było zdobyć w tak krótkim czasie trzy konie. Unikam kradzieży i zabijania we własnej haizdzie, musiałem zatem zapuścić się daleko, by je znaleźć.

Miałem nadzieję, że Nessa nie zauważy ciemnej plamy krwi na lewym boku siwej klaczy.

Od co najmniej pięciu tysięcy lat trwa konflikt pomiędzy moim plemieniem i ludźmi. Czasami, w okresach ekspansji Kobalosów przemieniał się w otwartą wojnę. Teraz jedynie się tlił.

Moje prywatne królestwo, haizda, jest wielkie, obejmuje wiele farm i liczne osady, którymi opiekuję się i kontroluję. Lecz poza jej granicą staję się samotnym wrogiem, narażonym na nieprzychylną uwagę najróżniejszych nieprzyjaciół. Bez wątpienia, widząc towarzyszące mi purrai, ludzie zbiorą się do kupy i spróbują odebrać mi je siłą. Z tego powodu musiałem zachować czujność i podróżować głównie nocą.

Tuż przed świtem trzeciego dnia zaczął padać śnieg.

Z początku bardzo lekki, tak że tylko odrobinę pogrubił białą warstewkę szronu. Wciąż jednak prószył i stopniowo stawał się coraz gęstszy. Z zachodu powiał silny wiatr.

– Nie możemy podróżować w takich warunkach – zaprotestowała Nessa. – Ugrzęźniemy w zaspie i zamarzniemy na śmierć!

– Nie ma wyboru – nalegałem. – Musimy jechać dalej. Ja jestem twardy i wiele zniosę, jeśli jednak teraz się zatrzymamy, wy, biedne, słabe ludzkie istoty, pomrzecie!

Mimo tych słów wiedziałem, że pogoda wkrótce i tak nas zatrzyma. Dziewczęta nie wytrzymałyby dłużej niż kilka dni w takich warunkach, toteż musiałem zmienić plany.

Choć niebiosa rozświetlał obecnie szary blask przedświtu, postanowiłem zaryzykować i po krótkim popasie znów ruszyliśmy w drogę. Teraz zmierzaliśmy na zachód, nie na południe, prosto w paszczę śnieżycy.

Z początku Susan i Bryony siedziały skulone pod plandeką na tyle otwartego wozu; obie nieustannie uskarżały się na mróz, w sumie jednak trudno je winić. Potem, po jakiejś godzinie oznajmiły, że kiedy chronią się przed pogodą pod płachtą, od ruchów wozu robi im się niedobrze, więc przez resztę dnia wystawiały głowy, narażając je na ostry chłód i wilgoć. Wiedziałem, że to tylko kwestia czasu, jak zamarzną.

Gdy światło dnia zaczęło gasnąć, jechaliśmy właśnie przez gęsty, świerkowo–sosnowy las, zmierzając w dół ku zamarzniętemu strumieniowi, za którym wznosiło się jeszcze bardziej strome zbocze.

– Nie zdołamy wprowadzić koni na górę! – wykrzyknęła Nessa.

Miała rację.

Na dole po lewej stała brama z pięciu prętów. Posławszy purrze złośliwy uśmiech, zeskoczyłem z rumaka. Po długiej chwili grzebania w śniegu, ciągnięcia i szarpania, zdołałem otworzyć ją dość szeroko, by zmieścił się koń z wozem.

Wysypany popiołem trakt ciągnął się wzdłuż strumienia. Śnieg nie zdołał nim zawładnąć: każdy płatek topił się natychmiast, gdy tylko opadł na ziemię. Cała droga parowała.

Patrzyłem, jak Nessa zsiada i prowadzi swoją klacz przez bramę. Przykucnęła, muskając trakt palcami. – Jest gorący! – pisnęła, szybko cofając dłoń.

– Oczywiście, że tak! – odparłem ze śmiechem. – Jak inaczej mógłby pozostać czarny?

Nessa wróciła do wozu i zagadnęła siostry.

– Jak się czujecie?

– Strasznie mi zimno – poskarżyła się Susan. – Ledwie czuję własne ręce czy nos.

– Niedobrze mi, Nesso. Czy możemy niedługo się zatrzymać? – spytała Bryony.

Nessa nie odpowiedziała, jedynie zerknęła w moją stronę.

– Dokąd jedziemy?

– Do zajazdu – odparłem i nie rozwijając tematu, z powrotem wskoczyłem na siodło i ruszyłem przodem.

Świerki i sosny ustąpiły miejsca liściastym jaworom, jesionom i dębom, bezlistnym i czekającym na nastanie krótkiego lata. Drzewa napierały na nas, ciemne i gęste, ich nagie gałęzie orały szare niebo niczym szpony, Dziwnie było widzieć te gatunki tak daleko na północy. Wkrótce wokół nas zapadła przejmująca cisza: wiatr nagle ucichł i nawet stukot kopyt i skrzypienie kół były tłumione przez pokrywający drogę popiół. Bryony, najmłodsza z sióstr, zaczęła płakać z zimna. Nim Nessa zdążyła podjechać bliżej i ją pocieszyć, odwróciłem się i syknąłem, by umilkła, przyciskając palec do ust.

Po kolejnych kilku chwilach między drzewami dostrzegłem słabą fioletową łunę, która rozjarzała się i gasła niczym otwierające się i zamykające olbrzymie oko. I w końcu pojawił się budynek.

To była mroczna wieża, otoczona wysokim, kolistym murem, zwieńczonym blankami; do bramy dało się dotrzeć jedynie przez zwodzony most przerzucony ponad szeroką fosą.

– I to nazywasz zajazdem? – spytała gniewnie Nessa. – Miałam nadzieję na gospodę, przyjazny ogień i czyste pokoje, w których mogłybyśmy schronić się przed śnieżycą i przespać wygodnie. Moje siostry niemal zamarzły na śmierć. Co to za dziwna, złowieszcza wieża? Nie wygląda na dzieło ludzkich rąk.

Sama wieża miała około dziewięciu pięter i przewyższała rozmiarami trzy spore farmerskie domy. Wzniesiono ją z ciemnofioletowego kamienia, cała budowla połyskiwała od spływających po ścianach strużek wody. Bo choć z ciemniejącego nieba wciąż sypał gęsty śnieg, dookoła wieży ziemia pozostawała odsłonięta. Zarówno ona, jak i mury parowały, jakby głęboko wewnątrz ziemi płonął olbrzymi ogień. Fortecę wzniesiono nad gorącym źródłem, podziemnym gejzerem ogrzewającym kamienne mury.

– Niemal czterdzieści lat wcześniej spędziłem noc w tej wieży, w drodze na targ niewolników, gdzie musiałem sprzedać niewolnicę i wypełnić obowiązek narzucony przez prawo Bindos. Jednakże w owym czasie rządził tu ktoś inny. Później zginął on z ręki Nunca, wysokiego maga, obecnie zawiadującego tym miejscem.

Uśmiechnąłem się do Nessy.

– Nie jest to zajazd dla twego gatunku, ale biedacy nie mogą grymasić. To kulad, forteca wzniesiona przez mój lud. Jeśli chcecie przetrwać tę noc, trzymajcie się blisko mnie.

Gdy ruszyliśmy naprzód, usłyszałem sapnięcia dwóch młodszych sióstr. Krata zaczęła się podnosić. Wyraźnie słyszeliśmy szczęk łańcucha oraz zapadek, ale nie dostrzegliśmy ani śladu odźwiernego i nikt nie wyszedł, by nas powitać bądź rzucić nam wyzwanie.

Poprowadziłem purrai przez okrągły wewnętrzny dziedziniec w stronę stajni, gdzie na konie czekało już świeże siano i zadaszenie, pod którym mogliśmy osłonić również wóz przed najgorszą pogodą. Potem powiodłem siostry wąskimi drzwiami na spiralne schody, które wznosiły się z prawej na lewą, w górę i w górę mrocznej wieży. Co dziesięć stopni w żelaznych uchwytach przyśrubowanych do ścian osadzono pochodnie. Ich żółte płomienie tańczyły i migotały, choć powietrze było zupełnie nieruchome. Płomienie nie wystarczyły jednak, by rozproszyć gromadzące się wyżej cienie.

– Nie podoba mi się tutaj – jęknęła Bryony. – Czuję obserwujące nas oczy. Straszliwe istoty skrywają się w ciemności!

– Nie ma się czego bać – odparła Nessa. – To tylko twoja wyobraźnia.

– Ale mogą tu być robaki i myszy – poskarżyła się Susan.

Choć wyglądała smakowicie, jej głos zaczynał mnie drażnić. Zaczęliśmy wspinać się po schodach, od czasu do czasu mijając drewniane drzwi. Po chwili dotarliśmy do trojga drzwi niedaleko siebie. Wybrałem je dla sióstr. Każde zamknięto na zardzewiały żelazny zamek, w którym tkwił wielki stalowy klucz.

– Oto ciepłe pokoje dla każdej z was. – Z irytacją machnąłem ogonem. – Jeśli zamknę drzwi, będziecie tu bezpieczne. Spróbujcie się przespać. Kolacji nie dostaniecie, lecz tuż po brzasku podadzą śniadanie.

– Czemu nie możemy zostać razem w jednej komnacie? – spytała Nessa.

– Są za małe – wyjaśniłem, otwierając pierwsze drzwi. – I w każdej jest tylko jedno posłanie. Jesteście młode i wciąż rośniecie, musicie wypocząć.

Nessa zajrzała do środka i dostrzegłem zgrozę na jej twarzy. Istotnie, pomieszczenie było ciasne.

– Tam jest brudno. – Susan wydęła wargi.

Bryony rozpłakała się cicho.

– Chcę zostać z Nessą! Chcę zostać z Nessą!

– Proszę, pozwól, żeby Bryony nocowała u mnie. – Nessa jeszcze raz desperacko spróbowała mnie przekonać. – Jest za mała, by zostać sama w takim miejscu…

Ja jednak nie zwracałem uwagi na jej słowa. Wykrzywiwszy rysy w złowieszczą maskę, wepchnąłem ją szorstko do środka. Szybko zatrzasnąłem za jej plecami drzwi i przekręciłem klucz w zamku. Potem to samo zrobiłem z dwiema pozostałymi siostrami.

Lecz choć okrucieństwo to część mej natury, tym razem nie ono mną kierowało. Zrobiłem to dla ich własnego bezpieczeństwa, zamykając je osobno na znak, że każda należy do mnie, wedle zwyczajów naszego ludu.

Nie miałem wyboru, musiałem sprowadzić tu dziewczęta – na dworze szybko pomarłyby z zimna. Znajdowaliśmy się teraz daleko poza ostatnimi ludzkimi osiedlami i w okolicy nie było innego schronienia. Nawet mag haizdan nie mógł się tu czuć bezpiecznie i nie miałem pewności, jak mnie przyjmą. Teraz, jak nakazywał zwyczaj, musiałem wspiąć się na szczyt wieży i pokłonić jej panu, Nuncowi. Cieszył się niezwykłą reputacją i budził strach w sercach wszystkich.

Był wysokim magiem, najwyższym rangą z Kobalosów. My, haizdanowie, zamieszkujący nasze własne terytoria daleko od Valkarky, nie mieścimy się w hierarchii magów. Nie obawiam się wysokiego maga, ale w razie konieczności jestem gotów mu się pokłonić. Gdybym musiał z nim walczyć, nie wiem, jak by się to skończyło. Mimo wszystko byłem ciekaw, jak wygląda Nunc i czy jego osoba dorównuje historiom, które o nim opowiadano. Mówiono, że podczas wypadu w głąb królestwa ludzi, na oczach władcy pożarł jego siedmiu synów, a potem gołymi rękami oderwał nieszczęsnemu królowi głowę.

W miarę jak wdrapywałem się po spiralnych schodach, powietrze robiło się coraz cieplejsze, coraz bardziej wilgotne i coraz mniej przyjemne. Wysocy magowie mają tę osobliwą cechę, że niekiedy decydują się żyć w surowych warunkach, by dowieść swych sił.

Choć widziałem już górny podest, nie dostrzegłem żadnych strażników. Jednak ogon podpowiadał, że wiele sług Nunca kryje się w pobliżu, w podziemnych komnatach pod wieżą.

Na podeście ujrzałem tylko jedne drzwi; otworzyłem je pchnięciem. Odkryłem, że znajduję się w przedsionku, w którym mieściła się łaźnia: słudzy i goście Nunca mogli oczyścić tu swe ciała, zanim pójdą dalej. Nigdy jednak nie widziałem takiej jak ta: zazwyczaj w łaźniach woda bywa nieprzyjemnie ciepła – tu panował nieznośny upał. Powietrze wypełniały kłęby duszącej pary i natychmiast zacząłem walczyć o każdy oddech.

Całe pomieszczenie, prócz wąskiego kamiennego pasa i łuku wiodącego niczym most na drugą stronę, wypełniała wielka, wpuszczona w podłogę wanna, pełna gorącej, parującej wody.

Nunc, wysoki mag, siedział w niej zanurzony po pachy. Widziałem jednak jego kolana – na obu spoczywała wielka włochata dłoń. Twarz miał krągłą, ogoloną zgodnie ze zwyczajem kobaloskich magów. Głowę pokrywała krótka szczecina, czarna prócz miejsca, w którym widniała długa, szara plama nisko na czole – odniesiona w pojedynku rana pozostawiła bliznę, którą bardzo się szczycił.

Choć Nunc był potężny – o połowę wyższy ode mnie – wcale nie czułem się zagrożony. Wielkość jest rzeczą względną, a jako haizdan w jednej chwili mógłbym urosnąć do jego rozmiaru.

– Wejdź do wody, gościu – zagrzmiał Nunc. – Mój dom jest twoim domem. Moje purrai są twoimi purrai. Zwrócił się do mnie po baelicku, w codziennym, nieformalnym języku Kobalosów: od lat go nie słyszałem i w moich uszach zabrzmiał dziwnie. Zupełnie jakby czas spędzony w pobliżu ludzi sprawił, że moi właśni pobratymcy stali się dla mnie obcy. Natychmiast spiąłem się czujnie. Nigdy wcześniej nie spotkałem Nunca, a jeśli Kobalos zwraca się do obcego po baelicku, sugeruje to ciepło i przyjaźń, ale też, co niepokojące, często stanowi wstęp do handlu. Ja zaś nie miałem niczego na wymianę.

Ukłoniłem się zatem i zdjąwszy pas oraz szablę, które starannie ulokowałem pod ścianą, rozpiąłem trzynaście guzików płaszcza, po czym powiesiłem go na jednym z haków wbitych w drzwi. Był nieco cięższy niż zwykle, bo w podszewce tkwiły trzy klucze do komnat dziewcząt. Następnie zsunąłem ukośne rzemienie i przytrzymywaną przez nią pochwę z dwiema krótszymi klingami odstawiłem obok szabli. W końcu zzułem buty, szykując się do wejścia do wody. Zniesienie tak wysokiej temperatury wymagało ode mnie wielkiego skupienia i siły woli, musiałem się jednak zanurzyć, choćby na krótko, by dopełnić nakazu gościnności. Nie mogłem dać Nuncowi żadnego pretekstu, by wystąpił przeciwko mnie.

Woda okazała się bardzo nieprzyjemna, lecz zmusiłem się, by to wytrzymać. Inne myśli jednak zagrażały mojemu skupieniu: przypomniałem sobie powitanie Nunca i nagle bardzo zaniepokoiła mnie jego wzmianka o purrai.

Purrai to ludzkie samice, zazwyczaj hodowane w zagrodach skleech w Valkarky – czasem, by służyć w niewoli, lecz zazwyczaj do zjedzenia. Określenie to można także stosować do ludzkich niewiast. Nie zdziwiło mnie, że Nunc trzyma purrai w swojej wieży, ale fakt, iż tak szybko zaproponował je gościowi, świadczył o braku szacunku. To zaś w połączeniu z użyciem baelickiego podkreślało, że zamierzał handlować.

Jego następne słowa natychmiast to potwierdziły.

– Proponuję ci trzy moje najlepsze purrai, wymagam jednak czegoś w zamian – handlu. Musisz oddać mi swoje własne purrai.

– Z największym szacunkiem i uprzejmością muszę odrzucić tę hojną ofertę – odparłem. – Obowiązuje mnie złożona obietnica. Muszę dostarczyć moje trzy purrai do ich krewnych w Pwodente.

Nunc warknął w głębi gardła.

– Wszelkie obietnice złożone ludziom tu nie obowiązują, a jako wysoki mag wymagam twojego posłuszeństwa. Jeszcze dziś w nocy potrzebuję najmłodszej na ucztę ku czci Talkusa Nienarodzonego. Młode, smakowite ciało uświetni tę okazję.

– Choć szanuję twoje zdanie, panie – odparłem, wciąż przemawiając uprzejmie i uniżenie – sam nie jestem twoim poddanym. Purrai należą do mnie i wedle prawa Kobalosów tylko ja decyduję o ich losie. Przykro mi zatem, lecz muszę odmówić.

Istotnie, musiałem szanować Nunca jako wysokiego maga, ale mogłem swobodnie odrzucić jego żądania. Na tym dyskusja powinna się zakończyć, lecz gdy tylko przemówiłem, lewą nogę przy kostce przeszył mi nagły ostry ból. Zupełnie jakby ktoś nakłuł ciało czubkiem klingi i przekręcił.

Instynktownie sięgnąłem tam i poczułem coś, co wymknęło mi się z palców i odpłynęło, zwijając się szybko w wodzie.

Przekląwszy własną głupotę, pojąłem, że ukąsił mnie wodny wąż. Gorąco i para stępiły mi zmysły: w zwykłych okolicznościach wyczułbym stwora tuż po przekroczeniu progu. Gdybym uniósł ogon, wykryłbym go na pewno, ale podobny gest był nie do pomyślenia: stanowiłby poważne naruszenie etykiety i wielką obrazę wobec gospodarza. Nie spodziewałem się jednak podobnej zdrady.

Lękając się o własne życie, odwróciłem się i spróbowałem wynurzyć z wanny.

Było już jednak za późno. Wpadłem z powrotem do wody świadom, że maje ciało ogarnia drętwota. Już teraz miałem problem z oddychaniem i pierś zaciskała mi się coraz mocniej.

– Umierasz – niski głos Nunca odbił się echem od ścian. – Powinieneś był przyjąć moją propozycję. Teraz twoje purrai są moje i nie muszę niczego ci za nie dawać.

Dygocząc z bólu runąłem w głęboką ciemność. Nie bałem się śmierci, czułem jednak przejmujący wstyd, że tak łatwo dałem się pokonać. Popełniłem błąd, nie doceniając Nunca. Niepostrzeżenie dopadł mnie skaiium: naprawdę stałem się miękki i niegodny miana maga haizdana.

Rozdział 4

KOBALOSKA BESTIA

NESSA



Musisz być dzielna, Nesso, rzekłam do siebie. Jeśli kiedykolwiek potrzebowałaś odwagi, to właśnie teraz – nie tylko dla własnego dobra, lecz przede wszystkim dla swych sióstr!

Siedziałam zamknięta w niewielkim owalnym pomieszczeniu bez okna. Wokół panował półmrok. Na zardzewiały szpikulec sterczący ze ściany nabito ogarek, w jego słabym, migotliwym świetle spróbowałam obejrzeć otoczenie.

Serce ścisnęło mi się z rozpaczy, bo w istocie była to zwykła cela: pozbawiona mebli, ze stertą brudnej słomy w kącie.

Ciemne plamy na kamiennych murach wyglądały, jakby ktoś zbryzgał je krwią. Z drżeniem podeszłam bliżej i natychmiast poczułam promieniujące ze ścian ciepło. Przynajmniej nie zmarznę. Chociaż tyle.

Dziura w podłodze z zardzewiałą metalową pokrywą służyła do zaspokajania potrzeb fizjologicznych, na podłodze stał też dzbanek wody, ale nie dostrzegłam niczego do jedzenia.

Przez chwilę, gdy oglądałam pomieszczenie, ogarnęła mnie rozpacz, szybko jednak wyparł ją gniew. Dlaczego moje życie ma się zakończyć, nim jeszcze właściwie się zaczęło?

Głęboki smutek, jaki poczułam po nagłej śmierci ojca, przemienił się w dotkliwy, głuchy ból. Kochałam go, ale byłam wściekła. Czy w ogóle nie zważał na moje uczucia? Co takiego napisał w swym liście?

W razie konieczności oddałbym za ciebie własne życie. Teraz ty musisz się poświęcić dla swych młodszych sióstr.

Cóż za bezczelność z jego strony: rozkazać, bym poświęciła siebie dla dobra sióstr! Łatwo powiedzieć! Od niego nikt nie domagał się podobnej ofiary. Teraz nie żył już i uwolnił się od tego straszliwego świata. Mój ból dopiero się zaczynał. Zostanę niewolnicą tych bestii. Nigdy nie założę własnej rodziny – nie czeka na mnie mąż ani dzieci.

Sprawdziłam drzwi, ale wewnątrz brakowało klamki, a wcześniej słyszałam zgrzyt obracanego w zamku klucza. W żaden sposób nie zdołam wydostać się z celi. Zaczęłam płakać cicho, ale nie z żalu nad samą sobą; opłakiwałam siostry – biedna Bryony z pewnością jest przerażona, tkwiąc samotnie w swojej celi. Jakże szybko utraciłyśmy nasze względne szczęście! Matka zmarła w połogu, rodząc Bryony, i od tego smutnego dnia ojciec dokładał wszelkich starań, opiekując się nami i dzielnie handlując z kobaloskim potworem – nazywał go Wijcem – by nas ochronić. Rzadko kontaktowałyśmy się z mieszkańcami sąsiednich farm i wioski, wystarczyło jednak, byśmy zdały sobie sprawę z rządów strachu bestii i pojęły, że nam oszczędzono strachu i cierpienia, które spotykały innych.

Wydało mi się, że słyszę płacz Bryony, kiedy jednak przycisnęłam ucho do muru, usłyszałam tylko ciszę.

Krzyknęłam jej imię najgłośniej, jak mogłam – raz, potem drugi. Po każdej próbie nasłuchiwałam uważnie, przyciskając ucho do ściany. Nikt jednak nie odpowiedział.

Po jakimś czasie moja świeca zgasła, pogrążając celę w mroku. Znów pomyślałam o Bryony. Bez wątpienia z jej ogarkiem stanie się to samo i moja siostra będzie przerażona. Zawsze bała się ciemności.

W końcu zasnęłam, nagle jednak obudził mnie szczęk klucza przekręcanego w zamku. Drzwi zajęczały na zawiasach i otworzyły się powoli, wypełniając celę żółtawym światłem.

Spodziewając się ujrzeć Wijca, cała się spięłam, gotowa przyjąć to, co nastąpi. Jednakże w otwartych drzwiach stanęła kobieta. Trzymała w dłoni pochodnię i wzywała mnie gestem drugiej ręki.

Oprócz moich sióstr, była pierwszym człowiekiem, jakiego ujrzałam od chwili opuszczenia farmy.

– Och, dziękuję! – wykrzyknęłam. – Moje siostry…

Lecz uśmiech ulgi zamarł mi na twarzy, gdy ujrzałam ostry wyraz jej oczu. Nie była moją przyjaciółką.

Nagie ramiona nieznajomej pokrywały blizny, niektóre jadowicie czerwone i świeże; za jej plecami stały cztery inne kobiety, dwie miały podobne blizny na policzkach. Co to takiego? Czyżby walczyły ze sobą? Trzy były uzbrojone w pałki, jedna ściskała w dłoni bat. Wszystkie były dość młode, ich oczy przepełniał gniew, a twarze powlekała bladość, jakby nigdy nie oglądały słońca.

Podniosłam się z ziemi, kobieta znów na mnie skinęła, a gdy się zawahałam, weszła do celi, chwyciła mnie za przedramię i pociągnęła brutalnie ku drzwiom. Krzyknęłam, próbując stawić opór, okazała się jednak za silna.

Dokąd mnie zabierały? Nie mogłam pozwolić, by rozdzieliły mnie z siostrami.

– Susan! Bryony! – krzyknęłam.

Na zewnątrz kobiety wykręciły mi obie ręce za plecy i popychając, zmusiły do wspięcia się na strome, kamienne stopnie. Na samym szczycie dotarłyśmy do drzwi. Kobiety wepchnęły mnie za nie gwałtownie, tak że straciłam równowagę i upadłam na podłogę, gładką i ciepłą w dotyku. Pokrywały ją zdobne kafle, każdy przedstawiał egzotyczne stworzenie, z pewnością zrodzone z wyobraźni artysty. W pomieszczeniu było gorąco i mokro, w powietrzu kłębiła się para, lecz kiedy dźwignęłam się na kolana, ujrzałam przed sobą wielką, wpuszczoną w podłogę wannę.

Wepchnąwszy mnie przez próg, kobiety wycofały się po schodach, zamykając za sobą drzwi na klucz. Wstałam z ziemi na rozdygotanych nogach, zastanawiając się, co się dalej stanie. Po co mnie tu sprowadziły?

Próbując przeniknąć wzrokiem opary, dostrzegłam wąski most, wiodący nad wanną do stóp wielkich drzwi z zardzewiałego żelaza po drugiej stronie sali. A potem usłyszałam czyjś krzyk bólu. Widok drzwi napełnił mnie grozą. Co się za nimi kryło?

Dygotałam coraz gwałtowniej, serce ścisnęło mi się, bo głos przypominał Susan. Ale przecież to nie mogła być ona? W mojej celi niczego nie słyszałam. Kiedy jednak krzyk zabrzmiał ponownie, byłam już pewna. Co się z nią działo? Ktoś robił jej krzywdę. Ją także kobiety musiały zaciągnąć tutaj.

Ale po co, skoro potwór przyrzekł nas chronić? Ojciec zawsze twierdził, że stwór nigdy nie łamie danego słowa – że kiedy zawierał umowę, zawsze dotrzymywał jej warunków. Skoro tak, jak mógł na to pozwolić? A może skłamał? Może to on zadawał jej ból?

Ruszyłam brzegiem wanny. Nagle zatrzymałam się i ponieważ zauważyłam na haku za drzwiami czarny płaszcz, a pod nim, oparte o ścianę, pas i szablę, kiedyś należące do ojca. Czy Wijec znajdował się teraz po drugiej stronie drzwi i ranił Susan?

Musiałam coś zrobić. Rozglądałam się gorączkowo tam i z powrotem po całej sali, byle tylko nie patrzeć na drzwi. I wtedy zobaczyłam coś ciemnego w wannie, niedaleko ściany po mej lewej. Co to było? Wyglądało jak ciemne, kudłate zwierzę, pływające w wodzie brzuchem do dołu.

Stwór wydawał się zdecydowanie za mały, by mógł to być Wijec – miał najwyżej ćwierć jego wzrostu – ale przypomniałam sobie, jak ojciec wyjaśnił kiedyś, że za pomocą magii Mroku haizdan potrafi zmieniać swą wielkość. Kiedy odwiedził naszą farmę, wyjrzałam zza zasłony i sama się o tym przekonałam, bo potwór w istocie z dnia na dzień miewał różny wzrost. Przypomniałam sobie także olbrzymie oko, które dostrzegłam w szparze między zasłonami, gdy Wijec przybył do domu po śmierci ojca. Zakładałam, że to tylko moja wyobraźnia pobudzona przerażeniem. Co jednak, jeśli naprawdę był to potwór? Czy rzeczywiście mógł stać się aż tak ogromny? Skoro tak, z pewnością umiał też maleć.

Jeśli jednak ciało należało do Wijca, kto mu to zrobił? Jak mógł utonąć w kąpieli? Nagle wydało mi się, że lewa stopa bestii porusza się odrobinę. Podeszłam bliżej.

Czyżby nadal żył? Jeśli tak, jakaś część mnie pragnęła wepchnąć go pod wodę i utopić. Nic nie sprawiłoby mi większej radości, a on był teraz bezbronny. Nigdy nie nadarzy się lepsza okazja, by go wykończyć. Ale to niemożliwe. Znajdowałyśmy się w niebezpiecznym miejscu, zamieszkanym przez więcej bestii. Bez jego ochrony cała nasza trójka tu zginie.

Zatem bez większego namysłu uklękłam tuż przy wodzie i pochyliwszy się, chwyciłam go mocno za futro na karku.

W chwili, gdy to uczyniłam, zobaczyłam, jak coś bardzo szybko płynie w wodzie wprost ku mojej ręce; instynktownie wypuściłam brzemię i cofnęłam się. To był mały, czarny wąż z trzema jaskrawożółtymi plamkami na szczycie głowy. Widywałam już węże na polu, ale nigdy takiego.

Patrzyłam, jak odpływa, teraz poruszał się wolniej, z trudem jednak widziałam go przez kłęby pary. Wiedząc, że lada moment może zawrócić, nie traciłam czasu. Teraz chwyciłam potwora oburącz – u podstawy karku i nisko na plecach – wplatając palce w gęste futro.

– No dalej! – rzekłam do siebie, a potem spięłam się i z całych sił pociągnęłam.

Wanna była pełna niemal po wręby, lecz mimo to z trudem wywlokłam stwora z wody. Ostatnim wysiłkiem zdołałam wyciągnąć go na podłogę i uklękłam obok, dygocząc z wyczerpania. Zza drzwi dobiegł kolejny krzyk – tym razem byłam pewna, że to głos męczonej Susan.

– Proszę! Proszę! – wołała. – Nie rób tego! Tak bardzo boli! Pomocy! Proszę, pomóżcie mi, bo umrę!

Gardło zacisnęło mi się z żalu. Nie mogłam znieść myśli, że jeden z tych stworów ją męczy.

Wijec przyrzekł nas chronić: i przyrzeczenie to wciąż obowiązywało – bez niego byłybyśmy całkowicie zdane na łaskę pozostałych mieszkańców wieży. Kiedy jednak spojrzałam na żałosne ciało, nie dostrzegłam żadnych oznak życia i przepełniła mnie najgłębsza rozpacz. Susan znów krzyknęła z bólu i grozy, w odpowiedzi, z nagłym gniewem wobec beznadziei wszystkiego i cierpienia siostry, zaczęłam tłuc w Wijca pięściami. Gdy to uczyniłam, z jego ust wypłynęła struga wody, tworząc niewielką, brązową kałużę obok głowy.

Barwa płynu podsunęła mi pewien pomysł. Nagle pojęłam, że istnieje jeszcze coś, czego mogłabym spróbować, ostatni sposób, dzięki któremu być może da się go ożywić.

Krew! Ludzka krew! Ojciec powiedział kiedyś, że stanowi ona główne źródło mocy Wijca.

Szybko zerwałam się z ziemi i podeszłam do drzwi, gdzie wisiał długi, czarny płaszcz potwora. Tam pochyliłam się i podniosłam szablę niegdyś należącą do ojca. Zaniosłam ją w miejsce, gdzie leżał stwór, potem uklękłam i obróciłam go.

Omiotłam go wzrokiem od stóp do głów; poczułam niesmak patrząc na gąszcz czarnego futra. Usta miał otwarte, język wysunął się z boku między zębami, sięgając niemal do lewego ucha. Widok ten budził we mnie odrazę.

Nerwowo, spodziewając się bólu, uniosłam rękę tuż nad usta Wijca i szablą szybko nacięłam własne ciało. Naostrzona klinga zraniła mnie głębiej, niż zamierzałam. Poczułam ostry ból i pieczenie. A potem moja krew ciemnym deszczem popłynęła wprost w otwartą paszczę bestii.

Rozdział 5

MUSIAŁEM SIĘ POSILIĆ

To mój piąty zmysł, zmysł smaku, wywołał mnie z mrocznej otchłani, do której runąłem. Usta wypełniała mi ciepła, słodka krew.

Zakrztusiłem się i zachłysnąłem, potem jednak zdołałem przełknąć i przepyszny płyn spłynął mi do brzucha, przywracając życie. W następnej kolejności odzyskałem węch. Nozdrza wypełniała mi kusząca woń krwi ludzkiej kobiety. Była bardzo blisko, pełna tej samej przepysznej krwi, którą wciąż czułem w ustach.

Następnym powracającym zmysłem okazał się dotyk. Zaczęło się od ukłuć i mrowienia w kończynach, które szybko przerodziło się w palący ogień, zupełnie jakby całe moje ciało płonęło. Wtedy nagle odzyskałem słuch i słysząc czyjś płacz, otworzyłem oczy, i ujrzałem Nessę, która kucała nade mną. Po jej twarzy płynęły łzy. Dostrzegłem szablę, którą ściskała w prawej dłoni. Mój umysł wciąż działał ospale i przez chwilę sądziłem, że zamierza mnie nią uderzyć.

Próbowałem unieść ręce, by się obronić, byłem jednak zbyt słaby i nie zdołałem nawet się odtoczyć. Lecz ku memu zdumieniu nie cięła; leżałem tam, patrząc na nią i próbując pojąć, co się dzieje.

Zacząłem rozumieć, dlaczego trzyma broń, aż w końcu skojarzyłem jej ostrą klingę z krwią ściekającą z głębokiego nacięcia na przedramieniu dziewczyny.

A potem, gdy pamięć powróciła, przypomniałem sobie zdradę Nunca… ukąszenie wodnego węża. Umarłem. Albo przynajmniej na to wyglądało. Krew wciąż wpływała mi do ust, ale było jej znacznie mniej. Znów przełknąłem, po czym spróbowałem chwycić rękę Nessy, przyciągnąć ją do ust. Potrzebowałem więcej krwi, lecz poruszałem się zbyt wolno i skrzywiona z odrazy zdążyła cofnąć się gwałtownie.

Tymczasem jednak krew zrobiła swoje: zdołałem się odturlać i dźwignąć na kolana. Otrząsnąłem się mocno jak pies, chlapiąc wodą dookoła. Mój umysł działał coraz szybciej, zaczynałem myśleć. I pojmować ogrom tego, co uczyniła dla mnie Nessa.

Oddała mi swoją krew. A ta ludzka krew wzmocniła moją magię shakamure, niwelując działanie jadu węża i przywołała mnie z powrotem ze skraju śmierci. Dlaczego jednak Nessa to zrobiła? I czemu w ogóle była tutaj, a nie zamknięta w celi?

– Moja siostra. Ktoś robi jej tam krzywdę. Pomóż jej, proszę! – błagała Nessa, wskazując drzwi po drugiej stronie mostku. – Obiecałeś, że będziemy bezpieczne…

I wtedy usłyszałem inny dźwięk. Był to odległy jęk dziewczyny, dochodził zza drzwi prywatnych komnat Nunca.

– Zabrali ją tam! – ciągnęła dalej Nessa coraz bardziej gorączkowo. – I gdzie jest Bryony? Jakieś okropne kobiety wepchnęły mnie tutaj i zamknęły drzwi. Właśnie ocaliłam ci życie, więc jesteś mi coś winien! Pomóż nam, proszę!

Wstałem chwiejnie i uniosłem ogon. Dzięki niemu wyczułem Nunca i zrozumiałem, dlaczego Susan krzyczała, pił jej krew. Byłem oburzony tym, że Nunc złamał wszystkie zwyczaje Kobalosów i ot tak przywłaszczył sobie moją własność. Ale przepełniało mnie także poczucie wdzięczności wobec Nessy. Miała rację: zawdzięczałem jej życie.

Dziwnie się czułem, przyznając coś podobnego. Ludzka samica nic nie znaczy. W mieście Valkarky jest tylko własnością. Dlaczego zatem odczuwałem coś takiego? Czy to naprawdę skaiium, łagodnienie mojej drapieżnej natury? Trudno byłoby mi to znieść.

Obróciłem się ku Nessie. Zabiję Nunca i znów wzmocnię swą naturę. Nic innego się nie liczyło.

– Daj mi szablę! – poleciłem, jednocześnie rosnąc tak, by o głowę przerastać dziewczynę.

Zapłakana Nessa uniosła ją ku mnie. Trzęsła jej się ręka, zobaczyłem jednak, że krew niemal przestała już płynąć i zaczynała krzepnąć. Zamiast odebrać klingę dziewczynie, odwróciłem się do niej plecami i poszedłem po płaszcz i buty.

Najpierw naciągnąłem te drugie, sznurując je starannie, potem zapiąłem rzemienie na ramionach i piersi, sprawdzając czy krótsze klingi tkwią we właściwych miejscach w swoich pochwach. Następnie włożyłem płaszcz i zorientowałem się, że ktoś zabrał z niego trzy klucze. Gdy zapinałem trzynaście guzików, Susan znów krzyknęła za drzwiami.

– Błagam, pospiesz się! – prosiła Nessa.

Ja jednak wiedziałem, że nie mogę sobie pozwolić na bezmyślny pośpiech. Mimo gniewu muszę działać ostrożnie, wybierając właściwą chwilę i atakując tylko, gdy nadarzy się sposobność. Nunc był sam z dziewczyną, lecz pod wieżą mogło stacjonować nawet pięć tuzinów wojowników, gotowych bronić Wysokiego Maga.

– Kto cię tu przyprowadził? – spytałem, zapinając pas. – Nie wojownicy Kobalosów?

– Nie. Kobiety.

– Ile?

– Było ich pięć.

Wyciągnąłem rękę po szablę. Zatem purrai przyprowadziły Nuncowi Susan, by mógł powoli pić jej krew, rozkoszując się każdym łykiem. Bez wątpienia co do Nessy miał inne zamiary, była bowiem zbyt chuda i miała wodnistą krew. Użyłby jej do ćwiczeń z klingą, próbując zranić jak najwięcej razy bez zabijania. W końcu umarłaby od wstrząsu i z utraty krwi. Byłem niemal pewien, że najmłodsza, Bryony, trafiła już do wojowników, by przygotowali ucztę.

Poczułem się lepiej. Byłem silniejszy, lecz wciąż nie dość silny. Pomogłoby mi więcej krwi – wiedziałem, że najrozsądniej byłoby siłą odebrać ją Nessie, lecz coś wewnątrz mnie stawiało opór. I wtedy przypomniałem sobie o wężu!

Podszedłem na skraj wanny i ukląkłem, zanurzając dłoń w parującej wodzie.

– Bądź ostrożny! – wykrzyknęła Nessa. – Tam jest wąż!

– Wiem o tym, mała Nesso i słono zapłaciłem za tę wiedzę. To przez niego popadłem w stan, w którym szczęśliwie mnie znalazłaś. Teraz nadeszła kolej węża!

Prawdopodobnie ukąsił mnie mały czarny gad zwany skulką, budzący powszechny lęk, bo jego jad wywołuje błyskawiczny paraliż. Ma też przewagę nad zabójcą, ponieważ po śmierci praktycznie nie da się wykryć obecności jadu w ciele. Ofiara staje się bezbronna w chwili, gdy trucizna wnika do krwi. Potem umiera w męczarniach. Bez wątpienia Nunc wyrobił sobie odporność, stopniowo zażywając coraz większe dawki toksyny – wąż to zapewne jego pobratymiec.

Mój ogon unosił się prosto za plecami i znacznie dokładniej niż oczy czy uszy wyczuwał, gdzie znajduje się wąż. Teraz płynął szybko w stronę mojej ręki.

Lecz w chwili, gdy skulka otworzył pysk, gotów zatopić we mnie kły, chwyciłem go błyskawicznie i wyciągnąłem z wody. Uniosłem gada wysoko, ściskając tuż pod łbem, tak że nie mógł mnie ukąsić. A potem, nie zważając na jęki zgrozy Nessy, odgryzłem mu głowę i wyplułem do wody, po czym wyssałem krew z ciała.

Było jej zdecydowanie za mało, toteż oderwałem kolejny kawałek węża i zacząłem przeżuwać ostrożnie. Niemądra dziewczyna z trudem powstrzymała mdłości. Czy nie rozumiała, że robię tylko to, co konieczne, by ocalić jej siostrę? Gdy przełknąłem mięso, Susan ponownie krzyknęła za drzwiami.

Odwróciłem się i uśmiechnąłem do Nessy.

– Bądź cierpliwa, mała Nesso, potrzebuję sił. Jeśli będę słaby, zginiemy wszyscy.

Dopiero gdy skończyłem jeść całego węża, przekroczyłem wąską kładkę, zmierzając do zardzewiałych żelaznych drzwi. Tak jak oczekiwałem, nie były zamknięte na klucz, więc otwarłem je szarpnięciem i znalazłem się w wąskim korytarzyku zakończonym pojedynczymi drzwiami. Te także otwarłem i z Nessą depczącą mi po piętach wmaszerowałem śmiało do prywatnej komnaty Nunca.

Ten przestronny pokój służący za gabinet, prywatną zbrojownię i sypialnię kobaloskiego wysokiego maga stanowił osobliwą mieszaninę spartańskiej surowości i luksusu. Na nagiej kamiennej posadzce stało wielkie, ozdobne, dębowe biurko o krawędziach okutych najwyższej klasy srebrem, które natychmiast rozpoznałem. To było combe – srebro wysokiej jakości zdobyte pięćdziesiąt trzy lata wcześniej podczas śmiałego wypadu daleko w głąb terytorium ludzi na południu. Wszyscy słyszeli o wyczynach Nunca. Osiągnął wiele, lecz słynął ze swej próżności, toteż postarał się, by jego sława dosięgła jak najdalej.

Na przeciwnej ścianie wisiały tarcze, topory, włócznie i najróżniejsze klingi, niektóre bardzo egzotyczne, pod nimi ujrzałem duży stół zasłany mapami i stertami papierów, zabezpieczonymi wielkimi przyciskami z błękitnego agatu.

W mojej ghanbali także zgromadziłem przedmioty miłe dla oka, lecz miast ostentacyjnych map i kolekcji broni wybierałem takie, które odpowiadały moim własnym zainteresowaniom: słoje ziół, maści i zakonserwowanej fauny i flory, wzbogacające wiedzę o świecie naturalnym i przydatne w magii.

Tu ściany wyłożono boazerią tak szczelnie, że nie dostrzegłem ani skrawka kamienia; na niektórych deskach wyrzeźbiono wojowników w pełnych bojowych zbrojach, a wśród nich ostatniego króla Valkarky, który zginął z rąk zabójcy.

Dostrzegłem Nunca, trzymającego w uścisku Susan i wbijającego zęby w jej szyję. Dziewczyna straciła już przytomność i Nessa krzyknęła nagle za mymi plecami, uprzedzając tym samym maga o zbliżającym się niebezpieczeństwie.

Natychmiast wypuścił dziecko i odskoczył. Susan runęła na ziemię, on tymczasem chwycił ze ściany wielką włócznię i uniósł ją przed sobą, kierując ku mnie. Był ubrany uroczyście, gotów do uczty i niestety strój ów obejmował też kosztowną kolczugę, jak oceniałem, dość grubą, by odbić cios szabli. Zamierzał jednak się posilić, nie walczyć, toteż jego głowa i szyja pozostawały odsłonięte na cięcia ostrej stali.

– Panie Nuncu! – wykrzyknąłem głosem pełnym gniewu. – Masz coś, co należy do mnie i musisz to zwrócić!

Mówiąc to, zadarłem ogon, tak że unosił mi się za plecami i ostrzegał przed zamiarami wroga. Miałem szczęście, że to zrobiłem. Z pozoru nic nie wskazywało, że Nunc zaatakuje – nawet drgnięcie czy napięcie mięśnia – lecz w odpowiedzi cisnął włócznią prosto w moją głowę. Jak powiedziałem, ogon uprzedził mnie o tym i byłem gotów. Gdy broń pomknęła ku mnie, poruszyłem tylko jedną część ciała. Uniosłem rękę i szerokim płazem szabli zręcznie odbiłem włócznię, tak że trafiła w ścianę przy drzwiach i nie czyniąc nikomu krzywdy, spadła na podłogę.

W tym momencie Susan uniosła powieki i z trudem uklękła na kamieniach. Wpatrywała się oszołomiona w rozgrywającą się przed nią scenę. Gdy tylko zaczęła krzyczeć, Nunc podbiegł do przeciwległej ściany, złapał szablę i tarczę i odwrócił się ku mnie.

Był silny: mięśnie jego torsu, choć nieco brzuchatego, świadczyły o codziennych treningach w sztukach walki.

Ja sam ćwiczyłem co dzień w młodości, nim zostałem haizdanem. Teraz łowy pozwalały mi zachować formę, wolałem też polegać w walce na własnym instynkcie niż na wyćwiczonych sekwencjach ruchu.

Możliwe, że Nunc nieco się postarzał, nadal jednak był bardzo niebezpieczny, a dobrze wiedziałem, że bolesna przygoda w wodzie znacznie mnie osłabiła. Nie mogłem zatem liczyć na to, że zniosę długą walkę. Aby zwyciężyć, musiałem zakończyć ją szybko.

Lewą ręką rozpiąłem trzy górne guziki płaszcza i sięgnąłem za pazuchę, dobywając krótkiej klingi. Teraz z dwoma ostrzami okrążyłem biurko i zacząłem powoli zbliżać się do maga.

Kącikiem oka zobaczyłem Nessę, biegnącą do Susan. Sądziłem, że zamierza pocieszyć siostrę, potem jednak ku swemu zdumieniu ujrzałem, że podnosi leżącą na posadzce włócznię i rzuca się wprost na Nunca.

W chwili gdy włócznia złamała się o tarczę, Nunc posłużył się nią jak maczugą, uderzając w bok dziewczyny. Tarcza trafiła ją w ramię i odrzuciła na obitą boazerią ścianę.

Natychmiast dostrzegłem szansę. Nunc popełnił błąd, który będzie kosztował go życie. Wykorzystując sposobność, jaką dał mi szaleńczy atak Nessy, podążyłem szybko jej śladem i jednym ciosem szabli przeciąłem gardło maga.

Widząc mnie, próbował unieść tarczę, by osłonić ciało, spóźnił się jednak. Ciąłem tak szybko i silnie, że niemal zupełnie odrąbałem mu głowę. Gdy padł na kamienną posadzkę, odłożyłem na bok obie klingi i osunąłem się na kolana obok konającego wysokiego maga.

Musiałem się posilić. Jego krew oznaczała siłę. Obiecywała szansę ucieczki z tej fortecy.

Zacząłem chłeptać łapczywie gorącą, słodką krew wypływającą falami z szyi Nunca, przełykając pospiesznie wielkie hausty i czując, jak siła życiowa napełnia moje ciało nową mocą.

Rozdział 6

ZABÓJCA SHAIKS

Kiedy skończyłem, wstałem i beknąłem głośno. Lepiej wypuścić gazy niż trzymać je w sobie! Nessa tymczasem zdążyła podnieść się z podłogi i skrzywiona z bólu przyciskała dłoń do ramienia. Zaimponowała mi jej odwaga – atak dziewczyny ułatwił mi pokonanie Nunca. Twarz miała bladą, widziałem, że drży, lecz prócz kilku sińców nie odniosła uszczerbku na zdrowiu. Purrai są bardzo odporne. Uśmiechnąłem się do niej, ona jednak gapiła się na mnie z wyrazem zgrozy i obrzydzenia. Oblizałem zatem wargi, wróciłem do łaźni i ukląkłem przy wannie. Pochyliłem się tak, że niemal dotknąłem parującej powierzchni wody i obiema rękami zacząłem zmywać krew z twarzy i włosów.

Właśnie skończyłem, gdy za moimi plecami do komnaty wmaszerowały Nessa i Susan, trzymające się za ręce. Obróciłem się do sióstr i znów uśmiechnąłem, lecz one patrzyły na mnie, jakbym je skrzywdził, a nie ocalił przed pewną śmiercią. Oczywiście, musiałem wziąć pod uwagę ich stan. Prócz stłuczonego ramienia Nessa miała też mocno otartą twarz z jednej strony. Musiała się zranić, gdy Nunc odtrącił ją tarczą. A Susan była śmiertelnie blada: straciła niemal całą krew.

– Znajdę dla was ubrania – oznajmiłem. – Ciepłe ubrania purrai, które ochronią was przed śnieżycą. Potem stąd odejdziemy.

Susan otworzyła usta, nie wydobyło się z nich jednak żadne słowo. Cała dygotała po spotkaniu z Nuncem. Lecz Nessa była wyraźnie zła i zdeterminowana.

– A co z Bryony? – spytała ostro.

– Oczywiście, Nesso, dla niej także poszukam ubrania. Teraz jednak musimy uciekać z tej fortecy. Jeśli macie mieć choć szansę przeżycia, róbcie dokładnie to, co wam powiem.

Uznałem, że nie ma sensu jej zasmucać informacją, że Bryony zapewne już nie żyje. Wkrótce i tak się dowie.

Ruszyłem pierwszy w dół kamiennych stopni. Przed sobą niosłem szablę i krótką klingę, za mną ogon prężył się jak chorągiew, drżąc lekko, gdy starał się wyczuć wszelkie możliwe zagrożenia.

Z pomieszczenia, w którym przechowywano ubrania dla miejscowej służby, zabrałem stroje dla dwóch dziewcząt: ciepłe konopne portki, grube wełniane bluzy i nieprzemakalne peleryny z kapturami, noszone przez purrai, które pracowały na dziedzińcu wewnętrznym. Dzierżąc je w objęciach, pomaszerowałem na dół. Nie zaprzątałem sobie głowy szukaniem ubrania dla Bryony – zresztą i tak nie było tam dość małych – Nessa jednak bez cienia podejrzeń przyjęła naręcze strojów.

W końcu dotarliśmy do trzech cel. Klucze znów tkwiły w zamkach, lecz wszystkie drzwi stały otworem. Przystanąłem, gdy Nessa z krzykiem wbiegała kolejno do cel, szukając siostry. W końcu z oczami oszalałymi z żalu ruszyła wprost ku mnie.

– Gdzie ona jest? Dokąd ją zabrali?

– Najlepiej o niej zapomnij, mała Nesso. Znalazła już spokój.

– To tylko dziecko! – zawołała Nessa, przysuwając twarz do mojej. – Obiecałeś, że nic jej się nie stanie!

– Zapomnij o niej. Musimy już odejść. Musimy ruszać, inaczej wszyscy zginiemy. Jeśli nadal chcesz przeżyć, chodź ze mną. Wkrótce będzie za późno.

– Nie odejdę bez niej.

Zaczynało mi brakować cierpliwości.

– W takim razie umrzesz tutaj, mała Nesso. Zmienisz zdanie, gdy poczujesz, jak klingi tną twoje ciało. Zabiją cię bardzo powoli…

– Ocaliłam cię – niemal wyszeptała, potem nagle wplotła mi palce we włosy i pociągnęła w dół ku niej, tak że nasze czoła się zetknęły. – Zawdzięczasz mi życie. Uratowałam cię, żebyś mógł ocalić moje siostry.

Poczułem się bardzo dziwnie. Jej słowa nie powinny mnie wzruszyć, a jednak tak się stało. Dźwięczała w nich prawda, której nie mogłem odrzucić, nie powinny jednak w żaden sposób nade mną zapanować. Dziwnie się czułem, gdy była tak blisko i ciągnęła mnie za włosy.

W jakiś osobliwy sposób podobało mi się to. Podobało mi się też, jak nasze czoła się stykały. Żaden człowiek nigdy dotąd tak bardzo się do mnie nie zbliżył. Żaden nie śmiał. Większość starała się utrzymywać możliwie jak największy dystans. A jednak ta dziewczyna przyciskała moją głowę do swojej i patrzyła mi głęboko w oczy.

Z nagłym szarpnięciem Nessa wypuściła mnie i cofnęła się, ukrywając twarz w dłoniach.

Przez moment nie mogłem skupić myśli. Potem usłyszałem własny głos, zdawał się dobiegać z bardzo daleka, jakby należał do kogoś innego.

– Idźcie i zabierzcie nasze konie ze stajni. Osiodłajcie je, ale zostawcie wóz – śnieg będzie zbyt głęboki. Jeśli wasza siostra żyje, przyprowadzę ją do zewnętrznej bramy. Jeśli nie zjawię się, nim skończycie szykować wierzchowce, odjedźcie beze mnie i skierujcie się na południe. W ciągu niecałych dwóch dni zmieni się pogoda, wtedy was dogonię.

To rzekłszy, poprowadziłem siostry do drzwi wiodących na duży wewnętrzny dziedziniec. Gdy je otwarłem, śnieg nadal sypał się z nieba. W dali widziałem stajnie, żółte światło lampy odbijało się od mokrych kamiennych płyt. Odwróciłem się i wcisnąłem Nessie w dłoń krótszą klingę.

– Jeśli jakaś purra spróbuje cię zatrzymać, zagroź jej tym. Boją się tego ostrza bardziej niż czegokolwiek. Dorastają, znając jego ukąszenia. To podstawowe narzędzie ich tresury.

Nessa przytaknęła z determinacją i wyszła na śnieżycę, siostra dreptała tuż za nią. Obejrzała się raz jeden i zobaczyłem jej oczy, błyszczące w ciemności jak dwie odległe gwiazdy. Ponownie zdumiało mnie, co właściwie robię, jak reaguję na tę purrę.

Podczas wcześniejszej wizyty poznałem rozkład wieży. Duża piwnica służyła za miejsce uczt, zszedłem zatem po schodach aż do solidnych dębowych odrzwi. Nie zamknięto ich na klucz. Siedzący w środku nie obawiali się intruzów. Wystarczyło jedynie przekręcić wielki żelazny pierścień po środku i pchnąć.

Mocno ścisnąłem szablę w prawej dłoni i uniosłem ogon wysoko za plecami, szukając tego, co kryje się po drugiej stronie. Najpierw znalazłem dziecko – ku memu zdziwieniu wciąż żyła, lecz za moment miało się to zmienić. Właśnie szykowali się, by poderżnąć jej gardło.

Zacząłem oceniać swoje szanse: część zebranych to kucharze, inni – zbrojmistrze bądź zwykli robotnicy. Nadal jednak pozostawało trzydziestu dziewięciu twardych, wyszkolonych wojowników. Nie będzie łatwo.

Choć ani przez moment nie wątpiłem, że zwyciężę, perspektywa ocalenia dziewczynki nie wyglądała najlepiej: w wirze walki nic nie jest pewne.

Lewą ręką powoli przekręciłem pierścień w prawo. Potem równie wolno pchnąłem lekko skrzydło, tak że otwarło się stopniowo, skrzypiąc na starożytnych zawiasach.

Najważniejszym elementem obszernej sali był wielki otwarty kominek, osadzony w przeciwległej ścianie, toteż niemal wszyscy zebrani – kobaloscy wojownicy i słudzy – zgromadzili się wokół niego, zwróceni do mnie plecami. Słyszałem szmer ożywionych rozmów. Między drzwiami i kominkiem ustawiono kilka długich stołów, na których piętrzyły się półmiski i kufle, choć jednak na talerzach czekała strawa, jak dotąd goście skupili się głównie na piciu dużych ilości mocnego piwa. Alkohol przytępia zmysły – mag haizdan nigdy nie zbezcześciłby tak swego ciała. Ich głupota mnie ucieszyła, bo zwiększała moje szanse.

Dania głównego jeszcze nie podano. W istocie nie zostało nawet przyrządzone. Na rożnie brakowało mięsa, nie miał jednak czekać długo, bo Bryony zmuszono, by uklękła przy palenisku nad drewnianym cebrzykiem, który, ustawiony dokładnie pod jej głową, miał złapać całą krew. Zawiązali płaczącej purrze oczy, by nie widziała, co ją spotka – bardziej dla własnej wygody niż z litości. Ostra klinga, która miała podciąć jej gardło, błysnęła w półmroku. A potem ujrzałem kata i dostrzegłem trzy długie czarne warkocze, świadczące o tym, iż mam do czynienia z wyjątkowo niebezpiecznym przeciwnikiem. Owe warkocze stanowiły oznakę Shaiksa, bractwa elitarnych zabójców posłusznych jedynie rozkazom Triumwiratu Wysokich Magów, rządzących Valkarky.

Ocalenie dziewczynki mogło się okazać znacznie trudniejszym zadaniem, niż przewidywałem. Skrzypienie drzwi rozpłynęło się pośród zgiełku głosów, teraz jednak wzmocniłem je szybko, tak że wypełniło całą komnatę dźwiękiem gromu. Wszyscy zebrani bez wyjątku obrócili się, szukając wzrokiem źródła owego niezwykłego dźwięku.

Śmiało przekroczyłem próg komnaty i wykrzyknąłem głośno, wyzywająco, aby znaczenie mych słów nie umknęło nikomu.

– Oddajcie mi dziecko! – zażądałem. – To moja prawowita własność, odebrano mi ją wbrew mojej woli i wbrew wszelkim zwyczajom gościnności i prawom własności!

Rozdział 7

UKĄSZENIE KLINGI

NESSA



Poprowadziłam moją siostrę, dygoczącą z zimna i strachu, w stronę stajni. Wiatr obsypywał nam twarze płatkami śniegu, lecz kamienie pod stopami były ciepłe i parowały.

– Jak mogłaś go dotknąć, Nesso? – spytała Susan. – Jak zdołałaś znieść jego bliskość?

– Zrobiłam wszystko, by ocalić Bryony – odparłam.

Po prawdzie, sama nie mogłam uwierzyć w to, co właśnie uczyniłam – a przecież faktycznie chwyciłam go za włosy i przyciągnęłam tak blisko, że nasze czoła się zetknęły… Mógł mnie zabić bez wahania. Zrobiłam to impulsywnie, doprowadzona do takiej śmiałości strachem o najmłodszą siostrę. Jakimś cudem udało mi się i przeżyłam tę rozmowę.

Od dnia, gdy matka ją urodziła, Bryony była dla mnie jak moje własne dziecko. Musiałam ją uratować.

Do stajni wiodło dwoje drzwi i gdy podeszłyśmy do bliższych, Susan zaczęła jęczeć ze zgrozy. Odwróciłam się gniewnie i uciszyłam ją. Natychmiast ogarnęły mnie wyrzuty sumienia – zachowałam się dokładnie tak samo, jak uczyniłby to potwór. Gdyby jednak któryś z Kobalosów nas usłyszał, zginęłybyśmy tutaj. Pomyślałam o biednej Bryony i wbrew wszystkiemu poczułam nadzieję, że Wijec zdąży ją ocalić. Ostrożnie wkroczyłam w plamę żółtego światła rzucanego przez latarnie i zajrzałam do środka. Powietrze w stajni było znacznie cieplejsze, pachniało sianem i końskim łajnem.

Ujrzałam ponad trzydzieści boksów, wszystkie zajęte. Zaczęłam wędrować powoli naprzód, zaglądając do nich kolejno w poszukiwaniu naszych wierzchowców. Nie byłam pewna, czy weszłam tymi drzwiami co wcześniej, może umieszczono je na drugim końcu? Ruszyłam szybciej naprzód. I wtedy wydarzyły się dwie rzeczy, które sprawiły, że zamarłam. Z drugiego końca stajni usłyszałam szorstkie, gardłowe głosy. Nie widziałam nikogo i nie potrafiłam zrozumieć, co mówią, ale brzmieli jak Kobalosi. Tuż potem uświadomiłam sobie coś jeszcze: pierwszych pięć czy sześć koni miało już na sobie siodła, do każdego doczepiono dwie niewielkie torby wyglądające na zapasy. Czemu zatem nie wziąć tych, unikając ryzyka, związanego z odszukaniem naszych własnych wierzchowców?

Szybko odsunęłam drzwi boksu i chwytając uzdę wyprowadziłam pierwszego konia.

– Weź go! – poleciłam, podając lejce Susan.

– A co z wozem i naszymi skrzyniami? – poskarżyła się. – Spakowałam tam najlepsze stroje.

– Nie mamy czasu ich szukać, Susan. Tu chodzi o nasze życie! – warknęłam, odwracając się do niej plecami. Potrzebowałam zaledwie kilku chwil, by wyprowadzić z boksów jeszcze dwa wierzchowce – srokacze, tak samo jak pierwszy. Właśnie miałam zająć się czwartym, gdy usłyszałam czyjeś kroki na mokrych kamiennych płytach, zbliżające się do drzwi stajni.

Serce zaczęło walić mi w piersi. Byłam przerażona. Co, jeśli to kolejny złowieszczy Kobalos, taki jak bestia, która napadła Susan? Jakie miałyśmy szanse w walce z czymś takim? Przez chwilę, ogarnięta paniką, byłam gotowa uciec, ratować się, potem z nagłym wstydem przypomniałam sobie o Susan i Bryony. Jak mogłabym je zostawić?

Odetchnęłam zatem głęboko, by się uspokoić, odwróciłam i mocniej zacisnęłam dłoń na rękojeści tkwiącego za pasem noża.

Ku memu zdumieniu przekonałam się, że maszeruje ku nam jedna z groźnych kobiet, które zaciągnęły mnie do łaźni, gdzie znalazłam Wijca. W ręku niosła pałkę, w jej oczach dostrzegłam gniew i zdecydowanie. Drżącą ręką wyszarpnęłam nóż zza pasa i wycelowałam w nią. Na widok ostrza zastygła w miejscu, pięć kroków ode mnie.

Obawiałam się pałki kobiety, widziałam jednak, że moja klinga przeraża ją bardziej. Postąpiłam krok ku niej, jakbym zamierzała zaatakować; ona także wykonała krok – w tył, byle dalej ode mnie.

– Susan, wyprowadź konie na dwór – poleciłam, cały czas trzymając dystans między niewolnicą a moją siostrą.

Susan przez chwilę majstrowała przy wodzach, W końcu jednak zdołała wyprowadzić na dziedziniec trzy srokate klacze. Podążyłam za nią, cofając się powoli, ostrożnie, ani na moment nie odrywając wzroku od kobiety z pałką. Teraz dotrzymywała mi kroku i wydało mi się, że w jej oczach dostrzegam nową determinację.

Twarz kobiety pokrywały blizny, podobnie jej ramiona. Ukąszenia klingi stanowiły podstawę tresury i szkolenia niewolnic – tak przynajmniej twierdził Wijec. Bez wątpienia, kiedy stwór sprzeda mnie w niewolę, ja także tego doświadczę.

Spróbowałam nowej taktyki.

– Może pojedziesz z nami? – zaproponowałam, zmuszając się do uśmiechu. – Nie musisz tu żyć i znosić męczarni. Ucieknij z nami!

Kobieta milczała, jedynie skrzywiła się w odpowiedzi. Nagle zrozumiałam. Gdyby pozwoliła mi uciec z końmi, zostałaby ukarana – może nawet zabita. Bała się swych panów bardziej niż mnie. Teraz jednak znajdowałam się już na dziedzińcu i musiałam chronić swoją rodzinę.

– Brama! Poprowadź je do bramy! – krzyknęłam do Susan, wskazując ręką.

Niewolnica nadal dotrzymywała mi kroku, ale jak dotąd nie zaatakowała. Nagle usłyszałam kolejne kobiece głosy. Inne niewolnice biegły ku nam, w tym ich przywódczyni, ta z pochodnią.

– Nie chcę umierać! Nie chcę tu umierać! – krzyknęła Susan. – Czym sobie na to zasłużyłyśmy? Och, jakbym chciała znów być na farmie!

Wiedziałam, że to już koniec. Susan miała rację: prawdopodobnie tu zginiemy. Nie miałam jednak zamiaru zdradzać się z własnym przerażeniem i rozpaczą. Po co dawać im satysfakcję.

Uniosłam klingę na znak, że nie poddam się bez walki. Kobieta z pałką machnęła nią nad głową i puściła się biegiem wprost ku mnie. Bałam się, ale kierowana desperacją, gdy zamachnęła się, próbując roztrzaskać mi czaszkę, chlasnęłam jej ramię sztyletem.

Klinga wgryzła się jej w rękę. Kobieta wrzasnęła upuszczając pałkę. Teraz patrzyła na mnie oczami pełnymi bólu, a z jej przedramienia na kamienne płyty skapywała krew. Przez moment widok ten powstrzymał też inne. Potem jednak znów ruszyły naprzód.

Gdzie się podziewał Wijec? Czy zdołał ocalić biedną Bryony?

Rozdział 8

TYLKO JEDNA SZANSA



Przede mną w piwnicy stało trzydziestu dziewięciu kobaloskich wojowników. Trzydziestu dziewięciu wojowników dzieliło mnie od ludzkiej dziewczynki, po którą przybyłem. Nosili zbroje, ale nie mieli hełmów, jak nakazywał zwyczaj przy podobnych okazjach. Długie włosy na twarzach zasłaniały usta.

I pozostawał jeszcze najgroźniejszy przeciwnik: zabójca Shaiksa o trzech warkoczach, teraz przyciskający klingę do gardła Bryony.

Na chwilę w sali zapadła niemal całkowita cisza; słychać było tylko trzask szczap na palenisku. Potem z rykiem wściekłości jeden z wojowników rzucił się ku mnie, unosząc wielki, obosieczny miecz, gotów do walki.

Nie cofnąłem się i poruszyłem dopiero w ostatniej sekundzie. Uskoczyłem w prawo, zanurkowałem pod opadającą klingą i ciąłem w bok szablą. Moje ostrze wbiło mu się w szyję, rozrąbując rdzeń kręgowy, tak że niedoszły zabójca runął martwy u mych stóp.

Potem powoli rozprostowałem palce lewej dłoni, aż kostki zatrzeszczały i z szerokim, okrutnym uśmiechem sięgnąłem za pazuchę, wyciągając drugą klingę, sztylet. Teraz stałem naprzeciw nieprzyjaciół z ostrą bronią w obu dłoniach.

– Oddajcie mi to, co prawnie mi się należy. Oddajcie mi to, czego żądam. Zróbcie to szybko, a może część z was ujdzie z życiem! – krzyknąłem, wzmacniając własny głos, tak by półmiski zagrzechotały, a noże i widelce zatańczyły na blatach.

Słowa te miały tylko odciągnąć ich uwagę – bo natychmiast, nie czekając na odpowiedź, wskoczyłem na jeden z najbliższych stołów. A potem puściłem się pędem w stronę kominka, roztrącając stopami srebrne półmiski i złote kielichy. Całą wolę skupiałem na jednym: niedopuszczeniu, by przykucnięty nad dziewczynką zabójca ją zamordował.

Panowanie nad zabójcą i jednoczesne uskakiwanie przed wrogami okazało się niełatwe. Zabójcy Shaiksa przechodzą szkolenie w wielu dyscyplinach umysłowych, czasami potrafią oprzeć się nawet woli maga.

Toteż w chwili, gdy zeskakiwałem z ostatniego stołu, zabójca uniósł klingę ku gardłu dziewczynki. Przepaska z jej oczu spadła i mała na jego widok wrzasnęła rozdzierająco. Ja jednak uderzyłem rękojeścią własnej szabli, wymierzając mocny cios w skroń przeciwnika, który runął do tyłu, ogłuszony. Broń wypadła mu z dłoni.

Nie opłaca się zabijać zbyt lekko jemu podobnych. Shaiksa nigdy nie zapominają i nawet bliski śmierci umierający umysł zabójcy potrafi przebyć wielką odległość, by przekazać braciom imię i miejsce pobytu przeciwnika. Toteż pragmatyzm, nie litość, kierował moją ręką.

Chwyciłem małą. Gdy ją podnosiłem, krzyczała, ja jednak posłużyłem się magiczną umiejętnością zwaną bosk: zmienianiem składu chemicznego powietrza w moich płucach. Chuchnąłem jej szybko w twarz i natychmiast pogrążyła się w głębokim śnie.

Następnie zwróciłem się ku przeciwnikom, którzy zbliżali się szybko z dobytą bronią; ich twarze przepełniała wściekłość. Zacząłem rosnąć, jednocześnie siłą woli ciskając im w oblicza pulsujące fale niepowstrzymanego strachu, tak że na mój widok wywrócili oczami, a ich usta otwarły się ze zgrozy. Potem ostatnim wysiłkiem woli sięgnąłem umysłem i zgasiłem trzynaście pochodni oświetlających podziemną salę bankietową. Komnata natychmiast pogrążyła się w ciemności, lecz ja, dzięki magicznemu wzrokowi, wciąż widziałem: dla mnie oświetlał ją srebrzysty, widmowy blask. Dzięki temu zdołałem uciec spośród nich, bezpiecznie przebiegając między wrogami.

Dotarłem już niemal do drzwi, gdy wyczułem za sobą zagrożenie. To był zabójca Shaiksa. Szybko doszedł do siebie i w odróżnieniu od wojowników opierał się mojej magii. Teraz pędził ku mnie, wymachując klingą w lewej dłoni i toporem wojennym w prawej. Każda cząstka jego istoty skupiała się na zabiciu mnie.

Gdyby się dało, zatrzymałbym go, używając minimalnej siły. W walce zazwyczaj istnieje wybór możliwego ataku bądź kontrataku. Teraz jednak zbliżał się do mnie z taką koncentracją i zdecydowaniem, że nie miałem wyjścia, pozostało mi tylko jedno.

Uchyliłem się przed pierwszą klingą, wiedziałem jednak, że drugiej nie ucieknę: topór opadał ku mojej głowie, grożąc oddzieleniem jej od karku. Przeszyłem zatem serce zabójcy własną szablą. Efekt był natychmiastowy: topór wypadł mu z pozbawionych czucia palców, lądując na ziemi ułamek sekundy przed ciałem.

Zwycięstwo ocaliło mi życie, ale też odmieniło je na zawsze. Zabijając wysokiego maga, stałem się wyrzutkiem w oczach Triumwiratu, zaś śmierć zabójcy skierowała na moją głowę gniew całego jego bractwa. Będą szukać zemsty i polować na mnie aż po kres ziemi, póki ja także nie umrę.

W ostatniej chwili wybiegłem na dziedziniec. Nessa i Susan wyprowadziły ze stajni trzy wierzchowce. Nessa niepewnie trzymała nóż, próbując odpędzić cztery biegnące ku niej purrai. Susan wrzeszczała histerycznie.

Potem jednak zauważyłem piątą niewolnicę. Tuliła do siebie zgiętą, krwawiącą obficie rękę. Zatem Nessa wykazała się jednak odwagą i zadała co najmniej jeden cios! Ale jeszcze kilka chwil i zginęłyby obie. Puściłem się pędem ku nim, miejscowe purrai wrzasnęły i na mój widok umknęły do stajni. Oceniłem szybko wzrokiem trzy srokate klacze – w żadnej nie rozpoznałem wierzchowca, na których przybyliśmy do wieży. Z jednej strony to dobrze, bo okuto je na sposób kobaloski szerokimi podkowami, zapewniającymi większą stabilność i zapobiegającymi zapadaniu się w każdy śnieg, prócz świeżo spadłego. Reszta jednak wyglądała źle – bardzo źle. Miały siodła, lecz brakowało im juków i zapasów. Nie widziałem owsa dla koni, jedynie dwa zwyczajowe niewielkie worki oszeru, którym w ostateczności można je karmić. Robiono go z owsa z dodatkiem specjalnych chemikaliów, które mogły wystarczyć jucznemu zwierzęciu na długą podróż. Oczywiście, potem koń zdychał, zatem z oszeru korzystano tylko w ostateczności. Ale jaki inny wybór dała mi Nessa?

Z przekleństwem wskoczyłem na grzbiet najbliższego konia i złożyłem na łęku nieprzytomną dziewczynkę.

– Dzięki Bogu! – zawołała Nessa, wiedziałem jednak, że wojownicy zapewne biegną już, by opuścić kratę i zapobiec naszej ucieczce z dziedzińca, wskazałem ręką wyjście, kierując ku niemu wierzchowca po mokrych, kamiennych płytach.

Nessa z trudem wsadziła nadal zapłakaną siostrę na jedną klacz, potem szybko dosiadła drugiej. Po chwili znaleźliśmy się już za otwartą bramą i galopowaliśmy wysypaną popiołem ścieżką wprost w tabuny śniegu.

Przez jakiś czas jechaliśmy w ciszy, zakłócanej jedynie rozdzierającymi szlochami Susan. Analizowałem w myślach konsekwencje ostatnich wydarzeń.

– Dlaczego zmierzamy na północ?! – zawołała w końcu Nessa.

Nie zaszczyciłem jej odpowiedzią. Tylko jeden kierunek dawał mi szansę przeżycia, a i to niewielką, Pozostały mi tylko dwa wyjścia – pierwsze: zostać banitą i wymykać się wrogom póki zdołam, drugie: wyruszyć wprost do źródła zagrożenia i stawić mu czoło – w samym sercu Valkarky.

Rozdział 9

NA PÓŁNOC, DO VALKARKY

Prowadziłem nas na północ, ku najlepszej pozostającej szansie ocalenia. Po dwóch godzinach dotarliśmy do ruin farmy. Była bardzo stara i kiedy ponad dwa tysiąclecia wcześniej klimat uległ zmianie, opanowały ją żywioły. W owym czasie mój lud przesunął granice dalej na południe, nie napotykając na zbytni opór małych, słabych królestw podzielonych ludzi.

Teraz z budynku pozostały tylko dwie nagie, kamienne ściany pod osłoną stromego zbocza. Zbliżywszy się do ruin, wyczułem coś niewidocznego i wrogiego. Zatrzymałem się szybko.

– Dlaczego stajemy? – spytała Nessa. – Musimy się tam schować!

Ja jednak nie zważając na jej słowa, zadarłem ogon, szukając źródła niepokoju. Gdy tak uczyniłem, na moje ramiona i głowę posypał się grad drobnych kamieni.

Po chwili znalazłem. To był bychon, duch zdolny manipulować materią. Niektóre z nich są bardzo groźne, potrafią niezwykle celnie ciskać wielkimi głazami i miażdżyć nimi ofiary, ten jednak sprawiał wrażenie względnie słabego. Trąciłem go umysłem, a on wycofał się w najmroczniejszy zakamarek. Potem zacząłem szeptać do niego cicho, by purrai nie usłyszały mych słów:

Wkrótce stąd odejdziemy i znów będziesz mógł zająć swój dom. Nie rób niczego, co zmusiłoby mnie do przegnania cię stąd na zawsze. Bądź spokojny i pozostań w ukryciu. Czy przyjmujesz moją propozycję?

Na głowę nie spadł mi żaden kamyk, uznałem więc milczenie bychona za znak zgody. Natychmiast wykorzystałem walające się wszędzie wokół stare drewno. Najpierw zbudowałem prosty daszek osłaniający przed śnieżycą, część pozostałego drewna podpaliłem siłą woli, bo potrzebowaliśmy ognia, by zaczerpnąć nieco życiodajnego ciepła.

Odziane w praktyczne stroje purrai dwie starsze dziewczynki nie zmarzły zbytnio, najmłodszą jednak porwałem w chwili, gdy szykowano ją na rzeź i była niemal naga. Bosk pogrążył ją w głębokim śnie, ale zbyt długie utrzymywanie jej w tym stanie byłoby niebezpieczne, toteż musiałem ją ocucić. Obudziwszy się, natychmiast zaczęła dygotać i rozpłakała się słabo, a ja wiedziałem, iż brak jej sił, by mogła przetrwać zbyt długo.

Ja dobrze sobie radzę nawet w największe mrozy, toteż nie potrzebowałem długiego, czarnego płaszcza. Jednakże nie nosiłem go dla ochrony przed chłodem, stanowił oznakę mego powołania i stanowiska haizdana, trzynaście guzików symbolizowało trzynaście prawd, których poznanie zajęło mi wiele długich lat. Niechętnie go zdejmowałem, wiedziałem jednak, że bez osłony dziecko wkrótce umrze, a wciąż obowiązywały mnie warunki umowy ze Starym Rowlerem. Ściągnąłem zatem płaszcz i opatuliłem Bryony, oddając ją Nessie, która przycupnęła z siostrą przy ognisku, szepcząc do niej kojąco.

– Mała Nesso – spytałem łagodnie – gdzie są nasze juki? Gdzie prowiant, który utrzyma nas przy życiu?

Nessa zwiesiła głowę.

– Bałam się – przyznała. – Wzięłyśmy pierwsze napotkane konie. Słyszałam głosy Kobalosów, dobiegające z głębi stajni, a potem przeszkodziły nam tamte szalone kobiety – zagroziłam im nożem i jedną skaleczyłam, lecz wciąż się zbliżały. Moja siostra płakała ze strachu. Uznałam, że działam w naszym najlepszym interesie.

Widziałem, że ostatnie wydarzenia nie dają jej spokoju.

– W takim razie zrobię, co będę mógł – oznajmiłem. – Czy nadal masz mój nóż?

Nessa przytaknęła i wyciągnęła nóż spod peleryny, podając mi go rękojeścią naprzód. Przyjąłem klingę z cieniem uśmiechu, szykując się na to, co konieczne.

Zdjąłem buty i odziany jedynie w wąski, ukośny pas z pochwami, w których tkwiły dwa krótsze sztylety, wspiąłem się na wzgórze w samą paszczę śnieżycy. Prawdę mówiąc, podobała mi się ta pogoda: na Kobalosa podobna burza działa ożywczo.

Wkrótce dotarłem na spory płaskowyż, wysokie wrzosowiska; tam opadłem na czworaki i pomknąłem rączo, unosząc ogon wysoko nad grzbietem w poszukiwaniu ofiary.

W śnieżycy nie dostrzegałem zbyt wielu poruszeń, w dali wyczułem polarne lisy, gryzonie i kilka drapieżnych ptaków, ale wszystkie były zbyt odległe. I wtedy natknąłem się na wilki.

To była duża wataha, zmierzająca na północ wraz z wichurą. Minęłyby mnie w odległości co najmniej trzech staj na zachód, wysiliłem jednak wolę i je przywołałem: pomknęły ku mnie, węsząc łatwą zdobycz. By jeszcze bardziej je zachęcić, odwróciłem się i zacząłem uciekać, brnąc w śniegu.

Dopiero gdy niemal mnie dopadły, przyspieszyłem. Pędziłem coraz szybciej i szybciej, aż w końcu pozostał tylko przewodnik stada, wielki, biały wilk – smukły, muskularny, w kwiecie wieku. Razem oddalaliśmy się od reszty, która pozbawiona przywódcy wkrótce zmęczyła się pościgiem i została daleko w tyle, krążąc bez celu i wyjąc do niewidzialnego księżyca.

Kiedy wilk niemal mnie doścignął, odwróciłem się na spotkanie. Zaatakowaliśmy równocześnie, szczerząc kły, futro uderzyło o futro i po sekundzie tarzaliśmy się w głębokim śniegu, ściskając się nawzajem w śmiertelnych objęciach. Wilk wgryzł się głęboko W moje ramię, lecz dla mnie ból to nic; własnymi zębami rozdzierałem mu gardło, rozszarpując ciało, tak że krew tryskała z ran, jaskrawoczerwona na tle białego śniegu.

Napiłem się do syta, a tymczasem wielki zwierz szamotał się pode mną w śmiertelnych drgawkach. Nie zmarnowałem nawet kropli gorącej, słodkiej, gęstej krwi. Zaspokoiwszy pragnienie, dobyłem szabli i odrąbałem bestii łeb, ogon i łapy, potem, wędrując na dwóch nogach, zarzuciłem sobie na ramiona truchło i zawróciłem na zrujnowaną farmę.

Niedaleko ognia, czując na sobie spojrzenie wielkich oczu dziewcząt, obdarłem wilka ze skóry i wypatroszyłem, a potem pociąłem na małe kawałki i zakopałem w gorącym popiele.

Tej nocy wszystkie trzy siostry najadły się do syta, tylko Susan narzekała, próbując z jękiem przeżuć częściowo przypalone, częściowo upieczone mięso. Nessa jednak uciszyła ją szybko, bo dobrze rozumiała, że dałem im nadzieję na przeżycie.

Tuż przed świtem dorzuciłem drew do ognia i ów dźwięk obudził Nessę. Przyszła i usiadła naprzeciw mnie, nasze spojrzenia spotkały się ponad płomieniami. O dziwo, tej nocy nie wydawała się aż tak chuda. Jej szyja wyglądała zachęcająco i do ust napłynęła mi ślinka, aż musiałem ją przełknąć.

– Nie podoba mi się tutaj – oznajmiła Nessa. – Wciąż mam wrażenie, jakby coś nas obserwowało. Słyszałam dźwięk, wywołany gradem spadających kamyków. To może być niebezpieczny bogin. Może obrał sobie to miejsce za siedzibę.

– Czym jest bogin? – spytałem przepełniony ciekawością.

– To zły duch. Niektóre ciskają kamieniami, a nawet wielkimi głazami. Są niebezpieczne, czasem zabijają ludzi.

– Jak rozprawiłabyś się z podobnym zagrożeniem? – zapytałem ostro.

– Nawet bym nie próbowała – wyjaśniła Nessa. – Ale daleko na południu, za morzem, podobno żyją stracharze – mężczyźni, którzy potrafią radzić sobie z podobnymi istotami.

Z tego, co opisała, wydawało się całkiem prawdopodobne, iż „bogin” to ludzka nazwa bychona. Lecz choć długo żyję na tym świecie i wiele lat poświęciłem nauce, nigdy wcześniej nie słyszałem o ludzkich stracharzach. Zastanawiałem się, jakim rodzajem magii się posługują.

– Cóż, nie martw się, mała Nesso, stracharz nie jest tu potrzebny. W mrocznych miejscach często czyhają niewidzialne istoty, które tylko czekają i patrzą. Ale ze mną jesteś bezpieczna.

– Ile potrzebujemy czasu, by znów wyruszyć w drogę? – spytała. – I dlaczego jedziemy na północ?

– Być może zdołamy wyruszyć jutro o świcie, a najpóźniej po południu – odparłem. – Lecz bez owsa konie nie zajadą daleko. W małych workach mamy oszer, który na krótko doda im sił – ale potem zabije. Przed końcem tygodnia będziecie jadły koninę. Łatwiej je pogryźć niż wilcze mięso, więc może twoja siostra nie będzie aż tak marudzić. Być może po to, by przetrwać, będziemy też zmuszeni zjeść jedną z twoich sióstr – najlepiej Susan, bo jest większa i ma więcej mięsa na swych kościach.

Nessa sapnęła.

– Jak możesz nawet myśleć o czymś tak okropnym?

– Bo lepiej, by jedno umarło, aby inni przetrwali. Tak postępujemy w świecie Kobalosów, więc powinnaś do tego przywyknąć, mała Nesso.

– A co z twoją obietnicą?! – wykrzyknęła. – Zgodziłeś się zaprowadzić moje siostry w bezpieczne miejsce!

– Owszem, i dołożę wszelkich sił i dostępnych mi mocy, by dotrzymać warunków umowy z twym nieszczęsnym ojcem.

Przez chwilę Nessa milczała, potem jednak spojrzała mi prosto w oczy.

– W razie konieczności zjedzcie mnie.

I znów zdumiała mnie jej odwaga.

– Nie mogę się zgodzić – rzekłem jednak. – Bo widzisz, ty należysz do mnie i nie zmarnuję swojej własności. A zresztą zmieńmy temat, wrócimy do tego, jeśli pojawi się taka konieczność. Czeka nas długa podróż na północ. A teraz wyjaśnię ci, dlaczego tam zmierzamy. Jedziemy do Valkarky, gdzie muszę bronić swojej sprawy – to moja jedyna nadzieja na przeżycie. By ocalić twoje siostry, zabiłem wysokiego maga a także zabójcę, którego bractwo będzie się mścić i polować na mnie aż do śmierci. Lecz ci, których zabiłem, złamali prawo dotyczące własności. Jeżeli zatem z powodzeniem przedstawię swą sprawę rządzącemu Triumwiratowi, nie będą mogli mnie tknąć.

– Co to jest Valkarky? Jeszcze jedna forteca?

– Nie, Nesso, to miasto. Nasze miasto! Najpiękniejsze i najniebezpieczniejsze miejsce na całym wielkim świecie – odparłem. – Nawet człowiek, jak ty, obdarzony słabymi, na wpół ślepymi oczami, nie może nie dostrzec jego piękna. Ale nie lękaj się, będę cię chronić przed jego niebezpieczeństwami.

– Lepiej byłoby mi tu umrzeć – rzekła z goryczą Nessa – niż jechać do miasta pełnego takich jak ty.

– Umrzeć? Umrzeć, moja Nesso? Kto mówi o umieraniu? Zwróciłaś mi życie, a ja w zamian będę chronił ciebie i twoje dwie pulchne siostry, tak jak obiecałem. Jedynie w razie absolutnej konieczności zjem jedną z nich i tylko po to, by druga mogła przeżyć. Złożyłem obietnicę, ale nie dokonam niemożliwego. Gdybyś tylko wyprowadziła nasze konie z zapasami, tak jak ci rozkazałem!

Po twarzy Nessy przebiegł cień wstydu, milczała jednak, wyraźnie zatopiona w myślach.

– Czy kiedy dokończysz swoje sprawy, zaprowadzisz je w bezpieczne miejsce?

Uśmiechnąłem się, choć nie odsłoniłem zębów.

– Oczywiście. Czyż tego nie przyrzekłem? A teraz idź spać. Co innego możecie robić, poza spaniem, podczas tak mocnej śnieżycy?

– Mój ojciec mówił, że to ty przesypiasz najgorszą zimę. Mówił, że hibernujesz. Dlaczego to robisz, skoro tak bardzo lubisz mróz?

Wzruszyłem ramionami.

– Mag haizdan sypia w shudru, sercu zimy po to, by się uczyć. To czas, gdy gromadzi myśli w głębokich snach i ze swych doświadczeń wysnuwa nową wiedzę. Śnimy, by ujrzeć prawdę w sercu życia.

Nessa odwróciła się i obejrzała w miejsce, gdzie drzemały jej siostry. Bryony wciąż ciasno opatulał mój płaszcz – widać było tylko jej mysiobrązowe włosy.

– Jak wygląda Valkarky? – spytała, odwracając się ku mnie.

– Jest ogromna – wyjaśniłem. – Wierzymy, że nasze miasto nie przestanie się rozrastać, póki nie pokryje całego świata. Wówczas nie pozostanie na nim żadna skała, drzewo ani nawet źdźbło trawy. Wszystkie inne miasta zostaną zmiażdżone pod rozrastającymi się murami!

– To okropne! – wykrzyknęła. – Nienaturalne. Przez was cały świat stanie się odrażający.

– Nie rozumiesz, mała Nesso, więc nie osądzaj, póki nie zobaczysz na własne oczy.

– Ale to przecież i tak bzdura. Jak miasto mogłoby stać się aż tak wielkie? Zabrakłoby budowniczych, by stworzyć podobny koszmar.

– Mury Valkarky stale rozbudowują i naprawiają stworzenia nie potrzebujące snu. Wypluwają z ust miękki kamień, który służy za materiał budowlany. Z początku przypomina drzewną pulpę, ale wkrótce, po zetknięciu z powietrzem twardnieje. Stąd nazwa Valkarky – oznacza ona Miasto Skamieniałego Drzewa. To cudowne miejsce, pełne istot stworzonych przez magię – stworzeń, których nie zobaczysz nigdzie indziej. Bądź wdzięczna, że ujrzysz je na własne oczy. Wszyscy inni ludzie, którzy tam trafiają, to niewolnicy albo skazani na śmierć. Ty masz nadzieję opuścić je żywa.

– Zapominasz, że i ja jestem niewolnicą – odparła gniewnie Nessa.

– Oczywiście, że tak, mała Nesso. Ale w zamian za swą niewolę zapewnisz wolność dwóm siostrom. Czy to cię nie raduje?

– Jestem winna posłuszeństwo ojcu i gotowa poświęcić życie, by siostry przeżyły bezpiecznie. Ale z pewnością mnie to nie raduje. Miałam wiele planów co do swego życia, teraz mi je odebrano. Czy mam się tym cieszyć?

Nie odpowiedziałem. Nie warto było debatować na temat przyszłości Nessy albo jej braku. Nie uprzedziłem jej, jak źle sprawy stoją. Miałem niewielkie szanse, pewnie zostanę pojmany i zabity albo w czasie podróży, albo natychmiast po przybyciu do miasta. Mało prawdopodobne, bym dożył chwili, gdy będę mógł z powodzeniem zwrócić się do rządzącej rady, Jeśli zginę, trzy dziewczyny w najlepszym razie trafią w niewolę, w najgorszym zostaną pozbawione krwi i pożarte.

Po naszej rozmowie Nessa umilkła. Nie życząc mi nawet dobrej nocy, poszła się położyć. Ludziom takim jak ona często brak dobrych manier, więc nieszczególnie mnie to zdziwiło.

Rozdział 10

WOJOWNIK HYB



Jakąś godzinę przed świtem wiatr ucichł i śnieżyca zamieniła się w lekki taniec płatków, opadających leniwie z szarej kopuły nieba.

– Potrzebny mi mój płaszcz, mała Nesso – oznajmiłem. – Będziesz musiała podzielić się swoimi ubraniami z najmłodszą siostrą.

Wcześniej czy później czekała mnie walka i chciałem mieć wówczas na sobie długi, czarny płaszcz, oznakę urzędu, by nieprzyjaciel docenił siłę tego, z kim przyjdzie mu się zmierzyć. Zauważyłem, że to Nessa oddała część strojów małej, także swą nieprzemakalną pelerynę. Ubrania były o wiele za duże, ale zapewnią Bryony niezbędną ochronę przed żywiołami. Nessie natomiast będzie teraz ciężej. Susan nie oddała ani skrawka odzieży.

Jak to miałem w zwyczaju, zanim dosiadłem konia; stanąłem przed nim i chuchnąłem mu szybko trzy razy w nozdrza.

– Co robisz? – spytała Nessa z twarzą jaśniejącą ciekawością.

Najwyraźniej rozsądnie postanowiła nie sprzeciwiać się moim życzeniom.

– Używam czegoś, co my, magowie, nazywamy bosk Zanim wdmuchnąłem mu w nozdrza powietrze, zmieniłem jego skład w swoich płucach. W ten sposób za. szczepiłem w zwierzęciu posłuszeństwo i odwagę. Te. raz, jeśli będę musiał walczyć, mój koń nie umknie przed czekającym go wrogiem!

– A będziesz musiał walczyć? Czy grozi nam niebezpieczeństwo?

– Tak, mała Nesso, to bardzo prawdopodobne. Ale nie mamy wyjścia. Musimy zatem jechać dalej i liczyć na najlepsze.

– Jak daleka jeszcze to droga? Każdy dzień wydaje się taki sam. Zaczynam tracić rachubę czasu, mam wrażenie, że minęły już tygodnie.

– To zaledwie nasz piąty poranek. Lepiej nie myśleć o reszcie podróży. Po prostu przyjmuj każdy nowy dzień.

Zostawiliśmy za sobą starą farmę. Wkrótce znaleźliśmy się na skalistym pustkowiu, gdzie śnieg już stopniał. Ze szczelin w ziemi wznosiła się para, od czasu do czasu ziemia drżała, a wietrzyk przynosił ze sobą swąd spalenizny.

– Co to za miejsce? – Nessa podjechała do mnie.

– To Uskok Fittzanda, okolica znana z niestabilności i trzęsień ziemi. Stanowi południową granicę naszego królestwa. Wkrótce znajdziemy się w kraju mego ludu.

Nadal jechaliśmy na północ po parującej i drżącej ziemi; konie denerwowały się jeszcze bardziej niż trzy zalęknione purrai. Okolica była rozległa, a ruchome skały sprawiały, że trudno by nas tu wytropić. Ci, którzy ścigali nas z fortecy, z pewnością oczekiwali, że umknę na południe – nie na północ, ku prawdopodobnemu spotkaniu z katem – i to mi dawało przewagę. Wkrótce inni także zaczną nas ścigać. Zabójca przed śmiercią posłał z pewnością swą ostatnią myśl do bractwa. Wiedzą, kto go zabił, niektórzy zapewne już wyruszyli na śnieżne pustkowia, może są blisko i kiedy wyczują moją obecność, pomaszerują nam na spotkanie. Triumwirat wysokich magów mógł też wysłać kolejnych zabójców z Valkarky.

Tu, na pustkowiach, próbowaliby zabić mnie od razu. Musiałem dotrzeć cało do miasta, by zdobyć prawo odwołania się do rady.

Dręczyła mnie tylko jedna myśl. Czy starczy mi odwagi i bezwzględności, by pokonać wrogów? A może skaził mnie już skaiium, na co wskazywała łagodność, z jaką traktowałem Nessę?

I rzeczywiście, nieprzyjaciel wkrótce mnie odnalazł. Nie był to jednak zabójca Shaiksa, którego oczekiwałem. Najwyżsi magowie wysłali zupełnie inną istotę.

Zamachowiec stał nieruchomo dokładnie przed nami. Na pierwszy rzut oka wyglądał jak zbrojny Kobalos dosiadający rumaka, lecz miejsce, gdzie jeździec spotykał się z koniem, wyglądało nie tak, jak powinno. Nie chodziło jedynie o to, że brakowało siodła – absolutnie nic nie oddzielało jednego od drugiego. Nie patrzyłem na dwie istoty, lecz jedną śmiercionośną całość.

– Co to za okropieństwo? – Nessa zadrżała.

Susan zaczęła jęczeć, a Bryony milczała, dygocąc Ze zgrozy.

– Być może nasza śmierć – odparłem. – Trzymajcie się z tyłu, ja zrobię, co w mojej mocy.

Miałem do czynienia z hybem, krzyżówką Kobalosa i konia, stworzoną do walki. Górna część ciała stwora była kudłata i umięśniona, łącząca w sobie niezwykłą siłę z szybkością i zręcznością, pozwalającymi rozedrzeć przeciwnika na strzępy. Dłonie miał także specjalnie przystosowane do walki. Wyglądało to, jakby w prawej hyb ściskał pięć długich, cienkich kling, ja jednak wiedziałem, że to szpony, które może cofać w głąb muskularnej ręki, bądź wysuwać wedle uznania. W prawej trzymał maczugę – wielką pałkę pokrytą ostrymi szpikulcami, podobnymi do kolców jeżozwierza.

Dolna połowa ciała hyba jest szybsza od konia, z przednich nóg wyrastają kościane ostrogi, często pozwalające mu rozpruć wierzchowca przeciwnika. W dodatku ten hyb miał na sobie zbroję: metalowy hełm, osłaniający całą twarz prócz wściekłych, czerwonych oczu, oraz żebrowany pancerz najwyższej klasy, który chronił górną i dolną część ciała.

Hełm z wydłużoną szczęką zdradzał prawdziwy kształt górnej głowy, bliższy koniom niż Kobalosom. Obie paszcze otwierały się, wyrzucając w mroźne powietrze kłęby pary. A potem z obu gardeł wyrwało się wyzwanie, niski, gardłowy ryk, który odbił się echem od horyzontu po horyzont. Bez dalszych wstępów stwór pomknął ku mnie wąską szczeliną pomiędzy słupami pary, tryskającymi z wulkanicznych skał.

Usłyszałem za plecami paniczne rżenie – to klacze niosące purrai, wyczuwszy złowieszczą, obcą naturę hyba, umknęły, unosząc ze sobą dziewczyny. Lecz mój koń, wzmocniony magią bosk, nawet nie drgnął.

Hyb zakręcił maczugą wysoko nad głową, ja jednak przejrzałem jego podstęp. Zamierzał odciągnąć moją uwagę – gdy uniosę głowę, długie, cienkie szpony uderzą szybko i nisko, jak języki żmii.

Stało się tak, jak przewidziałem, a ja byłem gotów. Ruszyłem naprzód, na spotkanie napastnika, wyciągając ogon, i minęliśmy się w odległości zaledwie stopy. Gdy hyb pochylił się ku mnie, uniósł ostre szpony, próbując wbić mi je pod żebra, prosto w serce. Ja jednak skupiłem umysł, przywołując małą, jasną, magiczną tarczę, która zmaterializowała się w powietrzu i poruszała wraz ze mną.

Ustawiłem ją tak, by odbiła pięć śmiercionośnych szponów. Sam nie od razu zadałem cios – kierując wierzchowcem kolanami, dobyłem szabli i wykorzystując przewagę, zaatakowałem, nim stwór zdążył w pełni się obrócić.

Wymierzyłem mu cios w głowę rękojeścią szabli, metalowy hełm zadźwięczał. Potem sztyletem spróbowałem przebić szyję we względnie słabym miejscu, w którym pancerz styka się z hełmem.

To mi się nie udało i rozłączyliśmy się, galopując w przeciwne strony.

Hyb błyskawicznie zawrócił i po raz drugi runął do ataku. Tym razem jednak, mimo jego zręczności i szybkości, byłem jeszcze lepiej przygotowany i po raz drugi odbijając szpony tarczą, sam zadałem cios.

Brakło mi miejsca, by włożyć pełnię sił w poziome cięcie klingi, ale dopisywało mi szczęście.

W chwili gdy uderzyłem, z ziemi niemal dokładnie pod przeciwnikiem wytrysnął strumień pary. Koński łeb ryknął z bólu, górna część tułowia hyba pochyliła się ku mnie, by uniknąć oparzeń. Moja szabla trafiła zdekoncentrowanego wroga wysoko w ramię, gdzie odbiła się od żebrowanej zbroi i odnalazła wąską szczelinę między hełmem i naramiennikiem, wgryzając się w szyję, tak że hyb zakołysał się mocno.

Gdy oszołomiony stwór chwiał się w siodle, wypuszczając z odrętwiałych palców maczugę, uderzyłem go magiczną tarczą niczym młotem; potworny cios powalił go na bok, cztery nogi ugięły się pod ciałem. Z ciężkim łoskotem uderzył o ziemię, przeturlał się w śniegu i znieruchomiał.

Zeskoczyłem z siodła i ostrożnie podszedłem do nieprzyjaciela. Spodziewałem się, że trudniej będzie pokonać hyba zabójcę i wciąż obawiałem się podstępu. Zerknąłem na dolną część ciała wroga i ujrzałem najróżniejsze klingi i tkwiące w pochwach. Teraz leżał zdany na moją łaskę, ściągnąłem mu zatem hełm i przycisnąłem klingę do gardła.

Hyb był nieprzytomny, oczy miał zamknięte. Nie chciałem tracić czasu, toteż posłałem magiczny cierń prosto w jego mózg i ocknął się z krzykiem. Powieki nagle uniosły się, a jego oczy zapłonęły złowieszczą czerwienią. Przez moment zakręciło mi się w głowie, świat zdawał się wirować; ściskające szablę palce rozluźniły się. Co się ze mną dzieje?

W ostatniej chwili uświadomiłem sobie, że zagrożenie kryje się w oczach stwora. Ledwie zdołałem odwrócić wzrok: przymus, by w nie patrzeć, był bardzo silny, a one same działały hipnotyzująco i miały moc pozbawiania woli, tak że czas tracił jakiekolwiek znaczenie.

Znów się skoncentrowałem i tym razem skupiłem wzrok na jego paszczy pełnej wielkich zębów. Zacząłem mówić wolno, na wypadek gdyby stwór wciąż pozostawał ogłupiały po ostatnim straszliwym ciosie.

– Posłuchaj bardzo uważnie – ostrzegłem, przyciskając klingę do gardła stwora, tak że popłynęło z niego kilka kropel krwi. – Skrzywdzono mnie i jadę zwrócić się wprost do Triumwiratu Valkarky. Mam takie prawo.

– Nie masz żadnych praw, magu! – ryknął hyb, wypluwając mi te słowa prosto w twarz i zgrzytając wielkimi końskimi zębami. – Zamordowałeś jednego z wysokich magów i rozkazano cię zabić na miejscu.

– Próbował mi przeszkodzić, gdy zgodnie z prawem odbierałem swoją własność. Popełnił zbrodnię, atakując mnie, w samoobronie musiałem go zabić. Ale nie pozostaję w sporze ani z tobą, ani z żadnym z wysokich magów. Daj mi słowo, że nie będziesz mi dalej przeszkadzał, a puszczę cię wolno. Wówczas będziesz mógł dać świadectwo w mej sprawie w Valkarky. Jeśli zechcesz, możesz świadczyć przeciw mnie.

– Już jesteś martwy, magu, nieważne, czy polegniesz z mojej, czy też z innej ręki. Gdy tylko mnie wypuścisz, rozpruję twoje ciało i wypiję krew.

– Dla ciebie dni walki dobiegły końca – oznajmiłem, patrząc z góry na stwora. – To ja trzymam w ręku szablę. To ja mogę cię rozpruć i wykrwawić. Wkrótce wypiję twoją krew. Tak wygląda sytuacja. Teraz pozostał ci już tylko ból.

Gdy go zabijałem, słyszałem krzyki, ale nie z ust hyba: stwór umarł dzielnie, tak jak przypuszczałem. Nie mógł postąpić inaczej. Źródło krzyków stanowiły Nessa i siostry, które opanowały swe konie i wróciły, widząc, że niebezpieczeństwo minęło. Bryony przestała płakać dopiero po godzinie.

Poleciwszy dziewczętom się uspokoić, poprowadziłem je w milczeniu. W myślach odtwarzałem pojedynek z hybem. Co było z nim nie tak? Może nie docenił moich zdolności? A może szczęście odegrało w tym wszystkim pewną rolę?

Pojąłem, iż tak się w istocie stało. Strumień pary zaskoczył hyba, dając mi przewagę. To umniejszało dumę, jaką powinienem odczuwać po zwycięstwie nad tak groźnym przeciwnikiem. Wciąż zagrażał mi skaiium. Będę musiał starać się jeszcze bardziej, by uniknąć jego szponów i zachować siłę maga–wojownika.

Trzy purrai unikały mego wzroku, ich twarze wykrzywiały grymasy odrazy. Czyż nie rozumiały, że musiałem zabić i że czyniąc to, ocaliłem nam wszystkim życie?

Tej nocy znalazłem dla nas jaskinię. Nie mieliśmy drewna na opał, toteż mogliśmy jedynie przeżuwać resztę wczorajszego wilczego, pociętego w paski mięsa.

– Co to za życie! – narzekała Susan. – Och, jakbym chciała, żeby ojciec wciąż żył, żeby to wszystko to był tylko zły sen. Obudziłabym się ciepła i bezpieczna we własnym łóżku!

– Nie możemy zmienić tego, co się stało – odparła Nessa. – Postaraj się być odważna, Susan. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, za parę tygodni rozpoczniesz nowe życie. Wówczas dzisiejszy dzień będzie ci się wydawał jedynie złym snem.

Nessa przemawiała pewnym siebie tonem. Objęła ramieniem Susan, by dodać jej otuchy, ja jednak dostrzegłem smutek w jej oczach. Ją też czekało nowe życie – w niewoli.

Po jakimś czasie zostawiłem siostry same, by się nawzajem pocieszały i usiadłem u wylotu jaskini, spoglądając w gwiazdy. Noc była bardzo jasna i pogodna, na niebie widziałem wszystkich pięć tysięcy – a wśród nich czerwone, przekrwione oko Cougisa, Psiej Gwiazdy, mojego ulubieńca.

Nagle północne niebo przeciął błysk mknący szybko ze wschodu na zachód. Oceniłem, że rozbłyska gdzieś nad Valkarky. Istniał przesąd, że podobna spadająca gwiazda zapowiada śmierć bądź obalenie maga. Inni na moim miejscu uznaliby to za zwiastuna własnego zgonu, ja jednak nie wierzę w podobne głupstwa, toteż odepchnąłem tę myśl i zacząłem skupiać wolę.

Medytowałem, próbując wzmocnić swój umysł na wypadek nadejścia skaiium, gdy z jaskini wyłoniła się Nessa i usiadła obok mnie. Choć owinęła ramiona kocem, dygotała gwałtownie.

– Powinnaś zostać w środku, mała Nesso. Tu jest za zimno dla biednego, słabego człowieka.

– Jest zimno – zgodziła się niewiele głośniej od szeptu – ale to nie dlatego się trzęsę. Jak mogłeś? Jak mogłeś to zrobić na oczach moich sióstr i moich?

– Co zrobić? – Zastanawiałem się, czy może zbyt głośno przeżuwałem wilcze mięso. Może niechcący beknąłem albo puściłem wiatry.

– To, jak zabiłeś tego stwora i wypiłeś jego krew – to było straszne. Jeszcze straszniejsze niż to, co zrobiłeś w wieży. A ty się tym rozkoszowałeś!

– Muszę być z tobą szczery, mała Nesso i wyjaśnić ci, że owszem, zwycięstwo nad śmiercionośnym hybem sprawiło mi niezwykłą radość. W ciągu ostatnich kilku dni zabiłem wysokiego maga, zabójcę Shaiksa i wojownika hyba – niewielu Kobalosów może się poszczycić podobnym osiągnięciem! Proponowałem mu wolność, ale odmówił i nadal próbowałby pozbawić mnie życia – a potem ciebie i twe siostry. Co zatem miałem uczynić? Przyznaję, jego krew smakowała wybornie i wybaczcie, jeśli chłeptałem ją zbyt łapczywie. Poza tym jednak zachowałem się całkiem stosownie.

– Stosownie? – wykrzyknęła Nessa. – To było potworne! A teraz prowadzisz nas do miasta, w którym mieszkają tysiące stworów takich jak ty!

– Mylisz się – oznajmiłem. – Jestem magiem haizdanem. Obecnie jest nas na świecie najwyżej dwudziestu. Nie lubimy miast – mieszkamy na najdalszych kresach ziem Kobalosów. Hodujemy ludzi, pilnując, by byli szczęśliwi i zadowoleni.

– Hodujecie! Co to znaczy hodujecie ludzi?

– Nie musisz się tym przejmować, Nesso. Dlaczego tak cię to poruszyło? Owszem, twój ojciec i siostry byli częścią mojej farmy zwanej haizdą – to od niej nazywają mnie haizdanem. Zbieramy krew, by się odżywiać – oraz inne użyteczne materiały. Twój nieżyjący ojciec wiedział, jak się rzeczy mają, ale nie chciał was niepokoić. Dobił ze mną targu, bym trzymał się z daleka. Ty sądziłaś, że jestem tylko niebezpieczną istotą mieszkającą nieopodal, lecz w rzeczywistości należeliście do mnie.

– Co? – Nessa, wstrząśnięta, uniosła dłonie do twarzy. – Wypijałeś krew mojego ojca i sióstr? I moją?

– Z początku owszem, później jednak postanowiłem tego zaprzestać. Szanowałem waszego ojca, uznałem, że lepiej będzie z nim handlować niż tylko brać. Dostarczał mi czerwonego wina i krwi wołków, za jednym i drugim przepadam. Zawarliśmy umowę, która odpowiadała nam obu. Lecz owszem, inni ludzie z haizdy dostarczają mi krwi. Większość jednak nie ma o tym pojęcia – zazwyczaj wypijam ją nocą, kiedy śpią. Staję się bardzo mały i wślizguję do ich domów przez malutkie dziurki w dachu bądź w ścianie. Potem przybieram wygodniejszy rozmiar i wdrapuję się na ich łóżka. Siadam na piersi śpiącego, pochylam się naprzód i ostrożnie nakłuwam mu szyję. Potem wysysam nieco krwi – nigdy nie dość, by zaszkodzić ich zdrowiu. Tak jak farmer–człowiek troszczy się o zdrowie i dobrobyt bydła, ja również oszczędzam swoje zasoby. Najgorsze, czego doświadczają, to nocny koszmar – sen, w którym demon siada im na piersi, utrudniając oddychanie. Bardzo rzadko odczuwają rano lekkie zawroty głowy – zwykle ci, którzy zbyt szybko wyskakują z łóżka. Nakłucia na szyi goją się błyskawicznie i o pierwszym brzasku łatwo je wziąć za ukąszenia owadów. Większość ludzi na farmie nie ma pojęcia, co się dzieje.

Nessa umilkła – kiedy na nią zerknąłem, przekonałem się, że wpatruje się we mnie okrągłymi oczami. Odezwała się dopiero po dłuższej chwili.

– Mówiłeś o „innych materiałach”. Co jeszcze od nas bierzesz?

– Dusze, mała Nesso. Czasami używam dusz was, ludzi.

Obejrzała się w stronę jaskini, zapewne by sprawdzić, czy siostry nadal śpią.

– Jak możesz „używać” duszy? – zdołała w końcu wykrztusić. – To brzmi potwornie.

– Właściciele nie mają nic przeciw temu, bo dzieje się to po ich śmierci. Dusze są zwykle dość oszołomione, dopiero później odnajdują drogę do domu. Wykorzystuję jedynie nieco ich energii, dopóki im się nie uda, tak naprawdę więc tylko je sobie pożyczam.

– A ten ich dom? Gdzie właściwie jest?

– To zależy, niektórzy idą Do Góry, inni Na Dół. Pierwsi, wirując w milczeniu, ulatują w niebo, drudzy z jękiem, czasem krzykiem bądź skowytem zagłębiają się w ziemię. Nie wiem, gdzie mieści się ich dom, ale nikt z nich nie wydaje się zachwycony.

– Czy byłeś obecny przy śmierci mojego ojca?

– Tak, Nesso, byłem. Bardzo długo umierał i okrutnie cierpiał. To nie była przyjemna śmierć, a ponieważ okazałaś się wyrodną córką i uciekłaś, umarł samotnie. Mnie jednak starczyło cierpliwości i zostałem z nim do końca.

– Czy pożyczyłeś jego duszę?

– Nie, nie miałem szansy. Niektóre dusze w ogóle nie są zagubione: nie zwlekają, od razu zmierzają do domu.

– Dokąd udał się mój ojciec?

– Był jednym z Górnych, mała Nesso. Zatem ciesz się. Jego dusza wyprysnęła w niebo bez najlżejszego jęku.

– Dziękuję – powiedziała cicho Nessa, a potem wstała i bez słowa wróciła do jaskini.

Oczywiście skłamałem co do „pożyczania” dusz. Kiedy odbierze im się moc, nie zostaje zbyt wiele. Wypuszczone, kilka chwil wirują powoli, a potem z cichym jękiem rozpływają się i znikają. Nigdy więc nie trafiają do domu. To ich koniec. Może nie najgorszy dla tych, którzy zmierzają Na Dół, lecz inni – ci z Góry – być może tracą wiele. Stary Rowler miał zatem szczęście, że nie zwlekał.

Rozdział 11

JEGO WIELKA CUCHNĄCA PASZCZA

NESSA



Wróciłam do jaskini i zaczekałam, aż oczy przywykną mi do ciemności. W słabym, migotliwym blasku ogniska widziałam sylwetki obu sióstr. Ich oddechy świadczyły, że tylko Bryony śpi.

W milczeniu położyłam się, opatuliłam kocem i spróbowałam zasnąć. Byłam wstrząśnięta – raz po raz wspominałam to, jak umarł ojciec, nie mogąc przegnać z głowy tej wizji. Tak bardzo się wstydziłam, że uciekłam i zostawiłam go w towarzystwie potwora!

A potem uderzyła mnie inna myśl. Wciąż powracały do mnie słowa Wijca – to, że zbierał krew i dusze. Powoli coś przyszło mi do głowy. Przypomniałam sobie swój sen – powracający koszmar, który nawiedzał mnie w dzieciństwie i dopiero teraz nagle nabrał straszliwego sensu. Raz po raz śniłam o tym, że leżę sparaliżowana w łóżku, nie mogąc wezwać pomocy, a coś potwornego siedzi mi na piersi, tak że nie mogłam oddychać, i wysysa mi krew z szyi.

Z czasem koszmary stawały się rzadsze, a potem w ogóle minęły. Zakładałam, że wywołały je przelotne widoki potwora, gdy zerkałam na niego zza zasłony, kiedy odwiedzał farmę. Teraz w końcu poznałam prawdę. Wszystko to było prawdziwe. To nie przypadek, że moje koszmary zakończyły się wkrótce po tym, jak ojciec zaczął handlować z Wijcem. Musiało to stanowić część zawartej przez nich umowy – że Wijec zostawi nas, dzieci, w spokoju.

Czy obietnica, że jeśli cokolwiek spotka ojca, potwór będzie mógł mnie sobie wziąć w zamian za dostarczenie w bezpieczne miejsce Susan i Bryony także stanowiła część układu? Z trudem godziłam się z myślą, że muszę się poświęcić. Czy ojciec naprawdę mnie kochał?

Szybko odrzuciłam wątpliwości. Oczywiście, że kochał. Czyż nie napisał, że w razie konieczności oddałby za nas życie? Teraz ja muszę zrobić, co w mojej mocy, by ocalić siostry.

– Och, tak się boję, tak bardzo się boję! – zawołała Susan.

– Cii! – ucięłam. – Mów ciszej, bo obudzisz Bryony.

– Co my zrobimy? – spytała ciszej Susan. – On wiezie nas na północ, do swoich. Jeden potwór to i tak okropne, ale co będzie, jeśli znajdziemy się wśród setek czy tysięcy? Zabiją nas i pożrą. Widziałaś, jak ta bestia na mnie patrzy? Wciąż wpatruje się w moją szyję. Nie może się doczekać chwili, gdy zatopi w niej kły.

Miała rację, ale jak dotąd Wijec oparł się swoim żądzom.

– Istotnie, to dziki stwór – odparłam – ale umie dotrzymywać słowa. Obiecał naszemu ojcu, że będziecie z Bryony bezpieczne i nie mam powodów sądzić, iż nie dotrzyma przyrzeczenia. Czy nie walczył z własnymi pobratymcami, by nas ocalić? Musimy zachować spokój i wierzyć, że wszystko ułoży się jak najlepiej.

Nie zdradzałam się z własnymi wątpliwościami. Pobyt w wieży okazał się dostatecznie niebezpieczny. Jak sobie poradzimy w Valkarky, gdzie tak wiele bestii może nas zaatakować?

– Jak w ogóle możemy myśleć o szczęściu? Ojciec nie żyje, a my na zawsze opuściłyśmy nasz dom. Jest tak zimno, z każdą milą na północ robi się coraz gorzej. Czy kiedykolwiek będzie nam ciepło i bezpiecznie? – zawodziła Susan, jej głos podnosił się z każdym słowem. – Zostawiłyśmy swoje skrzynie w tamtej okropnej wieży, a w środku były moje najlepsze ubrania. Nigdy już nie założę niczego ładnego.

Swym zawodzeniem zbudziła Bryony, która zaczęła cicho chlipać. Nagle ogarnął mnie palący gniew. Susan zawsze była samolubna – bez wątpienia to efekt tego, że ojciec kochał ją najbardziej. Ja byłam najstarsza, ale to Susan kupował nowe ubrania. Mnie przypadały te, z których wyrosła – musiałam je przedłużać i poluźniać, by pasowały. Nawet sukienka, którą miałam teraz na sobie, należała kiedyś do Susan.

– Zawsze myślisz tylko o sobie i o nikim innym! – warknęłam. – Obudziłaś siostrę i przeraziłaś ją. Powinnaś się wstydzić, Susan!

Susan wybuchnęła płaczem, Bryony także płakała coraz mocniej.

Natychmiast pożałowałam swojego wybuchu. Póki się da, musiałyśmy trzymać się razem. Wiedziałam, że Susan znacznie trudniej przychodzi przystosowanie się do obecnej sytuacji. Ja pomagałam ojcu na farmie – doiłam krowy, pasłam owce, karmiłam kury. Kiedyś wzięłam nawet narzędzia i naprawiłam płot! Głównie pracowałam na dworze, a tymczasem Susan słała łóżka i zamiatała podłogi. Oczywiście, gotowanie i zmywanie zostawiła mnie, więc w sumie miała całkiem lekko. Bez wątpienia nowe życie z potworem wydawało jej się strasznie ciężkie. Musiałam to uwzględnić.

– Już cicho, cicho! – zawołałam znacznie łagodniejszym tonem. – Chodź tu, Bryony. Chodź, usiądź obok mnie, opowiem ci historię.

Przez chwilę czy dwie Bryony nie odpowiadała, potem jednak, wlokąc za sobą koc, podczołgała się i usiadła przy mnie. Objęłam ją ramieniem i uścisnęłam.

– Opowiedz mi znów o czarownicach, Nesso – prosiła.

Bryony uwielbiała historie o czarownicach i kiedy siedziałyśmy przy kuchennym piecu w mroczne, zimowe wieczory, z radością je jej powtarzałam. Opowiadałam historie, które usłyszałam od matki. Bryony nigdy jej nie poznała, toteż cieszyłam się, że mogę zająć miejsce mamy i zrobić to, co robiłaby ona, gdyby wciąż żyła, Owe czarownice pochodziły z Pendle, miasta leżącego daleko na południe w obcym kraju za zimnym morzem. Bryony ubóstwiała słuchać o różnych odmianach ich magii – niektóre odcinały kości kciuków swych nieprzyjaciół, by ukraść ich magiczne moce. Były to straszne historie, ale opowiadane w szczęśliwym bezpiecznym domu. W owych czasach Bryony nie miała pojęcia o istnieniu Wijca, a kiedy odwiedzał farmę, by pomówić z ojcem, wciąż pilnowałam, by go nie dostrzegła.

Teraz jednak sprawy miały się inaczej. Trudno było nazwać to miejsce bezpiecznym, pozostawałyśmy też zdane na łaskę stwora, który wydawał się równie groźny, jak czarownice, o których opowiadałam Bryony. Nie sądziłam, by podobne historie dziś ją pocieszyły.

– Dzisiaj mam dla ciebie inną opowieść, Bryony. To miła historia o pięknym księciu.

– O tak, byłoby wspaniale! Opowiedz mi naprawdę miłą historię, Nesso – poprosiła. – Taką, w której wszystko kończy się szczęśliwie.

Ostatnią rzeczą, na jaką miałam ochotę, było opowiadanie bajek, ale musiałam to zrobić dla siostry.

– Dawno, dawno temu zły ogr porwał księżniczkę i zamknął ją w wieży…

– Jak wyglądał ogr? – przerwała Bryony.

– Był wielki i paskudny – odparłam. – Z jednym, ogromnym, wyłupiastym, przekrwionym okiem pośrodku czoła. Lecz wieści o brance zainteresowały księcia, który osiodłał rumaka i ruszył jej na pomoc…

– Czy książę był urodziwy? – naciskała Bryony. Trudno mi było się skupić, bo słyszałam gramolenie się potwora na dworze. Poza tym kiepska była ze mnie bajarka, ale przynajmniej udało mi się zainteresować siostrę.

– Tak, był wysoki, miał złociste włosy i błękitne oczy, a u pasa w skórzanej pochwie nosił miecz ze srebrną rękojeścią.

– Czy miał ładne zęby i słodki oddech? – dopytywała się Bryony.

– Tak, jego oddech pachniał słodziej niż wiosenne kwiaty.

– Czyli lepiej niż oddech potwora – wtrąciła Susan – bo ten cuchnie zgniłym mięsem i krwią.

– Cii! – syknęłam. – Ma bystre uszy.

– Zęby też ma ostre i długie – dodała Bryony.

Odetchnęłam głęboko i spróbowałam podjąć wątek, lecz Susan znów mi przerwała:

– Tym razem ja opowiem tę historię, Nesso. Twoje są zawsze strasznie nudne i przewidywalne.

Byłam zbyt zmęczona, by protestować, toteż pozwoliłam jej kontynuować.

– Piękny książę podjechał do mrocznej wieży i dopisało mu szczęście, bo groźny ogr o długich, ostrych zębach i oddechu cuchnącym krwią i zgniłym mięsem, właśnie wyszedł. Książę zatem wyważył drzwi, wspiął się na szczyt wieży i skradłszy szybkiego całusa pięknej księżniczce, zniósł ją na dół po schodach i posadził na swego rumaka.

Na wzmiankę o pocałunku Bryony zachichotała, a ja zaczęłam się odprężać.

– Ale ogr ukrywał się wśród drzew za wieżą. Wypadł stamtąd i rzucił się na księcia, który dobył miecza – ciągnęła Susan.

– Czy przystojny książę odrąbał ogrowi głowę? – spytała Bryony. Dygotała na całym ciele, niemal wstrzymując oddech.

Zapadła cisza. Powinnam była przewidzieć, co będzie dalej, ale tak się nie stało i nie mogłam już interweniować.

– Nie – oznajmiła Susan. – Ogr otworzył wielką, cuchnącą paszczę i odgryzł księciu głowę. Potem pożarł konia, a na deser zjadł księżniczkę!

Bryony krzyknęła i znów zaczęła szlochać.

W tym momencie do jaskini wpadł potwór.

– Cisza! – warknął. – Skończcie z tymi głupstwami. Rankiem będziecie potrzebowały pełni swych sił! Gniew w jego głosie oszołomił nas wszystkie. Leżałam tam bardzo długo, słuchając i czekając, aż oddech sióstr się zmieni i pogrążą się we śnie. Ponad wszystkim słyszałam szorstkie, ciężkie chrapanie bestii. W końcu sama zasnęłam i zaczęłam śnić.

Szczur wpełza teraz na mnie. Czuję jego małe, ostre pazurki, kłujące skórę przez kołdrę. Siedzi mi na piersi. Jego ogon tłucze o nią, łup, łup, coraz szybciej, idealnie dotrzymując kroku kołaczącemu sercu.

I nagle dzieje się coś nowego, jeszcze bardziej przerażającego. Szczur z każdą sekundą staje się coraz cięższy. Jego masa napiera mi na pierś, z trudem oddycham. Jak to możliwe? Jak szczur może być tak wielki i ciężki?

Rozdział 12

STRAŻNIK BRAMY

Następnego dnia jechaliśmy całkiem szybko. W końcu głód zmusił nas do zabicia jednego z koni. Mimo protestów Nessy wybrałem jej wierzchowca, bo oceniałem, że jest najsłabszy z całej trójki. Oczywiście, kiedy zacząłem pić słodką, gorącą krew, purrai się oburzyły. Nie powstrzymało ich to przed zjedzeniem mięsa, kiedy je dla nich przygotowałem. Tak samo jak ja, robiły to, co trzeba, by przetrwać, czemu zatem odwracały się ode mnie ze wstrętem?

Od tej pory Nessa i Susan musiały jechać razem, ja wiozłem najmłodszą purrę. Nessa protestowała i zaproponowała, że to ona pojedzie ze mną, by Bryony mogła zostać ze starszą siostrą, ale odmówiłem. W każdej chwili mogła znów czekać mnie walka, toteż starałem się jak najbardziej oszczędzać konia. Bryony była lekka, szczęśliwie też nie wzdragała się przed jazdą ze mną, choć czułem, że cały czas pozostaje sztywna ze zgrozy.

*

W końcu, po kolejnym tygodniu jazdy, ujrzeliśmy przed sobą Valkarky. Zbliżało się południe, a choć na tych szerokościach geograficznych słońce nadal wisiało nisko na niebie, dzień był jasny i pogodny, a widoczność doskonała.

– Co to za światła? – spytała Nessa, podjeżdżając do mnie.

Przez moment patrzyła mi prosto w oczy, siostra natomiast przywarła jej do pleców, odwracając twarz, by nie musieć na mnie spoglądać.

Na horyzoncie migotała lśniąca świetlna zasłona, mieniąca się wszystkimi barwami tęczy. Czasami zdawała się rozsuwać, ukazując kryjącą się za nią nieprzeniknioną czerń.

– Te światła to blask oczu i paszcz istot, które budują Valkarky – odparłem. – Wkrótce zobaczymy mury miasta. Widok ten zachwyci wasze oczy i przepełni serca szczęściem!

Byłem dumny z naszego miasta, choć sam wybrałem powołanie haizdana i żyłem daleko stąd, by móc się uczyć i rozwijać magię. Tak naprawdę cieszyłem się, że przebywam daleko od zgiełku i intryg, mimo wszystko jednak dobrze było od czasu do czasu wrócić do miejsca narodzin.

Gdy podjechaliśmy bliżej, trzem siostrom coraz trudniej przychodziło patrzenie na miasto – jaśniało zbyt mocno, a one nie potrafiły docenić piękna rojących się na przedmieściach Valkarky szesnastonogich whoskorów, zajętych niekończącą się rozbudową stolicy. Oczy owych stworzeń kołysały się wdzięcznie na długich, czarnych szypułkach; ich brązowe futro falowało, poruszane wietrzykiem. Wypluwały z pysków miękki kamień, a potem zręcznie formowały go delikatnymi przednimi odnóżami, dodając do nowych fragmentów muru.

Zbliżaliśmy się do miasta od strony południowej. Tu ściany były nierówne, najwyraźniej w różnych stadiach budowy.

– Co za straszne potwory tam pełzają! – wykrzyknęła Nessa, wskazując ręką whoskory. Bryony i Susan gapiły się w milczeniu oczami okrągłymi jak spodki, wyraźnie wstrząśnięte. – Są takie wielkie i jest ich tak mnóstwo! Nie możemy tam wejść! Nie możemy! Zabierz nas stąd, proszę.

Ja jednak nie zważałem na jej protesty i zawodzenie przerażonych sióstr. Podążaliśmy gościńcem wiodącym do głównej bramy, po obu stronach której wznosiły się mury. Im bardziej zagłębialiśmy się w miasto, tym starsze stawały się fortyfikacje. W czasie tej jazdy, trwającej niemal pół dnia, przejechaliśmy przez kilkanaście kolejnych bram tkwiących w wewnętrznych umocnieniach. Wszystkie stały otworem na nasze przybycie, zauważyłem jednak, że tuż za nami zamykały się szybko, uniemożliwiając odwrót.

Z wąskich okien wysoko w górze obserwowały nas oczy, wiedziałem jednak, że nie patrzy na mnie żaden przyjaciel. My, haizdanowie, żyliśmy i pracowaliśmy daleko od skłóconych grup i zmiennych sojuszów mieszkańców stolicy.

W końcu dotarliśmy do głównej bramy. Tu mury pięły się w górę, niknąc pośród chmur. Valkarky, pokryta lodem i śniegiem, przypominała bardziej pionowe górskie zbocze: otwarta brama wyglądała jak wylot cudownie ciemnej jaskini, pełnej niewypowiedzianych rozkoszy.

Po obu stronach olbrzymich odrzwi czekało dwóch konnych zabójców Shaiksa, unoszących w gotowości lance. Nie tylko oni jednak byli zainteresowani schwytaniem mojej osoby: przed bramą ustawiło się pięć tuzinów pieszej milicji, a jej kapitan, jak nakazuje tradycja, unosił nad głową trzymany w lewej dłoni nakaz mojego aresztowania. Wyraźnie widziałem czerwoną pieczęć ze śliny i zakrzepłej krwi Triumwiratu.

Córki Rowlera jęknęły na ów widok ze zgrozą. Lecz oczywiście żaden z nieprzyjaciół nie mógł mnie tknąć, gdybym zdołał przekonać Triumwirat, by dał mi prawo wjazdu do miasta.

Uważałem, że to możliwe, najpierw jednak musiałem rozprawić się z ich narzędziem, strażnikiem bramy zwanym Kashilowa, obecnie pełznącym ku mnie: jego długie pulsujące ciało pokrywały najeżone szpikulce, a głowę otaczały kłęby parującego oddechu, Z początku zasłaniał go tuman śniegu, wyrzuconego w powietrze ruchami tysiąca odnóży, wkrótce jednak śnieg osiadł powoli i ujrzeliśmy strażnika w pełnej krasie. Samotny Kashilowa i tysiące whoskorów zostały stworzone po to, by służyć potrzebom miasta. Stanowiły część magii wysokich magów.

Najmłodsza z sióstr, wyraźnie przerażona, natychmiast zaczęła krzyczeć, ile sił w płucach. Nessa podjechała do mnie, próbując ją uspokoić. Nim jednak zdążyła cokolwiek zrobić, z kolei Susan zemdlała i Nessa z najwyższym trudem utrzymywała ją w siodle.

Nawet ona, tak odważna, jęknęła ze zgrozy, gdy strażnik śmignął ku nam i dotknął jej czoła koniuszkiem długiego spiralnego języka, który wysunął z wielkiej paszczy. Jedynie kosztował jej skóry, sprawdzając, czy może przekroczyć bramę Valkarky, nie wiem zatem, czemu tak bardzo się wystraszyła. Wszystkie przyjezdne purrai podlegają surowym kontrolom zdrowotnym, by zyskać pewność, że nie sprowadzą do miasta zarazy.

Nasze obie klacze przeszły kobaloskie szkolenie, lecz bliskość strażnika sprawiła, że ich chrapy rozszerzyły się, a źrenice zwęziły; one same dygotały ze strachu. Nic w tym dziwnego: kiedy wielki stwór ziewnął, udając znudzenie i rozdziawiając szeroko szczęki, jego paszcza mogła spokojnie pomieścić je w całości.

– Mów! – polecił Kashilowa, kierując jedno ze swych stu oczu w moją stronę.

Jego głos zabrzmiał donośnie niczym grzmot, a samo słowo strąciło z występu na murze dziesiątki długich sopli. Jedna z lodowych włóczni przeszyła członka milicji, którego krew zabarwiła śnieg na kolor niezwykle atrakcyjnej czerwieni – niemal tak pięknej, jak baranice w moim starym drzewie ghanbala. Jedno spojrzenie wystarczyło, by do ust napłynęła mi ślinka, z trudem skupiłem się na czekającej mnie rozmowie.

Szczęśliwie, poruszenie Kashilowy spłoszyło dziesiątki skrzydlatych pasożytów, kryjących się pośród ostrych szpikulców porastających jego ciało. Sięgnąłem szybko i chwyciłem kilka z nich w powietrzu, nim znów wylądowały, po czym wepchnąłem sobie do ust, Ich krew połączona z krwią nosiciela smakowała wybornie i nieco stępiła mój głód.

Teraz zdołałem pozbierać myśli. Nie chcąc sprawiać wrażenia zastraszonego, zeskoczyłem z wierzchowca i urosłem do największego rozmiaru, tak że moje oczy zrównały się z zębami strażnika. Wzmocniłem takie głos, strącając z muru kolejny deszcz sopli. Tym razem nikt nie ucierpiał: milicja zachowała dość rozsądku, by wycofać się na bezpieczny dystans.

Wszyscy znali moje imię i wiedzieli, po co przybywam. Mimo to musiałem ogłosić to oficjalnie.

– Domagam się wstępu do Valkarky! – krzyknąłem. – Spotkała mnie krzywda ze strony wysokiego maga i grupy jego wspólników, w tym zabójcy Shaiksa, którzy spiskowali, by nielegalnie pozbawić mnie trzech purrai i użyć je do swych własnych celów. Żądam przesłuchania przed obliczem Triumwiratu!

– Gdzie jest ów wysoki mag, który ponoć odebrał ci własność? I kim są trzy towarzyszące ci purrai? Czy to o nich mówiłeś? Jeśli tak, nadal należą do ciebie, jak zatem mogło zostać popełnione przestępstwo? – spytał Kashilowa.

– Owszem, to te same purrai. Odebrałem je, tak jak zezwala prawo, korzystając jedynie z minimalnej siły. Niestety w samoobronie musiałem zabić wysokiego maga i zabójcę Shaiksa. Później drogę do Valkarky zastąpił mi wojownik hyb i jego także zmuszony byłem zabić. Bardzo tego żałuję, ale nie miałem wyboru.

– Twoja historia nie brzmi wiarygodnie. Jak mag haizdan mógł stawić czoło i pokonać zabójcę Shaiksa, wysokiego maga i hyba? Jak brzmi twoje imię?

Znał już moje imię, ale musiał zapytać o nie oficjalnie, a ja musiałem odpowiedzieć: był to rytuał niezbędny do tego, by wkroczyć do miasta.

– Na imię mam Wijec i uczyniłem to, co musiałem uczynić. Być może Czerwone Oko Psiej Gwiazdy spoglądało na mnie łaskawie, co tłumaczy moje zwycięstwo.

– Wijec? A cóż to za imię?

Kashilowa nie traktował mnie już z szacunkiem, na który zasługiwałem. Nie zamierzałem pozwolić, by ze mnie szydził. Odpowiedziałem zatem tonem pełnym jadu. Zasłużył sobie.

– To imię, które przybrałem, gdy osiągnąłem stosowny wiek wczesną wiosną siedemnastego roku życia. Mój ogon wije się w powietrzu, gdy zwisam na nim z wysokiej gałęzi drzewa ghanbala. Wiję się, kiedy się zmniejszam i prześlizguję przez szczelinę w murze bądź podłodze, by dotrzeć do zamkniętego, tajemnego pomieszczenia. A wrogowie czują moje wicie, gdy zakradam się do ich umysłów. Pozwól, że ci pokażę!

Urażony tym, że strażnik śmiał podważać stosowność mojego imienia, splunąłem w najbliższe z jego stu oczu. Szybko zmieszałem ze śliną dwie substancje, powodujące natychmiastowy świąd i pieczenie. Jednocześnie mój umysł wśliznął się do jego głowy.

Reakcja strażnika okazała się dość ekstremalna. Musiał kiepsko znosić ból, bo odskoczył w tył tak szybko, że większość z jego tysiąca nóg poplątała się: stracił równowagę i poturlał się na bok w śniegu, miażdżąc pod sobą kolejnego, pechowego członka milicji.

Podoba ci się uczucie wicia? spytałem, wymawiając słowa wprost w jego głowie.

Dosyć! Dosyć! wykrzyknął, choć ze wszystkich umysłów dokoła tylko ja go słyszałem, jego myśli wibrowały mi w głowie.

Przyznaj mi moje prawo! zażądałem. Pozwól na wstęp do Valkarky i przesłuchanie przed obliczem Triumwiratu, a ja złagodzę pieczenie twoich oczu i wijąc się, wyśliznę z głowy.

Tak! Tak! Przyznaję ci prawo! odparł.

Dotrzymując obietnicy, wycofałem się. Kashilowa przekręcił się i stanął na niemal wszystkich nogach, przysuwając głowę tak blisko, że moja klacz zatrzęsła się jeszcze mocniej. Szybko splunąłem w najbliższe oko, tym razem moja ślina kryła w sobie odtrutkę. Minęła jednak długa chwila, nim znów przemówił; przez moment obawiałem się zdrady.

– Muszę poddać cię próbie, by potwierdzić prawdziwość twych słów – zagrzmiał.

Przytaknąłem i teraz to ja poczułem na czole dotyk długiego języka. Strażnik sprawdzał, czy kłamię, czy też nie. W końcu cofnął język do olbrzymiej paszczy.

– Wierzysz, że mówisz prawdę. Ale kłamstwa można czasem zamaskować magią. Mimo to twoje słowa zasługują na dalsze sprawdzenie. Czy poddasz się dogłębnej próbie?

– Z chęcią – oznajmiłem.

– Pod tym warunkiem przyznaję temu haizdanowi prawo wstępu do miasta i przesłuchania! – huknął strażnik, kończąc rytuał.

Pochyliłem się i wyszeptałem Nessie do ucha:

– Nie było tak źle, prawda? Obiecałem waszemu ojcu, że się wami zaopiekuję, i nie zamierzam złamać słowa!

I tak zezwolono nam wjechać do Valkarky, nasi wrogowie nie mogli temu zapobiec. Dwie młodsze siostry wpadły w histerię, nawet dzielną Nessę wyraźnie niepokoiła perspektywa odwiedzin naszego pięknego miasta. Chuchnąłem zatem kolejno w twarze sióstr, przywołując moc bosk, dzięki której natychmiast zapadły w głęboki sen.

Póki żyłem, były bezpieczne. Dopóki pozostaną w oddzielnych komnatach w moich pokojach, a ja będę im towarzyszył w miejscach publicznych, jak nakazuje obyczaj, prawo je ochroni.

Przekroczyłem bramę, wysoko unosząc głowę, kobaloscy słudzy, wezwani przez strażnika, wnieśli do środka siostry. My, haizdanowie, rzadko odwiedzamy stolicę, lecz na wszelki wypadek utrzymujemy tu kwatery wraz z niewielką grupką służby. Po niecałej godzinie znalazłem się w bezpiecznym schronieniu, służba krzątała się wokół, a siostry wciąż spały. Jakież z nich szczęściary, że mają tak łaskawego pana! Najpierw spróbowałem obudzić Nessę.

Chuchnąłem jej już w twarz, by zniweczyć wpływ bosku, lecz oczy dziewczyny nadal pozostawały uporczywie zamknięte. Zupełnie nie mogłem jej ocucić i przez moment przeraziłem się, że w pośpiechu, by ją uciszyć, użyłem zbyt mocnej mikstury chemicznej i uszkodziłem jej mózg. Zdarza się to bardzo rzadko, ale zawsze istnieje takie ryzyko. Nietrudno sobie wyobrazić, że mogłem popełnić błąd. Ostatecznie byłem wówczas zajęty negocjacjami ze strażnikiem bramy i miałem na głowie inne, ważniejsze sprawy.

Wpatrywałem się w jej twarz, nakazując w myślach, by się ocknęła. Z coraz większym niepokojem zacząłem wołać ją po imieniu.

Rozdział 13

HAGENMIOT



NESSA



– Obudź się, mała Nesso!

Głos zdawał się dobiegać z bardzo daleka. Spałam smacznie i głęboko i pragnęłam tylko, by zostawił mnie w spokoju. W tym momencie jednak poczułam, jak ktoś potrząsa mocno mym ramieniem.

Gdy tylko uniosłam powieki, przepełniła mnie dławiąca groza, która pojawia się, gdy koszmar podąża za nami do świata jawy. Natychmiast przypomniałam sobie potworności przed bramą Valkarky i straszliwe uczucie, że się duszę, kiedy Wijec chuchnął mi w twarz. Runęłam w ciemność, sądziłam, że umieram. Ale nie to sprawiło, że serce zatrzepotało mi, a całe ciało zaczęło dygotać. Nie sprawił tego również grymas na twarzy potwora.

Dlaczego zatem cofnęłam się w najdalszy kąt łóżka? Przez stwora, którego ujrzałam za jego plecami.

– Nie ma powodu do strachu – oznajmił Wijec szorstkim głosem. – Chwilowo jesteś zupełnie bezpieczna. To schronienie haizdanów, odwiedzających Valkarky.

Kilka razy odetchnęłam płytko i w końcu zdołałam wskazać nad jego ramieniem na okropieństwo na ścianie. Wijec obejrzał się, po czym wykrzywił wargi w parodii uśmiechu.

Wyglądało to jak gigantyczna ludzka głowa na sześciu cienkich nóżkach o wielu stawach, wyrastających z miejsca, w którym powinny tkwić uszy. Miała długie włosy, ale brakowało jej oczu i nosa. Nie było na nie miejsca. Większą część twarzy zajmowały wielkie, owalne usta, z których sterczały trzy długie, grube języki, pokryte skierowanymi do wewnątrz haczykami. Stwór zdawał się lizać ściany, towarzyszył temu szorstki, rytmiczny zgrzyt.

– Ponieważ rzadko korzystamy z tych komnat, zarastają je grzyby. To, co widzisz, to tylko nieszkodliwy sklutch, jeden z pomniejszych sług, których zatrudniamy. Wypełnia jedynie swoje zwykłe obowiązki, oczyszczając ściany językiem i wysysając resztki. Nie musisz się go bać, mała Nesso, to tylko pilny sługa, jeśli jednak cię razi, natychmiast go odprawię.

To rzekłszy bardzo mocno klasnął w dłonie. Ohydny stwór natychmiast przerwał czyszczenie i uniósł dwa przednie czułki, które do tej pory kryły się wśród długich włosów. Teraz zakołysały się i obróciły powoli.

Wijec klasnął jeszcze trzykrotnie i potworek bezzwłocznie zbiegł po ścianie i wcisnął się w wąską szczelinę nad podłogą.

– Sklutch z jego miękkimi, brązowymi włosami, cienkimi, czarnymi nóżkami i zręcznymi językami idealnie nadaje się do spełnianej przezeń roli, mała Nesso. Nigdy nie przestaje mnie zdumiewać, że tak krągła istota potrafi bez użycia magii zmieścić się w tak wąskiej szczelinie. A tak w ogóle, jak się czujesz?

Nagle ogarnął mnie wstyd. Strach zagłuszył we mnie wszystko – zupełnie zapomniałam o Bryony i Susan!

– Gdzie moje siostry? – spytałam ostro, unosząc się na kolanach.

– Są bezpieczne, lecz zgodnie z nakazami kobaloskich zwyczajów każda purra musi mieszkać w osobnym pomieszczeniu. Nie mogę zachować się inaczej niż w kuladzie. Poza tym twoje siostry wciąż śpią.

– W tamtej wieży wcale nie były bezpieczne. Dlaczego tu miałoby być inaczej?

– Nie lękaj się, Nesso. To jest Valkarky, miasto rządzone przez prawo, w którym wszyscy wszystkich obserwują. Kuladem władał zepsuty wysoki mag, nieszanujący własności innych. Zapewniam cię, że tu będzie inaczej.

Z niedowierzaniem pokręciłam głową.

– Jak długo spałam?

– Najwyżej kilka godzin. W tym czasie zostałem przesłuchany i poddany głębokiemu badaniu, dodam, iż bardzo bolesnemu. Było jednak warto – szybko podjęli decyzję.

Poczułam nagłą nadzieję.

– To znaczy, że możemy już stąd odejść?

– Chciałbym, by było to takie proste, mała Nesso. Dowiedziono, że mówię prawdę, i Triumwirat już miał mnie uwolnić od wszelkich zarzutów, lecz bractwo Shaiksa złożyło oficjalny protest: przedstawili fałszywe dowody, których nie mogę odeprzeć. Przekazali ostatnie myśli umierającego zabójcy, który zginął z mojej ręki. Oskarżył mnie o kradzież, twierdząc, iż Nunc, wysoki mag, hojnie mi zapłacił za ciebie i twoje dwie pulchne siostry. Nie twierdzę, że zabójca skłamał. Możliwe, że jedynie powtórzył informacje przekazane przez Nunca. Ale ponieważ ten już nie żyje, mamy teraz fałszywe świadectwo nieboszczyka przeciw prawdziwemu słowu żywego. – Wijec na moment zawiesił głos, a ja wstrzymałam oddech, czekając, co zaraz powie. – Muszę stanąć do próby walki. Co roku dochodzi do wielu sporów prawnych – dysputa na temat własności purrai to tylko jedna z odmian konfliktów obywatelskich. Znaczną większość rozstrzyga bezpośrednio Triumwirat, lecz w trudnych przypadkach oskarżony musi zostać poddany próbie. To oburzające, że znalazłem się w takim położeniu – muszę dać ujście gniewowi. Teraz zyskałem sposobność, by uczynić to publicznie.

– Będziesz musiał walczyć z innym magiem? – Serce ścisnął mi strach. Jeśli przegra, co będzie z nami?

– Nie, mała Nesso. Chciałbym, by tak było. Muszę stawić czoło haggenmiotowi.

Nie spodobało mi się brzmienie tego słowa.

– Co to takiego? – spytałam. – Jakiś stwór podobny do tych, które budują mury tego miasta? One były naprawdę odrażające.

– W pewnym sensie owszem, lecz haggenmiot został stworzony magią wysokich magów, by walczyć w rytualnych pojedynkach: tylko po to żyje. Składa się z trzech wojowniczych istot, wyhodowanych z ciała purry. Kieruje nimi wspólny umysł, toteż w istocie to jedna trójdzielna istota.

– Możesz go pokonać?

– Nikomu dotąd się nie udało.

– To nieuczciwe! Skoro nie ma wątpliwości, że przegrasz, jak można to nazwać próbą?

– Tak się sprawy mają. Wciąż pozostaje iskierka nadziei, poza tym to bardziej honorowa śmierć niż egzekucja. I, oczywiście, zwycięstwo nie jest niemożliwe – zawsze kiedyś musi być pierwszy raz. Nie możemy sobie pozwolić na pesymizm, mała Nesso.

– Jeśli zginiesz, czy trafimy w niewolę, czy nas także pozabijają? – zdołałam wykrztusić, choć tak naprawdę nie chciałam znać odpowiedzi. – Czy nie mógłbyś dotrzymać obietnicy złożonej ojcu i przed pojedynkiem odesłać moich sióstr w bezpieczne miejsce?

– Bardzo bym chciał. Ale kto zgodzi się odeskortować je z miasta? To niemożliwe. Beze mnie nie macie tu żadnego statusu, jesteście niewolnicami bądź strawą. Jeżeli zginę, umrzecie ze mną na arenie, zabite przez szpony i zęby haggenmiota. Muszę bronić was przed tym stworem albo zginąć w walce. Chodź, pokażę ci go, byś mogła przygotować umysł na to, co cię czeka.

Byłam oburzona i przerażona. Choć Wijec budził moją odrazę, zależało od niego nasze przetrwanie. Potwór na kilka chwil wyszedł z komnaty, pozostawiając mnie samą z ponurymi myślami. Po chwili wrócił, ściskając w dłoni długi łańcuch i kłódkę.

– Podejdź tutaj! – polecił. – Muszę założyć ci to na szyję.

– Po co? – spytałam. – Nie będę próbować ucieczki, dokąd mogłabym pójść? Sam mówiłeś, że bez twojej ochrony od razu by mnie zabili.

– W Valkarky purra może pokazywać się publicznie jedynie w obecności właściciela, z łańcuchem wokół szyi. Bez łańcucha natychmiast by cię schwytano, a ja nic nie mógłbym na to poradzić. Takie jest prawo.

Skrzywiłam się gniewnie, ale wiedziałam, że nie mam wyboru i muszę się zgodzić. Wijec ostrożnie okręcił mi szyję zimnym metalowym łańcuchem, po czym założył niewielką kłódkę, zamykając krąg. Następnie, dzierżąc w lewej dłoni resztę łańcucha, szarpnął lekko, jakby miał do czynienia ze zwierzęciem i wskazał ręką drzwi.

– A teraz, purro, wyprowadzę cię na arenę! – oświadczył.

Powiódł mnie serią niekończących się, ponurych korytarzy. W większości oświetlały je migoczące pochodnie, lecz w niektórych miejscach z samych murów zdawało się promieniować białe światło. Mijani Kobalosi zazwyczaj nie zwracali na nas uwagi, patrząc wprost przed siebie. Kiedy jednak z rzadka ktoś zerkał na nas ciekawie, Wijec nieodmiennie ciągnął za łańcuch, szarpiąc moją głową. W pewnym momencie nie zdołałam powstrzymać krzyku, a do oczu napłynęły mi łzy. Później jednak, gdy znów znaleźliśmy się sami w korytarzu, stwór odwrócił się i odezwał do mnie, zniżając głos.

– Byłem łagodny, mała Nesso i nie zapiąłem ciasno łańcucha. Niektórzy właściciele zakładają je tak ciasno, że purra ma stale czerwoną twarz i z trudem chwyta oddech. Bądź dzielna. Na arenie będziesz potrzebowała całej swej odwagi!

Odwrócił się, znów pociągnął łańcuch i podjęliśmy przerwaną wędrówkę. Miasto okazało się olbrzymie, lecz tak ciemne, iż miałam wrażenie, jakbyśmy przebywali pod ziemią. Nawet otwarte przestrzenie, na które wychodziło się z korytarzy, przypominały olbrzymie pieczary, tyle że ściany miały idealnie gładkie i wyraźnie sztuczne, nie stworzone przez naturę.

W pewnym momencie przecięliśmy swoisty targ żywności. Kobalosi płacili monetami i otrzymywali metalowe miednice. W niektórych dostrzegłam coś jakby korzenie bądź grzyby, w innych jednak wiły się niewielkie, robakowate istoty, a nabywcy łapczywie wpychali je sobie do gąb. Na ów widok i zapach ledwie zdołałam powstrzymać żółć podchodzącą do gardła.

Były tam też większe kadzie. Przyjrzawszy się uważnie, ze zgrozą odkryłam, że są pełne parującej krwi. Każdą z nich otaczał tłum przepychających się Kobalosów; zanurzających metalowe kubki i łapczywie chłepczących ciecz, która ściekała im po brodach i rozbryzgiwała się na ziemi.

Jakie istoty oddały życie, by wypełnić owe kadzie? Valkarky było strasznym, potwornym, paskudnym miastem. A gdyby kiedykolwiek istotnie pokryło całą ziemię, tak jak chełpił się Wijec, stworzyłoby prawdziwe piekło – wszystkie źdźbła traw, drzewa, kwiaty i istoty z łąki zniknęłyby, zastąpione tym potwornym zlepkiem brzydoty i okrucieństwa.

Po drodze widziałam nie tylko Kobalosów. Były tam też inne stwory, na widok których przebiegał mnie zimny dreszcz i nie czułam się bezpiecznie nawet w obecności Wijca. W większości przypominały owady, tyle że najmniejszy był rozmiarów owczarka, a największy mógłby z łatwością odgryźć mi głowę. Miałam nadzieję, że siostry wciąż bezpiecznie śpią w swoich pokojach.

Jakieś stworzenia przebiegały nam nad głowami na wielu nogach, jak posłańcy pędzący z pilnymi sprawami, inne kręciły się, być może spełniając podobne role jak sprzątacz w komnatach Wijca.

Jedno jednak mnie zdumiało; widziałam Kobalosów i ludzkie niewolnice w łańcuchach, ale dlaczego nie spotkałam żadnej kobaloskiej kobiety? Czyżby nie wolno im było wychodzić z domów? Wszyscy Kobalosi mieli włochate, zwierzęce twarze o wydłużonych szczękach i ostrych zębach. Może kobaloskie niewiasty są tak podobne do swych mężczyzn, że po prostu nie umiem ich odróżnić?

Skręcając tu i tam, wędrowaliśmy przez labirynt, aż w końcu dotarliśmy do szerokich, lśniących, białych stopni. Cztery piętra wyżej ujrzeliśmy w końcu przed sobą wielką bramę, dość dużą, by pomieścić istotę dziesięciokroć większą ode mnie.

– Jesteśmy na miejscu, mała Nesso. Tu zginiemy bądź zatryumfujemy. – Wijec pociągnął mnie naprzód.

Odkryłam, że stoję na trójkątnej platformie, otoczonej rzędami pustych siedzisk, które wznosiły się koncentrycznymi kręgami po obu stronach.

– Całą arenę zbudowano ze skoi. Whoskory wypluwają ją na jeden stos, a potem manipulują i kształtują wieloma dziewięciopalczastymi dłońmi.

– Jest taka biała! – wykrzyknęłam. Jej blask mnie oślepiał.

– Skoja może mieć różne barwy – wyjaśnił Wijec – ale istnieje powód, dla którego wybrano tu biel, mała Nesso. Na niej łatwiej widać jasną czerwień świeżo rozlanej krwi, a barwa ta bardzo podnieca mój lud.

Miejsce to było doprawdy obrzydliwe, uznałam. Nie odpowiedziałam jednak ani słowem, lecz rozglądałam się dokoła, zerkając na wszystkie strony, zastanawiając się nad rozkładem areny. Przekonałam się, że w każdym wierzchołku trójkąta umieszczono biały słup.

– Do czego one służą? – spytałam.

– To trzy słupki, do których zostaniecie przywiązane. Liczba słupków się zmienia, przed każdą próbą arena przybiera nowy kształt. Zawsze jednak pozostaje biała, by najlepiej podkreślić barwę krwi przegranego. Zostaniecie skrępowane i haggenmiot spróbuje wypić waszą krew, a potem was pożreć. Ja dołożę wszelkich starań, by mu to uniemożliwić.

Brzuch ścisnął mi się, gdy uświadomiłam sobie niemożliwość tęgo zadania. Czym był ów haggenmiot? Nie wątpiłam, że zginiemy tu wszystkie.

– Widzisz to? – Wijec wskazał ręką okrągłą kratę w ziemi pośrodku trójkąta.

Ogarnęło mnie nagłe złowieszcze przeczucie. Zadrżałam. Nie chciałam nawet patrzeć na tę kratę, a co dopiero podchodzić bliżej. Ale nie miałam wyboru.

Potwór ruszył, wlokąc mnie za sobą. Natychmiast poczułam paskudny zapach i bałam się podejść bliżej. Gdy się zatrzymałam, łańcuch szarpnął mnie boleśnie. Zamiast znów ciągnąć, Wijec cofnął się, sprawdzając, w czym rzecz.

– Co ci dolega, mała Nesso?

– Ten koszmarny smród! Co to takiego? Czy to coś na dole? – Drżącym palcem wskazałam kraty.

Wijec przekrzywił głowę i powęszył.

– Tak. To, co czujesz, to smród haggenmiota. To stąd się wyłoni. Podejdź bliżej i spójrz – polecił, ruszając na środek areny.

Łańcuch napiął się ponownie, gdy stawiłam opór. Lecz tym razem Wijec szarpnął mocno, więc niechętnie, potykając się, podreptałam za nim, aż w końcu dotarliśmy na skraj jamy.

– Popatrz przez kratę, mała Nesso, i powiedz mi, co widzisz.

Pomiędzy szeroko rozstawionymi białymi prętami dostrzegłam ciemnobrązową jamę. Pomalowano ją czymś niezwykle nieprzyjemnym. Z bliska śmierdziała nieznośnie i próbowałam się cofnąć.

– Haggenmiot wydziela ten brązowy śluz ze swych trzech ciał, to część jego procesu trawiennego. To właśnie on śmierdzi. Nie lękaj się. Podejdź bliżej, byś zobaczyła go jak należy.

Ostrożnie podkradłam się na skraj dołu i spojrzałam w mrok. Czułam się bardzo krucha i odsłonięta, nogi uginały się pode mną. Dlaczego Wijec chciał, bym podeszła tak blisko? Krata wydała się zbyt cienka, by utrzymać mój ciężar. Jego dłoń dotknęła mego ramienia i przez jedną przerażającą chwilę pomyślałam, że zamierza mnie tam wepchnąć.

– Tam się coś rusza! – krzyknęłam, dygocząc ze strachu. W dole, mimo ciemności, widziałam trzy pary obserwujących mnie, płonących czerwonych oczu!

W następnej chwili coś skoczyło w górę i długie, pokryte łuskami palce wielkiej dłoni zacisnęły się na kracie. Stwór ryknął na nas przez pręty; wyraźnie marzył jedynie, by wbić kły w moje ciało. Ujrzałam rozdziawioną paszczę, wściekłe, czerwone oczy i szpiczaste uszy.

Z tym właśnie mieliśmy się zmierzyć. Kolana zaczęły trząść mi się jeszcze bardziej, serce waliło ze zgrozy. Jakie szanse miał Wijec w starciu z trzema podobnymi bestiami? Wszyscy już nie żyliśmy.

Lecz mój prześladowca nie okazał lęku. Marszcząc czoło, stanął na kracie dokładnie nad wykrzywionym stworem.

– Znaj swoje miejsce! Ja stąpam po ziemi, ty pod nią, w brudzie! – krzyknął mu prosto w zęby i nadepnął mocno butami palce. Z wściekłym warknięciem haggenmiot zwolnił uchwyt i runął w głąb jamy.

– Nigdy nie okazuj strachu podobnym istotom, mała Nesso – poradził Wijec. – Zawsze bądź dzielna. Warto im pokazać, z kim dokładnie będą mieli do czynienia na arenie.

– Jest taki szybki i groźny. – Zrozpaczona, pokręciłam głową. – Jak możesz liczyć, że zwyciężysz w walce z trzema podobnymi? Będziesz sam, powinieneś poszukać pomocy.

– Och, Nesso, musisz uważniej słuchać tego, co ci mówię. Jest jeszcze gorzej. Jak już tłumaczyłem, haggenmiot to jedna istota. Jeden umysł kontroluje trzy ciała, trzy jaźni, które mogą koordynować swój atak równie łatwo, jak ja poruszam naraz swoimi palcami.

By zademonstrować, opuścił włochatą dłoń i wystukał szybki rytm trzema palcami z boku mojej głowy. Zabolało, toteż krzyknęłam z bólu. Potem szybko zgiął i wyprostował te same palce, tak że jego kostki zatrzeszczały. Zadrżałam.

– Wy będziecie nieruchome, przywiązane do słupów, ja mogę się znaleźć tylko w jednym miejscu naraz. Choć będę próbował, obronienie całej waszej trójki może się okazać niemożliwe. Oczywiście, będę sam, bo takie są zasady. Podczas walki z haggenmiotem na arenie mogę się znaleźć tylko ja i moje purrai.

– W takim razie mną się nie przejmuj – oznajmiłam. – Broń moich sióstr.

Przemówiłam bez namysłu, ale wiedziałam, że nie ustąpię. Choć bałam się haggenmiota, nie mogłam znieść myśli, co mógłby zrobić z Bryony i Susan.

– To bardzo szlachetne z twojej strony, moja mała Nesso, ale wszystko zależy od tego, jaką taktykę zastosuje haggenmiot.

– Nie mógłbyś przejąć inicjatywy i zaatakować pierwszy?

– Czy znów muszę wszystko tłumaczyć? Są zasady, mała Nesso, które mnie obowiązują. Zmieniają się w zależności od próby, uwzględniając liczbę purrai. Tak jednak wygląda sytuacja i musimy się do niej dostosować. Najpierw usuną kratę i haggenmiot wylezie z jamy. Gdy jego trzy części zajmą pozycje, padnie sygnał i rozpocznie się walka. Mogę jedynie reagować na atak, który może skierować się przeciw każdej z was. Mógłby też, nie zważając na nic, skupić się wyłącznie na mnie. Wówczas, kiedy już zginę, haggenmiot niespiesznie posiliłby się tobą i twoimi pulchnymi siostrami. Poza tym, jeżeli najpierw zaatakuje was i zabije dwie z trzech, będę musiał złożyć broń i dać mu się zabić. Takie są zasady pojedynku.

Nie mogłam uwierzyć, że rozmawiam o czymś tak brutalnym.

– Jakiej broni wolno ci użyć?

– Tylu kling, ilu zapragnę.

– W takim razie uwolnij mnie i daj mi jedną. Jeśli się poruszę, może odciągnę jego uwagę i zyskasz szansę. Musimy ochronić moje siostry.

I znów, słowa wyrwały mi się z ust bez wcześniejsze go namysłu. Lecz po szybkim zastanowieniu pojęłam ze kryje się w nich mądrość. To mogłoby dać szansę przeżycia moim siostrom, a poza tym lepiej chyba zginąć z nożem w dłoni niż czekać na niechybną zagładę, przywiązana bezradnie do pala?

Na twarzy potwora ujrzałam zdumienie. Zmarszczył czoło, wyraźnie rozważając moją propozycję.

– Czy to dozwolone? – naciskałam, przerywając ciszę, która zapadła.

– Nic w przepisach nie zabrania mi uwolnienia ciebie – przyznał. – Twoja propozycja jest doprawdy szlachetna. Lecz o ile haggenmiot został wytresowany tak, by nigdy nie opuścić areny, ty mogłabyś to zrobić. I w tym właśnie kryje się niebezpieczeństwo. Gdybyś tak uczyniła, próba natychmiast dobiegłaby końca i wszyscy zapłacilibyśmy głową. Jak bardzo jesteś odważna, mała Nesso? Czy nie ustąpisz pola, gdy zaatakują cię zębiska i szpony?

– Nie – odparłam natychmiast. – Bo to może nam pomóc.

Czy jednak istotnie? Czy naprawdę starczy mi śmiałości, by odwrócić uwagę strasznego, potężnego haggenmiota?

– Nawet jeśli haggenmiot nie rozszarpie cię na strzępy, z jego gruczołów wydziela się śmiercionośna trucizna. Jeśli choćby koniuszek szponu zadraśnie ci skórę, nastąpi kirrhos, którego nazywamy „płową śmiercią”. To okropny widok i jeszcze straszniejszy ból. Nie istnieje żadne lekarstwo. Czy zatem potrafisz zmusić swoje małe ludzkie ciało, aby poddało się twojej woli, Nesso? Przerażenie może sprawić, że cię nie posłucha. A kiedy umkniesz z areny, zginiemy wszyscy. Wystarczy jeden mały krok!

Odetchnęłam głęboko. Tak, zrobię to. Mimo mej głębokiej niechęci do Wijca sytuacja uczyniła z nas sojuszników i będę musiała z nim współpracować, by siostry mogły liczyć na przetrwanie.

– Jestem pewna, że nie ucieknę. Chcę dać siostrom szansę przeżycia.

Wijec wbił we mnie wzrok.

– Uwolnienie branki w czasie próby walki nie ma precedensu. Zaskoczyłoby wszystkich, a najbardziej haggenmiota.

A potem bez słowa pociągnął za łańcuch i poprowadził mnie z powrotem przez Valkarky do swych pokojów.

Rozdział 14

PLOTKI I WIEŚCI

Sięgnąłem po osełkę i zacząłem systematycznie ostrzyć klingi, które zamierzałem zabrać ze sobą na arenę. Wybrałem dwa sztylety – a także szablę Starego Rowlera, która szybko stawała się moją ulubioną bronią.

Nessa przyglądała mi się bez przerwy. Rozważałem jej zaskakującą propozycję. Bez wątpienia była odważna – znacznie odważniejsza niż jakakolwiek znana mi purra, lecz uwolnienie jej z więzów na arenie nadal wiązało się ze straszliwym ryzykiem. Gdyby uciekła, zapłaciłbym głową. Wyczułem, że zamierza powiedzieć coś bardzo ważnego, i wkrótce okazało się, że się nie pomyliłem.

– Chciałabym prosić cię o przysługę – rzekła w końcu.

– Mów, a ja wysłucham – odparłem, bo choć skupiałem uwagę głównie na pracy, byłem gotów posłuchać, co ma mi do powiedzenia.

– Czy moje siostry można przywiązać do pali, nie budząc ich? Chciałabym im oszczędzić grozy areny.

– To niemożliwe, mała Nesso. Nie zgodzono by się na to – w ten sposób bowiem pozbawilibyśmy widzów przyjemności słuchania ich krzyków. Poza tym znacznie ciekawiej jest patrzeć, jak ktoś świadomy krwawi i umiera. Uśpione nie dostarczyłyby żadnej rozrywki. W młodości oglądałem kiedyś podobną próbę – zakończyła się bardzo szybko, lecz mimo wszystko podobało mi się to, jak haggenmiot rozprawił się z ofiarami, a także bryzgająca krew, tworząca rozkoszne wzory na białej powierzchni areny. Odkąd jednak przyjąłem swoje powołanie, rzadko odwiedzałem Valkarky i nigdy nie miałem okazji uczestniczenia w kolejnym widowisku.

Teraz doskonale czułem się sam, opiekując się haizdą i trzymając się z dala od zgiełku podobnych igrzysk. Nie odpowiadała mi już bliskość tak wielu członków mojego ludu.

– Rozrywki? Jak możesz tak to nazywać, skoro w grę wchodzi życie moich sióstr? Co z was za potwory?

– Po prostu tak się rzeczy mają, mała Nesso. Bardzo różnimy się od ludzi. To zwyczaj mojego ludu, mnie zaś krępują tradycje i konwencje Kobalosów. W żaden zatem sposób nie mogę oszczędzić tobie i twoim smakowitym siostrom nieuniknionego strachu i bólu czekającego na arenie.

Nie przestawało mnie zdumiewać, że Nessa jest gotowa poświęcić samą siebie, byle tylko pomóc siostrom. Oczywiście, jeśli stanie naprzeciw nawet jednej części haggenmiota, choćby ściskając nóż w słabej dłoni, wynik może być tylko jeden: zginie, nim pojmie, co ją spotkało. Uznałem jednak, że podobna odwaga zasługuje na nagrodę.

Czego naprawdę by sobie życzyła? Po sekundzie znalazłem odpowiedź. Postanowiłem na krótko przerwać samotne uwięzienie trzech purrai.

– Czy chciałabyś, żebym obudził teraz twoje siostry, abyście mogły mieć trochę czasu dla siebie? To może być wasze ostatnie spotkanie – zaproponowałem, przyznaję, bardzo szczodrze.

– Tak, proszę, bardzo bym chciała – odparła z powagą Nessa. – Ile czasu zostało do próby?

– Niemal cały dzień, toteż baw się dobrze i jak najlepiej wykorzystaj ów czas. Przyprowadzę tu twoje pulchne siostry, a potem zostawię was same, byście mogły pomówić na osobności.

Dotrzymując obietnicy, sprowadziłem pozostałą dwójkę. Oczywiście, nie zapewniłem im pełnej prywatności, byłem bowiem bardzo ciekaw i chciałem usłyszeć, co mają sobie do powiedzenia. Stałem się zatem malutki i wśliznąłem do pokoju przez dziurę odpływową w podłodze.

– Tak bym chciała mieć czyste ubranie i niebieską wstążkę do włosów – rzekła żałośnie Susan.

– Z pewnością dostaniesz to wszystko, kiedy znajdziesz się bezpiecznie w Pwodente – odparła Nessa. – Cokolwiek się stanie, przeżyjemy. Musicie w to wierzyć.

– Przepraszam. – Susan pokręciła głową, do oczu napłynęły jej łzy. – Postaram się, ale nie jestem tak odważna jak ty, Nesso. Dołożę wszelkich starań, naprawdę.

Uznałem, że nie warto zostawać dłużej – siostry nie mówiły niczego ciekawego. Nessa próbowała zachować spokój, lecz po tym, jak Susan pogratulowała jej odwagi, za każdym razem, gdy zaczynała coś mówić, jej dolna warga drżała, jakby obdarzona własnym życiem. Gdy w końcu zdołała wydusić z siebie kilka zdań, cala trójka wybuchnęła płaczem i przez resztę czasu szlochały i tuliły się do siebie. Wszystko to wydało mi się zupełnie pozbawione sensu.

Żałowałem, że czeka mnie śmierć. Teraz nigdy nie rozwinę w pełni swoich możliwości. Potrzebowałem jeszcze co najmniej stulecia studiów, by w pełni opanować magię haizdy i doszlifować umiejętności walki, osiągając optymalny poziom. Miło też byłoby odkryć, że zdołałem pokonać zagrożenie skaiium i uniknąć słabości, która ogarnia część naszych braci. Teraz nie dowiem się, jak mogło się to skończyć. Postanowiłem jednak wykorzystać jak najlepiej zapewne ostatni dzień swojego życia na tym świecie, wróciłem zatem do swojej komnaty i pięciokroć pstryknąłem palcami, wzywając Homa, odmianę homunkulusa. Myślę, że to najciekawszy sługa zatrudniony w Valkarky przez magów haizda. Hom gromadzi wieści i plotki, ma wiele różnych postaci przystosowanych idealnie do tego zadania.

Jedna, przypominająca szczura, sprawdza się znakomicie w kanałach, umożliwiając jego szczególnie ukształtowanym uszom podsłuchiwanie rozmów w całym mieście; nawet zanurzony wciąż może skupić słuch na rozmowie, mimo wielu dzielących go od niej podłóg i ścian.

Inna postać dysponuje potężnymi skrzydłami, umożliwiającymi szybowanie wysoko nad miastem, oglądanie dachów i dojrzenie każdego, kto przybywa do Valkarky lub ją opuszcza.

Postać składająca raporty jest bardzo mała, z wyglądu przypomina ludzkiego mężczyznę. Porasta ją długie brązowe futro zapewniające ciepło. Sam Hom zawsze mieszka w naszych kwaterach haizdanów, podczas gdy jego inne postaci krążą daleko. Wysunąwszy się z dziury, wdrapał się na krzesło dokładnie naprzeciw mojego.

– Melduj, czym są zajęci inni haizdanowie! – poleciłem.

Podczas swoich pobytów w Valkarky ani razu nie natknąłem się tu na innego haizdana. W istocie minęło wiele lat, odkąd spotkałem się z jednym z nich, Podróżując skrajem ludzkich terenów daleko na południowym wschodzie. Spędziliśmy razem kilka godzin, głównie wymieniając gładkie słówka – z natury Jesteśmy raczej skryci. Lecz każdy haizdan składa raport Homowi przed wyjazdem z miasta i miałem teraz dostęp do tych informacji.

– Oprócz ciebie w ciągu ostatnich trzydziestu lat miasto odwiedziło i raporty złożyło jedenastu magów haizdan – oznajmił Hom. – Bez wątpienia zainteresuje cię, że osiemnaście miesięcy temu Szorstkogon złożył, jak sam ocenia, ostatnią tu wizytę. Ma już niemal osiemset lat i obawia się, że jego moce zaczynają powoli słabnąć, Gdy zyska pewność, zamierza ze sobą skończyć.

Hom miał rację, zakładając, że zainteresują mnie wieści o Szorstkogonie. Ostatecznie to on szkolił mnie w czasie trzydziestoletniego nowicjatu, od którego zaczyna się nasze powołanie. Potem haizdan musi studiować i rozwijać się samotnie. Szorstkogon okazał się surowym, lecz sprawiedliwym mistrzem i zasmuciła mnie wieść o tym, że jego moce słabną. Zwyczaj haizdanów nakazywał odebrać sobie wtedy życie. Wolimy śmierć niż powolny upadek.

Następnie Hom zaczął opisywać meldunki pozostałych dziesięciu magów. Gdy skończył, miałem już tego po dziurki w nosie i zażądałem informacji na temat Valkarky i jej mieszkańców.

– Co chciałbyś usłyszeć najpierw, panie – wieści czy plotki? – spytał Hom swym piskliwym głosikiem.

Wieści są zwykle dość przewidywalne – kolejne wariacje na temat wydarzeń, które powtarzają się w naszym mieście raz po raz przez stulecia. Na przykład tempo, w jakim rozrasta się Valkarky: bywają lata, gdy dzieje się to wolniej, co zawsze budzi obawy tych, którzy troskają się podobnymi sprawami. Prowadzimy też statystyki egzekucji więźniów – zazwyczaj przestępców. Mnie osobiście okrutnie one nudzą.

Lubię natomiast plotki: od czasu do czasu mają nawet swe korzenie w faktach.

– Powtórz mi najciekawsze plotki – poleciłem i zauważyłem, że Hom wygląda dość nędznie – futro miał matowe, splątane i poszarzałe. Zaczynał się starzeć, wkrótce trzeba go będzie wymienić.

– Najwięcej, panie, mówi się o tym, że niedaleko miasta spadł z nieba duży gwiezdny kamień. Rozgrzewając się podczas lotu w powietrzu, przybrał niezwykle fascynujący odcień szkarłatu, co sugeruje, iż w jego skład wchodzi ruda idealna do wykuwania kling. Wielu wypuściło się na poszukiwania.

Gwiezdne kamienie są bardzo cenne, lecz oceniłem, że szukanie go to robota głupiego. Najpewniej spłonął nim dotarł do ziemi. Możliwe też, że mylono się co do jego barwy. Podobne niezwykle widowiskowe ogniste obiekty, często widuje się na niebie, lecz rzadko się je znajduje. Możliwe, że ten sam dostrzegłem na północy, nie zauważyłem w nim jednak ani śladu szkarłatu.

– Coś jeszcze? – spytałem.

– Krążą pogłoski, że w okolicy, w której spadł kamień, pojawiła się samotna purra. Została schwytana, lecz wielkim kosztem dla Oussy. Mówią, że stawiała opór i że co najmniej czterech zginęło.

To brzmiało bardzo ciekawie, ale mało prawdopodobnie. Oussa byli osobistą gwardią Triumwiratu, złożonego z trzech najpotężniejszych wysokich magów w mieście. Zabicie czterech elitarnych strażników przez jedną osobę było jeszcze mniej prawdopodobne niż mój własny wyczyn: pokonanie zabójcy Shaiksa. A przecież jestem haizdanem, nie samotną kobietą.

Nagle ogarnęła mnie ogromna ciekawość.

– Chciałbym obejrzeć jej zwłoki – oznajmiłem. – Czy mówią o tym, gdzie je znaleźć.

– Mówią, że ujęli ją żywcem i że trzymają ją w jednym z najbezpieczniejszych lochów Oussy.

– Żywcem?! – wykrzyknąłem. To brzmiało jeszcze bardziej nieprawdopodobnie. – Zbadaj to dokładniej – poleciłem. – Zamelduj, gdy tylko czegoś się dowiesz. Chcę wiedzieć, gdzie trzymają tę purrę.

Hom pomknął z powrotem do dziury, ja tymczasem zająłem się przygotowaniami do bitwy z haggenmiotem. Zacząłem od myślowych ćwiczeń, w których wyobrażałem sobie kroki wiodące do zwycięstwa. Najpierw umieściłem samego siebie na arenie; następnie oczyma duszy patrzyłem, jak trzy części haggenmiota wypełzają kolejno z jamy. W całkowitym skupieniu nie tylko widziałem, ale też czułem smród tego stworu. Stopniowo uspokajałem oddech, wyostrzając obraz, zdołałem jednak tylko ukończyć wstępną sekwencję, osiągając pierwszy stopień koncentracji, gdy Hom znów się pojawił i ponownie zajął miejsce na krześle naprzeciwko.

– Mów! – rozkazałem. – Co odkryłeś?

– Obecnie mogę przenieść oba raporty z działu plotek do wieści. Oussa znaleźli gwiezdny kamień i sprowadzili go do miasta wraz z purrą. Nie wiadomo, gdzie przechowują go obecnie, purra natomiast została uwięziona w centralnej dzielnicy Yaksa, poziom trzynasty, cela czterdzieści dwa.

Był to jeden z najściślej strzeżonych kompleksów lochów w całym mieście, a celę czterdzieści dwa zazwyczaj przeznaczano dla najniebezpieczniejszych i najbardziej pomysłowych więźniów. Jakim cudem zwykła purra zasłużyła na taki zaszczyt?

Natychmiast poczułem przymus, by obejrzeć ją na własne oczy. Miałem znacznie więcej czasu, niż potrzebowałem na ukończenie przygotowań do bitwy, i mogło się to okazać miłą rozrywką. Odprawiwszy szybko Homa, ruszyłem bezzwłocznie do centralnej dzielnicy Yaksa.

Ponieważ honor nakazywał mi stawić się na próbę walki, mogłem swobodnie poruszać się po mieście. Kiedy jednak dotrę do strzeżonej dzielnicy, z pewnością zostanę przesłuchany, może nawet aresztowany, jeśli nie posłucham ostrzeżeń i będę się upierał, by pójść dalej.

Zmalałem zatem do najmniejszych możliwych rozmiarów, a potem za pomocą silnej magii ukryłem się tak, że tylko najpotężniejsi obserwatorzy mogli mnie dostrzec. Jedynie najsilniejsi magowie i zabójcy zdołaliby mnie teraz zobaczyć. Strażnicy bez wątpienia umieli przenikać zwykłe zaklęcia maskujące miejskich magów, ja jednak byłem haizdanem i na szczęście nie znali naszych metod.

Rozpocząłem schodzenie, poziom za poziomem. Z początku na korytarzach i skrzyżowaniach roiło się od Kobalosów. Wędrowałem przez wielobarwne targowiska, na których bogaci kupcy wystawiali swoje towary, kusząc jeszcze bogatszych klientów, podczas gdy inni mogli jedynie gapić się i marzyć. Trzy poziomy później ustąpiły one miejsca kramom z żywnością, na których naganiacze gotowali na wolnym ogniu krew, kości i wnętrzności, wypełniając powietrze ostrym smrodem. Tu moim ulubionym miejscem były kadzie krwi, gdzie za cenę dwóch walkronów można było napić się do syta. Wystawiłem język, póki nie sięgnąłem najgęstszej, najbardziej lepkiej części rozkosznego napoju, a potem, z brzuchem pełnym po wręby, ruszyłem głębiej.

Po jakimś czasie zostawiłem za sobą tłumy Kobalosów; teraz natrafiałem tylko od czasu do czasu na samotnego strażnika i dzięki osłonie z łatwością ich wymijałem. Gdy dotarłem na poziom dwunasty, wokół poruszały się już tylko whoskory i inne podobne im stworzenia. W pewnym momencie dostrzegłem wielkiego stwora podobnego do robaka, który przyglądał mi się z wylotu ciemnego tunelu, jego pojedyncze, gigantyczne, przekrwione oko śledziło każdy mój ruch. Nie miałem pojęcia, co to za istota: był dla mnie czymś nieznanym, bez wątpienia owocem nowej magii stworzonej przez wysokich magów. Na moment zaniepokoił mnie fakt, iż mimo zaklęcia maskującego stworzenie mnie widziało. Potem jednak cofnęło się powoli w głąb tunelu, nie wykazując dalszego zainteresowania moimi działaniami.

Potrzebowałem niemal godziny, by przeniknąć na poziom trzynasty. Niecałe pięć minut później stałem przed celą numer czterdzieści dwa. Na ścianie ociekającego wilgocią korytarza migotały pochodnie. Miejsca tego nie zbudowano ze skoi – lochy zostały wyżłobione w warstwie skał głęboko pod miastem. Zewsząd dobiegały jęki, od czasu do czasu powietrze przecinał czyjś krzyk, na dźwięk którego do ust napływała mi ślinka. Nagle ktoś zaczął błagać:

– Nie! Nie! – krzyczał żałosny głos. – Nie rań mnie więcej! Przyznaję się! Zrobiłem wszystko, o co mnie oskarżacie, ale proszę, przestań, chciałbym…

Głos zaczął wrzeszczeć z bólu, co oznaczało, że tortury trwały dalej, bez wątpienia jeszcze okrutniejsze. Podobało mi się to, choć muszę przyznać, że sam nigdy nie mógłbym zostać katem i zajmować się torturowaniem słabszych. Zdecydowanie wolę zadawać ból w walce, sprawdzając swe umiejętności w starciu z odważnym, sprawnym przeciwnikiem.

Owe urocze dźwięki dobiegały z cel, w których umieszczono wrogów Valkarky. Poddawano ich zasłużonym torturom. Z radością słuchałem krzyków bólu. Lecz z celi numer czterdzieści dwa nie dobiegał żaden dźwięk. Czyżby purra nie żyła? Bez wątpienia była zbyt słaba, by znieść zadawane jej przemyślnie męczarnie.

Prześliznąłem się pod drzwiami i przekonałem, że sprawy mają się zupełnie inaczej, niż przypuszczałem. Natychmiast pojąłem, że więźniarka jest jak najbardziej żywa. I więcej – mimo magii maskującej widziała mnie. Patrzyła na mnie z góry w sposób niepozostawiający cienia wątpliwości. Dostrzegłem także wyraźnie, iż uważała mnie za zwykłego insekta, którego mogłaby zmiażdżyć obcasem.

Oczywiście, nie zdołałaby tego zrobić, bo przybito ją do ściany ćwiekami ze stopu srebra, przeszywającymi stopy i przeguby. Dodatkowo jej szyję okręcono srebrnym łańcuchem, mocno naciągniętym i przyczepionym do wielkiego haka tkwiącego w sklepieniu lochu. Nie wspominam nawet o tym, że wargi miała zaszyte srebrną nicią i nie mogła mówić. Wyczułem, że cierpi i zdziwiło mnie, że nawet nie jęknęła.

Nie miała na sobie spódnicy – zwykłego stroju purrai zarówno z miasta, jak i spoza niego. Rozdzieloną suknię przypięła ciasno do opinających uda spodni, wyżej nosiła krótki, brązowy kaftan przewiązany u pasa. Urosłem tak, by stanąć przed nią twarzą w twarz i postanowiłem, że muszę pomówić z tą purrą. Bez wątpienia nie bez powodu zaszyli jej wargi i usuwając szwy sporo ryzykowałem, ale ciekawość okazała się silniejsza: chciałem wiedzieć więcej. Dobyłem sztyletu i ostrym czubkiem bardzo ostrożnie przeciąłem srebrną nić. Następnie wyrwałem ją szarpnięciem, tak że spuchnięte usta się otwarły.

To, co w nich zobaczyłem, zdumiało mnie: zęby miała spiłowane w szpic.

– Kim jesteś? – spytałem ostro.

I wtedy uśmiechnęła się do mnie. Nie był to uśmiech skrępowanej więźniarki, lecz grymas, który mógłby pojawić się na jej twarzy, gdybyśmy zamienili się rolami.

– Długo czekałam na twoją wizytę – oznajmiła, ignorując pytanie. – Dlaczego to tyle trwało?

– Czekałaś na mnie? – spytałem. – Jak to możliwe?

Jej twarz przybrała surowy, wyniosły wyraz – zupełnie niestosowny dla purry.

– Przywołałam cię do siebie dwie godziny temu, mały magu.

Co to za obłęd? Przez moment zabrakło mi słów.

I wtedy uśmiechnęła się bardzo szeroko, szczerząc szpiczaste zęby.

– Jestem Grimalkin – oznajmiła.

Rozdział 15

GRIMALKIN



Patrzyłem na nią ze zdumieniem.

– Wymawiasz to imię, jakbym powinien je znać. Nigdy nie słyszałem o purrze zwanej Grimalkin. Twierdzisz, że mnie „przywołałaś”? Co to za niemądra gadanina?

– To prawda – odparła. – Kiedy odkryłam wszystko, co musiałam o tobie wiedzieć, przywołałam cię magią za pomocą zaklęcia przymusu. Oto narzędzie twojej zagłady.

Lekkim ruchem brwi wskazała najdalszy koniec celi. Leżało tam jedno ze szczurzych ciał Homa. Oczy miało zamknięte, cienki ogon drgał spazmatycznie, jakby wstrząsały nim konwulsje.

– Nawet z zaszytymi ustami z łatwością przejęłam władzę nad tym niemądrym stworzeniem. Gdy przybyło mnie szukać, wyssałam z jego ciekawskiego umysłu całą potrzebną mi wiedzę. Potem z łatwością ściągnęłam cię tutaj. Wiem o tobie wszystko, magu, wiem, w jakich jesteś tarapatach. I jestem gotowa ci pomóc, ale w zamian będę potrzebowała trzech rzeczy.

– Pomóc? Nikomu nie możesz pomóc! A wkrótce zginiesz. Czterech członków Oussy straciło życie, próbując ująć cię zgodnie z prawem. Podpisano już twój wyrok śmierci. Bez wątpienia opóźnią egzekucję, by przedłużyć twój ból i dowiedzieć się o tobie jak najwięcej.

– Nie schwytali mnie zgodnie z prawem – odparowała purra. – Ukradli mi kawał należącej do mnie rudy, skonfiskowali też inne, ważniejsze rzeczy. By móc otrzymać moją pomoc, musisz je mi zwrócić.

Zatem purra faktycznie znalazła gwiezdny kamień: w takich przypadkach skarb przypadał znalazcy, lecz Oussa nie pogodziliby się z tym, że samotny człowiek, zwłaszcza purra, która znalazła się tak blisko Valkarky, ma jakiekolwiek prawa. Gwiezdny kamień to rzadkość, bardzo cenna i wielce poszukiwana. Wykuć z niej broń może jedynie najzręczniejszy z kowali, lecz jeśli uczyni to jak należy, klinga nigdy się nie stępi i nie da się jej złamać. Nawet gdyby jednak kamień nie wchodził w grę, purrę aresztowano by natychmiast i albo zjedzono, albo sprzedano w niewolę. Fakt, iż stawiła opór, oznaczał pewną śmierć.

Powinienem był ją zostawić jej losowi, przepełniała mnie jednak ogromna ciekawość i pragnąłem dowiedzieć się więcej. Zaimponowała mi też jej odwaga i umiejętności walki – zabiła przecież czterech z Oussy.

– Gdybym cię uwolnił, jak mogłabyś mi pomóc? – spytałem.

– Czeka cię próba walki z istotą, którą nazywasz haggenmiot. Nigdy dotąd go nie pokonano, toteż historia sugeruje, że wkrótce przegrasz i zginiesz…

Uniosłem dłoń w proteście, ona jednak mówiła dalej, odrobinę szybciej niż przedtem.

– Nie próbuj zaprzeczać. Wiem o tobie wszystko – informacje pochodzą z umysłu twego małego szpiega. Orientuję się w sytuacji i przemyślałam, co można zrobić. Mogłabym zająć miejsce jednej z trzech dziewcząt przywiązanych do pali na arenie – najbliższa mi wzrostem jest ta, którą zwą Nessą, dzięki twojemu szpiegom mam w głowie jej obraz. Przetnij mi więzy i daj nóż, tak jak zamierzałeś, a będę walczyć u twego boku. Dzięki temu haggenmiot zginie, a tobie pozwolą opuścić miasto z całą trójką.

– To głupota – wstrząsnęło mną, jak łatwo wtargnęła do mojej głowy. – Nie wiem, czemu w ogóle tracę czas na rozmowy z tobą. Nawet gdybym zdołał uwolnić cię z tej celi, nie sądzisz, że zauważono by, że zamieniłaś się miejscami z małą Nessą?

Purra uśmiechnęła się, całe jej ciało jakby zamigotało, przez moment zakręciło mi się w głowie. A potem ujrzałem Nessę z rękami i stopami przybitymi srebrnymi kołkami i srebrnym łańcuchem ciasno okręconym wokół szyi.

– Teraz mi wierzysz? – spytała głosem małej Nessy, idealnie naśladując intonację i wszelkie niuanse. Szybko posłużyłem się magią, próbując przełamać złudzenie – bez powodzenia. Obraz Nessy nawet nie drgnął.

– Jak to robisz? – spytałem ostro. – Nie widziałaś przecież Nessy ani nie słyszałaś, jak mówi?

– W głowie kryją się nie tylko słowa – odparowała wiedźma. – Także obrazy i dźwięki – zaczerpnęłam wszystko, czego potrzebuję, z umysłu małego szpiega. Resztę znalazłam w twojej głowie podczas naszej rozmowy.

Rozgniewany, spróbowałem wśliznąć się w jej umysł. Zamierzałem zadać ból – tylko tyle, by krzyknęła. Ale nie mogłem tego zrobić, natknąłem się na jakąś barierę – blokadę, której nie umiałem pokonać. Była silna.

– Wierzę, że istotnie mogłabyś wkroczyć na arenę w tym przebraniu i oszukać widzów – nawet wysokich magów – przyznałem niechętnie. – Ale czemu sądzisz, że walcząc obok mojego boku, zapewniłabyś mi zwycięstwo?

– Jestem Grimalkin, zabójczyni klanu Malkinów. Jestem wiedźmą, która posługuje się potężną magią, a co więcej przeszłam dogłębne szkolenie w sztukach walki. W razie konieczności sama mogłabym pokonać haggenmiota.

Zaśmiałbym się w obliczu takiej arogancji, ale coś mnie powstrzymało. Nigdy nie słyszałem o klanie Malkinów ani o wiedźmie zabójczyni, a z purry promieniowała absolutna pewność siebie. Naprawdę wierzyła, że zdołałaby tego dokonać. I czyż nie zabiła czterech elitarnych strażników?

– Prawdziwym problemem byłoby wydostanie cię stąd i przemycenie do moich komnat przed próbą walki – wyjaśniłem. – Te lochy są bardzo dobrze zabezpieczone, ja sam zdołałem dotrzeć na ten poziom tylko dlatego, bo potrafię się zmniejszać, jak zresztą widziałaś. Mogę prześliznąć się przez szczelinę albo szparę pod drzwiami. Czy ty to potrafisz?

Pokręciła głową i jej ciało znów zamigotało. Ponownie widziałem przed sobą purrę o szpiczastych zębach.

– Potrafię stworzyć złudzenie, ale brak mi umiejętności zmiany rozmiaru. Gdybyś jednak poluzował srebrny łańcuch wokół mojej szyi, sama załatwię resztę. W zamian będę potrzebowała od ciebie trzech rzeczy.

– Wymień je – rzuciłem.

– Po pierwsze, chcę odzyskać swoją broń. Mam dziesięć kling i parę specjalnych nożyczek. Potrzebuję też rzemieni i pochew, w których je trzymam. Po drugie potrzebny mi kawał gwiezdnej rudy, którą mi odebrano.

– Odzyskanie i zwrot twojej broni byłyby dostatecznie trudne, lecz zdobycie gwiezdnego kamienia to zadanie niemożliwe. Jest bardzo cenny, z pewnością dobrze go pilnują.

Niemal na pewno złożyli je w Komnacie Łupów, najbezpieczniejszym skarbcu miasta.

– Chcę ją odzyskać. Należy do mnie!

– Purra nie ma prawa własności. Przestań stawiać niemądre żądania i zadowól się własną bronią.

– Magu – rzuciła drwiąco. – To właśnie kwestia własności sprawiła, że znalazłeś się w obecnym, niezwykle trudnym położeniu. Od twego sługi dowiedziałam się, jak zabiłeś wysokiego maga i zabójcę Shaiksa, by odzyskać należące do ciebie trzy dziewczyny. Wiem, że jesteś wspaniałym wojownikiem, dlatego traktuję cię z szacunkiem, którego odmawiam innym. Pochodzimy jednak z innych ras i kultur. W Pendle, gdzie mieszkam, nie istnieje niewolnictwo, ludzie do nikogo nie należą, a kobieta może dysponować własnym majątkiem. Patrzymy zatem na to samo z odmiennych perspektyw. Pogódź się zatem z moimi prawami, a ja pogodzę się z twoimi. A teraz trzecia rzecz, którą musisz mi dostarczyć. To duży skórzany wór, w którym kryje się coś bardzo niebezpiecznego. Z trzech rzeczy, których zwrotu wymagam, ta jest najważniejsza.

– W takim razie musisz mi powiedzieć, co dokładnie zawiera.

– Lepiej byłoby dla ciebie pozostać w niewiedzy, lecz widzę wnętrze twojej głowy, magu, i wiem, że twoją największą wadą jest ciekawość. To właśnie ją wykorzystałam, rzucając zaklęcie przymusu, wzywające cię tutaj. Nawet gdybym milczała i tak byś sprawdził. W worku tkwi głowa Złego, najpotężniejszej z istot Żyjących w Mroku.

Jej słowa mnie zdumiały. Nigdy nie słyszałem o niczym zwanym „Złym”. Nie rozumiałem też, co ma na myśli mówiąc „Mrok”. Oprócz tego świata istnieją krainy duchów, takie jak Askana, siedziba naszych bogów – lecz na temat kobaloskich i ludzkich dusz oraz tego, dokąd wędrują po śmierci, nic nie wiemy. Odchodziły w górę albo w dół i żadna nie powróciła, by opowiedzieć o swych doświadczeniach – choć większość uznawała, że lepiej odejść w górę.

– Czym jest ów „Mrok”? – spytałem.

– To kraina demonów i bogów – a także ich sług po śmierci. To miejsce, do którego powracają czarownice.

– Czy w worku tkwi głowa boga?

– Tak, można go opisać jako boga. Istnieje wielu Starych Bogów, a on, kiedy jest w całości, przewyższa potęgą ich wszystkich razem wziętych. Reszta jego ciała spoczywa uwięziona daleko stąd. Głowa musi pozostać osobno – inaczej sługi zdołają wskrzesić Złego. A jego zemsta byłaby straszna.

– Nic nie wiem o waszych bogach – poinformowałem purrę. – My sami mamy wielu. Moim ulubieńcem jest Cougis, bóg o psiej głowie, lecz wielu z mego ludu oddaje cześć Olkiemu, bogu kobaloskich kowali, który ma cztery żelazne ręce i zęby z mosiądzu. Ale najpotężniejszy z naszych bogów to Talkus, które to imię oznacza Boga Który Dopiero Ma Nadejść. Jeszcze się nie urodził i wszyscy niecierpliwie wyczekujemy jego przybycia.

Purra imieniem Grimalkin uśmiechnęła się do mnie, wyszczerzając ostre zęby.

– Wy macie swoje prawdy, my mamy swoje. Nasze wierzenia bardzo się różnią – oznajmiła. – Uszanuję twoją wiarę i w zamian proszę, byś ty uszanował moją. Głowa w worku musi do mnie wrócić. To najważniejsze ze wszystkiego. Przede wszystkim jednak musisz pozostawić ją w worze. Jej wyjęcie byłoby niezwykle niebezpieczne. Jeśli pragniesz przeżyć, będziesz musiał poskromić swoją ciekawość.

– Najpierw muszę ją odnaleźć – rzekłem i wskazałem wstrząsanego konwulsjami szczura. – Uwolnij go od swej magii, bym mógł znaleźć worek i inne potrzebne ci przedmioty.

Purra skinęła głową. Hom nagle przestał dygotać i kiwając wąsikami, stanął na szczurzych łapkach. Szybko udzieliłem mu instrukcji:

– Muszę poznać dokładne miejsce przechowywania przedmiotów odebranych przez Oussę tej oto purrze. Najważniejszy z nich jest duży, skórzany worek. Znajdź też gwiezdny kamień, a także broń, rzemienie i pasujące pochwy. Gdy tylko wypełnisz zadanie, zamelduj mi o tym bezzwłocznie.

Hom odwrócił się i z gniewnym machnięciem ogona wybiegł z lochu.

– Ile to potrwa? – spytała purra.

– Znacznie mniej, niż potrzeba na zdobycie tego czego żądasz. On jednak nie wróci tutaj – choć dysponuje bardzo czułym słuchem i wzrokiem, w tej postaci nie potrafi mówić. Muszę zatem odejść i wrócić do swych komnat, by wysłuchać meldunku od innej jego postaci.

– Przed odejściem wyjaśnijmy sobie warunki umowy – rzuciła purra.

Spojrzałem na nią ze zdumieniem.

– Wiem, z jaką powagą podchodzicie do umów i handlu – podjęła. – Jeśli dołożysz wszelkich starań, by zwrócić mi skradzione przedmioty i umożliwisz uwolnienie się, w zamian pomogę ci zabić haggenmiota. Co więcej po odejściu z tego miejsca w żaden sposób nie przeszkodzę ci w twoich dalszych planach. Umowa stoi?

– Potrzebuję czasu, by się zastanowić. Rozważę tę ewentualność.

– Nie mamy dużo czasu! Przed odejściem poluzuj pętlę wokół mojej szyi, zrób to teraz!

Pokręciłem głową.

– Nie, jeszcze nie mogę. Najpierw spróbuję odzyskać odebrane ci przedmioty. Jeśli mi się uda, wrócę i zrobię, o co prosisz.

Na razie nie ufałem purrze. Musiałem dokładnie przeanalizować całą sytuację. A także, tak jak powiedziałem, chciałem sprawdzić, czy uda mi się odzyskać jej własność i wypełnić swoją część umowy.

Czoło purry zmarszczyło się gniewnie, ja jednak bez słowa zmalałem i prześliznąłem się pod drzwiami.

Rozdział 16

MARTWA WIEDŹMA

Możliwie najszybciej wróciłem do swoich komnat i tam czekałem, aż Hom zgłosi się z meldunkiem. Nagle ogarnęło mnie przejmujące zwątpienie. Wcześniej propozycja złożona przez purrę o ostrych zębach brzmiała całkiem rozsądnie, lecz teraz, gdy znalazłem się daleko, poczułem się jak głupiec.

Jak mogłem negocjować ze zwykłą ludzką kobietą? Czy sprawił to skaiium? Czułem to samo, gdy rozmawiałem z Nessą, a ona przycisnęła czoło do mojego. Pozostając pod jej wpływem, nieostrożnie spróbowałem uratować jej najmłodszą siostrę, zabijając wysokiego maga i zabójcę Shaiksa, co doprowadziło mnie do obecnej sytuacji. Teraz to samo działo się z ową dziwną purrą.

A może posłużyła się magią, by zapanować nad mymi myślami i czynami? Ostatecznie nic nie wiedziałem na temat wiedźmy i jej czarów: zwykłe środki obronne w jej przypadku mogły nie zadziałać.

Odetchnąłem zatem głęboko i zacząłem koncentrować się na problemie, odsuwając na bok lęki i próbując logicznie ocenić sytuację. Nie wątpiłem, iż czarownica potrafi stworzyć magiczne złudzenie dość silne, by móc udać Nessę. Byłem gotów uwolnić dziewczynę, aby na chwilę odwrócić uwagę haggenmiota – dlaczego zatem nie zrobić tego samego z tą purrą? Była zabójczynią klanu czarownic, a fakt, iż pokonała czterech z Oussy, dowodził, że mam do czynienia z bardzo groźną wojowniczką.

Wiedziałem też, że zdołam ponownie wtargnąć niepostrzeżenie do lochu i poluzować łańcuch na jej szyi – tylko o to prosiła. Nie rozumiałem, jak chciała uciec i dotrzeć do mych komnat, by towarzyszyć mi na arenę, ale to jej problem. Jeśli jej się nie uda, po prostu wezmę trzy siostry zgodnie z pierwotnym planem.

Homunkulus wynurzył się ze swej dziury i wgramolił na krzesło.

– Złóż raport! – poleciłem.

– Broń i gwiezdny kamień złożono w Komnacie Łupów Triumwiratu – oznajmił Hom.

Komnata Łupów to stosowna nazwa – tak jak się spodziewałem, tam właśnie trafiły przedmioty. W istocie był to skarbiec Triumwiratu, miejsce gdzie przechowywano skonfiskowane towary o szczególnym znaczeniu bądź wartości. Była dobrze strzeżona – zbyt dobrze, praktycznie była niedostępna. Niemożliwe, abym wydostał z niej pierwsze dwa przedmioty, których domagała się czarownica.

– Czy zdołałeś odnaleźć skórzany wór? – spytałem.

– Pozbyto się go – wyrzucono do jednego ze zsypów.

– Jesteś pewien?

Jak coś, do czego szpiczastozęba purra przykładała tak wielką wagę, mogło zostać uznane za bezwartościowe?

– Tak, wór otwarto i stwierdzono, że tkwi w nim obcięta głowa w tak zaawansowanym stanie rozkładu, że szybko się jej pozbyli.

– Podaj mi położenie zsypu! – zażądałem.

Gnijąca głowa to bez wątpienia niezwykle odrażające, cuchnące paskudztwo, lecz purra uważała ją za swą najważniejszą własność. Może kiedy wyjaśnię, że nie da się dotrzeć do pozostałych, głowa jej wystarczy. Jej odzyskanie nie powinno nastręczać zbyt wielkich problemów.

– Północna dzielnica Boktar, poziom trzynasty, zsyp sto siedemdziesiąt dziewięć – odparł Hom.

– Udam się tam natychmiast. Niech jedno z twoich ciał spotka mnie tam i zaprowadzi wprost do worka.

Nie potrzebowałem dużo czasu, by dotrzeć do zsypu sto siedemdziesiąt dziewięć, działającego z pełną przepustowością. Z góry wyglądał jak wielki zapadnięty półcylinder z owalną dziurą pośrodku. Z wiszących nad nim rur wylatywały najróżniejsze odpadki, trafiając wprost do rozdziawionego wylotu cuchnącego zsypu: głównie kości, śluz, flaki i ekskrementy.

Białą skoję pokrywał tu żółtobrązowy nalot z plamami zieleni; cieszyłem się, że nie muszę zsuwać się w głąb samego zsypu, bo robotnicy z obsługi przygotowali cały system drabin. Oprócz sprawdzania rur i pilnowania, by śmieci płynęły bez przeszkód, często musieli schodzić pod wylot zsypu i rozrzucać łopatami oraz wywozić taczkami odpadki. W przeciwnym razie rosnący kopiec w końcu zatkałby rurę.

Szybko zsunąłem się po serii drabin. Patrząc w dół, widziałem tylko jednego, samotnego Kobalosa, pchającego wyładowany wózek i oddalającego się od zsypu. Robotnicy z pewnością zameldowaliby o obecności haizdana, wolałem zatem, by mnie nie zauważyli. Przy każdym zsypie pracowało do tuzina Kobalosów, lecz każdy musiał wywozić śmieci daleko i jeśli mi się poszczęści, nikt mnie nie dostrzeże. Postanowiłem zatem oszczędzać magię i nie użyłem zaklęcia maskującego.

Hom czekał posłusznie u stóp drabiny, machając energicznie cienkim, szczurzym ogonem. Nie czekając na polecenie, natychmiast odbiegł, a ja podążyłem za nim, drepcząc w błocie i brudząc buty. Wkrótce dotarliśmy do celu. Znalezienie go okazało się łatwe – problem w tym, że ktoś trafił tam przed nami. W dali dostrzegłem dwie postaci, jedna z nich trzymała worek. Pogrążone w rozmowie z początku nie dostrzegły, że się zbliżam. Kiedy jednak znalazłem się dwadzieścia kroków od nich, postać z workiem obróciła się ku mnie.

Ku memu zdumieniu odkryłem, że to purra, lecz niepochodząca z Valkarky – nieznajoma. W odróżnieniu od szpiczastozębej nosiła spódnicę sięgającą kostek i brudną kurtkę z lisiego futra, zapiętą pod szyją. Była boso, między palcami przelewał jej się szlam, twarz wykrzywiał nienawistny grymas.

Zastanawiałem się, czy to nie wspólniczki Grimalkin – inne ludzkie wiedźmy. Jeśli tak, czy dysponują podobną magią i umiejętnością walki?

– Rzuć worek i odejdź stąd – poleciłem. – Nie macie czego szukać w naszym mieście, ale pozwolę wam odejść z życiem.

Druga purra stała nieco dalej, nie widziałem jej wyraźnie, lecz usłyszałem, jak na te słowa wybucha chichotem.

Bliższa purra rzuciła na bok worek, dobyła miecza i ruszyła ku mnie ze zdecydowaną miną. Zaczęła mamrotać pod nosem i pojąłem, że to istotnie ludzka wiedźma, która próbuje użyć przeciwko mnie magii. Po paru sekundach jej postać uległa dramatycznej przemianie. Język wysunął się z ust na odległość łokcia, rozdwojony jak u węża. Teraz miała twarz bestii, wielkie kły sterczące spod górnej wargi niemal sięgały podbródka, włosy zamieniły się w stado wijących się węży.

Nie byłem pewien, czemu miała służyć ta przemiana. Może miała odwrócić mogą uwagę? W głębi ducha nie wątpiłem, że czarownica stała się nieco brzydsza niż wcześniej, ale w żaden sposób nie wpłynęło to na moją koncentrację.

Cofnąłem się o krok, skupiłem umysł i nim nóż znalazł się w zasięgu mojego ciała, dobyłem szabli i jednym cięciem odrąbałem wiedźmie głowę. Runęła na ziemię, z kikuta między ramionami tryskała krew. Kopniakiem odrzuciłem głowę na bok, szykując się do starcia z drugą wiedźmą.

Ta zbliżyła się powoli, znów chichotała, jakby całe to starcie niezwykle ją rozbawiło.

– Mogę odejść z życiem? – wychrypiała. – A jakież to miałoby być życie?

Przez moment nie zrozumiałem, teraz jednak znalazła się bliżej, niecałe dziesięć kroków ode mnie i poczułem odór ziemi, zgnilizny i martwego ciała. Jej splątane włosy pokrywało zaschnięte błoto, widziałem wijące się w nich larwy i robaki. Potem coś poruszyło się i powoli wysunęło z jej lewego ucha. To była tłusta, szara dżdżownica.

Skupiłem na niej słuch i skoncentrowałem się: wiedźma rzęziła cicho, lecz nie oddychała w żaden naturalny sposób, a jej serce nie biło. Mogło to oznaczać tylko jedno. Rzeczywiście nie miała w sobie życia. Już była martwa.

Zaatakowała, biegnąc wprost ku mnie – wyciągnęła ręce, rozcapierzając szpony, gotowa rozszarpać mi ciało. Jestem szybki, ale martwa wiedźma okazała się szybsza. Jej nagły atak mnie zaskoczył, szpony prawej dłoni jedynie o włos chybiły moje oko.

Lewa ręka natomiast nie chybiła. Zacisnęła się mocno na moim przegubie. Próbowałem się uwolnić, ale jej uścisk jeszcze się wzmógł, nigdy dotąd nie miałem do czynienia z podobną siłą. Wolną ręką rąbnąłem ją w twarz, ale nawet się nie wzdrygnęła. Jej palce przypominały zaciskającą się metalową obręcz przecinającą ciało, by zmiażdżyć kość. Szabla wypadła z mej odrętwiałej dłoni, zanurzając się w błocie.

Rozdział 17

UMOWA STOI?

Jako mag przez wiele lat studiowałem okultyzm. Nigdy jednak nie zetknąłem się z istotami kierującymi martwym w gruncie rzeczy ciałem. W tym momencie pojąłem, jak wielki jest świat i jak wiele muszę się jeszcze nauczyć. My, Kobalosi, od wieków walczymy z ludźmi, nadal jednak pozostają znacznie liczniejsi od nas. Szczęśliwie dla nas, są podzieleni na wiele skłóconych ze sobą królestw. Nie mamy szczególnego pojęcia o ludziach którzy w odległych krainach posługują się magią. Nic zatem nie wiedziałem o czarownicach i ich mocach. Jak mogłem zabić coś, co już nie żyje?

Wolną ręką dobyłem sztyletu i wraziłem w szyję wiedźmy. Nic to nie dało, jej szpony znów pomknęły ku mej twarzy. Obróciłem się, wciąż przytrzymywany przez czarownicę, nasze ciała napięły się.

I wtedy przywołałem swoją logikę. Ciąłem mocno szybkim łukiem, klinga wbiła się w przegub wiedźmy, odrąbując dłoń od reszty ciała. Czarownica runęła w błocko, pozostawiając za sobą lewą dłoń, wciąż zaciśniętą wokół mojej. Jednak po chwili ręka zaczęła drżeć i powoli zwolniła uchwyt: wystarczyła chwila, abym oderwał ją od siebie i odrzucił na bok. Martwa wiedźma tymczasem dźwignęła się z ziemi, ja jednak miałem już w lewej dłoni szablę i byłem gotów.

Nie miałem wyboru, musiałem porąbać ją na kawałki. Jak inaczej zdołałbym odparować jej atak? Wkrótce nie miała już rąk ani nóg i nie mogła nawet pełzać. Z ran nie płynęła krew – jedynie odrobina ohydnej, czarnej cieczy. Na wszelki wypadek odciąłem jej też głowę i uniosłem za włosy. Jej oczy patrzyły na mnie z furią, wargi wygięły się, jakby chciała coś powiedzieć. Z odrazą cisnąłem głowę, jak najdalej zdołałem. Potem podniosłem skórzany wór, zabrałem szablę, wytarłem o tors poćwiartowanej czarownicy i ruszyłem w stronę drabiny. Hom dreptał tuż za mną.

*

Wkrótce znalazłem się bezpiecznie w swoich pokojach. Najpierw sprawdziłem, co u trzech sióstr. Spały, przytulone do siebie.

Następnie zbadałem worek i zważyłem go ostrożnie w dłoniach. Był wyjątkowo duży. Pamiętałem ostrzeżenie wiedźmy o szpiczastych zębach, ale byłem ciekaw widoku owej głowy – należącej do najpotężniejszego z ich bogów. Poza tym, mimo meldunku Homa, głowa wcale nie cuchnęła. Rozwiązałem zatem sznurek i sięgnąłem do środka.

Poczułem pod palcami coś ostrego, coś z kości – dwa spiralne przedmioty. Zajrzałem do środka. To były rogi. Ich bóg miał rogi. Jeden z naszych rogatych bogów nosi imię Unktus, to jednak pomniejsze bóstwo, czczone jedynie przez najnędzniejszych robotników z miasta. Wyciągnąłem głowę z wora, położyłem na krześle naprzeciwko i obejrzałem uważnie.

Nic dziwnego, że wybrali go na przywódcę swych bogów. Wyglądał znacznie bardziej imponująco niż wizerunki Unktusa w grotach wyznawców. Nie dostrzegłem ani śladu rozkładu, a rogi przypominały z wyglądu baranie. Mimo podobieństwa do ludzkich istot, właściciel głowy był kiedyś z pewnością wyniosły i przystojny, został jednak okrutnie okaleczony: brakowało mu jednego oka, drugie zaszyto, usta wypchano kolczastymi gałązkami i pokrzywą.

Zaspokoiwszy ciekawość, już miałem schować głowę do worka, gdy zaszyte powieki drgnęły. Natychmiast usłyszałem niski jęk; dźwięk nie dochodził z głowy, lecz z podłogi pod krzesłem. To dziwne – czyżby głowa nadal zachowała świadomość? Może też esencja boga nie kryła się jedynie w samej głowie? Niektóre istoty mają rozproszoną świadomość sięgającą daleko poza własne ciało.

Pokrzywy i ciernie sprawiały, że usta nie mogły się zamknąć, zacząłem je zatem wyciągać, upuszczając na podłogę pod krzesłem. Wówczas dostrzegłem kolejne ślady przemocy: zmiażdżone zęby, po których pozostały tylko pożółkłe pieńki. Gdy wyszarpnąłem ostatnie kolczaste gałązki, usłyszałem kolejny jęk. Tym razem dobiegał z ust, nie z posadzki.

Szczęka poruszyła się, wargi zadrżały. Z początku uleciało z nich tylko westchnienie i ochrypły jęk, ale potem głowa przemówiła jasno i wyraźnie:

– Wybaczam ci to, co uczyniłeś moim sługom. To zrozumiałe, były intruzami w twym mieście. Teraz jednak zrób, jak każę, a twoja nagroda przekroczy najśmielsze wyobrażenia. Nie posłuchasz – a zadam ci ból trwający całą wieczność!

Odetchnąłem głęboko, by się uspokoić, i rozważyłem sytuację. Być może wiedźma miała rację i postąpiłem niemądrze, otwierając worek. Z pewnością nie myliła się co do mojej ciekawości. Stanowiła część mojej osoby. Czasami trzeba stawić czoło niebezpieczeństwu, aby zdobyć wiedzę. Wiedziałem, że muszę być dzielny i nie poddać się okaleczonemu bogu.

– Nikogo nie jesteś w stanie nagrodzić – poinformowałem głowę. – Słyszałem, że byłeś kiedyś potężnym bogiem, teraz jednak jesteś bezradny. To musi być trudne dla kogoś tak wyniosłego, upaść tak nisko.

A potem, nim okaleczony bóg mógł rzucić kolejną próżną groźbę, wepchnąłem pokrzywy i gałązki z powrotem w jego usta i ukryłem głowę w worku.

*

Raz jeszcze odwiedziłem centralną dzielnicę Yaksa, poziom trzynasty, celę czterdzieści dwa.

Skurczyłem się do najmniejszych możliwych rozmiarów i prześliznąłem pod drzwiami lochu. Spojrzałem w górę i ujrzałem wpatrzoną we mnie gniewnie ludzką czarownicę, po czym szybko urosłem tak, byśmy mogli spojrzeć sobie w oczy.

– Czy odzyskałeś moją własność? – spytała chłodno.

– Mam skórzany wór i odciętą głowę twojego boga – oznajmiłem. – Czeka w moich komnatach. Wiem też, gdzie przechowują twoje klingi i gwiezdny kamień, ale będziesz musiała poradzić sobie bez nich. Złożono je w najbezpieczniejszym skarbcu miasta. Te jednak – ułożyłem na posadzce przed nią dwa z moich własnych sztyletów – posłużą ci równie dobrze.

– Umowa stoi? – spytała.

– Tak, umowa stoi. Masz moje słowo.

W ten sposób zawarliśmy układ i ucieszyło mnie to. Walcząc u boku czarownicy, miałem realną szansę zabicia haggenmiota. Wcześniej jednak musieliśmy pokonać wiele przeszkód.

– Cóż, magu, dziękuję ci za wypożyczenie sztyletów i za to, że odzyskałeś głowę – to jest najważniejsze. Musisz jeszcze poluzować łańcuch wokół mej szyi.

– Mogę uczynić więcej.

I uwolniłem ją z łańcucha, tak że teraz więziły ją tylko cztery srebrne ćwieki. Uśmiechnęła się, szczerząc szpiczaste zęby.

– Dziękuję – powiedziała. – Teraz wymagam już tylko jednego: przewodnika, który zaprowadzi mnie do reszty moich przedmiotów. Przyślij mi swojego wścibskiego szczura.

– Pozbądź się takich myśli! – rzuciłem gniewnie. – Twoją własność złożono w Komnacie Łupów Triumwiratu, wszelkie próby przeniknięcia do skarbca zakończą się twoją śmiercią.

– Triumwirat, to brzmi bardzo wspaniale. Cóż to takiego?

– To ciało rządzące Valkarky, złożone z trzech najpotężniejszych wysokich magów w mieście.

– Bez wątpienia gdyby przytrafiło im się coś złego, z łatwością znajdą się zastępcy. Nie chciałabym, by tak piękne miasto pozostawało bez prawowitej władzy – rzekła tonem ociekającym ironią. – Przyślij mi swojego szczurka. Zrobisz to? Wówczas stanę u twego boku na arenie. A teraz idź! Mądrze będzie znaleźć się z dala od lochu, nim ucieknę.

Rozgniewany jej bezczelnością, zmalałem i opuściłem celę.

*

Po powrocie do swej kwatery nadal kipiałem gniewem. Cóż za głupia niewiasta! Lecz w miarę zbliżania się pory pojedynku, gniew zastępowała desperacja. Przywołałem zatem Homa i poleciłem, by posłał jedno ze swych szczurzych wcieleń, aby poprowadziło czarownicę.

Z pewnością na nic się to nie zda. Nie wiedziałem nawet, jak mogłaby uwolnić się od srebrnych ćwieków, a co dopiero dostać do Komnaty Łupów.

Urosłem zatem do swych ulubionych rozmiarów do walki, przewyższając o głowę Nessę, i zacząłem się szykować. Najpierw wyszczotkowałem długi, gruby, czarny płaszcz – zadania tego nie powierzyłbym słudze – i wypolerowałem trzynaście kościanych guzików. Szablę wsunąłem za pas, moje dwa ulubione, świeżo naostrzone sztylety tkwiły w pochwach na piersi. Trzeci ukryłem w kieszeni płaszcza.

Po jakiejś półgodzinie homunkulus wyśliznął się z dziury i wdrapał na krzesło naprzeciw mnie. Był nieco zdyszany, jego twarz poczerwieniała z podniecenia.

– Przynoszę wieści! Purra uciekła i przełamała obronę Komnaty Łupów! Jeden z Triumwiratu nie żyje!

Spojrzałem na Homa ze zdumieniem. Jakim cudem udało jej się coś takiego?

– Gdzie jest teraz wiedźma? – spytałem.

– Zniknęła, panie. Morderczyni uciekła z Valkarky i kieruje się na południe. Posłano za nią duży oddział Oussy, mają rozkaz schwytać ją szybko i zabić powoli.

Znów ogarnął mnie gniew. Bez wątpienia od początku planowała ucieczkę. Wykorzystała mnie, byłem głupcem, że jej zaufałem. Ale dlaczego nie zabrała ze sobą głowy rogatego boga? Twierdziła, że jest dla niej ważna. Najwyraźniej i tutaj skłamała.

Uznałem, że już pora pójść obudzić Nessę i jej siostry. Za niecałą godzinę mieliśmy stawić czoło zębom i szponom haggenmiota.

Gdy wyszedłem na korytarz pomiędzy dwoma pokojami, nagle wyczułem zagrożenie i sięgnąłem po szablę.

– Schowaj swą klingę, magu – rzekł znajomy głos. – Zachowaj ją na arenę!

Wiedźma zabójczyni wyłoniła się z cieni i uśmiechnęła szeroko, wyszczerzając komplet szpiczastych zębów. Skórzane rzemienie przecinały jej ciało, w doczepionych do nich pochwach tkwiły klingi.

– Gdzie mój worek? – spytała.

– Jest bezpieczny – odparłem.

– Bezpieczny? Nic w tym mieście nie jest bezpieczne. Otworzyłam z łatwością wasz najlepiej strzeżony skarbiec i zabrałam, co moje. To, co zrobiłam, inni mogą naśladować. Mam ludzkich wrogów – wiedźmy i magów służących Złemu. To tylko kwestia czasu, nim podążą tu za mną.

– Dwie czarownice już tu były. Kiedy się na nie natknąłem, miały ze sobą wór. Zabiłem żywą i posiekałem martwą na sześć kawałków. W tej chwili nie jest jej zbyt wygodnie i nam nie zagraża.

– W takim razie dobrze się spisałeś, magu. Ale zjawią się inni. Nigdy nie ustaną w wysiłkach. Pokaż mi worek.

Zaprowadziłem ją do mojej komnaty i wręczyłem skórzany wór. Otworzyła go szybko, zajrzała do środka i powęszyła trzy razy. Nie wyciągnęła głowy boga.

– A teraz zostaw mnie samą na parę chwil. Muszę go ukryć przed wścibskimi oczami.

Jej słowa mnie uraziły. Czyż nie dobiliśmy targu? Czyż nie byliśmy teraz sojusznikami? Zapomniałem jednak o urazie – w komnacie stała jedynie sofa, dwa krzesła i stół. Wiedźma w żaden sposób nie zdołałaby ukryć worka, chyba że za pomocą magii. Zrobiłem, jak prosiła, i wróciłem po pięciu minutach.

– Spróbuj go znaleźć – rzekła miękko.

Spróbowałem szybko, lecz bez powodzenia, posługując się własną magią. Nie oznaczało to, że po dłuższym czasie nie mógłbym użyć więcej i odkryć jego położenia. Potężne czary wiedźmy dobrze go jednak zamaskowały. Zaimponowała mi.

– Niełatwo byłoby go znaleźć – przyznałem. – Nie spodziewałem się, że jeszcze cię zobaczę, sądziłem, że mnie oszukałaś. Dostałem raport, że uciekłaś z miasta i że Oussa cię ściga.

– Zawarliśmy umowę, a podobnie jak ty, zawsze dotrzymuję słowa. Obiecałam ci pomóc na arenie i owszem, stanę do walki u twego boku. Łatwo było zostawić fałszywy ślad. A teraz do rzeczy: kiedy mamy walczyć z haggenmiotem?

– Za niecałą godzinę. Musimy uprzedzić najstarszą z sióstr, że ją zastąpisz.

– Tak, chciałabym porozmawiać z całą trójką – jesteśmy ludźmi, obcymi w tym mieście. Pragnę dodać im otuchy i zapewnić, że wszystko będzie dobrze, muszę zatem pomówić z nimi na osobności.

Rozdział 18

BARDZO CIEKAWE PYTANIE



NESSA



Starałam się pocieszyć Susan i Bryony, nadal jednak pochlipywały ze strachu. Minęło sporo czasu, nim zdołałam zebrać się na odwagę i wyjaśnić im, co będzie je czekać na arenie. Sama miałam ochotę się rozpłakać, ale co by to dało? Zagryzłam zatem mocno dolną wargę, by powstrzymać jej drżenie, i powiedziałam to, co trzeba było powiedzieć.

– Kiedy się już tam znajdziemy, przywiążą nas do pali – zaczęłam.

Lepiej było uprzedzić je z góry, by mogły się przygotować.

– Co ty mówisz? Przywiążą nas do pali? – Na ślicznej twarzy Susan odbił się nagły niepokój. – A widownia pełna tych bestii będzie się nam przyglądać?

Przytaknęłam.

– Taki tu mają zwyczaj. Lepiej będzie zamknąć oczy, żebyście nie widziały, co się wydarzy. Ale nie potrwa to długo – Wijec szybko zabije swoich wrogów. Widziałyście przecież, jak walczy. Kiedy skończy, odetną was i wkrótce ruszymy w drogę do naszej ciotki i wuja, wszystko będzie dobrze, uznajcie, że to tylko bardzo zły sen.

– Nie będzie dobrze, jeśli nie zostaniesz z nami, Nesso – wtrąciła Bryony głosem drżącym ze wzruszenia.

– Możemy tylko mieć nadzieję, że pewnego dnia odzyskam wolność i będę mogła do was wrócić – odparłam, usilnie starając się przemawiać pewnym siebie głosem. – Znajdę sposób, żebyśmy znów mogły być razem, nie bój się.

Mimo odważnych słów obawiałam się, że wkrótce wszystkie zginiemy. Nawet jeśli jakimś cudem przeżyjemy arenę, w domu ciotki i wuja nie znajdę bezpiecznej przystani. Potwór sprzeda mnie na targu niewolników. Oczywiście, jeśli wcześniej sam mnie nie zabije: widziałam, jak patrzył na naszą trójkę; coraz trudniej przychodziło mu powstrzymywać się przed zatopieniem kłów w naszych gardłach.

Usłyszałam kroki i wszystkie obróciłyśmy się ku drzwiom. Do środka wszedł Wijec, nie był jednak sam. Ku memu zdumieniu towarzyszyła mu ludzka kobieta, wysoka i groźna: jej ciało przecinały krzyżujące się rzemienie, na których wisiały pochwy z nożami; rozciętą spódnicę przypięła pasami do ud. Czy to kolejna niebezpieczna niewolnica, taka jak te, które napotkałyśmy w wieży? I co tu robi? Dlaczego Wijec pozwolił jej do nas przyjść?

Już od progu wyglądała naprawdę okropnie, a potem uśmiechnęła się i ujrzałam okrutne usta, pełne ostrych, szpiczastych zębów. Zaskoczona i wystraszona, cofnęłam się o krok. Susan i Bryony schroniły się za moimi plecami.

– To jest Grimalkin, przyszła nam pomóc – oznajmił Wijec. – To czarownica i jedna z waszego ludu.

Odszedł bez dalszych komentarzy i zostałyśmy same z kobietą, która przez parę chwil jedynie patrzyła mi w oczy. Czy potwór mówił prawdę? Czy ta dziwna nieznajoma naprawdę zamierzała nam pomóc? A jeśli tak, to w jaki sposób?

Wskazała ręką podłogę.

– Usiądźmy i porozmawiajmy – poleciła. – Mamy wiele do omówienia.

Po co tu przyszła? O czym niby miałyśmy rozmawiać z tą groźną kobietą?

W pokoju stało pięć krzeseł, ona jednak usiadła na posadzce krzyżując nogi, po czym spojrzała na nas i skinęła ręką.

– Nie mamy wiele czasu, siadajcie!

Jej ton zabrzmiał rozkazująco – wyglądała na kogoś, kto przywykł do posłuchu. Usiadłyśmy więc na podłodze naprzeciw niej, Susan zaczęła cicho płakać, ale kobieta nie przejęła się tym.

– Opowiedz mi, co się wydarzyło i jak zostałyście własnością Wijca – zażądała, wbijając we mnie wzrok. – A także na co liczycie w przyszłości.

Zrobiłam, jak kazała, poczynając od śmierci mojego ojca i umowy, którą zawarł z Wijcem.

– Masz zostać sprzedana na targu niewolników, ale twoje dwie siostry odejdą wolno? Co o tym myślisz?

– To lepsze, niż gdybyśmy miały wszystkie zginąć – odparłam. – Ale wolałabym dołączyć do nich i zamieszkać w domu ciotki i wuja. Życie niewolnicy jest brutalne, widziałam rany, jakie zadają im bestie.

– Teraz opowiedz mi o podróży tutaj.

Podczas gdy siostry słuchały w milczeniu, ja zrelacjonowałam dokładnie odwiedziny w wieży i to, jak uciekliśmy. Po krótkim opisie walki Wijca z koniostworem, opisałam jej nasze przerażenie po przybyciu do Valkarky.

– Bez wątpienia ów Kobalos zwany Wijcem, to potężny wojownik – oznajmiła czarownica. – Będę walczyć u jego boku na arenie, a potem odejdziecie wolno z miasta.

– Pozwolą na to? – zdumiałam się.

– Tym razem niewiedza z pewnością im zaszkodzi – odrzekła z ponurym uśmiechem. – Nesso, zajmę twoje miejsce na arenie.

Otworzyłam usta, nim jednak zdołałam wypowiedzieć choć słowo, powietrze wokół niej zamigotało i ciało oraz twarz czarownicy rozmazały się dziwnie. A potem, ku memu najgłębszemu zdumieniu, odkryłam, że patrzę na samą siebie. Zupełnie jakbym spoglądała w lustro. Bryony i Susan sapnęły głośno, wodząc wzrokiem pomiędzy mną i odmienioną Grimalkin.

Po sekundzie jej postać znów zamigotała i czarownica wróciła, patrząc na nas ostro.

– Teraz widzicie, jak tego dokonam?

Wszystkie skinęłyśmy głowami. Byłam zbyt oszołomiona, by cokolwiek rzec.

– Wyglądała zupełnie jak ty, Nesso! – wykrzyknęła nagle Bryony, odzyskawszy mowę. – Jak twoja bliźniaczka!

– Ale to magia! – zaprotestowała Susan. – Nie wolno robić takich rzeczy, nic dobrego z tego nie przyjdzie.

– Nie? – spytała wiedźma. – Wolisz zatem zginąć na arenie?

Susan nie odpowiedziała; wbiła wzrok w podłogę i znów zaczęła płakać.

– Dołożę wszelkich starań, by zabić haggenmiota i ochronić twoje dwie siostry – podjęła czarownica, patrząc mi prosto w oczy. – Postaram się też sprawić, abyście wszystkie trzy zostały razem i zamieszkały z waszymi krewnymi. Nie obiecuję, że tak się stanie. Ale spróbuję.

– Dziękuję – zmusiłam się do uśmiechu; po raz pierwszy od wielu dni poczułam iskierkę nadziei. Z jakichś przyczyn, mimo jej groźnego wyglądu, ufałam tej wiedźmie. – Czy kiedy zajmiesz moje miejsce, ja zostanę tutaj?

– Tak – odparła Grimalkin. – Z tego, co rozumiem, to prywatne komnaty i nikt nie odważy się zajrzeć tu bez pozwolenia maga haizdana. Czemu zresztą mieliby cokolwiek podejrzewać? Będziesz tu bezpieczna. A teraz – dodała – chciałabym zadać ci pytanie. Zniewolone ludzkie kobiety, które nazywają purrai, to w większości córki niewolnic zrodzone tu, w niewoli. Inne, znacząca mniejszość, zostały schwytane. Nie widziałam jednak ani śladu kobiet Kobalosów. Dlaczego je ukrywają?

– My też nie widziałyśmy kobaloskich kobiet – przyznałam. – Jadąc przez miasto, spotykałyśmy tylko Kobalosów mężczyzn i od czasu do czasu purrai ciągnięte jak zwierzęta na smyczy. Przykro mi, nie potrafię odpowiedzieć na twoje pytanie.

Czarownica skinęła głową.

– Nadal jednak to bardzo ciekawe pytanie – zastanawiała się w głos. – Podejrzewam, że kiedy poznamy odpowiedź, znacznie lepiej zrozumiemy te stwory.

Rozdział 19

WROGIE, GŁODNE OCZY

Na widok wiedźmy trzy siostry cofnęły się przerażone, jakby ujrzały straszliwego potwora. Nie potrafiłem tego zrozumieć. W końcu wszystkie były ludźmi. Kiedy jednak wróciłem pół godziny później, uspokoiły się nieco i siedziały pogrążone w rozmowie. Zwłaszcza Nessa wydawała się znacznie radośniejsza. Zastanawiałem się, co razem knują. Może wiedźma nie szanowała warunków umowy tak jak ja? Ale w sumie niewielka to różnica; teraz przede wszystkim musieliśmy przeżyć spotkanie z haggenmiotem. Później zajmę się innymi problemami.

Grimalkin wyjaśniła im, co musi zrobić, a Nessa spokojnie i chętnie przyjęła wiadomość, że czarownica zastąpi ją na arenie. Najwyraźniej powierzyła zabójczyni los swoich sióstr. Zastanawiałem się, co powiedziała czarownica, by tak je przekonać.

Trzy siostry uścisnęły się, gdy ruszaliśmy na arenę. Wszystkie płakały, gdy Grimalkin, posłużywszy się swą magią, upodobniła się do Nessy.

Kiedy się rozłączyły, ze zdumieniem odkryłem, iż to Susan jest najspokojniejsza i najmniej poruszona. Otarła łzy, wyprostowała plecy i zmusiła się do uśmiechu, patrząc wprost na Nessę.

– Przepraszam, że byłam takim ciężarem i że stale narzekałam – rzekła. – Jeżeli to przeżyję, postaram się być w przyszłości lepszą siostrą.

– Niedługo wrócisz – przyrzekła Nessa. – Obie przeżyjecie, obiecuję to wam, i wszystkie będziemy bezpieczne.

Zastanawiałem się, czy dziewczyna ma rację. Ale nie mogłem zbyt długo nad tym rozmyślać: nadszedł czas, by stawić czoło haggenmiotowi.

*

Arenę wypełniali już podnieceni widzowie, którzy gdy tylko weszliśmy, zaczęli pokrzykiwać i szydzić, domagać się naszej krwi. Wieści o mojej próbie walki rozeszły się po całej Valkarky i tłum, delikatnie mówiąc, przyjął mnie wrogo. Ze względu na to, że nie zadajemy się z innymi, a nasze życie, powołanie, rosnące moce, kierowanie haizdą i próby zrozumienia wszechświata są dla większości tajemnicze i nieznane. My, haizdanowie, nigdy nie cieszyliśmy się w mieście popularnością. Co gorsza, zabiłem wysokiego maga, jednego z tych, który pewnego dnia mógł zostać członkiem Triumwiratu. Valkarky to miasto bardzo patriarchalne, w ich umysłach byłem winien śmierci jednego z jego ojców. W czasie pojedynku, gdy histeria widzów jeszcze wzrośnie, będą to traktować jeszcze bardziej osobiście – zupełnie jakby każdy widz wierzył, że zabiłem jego własnego ojca.

Oczywiście, wielu przybyło tylko, by obejrzeć widowisko i napawać się rozlewem czerwonej krwi na arenie; ja sam czyniłem tak za młodu. Widziałem, jak niektórzy już się ślinią.

Doprowadzone na miejsce dziewczyny sprawiały wrażenie przerażonych i szlochały histerycznie. Trudno było uwierzyć, że prawdziwa Nessa została w moich komnatach. Stanowiło to dowód najwyższych zdolności magicznych wiedźmy. Haizdan ma obowiązek gromadzić wiedzę, gdzie tylko zdoła – zarówno od przyjaciół, jak i od wrogów. Jeśli przeżyję to spotkanie, zamierzałem nauczyć się czegoś od wiedźmy zabójczyni.

Purrai przywiązano do słupów – uczynił to ten sam Kobalos, który podczas rozprawy pełnił rolę sędziego. Ja czekałem cierpliwie nieopodal jamy, w której więziono haggenmiota. Zerknąłem przez kratę, nic się tam nie poruszało. Stwór leżał w uśpieniu; w chwili, gdy krata zostanie zdjęta, zabrzmi pierwsza z trzech trąb i stwór się przebudzi, pragnąc dowiedzieć się czegoś więcej o swoim przeciwniku. Na dźwięk drugiej trąby wypełznie z jamy, głos trzeciej wzbudzi w nim krańcową wściekłość i żądzę krwi, i rozpocznie się walka. Tak go wytresowano. Wszystko było bardzo przewidywalne – aż do tej chwili. Kiedy jednak zacznie się walka, nic już nie będzie pewne.

Podczas wcześniejszych przygotowań zapadłem w trans, przywołując w umyśle opisy poprzednich walk z ostatnich pięćdziesięciu lat. Haggenmiot odniósł zwycięstwo we wszystkich trzystu dwunastu pojedynkach, ani razu nie powtarzając tego samego schematu ataku. Zwykle zwyciężał w niecałą minutę.

Odziany w czarne szaty swego urzędu, sędzia wkroczył na arenę i uniósł obie ręce, uciszając zgromadzonych. Musiał odczekać kilka minut, nim tłum uspokoił się dostatecznie, by można było zacząć.

Donośnym głosem odczytał zarzuty:

– Haizdan, znany jako Wijec, jest oskarżony o zamordowanie wysokiego maga Nunca i kradzież trzech purrai, które widzicie przed sobą.

Odpowiedział mu ogłuszający ryk gniewu widzów, sędzia znów musiał unieść rękę, by ich uciszyć.

– Po drugie, zarzuca mu się bezprawne zabicie zabójcy Shaiksa, który próbował powstrzymać go przed odejściem ze skradzionymi purrai. Po trzecie, jest oskarżony o bezprawne zabicie hyba, posłanego, by dokonał egzekucji za owe zbrodnie.

Widzowie znów ryknęli z wściekłości i sędzia musiał jeszcze dłużej unosić rękę, przywołując ich do porządku. Dopiero gdy zapadła absolutna cisza, znów się odezwał.

– Haizdan odrzuca owe zarzuty, twierdząc, że trzy purrai były i nadal pozostają jego własnością i że zabił zgodnie z prawem, chroniąc ową własność. Zbadano dokładnie jego umysł i pozostaje przekonany, iż mówi prawdę. Zostałby zatem uwolniony, gdyby nie to, iż Bractwo Shaiksa zaprotestowało, powołując się na dowody dostarczone przez umysł umierającego zabójcy, który zginął z rąk obecnego tu haizdana. Zabójca ów twierdził, iż pan Nunc zapłacił Wijcowi za purrai, które stały się jego własnością. Pan Nunc nie żyje, nie można go zatem przesłuchać. W efekcie, ponieważ nie da się rozstrzygnąć tej sprzeczności, musimy zdać się na próbę walki.

To rzekłszy, sędzia wskazał na mnie.

Przez ostatnią część oskarżycielskiej przemowy na widowni panowała cisza. Teraz sędzia wykrzyknął dramatycznie władczym głosem tak donośnie, by jego słowa dotarły do najdalszych zakątków areny:

– Wybieraj! – huknął.

Musiałem wybrać pozycję wyjściową, koniecznie przed jednym z trzech pali. Oczywiście dokonałem wyboru na długo przed wejściem na arenę. Szybko stanąłem przed upodobnioną do Nessy wiedźmą. Miałem przy sobie szablę, której teraz dobyłem, szykując się do walki. Do tego zabrałem trzy sztylety; dodatkowy, w kieszeni, przeznaczyłem dla wiedźmy, choć wiedziałem, że za magiczną fasadą skrywa własne klingi. Należało jednak zachować magiczne złudzenie, tak by widzowie widzieli, jak wręczam jej nóż.

Na arenie nie wolno posługiwać się magią maskującą czy zmieniającą rozmiar. Miałem nadzieję, że nikt nie dostrzeże czarów wiedźmy, w przeciwnym razie z miejsca ogłoszono by moją porażkę i straciłbym życie – zarówno ja, jak i siostry.

Sędzia znów dał sygnał, unosząc ręce. Tym razem pojawiło się trzech Kobalosów. Z ważnymi minami maszerowali przez arenę w stronę ciężkiej kraty i doskonale wyćwiczonym ruchem dźwignęli ją, taszcząc na bok. Czarny wylot jamy stanął otworem.

Sędzia podszedł do każdego boku trójkątnej areny i ostentacyjnie skłonił się widzom. Czwarty ukłon był przeznaczony dla mnie – dla tego, który miał wkrótce zginąć. Wtedy zaczęły się ciche, stopniowo narastające pomruki. Odpowiedziałem ukłonem, po czym znów się wyprostowałem, nie spuszczając z niego wzroku, póki się nie odwrócił.

Zszedł szybko z areny i uniósł rękę wysoko nad głowę. W odpowiedzi na ten gest rozległa się donośna fanfara, a jej dźwięk wypełnił audytorium, odbijając się echem od ścian.

Słysząc trąby, kilkanaście tysięcy widzów zamarło w milczeniu. Z początku moich uszu dobiegało tylko irytujące pochlipywanie najmłodszej z sióstr.

A potem haggenmiot przemówił do mnie z ciemności jamy.

Usłyszałem trzask, rytmiczne szczękanie i kłapanie, które w jakiś sposób zdawało się pełne znaczeń: brzmiało niemal jak mowa, jakby zaschnięty, stary Kobalos otwierał i zamykał artretyczne szczęki, podczas gdy oszołomiony umysł przeszukiwał puste skarbnice myśli, usiłując znaleźć choćby fragmenty wspomnień. Po chwili dźwięki wyostrzyły się i zamieniły w słowa, słyszalne i zrozumiałe dla wszystkich zebranych.

Haggenmiot przemawiał w Loście, języku, którego używają tak Kobalosi, jak i ludzie. Głos składał się z trzech wyraźnie odrębnych składników, które po chwili zlały się ze sobą, tak że nie dało się ich już rozdzielić: wszystkie trzy jaźnie stwora przemawiały do mnie jednocześnie, otwierając troje ust: jeden myślący umysł drażnił mnie, drwił i sprawdzał moją determinację.

– Jesteś haizdanem – powiedział. – Od dawna nie kosztowałem żadnego z was.

– Nie mów o jedzeniu, spożyłeś już swój ostatni posiłek! – wykrzyknąłem. – Dziś posiekam twoje ciało na kosteczki i nakarmię nimi padlinożerców w kanałach miasta. Potem stopię twoje kości w piecu, by mogły posłużyć jako klej. Nic się nie zmarnuje! Okażesz się użytecznym sługą aż do końca!

W odpowiedzi na me słowa tłum ryknął z aprobatą. Nie dałem się jednak zwieść, nie znaczyło to wcale, że byli teraz po mojej stronie, wręcz przeciwnie – nie mogli się doczekać mojej krwawej klęski. Lecz słowa te dały im nadzieję, iż stoczę porządną walkę, że widowisko nie okaże się tak krótkie, jak to zwykle bywało.

– Odważnie prawisz, ale wkrótce zaczniesz wrzeszczeć, o haizdanie. Odgryzę ci ręce i nogi i poliżę kikuty, by powstrzymać krwawienie. Potem zadam ci powolną, bolesną śmierć, by wszyscy mogli napawać się twoimi krzykami. Wreszcie bardzo wolno potnę zębami miękkie ciała twych purrai, napawając się każdym kęsem.

Na te słowa wszystkie trzy branki wpadły w jeszcze większą histerię, na próżno szarpiąc się w więzach, ja jednak nie odpowiedziałem. Dość już rozmawialiśmy. Czyny przemówią znacznie głośniej niż słowa.

Rozległa się druga fanfara. W ciszy, która po niej zapadła, usłyszałem, że haggenmiot się poruszył. Gdy stwór wypełzł z jamy, dostrzegłem ostry jak brzytwa dziób i dwie mordercze, szponiaste ręce. Po paru sekundach pierwsza z jaźni znalazła się na górze, patrząc na mnie wrogimi, głodnymi oczami.

Nigdy jeszcze nie znalazłem się tak blisko wolnego haggenmiota i na moment ogarnęła mnie rozpacz. Wyglądał jeszcze groźniej, niż sobie wyobrażałem. Mimo tego, iż każda z jego części dysponowała tylko czterema kończynami i długą, wężową szyją, nieodparcie przywodził na myśl owada. Cały błyszczał, jakby wysmarowany galaretowatą substancją, jego boki i ręce pokrywały kościane płyty, podobne do żebrowanej zbroi, noszonej w bitwie przez kobaloskich wysokich magów. Teraz cuchnął czymś nowym, wyczułem woń głodu i gotowości do walki.

Odetchnąłem głęboko, wyprostowałem grzbiet i zebrałem w sobie odwagę. Byłem haizdanem, niepokonanym wojownikiem. Zwyciężę.

Po chwili jego trzy jaźnie przykucały już na czworakach, gotowe do skoku, nie mogły jednak tego uczynić, nim po raz trzeci nie przemówią trąby.

Przygotowałem się do przecięcia więzów ludzkiej wiedźmy i wciśnięcia jej w ręce noża, tak jak prosiła. Sięgałem już po niego, gdy nagle w ostatniej chwili zmieniłem zdanie i zostawiłem go w kieszeni – nie bez powodu.

Rozdział 20

PŁOWA ŚMIERĆ

Ze wszystkich poprzednich pojedynków, które przestudiowałem, tylko w dwóch przypadkach haggenmiot skupił swe wysiłki na przeciwniku, zwlekając z zaatakowaniem i pożarciem ofiarnych purrai.

W obu przypadkach przeciwnik w jakiś sposób zdołał zadać haggenmiotowi pierwszą ranę. Żaden z pojedynków nie trwał zbyt długo, lecz ów atak odmieniał schemat starcia. Gdyby udało mi się zmusić stwora do całkowitego skupienia na mojej osobie, wówczas interwencja wiedźmy okazałaby się jeszcze skuteczniejsza.

Gdy dźwięk trzeciej fanfary odbił się echem od ścian areny, haggenmiot wyciągnął dwanaście kończyn i każda z trzech jaźni stanęła na dwóch nogach, warcząc w bitewnym szale. A potem zaatakował. Ja byłem celem, nie purrai.

Lecz ułamek sekundy później ja także się poruszyłem – wprost ku niemu. W lewej ręce trzymałem szablę Starego Rowlera, w prawej swój ulubiony sztylet.

Pięć kroków, każdy szybszy niż poprzedni, doprowadziło mnie na skraj jamy i w zasięg ciosu trójdzielnego przeciwnika. Teraz to ja miałem przewagę zaskoczenia. Nie spodziewał się tak śmiałego ruchu. Kłapnął ku mnie zębami, twarz omiótł mi gorący, cuchnący oddech, szpony chybiły o szczurzy włos.

A potem nadeszła moja kolej.

Spróbowałem zadać dwa ciosy, jeden tuż po drugim. Potężne cięcie szablą chybiło, bo ciało, na którym się skupiłem, zareagowało zdumiewająco szybko; mój ulubiony sztylet nie.

Jego czubek wbił się w oko. Tłum ryknął. Z trzech gardeł wydobył się równoczesny, rozkoszny krzyk. Każda z jaźni poczuła ból. Dobrze wiedzieć.

Teraz haggenmiotowi pozostało już tylko pięcioro oczu.

Następnie przeskoczyłem przez jamę, lądując bezpiecznie po drugiej stronie, mój ogon unosił się w gotowości, równolegle do pleców. Potrzebowałem go, by utrzymać równowagę.

Jaźnie pomknęły ku mnie, otwierając szeroko paszcze, ich twarze wykrzywiały grymasy wściekłości. Nie przeskoczyły jednak nad jamą. Trzymały się krawędzi, dwa po mojej lewej, jeden po prawej. Zaczekałem do ostatniej chwili, po czym robiąc salto w tył, wróciłem na drugą stronę, szybko pobiegłem w kierunku słupa, do którego przywiązano wiedźmę pod postacią Nessy, i rozciąłem jej więzy.

Kiedy wręczyłem jej nóż, tłum jęknął ze zdumienia. Nigdy dotąd nic takiego się nie wydarzyło, lecz zasady tego nie zabraniały. Był to zupełnie legalny ruch.

Staliśmy obok siebie, patrząc w stronę jamy. Trzy jaźnie haggenmiota okrążały ją powoli, pięcioro oczu zdradzało złowieszcze zamiary wroga. Czasami w bitwie działamy instynktownie. Pchnięcie klingi, unik włóczni to odruchy, odbywają się szybciej niż myśl. Podczas walki osiągamy stan podobny do transu, w którym ciało porusza się z własnej woli, znacznie szybciej, niż można zaplanować.

Tak właśnie działo się teraz. I było coś jeszcze: kiedy walczyłem u boku wiedźmy, zachowywaliśmy się, jakbyśmy dzielili wspólną świadomość. Nie wiem, czy sprawiła to za pomocą jakiejś ludzkiej magii, czy też w ogniu bitwy jakimś cudem wykroczyliśmy poza własne ciała, osiągając bitewną furię, w której naszymi rękami kierował jeden wspólny umysł. Nie mam pojęcia. Odnoszę jednak wrażenie, że sposób, w jaki walczyliśmy, przypominał koordynację ruchów haggenmiota.

Byłem całkowicie skupiony, nie słyszałem już ujadania podnieconego tłumu. Walczyłem razem z Grimalkin w kręgu ciszy.

Jedno muśnięcie haggenmiota wystarczy, by wywołać kirrhos, płową śmierć, lecz kiedy zaatakowaliśmy, przejmując inicjatywę, jego szpon chybił moją twarz o cale. Poczułem na skórze połączony palący oddech, lecz nasze klingi błysnęły i stwór wrzasnął. Zraniliśmy go. Krwawił!

Byłem świadom cięć i pchnięć Grimalkin, jakbym zadawał je sam: bez wątpienia ona także czuła moje ciosy wymierzone we wroga, zupełnie jakbym unosił się tuż ponad swoim ciałem, oglądając toczącą się w dole bitwę. Pamiętam, jak przelotnie zastanowiłem się, jak to wygląda w oczach widzów siedzących w amfiteatrze. Z pewnością postrzegają to inaczej. Skąd bowiem purra, Nessa, mogłaby walczyć z tak wspaniałą zręcznością i odwagą? Wiedźma w jakiś sposób musiała maskować to przed ich wzrokiem, sprawiając, że z pozoru cały ciężar bitwy spoczął na moich barkach. Po prawdzie trudno mi było ocenić, które z nas przyczyniło się bardziej. Jak mówiłem, działaliśmy jak jedna osoba. Moje ręce były jej rękami, jej klingi – moimi. Cóż za przyjemność dzielić się walką z taką wojowniczką!

Po paru chwilach dwie jaźni haggenmiota leżały porąbane na kawałki, rozrzucone po arenie. Niemal już zwyciężyliśmy, lecz wówczas, gdy wygrana była tak blisko, na moment losy się odwróciły.

Ostatni z wrogów oderwał się od nas i pomknął wprost ku Susan, starszej z dwóch skrępowanych sióstr. Kompletnie mnie to zaskoczyło: stwór jak dotąd nie przejawiał żadnego zainteresowania brankami, które tkwiły przy palach, ze zgrozy zamykając oczy. Został już pokonany, nie mógł niczego osiągnąć Podobnym atakiem, chyba że zabiłby obie purrai – na to jednak nie starczyłoby mu czasu. Może kierowała nim czysta złośliwość.

Dogoniłem go i zabiłem jednym pchnięciem, wraziwszy klingę głęboko w lewe oko. Szarpnął się, zadrżał i zaczęły wstrząsać nim ostatnie drgawki. Po sekundzie z ciała umknęło całe życie. Pokonaliśmy haggenmiota, zwyciężyłem!

Moje nieoczekiwane zwycięstwo wywołało poruszenie bliskie niemal rozruchom. Ponad setka portierów wpadła do amfiteatru i natychmiast zaczęła uspokajać niemądrych widzów pałkami i maczugami. Widziałem pękające i krwawiące głowy, gdy portierzy wymachiwali bronią, wyraźnie radując się swym zadaniem. Wkrótce popłynęło więcej krwi niż kiedykolwiek na arenie. Przyjemnie się to oglądało i rozkoszowałem się każdą minutą. Lecz zdecydowanie za szybko portierzy zdołali zmusić szalejących widzów, by wrócili na miejsca.

Gdy przywrócono porządek i uprzątnięto ciała, sędzia wdrapał się na arenę i oficjalnie ogłosił mnie zwycięzcą. Nie wyglądał na zachwyconego tą nieoczekiwaną i nieortodoksyjną wygraną. Widziałem, że z trudem ukrywa wstrząs i oburzenie. Co jednak mógł począć? Musiał potwierdzić, co się stało.

Tym razem nie czytał na głos. Bez wątpienia przygotował tylko jedną mowę – ogłaszającą wyczekiwaną klęskę i śmierć. Przemówił jednak powoli i stanowczo, jakby starannie ważył w myślach każdą frazę, nim wypowiedział ją głośno.

– Stojący przed wami haizdan zwyciężył w walce i bezsprzecznie dowiódł słuszności swoich czynów. Zarówno Bractwo Shaiksa, jak i Triumwirat muszą to uznać i przyjąć do wiadomości. Haizdan może swobodnie opuścić miasto i zabrać ze sobą swoje purrai. Stanowią obecnie jego oficjalną, prawowitą własność. Takie jest prawo, nikt nie stoi ponad nim.

Pozostało mi tylko zabrać swoją własność, wrócić do komnat i wyjechać najszybciej, jak się da. Uwolniłem najmłodszą purrę, Bryony, kiedy jednak podszedłem do pala, do którego przywiązano Susan, nagle pojąłem, co się wydarzyło.

Gdy przechwyciłem trzecie ciało haggenmiota, ten niepostrzeżenie musiał zahaczyć czubkiem szponu skórę na przedramieniu dziewczyny. W ten sposób przypieczętował jej los. Jej skóra zbrązowiała i zaschła niczym starożytny pergamin. Twarz wykrzywił potworny grymas, głęboko z gardła dobiegał bulgot. Cierpiała nieznośnie. Gdy do niej dotarłem, odetchnęła po raz ostatni i wypuściła powietrze w donośnym charkocie. W żaden sposób nie mogłem jej pomóc – nie istnieje żadne antidotum ani lekarstwo na kirrhos.

Najmłodsza z sióstr krzyknęła ze zgrozy i rozpaczy, gdy po paru sekundach oczy Susan zapadły się w głąb czaszki, a jej skóra zaczęła złazić i pękać. Pod powłoką skóry ciało roztopiło się niczym żółte, miękkie masło, tkanki zaczęły wypływać rozszerzającymi się szczelinami, ściekając po kościach i tworząc cuchnącą kałużę u jej stóp.

Padła ofiarą płowej śmierci.

Rozdział 21

SLARINDA



NESSA



Czekałam w komnacie Wijca, a myśli wirowały mi w głowie, gdy krążyłam bez końca tam i z powrotem po niewielkim pomieszczeniu. Drzwi były zamknięte i takie pozostaną, dopóki tamci nie wrócą.

Wspomniałam arenę i to, jak Wijec opisał barwnie, co może się zdarzyć. Oczyma duszy ujrzałam straszliwego haggenmiota, trzymającego kratę w szponiastej dłoni. Wijec tupnął o nią nogą i traktował stwora z pogardą, lecz wiedziałam, że haggenmiot nigdy nie został pokonany w poprzednich starciach. Jak poradzi sobie mag, gdy na arenie zaatakują go wszystkie trzy jaźnie równocześnie?

A Grimalkin, wiedźma zabójczyni? Wyglądała bardzo groźnie i znała mroczną magię. Była też pewna siebie – niezwykle pewna siebie. Jeśli jednak haggenmiot zwycięży, obie moje siostry zginą.

Usłyszałam kroki zbliżające się do drzwi i głosy potwora i czarownicy, a potem płacz dziecka. Przypominało to głos biednej Bryony. Wydarzenia na arenie musiały nią wstrząsnąć, lecz mimo wszystko serce wezbrało mi radością. Byli tu, z pewnością oznaczało to zwycięstwo… W przeciwnym razie przecież by zginęli. Wygrali i wkrótce będziemy mogły opuścić to przeklęte miasto!

W tym momencie w zamku zazgrzytał klucz i drzwi pokoju otwarły się szeroko. Wyszłam, przyglądając się im kolejno. Nagle serce ścisnęło mi się boleśnie. Gdzie była Susan?

– Zrobiłem, co mogłem, mała Nesso – oznajmił Wijec i po raz pierwszy nie zdołał mi spojrzeć prosto w oczy. – Ale twoja biedna siostra zginęła porażona straszną płową śmiercią. Jej mózg rozpłynął się w maź, oczy zapadły w głąb czaszki, a ciało ściekło z kości. Okropnie cierpiała, ale teraz odnalazła już spokój. Musimy dziękować choć za to.

– Co takiego? – wykrzyknęłam. – Co ty mówisz? Gdzie jest Susan?

– Nie żyje, jak próbowałem ci wyjaśnić. Jedna śmierć to niewielka cena za podobnie wspaniałe zwycięstwo. Z pewnością zgodzisz się, że to lepsze, niż gdybyśmy mieli zginąć wszyscy.

– Ale przecież obiecałeś! – Niewidzialna ręka ściskała mi pierś i gardło, ledwie mogłam oddychać. – Obiecałeś memu ojcu, że ochronisz obie siostry!

– Starałem się, jak mogłem, ale przeciwnik miał dużą przewagę. Nie zdołałem zdziałać nic więcej.

Z oczu popłynęły mi łzy, osunęłam się na kolana obok szlochającej Bryony i przytuliłam ją mocno. Czułam się zdradzona. Poświęciłam się, tak jak żądał ojciec i po co?

– Nie mów nic więcej – rzuciła Grimalkin do Wijca. – Twoje słowa nie pomagają.

Byłam świadoma odgłosu ich oddalających się kroków. Odeszli na drugi koniec wielkiej komnaty, pozostawiając mnie i Bryony same, spowite w kokon rozpaczy.

Znajdowałam się w dwóch miejscach równocześnie: w wyobraźni odtwarzałam koszmarną śmierć nieszczęsnej Susan, druga część mojego umysłu słuchała dobiegającej z naprzeciwka rozmowy Wijca i wiedźmy.

– Obie dziewczyny zasłużyły na to, by zawieźć je na południe i przekazać krewnym, aby mogły żyć u nich spokojnie – oznajmiła Grimalkin.

Była czarownicą, ucieszyłam się jednak, że bierze naszą stronę.

– Dotrzymam słowa co do młodszej purry – odparł Wijec. – Nessę jednak zamierzam sprzedać na targu niewolników. Mam takie prawo, ostatecznie należy do mnie. Jest moją własnością. Muszę być posłuszny prawu Bindos, inaczej zostanę banitą. Istnieją rejestry, a po zwycięstwie na arenie wszyscy będą uważnie mi się przyglądać. Wysocy magowie skorzystają z każdej nadarzającej się okazji, by się mnie pozbyć. Czyżbyś zamierzała mi przeszkodzić?

Uniosłam wzrok i ujrzałam, jak z przekonaniem wiedźma kręci głową.

– Zawarliśmy umowę i nie złamię jej warunków. Zawsze dotrzymuję słowa. Ale gdzie jest ów targ niewolników, o którym mówisz?

– Urządzają go w wielkim kuladzie, zwanym Karpotha, siedemdziesiąt staj na południowy zachód od Valkarky, u podnóża Gór Dendarskich.

– Czy trzymają tam wiele niewolnic?

– To największy z naszych targów purrai, lecz liczba waha się w zależności od pory roku. Koniec zimy zwiastuje nadejście pierwszych licytacji. Za jakiś tydzień odbędzie się wielki wiosenny targ, wówczas setki purrai zmienią właścicieli, a potem trafią w łańcuchach do Valkarky.

Grimalkin milczała niemal minutę, sprawiała wrażenie pogrążonej w myślach. W końcu przemówiła:

– Gdzie mieszkają wasze kobiety? Nie znalazłam ani jednego ich śladu w całym mieście.

– My, Kobalosi, nie rozmawiamy o podobnych sprawach – odparł wyraźnie oburzony. – Samo to pytanie stanowi rażące naruszenie etykiety.

– Ale ja jestem obca – przypomniała Grimalkin. – Nie znam waszych wierzeń i zwyczajów. Proszę zatem, byś odpowiedział na moje pytanie, abym mogła się czegoś nauczyć.

– Ja także chciałabym usłyszeć tę odpowiedź! – zawołałam gniewnie z drugiej strony komnaty. – Coś ukrywasz, jestem tego pewna.

Wijec zerknął na mnie szybko, lecz swoje słowa skierował do Grimalkin.

– Nasze kobiety nazywaliśmy slarinda. Wyginęły ponad trzy tysiące lat temu.

– Wyginęły? Jak do tego doszło? I jakim cudem wasz gatunek przetrwał bez kobiet? – spytałam.

Wijec odpowiedział najpierw na drugie pytanie.

– Mężczyźni kobaloscy rodzą się z purrai – ludzkich kobiet więzionych w zagrodach skleech.

Wiedźma pokiwała głową.

– Dlaczego wszystkie slarinda umarły? – nie ustępowała.

– To historia obłędu, czasów, gdy cały nasz lud ogarnęło chwilowe szaleństwo. Wszystkie nasze kobiety zabito na olbrzymiej arenie; po zamknięciu wewnętrznych drzwi można ją było zatopić. Owego dnia obłędu zalano ją krwią.

– Co? Wymordowaliście wszystkie swoje kobiety?! – krzyknęłam, jeszcze mocniej przyciskając do siebie zapłakaną Bryony. – Co z was za ohydne bestie!

Ujrzałam, jak ogon Wijca kołysze się lekko przy plecach – czasem robił tak, gdy się zirytował bądź groziło mu niebezpieczeństwo. Nawet jednak nie spojrzał w moją stronę. Zupełnie jakbym się nie odezwała.

– Kobaloskie niewiasty zawleczono grupami na dół po schodach – powiedział wolno. – Poderżnięto im gardła, a potem uczepiono do łańcuchów zwisających z wysokiego dachu stadionu, do czasu aż z ich ciał wypłynęła cała krew, tworząc kałuże na lodowej posadzce areny. Nie zamarzła, bo z przewodów po bokach napływało ciepłe powietrze. Dokonano tego szybko i sprawnie. Po wysączeniu ciała zdejmowano je z łańcuchów, a ich miejsce natychmiast zastępowały kolejne. Kobiety nie stawiały oporu, większość przyjmowała śmierć z rezygnacją, pochylając głowy. Kilka krzyknęło ze strachu na widok noża, od czasu do czasu słychać było przenikliwy wrzask, odbijający się echem od dalekich ścian stadionu. Trwało to siedem dni, aż arena stopniowo wypełniła się krwią, sięgającą niemal ramienia. Od czasu do czasu magowie dolewali do niej drobne porcje innych cieczy, by nie skrzepła.

W końcu dzieło szaleństwa się dokonało. Pod koniec siódmego dnia zginęła ostatnia kobieta i nasza rasa składała się wyłącznie z mężczyzn. Przetarto drogę; usunięto słabość, zmyto skazę. Tak przynajmniej wówczas uważano.

– Nie rozumiem – przyznała Grimalkin. – O jakiej słabości mówisz?

– Powszechna opinia głosiła, że kobiety czynią nas słabymi. Że swymi sztuczkami sprawiają, iż mężczyźni miękną i tracą wrodzoną dzikość, niezbędną wojownikom.

– Czy ty też w to wierzysz? – Grimalkin spojrzała prosto w oczy Wijca.

Pokręcił głową.

– Wojownik zawsze musi się strzec złagodnienia własnej natury, ale wywodzi się ono z wielu źródeł. Zabicie naszych kobiet było czynem szaleńców, choć wszystkie społeczności mogą czasami pogrążać się w obłędzie.

Zrobiło mi się niedobrze i ze zdumieniem usłyszałam, jak Grimalkin mówi:

– Tak, chyba masz rację.

– Oczywiście, trudno przewidzieć podobne wydarzenia, lecz w przypadku mojego ludu jestem pewien, że obłęd powróci. I wiem, co może do niego doprowadzić.

– Widziałeś to? Czy też to powszechna wiedza wśród twego ludu? – chciała wiedzieć Grimalkin.

– To wiara, której Kobalosi trzymają się ślepo. Lecz my, magowie, zbadaliśmy przyszłość i uważamy, iż to bardzo prawdopodobne.

– Kiedy do tego dojdzie?

– Nie wiem „kiedy”, ale wiem „dlaczego” – odparł Wijec. – Kiedy nasz bóg Talkus się narodzi, siły Kobalosów wzrosną trzykrotnie. Wówczas wymaszerujemy z Valkarky, rozpoczynając świętą wojnę, która zetrze ludzi z powierzchni ziemi. W to właśnie wierzy mój lud. Ogarnie go obłęd wojny totalnej.

– Sądzę, że mówisz prawdę – mruknęła Grimalkin. – Historia waszego ludu jest straszna i wyjaśnia, czemu wykradacie ludzkie kobiety i praktykujecie niewolnictwo. Każda cząstka mej istoty sprzeciwia się temu, jednakże dotrzymam słowa co do sprzedaży Nessy. Potajemnie wykradnę się z waszego miasta i wkrótce znów do was dołączę. Najpierw odprowadzę was na południe, gdzie dostarczymy młodszą siostrę pod opiekę ciotki i wuja. Potem pojadę z wami w Góry Dendarskie. Chcę na własne oczy zobaczyć Karpothę, w której sprzedaje się kobiety.

Słysząc jej słowa, nie zdołałam powstrzymać szlochu: przez moment miałam nadzieję, że Grimalkin może sprzeciwić się Wijcowi i zażądać, by zwrócił mi wolność i pozwolił odejść wraz z Bryony. Teraz pojęłam, że czarownica dotrzyma złożonej mu obietnicy – a przecież to potwór! Te zwierzęta wymordowały własne niewiasty, a ja miałam trafić w ich paskudne łapska.

Rozdział 22

KANGADON



Opuściliśmy Valkarky, dosiadając silnych wierzchowców podkutych na sposób kobaloski, tak że mogły z łatwością wędrować w śniegu. W jukach wieźliśmy ziarno dla koni i dodatkowo dość oszeru, by wystarczyło w razie potrzeby. Sami także mieliśmy zapasy na całą drogę.

Nie widziałem ani śladu wiedźmy. Uczyniła tak, jak zapowiedziała, i wyprzedzając nas, w sekrecie wyjechała z Valkarky.

Obie purrai w końcu przestały chlipać, były jednak bardzo blade, jechały ze spuszczonymi oczami, wyraźnie wciąż pogrążone w rozpaczy. Pokręciłem głową w obliczu takiej głupoty. Co się stało, to się nie odstanie, rozważanie przeszłych strat niczego nie daje. Umysły ludzi faktycznie były słabe.

Przy bramie wysoki mag Barkai, najstarszy z Triumwiratu, pożegnał mnie z goryczą. Nie umiał przegrywać, toteż skrzywił się, gdy odjeżdżałem. Wiedziałem, że nie kocha haizdanów: niepokoił go fakt, że pracujemy samotnie z dala od miasta, poza jego wzrokiem i kontrolą.

– Odjeżdżasz stąd jako domniemany zwycięzca – rzekł, pochylając się i szepcząc mi do prawego ucha, tak żeby inni nie słyszeli. – Twoja magia shakamure mogła ci pomóc przetrwać nieco dłużej, ale dni twe są policzone.

– Nie posłużyłem się magią na arenie – odparłem zgodnie z prawdą. – Jednakże nim tu przybyłem, używałem jej zgodnie z zasadami, by odzyskać swoje purrai. Mam takie prawo. To wyraz tego, kim jestem!

– Nie możemy zapomnieć o tym, co uczyniłeś; musimy dać nauczkę wam, haizdanom. To nic osobistego, jedynie pokaz siły potwierdzający naszą władzę. Ruszy za tobą Eblis, najpotężniejszy z Shaiksa, uzbrojony w Kangadon, Lancę Mocy.

– Próba oczyściła mnie i pozwoliła odejść swobodnie z moimi purrai, uznanymi za własność. Wysyłając za mną zabójcę, postąpisz wbrew prawu! – syknąłem wyzywająco.

– Posłuchaj mnie uważnie, głupcze – ciągnął Barkai, nie odrywając ust od mego ucha. – My z Triumwiratu zawsze działamy w naszym najlepszym interesie. Tworzymy, kształtujemy i łamiemy prawo, kiedy to konieczne. Życzę ci bezpiecznej podróży aż do chwili, gdy zginiesz.

Ukłoniłem się i uśmiechnąłem sarkastycznie.

– Dziękuję za miłe pożegnanie, o panie. Kiedy już zabiję Eblisa, powieszę jego paskudną głowę na najwyższej gałęzi mojego drzewa ghanbala. W mojej haizdzie nastała już wiosna i wrony mocno zgłodniały. Gałki oczne to dla nich przysmak.

A potem, nie patrząc na niego, dosiadłem wierzchowca i wraz z Nessą oraz Bryony odjechałem z Valkarky. Czułem na karku wzrok wysokiego maga, wwiercający się w moje ciało. Kipiał z wściekłości i moje serce zaśpiewało radośnie.

Prawdę mówiąc, miałem nadzieję wyjechać z miasta żegnany życzliwie i zapomnieć o nieprzyjemnych odwiedzinach. Ale niektórzy ludzie nie potrafią ustąpić i Barkai wydawał się zdecydowany, by jeszcze raz spróbować się mnie pozbyć.

Eblis był przywódcą i najgroźniejszym z zabójców Shaiksa. Nazywano go Tym, Którego Nie Da Się Pokonać. Zakon wzbogacał swą wiedzę z każdą śmiercią w walce jednego z braci, który w ostatnim tchnieniu wysyłał im wieści o tym, jak zginął. Niektórzy z pewnością przestudiowali też uważnie moją walkę na arenie, do tej pory doskonale poznali już mój styl i mogli wykryć jakąś słabość nieznaną nawet mnie, którą zdołają wykorzystać.

Z pomocą potężnej magii stworzyli niebezpieczną broń, Kangadon, znaną także jako Lanca Mocy bądź Lanca, Której Nie Da Się Złamać. Jej inna nazwa to Królobójca, bo to od jej ciosu zginął ostatni król Valkarky – nawet jego ogromna siła i potężna obrona magiczna okazały się niewystarczające w starciu z podobną bronią. Na temat owej klingi krążyło wiele pogłosek, lecz nikt prócz Shaiksa nigdy jej nie oglądał, a co dopiero podziwiał w działaniu.

Ja jednak nie mogłem nic zrobić, pozostawało mi tylko rozprawić się z zagrożeniem, kiedy nadejdzie. Odepchnąłem zatem myśli o tym problemie i powiodłem siostry na południe. Spróbuję dotrzymać słowa i odwieźć młodszą purrę do jej ciotki i wuja. Nie było sensu uprzedzać dziewcząt o nowym niebezpieczeństwie. Jeśli zginę, nim się rozstaniemy, trafią z powrotem do Valkarky – a tam albo zostaną pożarte, albo też resztę życia spędzą w niewoli.

Wiatr wiał z południa, niosąc ze sobą zapowiedź wiosny. Piątego dnia znaleźliśmy się w lesie wysokich sosen. Wśród nich rosła garstka drzew liściastych, na nagich gałęziach pękały pierwsze pąki.

Zbliżał się wieczór, rozbiliśmy więc obóz i wkrótce rozpaliłem ogień i grzałem zupę dla purrai; pachnąca para z kociołka rozchodziła się w chłodnym, rześkim powietrzu. Obie dziewczynki wydawały się przygaszone i zatopione w myślach, zostawiłem zatem Nessie mieszanie zupy pod okiem głodnej Bryony i postanowiłem wyruszyć na łowy. Miałem inne potrzeby niż one. Łaknąłem krwi i surowego mięsa.

Ziemię pokrywała cienka warstwa śniegu, spod której przebijały kępy trawy. Śnieg okazał się jednak dość głęboki, by odbiły się w nim świeże ślady i wkrótce w brzuchu zaburczało mi z głodu, gdy zbliżałem się do ofiary. Zdążyła już ukryć się pod ziemią, lecz płytka nora nie zdołała jej ochronić.

Sięgnąłem do środka i chwyciłem – to była anchieta, w pełni dorosła, długości mojej ręki. Krew miała ciepłą i słodką i napiłem się do syta, a potem oskubałem drobne żebra z przepysznego mięsa, w końcu pogryzłem, zmiażdżyłem zębami i połknąłem smakowite kości nóg.

Zaspokoiwszy nieco głód, zawróciłem po własnych śladach. I wtedy dostrzegłem coś wyrytego w pniu pobliskiego drzewa.

Rysunek ów wycięto w korze bardzo niedawno, obejrzałem go z bliska, wodząc palcem wskazującym wzdłuż kolejnych linii. Przypominał uproszczony symbol nożyczek. Po co ktoś miałby rzeźbić tu coś podobnego? Czy był to znak, za którym mieli podążyć inni?

I nagle przypomniałem sobie, że wiedźma zabójczyni nosiła w skórzanej pochwie parę nożyczek. Czyżby to ona wycięła ów znak? A jeśli tak, po co?

Grimalkin zapowiedziała, że odprowadzi nas na południe, a potem dalej, do niewolniczego kuladu, był to jednak pierwszy znak świadczący, że może znajdować się w pobliżu.

I znów zadałem sobie pytanie: czy mogę zaufać czarownicy. Dlaczego się nie pokazała? Zdumiony wróciłem do obozu.

Następnego dnia po tym, jak purrai się posiliły, zdjąłem rakiety z końskich kopyt i ruszyliśmy dalej na południe.

*

W dwa dni później dotarliśmy do pogodnej doliny. W osłoniętym przed północnym wiatrem miejscu panował odrębny mikroklimat, teraz drzewa liściaste przewyższały liczbą iglaste, ich gałęzie porastały świeże, zielone listki. Śnieg już tu stopniał, ziemia zrobiła się grząska, w kilku miejscach pod kopytami zamieniła się w miękkie błoto.

Zachodzące słońce świeciło nam prosto w oczy z bezchmurnego nieba. Nad głowami śpiewały ptaki, brzęczały owady, a my jechaliśmy powoli naprzód, szukając miejsca na popas.

Nagle wokół zapadła nienaturalna cisza.

Ptaki przerwały swe wiosenne trele. Nawet owady umilkły. Słychać było tylko oddechy koni i powolny rytm kopyt uderzających o miękką ziemię.

I wtedy zrozumiałem dlaczego.

Dokładnie przed nami rósł rozłożysty, samotny dąb. Był poskręcany, czarny i sękaty, zimowe mrozy pozbawiły go wszelkiego życia. Pod drzewem czekał Shaiksa. Dosiadał karego ogiera: długą lancę, którą dzierżył w dłoni okrytej czarną, skórzaną rękawicą, uniósł tak, by oparła się wygodnie o ramię. Na sobie miał czarną zbroję najwyższej jakości, płyty zdolne odbić najpotężniejszą klingę. Nosił też hełm ze spuszczonym wizjerem i tylko gardło miał odsłonięte. Barkai dotrzymał słowa: oto zabójca, którego obiecał posłać za mną.

Nie widziałem jego oczu. Zawsze drażni mnie, kiedy nie mogę spojrzeć w oczy wroga. Czuję wówczas, że ma przewagę.

Szyję zabójcy zdobił potrójny naszyjnik z czaszek; niektóre, choć niewiarygodnie małe, należały do ludzi. Shaiksa z pomocą magii zmniejszali czaszki pokonanych wrogów, dzięki temu mogli przywdziewać wiele podobnych oznak zwycięstwa, nieograniczających ruchów. Liczba owych ozdób świadczyła, iż w istocie mam do czynienia z Eblisem, najniebezpieczniejszym z całego Bractwa Shaiksa. Lanca, którą dzierżył, to Kangadon, z jej właśnie pomocą zabił dziewięć stuleci wcześniej ostatniego króla Valkarky.

Za plecami usłyszałem odgłos kopyt, to siostry rozsądnie odjechały na bok, by uniknąć spodziewanego ataku.

Przejmując inicjatywę, dobyłem dwóch ostrzy i pomknąłem w stronę Eblisa. Mój wierzchowiec z każdym krokiem nabierał szybkości, pędząc po błotnistej ziemi. Atak był tak nagły, iż zabójcy zabrakło czasu, by właściwie unieść lancę. Dopadłem go, nim zdołał we mnie wycelować.

Moje klingi błysnęły w promieniach słońca, metal zadźwięczał o metal. Sztylet w prawej dłoni natrafił na miejsce, gdzie łączyły się dwie płyty na piersi Eblisa. Pchnąłem nim w górę, w szczelinę, gdzie ugrzązł; w żaden sposób nie mogłem stwierdzić, czy wbił się w ciało. Natomiast klinga w mojej lewej dłoni strzaskała się o zbroję Shaiksy i prysła. Szybko odrzuciłem rękojeść. Zawracając konia, gotów do kolejnego ataku, dobyłem szabli.

Ale tym razem zabrakło mi przewagi zaskoczenia. Eblis był gotów i sam także posłał konia naprzód, ostrym czubkiem Kangadona celując wprost w moje serce. Przekręciłem się w siodle, tak by włócznia chybiła, nie znalazłem jednak okazji, by wymierzyć cios.

Zawróciliśmy swe wierzchowce i z łomotem ruszyliśmy ku sobie. Zabójca ponownie opuścił lancę poziomo, jego koń wyrzucał w górę fontanny błocka.

Ja jednak skupiłem się mocno i stworzyłem magiczną tarcze, taką samą jak ta, która odbiła ostre szpony hyba. Mała i jasna, lśniła w powietrzu, szeroka zaledwie na piędź, lecz ustawiłem ją dokładnie i przytrzymałem mocno, by lanca mimo swych magicznych właściwości odbiła się od niej.

Ale w chwili zetknięcia w końcu pojąłem, jak Eblis dawno temu pokonał króla Valkarky. Król bez wątpienia posłużył się magiczną tarczą jeszcze silniejszą od mojej, lecz w chwili śmierci poznał prawdziwą moc Kangadona: nic nie mogło odbić jego ciosu.

Tak samo stało się teraz. Koniec lancy przebił moją tarczę, wchodząc w nią jak nóż w masło, i pomknął ku sercu. Zaledwie ułamek sekundy dzielił mnie od śmierci. Pozostało mi tylko jedno: nie mogłem odbić Kangadona, więc musiałem go uniknąć.

Obróciłem się w siodle, tak że ostrze minęło mnie o grubość skrzydła motyla, i rzuciłem się na ziemię. Złagodziłem upadek, przyciskając jak najbliżej ciała ręce i nogi i turlając się naprzód. Po wiosennych roztopach grunt był miękki, co dodatkowo złagodziło siłę uderzenia, mimo wszystko jednak powietrze umknęło mi z płuc, szabla wypadła z palców. Leżałem otumaniony w błocie, a tymczasem śmiercionośny przeciwnik szybko zawrócił rumaka i znów pogalopował ku mnie.

Zdołałem usiąść, byłem jednak oszołomiony, z trudem dochodziłem do siebie po ciężkim upadku. Eblis niemal do mnie dotarł, końcem Kangadona wciąż celując bezbłędnie w moje serce. Sądziłem już, że nadszedł koniec, gdy nagle usłyszałem tętent kopyt. Coś pomknęło w kierunku Eblisa z lewej strony.

To był siwy koń i jeździec. Znaleźli się między mną a zabójcą i to na nich spadła cała furia ataku. Siwek zarżał i runął na bok, wyrzucając jeźdźca w powietrze niczym szmacianą lalkę. Gdy wirował w powietrzu, dostrzegłem jego twarz. Jeździec obrócił się kilka razy i ciężko wylądował na ziemi.

To była mała Nessa. Próbowała mnie ocalić i zapłaciła za to.

Jej wierzchowiec znów zarżał i przeturlał się, po czym powstał ciężko z ziemi. Zerknąłem ku Nessie. Leżała na brzuchu, nie poruszała się. Umarła szybko i lekko, to znacznie lepsza śmierć niż ta, która spotkałaby ją z rąk Shaiksy po tym, jak się mnie pozbędzie. Miała najwięcej szczęścia z trzech sióstr. Płowa śmierć także była szybka, ale niezwykle bolesna, ofiara czuła palące pęcherze pękające w żołądku i wnętrznościach i ciało rozpływające się od środka.

Zrozumiałem, że nie dotrzymam jednak słowa danego Staremu Rowlerowi. Kiedy zginę, najmłodsza córka farmera także zostanie zabita, zabójca poderżnie jej gardło. Spotka ją ta sama śmierć, jaką pierwotnie przeznaczono jej w wieży. Jedynie opóźniłem nieuniknione. Perspektywa porażki wzbudziła we mnie gniew i gorycz. Wszystko pójdzie na marne.

Eblis zawrócił konia powolnym lukiem, szykując lancę. W mojej głowie już się przejaśniło, rozejrzałem się dookoła w poszukiwaniu szabli. Nie zdołam odbić ciosu, ale przynajmniej umrę z bronią w ręku. Lecz moje nogi odmówiły współpracy, mogłem jedynie dźwignąć się na kolana.

Shaiksa uniósł wizjer i uśmiechnął się do mnie. Chciał, żebym ujrzał twarz tego, z którego ręki zginę. Nie marnowałem słów, zachowując obojętną minę, wewnątrz jednak kipiałem wściekłością na myśl, że Barkai wygra. W walce na arenie dowiodłem swej słuszności, wysyłając zabójcę, potraktował mnie niehonorowo. Był zepsuty i pozbawiony skrupułów.

Choć wiedziałem, że tu zginę, chciałem dosięgnąć szabli: dołożę wszelkich starań, by zranić Eblisa, tak by na zawsze zapamiętał nasze spotkanie. Kiedyś trzeba umrzeć, a paść z ręki największego z zabójców Shaiksa – Tego, Którego Nie Da Się Pokonać – to godna śmierć.

Znów zaatakował. Odsunąłem się błyskawicznie, lecz czubek lancy przebił moje prawe ramię, Eblis szarpnął nią gwałtownie w górę, podnosząc mnie z ziemi. Przez moment dyndałem bezradny, czułem straszliwy ból, lecz mój ciężar w połączeniu z długością lancy oznaczał, że nie mógł mnie tak trzymać dłużej niż parę sekund. Gdy tylko opuścił lancę, zsunąłem się z niej, wylądowałem na ziemi i przeturlałem się na bok. Gdy znów podniosłem się na kolana, po ręce spływała mi krew, kapiąc w błoto. Za chwilę z pewnością zginę, nadal jednak nie poddawałem się, zacząłem pełznąć w błocku w stronę szabli. Zdawało się, iż leży bardzo daleko; w każdej chwili Eblis mógł zaatakować i przyszpilić mnie lancą – może tym razem w serce.

Czołgając się boleśnie naprzód, nie spuszczałem z niego wzroku. Patrzył na mnie, ale nie poganiał konia. Wokół panował bezruch i cisza. I wtedy pojąłem, że tak naprawdę nie patrzył na mnie. Zaryzykowałem szybkie zerknięcie przez ramię.

Za swoimi plecami, nieco po lewej, ujrzałem kolejnego jeźdźca na rumaku równie czarnym i potężnym jak koń Eblisa. Znałem tego przybysza. To była purra.

Nazywała się Grimalkin, ludzka wiedźma zabójczyni.

Rozdział 23

TEN, KTÓRY NIGDY NIE UMRZE

Grimalkin trzymała w dłoni kościany naszyjnik, który nosiła na szyi. Ten zrobiono z kości pokonanych wrogów, nie z pomniejszonych czaszek jak u Eblisa. Postukiwała w nie i gładziła w tajemniczy, rytualny sposób. Gdy tak patrzyłem, wypuściła kości i z jednej z pochew dobyła długiego sztyletu. Potem zbliżyła się do mnie, jej koń stąpał ostrożnie w miękkim błocie.

– Powstań z kolan, Wijcu – poleciła. – Zabij tym swego wroga, zabij go, nim on zabije ciebie. Nigdy nie ustępuj! Nigdy się nie poddawaj!

Rzuciła mi sztylet; kilka razy obrócił się w powietrzu, ja jednak z krzykiem bólu wyciągnąłem rękę i chwyciłem go za rękojeść.

Broń miała w sobie coś dziwnego. Gdy tylko uniosłem ogon zrozumiałem, że ostrze wykuto ze stopu srebra. A jego wygląd okazał się jeszcze bardziej zdumiewający.

Rękojeść wyrzeźbiono na kształt głowy skelta, w miejscu oczu osadzono dwa rubiny. To był wizerunek naszego nienarodzonego boga, Talkusa. Nagle z rubinowych oczu wypłynęły krwawe łzy, które skapnęły w błoto obok moich stóp, mieszając się z moją własną krwią. Bez wątpienia ostrze miało w sobie moc. Czułem promieniującą z niego magię.

Grimalkin uśmiechnęła się i wycofała swego rumaka. Przepełniony nową nadzieją i siłą, dźwignąłem się z ziemi. Eblis obserwował czujnie czarownicę, lecz teraz, gdy odjechała, znów skupił uwagę na mnie – swoim celu.

Ruszył wprost ku mnie. Odetchnąłem głęboko i pozostałem w miejscu, całkowicie koncentrując się na najbliższym zadaniu. Gdy koniec lancy znalazł się w moim zasięgu, odstąpiłem na bok, by koń mnie nie stratował, uniosłem klingę i odparowałem cios włóczni.

Ku memu zdumieniu sztylet nie pękł – odbił lancę, ze zgrzytem przesuwając się wzdłuż niej i krzesząc deszcz iskier. Gdy dosięgnął rękawicy Shaiksy i odnalazł jego dłoń, Eblis krzyknął wstrząśnięty. Wypuścił z ręki Kangadon, który, obracając się, wyleciał w górę i wirował w powietrzu.

I wtedy, w chwili whalakai – percepcji, która bardzo rzadko przydarza się haizdanowi – dostrzegłem w jednym rozbłysku każdy niuans sytuacji.

Zrozumiałem, co muszę zrobić! Ciąłem w bok, moja ręka poruszyła się tak szybko, że niemal nie dało się tego dostrzec. Uderzyłem klingą w sam środek wirującej lancy.

Kangadon pękł na dwa kawałki.

I tak Lanca, Której Nie Można Złamać została zniszczona.

Lecz Eblis nie na próżno przeżył ponad dwa tysiące lat jako zabójca. Mimo utraty lancy i odniesionej rany, przywołał całą swą siłę i raz jeszcze zaatakował. Tym razem dobył dwóch długich ostrzy, próbując mnie stratować.

Ponownie uderzyłem skeltowym sztyletem i obróciłem się szybko, by uniknąć końskich kopyt. Jego wierzchowiec pogalopował naprzód, z nozdrzy tryskały kłęby pary. Ale Eblis runął na ziemię, wylądował ciężko i legł bez ruchu.

Podszedłem bliżej i spojrzałem z góry na swojego wroga – lecz ku własnemu zdumieniu nie zadałem ostatniego ciosu. Nie była to świadoma decyzja. Coś wewnątrz mnie wybrało inne rozwiązanie. Czekałem w milczeniu, ściskając w dłoni klingę. Po wielu minutach Eblis przekręcił się na brzuch i podniósł ciężko. Dłonie miał puste, wypuścił broń w upadku. Mimo to czekałem cierpliwie, aż podniesie ją z błota zrytego końskimi kopytami.

A potem zaczęliśmy walkę na ziemi. Okazała się wyrównana, bardzo długo żaden z nas nie zyskiwał przewagi. Wkrótce zaszło słońce i zaczęło robić się ciemno. Teraz walczyliśmy w ciemności: dzięki magii shakamure wyraźnie widziałem przeciwnika. Przywołałem też magiczne zapasy, podbudowując swoje siły. Bez wątpienia Eblis również posłużył się własną magią, bo jego klingi poruszały się bardzo precyzyjnie i przez jakiś czas z trudem udawało mi się odparować ich ciosy. Walczyliśmy w milczeniu – słychać było tylko sapnięcia, szczęk broni i nasze buty mlaszczące w błocie.

W końcu powoli zacząłem zyskiwać przewagę. Wreszcie powaliłem wroga na kolana i uniosłem sztylet, gotując się do ostatniego pchnięcia.

W tym momencie poczułem, jak czyjaś dłoń wstrzymuje moją rękę.

– Zwyciężyłeś, Wijcu, ale teraz on należy do mnie – wyszeptała mi do ucha Grimalkin. – Oddaj sztylet.

Cóż mogłem zrobić? Musiałem się zgodzić – ostatecznie odniosłem wielkie zwycięstwo i zawdzięczałem je czarownicy. Zwróciłem jej zatem broń i odszedłem w miejsce, gdzie leżała Nessa.

Ukląkłem obok niej. Wciąż oddychała, lecz oznaki życiowe powoli gasły. Zostało mi jeszcze trochę magii, położyłem zatem dłoń na jej czole i pozwoliłem, by wniknęła w ciało dziewczyny.

Po jakimś czasie pomogłem jej wstać, a ona otworzyła oczy.

– Umierałaś, mała Nesso, ja jednak ożywiłem cię moją mocą. Byłem ci to winny.

Odpłaciłem jej za to, jak wcześniej ocaliła mnie po ukąszeniu węża. Długą chwilę przyglądała mi się, wyraźnie chciała coś powiedzieć, wtedy jednak usłyszałem dobiegający zza pleców dźwięk, który sprawił, że włosy zjeżyły mi się na karku.

Zabójcy Shaiksa nie krzyczą. A jednak Eblis, najdzielniejszy, najsilniejszy i najbezwzględniejszy z nich wszystkich krzyknął i jego wrzask trwał bardzo długo.

Nessa spojrzała na mnie, jej oczy rozszerzyły się na ów dźwięk. Mnie samemu sprawił przyjemność, lecz jej najwyraźniej nie. Zabójca umierał powoli, a jego ostatnie myśli pomknęły do reszty bractwa. Nawet ginąc, wzbogacał ich wiedzę. Czego jednak się dowiedzieli? W kolejnej chwili whalakai zrozumiałem, co się dzieje: nie tylko oni się uczyli – to była lekcja również dla mnie. Udzieliła im jej Grimalkin. Tak jak wcześniej wyryła na drzewach symbol, symbol swych nożyczek, oznaczając terytorium i ostrzegając nieprzyjaciół, obecnie posyłała wiadomość całemu Bractwu Shaiksa.

Mówiła im, kim jest i co potrafi. Sprawiała, że poznali nowy wymiar bólu i strachu.

A potem głośno wykrzyknęła posłanie pod adresem Bractwa:

– Trzymajcie się ode mnie z daleka – ostrzegła. – Inaczej zrobię wam to, co waszemu bratu! Ci, którzy będą mnie ścigać, zginą tak samo jak on. Jestem Grimalkin.

I tak Lanca, Której Nie Można Złamać została złamana, a Ten, Którego Nie Da Się Pokonać zginął i opuścił ten świat po ponad dwóch tysiącach lat niekończących się zwycięstw w roli zabójcy Shaiksa.

I w tym momencie zrozumiałem, że wiedźma zabójczyni to najgroźniejsza wojowniczka, jaką kiedykolwiek spotkałem. Czekało mnie zatem wielkie wyzwanie. Pewnego dnia będę musiał stanąć do walki i ją pokonać. Byłby to najwspanialszy mój wyczyn jako haizdana.

Gdy później zbadałem ciało Eblisa, sprawdzając, co mu uczyniła, nie dostrzegłem niczego, co mogłoby sprawić, że krzyczał tak melodyjnie. Owszem, wycięła mu na czole symbol swoich nożyczek, ale nie dostrzegłem niczego poza tym. Musiałem przyznać, że mógłbym wiele się nauczyć od tej czarownicy.

Rozdział 24

CÓRA CIEMNOŚCI

Nessa, choć posiniaczona i poobijana, dzięki mojej pomocy przeżyła upadek; największy ból sprawiała jej obecnie utrata siostry.

Później, po tym, jak obie dziewczynki po długim płaczu zdołały zasnąć, zaczęliśmy rozmawiać z czarownicą przy ognisku.

– Ten wspaniały sztylet, którym pokonałem Eblisa – skąd go wzięłaś? – spytałem.

– Nie należy do mnie – odparła. – Przechowuję go tylko dla kogoś, komu będę musiała go zwrócić.

– Mógłbym jeszcze spojrzeć? – poprosiłem.

Wiedźma uśmiechnęła się ponuro, wyszczerzając szpiczaste zęby. Przez chwilę sądziłem, że mi odmówi. Potem jednak dobyła broń z pochwy i wręczyła mi. Ostrożnie uniosłem sztylet, obracając go raz po raz w palcach i natychmiast wyczułem promieniującą z niego moc.

– Niezwykła klinga. Czyje to dzieło?

– Wykuł ją jeden z naszych bogów, mały magu. Mamy własnego boga kowali, nazywa się Hefajstos.

– Dziwne, że wybrał on na rękojeść głowę skelta – zauważyłem. – Talkus, nasz Bóg, Który Jeszcze Nie Nadszedł, w chwili narodzin przyjmie taką postać.

– Pamiętam, co mi mówiłeś. – Grimalkin zmarszczyła brwi. – Wasz lud rozpocznie wówczas świętą wojnę i spróbuje zepchnąć nas do morza.

– A potem zawładniemy całym światem – dokończyłem.

– Z pewnością będą to ciekawe czasy! – rzuciła. – Kiedy podejmiecie taką próbę, mój lud stawi gwałtowny opór. I w końcu zburzymy mury Valkarky i uwolnimy świat od Kobalosów. Miejmy zatem nadzieję, że minie jeszcze wiele lat, nim Talkus przyjdzie na ten świat!

Bez komentarza oddałem jej sztylet, wówczas jednak kilka myśli pojawiło mi się w głowie.

– Czy gwiezdny kamień ma jakąś wartość dla ludzi? – spytałem. – Czy to dlatego wtargnęłaś na nasze tereny i dotarłaś tak blisko Valkarky? Byłoby to dziwne zrządzenie losu, że znalazłaś się w pobliżu, gdy spadł.

– To nie przypadek. Wiedziałam, gdzie i kiedy spadnie – odparła wiedźma.

– Odkryłaś to z pomocą magii?

– My, czarownice, umiemy czasem postrzegać przyszłość, potrafimy też z daleka wywęszyć nadciągające niebezpieczeństwo. Przyznam jednak, iż to niezwykły sen ujawnił mi nadejście kamienia – sen, który zdawał się tak rzeczywisty, że sądziłam, iż się obudziłam. Błysnęło oślepiające światło tak mocne, że lękałam się, iż wypali mi oczy. A potem głos powiedział, gdzie i kiedy spadnie kamień – a gdy znajdzie się w moim posiadaniu, co muszę z nim uczynić.

– Czy głos dobiegający ze światła ostrzegł cię także przed niebezpieczeństwem ze strony mojego ludu?

– Wiedziałam już, że ów kawał rudy runie na ziemię nieopodal waszego miasta – odparła. – Spadł dokładnie tam, gdzie oczekiwałam, lecz gdy czekałam, aż wystygnie, bym mogła zabrać go na południe, wywęszyłam nadejście waszych wojowników. Walczyłam z nimi, ale było ich zbyt wielu.

– Teraz, gdy znów znalazł się w twoich rękach, co z nim zrobisz?

– To klinga z Mroku, nie nadaje się dla tego, kto musi nią walczyć! – wykrzyknęła, unosząc ku mnie rękojeść w kształcie skelta. – Wykuję zatem nową – jeszcze potężniejszą i mocniejszą!

– A dla kogo jest przeznaczony? Czy to król?

– Obecnie jest uczniem stracharza – człeka, który zajmuje się walką z Mrokiem i jego sługami. Tylko on ma moc pozwalającą zniszczyć Złego na zawsze. Ta mroczna klinga to jedna z trzech rzeczy, których musi użyć, by osiągnąć ów cel. Jeśli jednak przeżyje, może mieć przed sobą kolejne zadania.

– Jakie?

– Postrzegłam przyszłość i wiem, że czekają go dalsze wyzwania – ale nic z nich nie jest pewne. Postrzeganie to sztuka niedoskonała: możliwe, że nawet zginie, próbując zabić Złego. Spojrzałam w lustro, starając się dostrzec jego przyszłość, ale zaćmiewają ją wątpliwości. I tak wykuję dla niego ostrze.

– Masz nadzieję stworzyć lepsze niż dzieło waszego boga kowali? – spytałem, kręcąc głową w obliczu tak wielkiej bezczelności. – Mój lud nazywa podobną przesadną ambicję hybris. Pycha to największy ze wszystkich grzechów – grzech, który często wywołuje gniew wszystkich bogów.

– Mimo to jestem zdecydowana spróbować – odparła, – To właśnie polecił mi głos: muszę wykuć klingę światła. Zostanie nazwana Gwiezdnym Mieczem.

– Należysz do tego, co nazywasz „Mrokiem”, a jednak chcesz stworzyć jego antytezę? To naprawdę dziwne, iż córa ciemności miałaby wykuć miecz światła! – zauważyłem.

– Żyjemy w dziwnych czasach – odparła wiedźma. – Dziwne jest też, że ja, czarownica, zawiązałam sojusz z wrogami mojego klanu. Ale do tego właśnie zmusiła nas sytuacja – dodała, unosząc skórzany wór z tkwiącą w nim głową ich mrocznego boga. – Zły musi zostać zniszczony, nic innego się nie liczy.

Rozdział 25

POŻEGNANIE Z SIOSTRĄ

NESSA



Jechaliśmy na południe, kierując się do wioski Stoneleigh, na skraju Pwodente. Dzieliłam wierzchowca z Bryony. Myśl, że jesteśmy teraz tak blisko, że mogę objąć ją ramionami ostatni raz, rozdzierała mi serce. Pochyliłam się naprzód, przysuwając usta do jej ucha.

– Staraj się nie tracić w sercu nadziei, Bryony – wyszeptałam. – Pewnego dnia znajdę sposób, by do ciebie powrócić, przysięgam!

– Jestem pewna, że ci się uda, Nesso! – wykrzyknęła. – Jesteś sprytna, na pewno nie potrwa to długo.

Mimo młodzieńczego optymizmu siostry wiedziałam, że nasze kolejne spotkanie jest niezwykle mało prawdopodobne. Przynajmniej jednak Bryony będzie miała szansę na długie i szczęśliwe życie. Wciąż nie mogłam uwierzyć, że straciłyśmy Susan. Czarownica walczyła u boku potwora i w jakiś sposób udało im się zwyciężyć – lecz za jaką cenę! Biedna Susan, tak bardzo musiała się bać – i zginęła tak okropną śmiercią! Poczułam nieznośny ból w piersi.

Gdybym mogła oddać zamiast niej życie, uczyniłabym to chętnie, byle tylko ją uratować.

– A co, jeśli wujek i ciotka będą traktować mnie okrutnie? – spytała nagle Bryony.

– To przecież rodzina. Będą dla ciebie dobrzy, jestem tego pewna – odparłam miękko.

Prawdę mówiąc jednak, niczego nie byłam już pewna. Nadeszły ciężkie czasy i jeśli nasi wujostwo z trudem wiążą koniec z końcem, mieszkając na skraju terytorium Kobalosów, ostatnią rzeczą, jakiej potrzebowali, była kolejna gęba do wykarmienia.

Tej nocy przy ognisku rozmawialiśmy o tym, jak najlepiej przekazać Bryony naszym krewnym.

– Jeśli się tam pokażemy, wywołamy panikę – rzekła do potwora Grimalkin. – Bo ty jesteś Kobalosem, a ja bez wątpienia czarownicą. W efekcie zaczną na nas polować, a my będziemy musieli zabić prześladowców. Możliwe, że znajdą się wśród nich nawet krewni dziewczynek.

Istotnie, brzmiało to bardzo prawdopodobnie i pokiwałam głową, zgadzając się z jej zdaniem.

– Proponuję, byśmy się zamaskowali – podjęła Grimalkin.

– To może nie być konieczne. Sprawdźmy ukształtowanie terenu. Możliwe, że będziemy mogli wysłać najmłodszą purrę samą i obserwować domostwo z daleka – zaproponował Wijec.

– Tak, ale musimy być pewni, że zostanie serdecznie powitana i przyjęta na łono rodziny – nalegałam. – W końcu nigdy nie poznałyśmy naszych krewnych, mogą nie chcieć obciążać się kolejną osobą. Możliwe nawet, że już nie żyją, a nie ma żadnej gwarancji, iż mała społeczność walcząca o przetrwanie ucieszy się z kolejnej osoby do wykarmienia. Muszę mieć pewność, że siostra będzie bezpieczna.

*

Następnego ranka zakończyliśmy ostatni etap podróży do siedziby ciotki i wuja.

Trzymając się lewego brzegu, podążaliśmy w dół rzeki, do ostatniego mostu przed Morzem Zachodnim. Widzieliśmy go już w dali, oddzielał nas od niego tylko niewielki lasek. Wszystko idealnie odpowiadało naszym planom.

– Doskonale – rzuciła Grimalkin. – Możemy zaczekać ukryci wśród drzew na skraju lasu i patrzeć, jak Bryony przeprawia się na drugą stronę.

– Ale jeśli wuj i ciotka cię przyjmą, Bryony, musisz wrócić do mostu i pomachać do nas na znak, że wszystko jest jak trzeba – dodałam. – Obiecaj mi.

– Obiecuję – odparła Bryony głosem zdławionym ze wzruszenia. – Będą mnie pytać o ciebie i Susan – podjęła, a jej oczy lśniły od łez. – Co mam im powiedzieć?

Zastanowiłam się szybko. Z tego, co wiedziałam, ojciec nigdy nie wymieniał listów ze swymi krewnymi w Pwodente, mogli nawet nie wiedzieć o jego córkach ani o tym, że jego żona nie żyje. Lepiej jednak trzymać się jak najbliżej prawdy.

– Musisz być dzielna, Bryony – odparłam. – Powiedz im, że nasz ojciec umarł, ale że twoje siostry zostały w domu, by spróbować przygotować farmę do sprzedaży. Wyjaśnij, że jest im ciężko i uznały, że nie zdołają właściwie się tobą zaopiekować. Mają nadzieję, że pewnego dnia dołączą do ciebie albo może po ciebie poślą. Powiedz, że towarzyszyli ci podróżni, którzy zboczyli wiele mil ze swej drogi, by dowieźć cię bezpiecznie do celu i nie mogą sobie pozwolić na dalszą zwłokę, chcą jednak wiedzieć, czy wszystko jest w porządku. Możesz im to powiedzieć?

– Postaram się, Nesso. Spróbuję. – Widać było, że stara się przywołać jak najwięcej odwagi.

Zsiedliśmy zatem z koni i czekaliśmy wśród drzew. My z Bryony odsunęłyśmy się kawałek od Grimalkin i Wijca i pożegnałyśmy z płaczem. Trwało to tak długo, iż potwór zaczął krążyć niecierpliwie tam i z powrotem, unosząc wysoko ogon, wiedziałam, że wkrótce zabraknie mu cierpliwości.

Wreszcie jednak, po ostatnim uścisku Bryony przełknęła ślinę i ruszyła w stronę rzeki. Patrzyłam, jak odchodzi, próbując powstrzymać łzy. Wiedziałam, jak wiele kosztuje ją to rozstanie i byłam dumna z jej odwagi. Postać siostry robiła się coraz mniejsza i mniejsza, w końcu dotarła do brzegu, wstąpiła na niego i zniknęła wśród niewielkiej grupki domków, które uznaliśmy za Stoneleigh.

Czekaliśmy w milczeniu, Wijec okazywał coraz większe zniecierpliwienie. Po jakiejś godzinie do mostu podeszła trójka ludzi, która spojrzała na nas przez łąkę. Zobaczyłam mężczyznę i kobietę, między nimi stała moja siostra Bryony. Uniosła rękę i pomachała trzy razy.

Był to ustalony z góry sygnał, że nic jej nie jest i że znalazła schronienie u wuja i ciotki. Dopiero teraz odetchnęłam z ulgą: mogliśmy skierować się na północny wschód w stronę budzącego grozę targu niewolników. Nowe życie Bryony właśnie się zaczęło, moje dobiegało końca. Nie spodziewałam się pożyć zbyt długo jako niewolnica Kobalosów.

Rozdział 26

NIEWOLNICZY KULAD



Jechaliśmy naprzód, a ja radowałem się, bo wiedziałem, że kiedy sprzedam Nessę, będę mógł swobodnie powrócić do swej haizdy. Nie mogłem się już doczekać widoku domu. Nessa jednak zakłócała mój pogodny, optymistyczny nastrój ciągłym płaczem, z jakichś powodów drażnił mnie on, wciąż wisiało nade mną widmo skaiium. Choć dokładałem wszelkich starań, trudno mi było pozbyć się wspomnień niektórych jej czynów.

Oddała mi swą krew, by mnie ożywić po tym, jak ukąsił mnie skulka. Później wjechała między mnie i Eblisa, tym samym dając mi szansę przeżycia. Przypuszczam, że można to wyjaśnić, podobnie jak jej prośbę, bym dał jej nóż, by mogła stanąć do walki z haggenmiotem: usiłowała po prostu zapewnić przetrwanie swoim siostrom.

A jednak nie mogłem zapomnieć tego, jak przycisnęła swe czoło do mojego – cóż za śmiały gest ze strony purry! I znów kierowało nią pragnienie przekonania mnie, bym ocalił Bryony. W efekcie zabiłem Nunca, a potem zabójcę Shaiksa. Ale nie mogłem zapomnieć dotyku jej skóry.

Jakaś drobna cząstka mnie pragnęła ujrzeć, jak Nessa odchodzi wolno i żyje szczęśliwie z siostrą, nie mogłem jednak sobie na to pozwolić. Byłem haizdanem. Musiałem walczyć ze wszelką wewnętrzną słabością, poza tym miałem obowiązek sprzedać niewolnicę i wypełnić wymogi prawa Bindos: w przeciwnym razie znów stałbym się wyrzutkiem i banitą.

Jechaliśmy na północ, bez przeszkód przeprawiliśmy się przez uskok Fittzanda, czując jedynie kilka łagodnych wstrząsów i wkrótce znów podróżowaliśmy wśród śniegów. Teraz pokrywały grunt cienką warstewką zwieńczoną skorupką lodu, niebo było bezchmurne, nawet w krainie Kobalosów na krótko panuje lato i już do nas zmierzało.

Zaczęliśmy się wspinać na podnóża Gór Dendarskich, tuż przed zmierzchem drugiego dnia ujrzeliśmy w dali Karpothę, największy ze wszystkich niewolniczych kuladów. Była to szeroka, ciemna wieża, wznosząca się ku niebu. Otaczał ją wielki, okolony murem dziedziniec. To tam mieściły się zagrody purrai.

Chciałem jak najprędzej załatwić kwestię sprzedaży Nessy. Pragnąłem już tylko powrócić do swej haizdy i uzupełnić zapasy magii. Niemal je wyczerpałem – choć sam przed sobą nie chciałem się do tego przyznać, ale to właśnie dlatego odrzuciłem pomysł maskowania i ukrycia się przed rodziną dziewczynki. Nie pozostało mi już wiele magicznych sił, a mogłem jeszcze potrzebować ostatnich zapasów.

Rozbiliśmy obóz pod skalnym występem i uprzedziłem wiedźmę, że wkrótce po świcie zabiorę Nessę do kuladu i tam ją sprzedam.

Grimalkin nie odpowiedziała, długi czas milczała. Atmosfera panująca przy ognisku była mroźniejsza niż północny wiatr, cała nasza trójka posiliła się w milczeniu. W końcu Nessa bez słowa opatuliła się kocem i ułożyła pod osłoną skały. Kiedy odeszła, czarownica przemówiła do mnie:

– Skąd wziąłeś ten dziwny płaszcz? – spytała.

– To oznaka urzędu – odparłem. – Kiedy haizdan ukończy nowicjat, dostaje taki płaszcz. Trzynaście guzików symbolizuje trzynaście prawd.

– Trzynaście prawd? A co to?

– Gdybyś wiedziała, także byłabyś magiem haizdanem – rzekłem. – Może pewnego dnia mógłbym cię nauczyć. Ale wymagałoby to co najmniej trzydziestu lat twojego życia. Taka wiedza nieszczególnie nadaje się dla was, ludzi, za krótko żyjecie.

Uśmiechnęła się ponuro.

– W tej chwili nie mam do dyspozycji trzydziestu lat, ale pewnego dnia może znów cię odwiedzę. Może wówczas zdołasz nauczyć mnie nieco twojej sztuki. Moje siostry, czarownice z Pendle, są raczej konserwatywne i trzymają się tradycji, ja jednak lubię poznawać nowe kultury i wzbogacać wiedzę o nowe metody. Pewna kwestia bardzo mi leży na sercu. Raz jeszcze poproszę, byś nie sprzedawał dziewczyny na targu niewolników. Okazała się bardzo odważna i w kilku sytuacjach przeżyłeś tylko dzięki niej. Gdyby nie niebezpieczeństwo grożące obu dziewczynkom, nie pożyczyłabym ci sztyletu, którym pokonałeś zabójcę.

– To, co mówisz, jest prawdą – przyznałem – ale muszę odmówić. Czyż nie wyjaśniłem ci już, jak się sprawy mają? Tak szybko zapomniałaś? Nie żebym potrzebował pieniędzy, lecz według kobaloskiego prawa, zwanego Bindos, co czterdzieści lat każdy obywatel musi sprzedać na targu co najmniej jedną purrę. Sprzedaż tę zapisuje się w starannie prowadzonych księgach. Jeśli tego nie zrobimy, stracimy obywatelstwo, staniemy się wyrzutkami z Valkarky i nigdy już nas tam nie przyjmą. Jako banitów każdy będzie mógł nas zabić.

– Zatem prawo zmusza cię, byś stał się częścią handlu niewolnikami, leżącego u podstaw waszego społeczeństwa. Bardzo sprytny przepis, zaprojektowany tak, by połączyć was wszystkich wspólnymi wartościami.

– Istotnie – odparłem. – Bez handlu nie zdołalibyśmy mnożyć się i przetrwać. Wymarlibyśmy.

– I nikt nie protestuje?

Pokręciłem głową.

– W mieście działa grupa nazywająca siebie Skapienami. Niektórzy twierdzą, że nie łączy ich jedna nadrzędna organizacja i że działają w małych, niezależnych, odrębnych komórkach. Nikt nie wie jak działają i jaki jest ich cel. Od czasu do czasu ktoś publicznie ogłasza się ich członkiem, po krótkim procesie zostaje stracony jako zdrajca, który zamierza zniszczyć nasze państwo.

– Czy znasz osobiście kogoś, kto został tak skazany?

– Nie – wyjaśniłem. – Bardzo rzadko odwiedzam miasto i oprócz służby haizdanów, takiej jak Hom, który przynosi mi wieści, nie mam tam przyjaciół ani znajomych.

– A inni haizdanowie – porozumiewasz się z nimi?

– Tylko jeśli spotkamy się przypadkiem – poinformowałem wiedźmę.

– W takim razie wiedziesz bardzo samotne życie.

– Takie właśnie wybrałem. Nie pragnę innego. Teraz ja muszę ci zadać pytanie… Obiecałaś mi nie przeszkadzać. Czy dotrzymasz słowa?

– Tak, dotrzymam słowa – odparła czarownica. – Możesz jutro odwiedzić kulad i sprzedać niewolnicę, co oznacza, że wypełnisz swój obywatelski obowiązek. Ale potem nasza umowa dobiegnie końca. Wyrażam się jasno?

– Chcesz powiedzieć, że od tej pory zostaniemy nieprzyjaciółmi?

– Może czymś pośrednim pomiędzy sojusznikami i wrogami. Ale tymczasem każde z nas pójdzie swoją drogą.

Wkrótce potem położyliśmy się spać, później jednak obudził mnie pomruk głosów. Czarownica i Nessa szeptały coś do siebie. Spróbowałem nastroić słuch i posłuchać ich rozmowy, natychmiast jednak umilkły. Odniosłem wrażenie, że coś knują – choć nieszczególnie się tym przejąłem. Niezależnie od wszystkiego wierzyłem, że wiedźma jest osobą honorową i dotrzymuje raz danego słowa. Jutro bez przeszkód sprzedam Nessę i w ten sposób wypełnię swój obywatelski obowiązek na następne cztery dziesięciolecia.

Przez resztę nocy spałem smacznie. W pewnym momencie jednak zacząłem śnić i był to jeden z najosobliwszych snów, jakie kiedykolwiek mnie nawiedziły. W owym śnie ocaliłem Nessę przed jakimś śmiertelnym zagrożeniem. Wydawał się taki rzeczywisty, potem pamiętałem wszystko oprócz samego zakończenia; był to niezwykle przyjemny sen – a to, co się stało na końcu, szczególnie mnie zachwyciło.

Ocknąłem się o świcie i odkryłem, że wiedźma odeszła już z obozu. Bez wątpienia nie chciała oglądać członkini swojej rasy sprzedawanej w niewolę. Przynajmniej jednak dotrzymała słowa i nie przeszkodziła mi. Nie marnując zatem czasu na śniadanie, w milczeniu dosiedliśmy z Nessą koni i poprowadziłem ją do kuladu.

Podczas jazdy miała smutną minę. Udzieliłem jej kilku krótkich rad – miałem nadzieję, że przydadzą jej się w nowym życiu niewolnicy.

– Kiedy przestaniesz być moją własnością, mała Nesso, zachowuj się potulnie i zawsze okazuj szacunek. Nigdy nie patrz w oczy swemu nowemu panu. To najważniejsze. A kiedy rozpocznie się licytacja, stań na platformie, wysoko unosząc głowę, lecz wzrok cały czas wbijaj w deski pod stopami. Dziękuj im za każde uderzenie bicza o skórę i każdą ranę zadaną sztyletem. Tego właśnie oczekują. Dzięki temu nie tylko zyskasz wyższą cenę i uradujesz wszystkich widzów, ale też zapewnisz sobie życie tak długie, jak można oczekiwać w przypadku purry.

– A ile właściwie żyją niewolnice? – spytała Nessa.

– Kiedy osiągną dorosłość, niektóre purrai przeżywają nawet dziesięć, dwanaście lat, lecz gdy ich ciało traci młodość, a krew słodycz – giną, a ich starzejące się trupy zostają rzucone whoskorom, wielonogim budowniczym Valkarky.

– W takim razie niewiele już mnie czeka – zauważyła smutno. – Nie powinno się tak traktować ludzi. Nie odpowiedziałem, ujrzałem bowiem wyrastające przed nami, wzniesione z czarnego kamienia, zewnętrzne mury kuladu. Czas zająć się interesami. Kopyta koni i stopy zakutych w łańcuchy niewolnic, przybywających z północnego wschodu zamieniły drogę wiodącą do fortecy w brudną, błotnistą rzekę. Stanąłem przed bramą, ogłosiłem swój zamiar i wpuszczono mnie do środka. Wewnątrz nie zwlekałem i pociągnąłem dziewczynę naprzód. Prawdę mówiąc, wciąż czułem się nieco nieprzyjemnie na myśl o pozbyciu się Nessy w taki sposób i pragnąłem jak najszybciej mieć to z głowy.

Mimo wczesnej pory na otwartym dziedzińcu kuladu roiło się od handlarzy. Na trzy drewniane podesty otoczone sporymi grupami kobaloskich kupców prowadzono kolejne purrai w łańcuchach. Co najmniej tuzin zbrojnych gwardzistów z Oussy obserwowało wszystko. Mieli kwaśne miny i wyraźnie uważali, że są ponad odbywającymi się tu targami. Bez wątpienia sądzili, że lepiej by się sprawdzili, ścigając czarownicę – pogłoski głosiły, że uciekła na południe. Z pewnością nadal doskwierał im wstyd z powodu śmierci czterech z ich szeregów z ręki zwykłej purry.

Zauważyłem, że niektórzy posyłają mi pełne szacunku spojrzenia. Bez wątpienia oglądali, jak pokonałem haggenmiota.

Zsiadłem z konia, bezceremonialnym szarpnięciem ściągnąłem Nessę z jej wierzchowca i powlokłem ku najbliższemu podestowi. Chciałbym zachować się łagodniej, ale w miejscu publicznym nie miałem wyboru, musiałem potraktować ją tak, jak nakazują nasze zwyczaje. Dobicie targu z kupcem trwało niecałą minutę.

– Proponuję sto walkronów za purrę – oznajmił. Walkron to dzienny zarobek zwykłego kobaloskiego żołnierza i wiedziałem, że gdy wystawi ją na licytację, sam zarobi co najmniej dwa razy więcej. Nie byłem jednak w nastroju, by się targować, chciałem zakończyć transakcję możliwie jak najprędzej. Nie chodziło o pieniądze, musiałem jedynie wypełnić swój prawny obowiązek. Skinąłem zatem głową, przyjmując ofertę, a on odliczył drobne monety do mieszka.

– Ile dasz mi za tego konia? – spytałem, wskazując klacz, której dosiadała Nessa.

– Dwieście dwadzieścia walkronów – oznajmił z uśmiechem i znów zaczął zacierać ręce, w ów irytujący sposób. Wrzucił monety do mieszka, wręczył mi go i zakończyliśmy sprawę.

Dostałem zatem więcej za konia niż za Nessę. To dlatego, że była taka chuda. Podobne purrai nigdy nie zyskują wysokich cen.

Najważniejsze jednak, że transakcję zapisano pod moim imieniem i umieszczono w rejestrach Bindos. Spełniłem swój obowiązek obywatela.

Słudzy kupca zawlekli Nessę przed jego oblicze. Ucieszyłem się, że dokładnie posłuchała mojej porady, z szacunkiem wbijając wzrok w ziemię miast patrzeć mu w oczy. Zawsze drażniło mnie, gdy spoglądała mi w twarz; wyszkolonej purrze tego nie wolno. Musi pogodzić się ze swą nową rolą albo cierpieć.

Kupiec dobył zza pasa noża i szybko wykonał dwa nacięcia na przedramieniu Nessy. Nawet się nie wzdrygnęła. Usłyszałem wyraźnie, jak mówi:

– Dziękuję, panie.

Coś we mnie buntowało się przeciwko temu. Choć Nessa była moją własnością, nigdy jej nie zraniłem. Ale niczego nie mogłem na to poradzić. Odjechałem, opierając się pragnieniu, by obejrzeć się na nią przez ramię, nim przekroczyłem bramę. Wiedziałem, że każdą cząstką sił muszę zwalczać nadejście skaiium. Było ciężko, ale wytrzymałem i nie ustąpiłem.

Rozdział 27

KRZYK W ŚRODKU NOCY

Już za bramą spojrzałem w niebo i zmarszczyłem i brwi. Z północy szybko napływały chmury. Podobne burze rzadko zdarzają się tak wczesną wiosną, ale gdy już nadchodzą, są wyjątkowo groźne.

Mogłem wrócić do kuladu i przeczekać tam burzę, ale coś wewnątrz mnie nie chciało oglądać Nessy w tym położeniu. Wiedziałem jednak, że wkrótce nie da się pojechać dalej, pogoniłem zatem konia pod osłonę urwiska, gdzie spędziliśmy poprzednią noc.

Wiatr wiał coraz mocniej; gdy tylko ukryłem się pod nawisem skalnym, z nieba barwy ołowiu posypały się pierwsze wielkie płatki śniegu. Po kilku minutach z północy nadciągnęła śnieżyca.

Jak to zwykle bywa z wczesnowiosennymi burzami, choć gwałtowna, trwała ona raczej krótko. Po jakichś sześciu godzinach zaczęła słabnąć, o zmierzchu niebo się przejaśniło. Nastanie ciemności sprawiło, że opóźniłem wyjazd aż do brzasku. Mimo że przywykłem do podróżowania po zmroku, wiedziałem, że wśród wzgórz zebrały się głębokie zaspy, utrudniające jazdę.

Nakarmiwszy konia, ułożyłem się na spoczynek. Bez żadnych nadciągających kryzysów i w obliczu cudownej perspektywy powrotu do haizdy umysł miałem bardzo spokojny, jasny i bystry. Zacząłem odtwarzać w nim wydarzenia ostatnich tygodni, ponownie oceniając odegraną w nich rolę.

Uznałem, że zachowałem się odważnie i honorowo i w pełni wypełniłem zobowiązania narzucone mi przez Starego Rowlera, nie moja wina, że Susan zginęła, dołożyłem wszelkich starań, by ją ocalić. Samodzielnie pokonałem wysokiego maga, zabójcę Shaiksa i niebezpiecznego hyba. To prawda, później działałem wspólnie z ludzką wiedźmą, ale okazało się to konieczne ze względu na wielką przewagę przeciwnika. Wraz z Grimalkin pokonałem haggenmiota, co stanowiło cudowne osiągnięcie. Potem pożyczonym skeltowym sztyletem powaliłem na kolana potężnego Eblisa. Dlaczego więc obawiałem się ataku skaiium? Teraz ze spokojnym umysłem zrozumiałem, że to absurdalny lęk. Jako mag wojownik osiągnąłem niemal doskonałość.

I tak, bezpieczny przed skaiium, mogłem pozwolić sobie na szczodrość. Ponownie pomyślałem o małej Nessie i zrozumiałem, że pomogła mi na każdym etapie tej przygody. Istotnie, uczyniła tak, by zapewnić przetrwanie swoim siostrom, ale jej pomoc była zawsze kluczowa i rozstrzygająca. Nagle zrozumiałem, jak mógłbym jej odpłacić.

Nie mogłem odkupić jej wprost od kupca, któremu ją sprzedałem. Zabrania tego prawo. Nawet gdyby za łapówkę zgodził się na ten układ, pierwotną sprzedaż uznano by za niebyłą i nie wypełniłbym tym samym swego obowiązku. Istniał jednak inny sposób.

Kiedy Nessa zostanie sprzedana, mógłbym odkupić ją od nowego właściciela bez żadnych reperkusji. Owszem, kosztowałoby mnie to co najmniej dwakroć tyle, ile za nią dostałem, ale nigdy nie brakowało mi pieniędzy. Zawsze mogłem dostać to, czego potrzebowałem, z mojej haizdy. Samo zadanie nie było zbyt trudne – ze względu na śnieżycę nowy właściciel Nessy nie opuścił jeszcze Karpothy.

Postanowiłem o świcie udać się do kuladu i odkupić Nessę. Wówczas zabiorę ją na południe, by dołączyła do siostry. Oczywiście, po drodze skosztuję nieco jej krwi. Nie dość, by jej zaszkodzić. Nie będzie przecież protestować, prawda?

Ocknąłem się jakąś godzinę przed świtem z mętnym wrażeniem, że słyszałem właśnie krzyk w nocy. To pewnie jakieś zwierzę. Wytężyłem zmysły nasłuchując.

Po chwili dźwięk się powtórzył – istotnie, był to wysoki, przenikliwy krzyk. Nie wydało go jednak zwierzę. Pochodził z gardła człowieka bądź Kobalosa. Uniosłem ogon, lecz niestety wiejący z północy wiatr jeszcze nie osłabł i porywał ze sobą wszelkie zapachy.

Wkrótce potem rozległy się kolejne krzyki i wrzaski, ja jednak ziewnąłem, nie przejmując się tym zbytnio. Bez wątpienia w kuladzie poddawano karze grupę purrai, pewnie te, które nie zdołały zainteresować nabywcy. Należało im się, bo nie zachowały się, jak należy. Właściciele zazwyczaj chłostali takie purrai bądź odcinali im kawałki ciała ostrymi nożami, w miejscach, które można ukryć pod ubraniem.

O świcie dosiadłem konia i ruszyłem wprost do Karpothy. Musiałem dotrzeć do kuladu przed wyjazdem nowego właściciela Nessy.

Gdy tylko wspiąłem się na wzgórze i spojrzałem w dół, zrozumiałem, że coś jest nie tak. Bramy stały otworem.

Pogoniłem konia, galopując po świeżym śniegu. I wtedy zobaczyłem ślady wielu stóp, wiodące na południe, w zdeptanym śniegu, który stracił swą dziewiczą biel. Wyglądało to, jakby duża grupa niewolnic przemieszczała się w tamtą stronę. Ale po co? To nie miało sensu. Powinny zmierzać albo na wschód, albo na zachód, ku innym targom niewolników, bądź też na północny wschód do Valkarky – wszędzie, tylko nie na południe.

A potem ujrzałem pierwsze ciało. Należało do człowieka niewielkiego oddziałku Oussy, eskortującego handlarzy do Karpothy. Wojownik leżał twarzą ku ziemi, pod jego głową i tułowiem śnieg zamienił się w błoto czerwone od krwi: miał poderżnięte gardło.

Przy bramie znalazłem jeszcze dwóch martwych wojowników z Oussa, a potem ujrzałem krwawe ślady stóp oddalające się od miasta – w większości na północ. Konie także skierowały się w tamtą stronę.

Co się tu stało? Dlaczego uciekli?

Wewnątrz kuladu wszędzie walały się trupy – zarówno kobaloskich kupców, jak i strażników z Oussy. Drewniane podesty lśniły od krwi. Nic nie przeżyło. Nic się nie poruszało.

Nie dostrzegłem jednak ani śladu niewolnic – gdzie się podziewały?

I wtedy po raz pierwszy zauważyłem znak wyryty na bramie:

Był to symbol nożyczek, które wiedźma zabójczyni nosiła w skórzanej pochwie. Skąd jednak wziął się tu, na bramie? Czyżby wróciła?

Nie! Nie wróciła. Była tu cały czas.

W przebłysku zrozumienia pojąłem, co się stało. To nie Nessę sprzedałem na targu niewolnic. Sprzedałem Grimalkin!

Rozdział 28

JESZCZE SIĘ SPOTKAMY

Jakimż byłem głupcem, że zaufałem ludzkiej wiedźmie! Nessa odjechała z obozu, nim się ocknąłem, a Grimalkin idealnie udając dziewczynę, zajęła jej miejsce, tak jak wcześniej na arenie. Wymordowawszy wielu członków Oussy i kupców, poprowadziła niewolnice na południe, w stronę ludzkich krain i wolności.

Ale wcześniej musi się zmierzyć ze mną.

Złamała obietnicę, że mi nie przeszkodzi, muszę ją zatem ścigać i wyrównać rachunki.

Doścignięcie czarownicy i purrai zabrało mi niecałą godzinę.

Jechała na czele kolumny niewolnic, obok niej dostrzegłem drugiego jeźdźca – bez wątpienia Nessę. Podążająca za nimi setka maszerowała dwójkami, dźwigając worki zapasów. Miały na sobie ciepłe stroje purrai, które chroniły je przed żywiołami.

Puściłem się galopem w stronę czarownicy, mijając kolumnę z lewej strony, gdy nagle ku memu zdumieniu purrai złamały szyki, stając pomiędzy mną a moją nieprzyjaciółką. Krzycząc i wiwatując, zaczęły ciskać w moją stronę śnieżnymi kulami, tak że koń wierzgnął w panice. Purrai nigdy się tak nie zachowywały i mój wierzchowiec wzmocniony magią, tak by móc znieść nawet atak zabójcy Shaiksa, nie zdołał wytrzymać bombardowania mokrym, zimnym śniegiem.

Musiałem się wycofać, by uspokoić zwierzę. Gdy to uczyniłem, Grimalkin pędziła już ku mnie, unosząc wysoko dwie klingi, w których odbijały się promienie porannego słońca. Ja jednak zdążyłem dobyć szabli i posłać naprzód własnego wierzchowca. Zderzyliśmy się mocno i szybko.

Żadne z nas nie zdołało zadać ran drugiemu, toteż zawróciliśmy pospiesznie i rozpoczęliśmy drugi atak. Wiedźma przejechała bardzo blisko po mej lewicy i pchnęła potężnie sztyletem. Ja jednak, przywołując ostatnie zapasy magii shakamure, stworzyłem magiczną tarczę i umieszczając ją idealnie, odbiłem cios, jednocześnie tnąc w jej głowę.

Odchyliła się, i chybiłem, lecz czubek szabli zahaczył o jej ramię. Popłynęła krew i na ten widok moje serce zaśpiewało z radości. Następnym razem ją wykończę!

Gdy jednak znów ujrzałem przeciwniczkę, przekonałem się, że trzyma teraz tylko jeden nóż. Jej druga klinga nie roztrzaskała się o moją tarczę, czemu ją zatem schowała? Może rana, którą zadałem w lewe ramię, przeszkodziła jej we władaniu bronią? Nie, bo przełożyła nóż właśnie do lewej ręki.

Skupiłem zatem wzrok i przekonałem się, że w prawej dłoni dzierży teraz skeltowy miecz – broń, która złamała Kangadon. To samo uczyni z moją tarczą. W dodatku nie czułem się zbyt pewnie, walcząc z głownią o rękojeści wykutej na podobieństwo Talkusa, który, gdy narodzi się na nasz świat, zostanie najpotężniejszym ze wszystkich kobaloskich bogów.

Złowieszcza perspektywa. Czyżby zwiastowała moją śmierć?

Nie było jednak sensu zastanawiać się nad podobnymi sprawami, zebrałem zatem siły, spiąłem konia, raz jeszcze ruszając naprzód. Coraz bardziej zbliżaliśmy się do siebie. Spod kopyt wierzchowca Grimalkin wzbijała się śnieżna mgiełka, po lewym ramieniu czarownicy spływała struga krwi, ona jednak uśmiechała się.

Moja szabla zetnie ten uśmiech z twej twarzy! – pomyślałem.

I nagle między nami pojawił się inny koń, tak że musiałem skręcić w lewo. To była Nessa. Pogalopowała za mną i zatrzymała się nieco dalej.

Obejrzałem się i przekonałem, że wiedźma ściągnęła wodze i patrzy na nas.

– Ty głupcze! – krzyknęła Nessa. – Przestań natychmiast albo ona cię zabije. Nie musisz tu ginąć! Wróć do swojej haizdy i pozwól nam odejść w spokoju.

Oburzyły mnie jej słowa – nazwała mnie głupcem! Kimże była, by zwracać się do mnie w ten sposób? Nim jednak zdołałem dać ujście gniewowi, Grimalkin podjechała do Nessy.

– Trzymaj się z daleka! – ostrzegła, celując we mnie skeltową klingą. – Nasza umowa dobiegła końca, mały magu, i nie jesteś już bezpieczny.

– Twierdziłaś, że zawsze dotrzymujesz słowa! – odparowałem ze złością.

– I dotrzymałam słowa – upierała się czarownica. – Czyż nie spełniłam obietnicy i nie pomogłam ci zabić haggenmiota? A kiedy opuściliśmy wasze przeklęte miasto, w żaden sposób nie przeszkodziłam temu, co uważałeś za prawowity interes.

– Igrasz tylko słowami! – wykrzyknąłem. – Powiedziałem ci, że zamierzam sprzedać Nessę na targu zgodnie z moim prawem. Była moją własnością! A ty odparłaś, że mi nie przeszkodzisz.

– Sprzedałeś w Karpocie niewolnicę i w ten sposób wypełniłeś obowiązek, narzucony przez prawo Bindos. To jest najważniejsze. Fakt, iż to ja byłam ową niewolnicą, nie ma znaczenia. Stało się i wypełniwszy warunki umowy, mogłam swobodnie wyzwolić niewolnice z kuladu. Wiedz też i zapamiętaj dobrze: nie mogę pozwolić, abyście nadal niewolili ludzi! – podniosła głos. – Wypowiadam wojnę Kobalosom! Pojadę wykuć Gwiezdną Klingę, kiedy jednak skończę z tym – dodała, unosząc wysoko worek – powrócę tu wraz z siostrami, a wówczas zburzymy mury Valkarky i zabijemy wszystkich mieszkających tam Kobalosów. Pozostań w swej haizdzie, magu! Trzymaj się z dala od tego przeklętego miasta, a może pożyjesz nieco dłużej! Tymczasem jednak, jeśli nie staniemy przedwcześnie do walki na śmierć i życie, zadam ci pytanie: po co wróciłeś do Karpothy, by stać się świadkiem tego, co zrobiłam?

– Wróciłem pod urwisko, szukając osłony przed śnieżycą – odparłem.

– To wyjaśnia zwłokę, ale przecież nie zawróciłeś wówczas do kuladu. Wiem, po co wróciłeś: zamierzałeś kupić Nessie wolność, prawda?

Wstrząsnęły mną jej słowa. Skąd mogła wiedzieć?

Skinąłem głową.

Czarownica uśmiechnęła się.

– Zatem w takim przypadku, co właściwie straciłeś? Nessa odzyskała wolność, którą jej przeznaczyłeś i osiągnąłeś to, nie ponosząc żadnych strat finansowych ani prawnych. Teraz odprowadzę część tych kobiet do ich własnych krajów, inne, zrodzone w niewoli, znajdą sobie domy wśród ludzi. Co do Nessy, odwiozę ją do siostry. Ty tymczasem wrócisz do domu i będziesz żył w dostatku. Bardzo pragniesz ujrzeć znowu swoją haizdę, czyż nie?

Znów przytaknąłem. W końcu, odzyskawszy glos, uniosłem szablę i skierowałem ją ku wiedźmie.

– Pewnego dnia wyrównamy rachunki, obiecuję ci to.

– A ja odpowiadam podobną obietnicą. Odejdź zatem w pokoju, Wijcu. Z pewnością znów się spotkamy, dziś jednak nie musimy więcej przelewać krwi. Odjadę i zajmę się własnymi sprawami, ty tymczasem przygotuj się na mój powrót, zbierz swoje zapasy, doszlifuj umiejętności walki i wzmocnij magię. Wówczas staniemy do walki na śmierć i życie, by dowieść raz na zawsze, które z nas jest silniejsze. Z wielką radością pokonam tak potężnego wojownika. Umowa stoi?

– Tak! Umowa stoi! – krzyknąłem, unosząc w salucie szablę.

Jej słowa brzmiały mądrze. Wyczerpałem resztki magii i musiałem uzupełnić ją krwią. Lepiej stawić czoło czarownicy, będąc u szczytu magicznych umiejętności. Nie mogłem się już doczekać.

Uśmiechnęła się, wyszczerzając szpiczaste zęby, po czym zawróciła na czoło kolumny.

Nessa pozostała na miejscu.

– To prawda? Rzeczywiście zamierzałeś mnie odkupić i zwrócić mi wolność? – spytała.

– To prawda, mała Nesso. Grimalkin nie kłamie, choć sądzę, że zbyt swobodnie poczyna sobie z warunkami umowy. Ja bardziej pilnuję litery kontraktu.

Nessa uśmiechnęła się.

– Myślę jednak, że dotrzymała jego ducha. Nie mam racji?

*

Powrót do haizdy zabrał mi niemal tydzień. Trwał nieco dłużej, bo wieczorem trzeciego dnia nagle ogarnęło mnie przemożne pragnienie. Było tak wielkie i gwałtowne, że musiałem zatopić zęby w szyi własnego konia i zaczerpnąć jego krwi.

Zazwyczaj potrafię się oprzeć podobnym impulsom, lecz długie dni i noce samokontroli – gdy powstrzymywałem się przed skokiem na jedną z pulchnych sióstr Nessy i wyssaniem z niej całej krwi – w końcu zrobiły swoje. Po tak długotrwałej dyscyplinie musi nastąpić chwila odprężenia; to naturalne dla Kobalosów.

*

Znów nadciąga zima i szykuję się do zwyczajowej hibernacji. Krótkie lato spędziłem w swojej haizdzie, pijąc krew, gromadząc dusze, szlifując umiejętności walki i wzmacniając magię. Teraz czeka mnie ostatni etap przygotowań do snu.

Będę gotów na powrót wiedźmy. Niezależnie od wyniku niecierpliwie wyglądam pojedynku z Grimalkin. Stanowić on będzie szczyt moich wyczynów maga wojownika. Zagroziła miastu Valkarky. Choć nie darzę miłością niektórych jego mieszkańców, wciąż mam zobowiązania wobec swego ludu.

Być może to ja położę kres zagrożeniu ze strony wiedźmy.

Wijec

*

Każdego dnia słońce przecina niebo nieco bliżej horyzontu; wkrótce krótkie lato dobiegnie końca. Teraz wuj poznał prawdziwą historię o tym, jak zginęła Susan, a ja trafiłam w niewolę – rozgniewała go moja opowieść, ale też przeraziła. Twierdzi, że świat staje się coraz chłodniejszy i to go niepokoi. Pamięta opowieści własnych dziadków, złowrogie starożytne historie przekazywane z pokolenia na pokolenie. Kiedy Golgoth, Władca Zimy, przebudził się po raz ostatni, lody ruszyły na południe, a wraz z nimi kobaloskie bestie, zabijając mężczyzn i chłopców, lecz oszczędzając kobiety i ich córki i uwożąc je w niewolę. Mój wuj wierzy, że to się powtórzy, modli się jednak, by już nie za jego życia.

Ciotka i wuj mają dobre serca. Zapewnili schronienie mnie i Bryony, teraz tu jest mój dom. Ciężko pracujemy, ale zawsze pracowałam ciężko na farmie ojca, więc pod tym względem moje życie niewiele się zmieniło.

Tygodnie od śmierci nieszczęsnego ojca były przerażające i dramatyczne, ale otworzyły mi oczy na to, jak wielki jest świat i pokazały, że kryje się w nim mnóstwo niewiadomych, wiele rzeczy, których muszę się nauczyć.

W pewnym sensie obudziły we mnie niepokój i niezadowolenie z codzienności życia. Chciałabym podróżować i zwiedzić więcej świata.

Może zobaczę jeszcze Grimalkin i Wijca. To tylko przeczucie, ale wierzę, że pewnego dnia nasze ścieżki znów się skrzyżują. Taką mam nadzieję.

Nessa

SEN WIJCA



Mała Nessa śle mi wezwanie

Bębniąc palcami po kolanie.

Tkwi uwięziona za tymi kratami,

Więc atakuję je szybko myślami.

Żelazna krata sięga aż powały,

Na pół przecina posępny loch cały,

W górę i w dół, na oba boki,

A choć chwilowo nie jestem wysoki,

To mojej magii nie brakuje siły

– Zwija się, skręca; proch i gęste pyły

Sypią się wokół, metal drży

I gnie się jak na wietrze bzy.

Bo krata żyje, ja to wiem,

Jak kot wygina i rozciąga się,

Wreszcie otwiera się z jękiem szeroko

I wzywam Nessę do swojego boku.

Kiedy wspinamy się po krętych schodach,

Wciąż mnie za rękę trzyma Nessa młoda.

Lecz wokół cienia szybko rosną plamy,

Jak wąż w trującym oleju skąpany,

Jak dech palący z ust władcy demonów

Lub potępieniec, co stuka w drzwi domów.

Ostry mój srebrny brzeszczot, lśniący, długi,

W powietrzu kreśli dziwne wzory, smugi.

Giętkie to ostrze, lekko zakrzywione,

Jak śliski język, krwi wroga spragniony.

Ktoś słabszy duchem modliłby się snadnie,

Ja jednak tylko unoszę swą szablę!

Krzyk shatka, który rozbrzmiewa wśród nocy,

Może sam jeden całą armię spłoszyć

Shatków rój bowiem łączy jedna dusza

I wielość kształtów do współpracy zmusza,

Razem istotę tworzą, dżinnem zwaną,

Zrodzoną, aby sieć gęstą, utkaną

Z mroku snuć wokół słońca zamotaną.

I by przekłuwać ostrą szpilką małą

Wszelkie rozkosze, obleczone w ciało;

Zazdrość swą pielęgnował w mroku, i

Odział nadzieję w płaszcz z kory i krwi,

Jak w Starym Combestarke mroczny Jibberdee!

Aż dnia pewnego ujrzał małą Nessę

i już do siebie zniewoloną niesie,

Żeby za ciężką kratą ją uwięzić

I mnie tu zwabić wprost w objęcia śmierci,

Do ostatecznej walki w cieniu drzewa.

Bo nad tym lochem wprost wyrasta pień

Drzewa, co cieniem w noc zamienia dzień.

Nad norą, w której shatek podły siedzi,

Z niej tysiąc stopni prosto w górę wiedzie.

Drzewo to rodzi owoc zgniłolicy,

Co skazi cnotę najczystszej dziewicy,

Liście na wietrze dygoczą złowieszczo,

Wiosną spadają w cuchnącym powietrzu,

By zatruć dusze i ciała, i ziemię,

W której nikt zmarły więcej nie zadrzemie.

Ostry mój srebrny brzeszczot, lśniący, długi,

W powietrzu kreśli dziwne wzory, smugi.

Giętkie to ostrze, lekko zakrzywione,

jak śliski język, krwi wroga spragniony

Unoszę klingę i moją jest pieśnią!

Szóstka stóp tupie o kamienne stopnie,

Pragnie przerazić mnie tak przeokropnie,

Zręcznością ciała, sprytnymi drwinami

Chce zapanować nad mymi lękami.

Ja jednak młyńca klingą swą sprawiłem,

Bo już tu byłem i już to robiłem;

Widziałem stopnie piaskiem zasypane,

Widziałem trupy łańcuchem spętane,

Władcę demonów „Hoba” i dziewice,

Strącane w przepaść, smukłe, bladolice.

Znam jamę, w której matkę mu złożono,

Słyszałem brzęki much, krwią odurzonych,

Widziałem sępów tan na nieboskłonie.

Ja znam ten taniec, jego kroki znam,

Lepiej niż drogę wprost do Piekieł bram!

Unoszę klingę, wargi oblizuję,

Sześcioro oczu wciąż mnie obserwuje,

Szybko więc robię unik, potem drugi,

Szabla w powietrzu kreśli dziwne smugi.

Moją jest pierwsza krew, gdy ścinam głowę,

I rozrąbuję niemal na połowę.

Potem uderzam, szybko jak błysk oczu,

I już dwie głowy po schodach się toczą.

Z mlaskiem, łoskotem spadają w głąb jamy,

Gdzie żyje shatek, wciąż niepokonany.

Chełpliwy głupcze, mroku drzewa panie,

Cóż za niemądre rzucasz mi wyzwanie!

Jam to rekiny dręczył w mórz głębinach,

Tak, by zwróciły kolana bogina;

Rozdarłem w dłoniach orły na ich perci

I wyrywałem kości z ogra piersi;

Wampiry powalałem na kolana

I w twarz się śmiałem kapłanom Szatana.

Chełpliwy głupcze, mroku drzewa panie,

Nessa przyrzekła mi, i tak się stanie:

Bo miłość nasza jest jak kwiat na skale,

I oby słońce runęło w mórz fale,

Jeśli nie zwrócę jej wolności! Ale

On wciąż próbuje dosięgnąć mnie mieczem,

Z grymasem wściekłym klingą ostrą siecze,

Ja jednak robię unik, potem drugi,

I z całej siły zadaję cios długi.

Przez hełm i pancerz, przez tarczę i pierś

Tnie moja szabla, niosąc z sobą śmierć.

Szybciej niż sokół na ofiarę spada,

Na pół rozpruwa paskudnego gada.

Chełpliwy głupcze, mroku drzewa panie,

Cóż za niemądre rzuciłeś wyzwanie!

Bo nawet w śmierci ja zwyciężyć muszę,

Pomimo grzechu, co kala mą duszę.

Odejdę bowiem aż do Kinderquest,

Świata, gdzie potępiony błogosławion jest,

Gdzie może spocząć tysiąc lat, kto wie,

W głębokim, błogim pogrążony śnie.

Aż w końcu znudzi się bezpiecznym mrokiem,

Rozłoży skrzydła i pomknie jak sokół

W niebo, co głębią błękitu się mieni,

Gdzie się skrywane wypełnią marzenia.

Wygrałem walkę, bitwa zakończona,

Lecz czyn wciąż jeden musi się dokonać.

Bo mała Nessa bezustannie

Bębni palcami po kolanie!

W plastry soczyste kroję jej ciało

I przypraw wonnych sypię niemało,

Potem gotuję bulion z niej,

Żeby ukoić uśpiony gniew.

Bo choć kochałem jej łoża puch,

Najbardziej lubię mieć pełny brzuch!



SŁOWNIK ŚWIATA KOBALOSÓW


Wyjątek z notatników Nicholasa Browne’a, stracharza z pradawnych czasów

Anchieta: ssak żyjący w norach, występujący w lasach północy na granicy śniegów. Kobalosi uważają ją za przysmak i zjadają na surowo. Stworzenie nie ma zbyt wiele mięsa, oni jednak szczególnie przepadają za kośćmi jego łap.

Askana: siedziba kobaloskich bogów. Prawdopodobnie inne określenie Mroku.

Baelicki: zwykły, codzienny język Kobalosów, używany jedynie w sytuacjach nieoficjalnych, w rodzinie bądź by okazać przyjaźń. Prawdziwy język Kobalosów to Losta, posługują się nim także ludzie mieszkający na granicy ich terytoriów. Jeśli nieznajomy zwróci się do innego Kobalosa po baelicku, sugeruje to sympatię, czasami stanowi też wstęp do „handlu”.

Balkai: pierwszy i najpotężniejszy z trzech kobaloskich wysokich magów, którzy stworzyli Triumwirat po zabójstwie króla i obecnie władają Valkarky.

Berserkerzy: kobaloscy wojownicy, którzy poprzysięgli zginąć w walce.

Bosk: to oddech kobaloskiego maga, który potrafi wywoływać utratę świadomości, paraliż bądź grozę u ludzkiej ofiary. Magowie zmieniają właściwości bosku, odmieniając chemiczny skład swojego oddechu. Czasami służy też do zmiany nastroju zwierząt.

Bindos: to kobaloskie prawo wymagające, by każdy obywatel co czterdzieści lat sprzedawał na targu niewolników co najmniej jedną purrę. Niedopełnienie tego prawa czyni go wyrzutkiem, odtrąconym przez współbraci.

Bychon: kobaloska nazwa ducha, zwanego w Hrabstwie boginem.

Chaal: substancja, z pomocą której haizdan panuje nad reakcjami ludzkiej ofiary.

Cougis: bóg o psiej głowie, którego czerwoną gwiazdę widać na niebie.

Cumular, góry: wysokie pasmo górskie, wyznaczające północno–zachodnią granicę Półwyspu Południowego.

Dendarskie, góry: wysokie pasmo górskie, leżące jakieś siedemdziesiąt staj na północny zachód od Valkarky. U jego podnóża wzniesiono wielki kulad zwany Karpotha: sprowadza się tam i sprzedaje więcej niewolników niż we wszystkich innych fortecach łącznie.

Dexturai: kobaloscy odmieńcy, zrodzeni z ludzkich kobiet. Stwory takie, choć z wyglądu przypominające ludzi, łatwo poddają się woli Kobalosów. Dysponują ogromną siłą i odpornością i często zostają potężnymi wojownikami.

Eblis: to najpotężniejszy z Shaiksa, kobaloskiego bractwa zabójców. Zabił ostatniego króla Valkarky z pomocą magicznej lancy, zwanej Kangadonem: uważa się, że ma ponad dwa tysiące lat i że nigdy nie został pokonany w boju. Bractwo określa go dwoma innymi mianami: Ten, Którego Nie Da Się Pokonać i Ten, Który Nigdy Nie Umrze.

Erestaba: równina Erestaba leży na północ od rzeki Shanna, na terytorium Kobalosów.

Fittzanda, uskok: zwany też Wielkim Uskokiem, to obszar słynący z trzęsień ziemi i niestabilności, wyznaczający południową granicę ziem kobaloskich.

Galena, morze: morze na północny wschód od Combesarke. Leży pomiędzy tym królestwem i Pennade.

Gannar, lodowiec: wielka rzeka lodu, której źródło stanowią góry Cumular.

Ghanbalsam: żywica z drzewa ghanbala, zbierana przez maga haizdana i służąca za podstawę maści takich jak chaal.

Ghanbala: liściaste drzewo z rodziny eukaliptusów, stanowiące ulubioną siedzibę kobaloskich magów haizdanów.

Haggenmiot: wojownicza istota wyhodowana z ciała ludzkiej kobiety. Jej zadanie to udział w rytualnych walkach. Składa się z trzech jaźni połączonych wspólnym umysłem, mimo swej odrębności stanowiących jedno stworzenie.

Haizda: to terytorium maga haizdana, gdzie poluje i pielęgnuje ludzi, którzy do niego należą. Wysysa z nich krew i od czasu do czasu kradnie dusze.

Haizdan: rzadka odmiana kobaloskiego maga, który zajmuje własne terytorium daleko od Valkarky, gromadząc mądrość z obszaru, jaki uznał za swój własny.

Handel: choć Kobalosi mają własną walutę, walkrony, często preferują bezpośrednią wymianę dóbr bądź usług, zwaną „handlem” bądź „umową”. Dotrzymanie warunków podobnej umowy to kwestia honorowa, nawet gdyby oznaczało śmierć.

Homunkulus: małe stworzenie wyhodowane z purrai w zagrodach skleech. Często mają po kilka ciał, którymi, podobnie jak u haggenmiota, kieruje wspólny umysł. Jednakże nie są one identyczne, każda spełnia wyspecjalizowane zadania i tylko jedna z nich włada językiem Losta.

Hybris: grzech pychy wobec bogów. Winni owego grzechu, który powtarzają mimo ostrzeżeń, zazwyczaj ściągają na siebie gniew bogów. Sama decyzja zostania magiem to objaw hybris i niewielu przeżywa okres nowicjatu.

Hybuski: hybuski, powszechnie nazywany hybem, to szczególna odmiana wojownika stworzona i zatrudniana w walce przez Kobalosów. Stanowi hybrydę Kobalosa i konia, dysponuje też innymi atrybutami służącymi do walki. Górne części ciała ma kudłate i muskularne, łączy w sobie niezwykłą siłę i szybkość ruchów, potrafi rozszarpać przeciwnika na strzępy. Dłonie także ma specjalnie przystosowane do walki.

Kangadon: Lanca, Której Nie Można Złamać, znana także jako Królobójca, potężna broń wykuta przez kobaloskich wysokich magów; choć niektórzy wierzą, iż jest dziełem ich boga kowala, Olkiego.

Karpotha: Kulad u podnóża gór Dendarskich, w którym mieści się największy targ niewolników. Większość trafia tu wczesną wiosną.

Kashilowa: odźwierny Valkarky, który zezwala bądź odmawia wstępu do miasta. To wielki stwór o tysiącu odnóży, stworzony magią specjalnie do tego celu.

Kastarand: słowo to oznacza po kobalosku świętą wojnę, którą rozpętają Kobalosi, by pozbyć się z ziemi ludzkich istot, uważanych za potomków uciekinierów z niewoli. Nie rozpocznie się, póki nie narodzi się Talkus, kobaloski bóg.

Kirrhos: „płowa śmierć”, która spotyka ofiary haggenmiota.

Komnata Łupów: skarbiec, w którym Triumwirat przechowuje przedmioty skonfiskowane mocą magii, siłą oręża bądź wyrokiem sądu. To najpilniej strzeżone miejsce w Valkarky.

Kontraruch: ruch w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara albo wędrówki słońca po niebie. Kobaloscy magowie stosują go czasem, by narzucić kosmosowi swoja wolę. Pełen hybris wiąże się z ogromnym ryzykiem.

Kulad: wieża obronna wzniesiona przez Kobalosów, strzegąca strategicznych miejsc na granicy ich terenów. Inne, leżące wewnątrz ich ziem, mieszczą w sobie targi niewolników.

Lenklewth: drugi z trzech kobaloskich wysokich magów tworzących Triumwirat.

Losta: to język, którym posługują się wszyscy mieszkańcy Półwyspu Południowego, także Kobalosi, twierdzący, iż ludzie wykradli i zniekształcili ową mowę. Kobaloska wersja Losty dysponuje słownikiem co najmniej o jedną trzecią większym niż ta ludzka, co może potwierdzać ich słowa. Z całą pewnością to anomalia lingwistyczna: dwa odmienne gatunki posługujące się wspólnym językiem.

Magowie: istnieje wiele rodzajów ludzkich magów: to samo dotyczy Kobalosów. Przybyszowi z zewnątrz jednak trudno jest ich opisać i podzielić. Nominalnie najwyższa ranga to wysoki mag: istnieje też odmiana magów zwana haizdanami, niepasująca do hierarchii, są to bowiem samotnicy, żyjący na własnych terytoriach, z dala od Valkarky. Trudno opisać i ocenić ich moce.

Mandragora: korzeń przypominający kształtem ludzką postać, czasami używany przez kobaloskich magów, kiedy chcą skupić moc drzemiącą w umyśle.

Meliann: trzeci z trzech kobaloskich wysokich magów tworzących Triumwirat.

Nowicjat: pierwszy etap studiów podejmowanych przez haizdana, trwający około trzydziestu lat. Kandydat studiuje pod okiem jednego z najstarszych i najpotężniejszych magów. Jeśli z powodzeniem ukończy nowicjat, musi odejść, by samotnie uczyć się dalej i rozwijać swoje umiejętności.

Oszer: substancja służąca za awaryjny pokarm dla koni, zrobiona z owsa nasączonego specjalnymi chemikaliami, które pozwalają jucznemu zwierzęciu przetrwać długą podróż: niestety w rezultacie dochodzi do znaczącego skrócenia jego życia.

Olkie: bóg kobaloskich kowali. Ma cztery ręce i zęby z mosiądzu. Kobalosi wierzą, że to on wykuł Kangadon, magiczną lancę, której ciosu nie da się odbić.

Oussa: elitarna gwardia, chroniąca Triumwirat i służąca mu. Jej członkowie ochraniają też czasem grupy niewolników, prowadzone z Valkarky do kuladów na sprzedaż.

Północne Królestwa: wspólna nazwa, którą obdarza się czasem małe królestwa, takie jak Pwodente i Wayland, leżące na południe od Wielkiego Uskoku. Częściej określa wszystkie królestwa na północ od Shalloth i Serwentii.

Purra (l. mn. purrai): określenie oznaczające jedną z ludzkich niewolnic, hodowanych przez Kobalosów. Można je także stosować do kobiet z haizdy.

Salamandra: tulpa ognistego smoka.

Shaiksa: bractwo kobaloskich zawodowych zabójców. Jeśli jeden z nich zginie, honor nakazuje pozostałym ściganie jego pogromcy.

Shakamure: sztuka magiczna haizdanów, czerpiąca moc z krwi ofiar i wypożyczonych dusz.

Shanna, rzeka: Shanna wyznacza dawną granicę między północnymi królestwami ludzi i ziemiami Kobalosów. Obecnie Kobalosi osiedlają się często na południe od owej linii. Obie strony już dawno odrzuciły traktat, wytyczający granice.

Shatek (zwany także dżinnem): istota, złożona z trzech części, którymi kieruje wspólny umysł. Różni się od haggenmiota tym, że stworzono ją do walki w wojnach. Kilkanaście z nich zbuntowało się przeciw władzy Kobalosów. Mieszkają z dala od Valkarky, siejąc śmierć i zniszczenie w okolicy swych nor.

Shudru: kobaloska nazwa surowej zimy, panującej w Północnych Królestwach.

Skaiium: czas, kiedy mag haizdan musi zmierzyć się z niebezpiecznym złagodzeniem swojej drapieżnej natury.

Skapien: mała sekretna grupka Kobalosów w Valkarky, sprzeciwiająca się handlowi purrai.

Skelt: stwór, który żyje nad wodą i zabija ofiary, wbijając im w ciało długi ryj i wysysając krew. Kobalosi wierzą, że tę właśnie postać przybierze w chwili narodzin ich bóg, Talkus.

Skleech, zagrody: zagrody w Valkarky, w których Kobalosi trzymają ludzkie niewolnice, służące im za pokarm i do hodowli nowych użytecznych hybryd.

Sklutch: odmiana stworzeń, służących Kobalosom. Specjalizują się w oczyszczaniu ścian i sufitów w Valkarky z szybko porastających je grzybów.

Skoja: materiał, powstający w ciałach whoskorów, z którego zbudowano Valkarky.

Skulka: jadowity wąż wodny, którego ukąszenie wywołuje natychmiastowy paraliż. Często wykorzystywany przez kobaloskich zabójców, unieruchamia ofiarę, którą z łatwością można zabić. Jad skulki jest niewykrywalny we krwi ofiary.

Slarinda: kobiety Kobalosów. Wymarły ponad trzy tysiące lat temu. Zostały wymordowane z powodu kultu kobaloskich mężczyzn, nienawidzących kobiet. Teraz Kobalosi rodzą się z purrai, ludzkich kobiet, więzionych w zagrodach skleech.

Staja: odległość, którą galopujący koń pokonuje w pięć minut.

Talkus: bóg Kobalosów, który jeszcze się nie narodził. Po przyjściu na świat przybierze postać skelta. Imię Talkus oznacza Tego, Który Jeszcze Nie Nadszedł. Czasami określa się go też mianem Nienarodzonego.

Therskold: próg, który oznaczono słowem zakazu bądź bólu. To wyjątkowo niebezpieczny obszar haizdy, nawet ludzki mag bardzo ryzykuje, przekraczając podobny portal.

Triumwirat: ciało rządzące Valkarky, złożone z trzech najpotężniejszych wysokich magów w mieście. Utworzone po tym, jak ostatni król Valkarky zginął z ręki Eblisa, zabójcy Shaiksa. W gruncie rzeczy to dyktatura, utrzymująca się u władzy przy użyciu bezwzględnych metod. W mieście nigdy nie brak kandydatów, gotowych zastąpić trzech członków Triumwiratu.

Tulpa: istota stworzona w umyśle maga, czasami przybierająca postać w świecie rzeczywistym.

Ulska: bardzo rzadka, śmiertelna kobaloska trucizna, która pali ofiarę od środka. Wydobywa się ją z gruczołów u podstawy szponów haggenmiota. Wywołuje kirrhos, zwany „płową śmiercią”.

Unktus: pomniejszy kobaloski bóg, czczony jedynie przez najuboższych nędzarzy z miasta. Przedstawia się go w koronie z dwoma niewielkimi kręconymi rogami.

Valkarky: główne miasto i stolica Kobalosów, leżące tuż za Kołem Polarnym. Jego nazwa oznacza Miasto Skamieniałego Drzewa.

Walkron: mała moneta, często nazywana walk, używana na całym Półwyspie Południowym, zrobiona ze stopu złożonego w dziesiątej części ze srebra. Jeden walkron to dzienna zapłata zwykłego kobaloskiego żołnierza.

Whalakai: inaczej „wizja tego, co będzie”, to chwila percepcji, nawiedzająca zarówno wysokich magów, jak i haizdanów. To objawienie, które ukazuje im w jednym przebłysku całkowity obraz sytuacji, ze wszystkimi złożonymi niuansami, które do niej doprowadziły – Kobalosi wierzą, iż wizje te zsyła Talkus, Bóg, Który Jeszcze Nie Nadszedł, i że mają doprowadzić do jego narodzin.

Whoskor: ogólna nazwa stworzeń, służących Kobalosom do niekończącej się rozbudowy miasta Valkarky. Mają szesnaście odnóży, z których osiem służy do kształtowania skoi, miękkiego kamienia, który wydzielają z pysków.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Joseph Delaney Kroniki Wardstone 06 Starcie Demonów
Joseph Delaney Kroniki Wardstone 01 Zemsta Czarownicy
Wyklad 8 - Joseph Albers; techniki powielania - 30.11.2010 r, Wiedza o sztuce (koziczka)
11 Fielding Joseph Andrews class
Delaney Joseph Kroniki Wardstone 03 Tajemnica Starego Mistrza
Delaney Joseph Kroniki Wardstone 01 Zemsta Czarownicy
Haydn, Franz Joseph Piano Sonatas Nos 11 15
Delaney Joseph Kroniki Wardstone 02 Klątwa Z Przeszłości
Delaney Joseph Kroniki Wardstone 05 Pomyłka Stracharza
Delaney Joseph Kroniki Wardstone 06 Starcie Demonów

więcej podobnych podstron