Koontz Dean Intensywnosc

DEAN

KOONTZ

INTENSYWNOŚĆ

Przełożyła

ZOFIA UHRYNOWSKA-HANASZ


Tytuł oryginału:

INTENSITY


Wydanie oryginalne: 1995

Wydanie polskie: 1998



Ta książka jest dla Florence Koontz.

Mojej matki. Dawno utraconej.

Mojej strażniczki.


Nadzieja to przeznaczenie, którego poszukujemy.

Miłość to droga, która prowadzi do nadziei.

Odwaga to siła, która nas napędza.

Z ciemności podążamy ku wierze.


Księga trosk policzonych


Rozdział 1



Ognista kula słońca balansuje na szczytach gór, a w gasnącym świetle dnia ich podnóża wydają się płonąć. Od zachodu wieje chłodny wiatr, w którego podmuchach suche, wysokie trawy porastające zbocza przypominają fale złocistego ognia spływające ku żyznej, pogrążonej w cieniu dolinie.

W głębokiej po kolana trawie stoi mężczyzna z rękami w kieszeniach drelichowej marynarki i patrzy na roztaczające się poniżej winnice. Zimą przycięto pędy winorośli. Właśnie zaczyna się nowy okres wegetacji. Kolorową gorczycę, która podczas zimniejszych miesięcy zakwitła pomiędzy rzędami winnych krzewów, ścięto, a rżysko zaorano. Ziemia jest czarna i urodzajna.

Stodoła, budynki gospodarcze i bungalow przeznaczony dla dozorcy - wszystko to otaczają dokoła winnice. Jeśli nie liczyć stodoły, największym budynkiem jest wiktoriański dom właścicieli, z przyczółkami, mansardowymi oknami, ozdobnymi okapami i rzeźbionym zwieńczeniem nad stopniami frontowego ganku.

Paul i Sara Templetonowie mieszkają tu na stałe, a ich córka Laura, studentka uniwersytetu w San Francisco, odwiedza ich tylko od czasu do czasu. Właśnie w ten weekend spodziewają się jej przyjazdu.

Mężczyzna w drelichowej marynarce w rozmarzeniu rozpamiętuje twarz Laury z takimi detalami, jakby miał przed oczami jej fotografię. Piękne rysy dziewczyny budzą w nim skojarzenia z soczystymi, ciężkimi od słodyczy kiśćmi pinot noir i grenache z ich przezroczystą fioletową skórką. Delektuje się smakiem tych widmowych owoców, niemal czuje, jak mu pękają między zębami.

Wolno zachodzące słońce oblewa wszystko dokoła światłem tak ciepłym i kolorowym, że ciemniejąca ziemia pod jego dotykiem wydaje się mokra i już na zawsze nasycona barwą. Trawa również jest czerwona i zamiast - jak jeszcze przed chwilą - palić się bez płomienia, omywa kolana stojącego w niej człowieka purpurową falą.

Mężczyzna odwraca się tyłem do domu i do winnic. Delektując się coraz intensywniejszym smakiem winogron, idzie w kierunku zachodnim, gdzie porośnięte lasem szczyty gór pogrążają wszystko w głębokim cieniu.

Wciąga w nozdrza zapach małych stworzeń chowających się po norach wśród łąk. Słyszy krążącego hen w górze jastrzębia, który ze świstem piór przecina powietrze, czuje chłodne migotanie niewidocznych jeszcze gwiazd.


W powodzi rozedrganego czerwonego światła czarne cienie gałęzi śmigały po przedniej szybie z szybkością rekina.

Laura Templeton prowadziła mustanga na krętej dwupasmowej drodze ze zręcznością, który budził w Chynie podziw, ale i lek przed nadmierną szybkością, jaką rozwijała przyjaciółka.

- Masz ciężką nogę - zwróciła jej uwagę.

- Lepsze to niż ciężki tyłek - zaśmiała się Laura.

- Rozwalisz nas.

- Mama jest bardzo zasadnicza, jeśli chodzi o spóźnianie się na kolację.

- Lepiej przyjść późno niż wcale.

- Nie znasz mojej mamy. Nie wiesz, jakie ma twarde zasady.

- To samo można powiedzieć o drogówce.

- Czasami jak coś powiesz, to jakbym ją słyszała - mruknęła Laura.

- Kogo?

- Moją mamę.

Zapierając się nogami na zakręcie, który Laura wzięła za szybko, Chyna oświadczyła:

- Przynajmniej jedna z nas musi się zachowywać jak dorosła, odpowiedzialna osoba.

- Czasami nie mogę uwierzyć, że jesteś ode mnie starsza zaledwie o trzy lata - odparła Laura ciepło. - Dwadzieścia sześć, tak? Czy aby nie sto dwadzieścia sześć?

- Rzeczywiście jestem bardzo stara - stwierdziła Chyna.

Dziewczyny wyjechały z San Francisco przy błękitnym, bezchmurnym niebie. Wzięły krótki, czterodniowy urlop z Uniwersytetu Kalifornijskiego, gdzie wiosną miały zdawać egzaminy magisterskie z psychologii. Laura kończyła studia bez żadnych opóźnień - nie musiała martwić się o koszty nauki i utrzymania, ale Chyna przez ostatnie dziesięć lat dzieliła czas między naukę a pracę. Była zatrudniona jako kelnerka na pełnym etacie, początkowo u Dennyego, potem w łańcuchu restauracji Olive Garden, a ostatnio w eleganckiej knajpie z białymi obrusami, serwetkami z materiału, świeżymi kwiatkami na stolikach i gośćmi, którzy - Bogu dzięki - z reguły dawali piętnaście do dwudziestu procent napiwku. Wizyta u Templetonów w Napa Valley miała być jej pierwszym krótkim urlopem od dziesięciu lat.

Z San Francisco Laura wyjechała drogą międzystanową nr 80 przez Berkeley, a potem przecięła wschodni kraniec San Pablo Bay. Błękitna czapla majestatycznie krocząca po płytkich rozlewiskach podskoczyła i z wdziękiem zerwała się do lotu: ogromna i piękna na tle bezchmurnego nieba, przypominająca prehistorycznego ptaka.

Teraz, w złociście szkarłatnym zachodzie słońca, rozsypane po niebie chmury płonęły, a Napa Valley roztaczała się przed nimi jak opromieniony blaskiem jaskrawy gobelin. Laura zrezygnowała z głównej drogi na rzecz bardziej widowiskowej trasy, ale jechała tak szybko, że Chyna prawie nie spuszczała oka z asfaltu, nie mogąc cieszyć się urokami krajobrazu.

- Rany, jak ja lubię szybkość - powiedziała Laura.

- A ja nienawidzę.

- Ubóstwiam ruch, pęd, latanie. Może w poprzednim życiu byłam gazelą. Co o tym sądzisz?

Chyna spojrzała na szybkościomierz i skrzywiła się.

- Może. Może gazelą albo wariatką zamkniętą w Bedlam.

- Albo gepardem. Gepardy są naprawdę szybkie.

- Tak, byłaś gepardem i pewnego dnia w pogoni za ofiarą zwaliłaś się na pełnej szybkości ze skały.

- Chyna, ja naprawdę jestem dobrym kierowcą.

- Wiem.

- To wyluzuj się.

- Nie mogę.

Laura westchnęła z udaną udręką.

- Nigdy?

- Chyba tylko we śnie. - Chyna o mało nie przebiła nogami podłogi, kiedy przyjaciółka wzięła szeroki zakręt na pełnej szybkości.

Za wąskim żwirowanym poboczem dwupasmowej drogi teren opadał łanami dzikiej gorczycy i splątanych cierni do rzędu wysokich czarnych olch obsypanych młodymi wiosennymi pąkami. Za olchami roztaczały się winnice skąpane teraz w jaskrawoczerwonym blasku. Chyna była przekonana, że mustang ześliźnie się z asfaltu i zwali z nasypu roztrzaskując się o drzewa, a jej krew użyźni najbliższą winorośl.

Laura jednak bez najmniejszego wysiłku utrzymała wóz na asfalcie. Mustang wyszedł gładko z zakrętu i pomknął długą pochyłością.

- Dam głowę, że ty się i we śnie martwisz - powiedziała Laura.

- Prędzej czy później w każdym śnie musi się pojawić czarny charakter. Trzeba cały czas na niego uważać - mruknęła Chyna.

- Ja mam mnóstwo snów bez czarnych charakterów - odparła Laura. - Cudownych snów.

- Że cię na przykład wystrzeliwują z armaty?

- A wiesz, że to by było bardzo zabawne. Nie, ale bez żartów: czasem mi się śni, że umiem latać. Zawsze jestem wtedy naga i unoszę się w powietrzu na wysokości jakichś dwudziestu pięciu metrów, nad liniami telefonicznymi, nad kolorowymi, kwitnącymi łąkami, nad czubkami drzew. Ludzie zadzierają głowy, uśmiechają się i machają do mnie. Cieszą się, że latam, i są tacy dla mnie życzliwi. A czasem jest ze mną piękny chłopak, szczupły i muskularny, z grzywą złocistych włosów i cudownymi zielonymi oczyma, które potrafią zajrzeć mi do samej duszy, i wtedy kochamy się tam wysoko, w powietrzu, a ja przeżywam rozkoszne orgazmy, jeden za drugim, i tak szybujemy w słońcu, mając pod sobą łany kwiatów, a nad głowami ptaki z mieniącymi się błękitem skrzydełkami, śpiewające najpiękniejsze ptasie piosenki, i czuję się tak, jakbym była wypełniona oślepiającym światłem, jakbym cała była ze światła, jakbym za chwilę miała eksplodować, tyle we mnie energii, eksplodować tworząc nowy wszechświat i sama stając się wszechświatem. Czy kiedykolwiek miewasz takie sny?

Chyna wreszcie przestała się wpatrywać w umykający asfalt i spojrzała na Laurę oszołomiona. Wreszcie odparła:

- Nie.

Przyjaciółka odwróciła się do niej.

- Naprawdę? Nigdy w życiu nie miałaś takiego snu?

- Nigdy.

- A ja bardzo często.

- Czy mogłabyś łaskawie patrzeć przed siebie? Laura powróciła wzrokiem do drogi.

- A nigdy nie śni ci się seks?

- Czasami.

- No i?

- No i co?

- I?

Chyna wzruszyła ramionami.

- I jest źle.

Laura zmarszczyła brwi.

- Śni ci się nieudany seks? O tym nie musisz śnić, zapewniam cię, Chyna, jest od metra facetów, którzy mogą ci takie rzeczy zapewnić na jawie.

- Laura, to są koszmary senne, bardzo groźne.

- Seks jest dla ciebie groźny?

- Widzisz, ja w tych snach zawsze jestem małą dziewczynką, sześcio - czy siedmioletnią... i zawsze się przed tym facetem ukrywam, w gruncie rzeczy nie bardzo wiedząc, czego on ode mnie chce, po co mnie szuka, w każdym razie nie mam wątpliwości, że on chce ode mnie czegoś, czego nie powinien dostać, czegoś okropnego, jak śmierć.

- A co to za jeden, ten mężczyzna?

- To są różni mężczyźni.

- Pewnie te kreatury, z którymi włóczyła się twoja matka, tak?

Chyna niewiele mówiła Laurze o swojej matce, i nikomu poza nią.

- Tak, oni. W życiu zawsze jakoś udawało mi się od nich uciec. Nigdy żaden z nich mnie nie tknął. I we snach też mnie nie tykają. Ale zawsze występują w nich jako zagrożenie... możliwość...

- Z tego wynika, że to nie tylko sny. Że to i wspomnienia.

- Chciałabym, żeby to były tylko sny.

- No dobrze, a jak jest w rzeczywistości? - spytała Laura.

- To znaczy? O co ci chodzi?

- No czy jak przyjdzie co do czego, to jesteś miła i ciepła i poddajesz się nastrojowi, czy... czy ta przeszłość zawsze gdzieś tam w tobie tkwi...?

- Czy to psychoanaliza przy szybkości stu trzydziestu kilometrów na godzinę?

- Unikasz odpowiedzi?

- Jesteś wścibska.

- To się nazywa przyjaźń.

- To się nazywa wścibstwo.

- Unikasz odpowiedzi?

Chyna westchnęła.

- No dobrze. Owszem, lubię być z facetem, nie mam żadnych zahamowań. Przyznaję, że nigdy nie czułam się, jakbym była stworzona ze światła i miała eksplodować, tworząc nowy wszechświat, ale zawsze odczuwałam pełną satysfakcję, zawsze miałam przyjemność.

- Pełną?

- Pełną.

W rzeczywistości Chyna po raz pierwszy kochała się w wieku dwudziestu jeden lat i do tej pory miała na swoim koncie tylko dwa poważniejsze związki. Obaj mężczyźni byli mili, dobrzy i w obu przypadkach jej życie seksualne było udane. Jeden romans trwał jedenaście miesięcy, drugi trzynaście, i żaden z kochanków nie pozostawił po sobie przykrych wspomnień. Ale też i żaden z nich nie pomógł jej pozbyć się złych snów, które ją w dalszym ciągu okresowo nawiedzały, ani ustanowić więzi uczuciowej, która by dorównywała więzi fizycznej. Oddawała mężczyźnie ciało, jednak nie potrafiła oddać duszy i serca. Bała się angażować, bała się zaufać komukolwiek bez reszty. Nikt nigdy, z wyjątkiem może Laury Templeton - wyczynowego kierowcy i istoty latającej we śnie - nie mógł się poszczycić jej pełnym zaufaniem.

Wiatr świstał wzdłuż boków samochodu. W migotliwych cieniach i ognistym świetle rysujące się przed nimi długie wzniesienie robiło wrażenie rampy - jakby po osiągnięciu jej szczytu miały na oczach wypełniających stadion amatorów silnych wrażeń wznieść się w przestworza.

- Co będzie, jeśli złapiesz gumę? - zagadnęła Chyna.

- Nie złapię - odparła z ufnością Laura.

- A jeśli?

Laura wykrzywiła twarz w demonicznym uśmiechu.

- To zamienimy się w galaretkę z dziewczyn w puszce.

Nawet nie zdołają porozdzielać naszych szczątków. Będzie to jedna bezkształtna pulpa. Nawet obejdzie się bez trumien. Wleją nas przez lejek do słoja i pochowają we wspólnym grobie z takim napisem: „Laura Chyna Templeton Shepherd. Tylko sztuka kulinarna mogłaby to lepiej załatwić”.

Chyna miała włosy bardzo ciemne, niemal czarne, a Laura była niebieskooką blondynką, ale wyglądały wystarczająco podobnie, żeby móc uchodzić za siostry. Obie miały mniej więcej po metr sześćdziesiąt cztery wzrostu i były szczupłe - nosiły ten sam rozmiar sukienek. Obie też odznaczały się dość wystającymi kośćmi policzkowymi i delikatnymi rysami. Chyna uważała, że ma za szerokie usta, ale Laura, której usta były równie szerokie, utrzymywała, że są po prostu „wydatne” i że czynią jej uśmiech szczególnie ujmującym.

Jak jednak świadczyło chociażby jej zamiłowanie do szybkości, bardzo się między sobą różniły. I zapewne właśnie te różnice, a nie podobieństwa, tak silnie je ku sobie przyciągały.

- Czy myślisz, że się spodobam twoim rodzicom? - spytała Chyna.

- Sądziłam, że martwisz się, czy nie złapiemy gumy.

- Jeśli chodzi o martwienie się, mam wielką podzielność uwagi, jestem wielokanałowa. Więc jak uważasz, spodobam im się czy nie?

- Naturalnie, że im się spodobasz. A wiesz, o co ja się martwię? - zapytała Laura, kiedy osiągały szczyt wzniesienia.

- Najwyraźniej nie o to, że się zabijemy.

- Martwię się o ciebie. - Laura spojrzała na przyjaciółkę z poważnym wyrazem twarzy.

- Dam sobie radę - zapewniła ją Chyna.

- W to nie wątpię. Zbyt dobrze cię znam, żeby w to wątpić. Ale życie polega nie tylko na dawaniu sobie rady, na brnięciu naprzód ze spuszczoną głową.

- Laura Templeton, dziewczyna-filozof.

- Życie polega na tym, żeby żyć.

- To bardzo głębokie - mruknęła Chyna z ironią.

- Głębsze, niż ci się wydaje.

Mustang osiągnął grzbiet długiego wzniesienia, a ich oczom - zamiast wiwatujących tłumów - ukazał się stary model buicka jadący dużo poniżej dozwolonej prędkości. Laura zredukowała szybkość o ponad połowę. Nawet w gasnącym świetle dnia po pochylonych plecach i siwych włosach Chyna poznała, że kierowcą buicka jest starszy człowiek.

Znalazły się w miejscu, gdzie obowiązywał zakaz wyprzedzania. Droga wznosiła się i opadała, skręcała w lewo i w prawo, po czym znów się wznosiła, toteż dziewczyny niewiele przed sobą widziały.

Laura zapaliła światła mustanga w nadziei, że w ten sposób albo zmusi kierowcę buicka do przyspieszenia, albo przynajmniej do zjechania na szersze w tym miejscu pobocze, tak żeby mogła go wyprzedzić.

- Zastosuj się do własnej rady i wyluzuj się - odezwała się Chyna.

- Nienawidzę spóźniać się na kolację.

- Sądząc z tego, co mówiłaś o twojej mamie, nie jest typem kobiety, która by nas za to zbiła drucianym wieszakiem.

- Moja mama jest ekstra, ale ma wtedy taką zawiedzioną minę, a to jest gorsze od drucianego wieszaka. Większość ludzi o tym nie wie, ale to dzięki mamie nastąpił koniec zimnej wojny. Kilka lat temu Pentagon wysłał ją do Moskwy i całe cholerne Politbiuro z miejsca padło rażone jej sławetnym spojrzeniem.

Jadący przed nimi starszy mężczyzna popatrzył w lusterko wsteczne.

Jego siwe włosy w blasku świateł, kąt pochylenia głowy, błysk oczu w lusterku - wszystko to razem nagle wzbudziło w Chynie silne poczucie deja vu. Przez chwilę nie wiedziała, dlaczego przeszedł ją zimny dreszcz, ale zaraz potem przypomniała sobie pewien incydent, o którym na próżno od dawna próbowała zapomnieć: inny zmrok dziewiętnaście lat temu i pusta autostrada na Florydzie.

- O Jezu - jęknęła. Laura spojrzała na przyjaciółkę.

- Co jest grane?

Chyna zamknęła oczy.

- Jesteś blada jak trup. Co się stało?

- Dawno temu... kiedy byłam mała, miałam chyba siedem lat... przejeżdżaliśmy wtedy przez Everglades... może zresztą nie... w każdym razie teren był bagnisty. Drzew rosło tam niewiele, a te nieliczne, które mijaliśmy, porastały brody mchu. Płasko jak okiem sięgnąć: niebo i bezkresna równina, czerwone zachodzące słońce jak teraz, tu i ówdzie jakaś droga, wszędzie daleko, wiejska okolica, dwa wąskie pasma szosy i taki straszny wygwizdów, takie odludzie...

Chyna jechała z matką i Jimem Woltzem, handlarzem narkotyków z Key West i bandziorem, z którym od czasu do czasu przez miesiąc czy dwa pomieszkiwały, kiedy Chyna była dzieckiem. Wybrali się w interesach i właśnie wracali do domu cadillakiem Woltza w kolorze czerwonego wina, modelem z potężnymi statecznikami i chromami ważącymi chyba z pięć ton. Prowadził Woltz, osiągając chwilami na pustej autostradzie szybkość stu kilkudziesięciu kilometrów na godzinę. Nie spotkali żadnego samochodu, dopóki z rykiem silnika nie dogonili starszej pary w beżowym mercedesie. Prowadziła kobieta. Podobna do ptaka. Krótko ostrzyżone siwe włosy. Tak na oko siedemdziesiąt pięć lat. Jechała z szybkością jakichś sześćdziesięciu pięciu kilometrów na godzinę. Woltz mógł ją spokojnie wyprzedzić, nie było w tym miejscu ani zakazu, ani żadnego innego samochodu w zasięgu wzroku na tej beznadziejnie płaskiej drodze.

- Musiał być na jakimś haju. - Chyna w dalszym ciągu siedziała z zamkniętymi oczyma, którymi, jak na ekranie, ze wzrastającą grozą śledziła tamte wypadki. - On był prawie zawsze na haju, stale coś brał. Może tym razem była to kokaina. Nie wiem. Nie pamiętam. Poza tym pił. Oboje pili... i on, i matka. Mieli chłodziarkę pełną lodu, butelek soku grejpfrutowego i wódki. Ta kobieta w mercedesie jechała bardzo wolno i to rozjuszyło Woltza. Wyłączył myślenie. Bo co go to wszystko tak naprawdę obchodziło? Mógł ją przecież wyprzedzić. Ale widok tej kobiety jadącej tak wolno po pustej autostradzie wnerwił go. Narkotyki i alkohol razem zrobiły swoje. Głowa wtedy nie działa. Kiedy się wkurzył, robił się czerwony na twarzy, żyły na szyi mu nabrzmiewały, żuchwa chodziła. Nie znałam nikogo, kto by tak potrafił się wkurzyć jak Jim Woltz. Jego wściekłość podniecała moją matkę. Zawsze ją podniecała. Zaczynała go wtedy prowokować, zachęcać. Siedziałam z tyłu, cała spięta, i błagałam ją, żeby przestała, ale ona nawet nie chciała o tym słyszeć.

Przez chwilę Woltz trzymał się tuż za mercedesem trąbiąc na starszych ludzi i usiłując ich zmusić do przyspieszenia. Kilka razy dotknął ich tylnego zderzaka swoim przednim, aż metal zazgrzytał o metal. Wreszcie kobieta, wyraźnie zdenerwowana, zaczęła co chwila na oślep skręcać kierownicę, bojąc się zarówno przyspieszyć z Woltzem siedzącym jej na ogonie, jak i zjechać na pobocze, żeby go przepuścić.

- O tym, żeby ją wyprzedził i zostawił w spokoju, naturalnie nie było mowy - powiedziała Chyna. - Wtedy był już za bardzo podniecony. Zatrzymałby się, gdyby oni się zatrzymali. Ale to by się i tak źle skończyło.

Woltz kilkakrotnie zrównywał się z mercedesem jadąc pod prąd, wykrzykując i wygrażając pięścią starszym ludziom, którzy najpierw próbowali go ignorować, a potem patrzyli tylko na niego w niemym przerażeniu. Za każdym razem, zamiast wyprzedzić mercedesa i zostawić go w tyle, puszczał ich przodem i dalej zabawiał się stukaniem ich w zderzak. Matka Chyny, Anna, wszystko to traktowała jak wspaniałą zabawę i to właśnie ona powiedziała: Zróbmy tej babie mały sprawdzian z prowadzenia samochodu!” A Woltz na to: „Sprawdzian? Ja nie muszę tej starej k... robić żadnego sprawdzianu, żeby widzieć, że nie ma zielonego pojęcia o prowadzeniu. Kiedy znowu zrównał się z mercedesem, dostosowując do niego szybkość, Anna powiedziała: Wiesz co, zobaczymy, czy ona się utrzyma na drodze. Poszturchaj ją trochę”.

- Równolegle do drogi ciągnął się kanał melioracyjny, na Florydzie są takie kanały wzdłuż niektórych autostrad. Nie bardzo głęboki, ale jednak... Woltz zaczął spychać mercedesa na pobocze. Kobieta powinna była go odepchnąć w przeciwną stronę. Powinna była wcisnąć gaz do dechy i uciec. Mercedes bez problemu poradziłby sobie z cadillakiem. Ale ta kobieta była stara i przerażona i nigdy w życiu nie spotkała nikogo takiego jak Woltz. Przypuszczam, że po prostu nie mogła uwierzyć, nie była w stanie zrozumieć takich ludzi, nie pojmowała, do czego potrafią się posunąć. Woltz zepchnął ją z drogi. Mercedes stoczył się do kanału.

Woltz zatrzymał cadillaca, wrzucił wsteczny bieg i cofnął się do miejsca, gdzie mercedes szybko szedł na dno. Oboje z Anną wysiedli, żeby się przyglądać. Matka zaczęła namawiać Chynę, żeby i ona przyszła sobie popatrzeć. Chodź no tutaj, ty mały smyku. Szkoda, żebyś straciła taki widok. To jest coś, czego się nie zapomina. Mercedes leżał na błotnistym dnie kanału na boku od strony pasażera, tak że stojąc na poboczu widzieli go wyraźnie od strony kierowcy. Jak zahipnotyzowani chłonęli ten widok. Wpatrzeni w okna zatopionego samochodu, nie czuli ukąszeń komarów, które ich obsiadały setkami.

- Zapadł zmierzch - podjęła znowu Chyna, oddając słowami obrazy, które się przesuwały przed jej zamkniętymi oczami - i światła pozostały zapalone nawet po zatonięciu mercedesa, paliło się też światło wewnątrz samochodu. Mieli klimatyzację, więc wszystkie okna były pozamykane. Mimo że samochód stoczył się do kanału, szyby się nie potłukły... ani przednia, ani boczna od strony kierowcy. Widzieliśmy, co się dzieje w środku mercedesa, ponieważ okna znajdowały się zaledwie kilkanaście centymetrów pod wodą. Ale nie mogliśmy dostrzec mężczyzny. Może kiedy się staczali do kanału, stracił przytomność. Za to ta stara kobieta... jej twarz... przy samym oknie. Samochód był zatopiony, jednak przy szybie zebrała się duża bańka powietrza i kobieta przyciskała do okna twarz, żeby móc oddychać. Staliśmy i patrzyliśmy na nią. Woltz mógł jej pomóc. Matka mogła jej pomóc. Ale oni się tylko gapili. Kobieta najwyraźniej nie była w stanie otworzyć okna, a drzwi się pewnie zablokowały. Była za stara i za słaba na to wszystko.

Chyna próbowała uciec, jednak matka ją przytrzymała, mówiąc do niej naglącym szeptem, który pachniał wódką i sokiem grejpfrutowym: „My jesteśmy inni niż wszyscy, kochanie. Do nas nie stosują się żadne reguły. Jeśli się temu dobrze nie przyjrzysz, nigdy nie zrozumiesz, co naprawdę znaczy wolność. Chyna zamknęła oczy, ale i tak słyszała, jak w zatopionym samochodzie kobieta krzyczy w bańkę powietrza. Jej stłumiony krzyk...

- Powoli, stopniowo krzyk słabł... aż wreszcie ustał - mówiła Chyna. - Kiedy otworzyłam oczy, nie było już zmierzchu; zapadła noc. W mercedesie dalej paliło się światło i twarz kobiety dalej tkwiła przyciśnięta do szyby, ale zerwał się wiatr, który zmarszczył powierzchnię wody na kanale i rozmazał rysy ofiary. Wiedziałam, że nie żyje. I ona, i jej mąż. Zaczęłam płakać. Woltzowi się to nie podobało. Zagroził mi, że jeśli nie przestanę, to mnie wrzuci do kanału, otworzy drzwi mercedesa i wepchnie mnie tam do tych martwych ludzi. Matka dała mi się napić soku grejpfrutowego z wódką. A ja przecież miałam dopiero siedem lat. Przez całą drogę do Key West leżałam na tylnym siedzeniu, zamroczona alkoholem, walcząc z mdłościami. Ciągle jeszcze płakałam, ale cicho, żeby nie denerwować Woltza, aż wreszcie zasnęłam.

Kiedy Chyna skończyła swoją opowieść, w mustangu słychać było tylko mruczenie silnika i śpiew opon na asfalcie.

Otworzyła wreszcie oczy i z Florydy, z dawno minionego wilgotnego zmierzchu wróciła do Napa Valley, gdzie czerwone światło zachodu już prawie całkowicie wypaliło się na niebie i zewsząd skradała się ciemność.

Nie było przed nimi starego człowieka w buicku. Jechały już nie tak szybko jak poprzednio i najwyraźniej zostały za nim daleko w tyle.

Laura powiedziała cicho:

- Chryste Panie.

Chyna drżała na całym ciele. Ze schowka miedzy siedzeniami wyciągnęła kilka jednorazowych chusteczek, wydmuchała nos i wytarła oczy. W ciągu ubiegłych dwóch lat podzieliła się z Laurą niektórymi ze swoich przeżyć z dzieciństwa, ale każda nowa rewelacja - a miała w zanadrzu jeszcze niejedną - była równie bolesna jak poprzednia. Mówiąc o przeszłości, zawsze paliła się ze wstydu, jakby ponosiła za to wszystko winę na równi z matką, jakby każde jej przestępstwo czy wybuch szaleństwa obciążał w równym stopniu i ją, mimo że była przecież tylko bezbronnym dzieckiem, uwikłanym w szaleństwo dorosłych.

- Czy zamierzasz się z nią jeszcze kiedykolwiek zobaczyć? - zapytała Laura.

Potworność tych wspomnień pogrążyła Chynę w odrętwieniu.

- Nie wiem.

- A chciałabyś?

Chyna zawahała się. Siedziała z dłońmi zaciśniętymi w pięści, w prawej ściskała wilgotną chusteczkę.

- Może...

- Po co, na miłość boską?

- Żeby spróbować zrozumieć. Wyjaśnić pewne rzeczy. Ale... ale może zresztą nie...

- A czy przynajmniej wiesz, gdzie ona teraz mieszka?

- Nie. Chociaż nie zdziwiłabym się, gdybym się dowiedziała, że siedzi w więzieniu. Albo że nie żyje. Żyjąc tak jak ona, trudno mieć nadzieję na doczekanie starości.

Zjechały ze wzgórz w dolinę.

Wreszcie Chyna powiedziała:

- Do dziś widzę ją, jak stoi w parnej ciemności nad brzegiem kanału, mokra od potu, z wilgotnymi strąkami rozczochranych włosów, cała pogryziona przez komary, z oczami mętnymi od wódki. Ale nawet wtedy była najpiękniejszą kobietą, jaką można sobie wyobrazić. Była zawsze tak piękna, tak doskonała... jednak nigdy, nawet w połowie, nie była tak piękna jak w chwilach podniecenia, wobec gwałtu czy... zbrodni. Mam ją przed oczyma, jak stoi, widoczna jedynie dzięki zielonkawej poświacie reflektorów zatopionego mercedesa wydobywającej się spod mulistej wody kanału, porywająca, wspaniała, piękna jak bogini.

Chyna powoli przestała drżeć. Zniknął też z jej twarzy rumieniec wstydu.

Była bezgranicznie wdzięczna Laurze za jej troskę i wsparcie. Przyjaciółka. Do chwili poznania Laury Templeton żyła sam na sam ze swoją przeszłością, niezdolna rozmawiać o niej z kimkolwiek. Teraz, kiedy pozbyła się kolejnego potwornego ciężaru, bardzo pragnęła wyrazić w słowach uczucie wdzięczności.

- W porządku, w porządku - powiedziała uspokajająco Laura, jakby czytała w jej myślach.

Jechały dalej w milczeniu.

Spóźniły się na kolację.


Przestronny wiktoriański dom Templetonów, z przyczółkami i głębokimi gankami od frontu i od tyłu, wydał się Chynie bardzo gościnny. Położony w odległości niecałego kilometra od drogi lokalnej, ze żwirowanym podjazdem, stał w otoczeniu winnic o powierzchni stu dwudziestu akrów.

Templetonowie od trzech pokoleń uprawiali winorośl, ale nigdy nie zajmowali się produkcją wina. Mieli kontrakt zjedna z najlepszych firm winiarskich w dolinie, a ponieważ ich ziemia była urodzajna i rodziła owoce najwyższej jakości, dostawali dobre ceny za swoje zbiory.

Słysząc na podjeździe mustanga, Sara Templeton pojawiła się na frontowym ganku, po czym szybko zbiegła po stopniach na kamienny chodniczek, żeby powitać Laurę i Chynę. Była pełną uroku, dziewczęco szczupłą kobietą niewiele po czterdziestce, z modnie ostrzyżonymi krótkimi jasnymi włosami, w niebieskich dżinsach i szmaragdowozielonej bluzie z zielonym haftem na kołnierzyku, co nadawało jej i pewien szyk, i macierzyńskie ciepło. Patrząc, jak Sara ściska i całuje Laurę z tak oczywistą, żywiołową miłością, Chyna poczuła ukłucie zazdrości; na myśl o tym, że sama nigdy nie zaznała prawdziwego macierzyńskiego uczucia, zrobiło jej się przykro.

Ku jej zdumieniu Sara odwróciła się z kolei do niej, objęła ją, ucałowała w policzek i nadal trzymając blisko przy sobie, powiedziała:

- Laura twierdzi, że znalazła w tobie siostrę, której nigdy nie miała, dlatego chciałabym, kochanie, żebyś się tu czuła jak u siebie. Dopóki u nas jesteś, traktuj nasz dom jak swój.

Przez chwilę Chyna, nie przyzwyczajona do rodzinnych serdeczności, stała sztywno, nie wiedząc, jak się zachować, ale potem nieśmiało odwzajemniła uścisk i wymamrotała jakieś kulawe podziękowanie. Poczuła nagły skurcz gardła i zdziwiła się, że w ogóle zdołała wydobyć z siebie jakiekolwiek słowa.

Obejmując obie dziewczyny jednocześnie, Sara poprowadziła je szerokimi stopniami ganku do domu.

- Bagaż wniesiecie później. Kolacja gotowa, chodźcie najpierw zjeść. Laura mi tyle o tobie mówiła, Chyna.

- Ale jednego ci o niej nie powiedziałam, mamo, a mianowicie, że Chyna jest szamanką. Ten fakt przed tobą zataiłam. A ona przez cały czas pobytu u nas będzie musiała codziennie o północy składać ofiarę z żywego kurczęcia.

- Ale my się zajmujemy uprawą winorośli, kochanie, nie mamy żadnych kurczaków - odparła Sara. - To zresztą żaden problem, po kolacji możemy pojechać do jednej z farm i przywieźć kilka sztuk.

Chyna roześmiała się i popatrzyła na Laurę, jakby chciała powiedzieć: A gdzież to słynne zabójcze spojrzenie? Laura natychmiast zrozumiała, o co chodzi.

- Na twoją cześć, Chyna, wszystkie metalowe wieszaki i tym podobne urządzenia zostały pochowane.

- O czym wy mówicie? - zapytała Sara.

- Wiesz, mamo, jak to jest, moja zwykła paplanina. Czasami sama nie wiem, o czym mówię.

Ojca Laury, Paula Templetona, zastały w wielkiej kuchni, wyjmował właśnie z pieca zapiekankę z kartofli i sera. Był to schludny, zgrabny mężczyzna mający niecałe sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu, z gęstą czarną czupryną i rumianą cerą. Odstawił garnek, zdjął rękawice kuchenne i powitał Laurę równie ciepło, jak przed chwilą zrobiła to Sara. Następnie, kiedy został przedstawiony Chynie, ujął jedną z jej dłoni w dwie swoje, szorstkie i spracowane, i z udanym namaszczeniem powiedział:

- Modliliśmy się, żeby pani dojechała tu cała i zdrowa. Czy nasza córka w dalszym ciągu traktuje swojego mustanga, jakby to był Batmobil?

- Wiesz co, tato - przerwała mu Laura - ty już chyba zapomniałeś, kto mnie uczył prowadzić samochód?

- Ja cię uczyłem podstawowej techniki jazdy - odparł Paul. - Nie wymagałem, żebyś przejęła mój styl.

- Wolę nawet nie myśleć o tym, jak Laura jeździ - wtrąciła się Sara. - Chybabym osiwiała ze zmartwienia.

- Mamo, pamiętaj, że w rodzinie taty jest gen Indianapolis pięćset i że go po tacie odziedziczyłam.

- Laura jest wspaniałym kierowcą - powiedziała Chyna. - Zawsze czuję się przy niej bezpieczna.

Laura skwitowała to uśmiechem i uniesieniem kciuka.

Kolacja przeciągnęła się do późna, ponieważ Templetonowie lubili ze sobą rozmawiać, a nawet więcej - po prostu się rozmową przy stole delektowali. Oczywiście dbali o to, żeby i Chyna brała w niej udział, okazując szczere zainteresowanie tym, co miała do powiedzenia, jednak nawet wtedy, gdy rozmowa schodziła na tematy rodzinne, mało gościowi znane, Chyna czuła się częścią klanu Templetonów, jakby za sprawą jakiejś magicznej osmozy została przez niego wessana.

Brat Laury, trzydziestoletni Jack, wraz z żoną Niną mieszkał w bungalowie dozorcy na terenie winnic, ale z powodu jakiegoś wcześniejszego zobowiązania żadne z nich nie mogło uczestniczyć w kolacji u rodziców. Zapewniono Chynę, że zobaczy się z nimi rano, jednak ona nie przeżywała już tego tak bardzo jak perspektywy poznania Sary i Paula. W całym swoim trudnym życiu nie miała takiego miejsca, w którym czułaby się jak w domu i chociaż tutaj też się tak nie czuła, to przynajmniej nie miała wątpliwości, że jest w Napa Valley mile widziana.

Po kolacji Laura i Chyna poszły się przejść. Błądziły wśród skąpanych w blasku księżyca winnic, między rzędami krótko przyciętych winorośli, które nie zdążyły jeszcze ani wypuścić pokrytych liśćmi pędów, ani wydać owoców. Chłodne powietrze pachniało przyjemnie żyzną, świeżo zaoraną ziemią, w widoku ciemnych pól było coś tajemniczego i urokliwego, a jednocześnie niepokojącego, jakby dziewczętom towarzyszyły niewidoczne duchy, nie zawsze dobrotliwe.

Gdy zawróciły ku domowi, Chyna powiedziała:

- Jesteś najlepszą przyjaciółką, jaką kiedykolwiek miałam.

- A ty moją - odparła Laura.

- Nawet więcej... - Chyna urwała. Miała zamiar dodać: Jesteś jedyną przyjaciółką, jaką kiedykolwiek miałam, ale się zawstydziła, a poza tym uznała, że byłoby to określenie nieadekwatne w stosunku do tego, co naprawdę czuła. W pewnym sensie bowiem istotnie były jak siostry.

Laura otoczyła ją ramieniem i po prostu powiedziała:

- Ja wiem.

- Kiedy będziesz miała dzieci, chciałabym, żeby mówiły do mnie „ciociu”.

- Nie uważasz, Shepherd, że zanim zacznę produkować dzieci, powinnam najpierw pomyśleć o znalezieniu sobie jakiegoś faceta i wyjść za mąż?

- Obojętne, kto to będzie, musi być dla ciebie najlepszym mężem na świecie, bo inaczej obiecuję, że obetnę mu jaja.

- W porządku. Ale mam do ciebie jedną prośbę, dobrze? - przerwała jej Laura. - Nie mów mu o tej obietnicy przed ślubem. Niektórych facetów mogłoby to zrazić.

Skądś z daleka, z głębi winnic, doszedł je niepokojący odgłos, jak gdyby przeciągłe skrzypienie. Chyna przystanęła.

- To wiatr porusza otwartymi drzwiami stodoły - wyjaśniła Laura. - Zardzewiałe zawiasy.

Brzmiało to tak, jakby ktoś otwierał gigantyczne wrota w ścianie nocy i wchodził przez nie z innego świata.


Chyna Shepherd z reguły źle sypiała w obcych domach. Przez całe dzieciństwo i okres dorastania matka włóczyła ją ze sobą z jednego końca kraju w drugi, nigdzie nie zagrzewając miejsca dłużej niż przez miesiąc czy dwa. Tak wiele koszmarnych rzeczy wydarzyło im się w tak wielu miejscach, że w końcu Chyna zamiast traktować każdy kolejny przystanek jak nowy początek, z nadzieją na stabilizację i szczęście, patrzyła na każdy nowy dom z podejrzliwością i cichym lękiem.

Wreszcie pozbyła się swojej kłopotliwej matki i mogła mieszkać tam, gdzie tylko sama chciała. Ostatnio jej życie było ustabilizowane jak życie zakonnicy i tak precyzyjnie zaplanowane jak działania oddziałów rozminowywania, wolne od zamętu, który był żywiołem matki.

Mimo to jednak tej pierwszej nocy u Templetonów Chyna zwlekała z rozebraniem się i pójściem do łóżka. Siedziała na krześle, w ciemności, przy oknie w gościnnym pokoju i wyglądała na skąpane w księżycowym świetle winnice, pola i wzgórza Napa Valley.

Laura, zajmująca pokój w drugim końcu korytarza pierwszego piętra, z pewnością od dawna już smacznie spała; jej ten dom nie był obcy w najmniejszym nawet stopniu.

Ledwie widoczne z okna wczesnowiosenne winnice przypominały niewyraźne wzory geometryczne.

Za rzędami upraw wznosiły się łagodne wzgórza, porośnięte długimi suchymi trawami, srebrzystymi w świetle księżyca. W podmuchach kapryśnego wiatru lśniące delikatnym srebrem zbocza pagórków przypominały fale oceanu.

Ponad wzgórzami widniały szczyty Coast Ranges, a jeszcze wyżej, nad nimi, wśród milionów gwiazd, świecił księżyc w pełni. Nadciągające zza gór, od północnego zachodu, chmury burzowe miały wkrótce przesłonić księżyc, zamieniając srebro najpierw w ołów, a potem w najczarniejsze żelazo.

Kiedy Chyna usłyszała pierwszy krzyk, patrzyła właśnie w gwiazdy, zafascynowana, jak zawsze od czasów dzieciństwa, ich zimnym blaskiem i myślą o dalekich światach, bezludnych i czystych, wolnych od wszelkich nieszczęść. W pierwszej chwili stłumiony krzyk wydał jej się tylko odległym wspomnieniem, fragmentem kłótni z jakiegoś innego domu, której echo wróciło do niej poprzez czas. Często jako dziecko w ucieczce przed matką i jej przyjaciółmi, pijanymi lub naćpanymi, wdrapywała się na dachy ganków czy drzewa za domem albo wymykała się przez okno na schody przeciwpożarowe, chowając się w sobie tylko znanych kryjówkach, z których mogła przyglądać się gwiazdom i gdzie podniesione na skutek kłótni, podniecenia seksualnego czy odurzenia narkotykami głosy docierały do niej jak przez mgłę, z dala od ludzi, z którymi nie miała nic wspólnego.

Drugi krzyk, mimo że również krótki i tylko trochę głośniejszy od pierwszego, z pewnością nie był żadnym wspomnieniem, ale rzeczywistością i Chyna wyprostowała się na krześle. Napięta, przechyliła głowę i nastawiła uszu.

Za wszelką cenę chciała wierzyć, że krzyk dochodzi z zewnątrz, więc nie przestawała się wpatrywać w noc, błądząc wzrokiem po winnicach i widocznych za nimi wzgórzach. Wzbudzane wiatrem fale suchych traw wznosiły się i opadały na wysrebrzonych księżycowym blaskiem zboczach: miraż przypominający widmowy przybój starożytnego morza.

Gdzieś w głębi domu rozległ się stłumiony łomot, jakby na przykrytą dywanem podłogę upadł ciężki przedmiot.

Chyna zerwała się na równe nogi i stojąc bez ruchu zaczęła nasłuchiwać.

Często zwiastunami kłopotów były podniesione w podnieceniu głosy. Ale czasami najgorsze zbrodnie poprzedzała zaplanowana ukradkowa cisza.

Awantury domowe zupełnie nie kojarzyły się Chynie z Paulem i Sara Templetonami, którzy robili wrażenie ludzi miłych i darzących miłością zarówno siebie nawzajem, jak i swoją córkę. Jednakże to, co widać na zewnątrz, rzadko idzie w parze z rzeczywistością, a ludzkie talenty do zwodzenia innych przewyższają w tym względzie możliwości kameleona czy modliszki, która pod pozorami bezbronnej łagodności ukrywa okrutny kanibalizm.

Po stłumionych krzykach i tępym łomocie na dom spadła cisza. Niesamowicie głęboka, nienaturalna jak świat, w którym żyją głusi. Cisza przed burzą, spokój zwiniętego w kłębek węża.

W innej części domu ktoś stał tak samo bez ruchu jak ona, tak samo czujny, nasłuchujący. Ktoś groźny. Chyna wyczuwała czyjąś drapieżną obecność, jakieś nowe nieuchwytne ciśnienie w powietrzu, podobne do tego, jakie poprzedza gwałtowną nawałnicę.

Podświadomość dziewczyny natychmiast zakwestionowała tę nacechowaną lękiem interpretację nocnych odgłosów, które przecież mogły się okazać zupełnie niewinne. Każdy psychoanalityk mógłby komuś takiemu, kto od razu wyciąga negatywne wnioski i żyje w stałym oczekiwaniu nagłej tragedii, przypiąć bardzo wiele etykietek.

Ale Chyna musiała ufać swojemu instynktowi, wyostrzonemu przez lata ciężkich doświadczeń.

Intuicyjnie czując, że bezpieczeństwo to ruch, cicho odeszła od stojącego przy oknie krzesła i skierowała się ku drzwiom na korytarz. Mimo blasku księżyca jej oczy w ciągu dwóch godzin siedzenia w nie oświetlonym pokoju przyzwyczaiły się do ciemności i teraz Chyna poruszała się w mroku bez obawy, że wpadnie na jakiś przedmiot.

Kiedy znalazła się w połowie drogi do drzwi, w korytarzu pierwszego piętra usłyszała zbliżające się kroki. Ciężkie, pospieszne kroki - obce temu domowi.

Posłuszna intuicji i instynktowi samozachowawczemu, szybko czmychnęła w stronę łóżka i padła na kolana.

Kroki zatrzymały się dalej w korytarzu. Otworzyły się jakieś drzwi.

Chyna zdawała sobie sprawę, że nie może przypisywać złości samej czynności otwierania drzwi. Szczęk przekręcanej gałki, zgrzyt odbezpieczanej zasuwy, ostry pisk nie naoliwionych zawiasów. Były to zwykłe odgłosy - ani łagodne, ani wściekłe, ani zbrodnicze, ani niewinne - i mogły być spowodowane zarówno przez księdza, jak i przez włamywacza. Jednak Chyna wiedziała, że tej nocy siłą sprawczą jest zło.

Położyła się płasko na brzuchu i wczołgała pod łóżko, stopami do wezgłowia. Był to piękny mebel, z solidnymi toczonymi nogami, na szczęście nie taki niski jak większość łóżek. Gdyby był niższy o jakieś dwa i pół centymetra, już by się pod nim nie zmieściła.

W korytarzu znów odezwały się kroki.

Otworzyły się kolejne drzwi. Tym razem od pokoju gościnnego. Dokładnie naprzeciwko łóżka.

Ktoś zapalił światło.

Chyna leżała z głową odwróconą na bok, z prawym uchem przyciśniętym do dywanu. Wyglądając spod łóżka, widziała męskie czarne buty i dół nogawek dżinsów.

Mężczyzna zatrzymał się tuż za progiem, najwyraźniej rozglądał się po pokoju. O pierwszej w nocy łóżko było porządnie zaścielone, a cztery ozdobne haftowane poduszki oparte równo o wezgłowie.

Chyna nic nie zostawiła na nocnej szafce. Na żadnym z krzeseł nie było ciśniętych niedbale ubrań. Książka, którą sobie przyniosła, żeby poczytać przed spaniem, leżała bezpiecznie w szufladzie sekretarzyka.

Lubiła wolne przestrzenie i czyste, nie zagracone powierzchnie aż do surowej, niemal klasztornej pedanterii. Ta pedanteria mogła jej teraz uratować życie.

Znowu ogarnęły ją chwilowe wątpliwości; skłonność do samoanalizy była przekleństwem wszystkich studentów psychologii. A jeśli stojący w drzwiach mężczyzna to ktoś, kto ma prawo przebywać w tym domu - Paul Templeton czy brat Laury, Jack - i jeśli wydarzyło się coś, co uzasadnia jego wtargnięcie do pokoju gościnnego bez pukania, wyczołgując się nagle spod łóżka zbłaźni się albo co najmniej wyjdzie na historyczkę.

Nagle tuż przed butami na złocisty dywan spadła gęsta czerwona kropla, potem druga i trzecia... Pac, pac, pac. Krew. Dwie pierwsze krople wsiąkły w gęsty nylonowy włos. Trzecia pozostała na powierzchni dywanu mieniąc się jak rubin.

Chyna wiedziała, że nie jest to krew intruza. Usiłowała nie myśleć o ostrym narzędziu, z którego mogła skapywać.

Mężczyzna przesunął się w jej prawą stronę, w głąb pokoju; Chyna wodziła za nim wzrokiem. Narzuta została wetknięta ciasno za rzeźbione boki łóżka, więc nic nie przesłaniało widoku jego butów.

Ale bez zwisającej nad podłogą narzuty i ona była bardziej widoczna. Gdyby mężczyzna się schylił i zajrzał pod łóżko pod pewnym określonym kątem, mógłby dostrzec kawałek jej dżinsów, czubek buta i czerwony jak żurawina rękaw bawełnianego swetra naciągnięty na zgiętym łokciu.

Całe szczęście, że łóżko było takie ogromne, dzięki temu stanowiło znacznie lepszą kryjówkę niż zwykłe, pojedyncze.

Nawet jeśli mężczyzna ciężko dyszał - z podniecenia czy wściekłości, którą wyczuwała w jego zbliżających się krokach - to Chyna tego nie słyszała. Leżąc z uchem mocno przyciśniętym do puszystego dywanu, była na pół głucha. Czuła na plecach sprężyny materaca i było jej tak ciasno, że otwartymi ustami ledwie łapała ostrożny, płytki oddech. Walenie ściśniętego serca o mostek rozlegało się echem wewnątrz klatki piersiowej jak łomot bębna i wypełniało klaustrofobiczną przestrzeń kryjówki tak, że intruz z pewnością musiał je słyszeć.

Poszedł do łazienki, pchnął drzwi, zapalił światło.

Wszystkie toaletowe przybory schowała do apteczki, nawet szczoteczkę do zębów. Na wierzchu nie było nic, co mogłoby zwrócić jego uwagę na jej obecność.

Ale co z umywalką? Czy jest sucha?

Po przyjściu do pokoju gościnnego używała toalety, a potem myła ręce. To było dwie godziny temu. Jeśli nawet trochę wody zatrzymało się na dnie umywalki, do tej pory już na pewno wyciekła albo wyparowała.

Przy umywalce wisiał dozownik z płynnym mydłem o zapachu cytrynowym. Na szczęście. Wilgotna kostka mydła mogłaby ją zdradzić.

Z kolei pomyślała o ręczniku. Chyba jednak w dwie godziny po symbolicznym właściwie użyciu nie będzie wilgotny... Ale mimo całego swojego zamiłowania do porządku mogła go trochę nierówno powiesić, zostawić z jakimś wymownym zagnieceniem...

Wydawało jej się, że mężczyzna stoi na progu łazienki całe wieki. Wreszcie zgasił światło i wrócił do sypialni.

Jako mała, a potem już większa dziewczynka Chyna czasem chowała się pod łóżkami. Niekiedy jej tam szukali, ale częściej, mimo że była to najoczywistsza z kryjówek, nie przychodziło im to do głowy. Tylko niewielu zaczynało poszukiwania od łóżka - większość z nich zostawiała je na koniec.

Na dywan spadła kolejna czerwona kropla, jakby bestia powoli roniła krwawe łzy.

Intruz zbliżył się do drzwi garderoby.

Żeby go nie stracić z oczu, Chyna musiała lekko skręcić szyję i odwrócić głowę.

Garderoba była głęboka, z włącznikiem światła zwisającym pośrodku na łańuszku. Dziewczyna usłyszała wyraźne pstryknięcie - efekt szarpnięcia za łańcuszek - a potem dzwonienie metalowych kulek o żarówkę. Templetonowie trzymali tam swoje walizki, więc jej torba podróżna i walizeczka nie rzucały się specjalnie w oczy.

Zabrała ze sobą kilka zmian ubrań: dwie sukienki, dwie spódnice, drugą parę dżinsów, lekkie bawełniane spodnie, skórzaną kurtkę. Ponieważ przyjaciółki miały podobne figury, intruz mógł te kilka sztuk garderoby, które wisiały na drążku, wziąć za rzeczy Laury, które nie zmieściły się w jej wyładowanej szafie.

Ale jeśli był w pokoju Laury i zaglądał do jej szafy, to co się dzieje z samą Laurą?

Lepiej o tym nie myśleć. W każdym razie nie teraz. Jeszcze nie teraz. Na razie musi wszystkie swoje myśli i cały spryt skupić na tym, żeby przeżyć.

Osiemnaście lat temu, w dniu swoich ósmych urodzin, w domu nad morzem w Key West, kryła się pod łóżkiem przed Jimem Woltzem, przyjacielem matki. Szalał sztorm znad Zatoki Meksykańskiej i widok rozdzierających niebo błyskawic sprawił, że Chyna bała się szukać ucieczki na plaży, gdzie zwykle w takich sytuacjach znajdowała schronienie. Wcisnąwszy się pod żelazne łóżko, znacznie niżej zawieszone niż to obecne, Chyna stwierdziła, że dzieli kryjówkę z chrząszczem palmowym. Te chrząszcze wcale nie były ani tak ładne, ani tak egzotyczne jak ich nazwa - w gruncie rzeczy nie były niczym innym, tylko ogromnymi tropikalnymi karaluchami. Tamten okaz rozmiarami dorównywał jej dziecięcej dłoni. W normalnej sytuacji ohydny karakon uciekłby natychmiast, ale najwyraźniej mniej bał się Chyny niż Woltza, który w przystępie pijackiej furii miotał się po niewielkim pokoiku, odbijając się od mebli i ścian jak rozwścieczone zwierzę rzucające się na pręty klatki. Chyna była boso i miała na sobie tylko niebieskie szorty oraz trykotową białą górę, więc oszalały karaluch biegał po jej gołej skórze tam i z powrotem - między palcami nóg, po udach i łydkach, po plecach i szyi, wplątując się we włosy, wędrując po ramionach i dłoniach. Nie śmiała krzyknąć z obrzydzenia, bojąc się, że zwróci na siebie uwagę Woltza. Bo tego wieczoru Woltz szalał w ataku wściekłości jak potwór z koszmarnego snu i Chyna była przekonana, że - jak wszystkie potwory - ma wspaniały wzrok i słuch. Ze strachu, że Woltz usłyszy choćby najcichszy hałas, że usłyszy go nawet poprzez nieustanny huk piorunów, szum ulewy i własne przekleństwa, nie odważyła się zatłuc karalucha czy chociażby go tylko przepędzić. Znosiła więc jego towarzystwo, żeby uniknąć towarzystwa Woltza, zaciskając zęby, dławiąc się własnym krzykiem i modląc rozpaczliwie do Boga, żeby ją ocalił, a potem modląc się jeszcze żarliwiej, żeby ją zabrał, żeby położył kres jej męczarniom nawet i przez zesłanie na nią pioruna, koniec męki, Boże, litości, koniec, koniec.

Teraz, mimo że tu nie było żadnego karalucha, Chyna czuła niemal, jak wstrętny insekt wpełza na jej stopę, jakby znów była tamtą bosą dziewczynką, a potem biegnie po jej nodze w górę, jakby zamiast dżinsów miała na sobie płócienne szorty. Od owych ósmych urodzin, kiedy to karaluch wkręcał jej się w warkocze, nigdy już więcej nie nosiła długich włosów, ale mimo to w krótko przyciętej czuprynie czuła wyraźnie jak gdyby widmo tamtego karalucha sprzed lat.

Człowiek w garderobie - być może był to ktoś zdolny do znacznie gorszych okrucieństw niż Woltz - pociągnął za łańcuszek. Zgasło światło i zaraz potem rozległ się brzęk metalowych paciorków.

Znów pojawiły się męskie buty, które zbliżyły się do łóżka. Na krągłości czarnej skóry zalśniła świeża krwawa łza.

Mężczyzna zaraz przyklęknie koło łóżka.

O Boże, znajdzie mnie tu chowającą się jak dziecko, pomyślała, dławiącą się własnym krzykiem, pokrytą zimnym potem, bez odrobiny godności, w rozpaczliwej walce o to, by zachować życie i pozostać nietkniętą, zachować życie i pozostać nietkniętą.

Miała dziwne wrażenie, że kiedy intruz zajrzy pod łóżko i znajdzie się z nią twarzą w twarz, wtedy okaże się, że nie jest człowiekiem, ale ogromnym karaluchem o wielopłaszczyznowych czarnych oczach.

Została sprowadzona do stanu całkowitej bezradności, jak w dzieciństwie, do pierwotnego strachu, którego miała nadzieją już nigdy więcej nie zaznać. Znów odebrano jej poczucie godności własnej, które w sobie wypracowała przez lata trwania w cierpieniu - tak, które, do diabła, z trudem w sobie wypracowała - i teraz świadomość niesprawiedliwości, jaka ją spotykała, napełniła jej oczy łzami goryczy.

Nagle rozmazany obraz butów poruszył się - intruz odszedł od łóżka i zaczął zbliżać się do otwartych drzwi.

Cokolwiek sobie pomyślał o wiszącym w garderobie ubraniu, nie wywnioskował z niego, że pokój gościnny jest zajęty.

Chyna zamrugała nerwowo, starając się wyostrzyć rozmazany obraz.

Mężczyzna zatrzymał się i odwrócił, najwyraźniej po raz ostatni ogarniając wzrokiem sypialnię.

Żeby przypadkiem nie pochwycił uchem jej przyspieszonego dyszenia, wstrzymała oddech.

Była rada, że nie używa żadnych perfum. Z pewnością wytropiłby ją po zapachu.

Zgasił światło, wyszedł na korytarz i zamknął za sobą drzwi.

Kroki oddalały się tą samą drogą, którą mężczyzna przyszedł, ponieważ pokój Chyny znajdował się na samym końcu korytarza pierwszego piętra, ale szybko ucichły, zagłuszone dzikim łomotem serca dziewczyny.

W pierwszym odruchu chciała pozostać w swoim ciasnym schronieniu między dywanem a materacem aż do świtu, a może i dłużej, aż do nastania trwałej ciszy, która by nie przywodziła na myśl przyczajonego drapieżcy.

Nie wiedziała jednak, co się dzieje z Laurą, Paulem i Sara. Może któreś z nich czy nawet wszyscy troje są ciężko ranni, ale żywi. Może intruz specjalnie ich utrzymuje przy życiu, żeby się nad nimi jeszcze poznęcać. Niemal w każdej gazecie czyta się codziennie o okrucieństwach nie mniejszych niż te, które teraz podsuwała dziewczynie wyobraźnia. A jeśli któreś z Templetonów jeszcze żyje, to przecież Chyna może stanowić dla niego ostatnią deskę ratunku.

Nigdy żadnej z licznych kryjówek swego dzieciństwa nie opuszczała z takim lękiem. Oczywiście teraz miała więcej do stracenia niż wtedy, dziesięć lat temu, gdy wreszcie porzuciła matkę. Teraz miała do stracenia przyzwoite życie zbudowane w ciągu dziesięciu lat nieustannej walki i zdobyte ciężkim trudem poczucie godności osobistej. Podejmowanie takiego ryzyka, gdy dla zachowania własnego bezpieczeństwa wystarczyło po prostu pozostać na miejscu, wydawało się szaleństwem. Ale osobiste bezpieczeństwo kosztem innych to zwykłe tchórzostwo, przywilej małych dzieci, którym brak siły i niezbędnego doświadczenia, by mogły się same bronić.

Nie będzie przecież uciekać w tchórzliwy dziecięcy egoizm. To by oznaczało definitywny koniec jakiegokolwiek poczucia godności. Powolne samobójstwo. Nie można schronić się w bezdennej przepaści - można się w nią jedynie rzucić.

Wyczołgawszy się spod łóżka, Chyna przykucnęła. Przez chwilę nie była zdolna do żadnego ruchu. Porażona strachem czekała, że drzwi się nagle otworzą i do pokoju znów wtargnie ten mężczyzna.

Jednak w całym domu panowała martwa cisza - bez żadnego echa, jak w księżycowej próżni.

Chyna wyprostowała się i przemierzyła pokój. Stąpając ostrożnie, starała się omijać miejsce, w którym krople krwi pozostawiły niewidoczne w tej chwili plamy.

Przytknęła ucho do szpary między drzwiami a futryną, nasłuchując jakiegokolwiek ruchu czy oddechu na korytarzu. Nie usłyszała wprawdzie nic, ale nadal była podejrzliwa.

Mógł stać po drugiej stronie drzwi. Uśmiechnięty. Rozbawiony myślą o tym, że ona nasłuchuje. Spokojny. Czekający cierpliwie, bo pewny, że Chyna w końcu otworzy drzwi i wpadnie w jego ramiona.

Niech to szlag.

Położyła rękę na gałce, przekręciła ją ostrożnie i skrzywiła się, gdy zamek leciutko zgrzytnął. Ale zawiasy były naoliwione i chodziły cicho.

Nawet w ciemności, do której jej oczy nie zdążyły się w pełni zaadaptować, widziała, że na zewnątrz nikogo nie ma. Wymknęła się z pokoju i bezdźwięcznie zamknęła za sobą drzwi.

Pomieszczenia dla gości znajdowały się na piętrze na końcu krótszego ramienia korytarza w kształcie litery L. Po prawej miała schody prowadzące do kuchni, po lewej skręt w dłuższe ramię korytarza.

Schody kuchenne wykluczyła. Schodziła nimi wcześniej, kiedy wybierały się z Laurą na spacer. Były drewniane i zniszczone. Trzeszczały i strzelały. Klatka schodowa działała jak wzmacniacz, rezonując niby stalowy bęben. W tak cichym domu zejście po tych schodach bez zwrócenia na siebie uwagi byłoby niemożliwe.

Ale korytarz pierwszego piętra i schody frontowe były dla odmiany wyłożone miękkimi chodnikami.

Zza zakrętu, gdzieś z głębi głównego korytarza, dochodziła słaba bursztynowa poświata. Delikatny wzór spłowiałych róż na tapecie jak gdyby absorbował światło, zamiast je odbijać, przez co zyskiwał zagadkową głębię, której pierwotnie nie posiadał.

Gdyby intruz stał gdzieś pomiędzy skrzyżowaniem korytarzy a źródłem światła, rzucałby zniekształcony cień albo na ten świetlisty papierowy ogród, albo na pszenicznozłoty dywan. Cienia nie było.

Przyklejona plecami do ściany, Chyna przesunęła się do rogu, zawahała chwilę, a potem wychyliła się, żeby zbadać drogę przed sobą. Korytarz był pusty.

Mrok rozjaśniały dwa słabe bursztynowe światła. Pierwsze sączyło się przez uchylone drzwi na prawo, z apartamentu Sary i Paula Templetonów. Drugie dochodziło z głębi korytarza, aż zza frontowych schodów po lewej, z pokoju Laury.

Wszystkie inne drzwi były pozamykane. Chyna nie miała pojęcia, co się za nimi znajduje. Pewnie inne sypialnie, łazienka, gabinet, garderoby. Mimo że najbardziej przyciągały ją, napawając zarazem lękiem, te otwarte drzwi, tamte zamknięte również stanowiły zagrożenie.

Panująca wokół martwa cisza mamiła złudą bezpieczeństwa: z pewnością intruz sobie poszedł. Tej złudzie należało się oprzeć.

A więc naprzód, przez papierowy ogród drukowanych róż do uchylonych drzwi apartamentu gospodarzy. Chwila wahania na progu.

Kiedy ujrzy to, co tam na nią czeka, wszystkie jej złudzenia co do porządku i stabilizacji prysną jak bańka mydlana. Po dziesięciu latach skrupulatnego wmawiania sobie, że jest inaczej, powróci stara życiowa prawda: światem rządzi chaos, nieprzewidywalny w swym biegu od chwili do chwili, zdążający do jakiegoś nieznanego ujścia bez żadnego wyraźnego celu.

Człowiek w dżinsach i czarnych butach mógł po wizycie w gościnnym pokoju wrócić do apartamentu gospodarzy, ale najprawdopodobniej tego nie zrobił. Czekały go w tym domu inne, bardziej frapujące rozrywki.

Bojąc się zbyt długo zwlekać, nie otwierając szerzej drzwi Chyna wśliznęła się do środka.

Pokój Sary i Paula był przestronny. W części wypoczynkowej znajdowały się dwa fotele z podnóżkami ustawione naprzeciw kominka. Obok stał regał pełen książek w twardych oprawach, których tytuły ginęły w mroku.

Lampki nocne, rude dzbany w kolorowe wzorki, miały plisowane abażury. Jedna z nich się paliła. Na abażurze widać było czerwone smugi i plamy.

Chyna zatrzymała się z daleka od łóżka, ale wystarczająco blisko, by zobaczyć więcej, niż chciała. W łóżku nie było ani Sary, ani Paula, prześcieradła i koce tworzyły kłębowisko, które kaskadą spływało na podłogę po prawej stronie. Po lewej pościel była nasiąknięta krwią, a wezgłowie i ściana lśniły świeżą rozpryśniętą czerwienią.

Zamknęła oczy. Usłyszała jakiś dźwięk. Odwróciła się pochylona, spodziewając się ataku. Była sama.

W każdym domu są przecież jakieś odgłosy, szmery, jak choćby szum, plusk czy kapanie wody. Ale ona wchodząc do pokoju nic nie słyszała, ogłuszona krwawymi plamami, tak głośnymi jak gniewne wrzaski rozwścieczonego tłumu.

Synestezja. To słowo, pochodzące z jakiegoś tekstu psychologicznego, utkwiło jej w pamięci głównie jako piękny zestaw sylab, a nie dlatego, że kiedykolwiek spodziewała się coś takiego przeżyć. Synestezja: pomieszanie doznań zmysłowych, w którym zapach możemy zarejestrować jako błysk koloru, dźwięk jako zapach, a fakturę materiału pod palcami jako wibrujący śmiech czy krzyk.

Zamykając oczy, Chyna wyciszyła ryk krwawych plam i wtedy dopiero usłyszała lejącą się wodę. Zidentyfikowała ten odgłos jako szum prysznica w sąsiadującej z pokojem łazience.

Drzwi były uchylone na jakieś półtora centymetra. Po raz pierwszy od chwili wejścia z korytarza uświadomiła sobie istnienie cienkiego świetlistego paska ciągnącego się wzdłuż drzwi do łazienki.

Kiedy odwróciła oczy nie kwapiąc się zobaczyć, co tam na nią czekało, na nocnej szafce z prawej strony zauważyła telefon. Była to nie zakrwawiona, a tym samym bardziej dostępna strona łóżka.

Podniosła słuchawkę. Głucho. Nie spodziewała się zresztą sygnału. Nie ma lekko.

Otworzyła szufladkę nocnej szafki w nadziei, że może znajdzie w niej broń. Niestety.

W dalszym ciągu przekonana, że jedyną gwarancją jej bezpieczeństwa jest ruch, że chowanie się po kątach to ostateczność, obeszła dokoła ogromne łóżko. Przed drzwiami do łazienki dywan był paskudnie poplamiony.

Skrzywiła się i otworzyła szufladkę drugiej szafki. W skąpym blasku lampy zobaczyła okulary do czytania z żółtymi refleksami na półokrągłych szkłach, kieszonkową powieść przygodową dla mężczyzn, kleenexy, tubkę maści do ust, ale żadnej broni nie było.

Zamykając szufladkę, poczuła w powietrzu zapach palonego prochu przegryzający się przez charakterystyczny dla świeżej krwi odór rozgrzanej miedzi.

Znała ten zapach; wdychała go latami, wielu spośród przyjaciół jej matki używało broni palnej, żeby dostać to, co chcieli.

Ale przecież nie słyszała strzałów. Intruz musiał się posłużyć bronią z tłumikiem.

Woda w dalszym ciągu lała się w kabinie prysznicowej za drzwiami. Ten szeleszczący szum, choć cichy i w innych okolicznościach kojący, teraz działał jej na nerwy jak zawodzenie dentystycznego wiertła.

Nie ulegało wątpliwości, że intruza nie ma w łazience. Tu już zakończył swoją robotę. Teraz był zajęty w innej części domu.

W tej chwili Chyna znacznie mniej bała się samego mężczyzny niż odkrycia tego, co zrobił. Ale prawda, choćby najgorsza, jest lepsza od niewiedzy.

Przezwyciężyła lęk i pchnęła drzwi. Mrużąc oczy, weszła w jaskrawy blask świetlówki.

Obszerna łazienka wyłożona była żółto-białą glazurą. Wzdłuż ścian, na wysokości oparcia krzesła i dokoła brzegów półki na kosmetyki biegł dekoracyjny szlak z kafelków w żonkile i zielone liście. Spodziewała się więcej krwi.

Paul Templeton, w niebieskiej piżamie, siedział na muszli klozetowej, do której był przymocowany idącą przez kolana szeroką taśmą. Druga taśma, opasująca jego piersi i rezerwuar, utrzymywała go w pozycji siedzącej.

W jego piersi pomiędzy na pół przezroczystymi odcinkami taśmy i przez nie widać było trzy pojedyncze rany od kul. Mogło być ich zresztą więcej. Chyna nie miała ochoty na nie patrzeć. Z pewnością umarł bardzo szybko, najprawdopodobniej we śnie, jeszcze zanim został zawleczony do łazienki.

W Chynie wezbrał żal - czarny i lodowaty. Wiedziała, że aby przeżyć, musi zwalczyć go za wszelką cenę, a w sztuce przetrwania była mistrzynią.

Przypominająca obrożę taśma wokół szyi Paula przylepiona była do wieszaka na ręcznik przymocowanego do ściany. Chodziło o to, żeby głowa zmarłego nie opadła na pierś i żeby spojrzenie martwych oczu skierować na prysznic. Uniesione powieki przytrzymywała taśma klejąca, ukazując w prawym oku ofiary wielką krwawą wybroczynę.

Chyna wzdrygnęła się i odwróciła wzrok.

Intruz wprawdzie musiał szybko, jeszcze we śnie, zabić Paula, żeby zyskać pełną swobodę działania, ale tu mógł sobie pofantazjować - że oto zmusza męża do przyglądania się okrucieństwom dokonywanym na jego żonie.

Było to klasyczne tableau - ulubione przez socjopatów, którzy znajdowali przyjemność w odgrywaniu takich scen na użytek swoich ofiar. Jakby wierzyli, że świeżo zmarłe osoby jeszcze przez jakiś czas mogą widzieć, słyszeć i podziwiać wyczyny dręczyciela. W literaturze fachowej pełno jest opisów takich urojeń. Podczas jednego z wykładów na temat psychologii zboczeń na uniwersytecie wykładowca z Działu Teorii Behawioryzmu FBI podał im więcej opisów podobnych sytuacji, niż można by znaleźć w jakimkolwiek podręczniku.

Jednak gdy się na własne oczy widzi przejawy takiej brutalności, wrażenie jest znacznie mocniejsze. Chyna miała uczucie, że nogi jej zesztywniały i stały się straszliwie ciężkie. Mrowienie w rękach przechodziło w drętwotę.

Sara Templeton znajdowała się w kabinie prysznicowej: mimo że szklane drzwi były zamknięte i zaparowane, Chyna widziała zwinięty na podłodze różowawy kształt.

Na listwie nad szklanymi drzwiami morderca wypisał dwa słowa. Czarne litery robiły wrażenie, jakby zostały nabazgrane wielokrotnymi pociągnięciami ołówka do brwi: PIEPRZONA KURWA.

Jeszcze nigdy Chynie na niczym tak nie zależało, jak na tym, żeby nie oglądać tego, co znajdowało się wewnątrz w kabinie. Nie ulegało wątpliwości, że Sara również nie żyje.

Jednak gdyby odeszła nie upewniwszy się, że żadna pomoc nie wchodzi w grę, to przecież jej własne życie, z wiecznym poczuciem winy, zamieniłoby się w chodzącą śmierć.

Poza tym obrała sobie za cel zrozumienie tego właśnie aspektu ludzkiego okrucieństwa i zdawała sobie sprawę, że żaden opisany przypadek nie przybliży jej bardziej do istoty problemu niż sceny, których była świadkiem. W tym domu tej nocy ponury krajobraz socjopatycznego umysłu uzewnętrznił się tak wyraziście jak nigdy dotychczas.

Odbijający się echem od pokrytych glazurą ścian szum wody brzmiał jak syk węży.

Woda musi być zimna. W przeciwnym razie nad kabiną kłębiłaby się para.

Chyna wstrzymała oddech, złapała za aluminiową gałkę i otworzyła drzwi. Zakrwawiony tobołek nadal tkwił w rogu kabiny.

Po śmierci męża Sara, najprawdopodobniej ogłuszona kolbą pistoletu, została zakneblowana szmatą, która o mało nie rozsadziła jej policzków, a do tego jeszcze morderca zalepił jej usta taśmą. Jednak pod nieustępliwym zimnym prysznicem rogi taśmy zaczynały odklejać się już od skóry.

Morderca rozprawił się z Sara za pomocą noża. Nie ulegało wątpliwości, że ofiara nie żyje.

Chyna cicho zamknęła drzwi.

Jeśli istnieje coś takiego jak miłosierdzie, to być może Sara Templeton po ogłuszeniu już nie odzyskała świadomości.

Chynie przypomniało się, jak ją uściskała wtedy przed domem, kiedy przyjechały z Laurą. Z trudem hamując łzy, pomyślała z żalem, dlaczego to nie ona straciła życie zamiast tej uroczej kobiety. W gruncie rzeczy i tak była już tylko na wpół żywa - wraz ze śmiercią każdej z tych osób umierała cząstka jej serca.

Wróciła do sypialni. Cofnęła się od łóżka, ale nie od razu ruszyła ku drzwiom na korytarz. Przez chwilę jeszcze stała w najciemniejszym kącie pokoju, nie mogąc opanować drżenia.

Wszystko podchodziło jej do gardła. W piersiach czuła pieczenie, do ust napłynęła gorycz. Z trudem powstrzymała odruch wymiotny. Morderca mógłby usłyszeć, jak się krztusi, i dopaść jej tu.

Mimo że poznała rodziców Laury dopiero tego dnia po południu, to przecież byli jej bliscy - słyszała o nich wiele od przyjaciółki, która często relacjonowała jej zabawne wydarzenia z życia rodzinnego. Z pewnością powinna odczuwać nawet jeszcze większy żal, ale w tej chwili nie była w stanie; kolej na żal przyjdzie później. Rozpacz, żeby się na dobre rozgościć, wymaga spokojnego serca - a w sercu Chyny szalały zgroza i przerażenie.

Była wstrząśnięta, kiedy sobie uświadomiła, że podczas gdy morderca dokonywał swego potwornego dzieła - ona, niczego nieświadoma, siedziała przy oknie pokoju gościnnego rozmyślając o gwiazdach i wspominając inne noce, na które patrzyła z dachów, drzew i plaż. Ostateczne rozprawienie się z Sara i Paulem musiało zająć zabójcy co najmniej dziesięć czy piętnaście minut, licząc od chwili obezwładnienia ich, ale przedtem jeszcze przeszukał resztę domu w celu znalezienia i unieszkodliwienia jego pozostałych mieszkańców.

Czasem tego rodzaju ludzie znajdują szczególną podnietę w ryzykowaniu, że zostaną spłoszeni albo nawet przyłapani na gorącym uczynku. Na przykład odgłosy szamotaniny mogłyby zwabić do pokoju rodziców rozespane, przestraszone dziecko. Takie ewentualności zwiększały tylko przyjemność, jaką zboczeniec czerpał ze swoich działań.

Była to dla niego zabawa, rozrywka. Gdy nie ma poczucia winy, nie ma i dyskomfortu. Okrucieństwo wprawiało go w dobry nastrój.

Gdzieś w głębi domu morderca albo się zabawiał, albo odpoczywał przed następną porcją igraszek.

W miarę jak gwałtowne dygotanie zaczęło przechodzić w zwykłe dreszcze, Chyna coraz bardziej zaczynała bać się o Laurę. Te dwa stłumione krzyki, które usłyszała kilka minut temu, z pewnością już po śmierci Sary, musiały świadczyć o tym, że Laura została zaskoczona we śnie. Kiedy tylko morderca ją obezwładnił i unieszkodliwił, pospieszył przeszukać resztę piętra w obawie, że może jej krzyki zaalarmowały jeszcze kogoś z domowników.

I wcale nie musiał zaraz do niej wracać. Nie znalazłszy już nikogo więcej, spokojny, że dom należy do niego, najprawdopodobniej oddał się dalszemu przeszukiwaniu kątów. Jeśli podręczniki mówią prawdę, to nie spocznie, dopóki nie pogwałci prywatności każdego zakamarka. Plądrując szafy i szuflady gospodarzy. Wyjadając produkty z ich lodówki. Czytając ich korespondencję. Obmacując i obwąchując brudną bieliznę w pojemniku. A gdyby znalazł zdjęcia rodzinne, to mógłby nawet przez godzinę czy dłużej siedzieć i zabawiać się oglądaniem albumów.

Prędzej czy później jednak wróciłby do Laury.

Sara Templeton była bardzo atrakcyjną kobietą, ale tacy mężczyźni jak ten czuli pociąg do młodości - karmili się niewinnością. Laura była dla niego specjałem, tak pożądanym, jak ptasie jajka dla niektórych gatunków pełzających po drzewach węży.

Kiedy Chyna wreszcie opanowała mdłości i upewniła się, że gwałtowny atak torsji jej nie zagraża, wyśliznęła się z kąta i cicho przeszła przez pokój.

W domu Templetonów w żadnym razie nie będzie bezpieczna. Zanim morderca opuści go na dobre, przyjdzie tu jeszcze, żeby po raz ostatni rzucić okiem na nieszczęsną Sarę w kabinie prysznicowej, ze szczupłymi ramionami skrzyżowanymi w bezskutecznym obronnym geście na piersi.

Chyna zatrzymała się, nasłuchując w na pół otwartych drzwiach.

W korytarzu, dokładnie naprzeciwko niej, spłowiałe róże na tapecie wydawały się bardziej tajemnicze niż kiedykolwiek. Wzór odznaczał się tak zagadkową głębią, że przez chwilę niemal wierzyła, iż za chwilę rozsunie kolczaste pnącza i wyjdzie z papierowych zarośli w słońce, a kiedy się obejrzy, stwierdzi, że cały ten dom w ogóle nie istnieje.

Mając światło lampki nocnej za sobą, nie mogła nawet ostrożnie podejść do drzwi, by rozejrzeć się w prawo i w lewo, ponieważ w progu rzucałaby cień na spłowiałe róże po przeciwnej stronie korytarza.

Zwiedziona przedłużającą się ciszą, która obiecywała bezpieczeństwo, wymknęła się na korytarz przez uchylone drzwi i... tak, był tam. W odległości trzydziestu metrów od niej. W pobliżu frontowych schodów na prawo. Stał tyłem do niej.

Zamarła na progu pokoju. Gdyby się odwrócił, nie umknęłaby z jego pola widzenia, dostrzegłby ją kątem oka, a jednak teraz, kiedy istniała jeszcze szansa uniknięcia spotkania, nie była zdolna do najmniejszego ruchu. Bała się, że jeśli spowoduje choćby najmniejszy hałas, mężczyzna go usłyszy i odwróci się. Nawet mikroszepty włókien dywanu przygniatanych jej butami - gdyby się poruszyła - zwrócą jego uwagę.

Tymczasem morderca zachowywał się w sposób tak niezwykły, że sam widok tego, co robił, obezwładnił Chynę w stopniu nie mniejszym niż strach. Wyciągnąwszy do góry ramiona, wysoko jak tylko mógł, rozcapierzonymi palcami w rozmarzeniu przeczesywał powietrze przed sobą. Jakby był w transie, jakby próbował wyłowić z eteru psychiczne wrażenia.

Był to wielki mężczyzna. Blisko metr dziewięćdziesiąt wzrostu. Muskularny. Wąski w talii, nieprawdopodobnie szeroki w ramionach. Drelichowa marynarka niemal trzeszczała napięta na potężnych plecach. Gęste ciemnoblond włosy były starannie przystrzyżone na byczym karku, ale twarzy Chyna nie widziała. Miała nadzieję nigdy jej nie zobaczyć.

Jego poruszające się w powietrzu zakrwawione palce robiły wrażenie bardzo silnych. Jedną ręką bez trudu by ją udusił.

- Chodź no tu do mnie - mruknął.

Nawet jego szept, szorstki i przerażający, miał magnetyczną barwę i siłę.

- No chodź - powtórzył.

Wyglądało na to, że mówi nie do jakiejś swojej niedostępnej nikomu poza nim wizji, ale do Chyny, jak gdyby jego zmysły były tak wyostrzone, że pochwyciły jej obecność jedynie dzięki ruchowi powietrza, które się przemieściło, kiedy bezgłośnie przechodziła przez próg.

- Chodź do mnie.

I wtedy zobaczyła pająka. Zwisał z sufitu na cieniutkiej nici jakieś trzydzieści centymetrów nad wyciągniętymi rękami mężczyzny.

- Proszę cię.

Pająk, jak gdyby odpowiadając na te błagania, wysnuł jeszcze kawałek nici i opuścił się niżej. Morderca odwrócił ręce dłońmi do góry.

- No chodź, malutki - wyszeptał.

Tłusty czarny pająk posłusznie wylądował na wielkiej otwartej dłoni.

Mężczyzna przysunął rękę do ust, lekko odchylił głowę i albo zmiażdżył pająka, a potem go zjadł, albo pożarł go żywcem.

Przez chwilę stał, delektując się przysmakiem.

Wreszcie, nie oglądając się za siebie, ruszył w stronę schodów, które znajdowały się mniej więcej w połowie korytarza, po czym szybko jak pająk i cicho jak pająk zszedł na parter.

Chyna wzdrygnęła się, zdumiona, że jeszcze żyje.


Rozdział 2



W domu panowała cisza tak wielka, że można ją było porównać jedynie z bezdenną głębią spiętrzonych przez tamę wód, w których drzemie ogromna siła powstrzymywanego naporu.

Kiedy Chyna odważyła się wreszcie na jakikolwiek ruch, podeszła ostrożnie do schodów. Podejrzewała, że morderca nie zszedł na dół, że tylko sobie z nią igra, czekając z uśmiechem gdzieś poza zasięgiem jej wzroku. W każdej chwili może wyciągnąć ręce i sięgając po nią powiedzieć: Chodź no tu do mnie”.

Wstrzymała oddech i ryzykując, że zostanie zauważona, spojrzała w dół. Mroczna spirala schodów prowadziła do położonego na parterze foyer. Chyna widziała wystarczająco dobrze, żeby się przekonać, że mordercy tam nie ma.

O ile mogła się zorientować, na dole nie paliło się żadne światło. Zastanawiała się, co też mężczyzna może robić w tym mroku, rozjaśnionym jedynie wątłym blaskiem księżyca. Może czai się w kącie jak pająk, wyczulony na najmniejsze zmiany cyrkulacji powietrza, marząc o podchodzeniu ofiary, o jej obezwładnianiu.

Szybko minęła schody i poszła do samego końca korytarza, gdzie znajdowały się następne otwarte drzwi, drugie źródło bursztynowego światła. Była przerażona na myśl o tym, co tam zobaczy, ale wiedziała, że zarówno ze strachem, jak i z czekającym ją odkryciem na pewno sobie poradzi. Najgorsza zawsze okazywała się niewiedza, ucieczka od prawdy - to ona wywoływała nocne poty i koszmary.

Ten pokój, niniejszy od sypialni Templetonów, nie miał części wypoczynkowej. W rogu biurko. Podwójne łóżko. Szafka nocna z mosiężną lampą, komoda, toaletka z wyściełaną ławeczką.

Na ścianie nad łóżkiem portret Freuda wielkości plakatu. Chyna nienawidziła Freuda. Ale do Laury, wrażliwej idealistki, przemawiało wiele aspektów jego teorii; była zwolenniczką koncepcji niewinnego świata, w którym każdy jest ofiarą własnego trudnego dzieciństwa pragnącą rehabilitacji.

Laura leżała na łóżku, na pościeli, twarzą w dół. Wykręcone do tyłu ręce miała skute kajdankami. Drugą parą kajdanek morderca skuł jej nogi w kostkach. Jedne kajdanki połączone były z drugimi łańcuchem.

Została zgwałcona. Spodnie obszernej niebieskiej piżamy, rozcięte z precyzją godną biegłego krawca, leżały rozpostarte po obu stronach w postaci dwóch niebieskich płacht materiału. Góra piżamy, poddarta i skłębiona, zasłaniała teraz szyję i kark ofiary.

Chyna weszła głębiej do pokoju. Czuła, jak strach ją opuszcza, ustępując bezgranicznemu żalowi rozsadzającemu jej serce, jednocześnie sprawiając, że stawało się zimne i puste. Kiedy poczuła zapach męskiego nasienia, do strachu i żalu dołączył gniew. Pochylając się nad łóżkiem tak mocno zacisnęła pięści, że wbiła sobie boleśnie paznokcie we wnętrze dłoni.

Mokry od potu jasny kosmyk włosów przylepił się do policzka Laury. Jej delikatna kredowobiała twarz była zacięta w wyrazie męki, a oczy zamknięte z całej siły.

Nie była martwa, choć wydawało się to niemożliwe.

Szeptała coś, jednak tak cicho, że słów nie było słychać nawet z odległości kilku centymetrów, ale tak żarliwie, że ich znaczenie nie ulegało wątpliwości. Była to modlitwa. Ta sama, którą Chyna odmawiała nieskończenie wiele razy dawno temu w różnych dalekich miejscach: prośba o litość, błaganie o ratunek, o to, by wyszła z tego koszmaru cała, nietknięta, proszę Cię, Boże, cała i nietknięta.

W tamte noce Chyna uniknęła zarówno zgwałcenia, jak i śmierci. Błagania Laury w połowie okazały się nieskuteczne, mimo to dalej modliła się o ocalenie.

Ten przejaw rozpaczliwej, ale szczerej wiary wzruszył Chynę. Przez zaciśnięte z rozpaczy gardło zdołała jedynie powiedzieć:

- To ja.

Powieki Laury otworzyły się gwałtownie; z niedowierzaniem przewróciła błękitnymi oczyma, jak spłoszony koń.

- Wszyscy nie żyją.

- Ciii - szepnęła Chyna.

- Krew. Jego ręce.

- Szszsz... Wydostanę cię stąd.

- Cuchnął krwią. Nie żyje Jack. Nina. Wszyscy.

Jack, brat Laury, którego Chyna nie zdążyła poznać. Nina, jej bratowa. Najwyraźniej morderca, zanim przyszedł do głównego budynku, złożył wizytę w domku dozorcy na terenie winnic. Cztery trupy. I znikąd żadnej pomocy na obszarze całej wielkiej posiadłości.

Chyna z niepokojem spojrzała w stronę otwartych drzwi, po czym szybko sprawdziła kajdanki na rękach Laury. Zamknięte na mur.

Ze spętanymi rękami i nogami, do tego jeszcze połączonymi łańcuchem, Laura była całkowicie unieruchomiona. Nie mogłaby nawet stać, cóż dopiero chodzić.

A Chyna nie miała siły jej nieść.

W lustrze toaletki stojącej w drugim końcu pokoju zobaczyła swoje odbicie; była wstrząśnięta widokiem własnej ściągniętej twarzy, na której malowało się przerażenie.

Starając się na użytek przyjaciółki zrobić pewniejszą minę, znowu pochyliła się nad łóżkiem i wyszeptała tak cicho, jak cicho modliła się Laura:

- Czy jest tu broń?

- Co?

- Czy jest gdzieś w domu broń?

- Nie ma.

- Nigdzie w całym domu?

- Nie, nie ma.

- Cholera.

- Jack.

- Co?

- Jack ma broń.

- Pistolet? W bungalowie? - spytała Chyna.

- Jack ma pistolet.

I tak nie zdążyłaby pójść do bungalowu po broń i wrócić tu do Laury przed mordercą. Zresztą najprawdopodobniej tamten znalazł już broń i zabrał.

- Wiesz, kto to jest?

- Nie. - Błękitne oczy Laury pociemniały z rozpaczy. - Idź stąd.

- Znajdę broń.

- Idź stąd - powtórzyła nagląco przyjaciółka, a jej czoło pokrył perlisty pot.

- Nóż - powiedziała Chyna.

- Nie umieraj za mnie - jęknęła Laura. A potem cichutko dodała: - Chyna, uciekaj. Uciekaj, na miłość Boską!

- Ja tu wrócę.

- Uciekaj.

Z zewnątrz doleciał jakiś odgłos. Warkot silnika zbliżającej się ciężarówki.

Chyna, zdumiona, zerwała się na nogi.

- Ktoś jedzie. Nadchodzi pomoc.

Pokój Laury znajdował się we frontowej części domu. Chyna podeszła do bliższego okna, skąd widać było kilometrowy podjazd prowadzący do dwupasmowej drogi lokalnej.

W odległości jakichś czterystu metrów ostre światła reflektorów przebijały noc. Sądząc z wysokości, na jakiej się znajdowały, wóz musiał być duży.

To, że ktoś się pojawił o tej porze w tak odludnym miejscu, graniczyło z cudem.

Ale jednocześnie z nadzieją przyszła myśl: przecież morderca również musiał słyszeć odgłos silnika. Człowiek czy też ludzie w ciężarówce nie mają zielonego pojęcia, w co się ładują. Kiedy się zatrzymają przed domem, to jakby już byli martwi.

- Poczekaj... - Chyna dotknęła mokrego czoła przyjaciółki, żeby jej dodać otuchy, i ruszyła w stronę drzwi, zostawiając Laurę pod okiem zadowolonego z siebie, ponurego Zygmunta Freuda.

Korytarz był pusty.

Chyna pospieszyła do krętych schodów, zawahała się, zanim znalazła w sobie odwagę, by dać nura w otwierającą się poniżej ciemną czeluść, ale uświadomiła sobie, że nie ma wyboru. Ruszyła najszybciej jak tylko mogła, nie trzymając się poręczy. Bliżej ściany czuła się bezpieczniej.

Minęła kolekcję wielkich landszaftów w ozdobnych ramach, sprawiających wrażenie okien z widokiem na prawdziwe sielankowe krajobrazy. Kiedyś były to kolorowe, wesołe sceny. Teraz wyglądały złowrogo: pełne skrzatów lasy, czarne rzeki, śmiertelnie ponure pola.

Foyer. Owalny dywan na wypolerowanej dębowej klepce. Za zamkniętymi drzwiami na prawo gabinet Paula Templetona. Na lewo, za łukowym wejściem, nie oświetlony living-room.

Morderca mógł być wszędzie.

Na zewnątrz warkot silnika stawał się coraz głośniejszy. Jakby ciężarówka miała zamiar wjechać do domu. W chwili kiedy kierowca naciśnie pedał hamulca, zginie zastrzelony przez przednią szybę. Albo gdy tylko wysiądzie.

Chyna musi go ostrzec, nie tylko dla jego dobra, ale dla dobra swojego i Laury. Był ich jedyną nadzieją.

Pewna, że pożeracz pająków jest blisko, przygotowana w każdej chwili na brutalny atak, przestała uważać i rzuciła się w stronę frontowych drzwi. Owalny dywan zmarszczył się pod jej nogami, pofałdował i o mały włos spod nich nie uciekł. Potknęła się, wyciągnęła ręce, żeby zamortyzować upadek, i z całej siły walnęła rozpostartymi dłońmi o drzwi.

Taki hałas, taki piekielny łomot z pewnością musiał odwrócić uwagę mordercy od zbliżającego się wozu.

Macając chwilę w ciemności, Chyna znalazła gałkę drzwi. Dysząc ciężko otworzyła je szeroko.

Chłodny wiatr z północnego zachodu, pachnący świeżo skopaną ziemią i środkami grzybobójczymi, świstał w nagich gałęziach klonów, którymi wysadzana była droga przy domu, a kiedy Chyna wychodziła na ganek, wdarł się do foyer.

Tymczasem ciężarówka minęła dom. Za chwilę pojawi się po raz drugi na końcowej pętli podjazdu, wystarczająco szerokiej, by pomieścić ciężkie maszyny w okresie zbiorów, i zaparkuje przodem do drogi lokalnej. Ale nie była to ciężarówka, tylko wóz kempingowy. Stary model, o zaokrąglonej linii, dobrze utrzymany, długości jakichś dwunastu metrów, niebieski albo zielony. W późnozimowym blasku księżyca jego chromy lśniły jak rtęć.

Zdziwiona, że jeszcze nie została pchnięta nożem, zastrzelona czy uderzona od tyłu, oglądając się za siebie na otwarte drzwi, w których nadal nie pojawiał się morderca, Chyna ruszyła ku stopniom ganku.

Wóz zawrócił na pętli podjazdu i zaczął się kierować w jej stronę, omiatając snopami świateł stodołę Templetonów i inne zabudowania.

Cienie modrzewi, klonów i bluszczy uciekały przed podskakującymi reflektorami. Migotały ciemną szachownicą przez drewnianą kratę ganku, wzdłuż białej balustrady, na trawniku i na wysadzanej kamieniami ścieżce, rozciągając się w niewyobrażalny sposób i strzelając w górę, jakby chciały się oderwać od drzew, które je rzucały.

Panująca w domu głęboka cisza, ciemności na dole, brak spodziewanego ataku mordercy i wreszcie pojawienie się właśnie w tym momencie wozu kempingowego - wszystko to nagle ułożyło się Chynie w przerażająco logiczną całość: kierowcą wozu jest morderca.

- Nie! - zawołała z rozpaczą.

Szybko cofnęła się ze stopni ganku z powrotem do foyer. Tuż za nią pojawiły się światła samochodu, który właśnie zrobił pętlę na podjeździe, i przebiły kratkę ganku, rzucając geometryczne wzory na podłogę i frontową ścianę domu.

Zamknęła drzwi i po omacku zaczęła szukać zasuwy. Znalazła. Zamknęła ciężki zamek.

Dopiero wtedy zdała sobie sprawę ze swojego błędu. Frontowe drzwi były otwarte, ponieważ tędy wyszedł morderca. Jeśli zastanie je zamknięte, zorientuje się, że Laura nie jest jedyną żywą osobą w domu, i polowanie zacznie się od nowa.

Spocone palce Chyny ześliznęły się z mosiężnego guzika, ale zamek otworzył się z głośnym szczęknięciem.

Morderca musiał zaparkować wcześniej samochód przy końcu niespełna kilometrowego podjazdu, bliżej drogi lokalnej, i do domu przyjść piechotą.

Słychać już było chrzęst opon na żwirze. Hamulce wydały ciche westchnienie, a potem jeszcze cichszy jęk i wóz zatrzymał się przed domem.

Chyna przypomniała sobie o pomarszczonym dywanie, padła na kolana i zaczęła starannie wygładzać rękami fałdy. Gdyby morderca potknął się o pościągany dywan, wiedziałby, że to nie on zostawił go w takim stanie.

Na zewnątrz rozległy się kroki: na kamiennej ścieżce słychać było stukot obcasów.

Chyna zerwała się na nogi i zwróciła w stronę gabinetu. Nie, to bez sensu. Nie wiedziała przecież, gdzie się uda morderca.

Jego kroki na drewnianych stopniach ganku odbijały się głuchym echem.

Chyna rzuciła się przez foyer i dała nura do ciemnego living-roomu, gdzie stanęła jak wryta bojąc się, że wpadnie na jakiś mebel i przewróci go. Posuwała się wolniutko, wyciągniętymi przed siebie rękami wymacując w ciemności drogę i nie widząc nic poza błotnistoczerwonymi widmami świateł wozu kempingowego, których obraz w dalszym ciągu majaczył na siatkówkach jej oczu.

Drzwi wejściowe otworzyły się.

Chyna przykucnęła koło fotela na środku living-roomu. Jeśli morderca wejdzie i zapali światło, z pewnością ją zobaczy.

Nie zamykając za sobą drzwi, mężczyzna wszedł do holu. Obrysowany mgliście blaskiem sączącym się z korytarza na piętrze, minął living-room i skierował się prosto do schodów.

Laura.

Chyna w dalszym ciągu nie miała żadnej broni.

Pomyślała o pogrzebaczu od kominka. Nic z tego. Chyba że za pierwszym ciosem rozwali mu głowę albo złamie rękę - w przeciwnym razie natychmiast jej ten pogrzebacz wyrwie. Strach przysporzy jej wprawdzie sił, ale mogą okazać się niewystarczające.

Zamiast po omacku miotać się po pokoju, zaczęła pełzać, wydało jej się bowiem, że w ten sposób będzie się poruszała pewniej i szybciej. Znalazła się przy wejściu do jadalni i skręciła w stronę, gdzie spodziewała się znaleźć drzwi do kuchni.

Wpadła na krzesło, które z łomotem uderzyło o nogę stołu. Na stole coś przesunęło się z brzękiem i Chyna przypomniała sobie starannie poukładane w miedzianej misce ceramiczne owoce.

Nie sądziła, żeby morderca tam na górze usłyszał te odgłosy, więc czołgała się dalej. A zresztą, słyszał czy nie, i tak nie pozostawało jej nic innego.

Kiedy natknęła się na wahadłowe drzwi do kuchni wcześniej, niż się spodziewała, wstała z podłogi.

Wpadające przez okna światło księżyca już przedtem było bardzo słabe, ale teraz jak gdyby zgasło zupełnie. Chynie z przerażenia ścierpła skóra. Obróciła się i przylgnęła do futryny drzwi, przekonana, że morderca jest gdzieś tuż, że stoi na tle okna całkowicie blokując światło. Ale nie, nigdzie go nie było. Srebrny blask przestał malować szyby. Najwyraźniej chmury burzowe, które zaczęły nadciągać z północnego zachodu, musiały całkowicie przesłonić księżyc.

Pchnęła wahadłowe drzwi i weszła do kuchni.

Stwierdziła, że wcale nie musi zapalać świetlówek pod sufitem. Na górnej części dwuczęściowej kuchni znajdował się zegar cyfrowy, który emitował wystarczająco silne światło, by mogła się w miarę swobodnie poruszać.

Przypomniała sobie, że na lewo od stalowego zlewozmywaka na ladzie kuchennej leży deska do krojenia i że zlewozmywak znajduje się pod szerszym z dwóch okien. Sunąc ręką po zimnym granitowym blacie, namacała zapamiętaną drewnianą powierzchnię.

Na górze, ponad nią, panowała głęboka cisza, głębsza niż kiedykolwiek dotychczas.

Co ten cholerny skurwysyn wyprawia tam na górze w tej ciszy, co on tam na górze wyprawia z Laurą? - pomyślała w panice.

Pod deską była szuflada, w której Chyna spodziewała się znaleźć noże. Znalazła. Porządnie powkładane w odpowiednie otwory. Wyciągnęła jeden. Za krótki. Następny. Ten był do chleba, z tępym, zaokrąglonym czubkiem. Trzeci okazał się nożem rzeźnickim. Ostrożnie przeciągnęła ostrzem po opuszce kciuka i uznała, że jest dostatecznie ostre.

Na górze rozległ się krzyk Laury.

Chyna ruszyła w stronę drzwi do jadalni, ale po chwili się cofnęła; nie odważy się iść tamtędy. Zamiast tego pospieszyła do kuchennych schodów, mimo że wejście po nich bez hałasu było niemożliwe.

Zapaliła światło na schodach. Morderca jej tu nie zobaczy.

Na górze Laura znów krzyknęła - był to straszliwy skowyt rozpaczy, bólu i przerażenia, podobny do tych, jakie musiały rozbrzmiewać w komorach gazowych Dachau albo w pozbawionych okien syberyjskich celach przesłuchań z czasów Gułagu. Nie wołanie o pomoc ani nawet prośba o litość, tylko błaganie o ratunek za wszelką cenę - nawet śmierci.

Chyna szła po schodach ku temu krzykowi, jakby musiała pokonywać fizyczny opór, jakby była nurkiem usiłującym dopłynąć do powierzchni morza i mającym przeciwko sobie bezmiar mas wodnych. Krzyk, zimny jak arktyczny prąd, mroził ją, wywołując odrętwienie i lodowate pulsowanie w kościach. Z najwyższym trudem powstrzymywała chęć - czy nawet więcej: nakaz - by krzyczeć razem z Laurą, by razem z nią wyć jak pies, który w ten sposób solidaryzuje się w cierpieniu z innymi psami, tłumiła w sobie pierwotną potrzebę wykrzyczenia rozpaczy wynikłej z samego poczucia bezsilności człowieka we wszechświecie pełnym martwych gwiazd.

Krzyk Laury przeszedł w zwykły szloch, zakończony wołaniem matki, chociaż musiała wiedzieć, że jej matka nie żyje.

- Mamo, mamo, mamoooo...

Było to wołanie bezradnego małego dziecka, zbyt przerażonego życiem, by szukać jakiejkolwiek innej pociechy poza ciepłem matczynej piersi i zapamiętanym z okresu płodowego znajomym biciem jej serca.

I nagle - cisza.

Martwa cisza.

Na półpiętrze, w połowie drogi na górę, Chyna uświadomiła sobie nieoczekiwanie, że wielotonowy ciężar tego krzyku unieruchomił ją całkowicie. Nogi odmówiły jej posłuszeństwa; mięśnie łydek i ud drżały jak po odbytym maratonie. Myślała, że upadnie.

Obecna cisza, która mogła oznaczać koniec wszelkiej nadziei, stała się równie nieznośna jak krzyk. Chyna pochyliła głowę pod jej ciężarem, wielkim jak ciężar korony z żelaza, opuściła ramiona, zapadła się w siebie.

Najłatwiej byłoby teraz osunąć się po ścianie na podłogę, odrzucić nóż i zwinąć się w kłębek. Odczekać, aż morderca sobie pójdzie. Aż się pojawi ktoś z rodziny albo przyjaciół, znajdzie ciała, sprowadzi policję i wszystkim się zajmie.

Zamiast tego jednak po kilkusekundowym zaledwie odpoczynku Chyna zmusiła się do dalszej wspinaczki. Serce waliło jej tak mocno, że każde uderzenie miało siłę nokautu.

Całe jej ciało ogarnęło drżenie, nad którym nie potrafiła zapanować. W dłoni, zaciśniętej i zbielałej z wysiłku, trzymała nóż, który wycinał przed nią w powietrzu koślawe wzory, i Chyna zastanawiała się, czy znajdzie w sobie dość siły, by skutecznie dźgać i ciąć.

Ale było to myślenie człowieka przegranego, a ona w ciągu ubiegłych dziesięciu lat dokonała w sobie przemiany i miała wolę wytrwania.

Stare drewniane schody zaprotestowały pod jej ciężarem, jednak szła szybko, nie bacząc na hałas. Niezależnie od tego, czy Laura żyje, czy nie, morderca, zajęty swoją grą, z pewnością nie słyszy nic poza łomotem własnej krwi w uszach i wewnętrznymi głosami, które w tej ważkiej chwili przemawiały do niego nagląco.

Chyna znalazła się w korytarzu na górze. Gnana lękiem o Laurę i gniewem zrodzonym z niedawnej chwili słabości, pospieszyła przed siebie, mijając zamknięte drzwi pokoju gościnnego, zakręt korytarza w kształcie litery L, uchylone drzwi pokoju Templetonów i padający z nich snop bursztynowego światła. Przebiegając pod ścianą, wzdłuż ogrodu spłowiałych róż, czuła, jak jej złość zamienia się w furię. Zdumiona własną odwagą, prześliznęła się po dywanie, jakby zjeżdżała po oblodzonym zboczu, i bez wahania, z nożem uniesionym wysoko w górę w pewnej ręce, która już nie drżała, oszalała z przerażenia i rozpaczy, wpadła prosto w otwarte drzwi pokoju Laury, gdzie Freud bez wrażenia przyjął to, co działo się pod jego okiem, i gdzie na łóżku znalazła już tylko zmierzwioną pościel.

Obróciła się na pięcie z niedowierzaniem. Laury nie było. Pokój świecił pustką.

Poprzez odgłos własnego oddechu i walenia serca złowiła uchem brzęk łańcucha. Ale nie w pokoju. Gdzieś indziej.

Nie bacząc na niebezpieczeństwo, wróciła na korytarz, przechyliła się przez balustradę i wyjrzała do holu.

Na dole, w bladym świetle padającym z góry, zobaczyła mordercę wychodzącego przez otwarte drzwi frontowe na ganek. Z Laurą na rękach. Dziewczyna była zawinięta w prześcieradło - jej biała ręka zwisała bezwładnie, a głowa, z twarzą ukrytą w jasnych włosach, kołysała się na plecach mężczyzny. Najwyraźniej nieprzytomna, nie stawiała żadnego oporu.

Mężczyzna musiał akurat schodzić po mrocznych schodach w chwili, kiedy Chyna je mijała. Tak była skupiona na tym, żeby dostać się do pokoju przyjaciółki, tak nastawiona na atak, że go przegapiła, mimo że łańcuch i kajdanki z pewnością brzęczały i wtedy. I to głośno, skoro on także jej nie usłyszał. Bo przecież gdyby był świadom jej obecności, zostawiłby Laurę i ruszył za nią.

Instynkt podpowiedział Chynie, żeby weszła kuchennymi schodami. Całe szczęście, że go posłuchała. Idąc schodami frontowymi, natknęłaby się na schodzącego właśnie mordercę. Rzuciłby wtedy na nią Laurę i dopadł ich obu na dole, kopniakiem wytrącił jej nóż z ręki, o ile wcześniej sama by go nie zgubiła, i zamordował na podłodze w holu.

Nie może dopuścić do tego, żeby zabrał Laurę.

Obawiając się, że rozmyślanie o tym wszystkim znów podziała na nią paraliżująco, nie zwracając na nic uwagi, zeszła na dół. Gdyby zdołała zaskoczyć mordercę i wbić mu nóż w plecy, Laura może miałaby jeszcze szansę.

Stać ją na to. Nie jest znów taka strachliwa. Wsadzi mu nóż w plecy głęboko, starając się trafić w serce od tyłu, przedziurawi płuco, wyszarpnie nóż i znów uderzy, przebije skurwysyna słuchając, jak skamle o litość, a potem będzie kłuła raz przy razie, raz przy razie, aż bydlak zamilknie na zawsze. Nigdy w życiu nikogo nie skrzywdziła. Ale teraz zrobi to, zniszczy go, bo bardzo boi się o Laurę, bo na samą myśl o tym, że mogłaby zawieść przyjaciółkę, dostaje mdłości.

Tym razem owalny dywan nie zmarszczył się pod jej nogami i ruszyła prosto do otwartych drzwi.

Nie trzymała już noża wysoko, tylko nisko przy boku. Jeśli morderca usłyszy jej kroki, odwróci się i wtedy ona wbije mu nóż w brzuch poniżej Laury, którą niósł na rękach. Będzie to lepsze od ciosu w plecy, gdzie ostrze mogłoby natrafić na łopatkę albo na żebro czy wreszcie ześliznąć się po kręgosłupie. Musi znaleźć najmiększą część. Wtedy stanie z nim twarzą w twarz. Spojrzy mu prosto w oczy. Czy się zawaha? Nie, skurwysyn ma to jak w banku, zasłużył sobie na to. Pomyślała o Sarze zwiniętej na podłodze kabiny prysznicowej, pod nieustającym lodowatym deszczem. Nie, teraz się nie złamie. Stacją na to. Stacją na to.

Wychodząc z domu była nie tylko gotowa zabijać, ale nawet zginąć w konfrontacji z mordercą. Okazało się jednak, że jest nie dość szybka. Mężczyzna, zamiast schodzić w tej chwili po stopniach ganku, tak jak się tego spodziewała, zbliżał się już do samochodu. Ciężar, który niósł, w najmniejszym nawet stopniu go nie opóźnił; był niesamowicie szybki.

Gdy Chyna dawała krok na płytę ścieżki, jej gumowe podeszwy klapnęły na tyle głośno, że mogłoby to być słyszalne nawet przez wycie wiatru. Księżyc się schował, a wraz z nim połowa gwiazd, zasłonięta przez zwały chmur, ale gdyby morderca usłyszał Chynę i odwrócił się, bez trudu by ją zobaczył.

Najwyraźniej jednak jej nie usłyszał, bo się nie odwrócił. Zeszła ze ścieżki na tłumiącą kroki trawę i z determinacją podążyła za nim.

W wozie otwartych było dwoje drzwi: w kabinie te od strony kierowcy i drugie po tej samej stronie, mniej więcej w jednej trzeciej długości samochodu od końca. Morderca wybrał te drugie.

Musiał się obrócić bokiem i przyciągnąć Laurę bliżej do siebie, żeby się razem z nią przecisnąć przez drzwi, a potem pokonać jeszcze dwa stopnie, był jednak równie zręczny jak szybki. Zniknął we wnętrzu wozu, zanim Chyna zdążyła go dosięgnąć.

Zastanawiała się, czy nie wejść za nim do środka. Ale we wszystkich oknach wisiały zasłony, więc nie wiedziała, czy skręcił w lewo, czy w prawo. Poza tym, jeśli położył Laurę zaraz po wejściu, miałby dogodną sytuację, mógłby się lepiej bronić, gdyby Chyna go zaatakowała. Był na swoim terenie, a ona nie chciała narażać swojej zemsty na niepowodzenie.

Przylgnęła plecami do ściany wozu koło otwartych drzwi. Jeśli morderca wyjdzie, zaatakuje go, gdy tylko dotknie stopą ziemi. W dalszym ciągu miała do wygrania element zaskoczenia, może nawet bardziej niż kiedykolwiek dotychczas. Teraz, kiedy mężczyzna był już bliski udanej ucieczki i pewien powodzenia swojego przedsięwzięcia, mógł się okazać mało ostrożny.

Może zresztą wcale nie wysiądzie, ale przynajmniej będzie musiał się wychylić, żeby zamknąć drzwi. Stojąc na stopniu i sięgając do klamki, znajdzie się w bardzo chwiejnej równowadze - wtedy Chyna skorzysta z okazji i wbije mu nóż, zanim będzie miał szansę się cofnąć.

Jakiś ruch w środku. Łomot.

Chyna zesztywniała.

Nie pojawił się.

Znów cisza.

Nagle od strony północno-wschodniej wiatr przyniósł ostry zapach krwi, jakby tam była rzeźnia. Po chwili zapach rozwiał się i dziewczyna zdała sobie sprawę, że w rzeczywistości wcale go nie czuła, że to po prostu wspomnienie zapachu krwi unoszącego się nad zakrwawioną pościelą Templetonów.

Aluminiowa ściana wozu ziębiła ją w plecy i Chyna wzdrygnęła się.

Zaczęła się denerwować. Powracający strach tłumił w niej wściekłość, odsuwając chęć zemsty i na pierwszym planie stawiając pragnienie przetrwania. Ale w dalszym ciągu było ją na to stać. Tak, było ją stać. Za wszelką cenę starała się podsycać w sobie gniew.

I wtedy morderca wyszedł z samochodu, ale nie drzwiami obok niej. Wyszedł przez otwarte drzwi szoferki.

Chynie zaparło dech. W lodowatym wietrze zwiastującym burzę poczuła gorycz porażki, chociaż wiedziała, że to tylko niosący się od winnic zapach środków grzybobójczych.

Był za daleko, poza tym jego uwagi nie odwracał już teraz ciężar niesionej na rękach Laury ani brzęk jej kajdanek - z pewnością usłyszałby nadchodzącą Chynę. Nie miała już do wygrania elementu zaskoczenia.

Mężczyzna stał przed drzwiami kabiny kierowcy, w odległości jakichś dziesięciu metrów od niej, i przeciągał się niemal leniwie. Poruszył potężnymi ramionami, jakby chciał z nich strząsnąć zmęczenie, i potarł kark.

Gdyby odwrócił się w lewo, zobaczyłby ją natychmiast. Jeśli nie zachowa całkowitego spokoju, dostrzeże jej najmniejszy ruch nawet kątem oka.

Stojąc do niego z wiatrem, bała się, że mężczyzna poczuje jej strach. Płynną gracją ruchów bardziej przypominał zwierzę niż człowieka; bez trudu mogła sobie wyobrazić, że jest obdarzony zwinnością dzikiego stworzenia i jakimiś dodatkowymi, nadprzyrodzonymi zmysłami.

Mimo że nie trzymał w ręku pistoletu czy rewolweru z tłumikiem, z którego zabił Paula Templetona, to przecież mógł go mieć za paskiem. Gdyby Chyna zaczęła uciekać, wyciągnąłby błyskawicznie broń i na miejscu położył ją trupem.

A zresztą nie, on by jej nie zabił. To by było za proste. Co najwyżej postrzeliłby ją w nogę i w ten sposób unieruchomił. Po czym załadowałby ją do samochodu razem z Laurą. Żeby z nią sobie później poigrać.

Skończywszy się przeciągać, morderca ruszył raźno w stronę domu. Chodnikiem. Na ganek. I do środka.

Nawet się nie obejrzał.

Długo wstrzymywany i nagle wypuszczony oddech uchodził z Chyny w urywanym, spazmatycznym rytmie strachu; nabierając powietrza, dziewczyna wzdrygnęła się.

W obawie, że do reszty opuści ją odwaga, pospieszyła do drzwi szoferki i wdrapała się na siedzenie kierowcy. Miała nadzieję, że znajdzie kluczyki w stacyjce; mogłaby wtedy pojechać z Laurą do Napa na policję.

Ale kluczyków nie było.

Spojrzała w stronę domu zastanawiając się, na jak długo morderca w nim zniknął. Może teraz, kiedy już wszystkich pozabijał, poszedł szukać kosztowności. Albo sobie wybrać jakieś pamiątki. To mu zajmie pięć, dziesięć minut, a może i więcej. Akurat tyle, ile potrzeba Chynie na wyciągnięcie Laury z samochodu i ukrycie jej gdzieś. Może się jakoś uda.

Ostatecznie w dalszym ciągu miała nóż. I teraz, kiedy znajdowała się na terenie mordercy bez jego wiedzy, odzyskała bezcenny element zaskoczenia.

Serce waliło jej jak szalone, w wysuszonych ustach czuła metaliczny smak gorączkowego niepokoju.

Siedzenie kierowcy było obrotowe i Chyna mogła odwracając się przejść prosto do saloniku, gdzie znajdowały się wbudowane w ściany wozu sofy pokryte materiałem w kratę.

Stalowa podłoga była pokryta wykładziną, ale po wielu latach eksploatacji wozu skrzypiała nieco pod nogami.

Chyna spodziewała się, że wewnątrz wozu będzie panował zapach jak w teatrze Grand Guignol, w którego sadystycznych sztukach wszystko jest realistyczne, ale powietrze przesycone było zapachem świeżo parzonej kawy i cynamonowych bułeczek. Jakie to dziwne - i zarazem jak straszliwie niepokojące - że taki człowiek czerpie satysfakcję z różnych niewinnych przyjemności.

- Laura - szepnęła Chyna, jak gdyby mężczyzna mógł ją usłyszeć aż z domu. - Laura! - powtórzyła.

Za salonikiem, nie oddzielona od niego drzwiami, znajdowała się kuchenka i przytulna jadalna wnęka z czymś w rodzaju loży wybitej czerwonym plastikiem. Nad stołem we wnęce wisiała zapalona teraz lampa, zasilana z akumulatora.

Ale nigdzie ani śladu Laury.

Opuściwszy jadalnię, Chyna przesunęła się w stronę otwartych tylnych drzwi po prawej stronie, przez które wszedł morderca z nieprzytomną Laurą na rękach.

- Laura!

Z tyłu wozu po stronie kierowcy znajdował się krótki ciasny korytarzyk, oświetlony małą, słabą lampką; było tu też okienko w dachu, teraz ciemne. Po lewej stronie Chyna dojrzała dwoje zamkniętych drzwi, trzecie, na samym końcu, były uchylone.

Pierwsze prowadziły do maleńkiej łazienki. Pomieszczenie było majstersztykiem ekonomicznego planowania: klozet, umywalka, apteczka i miniaturowa kabina prysznicowa w rogu.

Za drugimi drzwiami mieściła się garderoba. Na chromowanym pręcie wisiało kilka sztuk ubrań.

W samym końcu korytarza znajdowała się mała sypialnia wyłożona tapetą imitującą boazerię i przylegający do niej schowek z plastikowymi drzwiami harmonijkowymi. Skąpe światło sączące się z korytarza kiepsko oświetlało wnętrze, zwłaszcza że Chyna stała w drzwiach niemal całkowicie je wypełniając.

Mimo to widziała wystarczająco dużo, żeby rozpoznać Laurę. Dziewczyna leżała twarzą w dół na wąskim łóżku, owinięta w prześcieradło, spod którego wystawały tylko jej małe bose stopy i złote włosy.

Powtarzając nagląco imię przyjaciółki, Chyna podeszła do łóżka i padła na kolana.

Laura nie odpowiadała.

Chyna nie była w stanie jej dźwignąć, nie mogłaby jej nieść - tak, jak to robił ten mężczyzna - postanowiła więc ją ocucić. Odkryła prześcieradło i zobaczyła twarz przyjaciółki.

Oczy Laury nie były już błękitne jak niebo; teraz przypominały szafiry - może dlatego, że w pokoju panowały ciemności, a może dlatego, że zamroczyła je śmierć. W jej otwartych ustach lśniła krew.

Ten porąbany skurwysyn zabrał ją ze sobą, mimo że była martwa, Bóg raczy wiedzieć po co - pewnie po to, żeby móc jej jeszcze przez parę dni dotykać, patrzeć na nią i mówić do niej, żeby mu przypominała o jego tryumfie. Wziął ją sobie na pamiątkę.

Chyna doznała bolesnego skurczu żołądka, ale nie z obrzydzenia czy niesmaku, tylko ze strasznego poczucia winy i klęski, z bezsilności i czarnej rozpaczy.

- Och, kochanie - powiedziała do martwej przyjaciółki. - Przepraszam cię, najmilsza. Tak bardzo cię przepraszam.

Wiedziała, że nie mogła zrobić nic więcej. No bo i cóż mogła zrobić? Przecież by nie zaatakowała mordercy gołymi rękami, kiedy za nim stała w korytarzu na górze, a on gruchał do zwisającego z góry pająka. Co mogła poradzić? Nie dostałaby się do kuchni ani trochę prędzej, nie znalazłaby noża szybciej i nie wróciła z nim na górę sprawniej, niż to zrobiła.

- Przepraszam...

Jej przyjaciółka, śliczna, kochana i dobra dziewczyna, już nigdy nie znajdzie męża, na temat którego tak często fantazjowała, nigdy nie będzie miała dzieci, których tak pragnęła. Dwadzieścia trzy lata pełne ideałów i nadziei...

- Kocham cię, Lauro. Wszyscy cię kochamy - wyszeptała Chyna.

Wszelkie słowa wyrażające żal i rozpacz wydawały się niewystarczające, pozbawione jakiegokolwiek znaczenia. Laura odeszła na zawsze, a wraz z nią całe ciepło i dobro, i nawet najserdeczniejsze słowa były tylko słowami.

Chyna poczuła skurcz żołądka, wszystko się w niej zassało, wciągając ją w czarną dziurę w jej własnym wnętrzu.

Jednocześnie poczuła, jak w jej piersi wzbiera płacz, który - nie hamowany - przerodziłby się w wybuch. Pojedyncza łza zapoczątkowałaby potop. Nawet najcichszy jęk przeszedłby w niepowstrzymany szloch.

Nie mogła zaryzykować poddania się rozpaczy. W każdym razie nie teraz, kiedy znajdowała się w tym samochodzie. Morderca może lada chwila wrócić. Nie będzie opłakiwać Laury, dopóki się stąd nie wydostanie, dopóki on nie odjedzie. Nie ma powodu, żeby tu dłużej przebywała, skoro Laura ponad wszelką wątpliwość nie żyje, skoro już nic nie da się dla niej zrobić.

Gdzieś w pobliżu z całej siły trzasnęły drzwi, wprawiając w drżenie cienkie metalowe ścianki pojazdu.

Wrócił morderca.

Coś zgrzytnęło. I jeszcze raz.

Z nożem w ręku Chyna szybko wycofała się do ściany koło otwartych drzwi. Tłumiony żal był jak wysokooktanowe paliwo napędzające jej złość; pragnęła ranić mordercę, ciąć, wypruwać mu flaki, słyszeć jak wrzeszczy, pokazać mu, tak jak on pokazał Laurze, co znaczy śmiertelność.

Wejdzie do pokoju i wtedy go dźgnę. Wejdzie, a ja go dźgnę. Była to modlitwa, nie plan. Wejdzie, a ja go dźgnę. Wejdzie, a ja go dźgnę.

W mrocznym pokoju pociemniało. Mężczyzna stał w drzwiach, zasłaniając mizerne światło wpadające z korytarza.

W kompletnej ciszy nóż w ręce Chyny podskakiwał szaleńczo, w górę i w dół, jak igła w maszynie do szycia, fastrygując w powietrzu ścieg jej strachu.

Stał w drzwiach. Tuż obok. Tuż. Wejdzie, żeby jeszcze raz spojrzeć na śliczną martwą blondynkę, żeby jeszcze raz poczuć dotyk jej chłodnej skóry, i wtedy, w chwili gdy będzie przekraczał próg, Chyna go dopadnie i przebije.

Ale mężczyzna zamknął drzwi i odszedł.

Chyna, wsłuchana w jego oddalające się kroki i skrzypienie pokrytej wykładziną stalowej podłogi, zastanawiała się, co robić.

Trzasnęły drzwi po stronie kierowcy. Zawarczał silnik. Hamulec puścił z cichym zgrzytem.

Byli w drodze.


Rozdział 3



Martwe dziewczyny leżą tak samo udręczone w ciemności, jak i w świetle. Gdy wóz kempingowy jechał poznaczonym koleinami podjazdem, kajdanki Laury dzwoniły nieustannie, a prześcieradło, w które była luźno owinięta, tylko częściowo tłumiło ten dźwięk.

Przytulona do ściany z tworzywa koło drzwi sypialni Chyna Shepherd niemal wierzyła, że Laura nawet po śmierci buntuje się przeciwko niesprawiedliwości tego morderstwa. Brzęk, brzęk.

Od czasu do czasu spod opon tryskały fontanny żwiru, uderzając w podwozie. Jeszcze chwila i samochód wyjedzie na drogę lokalną o gładkiej asfaltowej nawierzchni.

Gdyby Chyna chciała w tym momencie wyskoczyć, morderca z całą pewnością usłyszałby trzask tylnych drzwi, które wiatr wyrwałby jej z ręki - albo zobaczyłby ją w bocznym lusterku. Wśród tych uśpionych zimowych winnic, gdzie najbliższe domy były zamieszkane tylko przez zmarłych, niewątpliwie zaryzykowałby zatrzymanie wozu i pogoń, a ona daleko by nie uciekła.

Lepiej zaczekać. Niech ujedzie jeszcze kilkanaście kilometrów drogą lokalną albo niech skręci w jakąś większą drogę, niech się znajdą w mieście czy przynajmniej tam, gdzie jest jakiś ruch. Wśród ludzi, którzy odpowiedzą na jej wołanie o pomoc, nie będzie taki skory do pogoni.

Zaczęła macać wzdłuż ściany w poszukiwaniu wyłącznika światła. Drzwi były szczelnie zamknięte; do korytarza nie przedostawała się nawet najmniejsza poświata. Znalazła wyłącznik, nacisnęła. Bez efektu. Żarówka u sufitu musiała się przepalić.

Chyna przypomniała sobie lampkę przymocowaną z boku do szafki nocnej. Zanim zdążyła po omacku przejść przez mały pokój, samochód zwolnił.

Zawahała się z wyłącznikiem lampki w ręku. Serce waliło jej jak szalone, bała się, że morderca zatrzyma wóz, wysiądzie i przyjdzie do małej sypialenki. Teraz, kiedy nic już nie mogło uratować Laury, kipiąca wściekłość Chyny nieco ochłodła i dziewczyna miała tylko jedno w głowie: ukryć się i uciec, żeby dostarczyć władzom informacji niezbędnych do jego ujęcia.

Samochód jednak się nie zatrzymał, tylko szerokim hakiem skręcił w lewo, na asfaltową drogę, po czym znów nabrał szybkości.

O ile Chyna dobrze zapamiętała, najbliższe skrzyżowanie to autostrada stanowa nr 29, którą jechały z Laurą poprzedniego dnia. Przed tym skrzyżowaniem były już tylko boczne drogi prowadzące do innych winnic, do niewielkich farm i domów. Mało prawdopodobne, żeby mężczyzna zamierzał w którymkolwiek z tych domostw złożyć wizytę czy wymordować kolejną Bogu ducha winną pogrążoną we śnie rodzinę. Zaczynało świtać, a poza tym jego apetyt na zbrodnię został chyba, przynajmniej chwilowo, zaspokojony.

Chyna przycisnęła wyłącznik i na łóżko padł krąg mrocznego światła.

Próbowała nie patrzeć na ciało, mimo że było niemal całkowicie ukryte pod prześcieradłem. Gdyby teraz zaczęła myśleć o Laurze, wessałoby ją bagno czarnej rozpaczy i zwątpienia. A jeśli ma przeżyć, musi być cały czas naładowana energią, musi zachować zdolność jasnego myślenia.

Chociaż nie spodziewała się znaleźć żadnej lepszej broni od noża kuchennego, nie miała nic do stracenia i mogła poszukać. Skoro morderca był uzbrojony w pistolet z tłumikiem, mógł mieć w samochodzie i inną broń.

W szafce nocnej były dwie szufladki. Górna zawierała opakowanie gazików, kilka zielonych i żółtych gąbek używanych do zmywania naczyń, mały plastikowy flakon jakiegoś przezroczystego płynu, motek bawełnianej taśmy, grzebień, szczotkę do włosów z szylkretową rączką, do połowy opróżnioną tubkę żelu K-Y, flakon aloesowego toniku do skóry, cienkie szczypce oczkowe z izolowanymi żółtym plastikiem uchwytami i nożyczki.

Bez trudu mogła sobie wyobrazić, do czego morderca używał większości tych przedmiotów; o przeznaczeniu innych wolała nie myśleć. Prawdopodobnie niektóre z kobiet trafiających na to łóżko były jeszcze żywe.

Zaczęła się zastanawiać nad nożyczkami, ale szybko doszła do wniosku, że w razie czego nóż będzie lepszy.

Niższą, głębszą szufladę niemal całkowicie wypełniał twardy plastikowy pojemnik, który kojarzył się Chynie z akcesoriami wędkarskimi. Po otwarciu znalazła w nim jednak przybory do szycia: wiele szpulek nici w różnych kolorach, poduszkę do szpilek, kilka zestawów igieł, przyrząd do ich nawlekania, sporą kolekcję guzików i inne drobiazgi. Nic z tego nie nadawało się do jej celów, więc odłożyła pudełko.

Kiedy wstawała z klęczek, zauważyła, że okienko nad łóżkiem jest zabite dyktą. Miedzy dyktą a ramą okna wystawały skrawki niebieskiego materiału - brzeg tkaniny, którą obciągnięta była płytka.

Z zewnątrz robiło to wrażenie zasłonki. Od środka żadna ofiara, nawet ta, której by się w jakiś sposób udało uwolnić z pęt, nie zdołałaby otworzyć okienka i wezwać kierowców innych pojazdów na pomoc.

Ponieważ w ciasnym pomieszczeniu nie było już żadnych innych sprzętów, jedynym miejscem, w którym Chyna mogłaby jeszcze szukać broni, był przylegający do sypialni rodzaj schowka czy garderoby. Okrążyła więc łóżko i podeszła do umocowanych na szynie u sufitu drzwi harmonijkowych.

Odsunęła drzwi, które złożyły się po lewej stronie, odsłaniając wnętrze, a w nim... trupa mężczyzny.

Szok był tak wielki, że Chynę rzuciło z powrotem na łóżko. Materac podciął jej kolana, w wyniku czego mało nie upadła do tyłu na Laurę. Wprawdzie udało jej się utrzymać równowagę, ale wypuściła z ręki nóż.

Wyglądało na to, że tylna ściana garderoby została wzmocniona przyspawanymi do boku pojazdu stalowymi płytami, do których z kolei przyśrubowano dwa szeroko rozstawione stalowe pierścienie. Zwłoki wisiały na nich uczepione za zamknięte na przegubach rąk kajdany, przywodząc na myśl Ukrzyżowanie. Stopy mężczyzny - jak stopy Chrystusa - też złączone razem, nie były jednak przybite, ale przyczepione specjalną szeklą do pierścienia umocowanego w podłodze.

Chłopak był młody, z pewnością przed dwudziestką - siedemnasto - czy może osiemnastoletni. Jego szczupłe, blade ciało, odziane tylko w płócienne białe szorty, było paskudnie zmasakrowane. Głowa nie zwisała na piersi, tylko przekrzywiona na bok spoczywała na bicepsie uniesionego lewego ramienia. Ofiara miała gęste, czarne, kędzierzawe włosy; powieki zamkniętych oczu morderca zszył mocno zieloną nicią. Dwa guziki, przyszyte żółtą nitką do górnej wargi, połączone były z parą podobnych guzików przyszytych do wargi dolnej.

Chyna uświadomiła sobie, że mówi coś do Boga, że z jej ust wydobywa się bezładny błagalny bełkot. Zacisnęła zęby, dławiąc się słowami, chociaż to, że przebiją się przez warkot silnika i szum opon i dotrą aż na przód wozu, było zupełnie nieprawdopodobne.

Zaciągnęła plastikową harmonijkę. Mimo że cienka i lekka, zapadła ciężko jak drzwi sejfu pancernego. Magnetyczny zamek zaskoczył z trzaskiem przypominającym łamanie kości.

W żadnym ze znanych jej podręczników nie natrafiła na opis zbrodni o charakterze socjopatycznym na tyle plastyczny, by odczuwała potrzebę zaszycia się w najdalszym kącie z kolanami podciągniętymi pod brodę, objęta ramionami. Zrobiła to właśnie teraz.

Musi się wziąć w garść, i to szybko, ale najpierw powinna opanować rozszalały oddech. Wciągała powietrze spazmatycznymi haustami, ale im głębiej i szybciej oddychała, tym bardziej mąciło jej się w głowie, a mrok zawężał pole widzenia. Miała uczucie, jakby patrzyła wzdłuż ciemnego tunelu w kierunku znajdującej się na jego drugim końcu obskurnej sypialni wozu kempingowego.

Powtarzała sobie, że ukryty w garderobie chłopak był już z pewnością martwy, kiedy oprawca zabrał się do igły. A jeśli nie martwy, to przynajmniej nieprzytomny. Postanowiła przestać o tym myśleć; takie myśli sprawiały, że tunel stawał się dłuższy i węższy, sypialnia bardziej odległa, światła mroczniejsze.

Ukryła twarz w zimnych dłoniach, ale twarz wydawała się jeszcze zimniejsza. Nie wiadomo dlaczego przed oczyma stanęła jej jak żywa twarz matki. I nagle zrozumiała.

Dla matki perspektywa zbrodni i przemocy miała posmak romantycznej przygody. Przez jakiś czas żyły obie w komunie w Oakland, gdzie wszyscy mówili o potrzebie uczynienia świata lepszym i gdzie dorośli najczęściej spędzali wieczory przy stole kuchennym popijając wino, paląc trawę i dyskutując o tym, jak znieść znienawidzony system, a czasem grając w bezika lub w oko i planując wprowadzenie Utopii. Niektórzy zbyt byli owładnięci ideą rewolucji, by się interesować czymkolwiek innym. Mówiono o tym, jak łatwo można powysadzać mosty i tunele paraliżując transport, jak wprowadzić całkowity chaos w telekomunikacji niszcząc instalacje - i wreszcie przekonywano o konieczności puszczenia z dymem wszystkich fabryk przetwórstwa mięsnego, żeby położyć kres brutalnemu mordowaniu zwierząt. Dla zapewnienia środków na finansowanie wszystkich tych przedsięwzięć projektowano skomplikowane rabunki banków i śmiałe napady na wozy pancerne przewożące pieniądze. Droga prowadząca do pokoju i wolności często bywa poznaczona kraterami eksplozji i usiana trupami. Po Oakland, Chyna wraz z matką wyruszyły w drogę, by po kilku tygodniach znów wylądować w Key West, u starego przyjaciela Jima Woltza, żarliwego nihilisty tkwiącego po uszy w handlu narkotykami i nielegalnym handlu bronią stanowiącym produkt uboczny tego pierwszego procederu. Pod swoim domem położonym nad oceanem Jim Woltz wykopał bunkier, w którym zgromadził osobistą kolekcję liczącą dwieście sztuk broni palnej. Matka Chyny, Anna, była piękną kobietą, nawet w złe dni, kiedy nękała ją depresja, a jej zielone oczy stawały się szare od smutków i rozpaczy, których przyczyn nie potrafiła wyjaśnić. Ale przy tamtym stole kuchennym w Oakland czy w chłodnym bunkrze pod domem w Key West - w gruncie rzeczy zawsze, kiedy u jej boku znajdował się mężczyzna w rodzaju Woltza - jej porcelanowa cera stawała się jeszcze jaśniejsza niż zwykle, niemal przezroczysta, podniecenie ożywiało delikatne rysy i w jakiś magiczny sposób Anna nabierała wtedy wdzięku, giętkości i elegancji, stawała się też bardziej skora do uśmiechu. Perspektywa przemocy rozświetlała jej piękną twarz blaskiem promiennym jak zachód słońca na Florydzie, a szmaragdowozielone oczy stawały się w takich chwilach zniewalające i nieodgadnione jak wody Zatoki Meksykańskiej, gdy ciemnieją o zmierzchu.

Mimo że perspektywa przemocy mogła mieć romantyczny posmak, rzeczywistość oznaczała zawsze krew, kości, rozkład i pył. Rzeczywistość to Laura na łóżku i martwy młody mężczyzna ukryty za harmonijkowymi drzwiami garderoby.

Chyna siedziała, kryjąc w zimnych dłoniach jeszcze zimniejszą twarz, świadoma tego, że nigdy nie będzie tak intrygująco piękna jak matka.

W końcu zdołała zapanować nad oddechem.

Samochód jechał, przypominając jej o nocach, kiedy jako dziecko sypiała w pociągach, autobusach i na tylnych siedzeniach samochodów, ukołysana miarowym ruchem pojazdu i szumem opon, niepewna, dokąd ją matka zabiera, i marząca o tym, by należeć do jednej z rodzin pokazywanych w programach telewizyjnych - z zapijaczonymi, ale kochającymi rodzicami, z zabawnym sąsiadem, często lekkomyślnym, choć nigdy złośliwym, i z psem, który zna parę sztuczek. Jednak marzenia miały to do siebie, że się nie spełniały, więc Chyna budziła się z koszmarów sennych, wyglądając przez okna na obce krajobrazy i prosząc Boga, żeby ta kolejna podróż trwała wiecznie. Droga bowiem obiecywała spokój, a miejsce przeznaczenia z reguły okazywało się piekłem.

Tym razem miało być nie inaczej. Obojętne, dokąd zmierzali, Chyna nie miała ochoty tam jechać. Chciała wysiąść pomiędzy jednym a drugim celem podróży z nadzieją na znalezienie drogi do lepszego życia, o które tak rozpaczliwie walczyła przez ostatnie dziesięć lat.

Wyszła z kąta sypialni, żeby podnieść nóż, który wypuściła z ręki, kiedy ją odrzuciło na widok martwego mężczyzny. Potem obeszła łóżko i zgasiła lampkę nocną.

Przebywanie w ciemności ze zmarłymi jej nie przerażało; niebezpieczni byli tylko żywi.

Samochód ponownie zwolnił i skręcił w lewo. Chyna przechyliła się w przeciwnym kierunku, żeby utrzymać równowagę.

Z pewnością wjechali właśnie na autostradę stanową nr 29. Gdyby skręcili w prawo, pojechaliby wzdłuż doliny Napa na południe, do miasta Napa. Nie bardzo wiedziała, jakie miejscowości poza St. Helena i Calistogą leżały na północy.

Ale nawet pomiędzy miastami musiały być winnice, farmy i różne wiejskie gospodarstwa. Gdziekolwiek wysiądzie, z pewnością w jakiejś rozsądnej odległości znajdzie pomoc.

Po omacku doszła do drzwi i przystanęła z ręką na gałce, czekając, aż instynkt znów jej podpowie, co robić. Prawie całe życie Chyny przypominało balansowanie na napiętej linie i pewnej szczególnie trudnej nocy, kiedy miała dwanaście lat, doszła do wniosku, że instynkt to w gruncie rzeczy nic innego, jak cichy głos Boga. Modlitwy są wysłuchiwane, ale trzeba oczekiwać odpowiedzi i wierzyć. W wieku lat dwunastu Chyna zapisała w swoim dzienniku: „Pan Bóg nie krzyczy - On szepcze, i w tym szepcie kryje się wskazówka, jak postępować”.

Czekając na ten szept, myślała o martwym chłopaku w garderobie, z pewnością zabitym tego samego dnia, i o Laurze, jeszcze ciepłej, leżącej na zapadniętym łóżku. Sara, Paul, brat Laury Jack, żona Jacka Nina - sześć osób zamordowanych w przeciągu dwudziestu czterech godzin. Pożeracz pająków nie był zwykłym zabójcą-socjopatą. Był na głodzie, trawiła go potrzeba, pragnienie zabijania. Ale Chyna, która chciała pójść w ślady swoich mistrzów, robiąc doktorat z kryminologii - nawet gdyby miało to dla niej oznaczać sześć lat pracy w charakterze kelnerki - czuła, że ten facet nie jest tylko po prostu na głodzie. Czuła, że ma do czynienia z kimś nieobliczalnym, tylko częściowo przystającym do stereotypów znanych jej z dziedziny psychologii zboczeń, z kimś tak odmiennym jak przybysz z kosmosu, z morderczą machiną, bezlitosną i niezwyciężoną. Nie ma mowy, żeby mu się wymknęła, jeśli nie posłucha cichego szeptu instynktu.

Przypomniała sobie, że siedząc wtedy przez chwilę za kierownicą, widziała duże lusterko wsteczne. Samochód nie miał tylnego okna i lustro zapewniało kierowcy widok saloniku i jadalni, które miał za sobą. Mógłby nawet widzieć wszystko, aż do końca korytarza, do łazienki i sypialni, a przy odrobinie szczęścia mógłby zerknąć w lustro akurat w momencie, kiedy Chyna otwierałaby drzwi i wysiadając z samochodu byłaby widoczna.

Kiedy uznała, że nadszedł właściwy moment, otworzyła drzwi.

Wreszcie coś pozytywnego, dobry omen: górne światło w korytarzu było zgaszone.

Stojąc w mroku, cichutko zamknęła za sobą drzwi sypialni.

Lampa nad stołem jadalnym paliła się jak poprzednio. Z przodu wozu jarzyła się zielono deska rozdzielcza, a reflektory za przednią szybą przypominały srebrzyste miecze.

Chyna przesunęła się obok łazienki i po wyjściu z opiekuńczego cienia przykucnęła za boczną ścianą wyłożonej boazerią wnęki jadalnej. Spojrzała przez półkolistą lożę na odległą o jakieś siedem metrów głowę kierowcy.

Wydał jej się w jakiś sposób bardzo bliski i - po raz pierwszy - bezbronny.

Mimo to nie była taka głupia, żeby przeczołgać się do przodu i zaatakować go w chwili, kiedy prowadził samochód. Gdyby usłyszał, jak się zbliża, albo spojrzał w lusterko wsteczne, mógłby gwałtownie skręcić kierownicę czy nadepnąć na pedał hamulca i wtedy Chyna by się przewróciła, a on zatrzymałby samochód i dopadł jej, zanim zdążyłaby dosięgnąć tylnych drzwi, albo obróciłby się razem z całym siedzeniem i ją zastrzelił.

Drzwi, przez które morderca wniósł Laurę, znajdowały się tuż obok, na lewo od Chyny. Siedziała na podłodze, z nogami na stopniu, twarzą do nich, zasłonięta przed wzrokiem kierowcy wnęką jadalną.

Odłożyła nóż. Gdyby wyskoczyła, najprawdopodobniej skończyłoby się to upadkiem i turlaniem po ziemi, a wtedy, mając nóż w ręku, łatwo mogłaby się nim przebić.

Nie zamierzała jednak wyskakiwać, dopóki mężczyzna nie zatrzyma wozu albo nie wejdzie w zakręt na tyle ostry, że będzie musiał w znacznym stopniu zmniejszyć szybkość. Nie mogła ryzykować złamania nogi czy utraty przytomności, bo to by jej uniemożliwiło ucieczkę i ukrycie się. Gdyby uległa kontuzji, mężczyzna zaparkowałby na poboczu autostrady i wrócił do niej na piechotę.

Nie miała wątpliwości, że od razu zorientowałby się, że chce uciec. Usłyszałby, jak otwiera drzwi albo jak wiatr w nich świszczę, i widziałby jej ucieczkę w lusterku wstecznym lub bocznym. Nawet gdyby przyjąć mało prawdopodobną wersję wypadków - że nie zostanie zauważona - to przecież wiatr i tak głośno zatrzaśnie za nią drzwi. A wtedy morderca zacznie podejrzewać, że od jakiegoś czasu nie był sam na sam ze swoją kolekcją trupów, zjedzie z autostrady i w panice wróci zobaczyć, co się dzieje.

Zresztą może i bez paniki. Znacznie bardziej prawdopodobne, że rozpocznie metodyczne poszukiwania z ponurą determinacją i sprawnością maszyny.

Samochód zwolnił, a serce Chyny skoczyło jak szalone. Widząc, że kierowca dalej redukuje szybkość, przykucnęła na górnym stopniu i położyła rękę na klamce.

Kiedy wóz zatrzymał się, Chyna próbowała otworzyć drzwi - jednak bez skutku.

Nie mogła znaleźć żadnego zatrzasku.

Przypomniała sobie zgrzyt, który usłyszała będąc w sypialni, kiedy pożeracz pająków wrócił do wozu i zamykał drzwi.

Zgrzyt, zgrzyt. Był to prawdopodobnie odgłos obracanego klucza.

Może w wozie był zamek ze specjalnym zabezpieczeniem ze względu na dzieci - żeby nie wypadły w czasie jazdy. A może ten pieprznięty skurwysyn sam przerobił zamkniecie, żeby uniemożliwić włamanie czy wizytę przypadkowego intruza, który mógłby się natknąć na jakieś zakute w kajdanki trupy z pozaszywanymi ustami i oczami. Jeśli się trzyma w sypialni ludzkie zwłoki, ostrożności nigdy nie za wiele. Przezorność nakazuje zastosowanie wszelkich możliwych środków zabezpieczających.

Samochód przejechał przez skrzyżowanie i znów zaczął nabierać szybkości.

Powinna wiedzieć, że ucieczka nie będzie łatwa. Nic nie jest łatwe. Nigdy.

Usiadła wsparta o bok wnęki jadalnej, twarzą do drzwi, myśląc gorączkowo.

Wcześniej, kiedy wracała z kabiny kierowcy, zauważyła z przodu po drugiej stronie, za fotelem pasażera, jeszcze jedne drzwi. W większości tego typu wozów było tylko dwoje drzwi, ale to musiał być stary model, trzydrzwiowy. Chyna nie miała jednak ochoty iść do przodu i tamtędy próbować ucieczki. Nie chciała tego robić z tych samych powodów, dla których nie zdecydowała się zaatakować mordercy od tyłu: mógł zobaczyć, jak nadchodzi, nagłym zahamowaniem zwalić ją z nóg i zastrzelić, zanim zdążyłaby się pozbierać.

No cóż, przynajmniej jedno mogła zapisać na swoją korzyść: nie wiedział, że ma pasażerkę.

Jeżeli więc nie może po prostu otworzyć drzwi i wyskoczyć, jeżeli została zmuszona do tego, żeby go zabić, to nie pozostaje jej nic innego, jak tylko czekać w ukryciu, a potem zaatakować skurwysyna znienacka, wypruć mu flaki, przejść przez jego trupa i wydostać się przodem. Jeszcze parę minut temu była gotowa go zabić - bez trudu ponownie wprawi się w stan takiej gotowości.

Przenikające podłogę wibracje silnika powodowały, że pośladki Chyny były na pół zdrętwiałe; żałowała, że niecałkowicie. Wykładzina dywanowa nie amortyzowała wstrząsów w dostatecznym stopniu i dziewczyna zaczęła odczuwać dotkliwy ból kości ogonowej. Przenosiła ciężar ciała z jednego pośladka na drugi, nachylała się do przodu i odginała do tyłu, ulga jednak nie trwała dłużej niż kilka sekund. Ból promieniował aż na plecy, nasilając się z każdą chwilą.

Dwadzieścia minut, pół godziny, czterdzieści minut, godzina i dłużej - Chyna skracała sobie mękę, wymyślając różne scenariusze swojej ucieczki, gdy wóz kempingowy wreszcie się zatrzyma i kierowca wysiądzie. Musi się skoncentrować. Przekalkulować wszystko do najdrobniejszych szczegółów. Przewidzieć tysiące ewentualności. Ale nie mogła myśleć o niczym innym, tylko o bólu.

W samochodzie panował chłód, a do wnęki, w której znajdowały się stopnie, nie docierało żadne ogrzewanie. Wibracje silnika i drgania wywołane nierównościami nawierzchni przenikały podeszwy butów Chyny, nieubłaganie katując jej pięty i stopy. Zaczęła poruszać palcami w obawie, że kiedy przyjdzie czas działania, w zdrętwiałych stopach i łydkach dostanie kurczu, który ją unieruchomi.

Z dziwnym rozbawieniem, niepokojąco bliskim rozpaczy, pomyślała: pal sześć sprawiedliwość. Teraz daj mi, Boże, wygodne krzesło, żebym mogła na nim posadzić swój udręczony tyłek, żebym mogła choć przez chwilę odpocząć i przywrócić nogom normalną temperaturę, a potem, jeśli chcesz, możesz sobie zabrać moje życie.

Przedłużająca się bezczynność wywołała uczucie pogłębiającej się depresji. Wcześniej, jeszcze w domu, kiedy po raz pierwszy usłyszała intruza, zanim jeszcze wszedł do pokoju gościnnego, wiedziała, że bezpieczeństwo to ruch. Teraz od ruchu zależało także jej emocjonalne bezpieczeństwo. Ale okoliczności wymagały, żeby się właśnie nie ruszała, żeby czekała. Miała zbyt wiele czasu na myślenie i zbyt wiele niepokojących spraw do rozpamiętywania.

W jej oczach wezbrały łzy i doszła do wniosku, że ból pośladków, kręgosłupa czy lodowata drętwota nóg to tylko pozór cierpienia - prawdziwy ból miała w sercu: mękę, którą musiała tłumić od chwili, kiedy znalazła Paula i Sarę, kiedy poczuła amoniakalny zapach nasienia w pokoju Laury i zobaczyła metalicznie połyskujące w mroku ogniwa łańcucha. Ból fizyczny był jedynie nędznym pretekstem do płaczu.

Gdyby jednak sobie pofolgowała, musiałaby wylać morze łez - za Paula, za Sarę, za Laurę, za cały żałosny rodzaj ludzki - i ten płacz przerodziłby się w bezsensowny akt żalu wywołany poczuciem, że nadzieja, która nam tak ciężko przychodzi, tak często obraca się w koszmar.

Poddanie się łzom byłoby takie łatwe, przynoszące ulgę. Jednak byłyby to zarazem samolubne łzy klęski, które nie tylko oczyściłyby jej serce z żalu, ale także uwolniły ją od potrzeby troszczenia się o kogokolwiek, o cokolwiek. Kiedy morderca usłyszałby jej szloch i zastałby ją siedzącą nad stopniami przy drzwiach, z pewnością by ją ogłuszył, zawlókł do sypialni i zgwałcił obok ciała jej przyjaciółki. Przeżyłaby chwile przerażenia, jakiego nie zaznała w życiu, ale przynajmniej wszystko to trwałoby krótko. I tym razem byłoby ostateczne. Uwolniłby ją raz na zawsze od potrzeby dociekania „dlaczego”, od męki nieustannego spadania z kruchej platformy nadziei na dno rozpaczy.

Od dawna, być może od tamtego okropnego wieczoru swoich ósmych urodzin i oszalałego karalucha, Chyna wiedziała, że bycie ofiarą często oznaczało czyjś świadomy wybór. Jako dziecko nie potrafiła wyartykułować tego intuicyjnego przekonania i nie wiedziała, dlaczego tak wielu ludzi cierpi; z wiekiem zaczęła dostrzegać w tym brak poczucia własnej wartości, masochizm i słabość.

Nie całe nasze cierpienie spoczywa w rękach losu; najczęściej sami ściągamy je sobie na głowę.

Chyna nigdy nie chciała występować w roli ofiary, zawsze wybierała opór, walkę, zawsze trzymała się nadziei, broniła swojej godności, wierzyła w przyszłość. Ale postawa ofiary miała swoje uroki - oznaczała zwolnienie od odpowiedzialności i troski o cokolwiek. Strach przeradza się w rezygnację; poczucie klęski budzi litość nad sobą.

Dygotała w stanie skrajnego emocjonalnego pobudzenia, niepewna, czy zdoła zachować równowagę, czy też podda się i upadnie.

Samochód znów zwolnił. Skręcali w prawo, coraz bardziej wytracając szybkość. A może nawet zjeżdżali z autostrady, żeby się zatrzymać.

Ponownie spróbowała klamki. Wiedziała, że drzwi są zamknięte, mimo to ponawiała te próby - nie potrafiła ot tak po prostu dać za wygraną.

Wjeżdżając na niewielkie wzniesienie, dalej tracili szybkość.

Krzywiąc się z bólu w łydkach i udach i jednocześnie czując ulgę, Chyna uniosła się i spojrzała do przodu.

Widok głowy mordercy od tyłu - najbardziej chyba znienawidzony w jej życiu - na nowo obudził w niej gniew. Mózg ukryty w tej kostnej czaszy aż buzował od zbrodniczych fantazji. Jakie to potworne, że on żyje, a Laura leży martwa. Że znów zobaczy zachód słońca i będzie czerpał z niego radość, że zakosztuje smaku brzoskwini, poczuje zapach kwiatów. Tył czaszki tego człowieka kojarzył się Chynie z gładkim chitynowym pancerzem owada i była przekonana, że gdyby go kiedykolwiek dotknęła, okazałby się tak zimny, jak wędrujący po jej ciele karaluch.

Za kierowcą, za przednią szybą, na szczycie wzniesienia, ku któremu zmierzali, pojawił się budynek, niewyraźny i trudny do zidentyfikowania.

Kilka wysokich lamp sodowych rzucało żółte siarczane światło.

Chyna znów ukucnęła za wnęką jadalną.

Wzięła do ręki nóż.

Osiągnęli szczyt wzniesienia i znów, stale zwalniając, znaleźli się na równej drodze.

Obróciwszy się tyłem do wyjścia, dziewczyna postawiła lewą nogę na niższym stopniu, a prawą na wyższym. Plecami oparta o zamknięte drzwi, przyczajona w cieniu, poza zasięgiem światła palącej się we wnęce lampy, szykowała się do ataku na mordercę, gdyby dał jej szansę i przyszedł na tył wozu.

Z głębokim westchnieniem hamulców pneumatycznych samochód zatrzymał się wreszcie.

Bez względu na to, gdzie się znajdowali, w pobliżu mogli być ludzie. Ludzie, którzy przyjdą Chynie z pomocą.

Tylko czy byliby dostatecznie blisko, żeby ją usłyszeć, gdyby zaczęła krzyczeć?

A nawet gdyby ją usłyszeli, to czy zdążyliby na czas? Z pewnością morderca byłby przy niej pierwszy, z bronią gotową do strzału.

Może się zatrzymali na przydrożnym parkingu: kilka stolików, tablica z ostrzeżeniem o niebezpieczeństwie pożaru, toalety. Może morderca zrobił przerwę w podróży, żeby skorzystać z szaletu publicznego albo z klozetu wewnątrz samochodu. O tej martwej godzinie świtu, po trzeciej nad ranem, mogli być tu jedynymi podróżnymi, więc nikt by nie usłyszał jej wołania o pomoc.

Morderca wyłączył silnik.

Cisza. Żadnych wibracji.

Kiedy wóz ogarnął całkowity bezruch, Chyna zaczęła dygotać. Drżenie mięśni brzucha. Znów strach. Tak bardzo chciała żyć.

Wolałaby, żeby mężczyzna wysiadł i dał jej szansę ucieczki, ale przypuszczała, że raczej skorzysta z toalety wewnątrz wozu. A wtedy musi przejść koło niej. Jeżeli nie będzie mogła uciec, musi z nim skończyć.

Zaczęła się bezsensownie zastanawiać, czy to, co by z niego wyciekło, gdyby go przebiła nożem, byłoby krwią, czy może jakąś białawą substancją jak po rozgnieceniu karalucha.

Nasłuchiwała ciężkich kroków i głuchego tąpnięcia, gdy postawi nogę na jakimś słabym spojeniu podłogi, ale wszędzie panowała cisza. Może w tej chwili przeciąga się, porusza zdrętwiałymi ramionami, rozciera byczy kark, strząsając z siebie zmęczenie podróży.

Albo może ją mimo wszystko zobaczył w lusterku wstecznym z twarzą błyszczącą jak księżyc w pełni w świetle lampy stojącej na stole w jadalni. Może się wysunął z fotela kierowcy i teraz skrada się do niej, omijając znane sobie skrzypiące miejsca w podłodze. Zaraz się wśliznie do loży jadalnej, przechyli przez oparcie i strzeli do niej, przyczajonej na stopniach, z bliska. Strzeli jej w twarz.

Uniosła głowę i spojrzała w lewo. Była za nisko, żeby zobaczyć lampę wiszącą nad stołem; widziała tylko jej blask. Zastanawiała się, czy będzie moment ostrzeżenia, czy też morderca po prostu wyłoni się nagle z loży, otwierając do niej ogień.


Rozdział 4



Intensywność.

Wierzy w życie maksymalnie intensywne.

Siedząc za kierownicą, zamyka oczy i masuje zdrętwiały kark.

Próbuje pozbyć się bólu. Bólu, który przyszedł sam z siebie i sam z siebie minie w odpowiednim momencie. Nigdy nie zażywa tylenolu ani żadnych innych tego rodzaju świństw.

Stara się czerpać z bólu przyjemność - ile się tylko da. Czubkami palców wymacuje szczególnie bolesne miejsce na lewo od trzeciego kręgu szyjnego i mocno je uciska. W ciemności pod jego powiekami ból wywołuje kaskady białoszarych błysków, które są jak dalekie fajerwerki w wypranym z koloru świecie.

Co za przyjemność.

Ból to jeden z elementów życia. Akceptując go, można w cierpieniu znaleźć zadziwiającą satysfakcję. A co ważniejsze, intensywne przeżywanie własnego bólu ułatwia czerpanie przyjemności z bólu innych.

Dwa kręgi niżej wymacuje jeszcze boleśniejsze miejsce - efekt zapalenia ścięgna czy mięśnia, cudowny mały ukryty w ciele guziczek, który po naciśnięciu powoduje ból miło promieniujący do ramienia i wzdłuż mięśnia czworobocznego. Początkowo dotyka tego miejsca delikatnie, jakby w miłosnej pieszczocie, pojękując z cicha, a potem atakuje je ostro, wywołując rozkoszne cierpienie, które sprawia, że z sykiem wciąga powietrze przez zaciśnięte zęby.

Intensywność.

Nie spodziewa się, że będzie żył wiecznie. Jego czas w tym ciele jest ograniczony, a zatem cenny i dlatego nie może zostać zmarnowany.

Nie wierzy w reinkarnację ani w żadne inne formy życia pozagrobowego, o których mówią największe religie świata - chociaż od czasu do czasu czuje, że jest bliski objawienia. Skłania się ku koncepcji duszy nieśmiertelnej, żywiąc nadzieje, że i jego dusza zostanie kiedyś uniesiona w wyższe rejony. Ale jeśli tak się stanie, to jedynie dzięki jego własnym śmiałym czynom, a nie żadnej łasce uświęcającej. Gdyby więc miał stać się bogiem, to dlatego, że żyje jak bóg - bez lęku, bez wyrzutów sumienia, bez żadnych ograniczeń, mając zmysły wyostrzone do granic możliwości.

Każdy czuje zapach róży i może się nim rozkoszować. Jednak on od dawna ćwiczy w sobie zdolność odczuwania destrukcji piękna, gniotąc w dłoni jej kwiat. Gdyby miał teraz różę i gdyby pogryzł jej płatki, mógłby poczuć nie tylko smak samej róży, ale i smak jej czerwieni; podobnie mógłby smakować żółtość jaskrów i błękit hiacyntów. Mógłby spróbować smaku pszczoły łażącej po kwiecie w odwiecznej misji zapylania, gleby, z której ten kwiat wyrasta, i wiatru, który go pieścił w lecie.

Nigdy jednak nie spotkał nikogo, kto by potrafił zrozumieć intensywność, z jaką on obcuje ze światem, i tę intensywność wyższego rzędu, do której dąży. Może z jego pomocą zrozumie to kiedyś Ariel. Teraz jest naturalnie jeszcze za młoda.

Ponowne uciśnięcie wrażliwego miejsca na karku. Ból. Wzdycha.

Z siedzenia pasażera bierze złożony płaszcz przeciwdeszczowy. Wprawdzie nie pada, ale musi zakryć poplamione krwią ubranie, zanim wejdzie do środka.

Mógł się przebrać przed opuszczeniem domu Templetonów, ale noszenie zakrwawionych rzeczy sprawia mu przyjemność. To go podnieca.

Wstaje z fotela kierowcy i wkłada płaszcz.

U Templetonów umył ręce, chociaż też wolałby je zostawić takie, jak były. Ale ubranie można bez trudu ukryć pod płaszczem, natomiast z rękami jest gorzej.

Nigdy nie wkłada rękawiczek. Oznaczałoby to, że się boi wpadki, a przecież on się nie boi.

Mimo że zarówno policja federalna, jak i stanowa ma jego odciski palców, to odciski, które zostawia na miejscu przestępstwa, nigdy nie będą pasowały do tamtych znajdujących się przy jego nazwisku. Jak cały świat, policja ma kompletnego bzika na punkcie komputeryzacji, a już w tej chwili większość banków odcisków palców istnieje w postaci cyfrowej. Ułatwia to szybki zapis i obróbkę obrazu. O wiele łatwiej manipulować danymi elektronicznymi niż tradycyjną kartoteką, ponieważ można to robić na znaczną odległość. Po co miałby się włamywać do tajnych archiwów, skoro może z drugiego końca kontynentu nawiedzać ich komputery jak duch. Dzięki swojej inteligencji, talentom i powiązaniom może manipulować danymi.

Używanie rękawiczek, nawet chirurgicznych, lateksowych, stwarzałoby barierę dla doznań zmysłowych. A on lubi, jak jego ręka sunie delikatnie po jedwabistym złotym puszku na udzie kobiety, lubi czuć pod palcami gęsią skórkę na ciele ofiary, delektować się buchającym od niej ciepłem, a potem, już po wszystkim, czuć, jak to ciepło powoli uchodzi. Kiedy zabija, musi, ale to bezwzględnie musi czuć wilgoć.

Odciski palców figurujące pod jego nazwiskiem w różnych bankach danych należą w rzeczywistości do młodego żołnierza piechoty morskiej. Bernarda Petaina, który zginął tragicznie podczas manewrów w Camp Pendleton wiele lat temu. Odciski palców, często krwawe, które on zostawia na miejscu zbrodni, nie pasują do żadnych ze znajdujących się w kartotekach wojska, FBI, Wydziału Komunikacji czy do jakichkolwiek innych.

Kończy zapinanie płaszcza, nastawia kołnierz i ogląda swoje ręce. Krew pod trzema paznokciami. Może to być równie dobrze smar albo brud. Nikt go przecież nie będzie podejrzewał.

On sam czuje zapach krwi na swoim ubraniu nawet przez czarny nylonowy płaszcz i podpinkę, ale inni nie są aż tacy wrażliwi.

Patrząc na brudne paznokcie, znów słyszy tamte krzyki, rozbrzmiewające pośród nocy jak najcudowniejsza muzyka, jakby dom Templetonów był salą koncertową, a on i głuche winnice jedyną publicznością.

Gdyby go kiedykolwiek złapano na gorącym uczynku, na nowo pobrano by mu odciski palców, odkryto jego manipulacje z komputerami i ostatecznie skojarzono z długą listą nie rozwiązanych morderstw. Ale on się tym nie przejmuje. Nigdy nie wezmą go żywcem, nigdy nie będą sądzić. A to, czego się o nim dowiedzą po jego śmierci, tylko przysporzy mu chwały.

Nazywa się Edgler Foreman Winston Vess. Z liter zawartych w jego nazwisku można by ułożyć długą listę słów związanych z siłą i władzą: DEMON, WOLA, GROT, GRAD, OGROM, TRON i inne. Jak również słów o bardziej abstrakcyjnych konotacjach, jak GLORIA, ETOS, MORES, MAG czy AMOR. Czasami lubi na koniec powiedzieć coś szeptem do swojej ofiary. Jego ulubione zdanie to: „Bóg się mnie boi”.

Zresztą sprawa odcisków palców czy innych dowodów zbrodni jest bez znaczenia, ponieważ nigdy nie zostanie złapany. Ma w tej chwili trzydzieści trzy lata i zabawia się w ten sposób już od dawna, a jeszcze nigdy nie znalazł się w prawdziwym niebezpieczeństwie.

Ze schowka między siedzeniami kierowcy i pasażera wyjmuje pistolet Heckler & Koch P7.

Wcześniej załadował już trzynastostrzałowy magazynek. Odkręca tłumik, ponieważ tej nocy nie zamierza odwiedzać żadnych innych domów. Poza tym tłumik jest już z pewnością zniszczony przez oddane strzały.

Od czasu do czasu śni na jawie, że jednak stało się niemożliwe i złapali go na gorącym uczynku, że został otoczony przez brygadę SWAT*. [* SWAT (ang.) Special Weapons and Tactics - Specjalna Broń i Taktyka (przyp. tłum.)] Z jego doświadczeniem i wiedzą byłaby to pełna napięcia, ekscytująca próba sił.

Jeżeli istnieje coś takiego jak tajemnica sukcesu Edglera Vessa, to polega ona na jego głębokim przekonaniu, że żaden splot wydarzeń nie może być ani dobry, ani zły, a jedno doświadczenie jakościowo lepsze od drugiego. Wygranie dwudziestu milionów dolarów na loterii nie jest czymś bardziej pożądanym niż dostanie się w ręce brygady specjalnej, i odwrotnie: potyczka z policją nie jest niczym gorszym od wygrania całych tych pieniędzy. Wartość wszelkich doświadczeń nie polega bowiem na ich pozytywnym czy negatywnym wpływie na życie, a jedynie na samej ich świetlistej potędze, na ładunku energii, stopniu okrucieństwa, różnorodności doznań zmysłowych, jakich dostarczają. Na intensywności.

Odkłada tłumik do schowka między siedzeniami.

Do prawej kieszeni płaszcza wrzuca pistolet.

Nie spodziewa się kłopotów, ale mimo to nie rusza się bez broni. Ostrożności nigdy nie za wiele. A poza tym nadarzają się różne okazje.

Kiedy znów siada na miejscu kierowcy, wyjmuje kluczyki ze stacyjki i sprawdza, czy hamulec jest dobrze zaciągnięty. Otwiera drzwi i wysiada.

Wszystkie osiem dystrybutorów jest samoobsługowych. Parkuje samochód na zewnętrznej z dwóch wysepek. Musi iść do kasjera do znajdującego się na terenie stacji benzynowej sklepu, zapłacić z góry i powiedzieć, z której pompy będzie korzystał, żeby mu ją otworzono.

Noc oddycha głęboko. Na większych wysokościach silne porywy wiatru gnają chmury z północnego zachodu na południowy wschód. Tu, na poziomie ziemi, słabsze chłodne podmuchy hulają pomiędzy dystrybutorami, przelatują ze świstem wzdłuż wozu kempingowego i trzepoczą połami płaszcza wokół nóg Vessa. Budynek sklepu - na dole ciemnożółte cegły, wyżej białe aluminium i wielkie okna wystawowe pełne towarów - wznosi się na tle wzgórz porośniętych dużymi krzewami; wiatr wzdycha wśród gałęzi głucho i tęsknie.

O tej porze na autostradzie 101 ruch jest niewielki. Przejeżdżające ciężarówki przecinają ten wiatr z krzykiem, który budzi dziwne, jurajskie skojarzenia.

Przy wewnętrznej wysepce pod żółtą lampą sodową stoi zaparkowany pontiac z rejestracją stanu Waszyngton. Poza wozem Vessa jest jedynym samochodem w zasięgu wzroku. Nalepka na zderzaku informuje: ELEKTRYCY WIEDZĄ, JAK SIĘ WTYKA.

Na dachu budynku sklepowego czerwony neon, umieszczony tak, żeby go było jak najlepiej widać z autostrady 101, głosi: OTWARTE 24 GODZINY NA DOBĘ. Czerwień to rodzaj dźwięku, który na autostradzie odróżnia każda przejeżdżająca ciężarówka. W czerwonym blasku ręce Vessa wyglądają tak, jakby ich nigdy nie mył.

Kiedy się zbliża do wejścia, szklane drzwi stają otworem i wychodzi z nich mężczyzna z torbą chipsów ziemniaczanych porcja rodzinna i opakowaniem sześciu puszek coca-coli. Jest to pucołowaty facet z długimi bokobrodami i sumiastym wąsem.

Mijając Vessa, pokazuje w niebo i mówi:

- Idzie burza.

- To dobrze. - Vess lubi burzę. A zwłaszcza lubi prowadzić samochód podczas burzy. Im bardziej ulewny deszcz, tym lepiej, i żeby niebo rozdzierały błyskawice, drzewa trzeszczały w porywach wiatru, a droga była śliska jak lód.

Mężczyzna z sumiastym wąsem idzie do pontiaca.

Vess wchodzi do sklepu zastanawiając się, co też może robić ten człowiek o tej porze na drodze w północnej Kalifornii.

Intryguje go mechanizm przelotnego zazębiania się ludzkich losów, zawsze kryjącego w sobie możliwość jakichś dramatycznych wydarzeń, które się czasem realizują, a czasem nie. Człowiek zatrzymuje się, żeby zatankować benzynę, kupuje chipsy i coca-colę, wymienia z jakimś nieznajomym parę słów na temat pogody i rusza w dalszą drogę. A nieznajomy mógłby pójść za nim do samochodu i spokojnie rozwalić mu strzałem czaszkę. Oczywiście wiązałoby się to z pewnym ryzykiem dla strzelającego, jednak niezbyt poważnym; można by to załatwić bardzo dyskretnie.

Być może przeznaczenie nie istnieje, ale powinno istnieć.

Mały sklep jest ciepły, czysty i jasno oświetlony. Na lewo od drzwi ciągną się trzy rzędy półek z typowymi towarami. Są to paczkowane artykuły żywnościowe, podstawowe leki, pisma ilustrowane, powieści kieszonkowe, pocztówki, maskotki do wieszania na lusterku wstecznym i najróżniejsze puszki, które kupują bądź ludzie zatrzymujący się na kempingach, bądź tacy jak Vess, podróżujący w domach na kółkach. Pod tylną ścianą stoją wysokie chłodziarki pełne piwa i rozmaitych napojów oraz dwie zamrażarki z lodami. Na prawo od drzwi znajduje się kontuar oddzielający stanowiska dwóch kasjerów i część biurową od pomieszczenia dla klientów.

Na tej zmianie są dwaj pracownicy, obaj mężczyźni. W dzisiejszych czasach nikt w takich miejscach nie pracuje w pojedynkę, i to jeszcze w nocy.

Facet przy kasie rejestrującej jest piegowatym rudzielcem niewiele po trzydziestce i ma na białym czole pięciocentymetrowej średnicy znamię, różowe jak surowy łosoś. To znamię w jakiś niesamowity sposób przywodzi na myśl zmarłego we wczesnym stadium życia płodowego embriona, który pozostawił na czole brata-bliźniaka odcisk swojego ciała.

Rudy kasjer czyta książkę. Kiedy podnosi głowę, Vess widzi, że jego oczy są szare jak popiół, ale czyste i bystre.

- Czym mogę służyć? - pyta.

- Stoję przy siódmym dystrybutorze - odpowiada Vess.

Radio jest nastawione na muzykę country. Alan Jackson śpiewa o północy w Montgomery, o wietrze, o lelku kozodoju, o przejmującym zimnie i duchu Hanka Williamsa.

- Jak pan będzie płacił? - pyta kasjer.

- Jeśli pozwolę sobie użyć jeszcze choćby raz karty kredytowej, Bank Amerykański wyśle kogoś, żeby mi nogi poprzetrącał - odpowiada Vess i kładzie na kontuarze studolarowy banknot. - Pewnie z grubsza wypadnie jakieś sześćdziesiąt zielonych.

Kombinacja piosenki, znamienia i przenikliwych szarych oczu kasjera - i może czegoś jeszcze - budzi w Vessie dziwny niepokój. Jakby za chwilę miało się wydarzyć coś szczególnego.

- Cena Bożego Narodzenia, którą wszyscy płacimy, prawda? - zagaduje kasjer wybijając należność.

- Tegoroczne Boże Narodzenie będę spłacał jeszcze w przyszłe Boże Narodzenie.

Drugi kasjer siedzi nieco dalej przy kontuarze na wysokim stołku. Nie ma przed sobą kasy, zajmuje się jakimiś rachunkami lub robi inwentaryzację - w każdym razie odwala jakąś papierkową robotę.

Vess początkowo nie zwrócił na niego uwagi i dopiero teraz uświadamia sobie, że to właśnie on wywołał w nim tamto dziwne poczucie czegoś szczególnego.

- Idzie burza - mówi.

Mężczyzna podnosi głowę znad rozłożonych papierów. Musi mieć niewiele ponad dwadzieścia lat i przynajmniej w połowie azjatycką krew; jest bardzo przystojny. Więcej niż przystojny. Kruczoczarne włosy, śniada cera, oczy połyskliwe jak oliwa i głębokie jak studnia. Jest też w jego urodzie coś miękkiego, coś na granicy zniewieściałości - ale niezupełnie.

Ariel byłaby nim zachwycona. Jest dokładnie w jej typie.

- Na niektórych przełęczach górskich jest tak zimno, że może spaść śnieg - mówi Azjata.

Ma przyjemny, melodyjny głos, który by z pewnością oczarował Ariel. Jest rzeczywiście pełen uroku.

Do kasjera wydającego resztę Vess mówi:

- Niech pan to na razie zatrzyma, będę brał jeszcze jakieś chipsy. Ale najpierw zatankuję.

Pospiesznie opuszcza sklep w obawie, że kasjerzy dostrzegą jego podniecenie.

Mimo że nie był w sklepie dłużej jak minutę, noc wydaje mu się znacznie zimniejsza, niż kiedy wchodził. Orzeźwiająca. Wyczuwa w powietrzu aromat sosen i świerków, a nawet napływający z północy zapach jodeł. Wdycha słodką zieloność gęsto zalesionych wzgórz, które ma za sobą, łapie rześką woń nadchodzącego deszczu, zaciąga się ozonem piorunów, które jeszcze nie zagrzmiały, napawa się ostrym strachem małych stworzeń, które już dygoczą na polach i w lasach w oczekiwaniu burzy.


Upewniwszy się, że mężczyzna opuścił samochód, Chyna, trzymając przed sobą nóż, przeszła chyłkiem do przodu.

Okna w pomieszczeniu jadalnym i w saloniku były zasłonięte, więc nie widziała nic na zewnątrz. Dopiero kiedy się znalazła w kabinie kierowcy, przez przednią szybę zobaczyła, że przyjechali na stację benzynową.

Nie miała pojęcia, gdzie może się znajdować morderca. Wysiadł nie dalej jak minutę temu. Może być w pobliżu samochodu, w odległości paru metrów od drzwi.

Nie słyszała, żeby otwierał wlew paliwa czy wkładał do niego końcówkę pompy. Ale ze sposobu, w jaki wóz był zaparkowany, wywnioskowała, że tankowanie musi się odbywać z prawej strony, a więc tam należało się go spodziewać.

Bała się ruszyć, ale jeszcze bardziej bała się zostać w wozie, wśliznęła się więc na siedzenie kierowcy. Światła były zgaszone i tablica rozdzielcza ciemna, jednak blask padający z wnęki jadalnej dostatecznie oświetlał Chynę, by była widoczna z zewnątrz.

Właśnie z sąsiedniego stanowiska odjechał jakiś pontiac, a jego tylne światła szybko pochłonęła ciemność.

Chyna zorientowała się, że wóz mordercy jest w tej chwili jedynym samochodem na stacji benzynowej.

W stacyjce nie znalazła kluczyków. Zresztą i tak by nie próbowała odjechać. Mogłaby tego próbować tylko tam, wśród winnic, gdzie nie było nadziei na żadną pomoc. Tu muszą być jacyś pracownicy, a poza tym w każdej chwili może ktoś nadjechać. Otworzyła drzwi i skrzywiła się, słysząc głośne skrzypienie. Zeskoczyła na ziemię, ale upadła i ze spoconej ręki wypuściła nóż, który zabrzęczał na asfalcie i potoczył się ginąc jej z oczu.

Pewna, że ściągnęła na siebie uwagę mordercy i że już za chwilę będzie przy niej, pozbierała się szybko i stanęła na nogi. Z rękami wyciągniętymi przed siebie w dramatycznym geście obrony obróciła się najpierw w lewo, potem w prawo. Ale pożeracza pająków nigdzie na jasno oświetlonym asfalcie nie było widać. Cicho zamknęła drzwi samochodu, rozglądając się dokoła w poszukiwaniu noża, jednak nigdzie nie mogła go dojrzeć. Nagle zamarła na widok mężczyzny wychodzącego z budynku w odległości jakichś stu pięćdziesięciu metrów od niej. Miał na sobie długi płaszcz i Chyna pomyślała, że to nie może być morderca, ale natychmiast przypomniała sobie dziwny szelest - jak gdyby materiału - który słyszała, zanim mężczyzna wysiadł z wozu.

Jedynym miejscem, w którym mogłaby się ukryć, były dystrybutory przy drugiej wysepce, jednak dzieliło ją od nich jakieś sto metrów otwartej i dobrze oświetlonej przestrzeni. Poza tym mężczyzna zbliżał się do tej samej wysepki, tyle że z drugiej strony. Bez wątpienia znalazłby się tam szybciej i złapał ją, zanim zdołałaby się ukryć.

Gdyby próbowała schować się za jego wozem, zauważyłby ją i usiłował dociec, skąd się wzięła. Jego psychoza miała prawdopodobnie charakter paranoiczny, więc z pewnością przyjąłby, że cały czas przebywała w jego samochodzie. I wtedy zacząłby ją ścigać. Do skutku.

Dlatego kiedy Chyna zobaczyła, jak wychodzi ze sklepu, padła płasko na asfalt. Licząc na to, że dystrybutory zasłonią mu widok, wczołgała się pod samochód.

Morderca nie krzyknął ani nie przyspieszył kroku. Nie zauważył jej.

Ze swojej kryjówki patrzyła, jak nadchodzi. Kiedy się zbliżył, w żółtym świetle lampy poznała jego czarne skórzane buty, te same, które jeszcze kilka godzin temu obserwowała spod łóżka w pokoju gościnnym Templetonów.

Obróciła głowę, żeby patrzeć, jak obchodzi samochód od tyłu i zatrzymuje się po prawej stronie wozu przy jednej z pomp.

Asfalt ziębił ją w uda, brzuch i piersi. Przez dżinsy i bawełniany sweter wysysał z niej całe ciepło, aż zaczęła dygotać.

Słuchała, jak morderca wyjmuje z uchwytu końcówkę węża, jak otwiera klapkę wlewu paliwa, zdejmuje zakrętkę. Obliczyła sobie, że napełnienie zbiornika zajmie mu kilka minut, i zaczęła już zawczasu wyczołgiwać się ze swojej kryjówki - zaraz po tym, jak usłyszała odgłos wkładania końcówki węża do wlewu.

W dalszym ciągu rozpłaszczona na brzuchu, dostrzegła nagle nóż. Leżał na asfalcie. Jakieś dziesięć metrów od przedniego zderzaka. Na ostrzu lśniło żółte światło.

Gdy wysuwała się na otwartą przestrzeń, ale jeszcze zanim wstała, usłyszała odgłos kroków. Zajrzała pod samochód i doszła do wniosku, że morderca musiał zamocować końcówkę węża specjalnym klipsem w otworze wlewu, bo znów gdzieś poszedł.

Nerwowo i tak cicho, jak to tylko było możliwe, wsunęła się z powrotem pod samochód. Słyszała, jak nad jej głową benzyna leje się do baku.

Mężczyzna przeszedł wzdłuż prawej strony wozu, okrążył przód i zatrzymał się przy drzwiach od strony kierowcy. Nie otworzył ich jednak. Stał chwilę bez ruchu, a potem podszedł do noża, schylił się i podniósł go.

Chyna wstrzymała oddech, chociaż to, że mężczyzna domyśli się pochodzenia noża, było praktycznie niemożliwe. Nigdy go przedtem nie widział. Nie mógł wiedzieć, że należał do Templetonów. I mimo że znalezienie noża na terenie stacji benzynowej, na podjeździe do jednego z dystrybutorów, było bezsprzecznie dziwne, to przecież nóż mógł z powodzeniem wypaść z pierwszego lepszego przejeżdżającego tedy samochodu.

Z nożem w ręku mężczyzna wsiadł do wozu, pozostawiając nie zamknięte drzwi.

Rozbrzmiewające nad głową Chyny na stalowej podłodze kroki przypominały dudnienie bębna szamana. Wywnioskowała, że morderca zatrzymał się we wnęce jadalnej.


Vess nie należy do ludzi, którzy we wszystkim widzą jakieś znaki czy zwiastuny. Jastrząb przelatujący na tle księżyca w pełni o północy nie stanowi dla niego ani zapowiedzi nieszczęścia, ani jakiegoś szczególnego powodzenia. Czarny kot przebiegający drogę, stłuczone lusterko, wiadomość o narodzinach dwugłowego cielęcia - żadna z tych rzeczy go nie niepokoi. We wszystkich działaniach towarzyszy mu silne przekonanie, że jest kowalem własnego losu i że duchowa transcendencja - o ile coś takiego w ogóle może się zdarzyć - stanowi jedynie wynik odważnego działania i maksymalnie intensywnego życia.

Mimo to jednak widok dużego rzeźnickiego noża zmusza go do zastanowienia. Ma on w sobie coś z totemu i niemal magiczną symbolikę. Vess kładzie go ostrożnie na ladzie kuchennej, światło lampy nadaje ostrzu wilgotny połysk.

Gdy podnosił nóż z asfaltu, ostrze było zimne, ale rękojeść zaskakująco ciepła, jakby w przewidywaniu gorąca jego dłoni.

Kiedyś poeksperymentuje z tym dziwnie porzuconym nożem, żeby się przekonać, czy stanie się coś szczególnego, gdy go użyje. W tej chwili jednak na nic mu się nie przyda.

Ma oczywiście pod ręką, w prawej kieszeni płaszcza, hecklera & kocha P7, ale nawet i ta broń w jego pojęciu nie dorasta do sytuacji.

Kasjerzy ze stacji znajdują się wprawdzie w strefie wielkomiejskiego zagrożenia domów towarowych 7-Eleven, ale wydają się dostatecznie cwani, żeby się zabezpieczyć. Nawet Beverly Hills i Bel Air zamieszkane przez bogatych aktorów i byłe gwiazdy futbolu nie są już nocami bezpieczne ani dla swoich mieszkańców, ani przed nimi. Ci dwaj z pewnością mają spluwy i wiedzą, jak się nimi posłużyć. Vess musiałby użyć broni o wyjątkowej skuteczności.

Otwiera szafkę na lewo od kuchenki. Na półce w podwójnym sprężynowym uchwycie tkwi automatyczny dwunastostrzałowy mossberg z krótką lufą. Vess wyjmuje broń z uchwytów i kładzie na blacie kuchennym.

Magazynek jest już naładowany. Mimo że Edgler Vess nie należy do Amerykańskiego Stowarzyszenia Automobilistów, to jednak kiedy podróżuje, jest przygotowany na każdą ewentualność.

W szafce trzyma pudełko zapasowych nabojów, otwarte dla wygody. Wyjmuje kilka i kładzie obok mossberga, mimo iż nie sądzi, żeby mu były potrzebne.

Szybko rozpina płaszcz, ale go nie zdejmuje. Przenosi pistolet z prawej zewnętrznej kieszeni do prawej wewnętrznej, na piersi. Tam też chowa zapasowe naboje.

Z szuflady kuchennej wyjmuje polaroid. Wkłada go następnie do kieszeni, z której właśnie wyjął hecklera & kocha P7. Z portfela wyciąga zdjęcie swojej dziewczyny Ariel i wsuwa je do tej samej kieszeni, w której jest aparat.

Nożem sprężynowym, jeszcze lepkim po tym wszystkim, do czego został użyty u Templetonów, wycina podszewkę lewej kieszeni i wydziera resztki materiału. Gdyby teraz wrzucił do kieszeni jakieś drobne, wypadłyby prosto na podłogę.

Wkłada broń pod połę rozpiętego płaszcza i trzyma ją przez dziurawą kieszeń. Kamuflaż jest skuteczny. Nie wygląda podejrzanie.

Szybko idzie do sypialni, a potem na przód wozu, ćwicząc krok. Może poruszać się swobodnie, broń nie obija mu się o nogi. Potrafi jednak brać przykład ze zwinności i szybkości tamtego pająka z domu Templetonów.

To, co zrobi szarookiemu kasjerowi ze znamieniem, jest mu całkowicie obojętne, ale z twarzą młodego Azjaty postanawia uważać. Musi mieć dla Ariel dobre fotki.


Chyna słyszała, jak nad jej głową morderca porusza się w obrębie wnęki jadalnej. Kiedy przenosił ciężar z nogi na nogę, rozlegało się skrzypienie podłogi.

Z miejsca, w którym się znajdował, nie mógł nic widzieć, chyba żeby odsunął zasłony. Przy odrobinie szczęścia mogłoby jej się udać uciec.

Gdyby została pod samochodem i poczekała, aż zatankuje i odjedzie, to potem mogłaby wejść do budynku i zadzwonić na policję.

Ale przecież znalazł nóż; na pewno próbuje dociec, skąd się wziął, i chociaż Chyna nie wyobrażała sobie, w jaki sposób mógłby wydedukować prawdę i na tej podstawie domyślić się jej obecności, to w sposób całkowicie irracjonalny była przekonana, że jeśli zostanie pod samochodem, on z pewnością ją tam znajdzie.

Wyczołgała się spod wozu, ukucnęła, rzuciła okiem w stronę otwartych drzwi, a potem okien. Zasłony były zaciągnięte.

Ośmielona, podniosła się, przeszła do wewnętrznej wysepki i stanęła pomiędzy pompami. Obejrzała się do tyłu, ale morderca pozostawał w wozie.

Z nocnych ciemności weszła w jasne światło i muzykę country. Za kontuarem na prawo siedziało dwóch pracowników stacji i właśnie zamierzała im powiedzieć, żeby wezwali policję, kiedy zobaczyła przez oszklone drzwi, które ledwie zdążyły się za nią zamknąć, jak tamten, mimo że jeszcze nie skończył tankować, wysiada z wozu i idzie w stronę sklepu.

Patrzył w dół. Nie widział jej.

Odsunęła się od drzwi.

Mężczyźni patrzyli na nią wyczekująco.

Gdyby im powiedziała, żeby wezwali policję, chcieliby wiedzieć dlaczego, a przecież nie było czasu na dyskusję, nie było czasu nawet na telefon. Zamiast tego powiedziała: „Bardzo was proszę, nie mówcie mu, że tu jestem, i zanim zdążyli jej odpowiedzieć, odeszła w drugi koniec sklepu wzdłuż półek wyładowanych po obu stronach towarami na wysokość niemal dwóch metrów. Kiedy kryła się za półkami, słyszała, jak drzwi się otwierają i do sklepu wchodzi morderca. Razem z nim wpadło do środka westchnienie wiatru, po czym drzwi się na powrót zamknęły.


Rudy kasjer i młody Azjata o aksamitnych, czarnych jak noc oczach patrzą na niego dziwnie, jakby wiedzieli o nim coś, czego nie powinni wiedzieć, i mało brakuje, by wyjął spod płaszcza spluwę i zabił ich bez żadnych wstępów. Tłumaczy sobie jednak, że źle ich rozumie, że są nim po prostu tylko zaintrygowani, jako że mimo wszystko jest postacią nietuzinkową. Ludzie często wyczuwają w nim tę jego szczególną siłę domyślając się, że prowadzi życie ciekawsze i pełniejsze niż oni. Na przyjęciach jest popularny i na ogół ma u kobiet powodzenie. A w tych mężczyznach, jak i w wielu innych, po prostu wzbudził zainteresowanie. Zresztą załatwiając ich tak od razu, bez słowa, pozbawiłby się całej przyjemności gry wstępnej.

W radio Alan Jackson skończył już śpiewać i Vess nastawiając ucha mówi z uznaniem:

- Cholernie lubię tę Emmylou Harris, a wy? Chyba nikt tak nie śpiewa tych rzeczy jak ona, nikt tak jak ona nie potrafi człowieka poruszyć do głębi, prawda?

- Tak, rzeczywiście jest dobra - odpowiada rudzielec. Początkowo wydawał się bardziej kontaktowy; teraz robi wrażenie powściągliwego.

Mężczyzna o egzotycznej urodzie nie odzywa się ani słowem. Jest niby tajemniczy bożek w tej świątyni Zen pełnej Twinkies, baloników Hersheya, orzeszków do piwa, krakersów i doritos.

- Lubię piosenki o rodzinie i ognisku domowym - oznajmia Vess.

- Pan na urlopie? - pyta rudzielec.

- Ja to właściwie zawsze jestem na urlopie, bracie.

- Pan chyba jeszcze za młody na emeryturę.

- Całe życie to urlop, jeśli spojrzeć na nie z właściwej strony. Trochę polowałem.

- Tu, w tych stronach? A na jaką zwierzynę jest teraz sezon? - dziwi się rudzielec.

Azjata nie mówi nic, ale jest czujny. Bierze z półki kiełbaskę Slim Jim i otwiera plastikowe opakowanie, nie spuszczając z Vessa oka.

Mężczyźni zupełnie nie podejrzewają, że w ciągu minuty będą martwi, i ta ich cielęca nieświadomość sprawia Vessowi ogromną frajdę. Bo to naprawdę może być zabawne - patrzeć, jak dramatycznie ich oczy się rozszerzą, kiedy padnie strzał.

Zamiast odpowiedzieć rudemu kasjerowi, Vess sam zadaje pytanie:

- A pan też jest myśliwym?

- Lubię wędkować - odpowiada tamten.

- Szczerze mówiąc, mnie to nigdy nie interesowało.

- Taki kontakt z przyrodą to wspaniała rzecz: łódka, jezioro, spokojna woda...

Vess potrząsa głową.

- W ich oczach nic nie widać. Rudzielec mruga speszony.

- W czyich oczach?

- Mam na myśli ryby. Te ich oczy są takie płaskie, szkliste. Jezu.

- Nigdy nie mówiłem, że są ładne. Ale nic nie smakuje lepiej, jak złowiony własnoręcznie łosoś czy pstrąg.

Edgler Vess przez chwilę słucha muzyki, pozwalając mężczyznom obserwować siebie. Piosenka rzeczywiście autentycznie go porusza. Czuje dojmującą samotność i tęsknotę kochanka oddalonego od domu. Jest człowiekiem wrażliwym.

Azjata odgryza kawałek slim jima. Je elegancko, prawie nie poruszając szczęką.

Vess decyduje, że zabierze nie dokończoną kiełbaskę dla Ariel. Będzie mogła dotknąć ustami tego samego miejsca, którego dotykał tamten. Ten intymny kontakt z pięknym młodym mężczyzną będzie jego prezentem dla Ariel.

- Z przyjemnością myślę o powrocie do domu, do mojej Ariel - mówi. - Czy to nie ładne imię?

- Bardzo ładne - odpowiada rudzielec.

- I wyjątkowo do niej pasuje.

- To żona? - Przyjacielski sposób bycia rudzielca nie jest już tak naturalny jak wtedy, kiedy Vess prosił go, żeby odblokował pompę numer siedem. Kasjer jest wyraźnie skrępowany, choć stara się nie dać tego po sobie poznać.

Czas ich przestraszyć, zobaczyć, jak zareagują. Ciekawe, czy któryś z nich się domyśli, co ich czeka.

- Gdzie tam - odpowiada Vess, - Więzy małżeńskie to nie dla mnie. Może kiedyś... A zresztą Ariel jest jeszcze za młoda, ma dopiero szesnaście lat.

Mężczyźni nie wiedzą, co odpowiedzieć. Szesnaście lat to połowa tego, co ma ten facet. Szesnaście lat to jeszcze dziecko. To karalne.

Ryzyko, jakie Vess podejmuje, jest podniecające. W każdej chwili może ktoś zjechać z autostrady, może się zjawić jakiś inny klient i jeszcze to ryzyko zwiększyć.

- Najpiękniejsze stworzenie pod słońcem - mówi Vess i oblizuje wargi. - Mówię o Ariel - dodaje.

Wyjmuje z kieszeni zdjęcie i kładzie je na kontuarze. Mężczyźni przyglądają mu się zdziwieni.

- Istny anioł - ciągnie Vess. - Porcelanowa cera. Po prostu zapiera dech. Na jej widok jajka ci grają jak kastaniety.

Rudy kasjer z ledwie ukrywanym niesmakiem patrzy na monitor znajdujący się na lewo od kasy rejestrującej i mówi:

- Właśnie się panu skończyło te sześćdziesiąt zielonych.

- Proszę mnie źle nie zrozumieć - podejmuje Vess. - Ja jej nigdy nawet nie tknąłem... w każdym razie nie w ten sposób. Od roku jest zamknięta w piwnicy, gdzie mogę ją oglądać, kiedy zechcę. Czekam, aż moja laleczka dojrzeje i stanie się jeszcze słodsza.

Mężczyźni gapią się na niego szklanymi, rybimi oczyma. Vess przez chwilę napawa się ich spojrzeniem, a potem uśmiecha się i mówi:

- Trochę was rozruszałem, co?

Żaden z mężczyzn nie odwzajemnia uśmiechu. Rudy kasjer, wyraźnie spięty, pyta:

- Czy będzie pan jeszcze coś kupował, czy mam wydać reszty?

Vess przybiera najpoważniejszy wyraz twarzy, na jaki go stać. Prawie się rumieni.

- Przepraszam, jeśli któregoś z panów uraziłem. Ale ze mnie już taki kawalarz. Uwielbiam robić numery...

- Ja mam szesnastoletnią córkę - oświadcza rudy kasjer - więc nie widzę w tym nic śmiesznego.

Vess mówi do Azjaty:

- Kiedy wracam z polowania, zawsze przywożę ze sobą jakieś trofea. Jak nie przymierzając matador ogon czy uszy byka... Czasami jest to po prostu zdjęcie, jako upominek dla Ariel. A pan z pewnością by się jej spodobał.

Z tymi słowy Vess unosi mossberga udrapowanego w połę płaszcza jak w czarny całun, ujmuje go w obie dłonie i jednym strzałem zmiata ze stołka rudego kasjera; zaraz potem ładuje broń od nowa.

A ten Azjata... Jakżeż jego oczy się rozszerzają. O, tego w oczach ryby nigdy nie zobaczy.

Jeszcze rudzielec nie zdążył się zwalić na podłogę, a już egzotyczny dżentelmen o bajecznych oczach sięga pod kontuar po broń.

Vess ostrzega:

- Nie waż się, bo ci właduję w dupę cały magazynek.

Mimo to Azjata wyciąga smitha & wessona 38 chiefs special, więc Vess chcąc nie chcąc mierzy ze swojej spluwy przez kontuar i wygarnia mu w pierś, żeby nie zepsuć pięknej twarzy. Mężczyzna spada ze stołka, wypuszczając broń z ręki, zanim leszcze zdążył oddać choćby jeden strzał.

Rudzielec krzyczy.

Vess podnosi klapę w kontuarze i wchodzi na teren służbowy.

Rudy kasjer, ten, na którego czeka w domu szesnastoletnia córka, leży na podłodze zwinięty jak embrion, w pozie przypominającej kształt znamienia na własnym czole. Obejmuje się rękami, jakby w obawie, że się rozpadnie. W radio Garth Brooks śpiewa Thunder Rolls. Teraz kasjer jednocześnie krzyczy i płacze. Jego krzyki odbijają się echem od grubych szyb w oknach, choć huk wystrzału jeszcze nie przebrzmiał. W każdej chwili może wejść do sklepu jakiś nowy klient; moment jest aż boleśnie intensywny.

Kolejny strzał wykańcza rudego kasjera.

Egzotyczny przystojniak jest nieprzytomny; za chwilę też będzie gotowy. Na szczęście jego twarz jest nietknięta.

Niby pielgrzym klękający przed sanktuarium, Vess pada na kolano, by jeszcze zdążyć, nim umierający wyda ostatnie tchnienie. Przypomina ono kruchy trzepot skrzydeł owada. Vess nachyla się i wdycha je głęboko wraz z zapachem slim jima. Teraz coś z wdzięku i urody Azjaty staje się jak gdyby i jego udziałem. Po piosence Brooksa następuje stary numer Johnny’ego Casha A Boy Named Sue, na tyle głupi, że może popsuć cały nastrój. Vess gasi radio.

Ładując broń, ogląda dokładnie pomieszczenie za kontuarem i dostrzega na ścianie rząd wyłączników. Są przy nich tabliczki z napisami informującymi, który wyłącznik obsługuje które światło. Vess gasi całe zewnętrzne oświetlenie, łącznie z neonem CZYNNE 24 GODZINY.

Kiedy na koniec gasi również świetlówki pod sufitem, sklep wcale nie pogrąża się w ciemności. Światełka w długim rzędzie chłodziarek jarzą się niesamowitym blaskiem za drzwiami z izolowanego szkła. Na ścianie wisi oświetlony zegar reklamujący piwo Coorsa, a lampa stojąca na kontuarze oświetla papiery, nad którymi pracował mężczyzna o wschodniej urodzie.

Mimo to cienie są głębokie, a stacja robi wrażenie nieczynnej. Mało prawdopodobne, żeby ktokolwiek zjechał tu z autostrady.

Naturalnie zastępca szeryfa na hrabstwo czy patrol drogowy mógłby się zainteresować, dlaczego stale otwarta stacja benzynowa została nagle zamknięta. Dlatego też Vess nie zwleka z tym, co mu jeszcze zostało do zrobienia.


Chyna, skulona i przyciśnięta plecami do ostatniego rzędu półek, najdalej jak tylko mogła od kontuaru kasjera, z jednej strony czuła się nadmiernie wyeksponowana przez światła wystaw po prawej, z drugiej zagrożona przez ciemności po lewej. Była przekonana, że w ciszy, jaka zaległa po strzelaninie i nagłym ustaniu muzyki, morderca słyszy jej spazmatyczny, urywany oddech. Nie mogła jednak opanować ani oddechu, ani drżenia, tak jak nie może opanować drżenia zając przyczajony w cieniu wilka.

Może mruczenie agregatów chłodziarek i zamrażarek mnie uratuje, pomyślała. Chciała się wychylić i spojrzeć najpierw w jedną, potem w drugą stronę, żeby sprawdzić, jak wygląda sytuacja w najbliższych pasażach między półkami, ale nie mogła się zdobyć na tyle odwagi. Żywiła jakąś szaleńczą pewność, że kiedy się wychyli, znajdzie się twarzą w twarz z pożeraczem pająków.

Wydawało jej się, że nie może być straszniejszego przeżycia od znalezienia ciał Paula i Sary, a potem Laury, jednak to było gorsze. Tym razem znajdowała się w pomieszczeniu, w którym dokonywano zbrodni, dostatecznie blisko, by nie tylko słyszeć krzyki, ale i odbierać je jak ciosy wymierzone w nią samą.

Sądziła, że morderca zamierza obrabować sklep, lecz przecież nie musiał zabijać pracowników, żeby dostać pieniądze. Widać było wyraźnie, że nie powoduje nim żadna konieczność. Zabił tych ludzi, bo mu to po prostu sprawiało przyjemność. Szedł za ciosem, był na głodzie.

Nad Chyną zapadła nie kończąca się noc. Jakby nastąpiła awaria kosmicznej machiny, zacięły się jakieś tryby. Gwiazdy zatrzymały się w miejscu. Koniec ze wschodami słońca. Z zamarzniętego nieba spływa na ziemię koszmarny chłód.

Coś błysnęło i Chyna obronnym gestem zasłoniła twarz. Po chwili zdała sobie sprawę, że to błyska w drugim końcu sklepu. Jeszcze raz.


Edgler Vess nie jest myśliwym, jak powiedział rudemu kasjerowi; jest koneserem kolekcjonującym ciekawe twarze, które najczęściej rejestruje kamerą swojej pamięci, ale od czasu do czasu również polaroidem. Wspomnienie wielkiej piękności codziennie ożywia jego myśli, stanowiąc podstawę przyjemnych marzeń.

Każdy błysk flesza zatrzymuje się w ogromnych oczach mężczyzny o egzotycznej urodzie, migocząc w nich, jakby był jego duchem uwięzionym za rogówkami i usiłującym się wydostać ze stygnącej cielesnej powłoki.

Kiedyś Vess zabił w Newadzie niezwykłej urody brunetkę, przy której Claudia Schiffer i Kate Moss wyglądały jak wiedźmy. Zanim ją starannie zniszczył, zrobił jej sześć zdjęć. Na trzech zdołał ją nawet groźbami skłonić do uśmiechu; uśmiech miała promienny. Raz na trzydzieści dni w ciągu trzech miesięcy, jakie nastąpiły po tym pamiętnym wydarzeniu, kroił na kawałki i zjadał jedno ze zdjęć, na których się uśmiechała, czerpiąc z owego aktu niszczenia piękna szczególną podnietę. Czuł potem ten uśmiech gdzieś w brzuchu i uważał, że dzięki temu sam staje się piękniejszy.

Nie pamięta nazwiska tamtej brunetki. Nazwiska nigdy nie miały dla niego znaczenia.

Ale znajomość nazwiska młodego mężczyzny o egzotycznej urodzie mogłaby się okazać pomocna, kiedy będzie opisywał Ariel ten epizod. Vess odkłada więc polaroid, przewraca zmarłego na bok i wyjmuje mu z kieszeni portfel.

W świetle lampy stojącej odczytuje z prawa jazdy nazwisko zabitego: Thomas Fujimoto.

Postanawia nazywać go Fuji. Jak górę.

Z powrotem chowa prawo jazdy do portfela, a portfel do kieszeni. Nie bierze żadnych pieniędzy ofiary. Nie ruszy też gotówki z kasy - wyjmie sobie tylko czterdzieści dolarów, które mu się należą. Nie jest złodziejem.

Po zrobieniu trzech zdjęć pozostaje mu już tylko dotrzymanie danej Fujiemu obietnicy i udowodnienie, że jest słowny. Zadanie niezbyt przyjemne, ale Vessowi wydaje się zabawne.

Teraz musi sobie poradzić z systemem bezpieczeństwa, który zarejestrował wszystko, co robił. Nad frontowymi drzwiami jest umieszczona kamera wideo skierowana na stanowiska kasjerów.

Edgler Foreman Winston Vess nie ma najmniejszej ochoty oglądać siebie w telewizyjnych wiadomościach. Kiedy się siedzi w więzieniu, intensywne życie jest praktycznie niemożliwe.


Chyna zdołała jakoś opanować oddech, ale serce waliło jej w piersi tak mocno, że przed oczami miała pulsujące obrazy, a w gardle czuła łomot tętnic szyjnych, jakby przechodziły przez nie potężne wstrząsy elektryczne.

Jak zwykle przekonana, że gwarancją bezpieczeństwa jest ruch, wychyliła się do światła i wyjrzała za róg w alejkę przed chłodziarkami. Mordercy nie było w zasięgu wzroku, ale słyszała, jak się porusza w drugim końcu sklepu: ukradkowe ruchy i szelest, jakby szczur myszkował wśród jesiennych liści.

Na rękach i kolanach, z żołądkiem zaciśniętym w nerwowym skurczu, przeczołgała się na tyle daleko, że mogła spojrzeć w wąskie przejście między półkami i poszukać wzrokiem czegoś, co by się nadawało na broń. Bez noża czuła się całkowicie bezbronna.

Niestety nie handlowano tu nożami. Najbliżej niej wisiały na specjalnych tabliczkach przywieszki do kluczy, obcinacze do paznokci, grzebyki kieszonkowe, sztyfty do tamowania krwi, opakowania wilgotnych chusteczek higienicznych, bibułki do czyszczenia okularów, karty do gry i jednorazowe zapalniczki.

Sięgnęła ręką i wzięła z półki zapalniczkę. Nie bardzo sobie wyobrażała, w jaki sposób by mogła użyć jej w obronie własnej, jednak w braku stalowego ostrza ogień był jedyną dostępną bronią.

Nagle nad jej głową zabłysły świetlówki. Zastygła w ich blasku.

Spojrzała w drugi koniec sklepu. Mordercy nie było widać, ale na ścianie jego pochylony cień najpierw rozrósł się do niebywałych rozmiarów, a potem skurczył i przesunął poza zasięg wzroku Chyny jak cień krążącej wokół lampy ćmy.


Vess zapala światło tylko po to, żeby spojrzeć na umieszczoną nad drzwiami wejściowymi kamerę wideo.

Oczywiście kompromitująca taśma nie znajduje się w kamerze. Gdyby dostęp do niej był tak łatwy, pierwszy lepszy przygłup, oprych żyjący z okradania stacji benzynowych i tego typu sklepów wdrapałby się na stołek, wyjął dowód rzeczowy i zabrał ze sobą albo zniszczył. Kamera musi przesyłać obraz do aparatu wideo, który go rejestruje w jakimś innym miejscu.

Ten system zainstalowano później, więc kabel został ułożony na ścianie - okoliczność sprzyjająca Vessowi, w przeciwnym razie bowiem poszukiwania zajęłyby mu znacznie więcej czasu. Kabel nie został nawet ukryty nad podwieszonym sufitem. Przypięty do cienkiej płyty ze sztucznego tworzywa, biegnie wierzchem do przepierzenia za kontuarem kasjerów i dalej przez dziurę o średnicy dwunastu i pół milimetra przechodzi do sąsiedniego pomieszczenia.

Do tego pomieszczenia prowadzą również drzwi. Znajduje się w nim biurko, szare metalowe szafy na akta, mały sejf z zamkiem cyfrowym i szafy z materiału drewnopodobnego.

Na szczęście aparat wideo nie jest schowany w sejfie. Kabel ze sklepu przechodzi przez otwór w ścianie, a potem jeszcze przez dwa uchwyty na długości jakichś dwudziestu paru centymetrów, przez górę jednej z szaf i opada w dół. Bez jakiejkolwiek próby kamuflażu.

Vess otwiera górne drzwi szafy, nie znajduje tego, czego szuka, sprawdza na dole. Tutaj jeden na drugim stoją trzy aparaty.

W dolnym słychać szept taśmy, a nad słowem RECORD pali się światełko. Vess naciska guzik STOP, potem EJECT i wkłada kasetę do kieszeni.

Mógłby odtworzyć taśmę Ariel. Jakość nagrania nie będzie najlepsza; system jest stary i technologia przestarzała, ale dziewczyna z pewnością doceni jego śmiały wyczyn, mimo że sceny utrwalone na czarno-białej taśmie, wielokrotnie używanej, są jakby prześwietlone.

Na biurku stoi telefon. Vess odłącza go od zakończonego wtyczką przewodu i kolbą pistoletu rozwala tarczę.

Prawdopodobnie za cztery czy pięć godzin, o ósmej albo o dziewiątej, przyjdzie druga zmiana. Ale wtedy już po Vessie nie będzie śladu. Po co im ułatwiać wezwanie policji. Plany mogą mu się skomplikować, może go coś zatrzymać tutaj albo na autostradzie i wtedy te pół godziny, które zyska niszcząc telefon, będzie na wagę złota.

Na tablicy koło drzwi wisi osiem kluczy z przywieszkami. Z wyjątkiem obecnego godnego pożałowania epizodu, stacja jest czynna dwadzieścia cztery godziny na dobę, lecz mimo to mają tu również klucz od drzwi wejściowych. Vess zdejmuje go z kołka.

Znalazłszy się ponownie za kontuarem, w części służbowej, zamyka za sobą drzwi biura, przyciska wyłącznik i świetlówki sufitowe gasną.

Przez chwilę stoi w skąpym świetle, oddychając przez usta, oblizując wargi i napawając się kwaśnym zapachem prochu. Dotyk mroku odczuwa na twarzy i rękach jako coś miłego; cienie są zmysłowe jak delikatne, drżące dłonie.

Omijając ciała, podchodzi do kontuaru i bierze sobie z szufladki kasy swoje czterdzieści dolarów.

Smith & wesson 38 chiefs special młodego Azjaty leży na kontuarze w stożku światła lampy tam, gdzie go Vess kilka minut temu starannie położył. Nie potrafi ukraść cudzej broni, tak samo jak nie potrafiłby wziąć pieniędzy, które do niego nie należą.

Nadgryziony przez ofiarę slim jim też leży na kontuarze. Niestety opakowanie zostało wyrzucone.

Vess bierze z półki następną kiełbaskę, zręcznie odgryza końcówkę plastikowego opakowania i wyrzuca zawartość, a następnie wkłada do niego krótszą kiełbaskę (krótszą o to, co odgryzł Azjata) i skręca plastik. Wkłada paczuszkę do kieszeni razem z kasetą wideo - dla Ariel.

Płaci za drugą kiełbaskę, wydając sobie resztę z kasy.

Na kontuarze stoi telefon. Vess wyciąga przewód z gniazdka i miażdży tarczę aparatu kolbą pistoletu.

Teraz wyrusza na zakupy.


Chyna z ulgą powitała wygaszenie świateł, przerażona hałasami, a potem nagłą ciszą, jaka po nich zaległa.

Wyczołgała się z alejki oświetlonej światełkami chłodziarek i wróciła do swojego schronienia na końcu rzędu półek, gdzie cichutko wyjęła z kartonowo-plastikowego opakowania jednorazową zapalniczkę. W chwili gdy paliły się świetlówki i nie obawiała się, że chwiejny płomyk ją zdradzi, wypróbowała zapalniczkę; wszystko grało.

Teraz, trzymając w ręku tę śmieszną broń, modliła się, żeby morderca jak najszybciej dokończył dzieła - choćby to było ograbianie kasy - i wreszcie się wyniósł. Przecież nie stawi mu czoła uzbrojona jedynie w zapalniczkę Bić na butan. Gdyby jednak się na nią natknął, mogłaby ewentualnie wykorzystać moment zaskoczenia, rzucić mu zapalniczkę w twarz, parząc go boleśnie, albo - zanim zdąży odskoczyć - podpalić mu włosy. Bardziej prawdopodobne jednak, iż jego refleks okaże się tak błyskawiczny, że zanim Chyna zdąży mu cokolwiek zrobić, facet wytrąci jej zapalniczkę z ręki.

Nawet gdyby go oparzyła, zyskałaby jedynie cenne sekundy, żeby się odwrócić i zacząć uciekać. Oparzony i cierpiący zacznie ją gonić, a z takimi długimi nogami musi być bardzo szybki. Wynik pościgu będzie zależał od tego, czyja motywacja okaże się silniejsza: jej strach czy jego dzika wściekłość.

Usłyszała skrzypienie klapy kontuaru i kroki. Półprzytomna ze strachu i napięcia, poczuła przypływ otuchy, bo wydało jej się, że morderca wychodzi.

Nagle jednak zorientowała się, że zamiast zmierzać ku drzwiom wyjściowym, mężczyzna zbliża się do niej.

Siedziała przyklejona plecami do odwrotnej strony ostatniego rzędu półek, niepewna, gdzie on się znajduje. Czy w pierwszym z trzech przejść bliżej frontu sklepu? Czy w środkowym już obok na lewo od niej?

Nie.

W trzecim.

Na prawo.

Nadchodził od strony chłodziarek. Bez pośpiechu. Jakby nie wiedział, że ona tu jest, i jakby nie szykował się do ataku.

Unosząc się do przysiadu, ale nie za wysoko, Chyna wysunęła się na lewo, do środkowego z trzech przejść. Tutaj światła chłodziarek odbijały się od płytek sufitu, nie rozjaśniając reszty sklepu. Wszystkie towary tonęły w mroku.

Dziękując Bogu za swoje buty na miękkich podeszwach, dziewczyna ruszyła w stronę kontuaru kasjerów, kiedy nagle przypomniała sobie o opakowaniu po zapalniczce. Zostawiła je na podłodze, na końcu rzędu półek, tam gdzie przedtem przycupnęła.

Morderca zobaczy je, może nawet na nie nadepnie i pomyśli, że wcześniej jakiś złodziejaszek wyjął zapalniczkę z opakowania, żeby ją łatwiej schować do kieszeni. A może będzie wiedział...?

Intuicja może równie dobrze podpowiadać pewne rzeczy jemu, jak i jej. Jeżeli intuicja jest szeptem Boga, to niewykluczone, że inny, nie tak dobry bóg podpowiada takim jak on.

Odwróciła się, wychyliła za róg i złapała puste opakowanie. Sztywny plastik zaszeleścił w jej drżącej dłoni, ale odgłos był bardzo cichy i jeszcze dodatkowo zagłuszony przez kroki. Kiedy zaczęła iść drugą alejką, morderca musiał się znaleźć przynajmniej w połowie trzeciej. Ale on się nie spieszył, podczas gdy ona skradała się najszybciej, jak tylko mogła, dlatego znalazła się na początku swojego przejścia, zanim mężczyzna dotarł do końca swojego.

W tym końcu rzędu półek, zamiast płaskiej deski jak w tamtym, znajdował się okrągły stojak z prętów na książki i kiedy Chyna wysunęła się zza rogu, o mało na niego nie wpadła. W porę jednak złapała równowagę i schowała się za stojak.

Zauważyła leżącą na podłodze fotografię. Było to zdjęcie wykonane polaroidem - zbliżenie uderzająco pięknej dziewczyny lat około szesnastu, z długimi platynowoblond włosami. Twarz nastolatki robiła wrażenie spokojnej, ale nie rozluźnionej, jakby zastygła w wystudiowanym wyrazie łagodności, jakby jej prawdziwe uczucia miały tak wielką siłę, że dając im upust, skazywałaby się na samounicestwienie. Oczy jednak zadawały kłam spokojnemu wyrazowi twarzy: były lekko rozszerzone, czujne, boleśnie wymowne - okna, przez które wyzierała udręczona dusza, pełna gniewu, lęku i rozpaczy.

Zdjęcie, które morderca pokazywał pracownikom stacji. Ariel. Dziewczyna z piwnicy.

Mimo że nie było między nimi żadnego podobieństwa, Chyna miała wrażenie, że zamiast na fotografię - patrzy w lustro. W oczach Ariel dostrzegła bowiem to samo przerażenie, które nie opuszczało jej w dzieciństwie, tę samą rozpacz i samotność.

Kroki mężczyzny sprowadziły ją na ziemię. Sądząc po odgłosie, nie mógł już być w trzeciej alejce. Musiał skręcić za róg w samym końcu sklepu i znaleźć się w środkowym pasażu.

Szedł teraz leniwie, bez pośpiechu tą samą drogą, którą przed chwilą ukradkiem przebyła Chyna.

Co on do diabła robi?

Miała ochotę zabrać fotografię, ale nie śmiała. Odłożyła ją w to samo miejsce.

Obeszła stojak z książkami kieszonkowymi i znalazła się w trzecim pasażu, który morderca właśnie opuścił, po czym ruszyła raz jeszcze do końca rzędu półek. Trzymała się blisko lewej strony, unikając oświetlonych szklanych drzwi chłodziarek po prawej w obawie, że mogłaby rzucać cień i że morderca zobaczyłby go na płytkach sufitu.

Wciąż słyszała jego ciężkie kroki, ale żeby ustalić, w jakim kierunku idzie, musiałaby się zatrzymać, bała się jednak przystanąć - mężczyzna znów mógł zatoczyć koło i natknąć się na nią, kiedy będzie widoczna. Doszła do końca rzędu półek i skręciła za róg, niemal pewna, że zmienił kierunek i zaraz na niego wpadnie.

Ale nie wpadła.

Przykucnęła i oparła się plecami o ściankę zamykającą rząd półek dokładnie w tym samym miejscu, od którego zaczęła. Ostrożnie położyła sobie między stopami puste opakowanie po zapalniczce Bić, tam, skąd je niecałą minutę temu podniosła.

Nasłuchiwała. Żadnych kroków. Poza mruczeniem chłodziarek - cisza.

Z uniesionym kciukiem i zaciśniętą w pięści zapalniczką szykowała się do zapalenia ognia.


Vess wpycha dwa opakowania serowo-orzechowych krakersów, orzechowy batonik Plantersa i dwa baloniki Hersheya z migdałami do kieszeni płaszcza, w których ma już pistolet, aparat i wideokasetę.

Oblicza w pamięci należność. Żeby nie tracić czasu i nie bawić się z kasą, zaokrągla ją wzwyż i zostawia pieniądze na kontuarze.

Potem podnosi zdjęcie Ariel i zatrzymuje się chłonąc atmosferę pomieszczenia, w którym przed chwilą zginęli ludzie. Bo jest to specyficzna atmosfera - jak cisza w teatrze po wspaniałym przedstawieniu między ostatnią kurtyną a szaleńczą owacją; poczucie tryumfu, ale także podniosła świadomość wieczności. Mając za sobą krzyki i krew zakrzepłą w małe spokojne jeziorka, Vess może lepiej ocenić efekty swoich śmiałych wyczynów i napawać się cichą intensywnością śmierci.

Wreszcie opuszcza sklep. Kluczem zdjętym z kołka i oznaczonym odpowiednią przywieszką zamyka za sobą drzwi.

Na rogu budynku znajduje się publiczny telefon. Nie mogąc wyrwać zbrojonego przewodu, uderza słuchawką o budkę pięć, dziesięć, dwadzieścia razy, tłukąc plastikową obudowę, spod której ukazuje się wnętrze aparatu. Ze zmasakrowanej słuchawki wyrywa mikrofon, rzuca go na chodnik i metodycznie miażdży obcasem. Na koniec odwiesza bezużyteczną słuchawkę.

Zadanie zostało wypełnione. To nie zaplanowane interludium wypadło wprawdzie satysfakcjonujące, ale spowodowało nieoczekiwane opóźnienie.

Vess ma do przejechania kawał drogi. Nie jest zmęczony. Przed wizytą u Templetonów przespał całe popołudnie i kawał wieczoru. Mimo to nie chciałby już dłużej zwlekać. Tęskni za domem.

Daleko na północy błyskawice delikatnie trzepoczą pomiędzy warstwami gęstych chmur. Vessa cieszy perspektywa burzy. Tu, na ziemi, tumult i zamieszanie stanowią podstawowe elementy ludzkiego środowiska i z niezrozumiałych względów widok potężnych wyładowań w wyższych regionach działa na Vessa uspokajająco. Mimo że nie zna uczucia strachu, to jednak czasem widok spokojnego nieba - obojętne błękitnego czy zachmurzonego - dziwnie go deprymuje, często więc w pogodne, wygwieżdżone noce woli nie patrzeć w górę.

Teraz nie widać żadnych gwiazd. W górze zalegają jedynie szarpane lodowatym wiatrem ponure masy chmur, na ułamek sekundy pękające żyłkami błyskawic, brzemienne ulewnym deszczem.

Vess spieszy do wozu kempingowego, nie mogąc się doczekać, kiedy podejmie przerwaną podróż na północ, na spotkanie burzy i tego momentu nocy, gdy wyładowania elektryczne przybiorą formę piorunów, gwałtowna wichura będzie wyrywała drzewa z korzeniami, a deszcz zaleje ziemię niszczycielskim potopem.


Przycupnięta za półkami Chyna słuchała, jak drzwi najpierw się otwierają, a potem zamykają, nie mogąc uwierzyć, że morderca wreszcie wyszedł i że może to oznaczać koniec jej męczarni. Wstrzymując oddech czekała, aż drzwi się ponownie otworzą i znów usłyszy jego kroki.

Kiedy jednak zamiast tego usłyszała zgrzyt klucza w zamku i odgłos zaskakiwania zasuwy, ruszyła środkowym pasażem, nisko pochylona, cicho jak kot, żywiąc przesądną obawę, że morderca nawet z zewnątrz usłyszy najlżejszy szmer.

Gwałtowne łomotanie odbijające się echem od ścian budynku sprawiło, że stanęła jak wryta. Morderca walił czymś wściekle, ale nie miała pojęcia czym i o co.

Kiedy łomot ustał, po chwili wahania wyprostowała się i wychyliła zza półek. Wyjrzała na prawo i omijając wzrokiem pierwszy pasaż popatrzyła na szklane drzwi i okna wystawowe od frontu.

Przy zgaszonych światłach zewnętrznych pompy stały pogrążone w mroku tak gęstym, jakby to było muliste dno rzeki.

Początkowo nie widziała mordercy, który w swoim czarnym płaszczu niemal stapiał się z nocą. Ale potem zobaczyła ruch - szedł do samochodu.

Nawet gdyby obejrzał się za siebie, to i tak by jej nie dostrzegł w słabo oświetlonym wnętrzu sklepu. Mimo to kiedy wyłoniła się na otwartą przestrzeń, serce waliło jej jak oszalałe.

Zdjęcie Ariel zniknęło z podłogi. Chyna wolałaby wierzyć, że go nigdy nie było.

Ale teraz pracownicy stacji byli ważniejsi od Ariel i mordercy. Huk strzałów i nagła cisza, jaka zaległa po szarpiących serce krzykach, świadczyły o tym, że mężczyźni nie żyją. Musi się jednak upewnić. Jeśli w którymś z nich jakimś cudem kołacze się jeszcze życie i jeśli będzie mogła sprowadzić pomoc - policję i lekarza - przynajmniej w części odkupi swoje dotychczasowe winy.

Nie była w stanie zrobić nic, żeby powstrzymać żądnego krwi potwora; po prostu chowała się przed nim, rozpaczliwie prosząc Boga o dar niewidzialności. Było jej niedobrze - jakby w żołądku miała mnóstwo zimnych ostryg, lecz jednocześnie czuła dojmującą radość, że żyje, podczas gdy tylu innych zostało zamordowanych. Uczucie to, mimo że całkowicie zrozumiałe, napełniło ją wstydem: miała nadzieję, że może zdoła jakoś uratować choć tych dwóch kasjerów - zarówno ze względu na siebie, jak i na nich.

Podniosła klapę kontuaru i wzdrygnęła się, słysząc przejmujący pisk zawiasów.

Lampa stojąca rzucała krąg światła. Obaj mężczyźni leżeli na podłodze.

- Ach! - wykrzyknęła Chyna. - Boże.

O żadnej pomocy nie mogło być już mowy. Odwróciła się natychmiast czując, jak oczy zachodzą jej mgłą.

Na kontuarze pod lampą zobaczyła rewolwer. Gapiła się na niego z niedowierzaniem, mrugając, żeby powstrzymać łzy.

Musiał należeć do jednego z pracowników. Słyszała rozmowę pomiędzy mordercą a mężczyznami i jak przez mgłę przypomniała sobie jego ostre polecenie, które mogło dotyczyć właśnie rzucenia broni. Tej broni.

Złapała oburącz rewolwer i zachwiała się od jego ciężaru.

Gdyby morderca wrócił, już nie była bezbronna - wiedziała, jak się obchodzić z bronią. Niektórzy z co bardziej szalonych przyjaciół jej matki byli w tym biegli - ludzie trawieni nienawiścią, z dziwnym blaskiem w oczach będącym często skutkiem zażywania narkotyków; u innych ten blask pojawiał się jedynie wtedy, gdy mówili o swoim oddaniu prawdzie i sprawiedliwości. Kiedy mieszkała na położonej w odosobnieniu farmie w Montanie, kobieta o imieniu Doreen i jej przyjaciel Kirk nauczyli dwunastoletnią Chynę, jak się obchodzić z pistoletem, mimo że jej drobne ramiona za każdym razem podskakiwały jak szalone od kopnięcia broni. Cierpliwie ucząc ją strzelania mówili, że kiedyś będzie z niej prawdziwy bojownik i chluba ruchu.

Ale ona chciała się jak najlepiej zapoznać z bronią wcale nie po to, żeby się nią posługiwać w tej czy innej szlachetnej sprawie, tylko żeby się móc bronić przed dziwnymi znajomymi matki, ludźmi napędzanymi narkotykowym gniewem, którzy patrzyli na nią z jakimś niezdrowym pożądaniem. Była za mała, żeby sobie cenić ich awanse, za bardzo się szanowała, żeby ich zachęcać, jednak - dzięki matce - nie była aż tak nieświadoma, żeby nie rozumieć, czego od niej chcieli.

Teraz, z rewolwerem jednej z ofiar w ręce, odwróciła się i zobaczyła rozbity telefon.

- Cholera.

Przedostała się do publicznej części sklepu i pobiegła prosto do drzwi wejściowych.

Wóz kempingowy wciąż stał zaparkowany przy dalszej z wysepek. Światła miał zgaszone.

Początkowo morderca był niewidoczny, ale już po chwili wyszedł zza samochodu w rozpiętym płaszczu, którego poły łopotały na wietrze jak peleryna.

Mimo że dzieliło go od sklepu niecałe dwadzieścia metrów, z pewnością nie mógł jej widzieć. Nawet nie patrzył w jej stronę, jednak Chyna na wszelki wypadek cofnęła się o krok.

Prawdopodobnie odkładał na miejsce końcówkę węża, a potem zakręcał wlew paliwa. Po chwili przeszedł wzdłuż samochodu do miejsca kierowcy.

Chyna zamierzała zadzwonić na policję i powiedzieć im, że morderca jedzie na północ autostradą 101. Ale zanim znajdzie telefon, zadzwoni i wytłumaczy policjantom całą sytuację, tamten zyska godzinę przewagi. W ciągu tej godziny będzie miał wiele możliwości zboczenia z drogi. Może jechać dalej na północ do Oregonu, skręcić na wschód w kierunku Nevady albo na zachód w stronę wybrzeża, żeby potem znów skręcić na południe i jadąc wzdłuż wybrzeża Pacyfiku zniknąć w miejskim labiryncie San Francisco. Im więcej kilometrów nakręci, zanim zostanie ogłoszony komunikat policyjny, tym trudniej go będzie złapać. Wkrótce znajdzie się w innym okręgu, a potem nawet w innym stanie, co bardzo skomplikuje sprawę obławy.

Kiedy Chyna się nad tym zastanowiła, doszła do wniosku, że niewiele miałaby policjantom do powiedzenia. Wóz mordercy mógł być równie dobrze zielony, jak i niebieski - właściwie nie wiedziała jaki. Widziała go tylko albo w ciemności, albo w zmieniającym kolory żółtym świetle lamp sodowych stacji benzynowej. Nie znała też ani marki, ani numerów rejestracyjnych samochodu.

Morderca się wymykał.

Bez pośpiechu, wyraźnie przekonany, że nic mu nie grozi, wsiadł do samochodu i zamknął drzwi od strony kierowcy.

Ucieknie. Jezu, nie, to niemożliwe, nie do pomyślenia. Nie można mu pozwolić uciec, bo nigdy nie zapłaci za to, co zrobił Laurze, im wszystkim, a co gorsza, będzie miał szansę ponownie to zrobić. Nie, Boże, daj, żebym mogła temu cholernemu, podłemu skurwysynowi jednym strzałem rozwalić łeb.

Znów podeszła do drzwi. Można je było otworzyć tylko kluczem, a ona klucza nie miała.

Słyszała, jak morderca zapala silnik.

Gdyby strzałem wybiła szybę, z pewnością by usłyszał, mimo warkotu silnika i pewnej odległości.

A nawet jeśli się jakoś wydostanie, to i tak będzie za daleko, żeby go zabić. Osiemnaście, dwadzieścia metrów, w nocy, z broni ręcznej, z dystrybutorami na linii strzału. Wykluczone. Musiałaby podejść bardzo blisko, do samego wozu, i wsadzić lufę przez okno.

Ale kiedy morderca usłyszy brzęk tłuczonego szkła i zobaczy Chynę wychodzącą ze sklepu, to nigdy w życiu nie będzie miała okazji się do niego zbliżyć. Bo wtedy role się odwrócą i to on ją zacznie podchodzić, on ją zacznie ścigać po terenie całej stacji, a jego spluwa jest lepszą bronią od jej rewolweru.

W samochodzie zapaliły się światła.

- Nie.

Podbiegła do drzwiczek w kontuarze, przemknęła przez nie jak strzała i wymijając zwłoki zabitych mężczyzn rzuciła się do tylnych drzwi.

Musiało być zapasowe wyjście, wymagały tego zarówno względy praktyczne, jak i przepisy przeciwpożarowe.

Drzwi ustąpiły i Chyna znalazła się w całkowitej ciemności. Nie było tu chyba żadnych okien. Może trafiła do jakiegoś magazynku albo łazienki. Zamknęła drzwi, żeby światło nie przedostało się do sklepu. Potem, sunąc ręką po ścianie, namacała na lewo włącznik i zapaliła światło.

Znajdowała się w małym pomieszczeniu biurowym. Na biurku stał kolejny roztrzaskany aparat telefoniczny.

Na wprost, dokładnie naprzeciwko drzwi, przez które dopiero co weszła, dostrzegła drugie drzwi. Nie było w nich żadnego zamka. To pewnie łazienka, pomyślała.

Na lewo, w tylnej ścianie budynku, zobaczyła metalowe drzwi z dwiema potężnymi zasuwami. Zamki ustąpiły i drzwi stanęły otworem. Do pomieszczenia wtargnął lodowaty powiew.

Za sklepem dostrzegła szeroki na jakieś sześć metrów pas asfaltu, a za nim strome wzgórze ze zwartym szeregiem drzew, czarnych na tle nocnego nieba i niespokojnych na wietrze. Światło lampy zabezpieczonej drucianą klatką ukazało dwa zaparkowane samochody, prawdopodobnie należące do pracowników stacji.

Przeklinając mordercę, Chyna puściła się pędem w prawo wzdłuż krótszej ściany budynku, skręciła za róg i pobiegła obok publicznych toalet. Jeszcze nigdy w życiu nie wyrządziła nikomu fizycznej krzywdy, ale teraz była gotowa zabić, teraz wiedziała, że może to zrobić bez chwili wahania, bez odrobiny litości. Bo do takiego stanu morderca ją doprowadził: do stanu ślepej zwierzęcej furii. A najgorsze, że było jej z tym dobrze, że ta wściekłość w porównaniu ze strachem i bezradnością, jakie przeżyła, wydawała jej się szampańskim uczuciem, przyspieszała tętno, upajała świadomością dzikiej, pierwotnej siły. Żądza krwi, jaka ją opanowała, powinna ją przerazić, ale bardzo jej się to podobało i wiedziała, że spodoba jej się jeszcze bardziej, kiedy dopadnie samochodu i pośle mordercy kulę przez okno, a potem otworzy drzwi i jeszcze dołoży krwawiącemu skurwysynowi... wywlecze go z wozu na ziemię i właduje w niego cały magazynek, żeby już nigdy, nigdy więcej nie wybrał się na polowanie. Skręciła za drugi róg i znalazła się przed frontem budynku.

Wóz kempingowy odjeżdżał właśnie sprzed wysepki z pompami paliwa.

Chyna rzuciła się za nim, biegnąc prędzej niż kiedykolwiek dotychczas, prując wiatr, którego ukąszenia wyciskały jej łzy z oczu, i klapiąc hałaśliwie podeszwami butów o asfalt.

Teraz zamiast modlić się: Boże, pozwól mi przed tym człowiekiem uciec” - prosiła: Boże, spraw, żebym go mogła złapać”, zamiast: „Boże, spraw, żeby mnie nie zabił” - „Boże, pomóż mi go zabić”.

Samochód kempingowy nabierał szybkości, oddalając się coraz bardziej. Już w tej chwili znajdował się poza terenem stacji benzynowej i wjeżdżał na odgałęzienie drogi, które miało go wyprowadzić z powrotem na autostradę.

Nigdy go nie dogoni.

Morderca ucieknie bezkarnie.

Chyna zatrzymała się i stanęła na szeroko rozstawionych nogach. W prawej ręce trzymała rewolwer. Uniosła go, ujmując w obie dłonie. Wyciągnęła ramiona, usztywniła łokcie. Przyjęła postawę strzelca. Kiedy dojdzie do rewolucji, każda porządna dziewczyna powinna wiedzieć, jak to się robi.

Serce Chyny waliło, a jej ramiona za każdym uderzeniem podskakiwały tak gwałtownie, że nie mogła utrzymać broni na celu. Poza tym samochód był za daleko, z pewnością by spudłowała. A gdyby nawet dopisało jej szczęście i gdyby zdołała władować w tył wozu cały magazynek, to co z tego - kierowca znajdował się poza zasięgiem jej strzału.

Było po wszystkim. Mogła naturalnie szukać pomocy, znaleźć najbliższy działający telefon, zadzwonić na policję i starać się maksymalnie skrócić czas jego przewagi, ale tu i teraz było już po wszystkim.

Jednak tak naprawdę wcale nie było po wszystkim i Chyna doskonale o tym wiedziała, niezależnie od tego, jak bardzo chciała mieć to za sobą. Nie było po wszystkim, ponieważ była jeszcze Ariel.

Ma dopiero szesnaście lat. Najpiękniejsze stworzenie pod słońcem. Istny anioł. Porcelanowa cera. Po prostu zapiera dech. Od roku zamknięta w piwnicy. Ja jej nigdy nawet nie tknąłem... w każdym razie nie w ten sposób. Czekam, aż dojrzeje, aż się stanie jeszcze słodsza”.

W pamięci Chyny zdjęcie Ariel było tak wyraźne i dokładne jak wtedy, gdy trzymała je w ręce. Ten łagodny wyraz twarzy zachowywany z tak oczywistym trudem. Te pełne udręki oczy.

Słuchając rozmowy mordercy z pracownikami stacji czuła, że mężczyzna mówi prawdę. Ten cholerny zboczeniec wywnętrzał się przed nimi, zwierzał ze swoich sekretów, czerpiąc podnietę z przyznawania się do zbrodniczych perwersji, ponieważ wiedział, że godziny obu kasjerów są policzone i że nigdy nie będą mieli szansy nikomu o tym powiedzieć.

Ariel. Te oczy. Ta udręka.

Koncentrując się na własnym przetrwaniu, Chyna usunęła ze świadomości wszelkie myśli o uwięzionej dziewczynie. Ale kiedy znalazła rewolwer, od razu wmówiła sobie, że o niczym innym nie marzy, jak tylko o tym, żeby zabić tego skurwysyna, roztrzaskać mu łeb, ponieważ nie mogła spojrzeć prawdzie w oczy.

A prawda była taka, że Chyna bała się go zabić, bo gdyby nie żył, mogliby nigdy nie znaleźć Ariel albo mogliby ją znaleźć za późno - wiele dni po tym, gdy umrze z głodu albo z pragnienia w swojej piwnicznej celi. Bo morderca może ją trzymać w piwnicy swego domu, którego adres najprawdopodobniej uda się ustalić na podstawie znalezionych przy nim dokumentów, ale równie dobrze może ją więzić gdzieś indziej, w jakimś odległym miejscu, do którego drogę zna tylko on. Chyna powinna go unieszkodliwić i umożliwić policji wyciągnięcie z niego prawdy o miejscu pobytu Ariel. Gdyby udało jej się dogonić samochód, spróbowałaby otworzyć drzwi po stronie kierowcy i biegnąc obok postrzelić w nogę tego podłego skurwysyna, raniąc go na tyle dotkliwie, żeby się zatrzymał. Ale musiała ukrywać przed sobą tę prawdę, ponieważ ranienie mordercy było znacznie bardziej ryzykowne od rozwalenia mu głowy, a gdyby przyznała sama przed sobą, co tak naprawdę powinna zrobić, mogłaby nie znaleźć w sobie tyle odwagi, żeby biec tak szybko i chcieć tak bardzo, jak tego wymagała sytuacja.

Ze swoim ładunkiem trupów, z kierowcą, którego imię z powodzeniem mogłoby brzmieć Legion*, [* Legion - nazwa ducha nieczystego (patrz Ewangelia wg św. Marka i św. Łukasza) - przyp. tłum.] potężny wóz kempingowy - prawdziwe piekło na kółkach - znikał w perspektywie drogi, która już wkrótce miała go doprowadzić do autostrady 101.

Ten człowiek miał gdzieś dom, a pod tym domem piwnicę, w której od roku więził szesnastoletnią dziewczynę imieniem Ariel, jeszcze nie tkniętą, ale już wkrótce mogącą stać się ofiarą gwałtu, jeszcze żywą, ale już nie na długo.

- Ona naprawdę istnieje - wyszeptała Chyna do wiatru.

Tylne światła samochodu powoli stapiały się z nocą.

Chyna nerwowo przebiegała wzrokiem skrawek bezludnego krajobrazu. Znikąd żadnej pomocy. Żadnych świateł w oknach domów w najbliższej okolicy. Nic - tylko drzewa i ciemność. Coś się jarzyło słabo na północy za pagórkiem czy dwoma, ale nie miała pojęcia, co by to mogło być, poza tym i tak by tam nie dotarła szybko na piechotę.

Na autostradzie od strony południa pojawiła się poprzedzona blaskiem reflektorów ciężarówka, ale nie skręciła do zamkniętej stacji benzynowej, żeby zatankować paliwo. Przemknęła z hałasem, a jej kierowca nawet nie był świadom obecności Chyny.

Samochód mordercy dojeżdżał już do autostrady.

Płacząc z rozczarowania, ze złości i z lęku o dziewczynę, której nie miała okazji nawet poznać, a także z rozpaczy na myśl o poczuciu winy, jakie by ją dręczyło, gdyby Ariel zginęła, Chyna odwróciła się i ruszyła biegiem obok pomp paliwa na tyły domu, tą samą drogą, którą dopiero co przebyła.

W czasie całego dzieciństwa nikt nigdy nie podał jej ręki. Nikogo nie obchodziło, czy się smuci, boi czy może czuje się bezradna. I teraz, kiedy pomyślała o tamtym zdjęciu, wydało jej się hologramem: w zależności od tego, pod jakim kątem na nie patrzyła, przedstawiało albo twarz Ariel, albo jej własną.

Biegnąc prosiła Boga, żeby nie musiała znów tam wchodzić i przeszukiwać ciał.

Gdzieś daleko błysnęło i zaraz potem przetoczył się odległy grzmot, przypominający stukot ciężkich buciorów na pustych schodach do sutereny. Na stromych wzgórzach za budynkiem wciąż wzmagający się wiatr biczował czarne drzewa.

Pierwszym samochodem, jaki zobaczyła, był biały chevrolet. Dziesięcioletni. Nie zamknięty.

Kiedy usiadła za kierownicą, sprężyny zniszczonego siedzenia jęknęły, a pod jej nogami zaszeleścił papierek po cukierku. Wewnątrz śmierdziało zastarzałym dymem papierosowym.

W stacyjce nie było kluczyków. Zajrzała za osłonkę przeciwsłoneczną. Pod siedzenie kierowcy.

Drugim samochodem była honda, nowsza od chevroleta. Pachniało w niej cytrynowym odświeżaczem powietrza, a kluczyki znajdowały się w szufladce na konsoli.

Chyna położyła rewolwer na siedzeniu pasażera, w zasięgu ręki, nie mając ochoty się z nim rozstawać. Od kiedy dorosła, zawsze uważała, że najlepszy sposób na uniknięcie kłopotów to rozwaga i ostrożność. Nie miała broni w ręku od czasu, kiedy w wieku lat szesnastu opuściła matkę, ale teraz nie wyobrażała sobie życia bez niej, nie wyobrażała sobie, że kiedykolwiek będzie inaczej - i ta świadomość ją przerażała.

Silnik zapalił natychmiast. Opony zapiszczały, gdy ruszała. Spod wirujących kół buchnął dym, samochód wyskoczył zza budynku i przemknął obok pomp.

Droga dojazdowa do autostrady była pusta. Po samochodzie mordercy ani śladu.

Autostrada 101 była w tym miejscu czteropasmowa, kierunki jazdy oddzielał pas zieleni, morderca nie mógł więc nawrócić, żeby jechać na południe. Musiał jechać na północ, więc w tym krótkim czasie przewagi, jaką zyskał, nie mógł odjechać daleko.

Chyna ruszyła za nim.


Rozdział 5



O czwartej nad ranem ruch na szosie jest niewielki, ale każda para reflektorów szemrze łagodnie w uszach Edglera Vessa. Jest to miły dźwięk, wyróżniający się wyraźnie na tle ryku silników przejeżdżających samochodów i modulowanego zawodzenia opon na asfalcie.

Vess pogryza podczas jazdy jeden z baloników Hersheya. Jedwabistość rozpuszczającej się na jeżyku czekolady przywołuje skojarzenia z muzyką Angela Badalamentiego, a muzyka Badalamentiego przywodzi na myśl woskowaną powierzchnię szkarłatnego anturium, anturium zaś z kolei budzi intensywne zmysłowe wspomnienie chłodnego smaku i chrupkości korniszonów, które na kilka sekund całkowicie zagłusza rzeczywisty smak czekolady.

Wsłuchany w szept reflektorów nadjeżdżających z przeciwka samochodów i pogrążony w swobodnym ciągu skojarzeń, Vess czuje się całkowicie szczęśliwy. Doświadcza życia znacznie bardziej intensywnie niż inni ludzie. Mając nie zaśmiecony bzdurami i fałszywymi emocjami umysł, jest w stanie dostrzec to, czego inni nie dostrzegają. Rozumie naturę świata, cel istnienia i prawdę kryjącą się za Wielkim Kłamstwem; dzięki tym zdolnościom jest wolny - a będąc wolnym, jest zawsze szczęśliwy.

Natura świata to doznania zmysłowe. Unosimy się w oceanie bodźców zmysłowych: ruchu, koloru, faktury, kształtu, gorąca, zimna, naturalnych symfonii dźwięków, nieskończonej liczby zapachów i smaków niemożliwych do wyodrębnienia i opisania. Tylko doznanie zmysłowe może przetrwać. Wszystko, co żyje, umiera. Wielkie miasta ulegają zagładzie. Metal koroduje, kamień wietrzeje. W ciągu epok kontynenty zmieniają kształt, całe łańcuchy górskie znikają, morza wysychają. Kiedy słońce ulegnie samozniszczeniu, planeta zamieni się w parę. Ale nawet w pustce przestrzeni kosmicznej, pomiędzy systemami słonecznymi, w próżni, która nie przewodzi dźwięków, zawsze jest jeszcze światło i ciemność, zimno, ruch, kształt i przerażająca panorama wieczności.

Jedynym celem istnienia jest więc otwarcie się na doznania zmysłowe i zaspokajanie potrzeb w miarę, jak się rodzą. Edgler Vess wie, że nie ma doznań złych albo dobrych - istnieją tylko obojętne, lecz każde z nich jest warte przeżycia. Wartości negatywne czy pozytywne to tylko kwestia interpretacji neutralnych bodźców, które są tyle samo warte - czy raczej tak samo pozbawione znaczenia - co istota ludzka. Gorycz sprawia Vessowi dokładnie taką samą przyjemność jak słodycz dojrzałej brzoskwini; czasem rozgryza i zjada kilka tabletek aspiryny wcale nie po to, by pozbyć się bólu głowy, ale żeby móc delektować się niezrównanym smakiem lekarstwa. Kiedy się przypadkowo skaleczy, nie odczuwa z tego powodu strachu - ból jest dla niego po prostu inną formą przyjemności. Nawet smak własnej krwi go fascynuje.

Edgler Vess nie jest pewien, czy istnieje nieśmiertelna dusza, ale żywi głębokie przekonanie, że jeżeli rzeczywiście coś takiego istnieje, to nie przynosimy tego sobie na świat tak, jak na przykład uszy czy oczy. Wierzy, że dusza powstaje przez nawarstwianie się w ciągu całego naszego życia osadów doznań zmysłowych w ten sam sposób, w jaki rafa koralowa powstaje z milionów wapiennych szkieletów morskich polipów. Według niego, jeśli ktoś chce mieć jakąkolwiek duszę, musi się otworzyć na wszelkie możliwe doznania, rzucić się w bezdenny ocean bodźców zmysłowych, jakim jest świat, i doświadczać wszystkiego nie bacząc na dobro czy zło, sprawiedliwość czy niesprawiedliwość, bez lęku. On sam buduje sobie najbardziej skomplikowaną, wielowarstwową duszę, jaka kiedykolwiek znalazła się na tym poziomie egzystencji.

Wielkie Kłamstwo polega na twierdzeniu, że takie pojęcia jak miłość, wina i nienawiść są rzeczywiste. Gdyby zaprosić Edglera Vessa do jednego pokoju z jakimkolwiek księdzem i pokazać im obu ołówek, z pewnością zgodzą się co do jego koloru, kształtu i rozmiaru. Gdyby im zawiązać oczy i podsunąć pod nos cynamon, poznają go po zapachu. Ale gdyby im przyprowadzono matkę tulącą dziecko w ramionach, ksiądz zobaczy miłość tam, gdzie Vess dostrzeże jedynie kobietę czerpiącą przyjemność z doznań zmysłowych wynikających z kontaktu z maleństwem - z jego słodkiego niemowlęcego zapachu, z delikatności różowej skórki, z rozkosznej krągłości precyzyjnie uformowanej buzi, z melodyki perlistego śmiechu. Oczywista bezradność i kruchość dziecka sprawiają jej głęboką satysfakcję. Największym przekleństwem ludzkości jest jej dążenie do bycia czymś więcej, niż jest. Wszyscy mężczyźni i kobiety to w pojęciu Vessa jedynie zwierzęta - sprytne wprawdzie, ale tylko zwierzęta. Gady rozwinięte z tych ryb z nogami, które pierwsze wyłoniły się z pierwotnego morza. Są one - jak Vess dobrze wie - motywowane i kształtowane wyłącznie przez bodźce zmysłowe, ale zarazem niezdolne do tego, by przyznać fizycznym doznaniom prymat nad intelektem i emocjami. Co więcej, boją się swojej gadziej świadomości, boją się swoich potrzeb i pragnień i próbują ograniczyć poszukiwanie doznań zmysłowych, posługując się takimi kłamstwami jak miłość, wina, nienawiść, odwaga, lojalność i honor.

Filozofię Edglera Vessa można streścić w jednym zdaniu: należy poddać się swojej gadziej naturze. A ocena człowieka zależy od nawarstwionych w nim pokładów doznań. Jest to filozofia funkcjonalna, która nie wymaga od swoich wyznawców aprobowania ani czarno-białych wartości, co tak bardzo krępuje osoby wierzące, ani kłopotliwych sprzeczności etyki sytuacyjnej, wyznawanej zarówno przez nowoczesnych ateistów, jak i tych, których religię stanowi polityka.

Vess po prostu żyje. Do tego się to wszystko sprowadza.

Jadąc na północ autostradą 101 i kończąc drugi batonik Hersheya, Vess nie po raz pierwszy stwierdza, że konsystencja rozpuszczającej się czekolady jest podobna do konsystencji krzepnącej krwi.

Wspomina spokojną ciszę bajorek krwi, jakie się zebrały w kabinie prysznicowej wokół pani Templeton, zanim zakłócił ich spokój puszczając zimną wodę.

Przypomnienie głuchego bębnienia wody w tamtej kabinie uświadamia mu lodowatość nadchodzącej ulewy rozpętanej przez burzę, ku której zdąża.

Widzi szybki błysk na tle chmur i wie, że ma on smak ozonu.

Poprzez monotonny warkot silnika słyszy grzmot pioruna i ten dźwięk również wywołuje w jego pamięci żywy obraz; oczy młodego Azjaty otwierające się szeroko, szeroko, szeroko przy pierwszym huku wystrzału.

Nawet w próżni między galaktykami jest światło i ciemność, kolor, faktura, ruch, kształt i ból.


Autostrada coraz bardziej się wznosiła, a lasy stopniowo przybliżały do niej. Na szerokim zakręcie światła hondy myszkując po okolicznych wzgórzach wyłowiły z mroku potężne sylwetki świerków i sosen. Wkrótce być może pojawią się sekwoje.

Chyna cały czas naciskała pedał gazu. Nigdy dotychczas nie zdarzyło jej się przekroczyć dozwolonej szybkości. Nigdy nie zapłaciła mandatu za naruszenie przepisów ruchu. Teraz byłaby szczęśliwa, gdyby zatrzymał ją jakiś policjant.

Uważana była za dobrego kierowcę - zawsze bowiem we wszystkim, łącznie z szybkością, z jaką prowadziła samochód, ceniła sobie umiar. Sądząc z wypadków, jakie się zdarzały innym, szansa na przetrwanie wiązała się ściśle z zachowaniem umiaru, a całe życie Chyny upływało pod znakiem walki o przetrwanie, tak jak życie zakonnicy upływa pod znakiem wiary, a męża stanu - władzy. Rzadko kiedy zdarzało się, żeby wypiła więcej niż jeden kieliszek wina, nigdy nie zażywała narkotyków, nie uprawiała niebezpiecznych sportów, stosowała dietę niskotłuszczową, bezsolną i bezcukrową, trzymała się z dala od złego towarzystwa, unikała wyrażania skrajnych opinii i, ogólnie rzecz biorąc, starała się niczym szczególnym nie wyróżniać - a wszystko to po to, żeby przetrwać.

Na przekór wszystkiemu zdołała jakoś przetrwać wypadki ostatnich kilku godzin. Morderca nawet nie wiedział o jej istnieniu. Udało się. Była wolna. Miała to z głowy. Teraz sprytnie, mądrze i zgodnie ze zdrowym rozsądkiem - więc zgodnie z własnymi zasadami - powinna dać mordercy spokój, pozwolić mu uciec, a sama zjechać na pobocze drogi i podziękować Bogu, że pozostała nietknięta i żywa.

Jadąc, cały czas przekonywała sama siebie, że Ariel, więziona w piwnicy młodziutka dziewczyna o anielskiej twarzy, w gruncie rzeczy nie istnieje. Że fotografia mogła przedstawiać jedną z dziewczyn, które ten zboczeniec już zamordował, a historia o jej uwięzieniu to tylko wytwór chorej wyobraźni, psychotyczna wersja bajki braci Grimm o Roszpunce w jej pustelni, gra, którą morderca prowadził z pracownikami stacji.

- Kłamczucha - mruknęła pod swoim adresem.

Dziewczyna z fotografii na pewno gdzieś żyje, nie jest wytworem wyobraźni. W gruncie rzeczy Ariel to Chyna, jedna i ta sama osoba, ponieważ wszystkie nieszczęśliwe dziewczyny łączy wspólne cierpienie.

Dlatego Chyna nie zdejmowała nogi z gazu i kiedy honda wspięła się na wzniesienie, zobaczyła jakieś półtora kilometra przed sobą zjeżdżający właśnie łagodną linią autostrady wóz kempingowy. Zaparło jej dech.

- O Jezu - szepnęła.

Zbliżała się do niego ze zbyt wielką szybkością, zdjęła więc nogę z gazu.

Kiedy odległość między nią a mordercą wyniosła sześćset metrów, dostosowała szybkość do szybkości jego samochodu zwiększając nieco dystans - w nadziei, że ścigany nie zauważył jej początkowego pośpiechu.

Morderca jechał teraz z szybkością osiemdziesięciu, osiemdziesięciu pięciu kilometrów na godzinę, co było rozsądne na tej autostradzie, zwłaszcza że znajdowali się na odcinku bez pasa zieleni oddzielającego kierunki ruchu i o węższych pasach niż dotychczas. Jeżeli będzie się trzymała w odpowiedniej odległości za nim, mężczyzna nie będzie niczego podejrzewał; o tej sennej porze nie każdy kierowca w Kalifornii musi lecieć na złamanie karku czy być samobójczo nieostrożny.

Jadąc już teraz znacznie wolniej, Chyna mogła nie śledzić drogi przed sobą z taką uwagą jak poprzednio, zaczęła więc rozglądać się po samochodzie w poszukiwaniu telefonu komórkowego. Prawdę mówiąc, nie spodziewała się, że nocny pracownik stacji benzynowej będzie miał taki telefon, choć w dzisiejszych czasach połowa ludzi była w tego typu telefony wyposażona - nie tylko sprzedawcy, pośrednicy handlu nieruchomościami i prawnicy. Obszukała wszystkie możliwe schowki i zajrzała nawet pod siedzenie kierowcy, ale niestety jej pesymizm okazał się w pełni uzasadniony.

Z przeciwległej strony jechał wielki wóz ze sprzętem wiertniczym i z kierowcą, któremu najwyraźniej się nie spieszyło, luz za nim mercedes i wreszcie - po długiej przerwie - ford. Chyna uważnie przyglądała się wszystkim samochodom, mając nadzieję, że jeden z nich okaże się wozem policyjnym.

Starałaby się wtedy zwrócić na siebie uwagę klaksonem albo „haftowaniem”, widocznym w jego tylnym lusterku. Gdyby się jednak spóźniła z klaksonem albo gdyby policjant nie spojrzał w lusterko i nie zauważył jej szalonego slalomu, zawróciłaby i próbowała dogonić wóz patrolowy.

Nie zanosiło się jednak na szybkie spotkanie z policjantem.

Wszystko wskazywało na to, że szczęście sprzyja mordercy. Jechał ze spokojem, który wytrącał Chynę z równowagi. Może właśnie ten spokój był gwarantem jego szczęścia, chociaż nawet osoba tak mocno osadzona w rzeczywistości jak ona łatwo mogła poddać się przesądowi, przypisując mordercy nadnaturalną moc.

Nie. To tylko człowiek, pomyślała.

A poza tym ma rewolwer. Już nie jest bezbronna.

Najgorsze ma za sobą.

Znów błyskawica rozdarła niebo na północy, ale tym razem nie była blada ani rozmyta przez warstwy chmur, tylko tak jasna, jakby z drugiej strony nocy przezierało przez nią nagie słońce. W tych stroboskopowych błyskach samochód mordercy zdawał się wibrować, jakby za chwilę boski gniew miał go rozerwać na strzępy wraz z kierowcą.

W tym świecie jednakże odpłata za zło była sprawą śmiertelników - Bóg spokojnie czekał z wymierzaniem sprawiedliwości do przyszłego życia. W pojęciu Chyny był to jedyny okrutny aspekt Jego boskości, choć tego okrucieństwa wydawało jej się aż nadto.

Po błyskawicach rozległ się huk piorunów, ale deszcz utknął, zabutelkowany gdzieś w wyższych rejonach nocy.

Chyna cały czas wypatrywała jakiegoś patrolu drogowego, jednak na próżno. Najbliższym miastem, w którym mógłby być posterunek policji albo przynajmniej wóz patrolowy, była Eureka, ale nawet od niej dzieliła Chynę przynajmniej godzina drogi.

Jako dziecko chowała się pod łóżkami, w schowkach czy szafach, na dachach lub na górnych gałęziach drzew, zimą w stodołach, a w letnie upalne noce na plażach, by przeczekać wybuchy namiętności czy gniewu dorosłych, zawsze z przerażeniem, ale i z cierpliwością godną wyznawcy filozofii zeń. Teraz jednak, jak nigdy dotychczas, przeżywała męki niecierpliwości. Pragnęła widzieć tego człowieka za kratkami, zakutego w kajdanki, skrzywdzonego. Pragnęła, by nastąpiło to już, natychmiast, bez chwili zwłoki, zanim on znów będzie mógł zabijać. Jej własne życie nie było w tej chwili zagrożone, teraz chodziło o życie młodziutkiej dziewczyny, której nie znała, i Chyna ze zdumieniem - a także z pewnym skrępowaniem - pomyślała: jak to możliwe, żeby jej tak bardzo należało na zupełnie obcej osobie?

Może zresztą zawsze taka była, tylko nigdy dotychczas nie znalazła się w sytuacji, która by jej pomogła zdać sobie z tego sprawę. Ale nie. Oszukuje sama siebie. Jeszcze dziesięć lat temu nie ruszyłaby w pościg za samochodem mordercy. Ani pięć lat temu. Ani w zeszłym roku. Może nawet wczoraj też nie.

Teraz jednak zaszła w niej jakaś wielka zmiana. I wcale nie za sprawą brutalności, jakiej była świadkiem kilka godzin temu w domu Templetonów. Gdzieś w głębi duszy miała świadomość, że ta niepokojąca zmiana dokonuje się już od dawna, że przypomina powolną zmianę biegu rzeki - dzień po dniu, niedostrzegalnie, centymetr po centymetrze. I nagle, w pewnym momencie, samo przetrwanie przestało jej wystarczać: ostatni skrawek ziemi został podmyty, ostatni kamień przesunięty - rzeka zmieniła koryto.

Kolejne błyskawice, jeszcze gwałtowniejsze niż poprzednio, ukazały sekwoje tak wielkie, że przywodziły na myśl wieże katedr. Znów błysnęło i znów rozległy się ogłuszające grzmoty, po czym niebo pękło i lunął ulewny deszcz.

W pierwszej chwili krople deszczu wydawały się grube i mlecznobiałe w świetle reflektorów, jak gdyby noc była wygaszonym kandelabrem z mnóstwem wisiorów z kryształu górskiego. Bębniły w przednią szybę, w maskę samochodu, w asfalt nawierzchni.

Wóz mordercy znikał powoli w strugach ulewy.

W ciągu kilku sekund krople - coraz bardziej gęste - znacznie się zmniejszyły. W świetle reflektorów wydawały się teraz srebrzystoszare i nie padały już prostopadle, ale ukośnie, podrywane gwałtownym wiatrem.

Chyna nastawiła wycieraczki na maksymalną prędkość, ale w miarę jak zmniejszała się widoczność, coraz częściej traciła wóz kempingowy z oczu. Jego kierowca mimo pogarszających się warunków jazdy nie tylko nie zmniejszał szybkości, ale - wręcz przeciwnie - cały czas przyspieszał.

Żeby ani na sekundę nie tracić go z oczu, Chyna zmniejszyła dzielącą ich odległość do około sześćdziesięciu metrów, choć bała się, iż morderca zorientuje się, że jest ścigany.

Niewielki ruch w kierunku wschodnim zmniejszył się jeszcze bardziej z powodu wzmagającej się burzy, jak gdyby większość kierowców zmyło z autostrady.

We wstecznym lusterku również nie było widać żadnych świateł. Psychopata w wozie kempingowym narzucił tempo, któremu tylko Chyna mogła sprostać.

Tu, na otwartej przestrzeni, czuła się niemal tak samotna jak wewnątrz tamtej rzeźni na kółkach.

A potem nagle, gdy puste pasy asfaltu i kaskady deszczu stały się bardziej monotonne niż groźne, morderca gwałtownie nacisnął pedał hamulca i nawet nie zadając sobie trudu, żeby włączyć kierunkowskaz, zjechał z autostrady na prawo.

Chyna zmniejszyła prędkość, znów zaniepokojona, że jeśli jadąc zbyt blisko skręci w tę samą drogę, mężczyzna zacznie coś podejrzewać. Ale ich samochody były jedynymi pojazdami w zasięgu wzroku, więc o jakimkolwiek ukryciu się nie mogła nawet marzyć. Nie pozostawało jej nic innego, jak tylko jechać za nim.

Kiedy znalazła się przy końcu zjazdu, wóz mordercy zniknął w deszczu i rzadkiej mgle, ale zdążyła jeszcze zauważyć, że skręcił w lewo. Dwupasmowa droga prowadziła na zachód, a znak informował, że jest to teren Narodowego Parku Sekwoi im. Humboldta.

Chyna miała przed sobą trzy miejscowości: Honeydew, Petrolię i Capetown. Nigdy o nich nie słyszała i była przekonana, że to niewielkie przydrożne osady, gdzie próżno by szukać policji.

Pochylona nad kierownicą i wpatrzona w zalaną deszczem przednią szybę, wjechała głębiej na teren parku. Morderca mógł mieszkać w jednym z tych trzech osiedli albo na obrzeżach któregoś z nich. Zgubienie go na chwilę było z jej strony rozsądnym posunięciem - nie chciała, żeby się zorientował, że go ściga. Wkrótce jednak znów będzie musiała mieć go w zasięgu wzroku. Nie mogła dopuścić, by zniknął jej w drugim końcu parku i zboczył w jakiś podjazd czy drogę prywatną.

Im głębiej droga wkręcała się pomiędzy niebotyczne drzewa, z tym mniejszą siłą deszcz uderzał w hondę, co jednak nie znaczyło, że burza się uspokajała - po prostu ogromne sekwoje zatrzymywały największe upusty wodne.

Na tej węższej, krętej drodze utrzymanie szybkości, z jaką jechali autostradą 101, było niemożliwe. Zresztą morderca najwyraźniej doszedł do wniosku, że już nie musi się spieszyć - być może dlatego, że ostatnie ofiary i stację benzynową zostawił dostatecznie daleko za sobą - i kiedy Chyna w niecałą minutę znów go dogoniła, jechał z prędkością poniżej dozwolonej.

Teraz, z odległości mniejszej niż dotychczas, zauważyła, że jego wóz nie ma tablicy rejestracyjnej. Z tego, co wiedziała, Kalifornia i niektóre inne stany nie wystawiały tymczasowych numerów dla nowo zakupionych pojazdów i do chwili nadejścia właściwej tablicy rejestracyjnej z Wydziału Ruchu Drogowego można było zupełnie legalnie jeździć bez numerów. Albo może przed przyjazdem do Templetonów - żeby nie ryzykować spotkania ze świadkiem o dobrej pamięci - morderca zdjął tablicę.

Zwalniając nieco pedał gazu, Chyna spojrzała na szybkościomierz i zauważyła czerwone światełko ostrzegawcze: wskaźnik paliwa znajdował się poniżej kreski „zero”.

Nie miała pojęcia, od jak dawna paliło się światełko, ponieważ całą uwagę skupiła na umykającym jej pojeździe i na zagrożeniu, jakie stanowiła mokra nawierzchnia. W baku było może jeszcze pięć do dziesięciu litrów, ale równie dobrze mogła już gonić resztkami.

Ściganie mordercy aż do jego domu przestało wchodzić w grę.


Potęga sekwoi to nie ich wielkość, piękno, spokój czy ponadczasowość. Potęga sekwoi to ich siła.

Edgler Vess opuszcza okno i głęboko wdycha zimne powietrze przesycone aromatem sekwoi, które mają zapach siły. Ta siła wnika w niego wraz z zapachem sekwoi, wzmacniając jego własną siłę.

Sekwoje oznaczają siłę, bo żadne drzewo nie może równać się z nimi wielkością, bo są starożytne - niejeden z tych olbrzymów istniał już wiele wieków przed narodzeniem Chrystusa. Ich niezwykła kora, gruba jak zbroja i bogata w taninę, czyni je niemal całkowicie odpornymi na pasożyty, choroby i ogień. Sekwoje reprezentują siłę, bo trwają, podczas gdy wszystko wokół umiera. Ludzie i zwierzęta mijają je, a potem sami przemijają; ptaki siadają wysoko na ich gałęziach, ale i one pewnego dnia w nagłej ciszy serca spadają z potężnego konaru lub prosto z nieba na ziemię i tam znajdują swój koniec. Tymczasem sekwoje dalej strzelają w górę. Na cienistym poszyciu u ich stóp niechętne słońcu paprocie i rododendrony kwitną rok po roku, ale i one umierają, stając się pożywką dla następnych pokoleń swego gatunku. Chrystus, książę pokoju i prorok miłości, wyzionął ducha na krzyżu z dzikiego derenia, ale za Jego życia ani jedno z tych drzew nie padło pod ciosami burzy. Choć nie dbały o pokój i nie znały miłości, jednak przetrwały. Zbierająca swe odwieczne żniwo Śmierć rzuca rozedrgane cienie na obojętne sekwoje, bezsilna wobec potężnych pni.

Siła to życie i obojętność na cierpienia tych, którzy giną. Siła to karmienie się śmiercią innych, tak jak sekwoje czerpią życiodajne soki z nieustannego rozkładu gatunków, które kiedyś żyły, choć krótko, u ich stóp.

I to jest także cząstka filozofii Edglera Foremana Winstona Vessa.

Przez otwarte okno wdycha aromat sekwoi - cząsteczki zapachu osiadają w komórkach jego płuc i w ten sposób potęga tysiącleci przenika do świeżo dotlenionej krwi Vessa, przepływa przez jego serce, sięgając do najodleglejszych zakątków ciała, napełniając je siłą i energią.

Siła to Bóg, Bóg to natura, natura to siła. a ta siła jest w nim, Edglerze Vessie, i stale rośnie.

Gdyby był wyznawcą jakiejś wiary, byłby żarliwym panteistą przekonanym, że wszystkie rzeczy są święte: każde drzewo, każdy kwiat, każde źdźbło trawy, każdy ptak i żuk. Dzisiejszy świat jest pełen panteistów; gdyby Vess miał się do nich przyłączyć, czułby się wśród nich jak w domu. Kiedy wszystko jest święte, nic nie jest święte. Dla Vessa na tym właśnie polega piękno panteizmu. Jeżeli życie dziecka jest tyle samo warte co życie sójki czy szarej sowy, to Vess może zabijać ładne dziewczynki z taką samą nonszalancją, z jaką rozgniótłby butem skorpiona, i z takimi samymi wyrzutami sumienia, choć ze znacznie większą przyjemnością.

Ale Vess nie jest wyznawcą żadnej wiary.

Kiedy bierze zakręt wjeżdżając na prosty odcinek drogi wysadzany sekwojami niespotykanej grubości, rozlega się trzask czarnej skóry nieba i przezierają przez nią białe kości błyskawicy. Huk pioruna wstrząsa powietrzem jak ryk wściekłości.

Deszcz zmywa z nieba zapach błyskawicy i niesie go przez noc. Dwa zapachy siły, błyskawica i sekwoje - elektryczność i czas, wściekły żar i niewzruszone przetrwanie - są teraz Vessowi dane, więc wdycha je głęboko, z przyjemnością.

Wybierając drogę lokalną przez park sekwojowy i wyjeżdżając z powrotem na autostradę 101 na południe od Eureki, straci pół godziny lub godzinę, w zależności od siły burzy i od tego, z jaką szybkością będzie jechał. Jednak mimo że tak bardzo spieszy się do domu i do Ariel, nie może sobie odmówić przyjemności poczucia potęgi sekwoi.

Z tyłu za nim pojawiają się światła, widoczne w bocznym lusterku. Samochód. Na autostradzie przez godzinę jechał za nim jakiś samochód, utrzymując stały dystans. Ale to musi być inny wóz, kierowca tej hondy wydaje się bardziej agresywny, coraz bardziej zmniejsza odległość między nimi, jadąc ze znaczną prędkością.

Honda mimo zakazu wyprzedza wóz kempingowy, wjeżdżając na pas przeznaczony dla przeciwnego kierunku. Szosa jest pusta i znajdują się na prostej, ale wyprzedzający nie zdąży zakończyć manewru przed najbliższym zakrętem o słabej widoczności, zwłaszcza że nawierzchnia jest zdradliwie śliska.

Vess zwalnia.

Honda zrównuje się z jego wozem.

Przez przednią szybę Vess ledwie może zobaczyć kierowcę - strugi deszczu i nastawione na maksymalną szybkość wycieraczki przesłaniają mu widok. Miga mu tylko ciemnoczerwona koszula czy sweter. Biała dłoń na kierownicy. Szczupły przegub ręki każe się domyślać, że kierowcą jest prawdopodobnie kobieta. Wygląda na to, że jedzie sama. Potem honda zostawia go z tyłu. Vess widzi jej dach, ale przednia szyba znajduje się poza zasięgiem jego wzroku.

Zbliżają się do zakrętu.

Vess znów zmniejsza szybkość.

Przez otwarte okno słyszy ryk hondy, której kierowca jeszcze bardziej przyspiesza. Cała potęga wielkiej maszyny wydaje się w tym majestatycznym lesie nieskuteczna i słaba, przypomina brzęczenie natrętnego komara w stadzie słoni.

Kosztem niewielkiego wysiłku, który by nawet nie przyspieszył bicia jego serca, Vess mógłby skręcić kierownicę w lewo, wyrżnąć swoim wielkim wozem w hondę i zmieść ją z drogi - wtedy albo się przewróci i spłonie w wybuchu paliwa, albo roztrzaska się na kawałki w czołowym zderzeniu z jedną z sekwoi o sześciometrowej średnicy.

Vess ma ochotę ulec tej pokusie.

Oszczędza jednak kobietę w hondzie - jest nastawiony na doznania raczej subtelne niż wybuchowe. Efektem udanej wyprawy do Napa Valley była nie tylko rodzina Templetonów, która stanowiła główny cel, ale także autostopowicz wiszący teraz w garderobie przy sypialni niczym wielbiciel amontillado u Poego na kamiennej ścianie piwnicy, nie mówiąc już o dwóch pracownikach stacji benzynowej. A to oznacza bogactwo wrażeń aż do przesytu.

Rafa duszy powstaje z wielorakości doznań, a nie z ich nieustannego powtarzania. Teraz ponura muzyka krwi i ciepłe wybuchy krzyków nie są Vessowi potrzebne; woli napawać się wilgotnym zapachem deszczu, czuć majestatyczną wielkość sekwoi i wsłuchiwać się w chłodne kołysanie ukrytych w nocnych mrokach paproci.

Przyciska pedał hamulca i zmniejsza szybkość.

Honda śmiga obok niego podnosząc fontanny brudnej wody. Wchodzi w zakręt z błyskiem świateł hamowania: czerwień pośród czarnej burzy, czerwień połyskująca na ciemnej, mokrej korze wielkich drzew, apokaliptyczne smugi czerwieni falujące na asfalcie. A potem - cisza.

Edgler Vess znów jest sam za kołem swojej arki w bezbarwnym świecie szarego deszczu, czarnych cieni i białych, roziskrzonych reflektorów własnego samochodu, spokojny i gotów do duchowego obcowania z potężnymi drzewami, z których może czerpać siłę.

Myśl o Chrystusie na Jego pionowym łożu z drzewa dereniowego i o cichych i pokornych, którzy mają dziedziczyć Ziemię, wywołuje uśmiech na jego twarzy. Vess nie chce nic dziedziczyć. Jest szalejącym ogniem, potężnym i gorącym. Wypali ze świata cały kolor, wykorzysta każdą iskierkę doznania, jaką ten świat jest mu w stanie zaoferować, i zostawi za sobą królestwo popiołów. Niech cisi i pokorni dziedziczą popioły.


Wyprzedzając wóz kempingowy z nadmierną szybkością, by zdążyć przed pojawieniem się podwójnej ciągłej linii, Chyna umierała ze strachu, że przegrzany silnik hondy zakaszle się, zadławi i odmówi posłuszeństwa. Teraz, kiedy już zobaczyła ostrzegawcze światełko wskaźnika paliwa, nie musiała patrzeć na tablicę rozdzielczą, żeby stale widzieć czerwoną poświatę.

Ale samochód posłusznie szedł dalej na jakichś fuzlach, oparach, mocą dziwnej łaski.

Żeby zrealizować swój plan, musiała zachować pewien dystans między sobą a wozem mordercy, wyciskała więc z hondy ile tylko się dało.

Wąska droga zakręcała, potem szła prosto, następnie schodziła łagodnie w dół, znów zakręcała i znów wznosiła się nieznacznie, by za chwilę ostatecznie opaść w dół. Pomimo tych wzniesień i spadków teren był ukształtowany raczej monotonnie, jednak w miarę zbliżania się do niedalekiego już Pacyfiku przejawiał stałą tendencję spadkową. Na obecnym odcinku drogi, za poboczami, wznosiły się niskie kopce miękkiej ziemi, co kolidowało z planami Chyny. Ale po chwili droga, biegnąca znów równo z poziomem otaczającego ją lasu, na swym kolejnym prostym, prawie niewidocznie opadającym odcinku, stwarzała możliwości, które idealnie odpowiadały planom Chyny.

Obliczyła sobie, że musiała zyskać minutę czy nawet półtorej przewagi nad mordercą - oczywiście w zależności od tego, jak bardzo zwiększył szybkość po tym, kiedy go wyprzedziła. Tak czy inaczej, nawet minutę przewagi uznała za wystarczającą.

Zredukowała szybkość do niecałych pięćdziesięciu kilometrów na godzinę, ale mimo to w gęstym lesie wciąż miała wrażenie, że jedzie za szybko. Zwolniła więc do czterdziestu, cały czas zastanawiając się nad szaleńczym wyczynem, którego zamierzała dokonać. Po chwili zjechała z drogi, przeleciała przez prawe pobocze, podskoczyła na płytkim rowie melioracyjnym i wyrżnęła w pień jednej z najgrubszych sekwoi.

Lewy reflektor poszedł w drobny mak, a zderzak zgodnie ze swoim przeznaczeniem pękł, pogiął się i odpadł.

Dzięki pasowi bezpieczeństwa nie rzuciło Chyny na kierownicę ani nie wyleciała przez przednią szybę, ale idący ukośnie przez piersi pas tak mocno werżnął jej się w ciało, że aż jęknęła z bólu.

Silnik pracował w dalszym ciągu.

Nie mając czasu, żeby wysiąść i obejrzeć przód samochodu, Chyna bała się, że szkody mogą nie być dość poważne, by przekonać mordercę, że ktoś odniósł w wypadku ciężkie obrażenia. Kiedy pojawi się tu za kilka sekund, musi wziąć całą tę scenę za dobrą monetę, w przeciwnym razie jej plan spali na panewce.

Wrzuciła wsteczny bieg i wycofała hondę, pozostawiając pień sekwoi prawie nie naruszony. Ziemia była pokryta mokrymi szpilkami, na których koła zaczęły buksować, ale widocznie spadło za mało deszczu, by powstało błoto. Dzwoniąc i klekocząc, samochód przeskoczył przez płytki rów melioracyjny, w którym stało zaledwie kilka centymetrów mulistej wody, i znalazł się z powrotem na drodze.

Chyna spojrzała na szczyt łagodnego wzniesienia, z którego właśnie zjechała. Jak dotychczas nie było widać nawet słabej poświaty reflektorów zbliżającego się zza zakrętu samochodu.

Ale nadjeżdżał. Co do tego nie było wątpliwości.

Musiał być blisko.

Nie miała czasu, żeby się cofnąć choćby do połowy wzniesienia, musiała jednak nabrać szybkości.

Lewą nogą wdusiła pedał hamulca, prawą pedał gazu. Silnik zajęczał. Samochód wyrywał się niczym spięty ostrogą koń napierający na bramę rodeo. Chyna czuła, jak przypominająca żywe stworzenie honda chce skoczyć do przodu, i jednocześnie zastanawiała się, ile gazu trzeba, by się zabiła lub została uwięziona we wraku. A potem jeszcze trochę nacisnęła pedał, poczuła zapach spalenizny i zdjęła nogę z hamulca.

Opony jak szalone zawirowały na mokrym asfalcie, honda zadrżała, skoczyła do przodu, rozpryskując wodę przesadziła rów i znów zatrzymała się na sekwoi. Tym razem poszło prawe światło, zazgrzytał metal, pogięta maska odskoczyła wydając odgłos przypominający brzdąknięcie na banjo, ale przednia szyba wytrzymała.

Silnik zakrztusił się. Oznaczało to albo ostateczny koniec paliwa, albo uszkodzenie w wyniku zderzenia z drzewem.

Chyna, z trudem łapiąc oddech, z ostrym bólem nadwerężonego przez pas ramienia, prosząc Boga, żeby silnik jeszcze trochę wytrzymał, znów wrzuciła wsteczny bieg.

Kiedy morderca wyjedzie zza zakrętu, zastanie drogę zablokowaną. Chyna zmusi go, by się zatrzymał i wysiadł z samochodu.

Zmasakrowana honda rzężąc zaparła się, a potem nagle zaskoczyła i kiedy Chyna z ulgą wyszeptała „Jezu”, wytoczyła się tyłem na drogę.

Stając w poprzek obu pasów Chyna lekko skręciła kierownicę, ustawiając samochód pod takim kątem, żeby wyjeżdżający zza zakrętu morderca mógł natychmiast zobaczyć zrujnowany przód hondy.

Silnik jęknął dwa razy i zgasł, ale to już nie miało znaczenia. Zdążyła zająć właściwą pozycję.

W ciszy, jaka zaległa, odniosła wrażenie, że bębniący o dach i zacinający w szyby deszcz jeszcze się nasilił.

W górze za zakrętem nadal panowały ciemności.

Chyna zaciągnęła ręczny hamulec, żeby samochód nie zsunął się do tyłu, kiedy zdejmie nogę z pedału hamulca.

Oba reflektory były stłuczone, ale zasilane z akumulatora wycieraczki, których nie wyłączyła, wciąż pracowały.

Otworzyła drzwi od strony kierowcy, czując się w świetle wewnętrznej lampki niebezpiecznie wystawiona na widok, i wysiadła z samochodu. Do chwili, gdy pojawi się wóz mordercy, czyli za dwadzieścia, może za dziesięć sekund - trudno jej było to ocenić, ponieważ nie umiała powiedzieć, ile czasu minęło, od kiedy sama pokonała zakręt - musi być z dala od samochodu, w ukryciu.

Broń.

Zanim na dobre opuściła samochód, przypomniała sobie o rewolwerze. Zanurkowała z powrotem do wnętrza, ale nie znalazła go na siedzeniu pasażera. Podczas pierwszego lub drugiego zderzenia z drzewem broń musiała spaść na podłogę. Chyna, pochylona nad konsolą, zaczęła rozpaczliwie macać w ciemności. Natrafiła na zimną stal, na lufę, i jej palec instynktownie wśliznął się do gładkiego otworu. Z westchnieniem ulgi podniosła rewolwer i mocno ujęła go w rękę, po czym wygramoliła się z samochodu, zostawiając otwarte drzwi.

Lodowaty deszcz z wiatrem przejął ją chłodem.

Noc pojaśniała z lekka, a pnie sekwoi przy poboczu na zakręcie zapłonęły delikatną poświatą, jakby je nagle posrebrzył blask księżyca.

Chyna rzuciła się przez śliski asfalt, przesadziła rów melioracyjny i zadygotała, gdy zimna woda wlała jej się wierzchem do butów. Po tej stronie drogi drzewa rosły w odległości sześciu czy dziesięciu metrów od pobocza. Ruszyła w kierunku potężnej kępy sekwoi po drugiej stronie drogi, dokładnie naprzeciwko kolosa, w którego uderzyła maską samochodu.

Zanim dotarła do pierwszego drzewa, pośliznęła się na gąbczastej warstwie mokrych igieł, upadła i wylądowała na kupce szyszek. Miażdżone szyszki wydały pod jej plecami głośne chrupnięcie, którego źródłem, sądząc po ostrym bólu, równie dobrze mógł być jej kręgosłup.

Gdyby nie konieczność trzymania w ręku broni i obawa, że zatka lufę ziemią i mokrym igliwiem, wolałaby się doczołgać do kryjówki na czworakach. Zerwała się szybko na nogi i ruszyła przed siebie widząc, jak droga za nią rozbłyska światłem.

Wóz mordercy wziął zakręt.

Chyna znajdowała się w odległości jakichś czterech do pięciu metrów od drogi, zbyt blisko, ponieważ w tym miejscu poszycie pod gigantycznymi sekwojami - głównie paprocie - było skąpe, szczególnie w najbliższym otoczeniu. Morderca nie może jej zobaczyć. Gdyby ją dostrzegł, wszystko byłoby stracone.

Na szczęście jej dżinsy były ciemne, nie starte do białości pumeksem ani nie wybłyszczone, sweter malinowy, nie biały lub żółty, włosy nie blond, tylko czarne. A jednak biegnąc czuła się nie mniej widoczna, niż gdyby miała na sobie ślubną suknię.

Uwagę mordercy zajmie jednak przede wszystkim blokująca drogę honda. Nie tak zaraz zacznie się rozglądać na boki, a już jeżeli, to przede wszystkim spojrzy w prawo, tam gdzie samochód zjechał z drogi i uderzył w drzewo, nie zaś w lewo, gdzie Chyna próbowała się ukryć.

Wmawiając sobie, że jest bezpieczna i że nie została zauważona, ale w gruncie rzeczy niezupełnie w to wierząc, dotarła do najbliższej grupy wielkich sekwoi. Rosły zadziwiająco blisko siebie, zwłaszcza jak na takie giganty. Schowała się za głęboko pobrużdżony pień kolosa o średnicy czterech i pół metra, który żył z jeszcze większym okazem w symbiozie tak bliskiej, że odstęp między nimi wynosił nie więcej niż sześćdziesiąt centymetrów.

Najniższe konary nad głową Chyny znajdowały się na wysokości czterdziestu pięciu czy pięćdziesięciu metrów od ziemi i widać je było tylko w świetle błyskawic. Miała wrażenie, że stoi pomiędzy kolumnami podtrzymującymi sklepienie katedry, zbyt wielkiej, by mógł ją zbudować człowiek. Nastroszone gałęzie tworzyły na wysokości piętnastu pięter majestatyczne krzyżowe sklepienia.

Ze swojego wilgotnego i ciemnego schronienia Chyna pilnie wpatrywała się w drogę.

Zza koronkowej przesłony niskich paproci widziała rosnące z każdą chwilą światła wozu mordercy, w których krople deszczu srebrzyły się perliście. Towarzyszyło im ciche kwilenie hamulców pneumatycznych.


Edgler Vess zatrzymuje się na asfalcie, ponieważ pobocze jest i za wąskie, i za mało utwardzone jak na jego pojazd. Ale mimo że droga jest o tej porze, przed świtem i w tak fatalną pogodę, najwyraźniej mało uczęszczana, nie zamierza blokować ruchu ani chwili dłużej, niż to jest niezbędnie konieczne. Doskonale zna kodeks drogowy stanu Kalifornia.

Ustawia dźwignię biegów w pozycji PARKOWANIE i zaciąga hamulec ręczny, zostawia jednak silnik i światła zapalone. Nie zadaje sobie trudu, żeby włożyć płaszcz przeciwdeszczowy ani żeby zamknąć za sobą drzwi.

Krople deszczu bębnią po asfalcie, śpiewają na metalowych karoseriach samochodów, na liściach drzew nucą murmurando. Odgłosy deszczu sprawiają mu przyjemność, podobnie jak przejmujący chłód, jak żyzny zapach paproci i gliniastej ziemi.

Jest to ta sama honda, która go kilka minut temu wyprzedzała. Biorąc pod uwagę wariacką szybkość, z jaką jechała, Vess wcale nie jest zdziwiony, że widzi ją w tak żałosnym stanie.

Najwidoczniej samochód wyrzuciło z drogi i wpadł na drzewo. A potem, zanim silnik ostatecznie odmówił posłuszeństwa, prowadząca hondę kobieta zdążyła ją jeszcze wycofać z powrotem na drogę.

Ale gdzie jest ta kobieta?

Mógł ktoś nadjechać z zachodu i zabrać poszkodowaną do szpitala. Byłby to jednak trochę dziwny zbieg okoliczności. Wypadek musiał się wydarzyć nie dalej jak minutę czy dwie temu.

Drzwi po stronie kierowcy są otwarte, więc Vess zagląda do środka i widzi kluczyki w stacyjce. Wycieraczki cały czas omiatają przednią szybę. Światła tylne, wewnętrzna żarówka pod sufitem i lampki kontrolne na tablicy rozdzielczej - wszystko to się pali.

Vess odchodzi od samochodu i patrzy na drzewo, do którego prowadzą ślady opon. Kora jest zdarta, ale tylko powierzchownie.

Zaintrygowany, przygląda się lasowi po tej stronie drogi.

Niewykluczone, że kobieta, ogłuszona uderzeniem w głowę, wysiadła z samochodu i poszła przed siebie. Może nawet teraz jeszcze idzie w głąb lasu, zagubiona i otępiała, albo leży gdzieś ranna i nieprzytomna wśród paproci.

Rosnące blisko siebie sekwoje tworzą labirynty korytarzy - więcej tu drzew niż wolnej przestrzeni. Nawet w samo południe w bezchmurny dzień światło słoneczne przenika gąszcz tylko w postaci nielicznych pojedynczych promyków; w większej części tych dzikich ostępów panuje mrok, jakby każda z wielu setek tysięcy nocy, które upłynęły od zarania istnienia tych lasów, zostawiła po sobie jakiś osad mroku. Teraz, o tej czarodziejskiej porze świtu, czerń jest tak czysta, że wydaje się żywym stworzeniem, przyczajonym, drapieżnym, a jednak przyjaznym.

Ta szczególna czerń porusza Edglera Vessa, budząc w nim pragnienie doznań, które mogą być mu dane, doznań tajemnych i powodujących przemiany, jakich nawet nie potrafi sobie wyobrazić. Głęboko w sekwojowym lesie, w korytarzach spękanej kory, w sekretnym bastionie zwierzęcej namiętności, gdzie mieszkają cienie starsze od historii człowieka, czeka na niego mistyczna przygoda.

Jeśli rzeczywiście kobieta z hondy błąka się gdzieś po lesie, mógłby zaparkować samochód i spróbować jej poszukać. Może nóż, który znalazł na stacji benzynowej, to omen, i może to właśnie jej krwi ma upuścić tym ostrzem.

Wyobraża sobie, jak się rozbiera i wchodzi nago w sekwojowy gąszcz, jak wiedziony pierwotnym instynktem tropi tę kobietę, a potem powala ją na ziemię, czując na skórze lodowaty dotyk deszczu i mgły i widząc przy każdym oddechu parę buchającą ze swoich ust. Ale on, nieczuły na zimno, udziela swego ciepła nocy, szarpiąc ubranie na ofierze, którą przewraca na leśną ściółkę. Na samą myśl o tym doznaje erekcji, zastanawiając się jednocześnie, czy ma atakować najpierw nożem, członkiem czy może... zębami. Tę decyzję podejmie jednak później, kiedy już złapie kobietę, i w dużej mierze zależeć ona będzie od atrakcyjności ofiary. Jedno jest wszakże dla Vessa pewne: cokolwiek się wydarzy, będzie to doświadczenie bezprecedensowe i tajemnicze, a przede wszystkim niewyobrażalnie intensywne.

Jednakże mniej więcej za godzinę wstanie świt i byłoby z jego strony nierozsądnie dłużej zwlekać. Powinien zwiększyć dystans pomiędzy sobą a miejscami swoich nocnych rozrywek.

Być Edglerem Vessem to między innymi umieć powściągać swoje namiętności, gdy uleganie im mogłoby okazać się niebezpieczne. Gdyby natychmiast poddawał się każdej zachciance, byłby bardziej zwierzęciem niż człowiekiem, zresztą najprawdopodobniej już od dawna martwym lub siedzącym w więzieniu. Być Edglerem Vessem to być wolnym, ale nie lekkomyślnym, szybkim, ale nie impulsywnym. Ważne jest też poczucie proporcji, i synchronizacji. Jeśli chodzi o synchronizację, to musi być ona na poziomie synchronizacji mistrza stepowania. Ważny jest też miły uśmiech. Mając prawdziwie miły uśmiech i dobry mechanizm samokontroli, można zajść naprawdę daleko.

Vess uśmiecha się do lasu.


Wóz mordercy stał na asfalcie w odległości jakichś sześciu metrów od rozbitej hondy, dziwnie mały w porównaniu z gigantycznymi sekwojami.

Gdy morderca szedł drogą w świetle własnych reflektorów do uszkodzonego samochodu, Chyna czołgała się pod górę ciemnym lasem, poruszając się równolegle do niego, ale w przeciwnym kierunku. Okrążyła drzewo na prawo od siebie, ściskając rewolwer w prawej ręce, a lewą opierając się o pień dla utrzymania równowagi na wypadek, gdyby się potknęła o wystający korzeń czy jakąś inną przeszkodę. Wyczuwała dłonią powtarzający się głęboki relief gotyckich łuków utworzonych przez szczeliny w grubej korze. Z każdym niepewnym krokiem, jaki stawiała obchodząc pień, czuła, że sekwoja jest bardziej budynkiem niż drzewem, pozbawioną okien warowną fortecą wzniesioną przeciwko wściekłości całego świata.

Zatoczywszy półkole aż do szerokiej na długość ramienia przerwy pomiędzy jednym a drugim pniem, wyjrzała przez nią jeszcze raz. Morderca stał przy otwartych drzwiach hondy, patrząc w las po drugiej stronie drogi.

Martwiła się, że zanim zdąży zrealizować swój plan, może nadjechać jakiś inny samochód.

Ruszyła naprzód okrążając drugie drzewo. Było jeszcze większe od pierwszego, a jego kora powtarzała znajomy wzór gotyckich łuków.

Mimo ostrego zawodzenia wiatru wysoko nad jej głową i lodowatego prysznicu zbierających się w górnych gałęziach kropel deszczu, las wydał jej się dobrym, bezpiecznym miejscem, ciemnym i zimnym, ale niegroźnym. W dalszym ciągu była sama ze swoimi kłopotami, jednak o dziwo, po raz pierwszy w ciągu tej nocy nie czuła się samotna.

Znów wyjrzała przez następną lukę w ścianie lasu i zobaczyła, że morderca wsiada do hondy. No tak, chcąc przejechać swoim wozem, musi usunąć z drogi jej rozbity samochód.

Rzuciła okiem w stronę wozu kempingowego. Wiedziała, co kryje w swoim wnętrzu - wiszące w garderobie na łańcuchach ciało mężczyzny i zawiniętą w białe prześcieradła martwą kobietę - i wydał jej się tym razem złowrogi jak machina wojenna.

Może przecież przeczekać wszystko w lesie. Zapomnieć o całym planie. Morderca wreszcie odjedzie, a życie potoczy się dalej.

Tak łatwo czekać, by przetrwać.

Policja znajdzie Ariel. W jakiś sposób i w porę. Bez czyjegoś rozpaczliwego heroizmu.

Chyna oparła się o drzewo; nagle poczuła się słaba. Słaba i rozdygotana, niemal fizycznie chora z rozpaczy, ze strachu.

Rozległ się zgrzyt rozrusznika i tylne oraz wewnętrzne światła hondy przygasły; mężczyzna próbował uruchomić silnik.

A potem Chyna usłyszała inny hałas. Znacznie bliżej. Za sobą. Szelest, trzask, ciche parskanie jakby spłoszonego konia.

Odwróciła się przestraszona.

W łunie świateł wozu mordercy zobaczyła w lesie sekwojowym anioły. A przynajmniej tak jej się przez chwilę wydawało. Dokoła siebie widziała łagodne twarze, blade na tle ciemności, ze świetlistymi, wpatrzonymi w nią oczyma.

Ale nawet w tej skąpej poświacie jej nadzieja, że to rzeczywiście anioły, była wątła. Po krótkiej chwili niepewności stwierdziła, że patrzy na stadko jeleni nadbrzeżnych bez poroża.

W kilkumetrowym odstępie pomiędzy pierwszym szeregiem drzew a ścianą lasu stało pół tuzina zwierząt, tak blisko, że Chynę dzieliły od nich zaledwie trzy kroki. Głowy jeleni były uniesione, uszy nastawione czujnie, oczy wpatrzone w Chynę.

Choć płoche z natury, były nią wyraźnie zaciekawione i wcale się jej nie bały.

Kiedyś przez dwa miesiące Chyna przebywała z matką na ranczo w Mendocino County, gdzie grupa dobrze uzbrojonych survivalistów* [* Survivaliści - ruch, który powstał w Anglii w latach osiemdziesiątych; jego członkowie kolekcjonowali różnego rodzaju broń ręczną, jak pistolety czy noże, oraz inne przedmioty o charakterze wojskowym i używali ich do ćwiczeń quasi-militarnych (przyp. tłum.).] oczekiwała wybuchu wojen rasowych, które według nich miały wkrótce zniszczyć społeczeństwo.

Chyna cały wolny czas spędzała wtedy zwiedzając okolice: przepiękne wzgórza i doliny, lasy sosnowe, złote pola, na których stały pojedyncze okazy ogromnych dębów z konarami czarnymi na tle nieba i gdzie od czasu do czasu pojawiały się niewielkie stadka jeleni nadbrzeżnych, zawsze trzymające się z daleka od ludzi. Podchodziła je nie z pasją myśliwego, ale z naiwną dziecięcą przebiegłością, tak samo płochliwa jak one, ale i zarazem nieodparcie przyciągana przez promieniujący od nich spokój.

Podczas tych dwóch miesięcy nie udało jej się nigdy podejść do nich bliżej niż na jakieś dwadzieścia siedem, trzydzieści metrów; widząc, jak idzie ku nim niedbałym krokiem, pryskały na pola czy w góry.

Teraz jednak to one właśnie do niej podeszły, czujnie, lecz bez lęku, jakby były tamtymi zwierzętami z dzieciństwa, które wreszcie uwierzyły w jej pokojowe zamiary.

Jelenie nadbrzeżne powinny paść się bliżej morza, na łąkach za lasami sekwojowymi, gdzie trawa jest bujna i zielona od zimowych deszczy, i chociaż zwierzęta te często spotyka się także w lesie, to jednak ich obecność tutaj, w deszczu i ciemnościach przedświtu, wydawała się czymś osobliwym.

Po chwili Chyna dostrzegła poza pierwszym stadkiem jeszcze inne - jednego tu, drugiego tam, trzeciego i więcej, między drzewami, nieco dalej niż te pierwsze. Niektóre były ledwie widoczne w mrocznej głębi lasu, gdzie nie sięgała już świetlista łuna reflektorów wozu mordercy. W sumie naliczyła ich chyba ze dwanaście. Wszystkie stały nieruchomo, jakby zasłuchane w jakąś leśną muzykę, niedostępną ludzkiemu uchu.

Kolejna błyskawica rozpostarła na niebie krzywe konary i wypuściła ku ziemi sękate korzenie, oświetlając las na krótką chwilę, w której Chyna dokładniej zobaczyła wszystkie zwierzęta. Było ich więcej, niż myślała. Stały we mgle, wśród paproci i kwitnących rododendronów, rozjaśnione drgającymi listkami światła. Głowy uniesione, kłęby pary buchające z czarnych nozdrzy, oczy utkwione w Chynę.

Spojrzała na drogę.

Morderca zrezygnował z prób uruchomienia silnika. Wrzucił bieg i honda zaczęła toczyć się do tyłu po łagodnym spadku.

Jeszcze jeden rzut oka w stronę jeleni i Chyna wyszła spomiędzy dwóch sekwoi.

Morderca ostro skręcił kierownicę w prawo i honda własnym ciężarem stoczyła się łukiem do tyłu, ustawiając się przodem w dół.

Idąc przez rzadkie paprocie i rozsiane tu i tam kępy trawy, Chyna podeszła do drogi. Nie czuła już w nogach słabości, chwila wahania minęła.

Kierowana przez mordercę honda zjechała ze wzniesienia i zatrzymała się na prawym poboczu.

Chyna mogłaby podejść i zastrzelić go w samochodzie albo podczas wysiadania. Ale dzieliła ich teraz odległość pięćdziesięciu, sześćdziesięciu metrów, więc by ją z pewnością zobaczył, gdyby zaczęła się zbliżać. Nie mając przewagi, jaką daje moment zaskoczenia, będzie musiała strzelać tak, żeby zabić, i w ten sposób odda Ariel niedźwiedzią przysługę. Bo jeśli ta kanalia zginie, będą zmuszeni szukać dziewczyny. I mogą jej nigdy nie znaleźć. Poza tym sukinsyn z pewnością jest uzbrojony i gdyby doszło do wymiany ognia, niewątpliwie zwycięży, bo naturalnie i lepiej strzela, i ma więcej odwagi.

A ona - do kogo zwróci się o pomoc? Jest sama, tak jak w dzieciństwie.

Dlatego teraz szybko schowaj się, nakazała sobie. Nie działaj pochopnie. Poczekaj na właściwy moment. Wybierz go sama, kiedy zaś nadejdzie, panuj nad przebiegiem konfrontacji.

Znów przerażająca błyskawica, a potem długi grzmot, jakby wśród nocy waliły się jakieś ogromne budowle.

Chyna doszła do wozu mordercy.

O Boże.

Drzwi po stronie kierowcy stały otworem.

O Jezu, o Boże.

Nie, ona nie może tego zrobić.

Musi to zrobić.

W dole, na poboczu, klekocząc pogiętą blachą, zatrzymywała się właśnie honda.

Teraz jednak Chyna ma rewolwer. Czuje w ręce jego ciężar. Z bronią to zupełnie co innego. Z bronią jest bezpieczna.

Kto uratuje tamtą dziewczynę z piwnicy, tamtą dziewczynę, która dojrzewa dla zboczonego zbrodniarza, dziewczynę taką jak ona sama? Na kogo mogą liczyć przestraszone dziewczynki kryjące się w szafach czy pod łóżkami, na kogo mogą liczyć poza karaluchami? Na kogo mogą liczyć, jak nie na nią, na Chynę? Dlaczego nie ma innego wyboru? Ale skoro odpowiedź jest taka oczywista, to po co w ogóle pytać?

Na dole honda zatrzymała się wreszcie.

Czując w ręku ciężar broni, Chyna wdrapała się do kabiny wozu kempingowego i usiadła za kierownicą. Obróciła się w fotelu, wstała i pospieszyła do tyłu, szepcząc cały czas: „O Jezu, Jezu” - i powtarzając sobie, że tak trzeba, że to szaleństwo, które popełnia, jest czymś właściwym, bo tym razem ma broń.

Zastanawiała się jednak, czy jak przyjdzie co do czego i będzie musiała stanąć twarzą w twarz z mordercą, zdobędzie się na odwagę.

Naturalnie do bezpośredniej konfrontacji może nigdy nie dojść. Zamierzała ukrywać się w samochodzie, dopóki nie dojadą do jego domu i nie zobaczy, gdzie bydlak trzyma dziewczynę. Z tą informacją będzie mogła iść na policję i wtedy złapią skurwysyna, uwolnią Ariel i...

I co?

I ratując dziewczynę, Chyna uratuje siebie. Przed czym - nie była do końca pewna. Przed życiem oznaczającym zaledwie przetrwanie?

To szaleństwo, ale teraz już nie ma odwrotu. W głębi serca Chyna jednak wiedziała, że ryzykując wszystko popełnia mniejsze szaleństwo niż żyjąc bez celu innego jak tylko przetrwanie.

Jakby pchnięta do przodu gwałtownym uderzeniem serca, znalazła się w tyle samochodu. Zamknięte drzwi prowadzące do sypialni.

Jezu.

Nie chciała tam wchodzić. Nie chciała wchodzić do pomieszczenia, w którym leżała martwa Laura. I obok w garderobie mężczyzna. I przybory do szycia pod ręką, na wszelki wypadek.

Jezu.

Ale było to najlepsze miejsce, żeby się ukryć, więc otworzyła drzwi, weszła, zamknęła je za sobą, przesunęła się w lewo w gęstej ciemności i przywarła plecami do ściany.

Może morderca nie pojedzie prosto do domu. Może w jakimś momencie pomiędzy tu a tam przyjdzie na tył wozu popatrzeć sobie na swoje trofea.

Wtedy Chyna zabije go, gdy tylko sukinsyn przekroczy próg. Właduje w niego cały magazynek. Nie będzie ryzykowała.

Tylko że wtedy mogą nigdy nie znaleźć Ariel. Albo ją znajdą, kiedy już będzie za późno, kiedy już umrze z głodu, a to straszna, powolna śmierć.

Tak czy owak, jeśli morderca wejdzie do sypialni, Chyna nie poprzestanie na półśrodkach. Nie zrani go i nie będzie trzymała żywcem, żeby policja mogła go przesłuchać - nie w tym ciasnym pomieszczeniu, gdzie miałby nad nią taką ogromną przewagę i gdzie tak wiele elementów planu może zawieść.


Światła wygaszone, wyłączone wycieraczki. Edgler Vess siedzi w rozbitym samochodzie na poboczu i myśli.

Ma do wyboru wiele możliwych wariantów. Życie to zawsze bufet pełen smakołyków, to jeden wielki szwedzki stół uginający się pod ciężarem nieskończonych okazji, ekscytujących doznań i doświadczeń, jednak chyba nigdy nie ofiarowało tyle, co teraz. Vess chciałby nadarzającą się okazję wykorzystać do końca, wyciągnąć z niej maksimum podniecenia i najostrzejszych doznań, ale wobec tego nie może działać pochopnie.

Szczęście mu sprzyja: w lusterku wstecznym mignęła dziewczyna. Lekko jak sarna przemknęła po asfalcie, chwila wahania przy otwartych drzwiach jego samochodu, a potem - hop do środka, gdzie zniknęła mu z oczu.

To musi być kobieta z hondy. Kiedy go wyprzedzała, przez przednią szybę jej samochodu zobaczył czerwony sweter.

Mogła odnieść poważne obrażenia głowy w wypadku. Jest najprawdopodobniej zamroczona, zdezorientowana i przestraszona. To by tłumaczyło, dlaczego nie zwróciła się do niego bezpośrednio o pomoc czy o podwiezienie do najbliższej stacji obsługi.

Jeżeli jej myśli rzeczywiście są zmącone, irracjonalna decyzja zabrania się z nim w charakterze pasażera na gapę może jej się wydawać całkowicie sensowna.

Ale nie robiła wrażenia rannej w głowę ani w ogóle poszkodowanej w jakikolwiek inny sposób. Idąc drogą nie potykała się ani nie zataczała, przeciwnie - szła szybko i pewnie. Z tej odległości i we wstecznym lusterku Vess nie dostrzegłby krwi, intuicyjnie wie jednak, że krwi nie ma.

Im dłużej zastanawia się nad sytuacją, tym bardziej umacnia się w przekonaniu, że wypadek został sfingowany.

Ale dlaczego?

Gdyby chodziło o rozbój, zaczepiłaby go, gdy tylko wysiadł z samochodu.

Poza tym nie jeździ przecież żadnym z tych „jachtów drogowych” za trzysta tysięcy dolarów, które już samym swoim szpaniarstwem zwracają uwagę złodziei. Jego pojazd ma siedemnaście lat i chociaż jest dobrze utrzymany, to przecież nie może być wart więcej jak pięćdziesiąt tysięcy. Rozbijanie stosunkowo nowej hondy po to tylko, by okraść stary wóz, w którym trudno się spodziewać jakichkolwiek skarbów, wydaje się pozbawione sensu.

W dodatku zostawił kluczyki w stacyjce i silnik na chodzie, więc gdyby takie były jej zamiary, mogła spokojnie odjechać.

Zresztą trudno sobie wyobrazić, by samotna kobieta planowała napad rabunkowy nocą na pustej drodze. Takie zachowanie nie pasuje do żadnego kryminalnego scenariusza.

Vess jest zakłopotany.

Głęboko zakłopotany.

W jego nieskomplikowanym życiu rzadko trafiają się tajemnice. Po prostu są rzeczy, które można zabić, i rzeczy, których zabić nie można. Niektóre spośród rzeczy dających się zabić są trudniejsze do zabicia niż inne, a niektóre są przyjemniejsze w zabijaniu. Jedne krzyczą, inne płaczą, jeszcze inne robią jedno i drugie, a są też i takie, które z drżeniem i w milczeniu przyjmują śmierć, jakby całe życie spędziły w oczekiwaniu tej ostatecznej chwili. Tak mijają mu dni: w przyjemnej prostocie strumienia ostrych doznań, po którym rzadko żegluje zagadka.

Ale kobieta w czerwonym swetrze jest zagadką, tajemniczą i intrygującą - zagadką, z jaką Vess nigdy jeszcze dotychczas się nie spotkał. Nie potrafi sobie nawet wyobrazić, jakie go w związku z nią czekają wrażenia, i jest podniecony na samą myśl o takiej nowince.

Wysiada z hondy i zamyka drzwi.

Przez chwilę stoi i patrzy na las w strugach zimnego deszczu, mając nadzieję, że nie wzbudzi podejrzeń, gdyby kobieta obserwowała go z wnętrza jego wozu. Po prostu zastanawia się, co się stało kierowcy hondy. Przyzwoity obywatel, który troszczy się o ofiarę wypadku i nawet bierze pod uwagę przeszukanie lasu.

Po niebie ścigają się błyskawice, białe i kanciaste jak biegnące szkielety. Następujące po nich grzmoty są tak potężne, że odzywają się w kościach Edglera Vessa grzechotem, odczuwanym przez niego jako przyjemna wibracja.

Z lasu wynurza się nagle kilka jeleni i powoli przemieszcza między drzewami w stronę rosnących na skraju paproci. Poruszają się ze stateczną gracją, w ciszy, która po wybrzmieniu pioruna wydaje się wprost niebiańska. Ich oczy lśnią w blasku reflektorów. Jelenie bardziej przypominają zjawy niż prawdziwe zwierzęta.

Pojawiają się następne - dwa, pięć, siedem i jeszcze więcej. Niektóre przystają, jakby pozowały, inne idą dalej, ale potem również się zatrzymują, aż wreszcie z tuzin jeleni stoi bez ruchu - wszystkie wpatrzone w Vessa.

Są bardzo piękne i zabicie ich byłoby wysoce satysfakcjonujące. Gdyby miał pod ręką jedną ze swoich spluw, zastrzeliłby tyle sztuk, ile by zdołał, zanimby umknęły.

Jako młody chłopak zaczynał od zwierząt. A ściślej od owadów, ale szybko przeszedł do żółwi i jaszczurek, potem zaś przerzucił się na koty i większe gatunki. Jako nastolatek, kiedy tylko dostał prawo jazdy, kręcił się nocami po bocznych drogach i często wczesnym rankiem, jeszcze przed szkołą, potrafił ustrzelić jelenia, bezpańskiego psa, krowę na pastwisku czy nawet konia w corralu, jeśli był pewien, że ujdzie mu to na sucho.

Na myśl o tym, że mógłby zabić te wszystkie jelenie, ogarnia go nostalgia. Widok ich krwi uczyniłby czerwieńszą jego własną krew, pobudził jej krążenie.

Chociaż zwykle pełne rezerwy i płochliwe, zwierzęta patrzą na niego odważnie. Wcale nie szykują się do ucieczki. Ich ufność uderza Vessa jako coś dziwnego i sprawia, że czuje się nieswojo.

Ale przecież czeka na niego dziewczyna w czerwonym swetrze, niewątpliwie dużo bardziej interesująca od wszystkich jeleni razem wziętych. Edgler Vess jest teraz dorosłym mężczyzną, nie chłopcem, i jego zapotrzebowanie na silne wrażenia chodzi innymi drogami niż w przeszłości.

Wraca do swojego samochodu.

Stając przy drzwiach stwierdza, że kobiety nie ma ani na siedzeniu kierowcy, ani pasażera.

Wślizguje się więc za kierownicę, obraca do tyłu, ale nie widzi nikogo w saloniku ani w części jadalnej wozu. Krótki ciemny korytarzyk także robi wrażenie pustego.

Zwrócony przed siebie, nie spuszczając z oka wstecznego lusterka, Vess otwiera schowek miedzy siedzeniami. Pistolet leży na miejscu, tak jak go zostawił, bez tłumika.

Z bronią w ręku okręca się na siedzeniu, wstaje i idzie do tyłu, do kuchni i pomieszczenia jadalnego. Nóż znaleziony na stacji benzynowej nadal leży na blacie kuchennym. Vess otwiera szafkę na lewo od kuchenki i stwierdza, że mossberg tkwi bezpiecznie w uchwytach sprężynowych, w które go wstawił po zabiciu pracowników stacji.

Nie wie, czy dziewczyna ma broń. Z tamtej odległości nie był w stanie dostrzec, czy trzymała coś w ręku, czy nie, jak również - co nie mniej ważne - czy jest dostatecznie ładna, żeby być atrakcyjną ofiarą.

Idzie dalej w głąb wozu przez swoje ciasne królestwo, szczególnie ostrożnie poruszając się przy końcu wnęki jadalnej, za którą znajdują się stopnie. Ale tutaj też nikogo nie ma.

Potem korytarz.

Odgłos deszczu. Silnik pracujący na wolnych obrotach.

Otwiera drzwi do łazienki, szybko i hałaśliwie, świadom, że w tej akustycznej blaszanej puszce na kołach zachowanie ciszy jest praktycznie niemożliwe. W małej łazience również wszystko w porządku - żadnego pasażera na gapę na sedesie ani w kabinie prysznicowej.

Teraz kolej na płytką szafę z zasuwanymi drzwiami. Też nikogo tam nie ma.

Jedynym miejscem, jakie mu jeszcze zostało do przeszukania, jest sypialnia.

Vess staje przed ostatnimi zamkniętymi drzwiami, zafascynowany myślą o siedzącej tam skulonej dziewczynie, nieświadomej tych, z którymi dzieli swoją kryjówkę.

Wzdłuż progu i futryny drzwi nie widać nawet nitki światła, a zatem musiała wejść po ciemku. Najwyraźniej jak dotąd nie usiadła jeszcze na łóżku i nie odkryła śpiącej królewny.

Możliwe, że posuwając się ostrożnie dokoła małego pokoiku namacała harmonijkowe drzwi. Niewykluczone, że jeśli Vess otworzy drzwi do sypialni, to właśnie w tym momencie dziewczyna odsunie plastikową harmonijkę i będzie próbowała szybko i cicho wśliznąć się do garderoby, gdzie zamiast sportowych koszul poczuje wiszący tam obcy, zimny kształt.

Edgler Vess jest ubawiony.

Pokusa, żeby nagle otworzyć drzwi, jest przemożna. Żeby zobaczyć, jak dziewczyna odskakuje od wiszącego w garderobie ciała, wpada na łóżko, odskakuje od martwej dziewczyny, wrzeszcząc najpierw na widok zaszytych ust chłopaka, potem na widok trupa w kajdankach, a na koniec jego samego.

Jednakże po takim spektaklu będą musieli od razu przejść do rzeczy, i wtedy Vess dowie się szybko, kim ona jest i co tu robi.

Edgler Vess dochodzi do wniosku, że nie chce, aby to niezwykłe doświadczenie, ubarwione tajemnicą, zbyt szybko się skończyło. Że znacznie większą przyjemność sprawi mu przedłużenie napięcia i pogłowienie się nad zagadką.

Ostatnie wydarzenia zaczynały już go nużyć. Ale ten nieoczekiwany zwrot w sytuacji wyraźnie go ożywił.

Naturalnie w takim sposobie rozegrania sprawy kryje się pewne ryzyko. Ale bez ryzyka nie ma mowy o intensywnym życiu. Ryzyko leży u źródeł intensywnej egzystencji.

Vess wycofuje się cicho spod drzwi sypialni.

Głośno wchodzi do łazienki, oddaje mocz, spuszcza wodę, żeby dziewczyna nie pomyślała, że przyszedł tu jej szukać. Jeśli w dalszym ciągu będzie myślała, że on nie wie o jej obecności, zacznie realizować zamiary, które ją tu przywiodły, a Vess jest tych zamiarów bardzo ciekaw.

Wraca na przód wozu, zatrzymując się w kuchni, żeby sobie z termosa stojącego na blacie przy kuchence napompować kawy. Zapala też kilka świateł, żeby dobrze widzieć w lusterku wstecznym całe wnętrze wozu.

Zasiada ponownie za kierownicą i popija kawę. Jest gorąca, czarna i gorzka, dokładnie taka, jaką lubi. Wstawia filiżankę w uchwyt przymocowany do tablicy rozdzielczej.

Wkłada odbezpieczony pistolet, kolbą do góry, do otwartego schowka między siedzeniami. W jednej sekundzie może położyć na nim rękę, obrócić się na siedzeniu i zastrzelić kobietę, nie tracąc kontroli nad pojazdem.

Ale nie sądzi, żeby zamierzała mu zrobić krzywdę, w każdym razie nieprędko. Gdyby taki był jej pierwotny zamysł, to już by go próbowała zrealizować.

Dziwne.

- Dlaczego? Co dalej? - mówi głośno, bawiąc się teatralnością tej niezwykłej sytuacji. - Co teraz? No co? Dziwne, dziwne.

Znów popija kawę. Jej aromat przywodzi mu na myśl chrupką strukturę przypalonej grzanki.

Na zewnątrz jelenie zdążyły już zniknąć.

Noc tajemnic.

Wzmagający się wiatr smaga długie liście paproci. Wilgotna czerwień kwitnących rododendronów, rozpryśnięta po lesie, wygląda jak ślady zbrodni.

Las stoi nieporuszony. W tych wielkich, ciemnych, pionowych formach zaklęta jest potęga czasu.

Edgler Vess wrzuca bieg i zwalnia ręczny hamulec. Rusza.

Po wyminięciu rozbitej hondy patrzy w lusterko wsteczne. Drzwi sypialni są zamknięte. Kobieta nadal pozostaje w ukryciu.

Teraz, kiedy wóz jest w ruchu, być może pasażerka na gapę odważy się zapalić światło, co jej umożliwi zawarcie znajomości z towarzyszami podróży.

Twarz Vessa rozjaśnia uśmiech.

Ze wszystkich ekspedycji, jakie ma na swoim koncie, ta jest najbardziej interesująca, ta go najbardziej podnieca. A przecież jeszcze się nie skończyła.


Chyna siedziała na podłodze w ciemności, oparta plecami o ścianę. Obok niej leżał rewolwer.

Była nietknięta i żywa.

- Chyna Shepherd, nietknięta i żywa - wyszeptała modlitewnym tonem.

W dzieciństwie często modliła się żarliwie o zachowanie tych dwóch darów - cnoty i życia - i jej modlitwy często bywały niespójne i niezborne. W końcu zaczęła podejrzewać, że Boga znużyły jej nie kończące się rozpaczliwe błagania o pomoc, że ma już serdecznie dość jej bezradności, tego, że Chyna nie potrafi sama dać sobie rady i nieustannie wpada w jakieś tarapaty, że wyczerpała się już cała przeznaczona dla niej pula łaski. Ostatecznie Bóg jest bardzo zajęty - rządzi przecież całym wszechświatem, musi mieć stale na oku rzesze pijaków i głupców, a do tego jeszcze mąci mu wszechobecny diabeł, wybuchają wulkany, żeglarze giną w sztormach, padają wróble. Kiedy skończyła dziesięć czy jedenaście lat, sprowadziła swoją modlitwę do następującej formuły: Boże, tu Chyna Shepherd, mówię z... - tu należało wstawić nazwę aktualnego miejsca pobytu - proszę cię i błagam, spraw, abym z tego wyszła nietknięta i żywa”. Wkrótce jednak, doszedłszy do wniosku, że Bóg to przecież Bóg i dobrze wie, gdzie ona się znajduje, jeszcze bardziej skróciła swoją modlitwę: Boże, tu Chyna Shepherd, proszę cię, pozwól, żebym z tego wyszła nietknięta i żywa. Na koniec, przekonana, że Bóg ma już dość jej próśb, zredukowała swój apel do telegraficznego minimum: Chyna Shepherd, nietknięta i żywa”. W sytuacjach podbramkowych - leżąc pod jakimś łóżkiem czy kryjąc się w garderobie za ubraniem albo na zasnutym pajęczynami i cuchnącym kurzem strychu, a raz nawet rozciągnięta płasko na ziemi w szczurzym łajnie pod starym, murszejącym domem - powtarzała szeptem albo skandowała cicho te pięć słów, bez końca i niestrudzenie: Chyna Shepherd, nietknięta i żywa - nie dlatego, żeby się bała, że Pan Bóg, zajęty innymi sprawami, nie usłyszy jej wołania, ale żeby sobie przypomnieć, że On jednak tam jest, że odebrał wiadomość i że jej pomoże, jeśli tylko będzie dostatecznie cierpliwa. Kiedy kryzys mijał, kiedy cofała się czarna fala strachu, a skołatane serce zaczynało znów bić spokojnym, czystym rytmem, od nowa powtarzała owe magiczne pięć słów, jednak tym razem już z inną intonacją - tym razem nie była to prośba o ocalenie, tylko meldunek: Chyna Shepherd, nietknięta i żywa”, raport marynarza w czasie wojny po nieprzyjacielskim nalocie powietrznym: „Wszyscy obecni i przytomni, sir”. Chyna była obecna i przytomna i tymi samymi co zawsze pięcioma słowami wyrażała za to wdzięczność, mając nadzieję, że Bóg wyczuje różnicę w jej tonie i zrozumie. Stało się to dla małej Chyny czymś w rodzaju zabawy - czasem nawet przy takim raporcie salutowała, nie widząc w tym nic niewłaściwego, uważała bowiem, że Bóg musi mieć poczucie humoru.

- Chyna Shephera, nietknięta i żywa - powtórzyła.

Tym razem z sypialni wozu kempingowego nie tylko słała raport, że przetrwała, ale także błagała żarliwie, by Bóg zechciał jej oszczędzić gwałtu i brutalności, jakie ją mogły czekać.

Jako dziewczynka była niezadowolona ze swego imienia - chyba że prosiła Boga o przetrwanie. Wydawało jej się głupim, frywolnym przekręceniem prawdziwego słowa i kiedy inne dzieci jej na ten temat dokuczały, nie miała nic na swoją obronę. Jeśli wziąć pod uwagę, że jej matka miała na imię po prostu Anna, wybranie dla córki imienia Chyna wydawało się z jej strony nie tylko czymś frywolnym, ale bezmyślnym czy nawet złośliwym. Przez większą część ciąży Anna żyła w komunie radykalnych zielonych - była to komórka niesławnej Armii Ziemi - którzy uważali, że w obronie natury pewna doza gwałtu jest usprawiedliwiona. Nabijali na przy kład drzewa gwoździami w nadziei, że drwale potracą ręce w wypadkach z piłami elektrycznymi. Spalili dwie przetwórnie mięsa, a w nich dwóch pechowych nocnych stróżów, zniszczyli sprzęt budowlany na dwóch nowych działkach przeznaczonych pod zabudowę mieszkaniową na dzikich, nie zagospodarowanych terenach i zabili pewnego naukowca ze Stanford w akcie potępienia jego doświadczeń laboratoryjnych na zwierzętach. Pod wpływem takich przyjaciół Anna Shepherd rozważała najróżniejsze imiona dla swojej córki: Hiacynt, Łąka, Ocean, Niebo, Śnieg, Deszcz, Liść, Motyl... Ale zanim przyszedł czas porodu, rozstała się z Armią Ziemi i nazwała swoją córkę Chyną - od Chin. „Wiesz co, kochanie, nagle pewnego dnia uświadomiłam sobie, że Chiny to jedyne społeczeństwo, w którym panuje sprawiedliwość, a poza tym to piękne imię” - wyjaśniła potem dziewczynce. Nigdy nie mogła sobie przypomnieć, dlaczego „i” zmieniła na „y”, a „y” na „a”, być może dlatego, że pracowała wtedy w laboratorium produkującym amfetaminę, pakując narkotyk w przystępne pięciodolarowe działki i wystarczająco często sama go próbując, by mieć kilkudniowe przerwy w życiorysie. Tylko więc wtedy, kiedy prosiła Boga o przetrwanie, była zadowolona ze swojego imienia, sądziła bowiem, że dzięki niemu Bóg ją lepiej zapamięta i nie pomyli z milionami Marii, Karolin, Lind, Trących i Jane.

Teraz już nie budziło ono w Chynie ani niechęci, ani uczuć pozytywnych. Było po prostu zwyczajnie imieniem, jak wiele innych.

Zrozumiała, że to, kim jest - a więc jej prawdziwa osobowość - nie ma nic wspólnego z imieniem i bardzo niewiele z tym, jakie życie przez szesnaście lat wiodła u boku swojej matki. Nie może być przecież odpowiedzialna za wszystkie nienawiści i żądze, jakie czuła, za świństwa, jakich musiała słuchać, za zbrodnie, jakich była świadkiem, i za rzeczy, których wielu spośród przyjaciół matki domagało się od niej. Nie została określona ani przez swoje imię, ani przez haniebne doświadczenia, ale przez własne marzenia i nadzieje, przez aspiracje, godność osobistą i wytrwałość. Nie była gliną w rękach innych, ale skałą, z której własnymi rękami wykuwała człowieka, jakim chciała być.

Do takich wniosków doszła jednak dopiero w ubiegłym roku, kiedy skończyła dwadzieścia pięć lat. Ta mądrość nie spłynęła na nią w jednym krótkim momencie olśnienia, tylko przychodziła stopniowo, niby barwinek, który pełznąc powoli, pewnego dnia, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, pokrywa brunatną ziemię dywanem delikatnych zielonych listków i malutkich błękitnych kwiatków. Cenna wiedza zawsze wydaje się ciężko zdobywana, kiedy ją gromadzimy - dopiero z perspektywy czasu robi wrażenie czegoś, co łatwo przyszło.

Stary wóz kempingowy telepał się przez noc ku świtowi, skrzypiąc jak dawno nie używane drzwi, tykając jak zardzewiały zegar, zbyt skorodowany, by odmierzać wiernie każdą sekundę.

Szaleństwo. Cała ta eskapada to szaleństwo.

Ale do tego, co postanowiła zrobić teraz, prowadziło całe jej dotychczasowe życie. Bezwarunkowa odwaga nie jest wyłączną domeną pól bitewnych i mężczyzn.

Chyna, cała mokra, dygocąca z zimna i przerażona, po raz pierwszy w życiu była pogodzona ze sobą.

- Ariel - powiedziała cicho, jakby chciała tę drugą, nieznaną dziewczynę podnieść na duchu.


Rozdział 6



Edgler Vess wyjeżdża z lasu w mżawkę świtu, początkowo szarego jak stal, a potem nieco jaśniejszego, jedzie dalej przez nadbrzeżne łąki o takim samym ponurym metalicznym odcieniu jak niebo, wraca na autostradę 101, potem znów zanurza się w lasy, tym razem sosnowo-świerkowe, i opuszcza hrabstwo Humboldt przekraczając granicę hrabstwa Del Norte, obszaru jeszcze bardziej bezludnego niż ten poprzedni, by wreszcie ostatecznie pożegnać autostradę 101 i zjechać na drogę wiodącą w kierunku północno-wschodnim.

Przez pierwszą część podróży często spogląda w lusterko wsteczne, ale drzwi do sypialni pozostają zamknięte, a gość wydaje się zadowolony z towarzystwa trupów czy może nadal pozostaje nieświadom ich istnienia. W tym pomieszczeniu okno jest zabite dyktą i światło poranka nie przenika do wewnątrz.

Vess jest doskonałym kierowcą i nawet w tak złą pogodę jedzie szybko i sprawnie. Najlepiej robimy te rzeczy, które najbardziej lubimy, dlatego Edgler Vess jest taki dobry w zabijaniu i dlatego łączy tę namiętność z upodobaniem do prowadzenia samochodu: zamiast polować w bliskim sąsiedztwie domu, odbywa dalekie wyprawy.

Przebywając w otwartym terenie z nieustannie zmieniającym się krajobrazem, Vess ma stały dopływ wrażeń wizualnych. Jako człowiek obdarzony maksymalnie wyostrzonymi zmysłami, a także zdolnością posługiwania się nimi w sposób holograficzny, może piękny widok odbierać również jako muzykę. Pochwycony przez otwarte okno zapach bywa dla niego nie tylko doznaniem węchowym, ale także dotykowym; słodka woń bzu na przykład - ciepłym kobiecym oddechem, który czuje na skórze.

Wtulony w fotel kierowcy swojego domu na kółkach, Vess płynie przez bogate morze doznań zmysłowych, które omywają go jak woda kadłub głęboko zanurzonej łodzi podwodnej.

Wjeżdża już na teren Oregonu. Góry wybiegają mu naprzeciw, wciągając go do swoich twierdz.

Widoczne na stromych wzgórzach gęstniejące kępy drzew są w uporczywym deszczu bardziej szare niż zielone i przyglądanie się im przypomina wgryzanie się zębami w twardy lód o lekko metalicznym, ale przyjemnym smaku. Vess niemal czuje ukąszenia zimna na wargach.

Teraz już rzadko kiedy spogląda w lusterko wsteczne. Ukryta w wozie dziewczyna jest tajemnicą, ale tego typu tajemnic nie rozwiązuje się przez samą chęć ich rozwiązania. W końcu musi się odsłonić, a intensywność tego doświadczenia będzie wynikała głównie z elementu niespodzianki, jaką stanowią jej cele i sekrety.

Oczekiwanie to rozkosz.

Przez ostatnie kilka godzin podróży radio w samochodzie milczy, chociaż wcale nie dlatego, żeby Vess się bał, że dźwięki muzyki zagłuszą kroki skradającej się do niego kobiety - po prostu rzadko słucha muzyki prowadząc samochód. W fonotece swojej pamięci ma dość melodii, które lubi najbardziej: krzyków i pisków, błagalnych szeptów, wrzasków cienkich jak papier, spazmatycznych szlochów i erotycznych wybuchów ostatecznej rozpaczy.

Zjeżdżając z autostrady stanowej na drogę lokalną, Vess szczególnie żywo wspomina Sarę Templeton w kabinie prysznicowej, jej krzyki i odgłosy duszenia się stłumione przez zieloną gąbkę do zmywania naczyń, którą wepchnął do gardła kobiety, zalepiając potem jej usta dwoma paskami taśmy klejącej. Żadna muzyka w radio od Eltona Johna poprzez Gartha Brooksa, Pearl Jam i Cheryl Crow do Mozarta czy Beethovena nie może się równać z tym wspaniałym doznaniem.

Zalana deszczem dwupasmowa droga lokalna doprowadza Vessa do jego prywatnego podjazdu. Wejście jest solidnie zamknięte, po jego obu stronach rosną sosnowe zagajniki z gęstym poszyciem kolczastych krzewów.

Brama, zrobiona z rurek stalowych i drutu kolczastego umocowanych do metalowych słupków tkwiących w betonowych fundamentach, jest wyposażona w zdalnie sterowany silnik elektryczny i kiedy Edgler Vess naciska guzik ręcznego pilota wyjętego ze schowka między siedzeniami, brama powoli otwiera się do wewnątrz.

Po wprowadzeniu samochodu na teren posesji Vess ponownie zaciąga ręczny hamulec, opuszcza okno i skierowuje pilota do tyłu. W bocznym lusterku widać, jak brama się zamyka.

Podjazd jest niemal tak samo długi jak u Templetonów, posiadłość Vessa ma powierzchnię pięćdziesięciu czterech akrów i przylega do państwowego ugoru o boku długości wielu kilometrów. Vess nie jest tak zamożny jak Templetonowie, ale ziemia jest tu tańsza niż w Napa Valley.

Mimo że podjazd nie został wyasfaltowany, mało na nim błota i samochodowi nie grozi ugrzęźnięcie. Górna cienka warstwa gleby została zdjęta aż do znajdującego się pod spodem łupku i w ten sposób powstała droga dojazdowa, może trochę nierówna, ale ostatecznie nie jest to przecież Nowy Jork.

Vess wjeżdża na niewielkie wzniesienie pomiędzy rzędami wysokich sosen i świerków. Potem drzewa trochę rzedną i droga prowadzi dalej przez łysy pagórek, schodząc łagodnym łukiem ku małej dolinie z domem na tle pasma wzgórz skąpanych w strugach deszczu i porannej mgle.

Na widok domu serce Vessa wzbiera radością. Bo w tym domu cierpliwie czeka na niego Ariel.

Budynek jest mały, ale solidny, wzniesiony z bali połączonych zaprawą murarską. Stare bale są prawie czarne od warstw smoły; czas przyciemnił cement na kolor tabaczkowobrązowy, z wyjątkiem miejsc, gdzie świeże naprawy po pstrzyły go brunatnymi i szarymi plamami.

Dom pochodzi z późnych lat dwudziestych i jest dziełem właściciela rodzinnej firmy wyrębu lasu. Powstał na długo przed tym, zanim weszły w życie przepisy odbierające drobnym przedsiębiorcom prawo działania w tej branży i zanim władze zakazały indywidualnym drwalom wyrębu na okolicznych terenach publicznych. Elektryczność założono tu w latach czterdziestych.

Edgler Vess jest właścicielem domu od sześciu lat. Po wprowadzeniu się zmienił instalację elektryczną, unowocześnił kanalizację, powiększył łazienkę na piętrze, i - już naturalnie całkowicie na własną rękę i po cichu - podjął wielkie prace nad przebudową piwnic.

Niektórym jego posiadłość mogłaby wydać się odizolowana, niedogodnie odległa od sieci supermarketów czy kina, ale dla Edglera Vessa, którego rozrywek większość sąsiadów nigdy nie zrozumie, taka izolacja była podstawowym wymogiem, gdy szukał nieruchomości do kupienia.

Jednak w letnie popołudnie czy wieczór, siedząc na frontowym ganku w bujanym fotelu z giętego drewna i spoglądając na rozległe obejście i ciągnące się całymi akrami pełne polnych kwiatów łąki - efekt działania drwala i jego synów - czy też wpatrując się w ogromne połacie rozgwieżdżonego nieba, nawet największy mieszczuch musiałby przyznać, że takie odosobnienie ma swoje uroki. Przy ładnej pogodzie Edgler Vess lubi zjeść sobie obiad i wypić parę piw na ganku. Kiedy znuży go górska cisza, zaczyna się wsłuchiwać w głosy tych, którzy leżą pochowani na łąkach: w ich jęki i lamenty stanowiące dla jego uszu muzykę znacznie milszą od jakiejkolwiek muzyki radiowej.

Na należącym do Vessa terenie znajduje się jeszcze niewielka stodoła, nie dlatego jednak, żeby pierwotny właściciel uprawiał ziemię, którą wydarł lasom, ale dlatego, że trzymał tam konie. Budynek ten, wzniesiony na cementowym fundamencie i z podmurówką z kamienia, stanowi typową dla tych stron drewnianą konstrukcję. Wiatr, deszcz i słońce już dawno pokryły cedrowe ściany srebrną patyną, którą Vess szczególnie sobie ceni.

Ponieważ nie trzyma koni, stodoła pełni rolę garażu.

Teraz jednak, zamiast jechać tam prosto, zatrzymuje się przy domu. W samochodzie znajduje się pasażerka na gapę i Vess wkrótce będzie musiał się nią zająć. Woli więc zaparkować wóz tutaj, żeby móc z domu śledzić rozwój wypadków.

A poza tym w stodole jest coś, czego wolałby, żeby nie widziała.

Spogląda w lusterko wsteczne.

Dalej ani śladu dziewczyny.

Gasząc silnik, ale nie wyłączając wycieraczek, Vess czeka na pojawienie się swoich stróżów. Późnomarcowy poranek jest ożywiony zacinającym deszczem i ruchem wywołanym wiatrem; samo z siebie nic się nie rusza.

Psy zostały tak wytresowane, że nie rzucają się od razu na każdy zbliżający się pojazd, a nawet w stosunku do spieszonych intruzów działają z pewnym opóźnieniem, wzbudzając ich zaufanie i wciągając w ten sposób w strefę, z której nie ma ucieczki. Ci strażnicy wiedzą, że działania tego rodzaju są równie ważne jak dzika furia, że najbardziej udane ataki bywają poprzedzone starannie wykalkulowaną ciszą, która ma na celu zmylenie ofiary i zwabienie jej w pułapkę.

Wreszcie na tyłach domu pojawia się nisko przy ziemi pierwsza czarna głowa, gładka jak kula, jeśli nie liczyć nastawionych uszu. Pies waha się, czy wyjść na otwartą przestrzeń, pilnie śledzi rozwój wypadków, żeby się upewnić, czy dobrze rozumie, o co chodzi.

- Dobry pies, dobry - szepcze Vess.

Obok najbliższego rogu stodoły, między ścianą z cedrowego drewna a pniem ogołoconego z liści klonu, pojawia się następny pies. W deszczu wydaje się cieniem cienia.

Vess nie zauważyłby swoich strażników, gdyby nie wiedział, jak ich wypatrywać. Nieprawdopodobna dyscyplina psów przynosi mu chlubę jako instruktorowi.

Gdzieś w pobliżu czają się kolejne dwa psy, może za samochodem, a może pełzają na brzuchu gdzieś w krzakach, gdzie jeszcze ich Vess nie widzi. Wszystkie są pięcio - lub sześcioletnimi dobermanami w całym swoim psim rozkwicie.

Vess nie obciął im ani uszu, ani ogonów, jak to się zwykle robi z dobermanami, ponieważ czuje do nich sympatię. Postrzega świat tak samo, jak jego zdaniem postrzegają go zwierzęta - ma ten sam pierwotny dar patrzenia, te same potrzeby, tę samą zdolność odbierania doznań. Łączy ich pokrewieństwo.

Pies stojący za rogiem domu wybiega naprzód; drugi, znajdujący się przy stodole, wymyka się spod ciemnych konarów klonu. Trzeci podnosi się zza potężnego, na pół skamieniałego pieńka dawno ściętego cedru, który obrósł plątaniną ostrokrzewu.

Wóz kempingowy musi być dobermanom dobrze znany. Choć wzrok nie stanowi ich mocnej strony, pozwala im jednak rozpoznać Vessa przez szybę. Mając węch dwadzieścia tysięcy razy ostrzejszy od węchu człowieka, bez wątpienia wyczuwają jego zapach nawet mimo deszczu i mimo tego, że znajduje się on wewnątrz samochodu. Jednak nie machają ogonami ani w żaden inny sposób nie wyrażają swojej radości - są w dalszym ciągu na służbie.

Czwarty pies pozostaje w ukryciu, ale trzy pierwsze ostrożnie podążają ku Vessowi przez deszcz i mgłę. Głowy mają uniesione, spiczaste uszy postawione i lekko podane do przodu.

W swojej zdyscyplinowanej ciszy i obojętności na burzę przypominają nocne stadko jeleni w sekwojowym lesie. Zasadnicza różnica polega jednak na tym, że gdyby na miejscu ukochanego pana znalazł się ktokolwiek inny, dobermany - dalekie od łagodności jeleni - rzuciłyby się nieszczęśnikowi do gardła.


Mimo że Chyna nigdy by w to nie uwierzyła, to jednak szum opon i ruch samochodu ukołysały ją do snu. Śniły jej się dziwne domy, w których geometria pokoi była cudaczna i stale się zmieniała. W ich ścianach żyło coś głodnego i nienasyconego, co nocami przemawiało do niej przez kratki wentylacyjne i gniazdka elektryczne, szeptem komunikując jej o swoich potrzebach.

Obudziło ją hamowanie. Zorientowała się natychmiast, że samochód najpierw się zatrzymał, a potem ruszył pod górę, zaledwie przed chwilą. Przespała to pierwsze zatrzymanie, które wprawdzie nieco zakłóciło jej sen, ale go nie przerwało. Teraz, chociaż znów byli w ruchu i morderca niewątpliwie siedział za kierownicą, chwyciła leżący obok niej na ziemi rewolwer, podniosła się i stanęła plecami oparta o ścianę, napięta i czujna.

Z nachylenia podłogi i wysiłku, z jakim pracował silnik, wywnioskowała, że pokonują wzniesienie. W pewnym momencie osiągnęli szczyt i zaczęli z niego zjeżdżać. Wkrótce znów się zatrzymali i tym razem silnik zgasł.

Jedynym dźwiękiem, jaki do niej docierał, był szum deszczu.

Czekała na kroki.

Chociaż wiedziała, że nie śpi, nadal miała uczucie, jakby wszystko działo się we śnie, a ona słuchała szumu deszczu, który wydawał jej się szeptem w otaczającym mroku.


Edgler Vess nie spiesząc się zakłada płaszcz przeciwdeszczowy i wsuwa do kieszeni hecklera & kocha P7. Na wypadek gdyby dziewczynie przyszło do głowy przeszukać po jego wyjściu samochód, zabiera z szafki w kuchni mossberga. Gasi światła.

Kiedy wysiada z wozu, nie bacząc na zimny deszcz, podbiegają do niego trzy wielkie psiska, a czwarte wychodzi zza pojazdu. Wszystkie drżą z podniecenia na jego widok, ale nadal utrzymują się w ryzach, żeby ich nie posądzono o to, że zaniedbują się w swoich obowiązkach.

Zawsze przed kolejną wyprawą Vess ustawia dobermany na „atak”, wymawiając słowo NIETZSCHE. Każdy, kto się ośmieli wejść na teren posiadłości, zostanie rozszarpany, chyba że wymówi wyraz SEUSS, co sprawi, że psy będą dla niego przyjacielskie jak pierwsze lepsze oswojone kundle, pod warunkiem naturalnie, że przybysz nie okaże się na tyle nierozsądny, by zagrozić ich panu.

Oparłszy strzelbę o bok samochodu, Vess wyciąga ręce do psów. Gromadzą się wokół niego skwapliwie, żeby obwąchać jego palce. Węszą, sapią, liżą, liżą, o tak, bardzo się za nim stęskniły.

Vess kuca zniżając się do ich poziomu i teraz ich rozkosz jest niewypowiedziana. Uszy im drgają, przez chude boki przechodzi dreszcz rozkoszy; popiskują ze szczęścia i wszystkie naraz pchają się zazdrośnie do pana w oczekiwaniu pieszczot, głaskania i drapania.

Mieszkają w przylegającej do tyłów stodoły ogromnej psiarni, którą w okresie zimy ogrzewa się elektrycznie, żeby zapewnić im komfort i zdrowie.

- Cześć, Muenster. Co u ciebie, Liederkranz? Hej, Tilsiter, ale z ciebie cholerny sukinsyn. A co z tobą, Limburger, grzeczny byłeś?

Każdy z dobermanów na dźwięk swego imienia chętnie by się położył na grzbiecie obnażając brzuch, wymachując w powietrzu łapami i łasząc się - naturalnie gdyby nie był na służbie. Największą przyjemność sprawia Vessowi obserwowanie walki, jaka się toczy w jego psach między tresurą a naturalnymi odruchami, słodkiej męki, w wyniku której dwa z nich nerwowo posikują.

Wewnątrz psiarni zainstalował elektryczne dozowniki, które podczas jego nieobecności automatycznie wydzielają każdemu psu stosowne porcje jedzenia. System zegarowy odpowiedzialny za pory posiłków jest wyposażony w zapasową baterię na wypadek krótkiej przerwy w dostawie prądu. Gdyby taka awaria się przedłużała, psy zawsze mają w odwodzie polowanie; okoliczne łąki roją się od nornic, dzikich królików i wiewiórek, a dobermany są wspaniałymi myśliwymi. Gdyby natomiast zawiódł komunalny wodociąg, z pewnością trafią do pobliskiego źródła znajdującego się na terenie posiadłości.

Eskapady Edglera Vessa z reguły nie trwają dłużej jak trzy dni łącznie z weekendem, rzadko przedłużają się do pięciu, ale psy są zaopatrzone na dziesięć dni, nie licząc nornic, królików i wiewiórek. Stanowią sprawny i pewny system bezpieczeństwa - tu nie ma żadnych zwarć, żadnych uszkodzonych czujników, skorodowanych styków, i przede wszystkim - fałszywych alarmów.

A jak te psy go kochają! Odnoszą się do niego z bezgraniczną lojalnością, na którą nie byłoby stać żadnej elektronicznej pamięci czy przewodów, kamer czy podczerwonych czujników ciepła. Czują krew na jego dżinsach i drelichowej marynarce i pchają mu pod płaszcz gładkie łby, z uszami położonymi po sobie, węsząc teraz łapczywie i napawając się nie tylko zapachem krwi, ale i zalegającym w ubraniu Vessa odorem strachu, jaki wydzielały z siebie jego ofiary, zapachem bólu, bezradności i stosunku, który miał z tą młodą imieniem Laura. Ta symfonia ostrych woni podnieca psy, ale także zwiększa ich respekt dla pana. Były uczone zabijania nie tylko w obronie własnej, nie tylko dla jedzenia; były uczone, by zachowując żelazną dyscyplinę zabijać z czystej przyjemności i dla zadowolenia swego pana. Mają świadomość, że ich pan dorównuje im okrucieństwem. Tyle że w przeciwieństwie do nich nie musiał być niczego uczony. Ich szacunek dla Edglera Vessa osiąga szczyty, więc skomlą cicho, drżą i przewracają oczami w modlitewnym uwielbieniu.

Vess wstaje, bierze strzelbę i zatrzaskuje drzwi samochodu.

Psy przypadają do jego boku przepychając się, żeby być jak najbliżej pana, jednocześnie w strugach szarego deszczu czujnie wypatrując zagrożenia.

Cicho, tak żeby kobieta wewnątrz wozu broń Boże tego nie usłyszała, Vess wypowiada słowo SEUSS.

Psy zastygają w bezruchu, patrząc na niego z uniesionymi głowami.

- SEUSS - powtarza ich pan.

Dobermany nie są już „ustawione na atak” i nie rozerwą automatycznie na sztuki każdego, kto się znajdzie w obrębie posesji. Otrząsają się, jakby chciały zrzucić z siebie napięcie, po czym zaczynają biegać dokoła sfrustrowane, węsząc w trawie i obok przednich kół samochodu.

Przypominają płatnych morderców mafii, którzy po reinkarnacji odzyskali utraconą samoświadomość po to tylko, by odkryć, że w nowym życiu są księgowymi.

Gdyby jednak jakiś nieproszony gość zagroził ich panu, z pewnością skoczyłyby mu na pomoc bez względu na to, czy zdążyłby wymówić słowo NIETZSCHE, czy nie. Rezultat nie byłby przyjemny. Są wytresowane tak, że najpierw skaczą do gardła, po czym gryzą w twarz - oczy, nos, wargi - wzbudzając przerażenie i sprawiając straszliwy ból. Potem rozszarpują krocze i brzuch. Nie zabijają natychmiast i nie odchodzą; powaliwszy ofiarę na ziemię poświęcają jej sporo czasu - dopóki się nie upewnią, że dobrze wypełniły powierzone im zadanie.

Nawet człowiek uzbrojony w strzelbę nie poradziłby sobie z nimi wszystkimi, przynajmniej jeden zdążyłby mu skoczyć do gardła. Ogień z broni palnej ich nie odstrasza - nic ich nie odstrasza. Najprawdopodobniej hipotetyczny intruz unieszkodliwiłby najwyżej dwa, zanim pozostała para by go rozszarpała.

- BUDA - mówi Edgler Vess.

To jedno słowo wystarcza, żeby psy rzuciły się pędem do stodoły. Ale i teraz nie szczekają, ponieważ tak zostały wyszkolone.

W normalnych okolicznościach Vess pozwoliłby im zostać i cieszyć się swoją obecnością, zaprosiłby je do domu, by mu towarzyszyły w popołudniowej drzemce, wtulone jeden w drugiego, tworzące razem czarny, podpalany dywan. Pieściłby je wtedy i przemawiał do nich czule, bo przecież to bardzo poczciwe psiska i należy się im nagroda.

Jednak obecność dziewczyny w czerwonym swetrze nie pozwala Vessowi potraktować psów tak, jak na to zasługują. Jeśli pozostaną widoczne, spłoszą ją i będzie się bała wyjść z samo chodu.

Trzeba jej dać pewną swobodę działania. Albo przynajmniej złudzenie swobody działania.

Vess jest ciekawy, jak się zachowa.

Musi mieć jakiś cel, jakąś motywację dla swoich dotychczasowych dziwnych posunięć. Każdy ma jakiś cel.

Celem Edglera Vessa jest na przykład zaspokajanie stale rosnących apetytów, poszukiwanie coraz bardziej brutalnych doświadczeń, nurzanie się w doznaniach zmysłowych.

Ale bez względu na to, do czego dąży dziewczyna w czerwonym swetrze, Vess jest pewien, że i tak w końcu jej prawdziwym celem będzie zaspokojenie jego celów. Stanowi ona bowiem wspaniałą rozmaitość silnych, wyśmienitych doznań w jednym ludzkim kawałku, przygotowanym specjalnie dla niego jak batonik Hersheya w brązowo-srebrnym opakowaniu czy kiełbaska Slim Jim zgrabnie obciągnięta plastikiem.

Ostatni z dobermanów znika za stodołą w psiarni.

Edgler Vess idzie przez mokrą trawę do domu z bali i po stopniach z polnych kamieni wchodzi na ganek. Mimo że ma przy sobie mossberga, stara się robić wrażenie rozluźnionego - na wypadek gdyby dziewczyna z sypialni na tyłach wozu przeszła na przód, żeby go obserwować przez okno.

Pozostawiając na deskach podłogi srebrzystą smugę śluzu i dźwigając na grzbietach spiralnie zwinięte skorupy, kilka wczesnych ślimaków sprawdza aurę swoimi na wpół przezroczystymi galaretowatymi różkami. Vess bardzo uważa, żeby żadnego z nich nie rozdeptać.

Z listwy pod okapem w rogu ganku zwisa oryginalna ozdoba. Jest zrobiona z dwudziestu ośmiu małych białych morskich muszelek o pięknym różowym wnętrzu; większość z nich ma spiralny kształt.

Wisior z muszelek nie najlepiej spisuje się na wietrze: dźwięki, jakie wydaje, są płaskie. Wita Vessa atonalnym pobrzękiwaniem, które jednak wywołuje na jego twarzy uśmiech, ponieważ ozdoba ta ma dla niego dużą wartość - jeśli nie sentymentalną, to przynajmniej nostalgiczną.

Ten okaz ludowego rękodzieła należał kiedyś do młodej kobiety, która mieszkała na przedmieściu Seattle w stanie Waszyngton. Miała trzydzieści dwa lata i była adwokatką, wystarczająco zamożną, żeby mieszkać sama we własnym domu w eleganckiej dzielnicy. Jak na osobę dostatecznie twardą, żeby prosperować - mimo tak ostrej konkurencji - w zawodzie prawniczym, miała zadziwiająco cukierkową, dziewczęcą sypialnię: łóżko z różowym baldachimem obszytym koronką i frędzlami, kapa w różyczki, krochmalone falbanki, pokaźna kolekcja misiów, obrazki przedstawiające angielskie dworki obrośnięte winem i otoczone ogródkami pełnymi pierwiosnków, a do tego kilka wiszących ozdób z muszelek.

W tej sypialni Vess robił jej różne podniecające rzeczy. A potem zabrał ją swoim samochodem w miejsce wystarczająco odległe, by móc tam robić rzeczy jeszcze bardziej podniecające. Spytała: „Dlaczego?” - a on jej odpowiedział: Bo ja to właśnie robię”, i w tym zdaniu zawarł całą prawdę o sobie i całe uzasadnienie swojego istnienia.

Edgler Vess nie pamięta, jak się nazywała, ale czule wspomina wiele związanych z nią szczegółów. Niektóre części jej ciała były tak różowe, gładkie i rozkoszne jak wnętrza tych wiszących muszelek. Szczególnie żywo zachował w pamięci obraz jej małych dłoni, delikatnych jak dłonie dziecka.

Był zafascynowany jej rękami. Wprost oczarowany. Nigdy dotychczas nie odbierał niczyjej kruchości tak intensywnie jak wtedy, kiedy trzymał w rękach jej małe, drżące, ale silne dłonie. Och, były chwile, kiedy czuł się jak zakochany sztubak.

Kiedy powiesił na ganku wisiorek z muszelek jako pamiątkę po pani mecenas, dodał do niego jeszcze jeden element. Wisi teraz na kawałku zielonej nitki: jej szczupły palec wskazujący, zredukowany do gołych kostek, ale w dalszym ciągu niezaprzeczalnie wytworny - trzy kostki palcowe od czubka aż do stawu śródręczno-paliczkowego dzwonią sobie o małe muszelki, wachlarzyki i spiralki.

Dyń-dyń.

Dyń-dyń.

Vess wchodzi do domu. Zamyka za sobą drzwi, ale nie na zasuwę, tak żeby dziewczyna w czerwonym swetrze mogła wejść, gdyby zechciała.

Kto wie, co jej przyjdzie do głowy?

Już do tej pory zachowywała się dostatecznie zdumiewająco i tajemniczo.

Podnieca go to.

Z ciemnego frontowego pokoju zaraz na lewo prowadzą schody na górę. Vess wspina się na piętro po dwa stopnie naraz, trzymając się dębowej poręczy. Z niewielkiego korytarza jest wejście do dwóch sypialni i łazienki. Jego pokój to ten na lewo.

Po wejściu do siebie Vess rzuca na łóżko mossberga i podchodzi do okna wychodzącego na południe. W oknie wisi zasłona na podszewce, którą kupił w Kmarcie nie dlatego, że jest ładna, ale dlatego, że była tania i przydatna. Nie musi jej odsuwać, żeby widzieć stojący na dole samochód. Dwa namarszczone płaty materiału nie całkiem się stykają i kiedy Vess przykłada oko do kilkucentymetrowej szpary, widzi cały pojazd jak na dłoni.

Dziewczyna w dalszym ciągu musi być wewnątrz, chyba że się wymknęła zaraz za nim, co jest bardzo mało prawdopodobne. Przez przednią szybę Vess widzi siedzenia kierowcy i pasażera, ale oba są puste.

Wyjmuje z kieszeni pistolet i kładzie go na komodzie. Następnie zdejmuje płaszcz i rzuca go na równiutko zaścielone łóżko przykryte kordonkową narzutą.

Kiedy ponownie spogląda przez okno, w dalszym ciągu nie ma śladu tajemniczej kobiety.

Idzie do łazienki. Biała glazura, biała farba, biała wanna, biała umywalka, biała toaleta, wypolerowane mosiężne krany z białymi ceramicznymi gałkami. Wszystko lśni. Na lustrze nawet najmniejszej smugi.

Edgler Vess lubi jasne, czyste łazienki. Przez jakiś czas, już bardzo dawno temu, mieszkał ze swoją babką w Chicago, ale babka nie potrafiła utrzymać łazienki w stanie, który by go zadowalał. Wreszcie rozzłościł się i zabił starą wiedźmę. Miał jedenaście lat, kiedy dźgnął ją nożem.

Teraz sięga za zasłonkę i odkręca kran z zimną wodą na cały regulator. Nie zamierza brać prysznica, więc nie będzie marnował ciepłej wody.

Szybko mocuje prysznic i reguluje strumień wody, która leci do wanny z włókna szklanego, wypełniając łazienkę łomotem. Wie z doświadczenia, że ten odgłos mimo bębnienia deszczu po dachu niesie się po całym domu i że jest znacznie głośniejszy niż prysznic przy sypialni Sary Templeton; niewątpliwie będzie go słychać na dole.

Na półce nad toaletką stoi radio z zegarem. Vess włącza je i reguluje głośność. Radio jest nastawione na stację Portland nadającą wiadomości dwadzieścia cztery godziny na dobę. Kąpiąc się i robiąc toaletę Edgler Vess lubi słuchać wiadomości, nie dlatego jednak, żeby był jakoś szczególnie ciekaw najnowszych wydarzeń z dziedziny polityki czy kultury, ale dlatego, że w dzisiejszych czasach wiadomości to głównie doniesienia o tym, że ktoś kogoś zabił czy okaleczył, informacje o wojnach, terroryzmie, gwałtach, napadach, morderstwach. A kiedy ludzie nie są w stanie zabijać się w takim tempie, żeby dziennikarze nie narzekali na brak roboty, wtedy zawsze ratuje sytuację natura, podrzucając jakieś gustowne tornado, huragan, trzęsienie ziemi czy wreszcie wybuch zupełnie nowej epidemii.

Czasem słuchając wiadomości, które nierzadko przywołują wspomnienia jego własnych „zabójczych” wyczynów, Vess dochodzi do wniosku, że i on jest jedną z sił natury: huraganem, piorunem, pędzącym przez kosmos z zawrotną szybkością asteroidem rozbijającym w pył napotkane po drodze planety, destylatem ludzkiego okrucieństwa w jednej osobie. Żywiołem. Ta myśl sprawia mu przyjemność.

Ale dziś wiadomości nie będą pasowały do scenariusza. Vess spiesznie przekręca gałkę, szukając stacji nadającej muzykę. Take the A Train Duke’a Ellingtona.

Wspaniale.

Muzyka wielkiej orkiestry wywołuje przed jego oczyma błyski światła towarzyszące cięciu kryształu, świetliste bąbelki w kieliszku szampana, a także przypomina mu zapach świeżo przekrojonej limonki czy cytryny. Edgler Vess wyraźnie czuje w powietrzu jej dźwięki - niektóre mienią się i pękają jak bańki, inne odskakują od niego jak małe kauczukowe piłeczki, a jeszcze inne są jak zeschnięte jesienne liście na wietrze: jest to bardzo dotykalna muzyka, żywa i rozweselająca.

Dziewczyna zostanie delikatnie ukołysana przez ten swingowy rytm. Trudno jej będzie uwierzyć, tak, uwierzyć, że przy takiej muzyce mogłoby jej stać się coś złego.

Wspaniale.

Vess spieszy z powrotem do sypialni, do okna, od którego odszedł nie dalej jak minutę temu.

Deszcz bębni o szybę, spływa po niej strumieniami.

Na dole, na podjeździe, samochód stoi jak poprzednio.

Dziewczyna w dalszym ciągu musi być w środku. Z pewnością nie wyskoczy z wozu ni z tego, ni z owego, ale będzie wysiadała ostrożnie, rozglądając się wokół. Zresztą nawet gdyby zdążyła wysiąść w tym czasie, kiedy Vess był w łazience, to i tak z pewnością siedziałaby teraz skulona, oparta plecami o wóz, usiłując się zorientować, gdzie jest, ocenić sytuację. Ze swojego wysokiego punktu obserwacyjnego Vess widzi prawie cały teren dokoła samochodu, z wyjątkiem jednego miejsca z lewej strony z tyłu, ale dziewczyny nie ma nigdzie w zasięgu jego wzroku.

- Jak tylko będziesz gotowa - mówi, mając na myśli pannę Desmond, graną przez Glorię Swanson bohaterkę filmu Bulwar Zachodzącego Słońca”.

Film ten wywarł na nim wielkie wrażenie, kiedy go po raz pierwszy obejrzał w telewizji. Miał wtedy trzynaście lat i był to pierwszy rok po zdjęciu z niego nadzoru sądowego ustanowionego za zabicie babki. Niby wiedział, że Norma Desmond to tylko tragiczny filmowy czarny charakter, że zarówno autor, jak i reżyser chcieli, żeby się wcieliła w tę rolę, ale mimo to ją podziwiał, więcej nawet - kochał. Jej egoizm był przejmujący, jej zaabsorbowanie sobą niemal heroiczne. Była najautentyczniejszą postacią, z jaką Vess kiedykolwiek spotkał się w filmie. Bo tacy są naprawdę ludzie; wszystko inne to tylko pozory i hipokryzja - miłość, współczucie i altruizm to zwykłe bzdury; wszyscy są tacy jak Norma Desmond, tylko nie potrafią się do tego sami przed sobą przyznać. A Norma miała gdzieś cały świat i każdego naginała do swojej woli nawet wtedy, kiedy już nie była młoda, piękna ani sławna. A gdy nie mogła złamać Williama Holdena, śmiało wzięła spluwę i zastrzeliła go, co było dowodem takiej siły i bezczelności, że młody Edgler nie mógł tej nocy spać z podniecenia. Leżał z otwartymi oczami zastanawiając się, jak by to było, gdyby spotkał kobietę tak wspaniałą i autentyczną jak Norma Desmond, a potem ją złamał, zabił i wziął od niej całą siłę jej egoizmu, wzbogacając nią własną osobowość.

Może ta tajemnicza dziewczyna jest właśnie trochę podobna do Normy Desmond? W każdym razie musi być odważna, to już wiadomo. Vess nie ma pojęcia, co ona sobie wyobraża i o co jej do jasnej cholery chodzi. Zresztą kiedy pozna motywy jej działania, może się okazać, że nie ma nic wspólnego z Normą Desmond. Tak czy siak, stanowi w jego dotychczasowych doświadczeniach zupełnie nowy, bardzo interesujący element.

Deszcz.

Wiatr.

Wóz kempingowy.

Po Take the A Train idzie w radio String of Pearls.

- Jak tylko będziesz gotowa - szepcze cicho Edgler Vess w fałdy niebieskiej zasłony.


Kiedy morderca wysiadł z samochodu i trzasnął za sobą drzwiami, Chyna przez dłuższą chwilę czekała w ciemnej sypialni słuchając monotonnej kołysanki deszczu.

Powtarzała sobie, że jest rozsądna. Słuchaj. Czekaj. Aż będziesz pewna. Absolutnie pewna.

Ale w którymś momencie musiała przyznać, że opuściła ją zimna krew. Mimo że prawie całkowicie wyschła podczas jazdy na północ z hrabstwa Humboldt, w dalszym ciągu czuła się przemarznięta, a przyczyną jej dreszczy była lodowata bryła wątpliwości, jaką miała w sercu.

Pożeracz pająków poszedł sobie, dla niej zaś nawet ciemne pomieszczenie, które dzieliła z dwoma trupami, było lepsze od perspektywy ponownego spotkania z tym człowiekiem. Wiedziała, że on wróci, że w gruncie rzeczy ta sypialnia nie jest bezpiecznym miejscem, ale na jakiś czas to, co wiedziała, zostało zdominowane przez to, co czuła.

Gdy wreszcie przemogła paraliż, zaczęła się poruszać z beztroską nonszalancją, jakby wszelkie wahanie mogło stać się przyczyną nowego, jeszcze gorszego paraliżu, którego już nie będzie w stanie przezwyciężyć. Jednym ruchem otworzyła drzwi sypialni, dała nura w korytarz, cały czas trzymając przed sobą broń na wypadek, gdyby się okazało, że jednak morderca nie wysiadł, i ruszyła do przodu obok łazienki, przez wnękę jadalną weszła do saloniku i zatrzymała się kilka kroków od fotela kierowcy.

Jedynym światłem była słaba szara poświata sącząca się przez świetlik w dachu za nią i przez przednią szybę, ale to wystarczyło, by zobaczyła, że mężczyzny nie ma w samochodzie. Była sama.

Na zewnątrz, na wprost przed wozem kempingowym, rozciągało się skąpane w strugach deszczu podwórko z kilkoma ociekającymi wodą drzewami i prymitywnym podjazdem prowadzącym do zniszczonej stodoły.

Chyna przysunęła się do okna po prawej stronie, ostrożnie odsunęła róg brudnej zasłonki i zobaczyła w odległości jakichś sześciu metrów dom z bali. Jego ściany, ze starości upstrzone plamami, pokryte wieloma warstwami smoły i spływające strugami deszczu, lśniły jak wężowa skóra.

Nie mając naturalnie żadnej pewności przyjęła, że jest to dom mordercy. Tamtym mężczyznom ze stacji benzynowej powiedział, że po „polowaniu” zawsze wraca do domu, a wszystko, cokolwiek im mówił, robiło wrażenie prawdy, łącznie z przechwałkami na temat Ariel.

Morderca musi być tam, w środku.

Chyna znów podeszła do przodu samochodu, nachyliła się nad siedzeniem kierowcy i spojrzała na stacyjkę. Ale kluczyków w niej nie było. Nie było ich także w schowku pomiędzy siedzeniami.

Wśliznęła się na miejsce pasażera, czując się pomimo strug deszczu na szybie niebezpiecznie wystawiona na widok. Jednak ani w schowku pomiędzy siedzeniami, ani w płytkiej skrytce na rękawiczki, ani w kieszonkach na drzwiach czy pod siedzeniami nie znalazła żadnych papierów, z których mogłaby się dowiedzieć czegokolwiek o właścicielu samochodu.

Wkrótce mężczyzna tu wróci. Dla jakiegoś kretyńskiego powodu zadał sobie wiele trudu, żeby przywlec tu te trupy, toteż chyba nie zostawi ich na długo w samochodzie.

Deszcz przesłaniał Chynie widok, więc nie była tego pewna, ale wydało jej się, że zasłony w oknach na parterze po tej stronie domu są zasunięte. A zatem morderca nie wyjrzy ot tak sobie i nie zobaczy jej, gdy będzie wysiadała z samochodu. Dwóch okien na piętrze nie widziała nawet w połowie tak dobrze jak te na dole, ale one też pewnie były zasłonięte.

Uchyliła drzwi i natychmiast pchnął ją zimny sztylet wiatru. Wysiadła i zamknęła za sobą drzwi najciszej, jak tylko mogła.

Niespokojne niebo wisiało nisko nad ziemią.

Za domem porośnięte lasem wzgórza ginęły w perłowej mgle. Nad wzgórzami, na tle zaciągniętego nieba, Chyna wyczuwała wznoszące się wysoko szczyty gór, z pewnością tak wczesną wiosną jeszcze pokryte śnieżnymi czapami.

Pospieszyła w stronę domu i po kamiennych stopniach weszła na ganek kryjąc się przed deszczem, który tak mocno zacinał, że znów zdążyła przemoknąć do suchej nitki. Oparła się plecami o szorstką ścianę.

Bliższe z dwóch okien znajdujących się po obu stronach drzwi wejściowych było szczelnie zasłonięte.

W środku muzyka.

Swing.

Chyna popatrzyła na łąki ciągnące się wzdłuż drogi, która prowadziła od domu do szczytu niskiego pagórka, po czym ginęła z oczu. Być może za wzgórzem znajdują się inne domy, gdzie mieszkają ludzie, którzy przyjdą jej z pomocą.

Jednak czy kiedykolwiek przez wszystkie lata jej życia znalazł się ktoś, kto jej pomógł?

Przypomniała sobie dwa krótkie postoje, które ją obudziły, i doszła do wniosku, że przejeżdżali wtedy przez bramę. Ale jeśli nawet byli na prywatnym podjeździe, to przecież musi on łączyć się z drogą publiczną, gdzie Chyna znajdzie pomoc u okolicznych mieszkańców albo przygodnych kierowców.

Szczyt wzgórza dzieliła od domu odległość jakichś czterystu metrów. Spory obszar otwartej przestrzeni do przebycia. Gdyby morderca zobaczył Chynę, z pewnością nie zdążyłaby uciec.

Ale przecież w dalszym ciągu nie ma pewności, czy to jego dom. A nawet gdyby był, skąd pewność, że trzyma w nim Ariel? Gdyby przyprowadziła policję i gdyby się okazało, że Ariel tu nie ma, morderca mógłby nigdy nie wyjawić, gdzie ją więzi.

Musi się upewnić, czy Ariel jest tu w piwnicy.

A jeśli się okaże, że rzeczywiście jest i Chyna wróci z policją, morderca może się zabarykadować w domu. Trzeba by brygady specjalnej, żeby go wykurzyć, ale zanimby się do niego dobrali, mógłby zabić Ariel i popełnić samobójstwo.

Byłoby to prawie pewne. Zorientowałby się, że koniec z jego wolnością, że te jego numery należą do przeszłości, i zrozumiałby, że jedyne, co mu pozostało, to takie właśnie ostatnie apokaliptyczne szaleństwo.

Chyna nie zniesie myśli, że mogłaby stracić tę dziewczynę tak szybko po tym, jak straciła Laurę, po tym, jak zawiodła Laurę. Nie może dalej zawodzić ludzi tak, jak przez całe życie zawodzili ją inni. Sensu życia nie należy szukać w wykładach z psychologii czy podręcznikach, ale w dbałości o bliźnich, w poświęceniu, wierze i czynie. Chyna nie zamierza ryzykować. Chce żyć, ale nie dla siebie, tylko dla innych.

Dobrze, że przynajmniej ma broń.

I przewagę zaskoczenia.

Wcześniej, jeszcze u Templetonów, i później w samochodzie albo na stacji benzynowej także mogła wygrać element zaskoczenia, ale wtedy nie miała rewolweru.

Nagle zdała sobie sprawę z tego, że szuka pretekstu, by wejść do domu. A wejście do domu to oczywiste szaleństwo, Jezu, to idiotyczne posuniecie, Jezu, tak, ale Chyna już podjęła decyzję, że wejdzie.


Dziewczyna wysiada z samochodu. W prawej ręce ma rewolwer. Broń ma chyba kaliber 38; może to być chiefs special, popularny wśród niektórych policjantów. Ale ta dziewczyna nie porusza się jak policjantka ani nie trzyma tak broni, chociaż widać wyraźnie, że jest z nią otrzaskana.

Nie, to nie może być funkcjonariuszka policji.

Edgler Vess jeszcze nigdy nie był tak zaintrygowany jak przez tę małą odważną damę, tę tajemniczą awanturnicę. To prawdziwa gratka.

Kiedy dziewczyna sprintem pokonuje odległość od samochodu do domu i niknie mu z oczu, Vess przechodzi od okna w południowej ścianie sypialni do okna w ścianie wschodniej. W nim również wisi niebieska zasłona, którą Vess rozsuwa.

Ani śladu dziewczyny.

Vess czeka, wstrzymując oddech, ale jego gość nie pojawia się na ścieżce wiodącej w kierunku wschodnim. Po upływie mniej więcej pół minuty wie już, że dziewczyna nie zamierza uciekać.

Uciekając, sprawiłaby mu gorzki zawód. Vess nie myśli o niej jako o kimś, kto by uciekał. Wie, że dziewczyna jest odważna. Chce, żeby była odważna.

Gdyby zaczęła uciekać, posłałby za nią psy - nie po to, żeby ją zabiły, tylko po prostu zatrzymały. A potem, kiedy by już dziewczynę odzyskał, wypytałby ją o wszystko spokojnie, bez pośpiechu.

Ona jednak najwyraźniej sama idzie do niego. Z jakichś nie wyobrażalnych powodów idzie za nim aż do domu. Z rewolwerem.

Musi być ostrożny. Ale cóż to dla niego za frajdal Ta jej broń tylko przydaje całej przygodzie dreszczyku. Sprawia, że przeżycie Vessa staje się jeszcze bardziej intensywne.

Ganek frontowy znajduje się dokładnie pod oknem, przy którym Vess stoi, ale z góry nie widać go z powodu wystającego dachu. Tajemnicza dziewczyna jest gdzieś na ganku. Vess czuje jej bliskość, może nawet dokładnie pod sobą.

Bierze pistolet z nocnego stolika i bezszelestnie idzie po dywanie do otwartych drzwi. Wychodzi na korytarz i szybko zbliża się do schodów. Tu przystaje. Widzi jedynie podest poniżej. Nasłuchuje.

Gdyby dziewczyna otworzyła drzwi wejściowe, Vess by o tym wiedział, ponieważ jeden z zawiasów jest zardzewiały i skrzypi. Dźwięk niegłośny, ale bardzo charakterystyczny. A że Vess nasłuchuje tego konkretnego odgłosu, wyłowi go nawet spośród symfonii bębnienia deszczu o dach, łomotu wody lecącej do wanny czy nadawanego przez radio In the Mood.


To szaleństwo. Ale ona tego dokona. Dla Ariel. Dla Laury. A także dla siebie. Może nawet głównie dla siebie.

Dosyć ukrywania się po latach spędzonych pod łóżkami, w szafach, na strychach. Po latach godzenia się ze wszystkim, chodzenia ze spuszczoną głową musi coś zrobić albo wybuchnie. Od chwili urodzenia i jeszcze długo po tym, gdy odeszła od matki, żyła w więzieniu strachu i wstydu, tak przyzwyczajona do przypisanego sobie losu, że nawet nie widziała krat, za którymi siedziała. Teraz, wyzwolona słusznym gniewem, upiła się wolnością.

Podmuch lodowatego wiatru eksplodował pod dachem ganku fontanną deszczowych kropli.

Muszelki zagrzechotały gniewnym, płaskim dźwiękiem.

Chyna przesunęła się obok okna starając się nie rozdeptać ślimaków. Zasłony nadal pozostawały szczelnie zsunięte.

Drzwi frontowe były zamknięte, ale nie na zamek. Pchnęła je ostrożnie do wewnątrz. Jeden zawias zaskrzypiał.

Orkiestra zakończyła utwór tuszem i zaraz potem gdzieś w głębi domu odezwały się dwa głosy jednocześnie. Chyna zastygła w progu, zanim zorientowała się, że to reklama. Z radia płynęła muzyka.

Niewykluczone, że morderca mieszka tu z kimś jeszcze poza Ariel i kolekcją podobnych jej trofeów, żywych i martwych, które zwozi ze swoich wypraw. Trudno sobie wyobrazić, żeby miał rodzinę, żonę i dzieci, psychopatyczną gromadkę, która go oczekuje w domu. Zdarzają się jednak rzadkie przypadki działających pospołu socjopatycznych typów, jak na przykład ci dwaj mężczyźni, którzy jakieś dwadzieścia lat temu okazali się Dusicielem ze Wzgórz w Los Angeles w dwóch osobach.

Tak czy siak, w głosach z radia nie było żadnego zagrożenia.

Trzymając przed sobą rewolwer, Chyna weszła do domu. Za nią wdarł się ze świstem wiatr, który o mało jej nie zdradził, tarmosząc nieforemnym abażurem, szybko więc zamknęła drzwi.

Dźwięki z radia spływały schodami gdzieś na lewo od niej, nie spuszczała więc oka z pozbawionego drzwi otworu u stóp schodów na wypadek, gdyby poza tymi dźwiękami spłynęło z góry coś więcej.

Frontowy pokój na parterze zajmował całą szerokość niewielkiego budynku i chociaż był oświetlony jedynie skąpym, sączącym się przez okna szarym światłem, Chyna go widziała wyraźnie i stwierdziła, że wcale nie wygląda tak, jak się spodziewała. Na jego umeblowanie składały się dwa zielone skórzane fotele z podnóżkami, kryta szkocką kratą sofa na grubych, toczonych nogach, dwa dębowe stoliki w rustykalnym stylu i regał z jakimiś trzystoma książkami. Na palenisku kominka zbudowanego z głazów lśnił mosiężny ruszt, a na gzymsie stał stary zegar z dwoma rogaczami z brązu wspinającymi się na tylne nogi. Wystrój pokoju był całkowicie, choć nie ostentacyjnie męski - bez spoglądających ze ścian szklanym wzrokiem głów jeleni czy niedźwiedzi, bez sztychów o tematyce myśliwskiej, bez wystawionych na widok strzelb - po prostu wygoda i przytulność. W miejsce oczekiwanego przez Chynę bałaganu - schludność i porządek. Zamiast brudu - czystość; nawet w ciemnych kątach pokój był starannie odkurzony. Zamiast zaduchu śmierci - cytrynowy zapach pasty do mebli i subtelna woń leśnego odświeżacza powietrza, pomieszanego z przyjemnym zapachem węgla drzewnego z kominka.

Zachęciwszy słuchaczy do korzystania z usług podatkowych, a potem do kupowania pączków, radiowe głosy wybuchnęły głośnym entuzjazmem, który niósł się na dół po schodach. Morderca zbyt mocno podkręcił radio, jakby chciał zagłuszyć jakieś inne dźwięki.

I rzeczywiście, Chyna pochwyciła jakiś odgłos, podobny do deszczu, a jednak inny. Po chwili już wiedziała: prysznic.

To dlatego tak głośno nastawił radio. Biorąc prysznic, słuchał muzyki.

Ma szczęście. Jak długo morderca pozostaje pod prysznicem, ona może spokojnie szukać Ariel.

Szybko przemierzyła frontowy pokój i przez uchylone drzwi weszła do kuchni. Kanarkowa glazura, szafki z drewna sosnowego z sękami. Na podłodze szare winylowe płytki w żółto-zielono-czerwony wzorek, elegancko wyszorowane. Wszystko na swoim miejscu.

Z dżinsów Chyny, przemoczonej do suchej nitki łącznie z włosami, kapała na tę czystą podłogę woda.

Na lodówce wisiał przylepiony taśmą kalendarz otwarty już na kwietniu, z kolorową fotografią przedstawiającą dwoje kociąt - czarne i białe - które wyglądały ciekawie z ogromnego bukietu lilii.

Zwyczajność tego domu przejęła Chynę grozą: wszystko czyste, wszędzie porządek, przytulne akcenty; przerażająca była świadomość, że mieszkająca tu osoba może sobie spokojnie za dnia spacerować po ulicach i pomimo okrucieństw, jakich się dopuszcza, uchodzić za normalnego człowieka.

Nie myśl o tym.

Ruszaj się. Bezpieczeństwo jest w ruchu.

Przeszła obok kuchennych drzwi. Przez cztery szybki w ich górnej połowie zobaczyła kuchenny ganek, zieleń, parę dużych drzew i stodołę.

Bez żadnych architektonicznych podziałów kuchnia przechodziła w jadalnię i razem z nią zajmowała mniej więcej dwie trzecie szerokości domu. Wokół okrągłego stołu z ciemnej sosny, wspartego na czymś w rodzaju masywnego bębna zamiast nóg, stały cztery ciężkie sosnowe krzesła z poduszkami przywiązanymi do oparcia i siedzenia.

Na górze znów rozbrzmiała muzyka, ale w kuchni wydawała się cichsza niż we frontowym pokoju. Gdyby jednak Chyna była miłośniczką wielkich orkiestr, z pewnością by ją rozpoznała.

Za to hałas lecącej wody wyraźniejszy był w kuchni niż w pokoju, ponieważ rury biegły w górę po tylnej ścianie. Płynąca do łazienki woda dudniła głucho w miedzianej rurze, która nie była ani przymocowana, ani zaizolowana tak, jak powinna, i w pewnym miejscu, przy kołku w ścianie, wibrowała, co przypominało gwałtowne stukanie: tatta-tatta-tatta-tatta.

Gdyby ten odgłos nagle ucichł, Chyna wiedziałaby, że bezpieczny dla niej czas w tym domu już się skończył. W ciszy, jaka nastąpi, może liczyć najwyżej na minutę lub dwie, bo tyle w przybliżeniu zajmie mordercy wytarcie się. Potem może się pojawić praktycznie wszędzie.

Rozejrzała się za aparatem telefonicznym, ale znalazła tylko gniazdko. Gdyby był telefon, mogłaby zadzwonić na policję, zakładając, że w tej zapadłej dziurze jest jakiś posterunek. Mając świadomość, że pomoc jest w drodze, spokojniej prowadziłaby dalsze poszukiwania.

W północnym końcu pomieszczenia jadalnego były drugie drzwi. Mimo że morderca brał prysznic na górze, przekręciła gałkę najciszej, jak tylko mogła, po czym ostrożnie przekroczyła próg.

Znalazła się w pomieszczeniu stanowiącym połączenie pralni z magazynkiem. Pralka. Elektryczna suszarka. Na dwóch półkach stały w wielkim porządku butelki i pudełka ze środkami czystościowymi, a w powietrzu unosił się zapach jakby detergentu i wybielacza.

Szum wody i stukanie rury były tu nawet głośniejsze niż w kuchni.

Na lewo, za pralką i suszarką, odkryła kolejne drzwi, z surowych sosnowych desek pomalowanych na zielony kolor, w odcieniu limonki. Otworzyła je i zobaczyła schody prowadzące do ciemnej piwnicy; serce zabiło jej mocniej.

- Ariel - powiedziała cicho, ale nie uzyskała żadnej odpowiedzi, ponieważ mówiła bardziej do siebie niż do kogokolwiek innego.

Na dole żadnych okien. Żadnego przecieku choćby najmętniejszego światła tego deszczowego poranka przez jakiekolwiek szpary czy kratki wentylacyjne. Ciemno jak w kazamatach.

Ale jeśli rzeczywiście ten bydlak trzyma tu dziewczynę, to dlaczego nie zaopatrzył tych drzwi w solidny zamek? Miały tylko zwykłą gałkę, którą wystarczyło przekręcić, żeby wejść.

No cóż, więzień może być zamknięty w pozbawionej okien celi jeszcze znacznie głębiej albo nawet zakuty w kajdanki. Ariel może nie móc się dostać do tych schodów i drzwi, nawet pozostawiana przez wiele dni sam na sam ze swoimi gorzkimi myślami, co by wyjaśniało, dlaczego morderca nie widzi potrzeby stawiania jeszcze jednej przeszkody na drodze jej ucieczki także wtedy, gdy nie ma go w domu.

Tak czy owak, wydaje się dziwne, że nie boi się na przykład, iż podczas jego nieobecności ktoś się włamie do domu, zejdzie do piwnicy i odkryje więzioną w niej dziewczynę. Biorąc pod uwagę wiek budynku i brak jakichkolwiek widocznych urządzeń alarmowych, Chyna wątpiła, czy dom ma jakiś system bezpieczeństwa. Człowiek z takimi tajemnicami powinien wprawić stalowe drzwi do piwnicy, z zamkami tak niezawodnymi, jak zamki bankowych skarbców.

Brak systemu zabezpieczeń mógł oznaczać, że Ariel tu nie ma.

Chyna nie chciała się nawet zastanawiać nad taką ewentualnością. Musi znaleźć Ariel.

Wyszła na schody i zaczęła macać wzdłuż ściany w poszukiwaniu wyłącznika; kiedy go znalazła i nacisnęła, zapaliły się światła zarówno na podeście, jak i w suterenie.

Gołe betonowe stopnie okazały się dosyć strome. Wyglądały na znacznie nowsze niż reszta domu, może nawet były zupełnie świeżo dobudowane.

Szybki strumień wody i głośny stukot luźnej rury świadczyły o tym, że morderca nadal jest w łazience na górze, zajęty zmywaniem z siebie śladów zbrodni. Tatta-tatta-tatta...

Głośniej niż poprzednio, ale w dalszym ciągu szeptem, Chyna powiedziała:

- Ariel.

Stojące powietrze na dole nie przyniosło żadnej odpowiedzi. Powtórzyła jeszcze głośniej:

- Ariel.

Nic.

Nie miała ochoty schodzić do tego pozbawionego okien lochu bez żadnej drogi ucieczki poza schodami, nawet jeśli drzwi nie były zamknięte. Ale jednocześnie nie przychodził jej do głowy żaden inny sposób sprawdzenia, czy Ariel rzeczywiście jest w piwnicy.

Tatta-tatta-tatta-tatta...

Mimo że Chyna dzieciństwo miała dawno za sobą, że była dorosła i niby nad wszystkim panowała, że wszystko było niby w porządku, to i tak zawsze kończyło się tym samym: okazywało się, że jest całkowicie zdana na siebie, nieprzytomna ze strachu, sama w jakimś ciasnym, ponurym, ciemnym pomieszczeniu bez wyjścia, uczepiona jedynie zwariowanej nadziei, sama wobec obojętnego świata, bez nikogo, kto by się o nią zatroszczył, kto by się zainteresował, co się z nią dzieje.

Nasłuchując najmniejszej choćby zmiany w tonacji odgłosów lecącej wody czy wibrującej rury, zaczęła schodzić w dół, po jednym stopniu, lewą ręką trzymając się żelaznej barierki. Przed sobą w prawej ręce trzymała broń tak mocno, że aż ją bolały kłykcie.

- Chyna Shepherd, nietknięta i żywa - powiedziała niepewnie.

W połowie schodów obejrzała się za siebie. Górny podest znajdujący się na końcu tropu, jaki pozostawiły jej mokre buty, wydawał się odległy o jakieś czterysta metrów, tak samo jak odległy wydawał jej się z frontowego ganku szczyt pagórka.

Alicja w głębi króliczej nory, w samym środku szaleństwa - bez zwariowanych herbatek.


Stojący w przejściu pomiędzy kuchnio-jadalnią a pralnią Edgler Vess słyszy, jak tajemnicza dziewczyna woła Ariel. Jest zaledwie kilka metrów od niego, za rogiem, za pralką i suszarką, nie może być więc wątpliwości co do imienia, jakie wypowiada.

- Ariel.

Zdumiony Vess stoi z otwartymi ustami wśród zapachu detergentu i przytłumionego przez ścianę terkotania miedzianych rur i mruga, podczas gdy jej głos rozbrzmiewa mu echem w pamięci.

Przecież ona w żaden sposób nie może wiedzieć o Ariel.

Ale mimo to powtarza jej imię głośniej niż poprzednio.

Edgler Vess czuje się nagle przedmiotem okrutnego gwałtu, prześladowania, obserwacji. Spogląda za siebie na okna kuchni i jadalni, spodziewając się zobaczyć przylepione do szyb podniecone, oskarżycielskie twarze jakichś nieznajomych. Widzi jedynie deszcz i skąpane w jego strugach szare światło, ale uczucie udręki go nie opuszcza.

To już nie jest zabawa. W żadnym razie.

Tajemnica staje się zbyt głęboka, i zbyt niepokojąca.

Jak gdyby dziewczyna nie wysiadła z hondy, tylko przeniknąwszy niewidzialną barierę pomiędzy wymiarami przyszła z jakiegoś innego świata, z którego potajemnie go obserwowała. Sprawa ma wyraźnie nadprzyrodzony zapach - konsystencję też ma nieziemską; nagle woń detergentu wydaje się Vessowi wonią palonego kadzidła, a w powietrzu robi się duszno od niewidzialnych obecności.

Przestraszony i nękany wątpliwościami, nienawykły do obu tych uczuć, wchodzi do pralni, unosząc hecklera & kocha P7. Palec trzyma na spuście, naciskając go lekko.

Drzwi do piwnicy stoją otworem. Na schodach pali się światło.

Dziewczyny nie widać.

Vess puszcza spust nie strzelając.

W tych rzadkich wypadkach, kiedy ma gości na kolacji albo w sprawach interesów, zawsze zostawia w pralni przynajmniej jednego psa. Doberman leży sobie spokojnie i drzemie. Gdyby jednak miał tu wejść ktokolwiek poza jego panem, z pewnością wypłoszyłby intruza.

Podczas nieobecności Vessa psy czujnie patrolują cały teren i nie może być mowy o tym, żeby ktokolwiek dostał się do domu, nie mówiąc już o piwnicy.

Edgler Vess nigdy nie założył zamka w tych drzwiach z obawy, że mogłyby się kiedyś zatrzasnąć w chwili jego nieuwagi, gdy przebywa na dole, oddając się swoim ulubionym igraszkom. Oczywiście przy zamku z kluczem takie niebezpieczeństwo nie istnieje, Vess nawet nie wyobraża sobie, by go zawiódł i uwięził - jest to jednak sprawa zbyt poważna, by ryzykować.

Widywał w życiu różne z pozoru niewinne zbiegi okoliczności, w wyniku których ginęli ludzie. Pewnego popołudnia pod koniec czerwca, przed zmrokiem, kiedy jechał do Reno w Nevadzie autostradą międzystanową 80, wyprzedziła go młoda blondynka w mustangu. Miała na sobie białe szorty i białą bluzkę, a jej długie rudozłociste włosy falowały w wieczornym wietrze. Pod wpływem nagłego pragnienia, żeby zmasakrować tę piękną twarz, Vess nacisnął gaz do dechy, nie chcąc stracić z oczu znacznie szybszego mustanga, ale jego wysiłki były daremne. W miarę jak droga wznosiła się ku Sierra Nevada, jego ciężki wóz kempingowy tracił szybkość i wkrótce mustang zostawił go z tyłu. Jednak nawet gdyby zdołał dotrzymać tempa blondynce, to i tak ruch był zbyt wielki - i zbyt liczni świadkowie - by mógł ją zepchnąć z autostrady, i wtedy jedna z dętek mustanga strzeliła. Przy takiej szybkości mało go nie obróciło, mało nie dachował. Zaczęło go nosić po pasach w kłębach walącego z opon niebieskiego dymu, wreszcie jednak dziewczyna zdołała zapanować nad samochodem i zjechać na pobocze. Vess zatrzymał się, żeby jej pomóc. Nieśmiałym uśmiechem podziękowała mu za tę gotowość, a potem jakże gorzko płakała i jak podniecająco wyrywała mu się, broniąc swojej urody i odwracając twarz od jego ostrych narzędzi - dzielna młoda kobieta w drodze do Reno, pełna życia, dopóki zwykły przypadek nie rzucił jej w ramiona Vessa.

Skoro może nawalić dętka, to dlaczego nie zamek?

Jeśli przypadek może dać, równie dobrze może zabrać.

Edgler Vess żyje intensywnie, ale nie lekkomyślnie.

Ta dziewczyna, wołająca Ariel po imieniu, wtargnęła w jego życie jak tamta pęknięta dętka i nagle Vess zaczyna się zastanawiać, czy to ona ma być darem dla niego, czy on dla niej.

Myśląc o jej rewolwerze i żałując, że w pobliżu nie ma dobermanów, skrada się przez pralnię do drzwi piwnicy.

Z dołu, ze schodów, niesie się głos:

- Chyna Shepherd, nietknięta i żywa.

Słowa są tak bardzo dziwne - a ich znaczenie tak bardzo tajemnicze - że wydają się jakimś zaklęciem, tajemnym i zaszyfrowanym.

Dziewczyna powtarza raz jeszcze, jakby skandowała:

- Chyna Shepherd, nietknięta i żywa.

Mimo że Vess nie jest przesądny, ma w tej chwili poczucie, że dzieje się coś nadprzyrodzonego. Włos mu się jeży, dostaje gęsiej skórki, mocniej zaciska dłoń na pistolecie.

Ostrożnie wychyla się przez otwarte drzwi i spogląda w dół schodów.

Dziewczynę dzieli od celu już tylko kilka stopni Jedną ręką trzyma się poręczy, w drugiej ściska rewolwer.

To nie policjantka. To amatorka.

Co nie przeszkadza, że może się okazać nawaloną dętką dla Edglera Vessa, który robi się niespokojny i chociaż dalej jest ogromnie ciekaw tej kobiety, to jednak nad tę ciekawość przedłoży ostatecznie własne bezpieczeństwo.

Przechodzi ostrożnie przez drzwi i staje na górnym podeście schodów.

Mimo tak wielkiej bliskości dziewczyna go nie słyszy, ponieważ wszystko jest tu z betonu, nic nie trzeszczy.

Vess mierzy z pistoletu w sam środek jej pleców. Pierwszy strzał zwali ją z nóg - z rozpostartymi ramionami będzie leciała w dół do piwnicy i wtedy, w locie, dosięgnie ją drugi strzał. A potem Vess zbiegnie po schodach, oddając trzeci i czwarty strzał, starając się trafić w jej nogi. Rzuci się na nią, przystawi jej lufę pistoletu do tyłu głowy i wtedy, ale dopiero wtedy, kiedy już ją sobie całkowicie podporządkuje, kiedy już będzie nad nią panował, zadecyduje, czy dziewczyna stanowi dla niego zagrożenie, czy nie i wobec tego może zaryzykować rozmowę, czy też jest tak niebezpieczna, że nic poniżej paru kulek nie wchodzi w grę.

Kiedy dziewczyna przechodzi pod światłem, blisko podnóża schodów, Vess może się lepiej przyjrzeć jej broni. Jest to rzeczywiście smith & wesson kaliber.38 chiefs special, tak jak mu się wydawało wcześniej, kiedy zobaczył dziewczynę z okna sypialni na piętrze, ale nagle marka i model rewolweru nabierają dla niego szczególnego znaczenia.

Czuje zapach kiełbaski Slim Jim. Przypominają mu się czarne aksamitne oczy rozszerzone w chwili szoku, przerażenia i rozpaczy.

Parę godzin temu Vess widział już taką broń. Należała do młodego Azjaty ze stacji benzynowej, który wyjął ją spod kontuaru, ale nawet nie zdążył użyć.

Chief’s special jest dość popularnym rewolwerem, jednak nie aż tak, żeby natykać się na niego na każdym kroku. Edgler Vess wie, że to ta sama broń.

Chociaż więc dziewczyna znajdująca się na schodach do piwnicy nadal jest bardzo tajemnicza, a jej obecność tutaj nie mniej zdumiewająca niż była, nie ma w niej nic nadprzyrodzonego. Zna imię „Ariel” nie dlatego, że obserwuje Vessa z jakiegoś innego świata czy że jest na usługach siły wyższej, ale po prostu dlatego, że musiała być tam, na stacji benzynowej, kiedy Vess rozmawiał z jej dwoma pracownikami, których później zabił.

Ale gdzie mogła się ukrywać i jak mógł ją przegapić, dlaczego postanowiła go ścigać i skąd czerpie odwagę, by wdać się w tak niebezpieczną przygodę? Na te pytania nie odpowie mu sama intuicja - będzie musiał je zadać swojemu tajemniczemu gościowi.

Opuszczając pistolet, Vess na wszelki wypadek cofa się do pralni, żeby dziewczyna go nie zobaczyła, gdy spojrzy w górę.

Strach i niesamowite poczucie obecności nadprzyrodzonych złych mocy unoszą się jak mgła i Vess nie może się nadziwić własnej naiwności. i to właśnie on, który nie ma żadnych złudzeń co do istoty egzystencji. On, który wszystko widzi tak ostro. On, który uznaje prymat czystych doznań zmysłowych. Nawet on, najbardziej racjonalnie myśląca istota ludzka, dał się nabrać na siły nadprzyrodzone.

Śmieje się z własnej głupoty i natychmiast zapomina o całej sprawie.

Do tej pory dziewczyna musiała już się znaleźć na samym dole.

Pozwoli jej na poszukiwania. Ostatecznie obojętne, jak dziwaczne przyczyny ją tu sprowadziły, Vess jest ciekaw jej reakcji na to, co odkryje.

Znów wybornie się bawi.

Gra zaczyna się od nowa.


Chyna zeszła na sam dół.

Na prawo miała zewnętrzną ścianę z kamieni połączonych zaprawą. W tym kierunku nie było po co iść.

Na lewo znajdowało się pomieszczenie głębokości ponad trzech metrów i szerokości całego domu. Weszła do niego. W jednym końcu stał piec olejowy i wielki elektryczny bojler. W drugim wysokie metalowe szafy ze szparami wentylacyjnymi w drzwiach, warsztat i skrzynia z narzędziami na kółkach.

Na wprost w ścianie z betonowych bloków widniały jakieś dziwne drzwi.

Pstryk - buch.

Chyna obróciła się w prawo gotowa do strzału, ale zdała sobie sprawę, że dziwny odgłos pochodzi z pieca: najpierw zapalał się elektryczny płomyk, a od niego zajmowało się paliwo.

Poprzez szum pieca Chyna w dalszym ciągu słyszała wibrującą rurę: tatta-tatta-tatta. Stukot był tu cichszy niż na schodach, ale słyszalny.

Ledwie mogła teraz odróżnić muzykę z łazienki na piętrze - niepewną nić melodii, pasaże na instrumenty dęte czy może zawodzący klarnet?

Najwyraźniej dla wyciszenia drzwi w tylnej ścianie zostały, jak w teatrze, obite brązowym winylem przepikowanym jak kołdra w kwadraty za pomocą ośmiu tapicerskich gwoździ z dużymi okrągłymi łbami pokrytymi takim samym winylem. Futrynę również obito takim samym materiałem.

W drzwiach nie było ani zasuwy ani nawet zwykłego zatrzasku, który by wzbraniał wejścia.

Położywszy rękę na obiciu, Chyna stwierdziła, że tapicerka jest miększa, niż się wydawało na oko. Między plastikiem a drewnem musiała się znajdować przynajmniej pięciocentymetrowa warstwa gąbki.

Złapała za długą rączkę z nierdzewnej stali w kształcie litery U. Kiedy pociągnęła, drzwi cicho zaszurały o obitą winylem futrynę. Jedno pasowało idealnie do drugiego. Otwierając się, wydały odgłos podobny do tego, jaki towarzyszy otwieraniu próżniowo zamkniętej puszki orzeszków ziemnych.

Od wewnątrz drzwi także były obite materiałem izolacyjnym. Cała ich grubość musiała sporo przekraczać dwanaście centymetrów. Za nimi znajdował się pokoik o powierzchni niecałych dwóch metrów kwadratowych i niskim suficie, przypominający kabinę windy, z tą wszakże różnicą, że wszystkie płaszczyzny, z wyjątkiem podłogi, były tu również miękko obite. Podłogę pokrywała gumowa mata w rodzaju tych, jakimi wykłada się kuchnie restauracyjne dla wygody kucharzy, którzy pracują na stojąco po kilka godzin bez przerwy. W mętnym świetle żarówki tkwiącej w zagłębieniu sufitu Chyna zauważyła, że ściany nie są tu obite winylem, tylko szarą gruzełkowatą bawełną.

Dziwność tego miejsca wzmogła jej strach, ale jednocześnie Chyna tak dobrze zrozumiała cel, jakiemu miał służyć ten tapicerowany przedpokój, że poczuła nagły przypływ mdłości.

Dokładnie naprzeciwko drzwi, które dopiero co otworzyła, znajdowały się kolejne drzwi. I one także były wyciszone i tkwiły w obitej futrynie.

Te wreszcie miały zamki. W szarym materiale rysowały się dwa zagłębienia, w których tkwiły cylindry z mosiądzu. Chyna wiedziała, że już dalej bez kluczy nie wejdzie.

Nagle dostrzegła na poziomie oczu małą, obitą materiałem klapkę z gałką, o powierzchni mniej więcej piętnaście na dwadzieścia pięć centymetrów. Przypominała ona urządzenie zasłaniające judasza w drzwiach celi więziennej o szczególnie surowym reżimie.

Tatta-tatta-tatta...

Wyglądało na to, że morderca bierze okropnie długi prysznic. Ale przecież Chyna przebywała w jego domu nie więcej jak trzy minuty; po prostu czas jej się tak bardzo dłużył. A jeżeli gospodarz postanowił umyć się wyjątkowo dokładnie, to teraz pewnie jest zaledwie w połowie swoich ablucji.

Tatta-tatta...

Chyna wolałaby trzymać zewnętrzne drzwi otwarte, kiedy wejdzie do przedpokoju i odsunie klapkę na tych drugich, wewnętrznych drzwiach, ale odległość jest zbyt duża. Musi się pogodzić z tym, że drzwi się za nią zamkną.

Kiedy obite drzwi trafiły w miękką futrynę ze skrzypiącym szurnięciem, jakie wydały ocierające się o siebie winylowe płaszczyzny, Chyna przestała słyszeć wibrującą rurę. Cisza dzwoniła jej w uszach tak przejmująco, że prawie nie słyszała swojego spazmatycznego oddechu. Pod zewnętrzną tkaniną ściany musiały być wyłożone grubą warstwą tłumiącego dzięki materiału.

A może morderca zakręcił wodę dokładnie w chwili, kiedy drzwi się zatrzasnęły, i teraz się wyciera? Albo wkłada szlafrok bez wycierania, schodząc jednocześnie na dół.

Przerażona Chyna, nie mogąc złapać tchu, ponownie otworzyła drzwi.

Tatta-tatta-tatta. Szum wody lecącej pod ciśnieniem z dużą szybkością.

Odetchnęła z ogromną ulgą.

W dalszym ciągu była bezpieczna.

W porządku, okay, zachowaj zimną krew, ruszaj się, sprawdź, czy Ariel tu jest, i rób, co masz zrobić.

Niechętnie puściła drzwi, które znów się zamknęły. I tym razem terkot rury ucichł.

Chyna miała uczucie, że się dusi. Być może wentylacja w przedpokoiku była niewystarczająca, ale to chyba głównie dźwiękoszczelne ściany sprawiały, że atmosfera w tym maleńkim pomieszczeniu wydawała się taka gęsta, dusząca.

Odsunęła klapkę w drzwiach.

Przez otwór zobaczyła różowe światło.

Wziernik był zabezpieczony solidnym ekranem, który miał za zadanie chronić zaglądającego przed atakiem czegoś czy kogoś od wewnątrz.

Przyłożyła twarz do wziernika i jej oczom ukazał się duży pokój wielkości living-roomu, pod którym był usytuowany. Miejscami tonął w głębokim mroku, a jego jedyne oświetlenie stanowiły trzy lampy z obszytymi frędzlą abażurami z materiału i różowymi żarówkami około czterdziestu watów każda. Na tylnej ścianie wisiały w dwóch miejscach na mosiężnych prętach płachty czerwono-złotego brokatu, imitujące zasłony na oknach, których przecież tu, pod ziemią, być nie mogło. Na lewo, ledwie widoczny w skąpym świetle, wisiał duży postrzępiony gobelin przedstawiający scenę z kobietami w długich sukniach i kloszowych kapeluszach jadącymi konno, po damsku, przez wiosenne kwietne łąki, na tle zielonego lasu.

Na umeblowanie pokoju składały się: potężny fotel w pokrowcu, podwójne łóżko z białym zagłówkiem i wymalowaną na nim sceną, prawie niewidoczną w słabym różowym świetle, półki na książki rzeźbione w liście akantu, szafy z drzwiami przypominającymi okna gotyckie, mały stół jadalny z bogato rzeźbionym brzegiem, dwa krzesła w stylu Dyrektoriatu z tapicerką w kwiaty oraz lodówka. Całości dopełniała ogromna ciemna szafa z szybkami w kwietne wzory, stara, ale najprawdopodobniej nie antyczna, zniszczona, ale ładna. Ponadto toaletka z potrójnym lustrem w pozłacanej rowkowanej ramie i wyściełana ławeczka, a w najdalszym rogu - klozet i umywalka.

Najbardziej jednak niesamowita w tym niesamowitym podziemnym pokoju, przypominającym skład rekwizytów do inscenizacji „Arszeniku i starych koronek”, wydawała się kolekcja lalek. Lalki Kewpie, Kapuściane Dzieci, Szmaciana Ann i wiele innych starych i nowych lalek, jedne na metr wysokie, inne mniejsze od kartonu mleka, w pieluchach, zimowych kombinezonach, wytwornych sukniach ślubnych, śpioszkach, strojach kowbojskich i tenisowych, piżamach, spódniczkach hula, kimonach, strojach klaunów, nocnych koszulkach i mundurach marynarskich. Wypełniały półki na książki, wyglądały przez szyby małych szafek, siedziały na dużej szafie, na lodówce, stały lub siedziały pod ścianami na podłodze. Inne, zwalone jedna na drugą w kącie i w nogach łóżka, z rękami i nogami dziwacznie powykręcanymi, z głowami sztywno uniesionymi na połamanych szyjach, przypominały sterty wesoło odzianych trupów czekających na transport do krematorium. Dwieście, trzysta, a może więcej małych twarzyczek lśniło w łagodnym świetle albo straszyło trupią bladością w mroku - jedne z porcelany, inne ze szmat, z drewna lub plastiku. Ich oczy ze szkła, metalu, guzików, materiału czy malowanej ceramiki lśniły odbitym blaskiem światła jednej z trzech lamp lub - w miejscach okrytych mrokiem - jarzyły się zmienną poświatą niby leżący w hałdach węgiel.

Przez chwilę Chyna była niemal przekonana, że te lalki widzą, poza może kilkoma, którym katarakta różowego światła odebrała wzrok, i że w ich przerażających oczach tli się świadomość. Mimo że żadna z nich się nie poruszyła - ani nawet nie przesunęła spojrzenia - otaczała je aura życia, jak gdyby morderca był czarownikiem, który więził w nich dusze swoich ofiar.

I nagle - bezszelestny ruch w pokoju, cień wynurzający się z mroku przybiera postać dziewczyny. W tej samej chwili lalki straciły cały swój magiczny urok. Oczom Chyny ukazało się bowiem najpiękniejsze dziecko, jakie kiedykolwiek w życiu widziała, piękniejsze nawet niż na zdjęciu, z prostymi lśniącymi włosami, które w panującym tu dziwnym świetle miały uroczy kasztanowaty odcień, choć w rzeczywistości były platynowo-blond. Drobna, szczupła i pełna wdzięku istota o eterycznej, anielskiej urodzie, bardziej przypominająca świetlistego ducha niż zwykłą dziewczynę.

Miała na sobie czarne czółenka, białe podkolanówki, granatową lub czarną spódniczkę i białą bluzkę z krótkimi rękawami i ciemnymi naszywkami na kołnierzyku i klapie kieszonki, przywodzące na myśl mundurek szkółki parafialnej.

Bez wątpienia to morderca dostarczał jej ubrań, w których chciał ją widzieć, i Chyna natychmiast zrozumiała, dlaczego preferował taki właśnie styl. Mimo że w sensie fizycznym dziewczyna niewątpliwie była szesnastolatką, to w ten sposób ubrana robiła wrażenie znacznie młodszej; ze szczupłymi ramionami, wąskimi nadgarstkami i małymi dłońmi, ubrana w skromny mundurek, w tym różowym świetle wyglądała na jedenastoletnie dziecko w dniu konfirmacji, naiwne, nieśmiałe i niewinne.

Socjopati mają pociąg do piękna i niewinności, ponieważ odczuwają potrzebę ich kalania. Kiedy poradzą sobie z niewinnością, przychodzi kolej na urodę, którą niszczą i masakrują, by w swej zdeformowanej osobowości móc się postawić wyżej od przedmiotu własnego pożądania. A gdy już niewinność i uroda przestają istnieć, gdy są martwe i podlegają procesowi rozkładu, wtedy świat, przynajmniej w pewnym stopniu, przybliża się do ich wewnętrznego pejzażu.

Dziewczyna siedziała w fotelu.

Miała w rękach książkę. Otworzyła ją i przewróciwszy kilka kartek zaczęła czytać.

Mimo że z pewnością słyszała odsuwanie klapki przesłaniającej otwór w drzwiach, nie podniosła wzroku. Najwyraźniej była przekonana, że to jak zwykle więżący ją mężczyzna.

W przypływie emocji, która ścisnęła jej serce, zdumiewając swoją siłą, Chyna powiedziała:

- Ariel.

Imię dziewczyny wpadło przez otwór jak w próżnię, bez żadnego odzewu, bez echa.

Cela Ariel musiała być wyłożona licznymi warstwami materiału dźwiękochłonnego, prawdopodobnie jeszcze obficiej niż przedpokój, a cała ta troska o wyciszenie wołań i krzyków wskazywała na to, że jednak od czasu do czasu morderca zapraszał gości. Może na kolację. A może na piwo i wspólne oglądanie meczu. Fakt, że sobie na coś podobnego pozwalał, stanowił jeszcze jeden dowód jego niebywałej, wprost bezprzykładnej bezczelności.

Sama myśl o tym, że w ogóle mógł mieć przyjaciół nie tak zboczonych jak on sam, którzy by ze zgrozą przyjęli wiadomość o tym, że ich gospodarz więzi w piwnicy dziewczynę i dla przyjemności wymordowuje całe rodziny, przyprawił Chynę o dreszcze. W codziennym życiu ten potwór uchodził za człowieka. Ludzie śmieli się z jego dowcipów. Pytali go o radę. Dzielili z nim smutki i radości. Może nawet chodził do kościoła. A w niektóre sobotnie wieczory na tańce: sunął wtedy dokoła parkietu z jakąś uśmiechniętą kobietą w ramionach, bawiąc się przy dźwiękach tej samej muzyki co inni. Powtórzyła głośno:

- Ariel.

Dziewczyna nie podniosła głowy.

Jeszcze głośniej, niemal wykrzykując przez otwór w drzwiach jej imię, Chyna powtórzyła:

- Ariel!

Dziewczyna nadal nieruchomo siedziała w fotelu, ze skromnie zsuniętymi nogami, z książką na kolanach, z pochyloną głową i opadającymi włosami, które niemal całkowicie skrywały jej twarz. Zachowywała się jak głucha albo jakby była dziewczynką ukrytą w szafie, z rozmysłem odcinającą się od wrzaskliwych kłótni pijanych i naćpanych dorosłych, tak by niedostępna dla nikogo, mogła znaleźć się wreszcie we własnej głębokiej ciszy.

Chyna przypomniała sobie czasy, kiedy już samo chowanie się przed matką i jej co groźniejszymi przyjaciółmi nie dawało wystarczającego poczucia bezpieczeństwa. Kiedy kłótnie czy hulanki stawały się zbyt gwałtowne, a kretyński śmiech i przekleństwa szalały wokół niej jak tornado nawet tam, gdzie się ukryła, jej strach przybierał na sile i Chyna miała uczucie, że pęka jej serce lub eksploduje głowa. I wtedy w wyobraźni uciekała w bardziej przyjazne miejsca: przez tylną ściankę szafy przedostawała się do krainy Narnia, o której czytała we wspaniałych książkach pana C. S. Lewisa, albo składała wizyty w Ropuszym Dworze czy Puszczy z O czym szumią wierzby”, lub wreszcie chroniła się w wymyślonych przez siebie królestwach.

Zawsze jednak potrafiła wrócić z tych ucieczek. Czasem tylko myślała, jak cudownie byłoby pozostać na zawsze w takim dalekim miejscu, gdzie nie znalazłaby jej ani matka, ani nikt z jej towarzyszy, obojętne jak usilnie by szukali. W tych egzotycznych królestwach również często zdarzały się niebezpieczne sytuacje, ale byli tam także prawdziwi wierni przyjaciele, jakich próżno by szukać po tej stronie magicznych szaf.

Teraz, patrząc przez otwór w drzwiach na siedzącą w fotelu dziewczynę, Chyna była przekonana, że Ariel uciekła w równie odległe miejsce, że oddaliła się od tego żałosnego świata pod każdym możliwym względem. Być może znalazła się na drodze w głąb siebie już tak daleko, że nie byłaby w stanie zawrócić.

Dziewczyna uniosła wzrok znad książki i siedziała teraz patrząc się przed siebie - ale nie na twarz. Chyny widoczną w otworze ani na nic szczególnego, tylko nu coś, co znajdowało się gdzieś daleko, w świecie nie mającym nic wspólnego z rzeczywistym światem. Nawet w słabym różowym świetle Chyna widziała, że jej oczy są wbite w przestrzeń i mają taki sam wyraz, jak oczy otaczających ją lalek.

Morderca powiedział mężczyznom na stacji benzynowej, że jeszcze jej nie tknął „w ten sposób”, i Chyna mu wierzyła, ponieważ w chwili kiedy odbierze Ariel niewinność, będzie musiał zniszczyć jej urodę, a zaraz potem zabić. W gruncie rzeczy sam fakt, że dziewczyna żyje, stanowił wystarczający dowód jej niewinności.

Tymczasem jednak dzień po dniu, miesiąc po miesiącu spędzała czas w dręczącym poczuciu zawieszenia, czekając, aż więżący ją skurwysyn zdecyduje, że już dojrzała, aż ją brutalnie weźmie, zionąc jej w twarz nieświeżym oddechem, macając gorącymi niecierpliwymi łapskami, przywalając obrzydliwym cielskiem. A w tym jednym jedynym pomieszczeniu nie było się gdzie przed nim ukryć - Ariel nie mogła uciec na dach ani na plażę, na strych ani na drzewo, nic mogła się pod nic wczołgać.

- Ariel.

Być może schronienie, jakie znalazła, znajdowało się na kartach książki, którą właśnie trzymała na kolanach. Funkcjonowała w rzeczywistym świecie czesząc sic, jedząc, myjąc i ubierając, ale żyła w jakimś zupełnie innym wymiarze.

W sercu Chyny, kołysanym dotychczas na fali smutku, rozszalała się burza gniewu; przez otwór w obitych drzwiach powiedziała:

- Jestem tu, Ariel. Jestem tu. Już nic jesteś sama.

Wzrok Ariel nie opuścił krainy snów, a ona sama nadal przypominała jedną z otaczających ją lalek.

- Jestem twoją strażniczką, Ariel. Przy mnie będziesz bezpieczna.

W miarę jak dziewczyna siedząca na fotelu długą, krętą drogą coraz głębiej wchodziła w swoje prywatne Gdzieś Indziej, jej ręce rozluźniały się stopniowo i nagle książka wyśliznęła się z nich i spadła na podłogę, ale towarzyszący temu odgłos został wchłonięty przez specjalne ściany i sufit pokoju, które przepuściły jedynie coś w rodzaju cichego szeptu. Ariel, w dalszym ciągu nieruchoma, nie była nawet świadoma tego, że książka wysunęła jej się z rąk.

- Jestem twoją strażniczką - powtórzyła Chyna, nie bardzo zastanawiając się nad doborem słów.

Bardziej bała się o Ariel niż o siebie, serce waliło jej szybciej niż kiedykolwiek dotychczas.

- ...twoją strażniczką.

Gorące łzy przesłoniły Chynie wzrok, łzy obezwładniające - słabość, na którą nie mogła sobie teraz pozwolić. Zaczęła mocno mrugać, aż oczy znów stały się suche, a obraz czysty.

Odwróciła się na pięcie i gniewnie pchnęła zewnętrzne drzwi.

Tatta-tatta-tatta-tatta...

Kiedy z wyciszonego przedpokoiku wyszła do pierwszego pomieszczenia w suterenie, stukanie rury wydało jej się głośniejsze, niż je zapamiętała.

Tatta-tatta-tatta...

Od czasu, kiedy odsłoniła klapkę w drzwiach, mogła upłynąć zaledwie minuta.

Pieprzony zboczeniec w dalszym ciągu siedział pod prysznicem, nagi i bezbronny. A Chyna już teraz wiedziała, gdzie się znajduje Ariel, już nie będzie musiała się martwić o to, jak policja trafi do niej bez jego pomocy.

Ścisnąwszy w ręku broń, poczuła się znacznie lepiej.

Poczuła się wspaniale.

Gdyby mogła uwolnić Ariel i wyprowadzić ją stąd, zrobiłaby to chętnie bez uciekania się do przemocy. Ale nie miała klucza, a wyłamanie tych wewnętrznych drzwi z pewnością nie byłoby proste.

Tatta-tatta-tatta...

Nie miała wyboru. Ruszyła w stronę schodów.

W jej ręku błyskała błękitna stal.

Nawet gdyby morderca zakończył ablucje i zakręcił wodę, zanim Chyna do niego dotrze, to przecież w dalszym ciągu będzie nagi i bezbronny, będzie się wycierał. I wtedy ona wejdzie do łazienki i strzeli do niego z bliska, właduje w niego cały magazynek - pierwszy strzał w pieprzone serce sukinsyna, a potem przynajmniej jeden w twarz, żeby mieć pewność, że został załatwiony na dobre. Żadnego ryzyka. Ani odrobiny. Wykorzysta każdy nabój, będzie naciskała spust, dopóki nie usłyszy uderzenia iglicy o zupełnie pusty bębenek. Stać ją na to. Stać ją na to, żeby zabić tego zboczeńca, żeby go zabijać raz po raz, aż wreszcie naprawdę zostanie zabity. Potrafi to zrobić. Zrobi to.

Weszła po stromych schodach, po własnych mokrych śladach: Chyna Shepherd, już nie w ukryciu, już nie w tej dziurze, nietknięta i żywa, na zawsze opuszczająca Narnię.

Tatta-tatta-tatta...

Idąc zastanawiała się, czy ma do niego strzelać przez zasłonę - o ile zamiast drzwi do kabiny prysznicowej jest zasłona - bo jeśli nie strzeli przez zasłonę, będzie musiała trzymać broń w jednej ręce, a drugą odsuwać plastik lub drzwi. Byłoby to ryzykowne, ponieważ dziwna słabość zaczęła wpełzać w jej palce i nadgarstki. Ręce tak bardzo jej się trzęsły, że musiała oburącz ująć broń.

Z sercem rozkołatanym jak miedziana rura na tylnej ścianie domu, przerażona zbliżającą się konfrontacją - nawet gdyby ten świr był nagi i bezbronny - dotarła do górnego podestu schodów i weszła do pralni.

Nie może do niego strzelać przez zasłonę, bo skąd będzie wiedzieć, czy nie spudłowała. Jak miałaby go trafić w pierś czy w głowę, skoro mierzyłaby na ślepo?

Minąwszy suszarkę i pralkę, idąc przez pomieszczenie pachnące detergentem, dotarła do otwartych drzwi kuchni. Po przekroczeniu progu z pewnym opóźnieniem zdała sobie sprawę, że na górnym podeście schodów zauważyła pośród własnych śladów większe od nich i miejscami nakładające się na nie inne mokre ślady.

Ale już wpadała do kuchni z impetem wykluczającym zatrzymanie się, a z prawej strony, od wnęki jadalnej, szedł na nią morderca. Duży i silny, i wcale nie nagi ani bezbronny, ponieważ prysznic od samego początku miał być tylko podstępem.

Był szybki, jednak Chyna okazała się o ułamek sekundy szybsza. Usiłował ją zepchnąć i rzucić na szafki kuchenne, ale wywinęła mu się. Uniosła w górę rewolwer o metr od jego twarzy, po czym nacisnęła spust, jednak iglica wydała tylko suchy szczęk trafiwszy na pustą komorę.

Cofnęła się gwałtownie, uderzając o lodówkę i zrzucając z niej kalendarz w kocięta i lilie, który z hałasem spadł na ziemię u jej stóp.

Morderca w dalszym ciągu szarżował na nią.

Chyna ponownie pociągnęła za spust i rewolwer znów szczęknął, co było bez sensu, cholera jasna, bo przecież pracownik stacji benzynowej nie miał szansy oddać z niego ani jednego strzału, zanim sam dostał, więc magazynek powinien być pełen.

Chyna po raz pierwszy miała okazję zobaczyć twarz mordercy. Dotychczas mignął jej tylko parę razy tył albo czubek jego głowy, czy może nawet bok policzka, ale z daleka. Wyglądał zupełnie inaczej, niż się spodziewała; nie miał białej, nalanej twarzy o bladych wargach i potężnej szczęce. Wprost przeciwnie: był przystojny i miał niebieskie, czyste oczy, przyjemnie kontrastujące z ciemnymi włosami. Nie było w nich ani śladu szaleństwa, podobnie jak w jego regularnych rysach i miłym uśmiechu.

Uśmiechając się cały czas, szedł prosto na nią i wtedy Chyna nacisnęła spust po raz trzeci i po raz trzeci usłyszała suche szczęknięcie. Uśmiech nie schodził mu z twarzy, kiedy wyrywał Chynie rewolwer z taką siłą, że mało nie złamał jej palca. Jęknęła z bólu.

Morderca cofnął się, trzymając broń w ręku, z wyrazem podniecenia w oczach.

- Cóż za dodatkowa atrakcja - powiedział.

Chyna skuliła się, oparta o lodówkę, depcząc po pyszczkach kociąt z kalendarza.

- Wiedziałem, że to ten sam rewolwer, ale co by było, gdybym się pomylił? Zamiast twarzy miałbym w tej chwili jedną wielką dziurę, nieprawdaż, panienko?

Oszołomiona ze strachu Chyna zaczęła się gorączkowo rozglądać za czymś, co mogłoby spełnić rolę broni, ale nic takiego w pobliżu nie było.

- Jedną wielką dziurę zamiast twarzy - powtórzył mężczyzna, jakby ta perspektywa wydała mu się zabawna.

W którejś z szafek mogły być noże, jednak Chyna nie miała pojęcia, którą szufladę wyciągnąć.

- Intensywne przeżycie - rzekł morderca, uśmiechając się do trzymanego w ręku rewolweru.

Na blacie w drugim końcu kuchni, przy zlewozmywaku, leżał pistolet, całkowicie poza zasięgiem Chyny. Nie mogła w to uwierzyć: morderca przyszedł tu z własną bronią, ale jej nie użył, tylko odłożył i ruszył ku niej z gołymi rękami.

- Jesteś atrakcyjną kobietą.

Natychmiast odwróciła wzrok od pistoletu - może mężczyzna nie zauważył, że go spostrzegła. Ale oczywiście oszukiwała się, bo on widział wszystko, dosłownie wszystko.

Wycelował w nią broń.

- Byłaś w nocy na stacji benzynowej.

Chynie brakło tchu, jakby w ogóle nie wciągała powietrza. W gruncie rzeczy oddychała zbyt szybko i zbyt płytko, o co była na siebie wściekła, zwłaszcza że on zachowywał się tak spokojnie.

- Wiem, że gdzieś tam byłaś, i wiem, że kiedy wyszedłem, znalazłaś ten rewolwer, ale niech mnie wszyscy diabli, jeśli mam choćby blade pojecie, dlaczego teraz jesteś tutaj.

Może mimo wszystko zdołałaby się dostać do pistoletu, zanimby zdążył ją powstrzymać. Tylko że szansa była jedna na milion. Na dwa miliony, trzy. Do licha, spójrz prawdzie w oczy: to niemożliwe.

Mierząc z rewolweru w jej nos z odległości mniej więcej półtora metra, morderca powiedział śmiejąc się:

- No cóż, chociaż to broń tamtego Azjaty, widzę, że przychodząc tutaj, pchałem się w paszczę lwa. Mimo to miałem szczęście. A ty?

Chyna zdawała sobie sprawę, że pistolet jest dla niej praktycznie nieosiągalny, nie miała jednak nic do stracenia. Z nutą zniecierpliwienia w głosie morderca powiedział:

- Hej, kochanie, mówię do ciebie, może byś mnie tak posłuchała, co? Czy uważasz, że masz szczęście? Tak jak i ja?

Usiłując nie patrzeć na pistolet, a nie chcąc patrzeć w jego jasne, czyste oczy, Chyna spojrzała w lufę rewolweru i wykrztusiła: „Nie”. Wydało jej się, że to słowo wraca do niej jak echo.

- Chodź no, zobaczymy, czy rzeczywiście.

- Nie.

- A gdzież twoje zamiłowanie do przygody, pieszczoszko? Przekonamy się, czy masz szczęście - powiedział i pociągnął za spust.

Mimo że broń nie wypaliła po trzykroć, Chyna była przekonana, że tym razem eksploduje jej prosto w twarz, bo takie właśnie miała szczęście, cofnęła się więc odruchowo.

Trzask.

- Owszem, masz szczęście, nawet większe niż ja.

Nie miała pojęcia, o czym ten świr mówi. Nie mogła skupić się na niczym poza leżącym obok zlewozmywaka pistolecie, swojej ostatniej cudownej szansie.

- Nie słyszałaś, co powiedziałem Fujiemu, kiedy zaczął wyciągać tę spluwę? - zapytał morderca.

Całe to gadanie jeszcze bardziej Chynę zdenerwowało. Spodziewała się, że zboczeniec będzie do niej strzelał, zadawał jej rany ostrym narzędziem, bił ją, a może nawet i gwałcił, torturami wymuszając na niej odpowiedzi, ale w żadnym razie nie przypuszczała, że będzie z nim musiała prowadzić pogawędki, jakby to, co przeżyli, było jedynie rozkoszną przejażdżką, wspólnym wypadem, podczas którego wydarzyło się parę ciekawych epizodów.

W dalszym ciągu celując w nią z rewolweru, morderca oświadczył:

- Powiedziałem Fujiemu: Nie waż się, bo ci właduję w dupę cały magazynek. I zawsze dotrzymuję słowa. A ty?

Jego słowa przyciągnęły wreszcie uwagę Chyny.

- W takim skąpym świetle i z całą tą rozpryśniętą dokoła krwią pewnie nie chciałaś patrzeć, co? Gdybyś nie była taka delikatna, tobyś zobaczyła, że Fuji ma opuszczone portki.

Miał rację, nie przyglądała się zbyt dokładnie ciałom. Po jednym spojrzeniu, które ją upewniło, że obaj pracownicy stacji nie żyją, odwróciła się i odeszła.

- Władowałem w niego cztery naboje.

Chyna zamknęła oczy, ale zaraz je otworzyła. Nie chciała go widzieć, jak stoi, wysoki i przystojny, z tym swoim miłym uśmieszkiem, zaschniętymi plamami krwi na ubraniu i spokojnym spojrzeniem, którego nic nie mąciło, nie śmiała jednak odwrócić wzroku.

Chyna Shepherd, nietknięta i żywa.

- Władowałem mu cztery kule - powtórzył - ale zaczęły z powrotem wyskakiwać. Taki pośmiertny efekt uwolnienia gazów. Coś cholernie śmiesznego, tylko że się spieszyłem i już nie miałem czasu na piątą. A to jest broń pięciostrzałowa.

Może tak byłoby najlepiej. Jeszcze jedna runda rosyjskiej ruletki i spokój na zawsze, bez dalszych prób zrozumienia, dlaczego na świecie jest tyle okrucieństwa, skoro dobroć stanowi łatwiejszy wybór.

Pusty oczodół lufy patrzył na nią ślepo. Chyna zastanawiała się, czy zobaczy błysk i usłyszy huk, czy ciemność w otworze lufy stanie się jej ciemnością na zawsze.

I wtedy morderca przesunął rewolwer i pociągnął za spust. Zadrżały szyby w oknach, a pocisk rozerwał drzwi szafki pod najbliższą ścianą, tryskając fontanną drzazg i tłukąc znajdujące się wewnątrz naczynia.

Kawałki drewna w dalszym ciągu fruwały w powietrzu, kiedy Chyna sięgnęła do szafki i jednym gwałtownym ruchem wyciągnęła szufladkę. Była tak ciężka, że mało nie wypadła jej z ręki, ale dziewczyna, nagle silna rozpaczą, rzuciła nią w głowę mordercy. Szufladka poleciała łukiem w górę, trafiając go w czoło i gubiąc po drodze zawartość.

Grad pojedynkujących się w powietrzu i błyskających zimno łyżek, widelców i noży, które spadały na mężczyznę i na płytki podłogi, wystraszył go i rzucił na stół.

Kiedy cofał się w zdumieniu, Chyna skoczyła ku zlewozmywakowi. W chwilę po tym, gdy usłyszała łomot szuflady, położyła rękę na kolbie pistoletu. Zobaczyła czerwoną kropkę, najprawdopodobniej widoczną, kiedy broń była odbezpieczona, tak jak w innych pistoletach, które znała. Tu nie musiała się martwić o pusty magazynek, jeśli bowiem znajdował się w nim choćby jeden nabój, to na pewno tkwił w komorze nabojowej, a z tak bliska jedna kula najprawdopodobniej załatwiłaby sprawę.

Ale jej palec wskazujący już zaczynał sztywnieć i puchnąć i kiedy próbowała zagiąć go na spuście, przeszył ją potworny ból. W nagłym przystępie mdłości zachwiała się i spróbowała z kolei środkowego palca.

Ślizgając się po podłodze usianej sztućcami, przy akompaniamencie ich lodowo-kruchego brzęku, morderca dosięgnął jej, zanim zdążyła unieść broń i odwrócić się. Potężnym ramieniem wyrżnął Chynę w rękę, przygważdżając ją do blatu szafki.

Odruchowo pociągnęła za spust. Pocisk uderzył w glazurę na ścianie za zlewozmywakiem. Żółte odpryski płytek ceramicznych zasypały jej twarz i mogłaby stracić wzrok, gdyby w porę nie zacisnęła powiek.

Morderca nasadą dłoni walnął ją w skroń, pogrążając w ciemnościach. Poczuła się, jakby eksplodowało jej w twarz czarne szkło, zasypując oczy drobnymi odłamkami. Na koniec poprawił pięścią w kark.

Nieświadoma momentu padania, leżała w kuchni na podłodze, kątem oka widząc winylowe płytki, a na nich - jak po trzęsieniu ziemi - porozrzucane w nieładzie sztućce. Łyżki były wielkości szufli, widelce - wideł. Noże przypominały lance.

Buty mordercy. Czarne buty, poruszające się dokoła.

Przez chwilę nie wiedziała, co się z nią dzieje, wydawało jej się, że jest w dalszym ciągu w domu Templetonów w Napa Valley, ukryta pod łóżkiem w pokoju gościnnym. Ale tam podłoga nie była zasłana sztućcami. Kiedy jednak ponownie skupiła uwagę na sztućcach, pamięć wróciła.

- Teraz będę musiał to wszystko pozmywać, zanim pochowam na miejsce - powiedział morderca.

Krążąc po kuchni zbierał sztućce, metodycznie składając łyżki do łyżek, noże do noży.

Chyna ze zdumieniem stwierdziła, że może ruszać ręką, choć wydawała jej się ciężka jak wielki konar drzewa, teraz skamieniały. Mimo to zdołała wycelować w mordercę, a nawet zagiąć na spuście pulsujący palec, łykając ból i wraz z nim gorzki smak, który miała w ustach.

Broń nie wypaliła.

Raz jeszcze pociągnęła za spust, ale z tym samym skutkiem, i wtedy zorientowała się, że jej ręka jest pusta. Że nie ma w niej pistoletu.

W pobliżu swojej dłoni zauważyła nóż. Był to nóż-piła, dobry do smarowania pieczywa czy krojenia gotowanego kurczęcia, ale nie do tego, by kogoś zasztyletować. Jednak nóż to nóż, lepsza taka broń niż żadna, więc zacisnęła na nim palce.

Teraz musiała znaleźć siły, żeby się pozbierać z podłogi. Dziwne, ale nie mogła nawet podnieść głowy. Jeszcze nigdy dotychczas nie czuła się taka zmęczona.

Dostała mocny cios w kark; zastanawiała się, czy to przypadkiem nie uraz kręgosłupa.

Ale nie będzie przecież płakać. Ostatecznie ma nóż.

Morderca podszedł do niej, nachylił się i wyjął jej nóż z ręki. Była zdumiona, jak łatwo wyśliznął jej się z palców, mimo że go kurczowo trzymała - zupełnie jakby to nie był nóż, tylko kawałek topniejącego lodu.

- Niegrzeczna dziewczynka - mruknął mężczyzna i klepnął ją płazem po głowie, po czym wrócił do sprzątania.

Próbując nie myśleć o kontuzji kręgosłupa, Chyna zdołała tym razem chwycić widelec.

Morderca wrócił, by odebrać jej i tę broń.

- Nie - powiedział, jakby tresował uparte szczenię. - Nie.

- Sukinsyn. - Chyna z przerażeniem stwierdziła, że bełkocze.

- Bardzo ładnie - rzekł z pogardą.

- Bydlak.

- Powinienem ci wymyć usta mydłem.

- Pieprzony skurwysyn.

- Matka chyba cię nie uczyła takich słów.

- Nie znasz mojej matki - odparła Chyna niewyraźnie.

Mężczyzna ponownie ją uderzył; był to mocny cios, tym razem w bok szyi.

Potem Chyna leżała już nieruchomo, ogarnięta mrokiem, z niepokojem słuchając dalekiego wesołego śmiechu matki i głosów jakichś obcych mężczyzn. Tłukące się szkło. Przekleństwa. Grzmoty i wiatr. Palmy miotane nocą wichrem nad Key West. W pewnej chwili jakość śmiechu się zmieniła. Teraz wydawał się szyderczy. Trzaski, które nie były piorunami. I niespokojnie biegające po jej gołych nogach i plecach karaluchy. Inne czasy. Inne miejsca. W ulotnym królestwie snów żelazna pięść pamięci.


Rozdział 7



Wkrótce po dziewiątej rano, zrobiwszy porządek z dziewczyną i sztućcami, Edgler Vess wypuszcza psy.

Przy drzwiach kuchennych i frontowych, a także w sypialni są dzwonki, które za pociśnięciem odzywają się w psiarni za stodołą cichym brzęczykiem. Kiedy dobermany zostaną tam wysłane komendą BUDA, tak jak to miało miejsce wcześniej, brzęczyk ustawia je na baczność”.

Vess naciska guzik przy drzwiach kuchennych, po czym podchodzi do dużego okna w jadalni, żeby obserwować podwórko.

Niebo jest w dalszym ciągu niskie i zaciągnięte, góry Siskiyou są nadal niewidoczne, ale deszcz już nie pada. Ze zwisających gałązek krzewów cały czas kapie woda. Kora nagich drzew jest czarna od wilgoci, konary - jedne okryte delikatnymi wiosennymi pąkami, inne wciąż jeszcze gołe - wyglądają, jakby je osmalił płomień.

Można by pomyśleć, że teraz, kiedy grzmoty ucichły i błyskawice wygasły, wszystko dokoła jest pogrążone w spokoju, Edgler Vess jednak wie, że burza po fakcie jest równie potężna jak wtedy, kiedy szaleje. Jego nastrój doskonale harmonizuje z tą nową siłą, z tym bezruchem wzrostu, jaki sprowadza na ziemię woda.

Zza stodoły wybiegają dobermany. Przez jakiś czas cwałują obok siebie, ale potem rozdzielają się i każdy idzie w swoją stronę.

Tym razem nie są ustawione na atak. Będą w razie czego ścigać intruza i zatrzymają go, ale nie zabiją. Żeby je podgrzać do krwawych wyczynów, Vess musiałby wymówić słowo NIETZSCHE.

Jeden z psów, Liederkranz, przybiega na ganek kuchenny i patrzy w okno na swego pana. Macha ogonem - raz, i potem jeszcze raz, ale jest na służbie, więc może sobie pozwolić jedynie na ten krótki, starannie odmierzony objaw uczucia.

Po chwili pies wraca na podwórko i rozgląda się czujnie. Patrzy najpierw na południe, potem na zachód, wreszcie na wschód. Opuszcza głowę, węszy w mokrej trawie, wreszcie rusza biegiem przez trawnik, nie przestając węszyć. Kładzie uszy płasko po sobie, koncentrując się na zapachu, w którym widzi potencjalne zagrożenie dla swego pana.

Kilka razy Vess wypuszczał swoją ofiarę, pozwalając psom ją podchodzić, ale przyjemność zabijania zawsze rezerwował dla siebie. Były to sceny niezwykle spektakularne.

Bezpieczny pod ochroną swojej czworonożnej pretoriańskiej gwardii, Edgler Vess idzie na górę do łazienki i reguluje temperaturę wody. Ścisza radio, ale go nie gasi, zostawiając stację nadającą muzykę swingową.

Kiedy się rozbiera, znad zasłony prysznica buchają kłęby pary. Wilgoć wydobywa z jego ubrania zapach ciemnych plam. Nagi, przez kilka minut stoi z twarzą wtuloną w dżinsy, trykotową koszulkę i drelichową marynarkę, początkowo głęboko wdychając zapach, a potem próbując rozróżnić wszystkie jego subtelne niuanse i żałując, że jego zmysł powonienia nie jest dwadzieścia tysięcy razy intensywniejszy - jak u dobermanów.

Te zapachy przenoszą go w minioną noc. Znów w ciszy domu Templetonów słyszy delikatne puknięcia założonego na pistolet tłumika, zduszone krzyki strachu i słabe błagania o litość. Czuje pachnącą bzem emulsję do ciała, którą się pani Templeton nasmarowała przed pójściem spać, zapachową torebkę w szufladzie z bielizną jej córki. Delektuje się we wspomnieniach smakiem pająka.

Z żalem odkłada ubranie do prania, ponieważ dziś wieczorem musi uchodzić za zwyczajnego człowieka, którym nie jest, a ta odwrócona likantropia* [* Likantropia - rodzaj obłędu, w którym człowiek wyobraża sobie, że jest zwierzęciem (przyp. tłum.).] wymaga czasu, jeśli ma być wiarygodna.

Kiedy Benny Goodman gra One O’clock Jump, Edgler Vess wskakuje pod gorący prysznic. Nie żałuje ani myjki, ani mydła Irish Spring, starając się pozbyć zbyt przenikliwych zapachów seksu i śmierci, które mogłyby zaniepokoić jego owieczki. Nie mogą się nigdy domyślić, że w przebraniu pasterza kryje pysk z kłami i puszysty ogon. Nie spiesząc się i podrygując w takt kolejnych piosenek, dwukrotnie myje szamponem gęste włosy, a potem smaruje żelem. Małą szczoteczką czyści paznokcie. Jest wspaniale zbudowanym mężczyzną, szczupłym, ale muskularnym. Z przyjemnością mydli się, czerpiąc radość z wodzenia rękami po harmonijnych liniach swego ciała; dźwięki muzyki i zapach mydła mają w jego odbiorze zmysłowym coś wspólnego.

Życie po prostu jest. Vess żyje.


Chyna wyłoniła się z ciemności tropikalnej burzy Key West prosto w oślepiający blask, który poraził jej zamglone oczy. W pierwszej chwili pomyślała, że przyspieszone bicie serca jest wywołane strachem przed Jimem Woltzem, przyjacielem matki, że leży pod łóżkiem w jego nadmorskim domu, z twarzą przytuloną do desek podłogi. Dopiero po chwili przypomniała sobie o mordercy i więzionej przez niego dziewczynie.

Siedziała na krześle, podana do przodu, nachylona nad okrągłym stołem we wnęce jadalnej przy kuchni. Głowę miała odwróconą w prawo i przez okno widziała ganek kuchenny i teren za domem.

Morderca wziął poduszkę z jednego z krzeseł i podłożył jej pod głowę, żeby drewniana boazeria nie uwierała jej w policzek. Wzdrygnęła się na myśl o jego troskliwości.

Próbowała unieść głowę, ale przeszył ją nieprawdopodobny ból w karku i prawej stronie twarzy. Mało nie zemdlała, więc postanowiła nie spieszyć się zbytnio ze wstawaniem.

Kiedy się poruszyła na krześle, brzęk łańcucha uświadomił jej, że wstanie z miejsca może okazać się niemożliwe i teraz, i później. Siedziała z dłońmi złożonymi na kolanach, a gdy próbowała podnieść jedną z nich, uniosły się obie - ręce w nadgarstkach miała skute kajdankami.

Próba rozdzielenia stóp skończyła się podobnie - skute były również i nogi. Jej ostrożne ruchy wywoływały hałaśliwe brzęczenie i dzwonienie, musiała być więc solidnie skrępowana nie tylko w tych dwóch miejscach.

Na zewnątrz przez zielony trawnik gnało coś czarnego jak sadza, co następnie wtargnęło po stopniach na ganek. To coś zbliżyło się do okna, wspięło na tylne łapy, przednie kładąc na parapecie, i przyjrzało się jej badawczo. Doberman pinczer.

Ariel tuli do piersi otwartą książkę, jakby to była tarcza, rozczapierzonymi palcami podtrzymując okładkę. Siedzi w ogromnym fotelu, z nogami podciągniętymi pod siebie - jedyna doskonała lalka w całym pokoju.

Przed nią na stołeczku siedzi Edgler Vess.

Wypucowany pod prysznicem, z umytymi szamponem włosami, ogolony i uczesany, prezentowałby się wspaniale w każdym towarzystwie. Każda matka, widząc Vessa u boku swojej córki, uznałaby go za wspaniałą partię. Ma na sobie klapki, beżowe bawełniane spodnie, pleciony skórzany pasek i jasnozieloną bawełnianą koszulę.

Ariel też wygląda bardzo dobrze w swoim szkolnym mundurku. Vess z zadowoleniem stwierdza, że podczas jego nieobecności dziewczyna dba o siebie tak, jak została poinstruowana. Nie jest to dla niej łatwe, jako że może się odświeżać tylko gąbką, a swoje wspaniałe włosy myć jedynie nad umywalką.

Ten pokój Vess urządził z myślą o jej poprzedniczkach, z których żadna nie przebywała tu dłużej niż dwa miesiące. Dopóki nie poznał swojej Ariel i nie przekonał się, co to za wspaniały niezależny duch, nigdy by nie przypuszczał, że zatrzyma tu kogoś na tak długo.

Po raz pierwszy zobaczył ją na zdjęciu w gazecie. Mimo że chodziła dopiero do dziesiątej klasy, dokonała nie lada wyczynu: poprowadziła swoją szkolną drużynę z Sacramento do zwycięstwa w akademickich mistrzostwach stanu Kalifornia w dziesięcioboju. Robiła wrażenie takiej delikatnej. Gazeta drżała mu w rękach, kiedy na nią patrzył, i od razu wiedział, że musi jechać do Sacramento i odszukać ją. Ojca zastrzelił. Matka miała ogromną kolekcję własnej roboty lalek i Vess zakatował ją na śmierć lalką-brzuchomówcą o dużej głowie rzeźbionej w drzewie klonowym, równie skutecznej jak kij baseballowy.

- Jesteś jeszcze piękniejsza niż zwykle - mówi do Ariel, a jego głos tłumią warstwy dźwiękoszczelnych materiałów, jakby przemawiał z wnętrza trumny, żywcem pogrzebany.

Dziewczyna nie odpowiada ani nawet nie dostrzega jego obecności. Od sześciu miesięcy przebywa w milczącym transie.

- Tęskniłem za tobą.

Ariel nie patrzy na niego; ma spojrzenie utkwione w jakimś punkcie nad jego głową i trochę w bok. Gdyby wstał ze stołka i znalazł się na linii jej wzroku, w dalszym ciągu patrzyłaby ponad jego głową w bok, chociaż nie zauważyłby najmniejszego ruchu jej oczu.

- Przyniosłem ci parę rzeczy.

Ze stojącego na podłodze pudełka po butach wyjmuje dwa zdjęcia. Ariel ich nie weźmie ani nie popatrzy na nie, ale Vess wie, że obejrzy te upominki po jego wyjściu.

Nie jest aż tak stracona dla świata, jak udaje. Prowadzą skomplikowaną grę, w której stawka jest bardzo wysoka, i Ariel robi wrażenie wytrawnego gracza.

- Pierwsze to zdjęcie pewnej pani, Sary Templeton. Tak wyglądała, zanim ją miałem. Była po czterdziestce, ale bardzo atrakcyjna. Urocza kobieta.

Fotel jest tak głęboki, że poduszka siedzenia tworzy przed Ariel coś w rodzaju półki, na której Vess kładzie fotografię.

- Urocza - powtarza.

Ariel nawet nie mrugnie. Potrafi patrzeć w jeden punkt bez mrugania zadziwiająco długo. Vess martwi się, że zepsuje sobie w ten sposób swoje wspaniałe błękitne oczy; rogówki wymagają częstego smarowania. Ale jeśli zbyt długo nie będzie mrugała i jej oczy wysuszą się nadmiernie, na skutek podrażnienia wystąpi samoistne łzawienie.

- A to jest drugie zdjęcie Sary, zrobione po tym, jak z nią skończyłem - mówi Edgler Vess i kładzie na fotelu następną fotografię. - Jak widać, naturalnie gdybyś chciała spojrzeć, określenie „urocza” nie da się już zastosować. Piękno nie jest trwałe. Wszystko się zmienia.

Z pudełka po butach wyjmuje kolejne dwa zdjęcia.

- A to jest córka Sary, Laura. Przed, i po. Widać, że była piękna. Jak motyl. Ale w każdym motylu tkwi robak, rozumiesz.

I te zdjęcia Vess kładzie na fotelu, po czym znów sięga do pudełka.

- A to był ojciec Laury. O, a tu jej brat... i jego żona. Tych dwoje to przypadkowa sprawa.

Na koniec wyjmuje trzy fotki młodego Azjaty i nadgryzioną kiełbaskę Slim Jim.

- Nazywał się Fuji. Jak góra w Japonii.

Dwa z trzech zdjęć kładzie na fotelu.

- Jedno zatrzymam sobie, żeby je zjeść. Wtedy sam stanę się Fujim; posiądę całą potęgę Wschodu i tej góry, a kiedy przyjdzie czas na ciebie, poczujesz we mnie i tamtego chłopaka, i górę, i wielu innych ludzi z całą ich siłą. Będzie to dla ciebie tak podniecające, że śmierć przestanie mieć dla ciebie jakiekolwiek znaczenie.

Jak na Edglera Vessa to bardzo długie przemówienie. W zasadzie nie jest człowiekiem gadatliwym. Ale uroda dziewczyny pobudza go od czasu do czasu do mówienia.

Podnosi do góry Slim Jima.

- Ten brakujący kawałek odgryzł Fuji tuż przed tym, nim go zabiłem. Tu, na tej kiełbasce, zaschła jego ślina. Możesz spróbować jego drzemiącej siły, jego nieprzeniknionej natury.

Kładzie na fotelu kiełbaskę w opakowaniu.

- Wrócę tu jeszcze po północy - obiecuje. - Pójdziemy do samochodu, żebyś mogła zobaczyć Laurę, prawdziwą Laurę, a nie tylko jej zdjęcie. Przywiozłem ją, żebyś widziała, jaki los czeka wszystko, co piękne. Mam też w samochodzie pewnego młodego człowieka, autostopowicza, którego zabrałem po drodze. Pokazałem mu twoją fotografię i nie podobał mi się sposób, w jaki na ciebie patrzył. Bez szacunku. Lubieżnie. Nie spodobało mi się też coś, co o tobie powiedział, więc zaszyłem mu usta, zaszyłem mu też oczy z powodu tego, jak patrzył na twoje zdjęcie. Będziesz podniecona, gdy zobaczysz, co mu zrobiłem. Pozwolę ci go dotknąć... Laury też.

Obserwuje ją pilnie, wypatrując mrugnięcia, niewielkiego skurczu, drgnienia czy choćby subtelnej zmiany w spojrzeniu, która by wskazywała, że dziewczyna go słyszy. Vess wie, że Ariel go słyszy, ale jest mistrzynią w utrzymywaniu kamiennej twarzy, w zachowywaniu pozorów katatonicznego dystansu.

Gdyby zdołał wymusić na niej najlżejsze choćby drgnienie, bardzo szybko rozbiłby ją wewnętrznie, zniszczył doszczętnie, zamieniając w wyjący ludzki strzęp z oddziału psychiatrycznego dla nieuleczalnych. Obserwowanie takiego upadku, takiej przemiany człowieka w bredzącego szaleńca zawsze było dla Vessa fascynujące.

Ale ta dziewczyna jest twarda i ma niewyczerpane zasoby siły wewnętrznej. To dobrze. Takie wyzwanie jeszcze bardziej go podnieca.

- A potem pójdziemy z psami na łąkę, Ariel, i będziesz mogła się przyglądać, jak chowam Laurę i chłopaka. Może się do tego czasu wypogodzi, może wyjrzą gwiazdy, a nawet księżyc...

Ariel siedzi skulona w fotelu, z książką na kolanach, z nieobecnym spojrzeniem i lekko rozchylonymi ustami - uosobienie najgłębszego spokoju.

- Wiesz co, kupiłem ci nową lalkę. Odkryłem w Napa w Kalifornii ciekawy sklepik, gdzie, sprzedają wyroby miejscowego rzemiosła. Bardzo sprytna szmaciana laleczka. Na pewno ci się spodoba. Później ją dostaniesz.

Edgler Vess wstaje ze stołka i od niechcenia zagląda do lodówki i do szafki, która służy za spiżarnię. Ariel ma dosyć żywności na najbliższe trzy dni, a jutro Vess uzupełni jej zapasy.

- Nie jesz tyle, ile powinnaś - upomina ją. - To nieładnie z twojej strony. Masz lodówkę, kuchenkę mikrofalową, ciepłą i zimną wodę bieżącą. Masz wszystko, czego ci potrzeba. Powinnaś jeść.

Lalki nie są bardziej rozmowne niż Ariel.

- Straciłaś na wadze kilo czy półtora. Jeszcze się to nie odbiło na twoim wyglądzie, ale już więcej nie powinnaś chudnąć.

Ariel patrzy przed siebie tępo, jakby czekała na pociągnięcie sznureczka, które uruchomi w jej wnętrzu odtwarzanie nagranych tekstów.

- Nie wyobrażaj sobie, że się zagłodzisz tak, by stać się chuda i nieatrakcyjna. W ten sposób mi nie uciekniesz, Ariel. Jeśli mnie do tego zmusisz, to cię zwiążę i będę karmił na siłę. Będziesz musiała połknąć gumową rurę, przez którą będę ci pompował do żołądka niemowlęce papki. Nawet mi to sprawi przyjemność. Lubisz purée z grochu? A z marchewki? Mus jabłkowy? To zresztą nie ma znaczenia, bo i tak nie poczujesz smaku, chyba że zwymiotujesz.

Vess patrzy na jej jedwabiste włosy, rudoblond w różowym świetle. Chłonie ten widok wszystkimi swoimi pięcioma niezwykłymi zmysłami, pławi się w zmysłowej rozkoszy, jakiej mu dostarczają włosy Ariel, w dźwiękach, zapachach i doznaniach dotyku, na jakie ich widok przekładają jego zmysły. Jeden bodziec budzi w nim tyle skojarzeń, że potrafi na wiele godzin zatracić się w kontemplowaniu jednego włosa czy pojedynczej kropli deszczu, które stają się dla niego całym światem doznań.

Podchodzi do fotela i pochyla się nad dziewczyną.

Ariel nie przyjmuje tego do wiadomości i chociaż Vess znajduje się na linii jej wzroku, przesuwa spojrzenie w bok ponad jego głową w sposób zupełnie dla niego nieuchwytny.

Jest w tej jej sztuce unikania go jakaś magia.

- Może bym wykrzesał z ciebie choć jedno czy dwa słowa, gdybym cię podpalił. Co o tym sądzisz, hę? Trochę płynu do zapalniczek na te złote włosy i... wiuuu!

Znów nic, żadnej reakcji.

- Albo dam cię psom, może to ci rozwiąże język.

Ani mrugnięcia, ani drgnienia, żadnego ruchu. Co za dziewczyna.

Edgler Vess pochyla się niżej, tak że ich twarze niemal się stykają, są teraz nos w nos, oko w oko, ale Ariel nadal na niego nie patrzy. Robi wrażenie, jakby patrzyła przez niego, jakby Vess nie był człowiekiem z krwi i kości, tylko nawiedzającym ją duchem. Nie jest to jedynie stara sztuczka polegająca na rozkojarzeniu wzroku - to znacznie bardziej wyrafinowany wybieg, którego on zupełnie nie rozumie.

Tkwiąc tak nos w nos z dziewczyną, Vess szepcze:

- Po północy pójdziemy na łąkę. Pochowam Laurę i chłopaka. Może i ciebie wrzucę do dołu razem z nimi i przysypię ziemią. Cała trójka w jednym grobie. Oni martwi, ty żywa. Może wtedy przemówisz, co. Ariel? Powiesz proszę”?

Brak odpowiedzi.

Vess czeka.

Ariel oddycha cicho, równo. Vess jest tak blisko, że czuje na wargach jej ciepły oddech jak obietnicę przyszłych pocałunków.

Ona też musi czuć jego oddech.

Ariel może się go bać, a nawet brzydzić, ale z pewnością jest dla niej w jakiś sposób pociągający. Co do tego nie ma wątpliwości. Niegrzeczni chłopcy fascynują wszystkich.

- Może będą gwiazdy - mówi Vess.

Co za błękit w tych oczach, jaka roziskrzona głębia.

- A nawet księżyc - szepcze.


Stalowe kajdanki na kostkach Chyny są połączone solidnym łańcuchem. Drugi, znacznie dłuższy łańcuch, połączony karabińczykiem z pierwszym, okręcony wokół solidnych nóg krzesła i drążków wzmacniających jego konstrukcję, przechodzi między stopami Chyny, okrąża potężny kloc stanowiący podstawę okrągłego stołu i znów łączy się z karabińczykiem. Łańcuchy nie mają nawet tyle luzu, żeby mogła wstać. Ale gdyby mogła, to i tak musiałaby podnieść się razem z krzesłem, a jego ograniczający ruchy kształt i ciężar zmusiłyby ją do pochylenia się w przód, czyniąc z niej garbatego trolla. Zresztą gdyby wstała, to i tak nie ruszyłaby się od stołu.

Ręce miała skute przed sobą. Do metalowych kajdanek otaczających jej prawy przegub przymocowany był łańcuch, który, przepleciony przez szczebelki oparcia krzesła, otaczał ją w pasie i wracał do lewego przegubu. Ten łańcuch miał tyle luzu, że gdyby chciała, mogła oprzeć ręce na stole.

Siedziała ze złożonymi rękami, pochylona do przodu, wpatrzona w czerwony, spuchnięty palec wskazujący prawej ręki i czekała.

Palec pulsował i bolała ją głowa, ale ból w karku ustąpił. Wiedziała, że wkrótce wróci, jeszcze silniejszy, w ciągu dwudziestu czterech godzin, jak opóźnione bóle po ciężkiej chłoście.

Naturalnie jeśli przeżyje jeszcze dwadzieścia cztery godziny, ból w karku będzie jej najmniejszym zmartwieniem.

Przy oknie nie było już dobermana. Widziała dwa na trawniku, jak biegały tam i z powrotem, węsząc w trawie i w powietrzu i od czasu do czasu przystając, żeby nastawić uszu i czujnie nasłuchiwać, po czym znów zaczynały biegać, najwyraźniej spełniając swe obowiązki strażników obejścia.

Wczoraj wieczorem, zanim ją obezwładnił strach, zwalczała go złością; teraz odkryła, że w walce ze strachem upokorzenie jest jeszcze skuteczniejsze. Przyczyną tego upokorzenia jednak nie było to, że się nie zdołała obronić, a nawet nie to, że została skrępowana; najbardziej dręczyła ją myśl, że nie dotrzymała danej Ariel obietnicy.

Jestem twoją strażniczką. Przy mnie będziesz bezpieczna.

Nieustannie wracała myślą do wyciszonego przedpokoju i otworu w drzwiach. Dziewczyna siedząca wśród lalek w żaden sposób nie dała znaku, że tę obietnicę usłyszała, mimo to Chynie robiło się niedobrze na samą myśl o tym, że obudziła fałszywe nadzieje, że Ariel poczuje się zdradzona i opuszczona bardziej niż kiedykolwiek dotychczas i że jeszcze głębiej cofnie się w swoje prywatne Gdzieś Indziej.

Jestem twoją strażniczką.

Przypominając to sobie, Chyna uznała swoją bezczelność nie tylko za zdumiewającą, ale wręcz perwersyjną. W ciągu dwudziestu sześciu lat swojego życia jeszcze nigdy nikogo nie uratowała, w żadnym sensie. Nie była wcale postacią z powieści kryminalnych ani nie miała kwalifikacji Sherlocka Holmesa czy Jamesa Bonda. Już samo utrzymanie się przy życiu, zachowanie psychicznej i emocjonalnej równowagi, było dla niej wystarczającym wyzwaniem. Wciąż jeszcze bowiem czuła się zagubioną dziewczyną, od lat poszukującą w sobie jakiegoś szczególnego daru, intuicji czy determinacji, których być może w ogóle w niej nie było, a jednak stanęła pod tamtymi drzwiami i obiecywała Ariel ocalenie.

Jestem twoją strażniczką.

Otworzyła złożone dłonie, położyła je płasko na stole i zaczęła nimi sunąć po drewnianej powierzchni, jakby chciała wygładzić zmarszczki na obrusie. Cały czas towarzyszyło temu dzwonienie łańcuchów.

Nie była stworzona do walki, nie była niczyim paladynem; pracowała jako kelnerka. I robiła to dobrze, potrafiła zbierać napiwki, ponieważ szesnaście lat życia w wykoślawionym świecie jej matki nauczyło ją, że aby przeżyć, należy zawsze zabiegać o czyjeś względy. W stosunku do klientów była więc niezmiennie czarująca, nieustannie sympatyczna i gotowa na każde skinienie. Relacja klient-kelnerka była w jej pojęciu idealna: krótka, oficjalna, oparta zwykle na uprzejmości i nie wymagająca odsłaniania uczuć.

Jestem twoją strażniczką.

W swoim obsesyjnym nastawieniu na przetrwanie utrzymywała dobre stosunki z innymi kelnerkami, z którymi pracowała, ale nigdy z żadną z nich się nie zaprzyjaźniła. Przyjaźń bowiem oznacza zobowiązanie, ryzyko. A Chyna nauczyła się unikać zdrad czy krzywd wynikających ze zobowiązań.

Przez te wszystkie lata była związana tylko z dwoma mężczyznami. Lubiła obu, tego drugiego nawet kochała, ale pierwszy związek trwał zaledwie jedenaście miesięcy, drugi zaś niewiele dłużej, bo trzynaście. Takie związki, o ile są tego warte, wymagają czegoś więcej niż tylko najprostszego zobowiązania - wymagają odsłonięcia się, wspólnoty, więzi emocjonalnej. Mówienie o własnym dzieciństwie i o matce było dla Chyny szczególnie trudne, głównie dlatego, że swoją całkowitą bezradność w tamtych czasach uważała za coś wstydliwego. Co gorsza, doszła do twardego wniosku, że matka nigdy jej tak naprawdę nie kochała, że nie była zdolna kochać ani jej, ani nikogo innego. Jak więc mogła oczekiwać uczucia od mężczyzny, który by wiedział, że nie była kochana nawet przez własną matkę?

Zdawała sobie sprawę, że taka postawa jest irracjonalna, rozumiała, że nie może odpowiadać za to, co jej matka zrobiła, ale niezależnie od tego, co piszą w swoich książkach i mówią w radio różni psychoterapeuci, rozumieć to wcale nie znaczy być wyleczonym. Jeszcze po dziesięciu latach spędzonych z dala od matki Chyna miała czasem wrażenie, że mogła uniknąć wszystkich ciemnych epizodów swego życia, gdyby tylko była grzeczniejsza i lepsza.

Jestem twoją strażniczką.

Ponownie złożyła ręce na stole. Pochyliła się, przycisnęła czoło do dłoni i zamknęła oczy.

Jedyną bliską przyjaciółką, jaką kiedykolwiek miała, była Laura Templeton. Ich wzajemny stosunek był czymś, czego Chyna bardzo pragnęła i rozpaczliwie potrzebowała, ale nie potrafiła podtrzymać - był świadectwem spontaniczności Laury, jej wytrwałości i braku egoizmu, dowodem serdeczności i szczególnej umiejętności kochania. A teraz Laura nie żyła.

Jestem twoją strażniczką.

W pokoju przyjaciółki, pod obojętnym spojrzeniem Freuda, Chyna uklękła koło łóżka szepcząc do zakutej w łańcuchy Laury: Ja cię stąd wyciągnę. Boże, jakież bolesne było to wspomnienie. Ja cię stąd wyciągnę. Z obrzydzenia do samej siebie dostała bolesnego skurczu żołądka. Znajdę jakąś broń” - tak jej obiecała. A Laura, do końca bezinteresowna, nie myśląca o sobie, namawiała ją do ucieczki. „Nie umieraj za mnie” - mówiła. Ale Chyna ją zapewniła: Ja tu wrócę”.

Ogarnął ją żal, jak wielki czarny ptak wdarł się do jej serca i Chyna niemal pozwoliła, by ją otulił swoimi skrzydłami, aż nadto skora poddać się tej dziwnej pocieszę łopoczących skrzydeł, dopóki się nie zorientowała, że chce w ten sposób wygnać z duszy upokorzenie. Gdy podda się żalowi, nie będzie czuła wstrętu do siebie samej.

Jestem twoją strażniczką.

Mimo że pracownik stacji nie miał okazji oddać strzału, powinna była sprawdzić broń. Powinna wiedzieć. Jakoś. W jakiś sposób. I chociaż nie mogła wiedzieć, co Vess zrobił z pociskami, to przecież powinna była jakoś to wiedzieć.

Laura jej zawsze mówiła, że jest dla siebie za surowa, że jej rany nigdy się nie zagoją, jeżeli w nieustannym samobiczowaniu stare blizny będzie pokrywała świeżymi.

Ale Laura nie żyła.

Jestem twoją strażniczką.

Rana upokorzenia zropiała wstydem.

Jeśli upokorzenie było dobrą bronią w zwalczaniu strachu, to wstyd okazał się jeszcze lepszą. Pogrążając się we wstydzie, przestała odczuwać strach, mimo że była skuta łańcuchami i znajdowała się w domu sadystycznego mordercy, nie mając nikogo na świecie, kto by się za nią ujął.

I wtedy usłyszała zbliżające się kroki.

Uniosła głowę i otworzyła oczy.

Morderca wyszedł z pralni, co świadczyło o tym, że wracał z piwnicy od dziewczyny, od Ariel.

Nie odzywając się do Chyny, nawet na nią nie patrząc, podszedł do lodówki, wyjął karton jajek i położył go na blacie koło zlewozmywaka. Następnie zręcznie rozbił osiem jajek do miski i wyrzucił skorupki do śmieci. Miskę wstawił do lodówki, a sam zajął się obieraniem i siekaniem cebuli.

Mimo że Chyna nie jadła od przeszło dwunastu godzin, była przerażona swoim odkryciem: stwierdziła, że nagle zrobiła się potwornie głodna. Zapach cebuli wydał jej się najcudowniejszym zapachem na świecie, do ust zaczęła napływać ślina. Taki apetyt zaraz po obejrzeniu tylu krwawych scen i po utracie jedynej bliskiej przyjaciółki to nieludzkie.

Morderca wsypał posiekaną cebulę do pojemnika, zamknął go szczelnie i wstawił do lodówki. Potem do drugiego pojemnika starł pół kawałka cheddara.

W kuchni był zręczny i szybki i ta krzątanina najwyraźniej sprawiała mu przyjemność. Cały czas bardzo dbał o porządek, pomiędzy jedną a drugą czynnością starannie mył ręce i wycierał je nie w ściereczkę do naczyń, ale w ręcznik.

Na koniec podszedł do stołu. Usiadł naprzeciwko Chyny, zrelaksowany, pewny siebie i kumplowski w tych swoich bawełnianych spodniach, plecionym pasku i miękkiej zielonej koszuli.

Trawiący Chynę wstyd wypalił się jakoś, przynajmniej na razie. Jego miejsce zajęła dziwna mieszanina palącego gniewu i gorzkiego zwątpienia.

- Przypuszczam, że zgłodniałaś - powiedział - więc jak tylko porozmawiamy, zrobię omlety serowe i stertę grzanek. Ale żeby sobie zasłużyć na śniadanie, musisz mi zdradzić, kim jesteś, gdzie się ukrywałaś na stacji benzynowej i dlaczego się tu znalazłaś.

Spojrzała na niego spode łba.

- Nie sądzę, żebyś ze mną wygrała - rzekł z uśmiechem.

Raczej skona, niż mu cokolwiek powie.

- Nie będę owijał w bawełnę: zabiję cię tak czy tak. Tylko jeszcze nie wiem, w jaki sposób. Prawdopodobnie zrobię to na oczach Ariel. Ona już widziała wiele ciał, ale jeszcze nigdy nie była świadkiem samego ostatecznego aktu, nie słyszała krzyków, nie widziała tej nagłej wilgoci.

Chyna usiłowała nie spuszczać wzroku, nie okazywać słabości.

- Obojętne, jaki wybiorę sposób, ale jeśli nie zaczniesz mówić z własnej woli, postaram się, żeby to było dla ciebie szczególnie trudne. Są pewne rzeczy, które mi sprawiają przyjemność, a które mogę robić zarówno przed, jak i po twojej śmierci. Jeśli będziesz ze mną współpracowała, zrobię je po.

Chyna bezskutecznie szukała w jego oczach jakiegoś śladu szaleństwa.

- No więc?

- Jesteś chorym skurwysynem.

W dalszym ciągu uśmiechając się powiedział:

- Ostatnia rzecz, o którą bym cię posądził, to nudziarstwo.

- Wiem, dlaczego zaszyłeś tamtemu chłopakowi oczy i usta.

- Aha, to znaczy, że go znalazłaś.

- Zgwałciłeś go przed zabiciem albo w czasie zabijania. Zaszyłeś mu oczy, bo widział, zaszyłeś mu usta, bo się wstydzisz tego, co zrobiłeś, i boisz się, że nawet martwy mógłby komuś powiedzieć.

Morderca, wcale nie speszony, odparł:

- Z nim akurat nie miałem stosunku.

- Kłamiesz.

- Nie. Ale nawet gdybym miał, to wcale bym się tego nie wstydził. Uważasz mnie za takiego prymitywnego? Wszyscy jesteśmy biseksualni, nie sądzisz? Owszem, od czasu do czasu mam chęć na mężczyznę i z niektórymi sobie na to pozwalam. Wszystko jest sprawą doznań zmysłowych. Po prostu doznań.

- Zboczeniec.

- Wiem, do czego zmierzasz - powiedział najwyraźniej ubawiony - jednak to ci się nie uda. Masz nadzieję, że ta czy inna inwektywa wyprowadzi mnie z równowagi. Traktujesz mnie jak narwanego psychopatę, który wybuchnie, kiedy naciśniesz odpowiedni guzik, obrazisz moją matkę czy zaczniesz wygadywać jakieś świństwa. Liczysz na to, że w przystępie dzikiej furii zabiję cię szybko i będzie po wszystkim.

Chyna doszła do wniosku, że morderca ma rację, chociaż nie była do końca świadoma własnych intencji. Poczucie klęski, wstyd, kajdany i całkowita bezradność strąciły ją na dno rozpaczy. Czuła większe obrzydzenie do siebie niż do niego.

- Ale ja nie jestem psychopatą - oświadczył.

- To czym jesteś?

- Och, możesz mnie nazwać... zabójcą-awanturnikiem. Albo może raczej jedyną zdrowo myślącą osobą, jaką spotkałaś w życiu.

- „Zboczeniec” brzmi dla mnie lepiej.

Pochylił się do przodu.

- Posłuchaj mnie uważnie: albo mi powiesz o sobie wszystko, co chcę wiedzieć, albo załatwię ci buzię nożem. Za każde pytanie bez odpowiedzi jeden kawałek: ucho, czubek twojego ładnego noska... Będę rzeźbił w twojej twarzy jak w kości słoniowej.

Nie powiedział tego wcale tonem groźby, ale naturalnie, jakby mimochodem, i Chyna wiedziała, że byłoby go na to stać.

- Poświęcę ci cały dzień, a ty zwariujesz na długo przed tym, zanim umrzesz.

- W porządku.

- W porządku co: rozmowa czy rzeźbienie?

- Rozmowa.

- Grzeczna dziewczynka.

Chyna była przygotowana na śmierć, ale nie widziała powodu, by cierpieć bez potrzeby.

- Jak się nazywasz?

- Shepherd. Chyna Shepherd. Chyna.

- Mimo wszystko to nie było żadne tajemnicze zaklęcie...

- Co takiego?

- Dziwne imię.

- Dziwne?

- Nie pozwalaj sobie na szermierkę słowną ze mną, Chyna. Dalej.

- Dobrze. Najpierw jednak chciałabym dostać coś do picia. Jestem zupełnie odwodniona.

Podszedł do zlewu, nalał wody do szklanki i wrzucił do niej trzy kostki lodu. Ruszył następnie w jej stronę, ale nagle zatrzymał się i zapytał:

- Może plasterek cytryny?

Wiedziała, że nie kpi z niej. Po powrocie z polowania do domu zmieniał rolę: z krwiożerczego dzikusa przedzierzgał się w księgowego, urzędnika, pośrednika handlu nieruchomościami, mechanika samochodowego czy co tam robił, kiedy uchodził za normalnego człowieka. Niektórzy socjopaci potrafią przybierać fałszywą osobowość znacznie bardziej przekonująco niż najlepsi aktorzy i ten człowiek najprawdopodobniej do nich należał, chociaż po unurzaniu się w zbrodni potrzebował czasu do adaptacji, do przeniesienia się w cywilizowany świat.

- Nie, dziękuję. Wystarczy sama woda - odparła.

- To żaden problem - zapewnił ją uprzejmie.

Postawił przed Chyną szklankę, podsunął pod nią podstawkę ceramiczną w ramce z korka, po czym usiadł naprzeciwko przy stole.

Chyna z obrzydzeniem myślała o piciu ze szklanki, którą morderca trzymał w rękach, ale rzeczywiście umierała z pragnienia. Miała zupełnie sucho w ustach i uczucie boleśnie zdartego gardła.

Z powodu kajdanek musiała ująć szklankę w obie ręce.

Wiedziała, że mężczyzna ją obserwuje, wypatrując w jej twarzy najmniejszych choćby oznak strachu.

Ale woda nie chlupotała w szklance, zęby nie dzwoniły o brzeg.

Chyna naprawdę się go nie bała, przynajmniej w tej chwili; może później będzie się bała. Z pewnością. Teraz jej pejzaż wewnętrzny przedstawiał pustynię pod zaciągniętym niebem: obezwładniająca pustka z gniewnymi błyskami na dalekim horyzoncie.

Wypiła połowę wody i odstawiła szklankę.

- Kiedy tu przed chwilą wszedłem - powiedział morderca - siedziałaś ze złożonymi na stole rękami i opartą na nich głową. Modliłaś się?

Chyna zastanowiła się nad tym pytaniem.

- Nie.

- Nie ma sensu, żebyś kłamała.

- Nie kłamię. Akurat wtedy się nie modliłam.

- Ale w ogóle się modlisz?

- Czasami.

- Bóg się mnie boi - oświadczył.

Chyna czekała, co powie dalej.

- Bóg się mnie boi. Lubię powtarzać to zdanie.

- Rozumiem.

- Ogrom.

- To słowo ułożone z liter zawartych w twoim imieniu i nazwisku - powiedziała Chyna.

- Tak. Wola i stres też.

- Ciekawa gra.

- Imiona też bywają ciekawe. Twoje na przykład jest bierne. Nazwa geograficzna jako imię. I Shepherd* [* Shepherd - ang. pasterz (przyp. tłum.).] - sielankowe, puszysto chrześcijańskie. Kiedy myślę o twoim nazwisku, widzę azjatyckiego pasterza na stoku ze stadem owiec... albo skośnookiego Chrystusa nawracającego pogan. - Uśmiechnął się, ubawiony własnymi słowami. - Ale twoje nazwisko niewłaściwie cię charakteryzuje. Nie jesteś bierną osobą.

- Byłam - odparła. - Przez większość życia.

- Naprawdę? W każdym razie nie dzisiejszej nocy.

- Dzisiejszej nocy rzeczywiście nie - przyznała. - Ale do tej pory tak.

- Za to moje nazwisko oznacza siłę. Edgler Foreman Winston Vess - przeliterował jej jedno po drugim. - Nie Edgar, tylko Edgler. I Vess... jeśli przeciągniesz ostatnie głoski, to zabrzmi jak syk węża.

- Demon.

- Zgadza się. To się też mieści w moim imieniu i nazwisku.

- Grad.

Był wyraźnie zadowolony z jej chęci do udziału w zabawie.

- Jesteś w tym dobra, zwłaszcza że nie masz papieru ani pióra.

- Ewa.

- To łatwe. Ale także Amor. Ewa i Amor. Element żeński i męski. I miłość. Może uda ci się ukuć z tego jakąś obelgę, jak sądzisz, Chyna?

Zamiast odpowiedzi Chyna wypiła do resztę wody. Od dotknięcia kostek lodu poczuła w zębach łupanie.

- Teraz, gdy już się napiłaś - powiedział Vess - chcę się o tobie wszystkiego dowiedzieć. Pamiętaj o rzeźbieniu.

Opowiedziała mu wszystko, poczynając od chwili, kiedy siedząc przy oknie w pokoju gościnnym Templetonów usłyszała krzyk. Całe swoje sprawozdanie wygłosiła monotonnym głosem, nie była w stanie mówić inaczej. Próbowała zmieniać intonację, włożyć w swoje słowa więcej życia, ale bez powodzenia.

Własny beznamiętny głos, jakim relacjonowała wypadki tamtej nocy, przeraził ją bardziej niż sam Edgler Vess, który przestał już robić na niej wrażenie. Słuchała tego sprawozdania jak opowieści jakiejś obcej osoby, przegranej i zagubionej.

Powtarzała sobie, że nie czuje się przegrana, że jest jeszcze nadzieja, że w ten czy inny sposób poradzi sobie z mordercą. Ale wcale nie była o tym przekonana.

Pomimo bezbarwności jej relacji Vess był pilnym słuchaczem. Początkowo siedział w swobodnej pozie, rozparty w fotelu, ale kiedy kończyła, nachylił się do niej, oparłszy ręce na stole.

Kilka razy przerywał jej pytaniami; wreszcie zastygł w milczącej zadumie.

Chyna nie mogła na niego patrzeć. Złożyła ręce na stole przed sobą, zamknęła oczy i oparła czoło na kciukach, tak samo jak wtedy, gdy Vess wszedł do jadalni.

Tym razem też się nie modliła. Zabrakło jej niezbędnej do modlitwy nadziei.

Po kilku minutach usłyszała, że Vess odsuwa krzesło, wstaje i zaczyna kręcić się po kuchni, dzwoniąc naczyniami.

Poczuła zapach topiącego się na patelni masła i aromat przyrumienionej cebuli.

Wreszcie odezwał się:

- To dziwne, że tam u Templetonów nie wyczułem twojej obecności.

- A potrafisz takie rzeczy? - zapytała Chyna nie podnosząc głowy. - Potrafisz wyczuwać węchem obecność ludzi, jakbyś był cholernym psem?

- Na ogół tak - odparł wcale nie urażony. - Poza tym przecież niejeden raz w ciągu tamtej nocy musiałaś wydawać jakieś odgłosy. Z pewnością nie jesteś aż tak ostrożna. Powinienem był usłyszeć choćby twój oddech.

Rozległ się odgłos energicznego ubijania jajek mikserem i zapach świeżych grzanek.

- W takim cichym domu, w którym wszyscy są martwi, każdy twój ruch powinien powodować prądy powietrzne, wywoływać powiew na moim karku, poruszać włoski na moich rękach. Powinienem był odczuć każdy twój ruch. Kiedy przechodziłem w tym samym miejscu, w którym przed chwilą byłaś, powinienem wyczuć przemieszczenie się powietrza spowodowane twoim przejściem.

Musiał być kompletnie pomylony. Taki schludny w tej swojej koszulce, z pięknymi niebieskimi oczami, gęstą czarną czupryną sczesaną z czoła i z dołeczkiem w lewym policzku, a w środku samo zepsucie i zgnilizna.

- Moje zmysły są niezwykle wyostrzone - dodał po chwili.

Odkręcił wodę nad zlewozmywakiem. Chyna nie patrząc wiedziała, że płucze mikser. Nie odłożyłby go na miejsce bez umycia.

- Moje zmysły są tak bardzo wyostrzone, bo cały jestem nastawiony na doznania zmysłowe. Doznawanie wrażeń zmysłowych to, można powiedzieć, moja religia.

Skwierczenie nasiliło się; było teraz znacznie głośniejsze niż podczas przyrumieniania cebuli, rozszedł się też nowy aromat.

- Ale ty byłaś dla mnie niewidzialna - podjął. - Jak duch. Co sprawia, że jesteś taka niezwykła?

- Gdybym rzeczywiście była niezwykła, to nie siedziałabym teraz tutaj, zakuta w łańcuchy - powiedziała z goryczą w blat stołu.

Mimo że nie mówiła do niego, a nawet nie sądziła, by mógł ją usłyszeć poprzez skwierczenie smażących się jajek i cebuli, Vess stwierdził:

- Pewnie masz rację.

Kiedy położył na stole talerze, uniosła głowę i poruszyła rękami.

- Nie będę cię zmuszał do jedzenia palcami, dam ci widelec - powiedział. - Mam nadzieję, że nie będziesz próbowała nim we mnie rzucać, żeby mi wybić oko.

Skinęła głową.

- Grzeczna dziewczynka.

Na jej talerzu pojawił się puszysty omlet z czterech jajek, z przysmażoną cebulką. Z jego środka wyciekał roztopiony cheddar. Omlet przyozdobiony był trzema plastrami pomidora posypanymi siekaną pietruszką. Po jego obu stronach leżały posmarowane masłem trójkątne połówki tosta.

Mężczyzna nalał Chynie wody do szklanki i dołożył dwie kostki lodu.

Ale ona, jeszcze przed chwilą umierająca z głodu, teraz ledwie mogła patrzeć na jedzenie. Wiedziała jednak, że musi jeść, zaczęła więc skubać omlet i podgryzać tosta. Ale nie było mowy, by wszystko zjadła.

Morderca zajadał z apetytem - jego maniery przy stole były nienaganne. Często też używał serwetki do ust.

Chyna była głęboko pogrążona w ponurych myślach. Im większy entuzjazm dla posiłku okazywał Vess, tym mniej smakowały jej przygotowane przez niego frykasy.

- Byłabyś całkiem ładna, gdybyś nie była taka wymięta i spocona, nie miała takiej brudnej twarzy i takich mokrych strąków na głowie. Myślę, że nawet bardzo atrakcyjna. Tak, pod tą warstwą brudu kryje się prawdziwa ślicznotka. Zresztą może cię później wykąpię.

Chyna Shepherd, nietknięta i żywa.

Po dłuższym milczeniu Vess powiedział:

- Nietknięta i żywa.

A przecież Chyna wiedziała, że nie wymówiła tego głośno.

- Nietknięta i żywa - powtórzył. - To jest to, co powiedziałaś wtedy na schodach, idąc do Ariel, tak?

Spojrzała na niego w osłupieniu.

- Tak - odparła po chwili.

- Zastanawiałem się nad tym. Powiedziałaś swoje imię i nazwisko, a potem te trzy słowa. Oczywiście dopóki się nie dowiedziałem, że nazywasz się Chyna Shepherd, nie miało to dla mnie żadnego sensu.

Odwróciła się od niego, patrząc w okno. Jeden z dobermanów biegał po obejściu.

- Czy to była modlitwa? - spytał Vess.

Chyna myślała, że już jej więcej nie zdoła przestraszyć, ale się myliła. Jego intuicja była przerażająca.

Odwróciła wzrok od dobermana i spojrzała Vessowi w oczy. Na ułamek sekundy zobaczyła w nich coś mrocznego i bezlitosnego.

- Czy to była modlitwa? - zapytał ponownie.

- Tak

- Czy w głębi serca, ale tak naprawdę w głębi serca, wierzysz w istnienie Boga? Bądź szczera nie tylko w stosunku do mnie, ale i w stosunku do siebie.

Kiedyś - całkiem niedawno - była wystarczająco tego pewna, żeby odpowiedzieć „tak”, teraz jednak milczała.

- Nawet jeśli Bóg istnieje - podjął Vess - to czy wie, że ty istniejesz?

Chyna wzięła kolejny kęs omletu. Wydał jej się bardziej tłusty niż poprzedni. Jajka, masło i ser - wszystko to zemdliło ją i ledwie mogła przełknąć kawałek, który miała w ustach.

Odłożyła widelec. Była wykończona. Zjadła nie więcej niż jedną trzecią całego posiłku.

Vess skończył swoją porcję i popił kawą, której jej nie zaproponował, pewnie bojąc się, że chluśnie mu w oczy gorącym płynem.

- Robisz wrażenie okropnie skwaszonej - powiedział.

Nie odezwała się słowem.

- Czujesz się przegrana, prawda? Zawiodłaś biedną Ariel, siebie, no i Boga, jeśli istnieje.

- Jakie masz w stosunku do mnie plany? - spytała. Miała ochotę zapytać: Dlaczego każesz mi to wszystko znosić, zamiast mnie od razu zabić i mieć to z głowy?

- Jeszcze nie wiem - odparł. - Ale niezależnie od tego, co z tobą zrobię, musi to być coś specjalnego. Wyczuwam w tobie coś szczególnego, nawet jeśli sama o sobie tak nie myślisz, i wobec tego to, co będziemy razem robili, powinno być... intensywne.

Zamknęła oczy zastanawiając się, czy po tylu latach zdoła jeszcze odnaleźć Narnię.

- Nie umiem ci powiedzieć, jakie mam plany w stosunku do ciebie - podjął - natomiast wiem dokładnie, czego chcę od Ariel. Chciałabyś posłuchać, co zamierzam z nią zrobić?

Najprawdopodobniej była już za stara, żeby uwierzyć w zaczarowaną szafę.

Jego głos dobiegł z głębi jej wewnętrznej szarości, jakby Vess żył w niej na równi ze światem rzeczywistym.

- Zadałem ci pytanie, Chyna. Pamiętasz o naszej umowie? Możesz na nie odpowiedzieć albo... odetnę ci kawałek twarzy. Chcesz posłuchać, co zamierzam zrobić z Ariel?

- Jestem przekonana, że wiem.

- Częściowo pewnie tak. Oczywiście seks... Ariel stanowi łakomy kąsek. Jeszcze jej nie tknąłem, ale tknę. Wierzę, że jest dziewicą. Przynajmniej tak twierdziła w czasach, kiedy jeszcze mówiła, a nie robi na mnie wrażenia dziewczyny, która mogłaby kłamać.

Za Rzeką była Puszcza, Szczur Wodny i Kret, i Pan Borsuk, zielone gałęzie zwisające w promieniach letniego słońca i bożek Pan grający na fujarce w chłodnym cieniu pod drzewami.

- Chcę posłuchać, jak płacze, zagubiona i zrozpaczona. Chcę wąchać dziewiczość jej łez, czuć niezwykłą fakturę jej krzyków, poznać ich czysty zapach, smak jej strachu. Tak jest zawsze. Za każdym razem.

Nie pojawiła się jednak ani Rzeka, ani Puszcza, chociaż Chyna wysilała wzrok, żeby je zobaczyć. Szczur Wodny, Kret, Pan Borsuk i Pan Ropuch przepadli na zawsze w objęciach nienawistnej śmierci, która w końcu zabiera wszystkich. A wywołany tym faktem smutek był na swój sposób nie mniejszy niż smutek z powodu tego, co stało się z Laurą i co wkrótce stanie się z samą Chyną.

- Od czasu do czasu sprowadzam jedną z nich do pokoju w piwnicy... zawsze w tym samym celu.

Chyna nie chciała tego słuchać. Ale kajdanki uniemożliwiały jej zakrycie uszu rękami. Zresztą gdyby spróbowała, z pewnością skułby jej nadgarstki razem z kostkami nóg. Chciał, żeby słuchała.

- Wszystkie najintensywniejsze doświadczenia w moim życiu miały miejsce właśnie w tym pokoju. Nie seks. Nie bicie czy zadawanie ran. To przychodzi później i to już jest premia. Najpierw łamię je i wtedy moje doznania są najintensywniejsze.

Chyna miała serce w gardle, ledwie mogła oddychać.

- Przez pierwszy dzień czy dwa wydaje im się, że zwariują ze strachu, ale się mylą. Na to, żeby przyprawić kogoś o trwałe, prawdziwe szaleństwo, nie wystarczy dzień ani nawet dwa. Ariel jest moją siódmą branką, a wszystkie poprzednie tygodniami zachowywały zdrowe zmysły. Jedna z dziewczyn załamała się osiemnastego dnia, ale trzy broniły się przez pełne dwa miesiące.

Chyna dała sobie spokój z próbami dotarcia do Puszczy i ponad stołem spojrzała Vessowi w oczy.

- Tortury psychiczne są znacznie bardziej interesujące od fizycznych - ciągnął - chociaż te ostatnie też potrafią być ekscytujące. Duch człowieka jest twardszy niż jego ciało i stanowi znacznie większe wyzwanie. Kiedy dochodzi do złamania ducha, przysięgam ci, że słyszę trzask - głośniejszy od pękania kości, do tego jeszcze ten pogłos...

Chyna wypatrywała w jego oczach tego zwierzęcego błysku, który nieoczekiwanie pochwyciła wcześniej. Odczuwała przemożną potrzebę ujrzenia go znowu.

- Kiedy już dojdzie do załamania, niektóre z nich wiją się na podłodze, rzucają się, rozrywają ubranie. Wydzierają sobie włosy, orzą sobie paznokciami twarze, a są i takie, co potrafią pogryźć się do krwi, okaleczyć na wiele przemyślnych sposobów. Szlochają godzinami, bez końca, nawet przez sen. Albo szczekają jak psy lub piszczą i młócą rękami, jakby były przekonane, że w ten sposób pofruną. Czasem miewają halucynacje i wtedy widzą rzeczy znacznie potworniejsze niż ja. Niektóre mówią różnymi językami. To się nazywa glosolalia. Słyszałaś o czymś takim? Całkiem ciekawe. Brzmi jak prawdziwy język, ale w gruncie rzeczy jest zwykłym bełkotem bez żadnego sensu... bredzeniem czy może jakimś błaganiem. Są również takie, które przestają panować nad swoimi funkcjami fizjologicznymi i tarzają się we własnych odchodach. Nieapetyczne, ale przykuwające uwagę, kiedy się na to patrzy, najniższa kondycja, do jakiej człowiek może zostać sprowadzony, w większości przypadków tylko w stanie szaleństwa.

Mimo największych wysiłków Chyna nie mogła dostrzec w jego oczach błysku szaleństwa - widziała jedynie pogodny błękit i czujną ciemność źrenic. Nie był to półczłowiek, półwilk, a już z pewnością nie stwór, który przy pełni księżyca chodzi na czterech łapach. Z pewnością był to człowiek - wprawdzie żyjący na krańcu spektrum okrucieństwa, ale w dalszym ciągu tylko człowiek.

- Niektóre uciekają w katatoniczne milczenie - mówił dalej Vess - jak na przykład Ariel. Jednak zawsze w końcu potrafię je z tego wyrwać. Ariel jest zdecydowanie najbardziej uparta ze wszystkich i dzięki temu najbardziej interesująca. Ale ją też w końcu złamię i ten „trzask”, Chyna, możesz mi wierzyć, będzie jak żaden inny. Wspaniały. Intensywny.

- Najbardziej intensywnym przeżyciem jest okazanie litości - oświadczyła Chyna, nie mając zielonego pojęcia, skąd jej przyszły do głowy te słowa. Zabrzmiały jak błaganie, a ona nie chciała, żeby pomyślał, że próbuje ratować własną skórę. Nawet w tak rozpaczliwej sytuacji nie da się rzucić na kolana.

Nagły uśmiech sprawił, że Vess stał się podobny do młodego chłopaka. Z tych, co to lubią psikusy i żarty, co grają w nogę, jeżdżą na rowerze, budują modele samolotów, a w niedziele służą do mszy. Pomyślała, że śmieje się z tego, co przed chwilą powiedziała, ubawiony jej naiwnością, ale szybko wyprowadził ją z błędu.

- Być może - zaczął, jakby w ogóle nie słyszał, co powiedziała - chciałbym od ciebie, żebyś była ze mną, kiedy ostatecznie doprowadzę Ariel do załamania. Zamiast w tym celu zabijać cię na jej oczach, wymyślę jakiś inny sposób. A ty będziesz na to patrzeć.

O Boże!

- Jesteś przecież studentką psychologii, już prawie magistrem, prawda? Tak mnie surowo oceniasz, taka jesteś pewna mojej aberracyjności i tego, że dokładnie wiesz, co myślę. Byłoby więc może ciekawe zobaczyć, jak niektóre nowoczesne teorie dotyczące działania umysłu nie potwierdzają się w tym drobnym eksperymencie, nie sądzisz? A potem, kiedy już złamię Ariel, mogłabyś napisać o tym pracę, przeznaczoną oczywiście tylko dla mnie. Z przyjemnością zapoznałbym się z twoimi przemyślanymi wnioskami.

Chryste, nigdy do tego nie dojdzie. Chyna nigdy nie zgodzi się być świadkiem czegoś takiego. Nawet w kajdankach znajdzie jakiś sposób, żeby popełnić samobójstwo, zanim ten potwór zabierze ją na dół, żeby patrzyła, jak ta urocza dziewczyna... Poprzegryza sobie żyły, połknie język albo zrobi coś, żeby spaść ze schodów i skręcić sobie kark, coś... coś musi zrobić.

Vess, najwyraźniej świadom tego, że wyrwawszy Chynę z dna rozpaczy rzucił ją w otchłań przerażenia, uśmiechnął się ponownie i spojrzał na jej talerz.

- Czy będziesz jeszcze jadła? - zapytał.

- Nie.

- To ja za ciebie dokończę.

Odstawił swój pusty talerz i przysunął sobie jej pełny. Używając widelca Chyny ukroił sobie kawałek zimnego omletu, włożył go do ust i jęknął cicho z rozkoszy. Powolnym, zmysłowym ruchem wysuwał z ust widelec, zaciskając na nim wargi i na koniec jeszcze go oblizując.

Połknąwszy omlet powiedział:

- Czułem na widelcu ciebie, twoją ślinę. Ma rozkoszny smak, jeśli nie liczyć szczypty goryczy. Ale to z pewnością nie jest jej stały składnik, to efekt nagromadzenia kwasów w pustyni żołądku.

Nie znajdując ucieczki w zamknięciu oczu, Chyna obserwowała, jak pochłania resztki jej posiłku.

Kiedy skończył, tym razem ona postanowiła zadać mu pytanie:

- A wtedy, w nocy... dlaczego zjadłeś pająka?

- A dlaczego nie?

- To nie jest odpowiedź.

- To najlepsza odpowiedź na każde pytanie.

- Więc poproszę o inną.

- Sądzisz, że to było odrażające?

- Po prostu jestem ciekawa.

- Niewątpliwie uważasz jedzenie obrzydliwego, ruszającego się pająka za doświadczenie negatywne.

- Niewątpliwie.

- Negatywne doświadczenia nie istnieją, Chyna. Są tylko doznania. Czystego doznania zmysłowego nie można opatrzyć ładnym znakiem.

- Owszem, można.

- Jeśli tak myślisz, to znaczy, że żyjesz w złej epoce. W każdym razie ten pająk miał ciekawy smak i teraz, kiedy go zjadłem, lepiej rozumiem pająki. Czy wiesz coś o zdolności uczenia u płazińców?

- Płazińców...?

- Musiałaś się z nimi spotkać na początku nauki biologii. Otóż niektóre płazińce stopniowo uczą się, jak pokonywać labirynt...

Nie mogąc sobie nic takiego przypomnieć, przerwała mu:

- Chcesz powiedzieć, że jeśli je zmielesz i nakarmisz nimi inną grupę płazińców, to grupa numer dwa pokona ten sam labirynt za pierwszym podejściem?

- Dokładnie tak. - Vess z zadowoleniem kiwnął głową. - Razem z ciałem tamtych wchłaniają ich wiedzę.

Nie musiała się specjalnie zastanawiać, jak sformułować następne pytanie, ponieważ Vessa nie można było ani obrazić, ani mu schlebić.

- Jezu, chyba nie wierzysz, że teraz, kiedy zjadłeś pająka, posiadłeś całą jego wiedzę i wiesz już dokładnie, jak to jest być pająkiem?

- Naturalnie, że nie. Gdybym był taki dosłowny, to by znaczyło, że jestem stuknięty, nie uważasz? I że przemawiam do tłumu wyimaginowanych przyjaciół w jakimś domu wariatów. Ale dzięki moim wyostrzonym zmysłom przejąłem od pająka element pająkowości, coś, czego nigdy nie będziesz w stanie pojąć. Rozszerzyłem swoją znajomość pająka jako cudownie zaprojektowanego małego myśliwego, stworzenie obdarzone wielką siłą. Pająk to słowo z grupy silnych, chociaż nie można go utworzyć z liter zawartych w moim imieniu i nazwisku. Zjedzenie pająka jest sprawą ryzykowną, co tylko przydaje temu atrakcyjności - ciągnął Vess. - Jeżeli nie jesteś entomologiem, to nie wiesz, który okaz jest jadowity, a który nie. Bywają bardzo niebezpieczne, jak tamten brunatny samotnik. Ukąszenie w rękę to małe piwo. Musiałem go szybko rozgnieść o podniebienie, żeby mnie nie ugryzł w język.

- Lubisz ryzyko.

Vess wzruszył ramionami.

- Taki już jestem.

- Stres.

- To też słowo utworzone z liter mojego nazwiska i imion.

- A gdybyś został ukąszony w język?

- Ból to też przyjemność, tylko trochę inna. Jeśli się nauczysz nim cieszyć, życie wyda ci się łatwiejsze.

- Nawet bólem można się cieszyć?

- Oczywiście. To doznanie jak każde inne. Pomaga budować rafę duszy... o ile dusza istnieje.

Chyna nie miała pojęcia, o czym on do diabła mówi - co to za jakaś „rafa duszy”? - ale nie spytała. Była potwornie zmęczona. Zmęczona baniem się go, zmęczona nienawidzeniem go. Zadając pytania, walczyła o to, żeby zrozumieć, i tym poszukiwaniem znaczeń też już była śmiertelnie zmęczona. Nigdy nie pojmie, dlaczego niektórzy ludzie popełniają niezliczone okrucieństwa, a ciągła walka o to, żeby zrozumieć, tylko ją wewnętrznie wypala, pozostawiając w środku jedynie szare popioły.

Wskazując na czerwony, spuchnięty palec Chyny, Vess powiedział:

- To musi boleć. I szyja.

- Najgorszy jest ból głowy. I nie ma nic wspólnego z przyjemnością.

- Byłoby mi trudno tak od razu cię w tej materii oświecić i udowodnić, że się mylisz. To wymaga czasu. Ale wkrótce czeka cię mała lekcja...

Wstał z krzesła i podszedł do półki z przyprawami na końcu szeregu szafek kuchennych. Pomiędzy słoiczkami i puszkami tymianku, goździków, koperku, gałki muszkatołowej, chili, imbiru, majeranku i cynamonu stała fiolka aspiryny.

- Nie biorę tego na ból głowy, bo to by zubożyło moje doznania, ale zawsze mam aspirynę pod ręką, bo od czasu do czasu lubię ją sobie rozgryźć ze względów smakowych.

- Jest obrzydliwa.

- Po prostu gorzka. Gorycz może być tak samo przyjemna jak i słodycz, kiedy człowiek zrozumie, że każde doświadczenie, każde doznanie jest warte przeżycia.

Wrócił do stołu z flakonikiem aspiryny i postawił go przed Chyną, zabierając wodę.

- Nie, dziękuję - powiedziała.

- Jak chcesz - mruknął i zaczął sprzątać ze stołu.

Mimo że Chynie bardzo przydałby się jakiś środek przeciwbólowy, postanowiła nie brać aspiryny. W sposób może irracjonalny czuła, że biorąc ją, choćby nawet dla jej ściśle medycznego działania, wkroczy w strefę szaleństwa Vessa. A był to próg, którego nie zamierzała przekroczyć bez względu na to, ile ją to będzie kosztować.

Vess pozmywał po śniadaniu talerzyki, miseczki, patelnie i sztućce. Sprawny i dokładny, mył wszystkie naczynia gorącą wodą, używając dużej ilości płynu cytrynowego.

Chyna chciała mu zadać jeszcze jedno pytanie, i w końcu je wyartykułowała:

- Dlaczego właśnie Templetonowie? Dlaczego ze wszystkich ludzi wybrałeś sobie właśnie ich? Chyba nie na chybił trafił, prawda? Nie dlatego, że było to akurat pierwsze miejsce, w którym się zatrzymałeś nocą?

- Nie, oczywiście, że nie na chybił trafił - zgodził się z nią Vess, szorstką plastikową myjką czyszcząc patelnię z resztek omletu. - Kilka tygodni temu Paul Templeton był tu w sprawach służbowych i kiedy...

- Znałeś go wcześniej?

- To za dużo powiedziane. Był w mieście, w stolicy hrabstwa, w interesach, i wyjmował z portfela coś, co chciał mi pokazać, a przy okazji wypadło mu kilka takich plastikowych ramek z fotografiami i ja je podniosłem. Na jednym ze zdjęć była jego żona. Na drugim Laura. Wyglądała tak... świeżo, tak niewinnie. Powiedziałem coś w rodzaju: O, jaka ładna dziewczyna, i Paul zaczął o niej nawijać, jak przystało na dumnego tatę. Powiedział, że wkrótce robi magisterium z psychologii, że ma średnią trzy i osiem, no i w ogóle w tym stylu. Powiedział mi też, że bardzo za nią tęskni, mimo że przez sześć lat jej studiów mógł się już przyzwyczaić do jej nieobecności w domu, i że teraz nie może się doczekać końca miesiąca, kiedy to Laura ma przyjechać na trzydniowy weekend. Ale nie wspominał, że przywiezie ze sobą przyjaciółkę.

Upuszczone fotografie. Zwykła wymiana zdań, zdawkowa rozmowa.

Przypadkowość tego faktu była porażająca, trudna do zniesienia.

Kiedy obserwowała Vessa, jak dokładnie wyciera blaty kuchenne, jak płucze naczynia i szoruje zlewozmywak, zaczęła zdawać sobie sprawę, że to, co się stało z Templetonami, było czymś znacznie gorszym niż tylko przypadkowym nieszczęściem. Ich gwałtowna śmierć wydawała się im pisana, wydawała się nieubłaganą spiralą prowadzącą do wiecznej ciemności, jak gdyby urodzili się i żyli tylko dla Edglera Vessa.

Jak gdyby i ona urodziła się i borykała z życiem tylko dla tej jednej chwili niezdrowej satysfakcji, jakiej dostarczyła temu bezdusznemu drapieżcy.

Ale najgorszą potwornością jego szaleństw były nie strach i ból, jakie zadawał, nie krew i zmasakrowane zwłoki. Bowiem ból i strach trwają stosunkowo krótko w porównaniu ze zwykłą męką i cierpieniem życia. Krew i trupy to tylko pokłosie. Najpotworniejsze w tym wszystkim było to, że Vess kradł swoim ofiarom cały sens ich przerwanego w połowie życia, że czynił siebie głównym celem ich egzystencji, że je obdzierał nie z czasu, ale ze spełnienia.

Jego grzechy główne to zawiść w stosunku do piękna i szczęścia oraz duma, wyrażająca się próbą nagięcia całego świata do własnej koncepcji stworzenia, a to najcięższe ze wszystkich grzechów, te same, na których potknął się szatan, niegdyś archanioł, nim został strącony do piekieł.

Wycierając talerze, patelnie i sztućce i starannie odkładając je na właściwe półki czy do szuflad, Edgler Vess był różowiutki jak świeżo wykąpane niemowlę i niewinny jak urodzone martwe dziecko. Pachniał mydłem, dobrym płynem po goleniu i cytrynowym środkiem do zmywania. Mimo to jednak Chyna przesądnie spodziewała się, że nagle poczuje od niego siarkę.

Każde życie prowadzi do serii cichych objawień - a przynajmniej okazji do objawień - i Chynę ogarnął dojmujący smutek na myśl o ponurym wątku przerwanej podróży rodziny Templetonów. O aktach dobroci, jaką mogli świadczyć innym. O miłości, jaką mogli obdarzać. O sprawach, które mogli jeszcze zrozumieć.

Vess skończył sprzątanie po śniadaniu i wrócił do stołu.

- Mam do zrobienia kilka rzeczy na górze i na zewnątrz, a potem muszę się przespać jakieś cztery czy pięć godzin, jeśli zdołam. Wieczorem idę do pracy i potrzebny mi jest odpoczynek.

Chyna zastanawiała się, co to za praca, ale nie spytała. Może miał na myśli pracę zawodową - a może swoje uparte dążenie do złamania Ariel. Jeśli to ostatnie, nie chciała nic o tym wiedzieć.

- Kiedy będziesz się poruszała na krześle, staraj się robić to ostrożnie, żeby łańcuchy nie podrapały drewna.

- Nie mam zamiaru zniszczyć mebli - zapewniła go Chyna.

Przez jakieś pół minuty gapił się na nią, po czym powiedział:

- Gdybyś się okazała na tyle głupia, żeby próbować ucieczki, pamiętaj, że usłyszę brzęk łańcuchów i przyjdę cię uspokoić. A nie będzie to dla ciebie nic przyjemnego.

Chyna nie odezwała się. Była w beznadziejnej sytuacji, całkowicie unieruchomiona. Jak tu myśleć o ucieczce?

- Nawet gdybyś się jakoś odczepiła od krzeseł i stołu, to i tak daleko nie zajdziesz, bo cały teren jest patrolowany przez agresywne psy.

- Widziałam je - zapewniła go Chyna.

- Nawet gdybyś nie była skuta łańcuchami, to i tak psy by cię przewróciły i zabiły, zanim zdołałabyś zrobić dziesięć kroków od drzwi.

Wierzyła mu, ale nie rozumiała, dlaczego tak mocno to wszystko podkreśla.

- Kiedyś wypuściłem pewnego młodego człowieka wolno na obejście - rzekł Vess. - Pobiegł do najbliższego drzewa, wdrapał się na nie i siedział tam wśród gałęzi myśląc, że na jakiś czas jest bezpieczny, mimo że psy krążyły pod drzewem nie spuszczając go z oka. A ja w tym czasie wziąłem strzelbę, poszedłem na ganek z tyłu domu i stamtąd wygarnąłem mu w nogę. Facet spadł z drzewa i w przeciągu minuty było po nim.

Chyna milczała. Chwilami porozumienie się z tym potworem wydawało się nie łatwiejsze niż dyskusja z rekinem na temat zalet Mozarta. Była to właśnie jedna z tych chwil.

- Byłaś dla mnie w nocy niewidzialna.

Chyna czekała.

Powiódł po niej spojrzeniem, jakby szukał luźnego ogniwa w jednym z łańcuchów albo nie domkniętych kajdanek.

- Jak duch.

Nigdy nie wiedziała na pewno, co ta kreatura myśli, ale tym razem wszystko wskazywało na to, że jakoś dziwnie boi się zostawić ją samą. Za żadne skarby nie mogła zrozumieć dlaczego.

- Zostaniesz? - spytał.

Skinęła głową.

- Grzeczna dziewczynka.

Podszedł do drzwi między kuchnią a living-roomem.

Chyna zawołała za nim:

- Zanim pójdziesz, czy mógłbyś mnie zaprowadzić do łazienki?

Odwrócił się i spojrzał na nią.

- Odpięcie tych łańcuchów byłoby zbyt kłopotliwe - odparł. - Sikaj w majtki, jeśli musisz. Później zrobię koło ciebie porządek. Mogę też kupić nowe poduszki na krzesła.

Pchnął drzwi do living-roomu i tyle go widziała.

Postanowiła nie upokarzać się siedzeniem we własnym moczu. Na razie odczuwała niewielkie parcie na pęcherz, ale wiedziała, że później z pewnością znajdzie się w kłopocie.

To dziwne, że wciąż jeszcze stara się unikać upokorzeń czy myśleć o przyszłości.


W połowie living-roomu Edgler Vess przystaje i nasłuchuje odgłosów z kuchni. Nie słyszy dzwonienia łańcuchów. Czeka. Dalej cisza. Cisza go niepokoi.

Nie ma pojęcia, co myśleć o tej dziewczynie. Wie o niej tyle, a jednak nadal jest dla niego tajemnicą.

Skuta kajdankami i całkowicie od niego zależna, nie może być przecież jego dziurawą dętką. Cuchnie od niej rozpaczą i kieską. W beznadziejnym tonie jej głosu Vess widzi szarość popiołów i czuje szorstkość śmiertelnego całunu. Jakby już nie żyła, jakby się poddała. A jednak...

W pewnej chwili z kuchni dochodzi brzęk łańcuchów. Niespecjalnie głośny, nie robi wrażenia, jakby dziewczyna się w nich rzucała - jest to po prostu ciche podzwanianie przy zmianie pozycji - może ściska nogi dla powstrzymania nagłej potrzeby oddania moczu.

Edgler Vess uśmiecha się do siebie.

Idzie na górę do swojego pokoju. Z górnej półki w głębi garderoby zdejmuje aparat telefoniczny. Włącza go do gniazdka w sypialni i dzwoni w dwa miejsca zawiadamiając, że wrócił z trzydniowego urlopu i wieczorem będzie w pracy.

Chociaż jest spokojny, że podczas jego nieobecności dobermany nikogo nie wpuszczą do domu, ma tylko dwa aparaty telefoniczne, które wyjeżdżając chowa w garderobie, W mało prawdopodobnym przypadku, gdyby intruz zdołał umknąć atakującym go psom i dostać się do domu, nie zadzwoni po pomoc.

Ostatnio Vess wiele myślał o zagrożeniu ze strony telefonów komórkowych. Trudno sobie wprawdzie wyobrazić włamywacza z przenośnym telefonem wzywającego policję do domu, w którym został uwięziony przez psy, ale ostatecznie zdarzały się dziwniejsze rzeczy. Gdyby Chyna Shepherd znalazła w hondzie pracownika stacji telefon komórkowy, nie siedziałaby teraz w kuchni zakuta w kajdanki.

Rewolucja techniczna, jaka się dokonała pod koniec tysiąclecia, oferuje wielkie udogodnienia i możliwości, ale też niesie ze sobą niebezpieczeństwa. Dzięki biegłej znajomości komputerów Vess sprytnie pozmieniał w aktach różnych agencji swoje odciski palców i dlatego w takich miejscach jak dom Templetonów może działać bez rękawiczek i nie czując strachu napawać się pełną zmysłowością swoich doznań. Ale telefon komórkowy w niewłaściwych rękach i w niewłaściwym czasie mógłby spowodować, że jego udziałem stanie się najintensywniejsze - i zarazem ostateczne - doświadczenie życiowe. Nieraz Vess żałuje, że nie żyje w prymitywniejszych czasach Kuby Rozpruwacza, wspaniałego Eda Geina, który zainspirował Psycho, czy też Richarda Specka; rozmarzony, śni o mniej skomplikowanym świecie minionych dziesięcioleci i o zagłębiach zbrodni jeszcze nie wyeksploatowanych przez takich jak on.

W swojej frenetycznej rywalizacji o najlepszą pozycję, rozdmuchując każdą krwawą historię, robiąc z morderców bohaterów i podlizując się im, elektroniczne media mogły zainspirować wielu co bystrzejszych osobników w rodzaju Vessa, ale i zarazem nadmiernie przepłoszyć trzódkę. Wiele owieczek w stadzie pierzcha teraz na pierwszy sygnał niebezpieczeństwa.

Mimo to Vess jakoś sobie radzi.

Po załatwieniu telefonów idzie do samochodu. Tablice rejestracyjne, śruby o tępych końcach i muterki, a także śrubokręt - wszystko to jest w szufladzie w kuchence.

Na jakieś dwa albo trzy tygodnie przed kolejną wyprawą Edgler Vess starannie wybiera sobie jej cel, jak na przykład rodzinę Templetonów. Zazwyczaj wypuszcza się daleko poza granice stanu Oregon, aby zminimalizować szansę, że jego dwa życia - przyzwoitego obywatela i zabójcy-awanturnika - skrzyżują się w najmniej odpowiedniej chwili. (Mimo że nie posłużył się tą metodą w przypadku Laury Templeton, uważa, że potajemne szperanie za pośrednictwem komputera w potężnych kartotekach Wydziału Pojazdów Silnikowych sąsiedniej Kalifornii jest wspaniałą metodą znajdowania atrakcyjnych kobiet. W kartotekach WPS znajdują się teraz fotografie - same głowy - wszystkich posiadaczy prawa jazdy, wraz z informacjami o wieku, wzroście i wadze, co bardzo pomaga Vessowi w eliminowaniu niewłaściwych kandydatek, takich jak fotogeniczne babcie czy tłuste kobiety o szczupłych twarzach i chociaż niektórzy podają jedynie numer skrytki pocztowej, to jednak większość używa pełnych adresów, a wtedy panu Vessowi wystarczy już tylko dobra mapa). Pod koniec podróży, w odległości jakichś osiemdziesięciu kilometrów od celu, odkręca tablice rejestracyjne. Surowo przestrzega zasady, by zostawiać samochód daleko od miejsca swoich igraszek - inaczej można by go zidentyfikować, gdyby ktoś z sąsiadów ofiary zauważył jego samochód i spojrzał na tablice rejestracyjne, a do tego jeszcze miał akurat fotograficzną pamięć. Zwykle nie przykręca tablic, dopóki nie znajdzie się z powrotem w Oregonie.

Gdyby jednak przypadkiem został zatrzymany przez policjanta za przekroczenie dozwolonej szybkości czy inne naruszenie przepisów drogowych, wyraziłby zdziwienie, że nie ma tablic, i powiedziałby, że musiały zostać ukradzione. Vess jest dobrym aktorem: każdy by kupił jego zdziwienie. Jeśliby jednak zaistniała szansa zabicia policjanta bez poważnego ryzyka, z pewnością by to zrobił.

Teraz siedzi w kucki i przykręca jedną z tablic do specjalnego wgłębienia pod zderzakiem.

Po kolei podbiegają do niego psy i obwąchują mu ręce i ubranie, wyraźnie zawiedzione jedynie wonią wody po goleniu i płynu do zmywania. Mimo że spragnione jego względów, wiedzą, że są na służbie, więc po krótkiej pieszczocie, pogłaskaniu po głowie, podrapaniu za uszami i czułym słowie wracają do swoich obowiązków.

- Dobry pies - mówi Vess do każdego z nich. - Dobry pies.

Po przykręceniu przedniej tablicy podnosi się, przeciąga i ziewa, ogarniając wzrokiem swoje królestwo.

Wiatr ucichł. Powietrze jest nieruchome i wilgotne. Pachnie mokrą trawą, ziemią, gnijącymi liśćmi i lasem sosnowym.

Po deszczu z podnóża wzgórz i z niższych pasm górskich za domem unoszą się mgły. Vess jeszcze nie widzi szczytów zachodniego pasma ani nawet pokrywy śnieżnej zalegającej wyżej na zboczach. Ale w górze nad głową i trochę na wschód, gdzie nie ma mgieł, chmury są raczej szare niż czarne - jest to miękka szarość przywodząca na myśl krecie futerko; chmury te gnają na południowy wschód, pędzone wiatrem na dużej wysokości. O północy, tak jak obiecał Ariel, mogą być gwiazdy i księżyc, który oświetli wysoką trawę na łące i zalśni w oczach martwej Laury.

Edgler Vess idzie na tył samochodu, żeby przykręcić drugą tablicę, i przy okazji odkrywa na podjeździe dziwne ślady. Kiedy tak stoi wpatrzony w ziemię, na jego czole pojawia się zmarszczka, która się z każdą chwilą pogłębia.

Podjazd jest żwirowany, ale podczas ulewnych deszczy zalewa go błoto wypłukane z pobliskich pól. Tu i tam tworzy na żwirze cienką warstewkę, ciemną i gęstą.

W tej właśnie warstwie błota Vess dostrzega ślady kopyt, jak gdyby jelenia. Dużego jelenia, który przeszedł przez podjazd przynajmniej dwa razy.

Vess widzi miejsce, w którym zwierzę przystanęło na chwilę, grzebiąc kopytem w ziemi.

W błocie nie ma śladów opon, ponieważ zmył je deszcz padający po jego przyjeździe. Najwyraźniej jeleń zostawił ślady już po burzy.

Vess kuca i dotyka palcami zimnego błota. Niemal czuje twardość i gładkość kopyt, które się w tym miejscu odcisnęły.

U podnóża wzgórz i w pobliskich górach żyją różne gatunki jeleni, rzadko jednak zdarza im się zabłądzić na posesję Edglera Vessa - boją się dobermanów.

I to jest właśnie w tym wszystkim najdziwniejsze: wśród śladów jelenich kopyt nie ma odcisków psich łap.

Dobermany zostały tak ułożone, żeby pilnowały jedynie ludzkich intruzów, ignorując dziką zwierzynę. W ten sposób w chwili największego zagrożenia ich pana nic nie odwróci uwagi wiernych strażników. Nigdy więc nie zaatakują królika, wiewiórki, oposa czy jelenia, chyba że je zmusi do tego dotkliwy głód. Nie pozwolą sobie nawet na pogoń dla samej przyjemności.

Mimo to psy dostrzegają inne zwierzęta, które znajdą się na ich drodze, i nawet zaspokajają swoją ciekawość - oczywiście w granicach zakreślonych przez trening.

Zbliżyłyby się z pewnością do tego jelenia, gdy przystanął, zataczając wokół niego coraz ciaśniejsze kręgi, by go w końcu obezwładnić strachem lub przepłoszyć. A potem dreptałyby tam i z powrotem wzdłuż podjazdu, obwąchując jego ślady.

Tymczasem pośród tropów jelenia nie ma ani jednego psiego śladu.

Otrzepując zabłocone czubki palców, Edgler Vess podnosi się, prostuje i powoli obraca, badając otoczenie. Łąki na północy i odległe lasy sosnowe za nimi. Podjazd prowadzący na wschód do łysego pagórka. Dziedziniec na południu, a za nim znowu łąki i znów las. Wreszcie podwórko za domem, teren koło stodoły aż do wzgórz. Jeleń - jeśli był to jeleń - znikł.

Vess stoi bez ruchu. Nasłuchuje. Głęboko wciąga powietrze w poszukiwaniu zapachów. Potem przez chwilę oddycha ustami. Czuje na języku wilgotne powietrze jak dotyk lepkiej skóry trupa na policzku. Wszystkie zmysły ma otwarte, wyostrzone do maksimum, i chłonie nimi świeżo spłukany świat.

W powietrzu poranka nie wyczuwa żadnej groźby.

Gdy przykręca tylną tablicę rejestracyjną, przybiega Tilsiter i obwąchuje mu szyję.

Vess nakazuje psu, żeby został. Skończywszy z tablicą, pokazuje mu pobliski trop jelenia.

Tilsiter wydaje się nie widzieć śladu - albo też może widząc go nie okazuje żadnego zainteresowania.

Vess prowadzi psa między odciski kopyt i jeszcze raz pokazuje mu trop.

Ponieważ Tilsiter wyraźnie nie wie, o co chodzi, kładzie mu rękę na łbie i przyciska pysk do jednego ze śladów.

Doberman łapie w końcu zapach, węszy intensywnie i skomlę w podnieceniu. Ale to, co poczuł, wyraźnie mu się nie podoba. Wyślizguje się spod ręki pana i cofa wystraszony.

- Co jest? - pyta Vess.

Pies oblizuje się nerwowo i odwraca, ogarniając wzrokiem łąki, drogę, obejście. Ponownie spogląda na Vessa, po czym oddala się truchtem w kierunku południowym, podejmując swoje patrolowe obowiązki.

Z drzew nadal kapie. Wstają mgły. Chmury pędzą na południowy wschód.

Edgler Vess postanawia niezwłocznie zabić Chynę Shepherd.

Wywlecze ją na podwórze, każe się położyć na trawie twarzą do ziemi i właduje jej w tył głowy kilka kulek. Wieczorem idzie do pracy, a przedtem musi się jeszcze przespać, więc nie może sobie pozwolić na przyjemność powolnego zabijania.

Później, po powrocie do domu, pogrzebie ją na łąkach w asyście czterech psów. Dokoła będą brzęczały owady w wysokich trawach. Ariel zaś zostanie zmuszona do pocałowania każdego trupa, zanim na zawsze pochłonie je ziemia.

A teraz szybko - skończyć z nią i przespać się.

Spiesząc do domu, Vess uświadamia sobie, że w dalszym ciągu trzyma w ręku śrubokręt i że posłużenie się nim może być znacznie bardziej interesujące niż użycie pistoletu.

Wchodzi po kamiennych stopniach na ganek, gdzie wśród muszelek wisi sobie cicho w chłodnym, bezwietrznym powietrzu palec pani mecenas z Seattle.

Tym razem nie traci czasu na wycieranie nóg, co stanowi rzadkie odstępstwo od obowiązującej rutyny.

Skrzypnięciu zawiasów wtóruje jego płytki, urywany oddech, kiedy otwiera drzwi i wchodzi do domu. Zamykając za sobą drzwi, zaskoczony wsłuchuje się w przyspieszone bicie własnego serca.

Nigdy się nie boi, nigdy. Ale ta dziewczyna parę razy zdołała go zaniepokoić.

Po wejściu do pokoju przystaje, próbując wziąć się w garść. Teraz, kiedy jest już wewnątrz, nie rozumie, dlaczego przed chwilą zabicie Chyny było dla niego tak pilną sprawą.

Intuicja.

Nigdy dotąd jednak jego intuicja nie wysyłała sygnałów aż tak intensywnych i narażających go na taki konflikt wewnętrzny. Ta dziewczyna jest szczególna i wobec tego w szczególny sposób musi ją wykorzystać. Samo władowanie jej dwóch kul w tył głowy czy podziurawienie śrubokrętem byłoby niczym innym, jak zmarnowaniem jej potencjału.

Vess nigdy się nie boi, nigdy.

Ale nawet stan niepokoju, w jaki go wprawia ta dziewczyna, jest wyzwaniem dla jego wypieszczonego własnego wizerunku. Poetka, Sylvia Plath, do której utworów Edgler Vess ma stosunek mocno ambiwalentny, powiedziała kiedyś, że światem rządzi panika - „panika z twarzą psa, twarzą diabła, twarzą wiedźmy, twarzą kurwy, panika pisana dużymi literami w ogóle bez żadnej twarzy - jednak zawsze jest to ten sam Jasio Panika, czuwający czy pogrążony we śnie. Ale Jasio Panika nie rządzi Edglerem Vessem i nigdy nie będzie nim rządził, ponieważ Vess nie ma złudzeń co do natury istnienia, nie ma wątpliwości co do swoich celów ani takich momentów w życiu, które by wymagały ponownej interpretacji w chwilach spokojnej refleksji.

Doznanie zmysłowe.

Intensywność.

Nie może być mowy o intensywności życia, gdy się odczuwa strach, Jasio Panika hamuje bowiem spontaniczność i potrzebę eksperymentowania. Dlatego Vess nie da się nastraszyć tej tajemniczej dziewczynie.

Podczas gdy stopniowo jego oddech i bicie serca powracają do normy, Vess obraca w palcach izolowany uchwyt śrubokrętu wpatrując się w krótkie, tępe ostrze na końcu długiego stalowego trzonka.


Kiedy Vess wszedł do kuchni, jeszcze zanim się odezwał, Chyna wyczuła, że się zmienił, że już nie jest tym samym człowiekiem, którego znała do tej pory. Był w innym nastroju, chociaż różnica wydawała się tak subtelna, że Chyna nie potrafiłaby jej określić.

Podszedł do stołu, jakby zamierzał przy nim usiąść, po czym zatrzymał się przed krzesłem, z marsem na czole wpatrując się w Chynę.

W prawej ręce trzymał śrubokręt, który nieustannie obracał w palcach, jakby przykręcał niewidzialną śrubę.

Na podłodze za nim było pełno kawałków zaschniętego błota. Wszedł do domu nie wytarłszy obuwia.

Chyna wiedziała, że nie wolno jej się odezwać pierwszej. Znaleźli się w krytycznym momencie, w którym słowa mogły już nie znaczyć tego, co znaczyły poprzednio, i w którym najbardziej niewinne stwierdzenie mogło stanowić zachętę do brutalnych czynów.

Jeszcze przed chwilą była prawie zdecydowana szybko umrzeć i nawet próbowała sprowokować jego mordercze odruchy. Mimo kajdan rozważała też możliwość popełnienia samobójstwa. Teraz jednak trzymała język za zębami, żeby go broń Boże niechcący nie rozzłościć.

Najwyraźniej, nawet będąc na samym dnie rozpaczy, wciąż jeszcze żywiła słabą, ale upartą nadzieję. Głupia odmowa pogodzenia się z rzeczywistością. Patetyczne pragnienie jeszcze jednej szansy. Nadzieja, którą Chyna zawsze uważała za nobilitującą, teraz wydała jej się czymś odczłowieczającym jak gorączkowa chciwość, żałosnym jak żądza, stała się zwierzęcym instynktem życia za każdą cenę.

Była w głębokiej szarej otchłani.

Wreszcie Vess powiedział:

- W nocy.

Chyna czekała.

- W lesie sekwojowym.

- Tak?

- Czy coś widziałaś?

- Co widziałam?

- Coś dziwnego.

- Nie.

- Musiałaś widzieć.

Potrząsnęła głową.

- Jelenia - wyjaśnił.

- Ach tak, jelenia tak.

- Całe stado jeleni.

- Tak.

- Czy nie uważasz, że było w nich coś dziwnego?

- Na tych terenach jest ich mnóstwo.

- Te robiły wrażenie niemal oswojonych.

- Może dlatego, że tamtędy bardzo często przejeżdżają turyści.

Obracając w palcach śrubokręt, zastanawiał się nad tym, co powiedziała.

- Możliwe.

Chyna zobaczyła, że palce jego prawej ręki są ubłocone.

- Jeszcze teraz czuję ich zapach, widzę ich oczy, słyszę zieleń paproci falujących dokoła.

Chyna nie wiedziała, co na to odpowiedzieć, więc nawet nie próbowała.

Vess przeniósł wzrok z jej oczu na obracający się czubek śrubokrętu, a z niego na buty. Obejrzał się przez ramię na podłogę i zobaczył błoto.

- O, nieładnie - powiedział.

Położył śrubokręt na najbliższej szafce, zdjął buty i zaniósł do pralni, żeby je później wyczyścić.

Wróciwszy w skarpetkach wziął jednorazowe ręczniki i butelkę windeksu i starannie, co do grudki, posprzątał z płytek podłogi błoto. Potem w living-roomie odkurzaczem wyczyścił dywan.

Te domowe obowiązki zajęły mu jakieś piętnaście minut, a kiedy z nimi skończył, jego poprzedni ponury nastrój jakby gdzieś prysł. Domowe zajęcia przegnały smutki.

- Teraz idę na górę się przespać - oznajmił. - A ty w tym czasie masz być grzeczna i nie dzwonić za głośno łańcuchami.

Odpowiedziało mu milczenie.

- Masz być cicho, bo jak nie, to zejdę i wsadzę ci w tyłek półtora metra łańcucha.

Chyna kiwnęła głową.

- Grzeczna dziewczynka - powiedział i wyszedł.

Ale ona nie dała się zwieść zmiennym nastrojom Vessa. Po prostu na kilka minut stracił zwykłą pewność siebie. Teraz jednak ją odzyskał.


Edgler Vess zwykle sypia nago, żeby wyjść naprzeciw swoim snom.

Bowiem w krainie snów wszyscy ludzie, których spotyka, są nadzy, bez względu na to, czy miotają się pod nim skąpani we wspaniałej wilgoci, czy też biegną wraz z nim, w stadzie, ku światłu księżyca. Jego sny są tak gorące, że ubranie staje się zbędne, toteż chodzenie nago jest bardziej naturalne w świecie snów niż w świecie realnym.

Vessa nigdy nie dręczą koszmary. A to dlatego, że w życiu codziennym nie ucieka od źródeł swoich napięć, tylko stawia im czoło. Nigdy też nie nękają go wyrzuty sumienia. Nie osądza innych, ale i sam nie przejmuje się tym, co inni o nim myślą. Jeśli czuje, że coś, czego pragnie, jest słuszne, to z pewnością jest słuszne. Zawsze na pierwszym miejscu stawia siebie, ponieważ wie, że aby odnieść w życiu sukces, trzeba przede wszystkim lubić siebie. Dlatego idzie spać z czystym sumieniem i lekkim sercem.

Prawie natychmiast po złożeniu głowy na poduszce Edgler Vess zasypia. Od czasu do czasu jego nogi pod kołdrą wykonują ruchy, jakby biegł, jakby kogoś ścigał.

W pewnym momencie niemal z szacunkiem mówi we śnie „Ojcze”, co jest dość dziwne, jeśli wziąć pod uwagę, że w wieku dziewięciu lat spalił swego ojca żywcem.


Dzwoniąc łańcuchami, Chyna pochyliła się i z podłogi obok krzesła podniosła zapasową poduszkę. Położyła ją na stole i oparła na niej głowę.

Zegar w kuchni pokazywał za piętnaście dwunastą. Nie spała od dwudziestu czterech godzin, z wyjątkiem drzemki w samochodzie i utraty przytomności po tym, jak Vess ją uderzył.

Mimo że była wyczerpana i odrętwiała z rozpaczy, nie spodziewała się, że zaśnie. Miała jednak nadzieję, że jeśli zamknie oczy i zacznie myśleć o przyjemniejszych rzeczach, to wciąż jeszcze niezbyt dotkliwa, ale stopniowo nasilająca się potrzeba oddania moczu, jak również ból szyi i palca, przestaną jej tak bardzo dokuczać.

Spacerowała właśnie na wietrze wśród poszarpanych czerwonych kwiatów, obojętna na ciemności i rozdzierające je od czasu do czasu błyskawice, kiedy obudził ją nie piorun, ale odgłos cięcia papieru nożyczkami. Podniosła głowę i usiadła wyprostowana. W oczy raziło ją jarzeniowe światło.

Przy zlewie stał Edgler Vess i rozcinał dużą torbę chipsów ziemniaczanych.

- Ach, to jednak nie śpisz - powiedział.

Spojrzała na zegar. Za dwadzieścia piąta.

- A już myślałem, że nic oprócz orkiestry dętej nie zdoła cię obudzić - dodał.

Spała prawie pięć godzin. W oczach miała piasek, w ustach niesmak. Czuła, że od niej cuchnie.

Nie zmoczyła się jednak we śnie i na moment świadomość, że nie dała się sprowadzić do takiego poziomu upokorzenia, wprawiła ją w absurdalnie podniosły nastrój. Ale zaraz potem zdała sobie sprawę, jak żałosne jest w tej sytuacji chlubienie się własną wytrzymałością, i jej wewnętrzna szarość pogłębiła się o jeden czy dwa tony.

Vess miał na sobie czarne buty, spodnie khaki, czarny pasek i białą trykotową koszulkę.

Jego ramiona były ogromne i muskularne. Nigdy nie wygra z takimi ramionami.

Postawił na stole talerzyk. Przygotował jej kanapkę.

- Szynka z serem i musztardą.

Spomiędzy warstw kanapki wystawał karbowany brzeżek sałaty. Z boku, na talerzyku, leżały dwa kawałki kiszonego ogórka.

Kiedy kładł na stole chipsy, Chyna powiedziała:

- Nie chcę tego.

- Musisz coś zjeść.

Chyna wyjrzała przez okno na podwórko, które w późnopopołudniowym świetle nabrało dziwnej głębi.

- Jeśli nie zaczniesz jeść, będę musiał nakarmić cię siłą - ostrzegł ją Vess. Wziął do ręki fiolkę aspiryny i potrząsnął nią. - Smakowało?

- Nie wzięłam.

- Z tego wynika, że zaczynasz widzieć w bólu przyjemność.

Wyglądało na to, że cokolwiek Chyna powie, obróci się to na korzyść Vessa. Zabrał aspirynę i wrócił ze szklanką wody.

- Nerki muszą pracować, bo inaczej ulegną atrofii - powiedział z uśmiechem.

Patrząc, jak Vess wyciera blat, na którym szykował kanapkę, spytała:

- Czy jako dziecko byłeś kiedykolwiek traktowany brutalnie? - Natychmiast jednak ogarnęła ją złość na samą siebie: w dalszym ciągu próbuje zrozumieć coś, co nie jest do zrozumienia.

Vess roześmiał się i potrząsnął głową.

- To nie podręcznik, Chyna, to życie.

- No więc byłeś?

- Nie. Mój ojciec pracował jako księgowy w Chicago. Matka sprzedawała damską garderobę w domu towarowym. Kochali mnie. Kupowali mi aż za dużo zabawek, więcej niż potrzebowałem, zwłaszcza że wolałem bawić się... innymi rzeczami.

- Zwierzętami - podpowiedziała Chyna.

- Właśnie.

- A wcześniej owadami albo bardzo małymi stworzonkami, jak złote rybki czy żółwie.

- Tak piszą w twoich podręcznikach?

- To najwcześniejszy i najgroźniejszy symptom. Znęcanie się nad zwierzętami.

Vess wzruszył ramionami.

- Cóż, to było naprawdę zabawne... patrzeć, jak takie głupie stworzenie smaży się we własnej skorupie. Chyna, musisz się nauczyć dostrzegać coś więcej.

Zamknęła oczy mając nadzieję, że jej kat wreszcie pójdzie do pracy.

- W każdym razie moi rodzice mnie kochali, po uszy pogrążeni w złudzeniach. W wieku dziewięciu lat wywołałem pożar. Kiedy spali, nalałem im do łóżka płynu do zapalniczek, a potem zapaliłem papierosa.

- Boże! Dlaczego?

- A dlaczego nie? - zadrwił Vess.

- Jezu...

- Wolisz trochę gorszą odpowiedź?

- Tak.

- To patrz na mnie, kiedy będę do ciebie mówił.

Otworzyła oczy.

Jego spojrzenie przecięło ją na pół.

- Podpaliłem ich, bo mi się wydawało, że zaczynają coś kapować.

- Kapować co?

- Że jestem kimś szczególnym.

- Nakryli cię z żółwiem - próbowała zgadnąć Chyna.

- Nie. Z kociakiem sąsiadów. Mieszkaliśmy na zamożnym przedmieściu. W sąsiedztwie roiło się od najróżniejszych zwierzaków. W każdym razie gdy mnie na tym złapali, zaczęły się gadki o lekarzach. A ja nawet w wieku dziewięciu lat wiedziałem, że nie mogę do tego dopuścić, bo lekarza trudniej oszukać. No więc mieliśmy mały pożarek.

- I co, uszło ci to na sucho?

Vess skończył sprzątanie i usiadł przy stole.

- Nikt mnie nie podejrzewał. Strażacy powiedzieli, że tata palił w łóżku. To się często zdarza. Poszedł z dymem cały dom. Sam się ledwie uratowałem. Mama wrzeszczała, ale ja nie mogłem się do niej dostać, nie mogłem pomóc mojej mamie, taki byłem przerażony. - Mrugnął do Chyny. - Po tym wszystkim przeniosłem się do babki. To dopiero była denerwująca stara wiedźma. Nic, tylko na okrągło reguły, nakazy, zasady postępowania, maniery, uprzejmości, których musiałem się bez przerwy uczyć. A przy tym nie potrafiła utrzymać porządku w domu. Łazienkę miała po prostu odrażającą. Przez nią popełniłem swój drugi i ostatni błąd. Zabiłem ją w kuchni, kiedy stała, o tak, przygotowując obiad. Działałem dość impulsywnie, dźgnąłem ją nożem po dwa razy w każdą nerkę.

- W jakim wieku?

- Babka czy ja? - spytał z cynicznym uśmiechem.

- Ty.

- Jedenaście. Byłem za młody na proces. Za młody, żeby ktokolwiek uwierzył, że dokładnie wiem, co robię.

- Ale przecież musieli jakoś na to zareagować.

- Dostałem czternaście miesięcy poprawczaka. Od cholery terapii, od cholery konsultacji, od cholery opieki i czułości. Bo, sama rozumiesz, musiałem załatwić biedną babcię z powodu całego tkwiącego we mnie żalu po przypadkowej śmierci rodziców w tym potwornym pożarze. Pewnego dnia zrozumiałem, czego ode mnie chcą, i po prostu załamałem się i zacząłem płakać. Płakałem bez końca. Ach, nie masz nawet pojęcia, jak ja płakałem i jak żałowałem tego, co się stało z biedną babcią. A terapeuci i wychowawcy zacierali ręce.

- Dokąd poszedłeś z poprawczaka?

- Zostałem zaadoptowany.

Chynę zatkało; gapiła się na niego w milczeniu.

- Wiem, co pomyślałaś: że niewiele dwunastoletnich sierot zostaje zaadoptowanych. Ludzie zwykle poszukują niemowląt, które by mogli kształtować na swój obraz i podobieństwo. Ale ja byłem takim ślicznym chłopaczkiem, niebiańsko pięknym chłopaczkiem. Czy możesz w to uwierzyć?

- Mogę.

- Ludzie chętnie biorą ładne dzieci. Ładne dzieci z miłym uśmiechem. A ja byłem taki słodki, taki czarujący. Już się nauczyłem lepiej ukrywać miedzy wami, cholernymi hipokrytami. Żeby mnie nigdy więcej nie złapano z zakrwawionym kociakiem czy martwą babcią.

- Ale... ale kto cię zaadoptował po tym, co zrobiłeś?

- To, co zrobiłem, zostało wymazane z moich akt. Byłem mimo wszystko tylko małym chłopcem. Przecież chyba nie myślisz, że pozwoliłem sobie zniszczyć całe życie z powodu tamtego jednego błędu? Psychiatrzy i resocjalizatorzy to była tylko woda na mój młyn... na zawsze pozostanę im wdzięczny za tę ich prostoduszną gotowość, by uwierzyć.

- A twoi przybrani rodzice wiedzieli?

- Wiedzieli, że moi prawdziwi rodzice zginęli w pożarze i że w związku z tym przeżyłem wielki wstrząs, że byłem poddany terapii i że trzeba mnie obserwować pod kątem ewentualnych objawów depresji. A oni tak bardzo pragnęli polepszyć moje życie i nie dopuścić do tego, by depresja jeszcze kiedykolwiek miała do mnie dostęp.

- I co się z nimi stało?

- Przez dwa lata mieszkaliśmy w Chicago, a potem przenieśliśmy się tu, do Oregonu. Pozwoliłem im żyć całkiem długo i udawać, że mnie kochają. Dlaczego nie? Było im z tymi złudzeniami bardzo dobrze. Kiedy skończyłem szkołę, w wieku dwudziestu lat, zacząłem potrzebować więcej pieniędzy, więc musiało dojść do kolejnego wypadku, kolejnego pożaru w nocy. Ale od chwili, kiedy moi prawdziwi rodzice zginęli w pożarze, dzieliło mnie jedenaście lat i pot kontynentu. Od tamtej pory nie miałem do czynienia z żadnymi terapeutami, w aktach nie było śladu mojego błędu z babcią, więc nigdy nie doszło do żadnych skojarzeń.

Siedzieli w milczeniu.

Po chwili Vess stuknął w stojący przed Chyną talerzyk.

- Jedz, jedz - próbował ją zachęcić. - Ja zjem obiad w barze, niestety nie będę mógł dotrzymać ci towarzystwa.

- Wierzę ci - powiedziała.

- W co?

- Że nigdy nie byłeś traktowany brutalnie.

- Ale to przeczy wszystkiemu, czego cię uczono. Grzeczna z ciebie dziewczynka, Chyna. Potrafisz odróżnić prawdę, kiedy ją usłyszysz. Może jest jeszcze dla ciebie jakaś nadzieja.

- Trudno cię zrozumieć - powiedziała bardziej do siebie niż do niego.

- Nic podobnego. Po prostu dopuściłem do głosu swoją gadzią naturę. Ona jest w nas wszystkich, Chyna. Wszyscy pochodzimy od tych oślizłych, obdarzonych nogami ryb, które kiedyś wypełzły z morza. Gadzia świadomość... w dalszym ciągu gdzieś w nas tkwi, ale większość z was robi wszystko, żeby ją ukryć przed sobą, żeby samych siebie przekonać, że jesteście czymś czystszym i lepszym niż w rzeczywistości. A cała ironia tkwi w tym, że gdybyście raz przyznali się do swojej gadziej natury, znaleźlibyście wolność i szczęście, których tak rozpaczliwie i bezskutecznie poszukujecie.

Raz jeszcze stuknął w talerzyk i w szklankę z wodą, po czym wstał i przysunął krzesło do stołu.

- Ta rozmowa była niezupełnie taka, jak oczekiwałaś, prawda?

- Prawda.

- Spodziewałaś się, że będę ci nawijał Bóg wie co, żalił się, że byłem wykorzystywany, i wreszcie uraczę cię historią o jakimś odrażającym kazirodztwie. Miałaś nadzieję, że twoje inteligentne pytania obnażą mój ukryty fanatyzm religijny lub ujawnią, że słyszę jakieś nadprzyrodzone głosy. Nie przypuszczałaś, że to będzie aż takie szczere, takie uczciwe.

Podszedł do drzwi miedzy kuchnią a living-roomem, po czym obejrzał się i spojrzał na Chynę.

- Ja wcale nie jestem wyjątkiem. Świat aż się roi od takich jak ja, tyle że większość z nich jest mniej wolna. A wiesz, skąd się według mnie głównie wywodzą?

Wbrew sobie Chyna spytała:

- Skąd?

- Ze świata polityki. Wyobraź sobie, że masz możność wywoływania wojen. Co za satysfakcja! Naturalnie w życiu publicznym trzeba zapomnieć o rozkoszach bezpośredniego udziału, o rozkoszy babrania się rękami we krwi. Trzeba się zadowolić jedynie dreszczykiem wysyłania na śmierć tysięcy ludzi - zdalnie sterowaną destrukcją. Ale przypuszczam, że potrafiłbym się do tego przystosować. Zawsze są przecież zdjęcia z terenów walk, reportaże - tak plastyczne, jak się chce. I nigdy najmniejszego ryzyka, że cię złapią. A do tego jeszcze stawiają ci pomniki. Zrównasz z ziemią mały kraj - uhonorują cię uroczystymi przyjęciami. Zabijesz trzydzieścioro czworo dzieci z jakiejś grupy wyznaniowej, rozjedziesz je czołgami, spalisz żywcem, nazywając wyznawcami niebezpiecznej sekty - zgotują ci owację. To jest dopiero intensywność.

Spojrzał na zegar. Kilka minut po piątej.

- Skończę się ubierać i idę - powiedział. - Będę z powrotem po północy, najszybciej jak tylko mogę. - Potrząsnął głową, jakby go widok Chyny zasmucił. - Nietknięta i żywa. Ale co warta jest taka egzystencja, Chyna? Nic, Nawiąż kontakt ze swoją gadzią naturą. Przyznaj się do zimna i ciemności.

Wyszedł, pozostawiając ją w łańcuchach. Światło dnia się cofało, na jego miejsce wpełzał mrok.


Rozdział 8



Edgler Vess wychodzi na ganek, zamyka za sobą frontowe drzwi i gwiżdże na psy.

Pod wieczór robi się chłodniej; powietrze jest rześkie. Vess zapina kurtkę na suwak.

Z różnych kierunków świata wyskakują z mroku dobermany i pędzą do ganku. Kiedy przybiegają do Vessa przepychając się, żeby być jak najbliżej pana, ich potężne łapy wystukują na deskach podłogi fandango psiej rozkoszy.

Vess klęka pomiędzy nimi, szczodrze rozdzielając pieszczoty.

Podobnie jak ludzie, dobermany nie wyczuwają w jego miłości nic nieszczerego. Tego, że są dla niego jedynie narzędziami, a nie hołubionymi ulubieńcami. W filmach pies zawsze wyczuwa wilkołaka w człowieku bojącym się księżyca i wita go warczeniem; cofa się też przed kimś, w czyim ciele gości jakiś intruz. Ale film to nie życie.

Psy niewątpliwie oszukują Vessa w tym samym stopniu, w jakim on je oszukuje. Ich miłość to nic innego jak respekt czy wysublimowany lęk.

Teraz patrzą na swojego pana wyczekująco. Są nastawione w tej chwili jedynie na łapać-trzymać”.

- NIETZSCHE - mówi Vess.

Wszystkie cztery psy sztywnieją, stawiają uszy i zaraz potem kładą je po sobie.

Ich czarne oczy lśnią w mroku.

Po chwili znikają z ganku, rozbiegając się po terenie, teraz już ustawione na atak.

Edgler Vess wkłada czapkę i idzie do stodoły, gdzie trzyma samochód.

Wóz kempingowy zostawia zaparkowany obok domu. Później, by maksymalnie zmniejszyć odległość od łąki, na którą będzie musiał zanieść ciała, wycofa go wzdłuż drogi.

Idąc, oddycha głęboko, powoli - w ten sposób oczyszcza swój umysł i przygotowuje się do spraw dnia codziennego.

Lubi tę swoją drugą osobowość, podoba mu się, że uchodzi za jednego z uciśnionych i oszukanych, których nieprzebrane rzesze tkwią w kłamstwie, zapierając się siebie i żyjąc w lęku i dwulicowości. Przypomina lisa w zagrodzie pełnej tępych kurcząt, niezdolnych rozpoznać drapieżnika pośród swoich towarzyszy; dla lisa z poczuciem humoru jest to świetna zabawa.

Codziennie, przez cały dzień, Vess obserwuje innych ludzi, ukradkiem, pod pozorem przyjacielskiego uścisku dłoni, sprawdza ich krzepę, wdycha podniecający zapach ciała, wybierając wśród nich, jakby kupował paczkowany drób. Rzadko zabija tych, których spotyka w swoim publicznym wcieleniu - chyba że czuje się absolutnie bezpieczny, a kąsek jest szczególnie łakomy.

Gdyby Chyna Shepherd nie zakłóciła jego zwykłego porządku dnia, poświęciłby więcej czasu na przystosowanie się do roli zwykłego faceta. Mógłby na przykład obejrzeć w telewizji jakąś grę, przeczytać ze dwa rozdziały romansu Roberta Jamesa Waltera czy przerzucić numer People, żeby sobie przypomnieć, czym ogłupiają się żałosne szare ludzkie masy, by zapomnieć o swojej prawdziwej zwierzęcej naturze i nieuchronności śmierci. Może by nawet postał przed lustrem, ćwicząc uśmiech i studiując wyraz własnych oczu.

Mimo to, kiedy dochodzi do stodoły, jest już zupełnie pewien, że zanurkuje w swoje drugie życie nie pozostawiając nawet najmniejszej zmarszczki na powierzchni i że ci, którzy spojrzą w jego sadzawkę, zobaczą w niej jedynie odbicie własnych twarzy. Większość ludzi poświęca tyle czasu i energii, by zaprzeć się swojej natury drapieżcy, że już jej nawet nie dostrzegają u innych.

Otwiera drewniane drzwi obok drugich, żaluzjowych, przystaje i spogląda na tyły domu. Zostawił dziewczynę w ciemnościach, więc w odległym oknie nie widzi nawet mglistego zarysu jej sylwetki. Jednak bezsłoneczny, ponury zmierzch jest w dalszym ciągu dostatecznie jasny, by panna Shepherd, przyszły psycholog, widziała go, jak idzie w stronę stodoły. Może go nawet teraz obserwuje. Edgler Vess zastanawia się, co myśli o tym jego nowym zdumiewającym wcieleniu. Musi być w szoku. Kolejne złudzenia obrócone wniwecz. Widząc go w drodze do jego drugiego życia i mając świadomość, że Vess rzeczywiście uchodzi w nim za przyzwoitego obywatela, musiała popaść w jeszcze większą rozpacz.


Kiedy Vess pogasił światła i wyszedł z kuchni, Chyna odgięła się na krześle jak najdalej od stołu, bo zapach kanapki z szynką przyprawiał ją o mdłości. Nie dlatego, żeby była zepsuta - pachniała tak, jak powinna pachnieć kanapka z szynką. Jednak na samą myśl o jedzeniu zbierało jej się na wymioty.

Od ostatniego pełnego posiłku, kolacji w domu Templetonów, upłynęło dwadzieścia jeden godzin. Parę kęsów omletu serowego na śniadanie po wysiłku ubiegłej nocy to tyle, co nic.

Ale jedzenie byłoby przyznaniem się do nadziei, a Chyna nadziei nie chciała. Całe dotychczasowe życie spędziła żywiąc nadzieję i chodząc z głową pełną optymistycznych mrzonek. Jednak każda nadzieja okazywała się bańką mydlaną, a każde marzenie - szkłem, które prędzej czy później ktoś potłukł.

Aż do ubiegłej nocy wierzyła, że już się wygrzebała z nędzy dzieciństwa, że po dobrze nasmarowanej drabinie wspięła się na niewyobrażalne szczyty zrozumienia, i była po cichu dumna ze swoich osiągnięć. Teraz jednak zaczęła podejrzewać, że jak zwykle uległa złudzeniu, że jej nogi ślizgały się przez całe lata po tych samych dwóch dobrze nasmarowanych szczeblach, jakby ćwiczyła na pozorowanych schodach, wydatkując masę energii bez żadnego efektu, i że w gruncie rzeczy cały czas znajdowała się w punkcie wyjścia. Bo przecież długie lata pracy kelnerki, obolałe nogi i uporczywy ból w krzyżu od ciągłego stania, kursy na Uniwersytecie Kalifornijskim, nauka do późnej nocy, samotność i nieustanna walka - wszystko to doprowadziło ją tutaj, w to koszmarne miejsce, w łańcuchy i gęstniejący mrok.

Miała nadzieję, że pewnego dnia zrozumie swoją matkę, że znajdzie wystarczający powód, by jej wybaczyć. W skrytości ducha myślała nawet, że zawrą rozejm. Naturalnie nie mogło być miedzy nimi mowy o normalnym zdrowym stosunku łączącym matkę z córką czy choćby o przyjaźni, ale przynajmniej mogłyby się kiedyś umówić w jakiejś kafejce z widokiem na morze i zjeść lunch na świeżym powietrzu, w ogródku pod wielkim parasolem; nie mówiłyby o przeszłości, tylko pogadałyby sobie o filmach, o pogodzie, o tym, jak mewy szybują na tle szafirowego nieba, może bez specjalnego uczucia, ale i bez nienawiści. Teraz wiedziała jednak, że nawet gdyby jakimś cudem zdołała uciec z tego domu nietknięta i żywa, to i tak zbliżenie między nią a matką nigdy nie byłoby możliwe.

Ludzkie okrucieństwo i zdradzieckość przekraczają wszelkie zrozumienie. Nie ma odpowiedzi. Są tylko wymówki.

Czuła, że jest zgubiona. Znajdowała się w miejscu bardziej obcym i w ciemności bardziej przerażającej niż kuchnia Edglera Vessa.

Nigdy dotychczas przez te wszystkie lata nie miała uczucia, że jest zgubiona. Przestraszona - tak. Czasem była zdezorientowana i przygnębiona, ale zawsze miała w głowie mapę z wytkniętą drogą, choćby ledwie widoczną, i wierzyła mocno, że w jej sercu jest kompas, który w żadnej sytuacji nie zawiedzie. Nieraz znajdowała się w niewłaściwych miejscach, zawsze jednak wiedziała, że istnieje jakieś wyjście - jak w labiryncie luster z wesołego miasteczka, w którym zawsze można znaleźć bezpieczną ścieżkę, prowadzącą wśród coraz bardziej przerażających odbić i tajemniczych srebrnych cieni.

Ale tym razem nie było żadnej mapy, żadnego kompasu.

Życie samo było lustrzanym labiryntem z wesołego miasteczka, a Chyna, zagubiona w jego zdradzieckich korytarzach, znikąd nie mogła oczekiwać pociechy, nie miała nikogo, kto by jej podał pomocną dłoń.

Doszła w końcu do smutnego wniosku, że właściwie od urodzenia nie miała matki, i zaczęła żałować, że nawet nie miała okazji poznać nazwiska swego ojca, zobaczyć jego twarzy. Shepherd było panieńskim nazwiskiem Anny, która nigdy nie wyszła za mąż. Masz szczęście, że jesteś nieślubnym dzieckiem, kochanie - powiedziała kiedyś - bo to znaczy, że jesteś wolna. Nieślubne dzieci nie mają krewnych, którzy mogliby się do nich przyczepić jak pijawki i wyssać z nich dusze. Kiedy Chyna spytała o ojca, matka powiedziała jej tylko, że nie żyje. Nie chciała powiedzieć, jak wyglądał, jaką wykonywał pracę czy gdzie mieszkał. Kiedy zaszłam z tobą w ciążę - zwierzyła się kiedyś - przestałam go widywać. Nigdy mu o tobie nie powiedziałam”.

Chyna lubiła czasem śnić o nim na jawie: wyobrażała sobie wtedy, że matka ją okłamała, jak i w wielu innych sprawach, i że jej ojciec żyje. Że jest - jak Gregory Peck w filmie „Zabić drozda” - dużym mężczyzną o łagodnych oczach i ciepłym głosie, wrażliwym na krzywdy innych, obdarzonym poczuciem humoru, pewnym swoich racji i zasad. Że jest człowiekiem podziwianym i szanowanym przez innych, choć nie uważającym się z tego powodu za nikogo lepszego, no i naturalnie bardzo ją kocha.

Gdyby znała jego imię albo nazwisko, z pewnością by je teraz głośno wymówiła. Już sam dźwięk jego imienia przyniósłby jej pociechę.

Rozpłakała się. Od wielu godzin, od kiedy znalazła się w niewoli Vessa, nieraz czuła wzbierające łzy, jednak za każdym razem je tłumiła. Ale już dłużej nie mogła hamować tej gorącej powodzi. Pogardzała sobą za płacz tylko przez krótką chwilę. Te gorzkie łzy stanowiły bowiem przyznanie, że nie ma już dla niej nadziei. Wymyły z Chyny wszelkie ślady nadziei, uwalniając ją od złudzeń, a tego sobie teraz życzyła najbardziej, bo nadzieja oznaczała jedynie rozczarowanie i ból. Przez całe swoje smutne życie nie pozwalała sobie na łzy. Wiedziała, że tylko będąc twarda może zdobyć szacunek ludzi - na widok najmniejszej słabości u innych zapalało się im w oczach mętne, okrutne światło, jak u szakali osaczających gazelę ze złamaną nogą. Ale powstrzymanie łez nie wystarczyłoby dla odstraszenia szakala, który miał wrócić po północy, więc Chyna wypłakiwała z siebie smutek i rozpacz całego życia. Spazmatyczny szloch wstrząsał nią tak gwałtownie, że ból w piersiach przyćmił ból szyi i zwichniętego palca. Wkrótce poczuła, że piecze ją gardło. Osunęła się na więżącym ją krześle. Z twarzą zalaną łzami, ze ściśniętym w bryłę lodu żołądkiem, ze smakiem soli w ustach, zachłystywała się rozpaczą, dławiła palącym uczuciem potwornej samotności. Dygotała na całym ciele, na przemian zaciskając dłonie w pięści i znów je otwierając. Spazmatycznie łapała powietrze, jakby jej męka była kapturem, który usiłowała zerwać z głowy i odrzucić. Do głębi samotna i zagubiona, znalazła się w duchowym lustrzanym labiryncie, nie mając na pociechę nawet imienia swego ojca.

Usłyszała warkot silnika. Zaraz potem rozległ się mosiężny odgłos klaksonu: dwa krótkie sygnały i potem jeszcze następne dwa.

Chyna uniosła głowę, spojrzała przez okno i zobaczyła reflektory samochodu wyjeżdżającego ze stodoły. Mając obraz zamazany przez łzy, nie widziała wyraźnie samego wozu, ale nie miała wątpliwości, że prowadzi go Vess. Jeszcze moment i już go nie było.

Zawadiacki sygnał klaksonu był kpiną, ale ta kpina nie wystarczyła, by na nowo wzbudzić w Chynie gniew.

Wpatrzona w zmierzch za oknem, już nie myślała o tym, że mógł to być ostatni zmierzch w jej życiu. W tej chwili liczyło się tylko to, że zbyt wiele ze swego dwudziestosześcioletniego życia spędziła samotnie, nie mając przy sobie nikogo, z kim mogłaby dzielić zachody słońca, wygwieżdżone niebo, groźne piękno burzowych chmur. Żałowała, że nie była bardziej otwarta, że niepotrzebnie uczyniła ze swego serca zamknięte sanktuarium. Teraz, kiedy nic już nie miało znaczenia, kiedy już nic nie mogło jej pomóc, doszła do wniosku, że dla człowieka samotnego szansa przeżycia jest zawsze mniejsza. Wiedziała, że terror, zdrada i okrucieństwo mają ludzką twarz, nie biorąc jednakże pod uwagę, że ludzką twarz ma także odwaga, dobroć i miłość. Nadzieja to nie rękodzieło - nie jest ani przedmiotem w rodzaju haftu, który mogłaby samodzielnie wykonać, ani substancją, którą mogłaby w swojej ostrożnej samotności wydzielić, jak klon, który wydziela soki stanowiące esencję syropu. Nadzieję można znaleźć tylko w ludziach - szukając ich i otwierając przed nimi warowne wrota swego serca.

Wszystko to wydawało się oczywiste, a jednak Chyna doszła do tego dopiero teraz, w sytuacji ostatecznej.

Ale szansa, by z tej wiedzy mogła skorzystać, już dawno minęła. Umrze tak, jak żyła - samotnie. Te wnioski, choć nie spowodowały dalszych upustów łez, wtrąciły ją w miejsce jeszcze bardziej ponure - w sam środek duchowych ogrodów z kamienia i popiołów.

I wtedy, wciąż patrząc przez okno, Chyna zobaczyła coś poruszającego się w gęstniejącym mroku. Mimo że łzy przesłaniały jej widok, zorientowała się, że było to coś znacznie większego od dobermana.

Jednak skoro Vess pojechał, nie mógł to być człowiek.

Chyna wytarła oczy rękawem swetra i tak długo mrugała, aż tajemniczy kształt wyłonił się z łez i mroku. Był to jeleń.

Zwierzę przywędrowało z porośniętych lasem wzgórz i szło na zachód przez teren Vessa, czasem zatrzymując się po drodze, by skubnąć soczystej trawy. Jak Chyna wiedziała z kilkumiesięcznego pobytu na ranczo w hrabstwie Mendocino, zwierzęta te są bardzo towarzyskie i zawsze wędrują stadami, ten jeleń jednak był samotny.

Wydawało jej się to dziwne - przecież dobermany powinny dopaść intruza, szczekając i warcząc, podniecone perspektywą krwawej uczty. Z pewnością wyczułyby jelenia nawet z najdalszych zakątków posiadłości Vessa. Ale psów nigdzie nie było widać.

Jeleń również powinien poczuć psy i ratować się ucieczką. Natura uczyniła te łagodne stworzenia ofiarami pum, wilków i kojotów, więc zawsze były bardzo czujne i ostrożne.

Ten jednak wydawał się zupełnie obojętny na bliskość psów. Z przerwą na dwa krótkie popasy podszedł prosto do ganku, nie okazując w ogóle strachu.

Chociaż Chyna niewiele wiedziała o zwierzętach, rozpoznała w nim jelenia nadbrzeżnego, z rodzaju tych, jakie widziała w lesie sekwojowym. Sierść miał szarobrązową i charakterystyczne białe i czarne cętki na całym ciele i pysku.

Ale wiedziała, że posiadłość Vessa jest miejscem zbyt odległym od morza, by w okolicy mogły występować jelenie nadbrzeżne, zwłaszcza że brakowało tu dla nich paszy. Kiedy wysiadła z wozu kempingowego, miała wrażenie, że wszędzie dokoła są góry. Teraz, gdy deszcz ustał i mgły się uniosły, na zachodzie, gdzie resztki światła dziennego szybko znikały, widać było wyraźnie czarne sylwetki wysokich szczytów, zanurzone w poszarpanych chmurach i fioletowym niebie. Trudno było sobie wyobrazić, by jelenie nadbrzeżne mogły zapuścić się aż tak daleko w głąb lądu; były zwierzętami równin i łagodnych wzgórz. Może to jakiś inny rodzaj jelenia, chociaż umaszczeniem tak bardzo przypomina okazy, które Chyna spotkała w nocy.

Zwierzę stało za drewnianą balustradą niewielkiego ganku nie dalej niż w odległości dwóch i pół metra, patrząc prosto w okno. Na Chynę.

Czyżby naprawdę ją widział? Przy zgaszonym świetle wnętrze kuchni było ciemniejsze od panującego na zewnątrz mroku. Z miejsca, w którym stało zwierzę, musiało wydawać się zupełnie czarne.

A jednak nie mogła zaprzeczyć, że oczy jelenia, wielkie, ciemne oczy o łagodnym blasku, napotkały jej wzrok.

Przypomniało jej się, jak rano Vess nagle wrócił do kuchni. Był wtedy jakiś spięty, cały czas obracał w palcach śrubokręt i miał w oczach dziwny blask. I wypytywał ją o tamte jelenie z sekwojowego lasu.

Nie miała zielonego pojęcia, dlaczego jelenie były dla niego takie ważne, tak samo jak nie pojmowała, dlaczego to zwierze stało tutaj i teraz, nie atakowane przez psy, przyglądając jej się uważnie przez okno. Jednak po latach walki o zrozumienie tak wielu rzeczy nie łamała sobie zbyt długo głowy nad tą zagadką. Była gotowa akceptować i doświadczać, skłonna przyznać, że zrozumienie nie zawsze jest osiągalne.

W miarę jak głęboki fiolet nieba przechodził w indygo, a potem w atramentową czerń, oczy jelenia stawały się coraz bardziej świetliste. Nie czerwone jak ślepia niektórych zwierząt nocą, ale złote.

Z jego czarnych, wilgotnych nozdrzy wydobywały się obłoki pary.

Nie przerywając kontaktu wzrokowego ze zwierzęciem, Chyna zetknęła nadgarstki rąk wewnętrzną stroną. Zadzwoniły wszystkie odcinki stalowych łańcuchów: między nią a krzesłem, na którym siedziała, miedzy nią a stołem, między nią a przeszłością.

Przypomniała jej się uroczysta przysięga, którą wcześniej tego dnia złożyła sobie samej: że raczej popełni samobójstwo, niż będzie świadkiem duchowego upadku Ariel. Nie wątpiła, że znajdzie odwagę, by przegryźć sobie żyły. Musi znieść ból, ale stosunkowo krótki... i potem osunie się z tej ciemności w tamtą inną, wieczną.

Przestała płakać.

Serce biło jej dziwnie wolno, jakby odpoczywała po zażyciu silnego środka uspokajającego, pogrążona we śnie bez snów.

Uniosła przed twarzą ręce, wyginając je w tył aż do bólu i szeroko rozczapierzając palce, żeby nadal móc patrzeć w oczy jelenia.

Przysunęła usta do lewego nadgarstka w miejscu, gdzie powinna ugryźć. Na chłodnej skórze poczuła swój własny gorący oddech.

Światło dnia zgasło już całkowicie. Góry i niebo przypominały przepastną morską toń.

Z odległości zaledwie dwóch i pół metra podobny kształtem do serca pysk jelenia był ledwie widoczny, ale jego oczy nadal świeciły.

Chyna dotknęła ustami lewego nadgarstka i poczuła swój równy puls.

W zapadającym mroku ona i stojący na warcie jeleń obserwowali się nawzajem i Chyna nie wiedziała, czy to jeleń zaczarował ją, czy też ona jelenia.

A potem przycisnęła usta do prawego nadgarstka i złapała zębami kawałek skóry z pulsującą w środku tętnicą.

Już-już miała ugryźć, gdy zdała sobie sprawę, że nie wymaga to żadnej odwagi. Że właśnie aktem odwagi byłoby powstrzymanie się od ugryzienia.

Ale ona nie dbała o odwagę, miała w nosie heroiczne akty. I w ogóle wszystko. Teraz ważne było jedynie to, by położyć kres samotności, bólowi i przygnębiającemu poczuciu pustki.

A Ariel? Ariel, zamknięta w przerażającej czarnej ciszy.

Chyna na chwilę zastygła w bezruchu, o włos od zadania sobie śmiertelnej rany.

Pomiędzy kolejnymi odmierzonymi uderzeniami jej serce wypełniał spokój głębokiej wody.

Po chwili nieświadomie rozwarła zęby i stwierdziła, że ponownie przytyka usta do nadgarstka. Był to pocałunek życia.

Jeleń znikł, poszedł sobie.

Tam, gdzie stał jeszcze przed chwilą, ziała ciemność. A przecież Chyna ani na moment nie zamknęła oczu, nawet nie mrugnęła. Musiała jednak popaść w rodzaj transu, bo zwierzę nie wiadomo kiedy wtopiło się w noc równie tajemniczo, jak pomocnik estradowego magika dematerializuje się pod osłoną misternie udrapowanej czarnej płachty.

Jej serce zaczęło nagle bić mocno i szybko.

- Nie - wyszeptała i w ciemnej kuchni to słowo zabrzmiało jednocześnie jak obietnica i modlitwa.

Serce Chyny niczym wirujące, rozpędzone koło wyciągnęło ją z wewnętrznej szarości, w której się zatraciła, i poniosło ją w pogodniejszy krajobraz.

- Nie - powtórzyła i tym razem w jej głosie zabrzmiało wyzwanie. - Nie.

Potrząsnęła łańcuchami jak zbuntowany koń usiłujący zrzucić uprząż.

- Nie, nie, nie, do cholery jasnej, nie! - Jej protesty odbiły się echem od powierzchni lodówki, szkła w drzwiczkach pieca i płytek ceramicznych, którymi były wyłożone szafki kuchenne.

Usiłowała oderwać się od stołu i wstać, ale pętla łańcucha, którą krzesło przymocowane było do walca podtrzymującego blat stołu, ograniczała jej ruchy.

Nawet gdyby wparła obcasy w winylowe płytki podłogi, usiłując odgiąć się do tyłu, najprawdopodobniej nie mogłaby się ruszyć. W najlepszym razie centymetr po centymetrze wlokłaby za sobą ciężki stół. I niezależnie od tego, ile by włożyła w to wysiłku, i tak nie zdołałaby zerwać łańcucha.

Ale nadal trwała w swoim postanowieniu.

- Nie, do cholery, nie ma mowy, nie - cedziła przez zaciśnięte zęby.

Nachyliła się do przodu, napinając łańcuch, który opasywał jej plecy, łącząc kajdanki obu rąk. Był przepleciony przez szczebelki oparcia krzesła, pod poduszką. Ciągnęła z całej siły, wyczekując trzasku suchego drewna, szarpała coraz mocniej i mocniej, aż poczuła w szyi ostry ból, który przypomniał jej o ciosie Vessa. Mimo to nie dawała za wygraną, przysięgając sobie, że nie podda się bólowi. Szarpnęła jeszcze mocniej, a potem znów zaczęła ciągnąć, z całych sił przytrzymując krzesło ciężarem ciała i jednocześnie niemal podnosząc je do góry. Ciągnij, mówiła sobie. Jęcząc z wysiłku i rozpaczy, starała się ignorować ból, który wbijał jej się igłami u nasady szyi i promieniował na oba ramiona i ręce. Ciągnij! Wkładając w ten wysiłek ostatnie rezerwy energii, zaciskając zęby z takim zapamiętaniem, że mięśnie żuchwy zaczęły drgać w niepowstrzymanym tiku, pociągnęła raz jeszcze, aż poczuła w skroniach pulsowanie, a przed oczyma zobaczyła wirujące czerwone i srebrne wiatraczki. Nie usłyszała jednak żadnego dźwięku, który by zapowiadał łamanie drewna. Krzesło było solidne, szczeble grube, a spojenia niezawodne.

Serce Chyny łomotało z wysiłku, ale przepełniało ją radosne uczucie wyzwolenia, co wydawało się absurdalne, wręcz szalone, ponieważ w dalszym ciągu siedziała skuta kajdanami, nie bliższa zerwania pęt niż dotychczas. A jednak czuła się tak, jakby już była oswobodzona i tylko czekała, aż rzeczywistość nadąży za wolnością, którą sobie wywalczyła siłą własnej woli.

Siedziała, ciężko dysząc i myśląc.

Kroplisty pot zrosił jej czoło.

Na razie zapomnij o krześle. Żeby spróbować się od niego uwolnić, musiałaby stanąć. Ale nie poradzi sobie z krzesłem, dopóki nie pozbędzie się stołu.

Nie była w stanie sięgnąć aż tak nisko, żeby otworzyć karabińczyk, który łączył krótszy łańcuch pomiędzy jej kostkami z dłuższym, obejmującym krzesło i stół. Gdyby nie to, z łatwością uwolniłaby nogi od obu mebli.

Gdyby zdołała przewrócić stół, pętla łańcucha, która oplatała jego nogę i łączyła się z kajdanami, zsunęłaby się na podłogę. Siedząc w ciemności, nie potrafiła sobie dokładnie wyobrazić sytuacji, którą wymyśliła, ale przypuszczała, że przewrócenie stołu mogłoby być skuteczne.

Niestety stojące naprzeciwko niej krzesło, to, na którym siedział Vess, stanowiło przeszkodę uniemożliwiającą przewrócenie stołu. Musi je usunąć. Jednak skuta kajdanami, mając przed sobą masywny stół, nie mogła wyciągnąć nóg tak daleko, by kopnięciem przewrócić tamto krzesło. Nie mogła także wstać i po prostu sięgnąć przez stół, żeby je najzwyczajniej odepchnąć.

Wreszcie wpadła na pomysł, żeby odchylić się do tyłu i odciągnąć stół jak najdalej od krzesła Vessa. Łańcuch obejmujący nogę stołu napiął się sztywno. Jednak kiedy Chyna odchyliła się, zapierając z całej siły obcasami o podłogę, stwierdziła, że stół jest za ciężki, żeby go mogła pociągnąć. Zastanawiała się, czy przypadkiem jego noga, pusta w środku, nie została obciążona workiem piasku, który by go stabilizował. Nagle jednak stół zaskrzypiał i przesunął się po winylowych płytkach o kilka centymetrów, aż zabrzęczały stojące na nim talerzyk i szklanka z wodą.

Zadanie było trudniejsze, niż sądziła. Czuła się tak, jakby oglądała jeden z programów telewizyjnych pełen głupich kawałów i popisów w rodzaju ciągnięcia wagonu kolejowego, i to załadowanego. Niemniej stół, choć powoli i niechętnie, przesunął się kawałek. Po kilku minutach i dwóch odpoczynkach dla złapania tchu dała spokój, bo bała się, że za chwilę dotknie plecami ściany, a przecież potrzebna jej była jakaś wolna przestrzeń. Mimo że po ciemku trudno jej było to ocenić, uznała, że odsunęła stół o jakiś metr, wystarczająco daleko od krzesła Vessa.

Próbując chronić skręcony palec, włożyła skute ręce pod stół i uniosła je. Stół ważył znacznie więcej niż ona sama - gruby na pięć centymetrów sosnowy blat, solidne klepki w beczkowatej nodze z czarnymi żelaznymi obręczami, no i być może worek piasku. W dodatku Chyna, zmuszona do zachowania pozycji siedzącej, nie miała odpowiedniego punktu oparcia. Stół przechylił się na dwa i pół, potem pięć centymetrów.

Woda rozlała się, a szklanka spadła, tłukąc się w drobny mak. Wszystko to zdawało się potwierdzać powodzenie planu i Chyna szepnęła: „Tak”, ale zaraz potem musiała chwilę odpocząć i stół z hukiem opadł do poprzedniej pozycji.

Poruszyła rękami, głęboko zaczerpnęła tchu i natychmiast podjęła działanie. Tym razem rozstawiła stopy najszerzej, jak tylko pozwoliły jej na to kajdany, i przyłożyła do spodu blatu odwrócone dłonie, skierowanymi ku sobie zgiętymi kciukami obejmując gładką krawędź stołu. Napięła mięśnie nóg i rąk i kiedy naparła na stół, zaczęła go pchać również nogami, wstając po centymetrze - każdy ciężko wywalczony centymetr podniesienia się za centymetr, o który przechylał się stół. Nie miała wystarczającego luzu w łańcuchach, żeby zająć pionową czy choćby półpionową pozycję, więc przygnieciona ciężarem stołu trwała w sztywnym nienaturalnym przysiadzie. Pod wpływem ogromnego napięcia kolan i ud drżała z wysiłku i ciężko oddychała, ale się nie poddawała, bo każdy zyskany centymetr zwiększał efekt dźwigni.

Talerz z kanapką i torebka chipsów kartoflanych zsunęły się ze stołu. Porcelana rozbiła się, a chipsy rozsypały po podłodze.

Ból szyi niemal obezwładniał Chynę, w dodatku jakiś widmowy koneser win, zdezorientowany w ciemnościach, wkręcał jej korkociąg w prawy obojczyk. Ale ból nie mógł jej powstrzymać. Wprost przeciwnie - motywował. Im bardziej ją bolało, tym bardziej utożsamiała się z Laurą i całą rodziną Templetonów, z młodym człowiekiem wiszącym w garderobie wozu kempingowego, z pracownikami stacji benzynowej i ze wszystkimi ludźmi pogrzebanymi na łące - a im bardziej się z nimi utożsamiała, tym bardziej pragnęła, żeby Edgler Vess również cierpiał, tak jak cierpiały jego ofiary. Była teraz w nastroju starotestamentowym: odmawiała nadstawienia drugiego policzka. Wyobrażała sobie, jak Vess krzyczy łamany kołem, jak mu trzaskają stawy i pękają ścięgna. Nie chciała go widzieć w szpitalu stanowym dla umysłowo chorych kryminalistów, gdzie miałby do dyspozycji cały arsenał leków psychotropowych i gdzie przebywając w oddzielnym pokoju z telewizorem, staczałby ze swoimi współpensjonariuszami karciane turnieje, a w święta Bożego Narodzenia obżerał się indykiem. Zamiast powierzyć Vessa psychiatrom i pielęgniarzom, Chyna wolała oddać go w ręce wykwalifikowanego kata, żeby zobaczyć, jak długo ten pieprzony zboczeniec pozostanie wierny swojej filozofii, według której wszelkie doświadczenia są moralnie obojętne, a wszelkie doznania zmysłowe warte przeżycia. To gorące pragnienie nie miało nic wspólnego ze szlachetnością, ale przynajmniej było wysokooktanowym paliwem, które napędzało jej silnik.

Noga stołowa po jej stronie uniosła się nad podłogę o jakieś siedem centymetrów - mogła to ocenić jedynie na oko - czyli w przybliżeniu tyle co poprzednio, ale w Chynie zostało jeszcze dużo siły. Wygięta w odwrócone Z, zgarbiona jak przeklęty przez Boga troll, podnosiła stół z obolałymi kolanami, z udami drżącymi z wysiłku, z pośladkami zaciśniętymi mocniej niż pięść lichwiarza na zwitku banknotów. Dodawała sobie otuchy, przemawiając głośno do stołu, jakby był obdarzony świadomością: No, ruszaj się, cholera jasna, ruszaj się, skurwysynu, wyżej, niech cię szlag, wyżej”.

Przed oczyma jej wyobraźni pojawiła się zabawna scena z jednego z westernowych filmów, w której oszukany kowboj przewraca stół pokerowy na wędrownego oszusta karcianego, tyle że scena z Chyną rozgrywała się w zwolnionym tempie, jak w filmie kręconym pod wodą.

Początkowo krzesło pozostało dokładnie w tym samym miejscu co wtedy, gdy pośladki Chyny się z nim rozstały, ale w miarę jak wyciągała coraz dalej przed siebie ręce, stopniowo unosiło się z podłogi, ciągnięte przez naprężający się łańcuch, który łączył jej nadgarstki i przechodził z tyłu przez szczeble oparcia. Teraz Chyna podnosiła z przód u stół, a z tyłu krzesło. Jego twarda krawędź wrzynała jej się w uda, a rzeźbiony zagłówek boleśnie uwierał pod łopatkami, krzesło bowiem zaczęło działać w tej pozycji jak rodzaj imadła, uniemożliwiając jej dalsze prostowanie się.

Mimo to Chyna podnosząc stół i jednocześnie na niego napierając na tyle zdołała oddalić się od krępującego ją krzesła, by móc centymetr po centymetrze wychodzić z niewygodnego przysiadu. Kiedy znalazła się u kresu wytrzymałości, zaczęła wydawać głośne, rytmiczne jęki: „Uh, uh, uh!” Pot zalewał jej twarz, szczypiąc w oczy, ale w kuchni i tak nie było światła, więc nie musiała patrzeć na to, co robi. Pieczenie oczu zupełnie jej nie przeszkadzało - znacznie bardziej niepokoiła ją myśl, że przy tak wielkim wysiłku może pęknąć jakieś naczynie krwionośne albo jakiś skrzep może się oderwać od ścianki arterii i utkwić gdzieś w mózgu.

Znów ogarnął ją strach, po raz pierwszy od wielu godzin, bo nawet mimo tego straszliwego wysiłku nie mogła nie myśleć o tym, co zrobi z nią Edgler Vess, kiedy przyjdzie do domu i zastanie ją nieprzytomną na podłodze. Z mózgiem przypominającym galaretę nie będzie już dla niego wyrafinowaną intelektualną zabawką, jaką była dotychczas, nie zdoła mu bowiem dostarczyć dreszczyku emocji, gdy zajmie się zadawaniem jej tortur. W tej sytuacji może sięgnie do prymitywnych igraszek z młodości, może wywlecze ją na podwórze i podpali dla samej przyjemności patrzenia, jak będzie miotać się w szalonych podskokach na okaleczonych, płonących kończynach.

Stół zwalił się na bok z hukiem, od którego zadzwoniły naczynia w szafkach kuchennych i zabrzęczała w oknie luźna szyba.

Mimo że stało się dokładnie to, czego najbardziej pragnęła, była tak zaskoczona swoim nagłym sukcesem, że nawet nie wydała tryumfalnego okrzyku. Oparta o brzeg przewróconego stołu, dyszała ciężko nie mogąc złapać tchu.

Kiedy w chwilę później próbowała się uwolnić, stwierdziła, że łańcuch w dalszym ciągu ciasno oplata nogę stołu, a ona, Chyna, jest nadal skrępowana.

Na czworakach, z krzesłem na grzbiecie, wlazła pod przechylony blat stołu, jakby szukała cienia pod gigantycznym parasolem na plaży. W ciemności wymacała podstawę walca, stanowiącego nogę stołu, i stwierdziła, że ta część zadania jeszcze nie została zakończona.

Stół leżał przewrócony na bok jak grzyb z ogromnym kapeluszem, ale ciężka noga nadal dotykała podłogi. Znajdując się w tak niewygodnej pozycji, Chyna nie była w stanie przewrócić ciężkiego mebla całkowicie, nogą do góry. Łańcuch zaś tkwił uwięziony pomiędzy podłogą a bokiem stołowej nogi.

Dźwigając na sobie krzesło, usiłowała wstać, ale znów udało jej się unieść zaledwie do przysiadu. Sięgnęła obydwiema rękami, uchwyciła palcami metalową krawędź podstawy stołu, zebrała siły i pociągnęła w górę. Mimo że starała się chronić zwichnięty palec, spocone dłonie obsunęły jej się z metalowej obręczy i czubkami palców prawej ręki uderzyła o dno walca. Poczuła w spuchniętym palcu tak wielki ból, że zrobiło jej się ciemno przed oczami i krzyknęła.

Przez chwilę, pochylona, tuliła rękę do piersi czekając, aż ból ustanie.

Wreszcie wytarła ręce o dżinsy, raz jeszcze schwyciła palcami metalową obręcz i po krótkim wahaniu poderwała do góry nogę stołu, unosząc ją najpierw na półtora, a potem na dwa i pół centymetra ponad podłogę. Lewą stopą zsunęła pętlę łańcucha, po czym z powrotem opuściła nogę stołu na ziemi?.

Odchyliła się na krześle. Tym razem nic jej już nie trzymało. Leżący luźno na podłodze łańcuch zadzwonił, ale nie mocował jej już do stołu.

Krzesło Chyny uderzyło w ścianę dzielącą kuchnię od pralni. Przesunęła się bokiem w kierunku okna, które pomiędzy ciemnością nie oświetlonej kuchni i nieznacznie tylko jaśniejszą nocą tworzyło niewyraźny szary prostokąt.

Mimo że tak daleko było jeszcze do wolności, a jeszcze dalej do bezpieczeństwa, odczuwała radość, że udało jej się cośkolwiek zrobić. W czole i prawej skroni czuła bolesne pulsowanie, nie mówiąc o dojmującym bólu szyi. A przecież już sam zwichnięty palec był przyczyną wystarczających cierpień. Mimo grubych skarpetek nogi w kostkach miała posiniaczone i jakby obdarte ze skóry. Lewy nadgarstek - tam, gdzie go otarła, próbując wyłamać szczebelki z oparcia krzesła - piekł niemiłosiernie. Rwały ją stawy i paliły mięśnie od nadmiernego wysiłku, a w lewym boku czuła straszliwy ból, jakby ją dźgano rozpalonym drutem - ale uśmiechała się radośnie.

Kiedy znalazła się przy oknie, opuściła nogi krzesła i usiadła.

Gdy jej serce uspokoiło się nieco, wciąż jeszcze ciężko dysząc oparła się o poduszkę i ze zdumieniem stwierdziła, że się głośno śmieje. Była to nerwowa reakcja na ostatnie napięcia.

Przetarła szczypiące od potu oczy najpierw jednym rękawem bawełnianego swetra, potem drugim. Skutymi rękami niezdarnie odgarnęła włosy, które w mokrych strąkach opadały jej na czoło.

Kiedy już się trochę uspokoiła, kątem prawego oka pochwyciła jakiś ruch. Odwróciła się do okna, przekonana, że to jeleń. Ale był to tylko jeden z dobermanów. Wpatrywał się w nią badawczo.

Na zaciągniętym chmurami niebie niewiele było gwiazd i ani przebłysku księżyca, więc pies wydawał się czarny jak smoła. Mimo to widziała go wyraźnie, bo jego spiczasty pysk znajdował się w odległości zaledwie kilkunastu centymetrów od jej twarzy - tyle że za szybą. Czarne jak sadza, bezlitosne oczy psa w swojej nieustępliwości i szklistej koncentracji przywodziły na myśl rekina. Wścibsko napierał na szybę mokrym nosem.

Z jego gardła wydarł się cienki skowyt, słyszalny nawet przez szkło: nie było to ani skomlenie strachu, ani próba zwrócenia na siebie uwagi, ale głodny, wściekły skowyt, współgrający z widoczną w oczach morderczą pasją.

Chyna usłyszała głuche stukanie łap o deski. Pies nerwowo dreptał po ganku tam i z powrotem, warcząc groźnie pomiędzy jednym a drugim skowytem.

Nagle ponownie skoczył na parapet i znalazł się oko w oko z Chyną. Obnażył długie zęby, ale nie szczekał i nie warczał.

Prawdopodobnie spadająca szklanka i wywracający się stół narobiły tyle hałasu, że zaalarmowały najbliższego z psów. Niewykluczone, że doberman stał już przy oknie przez dłuższą chwilę, przysłuchując się, jak Chyna mówi do siebie dla dodania sobie animuszu, płacze z bólu i śmieje się histerycznie. Psy mają kiepski wzrok, odznaczają się jednak nie tylko fenomenalnym węchem, ale i intuicją, więc doberman być może nawet przez szybę wyczuł jej nagłe ożywienie i przybiegł zaniepokojony nieoczekiwaną zmianą sytuacji.

Okno, jakieś sto pięćdziesiąt do stu osiemdziesięciu centymetrów szerokie i sto dwadzieścia wysokie, składało się z dwóch uchylnych części. Najwyraźniej nie oryginalne, stanowiło z pewnością efekt stosunkowo niedawnej modernizacji domu. Gdyby składało się z kilku mniejszych szyb oprawionych w solidne drewniane ramy, Chyna czułaby się znacznie bezpieczniejsza. Ale każda z dwóch połówek tego okna była wystarczająco duża, by mógł się w niej zmieścić doberman, gdyby się rzucił na szybę i wybił ją.

Oczywiście nic takiego się nie stanie. Psy zostały tak wytresowane, aby strzegły posiadłości, a nie szarżowały na dom.

Obnażone szarobiałe zęby lśniły perliście w mroku - był to szeroki, ale groźny uśmiech.

Chyna, nie chcąc robić żadnych gwałtownych ruchów, które mogłyby wywołać agresję psa, odczekała chwilę, aż doberman opuści łapy na ziemię, i dopiero wtedy podniosła leżący na podłodze luźny łańcuch, żeby się o niego nie potknąć. Wsłuchując się w dreptanie psa po ganku, uniosła się do przysiadu i w tej pozycji zaczęła się posuwać dokoła kuchni, z łańcuchem w ręce, wymacując przed sobą drogę i trzymając się ścian i szafek. Idąc szurała nogami w nadziei, że w ten sposób uniknie nadepnięcia na potłuczone szkło.

Przy drzwiach pomiędzy kuchnią a frontowym pokojem znalazła włączniki światła, ale kiedy obejrzała się za siebie i znów zobaczyła w oknie dobermana, pomyślała, że lepiej będzie zostawić kuchnię ciemną.

Jednak po chwili zapaliła górne światło, uświadamiając sobie, że przecież musi przeszukać szuflady. Za oknem doberman drgnął, położył uszy po sobie, ale zaraz potem znów je nastawił, odnalazł Chynę oczyma i przygwoździł wzrokiem.

Ignorując psa zgięła się, na ile pozwoliły jej pęta, cały czas dźwigając na plecach krzesło. Usiłowała sięgnąć do karabińczyka łączącego krótszy łańcuch pomiędzy jej kostkami z dłuższym, który obejmował nogę stołu, ale był zaplątany o poprzeczki krzesła. Choć uwolniona od stołu, nadal była tak skrępowana, że w żaden sposób nie mogła sięgnąć palcami do karabińczyka.

Powtórzyła swoją trasę wzdłuż szafek. Otwierając szufladki jedną po drugiej, przeglądała ich zawartość.

W pewnym momencie dostrzegła w ścianie gniazdko telefoniczne i przystanęła, gapiąc się na nie. Jeśli Edgler Vess miał jakieś inne życie poza życiem „zabójcy-awanturnika”, jeśli wykonywał jakąś pracę, utrzymywał stosunki towarzyskie, choćby tylko jako kamuflaż dla swojej prawdziwej natury, to przecież musiał mieć telefon; gniazdko nie mogło być jedynie pozostałością po dawnym właścicielu domu. A zatem Vess musiał ukryć aparat.

Jak na psychotycznego mordercę był zadziwiająco ostrożny i systematyczny, gdy chodziło o ochronę własnego tyłka, Sprawca chaosu, pozostawiający za sobą w życiu innych gruzy i zgliszcza, we własnych sprawach okazywał się precyzyjny i bezbłędny.

Chyna otworzyła kilka szafek, ale znalazła w nich jedynie garnki, patelnie, porcelanę i szkło. Machnęła ręką na telefon, bo doszła do wniosku, że skoro Vess zadał sobie trud, żeby go wyłączyć i schować, z pewnością zrobił to poza obrębem kuchni, w miejscu, gdzie najprawdopodobniej nie znalazłaby go, nawet gdyby mogła poświęcić temu wiele godzin.

Dalej otwierała szuflady. W czwartej odkryła plastikowy pojemnik z przegródkami pełen przyborów kuchennych i najróżniejszych drobiazgów.

Ustawiła krzesło przed szufladą i usiadła.

Na zewnątrz doberman znów zaczął stukać łapami o deski podłogi, coraz szybciej biegając tam i z powrotem i skowycząc głośniej niż przedtem. Chyna nie mogła zrozumieć, dlaczego w dalszym ciągu jest taki podniecony. Przecież już nie tłukła naczyń i nie przewracała mebli. Oglądała zawartość szuflad, starając się unikać brzęczenia łańcuchami i nie robić nic, co mogłoby zdenerwować psa, ale on zachowywał się tak, jakby rozumiał, że Chyna chce uciec. Wydawało się to niemożliwe; ostatecznie był tylko zwierzęciem. A jednak biegał niespokojnie po ganku tam i z powrotem i znów wspiął się na okno, przygważdżając ją spojrzeniem swoich okrutnych czarnych ślepi, jakby chciał powiedzieć: Precz od tej szuflady, ty wiedźmo!

Wyjęła korkociąg z drewnianą rączką i po obejrzeniu odrzuciła go. Otwieracz do butelek. Nie. Obieraczka do kartofli. Do cytryn. Nie. Znalazła dwudziestocentymetrowe ciężkie szczypce, których Vess używał najprawdopodobniej do wyjmowania oliwek czy pikli z ciasno upakowanych słoików. Ale końcówki szczypców, okazały się za duże, żeby je wsadzić w ciasne dziurki kajdanek.

Wreszcie znalazła odpowiednie narzędzie: dwunastocentymetrowej długości stalową szpilę - jak przypuszczała, szydło do drobiu. Było ich w szufladzie dwanaście, mocno ściągniętych gumką, i Chyna wyciągnęła jedno. Szydło było sztywne, miało półtora milimetra grubości, szpikulec i oczko o średnicy dwunastu milimetrów na czubku. Szydła do kurcząt były mniejsze; to musiało być do indyków. Po wypchaniu ptaka nadzieniem kucharz zaszywał otwór szydłem, na krzyż, jakby sznurował but.

Na samą myśl o soczystym pieczonym indyku Chyna natychmiast poczuła cudowny zapach, do ust napłynęła jej ślina, w brzuchu zaburczało i pożałowała, że nie zjadła choćby kawałka kanapki z szynką i serem, którą przygotował dla niej Vess.

Trzymając szydło miedzy kciukiem a palcem środkowym, żeby oszczędzić spuchnięty palec wskazujący, wsadziła koniec szpikulca w dziurkę lewych kajdanek. Próbowała różnych położeń ostrza, starając się wyczuć mechanizm zamka.

Przypomniał jej się film, w którym psychopatyczny morderca - i zarazem geniusz kryminalny swoich czasów - skonstruował wytrych do kajdan z metalowego wkładu do długopisu i zwykłego spinacza do papieru. Otworzył kajdanki na jednej ręce, a potem na drugiej w przeciągu jakichś piętnastu, może nawet dziesięciu sekund, po czym obezwładnił dwóch strażników, zabił ich i jednemu odciął scyzorykiem twarz, żeby użyć jej jako maski. Widziała potem wiele innych filmów, w których więźniowie otwierali sobie kajdanki na rękach i nogach, a przecież żaden z nich nie miał w tym względzie większej wprawy niż ona.

W dziesięć minut później, mając w dalszym ciągu kajdanki lewej ręki zamknięte na mur, powiedziała głośno:

- W filmach pieprzą.

Była tak zdenerwowana, że ręka jej się trzęsła i nie mogła precyzyjnie operować szydłem.

Na ganku pies nie biegał już tak szybko jak poprzednio, ale był w dalszym ciągu niespokojny. Kilkakrotnie skrobał w tylne drzwi - tak natarczywie, jakby się chciał przekopać przez drewno.

Chyna przełożyła szydło do lewej ręki i przez chwilę męczyła się nad kajdankami prawej. Zgrzyty, piski, trzaski. Tak bardzo skoncentrowała się na próbie otwarcia zamka, że pociła się nie mniej obficie niż wtedy, kiedy usiłowała przewrócić ciężki stół.

Wreszcie odrzuciła szydło, które - brzdęk-brzdęk-brzdęk - odbijając się od płytek, skorup talerza i szklanki wylądowało na podłodze.

Może gdyby była największym psychopatycznym mordercą i geniuszem kryminalnym swoich czasów, toby się w okamgnieniu uwolniła, ale była tylko kelnerką i studentką psychologii.

Może nawet osoba tak praworządna jak ona otworzyłaby sobie kajdanki na rękach i nogach, gdyby miała stosowniejsze narzędzie, ale prawdopodobnie potrzebowałaby na to wielu godzin. Ale przecież nie mogła poświęcić zbyt wiele czasu na samo uwolnienie się z kajdan, bo przed powrotem Vessa miała jeszcze wiele innych pilnych spraw do załatwienia.

Zamknęła szufladę. Trzymając łańcuch tak, żeby jej nie przeszkadzał, i wlokąc za sobą krzesło, wstała.

Z brzękiem łańcuchów podeszła do drzwi między kuchnią a living-roomem.

Z tyłu, za nią, przy oknie jadalni, skrobanie nasiliło się. Obejrzała się i zobaczyła wielkiego dobermana gorączkowo drapiącego obydwiema łapami w szybę. Jego pazury wydawały dźwięk tak denerwujący jak drapanie paznokciami po tablicy.

Chyna zamierzała znaleźć drogę do ciemnego living-roomu tylko przy świetle sączącym się przez otwarte drzwi, ale wystraszyła się psa. Przez ten czas, kiedy trudziła się nad zamkami kajdanek, doberman trochę się uciszył, ale teraz zaczął szaleć od nowa. W nadziei, że zdoła go uspokoić, zanim wytłucze szybę i wedrze się do środka, zgasiła górne światło jarzeniowe.

Skrzyp-skrzyp-skrzyp.

Pazury, szyba.

Skrzyp-skrzyp.

Przeprawiła się przez próg, zostawiając za sobą kuchnię i zamykając drzwi, żeby odciąć się od tego skrobania i od psa, gdyby okazał się na tyle szalony i spróbował wytłuc szybę.

Idąc macała wzdłuż ściany. Najwyraźniej wszystkie włączniki znajdowały się w drugim końcu pokoju przy drzwiach wejściowych.

Living-room wydawał się ciemniejszy niż kuchnia. W jednym z dwóch dużych okien wychodzących na frontowy ganek zasłony były zaciągnięte. Drugie wyglądało jak ledwie widoczny szary prostokąt, przepuszczający nie więcej światła niż podwójne zasuwane okno w kuchni.

Stojąc bez ruchu Chyna usiłowała zorientować się, gdzie jest, przypomnieć sobie umeblowanie pokoju. Była tu tylko raz, bardzo krótko, ale i wtedy pokój wypełniały cienie. Kiedy rano wchodziła przez ganek, drzwi do kuchni miała trochę na lewo z tyłu. Ładna sofa na toczonych nogach, z tapicerką w szkocką kratę, znajdowała się na prawo, czyli teraz na lewo, ponieważ Chyna stała twarzą do frontu domu. W dwóch końcach dużej sofy stały dębowe stoliki w stylu rustykalnym, a na nich lampy. Starając się zachować w pamięci cały ten plan sytuacyjny, Chyna kuśtykała ostrożnie po ciemku, cały czas bojąc się, że wpadnie na krzesło, stołek czy stojak na czasopisma. Skrępowana łańcuchami i obciążona krzesłem, nie byłaby w stanie zabezpieczyć się przed upadkiem i mogłaby złamać nogę. A wtedy Vess po powrocie do domu byłby nie tylko wściekły z powodu bałaganu, jakiego narobiła, ale i zawiedziony, że wyrządziła sobie krzywdę, zanim zdążył z nią poigrać. I wobec tego czekałyby ją albo żółwiowe zabawy, albo eksperymenty z jej złamaną nogą - świetna okazja do tego, by ją nauczyć, jak znaleźć przyjemność w bólu.

Pierwszym sprzętem, na jaki wpadła, była sofa, ale udało jej się jakoś utrzymać równowagę. Wiodąc ręką wzdłuż miękkiego oparcia, przesunęła się w lewo, aż natrafiła na jeden ze stolików. Namacała abażur i jego druciany szkielet pod napiętym materiałem.

Potem przejechała palcami po oprawce i podstawie lampy. Kiedy wreszcie namacała włącznik, ogarnęła ją nagła pewność, że z ciemności zaraz wysunie się silna dłoń, która nakryje jej rękę, że Vess zakradł się po cichu do domu i teraz siedzi na sofie w odległości zaledwie kilkunastu centymetrów od niej. Pewnie cały czas z rozbawieniem słuchał jej zmagań, siedząc jak tłusty, cierpliwy pająk w swojej kraciastej pajęczynie i już z góry ciesząc się na przyjemność zniweczenia jej wszelkich nadziei. Rozbłyśnie światło i Vess się uśmiechnie, mrugnie do niej i powie: Intensywność”.

Włącznik wydał się Chynie bryłką lodu, kiedy go dotknęła palcami.

Z sercem walącym jak skrzydła spętanego ptaka, bez tchu, ze ściśniętym gardłem, przełamała wreszcie obezwładniający paraliż i nacisnęła włącznik. Pokój zalało łagodne światło. Edgler Vess nie siedział na sofie ani w fotelu. Ani w ogóle nigdzie w pokoju. Chyna gwałtownie wypuściła powietrze, wzdrygnąwszy się przy tym, aż zadzwoniły łańcuchy, po czym oparta o sofę czekała, aż roztrzepotane serce stopniowo się uspokoi.

Po szarych godzinach depresji, kiedy była emocjonalnie martwa, nagły przypływ strachu wyraźnie ją ożywił. Gdyby cierpiała na arytmię serca, to sama myśl o Vessie podziałałaby na nią znacznie skuteczniej niż łopatki defibrylatora. Strach był dowodem na to, że znów wstępowało w nią życie i powracała nadzieja.

Doczłapała do szarego kominka z głazów rzecznych, który wznosił się od podłogi do sufitu i zajmował całą północną ścianę pokoju. Ale palenisko nie było podniesione, co znacznie ułatwiłoby jej zadanie.

Zastanawiała się, czy nie zejść do piwnicy, gdzie wcześniej widziała narzędzia, by przejrzeć piły, które z pewnością musiały tam być, szybko jednak zrezygnowała z tego pomysłu.

Schodzenie do piwnicy po stromych stopniach, w kajdanach, stalowych łańcuchach i jeszcze do tego z ciężkim sosnowym krzesłem na grzbiecie byłoby wyczynem może nie takim jak skok przez Snake River na motorze z napędem rakietowym, ale niewątpliwie także bardzo ryzykownym. Wierzyła, że zdoła dotrzeć na sam dół nie roztrzaskując sobie czaszki ani nie łamiąc nogi w trzydziestu sześciu miejscach, ale nie miała co do tego pewności. Osłabiona po wyczerpującym wysiłku fizycznym, od dwudziestu czterech godzin niemal bez jedzenia, nie była w dobrej formie, a poza tym bolało ją w wielu miejscach i trzęsła się na całym ciele. Sama wyprawa do piwnicy wydawała się prostym zadaniem, ale w tej sytuacji przypominała taniec na linie po czterech podwójnych martini.

Zresztą nawet gdyby Chyna znalazła ostrą piłę, na tyle małą, żeby mogła ją unieść, i tak z pewnością nie byłaby w stanie trzymać jej pod odpowiednim kątem. Żeby odczepić od krzesła dolny łańcuch, musiałaby przepiłować wszystkie trzy poprzeczki stabilizujące, z których każda miała trzy do czterech centymetrów średnicy i wokół których był opleciony łańcuch. Musiałaby usiąść, nachylić się i piłować pod krzesłem do tyłu. I nawet jeśli górny łańcuch miał wystarczający luz, żeby mogła odpowiednio nisko sięgnąć, to i tak zdołałaby jedynie powierzchownie zadrapać drewno. Przy dużym szczęściu z trzecią poprzeczką byłaby gotowa mniej więcej późną wiosną. Wtedy - żeby odłączyć górny łańcuch - musiałaby się zająć pięcioma solidnymi szczebelkami w oparciu krzesła, a przecież nawet żaden jarmarczny człowiek-guma” nie dokazałby czegoś podobnego tak spętany jak ona.

Piłowanie stalowych łańcuchów nie wchodziło w grę. Wprawdzie mogłaby się dobrać do nich pod znacznie wygodniejszym kątem, ale nie sądziła, by Vess trzymał w domu piłę do metalu, nie mówiąc już o tym, że miała na to zdecydowanie za mało siły. Pozostawały jej więc znacznie prymitywniejsze środki.

Na kominku sczepione rogami jelenie z brązu trwały w wiecznym skoku na tle okrągłej białej tarczy zegara.

Osiem po siódmej.

Miała jeszcze prawie pięć godzin do powrotu Vessa.

A może i nie.

Powiedział, że wróci najszybciej, jak będzie mógł, po północy, ale Chyna nie miała powodu mu wierzyć. Może na przykład wrócić o dziesiątej. Albo o ósmej. Albo nawet za dziesięć minut.

Stanęła na równym z podłogą kamiennym palenisku, a potem przeszła na prawo obok mosiężnego kozła na bierwiona i głębokiego gzymsu. Cała ściana, w której zbudowano kominek, była gładką szarą skałą - twardą powierzchnią, jakiej właśnie potrzebowała.

Stanęła lewym bokiem do ściany, skręciła się od pasa w lewo jak tylko mogła najdalej i przyjmując postawę dyskobola przed rzutem, gwałtownie obróciła się w prawo. Krzesło, które na sobie dźwigała, poleciało w przeciwną stronę niż jej ciało, z całej siły huknęło w kamienną ścianę, odbiło się od niej z brzękiem łańcuchów i boleśnie wyrżnęło Chynę w ramię, żebra i biodro. Ponowiła tę próbę, ale po drugim razie osądziła, że w ten sposób najwyżej odszczypie od krzesła kilka drzazg. Gdyby setki razy powtarzała te próby, w końcu pewnie by rozwaliła krzesło, ale zanimby tak się stało, sama zamieniłaby się w posiniaczoną krwawą masę z połupanymi kośćmi i porozrywanymi stawami.

Rozhuśtując krzesło, nie uzyska niezbędnej siły uderzenia. Uznała, że pozostał jeszcze tylko jeden skuteczny sposób, ale nie bardzo jej się podobał.

Spojrzała na stojący na kominku zegar. Od kiedy ostatni raz na niego patrzyła, upłynęły tylko dwie minuty.

Dwie minuty to nic, jeśli miała czas do północy, ale i zarazem niewybaczalna strata czasu, jeśli Vess był już w drodze do domu. Może właśnie w tej chwili skręca z drogi publicznej i przez bramę wjeżdża na swój prywatny podjazd. Może cholerny skurwysyn oszukał ją, że nie będzie go do północy, a tymczasem wraca chyłkiem wcześniej, żeby...

Chyna piekła właśnie wielki bochen paniki, wyrośnięty i puszysty, i gdyby sobie pozwoliła na zjedzenie choćby jednego kęsa, z pewnością by się nim zadławiła. Nie może sobie na to pozwolić. Panika to tylko strata czasu i energii.

Musi zachować spokój.

Aby się pozbyć krzesła, musi użyć swego ciała jak pneumatycznego młota, jednak to oznaczało znowu ból. Już i tak ją wszystko bolało, ale wiedziała, że to, co dopiero miała przed sobą, będzie znacznie gorsze, i bardzo się tego bała.

Z pewnością musi być jakiś inny sposób.

Stała przez chwilę, wsłuchując się w bicie własnego serca i głuche tykanie stojącego na kominku zegara.

Gdyby najpierw poszła na górę, może by jednak znalazła tam telefon i mogła zadzwonić na policję? Tam będą wiedzieli, jak sobie poradzić z dobermanami. Będą mieli klucze i wyswobodzą ją z kajdanek. Uwolnią też Ariel. Za sprawą tego jednego telefonu pozbędzie się wszystkich trosk.

Ale w głębi duszy - i tu znów przyszła jej z pomocą stara przyjaciółka, intuicja - wiedziała, że na górze również nie znajdzie telefonu. Edgler Vess był niezawodny w swojej dokładności. Telefon działał, kiedy przebywał w domu, ale nigdy wtedy, gdy go nie było. Niewykluczone, że za każdym razem wyjeżdżając wyłączał aparat i zabierał go ze sobą.

Skrępowana, obciążona krzesłem, wchodząc na górę mogłaby się narazić na niebezpieczny upadek. Jeszcze większe niebezpieczeństwo groziłoby jej, gdyby nie znalazłszy telefonu zaczęła schodzić na dół. Nie mówiąc o stracie cennego czasu, jaką by to spowodowało.

Odwróciła się tyłem do ściany, odeszła na odległość jakichś dwóch metrów, zatrzymała się i zamknęła oczy, żeby zebrać odwagę.

Mogłoby się zdarzyć, że jeden ze szczebli w oparciu krzesła pęknie i pociągnięty łańcuchem przejdzie przez poduszkę albo ją ominie i ostrym końcem przebije Chynie wnętrzności.

Znacznie bardziej prawdopodobne jednak, że dozna urazu kręgosłupa. Jeśli cały impet uderzenia pójdzie na dolną część krzesła, to jego nogi wbiją się w jej nogi, a górna część początkowo się od niej odsunie, ale później trafi ją rykoszetem w kark albo w szyję. Szczeble oparcia były umocowane pomiędzy siedzeniem i solidnym półkolistym sosnowym zagłówkiem, który mógł jej wyrządzić poważną krzywdę, gdyby ją z odpowiednią siłą uderzył w kręgi szyjne. Skończyłaby wtedy na podłodze, przywalona krzesłem i łańcuchami, sparaliżowana od szyi w dół.

Nie, zbyt wiele czasu poświęca na rozważanie najróżniejszych wariantów wydarzeń, sprowadzając je do absurdu przez mnożenie wersji, które mogły przybrać niekorzystny dla niej obrót. Ale był to skutek nieszczęśliwego dzieciństwa - wiecznego ukrywania się pod łóżkami w oczekiwaniu na zakończenie kłótni czy pijaństwa.

Kiedy miała siedem lat, jej matka mieszkała przez jakiś czas z mężczyzną imieniem Zack i kobietą Memphis w ruderze na farmie pod nowym Orleanem. Pewnej nocy pojawiło się tam dwóch mężczyzn ze styropianową chłodziarką i Memphis zabiła ich obu, jednego po drugim, w niecałe pięć minut po przybyciu. Goście siedzieli w kuchni przy stole. Jeden z nich rozmawiał z Chyną, drugi otwierał butelkę piwa, kiedy Memphis wyciągnęła z lodówki spluwę i wygarnęła do nich tak szybko, że ten drugi nie zdążył się nawet schylić, nim oberwał prosto w twarz. Chyna, zwinna i szybka jak jaszczurka, błyskawicznie umknęła, przekonana, że Memphis zwariowała i za chwilę pozabija ich wszystkich. Ukryła się w sianie na stryszku stodoły. Podczas tej godziny, która upłynęła, nim ją dorośli znaleźli, tyle razy wyobraziła sobie swoją zmasakrowaną pociskiem twarz, że każdy przywołany obraz - nawet Puszczy, do której nie mogła uciec - był w odcieniach mokrej czerwieni.

Ale przeżyła tę noc. Tę i wiele następnych. Wieczność.

I to też przeżyje albo umrze próbując się uratować.

Nie otwierając oczu, rzuciła się do tyłu tak szybko, jak jej na to pozwalały kajdany nóg. Mimo całego strachu, jaki odczuwała, wiedziała, że przedstawia sobą śmieszny widok: żeby bowiem nabrać odpowiedniej prędkości, musiała najpierw rozpaczliwie suwać nogami, po czym ryzykując kontuzję kręgosłupa i drobiąc małymi dziecięcymi kroczkami rzucić się na ścianę. A w tym nie było już nic śmiesznego.

Kiedy zgięta wpół, próbując unieść nogi krzesła, które miały wziąć na siebie pierwszy najsilniejszy cios, ponownie rzuciła się na ścianę, usłyszała trzask i jednocześnie poczuła, jak nogi krzesła boleśnie wbijają jej się w łydki. Poleciała do przodu i wtedy górna część krzesła, tak jak to przewidziała, walnęła ją w szyję. Padła na kolana na kamiennym palenisku, po czym przewróciła się razem z krzesłem, które ją nakryło, sprawiając ból w tylu miejscach, że nawet nie próbowała ich liczyć.

Mając w dalszym ciągu skrępowane nogi, bez uchwycenia się jakiegoś sprzętu nie mogła nawet marzyć o wstaniu. Podczołgała się więc do najbliższego fotela i jęcząc z bólu jakoś się w końcu dźwignęła.

Ból nie sprawiał jej takiej przyjemności, jaką rzekomo znajdował w nim Vess, ale nie zamierzała się nad sobą rozczulać. Przynajmniej mogła się czołgać i wstać. A więc obeszło się bez uszkodzenia kręgosłupa. Lepiej czuć ból, niż nie czuć nic.

Nogi krzesła i drążki stabilizujące sprawiały wrażenie nie tkniętych, choć uderzenie musiało je nieco osłabić.

Startując tym razem z odległości około dwudziestu pięciu centymetrów od ściany, usiłowała walnąć nogami krzesła pod podobnym kątem co poprzednio. Jej wysiłki zostały nagrodzone wyraźnym trzaskiem pękającego drewna, chociaż w uszach Chyny zabrzmiało to jak odgłos łamanych kości.

Gdzieś wewnątrz ciała poczuła gwałtowną eksplozję bólu, ale oparła się jej z desperacką determinacją.

Tym razem nie straciła równowagi. Powłócząc nogami, ruszyła do przodu. Nie przystanąwszy nawet dla nabrania tchu, w dalszym ciągu zgarbiona, by nogi krzesła wzięły na siebie największy impet uderzenia, znów rzuciła się do tyłu na kamienną ścianę.

Ocknęła się leżąc twarzą do podłogi przed paleniskiem kominka. Uświadomiła sobie, że przez minutę czy dwie musiała być nieprzytomna.

Dywan był zimny i falujący jak woda, Chyna jednak nie płynęła, tylko migotała na jego pomarszczonej powierzchni, jak miedziane błyskotki światła słonecznego albo ciemne odbicie chmury.

Z tyłu głowy czuła straszliwy ból. Musiała się o coś uderzyć.

Ale nie myślała o swoim bólu, po prostu godziła się z tym, że jest tylko cieniem chmury sunącym po lustrzanej powierzchni rzeki, niematerialnym jak szemrzące wzory na wodzie, przemijającym, płynnym i chłodnym, przemijającym, przemijającym.

Ariel. W piwnicy. Pośród czujnych lalek.

Jestem twoją strażniczką.

Jakimś cudem zdołała się podnieść na ręce i kolana.

Z frontowego ganku doszedł do niej głuchy stukot psich łap.

Kiedy wstała przytrzymując się fotela, spojrzała w okno z nie zaciągniętą zasłoną. Oparte o parapet przednimi łapami, wpatrywały się w nią dwa dobermany; ich oczy, w których odbijało się łagodne żółte światło lampy, płonęły bursztynowo.

Pod kamienną ścianą leżała noga od krzesła. Jej górna, grubsza część, w miejscu, w którym była przytwierdzona do siedzenia, jeżyła się drzazgami. Sterczał z niej pod kątem prostym drążek mocujący ją do drugiej tylnej nogi krzesła.

Na ganku jeden z psów dreptał niespokojnie, a drugi w dalszym ciągu obserwował dziewczynę.

Chyna przełożyła górny łańcuch przez sztachetki w oparciu na lewą stronę, prawą rękę przesuwając za głową, żeby lewej stworzyć jak największy luz. Potem sięgnęła w dół po lewej stronie pod masywnym siedzeniem krzesła, starając się namacać nogi. Lewej tylnej brakowało - prawdopodobnie była to ta, która leżała pod ścianą. Z lewej przedniej nogi w dalszym ciągu sterczał drążek stabilizujący, ale już teraz nie łączył się z niczym i łańcuch się z niego ześliznął.

Kiedy Chyna przesunęła górny łańcuch w prawo, żeby móc również drugą rękę wsunąć pod krzesło, stwierdziła, że pozostała tylna noga lekko się chwieje. Zaczęła ją ciągnąć, pchać i skręcać, próbując wyłamać. Jednak w tej pozycji nie mogła wiele zdziałać, poza tym noga siedziała zbyt mocno, żeby poddać się jej wysiłkom.

Przednie nogi krzesła nie były połączone drążkami stabilizującymi, więc teraz łańcuch trzymał się tylko na drążku po prawej stronie.

Chyna ponownie uderzyła w ścianę. Poczuła w całym ciele obezwładniający ból, a kiedy zobaczyła, że prawa tylna noga się nie odłamała, powiedziała głośno: „Nie, do jasnej cholery, nie”. Nie chcąc się poddać bólowi i wyczerpaniu, pokuśtykała przed siebie i znów tyłem rzuciła się na ścianę. Drewno rozłupało się z suchym trzaskiem, poodłamywane kawałki posypały się na kamienie paleniska, a dolny łańcuch opadł swobodnie z głośnym brzękiem. Chyna, zgięta wpół, niemal całkowicie zamroczona i wypełniona jakąś wirującą ciemnością, wsparła się o tył wielkiego skórzanego fotela. Robiło jej się słabo z bólu i strachu na myśl o tym, jaką krzywdę mogła sobie wyrządzić, wyobrażała sobie pouszkadzane kręgi i wewnętrzny krwotok.

Skrzyp-skrzyp-skrzyp.

Jeden z psów znowu drapał pazurami po szybie.

Skrzyp-skrzyp.

A ona nie była jeszcze wolna. Łańcuch wciąż łączył ją z górną częścią krzesła.

Szczebelki pomiędzy zwieńczeniem oparcia i siedzeniem były cieńsze od drążków stabilizujących pomiędzy nogami krzesła, więc powinny się szybciej połamać. Nie mogła nic poradzić na to, że za każdym uderzeniem nogi krzesła waliły ją bezlitośnie pod kolana i z tyłu w uda, ale przynajmniej w tej części operacji poduszka z gąbki znajdująca się pomiędzy nią a szczebelkami powinna jej zapewnić jakąś ochronę.

Palenisko kominka tkwiło pośród dwóch ogromnych, sięgających od podłogi do sufitu kamiennych pilastrów, które podtrzymywały również piętnastocentymetrowej grubości belkę z laminowanego klonu, która służyła za gzyms kominka. Obydwa pilastry były półkoliste i Chyna doszła do wniosku, że promień krzywizny pomoże skoncentrować siłę uderzenia na jednym czy dwóch szczebelkach, zamiast na czterech.

Odsunęła z drogi ciężki kozioł na bierwiona i mosiężny stojak z przyrządami kominkowymi. Wysiłek ten przyprawił ją o zawrót głowy i mdłości, a dotkliwy ból odezwał się w stu miejscach jednocześnie.

Przestała się już zastanawiać nad tym, co robi. Po prostu robiła to - bez zbierania odwagi, namysłu czy kalkulacji, wiedziona jedynie ślepą determinacją.

Tym razem się nie pochylała: całkowicie wyprostowana, uderzyła tyłem w pilaster. Poduszka oparcia w pewnym stopniu zamortyzowała uderzenie, ale niewystarczająco. Chyna miała tyle kontuzji, zwichnięć i stłuczeń, że tak silne uderzenie musiałoby się okazać katastrofalne nawet wtedy, gdyby było podwójnie zamortyzowane - podziałałoby jak stuknięcie kauczukowego młoteczka dentystycznego w zepsuty ząb przed leczeniem przewodowym. W tej chwili niemal każdy staw w jej ciele przypominał taki zepsuty ząb. Ale postanowiła dalej próbować bojąc się, że wszystkie te bolesne miejsca zaczną pulsować jednocześnie, że ten ból rzuci ją na podłogę, z której już nigdy się nie pozbiera. Jej rezerwy sił były na ukończeniu, kończył się także jej czas. Jęcząc z rozpaczy w przewidywaniu bólu, rzucała się tyłem na kamienny pilaster. Krzyczała, gdy cały szkielet grzechotał w niej jak kości do gry w kubku, ale zaraz potem taranowała pilaster znowu i znowu, z trzaskiem łamanego drewna i krzykiem, przerażona własnymi wrzaskami, podczas gdy psy pożądliwie skomlały pod oknem.

A potem jak poprzednio ocknęła się, leżąc twarzą do podłogi, nie pamiętając, jak do tego doszło, wstrząsana gwałtownymi skurczami, nie mając czym wymiotować i dławiąc się goryczą, którą czuła w gardle, z pięściami zaciśniętymi na samą myśl o porażce - mała, żałosna i rozdygotana.

Jednak drżenie powoli ustępowało. Dywan znowu zaczął falować, przyjemnie chłodny w dotyku, i Chyna stała się cieniem chmury na powierzchni szybko płynących wód. Opromieniony słońcem cień i niezmierzone masy wód płynęły w tym samym kierunku, zawsze w tym samym, szybkie i jedwabiste, ku krańcom świata, a potem dalej w próżnię, płynęły i płynęły.


Rozdział 9



Obudziła się z koszmarnego snu o zamrożonych w lodówce spluwach i wybuchających głowach, spodziewając się widoku psów, ale nigdzie ich nie dostrzegła. Była sama w living-roomie i wszędzie panowała cisza. Dobermany nie biegały już po ganku, a kiedy wreszcie zdołała unieść głowę, nie zobaczyła ich także przez okno.

Z pewnością nadal znajdowały się na zewnątrz, lecz spokojniejsze już teraz, pewne, że ich szansa wkrótce nadejdzie. Obserwowały okna i drzwi i szykowały się na to, by zobaczyć jej twarz, usłyszeć zgrzyt zasuwy, pisk zawiasów.

Była tak straszliwie obolała, że dziwiła się, jakim cudem odzyskała przytomność. A co jeszcze dziwniejsze, miała zupełnie jasną głowę.

Ale oprócz cierpień wywołanych kontuzjami kości i mięśni dokuczało jej również coś innego - choć tego bolesnego ucisku mogła się łatwo pozbyć, oszczędzając sobie nawet męki ruszania się z miejsca.

- Nie, do cholery - mruknęła siadając.

Podnosząc się na nogi, poruszyła obrażenia, które pozostawały uśpione, dopóki leżała, ale ożyły, gdy tylko zaczęła wstawać: obtłuczenia kości, siniaki. Niektóre z nich okazały się tak bolesne, że zastygała w pół ruchu, nie mogąc złapać tchu, kiedy już jednak zdołała stanąć, wiedziała, że żaden ból nie jest dość straszny, by ją unieruchomić. I mimo że ciężar wszystkich cierpień razem był przerażający, wiedziała, że to jej nie złamie.

Nie musiała już dłużej dźwigać ciężkiego krzesła, które leżało teraz w kawałkach i drzazgach dokoła niej.

Według stojącego na kominku zegara była za trzy minuty ósma, co ją zaniepokoiło. Kiedy ostatnio patrzyła na zegar, wskazywał dziesięć po siódmej. Nie potrafiła określić, ile czasu zajęło jej uwalnianie się od krzesła, ale podejrzewała, że leżała nieprzytomna przez jakieś pół godziny, może dłużej. Jej twarz obeschła już z potu, a włosy na karku pozostały ledwie wilgotne, więc prawdopodobnie oceniła ten czas właściwie. Poczuła się słaba i niepewna.

Jeśli Vess mówił prawdę, do jego przyjścia pozostały cztery godziny. Ale ile miała jeszcze do zrobienia! Cztery godziny mogło okazać się za mało.

Usiadła na brzegu sofy. Uwolniona od ciężkiego sosnowego krzesła, teraz przynajmniej była w stanie sięgnąć do stalowego karabińczyka, którym do krótkiego łańcucha łączącego kajdanki jej nóg był przyczepiony dłuższy łańcuch, przepleciony jeszcze niedawno przez szczebelki oparcia krzesła i omotany wokół nogi stołu. Bez trudu więc pozbyła się tego łańcucha.

Nogi jednak dalej miała skute i idąc do schodów musiała nimi szurać.

Zapaliła światło i zaczęła mozolnie wspinać się po wąskich stopniach, stawiając najpierw lewą nogę, a potem dostawiając do niej prawą. Posuwała się bardzo powoli.

Trzymała się poręczy obydwiema rękami, bo chociaż pozbyła się już krzesła, które nie pozwalało zachować jej równowagi, ciągle jeszcze miała spętane nogi i często się potykała.

Za podestem, w połowie drugiej kondygnacji schodów, wszystkie niedole naraz - bóle, lęk przed upadkiem i nieznośne parcie na pęcherz - sprawiły, że zgięła się wpół w ostrym ataku skurczów brzucha. Uczepiona poręczy, jęcząc cicho, oblana zimnym potem, oparła się o ścianę. Była przekonana, że zemdleje, stoczy się na dół i skręci kark.

Skurcze jednak minęły i Chyna podjęła wspinaczkę, która wkrótce zaprowadziła ją na piętro.

Zapaliła światło w korytarzu i spostrzegła troje drzwi. Drzwi na lewo i na prawo były zamknięte, ale trzecie, na końcu korytarza, stały otworem, zapraszając do łazienki.

Znalazłszy się w środku, mimo kajdanek zdołała trzęsącymi się rękami odpiąć pasek i guziki spodni, otworzyć zamek błyskawiczny i zsunąć dżinsy i majtki. Kiedy usiadła, chwycił ją nowy atak skurczów, znacznie silniejszy od poprzedniego. Tam w kuchni, przy stole, nie chciała się zmoczyć, tak jak sobie tego życzył Vess, nie dała się sprowadzić do tego poziomu bezradności. A teraz nie mogła oddać moczu, mimo że tak bardzo tego chciała, tak bardzo potrzebowała. Zapewne był to skutek długotrwałego wstrzymywania moczu; takie rzeczy się zdarzały. Bolesne skurcze wzmogły się nagle jakby na potwierdzenie jej domysłów. Czuła się tak, jakby jej ktoś przepuszczał wnętrzności przez wyżymaczkę, po czym - ni z tego, ni z owego - wszystko ustało i nadeszła upragniona ulga.

Ku swemu zdumieniu usłyszała własne słowa:

- Chyna Shepherd, nietknięta i żywa, zdolna do sikania. - A potem zaczęła jednocześnie śmiać się i szlochać - nawet nie z ulgi, ale z jakiegoś przewrotnego poczucia tryumfu.

Uwolnienie się od stołu, roztrzaskanie i pozbycie się krzesła przy jednoczesnym niezmoczeniu majtek wydało jej się aktem wytrwałości i odwagi, który mogła porównać tylko z postawieniem stopy na Księżycu przez pierwszych astronautów, z brnięciem poprzez oślepiające śnieżyce do bieguna z admirałem Perrym czy ze zdobywaniem plaż Normandii podczas drugiej wojny światowej. Śmiała się aż do łez, nie opuszczało jej poczucie tryumfu, i mimo że zdawała sobie sprawę, jak bardzo jest on mały i żałosny, dla niej miał kolosalne znaczenie.

- Zgnij w piekle - powiedziała pod adresem Edglera Vessa mając nadzieję, że będzie mogła powiedzieć mu to w oczy, nim pociągnie za spust i nafaszeruje go ołowiem.

Od walenia krzesłem czuła tak wielki ból w plecach, zwłaszcza nisko, w okolicy nerek, że kiedy skończyła siusiać, odwróciła się, żeby sprawdzić, czy w muszli klozetowej nie ma krwi. Z ulgą stwierdziła, że jej mocz jest zupełnie czysty.

Spojrzenie w lustro nad umywalką przyprawiło ją o szok. Krótkie włosy miała zmierzwione i mokre od potu. Prawa strona twarzy, wzdłuż żuchwy, robiła wrażenie umazanej fioletowym atramentem, ale kiedy Chyna jej dotknęła, okazało się, że jest to przedłużenie sińca, który rozlewał się na cały bok szyi po tej stronie. Tam gdzie nie było sińca czy brudu, jej skóra wyglądała szaro i niezdrowo, jak po ciężkiej, przewlekłej chorobie. Prawe oko jakby w ogóle nie miało białka, spoglądało na nią ciemną źrenicą na tle ciemnej tęczówki i całe pływało w eliptycznej kałuży krwi. Obydwoje oczu - i to krwawe, i to normalne - patrzyło na nią z wyrazem nawiedzenia tak denerwującym, że odwróciła się od własnego odbicia, zdezorientowana i przerażona.

Twarz w lustrze należała do kobiety, która przegrała jakąś bitwę. Nie była to twarz zwycięska.

Chyna usiłowała natychmiast wyrzucić ze świadomości tę deprymującą myśl. Twarz, którą ujrzała, należała do osoby walczącej, nie do kogoś, kto zaledwie przeżył, ale do kogoś, kto walczył. A tacy ludzie zawsze płacą za swoją postawę cierpieniem zarówno fizycznym, jak i emocjonalnym. Bez cierpienia i męki nie ma bowiem nadziei na zwycięstwo.

Z łazienki Chyna powlokła się do drzwi po prawej stronie korytarza, które prowadziły do sypialni Vessa. Zobaczyła w niej proste, skromne meble, porządnie zaścielone łóżko przykryte beżową kordonkową narzutą. Żadnych obrazków. Żadnych bibelotów czy ozdobnych drobiazgów. Żadnych książek, pism ani gazet otwartych na krzyżówkach. Po prostu miejsce do spania, w którym się nie przebywa zbyt często.

Vess bowiem tak naprawdę żył w cierpieniu innych, w nawałnicy śmierci, w oku cyklonu, wokół którego szalały wichry.

Chyna zajrzała do szufladek nocnej szafki w poszukiwaniu broni, ale jej nie znalazła; nie znalazła również telefonu.

Obszerna garderoba miała trzy metry głębokości i stanowiła praktycznie oddzielne pomieszczenie. Na pierwszy rzut oka Chyna nie zauważyła w niej nic, co by mogło być dla niej przydatne. Z pewnością jednak znalazłaby coś pożytecznego, gdyby dobrze poszukała, może nawet starannie ukrytą broń. Ale garderoba była pełna wbudowanych szaf z półkami i szufladami wyładowanymi po brzegi, ze stertami pudeł i skrzynek. Przekopanie się przez to wszystko zajęłoby wiele godzin, a przecież miała przed sobą znacznie pilniejsze zadania.

Opróżniła na podłogę szuflady komody w sypialni, ale nie znalazła w nich nic poza skarpetkami, bielizną, swetrami, podkoszulkami i kilkoma zwiniętymi paskami. Żadnej broni.

Po przeciwnej stronie korytarza znajdował się po spartańsku urządzony gabinet. Puste ściany. Zamiast zasłon żaluzje. Na dwóch długich stołach stały dwa komputery, każdy ze swoją własną drukarką laserową. Z licznego sprzętu komputerowego kilka przedmiotów Chyna rozpoznała - inne były dla niej tajemnicą.

Między długimi stołami stało biurowe krzesło. Drewnianej podłogi nie przykrywał żaden dywan; miało to z pewnością ułatwić Vessowi poruszanie się po niej.

Szary, nieprzytulny, czysto funkcjonalny pokój zaintrygował Chynę. Czuła, że jest to bardzo ważne miejsce. Czas był dla niej bezcenny, ale uznała, że warto by tu chwilę zabawić.

Usiadła na krześle i rozejrzała się wokół. Wiedziała, że w dzisiejszych czasach świat jest skomputeryzowany, nawet prowincja, ale tak nowoczesny sprzęt na takim odludziu wydał jej się czymś dziwnym.

Podejrzewała, że Vess jest podłączony do internetu, ale nie widziała ani telefonu, ani modemu. Zauważyła w boazerii dwa gniazdka telefoniczne - nie był podłączony do nich żaden aparat. Miała ciężki orzech do zgryzienia.

Co ten sukinsyn tutaj robił?

Na jednym ze stołów leżało sześć czy osiem notatników w kolorowych okładkach i Chyna otworzyła najbliższy. Był podzielony na pięć części, z których każda nosiła nazwę jakiejś agencji rządu federalnego. W pierwszej, zatytułowanej Dział Ubezpieczeń Społecznych, znalazła notatki Vessa, które świadczyły o tym, że metodą prób i błędów dobiera się on stopniowo do banku danych tego ministerstwa, ucząc się nimi manipulować. Druga część była zatytułowana Departament Stanu, Dział Paszportów. Sądząc z tych notatek, Vess w bardzo skomplikowany i przemyślny sposób próbował dostać się do skomputeryzowanego systemu danych Działu Paszportów tak, by nie zostać nakrytym.

Najwyraźniej, przynajmniej częściowo, były to przygotowania na wypadek, gdyby pewnego dnia w jego „zabójczym awanturnictwie” powinęła mu się noga i potrzebował nowych tożsamości.

Chyna jednak nie wierzyła, by jedynym celem tych manipulacji Vessa była zmiana własnych danych czy zdobywanie fałszywych tożsamości. Dręczyło ją przeczucie, że w tym pomieszczeniu mogą się znajdować informacje mające żywotne znaczenie dla jej przetrwania - ale nie wiedziała, gdzie ich szukać.

Odłożyła notatnik i obróciła się na krześle do drugiego komputera. W jednym końcu pod stołem stała dwuszufladowa szafka na dokumenty. Otworzyła górną szufladę i zobaczyła w niej wiszące archiwum typu Pendaflex z teczkami opatrzonymi niebieskimi przywieszkami, każda z nazwiskiem i imieniem.

Teczki zawierały dwukartkowe dossier poszczególnych funkcjonariuszy policji i po paru minutach przeglądania papierów Chyna zorientowała się, że są to zastępcy szeryfa hrabstwa, w którym znajdował się dom Vessa. Były to najważniejsze dane na temat samych funkcjonariuszy plus informacje o ich rodzinach i życiu osobistym. W każdej teczce znajdowała się kserograficzna odbitka zdjęcia z dowodu tożsamości.

Czyżby ten psychopata miał jakiś cel w kolekcjonowaniu informacji o wszystkich lokalnych policjantach na wypadek, gdyby popadł z nimi w konflikt? Taki wysiłek wydawał się nadmierny nawet jak na pedanta w rodzaju Edglera Vessa - jednak przecież właśnie nadmiar był fundamentem jego życiowej filozofii.

Dolna szuflada również zawierała teczki. I tu na przywieszkach, tak jak w górnej, znajdowały się nazwiska - ale tylko nazwiska.

W pierwszej teczce, oznaczonej hałasem ALMES, Chyna znalazła powiększenie kalifornijskiego prawa jazdy atrakcyjnej młodej blondynki, Mii Lorindy Almes. Sądząc z wyjątkowej czystości kopii, nie była to kserograficzna odbitka oryginalnego prawa jazdy, ale wynik transmisji danych cyfrowych z linii telefonicznej poprzez komputer, wydrukowanych na wysokiej jakości drukarce laserowej.

Poza tym w teczce znajdowało się sześć kolorowych zdjęć Mii Lorindy Almes wykonanych polaroidem. Dwa pierwsze były zbliżeniami zrobionymi każde pod innym kątem. Dziewczyna była bardzo piękna. I przerażona.

Szuflada najwyraźniej pełniła funkcję „brulionu” Edglera Vessa.

I jeszcze cztery polaroidowe zdjęcia Mii Almes.

Nie patrz.

Kolejne dwie fotki przedstawiały całą postać. Na obu Mia była naga i zakuta w kajdanki.

Chyna zamknęła oczy. Ale po chwili je otworzyła. Musiała patrzeć, może dlatego, że postanowiła już nigdy przed niczym się nie chować i nie uciekać.

Na piątym i szóstym zdjęciu młoda kobieta była martwa, a na ostatnim pozbawiona twarzy, jakby ją odstrzelono albo odcięto.

Teczka wypadła Chynie z rąk, fotografie z szelestem rozsypały się po podłodze. Ukryła twarz w dłoniach.

Nie próbowała pozbyć się potwornego widoku z fotografii. Usiłowała oddalić od siebie natrętnie powracające wspomnienie sprzed dziewiętnastu lat z domu na farmie pod Nowym Orleanem, gdzie przyszło dwóch mężczyzn ze styropianową chłodziarką, a kobieta imieniem Memphis wyjęta z lodówki spluwę i z zimną precyzją oddała dwa strzały.

Pamięć jednak zawsze potrafi postawić na swoim.

Tamci mężczyźni już poprzednio robili interesy z Zackiem i Memphis i tym razem przyszli kupić narkotyki. Chłodziarka była wyładowana studolarowymi banknotami. Może Zack nie miał obiecanej partii towaru, a może on i Memphis potrzebowali więcej pieniędzy, niż mogli uzyskać ze sprzedaży, obojętne zresztą, jakie były powody - dość, że postanowili rozwalić obu mężczyzn.

Chyna ukryła się wtedy na stryszku stodoły w sianie, przekonana, że Memphis pozabija ich wszystkich. Kiedy Anna i Memphis ją znalazły, nie chciała wyjść. Ale miała zaledwie siedem lat i nie mogła nic zrobić. Przy akompaniamencie pohukiwania spłoszonych sów, które zrywały się z krokwi, kobiety wywlokły Chynę z pełnego mysich bobków siana i zaniosły do domu.

Do tej pory Zack zdążył już zniknąć z ciałami, a Memphis zabrała się za sprzątanie krwi, podczas gdy Anna usiłowała zmusić Chynę do napicia się whisky. Ale Chyna broniła się przed alkoholem, zaciskając usta. Jesteś jak kupa galarety - powiedziała Anna. - Przestań się wreszcie mazać. Jeden łyk whisky ci nie zaszkodzi. Uwierz mamie, dzieciaku, to ci jest teraz naprawdę potrzebne. Łyk dobrej whisky spędzi ci gorączkę, bo masz teraz coś w rodzaju gorączki. Prędzej, ofiaro, przecież to nie trucizna. Tylko się nie maż, ty mały gnojku! Albo to szybko wypijesz, albo zatkam ci nos, a Memphis wleje ci whisky do ust, kiedy je otworzysz dla nabrania tchu. Wolisz tak? No więc Chyna wypiła whisky, a potem jeszcze trochę z mlekiem, kiedy matka uznała, że było za mało. Alkohol ją zamroczył i wprawił w dziwny stan, ale nie uspokoił.

Dorosłym jednak wydała się spokojniejsza, ponieważ jak przystało na małego wytrawnego wędkarza, nawinęła swój strach na wewnętrzny kołowrotek i schowała głęboko, tak żeby go nikt nie widział. Już w wieku lat siedmiu zaczynała rozumieć, że okazywanie strachu jest niebezpieczne, ponieważ inni widzą w nim objaw słabości, a na tym świecie nie ma dla słabych miejsca.

Później, wieczorem, wrócił Zack i w jego oddechu też czuło się whisky. Był w nastroju wylewnym i zabawowym i mówił ochrypłym głosem. Podszedł prosto do Chyny, uściskał ją, pocałował w policzek i wziął za ręce, usiłując skłonić, by z nim zatańczyła. Kiedy ten cholerny sukinsyn, Bobby, był tu ostatnim razem - powiedział - to już po sposobie, w jaki patrzył na Chynę, widziałem, że jest napalony na małe dziewczynki. Prawdziwy zboczeniec. Jak tu dzisiaj wszedł, to mu na jej widok język wisiał do kolan! Mogłabyś, Memphis, cholernemu świrusowi kilka razy strzelić w łeb, a on by nie zauważył. Bobby był znajomym Zacka i Memphis, siedział wtedy przy stole w kuchni i rozmawiał z Chyną. Wpatrzony w nią pięknymi szarymi oczyma, zwracał się do niej w sposób, w jaki niewielu dorosłych rozmawia z dziećmi: pytał, czy woli kociaki, czy szczeniaki i czy jak dorośnie, będzie sławną gwiazdą filmową, pielęgniarką, lekarką czy jeszcze czymś innym, i wtedy Memphis wstała i zabiła go strzałem w głowę. Gapiąc się na naszą małą Chynę, na to, jak jest ubrana - powiedział Zack podniecony - Bobby zupełnie zapomniał, że ktokolwiek poza nią jest jeszcze w kuchni. Noc była upalna i wilgotna i przed przyjściem gości matka przebrała Chynę z szortów i trykotowej koszulki w żółty kostium bikini. Ale włóż same majtki, dziecko, bo w taką pogodę dostaniesz porażenia słonecznego” - powiedziała. Mimo że Chyna miała dopiero siedem lat, była wystarczająco duża, żeby czuć się skrępowana chodzeniem bez staniczka, chociaż nie bardzo wiedziała dlaczego. Chodziła naga do pasa jako sześcioletnia dziewczynka jeszcze w ubiegłym roku, a noc rzeczywiście była parna i gorąca. Kiedy Zack powiedział, że to, w jaki sposób była ubrana, miało coś wspólnego z zachowaniem Bobbyego, nie zrozumiała, co miał na myśli. W kilka lat później, kiedy już zrozumiała, zapytała o to matkę. Anna roześmiała się wtedy i powiedziała: Och, kochanie, nie czepiaj się. W życiu radzimy sobie używając tego, co mamy, a my, dziewczyny, mamy przede wszystkim ciało. Było wtedy miło na ciebie popatrzeć. Mam nadzieję, że biedny stary dureń nigdy cię nie tknął, co? Po prostu chciał się wtedy na ciebie trochę pogapić, a Memphis zaraz złapała za spluwę. Nie zapominaj, kochanie, że do tego jesteśmy stworzone i że przez jakiś czas nieźle nam się z tego żyło. Chyna miała ochotę powiedzieć: „Ale ty mnie wykorzystywałaś, posadziłaś mnie wtedy dokładnie naprzeciwko niego, żebym widziała, jak jego głowa rozpada się na kawałki, a ja miałam przecież dopiero siedem lat!

Teraz, po tych wszystkich latach, w pokoju do pracy Edglera Vessa, wciąż jeszcze słyszała huk wystrzału i widziała, jak twarz Bobbyego eksploduje. Nie miała pojęcia, jakiej broni użyła Memphis, ale amunicja musiała być dużego kalibru, pocisk dum-dum, z wydrążoną ołowianą częścią wierzchołkową, wybuchający natychmiast w zetknięciu z przeszkodą i powodujący straszliwe obrażenia.

Odjęła ręce od twarzy i spojrzała na otwartą szafkę na dokumenty. Vess używał trzech formatów teczek ze schodkowanym systemem oznaczeń, więc bez trudu mogła przeczytać wszystkie nazwiska wzdłuż całej szuflady. Znacznie głębiej niż ALMES dostrzegła nazwisko TEMPLETON.

Zamknęła nogą szufladę.

W tym pomieszczeniu znalazła aż za wiele, ale nic, co mogłoby jej się przydać.

Zanim zeszła na dół, pogasiła wszystkie światła.

Jeśli Vess wróci wcześniej, zanim ona zdąży uciec z Ariel, zapalone światła uprzedzą go, że coś jest nie w porządku. Ciemność natomiast uspokoi go i kiedy przekroczy próg, Chyna może mieć ostatnią szansę, żeby go zabić.

Miała jednak nadzieję, że do tego nie dojdzie. Mimo całego fantazjowania o tym, jak to pociąga za spust, wygarniając do Vessa, wolałaby uniknąć ponownej z nim konfrontacji, nawet gdyby znalazła broń, sama ją naładowała i osobiście sprawdziła, czy wypali. Bardzo chciała przeżyć i była człowiekiem czynu, ale Vess ją przerastał - nieosiągalny jak gwiazdy, był czymś, co przyszło z wysokich ciemności. Nic mogła mu w niczym sprostać i nie życzyła sobie kolejnej okazji do tego, by się o tym przekonać.

Kuśtykając po jednym schodku i przytrzymując się poręczy, najszybciej jak tylko mogła zeszła do living-roomu. Przy nie zasłoniętym oknie nie było dobermanów.

Zegar na kominku pokazywał dwadzieścia dwie po ósmej i nagle czas zaczął przypominać Chynie sanie na oblodzonym zboczu, z każdą chwilą nabierające szybkości.

Zgasiła lampę i powlokła się do kuchni. Tu zapaliła świetlówki tylko dlatego, żeby się nie przewrócić i nie pokaleczyć potłuczonym szkłem.

Na kuchennym ganku też nie było psów. U okna czekała jedynie noc.

Wchodząc do pozbawionej okien pralni, zgasiła światło w kuchni i zamknęła za sobą drzwi.

Ruszyła na dół do piwnic, do warsztatu i szaf, które widziała tam wcześniej.

W wysokich szafach ze szparami wentylacyjnymi w drzwiach znalazła puszki farby i lakieru, pędzle, płachty plastiku do zabezpieczania mebli przy malowaniu, poskładane tak precyzyjnie, jakby były prześcieradłami z najcieńszego płótna. Jedna z szaf była całkowicie wypełniona grubymi podkładkami, z których zwisały czarne skórzane paski z chromowanymi klamerkami. Chyna nie miała pojęcia, do czego mogłyby służyć, zostawiła je więc w spokoju. W ostatniej szafie Vess trzymał elektronarzędzia, w tym także wiertarkę.

W jednej z szuflad dużej szafy na kółkach znalazła ogromną kolekcję wierteł w trzech przezroczystych plastikowych pudełkach. Były tam również ochronne gogle z pleksiglasu.

Za warsztatem znajdował się ośmiogniazdkowy rozgałęziacz, ale niżej było także podwójne gniazdko elektryczne, znacznie dla Chyny przydatniejsze, pozwalało jej bowiem siedzieć na podłodze.

Ponieważ wiertła były oznaczone tylko pod względem rozmiaru, przyjęła, że są przeznaczone do drewna i że raczej nie przewiercą stali. Ale nie zamierzała przewiercać stali na wylot; chciała tylko rozwiercić zamki w kajdankach u nóg tak, żeby móc je otworzyć.

Wybrała wiertło, które rozmiarem pasowało do zamka, i założyła do wiertarki. Kiedy trzymając narzędzie oburącz, nacisnęła spust, wiertarka wydała ostry pisk. Spiralna część wiertła zaczęła się obracać z taką szybkością, że nacięcia stały się niewidoczne i tak gładkie i niegroźne, jak sam trzonek.

Chyna puściła włącznik, odłożyła wiertarkę i wzięła gogle do ręki. Świadomość, że przed nią używał ich Vess, podziałała na nią deprymująco. Spodziewała się, że wszystko, co w nich zobaczy, będzie wykrzywione, jak gdyby cząsteczki soczewek zostały przetworzone magnetyczną siłą, z pomocą której Vess przybliżał swoim oczom wszystkie widoki świata.

Ale to, co widziała przez gogle, niczym się nie różniło od tego, co widziała bez nich, chociaż oczywiście jej pole widzenia ograniczały ramki.

Ponownie ujęła oburącz wiertarkę i wetknęła czubek wiertła w zamek lewej szekli. Kiedy nacisnęła włącznik, stal zaczęła trzeć o stal z przeraźliwym wizgiem. Wiertło, podrygując gwałtownie, wyskoczyło z otworu i zaraz potem ześliznęło się z szerokiej na pięć centymetrów obręczy, plując drobnymi iskrami. Gdyby Chyna nie miała szybkiego refleksu, wirujące wiertło przeszłoby przez jej stopę na wylot, zdążyła jednak puścić włącznik i wyszarpnąć wiertarkę akurat w porę, by uniknąć katastrofy.

Zamek mógł być zniszczony, ale Chyna nie miała co do tego pewności. W każdym razie kajdanki trzymały dalej.

Ponownie złapała za wiertarkę i wsadziła wiertło w otwór, naciskając mocniej niż poprzednio - tak, żeby już tym razem nie wyskoczyło. Stal zapiszczała i z miejsca tarcia wydobyły się błękitne pasemka dymu. Wibrująca szekla mimo skarpetki wywierała bolesny ucisk na kostkę. Wiertarka drgała Chynie w rękach, które z wysiłku zrobiły się zimne i mokre od potu. Nagle z otworu trysnęły metalowe wióry obsypując jej twarz i wiertło pękło, a odłamana końcówka z ostrym świstem przeleciała obok jej głowy, odbiła się od ściany, odłupała kawałek betonu i z brzękiem, jak haska pocisku, potoczyła się po podłodze.

Chyna poczuła pieczenie w lewym policzku i stwierdziła, że utkwiła w nim stalowa drzazga długości kilku milimetrów, cienka jak odłamek szkła. Szczęśliwie zdołała ją złapać paznokciami i wyciągnąć. Mała ranka mocno krwawiła; Chyna miała krew na palcach i czuła, jak ciepły strumyczek spływa jej aż do kącika ust.

Wyjęła złamane wiertło i wyrzuciła, a potem wybrała trochę grubsze i założyła do wiertarki.

Znów zaczęła rozwiercać napoczęty otwór. Obręcz na lewej kostce otworzyła się nagle ze szczękiem. W minutę później poszedł zamek na drugiej nodze.

Chyna odłożyła wiertarkę i wstała chwiejnie; każdy mięsień w jej nogach dygotał. Drżała nie z powodu bólu, jaki odczuwała w wielu miejscach, nie z powodu słabości czy głodu, ale z poczucia tryumfu, że oto oswobodziła się z kajdan, mimo że jeszcze dwie godziny temu była na dnie rozpaczy i próbowała przegryźć sobie żyły w nadgarstku. Była wolna.

W dalszym ciągu miała spętane kajdankami ręce, jednak przyszedł jej do głowy pewien pomysł, jak rozwiązać ten problem.

I chociaż stała w obliczu jeszcze wielu trudności, a powodzenie ucieczki wcale nie było pewne, jej serce przepełniała radość, kiedy się wspinała w górę. Szła już teraz po schodach normalnie, stawiając nogi na przemian i szybko, mimo słabości i drżenia bez pomocy poręczy. Weszła do pralni i tu stanęła jak wryta z ręką na gałce zamkniętych drzwi. Przypomniała sobie nagle, jak to dzisiaj rano, biegnąc dokładnie tą samą drogą, ukołysana tatta-tatta-tatta wibrującej w ścianie rury, znalazła się w kuchni oko w oko z Vessem.

Stała w progu, dopóki jej oddech nie nabrał normalnego tempa, próbując uspokoić serce, które waliło z podniecenia i wysiłku, a teraz jeszcze dodatkowo ze strachu przed Edglerem Vessem. Chwilę czekała pod drzwiami nasłuchując, lecz kiedy nie usłyszała nic więcej poza łomotem we własnych piersiach, ostrożnie przekręciła gałkę.

Zawiasy chodziły gładko i drzwi otworzyły się bezgłośnie, ukazując wnętrze kuchni tak ciemne, jak je zostawiła. Znalazła włącznik, po chwili wahania zapaliła światło i stwierdziła, że Vess wcale na nią nie czeka.

Ciekawe, czy już do końca życia będzie się wahała, zanim przestąpi jakikolwiek próg?

Z szuflady, w której wcześniej znalazła sztućce, wyjęła nóż rzeźnicki z wytartym trzonkiem z orzecha. Położyła go na blacie obok zlewozmywaka.

Z innej szafki wyjęła szklankę, napełniła ją zimną wodą z kranu i opróżniła długimi łykami, nie odejmując od ust. Jeszcze nigdy w życiu żaden napój nie wydawał jej się tak wyborny w smaku jak ta woda.

W lodówce znalazła nie rozpakowany kawałek ciasta kawowego z białym lukrem, cynamonem i orzechami. Rozerwała opakowanie i wyszarpnęła z niego ciasto. Stała nad zlewozmywakiem, jedząc żarłocznie, napychając usta, łakomie zlizując z warg lukier, podczas gdy okruchy i kawałki orzechów spadały do zlewu.

Była w dziwnym stanie ducha: to pojękiwała z rozkoszy, to powstrzymywała chichot, to dławiły ją łzy, to znów wybuchała śmiechem. Szalała w niej burza emocji. Ale to dobrze. Burze prędzej czy później przemijają i atmosfera się oczyszcza.

Tyle już miała za sobą. A tak wiele jeszcze przed sobą... Cóż, na tym w końcu polega każda podróż.

Z półki na przyprawy wzięła słoiczek z aspiryną. Wytrząsnęła na dłoń dwie tabletki, ale ich nie połknęła. Nalała kolejną szklankę wody i dopiero wtedy wzięła aspirynę, po czym ryknęła jeszcze dwie tabletki.

Zaczęła śpiewać standard Sinatry I Did It My Way*, [* Ang. „Zrobiłem to po swojemu (przyp. tłum.).] po czym dodała: I cholerną aspirynę też wzięłam po swojemu. Roześmiała się i zjadła jeszcze trochę ciasta kawowego. Na chwilę poczucie wielkiego tryumfu zawróciło jej w głowie.

Tam na zewnątrz w ciemnościach są psy - uświadomiła sobie - pieprzone hitlerowskie bestie z wielkimi zębiskami i czarnymi ślepiami rekina.

Na tabliczce do kluczy obok półki z przyprawami na jednym z czterech kołków dostrzegła kluczyki do wozu kempingowego; pozostałe kołki były puste. Ale klucze do wyciszonego pomieszczenia w piwnicach Vess z pewnością cały czas nosi przy sobie.

Wzięła nóż i nie dojedzony kawałek ciasta i gasząc za sobą w kuchni światło zeszła do piwnicy.


Czop i gniazdo.

Chyna znała te dwa tajemnicze słowa, tak jak znała wiele innych, ponieważ spotykała je jako dziewczynka w książkach C.S. Lewisa, Madelaine L’Engle, Roberta Louisa Stevensona i Kennetha Grahame’a. I za każdym razem kiedy natknęła się na takie słowo, sprawdzała je w wyszarganym broszurowym słowniku. Nie rozstawała się z tym bezcennym skarbem, wożąc go wszędzie tam, gdzie jej niespokojna matka wlokła ją ze sobą, rok po roku, aż wreszcie luźne kartki trzymały się już tylko starej taśmy klejącej, tak że niektóre definicje ledwie można było odczytać przez pożółkły celofan.

Czop. Była to nazwa ruchomej części zawiasu, która obraca się przy otwieraniu i zamykaniu drzwi.

A gniazdo to część zawiasu, w której czop się porusza.

Grube wewnętrzne drzwi dźwiękoszczelnego przedsionka chodziły na trzech zawiasach. Czopy w tych zawiasach miały lekko zaokrąglone główki, które wystawały poza brzegi gniazda o jakieś półtora milimetra.

Z szafki na kółkach Chyna wyjęła młotek i śrubokręt.

Za pomocą stołka i kawałka drewna jako dźwigni zdołała otworzyć zewnętrzne, obite warstwą wyciszającą drzwi przedsionka. Potem blisko, w zasięgu ręki, położyła na wyłożonej gumową matą podłodze nóż.

Odsunęła klapkę wizjera w wewnętrznych drzwiach i w różowawym świetle lampy zobaczyła zbiór lalek. Jedne miały oczy świetliste jak u jaszczurki, inne ciemne jak oczy dobermanów.

Ariel siedziała w ogromnym fotelu z nogami podciągniętymi do góry i wspartymi o krawędź siedzenia, z głową pochyloną i twarzą zasłoniętą przez opadające włosy. Mogłoby się wydawać, że śpi - gdyby nie zaciśnięte w pięści dłonie na kolanach.

- To tylko ja - powiedziała cicho Chyna.

Dziewczyna nie odpowiedziała.

- Nie bój się.

Ariel była tak nieruchoma, że nawet jej opadające włosy nie drgnęły.

- To tylko ja - powtórzyła Chyna.

Tym razem nie próbowała być niczyim strażnikiem ani wybawicielem.

Zaczęła od dolnego zawiasu. Łańcuch łączący górne kajdanki ledwie jej pozwalał na operowanie narzędziami. Ująwszy śrubokręt w lewą rękę, podsadziła jego ostrze pod głowicę czopa. Nie mając dostatecznej swobody ruchu, nie mogła złapać młotka za trzonek, trzymała go więc za obuch i uderzała w uchwyt śrubokrętu najmocniej, jak jej na to pozwalała długość łańcucha. Na szczęście zawias był dobrze naoliwiony i za każdym uderzeniem młotka czop unosił się wyżej w gnieździe. W pięć minut później, mimo pewnego oporu trzeciego czopu, poddał się najwyższy zawias.

Gniazda zawiasów składały się z nałożonych jeden na drugi pierścieni stanowiących część okucia przymocowanego do framugi drzwi od ich wewnętrznej strony. Pierścienie te rozsunęły się nieco, gdy zabrakło czopa, który je dotychczas trzymał.

Teraz drzwi trzymały się jedynie na dwóch zamkach po prawej stronie, ale oczywiście dwuipółcentymetrowe sztywne rygle nie mogły chodzić jak zawiasy. Chyna zaczęła ciągnąć grube, obite materiałem wyciszającym drzwi za pierścienie zawiasów. Początkowo wysunęły się z framugi na jakieś dwa centymetry. Winylowe powierzchnie trąc o siebie wydały głośne skrzypienie. Chyna chwyciła palcami za wystającą krawędź i szarpnęła tak mocno, że zobaczyła wszystkie gwiazdy: ból w spuchniętym palcu odezwał się z nową siłą. Jej wysiłek został jednak nagrodzony ostrym zgrzytem mosiężnych zastawek uderzających w płytki zasuwy, po którym nastąpił cichy trzask drewna, wywołany mocnym naciskiem całego zamka na futrynę. Zdwajając wysiłki, Chyna zaczęła raz po raz pociągać drzwi, otwierając je po kawałeczku, coraz szerzej, aż wreszcie, wykończona, dysząc ciężko, nie miała już siły nawet kląć.

Ciężar drzwi i pozycja zasuw zaczęły jednak działać na jej korzyść. Zamki, położone blisko siebie, jeden dokładnie nad drugim, nie były rozmieszczone równomiernie jak zawiasy, dlatego ciężkie drzwi miały tendencję do wykręcania się w płaszczyźnie poziomej, jakby owe zasuwy stanowiły oś obrotu, a większa część drzwi znajdowała się powyżej ich linii, odchylając się wskutek ciążenia na zewnątrz. Chyna, wykorzystując te naturalne siły, szarpnęła mocniej i aż westchnęła z satysfakcji, słysząc, jak drewno znów zatrzeszczało. Grube drzwi całkowicie wyskoczyły z framugi po stronic zawiasów. Teraz Chyna pociągnęła je w lewo, wskutek czego z prawej strony rygle wysunęły się z otworów.

Nagle drzwi, całkowicie już uwolnione, zaczęły na nią lecieć, zbyt ciężkie, by mogła je utrzymać i ostrożnie położyć. Szybko wycofała się do piwnicy - w samą porę, bo ciężkie drzwi runęły na podłogę przedsionka zaraz po tym, gdy się z niego wydostała.

Zastygła w bezruchu nasłuchując odgłosów, które mogłyby świadczyć o tym, że przyszedł Vess.

Po chwili wróciła do przedsionka. Przekroczyła drzwi, jakby to był most, i weszła do celi.

Nieruchome lalki obserwowały ją chytrze.

Ariel siedziała w fotelu ze spuszczoną głową, z dłońmi zaciśniętymi w pięści na kolanach, dokładnie w takiej samej pozie jak wtedy, kiedy Chyna przemawiała do niej przez wizjer. Jeśli nawet słyszała walenie młotkiem i zamieszanie, jakie po nim nastąpiło, w najmniejszym stopniu nie dała tego po sobie poznać.

- Ariel? - odezwała się Chyna.

Dziewczyna nie odpowiedziała ani nie uniosła głowy.

Chyna usiadła na stołku naprzeciwko fotela.

- Kochanie, czas iść.

Nie uzyskawszy żadnej odpowiedzi, nachyliła się i zajrzała Ariel w zasłoniętą twarz. Oczy małej były otwarte, a spojrzenie utkwione w zbielałych kostkach zaciśniętych pięści. Wargi poruszały się, jakby powierzała komuś bardzo intymne sprawy, ale całkowicie bezgłośnie.

Chyna skutymi rękami wzięła Ariel pod brodę i uniosła jej głowę. Dziewczyna nie broniła się, nie próbowała się cofać; opadające jeszcze przed chwilą włosy odsłoniły jej twarz. Mimo że znalazły się ze sobą oko w oko, Ariel patrzyła przez Chynę na wylot, jak gdyby cały świat był przezroczysty; w jej oczach, oglądających martwe, przerażające pejzaże innego świata, panował posępny chłód.

- Musimy stąd iść, zanim on wróci.

Ożywione i czujne lalki być może słuchały; Ariel najwyraźniej nie.

Obydwiema rękami Chyna rozgięła jedną z pięści dziewczyny. Jej kościste, zimne dłonie były zaciśnięte tak mocno, jakby Ariel zwisała nad przepaścią, uczepiona skały.

Chyna usiłowała rozdzielić jej palce. Marmurowe palce wyrzeźbionej pięści nie byłyby chyba bardziej oporne.

Wreszcie uniosła zimną rękę i pocałowała ją czulej niż kogokolwiek w życiu, czulej niż kiedykolwiek sama została pocałowana, po czym wyszeptała cicho:

- Chcę ci pomóc. Muszę ci pomóc, kochanie. Jeżeli nie mogę odejść z tobą, to nie ma sensu, żebym stąd w ogóle odchodziła.

Ariel nie odpowiedziała.

- Proszę cię, pozwól, żebym ci pomogła - wyszeptała znów Chyna. I dodała jeszcze ciszej: - Proszę.

Ponownie ucałowała rękę dziewczyny i tym razem poczuła, że jej palce się poruszyły. Rozgięły się częściowo, wciąż sztywne i zimne, ale nie rozluźniły w pełni, pozostały zgięte i skostniałe jak palce kościotrupa, którego stawy uległy całkowitemu zwapnieniu.

Odruch wołania o pomoc, hamowany przez paraliżujący strach, był Chynie dobrze znany. Poruszył w niej strunę współczucia i litości dla tej dziewczyny, dla wszystkich nieszczęśliwych dziewczyn, i na chwilę jej gardło zacisnęło się w skurczu tak silnym, że nie mogła przełknąć ani odetchnąć.

A potem wsunęła zakutą w kajdanki rękę w dłoń Ariel, którą przykryła drugą ręką, wstała ze stołka i powiedziała:

- Chodź, dziecino. Chodź ze mną. Jak najprędzej.

Mimo że twarz dziewczyny nadal pozostała bez wyrazu i Ariel nadal patrzyła przez Chynę z wyrazem nowicjuszki, która właśnie doznała objawienia, jednak wstała z fotela. Ale po zrobieniu dwóch kroków zatrzymała się i mimo usilnych namów Chyny nie chciała iść dalej. Być może żyła w świecie wyobraźni, w którym znalazła kruchy spokój, jakąś własną Puszczę, i nie potrafiła pojąć, że jest jeszcze jakiś inny świat, który rozciąga się dalej, poza murami jej więzienia - a skoro nie potrafiła tego pojąć, to również nic była w stanie przekroczyć jego progu.

Chyna puściła rękę Ariel. Wybrała lalkę, porcelanową piękność ze złocistymi loczkami i namalowanymi zielonymi oczyma, ubraną w błękitną sukienkę i biały fartuszek. Przycisnęła ją do piersi dziewczyny, zachęcając Ariel do przytulenia lalki. Nie wiedziała, skąd wzięła się ta cała kolekcja, ale miała nadzieję, że Ariel je lubi i że mając lalkę na pociechę chętniej opuści swoje więzienie.

Początkowo dziewczyna okazywała całkowity brak reakcji na wysiłki Chyny. Stała zjedna dłonią nadal zaciśniętą w pięść i opuszczoną, a drugą na pół rozchyloną, jak szczypce kraba. Po chwili, nie spuszczając wzroku z odległych krajobrazów, w które była zapatrzona, ujęła lalkę oburącz za nogi. Przez jej twarz, niby cień ptaka, przeleciał wyraz okrucieństwa, jednak znikł, zanim stał się wyraźnie czytelny. Obróciła się, zamachnęła lalką, jakby to był młot, i roztrzaskała porcelanową buzię o blat stołu.

Zaskoczona Chyna złapała dziewczynę za ramię i zawołała cicho:

- Nie, kochanie, nie rób tego!

Ariel wyrwała jej się i ponownie walnęła lalką o stół, jeszcze mocniej niż poprzednio. Chyna cofnęła się nie ze strachu, ale z respektu przed furią małej. Bo też był to prawdziwy atak furii, słusznego gniewu, który, choć milczący, wcale nie przypominał zwykłego wybuchu agresji autystycznego dziecka.

Dziewczyna waliła lalką o stół tak długo, aż zmiażdżona głowa odpadła, przeleciała przez pokój i odbiła się od ściany, aż odłamały się obie ręce i lalka przestała nadawać się do reperacji. Upuściła ją wtedy na podłogę i stała dygocząc z opuszczonymi wzdłuż ciała ramionami. W dalszym ciągu jednak zapatrzona w swoje Gdzieś Indziej, nie była ani trochę bliższa Chyny niż dotychczas.

Z regałów, z szafek, z ciemnych kątów pokoju lalki obserwowały wszystko uważnie, jakby ten wybuch Ariel przyprawił je o dreszczyk emocji, jakby się nim napawały niby sam Vess, gdyby tylko był obecny.

Chyna bardzo chciała objąć Ariel, ale kajdanki jej to uniemożliwiały. Zamiast tego dotknęła więc policzka dziewczyny i pocałowała ją w czoło.

- Ariel, nietknięta i żywa - wyszeptała.

Ariel, sztywna i rozdygotana, ani się przed nią nie cofnęła, ani się do niej nie przytuliła. Stopniowo jej drżenie ustępowało, ale może ustępowałoby tak samo, gdyby Chyny nie było.

- Potrzebna mi jest twoja pomoc - błagała Chyna. - Jesteś mi potrzebna.

Tym razem Ariel, jak lunatyczka, pozwoliła się wyprowadzić z celi.

Przekroczyły leżące drzwi i z przedsionka przeszły do piwnicy, gdzie Chyna podniosła z podłogi wiertarkę, włączyła ją do gniazdka w ścianie i położyła na warsztacie.

Nie miała zegarka, ale była przekonana, że minęła dziewiąta. Gdzieś wśród nocy czekały psy i Edgler Vess, który w pracy śnił na jawie o tym, jak to wraca do domu do swoich dwóch branek.

Bezskutecznie usiłując ściągnąć na siebie wzrok Ariel, Chyna zaczęła jej wyjaśniać, co muszą zrobić. Może uda jej się mimo kajdan poprowadzić wóz kempingowy, choć będzie bardzo trudno, bo przecież musiałaby puszczać kierownicę, żeby zmieniać biegi. A poradzenie sobie z psami wydawało się jeszcze trudniejsze. Jeśli więc mają jak najlepiej wykorzystać czas do powrotu Vessa i spróbować uciec, to Ariel musi rozwiercić zamki w jej kajdankach.

Dziewczyna w żaden sposób nie dała po sobie poznać, że usłyszała choćby jedno słowo z tego, co mówiła do niej Chyna. W pewnym momencie zaczęła poruszać ustami w bezgłośnej rozmowie z jakimś widmem. Nie mówiła” jednak bez przerwy - od czasu do czasu robiła pauzę, jakby otrzymywała odpowiedź od wyimaginowanego przyjaciela.

Mimo to Chyna pokazała jej, jak trzymać wiertarkę i naciskać włącznik. Ariel nawet nie mrugnęła, kiedy rozległ się nagły warkot silnika i cienki świst wirującego wiertła.

- Weź teraz ty - powiedziała Chyna.

Obojętna na wszystko dziewczyna stała nadal ze zwisającymi bezwładnie rękami, z dłońmi na pół otwartymi i palcami zagiętymi dokładnie tak, jak wtedy, kiedy wypuściła z nich roztrzaskaną lalkę.

- Nie mamy wiele czasu, kochanie - ponagliła ją delikatnie Chyna.

Ale w pozbawionym zegara Gdzieś Indziej czas nie miał dla Ariel żadnego znaczenia.

Chyna położyła jej ręce na wiertarce.

Dziewczyna się nie cofnęła, nie pozwoliła też rękom zsunąć się z wiertarki, ale jej nie wzięła.

Chyna wiedziała, że Ariel ją usłyszała, że rozumiała sytuację i że - na pewnym poziomie świadomości - pragnęła jej pomóc.

- Nasza nadzieja jest w twoich rękach, kochanie. Stać cię na to.

Wzięła stołek, który podpierał zewnętrzne drzwi przedsionka, żeby się nie zamykały, i usiadła. Położyła dłonie na warsztacie, nadgarstkami do góry, tak żeby było dokładnie widać małe otworki zamków.

Wpatrzona w betonową ścianę, którą przenikała wzrokiem, pogrążona w bezgłośnej rozmowie z jakimś swoim duchowym przyjacielem, Ariel robiła wrażenie zupełnie nieświadomej istnienia wiertarki. Dla niej mógł to być z powodzeniem zupełnie inny przedmiot.

Nawet gdyby wzięła wiertarkę do ręki i skupiła wzrok na kajdankach Chyny, szansa na to, że potrafiłaby wykonać tak trudne zadanie, była nikła. Jeszcze niklejsza wydawała się szansa na to, że przy okazji nie przewierci Chynie dłoni czy nadgarstka.

Ale chociaż prawdopodobieństwo ocalenia przed jakimkolwiek niebezpieczeństwem czy wrogiem jest w tym życiu niewielkie, to przecież Chynie udało się przeżyć niezliczone noce krwawych szaleństw i żarłocznych chuci.

W każdym razie była teraz gotowa zrobić coś, na co nie zdobyła się nigdy, nawet w stosunku do Laury Templeton: zaufać. Zaufać bezwarunkowo. A jeśli Ariel spróbuje i jej się nie uda, jeśli wiertło ześlizgnie się i przedziurawi ciało zamiast stali, nie będzie miała do niej o to pretensji. Czasem już samo podjęcie próby stanowi tryumf.

Bo Chyna wiedziała, że Ariel chce spróbować.

Przez minutę czy dwie zachęcała dziewczynę, żeby spróbowała, a gdy to nie poskutkowało, czekała w milczeniu. Cisza skierowała myśli Chyny ku jeleniom z brązu zastygłym w skoku nad tarczą zegara stojącego na kominku w living-roomie i nagle w miejsce tarczy wyobraźnia podsunęła jej twarz chłopaka, który wisiał w garderobie wozu kempingowego z zaszytymi powiekami i ustami, w ciszy głębszej niż otaczające ją teraz milczenie.

Nie zastanawiając się nad tym, co robi, i zdając się całkowicie na instynkt, Chyna zaczęła opowiadać Ariel, co się wydarzyło tamtej dawno minionej nocy w jej ósme urodziny: dom nad morzem w Key West, burza, Jim Woltz, oszalały karaluch pod nisko zawieszonym łóżkiem...

Pijany Woltz, dodatkowo oszołomiony po zażyciu dwóch małych białych pigułek, które popił pierwszą butelką piwa, droczył się z Chyną, która nie zdołała zdmuchnąć za jednym zamachem wszystkich świeczek na torcie urodzinowym, zostawiając jedną płonącą.

- Wiesz, mała, że to przynosi pecha? Nawet nie masz pojęcia, jakiej nam biedy napytałaś. Jeśli nie zdmuchniesz wszystkich świeczek jednocześnie, to już różne chochliki i trolle ci nie popuszczą. Tylko czekają, żeby się dobrać do twoich skarbów.

I wtedy nocne niebo rozdarł spazm błyskawicy, a na okna kuchenne skoczyły cienie liści palmowych. Cały dom trząsł się w posadach od silnych jak wybuchy bomb piorunów, i burza rozpętała się na dobre.

- Widzisz? - powiedział Woltz. - Jeżeli zaraz tego nie naprawimy, dobiorą się do nas jakieś ciemne typy, posiekają nas na krwawe kawałki, wrzucą do wiadra i wypłyną na głębokie morze łowić rekiny, używając nas jako przynęty. Chciałabyś być przynętą dla rekinów, co, mała?

To przemówienie przeraziło Chynę, ale jej matka była szczerze ubawiona. Od późnego popołudnia piła wódkę z lemoniadą.

Woltz ponownie zapalił świeczki i nalegał, żeby Chyna spróbowała jeszcze raz. Kiedy znów zdołała zgasić tylko siedem za jednym dmuchnięciem, złapał ją za rękę i polizał jej kciuk i palec wskazujący swoim obrzydliwym jęzorem, którego lepki dotyk zmierził Chynę, po czym zmusił ją, by zdusiła w palcach płonący knot. Przez moment poczuła na skórze gorąco, ale nie poparzyła palców, pozostały na nich jednak czarne smugi, które ją przeraziły.

Gdy zaczęła płakać, Woltz przytrzymał ją za ramię na krześle, a matka znów zapaliła wszystkie osiem świeczek. Tym razem Chyna była w stanie przerywanym, spazmatycznym dmuchnięciem zgasić zaledwie sześć świeczek. Woltz próbował ją zmusić, żeby pozostałe dwa knoty zdusiła palcami, ale wyrwała mu się i wybiegła z kuchni, zamierzając uciec na plażę. Jednak niebo dokoła domu rozdzierały błyskawice niby oślepiająco jasne potłuczone lustra, noc płonęła srebrzystymi odłamkami, a od Zatoki Meksykańskiej dochodziły grzmoty potężne jak kanonada dział okrętów wojennych, więc Chyna zamiast na plażę uciekła do małego pokoiku, w którym sypiała, i schowała się pod koślawe, zapadnięte łóżko, w tajemnicze cienie, gdzie czekał na nią wielki karaluch.

- Ten cholerny skurwysyn - mówiła teraz do Ariel - zaczął mnie gonić po całym domu, wykrzykując moje imię, przewracając meble, trzaskając drzwiami i grożąc, że mnie porąbie na kawałki i rozrzuci w morzu jako przynętę na rekiny. Dopiero później się zorientowałam, że to z jego strony tylko gra... żeby mnie śmiertelnie wystraszyć. Bo to mu zawsze sprawiało największą frajdę: przestraszyć mnie i doprowadzić do łez, ponieważ płacz zawsze przychodził mi z trudem, z wielkim trudem... - urwała, nie mogąc mówić dalej.

Ariel przestała patrzeć w ścianę, przed siebie; teraz patrzyła na wiertarkę, na której spoczywały jej ręce. Czy tę wiertarkę widziała, to już zupełnie inna sprawa, bo jej wzrok w dalszym ciągu był nieobecny. Być może w ogóle nie słuchała tej opowieści, ale Chyna i tak musiała ją przerwać, była chora na myśl o tym, że ma dalej głośno mówić, co się wydarzyło tamtej nocy w Key West.

Właśnie po raz pierwszy zwierzyła się komukolwiek ze swoich przeżyć z okresu dzieciństwa. Zawsze powstrzymywał ją przed tym wstyd, choć żadna z poniżających sytuacji, w jakich się znajdowała, nie wynikała z jej zachowania. Zawsze była niewinną i bezbronną ofiarą, a mimo to nękało ją uczucie wstydu, do jakiego nikt z jej dręczycieli, nie wyłączając matki, nie był zdolny.

Niechętnie rozmawiała o swojej przeszłości nawet z Laurą Templeton, swoją jedyną bliską przyjaciółką, mówiąc jej tylko to, co uznała za konieczne, i dając do zrozumienia, że wychowywała się u rozmaitych krewnych w różnych częściach kraju. Wspominała o miejscach, w których była, takich jak Key West, hrabstwo Mendocino, Nowy Orlean, San Francisco czy Wyoming, ale nigdy nie opowiadała o mieszkających tam ludziach. Potrafiła wspaniale opisywać naturalne piękno gór, równin czy wysrebrzonych światłem księżyca fal łamiących się w Zatoce Meksykańskiej, jednak gdy zaczynała mówić choćby mocno wygładzone półprawdy o przyjaciołach matki, wśród których upływało jej dzieciństwo, oblewała się rumieńcem wstydu.

Teraz też miała zaciśnięte gardło i serce dziwnie ciężkie, jakby w piersi, brzemiennej wspomnieniami z przeszłości, nosiła kamień. Płonąc wstydem i gniewem, czuła, że jednak musi powiedzieć Ariel do końca, co stało się na Florydzie tamtej nocy nie zdmuchniętych urodzinowych świeczek. Może w odkryciu prawdy znajdzie wyjście z ciemności.

- Boże, jak ja go nienawidziłam, tego oślizłego sukinsyna śmierdzącego potem i piwem, miotającego się po moim pokoju, zalanego i wrzeszczącego, że mnie porąbie na przynętę - powiedziała wreszcie. - I do tego ten śmiech Anny, najpierw w living-roomie, a potem w drzwiach, pijany śmiech mojej matki, która uważała, że cała ta sytuacja jest szalenie zabawna, a to przecież cały czas były moje urodziny, o Boże, to był mój uroczysty dzień urodzinowy. - Gdyby przez całe życie nie uczyła się, jak hamować łzy, z pewnością wybuchnęłaby płaczem. - I ten karaluch, którego miałam wszędzie, oszalały karaluch na moich plecach, we włosach...

W lepkim, duszącym upale Key West grzmot zadzwonił szybami okien i zaśpiewał w sprężynach łóżka, a niebiesko-białe refleksy błyskawicy zatrzepotały na malowanej podłodze z desek jak zimne ognie. Chyna mało nie krzyknęła, kiedy karaluch wielkości dziecięcej dłoni zaczął buszować w jej długich włosach, ale strach przed Woltzem był silniejszy, więc się powstrzymała. W nadziei, że karaluch sobie wreszcie pójdzie, milcząco zniosła jego powrotną wędrówkę przez włosy, a potem po ramieniu i wzdłuż ręki na podłogę, bojąc się go strącić, żeby przypadkiem Woltz poprzez huk piorunów, własne przekleństwa i groźby czy nawet śmiech Anny nie usłyszał jej najmniejszego ruchu. Tymczasem karaluch przeszedł na jej gołą stopę i zaczął spacer od drugiego końca: stopa, kostka, łydka, udo. Potem wpełzł w jedną z nogawek szortów i miedzy pośladki, łaskocząc je drżącymi wąsami. Chyna leżała nieruchomo porażona strachem, pragnąc jedynie końca tej męczarni, prosząc Boga, żeby strzelił w nią piorunem i żeby mogła wreszcie z tego znienawidzonego świata przenieść się w jakieś lepsze miejsce.

Jej matka weszła do pokoju, zanosząc się od śmiechu.

- Jimmy, kretynie, przecież jej tu niema. Pewnie jak zwykle uciekła gdzieś na plażę.

I wtedy Woltz powiedział:

- Gdy wróci, to przysięgam, że ją porąbię na kawałki, niech skonam. - A potem ryknął śmiechem i dodał: - Czyś ty widziała jej oczy? Chryste, jakiego ona miała pierdziela!

- Tak, masz rację - odparła Anna. - To tchórzliwa mała cipa. Godzinami tam będzie sterczała. Nie wiem, kiedy ta idiotka wreszcie dorośnie.

A na to Woltz:

- Nie wdała się w mamusię, która od razu urodziła się dorosła, co, kochanie?

- Ty durniu - warknęła Anna. - Spróbuj tylko tych swoich głupich numerów ze mną, to się zaraz przekonasz. Ja na pewno nie będę uciekała. Tak cię kopnę w jaja, że będziesz musiał zmienić imię na Nancy.

Woltz zarechotał, a Chyna zobaczyła spod łóżka, jak bose stopy matki zbliżają się do jego stóp i zaraz potem usłyszała jej chichot.

Tłusty, obrzydliwy karaluch wypełzł spod paska szortów Chyny i zaczął leźć w górę po plecach w kierunku szyi. Nie mogąc znieść myśli, że znów jej się wkręci we włosy, sięgnęła ręką i złapała go. Karaluch wił się i wyrywał, ale Chyna mocno zacisnęła dłoń.

Z głową wykręconą na bok w dalszym ciągu obserwowała spod łóżka bose stopy Anny. W ostrym świetle błyskawic zobaczyła, jak na ziemię sfruwa miękka żółta tkanina, osiadając wokół szczupłych kostek matki. Jej bluzka. Pijana Anna zachichotała, kiedy z kolei po jej opalonych nogach zjechały szorty.

W zaciśniętej dłoni Chyny karaluch wściekle przebierał nogami. Jego wąsy drżały nerwowo. Woltz zrzucił sandały, z których jeden wylądował koło łóżka przy twarzy Chyny. Potem Chyna usłyszała odgłos rozsuwanego zamka błyskawicznego. Twarda, zimna i śliska głowa karalucha przecisnęła się pomiędzy jej palcami. Podarte dżinsy Woltza opadły na podłogę z brzękiem metalowej klamry.

Wreszcie oboje zwalili się na wąskie łóżko, czemu towarzyszył jęk sprężyn, a pod ich ciężarem deski konstrukcji zapadły się i naciskając na ramiona i plecy Chyny przygwoździły ją do podłogi. Westchnienia, pomruki, słowa natarczywej zachęty, jęki, sapania i prymitywne zwierzęce pochrząkiwania - wszystko to Chyna słyszała już dawniej w Key West i w innych miejscach, ale zawsze przez ścianę, z sąsiednich pokojów. W gruncie rzeczy nie wiedziała, co te odgłosy znaczą, i nie chciała wiedzieć, ponieważ czuła, że ta wiedza oznaczałaby dla niej nowe niebezpieczeństwa, z którymi nie potrafiłaby sobie poradzić. Cokolwiek jej matka robiła tam nad nią z Woltzem, było to przerażające i okropnie smutne, brzemienne straszliwym znaczeniem, tak samo dziwne i potężne jak pioruny rozdzierające niebo nad zatoką i błyskawice ciskane z nieba na ziemię.

Z lęku przed błyskawicami i widokiem porozrzucanego ubrania zamknęła oczy. Próbowała odciąć się od zapachu kurzu, pleśni, piwa, potu i mydła toaletowego matki, wyobrażała sobie, że ma w uszach wosk tłumiący grzmoty, bębnienie deszczu o dach i odgłosy wydawane przez Annę i Woltza. Walczyła o to, by móc się wprawić w niezbędny do przetrwania stan całkowitej nieczułości albo prześliznąć się przez magiczne drzwi wiodące do Puszczy.

Jednak nie odniosła sukcesu, bowiem mężczyzna tak silnie kołysał wąskim łóżkiem, że dostosowanie oddechu do tego rytmu wymagało od niej pełnej świadomej koncentracji. Kiedy deski łóżka pod ciężarem Woltza przygniatały ją z całej siły do podłogi, odczuwała dotkliwy ból w piersiach i nie była w stanie oddychać. Stawało się to możliwe, jedynie gdy unosił się do góry, bo gdy znów opadał, niemal całkiem wyduszał z niej powietrze. Trwało to, jak się Chynie wydawało, bardzo długo, a kiedy się wreszcie skończyło, leżała drżąca, zlana potem i odrętwiała ze strachu, rozpaczliwie pragnąc zapomnieć o wszystkim, co się zdarzyło, zdumiona, że na zawsze nie została pozbawiona tchu i że jej serce nie pękło. W ręce miała szczątki wielkiego karalucha, którego nieświadomie zgniotła. Spomiędzy palców wyciekła jej gęsta masa, obrzydliwy śluz, na początku być może ciepły, ale teraz zimny - i Chynie z obrzydzenia zrobiło się niedobrze.

Po chwili, po nowej serii szeptów i chichotów, Anna wstała z łóżka, ubrała się szybko i poszła korytarzem do łazienki. Kiedy drzwi się za nią zamknęły, Woltz zapalił małą nocną lampkę, przesunął się i zajrzał pod łóżko. Nagle jego odwrócona do góry nogami twarz pojawiła się przed Chyną. Miał światło za sobą, więc w zacienionej twarzy widać było tylko ciemne migotanie oczu. Uśmiechnął się i zapytał:

- No jak tam, malutka?

Chyna, niezdolna dobyć słowa ani się poruszyć, przez chwilę miała wrażenie, że wilgotna masa w jej dłoni to krwawy kawałek przynęty. Była przekonana, że za karę, za to, że słyszała, co robił z jej matką, Woltz porąbie ją na kawałki, wrzuci do wiadra i zaniesie rekinom. Zamiast tego jednak wstał z łóżka i - z jej perspektywy zredukowany jedynie do pary bosych stóp - naciągnął dżinsy, włożył sandały i wyszedł z pokoju.

W piwnicy Edglera Vessa, tysiące kilometrów i osiemnaście lat od tamtej nocy w Key West, Chyna zobaczyła, że Ariel zamiast patrzeć przez wiertarkę, patrzy na nią.

- Nie wiem, jak długo leżałam tam pod łóżkiem - podjęła - może kilka minut, a może godzinę. W każdym razie znów usłyszałam, jak w kuchni matka rozmawiając z Woltzem i śmiejąc się otwiera następną butelkę piwa i szykuje kolejną porcję wódki z lemoniadą. A w tym jej śmiechu było coś... coś sprośnego... nie umiem powiedzieć co, ale było to coś takiego, że pomyślałam sobie: ona wiedziała, że ja się schowałam pod łóżkiem, wiedziała, a mimo to, kiedy Woltz rozpinał jej bluzkę, poszła z nim na całość.

Spojrzała na swoje skute ręce.

Czuła wyduszony z karalucha śluz, jakby jeszcze teraz wyciekał jej między palcami. Miażdżąc insekta, miażdżyła jednocześnie resztki swojej kruchej niewinności, a także całą nadzieję na to, że kiedykolwiek będzie mogła być córką dla swojej matki, chociaż od tamtej nocy musiały upłynąć lata, żeby to w pełni zrozumiała.

- Zupełnie nie pamiętam, którędy wyszłam z domu, może przez drzwi frontowe, a może przez okno, w każdym razie następną rzeczą, z której zdałam sobie sprawę, było to, że jestem na plaży i że szaleje sztorm. Podeszłam nad sam brzeg morza i opłukałam ręce. Fala nie była zbyt wielka... rzadko kiedy jest tam wielka fala, chyba że podczas huraganu, a wtedy była tylko prawie bezwietrzna tropikalna burza, z ulewnym deszczem, który padał prostopadle na ziemię. Mimo to fale wydawały mi się większe niż zwykle i pomyślałam sobie, że po prostu rzucę się do wody i zacznę płynąć. Usiłowałam sobie wytłumaczyć, że tak będzie właśnie najlepiej, że płynąc w ciemności zmęczę się wreszcie i w ten sposób pójdę do Boga...

Ręce Ariel jak gdyby zacisnęły się na wiertarce.

- Ale po raz pierwszy poczułam lęk przed morzem - ciągnęła Chyna - przestraszyłam się fal, lśniącej powierzchni wody, która przypominała czarny pancerz karalucha i zaginała się gdzieś całkiem niedaleko, przechodząc w równie czarne niebo. Przeraziła mnie nieskończoność i jednolitość tej ciemności. Wyciągnęłam się więc na piasku, na wznak, w strugach ulewy tak gwałtownej, że nie mogłam otworzyć oczu. Jednak nawet przez zamknięte powieki widziałam błyskawice czy też ich jasne widma i ponieważ bałam się płynąć do Boga, czekałam, aż Bóg przyjdzie do mnie, ognisty i jasny. Ale on nie przychodził i nie przychodził... Wreszcie zasnęłam. Wkrótce po świcie, kiedy się obudziłam, burza ustała. Na wschodzie niebo było czerwone, na zachodzie szafirowe, a ocean spokojny i zielony. Gdy wróciłam do domu, Anna i Woltz jeszcze spali. Mój tort urodzinowy leżał na stole kuchennym tak jak wieczorem. Różowobiały lukier zaczął się topić i pokrył się żółtawymi oleistymi kropelkami, świeczki poprzekrzywiały się. Nikt nie odkroił z niego ani kawałka, ja też go nie tknęłam. W dwa dni później matka wywiozła mnie do Tupelo w Missisipi, do Santa Fe czy może do Bostonu. Nie pamiętam dokładnie dokąd, ale jak zawsze wyjeżdżałam z ulgą, choć niepokoiło mnie, u kogo zamieszkamy tym razem. Szczęśliwa byłam tylko podczas jazdy, miedzy jednym a drugim miejscem przeznaczenia, zaznając spokoju wyłącznie na szosie czy na szynach kolejowych, i mogłam tak podróżować bez końca i celu.

Nad nimi dom Edglera Vessa pozostawał pogrążony w ciszy.

Nagle przez podłogę piwnicy przesunął się jakiś spiczasty cień.

Chyna spojrzała w górę i dostrzegła pająka, który pomiędzy jednym z legarów sufitu a lampą pracowicie snuł swoją sieć.

Czas uciekał. Niewykluczone, że mając skute ręce, będzie musiała sobie poradzić z dobermanami.

Ariel wzięła wiertarkę do ręki.

Chyna już otworzyła usta, żeby powiedzieć kilka słów zachęty, ale zlękła się, że powie coś niewłaściwego i dziewczyna cofnie się jeszcze głębiej w swój trans.

Jednak kiedy zobaczyła leżące obok okulary ochronne, wstała bez słowa i włożyła je małej na nos. Ariel nie protestowała.

Chyna z powrotem usiadła na stołku, czekając.

Na spokojnej twarzy dziewczyny pojawiła się zmarszczka.

Po chwili przycisnęła na próbę włącznik wiertarki. Silnik zawarczał i wiertło zawirowało. Ariel puściła przycisk i patrzyła, jak wiertło obraca się coraz wolniej, aż do zatrzymania.

Chyna zorientowała się, że wstrzymuje oddech. Kiedy go wypuściła, a potem znów głęboko zaczerpnęła tchu, stwierdziła, że powietrze smakuje słodko jak nigdy dotychczas. Nadstawiła Ariel lewy nadgarstek.

Wzrok dziewczyny za goglami przesunął się z końcówki wiertła na otwór w zamku kajdanek. Teraz już zdecydowanie patrzyła na konkretne przedmioty, ale wciąż jeszcze była jakaś daleka.

Zaufaj, powiedziała sobie Chyna i zamknęła oczy.

W ciszy zaczęła słyszeć jakieś dalekie wyimaginowane odgłosy, odpowiedniki widmowych świateł, które igrają delikatnie pod zamkniętymi powiekami: ciche, uroczyste tykanie stojącego na kominku zegara na górze, niespokojne miotanie się czujnych dobermanów w ciemnościach na zewnątrz.

Poczuła ucisk na lewym nadgarstku.

Otworzyła oczy.

Wiertło tkwiło w otworze zamka.

Zamiast spojrzeć na Ariel, Chyna znów zamknęła oczy, tym razem jeszcze mocniej, by je uchronić przed latającymi stalowymi opiłkami. Odwróciła głowę.

Dziewczyna przyciskała wiertarkę dokładnie tak, jak ją uczyła. Stalowa obręcz werżnęła się boleśnie w nadgarstek Chyny.

Cisza. Bezruch. Zbieranie odwagi.

Nagle silnik wiertarki zawył. Stal zapiszczała i zaraz potem rozszedł się wokół gryzący zapach rozgrzanego metalu. Wibracje w kościach nadgarstka Chyny przeniosły się wyżej, na ramię, ożywiając znów wszystkie bóle mięśni. Zgrzyt, brzdęk... i lewa obręcz puściła.

Z pewnością Chyna sama poradziłaby sobie z kajdankami zwisającymi z prawej ręki. Może stosunkowo niewielkie udogodnienie polegające na oswobodzeniu obu rąk przez Ariel nie było warte podjęcia ryzyka odniesienia poważnej rany. Ale nie miało to nic wspólnego z logiką, z trzeźwym bilansem zysków i strat. Tu chodziło o wiarę.

Wiertło z cichym trzaskiem wskoczyło w otwór prawej obręczy, a potem zajęczało i stal zaczęła drążyć stal. Fontanna drobnych opiłków obsypała policzek Chyny i zamek ustąpił.

Ariel puściła włącznik i uniosła wiertarkę.

Ze śmiechem radości i ulgi Chyna zrzuciła kajdanki i podniosła ręce, patrząc na nie w zachwycie. Oba nadgarstki miała otarte, miejscami nawet krwawiące, ale ten ból wydawał się niczym w porównaniu z innymi, których doznała już wcześniej, zresztą jakiż ból byłby w stanie zaćmić uczucie szczęścia, że oto wreszcie jest wolna.

Jak gdyby niepewna, co robić dalej, Ariel stała z wiertarką w rękach.

Chyna wzięła ją od niej i położyła na warsztacie.

- Dzięki ci, kochanie. Byłaś wspaniała. Zrobiłaś coś fantastycznego, naprawdę fantastycznego.

Ariel znów opuściła bezwładnie ramiona, a jej delikatne białe palce, choć nie były już zagięte jak szpony, pozostały rozluźnione jak u człowieka śpiącego.

Chyna zdjęła jej z głowy gogle i po raz pierwszy nawiązała kontakt wzrokowy z Ariel - prawdziwy kontakt. Zobaczyła wreszcie kryjącego się za śliczną twarzą prawdziwego człowieka, żyjącego w bezpiecznej fortecy psychicznej izolacji, do której Edgler Vess mógłby się dobrać tylko z najwyższym trudem, jeśli w ogóle zdołałby to uczynić.

Ale już w następnej sekundzie wzrok Ariel znów powędrował do sanktuarium jej osobistego Gdzieś Indziej.

- Nieee... - zaprotestowała zrozpaczona Chyna. Nie chciała tracić dziewczyny, z którą kontakt był tak krótki. Objęła Ariel ramionami i tuląc ją do siebie dodała: - Wracaj, kochanie. Wszystko jest w porządku. Wracaj do mnie, mów do mnie.

Ariel jednak nie wróciła. Zmuszając się do wypadu w świat Edglera Vessa na czas potrzebny do rozwiercenia zamków w kajdankach Chyny, wyczerpała wszelkie zasoby odwagi.

- W porządku, nie mam do ciebie żalu - powiedziała Chyna. - Ale jeszcze się stąd nie wydostałyśmy. Teraz musimy jakoś uporać się z psami.

Mimo że Ariel w dalszym ciągu przebywała w odległych rejonach, pozwoliła wziąć się za rękę i poprowadzić w stronę schodów.

- Damy sobie radę z tą cholerną sforą psów, kochanie. Możesz mi wierzyć - powiedziała Chyna, chociaż sama nie bardzo w to wierzyła.

Wolna od kajdan i od krzesła, które tyle czasu dźwigała na plecach, z żołądkiem zapełnionym ciastem kawowym i rozkosznie pustym pęcherzem, nie musiała się już martwić o nic poza psami. W drodze do pralni, w połowie schodów, przypomniała sobie nagle coś, co widziała wcześniej. Wtedy to coś ją zadziwiło, ale teraz stało się zupełnie zrozumiale i nabrało zasadniczego znaczenia.

- Zaczekaj, zaczekaj tu chwilę - powiedziała do Ariel i położyła jej bezwładną rękę na poręczy schodów.

Ruszyła z powrotem na dół, podeszła do metalowych szafek, otworzyła tę, w której znalazła dziwne poduszki z czarnymi skórzanymi paskami i chromowanymi sprzączkami. Wyciągnęła je i rozrzuciła dokoła siebie po podłodze opróżniając szafkę.

Nie były to jednak poduszki, ale części grubo izolowanej garderoby. Kurtka pokryta warstwą gumy piankowej i dodatkowo obszyta tkaniną mocniejszą na oko od skóry, ze szczególnym wzmocnieniem wokół ramion. Para wielkich spodni z grubym plastikiem pod warstwą izolującą; plastik, podzielony na segmenty, był zaopatrzony w przeguby zapewniające nogawkom elastyczność. Druga para ochraniaczy, stanowiąca osłonę nóg od tyki i pośladków, była wyposażona w pasek i klamry, którymi przypinało się tę część do części przedniej.

W tej samej szafce Chyna znalazła również rękawice i miękki hełm z przyłbicą z pleksiglasu. A także kamizelkę z firmową metką KEVLAR, która wyglądała dokładnie tak, jak kamizelki kuloodporne noszone przez oddziały specjalne policji.

Na poszczególnych częściach tej garderoby widać było kilka nieznacznych rozdarć; w wielu innych miejscach uszkodzenia zaszyto czarną nicią, mocną jak żyłka wędkarska. Chyna rozpoznała te same równe szwy, jakie widziała na powiekach i ustach młodego autostopowicza. Tu i tam w watowanej powierzchni widniały małe nie zaszyte dziurki. Ślady zębów.

Była to odzież ochronna, której Vess używał do tresowania dobermanów, wystarczająco gruba i mocna, żeby mu zapewnić bezpieczeństwo wśród stada głodnych lwów. Jak na człowieka, który lubił ryzyko, a igranie z ogniem przyjął za swoją filozofię życiową, pracując z psami stosował przesadne środki ostrożności.

Ale te szczególne zabezpieczenia powiedziały Chynie wszystko, co chciała wiedzieć o krwiożerczości dobermanów.


Rozdział 10



Upłynęły niemal dwadzieścia dwie godziny od chwili, kiedy w domu Templetonów w nocy rozległ się pierwszy krzyk. Całe życie. Teraz była następna noc i to, co ze sobą przyniesie.

W living-roomie paliły się dwie lampy. Chyna przestała przestrzegać zachowywania ciemności w domu. Gdy wyjdzie na zewnątrz i spotka się z psami, nie będzie mowy o uśpieniu czujności Vessa, jeśliby wrócił wcześniej.

Według stojącego na kominku zegara było wpół do jedenastej.

Siedząca w jednym z foteli Ariel obejmowała się ramionami i kołysała wolno w przód i w tył, jakby ją bolał żołądek, w dalszym ciągu milcząca i nieobecna.

Odzież ochronna Vessa okazała się dużo za obszerna na Chynę, która obawiała się, że ciężar ubrania w niebezpieczny sposób ograniczy swobodę jej ruchów. Podwinęła nogawki i zapięła je wielkimi agrafkami znalezionymi wśród przyborów do szycia w pralni. Paski spodni miały pętle i długie zapięcia typu Velcro, tak że mogła ścisnąć się wystarczająco mocno, by się nie bać, że spodnie zjadą jej z bioder. Zbyt szerokie i za długie rękawy również zawinęła i poprzypinała. Kamizelka kuloodporna pogrubiła ją, wypełniając o wiele za dużą kurtkę. Na szyję założyła podzielony na segmenty plastikowy kołnierz, który miał uniemożliwić psom rozszarpanie jej gardła. Nie mogłaby chyba być lepiej zabezpieczona, gdyby miała sprzątać odpady radioaktywne z wypalonego reaktora.

Mimo to pozostały jeszcze miejsca narażone na zranienie, głównie stopy i kostki. Do ochronnego stroju Vessa należały wprawdzie jeszcze skórzane wojskowe buciory ze stalowymi czubkami, ale Chyna mogłaby się w nich utopić. W razie ataku psów jej miękkie rockporty byłyby nie bardziej skuteczne od zwykłych kapci. Musi być bardzo szybka, jeśli w drodze do wozu kempingowego nie chce narazić się na zbytnie pogryzienie.

Zastanawiała się, czy nie wziąć jakiegoś kija, ale mając tak bardzo ograniczone ruchy, najprawdopodobniej nie mogłaby ani go skutecznie użyć przeciwko psom, ani ich nawet odstraszyć. Zamiast tego więc zaopatrzyła się w dwa rozpylacze, które znalazła w pralni: jeden zawierał płyn do mycia okien, drugi odplamiacz do dywanów i tapicerowanych mebli. Opróżniła oba do zlewozmywaka, wypłukała i po krótkim wahaniu, czy nie napełnić ich wybielaczem, zdecydowała się na czysty amoniak, którego pedantyczny Vess, utrzymujący dom w nieskazitelnej czystości, miał aż dwa ćwierćgalonowe pojemniki. Postawiła rozpylacze obok drzwi frontowych. Ich końcówki mogły być nastawione na rozpylanie albo na strumień; obie nastawiła na strumień.

Ariel nadal siedziała w fotelu. Obejmując się ramionami i kiwając, w milczeniu patrzyła na dywan.

Obawa, że dziewczyna wstanie z fotela i gdziekolwiek samodzielnie się ruszy, praktycznie nie istniała, ale Chyna przykazała jej na wszelki wypadek:

- Zostań tu, gdzie siedzisz, kochanie. Nigdzie się stąd nie ruszaj, dobrze? Zaraz po ciebie wrócę.

Ariel nie odpowiedziała.

- Nie ruszaj się stąd - powtórzyła Chyna.

Warstwy ciężkiej odzieży ochronnej zaczynały ją boleśnie uwierać w posiniaczone miejsca i obolałe stawy. Z minuty na minutę odbierało jej to zarówno sprawność fizyczną, jak i psychiczną. Musi więc działać szybko, póki jeszcze dopisują jej władze umysłowe.

Założyła kask z pleksiglasową przyłbicą. Wewnątrz wyłożyła go ręcznikiem, żeby jej zbytnio nie latał na głowie, i zapięła pasek pod brodą. Półokrągła przezroczysta maska sięgała jej jakieś pięć centymetrów poniżej brody i była na dole otwarta, żeby umożliwić dopływ powietrza. Dodatkową wentylację zapewniały otworki pośrodku szyby.

Podeszła najpierw do jednego, potem do drugiego okna, wyglądając na ganek widoczny w świetle palących się w living-roomie lamp, ale nigdzie nie dostrzegła dobermanów.

Podwórze za gankiem było ciemne, a łąka za podwórzem wydawała się czarna jak odwrotna strona księżyca. Psy mogły tam stać i obserwować jej sylwetkę w oświetlonych oknach. Mogły też, przyczajone i gotowe do skoku, czekać tuż za balustradą ganku.

Spojrzała na zegarek.

Dziesiąta trzydzieści osiem.

- O Boże, jak ja nie chcę tego robić - szepnęła.

Przypomniał jej się kokon, który znalazła, kiedy mieszkały z matką u pewnych ludzi w Pensylwanii czternaście czy piętnaście lat temu. Poczwarka zwisała z gałązki brzozy, na pół przezroczysta i podświetlona promieniem słońca, tak że Chyna widziała znajdującego się w środku owada. Był to motyl, który zdążył już przyjąć ostateczną, dojrzałą postać. Drżał szaleńczo w swoim kokonie, a jego włoskowate nóżki nieustannie dygotały, jakby nie mógł się doczekać, kiedy się wreszcie uwolni, a jednocześnie odczuwał lęk przed wrogim światem. W swojej grubo watowanej i wzmocnionej twardym plastikiem zbroi Chyna drżała tak samo jak tamten motyl w kokonie i tak samo jak on bała się wyrwać w czekającą ją wrogą noc.

Podeszła do drzwi frontowych.

Naciągnęła poplamione skórzane rękawice, które okazały się zadziwiająco elastyczne. Były również za duże, ale miały paski Velcro, które umożliwiały mocne zapięcie w nadgarstkach.

Do dużego palca prawej rękawicy Chyna przyszyła mosiężny klucz, przeprowadzając nić przez jego ucho. Pozostała część klucza, z nacięciami, wystawała poza czubek dużego palca, tak żeby można było łatwo wsadzić ją w otwór zamka. Chciała uniknąć rozpaczliwego grzebania w kieszeni, mając dokoła siebie atakujące psy, a już w żadnym razie nie miała ochoty ryzykować upuszczenia klucza.

Oczywiście wóz kempingowy mógł być nie zamknięty, ale nawet najmniejsze ryzyko nie wchodziło w grę.

Podniosła z podłogi rozpylacze, trzymając je po jednym w każdej ręce. Raz jeszcze sprawdziła, czy są nastawione na „strumień”.

Cicho zwolniła zasuwę, nasłuchując głuchego bębnienia psich łap o podłogę ganku, po czym otworzyła drzwi.

Wyglądało na to, że ganek jest pusty.

Przeszła przez próg, starając się jak najszybciej zamknąć za sobą drzwi. Mając obie ręce zajęte plastikowymi pojemnikami, zmitrężyła chwilę, nim poradziła sobie z gałką.

Położyła palce na dźwigniach rozpylaczy. Skuteczność tej broni zależała od tego, czy zdoła dobrze wycelować w krótkiej chwili, która będzie jej jedyną szansą.

Wśród nocy, bezwietrznej i głębokiej, muszelki na ganku wisiały nieruchomo. Na drzewie rosnącym od północnej strony ganku nie drgnął ani jeden liść.

Wszędzie panowała martwa cisza. Ale Chyna, mając uszy ukryte pod izolowanym kaskiem, nie mogła zbyt wiele słyszeć.

Miała niesamowite uczucie, że cały świat jest dioramą zatopioną w szklanym przycisku do papieru.

W stojącym powietrzu, bez najmniejszego nawet powiewu, który niósłby jej zapach, psy mogły nawet nie wiedzieć, że wyszła na zewnątrz.

Kamienne schodki znajdowały się w południowej części ganku. Wóz kempingowy stał na podjeździe w odległości jakichś sześciu metrów od nich.

Czując za plecami ścianę, Chyna przesunęła się na prawo. Cały czas spoglądała w lewo, w stronę północnej części ganku, otoczonej balustradą, i dalej na rozciągający się przed nią teren. Ani śladu psów.

Noc była tak zimna, że po wewnętrznej stronie maski z pleksiglasu osiadała delikatna mgła. Znikała wprawdzie szybko, ale z każdym oddechem rozchodziła się dalej po powierzchni szyby. Mimo szczeliny na dole i sześciu otworów pośrodku Chyna zaczęła się martwić, że jej własny ciepły oddech w końcu całkiem ją oślepi. Oddychała ciężko i szybko i nie mogła nic na to poradzić, tak samo jak nie mogła uspokoić gwałtownego bicia serca.

Postawiła dwa małe, posuwiste kroczki - trzy, cztery - a potem przesunęła się obok okna living-roomu. Miała nieprzyjemną świadomość, że jest oświetlona od tyłu. Że jej sylwetka jest widoczna jak na dłoni.

Powinna była pogasić wszystkie światła, ale nie chciała zostawiać Ariel samej po ciemku. W swoim obecnym stanie dziewczyna mogłaby nawet nie odróżnić, czy światła są zapalone, czy pogaszone, jednak Chyna uważała, że zostawienie jej samej w ciemności byłoby nie w porządku.

Pokonanie bez przygód połowy odległości od drzwi do południowej części ganku ośmieliło Chynę. Zamiast się przemykać, ruszyła prosto w kierunku schodków i potem dalej tak szybko, jak tylko pozwalała jej na to ciężka odzież ochronna.

Pierwszy doberman, czarny jak noc, z której się wyłonił, i cichy jak żeglujące wysoko po oceanie gwiazd poszarpane chmury, wyskoczył spod wozu kempingowego. Kiedy rzucił ku niej, nie szczekał ani nie warczał.

O mało go nie przegapiła. Zapomniała o kontrolowanym wydychaniu powietrza i po wewnętrznej stronie pleksiglasowej szyby natychmiast zebrała się para. Wprawdzie cofnęła się szybko jak fala odpływu, pies jednak już doskakiwał do stopni ganku, z uszami położonymi po sobie i obnażonymi zębami.

Chyna nacisnęła dźwignię prawego rozpylacza. Amoniak trysnął na jakieś dwa, dwa i pół metra w stojące powietrze, ale psa nie dosięgną!.

Poczuła się głupio - jak dziecko z pistoletem wodnym. Nie, nic z tego nie będzie. Boże, nie, musi coś z tego być, bo inaczej ona, Chyna, stanie się karmą dla psów.

Gdy doberman był już na stopniach, ponownie nacisnęła dźwignię, ale strumień chybił nieznacznie. Żałowała, że nie ma silniejszego rozpylacza, o zasięgu przynajmniej sześciu metrów, tak żeby mogła utrzymać bestię w pewnej odległości. Strumień amoniaku nie zdążył jeszcze dosięgnąć ziemi, kiedy znów użyła rozpylacza, i tym razem trafiła psa. Celowała w ślepia, ale amoniak zalał psu pysk, nos i obnażone zęby.

Efekt był natychmiastowy. Doberman stracił równowagę i skomląc runął na Chynę. Z pewnością by ją rzucił na ziemię, gdyby w porę nie uskoczyła.

Z językiem zalanym żrącym amoniakiem i płucami pełnymi trujących wyziewów, niezdolny do zaczerpnięcia tchu, przewrócił się na grzbiet, rozpaczliwie trąc pysk łapami, rzężąc, charcząc i skowycząc.

Chyna odwróciła się do niego tyłem i ruszyła przed siebie.

Ze zdumieniem usłyszała własny głos:

- Cholera, cholera, cholera...

Na stopniach ganku ostrożnie obróciła się przez ramię i zobaczyła, że wielkie psisko wstało i chwiejnie kręci się w kółko, potrząsając łbem. Między jednym a drugim rozpaczliwym skowytem gwałtownie kichało.

Drugi pies zaatakował w chwili, kiedy Chyna schodziła z ostatniego stopnia. Kątem oka dostrzegła po lewej stronie ruch, odwróciła głowę i zobaczyła dobermana w locie - przypominał kulę armatnią. I chociaż uniosła lewe ramię i wychyliło się w stronę psa, nie była dość szybka i nie zdążyła puścić w bestię strumienia amoniaku. Uderzona nagle z ogromną siłą, o mało nie runęła na ziemię. Zachwiała się, ale zdołała jakoś utrzymać równowagę.

Doberman zatopił zęby w lewym rękawie grubej ochronnej kurtki. Nie trzymał jednak Chyny za ten rękaw, co by z pewnością zrobił zwykły pies policyjny, ale szarpał, próbując wyrwać kawał tkaniny, jakby to było mięso, jakby chciał swoją ofiarę okaleczyć, przegryźć jej arterie, żeby się wykrwawiła na śmierć, szczęśliwie jednak nie sięgnął zębami do ciała.

Również i ten pies atakując nie warczał, od czasu do czasu wydawał tylko z głębi gardła niski pomruk - przejmujący zew nienawiści, który Chyna słyszała pomimo kasku.

Z niewielkiej odległości, sięgnąwszy prawą ręką w lewo na ukos, posłała w okrutne czarne ślepia strumień amoniaku.

Szczęki psa rozwarły się natychmiast jak mechaniczne sprężynowe urządzenie i doberman odpadł od niej, ciągnąc za sobą srebrne nici śliny i wyjąc z bólu.

Chyna przypomniała sobie ostrzeżenie z etykiety pojemnika z amoniakiem: „Powoduje czasowe uszkodzenie wzroku”.

Kwiląc jak dziecko, pies tarzał się w trawie i tarł łapami ślepia tak jak pierwszy doberman pysk, tyle że z jeszcze większą gwałtownością.

Producent amoniaku w przypadku dostania się go do oczu zalecał ich płukanie dużą ilością wody przez piętnaście minut. Pies jednak nie miał wody, Chyna mogła więc liczyć na spokojne piętnaście minut, a być może i dużo więcej.

Doberman zerwał się na nogi wściekle kłapiąc zębami. Potknął się i padł, ale pozbierał się z ziemi i chwilowo oślepiony, skowycząc z bólu, pomknął w noc.

Chyna, słuchając wycia nieszczęśnika, poczuła współczucie. Pies z pewnością, gdyby tylko miał okazję, bez wahania rozerwałby ją na sztuki, ale przecież był mordercą nie z natury, tylko z przymusu. W jakimś sensie dobermany również były ofiarami Edglera Vessa. A Chyna z pewnością oszczędziłaby im cierpienia, gdyby mogła polegać na swojej odzieży ochronnej.

Ile jeszcze może być psów?

Ze słów Vessa wynikało, że jest ich cała sfora. Ale czyż nie mówił o czterech? Oczywiście mógł kłamać. Równie dobrze mogły być tylko dwa.

Ruszaj się, ruszaj, ruszaj - ponagliła samą siebie.

Spróbowała otworzyć drzwi wozu kempingowego od strony pasażera. Zamknięte.

Nie ma więcej psów. Potrzebuję pięciu sekund bez psów, proszę.

Pozbyła się rozpylacza, który trzymała w prawej ręce, żeby móc ująć klucz. Ledwie go czuła przez grubą rękawicę.

Trzęsła jej się ręka. Nie trafiła w dziurkę i klucz zazgrzytał o chromowany szyldzik zamka. Gdyby nie był przyszyty do rękawiczki, z pewnością by go upuściła.

Kiedy za drugim razem była już bliska trafienia kluczem w dziurkę, została zaatakowana od tyłu. Pies skoczył jej na plecy, łapiąc zębami za kark i rzucając ją na samochód. Pleksiglasową osłoną twarzy mocno uderzyła o drzwi.

Doberman zatopił zęby w grubym kołnierzyku kurtki ochronnej i w plastikowym izolowanym ochraniaczu, który Chyna włożyła pod kurtkę, by osłonić szyję. Trzymał ją zębami, jednocześnie bezskutecznie szarpiąc pazurami, niby demoniczny kochanek w koszmarnym śnie.

Początkowo siła ataku rzuciła Chynę na samochód, ale teraz pies, całym swoim ciężarem uwieszony jej karku, tarmosząc wściekle, odciągał ją coraz dalej. Niewiele brakowało, a Chyna upadłaby do tyłu, wiedziała jednak doskonale, że doberman przewracając ją na ziemię natychmiast zyska przewagę, i ze wszystkich sił starała się zachować pionową pozycję.

Usiłując utrzymać równowagę, obróciła się o sto osiemdziesiąt stopni i wtedy zobaczyła, że na ganku nie ma już psa. Bestia, która wisiała jej u karku, musiała być tym samym dobermanem, który na początku dostał porcję amoniaku w pysk. Teraz, kiedy najwyraźniej odzyskał oddech, wrócił na służbę i nie zrażony chemicznym arsenałem intruza, dawał z siebie wszystko dla Edglera Vessa.

Ale może rzeczywiście były tylko dwa psy?

Chyna nadal trzymała w lewej ręce rozpylacz. Nacisnęła więc dźwignię, puszczając za siebie przez ramię kilka porcji amoniaku. Jednak grube warstwy ochronne w rękawach kurtki usztywniły jej ręce i uniemożliwiły posłanie strumienia psu w ślepia.

Rzuciła się do tyłu, na bok samochodu, tak jak wtedy na kamienną ścianę kominka. Doberman znalazł się pomiędzy samochodem a nią - jak wówczas krzesło pomiędzy nią i ścianą - biorąc na siebie całą siłę uderzenia.

Puścił Chynę, odpadając ze skowytem, który ranił jej serce i jednocześnie był cudowną melodią dla jej uszu.

Wśród brzęku obijających się o siebie sprzączek, bojąc się o swoje odsłonięte kostki, chyłkiem odsunęła się na bok, żeby znaleźć się poza zasięgiem zwierzęcia.

Ale doberman jakby stracił zapał do walki. Z podwiniętym pod siebie ogonem i podkuloną prawą tylną łapą umknął drżąc i chrapliwie dysząc, jakby płuca odmówiły mu posłuszeństwa.

Chyna ponownie nacisnęła dźwignię rozpylacza, jednak zwierzę było już za daleko i cała porcja amoniaku poszła w trawę.

Dwa psy z głowy.

Ruszaj się, ruszaj.

Ponownie odwróciła się do samochodu i krzyknęła przerażona. Trzeci pies, ważący więcej niż ona, rzucił jej się do gardła i pchnął ją do tyłu.

Nie zdążyła dotknąć ziemi, kiedy pies był już na niej, szarpiąc wściekle za kołnierz kurtki.

Padając, pomimo grubej odzieży ochronnej straciła oddech i wypuściła z ręki rozpylacz, który potoczył się po trawie. Próbowała po niego sięgnąć, ale nie dała rady.

Pies tymczasem zdołał oderwać od kołnierza kurtki kawał warstwy izolującej. Potrząsnąwszy łbem, odrzucił go na bok, spryskując przy tym szybę kasku pianą z pyska. Zaraz potem powtórzył atak, wgryzając się jeszcze głębiej, żądny krwi, tryumfujący.

Chyna zaczęła obydwiema pięściami okładać jego gładki łeb, celując w uszy w nadziei, że ten delikatny organ najłatwiej będzie uszkodzić.

- Won, cholera jasna! Poszedł won! - krzyczała.

Doberman kłapnął zębami tuż obok jej prawej ręki, nie trafił, spróbował ponownie - tym razem celnie. Nie przebił wprawdzie kłami skórzanej rękawicy, ale zaczął tarmosić wściekle rękę Chyny, jakby to był szczur, któremu zamierzał przetrącić kark. Chyna krzyknęła z bólu.

Pies puścił jej rękę i znów skoczył do gardła, sięgając teraz głębiej.

Wyjąc z bólu, Chyna wyciągnęła pulsującą rękę po leżący w trawie rozpylacz, zabrakło jej jednak jakichś trzydziesu centymetrów.

Kiedy obróciła głowę, szukając psa wzrokiem, pleksiglasowa osłona twarzy uniosła się, ułatwiając dobermanowi dostęp do jej gardła. Natychmiast wsadził tam pysk, sięgając pod kamizelkę i rwąc zębami grubą zewnętrzną warstwę izolacyjną twardego plastikowego kołnierza - ostatnią deskę ratunku Chyny. Usiłując oderwać ochronny pasek, tak mocno szarpnął, że uniósł z ziemi głowę dziewczyny, przyprawiając ją o dotkliwy ból w karku.

Próbowała zrzucić z siebie psa, ale był zbyt ciężki i nieustępliwy.

Cały czas czuła na brodzie jego gorący oddech. Gdyby doberman pod dogodniejszym kątem wsadził pysk pod pleksiglas, mógłby odgryźć jej brodę, i z pewnością by się nie zawahał.

Chyna uniosła się nadludzkim wysiłkiem i chociaż pies nie ustąpił, przybliżyła się nieco przynajmniej do plastikowego pojemnika. Ponowiła wysiłek i teraz rozpylacz znalazł się już w odległości zaledwie piętnastu centymetrów od czubków jej palców.

W tym momencie zobaczyła drugiego dobermana kuśtykającego w jej stronę i gotowego przyłączyć się do zabawy. Jednak nie zmiażdżyła mu płuc waląc nim o bok samochodu.

Dwa psy. Nie da sobie rady z dwoma naraz, i w dodatku leżąc pod nimi.

Podniosła się, rozpaczliwie próbując przesunąć się w bok i ciągnąc za sobą wczepionego w nią dobermana.

Poczuła na podbródku gorący jęzor psa, który lizał ją, napawając się smakiem jej potu i wydając przy tym z głębi gardła ten straszliwy, przesycony pożądaniem krwi pomruk.

Unieś się.

Kulawy pies przyskoczył do jej prawej nogi. Kopnęła go i doberman się cofnął, ale za chwilę znów zaatakował. Chyna ponownie wierzgnęła nogą i wtedy pies złapał ją zębami za piętę.

Od jej przyspieszonego oddechu cała szyba kasku zaszła mgłą. Przyczyniło się do tego także dyszenie psa, który wsadził pysk pod pleksiglas. Chyna zupełnie nic nie widziała, ale cały czas kopała obydwiema nogami, odganiając kulawego psa. Kopała i jednocześnie centymetr po centymetrze przesuwała się w bok. Czuła na brodzie gorący jęzor i cuchnący oddech. I zęby szarpiące odzież o jakieś dwa centymetry od jej ciała. I znów język.

Dotknęła rozpylacza i zamknęła na nim palce.

Zęby psa nie przebiły wprawdzie rękawiczki, ale dłoń Chyny nadal pulsowała tak obezwładniającym bólem, że bała się, iż nie utrzyma plastikowego pojemnika albo nie będzie w stanie nacisnąć dźwigni. Nagle jednak, zupełnie na ślepo, wypuściła strumień amoniaku. Bezmyślnie przycisnęła głowicę spuchniętym palcem wskazującym, wskutek czego przeszył ją tak ostry ból, że zrobiło jej się słabo. Zmieniła palec na środkowy i ponownie strzyknęła amoniakiem.

Mimo jej wierzgania okulawiony pies przegryzł but na wylot. Zęby przebiły prawą stopę Chyny.

Wycelowała rozpylacz w kierunku swoich nóg i posłała w tamtą stronę strumień amoniaku, a potem drugi. Pies puścił ją i teraz już oboje - i ona, i zwierzę, skowytali rozdygotani, połączeni wspólnym cierpieniem.

Kłapiące zęby. Drugi pies. Pysk napierający na jej podbródek, wpychający się pod pleksiglasowy ochraniacz. Kłap-kłap-kłap. I to natarczywe, głodne skomlenie.

Chyna niemal przystawiła dobermanowi rozpylacz do pyska, nacisnęła dźwignię i trzymała tak długo, aż pies cofnął się z głośnym wyciem.

Kilka kropelek amoniaku przeniknęło przez otworki w szybie ochronnej. Chyna nie widziała nic przez zaparowany pleksiglas, a żrące opary amoniaku utrudniały jej oddychanie.

Z trudem łapiąc oddech i łzawiąc, wyrzuciła plastikowy rozpylacz i na czworakach ruszyła na oślep w stronę wozu kempingowego. Kiedy uderzyła w bok samochodu, wstała. Pogryziona noga była gorąca, najprawdopodobniej od krwi, która zebrała się w bucie, ale jakoś mogła na niej stanąć.

Jak dotąd były trzy psy.

A skoro trzy, to z pewnością mogą być cztery.

Wobec tego pozostaje jeszcze czwarty.

W miarę jak amoniak ulatniał się z pleksiglasowej szyby i - nieco wolniej - z podartej kurtki, ilość oparów się zmniejszała, jednak nie dość szybko. Chyna marzyła o tym, żeby zdjąć kask i odetchnąć świeżym powietrzem, ale nie miała odwagi tego zrobić, dopóki nie znajdzie się w samochodzie.

Dusząc się w oparach amoniaku i starając się pamiętać, żeby wydychać powietrze dołem, szczeliną pod pleksiglasem, na pół oślepiona przez łzy macała wzdłuż boku samochodu, aż natrafiła na drzwi kabiny. Ze zdumieniem stwierdziła, że opierając się na pogryzionej nodze nie czuje w niej zbyt ostrego bólu.

Klucz w dalszym ciągu wisiał bezpiecznie przyszyty do prawej rękawicy. Ujęła go między kciuk i palec wskazujący.

Gdzieś w oddali zawodził pies, prawdopodobnie ten, którego poczęstowała strumieniem amoniaku w ślepia. W pobliżu drugi skomlał i wył żałośnie. Trzeci popiskiwał kichając i dusząc się od oparów.

Ale co się stało z czwartym?

Majstrując przy zamku, metodą prób i błędów Chyna trafiła wreszcie kluczem w dziurkę. Otworzyła drzwi i podciągnęła się na siedzenie pasażera.

Kiedy zatrzaskiwała drzwi, coś w nie walnęło od zewnątrz. Czwarty pies.

Zdjęła kask i rękawice, a potem rozebrała się z kurtki.

Czwarty doberman skakał do okna, szczerząc zęby. Jego pazury przez moment zazgrzytały o szybę, po czym pies opadł na cztery łapy, patrząc na nią spode łba.


W świetle padającym z wąskiego korytarza widać było owinięte w prześcieradło zwłoki Laury Templeton, w dalszym ciągu leżące na łóżku w plątaninie łańcuchów i kajdan.

Z wrażenia serce podjechało Chynie do gardła, ledwie mogła przełykać. Powtarzała sobie, że leżący na łóżku trup to nie Laura. Sama istota jej przyjaciółki odeszła, a to była tylko haska, ciało i kości na początku drugiej drogi - obracania się w pył. Duch Laury odszedł nocą ku jaśniejszemu i cieplejszemu domowi i ronienie nad nią łez nie miało najmniejszego sensu, ponieważ zmarła dziewczyna przekroczyła już granice ludzkiego doświadczenia.

Drzwi garderoby były zamknięte. Chyna nie miała wątpliwości, że zwłoki młodego mężczyzny nadal tam wiszą.

W ciągu czternastu godzin, jakie upłynęły od chwili, kiedy była tu po raz ostatni, powietrze w sypialni nabrało lekkiego, ale przykrego zapachu rozkładu. Chyna spodziewała się wprawdzie czegoś gorszego, mimo to jednak oddychała ustami, starając się unikać nieprzyjemnego odoru.

Zapaliła lampę i otworzyła górną szufladkę nocnego stolika. Przedmioty, które tam odkryła poprzedniego wieczoru, znalazła na miejscu; pobrzękiwały lekko jeden o drugi pod wpływem drgań pracującego silnika przenoszonych przez podłogę.

Chyna obawiała się, że warkot silnika może zagłuszyć odgłos nadjeżdżającego samochodu, gdyby Vess wrócił wcześniej, niż zapowiedział. Ale światło było jej potrzebne, a nie chciała wyczerpać akumulatora.

Z szufladki wyjęła paczkę gazików, bandaż i nożyczki, przeszła do pomieszczenia za kabiną kierowcy i usiadła w jednym z foteli. Wcześniej rozebrała się z odzieży ochronnej. Teraz ostrożnie zdjęła prawy but. Skarpeta była nasiąknięta krwią, więc ją też ściągnęła.

Z dwóch ranek na wierzchu stopy sączyła się ciemna, gęsta krew. Sączyła się jednak, a nie tryskała, nie było więc obawy, że Chyna w najbliższym czasie umrze z tego powodu.

Szybko przyłożyła podwójną warstwę gazy i zabandażowała ranę. Robiąc opatrunek uciskowy miała nadzieję, że zmniejszy krwawienie albo je całkowicie zatamuje. Bandaż zapobiegnie także tarciu rany o język buta i ewentualnej infekcji.

Chętnie przemyłaby ranki bactinem albo jodyną, ale nic takiego nie miała. W każdym razie przez najbliższe parę godzin może się nie obawiać infekcji, a w tym czasie zdąży się stąd wydostać i uzyskać pomoc lekarską. Albo umrze z innych powodów.

Ale przynajmniej nie musiała się obawiać, że psy są wściekłe. Vess z pewnością zadbał o ich zdrowie. Niewątpliwie dostały wszystkie niezbędne szczepionki.

Skarpeta była zimna i śliska od krwi i Chyna nawet nie próbowała naciągnąć jej z powrotem. Wsunęła w but zabandażowaną stopę i zasznurowała trochę luźniej niż zwykle.

W wąskiej szczelinie miedzy szafką kuchenną a lodówką znalazła metalowy składany stołek-drabinkę. Zaniosła go do niewielkiego korytarzyka na końcu samochodu, rozłożyła i ustawiła pod niewielkim świetlikiem w dachu - płaską szybką z matowego plastiku mającą niecały metr długości i jakieś pół metra szerokości.

Wdrapała się na stołek, żeby dokładnie obejrzeć okienko, w nadziei że albo uda się je uchylić i wpuścić trochę świeżego powietrza, albo przynajmniej stwierdzi, że jest umocowane od wewnątrz. Niestety szyba była nieruchoma, nie miała mechanizmu uchylnego, a rama znajdowała się od zewnątrz, tak że Chyna nie miała od środka dostępu do żadnych śrub ani nitów.

Pod odzież ochronną włożyła pas na narzędzia, który znalazła w jednej z szuflad warsztatu Vessa, ale zdjęła go z siebie wraz z resztą ekwipunku i teraz pas leżał na stole we wnęce jadalnej.

Nie wiedząc, jakie narzędzia będą jej potrzebne, przyniosła kombinerki i szczypce oczkowe, dwa pilniki, płaski i okrągły, i kilka różnych rozmiarów śrubokrętów. Miała także młotek - jedyne narzędzie, którego mogła użyć.

Kiedy stanęła na pierwszym stopniu dwustopniowego stołka, czubek jej głowy znalazł się jakieś ćwierć metra od świetlika. Odwracając twarz, lewą ręką walnęła młotkiem w okienko. Wywołało to koszmarny hałas, ale okienko pozostało nie naruszone.

Chyna zaczęła walić raz za razem, choć każde uderzenie odzywało się echem nie tylko w plastikowym świetliku, ale także w jej nadwerężonych mięśniach i obolałych kościach.

Wóz kempingowy miał co najmniej piętnaście lat, a okienko musiało być zainstalowane fabrycznie. Nic był to pleksiglas, tylko jakiś słabszy materiał, który poddany wieloletniemu działaniu operacji słonecznej i innych czynników atmosferycznych stał się kruchy. Wreszcie prostokątna szybka pękła wzdłuż jednego z boków. Chyna zaczęła walić w najszerszym miejscu pęknięcia i pociągnęła je aż do rogu, a potem wzdłuż krótszego i dłuższego brzegu.

Kilka razy musiała odpoczywać, aby nabrać tchu albo przełożyć młotek z jednej ręki do drugiej. Wreszcie szyba zagrzechotała w ramie - wyglądało na to, że już teraz trzyma się tylko na wąskich skrawkach plastiku wzdłuż pęknięć i czwartym, węższym, nie odbitym brzegiem.

Chyna odłożyła młotek, poruszała zesztywniałymi ramionami, żeby je choć trochę rozgimnastykować, i położyła na plastiku płasko rozpostarte dłonie. Potem weszła na drugi stopień stołka i stękając z wysiłku zaczęła pchać.

Z trzaskiem pękającego plastiku okienko uchyliło się na jakieś dwa centymetry, po czym odgięło wzdłuż ostatniej krawędzi, wciąż trzeszcząc i stawiając opór. Zawiedziona Chyna krzyknęła bezgłośnie, ale znalazła nowe zasoby sił i pchnęła jeszcze mocniej. Nagle, z trzaskiem głośnym jak wystrzał armatni, plastik puścił wzdłuż ostatniej krawędzi.

Chyna wypchnęła szybkę, która zagrzechotała o dach samochodu i spadła na podjazd.

Przez otwór w dachu zobaczyła chmury odsłaniające tarczę księżyca. Zimne światło oblało jej odwróconą do góry twarz. W przepastnym niebie płonął czysty, biały ogień gwiazd.

Wycofała wóz z podjazdu i ustawiła równolegle do ganku, najbliżej jak tylko mogła. Starała się jechać bardzo wolno, żeby nie naruszyć gęstej trawy w obawie, że pod spodem grunt może być jeszcze grząski i koła ciężkiego pojazdu zaryją się w błocie.

Dźwignię biegów pozostawiła na luzie, silnik był na chodzie, hamulec ręczny zaciągnięty.

W ciasnym korytarzyku na tyłach wozu przewrócił się stołek-drabinka, z którego korzystała. Podniosła go, ustawiła, weszła na drugi stopień i przez chwilę stała z głową wystawioną na nocne powietrze przez wybite okienko.

Żałowała, że stołek nie ma trzeciego stopnia i że nie może wejść wyżej.

Położyła dłonie płasko na dachu samochodu, po dwóch stronach prostokątnego otworu półmetrowej szerokości, i spróbowała się podciągnąć. Włożyła w to tak wiele wysiłku, że czuła napięcie ścięgien między szyją a ramionami, puls walący w skroniach i tętnicach, drżenie mięśni rąk i karku.

Kiedy była już bliska poddania się bólowi i wyczerpaniu, pomyślała o Ariel siedzącej w fotelu w living-roomie, o Ariel, która objąwszy się ramionami kołysze się w tył i w przód z nieobecnym wyrazem twarzy, z rozchylonymi w niemym krzyku ustami. Ten obraz otwarł przed nią nowe rezerwy sił. Wyprostowała drżące ramiona i zaczęła wysuwać się z wnętrza wozu centymetr po centymetrze, z pomocą nóg, którymi cały czas wykonywała ruchy nurka wypływającego na powierzchnię z głębiny. Jeszcze jeden ostatni wysiłek... i znalazła się na dachu samochodu.

Wyłażąc zaczepiła swetrem o kawałki plastiku sterczące z ramy świetlika. Kilka ostrych odłamków przebiło sweter i ukłuło ją w brzuch, szybko jednak zdołała się od nich uwolnić.

Gdy wypełzła na dach, przewróciła się na plecy, podwinęła sweter i sprawdziła, jak głębokie są skaleczenia. Z kilku płytkich zadrapań leciała wprawdzie krew, ale nie było to nic poważnego.

Z dala, z ciemności, dochodziło wycie przynajmniej dwóch psów. W ich dramatycznym zawodzeniu tyle było strachu, poczucia bezbronności, cierpienia i samotności, że Chyna nie mogła go słuchać.

Kiedy znalazła się na krawędzi dachu, spojrzała w dół, w kierunku na wschód od domu.

Jedyny nie poszkodowany doberman, który dreptał wokół samochodu, zauważył ją natychmiast. Stał teraz dokładnie pod nią, patrząc w górę i szczerząc zęby. Najwyraźniej nie przejmował się cierpieniem swoich towarzyszy.

Odsunęła się od krawędzi dachu i stanęła na nogi. Metalowa powierzchnia była po deszczu dość śliska i Chyna cieszyła się z gumowych podeszew swoich rockportów. Gdyby straciła równowagę i spadła na ziemię bez żadnej broni czy odzieży ochronnej, pies w przeciągu kilku sekund rozszarpałby jej gardło.

Wóz kempingowy znajdował się w odległości zaledwie kilkunastu centymetrów od krawędzi dachu guńku. Chyna zaparkowała tak blisko, że odległość pojazdu od domu nie przekraczała jednej czwartej metra.

Dała krok na pochyły dach. Dachówka miała szorstką fakturę i nie była tak zdradliwa jak dach samochodu, a i kąt nachylenia wydawał się niezbyt ostry, więc bez trudu dotarła do frontowej ściany domu. Niedawny deszcz odświeżył smołowy zapach bali wielokrotnie w ciągu lat nasycanych kreozotem.

Opuszczane okno sypialni Vessa na piętrze było nie domknięte o kilka centymetrów, tak jak je zostawiła wychodząc. Wsunęła w szczelinę obolałe ręce i jęcząc pchnęła w górę dolną szybę. Od panującej w powietrzu wilgoci drewno spuchło, ale mimo że okno zacięło się kilka razy, zdołała otworzyć je do końca i wleźć przez nie do pokoju, gdzie zostawiła zapaloną lampę.

Wyszła na korytarz i spojrzała na otwarte drzwi naprzeciwko sypialni. Za nimi, pogrążony w ciemności, znajdował się gabinet gospodarza i Chyna nie mogła pozbyć się przykrego uczucia, że coś tam przegapiła, coś bardzo ważnego, co powinna wiedzieć o Edglerze Vessie.

Nie miała jednak czasu bawić się w detektywa; pospieszyła na dół do living-roomu.

Ariel siedziała skulona w fotelu, tak jak ją zostawiła. W dalszym ciągu obejmując się rękami, kompletnie zagubiona, kiwała się w przód i w tył.

Według stojącego na kominku zegara było cztery po jedenastej.

- Zostań tutaj, kochanie - poinstruowała ją Chyna. - Jeszcze tylko minutkę.

Przeszła przez kuchnię do pralni w poszukiwaniu miotły. Znalazła i miotłę, i szczotkę z gąbką. Szczotka miała dłuższy trzonek, więc zdecydowała się na nią.

Wchodząc ponownie do living-roomu usłyszała znajomy znienawidzony dźwięk. Skrzyp-skrzyp. Skrzyp-skrzyp-skrzyp.

Spojrzała w najbliższe okno i zobaczyła psa skrobiącego pazurami w szybę. Spiczaste uszy miał nastawione, ale położył je po sobie, kiedy nawiązała z nim kontakt wzrokowy. Wydał z siebie znany już jej przejmujący skowyt, od którego Chynie zjeżyły się włosy.

Skrzyp-skrzyp-skrzyp.

Odwróciła się od psa i ruszyła ku Ariel, ale nagle jej uwagę przyciągnęło drugie okno. I tu stał pies z łapami opartymi o parapet.

Musiał to być pierwszy doberman, ten, który ją zaatakował zaraz po wyjściu z domu i któremu posłała porcję amoniaku w sam pysk. Szybko się pozbierał, bo to on ugryzł ją w nogę, kiedy leżała powalona przez trzeciego psa.

Była przekonana, że tego drugiego, który wyskoczył na nią z ciemności jak kula armatnia, oślepiła. Trzeciego też. I aż do tej chwili uważała, że podczas drugiej konfrontacji podobny los spotkał także i tę bestię.

Najwyraźniej jednak była w błędzie.

Ale wtedy sama niewiele widziała przez zaparowany pleksiglas, nie mówiąc już o zdenerwowaniu wywołanym faktem, że leżała przygwożdżona do ziemi przez psa, który szarpał jej kołnierz, starając się dobrać do gardła i liżąc po brodzie. Wiedziała tylko, że kiedy nacisnęła dźwignię rozpylacza, tamten pies zaskowytał i puścił jej nogę.

Strumień amoniaku musiał go trafić w sam pysk, jak za pierwszym razem.

- Miał szczęście, sukinsyn - mruknęła.

Ten doberman jednak nie drapał w szybę, tylko cały czas ją obserwował. Bardzo czujnie, z nastawionymi uszami, nie tracąc z oczu najdrobniejszego szczegółu.

Zresztą może to nie był ten sam pies. Może było ich pięć. Albo sześć.

Przy drugim oknie znów rozległo się drapanie.

Ukucnąwszy przed Ariel, Chyna powiedziała:

- Kochanie, możemy iść.

Dziewczyna nadal kołysała się w tył i w przód.

Chyna wzięła ją za rękę. Tym razem nie musiała rozginać na siłę twardej jak marmur pięści i po krótkim naleganiu Ariel wstała z fotela.

Niosąc w jednej ręce szczotkę, a drugą prowadząc małą, Chyna przeszła przez living-room, obok dwóch dużych frontowych okien. Poruszała się wolno, nie patrząc na psy w obawie, że pośpiech albo kontakt wzrokowy mogłyby je sprowokować do wytłuczenia szyb.

Dziewczyny podeszły do schodów.

Jeden z psów zaczął ujadać.

Nie spodobało się to Chynie. Do tej pory żaden z psów nie szczekał. Ich zdyscyplinowane milczenie było przerażające, ale szczekanie okazało się gorsze od ciszy.

Wchodząc po schodach i ciągnąc za sobą Ariel, czuła się, jakby miała sto lat, jakby była bardzo stara i wyczerpana. Marzyła o tym, żeby usiąść, odetchnąć głęboko i dać odpocząć obolałym nogom. Ale by skłonić Ariel do poruszania się, musiała ją cały czas ciągnąć za rękę. Bez tego dziewczyna natychmiast przystawała mamrocząc coś bezgłośnie. Każdy stopień wydawał się wyższy od poprzedniego, jakby Chyna była Alicją z Krainy Czarów wchodzącą za białym królikiem po zaczarowanych schodach.

Nagle, kiedy skręcały na podeście, żeby wejść na drugą kondygnację schodów, na dole w living-roomie rozległ się brzęk tłuczonego szkła. Na ten dźwięk Chyna w jednej chwili poczuła się młoda - mogła sadzić w górę schodami przeznaczonymi dla olbrzymów z szybkością gazeli.

- Pospiesz się, kochanie! - ponagliła Ariel, ciągnąc ją za rękę.

Dziewczyna wprawdzie przyspieszyła kroku, ale w dalszym ciągu wlokła się straszliwie powoli.

Gnana rozpaczą Chyna, wskakując na szczyt drugiej kondygnacji powtórzyła:

- Pospiesz się!

Na dole, u podnóża schodów, rozległo się wściekłe ujadanie. Kiedy znalazły się w korytarzu, Chyna cały czas trzymała Ariel mocno za rękę. Słyszała galopujące w górę psy.

Teraz drzwi na lewo. Do sypialni Vessa.

Ciągnąc za sobą Ariel, przekroczyła próg i zamknęła drzwi Nie było w nich żadnej zasuwy - po prostu zwykły zatrzask i gałka.

To tylko psy, na miłość boską, tylko psy, złe jak wszyscy diabli, ale przecież nie poradzą sobie z zamkiem.

Jedna z bestii rzuciła się na drzwi, które zadrżały we framudze, ale nie ustąpiły.

Chyna podprowadziła Ariel do otwartego okna i oparła szczotkę o ścianę.

Psy cały czas rzucały się na drzwi, wściekle szczekając.

Chyna ujęła twarz Ariel w obie ręce, przysunęła się do niej blisko i zajrzała w błękitne, piękne, ale puste oczy.

- Kochanie, bardzo cię proszę, jesteś mi potrzebna jak wtedy przy wiertarce i kajdankach. Nawet bardziej, bo zostało już nam niewiele czasu, kochanie, bardzo niewiele, a jesteśmy tak blisko, tak cholernie blisko celu.

Mimo że ich oczy dzieliła odległość zaledwie kilku centymetrów, Ariel zdawała się nie widzieć Chyny.

- Posłuchaj mnie, kochanie, proszę cię, posłuchaj: gdziekolwiek jesteś, w Puszczy czy za drzwiami szafy, w Narnii czy może w krainie Oz, obojętne gdzie, błagam cię, wysłuchaj mnie i zrób to, o co cię proszę. Musimy się stąd wydostać na dach ganku. Nie jest specjalnie stromy, z pewnością dasz sobie radę, ale musisz uważać. Wyjdziesz oknem, a potem zrobisz parę kroków w lewo. Nie w prawo, bo tam dach się kończy i mogłabyś spaść. Więc tak, jak mówiłam: parę kroków w lewo, zatrzymasz się i zaczekasz na mnie. A ja zaraz będę, zaraz cię stamtąd zabiorę.

Przytuliła dziewczynę czule. Kochała Ariel tak, jak kochałaby siostrę, gdyby ją miała, jak kochałaby matkę, gdyby tylko mogła, kochała ją za to, co przeszła, za to, że cierpiała i przeżyła.

- Jestem twoją strażniczką, kochanie. Jestem twoją strażniczką. Ten podły zboczeniec, ten wstrętny bydlak Vess już cię nigdy więcej nie dotknie. Zabiorę cię z tej śmierdzącej nory, zabiorę mu cię na zawsze, tylko musisz ze mną współdziałać, musisz mi we wszystkim pomagać, słuchać mnie i być ostrożna, bardzo ostrożna.

Uwolniła dziewczynę z objęć i znów spojrzała jej w oczy.

Ariel w dalszym ciągu była Gdzieś Indziej. W jej oczach nie pojawił się nawet najmniejszy błysk świadczący o jakimkolwiek kontakcie, tak jak wtedy w piwnicy, przed użyciem wiertarki.

Szczekanie psów ustało.

Z drugiego końca pokoju doszedł nowy niepokojący odgłos. Nie było to drżenie drzwi we framudze, ale jakiś bardziej wyrazisty dźwięk. Metaliczny.

To podzwaniała poruszająca się gałka drzwi. Jeden z psów musiał wytrwale na nią skakać.

A drzwi nie były dobrze dopasowane. Chyna widziała centymetrowej szerokości szczelinę wzdłuż framugi. I w tej szczelinie mosiężny błysk: rygjelek prostego zamka. Jeżeli ten rygielek nie tkwił we framudze dostatecznie głęboko, to przez stałe walenie łapami w gałkę pies mógł otworzyć zamek.

- Poczekaj, kochanie - rzuciła w stronę Ariel i zawróciła do drzwi.

Psy musiały wyczuć jej bliskość, bo znowu zaczęły szczekać. Stara żeliwna gałka poruszyła się gwałtowniej niż dotychczas.

Chyna chciała nasunąć na drzwi komodę, ale okazała się zbyt ciężka. Nie było też krzesła o prostym oparciu, którym można by podeprzeć gałkę, a szafka nocna wydawała się za wąska, żeby uniemożliwić psom wtargnięcie do pokoju, gdyby jednak zatrzask puścił.

Mimo wielkiego ciężaru Chyna zdołała w końcu nasunąć w połowie komodę na drzwi. To powinno wystarczyć.

Dobermany ujadały wściekle, jakby wiedziały, że zostały przechytrzone.

Chyna obróciła się do Ariel, ale dziewczyny nie było tam, gdzie ją zostawiła.

W panice pobiegła do okna i wyjrzała na zewnątrz.

Ariel, świetlista w promieniach księżyca, z wysrebrzonymi jasnymi włosami, stała na dachu na lewo od okna, dokładnie tam, gdzie jej Chyna przykazała. Oparta plecami o ścianę z bali, patrzyła w niebo, mimo że najprawdopodobniej w dalszym ciągu widziała rzeczy znacznie bardziej odległe niż gwiazdy.

Chyna rzuciła szczotkę na dach, po czym wyszła sama. Z tyłu, za jej plecami, szalały dwa rozwścieczone psy.

Na zewnątrz nie było już słychać żałosnego zawodzenia tych, które zostały oślepione amoniakiem.

Ujęła Ariel za rękę i stwierdziła, że dłoń dziewczyny nie jest już sztywna i zaciśnięta w pięść, jak poprzednio, ale rozluźniona, choć w dalszym ciągu zimna.

- Wspaniale, kochanie, spisałaś się na medal. Zrobiłaś dokładnie to, o co cię prosiłam. Pamiętaj, żebyś zawsze na mnie czekała, dobrze? Trzymaj się mnie.

Wolną ręką wzięła szczotkę i zaprowadziła Ariel na krawędź dachu. Od samochodu dzieliła je niespełna ćwierćmetrowa odległość, która mogła się okazać niebezpieczna dla kogoś będącego w takim stanie jak Ariel.

- Chodź, damy krok wspólnie, dobrze, kochanie?

Ariel nadal patrzyła w niebo. Na oczach miała kataraktę księżycowego światła i wyglądała jak trup o zmętniałych tęczówkach.

Chyna wzdrygnęła się, jakby te martwe oczy stanowiły zły omen, po czym puściła rękę dziewczyny i łagodnie zmusiła ją do schylenia głowy i spojrzenia w przepaść między dachem i wozem kempingowym.

- No, a teraz razem. Daj mi rękę i uważaj. Odległość nie jest duża, nie musisz nawet skakać. Ale gdybyś nie trafiła nogą, to spadniesz na ziemię, gdzie są psy. A jeśli nawet nie spadniesz, z pewnością zrobisz sobie krzywdę.

Chyna dała krok, Ariel jednak nie poszła w jej ślady.

Nie wypuszczając ręki dziewczyny, Chyna pociągnęła ją delikatnie.

- No chodź, kochanie, uciekajmy stąd jak najprędzej. Oddamy go w ręce policji i już nigdy nikogo nie skrzywdzi. Nigdy, ani ciebie, ani mnie. Nikogo.

Po chwili wahania Ariel zrobiła krok, ale pośliznęła się na mokrym dachu samochodu. Chyna rzuciła szczotkę i złapała dziewczynę, ratując przed upadkiem.

- No, prawie jesteśmy na miejscu, kochanie - powiedziała uspokajająco.

Podniosła szczotkę, poprowadziła Ariel do otwartego świetlika i kazała jej przy nim uklęknąć.

- Teraz zaczekaj.

Położyła się na brzuchu, nachyliła nad otworem i szczotką odsunęła z drogi stołek-drabinkę. Skacząc na niego, mogłyby połamać nogi. A były tak bliskie ocalenia, że nie zamierzała ryzykować.

Wstała i cisnęła szczotkę na ziemię, po czym pochyliła się, położyła Ariel rękę na ramieniu i powiedziała:

- Siadaj tu i spuść nogi w ten otwór. No, prędzej. Siadaj na brzegu, ale uważaj na ostre kawałki plastiku i spuszczaj nogi, a potem skacz i zaraz idź do przodu. Rozumiesz, o co mi chodzi? Idź w stronę kabiny kierowcy, żebym skacząc nie wylądowała na tobie.

Lekko pchnęła Ariel, której taka zachęta w zupełności wystarczyła. Dziewczyna skoczyła, potknęła się o młotek zostawiony tam przez Chynę, i przytrzymała się ręką ściany, żeby nie stracić równowagi.

- Idź do przodu - ponagliła ją Chyna.

Z tyłu, za nią, szyba jednego z okien na piętrze z brzękiem wyleciała na dach ganku. Było to okno w otwartym na korytarz gabinecie Vessa, do którego wpadły psy natknąwszy się na zamknięte drzwi sypialni.

Chyna obróciła się i zobaczyła na dachu ganku jednego z dobermanów: szedł prosto na nią.

Uchyliła się, ale pies okazał się dużo szybszy i przed wylądowaniem skorygował swój tor lotu. Pośliznął się jednak na mokrej blasze i ze zgrzytem pazurów o metal zjechał z dachu samochodu.

Usłyszała skowyt, z jakim uderzył o ziemię, i widziała, jak usiłuje wstać. Coś było nie w porządku z jego tylnymi łapami. Nie mógł się pozbierać. Niewykluczone, że miał złamaną miednicę.

Widać było, że cierpi, ale jednocześnie był tak zacietrzewiony, że zamiast zająć się sobą, wciąż pilnował Chyny. Siedział szczekając, z tylnymi nogami wykręconymi pod nienaturalnym kątem.

Tymczasem przez wybite okno wskoczył na dach drugi doberman, który wprawdzie nie szczekał, ale czujnie się Chynie przyglądał. Był to z pewnością ten sam pies, którego dwukrotnie poczęstowała amoniakiem, za każdym razem trafiając w pysk, bo jeszcze teraz potrząsał łbem i parskał, jakby w dalszym ciągu dusiły go żrące opary. Najwyraźniej czuł przed Chyna respekt i nie był tak skory do ataku jak jego poprzednik.

Prędzej czy później zorientuje się jednak, że Chyna nie ma już pojemnika z amoniakiem, że nie ma żadnej broni i wtedy odzyska odwagę.

Żałowała, że pozbyła się szczotki. W razie czego drewniany trzonek przydałby jej się do obrony przed atakującym psem.

A gdyby dostatecznie mocno dźgała, mogłaby go nawet unieszkodliwić. Ale szczotka była poza jej zasięgiem.

Musi się zastanowić.

Doberman jednak, zamiast się zbliżyć, z nisko opuszczoną głową przemknął wzdłuż frontowej ściany domu, spoglądając na Chynę spode łba. Podszedł do otwartego okna sypialni Vessa, a potem wrócił powoli, stąpając ostrożnie wśród odłamków szkła.

Chyna zastanawiała się, czy w wozie kempingowym jest jakiś przedmiot, który by się nadawał na broń i który dziewczyna mogłaby jej podać.

- Ariel - powiedziała cicho.

Na dźwięk jej głosu pies przystanął.

- Ariel - powtórzyła głośniej.

Ale dziewczyna nie odpowiedziała.

Beznadziejna sprawa. Nie zdoła jej skłonić do działania. Nie może liczyć na jej pomoc.

Kiedy ten doberman zaatakuje, nie może liczyć na szczęście po raz drugi. Nie rzuci się na nią z dachu ganku i nie ześlizgnie z samochodu, nie robiąc jej krzywdy. Gdy na nią skoczy, nie będzie miała żadnej broni poza gołymi rękami.

Pies uniósł trójkątny czarny łeb, nastawił uszu i gapił się na nią, ciężko dysząc.

W głowie Chyny kłębiły się tysiące pomysłów. Chyba jeszcze nigdy nie myślała tak szybko i tak jasno.

Zerknęła w świetlik, ale w krótkim korytarzyku pod sobą nie zobaczyła Ariel. Dziewczyna poszła na przód wozu, tak jak miała przykazane. Dobre dziecko.

Pies przestał dyszeć. Stał sztywny i czujny. Kiedy Chyna na niego spojrzała, poruszył uszami, a potem położył je po sobie.

Przez wybity świetlik skoczyła do wnętrza samochodu. Pogryzioną nogę przeszył potworny ból.

Stołek, który odsunęła szczotką spod wybitego okienka, stał teraz pod zamkniętymi drzwiami sypialni. Złapała go i pociągnęła za sobą.

Na dachu zadudniły psie łapy.

Podniosła z podłogi młotek i wsunęła go sobie za pasek spodni. Nawet przez sweter czuła na brzuchu zimną stal.

W otworze świetlika pojawił się pies: czarna sylwetka oblana księżycowym blaskiem.

Chyna wzięła do ręki stołek. Metalowa rączka z rurki służyła również jako oparcie, gdy górny stopień pełnił rolę siedzenia.

Odsunęła się do tyłu, pod drzwi łazienki, teraz dopiero zdając sobie sprawę, jak bardzo wąski jest korytarzyk w samochodzie. Miała za mało miejsca, żeby się zamachnąć stołkiem jak maczugą, ale i tak uznała, że jest przydatny. Trzymała go przed sobą jak treser lwów krzesło.

- No chodź, ty cholerny sukinsynu powiedziała do widocznego w otworze psa, przerażona własnym drżącym głosem. - Chodź!

Zwierzę jednak nadal stało na krawędzi świetlika.

Chyna nie miała odwagi spuścić go z oka. Gdyby to zrobiła, w tym samym momencie pies by skoczył.

Zaczęła krzyczeć na dobermana ze złością, prowokując go do ataku:

- No chodź! Na co czekasz? Czego się do jasnej cholery boisz, ty śmierdzący tchórzu?!

Z gardła psa dobył się ponury pomruk.

- Chodź no tutaj, chodź, na co czekasz? Bierz go! Bierz go, no już!

Warcząc, doberman skoczył. Kiedy dotknął łapami podłogi, odbił się od niej i bez chwili wahania rzucił się na Chynę.

Dziewczyna nie zajęła pozycji obronnej oznaczałoby to jej niechybną śmierć. Miała jedną, jodyną szansę: przyjąć postawę agresywną. Atakować. Natychmiast więc natarła na psa, wbijając w niego nogi stołka, jakby to były cztery miecze.

Pod wpływem siły zderzenia zachwiała się, tracąc na chwilę równowagę, ale pies odskoczył wyjąc z bólu; prawdopodobnie dostał nogą stołka w oko albo w nos. Skomląc uciekł w koniec korytarzyka.

Kiedy wstał chwiejnie, Chyna w jednej chwili znalazła się przy nim. Dźgając bezlitośnie stalowymi nogami stołka, starała się za wszelką cenę uniemożliwić psu dostęp do siebie, osłaniając boki, nogi i twarz. Mimo kontuzji pies był szybki, bardzo silny i zwinny jak kot. Chynę bolały mięśnie ramion, a serce waliło tak mocno, że za każdym uderzeniem ciemniało jej w oczach. Mimo to nie ustawała ani na sekundę. Kiedy stołek zaczął się składać, boleśnie przycinając jej palce, rozłożyła go natychmiast z powrotem i znów dźgała psa metalowymi nogami, dźgała i dźgała nieustępliwie, aż wreszcie niemal przygwoździła go do drzwi sypialni. Doberman wił się i warczał, gryzł stołek i drapał pazurami podłogę i drzwi, wierzgając łapami i rozpaczliwie usiłując wydostać się z pułapki. Chyna całym swoim ciężarem i ostatkiem sił naparła na stołek, a potem puściła go jedną ręką, żeby zza paska spodni wyciągnąć młotek. Nie panując już jednak nad stołkiem tak jak poprzednio, kiedy go trzymała obiema rękami, umożliwiła psu wyśliźnięcie się z matni górą po drzwiach sypialni. Doberman, kłapiąc krwiożerczo potężnymi zębami i chlapiąc śliną, z wyłażącymi z orbit przekrwionymi ślepiami, już-już sięgał pyskiem do jej głowy. Ani na chwilę nie puszczając stołka, zamachnęła się młotkiem. Z głuchym stuknięciem ciężki obuch wylądował na łbie bestii. Pies zawył z bólu. Zamachnęła się po raz drugi, zadając mu kolejny cios w czaszkę. Doberman przestał wyć i zwisł bezwładnie.

Chyna cofnęła się, stołek z brzękiem upadł na podłogę.

Pies wciąż jeszcze oddychał i usiłował wstać.

Zamachnęła się młotkiem po raz trzeci. Był to cios ostateczny.

Oddychając spazmatycznie, zlana zimnym potem, upuściła młotek i potykając się poszła do łazienki, gdzie zwymiotowała, pozbywając się resztek kawowego ciasta.

Nie odczuwała tryumfu.

W całym swoim życiu nie zabiła stworzenia większego od karalucha - aż do tej chwili. Samoobrona usprawiedliwiała zabójstwo, ale nie czyniła go przez to łatwiejszym.

Wiedziała, jak niewiele zostało im czasu, mimo to pochyliła się nad umywalką i pełnymi garściami nabierała wodę, zmywając twarz, płucząc usta.

Przeraziło ją własne odbicie w lustrze. Co za twarz! Sińce i krew. Zapadnięte, podkrążone oczy. Włosy brudne i zmierzwione. Sprawiała wrażenie szalonej.

Bo w pewnym sensie była szalona. Szalona na punkcie wolności i jej pragnienia. Wolności od Vessa i od matki. Od przeszłości. Od potrzeby rozumienia. Szalona nadzieją, że zdoła ocalić Ariel i zrobić wreszcie coś więcej, niż tylko po prostu przeżyć.

Ariel siedziała na sofie w saloniku obejmując się ramionami i kiwając w tył i w przód. Po raz pierwszy od chwili, kiedy Chyna zobaczyła ją rano przez wizjer obitych warstwą wyciszającą drzwi, wydawała z siebie jakiś dźwięk: żałosne rytmiczne pojękiwanie.

- Wszystko już jest w porządku. Uspokój się, kochanie. Wszystko będzie dobrze, zobaczysz - powiedziała uspokajająco Chyna.

Ale dziewczyna nie przestawała jęczeć.

Chyna poprowadziła ją do przodu, posadziła na miejscu pasażera i zapięła pas bezpieczeństwa.

- Uciekamy stąd, mała. Już po wszystkim.

Zajęła miejsce kierowcy. Silnik chodził i miały dosyć paliwa. Ciśnienie oleju również było w porządku - nie paliły się żadne ostrzegawcze światełka. Na tablicy kontrolnej znajdował się także zegar, Chyna jednak nic miała pewności, czy dobrze chodzi, bo wóz kempingowy był stary. Zegar wskazywał za dziesięć dwunastą.

Zapaliła światła, zwolniła ręczny hamulec i wrzuciła bieg.

Pamiętała o kołach: musi uważać, żeby nie zaczęły buksować i żeby nie zaryła się w grząskim gruncie. Nic dodając gazu, pozwoliła samochodowi toczyć się powoli, tak by ostrożnie zjechał z trawnika, a potem skręciła w lewo w podjazd i ruszyła na wschód.

Nie była przyzwyczajona do prowadzenia tak wielkich pojazdów, ale zupełnie dobrze sobie radziła. Po tym, co przeszła w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin, nie było na całym świecie takiego pojazdu, z którym by sobie nie poradziła. Nawet gdyby nie miała do dyspozycji nic innego oprócz czołgu, to i tak by się zorientowała w jego oprzyrządowaniu i wyprowadziła go stąd.

Spoglądając w boczne lusterko widziała, jak dom z bali znika za nimi w rozjaśnionej księżycowym blaskiem nocy. Płonący światłami, wydawał się równie przyjazny jak wszystkie inne domy, które Chyna dotychczas widziała

Ariel siedziała pochylona do przodu, zawieszona w pasie bezpieczeństwa, z rękami we włosach, trzymając się za głowę, jakby się bała, że jej za chwilę pęknie.

- Jesteśmy w drodze, kochanie - uspokajała ją Chyna. - Jeszcze trochę.

Twarz dziewczyny nie była już spokojna jak wtedy, kiedy ją Chyna zobaczyła w świetle lampy w pokoju pełnym lalek; nie była też ładna. Wykrzywiona w wyrazie nieopisanej męki, sprawiała wrażenie, jakby Ariel szlochała bezgłośnie i bez łez.

Może przerażała ją myśl, że natkną się na Edglera Vessa w ostatniej chwili przed tak bliskim już ocaleniem. A może jej zachowanie nie miało żadnego związku z rzeczywistością, może było reakcją na jakiś straszny moment z przeszłości czy na wyimaginowane wydarzenia ze świata fantazji, do którego wtrącił ją Vess.

Pokonały gołe wzniesienie i zaczęły zjeżdżać długim, łagodnym stokiem porośniętym drzewami. Chyna była pewna, że rano Vess wjeżdżając na teren posiadłości zatrzymywał się po obu stronach bramy, która z pewnością była już niedaleko. Ale nie wysiadał z samochodu, co by świadczyło o tym, że brama jest zamykana i otwierana elektronicznie.

Trzymając kierownicę jedną ręką, drugą otworzyła schowek między siedzeniami. Zaczęła grzebać wśród znajdujących się tam drobiazgów i dokładnie w chwili, kiedy reflektory samochodu wydobyły bramę z mroków nocy, znalazła pilota.

A brama stanowiła groźną przeszkodę. Stalowe słupy. Pręty i poprzeczki z metalowych rurek. Drut kolczasty. Chyna modliła się, żeby nie musiała taranować bramy, bo nawet potężny wóz kempingowy mógłby nie sprostać temu zadaniu.

Skierowała pilota w stronę przedniej szyby, nacisnęła guzik i radośnie wykrzyknęła „Jest!”, kiedy zobaczyła, jak skrzydła bramy otwierają się do środka.

Zwolniła pedał gazu i przyhamowała, dając ciężkiej bramie czas, by się otworzyła do końca, zanim wielki wóz zablokuje ruch jej skrzydeł. Brama otwierała się ociężale.

Chynę ogarnął lęk. Miała wrażenie, że gdzieś w środku, w jej piersi, trzepocze czarny ptak. Nagle poczuła pewność, że zanim brama zdąży otworzyć się do końca, na skrzyżowaniu podjazdu z szosą zobaczą samochód Vessa zamykający im drogę ucieczki.

Przejechała jednak bez przeszkód pomiędzy dwoma słupami i wyjechała na asfaltową dwupasmową drogę, która rozgałęziała się w prawo i w lewo. Nigdzie w zasięgu wzroku nie było żadnego samochodu.

W kierunku północnym, na lewo, ginąca w ciemnym lesie droga pięła się w górę ku poszarpanym, oszronionym księżycowym blaskiem chmurom i gwiazdom, jakby była rampą, która miała je wynieść z ziemi prosto w przestrzeń kosmiczną.

W kierunku południowym droga schodziła w dół, zakręcając i ginąc z oczu wśród pól i lasów.

W oddali, w odległości jakichś dziesięciu czy dwunastu kilometrów, noc rozświetlała złocista poświata, przypominająca wachlarz japoński na czarnym aksamicie - małe miasteczko.

Chyna skręciła na południe, zostawiając bramę szeroko otwartą. Dodała gazu. Trzydzieści kilometrów na godzinę.

Pięćdziesiąt. Utrzymała siedemdziesiąt kilometrów na godzinę, ale wyobrażała sobie, że ma szybkość większą niż odrzutowiec. Że leci, wreszcie wolna.

Choć cała była obolała i wyczerpana jak nigdy dotychczas, jej duch bujał w przestworzach.

- Chyna Shepherd, nietknięta i żywa - wymruczała. Nie była to modlitwa, ale raport złożony Bogu.

Znalazły się w wiejskiej okolicy, bez żadnych domów czy sklepów, zarówno w kierunku wschodnim, jak i zachodnim, i bez jakichkolwiek świateł poza widoczną w dali łuną, ale Chyna czuła się, jakby była cała skąpana w świetle.

Ariel w dalszym ciągu trzymała się za głowę, a jej twarz nadal była wykrzywiona w wyrazie męki.

- Ariel, nietknięta i żywa - powiedziała Chyna. - Nietknięta i żywa. Żywa. Wszystko jest w porządku, kochanie. Wszystko będzie dobrze. - Spojrzała na licznik. - Mamy za sobą prawie pięć kilometrów i z każdą minutą, każdą sekundą jesteśmy dalej.

Właśnie pokonywały łagodne wzniesienie, kiedy Chynę oślepiły nagle światła. Z południa nadjeżdżał jakiś samochód.

Zdrętwiała. To mógł być Vess.

Zegarek wskazywał za trzy dwunastą.

Ale nawet jeśli to był Vess, który przecież z pewnością poznałby swój samochód, to Chyna i tak czuła się bezpieczna. Wóz kempingowy był znacznie większy od tamtego samochodu, więc się nie bała, że ją zepchnie z szosy. A jeśli przyjdzie co do czego, jeśli nie zdoła go zostawić w tyle, to po prostu go rozwali, nie wahając się przed użyciem jego własnego pojazdu jako tarana.

Jednak to nie był Vess. W miarę jak samochód się zbliżał, coraz wyraźniej widziała, że ma coś na dachu. W pierwszej chwili pomyślała, że jest tam bagażnik na narty, ale zaraz potem zorientowała się, że to nie zapalone światła sygnalizacyjne i syrena. Poprzedniego wieczoru, kiedy jechała za Vessem na północ autostradą 101, w kierunku lasów sekwojowych, modliła się, żeby spotkać wóz policyjny, i oto właśnie go spotkała.

Nacisnęła klakson, zamrugała światłami i przyhamowała.

- Policja! - powiedziała do Ariel. - Popatrz, kochanie, wszystko będzie dobrze. Natknęłyśmy się na policję!

Dziewczyna nie zareagowała.

W odpowiedzi na klakson i mruganie światłami policjant włączył koguta, nie włączając jednak syreny.

Chyna zjechała na pobocze i zatrzymała samochód.

- Złapią Vessa, zanim odkryje, że nas nie ma, i zacznie uciekać - mruknęła.

Wóz policyjny minął je. Na drzwiach kierowcy Chyna zobaczyła napis: BIURO SZERYFA - dwa najcudowniejsze słowa w języku angielskim, jakie znała.

W bocznym lusterku obserwowała, jak wóz policyjny szerokim łukiem zawraca na środku drogi. Po chwili wyprzedził je jadąc w kierunku południowym i zatrzymał się jakiś metr przed nimi na żwirowanym poboczu.

Z uczuciem ulgi i radości Chyna otworzyła drzwi i wyskoczyła, a potem ruszyła w kierunku wozu policyjnego.

Widziała wyraźnie, że w samochodzie jest tylko jeden człowiek. W kapeluszu policjanta konnego z szerokim rondem. Nie spieszył się z wysiadaniem.

Obracający się „kogut” rzucał na zalany światłem księżyca asfalt plamy czerwieni, które spływały po nim na przemian z niebieskimi kleksami, jak w niespokojnym śnie. Wysokie drzewa na poboczu to się zbliżały, to oddalały - skacząc to w przód, to w tył. Nie wiadomo skąd zerwał się wiatr, unosząc do góry suche liście i obłoki żwiru, jakby kolorowe światła wozu patrolowego zakłóciły panujący dotychczas spokój.

Niemal w połowie drogi do samochodu, w którym policjant nadal siedział za kierownicą, Chyna przypomniała sobie dokumenty, które znalazła w gabinecie Vessa, i nagle zaczęły one znaczyć dla niej coś zupełnie innego niż dotychczas. Podobnie jak kajdanki.

Zatrzymała się.

- O Jezu.

Nagle wszystko stało się jasne.

Zrobiła w tył zwrot i puściła się biegiem z powrotem. W błyskach niebieskiego i czerwonego światła, ciężkich od blasku księżyca, czuła się, jakby biegła we śnie, w zwolnionym tempie, w powietrzu gęstym jak budyń.

Kiedy dobiegła do otwartych drzwi wozu, spojrzała w stronę samochodu patrolowego. Policjant właśnie wysiadał.

Spazmatycznie łapiąc powietrze, wdrapała się na miejsce kierowcy i zatrzasnęła za sobą drzwi.

Policjant wysiadł z wozu. Edgler Vess.

Chyna zwolniła ręczny hamulec.

Vess zaczął strzelać.


Rozdział 11



Szeryf Edgler Foreman Winston Vess, najmłodszy szeryf w historii hrabstwa, obserwuje w bocznym lusterku, jak Chyna Shepherd spieszy poboczem w stronę jego wozu patrolowego. Zastanawia się, czy mimo wszystko ta kobieta nie okaże się jego dziurawą dętką, niszczycielką świetlanej przyszłości. Kiedy Chyna zatrzymuje się nagle, odwraca na pięcie i w migających kolorowych światłach biegnie z powrotom do wozu kempingowego, jego niepokój wzrasta.

Jednocześnie jest pod wielkim wrażeniem tej dziewczyny i nie żałuje, że ją spotkał.

- Sprytna z ciebie suka - mówi.

Wysiadając z samochodu wyjmuje rewolwer, zamierzając postrzelić ją w nogę. Uważa, że jeszcze nie wszystko stracone. Jeśli zdoła ją unieszkodliwić, zanim pojawi się jakiś samochód, sytuacja zostanie uratowana. Za to jaka go czeka frajda, kiedy będzie ją znowu zakuwał w łańcuchy! Ariel nie ruszy ręką, żeby jej pomóc, a nawet gdyby, to tak jej przyłoży kolbą pistoletu, że mała cholera nawet nie piśnie. Może to trochę pokrzyżować jego plany wobec niej, ale i tak patrzy na jej piękną buzię już od roku, nie mogąc się doczekać, kiedy ją zdemoluje, a sam akt niszczenia będzie nadzwyczaj satysfakcjonujący w każdych okolicznościach.

Mimo że Vess jest bardzo szybki, Chyna okazuje się szybsza. Kiedy on unosi broń, ona już siedzi za kierownicą i zamyka drzwi.

Teraz Vess nie może sobie pozwolić na najmniejsze nawet ryzyko; nie może ryzykować, że ją tylko zrani. Nawet za cenę przyjemności, jakiej mu Chyna miałaby dostarczyć później. Musi ją spisać na straty. Ładuje sześć kul w przednią szybę.


Kiedy Chyna zobaczyła, że Vess unosi broń, krzyknęła „Padnij!” i natychmiast przydusiła ręką głowę Ariel, sama zaś rzuciła się w bok, na otwarty schowek między siedzeniami. Szczelnie zamykając oczy i krzycząc do małej, żeby zrobiła to samo, przykryła ją sobą najdokładniej, jak tylko mogła.

Rozległ się trzask wystrzałów, jeden tuż po drugim, tak szybko, jak tylko Vess nadążał przyciskać spust. Przednia szyba poszła w drobny mak, obsypując odłamkami oba siedzenia, Chynę i Ariel. Kolejne pociski trafiały w różne przedmioty dalej i bliżej.

Chyna próbowała liczyć strzały. Wydawało jej się, że słyszała sześć. Może tylko pięć. Nie była pewna. Cholera. Ale po chwili pomyślała, że liczba strzałów nie ma znaczenia, ponieważ nie przyjrzała się dobrze broni. Nie była pewna, czy to rzeczywiście rewolwer. Pistolet nie byłby ograniczony do sześciu nabojów, mógłby pomieścić dziesięć i więcej, a nawet znacznie więcej, gdyby miał powiększony magazynek.

Ryzykując, że dostanie kulę w twarz, usiadła strząsając z siebie odłamki szkła i wyjrzała przez pustą ramę. Zobaczyła Edglera Vessa stojącego przy wozie patrolowym w odległości jakichś dziesięciu metrów. Wytrząsał z broni puste łuski, a zatem musiał to być rewolwer.

Zwolniła ręczny hamulec i wrzuciła bieg.

Vess wyjął z ładownicy przy pasku magazynek.

Dzięki podejrzanym przyjaciołom matki Chyna wiedziała wszystko o magazynkach i broni. Zanim Vess zdążył naładować rewolwer, zdjęła nogę z pedału hamulca i nacisnęła na gaz.

Ruszaj się, ruszaj, ruszaj.

Wkładając magazynek do rewolweru i przekręcając go, Vess usłyszał ryk silnika wozu kempingowego i podniósł wzrok.

Chyna zjechała na asfalt, zamierzając przejechać swego prześladowcę.

Vess zatrzasnął bębenek rewolweru.

W obawie, że Ariel podniesie głowę, Chyna krzyknęła:

- Nie podnoś się! Nie podnoś! - i sama schyliła się, kiedy kula odskoczyła od ramy przedniej szyby i rykoszetem wylądowała gdzieś w głębi samochodu.

Natychmiast jednak uniosła głowę, bo wóz był w ruchu i musiała widzieć, co robi. Skręciła kierownicę w prawo, jadąc wprost na Vessa stojącego w otwartych drzwiach samochodu patrolowego.

Vess strzelił ponownie i kiedy pojawił się szybki błysk, Chyna przez moment miała wrażenie, że patrzy w sam otwór lufy. Usłyszała dziwne sycząco-pulsujące brzęczenie przypominające lot trzmiela w letnie popołudnie i poczuła coś gorącego, jakby zapach przypalonych włosów.

Vess dał nura do samochodu. Wóz kempingowy wyrżnął w otwarte drzwi, urywając je. Niewykluczone, że wraz z nimi urwał także jedną czy może nawet dwie nogi nienawistnego potwora.


Woń prochu zawsze kojarzy się szeryfowi Vessowi z zapachem seksu, może dlatego, że jest taki gorący, a może dlatego, że zawiera amoniak, którego w nasieniu jest jeszcze więcej. Zresztą niezależnie od przyczyn strzelanina go podnieca, powodując natychmiastową erekcję.

Nagle słyszy ryk wozu kempingowego, który naciera na niego, oślepiają go światła i tyle jest hałasu, jakby brał udział w spotkaniu trzeciego stopnia. Rzucając się do samochodu podciąga nogi, ponieważ wie, że spotkanie będzie bliskie, cholernie bliskie i dzięki temu takie przyjemne. Coś bardzo mocno wali w jego prawą stopę, owiewa go zimny wiatr i drzwi wozu policyjnego odpadają, z brzękiem koziołkując po asfalcie. Wóz kempingowy z piskiem opon przejeżdża obok.

Prawa stopa Vessa jest zupełnie drętwa i chociaż on sam nie czuje jeszcze bólu, przypuszcza, że została zmiażdżona, a może nawet urwana. Siada na fotelu kierowcy, wsuwa rewolwer do kabury i maca ręką w poszukiwaniu kikuta i cieplej wilgoci, ale stwierdza, że stopa jest nietknięta. Po prostu zgubił obcas. Tylko tyle. Nie stało się nic gorszego. Kauczukowy obcas.

Stopę ma drętwą, a w łydce aż do kolana czuje mrowienie, ale śmieje się głośno i mówi:

- Zapłacisz mi, suko, za szewca.

Wóz kempingowy jest jakieś sześćset metrów przed nim i jedzie na południe.

Zatrzymując się na poboczu, Vess nie zgasił silnika i teraz wystarczy tylko, żeby zwolnił hamulec ręczny i wrzucił bieg.

Koła samochodu wzniecają fontanny żwiru, który uderza w podwozie. Wóz wyrywa do przodu. Rozgrzana guma opon piszczy jak cierpiące niemowie, wgryza się w asfalt i Vess, niby rakieta, śmiga za wozem kempingowym.

Zajęty swoją zdrętwiałą stopą, zbyt późno stwierdza, że wóz kempingowy nie jedzie już na południe, ale zawraca i zbliża się do niego z szybkością co najmniej czterdziestu pięciu kilometrów na godzinę albo i szybciej.

Gwałtownie naciska pedał hamulca, ale zanim zdąży skręcić kierownicę w lewo, żeby się usunąć z drogi, ogromny wóz wali w niego z potwornym łomotem. Głowa Vessa odskakuje do tyłu, a potem leci do przodu, na kierownicę, z taką siłą, że przed oczami robi mu się ciemno.

Wgięta maska odskakuje i Vess nie widzi już nic przed sobą. Słyszy jednak, jak koła jego wozu się obracają, i czuje swąd palonej gumy. Samochód patrolowy sunie do tyłu pchany przez potężny pojazd, i chociaż kolizja na moment przyhamowała wóz kempingowy, teraz znów wyraźnie nabiera szybkości.

Vess usiłuje wrzucić wsteczny bieg, licząc na to, że zdoła uciec tyłem przed napierającym nań wielkim samochodem, ale dźwignia biegów najpierw uparcie odmawia mu posłuszeństwa, a potem nieruchomieje w pozycji na luzie. Wysiadł układ napędu.

Fatalna sprawa. Vess podejrzewa, że uszkodzony przód samochodu jest zawieszony na tylnym zderzaku wozu kempingowego.

Cholera, dziewczyna zepchnie mnie z szosy, myśli. Miejscami pobocze jest tak wysokie i strome, że wóz policyjny z pewnością koziołkując zwali się z góry. A jeśli samochody są rzeczywiście sczepione i dziewczyna nie całkiem panuje nad ciężkim pojazdem, to runie na niego i go zmiażdży.

A może właśnie o to jej chodzi?

To wyjątkowa dziewczyna, niech ją diabli, na swój sposób podobna do niego. Vess ją za to podziwia.

Czuje zapach benzyny. Na prawo od konsoli i policyjnego radia (które wyłączył, gdy tylko zauważył wóz kempingowy) tkwi lufą do góry w sprężynowych uchwytach zamocowanych do deski rozdzielczej karabin automatyczny kaliber 20. Ma on pięciostrzałowy magazynek, zawsze naładowany.

Vess łapie za karabin, wyszarpuje go z uchwytów i ściskając oburącz wysuwa się zza kierownicy, i skacze przez wyrwane drzwi.

Samochody jadą do tyłu z szybkością trzydziestu, trzydziestu pięciu kilometrów na godzinę, czasem gwałtownie przyspieszając, ponieważ wóz policyjny jest na jałowym biegu i nie stawia oporu. Asfalt pędzi Vessowi na spotkanie, jakby szeryf był spadochroniarzem i miał wielkie dziury w czaszy. Vess pada i turla się, z rękami przy sobie, w nadziei że nie połamie kości, wciąż uczepiony karabinu, ukosem zbliżając się do pobocza za pasem ruchu w kierunku północnym. Usiłuje trzymać głowę do góry, ale uderza nią mocno raz i drugi o asfalt. Wita ból radosnym okrzykiem, napawając się intensywnością tej przygody.


Chyna obserwowała w lusterku bocznym, jak Vess wyskakuje z wozu patrolowego, pada na asfalt i turla się na ukos przez szosę.

Zanim zdążyła zatrzymać samochód, wydając przy tym okrzyk bólu, który przeszył jej ugryzioną stopę, Vess leżał już twarzą do ziemi na przeciwległym poboczu w odległości niecałych stu metrów na południe. Nie ruszał się. I chociaż Chyna nie wierzyła, żeby skacząc z samochodu mógł się zabić, była pewna, że jest nieprzytomny albo co najmniej ogłuszony.

Nie potrafiłaby go przejechać w tej sytuacji. Ale nie zamierzała także czekać i dać mu szansę.

Zapięła łączony pas przechodzący przez ramię i biodra. Podejrzewała, że jej się przyda.

Kiedy wrzucała bieg i ruszała do przodu, poczuła z prawej strony głowy silne ukłucie i sięgnąwszy tam ręką stwierdziła, że krwawi. Przelotne bzyknięcie okazało się pociskiem, który zadrasnął ją, zostawiając niegroźną ranę, jakieś siedem i pół centymetra długą i półtora milimetra głęboką. Ale niewiele brakowało, żeby Vess odstrzelił jej pół głowy.

Ariel siedziała w migotliwej mantylce z odłamków pokruszonego szkła. Patrzyła na Vessa przez otwór po szybie, ale jej oczy były pozbawione wyrazu. Miała pokrwawione dłonie. Ten widok poruszył serce Chyny, jednak stwierdziła, że to tylko powierzchowne zadrapania, nic groźnego.

Kiedy ponownie spojrzała na Vessa, stał na czworakach w odległości jakichś pięćdziesięciu metrów. Obok niego leżał karabin.

Nacisnęła pedał gazu.

Z tyłu wozu rozległ się ciężki łomot. Pojazd zadrżał. Rozległ się następny łomot, a potem odgłos tarcia, piekielny zgrzyt i klekotanie, ale samochód powoli nabierał szybkości.

Spoglądając w lusterko boczne, Chyna dostrzegła za sobą fontanny iskier.

Za nią grzechocząc i brzęcząc toczył się zdemolowany wóz policyjny.


Prawe ucho szeryfa jest paskudnie rozerwane, a zapach jego własnej krwi kojarzy mu się ze styczniowym wiatrem hulającym po ośnieżonym górskim stoku. Mosiężne dzwonienie w obu uszach przypomina gorzki, metaliczny smak pająka zjedzonego w domu Templetonów.

Podnosząc się Vess stwierdza, że kości ma całe. Przełyka interesująco gorzkie wymioty, które uderzają mu do gardła, i bierze do ręki karabin. Z zadowoleniem spostrzega, że broń nie poniosła żadnego szwanku.

Wóz kempingowy - ślepa niszczycielska siła - zbliża się do niego na ukos, przez oba pasma ruchu. Jest w odległości jakichś pięćdziesięciu metrów, ale szybko przyspiesza.

Zamiast zejść z drogi i uciekać w las przed nacierającym na niego pojazdem, Vess rusza biegiem w jego stronę. Chce znaleźć się równolegle do kabiny kierowcy, kiedy wóz będzie obok niego przejeżdżał. Biegnąc kuleje - nie dlatego jednak, żeby odniósł jakieś rany - po prostu zgubił obcas prawego buta.

Ale nawet mając tylko jeden obcas, jest sprawniejszy niż ociężały pojazd, a poza tym dziewczyna już widzi, że nie zdoła go przejechać. Musi też bez wątpienia widzieć, że ma broń, ściąga więc kierownicę w prawo, decydując się na ucieczkę.

Nawet nie będzie próbował rozwalić jej głowy ani przez wybitą szybę, ani przez okienko boczne. Jej niezniszczalność zaczyna go napawać nabożnym lękiem i nie wierzy, że mógłby jej zrobić coś na tyle poważnego, aby ją unieszkodliwić. Poza tym znacznie łatwiej strzelić z biodra, ale wtedy strzela się nisko, może więc tylko unieszkodliwić samochód.

Oddaje trzy strzały jeden po drugim, tak szybko, jak tylko nadąża z obsługą automatu. Siła kopnięcia broni prawie zwala go z nóg, ale udaje mu się załatwić przednią oponę po stronie kierowcy.

W odległości niecałych dwóch metrów od niego wóz kempingowy zaczyna się ślizgać. Ze zniszczonej opony strzelają w powietrze wijące się węże gumy. Kiedy potwór przewala się obok, Vess wykorzystuje ostatnie dwa naboje, żeby przestrzelić tylną oponę po stronie kierowcy.

Teraz panna Chyna Shepherd, nietknięta i żywa, ma poważny kłopot.


Kierownica kreci się Chynie w rękach, parząc ją w dłonie i nie dając się utrzymać.

Dziewczyna naciska pedał hamulca, co okazuje się poważnym błędem, samochód bowiem niebezpiecznie zatacza się w lewo, jednak zdejmując nogę z hamulca najwyraźniej popełnia jeszcze gorszy błąd, ponieważ samochód zatacza się w prawo o wiele gwałtowniej. Wlokący się za nią wóz policyjny stuka o tylny zderzak, a wóz kempingowy drży mimo kołysania na boki i Chyna wie, że lada chwila się przewrócą.


Upojony rozkoszną mieszaniną zapachów - własnej krwi i prochu - szeryf Vess odrzuca karabin, którego magazynek jest już pusty. Z radosnym podnieceniem przygląda się, jak stary wóz kempingowy, przechylony na lewą stronę, sunie szosą wśród nocy na samych obręczach. Nie ma już na nich ani kawałka gumy; resztki opon walają się na obu pasmach ruchu. Krawędzie obręczy wgryzają się w asfalt ze zgrzytem, który kojarzy się Vessowi z dotykiem krynoliny, sztywnej od zaschniętej krwi, a to z kolei przypomina mu smak ust pewnej młodej damy w chwili jej śmierci, i wtedy pojazd nagle zwala się na bok z siłą tak wielką, że Vess czuje pod nogami drżenie asfaltu. Tępy łomot odbija się echem od rosnących po obu stronach drogi drzew, jak wystrzał z diabelskiej broni.

Zawieszony na tylnym zderzaku wozu kempingowego samochód policyjny również zwala się na bok, odczepia się, dachuje, obraca się o trzysta sześćdziesiąt stopni i zatrzymuje na paśmie ruchu w kierunku północnym.

Wóz kempingowy jest kawał drogi za samochodem policyjnym, niecałe sto metrów od Vessa, i w dalszym ciągu jeszcze sunie po asfalcie, ale już zwalnia i widać, że się za chwilę zatrzyma.

Wszystko zostało spieprzone: cała szosa usiana jest kawałkami żelastwa i gumy, z czego Vess będzie się musiał gęsto tłumaczyć; to samo z planem zajęcia się Ariel, którego perspektywa tak bardzo go przez ostatni rok podniecała; no i wreszcie jakże obciążające w swej wymowie ciała w sypialni wozu kempingowego.

Mimo to szeryf Vess chyba nigdy dotychczas nie odczuwał takiego uniesienia jak teraz. Nigdy nie miał tak wyostrzonych zmysłów jak obecnie. Jest odurzony doznaniami, więcej - szalony. Ma ochotę fikać koziołki pod księżycem i obracać się z wyciągniętymi ramionami jak dziecko, któremu się kręci w głowie od widoku wirujących w górze gwiazd.

Ale ma jeszcze do wyprawienia na tamten świat dwie osoby i śliczną młodą buzię do oszpecenia, a to też miła perspektywa.

Sięga do kabury po rewolwer i stwierdza, że musiał mu wypaść, kiedy wyskakiwał z samochodu i turlał się po asfalcie. Zaczyna się za nim rozglądać.


Kiedy wóz kempingowy wreszcie się zatrzymał, Chyna nie traciła czasu na dziwienie się, że jeszcze żyje. Natychmiast odpięła pasy bezpieczeństwa - swój i Ariel.

W tej nowej sytuacji prawy bok samochodu stał się jego sufitem. Ariel uczepiła się klamki drzwi, żeby nie spaść na Chynę. Bok lewy, na którym Chyna teraz leżała, w zasadzie pełnił rolę podłogi. Przez okno od strony kierowcy widać było tylko asfalt.

Chyna wygramoliła się z fotela, obróciła i mając za plecami wybite przednie okno, nogami wsparta o schowek przy dźwigni biegów, przysiadła na tablicy rozdzielczej. Prawym bokiem oparła się o kierownicę.

W samochodzie było duszno od zapachu benzyny. Chyna z trudem mogła oddychać. Sięgnęła ręką do Ariel i powiedziała:

- Chodź, kochanie, wyłazimy przez okno, i to szybko.

Widząc, że dziewczyna na nią nie patrzy, ale dalej uczepiona drzwi spogląda w nocne niebo, złapała ją za ramię i pociągnęła.

- Chodź, kochanie, chodź, chodź prędko - ponaglała małą. - Byłoby cholernie głupio, gdybyśmy miały teraz zginąć, mając tyle za sobą. Gdybyś teraz umarła, twoje lalki by się z ciebie śmiały. Pękałyby ze śmiechu.


Nadchodzi szeryf Edgler Vess, potłuczony i krwawiący, ale dziarski. Mija dach wozu kempingowego, który teraz jest jego lewym bokiem, pojazd bowiem leży przewrócony na asfalcie, na który wylewa się benzyna. Vess spogląda ciekawie na wybity świetlik, ale bez chwili wahania zmierza ku przodowi wozu, gdzie widzi dwie niegrzeczne dziewczynki, Chynę i Ariel, które już zdążyły wyjść przez wybitą szybę.

Są odwrócone tyłem do niego i idą w kierunku zachodniej strony szosy, gdzie w niewielkiej odległości widać zachęcający sosnowy lasek. Najwyraźniej mają nadzieję się w nim ukryć, zanim Vess je znajdzie. Chyna kuleje, ale dłonią, którą położyła Ariel na plecach, zachęca ją do marszu.

Vess wprawdzie nie znalazł rewolweru, ma jednak karabin, który trzyma oburącz za lufę; zbliża się do nich szybko. Chyna słyszy dziwne kląskanie, jakie wydaje jego pozbawiony obcasa but na śmierdzącym mokrym asfalcie, ale nie ma nawet szansy na to, by się odwrócić i stawić mu czoło. Szeryf zamierza się karabinem jak maczugą i wali swoją ofiarę kolbą na płask między łopatki.

Chyna wali się na ziemię bez tchu, niezdolna nawet krzyknąć. Pada rozkrzyżowana, twarzą do asfaltu, być może nieprzytomna, a z pewnością ogłuszona.

Ariel drepcze przed siebie w kierunku, jaki jej nadano, jakby nie miała pojęcia, co się stało z Chyna, i może rzeczywiście nie ma. Niewykluczone, że powoduje nią rozpaczliwe pragnienie wolności, ale być może idzie po prostu jak nakręcona lalka.

Chyna obraca się na plecy i patrzy na Vessa wcale nie ogłuszona; jej szeroko rozwarte oczy są białe z wściekłości.

- Bóg się mnie boi - mówi Vess. Jest to jego ulubione powiedzenie.

Ale najwyraźniej nie robi ono na Chynie wrażenia. Krztusząc się od duszących oparów benzyny albo od ciosu w plecy, odpowiada:

- Pieprzony skurwysyn.

Kiedy ją zabije, będzie musiał zjeść jakąś jej cząstkę, tak jak zjadł pająka, ponieważ w ciężkich chwilach, które go czekają, może potrzebować jej niezwykłej siły.

Od Ariel dzieli go odległość jakichś piętnastu czy szesnastu metrów i Vess zastanawia się, czy za nią iść. Decyduje się jednak najpierw skończyć z Chyna. Dziewczyna w tym stanie i tak daleko nie zajdzie.

Kiedy Vess ponownie spogląda w dół, Chyna wyjmuje z kieszeni dżinsów jakiś niewielki przedmiot.


Chyna miała przy sobie gazową zapalniczkę od czasów stacji benzynowej, której dwóch pracowników Vess zamordował.

Zwolniła teraz zatrzask zabezpieczający i przesunęła opuszkę kciuka na kółko. Z przerażeniem myślała o tym, co musi zrobić. Leżała w kałuży benzyny, jej ubranie i włosy były nią przesiąknięte. Ledwie mogła oddychać przez duszące opary. Jej drżąca ręka również była mokra od benzyny i Chyna wyobrażała sobie, że płomień natychmiast obejmie kciuk, a z niego przejdzie wzdłuż ręki do ramienia, w ciągu kilku sekund ogarniając całe ciało.

Ale przecież musi wierzyć, że istnieje na świecie sprawiedliwość i że w mgłach sekwojowych lasów jest jakiś sens, bo bez tej wiary nie byłaby w niczym lepsza od Edglera Vessa czy od bezrozumnego karalucha.

Leżała u stóp mordercy. Nawet jeśli stanie się najgorsze, to przynajmniej zabierze go ze sobą.

- Glista, gad - powiedziała. Były to słowa, które ułożyła z liter jego imion. Zapaliła zapalniczkę.

Buchnął płomień, jednak wbrew obawom Chyny nie przeniósł się bezpośrednio na jej palec, rzuciła więc zapalniczkę na but Vessa. Gazowy płomyk zgasł wprawdzie zaraz, ale nasączona benzyną skóra zdążyła się jeszcze od niego zająć.

Natychmiast po rzuceniu zapalniczki Chyna zaczęła się turlać z ramionami przytulonymi do piersi, obracając się po asfalcie dokoła swojej osi, coraz dalej od Vessa, wstrząśnięta nagłością, z jaką płomień buchnął wysoko w górę, przerażona głośnym sykiem i nagłą falą gorąca. Języki pełgające po zalanym benzyną asfalcie lada chwila dosięgną i jej... Już się przygotowała na spotkanie z morderczą potęgą ognia, kiedy stwierdziła, że ma pod sobą suchą nawierzchnię. Spazmatycznie dysząc, zerwała się na nogi i zaczęła się cofać - byle dalej od płonącego asfaltu i ogarniętego pożogą potwora.

Edgler Vess, w butach z ognia, wrzeszczał i tupał widząc, jak wszystko wokół niego ogarniają płomienie.

Kiedy zajęły się jego włosy, Chyna odwróciła głowę.

Ariel znajdowała się poza zalanym benzyną obszarem, a tym samym poza zasięgiem płomieni, ale wydawała się całkowicie obojętna na szalejący żywioł. Stała tyłem do ognia, wpatrzona w gwiazdy.

Chyna podbiegła do niej i na wszelki wypadek odprowadziła ją jeszcze kilka metrów dalej.

Ochrypłe, przerażające wrzaski Vessa wydały jej się głośniejsze niż poprzednio - kiedy obróciła się do tyłu, stwierdziła, że morderca - niby jeden wielki słup ognia - cały czas za nimi idzie, a właściwie brnie przez gotujący się asfalt, cudem tylko trzymając się na nogach. Świetliste wstęgi wyciągniętych ramion błyskały białobłękitnymi językami ognia, który przypiekał czubki palców nieszczęśnika. W jego otwartych ustach szalało szkarłatne tornado, z nozdrzy buchały płomienie, a mimo to, z twarzą ukrytą za pomarańczową maską łuny, nie przestając krzyczeć, Vess szedł przed siebie, nieustępliwy jak zachód słońca.

Chyna popchnęła dziewczynę za siebie i w tym momencie Vess gwałtownie odwrócił się do tyłu; nie ulegało wątpliwości, że ich nie widzi. Całkowicie ślepy, nie szukał ani jej, ani Ariel, ale miłosierdzia, na które nie zasłużył. Wreszcie upadł na środku drogi. Wił się i kurczył, kopał i podrygiwał, aż w końcu, powoli podciągając kolana i składając na piersi poczerniałe ręce, obrócił się na bok. Jego głowa skłoniła się ku dłoniom, jakby topiący się kręgosłup nie miał już siły jej unieść. Wkrótce znieruchomiał.


Na pewnym poziomie świadomości Vess wiedział, że ten cichnący głos to jego krzyk, ale cierpienie było tak wielkie, że przez trawioną deliryczną gorączką głowę przelatywały różne szalone myśli.

Na innym poziomie wierzył, że ów nieziemski krzyk nie pochodzi od niego, że wydaje go nie narodzony bliźniak mężczyzny ze stacji benzynowej, embrion, który wycisnął swe piętno na czole brata w postaci czerwonego znamienia. Ostatnim uczuciem Vessa - zanim z człowieka przedzierzgnął się w wieczną ciemność - był strach przed pożerającym wszystko ogniem.


Wlokąc za sobą Ariel, Chyna coraz dalej cofała się przed pożogą, w końcu jednak stwierdziła, że ani chwili dłużej nie utrzyma się na nogach. Usiadła na asfalcie, nie mogąc powstrzymać drżenia całego ciała, obolała i nagle słaba z poczucia ulgi. Zaczęła płakać, szlochać jak dziecko, jak ośmioletnia dziewczynka, wypłakując wreszcie te wszystkie łzy, których nie wylała pod łóżkami, w pełnych myszy stodołach i na smaganych piorunami plażach.

Jakby na zawołanie, w dali rozbłysły światła samochodu. Chyna patrzyła, jak się zbliżają, podczas gdy stojąca obok niej milcząca Ariel błądziła wzrokiem wśród gwiazd.


Rozdział 12



Ze szpitalnego łóżka Chyna udzielała wyczerpujących informacji policjantom, broniąc się jednak przed dziennikarzami, którzy za wszelką cenę starali się do niej dostać. Od policjantów, na zasadzie wzajemności, dowiedziała się wiele o Edglerze Vessie i o rozmiarach jego zbrodni, chociaż nic z tego nie tłumaczyło samego Vessa.

Ojciec Laury, Paul Templeton, był w Oregonie w interesach kilka tygodni przed atakiem Vessa na jego rodzinę i został zatrzymany za przekroczenie prędkości. Funkcjonariuszem, który wypisywał mu mandat, był sam młody szeryf. To właśnie wtedy, podczas wyciągania prawa jazdy, musiały Paulowi wypaść z portfela fotografie, dzięki czemu Vess miał okazję zobaczyć piękną twarz Laury.

Pełne imię i nazwisko Ariel brzmiało Ariel Beth Delane. Jeszcze rok temu mieszkała z rodzicami i dziewięcioletnim bratem w Kalifornii na cichym przedmieściu Sacramento. Jej rodzice zostali zastrzeleni w łóżku. Chłopca Vess zadręczył na śmierć za pomocą przyborów, których pani Delane używała do wyrobu lalek. Istniało podejrzenie, że Ariel musiała się temu przyglądać, zanim została uprowadzona.

Poza policjantami Chynę odwiedzało wielu lekarzy. Niezależnie od zabiegów, jakich wymagały jej fizyczne obrażenia, wielokrotnie nalegano, żeby podzieliła się swoimi przeżyciami z psychiatrą. Najbardziej wytrwały w tych usiłowaniach okazał się sympatyczny pięćdziesięciolatek o chłopięcym wyglądzie, dźwięcznym śmiechu i nerwowym zwyczaju pociągania się za prawe ucho, które za każdym razem nabierało koloru wiśni.

- Nie potrzebuję terapii - odpowiadała mu Chyna. - Najlepsza terapia to życie. - Nie bardzo rozumiał, co miała na myśli, i prosił, żeby mu opowiedziała o swoim współistnieniu z matką, chociaż przynajmniej od dziesięciu lat, od kiedy Chyna się od niej wyniosła, nie można było mówić o żadnym współistnieniu. Chciał ją nauczyć, jak dawać sobie radę z rozpaczą, ale Chyna odparła:

- Ja nie chcę sobie dawać z nią rady, panie doktorze. Ja chcę ją odczuwać.

Kiedy mówił jej o powypadkowym syndromie stresu, ona mówiła o nadziei; kiedy mówił o samospełnieniu, ona mówiła o odpowiedzialności; kiedy mówił o mechanizmach służących podniesieniu poczucia własnej wartości, ona mówiła o wierze i zaufaniu. Wreszcie lekarz stwierdził, że nie jest w stanie pomóc osobie mówiącej tak całkowicie odmiennym językiem.

Lekarze i pielęgniarki niepokoili się, że Chyna nie będzie mogła spać, ale spała zdrowo i mocno. Obawiali się, że będzie miała koszmary senne, ale jej śnił się tylko wielki las, w którym nigdy nie była sama i zawsze czuła się bezpieczna.

Jedenastego kwietnia, w dwanaście dni po przyjęciu jej do szpitala, została wypisana i kiedy wychodziła frontowymi drzwiami, czekała na nią za nimi ponad setka reporterów prasowych, radiowych i telewizyjnych, nie wyłączając przedstawicieli brukowych pisemek, którzy jej przysyłali przez Federal Express umowy, oferując wielkie sumy za prawa do jej historii. Chyna przedzierała się przez natarczywy tłum, nie odpowiadając na pytania, ale jednocześnie starając się nie być niegrzeczna. Kiedy podchodziła do czekającej na nią taksówki, jeden z reporterów podetknął jej mikrofon po nos i zapytał:

- Panno Shepherd, jakie to uczucie, kiedy się jest bohaterką?

Chyna zatrzymała się i odpowiedziała:

- Nie jestem żadną bohaterką. Po prostu przeżywam trudne chwile jak wszyscy, zastanawiając się, dlaczego w życiu musi być czasem tak ciężko i mając nadzieję, że już nigdy więcej nie będę musiała nikogo skrzywdzić.

Ci, co stali dostatecznie blisko, żeby ją słyszeć, zamilkli, ale inni dalej coś wykrzykiwali. Chyna wsiadła do taksówki i odjechała.


Zanim Edgler Vess uwolnił państwa Delane od wszelkich kłopotów, mieli poważnie obciążoną hipotekę i byli zadłużeni w firmie Visa & Mastercard, toteż nie było żadnego spadku, który by Ariel mogła odziedziczyć. Jej dziadkowie ze strony ojca żyli wprawdzie jeszcze, ale nie byli zamożni. Zresztą nawet gdyby istnieli jacyś krewni na tyle dobrze sytuowani, żeby unieść ciężar utrzymania nastolatki z problemami osobowościowymi, to i tak nie sprostaliby temu zadaniu. Ariel dostała więc kuratora sądowego i miała być pod stałym nadzorem szpitala psychiatrycznego stanu Kalifornia.

Nikt z rodziny nie zgłosił sprzeciwu.

Przez całe lato i jesień Chyna co tydzień jeździła z San Francisco do Sacramento, ubiegając się o przyznanie wyłącznej prawnej opieki nad Ariel Beth Delane i przedzierając się cierpliwie przez gąszcz przepisów prawnych i zarządzeń systemu opieki społecznej. Nie chciała pozwolić, by Ariel została skazana na przebywanie w zakładach zwanych placówkami opiekuńczymi”.

Mimo że wcale nie uważała się za bohaterkę, w oczach wielu nią była. Podziw, z jakim traktowały ją różne wpływowe osobistości, stał się w końcu kluczem do zamkniętych biurokratycznych serc i Chyna uzyskała upragniony status opiekunki prawnej Ariel. Pewnego ranka pod koniec stycznia, dziesięć miesięcy po tym, jak uwolniła Ariel ze strzeżonej przez lalki piwnicy, dziewczyny opuściły razem Sacramento.

Jechały do domu, do San Francisco.


Chyna nigdy nie zrobiła magisterium z psychologii, którego była już bliska. Kontynuowała wprawdzie studia na Uniwersytecie Stanu Kalifornia w San Francisco, ale zmieniła kierunek na literaturę. Zawsze lubiła czytać i chociaż nie uważała, że ma talent literacki, pomyślała, że mogłaby zostać wydawcą i pracować z pisarzami. Uznała, że w fikcji jest więcej prawdy niż w nauce. Brała także pod uwagę zawód nauczycielki. Jednak nawet gdyby miała do końca życia usługiwać do stołu, nie miałaby nic przeciwko temu - była w tej pracy dobra i znajdowała w niej satysfakcję.

Latem, kiedy pracowała na wieczorną zmianę, rano i przed południem spędzały z Ariel dużo czasu na plaży. Dziewczyna lubiła patrzeć przez ciemne okulary na zatokę, a czasami stawała na samym brzegu morza i przyglądała się, jak fale omywają jej nogi.

Pewnego czerwcowego dnia Chyna, nie zdając sobie sprawy z tego, co robi, napisała palcem na piasku słowo PEACE*. [* PEACE - ang. pokój.] Przez chwilę wpatrywała się w nie, po czym ku swemu zdumieniu powiedziała do Ariel:

- To jest słowo, które można ułożyć z liter mojego imienia i nazwiska.

Któregoś innego letniego dnia, kiedy mała siedziała na kocu, wpatrzona w pocętkowaną plamami słońca wodę, Chyna zabrała się do czytania gazety, ale wszystkie artykuły wydały jej się jednakowo przygnębiające. Wojny, gwałty, morderstwa, rabunki i ziejący nienawiścią politycy wszelkiej maści. Przeczytała zjadliwą recenzję filmową, krytykującą reżysera i scenarzystę i kwestionującą ich prawo do tworzenia, po czym zainteresowała się kolumną kobiecą, gdzie jej uwagę zwrócił równie jadowity atak na pewną pisarkę. I jedno, i drugie miało niewiele wspólnego z prawdziwą krytyką i stanowiło przejaw zwykłej złośliwości. Wyrzuciła gazetę do śmietnika. Wszystko to wydało jej się oczywistym odbiciem silniejszych morderczych impulsów, jakim podlega chory ludzki umysł. Między symbolicznymi a rzeczywistymi zabójstwami istnieje różnica ilościowa, nie jakościowa - serca sprawców jednych i drugich toczy ta sama choroba.

Nie ma wytłumaczenia dla ludzkiej podłości.

Na początku lipca Chyna zauważyła na plaży mężczyznę koło trzydziestki, który kilka razy w tygodniu przychodził tu ze swoim ośmioletnim synem i pracował na laptopie w cieniu parasola. Któregoś dnia zaczęli ze sobą rozmawiać. Mężczyzna nazywał się Ned Barnes, jego syn miał na imię Jamie. Ned był wdowcem i pisarzem z kilkoma powieściami o umiarkowanym powodzeniu na koncie. Jamie powziął do Chyny sympatię i znosił jej wszystko, co wydawało mu się cenne - a to bukiecik polnych kwiatów, a to jakąś ciekawą muszelkę, a to wycięte z czasopisma zdjęcie śmiesznego psa - i kładł jej bez słowa na kocu, nie domagając się nawet uwagi dla swych darów.

Dwunastego sierpnia Chyna zrobiła spaghetti z kulkami mięsnymi i zaprosiła na kolację Neda z Jamiem. Potem grała z nimi w różne gry, podczas gdy Ariel siedziała, pogodnie przyglądając się swoim rękom. Od czasu tamtej nocy spędzonej w wozie kempingowym na twarzy dziewczyny ani razu nie pojawił się wyraz męki i bezgłośnego krzyku. Przestała się także obejmować rękami i kiwać.

Kilka dni później poszli całą czwórką do kina. Poza tym nadal spotykali się na plaży, gdzie zwykle rozkładali się obok siebie. Ich wzajemny stosunek był swobodny, wolny od jakichkolwiek nacisków czy oczekiwań. Każde z nich chciało tylko czuć się mniej samotnym.

We wrześniu, zaraz po Dniu Pracy, kiedy zostało już niewiele dni dostatecznie ciepłych, by móc je spędzać na plaży, Ned spojrzał znad swojego laptopa i zawołał cicho:

- Chyna!

Chyna akurat czytała książkę, więc odpowiedziała mu tylko mruknięciem, nawet nie podnosząc wzroku.

- Spójrz na Ariel - nalegał.

Dziewczyna miała na sobie obcięte dżinsy i bluzkę z długimi rękawami, bo dzień był trochę za chłodny na opalanie. Stała na brzegu morza, które lizało jej bose stopy, ale nie patrzyła tępo na zatokę, jak zwykle. Z uniesionymi ramionami, machając dłońmi nad głową, tańczyła w milczeniu.

- Ona tak kocha tę zatokę - powiedział Ned.

Chyna nie mogła wydobyć z siebie głosu.

- Ona kocha życie - powiedziała w końcu, modląc się, żeby to była prawda.

Ariel nie tańczyła długo, a kiedy wróciła na koc, jej spojrzenie było jak zawsze dalekie i nieobecne.

W grudniu, ponad dwadzieścia miesięcy od chwili ucieczki z domu Edglera Vessa, Ariel skończyła osiemnaście lat. Z dziewczynki zmieniła się w śliczną młodą kobietę. Często jednak wołała po nocach matkę, ojca i brata.

A potem nadeszło Boże Narodzenie i wśród upominków dla Ariel, Neda i Jamiego, zgromadzonych pod choinką w living-roomie, Chyna ze zdziwieniem znalazła małą paczuszkę dla siebie. Była przygotowana z wielką troską, jak gdyby przez dziecko, które włożyło w to więcej dobrych chęci niż umiejętności. Na przywieszce z bałwankiem krzywymi drukowanymi literami było wypisane jej imię. Po rozpakowaniu paczuszki znalazła niebieską karteczkę, a na niej dwa słowa nabazgrane z wielkim wysiłkiem, z wahaniem i z przerwami: „Chcę żyć”.

Z bijącym sercem i ściśniętym gardłem Chyna ujęła dłonie Ariel. Przez chwilę nie wiedziała, co powiedzieć, a gdyby nawet wiedziała, to i tak by nie zdołała tego wykrztusić. Wreszcie wyjąkała powoli:

- To... najlepszy prezent, jaki kiedykolwiek dostałam, kochanie. Najlepszy z możliwych. Nic... więcej nie potrzebuję, tylko... tylko tego, żebyś spróbowała.

Jeszcze raz przeczytała przez łzy tamte dwa słowa: Chcę żyć”.

- Chcesz, ale nie wiesz, jak wrócić, tak? - zapytała.

Ariel nadal stała spokojnie, ale w pewnej chwili zamrugała i mocniej ścisnęła dłonie Chyny.

- Jest droga powrotu - zapewniła ją Chyna.

Ariel jeszcze mocniej ścisnęła ją za ręce.

- Jest nadzieja, kochanie. Zawsze jest nadzieja. Jest też i droga, ale nikt jej nie znajdzie sam. Znajdziemy ją razem. Na pewno. Tylko musisz wierzyć, że nam się uda.

Ariel, niezdolna do nawiązania kontaktu wzrokowego, cały czas ściskała Chynę za ręce.

- Chcę ci opowiedzieć historię o lesie sekwojowym i o czymś, co w nim zobaczyłam pewnej nocy... i później. Może nie będzie to miało dla ciebie aż tak wielkiego znaczenia, może dla innych nie znaczyć nic, ale dla mnie to sprawa ogromnej wagi, nawet jeśli nie wszystko z tego rozumiem.

Chcę żyć”.

W ciągu najbliższych paru lat droga prowadząca z Puszczy do rzeczywistego świata nie była dla Ariel łatwa. Zdarzały się chwile załamań, gdy wydawało się, że nie robi żadnych postępów, a nawet że się cofa.

W końcu jednak nadszedł dzień, w którym wraz z Nedem i Jamiem pojechały do lasu sekwojowego.

Kiedy szły przez paprocie i rododendrony wśród uroczystych cieni pod wielkimi drzewami, Ariel powiedziała:

- Pokaż mi to miejsce.

Chyna poprowadziła ją za rękę.

- Tu.

Jakże bardzo bała się tamtej nocy, kiedy ryzykowała tak wiele dla dziewczyny, której nawet nie widziała na oczy. Był to lęk nie tyle przed samym Vessem, ile przed tym czymś nowym, co w sobie odkryła. Przed bezwzględnym nakazem miłości bliźniego. Teraz już wie, że nie jest to powód do strachu. Że to cel, dla którego istniejemy.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Koontz Dean R Intensywnosc
Koontz Dean R Inwazja
Koontz Dean R Maska (SCAN dal 1050)
Koontz Dean R Ściana strachu
Koontz Dean W okowach lodu
Koontz Dean R Nocne dreszcze
Koontz Dean R Ziarno Demona
Koontz Dean Maska
Koontz Dean Tunel Strachu
Koontz Dean R Ziarno demona
Koontz Dean Ściana strachu
Koontz Dean R Nieśmiertelny
Koontz Dean R Dar widzenia
Koontz Dean Lzy smoka
Koontz R Dean W okowach lodu (SCAN dal 1154)
Koontz Dean R Maska
Koontz Dean R Zwierciadło zbrodni
Koontz Dean Ziarno Demona
Koontz Dean R Dar widzenia

więcej podobnych podstron