Kozak Magdalena Zakladnicy

Magdalena Kozak


Zakładnicy


Pokochała go od pierwszego wejrzenia.

Zgodnie ze starą ludową mądrością: nie dla zalet, lecz pomimo wad. Gdy nań patrzyła, nie była w stanie znaleźć ani jednego szczegółu, do którego nie mogłaby mieć zastrzeżeń. Stary, podziurawiony, azbestowy dach do natychmiastowej wymiany. Pseudoantyczny portyk ze schodami doklejonymi na siłę do zwyczajnej wiejskiej chałupy. Krzywe kolumny pomalowane na ohydny, wypłowiały żółty kolor. Sfatygowane drewniane okna – przez szczeliny we framugach triumfalnie poświstywał wiatr. Słowem: postrach okolicy, a nie porządny, szanujący się dom, jakiego szukali wraz z mężem i jego nastoletnim synem już od pewnego czasu.

A jednak, gdy zobaczyła to zdjęcie w ogłoszeniach, od razu zaczęła wiercić dziurę w brzuchu Piotrowi: by przynajmniej pojechali zobaczyć, tylko zobaczyć, przecież to nic nie kosztuje, no, najwyżej trochę benzyny. Maciek zaglądał im przez ramię, łypał okiem na zdjęcie i krzywił się niemiłosiernie. Ale nie oponował otwarcie. Dobrze wychowany młody człowiek nie sprzeciwia się ojcu... zwłaszcza jeżeli nie ma powodu. Przecież chcieli tylko popatrzeć.

Wybrali się więc w upalną, kwietniową niedzielę: tylko popatrzeć... Dom, otoczony starym sadem i potwornie zachwaszczonym ogrodem, zawładnął nimi natychmiast. Zauroczeni zgodnym chórem zaczęli szukać argumentów na „tak”: że cisza, że spokój. Że pola, łąki, lasy, zero spalin, czyste tchnienie przyrody. I raptem trzydzieści kilometrów do miasta, więc Piotr będzie mógł dojeżdżać do pracy. Maciek zabierze się razem z nim rano do szkoły, a potem wróci autobusem – wystarczy, że przejdzie pół kilometra i już znajdzie się z powrotem w domu. A te trzy kilometry do sklepu to wcale nie tak znowuż daleko. No i poza tym...

Poza tym po prostu chcą tutaj żyć.

Iza uśmiechała się, przepełniona wewnętrznym poczuciem triumfu. To ja, szeptała cichutko domowi, to ja cię znalazłam i pokochałam pierwsza. To ja.

Nie odpowiadał, tylko zagadkowo błyskał spojrzeniami brudnych szyb.

Kupili posiadłość z równym pośpiechem, z jakim poprzedni właściciele ją sprzedali. Robotnicy odświeżyli im to i owo, zamontowali nowe sanitariaty i błyszczące krany i pomalowali ściany na modne, pastelowe kolory – tak by wnętrza były godne powitać Pana Prezesa z rodziną.

Iza, Piotr i Maciek zamieszkali na wsi. Zadomowili się od razu, jakby to miejsce od zawsze było im przeznaczone. Dni zaczęły biec jeden za drugim, aż zapomnieli, że kiedykolwiek mieszkali gdzie indziej.

Dopiero wtedy nadeszły te sny.


* * *


Z liści kapała krew.

Iza zaczęła gorączkowo zasypywać dół. Dygoczącymi rękami nagarniała patyki, darła paznokciami okoliczny mech i wrzucała jego poszarpane kępki we wciąż niesytą czarną dziurę. Na nic. Krew niezmordowanie wypływała na wierzch, połykając kolejne gałązki. W końcu zamiast dołu piętrzył się ogromny stos, nadal spływający czerwienią. Spośród zeschłych liści dębu siąpił równomierny, lodowaty deszcz.

Osłabła nagle. Osunęła się na kolana, łkając w głos. Las odpowiedział ponurym, ochrypłym zawodzeniem, jesienną muzyką potępionych.

Stos zaszeleścił, w środku zaczęło się coś poruszać, wyłazić na zewnątrz niczym gigantyczny kret. Iza podniosła zakrwawione ręce do twarzy i zamarła w przerażeniu.

Spośród patyków wychynęła sina, opuchnięta twarz dziecka.

Mamo? – zdążył wychrypieć malec, nim szeroka struga skorków popłynęła mu z ust, zatapiając resztę słów.

Iza chciała krzyknąć, nie mogła jednak wydobyć dźwięku z zaciśniętej krtani. Dzieciak zaczął się gramolić w jej kierunku, coraz bliżej i bliżej...

Wreszcie udało jej się wypuścić powietrze z płuc i wydać przeraźliwy wrzask.

Obudziła się zalana łzami. Serce tłukło się boleśnie w klatce piersiowej.

Co jest? – mruknął w ciemnościach Piotr. Po głosie poznała, że jest rozdrażniony, może nawet zły. Nie znosił, kiedy budzono go bez powodu. – Co się dzieje?

Nic, nic – wyszeptała pośpiesznie, spuszczając nogi z łóżka w poszukiwaniu kapci. – Zły sen. To tylko zły sen.

Obrócił się na bok, nie mówiąc już nic, a ona ruszyła do drzwi. Wyszła na korytarz, skręciła w prawo, do łazienki...

Znów dopadł ją lęk. Mrok zgęstniał tuż pod sufitem i zdawał się kapać stamtąd czarnymi kroplami.

Podbiegła do kontaktu, wcisnęła guzik rozdygotanymi palcami. Żarówka zapaliła się, ale jej światło z trudem przedzierało się przez przedpokój. Jakby spowity był wciąż tą czarną, brudną mgłą.

Iza weszła do łazienki, położyła dłoń na baterii. Nagle przypomniały jej się sceny z horrorów. Pomyślała, że oto za chwilę z kranu popłynie krew, a nieznana siła zacznie ją przyginać ku umywalce, usiłując utopić w odrażającej czerwieni...

A cholera tam! – rzekła nagle na głos. – To jest życie, nie film!

Odkręciła kran szybkim, zdecydowanym ruchem. Z ulgą popatrzyła na strumień krystalicznie czystej wody.

Zły sen – oznajmiła donośnie. – To był tylko zły sen.

Obmyła twarz, wytarła ręce. Wróciła do przedpokoju, głośno, buńczucznie szurając kapciami. Sięgnęła ku wyłącznikowi... i zawahała się. Zerknęła na zgęstniały w górze mrok. Wyobraziła sobie, jak snuje się pod sufitem, wślizguje do sypialni, zawisa nad łóżkiem...

A niech tam – spuściła z tonu. – Aż tak strasznie dużo ta jedna żarówka nie wypali przez noc.

Umknęła do sypialni, zamknęła za sobą drzwi. Zrzuciła kapcie i wpełzła pod kołdrę, słuchając monotonnego chrapania męża. Przez chwilę myślała, że jego obojętność dodaje jej sil. Piotr jest mądry; skoro śpi spokojnie, znaczy, że nic się nie dzieje. Nie ma się czego bać.

Ale zaraz przełknęła ślinę, jeszcze mocniej wtuliła twarz w poduszkę. Nie, to nie tak. To zupełnie nie tak. Jest sama ze swoim strachem. Ot co!

Światło żarówki padało przez przeszklone drzwi, rysując na podłodze równy prostokąt.

Iza usiadła nagle, wpatrując się w porysowane klepki.

Przez mdły blask przesunął się niewyraźny, lecz niewątpliwie niebędący złudzeniem cień.

Przeniosła wzrok na drzwi, zamarła w oczekiwaniu. Wyobraźnia podpowiadała jej kolejne sceny: oto ciemność wsącza się przez dziurkę od klucza, pełznie po podłodze niczym wąż...

Ale nic się nie działo. Prostokąt jaśniał, jakby nigdy nic.

Opadła na poduszki, wtuliła się w śpiącego męża z całych sił. I błagała chłodną noc, by minęła jak najprędzej.

A przecież to miał być ich cudowny, wymarzony, ukochany dom.


* * *


Zachowujesz się jak gówniara – ofuknął ją rano Piotr.

Tu jest tak cicho – spróbowała się bronić nieśmiało – tak nienaturalnie spokojnie. Zawsze a to tramwaj zgrzytał za oknem, a to sąsiad borował w ścianie, a to jechał samochód... A teraz ta cisza. Muszę się przyzwyczaić.

Bądź dorosła i nie strasz dziecka – rzucił bezceremonialnie, ale urwał, widząc Maćka w drzwiach kuchni. – No, jak się spało, młody człowieku?

Chłopak wzdrygnął się.

Fatalnie – odparł niechętnie. – Jakieś pomordowane dzieci mi się śniły. Masakra niewiniątek. W lesie.

Iza zesztywniała momentalnie. Gdyby to był film, wiedziałabym od razu, co jest grane, pomyślała w przedziwnym odrętwieniu. Tak, nawiedzony dom, te sprawy. Ktoś zabił dzieciaka i ten teraz straszy.

Ale przecież to nie był film.

Co za głupoty – burknął Piotr. Pewnie pomyślał, że zmówili się, by go postraszyć dla żartu.

Wstał, zgarnął marynarkę z wieszaka i wyszedł. Za otwartymi drzwiami rozległo się ciche „pik, pik” autoalarmu.

Iza z Maćkiem popatrzyli na siebie pytająco, rozłożyli ręce, a potem zgodnie pokiwali głowami. Jak już ojciec ubrda coś sobie czasami...

Leć już – powiedziała bez dodatkowych komentarzy. – Bo się spóźnicie...

No to nara, Iza! – podchwycił śpiesznie. Złapał kanapkę, drugą ręką zgarnął jabłko i popędził za ojcem do samochodu. W samą porę, Piotr już zaczynał trąbić.

Nie znoszę, kiedy jest niewyspany – mruknęła pod nosem. – Robi się taki...

Urwała nagłe, rozejrzała się dookoła. Została w domu sama. Całkiem sama.

Serce zaczęło wystukiwać zalękniony rytm.


* * *


W miarę jak mijał dzień, Iza uspokajała się powoli. Zajęła się zwykłą robotą: sprzątanie, pranie, gotowanie. Po południu nawet zaczęła podśmiewać się ze swojej histerii. Może się zdarzyć każdemu, ale to jednak wstyd: zachowywać się jak przerażony gówniarz. Piotr, jak zwykle, miał całkowitą rację.

Kiedy Maciek wrócił ze szkoły, podała mu obiad, pożartowała o tym i owym i nie zapytała ani słowem o dziwny sen. Czasami lepiej nie wiedzieć za dużo.

Wieczorem, kiedy kładła się spać, owszem, drżała nieco, a gardło zaciskało jej się trwożliwie. Ale pod badawczym spojrzeniem Piotra udawała, że wszystko jest w jak najlepszym porządku. I faktycznie, tej nocy nie śniło jej się nic.

Ani następnej. I jeszcze następnej też nie.


* * *


Poszatkowana twarz mężczyzny bulgotała nienawiścią.

Zapłacisz za to, skurwielu! – powtarzały siniejące wargi. – Trafisz prosto do piekła! Na wieczność!

Facet zamilkł, zduszony owiniętym wokół głowy ręcznikiem. Po chwili kula z SIG-Sauera przerobiła mu czaszkę w mieszaninę kości, poszarpanej tkanki nerwowej, płynu mózgowo-rdzeniowego i krwi. Ciało upadło bezwładnie na mech.

A potem wyrwało się Izie z rąk, usiadło i zaczęło kiwać w przód i w tył niczym dziecko w sierocińcu.

Będziesz się smażył w piekle po wieki! – wykrzyczała krwawa kukła, jej głos odbił się w lesie tysiąckrotnym echem.

Iza cofnęła się. Podniosła broń, zaczęła strzelać. Muszka, szczerbinka, praca palca na spuście, raz-raz-raz!

Kukła padała pod wpływem trafień, by po chwili, niczym wańka-wstańka, podnieść się znów. I wciąż wykrzykiwać swą upiorną mantrę:

Na wieczność! Nawiecznośćnawiecznośćna...

Wtem broń zaczęła parzyć, Iza odrzuciła ją z przeraźliwym okrzykiem. SIG-Sauer upadł w trawę i odpełzł, sycząc jak wąż.

Na wieeeeczność... – roześmiał się skrwawiony, owinięty brudnym ręcznikiem trup. – Na wieeeeczność!

Muszę zacząć krzyczeć, pomyślała Iza. Muszę zacząć krzyczeć, to pomaga.

Wtłoczyła powietrze do opornych płuc. Naparła na krtań: wrzask, wypuść wrzask!

Aaaaa!

Leżała na łóżku wśród niezliczonych łez.

No to już jest przesada! – zawarczał Piotr, pochylając się nad nią gniewnie. – Co znowu?

Gdzieś obok, niedaleko, rozległ się donośny krzyk. Piotr rozejrzał się w zdumieniu. Iza przestała płakać, usiadła nasłuchując.

Krzyk rozdarł noc ponownie.

Zerwali się na równe nogi i popędzili do pokoju Maćka.

Chłopak siedział na łóżku z twarzą identycznie jak u Izy zalaną łzami.

Oż kuuuurwa... – wyjąkał, widząc ich na progu. – Ale syf.

Jak ty się wyrażasz! – zrugał go Piotr odruchowo, ale zaraz umilkł, podszedł bliżej. Spojrzał na syna z góry. – Co się stało?

Młody zamrugał, wytarł nos rękawem piżamy.

Właściwie to nic takiego... – wymamrotał zawstydzony. – Miałem zły sen.

Facet zastrzelony w lesie? – Iza natychmiast pożałowała pochopnego pytania. Ale było już za późno: chłopak podniósł na nią przerażony wzrok.

No i coś narobiła! – syknął Piotr. Przymknęła powieki, jakby mówiąc: przepraszam. Odwrócił się od niej z gniewnym fuknięciem.

Nnnnoooo... – Po chwili Maciek zaczął trajkotać niezbornie: – Głowa owinięta ręcznikiem i strzał. Ale ciągle żyje. Wstaje i gada o piekle. – Ponownie wytarł nos rękawem piżamy. – A jeszcze przedtem jakaś babka. I dziecko. Wszyscy w lesie. – Przeniósł wzrok na ojca. – Zrób z tym coś!

Piotr osunął się na łóżko z ciężkim sapnięciem.

Może ten dom jest nawiedzony – oznajmił, siląc się na spokojny, racjonalny ton. – I dlatego poprzedni właściciele tak szybko i chętnie go sprzedali... Jutro poszukam jakiegoś medium w Internecie. Niech przyjdzie i wyczyni swoje czary-mary. Dobrze? – rozejrzał się po rodzinie, szukając aprobaty dla swojego pomysłu.

Tak, tak! – podchwycili skwapliwie.

No cóż, to z pewnością nie zaszkodzi – ciągnął dużo bardziej pewny siebie. – Najwyżej nadweręży nam trochę kieszeń. Ale czegóż się nie robi dla rodziny? – Puścił porozumiewawczy uśmieszek, mrugnął okiem. Nie odpowiedzieli, wciąż zalęknieni. Nachmurzył się więc z powrotem. – A teraz spać! – zarządził stanowczo. – Duchy nie duchy, jutro trzeba do pracy!

Wstał i pomaszerował do sypialni, nie oglądając się za siebie. Iza popatrzyła na przerażoną twarz chłopaka, wyciągnęła rękę, pstryknęła włącznik. Słabe światło żarówki rozjaśniło pokój.

Skinęła porozumiewawczo głową, obróciła się na pięcie i pomknęła w ślad za mężem. Położyła się śpiesz – nie, naciągnęła kołdrę.

Dzięki – dobiegł ją jeszcze cichy głos pasierba.

Nie ma za co – odburknął Piotr.


* * *


Medium okazało się wypielęgnowaną, zadbaną blondynką po czterdziestce.

Wróżka Alicja, bo tak kazała się nazywać, już w bramie obrzuciła Izę ostrym, taksującym spojrzeniem.

Wyczuwam wokół ciebie cmentarną aurę – wypaliła wprost. – Jakieś takie tańce potępieńców, wisielców... Nic dobrego. – Poszła dalej, w kierunku domu, przekrzywiając głowę jak zaciekawiony ptak.

Piotr obrzucił żonę miażdżącym spojrzeniem. No tak, wszystko przez ciebie, mówiła jego marsowa mina. Cmentarna aura, no proszę. Kogo my tu mamy. Machnął jednak ręką i podążył czym prędzej za wróżką.

Iza została w tyle. Przełknęła ślinę, usiłując wymyślić jakąś sensowną odpowiedź, ale nic nie przychodziło jej do głowy. No bo jak można się obronić przed czymś takim? Cmentarna aura. I już mamy winnego. Może trzeba było myć się częściej albo lepiej dbać o zęby?

Podreptała w końcu za nimi, wzdychając. Oby tylko ta wiedźma nie orzekła, że Izę wraz z jej cmentarną aurą trzeba zaraz spalić na stosie.

Alicja dotarła do progu. Nagle stężała, zamachała rękami.

Krew! – wykrzyknęła dramatycznie. – Tu jest pełno krwi!

Pewnie dlatego, że za mało sprzątam, pomyślała Iza zjadliwie. Wyprostowała się, splotła ramiona na piersiach. Popatrzyła na wróżkę krytycznie. Jakoś nie potrafiła w sobie wykrzesać nabożności ni szacunku do tej baby. Wkurzała ją i tyle. Nie wierzę, że przyszła nam pomóc, sarknęła w duchu. Nie wierzę nic a nic.

Krwawy nocny sen wydał jej się nagle czymś nierealnym i absurdalnym, podobnie jak cała sytuacja. Iza patrzyła z narastającym rozdrażnieniem, jak wróżka pada na kolana na progu, a potem spektakularnie wymiotuje.

Teraz jest tu coś więcej niż krew – mruknęła do Maćka. – I zgadnijmy, kto to wszystko posprząta.

Obrzucił ją zdumionym spojrzeniem... A potem rozjaśnił się nieco, przesłał porozumiewawczy uśmieszek.

Też myślę, że to hucpa – wyznał konspiracyjnym szeptem. – Pewnie coś tu jest na rzeczy, ale nasze medium, zdaje się, odstawia teatrzyk. Tylko wiesz... – mrugnął porozumiewawczo. – Cicho sza, żeby się ojciec nie zmartwił, w końcu to jego pomysł...

Jasne, jasne – przytaknęła gorliwie.

Podeszli bliżej. Medium zaczęło opowiadać wstrząsającą historię o pomordowanych w lesie ofiarach. Jakaś rodzina, ojciec, matka, dwoje dzieci... Jeszcze jakiś facet... Medium zarzekało się, że morderca zamieszkał właśnie tu, w tym domu. Z przyczyn mrocznych, ponurych i nieznanych.

Iza słuchała z zaskakującą obojętnością. W świetle dnia historia wydawała się płaska i nijaka. Horror klasy C. Jeszcze tylko jakiejś straszliwej przepowiedni do tego wszystkiego brakuje, zazgrzytała zębami. „A kto zakłóci spokój przeklętej duszy, zginie w męczarniach... ” Albo jakoś tak.

Da się coś na to poradzić? – przerwała przydługi wywód wróżki Alicji. – Ma pani coś na takiego ducha? Jakiś specyfik albo co... ?

Alicja obraziła się. Zapewne Iza wykazała się brakiem okultystycznego savoir-vivre’u. Klient powinien mdleć ze strachu przy wyjawianiu strasznych historii, a nie spokojnie pytać o środek na ducha, jakby chodziło o zwykłą trutkę na szczury.

Proszę się zwrócić o pomoc do księdza – odrzekła z godnością. – Wie pani, ja bym to nawet mogła zrobić, ale potem musiałabym wszystko wziąć na siebie. Po odejściu od państwa duch dręczyłby mnie albo kogoś z mojej rodziny. Trudno wymagać, żebym się decydowała na coś podobnego.

Oczywiście – przytaknęła Iza gorliwie. Z niejasnych powodów poczuła ulgę na myśl, że ta baba nie będzie grzebać przy jej domu... i przy jej duchu. – Nikt nie ośmieliłby się złożyć pani takiej propozycji.

Wróżka odwróciła się i pomaszerowała do bramy, mrucząc coś pod nosem. Iza miała głęboką nadzieję, że nie są to żadne zaklęcia. A jeśli już, że przynajmniej nie dotyczą jej cmentarnej aury.

No i widzisz, co narobiłaś? – rzucił Piotr gwałtownie. – Obraziłaś ją!

Eeee tam, tato... – Maciek wziął ją w obronę. – Ta wróżka to chyba coś ściemnia. Nie wierzę, żeby chciała nam pomóc. Jakaś dziwna jest. No ale kto normalny zostałby wróżką... – Wzruszył ramionami. Przestąpił ostrożnie próg, krzywiąc się na rozchlapane dookoła wymioty.

Jak sobie chcecie – skwitował Piotr wyniośle – ale nie życzę sobie żadnych nocnych wrzasków!

Taaaa... – burknął chłopak z głębi swojego pokoju. – Jasne.

To ja posprzątam – westchnęła Iza i podreptała po mopa.

Wycierając podłogę, pomyślała o nadchodzącym wieczorze i zadrżała. Naraz pożałowała swojej nonszalancji, odruchowo obejrzała się za wróżką, chcąc ją zawrócić, przywołać z powrotem... Ale samochód tamtej już dawno zniknął na piaszczystej drodze wśród drzew.


* * *


Ksiądz potraktował sprawę jak najbardziej poważnie. Przyszedł jeszcze tego samego dnia, w którym Iza zagadnęła go nieśmiało w miejscowym kościele.

Egzorcyzmy może odprawić tylko wyszkolony egzorcysta, za specjalnym pozwoleniem biskupa – powiedział, rozglądając się po korytarzu. – Być może jednak nie będzie takiej konieczności. Może wystarczy zwykła modlitwa o uwolnienie.

Na czym polega różnica? – chciał wiedzieć Piotr.

Kościół katolicki stoi na stanowisku, że opętania i nawiedzenia mogą dokonywać jedynie demony, wysłannicy piekła – spokojnie wyjaśnił ksiądz. – Zwykli ludzie nie powinni wchodzić z nimi w bezpośrednie kontakty, nie mają bowiem żadnych szans. Tylko komandos Pana Boga – uśmiechnął się do Maćka, przysłuchującego się uważnie rozmowie – będzie wiedział, jak dać sobie z nimi radę.

Chłopiec odpowiedział uśmiechem.

Komandos Pana Boga – powtórzył. – Dobre.

Zagubiona dusza nie ma demonicznych mocy – ciągnął dobrotliwie duchowny. – Powinny więc wystarczyć zwykłe środki: woda święcona, wspólna modlitwa...

Iza poczuła nagle, jak coś zaciska jej się w klatce piersiowej. Jakiś taki wielki, nieokiełznany strach.

Spróbujemy? – zapytał ksiądz. Popatrzył na Piotra, w oczach migały mu ogniki przekory. – To nic nie kosztuje. Kościół zabrania przyjmowania nawet najdrobniejszych upominków za podobne usługi. Tylko wtedy dzieło jest naprawdę czyste i skuteczne. „Darmo otrzymaliście, darmo dawajcie”, mówi Pismo Święte.

Tak, tak – zgodził się gospodarz skwapliwie – oczywiście, spróbujmy. Czemu nie.

Zacznę od prostej modlitwy „przemyskiej” do Matki Bożej. Czy jesteście wierzący?

Zmieszali się na tak postawione pytanie. Uciekli wzrokiem, wbili oczy w podłogę.

Niekatolicy także mogą uzyskać pomoc w walce ze Złem – powiedział ksiądz łagodnie. – Zacznijmy więc.

Wydobył święconą wodę.

W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego... – zaczął, czyniąc znak krzyża prawą ręką.

Iza zamrugała, odpędzając gromadzące się łzy. Mrok gęstniał dookoła w błyskawicznym tempie. Nie chciała go widzieć, bała się, co z niego wychynie... Chciała krzyczeć, ale nie mogła wydobyć z siebie nawet jęku. Zupełnie jak w tym upiornym śnie.

Potężna Niebios Królowo i Pani Apostołów – mówił dalej ksiądz. – Ty, która otrzymałaś od Boga posłannictwo i władzę, by zetrzeć głowę szatana... – Obniżył nieco głos, rozejrzał się niepewnie dookoła. Mrok rozpanoszył się w kuchni, jak gdyby już zapadła noc.

Iza poczuła, że nogi robią się bezwładne, niczym ulepione z ciasta... Powoli zaczęła osuwać się na podłogę. W półmroku przed nią zamajaczyła niewyraźna twarz Maćka, chłopiec miał szkliste spojrzenie, z nosa sączyła mu się krew.

Piotr tkwił w kącie sztywny, osłupiały.

Prosimy Cię pokornie: rozkaż hufcom anielskim, aby ścigały szatanów... – zdecydował się kontynuować duchowny, mimo coraz bardziej drżącego głosu.

Maciek krzyknął krótko, urywanie. Upadł na podłogę, jak stał.

Przestań... – wycharczała Iza nagle. – Niech ksiądz przestanie! Nie widzi ksiądz, co się dzieje?

Duchowny sapnął z desperacją.

Stłumiły ich zuchwałość, a zwalczając ich wszędzie, strąciły do piekła... – wyjąkał słabo.

Chłopiec zaczął się miotać po podłodze, z jego ust dobyło się głuche wycie męczonego psa.

Zabiję go – znienacka rozległ się lodowaty głos. – Przestaniesz, klecho, albo zabiję chłopaka!

Ksiądz zamarł z półotwartymi ustami.

Iza wypuściła z płuc rozrzedzone powietrze. Niespodziewanie dla siebie samej odzyskała spokój. Najstraszniejsze jest przecież oczekiwanie: boisz się zobaczyć ducha. To, do czego upiór jest zdolny, to już sprawa drugorzędna.

W kuchni nic nie było jednak widać, tylko ciemność zdawała się panoszyć coraz bardziej. Gdzieś spomiędzy jej pasm wysnuwał się niesamowity, szarpiący nerwy głos:

Chciałbym, żebyśmy się dobrze zrozumieli. Żadnych modlitw, egzorcyzmów ani tym podobnych, bo chłopak zginie. Jest moim zakładnikiem, zrozumiano?

Piotr podrzucił głową niczym znarowiony koń.

Skąd możemy mieć pewność – zakrzyknął – że zostawisz go w spokoju, jeżeli cię posłuchamy?!

Znikąd – odparł głos. – Ale spróbuj nie posłuchać, jeżeli masz wystarczająco dużo jaj albo wystarczająco mało miłości dla niego. Twój wybór.

Spokojnie, tylko spokojnie – wyszeptała Iza. – Na pewno dojdziemy do porozumienia.

O nic innego mi nie chodzi – odparł śpiesznie duch. – Żadnych egzorcyzmów i wszystko będzie cacy. Nikt nie zginie. Cieszę się, że przynajmniej pani jest rozsądna.

Pozbierała się błyskawicznie, wstała z podłogi, podniosła głowę.

Proszę księdza – oznajmiła silnym głosem. – Przepraszam najmocniej, ale... Proszę wyjść.

Rozumiem – odparł duchowny. – Oczywiście. Nie mogę niczego robić bez waszej zgody... – Skinął im głową, starając się nie patrzeć nikomu w oczy. Ruszył do drzwi, zatrzymał się jeszcze, chciał coś powiedzieć... Lecz rozmyślił się i wyszedł bez słowa. Po chwili zobaczyli przez okno, jak niemalże pędzi do bramy.

Słuszna decyzja. Nikt nie musi ginąć – obiecał duch jeszcze raz. – Jeżeli okażecie się rozsądni, nikomu nic się nie stanie. Ale jeżeli... – zawiesił głos w znaczącym niedomówieniu i nie odezwał się więcej. Ciemność rozwiała się, jakby nigdy jej nie było. A może, pomyślała Iza z drżeniem, po prostu szybko przesączyła gdzie indziej: do sypialni albo na strych.

Maciek siedział na podłodze, zanosząc się łkaniem niczym małe dziecko.

Już dobrze – powiedziała, kładąc mu dłoń na czole uspokajającym gestem. – Poszedł sobie. Nic ci nie zrobi. Obiecuję.

Nie byłbym tego taki pewien! – wybuchnął nagle Piotr, dysząc złością i upokorzeniem. – Co ci, kurwa, przyszło do głowy, żeby negocjować! Pamiętasz, co mówiła wróżka? To jakiś psychopata, morderca, pozabija nas wszystkich we śnie!

Wolałbyś, żeby zabił Maćka już teraz?

Blefował!

Chcesz sprawdzić? To wołaj egzorcystę! Zaryzykujesz życie własnego syna?

Nie bądź taka hop do przodu – wycedził, pałając nienawiścią. – Zasłaniasz się małym, a przecież wiadomo, że nic cię nie obchodzi! Przecież to nie twój syn!

Taaatoooo... – zajęczał Maciek z podłogi. Przekręcił się, dźwignął na czworaki. – Nie mów tak, taaatooo...

Piotr zacisnął wargi. Nie wytrzymał jednak długo.

Nie będę mieszkał pod jednym dachem z jakimś pierdolonym terrorystą! – wykrzyczał.

Znajdziemy wyjście z sytuacji – powiedziała Iza, z całych sił opanowując drżący głos. Spokój, przede wszystkim spokój! – Na razie nic się nikomu nie stało, wszyscy jesteśmy cali, żywi i zdrowi. Zobaczycie, znajdziemy jakieś wyjście z sytuacji.

Chciałbym w to wierzyć – syknął Piotr i wyszedł z kuchni.

W salonie włączył zestaw kina domowego; dobiegły ich dźwięki relacji z rozgrywek piłkarskich.

Damy radę – powiedziała, obejmując ramieniem rozdygotanego chłopaka, któremu właśnie udało się wstać. – Jak nie my, to kto?

Skinął głową. Cofnął się, tak że jej ręka osunęła mu się po plecach. Widać zawstydził się niemęskiej słabości.

Ta ciemność w środku – zwierzył się, siląc się na beztroski, swobodny ton – to straszne przeżycie. Nie chciałbym powtórki, za nic.

Postaramy się coś wymyślić. Zobaczysz. Damy radę.

No, mowa – powtórzył za nią drżącym głosem. – Jak nie my, to kto...

Rozejrzeli się jeszcze raz po kuchni. Cisza, spokój, błyski czyściuteńko wymytych szklanek i talerzyków, stalowy spokój zawieszonych na drewnianej listwie noży. Ta sama nowiuteńka, ciepła i przyjazna kuchnia co zawsze. A raczej: ta sama, co w ciągu ostatnich kilku miesięcy, odkąd tu zamieszkali.

Jak gdyby wydarzenia sprzed paru minut były tylko snem. Potwornym, ale jednak snem.

Iza podniosła rękę, odgarnęła z twarzy zlepione zimnym potem włosy. Dłoń zaczęła drżeć, popatrzyła na nią ze zdziwieniem, jakby należała do kogoś innego. Jakim cudem dygocze, skoro w środku, w duszy panuje taki dziwny, trochę euforyczny spokój?

Stres objawi się później, pomyślała. Kiedy już będę mogła sobie na niego pozwolić. Kiedy wszystko będzie pozałatwiane, wtedy będę płakać, krzyczeć i trząść się do woli. O, tak.

Skinęła chłopcu głową. Skierowali się do salonu, chociaż nic ich nie obchodził ten mecz. Ale bezpieczniej było przysiąść przy Piotrze. Gdyby poczuł się lekceważony – i to w takiej sytuacji! – dałby im się we znaki.

Ciemności nie było ani w korytarzu, ani w pozostałych pokojach. Na razie.


* * *


Nie mogła zasnąć.

Z zazdrością przyglądała się Piotrowi, pochrapującemu tuż obok z niezmąconą rytmiką: wdech, wydech, chrrrum, świst. Jakież on ma stalowe nerwy, by móc spać w takiej sytuacji, westchnęła kolejny raz . Sama miała ochotę skulić się pod kołdrą, jak dziecko naciągnąć ją po sam czubek głowy. Byle nie patrzeć w ciemność, która wraz z nastaniem nocy ogarnęła dom. I która była nie do odróżnienia od ciemności, jaka zamieszkała tu na stałe.

Tuż przed pójściem spać pisnęła nieśmiało Piotrowi, by może przenocowali u rodziców w mieście. Maciek na pewno by się ucieszył, bardzo kochał dziadków... Nie zdążyła wykrztusić nic więcej, bo zmierzył ją tym swoim gniewnym spojrzeniem, od którego kurczyła się w duchu i wydawała się sobie taka strasznie malutka. Jego mina nie wróżyła niczego dobrego komukolwiek, kto zamierzałby stanąć mu na drodze. „Nie zamierzam się wycofywać. Z tego czy z tamtego świata, nieważne – gość jeszcze popamięta zatarg z Panem Prezesem” – oświadczył Piotr bez słów. Najwyraźniej miał już jakiś plan. A nawet: PLAN.

I najspokojniej w świecie położył się do łóżka. A teraz spał, jego równy oddech rozbrzmiewał niczym wyzwanie: nie boję się ciebie, gnoju.

Ale ona się bała. Wpatrywała się w ciemność oczami pełnymi łez, aż wydało jej się, że chyba już oszalała. Horrory wypełzały z pamięci, bezlitośnie szarpały zaciśniętą szlochem krtań. Freddy Krueger szczękał metalicznie brzytwami, przerażający portret chwiał się na ścianie, japońskie widmo gramoliło z telewizora.

Zerwała się nagle, drżąc. Wstała z łóżka, wsunęła nogi w pluszowe kapcie. Narzuciła szlafrok.

Tak nie może być... – wyszeptała z szaloną determinacją, połykając łzy. – Tak po prostu nie może być.

Wyszła z sypialni, cichuteńko zamknęła za sobą drzwi. Ruszyła przed siebie korytarzem, nasłuchując, węsząc, smakując mrok: szybciej, coraz szybciej, coraz pewniej, niczym wytrawny ogar, który właśnie złapał trop.

Dotarła do drzwi na końcu korytarza... I już wiedziała, dokąd ma iść.

Powoli, mozolnie pokonując opór coraz bardziej porażonego lękiem ciała, zaczęła wdrapywać się po stromych schodach na strych.


* * *


Czego chcesz? – wyszeptał mrok.

Ja... – Słowa z trudem przecisnęły się przez zsiniałe wargi, wśród kłębów pary uleciały w ciemności. – Ja...

Czego. Tu. Chcesz.

Iza otuliła się szlafrokiem. Mróz, przenikający do szpiku kości, zamienił ją w sopel lodu i za nic nie chciał odpuścić.

Słuchaj, mała. Układ chyba jest jasny, tak? Wy zostawiacie w spokoju mnie, ja was. Coś jeszcze?

Czego chcesz od nas? – udało jej się wreszcie wykrztusić.

Mrok zgęstniał, zbrązowiałe belki sufitu zniknęły za jego czarnym całunem.

Nic. Ja nic nie chcę. To wy zaczęliście. Ja... nic.

Jak to nic? – odblokowała się, zaczęła trajkotać nieprzytomnie. – Straszysz krwawymi snami, omal nie zabiłeś młodego... Po co, dlaczego? Czego tu szukasz, czego od nas chcesz?

Wydało się jej, że słyszy śmiech. Dziwny, rozgoryczony, gryzący śmiech.

Ja tu mieszkam – oznajmił duch. – Niczego od was nie chcę prócz tego, byście dali mi spokój. Tylko to.

Iza odetchnęła głęboko, roztarła skostniałe palce.

Może mogę ci jakoś pomóc? Odesłać zabłąkaną duszę na tamten świat... – aż się żachnęła, słysząc, jak to strasznie głupio brzmi, dokończyła jednak: – ... dać na mszę czy coś podobnego?

Żadnych tamtych światów! – zakrzyknął natychmiast. – Jakiekolwiek modły, poświęcenia, egzorcyzmy i chłopak pójdzie do piachu! Nie żartuję!

Pokiwała głową, nie mogąc znaleźć słów. Zatrzęsła się znów, zimno kąsało coraz dotkliwiej.

Po prostu zostawcie mnie w spokoju – rzucił już łagodniej. – To i ja was zostawię. Tylko tyle.

Zgoda. – Wypuściła powietrze z płuc. – Skoro nalegasz, zgoda. Ale... Te sny?

Mrok milczał. Postała chwilę, wpatrując się weń, wreszcie odwróciła się do wyjścia.

Była już w połowie schodów, kiedy usłyszała go znowu.

Spróbuję, ale nie wiem, czy uda mi się cokolwiek na to poradzić – powiedział. – To są moje sny.

Na chwiejących się nogach podreptała w dół, dobrnęła do sypialni.

Piotr wciąż chrapał w łóżku jakby nigdy nic.


* * *


Obudziła się rankiem – i zrozumiała, że jednak udało jej się zasnąć. Chyba dopiero wtedy, kiedy oknem wsączały się już szare promienie świtu... Ale jednak się udało.

Piotr pochłonął śniadanie w milczeniu, jak zawsze, kiedy zmagał się z jakimś problemem. Nigdy nie zwierzał się nikomu ze swoich kłopotów, nie szukał rady ani otuchy. Był święcie przekonany, że prawdziwy mężczyzna powinien sam sobie radzić i nie zawracać głowy innym, i tego samego wymagał od Maćka. Chłopak siedział więc przy stole blady, wymizerowany i z podpuchniętymi oczami i w podobnym do ojcowego milczeniu przeżuwał kanapki.

Iza zacisnęła dłoń na nożu, krojąc chleb. Nagle nabrała ochoty, by stłuc ich obu na kwaśnie jabłko. Znaleźli się, władca wszechświata i jego wiecznie stłamszony syn!

Złość minęła równie nagle, jak się pojawiła, pozostawiając po sobie dziwny, pełen niepokoju posmak. Ciemność, przestraszyła się Iza nagle. Skoro potrafi wejść w Maćka nagle i niezapowiedzianie – to może również po kawałeczku podkrada mi duszę?

Piotr wstał od stołu, wciąż milcząc, i skierował się do drzwi. Maciek poderwał się natychmiast, pobiegł za nim, zaczął wkładać buty. Iza westchnęła bezradnie. Mąż potrafił zaciąć się w ciszy na długo, czasem nawet na parę tygodni. I wtedy trzeba było odgadywać jego życzenia, a właściwie starać się mu nie podpaść. A przede wszystkim nie protestować, czekać cierpliwie, aż rozwiąże swoje kłopoty i łaskawie powróci między żywych.

Wyszli obaj, pozostawiając niedomknięte drzwi. Przez szparę od razu wkradł się wiatr, z przeraźliwym świstem zaczął rozsiewać po domu jesienny deszcz.

Podbiegła, zamknęła drzwi, oparła się o nie plecami. Popatrzyła przed siebie, wprost w długi korytarz. I na drzwi prowadzące na strych.

Zostałam tu sama, przełknęła zgęstniałą ślinę. Zostałam tu całkiem sama... Z tym czymś.

Przeszła czym prędzej do kuchni, zabrała się do pracy. Codzienne, prozaiczne sprawy posłużyły za zbawienną kotwicę, powstrzymującą rzeczywistość przed zdryfowaniem. Gotowanie. Zmywanie. Sprząta...

Skóra ścierpła jej na plecach. Wyczuła go całą sobą, nawet nie potrzebowała się odwracać. Dobrze wiedziała, że właśnie pojawił się pod sufitem, tuż za drzwiami.

Przepraszam – powiedział mrok.


* * *


Odwróciła się, ściskając w dłoni mokrą ścierkę. Machnęła dłonią w kierunku stołu: proszę bardzo, siadaj, mów.

Niemal natychmiast roześmiała się histerycznie: cóż za bezsensowny gest. Ale co w takiej sytuacji miałoby sens?

Słuchaj, ja po prostu nie mam wyjścia. – Ciemność przepłynęła posłusznie nad stołem, zgęstniała w okolicach krzesła. – Jestem tutaj... No jakby... Uwięziony, wiesz? Fakt, na własne życzenie, ale...

Pytałam, czy mogę cię jakoś uwolnić – przypomniała spokojnie. Oparła się pośladkami o blat. – Powiedziałeś, że nie chcesz.

Nie bardzo.

Rzuciła ścierkę do zlewu, splotła przedramiona na piersiach.

Dlaczego? Tak ci tu dobrze? – pokręciła głową z powątpiewaniem.

Chujówka totalna – mruknął. – O, przepraszam. Chciałem powiedzieć: fatalnie.

Znów pokręciła głową. Nie rozumiem. Wytłumacz.

Ciemność zawirowała nad krzesłem, powędrowała pod sufit. Iza musiała zadrzeć głowę, by wciąż ją widzieć.

Nudno tu jak cholera – westchnął duch.

Roześmiała się nerwowo. Odwróciła do zlewu, zakręciła rozpasany kran.

Głupio, nudno, pusto, że oszaleć można – przyznała z lekkim westchnieniem. – Nie milsze byłyby pastwiska niebieskie?

Może i milsze. Niestety mało prawdopodobne. Właściwie niemożliwe.

Odetchnęła głęboko. A więc to tak?

Jesteś tym mordercą, o którym wspominało medium? – spytała, pilnując, by głos nie zadrżał jej ani odrobinę. – Ta rodzina, to dziecko ze snów, ten facet... Czy tak?

Mrok zamilkł. Wtapiał się w sufit, powracał znów do kuchni w skłębionej męce...

Niewątpliwie jestem mordercą – przyznał wreszcie. – Dlatego nie zamierzam podążać w stronę światła czy czegoś w tym guście. Mam wszelkie podstawy podejrzewać, że to, co widzę na końcu tunelu... to nie świetliste łąki, lecz ognie piekielne.

Dlatego wolisz zostać tutaj?

Lepiej się nudzić niż płonąć – stwierdził pragmatycznie. – Wolę nie ryzykować.

Zdaje się, że jest jeszcze czyściec...

Może nie sprawdzajmy tego dzisiaj, dobrze? – parsknął, żwirował w dół na krzesło, aż zaskrzypiało i cofnęło się pod ścianę. – No proszę, czasem się udaje – rzucił mimochodem. – Popchnąłem. Coraz lepiej mi idzie.

Przerzuciła wzrok na elektryczną płytę kuchni: woda w garnku już wrzała. Sięgnęła po makaron, sypnęła świderki hojną ręką.

Widzisz, ja po prostu nie mam wyjścia – powiedział cicho mrok. – Nie chcę iść do piekła, wolę zostać tutaj. To chyba nie takie dziwne?

I nie cofniesz się przed niczym, by móc się tutaj snuć pod sufitem na wieki wieków amen? – zaatakowała go gwałtownie. – Zabijesz niewinnego chłopaka?

Łzy wzruszenia zalewają mi oczy – odparował twardo. – Bądźże rozsądna. Jestem przecież mordercą.

Naprawdę? – wzruszyła ramionami. – Ta nawiedzona wariatka tak mówiła, ale ja nie wierzę jej za grosz. Jak na mordercę... – zawahała się, lecz w końcu wypaliła odważnie: – Za bardzo się tłumaczysz!

Że co?

Po co tu przylazłeś? Do mojej kuchni? Po co mi się spowiadasz? Mam cię zrozumieć, wybaczyć, może jeszcze przeprosić za najście? Mógłbyś nas wymordować po kolei, we śnie, ale nie: przyłazisz tutaj i merdasz ezoterycznym ogonem jak skruszony pies. Po cholerę?

Mrok roześmiał się. Zaczął znowu wtapiać w sufit.

Czyż nie mówiłem, że się nudzę, mała?

Zniknął, nie pozostawiając po sobie śladu.

Odwróciła się do gotujących się świderków i zaczęła je wściekle mieszać widelcem. Drań, drań, cholerny drań!


* * *


Skończyła gotować obiad. Pokręciła się po kuchni. Zamiotła przedpokój. Przetarła podłogę mopem. Siadła na krześle odsapnąć troszkę, popijała herbatę drobnymi łyczkami.

Budyń, zrobiła budyń na deser. Czekoladowy z sokiem malinowym dla ozdoby. Posprzątała jeszcze raz, wyszorowała płytę z przypalonego mleka.

Siadła ponownie, nad wystygłą już herbatą, co chwila zerkając na korytarz.

Jasno, czysto. Żadnych śladów złowrogiej ciemności.

Pokiwała głową z zadowoleniem. Dobrze, może być. Niech tam sobie siedzi na strychu i nie przeszkadza.

Wstała, wzięła w dłoń ścierkę. Przeszła do zlewu, puściła wodę z kranu (dziwne, wcale się nie bała, że to nagle będzie krew), nawilżyła szmatkę. Zakręciła kran. Podreptała do pokoju obok, zaczęła ścierać kurze z półek biblioteczki.

Jasno, czysto. Żadnego mroku. Dobrze. Tak ma być.

Miotnęła ścierką o ziemię. Ruszyła do drzwi, szarpnęła je, aż zatrzeszczały. Tupiąc zdecydowanie, wbiegła po schodach.

Zeschły, jesienny liść unosił się nad zakurzonymi deskami podłogi, turlając się koślawo z boku na bok. Spadł niemal natychmiast, kiedy tylko zwróciła ku niemu wzrok.

Ooo, witam – powiedział uprzejmie duch.

Naprawdę jesteś mordercą? – zażądała odpowiedzi gwałtownie. – Przyznaj się, i to już!

Niewątpliwie tak.

Trzymaj się od nas z daleka – wykrztusiła zdławionym głosem. – Ty na strychu, my na dole. Nie chcę, żebyś mi się szwendał...

Oczywiście – odparł spokojnie. – Rozumiem.

I tak ma być.

Zbiegła po schodach, usiadła przy stole w kuchni, przymknęła oczy. I tak ma być, powtórzyła w myślach niczym zaklęcie. On na górze, my na dole. I tak ma być.


* * *


Maciek stukał do drzwi tak cichutko, że usłyszała dopiero po dobrych kilkunastu minutach. Dlaczego nie użyłeś dzwonka, chciała go ofuknąć, ale odpuściła, widząc zalęknioną twarz chłopca. Zobaczyła w myślach, jak powoli, noga za nogą, wlecze się z powrotem do tego strasznego domu, a potem staje pod drzwiami, z rozpaczą podnosi rękę i zaczyna pukać, modląc się, by albo otworzyła od razu, mówiąc, że wszystko w porządku, albo nie otwierała nigdy, żeby nie musiał znów zobaczyć martwej kobiety... Tak, jak ujrzał matkę, wtedy, dawno temu.

Wszystko w porządku – uspokoiła go pośpiesznie. – Wchodź.

Przestąpił próg z wyraźnym wahaniem. Zaczął się rozbierać w przedpokoju, niechętnie, powoli.

Naprawdę wszystko gra – wysiliła się na uśmiech.

Nie pokazał się? – odważył się zapytać, podnosząc na nią wylękniony wzrok.

Spoko. Zdejmuj buty.

Przeszła do kuchni, przekręciła gałkę. Płyta pod garnkiem zaczęła się rozgrzewać. Zerknęła do przedpokoju: Maciek guzdrał się niemożebnie, rzeczy wypadały mu z drżących rąk.

Siadaj przy stole, zaraz wracam – rzuciła. I znów popędziła po schodach na strych.

Liść unosił się może z pięć centymetrów wyżej niż poprzednio. I dalej bezładnie kołysał na boki. Ciemność dookoła niego promieniowała niezadowoleniem.

Iza zebrała siły. Musi spróbować, po prostu musi.

Zrób coś! – zażądała zdecydowanie. – Chłopak ledwo żyje ze strachu. Struga dorosłego, ale w gruncie rzeczy to jeszcze dziecko, ma dopiero trzynaście lat!

Chyba cię pogięło! – oburzył się duch. – Jak ty to sobie wyobrażasz? Wczoraj próbowałem go zabić, a dzisiaj co, zejdę i zacznę pocieszać, instruując, żeby w razie czego szedł w kierunku światła?

Nie wiem! – odparła rozdrażniona. – Ale musisz coś zrobić! Może... Pokaż mu tę sztuczkę z liściem, co?

Zwariowałaś? Zresztą jest mocno niedopracowana. Sama widzisz.

Nic mnie to nie obchodzi! – wydarła się, ale pomyślała o Maćku na dole i zaraz ściszyła głos. – Masz coś zrobić i już. Nastraszyłeś go śmiertelnie, a to dobry, wrażliwy dzieciak. Jeśli dostanie depresji i trafi do wariatkowa, stracisz zakładnika!

Mrok sapnął niepewnie. Patrzyła, jak wiruje coraz bardziej chaotycznie. Splotła ramiona na piersiach, wyprostowała się i powtórzyła stanowczo:

Stracisz zakładnika! A wtedy sprowadzę tu księdza, rabina, kapłana voodoo i kogo tylko, kurde, zdołam, sam dalajlama tu przyjedzie! No, to jak będzie?

No dooobrze... – wyjąkał. – Spróbuję.

Zawołam cię w odpowiedniej chwili, a ty zejdziesz na dół i będziesz miły. Tak?

Taaaak...

No! – Okręciła się na pięcie, popędziła po schodach w dół.


* * *


Maciek podniósł na nią przerażone oczy.

Nie znikaj na tak długo – poprosił. – Dobrze?

Jasne. – Uśmiechnęła się w odpowiedzi. – Wierz mi, naprawdę nie ma się czego bać.

Zamieszała klopsiki, podniosła łyżkę do ust, były już ciepłe. Wyjęła talerz z makaronem, zaczęła polewać gęstym, czerwonym sosem.

Masz, jedz.

Przyjął talerz, postawił na stole i zapatrzył się w niego pustym wzrokiem. Nawet nie wziął widelca do ręki.

Szurnęła krzesłem, usiadła tuż obok chłopca.

Posłuchaj... – rzuciła konfidencjonalnym szeptem. – Mam tajemnicę. Chcesz, to ci się wygadam. Ale nie powiesz ojcu?

Pokiwał spuszczoną głową, wciąż milcząc.

Rozmawiałam z nim dzisiaj. Z tym naszym domowym duchem.

Maciek błyskawicznie podniósł strwożony wzrok. Oby się udało, zaskamlała w duchu. Cały ten idiotyczny plan. Bo jeżeli nie... To jesteś skończoną idiotką i będziesz miała dzieciaka na sumieniu.

Spoko, wiesz? – ciągnęła, pilnując, by nie zadrżał jej głos. – Wcale nie jest taki zły. Tylko ma poważne kłopoty.

Akurat! – zadygotał w odpowiedzi. – Wcale nie zły...

Zrobił przez pomyłkę coś strasznie głupiego i teraz boi się, że pójdzie do piekła – objaśniła go tym samym zniżonym głosem. – Więc na razie woli zostać tutaj. Kiedy przyszedł ksiądz, wystraszył się okropnie. Że może go wysłać do piekła. No i spanikował. Teraz mu głupio.

Chyba bierzesz jakiś wyjątkowo podły towar – rzucił Maciek. – Nie dziel się ze mną, jakby co...

Uśmiechnęła się, choć dowcip był kiepski. Ale skoro chłopak silił się na żarty, nie było z nim tak źle.

A może jednak? pomyślała z lękiem. Może jest z nim fatalnie?

Niech to szlag, czemu nigdy nie mogła mieć własnych dzieci, wiedziałaby chociaż co robić. Nie czułaby się jak ostatnia kretynka. Znała Maćka od zaledwie paru lat i tylko mniej więcej wiedziała, czego się po nim spodziewać. W dodatku nigdy dotąd nie byli w TAKIEJ sytuacji!

Chcesz go poznać? – spytała w desperacji. Raz kozie śmierć, chyba lepiej oswoić się z czymś nieznanym, niż błąkać po domu, trwożliwie wyglądając nie-wiadomo-czego po kątach.

Zwariowałaś? – wybełkotał chłopiec. – Mam... Mmam go widzieć? Znnnooo-wuuu?

Robi taką śmieszną sztuczkę z liściem... – szepnęła, czerwieniąc się i blednąc na przemian: głupia, głupia, głupia. Nieodpowiedzialna. Beznadziejna, co tu kryć.

No nie rób scen, kolego – odezwał się duch. – Głupio wyszło. Przepraszam.

Maciek uniósł wzrok. Ciemność wcisnęła się w kąt pod sufitem, ewidentnie starając się zajmować jak najmniej przestrzeni. Najwyraźniej hołdowała przekonaniu, że taki-mały-mroczek jest dużo mniej przerażający od Takiego-Wielkiego-Mroooku.

Głupio wyszło, fakt – wydukał chłopak z trudem. – Naprawdę boisz się piekła?

A ty byś się nie bał? – westchnął duch.

Zapadło ciężkie milczenie.

Miałeś pokazać sztuczkę – przypomniała nagle Iza z wysilonym uśmiechem. – Gdzie liść?

Musisz mi go przynieść z góry – odparł duch zażenowany. – Nie dałem rady przywlec drania. Za daleko.

Maciek roześmiał się. Z nutką histerii w głosie, ale jednak.

Byle liścia nie dasz rady przynieść? To cienias jesteś – stwierdził z wyższością. – Wiesz?

To wcale nie jest takie proste! – oburzył się mrok. Spłynął spod sufitu, zatrzymał się na krześle po drugiej stronie stołu. – Spróbuj podziałać czymś niematerialnym na materialne. Jak...

Jak ta łyżka w „Matriksie” – pokiwał głową chłopiec. – Żeby się zgięła. Ale to proste: nie ma łyżki. Tylko twój umysł się zgina.

Ale ten liść, niestety, jest. „Matrix” kłamie.

– „Matrix” nie kłamie, tylko twój umysł zawala sprawę – orzekł chłopak z przekonaniem. – Nie masz wiary w siebie.

Niech ci będzie. Ale pracuję nad tym.

Może liść nie przemawia ci do wyobraźni? Może powinieneś potrenować na czymś innym?

Nie mam niczego innego. Twoja mama posprzątała cały strych.

Ona nie jest moją mamą... – Maciek zamilkł i odwrócił wzrok. Wziął widelec do ręki, zaczął dłubać w nieco ostygłym już makaronie.

Iza z cichym sykiem wypuściła z płuc powietrze, dopiero wtedy zdając sobie sprawę, że wstrzymywała je od jakiegoś czasu.

Dlaczego się boisz, że pójdziesz do piekła? – zapytał chłopiec znad talerza.

Duch cofnął się nieco, ale zaraz wrócił dzielnie na krzesło.

Byłem, powiedzmy, żołnierzem – rzucił krótko. – Mam to i owo na sumieniu.

Ale łże, pomyślała Iza z niechęcią. Żołnierzem, jasne. Kobieta w lesie i dziecko, wrogowie państwa, prawa i porządku.

No to w czym problem? – indagował niewzruszony Maciek. – Żołnierze nie idą do piekła, cokolwiek by zrobili. Im wolno zabijać. Wiadomo, wojna to wojna.

Nie mogę wam powiedzieć nic więcej – zadecydował mrok. – Wybaczcie, ale to nadal tajemnica państwowa. Nie mam pewności, że was kiedyś nie przesłuchają.

Eee tam. Skąd niby będą wiedzieli, że akurat my poznaliśmy twoją tajemnicę?

Czy ty, młody, w ogóle nie kojarzysz? – Duch zdenerwował się na dobre. – Najmą medium czy jakiegoś innego czarodzieja, zrobią seans spirytystyczny i mnie wywołają. Może mają swoje sposoby, zaklęcia, Bóg wie co, żeby mnie zmusić do sypania? Wyśpiewam wszystko przy wirującym stoliku! A oni zahaczą standardowo: kto jeszcze o tym wie? I będziecie ugotowani!

No tak – orzekł Maciek po krótkim namyśle. – To faktycznie, lepiej nic nie mów.

Chwileczkę... Użyłeś zwrotu: Bóg wie co... – zauważyła Iza. – Może to oznacza, że nie jesteś do końca przeklęty?

Może to oznacza tylko tyle, że nie jestem samym diabłem – odparował duch twardo. – Nie będę ryzykował. Wybaczcie.

Poszybował wzwyż. Zatrzymał się jeszcze na chwilę.

Jakby co, mieszkam na strychu. Wasz jest parter. Proszę zachowywać się kulturalnie: przestrzegać ciszy nocnej i pukać przed wejściem. Z góry uprzejmie dziękuję. Do widzenia. – Wtopił się w sufit, jak zwykle nie pozostawiając śladu.

Iza z Maćkiem popatrzyli po sobie.

No, może i nie jest taki straszny... – stwierdził chłopiec z ociąganiem. – Ale na wszelki wypadek nie mówmy tacie, dobrze?

Dobrze! – zalała ją ulga. – Piotr mógłby mieć za złe, że spiskujemy za jego plecami.

Właśnie, właśnie. – Maciek wstał, zadarł głowę. Popatrzył na sufit uważnie, jakby chciał przebić wzrokiem strop. – Wiesz, nie wydaje mi się, żeby ojciec i ten typ mogli się dogadać. Są trochę z innej bajki.

Za oknem błysnęły światła samochodu, a zaraz potem rozległ się głośny klakson. Piotr wrócił z pracy.

Leć, otwórz ojcu! – Iza poderwała się, podbiegła do kuchenki. – Ja grzeję klopsy.

Chłopiec zerwał się od stołu. Jeszcze na progu zdążył rzucić jej porozumiewawcze mrugnięcie.

Pamiętaj: tajemnica!

I zniknął za drzwiami.

Oparła się o kuchenkę zupełnie bez sił. Pewnie źle zrobiła, pozwalając oszukać chłopca. Ten zbrodniarz na górze tyle ma wspólnego z żołnierzem, ile ona z Cindy Crawford. Kłamał jak najęty, byle nie stracić zakładnika. Ale w końcu sama go do tego zmusiła, nieprawdaż? A teraz będzie musiała robić dobrą minę do złej gry i sama stanie się zakładniczką własnych kłamstw.

Piotr zaszurał butami w korytarzu, otarła więc łzy.

Obiad na stole, kochanie! – zawołała głośno i brzęknęła talerzem. Zazwyczaj wprawiało go to w dobry humor, a w świetle ostatnich zdarzeń byłoby to jak najbardziej pożądane.

Wtem zatrzymała w powietrzu dłoń z łyżką. Na dobrą sprawę jestem w sytuacji zakładniczej od lat, pomyślała w poczuciu dojmującej goryczy. Jestem nieustannym zakładnikiem swojego nieudanego życia, pokorną służką boga Kompromisu.

Oczywistość tego stwierdzenia chwyciła ją za gardło, zaparła dech w piersiach. Iza opuściła łyżkę powoli, jak we śnie. Resztki sosu skapnęly na podłogę.

Piotr wszedłszy do kuchni, zmarszczył brwi na ten widok: uwielbiał porządek. Uśmiechnęła się przepraszająco i sięgnęła po szmatkę.

Zasiadł za stołem, wciąż nic nie mówiąc. Jako prawdziwy mężczyzna zwykł był dźwigać swe kłopoty w milczeniu.


* * *


Piotr przemówił niespodziewanie w łóżku, gdy już położyli się spać.

Załatwię sprawę.

Odwróciła się ku niemu, poprawiła zsuwającą się kołdrę. Jak to załatwisz, kochanie? chciała zapytać, ale ugryzła się w język. Kto wie, może mrok słyszy przez sufit? Niedobrze by było, gdyby się zorientował, że jednak coś knują. Mógłby wziąć na nich odwet...

Piotr patrzył na nią, jego oczy lśniły w ciemnościach niczym złowrogie gwiazdy. Nawet bez dopytywania wiedziała, że naprawdę załatwi tę sprawę prędzej czy później. Potrafił być bezgranicznie uparty, kiedy czegoś chciał. I lepiej było nie wchodzić mu wtedy w paradę.

Przysunął się do niej raptownie, położył dłoń na jej piersi. Drugą sprawnie zadarł koszulę nocną. Pojęła, że mąż nie ma ochoty na zbędne czułości, ot, szybki numerek dla uspokojenia skołatanych nerwów. Poddała się więc miękko, ulegle, przyjęła go w siebie. Zacisnęła zęby pod wpływem lekkiego bólu i czekała cierpliwie, wbijając wzrok w sufit.

... Zdało jej się, że kapie zeń mrok. Spływa cienką strużką, wnika w Piotra, wypełnia go całego na wskroś...

Zadygotała ostrą, niezwykłą rozkoszą. Wyrzuciła biodra w przód, na spotkanie jego pchnięć, zespoliła się z nim w nieokiełznanym rytmie. Serce waliło jej jak oszalałe, usta rozchyliły się w łapczywych oddechach... Wreszcie targnął nią wyczekiwany szczyt.

Piotr zsunął się z niej, podciągnął spodnie od piżamy, zamruczał coś. Odwrócił się na bok, naciągając na siebie niemal całą kołdrę.

Pozostała sama, leżąc na wznak, wciąż zdyszana, serce uspokajało jej się bardzo powoli. Odwróciła głowę, spojrzała na szerokie plecy męża unoszące się w rytm coraz płytszych oddechów. Już spał.

Przed oczami błysnął jej szereg wyostrzonych kuchennych noży. Jakże pięknie by tu pasował jeden z nich, pomyślała mściwie. A najlepiej wszystkie, sterczące spomiędzy żeber w równiuteńkim rządku...

Poderwała dłonie do twarzy w przerażeniu. Rany boskie, co ja... To nie ja! Mrok! To ten mrok!

Nie dotrzymuje słowa!

Podkrada się, zatruwa umysł, zasnuwa myśli jadowitą czernią. Nie wolno się mu poddawać! Nie wolno!

Trzeba tylko przeczekać. Piotr załatwi sprawę. Ktoś mu przecież włazi na teren: nie daruje tego. Nigdy i nikomu.

Wystarczy przeczekać, jak zwykle. Skulić się w sobie, zawziąć, przetrzymać. To wszystko. To wszystko...


* * *


Nie mogła się doczekać, by Piotr z Maćkiem wyjechali. Zaciskała pięści, żeby nie zacząć ich poganiać. Kiedy nareszcie zamknęły się za nimi drzwi, popędziła na strych. Zatrzymała się w wejściu, przybierając najgroźniejszą ze swoich min.

Liść wirował na dobrych dwóch metrach po eleganckim okręgu.

Młody miał rację. Wszystko jest kwestią umysłu – mruknął duch. – Jedną chwileczkę! Czy ty aby nie miałaś pukać? – dodał karcąco.

A ty miałeś... – zatrzęsła się z furią. – Miałeś zostać na górze!

Liść opadł na ziemię po kontrolowanej spirali.

O ile mi się czasoprzestrzeń nie pokręciła, dokładnie tu jestem. Na górze. – Ciemność poszybowała tuż przed nią, zawirowała stożkiem na wysokości oczu. – Skąd pretensja?

Nie udawaj, że nie wiesz! – syknęła... i urwała raptownie.

A jeżeli to rzeczywiście nie on, tylko ona sama? Może to jej własna niegodziwość? Matka tyle razy mówiła, że jest złym dzieckiem i złym człowiekiem...

Ale chyba nie aż tak złym, żeby chcieć zarżnąć w środku nocy własnego męża? Całkiem dobrego męża: uczciwego, pracowitego, niepijącego...

Nie wiem – odpowiedział poważnie.

Czego nie wiesz? – ocknęła się z zamyślenia.

Nie wiem, o co masz pretensje – wyjaśnił cierpliwie. – Siedzę tu sobie na górze, pilotuję liść. Nie przeszkadzam, nie wchodzę wam w paradę. Całą noc nie spałem, żeby was nie dręczyć. Widzisz, staram się, jak mogę.

To duchy śpią? – zastanowiła się.

Nie wiem jak duchy, żadnego innego nie spotkałem. Ja śpię. Może z przyzwyczajenia. Nie mam pojęcia.

Jak ty tutaj w ogóle trafiłeś? Do tego domu?

Milczał przez chwilę. Zawirował znów, sypnął lekko kurzem. Wzniósł się i przycupnął na belce, jakby pragnął tam się schować przed niewygodnymi pytaniami.

Miałem pecha.

W to nie wątpię. – Wzdrygnęła się. – Nie tylko ty.

Musiałem... Schować ciało w lesie. Gruba sprawa, ciężka afera w razie wpadki. Zdarza się, nie wszystko da się załatwić legalnie. Psiakrew, napatoczyła się rodzinka, stary zaczął się odgrażać, że wezwie policję. Chciałem go tylko uspokoić, nie do końca mi wyszło. Miałem pecha, mówiłem. No i w końcu trzeba było posprzątać cały ten burdel.

Zagryzła wargi, splotła palce. Posprzątać burdel, ciekawe określenie. Takie... Pragmatyczne. Zabił dwóch mężczyzn, kobietę i dziecko. Posprzątał, znaczy.

Na wyjściu wpieprzyłem się prosto w lochę z młodymi. To nie był dobry dzień. Skąd miałem wiedzieć, że kaliber dziewięć milimetrów nie zabije dzika, tylko go wkurwi?

Przełknęła ślinę.

Poszarpała mnie okropnie, ale jakoś się podniosłem, uciekałem, gdzie oczy poniosą, na straszliwie miękkich nogach. Wreszcie dopadłem do jakiegoś domu pod lasem, zacząłem kołatać, ile sił. Nie otworzyli, ale i tak wszedłem. Krzyczałem do nich, nie odzywali się, jakby mnie wcale nie widzieli. Walnąłem pięścią w stół, przeszła na wylot... Zacząłem rozumieć.

Nie podniosłeś się, znaczy. Po tym dziku.

Nie podniosłem.

Zabiłeś niewinnych ludzi. Jesteś odrażający.

I pójdę za to do pieklą, wiem.

Już w nim jesteś.

Odetchnął ciężko.

Może i tak. Ale boję się zaryzykować. Bo co, jeżeli piekło wygląda dużo, dużo gorzej? Nie czuję się na siłach, by to sprawdzać. Jeszcze nie.

Daj mi spokój. Daj nam wszystkim spokój!

Chwileczkę! – Ciemność zawirowała wściekle, spłynęła z belki. – Kto do kogo przyszedł: ty do mnie czyja do ciebie? To kto tu ma dać komu spokój? Co?

Nie... Nie szwendałeś się po domu w nocy?

Prychnął wzgardliwie kurzem.

Nie muszę. I tak wszystko wiem.

Zapłonęła czerwienią.

Milczał przez chwilę.

Hej, słuchaj – powiedział miękko, pojednawczo. – Nic na to nie poradzę, ściany nie są dla mnie ograniczeniem. Ale w pewnych chwilach staram się, khem, skupiać uwagę na czymś innym.

Akurat! – parsknęła ze złością. – Bo to ja was, chłopów, nie znam...

Znów pomilczał trochę.

Nie wiem, czy znasz, czy nie – stwierdził z ociąganiem. – I nie wydaje mi się, bym w ogóle powinien w to wnikać. Ja mam dwie sprawy na głowie. Po pierwsze, staram się nie pogarszać swojej sytuacji.

Zamrugała z niedowierzaniem. Przysiadła na drewnianej podłodze, w nosie zakręciło jej się od wzbitego kurzu.

No przecież nie mogę wykluczyć, że prędzej czy później tam trafię. A nie mam pewności, czy piekło nie jest w jakiś sposób.... Stopniowane? Kategoryzowane? Bo może jest? Inaczej się siedzi za parę, no, paręnaście osób, inaczej, za, powiedzmy, miliony? Albo w ogóle, przyjmując najbardziej optymistyczną wersję: może w obecnej sytuacji tylko jakiś tam czyściec wchodzi w grę, ale niestety chwilowo brak mi jaj, żeby to sprawdzić? Tak czy inaczej, naprawdę nierozsądnie byłoby przeginać i pogarszać sytuację...

A druga sprawa?

Nic fajnego patrzeć, jak inni mają... cielesność – burknął z zażenowaniem. – Samemu może i by się chciało, a tu nic. Tylko się wściec.

Nie możesz się w kogoś wcielić?

Nie sądzę. Jak spróbowałem zawładnąć młodym, to widziałaś, co się działo: rzucał się i wrzeszczał. Tak porządnie opętać to chyba potrafią tylko demony. Nie wiem, nie znam się, z religią byłem zawsze na bakier. Cholera, szkoda, nie musiałbym się teraz wszystkiego domyślać.

A skąd wiesz, że to w ogóle ta religia? Umarłeś i dalej nie wiesz: co jest i kto rządzi tam dalej, tam, dokąd tak bardzo nie chcesz iść? Może wcale nie „nasi”?

Nawet tak nie mów. Jeśli to Allah, to już w ogóle mam przerąbane.

Zamknęła usta z krótkim, gwałtownym sapnięciem. Jeżeli to Allah... Nawet jej samej nie byłoby wesoło. W życiu nie założyła czarczafu ani żadnych takich. I nieraz przebywała z obcym mężczyzną w tym samym pokoju.

A może to nie Allah, lecz Jehowa? No to jak tam, koleżanko, zachowywaliśmy się w szabas?

Chyba zaczynam cię rozumieć... – przyznała niechętnie. – Dlaczego na wszelki wypadek wolisz zostać tutaj. Choćby i było nudno.

Pilotowanie liści może okazać się zgoła fascynującym zajęciem – rzucił z westchnieniem. – Spróbuj kiedyś. Polecam. Nie czuję się aż tak strasznie inaczej niż przedtem, więc może każdy to potrafi, jeśli tylko wystarczająco mocno uwierzy albo się postara?

Nie teraz! – Machnęła ręką. – Idę ugotować i posprzątać. Inaczej nie tylko liście będą tu fruwały. W tym domu rządzi jeden, bardzo zdecydowany bóg.

Nic na to nie powiedział.

Odwróciła się na pięcie, podreptała do schodów, a potem powoli, stopień za stopniem w dół. Właściwie bardzo chętnie zostałaby jeszcze trochę na strychu. Ale robota jest robotą i sama się nie zrobi, każdy wie.

Zabrała się do zmywania, co chwila podnosząc wzrok do góry. Tam gdzieś, ponad sufitem, czai się straszliwy, okrutny morderca...

Dziwne – nie bała się nic a nic.


* * *


Tym razem Maciek nie pukał, tylko walił w drzwi. Pośpiesznie, niecierpliwie. Pobiegła otworzyć – oczy pałały mu podnieceniem.

I jak, jest jeszcze? – rzucił, zdzierając z siebie kurtkę. – Nie odszedł w zaświaty?

Na razie chyba nigdzie się nie wybiera – uśmiechnęła się krótko. – Czuje się tu jak u siebie w domu.

Szurnął buty pod szafkę i w paru susach dopadł drzwi na strych.

Nie siedź długo, grzeję obiad! – napomniała go przezornie. Byłaby niezła afera, gdyby dziecko nie dostało jeść. – Okej?

Jasne, jasne – wymamrotał i tyle go widziała. Za chwilę z góry zaczął ją dobiegać jego ożywiony głos. Ducha nie było słychać, może przesyłał dźwięki prosto w mózg?

No i znalazł sobie towarzysza, westchnęła z uśmiechem. Maciek zawsze był taki przygaszony, samotny. Odrobina męskiego towarzystwa dobrze mu zrobi.

Zawróciła do kuchni... i zatrzymała się w progu.

Co ty robisz, wariatko, ostrzegł ją poważny wewnętrzny głos Anioła Stróża. Wpuszczasz tego bandytę w wasze życie krok po kroku. Pozwalasz mu zaprzyjaźnić się z chłopcem, a przecież jako osoba dorosła powinnaś wiedzieć, czym to pachnie. Terrorysta wybiera na zakładników osoby, na których ci zależy – i obraca twoją miłość do nich przeciwko tobie. Za chwilę palcem nie kiwniesz spętana uczuciami, zrobisz wszystko, co tamten ci każe: będziesz leżeć we łzach u jego stóp.

Maciek! – wrzasnęła na cały głos. – Do kuchni! Już!

Rozbawiony głos na strychu umilkł jak ucięty nożem.

Ma-ciek! – powtórzyła z mocą. – JUŻ!

Zatupał po schodach niechętnie. Całe szczęście, że Piotr wpoił mu posłuszeństwo, odetchnęła z ulgą. Czasami się przydaje.

Chłopiec powlókł się do stołu, opadł ciężko na krzesło; skrzypnęło z nagłym protestem.

No ale dlaczego... – zaczął, ale przerwała mu natychmiast:

Mimo wszystko, musimy być ostrożni!

Zachowujesz się jak ostatnia histeryczka, sklęła się pod nosem. Uśmiechasz się, a chwilę potem wrzeszczysz. Nie radzisz sobie z tą całą sytuacją, ot co.

Maciek wstał. Wyprostował się za stołem.

Przestań mnie terroryzować – powiedział cicho, uprzejmie, tonem, jakiego nie słyszała u niego nigdy przedtem. – Zawołaj, kiedy już będzie gotowe. I opanuj się. Wszystko jest w jak najlepszym porządku.

Oniemiała.

W bezruchu patrzyła, jak pasierb spokojnym, miarowym krokiem przechodzi przez kuchnię. Wrócił na schody; skrzypnęły stare, sfatygowane drzwi.

To już, pomyślała Iza w odrętwieniu, straciłam go. Tak szybko, tak od razu, trach i wali się świat. Życie wywala nieudolne salto, a potem leży na plecach i kwiczy bezradnie. I jedyne, na co cię stać, to jak najdłużej udawać, że nic się nie stało. Podtrzymywać złudę bezpieczeństwa z braku lepszych pomysłów.

Ruszyła korytarzem. Trzeba chociaż spróbować...

Maciek niemal się z nią zderzył, zbiegając ze schodów. Twarz płonęła mu upokorzeniem.

Kazał wracać – rzucił niechętnie – i się zachowywać. Przepraszam.

Wyminął ją, wszedł do kuchni. Szurnął krzesłem, uderzył łokciami o stół, aż huknęło.

Iza podniosła wzrok, wpatrzyła się w schody. Zmierzch rozścielał na nich sine, zakurzone plamy. Mrok zasnuwał strych coraz gęstszym całunem.

Co ty kombinujesz? – szepnęła w myślach. – Teraz będziesz zgrywał dobrego wujka, tak?

Właściwie czemu nie, odpowiedziała sobie zaraz. Gdybym była skazana na przebywanie w jednym domu z obcymi ludźmi, starałabym się, by nasze stosunki układały się przynajmniej poprawnie.

Wspomnienie nocnej rozkoszy dopadło ją nagle, zarzuciło rumieńcem spotniałą twarz. Z Piotrem tak nie bywało, no, może na samym początku. A więc czy to była... Ciemność?

Jakoś to będzie – wyszeptała bez przekonania. – Piotr poradzi.

Swąd spalenizny ocucił ją z zamyślenia, z lekkim okrzykiem ruszyła do kuchni. Maciek tkwił za stołem naburmuszony, a kotlety przypalały się w najlepsze.

No i czemu nic nie mówisz! – zrugała go i zabrała się do ratowania resztek potrawy.


* * *


Powietrze zgęstniało pod sufitem.

Można? – rozległ się znajomy głos.

Podnieśli głowy znad talerzy. Iza zmarszczyła się gniewnie: co, znowu... ? Nawet zjeść nie da w spokoju!

Ja tylko tak, po sąsiedzku. Chciałem pożyczyć jajko albo sól...

Żartujesz! – poderwał się Maciek rozanielony. – Po co ci?

Liście już opanowałem. Chciałbym popilotować coś innego.

Weź, co chcesz – mruknęła nieprzyjaźnie. – Chociaż nie: noże zostaw w spokoju. Czułabym się...

Tak, tak! – przerwał z urazą. – Jasna sprawa: spółka z ograniczonym zaufaniem. Wystarczy jajko.

Znajdziesz je w lodówce – wzruszyła ramionami. – Weź sobie.

Ale podła... – Duch westchnął przeciągle, po czym przelał się przez sufit w całości i poszybował we wskazanym kierunku. Kłębił się tam przez chwilę bezradnie. Obserwowała go z nieco złośliwym uśmieszkiem.

Pomogę ci! – Maciek wyskoczył zza stołu, ale w tej samej chwili drzwi lodówki zgrzytnęły i otworzyły się na oścież. Patrzyli zadziwieni, jak jajka zaczynają wylatywać z górnej półki jedno po drugim i biegną sznureczkiem do lampy nad stołem. Okrążyły ją pierścieniem, który wespół z okrągłą konstrukcją rodem z IKEA utworzył parodię Saturna.

No i proszę! – zaśmiał się Maciek. – Domowe obserwatorium astronomiczne...

Nie rozpraszaj mnie – pouczył duch. – Niech stłukę chociaż jedno, wiesz, co ta zołza mi zrobi?

Iza wbrew sobie parsknęła śmiechem.

Każę ci odpracować w polu, bo groszem nie śmierdzisz – oznajmiła z przekorą. – Robota się znajdzie, zwłaszcza teraz, kiedy już pokazałeś, co potrafisz. Załadujesz piec, naprawisz szafkę...

Jajka popędziły do lodówki. Drzwi zatrzasnęły się za ostatnim głośno i pośpiesznie.

Proszę się rozejść! – zakrzyknął z udawanym przestrachem mrok. – Tu nie ma nic do oglądania! Ulegliście państwo wyjątkowo zręcznej iluzji.

Maciek złożył błagalnie ręce.

Powtórzyłbyś to u mnie przed szkołą? Paru drani posikałoby się w gacie ze strachu... Przydałoby się, nie powiem.

Ciemność spłynęła na krzesło, pokiwała się przez chwilę.

Nie wiem. Ten dom jest jak kotwica przytrzymująca mnie w rzeczywistości. Kiedy tylko próbuję się oddalić, czuję, jakbym się rozrzedzał, znikał... Boję się, że w ten sposób trafię, no wiecie... Tam.

A jakbyś się zakotwiczył we mnie? Już raz ci się udało tak troszkę wejść...

Iza spojrzała bystro na chłopca. Ani się zająknął, wspominając o strasznym, zdawałoby się, przeżyciu.

Był skupiony, poważny, ale nawet odrobinę niezalękniony.

Może wspomnienia związane z kolegami były straszniejsze? Nie mogła tego wiedzieć, Maciek nigdy nie zwierzał się ani jej, ani tym bardziej ojcu. Ale coś musiało być na rzeczy, skoro nigdy nie zaprosił żadnego kolegi do domu. Przynajmniej od trzech lat, odkąd Piotr raczył się z nią ożenić i zamieszkali razem.

Duch wahał się. Nie odpowiadał.

Moglibyśmy chociaż spróbować. – Chłopiec nie zamierzał odpuścić. – Będziemy się trzymać za ręce i powoli, kroczek po kroczku...

Dobra – zgodził się wreszcie mrok. – Ale jeśli się uda, zrobimy tak: przekonamy ich, że to twoja moc, że jesteś potężnym magiem. Wtedy odczepią się raz na zawsze. Będziesz wydawał rozkazy, a ja będę je wykonywał. Tylko wiesz, muszą być w miarę sensowne. Znaczy, w zakresie moich możliwości.

Jasne! – Oczy Maćka zabłysły ogniem, którego Iza nie widziała nigdy przedtem. Jakże on musiał łaknąć wsparcia, pomyślała ze smutkiem. Czegoś, czego Piotr nie zamierzał, a ja nie potrafiłam mu dać...

A co na to nasza królowa? – zapytał duch. – Nie ma nic przeciwko małej męskiej eskapadzie?

Paru draniom należą się bęcki – orzekła zdecydowanie, otrzymując w podzięce rozradowane spojrzenie pasierba. – Nie zwlekajcie, panowie: do dzieła!

Maciek wyprysnął do przedpokoju, w ekspresowym tempie zaczął wdziewać buty. Mrok ewakuował się w ślad za nim.

Zamorduje go gdzieś w lesie, pomyślała nagle – i roześmiała się z przedziwną pewnością. Nie, nie zamorduje, gotowa się była założyć. Nie teraz, nie on.

Trzasnęły za nimi drzwi. Iza rozejrzała się dookoła, oddychając pełną piersią. Nareszcie sama, bez czającego się po kątach mroku...

Jakoś paskudnie tu pusto, pomyślała, wstrzymując oddech.

Pusto strasznie. Beznadziejnie wręcz.


* * *


Piotr tryskał oburzeniem. Ręce mu się trzęsły, a to nie zapowiadało niczego dobrego.

Pozwoliłaś Maćkowi wyjść samemu? Przecież już ciemno! Czyś ty oszalała?

Zamknęła oczy. Jest pod dobrą opieką, jęknęła w duchu. Jasne, tylko tak się tłumacz, idiotko.

Chciał się trochę przejść, zaczerpnąć świeżego powietrza...

Puściłaś go, wiedząc, co musiał ostatnio przeżywać? Z kim ja się ożeniłem, z jakąś nieczułą suką! – wybuchnął, zaciskając pięści. – Chyba zdajesz sobie sprawę, że nie wziąłem cię dla twojej marnej inteligencji ani wątpliwej urody! Miałaś być przykładną żoną i dobrą matką dla dzieciaka. Haruję jak dziki wół, żeby was utrzymać, a ty co? Myślisz, że będziesz tu sobie bimbać?

Podszedł do niej, skuliła się niczym mysz zahipnotyzowana wzrokiem węża. Niech się stanie najgorsze, pomyślała z nagłą tęsknotą. Dołączę do niego w ciemnościach na strychu. Nie będę się bała, jemu też będzie raźniej. Pójdziemy razem... Tam.

Skrzypnęły drzwi. Do przedpokoju wpadł Maciek, roześmiany od ucha do ucha. Jeden rzut oka na pochylonego nad Izą ojca sprawił, że zastygł w miejscu – a potem błyskawicznie obejrzał się za siebie i zadarł głowę do góry, jakby szukając pomocy. Mrok skłębił się pod sufitem: wściekle, groźnie, niczym szykujący się do ataku sztorm.

Nie wtrącaj się – wyszeptała Iza prędko, bezgłośnie. – Odegra się na nas przy byle okazji. Na mnie, na Maćku. Błagam, nie wtrącaj się...

Ciemność wgryzła się w sufit, w mgnieniu oka nie pozostał po niej nawet ślad.

Maciek zaczął rozbierać się niezdarnymi, oszczędnymi ruchami. Zdejmował kurtkę, buty, czapkę, trwało to w nieskończoność.

Zaprowadzę tu porządek – wycedził Piotr bezlitośnie. – A teraz dawaj obiad. Już.

Pośpieszyła do swego mikrokosmosu talerzyków i szklanek. Bezpieczna, dopóki panował w nim porządek i ład.

Chłopiec powlókł się do swojego pokoju. Cichutko, ostrożnie zamknął drzwi.


* * *


Sam nie wiem, czy jesteś bardziej tchórzliwa, czy odważna – wyszeptał mrok.

Iza pokiwała smętnie głową, podkuliła nogi, naciągnęła poły swetra. Zimny wiatr wdzierał się pomiędzy szpary w dachu, kąsając dotkliwie.

Nie panikujesz, nie tracisz głowy w sytuacjach stresowych – ciągnął duch. – Z czystym sumieniem rekomendowałbym cię do roboty moim byłym kolegom. Mocna psyche to podstawa, reszty można się nauczyć. Ale jednocześnie trzęsiesz się przed tym... – zmilczał, po chwili ciągnął: – Trzęsiesz się przed nim niczym zastraszony pies.

Spłynął miękko na podłogę, zatrzymał się tuż przed skuloną na szorstkich deskach Izą.

Jak to z tobą w końcu jest? Kim ty jesteś: owcą czy wilkiem? Co?

Wilkiem?! – parsknęła z goryczą. – Wilkiem to jest akurat Piotr...

Z niego taki wilk jak ze mnie Matka Teresa! Nieczuły, zakłamany buc... Znów urwał, żachnął się: – Nie powinienem się wtrącać. Przepraszam. – Odsunął się, przywarował pod ścianą. – Ale to ty jesteś winna całej tej sytuacji – dorzucił, nie mogąc się pohamować. – Ty dzierżysz wszystkie klucze. Tylko ich nie używasz zgodnie z przeznaczeniem.

Pokiwała głową, ocierając wierzchem dłoni zawieszone pomiędzy rzęsami łzy.

Dopóki się na to wszystko zgadzasz, będzie trwać.

Co mam zrobić? – Zerwała się na równe nogi, nie panując nad sobą. – Wbić mu nóż w plecy? Czy pozwolić się zatłuc na śmierć?

Kopnąć drania w dupę, jak na to zasługuje? Wyjść i zamknąć drzwi? – odwrzasnął równie gwałtownie. – Jesteś młoda, ładna, pracowita. Nie poradzisz sobie sama?

Jasne! Żeby Maciek znowu został sam?

Zamilkli oboje. Tylko wiatr niezmordowanie świszczał wśród szpar.

Tak, wiem, co chcesz powiedzieć – zaczęła szeptać gorączkowo, bezładnie. – To nawet nie jest mój syn. Ale obiecałam się nim zająć. Po śmierci matki był jak żywy trup. Obiecałam mu pomóc. Nawet nie wiesz, jak bardzo się zmienił... Nie zostawię go teraz sam na sam z Piotrem, żeby znowu umierał powoli!

Mógłbym go zabić, tego twojego domorosłego terrorystę – zaśmiał się duch gorzko, cynicznie. – Teraz, kiedy już umiem poruszać przedmiotami, zrobiłbym to bez problemu.

Zabiłbyś go? – wzdrygnęła się. – Miałeś przecież nie pogarszać swojej sytuacji!

Mrok powędrował na belkę. Skrzypnęła.

Czasami po prostu trzeba. Ktoś to musi zrobić, mniejsza o koszty. A ja umiem, co umiem.

Spuściła głowę.

Byłabyś wolna – padały z góry następne słowa. – Choć coś mi się zdaje, że nie na długo. Zaraz znalazłabyś podobnego drania i ugrzęzła tak samo. To twoja klątwa, będzie powracać wciąż i wciąż, póki nie odrobisz życiowej lekcji. Póki nie załatwisz tego sama. Póki nie powiesz: nie!

Nagle przed jej oczami eksplodowała biel. Dużymi, czarnymi literami zaczęło się przesuwać jakieś imię, nazwisko, dziwne słowo w nieznanym języku, potem szereg cyfr.

Zapamiętaj ten numer telefonu. Razem z hasłem, koniecznie. To przyjaciel. Pomoże. W razie czego, pomoże.

Co... – przełknęła ślinę. – Co zrobi? Przecież rozwód nie wchodzi w grę, Maciek i tak zostałby z Piotrem...

Nie bądź taka święta, nie zawsze gra się tak czysto, jak by się chciało – burknął. – Już tam chłopaki coś wymyślą. W ostateczności wsadzi się Pana Prezesa za kratki, jestem dziwnie pewien, że ma to i owo na sumieniu. Sąd powierzy tobie opiekę nad pasierbem...

Zamachała gwałtownie rękami.

Jesteś samą ciemnością! Nie chcę o tym słyszeć!

A jednak: owieczka. Kura domowa, ko, ko.

Spadaj, draniu! Morderco!

Odwróciła się, popędziła znów tymi samymi schodami, wiodącymi do nieba i piekła zarazem. Rzuciła się do łazienki. Szorować, szorować bez przerwy. Do czysta, aż lśni.

Dzierżysz wszystkie klucze, huczało jej w głowie. Tylko ich nie używasz zgodnie z przeznaczeniem...

Przeraźliwy zgrzyt sprawił, że podniosła wzrok. Wyprostowała się ze ścierką w dłoni, czując, jak serce przyśpiesza do szalonego galopu. Drzwi wejściowe zachwiały się i niemalże wpadły do środka, uderzone, a może pchnięte kopniakiem.

Do przedpokoju wtargnął wielki, prawie dwumetrowy mężczyzna. Spojrzał na Izę, uśmiechnął się paskudnie. I natychmiast ruszył w jej stronę.

Miała w ręku tylko ścierkę...

Zerwała się do biegu, z powrotem w górę błogosławionych schodów. Dopadł ją, nim zdążyła zrobić dwa kroki.

Posłuchaj, mała – rzucił groźnie. – Lepiej bądź grzeczna, to nie stanie ci się najgorsze... – urwał, z gardła wydarł mu się cichy charkot. Ciemność śmignęła jak grom. Czarnym całunem spowiła twarz intruza.

Mdlejące ręce rozluźniły chwyt. Iza wyplątała się natychmiast, odpełzła w bok. Olbrzym upadł na kolana, wciąż charcząc. Sięgał rękami do szyi, próbując rozerwać niematerialny uścisk.

Czego tu szukasz, gnoju?

Prezes... – wykrztusił tamten posiniałymi wargami. – Prezes wisi nam pieniądze...

Spurpurowiał jeszcze bardziej, widać ciemność wzmocniła chwyt.

I co, chcieliście dać mu nauczkę? Zabawić się z żoneczką?

Olbrzym szarpnął głową: nie mogę mówić zduszony! Mrok zaśmiał się tylko.

Wracaj do domu, chłopczyku. Więcej się tak nie baw, brzydko i źle. Zrozumiano?

Tamten zamrugał pokornie. Poderwał się, kiedy tylko uścisk na gardle zelżał odrobinę, i na rozchwianych nogach pomknął do drzwi. Ciemność zniknęła momentalnie.

Powoli, niczym we śnie, Iza ruszyła w ślad za nieproszonym gościem. Zatrzymała się na progu. Patrzyła, jak przekracza sfatygowaną furtkę, ładuje się do samochodu, odjeżdża...

Wracaj do domu – nakazał mrok.

Posłuchała. Oparła się plecami o ścianę, podniosła wzrok w górę, na pociemniały sufit.

Wróci tu... – wyszeptała trzęsącymi się wargami. – Wiesz, że on tu wróci...

Mrok milczał przez chwilę.

Nie wróci – powiedział dziwnie, jakby w odrętwieniu. – Nie martw się, nie wróci.

Spuściła głowę, wbiła wzrok w porysowane klepki podłogi. Trzeba będzie zamówić cykliniarza, pomyślała bez związku...

Nie po tym, co zrobiłem z jego samochodem – dodał nieoczekiwanie mrok.

Wstrzymała dech, oczy zaokrągliły się w zrozumieniu. Morderca, tak?

Może wrócą jacyś inni... Ale ja się przecież nigdzie nie wybieram. Więc nie bój się.

Wsiąknął w sufit, nie mówiąc już nic.


* * *


Maciek walił w drzwi tak niecierpliwie, jakby chciał przy tym zakrzyknąć: „Sezamie, otwórz się wreszcie!” Wpuszczony rzucił kurtkę i buty byle gdzie i pobiegł prosto na strych. Wnet zaczęły stamtąd dobiegać ożywione, pełne zachwytu wykrzykniki. Najwyraźniej sława małoletniego maga, szczującego kolegów duchami, rozeszła się szybko i skutecznie.

Iza oparła się o kuchenkę. Dzierżysz wszystkie klucze, powracało do niej niczym natrętna mantra. Sama decydujesz, jak będzie wyglądało twoje życie. Nikt inny, tylko ty.

Ciemność, protestował wylękniony Anioł Stróż. Tak właśnie wyglądają jej ścieżki. Pełne zarozumiałej chęci kierowania własnym losem, bez oglądania się na innych. Lepiej przyjmuj w pokorze, co los przynosi. Piotr to w gruncie rzeczy dobry mąż. A że nie panuje nad stresem, cóż, odrobina wyrozumiałości należy się każdemu. Czasami warto się poświęcić.

Słuchaj frajera, świetnie na tym wyjdziesz, zaprotestował od razu pierwszy głos. Jeszcze nadstaw drugi policzek, do kolekcji. A jakby ci było mało, zawsze możesz pocierpieć za miliony...

Słuchaj mordercy, wyjdziesz na tym jeszcze lepiej, odpowiadał ostro Anioł Stróż.

Iza uniosła do czoła bladą, zmęczoną dłoń.

Światła samochodu prześlizgnęły się po framugach, błysnęły na powitanie szybom okna. Wrócił Piotr.

Od razu pobiegła otworzyć drzwi. Wpuściła męża do środka – tym razem towarzyszył mu gość: chudy, patykowaty blondyn w okularach. Usta zaciskały mu się w dziwnej determinacji.

Zawołaj Maćka – polecił Piotr. – Tędy, proszę! – Uśmiechnął się do gościa uprzejmie, ujął go pod łokieć, prowadząc do salonu.

Wdrapała się posłusznie na strych. Maciek siedział na podłodze, liście wirowały dookoła niego w przedziwnym tańcu, kreśląc podwójne pętle.

Zobacz, Iza, zobacz! – wyszeptał zachwycony. – Pilotujemy razem! Te w prawo to ja, a w lewo kręci on...

Ojciec wrócił wcześniej – odparła również szeptem. – Chce cię widzieć. Jutro sobie, panowie, polatacie.

Zmarkotniał, ale wstał, otrzepując ręce.

Wiecie co, jesteście naprawdę fajni – odezwał się duch. – Ci poprzedni to albo wrzeszczeli, albo udawali, że niczego nie widzą, normalnie nie szło się z nimi dogadać. Cieszę się, że akurat wy się tu wprowadziliście.

Cała przyjemność po naszej stronie. – Maciek ukłonił się z kurtuazją. – A zatem... Do jutra, panie duchu.

Do zobaczenia, młodzieńcze! – Liście zawirowały, ułożyły się w uśmiechnięte słoneczko. – Do jutra!

Jeszcze się wszystko ułoży, pomyślała Iza z mieszaniną ulgi i nadziei. Dobro zawsze zwycięża zło. Wystarczy poczekać.

Będzie dobrze, mała, zobaczysz – szepnął ukradkiem mrok.

Zeszła po schodach, czując dziwne ciepło obficie rozlewające się po sercu.

Jedziecie do kina! – zarządził Piotr. – Muszę porozmawiać z kolegą o interesach, nie chcę, żeby ktoś mi się tu kręcił.

Co grają? – chciał wiedzieć Maciek, ale ojciec uciszył go zdecydowanym ruchem ręki.

Dowiecie się na miejscu.

Westchnęli, ale posłusznie zaczęli się ubierać. Wyszli bez słowa. Nie było sensu dyskutować w takich chwilach. Interesy rzecz święta, wiadomo.

Ciekawe, czy mrok sprawdził mój samochód, pomyślała Iza, przekręcając kluczyk w stacyjce. Pewnie tak...

Silnik zaskoczył, zaczął pracować starym, dobrze znanym pomrukiem. Ruszyli.

Zerknęła na chłopca, dumnie rozpartego na przednim siedzeniu. Dopiero od niedawna wolno mu było tu jeździć, korzystał więc z każdej okazji. Uśmiechnęli się do siebie, mrugnęli porozumiewawczo: no to w Polskę! Dodała gazu.

Pomyślała o bladoniebieskich oczach dzisiejszego gościa. Piotr to ma znajomych, żachnęła się...

STÓJ!

To wrzeszczy Maciek, śmiertelnie blady. Hamulce piszczą, samochód tańczy na śliskiej drodze.

Wracajmy tam, Iza! Do domu!

Łzy płyną po policzkach. Samochód zatrzymuje się na środku drogi, wypadają zeń oboje jak opętani, zostawiają za sobą w tyle. Biegną ile sił wśród bezlistnych wierzb.

Krzyk. Nad domem unosi się przerażający, zrozpaczony krzyk.

Nagle milknie jak ucięty nożem.

Cisza ma smak grobu i popiołu.

Mróz kąsa policzki, spowalnia ruchy. Biegną jednak... wiedząc, że już jest za późno.

Na progu domu pojawia się Piotr.

Już po wszystkim – oznajmia z dumą. – Episkopat zgodził się przysłać najlepszego egzorcystę, ma się te układy. Uwinął się w pięć minut, odesłał drania do piekła. Już po wszystkim. Nie bójcie się.

Maciek i Iza zatrzymują się przed schodami.

Dom wydaje się płakać: okaleczony, pusty, samotny. Listopadowa noc kładzie na nim żałobne dłonie. Zaczyna prószyć pierwszy, drobny śnieg.

Widzisz... – szepcze Iza, wargi jej drżą. – Widzisz, dobro zawsze zwycięża zło.

Maciek nie mówi nic. Na rzęsach zastygają mu ukradkowe, niemęskie ślady łez.

Płatki śniegu wirują w porywach wiatru. Jak liście na strychu, tylko dużo wyżej. I szybciej. Dobro zawsze zwycięża zło. Dobrozawszezwyciężazło. Dobro. Zawsze zwycięża. Zło. Dobro. Zawsze zwycięża zło. Zawsze zwycięża zło. Zawsze zwycięża zło...

Wchodźcie do domu! – niecierpliwi się Piotr. Za jego plecami staje egzorcysta. Komandos Pana Boga uśmiecha się, kiwając porozumiewawczo głową: wysiałem drania prościuteńko do piekła. Dokładnie tak.

Iza i Maciek milczą. Wdrapują się po schodach, jak zwykle posłuszni. Zamykają drzwi, zdejmują buty, kurtki. Patrzą na egzorcystę: napije się herbaty, może przenocuje, żeby sprawdzić, czy aby zło nie zamierza powrócić?

Potem, kiedy już gość pojedzie, będą siedzieć z zachwyconym, pełnym ulgi Piotrem. Będą słuchać opowieści, jak trudno w dzisiejszych czasach znaleźć dobrego fachowca. I jak bardzo powinni docenić, że z takim trudem i wysiłkiem uratował rodzinę. Będą gorliwie potakiwać, zapewniać o wdzięczności. I żadne z nich nie wspomni ani słowem o liściach tańczących na strychu.

Zresztą, o kim mieliby mówić, kogo opłakiwać? Nawet nie zapytali go o imię.

Iza zamyka oczy: w pulsującej rozpaczą wyobraźni Piotr leży koło niej. Szereg noży sterczy mu spomiędzy żeber. Równiutko. Porządnie. Tak, jak powinno być.

Kobieta otwiera oczy. Uśmiecha się.

Wszystko się zawsze dobrze kończy – odzywa się nagle do Maćka, radość w jej głosie jest tak sztuczna, że tylko Piotr potrafi tego nie zauważyć. – Dobro... Zawsze zwycięża zło, wiesz?

Kredowobiały chłopiec potakuje machinalnie. Jak zombie, którym stał się nie tak dawno temu, kiedy zabrano mu kogoś bliskiego.

Iza znowu przymyka oczy. Na oślepiająco białym tle pojawiają się: czyjeś imię, nazwisko, dziwne słowo i szereg cyfr.

Nie zapomnisz ich. Nigdy – mówi odrętwiałym głosem Anioł Stróż.





Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Kozak Magdalena Opowiadania o Paskudzie 03 Interes
Kozak Magdalena Opowiadania o Paskudzie 05 Zbojcy
Kozak Magdalena Opowiadania o Paskudzie 04 Czarna chmura
Kozak Magdalena Opowiadania o Paskudzie 07 Zapalmy choinke
Kozak Magdalena Opowiadania o Paskudzie 09 Trubadur
Kozak Magdalena Sznurki Przeznaczenia
Kozak Magdalena Operacja Faust
Kozak Magdalena Pędziwiatr
Kozak Magdalena świeczka
Kozak Magdalena Strój
Kozak Magdalena Swieczka
Kozak Magdalena Stroj
Kozak Magdalena Zbiór opowiadań
Kozak Magdalena Opowiadania o Paskudzie 10 Misja niemozebna
Kozak Magdalena Opowiadania o Paskudzie 02 Pryszcze
Kozak Magdalena Opowiadania o Paskudzie 01 Nuda
Kozak Magdalena Pedziwiatr
Kozak Magdalena Opowiadania o Paskudzie 06 Ekonom
Kozak Magdalena Zbiór opowiadań

więcej podobnych podstron