Kozak Magdalena
Sznurki Przeznaczenia
Z oficjalnej strony internetowej autorki:
http://www.nocarz.pl/category/tworczosc
I stało się, że Trianon, Dziedzic Montagronii, przybył z górzystej krainy swojej na wielki turniej rycerski.
Albowiem Król Latinier, w leciech już będąc, nadzieję na posiadanie dziedzica porzucił był całkowicie.
Postanowił przeto tron swój przekazać starszej córce Arnildzie, pod zrozumiałą kondycją wszakże, że
księżniczka czym rychlej za mąż pójdzie, na co panna ochoczo zgodę swą dała. Zebrali się co tchu rycerze z
całej Agronii, rodów najprzedniejszych i najpośledniejszych, ażeby w szranki stanąć i najgodniejszego spośród
siebie wyłonić. Obmierzłą wszak bowiem byłaby myśl, by księżniczka rodu królewskiego za cudzoziemca
jakowego pójść miała, czy to spośród Barbarów śmierdzących i włochatych, czy spośród Ligninjczyków
gnuśnych oraz zarozumiałych wielce. Na ten to turniej właśnie Trianon, młodzieniec rodu starożytnego acz
zubożałego, śpiesznie się stawił.
- Brzdęk! – załomotał metal, to uderzył miecz o tarczę albo i odwrotnie.
Podniosłam dłonie do twarzy w imitacji przestrachu.
- Ooooj! – pisnęłam dokładnie tak, jak to przynależy niewieście z gminu, słabej i bojaźliwej. Damy,
wachlujące się na podwyższeniach koronkowymi chusteczkami, pilnie utrzymywały obojętny, lekko
wzgardliwy wyraz bielonych twarzy. Uczucia tak pospolite jak strach są im bowiem nieznane. Co innego nam,
służkom wszelakim – bojanie się to nasz chleb codzienny. Zwłaszcza kiedy walczą tacy dzielni, przerażający
rycerze.
- Trrach! Trrach! Brzdęk!
Zerknęłam spomiędzy palców, jak to sobie moje paniątko radzi. Chyba dobrze, uznałam, widząc, jak dzielnie
okłada przeciwnika mieczem po łbie. Niech mnie świśnie, jeżeli kiedykolwiek wyrozumiem się na tych
paradach, pchnięciach, sztychach czy innych mecyjach. Cóż, to po prostu nie mój zakres kompetencji, jak
mawiał uczenie mnich, który czasem zaglądał do nas do służebnej, a już moją skromną osobę upodobał sobie
szczególnie.
Mój zakres kompetencji to cerowanie, pranie, sprzątanie, dbanie o posiłki, ugadywanie gospodarzy co do
noclegów, dopatrywanie zapasów owsa dla koni, posyłanie po medyka, co tam jeszcze… Dużo więcej, aż
wymieniać się nie chce. Wszak wystarczy powiedzieć: wszystko, co tylko czyni mego pana szczęśliwym.
- Trrach!
Przeciwnik mego pana zachwiał się, chyba wreszcie podstawowa wiadomość została mu wbita do głowy
przez żelazny hełm: nie zadzieraj z Trianonem! Młody Dziedzic Montagronii nie na darmo wszakże
wychowywał się w kraju surowym, górzystym i posępnym, i wszelakich rozrywek całkowicie pozbawionym.
Nie dziwota więc, że namiętnie oddawał się jedynemu zajęciu, które mu w tej sytuacji pozostało: bądź to ścigał
i dotkliwie okładał towarzyszy, bądź też samemu był przez nich ścigany i dotkliwie okładany. Ot i wychował
się na zabijakę. Ćwiczenie czyni mistrza, mawiał ów mnich mój znajomy i to mu trzeba przyznać: miał
całkowitą rację. Choć pewnie wyczytał to w jakowej oświeconej księdze, bo nie wyglądał na takiego, co by ową
mądrość własnomyślnie wykoncypował.
- Trrach! Trrach! Brzdęk!
Przeciwnik padł na kolana, kiwając głową na wszystkie strony świata, wielce bezładnie. Oho, chyba
będziemy na dzisiaj kończyli, westchnęłam z ulgą. Zwłaszcza że i panisko moje miało już chyba dosyć. Zgrzał
się i czerwony na twarzy zrobił, błękitne oczy pałały mu w szczelinach hełmu, zaś wokół nich otoczka jakby
różowawa pojawić się raczyła. Czternasty pojedynek, toż każdy by się zmachał, wiadoma to rzecz. Niemniej
każdziuteńki jeden wygrany, oj, to się Stary Pan ucieszy.
Panicz zebrał się w sobie i jednym uderzeniem powalił wroga całkiem na ziemię. Tamten poprosił pardonu i
już można było zacząć klaskać w ręce i podskakiwać. Wszak panicz bardzo rad, kiedy tak ku jego czci
podrygujemy jako te małpy na drucie, ja i Gendryk pachołek.
A ja przecież od tego jestem na tym świecie, żeby pan mój był jak najwięcej ze mnie zadowolony.
I tak już na rozpoczęciu turnieju Trianon z Montagronii łacno imię swe rozsławić zdołał. Wielu ich było,
zwycięzców dnia pierwszego, więcej jeszcze przegranych. Nie sposób jednak było nie dostrzec dumnego
młodziana o wzroku sokolim, co na wrogów spadał zuchwale niczym górska lawina i obalał ich na ziemię, o
łaskę skamlących.
Nieszporem u płatnerza taki był ścisk, że aż brakło tchu. Wcisnęłam się w kąt, przytulając hełm oburącz do
piersi. W ten sposób nikt go mi nie potrąci, na szwank wystawiając. To by się panicz zeźlił wielce. Montagronia
biedna, jeden hełm tylko na wyprawę dostalim.
A drugie, co z tego dobre było, to że giermkowie łapy precz od moich cycków utrzymać musieli. Chcą, niech
po hełmie macają, taka ich mać!
Ci zaś nie zważali na mnie wcale, jeno przepychali się, jak mogli, klęli sromotnie i jeden przez drugiego
zbroje swoich panów przeciskali. Wiadomo, najlepszy zakład płatnerski w okolicy i każdy z rycerzy mniema,
ż
e wspaniały ekwipunek zapewni mu niechybne zwycięstwo.
Ś
nijcie dalej, panowie, zachichotałam w duchu. Nie widzieliście jeszcze mojego górskiego sokolika. Już on
wam na karki spadnie, nogi poprzetrąca. Może i wszystkich tych sprytnych sztuczek, parad i pchnięć nie bardzo
wyuczony, ale siła zeń niczym z gorącego źródła kipi. Tedy dojdzie on kiedyś do sławy i majątku, a ja może i
gospodynią przy nim na kuchni ostanę…
- O, przepraszam!
Wstrząsnęłam się, z lubych myśli wyrwana. Mąż jakiś postawny nie zauważył mnie skulonej w kącie i
nadepnął niechcący. Cofnął się zaraz, niczym oparzony i przeprosiny wygłosił.
- Nie wadzi, panie – wymamrotałam i spłonęłam stosownym rumieńcem. Już jako dziecko sztukę tę
opanowałam w stopniu doskonałym, pożyteczną jest bowiem niesłychanie. Zarumieniona, skromna, cicha i
pokorna: oto cała ja.
Cofnęłam wystawioną nogę, przeklinając się w myślach. Kiedyś te płoche marzenia przywiodą mnie do
zguby, jako i macierz moją przywiodły. Ano cóż, jaka matka, taka córka, jaki ojciec, taki syn, jakie życie, taka
ś
mierć.
Mężczyzna nachylił się nade mną, przyglądając się uważnie. Sapnęłam niepewnie, cichutko, w nadziei, że
machnie ręką na głupią trzpiotkę i pójdzie dalej. On jednak stał wciąż w miejscu i mierzył mnie tym dziwnym,
badawczym spojrzeniem.
- To młody pan na Montagronii nie ma giermka, żeby babę do zbrojmistrza posyłać? – rzucił wreszcie, niby
niedbale, ale pewna byłam, że bacznie obserwuje każde drgnięcie mojej twarzy. – A zdawało mi się, że
jakowego chłopaczynę przy nim na turnieju widziałem…
- Gendryk zachorzał, jasny panie – wymamrotałam jak najbardziej pokornym tonem. – Może to piwo z
trocinami go zmogło. A ktoś musiał pójść po naprawę, bez hełmu rycerz to jak bez zbroi… – westchnęłam w
nadziei, że naprędce zaimprowizowany stek bzdur zniechęci rozmówcę. Przeczucia żądały usilnie, by pozbyć
się go jak najprędzej. Ledwo pierwszy dzień turnieju, a on już rozpoznaje, czyją jestem służką. Niebezpieczny
człek.
- Zaiste – odparł powoli.
Wyprostował się, odwrócił głowę w kierunku wejścia do izby płatnerskiej. Przypatrywał się przez chwilę
przepychającej się tam co sił hołocie.
- Nuże, chamy! – zakrzyknął nagle. – Niewiasta w potrzebie i żaden nie przepuści? Obyczaje upadają już
całkiem w stolicy!
- Kto nie przepuści, to nie przepuści… – zarechotał któryś obleśnie. – Zależy, czego nie przepuści… –
odwrócił się do zebranych, mrugając porozumiewawczo.
Kilku zaśmiało się wraz z nim… i ucichli nagle, jak nożem uciął. Większość zebranych rozstąpiła się bowiem
posłusznie.
- O tak, Szczurku – rzucił ktoś spolegliwie. – Wiadomo, płatnerstwo nie babska rzecz. Służka w niezłej
opresji od swojego pana być musi, by się na taką peregrynację poważyć.
Szczurek odwrócił się z powrotem do mnie i skinął dłonią w kierunku wejścia do izby płatnerskiej.
- Biegnij, służko – uśmiechnął się łaskawie. – Żebyś prędko wrócić do karczmy zdążyła. Niebezpiecznie
młodej pannie chodzić po nocy ulicami.
- Dziękuję, panie! – Pokiwałam gorliwie głową, wysmażyłam naprędce kolejny rumieniec i ruszyłam we
wskazanym kierunku.
A niech cię szlag, Szczurku, jeżeli tak właśnie się nazywasz! – rugałam go pod nosem zawzięcie, drepcząc do
zbrojmistrza. Taki piękny, taki wspaniały popsułeś mi plan.
Przez ciebie zatraciło się teraz wszystko, czego oczy napatrzyć by się mogły a uszy nasłyszeć. A z tego
korzyści niemałe być mogły i furtka do losu lepszego, niż obecny…
A niech cię szlag.
Drugiego dnia turnieju młody Dziedzic Montagronii poczynał sobie jeszcze śmielej. Poturbował haniebnie
dwóch sławnych szermierzy, na ziemię ich znienacka obalając i stopę swą ciężką na ich gardłach postawiwszy,
tak że wszelakie zwinne pchnięcia i uniki zgoła na nic im się zdały. Siła tryskała zeń niczym z górskiego
potoku, a ten i ów zaczął poszeptywać, że w jego osobie objawił się z dawna przepowiadany Sokół z Gór.
- Trrach! Bęc! Łup!
Schowałam twarz w dłonie, maskując głębokie ziewnięcie. Ech, mężczyźni. Nic wam więcej do szczęścia nie
trzeba, jeno trach, bęc i bum, a potem oklaski.
Zerknęłam na Gendryka. Wpatrywał się w naszego pana niczym urzeczony. Pewnie dzięki temu takimi
faworami u niego się cieszy. I co z tego, że wczoraj ożłopał się tego rozwodnionego piwa tak, że womitował
dalej, niż widział. Panicz rozgniewał się i zbił go kijem, ale nie mocno. Zaraz potem pozwolił pocałować się w
rękę na przeprosiny i już była zgoda. Siedzieli i rozprawiali o wczorajszych walkach, jakby też było o czym.
Nie zapomnieli również o obsypywaniu niewyszukanymi komplementami głównej nagrody turnieju, Jej
Wysokości Księżniczki. Czyli zajęli się swoimi męskimi sprawami, a zgadnijcie, kto wszystko musiał
posprzątać.
Ech, nie marudź już, gamratko i córko gamratki, zganiłam się w duchu. I tak masz więcej szczęścia w życiu,
niż mogło ci być pisane. Nie mieszkasz i nie pracujesz w zamtuzie, jeno służysz wiernie u boku bardzo
grzecznego panicza. To więcej, niż kiedykolwiek mogłabyś chcieć.
- Trrach! Brzdęk! Bum!
Zakryłam twarz obiema dłońmi, ziewanie wzięło mnie takie, że usta pękłyby chyba, gdybym je mogła szerzej
otworzyć. I wtem zamarłam, z buzią rozwartą na oścież.
Zobaczyłam bowiem Szczurka.
W czarnej, lekkiej kolczudze, z mieczem u boku, przemykał z tyłu Królewskiej Loży.
A niechże cię, pomyślałam osłupiała, ależ to z wysoko postawioną personą miałam do czynienia. Zaszczyt
mnie spotkał niesłychany, że taki pan zagadać w ogóle do mnie raczył. Nie wspominając już o „przepraszam”,
pewnie do dziś się tego wstydzi… Kłapnęłam dziobem z głuchym stuknięciem.
Szczurek pochylił się ku Rafiji, młodszej z księżniczek. Powiedział coś z bardzo układnym wyrazem twarzy.
Uśmiechnęła się… A potem jakieś kmioty przemaszerowały mi bezczelnie tuż przed nosem. Kiedy skończyli tę
swoją paradę piękności, Szczurka już nie było. Księżniczka zaś obrzucała arenę tym samym beznamiętnych
spojrzeniem.
No tak, zreflektowałam się w duchu. Jej ta cała impreza nie dotyczy. Zwycięzca weźmie rękę jej starszej
siostry, ta zaś…
Zerknęłam na następczynię tronu, siedzącą z wyjątkowo wyniosłą miną w loży honorowej. Jeden rzut oka
wystarczył mi za odpowiedź.
Ta zaś natychmiast odeśle młodszą siostrzyczkę do klasztoru. Na wszelki wypadek, żeby się konkurencja pod
nosem nie szwendała. Niezła sucz patrzy ze ślipek naszej przyszłej pani, oj, niezła sucz…
No i ten rycerz koło niej, z marsową miną. Nie w smak mu zwycięstwa mojego pana, bez dwóch zdań. Sam
też bierze udział w turnieju, widziałam wczoraj, jak gracko i fachowo przeciwników rozkładał, i to jeszcze w
pięknym, niemalże tanecznym stylu. A tu przyjdzie taki prostak z gór i jednym ruchem cały balet zmiecie,
wstydu narobi… No, panie rycerzu, macie się czego bać.
Speszyłam się nagle, opuściłam wzrok. Nie przystoi babie prostej tak wielmożnego państwa krytykować
przecież. Co za niedobre myśli chodzą mi po głowie… Dobrze, że tylko po głowie, a nie wydostają się na
spacer na zewnątrz. Zaprowadziłyby mnie prosto do kata.
Popatrzyłam znowu na Gendryka. Ten to z pewnością nie ma żadnych zgubnych myśli, szczęśliwiec. Nażre
się, opije, czasem jaką dziewkę obłapi. I gada ze swoim paniczem o turniejach, w koło Macieju. Czegóż więcej
taki giermek może chcieć?
A czego ty chcesz, głupia babo?
Albo inaczej: czego ty chcesz więcej, niż masz?
Spuściłam głowę, podczas, kiedy panicz obalał z łoskotem kolejnego przeciwnika. Ja, cóż takiego mogłabym
jeszcze chcieć?
Nic. Nic, doprawdy, nic.
Nie zasługuję nawet w połowie na to, co mam.
Zaczęli go więc zwać jedni Olbrzymem z Gór, drudzy Skalnym Sokołem, inni znowuż Górskim Piorunem.
Przetaczał się wciąż bowiem po ciałach wrogów niczym grom. I kiedy dotarł do finału, wielu było takich, co w
duchu życzyli mu zwycięstwa nad księciem Hursisem. A gdy rozpoczął się tydzień przerwy, przeznaczonej na
przygotowania do wielkiego ostatniego pojedynku, obaj rycerze jęli pościć pilnie i polecać się bogom gorliwie.
Nagroda dla zwycięzcy była bowiem niemała.
Noc pachniała różami i czymś jeszcze, pełnym tęsknoty, nieuchwytnym… Nie wiedzieć czemu chciało mi się
płakać. I wcale nie chciało się spać.
Obrobiłam się ze wszystkim, praniem, sprzątaniem, rachunkami u karczmarza i zamawianiem jadła na
następne dni. Przewietrzyłam siennik Gendryka. Spytałam panicza, czyby mu dziewkę jaką sprowadzić. Śpiący
był już i nie chciało mu się czekać zbyt długo, więc nakazał leniwie, bym sama wygodziła mu w łożu, jak
należy. Co też uczyniłam, fachowo, śpiesznie i posłusznie, ma się rozumieć. Zachrapał wnet, uspokojony i
rozluźniony. A ja wyszłam w noc.
Róże pachniały dziko, a ja marzyłam, że tak naprawdę to jestem jakąś zaginioną księżniczką. Porwali mnie
podli wrogowie i sprzedali wiadomo gdzie. Ale pojawił się rycerz, który latami szukał zaginionej córy
królewskiej, bo przysiągł jej matce na łożu śmierci…
No i wtedy mnie zemdliło, bo już dłużej nie mogłam tej głupiej historii znieść. Talentu do sensownego
bajania nie mam za grosz. Dzieckiem będąc, znalazłam pacynkę, której opowiadałam takie właśnie kawałki.
Pod ich wrażeniem rozpadła się bardzo szybko w proch. Drugiej już nie chciałam. Uznałam, że to nie w
porządku, tak zamordować kogoś gadaniem.
No bo przecież bądźmy szczerzy: nie słyszałam jeszcze, żeby jakiemuś królowi zgubiło się dziecko i nikt się
tym nie przejmował prócz jakiegoś nawiedzonego rycerza. Jak znam życie, przeszukaliby całe królestwo i
spalili połowę wsi, żeby im się ta igła w stogu siana znalazła. Z tymi królewiętami to nie ma żartów.
- Co się stanie, jeśli młody Trianon z Montagronii wygra ten turniej? – spytał jakiś głos.
- Będzie nieszczęście – odparłam machinalnie. – Ostatnia rzecz, jakiej mu do szczęścia potrzeba, to… –
urwałam nagle, ugryzłam się język. Co jest, do licha, kto to, co to, kto…?
Wysoka postać wychynęła z cienia kaskady róż. Od razu gardło zacisnął mi okrutny strach.
Szczurek. Znowu on. Skąd… Skąd on… Zresztą, czy to ważne, mamy teraz większy problem niż rozważanie,
skąd on się tu wziął.
Przybrałam jak najgłupszy wyraz twarzy.
- Ale co ja tam mogę wiedzieć, Panie – wybełkotałam, modląc się w duchu, żeby jeszcze nie było za późno na
odkręcenie tego wszystkiego. A to mnie podszedł, głupią babę, a to mnie podszedł, drań!
Niestety, było. O wiele za późno.
Zbliżył się do mnie wolnym, nonszalanckim krokiem. Popatrzył w twarz, znowu tym przenikliwym
spojrzeniem. Światło księżyca odbijało mu się w oczach perłowym blaskiem.
- Przestań – poprosił. – Przestań udawać. I tak wiem.
Przełknęłam ślinę.
- Ależ co takiego, jasny Panie – zaczęłam kręcić niespokojnie. – Jakżebym śmiała, ja przecież…
Uśmiechnął się tylko.
- Przestań udawać głupią – powiedział spokojnie.
Chwyciłam się ostatniej deski ratunku.
Zemdlałam, obejrzawszy się jeno ukradkiem, by nie paść na te kolczaste róże.
Ponoć już w tę noc pachnącą różami księżniczka i młody rycerz śnili o sobie. Na turnieju spotkały się bowiem
ich spojrzenia, choć nie wiedzieli wtedy jeszcze, jak gorące uczucie wyniknąć z nich może.
Odczekawszy, ile należy, zatrzepotałam rzęsami, podniosłam z wolna głowę. Rozejrzałam się wokół niby
zbudzona z głębokiego snu.
- No jak, namyśliłaś się? – rzucił niedbale. – Wiesz, jak zamierzasz grać?
Odchrząknęłam odruchowo, ze zdenerwowaniem, zaraz przykryłam to sztucznym uśmiechem. A to diabeł
wcielony! Nikt dotąd nie był tak obcesowy, nikt nie przypuszczał przecież, że ja…
Wzięła mnie złość. Dobrze, chcesz, to chodź, gryzoniu. Zagramy.
- Owszem – odparłam hardo. – A w co chcesz grać, jasny Panie? I czy aby masz wystarczająco dużo dobrych
kart?
Uśmiechnął się z lekkim niedowierzaniem, widać nie spodziewał się aż tak zuchwałej odpowiedzi. Przysiadł
na piętach, podczas, kiedy ja dźwigałam się do pozycji siedzącej. Poprawił mi kosmyk włosów, po czym zaraz
cofnął rękę, z wyraźnym szacunkiem. Prychnęłam lekko, takie numery to nie ze mną, wielmożny panie,
zachowaj swoje ceregiele dla dam.
- Mam nadzieję, że to się wkrótce okaże – rzekł powoli.
- Czemu zawdzięczam wizytę jaśnie pana w tym skromnym różanym ogrodzie? – spytałam szybko. Raz kozie
ś
mierć, nie zamierzam tracić tej, no, inicjatywy.
Milczał przez chwilę, przypatrywał mi się uważnie, oceniał, porównywał… Już chciałam dogryźć, czyżby
mnie na targu wystawiać zamierzał, kiedy odezwał się wreszcie:
- Masz całkowitą rację. Jeżeli młody pan Trianon wygra turniej, wiele niedobrego z tego będzie, tak dla
niego, jak i wielu innych osób. Na szczęście, bądź też nieszczęście, Dziedzic Montagronii wygrać turnieju nie
zdoła.
Wydęłam wargi. Możesz sobie wątpić w umiejętności Sokoła z Gór, jeśli wola twoja, mopanku. Przekonasz
się jeszcze, zobaczysz…
- I nie sądzę, bynajmniej, by nie był w stanie – rzekł Szczurek, uśmiechając się zdawkowo. – Trianon
zmiótłby księcia Hursisa jednym uderzeniem. Obawiam się jednak, że niestety twój pan nie pożyje
wystarczająco długo, by do tego wspaniałego wyczynu dojść mogło.
Popatrzyliśmy znowu po sobie, Szczurek i ja, i już oboje wiedzieliśmy, co trzeba. Ciekawa to rzecz, nigdy u
mnie jeszcze takiej nie bywało: nic nie powiedziano, a ja i tak wiem, że on wie, że ja wiem.
- Tak sobie przyszedłem popatrzyć na waszą ochronę, jak to się paniczem swym zajmujecie – ciągnął on dalej
niedbale. – I jednego wyrozumieć nie mogę: albo-li ta ochrona wyjątkowo dobra jest, żadnego z bezpieczeńców
bowiem nie udało mi się wypatrzyć, albo zgoła całkiem nie istnieje. Giermek przygłupi chrapie na sienniku aż
miło, piwem ożłopany. Służka snuje się romantycznie wśród róż, dumając pewnie o wszystkim, o czym tylko
niewiastom w tym wieku roić się zdarzy. Dziedzic Montagronii śpi w izdebce na parterze, od ulicy, z oknem na
oścież otwartym. Każdy do niego łacno zakraść się może i sztyletem poczęstować. Powiedz mi więc, kobieto –
nachylił się ku mnie, oczyska błysnęły mu zuchwale. – Azaliż duchy jakoweś go pilnują? Daj mi może znać,
które to, nader chętnie do służby je najmę.
Poczerwieniałam, spuściłam głowę. Rację miał, czarci pomiot, rację co do joty. Szczęściu i opiece Boskiej
zawdzięczać należy, że jeszcze dotąd się siepacze Hursisa po panicza nie zgłosili…
- Na samym szczęściu daleko się nie zajedzie – stwierdził sucho Szczurek, jakby czytał mi w myślach, a
może i zaiste umiejętność tę posiadł, czym zresztą przerażał mnie coraz bardziej. – Trzeba jeszcze odrobinę
przezorności.
Podniosłam twarz.
- Wdzięcznam bardzo, jasny panie, za twe chwalebne nauki – odparowałam, aż sama się dziwiąc, czemu tak
ostro. – Rzeknij mi jednak, racz zaspokoić babską ciekawość, proszę pokornie. Jakiemuż to szczęśliwemu
losowi młody Trianon z Montagronii twą nagłą troskę zawdzięcza? Czemu szlachcic wysoko postawiony, z
dworu królewskiego, mitręży noc na pogaduszkach z jakąś ciemną prostaczką z gór, miast pozwolić zamkowym
służkom, by mu szczęścia co niemiara w łożu dostarczały? Czyżbyś, panie, grzechów aż tyle w życiu
napopełniał i teraz pokutę ci zadano? Ileś tam dziennie zacnych uczynków do popełnienia ksiądz ci u spowiedzi
wyznaczył?
Uśmiechnął się, ale jakoś tak zimno, nieprzyjemnie.
- Grzechów i owszem, znalazłoby się trochę. – Spojrzał w bok, na róże, po czym podniósł się z ziemi
zwinnym ruchem. Powstałam więc i ja, nie spuszczając zeń wyzywającego wzroku. Sapnął lekko, jakby
poirytowany, ale wnet wyłagodniał, powrócił do mnie spojrzeniem.
- Służę młodszej księżniczce – powiedział. – Jestem dowódcą gwardii Rafiji.
Pokiwałam głową. Obraz sytuacji, przed chwilą jeszcze pogmatwany niesłychanie, zaczynał być coraz
bardziej klarownym. Podeszłam do Szczurka, bliziutko, oparłam mu dłoń na ramieniu.
Milczał. Czekał.
- Jeżeli Hursis zwycięży w turnieju i poślubi Arnildę, twoja pani jak nic pójdzie do klasztoru – wyszeptałam
mu do ucha. – A wątpię, byś wtedy był jej potrzebny.
Uśmiechnął się, otoczył mnie ramieniem i przycisnął do swej szerokiej piersi, aż zabrakło mi tchu.
Młody Trianon niewiele jeszcze wtedy wiedział o swym przeznaczeniu, budziło się bowiem dopiero i
podążało ku niemu ospale. Wnet jednak nadeszło i całą swoją potęgą pchnęło go wzwyż, ku skałom zamku.
Wpatrywałam się w tłum kłębiący się na placu Kwiatów. Twarz miałam niby spokojną, ale oczy latały mi
dookoła głowy. Pan mój jechał dumnie na swojej wyleniałej szkapinie, giermek truchtał na osiołku, a ja
dreptałam za nimi śpiesznie, czując się, jakbym wstąpiła w całkiem nowy, nieznany mi świat. Bo któż może
wiedzieć, co to za ludzie kręcą się dookoła? Ten łachmaniarz chociażby, podąża za nami już trzecią ulicę. Może
to zbój od Hursisa, przebrany? A może to któryś ze Szczurkowych w ochronie naszej potajemnie podąża? A
może w końcu zwykły łachmaniarz jeno, w swoich sprawach dokądsiś śpieszący, któremu po prostu tędy droga
wypada?
Dygot telepał mną okrutny, dobrze, żem długą kieckę w ten dzień nałożyła. Stolica, zmełłam w zębach
przekleństwo. U nas na podzamczu, jak się szło na targ, to nie tylko się wiedziało, kto jest obecnym, ale i
dobrze widać było, kogo też nie ma.
Pierwsza konfuzja nadarzyła się wrychle. Powinniśmy skręcić w lewo, jak zawsze, gdy tą drogą zdążamy. Jak
to już klarowałam Szczurkowi, pan mój zapamiętał zaledwie kilka tras po tym strasznym mieście i wiernie się
nimi porusza.
A tu, o zgrozo, w prawo pan skierować się raczył! Może postanowił nowe uroki stolicy poznać, może
znudziła mu się stara trasa albo po prostu zagapił się najzwyczajniej w świecie…
Zaczęłam dumać, co by tu począć, podwójnie śpiesznie. Musieliśmy wszak iść tak jak zawsze, toć nijak nie
wiedziałam, jakby tu powiadomić swego nowego sojusznika o zmianie planu! No trudno, trzeba improwizować.
- Kot, panie, czarny kot przebiegł nam drogę! – rzuciłam się paniczowi do kolan, łkając wniebogłosy. – A tuż
za nim zdało mi się, jakby kat przechodził, cały w czerwień odziany! Nie lza nam iść tamtędy, urok to straszny!
Nie lza!
Dziedzic wydął gniewnie wargi, ręka powędrowała mu do boku. Oho, pomyślałam, bynajmniej nie jest w
litościwym nastroju. Zaraz mnie zdzieli przez łeb nahajką za babskie fanaberie. A i Gendryk dołoży swoje,
tylko czeka okazji, drań.
- Zlituj się, jasny panie, zachorzeję od tego, jak nic! – chwyciłam się broni ostatecznej. – Wiesz przecie,
jakożem na uroki wrażliwa…
Trianon strapił się wyraźnie, giermkowi też zrzedła mina. Pamiętali dobrze, jak to było, kiedy jakiś czas temu
nie zechcieli mię usłuchać w takiej sytuacji. Położyłam się do łoża na tydzień, niby wielkimi boleściami od
uroków złożona. I rozpętało się piekło. Zwierzęta co i rusz z głodu boleśnie buczały, strawa nie nadawała się do
niczego. Gendryk próbował nieudolnie sprzątać, ale osiągnął jeno, że karaczany wnet się zalęgły. Suknie
rycerza i giermka wyglądały gorzej niż u chłopstwa na roli. A wszyscy ci straszni ludzie, co to zazwyczaj ze
mną się domawiają, przychodzili do Pana Dziedzica za sprawami swemi. A to rachunki, a to pożyczki, a to
frasunki wszelakie… Już dnia trzeciego pan, przerażony, na medyka się wykosztował, cobym czym prędzej ku
zdrowiu wróciła. I, tuszę, nie chciał doświadczać tego nigdy więcej.
A ja wówczas miałam i przyjemność niejaką, albowiem naocznie się wszyscy przekonali, jako to im jestem w
ż
yciu pomocna. Rzecz jasna, głośno tego żaden nie powiedział. Ale co wiedziałam, to wiedziałam i już. Z tym,
ż
e, jasne: tego numeru nie wolno było powtarzać za często.
Ale teraz, w jakże krytycznej sytuacji…
- Głupia baba! – sapnął rozdrażniony panicz, ale skierował konia w lewo, jak należy.
Pokłoniłam się, pełna ulgi, cmoknęłam z wdzięcznością w pańskie kolano. Odburknął coś jeszcze i przestał
na mnie zwracać uwagę.
Przejechaliśmy jeszcze ze dwie przecznice, wtem rwetes jakiś się uczynił okrutny, o paręnaście stóp przed
nami zaledwie.
- Panie mój! – pisnęłam, przypadając mu do strzemienia. – Widzi mi się, że to naszą księżniczkę zbóje jacyś
napadli!
Sokolikowi dwa razy powtarzać nie trzeba było: spiął konia i natychmiast dalejże mieczem płazować
towarzystwo. Zbóje bez zwłoki uciekli, pozostawiając w tyle poranionych i bardzo strapionych gwardzistów.
Księżniczka zaś, ledwo zipiąc ze strachu, skuliła się w kąciku swej herbami zdobionej lektyki.
Trianon pokłonił się przed nią dwornie. Dopiero teraz wyrozumiał, że oto młodszą z panien królewien ma
przed sobą, nie stracił jednak rezonu.
- Upraszam pokornie Waszą Wysokość – oznajmił gładko. – Pozwól swemu słudze eskortować się do zamku.
Mniemam, że dość zażyłaś już, o Pani, przyjemności spaceru.
- O, tak – odparła Rafija omdlewającym tonem i czym prędzej zasunęła zasłony. – Proszę, podążaj z nami,
waćpan… – dobiegł nas jeszcze jej stłumiony głos.
Skierowaliśmy się wszyscy w kierunku siedziby królewskiej, górującej nad miastem z wysokości skał.
Zadarłam głowę do góry.
- Nie wiem, czy chciałabym tam kiedykolwiek zamieszkać – westchnęłam w duchu. – Coraz mniej mi się to
wszystko podoba.
Doskonale wiedziałam, że kłamię.
Nieprawdą jest, co złe języki ludzkie powiadają, jakoby z początku szlachetny pan Trianon z wielmożnym
księciem Hursisem nienawidzili się wielce. Owszem, gwoli ścisłości przyznać należy, że gorącym afektem do
siebie nie zapałali. Czegóż jednak spodziewać się po mężach, co do walki o tę samą białogłowę w szranki stają
i dzielnie się potykając, na uśmiech jej łaskawy liczą?
Dreptałam korytarzami zamku, strzelając dookoła oczami ciekawie. Nijak nasza górska nora, dla niepoznaki
chyba jeno twierdzą zwana, z tutejszymi wspaniałościami równać się nie mogła. Wszystko tutaj, gdzie się tylko
dało, złotogłowiem i aksamitami było obite, koniecznie w różowym albo czerwonym kolorze. Do tego złocenia
frymuśne, że aż podziw brał dla sztuki mistrzów ku temu najętych.
Mina mi zrzedła mocno, gdy przystanęliśmy w jakiej antyszambrze czy czymś takim i przybiegły do nas
panny służebne. Podały wina paniczowi i giermkowi, a i mnie usłużnie zapytały, czybym się czego napić nie
chciała. Mrugały jednak do siebie porozumiewawczo, patrząc na moją prostą suknię z owczej wełny, i
naśmiewały się z niej ukradkiem. Gdybym była nieco mniej spostrzegawcza, wzięłabym ich uśmiechy za dobrą
monetę, a tak to zrumieniłam się od razu i wybąkałam, że nie, nie trzeba. Popatrzyłam na ich jedwabie, gładkie
lica i jeszcze gładsze dłonie… I czym prędzej schowałam za siebie spracowane, pomarszczone ręce, do skóry
zamorskiego hipopotama najprędzej podobne. Panny pokojowe pobiegły lekko dalej . Ja zaś stałam tak, z głową
spuszczoną. Czułam się potwornie brzydka, źle ubrana, nieokrzesana… I stanowczo za gruba.
Szczęściem, litościwy los nie pozostawił mi zbyt dużo czasu na te smętki, albowiem wnet pojawił się
Szczurek. Skłonił się memu panu uprzejmie, na mnie spojrzeć nawet nie raczył. Powiódł nas kolejnym z
korytarzy, aż wyszliśmy do królewskich ogrodów.
Dech mi w piersiach zaparło, kiedym je ujrzała. Zaiste, władczym musi być król, co nawet drzewom rosnąć
każe w koła i kwadraty, miast ich sobie własnej woli ostawić.
Ale znowuż czasu na rozmyślania nie pozostawiono mi ani tyci. Przeszliśmy bowiem do zakątku, gdzie sam
Najjaśniejszy Pan z rodziną wywczasu zażywać raczyli.
Klęknęliśmy prędko, ja i Gendryk, panicz nasz zaś skłonił się głęboko.
- Wdzięczniśmy wielce waszmości – oznajmił Jego Wysokość z namaszczeniem.
Pan nasz jeno skinął głową, widać nie zdołał wymyślić żadnej błyskotliwej odpowiedzi. Co poniekąd dobrze
o nim świadczyło, czasem bowiem lepiej milczeć, niż jaką głupotę palnąć, a już w obecności głów
koronowanych to szczególnie.
Rozejrzałam się dookoła spod spuszczonych rzęs. Tuż obok ojca zasiadła księżniczka Rafija, wciąż
zrumieniona. Co i rusz popatrywała na naszego panicza, kraśniejąc od tego popatrywania coraz bardziej, aż się
w końcu zdała piwoniom podobna. Z tyłu za nią, w stosownej odległości, stanął Szczurek, z wyjątkowo nietęgą
miną. Z pewnością dostało mu się niemało słów cierpkich od Ich Wysokości, więc zafrasowanym być mu ze
wszech miar wypadało.
Nieco z boku siedzieli księżniczka Arnilda z księciem Hursisem, wyraźnie w wielkiej komitywie. Z tyłu za
nimi stało dwóch mężów barczystych. Ten z prawej, w barwach księżniczki, co i rusz łypał złośliwie na mojego
Szczurka, oho, widać panowie nie przepadają za sobą. Ten drugi zaś… Nienawidził swojego pana do szpiku
kości. I głębokie nosił w sercu postanowienie, że go kiedyś ubije.
- Bohaterów nigdy nie za wiele w naszym pięknym królestwie – wycedził nagle książę Hursis tonem
niesłychanie uprzejmym, a jednocześnie tak jadem ociekającym, że patrzyłam jeno, czy zaraz rękawem ust nie
zacznie ocierać i czy materiał po tym popalonym nie zostanie. – Musisz się waszmość setnie nudzić, odkąd
przerwę w turnieju ogłoszono. Wasza Wysokość… – zwrócił twarz do władcy, jad z głosu zniknął mu od razu,
niby czarem zdjęty. – Nie mamyż to jakiego potwora, by Górskiemu Sokołowi żywot umilić? Niepolitycznie to
z naszej strony, byśmy gościowi cały tydzień nudzić się kazali…
Król ściągnął usta, trudno mi było rozpoznać, czy wypowiedź księcia aż tak mu nie w smak, czy przeciwnie,
aż tak bardzo jest mu miłą. Mój panicz zaś milczał przezornie, choć widziałam dobrze, że w środku aż się ze
złości gotuje.
- Zdaje się, znowu Wąż Okrutnik zalągł się na błotach – rzucił wreszcie król Latinier, niby od niechcenia. –
Zaiste, dobrze by było, gdyby ktoś nim się zajął nareszcie…
To sobie swoje wymuskane książątko wysyłaj, nasunęło mi się bezczelne zdanie na jęzor mój niewyparzony,
na szczęście zębami chwyciłam je szybko i nijak na zewnątrz wydostać się nie zdołało. Choć słuszność
miałabym wszelaką, bo przecież siedzi tutaj jakiś Hursis i bąki z księżniczką zbija, i jedyne, co zdołał
wymyślić, to Wężem konkurencję poszczuć, dobre sobie.
No ale wiadomo, do króla tak gadać nie wolno, za nic. Spuściłam więc głowę jeszcze niżej i przygryzłam
wargi. Nikt nie zwracał na mnie żadnej uwagi, choć przecież zwróciliby, i to niemałą, gdybym cokolwiek
odezwać się śmiała.
- Zaszczyt to dla mnie niebywały – wymyślił wreszcie mój sokolik jako taką odpowiedź. – Czym prędzej
udam się na poszukiwanie owego Węża, Najjaśniejszy Panie.
- Daleko nie szukaj – mruknął król i przeniósł wzrok na Szczurka. – Rycerz Zalian dostarczy ci wszelkich
wskazówek.
Wezwany skłonił się lekko, bez słów. Westchnęłam lekko. No tak, Szczurek ma imię. Zalian. Toć głupio by
było, gdyby się od dziecka Szczurkiem nazywał. Przezwisko mu dali i przylgnęło, ciekawe jeno, skąd.
- Dziękuję, Wasza Wysokość – skłonił się mój panicz i na lekkie skinienie dłoni władcy zaczął wycofywać
się ku wyjściu. Powstaliśmy śpiesznie z klęczek, ja i Gendryk, ukłoniliśmy się przepisowo głęboko i dalejże za
naszym panem.
Prawie już całkiem byłam w alejce, gdy jeszcze zerknęłam do zakątka ogródka, albowiem jakiś błysk przykuł
mój wzrok. Spostrzegłam ciemne, smutne oczy księżniczki Rafiji, które wyglądały, jakby oto właśnie w nich
zakręciła się łza.
Nie zazdroszczę jej, pomyślałam, śpiesząc za mym paniczem, który nagle wydarł w przód, jakby go czarty
goniły. Nie zazdroszczę jej, nic a nic.
Węże Okrutne lęgły się onego czasu na bagnach niezbyt często. Wszakże kiedy jednak któren wylazł,
spustoszenie czynił wielkie, zwłaszcza w ludności miejscowej. W inwentarzu bowiem Węże coś niezbyt
smakowały. Dopiero, gdy znajdywał się rycerz wielce zręczny a odważny, Węża zgładzał i łeb odcięty do
zamku przywoził. Ponoć cała galeria owych łbów już w zamku widniała. Złośliwcy szeptali jednak po kątach,
ż
e Węże, gdyby tylko zechciały, z głów śmiałków takowąż samą galerię uczynić by sobie mogły. Tylko, rzecz
jasna, większą nieporównanie.
- Wąż? – zakrzyczałam szeptem do Szczurka w ogrodzie. – Czyś ty szaleju się najadł, żeś na to pozwolił? Z
gadziną jakąś obmierzłą bić się przyjdzie mojemu sokolikowi?
Popatrzył na mnie spokojnie, ani myśląc obrazić się za gwałtowne słowa.
- No, Wąż, Wąż – rzucił niedbale. – I czegóż panikujesz, niewiasto? Czyżbym cię niesłusznie miał za taką
roztropną, jak to z początku myślałem? Widzę, że ci nieco edukacji do tej pustej głowiny wprowadzić potrzeba.
Sapnęłam, zbita z pantałyku i skinęłam głową.
Szczurek uśmiechnął się, jakby to drobne zwycięstwo sprawiło mu niebywałą radość.
- Węże lęgną się na bagnach od czasu do czasu – zaczął mi wykładać nieco żartobliwym tonem. – I jest to
zazwyczaj bardzo z ich strony pożyteczne.
- Pożyteczne? – wybałuszyłam oczy, nie zdzierżywszy. – Że ludzi biednych pożerają?
- Tak, pożerają – westchnął, poważniejąc. – Otóż, widzisz, ludek tamtejszy mnoży się bez opamiętania. Ale to
przecież bagna, ani roli nie uprawisz, ani ryb nie nałapiesz, korzonkami jeno i grzybami żywić się idzie. Mrą
więc tam z głodu dziesiątkami. Jeśli jednak król w dobroci swojej przyśle im jedzenie, zaczynają mnożyć się
jeszcze śpieszniej. I potrzebują jeszcze więcej jedzenia, by dzieciska biedne wykarmić. W końcu całe królestwo
musiałoby nie robić na nic innego, jeno na ich żywienie.
- Ale czasem przychodzi Wąż… – powiedziałam zwolna, już rozumiejąc.
- Właśnie – potwierdził z widoczną ulgą, że jednak nie będzie musiał tłumaczyć wszystkiego. – Czasem
przychodzi Wąż.
- I nikt się nie kwapi, żeby gad zbyt śpiesznie swój żywot zakończył – dopowiedziałam ponuro. – Czeka się,
aż bagienników będzie przyzwoicie mniej. Dopiero wtedy wysyła się bohatera…
- Jedna zatruta strzała z kuszy i po kłopocie – zgodził się ze mną Szczurek. – Pozostaje tylko odciąć potworze
łeb i wieźć triumfalnie do stolicy.
- A ci śmiałkowie, co zginęli? – zapytałam, poruszona. – Bo przecież pieśni o ich nieszczęściu śpiewają…
Czemu im się nie udało?
- Widocznie nie mieli kuszy – stwierdził wymijająco i popatrzył w bok.
- Albo ktoś inny ją miał – dopowiedziałam w lot.
Westchnęłam ciężko.
- Rozumiem, Szczurku – powiedziałam, już dużo spokojniej. – No i rozumiem jeszcze, że nie można tak od
razu zabić Węża przecież. Ludzie by się przyzwyczaili, że ledwo gad się pojawia, służby państwowe robią z
nim porządek. Uzuchwaliliby się w końcu tak bardzo, że potem nic, tylko by narzekali, gdyby się Węża
wystarczająco szybko nie sprzątnęło. Do czego to podobne, już trzeci dzień potwór hasa, a tu nikt nie przyjechał
jeszcze w tej sprawie? Kręciliby głowami, a potem dodawali: to na co idą nasze podatki?
Roześmiał się, w głosie znów pobrzmiewały mu wyraźne nutki ulgi.
- No widzisz, miałem rację, że jesteś niegłupia – rzucił, nareszcie wracając do mnie spojrzeniem.
Wtedy ja uciekłam z twarzą w bok.
- Też musiałam jakoś przeżyć – mruknęłam niechętnie.
- Domyślam się – wyszeptał, kładąc mi dłoń na ramieniu.
Strząsnęłam ją z siebie, szybkim, niecierpliwym gestem. Noc znowu pachniała różami.
- Więc co zamierzasz? – zapytałam śpiesznie. – Wyślesz kusznika w ślad za Trianonem? By w odpowiedniej
chwili zapewnił mu zwycięstwo? – zwróciłam się ku Szczurkowi z powrotem, obserwując uważnie jego gładką,
nieco spiętą twarz.
- Wyślę kilku kuszników – odparł z powagą. – Nie tylko na Węża…. – urwał, patrząc na mnie znacząco.
Pokiwałam głową, rozumiejąc już wszystko bez zbędnych słów. Nie tylko na Węża. Ale i na tych innych
kuszników, którzy z polecenia księcia Hursisa polować będą na Górskiego Sokoła.
Obróciłam się na pięcie i odeszłam powolnym krokiem. No cóż, niechaj się stanie, co ma się stać. I daj Boże,
by kusznicy najęci przez Szczurka okazali się lepsi od Hursisowych. Bo jak nie, to…
To będę miała święty, trumienny spokój. W końcu, to też nie taka najgorsza rzecz.
Nie tylko Węże Okrutne łase były na ofiary. Cały ów teren bagnisty pochłaniał łapczywie wszelkie życie.
Wiele szczęścia miał każdy, któremu się przez tę krainę utopców przedrzeć udało.
- A niechże cię, gamratka twoja mać! – zaklął nasz panicz gniewnie, widząc, jak przedostatni nasz tobołek
niknie w ślurgoczącej topieli. Gendryk zaś zaraz za głowę się złapał i jął lamentować wniebogłosy.
Westchnęłam ukradkiem. Mężczyźni. Toż dziesiątki razy im powtarzałam, żeby powiązali toboły sznurkiem
jeden z drugim i potem jeszcze siebie wraz z nimi, a wtedy w razie co łacno wszystko powyciągamy. Panicz to
nawet kiwnął głową i już za sznurem zaczął się rozglądać. Ale pacholik od razu gardłować zaczął, że jeśliby za
któryś tobołek utopiec chwycił, jak nic wszystkich nas do bagna za nim wciągnie. I że lepiej bagaż aniżeli
ż
ywot utracić. Tchórz przeklęty, ja tam z utopcem bić bym się wolała, toć nasz pan gorsze stwory już
pokonywał nie raz. Ale panicz spojrzał nieufnie na bagnisko, siąknął nosem raz i drugi… I poniechał sznura.
A teraz zostaliśmy kompletnie już ze wszelkich dóbr wyzuci. Bo to Gendryk właśnie wymyślił, żeby
tobołkiem rzucać przed siebie i w ten arcymądry sposób drogę sprawdzać. Nie powiem, miał prawo się strachu
najeść, kiedy osiołka mu utopiło a on sam ledwo co z życiem uszedł. Sprawdzać drogę warto, i owszem, choćby
kijem albo i nawet bagażem. No ale mogli mnie posłuchać, z tym sznurem, tylko wiadomo, honor im nie
pozwalał. Bo co im będzie baba gadała… A tak, straciliśmy przedostatni tobołek a wraz z nim również
przedostatnią nadzieję na wydostanie się z tej przeklętej, cuchnącej krainy.
Trianon zsiadł z konia, rozejrzał się w prawo, w lewo. Pochylił się, nabrał mazistego błota w dłoń. Powąchał,
skrzywił się, odrzucił je precz.
Wtem rozległ się cichy świst, po którym Gendryk zawrzasnął co sił i padł na błocku, jak stał. Patrzymy, a tu
strzała malusieńka mu z lewego ramienia wystaje. Pacholik wnet jął ciągnąć a szarpać cholerstwo, obficie krwią
brocząc.
- Zostaw, bo połamiesz! – krzyknęłam groźnie, rzuciłam się do niego i przytrzymałam nazbyt ruchliwe
łapska. Po czym spokojnie a delikatnie grot wydobyłam, ani ociupinki nie ułamawszy. Obejrzałam uważnie, czy
aby nie żłobiony, bo wtedy mógł być trucizną nasączon. Nic takowego widać nie było, na szczęście. Albo-li
nieszczęście, westchnęłam w duchu, bo gdyby ten idiota skipiał, bynajmniej żałować zbytnio by mi go nie
przyszło.
Panicz nasz w międzyczasie przypadł roztropnie do ziemi. I słusznie, albowiem kolejna strzałka świsnęła
wśród konarów. Wraz rozbrzmiała istna zawierucha świstów, coś zafurkoczało a potem rozległ się głośny
plusk, jakby kilka ciał całkiem niedaleko wpadło do wody. I nastała cisza.
- Diabły bagienne! – wrzasnął pacholik i już chciał dać dyla wprost przed siebie, jeno bąble unoszące się w
miejscu, gdzie zatonął był tobołek, do rozumu go wnet przyprowadziły. Zakrył więc oczy dłońmi, nie bacząc na
poranioną rękę, jakby ta z kolei czynność wprost do zbawienia przed diabłami doprowadzić go mogła.
Panicz poleżał na ziemi jeszcze przez chwilę, nasłuchując. Wreszcie zerwał się, rozejrzał wokół. Podniósł
zaciśnięte pięści i potrząsnął nimi dość rozpaczliwie.
- A żeby tę całą księżniczkę posrało! – wysyczał, frustracja wylewała mu się z każdego słowa. – Ani ona
ładna, ani mądra, ani też, pewno, na księcia Hursisa zważywszy, cnotliwa! I po nią na tych bagniskach żywot
mam tracić? Też się staremu zachciało, syna po karierę w stolicy posyłać! A żeby ich wszystkich…
- Miarkuj się, panie! – ofuknęłam go cicho. – W sprawach politycznych to i drzewa na bagnach mają uszy!
Zamilkł od razu i wszyscy zaczęliśmy rozglądać się po gałęziach. Ani śladu cudzej obecności.
Wzięłam się za opatrywanie Gendrykowej rany. Tu wyznać muszę, żem wcale nie nazbyt miłosiernie i
delikatnie to robiła. Ale bo też działał mi na nerwy, sceny urządzając, jakby miał co najmniej żywot na pół
przecięty, a nie zwykłe draśnięcie na ramieniu. Mężczyźni, parsknęłam w duchu ze wzgardą. Rodzić by wam
przyszło, to ludzkość wyginęłaby już w pierwszym pokoleniu.
- No, pójdźmy! – westchnął panicz, rozglądając się wokół z powątpiewaniem. Wreszcie zawiesił na mnie
pytający wzrok.
Rozejrzałam się i ja i wnet zobaczyłam na jednym z pni coś, jakby czarną wstążeczkę. Coś, jakby znak.
Uśmiechnęłam się i wyciągnęłam pewnie rękę.
- Tam pójdziemy, jasny panie. Dokładnie tam!
Węże Okrutniki, jak wiadomo, szybkie bywają a chytre nad podziw. Do tego żarte są strasznie, niemalże co
dzień na łowy chadzając. Dlatego też nie lada trzeba bohatera, by potworę zdołał pokonać, a wielu życiem
nadmierną śmiałość przypłaca.
Nora Węża śmierdziała niepomiernie. Dookoła widniały sterty odchodów, z których gdzieniegdzie wystawały
niestrawione resztki kości. Zapewne ludzkich, chociaż nijak nie miałam ochoty potwierdzać tego
przypuszczenia.
- Jesteście, panie, pewni, że on tam jest w środku? – zapytał drżącym głosem Gendryk.
Trianon popatrzył na wejście do jaskini, po czym pokiwał powoli głową. Oczywiście nie był niczego pewien,
ale nijak mu nie wypadało przyznać się do tego pospolitemu giermkowi.
- Aha – powiedział Gendryk i zwalił się na ziemię niczym worek kartofli. Być może wolał, by w razie czego
Wąż go żarł nieświadomym, kto wie.
Wzruszyłam ramionami i z coraz większą fascynacją jęłam wpatrywać się w ziejący czernią otwór. Śmierć,
pomyślałam z przedziwnym dreszczem. Śmierć jest tak blisko…
Panicz odchrząknął, wyprostował się i uderzył mieczem o tarczę. Raz, brzdęk. Raz, dwa, brzdęk, brzdęk.
Coś ciemnozielonego śmignęło z dziury, zdołałam tylko uchwycić ruch kątem oka, wszystko działo się tak
prędko, krzyk zamarł mi w gardle, jednocześnie rozległ się znajomy świst, a może tylko mi się tak wydawało…
Wreszcie nadążyłam z rozumem i pojęłam, co widzę. Oliwkowe cielsko leżało u stóp Trianona, który stał z
uniesionym mieczem i patrzył na nie wyjątkowo ogłupiałym wzrokiem. Jakby dopiero teraz zauważył, że coś
się w ogóle wydarzyło.
- Odetnij… – wychrypiałam pośpiesznie. – Odetnij mu łeb, panie.
Zamrugał niczym przebudzony ze snu. Opuścił miecz, wydzierając z szyi potwora strugę ciemnobrązowej
posoki. A potem zaczął rąbać raz za razem.
Odwróciłam głowę ku drzewom, poruszającym swymi majestatycznymi konarami. Cóż to musiał być za
strzelec, pomyślałam w odrętwieniu. Jedno śmignięcie gada i od razu strzał. Takie krótkie śmignięcie i taki
celny strzał…
Zaczęłam drżeć.
Trianon podniósł odcięty łeb. Wężowy jęzor zwieszał się bezwładnie, migdałowe oczy zachodziły mgłą.
- Możemy wracać – rzekł panicz chrapliwie. – Ocuć Gendryka, niech to spakuje.
A potem rzucił głowę potwora na trawę koło wojłoków i zapatrzył się w dal. Nie wiedziałam, czy zauważył
maleńki grot, wystający z szyi stwory, czy też nie. Chyba jednak wolałam, by oszczędzono mu tej świadomości.
Zabrałam się za robotę, wciąż drżąc.
Po długiej i ciężkiej walce z potworą powrócił Wielmożny Pan Trianon do stolicy. Łeb Węża Okrutnika
ciążył mu triumfalnie w bagażu, zaś myśli młodego Dziedzica wciąż błądziły wokół pięknej księżniczki…
Wróciliśmy w zaskakująco dobrych humorach. Jakby te bagna były tylko złym snem, który po prostu trzeba
prześnić i zapomnieć. Szczególnie ja radowałam się w duchu niepomiernie, albowiem Szczurek wypełnił
wszystkie swe obietnice co do joty.
Dobry nastrój mąciły mi tylko myśli strasznie głupie, które co i rusz przychodziły mi do głowy i od których
za nic opędzić się nie mogłam. Otóż przed oczami miałam Szczurka. Jak idzie ku mnie, roześmiany i
szczęśliwy, z głową pełną nadziei, że pozwolę mu się pocałować. Ta idiotyczna scena przyczepiła się do mnie i
nie chciała odejść, za nic. Choć przecież wiedziałam, że jest absolutnie nie na miejscu i zupełnie bez sensu. Bo
niby czemu akurat on, pan ze stolicy, miałby zechcieć się zainteresować zgrzebną góralką, skoro tyle pięknych i
gładkolicych dziewcząt dookoła… No i on, rycerz, a ja, zwykła służka i córka gamratki. Bez szans, wiadomo. I
to tak samo bez szans, jak to moje bajanie, że jestem zagubioną księżniczką.
No ale w końcu marzenia są od tego, żeby były głupie, uznałam wreszcie i pofolgowałam wyobraźni. Tyle
mojego, co sobie wymarzę przecież. I tak nic dobrego w życiu mnie nie spotka, to niechaj choć w głowie będę
szczęśliwa.
Zakwaterowałam nas w tej samej gospodzie co poprzednio. Pan z giermkiem legli na spoczynek, utrudzeni, a
ja dalejże na bazarek. Uznałam, że choć odrobinę pana mego ochędożyć potrzeba, choćby jaką wstążkę do
ramienia taniutką wypatrzeć czy co. Skoro bowiem bohater wrócił z głową potwora, wyglądać jakoś przy tym
musi, toć zaraz jutro na zamek mu ruszyć przyjdzie, by do stóp księżniczce owo trofeum rzucić.
Po cholerę ci ta Arnilda, panie, zaśmiałam się w duchu. Rację miałeś przecież: ani to ładne, ani mądre, ani też
na pewno nie cnotliwe.
Westchnęłam ukradkiem. Oby tylko plan Szczurka się spełnił. Oby tylko. Póki co, idzie nam nienajgorzej…
Jak na zawołanie, błysnęły przede mną ciemne oczy spod kaptura sterczącego przede mną nachalnie żebraka.
- No i jakże się miewa dzielna wojowniczka? – usłyszałam znajomy głos.
Serce mi się całkiem rozpłynęło w poczuciu ulgi. No nareszcie, nareszcie jest.
- Kpisz waćpan czy o drogę pytasz? – Nie darowałam sobie drobnej złośliwości. – Wojownicy ostali się w
pokojach, śpią. Służba jeno się po mieście włóczy.
- Jak widać, służba jest nie do zdarcia – uśmiechnął się Szczurek. Dziwna rzecz, nawet łachmany nie
ujmowały mu wdzięku, poruszał się tak swobodnie, jakby się w nich urodził. – Sypiasz aby czasami, mościa
panno?
- Albo to dadzą pospać… – mrugnęłam doń figlarnie i zaraz spoważniałam, ugryzłam się w język. Idź, głupia,
flirtów ci się zachciało.
Roześmiał się, oczy mu błysnęły. Podszedł bliżej i ujął mnie za rękę.
- Powiedz mi jedno, służko… – wyszeptał mi do ucha. – Bom akurat tego bardzo ciekaw. Tam przed
siedliskiem potwora giermek zemdlał. Twojemu panu łydki latały niczym malarią trawione. A ty stałaś i
zaglądałaś do jamy z miną, jakbyś dumała, czy aby zupa z węża na obiad się nada. Powiedz: nie bałaś się? Nic a
nic?
Pokraśniałam z zadowolenia: a to mi się komplement trafił… Zaraz jednak spoważniałam, popatrzyłam mu
bystro w oczy.
Bo przecież to akurat pytanie powinien był zadać, koniecznie. Cóż to za dziwna służka, która nie mdleje, nie
płacze, jeno stoi i jak sroka w gnat, tak ona w śmierć się wgapia? Może zatem nie zwyczajna to służka, jeno
gwardzistka jakaś potajemna, równie dobrze jak i sam Szczurek szkolona?
Westchnęłam ciężko, spuściłam wzrok. Wyswobodziłam rękę z jego uścisku.
- Nie, Szczurku – odpowiedziałam wprost na skryte pytanie. – Nijak szkolona nie jestem, choć przecież
wiadomo, że jakbym była, to też bym ci się nie przyznała. Ale nie, i tutaj sam rozumem i wyczuciem kierować
się musisz. Ja po prostu… Patrzyłam śmierci w oczy i podobało mi się to okrutnie. Jeno nie wiem, czemu.
Może dlatego, że nie straszna mi ona, bo niewiele zabierze, a kto wie, może wiele da. Może tak.
Aż przekręcił głowę w zdziwieniu, minimalnie, ale jednak, dało się zauważyć.
- No proszę, jaka mądrala – mruknął z zadumą. Wyciągnął dłoń i pogłaskał mnie po policzku. – No, proszę.
Opuścił rękę, zerknął na prawo i lewo, tym chytrym sposobem, który już zaczynałam rozpoznawać. Niby nie
patrzył wprost, ale widział wszystko, kątem oka. Cwane, nie ma co.
- A teraz, jak mniemam, przyszłaś sobie suknię sprawić, stosowną do jutrzejszej wizyty w komnatach
królewskich? – rzucił niby to beztrosko – Ponoć bagniska wam większość bagaży pochłonęły…
Przełknęłam ślinę. Spojrzałam krytycznie na swą odzież, pocerowaną i znoszoną, gwoli prawdzie żebraczy
łachman przypominającą. I nie ma wyjścia, znowu w czymś takim na zamku bywać mi przyjdzie. Wstyd, no
trudno, to tylko wstyd.
Szczurek pojął moje milczenie w lot.
- To ileż ten twój pan ci płaci? – rzucił, nieco gniewnym tonem. – Aż tak mało, że i na suknię nie starcza?
Co?
Uśmiechnęłam się, odwróciłam twarz w bok.
- Dajże pokój, waćpanie – odparłam spokojnie. – Panicz daje tyle, ile może. Nie więcej, niż ma, ale i nie
mniej.
Nie odpowiedział nic. Stał, przemyśliwując coś sobie i tylko oczy wciąż mu dookoła ukradkiem chodziły.
Wreszcie uśmiechnął się, jak gdyby nigdy nic.
- Nie najlepsze to miejsce na długie rozmowy – stwierdził. – Owszem, póki co, nikt się koło nas nie kręci, ale
to kwestia czasu jedynie. Czekaj mnie, nawiedzę cię w gospodzie. Tam pogadamy. Bywaj! – odwrócił się i
zniknął w tłumie tak zręcznie, że aż zamrugałam ze zdziwienia.
Nikt nie może powiedzieć, kiedy i które ziarnko afektu, rzucone ukradkiem na podatny grunt czułego serca,
wykiełkuje w potężne drzewo dozgonnego uczucia. Dopiero wstecz patrząc, wszystkim wiadomo, że to właśnie
z tego nasionka rzecz owa wspaniała wyrosła. Ale dopóki pozostaje w ukryciu, na stosowny czas czekając, nie
wie o niej nikt.
Wieczór nastał zimny i posępny. Wiatr hulał wśród szczelin, wydzierając spomiędzy nich przenikliwe piski.
Gendryk ledwo wstał, ziewnął, przeciągnął się, zeżarł kolację, popił tanim piwem i znów poszedł spać na swój
siennik. Ja zaś zasiadłam w izdebce wraz z paniczem, cerując skarpety i patrząc, jak ten gmera nerwowo w
kominku pogrzebaczem. Chyba już dziesiąty raz z rzędu przewracał to samo polano. I wzdychał, ciężko i
rozpaczliwie.
- Cóż wam to, panie? – zaczęłam więc rozmowę ostrożnie. – Wracacie bohaterem. Wnet rzucicie księżniczce
głowę potwora do stóp, pokonacie księcia Hursisa w finale. Ostaniecie Księciem Małżonkiem, Stary Pan będzie
ogromnie rad!
Panicz wpatrywał się w ogień ponuro. Nie odpowiadał.
Zamilkłam więc, nie nagabując dalej. Będzie chciał, to sam powie, a nie, to nie ma sensu naciskać, i tak ani
słowa nie wydusi. Wszak to chłop.
Siedzieliśmy tak czas jakiś w niemalże całkowitej ciszy, jeno polana skwierczały.
- Widzisz, Mirielko… – odezwał się panicz wreszcie. – To wszystko nie jest tak proste, jak się wydaje.
- Nie jest proste? – powtórzyłam, by go ośmielić. – Jak to, panie?
- Księżniczka Arnilda wcale mnie nie chce za męża, wolałaby księcia Hursisa – zaczął wywodzić mój pan. –
A i ja, szczerze powiedziawszy, sentymentem do niej zbytnim nie pałam. Jeno nie wiem, jak by tu się wycofać
z honorem. Bo wiesz, mógłbym przecież przegrać turniej, ale wtedy…. – zamilkł, wzdrygnął się. Pokręciłam
głową i ja, w myślach gniewną twarz Starego Pana zobaczywszy. Oj, dałby synowi taką lekcyję, że i w piekle
lepszych nie mają.
- No więc widzisz – westchnął panicz, wymieniwszy ze mną znaczące spojrzenia. – Albo będziemy brnąć w
to dalej, albo… – znów nie dokończył, jeno machnął ręką rozpaczliwie.
Spuścił głowę, twarz wydłużała mu się coraz bardziej.
- Ale to jeszcze nie wszystko – zwierzył się gwałtownie. – Bo wiesz, strasznie mi się owa młodsza
księżniczka, Rafija, nawidzi. I mniemam też, żem i ja obojętny jej nie jest. Tak bardzo się troszczyła, bym cało
z bagniska wrócił, tyle mądrych rad mi jej gwardzista pan Zelian udzielił. Na przykład, on to podał mi sposób
niezawodny na Okrutnika, wiesz?
- Jakiż to?
- Nakazał stać nieruchomo przed jamą, a Wąż sam do stóp mi padnie. Gadziny reagują bowiem na ruch i
hałas, a jeśli tylko ktoś lęk swój wydzierży i chwilę krótką bez ruchu wytrzyma, potwór spostrzec go nie potrafi
i z nerwów wielkich sam bez sił pada. Gdyby jednak zaczął kto walczyć albo uciekać, gad niechybnie go wtedy
pożre. Pojmujesz?
A więc to tak, mój panie, uśmiechnęłam się w duchu. Tak cię Szczurowaty podszedł, byś tam wybornemu nie
zaczął przed nosem tańczyć i na linię strzału nie wchodził. Sprytne, sprytne, nie ma co.
- Wahałem się, czy usłuchać onego rycerza, ale w końcu zaryzykowałem i okazało się, że praw był – ciągnął
panicz tymczasem. – A zeznawał przecie, że to jego pani tak dobrze mnie zaopatrzyć na drogę kazała, zaś
wiedza ta cenniejszą się okazała, niźli złoto. To i sobie myślę, że może i nie całkiem jej jestem obojętny? –
popatrzył na mnie z proszącą miną. Potwierdź, żądał bez słów.
- Ja tam nie wiem, jasny panie – odparłam pokrętnie, obserwując, jak kąciki ust opadają mu w rozczarowaniu.
– Mnie, zwykłej służce, trudno sprawy wielkich wyrozumieć. – I zaraz strzeliłam celnie: – Ale widziałam, że w
ogrodzie młoda pani co tylko na ciebie, panie, spojrzała, to niczym jabłuszko na słońcu coraz bardziej kraśniała.
O obojętności to chyba nijak nie świadczy?
Ożywił się od razu, oczy zapałały mu nadzieją.
- No pewnie, że nie! – pouczył mnie dumnie.
Ano i tuś mi, bratku, pomyślałam z ulgą. Złapanyś na haczyk i nabity. No to tylko pomarudzić trzeba, żebyś
nie miał za łatwo.
- Ależ panie, ona do klasztoru przeznaczona! – zapałałam udanym oburzeniem. – Choćbyś nie wiem ilu
Wężów ubił, nie godzi się bogom sługi odbierać. A i księżniczka Arnilda wielką obrazą by zapałała, gdyby się
okazało, że młodsza siostra afekty konkurenta jej odebrać może. Już nie wspominając o naszym panu, który
widząc synową hołyszkę, bo przecież młodszej żaden posag się nie należy, wiadomym słowem by ją na progu
twierdzy powitał. Porzućcie te myśli niebezpieczne, panie mój, porzućcie je co tchu!
- Wiedziałem, że nie zrozumiesz – obraził się panicz i odwrócił do kominka. – Bom sam głupi, po co ze
służką jakąś o tak poważnych rzeczach jęzor strzępię… – użalił się płomieniom.
- Racja, panie – pisnęłam pokornie. – Nie wymagajcie ode mnie za dużo, przecieżem tylko baba… –
siąknęłam nosem, na wszelki wypadek.
Ułagodził się natychmiast.
- No dobrze, już dobrze – westchnął łaskawie. – Zobaczysz, jeszcze dopnę swego. Jeszcze wynajdę, jakby tu
całą rzecz naprostować. Bylebym jeno mógł mieć jaką nadzieję co do uczuć Rafiji, to na wszystko się poważę.
Na wszystko.
Uśmiechnęłam się pod nosem, serce wezbrało falami ulgi. Szczurek dobrze wyrozumiał sytuację, nie ma co.
Sokolik, jak się zaweźmie, to nie ma przebacz. I żaden mydłkowaty Hursis i jego zbóje ani wypacykowana
Arnilda, ani też sam Stary Hrabia nie zdzierżą mu na drodze. Nie zadzieraj z Trianonem! – roześmiałam się w
duchu zuchwale.
A że kilka życzliwych osób dyskretnie mu dopomoże w realizacji planów, to cóż w tym złego? Liczy się
skuteczność. I przetrwanie.
Wszyscy jesteśmy jeno marionetkami, a wielcy tego świata pociągają za sznurki. Taki jest porządek tego
ś
wiata i taka kolej rzeczy.
Jeno nikomu do głowy nie przychodzi, że czasem owe sznurki ciągnione są od dołu, nie z góry. I że doczepić
je można każdemu, żebrakowi i królowi jednako.
A i to jeszcze wiedzcie, szlachetne panie i szlachetni panowie, że Los bezwzględną jest i przebiegłą istotą.
Gorszą od tysięcy Wężów Okrutników, toteż i igrać z nim swawolnie nijak nie należy. Wszak i tak zawsze
dopnie swego, czy człek tego chce czy-li nie.
Wyszłam do ogrodu. Róże wciąż pachniały obłędnie, jeno zupełnie głowy nie miałam do kontemplacji ich
piękna. Co i rusz popatrywałam w każdy cień, czekając.
A tu nic. Nic a nic. Nie ma gryzonia, nie przychodzi.
Po półgodzinie powróciłam do izdebki, przeklinając pod nosem. No bo przecież miał przyjść, obiecał, że
przyjdzie, drań…
Siedziałam razem z panem i siedziałam i już mnie powoli sen zaczynał morzyć. Wtem nagłe pukanie do
drzwi sprawiło, że oboje, panicz i ja, podskoczyliśmy na zydlach niespokojni. Do pokoju wtoczyła się jakaś
rozchichotana, wyraźnie podchmielona, zamaskowana para.
- Pomyłka – warknął Trianon gniewnie. – Pokoje na godziny są piętro wyżej…
Mężczyzna podszedł do niego szybkim krokiem. Zerwał płaszcz, przerzucił go młodemu dziedzicowi na
ramiona. Zdjął maskę. Błysnęły ciemne oczy Szczurka.
- Mała prośba do waszmości – powiedział bezpieczeniec. – Pewna osoba chce pana widzieć. Ta dziewczyna
zaprowadzi pana, gdzie trzeba. Proszę iść za nią, bezzwłocznie.
Trianon pojaśniał szerokim uśmiechem. Nie miał ni cienia wątpliwości, kim może być wspomniana osoba.
- Dziękuję, rycerzu! – zakrzyknął radośnie i wcisnął maskę na twarz. Pośpieszył do progu, zatrzymał się
jeszcze. Popatrzył na mnie.
- A ty się zajmij gościem, Mirielko! – polecił jeszcze. – I wygódź mu dobrze… – mrugnął porozumiewawczo,
zawinął się za drzwiami i już go nie było. Dziewczyna pomknęła za nim, znów zanosząc się ostentacyjnym,
głośnym chichotem.
Podniosłam się sztywno z zydelka, czując, jak krew ucieka mi z twarzy. Moje głupie marzenia splotły się
nagle z rzeczywistością i runęły na mnie z siłą lawiny. Wygódź mu dobrze, brzmiało mi w uszach niczym
pogrzebowy dzwon. No i po co miałby Szczurek liczyć skrycie na jakiś pocałunek, skoro teraz podano mu
wszystko jak na tacy?
Miałam do niego zaledwie kilka kroków, a zdawało mi się, że mijała wieczność, gdy tak szłam. Jak ta syrenka
z bajki, w którą każde stąpnięcie wbijało się pełnym udręki żelazem…
Tak się kończy głupie bajanie, masz za swoje, idiotko. A przecież wiedziałaś, jakie to niebezpieczne. Jak boli.
Toż na pewno tak właśnie się czuła matka, na niedługo przedtem, nim znaleziono ją w izdebce w kałuży krwi.
A ludzie tylko wzruszali ramionami. Głupia gamratka, gamratka jej mać.
- Hej – zatrajkotał Szczurek, jakby chcąc pokryć zmieszanie. – Co ci jest, dziewczynko? Niestety, masz mnie
teraz na głowie co najmniej na parę godzin, póki się twój sokolik z moją księżniczką nie nagadają do syta.
Udało się, wpadli sobie w oko, bez wątpienia. Jeszcze jej takiej nie widziałem, miała istny ogień w twarzy,
kiedy prosiła, bym jakimś cudem doprowadził go do niej…
Pokiwałam nerwowo głową.
- Napijecie się czegoś, panie? – wykrztusiłam i spróbowałam rozciągnąć wargi w uśmiechu. – Postaram się
umilić wam ten czas…
Spoważniał. Podszedł do mnie, położył mi dłonie na ramionach.
- Często ci tak robi? – spytał wprost, jakoś tak miękko, spokojnie. – Chciałem udawać, że nie słyszę, ale
chyba się nie da… Często ci tak robi? Oddaje gościowi jak rzecz?
Zamknęłam oczy.
- Nie często, ale czasem tak. Zrozum, panie – powiedziałam powoli. – On nic nie ma, po prostu nic nie ma…
Chciałby cię nagrodzić trzosem złota, ale nie ma ani grosza. Więc daje to, co ma.
- Czyli ciebie?
Wzruszyłam ramionami. Otworzyłam oczy, popatrzyłam mu prosto w spochmurniałą twarz.
- Kurwą jestem i córką kurwy, panie. A ojciec nieznany – wyrzuciłam z desperacją. – Wychowanam w
zamtuzie, dla mnie to rzecz zwyczajna. A przecież musimy jakoś dawać sobie radę, biedacy. – Głos mi się
załamał, zaczęłam więc szeptać gorączkowo: – Wybacz mu, na pewno nie chciał cię urazić. Ot, robi się, co
trzeba. By przeżyć, jasny panie, tylko by przeżyć. Tyś szlachcic ze stolicy, na co dzień w zamku złotem
kapiącym, wśród pięknych, gładkolicych dziewcząt, więc nie wiesz, jak to jest… Bierz, co dają i nie pytaj za
dużo. Taki los.
- Taki los – powtórzył przeciągle. – Jasne, że tak.
Podniósł mnie na ręce, przeszedł parę kroków. Posadził na łóżku.
Zacisnęłam powieki.
…idzie ku mnie, roześmiany i szczęśliwy, z głową pełną nadziei, że pozwolę mu się pocałować…
Usiadł obok, zarzucił nogi na posłanie i skrzyżował je po turecku.
- Nachlapane masz w tej głowie nie wiedzieć czym – rzucił nagle jakimś takim dziwnym, nieco oschłym
tonem. – Żem ja szlachcic, wielki pan z miasta. Bo i skąd masz wiedzieć, skoro ty nie stąd.
Otworzyłam oczy, przygryzłam wargi. Bo… Co?
- Widziałaś kiedyś mój herb? – ciągnął, wzburzony. – Szary szczur na czarnym polu. Ot i wszystko. Wiesz,
skąd się wziął?
Pokręciłam głową powoli.
- Ojciec był szczurołapem. Dawno temu, miałem z pięć lat, udało mu się ocalić miasto od plagi gryzoni.
Wyprowadził je wszystkie, jak i dokąd, nie wiadomo. Wrócił i ani słowa o tym nie powiedział, tylko pił
wieczorami. Zarobił strasznie dużo pieniędzy, kupił sobie szlachectwo. Jasne, oficjalnie dostał w podzięce od
uratowanej stolicy. Ale zapłacić trzeba było, wiadomo. Wtedy też umarła matka. A on zaczął coraz więcej pić,
strasznie pić. Ostatkiem przytomności umieścił mnie w gildii rycerskiej i zapłacił za całą naukę aż do
pełnoletności. A potem szybciutko zapił się na śmierć. Zostałem sam.
Powoli zwinął dłonie w pięści. Wbił wzrok w wytartą kapę i mówił, niczym w transie:
- Jak się może domyślasz, dobrze urodzeni koledzy nie witali zbyt chętnie w swoim gronie syna szczurołapa.
Także i opiekunowie nie patrzyli nań z przesadnym zachwytem. Ale papier był, zapłacone było też, musieli
więc mnie znosić. Nazywali Szczurkiem, nikt nawet nie pamiętał mojego prawdziwego imienia. Najpierw
próbowałem z tym walczyć, potem się zawziąłem. Dobrze, nazywajcie, jak chcecie. Kiedyś będziecie to imię
wypowiadać z trwogą i szacunkiem. Dopiąłem swego. Byłem po prostu najlepszy. Tak cholernie najlepszy, że
dorwałem się wysoko, do samego zamku.
Siedziałam bez ruchu, wpatrując się w niego szeroko otwartymi oczami. A on wciąż wbijał puste spojrzenie
gdzieś w dal.
- Więc mi nie mów o przetrwaniu, mała – dokończył szeptem. – Że nie wiem, jak to jest.
Podniósł wzrok. Zamrugał ze zdziwieniem, widząc, jak po mojej twarzy powolutku toczą się łzy.
- Hej, nie o to mi chodziło – zaprotestował niezręcznie – Żebyś się miała nade mną użalać. Chciałem tylko
wyjaśnić, że..
– Musiałeś być potwornie samotny – wyszeptałam, coraz więcej łez toczyło mi się po policzkach, niczym
groch.
Odetchnął głęboko.
- Chciałem tylko ci powiedzieć, że wcale nie jesteśmy aż tak różni – stwierdził miękko. – Nie płacz,
gamratko, córko gamratki. Zamkowy szczurołap i syn szczurołapa nie jest aż tak znowu święty, żeby miał ci
mieć cokolwiek za złe.
Przysunął się, objął mnie ramieniem. Oparłam mu czoło o szyję, łkając coraz ciszej. Jakoś tak dobrze mi się
robiło na duszy. Dobrze i ciepło, zdecydowanie za dobrze i za ciepło. Pewnie powinnam była zacząć się bać, ale
na to nie miałam już sił.
Głupie bajanie. Niechajże będzie i tak.
- Zabawne – powiedział nagle. – Jakoś się dotąd nie złożyło, żeby ktokolwiek nad tym durnym brzdącem
zapłakał. Chyba jesteś pierwsza.
Oplotłam go ramionami, przytulił mnie do siebie natychmiast, z całych sił. Pociągnęłam go na łóżko, nie
mówiąc nic.
I tak trwaliśmy w milczeniu. Przytuleni, wpatrzeni w mrok, otaczający nas ze wszystkich stron.
O czym rozmawiali Rafija i Trianon tej pamiętnej nocy, tego nie wie nikt. Wiadomo tylko, że młody Dziedzic
wrócił do gospody z oczami jaśniejącymi niczym gwiazdy. I już wiedział, co mu czynić nakazało jego
Przeznaczenie.
– Wszyscyśmy tu chyba poszaleli – powiedział panicz dziwnym, trochę nieswoim głosem.
Wrócił nad ranem, konferowali ze Szczurkiem sam na sam przez chwilę, potem tamten zniknął, cmoknąwszy
mnie przelotnie w czoło. A mój pan jął chodzić w kółko po izdebce niczym błędny. I tylko popatrywał na mnie
raz po raz, z niekłamanym zdziwieniem.
- No co?! – nie wytrzymałam w końcu, wydarłam się na niego, jak nigdy przedtem. I nawet nie pożałowałam
swej zuchwałości, tak mi było wszystko jedno.
- A nic, nic – odparł i dalej dreptał. W te i we w te, w te i we w te.
- Oszaleć przyjdzie! – fuknęłam, rozeźlona.
Zapukał ktoś krótko do drzwi i wszedł od razu, nawet nie czekając na zaproszenie. Pacholik to był jakiś,
taszczył ogromne pudło przed sobą. Pokłonił się krótko, rymsnął bagażem o podłogę i wyszedł, ni słowa nie
powiedziawszy.
Serce mi wezbrało niepokojem. Co te chłopy umyśliły, ostawić ich samych na chwilę i już kłopoty gotowe.
Nerwy aż mnie dusiły, coś się szykowało, złego czy dobrego, nie wiedziałam. Ale na pewno coś.
- No, otwórz, otwórz – powiedział pan.
Jasne, a któżby inny miał się wziąć do roboty, zawarczałam w duchu. Gendryk, darmozjad, wciąż jeszcze
chrapie zdrowo, ze stajni aż tutaj go słychać.
Odwinęłam papier posłusznie… i wrzasnęłam, jakby mnie kto ze skóry obdzierał.
Przede mną leżała piękna, karminowa suknia. Dokładnie w kolorze ogrodowych róż.
- No i po cóż nam to, panie? – rzuciłam w osłupieniu. – Zatrute może, czy jak?
Trianon usiadł na krześle przede mną, przybrawszy bardzo poważną minę.
- Przyznaj się, jak żeś ty mu uczyniła? – zapytał z namaszczeniem. – Zgodziłem się, oczywiście, twoje dobro
jak najbardziej leży mi na sercu. Chciałbym jeno cię zapytać: jak? Bo wiesz, czarostwu to jestem bardzo
przeciwny..
- Jakiemu czarostwu? – wybełkotałam, zdumiona – O czym mówicie, panie?
- Rzadko spotykana to rzecz, by kto prosił o rękę niewiasty ledwo co jedną noc z nią spędziwszy – oznajmił
panicz surowo. – Owszem, przyznaję, wysoce jesteś biegła w tej sztuce. Ale żeby aż tak? – Pokręcił głową z
niedowierzaniem.
Klapnęłam na zydelek, jak stałam.
- Jaką rękę, jakiej niewiasty? – spytałam słabo. – Mówcie jaśniej, panie, wszak z babą ciemną macie do
czynienia…
Trianon westchnął, ubolewając nad moim małym rozumem.
- Dowódca gwardii Jej Wysokości, rycerz Zelian, poprosił mnie z rana o twoją rękę – powiedział wyraźnie,
powoli. – Oznajmił, że jako żyje, nie spotkał kobiety, która by tak jego gustom przypasowała. A że jako człek
oręża zwykł nie certolić się za długo z podejmowaniem decyzji, takoż i mnie, twojego pana, o oddanie ciebie za
ż
onę prosi. Zgodziłem się. Uznałem, że to dla ciebie niesłychanie korzystny los. Tobie, służce i gamratce,
niemalże cudem mąż się trafia, i to jaki. Trzeba łapać tę okazję, koniecznie. Nie dziękuj. Wiesz chyba, jak
bardzo jesteś mi droga.
- Aaaleee… – wyrzuciłam pierwszą rzecz, jaka mi przyszła do głowy, o innych bałam się nawet pomyśleć. –
Czy znaczy to, że odprawisz mnie ze swej służby, panie?
Panicz rozpromienił się w uśmiechu.
- Trudno ci będzie mnie porzucić, nieprawdaż? – mruknął zarozumiale. – Takoż i oznajmiłem twemu
narzeczonemu. Ale wygląda na to, że nie będzie to konieczne, o ile zrealizują się nasze tajne plany – zamilkł, z
miną znaczącą: nie pytaj więcej, i tak nie zrozumiesz. Głupia babo.
Popatrzyłam na suknię i znów złapałam się za głowę. Co też wymyślił ten gryzoń przeklęty? Po co mu ta
przebieranka jakaś z naszym ślubem udawanym?
No ale dobrze, już trudno. Póki co, nie zawiodłam się na naszej współpracy, więc może warto mu zaufać
również i tym razem.
Wspomnienie ostatniej nocy zatrzęsło mną, napełniło lękiem. Nic takiego się wszak nie działo, leżeliśmy
tylko, wtuleni, ubrani… A jednak rozlewało się we mnie przedziwne ciepło, które z pewnością było potwornie
niebezpieczne. Mogło mnie zabić, jak matkę.
Ale czy to ja dopiero co mówiłam, że nie boję się śmierci? Wypadałoby konsekwentnie trzymać się zeznań…
Niechaj więc będzie i tak.
Tłumy wiwatowały, gdy do finału Turnieju stawili się obaj: książę Hursis, pan na Flatlandach i rycerz
Trianon, Dziedzic Montagronii, Sokół z Gór, Bohaterski Pogromca Węża Okrutnika.
Tym razem wpuszczono nas do Loży Honorowej. Tłumy wyły dookoła na cześć mego pana, który
prezentował się całkiem zgrabnie w nowej zbroi, sprezentowanej mu potajemnie przez młodszą księżniczkę.
Stałam skromnie ze spuszczonymi oczami i tylko zerkałam dookoła, Szczurkowym sposobem.
Obie księżniczki siedziały jak zaklęte w kamienie. Nic a nic nie dawały znać po sobie, ot, królewskie
wychowanie, pomyślałam z uznaniem. Za to książę Hursis minę miał wyjątkowo nietęgą. Dopiero teraz
pojęłam, jakąż to robotę musiał Szczurek wykonać, że wszystkie mordercze plany rywala spełzły na niczym.
Toż to istna jatka zakulisowa toczyć się musiała a myśmy prawie wcale nie byli tego świadomi. Takoż i
podobno najlepsi ochroniarze to ci, których nie widać wcale a efektem ich pracy jest święty spokój
pilnowanego. Dobrze się sprawił mój pan dowódca, bez dwóch zdań.
Serce zabiło mi żywiej, gdy on stanął za mną. Nawet nie musiałam się oglądać, po prostu wiedziałam, że tam
jest.
- Chyba jednak nie powinnaś była zakładać tej sukni – wyszeptał cicho. – Nie uchodzi, by zwykła służka
piękniejszą była od cór królewskich i to nawet od głównej nagrody turnieju…
Odwróciłam się nieco ku niemu. Wszyscy dookoła wgapiali się w piasek areny i chyba tylko my dwoje
byliśmy zupełnie nim nie zainteresowani.
- Może nie powinieneś był mi przysyłać tej sukni – odparłam lekko, choć serce mi drżało. – Powinieneś był
wiedzieć, że jako kobieta nie zdołam się oprzeć takiej pokusie. – Uśmiechnęłam się, przeganiając z pamięci
chwilę, w której omal nie zemdlałam, gdy zobaczyłam się w lustrze. – Ale chyba powinnam była już się
przyzwyczaić do twojego zamiłowania do niespodzianek… – Spojrzałam nań znacząco. – Ślub?
Uśmiechnął się niedbale.
- Wiesz, tak dobrze nam się razem pracuje… – rzucił niby od niechcenia. – Wszak dopięliśmy swego: ja, jako
dowódca gwardii i ty, jako ochmistrzyni dworu, razem będziemy nie do ruszenia. Pomyślałem więc, że warto
by uczynić tę współpracę o wiele bardziej ścisłą i bezterminową… – zawiesił głos, mrugnął okiem
porozumiewawczo.
Pokiwałam z wolna głową. Utrzymałam radosny uśmiech na twarzy, choć nagle gardłem popłynęły mi skryte,
gorzkie łzy.
Czego się mażesz, głupia babo, zganiłam się w myślach. To bardzo rozsądny układ, to wręcz rewelacyjny
układ. Zabezpiecza interesy każdej ze stron, no i ustawia cię lepiej, niż kiedykolwiek mogłoby ci się wymarzyć.
- To rzeczywiście doskonały pomysł – wyszeptałam uprzejmie.
A potem nagle trysnęłam kaskadą łez i z tłumionym łkaniem uciekłam w tył, za drewniane ściany Loży.
Biegłam i biegłam, byle dalej. Co tam, jakoś to przecież wytłumaczę, nagłym napadem nerwów czy czymś
podobnym… Baby tak mają, wiadoma rzecz.
Oparłam się o deski jakiegoś zabudowania, dysząc niczym zganiany pies. Przede mną rozpościerała się arena,
z tej wysokości widoczna, jak na dłoni. Z tyłu zabrzmiały szybkie, zdecydowane kroki. Odwróciłam ku nim
wzrok.
Szczurek stanął przede mną, oczy mu pałały.
- Wybacz – wydusił gwałtownie. – Jestem idiotą. A do tego tchórzem, to wyjątkowo paskudne połączenie.
Nagły ryk setek gardeł kazał nam zwrócić twarze ku arenie. Rycerze wychodzili na bój, stąpając powoli i z
godnością. Wężowy łeb chwiał się rytmicznie, przytroczony do siodła mego pana.
- Nie wiem, jak ci to powiedzieć. Nie umiem mówić takich rzeczy – zaczął sypać Szczurek gwałtownymi
słowy. – Ale wiem jedno. Odkąd cię poznałem, jakby mi się oczy otworzyły. Nie myślałem, że może być na
tym świecie jeszcze ktoś taki, jak ja. Te lale dookoła zawsze były takie głupie, takie nijakie i mdłe. A ty
przyszłaś… Żywa. Rozumiesz?
Pokiwałam głową, choć nie pojmowałam ani słowa. Ale niech mówi. Może zrozumiem coś potem.
Tłum zawył znów. Odwróciłam głowę, zniecierpliwiona, że nam przeszkadzają.
Trianon zsiadł z konia, odpiął wężowy łeb.
- Mości książę! – zakrzyknął gromkim głosem, słyszalnym zapewne w promieniu przynajmniej kilku mil. –
Kiedy przybyłem tu z gór, nie marzyłem o niczym innym, jak o zaszczycie potykania się o rękę tej pięknej pani.
– Skłonił się dwornie w kierunku Arnildy, ta pochyliła lekko głowę, nie zmieniając ani na jotę chłodnego,
wyniosłego wyrazu twarzy.
Szczurek podszedł, ujął moją dłoń.
- Posłuchaj… – wydusił z trudem.
Wróciłam do niego ogłupiałym wzrokiem. Działo się za dużo, za szybko, już przestawałam nadążać…
- Szedłem wczoraj do ciebie z głową w chmurach, marząc, że zdołam cię pocałować. A potem cała sytuacja
spadła na mnie niczym grom. Było mi cię żal, tak potwornie żal…
Przechyliłam twarz, mrugając rozpaczliwie. Co on mamrocze, nic nie rozumiem. Zerknęłam w bok.
- Kiedy jednak dostąpiłem zaszczytu poznania szlachetnego księcia Hursisa, pojąłem natychmiast, że on i
księżniczka Arnilda są dla siebie stworzeni – mówił Trianon płynnie, skąd on w ogóle zna tak eleganckie
zwroty, przemknęło mi przez myśl. – Serce zaczęło mnie boleć, że za moją przyczyną tak wspaniały pan i taka
dostojna dama mogliby być rozdzieleni.
- A potem napadł mnie jakiś taki ślepy, duszny gniew – ciągnął Szczurek coraz gwałtowniej. – Miałem ochotę
zabić twego pana za to, że cię bierze i daje, jak rzecz, miałem ochotę zabić każdego, kto by cię mógł znowu
tknąć. Leżałem bez ruchu, ale w środku we mnie wrzało. Nie zasłużyła na taki los, powtarzałem sobie. Ta
dzielna dziewczynka, co bez lęku patrzy wprost w oczy śmierci, ale robi, co może, by jakoś przetrwać, nie
zasłużyła na taki los.
Trianon podszedł do Loży Honorowej powolnym krokiem. Książę Hursis siedział na swym koniu bez ruchu,
niczym zaklęty w kamień.
- Wielką hańbą jest dla rycerza poddać się przeciwnikowi bez walki – powiedział Sokół z Gór. – Ale jeszcze
większą rozdzielać tych, co się kochają, po to tylko, by schlebiać własnej dumie. – Poprawił w dłoni sznur,
który krępował upiorne trofeum. Zaważył pętlę w dłoni, po czym teatralnym gestem rzucił głowę Węża do stóp
księżniczki Arnildy. – Przyjmij, pani, ten dar, jako prezent na zapowiedzi ślubu twego z Jaśnie Oświeconym
Księciem Hursisem! – zakrzyknął jeszcze głośniej i przyklęknął na jedno kolano.
Księżniczka pobladła wyraźnie. Powoli pokiwała głową, bez słów. Książę zsiadł z konia. Niczym lunatyk,
omalże potykając się, podszedł do byłego rywala. Wyciągnął dłoń.
Uścisnęli sobie prawice krótko, mocno, po rycersku.
Tłum zaczął wiwatować z całych sił.
Odwróciłam zalaną łzami twarz ku Szczurkowi. Patrzył na mnie zdesperowany, z wyrazem zaskakującej
bezradności na twarzy.
- Znaczy, co ty właściwie chciałeś mi powiedzieć? – palnęłam wprost, zupełnie wyzuta z możliwości
jakiegokolwiek dalszego kombinowania. – Że się we mnie zakochałeś czy co?
Westchnął gwałtownie, jakby właśnie zdjęto mu z pleców jakiś przeogromny ciężar.
- No właśnie to ci chciałem powiedzieć – wykrztusił z ulgą. – Zakochałem się w tobie jak szczeniak.
Dokładnie tak.
- No i bardzo dobrze – uznałam łaskawie, po czym odwróciłam się z powrotem do areny. Tłum huczał tak, że
nie było nic słychać, ale przynajmniej wedle widoku można było pobieżnie zorientować się, co się dzieje.
Arnilda tonęła w objęciach Hursisa. Trianon klęczał przed królem i coś mu perorował zawile, wskazując na
młodszą księżniczkę. Władca potakiwał głową, zaś Rafija rozpromieniała się z każdym jego słowem.
- Naprawdę cię kocham – powiedział rycerz Zemlin. – Zostaniesz moją żoną, Mirielko? Wyjednamy ci u
króla tytuł szlachecki bez problemów, zobaczysz. Tyle będzie wart, co i mój, ale przynajmniej jedno drugiemu
papierów wypominać nie będzie. No więc, co ty na to? Mów do mnie, proszę!
Popatrzyłam na niego okrągłymi od nieustannego zdziwienia oczami. Zaczerpnęłam powietrza, by
odpowiedzieć, ale nie zdołałam wydobyć z siebie ani słowa. Rzeczywistość skryła się jakby za przedziwną
mgłą, myśli popędziły urywanymi zdaniami. No proszę, a to się porobiło. Panicz ożeni się z młodszą, i dobrze.
Stary Pan będzie marudził, ale w końcu przeboleje. Zobaczymy, jak się będą sprawować na tronie, ta cała
Arnilda z Hursisem. Bo jak będą w porządku, to może im kiedyś powiem, że muszą uważać na jego szefa
ochrony, co ma mord w oczach. Ale jeśli się okażą draniami, to po prostu będę trzymać gębę na kłódkę i sami
sobie będą winni, jakby co.
Zamrugałam usilnie. Szczurek tu jest, stoi przede mną z pytającym wyrazem twarzy. Coś powinnam mu
odpowiedzieć, ale co? Bo o co on pytał, właściwie?
Rzeczywistość powróciła nagle, waląc mnie po łbie niczym obuchem. Dotarło do mnie nareszcie, zarówno
pytanie, jak i odpowiedź.
- Tak, Szczurku – wyjąkałam, po czym osunęłam mu się w ramiona.
Przytulił mnie mocno, z całych sił.
I tak oto rycerz Trianon powrócił do swego sokolego gniazda, przywożąc mu w chwale swą piękną i młodą
książęcą małżonkę. Mieszkańcy Montagronii powitali młodego panicza hucznymi wiwatami i nawet Stary Pan,
mimo początkowej niechęci, wreszcie obrócił się ku synowej łaskawie.
A kiedy nieszczęście wielkie się stało i Królowa Arnilda wraz z Księciem Małżonkiem podczas przejażdżki
łódką na stawie nieszczęśliwie utonęli, powróciła Sokola Para z Gór do stolicy, by według prawa tron objąć. Ich
rządy okazały się nadzwyczaj szczęśliwymi i gospodarnymi wielce, tak że jeszcze następne pokolenia długo ich
w pamięci trzymały i czasy owe piękne błogosławiły.
Zaś o sługach nijakich historia nie wspomina, bo i nie ma takiej potrzeby. Któż by się bowiem tałatajstwem
onem przejmował. Toć wszem i wobec wiadomo, że to wielcy tego świata za wszelkie sznurki pociągają…
KONIEC