Karol May
Kanada–Bill
Tłumaczenie:
Jan Kandzia
Między Teksasem, Nowym Meksykiem, terytorium Indian, a ciągnącymi się na północny–wschód górami Czark, położone jest rozległe terytorium kraju, nie mniej straszne od azjatyckiej Gobi czy afrykańskiej Sahary. Oko nie może spocząć na żadnym drzewie, czy krzaku. Ani jeden pagórek, czy godne wspomnienia wzniesienie nie przerywa śmiertelnej, monotonnej równiny. Żadne źródło nie orzeźwia tam spragnionych ust, by uratować przed śmiercią, na którą jest narażony każdy, kto zbacza z kierunku, gubiąc drogę w góry, lub na jedną z zieleniących się prerii. Piach, piach jeszcze raz piach. Tylko czasami dzielny traper, który się ważył na to pustkowie, trafia na kawałek lądu, na którym przelotny deszcz zlitował się nad kępką roślinności. Stopa unika tych pól z powodu ostrych, kłujących kaktusów, gdyż ranią ludzi i zwierzęta. Nie zawierają prawie kropli soków, mogących choćby na chwilę orzeźwić płonący język.
A jednak kilka dróg przecina tę krainę: w górę, w stronę Santa Fé, do Creeks, Springs i pokładów złota Gór Skalistych oraz w dół przez Rio Grandę do bogatego Meksyku. Nie są to jednak drogi komunikacyjne znane cywilizacji. To, co tam się zwie drogą, składa się z paru suchych palików, wetkniętych co jakiś czas w ziemię, by wskazać kierunek, wolno toczącemu się wozowi, zaprzężonemu w woły, lub szybszemu traperowi czy squatterowi. Biada temu, kto pomyli te znaki, od których ta część południowo–zachodniej Ameryki otrzymała nazwę Liano Estacado. Biada, jeśli zostały usunięte przez dzikie hordy Indian albo zbójeckie bandy, pragnące zmylić nie znających terenu. Wtedy jest zgubiony!
Daleko, jak niezmierzony ocean, roztaczała się pustynia. Słońce paliło niemiłosiernie, a nad gorącym piaskiem drżał promień, raniąc i oślepiając oczy. Na tym beznadziejnym pustkowiu widać było pięć żywych istot jeźdźca, jego konia i trzy sępy, krążące wysoko w powietrzu, jakby tylko czekały na moment, w którym rumak i jeździec padną, stając się ich zdobyczą. Już drugi dzień krążyły tropem jeźdźca, a ptactwo instynktownie wyczuwało, że człowiek nie jest w stanie znieść dłużej trudów tej jazdy.
Samotnikiem w Liano był młody, liczący może dwadzieścia sześć lat, mężczyzna. Nosił zwykłe odzienie trapera prerii: skórzaną, wystrzępioną koszulę, takie same legginsy i mokasyny, zaś na głowie miał filcowy kapelusz, którego zarówno kolor, jak i kształty pozwalały przypuszczać, że jego właściciel dawno nie miał styczności z cywilizacją. Jego blade, wyczerpane oblicze; smutne, szkliste oczy; zmierzwione, zwisające włosy i ręka, kurczowo trzymająca strzelbę wskazywały na to, że z ledwością opiera się trudom i męczarniom podróży.
Równie zmęczone zwierzę było z pewnością, złapanym z jakiegoś stada, mustangiem. Przed paroma dniami był zapewne jeszcze pełen wigoru, siły i wytrwałości, teraz tylko umęczonym i pozbawionym resztek sił, koniem. Wysuszony jęzor zwisał mu z pomiędzy rozchylonych zębów, oczy nabiegły krwią. Krok po kroku mechanicznie posuwał się przed siebie.
Trwało to już od kilku dni. Młody człowiek opuścił wraz z towarzystwem westmenów Santa Fé, aby dojechać przez góry Czark do Arkansas, został jednak napadnięty przez grupę Komanczów i tylko swemu koniowi zawdzięcza, iż jako jedyny umknął czerwonym.
Gonili go aż do stepu, w przeciwnym razie nie odważyłby się zapewne wyruszyć na tę pustynię bez towarzystwa.
Już wczoraj rano skończyły się paliki, wskazujące drogę. Nie miał więc innych drogowskazów poza kompasem i gwiazdami na niebie. Od trzech dni jego usta nie zetknęły się z wodą, toteż beznadziejnym wzrokiem obserwował sępy. Im powolniejsze i bardziej utykające stawały się ruchy konia, tym te skrzydlate bestie opuszczały się niżej. Wreszcie koń stanął i nie można go było nakłonić, by szedł dalej. Drżał na całym ciele i przy najmniejszym wysiłku mógł upaść.
— Dokąd teraz, w każdym bądź razie dalej nie! — mruknął obcy po niemiecku. — Czy nie ma ratunku dla mnie i dla ciebie, poczciwy koniku?
Już miał zeskoczyć z konia, ale zwrócił uwagę na zachowanie zwierzęcia. Drżenie wydawało się być spowodowane po części zmęczeniem, a częściowo strachem. Wiotkie nozdrza rozszerzyły się i naprężyły, podniósł łeb, jakby miał zarżeć, co prawdziwy koń prerii czyni, gdy zdradza bliskość nieprzyjaznej istoty.
Wędrowiec sięgnął po lornetkę, aby sprawdzić widnokrąg i zauważył, iż sępy go opuściły, zniżając się na zachodzie na ziemię. Ujrzał tam kilka nieruchomych punktów, więc mimo woli sięgnął po nóż. Potem jednak rzekł sam do siebie, że nie może mu grozić nic ze strony ludzi, bo wszystko co najgorsze już go spotkało. Może jednym z tych punktów było tylko zdychające zwierzę, na śmierć którego, czekały pozostałe, aby je rozszarpać. Zsiadł, ujął cugle i poczłapał wraz z koniem wolno przed siebie. Unosząc od czasu do czasu lornetkę, spostrzegł, że na ziemi leży człowiek, a w pewnej odległości wokół niego siedzi kilka kojotów i sępów. Z pewnością nie był jeszcze martwy, bo zwierzęta się na niego nie rzuciły.
Młodego mężczyznę przeszły ciarki. Przed oczami ujrzał własny los, na jaki był skazany, jeśli nie nadejdzie rychła pomoc.
— Kto to może być? Gdzie jest jego koń? Rozszarpią go, a jego krew…
Zamilkł. Ostatnie słowo skłoniło go do namysłu.
— Nie, naszej krwi nie dostaną, ale ich krew uratuje nas przed śmiercią z pragnienia!
Mężczyzna dał swemu koniowi umówiony znak, aby się położył. Koń posłuchał. Mężczyzna kucnął i podkradł się w stronę kojotów. Utworzył ze swojego lassa pętlę, umocowując ją nożem w piasku, po czym położył kilka kawałków suszonego bawolego mięsa, które zabrał ze swego woreczka z zapasami. Oddalił się nieco i padł na ziemię.
Zwierzęta, widząc to, powoli i z pewnym wahaniem odeszły od upatrzonego łupu. Teraz, gdy spokojnie i bez ruchu leżał na ziemi, przyczaiły się, podwijając ogony, by spragnionymi jęzorami, zbadać nową ofiarę. Ledwo pierwsze z nich doszło do pętli, węsząc przynętę, rzuciło się łapczywie i złapało się. Huknęły dwa strzały. Zwierzę padło i zaraz potem następne.
Traper błyskawicznie się zerwał i pobiegł w ich stronę. Zniknęło zmęczenie. Nożem otworzył żyły padłego zwierzęcia, po czym jego wargi wessały się w ciepłą, słodkawą krew, która w innym czasie, wzbudzaliby w nim obrzydzenie. Potem dobiegł do konia i wyrwawszy zza pasa pojemnik, napełnił go krwią. Następnie podszedł do mężczyzny, którego strzały zbudziły z odurzenia i podał mu pojemnik.
— Woda! — wyszeptał.
Parujący napój pokrzepił jego, na wpół umarłe ciało. Uniósłszy się, spojrzał ze zdziwieniem na wybawcę.
— Uff, sir, dobrze mi to zrobiło! Daj mi pan jeszcze kroplę! Pośpieszył do kojotów, by przynieść resztkę ich krwi.
— Thank you, sir! Już myślałem, że jestem u bram nieba. Niewiele brakowało, a te bydlaki by mnie pożarły, gdyby im pan nie zepsuł apetytu!
— Też byłem bliski takiego losu, pomyślałem więc sobie: lepiej będzie, jak mi dadzą swoją krew, zamiast ja im moje ciało.
— Well! Właściwie to wstrętny napój, ale pana pomysł był najlepszy z możliwych. Pomógł panu i mnie, wprawdzie tylko na krótko, ale…
Przerwał, zasłonił oko ręką, obserwując małą, niepozorną chmurkę, jaką zauważył na horyzoncie.
— Heigh day, nadchodzi pomoc w biedzie, sir! Za pół godziny będzie deszcz. Zamieniłby step śmierci w jezioro, gdyby piach nie wchłonął wody. Ale, powiedz pan, jak pan się dostał w to miejsce bez konia, bez towarzystwa, bez…
— Bez konia? Tam leży moja szkapa. Nie mogła iść ani kroku dalej. Wracam z Santa Fé, uciekłem Komańczom i chciałem się dostać w góry, aby przejść Red River do Arkansas. Nazywam się Richard Klausen, moją ojczyzną jest Frankfort w Kentucky.
— Richard Klausen, Frankfort w Kentucky? To zapewne jest pan tym sławnym człowiekiem, który pisze te piękne niemieckie pieśni, czytane daleko poza Stanami?
Drugi, uśmiechnąwszy się, skinął głową.
— Zgadł pan! Jestem tym, który chciał napisać „Obrazki z prerii” i dlatego przyszedłem tutaj, aby o mało co, dać się pożreć kojotom. Chciałbym postawić to samo pytanie, które mi pan zadał.
— Chce pan wiedzieć, jak się nazywam, sir? Nie jestem ani prezydentem ani gubernatorem. Nazywam się Tom Summerland, od urodzenia, i tak już zostanie aż do utraty skalpu lub aż mnie pożre jakiś grizzly. Słyszał pan może o Billu Summerlandzie, lawyerze?
— Czy ma pan na myśli tego sławnego adwokata Billa Summerlanda w Stenton, Arkansas?
— Tak. Jest moim bratem i do niego chciałem się dostać. Byłbym mu przyniósł niezły ładunek złotego proszku i nuggetów, które zebrałem nad Kanadian, ale zabrali mi je palikarze.
— Palikarze?
— Tak, palikarze. A może pan nie wie, jakich szubrawców, tak się nazywa? Jest to różnego rodzaju hołota, która z pewnych powodów musiała opuścić Stany i tu na pustyni czuje się bezpieczna z dala od wszelkiej sprawiedliwości. Ciągną się w grupach, plądrują, mordują i głównie dybią na podróżujących karawanami, zmuszonych do przemierzania stepu śmierci. Aby ich zmylić wyciągają paliki, usuwając je lub odwracając w mylnym kierunku. Gdy wędrowiec jest już półżywy, napadają na niego i… no wie pan, czemu się ich nazywa palikarzami.
Gdy opuściliśmy Spanish Peaks i Kanadian było nas dwudziestu, dobrze uzbrojonych westmenów. Wszyscy padli od ciosów tomahawków i łuków Kamanczów. Wszyscy prócz mnie i jeszcze dwóch. Mogliśmy się ratować ucieczką przez Liano Estacado i mieliśmy już większą część drogi za nami, gdy skończyły się paliki. To skłoniło nas do zachowania ostrożności, jednak mimo przebiegłości i uwadze, zostaliśmy napadnięci. Był środek nocy; uciekłem w ciemnościach z pola walki, ale tak, jak mnie pan widzi, bez konia i broni. Trwało to trzy dni, aż zemdlałem. Nie wiem, jak długo leżałem. Gdy się zbudziłem, pan był przy mnie. Dzięki, sir! Stary Tom Summerland już jakoś dojdzie do jakiejś strzelby i konia, a wtedy, zobaczy pan, z wdzięczności połknie nie takie rzeczy jak ten kubek pełen soku z kojota!
Zamilkł. Nomadzi zachodu bywają zwykle milczącymi towarzyszami, a Tom Summerland, mimo swego wyczerpania, wygłosił chyba najdłuższą mowę swego życia. Ten poczciwy człowiek wyglądał na prawdziwego gentlemana. Trudy dały się mu we znaki, a jeszcze bardziej jego ubraniu, ale miał jedną z tych nierzadkich twarzy trapera, na której odbija się mieszanina niesamowitej przebiegłości i chytrości z uczciwością i wiernością, a to, można wyczuć nawet w człowieku w łachmanach.
— Co się tyczy strzelby, to już teraz można panu pomóc — rzekł Klausen — Prócz mojej dubeltówki mam zawieszony przy siodle świetny sztucer. Może go pan dostać. Amunicji i prowiantu jest dosyć, tylko wody, wody trzeba, nie tylko dla nas, o wiele jeszcze bardziej dla konia, bez którego jesteśmy zgubieni. Ale Bogu dzięki, miał pan rację, chmura rośnie w oczach. Obejmuje już pół nieba i myślę, że jesteśmy uratowani od śmierci z pragnienia!
— To pewne, jak moja czapka! Za pięć minut będzie ulewa, sir. Uwierz pan. Tom Summerland nie pierwszy raz jest na stepie śmierci i zna jego humory, jak swój woreczek na broń. Pośpiesz się pan, uwiąż konia i zabezpiecz proch, bo pozbędziemy się i tego, i tego.
Podniósłszy się, nałożył czapkę na zmierzwione włosy. Było to nakrycie, w sam raz, na jego głowę.
Uszyta przed laty przez niego samego przy pomocy jelenich ścięgien z kawałka niedźwiedziego futra, zapewne już dawniej miała niezwykły kształt. Z biegiem czasu zniknęła sierść. Zostało tylko kilka frędzli, które zwisały długimi pasmami z nagiej skóry. Przemoczona tysiące razy i tyleż samo razy wysuszona słońcem, przybrała nieopisany kształt okazałego egzemplarza, leżąc na głowie niczym przywiędła meduza, albo wyprana papa, którą skwar skurczył w formę pokuli. Takie rekwizyty nie należą na prerii do rzadkości; dobrze służyły swemu właścicielowi, toteż są uważane za święte i nie rozstaje się z nimi nawet wtedy, gdy na krótko styka się z cywilizacją.
Co prawda było bardziej parno niż przedtem, ale nadzieja z jaką obaj mężczyźni czekali na deszcz, jakoś ich wzmocniła. Koń węsząc, unosił łeb w górę. Jego instynkt sygnalizował rychły ratunek. Przywiązano go mocno, po czym Klausen zatroszczył się o to, aby zapasy żywności i amunicji nie zwilgotniały. Jak tylko skończył, lunęło, i to nie stopniowo, ale nagle. Wyglądało to tak, jakby spadające z nieba jezioro chciało wszystko wtłoczyć w ziemię. Traperzy padli na ziemię. Summerland, zerwawszy czapkę z głowy, przytrzymał ją i już w kilka chwil się napełniła
— Cheer up, sir, weź pan kapelusz i uczyń, tak jak ja! Pana zdrowie i zdrowie starego Toma Summerlanda!
Wlewał wodę w szeroko otwarte usta, mlaskając przy tym, jakby opróżniał kufel prawdziwej whisky New–Hampshire. Gdy tylko skończył, znów trzymał w górze niedźwiedzią skórę.
Klausen poszedł za jego przykładem, orzeźwiając się nie mniej od swego kompana. Koń głośno rżał, kopiąc przednimi i tylnymi kopytami.
Ponad godzinę śluzy nieba spuszczały strumienie, po czym ulewa ustała, tak nagle jak się zaczęła.
— Sdeath, ależ to była ulewa! — stwierdził Summerland. — Chciałbym, aby cała banda Komanczów i palikarzy utonęła w niej niczym król Belsazar w Morzu Czerwonym, gdy chciał podbić Egipcjan. Come on, wsiadaj pan, zróbmy wszystko, aby wydostać się z tego cholernego stepu i dojść do jakiegoś obszaru, gdzie jest choć trochę trawy i drzew!
— Czy nie chciałby pan przedtem trochę mięsa? Mam dość zapasów.
— Daj pan! Można jeść idąc.
— Well! Ale kierunek, Tom, musimy co do tego, dojść do porozumienia. Proponuję północny–wschód. W tamtym kierunku uciekały kojoty, gdy oddałem strzały. Żaden drapieżnik nie wytrzyma długo bez wody, więc przypuszczam, że tam jest rzeka, a w związku z tym również rośliny, czyli pokarm dla konia.
— Jest pan poetą, sir, a od takich gentlemenów nie można wymagać zmysłu praktycznego, bo zwykle bujają w obłokach. Tak byłbym o panu pomyślał, teraz jednak muszę to odwołać, bo widzę, że ma pan oczy tam, gdzie być powinny. Ruszajmy więc na północny–wschód!
— Weź pan wpierw sztucer i mój bowie. Strzelbę i tomahawk zatrzymam dla siebie. Muszę załadować, bo nigdy nie wiadomo, co nas spotka.
— Ali right! Daj pan. Nie przyniosę wstydu pana pukawce! Obaj opuścili miejsce, które mogłoby się stać dla nich zgubne.
Koń, już całkiem rześki i sprawny, niósł swego jeźdźca z dawną lekkością. Był to zapewne tylko przejściowy skutek deszczu. Zwierzę od dłuższego czasu nie widziało trawy, a nawrót sił mógł zostać utrzymany jedynie rychłym pokarmem.
Wytrzymał jednak dzielnie do wieczora, po czym znów zaczął słabnąć.
Summerland zatrzymał się, unosząc głowę. Jakiś specyficzny zapach wzbudził jego uwagę. Klausen też wciągnął powietrze.
— Kaktus — stwierdził. — Musimy go ominąć.
— Ominąć? Ani to w głowie Tomowi Summerlandowi. Właśnie musimy się do niego zbliżyć, to tak pewne jak moja czapka.
— Dlaczego?
— Bo przez deszcz zrobił się soczysty i…
— Racja, Tom — rzekł Klausen. — Zdjąć skórkę z kolcami! Być może koń będzie go mógł żreć.
— O ile to właściwy gatunek. A więc na wprost!
Po krótkim czasie dojechali do oazy kaktusów. Rośliny przeważnie miały kształt kulisty. Wewnętrzny miąższ, do którego można się było dostać, po obraniu ze skóry, zostałby kiedy indziej zlekceważony przez konia, teraz jednak żarł łapczywie.
Po zaspokojeniu głodu, znów podjęto podróż, jadąc do późna w nocy, przy czym na zmianę jeden z nich jechał konno, a drugi szedł. Potem jednak i ludzie, i koń byli tak zmęczeni, że trzeba było się zatrzymać i odpocząć.
Krótko po świcie ruszono dalej, zaś w południe, ku wielkiej radości obu mężczyzn, między piaskiem ukazały się pojedyncze, zasuszone źdźbła krótkiej, falistej, bawolej trawy. Im dalej szli, tym bardziej zwarta stawała się roślinność, aż wreszcie step się skończył, aby ustąpić miejsca zielonej prerii. Byli uratowani. Koń dosłownie upajał się soczystym pożywieniem, zaś jeźdźcy wyciągnęli się z prawdziwą rozkoszą w świeżej, chłodnej trawie.
Potem postanowiono, aby jeszcze przed nocą, jeśli to możliwe, dostać się do niebiesko–szarego pasa, jaki pokazał się na północnym horyzoncie. Był to zapewne zagajnik lub zaczynający się las.
Słońce stało już nisko, gdy osiągnięto cel. Były to rzadkie krzewy dzikiej wiśni, przerywane gdzieniegdzie połaciami trawy. Dalej roślinność stawała się coraz gęstsza aż wreszcie w dali poczęły wyłaniać się pojedyncze korony drzew.
— Farewell, głód, pragnienie, skwar i nędza! — rzekł Summerland. — Tam zaczyna się las, i… widzi pan nad nim te linie, sir? To góry, to jest, by good, już wiem, gdzie jesteśmy. Znam te wzgórza. Poruszałem się między nimi, a tam po drugiej stronie płynie Beefork, która wpada do Red River, to tak pewne, jak moja czapka!
— To podjedźmy aż do lasu. Jest jeszcze dość widno, aby się tam dostać i wybrać dobre miejsce na obóz.
Trzymając się cały czas linii prostej, przeciskali się przez krzewy. Summerland siedział teraz na koniu. Klausen szedł z przodu, zwracając uwagę na otoczenie i na ziemię. Znajdowali się na terenie, gdzie były ścieżki, toteż trzeba się było liczyć z tym, iż mogą spotkać wroga. Nagle, przystanąwszy, pochylił się, aby dokładnie zbadać trawę. Summerland też zsiadł z konia, obserwując uważnie połamane i pochylone źdźbła.
— Ślady! Raz, dwa, pięć, osiem, dziewięciu jeźdźców, z: raz, dwa, cztery, pięcioma jucznymi zwierzętami. Zgadza się, sir?
— Tak. Dziewięć odrębnych śladów i pięć odcisków koni, które są związane. To nie Indianie, ale biali, bo nie szli jeden za drugim, lecz beztrosko jeden obok drugiego. Pójdziemy za nimi?
— Czemu nie? Musimy iść za nimi dla własnego bezpieczeństwa.
— Ale powoli. Przechodzili tędy zaledwie przed kwadransem, bo gdyby to było wcześniej, źdźbła już by się wyprostowały.
Trzymając konia mocno za cugle i bacząc na ślady, skręcili w prawo, uważając przy tym i stale szukając osłony, na leżącym przed nimi terenie. Trop prowadził przez piaszczysty plac, wskazujący ślady kopyt jeszcze wyraźniej. Mężczyźni musieli się czuć całkowicie bezpiecznie, gdyż w przeciwnym wypadku, nie byliby zostawili śladów swej obecności.
— God bless my soul, boże chroń moją duszę — zabrzmiało ściszone zawołanie Summerlanda, — to palikarze, którzy mi zabrali nuggety. Było ich czternastu. Pięciu zabiliśmy, więc zostaje dziewięciu. Zgadza się, jak moja czapka!
— Skąd pan wie, że to właśnie oni, Tom?
— Skąd? Nie widzi pan śladów kopyt na piasku, które… ach tak, skąd pan to ma wiedzieć! Spójrz pan, na to prawe tylne kopyto. Czyż nie jest po lewej stronie trochę krótsze od drugiego?
— W samej rzeczy.
— Ten ślad należy do mojej klaczy. Jeżeli tak nie jest, to niech mnie nadzieją! Nadepnęła kiedyś na kolec, który wyropiał. Stopa, co prawda, się zagoiła, ale jedna strona podkowy zakrzywiła się z tyłu trochę w górę, tak, że w piasku nigdy nie zostaje cały ślad. Nawet teraz, kiedy biedne zwierzę jest obładowane ponad miarę, jak pan widzi po głębokości i ostrożności śladów. Muszę odzyskać kasztana, choćby mnie to miało kosztować życie! Będzie pan ze mną, sir?
— Oczywiście! Usunęli paliki i o mało nie doprowadzili nas do śmierci, nie mówiąc już o tym, że został pan przez nich napadnięty i obrabowany. Muszą dostać porządną nauczkę, choć, szczerze mówiąc, niechętnie zamierzam się na życie żywej istoty.
Szli dalej tym tropem. Pojedyncze drzewa przerywały niskie krzewy. Stopniowo było ich coraz więcej aż wreszcie utworzyły, w miarę gęsty las, pod koronami którego ślady prowadziły w linii prostej. Raptem poczuli swąd spalenizny.
— Stop! — powiedział Summerland. — Rozbili obóz i rozpalili ognisko. Poczekaj pan trochę. Zaraz wracam!
Odprowadził konia na skraj lasu, gdzie go przywiązał między krzakami, aby go nie było widać i aby nie mógł uciec. Potem wrócił.
— Teraz trzeba ich niepostrzeżenie podejść. Chodź pan za mną!
Bezszelestnie przeskakiwał od drzewa do drzewa, szukając osłony. Klausen w podobny sposób posuwał się za nim. Po jakimś czasie zauważyli dym, szukający ujścia wśród liściastego dachu, a potem ogień, przy którym zajęło miejsca dziewięciu mężczyzn. Summerland oparł się o świerk. Jego gruby pień osłaniał obydwóch bezpiecznie. Skinął na towarzysza.
— Jeszcze nie rozprzęgli koni i nie wystawili warty!
— Gdzie są konie?
— Słyszałem rżenie tam, po drugiej stronie. Potrzebna mi broń! Jeśli tam są, to nie musi popłynąć kropla krwi. Chodź pan!
Podczołgali się blisko koni, które nie wydawały żadnego podejrzanego dźwięku, bo jeszcze ich nie puszczono wolno.
— Widzi pan tam mojego kasztana? Rzeczywiście ma jeszcze worki z nuggetami na grzbiecie. A tamten kary ma na jucznym siodle całe wyposażenie łowieckie. Wezmę oba, pan też jednego, albo i dwa, a pozostałe spuścimy. Go on! Szybko!
Przeciskając się, przedarł się do przodu, przeciął kilka lass, po czym dał zwierzętom klapsa. Konie rozpierzchły się z głośnym rżeniem. Potem wskoczył na kasztana, złapał karego za cugle i obejrzał się na Klausena, który, siedząc na gniadym, właśnie się szykował do opuszczenia placu, gdy rozległ się głośny krzyk. Palikarze zerwali się zza drzew.
Pierwszy z nich, który błyskawicznie rzucił się na Klausena, był barczystym, czarnobrodym chłopiskiem.
— Mister Poeto! — krzyknął Summerland, kierując sztucer na dwóch pozostałych. — Urządź go pan!
Tomahawk Klausena śmignął w powietrzu. Czarnobrody padł.
— Hurra! To było dobre! Zwiewamy!
Zawrócili, przymierzając się do ucieczki. Strzały huknęły za nimi. Rozległy się głośne przekleństwa.
Las przeszkadzał w ucieczce, dotarli jednak cało do krzaków, między którymi Summerland zostawił konia.
— Szybko zabieramy konia, a potem dalej, sir! Zanim złapią konie, nastanie noc i dopiero jutro będą mogli iść naszym śladem. Ale nie złapią Toma Summerlanda i jego klaczy. To pewne, jak moja czapka!
W stanie Arkansas, nad rzeką o tej samej nazwie, o kilka godzin od Little Rock, leży miasto Stenton. Tworzy ono, dzięki swemu położeniu, przy ujściu dwóch dopływów, ruchliwy, lądowy i rzeczny węzeł komunikacyjny. W iście amerykańskim tempie wyrosły tam w krótkim czasie budynek przy budynku, ulica przy ulicy, a tam, gdzie jeszcze niedawno dziki syn prerii poił rumaka w wodach strumienia, tam teraz przeciąga się w bezpiecznym łóżku, biały brat, ciesząc się błogosławieństwem, a może raczej przekleństwem cywilizacji.
Tam, gdzie w odległości kilku mil angielskich od miasta, góry opadają w równinę, harcowało na koniach towarzystwo młodych mężczyzn i dam, w puszystej trawie, upstrzonej kwieciem słonecznika.
Jedyny starszy człowiek w tym towarzystwie wyróżniał się od innych swym wyglądem zewnętrznym. Był niesamowicie gruby. Siedział na siwym koniu, równie tłustym jak on. Ruchy obydwóch miały w sobie coś grubiańskiego, zaś jaskrawe kolory, które nałożył na siebie jeździec, wyglądały dość komicznie. Miał na sobie żółte spodnie, kamizelkę w czerwoną kratę, jasnoniebieski żakiet i czarno–biały kapelusz o szerokim rondzie, pleciony z końskiego włosia. Pod wyłożonym, mocno wykrochmalonym kołnierzem koszuli, miał związaną w olbrzymi węzeł zielono–liliową apaszkę, której sfałdowane końce opadały na kosztowne wisiorki, dyndające u grubego łańcuszka od zegarka. Zarumieniona jazdą twarz miała wyraz niezwykle dobrotliwy, jeno osobliwie wyżłobiona zmarszczka wokół ust, nadawała jej odcień rozgoryczenia, zaś krótki, gruby kark, wydawał się być oznaką zawziętej wytrwałości.
Wraz ze swoim siwkiem usiłował podążać za damą, która jako najsprawniejsza ze wszystkich, wyczyniała szalone skoki i zygzaki, podczas gdy jej długi, błękitny szal trzepotał wysoko na wietrze.
— Zatrzymaj się, zatrzymaj się Marga! — lamentował pstrokaty.
Siwek z ogromnym wysiłkiem przymierzył się do skoku, który jeźdźca zupełnie wytrącił z równowagi.
— Złamiesz kark, a ja złamię… brr, stop, ohohoho, piekielna bestio!
Jeden z panów pośpieszył, aby mu pomóc bezpiecznie i pewnie usiąść w siodle.
— Siwek ma zbyt dobrą opiekę, mister Olbers. Niech mu pan każe dawać mniej owsa, wtedy nie będzie brykał bez miary.
— Owies nie jest temu winien, raczej zły przykład, który burzy nawet najlepsze obyczaje. Proszę pana gorąco, sir, niech pan podjedzie do mojej córki i powie jej, że zaraz zemdleję, jeśli się waży na jeszcze jedno ventr–à–terre!
— Niech jej pan zostawi tę przyjemność. To wyrabia odwagę, utrzymuje w zdrowiu i sprawności, a mówiąc między nami, ukazuje miss Margę w takim świetle, że jej się nie oprze żaden prawdziwy gentleman.
— Mowa! Mister Wilson; chwalę sobie bezpieczeństwo mych zdrowych członków.
— Spójrz pan na mężczyznę, nadchodzącego z tamtej strony. Jego koń powłóczy nogami, jakby liczył kwiatki, które depcze i którymi sobie zapycha pysk. Jeździec cierpliwie mu na to pozwala, a wisi przy tym w siodle, jakby się chciał wgryźć w grzywę, no i sprawia wrażenie, jakby mu było zupełnie obojętne, czy dziś czy jutro dotrze do Stenton. Nie jest takim śmiałkiem jak pan i Marga, a za pierwsze żebro, jakie on złamie, obiecuję panu spokojnie pięćdziesiąt dolarów.
— Tak pan sądzi? — spytał, spoglądając uważnie na odległego jeszcze, obcego jeźdźca. — Obawiam się, że zaraz pan straci te dolary, gdyż mężczyzna ten zaryzykował już niejedno żebro.
— Och! Nie wygląda na takiego.
— Pan tak myśli, bo nie był pan jeszcze na prerii. Założę się nawet o tę samą sumę, że to prawdziwy westman, który odbył taką jazdę, jakiej pan w życiu nie widział i codziennie zaglądał śmierci w oczy. Znam to, bo moje posiadłości w Teksasie graniczą z prerią i często mam sposobność obserwować tych ludzi. Właśnie jego pochylona sylwetka wskazuje na to, że jest traperem. Oni wszyscy tak siedzą na koniu, bo inaczej ta wieczna jazda byłaby nie do zniesienia.
— Traper z prerii? Półdziki? Musimy do niego zagadać! Rozmowa z nim na pewno sprawi przyjemność naszym damom.
— Też tak myślę! Pozwól pan, że to uczynię!
Mówiący te słowa był dość młodym i urodziwym mężczyzną, a jego ciemnolśniące oczy znakomicie harmonizowały z czarną wypielęgnowaną brodą. Był do przesady wytwornie ubrany i siedział z niezwykłą gracją na koniu. Szeroki panama osunął mu się nieco z czoła na kark, odsłaniając ciemnoczerwoną bliznę, ciągnącą od nasady nosa do włosów. Kilka głośnych okrzyków wystarczyło, by zgromadzić towarzystwo.
— Moje panie i panowie, czeka nas przyjemność. Nadjeżdża łowca skór bobrowych, którego weźmiemy na spytki. Ten człowiek z pewnością nigdy jeszcze nie widział prawdziwej damy i wpadnie w straszne zakłopotanie, jeśli zażądamy, aby z nami porozmawiał.
Zarozumiałe towarzystwo przyjęło propozycję z radością, tylko córka pstrokatego próbowała temu zapobiec.
— Zostawcie go w spokoju, panowie! Nic wam nie zrobił i może się poczuć urażony!
— Urażony? — zaśmiał się Wilson. — Powinien to uważać za zaszczyt, że tak wytworni ludzie odzywają się do niego. Dam mu to do zrozumienia.
Obcy zbliżał się, nie zwracając uwagi na towarzystwo.
— Good day, człowieku — zawołał Wilson. — Śpi i śni pan lub też pozbył się pan swych dwóch ostatnich zmysłów?
Obaj spojrzeli na siebie dość dziwnie. Głęboki błękit oczu trapera wwiercił się kłująco w oblicze bogatego właściciela plantacji, zaś oczy drugiego zabłysły, jakby nagle kogoś rozpoznał.
— Good day, panie i panowie — pozdrowił traper dobitnym, dźwięcznym głosem. — Śnię o Liano Estacado oraz o zniknięciu palików i nuggetów. Good bye!
Przymierzył się do kontynuacji jazdy, Wilson jednak stanął mu w drodze.
— Stop, nie pojedzie pan dalej, aż nie wyjaśni pan, co ma znaczyć ta odpowiedź!
Czarnobrody zbladł, ale oczy się zaiskrzyły, a blizna na jego czole nabrzmiała purpurą.
— Stop? — spytał z wyniosłym uśmiechem nieznajomy. — Kto się waży rozkazywać wolnemu człowiekowi pod wolnym niebem? Kto mu może rozkazywać, co ma mówić, skoro to co robi, robi bez przymusu?
— Ja tego chcę, człowieku! Co znaczy ta pańska mowa? Mów pan, albo…
Wilson uniósł pejcz, zanim jeszcze ktoś go powstrzymał.
— Albo…? — zagrzmiał traper, potrząsając długimi, jasnymi lokami, lewą ręką uniósł cugle i natychmiast w jego, pozornie leniwego konia, wstąpiło jakby potrójne życie. — Weź pan natychmiast ten pejcz!
— Odpowiedź! — zagrożono mu z naprzeciwka.
— Oto i ona!
Lekki ucisk ud, a mustang doskoczył do Wilsona, ten zaś, uderzony potężnym ciosem, runął z siodła na trawę. Mężczyzna, tryskający teraz ogniem i energią, szarpnął konia, lustrując pozostałych groźnym wzrokiem.
— Czy jeszcze któryś z gentlemanów chce odpowiedzi? Nikt się nie ruszył.
— Nikt? Well, no to w zasadzie byśmy skończyli. Ostrzegam was. Nie ważcie się dzielnego westmana uważać za odpowiedni obiekt do żartów. Jego mały palec jest więcej wart, niż wy wszyscy. Już z daleka widzi, o co wam chodzi i dokładnie wie, kto się będzie śmiał.
Już miał odjechać, ale nagle skierował swego konia w stronę Margi. Jego twarz przybrała inny wyraz. Z wielkim szacunkiem ściągnął kapelusz, po czym z podziwem popatrzył na dziewczynę, zaś jego głos zabrzmiał miękko, gdy powiedział:
— Dzięki mylady! Jest pani jedyną, która nie miała zamiaru szydzić ze mnie i jest pani godna lepszego towarzystwa. Good bye!
Z gracją dobrze ułożonego gentlemana nałożył kapelusz, przyciągnął mocniej pas strzelby i odjechał krótkim, zgrabnym galopem. Nie obejrzał się ani razu, choć jakaś siła ciągnęła jego wzrok za siebie. Jeden, jedyny raz spojrzał w twarz dziewczyny i wiedział, że jej nigdy nie zapomni.
Dojechawszy do miasta, zsiadł przed oberżą, oddał konia stajennemu i wszedł do pijalni, gdzie wzbudził ogólne zainteresowanie ze względu na gwałtowność, z jaką sięgnął po prasę. Traper, umiejący czytać, jest traktowany prawie jak cud. Po chwili skinął na board–keepera.
— Kim jest matka Smolly?
— Nie zna pan matki Smolly, mister? To w takim razie nigdy pan tu jeszcze nie był! Była najpiękniejszą Mulatką w okolicy i dostała zgodę na poślubienie bogatego handlarza z Mississippi, a teraz jest wdową po nim. Jest najpoczciwszą kobietą w całym mieście, znaną wszędzie jako anioł biedaków, dlatego każdy nazywa ją matką Smolly.
Traper podziękował za informacje i ponownie przeczytał ogłoszenie, które go skłoniło do postawienia pytania:
— Prawdziwy gentleman może u matki Smolly otrzymać komfortowe mieszkanie z możliwością korzystania z biblioteki i dobrym wyżywieniem.
Ta oferta, być może, ze względu na treść miała dla niego coś przyciągającego. Dowiedziawszy się adresu Mulatki, postanowił ją odszukać.
Dom, który mu opisano, leżał przy jednej z najpiękniejszych oraz najspokojniejszych ulic w Stenton. Zadzwonił przy wejściu na parterze; przez lukę w drzwiach wyłoniła się miła, ciemna twarz.
— Czy matka Smolly jest w domu, moje dziecko?
— Tak, zawołam ją!
— Nie, zamelduj mnie — uśmiechnął się, czując nieufność, jaką wywołał jego strój. — Chcę z nią porozmawiać.
— To proszę poczekać.
Po dłuższym czasie, zapewne dopiero wtedy, gdy służąca opisała szczegółowo gościa, został wpuszczony, ale tylko do holu. Tam przyjęła go krzepka, schludnie ubrana kobieta, mniej więcej czterdziestoletnia, której kolor twarzy mówił o jej pochodzeniu. Była piękną coloured–lady.
— Przepraszam, mylady, gdy…
— Matka Smolly, nie inaczej, jeśli mogę prosić! — wpadła mu w słowo.
— Dobrze więc, matka Smolly! Czytałem anons, że wynajmuje pani komfortowe mieszkanie z dobrym wyżywieniem.
— W samej rzeczy. Ale, czy pan też przeczytał, komu?
— Prawdziwemu gentlemanowi.
— A więc nie jednemu z tych wielu, którzy siebie tak określają, mimo że nimi nie są, lecz komuś, kogo ja tak mogę nazwać.
— Ten gatunek jest tu, na południowym zachodzie, niezwykle rzadki, matko Smolly.
— W takim razie moje mieszkanie zostanie nie wynajęte. Do mojego domu biorę tylko ludzi, dla których będę mogła być surową gospodynią i łagodną matką Smolly. Czy ktoś pana przysłał?
— Nie. Mam zamiar u pani zamieszkać, jeśli moja osoba się pani spodoba, a mnie pani mieszkanie.
Nie mogła ukryć śmiechu.
— Moje mieszkanie zapewne spodobałoby się panu, ale niech mi pan powie, kim i czym pan jest! Podejrzewam, że traperem albo kłusownikiem.
— Sądząc po obecnym wyglądzie, tak. Wracam z Gór Skalistych i jeszcze nie miałem czasu by zmienić ubiór i bieliznę. Chciałbym to uczynić dopiero, kiedy tu znajdę lokum.
— Czemu tu w Stenton?
— Bo tu jest drukarnia, w której chcę coś niecoś opublikować. Spojrzała na niego zaskoczona.
— To jest pan właściwie uczonym, a może nawet poetą?
— Może. Podróżuję tylko w celach naukowych. Nazywam się Richard Klausen.
— Rich… Klaus… proszę, proszę, sir, niechże pan wejdzie!
Otworzywszy drzwi, popchnęła go do bardzo ładnie urządzonego pokoju, ściągnęła z półki, spośród kilku książek, tom oprawiony w aksamit, pokazując mu stronę tytułową.
— „Dźwięki serca”, sir. Czy to pan napisał te pieśni?
— Tak.
— Czy to możliwe? Mój mąż był Niemcem. Zostawił cenną bibliotekę, a pańskie książki były jego ulubionymi. Nie mogę ich czytać, ale znam ich tytuły i zachowuję je tu, w moim pokoju jak relikwie. Dostanie pan mieszkanie. Musi je pan wziąć. Chodź pan; chcę je panu pokazać!
Nagle się bardzo ożywiła. Żwawo poprowadziła go na piętro, gdzie otworzyła drzwi do trzech pomieszczeń, które mogłyby zadowolić każdego wykształconego człowieka.
— Tu jest sypialnia, tu pokój mieszkalny z balkonem, a tu biblioteka, w której może pan pracować. Nikomu chętniej nie powierzę tych książek, jak panu!
— Dobrze. Zamieszkam tu. A cena?
— Nie teraz, o tym później. Niech pan najpierw obejrzy, czy się panu u mnie naprawdę spodoba! Nie puszczę pana, a wszystko czego panu potrzeba, natychmiast załatwię.
— Co się tyczy bielizny i podobnych rzeczy, tak: będę musiał prosić o pani pomoc, moja dobra matko Smolly. Pozostałe sprawy sam będę musiał wziąć na siebie. Również koniem, który stoi w oberży, będę się musiał zająć.
— Każemy go przyprowadzić. Na tyłach domu mam okazałe stajnie, które z pewnością pana zadowolą.
Zanim zapadł wieczór, Klausen przeobraził się w zupełnie innego człowieka, a to dzięki handlarzowi konfekcją i fryzjerowi. Zaskoczona gospodyni aż złożyła ręce, gdy wrócił, aby jej się przedstawić w nowym wcieleniu.
Potem udał się do księgarza i właściciela drukarni, będącego zarazem wydawcą gazety porannej i popołudniówki w Stenton. Ten przyjął go niezwykle uprzejmie. W drukarni dowiedział się również o adres adwokata Summerlanda.
Rozstał się z dzielnym Tomem w Preston nad Red River, bo chciał się jeszcze przedostać na terytorium Indian, a teraz nie mógł dopuścić do tego, aby minął dzień bez nawiązania z nim kontaktu. Niestety, nie zastał go w domu. Był zaproszony wraz z rodziną, jak powiedziała służąca, na wieczór do bankiera Olbersa.
Wróciwszy do domu, Klausen zajął się biblioteką zmarłego kupca znad Mississippi. Zauważył przy tym, że drugie piętro, leżącego po przeciwnej stronie, domu, było jasno oświetlone. Stamtąd nieźle można było obserwować jego pokoje, dlatego zasłonił firanki.
Po drugiej stronie zgromadziło się liczne towarzystwo, któremu przewodziła Marga. Wśród zgromadzonych przy stole byli, nie licząc Wilsona, wszyscy uczestnicy dzisiejszej konnej przejażdżki oraz Bili Summerland z żoną i bratem. Ten, ze względu na domowników, zrezygnował ze zwykłego stroju trapera. Dało się jednak wyczuć, że w stroju wizytowym czuł się niezwykle skrępowany.
Był w zasadzie główną postacią wieczoru i niestrudzenie opowiadał o swych przygodach. Właśnie opisywał pustynię i swoje uratowanie, które zawdzięczał Klausenowi.
— Wiecie, komu to zawdzięczam, że mnie nie rozszarpały sępy? — zapytał — Poecie! Tak, widzę, że spoglądacie zaskoczeni, poecie, ale nie takiemu, co to buja między niebem a ziemią bezradnie wierzgając nogami, ale prawdziwemu mężczyźnie, który wszędzie, gdzie by się nie znalazł, wie co robić, aby wszystko poszło jak najlepiej.
— Jak się nazywa? — spytał gruby bankier, wielki sympatyk literatury, niechętnie przepuszczający okazję, by się nie wykazać swym oczytaniem.
— Klausen, Richard Klausen, jeśli wam to coś mówi. Jego rymy są miękkie jak masło, a jego pięść twarda jak stal. Jest olbrzymem o sercu dziecka, co mogę przysiąc, na moją czapkę!
— Klausen? Ten Niemiec? Tu oto siedzi jego największa wielbicielka — stwierdził bankier, pokazując na córkę.
— Poznała jego wiersze u matki Smolly. Rzeczywiście jest świetny w swoim gatunku, ale prawdziwie wielki mógłby się stać dopiero, wtedy, gdyby pisał po angielsku.
— Po angielsku? — spytał Tom Summerland. — Nie wiem, czy bił po angielsku, czy po niemiecku, ale jego ciosy były dobre, możecie mi wierzyć. Widziałem to, jak odbieraliśmy moje nuggety. Musicie posłuchać tej historii!
Opowiedział historię, kończąc uwagą:
— A jeśli go chcecie zobaczyć, to niebawem może do tego dojść, bo gdy rozstawałem się z nim nad Red River, obiecał mi, że przyjedzie do Stenton. Wyruszył na prerię tylko po to, aby o niej napisać książkę pełną rymów. Chce ją tu wydrukować.
Wstano od stołu, a goście rozeszli się po pokojach. Marga uważnie wysłuchała opowieści trapera, zwracając szczególną uwagę na historię o zniknięciu palików i skradzionych nuggetach. Połączyła jedno z drugim i przypomniała sobie odpowiedź trapera, który dał tak ostrą nauczkę zuchwałemu Wilsonowi. Co miały znaczyć te zaskakujące spojrzenia, jakimi zmierzyli się przeciwnicy? Nie mogła zapomnieć wysokiej, dumnej postaci obcego. A jak miękko i ciepło brzmiał jego głos! Poczekała na okazję, aby być sam na sam z Tomem Summerlandem.
— Czy nie powiedział pan, że Klausen chce przybyć do Stenton?
— Yes, tak powiedziałem, miss.
— Czy może mi go pan opisać?
— Bardzo dokładnie. Sylwetka wysoka, dobrze zbudowana i silna włosy jasne, długie; broda także, oczy niebieskie, usta małe, zęby zdrowe. Ubiór to typowa kurtka trapera; wyfrędzlowana i podarta. Legginsy wyfrędzlowane i wystrzępione: mokasyny mocno popękane, a kapelusz to kawałek filcu, bez kształtu i bez koloru. Koń to kasztan z białą gwiazdą; broń: dubeltówka, sztucer, tomahawk i lariat; znaki szczególne: pisze wiersze i zabija palikarzy. Teraz może go pani szukać listem gończym, gdyż podałem bardzo dokładny rysopis.
Dziewczyna wiedziała wystarczająco wiele, charakterystyka pasowała do obcego trapera.
— Przyprowadzi go pan kiedyś do nas, gdy przybędzie, mister Summerlad?
— Skoro sobie pani tego życzy, miss, to jest pewne, jak moja czapka, że go przyprowadzę.
— Trzymam pana za słowo!
Richard Klausen dopiero o bardzo późnej porze pomyślał o tym, aby się udać na spoczynek.
Kiedy wszedł do ciemnego salonu, zauważył, że w domu po przeciwnej stronie na drugim piętrze, zgasły światła. Teraz tylko kilka okien na pierwszym piętrze było oświetlonych. Zasłony były odsunięte, a drzwi na balkon stały otwarte. Za nimi świeciła duża kopuła lampy, stojąca na stoliku obok sofy. Do stołu podeszła kobieta w białej, przewiewnej szacie. Oślepiające, jasne światło padało na jej wysoką, kształtną sylwetkę. Jako, że stała tyłem do Klausena, nie mógł ujrzeć jej twarzy. Nieruchomo utkwił wzrok w kobiecej postaci. Uniosła książkę, otworzyła ją i przytrzymała bliżej światła.
Szybko przyniósł lornetkę, pośpieszył na balkon, gdzie w ciemności nie można go było zauważyć i przytrzymał ją przed oczami.
Nieznajoma stała przed nim bardzo dobrze widoczna, a kiedy odwróciła się profilem w jego stronę, ujrzał ze zdumieniem, tę samą cudownie piękną twarz, która dziś po południu wywarła na nim tak głębokie wrażenie.
— To ona, tak podejrzewałem!
Gorące fale poruszyły jego sercem. Doznał zawrotu głowy. Znał siłę kobiecej urody, ale nie doświadczył jej jeszcze na sobie.
Obserwowana wziąwszy lampę, weszła do sąsiedniego pokoju. Białe firanki, którymi były zasłonięte okna, pozwalały ujrzeć tylko jej cień, który rychło znikł, gdyż zgasiła światło i najprawdopodobniej ułożyła się do snu.
Klausen, z ciężkim sercem wrócił do biblioteki. Coś go pchało w stronę biurka. Ręka sięgnęła za pióro i wnet przelał na papier żarliwe strofy: dźwięczne jak dzwon i pełne kolorów, takie jakie może wywoływać tylko rodząca się dopiero pierwsza miłość. Wziął kartkę i przeczytał.
— To moja najlepsza praca. Co robić? Wypada czy nie, redakcja jest jeszcze zajęta układaniem porannego wydania! Odwagi!
Sięgnąwszy po kapelusz, opuścił, mimo późnej nocnej pory dom, aby się udać do drukarni. Jego praca została przyjęta z wielkim zadowoleniem.
Wróciwszy, zauważył w ciemnej niszy drzwi dwie osoby, z którymi w swym pośpiechu się zderzył: wysoki mężczyzna i delikatna kobieta.
— Kto to?
— To ja, Sara.
— Jaka Sara?
— Służąca matki Smolly.
— Ach tak. Dobranoc!
Ta mała, sympatyczna tercerona miała więc adoratora. Klausenowi, niewyraźne kontury męskiej postaci, wydawały się znajome. Nie chciał się jednak naprzykrzać młodym ludziom, więc wszedł do mieszkania, by po długim czasie tułaczki znów spać w miękkim, wygodnym łóżku.
Klausen zbudził się wczesnym rankiem. Ubrawszy się szybko, podszedł do okna, aby podziwiać piękny widok, jaki roztaczał się po drugiej stronie. Wszystkie okna po przeciwległej stronie były zamknięte, ale tak jak wczoraj, otwarte były drzwi balkonowe. Klausen spuścił zasłony, tak, by dalej móc obserwować, sam nie będąc widzianym.
Nie czekał długo, gdy zauważył, jak po drugiej stronie poruszyły się zasłony i jak otwarto okno. Na balkon wyszła Marga. Spojrzała na ulicę.
Klausen stał jak urzeczony. Była piękniejsza niż wszystko co dotąd widział, milsza od wszystkiego, co dotąd wydumała jego fantazja.
Po śniadaniu znów się zjawiła, siadając naprzeciw ojca w czerwonym aksamitnym fotelu, który jej przysunął mały Murzyn. Potem służący rozłożył gazety, które oboje zaczęli czytać. Klausen stał przy oknie, obserwując ich.
— Ten gruby gentleman wydaje się być jej ojcem — zaskoczony podnosi wzrok. — Wydaje się, jakby coś znalazł w gazecie, co przykuło jego uwagę. Z uśmiechem podaje jej teraz pismo. Czyżby to był mój wiersz? Gdy go przeczyta, musi się zorientować, że jest skierowany do niej!
Wziął lornetkę. Według ułożenia gazety, zorientował się, że jej wzrok utkwił, nie gdzie indziej, jak tylko na jego wierszu. Głęboki rumieniec oblał jej twarz od czoła aż po kark.
— Przeczytała go! — szepnął Klausen. — Znów go czyta. Och, gdyby mogła czuć, jak bije teraz dla niej serce poety!
Wtem ktoś zapukał do drzwi: tercerona, służąca, przyniosła mu spis, według którego miał ustalić menu na bieżący tydzień. Nie był z tego zadowolony, ale nie dał nic po sobie poznać, dziewczyna wyraźnie ociągała się z opuszczeniem pokoju.
— Życzysz sobie czegoś?
— Mam prośbę, mylord — odpowiedziała, rumieniąc się. — Spotkał mnie pan dzisiejszej nocy przy drzwiach z pewnym gentlemanem…
Przypomniał sobie, że mężczyzna wydawał mu się znajomy, więc postanowił to sprawdzić.
— Gentleman? Jaki gentleman nocą wystaje ze służbą pod bramą?
— To jest tak, mylord, on jest gentlemanem, znam go dobrze, bo jest moim… moim…
— Twoim narzeczonym?
— Tak — odpowiedziała cicho. — Pani jednak nie może o tym wiedzieć, i… i dlatego chciałam pana prosić, aby pan jej nie mówił, że mnie pan z nim widział!
— Well! Ale, kim jest ów gentleman, który zamącił w twym serduszku?
— Nazywam go Fred, mylord.
— A jak się dalej nazywa?
— Powinnam to przemilczeć, panu jednak powiem. Nazywa się Fred Wilson i jest bogatym właścicielem plantacji w Teksasie. Często bywa u bankiera Olbersa. Pewnego razu zobaczył mnie przez okno i pokochał.
— Olbers? Czy to ten grubas, który teraz siedzi tam na balkonie.
— Tak, a ta lady, to miss Margareth, jego córka, która często przychodzi do mojej pani. Wszyscy mówią na nią Marga.
Klausen poznał więc nazwisko tej, którą się żywo interesował. Wpadła mu do głowy pewna myśl.
— Czy twój narzeczony ma bliznę na czole?
— Tak! Zna go pan, mylordzie? Indianin go tak urządził.
— Naprawdę, a skąd wiesz, że jest bogaty?
— Zaprowadził mnie kiedyś do swego mieszkania i pokazał mi mnóstwo proszków złota i nuggetów, które przywiózł ze swych podróży, a niedługo znów wyjedzie.
Dziewczyna stała się rozmowna. Klausen postanowił to wykorzystać, gdyż informacje te mogły być dla niego ważne.
— Dokąd?
— Do Meksyku, do swego brata.
— Ach, dlaczego tak daleko?
— Jego brat, który jest alkadem w Morelii, napisał mu, że chce z nim zrobić dobry interes. Czytałam ten list.
— Jak się nazywa ten alkad? Naturalnie też Wilson!
— Nie, bo jest jego przyrodnim bratem i nazywa się Antonio Molez.
— Jaki to interes?
— To nie było napisane. Spełni pan moją prośbę, mylordzie?
— Tak, ale tylko pod jednym warunkiem, że nic nie powiesz twemu ukochanemu o naszej rozmowie!
Wyszła, a Klausen znów podszedł do okna. Marga i jej ojciec opuścili balkon. Usiadłszy przy biurku, sporządził menu. Potem przygotował się do wyjścia, chciał odwiedzić Summerlanda. Podczas tego zajęcia nie zauważył, że ta, którą skrycie kochał, ubrana teraz w czarny, szeleszczący jedwab, opuściła mieszkanie i przeszedłszy ulicę, weszła do domu matki Smolly, która była przyjaciółką jej zmarłej matki. Była bardzo przywiązana do uroczej dziewczyny, toteż przyjęła ją z uprzejmym wyrzutem.
— Wczoraj przez cały dzień nawet na chwilkę do mnie nie przyszłaś!
— Ach, cioteczko, było tyle roboty. Już przed południem musiałam czynić przygotowania do wieczornego przyjęcia, a po obiedzie musiałam na życzenie tego obrzydliwego Wilsona, którego papa tak niesamowicie faworyzuje, uczestniczyć w konnej przejażdżce. Kiedy zatem mogłam przyjść?
— Wydaje mi się, że nie lubisz Wilsona?
— Nie, ciociu, więcej niż nie lubię. Czy możesz sobie wyobrazić, dlaczego? Napomknął papie, że przebywa w Stenton tylko z mojego powodu i papa domaga się bym była w stosunku do niego, tak uprzejma jak tylko potrafię. Zamierza z nim zrobić jakiś ważny interes i chce go pozyskać dla siebie jakimś ściślejszym związkiem. Czy to nie irytujące?
— Z pewnością, jeżeli osobnik nie przypada nam do gustu. Ale, poczekaj Marga, nadejdzie czas, że…
— Że wynajmiesz pokój, nieprawda, ciociu Smolly, to chciałaś powiedzieć?
— Właściwie nie, szelmo, ale jako że poruszasz ten temat, to wiedz, że właśnie wczoraj go wynajęłam.
— Prawdziwemu gentlemanowi?
— Tak. Popatrz!
Mulatka, otworzywszy tomik wierszy, przytrzymała triumfująco stronę tytułową przed oczami Margi.
— Tu jest napisane jego nazwisko. Przeczytaj, ale głośno!
— Richard Klausen! Cioteczko, czy to możliwe? Czy mieszka on u ciebie?
— U mnie! — skinęła głową, robiąc poważną minę.
— A jak do tego doszło? — spytała uradowana dziewczyna, klaszcząc w ręce.
— Tak nieoczekiwanie, że popełniłam niewybaczalny błąd, moje dziecko. Pomyśl tylko, ciotka Smolly była nieuprzejma i bezwzględna, po raz pierwszy w życiu i to w dodatku w stosunku do najprawdziwszego gentlemana, jaki w ogóle może istnieć i to w dodatku do twojego ulubionego poety!
Dziewczyna nie zdążyła odpowiedzieć, bo rozległ się dzwonek i weszła służąca.
— Mister Klausen przynosi menu, proszę pani. Czy może wejść?
— Naturalnie! Zawsze, kiedy przyjdzie! Zapamiętaj to na przyszłość, Saro!
Marga odwróciła się, jakby szukała kryjówki, w której by się mogła schować. Było jednak za późno, bo anonsowany stanął już w drzwiach. Gdy zobaczył Margę, jego twarz rozjaśnił radosny uśmiech.
— Good morning, myladies — powiedział — Proszę wybaczyć, że ośmielam się przeszkadzać.
— Powinnyśmy panu dziękować, a nie wybaczać, sir. Zastaje mnie pan w miłym towarzystwie — odrzekła matka Smolly, przedstawiając swą młodą przyjaciółkę. — Oto miss Margareth Olbers, wielka wielbicielka poezji niemieckiej.
— Jestem szczęśliwy, że spotykam panią w tak znakomitym domu, miss, — odparł.
— Spotkanie, które będzie zapewne bardziej pokojowe niż to wczorajsze — powiedziała cicho.
— Zawrzemy pokój? — zapytał, podając jej rękę.
— Chętnie!
Podniósł jej rękę do swoich warg.
— Kocha pani niemiecką poezję. Więc mówi pani po niemiecku? — zapytał Klausen.
— Jeszcze chętniej niż po angielsku. Z mamą prawie zawsze mówiłam po niemiecku. Teraz rzadziej mam tę przyjemność. Ojciec w domu nie zwykł spotykać się z Niemcami, a sam mówi tylko po angielsku.
— W takim razie będę musiał zaniechać pomysłu, aby prosić, żeby mu mnie przedstawiono. Posiadam trochę papierów wartościowych, które chciałem u pani ojca zrealizować, gdyż polecono mi go, jako najlepszego buisnesmana w Stenton.
— Podkreślam, że mówiłam tylko o jego domowych kontaktach. A wyłączanie Niemców nie jest zasadą, lecz zwykłym przypadkiem.
— Więc mogę się odważyć na ten krok?
Poczuła się zakłopotana, gdyż w tym pytaniu kryło się coś, czego nie mogła ani potwierdzić i ani zaprzeczyć. Było zrozumiałe, że zaproszenie to rzecz konieczna do takiej prezentacji.
— Nie będzie to ryzyko — odpowiedziała, próbując spuścić wzrok.
Ta zgoda ucieszyła go. Chętnie byłby kontynuował rozmowę, ale nie chciał być natarczywym, podał więc menu i pożegnał się.
W domu Summerlanda powiedziano mu, że bracia udali się do klubu czytelniczego. Była to pora, kiedy jego członkowie zagłębiali się w prasie porannej, a Tom z przywiązania do brata adwokata też poszedł, chociaż łatwiej by mu przyszło powalić niedźwiedzia niż przeliterować linijkę. Klausen poszedł za nimi. Wszedł do małych pomieszczeń klubu.
W jednym z pokoi wisiał regulamin stowarzyszenia. Podszedłszy do tablicy, sprawdził, czy wstęp dla obcych jest dozwolony. Grube dywany, pokrywające podłogę, wyciszały jego kroki, toteż jego obecność pozostała niezauważona w sąsiednim pokoju, z którego zza cienkiej zasłony dochodziły ściszone głosy dwóch mężczyzn. Mimowolnie słyszał każde słowo prowadzonej rozmowy.
— Well, sir, całkowicie mnie pan przekonał, że ten interes przyniesie niezwykle duży i pewny zysk. Teksas nieraz czynił usilne próby, aby się odciąć od Meksyku, ale dotąd było to tłumione przez wojsko. Teraz Waszyngton jest zdecydowany wesprzeć go pomocą, a następstwem będzie to, że ten cudowny, bogaty i urodzajny kraj, będzie musiał stanąć po stronie Unii. Przeleje się fala imigrantów, a ceny gruntów w krótkim czasie podskoczą dwudziestokrotnie i więcej. Kto ma środki, aby nabyć parę grantów sporej wielkości, zarobi miliony. Pańska suma jest, co prawda, znaczna, ale jeśli pan pozwoli, mister Wilson, dorzucić do tego to, czym właśnie dysponuję, wtedy pana szansę tylko się zwiększą.
— Jaka to suma?
— Czterdzieści, może nawet pięćdziesiąt lub sześćdziesiąt tysięcy dolarów, które dam panu w dobrych wekslach na Galveston. Co prawda, pańskie stosunki były mi dotąd nieznane, ale referencje Harrisa Thomsona z Jafferson City, które mi pan przedłożył, całkowicie wystarczają, aby panu w pełni zaufać. Kiedy pan pojedzie?
— Jak tylko będzie to możliwe. Nie ma czasu do stracenia. Sytuacja, na jaką liczymy, jest ogólnie znana i dziwiłbym się, gdyby inni nie spekulowali w podobny sposób.
— Tak, to bliskie prawdy. Niech się pan pofatyguje do mojego mieszkania, gdzie będziemy mogli całą sprawę doprowadzić do porządku.
— A pańska córka, mister Olbers?
— Zbyt ją kocham, aby czynić więcej niż propozycję. Jest całkowicie wolna, a pan jest gentlemanem, któremu nie przyjdzie z trudem, zdobycie przychylności dziewczyny. Ma pan moją zgodę. Cała reszta, to pańska sprawa.
Wstali i opuścili miejsce, nie zauważywszy Klausena, stojącego przy samej ściance. Był to gruby bankier i mężczyzna, który wczoraj dostał ów skuteczny cios. Nazywał się więc Wilson. Klausen przypomniał sobie również postać w niszy bramy.
— Fred Wilson, ukochany Sary. To on, nie ma wątpliwości! Czyżbym się mylił, uważając go za tego łajdaka, który przewodził palikarzom? Nosi się inaczej, ale tej twarzy nie można pomylić, a blizna jeszcze to potwierdza. Ale skąd ma rekomendację Harrisa Thomsona? Niemożliwe, aby w tym czasie był w Jefferson. Nawet gdybym się we wszystkim mylił jest on łajdakiem. Świadczy o tym jego wczorajsze zachowanie i związek jaki utrzymuje z terceroną, starając się jednocześnie o rękę Margi. Zdemaskuję go!
Przeszedł przez szereg pokoi i znalazł wreszcie tych, których szukał. Tom Summerland siedział przy stole, odwrócony do niego tyłem, wertując ilustracje jakiegoś czasopisma. Miał na sobie nowy strój traperski, ale na głowie, naprawdę… miał starą czapkę. Nie mógł się z nią rozstać.
Klausen, podszedłszy do niego, klepnął go w ramię, ten zaś, niczym strzała, skoczył gotowy do walki, przyjmując postawę boksera.
— Czemu pan mnie klepie, mister? Chce pan zobaczyć kilka dobrych ciosów?
Zmiana w wyglądzie zewnętrznym jego towarzysza nie pozwoliła mu od razu poznać Klausena.
— Znam te ciosy. Tomie Summerland. Niech je pan zachowa dla siebie, stary druhu!
Traper wybałuszył oczy, podskoczył do niego, zarzucając mu ręce na szyję, jakby go chciał zdusić na miazgę.
— Poeta, by god, poeta! To on, to tak pewne, jak moja czapka. Ale się wypucował, że naprawdę, aż oczy wyłażą. Tu, Bili, masz go! Złap go i zmiażdż swymi łapskami, bo gdyby nie on, już byś mnie nie widział!
Popchnął go w stronę brata, który go powitał równie serdecznie. O czytaniu gazet nie było już mowy.
Adwokat okazał Klausenowi bezgraniczną gościnność, ten jednak prosił jedynie o pozwolenie odwiedzania swego kompana, kiedy tylko zechce. Nie odrzucił natomiast zaproszenia na obiad.
Potem opuszczono klub i pożegnano się. Klausen ruszył w kierunku domu bankiera. Tam zaanonsował go pomocnik bankowy. Zaprowadzono go do pokoju, gdzie Olbers i Wilson jeszcze pertraktowali o swych spekulacjach. Obaj nie mogli ukryć zaskoczenia, widząc młodego mężczyznę. Zaskoczenie wyrażało się jednak w odmienny sposób. Oczy Wilsona zabłysły, szybko jednak odwrócił wzrok w stronę okna, by gość nie zobaczył jego twarzy. Olbers natomiast ponownie spojrzał na anonsującą go wizytówkę, którą trzymał w ręce.
— Nazywa się pan Richard Klausen, sir!
— Tak. Przychodzę z prośbą. Czy byłby pan tak uprzejmy sprawdzić te papiery?
Bankier wziął je i rzucił na nie wzrokiem.
— Są dobre.
— Życzyłbym sobie część należności zamienić na brzęczącą monetę, pozostałe natomiast chciałbym tu zdeponować, aby je później, gdy będę wyjeżdżał, odebrać w wekslach.
— Chętnie panu służę, sir! Czy zna pan pana Summerlanda?
— Toma Summerlanda? Spotkałem się z nim w Llano Estacado, a tu go znowu odszukałem.
— W takim razie moje przypuszczenia, że jest pan autorem dzieł poetyckich, podpisanych tym samym nazwiskiem, jakie figuruje tu na tej wizytówce, są słuszne?
Klausen skłonił głowę.
— Będzie dla mnie przyjemnością spotkać pana nie tylko w sprawach służbowych. Proszę mój dom traktować, jak swój własny! Moja córka ucieszy się, gdy będzie mogła pana poznać.
— Miałem już zaszczyt być jej przedstawiony, u matki Smolly, mojej gospodyni.
— Ach! Mieszka pan u matki Smolly? Bardzo mi miło. Wobec tego jesteśmy sąsiadami i bez większych trudności będziemy mogli się odwiedzać. Czy ma pan już jakieś zobowiązania na dzisiejszy wieczór?
— Nie.
— Wobec tego miłe mi będzie pańskie towarzystwo. Będziemy sami: Marga, ja i ten pan. Pan pozwoli, że przedstawię: mister Fred Wilson, właściciel plantacji w Teksasie.
Uniknął jakiejkolwiek wzmianki o wczorajszym wydarzeniu. Wilson, uczyniwszy półobrót, wykonał stosowny ukłon. Klausen odwzajemnił się chłodno.
— Przyjdę, sir, jeśli mi się uda rozstać z poczciwym Tomem, który będzie mnie w poważnym stopniu absorbował.
— To niech go pan przyprowadzi. Wprowadzono go wczoraj do mnie i będzie mile widziany.
Było to właśnie to, czego Klausen sobie życzył. Olbers towarzyszył mu do kasjera, gdzie otrzymał gotówkę wraz z blankietem depozytowym, po czym opuścił bank.
— Cholerny błąd pan wczoraj popełnił, mister Wilson — powiedział bankier, wróciwszy do pokoju. — Ten mężczyzna, to nie kto inny, jak traper, którego pan zaatakował. Wyrobi sobie o nas zapewne okropną opinię!
— Jest mi to obojętne! Nigdy się nie ubiegałem o przyjaźń wierszoklety i teraz też tego nie zrobię. To, że go pan zaprosił na dzisiejszy wieczór jest dla mnie niezbyt miłe. Myślałem, że będę z Marga sam na sam, aby się z nią rozmówić, a tak, obaj mężczyźni zepsują mi tę okazję.
— Zbytnio się pan przejmuje. Zajmę ich tak, że będzie pan miał całkowitą swobodę, aby uporządkować swoje sprawy. A teraz, wracając do naszych spekulacji…
Postanowiono, że Wilson wyjedzie już jutro. Po sporządzeniu i podpisaniu umowy, dostał papiery i opuścił dom. Przeszedł kilka ulic, aby się dostać do swego mieszkania, kiedy ujrzał, wychodzącą ze sklepu, Sarę. Zrobiwszy kilka kroków, stanął obok niej.
— Muszę pilnie z tobą porozmawiać. Czy zostawisz mi dziś znowu otwarte drzwi do twojego pokoju?
— Kiedy?
— Jak tylko się ściemni. Przyjdę tylko na chwilę, ale później wrócę.
— Zostawię klucz w drzwiach.
Skinąwszy, pożegnał się z nią. W domu wyciągnął z kieszeni papiery i z triumfującą miną rzucił je na stół, po czym energicznym krokiem zaczął przemierzać pokój.
— Ten Klausen, to niewątpliwie facet, któremu zawdzięczam bliznę. Poznał mnie, tak jak ja jego, co widać po wczorajszej aluzji do Llano Estacado i nuggetów. Zrobi wszystko, aby mi zaszkodzić. Ale nie uda mu się! Zanim odjadę, porachuję się z nim i odpłacę mu się za oba ciosy, które mi wymierzył. A ten Tom Summerland, który się dziś z nim zjawi, jest niewątpliwie tym drugim, który nam wtedy zrabował konie i część złota. Ciekaw jestem, czy też mnie poznał, ale jestem przygotowany na wszystko. Jeszcze nie wniesiono przeciwko mnie żadnej skargi, a kiedy będę zmuszony zniknąć, to będą mnie szukać w Teksasie, gdzie mnie nie będzie. Kiedy potem przy pomocy brata uda mi się dostać granty, wtedy je sprzedam na miejscu i ruszę z Sarą do Brazylii. Tam będzie mogła być u mnie, tak długo dokąd jakaś inna, bardziej mi się nie spodoba!
Spakował różne rzeczy, po czym wyruszył do miasta, aby poczynić zakupy, niezbędne do swojego przedsięwzięcia. O zmierzchu, odziany w obszerny, podróżny płaszcz, pod którym miał paczkę udał się do domu matki Smolly. Bez problemu wszedł na drugie piętro. Tam otworzył drzwi, prowadzące do małego pokoiku Sary, gromadzącego cały jej dobytek. W środku było ciemno, ale Wilson bardzo dobrze się w nim orientował. Po chwili weszła dziewczyna.
— Jesteś? — szepnęła.
— Tak, moje serduszko — odpowiedział, obejmując ją i przyciskając do siebie. — Przychodzę z dobrą wiadomością.
— Z jaką? — zapytała, odwzajemniając pieszczoty.
— Odchodzę. Chcesz iść ze mną?
— Och, chętnie! Z tobą pójdę, dokąd mnie tylko zaprowadzisz. Kiedy wyjeżdżasz?
— Dzisiaj.
— To za szybko. Muszę mieć czas, aby się przygotować i porozumieć z panią.
— Nie musisz się przygotowywać, bo już o wszystko zadbałem. A pani nie wolno ci nic mówić, bo cię nie puści.
— Ale ona jest taka dobra. Nie mogę być tak niewdzięczna i odejść potajemnie!
— Wobec tego, ją chyba bardziej lubisz niż mnie? — spytał.
— Jak możesz tak myśleć! Jesteś mi milszy niż wszystko i zrobię, co tylko zechcesz. Pójdę z tobą, choćby dziś!
— Nie oczekiwałem niczego innego, Saro, i nie pożałujesz tego. Dopiero teraz zaczniesz żyć, poznając radość istnienia, której tutaj byś nie zaznała. Ale nie możesz mi towarzyszyć jako dziewczyna. To by nam przeszkodziło być stale blisko siebie i nie pozwoliło korzystać w pełni ze szczęścia.
— Nie jako dziewczyna? To jak?
— Jako chłopiec. Tu w tej paczce jest wszystko, co niezbędne. W tym ubraniu będzie ci do twarzy.
— Jako chłopiec? — spytała uradowana. — Och, to będzie znakomite! Będę twoim sługą i nie zostawię cię ani chwili samego.
— Ale będziesz musiała ponieść wielką ofiarę, moje kochane dziecko!
— Rozkazuj! Żadna nie jest dla mnie za wielka!
— Twoje włosy, twoje wspaniałe włosy będę ci musiał obciąć. Zdradziłyby, że nie jesteś chłopcem, lecz najpiękniejszą dziewczyną Stanów Zjednoczonych.
— Obetnij je. Chętnie je oddam, w zamian za szczęście, jakie daje mi świadomość, że jestem przez ciebie kochana.
— Jak długo musisz być dziś u matki Smolly?
— Do dziesiątej. Potem jestem wolna.
— To postaraj się o to, żebym o tej godzinie zastał dom otwarty i przebierz się starannie, abym nie musiał czekać. Od wczoraj mieszka u was niejaki Klausen?
— Tak, bardzo przystojny i miły gentleman.
— Ach, czuję, że najwyższy czas, aby cię stąd zabrać. Jego też musisz obsługiwać?
— Tak. Pani przekazała mi jego pokoje, do których mam specjalny klucz, abym podczas jego nieobecności mogła tam wykonywać swoją robotę.
— Postaraj się, aby ten klucz tu był, kiedy przyjdę.
— Dlaczego? Czy musisz wejść do tych pokoi? — spytała prostodusznie.
— Tak. Można z nich widzieć Olbersów, a muszę tam coś zobaczyć, zanim opuszczę dom. Teraz jednak, bądź zdrowa, Saro i zrób wszystko, co ci powiedziałem!
Długo się obejmowali, potem szybko zszedł schodami i już po chwili był w salonie bankiera. Przyszedł jako pierwszy z zaproszonych gości i zastał Margę samą.
— Good evening, miss. Master Olbers pozwolił mi ostatni wieczór, jaki spędzam w Stenton, być blisko pani. Czy mogę mieć nadzieję, że moja obecność nie jest pani niemiła?
— Moje sumienie nigdy na to nie pozwoli, aby pana w tym utwierdzać.
Przygryzając wąsa, odparł:
— Żaden człowiek nie żyje niczym innym, jak tylko tym, co sobie wyobrazi. Tylko ten jest szczęśliwy, kto korzysta z chwili. Ta chwila jest jedną z najpiękniejszych w moim życiu i nie mogę pozwolić na to, aby pani tego nie oznajmić, zanim minie.
Wszedł ojciec, co wybawiło Margę od odpowiedzi. Razem z nim zjawili się Klausen i Summerland. Poeta nie pisnął słówka na temat Wilsona. Chciał wybadać zachowanie swego kompana i sprawdzić, czy jego podejrzenie jest słuszne.
Traper podszedł do dziewczyny, ujmując ją z prostolinijną serdecznością za rękę.
— Znów mnie pani spotyka, miss, a jeśli widzi mnie pani niechętnie, to może mnie pani przegonić. Nie będę się z tego powodu gniewał!
Marga również podała Klausenowi rękę.
— Ależ witam, sir, bez zbędnych pochlebstw i frazesów! Chciał się pochylić nad delikatnymi palcami, ale tuż obok niego zabrzmiało słowo, które w tym środowisku było niestosowne.
— Do diabła! Kto to jest? — Tom Summerland odwrócił się od Margi w stronę Wilsona i widząc go rzekł: — Mister Klausen, niech pan będzie tak dobry i spojrzy temu panu w oczy. Zna go pan?
— Kto to taki, Tom?
— Dam się na miejscu poćwiartować i zapeklować, jeśli to nie palikarz, który na nas napadł i któremu przejechał pan tomahawkiem po czaszce! Czego ten człowiek u pana szuka, mister Olbers?
— Czy ten człowiek oszalał? — zagrzmiał Wilson. — Jeszcze jedno takie słowo, a zatroszczę się o to, aby się dostał w kaftan bezpieczeństwa!
— Albo pan w kajdanki! — odparł traper tym samym tonem. — Gdybym pana spotkał w innym miejscu, to w ciągu pięciu minut byłby pan w rękach szeryfa.
— Niech pan sobie nie przeszkadza! Choć zaprosił mnie mister Olbers, wytłumaczę panu tego szeryfa na swój sposób. Masz pan!
Marga wydała z siebie okrzyk, zaś bankier usunął się w kąt pokoju. Wilson podniósł pięść. Miał już przy sobie podróżną broń. W jego prawej ręce błysnął bowie, zaś lewą sięgnął do bocznej kieszeni, aby wyciągnąć rewolwer. Klausen natychmiast pojawił się za jego plecami, złapał go za biodra i rzucił z taką siłą o podwoje, że te wyskoczyły, a on upadł w korytarzu. Nikt nie zdążył do niego doskoczyć, bo w okamgnieniu wstał i rzucił się schodami w dół.
Nikt się nie kwapił, aby go gonić. Marga leżała na sofie, Klausen zaś klęczał przy niej. Bankier trząsł się na całym ciele, przytrzymując się o oparcie krzesła, a Tom Summerland podbiegł do stołu, na którym stała karafka z wodą. Troska o uroczą miss była większa niż chęć pogoni za wrogiem.
— Mister Summerland, co pan uczynił! — narzekał Olbers. — Takie podejrzenie to rzeczywiście nic innego, jak tylko szaleństwo!
Nikt mu nie odpowiedział, bo obaj mężczyźni byli zbyt zajęci Margą, by zważać na jego słowa. Ta zaś otworzyła oczy. Słabość tego typu zwykle jej się nie przytrafiała. Co sprawiło, że zemdlała? Odpowiedzią mogło być spojrzenie, jakie skierowała na Klausena.
— Pan żyje? Nie zranił pana?
Te słowa bardzo mu pochlebiły. Czyżby zasłabła z troski o niego? Nie mógł postąpić inaczej, jak tylko ująć obie dłonie i ułożyć na nich swoją skroń.
— Nikt z nas nie jest ranny, tylko martwimy się o panią
— Och, no to wszystko w porządku! Widziałam błysk noża i okropnie się przestraszyłam.
— Przestraszono cię bez powodu — przerwał jej ojciec.
— Bez powodu, sir? — spytał Summerland, urażony. — Czy uwierzy pan, że nie wiem, jak odróżnić fatamorganę prerii od rzeczywistości? Nie wiem, jak on się u was nazywa i jak się do was wkręcił, ale to, że jest palikarzem, a nawet ich wodzem, o którym wam wczoraj opowiadałem, to tak pewne, jak moja czapka. Niech pan zapyta poetę; musiał go przecież rozpoznać, tak jak i ja.
Olbers spojrzał na poetę błagalnym wzrokiem.
— Tom powiedział prawdę, sir — potwierdził — Już wczoraj go rozpoznałem, gdy was spotkałem. Przypomina pan sobie, jak mówiłem o nuggetach i stepie śmierci, a miss Marga może poświadczyć, że uważałem ją godną lepszego towarzystwa.
— Dowody, dajcie mi dowody, panowie! Mam powody, aby darzyć Wilsona pełnym zaufaniem. A wasze oskarżenie jest tak straszne, że nie mogę tego pojąć.
— Zawarł pan z nim umowę, która dotyczy pozyskania teksańskich empressarios?
— Skąd pan to wie?
— I wyraził pan zgodę na to, aby się zbliżył do Margi?
— Jest pan jasnowidzem?
— Przynajmniej w tym stopniu, że jestem absolutnie pewny, co do tego mężczyzny. Stara się o pańską córkę, utrzymując jednocześnie intymny związek z Sarą, służącą mej gospodyni. Niech pan teraz powie, czy jest godzien pańskiego zaufania?
— Czy to możliwe?
— Sam ich widziałem wczoraj wieczorem, a dziś rano ona prosiła mnie o dyskrecję. Czy to panu wystarczy?
— Zapewne! Mój boże, jeżeli pan się nie myli, to grozi mi duża strata! Zawarłem z nim umowę i przekazałem mu pięćdziesiąt tysięcy dolarów.
— Może nasze ostrzeżenie nie jest spóźnione. Czy wie pan na pewno, że rekomendacja Harrisa Thomsona z Jefferson City była prawdziwa?
— Również o tym pan wie? Jest prawdziwa. Dokładnie ją sprawdziłem.
— Ale nie informował się pan? Taki człowiek jak on, nie boi się żadnego fałszerstwa. Musimy go ująć!
— Jest pan rzeczywiście tego pewny?
— Tak. Aby panu dać okazję do sprawdzenia moich słów, jestem skłonny poczekać kilka godzin. Niech pan wyśle telegramy. Odpowiedź nadejdzie szybko i wtedy się pan upewni.
— Ma pan rację, sir! Nie wyślę jednak, sam pójdę i będę czekał na odpowiedź. Przy takiej znaczącej sumie muszę być ostrożny.
— To ja pójdę śledzić jego mieszkanie. Będzie zdecydowany na ucieczkę, a do tego nie możemy dopuścić.
— Stop, mister Klausen — wtrącił Summerland. — Tak się do tego nadaję, jak i pan. Niech pan tu zostanie. A może chce pan opuścić drogą miss, skoro ojciec też wychodzi?
— Tak, niech pan zostanie — poprosił Olbers. — Marga w takich okolicznościach nie może zostać bez opieki!
Poszli, bankier do urzędu telegraficznego, a Summerland do mieszkania Wilsona, które Olbers mu opisał.
Poszukiwany, po opuszczeniu domu, pośpieszył kawałek ulicą, po czym przemknął na drugą stronę, by zawrócić. Było jeszcze za wcześnie na spotkanie z Sarą w jej pokoju. Wszedł jednak na górę, czekając aż przyjdzie. Pomógł jej się przebrać za chłopca i spakować rzeczy, które chciała zabrać. Kiedy wszystko było gotowe, zapytał:
— Czy matka Smolly jeszcze nie śpi?
— Nie.
— A drzwi wejściowe?
— Są otwarte. Zresztą mam tu klucz.
— Również do pokoju Klausena?
— Tak.
Wziął oba i rozkazał jej:
— Idź teraz, Saro. Nie mogą nas razem zobaczyć. Na łąkach, na wysokości budynku przewoźnika, poczekasz na mnie!
— Zrobię, co każesz, ale proszę, przyjdź zaraz!
Sara w swym ubraniu wyglądała naprawdę sympatycznie. Wziął ją w ramiona i ponownie pocałował.
— Zaraz przyjdę, a teraz idź!
Kiedy odeszła, zgasił światło, zamknął pomieszczenie i przemknął na pierwsze piętro. Tam otworzył drzwi do mieszkania Klausena, zamknął je od wewnątrz i począł sprawdzać pokoje. Nawet bez lampy było to możliwe, bo światło gazowych latarń padało przez okna, a żyrandole z pokoju gościnnego Olbersów rzucały blask.
Poszukiwania już na wstępie okazały się szczęśliwe. Zaczął od biblioteki, obejrzał biurko, w którego szufladach tkwiły kluczyki, więc otworzył je. W jednej z przegródek na zwitkach banknotów leżał zamknięty portfel. Wziąwszy go, podszedł do okna.
— Znalazłem! Tu karta depozytowa z kilkoma niespodziewanymi czekami, a tam gotówka, którą dostał od Olbersa. Wystarczy. Jeszcze tylko z nim się muszę porachować!
Znów wszystko pozamykał i stanął za firanką, aby obserwować leżący po drugiej stronie dom. W pokoju gościnnym były zgaszone światła, natomiast w pokoju z balkonem piętro niżej, paliła się lampa. Obecne tam osoby siedziały tak, że było widać tylko ich cienie. Czy ten przeklęty wierszokleta jest jeszcze po drugiej stronie?
Na to pytanie zaraz mógł sobie odpowiedzieć, gdyż w blasku światła pojawiła się Marga, a tuż za nią Klausen. Wyszli na balkon i stojąc bardzo blisko siebie, oparli się o balustradę. Wyglądało na to, że kogoś wypatrują.
— Do diabła, jacy spoufaleni, tak sam na sam, tak blisko! Na boga, obejmuje ją ramieniem, spokojnie i nieśmiało wprawdzie, ale jednak! A ona to toleruje! Czyżby… ? Poczekaj, łajdaku! Jeżeli masz za dużo ognia w żyłach, to ci ulżę. Upuszczę ci trochę krwi! A kim jest ten grubas, który tam pędzi? To przecież Olbers! Gdzie był? Na policji? A gdzie się podziewa ten żałosny Tom Summerland, którego nie widać? Muszę się oddalić?
W pokoju z balkonem toczyła się ożywiona rozmowa, bo cienie pokazywały jakieś gwałtowne ruchy, a zaraz potem Olbers i Klausen opuścili dom. Jeden poszedł w stronę miasta, a drugi w kierunku mieszkania Wilsona.
— Jakie mają zamiary? Na pewno będą mnie ścigać. Przeliczą się jednak!
Minęło sporo czasu, nim jeden z nich się pojawił. Nadjechała dorożka, zatrzymała się przed domem po drugiej stronie i skręciła. Wysiadł Klausen. Znikł w domu bankiera, rychło jednak go opuścił i przeszedł ulicę.
— Nadchodzi! Nadszedł czas!
Schyliwszy się, wpełznął pod biurko. Otworzono drzwi wejściowe, po czym Klausen wszedł i zapalił lampę. Otworzył szafę, wyciągnął bieliznę i zabrał się do pakowania.
Nieobecność Olbersa i Summerlanda była dla Klausena błogą chwilą.
Marga wstała z sofy, podchodząc do niego.
— Czy rzeczywiście nie zaszła jakaś pomyłka, sir?
— Nie. Sam przecież dał dowody temu, że się nie mylimy, bo uciekł.
— Co to za człowiek! A byliśmy tak niebezpiecznie blisko siebie przez tak długi czas, nie mając pojęcia, co złego nam grozi. Ten nóż, to było straszne!
Wspomnienie o błyszczącej klindze poskutkowało prawie tak, jak sama ta straszna chwila.
Zachwiała się, poszukała ręką jakiegoś oparcia, ale nie znalazła niczego; Klausen przytrzymał ją swym ramieniem. Jej głowa opadła na jego ramię. Przymknęła oczy, a on objął ją mocniej ramieniem, pochylając się nad jej twarzą. Jego puls bił gwałtownie.
— Miss Marga! Chciałbym tak panią trzymać i służyć pani wsparciem teraz i zawsze, tak długo, jak długo będę mógł myśleć i jak długo będzie się we mnie tliło życie!.
Znów przymknęła oczy, a bladość z jej twarzy znikła. Osłabienie minęło, więc nie potrzebowała już oparcia, a jednak trwała w tej pozycji, zaś na jej wargach pojawił się uśmiech.
Klausen, pochyliwszy się ucałował jej usta, ona zaś oddała mu pocałunek. Po chwili wszedł bankier, tak zdenerwowany, że nie zauważył ich zmieszania.
— Miał pan rację, sir! — wysapał zdyszany. — Rekomendacja była sfałszowana. Musimy złapać tego łajdaka!
— Dostaniemy go, nawet gdyby mu się udało teraz zwiać. Jeżeli poszedł do swego mieszkania, co zapewne uczynił, nie będąc przygotowanym, na to, co się stało, to Tom Summerland nie spuści go z oka. Był pan chyba już u prokuratora albo na policji?
— Nie, jeszcze nie. W złości i pośpiechu wcale o tym nie pomyślałem!
— To musi pan to uczynić. Ja tymczasem pójdę do Toma, aby tam na pana poczekać. Nie traćmy czasu!
Poszli, a Marga została sama. Zająwszy miejsce na sofie, otworzyła album, gdzie był ukryty wiersz, wycięty z gazety. Czytała go raz po razie.
Bardzo długo tak leżała, aż na dworze dały się słyszeć kroki. Ktoś zapukał, lecz zanim się podniosła, już stał za nią ukochany. Zobaczywszy w otwartym albumie wycinek prasowy, wiedział, że była zajęta tylko nim.
— Przychodzę z wiadomością. Wilson, od czasu gdy stąd wyszedł, nie był w swoim mieszkaniu. Policjanci szukają go w miejscach, gdzie zwykł przebywać, a jako, że go osobiście nie znają, papa musi uczestniczyć w akcji. Prosi, aby się o niego nie martwić. Ja i Summerland też będziemy go szukać, choć przypuszczam, że już opuścił Stenton. W takim wypadku, wiem dokładnie, gdzie się skieruje i jeszcze tej nocy pojadę za nim. Czy mogę tedy prosić o usprawiedliwienie mnie u matki Smolly, z którą nie będę się mógł pożegnać?
— Chce pan pojechać za nim? Chce się pan wplątać w niebezpieczeństwo, jakie panu grozi z jego strony! Nie, nie, nie mogę się na to zgodzić! Niech pan zostanie, sir. Niech policja ściga tego złoczyńcę!
Uśmiechnął się uszczęśliwiony i jednocześnie opanowany.
— W walce przeciwko zadeklarowanemu wrogowi, jakim dla mnie jest, nie widzę niebezpieczeństwa. Mój wyjazd też jeszcze nie jest pewny, bo możliwe, że nie zdążył opuścić miasta i wtedy zapewne wpadnie w nasze ręce, a ja zostanę tutaj.
— Niech mi pan obieca, że pan tu jeszcze przyjdzie. Nie zasnę do powrotu papy.
— W takim razie wrócę. Do zobaczenia! Dobranoc!
Podał jej rękę. Zauważyła jego proszące i zarazem pytające spojrzenie, oraz poczuła, że próbuje ją przyciągnąć do siebie. Wtedy z własnej woli rzuciła mu się na szyję.
— Richardzie, uważaj na siebie! Bądź ostrożny, gdy go spotkasz! Jej wargi musnęły jego usta, po czym wymknęła się do sąsiedniej komnaty.
Kiedy skończyła się przebierać, zmieniając strój wizytowy na domowy, zauważyła, że okna jego pokoju są oświetlone. Musiał więc tam wstąpić. Chciała go zobaczyć, więc udała się na balkon. Po jakimś czasie po drugiej stronie też otworzyły się drzwi na taras. Wyszedł Klausen, aby się rozejrzeć za Summerlandem, który miał po niego przyjść. Pomachał jej ręką, zaś ona w odpowiedzi uniosła swoją. Znieruchomiała, gdyż jakiś cień przemknął w oknach gabinetu, a zaraz potem w pokoju, gdzie były otwarte drzwi balkonowe, ujrzała twarz Wilsona. Przeszył ją ogromny strach, ale jak tylko przyszła do siebie, uniosła rękę i zawołała:
— Wilson za tobą!
Odwrócił się w samą porę. Tuż za nim stał Wilson z nożem gotowym do pchnięcia.
— Pomocy! Pomocy! — krzyczała Marga, śmiertelnie przerażona.
Widziała jak tych dwóch mocuje się na balkonie. Pomknęła do pokoju, potem schodami w dół i przez ulicę, aby szybko pobiec do jego mieszkania. Weszła akurat w momencie, gdy Klausen opuszczał balkon.
— Richardzie, gdzie on jest?
— Uciekł. Uratował go skok z balkonu, akurat wtedy, gdy go puściłem, aby mu wyrwać nóż.
— Krwawisz! Zranił cię! Na boga, pokaż!
— To nic takiego, tylko dwa małe draśnięcia. Zostaw, muszę biec za nim!
— Za nic w świecie!
Chciał się jej wymknąć, ale zawisła na nim tak mocno, że musiałby użyć przemocy, aby się wyrwać.
— Proszę, Margo! On ucieknie!
— Zostaw go! Umarłabym ze zmartwienia, gdybym cię puściła. Chodź, rozchyl marynarkę; niech zobaczę rany!
Widział, że opór na nic się nie zda, więc uczynił, o co prosiła. Wilson przeciął mu lewą rękę i pchnął go w ramię. Obie rany nie były groźne, wywołały jednak mocne krwawienie. Spojrzał na nią z uśmiechem, gdy próbowała zatamować krew, nakładając prawidłowo opatrunek.
— Tak — stwierdziła po skończeniu, — teraz nie trzeba się już martwić, mój kochany! Ale gdyby nie Marga wyskoczyłbyś za nim i z pewnością byłbyś się wykrwawił.
— Nie, bez Margi już wcześniej byłbym dzieckiem śmierci, bo bez twojego ostrzeżenia jego nóż trafił by mnie od tyłu. Jak ci mam dziękować?
Przyciągnął ją namiętnie do siebie.
— Abyś był dla mnie wciąż tak miły jak teraz! — szepnęła, przytulając się do niego delikatnie.
Wkrótce na dworze dały się słyszeć kroki i wszedł Summerland. Gdy ujrzał dziewczynę, zrobił zdziwioną minę, więc opowiedziano mu wszystko w skrócie.
— Był tu? Czy okradł pana, sir?
— Nie wiem, Tom. Nie miałem czasu, aby to sprawdzić. Jeśli to uczynił, na pewno to zauważę. Teraz jednak musimy biec za nim.
— Pewnie. Ale weź pan rewolwer lub coś w tym rodzaju. Do faceta nie da się podejść w jedwabnych rękawiczkach!
Opuścili mieszkanie. Klausen odprowadził Margę do domu, dołączając potem do czekającego kompana.
— Dokąd teraz? — zapytał.
— Do mojego domu. Zobaczę, czy jest służąca. Coś mi się przypomniało. Bez pomocy Sary nie mógłby wejść do mnie. Winna nam jest wyjaśnienie, bo reszty sami dojdziemy.
— Ali right, sir! Niezły pomysł. Wilson może sobie tymczasem uciekać, jeśli o mnie chodzi, nawet do Babilonu, gdzie siedem tłustych krów króla Faraona pasło się na łąkach. Jeszcze go dogonimy i pomożemy mu się dostać na stryczek. To tak pewne, jak moja czapka.
Wiał silny północno–wschodni wiatr, nadymając żagle dwumasztowca Stanów Zjednoczonych „Unia”, a ten pochylony powabnie, sunął po falach. Duże płaty piany pieniły się o ostry dziób.
Był w drodze do Vera Cruz, aby zawieźć do Galveston drewno barwiące, mając na pokładzie tylko dwóch podróżnych, którzy stali właśnie teraz nad relingiem, przyglądając się rekinowi płynącemu jakiś czas za okrętem.
Jeden z podróżnych ubrany był w wygodną szarość i nosił powszechnie używany na tej szerokości, kapelusz panama. Drugi był wciśnięty w wyfrędzlowaną kapotę z bawolej skóry, a na głowie miał czapkę, którą wzbudzał uwagę marynarzy w czasie całej podróży.
— Będę zadowolony — rzekł ten w bawolej kapocie, — gdy będę miał pewny grunt pod sobą!
— To nastąpi już wieczorem, Tom. Tak przynajmniej powiedział kapitan. A jeśli się uda z połączeniem pocztowym, to już jutro będziemy w Meksyku.
— To mnie cieszy! Ale byłoby cholernie denerwujące, gdybyśmy byli na niewłaściwym promie i na próżno przepływali tę niedobrą kałużę.
— Nie można tej ewentualności nie brać pod uwagę. Ale myślę, że moje przypuszczenia są prawidłowe, tego bogatego właściciela plantacji z Teksasu znajdziemy u jego brata, czcigodnego alkada don Antonio Moleza.
— Jeśli tak będzie, sir, wtedy od razu zanurzę mu nóż w ciało za kradzież jakiej się na panu dopuścił.
— Mam nadzieję, że oboje, Olbers i ja znów dostaniemy co nasze. Sara powiedziała, że widziała u niego mnóstwo złotego proszku i nuggetów, a ich wartość będzie więcej niż dostateczna, aby pokryć koszty podróży. Papiery bankiera zapewne wymienił na inne.
Nadszedł kapitan. Klausen, ku swojej radości, odkrył w nim znajomego i poinformował krótko o celu podróży.
— Jak długo jeszcze popłyniemy, Williams?
— Za dwie godziny będziemy w porcie. Masz tu lornetkę. Wczoraj przecięliśmy zwrotnik i opłynęliśmy wysokość Tampico. Ten pas przed nami to wybrzeże „prawdziwego krzyża”.
Rzeczywiście Klausen rozpoznał ciemny pas, zamykający horyzont.
— Czy znasz rozkład jazdy poczty?
— Nie. Z całą pewnością nie będziesz musiał długo czekać. Więc rzeczywiście myślisz, że znajdziesz tego faceta w Morelii?
— Prawdopodobnie, ale głowy za to nie dam.
— Sądzę, że jest w Teksasie. Musi tam być znany, bo inaczej nie mówiłby tyle o tym kraju. Biorąc to pod uwagę i obawy, że prawdopodobnie jest ścigany, mógł już zacząć swoje spekulacje. Pamiętaj o tym, że nie jest to terytorium Stanów Zjednoczonych, lecz meksykańska prowincja, skąd jego wydalenie wymagałoby żmudnych pertraktacji. W tym czasie uciekłby dziesięć razy.
— Jestem pełen uznania dla twoich poglądów, ale nie mogę ich podzielać. Jego wygląd wskazuje na hiszpańskie pochodzenie, a Meksyk jest mu, w każdym bądź razie, bardziej znany niż Teksas. Tam mieszka jego brat, którego wcale nie uważam za przyrodniego. Mister Wilson był zapewne dawniej senior Molezem. Wprawdzie, tak jak ty myślę, że on nie zrezygnuje ze spekulacji, ale grunty można dostać w Teksasie z trudem i dzięki rozległym pośrednictwom, w Meksyku natomiast z pierwszej ręki i o wiele taniej. Może ma kontakt z jakąś wpływową osobistością z administracji stanowej lub też ma nadzieję nawiązać takowy poprzez alkada. Jeżeli jego plan się powiedzie, to w żadnym wypadku nie pojedzie do Teksasu, lecz będzie próbował zaraz sprzedać grunty z zyskiem, a potem ulotni się na zawsze.
— Well, sir, to prawda — stwierdził Summerland, — ale zatroszczymy się o to, że stanie się trochę bardziej widoczny od uczciwych ludzi, mianowicie na wysokości pięciu łokci — na stryczku, o ile przedtem nie połaskocze go mój nóż.
— Jak długo „Unia” pozostanie w porcie?
— Niewiadomo — odparł kapitan Williams, — to zależy od możliwości skompletowania ładunku. Chcesz znów z nami wracać?
— Z nikim nie wracałbym tak chętnie, jak z tobą.
— Pośpiesz się, złap człowieka i go przyprowadź, abym mógł go poznać!
— Gdybym mógł! Jestem co prawda zaopatrzony w pełnomocnictwo policji, ale pomocne są mi tylko urzędy Stanów Zjednoczonych. W Meksyku to wszystko nie ma żadnego znaczenia.
Przepowiednia kapitana spełniła się. Po upływie dwóch godzin „Unia”‘ zarzuciła kotwicę, między skaliste San–Juan de Ullado, a starym miastem Vera Cruz. Obaj podróżni pożegnali się z kapitanem, kazali się zawieźć do szerokich schodów portowych i naszli przez plac zapełniony ludźmi, do budynku odprawy celnej.
Po załatwieniu formalności, dowiedzieli się, że poczta odchodzi niebawem, toteż wraz z nią opuścili niezdrową, bezdrzewną, piaszczystą równinę wybrzeża, aby się udać do starego cesarskiego miasta Meksyku. Już następnego dnia po południu, rzucili pierwsze spojrzenie z gór, okalających dolinę i okazałe jezioro Tenochtitlanu, na piękne miasto, pojechali w jego kierunku, gdzie woźnica wysadził ich przed jedną z gospod.
Oberżystę dziwiło nakrycie głowy Summerlanda, ale przyjął podróżnych z wielką uprzejmością.
Zamierzali tu zostać, aby wypocząć i poczekać na okazję do Morelli. Zmierzchało. Nadchodził więc czas, w którym ludność stolicy ma zwyczaj przechadzać się po najruchliwszym miejscu rozrywek Meksyku — Alamedzie.
Możliwe, że Wilson jeszcze był w Meksyku. Dzielił ich tylko jeden dzień i należało przypuszczać, że to miejsce też odwiedzał. Postanowili zatem udać się tam osobno, aby go szukać.
Najpierw poszedł Summerland. Klausen, wiedział, że spotka tam wytworne towarzystwo miasta, toteż starannie się przebrał. Z oberży nie było daleko do okratowanej bramy, prowadzącej do promenady bogatej w parki, fontanny i miejsca odpoczynku. Już przy wejściu zaskoczył go znakomity spektakl, jaki się rozgrywał na jego oczach. Osobistości i bogacze Meksyku kroczyli ochoczo po czystych dróżkach Alemady, a połyskliwe stroje dam, świadczyły dobitnie o luksusie do jakiego przyzwyczaili się potomkowie hiszpańskich zdobywców. Kobiety i dziewczyny, szeleszczące jedwabiem, spacerowały otulone przewiewnymi koronkami, odziane w czarujące, malownicze baskijskie płaszcze przyozdobione diamentami i perłami. Niektóre według starej tradycji, miały odsłonięte a niektóre zakryte twarze. Odrzucane mantyle odsłaniały cały czar ich najbogatszych ozdób, iskrzących czarnych oczu. Elastycznie i lekko poruszały się na swych stopach, wiotki był każdy ruch ich pięknych ciał, a gra wachlarzami, którą damy opanowały po mistrzowsku, miała swą zamierzoną wymowę.
Strumień tych czarujących Nowohiszpanek przesuwał się przez park niczym girlandy kwiatów słonecznego, tropikalnego kraju. Wśród nich wyróżniały się przepychem uniformy wojska i kolorowe stroje pozostałych stanów. Im słońce bardziej chyliło się ku zachodnim górom i im ogniściej rozżarzały na południu lodowate wierzchołki obydwu wulkanów, tym tłum stawał się większy i liczniejszy. Przewalał się tam i z powrotem lub też siadał w miejscach, służących do odpoczynku.
Klausen spacerował wolno wśród nich, lustrując każdego napotkanego przechodnia. Miał świadomość tego, iż jego rosła sylwetka wzbudza szacunek, gdy tak sobie kroczy z wytworną niedbałością. Setki oczu zatrzymywały się na nim i tyleż samo wachlarzy próbowało do niego przemówić swym językiem. Pomyślał o Mardze, więc obojętnym wzrokiem przyjmował to zainteresowanie.
Jakaś zadziwiająco bogata i wytwornie ubrana dama minęła go, idąc pod rękę z o wiele starszym panem. Była rzadko spotykaną pięknością i mijając go, rzuciła długie wiele mówiące spojrzenie. Minutę później zawrócił na końcu dróżki i przemierzywszy kawałek promenady z powrotem, ujrzał ją znowu. Ona również zawróciła. Trzymając blisko siebie wachlarz, musnęła go wargami, tak, by nie zauważył tego jej towarzysz, wpatrując się przy tym żarem swych ogromnych, jakby w głębi skrytych, oczu. Prawdopodobnie przez przypadek wacharz wypadł jej z ręki. Klausen podniósł i podał jej go. Był niezwykle misternej roboty, bogato wysadzany kamieniami. Wzięła go, dotykając przy tym jego ręki.
— Dziękuję, senior! Czy jest pan tu obcy, że pan tak sam spaceruje?
Ukłonił się obojgu. Jej towarzysz zareagował na ten ruch wytworną powściągliwością.
— Tak jest, donna — odpowiedział w bardzo poprawnej hiszpańszczyźnie.
— A jak się panu podoba Meksyk?
— To ojczyzna czarodziejek, kraj, o którym opowiadają poeci, iż nikt stąd nie wraca i każdy jest zgubiony, kto przekroczy kiedyś jego granice.
— To i pan jest zgubiony?
— Chroni mnie wszechmocna czarodziejka! — uśmiechnął się ukłoniwszy nisko, by się oddalić.
Spotkał się ze spojrzeniem, w którym podziw graniczył z gniewem, a to ze względu na naruszenie form, czego się dopuścił, przerywając chytrze rozmowę.
Nie opuścił wcześniej promenady, aż całkowicie opustoszała. Był pewien, że poszukiwanego tu nie było.
Chcąc się upoić rozświetlonymi ulicami miasta nie wrócił prosto do oberży, ale nadłożył drogi, która zaprowadziła go w samo centrum licznych budowli.
Przemierzywszy kilka ulic, utkwił wzrok w jednym z górnych okien wąskiej budowli. Okno było otwarte, a nieosłonięta kobieca głowa wyjrzała w dół na ulicę. Odsunął się w bramę, którą właśnie chciał minąć, nie spuszczając oka z twarzy, którą poznał.
— Co za szczęście! Sara, tercerona! Tam, gdzie ona jest, tam też musi być Wilson!
Poczekawszy aż Sara zniknie, wszedł do domu. Sądząc po wyglądzie, zamieszkiwali go zapewne prości ludzie. Wszedł do jednego pomieszczenia, stanowiącego parter. Było urządzone wprawdzie skromnie, ale czysto. Stara kobieta podniosła się z fotela, w którym odpoczywała.
— Proszę wybaczyć, Martina, że przeszkadzam. Nad panią mieszka Don Carlo Piscaldo, którego szukam, nieprawdaż?
Wybrał pierwsze lepsze nazwisko, które mu przyszło do głowy.
— Don Carlo Piscaldo, senior? Nie, nie mieszka tu. Nigdy u mnie taki nie mieszkał. Moje pokoje należą do Don Tomasia, który przybył tu dopiero wczoraj ze swoją kobietą i zaraz też opuścił Meksyk na kilka dni.
— Zgadza się: to chyba tylko jakieś pomieszanie nazwisk. Dzięki, Martina, muszę pomówić z donną!
Opuścił izbę, wszedł po wąskich schodach i zapukał. Po usłyszeniu cichego głosu wszedł. Tak, to ona! Utkwiwszy wzrok w drzwiach, poznała go natychmiast. Wskazywał na to strach, który mimo jej koloru skóry wybielił jej twarz.
— Mylord Klausen! — zawołała oparłszy się o stół, przy którym stała.
— To ja, Saro! Czemu się przestraszyłaś?
— Ja… ja nie przestraszyłam się. To, to tylko radość!
— Naprawdę? To pozwól, że usiądę! Gdzie jest mister Wilson, który tu nazywa się Tomasio?
— Pojechał do brata, do Morelii.
— Kiedy wróci?
Jej wzrok próbował czytać z jego twarzy.
— Saro, mów prawdę! — rozkazał stanowczo.
— Za cztery lub pięć dni.
— Co tam robi?
— Nie wiem.
— Gdzie ma bagaż?
— Tutaj.
— Listy i innego rodzaju papiery?
— Też tutaj.
— Pokaż!
— Nie mogę, sir. Zamknął je. Ja też ich nie mogę oglądać.
— Gdzie są?
— Tu w komodzie.
— Świetnie. To sam sobie pomogę.
Wziąwszy pogrzebacz kominkowy, wetknął go w fugę skrzyni, wyłamując zamek. Nie odważyła się stawiać oporu i ani słowem nie próbowała się sprzeciwiać. Pod bielizną, głęboko ukryty, był portfel i przewiązana paczka z różnymi papierami. Otworzył portfel. Po twarzy przemknął mu triumfujący uśmieszek. Zawierał jego kwit depozytowy, skradzione czeki i wszystkie przekazy Olbersa o wartości pięćdziesięciu tysięcy dolarów. Wilson, widać nie czuł się pewny, więc przesunął spieniężenie na później. Klausen zabrał portfel, po czym otworzył paczkę.
Zawierała próbki pisma oraz mały zbiór monogramów i pieczątek, pewny dowód na to, że właściciel zajmował się fałszerstwami na szeroką skalę. Było tam też kilka listów. Otworzył koperty i przeleciał ich treść. Ten z najaktualniejszą datą całkowicie zaabsorbował uwagę Klausena.
Przeczytawszy go, odłożył pozostałe papiery na swoje miejsce, a wkładając list do kieszeni spytał:
— Czy mówił coś o hrabim Hernando?
— Ani słowa.
— Powiedziałaś mi w Stenton, że posiada dużo złotego proszku i nuggetów!
— Sprzedał część w Nowym Orleanie, pozostałe są w dolnej skrzyni.
Do tej skrzyni Klausen też się włamał. Zawierała kilka ciężkich woreczków o niemałej wartości.
— Wszystko kradzione. Nie będzie z tego miał ani ziarenka!
— Kradzione? — zapytała przestraszona. — Nie tego Fred nie uczynił!
— Zrobił to, Saro; pięćdziesiąt tysięcy dolarów Olbersowi, mnie kilka tysięcy, a to złoto poszukiwaczom, których zamordował.
— Zamordował? Mój Boże, sir, chyba źle słyszę!
— Dobrze słyszysz. Jest mordercą, rabusiem i fałszerzem. Zwiał ze Stenton po kryjomu, bo szukała go policja. Blizny nie zrobił mu Indianin, lecz ja. Spotkałem go na dzikiej prerii wśród morderców i zadałem mu cios. Stąd ta blizna.
— Nie, nie, to nie możliwe, mylord Klausen!
Rzuciła się na sofę, ukrywając twarz w dłoniach. Postanowił zagrać najwyższym atutem.
— Nie tylko to! Ciebie też oszukał!
— Mnie? Nigdy!
— Starał się o rękę Margi, podczas gdy przychodził do ciebie. Sam przy tym byłem. To było w dniu ucieczki.
Zerwała się. Jej oczy się zaiskrzyły.
— Czy to prawda, sir? Czy może pan przysiąc?
— Tak, Saro! Zabrał cię, aby potem zdradziecko porzucić.
— Łajdak!
Jej południowa pogoda ducha przeobraziła się w gniew.
— Nie ma plantacji, ani skrawka ziemi w Teksasie. Żyje z przestępstwa i ciebie też doprowadzi do upadku.
— Mnie, mylord Klausen? Nie, tego nie zrobi! Ścisnęła małe piąstki.
— Kochałam go jak moje życie, ale wierzę panu. Chciał miss Margę, więc moja miłość umarła. Jak tylko wróci…
— Nie wróci do ciebie, Saro, bo natychmiast ze mną opuścisz dom.
— Nie mogę, sir, bo stanowczo mi rozkazał, abym była w domu, gdy wróci.
Uśmiechnął się.
— Wydaje się, że nie rozumiesz swego położenia! To, że bez pozwolenia opuściłaś matkę Smolly, o tym nie chcę mówić. To była niewdzięczność, ale nie przestępstwo. Ale, Saro, uciekłaś z mordercą, rabusiem i fałszerzem, pomagając mu w jego działaniu. Przed prawem jesteś więc współwinna. Czy teraz rozumiesz, dlaczego musisz iść ze mną? Jako moja zakładniczka!
— Zakładniczka? — krzyknęła. — Nie dopuściłam się najmniejszego przestępstwa!
— A moje pieniądze, które mi ukradł, zanim opuścił Stenton? Zastałem go w moim pokoju. Chciał mnie zadźgać nożem, zadał mi jednak tylko dwie rany i uciekł.
— Czy to prawda? Zażądał pańskiego klucza, bo z pana pokoju chciał coś zobaczyć w domu Olbersów.
— Powierzono ci klucz i nie powinien był się znaleźć w jego rękach. Okradł mnie i skaleczył.
Podsunął rękaw marynarki.
— Zobacz cięcie i ukłucie. Jesteś współwinna kradzieży i próby morderstwa!
Zbladła tak mocno, jak to tylko było możliwe przy kolorze jej skóry, gapiąc się na niego, jakby nieobecna duchem. Dopiero po długiej pauzie próbowała znaleźć odpowiednie słowa.
— To okropne, sir, to straszne! O Boże, nie powinnam mu była wierzyć. Nie powinnam była opuszczać matki Smolly. Czy nie ma dla mnie ratunku, sir?
— Może. Jeżeli mi wszystko szczerze wyznasz.
— Zrobię to, mister Klausen! Niech pan pyta, odpowiem na wszystko!
Przeprowadził szczegółowe przesłuchanie, dowiadując się wszystkiego, co chciał wiedzieć. Bardzo współczuł uwiedzionej, którą zgubiła własna miłość.
— Jeżeli mnie posłuchasz, Saro, to wszystko jeszcze skończy się dobrze!
— Niech pan rozkaże, sir! Zobaczy pan, że zrobię wszystko.
— Spakuj wszystko, co należy do ciebie. Pójdziesz ze mną! Gorączkowo i drżąc na całym ciele, zgromadziła swój skąpy dobytek. Klausen zabrał wszystkie wartościowe rzeczy Wilsona, opuszczając z nią po kryjomu dom. Gospodynię należało pozbawić możliwości udzielania jakichkolwiek informacji. Wnet doszli do gospody, a Summerland, który już dawno wrócił nielicho się zdziwił, widząc dziewczynę. Klausen, załatwiwszy pokój dla Sary, w którym zamieszkała, wszystko mu opowiedział.
— Do diabła, sir, to przecież cudowna zdobycz! A list, co w nim jest?
— Wyjaśnię panu. Już w najodleglejszych czasach hiszpańskiego panowania w Meksyku, rząd zwykł dawać duże połacie ziemskie osobom prywatnym. Działo się to pod warunkiem, że w przeciągu określonego czasu, osiedli się tam pewna liczba ludzi. Rząd sprzedawał im ziemię po znikomej cenie, nie mającej pokrycia w wartości. Ta suma zwykle wpływała do prywatnych kieszeni wyższych urzędników. Tutaj nazywa się takie połacie ziemskie empressarios, u nas na północy natomiast grantami. Nic w tym niezwykłego, że jeszcze teraz, oddaje się empressarios z powodu braku pieniędzy. Leguę o powierzchni cztery tysiące pięćset akrów sprzedaje się za cenę niecałego tysiąca dolarów i jedna osoba otrzymuje w ten sposób od rządu dziesięć do piętnastu leguas. Sprzedaż tych grantów jest w rękach hrabiego Don Ventury Hernando i ten obrotny alkad z Morelii proponuje swemu bratu w tym liście pewien żarcik, wprawdzie nie dosłownie, ale tak, że można pojąć aluzję. Ten żarcik ma doprowadzić hrabiego do dobrowolnego odstępstwa dużego obszaru ziemi. Hrabia udaje się, jak tu jest napisane, raz w tygodniu, do jednego ze swoich majątków, leżących w pobliżu Morelii. Hrabina zwykle mu towarzyszy i przy takiej okazji oboje mają zostać napadnięci i ujęci. W czasie tego napadu, Wilson ma się pojawić jako wybawca i ma uwolnić hrabiego, podczas gdy hrabinę ma się przytrzymać jako zakładniczkę, w celu otrzymania okupu, będącego udziałem popleczników.
— Cholernie chytry plan, sir. Tego się można spodziewać po tym łajdaku. Dlaczego jednak Wilson nie zniszczył tego listu?
— Też sobie stawiam to pytanie. W każdym nikczemnym czynie jest jakiś błąd, który można wydobyć na światło dzienne. My jesteśmy całkowicie bezpieczni, bo odzyskaliśmy, to co nam zrabowano i jeszcze więcej. Przy tutejszych stosunkach nie mogłem postąpić inaczej. Właściwie to moglibyśmy już wracać, ale muszę Wilsonowi wytrącić rzemiosło z ręki, więc jutro skoro świt, pójdę do hrabiego, aby mu przedstawić całą sprawę.
— All right! Będziemy mu towarzyszyć i oskalpujemy drani razem z wybawcą, to pewne, jak moja czapka! Ale dziewczyna?
— Zostanie tu do naszego powrotu. Jestem przekonany, że możemy jej od tej chwili ufać.
— To połóż się pan, abyśmy jutro nie przegapili tej wyjątkowej przyjemności!
Udali się na spoczynek ze świadomością, że już na początku osiągnęli więcej, niż mogli się spodziewać.
Następnego ranka Klausen udał się do pałacu hrabiego, gdzie dowiedział się o wyjeździe jego i hrabiny. Natychmiast udał się do handlarza końmi. Wziął trzy dobre, wytrzymałe konie oraz przewodnika i po krótkim czasie zatrzymał się przed oberżą.
Tom Summerłand nie potrzebował wiele czasu, by się przygotować. Nie mieli czasu do stracenia, bo do napadu alkada mogło dojść nawet dzisiaj. Sara przysięgła, że zostanie aż do ich powrotu i nie będzie podchodziła nawet do okna.
Przewodnik był młodym i jak się wydawało, godnym zaufania człowiekiem, który też nieźle sobie radził z koniem.
— Będę panu służył do Morelii, senior — powiedział, gdy miasto już mieli za sobą, — ale do Queretaro i Guanajuato chyba bym nie pojechał.
— Czemu?
— Ta okolica od jakiegoś czasu ma złą sławę, jaką jej przysparzają braveros, którzy tam czyhają i nikogo nie przepuszczą, zanim ich nie ogołocą. Dopiero co, osiem dni temu, napadli na całą mula, karawanę mułów, zabijając podróżnych. Santa Maria, nic nie pomogło, że wysłano przeciwko nim jeźdźców! Wycofali się, a niebawem będą się rządzić jeszcze bardziej niż przedtem.
Klausen zamyślił się. Mimowolnie skojarzył braveros z zamierzeniem Wilsona i popędził konia ostrogami.
Wkrótce przyjechali do burzliwych wód St. Jago, przez którą wiódł stary na pół zwalony, most. Okolica stawała się coraz bardziej pustynna, droga coraz mniej uczęszczana aż w końcu zupełnie znikła w piaszczystym żwirze. W czasie jazdy Klausen miał oczy skierowane w ziemię, na której po jakimś czasie pokazały się ślady podków trzech koni. Zaiste jechali tędy hrabia ze swoją damą i ze służącym.
Stopniowo pokazały się krzewy i wiecznie zielone drzewa iglaste, po czym powitał ich las, gdzie wśród odległych od siebie olbrzymich drzew też nie musieli zmniejszać szybkości. Klausenowi wydawało się jakby słyszał kobiecy głos, wzywający pomocy. Summerland też go słyszał.
— Go on! — zawołał, — Oni mają hrabiego, a my mamy ich. Naprzód, sir!
Konie popędzone ostrogami mknęły po miękkiej ziemi niczym strzała. Uderzenie kopyt było prawie niesłyszalne. Po niecałej minucie zobaczyli w rękach kilku mężczyzn z przyczernionymi twarzami damę, natomiast dwie męskie postacie broniły się przed grupą o znacznej przewadze liczebnej. Klausen wyciągnął rewolwer. Przybywszy na miejsce walki, skoczył z konia, podbiegł do damy i nacisnął spust. Dwóch mężczyzn padło, zaś trzeci odskoczył. Klausen odwrócił się w stronę pozostałych, wyciągając nóż. Summerland już działał, a przewodnik też czynił swoją powinność. Odwaga tych dwóch pobudziła go do walki. Bandytów kompletnie sparaliżował zdecydowany atak, zaniechali więc oporu i uciekli w bezpieczny las. Dopiero teraz Klausen dokładnie się przyjrzał uratowanym i zaskoczony poznał pana i panią, z którymi wczoraj rozmawiał na Alamedzie. Hrabia był lekko zdziwiony, hrabina natomiast już w dobrej formie.
— To pan, senior? — zapytała. — Przywiodła pana pańska wszechmocna wróżka?
Hrabia też się zbliżył, nie wykazując ani śladu wczorajszej powściągliwości.
— Proszę przyjąć moje największe podziękowanie, senior, za natychmiastową pomoc, z którą nam pospieszyliście! Bez was, to pewne, bylibyśmy zgubieni.
— Musimy odrzucić podziękowanie, Don Hernando. Pańskiemu życiu nie zagrażało niebezpieczeństwo. Chciano się zadowolić okupem.
— Skąd pan to wie i skąd zna pan moje nazwisko?
— Pozwoli pan, że wyjaśnimy to później! Teraz, bądź co bądź, musimy zniknąć z tego miejsca. Gdzie konie?
Obydwa konie, hrabiego i hrabiny, leżały martwe na ziemi, a koń służącego, jak i trzy pozostałe uciekły. Summerland ze służącym i przewodnikiem natychmiast przystąpili do poszukiwań, podczas gdy hrabina opatrywała ranę swego małżonka. Klausen zajął się odpinaniem siodeł z zastrzelonych koni. Rana hrabiego okazała się niegroźna. Konie po niejakim trudzie sprowadzono. Na jednym umocowano damskie siodło, po czym opuszczono miejsce napadu. Służący i przewodnik szli pieszo.
Posiadłość hrabiego była położona niezbyt daleko. Dojechano tam za niecałe pół godziny i w spokoju można było omówić to, co się stało.
Klausen i Summerland z hrabiostwem siedzieli w gustownie urządzonym salonie. Hrabina, silna, odważna osobowość, zajmowała się gośćmi, jakby dopiero co, wróciła z wizyty u przyjaciółki, tylko hrabia, którego wiek powodował mniejszą tolerancję na tego rodzaju burzliwe przeżycia, jeszcze nie przyszedł w pełni do siebie i ze zgrozą myślał o niebezpieczeństwie, w jakie się wplątał.
— Przede wszystkim, seniores, pozwólcie, abym poznał wasze nazwiska — poprosił.
— Moje brzmi Richard Klausen z Frankfort, Kentucky, Stany Zjednoczone.
— A pański zawód, senior Klausen?
— Ja… piszę książki, senior. Zajęcie, które często mnie zmusza do podróży po niezbędny materiał.
— Tak, więc chce pan pisać o Meksyku?
— Nie. Tym razem mam inny zamiar, mający ścisły związek z dzisiejszym zajściem. Pan pozwoli, że opowiem.
Opowiedział pokrótce to, co dla hrabiego mogło być ważne i zakończył stwierdzeniem.
— Tym samym dostarczyłem dowodów, że pana życie nie było zagrożone, my zaś podążaliśmy za panem dla własnej korzyści. Jakiekolwiek zobowiązanie z pana strony musimy więc odrzucić.
— Nie, seniores — zaprzeczył hrabia ożywiony, — nie możecie! Było śmiertelnie zagrożone, o tym świadczą moje rany, a wy mogliście przecież wrócić, uważając, że wykonaliście swoje zadanie, gdybyście się nie dowiedzieli co mi grozi.
— Mój mąż ma całkowicie rację — dołączyła hrabina. — Co musiałabym wycierpieć w niewoli. Nieobliczalne sytuacje, mogące zagrozić mojemu życiu. Czuję się zobowiązana, senior Klausen jak nikomu innemu i nie pozwolę sobie odebrać tej świętej powinności. Koniecznie musimy prosić, aby podczas waszego pobytu w Meksyku nie odmawiać nam waszej gościny!
— To oczywiste, seniores i mam nadzieję, że nie prosimy nadaremno.
— A jednak musimy podziękować! Nasza droga prowadzi niezwłocznie do Morelii, gdzie na pewno spotkamy naszego człowieka, któremu uniemożliwiono odgrywanie roli wybawcy. Chciał to niewątpliwie uczynić zza krzaka i zapewne został poinformowany przez zbiegłych braveros o fiasku przedsięwzięcia. Rychło spotka się z alkadem i tam musimy się z nim porachować.
— Pan wybaczy, senior Klausen! On tu w kraju dopuścił się napadu rabunkowego i podlega, uwzględniając nawet przestępstwo w Stanach Zjednoczonych, naszemu prawu. Co ono pominie, to wy możecie nadrobić. W ten sposób zapewnię sobie dwóch gości, których rzadką cechę szanuję z całego serca.
— Ale — wtrącił Klausen, — on zbiegnie, jeśli się nie będzie natychmiast działać!
— Pościg już wyruszył. Zaraz po naszym przybyciu, wysłałem zaufanego posłańca do Morelii, a teraz, znając lepiej całą sprawę, każę działać drugiemu, który tak załatwi sprawę, jakbyśmy sami byli na miejscu. Jednocześnie kilku robotników poszło do lasu, aby pozbierać zabitych. Mam uzasadnione powody, aby myśleć, że mamy do czynienia z tymi samymi ludźmi, którzy nawiedzali okolicę wokół Queretaro.
Podniósł się, aby na chwilę wyjść, a wróciwszy rzekł:
— Sztafeta ruszyła. Możecie być pewni, że policja postawiła całą okolicę w stan alarmu i dobrze wykona swoją powinność. Możecie tu zatem zostać.
— Jeżeli o mnie chodzi, don Hernando, to się zgadzam, ale mój towarzysz musi koniecznie jeszcze dziś wrócić do Meksyku.
— Czy jest jakiś powód?
— Bardzo ważny. Mieszkanie, które wynajął Wilson, musi być strzeżone i to przez kogoś, kto go dokładnie zna. Na pewno tam wróci, jeżeli tutaj go nie złapiemy.
— Na to muszę wyrazić na to zgodę. Senior Summerland dostanie ode mnie kilka słów dla policji, która będzie do jego dyspozycji z wszystkimi swoimi siłami. Teraz jednak, pozwoli pan, że pokażę pokój, aby pan mógł wypocząć!
Klausen uśmiechnął się na myśl, że po krótkiej jeździe potrzebny mu odpoczynek. Hrabina wstała.
— Proszę za mną, senior, pozwoli pan, że sama pana zaprowadzę!
— Wybaczy pani, jeszcze chwileczkę!
Podszedł do drzwi werandy. Summerland wyszedł na zewnątrz, nie mogąc już dłużej wytrzymać w tym pięknie urządzonym wnętrzu.
— Tom, musi pan natychmiast wrócić do Meksyku!
— Well, sir, bardzo mi przyjemnie. Diabelsko słabo jestem uodporniony na hrabiowskie zwyczaje!
— Nasz przewodnik będzie panu towarzyszył. Dostanie pan od don Hernanda pismo do policji, które pan pokaże, potem będzie pan strzegł domu, w którym się zatrzymał Wilson. Nie wiem, jak się nazywa ulica, ale dowie się pan wszystkiego od Sary. Nie wiem, kiedy przyjadę. Jak go pan zobaczy, niech go pan nie spuszcza z oczu!
— All right! Niech się pan o mnie nie martwi. Obejrzawszy pokój, Klausen udał się do ogrodu. Zauważył, że przynoszono, zostawionych w lesie braveros. Pośpieszył do grupy, stojącej wokół przyczernionych postaci, dowiadując się, że znaleziono tylko zabitych, podczas gdy ranni zniknęli. Hrabia też się zbliżył.
— Umyjcie im twarze! Może znajdziemy wśród nich jakiegoś znajomego.
Wykonano polecenie i jak tylko twarze pierwszych pięciu trupów nabrały dawnego koloru, jeden z robotników zawołał:
— Per dios, alkad z Morelii!
— Tak, to on, znam go — potwierdził hrabia. — Jak taki urzędnik mógł się znaleźć wśród bandytów?
Klausen pochylił się, aby sprawdzić odzież mężczyzny, któremu kula przeszyła pierś. Rozpiąwszy guziki, zauważył, że życie z niego jeszcze całkiem nie uszło.
— Czy nie zauważyliście, że jeszcze oddycha? Przynieście wody!
Rana piersi była śmiertelna. Kula zapewne utkwiła w bezpośredniej bliskości serca. W czasie tych badań ranny drgnął z bólu. Właśnie ten ból był najodpowiedniejszy, aby choć na krótko przywołać utraconą świadomość. Rzeczywiście, zamknięte powieki uniosły się, znów ciężko opadły i uniosły się wolno po raz drugi.
Hrabia pochylił się nad nim.
— Antonio Molez, dopadła pana śmierć. Czy chce pan umrzeć bez jakichkolwiek wyjaśnień?
Pytany milczał. Musiał sobie najpierw uświadomić, co się stało, po czym szepnął:
— Przebaczcie!
Klausen wyciągnął list z kieszeni, przytrzymując mu go przed osłupiałymi oczami.
— Czy pan to napisał?
— Tak.
— Gdzie jest pański brat?
— W lesie. Chciał… uwolnić… hrabiego.
— Widzi pan, don Hernando, powiedziałem panu prawdę. Potem znów się zwrócił do umierającego:
— Dokąd wróci z lasu?
— Nie wiem. Santa Madonna… módl się za mną… umieram. Chciałem…się stać bogatym…mój urząd mnie chronił… jestem przywódcą…
Jego górna część ciała uniosła się w konwulsjach, z ust popłynął strumień krwi; opadł martwy.
— Boże, bądź łaskaw dla jego duszy! Był przywódcą breveros i wystrugał mi najgorszy numer. Przebaczam mu! — szepnął hrabia.
Pozostała czwórka była bez życia: pięć trupów odsunięto na bok.
Podczas gdy hrabia, hrabina i Klausen siedzieli przy obiedzie, od strony bramy dał się słyszeć szybki stukot kopyt. Wrócili obaj posłańcy wysłani do Morelii. Zaraz weszli do jadalni.
— No więc? — zapytał hrabia, z ich twarzy czytał jakąś ważną wiadomość.
— Mamy go!
— Ach! Poszło szybciej niż się spodziewałem.
— Przybył właśnie wtedy, gdy policja zajęła dom alkada.
— Stawiał opór?
— Wściekle. Był znakomicie uzbrojony i kilku ludzi zranił.
— A gdzie jest teraz?
— W więzieniu, skąd jutro, po doraźnym przesłuchaniu, ma być przetransportowany do Meksyku.
— Dobrze, możecie odejść! — potem hrabia zwrócił się do hrabiny i Klausena.
— Muszę go zobaczyć. Po posiłku pojadę do Morelii. Chce pan jechać ze mną, don Klausen?
— Pewnie.
— Powitają nas z radością. On nie jest powszechnie znany, więc będzie pan mógł potwierdzić jego tożsamość. Zresztą bardzo jesteśmy zaangażowani w tę sprawę, no i ułatwi to sprawę urzędnikom, gdy będziemy obecni.
Po kwadransie hrabia i Klausen siedzieli na koniach. Nie mieli do pokonania dalekiej drogi, więc rychło przybyli do Morelii. Miasto było podniecone wydarzeniem, dlatego przed gmachem sądu, który jednocześnie służył za więzienie, zgromadził się tłum. Obaj mężczyźni ledwo zdołali się przecisnąć. Urzędnik właśnie prowadził przesłuchanie i przyjął gości z niezwykłą uprzejmością.
— Właśnie miałem zamiar pana odszukać, ekscelencjo, aby zasięgnąć niezbędnych informacji. Z zamiaru tego zwalnia mnie pańska obecność.
— Czy mówił pan już z pojmanym?
— Tak. Odkryłem w nim nader przebiegłego i przy tym gwałtownego człowieka, po którym wszystkiego się można spodziewać. Nie przyznał się do niczego, i sądzę, że tylko naładowany rewolwer, leżący tu obok mnie, pohamował go od głupstw. Czy mogę prosić o możliwie wyczerpującą relację z wydarzenia?
— Najpierw przedstawię panu mojego wybawcę, don Klausena z Frankfort w Kentucky. On jest w stanie udzielić panu bardziej wyczerpujących informacji o oskarżonym, niż ja.
Obaj mężczyźni usiedli, zaś urzędnik uważnie słuchał ich relacji, zapisując to, co najważniejsze.
— Ma pan przy sobie ten list, Don Klausen?
— Tak, oto on!
Urzędnik czytał uważnie a potem rzekł:
— Czy zechce mi pan zostawić to pismo?
— Tak, proszę je wykorzystać jak najlepiej.
— To Wilson odpowiedział na list ze Stenton — dodał urzędnik — znalazłem go wśród prywatnych papierów alkada, uważałem jednak, iż lepiej będzie, że mu przy pierwszym spotkaniu nic o tym nie powiem. Teraz naturalnie sprawy mają się inaczej: każę go natychmiast przyprowadzić, aby mogło dojść do konfrontacji i będę panów musiał prosić do tego pokoju.
Skierował ich do sąsiedniego pomieszczenia, gdzie były uchylone drzwi, po czym wydał polecenie, aby wprowadzono Wilsona. Sprowadzony miał nałożone kajdanki, stanął jednak wyprostowany z miną absolutnego oburzenia.
— Co znowu? Myślałem, że skończyliśmy i jestem wolny!
— Uwolnimy pana, ale może nie w taki sposób, jakiego pan się domaga. Najpierw muszę panu postawić jeszcze kilka pytań, dotyczących pańskiego dotychczasowego życia. Zechce mi pan jeszcze raz podać nazwisko?
— Tomasio Molez. Wydaje się, że cierpi pan na zaniki pamięci!
— Możliwe! Pan zapewne nie mniej, skoro pan widać zapomniał o dawnych miejscach pobytu. Urodził się pan w St. Juan Bautista i jest pan od dwunastu lat w Brazylii?
— Tak jest. Ani na krok nie oddaliłem się z cesarstwa, jestem tutejszym obywatelem i zwrócę się do konsulatu brazylijskiego, jeśli dłużej będzie pan ograniczał moją wolność. Wtedy pan zobaczy, że będzie się pan musiał sam martwić konsekwencjami.
— Nie chce się pan zwrócić do konsula Stanów Zjednoczonych?
— Czemu?
— Bo Fred Wilson wskórałby tam zapewne więcej niż Tomasio Molez we wspomnianym przez pana przedstawicielstwie brazylijskim.
— Fred Wilson? Kto to jest? — pojmany na dźwięk tego nazwiska wystraszył się, szybko jednak przyszedł do siebie.
— Palikarz, rabuś, fałszerz, włamywacz, krótko mówiąc bardzo podejrzany osobnik. Zapewne nie słyszał pan o nim nigdy?
— Co mam z tym człowiekiem wspólnego?
— Być może jeszcze więcej niż pański brat, mający z nim bardzo osobliwy kontakt korespondencyjny — wziąwszy pismo alkada, pozwolił mu na chwilę rzucić na nie okiem. — Zna pan ten list?
— Nie.
— To dziwne! Znaleziono go przecież w pańskim mieszkaniu!
Wilson zbladł.
— Chciałem zamieszkać u brata. Innego mieszkania nie miałem. Przybyłem tu dopiero wczoraj.
— Nie wynajął pan więc w Meksyku pokoju dla siebie i drugiej osoby, która przybyła jako chłopiec, teraz jednak nosi stroje kobiece?
— Nie.
— Nie ma pan zatem żadnych roszczeń o nic, co tam znaleziono?
— Do czego?
— Do tego listu, zbioru próbek pisma, dających wiele do myślenia, kilku woreczków proszku złota, nuggetów i wreszcie do portfela z papierami wartościowymi, które zginęły nagle w dziwnych okolicznościach ze Stenton w Arkansas? Chce pan to odzyskać?
— Nic mnie nie obchodzą!
Dało się zauważyć, że z trudem wybąkane słowa kosztowały Wilsona wiele wysiłku.
— Również do dziewczyny?
— Nie.
— A może do tego listu, nadanego w Stenton? — tu pokazał mu jego własne pismo, skierowane do brata.
— Też nie. Pojąć nie mogę, czego pan ode mnie chce. Wczoraj przyjeżdżam do brata, dziś wychodzę z nim na spacer i wracając zostaję aresztowany, mimo urzędowego stanowiska brata!
— Ma to zapewne swoje powody. Spacer był nieźle uzbrojony; alkad nie wrócił…
— Co mnie to obchodzi? Zapewne jeszcze wróci. Rozstaliśmy się, bo miał jakąś urzędową wizytę.
— Do hrabiego don Hernando, któremu opowiedział, jaką uroczą przygodę z panem przeżył. Jeszcze tam jest i jeszcze dziś go odszukam.
Wilson mimo opanowania nie mógł ukryć, reakcji na te słowa, ale odparł butnie:
— Nie mam nic przeciwko temu!
— Również nic przeciwko towarzystwu, z którym przedsięwezmę tę wizytę?
— Jest mi to obojętne.
— To się okaże. Niech pan się odwróci!
Wilson odwrócił się w stronę pokoju, w drzwiach którego ukazali się hrabia i Klausen. Widok tego ostatniego spowodował, że cofnął się kilka kroków, potem uczynił ruch jakby się chciał obrócić wokół własnej osi, by się na niego rzucić, opamiętał się jednak i spytał z zimną krwią:
— Kim są ci seniores?
— Niech pan nie udaje, mister Wilson — powiedział Klausen. — Pana rola się skończyła! A może pan rzeczywiście powie, że mnie nie zna?
— Czy to ma znaczyć, że pan mnie zna?
— Na moje nieszczęście, tak — zwracając się do sędziego ciągnął dalej, — poznaję w tym człowieku tego, o którym przedtem zeznawałem do protokółu, senior!
— A ja — powiedział Wilson z udawanym chłodem, — rozpoznaję w tym człowieku najprzebieglejszego kłamcę, jakiego kiedykolwiek spotkałem.
— Już dobrze — przerwał urzędnik, — mam więc jasność co do pańskiej osoby. Gdybym jeszcze miał jakąś wątpliwość, co jednak po wypowiedzi Klausena jest niemożliwe, to skonfrontuję pana z niejakim seniorem Summerlandem i niejaką Sarą. Oboje są gotowi, udzielić na pański temat niezbędnych informacji. Już z panem skończyłem. Przekażę jutro pod bezpieczną eskortą do Meksyku, gdzie czeka pana dalsza procedura. Może pan odejść!
Następnego dnia otworzyły się drzwi więzienia. Wilsona przyprowadzono na podwórze i przywiązano do konia. Podoficer z kilkoma kawalerzystami przejął jego eskortę, przywiązawszy papiery ekstradycyjne do torby przy siodle, po czym odjechali do Meksyku, trzymając pojmanego w środku.
Wilson nie miał władzy nad swoim koniem: był prowadzony za cugle przez jednego z jeźdźców, a więzi na rękach też nie pozwalały mu na najmniejszy ruch. Choć wysilał wszystkie swoje zmysły, spoglądając bacznie wokół siebie, nie nadarzała się żadna możliwość ratunku. Kawalerzyści zachowywali milczenie. Dopiero kiedy dotarli do lasu, na miejsce, gdzie napadnięto na hrabiego, przywódca stwierdził:
— Zapewne już tego nie zrobisz, chłopie. Nie można sobie stroić żartów ze świętej sprawiedliwość!
— Quien sabe, kto to wie! — zabrzmiała butna odpowiedź. Jakby na hasło, w tej samej chwili, huknęło z obu stron kilka strzałów. Podoficer z dwójką jeźdźców spadli z koni. Pozostali chcieli się bronić przed wyskakującymi zza drzew napastnikami, ale szybko zorientowali się, że napastnicy mają przewagę i uciekli zostawiając jeńca.
— Nieoczekiwana pomoc w biedzie, nieprawda, senior? — spytał jeden z mężczyzn, wyciągając nóż i przecinając pętle Wilsona.
— Do wszystkich diabłów, tak. Nie pomyślałem o was i myślałem, że jestem skazany na samego siebie.
— Hm, byliśmy zmuszeni! Słyszał pan niektóre nasze nazwiska i stąd musieliśmy panu uniemożliwić, aby je pan wypaplał tym panom z sądu.
— Okazuje się, że dziś jesteście mądrzejsi niż wczoraj, kiedy to zapomnieliście, zabezpieczyć mojego rannego brata.
— Rannego? Per dios, był martwy, senior!
— Dla waszego dobra powinniście byli usunąć ciało. Nie był martwy. Zabrano go do hrabiego Hernando, gdzie się do wszystkiego przyznał. Czy potem zmarł na wskutek ran, czy jeszcze żyje, tego nie wiem. Nie mogę się nim zająć, bo jak najszybciej muszę stąd wiać. Dzięki za strzały! Nadeszły w porę!.
— Dokąd pan chce wiać?
— Z tego kraju!
— Z pewnością do Vera Cruz? Niech pan nie jedzie prostą drogą, senior, lecz przez Jalapę, to bezpieczniejsze. A jak pan dotrze, na miejsce niech pan odszuka mego kuzyna Saldano, ma w porcie knajpę, zna nasze rzemiosło i udzieli panu wszelkiej pomocy.
— Odszukam go.
Wilson podszedł do konia podoficera i otworzył torbę, wiszącą u siodła. Zawierała, oprócz akt, jego portfel i wszystkie przedmioty, które mu zabrano.
— Tak, teraz mam znów wszystko, co moje. Na podróż wystarczy, a piękne arkusze muszą zniknąć.
Jeden z braveros podał mu ogień. Akta stanęły w płomieniach. Potem wsiadł na konia podoficera.
— Bądźcie zdrowi, seniores, i w przyszłości też róbcie dobre interesy! Mnie już nie zobaczycie!
Złapał za cugle, użył ostróg i ruszył. Znał okolicę z dawnych czasów, nie istniało więc niebezpieczeństwo, aby pomylił drogę.
Poczciwy Francesco Saldano był niezwykle pobożnym człowiekiem, takie miał przynajmniej o sobie mniemanie. Umiał tak bogobojnie mówić, jakby się uczył języka ojczystego w monasterze San Joseppo w Guadalajara. Ponadto znany był w całym Vera Cruz jako cholerny skąpiec, który nie przepuści okazji, aby powiększyć zawartość swej sakiewki.
Zapadał wieczór. Saldano stał w podłym nastroju przy oknie, spoglądając na plac portowy. W knajpie nie było ani jednego gościa i nikt też nie nadchodził.
— Fatalnie dziś idą interesy, jak mało kiedy. Chociaż dla marynarzy dzień jest korzystny. Mamy odpływ, wiatr wieje z południowego — zachodu i wszystko, co ma żagle korzysta z okazji, aby opuścić port. Kto zatem ma czas, aby wpaść do Francesco Saldano, czekającego na gości niczym głodny pająk na muchy. Nawet „Unia”, która dopiero co zarzuciła kotwicę, wydaje się mieć zamiar wypłynąć w morze, choć nie mogłem jeszcze załatwić zastępstwa za zbiegłego marynarza. Załadowali szybciej niż kapitan się spodziewał.
Wtem przed drzwiami rozległ się stukot kopyt, a zaraz potem jakiś obcy wszedł do środka.
— Czy dobrze trafiłem do Francesca Saldano? — zapytał.
— Jestem nim, senior. Ale niech pan powie, czy miły zwyczaj pozdrawiania jest panu nieznany?
— Niech diabli porwą pańskie zwyczaje! Pozdrawiam, gdy mam czas i ochotę, a właśnie teraz nie mam ani jednego, ani drugiego.
— Muszę pana ostrzec. Niech mi pan nie mówi takich słów, obrażających Boga. Mój dom nie jest jaskinią rozpusty. Niech pan się lepiej pomodli!
— Niech się pan modli ile pan tylko chce, mnie niech pan zostawi w spokoju! Zresztą, skoro tak pan lubi być pozdrawiany, to mogę to zrobić, a mianowicie, pozdrowić pana od pańskiego brata, który mnie do pana przysyła.
— Od Miguela? — zapytał knajpiarz ściszonym głosem. — Robi pan z nim interesy?
— Tak. Teraz szukam okazji, aby stąd jak najszybciej prysnąć.
— Ach! Hm! Pali się panu grunt pod stopami? Myślę, że trafił pan do właściwego człowieka. Czego się pan napije, senior?
— Wszystko mi jedno. Przynieś pan kropelkę i szklankę dla siebie!
Saldano pośpieszył do szynkwasu, przyniósł pełną butelkę z dwiema szklankami i usiadł naprzeciw gościa.
— Dobrze, że właśnie teraz nie mam gości — zaczął, nalewając. — Jaki interes robił pan z Miguelem?
— Nie mówmy o tym, mój drogi. Zna pan aklada z Morelii?
Saldano zrobił wielkie oczy.
— Ach, to tak? Hm, to może pan na mnie liczyć! A więc, chce pan odjechać najszybciej, jak to tylko możliwe. W jakim kierunku, senior?
— Do Nowego Orleanu.
— Dziś i jutro nic nie ma. Znam doskonałą okazję do Galveston. Stamtąd nietrudno złapać okręt.
— Przyjęte! Ale zależy mi na tym, aby jak najszybciej i… niech mnie pan dobrze zrozumie, Saldano — odjechać bez tych wszystkich formalności!
— To, senior, jest bardzo trudne, a bez tego — uczynił pantonimę liczenia pieniędzy, — chyba zupełnie niemożliwe.
— Naturalnie! Mam tu w kieszeni przypadkiem, trzy nadzwyczaj ładne nuggety, które ze względu na ich rzadkość, zawsze mam przy sobie. Obejrzyj je pan! Wystarczy?
Gospodarz wziął do ręki te trzy niezwykle duże bryły złota, ważąc je starannie w dłoniach.
— Wystarczy.
— No więc?
— Jeżeli pan chce odjechać bez formalności, to oczywiście nie może pan być pasażerem, lecz… hm, zna się pan może co nieco na służbie na morzu?
— Dawniej często bywałem na morzu.
— Odważy się pan przez kilka dni odgrywać rolę marynarza?
— Jeśli to wszystko, to nie ma problemu!
— No to już panu pomogłem, senior! Spójrz pan, tam stoi „Unia”, dwumasztowiec Stanów Zjednoczonych, kapitan Williams, bardzo przyzwoity człowiek, któremu jeden z jego ludzi zwiał. Ma wyruszyć w morze za godzinę. Chce pan płynąć z nim?
— Oczywiście! Dokąd płynie?
— Do Galveston, już to chyba mówiłem!
— Dobrze! Ale ten strój i papiery?
— Hm, tak, to trudne. Mam tu, na wszelki wypadek, stary strój marynarski, który mogę panu, litując się nad panem, zaoferować, jeśli go pan zamieni na swoje ubranie i jeszcze dołoży troszeńkę, senior.
— Masz pan!
Wetknął mu monetę. Saldano schował ją, stwierdzając:
— To bardzo mało, senior, ale niebiosa mi wynagrodzą, to co dla pana zrobiłem. Chodź pan!”
Zaprowadził go za przepierzenie, gdzie na ścianach wisiały różne ubiory i inne przydatne przedmioty, niezbędne Saldanosowi w interesach.
— Oto koszula, spodnie, kurtka, skarpety, buty i zydweska. Niech się pan przebierze i wróci do izby!
Oberżysta wrócił, siadając z uśmiechem zadowolenia nad butelką, którą opróżnił w kilka chwil. Potem wszedł Wilson. Ubranie nie było przystosowane na jego sylwetkę: twarz i postawa nie pasowały do niego.
— Wspaniale, znakomicie, cudownie pasuje, senior — przymilał się Saldano. — Nawet najbardziej doświadczony marynarz będzie sądził, że od młodości nie schodził pan z morza!
— A papiery?
— Hm, to niewątpliwie trudna sprawa! Nie mam żadnych, inaczej bardzo chętnie bym je panu dał, choćby ze szczodrości. Mam po prostu duszę samarytanina, która nie może żyć, nie czyniąc dobra. Ale niedawno jakiś mat zostawił tu swoje karteczki i pozwolę sobie na koniec pożyczyć je panu, jeśli mi pan może obiecać, że znowu je pan odda.
— Kiedy chce je pan mieć?
— Za czternaście dni, no może za czternaście lat, jeśli to wcześniej nie będzie możliwe. W każdym bądź razie, człowiek będzie żądał należności za wypożyczenie.
— Ile mniej więcej?
— Chce się pan dostać na północ, więc musi się pan kierować tamtym kursem. Trzy funty to tanio, sam pan musi przyznać!
— Saldano, mimo swej pobożności, jest pan łajdakiem!
— Dobrze, to postąpię jak łajdak i dam je za pięć funtów. Wysupłaj je pan, senior, bo inaczej cena jeszcze wzrośnie!
— Dam panu trzy!
— Pięć i ani funta mniej!
— Niech pana kat popieści! Oto pieniądze!
— Dziękuję, senior! Ale, widzi pan, butelka jest pusta. Muszę przynieść jeszcze jedną, aby z panem wypić za szczęśliwą podróż. Dwie butelki, to wynosi trzy dolary!
— Oto i one. Niech pan pije, z kim tylko pan chce, byle nie ze mną!
— To mi też odpowiada. Świat niewdzięcznością płaci, a wierzący musi się ćwiczyć w pobłażliwości!
Przyniósł papiery, które Wilson przejrzał.
— Spełnią swoje zadanie. Ale kapitan?
— Tylko wtedy pana przyjmie, gdy mu pan przyniesie ode mnie kilka słów.
— Napisz je pan!
— To nie takie proste, senior! Kosztowało mnie wiele czasu, trudu i pieniędzy, aby się nauczyć tej sztuki. Zechce pan jeszcze dorzucić dolara?
— Jeszcze to! Masz pan, ale niech pan już nie żąda więcej, bo pokażę panu, że moja pięść jest twardsza od pana bezlitosnego łba!
— Jeżeli ktoś cię uderzy w lewy policzek, to nadstaw mu prawy, jak mówi biblia. Sumienie każe mi wybaczyć panu i tę obelgę. Zaraz panu napiszę kilka linijek!
Trwało to dość długo zanim naniósł tych kilka liter na papier.
— No to ma pan karteczkę, senior. A teraz zbieraj się pan, bo inaczej „Unia” podniesie żagle i odpłynie bez pana.
Wilson poszedł. Kazał zatrzymać konia przed drzwiami, aby nie tracić cennego czasu na przetargi z knajpiarzem, co i tak nie wiele by mu dało. Wskoczywszy do łodzi, kazał przewoźnikowi wiosłować w stronę dwumasztowca.
Przybywszy tam, wspiął się niczym wyszkolony marynarz po zwisającej linie na pokład i ruszył pewny siebie do Williamsa, którego mu opisano jako kapitana.
— Pan wybaczy, kapitanie, mam panu oddać ten papier! Przeczytawszy kartkę, kapitan rzucił badawcze spojrzenie na mężczyznę. Jego wzrok zatrzymał się na bliźnie na czole, co od razu wzbudziło w nim podejrzenie.
— Pańskie papiery! — a dostawszy je, rzekł: — Frank Holborn z Wilmington! Papiery są w porządku, nie pasują jednak do osoby. Ale nic mnie to nie obchodzi, pod warunkiem, że zna się pan na robocie. Muszę, rzecz jasna, panu powiedzieć, że przywiązuję dużą wagę do posłuszeństwa i zgody na pokładzie. Nie jest pan zapewne ich zwolennikiem.
— Dlaczego nie, kapitanie?
— Blizna jest zapewne pozostałością po jakiejś bójce!
— Pan pozwoli, sir! To robota Indianina, kiedy pewnego razu wpadłem na pomysł, aby zamienić morze na prerię.
— No tak, to co innego. Zatrzymam pana na pokładzie. Idź pan do mata i uzgodnij z nim werbunek! Schodzę jeszcze na kwadrans na ląd; potem podnosimy kotwicę.
Odwróciwszy się, wszedł do kajuty.
— To Wilson! Postać, blizna, Indianin, który rzekomo go zranił, wszystko się zgadza. Musiał podjąć ucieczkę i pod obecną postacią chce się zabezpieczyć, dlatego był u Saldana, który go poratował papierami. Co mam zrobić? Wydać go tutejszym urzędom? Nie. To byłby znakomity kawał, gdyby go przewieźć do Stenton! W każdym bądź razie nie mogę czekać na powrót Klausena. Załadowane, więc muszę odpływać. Do Galveston faceta nie mogę zabrać, bo musi być wydany prawu Stanów Zjednoczonych. Tak, zrobię tak, wysadzę go na jednej z bezludnych wysp Missisipi i powiadomię Klausena, aby go stamtąd zabrał. Będę musiał, co prawda, płynąć okrężną drogą, ale jeśli wybiorę wyspę najbardziej wysuniętą na zachód, to nadłożenie drogi nie będzie duże. Leży też poza kursem, tak, że nie zabierze go żaden okręt i Klausenowi łatwo go będzie znaleźć.
Usiadł przy stole, przelał swój plan na papier i udał się na ląd, aby osobiście przekazać list w gmachu odprawy celnej.
Natychmiast po powrocie na pokład, kazał podnieść kotwice i postawić żagle. „Unia” ruszyła w morze.
Utrzymywała się znakomita pogoda. Wiatr był dobry, więc rejs przebiegał tak szybko, że wnet osiągnięto wysokość Galveston. Wtedy Williams podszedł do mata.
— Jak się panu podoba ten nowy?
Pytany przeżuł kilka razy tabakę, zanim udzielił odpowiedzi.
— Ten, sir? Zapewne kiedyś był na morzu, ale wyszedł z wprawy.
— To widać. A poza tym?
— A poza tym? W zasadzie to mnie nic nie odchodzi, ale zakochać bym się w nim nie mógł. Źle mu z oczu patrzy.
— To trzymaj się pan trochę bardziej w stronę Lee. Wysadzę go.
— Wysadzić, sir? Gdzie?
— Na zachodniej mieliźnie Missisipi.
— Hm, sir, nie będę pytał, czemu pan to robi, ale wydaje mi się, że może dojść do oburzenia na pokładzie.
— Słusznie. Ale mam powód, który mnie całkowicie usprawiedliwia. Zna pan mister Klausena i mister Summerlanda, którzy płynęli z nami, aby ścigać mordercę?
— Aye, aye, sir! Dlaczego by nie?
— Więc ten typ im uciekł i tu na pokładzie podaje się za Franka Holborna z Wilmington.
— Do diabła, sir, naprawdę?
— Jestem tego całkowicie pewien i wezwałem mister Klausena, aby go odebrał z mielizny.
— To zmienia postać rzeczy. Facet będzie miał to, na co zasłużył, a ja zboczę o kilka linii z wiatru.
Dziób „Unii” zboczył na wschód. Pod wieczór ukazał się długi, niski pas. Była to mielizna Missisipi, którą wybrał Williams. Kazał przywołać do siebie nowego majtka.
— Frank Holborn, niech się pan przygotuje do zejścia z pokładu!
— Co mam robić na lądzie, kapitanie?
— Towarzyszyć mi.
Kapitan chciał zakończyć sprawę bez zbytniego zdenerwowania, więc kazał zabrać do łodzi, do której sam wszedł z Holbornem, beczułkę z wodą i trochę żywności. „Unia” stanęła. Łódź odbiła, biorąc kurs na mieliznę.
— Trzeba — rzekł Williams podczas wiosłowania, — złożyć tu trochę zapasów. Przytrzymam łódź, a pan zaniesie wszystkie te rzeczy na wyspę!
Jak tylko przybito do lądu, Holborn zaniósł beczułkę na suche miejsce i wrócił po woreczek z sucharami. Nic nie wiedział o zamierzeniach kapitana i bardzo się zdziwił, gdy wróciwszy, zobaczył jak kapitan podparł się wiosłami; odpychając się od lądu.
— Czy nie należy tych rzeczy lepiej schować, kapitanie?
— Nie, bo obóz jest tylko dla pana, mister Wilson. Niepotrzebny mi na pokładzie rabuś i morderca, dlatego pan tu zostanie. Good bye!
Na dźwięk tych słów Wilsona odrzuciło do tyłu. Nie był w stanie wydobyć z siebie głosu, a gdy z jego drżących warg wyrwały się pierwsze słowa, wołające o pomoc, łódź już się oddaliła poza granicę słyszalności. Zacisnął pięści, podnosząc je w stronę statku.
Jego przekleństwa i złorzeczenia odbijały się echem po rozległym pustkowiu, na którym musiał zostać, jako jedyna ludzka istota.
Dyliżans pocztowy z Meksyku dotarł do Vera Cruz: wysiedli z niego, prócz kilku tubylców, Klausen, Summerland i Sara.
— Bogu dzięki — rzekł Summerland, — że przeżyliśmy w tej koszmarnej skrzyni. Nikt mnie już nie namówi na taką żałosną arkę, to tak pewne, jak moja czapka! A co teraz, sir?
— Najpierw do oberży. Potem zaraz się musimy rozejrzeć za Wilsonem. Na pewno przybył tu, aby opuścić kraj. Musimy zatem odwiedzić każdy statek gotowy do wypłynięcia.
— Czemu zatem najpierw do oberży? Zacznę zaraz sprawdzać, sir. Niech mi pan tylko powie, gdzie pana znajdę!
— Zaraz tu, w tym domu. Wydaje się być dość pospolity, ale to obojętne. Zaprowadzę Sarę do jej pokoju, a potem pójdę do urzędu celnego, aby nas nic nie zatrzymało, gdybyśmy musieli nagle wyjechać.
Summerland skierował się w stronę portu. Klausen najpierw zatroszczył się o terceronę, a potem udał się do urzędu celnego. Ledwo wymienił swoje nazwisko, a już urzędnik zapytał:
— Czy zna pan może kapitana Williamsa, senior?
— Tak. Przybyłem tu na jego statku.
— To w takim razie ten list, który tu zostawił przed wyjazdem, należy do pana.
Klausen otworzył go i przeczytał. Błysk radości przemknął przez jego twarz.
— Czy jest może jakiś statek w porcie, który wnet odchodzi do Nowego Orleanu? — spytał.
— Parowiec „Manhattan”, senior, odpływa jeszcze dzisiaj. Dobry statek, prawie nowy, znakomity kapitan! Płynie do Memphis i Kairu, ale zatrzymuje się naturalnie też w Nowym Orleanie.
Nie mogło być nic lepszego od tej znakomitej okazji, toteż Klausen natychmiast pośpieszył na nabrzeże, aby się kazać zawieźć na parowiec. Kapitan zgodził się przyjąć trzech pasażerów, a po wysłuchaniu najważniejszego i obejrzeniu poleceń policyjnych również na małą okrężną drogę do mielizny Missisipi.
Były niejakie trudności ze znalezieniem Summerlanda, ale kiedy się to udało, obaj poszli po terceronę i już po chwili za parowcem zostały domy Vera Cruz i mury San Juan de Ulloa.
Wtem Summerland z tajemniczą miną podszedł do Klausena.
— Niech pan powie, sir, czy teraz jesteśmy na pełnym morzu?
— Naturalnie! — roześmiał się Klausen z tego niezwykłego wstępu.
— Well! To muszę panu to przekazać.
— Od kogo?
— Od hrabiny Hernando. Kiedy się z nią pożegnaliśmy, wzięła mnie na stronę, mówiąc, że to jest dla pańskiej wszechmocnej czarodziejki. Miałem to panu jednak dopiero wręczyć, gdy będziemy na pełnym morzu.
Klausen otworzył małą, misterną paczuszkę. Zawierała kapsułkę, we wnętrzu której zamigotał wąski, delikatny, złoty pierścień, mający w swej rozecie, duży, niezwykle wartościowy diament. Zauważył ten pierścień na palcu hrabiny i często podziwiał ogień owego kamienia. Był to kosztowny prezent.
— A potem hrabia też mi coś wsunął. Chce pan?
— Co to takiego?
— Ten duży list.
Podał mu kopertę, którą Klausen otworzył. Zdziwiony oglądał, leżące w niej papiery.
— Czy to możliwe?
— Co takiego, sir?
— Te papiery, o ile je przyjmę, uczynią za mnie milionera!
— Bounce! W takim razie nie powiem nic więcej, jak tylko: niech je pan przyjmie! Co jest napisane w środku?
— To komplety ważnych tytułów własności dziesięciu leguas najlepszej ziemi w Teksasie. Tom, oniemiałem ze zdziwienia!
— To uważaj pan, żeby się pan nie zamienił w słup soli, jak czarownica z Endor, wtedy gdy zniknęła Sodoma i Gilead! Hrabia jest porządnym człowiekiem, sir, to pewne, jak moja czapka!
Trwało to kilka dni nim Klausen oswoił się z myślą, iż jest właścicielem takich połaci ziemskich. O odrzuceniu prezentu, o czym w pierwszej chwili pomyślał, rzecz jasna, nie mogło być mowy, mógł go spokojnie przyjąć, bo hrabiego to z pewnością nic nie kosztowało.
Błękitna, przejrzysta woda stawała się żółta i mętna, znak iż zbliżano się do ujścia Missisipi. Kapitan trzymał teraz kurs na północny — zachód i wysłał człowieka na obserwację na bocianim gnieździe. Patrząc przez lornetkę widać było coraz wyraźniej ciemny pas, zbliżający się z minuty na minutę.
— To zachodnia wyspa, sir! — powiedział kapitan do Klausena. — Jeśli człowiek tam rzeczywiście jest, to zaraz go zobaczymy.
— Człowiek na widoku! — zameldował marynarz. — Wymachuje kurtką!
— Mat, odbijaj pan na zachód! — zakomenderował kapitan. — Maszynista, stop! Dziób pod wiatr!
Zrzucono łódź. Drugi oficer pokładowy wskoczył do niej z czterema wioślarzami, aby zabrać machającego.
— Schowaj się pan trochę teraz, sir. Zobaczę jaką historyjkę facet opowie, aby wyjaśnić swoje położenie! Zapewne będzie się wystrzegać mówić o „Unii”, bo musiałby wtedy liczyć się z pytaniem, dlaczego załoga zostawiła go na lodzie.
Klausen i Summerland zeszli do kajuty. Jak tylko Wilson pojawił się na pokładzie, okręt wziął znowu poprzedni kurs. Zaprowadzono go do kapitana, który zmierzył go ostrym spojrzeniem.
— Kim pan jest?
— Nazywam Tom Hellword, moją ojczyzną jest Savannah w Georgii, sir.
— Pański ubiór świadczy o tym, że jest pan marynarzem. Jak się pan znalazł na tej mieliźnie?
— Płynąłem kliperem „Iowa” z Hawany do Galveston. Ostatni sztorm pchnął go na dno, a ja sam ratowałem się ucieczką na wyspę.
— A kto uratował beczułkę z wodą i zapasy żywności, które znaleziono przy panu?
Wilson nie mógł ukryć zakłopotania.
— I jedno i drugie wyrzuciła woda.
— Bardzo dobrze kochany! Należy panu współczuć, że musiał pan tak długo wytrzymać. Ostatni sztorm był czternaście dni temu. Jak nazywa się kapitan „Iowa”?
— Smith.
— Nie myli się pan przypadkiem? Myślę, że pański okręt nazywał się „Unia”, a kapitan, Williams. Czyż nie?
Pytany zamilkł ze strachu.
— „Unia” nie chciała mieć nic do czynienia z niejakim Frankiem Holbornem z Wilmington. Zna go pan może?
— Nie, sir. Mówię prawdę. Pozwól mi pan zostać aż do Nowego Orleanu, będę za to pracował co sił!
— Miejsce się znajdzie, ale jakie, to się okaże. Niech pan idzie!
Wilson udał się na przedni pokład. Czy naprawdę został uratowany, czy też groziło mu na „Manhattanie” jeszcze większe niebezpieczeństwo niż na samotnej mieliźnie Missisipi? Akurat miał podejść do bosmana, aby go zapytać o robotę, gdy czyjaś ręka spoczęła na jego ramieniu. Odwrócił się i cofnął z okrzykiem przerażenia.
— Summerland!
— Tak, Tom Summerland, mój wielce szanowny mister Wilson, Molez, Holbom, Hellword, albo, jak tam się pan nazywa! Dlaczego tak szybko opuścił pan Meksyk? Teraz my, zamiast pana, mamy granty, całe dziesięć leguas, z wdzięczności za to, że uratowaliśmy hrabiego.
— Dziesięć… — słowo utknęło Wilsonowi w gardle, bo jego wzrok padł na Klausena, który zbliżał się z kapitanem.
Za nimi szło kilku dobrze zbudowanych marynarzy.
— Mister Klausen, czy to pana człowiek? — zapytał kapitan.
— Tak.
— Zabierzcie go, chłopcy!
Marynarze podeszli. Wilson wiedział, że wszystko stracone; zdumienie ustąpiło. Chwyciwszy z pokładu bosak, doskoczył do Klausena i zamierzył się na niego.
— Zjeżdżaj, łajdaku!
Bosak wypadł mu z ręki; przesunął rękę w kierunku piersi, odwrócił się z odchyloną do tyłu głową wokół własnej osi i upadł. Tom Summerland wyciągnął nóż i pchnął mu go w bok.
— Ma dosyć, sir! Dam mu nauczkę! Niech się nie zamierza tym drewnem na pana!
Klausen pochylił się nad leżącym.
— Dobrze pan trafił, Tom, w samo serce! Nie żyje. Chce się pan przekonać, sir?
Kapitan również zbadał ranę.
— Martwy. Zostawcie go, aż będzie zimny, potem dostaną go ryby. Wystawię panu akt zgonu, sir, abyście mogli w Stenton udowodnić, że facet przestał być niebezpieczny dla uczciwych ludzi.
Godzinę później zwłoki bez zwyczajowych formalności wyrzucono za burtę. Znajdowano się właśnie w żółtej wodzie rzeki, a krokodyle na plusk, rzuciły się, aby spełnić rolę grabarzy.
Szczęśliwie podjęto dalszy rejs. Przy ujściu Arkansas trzech pasażerów opuściło „Manhattan” i dalszą podróż odbyło na mniejszym statku. Był już późny wieczór, gdy przybyli do Stenton.
Sara w czasie całej podróży okazywała głęboką skruchę, toteż Klausen postanowił odegrać przed matką Smolly rolę orędownika. Opierała się teraz o pomost, mając w oczach łzy przerażenia.
— Gdzie teraz pójdę, mylord Klausen? — szlochała. — Pani Smolly nie będzie chciała nic o mnie słyszeć.
— Przebaczy ci, Saro, tak jak ja ci już dawno wybaczyłem. Nie pójdziesz do niej, zanim z nią nie porozmawiam.
Teraz dołączył Tom Summerland; przytaszczył bagaż całej trójki, sapiąc pod jego ciężarem.
— Szybciej, sir, abyśmy wreszcie znaleźli się na lądzie! Wszystko już za nami, a my zachowujemy się tak, jakbyśmy chcieli jeszcze trzy razy okrążyć ziemię. Raz na morzu i nigdy więcej, to tak pewne, jak moja czapka. Jestem pół żywy od tej ilości wody!
Dom adwokata znajdował się w pobliżu rzeki. Tam zatrzymał się Summerland.
— Jakże to, sir, wejdzie pan przecież ze mną.
— Nie dzisiaj, Tom. Odwiedzę was jutro. Zatrzymaj pan moje rzeczy u siebie; przyślę po nie!
Poszedł dalej z Sarą. Drukarnia, obok której prowadziła droga, była oświetlona. Przygotował dla Margi niespodziankę, więc wszedł, aby przekazać wiersz do porannego wydania. Został natychmiast przyjęty.
W domu bankiera udano się na spoczynek, jak na to wskazywały ciemne okna, ale u matki Smolly jeszcze paliło się światło.
— Nie wejdę, sir, boję się! — powiedziała Sara.
— Poczekaj w korytarzu, aż cię zawołam! Zadzwonił. Gospodyni osobiście pojawiła się w drzwiach.
— Kto…? O nieba, sir? Czy to możliwe?
Z radości o mało byłoby jej wypadło światło z ręki.
— Rzeczywiście, to możliwe, matko Smolly. Czy nie wynajęła pani przypadkiem już moich pokoi komuś innemu?
— Wynajęła? Co też pan! Była bym je trzymała dziesięć lat. Ale, niech pan wejdzie, proszę. Zapewne jest pan bardzo zmęczony po tak długiej podróży!
Wprowadziła go do salonu, gdzie wyczekująco zajęła miejsce naprzeciw niego.
— Jak poszło, sir? Znalazł go pan? Widział pan Sarę? W tym czasie miałam kilka dziewczyn, ale wszystkie musiałam odprawić.
— Znalazłem go.
— Naprawdę? Pana pieniądze?
— Znów je mam: również pięćdziesiąt tysięcy dolarów mister Olbersa.
Zadziwiona klasnęła w ręce.
— To niezwykłe! Proszę opowiadać, sir!
Spełnił jej prośbę i ujął wszystko możliwie krótko. Kiedy na zakończenie zaznaczył, że tercerona stoi przed drzwiami, zerwała się i pośpieszyła na dwór:
— Sara!
— Ma’a!
— Znów mi uciekniesz?
— Nigdy! — zawołała dziewczyna płacząc.
— To zostań i pamiętaj o tym, że nigdzie nie jest tak dobrze, jak u matki Smolly!
Wróciwszy do Klausena, opowiedziała o Mardze, która przychodziła codziennie i mówiła tylko o nim.
Słuchał jej uszczęśliwiony, po czym poprosił, aby jutro rano przemilczała o jego powrocie, a następnie udał się na zasłużony odpoczynek.
Kiedy się obudził słońce stało już wysoko na niebie. Po drugiej stronie, okna i drzwi na balkon były otwarte. Na balkonie siedziała Marga zajęta jakąś pracą. Zauważył, że jej wzrok często padał na jego okna.
Nadszedł też bankier, przynosząc gazety. Podzieliwszy się nimi, zaczęli czytać.
— Jaka ona jest piękna, jaka czysta i dobra! — pomyślał Klausen.
Ubrał się szybko, wziął lornetkę i stanął za firanką, obserwując ją. Zadrżała; jej piękna twarz zrobiła się purpurowa, ręka skierowała się w okolicę serca, a wzrok przeniósł się w jego stronę. W okamgnieniu stanął na balkonie, pozdrawiając ją.
— Papo! — zawołała tak głośno, że usłyszał.
Wskazała ręką. Olbers, spojrzawszy zaskoczony, zerwał się z krzesła.
— Sir… ach! Do nas, do nas, szybko!
Klausen skinął i opuścił balkon. Oboje wyszli na jego spotkanie.
— Witam, mister Klausen! Proszę szybko wejść! Jak poszło? Wszedłszy, wyciągnął portfel:
— Chce pan zobaczyć papiery, mister Olbers?
— Tak! Ach, moje czeki i polecenia! Czy to możliwe? Marga, nic nie zginęło, ani jeden pens!
— Ja też mam swoje pieniądze. A tu, proszę, proszę to przeczytać!
Bankier rzucił wzrokiem na arkusze, wyrwał mu je z ręki i poleciał z nimi do okna.
— Granty, empressarios… dziesięć leguas! Mister Klausen, to niewiarygodne, to przecież cały kraj, całe terytorium!
— A jednak to prawda! Ziemia nie kosztuje mnie ani dolara; dostałem ją w prezencie.
— W prezencie? Niech pan opowiada, jeśli pan chce, abym uwierzył!
Klausen musiał opowiedzieć wszystko, co uczynił, ze szczegółami. Słuchano go z zapartym tchem. Potem Olbers wstał i ujął jego dłoń.
— Mister Klausen, jest pan nie tylko poetą, ale mężczyzną jak się patrzy! Marga, kto by pomyślał, kiedy go pierwszy raz spotkaliśmy. Jak mam panu dziękować? Pieniędzmi nie mogę!
Wtedy Marga wstała. Szczęśliwa z powrotu ukochanego, przezwyciężyła kobiecą nieśmiałość i podeszła do Klausena.
— Papo, wiem, jak możemy podziękować. Czy mogę ci to pokazać?
— Zrób to, moje dziecko!
Wtedy go objęła i nadstawiła usta do pocałunku.
— Tak, papo! Czy może tak być i czy może tak zostać? Bankier był całkowicie zaskoczony, że zapomniał odpowiedzi.
W tej samej chwili otworzyły się drzwi i wszedł Tom Summerland.
— Kto mnie miał odwiedzić i nie przyszedł? W domu też go nie ma i patrzcie… — by good, mają się ku sobie. No to stary traper jest zbędny!
Chciał pośpiesznie wyjść, ale Olbers, już oswojony z rzeczywistością, w porę go przytrzymał.
— Niech pan zostanie, mister Summerland! Mamy zaręczyny, najpierw co prawda tylko w naszym domowym gronie, ale wszystko odbędzie się zapewne bardziej uroczyście!
— Zaręczyny? No to z miejsca daję moje błogosławieństwo, bo mister Olbers, tych dwoje tak dobrze do siebie pasuje, może jeszcze lepiej niż Jakub i Judith, o którą się starał całe czternaście lat, nie licząc ani dni, ani miesięcy. To pewne, jak moja czapka!
Trzeba wam wiedzieć, panowie — zaczął stary agent indiański, — że mam swój własny pogląd na temat dzikiego Zachodu i Indian, zupełnie inny, od rozpowszechnionego tutaj, czerwoni są o wiele lepsi od opinii, jaka o nich krąży i życzyłbym niejednemu białemu, aby był taki, jak oni.
Tak, byłem szereg lat agentem Indian, ale nie jednym z tych, którzy, chcąc się wzbogacić, kpią z ich spraw i oszukają ich na dobytku. Ten rodzaj agentów ponosi największą winę, że Indianie nigdy się nie pozbędą gniewu wobec białych. Bez skrupułów bogacą się na biedzie i ubóstwie, godnych pożałowania Indian biadoląc, że gdy ci w końcu tracą cierpliwość, żądają sprawiedliwości z bronią w ręku.
Właśnie dlatego iż, zawsze się starałem postępować uczciwie z czerwonymi, spotkałem wśród nich wielu wiernych i godnych do poświęceń, przyjaciół. W szczególności Apacze przypadli mi do serca. Niejednokrotnie musiałem się sprzeciwić, gdy jakiś gość, tu u naszej czcigodnej matki Thick stwierdzał, że Apacze dawniej znani byli ze swego tchórzostwa i podstępu, skąd przyjął się ich przydomek pimo, dopiero od czasu, gdy Winnetu jest ich wodzem, stali się zręcznymi myśliwymi i dzielnymi, śmiałymi wojownikami.
Są wśród nich, co prawda, szczepy, gdzie przyroda ich siedlisk nie ma nic do zaoferowania i dlatego podupadli nie tylko fizycznie, ale i duchowo. Winni temu są biali, którzy ich przepędzili z ich dawnych, lepszych pastwisk i rejonów myśliwskich, a teraz myślą, że mogą nimi pogardzać.
Nie można tego powiedzieć o innych szczepach, a szczególnie o Mescalerosach. Znałem ich od dawna, zanim jeszcze urodził się Winnetou i byłem przez wiele lat szczerze zaprzyjaźniony z jego ojcem Inczu–czuną. Nie był może tak uduchowiony jak Winnetou, ale już u niego były zalążki tych wszystkich szlachetnych cech, które się tak wspaniale rozwinęły u jego syna. A widzicie, ten wspaniały Indianin został zamordowany przez białych; on i jego córka Nszo–czi, siostra Winnetou, najpiękniejsza, najlepsza i najczystsza tszar–goosza, dziewczyna Apaczów!
Sami sobie będziecie mogli stworzyć obraz Apaczów na podstawie historii, którą wam obiecałem. Spróbuję ją przedstawić, tak pięknie i płynnie, jak to zrobili przede mną pozostali panowie. To było tak:
Był cudownie piękny czerwcowy poranek, naprawdę rzadkość w tym odległym zakątku, jaki stanowi północno–zachodni kąt indiańskiego terytorium o prostych granicach między Kansas, Kolorado i Nowym Meksykiem. Nocą była dość mocna rosa. Na źdźbłach i gałęziach błyszczały brylantowe krople, a swoisty zapach bawolej trawy i kędzierzawej gramy, nabierał tak orzeźwiającej świeżości, iż płuca wdychały długimi, głębokimi, haustami balsamiczny kumaryn.
Taki poranek zwykle działa dobroczynnie na nastrój człowieka, a jednak zaczynałem dzień w dość podłym humorze. Powód był prosty; mój koń utykał. Przedwczoraj w galopie potknął się o korzeń. Jazda przez prerię na utykającym koniu jest nie tylko denerwująca, skutki jej mogą być nawet zgubne. Życie i bezpieczeństwo trapera, przy czyhającym tam niebezpieczeństwie, zależy często od użyteczności konia.
Polowałem z kilkoma towarzyszami w pobliżu Spanish Peaks, po czym przybyłem przez Willow Springs do Nescutunga–Creek, aby na jego prawym brzegu, spotkać się z Wiłlem Saltersem, z którym polowałem kilka miesięcy temu w Nebrasce na bobry, a żegnając się, uzgodniliśmy obecne spotkanie. Chcieliśmy przemierzyć terytorium Indian aż po południowo–wschodnią granicę, aby się potem dostać na zachód do Liano Estacado i by poznać osławioną pustynię.
Do tego przede wszystkim, był potrzebny dobry koń, podczas gdy mój utykał. Wiózł mnie wiernie przez wiele niebezpieczeństw, nie chciałem go więc zamieniać na innego, i tak zmuszony byłem zostawić go w spokoju, aż jego noga się zagoi. Wynikająca z tego strata czasu, była dość nieprzyjemna.
W czasie, gdy mój mustang wolno kulał przez prerię, ja rozglądałem się za oznakami, świadczącymi o bliskości rzeki. Tam, gdzie jechałem, były tylko pojedyncze krzaki. Jednak na północ ciągnęła się ciemna linia, która kazała mi przypuszczać, iż znajduje się tam zwarty obszar drzew i krzewów. Skierowałem się więc w tym kierunku, gdyż tam, gdzie jest większe skupisko roślin, tam musi być woda.
Miałem rację. Ciemna linia składała się z krzewów mezquity i dzikiej wiśni, ciągnących się wzdłuż obydwu brzegów. Rzeka nie była szeroka, ani głęboka, przynajmniej w miejscu, gdzie na nią trafiłem.
Jechałem wolno wzdłuż brzegu, szukając uważnie jakiegoś znaku Willa Saltersa, który mógł tu przybyć przede mną.
Prawda! W płytkiej wodzie leżały dwa duże kamienie tuż przy sobie, między które była wetknięta spora gałąź, której mniejsza odnoga, wskazywała w dół rzeki.
Był to nasz umówiony znak, który zobaczyłem jeszcze cztery razy w krótkich odstępach. Salters był tu i udał się z biegiem rzeki. Jako, że jego ślady nie były już widoczne, a liście gałęzi, stanowiące znak, były przywiędnięte, musiał tu być nie później niż wczoraj.
Po jakimś czasie rzeka skręcała jeszcze bardziej na północ. Wydawała się robić łuk. W tym miejscu gałąź, którą Will wetknął na brzeg, wskazywała w kierunku prerii. Nie szedł więc dalej z biegiem rzeki, lecz ściął jej łuk cięciwą. Uczyniłem to samo.
Właśnie spostrzegłem przede mną, odosobnioną, popękaną górę, która ze względu na swe położenie, w sam raz mogła służyć westmanowi za drogowskaz. Dojechałem do niej w dobre pół godziny. Jej szczyt był łysy, a dolna część tylko skąpo porośnięta krzewami. Zdziwiłem się zatem, gdy objeżdżając ją, zauważyłem po wschodniej stronie, kilka skupisk platanów, z których najokazalszy liczył z pewnością ponad tysiąc lat. Rzuciło mi się w oczy, że ziemia na znacznym obszarze była głęboko zryta. Zdarzały się dziury głębokie na kilka metrów, wykopane z pewnością motyką i łopatą. Czyżby w tych odległych stronach byli ludzie? W jakim celu zrobiono te dziury?
Jechałem dalej, po krótkim czasie jednak znów się zatrzymałem, gdyż zauważyłem w trawie ślady stóp. Gdy zeskoczyłem z konia, by je dokładnie zbadać, spostrzegłem, że były to ślady kobiety lub młodzieńca pochodzące z indiańskich mokasynów bez obcasów. Czyżby tu byli Indianie? A może jakiś biały nosił indiańskie buty? Obie stopy wydawały się takie same. Ta okoliczność jakoś mnie teraz nie zadziwiła, później jednak miałem sobie o tym przypomnieć.
Właściwie powinienem był pójść tym tropem, ale prowadził na północ, w kierunku rzeki, podczas gdy moim celem był wschód. Chciałem jak najszybciej spotkać Saltera, dlatego też znów wsiadłem na konia i jechałem dalej.
Po jakimś czasie, sądząc po licznych znakach, dostrzegłem, że okolica nie jest wcale tak bezludna, jak uprzednio myślałem. Pojedyncze, złamane źdźbła, gałęzie ułamanych konarów, tu i ówdzie rozdeptany ludzką stopą miał, kazały przypuszczać, że jakiś potomek pierwszej ludzkiej pary tędy przechodził. Nie byłem więc przestraszony, ale raczej zdziwiony, gdy potem, znów doszedłem do rzeki, ujrzałem nad jej brzegiem pole, obsadzone młodymi roślinami tytoniu i kukurydzy. Po drugiej stronie pola wznosił się niski szałas, okolony wysokim, acz bardzo zniszczonym płotem, ogradzającym duży plac.
A więc farma, tu przy Nescutunga–Creek! Któżby pomyślał! Za płotem stara, koścista szkapa ocierała łeb o pusty żłób, a przed nią ujrzałem młodzieńca, zajętego naprawianiem uszkodzonego ogrodzenia. Mógł mieć może szesnaście lat, choć dobrze rozwinięta sylwetka wskazywała na to, że był starszy.
Przestraszył się moim przybyciem, stał jednak spokojnie, aż podszedłem do niego
— Good moming! — pozdrowiłem go. — Czy mogę się dowiedzieć, jak się nazywa właściciel tego domu?
Przeczesał ręką gęste, blond włosy lustrując mnie badawczo, niebieskimi oczami i odparł:
— Nazywa się Rollins, sir.
— Pan jest synem?
— Tak, pasierbem.
— Czy ojciec jest w domu?
— Niech się pan odwróci. Idzie.
Wskazał na wąskie, niskie drzwi. Z nich wyszedł właśnie mężczyzna, który musiał się schylić, by nie uderzyć w nie. Był bardzo wysoki, bardzo chudy, o wąskiej klatce piersiowej, a spoza nielicznych włosów rzadkiej brody, wyłaniała się skóra, jakby garbowana.
Gdy mnie ujrzał jego jankeska twarz spochmurniała. Trzymał starą strzelbę i motykę, a podchodząc do mnie, nie odłożył ani jednego, ani drugiego. Prześwidrował mnie wrogim spojrzeniem i spytał ochrypłym głosem:
— Czego pan tu szuka?
— Najpierw ja chciałem spytać, mister Rollins, czy być może wczoraj, albo przedwczoraj nie zjawił się u pana jakiś mężczyzna, który nazywa się Salters i czy przypadkiem nie zostawił wiadomości?
Wtem syn szybko odpowiedział:
— To było wczoraj rano, sir. Ten Salters był…
Nie mógł mówić dalej, bo ojciec pchnął go kolbą w bok tak, że biedak stęknąwszy zwalił się na płot, a mężczyzna rzekł wściekły:
— Milcz ropucho! Nie mamy ochoty na to, aby obsługiwać każdego włóczęgę! — a zwracając się do mnie ciągnął: — znikaj pan stąd! Nie mieszkam tu ani dla pana, ani dla pańskiego Saltersa!
Było to po prostu grubiańskie. Miałem swój zaściankowy sposób obchodzenia się z ludźmi tego pokroju. Spokojnie zsiadłem z konia, przywiązałem go do płotu i rzekłem:
— Tym razem będzie pan jednak musiał zrobić wyjątek, mister Rollins. Mój koń kuleje, więc zostanę tu aż wyzdrowieje.
Zrobił krok w tył, zmierzył mnie wściekłym wzrokiem od stóp do głowy i wrzasnął:
— Oszalał pan? Mój dom to nie żaden boardring, a ten, kto się tu chce panoszyć, temu rychło wpakuję ładunek prochu w skórę. Zounds! Znów ten nędzny Indianin! Poczekaj, chłopie, już ja ci zdmuchnę!
Skierowałem wzrok, tam, gdzie on spoglądał, wypowiadając ostatnie słowa, w pobliże krzewów. Z tej strony kroczył młody Indianin. Rollins podniósł strzelbę i wymierzył w jego stronę. Nacisnął w momencie, gdy uderzyłem mu w lufę. Huknął strzał, ale chybił.
— Psie! Targnąłeś się na mnie? — wrzasnął Jankes. — Masz za to!
Obrócił szybko strzelbę i zamierzył się na mnie kolbą. Motykę, by móc strzelać, odłożył już wcześniej. Pchnąłem mu pięść pod podniesione ramię i rzuciłem z taką siłą o płot, że się pod nim załamał. Strzelba mu wypadła, ale zdążyłem ją złapać zanim wstał. Podniósłszy się, wyciągnął z pochwy nóż i warknął wściekle:
— Mnie, coś takiego! Na mojej ziemi! Za to się płaci życiem! Równie szybko trzymałem w ręce rewolwer, wymierzyłem i odparłem:
— Ma pan z pewnością na myśli swoje życie? Odłóż pan natychmiast ten nóż! Moja kula będzie szybsza niż pana klinga!
Opuścił ramię. Nie spoglądał teraz na mnie, lecz w stronę budynku, gdzie się zatrzymał jakiś jeździec, który nadjechał nie zauważony. Zawołał śmiejąc się:
— Już po pracy, stary? Słusznie, zatłucz go, zasłużył na to. Ale nie częstuj go kulą, nie jest tego wart.
Tym jeźdźcem był Will Salters. Podjechał bliżej i podawszy mi rękę mówił dalej:
— Welcome, przyjacielu! Gdyby to zależało od tego scurvy fellowa, byłbyś mnie nie spotkał. Domyślam się, że przyjął cię właśnie tak jak mnie wczoraj. Dostał trochę po nosie, za co wysłał kulkę w moją stronę, która jednak była bardziej uprzejma od niego; ominęła mnie. Chciałem tu u niego na ciebie zaczekać, ale mi nie pozwolił. Powiedziałem jego synowi, że dziś wrócę, aby zobaczyć, czy chłop jest w lepszym nastroju. Jeżeli nie masz nic przeciwko temu, to damy mu nauczkę, aby wiedział, jak się obchodzić z takimi, jak my. Trzeba się przed nim zabezpieczyć!
Salters zsiadł z konia, Rollins zaś złapał motykę i zwiał. Jego zachowanie nas zaskoczyło, toteż zdziwieni spoglądaliśmy za uciekającym. Najpierw bezwzględne grubiaństwo, a teraz tchórzliwa ucieczka! Nie zdążyliśmy nawet wymienić uwag, bo w drzwiach ukazała się kobieta, która dotąd ukrywała się przerażona. Zobaczyła, znikającego za krzakami Rollinsa i odetchnąwszy rzekła:
— Bogu dzięki! Już myślałam, że dojdzie do rozlewu krwi. Jest pijany. Bredził przez całą noc, po czym wypił ostatnią flaszkę brandy!
— Jest pani jego żoną? — zapytałem
— Tak. Mam nadzieję, że nie będę musiała za to ponieść kary, panowie. To przecież nie moja wina.
— Wierzymy pani. Można pomyśleć, że pani mąż jest chory psychicznie.
— Niestety, to prawda. O Boże, nawet sobie nie wyobrażacie, jaka jestem nieszczęśliwa! Wmówił sobie, że tu w pobliżu jest zakopany skarb. Chce go wykopać. Nikt nie powinien go znaleźć, dlatego nie cierpi ludzi w tych stronach. Ten młody Indianin jest tu już od czterech dni. Nie mógł iść dalej, bo skręcił nogę i chciał u nas zostać, aż będzie mógł chodzić, Rollins jednak go przepędził. Biedak musi nocować pod gołym niebem.
Wskazała Indianina, który właśnie podszedł. Wszystko potoczyło się tak szybko, że nawet go nie spostrzegłem. Mógł mieć osiemnaście lat. Jego strój był z garbowanej, jeleniej skóry, wystrzępiony w szwach. Frędzle nie były ozdobione ludzkim włosem, więc nie zabił jeszcze wroga. Nie miał nakrycia głowy. Jego bronią był nóż, łuk i kołczan ze strzałami. Zapewne nie wolno mu było jeszcze nosić broni palnej. Na szyi miał mosiężny łańcuch, na którym wisiał cybuch fajki pokoju. Brakowało główki. Był to znak, iż był w drodze do świętych kamieni, z których Indianie biorą glinkę. Podczas takiej wędrówki, każdy jest nietykalny. Nawet najbardziej żądny krwi przeciwnik musi mu pozwolić na wędrówkę, a w razie niebezpieczeństwa nawet chronić.
Spodobały mi się szczere, inteligentne rysy tego młodzieńca. Oczy, skierowane na mnie z wyrazem wdzięczności, były aksamitno czarne, a twarz miała w sobie coś europejskiego. Wyciągnął rękę w moją stronę i rzekł:
— Ochroniłeś Iszarshiti–tuha. Jestem twoim przyjacielem!
Ta wypowiedź brzmiała bardzo dumnie i spodobała mi się tak, jak sam mówiący. Zaskoczyło mnie jednak imię. Iszarshiti–tuha jest słowem Apaczów i znaczy tyle co „mały jeleń”, dlatego spytałem
— Jesteś Apaczem?
— Iszarshiu–tuha jest synem wielkiego wojownika Apaczów Mascalero, najodważniejszego z czerwonych mężczyzn.
— Są moimi przyjaciółmi, a Inczu–czuna, największy ich wódz, jest moim bratem.
Spojrzał na mnie badawczo i spytał:
— Intczu–czuna jest najodważniejszym z bohaterów. Jak cię nazywa?
— Yato–inta.
Uczynił kilka kroków w bok i spuściwszy wzrok, rzekł:
— Synowie Apaczów znają cię. Nie jestem jeszcze wojownikiem, i nie mogę zatem z tobą rozmawiać.
Była to uniżoność Indianina, szczerze uznającego rangę drugiego, ale nie spuszczającego głowy ani o jedną dziesiątą cala.
— Możesz ze mną rozmawiać, bo kiedyś będziesz sławnym wojownikiem. Niebawem nie będziesz się już nazywał Iszarshiu–tuha, Mały Jeleń, ale Pehnulte, Wielki Jeleń. Masz chorą nogę?
— Tak.
— Czy wyruszyłeś ze swojego wigwamu bez konia?
— Idę po świętą glinkę do fajki. Idę więc pieszo.
— Ta ofiara spodoba się Wielkiemu Duchowi. Chodź do domu!
— Pan jest wojownikiem, ja zaś, jestem jeszcze młody. Pozwoli pan, że zostanę z moim małym, białym bratem!
Podszedł do niebieskookiego chłopca o blond włosach, który stał cichy i smutny, z ręką na miejscu, gdzie go uderzyła kolba ojca. Obaj wymienili spojrzenia. Natychmiast zauważyłem, że nie spotkali się po raz pierwszy. Mały Jeleń nie przyszedł tu bez celu, skrywał jakąś tajemnicę, być może, nawet niebezpieczną dla mieszkańców szałasu. Chętnie byłbym się dowiedział, co się za tym kryje, ale nie dałem jednak tego po sobie poznać.
Chłopcy zostali na dworze, a ja poszedłem z Willem Saltersem i kobietą do domu, dokładniej mówiąc, szałasu, którego wnętrze składało się z jednego pomieszczenia.
Było tu bardzo biednie. Byłem już w niejednym szałasie, gdzie też były tylko najniezbędniejsze rzeczy, ale tu było o wiele gorzej. Szałas miał mocno zniszczony dach, zaś ze ścian powypadało uszczelnienie. Bieda wyzierała przez wszystkie dziury i szpary. Nad paleniskiem nie było nawet kotła. Z zapasów pożywienia, zauważyłem jedynie niewielką ilość kolb kukurydzy, walających się w kącie. Kobieta odziana była w cieniutki, wypłowiały perkal. Chodziła boso, a jej jedyną ozdobą była schludność, która mimo ubóstwa, rzucała się w oczy. Jej syn też był ubrany biednie, choć każde podarte miejsce było starannie pocerowane.
Kiedy spojrzałem na znajdujące się w kącie posłanie, zrobione z samych liści, a potem na bladą, wycieńczoną twarz tej dzielnej kobiety, mimowolnie cisnęło mi się na usta pytanie:
— Jest pani głodna?
Zarumieniła się, jakby urażona, a zaraz potem łzy trysnęły z jej oczu. Złapawszy się za serce, odpowiedziała:
— O Boże, nie narzekałabym, gdyby tylko Józef mógł się najeść! Nasze pole nie daje plonów, bo mąż pozwala na to, by dziczało, tak więc, skazani jesteśmy na polowanie, ale też niewiele to daje, bo Rollins oszalał na punkcie szukania skarbu.
Pośpieszyłem na dwór do koni, aby przynieść suszone mięso. Poczciwy Will Salters uczynił to samo i też przyniósł swoje zapasy.
— O panowie, jacy jesteście dobrzy! — powiedziała. — Trudno was uznać za Jankesów!
— Ma pani, przynajmniej w moim przypadku, rację — odparłem. — Jestem Niemcem. Mister Salters, ma co prawda, tylko po matce niemiecką krew w żyłach, ale jest lepszy ode mnie. Jego matka była Austriaczką.
— Mój Boże! A ja urodziłam się w Brunn! — zawołała, klaszcząc w ręce.
— A więc Niemka! To możemy się posłużyć językiem ojczystym.
— Ach tak! Z moim synem mogę rozmawiać po niemiecku tylko w tajemnicy. Rollins tego nie cierpi.
— Okropny człowiek! — powiedział Salters. — Nie chciałbym pani ranić, ale coś mi się zdaje, że już go przed laty gdzieś spotkałem, i to w nienajlepszych okolicznościach. Jest podobny do kogoś, kto był znany tylko ze swojego indiańskiego nazwiska. Nie wiem, co ono znaczy, ale myślę, że to coś w rodzaju Indano czy Indanszo.
— Inta–ntszo! — zabrzmiało od wejścia.
Stał tam młody Indianin, który co prawda, nie znał niemieckich słów, ale zrozumiał nazwisko. Jego oczy zabłysły, a gdy na niego spojrzałem, odwrócił się na pięcie i zniknął.
— To nazwisko pochodzi z języka Apaczów — wyjaśniłem towarzyszowi. — Znaczy tyle, co „złe oko”.
— Złe oko? — spytała kobieta. — Te słowa mój mąż często wymawia przez sen lub gdy jest pijany i przesiaduje w kącie, kłócąc się z niewidzialnymi osobami. Czasami nie ma go ponad tydzień. Przywozi ze sobą z Ford Dodge znad Arkansas brandy, choć nie wiem czym za nią płaci. Wtedy pije i pije, aż już nie może myśleć i mówi o krwi i morderstwie, o złocie i nuggetach, o zakopanym tu skarbie. Wtedy całe dnie i noce nie mamy odwagi wchodzić do chaty ze strachu, że nas pozabija.
— Nieszczęśliwa kobieto! Musiała pani być bardzo odważna, aby iść za mężczyzną w ten dziki zakątek.
— Za nim? Z nim nigdy bym tu nie przyszła. Przybyłam z moim pierwszym mężem i jego bratem do Ameryki. Kupiliśmy ziemię, ale zostaliśmy oszukani przez agenta. Papiery, które dostaliśmy przy kupnie były sfałszowane. Gdy przybyliśmy na zachód prawowity właściciel już od lat tam mieszkał i zabudował to miejsce. Skończyły się nam pieniądze, więc nie pozostało nam nic innego, jak żyć z tego, co upolowaliśmy. W ten sposób posuwaliśmy się coraz bardziej na zachód. Mój mąż chciał się dostać do Kalifornii, bo słyszał o złocie, jakie tam można znaleźć. Doszliśmy dotąd i dalej już się nie dało. Byłam chora i wyczerpana. Spaliśmy pod gołym niebem, ale na szczęście, po krótkim czasie znaleźliśmy ten szałas. Nie wiem, do kogo przedtem należał, ale stał opuszczony. Radziliśmy sobie, jak tylko się dało, ale myśl o Kalifornii nie dawała spokoju mojemu mężowi. Chciał się tam dostać, ja nie mogłam, a jego brat po prostu nie chciał, bo tęsknił za ojczystym krajem. Bóg jeden wie, ile mnie kosztowało to, aby się zgodzić, aby mój mąż sam wyruszył do krainy złota szukać szczęścia. Szwagier miał zostać ze mną. Mąż nigdy już nie wrócił. Pół roku po jego odejściu urodziłam mojego Józefa, który nigdy nie widział ojca. Miał trzy lata, gdy pewnego ranka szwagier wyruszył na polowanie i więcej nie wrócił. Kilka dni później znalazłam go nad brzegiem rzeki, z raną postrzałową głowy. Może go zamordował jakiś Indianin.
— Czy był oskalpowany?
— Nie.
— To w takim razie, mordercą był biały. Ale, jak pani przeżyła?
— Z niewielkich zapasów kukurydzy, którą posadziliśmy tu w pobliżu. Potem w te strony przybył mój obecny mąż. Chciał polować i potem iść dalej, ale był coraz dłużej, aż został na zawsze. Byłam zadowolona, że go mam, bo inaczej umarłabym z dzieckiem z głodu. Poszedł do Dodge City i kazał mojego męża uznać za zmarłego. Potrzebowałam kogoś, kto by mnie bronił, a mój syn ojca, toteż Rollins został i jednym, i drugim. Raz śnił mu się skarb, który tu jest zakopany. Ten sen jakoś dziwnie się powtarzał, aż Rollins mocno w to uwierzył i wpadł w istne szaleństwo. Nocą majaczy o złocie, a w dzień kopie i szuka skarbu.
— Czy w pobliżu góry, gdzie u jej stóp, stoją stare platany?
— Tak. Ale nie mogę iść z nim, a syn tym bardziej. Nawet nie umiem wyrazić, jaka jestem nieszczęśliwa. Modlę się co dzień, ba, co godzinę o ratunek. Może Bóg mi pomoże!.
— Pomoże, choć jego pomoc będzie dla pani z początku bolesna.
Wszedł Józef, prosząc nas, byśmy wyszli obejrzeć niebo. Zdziwieni tą prośbą poszliśmy za nim. Mały Jeleń stał na dworze, spoglądając uważnie na chmurkę, unoszącą się na wprost naszych głów. Joseph powiedział nam, że Indianin uważa, iż chmurka jest bardzo niebezpieczna. Mały Jeleń mówił całkiem dobrze po angielsku i mógł się porozumieć białym chłopcem. Will Salters, wzruszywszy ramionami rzekł:
— Ta chmurka, która wygląda niczym cygaro, miałaby być niebezpieczna? Pshaw!
Indianin, odwróciwszy się w jego stronę, powiedział tylko jedno słowo:
— Iltszi.
— Co to znaczy? — zapytał mnie Will.
— Wiatr. Sztorm.
— Bzdura! Niebezpieczny wiatr, a więc porywisty wicher, powstaje tylko z „dziury”, to znaczy, gdy całe niebo jest zachmurzone, a w tej czerni jest okrągła, jasna dziura. Tutaj jest jednak na odwrót. Niebo, poza tym miejscem, jest zupełnie bezchmurne.
— Nta a si tsa iltszi — powiedział Indianin.
Stałem się bardziej ostrożny. Te trzy słowa znaczą „głodny wiatr”. Apacz określa w ten sposób cyklon. Spytałem więc młodzieńca, czy tego się obawia, a on odrzekł:
— Nakate n’ ynl iltszi.
W wolnym przekładzie znaczy „bardzo głodny wiatr”, a może określać nawet trąbę powietrzną. W jaki sposób Apacz doszedł do tego przypuszczenia? Rzeczywiście nie mogłem spostrzec nic podejrzanego w chmurce, wiedziałem jednak, że te dzieci natury mają instynkt, w rozpoznawaniu pewnych zjawisk przyrody.
— Bzdura! — rzekł do mnie Salters, gdy mu to przetłumaczyłem. — Chodź do środka! Chyba już zaczynasz wątpić.
Indianin, kładąc palec na skroni, rzekł:
— To szi ta benesit! Nie jestem chory na głowę.
Salters zrozumiał go, zlekceważył jednak i wszedł z powrotem do chaty. Skorzystałem z okazji, aby powiedzieć Małemu Jeleniowi, że nie uwierzyłem w jego wcześniejsze odpowiedzi. Zapytałem go:
— Która stopa mojego młodego przyjaciela jest chora?
— Sintsz hm, lewa stopa — odpowiedział.
— To dlaczego mój brat utykał na prawą nogę, nachodząc z tamtych krzaków?
Uśmieszek zakłopotania przemknął przez jego usta, ale zaraz odparł:
— Mój dzielny brat się nie myli.
— Mam dobry wzrok. Czemu Mały Jeleń utyka tylko wtedy, gdy go ktoś widzi, a nie kuleje, gdy jest sam?
Spojrzał na nie zaintrygowany, ale nie odpowiedział, dlatego ciągnąłem dalej:
— Mój młody brat słyszał o mnie i wie, że odczytuję ślady. Nie myli mnie źdźbło trawy, czy ziarenko piachu. Mały Jeleń zszedł dziś rano z góry, w stronę rzeki, nie utykając. Widziałem jego ślad. Czy i teraz odważy się powiedzieć, że się mylę?
Spuściwszy wzrok, milczał.
— Dlaczego Mały Jeleń mówi, że idzie pieszo do kamieniołomu — ciągnąłem, — skoro ze swojego wigwamu, aż tutaj, przybył konno?
— Uff! — odparł zdziwiony. — Skąd to wiesz?
— Czy największy wódz Apaczów nie był moim nauczycielem? Czy myślisz, że przyniosę mu wstyd i pozwolę się śledzić młodemu Apaczowi, który jeszcze nie może nosić broni? Twój koń, to tszi kayi kle, deresz.
— Uff, uff. — dało się słyszeć, a był to wyraz największego zdziwienia.
— Czy chcesz oszukać brata Intczu–czuna? — spytałem z wyrzutem.
Położył rękę na sercu i odpowiedział:
— Szi n itkli ho tli, tszi kayi kle, mam konia deresza.
— Tak jest dobrze. Powiem ci nawet, że dziś rano przećwiczyłeś całą indiańską szkołę.
— Mój biały brat jest wszystkowiedzący, jak Manitou, Wielki Duch! — zawołał zaskoczony.
— Nie. Cwałowałeś, wisząc jedną stopą w siodle z ramieniem na uździe, kładąc ciało na jeden bok konia. Tak się robi w czasie walki, aby się ustrzec przed strzałami wroga, natomiast w czasie pokoju, tylko wtedy, kiedy się ćwiczy. Tylko przy takiej jeździe, włosy z grzywy motają się o rękojeść i ostrze noża, a wyrwane, zaczepiają się. Taki włos może mieć tylko deresz.
Przejechał obiema rękami pas, przy którym w pochwie tkwił nóż. Na nim wisiało kilka włosów. Spostrzegłem, że mimo indiańskiej karnacji, zarumienił się, więc dodałem:
— Oko Małego Jelenia jest bystre, ale jeszcze nie dostatecznie wyćwiczone w takich drobiazgach, od których często zależy życie. Mój młody brat przybył tu, aby spotkać właściciela tego szałasu. Czy szykuje jakąś krwawą zemstę?
— Złożyłem śluby milczenia — odparł, — ale mój biały brat jest przyjacielem najsławniejszego Apacza. Pokażę mu coś, co jeszcze dziś wieczór mi odda. Może o tym mówić, bo nadeszła jego godzina.
Rozpiął koszulę i wyciągnął, złożoną niczym koperta, czworokątną skórę. Podał mija i oddalił się w stronę kukurydzianego pola, przy którym stał Józef. Zobaczyłem jeszcze, że wziąwszy go za ramię, pociągnął za sobą.
Na pierwszy rzut oka, wydawało mi się, że mam przed sobą, coś w rodzaju totemu, bo na zewnątrz był wyżłobiony znak w formie palącej się fajki. Zawartość jednak stanowił indiański list.
Rozerwałem skórę skrojoną z garbowanej sierści jelenia. Wewnątrz była druga skóra bawolęcia, oczyszczona tylko z sierści, ale pociągnięta wapnem i wygładzona w pergamin. Była złożona podwójnie. Gdy ją rozłożyłem, zobaczyłem szereg figur naniesionych czerwonym kolorem, a zbliżonych do znanego pisma skalnego tsits–sumovi w Arizonie.
Miałem w rękach dokument pisany pismem indiańskim. Była to niezwykła rzadkość, toteż nie myślałem zrazu o odszyfrowywaniu, lecz pośpieszyłem do chaty, aby pokazać ów skarb Willowi Saltersowi. Ten tylko potrząsnął głową i stwierdził zdziwiony:
— To się da odczytać?
— Naturalnie!
— No to czytaj. Nawet jeśli idzie o nasze zwyczajne pismo, to chętniej walczę z dwudziestoma Indianami niż z trzema literkami. Nigdy nie byłem bohaterem w czytaniu, toteż moje listy piszę do adresata dubeltówką, bo to najszybsza droga. Pióro łamie mi się między palcami, a atrament źle smakuje. Odszyfrowanie tych figur jest okropne. W tej ciemnej chacie, mającej dwa małe otworki zamiast okien, nie można się nawet rozpoznać.
— To wyjdź ze mną przed drzwi!
— Wyjść wyjdę, ale czytać będziesz ty.
Obaj wyszliśmy, a kobieta została. Rozpaliła na palenisku mały ogień, aby usmażyć kilka kawałków mięsa.
Ja rzuciłem wzrok na figury, natomiast Will Salters z zafrasowaniem przyglądał się niebu.
— Hm! Osobliwa chmura! — mruknął. — Jeszcze nigdy czegoś takiego nie widziałam. Co na to powiesz?
Z zainteresowaniem popatrzyłem w górę. Chmurka nie zrobiła się wiele większa, nabrała jednak zupełnie innego kształtu. Przedtem niebieskoszara, teraz jasnoczerwona i przeźroczysta, z milionami cienkich, niczym pajęczyna matowozłotych nitek, rozchodzących się na całą szerokość widnokręgu. Te ledwo widoczne nitki ani drgnęły i w tym bezruchu wyglądały, jakby były mocno przypięte.
— No więc? — zapytał Will.
— Też jeszcze nie widziałem czegoś podobnego.
— Czyżby ten młody indsman miał rację z tym swoim sztormem, w przeciwieństwie do nas, starych, doświadczonych ludzi prerii?
— Wygląda dziwnie. Apacz mówił nawet o trąbie powietrznej, co byłoby jeszcze gorsze.
— Niech się dzieje co chce, musimy po prostu poczekać. Mam nadzieję, że na twoim indiańskim piśmie znasz się lepiej, niż na tej plątaninie nitek tam na górze. Co jest?
— Hm! Zobaczymy! Z przodu widzę namalowane słońce z promieniami skierowanymi do góry, więc jest to z pewnością słońce. Dalej jest czterech jeźdźców. Mają kapelusze, więc to chyba biali. Temu z przodu coś zwisa z siodła, są to chyba małe worki. Za tą czwórką nadjeżdża dwóch. Na głowach mają pióra. Mogliby więc przedstawiać indiańskich wodzów.
— No to przecież całkiem proste. I ty to nazywasz czytaniem?
— To dopiero początek. Najpierw trzeba poznać litery, zanim się je połączy w słowa. Jest tu jeszcze kilka mniejszych figur. Są naniesione nad większymi. Ponad Indianami widzę bawołu, otwierającego paszczę, z której wychodzi kilka małych kresek. Z pyska może się wydobywać tylko głos, więc ma się tu zapewne na myśli, ryczące zwierzę. Ponad głową drugiego Indianina jest fajka, a z jej główki też wychodzi kilka kresek. To chyba ma znaczyć dym, a więc fajka się pali.
— Ty, zaczynam umieć czytać! — powiedział Will. — Przypomniało mi się, że kiedyś żyli dwaj wodzowie Apaczów, dwaj bracia, z których jeden to Ryczący Bawół i od dawna nie żyje, a drugi nazywał się Dymiąca Fajka, bo był pokojowo usposobiony i z każdym chętnie palił fajkę pokoju. Zapewne jeszcze żyje.
— Być może ma się na myśli tych dwóch! Zobaczymy! Nad drugim białym jest namalowane oko z wchodzącą weń kreską. Albo ma tylko jedno oko, albo jest ślepy, a może oko jest chore. Ach, to pewnie imię, które przedtem wymienił Mały Jeleń — Złe oko! To również może znaczyć „złośliwe oko”. A nad trzecim białym jest worek, po który sięga jakaś ręka. Czyżby to miało oznaczać kradzież.
— Tak, tak, z pewnością! — powiedział Sałters, — „złodziejska ręka”. Mam, mam! Teraz sobie przypomniałem, gdzie widziałem tego Rollinsa, w Czarnych Górach. Nazywał się Haller, a że był koniokradem i bobrokradem, stąd nazywano go Złodziejska Ręka!
— Chyba się mylisz.
— Nie, nie! Złodziejska Ręka i Złe Oko byli kuzynami i trzymali się razem. To o nich mowa. Dalej!
— Jako, że wschodzące słońce jest z przodu ci jeźdźcy jechali na wschód. Tu w drugim wersie powtarzają się te same figury, ale częściej i w różnych grupach. Pierwsza grupa: tych trzech białych z tyłu strzela do nadjeżdżających. Druga grupa: ktoś martwy leży na ziemi, a oni mają jego worki lub mieszki. Trzecia grupa: Indianie strzelają do białych. Czwarta grupa: dwóch białych i Indianin, Ryczący Bawół są martwi, a Złodziejska Ręka ucieka. Piąta grupa: Dymiąca Fajka zakopuje worki. Szósta grupa: Dymiąca Fajka ma na koniu Ryczącego Bawołu i jedzie za Złodziejską Ręką. Prawdopodobnie go goni. Siódma grupa: Dymiąca Fajka grzebie Ryczącego Bawołu, a Złodziejska Ręka znikła. Są jeszcze dwa małe obrazki. Stoją tam trzy drzewa: pod średnim są worki pod ziemią, pod pojedynczym drzewem widać Ryczącego Bawołu pod ziemią, a więc jego grób. Łatwo teraz rozszyfrować całe zdarzenie.
— Stop! — przerwał Salters. — Zostaw no tę sprawę i spójrz w górę! Czy zauważyłeś, że robi się zupełnie ciemno. Spójrz, natychmiast, na niebo!
Posłuchałem go i wystraszyłem się. Wspomniane matowozłote nitki zniknęły. W ich miejsce pojawiło się kilka ciemnych kresek łączących chmurę — zupełnie teraz czarną — z północnym niebem. Pozostała część nieba była jasna i czysta. Te kreski, niczym mocne, napięte liny, odciągały chmurę na północ. Działo się to bardzo szybko. Im bardziej chyliła się ku ziemi, tym wyraźniej widać było, unoszącą się w górę przeźroczystą, potem coraz ciemniejszą masę. Owa masa była szeroka u dołu, a wąska w górze. Obracała się, a z góry machał raz w tę, raz w tę stronę długi ogon. Drugi ogon był z dołu. Wyglądało to tak, jakby te dwa ogony nawzajem się szukały, zaś w momencie, gdy się zetknęły, miały ściągnąć chmurę na ziemię, która jednak, utrzymując się w powietrzu, tworzyła coś w rodzaju podwójnego lejka, obracającego się wokół własnej osi. Końce owego lejka były w środku połączone, a obie jego powierzchnie, przy ziemi i wysoko w górze, osiągały przekrój co najmniej pięćdziesięciu metrów.
Jako, że wokół rosły tylko niskie krzewy, mogliśmy dokładnie obserwować, budzące grozę zjawisko przyrody. Trąba wirując, kierowała się prosto na nas. Wokół panował absolutny bezruch, a nagła duchota powodowała wystąpienie potu ze wszystkich porów.
— Mały Jeleń miał rację — powiedziałem. — Chodzi o nasze życie. Szybko! Will, ratujmy siebie i kobietę!
— Jak i dokąd? — spytał wystraszony.
— Na konie.
— Nie wiemy przecież, w którą stronę się skierować.
— Taka trąba powietrzna jest, rzecz jasna, nieobliczalna, ale będziemy musieli zmieniać kierunek, jak tylko ona zmieni swój. Może rzeka ją zatrzyma i nie przejdzie na naszą stronę. Przyprowadź zza płotu szkapę Rollinsa! Ja skoczę po kobietę!
Zastałem ją przy palenisku zupełnie nieświadomą niebezpieczeństwa. O mało nie zemdlała, jak jej powiedziałem, co się dzieje na dworze. Złapałem ją i wyniosłem w pośpiechu. Will właśnie nadszedł z koniem.
— Koń jest rozbrykany! — krzyknął. — Ja na niego wsiądę. Nie jest osiodłany i kobietę z całą pewnością zrzuciłby. Podnieś ją na mojego kasztana! Szybko! Szybko!
Wskoczył na konia i pogalopował przed siebie.
— Umie pani jeździć konno? — spytałem kobietę.
— Ale niezbyt dobrze — lamentowała.
— To wezmę panią ze sobą.
Wskoczyłem na kasztana, który łatwiej mógł udźwignąć dwie osoby niż mój kulawy gniadosz, wciągnąłem drżącą kobietę tak, że leżała w poprzek na moich kolanach, złapałem kulawego za cugle i pognałem za Saltersem.
Wszystko potoczyło się tak szybko, że od momentu ujrzenia trąby, aż do chwili obecnej, nie minęło więcej niż minuta. Nie było mi wygodnie. Prawą ręką musiałem trzymać kobietę, a lewą kierować kasztana i na dodatek prowadzić gniadego. Jednak jakoś szło. Po przebyciu znacznej odległości, zawołałem na Willa, aby się zatrzymał. Uczynił to. Odwróciliśmy się. Trąba doszła prawie do rzeki. Chmury już nie było. Tworzyła ciemne monstrum o kształcie olbrzymiego piaskowego lub jajowatego zegara, obracającego powyrywane krzewy, kamienie i olbrzymie kawałki traw o pojemności załadowanego wozu; było to okropne.
Teraz dostała się do brzegu. Czy się zatrzyma, czy też przesunie się drugą stroną brzegu, w górę czy w dół, a może się zapadnie? Takie sobie stawialiśmy pytania. Człowiek, który się znalazł w jej zasięgu z pewnością był stracony. Wirowany na wysokość wieży w górę i w dół wokół własnej osi, musiałby się udusić, o ile przedtem nie zostałby rzucony o ziemię, czy też rozgnieciony przez wirujące masy.
Trąba zatrzymała się, jakby się miała opamiętać. Górny lejek, skierowany w dół, usiłował kontynuować dotychczasowy kierunek. Szarpiąc dolny lejek, próbował się od niego oderwać. Dał się słyszeć potężny huk; zniknęły ciemne, gęste masy, piasek, kamienie, krzewy i trawa, w ich miejsce pojawił się wysoki słup wody. Słup miał najpierw równomierny, cylindryczny kształt, po czym przyjął postać podwójnego stożka. Z trąby powietrznej powstała trąba wodna. Ta, jakby rozjuszona tym, że przeszkodziła jej rzeka, mknęła ze zdwojoną szybkością prosto na nas i na szałas.
— Uciekamy! Na prawo! — krzyknąłem.
Trudno było utrzymać konie. Wyczuły niebezpieczeństwo i rzuciły się przed siebie, nawet popędzać nie trzeba było. Spojrzawszy na trąbę, spostrzegłem z radością, że kierowała się na wschód. Oddalała się, mogliśmy się więc zatrzymać. Byliśmy uratowani. O ile nie wróci.
Nie wróciła. Sunęła z niesamowitą szybkością, już nie tak przeźroczysta, jak wtedy nad wodą, lecz znów ciemna i gęsta. Wyrywała z ziemi wszystko, co spotkała na swojej drodze. Widzieliśmy, jak rośnie i przybiera na sile, aż nagle rozległ się grzmot, który wstrząsnął ziemią. Zniknęła.
Prawie natychmiast, nie wiem jak, pociemniało i lunął deszcz, o kroplach większych od ziaren grochu.
— Nasz dom, nasze mieszkanie! Co się z nim stało? — biadoliła kobieta, przerywając milczenie.
Zamiast jej odpowiedzieć, pocwałowaliśmy do szałasu. Do szałasu? Nie, już go nie było. Był rozszarpany, jak cienka, chwiejna, słomiana plecionka. Ciężkie, solidne belki i klocki, z jakich był zbudowany, zostały daleko odwleczone i tam trzaśnięte o ziemię. Z płotu nie zostało śladu; ani jednego pala, żadnej żerdzi, żadnego słupka — wszystko porwane przez wiatr.
Kobieta z rozpaczy wpadła w nastrój odrętwienia. Było nam to na rękę. Pomyślałem o jej mężu, o synu, o młodym Indianinie. Odkąd posiadałem rysunek, wiedziałem, gdzie ich szukać. Tam przy górze, przy której trąba się roztrzaskała, natrafiając na przeszkodę nie do pokonania. Jak się skończyła? Jak umierający gigant, który w śmiertelnej walce, miażdży wszystko, co mu wpadnie w ręce. Czekały tam na nas pewnie straszne sceny, których jej chcieliśmy oszczędzić. Gdy jednak usłyszała, że chcemy poszukać jej syna, natychmiast nabrała sił do działania. Nie pomogły ani prośby, ani gniew. Nie mogliśmy jej zostawić, więc wsiadła na konia i pojechała z nami.
Tak nagle, jak lunął deszcz, tak też szybko się rozjaśniło. Chmury zniknęły, a z nieba uśmiechało się słońce, jakby nic się nie stało.
Ale jak wyglądała droga, którą mieliśmy przemierzyć! Na szerokość bez mała sześćdziesięciu metrów ciągnęła się koleina. Rośliny były jakby zgolone, zaś powstałe dziury zapełniły się rumowiskiem. Po obu stronach leżały skały, kamienie, krzewy i inne masy, które odrzuciła od siebie.
A u stóp góry? Już z daleka ujrzeliśmy spustoszenie. Krzewy zostały powyrywane z ziemi, wyrzucone w górę i ściśnięte w motki nie do odplątania. Trąba, która szukała ujścia wzdłuż wzgórza, nie znajdując go, w furii zamieniła życie w śmierć. Nagie ściany wyglądały jak głęboko wyżłobione kamieniołomy. Platany, które tak cieszyły moje oko, były nie do poznania. Na ziemi leżały potężne pnie wyrwane z korzeniami, zaś gałęzie o prawie półmetrowej średnicy, poskręcały się niczym liny. Największy z platanów został pozbawiony wszystkich głównych gałęzi, a jego głębokie, długie, cięte rany, stanowiły widok godny pożałowania.
Gdzie się jednak podziali… ach, tam po drugiej stronie stał osiodłany na indiański sposób, deresz. Stał przy potężnym, chaotycznie postrzępionym krzewie, żując łakomie jego liście. Był to koń Małego Jelenia.
Podjechaliśmy i cóż zobaczyliśmy? Potężny, wyrwany platan. Przewracając się, wyrzucił silnymi, nierozerwalnymi korzeniami grunt. Pod tą plątaniną korzeni zionęła głęboka, piekielna dziura. Siedział tam blondynek i młody Apacz. Byli przykryci korzeniami, jakby dachem, który miał ich chronić przed deszczem. Zadowoleni, uśmiechnęli się do nas. Matka pośpiesznie zsiadła z konia, aby przytulić syna do serca. Apacz zerwał się i zapytał:
— Czy moi biali bracia teraz wierzą, że znam oznaki „bardzo głodnego wiatru?”
— Wierzymy — odpowiedziałem, — ale jak się uratowaliście?
— Mały Jeleń ukrył swojego konia głęboko w krzewach. Poszedł po niego i wsiadł z niebieskooką białą twarzą, aby uciec przed wiatrem. Gdy ten ustał, Iszarshiu–tuha przyjechał tu i znalazł to, czego od trzech dni szukał z małą bladą twarzą.
— Spotykałeś się potajemnie z Józefem?
— Tak. Jest synem człowieka z workami, który tu został zamordowany. Chodź i spójrz, gdzie Dymiąca Fajka zakopała nuggety!
Zaprowadził nas na drugą stronę plątaniny korzeni. Tam w pobliżu pnia, ziemia była odgarnięta. Ujrzeliśmy dwa szare od pleśni skórzane woreczki. Były wypełnione złotym proszkiem i ziarenkami. Józef już wiedział wszystko, zaś matka dowiedziawszy się tego, co ja już odgadłem — o zamordowaniu jej pierwszego męża — z żalu chciała paść na kolana. Pociechą było nagłe posiadanie cennego metalu, w co nie mogła zrazu uwierzyć.
Indianin odpowiedział na jej pytania:
— Ryczący Bawół był moim ojcem. Wyruszył z Dymiącą Fajką, swoim bratem, aby odwiedzić Wielkiego Ojca bladych twarzy i poinformować go o życzeniach Apaczów. Obaj wodzowie pojechali na wschód. Byli świadkami, jak trzy blade twarze zamordowały białego, który znalazł złoto. Dwóch z tych morderców to Złe Oko i Złodziejska Ręka, trzeciego nie znali. Ukarali morderców i zabili Złe Oko i tego trzeciego, ale Złodziejska Ręka zastrzelił mojego ojca i uciekł. Dymiąca Fajka gonił go, gdy tylko zakopał złoto i zabrał zwłoki Ryczącego Bawołu na konia. Nie dogonił jednak. Dymiąca Fajka pogrzebał zwłoki brata tam, gdzie go znajdę za dwa dni, i sam pojechał do Waszyngtonu. Jego brata należało pomścić i ja to miałem uczynić, bo jestem jego synem. Byłem wtedy jeszcze mały, więc minęło wiele czasu. Teraz jednak wyruszyłem po skalp mordercy i stanę się wojownikiem, który może nosić strzelbę. Morderca mieszkał w chacie zamordowanego. Uczynił jego kobietę swoją squaw i stąd chata stała się jego własnością, mógł więc szukać skarbu.
Usłyszawszy to wyznanie, kobieta wydała z siebie okrzyk i zemdlała. Jej drugi mąż był mordercą pierwszego.
— A teraz zobaczycie Złodziejską Rękę — powiedział Apacz. — Za mną!
Józef został przy omdlałej matce. Salters i ja. Pojechaliśmy z Indianinem do wielkiego platanu. Rollins leżał tam pod jedną z gałęzi o średnicy co najmniej trzech stóp. Gałąź zmiażdżyła mu nogi, aż po sam korpus.
— Tu leży — powiedział Apacz. — Chciałem zabrać jego skalp, ale Wielki Duch go ukarał. Wezmę tylko skalp tego mężczyzny, którego pokonam. Jego pokonał gniew sprawiedliwego Manitou, w tym samym miejscu, gdzie popełnił zbrodnię. Czy teraz rozumiesz pismo, które ci dałem, byś je przeczytał?
— Całkowicie — odparłem.
— Dymiąca Fajka nie umie pisać. Kazał sporządzić pismo wielkiemu wodzowi Inczu–czuna, któremu wszystko opowiedział. Jesteś bratem tego słynnego wojownika i dlatego podaruję ci to pismo. Spójrz, biedak otwiera oczy. Może będziesz mógł jeszcze z nim porozmawiać. Ja już pójdę. Jest mordercą mojego ojca i byłbym go zabił, ale jego lamentu nie chcę słuchać. Czerwony mężczyzna też ma serce, takie samo jak blade twarze i karze szybko, ale nigdy nie torturuje powoli.
Wrócił do Józefa i jego matki. My zaś musieliśmy przetrwać okropny kwadrans; minuty umierania mordercy. Odzyskał świadomość, a czując, że śmierć jest blisko, wszystko wyznał. Brakowało mu, co prawda sił, na logiczną opowieść, ale mógł odpowiedzieć na nasze pytania przy pomocy „tak” i „nie”. Dowiedzieliśmy się więc tego, co w zasadzie sami sobie mogliśmy dopowiedzieć.
Zauważył, że Dymiąca Fajka nie miał przy sobie nuggetów w czasie pościgu, musiał je więc zakopać. Wprowadził Indianina w błąd i wrócił na miejsce napadu. Tam z wielkim trudem wykopał dziurę na zwłoki, aby mord pozostał tajemnicą. Kilka dni później zastrzelił jeszcze brata zamordowanego, aby się wprowadzić do kobiety, jako mile widziany obrońca. Potem bez przeszkód mógł szukać złota. Wszystko się udało, oprócz najważniejszego; nie mógł znaleźć nuggetów. Żądza złota i katusze sumienia doprowadziły go do obłędu. Nie cierpiał obcych, którzy mogliby przypadkiem coś odkryć. Dlatego odesłał mnie, Willa i przepędził Małego Jelenia, który udając kulawego usiłował wejść do jego domostwa.
Bóg osądził go sprawiedliwie. Leżał teraz w agonii w miejscu, gdzie spoczywały zwłoki pogrzebanych. W ostatnich chwilach swego życia miał się od nas dowiedzieć, że tak długo poszukiwane złoto, zostało znalezione i dostało się w ręce znienawidzonego przez niego chłopca.
Miłosierny i tak obszedł się z nim łaskawie; zmiażdżone nogi nie bolały. Zasnął nie westchnąwszy nawet.
Opowiedzieliśmy jego żonie, o tym, co się stało. Nie chciała go widzieć i dobrze zrobiła. My dwaj wykopaliśmy mu grób i zmówiliśmy modlitwę.
Mały Jeleń wnet odjechał. Nie można go było zatrzymać, a kiedy ciężko doświadczona kobieta, zaoferowała mu część złota, powiedział dumnie:
— Zatrzymaj twój proszek! Apacz wie, gdzie można znaleźć dużo złota, ale nie mówi o tym nikomu i gardzi nim. Wielki Duch nie po to stworzył człowieka, aby był bogaty, ale po to, aby był dobry. Oby teraz ci przyniósł tyle szczęścia, ile dotąd doznałaś cierpienia!
Wsiadł na konia i odjechał.
Nazajutrz po południu my też opuściliśmy okolicę, zabierając Józefa i jego matkę. Stara szkapa wiozła złoto oraz resztki dobytku kobiety i syna. Kasztan wiózł kobietę, a mój gniadosz chłopca. Will i ja kroczyliśmy obok. W najbliższym miasteczku, gdzie matka i syn mogli poczekać na lepszą sposobność, pożegnaliśmy się z nimi. Pożegnaliśmy się z ludźmi, których trąba powietrzna tak ciężko doświadczyła, ale też przyniosła im środki na lepszą egzystencję.
Kolorado, zająwszy wygodną pozycję, zaczął opowiadać, podczas gdy pozostali traperzy w napięciu słuchali jego słów.
— Tak, jest tak, jak mówię. Nie było w Stanach Zjednoczonych nigdy większego drania niż Kanada–Bill. Mam z nim porachunki, całą wielką, zapisaną do końca księgę długów. Jest tak znany, że nawet w starym kraju pisały o nim gazety, o czym się dowiedziałem. Nikomu jednak nie dał się tak we znaki, jak mnie.
Najchętniej zostawia się takie krwawe historie w spokoju, ale skoro już tu, u matki Thick opowiadamy sobie, to spełnię waszą prośbę. Wiecie panowie, Stany są osobliwym krajem, w którym to, co największe jest tuż obok najmniejszego, a dobro tuż koło zła i mówię wam trzykrotnie się spotkałem z tym człowiekiem o złej sławie i za każdym razem obecny był również najzacniejszy, jakiego mamy: Abraham Lincoln, prezydent.
Właściwie pochodzę z Kentucky, ale byłem jeszcze chłopcem, który ledwo umie trzymać strzelbę, jak się przenieśliśmy do Arkansas, aby zobaczyć, czy ten kraj faktycznie jest taki dobry, jak go opisywano. Mówiąc my, mam na myśli: rodziców, mnie i sąsiada Freda Hammera z jego dwiema córkami Mary i Berty. Byli Niemcami przybyłymi do Stanów niedawno. Niech mnie tu na miejscu wysmarują smołą i oblepią pierzem, jeśli w całym naszym kraju są ładniejsze i lepsze dziewczyny od tych niemieckich panien. Dorastaliśmy razem, czyniliśmy sobie wszelkie możliwe uprzejmości, aż tu pewnego dnia ocknąłem się i doszedłem do wniosku, że Mary nie jest stworzona do niczego innego, jak tylko do tego, by zostać moją żoną.
No, możecie sobie wyobrazić, że nie przestawałem o tym myśleć i tak szybko jak to możliwe, wszystkim roztrąbiłem. No i dobrze, sprawdziło się co do joty: Mary nawet do głowy nie przyszło, abym mógł być kimś innym niż jej mężem. Rodzice się zgadzali, troszczyli się i starali o to, aby nas utrzymać w należytym porządku.
To było życie jak w niebie, panowie i każdemu z was serdecznie bym życzył, aby miał tak szczęśliwe dni. Niechby tylko trwały dłużej niż w moim przypadku.
Pewnego dnia poszedłem do lasu, aby sobie wyciąć sporą ilość drążków na płot. Wtem zza jodeł wyjechał ktoś konno, zatrzymując chabetę tuż przy mnie.
— Good day, boy! Jest tu w pobliżu jakaś farma? — spytał.
— Dwie, a dalej jeszcze jedna, każdy tam znajdzie schronienie — odpowiedziałem.
— Gdzie jest najbliższa?
— Chodź pan, zaprowadzę!
— Nie trzeba. Jest pan tu zajęty, a jak się dowiem, w którym kierunku, nie zabłądzę.
— Skończyłem już. Chodź pan!
Mężczyzna był jeszcze młody, może dwa, trzy lata starszy ode mnie, nosił prawie nowy strój traperski z jeleniej skóry, miał świetną broń i konia tak rześkiego, jakoby go dopiero wyprowadzono zza ogrodzenia. Zaiste, nie miał za sobą długiej drogi, bo zarówno on, jak i jego koń nie wyglądaliby tak świeżo. Byłoby wręcz niegościnnie, gdybym go spytał o nazwisko lub inne sprawy, kroczyłem więc obok jego konia milcząc, aż sam zaczął:
— Jak daleko jest do najbliższego sąsiada, boy?
— Przez góry pięć, a przez rzekę siedem mil.
— Jest pan tu od dawna?
— Niezbyt.
— A pana nazwisko, boy?
Co miało znaczyć to boy? Nie byłem przecież już chłopcem, który nosi jeszcze podkolanówki. Uprościłem całą sprawę, jak się tylko dało:
— Kroner.
— Kroner? Pięknie! Nazywam się William Jones i mieszkam w Kanadzie. Kim jest właściciel drugiej farmy, o której pan mówił?
— Niemcem. Nazywa się Fred Hammer.
— Ma synów, boy?
— Dwie córki.
— Ładne?
— Nie wiem, boy. Niech je pan sam obejrzy!
Zezłościło go to, że również nazywałem go chłopcem, wyraźnie to widziałem. Nie odezwał się więcej, aż pod samą bramę farmy.
— Kogo tu prowadzisz, Tim? — spytał ojciec, stojący właśnie na podwórzu i karmiący indyki.
— Nie wiem kim jest mister William Jones z Kanady.
— Welcome, sir! Zsiądź pan i wchodź!
Podał mu rękę, zaprowadził do izby, a mnie kazał zatroszczyć się o konia. Gdy skończyłem i poszedłem za nimi, obcy stał przed Mary, która w czasie mojej nieobecności przyszła z wizytą i szczypał ją w policzki, mówiąc:
— Ależ z pani miła i ładna panna!
Zarumieniła się z powodu tej zuchwałości, ale natychmiast wyrzuciła z siebie właściwe słowa:
— Może łyczek whisky za wiele, sir?
— Chyba nie, bo na prerii nie ma takiej rozkoszy.
Chciał ją objąć, ale go odepchnęła, aż się zatoczył, że o mało nie przewrócił krzesła, którego się próbował przytrzymać.
— Zounds, ależ z pani rezolutna kobieta. Może innym razem będzie pani łaskawsza!
To mnie zezłościło, podszedłem i pokazałem mu pięść.
— Ta panna, to moja narzeczona i kto ją dotknie bez mojego pozwolenia, ten się może nabawić kilku siniaków. Tu u nas, gościnność jest rzeczą świętą, a kto o tym zapomina, tego się odpowiednio traktuje, boy!
— Do diabła, ależ pan umie przemawiać, chłopcze! A więc, ma pan już narzeczoną? Well, to się wycofuję!
Powiesił strzelbę na ścianie i tak się rozgościł, jakoby należał do rodziny. Ten rudowłosy nie podobał się ani mnie, ani ojcu. Również matka nie wiedziała, co z nim począć. Nie wydawał się jednak być tym zmartwiony i zachowywał się tak, jakby nikt nie miał nic do gadania, a kiedy wieczorem Fred Hammer i Betty wpadli na godzinkę, chełpił się, opowiadając o przygodach, jakie rzekomo przeżył na prerii.
Stawiam dziesięć bobrowych skór za jedną króliczą, że facet nie postawił stopy na prerii. Na to jego strój był zbyt schludny. Daliśmy mu też to odczuć, a on by się wydostać z potrzasku i skierować rozmowę na inny temat, sprytnie sięgnął do kieszeni, wyciągając talię kart.
— Chętnie gracie, panowie? — zapytał.
— Czasami — rzekł ojciec. — Sąsiad Fred pochodzi z Niemiec, gdzie się gra w bardzo interesującą grę, która się nazywa skat. Nauczył nas i czasami wieczorami mamy rozrywkę, kiedy nie mam nic lepszego do roboty.
— Słyszał pan może o grze, która się tam nazywa „grą w trzy karty”, mister Hammer? — zapytał Jones.
— Nie.
— Tutaj nazywa się to three carde monte i jest to najlepsza z gier. Widziałem ją, co prawda, tylko raz i muszę się jej uczyć, ale pokażę wam.
To prawda, ta three carde monte wszystkim się spodobała i niebawem tak się wciągnęliśmy, że nawet kobiety odważyły się postawić kilka centów. Rzeczywiście wyglądało na to, że Jones się na tym nie znał. Wygrywaliśmy i nie trwało długo, jak musiał sięgnąć po sztuki złota, których miał przy sobie całe mnóstwo. Staliśmy się odważniejsi i postawiliśmy więcej. Szczęście zaczęło się wahać tak, że straciliśmy to, co wygraliśmy i musieliśmy sięgnąć po własne pieniądze. Kobiety już dawno skończyły grać, i ja też się wycofałem. Ojciec i Fred Hammer chcieli odzyskać swoje pieniądze, więc stawiali coraz wyższe sumy i mimo moich ostrzeżeń i próśb pań, gra zaczynała przybierać coraz gorszy obrót.
Zauważyłem nagle jakiś podejrzany ruch Jonesa, Natychmiast złapałem go za lewe ramię i wyciągnąłem mu z rękawa trefla. Grał czterema kartami. Był szulerem. Zerwał się.
— Co pana obchodzi moja karta, boy? — krzyknął wściekły.
— Tyle samo, co nas obchodzą nasze pieniądze, sir — odpowiedział ojciec, zagarniając całą wygraną, leżącą przed Jonesem.
— Dawać dolary! Są moje, a kto je weźmie, ten jest złodziejem!
— Stop, sir! Kto oszukuje w karty jest oszustem i musi oddać, to co zabrał. Idź pan spać, a jutro rano odjedź stąd! Tylko gościnność powstrzymuje mnie od tego, aby panu pokazać, jak się uczciwie gra w three carde monte.
— Pańska gościnność? Nie pozostanę tutaj ani chwili dłużej. Opuszczę pana dom natychmiast, jak tylko dostanę skradzione pieniądze!
— Well. W najmniejszym stopniu nie będę się sprzeciwiał pana odejściu. Idź pan, skąd pan przybył, choć z pewnością nie jest to preria. Pańską kasę dostanie pan z powrotem, ale z naszych pieniędzy ani pensa. Tim, wyprowadź jego konia przed bramę!
— W porządku! Tego chcecie? No to poznacie Kanada–Billa! Sięgnął po nóż. Wtedy podniósł się też Fred Hammer i położył mu rękę na ramieniu. Miał potężną posturę i zwykle milczał, ale kiedy już powiedział słowo, wtedy było dokładnie wiadomo, jakie jest jego zdanie.
— Weź pan to łapsko, człowieku, bo rozgniotę pana w mych dziesięciu palcach, niczym piernik — ostrzegł. — Weź pan swoją kasę, pakuj się pan stąd i niech pan nam się już nigdy nie pokazuje na oczy! Jesteśmy uczciwymi ludźmi i wiemy dobrze, jak pokazać osobie pana pokroju, drogę do raju.
Jones zauważył, że się znalazł w kłopotliwej sytuacji. Musiał, dla świętego spokoju, poddać się.
— No to dajcie! Ale zapamiętajcie sobie tę three carde monte. Jeszcze za to zapłacicie!
— Pańskie pogróżki są dla nas niczym pajęczyna w powietrzu. Odlicz sąsiedzie, a potem niech się wynosi!
Dostał to, czego chciał i odszedł. Będąc przy drzwiach, jeszcze się odwrócił, grożąc:
— Więc pamiętajcie! Przyjdę po pieniądze i… i porozmawiam z tą piękną miss!
Mieliśmy zamiar na miejscu poczęstować go kulą! W jakiś czas później musiałem pojechać w dolinę do Little Rock, aby kupić różne rzeczy na wesele. W drodze powrotnej bardzo się śpieszyłem, więc jechałem nawet nocą, tak, że rankiem przybyłem do farmy. Była zamknięta i nie było ani koni ani bydła. Zmartwiony pośpieszyłem do Freda Hammera, ale u niego zastałem to samo. Ogarnął mnie niesamowity strach. Poganiając konia ostrogami, pędziłem w górę do sąsiada Holborna. Mieszkał jak wcześniej powiedziałem Kanada–Billowi, w odległości pięciu mil. Przebyłem tę trasę w niecałą godzinę. Kiedy przed domem zsiadłem z konia, ze środka wybiegły Betty i matka.
— Na Boga! Co się stało? — zapytałem. Lamentując i szlochając, opowiedziały mi co zaszło. Betty wraz z ojcem łamała kolby kukurydzy, a Mary została sama w domu. Pole było dość daleko od domu, ale wydawało im się, jakby stamtąd słyszeli stłumiony kobiecy głos. Zerwali się, ale gdy nadbiegli zobaczyli tylko jak odjeżdża grupa mężczyzn, z których jeden, miał ułożoną przed sobą w poprzek siodła, spętaną dziewczynę. Napadli w środku dnia, uprowadzając moją narzeczoną. W domu wszystko było w nieładzie. Zniknęły pieniądze, ubrania i broń wraz z amunicją, konie zaś przepędzono zza ogrodzenia, aby uniemożliwić natychmiastowy pościg.
Fred Hammer pobiegł do mojego ojca. Tu też nie było koni. Z trudem złapano dwa. Obaj mężczyźni się uzbroili, zaś matka i Betty musiały dosiąść koni. Zamknięto farmy, a bydło i cały inwentarz popędzono do Holborna. Sąsiad też wziął w rękę swą strzelbę, dosiadł konia i cała trójka, nie tracąc czasu, pojechała za rabusiami. Dla mnie zostawili wiadomość, abym po powrocie, natychmiast do nich dołączył.
— W jakim kierunku pojechali? — spytałem.
— W górę rzeki. Zostawią ci wyraźne znaki, żebyś nie pobłądził.
Zmieniłem konia i ruszyłem. Często opowiadano o bandzie bushheadersów, która grasowała od środkowej części Arkansas aż po obszar Missouri, nigdy jednak nie pokazała się blisko nas. Czyżby Kanada–Bill ich namówił, aby mu pomogli się zemścić?
Umówione znaki odnajdywałem łatwo. Co jakiś czas odłamywano gałąź lub robiono nacięcie na korze drzew, tak, że bez długiego postoju, szybko zmierzałem przed siebie. Trwało to do wieczora, a wtedy ciemność, zmusiła mnie do postoju. Przywiązałem konia i owinąłem się kocem. Wierzchołki drzew szumiały nade mną, we mnie zaś szalała burza. Nie mogłem ani zasnąć, ani zaznać spokoju. Już o świcie podjąłem dalszą jazdę i przed południem dojechałem do miejsca, gdzie ojciec z pozostałymi rozbił obóz. Popiół z ich ogniska był wilgotny od rosy, pewny znak, że też wcześniej wyruszyli. Tak jechałem aż do ujścia Kanadian. Las był tu gęstszy, znaki coraz wyraźniejsze i świeższe. W pośpiechu pędziłem przed siebie, zaś mój poczciwy koń nie wykazywał jeszcze, mimo uciążliwej jazdy, śladu zmęczenia.
Wtem usłyszałem donośny, niski, męski głos, rozchodzący się potężnym echem po lesie. Mówił po angielsku, musiał to więc być biały, który na dodatek był wielce nieostrożny. Skierowałem konia w to miejsce, gdzie się zatrzymał. Jak myślicie, kogo zobaczyłem?
Na starym pniu, na środku małej polany stał mężczyzna, wymachując rękami w powietrzu i wygłaszając mowę do rosnących sykomor i hikor; mowę, której nie wygłosiłby lepiej i piękniej na camp–meetingu. Jestem dość stanowczy i nie dbam o to, co mi się obiecuje, ale ten mężczyzna miał głos i sposób wyrażania, który tamował mój śmiech, jakim bym był wybuchnął w innym przypadku, gdyż wydawało mi się to cholernie dziwne, że ktoś w środku puszczy, wygłasza kazanie chrabąszczom i moskitom.
Już z daleka mogłem zobaczyć jego twarz. Był wysoki i silny, krzepki i muskularny, jak prawdziwy Jankes, miał ostro wysunięty nos, lśniące, uczciwe i szczere oczy, szerokie, wydatne usta, kanciastą brodę i sprawiał wrażenie dobrodusznego, a zarazem przebiegłego i podstępnego, w zależności od tego co chciał osiągnąć.
Przed pniem, na którym stał, leżała potężna siekiera, dobra strzelba i kilka innych rzeczy, które w tych stronach są niezbędne. Widać było, że mężczyzna ćwiczył wygłaszanie przemówień. Był zapewne selfmademanem, który wie jak wyrzeczeniem, walką i pracą, osiągnąć lepsze stanowisko, lepsze od tego, jakie oferuje się ludziom Zachodu. Słyszałem każde jego słowo.
— Jak myślicie? Czy niewolnictwo jest rzeczą świętą i niezbędną? Nie można go znieść ani siłą, ani argumentacją? Czy ucisk człowieka, pogarda i gnębienie całej rasy ludzkiej to coś nietykalnego? Czy potrzebne jest okropne prawo własności, podczas gdy siła robocza za dobrą zapłatę o wiele lepiej pracuje? Nie chcecie słuchać o powodach i uznać gwałtu? Więc dobrze, podam wam racje, a jeśli im nie pozwolicie obowiązywać, to powstanie niezaprzeczalny gwałt. Ten gwałt obali kiedyś murzyński pejcz. Wyrwie z serca chciwość, zniszczy i zmiażdży wszystko, jeśli ktoś się waży temu przeszkodzić. Mówię wam, nadejdzie czas,…
Przerwał, bo zauważył mnie. Natychmiast zszedł z pnia, podniósł strzelbę gotową do strzału i zawołał:
— Stop, człowieku, ani kroku dalej! Kim pan jest?
— Pshaw! Odłóż pan tę pukawkę! Nie mam ochoty pana pożreć, ani też dostać kulki z ołowiu — odpowiedziałem.
Długie, przenikliwe spojrzenie zaiste go przekonało o moich pokojowych zamiarach. Zdjął strzelbę, skinął głową i wezwał mnie:
— Well! To podejdź pan i powiedz kim jesteś!
— Nazywam się Tim Kroner, sir, i od wczoraj jadę wzdłuż rzeki, aby wytropić bandę bushheadersów, która porwała mi narzeczoną.
— A ja nazywam się Lincoln, Abraham Lincoln. Przychodzę z gór i chcę sobie tu zbudować tratwę, aby sprzedawać drewno na południu. Jestem tu dopiero od godziny. Mówi pan, banda bushheadersów, która porwała pańską narzeczoną? Jak silni są?
— Jest ich dziesięciu, może dwunastu.
— Konno?
— Tak.
— Bounce! Całkiem niedawno przeciąłem ślad, właśnie z taką ilością koni, a podobny widziałem tu, zupełnie blisko, ale wydawało mi się, jakby ten ostatni, wskazywał tuzin kopyt mniej.
— To mój ojciec z dwoma sąsiadami, którzy już przede mną pojechali za nimi.
— Zgadza się! Jest was więc czterech na dwunastu. Chce pan moich rąk?
— Chętnie, jeśli mi ich pan użyczy.
— Dobrze. Come on!
Wziął swoje rzeczy, przerzucił strzelbę na jedno ramię, a siekierkę na drugie. Potem podążył przodem, jakby samo przez się było zrozumiałe, że muszę iść za nim.
— Dokąd, sir? — pytam, gdyż skierował się pod pewnym kątem do mojej poprzedniej drogi.
— Za mężczyznami, a gdzieżby inaczej? Kawałek dalej w górę, bushheadersi skierowali się na północ od rzeki, a my skrócimy drogę, jeśli już teraz to uczynimy.
Miał tak swoisty, pewny sposób bycia, że nawet mi nie przyszło do głowy, aby mu się sprzeciwić. Pozwalałem mu zatem prowadzić, trzymając konia tuż za nim. Miał długi, zdecydowany krok. Rzadko się taki spotyka i gdybym nie był konno, to z pewnością kosztowałoby mnie to wiele wysiłku, aby mu towarzyszyć. Trwało to pewien czas, po czym stanął, pokazując na ziemię.
— Tu znów są ślady. Dwa, sześć, dziewięć, jedenaście, piętnaście koni! Kiedy przedtem przecinałem trop, śladów było tylko dwanaście. Pańscy ludzie więc też już przeszli i to przed niecałym kwadransem, bo ugięte źdźbła jeszcze się nie podniosły. Niech pan popędzi konia, abyśmy ich wnet dogonili!
Gwałtownymi krokami szedł przed siebie. Niesamowite. Musiałem wejść w lekki kłus, aby nie zostać w tyle.
Las już dawno się skończył i przeszedł w niskie krzewy. Doszliśmy teraz na jasną, otwartą polanę, która wrzynała się od strony prerii, głęboko w zagajnik. W dali jednak znów zauważyliśmy gęsty pas potężnych drzew, a między nimi i nami poruszało się trzech jeźdźców, jeden za drugim, według indiańskiego zwyczaju.
Słońce zniknęło. Kończył się dzień, ale mogliśmy ich dokładnie rozpoznać. Lincoln podniósł ramię.
— Są tam. Go on!
Rzucił się długimi krokami przed siebie, kładąc punkt ciężkości stale na jedną nogę, kiedy zaś ta się zmęczyła, zmieniał na drugą. To jedyny sposób, aby długo wytrzymać taki bieg. Odległość między nami, a nimi szybko malała, a jako, że nas zauważyli i przystanęli, wkrótce ich dogoniliśmy.
— Nareszcie Tim! — zawołał ojciec. — Kim jest ten człowiek?
— Niejaki mister Abraham Lincoln, którego spotkałem nad rzeką, a który chce nam pomóc. Ale nic nie opowiadajcie, wiem już wszystko. Naprzód! Musimy doścignąć bandytów!
— Są już niedaleko. Zapewne będą chcieli w lesie rozbić obóz. Naprzód! Abyśmy w mroku nie zgubili ich śladów!
Wszystko toczyło się dalej. Jechaliśmy bez słowa z nożem trzymanym luźno w ręce i strzelbą gotową do strzału. Gdy dojechaliśmy do pierwszych drzew Lincoln się schylił, aby dokładnie zbadać ślad.
— Zobaczymy jeszcze raz, jak się sprawy mają, panowie! W ciemnościach lasu nie będzie tego widać. Tutaj te ślady kopyt są najgłębsze. Koń niesie większy ciężar niż inne. To będzie więc ten, który taszczy jeźdźca i dziewczynę. I spójrzcie, kuleje. Lewa tylna noga uderza tylko czubkiem o ziemię. Będzie musiał odpocząć, więc muszą zsiąść z niego.
— Well, sir, przyznaję panu rację — rzekł ojciec. — Szybko dalej, ludzie!
— Stop! To byłby poważny błąd. Liczę, że są przed nami najwyżej o kwadrans i być może już rozbili obóz. Chcecie, aby konie nas zdradziły i popsuły nam tę piękną zabawę?
— Słusznie, musimy zostawić konie. Ale gdzie?
— Tam po drugiej stronie są krzewy dzikich wiśni. Tam będą bezpieczne, jeżeli im zwiążecie nogi.
Tak też zrobiliśmy, po czym pieszo ruszyliśmy znów przed siebie. Lincoln kroczył z przodu. Musieliśmy go oczywiście uznać naszym dowódcą. Nie mylił się. Nie uszliśmy daleko, a już poczuliśmy swąd i niebawem ujrzeliśmy jasny dym, który szukał ujścia między koronami drzew.
Teraz należało unikać nawet najmniejszego szmeru. Szukając osłony za drzewami i przeskakując błyskawicznie przestrzeń miedzy nimi, skradaliśmy się coraz bliżej, aż dostrzegliśmy ogień i jedenastu mężczyzn, usadowionych wokół niego. Między nimi, ze związanymi rękami i nisko spuszczoną głową, siedziała Mary. Nie mogłem znieść tego widoku. Nie pytając nikogo o zdanie, podniosłem strzelbę.
— Stój! — ostrzegł Lincoln. — Jednego brakuje i…
Jednak mój strzał huknął. Kula przeszyła mężczyźnie, w którego celowałem, sam środek czoła. Pozostali natychmiast się zerwali i sięgnęli po broń.
— Ognia i atak! — komenderował Lincoln.
Ten okrzyk mnie nie dotyczył, bo już odrzuciłem strzelbę, doskoczyłem do Mary i klęcząc przy niej, usiłowałem przeciąć rzemień, który wiązał jej ręce.
— Tim, czy to możliwe? — zawołała.
Nie posiadając się z radości, objęła mnie rękami tak, że prawie nie mogłem się ruszyć.
— Puść, Mary, mamy co innego do roboty! — poprosiłem. Wyciągnąwszy nóż zerwałem się. Obok mnie, Lincoln uderzał kogoś siekierką w głowę. Mężczyzna bezgłośnie osunął się na ziemię. Był ostatnim z całej jedenastki. Strzały padły z obu stron tylko raz, potem zaś sięgnięto po noże.
— Tim, na Boga! — zawołała w tym momencie Mary, rzucając się w moje ramiona i pokazując na drzewo.
Spojrzawszy w tę stronę, dostrzegłem lufę karabinu, skierowaną właśnie na nas. Strzelec stał ukryty za drzewem.
— To za three carde monte! — zawołał ktoś.
Jeszcze zanim mogłem wykonać jakikolwiek ruch, błysnęło. Gwałtowne szarpnięcie przeszło mi przez mięśnie ramienia, potem usłyszałem krzyk Mary. Puściła mnie i osunęła się na ziemię. Kula przeszyła mi ramię, a jej serce.
— Atak! — zasyczał ktoś obok mnie.
Był to ojciec. Z podniesioną strzelbą rzucił się w stronę drzewa, a ja za nim. Błysnęło z drugiej lufy. Postać, której nie mogłem dokładnie rozpoznać, uciekła. Ojciec, trafiony w pierś, leżał u moich stóp. Prawie oszalały ze złości, rzuciłem się za uciekającym. Nie mogłem go już zobaczyć, ale pamiętałem kierunek. Już po kilku skokach dotarłem do miejsca, gdzie mieli uwiązane konie. Koni nie było. Końce naprędce poprzecinanych lass, tkwiły tuż przy kołkach w ziemi. Musiałem się z tym pogodzić, że mężczyzny już nie dogonię. Był konno, ja nie.
Kiedy wróciłem na pole walki, ułożono już oba ciała obok siebie, a Lincoln zajęty był ich badaniem.
— Nie ma już życia, panowie, nie ma ani śladu życia! — powiedział.
Nie mogłem wydusić słowa. Fred Hammer też nie. Jest taka boleść, która zwęgla serce, mimo że na zewnątrz nie słychać najmniejszego dźwięku. Lincoln, zauważywszy, że wróciłem, podniósł się i rzekł zły:
— To by się nie stało, gdyby pan czekał ze strzałem na właściwy czas. Ta odrobina prochu i ta mała kula, przeznaczone były dla pana. Stracił pan narzeczoną i ojca, i byłoby dobrze, gdyby pan innym razem był ostrożniejszy.
— Może pan to udowodnić, sir? — zapytałem.
— Udowodnić? Pshaw! Po śmierci dowody się kończą. Powinniśmy ich byli otoczyć i na sygnał wystrzelić z naszych strzelb jednocześnie. Każdy z nas miał dwururkę, to razem wynosi dziesięć, zanim by mogli pomyśleć o obronie. A tego waszego three carde montemana bylibyśmy z pewnością podczas otaczania też zdybali. Nawet by nie miał czasu strzelić!
— Panowie, to była prawdziwa nauczka, udzielona we właściwym momencie. Nigdy jej, i tego momentu, nie zapomniałem. Tego możecie być pewni!…
Opowiadający, westchnąwszy głęboko, zrobił pauzę, wycierając ręką twarz, jakby chciał zetrzeć to smutne wspomnienie. Potem wypił szklankę i zaczął od nowa:
— Kiedy zwierzyna pędzi przez prerię lub skrada się cicho przez gąszcz, to nawet najmniejsze, najdelikatniejsze kopyto, zostawi ślad, który oko trapera zwykło śledzić. To oczywiście wiecie panowie. A gdy dni, miesiące i lata, jak burza przemijają człowiekowi lub też wolno i podstępnie czają się w jego wnętrzu, wówczas odbijają się ślady na twarzy i w sercu. Wystarczy tylko iść tymi śladami, aby wytropić wydarzenia, które z dziecka czynią właśnie tego, kim został.
Ja chciałem być pilnym farmerem i pilnym farmerem chciałem pozostać, ale koleje mojego losu potoczyły się inaczej. Mary nie żyła, ojciec nie żył, a matka wzięła to sobie tak do serca, że wkrótce zaczęła chorować i umarła. Nie mogłem dłużej wytrzymać tam, gdzie niegdyś byłem taki szczęśliwy. Sprzedałem więc tanio farmę Fredowi Hammerowi, który połączył ją ze swoją, zarzuciłem strzelbę na ramię i wyruszyłem na zachód, akurat na tydzień przedtem, jak Betty Hammer poślubiła pewnego Mulata, urodziwego chłopca i dzielniejszego niż to jest zwykle z kolorowymi.
Wtedy w dark and bloody grounds panowało ożywione i wesołe życie, lepsze niż dziś, mówię wam; możecie mi wierzyć. Czerwonoskórzy posunęli się znacznie dalej w głąb kraju niż to jest dzisiaj i dlatego trzeba było mieć oczy otwarte, aby się pewnego razu nie ułożyć do snu i obudzić się rankiem bez skalpu, w kramie wiecznych łowów. Ale, i to nie było jeszcze najgorsze, bo trzech, czterech i więcej Indian można trzymać na odległość, ale oprócz czerwonych, pętała się tam wszelkiego rodzaju biała szumowina, coś takiego, co na wschodzie określa się jako runners czy loafers lub tak jak tramps, którzy ostatnio stwarzali tyle problemów porządnym ludziom. Byli oni złośliwi i dostatecznie przebiegli, iż należało ich się bardziej obawiać niż wszystkich Indian między Missisippi a oceanem razem wziętych. O jednym szczególnie dużo mówiono. Był tak zuchwałym szatanem, że opinia o nim dotarła nawet do krajów europejskich. Zgadnijcie, o kim myślę? Rzecz jasna, o Kanada–Billu. Ale, czy wiecie, że od urodzenia jest nikim innym, jak angielskim Cyganem? Przybył najpierw do Kanady i zajmował się tam, z całkiem dobrymi wynikami handlem końmi, aż spostrzegł, że kartą można zarobić znacznie więcej. Przerzucił się więc na three carde monte i zagroził najpierw angielskim koloniom, aż doszedł do takiego mistrzostwa, iż mógł się odważyć również poza granicami oszukiwać rozsądniejszych Jankesów.
Prowadził swój żywot najpierw na północy i wschodzie, ogołocił najbardziej cwanych gentlemenów z ostatniego pensa, a potem ruszył na zachód, gdzie poza grą, zajmował się różnymi sprawami, które dziesięć razy zaprowadziłyby go na stryczek, gdyby nie był tak sprytny, aby za każdym razem mieć jakiś dowód. Czyż w moim przypadku nie zrobił tak samo? Ja wiedziałem, kto był mordercą Mary i ojca. Mogłem przysiąc tysiąc razy, ale czyż go widziałem, jak strzelał? Nie, i stąd niemożliwe było zwołać stosowny sąd. Ale nie daruję mu niczego, tego możecie być pewni. Dobra strzelba jest najlepszym sędzią i dlatego tylko czekałem na to, aż na mojej drodze kiedyś się z nim zetknę.
Już od dawna nie byłem nowicjuszem w fachu, miałem dobrą pięść, bystre otwarte oczy, zdrowe ciało, a za sobą kilka pełnych trudu i doświadczeń lat.
Ostatnio byłem w górnym biegu Kansas na bobrach, miałem dobry łów, więc sprzedałem skóry kompanom, którzy mi towarzyszyli. Poszukałem więc odpowiedniej okazji, by się dostać do Missisippi, bo chciałem na jakiś czas udać się do Teksasu, o którym wtedy tak wiele mówiono, że aż dźwięczało w uszach.
Rzecz jasna, były z tym niejakie trudności, bo droga, którą musiałem przebyć, była diabelsko niebezpieczna. Creekowie, Seminol, Choctausi i Komańcze zwalczali się między sobą, traktując białego człowieka jak publicznego wroga. Należało zatem mieć otwarte oczy i uszy. Moja droga prowadziła przez sam środek obszaru walki, a ja byłem całkiem sam, a więc zdany jedynie na własną ostrożność i wytrwałość. Brakowało mi nawet konia. Przeszachrowali mi go kompani i stąd byłem zmuszony sunąć na moich starych mokasynach. Kierowałem się mniej więcej na Smoky–Hill i według moich obliczeń, byłem już niedaleko od Arkansas. Napotykałem na coraz więcej strumieni, które ciągnęły w stronę Arkansas i stąd natykałem się na całe mnóstwo gadów, które można spotkać tylko nad brzegami dużych rzek.
Krocząc tak przez las, całkiem nieoczekiwanie natknąłem się na ślady ludzkich stóp. Pochodziły od białego, gdyż palce stóp ułożone były na zewnątrz, a nie jak to bywa u Indian, do wewnątrz. Szedłem tymi śladami z największą ostrożnością, by się po chwili, ze zdziwieniem, zatrzymać. Rozległ się donośny ludzki głos, a ze słów zorientowałem się, iż musi tam być liczna rzesza słuchaczy.
— Jak już uprzednio powiedział prokurator, panie i panowie, zgromadzeni przed składem sędziowskim, aby zobaczyć i usłyszeć, jak zachowuje się człowiek oskarżony za morderstwo. Teraz wreszcie kolej na mnie, obrońcę tegoż człowieka, i udowodnię wam, że jest niewinny. Muszę wam to powiedzieć, nazywam się Abraham Lincoln, i tylko wtedy przyjmuję mandat klienta, kiedy nabrałem całkowitego przekonania, iż nie jest to obrona łajdaka…
Zbliżyłem się szybko. Rzeczywiście, między drzewami, zalśniła jasna powierzchnia rzeki, na wodzie zaś ujrzałem pierwsze belki rozpoczętej tratwy. Na niej stał Lincoln, nie z żadnym zgromadzonym tłumem słuchaczy, ale zupełnie sam, trzymając w lewej ręce otwartą księgę, prawą zaś, wymachując w powietrzu, jakby łapał komary i ważki, igrające nad falami.
Zauważył mnie, kiedy podszedłem do brzegu, ale zupełnie mu to nie przeszkadzało.
— Good day, mister Lincoln! Czy mogę na chwilę do pana?
— Któż to? By good, to mister Kroner, który się strzelał o narzeczoną! Zostań pan jeszcze ze dwie minuty na lądzie, abym mógł skończyć moją mowę! Bardzo wiele od tego zależy, abym ją skończył, bo mam uratować niewinnego, który ponoć popełnił morderstwo!
— No to dalej! Do tego czasu usiądę!
Mogę wam powiedzieć, panowie, mowa, którą wygłosił, była znakomita, i gdyby dotyczyła rzeczywistości, to człowiek zostałby pewnie uniewinniony. Cały przebieg nie wydawał mi się w niczym śmieszny, gdyż szybko zauważyłem, że Lincoln przygotowywał się w tej dziczy do zawodu adwokata. Kiedy skończył, podbiegłem do niego. Wyciągnął do mnie rękę.
— Welcome, mister Kroner! Jak się pan tu znalazł w starym Kansas?
— Byłem jakiś czas w Kolorado i Spanish Peaks, miałem dobry łów bobrów, a teraz chcę się dostać w dół Missisipi, aby na jakiś czas odwiedzić Teksas.
— Tak, dlaczego właściwie idzie pan na zachód, a nie został na farmie, gdzie wtedy, mimo tych dwóch zabitych, tak mi się podobało?
Opowiedziałem mu, to co trzeba. Potrząsnął jeszcze raz moją dłonią.
— Tak jest dobrze! Cierpienie jest trudnym towarzyszem i nie można się z nim przykuwać do jednego miejsca. Należy podążać w dal, odrzucić wszystko i wrócić, jako wolny człowiek. Ja ciągle jestem tym, czym byłem dawniej: drwalem, co mnie nic nie kosztuje. Drewno zawożę tam, gdzie dostaję dobrego dolara. Ale to moja ostatnia tratwa, którą złączam. Potem pójdę na wschód i zobaczę, czy tam nie znajdę czegoś lepszego. Gdybym tu już był gotowy, to mógłby pan płynąć ze mną, niestety, zostanę tu jeszcze jakieś czternaście dni.
— Nic nie szkodzi, sir! Jeśli to panu odpowiada, to jeszcze u pana zostanę.
— Dla westmana tydzień czy dwa, nie gra roli, a jeśli mi pan pozwoli, abym panu pomógł, to skończymy za tydzień, co zapewne nie będzie panu przeszkadzać.
— Zgadzam się na to, aby pan został i trochę mi pomógł, bo będzie to dla mnie korzystne też i z innych względów. Bowiem Indianie kręcą się tu niczym komary, a wtedy co dwóch to nie jeden, jak pan zapewne wie. A może ciągle, chwyta pan za strzelbę na pięć minut przed czasem?
— Bez obaw, sir! Tim Kroner już jest lepszy i nie przyniesie panu wstydu.
— Well, mam nadzieję! Ale brakuje siekiery, jeśli chce pan pomóc. Trzeba by było zejść do Smoky–Hill, aby ją przynieść i można by też nabyć przy okazji trochę amunicji, bo się kończy.
— Jak daleko jest w dół?
— Dobre dwa dni, Ale, można by to załatwić szybciej i lepiej. Uczepi się jeszcze jedno pole do tratwy, aby miała silniejszy opór i dała się lepiej kierować, po czym popłynie w dół rzeki, na co trzeba niecały dzień. Pnie zostawi się tam na dole, aby je przyczepić później z tyłu.
— To pójdę, i przyniosę czego nam trzeba.
— Pan? Umie pan kierować tratwą?
— Kiedy ją mam, tak, w przeciwnym razie, nie. Będzie przecież niewielka i potrzebny będzie tylko jeden człowiek.
— Ale droga powrotna jest niebezpieczna, jeśli Indianie nie przerzucą się w innym kierunku. Dziwię się, że mi tu jeszcze nie złożyli wizyty.
— Jakoś to pójdzie, sir! Może pan na mnie polegać!
— Dobrze. To niech pan odpocznie po wędrówce, a ja zabieram się do roboty, bo jutro tratwa musi być gotowa!
— Nie jestem zmęczony i pomogę.
— Bounce! Widzę, że stał się pan pożytecznym człowiekiem. Come on also, do pracy!
Już następnego ranka płynąłem rzeką. Była wolna i miała dobry spadek, więc już pod wieczór ujrzałem przede mną fort. Skierowałem się do brzegu, umocowałem belki i ruszyłem w stronę ogrodzenia, otoczonego solidnymi blokami, nazywanymi twierdzą.
Przed wejściem stał strażnik. Przepuścił mnie, kiedy mu podałem cel wizyty. W pierwszym budynku zaciągnąłem bliższych informacji.
— To musi pan osobiście rozmawiać z pułkownikiem Deeringem, który tu dowodzi, — odpowiedziano mi. — Jest po drugiej stronie, w budynku oficerskim.
— Kto mnie zamelduje?
— Zameldować? Człowieku, nie jest pan przed Białym Domem w Waszyngtonie, lecz na ostatnim posterunku przed granicą z Indianami. Nie czyni się tu zatem tego rodzaju zbędnych błazeństw! Kogo się wpuszcza przez palisady, ten może wetknąć nos tam, gdzie już inni wścibili.
Poszedłem w stronę budynku, który mi wskazano. Wszedłem do pomieszczenia mieszkalnego, gdzie nikogo nie było. Z izby obok dobiegały głosy, pobrzękiwało złoto i srebro.
Drzwi były uchylone. Zanim wszedłem, spojrzałem przez szparę, aby wiedzieć, z kim będę miał do czynienia. Na środku pokoju stał z grubsza ciosany stół, przy którym przy świetle świec z jeleniego łoju, siedziało może z dziesięciu oficerów różnych stopni, grając w karty. Naprzeciw pułkownika, bo on to zapewne był, siedział Kanada–Bill. Przed nim olbrzymia góra pieniędzy, złotego proszku i nuggetów. Rzucał trzy karty jak to miał w zwyczaju.
Grali w three carde monte.
Żaden z mężczyzn mnie nie widział. Ociągałem się z wejściem, zastanawiając się po prostu, jak się przywitać z Billem. Wtedy zauważyłem błyskawiczny ruch, jakim i onegdaj wrzucał czwartą kartę do rękawa. W okamgnieniu stanąłem za nim i złapałem go za rękę.
— Przepraszam panowie, ten człowiek oszukuje! — rzekłem. Chciał się podnieść, co mu się jednak nie udało, bo gdy lewą ręką trzymałem go za ramię, prawą tak mocno otoczyłem wokół szyi, że zaparło mu dech w piersiach i nie mógł się ruszyć.
— Oszukuje? — oburzył się pułkownik. — Udowodnij pan to! Kim pan jest i czego pan tu szuka? Jak się pan znalazł w tym pomieszczeniu?
— Jestem traperem, sir, i przybywam, aby coś nabyć w waszym sklepie. Znam tego człowieka bardzo dobrze. Nazywa się Wiliams Jones lub, jeśli drugie nazwisko jest panom lepiej znane, Kanada–Bill.
— Kanada–Bill? Czy to prawda? Przedstawił się tu jako Fred Flater. Niech go pan wreszcie puści!
— Nie wcześniej, aż was przekonam, że mówię prawdę. Nie gra trzema, lecz czterema kartami.
— Gdzie jest czwarta?
— Wyciągnijcie mu ją z rękawa!
Jeden z poruczników sięgnął, pokazując kartę.
— Zounds, ma pan rację! Jesteśmy panu winni wdzięczność, bo facet, o mało co, wyssał by z nas ostatniego centa. Niech go pan puści. Teraz będzie miał z nami do czynienia.
— I też trochę ze mną. Zastrzelił mi dwie osoby, które były w mym życiu najważniejsze, a teraz winien być cicho, dokąd się z nim nie porachuję.
— Czy to prawda? Jeżeli pan to może udowodnić, to koniec z nim!
Puściłem rękę. O mało byłbym go udusił, więc gwałtownymi, krótkimi haustami wciągał teraz powietrze, zanim w pełni sobie uświadomił swoje położenie. Potem się zerwał.
— Czego…?
Przerwał pytanie, gdyż dopiero teraz mnie ujrzał i rozpoznał.
— To, czego chce od pana ten człowiek, to pan usłyszy — rzekł pułkownik.
— Jest pan Williams Jonesem, Kanada–Billem?
— Damn! Przestańcie z tym Kanada–Billem! Nie znam go, a nazywam się Fred Flater jak wam to już powiedziałem.
— Też dobrze! Nazwisko jest nam obojętne, gdyż nie ono, lecz czyn, będzie sądzony. Oszukiwał pan!.
— Ani mi to w głowie, sir! A może uważa się pan, albo ci gentlemeni, za kogoś, przy kim można by się ważyć na tego rodzaju sztuczki?
— Jesteśmy przyzwyczajeni do uczciwej gry i zakładając, że nie jest pan oszustem, nie spoglądaliśmy panu na palce. Gdybyśmy wiedzieli z kim mamy do czynienia, nie udałby się panu taki kawał.
— Nie może być mowy o kawale. Grałem uczciwie.
— A karta w pańskim rękawie?
— Nic mnie nie obchodzi. Nie wsadziłem jej tam. Widział pan to może, pułkowniku?
— Sama panu tam wleciała!
— Może mi ją wsadzono. Ten, kto mnie trzymał za ramię, będzie być może wiedział, jak się tam znalazła.
Nie mogłem inaczej. Podniosłem rękę i uderzyłem go pięścią w głowę, aż padł na krzesło.
— Dobry cios, mister — stwierdził pułkownik, śmiejąc się, — ale niech pan lepiej przestanie. To nie jest konieczne. Już go dostaniemy w swoje ręce tak, że będzie miał dość.
— Żądam, aby mnie pan chronił przed tego rodzaju atakami, sir — rzekł Jones, próbując się powoli podnieść. — Oskarżam tego człowieka, że mi wyczarował kartę z rękawa.
— Tak, tę samą, którą kilka sekund temu, pan nam pokazał. Niech się pan przynajmniej nie ośmiesza! Jak sądzicie, przyjaciele, czy uważacie owego mister Janesa, czy też Flatera, za winnego?
— Oszukiwał, nie ma co do tego wątpliwości! — zabrzmiało wokół.
— To wymierzmy mu wyrok i to na miejscu!
Odeszli na stronę, aby się naradzić. Kanada–Bill się zdradził. Spojrzał najpierw na leżący jeszcze przed nim stos pieniędzy, a potem na otwarte okno. Szybkim ruchem sięgnął po monety, zabierając ich tyle, na ile pozwolił mu pośpiech, po czym doskoczył do okna. Natychmiast podniosłem strzelbę.
— Stop, mister Jones! Jeszcze krok, a jest pan zimny! — zawołałem.
Obejrzał się i widząc, ze sprawa jest poważna, zatrzymał się.
— Liczę do trzech. Jeżeli pieniądze nie znajdą się na swoim miejscu, to dam ognia. Raz…
Z ociąganiem ruszył w kierunku stołu.
— Dwa… Odłożył pieniądze.
— Tak, teraz pan usiądzie i spokojnie poczeka na to, co się teraz stanie!
Opuściłem lufę strzelby. Oficerowie skończyli się naradzać i podeszli bliżej. Pułkownik, śmiejąc się, ponownie podał mi rękę.
— Niezły z pana facet, mister!.. tak, jak się pan właściwie nazywa?
— Tim Korner, sir!
— No więc, mister Korner, niezły z pana facet. Szkoda, że nie służy pan w moim regimencie.
Zwracając się w stronę Janesa, kontynuował:
— Dostanie pan za pański żart pięćdziesiąt solidnych batów na gołą skórę i mam nadzieję, że dobrze to panu zrobi!
— Pięćdziesiąt batów? Jestem niewinny i nie zasłużyłem na nie!
— Well, mylord, to dostanie je pan za niewinność, a kiedy je pan już dostanie, to będzie pan to musiał uznać. Gdyby pan potem zechciał u prezydenta Stanów Zjednoczonych złożyć skargę, to wypiszę panu w tym celu kredyt na dalsze pięćdziesiąt albo sto. Poruczniku Welhurst, wyprowadź go pan na podwórze i zatroszcz się, aby dostał to, co mu się należy. W całości!
— Może pan całkowicie na mnie polegać, pułkownik! — rzekł młody oficer podchodząc do Jonesa. — Go on, pięćdziesiątka czeka na dworze!
— Nie ruszę się z miejsca. Domagam się swoich praw! — zawołał Jones.
Pułkownik obrócił się na pięcie.
— Nie jest zadowolony ze swego przydziału, poruczniku. Daj mu pan dziesięć więcej, więc sześćdziesiąt! Mogę to powiedzieć, a odpowiedzialność biorę na siebie. A jeżeli jeszcze nie pójdzie, to dostanie za każdą minutę dalsze dziesięć!
— No więc? — zapytał porucznik, spoglądając na niego groźnie.
— Muszę pójść, ale na pewno nie zapomnicie tych three carde monte, bo zwrócę się do sędziego, o czym w tej chwili nikt z was nie myśli!
Poszedł przodem, zaś oficer za nim, z gotowym do strzału rewolwerem. Pułkownik znów zwrócił się do mnie.
— Co z tym morderstwem, sir? Jeśli pańskie dowody są wystarczające, to na miejscu zwołamy sąd i poślemy go na stryczek. Wie pan na jakim terytorium się znajdujemy, i że mam prawo załatwić to krótko i węzłowato.
Opowiedziałem mu to, co konieczne.
— To stoi na glinianych nogach, jak słyszę — stwierdził oficer. — Musimy mieć albo zeznanie, albo przynajmniej dobrego świadka, na którym można by polegać. Daję panu słowo, gdy go przesłucham powie, że nazywa się Fred Flater, i że pana nie zna. A widzieć przecież pan nie widział, że ten który strzelał, to Kanada–Bill, zatem nawet nie umie pan udowodnić, że był u bushheadersów. Zrobię co w mojej mocy. Obiecuję to panu, ale dobrze wiem, że będziemy go musieli puścić. Cała reszta, to już oczywiście pańska sprawa. Jak tylko on i pan opuścicie fort, będzie pan mógł bez przeszkód porozmawiać z nim na swój sposób!
Po chwili Kanada–Billa znów został wprowadzony. Jego wygląd był straszny. Z podbiegłymi krwią oczami spoglądał wokół, próbując zapewne zapamiętać rysy każdego z osobna. Pułkownik rozpoczął przesłuchanie, które wkrótce doprowadziło do spodziewanego efektu.
— Oddajcie mu wszystko, co miał przy sobie i wyślijcie go pod eskortą w górę rzeki, na odległość pięciu mil od fortu. Obojętne, czy nazywa się Fred Flater czy William Jones. Niech nie zostaje chwili dłużej w naszych granicach!
Tak brzmiał końcowy werdykt pułkownika. Potem zwrócił się do mnie:
— Jest pan naszym gościem, tak długo jak się panu spodoba, mister Kroner, i niech pan weźmie z naszego magazynu za darmo wszystko, czego pan potrzebuje. A może chce pan natychmiast wyruszyć za tym człowiekiem?
— Tak, gdyby go pan był posłał w innym kierunku, ale czekają mnie dwa dni podróży w górę rzeki. Muszę się dostać do mojego towarzysza, skoro sprawy mają się inaczej. Wyruszę, jak tylko dostanę dobrą siekierę i trochę amunicji. Kanada–Bill, liczę na to, znów się kiedyś pojawi na mojej drodze!
— Wełł, sir, niech idzie! Takie ziółko z pewnością znów się kiedyś nawinie na celownik. Siekierkę i amunicję pan dostanie, a jako, że uratował pan nasze pieniądze, dam panu do dyspozycji naszą łódź z sześcioma wioślarzami, którzy być może do jutra rana, podwiozą pana do połowy pańskiej drogi. Dla pana, będzie to korzystne, a dla nich ćwiczenie, które przy tym leniwym życiu, jakie tu prowadzą, dobrze im zrobi. Ale, niech pan uważa na Indian! Mam wartowników, którzy mi meldują, że nasi dobrzy, czerwoni bracia wykopali topór wojenny.
Już go więc ostrzeżono i mogłem sobie oszczędzić uwag na ten temat. W niecały kwadrans później siedziałem, zaopatrzony w najpotrzebniejsze rzeczy w łodzi, a sześciu wioślarzy w szybkim tempie wiozło mnie po falach starego Arkansas. Kanada–Bill umknął mi tak szybko, jak szybko go spotkałem, ale dzielny Lincoln leżał mi bardziej na sercu niż on.
Potrzebowałem odpoczynku, toteż spałem w łodzi całą noc do późnego rana, a kiedy się zbudziłem, zauważyłem, że dobre pół drogi było już za mną. Mimo próśb, wioślarze nie wysadzili mnie wcześniej na brzeg, dopóty im nie obiecałem, że dotrę do naszego obozu jeszcze dzisiejszego dnia. Wtedy zawrócili, a ja ciężko objuczony, ruszyłem w dalszą wędrówkę.
Późnym wieczorem przybyłem do Lincolna. Był zaskoczony moim szybkim powrotem i z zainteresowaniem wysłuchał mojej relacji.
— Dobrze, Timie Kroner, że pozwolił pan odejść Jonesowi — powiedział. — Spotka go pan przy lepszej okazji. Zdziwiłbym się, gdyby przyjął baty bez próby zemsty. Zaczyna być tutaj duszno, zabierzmy się zatem ostro do roboty, aby jak najszybciej stąd wyruszyć.
Pracowaliśmy więc jak niedźwiedzie. Trzeba było ściąć pień za pniem, by po tygodniu dołączyć końcowe pola do tratwy.
Podszedłem spory kawałek w stronę lądu, aby uciąć trochę mocnych rózg do wiązania. Zebrawszy wystarczające naręcze, położyłem się na ziemi, aby trochę odpocząć. Wokół było tak cicho, iż mogłem słyszeć każdy spadający liść.
Wtedy usłyszałem z pewnej odległości cichy szmer. Nie w gałęziach lecz na ziemi. Czyżby żmija, jakiś pełzający gad czy człowiek? Dotykając koniuszkami palców ziemi, podpełzłem bezszelestnie w stronę miejsca… i jak myślicie, co zobaczyłem? Indianina w pełnym wojennym uzbrojeniu. Był to Choctow, młody jeszcze, bo wiecie przecież, że niektóre szczepy używają jedynie młodych do zwiadów, aby wypróbować ich odwagę i spryt.
W każdym bądź razie, miał za zadanie przeszukać brzegi rzeki. Nie zauważył jeszcze naszych śladów. Poruszał się z niemałą zręcznością wśród krzewów. Już nie raz zadrasnąłem czerwoną skórę i wiedziałem, że nie mogę pozwolić na to, aby uszedł, o ile nie chciałem ryzykować naszym życiem. Wahanie nie wchodziło w rachubę. Wyciągnąłem nóż, dwa susy… odwrócił się w moją stronę, przez co nadstawił swą pierś i w tej samej chwili ostrze wbiło mu się w serce.
Właściwie żal mi było biednego młodzieńca. Padł bez walki, w dodatku na swej pierwszej wojennej ścieżce. Preria jest jednak okrutną, nieubłaganą panią, nie znającą innej ochrony, jak jeno własną. Został tak dobrze trafiony, iż nawet nie wydał dźwięku. Zostawiłem go, wziąłem swe naręcze i pośpieszyłem do Lincolna.
— Ma pan trochę czasu, sir? — zapytałem go.
— Na co?
— Aby przenieść Indianina do wody. Spotkałem go dwa kroki stąd, jak węszył i dlatego wbiłem mu nóż.
Bez słowa wziął strzelbę i ruszył za mną. Przyszedłszy do trupa, nachylił się nad nim.
— Tim Kroner, ma pan wspaniałe pchnięcie. Gdyby pan nie trafił szpiega, bylibyśmy zgubieni. Widzę więc, że stał się pan prawdziwym mężczyzną. Oto maja dłoń. Jesteśmy przyjaciółmi!
— Toop! Za taki zaszczyt, pozwolę nawet uciec Kanada–Billowi. Ale co dalej?
— Co dalej? Niech pan powie, co pan sądzi, Tim? Chciałbym zobaczyć, czy pan trafi właściwie.
— Skończmy tratwę. Nie wymaga to więcej niż pół godziny, potem rozejrzymy się za Indianami, aby wiedzieć, na czym stoimy. Możliwe, że chcą napaść na fort i wtedy będziemy musieli ostrzec pułkownika.
— Prawda! Do roboty!
Broń Indianina ukryliśmy pod mchem, jego zaś, tak przymocowaliśmy pod wodą, by ciało nie mogło wypłynąć i by nas przed czasem nie zdradziło. Potem zabraliśmy się za tratwę. Pnie końcowego pola leżały już gotowe. Tymczasem użyliśmy zapasowych wiązań, które potem mogliśmy zastąpić mocniejszymi. Umocowaliśmy gotowe już drążki wioślarskie, potem wnieśliśmy na tratwę ustrzeloną na zapas zwierzynę wraz z głowami i drzazgami. Byliśmy gotowi na wypadek szybkiego odjazdu.
Teraz wróciliśmy na miejsce, gdzie spotkałem Choctowa, by prześledzić jego trop. Można go było wyraźnie zobaczyć, co nie zdarzyło by się staremu wojownikowi i dlatego, z wzrokiem wbitym w ziemię, szybko przesuwaliśmy się przed siebie. Ponad godzinę kroczyliśmy przez las. Jako, że zaczynało powoli zmierzchać, baliśmy się, iż już nie rozpoznamy śladów i nie znajdziemy Indian. Nagle zauważyliśmy, że już nie jesteśmy w głębokim lesie, lecz w głębi wąskiego jęzora, który wchodził w teren pokryty w trawę, a będący zapewne dużą polaną lub rozległą, wrzynającą się zatoką prerii.
W dali zobaczyliśmy Indian. Niektórzy leżeli w trawie, inni harcowali na swych mustangach. Szacowaliśmy na trzystu wojowników, a jako, że byli to tylko Choctousi, mogliśmy przypuszczać, że związani z nimi Komanczowie też byli w pobliżu. Staliśmy wśród wysokich paproci, mogąc obserwować cały obóz. Czerwoni rozpalili już wieczorne ogniska. Nie rozpalano ich, w ów nieostrożny sposób, typowy dla białych wojowników, którzy układają polano na polano, uzyskując w ten sposób wprawdzie wiele ciepła, lecz też zdradzieckie płomienie i gęsty dym. Ogniska rozpalono według ostrożnego zwyczaju Indian, wkładając jedynie końcówki drewna w płomienie, posuwając je wolno i regulując w ten sposób dym i płomień.
Sęp nadleciał nad lasem i począł, węsząc zdobycz, krążyć w kółko nad polaną. Jeden z Indian podniósł się, uniósł strzelbę, nacisnął i trafił tak celnie, że drapieżnik spadł spiralą na ziemię. Kim był strzelec, to natychmiast mogliśmy usłyszeć, gdyż: uff zabrzmiało z boku naszego stanowiska.
— Syn Czarnej Pantery jest wielkim wojownikiem. Jego kula sprowadza jaskółkę z chmur!
Te słowa wypowiedziano w owej dziwnej mieszaninie angielsko–indiańskiej, jaką posługują się czerwonoskórzy, gdy mówią z białym. Zatem, całkiem blisko nas, był ktoś w krzakach, a była to nie jedna, lecz dwie osoby, bo usłyszeliśmy zaraz drugi głos, odpowiadający tym samym narzeczem:
— Ale też jest nieostrożny. Zwiadowca jeszcze nie wrócił i nie wiemy, czy w pobliżu nie ma przypadkiem nieprzyjaciół, którzy mogli zwrócić uwagę na strzał czerwonego.
— Biały! — szepnął Lincoln. — Łajdak jest tak samo nieostrożny, jak syn Czarnej Pantery. Wygłasza kazanie, że można by go usłyszeć w San Francisco. By good, gdyby nie to uff wpadlibyśmy w ich ręce!
— Czy mój biały brat się boi? — spytał Indianin z dumą w głosie. — Przybył do nas, aby nam otworzyć dom wodza wojny, a Manitou przysłał nam dobre medykamenty, które czynią nasze tomahawki oraz noże, ostre i pewne. Solidny dom białych zostanie spalony, ich głowy oskalpowane, a amunicję się zabierze.
— A każdy oficer będzie musiał najpierw znieść sto batów, to mi obiecał mój czerwony brat!
— Czarna Pantera tak powiedział, a on zawsze dotrzymuje słowa. Twoi biali wrogowie dostaną te baty, ale czerwony walczy tylko bronią, nie uderza wroga rózgą. Będziesz musiał sam wymierzyć baty, howghl
— Tym lepiej. Wojownicy Komanczów przybędą jeszcze tej nocy. Wtedy będziemy wystarczająco silni, a kiedy słońce jeszcze raz zniknie, wtedy fort będzie zniszczony.
— Zounds, Kanada–Bill — stwierdziłem cicho. Lincoln skinął i wziął mnie za rękę.
— Zmykamy stąd i wracamy. Mogliśmy tych dwóch zadźgać, nic byśmy tym jednak nie zyskali, a wiele byśmy stracili. Musimy natychmiast odjechać i ostrzec pułkownika. Znamy czas ataku, a to najważniejsze. Śmierć tych dwóch drani doprowadziłaby do zmiany, która nie byłaby dla nas dobra.
Wycofaliśmy się cicho i ostrożnie, po czym gdy tylko przekroczyliśmy granicę słyszalności, pośpieszyliśmy w stronę naszego obozu. Wiedzieliśmy, że wysłano tylko jednego zwiadowcę. Ten zginął, więc nie musieliśmy się obawiać spotkania z wrogiem.
Nie minęła godzina, jak już płynęliśmy rzeką. Tratwa była o wiele większa niż ta, którą płynąłem do fortu i jej prowadzenie, szczególnie ze względu na noc, skupiła całą naszą uwagę i pochłonęła wszystkie siły. Spław przebiegał szczęśliwie, więc dotarliśmy do Smoky–Hill na długo przed porą obiadową.
Oddział piechoty odbywał w pobliżu rzeki ćwiczenia w strzelaniu, które nadzorował sam dowódca. Poznał mnie, nim zszedłem na ląd.
— Ach, mister Kroner! Czy znów pan potrzebuje siekiery i prochu?
— Dziś, nie, sir, przybywamy, bo myślę, że będzie nas pan potrzebował.
— Ja, was? Do czego? Wyskoczyliśmy na brzeg.
— Choctausi i Komańcze chcą dziś w nocy napaść na fort.
— Do stu diabłów! Naprawdę? Wiedziałem, że się kręcą w pobliżu, ale myślałem, że mają dość roboty z Creeksami i Seminolami, z którymi trzy dni temu mieli niezłe spotkanie, jak mi donieśli moi ludzie.
— Kanada–Bill ich podjudził przeciwko wam.
— Wie pan to dokładnie? To znaczy, poszedł znów w górę rzeki, kiedy go opuściła eskorta. Powinienem się był zgodzić na to, aby mu władować kulę. Opowiadaj pan!
— Spójrz pan najpierw na mojego towarzysza! Nazywa się Abraham Lincoln i jest człowiekiem, który jeszcze do czegoś dojdzie!
— Well, mister Lincoln, życzę panu tego! Ale teraz zróbcie coś, abym się dowiedział tego, co najistotniejsze!
Opowiedzieliśmy mu wczorajszą przygodę.
— Pięknie, dobrze! — śmiał się w swój pewny i zdecydowany sposób, kiedy skończyliśmy. — Dziękuję wam, panowie za ostrzeżenie. Skorzystam z niego. Chcecie to zobaczyć, czy popłyniecie dalej?
— Zostaniemy tu, jeśli pan pozwoli, sir. Tak rzadkiej okazji nie można przegapić.
— No to wejdźcie i rozgośćcie się!
— Potem! — rzekł Lincoln. — Przycumujemy naszą tratwę pół mili dalej w dół rzeki, aby się nie rzuciła czerwonym w oczy. Z pewnością przeszukają najpierw okolicę fortu i lepiej, aby nie widzieli, że ktoś przypłynął z góry. Mogliby, jako że stracili zwiadowcę, nabrać podejrzeń.
Ze względu na bezpieczeństwo, zrobiliśmy to co do nas należało, a potem wróciliśmy do fortu, gdzie już się przygotowywano na przyjęcie czerwonoskórych. Ściągnięto straż, aby jak najbardziej ułatwić podejście Indianom, załadowano cztery działa kartaczami, a każdy dostał, oprócz dubeltówki lub dwulufowego karabinu, pistolet i ostry bowie. Każdy z oficerów, bez wyjątku, był uzbrojony w więcej niż jeden rewolwer. Chodziło o to, by powitać wrogów, podczas pierwszego ataku, możliwe jak największą ilością strzałów.
Wieczorem siedzieliśmy przy oficerskim stole. Zadziwiające było, jakimi wiadomościami wykazywał, się Lincoln w czasie rozmowy. Mimo skromności, bił o głowę każdego, a kiedy zaczęto mówić o ataku powiedział:
— Najważniejsze, aby ich nie tylko powitać, lecz w czasie pierwszego zamieszania zaatakować. Myślę, że gdybyśmy wiedzieli, gdzie zostawią konie, byliby niewątpliwie zgubieni. Ma pan wielu dragonów, pułkowniku, każ im pan po pierwszej salwie wsiąść i zdobyć konie lub… bonce, mam pomysł! Ma pan rakiety albo inny materiał wybuchowy pod ręką, może kilka fajerwerków?
— Może je pan dostać, sir. Co pan z nimi chce zrobić?
— Rozpędzić konie. Tim, idzie pan ze mną?
— Naturalnie! — odparłem.
— Nikogo więcej nie potrzebuję, pułkownik. Załatw pan to, to zaraz pójdziemy!
— To przecież nie możliwe, aby się pan odważył!
— Pshaw! Trzeba się ważyć i na inne rzeczy, nie tylko takie. Musimy mieć lont i niezbędne materiały wybuchowe.
Zadanie, jakie sobie postawiliśmy, było trudne i niebezpieczne, ale zachowując pewną ostrożność, jego realizacja powinna się była udać. Należało się spodziewać, że czerwoni nie przywiążą swoich koni w lesie, ale zostawią je gdzieś na wolnej przestrzeni pod nadzorem kilku ludzi. Dlatego też skierowaliśmy się, tak szybko jak to było możliwe, w prawo, gdzie szereg polan, niczym małe jeziora, wchodziło w las.
Gdy podeszliśmy do pierwszej, idący przodem Lincoln, złapawszy mnie nagle za ramię, wciągnął w krzaki. Widział to, co mnie zasłaniała jego sylwetka. W cieniu drzew czaił się Indianin, a tuż obok niego biały.
— Kanada–Bill z Czarną Panterą — szepnął mój towarzysz.
W cieniu było tak ciemno, że z trudem można było rozpoznać Jonesa, ale nie mógł to być nikt inny. Obaj szli pierwsi, jako obserwatorzy. W znacznej odległości za nimi poruszał się, liczebnie trudny do określenia sznur Indian, jeden za drugim. Musieliśmy dość długo czekać, aż ostatni nas minął.
— Niezły pochód, Tim! Najpierw Choctowsi, a potem Komańcze, łącznie, co najmniej sześćset czerwonych skór. Pułkownik będzie miał ciężkie zadanie, a my niemniejsze. Mam nadzieję, że wystarczy nam materiałów wybuchowych.
Kontynuowaliśmy marsz i ledwo doszliśmy na skraj drugiej polany, jak w półmroku gwiaździstej nocy znaleźliśmy to, czego szukaliśmy. Na środku nie zadrzewionego placu leżała ciemna masa. Były to konie.
— Tylko z jednego szczepu. Drugi zostawił swoje dalej. Chodź!
— powiedział Lincoln.
Znów kroczyliśmy przed siebie, aż do ciemnego rogu, gdzie kryła się następna polana.
— Well, tam są pozostałe, razem ze strażnikami, tutaj trzech, a tam czterech. Myśli pan, że możemy do nich podejść?
— Dlaczego nie? Trawa jest wysoka i gdyby wiatr nam sprzyjał, a zwierzęta nie wyczuły, to jakoś się uda.
— Indianin napada wroga najchętniej rankiem. Ci jednak czują się tak silni, że zaczynają już teraz. Myślę, że już doszli w pobliże fortu, więc możemy zaczynać. Ale, Tim, posługujemy się tylko nożami i toporami. Żadnej głośnej broni!
Położył się na ziemi, poruszając się niezauważalnie i bezszelestnie w trawie, niczym wąż. Ja poruszałem się tuż za nim. Zbliżyliśmy się tak blisko, do trzech siedzących na ziemi Indian, iż prawie słyszeliśmy ich oddechy. Nieznaczne uderzenie kopyt dwóch koni ułatwiło nam podejście na wyciągnięcie ręki do samych pleców, nie spodziewających się niczego mężczyzn. Ujrzałem błysk noża Lincolna. Wyciągnąłem mój, który dotąd trzymałem w zębach i pchnąłem. Dwóch było martwych.
— Uffi — wrzasnął trzeci, zrywając się z miejsca.
Padł jednak zaraz, trafiony toporkiem Lincolna.
— Nie żyją. Cała trójka! Tim, akcja nieźle się zaczyna. A teraz do tamtej czwórki! Naprzód!
Tym razem nie poszło nam tak łatwo. Musieliśmy, chcąc mieć wiatr w naszą stronę, nadłożyć drogi, a jako, że jeden z czterech mężczyzn stał, mogliśmy z łatwością zostać zauważeni. Stosując wszelkie możliwe posunięcia, podchodziliśmy, bądź co bądź, coraz bliżej i — tak, z dali rozległ się diabelski huk, a z nim straszna seria strzałów. Indianie zaczęli atak na fort.
— Teraz już wszystko jedno, Tim — szepnął Lincoln. — Weź pan rewolwer. Nikt nie może zbiec. Go on!
W jednej chwili już był wśród nich, a ja u jego boku. Cztery szybkie strzały, kilka pomocniczych pchnięć i dźgnięć, i już było po wszystkim.
— Poszło! Nie potrzebujemy teraz ani lontu ani materiałów wybuchowych Tim, aby wykonać majstersztyk, o którym jeszcze długo będzie się tu opowiadać. To są indiańskie konie, zapamiętaj pan to, a przyzwyczajone są iść jeden za drugim. Szybko rzemienie do ogonów!
To był pomysł, na który tylko Lincoln mógł wpaść, ale nie został zrealizowany, bo usłyszeliśmy potężne odgłosy dział, a tuż za nimi krzyk setki głosów, który sam mówił o sytuacji.
— Nie ma na to czasu. Uciekają i zaraz tu będą. Wyciągamy fajerwerki! Skocz pan szybko do drugiego stada! Nie musi pan nawet odwiązywać koni, same się zerwą. Spotkamy się tam pod hikoriami!
Pośpieszyłem do pierwszej grupy koni, wyrwałem materiał wybuchowy i lont, podpaliłem zapalnik i rzuciłem wszystko w sam środek stada. Lincoln czekał już na mnie, gdy przybyłem pod hikorie.
— Uważaj pan, Tim, zaraz się zacznie — zaśmiał się. W obu stadach dało się słyszeć nerwowe rżenie. Zwierzęta wyczuły niebezpieczeństwo. Wtem trzasnęło, huknęło i sypnęło iskrami, najpierw po drugiej stronie, potem tu. Ujrzeliśmy żarzące ślepia w deszczu iskier, rżące nozdrza i nastroszone grzywy wystraszonych, szarpiących się na lassach koni. Potem wszystkie stanęły dęba, posuwając się bezradnie tam i z powrotem, aż ciasno stłoczone popędziły w kierunku fortu.
— Świetnie, znakomicie, Tim! Poprzewracają i stratują swych własnych panów, z których z pewnością żaden nie znajdzie swojego konia. Idę o zakład, że się rzucą do rzeki i z fortu łatwo je będzie można złapać!
Nie mogliśmy teraz zrobić nic lepszego, jak tylko się ukryć w krzewach. Mając oczy i uszy otwarte, nawet nic nie widząc, słyszeliśmy ryk wściekłości rozczarowanych Indian, którzy zamiast koni znaleźli zwłoki wartowników. Za Indianami galopowali dragoni. Słychać było zgrzyt karabinów i pistoletów, a gdzieniegdzie kroki uciekiniera, który chował się w gęstwinie.
Dopiero o świcie opuściliśmy kryjówkę, wychodząc na polanę, pokrytą zwłokami zabitych. Wokół fortu wyglądało jak na polu bitwy; Indianin leżał obok Indianina. Żołnierze zza palisad trafiali w dwóch, trzech mężczyzn. Przed bramą zaś, unosił się ogromny stos trupów i rozszarpanych członków. Był to rezultat kartaczy.
Pułkownik powitał nas z promiennym uśmiechem.
— Wejdźcie na podwórze, jeśli chcecie zobaczyć wasze dzieło! Już myślałem, że was straciłem, jako, że przychodzicie tak późno. Spójrzcie na tę stertę trupów! To dzieło Kanady–Billa, bo nikt inny nie namówiłby czerwonych, aby przedsięwziąć kolejny atak, kiedy pierwsze uderzenie zostało tak świetnie odparte.
— Czy jest wśród zabitych?
— Tutaj nie, chyba że gdzieś dalej.
Na podwórzu stało całe stado złapanych indiańskich koni.
— Spójrzcie, panowie, wasza własność, którą od was odkupię, jeśli nie będziecie mogli ich zabrać na tratwę. Myślę, że czerwonym tak szybko nie wpadnie do głowy, aby znów zaatakować Smoky–Hill. A mamy wam to do zawdzięczenia. Bez was bylibyśmy pewnie zgubieni. Wejdźcie i zobaczcie, jak wysoka jest wygrana w three carde monte.
Opowiadający znów zrobił pauzę, łyknął ze swojej szklanki, którą mu tymczasem napełniono, spojrzał na swoich słuchaczy, skinął głową i ciągnął dalej:
— Wiecie, panowie, co znaczy dobry, szybki i wytrzymały koń dla człowieka prerii? Zabierzcie lotnikowi balon, a marynarzowi okręt, wtedy obaj przestaną istnieć. To samo jest z traperem. A jaka różnica jest między okrętem i koniem? Pshaw, nie chcę wam na ten temat długo prawić, ale jeśli wam powiem, że przez wiele lat miałem jednego z najlepszych koni na dalekim stepie, to zrozumiecie, co mam na myśli. Dbałem o niego bardziej niż o siebie. Nie raz, ale setki razy zawdzięczaliśmy sobie nawzajem życie, a kiedy wreszcie padł od kuli czerwonego łajdaka, pochowałem go wraz ze skalpem mordercy, tak jak to jest w zwyczaju westmana.
A skąd go miałem, spytacie? Od kogóż by, jak nie od Czarnej Pantery wtedy w Smoky–Hill! Był wśród pojmanych koni, miał na grzbiecie ciemną derkę pantery, w grzywę wplecione pióra orła, wystarczający dowód na to, że był koniem wodza. Wsiadłem na niego i spostrzegłem, że przeszedł najlepszą indiańską tresurę, z jaką się kiedykolwiek spotkałem. Dlatego nie mogłem się z nim rozstać. Zaprowadziłem go na tratwę i przygotowałem bezpieczne oraz suche stanowisko. Gdy dobrnęliśmy do Missisippi i pożegnałem się z Lincolnem, osiodłałem go. Sprawdził się tak, że cały świat zazdrościł mi Arrowa czyli strzały, gdyż tak nazwałem tego ogiera.
Ruszyłem do Teksasu, rozbijałem się kilka lat po Nowym Meksyku, Kolorado i Nebrasce, pojechałem nawet do Dakoty, aby co nieco powojować z Siuksami, od których nawet najbardziej przebiegły traper mógłby się nauczyć mądrości.
Wtedy w Black–Hills natknąłem się na kilku traperów i od nich usłyszałem radosną wręcz wiadomość. Gdy tak sobie pewnego razu leżeliśmy przy ognisku, smażąc soczysty kawał bawolej polędwicy, rozmowa skierowała się na różne tematy. Jeden z mężczyzn rzekł:
— Znacie płaskowzgórze, ciągnące się z Yankton nad Missouri, po prawej stronie rzeki, wprost na północ, a spadające potem stromo do Hudson–Bai? Nazywa się je coteau du Missouri!
— Niby dlaczego miałoby się znać coteau? Nikt się chętnie nie zapuszcza w te mroczne, strome bluffy i wąwozy, gdzie rej wodzą redman, niedźwiedź i ryś, i gdzie nie można nic upolować poza nędznym, bezużytecznym skunksem czy żbikiem.
— A jednak tam byłem, znalazłszy coś, czego nigdy bym się tam nie spodziewał, mianowicie, jedną z najpiękniejszych osad, jakie są w Stanach Zjednoczonych.
— Co? Tam na górze? W dzikim coteau?
— Tak, tam na górze. Skąd się tam wzięła, to mnie nie obchodzi. Przebywałem tam trzy dni, rozkoszując się gościnnością, jak rzadko kiedy. Traktowano mnie, jak samego prezydenta.
— Jakże się nazywa pański gościnny gospodarz?
— Guy Willmers. Czyż nie dziwaczne nazwisko? Ale, ten człowiek jest mniej dziwaczny. Wprawdzie jest mulatem, ale chłop jak z obrazka. A jego żona, którą nazywa Berty, pochodzi z Niemiec. Jej ojciec, niejaki mister Hammer, mieszkał w dole Arkansas, gdzie wiele wycierpiał. Bushheadersi zamordowali mu córkę i…
Zerwałem się z miejsca.
— Guy Willmers…? Mulat…? Fred Hammer — nie może być, nazywał się Fred?
— Tak, Fred Hammer, wysoka, barczysta sylwetka, z śnieżnobiałą głową i brodą. Ale, co z panem? Zna pan może tych ludzi?
— Czy ich znam? Lepiej niż was wszystkich! Fred Hammer mieszkał obok nas, a Mary, jego najstarsza córka, była moją narzeczoną. Została mi uprowadzona przez bushheadersów, a gdy podążaliśmy z mym ojcem za bandą, została zastrzelona przez Kanada–Billa.
— Zgadza się, zgadza się! To jest pan w takim razie Timem Kronerem, o którym Willmers opowiadał mi tyle dobrego
— Jestem nim! Ruszyłem potem na prerię i gdy po latach tam wróciłem, zastałem obcych ludzi na tym miejscu.
— Fred Hammer dobrze je sprzedał i miał potem w St. Louis sklep. Guy Willmers pracował dla niego i natknął się kiedyś na coteau, gdzie osiadł. Jego krewni stopniowo zjeżdżali za nim. Doszli przyjaciele i tak powstał settlement. Musi ich pan odwiedzić, mister Kroner. Sprawi im pan niekłamaną radość, zapewniam pana!
— Zounds, niech mnie nadzieją, usmażą niczym ten kawałek bawolej polędwicy, jeśli nie wyruszę zaraz jutro! Mam już dość Black–Hills i chętnie udam się w górę do redmenów, rysiów i niedźwiedzi.
— Przedtem musi pan jednak opowiedzieć historię bushheadersów. Kanada–Bill był rzekomo niedawno w Des Moines, wygrywając dwanaście tysięcy dolarów w three carde monte. Szatańska gra, jak mi się zdaje, o wiele gorsza od zwykłej monte, w co się gra w Meksyku i sąsiedztwie.
— Mnie kosztowało to o wiele więcej niż górę srebrnych dolarów. A jak do tego doszło? Well, posłuchajcie!
Opowiedziałem historię, po czym otuliliśmy się w koce, wystawiliśmy pierwsze straże i zamknęliśmy oczy. Nie mogłem jednak zaznać spokoju. Myśli o Fredzie Hammerze, Betty i Guy Willmersie całkowicie zaprzątały mi głowę. Ożyły stare obrazy, a kiedy wreszcie naszła mnie mała drzemka, śniłem o dalekim Arkansas, o dwóch małych farmach, o ojcu i matce, o Mary, stojącej przede mną w swej piękności i dobroci, jaką widziałem dawniej. Był też Kanada–Bill. Chciał mnie udusić, a kiedy mnie złapał, zbudziłem się.
— Tim Kroner, ma pan ostatnią wartę. Nadszedł czas, jak mi się zdaje!
Był to stary sidlarz, który mnie złapał za ramię, ale mówię wam, dałbym wiele, by rzeczywiście mieć przed sobą Williama Jonesa!
Kazałem sobie specjalnie wyznaczyć ostatnią wartę, aby być wcześnie gotowym do wyruszenia. Gdy minęła i zbudziłem ludzi, spytałem się trapera o drogę, jaką miałem pójść.
— Pojedzie pan cały czas prosto na wschód do Missouri, przejdzie pan u ujścia Green–Fork przez wodę i będzie się pan trzymał prawego brzegu, jadąc w górę rzeki. Coteau łączy się z doliną rzeki przedgórzem, wyglądającym niczym olbrzymie ambony, które łatwo policzyć. Między czwartą a piątą amboną, trzeba iść w górę, kierując się na północ w stronę długiej puszczy, co potrwa dwa dni, potem będzie rozległa preria, którą trzeba przebyć w tym samym kierunku. Za jakieś cztery dni natknie się pan na małą rzekę, nad brzegami której mieszka Willmers.
— Jacy redmeni są w okolicy?
— Siuksowie, przeważnie ze szczepu Ogellallajów. Najgorszy naród, jaki znam. Ale pojawiają się na górze zwykle w czasie wiosennej i jesiennej wędrówki bawołów. Teraz jest pełnia lata i być może nie będą panu zagrażać. Osiedli zapewne między Platte–River a Nio–brarą.
— Dziękuję panu, a gdybyśmy się kiedyś mieli spotkać, opowiem panu o tej wędrówce.
— Pięknie! Pozdrów pan tych dzielnych ludzi, którym z całego serca życzę szczęścia!
Pożegnałem się z towarzystwem, dosiadłem mojego Arrowa i skierowałem się na wschód. Przy Green–Fork przepłynąłem Missouri i ujrzałem pojedyncze, wysokie, okrągłe masywy górskie, między którymi prowadziły w górę, głęboko wyżłobione doliny. Gdy miałem za sobą czwartego olbrzyma, skręciłem w prawo. Wąwóz był pełen oderwanych bloków skalnych, stoczonych kamieni oraz zwalonych na pół przegniłych i otoczonych, wijącymi roślinami pni tak, iż z trudem brnąłem konno przed siebie i tylko dzięki mojemu dobremu toporowi, którym sobie musiałem torować drogę, dotarłem wreszcie na wysoką równinę.
Tu znalazłem się w samym środku najokazalszej puszczy, bez śladu zarośli, co sprawiło, że szybko posuwałem się naprzód. Nie potrzebowałem z moim dzielnym Arrowem nawet dwóch dni, aby dojechać do prerii, przed którą się zatrzymałem, aby się zaopatrzyć w suszone mięso. Nie wiedziałem bowiem, czy na prerii spotkam jakieś, dające się upolować, zwierzę.
Potem znów pełen sił, kierowałem się na północ. Pierwszy dzień minął bez szczególnych wydarzeń. Drugi też. Trzeciego ranka, niezbyt wcześnie, ujrzałem w oddali jeźdźca, jadącego moim tropem. Kim był ów mężczyzna i co nim kierowało, aby przemierzać tę odległą prerię? Rozluźniłem, bardziej z przyzwyczajenia niż z koniecznej ostrożności, nóż i rewolwer, czekając na niego w siodle. Uzbroiłem się, ot tak, na wszelki wypadek.
Im bardziej się zbliżał, tym wyraźniej mogłem dostrzec szczegóły jego wysokiej, potężnej sylwetki. Jechał na długonogiej szkapie o wyjątkowo dużym łbie, za to małym niezwykle skąpo owłosionym ogonie. Zwierzę miało chód pełen godności. Jeździec nosił filcowy kapelusz o nieskończenie dużym rondzie. Ciało tkwiło w ciasnym skórzanym serdaku o prostym, nie krępującym ruchów kroju, nogi zaś w podwijanych, wysoko nasuniętych butach. Na ramieniu zwisała dubeltówka, a u pasa mieszek z prochem, śrutem i pytel. Rewolwer zwisał obok noża. Ponadto były tam umocowane dwa osobliwe przedmioty, które jak się później okazało, były kajdankami.
Szerokie rondo nie pozwalało mi rozpoznać twarzy. Pozwoliłem mu się zbliżyć na odległość strzału i wtedy podniosłem strzelbę. — Stop, mister! Co pan tu robi w tych stronach? Zatrzymał konia i zaśmiał, się.
— Heigh day, a to ci żart! Tim Kroner, stary szopie, chce mnie pan może zastrzelić?
— Do diabła, głos jest mi znajomy — odparłem, opuszczając broń. — Ale, przeszkadza mi ten przeklęty kapelusz. Abraham Lincoln, czy to naprawdę pan wjeżdża tu w ów piękny ranek na takim capie?
— Oczywiście, że ja, jeśli pan nie ma nic przeciwko temu. Mogę się zbliżyć?
— Chodź pan i opowiadaj, co pana tu sprowadza!
— Najpierw ja muszę wiedzieć, co pana sprowadza na pańskim Arrowie w te piękne strony!
— Szukam znajomego.
— Znajomego? Kto to taki?
— Zgadnij pan!
— Ach, może Guy Willmers, który tam mieszka w tym bluffie?
— Good luck, zna go pan?
— Osobiście nie, ale powiedział mi pan przecież nazwisko zięcia Freda Hammera w Smoky–Hill.
— Więc, wiedział pan, że Fred Hammer się przeprowadził do coteau du Missouri!
— Nie. Wiem, że Fred Hammer tu mieszka, ale, że jest jednym z naszych, domyśliłem się dopiero, kiedy pan mówił coś o znajomym. Przypomniałem sobie wtedy nazwisko Guya Willmersa.
— Well, więc do nich właśnie jadę. A pan?
— Ja też.
— Co…?Też…? Czego pan tam chce?
— To tajemnica, ale panu mogę powiedzieć. Weź pan jednak lejce i chodźmy! Spójrz pan na mnie! Jak pan myśli, kim jestem?
— Hm, najdzielniejszym człowiekiem między Nową Szkocją a Kalifornią.
— To zbyteczne. Mam na myśli profesję!
— Niech zgaduje kto chce, byle nie ja! Łatwiej mi zabić bawołu niż rozsupłać łamigłówkę.
— No więc, nic pan nie widzi, co nie należy zwykle do wyposażenia trapera?
Tak, te dwie myszołapki. Myślę nawet, że pan został policjantem!
— W zasadzie nie, ale jeśli to panu nie przeszkadza, to może mnie pan uważać za prawnika, o jako tako wyrobionym nazwisku. Spotkał mnie pan nad starym Kansas z kodeksem, jak wygłaszałem mowę. To był mój uniwersytet, i spójrz pan, nie na darmo go robiłem! Już w roku 1836 osiadłem jako prawnik w Springfield.
— Prawnik! Tak, wiedziałem, że pan wysoko zajdzie i myślę, że w obecnym punkcie też się pan długo nie zatrzyma. Ale, co ma wspólnego prawnik z pańską podróżą?
— Bardzo wiele! W prawniku tkwi jeszcze zmysł westmana, i tak już kilka razy mi się udało, wytrącić z ręki narzędzie niejednemu przebiegłemu przestępcy, który sobie radził z najlepiej wyszkolonym policjantem. Otóż w Illinois i Iowa, jakiś cwany oszust zakpił sobie, wodząc za nos, różne urzędy bankowe i zarządców, a jako, że dotąd żaden detektyw go nie ujął, trafiło mi się to zlecenie, aby go odszukać i doprowadzić, o ile to możliwe, żywego, przed oblicze sprawiedliwości. To „o ile to możliwe” pozwala mi według uznania, zrobić użytek z broni.
— Jak się nazywa?
— Ma tuziny nazwisk. Nie wiadomo, które z nich jest prawdziwe. Swój ostatni genialny kawał spłatał w Des Moines, fałszując znaczną ilość weksli. Stamtąd jego ślad wydaje się prowadzić do coteau i przypuszczam, że się udał do Guya Willmersa.
— Heigh ho, nie wyjdzie mu to na dobre! Mam nadzieję, że o ile tam jest, zamienię z nim słówko. Kanada–Bill to chyba nie będzie?
— Nie? Dlaczego?
— Bo widziano go ostatnio w Des Moines, gdzie rzekomo wygrał dwanaście tysięcy dolarów.
— Wiem. Zniknął stamtąd bez śladu i jak zwykle, pojawi się w innym miejscu, gdzie się go najmniej spodziewają. Jest niebezpieczny, głównie dlatego, że nie można mu zabronić gry, a inne psoty robi tak, że nie można nic udowodnić. Dziwiłbym się, gdybyśmy go nie spotkali, bo gdy tylko obaj się zetkniemy, to mamy z nim do czynienia.
Kontynuowaliśmy jazdę we dwójkę. Czekał nas jeszcze biwak na jedną noc, a potem powinniśmy się znaleźć gdzieś w pobliżu rzeki.
Przed nami rozciągała się płaska preria, ale już po jakimś czasie zauważyliśmy pasmo mgły, ciągnące się od wschodu na zachód. Był to znak, że jesteśmy nad brzegiem rzeki, nad którym ciągnął się rząd domów. W górze, od strony wody, w odległości kilkuset metrów, stał — obok pojemnych stodół — zadziwiająco piękny budynek mieszkalny. Dalej w dole, blisko wody, ujrzałem szereg małych domków, będących zapewne mieszkaniami robotników. Wokół panowała schludność i dostatek.
— Good luck, to tutaj! — powiedział Lincoln. Odpiąwszy od pasa kajdanki, ruszył przed siebie.
— Schowam kajdanki pod derkę. Niepotrzebnie by mnie zdradziły, po co przyjeżdżam.
Kiedy podjechaliśmy pod dom, w drzwiach stanął jakiś robotnik.
— Good day, człowieku! Czy to jest miejsce, gdzie mieszka niejaki Willmers? — spytał Lincoln.
— Yes, mister. Wejdźcie. Państwo właśnie spożywają posiłek! Uwiązawszy konie, weszliśmy do środka. W jadalni siedzieli Fred Hammer, Guy Willmers i Betty. Natychmiast ją poznałem. Dwie młode panny, będące z nimi, były zapewne córkami. Między nimi siedział, nieznany mi, gentleman. Willmers wstał z miejsca.
— Podejdźcie bliżej, panowie! Co nam przynosicie? — zapytał.
— Bardzo dużo, pozdrowienie traperów. Całą dynię pozdrowień od niejakiego Tima Kronera, o ile go znacie — odpowiedziałem.
— Od naszego Tima? To… to przecież ty, stary niedźwiedziu! O mało byłbym cię nie poznał! Na prerii urosła ci broda, że wystaje tylko czubek nosa. Po tysiąckroć welcome! Przywitaj się też z pozostałymi!
Ależ to było powitanie. Mogłem z niego być serdecznie zadowolony! O mało mnie nie zaściskano i prawie nie miałem czasu pomyśleć o moim towarzyszu.
— Przyprowadziłem tu kogoś, kogo też musicie poznać. A może zapomnieliście Abrahama Lincolna, który nam wtedy przewodził w pogoni za bushheadersamil
— Abraham Lincoln? Nieprawdopodobne, to on? Witaj, sir, i niech nam pan nie ma za złe, że zaraz o panu nie pomyśleliśmy! Zmienił się pan co nieco od ostatniego razu.
Musieliśmy, tak jak staliśmy, usiąść do stołu. Dopiero teraz uczyniono wzmiankę o obcym.
— Oto nasz sir Dawid Holman, który od tygodnia zaszczyca nas swoją wizytą, — przedstawił nam Willmers. — Później pokażę wam też mister Belforta, który zszedł w dolinę, aby dopilnować zwózki żniw. Prawdziwy gentleman, mówię wam, doświadczony i zręczny, jak mało kto. Swoją kartą może nawet wyczarować piekło.
Nawiązała się bardzo ożywiona rozmowa. Dziwiło mnie milczenie Lincolna. Czemu, gdy mister Holman tego nie zauważał, rzucał na niego tak groźne i badawcze spojrzenie? Czyżby to był człowiek, którego szukał?
Wtem otworzyły się drzwi. Nie mogłem postąpić inaczej, jak tylko się zerwać, by się przyjrzeć w osłupieniu wchodzącemu. Myliły mnie ciemne włosy i gęsta, czarna broda, być może też ubiór, podobny do stroju czcigodnego gentlemana, ale mógłbym przysiąc, że… ale nie zdążyłem myśli ubrać w słowa. Guy Willmers wstał.
— Oto mister Belfort, którego wam chciałem przedstawić, panowie! On jest…
— Mister Belfort? — powiedział Lincoln.
— Sądzę, że ten człowiek równie dobrze może być Fredem Flaterem, albo Williamem Jonesem, jeśli tylko się przyzna do tego, że jest Kanada–Billem!
— Kanada–Billem? — zapytał Fred Hammer, sięgając za pierwszy z brzegu nóż i podnosząc się z miejsca.
— Pilnuj pan swego języka, sir! — powiedział Jones. To rzeczywiście był on. Poznałem go teraz po głosie.
— Nie obraża się gentlemana bezkarnie.
— Prawda — odparł Lincoln, — ale z pewnością nie obraziłem gentlemana. Ile korzeni łopianu i lapisu pan zużył, aby ufarbować włosy na czarno? Dam panu dobrą radę. Na przyszłość użyj pan ołowianego grzebienia, wtedy korzonki włosów też będą czarne. U pana zostały zupełnie jasne. Mister Willmers, powiedział pan, że czaruje kartami. Czy nie pokazał panu aby three carde monte?
— Tak, i zebrał ładną sumkę — odpowiedział Fred Hammer. — Stary jestem i wzrok mi się popsuł, w przeciwnym razie byłbym go poznał. Teraz nie ma jednak wątpliwości, że mam przed sobą mordercę Mary i, by God, zaraz mu się odpłacę!
— Czyżby pan chciał zadźgać swojego gościa, Fredzie Hammer? — zapytał Kanada–Bill. — Może mi pan udowodnić, że to rzeczywiście ja, zastrzeliłem pańską córkę?
— I mojego ojca! — wpadłem mu w słowo. — Nie, udowodnić nie możemy, ale możemy przysiąc. Jak również to, że dostał pan w Smoky–Hill sześćdziesiąt batów, a potem sprowadził pan Indian.
— Ja? Sześćdziesięciu batom nie mogę zaprzeczyć — zaśmiał się złośliwie, — i pewnego pięknego dnia się z panem porachuję, ale udowodnij mi pan to z czerwonoskórymi! Może pan?
— My, ja mianowicie i obecny tu mister Lincoln, staliśmy blisko pana, kiedy pan wraz z Czarną Panterą obserwowaliście strzał jego syna i omawialiście plan. Staliśmy na skraju polany. Rzecz jasna, poinformowaliśmy pułkownika o pańskich zamiarach. Potem materiałami wybuchowymi rozpędziliśmy konie. To był najlepszy kawał! Czyż nie, mister Jones?
Usłyszał o tym fakcie pierwszy raz. Zaiskrzyły mu się oczy, zacisnął pięści, ale uznał, że musi się opanować.
— Czy naprawdę tak dokładnie mnie rozpoznaliście, żeby mi coś takiego mówić, panowie — zasyczał.
Teraz Lincoln podszedł do niego.
— Powiem panu, że moglibyśmy się szybko z panem rozprawić. Wie pan pewnie, że mister Lynch to twardy kompan. Ale jest pan gościem w tym domu i uczciwie przyznam, przy Smoky–Hill poznaliśmy chyba pana głos i widzieliśmy sylwetkę, pana jednak nie tak dokładnie poznaliśmy, aby z czystym sumieniem posłać panu kulkę. Jesteśmy wolnymi obywatelami Stanów Zjednoczonych i sądzimy dopiero według pewnych dowodów! Pieniędzy, zabranych tym gentlemenom, na pewno nie będą się domagać. Na to Kanada–Bill jest dla nich zbyt maluczki i dlatego powiem panu, opuści pan to miejsce natychmiast, a mianowicie w przeciągu dziesięciu minut, jeżeli nie to w jedenastej minucie do głosu dojdzie moja strzelba. Co do tego, może pan być pewien!
— Jest pan może panem i właścicielem tego domu? — zapytał teraz David Holman. — Nic pan nie może udowodnić mister Jonesowi, a nasza gra była uczciwa.
— Nie, nie jestem właścicielem, ale jednak kimś przed kim zwykło się mieć szacunek. A skoro mówię temu człowiekowi, co o nim myślę, to dokładnie wiem, co robię.
— Kimś? No to pokaż pan to „coś”, sir!
— Tu jest!
Wyciągnął z kieszeni papier. Podał mu go, dając znak, który natychmiast pojąłem. Wyszedłem i poszukałem pod końską derką kajdanek. Wróciwszy, ujrzałem bladego Holmana, spoglądającego na papier.
— No więc, mister Holman, albo Rayer, albo Pancroft, albo Agston, jak się panu podoba ten dekret? — zapytał spokojnie Lincoln. — W Iowa i Illinois, szczególnie jednak w Des Mointes, bardzo chcieliby widzieć człowieka o tych pięknych nazwiskach. Naprawdę szkoda, że nie ma pan małego, lewego palca. Jego brak zdradził pana. Uwolnię naszego przyjaciela od dwóch gości, których nie powinno być w tak przyzwoitym miejscu.
— Stop, sir, jeszcze nie jesteśmy tak daleko! — zawołał Holman. Rzucił badawcze spojrzenie na drzwi i okno.
— Myślę, że jesteśmy tak daleko. A jeśli pan nie wierzy, to spójrz pan na te klejnoty, które panu zaraz założę!
Wziął ode mnie kajdanki i sięgnął po rewolwer. Holman też sięgnął do kieszeni.
— Won z tą ręką, albo strzelam! — zagroziłem mu.
— Widzi pan, że jesteśmy tak daleko? — zaśmiał się Lincoln.
— Daj pan ręce jak mówię. Czytał pan moje uprawnienia, które całkowicie oddają pana w moje władanie. Liczę do trzech, a potem zakosztuje pan kuli. Tim, naciśnij przy trzech!
Podszedłszy do niego, otworzył kajdanki.
— Raz… dwa…!
Holman widział, że nie ma żartów. Wyciągnął ręce, pozwalając sobie założyć kajdanki. Potem Lincoln zwrócił się do Williama Jonesa.
— Minęło pięć minut. Ma pan jeszcze pięć. Nie żartuję. Ruszaj pan!
Fred Hammer ciągle jeszcze miał w ręce nóż. Położył Jonesowi groźnie pięść na ramieniu i rzekł:
— Naprzód, człowieku! Zatroszczę się o to, aby pan bez trudu i kłopotów odszedł.
Wypchnął go do drzwi i w kilka chwil później widzieliśmy, jak Kanada–Bill odjeżdżał na swym koniu.
— Nie ma pan jakiegoś bezpiecznego pomieszczenia — zwrócił się Lincoln do Willmersa, — w którym moglibyśmy przechować naszego poczciwego mister Holmana?
— Mam bardzo dobry i pewny schowek. Chodźcie!
Tych trzech odeszło, ja zaś miałem wiele do roboty, aby Berty wyjaśnić zajście, które tak niespodziewanie nam się przytrafiło. Gdy znów wszyscy siedzieliśmy razem, Hammer i Willmers prześcigali się w podziękowaniach, które Lincoln, jak tylko mógł, odpierał. Następnego ranka chciał znów odjechać, napotkał jednak na ogólny sprzeciw.
— Musi pan z jeńcem przebyć daleką, uciążliwą i niebezpieczną drogę przez coteau do Iowa — wyjaśniał Willmers. — Niech pan poczeka kilka dni, wtedy trzy łodzie popłyną stąd w dół rzeki do Missouri i będzie pan mógł wygodnie się z nimi zabrać. Szybko będziecie w Yankton i Dacocie, a stamtąd już niedaleko do Des Moines. Zostanie pan więc tutaj. Pański jeniec jest bezpieczny.
Lincoln, uznawszy zalety tej propozycji dał się namówić.
Nadszedł wieczór. Spuściliśmy konie, aby się pasły. Nie mogliśmy ich wprowadzić do stajni. Były przyzwyczajone do swobody, a w tym ciasnym pomieszczeniu, mogłyby sobie wyrządzić krzywdę. Wszyscy, oprócz mnie siedzieli w salonie. Ja poszedłem w dół rzeki, by doglądnąć koni. Było bardzo ciemno i z trudem mogłem odróżniać fale od ziemi. W zamyśleniu spoglądałem w płynącą wodę, nad którą błysnął teraz promień światła. Padał poprzez szczeliny jednej z zapełnionych zbożem i sianem stodół. Nagle usłyszałem kroki. Obok mnie przebiegła jakaś postać, tuż za nią, jeszcze jedna. Ciemność uniemożliwiała obserwację, ale wydawało mi się, jakbym poznał Jonesa i Holmana. Zniknęli w ciemnościach, zanim mogłem ich dogonić. Pośpieszyłem do salonu i spytałem Lincolna:
— Czy Holman jest jeszcze zamknięty, Abraham?
— Dlaczego pan pyta? Pół godziny temu byłem u niego.
— Myślę, że to jego wraz z Jonesem widziałem na zewnątrz. Zobaczmy szybko, czy jeszcze jest!
Wybiegliśmy na dwór. Żelazne rygle przy masywnych drzwiach komórki, w której umieszczono jeńca, były odsunięte. Ktoś je otworzył.
— Kanada–Bill wrócił i uwolnił go! — zawołał Lincoln. — Musimy…
— Zostaw ich, sir! — przerwał mu Willmers. — Jutro rano znajdziemy ich ślady i pójdziemy ich tropem. Na pewno ich złapiemy.
Wyszliśmy znów na zewnątrz. Oślepiająca jasność przykuła nasz wzrok. Tam, gdzie przedtem migotał promień światła, tam teraz strzelały w niebo jęzory płomieni. Ogień trawił wszystko z ogromną szybkością. Między wezbranym dymem, a czerwonym żarem tu i ówdzie zapalały się snopki. Podbiegliśmy bliżej. Zauważyłem tam jakąś postać, przyglądającą się ogniu, która, zauważywszy mnie, błyskawicznie umknęła. Ta ucieczka wydała mi się podejrzana, toteż pobiegłem za osobnikiem. Im byłem bliżej, tym dokładniej widziałem, że coś mu przeszkadza w ucieczce. Jego ramiona się nie poruszały. Przyśpieszyłem, dogoniłem go i poznałem Holmana z rękami skutymi kajdankami. Złapawszy go, powaliłem na ziemię i uklękłem na nim. Próbował się bronić, ale kajdanki przeszkadzały mu stawiać opór. Zerwawszy mu z szyi chustkę, związałem mu nogi. Zgrzytał ze złości zębami, przeszywając mnie groźnym wzrokiem, nie mówiąc jednak ani słowa.
— Dobry wieczór, mister! — powiedziałem. — Spacer nie trwał długo. A może mi pan powie, gdzie się podziewa William Jones?
Nie odpowiedział.
— Dobrze! To spróbujemy go znaleźć i bez pana. Złapawszy go za kołnierz, pociągnąłem z powrotem do domu, gdzie go znów zamknięto. Potem, my mężczyźni, rozproszyliśmy się, aby poszukać Jonesa. Na próżno się jednak trudziliśmy. Uciekł.
Tymczasem przybiegli robotnicy. Udało im się stłumić ogień. Nie wyrządził zbyt wielu szkód, w każdym bądź razie, nie takie, jakie planowali Jones i Holman.
Gdy łodzie popłynęły w stronę Missouri, Lincoln zabrał ze sobą Holmana. Pożegnanie nie przyszło mi łatwo, gdyż dzielny Abraham, przypadł mi do serca. Nie mogłem iść z nim. Fred Hammer i Guy Willmers byli zdania, że to niemożliwe, zaś panie tak ładnie prosiły, że nie mogłem postąpić inaczej, jak tylko zostać.
Później dowiedzieliśmy się, że Holman resztę życia spędził w celi.
Abraham Lincoln nie poprzestał na na zawodzie. Doszedł najwyżej, jak tylko może dojść, taki dzielny selfmademan. Został prezydentem Stanów Zjednoczonych, lecz niestety, za to, co dobrego uczynił i co chciał uczynić, dostał kulę. Niech będzie przeklęty ten drań, który go zastrzelił!
A ja? Nie zostawiono mnie w spokoju. Musiałem rozbić swój wigwam u Willmersa. Arrow nie był z tego zadowolony. Mnie też czasami tak korciło, że brałem strzelbę i tomahawk i znikałem na miesiąc, dwa. Udawałem się na prerię i do puszczy, gdzie mogłem pokazać bawołom i Indianom, że Tim Kroner nie ma jeszcze ochoty zamieniać prerii na krainę wiecznych łowów. Między Longs Peak i Spanish Peaks jest mój łowiecki rewir i stamtąd wywodzi się moje imię, którym mnie przedtem nazywaliście, mianowicie, Kolorado, panowie.
Od tamtego czasu nie widziałem już Kanada–Billa. Kiedyś słyszałem, że go widziano w dolnym Mississippi, gdzie zarobił w three carde monte piękną sumkę. Minęło ponad trzydzieści lat od naszego ostatniego spotkania, mam jednak nadzieję, że jeszcze żyje i kiedyś mi wpadnie w ręce. Wtedy ma zapewnioną moją kulę…
Kolorado skończył. W zamyśleniu przyglądał się swojej starej strzelbie upstrzonej od kolby po lufę licznymi nacięciami, sznytami i innego rodzaju zagadkowymi dla nie wtajemniczonego znakami.
Po krótkiej chwili jeden ze słuchaczy rzekł:
— Człowieku, opowiedział pan smutną historię. Wierzę, że będę pana mógł pocieszyć: Kanada–Bill już dostał swoją zapłatę i zakończył swe niegodziwe życie.
— All devils, co pan powie?
— Tak, Kanada–Bill nie żyje. Skończył żywot w misji Santa Lucia koło Sacramento.
— Jak? Przecież, nie zmorzony jakąś chorobą? Na taką śmierć, ten drań nie zasłużył.
— O, nie było to takie łatwe. Zawdzięcza on swój koniec mężczyźnie, którego nazwisko wszyscy doskonale znamy, to Old Firehand.
— Co? Old Firehand wytrącił mu rzemiosło z ręki? W jaki sposób, sir?
— To pasjonująca historia, którą powinienem w zasadzie opublikować. Jestem mianowicie pisarzem, panowie. To wprawdzie nierozsądne, gdy autor książek, opowiada coś, co chce później opublikować. Przyznacie, chyba panowie. Ale, jako że dzisiaj, tak sobie opowiadamy i już zebrałem niejeden temat dla mojego pióra, nie chciałbym być okrutny i opowiem, co wiem.
Usiadł wygodnie i zaczął tonem wytrawnego i sprawnego narratora:
— Było to w porcie Sacramento. Powstał tam obraz w najjaskrawszych kolorach. Tłum, przelewający się w interesach po wybrzeżu lub po prostu, tak sobie od niechcenia spacerujący, wydawał się pochodzić z różnych stron świata. Był raczej podobny do karnawałowego korowodu, jednoczącego na krótko, przedstawicieli wszystkich nacji.
Gdzie niegdzie stała sobie grupka wychudłych Jankesów w nieodzownych czarnych frakach, wysokich cylindrach, głęboko nasuniętych na tył głowy, z rękami w kieszeniach i z poprzypinanymi złotymi łańcuszkami, igłami w chustach i guzikami u koszul. Wśród nich tłoczyła się niewielka grupka Chińczyków w swych niebieskich katunowych kurteczkach i obszernych białych spodniach, ze starannie splecionymi warkoczami. Byli tam też wyspiarze z południa, którzy bojaźliwie i z zakłopotanym zdziwieniem, stąpali po obcej ziemi. Gdy spostrzegli coś, co w ich mniemaniu, było szczególnie osobliwe, zbliżali do siebie głowy, cicho do siebie szepcąc. Meksykanie paradowali w rozciętych po bokach atłasowych spodniach, wysadzanych srebrnymi guzikami i tak samo ozdobionych kurtkach. Na głowach mieli ceratowe kapelusze z szerokimi rondami. Kalifornijczycy, w długich, tkanych w okazałych kolorach ponczach, sięgających niemal do kostek. Czarne damy i gentlemeni pachnący tysiącami zapachów, odziani w najbardziej godne stroje. Poważni Indianie kroczący dumnie wśród tłumu, dobrotliwi Niemcy, Anglicy z bokobrodami i olbrzymimi binoklami na nosie; żwawi, weseli Francuzi, kłócący się, opowiadający, nawołujący i gestykulujący z ożywieniem; rudowłosi Irlandczycy cuchnący aguardiente, wódką; Chilijczycy w swych krótkich ponczach, traperzy, sąuaterzy, backwoodsmeni w swych skórzanych koszulach, z długą strzelbą na ramieniu, jakby dopiero co wrócili ze skalistych gór, Metysi i Mulaci we wszystkich możliwych odcieniach i tonacjach kolorów. Wśród nich wszystkich, poszukiwacze złota, przybyli z kopalń, nierzadko z pełnymi mieszkami, w fantazyjnych kostiumach, w strojach podartych do ostateczności, połatanych spodniach, kubrakach, kamizelkach i kurtkach, w zniszczonych butach, z których wystawały gołe palce i w kapeluszach, wystawionych w dzień na słońce i deszcz, a nocą służących za poduszkę. W małych grupkach stali tubylcy, właściwi i prawowici właściciele tej ziemi, a zapewne, jedyni w tej masie, nie posiadający niczego, a żyjący z dawnej zapłaty.
Do kolorowej mieszaniny narodów, dołączyły różnego typu szacowne i wytworne postacie: barczyści amerykańscy i angielscy marynarze, o olbrzymich pięściach i przenikliwym spojrzeniu, tudzież sporo hiszpańskich oficerów marynarki, którzy w swych połyskujących, wyszywanych złotem uniformach przybyli z San Francisko, aby się przyjrzeć interesom w pobliżu złotonośnych terenów.
Można by rzec: kto liczy narody, wymienia nazwy! A co sprowadziło tu te wszystkie składniki wielopostaciowej, antropologicznej mieszaniny? Nic innego, jak tylko złoto.
Kolonizacja górnej Kalifornii przez Meksyk w roku 1768, wtrąciła kraj pod panowanie misjonarzy. Jezuici byli doskonałymi ekonomistami i w wielu, nadających się do tego miejscowościach, założyli klasztory i misje, w celu rozpowszechniania swej nauki.
Po przezwyciężeniu przez meksykański rząd centralny, dominacji księży, wielu misjonarzy uchyliło się od uznania tego rządu, opuszczając kraj. Nieliczni, którzy zostali, stracili swoje wpływy i prowadząc nędzne życie, stopniowo znikali.
Niedaleko Sacramento był wielopiętrowy, potężny budynek, otoczony dużym podwórzem. Część, zwróconą w stronę miasta, stanowił stary, zbudowany z niepalonego piaskowca, kościół.
Ten budynek to misja Santa Lucia. Wszystkie jego koszarowe pomieszczenia, zamieszkiwały ostatnio tylko dwie osoby: stary, szacowny duchowny i Niemiec, nazywający się właściwie Karl Werner, ale nazywany przez tych, którzy z nim obcowali, nie inaczej jak Senior Carlos. Był totumfackim księdza.
Wtedy odkryto pola złota w Kalifornii, a wiadomość, o leżących w górach cennych skarbach, wywołała imigrację, najpierw gromadnie z sąsiedniego Meksyku i Stanów Zjednoczonych, a potem ze wszystkich stron świata. Za starymi hiszpańskimi konkwistadorami, przybyli wyspiarze z Sandwich–Island, potem Australijczycy i Europejczycy. Napłynęli nawet chińscy robotnicy, aby zgarnąć złoto i stać się bogatymi ludźmi.
San Francisco było głównym punktem zbornym obcych. Stamtąd ciągnęli dalej na północ lub w głąb kraju. Sacramento było jednym z najlepszych punktów peryferyjnych.
Liczba ludzi rosła z dnia na dzień, a jako, że zaczynające się deszcze nie pozwalały mieszkać pod gołym niebem, a nie każdy miał ze sobą namiot lub innego rodzaju schronienie, korzystano ze wszystkiego, co mogło służyć za mieszkanie.
Również starej misji przypadł taki los, mający niewiele wspólnego ze swym pierwotnym przeznaczeniem.
Pewien Francuz z Alzacji urządził na dole, w jednym ze skrzydeł, browar. Wmurował tam olbrzymi kocioł i zaczął warzyć napój, który zuchwale nazwał piwem. W. przedniej części, tuż przy kościele, urządził się pewien Amerykanin, otwierając oberżę, przy czym uznał za celowe przekształcić część nawy w salę taneczną, gdzie co tydzień można było urządzić reels, hompipers lub fandangos. To skłoniło pewnego przedsiębiorczego Irlandczyka do urządzenia po drugiej stronie kościoła knajpy, serwującej gorzałkę.
Dolną część drugiego skrzydła bocznego wziął w posiadanie pewien Anglik, który się połączył z chytrym Holendrem, sprowadzając Chińczyków. Był to interes, jak się wkrótce okazało, pozwalający znakomicie prosperować obu gentlemenom. I tak się toczyło. Nie trwało to długo i stara misja, poza strychem w jednym ze skrzydeł, została całkowicie zajęta.
Stary ksiądz nic na to nie mógł poradzić. Początkowo, nie będąc w stanie użyć przemocy, rozpoczął liczne procesy, aby powstrzymać natrętów od zajmowania tego nabożnego domu. Już wkrótce jednak miał poznać smutne tego skutki. Wpadł w ręce całej chmary sępów, domagających się zapłaty, a nie załatwiających najprostszej nawet sprawy.
Z tego powodu obrzydła mu Santa Lucia i pewnego pięknego poranka zniknął bez śladu. Nikt nie miał ochoty czynić poszukiwań. Z dawnych mieszkańców został więc tylko, senior Carlos, zamieszkujący ze swą żoną i córką Anitą w paru izdebkach na parterze, tuż przy browarze.
Również strych rychło miał znaleźć nabywcę. Prawdopodobnie z Buenos Aires przybył pewien człowiek do Sacramento, pochodzący z Cincinati, a tytułujący się doktor White. Czy rzeczywiście był lekarzem, o to nikt go nie pytał. Chciał urządzić w Sacramento szpital. Nie znalazłszy jednak odpowiedniego miejsca, przybył do misji. Zajął, jako że nie znalazł nikogo, kto by mu wynajął pomieszczenia, poddasze. Był człowiekiem praktycznym, który dobrze wiedział, że w tym kraju, prawo obecnego właściciela jest nienaruszalne.
Już następnego dnia przybyło kilka mułów objuczonych wełnianymi kocami i materacami, a tuż za nimi gromada Meksykańczyków, wnoszących potrzebne, żelazne łóżka. Jeszcze przed wieczorem na górze, pod starym uszkodzonym dachem, stanęło dwadzieścia łóżek. Sztormowy wiatr czynił często przeciągi, zaś w porze deszczu panowała istna powódź. Tak wyglądał szpital, czekający na nieszczęśliwych pacjentów.
Ci znaleźli się bardzo szybko.
Choć klimat w Kaliforni w zasadzie jest zdrowy, to w kopalniach chorych jest nadmiar. Przyczynia się do tego chaotyczny, nieregularny tryb życia oraz bardzo ciężka praca, do której wielu z nich nie przywykło. Objawy choroby to zwykle wysoka gorączka, prowadząca często, ze względu na niedostateczną opiekę lekarską, do przykrego, najczęściej śmiertelnego końca.
Szczęśliwi byli ci, których choroba nie dopadła w samotności oraz w dziczy, ale znaleźli przyjaciół, którzy sprowadzili ich z gór i przełęczy w okręgi cywilizacji. Większość, rzecz jasna, nie znalazła w kopalniach nic, prócz sześciu stóp ziemi i małego pierścienia kamieni wokół ciasnego grobu. Wielu zmarło w drodze lub dogorywało, aby rzucić ostatnie spojrzenie na ludzką osadę, zaś jeno nielicznym udawało się wyzdrowieć, by nieco wzmocnieni, na nowo rozpocząć pracę. Jedno tracił jednak chory zawsze: przywiezione złoto. W ówczesnych czasach lekarstwa były na wagę złota. Operatywny lekarz miał najbardziej dochodową kopalnię złota; choroby swych pacjentów. Było wielu szarlatanów, wiedzących, jak to wykorzystywać, a niejeden chory umarł tylko dlatego, bo posiadał złoto, które byłby zabrał, gdyby wyzdrowiał!
Wzgórzem, prowadzącym do misji, kroczył dobrze zbudowany młodzieniec. Jasnowłosy, regularne rysy i tryskające zdrowiem, rumiane policzki — mimo wygodnego meksykańskiego stroju — zdradzały niemieckie pochodzenie.
Przystanął przy okalających misję krzewach mezguity, zwracając się na zachód.
Zbliżał się wieczór, a słońce zanurzało swój jaskrawo pomarańczowy żar w płomiennym przypływie. Przed młodzieńcem rozpościerało się miasto, zalane migotliwym światłem, a okna starego budynku rzucały lśniący blask.
Opadł na miękką murawę i tak się zapatrzył, iż nawet nie usłyszał lekkich kroków, zbliżających się w jego stronę. Mała rączka spoczęła na jego ramieniu, zaś czyjaś główka pochyliła się nad nim.
— Witaj w misji, senior! — usłyszał. — Dlaczego tak długo pana u nas nie było?
— Byłem w San Francisco, gdzie miałem mnóstwo spraw do załatwienia — odpowiedział.
— Czy pan już zupełnie zapomniał seniora Carlosa i jego biedną, mała Anitę?
— Zapomniał? Per dios, nie, po tysiąckroć nie! Anita, jakże mógłbym o was zapomnieć?
Bez ceregieli usiadła obok niego.
— Naprawdę pan o mnie myślał, senior Eduardo?
— Proszę, Anito, niech pani wypowie moje imię po niemiecku. Tak je lubię słyszeć z pani ust. I niechże pani nie pyta, czy o pani myślałem! Któż, jak nie pani ojciec, zajął się mną, gdy tu przybyłem, pozbawiony przez złych ludzi całego majątku? A kto mnie pielęgnował, jak syna i brata, gdy niedostatek i trudy powaliły mnie na łoże? Pani i pani matka! A kogo mam tu w tym obcym kraju, do kogo mógłbym pójść po radę, jak nie do pani. Anito, nigdy pani nie zapomnę!
— Czy to prawda Eduardo?
— Tak — odpowiedział sięgając po jej rękę i szczerze patrząc jej w oczy.
— Również wtedy, gdy pan znów wróci do ojczyzny?
— Również wtedy! Powiedziałem pani przecież, Anito, że nie wrócę do ojczyzny bez pani. Zapomniała pani?
— Nie — odrzekła.
— A może słońce teraz świeci dla kogoś innego?
— Dla innego? A kto miałby nim być?
— Lekarz z góry, doktor White.
— On…? — spytała. — Kto chciałby być słońcem tego chuderlawego chinarindo! Jeśli o mnie chodzi, to może zostać w ciemnościach, jak długo mu się spodoba!
— Anito, czy to prawda? — spytał młodzieniec.
— Dlaczego nie wierzy pan moim słowom?
— Bo wiem, że chodzi za panią krok w krok i jest mile widziany przez pani rodziców.
— To, że za mną chodzi, tego nie mogę zaprzeczyć, ale to, że go unikam jak tylko mogę, to pewne. Prawdą też jest, że ojciec nie żywi do niego urazy. Naopowiadał mu wiele o sporym majątku i chce z nami wrócić do ojczyzny, do Niemiec, kiedy się dostatecznie dorobi!
— Do Niemiec? Czyżby ojciec chciał wrócić do ojczyzny?
— Tak. Odkąd misja stała się koszarami dla każdego, przestało mu się tu podobać. Ale jesteśmy biedni, a ojciec jest za stary, aby tak dużo zarobić, żeby wyjechać i dlatego…
— I dlatego…?
— I dlatego myśli, że bogaty zięć, będzie mógł spełnić to życzenie.
Edward milczał chwilę, a potem spytał:
— Czy ojciec oddałby pani rękę doktorowi?
— Tak. Ale ja go nie cierpię i matka też nie.
— Ale mnie pani chyba lubi?
Skinęła głową. Ujął teraz jej drugą rękę, mówiąc:
— Zawsze mi się wydawało, jak byśmy należeli do siebie na całe życie. Jesteś taka łagodna, taka dobra i chciałbym stale być razem z tobą. Czy mogę to powiedzieć twojej matce, która nie cierpi tego lekarza, mieszkającego na górze?
— Tak.
— Zaraz?
— Zaraz!
— To chodź!
Wstał, a ona poszła z nim. Przeszedłszy przez bramę, skierowali się na podwórze w stronę drzwi, prowadzących do mieszkania Wernerów. W sieni usłyszeli stanowczy głos, mówiący energicznym tonem.
— Doktor jest w środku — stwierdziła Anita.
— Chodź, wejdziemy do kuchni i poczekamy, aż się oddali! Tak też uczynili. Słyszeli każde słowa rozmowy, prowadzonej między White’m a rodzicami.
— Damn it, mister Carlos, myśli pan może, że nie umiem otwierać sakiewek? Medycyna jest więcej warta niż najlepsza działka w kopalni złota i jak tylko zgromadzę dość, odejdziemy stąd do Nowego Yorku lub Filadelfii, a stamtąd jeszcze dalej, dokąd pan zechce. Czy to panu odpowiada?
— Hm, odpowiadało by mi, gdybym tylko miał pewność, że dotrzyma pan słowa!
— Do diabła! Ma mnie pan za kłamcę?
— Nie. Jeszcze mi pan nie dał ku temu okazji. Ale, stara Kalifornia w dzisiejszych czasach skłania do nieufności, a już przynajmniej do ostrożności.
— Zapewniam pana! Nie mogę dłużej prowadzić interesu bez kobiety, a pańska córka ma diabelsko ujmującą twarzyczkę tak, że myślę, iż będę w każdej mierze dla niej dobry. Niech mi ją pan da za żonę, a zapewniam pana, zrobię z niej mojego buchaltera i nawet przekażę jej kasę. Czy to nie wystarczy?
— Hm, tak. Ale, czy już pan rozmawiał z dziewczyną?
— Nie. Wydaje mi się to zbyteczne. Doktor White jest przecież człowiekiem, który osiąga to czego chce, a dziewczyna woli ojca się przecież nie sprzeciwi.
— To chyba prawda, ale myślę, że w tak ważnej sprawie, musi mieć swoją wolę, tak jak ja ją mam. Nawet gdybym chętnie powiedział „tak”, to jeśli ona będzie przeciwna, to nic nie dojdzie do skutku. Więc niech pan najpierw z nią porozmawia, doktorze, a potem niech pan wróci!
— Już się robi. Nie mam zbyt wiele czasu na takie rzeczy. Mam na górze dwudziestu jeden pacjentów, którzy mi zajmują wiele czasu. Gdzie ona jest?
— Nie wiem. Może na dworze przed bramą.
— Świetnie! Znajdę ją!
Odwrócił się w stronę drzwi, ale stanął zaskoczony, bo przed sobą zobaczył Anitę i Edwarda, którzy właśnie wyszli z kuchni.
— Tu jest ta, której pan szuka, mister doktor — rzekł młody człowiek, — a sprawa, którą pan chce omówić, nie zajmie panu wiele czasu.
— Czemu? Co pan ma na myśli, senior Eduardo? — spytał White, znający swojego rywala, gdyż prawie codziennie spotykał go u rodziców Anity.
— To mam na myśli, że się pan spóźnił, bo właśnie doszliśmy z Anitą do porozumienia. Nie ma ochoty zostać doktorową i chętniej spróbuje ze mną.
— Czy to prawda, Anito? — Werner wstał zaskoczony, upuściwszy niedopałek z ręki.
— Tak, ojcze. A może nie jest to po twojej myśli?
— Po mojej myśli? Byłoby to po mojej myśli, bo bardzo chłopca lubię, ale cóż uczynicie samą miłością w kraju, w którym wszystkim rządzi dolar? Senior Eduardo jest jeszcze, młody i jeżeli się zbyt wcześnie nie zwiąże z dziewczyną, może jeszcze do czegoś dojść. Doktor zaś, od dawna wie, co posiada i to jest ta różnica, Anito. Chce z nami jechać do Niemiec…
— Eduardo też pojedzie — przerwała mu nagle dziewczyna. — Chcę…
— Czy może? Trzeba mieć nieco więcej niż dobre chęci.
— Senior Carlos — powiedział teraz Edward, — to nie odpowiednia pora, aby to omawiać. Czy dałby mi pan Anitę, gdybym był bogatszy niż jestem teraz?
— Tak.
— A ile musiałbym mieć?
— Hm, trudno powiedzieć! Im więcej, tym lepiej. Musiałoby przynajmniej wystarczyć na powrót do ojczyzny i na to, aby tam móc kupić jakąś małą posiadłość.
— A czy da mi pan czas, abym tyle zarobił?
— Czas? Ile czasu ma pan na myśli?
— Sześć miesięcy!
— Hm, to niezbyt dużo. Co pan na to powie, doktorze?
— Damn it, to brzmi jak konkretny, formalny interes. Pozwólcie, że się włączę!
— Powinien pan!
— Zaproponuję panu coś, mister Carlos!
— Co?
— Zapewne chce pan pójść do kopalni złota, mister Eduardo? — spytał z ironią, zwracając się do młodzieńca.
— Tak jest.
— Well, sir, damy panu sześć miesięcy. Jeśli pan wróci z trzema tysiącami dolarów, to miss Anita należy do pana, a ja nie będę miał nic przeciwko temu. Jeżeli pan jednak nie wróci, albo wróci z mniejszą sumą, to Anita będzie moja. Zgadza się pan, mister Carlos?
— Całkowicie, pod warunkiem, że wasze stosunki są takie, jak mi to opisaliście!
— Są takie. A więc jesteśmy zgodni. Good bye. Muszę iść do moich gorączkujących.
Minęły miesiące. Jakiś młody człowiek znów wchodził na wzgórze misji. Odwróciwszy się przy krzewach mezquity, spojrzał na rozciągający się za nim krajobraz. Tym człowiekiem nie był Edward, choć sześć miesięcy prawie minęło. Nasyciwszy wzrok, roztaczającą się panoramą, przeszedł bramą na podwórze, gdzie przy wejściu do bocznego skrzydła, spotkał Anitę.
— Może mi pani powiedzieć, czy spotkam tu doktora White’a?
— Mieszka tu. Niech pan wejdzie na poddasze. Jest tam jego szpital i na pewno go pan tam zastanie.
Uczynił tak, jak mu powiedziano. Wdrapawszy się do pomieszczenia na strychu, zobaczył dwa rzędy łóżek, a wśród nich krzątającego się doktora. Pomieszczenie w zasadzie nie należało do słonecznych, a jako, że na dworze już zaczynało zmierzchać, z trudnością dało się rozpoznać przedmioty.
White, zauważywszy przybysza, podszedł do niego.
— Czego pan chce, senior? — zapytał.
Przybysz wsłuchując się w dźwięk głosu, spytał podniecony:
— Pan jest mister White, doktor?
— Tak.
— Jestem aptekarzem. Chciałem moje szczęście wykopać z ziemi Kaliforni, nic nie znalazłem i dlatego poszedłem do urzędu pośrednictwa, aby poszukać posady. Tam mi powiedziano, że pan szuka pielęgniarza, dlatego tu wszedłem, by się upewnić, czy miejsce jest jeszcze wolne.
— Tak, jest jeszcze wolne. W jakiej miejscowości i w jakiej aptece pan pracował?
— Hm, — zaczął obcy, ostrożnie wymieniając pierwsze nazwy, następnie zaś szybciej, wyraźnie je akcentując. — W Nowym Yorku, Pittsburgu, Cincinatii, a ostatnio w Norfolku w północnej Karolinie u mister Clevelanda.
— W Norfolku u mister Clev…
Zbliżył się nieco, aby się lepiej przyjrzeć obcemu, po czym cofnął się przestraszony.
— Do wszystkich diabłów, ten przeklęty Niem…. chciałem powiedzieć, mister Gromann, który ze mną w tym samym czasie tam…, ale niechże pan zejdzie ze mną do mieszkania, sir! Oczywiście, niezmiernie się cieszę, że w tak odległych stronach spotykam kolegę, który pracował ze mną w tym samym miejscu!
Zaiste nie spostrzegł dwuznacznego uśmieszku przybysza. Zszedł piętro niżej do pokoju, który zapewne był salonem i sypialnią, po czym zapalił światło.
— Tak, niech pan siada i opowiada! Jak poszło w Norfolk po moim wyjeździe? Miałem małe nieporozumienie z pryncypałem i dlatego odszedłem w złości, bez wypowiedzenia. Mam nadzieję, że staremu Clevelandowi wiedzie się dobrze!
— Dobrze? W ogóle przestało mu się wieść. Gdy mnie nie było, w nie wyjaśniony sposób znikła kasa ze wszystkimi papierami, będącymi pod specjalną pieczą. Człowiek został zrujnowany i nie mógł się z tego otrząsnąć. Nie żyje!
— Niemożliwe! Co pan powie? Stary nigdy nie prosperował naprawdę dobrze i nikogo nie dopuszczał do tego, aby zaglądał w jego sprawy. Myślę więc, że zniknięcie kasy, to nic innego, jak jego sztuczka. To, że ja osiadłem tu jako lekarz, to nie powinno pana dziwić. Nikt tu nie pyta o dyplom, no i można z tego żyć. A więc, przybywa pan w sprawie posady?
— Tak, ale powiedz mi pan, Dare, jak pan zdobył środki, aby otworzyć taki zakład i dlaczego nie został pan przy prawdziwym nazwisku?
— Hm, środki mam z kopalni złota, a nazwisko zmieniłem, bo White brzmi bardziej uczenie niż Dare. Ale, wracając do posady, to ma ją pan, pod warunkiem, że nie przysporzy mi kłopotów. Jeżeli pan się wprawi, to niewykluczone, że zostanie pan moją prawą ręką, a może nawet udziałowcem.
— Ma pan dla mnie mieszkanie?
— Znajdzie się! Więc zaczyna pan?
— Naturalnie!
— Zgoda!
— Nie będzie pan miał powodów do narzekań. Wystarczająco długo się tułałem, toteż nie chciałbym wracać do przeszłości.
Gromann został przyjęty i stopniowo wtajemniczony w zarządzanie szpitalem. Doktor był zmuszony go przyjąć. Uspokoił się jednak, gdyż asystent, nawet te zdarzenia uważał za naturalne, których należało strzec przed opinią publiczną.
White miał teraz więcej czasu, skwapliwie z tego korzystał i częściej zaglądał do seniora Carlosa. Wiedział, że tylko sprytem może zdobyć jego zaufanie. Ojciec nie brał sobie tego do serca, że lekarz był dużo starszy od jego córki.
Wreszcie minęło sześć miesięcy czasu. Edward się nie pokazał. To, że nie było korespondencji i innego znaku życia, nie niepokoiło Anity. Wiedziała, że połączenie pocztowe z kopalniami, pozostawiało wiele do życzenia. Było ono w istocie w prywatnych rękach i nigdy nie można było liczyć na doręczenie listu. Częste były napady na doręczycieli, których ograbiano z pieniędzy, a nierzadko i zabijano. Niekiedy, sami doręczyciele szukali jakiegoś okrętu, znikając z pieniędzmi.
Dziś był więc ostatni wieczór, a Edward ciągle nie wracał. Dziewczynę począł ogarniać niepokój. To samo działo się z doktorem. Dotąd miał dobre widoki, ale jego rywal lada moment mógł wrócić. Należało temu zapobiec. Przekazawszy pacjentów asystentowi, opuścił misję.
Chorzy byli zadowoleni z zatrudnienia Gromanna, gdyż zjawił się wśród bezradnych niczym ratujący anioł. W oczach doktora uchodził za całkowicie posłusznego i uległego. Za jego plecami zaś działał według własnego uznania, będąc przekonanym, iż niejeden pacjent skazany przez White’a na śmierć, jemu właśnie zawdzięcza życie i majątek.
Opowiadający zrobił pauzę, zapalając nowe cygaro, po czym kontynuował przerwany wątek:
— Więc, powiedziałem wam, że doktor White przekazał chorych swemu asystentowi i odszedł. Niepokój nie pozwalał mu zostać. Choć już minął sześciomiesięczny okres i dobiegał końca ostatni wieczór, jego rywal ciągle mógł nadejść. Ruszył zatem z misji do miasta, a stamtąd na dworzec, gdzie chciał poczekać na ostatni wieczorny pociąg przybywający z kopalń.
Niebawem nadjechał i kto z niego wysiadł? Mister Edward. Stawił się jeszcze na czas. Stojąc już przy wagonie, jeszcze raz się odwrócił, żegnając się z kimś, kto siedział w środku, po czym ruszył przed siebie. White zdecydowanie podszedł do niego, mówiąc:
— Rzeczywiście pan przyjechał! Już myśleliśmy, że nie dotrzyma pan terminu. Najważniejsze jednak, czy sprzyjało panu szczęście i czy znalazł pan złoto.
— Oczywiście, miałem szczęście, dużo szczęścia — brzmiała radosna odpowiedź.
— Ma pan trzy tysiące dolarów?
— Więcej, znacznie więcej!
— Nie do wiary! Inni pracują latami w kopalniach, ryzykując zdrowie i życie, a nie znajdują niczego. Pan zaś znika na kilka miesięcy, wraca zdrów, a do tego bogaty! Niczego się więc nie da zmienić i będę musiał ustąpić. Czy prosto stąd idzie pan do misji?
— Tak.
— Ja też. Pójdziemy więc razem. Chodź pan!
Oddalili się. White nie zwrócił uwagi na człowieka, z którym rozmawiał Edward, a który tymczasem też wysiadł. Edward tęsknił za Anitą, chciał ją zatem uwolnić od troski, która ją zapewne trapiła, dlatego szedł bardzo szybko. Przedtem musiał jednak załatwić w mieście kilka spraw, które zajęły mu nieco czasu. Zapadł zmierzch, toteż White nie zauważony przez swego towarzysza, wyciągnął z kieszeni rewolwer i odbezpieczył go.
— Więc, miał pan szczęście? — rzekł. — Kto by pomyślał! Rzecz jasna, doznaję zawodu, bo usunął mnie pan z pola. Sam pan pracował w kopalni, czy też miał pan kompanów.
— Sam.
— Co? Przecież nie zna się pan na rzeczy! To rzeczywiście duże szczęście, niezwykły przypadek, że trafił pan zaraz na miejsce, gdzie pan tyle znalazł.
— To nie szczęście i nie przypadek. To miejsce mi pokazano.
— Pokazano? Niemożliwe! Poszukiwaczowi nigdy nie przyszłoby do głowy, aby zdradzić komuś złoże złota.
— Ten, kto mi je pokazał, nie był poszukiwaczem. Nie szukał złota.
— A kim?
— To był Indianin.
— Naprawdę? To zadziwiające. Tak, są Indianie, którzy wiedzą, gdzie szukać złóż złota, ale ani im to w głowie, aby o tym mówić białemu.
— Ten Indianin nie potrzebował złota. Był wielkim i sławnym wodzem Apaczów.
— Jak się nazywał?
— Inczu–czuna
— Do wszystkich diabłów! Inczu–czuna! Jak go pan spotkał?
— Przez białego trapera, jego przyjaciela, z którym był na złotonośnych polach.
— Jak się nazywał?
— Old Firehand.
— Ach…
Prostoduszny Edward nawet nie zauważył, jakie wrażenie wywarły te dwa nazwiska na Whitcie, toteż ciągnął dalej:
— Spotkałem owego Old Firehanda zupełnie przypadkowo. Pytał mnie o moją sytuację, bo wiedział, że nie jestem poszukiwaczem i nie pasuję do kopalni. Opowiedziałem mu wszystko dokładnie, naturalnie i to, że przybyłem po to, aby w sześć miesięcy zarobić trzy tysiące dolarów. Najpierw się z tego śmiał, ale potem spoważniał i powiedział, że sprowadzi kogoś, kto mi w tym pomoże. Następnego dnia przybył wraz z wodzem Apaczów. Spojrzał na mnie, jakby mnie chciał prześwidrować wzrokiem, potem milcząc, skinął swemu białemu bratu i kazał iść z nimi. Wspinaliśmy się prawie cały dzień, a Inczu–czuna wszędzie badał właściwości gruntu i powierzchnię ziemi. Wreszcie, a był już prawie wieczór, zatrzymał się w pewnym miejscu i rzekł:
— Tu mój młody brat musi kopać, ale sam, z nikim więcej, tu znajdzie nuggety i złoty piasek.
Inczu–czuna miał rację. Znalazłem nuggety. Musiałem co prawda bardzo uważać na innych poszukiwaczy i trzymać znalezisko w tajemnicy, bo jest to zwykle rabunkowa hałastra, i z pewnością źle by się to dla mnie skończyło, gdyby w ostatnich dniach nie wrócił Old Firehand, aby się dowiedzieć o rezultat mej pracy.
— Czy znów był z Inczu–czuną?
— Nie, rozłączyli się na kilka dni, aby się wpierw udać do Sacramento, a potem do San Francisco. Został ze mną, aż opuściłem kopalnię, troszcząc się o to, aby żaden kopacz się do mnie nie zbliżył. Potem pojechał ze mną.
— Przybył tu z panem?
— Oczywiście! Siedzieliśmy w tym samym wagonie.
— Jak pan wysiadł, to pan chyba z nim rozmawiał?
— Tak. On pozostał, bo chciał jeszcze porozmawiać z innym podróżnym. Życzyłem mu miłego wieczoru, prosząc, by dotrzymał słowa.
— Jakiego słowa?
— Obiecał, że mnie jutro odwiedzi w misji.
— Do diabła! Doprawdy?
— Tak — odparł Edward, nie widząc zdenerwowania doktora. White’owi z trudem udało się opanować. Natarczywie sondował dalej:
— Czy może pan udowodnić, że ma pan te trzy tysiące dolarów? Musi je pan rzecz jasna, zaraz dziś wieczór pokazać!
— Mogę. Złoty proszek zamieniłem na dobre papiery, które mam przy sobie.
White przystanął, odciągnął cicho spust rewolweru i rzekł:
— Wie pan, to wielkie szczęście, że pan spotkał Old Firehanda i Inczu–czunę, ale większa, o wiele większa jest pańska głupota, że mi pan to wszystko opowiada.
— Głupota? Czemu?
— Bo nie dostanie pan dziewczyny i nie zatrzyma pan pieniędzy. Zaraz się pan przekona.
I równocześnie huknął strzał. Edward padł na ziemię. White podniósł go, odciągnął na skraj drogi i tak go zostawił. Chciał nocą wrócić i pochować ciało. Teraz przede wszystkim chciał mu opróżnić kieszenie. Właśnie gdy się do tego szykował, usłyszał czyjeś kroki. Odskoczył, by go nie widziano. Później miał zamiar zabrać pieniądze. Nawet nie poszedł do swego mieszkania, skierował się natomiast prosto do Wernera, aby tam punktualnie o północy wyrazić swe roszczenia.
Tymczasem Old Firehand udał się z dworca do miasta, gdzie wyszukał oberżę z dobrym noclegiem. Nie mogąc jednak usiedzieć w pokoju, postanowił powłóczyć się po ulicach. Myślał przy tym o Edwardzie i jutrzejszej wizycie. Postanowił zaraz dowiedzieć się o drogę do misji, opuścił zatem miasto, kierując się w stronę Santa Lucia. Zmierzchało już.
Był piękny wieczór. Old Firehand kroczył w zamyśleniu przed siebie. Wokół panowała cisza, jeno z daleka dobiegał zgiełk miasta. Nagle huk wdarł się w ciszę nocy — strzał. Old Firehand miał właśnie zawrócić, pośpieszył jednak przed siebie w kierunku, skąd słyszał ów strzał. Zatrzymał się, nasłuchując, bo wydawało mu się, jakby czyjeś kroki szybko się oddalają. Wtem usłyszał jęk, dobiegający ze skraju drogi, a skierowawszy się w tamtą stronę, zobaczył Edwarda. Trzymał rękę w okolicach serca, próbując się podnieść.
— To pan? — spytał zaskoczony Old Firehand, bo mimo ciemności go rozpoznał.
— Tak — odpowiedział cicho Edward.
— Trafiono pana?
— Tak. W serce, w samo serce.
Nie mógł złapać tchu i mówienie przychodziło mu z trudem.
— W serce? To niemożliwe! — rzekł Old Firehand. — Gdyby pana trafiono w serce już by pan nie żył! Zbadam pana.
Rozpiął mu kurtkę, kamizelkę i koszulę… ani śladu krwi, ani śladu rany! Sprawdzał dalej i natknął się na boczną kieszeń. Pomacał i rzekł uradowany:
— Bogu dzięki! Miał pan w tej kieszeni spory woreczek nuggetów, który zatrzymał kulę. Czuję tu małą dziurkę w suknie, więc strzał powalił pana, zaparło panu dech w piersiach, ale kula utkwiła w nuggetach. Czy lekarz, pana rywal, nie mieszka przypadkiem w misji?
— Tak.
— Zaprowadzę, a raczej, zaniosę pana do niego. On pana…
— Na litość boga, nie!
— Dlaczego nie?
— To przecież on do mnie strzelał.
— Ach, czy to był ten mężczyzna, z którym pan szedł? Jak się nazywa? A raczej jak się teraz nazywa?
— White, doktor White.
— Doktor, lekarz! Ile zawodów już wykonywał ten łajdak? Ten będzie jego ostatnim. Tym razem na zawsze wytrącę mu rzemiosło z ręki!
— Zna go pan?
— Aż nazbyt dobrze! Ale mniejsza o to! Ważne jest, jak się pan czuje.
— Jest mi lżej i znów mogę oddychać.
— Boli?
— Trochę.
— To spróbujmy, czy pan może wstać i chodzić. Niech się pan o mnie oprze!
Próba się udała. Po drodze Edward opowiedział rozmowę, jaką przeprowadził z White’m. Przybywszy do misji, Edward musiał pozostać w ukryciu, a Old Firehand, któremu opisał charakter zabudowań i rozmieszczenie szpitala, wszedł do domu, aby odszukać White’a. Mieszkanie było zamknięte, więc wszedł po źle oświetlonych schodach, na poddasze. Nie pukając, otworzył drzwi. Stały tu łóżka pacjentów, zaś przy małym stoliku siedział asystent. Wstał z miejsca, zdziwiony tak późną wizytą i przyjrzawszy mu się dokładniej, nieźle się przestraszył.
— Kim pan jest i czego pan chce? — zapytał.
— Szukam doktora White’a.
— Nie ma go tu. Jest chyba na dole u seniora Wernera. Pociągnął go w stronę światła, aby mu się uważnie przyjrzeć, jego poważne rysy przybrały łagodniejszy wyraz.
— Nie wygląda pan na łajdaka.
— Nie jestem nim. Zawsze byłem uczciwym człowiekiem. Skąd u pana tak dziwne zachowanie i tak osobliwe słowa, sir? Powiem panu. Zna pan może nazwisko Old Firehand?
— Tak.
— Ja nim jestem. Ale niech pan powie, co pan sądzi o swoim pryncypale, doktorze White’cie?
— Nie wiem, sir, co ma znaczyć to niesamowite pytanie!
— No więc… właśnie dopuścił się próby morderstwa.
— Zounds! Co pan powie? Wie pan to dokładnie? Mów pan! Gdzie? Na kim?
— Cierpliwości, sir! Usłyszy pan wszystko! Ale przedtem…
— Przedtem niech pan mnie wysłucha. To właściwie tajemnica, ale panu mogę ją zdradzić. Jestem detektywem.
— Tajna policja? Jako asystent doktora White’a?
— Właśnie! Zna pan Kanada–Billa?
— Czasami o nim słyszałem. Był jednym z największych łajdaków wzdłuż i wszerz Ameryki. Ale już dawno zniknął.
— Więc, ten rzekomy doktor White, wydaje się być Kanada–Billem. Wszystkiego się pan dowie, ale najpierw, sir, niech mi pan powie, co pan wie na temat próby morderstwa.
Old Firehand opowiedział mu o zajściu, a wtedy Gromann też nie wytrzymał i rzekł:
— Będę z panem szczery. Dawniej byłem aptekarzem u niejakiego Clevelanda w Norfolk, w pomocnej Karolinie. Przyszedł tam kiedyś mister Dare, którego przyjęto, bo miał dobre papiery. Jednak, jak się później przekonaliśmy, sfałszowane. Wkrótce się okazało, że o farmacji miał mniejsze pojęcie niż debiutant. Doszło do ostrych konfliktów między nim a pryncypałem, wtedy nagle zniknął, a wraz z nim kasa z całym majątkiem Clevelanda. Kochałem mojego pryncypała, bo był moim dobroczyńcą. Strata go zabiła. Policja nie znalazła śladu przestępstwa, więc postanowiłem wszystko sam wytropić. Szukając go, trafiłem na ślad innych osób, też poszukiwanych, więc przekazałem ich sprawiedliwości. To wyrobiło mi dobrą opinię w policji, więc zostałem detektywem. Miałem odtąd do dyspozycji o wiele więcej środków różnego rodzaju i dzięki nim, udało mi się znaleźć punkt zaczepienia. Brnąłem dalej, aż natknąłem się na ślad, który mnie zaprowadził tutaj.
— Do White’a?
— Tak. On jest owym Dare.
— Musiał pana przecież rozpoznać!
— Z pewnością, ale tak mu przedstawiłem całą sprawę, że mnie zatrudnił. Rzecz jasna, tylko dlatego, żeby mnie nakłonić do milczenia. Teraz jestem jego asystentem i ani przez chwilę nie jestem pewny własnego życia. W każdej godzinie muszę się z tym liczyć, że mnie sprzątnie, aby usunąć świadków swojej przeszłości. Nie ma pan pojęcia, jakiej to wymaga z mojej strony ostrożności i uwagi!
— Dlaczego go pan nie unieszkodliwi?
— W jaki sposób miałbym to zrobić?
— Aresztując go.
— Nie mogę, bo nie mam przeciwko niemu dowodów. Wiem, że ukradł majątek Clevelanda, ale nie mogę tego dowieść. Obserwowałem go w dzień i w nocy, próbowałem zgłębić wszystkie jego tajemnice, sprawdzałem w każdym, dostępnym mi zakamarku i kącie. Dowiedziałem się z tego tylko, że niegdyś był znany jako Kanada–Bill.
— W każdym dostępnym kącie… taka sprawa! Będzie się strzegł, aby nie zdradzić swoich tajemnic. Z całym swoim sprytem, nie przejrzy pan łajdaka. W jego przypadku, nie wystarczy rozsupłać jeden węzeł, trzeba go rozciąć, a to dzisiaj zrobimy. Mam nadzieję, że mogę liczyć na pana pomoc?
— Och, oczywiście, jeżeli moja skromna pomoc, może się panu na coś przydać!
— Czy ma jakieś szafy albo skrzynie, do których jeszcze się pan nie dostał?
— Tak, w swoim prywatnym mieszkaniu, na dole.
— Będzie je musiał otworzyć! Może pan teraz stąd wyjść?
— Tak. Nie mamy w tej chwili ciężkiego przypadku.
— To niech pan ze mną zejdzie!
Zeszli po schodach i przybyli do miejsca, w którym czekał Edward. Młodzieniec dostał od Old Firehanda wskazówki, jak się ma zachować, po czym udali się na parter, gdzie mieszkał Werner. Była właśnie północ.
Przeszli przez podwórze, a stamtąd korytarzem do kuchni, gdzie ongiś podsłuchiwali Anita z Edwardem. Kuchnia i tym razem była pusta. Werner z żoną, córką i White’m siedzieli w izbie. Właśnie White powiedział:
— Teraz, senior Werner, jest właśnie dwunasta, minęło sześć miesięcy, a Edward nie wrócił. Przypominam panu pańskie słowo i mam nadzieję, że go pan dotrzyma.
— Dotrzymam — odparł Werner — i dam panu moją zgodę, jeśli mi pan udowodni, że jest pan rzeczywiście tak majętny, jak to pan powiedział.
— Przygotowałem się i mogę to udowodnić. Obejrzyj pan te papiery! Wypisane tam sumy zdeponowałem w banku. Wystarczy panu?
Słychać było szelest papieru, po czym Werner zawołał:
— Senior doktor, to wiele więcej niż się mogłem spodziewać! Jest pan bogatym człowiekiem!
— Och, mógłbym panu udowodnić, że mam jeszcze więcej, ale to chyba wystarczy. Aby pan widział, jakiego przyzwoitego męża będzie miała w mojej osobie pańska córka Anita, pokażę panu jeszcze klejnoty, jakie jej podaruję z okazji zaręczyn. Same szlachetne kamienie!
Dało się słyszeć otwieranie skrzynki oraz okrzyk zdziwienia i podziwu Wernera. Wtedy Gromann podszedł do lekko uchylonych drzwi kuchennych i zajrzał do pokoju. Natychmiast jednak się odsunął, szepnąwszy do Old Firehanda:
— Niech pan posłucha, sir. Mam, czego potrzebuję. Te klejnoty skradziono mister Clevelandowi. Należały do jego zmarłej żony, gdy zmarła schowano je w sejfie, ten zaś znikł wraz z Darem i pieniędzmi.
White zapytał:
— No, senior Carlos, przekonałem pana?
— Tak, senior. Podejdź Anito i podaj doktorowi rękę! Podsłuchujący, w napięciu czekali na to, co powie Anita.
— Nie dam mu ręki! — powiedziała stanowczo.
— Wiesz, że mu dałem słowo!
— Ty tak, ale ja nie!
— Słowo jest słowem! — krzyknął White. — Myślę, że każda córka winna jest swemu ojcu posłuszeństwo! Edward nie wrócił, być może zachorował, zmarł w kopalni i…
Zamarł, bo w tym momencie Edward wszedł do izby i powiedział:
— Wróciłem, jak pan widzi. Nie jest, rzecz jasna, pana zasługą, to, że jeszcze żyję i nie umarłem, senior White!
Anita podbiegła do niego z okrzykiem radości, White zaś wystraszony gapił się na niego, niczym na umarłego, który wstał z grobu. Wtem znów się otworzyły drzwi i wszedł Gromann. Podszedłszy do stołu, sięgnął po skrzynkę mówiąc:
— Te klejnoty skradziono mister Clevelandowi. Rekwiruję je.
— Rekwiruję? — oburzył się White. — Chciałbym zobaczyć tego, kto się waży zabrać moją, uczciwie zarobioną, własność!
— Robię to, bo nie jest uczciwie zarobiona. Jestem detektywem i oznajmiam panu, że jest pan moim więźniem, mister Dare, nazywający siebie tutaj White!
Znów otworzyły się drzwi i wszedł Old Firehand rzekłszy:
— Dare też nie jest jego prawdziwym nazwiskiem. Miał już sto nazwisk i zapewne zapomniał prawdziwego. Najpopularniejsze i najgłośniejsze z nich to z całą pewnością Kanada–Bill.
— Kim pan jest i co…
— Zwykło się mnie nazywać Old Firehand!
Strach rzekomego doktora przerodził się w przerażenie. Zbladł jak papier, zachwiał się i oparł rękami o stół.
— Old… Fi… hand! — wydobyło się z jego drżących bezkrwistych warg.
— Tak, Old Firehand! Teraz pan chyba wie, że nie ma ucieczki! Pańskie czyny wołają o pomstę do nieba i byłoby dla pana lepiej, gdyby pan kulę, którą pan chciał zabić tego młodzieńca, wystrzelił we własne serce, uniknął by pan stryczka, na który pana wyślę. Skończyło się pana przestępcze życie!
Te słowa sprawiły, że Kanada–Bill się poderwał. Wargi znów nabrały koloru, a oczy się zaiskrzyły. Sięgnął ręką do kieszeni i krzyknął:
— Tak pan myśli? Jeszcze nie nadszedł czas!
— Nadszedł czas i nawet pański rewolwer pana nie uratuje. Ręka won z kieszeni!
— Tak, z kieszeni!
Uniósł rękę, w której lśnił rewolwer, skierowany wprost na Old Firehanda. Huknęło, ale w tym momencie ów sławny traper uczynił błyskawiczny ruch i kula przeszła obok. Rozpoczęła się walka, Old Firehand uderzył White’a w głowę, przewracając przy tym parę krzeseł. Przerażony Werner nie pisnął ani słowa, zaś jego żona wydała z siebie głośny okrzyk.
— Cisza! — rozkazał traper. — Jest aresztowany i nikomu już nie zaszkodzi. Dajcie jakieś sznury, aby go związać i poślijcie po policję! Ucieszy się z takiej zdobyczy.
Podniósł rewolwer Kanada–Billa, a jego samego nieprzytomnego związano. Posypały się pytania, odpowiedzi i wyjaśnienia, zaś kiedy zjawiła się policja, przeszukano mieszkanie przestępcy. Kluczami, które miał przy sobie, można było otworzyć wszystko. Znalazło się przy tym tyle różnych dowodów na jego czyny, iż nie mógł uniknąć kary śmierci. Przede wszystkim znaleziono dużo złotego proszku i nuggetów, które zabrał chorym diggersom w szpitalu, „wydoktoryzując” ich z życia. Znaleziono też całą sumę, zabraną mister Clevelandowi, która dzięki oznakowaniu, mogła posłużyć jako dowód.
Ujęty nie doszedł do siebie w czasie przeszukiwania mieszkania, toteż zabrano go w stanie nieprzytomnym. Gdy się później zbudził w więzieniu począł krzyczeć i szaleć. Cios Old Firehanda do tego stopnia wstrząsnął jego mózgiem, że nie doszedł już do całkowitej przytomności. Dzień i noc staczał walki z postaciami, które niegdyś skrzywdził, stając się przez to tak niebezpiecznym, że tylko kaftan bezpieczeństwa mógł go ujarzmić. Szał nie opuszczał go w tej spienionej walce aż do końca.
To koniec mojej historii i teraz wiecie, panowie, gdzie i jak skończył Kanada–Bill.
Słuchacze pod wrażeniem opowiadania długo jeszcze siedzieli w milczeniu. Wszyscy skierowali wzrok na Kolorado. Ten zaś, wyciągnąwszy swój nóż, silną ręką wyrył na kolbie swej starej strzelby dwa skrzyżowane nacięcia.