Mary Balogh
Przekład Aleksandra Januszewska
Tytuł oryginału
Then Comes Seduction
Jasper Finley, baron Montford, miał dwadzieścia pięć lat. W rzeczy samej właśnie tego dnia obchodził urodziny. A właściwie, poprawił się w myślach, świętował je wczoraj. Opadł ciężko na fotel, rozluźnił węzeł fularu jedną ręką, podczas gdy w drugiej, wyciągniętej niedbale na oparciu trzymał napełniony do połowy kieliszek. Dochodziło dwadzieścia po czwartej nad ranem, jak wskazywał zegar w bibliotece, który spóźniał się cztery minuty; tak było zawsze, odkąd Jasper sięgał pamięcią.
Teraz, kiedy sobie o tym przypomniał, postanowił któregoś dnia go wyregulować. Po co zmuszać zegar, żeby był cztery minuty za resztą świata? To niedorzeczność. Kłopot w tym, że gdyby nagle zaczął dobrze wskazywać godzinę, Jasper straciłby zmysł czasu i zawsze przychodził cztery minuty za wcześnie - czy może za późno? - na posiłki. A to wzburzyłoby służbę i wywołało konsternację w kuchni.
Lepiej więc zostawić zegar w spokoju.
Rozstrzygnąwszy tę istotną kwestię, skupił uwagę na innym temacie. Powinien leżeć w łóżku od godziny albo od dwóch. A jeszcze lepiej, od trzech. Po przyjęciu u lady Hounslow powinien wrócić prosto do rezydencji - tylko że wtedy przyszedłby do domu przed północą i siedział sam w dniu swoich urodzin, co byłoby doprawdy żałosne. Zatem należało wrócić zaraz po wyjściu z klubu White'a jakąś godzinę później. Tak widocznie zrobił, skoro teraz znajdował się tu, w swojej bibliotece. Nie mógł jednak pójść spać, ponieważ, kiedy wyszedł z klubu, paru namolnych dżentelmenów nie chciało się z nim rozstać. Towarzyszyli mu do domu, żeby obchodzić urodziny, które już zdążyły przejść do historii.
Przez spowijające jego mózg opary alkoholu - czy raczej gęstą mgłę - usiłował dociec, czy to on ich zaprosił. Diabelnie nietaktowne z ich strony, że przyszli, jeśli tego nie zrobił. Musiał to wyjaśnić.
- Pytam - dukał powoli, tak żeby każde słowo brzmiało wyraźnie - czy któryś z was został tu zaproszony?
Wszystkim mocno szumiało w głowie. Siedzieli rozwaleni w fotelach - z wyjątkiem Charliego Fielda, który opierał się plecami o kominek i obracał w palcach kieliszek z godną podziwu zręcznością, bo nie uronił ani kropli cennego trunku.
- Czy któryś z nas został...? - Charlie ściągnął brwi urażony.
- Do diabła, Monty, wręcz zaciągnąłeś nas do siebie.
- Za nogawki - dodał sir Isaac Kerby - Wszyscy zbieraliśmy się już do domu, ale kiedy wyszliśmy od White'a, ty nie chciałeś o tym słyszeć, Monty. Upierałeś się, że noc jest jeszcze dosyć młoda i że człowiek tylko raz w życiu musi odcierpieć dwudzieste piąte urodziny.
- Dwadzieścia pięć lat, przyjacielu, to jeszcze nie powód, żeby się nad sobą roztkliwiać - odezwał się wicehrabia Motherham. - Poczekaj, aż dojdziesz do trzydziestki. Wtedy wszystkie krewne z kuzynkami w drugim i trzecim pokoleniu, a nawet czwarta i piąta woda po kisielu zaczną cię nagabywać, żebyś ożenił się i zapełnił swój własny pokój dziecięcy.
Jasper, krzywiąc się, uciskał skronie kciukiem i środkowym palcem.
- Boże uchowaj!
- Bóg ci nie pomoże, Monty - mruknął wicehrabia. Miał trzydzieści jeden lat i był żonaty od roku. Zona, stanąwszy na wysokości zadania, powiła mu przed miesiącem syna. - Damy w rodzinie nie dadzą ci żyć. To istne diablice.
- Do - syć - odezwał się sir Isaac, przepychając z heroicznym wysiłkiem to słowo przez wargi. - Dosyć tego ponuractwa. Napij się jeszcze, Motherham, i głowa do góry.
- Darujmy sobie ceremonie. - Jasper machnął ręką w stronę kredensu z imponującym zestawem butelek i karafek, których zawartość wydawała się poważnie naruszona. Dobry Boże, wszyscy z pewnością mieli już mocno w czubie, kiedy zjawili się tu dwie czy trzy godziny temu. - Nie mogę wstać, żeby ci nalać, Motherham. Coś się stało z moimi nogami. Wątpię, żebym się na nich utrzymał.
- To, czego mężczyzna potrzebuje na dwudzieste piąte urodziny, to coś, co by go podniosło na duchu - oświadczył Charlie. - Jakiejś przygody. Czegoś ekscy - tu - tiu... Co to za słowo, do czorta? Jakiegoś wyzwania.
- Wyzwania? Masz na myśli coś szalonego? - Jasper ożywił się wyraźnie. - Jakiś zakład? - dodał z nadzieją.
- Do diabła! - Charlie podniósł dłoń, żeby chwycić się półki nad kominkiem, o którą się opierał. - Musisz, Monty, nająć architekta, żeby się przyjrzał tej podłodze. Nie powinna się tak chwiać. To szalenie niebezpieczne.
- Siadaj, Charlie - poradził sir Isaac. - Spiłeś się jak bela, staruszku. Robi mi się niedobrze od samego patrzenia, jak się kołyszesz.
- Spiłem się? - zdziwił się Charlie. - Cóż za ulga. Myślałem, że to podłoga. - Podszedł chwiejnie do najbliższego krzesła i opadł na nie, bardzo zadowolony. - A zatem, co Monty ma zrobić tym razem? Ścigać się?
- Ścigałem się do Brighton i z powrotem zaledwie dwa tygodnie temu, Charlie - przypomniał mu Jasper - i byłem pięćdziesiąt osiem minut przed ustalonym czasem. Teraz musi być coś zupełnie innego. Coś nowego.
- Picie? - podpowiedział Motherham.
- Upiłem Welby'ego, że upadł pod stół w zeszłą sobotę - stwierdził Jasper - a nie ma... czy nie było w tym mieście nikogo, kto by miał taką mocną głowę jak Welby. Mój Boże, moja głowa chyba spuchła i urosła dwa razy. Szyja nie jest w stanie jej utrzymać. Czy wygląda tak, jakby była dwa razy większa?
- To gorzała, Monty - skwitował Charlie. - Rano będzie wydawać się jeszcze większa... to jest, głowa. Moja też, nie wspominając o żołądku.
- Już jest rano - zauważył Jasper. - Powinniśmy być w łóżku.
- Ale nie razem, Monty - wybełkotał sir Isaac. - Moglibyśmy wywołać skandal.
W odpowiedzi na ten mizerny dowcip rozległ się ryk śmiechu, - po czym panowie skrzywili się jak na dany znak.
- Agatha Strangelove - wymamrotał Hal Blackstone, który dopiero się ocknął. Przez ostatnie pół godziny drzemał wciśnięty głęboko w skórzany fotel i nie brał udziału w rozmowie.
- Co z nią, Hal? - zapytał łagodnie sir Isaac.
Agatha Strangelove była tancerką w operze. Miała bujne jasne loki, usta jak pączek róży, nogi aż po szyję i była apetycznie zaokrąglona we właściwych miejscach - jak ktoś zauważył, kiedy przed miesiącem czy dwoma ukazała się po raz pierwszy na scenie; mężczyźni, którzy usłyszeli tę uwagę, rozumieli ją doskonale. Była też bardzo oszczędna w rozdzielaniu łask dżentelmenom, chociaż ci po każdym występie tłoczyli się wokół jej garderoby.
- Monty powinien pójść z nią do łóżka - stwierdził Hal. - W ciągu najwyżej tygodnia.
Zapadło milczenie.
- Zrobił to w drugim tygodniu jej pobytu w mieście - oznajmił po chwili sir Isaac, wciąż łagodnym głosem, jakby zwracał się do chorego. - Zapomniałeś, Hal? Zapisano to w księdze zakładów u White'a w poniedziałek w nocy, z tygodniowym terminem, a Monty miał ją w nocy we wtorek, środę i czwartek, i w dzień zresztą też, aż oboje padli z wyczerpania.
- A niech to. - Hal pokiwał głową. - Tak było. Musiałem się spić. Monty, już godzinę temu należało nas odesłać do domu.
- Czy ja ciebie w ogóle zaprosiłem? Albo któregokolwiek z was? Za nic nie mogę sobie przypomnieć. W Londynie panuje widać w tym roku większa nuda niż zwykle. Trudno wymyślić coś naprawdę interesującego czy oryginalnego.
Zakładał się już o wszystko, niech to diabli. A miał dopiero dwadzieścia pięć lat. Ktoś podobno powiedział, że jeśli lord Montford zamierza naprawdę się wyszumieć, to wywoła huragan, który spustoszy połowę kraju. Jeszcze mu się nie udało, czyż nie? Inaczej nie warto by było żyć.
- A co z cnotliwą damą? - Charlie nie zawahał się narazić na niebezpieczeństwo rozkołysanej podłogi, żeby przejść przez pokój do kredensu i znów nalać sobie trunku.
- Cnotliwa dama? - Jasper odstawił pusty kieliszek na stolik obok. Uznał, że ma dość, tyle że pewnie miał już dość, zanim wyszedł od White'a. - Piekielnie nudna, kimkolwiek jest.
- Uwiedź ją - Charlie nie ustępował.
- Och, coś takiego. - Hal zapadał znów w drzemkę, ale wybudził się, uznawszy, że rozmowa przybrała interesujący obrót. - Którą cnotliwą damę?
- Najcnotliwszą, jaka nam przyjdzie do głowy - odparł Charlie z zadowoleniem, wracając bezpiecznie do krzesła. - Młodą i śliczną dziewicę. Nowicjuszkę na salonach i o nienagannej reputacji. Niewinną jak lilia i tak dalej.
- Ach tak. - Hal, na którego skierowały się wszystkie oczy, nie wiedział, co powiedzieć. Jednak zdołał się już całkiem obudzić.
Motherham zachichotał.
- To byłoby dla ciebie coś nowego, Monty. Świetne osiągnięcie na drodze znakomitej kariery hulaki i rozpustnika. - Podniósł kieliszek, jakby wznosząc toast.
- Nie zrobiłby tego - oświadczył zdecydowanie sir Isaac; wyprostował się na krześle, odstawiając kieliszek. Są pewne granice w tej zabawie, nawet dla Monty'ego. Nie mógłby uwieść niewinnej panienki z wielu powodów, które długo by wymieniać, a tego nie zrobię, bo tak się dziwnie składa, że język odmawia mi posłuszeństwa. Poza tym, prawdopodobnie nie uwiódłby jej, nawet jeśli postanowiłby spróbować.
Nie należało ujmować tego w ten sposób.
Żaden przyzwoity dżentelmen ani nawet notoryczny hulaka nie pomyślałby o uwiedzeniu niewinnej dziewczyny. Nie o wszystko można się zakładać, choć ograniczeń było niewiele. Oczywiście, im więcej trunku, tym bardziej śmiałe zakłady zawierano. Jasper sobie nie żałował - wypił tyle, ile zdołał, nie tracąc przytomności. A ktoś tu stwierdził, że nie potrafiłby czegoś zrobić, nawet gdyby próbował.
- Podaj jej imię - powiedział.
- O, do diabła!
- Ho, ho! Monty.
- Wspaniale, przyjacielu!
Zachęta podziałała. Zaczęli wymieniać nazwiska młodych dam, które debiutowały w tym sezonie. Sporo ich się pojawiło. Po przedyskutowaniu, choć bez udziału Jaspera, uznano jednak, iż żadna się nie nadaje - z tego czy innego powodu. Panna Bota była daleką kuzynką Isaaca. Lady Anna Marie Roache miała zaręczyć się z bratem żony przyjaciela brata Hala Blackstona - czy coś w tym rodzaju. Twarz panny Hendy szpeciły pryszcze, więc trudno ją uznać za piękną... I tak dalej.
A potem padło imię Katherine Huxtable.
- Kuzynka Cona Huxtable'a? - zapytał sir Isaac. - Lepiej nie. Zawetowałby ją natychmiast, gdyby był w mieście i siedział tu dziś z nami. To by mu się nie spodobało, o nie.
- Wcale by go to nie obeszło - sprzeciwił się Motherham. - Cona nie łączy z kuzynami głęboka miłość, z oczywistych powodów. Gdyby miał szczęście urodzić się legalnie, tytuł hrabiego Merton należałby teraz do niego, a nie do tego szczeniaka. Panna Katherine Huxtable to siostra Mertona - dodał na wypadek, gdyby któryś z przyjaciół nie wiedział.
- I tak jest za stara - stwierdził zdecydowanie Hal. - Musi mieć dwudziestkę co najmniej.
- Ale trudno o damę bardziej niewinną, Hal - zauważył Motherham. - Jej brat dopiero co, zupełnie niespodziewanie, odziedziczył tytuł. Podobno cała rodzina, klepiąc biedę, mieszkała w chatce w jakiejś zapadłej wiosce, o której nikt nie słyszał. I nagle okazuje się, że dama jest siostrą hrabiego i debiutuje podczas londyńskiego sezonu. Powiadam, że jest niewinna, jak nowo narodzona owieczka. A nawet bardziej.
- Z pewnością posiada też wiejskie cnoty - powiedział Charlie, wzdrygając się teatralnie. - Purytańską moralność i żelazne zasady. Chodząca cnotliwość. Nawet Monty ze swoją urodą, wdziękiem i talentami uwodzicielskimi nie miałby u tej damy żadnych szans. Było by okrucieństwem z naszej strony, żeby na nią postawić.
Tego także nie należało mówić.
Żadne wyzwanie nie podniecało tak, jak niemożliwy do wygrania zakład. Coś takiego, rzecz jasna, nie wchodziło w grę, ale zwycięstwo w podobnych okolicznościach stanowiło dla Jaspera treść życia.
- To ta ze złotymi włosami? - zagadnął. - Wysoka, smukła, o zachęcającym uśmiechu i niezgłębionych błękitnych oczach. - Odął wargi, przywołując jej obraz przed oczami. Była piękna.
Przyjaciele ryknęli śmiechem.
- Oho! Monty - odezwał się sir Isaac. - Już ci wpadła w oko? A może ostrzysz sobie na nią zęby, bo jest niewinna, no i to siostra Mertona, co?
- Myślałem - rzekł Jasper, unosząc brew - że celem ma być uwiedzenie damy, a nie ślub.
- Głosuję zatem za panną Katherine Huxtable jako tą, która ma zostać uwiedziona - obwieścił Hal. - To, oczywiście, niemożliwe. Takie kobiety jak ona może skusić tylko małżeństwo. A nawet to mogłoby nie pomóc, gdybyś to ty, Monty, bez obrazy, przyjacielu, poprosił o jej rękę. Twoja reputacja odstrasza niewiniątka. Ten jeden raz mam pewność, że coś zyskam na tym zakładzie. To prawdziwa inwestycja.
- Przez uwiedzenie - odezwał się znów sir Isaac - rozumiemy akt miłosny, czyż nie?
Spojrzeli na niego, jakby wyrosła mu druga głowa.
- Ukradkowy całus czy klaps w pośladek nie stanowiłyby dla Monty'ego godnego wyzwania - zauważył Hal - nawet gdyby ów całus czy klaps spotkały się z aprobatą damy. Oczywiście, że chodzi nam o akt miłosny. Ale nie gwałt, rzecz jasna. To się rozumie samo przez się.
- Więc po co o tym mówić, Hal? - Jasper uświadomił sobie, że wszyscy są bardzo, bardzo pijani i jutro tego pożałują - czy też wtedy, gdy w ciągu następnych paru dni wytrzeźwieją. Uświadomił sobie także, że żaden z nich, nawet na trzeźwo, nie wycofałby się z zakładu, który zostanie za chwilę przyjęty i wkrótce wpisany do księgi zakładów w jednym z klubów, gdzie każdy dżentelmen, gotów ryzykować gotówką, będzie mógł się do niego przyłączyć. Nie mieli w zwyczaju wycofywać się z zakładu.
On na pewno nie.
Mogłoby się wydawać, pomyślał w rzadkiej chwili moralnego niepokoju, że mają nieco wypaczone pojęcie honoru. Ale do diabła z sumieniem i honorem. Był zbyt pijany, żeby dręczyć umysł tak trudnymi pojęciami.
- Stawiamy zatem zakład - podsumował Motherham - że Monty uwiedzie pannę Katherine Huxtable i posiądzie ją w ciągu...
Miesiąca? Dwóch tygodni?
- Dwóch tygodni - zdecydował Charlie. - Wynik przyjmujemy na słowo.
Dyskusja przeszła na finansowe szczegóły zakładu.
- Zgoda, Monty? - zapytał Motherham, kiedy wszystko zostało uzgodnione.
- Zgoda. - Machnął ręką niedbale. - Panna Katherine Huxtable sprawi mi tę przyjemność i pójdzie ze mną do łóżka w ciągu następnych dwóch tygodni. Można dodać, że jej także to sprawi przyjemność.
Parsknęli śmiechem.
Jasper ziewnął szeroko. Wiele już różnych zakładów zawierał i zawsze wygrywał. Ale teraz stało przed nim wyzwanie zupełnie inne niż wszystkie poprzednie. Bardzo interesujące. I znacznie trudniejsze.
Uwiedzenie Agathy Strangelove do takich nie należało. W zasadzie można by powiedzieć, że role się odwróciły, chociaż trudno uznać, iż został uwiedziony. Panna Katherine Huxtable, siostra młodego hrabiego Merton, była obdarzona niezwykłą urodą. Widział ją już parę razy tej wiosny i nawet przyglądał się dziewczynie ukradkiem. Jej starsza siostra poślubiła niedawno wicehrabiego Lyngate, oficjalnego opiekuna Mertona - i zapewne również panny Huxtable. Interesujące. Groźny człowiek, Lyngate.
Podobnie jak Con Huxtable. Jasper nie był wcale taki pewien jak Motherham, że Con nienawidził swoich kuzynów - a przynajmniej tej kuzynki. Spotkali się kiedyś, gdy Con obwoził po mieście ją i drugą młodą damę - i co ciekawe - nie zatrzymał się, żeby je przedstawić. Prawdopodobnie bronił ich niewinności - jak pasterz chroniący owieczki przed wilkiem.
Con nie pochwaliłby tego zakładu, zdając sobie sprawę z jego nieuniknionego wyniku, który był przecież z góry wiadomy.
Co ledwie dodało smaczku całej sprawie, bo Con, rzecz jasna, należał do grona przyjaciół.
Jasper zauważył, że goście zbierają się do odejścia. Cieszył się, że jest u siebie w domu, choć nawet myśl, żeby wstać i powlec się na górę do łóżka, sprawiała mu przykrość. Musiał jednak podjąć ten wysiłek, inaczej jego kamerdyner zjawi się tu w ciągu pół godziny z potężnym lokajem czy dwoma, żeby go wnieść do sypialni. To już raz się zdarzyło i Jasper czuł się upokorzony. Może o to chodziło Cockingowi. Nie chciał, żeby taka sytuacja się powtórzyła.
Tak więc przed upływem pół godziny, pożegnawszy przyjaciół, udał się chwiejnym krokiem na piętro, gdzie, pomimo późnej - albo wczesnej, w zależności od punktu widzenia - godziny czekał na niego pokojowiec.
- Cóż, Cocking - powiedział, pozwalając rozebrać się jak dziecko - to były urodziny, o których lepiej zapomnieć.
- Tak jak o większości urodzin - zgodził się kamerdyner.
Tyle że Jasper nie zapomni o tych urodzinach, o kolejnym, naprawdę trudnym zakładzie.
Nigdy nie przegrał zakładu.
Ale tym razem?
Przez chwilę po odejściu służącego, kiedy Jasper przeszedł przez pokój, żeby otworzyć okno, nie mógł sobie przypomnieć, o co się założył. Ale nawet wtedy miał niepokojące wrażenie, że będzie tego żałować.
Zwykle nie przyglądał się zbyt uważnie pannom na wydaniu. Bywały wśród nich piękności, lecz istniało też niebezpieczeństwo zwabienia w pułapkę matrymonialną, wbrew temu, co ktoś powiedział niedawno - że Jasper odstrasza niewinne dziewczęta. Był jednak bogatym, utytułowanym dżentelmenem, a to wystarczało, żeby darować mu większość grzechów.
Pannie Katherine Huxtable rzucił niejedno spojrzenie.
Zachwyciła go nie tylko urodą. Zjawiskowo urocza, o delikatnych, arystokratycznych rysach twarzy, wprost emanowała pełnym prostoty, naturalnym wdziękiem. I te jej oczy. Nigdy nie patrzył w nie z bliska, ale i tak zawładnęły jego wyobraźnią. Zastanawiał się nawet, co się w nich kryje.
Aż sam dziwił się temu. Nie miał zwyczaju zagłębiać się w swoje wnętrze, a tym bardziej w cudze.
Być może pociągało go także to, że dama była spokrewniona z Conem Huxtable'em, a ten nie raczył mu jej przedstawić.
A teraz ma ją uwieść w ciągu najbliższych dwóch tygodni.
Oczywiście należało przez to rozumieć akt miłosny.
Do diabła! Przystał na takie warunki zakładu.
To była trzeźwiąca myśl - jak najbardziej dosłownie. Gramoląc się na łóżko, przeszedł ze stanu głębokiego oszołomienia w przykry stan fizycznej niemocy - głowa pękała mu z bólu i męczyły go mdłości.
Pewnego dnia przestanie pić.
I zakładać się.
I oddawać się szaleństwom młodości czy jak to nazwać; wolałby zapomnieć, od jak dawna to robił.
Pewnego dnia... Ale jeszcze nie teraz, miał zaledwie dwadzieścia pięć lat.
I musiał wygrać zakład, zanim zacznie zmieniać swoje życie. Nigdy dotąd nie przegrał.
Katherine Huxtable sprzyjało szczęście. Myślała o tym, spacerując pewnego ranka ze swoją siostrą Vanessą, lady Lyngate, po londyńskim Hyde Parku.
Zaledwie przed paroma miesiącami mieszkała razem z najstarszą siostrą Margaret i młodszym bratem Stephenem w skromnej chacie w małej wsi Throckbridge w Shropshire. Vanessa, wówczas wdowa Dew, mieszkała z teściami w pobliskim Rundle Park. Katherine przez parę dni w tygodniu uczyła dzieci w wiejskiej szkole. Żyli godnie, lecz ubogo, pieniędzy starczało tylko na jedzenie i ubranie, bo Meg odkładała na edukację Stephena.
A potem nagle wszystko się zmieniło. Wicehrabia Lyngate, w owym czasie zupełnie im nieznany, zjawił się we wsi w dniu świętego Walentego, przynosząc niezwykłe i niespodziewane wieści, że Stephen jest nowym hrabią Merton i właścicielem Warren Hall w Hampshire oraz innych rozległych włości, a także ogromnego majątku.
Dawne życie stało się tylko wspomnieniem. Przenieśli się do Warren Hall, rezydencji z parkiem, siedziby Stephena, zabierając ze sobą Vanessę. A potem Vanessa poślubiła wicehrabiego Lyngate. Pojechali do Londynu, na prezentację przed królową, żeby wziąć udział w bogatym w wydarzenia wiosennym sezonie.
Tak więc ona i Vanessa spacerowały w parku, jakby nie miały innych zajęć. To było takie szokująco dekadenckie - i niezaprzeczalnie przyjemne.
Nagle okazało się, że posiadają wiele nowych i cudownych rzeczy - pieniądze, bezpieczeństwo, modne stroje, nowych znajomych; na wszystkie rozrywki nie starczało czasu. A przed Katherine otworzyła się perspektywa świetnej przyszłości u boku jednego ze znakomitych dżentelmenów, którzy okazywali jej zainteresowanie.
W wieku dwudziestu lat wciąż pozostawała wolna, choć cieszyła się ogromnym powodzeniem. Nigdy jeszcze się nie zakochała. W Londynie też miała wielu admiratorów i niektórych nawet szczerze lubiła.
Właśnie przyznała, odpowiadając na pytanie Vanessy, że wśród znajomych dżentelmenów nie ma nikogo wyjątkowego.
- Chcesz, żeby ktoś taki zjawił się w twoim życiu? - W głosie Vanessy brzmiała nutka powątpiewania.
- Oczywiście, że chcę. - Katherine westchnęła. - W tym rzecz, Nessie. Musi być wyjątkowy. Dochodzę jednak do wniosku, że chyba nie ma kogoś takiego, że gonię za marzeniem.
Wiedziała jednak, że romantyczna miłość jest możliwa. Vanessa bardzo kochała pierwszego męża, Hedleya Dewa, a Katherine była niemal pewna, że lorda Lyngate siostra też darzyła wielkim uczuciem.
- Albo być może - przyznała - jest ktoś taki, ale ja nie potrafię go rozpoznać. Może to moja wina. Może nie jestem stworzona do namiętnej miłości czy czułego romansu...
Vanessa poklepała ją pocieszająco po ramieniu i się roześmiała.
- Oczywiście, że jest taki mężczyzna - powiedziała - i oczywiście rozpoznasz go, kiedy na niego trafisz i poczujesz to wszystko, o czym marzysz. Albo może potem, kiedy odnajdziecie się, tak jak ja i Elliot. Pobraliśmy się, zanim zrozumiałam, jak bardzo go kocham, a właściwie, że w ogóle go kocham. Dopiero co sama to odkryłam i nie jestem pewna, czy dowiedziawszy się o tym, biedak nie przeraziłby się śmiertelnie.
- O Boże. To nie brzmi zachęcająco, Nessie. Choć jestem pewna, że lord Lyngate nie zna strachu.
Spojrzały na siebie i zachichotały.
Całkiem możliwe, że wina leży nie po jej stronie, myślała Katherine w nadchodzących dniach i tygodniach. Może zbyt przywiązywałam się do wyobrażenia o tym, jak ten mój mężczyzna powinien wyglądać i jak się zachowywać. Może szukam miłości w niewłaściwych miejscach. W bezpiecznych miejscach.
A jeśli miłość w ogóle nie jest bezpieczna?
To zaskakujące i w istocie raczej niepokojące pytanie postawiła sobie pewnego wieczoru w ogrodach Vauxhall.
Margaret i Stephen wrócili niedawno do Warren Hall. Margaret, ponieważ przygnębiła ją wiadomość, choć nigdy by się do tego nie przyznała, że Crispin Dew, od wielu lat jej ukochany, ożenił się z Hiszpanką, kiedy jego regiment stacjonował na Półwyspie. Stephen dlatego, że jako siedemnastolatek nie mógł w pełni uczestniczyć w życiu socjety; wrócił zatem, żeby się uczyć i przygotować do studiów w Oksfordzie, które miał rozpocząć jesienią. Vanessa i lord Lyngate pojechali z nimi, by spędzić parę dni w Finchley Park, swoim domu w pobliżu Warren Hall. Katherine towarzyszyłaby im z radością, ale przekonali ją, żeby została w Londynie na resztę sezonu. Tak więc zamieszkała w rezydencji Moreland przy Cavendish Square z matką wicehrabiego Lyngate i jego młodszą siostrą, Cecily, która także debiutowała w tym sezonie. Wicehrabina matka, lady Lyngate, obiecała otoczyć Katherine macierzyńską troską.
Ale jej oko nie było może tak bystre, jak powinno, stwierdziła Katherine podczas wieczoru, kiedy obie z Cecily wzięły udział w przyjęciu wydanym przez lorda Beaton i jego siostrę, pannę Flaxley, w ogrodach Vauxhall. Ich matka miała czuwać nad młodymi ludźmi, a wicehrabina matka, lady Lyngate, postanowiła odpocząć.
Towarzystwo składało się z ośmiu młodych osób, nie licząc lady Beaton. Wśród nich znajdował się nie kto inny, jak lord Montford.
Katherine już wiedziała, że to niebezpieczny londyński hulaka. Ostrzeżenie padło z ust jego przyjaciela, a zatem kogoś, kto wiedział, co mówi - Constantine'a Huxtable'a, jej czarującego i przystojnego kuzyna, półkrwi Greka, którego poznała niedawno, kiedy przeprowadziła się z rodziną do Warren Hall. Constantine wziął ją i jej kuzynkę, Cecily, pod swoje skrzydła w Londynie, oprowadzał je po mieście, pokazując im najciekawsze miejsca, zapoznawał z ludźmi, których uznał za odpowiednich. Żadna przyzwoitka nie okazałaby się surowsza, choć Katherine podejrzewała, że Con znał wiele osób o nie najlepszej reputacji i być może nawet się z nimi przyjaźnił.
Na przykład z lordem Montford. Ów dżentelmen zbliżył się do nich kiedyś, gdy odbywali przejażdżkę po parku, wołając do Constantine'a, jakby uważał go za co najmniej dobrego znajomego. A Constantine ledwie skinął mu głową i odjechał, nie zatrzymując się, żeby dokonać prezentacji. Zdaniem Katherine zachował się niezbyt grzecznie.
Baron Montford był wyjątkowo przystojny, ale w jego sposobie bycia dało się zauważyć pewną nonszalancję i jakby lekceważący stosunek do otoczenia. Nawet gdyby Constantine nie ostrzegł jej przed nim po tym przypadkowym spotkaniu, Katherine nie miała wątpliwości, iż jedno spojrzenie przekonałoby ją, że od kogoś takiego lepiej trzymać się z daleka. Poza urodą, niedbałą elegancją kosztownego stroju, umiejętnościami jeździeckimi - te wszystkie cechy posiadało wielu dżentelmenów, których poznała w ostatnich tygodniach - było w nim jeszcze coś dziwnego. Coś, czego nie potrafiła nazwać. Gdyby znała słowo „seksapil”, wiedziałaby, że jej umysł właśnie tego określenia poszukuje na próżno. Seksapil emanował z niego wszystkimi porami skóry.
Otaczała go także aura niebezpieczeństwa.
- Jeśli zauważę, że któraś z was choćby zerka w jego stronę - powiedział Constantine, gdy lord Montford przejechał obok, a on wyjaśnił kuzynkom, kim był ten człowiek i dlaczego ich nie przedstawił - osobiście odprowadzę winowajczynię do domu, zamknę w pokoju, połknę klucz i będę trzymać straż przed jej drzwiami aż do nadejścia lata.
Uśmiechał się do nich, mówiąc to, one też były rozbawione, ale zrozumiały, że zrobiłby coś okropnego, gdyby w jakiś sposób zawarły znajomość z tym dżentelmenem.
To tylko, rzecz jasna, wzmogło zainteresowanie Katherine - wbrew jej woli. Zauważyła, że rzuca lordowi Montford zaciekawione spojrzenia przy każdym spotkaniu, a ponieważ obracali się w tych samych kręgach towarzyskich, okazji nie brakowało.
Był jeszcze przystojniejszy, niż pamiętała z pierwszego spotkania w parku. Wysoki, ale nie nadmiernie wysoki, szczupły, lecz nie chudy, miał pięknie umięśnione ciało. Gęste ciemnobrązowe włosy nosił dłuższe, niż nakazywała moda, a jeden zbłąkany kosmyk zawsze spadał mu na czoło po prawej stronie. Ciemne oczy patrzyły sennie, choć może to nie najlepsze słowo. Wydawały się senne, ponieważ często je mrużył, ale Katherine stwierdziła, że pod przymkniętymi powiekami kryją się bystre, żywe oczy. Spotkała nawet jego spojrzenie i musiała odwrócić wzrok, udając, że wcale mu się nie przyglądała.
Za każdym razem serce biło jej mocniej w piersi. Nie chciała, aby przyłapano ją na przypatrywaniu się temu mężczyźnie.
Baron sprawiał wrażenie aroganta. Często unosił jedną brew i patrzył kpiąco; pięknie zarysowane wargi miał zwykle lekko odęte, jakby myślał o czymś niestosownym.
Podobno posiadał ogromny majątek. Ale strażnicy moralności w łonie socjety nie ubiegali się o jego towarzystwo. Constantine nie przesadził, gdy mówił, że to nieokiełznany szaleniec, rozpustnik i hulaka, że podejmuje najbardziej wariackie, niebezpieczne zakłady. Wiele matek, nawet tych szczególnie ambitnych i gotowych na wszystko, aby tylko wydać za mąż swoje córki, unikały go jak trędowatego. Może zresztą unikały w obawie, że spojrzy na nie kpiąco, unosząc prawą brew, a one poczują się jak pyłek u jego stóp, zaś myśl, że mógłby zalecać się do ich córek - czy choćby poprosić je do tańca - wyda się zupełnie nie na miejscu.
Nigdy nie tańczył.
Wiele dam obchodziło lorda Montford z daleka jeszcze z innego powodu. Miał zwyczaj rozbierania ich wzrokiem, jeśli patrzyły zbyt śmiało w jego stronę. Katherine wiedziała, że to prawda - widziała, jak to robił, na szczęście nigdy jej coś takiego nie spotkało.
Fascynował ją, taka była prawda.
Nie to, żeby miała ochotę coś z tą fascynacją zrobić. Ale łapała się czasem na tym, że zastanawia się, jak by to było, gdyby...
Zawsze przerywała te rozważania, zanim postawiła sobie pytanie, co miało nastąpić po „gdyby”.
A teraz znalazła się w nielicznym gronie wybranych osób, wśród których i on się znalazł, musiała więc znosić jego bliskość przez cały wieczór. Wicehrabim matka, lady Lyngate przeraziłaby się, gdyby o tym wiedziała, ponieważ Cecily też uczestniczyła w przyjęciu, a miała zaledwie osiemnaście lat i dopiero co ukończyła szkołę. Constantine wpadłby we wściekłość, tyle że przebywał teraz poza Londynem. Niedawno zakupił posiadłość w Gloucestershire i pojechał ją obejrzeć. Pani domu też nie wydawała się zachwycona, wnosząc po jej kwaśnej minie.
Katherine współczuła lady Beaton, ponieważ ta nie była przecież niczemu winna. Co mogła uczynić, kiedy postawiono ją przed faktem dokonanym, a nie chciała zachować się grubiańsko? Panna Rachel Finley, również obecna, była bliską przyjaciółką panny Flaxley oraz, mimo sporej różnicy wieku, dobrą znajomą Cecily i Katherine. Naturalnie więc, że ją zaproszono, wraz z narzeczonym, panem Goodingiem. Ale panu Goodingowi przytrafiło się nieszczęście: rano, wysiadając z powozu, skręcił kostkę i nie był w stanie chodzić. Nie zmieniając planów na wieczór, panna Finley zrobiła to, co mogła w tak krótkim czasie. Poprosiła brata, lorda Montford, żeby jej towarzyszył, a on uprzejmie się zgodził.
Gościom nie pozostało nic innego, jak tylko zachowywać się tak, jakby było najzwyklejszą rzeczą na świecie dzielić lożę w Vauxhall ze sławetnym londyńskim hulaką.
Katherine zastanawiała się, dlaczego zgodził się przyjść z siostrą. Nie wyglądało, by kierowały nim silne braterskie uczucia, a w dodatku w takim towarzystwie jak to przebywał rzadko. Żaden z obecnych tu dżentelmenów nie należał do ścisłego kręgu jego przyjaciół; wszyscy zerkali na niego niemal z podziwem, co może było lepsze od otwartej wrogości. A może nie. Dlaczego dżentelmen miałby podziwiać hulakę i lekkoducha? Robił wrażenie trochę znudzonego, ale i rozbawionego, jakby wspominał jakiś dowcip, nienadający się do powtórzenia w tym gronie.
I cóż to musiał być za żart! Wielkie nieba! Cecily naprawdę zdjęta strachem zaczęła się energicznie wachlować.
- Co mamy robić? - szepnęła do Katherine, kiedy lord Montford pojawił się z panną Finley u boku. - Con powiedział...
Oczywiście, nic nie mogły zrobić.
- Musimy odprężyć się i cieszyć wieczorem - odparła szeptem Katherine - w bezpiecznym towarzystwie lady Beaton.
To nieprawdopodobne, żeby lord Montford uprowadził którąś z nich w jakieś odludne miejsce, licząc, że pofolguje rozpalonym zmysłom. Ta myśl rozbawiła Katherine; uznała, że zamiast bać się, lepiej skorzystać z okazji i przyjrzeć się bliżej mimo wszystko tajemniczemu dżentelmenowi.
Lord Montford usadowił się obok lady Beaton, starając się ją oczarować - z widocznym powodzeniem. Dama już nie była spięta, śmiała się, jej policzki poróżowiały; postukiwała go nawet wachlarzem w ramię. Inni także poddali się urokowi chwili, zaczęli swobodnie gawędzić i rozglądać dookoła. Żadne miejsce nie miało więcej uroku w ciepły letni wieczór niż Vauxhall na południowym brzegu Tamizy.
Lord Montford mówił cichym, łagodnym głosem człowieka o dużej kulturze. Śmiał się melodyjnie. Katherine obserwowała go ukradkiem z drugiego końca loży, póki jej na tym nie przyłapał. Spojrzał na nią nagle, kiedy gryzła truskawkę. Patrzył na nią wprost, choć przez chwilę zatrzymał wzrok na truskawce w jej ustach, zauważając także nerwowy ruch języka, kiedy oblizała wargi, żeby sok nie pociekł jej po brodzie.
Patrzył, jak podnosi serwetkę i ociera usta, a potem je oblizuje; obserwował Katherine z uwagą, co wprawiło ją w zakłopotanie.
O Boże, w ogóle nie powinnam na niego patrzeć, pomyślała, spuszczając oczy. Więcej tego nie zrobi. Mógłby pomyśleć, że wywarł na niej wrażenie albo że z nim flirtuje czy też coś równie upokarzającego. Żałowała, że nie ma przy niej Margaret.
- Czy nie zgodzi się pani ze mną, panno Huxtable? - zapytał nagłe, kiedy podnosiła do ust kolejną truskawkę.
Ręka z owocem zawisła w powietrzu.
Zdziwiła się, że pamięta jej imię, choć panna Finley przedstawiła ich sobie przed niecałą godziną.
Mogła zachować się w jedyny rozsądny sposób - powiedzieć mu, zgodnie z prawdą, że nie przysłuchiwała się tej rozmowie. Zmieszała się jednak.
- Tak, w istocie - odparła. Spojrzał na nią z rozbawieniem, podczas gdy lady Beaton wydawała się nieco zaskoczona. Udzieliła niewłaściwej odpowiedzi. - Czy też może...
Nagle pomyślała, że byłoby niezwykle łatwo zakochać się po uszy w kimś takim jak lord Montford. W kimś niebezpiecznym.
A może to nie musiał być ktoś taki jak lord Montford, w kim mogłaby się zakochać, gdyby była na tyle głupia, żeby sobie na to pozwolić. Może to mógłby być właśnie on.
Dziwny dreszcz przeszył jej ciało.
To wtedy przyszło jej do głowy, że być może miłość nie jest bezpieczna. Ze być może próby znalezienia jej w bezpiecznych miejscach sprawiały, że nie mogła jej znaleźć. Ze być może nigdy jej nie znajdzie, jeśli nie...
Nie skoczy w ciemność? Bardzo niebezpieczną ciemność?
Patrzył jej w oczy dłużej, niż to było potrzebne, po czym wrócił do rozmowy z lady Beaton i wieczór toczył się dalej bez niespodzianek. Lord Beaton tańczył z Katherine na parkiecie przed lożami, kiedy zjedli kolację, a potem, z jeszcze jedną parą poszli na krótki spacer aleją oświetloną zawieszonymi na gałęziach drzew kolorowymi lampionami, mijając grupki innych uczestników zabawy.
Lord Beaton należał do najwytrwalszych wielbicieli Katherine. Przy odrobinie zachęty zacząłby się zapewne poważnie do niej zalecać. Taki związek przyniósłby wiele korzyści, bo przecież do niedawna była tylko wiejską nauczycielką, nawet jeśli miała za ojca dżentelmena i wnuka hrabiego.
Nigdy nie udzieliła mu zachęty. Lubiła lorda Beatona. Jasnowłosy, przystojny, dobroduszny i... cóż, odrobinę nudny. Nie kojarzył się w żaden sposób z niebezpieczeństwem.
Uświadomiła sobie, że takie podejście stawia w gorszym świetle ją niż jego. Stałość charakteru powinna najsilniej za nim przemawiać. Dlaczego uznała nagle, że jednak wolałaby kogoś niebezpiecznego?
Czy też, że mogłaby bardziej niż lubić pewnego niebezpiecznego dżentelmena? Należało tylko mieć nadzieję, że życie nie zweryfikuje tej niedorzecznej teorii.
A jednak tak się stało.
Tańczyli, jedli, rozmawiali, a potem udali się na spacer, żeby wypełnić czas przed pokazem sztucznych ogni. Szli wszyscy razem główną aleją, prowadząc lekką, przyjemną konwersację - póki Katherine nie została potrącona przez jakiegoś pijanego spacerowicza, który nie był w stanie iść w prostej linii; ustąpiła mu szybko z drogi i wtedy lord Montford podał jej ramię.
- W tak ryzykownej podróży potrzeba godnego zaufania nawigatora - powiedział.
- A pan jest takim nawigatorem? - Bardziej prawdopodobne wydawało się, że właśnie on stwarzał zagrożenie w tej podróży. Nie wiedziała, czy powinna przyjąć jego ramię; bez wyraźnego powodu zabrakło jej tchu.
- Z pewnością tak. Zaprowadzę panią bezpiecznie do portu, panno Huxtable. To uroczyste przyrzeczenie.
Uśmiechnął się promiennie. Wydawał się szczery i godny zaufania. Dżentelmen w każdym calu, ochraniał ją przed zbyt rozbawionym tłumem.
- W takim razie - odwzajemniła uśmiech - zgadzam się. Dziękuję, baronie.
Wsunęła rękę pod jego ramię i poczuła się głupio - tak jakby nigdy w życiu nie postąpiła w sposób równie śmiały, nie zrobiła nic równie niebezpiecznego i podniecającego. Ramię miał twarde jak skała. I ciepłe. Oczywiście, że ciepłe. Czego się spodziewała? Ze będzie spacerować z trupem? Czuła zapach jego mydła do golenia czy też wody kolońskiej, subtelną, piżmową woń, której nie znała. Bardzo... męski zapach.
Tak jak on sam. Był uosobieniem męskości. Czuła, że ta męskość otacza ją dokoła, odcina od świata.
Znów zabrakło jej powietrza.
Zachowuje się jak głupia gąska tylko dlatego, że przystojny, czarujący dżentelmen - o bardzo złej reputacji - zwrócił na nią uwagę i podał jej ramię, żeby przeprowadzić ją przez tłum. Ośmieszyła się.
- Musi pani tęsknić za młodym Mertonem, siostrami i Lyngate'em, kiedy wyjechali na wieś - odezwał się miłym głosem, przyciągając ją odrobinę mocniej do siebie. Nie przestraszyła się. On zapewniał jej ochronę w tłoku. Czuła się zupełnie bezpiecznie. A jednak, nie wiadomo dlaczego, serce waliło jej w piersi.
Czy on ją znał? Wiedział, kim byli ona i członkowie jej rodziny? Wiedział, że Meg i Stephen wrócili do Warren Hall, że Vanessa i lord Lyngate udali się do Finchley Park? Odwróciła głowę, żeby spojrzeć mu w twarz. Była niepokojąco blisko.
- Czy jest pani smutna, tęskniąc za nimi? - zapytał. - Czy też odczuwa pani ulgę, że jest wreszcie wolna?
W jego oczach dostrzegła kpinę.
Przyznawała mu trochę racji. Zapewne wiedział, że rodzina nie pozwoliłaby jej zbliżyć się do niego bez opieki na odległość czterdziestu jardów. Naturalnie nikt nie musiał jej pilnować. Dobry Boże, co za pomysł! Miała dwadzieścia lat.
- Nie potrzebuję brata i sióstr, żeby zachowywać się, jak powinnam - odparła z wyższością.
Roześmiał się cicho. To wystarczyło, żeby dreszcz przeszedł jej po plecach.
- Ani Cona? Szydziłem z niego, że zamienił się w niańkę, odkąd pani, a także panna Wallace pojawiły się w mieście, tak bezlitośnie, że podkulił ogon i uciekł na wieś.
- Nigdzie nie uciekł. Pojechał na wieś, żeby obejrzeć nową posiadłość. Jest w Gloucestershire.
- Tak czy inaczej - przysunął do niej nieco bliżej głowę - nie ma go, a także pani brata, sióstr i szwagra.
To zabrzmiało tak, jakby od dawna spiskował, żeby pozbyć się jej rodziny, bo wtedy mogliby umówić się na schadzkę. Ale to nie była schadzka. Nie wiedziała nawet, że go tu spotka. Nie wiedziała, że...
Nagle poczuła się tak, jak na sekretnej schadzce.
- Mieszkam w rezydencji Moreland - wyjaśniła - pod opieką wicehrabiny matki, lady Lyngate.
- Ach! Damy, która jest nieobecna dzisiejszego wieczoru?
- Jestem tu... - zaczęła urażonym tonem, ale przerwała, kiedy roześmiał się cicho.
- ...pod opieką lady Beaton, która nie zauważyła nawet, jak się wydaje, że odłączyliśmy się od towarzystwa.
I tak było. Minęło ich wiele osób, oddzielając od reszty. Widziała, jak w oddali powiewają błękitne pióra kapelusza lady Beaton.
- Panno Huxtable - przysunął głowę jeszcze bliżej i patrzył Katherine w oczy - czy nie miewa pani choćby najmniejszej pokusy, żeby przeżyć przygodę? Poflirtować z niebezpieczeństwem?
Oblizała wargi i stwierdziła, że nawet język ma suchy. Czyżby czytał w jej myślach?
- Nie, oczywiście, że nie. Nigdy.
- Kłamczucha. - Oczy mu się śmiały.
- Co takiego? - obruszyła się.
- Wszyscy pragną przygody w życiu. Każdy chciałby poczuć dreszcz emocji. Nawet damy, którym wpojono najwłaściwsze reguły postępowania.
- To niezwykle oburzające - powiedziała bez przekonania. Spuściła oczy, ale czuła na sobie jego spojrzenie, wpatrywał się w nią, jakby chciał zajrzeć w głąb jej duszy, poznać każde pragnienie, każdą myśl.
Roześmiał się znowu.
- Rzeczywiście, to oburzające. Przesadziłem. Znam wiele osób, które chyba wolałyby umrzeć aniżeli spróbować czegoś, co choćby trochę pachniało przygodą. Pani jednak do takich nie należy.
- Skąd ta pewność? - Sama nie wiedziała, dlaczego wdaje się z nim w dyskusję.
- Ponieważ zadała pani pytanie, zamiast patrzeć na mnie tak, jak by nie miała pani pojęcia, o czym mówię. Broni się pani. W duchu przyznaje mi pani rację, ale boi się do tego przyznać.
- Naprawdę? - Starała się maskować emocje oschłym, chłodnym tonem. - Jakiej to przygody pragnę? Z jakim niebezpieczeństwem miałabym flirtować?
Zbyt późno pożałowała swoich słów. Znów przysunął do niej głowę.
- Mnie, ze mną - odparł cicho.
Przeszedł ją dreszcz. Wszyscy mieli rację co do barona. Constantine się nie mylił. Intuicja też jej nie zawiodła.
To naprawdę bardzo niebezpieczny człowiek. Powinna natychmiast go zostawić i pobiec do innych ile sił w nogach. Ale nie ruszyła się z miejsca.
- To... bzdura - powiedziała.
Prawdę mówiąc, takie niebezpieczeństwo ją pociągało. W tym wypadku zresztą nie widziała powodu do obaw. Znajdowali się na głównej alei w Vauxhall, otoczeni ludźmi, nawet jeśli reszta towarzystwa oddalała się z każdą minutą. Niebezpieczeństwo było iluzją.
- Mam na myśli pani najgłębsze, najmroczniejsze pragnienia, panno Huxtable - mówił, kiedy milczała. - Oczywiście żadna prawdziwa dama nigdy nie kieruje się nimi w swoim postępowaniu. A szkoda. Byłyby znacznie bardziej interesujące i szczęśliwsze, gdyby zachowywały się inaczej.
Patrzyła na niego wielkimi oczami. Piorunowała go wzrokiem, przynajmniej taką miała nadzieję. Policzki jej płonęły, podobnie jak całe ciało. Serce biło tak mocno, że niemal je słyszała.
- Pani też - ciągnął. - Ciekaw jestem, panno Huxtable, czy przyszło pani kiedyś do głowy, że jest pani kobietą zdolną do wielkiej namiętności? Pewnie nie, dobrze wychowane damy nie mają takich myśli, a śmiem twierdzić, że jak dotąd nie spotkała pani nikogo, kto byłby w stanie wydobyć z pani prawdę. Zapewniam panią, że tak jest.
- Wcale nie - szepnęła spłoszona.
Nie odpowiedział. Przymknął powieki, ale oczy mu się śmiały. Szatańskie oczy. Uosobienie grzechu.
Zupełnie niespodziewanie parsknęła śmiechem. Na cały głos.
Uświadomiła sobie ze zdumieniem i pewnym zakłopotaniem, że bawi ją ta sytuacja. Wiedziała, że będzie przez wiele dni czy nawet tygodni wracać wyobraźnią do tego wieczoru. Nigdy go nie zapomni. Rozmawiała i dotykała osławionego lorda Montford. A on flirtował z nią w niebywale niestosowny sposób. Przerażenie nie sparaliżowało jej, obrażona cnota nie odebrała mowy; śmiała się i odpowiadała na jego pytania.
Zatrzymali się. Choć wciąż rękę miała wsuniętą pod jego ramię, stali niemal twarzą w twarz, bardzo blisko. Tłum przepływał wokół nich.
- Och, jak to nieładnie z pana strony - powiedziała śmiało. - Usiłował pan zbić mnie z tropu. Celowo manewrował pan tak, żebym zaprzeczyła zdecydowanie, iż posiadam cechę, do której wszyscy pragniemy być zdolni.
- Namiętność? Jest pani zatem do niej zdolna, panno Huxtable? Przyznaje pani? Jakie to smutne, że dobre wychowanie tłumi u damy wszelkie zewnętrzne oznaki takiego usposobienia.
- Ale jest to coś, co powinna okazywać jedynie własnemu mężowi. - Poczuła się zakłopotana swoimi słowami.
- Niech zgadnę. - Spoglądał na nią z rozbawieniem. - Pani ojciec był pastorem i wychowała się pani, czy to słuchając kazań, czy to na ich lekturze.
Otworzyła usta i szybko zamknęła. Pomyślała tylko, że trudno znaleźć na to dowcipną odpowiedź. Ten mężczyzna trafnie ją ocenił.
- Dlaczego konwersujemy w ten sposób? - zapytała o jakieś pięć minut za późno. - To bardzo niestosowne, jak pan doskonale wie. A do dzisiejszego wieczoru nawet nie widzieliśmy się na oczy.
- No, panno Huxtable, to już jawne kłamstwo i oby nie smażyła się pani za nie w piekle. Nie tylko że spoglądała pani na mnie przed dzisiejszym wieczorem, ale robiła to celowo i więcej niż przy jednej okazji. Domyślam się, że ostrzeżenie Cona... nie wątpię, że ostrzegł panią przede mną... odniosło skutek przeciwny do zamierzonego, co człowiek tak doświadczony powinien był przewidzieć. Zanim jednak oburzy się pani i narazi duszę na potępienie kolejnymi kłamstwami, przyznaję, że skoro jestem świadom, iż pani obserwowała mnie, ja także musiałem obserwować panią. Jednak w przeciwieństwie do pani nie zaprzeczam. Patrzyłem na panią z coraz większą przyjemnością. Musi pani zdawać sobie sprawę, że jest śliczna, tak więc nie zanudzę pani opowieściami o jej urodzie. Choć zrobię to, jeśli pani sobie życzy.
Uniósł brwi, patrząc jej prosto w oczy.
Katherine uzmysłowiła sobie, że wypłynęła na zbyt głęboką wodę i sytuacja staje się groźna. Ale, co dziwne, nie miała jeszcze ochoty wracać w bezpieczne rejony. On naprawdę z nią flirtował. I zwrócił na nią uwagę wcześniej, tak jak ona na niego.
Ganiła siebie, że jej to pochlebia. Jakby czekała na takie zaloty.
- Pozwolę sobie zauważyć, że nie przestrzega pan zasad uprzejmej konwersacji.
- Bo nie uciekam się do kłamstw i hipokryzji w imię mdłej uprzejmości? Ma pani rację. Nie widzę potrzeby, aby nie nazywać rzeczy po imieniu. Przypuszczam, że właśnie dlatego wiele osób z eleganckiego towarzystwa mnie unika.
- Być może jest to jeden z powodów - zauważyła. - Są inne.
Uśmiechnął się i patrzył na nią przez chwilę w milczeniu. Była mu za to wdzięczna. Spojrzenie miał... Och, jak to opisać? Zniewalające?
- To była ostra i nieprzyjemna odpowiedź, panno Huxtable. Wcale nie uprzejma.
Zagryzła lekko dolną wargę, a potem się uśmiechnęła.
- Zawadzamy wszystkim, którzy przechodzą tą aleją - zmienił temat. - Czy możemy pójść dalej?
- Oczywiście. - Spojrzała przed siebie. Znajomych nie było już widać. Powinni iść szybkim krokiem, żeby ich dogonić. A zatem to krótkie, dziwne interludium dobiegło końca? I tak być powinno. Powinna czuć z tego powodu większe zadowolenie, niż w istocie czuła.
On jednak nie poprowadził jej w stronę przyjaciół. Ani też nie zawrócił w stronę loży. Skierował ją wąską ścieżką odchodzącą od głównej alei.
- Skrót - szepnął.
Znaleźli się wśród drzew, w ciemności, z dala od ludzi. Na gałęziach nie wisiały lampiony.
Sprawy, jak pomyślała Katherine, przybierały niebezpieczny obrót. Ani przez chwilę nie wierzyła, że to krótsza droga. Powinna okazać stanowczość, zażądać, żeby szli główną aleją, tam było bezpiecznie. W gruncie rzeczy mogła wrócić sama. Z pewnością nie zatrzymałby jej siłą.
Dlaczego więc tego nie zrobiła?
Poszła za nim w ciemność, rozjaśnioną tylko bladym światłem księżyca i gwiazd.
Nigdy nie zaznała smaku przygody czy też podniecenia nieznanym.
Ani fascynacji mężczyzną, z którym zakazano jej się zadawać. Niebezpiecznym mężczyzną, któremu przynajmniej teraz nie potrafiła się oprzeć.
Panna Katherine Huxtable była, jak spodziewał się Jasper, uosobieniem niewinności. Niebezpiecznym niewiniątkiem.
Cudownie ślicznym.
Promieniała tajemniczym, zaskakująco miłym urokiem. Mimo swojej naiwności nie była gąską, o czym zdążył się już przekonać.
Co, rzecz jasna, nie miało najmniejszego znaczenia.
Piękne błękitne oczy Katherine przykuwały jego uwagę także dlatego, że wciąż nie wiedział, co się w nich kryje - nieoczekiwanie pojawiły się w nich wesołe ogniki, a śmiech unosił kąciki jej miękkich, stworzonych do pocałunków ust.
Włosy w pospolitym odcieniu ciemny blond przetykane były pasmami złota, przez co zyskiwały zachwycający naturalny blask.
Wolał kobiety o bujnych kształtach, jeśli mógł wybierać, ale dziewczęco wiotka i szczupła Katherine urzekła go świeżością i naturalnym wdziękiem.
To było szczęśliwe zrządzenie losu, że Rachel została zaproszona na przyjęcie w Vauxhall - cztery noce po jego urodzinach - i że miała znaleźć się na nim także panna Katherine Huxtable - bez towarzystwa członków swojej rodziny. Rozpytując dyskretnie, dowiedział się, że wyjechali na wieś, a młodą damę zostawili pod opieką matki Lyngate'a. Wykorzystał tę sytuację i mimo braku zaproszenia pojawił się na przyjęciu. Przekonanie oburzonego Goodinga, żeby zwichnął kostkę, gdy wysiadał rano z powozu, kosztowało go całych pięćdziesiąt gwinei. Łatwiej przyszło mu skłonić starszą siostrę, żeby błagała go o zastąpienie Goodinga i uwierzyła nawet, iż ten pomysł wyszedł od niej. Podziękowała mu wylewnie zadowolona, że nie straci wieczoru w Vauxhall, choć ubolewała, że nie będzie tam narzeczonego. Pragnęła korzystać z londyńskich atrakcji. Miała dwadzieścia sześć lat, a to był dopiero jej drugi sezon.
- Od czego są bracia - powiedział wielkodusznie, ściskając jej ramię - jeśli nie od tego, żeby pomagać siostrom? A o Goodinga nie musisz się martwić, zapewniono mnie, że uraz nie był poważny. Niedługo będzie zdrów jak ryba i zatańczy z tobą na następnym wielkim balu.
Wszystko ułożyło się po jego myśli, chociaż wymagało trochę zachodu, no i musiał mocno potrząsnąć sakiewką. Trudno o bardziej romantyczne miejsce niż Vauxhall - dla wrażliwych dam - i korzystniejsze do ich uwiedzenia.
Najtrudniejsza chwila już minęła. Katherine nie sprzeciwiała się, kiedy zboczyli z głównej alei. Młode damy naprawdę powinny być lepiej wyedukowane, więcej wiedzieć o niebezpieczeństwach, które na nie czyhają. Jeśli będzie miał kiedyś córki - jeśli? - włączy to jako przedmiot obowiązkowy w programie ich nauki. Czytanie, pisanie, kaligrafia, haft, taniec, malowanie akwarelą, geografia oraz co grozi niewinnej panience z dala od przyzwoitki.
Ujął mocniej pod ramię pannę Huxtable, ale kiedy weszli na dróżkę, jeszcze węższą i bardziej oddaloną od alei, objął dziewczynę w pasie, tak żeby mogli iść obok siebie. Zachowaliby się najrozsądniej, przechodząc ścieżką gęsiego, ale kto tu był rozsądny?
Z pewnością nie panna Huxtable.
Nie wytknęła mu, że to nie wygląda na krótszą drogę. Nie protestowała też przeciwko jego dotykowi. Wydawała się spięta, ale tylko przez chwilę, potem się odprężyła.
- Mmm... Używa pani perfum, których zapachu nie znam.
Mówił prawdę.
- To nie perfumy - odparła. - Nigdy ich nie używam. Tak musi pachnieć mydło, którym myłam włosy dziś rano.
Uśmiechnął się na tę naiwną odpowiedź. I nieświadomą zachętę. Zatrzymał się. Przysunął twarz do jej głowy i wdychał zapach włosów. Poczuł na nosie ich jedwabistą miękkość.
- Ach. Rzeczywiście. Kto by pomyślał, że zwykłe mydło może pachnieć tak... zmysłowo.
Czuł, że zadrżała.
- Zawsze go używam.
- Czy mogę udzielić pani rady? - Obrócił ją lekko, tak że musiała podnieść dłoń do jego piersi, by zachować stosowną odległość między nimi. - Proszę nigdy nie zmieniać przyzwyczajenia. To mydło ma ciekawszą woń niż niejedne perfumy.
- Och. Naprawdę pan tak myśli?
- Myślę, panno Huxtable - zapewnił żarliwie. Przeciągnął kciukiem po kostkach palców i położył sobie jej dłoń na ramieniu, przytrzymując, a drugą ręką przyciągnął dziewczynę do siebie. - Chociaż czasami wolę tego nie robić. Wybieram coś przyjemniejszego.
Schylił głowę, żeby musnąć wargami jej ciepłą, miękką skórę między ramieniem a szyją, a potem dotknął językiem wrażliwej skóry za uchem; Katherine wciągnęła gwałtownie powietrze; wtuliła się w niego mocniej, kiedy dmuchnął leciutko w muszlę ucha, a potem zamknął wargami jej usta.
Wargi miała zaciśnięte i lekko obrzmiałe; pomyślał, że to pewnie jej pierwszy pocałunek. Drżała na całym ciele, kurczowo zaciskając dłonie na jego ramionach.
Pocałował ją delikatnie, dotknął ust językiem, a kiedy rozchyliły się, wsunął go do środka. Wciągnęła wolno powietrze przez usta, nieświadoma jak bardzo go to podnieciło.
Smakowała truskawkami, winem i kobietą.
Otoczył ramieniem jej szczupłą talię, a drugą dłoń położył na pośladkach.
- Piękna. - Wciąż ją całował. - Piękna, piękna.
Miała zamknięte oczy. Przycisnęła usta do jego ust.
- Nie powinniśmy tego robić - szeptał. - Nie powinnaś być tu ze mną. Właśnie ze mną. Ostrzegano cię.
Otworzyła oczy, a chociaż stali w zupełnym mroku, wydawało mu się, że widzi w nich ufność i oddanie.
- Sama wyrabiam sobie zdanie o ludziach.
Ach! Szalona. Naiwna. Ogarnęła go dziwna czułość.
- Naprawdę? - Muskał jej wargi lekkimi jak piórko pocałunkami. - Jesteś taka piękna.
Całował namiętnie Katherine. Gdy rozchyliła usta, wsunął w nie język.
Jęknęła cicho, otaczając go ciasno ramionami.
- Wodzisz mnie na pokuszenie - wymruczał.
Zeszli ze ścieżki, oparł ją plecami o gładki pień drzewa. W oddali, przy głównym pawilonie, orkiestra zagrała walca, rozległy się śmiechy i nawoływania.
Pieścił ją dłońmi i wargami, powoli, delikatnie, niemal z czcią, tak aby nie przestraszyła się nagle i nie uciekła. Domyślał się, że przeżywa silne i sprzeczne emocje, w tym strach i poczucie winy. Domyślał się także, że jej brak doświadczenia w sprawach ciała skłoni ją do tego, żeby go nie powstrzymywać jeszcze przez chwilę i jeszcze dłużej - aż poczuje, iż jest za późno, by mu przeszkodzić, nie robiąc z siebie niemądrej gęsi.
On musiał tylko wyczuć ten moment i poczekać, aż minie. A wtedy spełni jej marzenia o zakazanych zmysłowych doznaniach. Wszystkie kobiety, które posiadł, dały mu ogromną przyjemność, ale stawiał sobie za punkt honoru im także sprawić rozkosz - nawet jeśli chodziło o zakład.
Zsunął suknię z jej ramion, obnażając piersi. Pieścił je delikatnie. Były małe, lecz jędrne, ciepłe, cudownie jedwabiste w dotyku. Sutki miała twarde jak kamyki.
Wplotła palce w jego włosy, przyciskając głowę do drzewa. Oddychała głęboko i głośno.
Naprawdę powinno się zrobić perfumy z tego mydła. Można by zbić na tym fortunę.
Całował i szeptał czułe słowa, uniósł jej suknię i dotknął gładkiej skóry smukłych nóg. Wsunął kolano między jej uda, aż rozchyliła je szerzej, nie broniąc dostępu do najbardziej intymnego miejsca swojej kobiecości.
Jęknęła cicho, kiedy tam sięgnął, a on znieruchomiał na chwilę, całując jej usta.
- Ach - szepnął. - Jakaś ty śliczna.
Naprawdę go zachwyciła. Skończona piękność bez skazy. O niewinności dziecka i zmysłowym uroku kobiety. Pieścił ją delikatnie. Była gorąca i wilgotna. Gotowa na miłość. Nieprzytomna z pożądania.
Być może także świadoma, że jest za późno, by zachować się tak, jak powinna, tak jak zachowywała się bez wątpienia zawsze, póki nie wpadła w sidła doświadczonego uwodziciela.
Pieścił ją jedną dłonią, muskając językiem usta, drugą rozpiął guziki wieczornych bryczesów.
Nagie ciało dotknęło nagiego ciała. Już niedługo... Naprawdę jej pragnął. Chodziło nie tylko o uwiedzenie. To nie było zimne wyrachowanie.
Kogo usiłował oszukać?
Pomyślał tak w chwili, kiedy potrzebował takiego zatracenia jak ona.
Oczami wyobraźni zobaczył, jak następnego dnia wkracza do klubu po wygraną. Wystarczyło pięć dni, żeby spełnił warunki zakładu. Diabelnie zręczny zdobywca kobiet. Żadne szaleństwo go nie odstręcza, żaden akt rozpusty nie dość wyuzdany dla barona Montford, pieszczotliwie zwanego Montym przez pełnych podziwu przyjaciół.
Zawsze zwycięski.
Ujrzał także obraz Katherine Huxtable, która uświadamia sobie, co zrobiła; skompromitowana, samotna i opuszczona, kolejna ofiara pozbawionego sumienia rozpustnika. Uważa, że tylko siebie może o to winić. Ostrzegano ją, nawet on sam ją ostrzegł.
Oczywiście nie ona zawiniła. Jakże niewinna dziewczyna mogła mierzyć się z jego doświadczeniem?
Poczuł nagle gniew. W takich chwilach nigdy nie przeżywał podobnych rozterek. Był hulaką bez żadnych zasad moralnych. I miał zakład do wygrania.
- Panno Huxtable - powiedział zdumiewająco naturalnym głosem - będzie mnie pani kosztować kilkaset gwinei.
Nie mówiąc już o tym, że stanie się pośmiewiskiem.
- Co? - wykrztusiła piskliwie.
- Tyle będzie mnie kosztować, że odmówię sobie tej przyjemności i nie posiądę pani, żeby zaspokoić żądzę. - Wymawiał starannie każde słowo, tak aby dobrze go zrozumiała.
- Co? - Wciąż do niej nie docierało.
- Cztery dni temu w jednym z klubów dla dżentelmenów wpisano do księgi zakład, co do którego wielu członków miało poważne wątpliwości; założyłem się, że uwiodę panią przed upływem dwóch tygodni... oczywiście chodziło o pełny akt miłosny. To nie zdarzy się ani dziś wieczorem, ani nigdy. Nie dlatego, że pani powiedziała „nie”, panno Huxtable, choć powinna była pani zareagować oburzeniem, kiedy skręciłem z głównej drogi, albo w innym momencie. Nie zdarzy się dlatego, że to ja mówię „nie”.
- Co? - powtórzyła, jakby tylko to słowo potrafiła wypowiadać. Była przerażona.
Cofnął się o krok i pozwolił, aby suknia zakryła jej nogi, zapiął bryczesy. Podciągnął stanik sukni niezbyt delikatnym gestem, podczas gdy Katherine stała nieruchomo.
- To wszystko zostało ukartowane, panno Huxtable - wyjaśnił z brutalną szczerością. - Włącznie z rzekomym wypadkiem Goodinga; tym wytłumaczył swoją nieobecność na przyjęciu, a ja mogłem zająć jego miejsce. Sprawa przyjęłaby całkiem inny obrót, znaczy, że dopiąłbym swego, gdybym właśnie nie uświadomił sobie, że tak łatwo wygrany zakład nie jest wcale wart wygranej. Może pani zabrać swoją cnotę do domu, z moimi komplementami. Musimy wrócić do towarzystwa, zanim pani reputacja jeszcze bardziej ucierpi. Nie wątpię, że i tak narazi się pani na niezadowolenie lady Beaton.
Cały gniew skierował na nią - przynajmniej tak wyglądało. Jakby chciał zagłuszyć w sobie wyrzuty sumienia czy poczucie winy, coś, co do tej pory było mu zupełnie obce.
Nigdy nie dopuszczał do siebie poczucia winy z jakiegokolwiek powodu. Szczycił się brakiem serca. I sumienia. Długie lata pracował na opinię hulaki bez skrupułów. Pochlebiało mu, że cieszy się złą sławą.
Mógł mieć tego wieczoru ponętną kobietę, wygrać duże pieniądze i być podziwiany, jawnie lub skrycie, przez mężczyzn.
Nie zdobył nic. Raz w życiu nie wziął tego, co miał w zasięgu ręki. Jego wybór. Znudził się nią, znudził się sobą.
W każdym razie tak chciał to widzieć.
Prawdę mówiąc, nie wiedział, dlaczego się powstrzymał. To całkowicie nowe doświadczenie wytrąciło go z równowagi. Był zły i przygnębiony.
- Nie wierzę. - Głos jej drżał. Szczękała zębami. Rozwartą dłonią zakryła dekolt, jakby chroniąc swoją skromność.
- Doprawdy? - powiedział szorstko. - Myśli pani, iż prowadzę uprzejmą konwersację, panno Huxtable? Ostrzeżono panią, że jestem nicponiem spod ciemnej gwiazdy. Nie powinna pani lekceważyć przestróg, zwłaszcza jeśli pochodzą od kogoś takiego jak Con Huxtable, który zna mnie bardzo dobrze. Powinna pani zrozumieć, co się dzieje, gdy zatrzymałem panią na końcu głównej alei - albo nawet zorientować się wcześniej, kiedy patrzyłem, jak zjada pani w loży truskawkę. Z pewnością nie może pani być aż tak naiwna, żeby nie odczytać moich intencji. Ale pani sądziła, iż jest dość silna i dość obyta w świecie, by dać sobie ze mną radę, czyż nie? Kobiety łudzą się, że potrafią ujarzmić, a nawet zreformować rozpustników i do tego oswoić ich miłością. Czy takie miała pani rojenia co do mnie dzisiejszego wieczoru?
Nie odpowiedziała natychmiast. Opuściła ręce. Spodziewał się lada chwila sceny łez, histerii. I niech to diabli, wiedział, że bardzo trudno sobie z tym poradzić. Dlaczego, do licha, był wobec niej taki brutalny?
- Otóż nie - odezwała się wreszcie. Głos jej już nie drżał. - Spodziewałam się niezwykłych doznań, lordzie Montford, przecież słynie pan z umiejętności dostarczania ich kobietom. Niestety, pańska maestria okazała się mocno przesadzona. Rozczarował mnie pan. Oczekiwałam czegoś dużo lepszego po sławetnym rozpustniku. I dlaczego miałabym chcieć pana reformować, jeżeli mnie pan zawiódł, albo oswajać pana, skoro jest pan taki nudny? Nie mam takiej ambicji, co powinno pana ucieszyć. Wracajmy wreszcie. Nic nie zyskamy, zostając tu, prawda?
Parsknął krótkim śmiechem.
Cóż...
Mistrzowskie zagranie, nie ma co.
Być może w pannie Huxtable było coś znacznie bardziej interesującego, niż przypuszczał. Ale o tym już nie będzie mógł się przekonać. Nie żeby żałował. Przeciwnie. Zamierzał bowiem trzymać się od niej tak daleko, na ile pozwolą rozmiary kuli ziemskiej. To nie powinno być zbyt trudne, ona zapewne też zrobi wszystko, żeby go unikać.
Niech to wszyscy diabli!
„Niestety, pańska maestria okazała się mocno przesadzona. Rozczarował mnie pan”.
Powstrzymał z trudem bardzo niestosowny w tej chwili wybuch śmiechu.
W jakiś sposób zdołał odzyskać dobry humor. A zatem nie pokonał jej. Nie rozełkała się jak słaba, bezradna panienka.
„I dlaczego miałabym chcieć pana reformować, jeżeli mnie pan zawiódł, albo oswajać pana, skoro jest pan taki nudny?”
Do diaska! Naprawdę ją polubił.
O wiele za późno.
- Wyprowadzę panią stąd - rzekł, wracając na ścieżkę. - Proszę trzymać się blisko mnie.
- Niezbyt blisko, dziękuję bardzo - odparła chłodno; szła za nim. - Nie sądzę, aby tego wieczoru czyhały na mnie jeszcze jakieś niebezpieczeństwa, przed którymi potrzebowałabym pańskiej łaskawej ochrony.
Drapieżna kotka! Tak więc szli gęsiego.
Cecily wpatrywała się w nią z pełnym zdumienia podziwem.
- Spacerowałaś sama z lordem Montford. - Pojawiła się w garderobie Katherine zaraz po ich powrocie z Vauxhall. - Ja byłabym przerażona. O mało nie zemdlałam, kiedy przyszedł z panną Finley. Jak śmiała go przyprowadzić, nawet jeśli to jej brat! Con nas zabije, Elliot też będzie wściekły. Zwróciłaś uwagę na reakcję lady Beaton? Myślałam, że dostanie apopleksji. Współczułam jej, bo nic nie mogła zrobić, chyba żeby chciała wywołać skandal. A to byłoby najgorsze. O czym rozmawialiście, Kate? Mnie język zawiązałby się na dziesięć supełków.
- Nie pamiętam, o czym rozmawialiśmy. Poruszyliśmy wiele tematów.
- Cóż, nie dbam, co inni mówią o jego reputacji - oznajmiła Cecily z westchnieniem i uroczym brakiem konsekwencji. - Myślę, że to najprzystojniejszy dżentelmen w towarzystwie, nie licząc Cona, oczywiście. Och, i twojego brata.
- Rzeczywiście, Constantine jest bardzo przystojny. To greckie dziedzictwo. Twój brat też jest przystojny. W gruncie rzeczy są bardzo podobni.
Bratem Cecily był Elliot Wallace, wicehrabia Lyngate, szwagier Katherine.
- Sądzę też, że niejedna dama zainteresuje się Stephenem, kiedy będzie trochę starszy - dodała Katherine.
Po chwili rozmowy i kilku ziewnięciach Cecily poszła wreszcie, żeby się położyć, a Katherine odetchnęła z ulgą. Naprawdę nie miała ochoty z nikim rozmawiać. Ani nawet myśleć. Chciała spać, najlepiej długo, bardzo długo.
Jednak następnego popołudnia musiała i myśleć, i rozmawiać, kiedy wicehrabina matka, lady Lyngate, wróciła z przejażdżki z parku, gdzie spotkała lady Beaton. Siedziała z Katherine w bawialni przy herbacie; Cecily poszła do biblioteki z nową przyjaciółką i jej służącą. Lady Lyngate okazała tylko lekkie niezadowolenie.
- Masz dwadzieścia lat, Katherine - zaczęła. - Jesteś starsza i rozsądniejsza od Cecily. Nie wątpię, że twoje zachowanie było zeszłego wieczoru bez zarzutu; to nie twoja wina, że lord Montford pojawił się na przyjęciu. Bardzo niefortunnie się złożyło, że nie zostaliśmy o tym uprzedzeni. Jednakże plotki to ulubione zajęcie towarzystwa podczas sezonu i nawet najlżejsze podejrzenie czegoś niewłaściwego może na tydzień albo dłużej dać pożywkę rozmowom w salonie, a nawet poważnie podważyć reputację damy. W przyszłości, moja droga, należałoby unikać towarzystwa lorda Montford albo, jeśli to okaże się niemożliwe, jak poprzedniego wieczoru, przez cały czas pozostawać z innymi osobami; nie wolno dawać żadnego pretekstu do łączenia waszych imion. To człowiek niegodny szacunku, jak wiesz, choć potrafi być też czarujący. Kiedy spacerowałaś z nim wczoraj i pozwoliłaś sobie odłączyć się od grupy... obwiniam lady Beaton za niedostateczną czujność... mam nadzieję, że zachowywał się jak uosobienie przyzwoitości.
Spojrzała pytająco na Katherine.
- Och, oczywiście - zapewniła dziewczyna.
- Tak przypuszczałam. - Lady Lyngate się uśmiechnęła. - To jednak dżentelmen, pomimo hulaszczego trybu życia, i umie znaleźć się w dobrym towarzystwie. Śmiem twierdzić, że o ocenie jego reputacji jest nieco przesady. Nie może być aż tak szalony, jak o nim mówią.
- Z pewnością - bąknęła Katherine.
- Nie czynię ci wyrzutów, moja droga - ciągnęła wicehrabina matka. - To tylko słowo ostrzeżenia od kogoś starszego i być może lepiej znającego obyczaje socjety. Mam na względzie jedynie twoje dobro.
- Wiem, że to prawda. Doceniam pani troskę i jestem bardzo wdzięczna.
- Pragnę, żebyś była szczęśliwa. - Lady Lyngate pochyliła się na krześle i poklepała ją po dłoni. - Tęsknisz za rodziną, prawda?
- Och. - Ku zaskoczeniu i zakłopotaniu Katherine jej oczy wypełniły się łzami. - Bardzo tęsknię. Nigdy dotąd nie rozstawaliśmy się na tak długo.
Nawet kiedy Vanessa wyszła za Hedleya Dewa i zamieszkała w Rundley Park z nim i jego rodziną, dzieliło ich zaledwie pół godziny drogi i Huxtable'owie spotykali się niemal codziennie.
Wicehrabina ścisnęła jej dłoń.
- Być może Elliot i Vanessa powinni cię jednak zabrać. Ale nie jest tak, że nie będzie ich tu przez cały sezon, prawda? Niedługo wrócą.
- Chcieli, żebym została. - Katherine otarła oczy chusteczką. - Chcieli, żebym się tu dobrze bawiła. I oczywiście właśnie to robię.
- Naturalnie. Czy w Vauxhall było tak pięknie jak zwykle? - spytała łagodnym głosem wicehrabina.
- Och, nawet piękniej, pani.
Katherine bardzo tęskniła za siostrami i bratem. A jednak cieszyła się, że wyjechali z miasta. Co by im dziś powiedziała? Jak mogłaby powstrzymać się przed opowiedzeniem im tej żenującej historii? Potrzebowała czasu, żeby dojść do siebie.
Nie było sensu zadawać sobie pytania, o czym myślała tamtego wieczoru. Wcale nie myślała! W każdym razie jej rozsądek gdzieś się podział. Uświadomiła sobie z przerażeniem, jak szybko i łatwo mogła ulec uwodzicielskiemu czarowi doświadczonego hulaki oraz grzesznym pragnieniom swojego ciała.
W duchu nazwała to nawet miłością.
Pokochała namiętnie, z pasją śmiałego niebezpiecznego mężczyznę.
Jakie to głupie. Jakie... upokarzające!
O mało nie pozwoliła mu...
Nie, nie zrobiłaby tego. Powstrzymałaby go, zanim stałoby się to najgorsze.
Nie, nieprawda.
Już się stało.
Powinna być mu wdzięczna, że nie wyrządził jej niepowetowanej krzywdy, jaką byłoby uczynienie z niej kobiety upadłej.
Z jego strony wszystko zostało wykalkulowane, zaplanowane. Rozmyślnie i celowo starał się ją uwieść. Jakże mu to ułatwiła swoją niefrasobliwością. Powstrzymał się, ponieważ uznał, że stanowiła za małe wyzwanie.
W jakimś klubie dla dżentelmenów wpisano do sławetnej księgi zakładów i ten zakład. Jej imieniem wycierało sobie usta wielu dżentelmenów z towarzystwa, rozsmakowanych w pikantnych historyjkach. Być może dziś baron ich rozbawi, opowiadając dokładnie, co się stało.
Podczas herbatki z wicehrabiną Katherine myślała tylko o jednym: pojechać do domu, najlepiej aż do Throckbridge. Pragnęła wrócić do dawnego życia. Było spokojne i szczęśliwe. Może nawet poślubiłaby Toma Hubbarda, który prosił ją o to tyle razy, że oboje stracili rachubę. Ale nie, lepiej wrócić do Warren Hall. Do Meg i Stephena. Na wsi, w Hampshire, z daleka od Londynu, odzyskałaby spokój.
- Przez półtora tygodnia będziemy codziennie zajęte - mówiła wicehrabim matka. - To wspaniale, nieprawdaż? Ciebie i Cecily, gdziekolwiek się pokażecie, otacza tłum wielbicieli. Zupełnie możliwe, że obie zaręczycie się szczęśliwie przed końcem sezonu, a może nawet wyjdziecie za mąż przed jesienią. Czy jest jakiś dżentelmen, którego już wyróżniasz?
Katherine odsunęła filiżankę, stukając głośno i zamrugała mocno, żeby powstrzymać łzy.
- Chcę jechać do domu - powiedziała. Przerażała ją myśl, że na pewno nie uniknie spotkania z lordem Montford; miała wrażenie, że gdy tylko postawi stopę za drzwiami, od razu go zobaczy. Nie zniosłaby jego widoku.
Nigdy.
- Och, moje biedactwo. - Wicehrabina usiadła obok Katherine i objęła ją ramieniem. - Oczywiście, że tak. Czułam to, ale nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo tęsknisz za domem.
Katherine znów poczuła łzy pod powiekami; spłynęły po policzkach, a ona nie mogła powstrzymać szlochu.
Bała się jednak niepotrzebnie, choć minęły trzy dni, zanim ruszyła w powozie wicehrabiny w drogę powrotną do Warren Hall. Lord Montford się nie pojawił. Nie było też na koncercie, dla którego Katherine odważyła się opuścić bezpieczne mury rezydencji Moreland.
Nie ujrzała go przez trzy lata.
Publiczne przyznanie się Jaspera do przegranej spotkało się z najwyższym zdumieniem dżentelmenów, mających szczęście być świadkami tego wydarzenia. Ciszę, jaka potem zapadła, zastąpiła hałaśliwa radość tych, którzy postawili przeciwko niemu; musiał znieść poklepywanie po plecach, kpiące wyrazy współczucia i rubaszne żarty.
Niemający sobie równych londyński hulaka został pokonany przez niedoświadczoną wiejską myszkę, która odkryła jego zamiary i powiodła parkową ścieżką w ustronne miejsce Vauxhall nie po to, żeby oddać mu z żarliwą ochotą swoje dziewictwo, ale żeby pojął, że marnuje czas, dybiąc na jej cnotę.
Obraz pokonanego Monty'ego, który stoi ze zwieszoną głową, podczas gdy wiejska dziewczyna daje mu reprymendę, był zbyt zachwycający, żeby go nie przywoływać w męskich rozmowach przez wiele dni. Panna Katherine Huxtable zyskała ogromnie w oczach wszystkich. Nie brakowało zakochanych w niej dżentelmenów. Dwóch przysięgło jej niewolniczą wierność po grób. Jeden postanowił zaproponować jej małżeństwo przed końcem sezonu.
Kiedy minął pierwszy wybuch wesołości, ruszyła lawina mądrych rad, żeby podtrzymać Jaspera na duchu; niewybredne komentarze podawały w wątpliwość jego męskość, nie stanął bowiem na wysokości zadania. Ale trzeba wiedzieć, że witalność po dwudziestym piątym roku życia spada.
- Wskazane jest spędzać codziennie pół godziny przed lustrem w garderobie, wyrywając siwe włosy - powiedział ktoś nieszczególnie dowcipny.
- On nie mówi o twojej głowie, Monty - dodał ktoś inny.
- Inaczej ryzykuje się, że dama odkryje twoje siwe włosy - odezwał się trzeci głos - w ostatniej fazie uwodzenia.
- Jemu nie chodzi o twoją głowę, Monty - powtórzył ten sam głos.
I tak dalej.
- Może nie musisz martwić się siwymi włosami, Monty. Może nigdy już nie dojdzie do ostatniej fazy.
- Oczywiście, że dojdzie. Rzecz w tym, żeby się wznieść.
- I wejść, kiedy się wzniesie.
- Czego naprawdę musisz się nauczyć, Monty, to rozpoznawać wiejską myszkę na milę i uciekać co sił w drugą stronę.
- Jednak, kiedy przekroczy się pewien wiek, wzrok zaczyna odmawiać posłuszeństwa.
- Tak samo jak nogi. I inne części ciała.
- Nie przejmuj się, Monty, staruszku. Zawsze możesz zrobić karierę w kościele.
- Albo w klasztorze.
- Wszystkie londyńskie kurtyzany pogrążą się w zbiorowej żałobie, Monty. Ale być może spodziewały się tego, wiedząc, że zbliżają się twoje urodziny.
- Za wygraną będę mógł sobie kupić nową parę butów u Hoby'ego. Możesz je pożyczyć, Monty, następnym razem, kiedy wiejska myszka zechce pogonić ci kota.
- Jak daleko się z nią posunąłeś, Monty? Jestem niemal rozczarowany wygraną, a niech to. W kogo mamy wierzyć, jeśli stracimy wiarę w ciebie? To koniec pewnej epoki, do licha, i nie tylko kurtyzany ucierpią. Powinno się ogłosić dzień żałoby narodowej.
- Czarne opaski dla wszystkich.
Jasper przyjął to wszystko z rezygnacją i humorem. Nie miał wyboru, chyba że powiedziałby prawdę, co było jeszcze bardziej upokarzające od kłamstwa, jakie przedstawił. Odpowiedział jednak na pytanie, jak daleko się posunął:
- W ogóle się nie posunąłem. - Westchnął żałośnie. - Nie udało mi się nawet jej uścisnąć, połaskotać czy choćby cmoknąć w policzek. Wzięła mnie pod ramię, ale tylko po to, żeby skłonić do zejścia z głównej drogi i na osobności wygłosić kazanie, jakiego nie słyszałem, odkąd przestano mnie prowadzać na szelkach. Uszy miałem całe w bąblach już po minucie. Jeszcze mnie pieką. Możecie sobie wyobrazić, co czułem. Po takim upokorzeniu postanowiłem wyjechać na wieś i przemyśleć swoje uwodzicielskie techniki. Dla mnie to nie koniec. Wrócę może już w przyszłym roku, odmłodzony i w doskonałej formie, niczym feniks. Uroczyście przyrzekam. Słowo dżentelmena.
Zostało to przyjęte z głośnym aplauzem większości.
Mówił poważnie o wyjeździe. Naprawdę zamierzał przenieść się na jakiś czas do wiejskiej posiadłości. Pozostawi Londyn do dyspozycji panny Katherine Huxtable. Przekonywał siebie, że to nawet szlachetny motyw. W ten sposób oszczędzi jej bólu i zapobiegnie niezręcznej sytuacji, gdyby doszło do przypadkowego spotkania.
Wciąż rozmyślał o tym, co się wydarzyło.
Mógł ją mieć. Tylko krok dzielił go od zwycięstwa. Łatwo wygrałby zakład. Doznałby przyjemności. Ona także. A jego reputacja w rzeczy samej jeszcze by zyskała.
Skompromitowałby dziewczynę, to prawda - ale co mu do tego, skoro nie mogłaby go oskarżyć o gwałt. Była bardziej niż chętna.
On się wycofał. Aż nie mógł w to uwierzyć.
Nigdy nie pozwalał sobie na wyrzuty sumienia. Poczucie winy byłoby diabelnie niewygodne i za bardzo ograniczyłoby jego wolność. Nie sumienie kazało mu zaprzestać gry z Katherine, ale nuda, tak jak powiedział. Ten podbój przyszedł zbyt łatwo.
Niemal w to wierzył, Boże dopomóż.
Wrócił do domu w Cedarhurst Park w Dorsetshire trzy dni po wieczorze w Vauxhall. Postanowił skupić się na czymś innym, poszuka jakiegoś zajęcia, które pomoże złagodzić wewnętrzny niepokój.
Znalazł je w swojej wiejskiej posiadłości. Odkąd pamiętał, zawsze pozostawała pod pieczą kolejnych, znakomitych zarządców - dbali o nią należycie, tak że nigdy nie wdawał się w szczegóły gospodarowania majątkiem. Ale przez resztę lata, jesień i zimę właśnie zajął się gospodarowaniem, zaskakując zarówno siebie, jak i zarządcę odkryciem, że jest to dość interesujące. Miał nawet rozmaite pomysły, jak usprawnić administrowanie posiadłością.
Jednak w przyszłym roku zamierzał wrócić do Londynu. Dlaczego nie? Dziwny odruch obudzonego sumienia wobec Katherine Huxtable, a także upokorzenie, na jakie się naraził w klubie dżentelmenów - to wszystko przeszłość. Cała sprawa szybko pójdzie w zapomnienie.
Powtarzał to sobie często.
Trzy lata później
Margaret i Katherine Huxtable nie spędzały zbyt wiele czasu w Londynie. Wolały ciche, spokojne życie w Warren Hall, posiadłości brata w Hampshire.
Margaret prowadziła dom, tak jak kiedyś w Throckbridge. Katherine, we współpracy z proboszczem - i z błogosławieństwem Stephena - założyła szkołę we wsi w pobliżu Warren Hall. Czasami pomagała również przy najmłodszych dzieciach, też tak jak przedtem, zanim odmienił się los ich rodziny.
Zalecał się do niej sąsiad, niewiele od niej starszy Phillip Grainger. Odrzuciła dwie jego propozycje małżeństwa, mówiąc, że bardzo go lubi, ale widzi w nim tylko bliskiego przyjaciela.
Zgodził się poprzestać na przyjaźni, ale było mu przykro. Czasami nadal patrzył na nią tak jak zakochany mężczyzna, nie tylko przyjaciel, a ona zastanawiała się, czy przyjęłaby go, gdyby oświadczył się po raz trzeci. Miała, bądź co bądź, dwadzieścia trzy lata. Większość kobiet w jej wieku już dawno dokonała wyboru.
Straciła wiarę w romantyczną miłość.
Och, nieprawda. Nie wierzyła, że ją mogłaby spotkać taka miłość. Próbowała - bez powodzenia - zakochać się tyle razy, że przestała nawet próbować. A jednak chciała wyjść za mąż. Pragnęła mieć własny dom, dzieci. Z pewnością nie chciała przez całe życie pozostawać na utrzymaniu Stephena.
Mogłaby żyć szczęśliwie u boku Phillipa Graingera. Na pewno przyjemnie i wygodnie, w każdym razie, jak podejrzewała, byłaby zadowolona z takiego życia. Lubiła Graingera. Byłby dobry dla niej i jej dzieci. Chyba jednak nie byłoby uczciwie przyjąć jego ofertę, skoro czuła to, co czuła - czy też nic nie czuła.
Czasem udawały się z Margaret do Rigby Abbey w Northamptonshire, żeby odwiedzić siostrę, Vanessę. Ona i Elliot nie mieszkali już w Finchley Park. Przeprowadzili się prawie dwa lata temu, po nagłej śmierci dziadka Elliota, księcia Moreland. Elliot nosił teraz tytuł książęcy.
Ich siostra była księżną. Bardzo za nią tęskniły. Brakowało im także Isabelle, siostrzenicy, która urodziła się w Finchley Park. Nie widziały jeszcze nowo narodzonego siostrzeńca, Samuela, wicehrabiego Lyngate.
Między innymi dlatego postanowiły w tym roku spędzić w Londynie ostatnich parę tygodni sezonu. Książę Moreland przybył do miasta na sesję parlamentu, a Vanessa towarzyszyła mu, oczywiście, razem z dziećmi.
W Londynie był także Stephen, który przyjechał wprost z Oksfordu. Miał prawie dwadzieścia jeden lat; kiedy osiągnie pełnoletność, będzie zupełnie niezależny. A Margaret miała wkrótce uwolnić się od zobowiązania, przyjętego przed jedenastu laty, przy łożu śmierci ojca, że zaopiekuje się rodzeństwem do czasu, kiedy wszyscy dorosną.
Wieczorem, pierwszego dnia ich pobytu w rezydencji Merton przy Berkeley Square, Stephen wyszedł, żeby spotkać się z grupą przyjaciół. Jednym z nich był Constantine Huxtable, kuzyn w drugiej linii, dla którego Katherine miała dużo sympatii, choć rzadko go widywała.
Stephen przed wyjściem obiecał, że jeśli okoliczności pozwolą, co prawda późno wieczorem przyjdzie z kuzynem do domu. Katherine i Margaret wcale na to nie liczyły. Stephen był czułym i oddanym bratem, ale jak to młodzi, często zapominał o bożym świecie, kiedy znalazł się w towarzystwie sobie podobnych.
Margaret położyła się wcześnie, zmęczona wczorajszą podróżą do miasta oraz długą wizytą Vanessy z dziećmi w ciągu dnia. Katherine czytała trochę dłużej i właśnie szła na górę do pokoju, kiedy otworzyły się, a potem zamknęły drzwi frontowe.
Rozpoznała wesoły głos Stephena i poważny głos służącego. Przechyliła się przez poręcz, żeby usłyszeć coś więcej. Ktoś trzeci włączył się do rozmowy; tak głęboki głos miał tylko Constantine.
Było późno. Z pewnością pili i zamierzali wypić jeszcze parę drinków w bibliotece. Nie powinna schodzić. Nie spodziewają się jej i mogą poczuć się zakłopotani. Constantine z pewnością zostanie w mieście przez jakiś czas. Zobaczy go jutro albo pojutrze.
Rozległ się śmiech, jakieś słowa, których nie zrozumiała, potem zapadła cisza. Weszli do biblioteki i zamknęli drzwi.
Powie tylko dobranoc Stephenowi, postanowiła nagle, zbiegając lekko po schodach, i przywita się z Constantine'em, zanim znów zaczną pić. Zostanie tylko chwilę.
Lokaj już zniknął. Zapukała do drzwi i weszła, nie czekając na odpowiedź. Uśmiechnęła się do Stephena, który stał przy kredensie z kryształową karafką w ręku i napełniał kieliszki. Wciąż młodzieńczo szczupły miał dużo wdzięku, a jasne, niesforne włosy jak zwykle opadały mu na czoło. Jednak w ciągu ostatnich paru lat stał się pewnym siebie młodym mężczyzną - w niedalekiej przyszłości zapewne zabójczo pociągającym dla kobiet. W istocie, tak już prawdopodobnie było.
- Stephen... - powiedziała.
Spojrzała na kuzyna, który stał plecami do kominka.
- Constantine. - Podbiegła do niego z wyciągniętymi ramionami. - Stephen miał cię wcześniej przyprowadzić, żebyś się spotkał ze mną i Meg. Pewnie zapomniał ci powiedzieć. Widzieliśmy się przed Bożym Narodzeniem. Jak się masz?
- Znakomicie. - Ujął jej dłonie i pocałował ją w policzek. - Ciebie nie muszę o to pytać, Katherine. Tryskasz zdrowiem i jesteś urocza, jak zawsze. A nawet bardziej. Uroda kobiet ponoć blednie z czasem. Twoja nabiera blasku.
Roześmieli się oboje.
- Och, mój Boże. Nie przyszłam, żeby wysłuchiwać takich pochlebstw. Chciałam się tylko z tobą przywitać. Teraz cię zostawię, zapewne ku twojej radości. Dama wie, kiedy jej obecność jest... hm, zbędna.
Odwróciła się do Stephena i dopiero teraz zauważyła, że w pokoju jest jeszcze ktoś. Dżentelmen stał obok regału za dębowym biurkiem, z otwartą książką w dłoniach.
Ich oczy się spotkały.
Och!
Katherine poczuła nagle ciężar w żołądku, jakby połknęła kamień. Nogi się pod nią ugięły.
Jego prawa brew uniosła się lekko, znikając pod kosmykiem ciemnych włosów, który opadał mu na czoło. Odął wargi. Skłonił głowę w półukłonie.
- A niech to! - mruknął Stephen. - Co się stało z moimi manierami? Wybacz, Kate, czy znasz lorda Montford? Monty, to moja siostra, Katherine Huxtable.
- Panno Huxtable - odezwał się cichym, miłym głosem, który tak dobrze pamiętała i który teraz sprawił, że zadrżała. - Bardzo mi przyjemnie.
Jakoś zdołała zapanować nad kolanami i dygnęła lekko. Constantine odchrząknął.
- Pozwól, że cię odprowadzę na górę, Katherine - odezwał się, podając jej ramię. Złożę Margaret wyrazy szacunku, jeśli jeszcze nie śpi.
- Położyła się już - odparła Katherine. - I nie musisz mnie odprowadzać. Znam drogę. Dobranoc.
Uśmiechnęła się promiennie do niego i do Stephena, po czym pośpieszyła do drzwi, nie zwracając uwagi na lorda Montford. A jednak Constantine znalazł się pierwszy przy drzwiach, żeby je przed nią otworzyć.
- Dobranoc, Katherine. Jutro odwiedzę ciebie i Margaret, jeśli pozwolisz.
- Śpij dobrze, Kate! - zawołał wesoło Stephen.
Constantine nie zamknął drzwi biblioteki, dopóki nie znalazła się na schodach. Podniosła rękę, uśmiechnęła się do niego i pobiegła na górę.
Minęły trzy lata. A jednak ten upływ czasu nie miał znaczenia. To mogło zdarzyć się wczoraj...
Wstyd.
Straszliwe upokorzenie.
Nienawiść - skierowana nie tylko przeciwko niemu. Nie zmienił się ani na jotę. Przystojny, elegancko ubrany i nonszalancki, jak zawsze.
I wciąż niebezpiecznie pociągający.
Niebu niech będą dzięki, że Margaret poszła wcześnie spać.
Młody Merton nie tylko zapomniał powiedzieć Conowi, że mają odwiedzić wieczorem kuzynki, ale zapomniał powiadomić go, że panie są w mieście. Inaczej Jasper także by o tym wiedział i nie zbliżyłby się na milę do Berkeley Square ani tego wieczoru, ani kiedykolwiek.
Tak więc dał się zaskoczyć, kiedy Katherine Huxtable wpadła do biblioteki Mertona, cała w uśmiechach, promieniejąca urodą, zaróżowiona z podniecenia.
Czuł się jak szczur schwytany w pułapkę.
Czekał, kiedy go zobaczy. Pewnie zemdleje albo dostanie waporów. Albo histerii. Wskaże go palcem oskarżycielsko i zwróci się do męskich krewnych o opiekę i zemstę.
Nic takiego się nie stało.
Jednak najbardziej nim wstrząsnęło to, że nagle przypomniał sobie każdy szczegół tamtego wieczoru, jakby to było wczoraj, podczas gdy to zdarzyło się... Kiedy? Dwa lata temu? Trzy? Cztery?
Dawno, w każdym razie.
Miał o tym zapomnieć, czyż nie?
To był jedyny zakład, jaki kiedykolwiek przegrał. Sądził, że już dawno zapomniał o tym żałosnym epizodzie, ale jeśli tak, to dlaczego poczuł się jak rażony piorunem, kiedy weszła do biblioteki?
Constantine wyprowadził ją z pokoju tak szybko, jak wypadało. Ciekawe, czy słyszał o tym zakładzie. Ani jedno słowo na ten temat między nimi nie padło. Podejrzewał, że wiele mieliby sobie do powiedzenia, a słowom mogłyby towarzyszyć czyny, gdyby Jasper ogłosił zwycięstwo.
Con nie był aniołkiem. Nic z tych rzeczy. Ale z jakiegoś niezrozumiałego powodu darzył serdecznymi uczuciami kuzynów, chociaż to oni - a przynajmniej Merton - przejęli tytuł, posiadłości i majątek, które należałyby do niego, gdyby jego ojciec poślubił jego matkę dwa dni wcześniej. To jest przed urodzeniem Cona, zamiast dzień później, czyniąc go w ten sposób dzieckiem z nieprawego łoża, co pozbawiało możliwości dziedziczenia. Nie wiadomo, jak Con czuł się z tego powodu, że nie został hrabią Merton. Nigdy o tym nie mówił.
Być może po cichu nienawidził Mertona.
Po wieczorze u Stephena Jasper zastanawiał się, czy nie powinien unikać spotkań i przyjęć przez resztę sezonu, nawet zrezygnować z tych wcześniej zaplanowanych, po prostu mniej bywać, i nie ograniczyć się jedynie do klubów dla dżentelmenów, Tattersalla i salonu bokserskiego Jacksona oraz innych bezpiecznych miejsc, których damy nie odwiedzały.
Ale to byłoby tchórzostwo. Dobry Boże, czy on kiedykolwiek przed kimś się chował? Miałby teraz ukrywać się przed kobietą, którą kiedyś całował i pieścił, ale nie posiadł? Nawet nie powinien o czymś takim myśleć.
Dlaczego, do diabła, ona jeszcze nie wyszła za mąż? Chyba już dawno przekroczyła dwudziestkę. Nie wierzył, żeby nie miała starających się o rękę. Con nie mylił się co do jednego, nawet jeśli się z nią drażnił i chciał jej pochlebić: była teraz znacznie piękniejsza niż przed dwoma laty - albo trzema, czterema czy iloma tam. A i wtedy zachwycała urodą. Z uroczego źrebaka zmieniła się w dorodną klaczkę, choć nadal zachowała na tyle szczupłą sylwetkę, żeby mężczyzna zaczął sobie wyobrażać, jak obraca ją w talii obiema dłońmi i przyciąga...
Cóż... Do diabła z tym!
Postanowił skorzystać z zaproszeń, które przyjął do tej pory; najpierw miał być bal wydawany przez nową lady Parmeter; córka zamożnego mieszczucha, wcale nie dżentelmena, zaprosiła chyba wszystkich, którzy byliby skłonni przyjść. Nawet jego.
Co prawda, poza najbardziej zatwardziałymi purystami z towarzystwa, nikt Jaspera ostentacyjnie nie ignorował, a fety, na których nie życzono sobie obecności kogoś takiego jak on, i tak nie budziły jego zainteresowania.
Być może siostry Huxtable uznają, że pojawienie się na balu u lady Parmeter uwłacza ich godności. Albo przyjechały do miasta niedawno i nie zostały zaproszone.
Na bal, jak się okazało, goście przybyli tłumnie, więc lady Parmeter mogła święcić sukces. Jasper przyszedł nieco spóźniony, przywitał się z gospodarzami i rozejrzał po zatłoczonej sali balowej.
Niemal pierwszymi osobami, które rzuciły mu się w oczy, były panny Huxtable.
Oczywiście.
To jakieś fatum.
Księżna Moreland, siostra Katherine, była starsza od niej o kilka lat, tak więc niebezpiecznie zbliżała się do staropanieństwa. Nie ustępowała jej urodą, choć miała znacznie ciemniejszą karnację i bujniejsze kształty - w gruncie rzeczy bardziej odpowiadała jego upodobaniom.
Obie zwracały uwagę i wielu dżentelmenów pragnęło z nimi tańczyć, co musiało niepokoić armię bardzo młodych dam, które debiutowały w tym sezonie i polowały na kawalerów, zwłaszcza tych, którzy stanowili tak zwana dobrą partię.
Sporą część wieczoru Jasper spędził w pokoju karcianym, gdzie zawsze mile widziano jego i jego pieniądze. Nie przepadał za tańcem. Zapewne dobrze się składało. Zauważył, że niektóre matki zerkają na niego z ukosa, jakby podejrzewały, że zaraz poprosi ich córki do tańca i posiądzie na środku parkietu.
Bardzo często podczas balu przez cały wieczór grał w karty. Taniec nie sprawiał mu szczególnej przyjemności. Jeszcze mniej lubił oglądać damy i dżentelmenów, którym zazwyczaj nie brakowało rozsądku, a teraz zachowywali się nienaturalnie, byle tylko wzbudzić podziw i być w centrum zainteresowania.
Dziś miał szczególne powody, żeby trzymać się z daleka od sali balowej. Młody Merton zajrzał do pokoju w chwili, gdy skończyło się rozdanie i Jasper zgarniał wygraną.
- Ach, tu jesteś, Monty - ucieszył się. - Powinieneś tańczyć. Nie brakuje piękności, aż w oczach się mieni.
Uśmiechnął się wesoło.
- Przypuszczam, że wszystkie chcą z tobą zatańczyć. - Monty, wstając, poklepał młodzieńca po ramieniu.
- Cóż, teraz jestem Mertonem - odparł nieśmiało Stephen.
- I to właśnie sprawi, że staniesz się bliski wielu niewieścim sercom, aż w końcu poślubisz właścicielkę jednego z nich. Ale te jasne loki i ten zniewalający uśmiech pewnie również się do tego przyczynią.
W rzeczy samej Stephen miał urodę cherubinka. Na szczęście, niewątpliwie dzięki sile charakteru, nie robił z siebie delikatnego słabeusza. Jasper szczerze go lubił. Poza tym kawaler był nowy w towarzystwie. Nic dziwnego, że przyciągał uwagę dam.
- Chodź ze mną i poznaj Meg - powiedział Merton. - Moją najstarszą siostrę. Tamtego wieczoru nie zeszła do biblioteki razem z Kate.
Co teraz? Szukać ucieczki w kolejnej grze? Wyjść naprzeciw nieuniknionemu? Zdecydował się na to drugie, właściwie dlatego, że nie podobało mu się słowo „ucieczka”.
- Z przyjemnością - odparł wesoło, choć nieszczerze, ściskając chłopca za ramię.
Orkiestra odpoczywała. Gdyby nie przerwa, Merton nie miałby czasu, żeby pójść do pokoju karcianego. Był pożądanym partnerem do tańca - i nie tylko ze względu na hrabiowski tytuł. Świadczyły o tym pełne zachwytu spojrzenia młodych dam, kiedy je mijali.
Jasper poczuł się jak zgrzybiały starzec w wieku swoich dwudziestu ośmiu lat; jego pojawienie się w sali balowej też, oczywiście, zostało zauważone, lecz przyciągał uwagę z całkiem innych powodów. Uśmiechnął się z rozbawieniem, ale zaraz sobie przypomniał, dokąd idą. Jeżeli łudził się nadzieją, że Katherine Huxtable nie będzie stać obok siostry, to szybko się rozczarował.
Zobaczywszy go, uniosła brwi i hardo wysunęła brodę. Rozłożyła wachlarz i wprawiła go w ruch z taką energią, że chłód mogłaby poczuć cała armia, gdyby przypadkiem jakaś za nią stała.
- Meg - odezwał się Merton wesoło - oto lord Montford. Obiecałem go wam przedstawić. To przyjaciel Cona i mój także. Szkoda, że Con nie mógł dziś przyjść. Monty, to moja najstarsza siostra. Była dla mnie jak matka przez wiele lat po śmierci rodziców, najlepsza matka, jaką można sobie wymarzyć.
Uśmiechnął się do niej serdecznie.
- Lordzie Montford. - Meg dygnęła.
Oczy miała błękitne jak Kate, włosy ciemniejsze. Też zwracała uwagę niepospolitą urodą. W gruncie rzeczy wszyscy w tej rodzinie byli piękni, no może z wyjątkiem księżnej, choć i jej nie można by nazwać szpetną.
- Panno Huxtable. - Skinął głową. - Panno Katherine.
Nie dygnęła przed nim. Za to wachlowała się z taką energią, że o mało nie zwichnęła sobie nadgarstka. Zwrócił się do jej siostry:
- Czy mogę mieć nadzieję poprowadzić panią do następnego tańca? - Przypuszczał, że Merton może tego od niego oczekiwać, a dama nie cofnęła się z przerażeniem na jego widok. Albo nic o nim nie wiedziała, albo była ulepiona z twardej gliny, jak siostra.
- Och - była szczerze zmartwiona - obiecałam już ten taniec markizowi Allinghamowi, lordzie. Ale dziękuję za pańską kurtuazję.
Schylił głowę. Teraz mógł spokojnie się oddalić.
- Ach, oto i on. - Uśmiechnęła się ponad jego ramieniem na powitanie Allinghama, który właśnie szedł w ich stronę.
- Posiedzę z panną Acton - oznajmił, trochę z żalem, Merton. - Nie może tańczyć walca, bo nie dostała pozwolenia od żadnej z patronek Almanachu. Powinienem pójść jej poszukać. Wybaczysz, Meg? Kate? Monty?
I już go nie było.
A po chwili panny Huxtable.
Tak więc Jasper został z młodszą siostrą.
Walc. Hm.
Pokój karciany wzywał.
- Słyszałem - odezwał się, zamiast ukłonić się i odejść tak szybko, jak wypadało - że nadwerężanie jednej części ciała może w późniejszym wieku spowodować dotkliwe bóle reumatyczne.
Wachlarz nagle znieruchomiał. Katherine opuściła rękę do boku.
- To moje zmartwienie, lordzie Montford.
Odpowiedź nie była szczególnie dowcipna czy oryginalna, ale jej ton przekonał go, że Katherine nie zapomniała ani nie przebaczyła. Nie zdziwił się.
- W przeciwieństwie do młodziutkiej panny Acton - zauważył - wieki temu dostaliśmy, śmiem twierdzić, pozwolenie, żeby tańczyć walca, panno Huxtable. Nie to, żebym chciał pani wytknąć zaawansowany wiek.
- Mam tańczyć z panem Yardleyem - oświadczyła.
- Yardley został wywołany z pokoju karcianego jakieś pół godziny temu i popędził biegiem do domu. Jego żona jest w nie najlepszej kondycji i właśnie nastąpił kryzys w... ach, porodzie.
- Och - jęknęła ze zbolałą miną.
Może nie wiedziała, że Yardley jest żonaty. Wytrawny bawidamek zwykł utrzymywać ten fakt w sekrecie, jeśli tylko się dało. To był szósty poród pani Yardley, o ile lord Montford któregoś nie przeoczył.
- Lepiej, żeby pani zatańczyła walca ze mną.
Czyżby stracił rozum?
- Tak? - Uniosła brwi, wachlarz znów zaczął się poruszać przy policzkach. - Nie sądzę, lordzie Montford.
- Będzie się wydawało, że podpiera pani ścianę. To przykre uczucie dla kobiety, jak słyszałem. Zwłaszcza dla damy w... pewnym wieku.
- W pewnym... - Jej nozdrza rozdęły się, dłoń znieruchomiała, piersi falowały, z oczu strzeliły błyskawice, po czym... roześmiała się.
- Jakie to okropne z pana strony - powiedziała. - Sądzę, że to mi się w panu kiedyś spodobało.
- Zanim całkiem przestałem się pani podobać. - Przechylił głowę lekko na bok, nie spuszczając z niej wzroku.
- Tak, do tego czasu - przyznała. Patrzyła na niego z uwagą. - Bardzo długo uważałam pana za uosobienie zła. Ale to, iż świadomie zrezygnował pan z wygranej, dowodzi, że została panu odrobina przyzwoitości.
Zadrżał teatralnie.
- Ta klęska stanowi plamę na mojej reputacji, nie mogę wymazać jej z pamięci. Upokarzająca porażka i myśl, że ktoś uważa mnie za przyzwoitego, doprowadza mnie do rozpaczy.
- Och - złożyła z trzaskiem wachlarz - tym nie musi się pan przejmować, lordzie Montford. Z pewnością nie uważam pana za przyzwoitego człowieka... tylko takiego, który jeden raz w życiu zachował się w sposób niemal przyzwoity.
Uśmiechnął się.
- Lepiej zatańczmy. Nie chce pani chyba podpierać ściany? A ja nie chcę, by zobaczono, że zostałem publicznie odrzucony, po tym, jak pokornie poprosiłem panią do tańca.
Sądził, że mu odmówi, ale też, co go zdziwiło, miał nadzieję, że tak się nic stanie.
Niech to diabli! Przez te wszystkie lata starał się o niej nie myśleć. Uosabiała największe upokorzenie Jaspera. Jedyne upokorzenie. Gdyby nie ona, jego reputacja wiecznego uwodziciela nie doznałaby uszczerbku. To nie jest przyjemne doświadczenie, kiedy dżentelmen przyznaje publicznie, wobec wszystkich swoich kompanów, że przegrał zakład. Zwłaszcza dotyczący kobiety, i to taki, który mógł z łatwością wygrać. Jego męska duma bardzo ucierpiała.
- Och, znakomicie - powiedziała nadąsanym tonem. - Czemu nie?
Kiedy podał jej ramię, pozwoliła poprowadzić się na parkiet, który już zapełniali tancerze.
Tak więc nie tylko że znów znalazł się w towarzystwie panny Katherine Huxtable, ale miał z nią właśnie tańczyć walca.
Co jeszcze, na Boga?
Świat się skończy?
Świnie zaczną latać?
Księżyc zamieni się w gomółkę sera?
Katherine, mimo złych przeczuć, poszła na bal z bratem i starszą siostrą. A jeśli on tam będzie? Nie miała najmniejszej ochoty znów go zobaczyć. Postanowiła jednak nie tchórzyć. Czy ze strachu miała zaszyć się w domu? Po trzech latach? Nie mogła siedzieć w zamknięciu przez cały czas pobytu w Londynie albo unikać stolicy przez resztę życia. To śmieszne.
Poza tym nawet siedzenie w domu nie stanowiło gwarancji, że go nie spotka. Wtargnął przecież do jej domu czy też, ściśle mówiąc, Stephena. Stał w bibliotece, jakby miał pełne prawo tam być. Miał, oczywiście, brat go zaprosił.
Zresztą chciała pójść na bal. Choć nieczęsto bywała w Londynie i nie tęskniła za tysiącem rozrywek, jakie miasto oferowało w sezonie, od czasu do czasu chętnie z nich korzystała.
Tak więc przyszła tu dziś, mówiąc sobie, iż jest mało prawdopodobne, by lorda Montford ten bal zainteresował. I rzeczywiście, nigdzie go nie było widać.
Potem jednak, kiedy upewniła się już co do jego nieobecności, Stephen wspomniał, że Montford jest w pokoju karcianym i że wyciągnie go stamtąd, bo chce przedstawić lorda Meg. Był bliskim przyjacielem Constantine'a, a zatem i Stephena.
Nie mogła zaprotestować i błagać brata, żeby zostawił go w pokoju karcianym. Na pewno chciałby wiedzieć, dlaczego, Meg zresztą też.
Była dumna ze swojego zachowania, kiedy lord Montford przyszedł ze Stephenem. Wyniosła i chłodna, nie robiła ani nie mówiła nic, co mogłoby zwrócić uwagę brata czy siostry. Meg nie przyjęła jego zaproszenia, ponieważ obiecała taniec lordowi Allingham; Stephen oddalił się do panny Acton; Katherine oczekiwała pana Yardleya, z którym miała tańczyć - wtedy skończyłaby się jej męka.
Wszystko dobrze się układało.
Dlaczego zatem stała teraz na parkiecie, naprzeciwko tego mężczyzny, gotowa tańczyć z nim walca?
To wszystko przeczyło logice.
Otoczył ją zapach tak przedziwnie znajomy, że niemal oczekiwała, iż za chwilę znajdzie się w ogrodach Vauxhall zamiast w sali balowej lady Parmeter. To był bardzo męski zapach, mydła do golenia albo wody kolońskiej z piżmową nutą. Zapach, który przywoływał - wspomnienia pokusy, nieokiełznanej namiętności i upokorzenia, uczuć, których w tak silnym stopniu nie doznała nigdy ani przed tamtą nocą w Vauxhall, ani potem.
Żadnego z nich nie miała ochoty doświadczyć ponownie.
Lord Montford był tak samo przystojny, jak go zapamiętała; nic się nie zmienił: nienaganna prezencja, te same ciemne włosy, nonszalancki sposób bycia, bystre, kpiące, inteligentne oczy. I równie niebezpieczny, jeśliby jej zmysły nadal były wobec niego bezbronne.
Ale nie były.
Walc miał się za chwilę rozpocząć. Muzycy stroili instrumenty i tancerze ucichli, przyjmując pozycje.
Lord Montford objął ją w pasie, czuła na plecach gorący dotyk dłoni. Miała wrażenie, że wypala dziurę w satynowej sukni. Drugą ręką trzymał ją w ciepłym, pewnym uścisku. Starała się - bez większego powodzenia - nie dotykać go palcami. Czuła podtrzymujące ją umięśnione, twarde ramię - dokładnie takie jak zapamiętała z tamtego wieczoru.
Bliskość jego silnego ciała sprawiła, że Katherine niemal zabrakło tchu.
Nigdy nie lubiła walca. Zawsze czuła się niepewnie, tańcząc przez całe pół godziny z jednym dżentelmenem, i nudziła się nieco, zmuszona wówczas prowadzić uprzejmą konwersację. Oczywiście domyślała się, że z odpowiednim partnerem mogłoby to być niezwykle romantyczne przeżycie.
Lord Montford na pewno nie był właściwym partnerem.
Spojrzała na niego gniewnie, jakby śmiał stwierdzić głośno, że jest inaczej.
- Przypuszczam - powiedziała - że zamierza pan sprowadzić Stephena na manowce, póki jest młody i niemądry?
Jego brwi wygięły się w łuki.
- I uczynić z niego zepsutego hulakę? - odparł. - Ależ oczywiście. Z jakiego innego powodu miałbym się z nim zaprzyjaźnić? Z pewnością nie dlatego, że jest kuzynem jednego z moich najbliższych przyjaciół, prawda? A czy Merton jest niemądry, tak samo jak młody? To niezbyt dobrze świadczy o wychowaniu, jakie zapewniła mu starsza siostra.
Zrobiła wielkie oczy. Wpadła w tę pułapkę.
- Powinnam była staranniej dobrać słowa - wybąkała z irytacją. - Lepiej byłoby użyć określenia „łatwo ulegający wpływom” niż „niemądry”.
- Czy to taka różnica? Czy człowiek ulegający wpływom nie jest niemądry? Nie jest słaby? Czy mogę zepsuć pani brata, jeśli on nie chce poddać się zepsuciu?
- Nie wiem. A może pan?
Ją mógł zepsuć z łatwością.
Twarz mu ani drgnęła. Tylko oczy uśmiechnęły się nagle łobuzersko, co sprawiło, że ugięły się pod nią kolana.
- Dlaczego miałbym tego chcieć? Czy w pani wyobraźni stałem się wcieleniem szatana, panno Huxtable?
- Czy to wyobraźnia?
Zachichotał cicho.
- Przyznała pani, że odkryła we mnie odrobinę przyzwoitości. Szatan z pewnością nie jest zdolny do czegoś nawet w przybliżeniu dobrego. To sprzeczność.
Rozległa się muzyka, ratując ją od konieczności udzielenia odpowiedzi. Zaczęli tańczyć.
Ach!
Nie była zdolna myśleć.
Nie spodziewała się po nim takiego wdzięku, poruszał się tak, jakby został stworzony do walca. Choć mogłaby się tego domyślić, gdyby zechciała się chwilę zastanowić. Ten mężczyzna zawsze starał się osiągnąć doskonałość we wszystkim - jeździe konnej, walce, tańcu, grze, miłości fi...
Ach! A jednak myśli.
Ale myśli przepływały bez udziału świadomości. Chłonęła wszystkimi zmysłami czar tej chwili odurzona muzyką, tańcem, migotliwymi barwami sukien i świec, dźwiękiem głosów, śmiechem, zapachem męskiej wody kolońskiej i uśmiechem półprzymkniętych ciemnych oczu.
Miała całkowitą rację. Walc był cudownie romantyczny, jeśli tańczyło się z odpowiednim męż...
Znowu myśli.
A wraz z myśleniem pojawiło się straszliwe podejrzenie, że przez parę magicznych minut nie odrywała od niego oczu. Usta rozchylały się w uśmiechu. Policzki poróżowiały, oczy lśniły. I że przez parę cudownych minut zatraciła się całkowicie, upojona walcem i towarzystwem mężczyzny, który wirował z nią po parkiecie, jakby pod stopami nie było podłogi.
Niebezpiecznego mężczyzny.
A ona wciąż była tą samą niedoświadczoną dziewczyną, co przed trzema laty.
Przestała się uśmiechać i spuściła wzrok. Jak mogła cieszyć się jego towarzystwem?
Przypomniała sobie, co jej powiedział, otwarcie, bezczelnie i bez emocji, o tym wstrętnym zakładzie.
I znów zastanowiła się, jak tysiące razy od tamtego wieczoru, dlaczego nie dokończył tego, co zaczął, i nie odebrał nagrody. Nigdy nie chciała wierzyć, że on potrafi zdobyć się na przyzwoitość, że ma poczucie winy. Przyjęła jego brutalnie szczere wyjaśnienie: była zbyt łatwą zdobyczą. Czy to jednak miało znaczenie, skoro zawarto zakład?
- Wciąż mnie pani nienawidzi - powiedział cicho.
Zabrzmiało to podejrzanie smutno. Ale wyczuła także nutkę humoru. Bawiła go.
- Dziwi się pan? - Podniosła na niego oczy.
- Wcale nie. Przy pewnej niesławnej okazji poinformowała mnie pani, że ją rozczarowałem. Jakże można nie nienawidzić kogoś, kto nas rozczarowuje w taki sposób?
Kpił z niej. Ale próby wymyślenia ciętej riposty spełzły na niczym, kiedy zawirował z nią na parkiecie. Roześmiała się radośnie, zanim przypomniała sobie, że to jej nie sprawia przyjemności.
- Mógłbym panią nauczyć, jak mnie nie nienawidzić. Uniosła brwi.
- Czy nie oddałbym pani w ten sposób przysługi?
- Przyjmując, że gdybym pana nie nienawidziła, byłabym panu obojętna i nie rzucałabym panu gniewnych spojrzeń przy każdym spotkaniu? Bez wątpienia to by panu odpowiadało.
- Obojętna, mnie? - Zatrzymał ją na krótką chwilę, nie wypuszczając jej z uścisku. - Panno Huxtable, bardzo wątpię, żebym nawet ja posiadał moc, która sprawiłaby, że stałaby się pani dla mnie obojętna.
Z żołądkiem Katherine znów działo się coś dziwnego. I wydawało się jej, że nie może oderwać spojrzenia od tych rozleniwionych oczu.
- Pewnie nie. - Westchnęła lekko. - Niechęć to nie obojętność, prawda?
Uśmiechnął się, a potem parsknął śmiechem.
- Mógłbym nauczyć panią nie czuć do mnie nienawiści czy nie chęci. - Ściszył głos, bo muzyka umilkła. Przesunął wzrok na jej usta. - Mógłbym nauczyć panią kochać mnie, panno Huxtable.
Ze zdumienia niemal straciła mowę.
- Ha! - Tylko tyle zdołała z siebie wydobyć.
- Czy to była zgoda? - Muzyka rozbrzmiała, teraz w nieco szybszym tempie. Zakręcił nią parę razy, zanim mogła odpowiedzieć. - Przyznaje pani zatem, że mógłbym to zrobić?
- Nigdy, nawet za milion lat! - Odzyskała panowanie nad głosem. Drżała z oburzenia. - Nawet za miliard lat.
- Zatem za miliard i jeden rok? Jakże długo! I jakże jest pani pewna siebie. Sądzę jednak, że pani mnie nie docenia, panno Huxtable.
- A pan nie docenia mnie! - odparła tak gwałtownie, że para tańcząca obok odwróciła głowy w ich stronę. - To, że skłoni mnie pan do miłości, jest równie prawdopodobne, jak to, że pan się we mnie zakocha.
Nie odpowiedział. To było okropne; słowa wydawały się zawisnąć w powietrzu i towarzyszyć im na parkiecie, kiedy tańczyli w milczeniu w rytm radosnej melodii; było jej gorąco i czuła się coraz bardziej niezręcznie.
Zrozumiała, dlaczego walca uważano za szybki taniec. Szybki i nie całkiem właściwy. To najbardziej niestosowny taniec, jaki wymyślono. Był... był po prostu nieprzyzwoity.
Ich dłonie stały się gorące i wilgotne.
Szybka melodia nie trwała długo. Wkrótce, niemal bez żadnego przejścia orkiestra zaczęła grać wolniej i bardziej... romantycznie.
Nadal jednak tańczyli, nie odzywając się do siebie - aż w końcu on zdecydował się przerwać milczenie.
- W tym ujęciu to się wydaje niemożliwe - powiedział, tak jakby między jej słowami a jego odpowiedzią nie upłynęło pięć minut. - Nigdy nie byłem zakochany, panno Huxtable, i nie spodziewam się, żeby to kiedyś nastąpiło. Pożądanie jest dużo zabawniejsze i bardziej satysfakcjonujące. Obawiam się, że to zupełnie niemożliwe, żebym się zakochał.
- Tak samo jest ze mną. To absolutnie niemożliwe.
- W istocie jest to tak nieprawdopodobne, że aż się prosi o zakład, nieprawdaż?
- Zakład? - Spojrzała na niego, marszcząc brwi.
- Och, wiem. - Westchnął teatralnie. - Przyzwoita dama się nie zakłada. A każdy, kto się ze mną zakłada, kobieta czy mężczyzna, zawsze tego żałuje. Widzi pani, ja nigdy nie przegrywam.
- Z wyjątkiem jednego razu - stwierdziła cierpko.
Uniósł prawą brew. Niemal zniknęła pod zbłąkanym kosmykiem włosów.
- Tak, z wyjątkiem jednego razu. Jak to ładnie z pani strony, panno Huxtable, że zechciała mi pani przypomnieć. Chociaż wiemy oboje, że wycofałem się ten jeden raz z zakładu, a nie przegrałem.
- O co mielibyśmy się teraz założyć?
Czy to wyobraźnia, czy tańczyli teraz bliżej siebie? Próbowała się odsunąć, ale dłoń partnera na jej plecach była równie nieustępliwa jak ściana.
- Sądzę, że to powinien być rodzaj podwójnego zakładu - odpowiedział. - Interesująca perspektywa. Zdołam sprawić, że pani mnie pokocha, a z pani strony... że pani sprawi, że się w pani zakocham.
- Ha! - powtórzyła. - Nie sposób, żeby wygrał pan swoją część zakładu nawet w ciągu tysiąca lat. Albo miliarda.
- I nie sposób, żeby pani wygrała swoją część. To niebiański zakład, panno Huxtable, zapewniam panią. Jedyne zakłady, jakie warto podejmować, to takie, które są niemożliwe do wygrania. Inne nie stanowią żadnego wyzwania.
- Tak jak ja w Vauxhall? - Pożałowała, że nie odgryzła sobie w porę języka.
Spojrzał na nią przeciągle, a jego oczy wciąż się uśmiechały.
- Skłamałem wówczas. Nie dlatego wycofałem się, panno Huxtable, ponosząc niechlubną porażkę.
- Och? Jakiż więc był powód?
- Być może - odparł z kpiącym błyskiem w oczach - bałem się, że się w pani zakocham.
- Ha - powiedziała po raz trzeci, choć zazwyczaj nie używała tego słowa czy raczej sylaby. Żołądek znów wyczyniał fikołki.
- Widzi pani, nie mogłem podjąć takiego ryzyka. - Uśmiechnął się.
- Co za nonsens! Przed chwilą pan stwierdził, że nigdy nie był zakochany i że jest pan niezdolny do miłości.
- Możliwe. - Przysunął nieco bliżej głowę; przez krótką chwilę Katherine zobaczyła, jak Meg uśmiecha się do markiza Allingham. - Zaistniało takie niebezpieczeństwo jeden raz w moim życiu, panno Huxtable, tak samo jak jeden jedyny raz przegrałem zakład. Być może znalazła pani tamtego wieczoru rysę w mojej zbroi i potrafi teraz znaleźć drogę do mojego serca.
Patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami.
- Jeśli mam serce - dodał. - Muszę panią ostrzec, że nie wierzę, abym miał serce. Ale to może sprawić, że zakład będzie dla pani bardziej interesujący.
- Nonsens! - powtórzyła.
- Nie dowie się pani tego, jeżeli pani nie spróbuje.
- Ale dlaczego miałabym próbować? Powinno mnie obchodzić, czy ma pan serce, czy nie? Albo czy jest pan zdolny do miłości? Dlaczego miałabym pragnąć wygrać tak niepoważny zakład? Dlaczego miałabym chcieć, żeby pan mnie pokochał?
- Ponieważ - mówił powoli - do czasu, kiedy przyzna pani, że tego chce, panno Huxtable, będzie pani we mnie zakochana po uszy. Będzie dla pani rzeczą niezmiernej wagi wiedzieć, czy pani miłość jest odwzajemniona.
Miał niepokojąco przewrotne spojrzenie. Jego oczy potrafiły się uśmiechać, kiedy twarz pozostawała poważna. Potrafiły się nawet śmiać. Kpić. Był w stanie przeniknąć w głąb jej umysłu, a nawet jeszcze głębiej.
- Jeśli powiedzie się nam obojgu - ciągnął - to potem będziemy mogli żyć długo i szczęśliwie. Nawrócony hulaka to podobno najwierniejszy mąż. I wyjątkowo zręczny doskonały kochanek.
- Och! - Odchyliła głowę, patrząc na niego z oburzeniem. - Nawet teraz próbuje mnie pan uwieść.
Skrzywił się przesadnie.
- Wolałbym, żeby pani nie użyła tego szczególnego słowa, panno Huxtable. Raz próbowałem i pani mnie pokonała.
- Nieprawda! - Poczerwieniała po korzonki włosów, uświadomiwszy sobie, do czego się właśnie przyznała.
- Ach - uniósł brwi - ależ tak. Nie dopuszczono mnie wówczas do uczty, tak więc pozostałem głodny Zbaczamy jednak z tematu. Czy podejmujemy ten zakład?
W jaki sposób dała się wciągnąć w podobną rozmowę, i do tego z lordem Montford? Ale też z żadnym innym mężczyzną tak by nie rozmawiała.
- Oczywiście, że nie. - Parsknęła ze złością.
- Pani boi się, panno Huxtable. Boi się pani, że ja wygram, a pani nie. I że wpadnie pani w rozpacz, umrze ze złamanym sercem, a pani rodzina zapłacze się z żalu przy pani łożu.
Spiorunowała go wzrokiem, a potem roześmiała się głośno wbrew woli.
- Doprawdy nie powinien pan pochlebiać sobie i marzyć o czymś podobnym, lordzie Montford. Skaże się pan na bolesne rozczarowanie. Nie odegram na pana użytek takiej rozdzierającej serce sceny na łożu śmierci.
Wybuchnął śmiechem.
- A co, jeśli przystałabym na tę niesłychaną propozycję? - mówiła dalej. - A jeśli wygrałabym swoją część zakładu? Nigdy nie przyznałby pan, że jest we mnie zakochany, prawda?
Wydawał się oburzony.
- Chce pani powiedzieć, panno Huxtable, że mógłbym skłamać? Ze nie jestem człowiekiem honoru? Ale nawet gdybym skłamał, wkrótce poznałaby pani prawdę. Widziałaby pani, jak pogrążam się w rozpaczy i zamieniam w cień własnej osoby. Wzdychałbym nieustannie i żałośnie, pisał marną poezję i zapominał zmieniać bieliznę.
Nie mogła się nie roześmiać, wyobrażając sobie zakochanego lorda Montford.
- Byłbym absolutnie uczciwy i przyznałbym się do klęski w mało prawdopodobnym wypadku, gdyby okazało się to prawdą. Czy jednak rozmawiamy czysto teoretycznie? Wciąż odmawia pani udziału w zakładzie?
- Lordzie Montford - powiedziała, kiedy zaczęli wirować, aż światło świec w kinkietach na ścianach stało się jednym pasmem jasności - proszę mnie dobrze zrozumieć. Choć zgodziłam się z panem tańczyć walca i wdałam w tę niestosowną i absurdalną rozmowę, nie jestem już tamtą niedoświadczoną dziewczyną sprzed trzech lat. Będę traktować pana uprzejmie, gdziekolwiek się spotkamy podczas sezonu, a nawet do końca życia, ale w istocie nie życzę sobie znów pana zobaczyć ani z panem rozmawiać. Nigdy.
- Czy mam rozumieć - odezwał się po chwili - że to odmowa?
Spojrzała na niego zniecierpliwiona. Co jej się w nim, choć trochę, podobało? Dlaczego towarzystwo tego mężczyzny wydawało jej się bardziej interesujące niż innych, przyzwoitych dżentelmenów, których znała?
- To odmowa.
- Jest pani tchórzem. Będę zmuszony podjąć jednostronny zakład: że zdołam panią w sobie rozkochać... Ach, powiedzmy, przed końcem lata. Zanim pierwszy żółty liść sfrunie na ziemię.
Jej nozdrza się rozdęły.
- Jeśli usłyszę, że do którejś ze sławetnych ksiąg zakładów w klubie dla dżentelmenów wpisano zakład dotyczący mnie...
- Och, nie. - Uśmiechnął się niespodziewanie ciepło. - To prywatny zakład między nami, panno Huxtable. Nie, proszę wybaczyć, pomiędzy mną a mną, jako że zachowała się pani niesportowo, odmawiając udziału.
- Rozumiem - mknęła ze złością. - Będzie mnie pan zatem gnębić, czy tak? Ku własnej uciesze? Musi pan się ogromnie nudzić, lordzie Montford.
- Gnębić? - Uniósł brew. - Nazwałbym to zalotami, panno Huxtable.
- I zostawi mnie pan ze złamanym sercem, jeśli się panu powiedzie. Do czego nie dojdzie, o czym z radością pana zapewniam.
- Ale ja także mogę zostać ze złamanym sercem. - Przysunął do niej nieznacznie głowę, podczas gdy zamierały ostatnie tony walca.
- Druga część zakładu mówi, iż pani sprawi, że się w pani zakocham.
Mlasnęła językiem.
- Nie będę tracić czasu, próbując. Nawet gdybym chciała, żeby pan mnie pokochał. A nie chcę. W gruncie rzeczy to ostatnia rzecz, jakiej bym chciała.
Muzyka ucichła. Przestali tańczyć. Parkiet powoli pustoszał.
- Ale proszę sobie tylko wyobrazić, jakby to było, panno Huxtable - wpatrywał się w nią intensywnie spod spuszczonych powiek - gdybyśmy oboje wygrali. Moglibyśmy mieć wspaniały ślub w kościele Świętego Jerzego przy Hanover Square, zjawiłaby się cała socjeta, a potem nastąpiłoby życie pełne bezsennych nocy, starania się o dzieci i namiętnej miłości, niekoniecznie w tym właśnie porządku.
Nogi ugięły się pod nią, odmawiając posłuszeństwa. Och, jak on śmiał?!
- Skąd pani wie, że nie wygrałaby mojego zakładu? Wiele dam bardzo się starało, by mnie... czy raczej moją pozycję i majątek... posiąść, i doznały niepowodzenia. Być może niestaranie się okaże się skuteczniejsze.
- Jeśli chce pan bawić się takimi głupimi złudzeniami, lordzie Montford - powiedziała, odwracając się od niego - nie mogę pana powstrzymać. Zresztą mnie to nie obchodzi.
- Ach, okrutne serce. - Ujął jej dłoń i położył sobie na rękawie, żeby poprowadzić przez parkiet w stronę Meg i Stephena. - Mojemu grozi już, że rozpadnie się na tysiąc kawałków.
Kiedy podniosła głowę, uśmiechał się, jakby prowadzili najzwyklejszą pogawędkę.
Wielkie nieba, czy naprawdę rozmawiała w ten sposób z baronem Montford? Przez te wszystkie lata wyobrażała go sobie jako demona, a teraz właśnie bawiła się, tocząc z nim słowne utarczki?
Zamierzał przypuścić szturm do jej serca dla przyjemności dokonania czegoś, co, jak mu powiedziała, nie było możliwe.
Równie niemożliwe, jak zdobycie jego serca. Och, gdyby tylko mogła tego dokonać. Gdyby potrafiła rozkochać go w sobie, a potem odrzucić, zaśmiać mu się w twarz...
- Czyż to nie był piękny walc? - odezwała się Meg, kiedy podeszli bliżej. - Świetnie pan tańczy, lordzie Montford. Podobnie jak lord Allingham.
- Wydaje się, że to najbardziej romantyczny taniec na świecie, pani, zwłaszcza kiedy mężczyzna ma szczęście tańczyć z jedną z dwóch najpiękniejszych dam na balu. Allingham tańczył z jedną, ja z drugą.
Powiedział to ciepło, bez śladu kpiny. Ujmował szczerością, słowa nie brzmiały jak czcze pochlebstwo. Katherine spojrzała na niego z wyrzutem, a on zdjął jej dłoń z rękawa, skłonił się lekko i podniósł ją do ust na krótką chwilę.
Dreszcz przebiegł jej po ramieniu, między piersiami i w dół, do najintymniejszego miejsca kobiecości. Cóż, nigdy nie próbowała sobie wmawiać, że nie był pociągający. Ale to nie czyniło go godnym miłości.
- Merton - zwrócił się do Stephena, który uśmiechał się do wszystkich radośnie - miałbyś ochotę na partyjkę w pokoju karcianym? Och nie, oczywiście, że nie. Zbyt wiele młodych dam domaga się twojej obecności. Ale przejdź się ze mną kawałek.
Odchodząc ze Stephenem, już na nią nie spojrzał.
- Jaki to czarujący dżentelmen, lord Montford, nie sądzisz Kate? - odezwała się Meg, kiedy tylko odeszli. - I niezwykle przystojny. Nie odrywał od ciebie oczu, kiedy tańczyliście.
- Wiem z najpewniejszego źródła, od Constantine'a, że to szokujący libertyn, Meg. A czy markiz Allingham wciąż jest ci tak bardzo oddany? Ile razy odrzuciłaś jego oświadczyny?
- Och, tylko raz. Trzy lata temu. Nie wydaje się, aby miał do mnie żal. To bardzo miły dżentelmen.
- Tylko miły? - Katherine zrobiła zawiedzioną minę.
Uśmiechnęły się raczej niewesoło, po czym ich uwagę zajęli partnerzy, którzy podeszli, aby zamówić sobie następne tańce.
Jasper nie był tak pochłonięty własną osobą, jak można by sądzić po jego zachowaniu w Londynie. Bardzo lubił swoją starszą siostrę, Rachel, obecnie żonę Laurence'a Goodinga, mieszkającą na północy Anglii. Ale kochał głęboko Charlotte, młodszą siostrę przyrodnią. Tak głęboko, iż czasami podejrzewał, że dziewczyna opanowała do perfekcji sztukę owijania go sobie wokół małego palca, kiedy tylko szczególnie jej na czymś zależało.
Bardzo jej zależało, żeby przyjechać z nim do Londynu po Wielkanocy i tak też się stało. Postawił jednak pewne warunki: po pierwsze, miała spędzać czas z panią Daniels, dawną nauczycielką, obecnie towarzyszką, która potrafiła dopilnować, żeby Charlotte zachowywała się zawsze, jak damie przystało; po drugie, musiała przyjąć do wiadomości, że to nie był jej przedwczesny debiut. Miała tylko siedemnaście lat.
Osiemnaste urodziny przypadały w sierpniu. W następnym roku zadebiutuje w towarzystwie. Wszystko jak należy i we właściwym czasie. Jednak wciąż nie wiedział, jak to przeprowadzić, ponieważ Rachel nawet nie chciała pomyśleć o przyjeździe do Londynu na cały sezon i sponsorować przyrodnią siostrę; miała swój dom, męża, rodzinę i mnóstwo obowiązków, które wypełniały jej czas. A ciocia Florrie, jedyna siostra matki, była schorowana i mieszkała gdzieś w Kornwalii. Lady Prunella Forester, ciotka Charlotte ze strony ojca, w ogóle nie wchodziła w rachubę. Wolałby raczej zatrzymać Charlotte w pokoju szkolnym aniżeli zdać ją na łaskę owej damy. Do przyszłego roku będzie musiał wymyślić jakiś właściwy sposób, żeby wprowadzić Charlotte w towarzystwo i na rynek matrymonialny.
Przywiózł ją jednak do miasta, ugiąwszy się pod argumentem, że będzie dla niej z korzyścią, jeśli w tym roku pozna Londyn, dowie się, gdzie są najlepsi krawcy i najlepsze sklepy, pozna najciekawsze galerie, muzea i biblioteki. A także być może odwiedzi kilka starszych dam, które przyjaźniły się z jej mamą.
Charlotte była córką jego matki z drugiego małżeństwa; jej ojciec zmarł, zanim ukończyła ósmy rok życia. Ich matka przeżyła go o pięć lat.
Jasper, w nocy po balu u lady Parmeter, rozmyślał o zbliżających się urodzinach Charlotte; wyciągnął się na łóżku, dłonie splótł za głową, nogi skrzyżował w kostkach. Zastanawiał się, zresztą nie po raz pierwszy, jak ma wyglądać przyjęcie urodzinowe.
Obiecał siostrze, jeszcze zanim zabrał ją do miasta, że w sierpniu, po powrocie do domu, urządzą jakąś uroczystość na jej cześć. Uszczęśliwiona zamierzała zaprosić wszystkich młodych ludzi z sąsiedztwa w promieniu paru mil na zabawę w parku i wieczór szarad oraz tańców. Chciał jej sprawić przyjemność. Wszak tylko raz w życiu kończy się osiemnaście lat.
W związku z tym, przyszło mu teraz do głowy, należałoby pomyśleć o czymś bardziej okazałym.
Jego wielkoduszność nie była czysto bezinteresowna. Miał swoje powody.
Zerknął na pofałdowany jedwabny baldachim nad łóżkiem.
Chyba oszalał.
Diabeł w niego wstąpił? Dlaczego w ogóle poprosił ją o tego walca? Bo się dąsała?
Prawdopodobnie dlatego.
I dlaczego poświęcił pół godziny, kiedy tańczyli, aby wmanewrować Katherine w podwójny zakład? Żeby sprawdzić, czy da się namówić? Niemal mu się udało, na Boga. Wzbudził jej zainteresowanie i podrażnił dumę. Ale czmychnęła w ostatniej chwili.
Dlaczego zobowiązał się wygrać swoją część nieistniejącego zakładu? Żeby im obojgu udowodnić, iż jest w stanie tego dokonać?
Bez wątpienia.
Chciał, żeby się w nim zakochała? Oczywiście, że nie. Sama myśl o tym wzbudzała niepokój. Czułby się niezręcznie, a dla niej to byłoby bolesne doświadczenie. Mimo wszystkich swoich grzechów nigdy nie starał się celowo nikogo zranić. Choć niemal tak się stało przy ich pierwszym spotkaniu.
Czy to właśnie kazało mu przestać?
Przekleństwo! Co jest z tą kobietą?
Znał odpowiedź. Ze wszystkich dam, które poznał, ona jedyna była w stanie zmierzyć się z nim na słowa. Wciąż pamiętał mistrzowską ripostę, jakiej udzieliła mu w Vauxhall, mimo że na pewno była zszokowana. Wieczorem także dotrzymywała mu kroku.
„A pan nie docenia mnie! To, że skłoni mnie pan do miłości, jest równie prawdopodobne, jak to, że pan się we mnie zakocha”.
Och, tak, to musiało zaważyć.
Tej ślicznotce nie można się oprzeć.
Jednak wciąż nie chciał, żeby się w nim zakochała, czyż nie?
Ale, żeby przyznała... Och, że się w nim zadurzyła.
Pociągała go Katherine Huxtable; stwierdził to ze zdziwieniem, ponieważ nigdy nie pozwalał sobie pożądać kobiety, z którą nie wchodziło w grę pójście do łóżka. Po co miałby to robić, skoro nie chciał się wiązać? Pragnął jednak panny Huxtable - zdumiewające, jeśli pomyśleć, jak bardzo starał się wyrzucić ją z pamięci przez ostatnie trzy lata. To było trzy lata temu? Tak powiedziała, a kobiety zwykle nie myliły się co do takich szczegółów.
Mógł wtedy mieć tę dziewczynę. Czy wciąż pragnąłby jej w tym roku, gdyby tak się stało? Oczywiście, w tym roku to nie byłoby już takie łatwe. Teraz, starsza i mądrzejsza, zdawałaby sobie sprawę, do czego on zmierza. Nie była niedoświadczoną młódką, jak powiedziała. Jasper jej wierzył.
Wątpliwe, żeby kiedykolwiek zdołał przekonać Katherine, by wyznała, że go kocha - albo nawet, że zawrócił jej w głowie. Tak czy inaczej, wychodzi na jedno. Ale, rzecz jasna, znając jej upór, nie mógł się spodziewać, że odkryje swoje uczucia.
Zaproponował zakład nie do wygrania.
W gruncie rzeczy niezwykle kuszący.
Co, być może, wyjaśnia, dlaczego zaczął myśleć o urodzinach Charlotte i wydaniu przyjęcia dużo większego, niż pierwotnie planował.
Leżał, rozbudzony, jeszcze przez jakiś czas, medytował, planował i ziewał.
To diaboliczny plan, pomyślał, zanim zasnął. Ale nie da jej satysfakcji, dopuszczając, żeby wytknęła mu przegraną, prawda? Była gotowa zakończyć zakład, zanim się zaczął.
Jak wilgotne drewno na opał.
Nie przeszkodzi mu. Dopilnuje, żeby tak się nie stało.
Miał zakład do wygrania, na Jowisza, a nigdy nie przegrał żadnego. Nawet tego jednego. Nie, w gruncie rzeczy tamtego też nie.
- Zastanawiałem się, Char, nad twoimi urodzinami - powiedział Jasper przy śniadaniu następnego dnia po balu u lady Parmeter.
Zerknęła na niego znad talerza.
- Tak? - zapytała ostrożnie.
Była zupełnie inna niż Rachel i on sam. Złotowłosa panna o orzechowych oczach sprawiała wrażenie drobnej i kruchej. Niemal z dnia na dzień z podlotka zmieniła się w młodą damę, która już skupiała na sobie spojrzenia na Bond Street i w Hyde Parku; męskie spojrzenia, rzecz jasna. Pewnego przedpołudnia złapał na tym paru młodzieniaszków i zaczął wpatrywać się w nich tak intensywnie, że ich speszył, nie używając nawet monokla. Jeśli uzna, że trzeba nabić komuś guza, nie zawaha się.
Miała tylko siedemnaście lat, na miłość boską.
Charlotte była nieśmiała, skromna, ale też nie brakowało jej żywiołowości, reagowała impulsywnie, kiedy coś ją podnieciło - przedstawiała zadziwiającą mieszaninę sprzecznych cech charakteru.
- Myślałem o tym - ciągnął - że może dobrze byłoby zaprosić do Cedarhurst na twoje urodziny nie tylko sąsiadów. Przypuszczam, że parę osób, które poznałaś w mieście, dałoby się namówić na odwiedziny; pobyłyby u ciebie tydzień lub dłużej. Tylko raz kończy się osiemnaście lat. Dlaczego by nie urządzić z tej okazji dużego, wystawnego przyjęcia?
Zawarła parę znajomości, choć nie weszła jeszcze na dobre do towarzystwa. Nie była jedyną młodą osobą, która cierpiała z tego powodu, że z racji wieku nie może w pełni korzystać z atrakcji sezonu.
Pochyliła się lekko nad stołem, policzki jej się zaczerwieniły, oczy rozbłysły.
- Och, Jasper, bardzo bym tego chciała. Czy mogę zaprosić pannę Clement i panny Dubois? I może nawet lady Marianne Willis?
- Nie mam nic przeciwko żadnej z nich - odparł, usiłując sobie przypomnieć, kim byli ich rodzice, zapewne przyjaciółmi ich matki albo przyjaciółmi przyjaciół. Panna Daniels dopilnuje, żeby wszystko było w porządku.
- Co pani o tym sądzi? - zagadnął guwernantkę.
- Panna Clement i starsza panna Dubois już debiutowały, tak więc będą cennymi przyjaciółkami dla Charlotte w przyszłym roku, chociaż panna Dubois ma się, podobno, zaręczyć. Panna Hortensja Dubois i lady Marianne będą debiutować razem z Charlotte na przyszłą wiosnę. Przyjęcie w domu to świetny pomysł. Sądzę, że byłoby dobrze zaprosić także kilku młodych dżentelmenów oraz nieco starszych gości, bardziej obytych w towarzystwie.
Jasper skinął głową. Wyjęła mu to z ust.
- Których dżentelmenów zaprosimy? - Charlotte odchyliła się na krześle. - I jakie starsze osoby? Prawie nikogo nie znam. To takie frustrujące mieć siedemnaście lat i ponad dziesięć miesięcy i wciąż...
Brat podniósł dłoń.
- Ty i panna Daniels możecie przedyskutować listę gości. Ja muszę zająć się czymś innym. Panna Daniels ma wolne popołudnie, żeby odwiedzić siostrę wielebnego Bellowa, nieprawdaż? Szkoda, żebyś siedziała sama w domu w taki ładny, ciepły dzień, Char. Wrócę na lunch, a potem zabiorę cię ze sobą, co ty na to?
- Zabierzesz mnie, Jasper? - Rozpromieniła się, zapominając natychmiast o swoich panieńskich zmartwieniach.
- Młody hrabia Merton należy do moich przyjaciół, choć dopiero co wrócił z Oksfordu i trochę mu jeszcze brakuje do pełnoletności. To kuzyn Cona Huxtable'a. Jego siostry niedawno przyjechały do miasta. Ojciec był pastorem, dorastały na wsi, zanim Merton odziedziczył tytuł. Obie są od ciebie starsze, ale ich przyjaźń z pewnością ci nie zaszkodzi. Bywałe w towarzystwie, o takich właśnie mówiła panna Daniels. Być może złożymy im dziś wizytę. Sądzę, że się polubicie.
- Och, Jasper. Nie mogę się doczekać. Będę z tobą. Nie mogłeś sprawić mi większej przyjemności!
Czasem czuł się niegodny takiej bezgranicznej ufności. Zwłaszcza dziś, gdyż, rzecz jasna, kierował nim inny motyw, żeby złożyć tę wizytę - i wydać przyjęcie - choć był przekonany, że siostry Huxtable przyjmą Charlotte jak najserdeczniej i nie poczują się urażone, że odwiedza je ktoś tak młody.
- Charlotte - panna Daniels odłożyła serwetkę i podniosła się z krzesła - przejdźmy się do bawialni, zastanowimy się nad listą gości. Ile osób pan przewiduje, lordzie Montford?
- Tuzin? - odparł. - Parę tuzinów? Tyle, ile pomieszczą pokoje w Cedarhurst? Tyle, ile namówicie razem z Charlotte?
- Innymi słowy mamy pełną swobodę? - Uśmiechnęła się. - Myślę, że doskonale sobie poradzimy, nieprawdaż, Charlotte?
- Och, to będą najwspanialsze urodziny ze wszystkich! - zawołała Charlotte, wychodząc za towarzyszką z pokoju. - A ty jesteś najlepszym z braci, Jasper, kocham cię. - Objęła go za szyję i wycisnęła mu na czole głośny pocałunek.
Przed końcem kolejnego sezonu, pomyślał smętnie, kiedy drzwi się za nimi zamknęły, Char będzie miała w głowie tylko różnych kawalerów, a jemu przypadnie nieciekawa rola starszego brata. Lepiej, żeby ci młodzieńcy okazali się jej warci!
Zakładał, że siostry Huxtable będą tego popołudnia w domu.
Postukał palcami w stół, odął wargi i zapatrzył się przed siebie.
Wciąż myła włosy tym samym mydłem. Poczuł znajomy zapach, gdy tylko zaczęli tańczyć walca. Nie zdawał sobie przedtem sprawy, jaką moc przywoływania wspomnień ma zmysł powonienia. Nie wszystkie z tych wspomnień, o dziwo, były nieprzyjemne.
Dość przelewania z pustego w próżne, zdecydował. Pójdzie do White'a, poczyta poranne gazety i spędzi resztę przedpołudnia w miłym towarzystwie. Przejrzał już pocztę i posegregował zaproszenia, niektóre przyjął, inne odrzucił. Odłożył na później dwutygodniowy raport z Cedarhurst.
Zanim jednak zdążył wstać od stołu i wyjść z pokoju, wszedł lokaj i podał mu wizytówkę na srebrnej tacy. Jego mina wyrażała dezaprobatę.
- Dżentelmen ma nadzieję zobaczyć pana natychmiast - odezwał się, kiedy Jasper wziął z tacy wizytówkę - albo jeszcze prędzej. To jego słowa, panie.
Jasperowi nie było dane przeczytać, kto tak pilnie chce się z nim widzieć. Gość nie czekał, żeby go wprowadzono. Wkroczył do pokoju, niemal depcząc lokajowi po piętach.
Jasper uniósł brew.
- Clarrie! - zawołał z ironią. Nie podniósł się z krzesła. - Co za miła niespodzianka. Rozgość się. My dwaj nie musimy robić ceregieli.
Clarence Forester - sir Clarence od czasu śmierci ojca półtora roku temu - najbardziej na świecie nienawidził, kiedy nazywano go „Clarrie”. Toteż Jasper nigdy, przez całe życie, nie nazywał go inaczej. Był ukochanym jedynakiem ciotki Prunelli, kuzynem Charlotte i wyjątkowo oślizgłym krętaczem. Wyglądał fatalnie, na więcej niż dwadzieścia pięć lat, jeszcze bardziej przytył, przerzedziły mu się włosy i miał nalaną, czerwoną twarz. Jasper dawno go już nie widział.
- Moja droga matka i ja przyjechaliśmy do miasta wczoraj - wyjaśnił Clarence, gapiąc się na puste krzesło, jakby podejrzewał, że mogłoby się pod nim zawalić, i usiadł na innym. - Przyjechaliśmy tak szybko, jak to tylko możliwe, kiedy o tym usłyszeliśmy.
- Całą drogę z Kent? - zapytał Jasper. - Horton, podaj Clarriemu kawy. Wydaje się bardzo potrzebować czegoś, co go postawi na nogi. Przeforsowałeś konie, chłopie? To niedobrze. Mogą okuleć, jeśli nie prowadzi ich świetny woźnica.
- Sir Clarence'owi - poprawił dobitnie Clarence. - I przynieś mi porto zamiast tego - zwrócił się do Hortona.
Jasper skinął głową, kiedy Horton spojrzał w jego stronę.
- Słyszeliśmy - ciągnął Clarence, odchylając się na krześle, podczas gdy lokaj stawiał przed nim szklankę porto - jestem pewien, że mnie poprawisz, jeśli źle usłyszeliśmy, a mianowicie słyszeliśmy, choć to wydaje się niemożliwe, że przywiozłeś do miasta kuzynkę Charlotte.
Jasper przybrał uprzejmą minę.
- To tylko dowodzi - stwierdził miłym tonem - że waszym uszom nic nie dolega, Clarrie. Martwiliście się o nie?
- Jest zatem tutaj?
- Duszą i ciałem. Umysłem także, śmiem twierdzić. Panna Daniels wyedukowała ją tak jak potrafiła, a to wspaniała kobieta. Odwiedziły już parę galerii i muzeów. Jestem bardzo zadowolony.
Clarence wciągnął głośno powietrze i jego brzuch powiększył się niepokojąco. Wąsy z piany na górnej wardze nadawały twarzy hultajski wygląd.
- A więc to prawda. Trudno uwierzyć. Mama mówiła przez całą drogę: „Mam nadzieję, Clarence, że jedziemy na próżno, to takie nie podobne do Jaspera”. Byłem zmuszony w ubiegłych latach przyjąć do wiadomości wiele nieprzyjemnych rzeczy na twój temat, Jasper, choć ze wszystkich sił staram się okazać wyrozumiałość człowiekowi, który jest pasierbem mojego wuja. Wiem, że kochał cię tak jak syna, krew z jego krwi, kość z kości, choć nadużywałeś jego cierpliwości niemal codziennie. Ale to przekracza wszelkie granice. To wymaga wizyty u stryjecznego dziadka Wrayburna, jakkolwiek waham się zakłócić spokój starego dżentelmena. Mama leży złożona rozpaczą.
- To musi być dla niej męczące. - Jasper złożył serwetkę i położył ją obok talerza. - Czy masz dość poduszek, Clarrie, żeby jej podłożyć pod głowę i pod stopy, i może jeszcze pod jakąś część ciała?
Do diabła! Ciotka Prunella w mieście. I Clarrie. Jedno warte drugiego. Charlotte pożałuje, że nie została w Cedarhurst. Zwłaszcza że łaknęli jej krwi. Błąd - to jego krwi łaknęli.
- Lekceważący ton nie budzi do ciebie zaufania, Jasper - stwierdził Clarence. - Zawsze tak było. Wuj, niestety, wierzył, że z czasem dorośniesz. Ja wiedziałem, że tak się nie stanie.
- Mniemam, że to wielka satysfakcja - mówił powoli Jasper - kiedy człowiek przekonuje się, że ma rację? Zwłaszcza, kiedy przewidziało się coś paskudnego. Otóż paskudnie jest oskarżać mnie, że jestem wiecznym chłopcem. A może to miał być komplement? Podejrzewasz, że odkryłem źródło młodości? Wolę przyjąć twoje słowa jako komplement, mój stary, i dziękuję ci z głębi serca. Napełnij szklaneczkę sir Clarriego, Horton. Jest pusta.
- Sir Clarence'a - wycedził. - Musisz zdawać sobie sprawę, Jasper, że jest rzeczą szokująco niestosowną sprowadzać do miasta dziewczynkę, która jeszcze nie debiutowała. To dość, żeby przyprawić o palpitację i wapory każdego znawcę etykiety, a mama jest najlepszą znawczynią.
- Lepiej, żeby Charlotte nie usłyszała, kiedy mówisz o niej „dziewczynka” - powiedział uprzejmie Jasper. - Uważa się za młodą damę i mogę dodać, że nie bezzasadnie. A ty i twoja mama możecie odetchnąć z ulgą, bo w istocie jechaliście na próżno. Kiedy zasięgniecie języka, co zrobicie na pewno, przekonacie się, że Charlotte nie korzystała z żadnych towarzyskich rozrywek ani też nie zrobiła nic, co uchodziłoby za niestosowne w jej wieku i sytuacji. Ja może nie potrafiłbym tego dopilnować, przyznaję, ale do panny Daniels mam absolutne zaufanie. Nie radzę oskarżać jej o jakieś wyimaginowane niedopatrzenia. Przed Bożym Narodzeniem wychodzi za mąż za pastora i wielebny Bellow może nawet ekskomunikować ciebie, jeśli ją obrazisz. Jest wyjątkowo miłym, łagodnym dżentelmenem, ale nie wiadomo, jak by zareagował na obrazę ukochanej. Wolałbym nie przekonywać się o tym na własnej skórze.
Clarence otarł wierzchem dłoni hultajskie wąsy.
- Ze wszystkiego stroisz sobie żarty, Jasper. Charlotte pochodzi ze świetnej rodziny i jest dziedziczką majątku. Musisz wiedzieć, że nie może pokazywać się publicznie, póki w przyszłym roku nie pokłoni się przed królową. Dość swobodnie potraktowałeś warunki ostatniej woli wuja. Przyjechałem, aby to ukrócić. Stryjeczny dziadek Wrayburn także się do sprawy przyłoży, kiedy zamienię z nim parę słów.
- Pozdrowisz go ode mnie przy okazji? - zagadnął uprzejmie Jasper.
Podczas tej wizyty zastanawiał się, dlaczego ciotka Charlotte i jej kuzyn zaczęli nagle tak się o nią niepokoić; nie okazywali żadnego zainteresowania przez dziesięć lat, po śmierci jej ojca, ani nawet w ciągu pięciu lat po śmierci matki. Lady Forester ograniczała się do wysyłania siostrzenicy przydługawego listu dwa razy do roku, na Boże Narodzenie i na jej urodziny, napominając, żeby była grzeczna, cnotliwa i słuchała guwernantki bardziej niż kogokolwiek innego w życiu. Jasper, jak jasno z tego wynikało, był tym „kimkolwiek w życiu”.
Teraz już rozumiał. Clarence wypowiedział znaczące słowa: Charlotte jest dziedziczką majątku. Przypomniał sobie także, że w ostatnie święta przeczytał fragment listu od ciotki - lady Forester wspominała, że porozumiała się z „drogą Rachel” i że jeśli siostra nie będzie sponsorować Charlotte po jej osiemnastych urodzinach, to ona się tego podejmie. W rzeczy samej, takie zawsze były jej zamiary, a także zamiary drogiego papy, jeśli mama miałaby nie dożyć tej chwili. Ciotka pisała, że drogi Clarence nie może się doczekać, żeby na nowo poznać kuzynkę, i że jest wspaniałym młodym mężczyzną, gotowym ustatkować się, jeśli spotka damę, która byłaby go warta.
Charlotte wymogła na Jasperze przyrzeczenie, że nigdy nie odda jej pod opiekę ciotki i kuzyna, którego nie lubiła, tak samo jak on.
Kłopot polegał na tym, że choć Jasper był baronem Montford - od zawsze - gdyż jego ojciec zmarł na miesiąc przed jego urodzeniem, chociaż posiadał Cedarhurst Park, gdzie jego matka mieszkała aż do śmierci z drugim mężem i gdzie zawsze mieszkała Charlotte, chociaż był jej bratem przyrodnim i najbliższym męskim krewnym - nie był jej jedynym opiekunem. Drugi mąż matki nie lubił go ani mu nie ufał. Pod wpływem żony zgodził się mianować Jaspera na mocy testamentu opiekunem córki, póki sama nie będzie mogła dysponować majątkiem - po dwudziestych pierwszych urodzinach albo po ślubie, w zależności od tego, co szybciej nastąpi. - Uparł się jednak, aby mianować jej opiekunami jeszcze dwóch innych dżentelmenów: swojego wuja, Setha Wrayburna, i swojego szwagra, sir Charlesa Forestera. Po śmierci ojca Clarence stał się w jednej trzeciej opiekunem Charlotte. To znaczy, że dowolnych dwóch opiekunów mogło przegłosować trzeciego w każdej sprawie dotyczącej jej losu.
Jasper zawsze pocieszał się myślą, że Seth Wrayburn, stary, zniedołężniały odludek, nigdy nie interesował się Charlotte, Clarence'em czy kimkolwiek z rodziny. Nim też nie.
- Mama - wywodził Clarence - jest gotowa poświęcić swój czas i energię oraz niezależność, żeby stworzyć Charlotte odpowiedni dom, a także podjąć przygotowania do jej debiutu, które, jak podejrzewa, zostały karygodnie zaniedbane. Sądzę, że zgodzisz się z tym, Jasper, bo z pewnością życzysz swojej siostrze przyrodniej jak najlepiej. Oszczędzę sobie wizyty u dziadka Setha, jeśli jutro przekażesz ją pod opiekę moją i mamy. Nie można dopuścić do konfliktu, opiekunowie muszą być jednomyślni; śmiem twierdzić, że ucieszysz się, uwalniając od odpowiedzialności. Co ty na to? - Usiłował przybrać dobroduszny wyraz twarzy, ale wypadło to żałośnie.
Jaspera dręczyło paskudne podejrzenie, że dama „warta” Clarence'a to Charlotte. Była jego kuzynką w pierwszej linii, to prawda, i ich związek byłby niestosowny, jeśli nie bezprawny. Posiadała także spory majątek - a ojciec Clarence'a zwykł uprawiać hazard przy braku zręczności i szczęścia. Czego prawdopodobnie nie brakowało w momencie jego śmierci, to długów.
Jasper zmarszczył z namysłem czoło i Clarence od razu się ożywił.
- Przyznaję, że nie widzę słabego punktu w twojej argumentacji, Clarrie. Istotnie życzę Charlotte tego, co najlepsze, i nie rozumiem, jak mógłbym spełnić to życzenie, oddając ją pod opiekę twoją i twojej mamy. Wybacz, jeśli jestem mało pojętny. Może Seth Wrayburn zrozumie to lepiej. Na pewno nie zaszkodzi, jeśli złożysz mu tę wizytę, mój stary. Nie wątpię, że będzie zachwycony, mogąc cię zobaczyć. Teraz jednak czas mi nie pozwala już dłużej siedzieć tu z tobą i wymieniać uprzejmości, mimo że jesteśmy prawie krewnymi. Czy tak, jak ja, odczuwasz czasem wdzięczność za tę drobną łaskę zawartą w słowie „prawie”, Clarrie? Dziś mam jeszcze mnóstwo zajęć.
- Zapewne boksowanie u Jacksona albo oglądanie końskiego mięsa u Tattersalla - rzucił ze złością Clarence.
- Mój Boże - Jasper podniósł się z krzesła - nic równie męczącego, Clarrie. Daruj mi. Przypuszczam, że będziemy gościć ciebie i twoją mamę w ciągu najbliższych paru dni, choć muszę cię ostrzec... z żalem... że planujemy przebywać tego dnia poza domem.
- Nie powiedziałem, którego dnia - zauważył Clarence.
- Ach, nie powiedziałeś? Planujemy przebywać tego dnia poza domem, tak czy inaczej. Trafiłeś tu sam. Bądź tak dobry i poradź sobie w drugą stronę, dobrze? To takie męczące wędrować przez cały dom do drzwi frontowych po to tylko, żeby odprowadzić gościa, podczas gdy prościej jest pójść od razu na górę.
Schylił głowę z kurtuazją i wyszedł z pokoju przed Clarence'em. Wchodził po schodach, nie oglądając się za siebie.
Jednak ponure myśli zadawały kłam tej nonszalancji.
Seth Wrayburn stanowił niewiadomą. Jak zawsze.
Można było mieć tylko nadzieję, że rozpozna krętacza i kłamcę, nawet jeśli był nim stryjeczny wnuk.
Katherine siedziała w bawialni z Margaret, kiedy lokaj przyniósł wizytówkę na srebrnej tacce. Podejmowały już jednego gościa, Constantine'a, który był u nich prawie pół godziny, wróciwszy ze Stephenem po długim poranku u Tattersalla. Nie spodziewały się nikogo; zamierzały pójść na spacer do parku.
- To lord Montford - powiedziała Margaret, podniósłszy wizytówkę z tacy. Spojrzała na Katherine i uniosła brwi.
- Monty! - Stephen się ucieszył. - Och, przyprowadź go tu natychmiast. Był wczoraj wieczorem na balu, Con. Mówiłem ci?
- Tak? Przypuszczam, że spędził wieczór w pokoju karcianym, uwalniając paru gości od nadmiaru pieniędzy.
- Nie cały wieczór. Raz zatańczył.
Och, proszę, Stephen, nie mów nic więcej.
Katherine nie mogła zapomnieć o tym walcu. Nie spała pół nocy. W dzień nie potrafiła myśleć o niczym innym. Na Boga, niemal dała się namówić na ten żałosny i niestosowny zakład. Niewiele brakowało, żeby się zgodziła.
„Ale proszę sobie tylko wyobrazić, jakby to było, panno Huxtable, gdybyśmy oboje wygrali. Moglibyśmy mieć wspaniały ślub w kościele Świętego Jerzego przy Hanover Square, zjawiliby się wszyscy z towarzystwa, a potem mielibyśmy życie pełne bezsennych nocy, starania się o dzieci i namiętnej miłości, niekoniecznie w tym właśnie porządku”.
Och!
A teraz, kiedy znów rozpamiętywała słowa lorda Montford, on pojawił się w bawialni Stephena, jak zwykle wytworny, ubrany z nienaganną elegancją. Towarzyszyła mu młoda śliczna dziewczyna.
Och, jak on śmiał przyjść tu po ostatnim wieczorze i po tym, co zaszło między nimi trzy lata temu! Tyle że wczoraj podjął zakład, a nie mógł go wygrać, nie spotykając się z nią.
Ukłonił się, a młoda dama dygnęła głęboko.
- Panno Huxtable. - Skupił całą uwagę na Margaret. - Przyszedłem, aby powiedzieć, jaki jestem szczęśliwy, że mogłem panią poznać zeszłego wieczoru, nawet jeśli nie udało mi się z panią zatańczyć. Pozwoliłem sobie przyprowadzić moją młodszą siostrę przyrodnią, Charlotte Wrayburn, w nadziei, że zgodzi się pani poświęcić jej nieco uwagi, jak również polecam siostrę uwadze panny Katherine Huxtable.
Robił doskonałe wrażenie, a jego manierom nie można było nic zarzucić, jak zauważyła wzburzona Katherine.
- Ależ oczywiście. - Meg przeszła pośpiesznie przez pokój, wyciągając rękę do dziewczyny. - Panno Wrayburn. Jakże mi miło! Proszę poznać moją siostrę oraz brata, hrabiego Mertona. I naszego kuzyna, pana Constantine'a Huxtable'a.
Dziewczyna zarumieniła się i wykonała serię dygnięć, kiedy Meg dokonywała prezentacji.
- Nie debiutowałam jeszcze w towarzystwie - wyjaśniła - ponieważ nie skończyłam osiemnastu lat. Ale Jasper i panna Daniels, moja dama do towarzystwa, powiedzieli, że mogę poznać w tym roku kilka starannie wybranych osób.
- A ponieważ i tak pragnąłem złożyć dziś państwu wizytę - wtrącił lord Montford - a panna Daniels jest po południu zajęta, zaproponowałem Charlotte, żeby ze mną poszła.
- Jestem zachwycony, że tak zrobiłeś, Monty. - Stephen skłonił się z uśmiechem. - Nie omieszkam zarezerwować sobie tańca z panią na jej balu debiutanckim przyszłej wiosny, panno Wrayburn... z wyprzedzeniem i na mocy wcześniejszej znajomości.
Roześmiała się i zarumieniła jeszcze mocniej.
- Jestem oczarowany, panno Wrayburn - powiedział Constantine z uśmiechem.
- Ja także jestem zachwycona - odezwała się Meg. - Proszę usiąść koło mnie, panno Wrayburn. Con, pociągnij, proszę, za sznurek od dzwonka, a ja polecę, żeby przyniesiono więcej herbaty i ciastek. Lordzie Montford, proszę usiąść.
Katherine, która podniosła się, kiedy weszli goście, zajęła to samo miejsce na małej kanapie. Zanim Constantine zdążył pociągnąć za sznurek i usiąść obok niej, jak poprzednio, zrobił to lord Montford. Wtedy spojrzał na nią po raz pierwszy, posyłając jej bezpośrednie, bardzo intensywne, bardzo... palące spojrzenie, którego nikt w pokoju poza nią nie zauważył.
To spojrzenie miało, rzecz jasna, na celu wytrącenie jej z równowagi i zapewnienie, że ani na chwilę nie zapomniał zeszłego wieczoru ani postanowienia, żeby wygrać zakład.
Nie dotykał jej ani ramieniem, ani udem, kiedy usiadł, ale jej serce zabiło mocniej; odbierała wszystkimi zmysłami jego fizyczną bliskość, która zdawała się silniej nawet na nią działać niż poprzedniego wieczoru, kiedy rzeczywiście się dotykali.
- Ufam, panno Huxtable - powiedział, odwracając się do Katherine - że podobał się pani bal?
- W istocie, lordzie Montford, dziękuję. - „Mimo że walc go zepsuł”, dodałaby, gdyby nie obawa, że usłyszą to inni.
- Mnie także. Zawsze są przyjemne towarzyskie spotkania z najdroższymi przyjaciółmi, czyż nie?
Jego maniery były nienaganne. Oczy się śmiały. Tylko ona, spoglądając w nie z odległości zaledwie około stopy, widziała czające się w nich rozbawienie i kpinę. Świetnie się bawił.
Panna Wrayburn, ośmielona serdecznością Meg i Stephena, swobodnie z nimi gawędziła. Katherine uśmiechnęła się do niej przyjaźnie.
- A więc pani takie kocha wieś, panno Wrayburn. Tak jak ja - powiedziała, kiedy Margaret nalała herbaty, a Stephen podał słodycze.
- Choć z przyjemnością odwiedzam od czasu do czasu Londyn, zawsze chętnie wracam do domu.
Rozprawiała o Warren Hall, a nawet o Throckbridge. Opowiadała o Isabelle i Samuelu, swoich siostrzeńcach, oraz o siostrze Vanessie. Nie przeszkadzała nikomu zabierać głosu - to byłoby nieuprzejme - ale mówiła więcej niż zwykle.
Starała się zachowywać naturalnie, mimo że krępowała się obecnością mężczyzny, który siedział w milczeniu obok niej. Omijała go wzrokiem, ale była pewna, że bawi go ta sytuacja. Wiedziała, że jest świadom swojego wpływu na nią i celowo to wykorzystuje. Po dziesięciu minutach siedzenia obok niego miała wrażenie, że prawą stronę ciała trawi ogień, a serce bierze udział w wyścigu pod górę, przy silnym przeciwnym wietrze.
To jej się bardzo nie podobało. Znów wróciło wspomnienie balu. Dlaczego po prostu nie odmówiła, kiedy poprosił ją do tańca?
Lord Montford był wytrawnym animatorem, który pociągał za sznurki, a ona bezradną marionetką w jego rękach. Pod wpływem tej myśli popatrzyła na niego ze złością. Odpowiedział uprzejmym spojrzeniem, uśmiechając się niewinnie.
- Pani siostra jest zatem księżną Moreland - zauważył.
- Przypuszczam, że nie mieliście okazji jej spotkać. - Katherine zwróciła się do panny Wrayburn: - Może któregoś dnia złożymy jej razem wizytę. Ucieszy się, a jestem pewna, że pani ją polubi. Ma najpogodniejszą naturę z nas wszystkich, czyż nie tak, Meg?
Charlotte nie kryła radości. Kate natomiast pomyślała, że to jednak ryzykowny pomysł przedłużać znajomość z kimś, kto miał pecha urodzić się jako siostra przyrodnia lorda Montford. Słowa jednak już padły.
- Księżna. - Panna Wrayburn wymówiła to niemal z przestrachem. Potem jednak uśmiechnęła się promiennie. - To byłoby wspaniale.
- Może - odezwała się Meg - zechciałaby pani towarzyszyć Kate i mnie na spacerze w Hyde Parku jutro po południu, panno Wrayburn, jeśli nie ma pani, rzecz jasna, innych planów.
- Och, nie mam - zapewniła dziewczyna, pochylając się lekko na krześle. - Jeszcze nie debiutowałam i właściwie nigdzie nie byłam, z wyjątkiem paru sklepów i galerii. Poznałam niewiele osób, poza damami w wieku mojej matki, choć prawdą jest, że niektóre mają córki takie jak ja, a nawet synów. Z wielką przyjemnością wybiorę się na spacer z paniami. Mogę, Jasper? Mam nadzieję, że nie będzie padać.
- Pójdę z tobą, Char, jeśli męskie towarzystwo nie będzie przeszkadzać pannie Huxtable i jej siostrze. Stanę się przedmiotem zawiści wszystkich dżentelmenów w parku, kiedy zobaczą mnie z trzema najpiękniejszymi damami w mieście.
Katherine uświadomiła sobie, że wpadły w jego sieci. Wykorzystał okazję, żeby je czy też ją zobaczyć. Nie musiał się nawet specjalnie wysilać, przyszedł, żeby przedstawić młodszą siostrę.
- Jasper! - Panna Wrayburn roześmiała się wesoło. - Jesteś niemądry.
- Ach tak? Powinienem zatem powiedzieć: z dwiema najpiękniejszymi damami, Char? Okazałem się stronniczy, przeoczając niedoskonałości w twoim wyglądzie, ponieważ jesteś moją siostrą?
Zwracał się do dziewczyny z wielką czułością; Katherine musiała to przyznać, choć wcale nie chciała odkrywać, że jest w nim coś dobrego.
- Z pewnością nie, Monty - wtrącił Stephen. - Nie ma żadnej niedoskonałości w moich siostrach czy twojej. I nie wszyscy dżentelmeni będą ci zazdrościć. Nie sprawię ci tej przyjemności, żebyś miał damy na spacerze wyłącznie dla siebie. Ja także przyjdę.
- Jakże się cieszę, Stephen, dobry pomysł - pochwaliła Katherine. - Bawi mnie, kiedy spaceruję, trzymając cię pod ramię, a wszystkie młode damy po drodze mdleją z zazdrości.
Wiedziała, choć nie patrzyła na lorda Montford, że odął wargi i zrobił rozbawioną minę.
- Chętnie bym przyszedł - odezwał się Constantine - mam jednak, niestety, inne zobowiązania na jutro.
Lord Montford wstał i uniósł brwi, patrząc na siostrę. Zaczęli się żegnać.
- Czekam niecierpliwie na jutrzejsze popołudnie - powiedział, pochylając się nad dłonią Meg. Skinął uprzejmie głową Stephenowi i Constantine'owi. Zignorował Katherine, której dłonią potrząsała panna Wrayburn.
Ale w jakiś sposób udało mu się sprawić, żeby wiedziała, iż te słowa przeznaczone były dla niej.
Jak on to zrobił?
Może to tylko jej wyobraźnia? Czyżby traciła rozsądek?
Wiedziała, że nie.
Dla rozrywki i dla zabicia nudy postanowił ją w sobie rozkochać.
Choć zapewniła go, że tak nigdy się nie stanie, nawet za milion lat. Podrażniła jego dumę.
- Monty tańczył walca wczoraj wieczorem - powiedział Stephen po wyjściu gości. - Z Kate. W tańcu jest tak samo dobry, jak we wszystkim, co robi. Ja nie mogłem zatańczyć. Musiałem zostać z panną Acton, która nie ma jeszcze zgody na walca.
Katherine czuła na sobie spojrzenie Constantine'a. Odwróciła się i uśmiechnęła do niego.
- A dziś Monty przyprowadził swoją siostrę przyrodnią. - Con pokręcił głową. - Jeszcze nie debiutowała w towarzystwie. Kiedyś cię przed nim ostrzegałem, Katherine. Nic się nie zmieniło od tamtego czasu. Monty należy do moich najbliższych przyjaciół, ale gdybym miał siostrę, nie pozwoliłbym jej podejść do niego bliżej niż na sto jardów, chyba że z dwiema przyzwoitkami przykutymi po jednej do obu nadgarstków.
Roześmiała się, a Stephen jej zawtórował.
- Constantine! - zawołała Meg z wyrzutem. - Lord Montford jest dżentelmenem o nienagannych manierach. I trzeba go pochwalić, że tak troskliwie opiekuje się panną Wrayburn.
- Nie jestem już niedoświadczoną dziewczyną, Constantine - oświadczyła Katherine; tak jak zeszłego wieczoru lordowi Montford.
- Z pewnością. Zapominam, że jesteś już niemal staruszką, Katherine. Masz... ile? Dwadzieścia trzy lata? Pamiętaj jednak, że on nie stanowi bezpiecznego towarzystwa dla żadnej samotnej damy.
- A ty stanowisz? - Roześmiała się.
Skrzywił się teatralnie.
- Czasami trzeba hulaki, żeby rozpoznał drugiego hulakę. Nie myślcie, że czynię jakieś wyznania, które mogłyby mnie pogrążyć w waszych oczach.
Kochała mocno kuzyna z drugiej linii, którego poznali tak późno. Zawsze był dla nich dobry. Miała jednak świadomość, że tak naprawdę wcale go nie zna. Rzadko przyjeżdżał do Warren Hall, nieczęsto też bywał w Londynie, zresztą podobnie jak oni. Miał dom i posiadłość w Gloucestershire, ale nic o tym nie opowiadał i nigdy ich do siebie nie zaprosił. Z Elliotem, księciem Moreland - kuzynem Cona w pierwszej linii i jej szwagrem - był od dawna skłócony. Spór, w jakiś sposób, wciągnął także przed laty Vanessę, która oczywiście trzymała stronę męża. Żadne z nich nie rozmawiało z kuzynem, kiedy dało się tego uniknąć. Katherine nie miała pojęcia dlaczego. W istocie Constantine'a otaczała intrygująca aura tajemniczości, która tylko dodawała mu uroku.
Czy wiódł hulaszcze życie? Był przyjacielem lorda Montford, śmiałym i przystojnym, jak on, nawet jeśli złamany kiedyś i niezrośnięty równo nos stanowił skazę na jego urodzie. Choć, w gruncie rzeczy, lekko skrzywiony nos wydawał się bardziej intrygujący niż doskonale prosty.
- Dość tego - powiedziała Margaret. - Zostaniesz na obiad, Con? Zarygluj drzwi, Stephen, na wypadek, gdyby chciał odmówić.
- Przymus zawsze na mnie działa - stwierdził Constantine. - Tak samo jak przyjacielskie zaproszenie. Zostanę z przyjemnością.
Katherine czekała kolejna niespokojna noc. Miała jutro spacerować z lordem Montford, Meg, Stephenem i panną Wrayburn. O Boże, żeby tylko nie iść obok niego!
Musi także modlić się żarliwie o deszcz.
Zgodnie z planem udali się na spacer następnego popołudnia. Na szczęście, po wilgotnym, nieobiecującym poranku, przejaśniło się, było nawet dużo słońca. Jasper szedł z panną Huxtable, a Merton w środku między Charlotte a Katherine Huxtable. Spędzili trochę czasu przy jeziorze Serpentine, obserwując łabędzie i małego chłopca, który puszczał łódeczkę na wodę pod czujnym wzrokiem niańki. Potem ruszyli w drogę powrotną. Tym razem Merton szedł między Charlotte a swoją starszą siostrą, a Jasper z młodszą.
Planował to, rzecz jasna, od początku. W takich wypadkach należy unikać ostentacji, ale wytrwałość jest niezbędna. Manewrował umiejętnie, nikt się nie zorientował, że on prowadzi grę. Z wyjątkiem panny Katherine Huxtable. Ujmując go pod ramię, zacisnęła wargi, mimo że starała się zachować obojętną minę.
- Panna Wrayburn jest czarująca. - Z wyraźną niechęcią podjęła rozmowę.
- Ale czasami martwi się, jak zostanie przyjęta. - Wciągnął powietrze, ciekaw, czy poczuje znów zapach tego mydła. Poczuł. Słaby, ale bez wątpienia ten sam. To najbardziej uwodzicielski zapach, jaki wymyślono.
Wyglądała świetnie w zielonej sukni z podniesionym stanem i słomkowym kapeluszu ozdobionym paskiem karbowanego, bladozielonego jedwabiu na górze i wstążkami tegoż koloru pod brodą. Włosy mieniły się złotem pod szerokim rondem.
- Och, przy nas może być spokojna. Nie ma powodu do niepokoju. Jesteśmy zwykłymi ludźmi.
- Doprawdy? - Spojrzał na nią, unosząc brwi; na jej twarzy malowała się powaga. Interesujące, zatem, jacy są nadzwyczajni ludzie. Nie da się pewnie na nich patrzeć, nie osłaniając oczu.
Prychnęła, mierząc go lodowatym spojrzeniem.
- To był komplement, czy tak? Dziękuję, lordzie, w imieniu Stephena i Meg.
- Charlotte bardzo panią polubiła - powiedział zgodnie z prawdą. - A także pani siostrę - dodał gwoli sprawiedliwości. - Dziewczynie pochlebia, że panie okazują jej tyle dobroci i poświęcają uwagę.
- Och, to nic takiego. Jeszcze parę lat wstecz byliśmy najzwyklejszymi ludźmi, którzy mieszkali w małej wiejskiej chacie. Dokładałam do naszego skromnego budżetu, ucząc w wiejskiej szkole. Nie mieliśmy rozrywek, do wydarzeń należały nieczęste wiejskie zabawy oraz doroczny letni festyn w Rundle Park, dworku sir Humphreya Dewa. Okoliczności zmieniły się od tamtego czasu, ale my nie, mam nadzieję. Lubiłam nas takimi, jakimi byliśmy.
Czyżby chciała mu wmówić, że nie jest warta zainteresowania? Rozbawiła go.
- Sądzę, panno Huxtable - przysunął do niej bliżej głowę - że także byście mi się wtedy podobali. Czy przypadkiem nie tańczyła pani każdej wiosny wokół majowego słupa*1? Nic bardziej pociągającego niż widok ślicznej dziewczyny, która oplata wstążką słup, a gdy pochyla się i kołysze, błyskają przy każdym ruchu obnażone kostki u nóg.
- Nie było majowego pala. - Roześmiała się nagle. - Ani błyskających kostek.
Miał wrażenie, że grzeje się w promieniach słońca, i zauważył ze zdumieniem, spojrzawszy w niebo, że słońce schowało się za chmurami. Nie mógł się nadziwić, że próbował o niej zapomnieć, że nie zachował przyjemnych wspomnień. Rzecz jasna, dlatego, że wspomnienie o Katherine wiązało się z upokorzeniem.
- Ani pala majowego, ani nagich kostek. Jakie to smutne. Chociaż... Być może mężczyznom w wieku od dwunastu do dziewięć dziesięciu lat z pani wsi los oszczędził dzięki temu niewymownego cierpienia z pani rąk... czy też, powinienem chyba powiedzieć, pani kostek.
- Ciekawa jestem, lordzie Montford - jej oczy wciąż się śmiały - czy posiada pan umiejętność prowadzenia zwykłej rozmowy i czy ma pan w tym jakieś doświadczenie.
- Ależ oczywiście - odparł z teatralnym zdumieniem. - Jestem dżentelmenem, czyż nie? Rani mnie pani podejrzeniem, że jest inaczej.
- Nigdy jednak nie miałam okazji się o tym przekonać.
- Czy zdaniem pani - spojrzał w niebo - te chmury wróżą deszcz? Nie mógłbym się z tym zgodzić. Proszę zwrócić uwagę, że są białe, puszyste i naprawdę zupełnie niewinne. A za nimi przestwór błękitu. Przewiduję, że w ciągu godziny albo nawet mniej całkiem się rozpogodzi i będziemy cieszyć się słońcem przez jakiś czas, póki pesymiści wśród nas nie zaczną martwić się o jutro. Zauważyła pani, iż piękna pogoda skłania do obaw, że będziemy musieli za nią zapłacić jakąś straszliwą burzą w najbliższej przyszłości? Czy słyszała pani kiedyś, żeby ktoś tak nie twierdził? A czy słyszała pani, żeby kiedyś, podczas ulewnego deszczu i straszliwej wichury, ktoś wieszczył ponuro, że niedługo przyjdzie nam się prażyć w promieniach słońca?
Roześmiała się głośno.
- Nie, nigdy. Ale czy to jest zwyczajna rozmowa, lordzie Montford?
- Tematem jest pogoda. Czy może być coś zwyczajniejszego?
Nie odpowiedziała, lecz uśmiech nie zniknął z jej twarzy.
- Ach, rozumiem. Nie miała pani na myśli „zwyczajnej” rozmowy, prawda? Chodziło pani o rozmowę „nudną”. Tak, jestem zdolny do nudnej konwersacji i dowiodę tego, jeśli pani sobie życzy. Muszę jednak ostrzec, że mogę zasnąć w połowie zdania.
- Nie musi się pan martwić. Zasnę przed panem.
- Och, interesujące. - Pochylił ku niej głowę. - Mogę to w przyszłości wykorzystać.
- Nie byłby pan w stanie. Spałby pan także.
- Hm... poważny problem - przyznał.
- Poza tym, lordzie Montford, nie może pan sprawić, że się w panu zakocham, kiedy będę spać, prawda? A przypuszczam, że właśnie o to chodzi? Te odwiedziny z siostrą? Spacer w parku?
- Kiedy będzie pani spać? - Przysunął głowę jeszcze bliżej.
Usiłując wzbudzić w niej zainteresowanie, sam wzbudził w sobie pewne nieoczekiwane doznania. Obraz śpiącej kobiety - ciepłej i bezbronnej na miękkim materacu - którą miałby w sobie rozkochać, był wyjątkowo podniecający. Dobry Boże!
- Panno Huxtable, ma pani całkowitą...
Nie zdołał nic więcej powiedzieć. Doszli właśnie do najbardziej zatłoczonej części parku; ruchliwą promenadą przechadzali się spacerowicze, nie brakowało różnego rodzaju powozów oraz jeźdźców na koniach; wszyscy walczyli o miejsce i domagali się uwagi. Wybrali się tu nie dlatego, że chcieli zaczerpnąć świeżego powietrza, zażyć zdrowego ruchu, ale po to by podziwiać innych i samemu zostać zauważonym; pokazać nowe czepki, nowe wierzchowce, nowych narzeczonych, skrytykować innych, z gorszymi nakryciami głowy, końmi, narzeczonymi. Tak bawiła się socjeta.
Otwarta, przesadnie zdobna karoca, która niemal zrównała się z Jasperem i panną Huxtable, zwolniła i się zatrzymała. Pasażerowie spojrzeli na nich - czy też na niego - z wyraźną dezaprobatą.
Lady Forester i Clarence!
Miał nadzieję, że uda mu się ich unikać do końca sezonu, choć była to żałośnie słaba nadzieja, skoro przyjechali aż z Kent, żeby wyrwać ze szponów hulaki Charlotte.
Nie powiedział jej nawet, że przyjechali. Po co miałaby ją martwić, zanim to nie będzie absolutnie konieczne?
- Lady Forester. - Dotknął ronda kapelusza. Nie nazwał jej ciotką Prunellą ani nawet ciotką Prune, od czasów dzieciństwa. Nie była jego ciotką, za co dziękowałby Bogu codziennie, gdyby miał łaskę wiary. - Clarrie? Czy mogę mieć przyjemność...
Jednak nie dostąpił przyjemności przedstawienia im panny Katherine Huxtable ani jej siostry i brata.
- Jasper - odezwała się lady Forester dramatycznym tonem, jej pierś falowała gwałtownie - masz być w moim domu jutro dokładnie o dziewiątej. Charlotte, natychmiast odsuń się od tego mężczyzny i siadaj koło mnie. Sądziłam, że potrafisz zachowywać się lepiej, nawet jeśli twój brat przyrodni nie potrafi. Myślałam, że masz przyzwoitą guwernantkę.
- Ciocia Prunella! - Charlotte miała rozpacz w oczach.
- Och, Boże! - Młody Merton nie krył oburzenia.
- Clarence - spojrzała groźnie na syna - zejdź w tej chwili i pomóż Charlotte.
- Lepiej zostań, gdzie jesteś, Clarrie - poradził Jasper. - Szkoda wysiłku zeskakiwać na dół tylko po to, żeby wskoczyć na górę. Ty także zostań, gdzie jesteś, Char, z panną Huxtable i hrabią Merton. Nie bolą cię nogi, prawda?
- Nie, Jasper. - Oczy miała wielkie jak spodki, głos jej drżał.
- Więc nie potrzebujesz podwiezienia - stwierdził. - Nie musi pani podwozić Char. Ale dziękuję, że pani zatrzymała się i zaproponowała przejażdżkę. Zatem rano będę miał przyjemność panią odwiedzić. Mogę spóźnić się cztery minuty, ponieważ zegar w bibliotece, mój wyznacznik czasu, spowalnia się cztery minuty. Czy też spóźnia? Nigdy nie mogłem tego zapamiętać. Jak powinienem powiedzieć, panno Huxtable?
Spojrzał na Katherine.
- Spóźnia - odparła. - I pan też by się spóźnił. Albo spóźni się na pewno, gdyż, jak przypuszczani, nigdy nie przyszło panu do głowy nastawić zegar na właściwą godzinę.
- To byłoby zbyt kłopotliwe. Nie wiedziałbym, czy jest późno, czy wcześnie. Podobnie moja służba.
- Jasper - odezwała się lady Forester tonem, który sprawił, że Clarence zadrżał; nie wiedział, czy zostać na miejscu, i narazić się na jej gniew, czy zeskoczyć, ryzykując starcie z lordem Montford. - Nie pozwolę, żebyś zwracał się do mnie w tak bezczelny sposób, w czym celujesz. Charlotte...
Jasper przerwał jej bezceremonialnie, spokojnie zwracając się do Clarence'a:
- Hamujesz ruch, mój stary. Śmiem zauważyć, że dwukółki, faetony, karoce stoją w kolejce aż do bramy, a nawet na ulicy, nie mówiąc już o innych powozach. Powinieneś ruszyć się, zanim ten dobry woźnica z tyłu za tobą nie zejdzie z kozła i nie strąci ci kapelusza z głowy. Już jest purpurowy na twarzy. Jego pasażerowie też się niecierpliwią. Zobaczę was oboje jutro rano dokładnie cztery minuty po dziewiątej. Miłego dnia.
Clarence, obejrzawszy się nerwowo na powozy za plecami, dał znak woźnicy, żeby ruszał.
- Och, Jasper - powiedziała Charlotte, kiedy odjechali - nie pozwolisz, żeby zabrała mnie ciotka Prunella, prawda? Nie przestanie wygłaszać kazań od rana do wieczora. To będzie jak więzienie. Nie zniosę tego.
- Spokojnie, panno Wrayburn. - Merton poklepał jej dłoń.
- Tak mi przykro - ubolewała starsza panna Huxtable - że zaproszenie panny Wrayburn na wspólny spacer z Kate i ze mną postawiło ją w trudnej sytuacji. Czyżby dlatego, że jeszcze nie debiutowała? Ale nawet dzieci i młodzi ludzie potrzebują powietrza i ruchu?
- To moja wina - odezwał się Merton. - Źle się stało, że pozwoliłem sobie pójść z wami. Sądzę, iż najsurowsi strażnicy etykiety mogliby uznać, że panna Wrayburn nie powinna pokazywać się ze mną do czasu debiutu. Proszę o wybaczenie, panno Wrayburn, i ciebie także, Monty. Nie pomyślałem o tym.
- Trudno mi sobie wyobrazić - odparł Jasper - żeby nawet sama królowa zobaczyła coś niewłaściwego w tym, że młoda dziewczyna spaceruje w parku publicznym razem ze swoim bratem i opiekunem oraz trójką jego przyjaciół, w tym dwiema damami od niej starszymi. Nie istnieje powód, żeby was obwiniać. Powiem jutro lady Forester, co o tym myślę. Char, a ty nie zostaniesz rzucona do jaskini lwa, na pastwę ciotki Prunelli i Clarence'a. Zapewniam.
- Ale on jest jednym z moich opiekunów - przypomniała Charlotte. - Zawsze nadęty i okropny. Nienawidziłam go, kiedy był chłopcem, i teraz też go nienawidzę. Zbrzydł też strasznie. Jest okropnie gruby.
Te śmiałe słowa wróżyły jak najgorzej dla Clarence'a, jeśli miał nadzieję wkraść się w łaski kuzynki.
- Nie będziemy dłużej zanudzać lorda Mertona i jego sióstr rodzinnymi sprawami, Char - rzekł stanowczo Jasper. - Lepiej ruszaj my dalej, jeśli nie chcemy przyciągnąć szerszej publiczności.
Szli w milczeniu, przerywanym rzadkimi chwilami wymuszonej konwersacji.
Zatrzymali się przy bramie i Katherine puściła ramię Jaspera.
- To było wyjątkowo miłe popołudnie, nieprawdaż? Dziękuję bardzo, panno Wrayburn i lordzie Montford, że zechcieliście nam towarzyszyć.
Katherine z bratem i siostrą udawali się w jedną stronę, a Jasper z Charlotte w drugą, toteż pożegnali się serdecznie, nawet wesoło, jakby melodramatycznego zajścia w parku w ogóle nie było.
Czy wiele osób stało się przypadkowymi świadkami tej sceny? Jaspera nie obchodziły plotki na jego temat. Musiał jednak troszczyć się o Charlotte. O czym, do diabła, myślała ciotka, narażając ją w ten sposób na publiczną obmowę? Nie mogła poczekać do jutra, żeby wygłosić mu kazanie w zaciszu salonu?
- Jasper - Charlotte wsunęła małą dłoń pod ramię brata - co powie jutro ciotka Prunella? Co ona zrobi?
- Pozwól, że ja będę się o to martwić odparł uspokajająco, poklepując ją po ręce. - Ale pewnie nie ma o co.
- Ale ty wiesz, co papa napisał w testamencie. - Głos Charlotte brzmiał cienko i piskliwie ze strachu.
Jej ojciec polecił, na mocy testamentu, że córka ma być wychowywana do czasu zamążpójścia przez jego siostrę, a jej ciotkę, jeśli umrze matka dziewczynki, a lord Montford zaniedba obowiązki opiekuna czy też dopuści się czegoś niewłaściwego.
- Twój papa wyznaczył trzech opiekunów i na szczęście Clarence jest tylko jednym z nich.
- Ale jeśli dziadek stryjeczny Seth weźmie jego stronę, to ciotka Prunella mnie zabierze, a ty nie będziesz mógł nic zrobić. Och, jak żałuję, że nie zostałam w Cedarhurst.
- Stryjeczny dziadek Seth jest zbyt leniwy, żeby wyjść z własnego cienia. Nigdy nie ukrywał, iż ma za złe bratankowi, że uczynił go twoim opiekunem, zwłaszcza że bratanek miał czelność umrzeć przed nim. Przepraszam, Char. Nie powinienem mówić o twoim ojcu lekceważąco. Ale nie musisz przejmować się dziadkiem Sethem.
- Ale się przejmuję. Wystarczy, że powie słowo... - Nie dokończyła myśli.
- To się nie zdarzy - zapewnił, prowadząc ją przez ulicę, gdzie musieli omijać kupki końskich odchodów, których zamiatacz nie zdążył jeszcze sprzątnąć. - Przyrzekam. Odwiedzę twojego stryjecznego dziadka osobiście, jeśli to konieczne, chociaż nie będzie zadowolony.
- Zrobisz to? Czy myślisz...
- Porozmawiajmy o czymś weselszym. Czy podobają ci się Huxtable'owie?
- Och, ogromnie. - Rozpromieniła się natychmiast i spojrzała figlarnie. - Tobie podoba się panna Katherine Huxtable.
Zmierzył ją wzrokiem.
- Podobają mi się obie siostry Mertona; są miłe, czarujące, nie mówiąc już o tym, że piękne.
- Ale przyznaj, że szczególnie panna Katherine Huxtable. - Uśmiechnęła się łobuzersko spod czepka. - Nie spuszczałeś z niej oczu w parku.
- Rozmawialiśmy. Uprzejmość wymaga, żeby patrzeć na osobę, z którą się konwersuje. Panna Daniels nie uczyła cię tego?
Roześmiała się.
- Myślę, że ona też ciebie lubi, Jasper.
- Nie mów mi tylko - udał przerażenie - że patrzyła na mnie, kiedy rozmawialiśmy. Jakie to śmiałe z jej strony.
- To sposób, w jaki patrzyła. Ale sądzę, że wszystkie damy ciebie lubią. Ożenisz się wkrótce z którąś z nich?
- W przyszłości, być może. Prawdopodobnie. Kto wie? Ale nie w najbliższej przyszłości.
- Nawet jeśli się zakochasz?
- Ożeniłbym się szybko albo jeszcze szybciej, gdyby coś takiego się zdarzyło. Tak bym się przestraszył, że nie wiedziałbym, co innego mógłbym zrobić. Tak samo bym się przestraszył, gdybym usłyszał, że piekło zamarzło.
- Wolałabym - westchnęła - żebyś nie był takim okropnym cynikiem, Jasper.
- A co sądzisz o Mertonie? - zapytał z uśmiechem.
- Jest niebywale przystojny i miły. Wygląda jak młody bóg. Sądzę, że wszyscy go kochają.
- Włącznie z tobą, Char?
- Och, nie. Nie byłabym taka niemądra. To jakby sięgać po słońce. Poszukam kogoś... bardziej dostępnego, w kim mogłabym się zakochać. Ale nie teraz. Chcę wyjść za mąż po dwudziestce, nie wcześniej.
- Kiedy się zestarzejesz, w gruncie rzeczy. - Uśmiechnął się do niej z czułością. Nie zdawał sobie sprawy, jaką była realistką, jak bardzo brakowało jej pewności siebie, jak nie doceniała swoich wdzięków. Nie widział żadnego powodu, dla którego córka bogatego baroneta, siostra barona, nie mogła wyjść za hrabiego.
Jednak jeszcze nie teraz.
- Być może - powiedział - któregoś dnia miłość cię nagle zaskoczy.
- Chciałabym. - Uśmiechnęła się promiennie. - Kiedy będę na tyle dorosła, żeby ją rozpoznać. Mam nadzieję, że ciebie też to spotka, Jasper. Że się zakochasz.
- Dziękuję. - Poklepał jej dłoń. - Ale czy to błogosławieństwo, czy przekleństwo, które chcesz ściągnąć na moją głowę?
Roześmiała się.
- Mam pomysł - rzuciła nagle z ożywieniem. - Wspaniały pomysł. Panna Daniels sugeruje, żeby powiększyć listę gości. Myślę, że powinniśmy zaprosić na przyjęcie pannę Katherine Huxtable. Och, i jej siostrę. Ostatecznie, ty też będziesz potrzebować odpowiedniego towarzystwa.
- Jestem staruszkiem i te dwie damy są staruszkami, więc razem możemy się świetnie bawić? Przy trzaskającym ogniu na kominku, żeby ogrzać w lipcu stare kości, czy tak?
- Panna Katherine Huxtable miała dwadzieścia lat, kiedy jej brat odziedziczył tytuł - zauważyła. - Wspomniała o tym, gdy szliśmy do Serpentine. A to było trzy lata temu. Nie jest w nazbyt dojrzałym wieku, Jasper, choć dziwi mnie, że jeszcze nie wyszła za mąż. Jest taka piękna. Być może czeka na kogoś wyjątkowego. Podziwiam ją za to.
- Char. - Spojrzał na nią z ukosa. - Nie usiłujesz mnie chyba wyswatać, co? Oświadczam, że to niemożliwe.
- Tak? - Posłała mu niewinne spojrzenie ogromnych oczu.
W gruncie rzeczy zyskał to, na czym mu zależało, i bez zbytniego wysiłku. Rzecz jasna, Katherine Huxtable musiała jeszcze przyjąć zaproszenie.
- A zatem ja także muszę włączyć się do gry - stwierdził z westchnieniem. - Jeśli zapraszamy panny Huxtable, byłoby niegrzecznie nie zaprosić Mertona.
Odwróciła gwałtownie głowę, aż rondo czepeczka ukryło jej zarumienione policzki.
- Och! On z pewnością ma wiele ciekawszych sposobów na spędzanie czasu.
- Prawdopodobnie. Przekonajmy się o tym, dobrze?
Do diabła z tym, że być może naprawdę nie powinna jeszcze zawierać znajomości z Mertonem. Jakże dziwaczne zasady wyznają niektórzy ludzie. Dobry Boże, ciotka Prunella i jej podobni, gdyby mieli taką władzę, kazaliby pewnie zamykać młode dziewczęta w wysokiej wieży, żeby przędły na kołowrotku.
Wizyta Jaspera u lady Forester i Clarence'a następnego dnia przebiegła tak, jak się spodziewał. Zapukał do drzwi dokładnie cztery minuty po dziewiątej, a oni kazali mu czekać w pokoju gościnnym przez cały kwadrans.
Strzał w dziesiątkę.
Nie poproszono go, żeby usiadł, kiedy się wreszcie zjawili. Lady Forester wygłosiła tyradę - Jasper został oskarżony o wszelkie wybryki i grzechy znane ludzkości oraz kilka dotąd nieznanych; zażądano, aby przekazał opiekę nad Charlotte ciotce, zanim dziewczyna zdemoralizuje się bez nadziei na poprawę.
- Jeśli to już nie nastąpiło - dodał nierozsądnie Clarence.
Jasper celowo uzbroił się na tę wizytę w monokl, którym zwykle się nie obciążał, ponieważ miał świetny wzrok. Podniósł go do oka i patrzył na Clarence'a, skupiając wzrok na pretensjonalnie zawiązanym fularze. Dobry Boże, nawet dandys by się zdziwił.
- Może byłoby mądrze, Clarrie - powiedział - pozwolić mamie, żeby mówiła. Nie sprawiłoby ci szczególnej przyjemności, gdybym zabrał się do poprawiania tego węzła pod twoją szyją, stary, choć rozpaczliwie tego wymaga.
Opuścił monokl, zanim znów skierował spojrzenie na lady Forester.
Przystąpiła do szargania dobrego imienia Mertona i jego sióstr, którzy wielu osobom mogli wydawać się bez zarzutu, ale jej nie zdołali oszukać - wulgarni prowincjusze. Brakowało im ogłady, jeśli uznali za stosowne pokazać się publicznie razem z nim i - co gorsza!
- młodą dziewczyną, która w ogóle nie powinna występować publicznie, zanim nie ukłoni się przed królową.
- A to, że obie siostry pozwoliły Charlotte spacerować pod ramię z hrabią Merton - ciągnęła lady Forester - przekracza wszelkie granice i upewnia mnie tylko w przekonaniu, że to bezwstydne kokoty. - Trudno mi było uwierzyć, że ta młoda dziewczyna w parku jest bratanicą, siostrą mojego drogiego, zmarłego brata. Nieprawdaż, Clarence? Pokojówka musiała podsunąć mi spalone pióra, żeby mnie postawić na nogi, kiedy w końcu wróciliśmy do domu.
- Miejmy nadzieję, że to nie były twoje najlepsze wieczorowe pióra, pani - rzekł Jasper z troską.
- Te kobiety są wulgarne i podstarzałe - stwierdziła lady Forester.
- Przypuszczam, że żaden prawdziwy dżentelmen nawet na nie nie spojrzy. A hrabia nie przedstawia się w dobrym świetle, zachowując w ten sposób. Domyślam się, że to twój przyjaciel.
Jasper skłonił się z uśmiechem.
- Naprawdę muszę już iść. To było przemiłe pół godziny, mam jednak inne sprawy do załatwienia, tak więc nie mogę posiedzieć z wami i posilić się w waszym towarzystwie. Nie, nie róbcie sobie kłopotu, proponując mi coś do picia. A tak przy okazji, Charlotte pozostanie w moim domu, pod moją opieką oraz nadzorem jej damy do towarzystwa, panny Daniels. Życzę wam obojgu miłego dnia.
Sięgnął po leżący na stole kapelusz, ponieważ służący nie raczył go od niego wziąć.
- Nie zostanie tam długo, Jasper - oznajmił Clarence ze złośliwą radością. - Wczoraj po południu odwiedziłem stryjecznego dziadka Setha, kiedy odprowadziłem mamę do domu.
Jasper znieruchomiał z ręką na kapeluszu.
- To musiało być miłe przeżycie dla was obu, Clarrie. Czy kazał zabić tłuste cielę na twoją cześć?
- Przedstawiłem mu prawdę o Charlotte. Zgodził się ze mną, że coś trzeba zrobić.
- Clarence - powiedziała matka ostrym tonem - nie ma potrzeby wspominać Jasperowi o tej wizycie. To nie jego sprawa. Nigdy nie okazał zainteresowania rodzinie Charlotte, włącznie z wujem Sethem.
- Powinien wiedzieć, mamo, że jego niedbalstwo względem mojej kuzynki nie będzie dłużej tolerowane, że ona wkrótce zamieszka z nami i przygotuje się należycie do debiutu w towarzystwie oraz odpowiedniego małżeństwa.
- Lepiej byłoby, Clarrie - Jasper włożył kapelusz i kierował się do drzwi - gdybyś słuchał mamy i pozwolił jej mówić w swoim imieniu. Zawsze. Ponieważ ona zawsze ma rację.
Minutę później szedł ulicą.
Należało zatem odbyć kolejną wizytę i to akurat Clarence'owi zawdzięczał, że zdał sobie sprawę z konieczności odbycia jej bez dalszej zwłoki.
Biedny Seth Wrayburn! Dwóch gości w tak krótkim czasie to dla niego okrutna męka.
Ale pewnym rzeczom nie można było zaradzić.
Kiedy panna Wrayburn i panna Daniels odwiedziły rezydencję Mertona nieco później tego samego dnia w nadziei, że zastaną panny Huxtable, przyjęto je natychmiast i zaprowadzono do salonu, gdzie były nie tylko owe damy, ale także ich siostra, księżna Moreland oraz jej dwoje dzieci. Książę rozmawiał na dole w bibliotece z hrabią Merton, za którego wciąż czuł się odpowiedzialny, zwłaszcza że popuścił mu cugli w ubiegłym roku.
Margaret i Katherine opowiadały Vanessie o pannie Wrayburn, naprawdę ją polubiły, dlatego tak bardzo przygnębiło je spotkanie z ciotką dziewczyny, lady Forester.
- Po prostu żadnej z nas ani Stephenowi nie przyszło do głowy, że może być coś niewłaściwego w tym, że Charlotte pójdzie z nami na spacer do parku - mówiła Margaret.
- Bo rzeczywiście nie było w tym nic niestosownego, moja droga - zapewniła Vanessa. - Dobry Boże, kto to jest ta lady Forester? Nigdy o niej nie słyszałam, ale wydaje się niezbyt rozgarnięta. Muszę zapytać Elliota. On zna wszystkich.
Rozmawiały także o baronie Montford. Meg zauważyła jego zainteresowanie Kate i nie omieszkała o tym napomknąć, ale siostra stwierdziła z pogardą, że to notoryczny libertyn i ma słabość do każdej damy, która zechce spędzić z nim pięć minut sam na sam.
- Znam lorda Montford. - Vanessa uśmiechnęła się ciepło. - Rok czy dwa lata temu siedzieliśmy razem przy kolacji na jakimś balu i przez całe dziesięć minut rozmawialiśmy wyłącznie ze sobą. Nie umizgiwał się do mnie, nawet nie próbował flirtować, tak więc nie mogę się z tobą zgodzić, Kate. Robił dobre wrażenie, taki czarujący, wesoły, no i wyjątkowo przystojny dżentelmen.
- Mnie towarzyszył wczoraj w drodze do Serpentine - dodała Margaret - podczas gdy Kate szła ze Stephenem i siostrą lorda. Okazał się miły i interesujący i w żaden sposób nie dał mi odczuć, że ma do mnie jakąś słabość.
Katherine ucieszyła się, kiedy im przerwano.
Panna Daniels dygnęła, gdy Charlotte ją przedstawiła, potem usiadła na krześle przy drzwiach. Margaret przedstawiła Vanessę, a Katherine patrzyła, jak w ciągu paru chwil wyraz nabożnej czci znika z twarzy panny Wrayburn; Vanessa nie zachowywała się jak udzielna księżna; uśmiechała się i rozmawiała z nią, mówiła, że musi stać i kołysać się jak łódź przy stałym wietrze, jeśli chce, żeby mały Sam przegrał wreszcie walkę ze snem.
- Straszny uparciuch. Tę cechę, jak twierdzi jego ojciec, odziedziczył po mnie. Ja wiem, oczywiście, że po ojcu.
Panna Wrayburn podeszła na palcach, żeby spojrzeć na chłopczyka, a potem uśmiechnęła się do dwuletniej Isabelle i usiadła koło niej.
Margaret nalała herbaty; konwersowały swobodnie przez parę minut, dopóki nie przyłączyli się do nich dżentelmeni i nie nastąpiły kolejne prezentacje.
Sam wciąż się dąsał.
- Przypuszczam, że nie przyszło ci do głowy, Vanesso - Elliot wziął od niej dziecko - żeby wezwać niańkę i kazać jej go zabrać.
- Nie, nie przyszło. - Patrzyła na niego z uśmiechem, gdy stanął przy oknie, przytulając jedną ręką główkę syna do swojego ramienia.
Isabelle zeskoczyła szybko z krzesła, kiedy weszli mężczyźni, i podbiegła do Stephena; wyciągnęła rączki, a on roześmiał się i posadził ją sobie na ramieniu. Chwyciła garść jego loków i chichotała z radości.
- Jestem zachwycony, że mogę panią poznać, panno Daniels. - Skinął głową. - I cieszę się ogromnie, że odwiedziła nas pani ponownie, panno Wrayburn.
- Przyszłam w bardzo konkretnym celu. - Charlotte spłonęła rumieńcem i zsunęła się na brzeg krzesła. - W sierpniu kończę osiemnaście lat. Jasper pozwolił urządzić przyjęcie u nas w domu, w Cedarhurst Park, to jest w Dorsetshire. Powiedział, że mogę zaprosić tyle osób, ile zechcę, na całe dwa tygodnie. Razem z panną Daniels zaplanowałyśmy rozmaite rozrywki dla wszystkich: pikniki, wycieczki, spacery w lesie, krokieta, tańce, przejażdżki łodzią, jazdę konną i szarady, karty i... Och, przeróżne rzeczy. To będzie najwspanialsze przyjęcie w moim życiu.
Uśmiechnęła się promiennie.
- I najwspanialsze dwa tygodnie dla wszystkich innych osób, oczywiście - dodała.
Panna Daniels spojrzała na nią znacząco.
- Charlotte - powiedziała cicho. - W jaki sposób to dotyczy panny Huxtable, jej siostry i brata?
- Och. - Panna Wrayburn miała najpierw przerażoną minę, potem roześmiała się wesoło. - Chciałabym, żeby pani przyjechała, panno Huxtable, i pani także, panno Katherine, a także pan, lordzie Merton, o ile nie ma pan bardziej interesujących planów, choć przypuszczam, że tak właśnie jest. Chcę gościć was wszystkich. Przyjedziecie państwo? Tak bardzo tego pragnę. Proszę się zgodzić.
„Jasper pozwolił urządzić przyjęcie u nas w domu...”
Jakie to sprytne, pomyślała Katherine.
Rozmyślnie wabił ją w miejsce, gdzie nie zabraknie sposobności, żeby znaleźć się z nią sam na sam.
Może ona dopatruje się zbyt wiele w tym zaproszeniu?
- To brzmi cudownie - odezwała się Margaret. - Ale jest pani pewna, że chce nas widzieć wśród gości, panno Wrayburn? Pani ciotka, jak się wydaje, nie uznała nas za odpowiednie towarzystwo.
Dziewczyna poczerwieniała.
- Nie wiedziała nawet, kim jesteście. Chce, żebym z nią mieszkała teraz, kiedy prawie dorosłam i nie jestem kłopotliwym, małym dzieckiem. Chce mieć nadzór nad moim majątkiem i zmusić mnie do poślubienia Clarence'a. Wolałabym umrzeć.
- Charlotte, moja droga... - Panna Daniels spojrzała na nią z wyrzutem.
- Ale to prawda. Sama mówiłaś, Danny, że to nic zdrożnego spacerować w parku z hrabią Merton i jego siostrami, i samym Jasperem. Poza tym przyjęcie odbędzie się na wsi. W domu Jaspera i moim. Nie może być nic stosowniejszego. Ciotka Prunella nie ma tu nic do powiedzenia. Przyjedźcie, proszę.
Wyglądała tak, jakby za chwilę miała się rozpłakać. Elliot odwrócił się od okna. Maluch spał na jego ramieniu z otwartą buzią.
- Stephen nie jest odpowiednim towarzyszem dla panny Wrayburn? W parku publicznym, w obecności jej brata i jego sióstr? Zdumiewające.
- To dlatego, że jeszcze nie debiutowałam - wyjaśniła Charlotte. - Ciotka uważa, że powinnam pozostać ukryta w pokoju szkolnym, póki nie ukłonię się przed królową.
- Cóż. - Stephen postawił Isabelle, jak sobie życzyła, na podłodze, a mała usadowiła się na kolanach Katherine. - Mam interesujące plany na te dwa tygodnie w sierpniu, panno Wrayburn. Zamierzam spędzić je w Cedarhurst Park w Dorsetshire, jako gość lorda Montford, mojego przyjaciela. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności wydaje się, że akurat wtedy przypadają pani urodziny.
- Och! - Dziewczyna przycisnęła ręce do piersi. - Och, jak wspaniale. Jasper tak się ucieszy. Tak samo jak ja.
- Sądzę - odezwała się Margaret - że jest właściwe przyjęcie pani zaproszenia, panno Wrayburn. Będziemy zachwycone, mogąc przyjechać, nieprawdaż, Kate?
A zatem decyzja zapadła bez jej udziału. Katherine nie wiedziała, czy jest z tego zadowolona, czy zmartwiona.
- Oczywiście. - Uśmiechnęła się do panny Wrayburn. - Nie będę się mogła doczekać.
Była pewna, że nie przestanie o tym myśleć, choć wmawiała sobie, że nie powinna.
Charlotte wprost tryskała radością.
- Tak się cieszę! Och, dziękuję!
Parę minut później panna Daniels i jej podopieczna, pożegnawszy się ze wszystkimi, wyszły.
- Wspaniała dziewczyna - powiedziała Vanessa. - Bardzo ładnie ze strony brata, że urządza jej przyjęcie na wsi. To śmieszny wymóg, żeby dziewczęta siedziały murem w pokoju szkolnym, zanim nie odbędą debiutu w towarzystwie. Nie znając nikogo, zachowują się niezręcznie, czerwienią i czują nie na miejscu. Panna Daniels powiedziała mi, kogo jeszcze zaproszono do Cedarhurst. Większość gości, zarówno dam, jak i dżentelmenów, to bardzo młodzi ludzie. Stephen będzie robić wrażenie dojrzałego mężczyzny. Ale, rzecz jasna, dobrze, że przyjedzie także paru starszych gości, ze względu na lorda Montford.
Spojrzała znacząco na Katherine i wybuchnęła śmiechem. Ta zajęła się zabawianiem Isabelle i udała, że nie słyszy.
Seth Wrayburn nigdy nie wyjeżdżał z Londynu, nawet latem podczas upałów, kiedy towarzystwo opuszczało go masowo, udając się na wieś albo na stosunkowo chłodne wybrzeże.
Ulica Curzona, gdzie mieszkał, znajdowała się w zbyt nowoczesnej i modnej dzielnicy, jak dla tak dostojnego dżentelmena. Nie miał jednak nic wspólnego z modą ani z wytwornym towarzystwem. Ani w ogóle z nikim innym, z wyjątkiem swojego kamerdynera, szefa służby, kucharza i księgarza.
Najlepsze towarzystwo, jakiego człowiek może pragnąć, powiadał - kiedy już musiał się odezwać - to jego własne. Od siebie przynajmniej można oczekiwać odrobiny inteligencji i zdrowego rozsądku.
Nie był zadowolony, kiedy podano mu wizytówkę zaraz następnego dnia po tym, gdy zawracano mu głowę inną wizytówką. Wczoraj przyjął Clarence'a Forestera, ponieważ głupiec przesłał wraz z kartą wizytową wiadomość słowną, że to sprawa życia i śmierci dotycząca Charlotte Wrayburn, która była nie tylko jego stryjeczną wnuczką, ale również podopieczną. Nigdy nie odpowiadało mu to drugie, ale nie usiłował podważyć postanowień testamentu bratanka, kiedy to było jeszcze możliwe bezpośrednio po jego śmierci - ostatecznie nie można nikogo zmuszać do opieki nad dziewczyną, której się zupełnie nie zna i którą się nie interesuje. Teraz jednak było prawdopodobnie za późno.
Przyjął Clarence'a, choć niechętnie, spodziewając się usłyszeć, że stryjeczna wnuczka wydaje właśnie ostatnie tchnienie na łożu śmierci albo opowieść, iż stała się powodem skandalu: wydostała się przez okno pokoju do nauki po sznurze z powiązanych prześcieradeł, kiedy guwernantka spała, i uciekła ze stajennym. Seth Wrayburn musiałby w tej sytuacji podjąć jakieś działania.
Nie potrafił sobie wyobrazić, co miałby zrobić, żeby uratować ją od śmierci albo sprowadzić z powrotem do pokoju szkolnego, gdy została już poślubiona i dzieliła łoże ze stajennym. Ani też nie chciał sobie wyobrażać.
jak się okazało, Clarence znudził go ponad miarę, utwierdzając w przekonaniu, że on sam urodził się w niewłaściwej rodzinie - po prostu matołów - ponad siedemdziesiąt lat wcześniej i dotąd cierpi z tego powodu.
Ponieważ jednak egzaltowany młodzieniec żądał działania i wygłosił tak pompatyczną mowę oraz poruszył pewne kwestie, których nie dało się dłużej ignorować, Wrayburn odetchnął z ulgą, kiedy przeczytał na karcie nazwisko Jaspera.
- Nie przekazano żadnej wiadomości razem z wizytówką? - zapytał. - Nie było mowy o zagrożeniu czyjegoś życia? Ostrzeżenia, że niebo spada nam na głowy albo że trąba wzywa nas z nieba na sąd ostateczny?
- Nie, panie - zapewnił lokaj.
- Wprowadź go zatem. - Wrayburn znów westchnął. - Przynajmniej nie jest kuzynem. To jakaś pociecha. Niewielka, ale zawsze jakaś.
Pasierb jego bratanka wszedł do pokoju może dwie minuty później; modnie ubrany, męski i aż nazbyt przepełniony energią, żeby mogło mu to wyjść na dobre. Podniósł rękę, przekraczając próg.
- Nie wstawaj, panie - powiedział. - Nie ma potrzeby robić ceregieli. Proszę siedzieć.
Ponieważ Wrayburn nie uczynił najmniejszego ruchu, żeby się podnieść i nigdy tego nie robił w towarzystwie, parsknął, zwłaszcza że zauważył w oczach gościa błysk rozbawienia.
- Zuchwały szczeniak - mruknął. - Wciąż spędzasz życie na hulankach, jak słyszałem?
- Słyszał pan? - Jasper uniósł brew, siadając na krześle. - Z ust Clarriego, jak przypuszczam?
- Nazwałbyś go zatem kłamcą?
- Pewnie nie - Jasper uśmiechnął się - choć posiada zdumiewający dar upiększania każdej historii, którą opowiada, aby siebie wybielić, a mnie pogrążyć. Był i pozostał krętaczem, proszę wybaczyć... to syn pańskiej siostry.
- Na skutek nieszczęśliwego przypadku urodzenia - burknął stary dżentelmen. - Musisz sobie nalać coś do picia, jeśli chcesz, Montford. Wyschniesz jak pustynia, jeśli będziesz czekać, aż wstanę i ci naleję.
- Brzmi groźnie. Ale nie jestem spragniony. Przypuszczam, że Clarrie poinformował pana, iż jestem szokująco nieodpowiednim opiekunem dla Charlotte?
Starzec odchrząknął.
- Wiedziałeś czy też nie wiedziałeś, że przedwczoraj włóczyła się po parku z młodym Mertonem, podczas gdy powinna siedzieć w klasie, recytując tabliczkę mnożenia? - zapytał nie bez ironii.
- Charlotte ma tabliczkę mnożenia do trzynastu w jednym palcu, liczy bezbłędnie. - Jasper przerywał dla zaczerpnięcia oddechu. - Wiem dobrze, nieraz sprawdzałem, nawet pisemnie i się nie pomyliła. Na Jowisza, skończyła już naukę. Skończyła siedemnaście lat i brakuje jej półtora miesiąca do pełnoletności. Guwernantka jest teraz damą do towarzystwa Char i ma inne obowiązki. Owszem, wiem o spacerze w parku z Mertonem. Byłem razem z nią, podobnie jak jego siostry, obie od niej starsze.
Wrayburn parsknął.
- Podejrzewam - dodał Jasper - że Clarrie roztropnie pominął te drobne szczegóły?
- A czy widziałeś, czy też nie widziałeś, jak Prunella zemdlała, na widok ukochanej bratanicy w tak niestosownej sytuacji? I rozbiła sobie głowę, upadając, tak że wstrzymano ruch na milę za ich powozem?
Jasper roześmiał się głośno.
- Niemal żałuję, że nie widziałem. A niech to! Musiałem wtedy odwrócić głowę albo zamrugać.
- A czy jest prawdą - mówił dalej Wrayburn - że siostry Mertona nie są dla niej odpowiednim towarzystwem?
Montford spoważniał w jednej chwili.
- Bezzasadne kłamstwo - powiedział dobitnie z rzadką u niego powagą. - Jeśli Clarrie rozsiewa na ich temat takie podłe plotki, to...
- Uspokój się. - Stary człowiek podniósł dłoń do góry. - Jeśli jesteś na tyle głupi, żeby rzucić rękawicę temu kretynowi, Montford, i zrujnować swoje życie, kładąc kres jego życiu, to bądź tak dobry i oszczędź mi całej tej gadaniny. Rzecz polega na tym, że zgodnie z tym piekielnym testamentem nie powinieneś zabierać Charlotte nigdzie poza granice Cedarhurst bez wyraźnej zgody Forestera albo mojej. Jednak zrobiłeś to. A tacy ludzie jak Prunella dostają waporów, dowiadując się, że dziewczyna spaceruje po parku z hrabią pod ramię, na oczach wszystkich, podczas gdy nie została jeszcze wprowadzona do towarzystwa, nawet jeśli był z nią brat i siostry hrabiego. Tyle wystarczyło, żeby dokonać zamachu na mój spokój. To wszystko, rzecz jasna, bzdura i moja cierpliwość jest napięta do ostatecznych granic, lecz jeśli zlekceważę skargę, a Charlotte ucieknie do Gretna Green z hrabią albo kimś mniej odpowiednim, będę musiał odcierpieć kolejną wizytę Clarence'a... i prawdopodobnie Prunelli. A oni dadzą mi odczuć, iż przez niedbalstwo nie dopilnowałem, żeby we właściwym momencie Charlotte i jej majątek zostały bezpiecznie przekazane jakiemuś szacownemu i nudnemu mężowi.
- Clarriemu - powiedział Jasper.
- Hę?
- Jestem o tym przekonany. Lady Forester przez te wszystkie lata nie dbała o nią bardziej niż o zeszłoroczny śnieg. A teraz, kiedy zbliżają się osiemnaste urodziny Charlotte, przypomniała sobie o jej majątku. Forester senior umarł, zostawiając niebotyczne długi karciane; Clarrie, szczęśliwie, wciąż pozostaje kawalerem i może podratować finanse rodziny, żeniąc się z odpowiednią kobietą.
- Swoją kuzynką w pierwszej linii. - Wrayburn skrzywił się z niesmakiem. - To jednak układa się w całość. Trudno się spodziewać, żeby jakaś inna kobieta go chciała, czyż nie? Odmówiłbym pozwolenia na taki związek, Montford, podobnie chyba jak i ty. Niech diabli wezmą mojego bratanka za to, że uczynił mnie opiekunem tej dziewczyny. Też jest taka głupia, jak reszta rodziny?
- Wcale nie - odparł Jasper. - Jestem do niej ogromnie przywiązany.
Starzec chrząknął z irytacją.
- Przynajmniej potrafi mnożyć do trzynastu. Wątpię, żeby Clarence sobie poradził, nie używając palców u rąk i nóg, i nie dziwił się, że mu ich brakuje, kiedy dochodzi do jedenaście razy dwa.
Jasper się roześmiał.
- Otóż, tak to wygląda - rzekł stary dżentelmen. - Powiem to raz, Montford, i możesz z tym zrobić, co ci się podoba. Zbliża się pora mojego lunchu i drzemki, a nigdy nie przesuwam ani jednego, ani drugiego. Możesz zatrzymać dziewczynę przy sobie przez lato i zimę, masz mój głos w tej sprawie. Nie jesteś jednak w stanie dopilnować jej debiutu na wiosnę, jeśli wierzyć Clarence'owi, a twoja starsza siostra, której imienia nie mogę sobie teraz przypomnieć, jest zamężna i często rodzi, więc nie będzie mogła się tym zająć. Zatem to zadanie musi przypaść Prunelli.
- Ale, panie...
Wrayburn znów podniósł dłoń.
- Jest pewne rozwiązanie - stwierdził. - Tak oczywiste, jak nos na twojej twarzy, Montford, ale nie zamierzam udzielać ci rad. Sam nie poszedłem tą drogą i nie życzę tego najgorszemu wrogowi. To jednak byłoby rozwiązanie dla Charlotte, jeśli go rzeczywiście szukasz.
- Czyli powinienem się ożenić?
- Nie słuchasz uważnie. Nic takiego nie powiedziałem.
Po raz pierwszy Jasperowi zabrakło słów.
- Możesz się opiekować Charlotte przez lato i zimę z moim błogosławieństwem. Pod warunkiem, rzecz jasna, że nie zmusisz mnie, abym zmienił zdanie. Twoje ekscesy i rozpusta, wszystko opisane z barwnymi szczegółami przez mojego czcigodnego kuzyna, zupełnie mnie nie interesują i zdaję sobie sprawę, że więcej niż połowa tego to zwykła przesada, pomówienia i wymysły, nawet jeśli nie jestem pewien, która połowa. Ale, tak czy inaczej, uważaj. Jestem opiekunem Charlotte i jeśli dowiem się czegoś, co przekona mnie, że byłoby nieodpowiedzialne z mojej strony zostawić dziewczynę przy tobie, będę zmuszony działać. Nie dopuść do tego, Montford. Nie byłbym zadowolony. Zamknij drzwi cicho, wychodząc, dobrze? Nie znoszę hałasu i nagłych przeciągów.
Jasper się podniósł.
- Oddałby pan Charlotte w ich szpony...
- Co chciałbym zrobić - przerwał mu z irytacją Wrayburn - to odzyskać spokój we własnym domu, Montford. Lubię cię. Stawiałeś czoło temu głupcowi, mojemu bratankowi, przez całe dzieciństwo, choć niektóre z twoich wyczynów sprawiały, że nawet mnie włosy stawały dęba. I nie jesteś słabym mazgajowatym głupkiem. Zawsze wydawało mi się niesprawiedliwe, że to nie ty jesteś moim krewnym zamiast tamtych. Ale chcę czy nie chcę, a zapewniam cię, że wcale nie chcę, jestem jednym z opiekunów Charlotte. I kiedy będę musiał wystąpić w tym charakterze, zrobię to, co uznam, że leży w jej interesie, nawet jeśli będzie to tylko wybór mniejszego zła. Odejdź już. Boli mnie gardło od tego gadania.
Jasper wyszedł.
Miał wiele do przemyślenia.
Następnym razem Katherine spotkała barona Montford na przyjęciu w ogrodzie w Richmond. Dwa dni po tym, kiedy razem z Margaret i Stephenem przyjęli zaproszenie na przyjęcie urodzinowe panny Wrayburn. Goście przybyli tłumnie. Siedzieli na szerokim tarasie przed domem, pijąc herbatę, spacerowali po trawnikach między tarasem a Tamizą albo pływali łódkami po rzece. Dom należał do państwa Adamsów, którzy słynęli z hucznych spotkań towarzyskich oraz pięknych ogrodów, gdzie o tej porze roku rosło mnóstwo kwiatów w najrozmaitszych odcieniach fioletu i różu. Takie same kwiaty umieszczono w koszach zawieszonych na frontowej części domu; kwiaty rosły także w wielkich donicach wokół tarasu.
Katherine była zachwycona; lubiła wydarzenia towarzyskie, miejsca, gdzie było gwarno i tłoczno, ale też chwile samotności, najlepiej w otoczeniu przyrody. Ponad godzinę dobrze się bawiła razem z gośćmi. Potem jednak opanowały ją znajome uczucia: znużenie i chęć ucieczki od tłumu, choćby na krótko.
Margaret pływała łodzią z markizem Allingham, Stephena otaczał wianuszek młodych dam z barwnymi parasolkami, Vanessa i Elliot weszli do domu z państwem Adamsami, tak więc Katherine mogła udać się bez przeszkód do małego szklanego pawiloniku, który wychodził na ogród różany.
Było ciepło, kiedy pokazywało się słońce, ale częściej zakrywały je chmury i zrywał się wiatr; właśnie gdy na jej nagich ramionach pojawiła się gęsia skórka z zimna, Katherine weszła do środka. Szklane ściany i dach zatrzymały ciepło słońca; przysiadła na żeliwnej ławeczce, żeby delektować się przez chwilę różami i ciepłem, zanim trzeba będzie wrócić do towarzystwa.
Otoczył ją intensywny zapach róż; błogi spokój.
Jednak nie trwało to długo.
Zauważyła mężczyznę, który zmierzał w jej stronę. Lord Montford był w eleganckim ciemnozielonym kubraku, opinającym mu masywny tors, brązowych pantalonach i lśniących butach z juty. Żaden dżentelmen nie powinien być tak przystojny, zwłaszcza taki, który, oględnie rzecz ujmując, wykorzystywał męski wdzięk w niecnych celach.
Zeszłego wieczoru nie przyszedł na koncert lady Cranford. Wcześniej też go tu nie widziała. Ucieszyła się z tego powodu. W jakiś sposób jednak zawsze potrafił zburzyć jej spokój.
A tak bardzo potrzebowała tej chwili samotności.
Szklany pawilon nie zapewniał dobrej kryjówki. Nie podobało jej się także to, że błogą ciszę przerwało głośne bicie jej serca.
Zatrzymał się w szerokich drzwiach, opierając ramieniem o drewnianą framugę. Skrzyżował ramiona na piersi, a nogi w kostkach. Pomyślała, że tak go zapamięta na zawsze, pozornie obojętnego, o bystrych oczach ukrytych pod półprzymkniętymi powiekami, z lekko uniesioną brwią i kosmykiem ciemnych włosów opadającym na czoło.
- To musi być celowe - powiedział. - Suknia, która pasuje do kwiatów, słomkowy kapelusz, stanowiący delikatny wiejski akcent, także to, że schroniła się pani w szklanym pawilonie; dała pani do zrozumienia, że pragnie samotności, a zarazem subtelnie zaprasza wdzięczną, swobodną pozą, aby samotność zakłócono. To musi być celowe.
Tylko ktoś tak okropny i pozbawiony hamulców, jak on, mógł sugerować coś podobnego - nawet jeśli to była prawda.
- Ależ oczywiście, że to celowe - odparła. - Nie myśli pan chyba, że przyszłabym na przyjęcie ogrodowe, nie dowiedziawszy się najpierw, jakiego koloru są kwiaty w ogrodzie oraz czy jest tam szklany pawilon doskonale widoczny z tarasu i trawników, w którym mogłabym się stosownie upozować. Oczywiście, że to celowe.
Miała na sobie suknię z ciemnoróżowego muślinu. Jaśniejsze pączki róż ozdabiały górę kapelusza o szerokim rondzie. Zaśmiał się leniwie, uwodzicielsko.
- Zatem odniosła pani nadspodziewany sukces. Dziwię się tylko, że dżentelmeni nie stoją w kolejce na zewnątrz, żeby mieć przyjemność oddania pani czci choć przez chwilę. Ale ja dopiero co przyszedłem. Może składali pani hołdy od początku przyjęcia i właśnie przed chwilą skończyli. Czy mogę?
Wszedł do pawilonu, wskazując miejsce obok niej, a ona natychmiast uświadomiła sobie, że ławeczka nie jest szeroka. Czuła już bijące od niego ciepło; odetchnęła piżmowym zapachem jego wody kolońskiej.
- Zechce pan usiąść, lordzie Montford. - Zmierzyła go wzrokiem. - Nie musi pan czuć się zobowiązany, żeby stać w mojej obecności.
Zaśmiał się.
- Gniewa się pani, panno Huxtable? Obraziłem panią w jakiś sposób? Powiedziałem coś niestosownego?
- Pan? Uosobienie przyzwoitości? Proszę mi odpowiedzieć, czy pomysł zaproszenia mnie w sierpniu na dwa tygodnie do Cedarhurst Park wyszedł od pana, czy panny Wrayburn?
- Dobry Boże! W dniu, w którym zaplanowałem listę gości na przyjęcie urodzinowe, panno Huxtable, ktoś naprawdę powinien wpakować mi kulę w łeb. To by mnie uratowało przed szpitalem dla obłąkanych.
Nie odpowiedział na jej pytanie.
- To piękny ogród - zmieniła temat - sprawia, że tęsknię za Warren Hall. A także Throckbridge. Nie ma nic cudowniejszego niż wieś. Czy tęskni pan za Cedarhurst Park?
- Nienawidziłem go z pasją przez pierwszych przynajmniej dwadzieścia pięć lat życia.
- Och, dlaczego?
- Chyba dlatego, że stanowił widoczny symbol mojej niewoli.
- Niewoli? - Zmarszczyła brwi. - Powiedziałabym, że bardzo niewielu ludzi cieszy się większą wolnością niż pan. Ma pan zapewne wszystko, czego może pan potrzebować i pragnąć.
Uśmiechnął się.
- Pani brat jest szczęśliwym człowiekiem, panno Huxtable. Nie dlatego, że niespodziewanie odziedziczył tytuł hrabiego Merton w wieku... jakim?
- Siedemnastu lat.
- ...w wieku siedemnastu lat, ale ponieważ przez te wszystkie lata wcześniej mógł żyć tak, jak chciał.
- Po śmierci ojca mieszkaliśmy w małej chacie - odparła z oburzeniem. - Meg z najwyższym trudem wiązała koniec z końcem, tak żebyśmy nie chodzili głodni i mieli się w co ubrać.
- Con Huxtable także jest szczęśliwym człowiekiem - mówił. - Udało mu się w jakiś sposób urodzić dwa dni przedtem, zanim jego ojciec, stary hrabia, otrzymał specjalne pozwolenie i ożenił się z jego matką. I tak, choć dorastał jako najstarszy syn, nie mógł dziedziczyć i od początku o tym wiedział.
Słuchała go ze zdumieniem.
- Mówi pan o szczęściu? To z pewnością najgorsza rzecz, jaka mogła go spotkać. Coś, co przyćmiło radość Stephena, który nie chciał korzystać z cudzego nieszczęścia.
- Pani brat mógł marzyć do wieku siedemnastu lat, a kiedy przyszła wiadomość o dziedzictwie, musiało mu się wydawać, że marzenia się spełniły. Con mógł marzyć całe życie.
- A pan nie? - Zmarszczyła brwi.
- Byłem najstarszym i jedynym synem swojego ojca. Umarł, zanim się urodziłem. Przyszedłem na świat z tytułem barona Montford. Cedarhurst i reszta zawsze do mnie należały.
- Większość ludzi w pana sytuacji - mówiła niemal karcącym tonem - spędziłaby życie, dziękując za łaski, które na nich spłynęły.
- Tak przypuszczam - odparł cicho. - Co ja zawsze uważałem za łaskę, panno Huxtable: to, że nie jestem i nigdy nie będę taki jak większość ludzi.
- Cóż, to z pewnością prawda - przyznała, zaciskając mocno dłonie na kolanach.
Potrzebowała jednak czasu, żeby przemyśleć pewne rzeczy, nad którymi jak dotąd nigdy się nie zastanawiała. Czym była wolność? Z pewnością nie dawała jej bieda. Nędza nakładała ludziom straszliwe kajdany. Co do tego miała pewność. A bogactwo, pozycja, przywileje? Czyż to właśnie nie było wolnością? Czy to nie grzech nienawidzić tego, że jest się właścicielem wspaniałej rezydencji, ziemi i majątku?
Ale jeśli ma się wszystko, czego można chcieć czy potrzebować, to jakie marzenia pozostają? Nigdy nie stawiała sobie takiego pytania.
Kątem oka zauważyła, że dwóch dżentelmenów zeszło z tarasu i idzie w stronę pawilonu. Odwróciła głowę. Jednego rozpoznała, to sir Isaac Kerby. Zatrzymali się, kiedy spojrzała. Drugi podniósł prawą rękę, jakby coś rozpoznał czy witał kogoś, po czym zawrócili na taras.
Katherine zerknęła na lorda Montford; jedną rękę uniósł lekko do góry.
Musieli dać sobie jakiś sygnał, on i ci dżentelmeni. Nie chciał, żeby podeszli?
Drugie ramię położył na oparciu ławeczki za jej plecami, ale nie czuła dotyku. Odwrócił się lekko w jej stronę.
- Wszyscy potrzebujemy marzeń - stwierdziła sentencjonalnie.
- Och, ale ja wolę nie marzyć - powiedział z opuszczonymi powiekami i półuśmiechem na ustach - jeśli jest jakieś inne ciekawe zajęcie, które nie pozwoli mi zasnąć. Teraz nie mogę myśleć o niczym przyjemniejszym niż siedzenie tu sam na sam z panią.
Wielkie nieba, to brzmiało tak, jak rozmowa kochanków na schadzce. Katherine przeszedł dreszcz.
- Nie rozumie pan. - Pokręciła głową. - Marzenia na jawie są dla nas czymś ogromnie ważnym. Niezbędnym jak jedzenie czy oddychanie. Tak ważne jak nadzieja. To dzięki marzeniom nie tracimy nadziei.
- Przestań marzyć, chłopcze, i zajmij się czymś pożytecznym. - Naśladował prześmiewczo surowego rodzica czy nauczyciela, może swojego opiekuna sprzed lat?
- Gdybym miała dzieci, mówiłabym im coś całkiem przeciwnego. Przestańcie zajmować się głupstwami i zacznijcie marzyć. Używajcie wyobraźni. Sięgajcie w nieznane i marzcie o tym, jak możecie wzbogacić swoje doświadczenie, umysł, duszę i cały swój świat.
Zaśmiał się cicho.
- A o czym marzy panna Katherine Huxtable? O miłości, małżeństwie i macierzyństwie, jak przypuszczam?
Wcale jej nie zrozumiał. Nie mogła mu odmówić inteligencji, ale nie był typem marzyciela. Może dlatego, że nie miał o czym marzyć, bo posiadał już wszystko. Ale to niemożliwe.
- O lataniu - odparła bez namysłu. - Marzę o lataniu.
Nie było tak, oczywiście. W każdym razie, nie dosłownie. Marzenia trudno oddać słowami, nawet te, które pojawiają się w nocy, kiedy śpimy.
- Ach. - Spojrzał kpiąco. - Oto znakomite zajęcie, żeby zastąpić robienie czegoś pożytecznego.
- Pod błękitnym niebem, w szumie powietrza - mówiła dalej, nie zwracając na niego uwagi. - Blisko słońca.
- Jak Ikar. Wosk pani skrzydeł rozpuściłby się, to kara za śmiałość, i spadłaby pani na ziemię, do rzeczywistości.
- Nie. Nie spadłabym. W marzeniach to by się nie zdarzyło. Jest tylko pragnienie, potrzeba, żeby latać blisko słońca.
Robiła z siebie, rzecz jasna, głupią gęś. Nieczęsto rozmawiała o takich rzeczach, nawet z Meg i Nessie. Marzenia to bardzo intymna sprawa.
Postukiwał pakami w oparcie ławeczki, patrząc na Katherine przymrużonymi oczami, podczas gdy ona bezskutecznie usiłowała skupić uwagę na różach.
- Co jest tak prozaicznego w pani życiu, że pragnie pani od niego uciec?
Patrzył jej prosto w oczy.
- Och, nie chcę uciekać - tłumaczyła z rozdrażnieniem - tylko... tylko wznieść się ponad to, kim jestem, co już mam, co wiem. Trudno to wyjaśnić. Ale chyba wszyscy mamy podobne odczucia?
- Czy tak? - zapytał cicho.
- Myślę, że tęsknimy za tym, żeby wznieść się... ponad siebie... samych. Trudno mi to wyrazić, brakuje słów. Ale pan musiał czuć to samo?
- Potrzebę Boga? Zabierano mnie do niego z wizytą w każdą niedzielę dzieciństwa, panno Huxtable. Ale chociaż moje uprzywilejowane siedzenie spoczywało na poduszkach w rodzinnej ławie, umysł cierpiał tortury, wysłuchując przeraźliwie nudnych i pokrętnych wywodów o miłości i sądzie, wybaczeniu i potępieniu, niebie i ogniu piekielnym. To wszystko nauczyło mnie unikać tak niepewnego i wprawiającego w zmieszanie Boga i nie starać się przerosnąć samego siebie.
- Och, nieszczęsny człowieku! - Odwróciła się do niego i przechyliła na bok głowę, odkrywając nagle, że jego ramię znajduje się w odległości zaledwie cala od jej ucha. - Nic pan nie zrozumiał.
- Przeciwnie. Zrozumiałem bardzo dobrze. Wyjaśniono mi to dobitnie po wielekroć. Czekał mnie sąd, potępienie, ogień piekielny. Byłem niepoprawny. Ponad wszelką nadzieję.
Uśmiechnął się, a ona pokręciła głową.
- Jaki duchowny to panu powiedział? - Nie kryła oburzenia. - Mój ojciec wygłosiłby mu kazanie.
- Żaden duchowny. Są inne osoby w życiu dziecka, które przemawiają nawet z większą pewnością w imieniu Boga.
Czy mówił o swoim ojcu? - zastanawiała się. Ale jego ojciec umarł, zanim on się urodził. Zatem o guwernerze? Albo ojczymie, ojcu panny Wrayburn?
- Co jest takiego prozaicznego w pani życiu? - powtórzył pytanie.
- Byłoby niewdzięcznością z mojej strony nazywać je prozaicznym. Można by powiedzieć, że to określenie zupełnie do niego nie pasuje. Tyle że czasami, kiedy jestem sama, a uwielbiam być sama, czuję, iż istnieje jakaś wiedza prawie w zasięgu ręki, szczęście, które tylko czeka, żeby je chwycić. Czasami próbuję wyrazić to w poezji, ale nawet wiersze wymagają słów. Może się pan ze mnie śmiać, jeśli to pana rozbawiło.
Uśmiechnął się, ale nie odpowiedział od razu. Była zmieszana, a jeszcze bardziej, gdy zorientowała się, że ciemne oczy, w które się wpatruje, są w odległości paru cali. Znów owionął ją zapach piżmowej wody kolońskiej.
Rozsunęła palce dłoni na kolanach.
- Czy marzy pani o małżeństwie? Czy marzy pani o znalezieniu szczęścia u boku męża?
- Tak, marzę o małżeństwie, o dzieciach i własnym domu. Co innego może robić dama? Nawet teraz martwię się, że przez całe życie będę ciężarem dla Stephena. Mam dwadzieścia trzy lata.
- Musiała pani mieć wiele propozycji.
- Parę. Dobrych propozycji od dobrych dżentelmenów.
- Ale...? - Uniósł brwi.
- Chcę, żeby to był ktoś wyjątkowy. - Patrzyła na ogród różany. - Serce mojego serca, dusza mojej duszy. Wiem, że to szaleństwo czekać na niego. Bardzo niewielu ludzi znajduje tego jedynego partnera, chyba jednak każdy o tym marzy. Ale nigdy nie zdołałam siebie przekonać, żeby obniżyć poprzeczkę.
Ogarnęło ją nagle poczucie nierealności. Czy rzeczywiście prowadziła tę rozmowę właśnie z lordem Montford? Jak do tego doszło, że podjęli ten temat?
O mało nie parsknęła śmiechem.
- To szczęśliwy człowiek - stwierdził bez śladu ironii - albo też będzie szczęśliwy, kiedy panią znajdzie. Taka miłość może przenosić góry.
Tym razem roześmiała się swobodnie.
- Bardziej prawdopodobne jest, że rzuci się do ucieczki i przebiegnie dziesięć mil bez odpoczynku. Mężczyźni nie myślą o miłości i małżeństwie tak samo, jak kobiety. Tyle już zdążyłam się nauczyć. Jak by pan się zachował, gdybym panu powiedziała, że jest pan sercem mojego serca i duszą mojej duszy?
Żałowała, że nie odgryzła sobie w porę języka. Nie spuszczał z niej wzroku.
- Myślę, że moje serce zabiłoby szybciej, a dusza przebudziłaby się ze stanu długotrwałego uśpienia.
Zagryzła wargi.
- Albo mógłbym - przybliżył głowę tak, że przez jedną oszałamiającą chwilę Katherine pomyślała o pocałunku - twierdzić, że wygrałem zakład.
Uśmiechnęła się. Jego twarz pozostała przez chwilę nieruchoma, potem ożywił ją nieco tajemniczy uśmiech.
- Ale pani tego nie powie?
- Nie.
- Jeszcze nie. Ale zrobi to pani.
Roześmiała się cicho. Żaden mężczyzna nigdy z nią nie flirtował. Ona też nigdy z nikim nie flirtowała. Do czasu, kiedy spotkała lorda Montford. I dlaczego tak było za każdym razem, kiedy się widzieli? Dlaczego to robiła? Dlaczego na to pozwalała?
Powędrował wzrokiem gdzieś poza nią; podniósł rękę w kpiącym pozdrowieniu, zanim znów wrócił spojrzeniem.
- Szanowny sir Clarence Forester - wyjaśnił - i jego jeszcze bardziej szanowna mama. Nie przyjdą tu, co powinno panią ucieszyć. Prawdopodobnie zobaczyli, że Charlotte nie ma, i stracili zainteresowanie. Na pewno przeszukają ogród i łodzie na rzece, żałosna strata czasu, jako że jej tu w ogóle nie ma.
- Byli tu całe popołudnie - przypomniała.
Unikali ostentacyjnie przedstawienia się Meg, Stephenowi i jej. Katherine pomyślała nawet, że spacer w Hyde Parku z panną Wrayburn rzeczywiście był czymś niewłaściwym. Ale nie powinna zawracać sobie głowy bzdurami. Przecież Elliot nie przyznał im racji, po prostu ich wyśmiał, a on był mistrzem kindersztuby.
- Tak? To musiała być czysta przyjemność dla pozostałych gości.
- Nie lubi ich pan, prawda? A jednak to pańska ciotka i kuzyn?
- Nie moi - odparł zdecydowanie. - Tylko biednej Charlotte. Lady Forester to siostra jej ojca, a Clarence jest kuzynem.
- Rodzina pańskiego ojczyma.
- Tak, drugiego męża mojej matki.
- Jego także pan nie lubił? - Uświadomiła sobie, że zadała bardzo niegrzeczne pytanie, ale za późno.
- Był świątobliwy, prawy i bez grzechu - mówił z uśmiechem. - Brakowało mu poczucia humoru, dowcipu, współczucia czy radości. Ożenił się z moją matką tuż przed moimi pierwszymi urodzinami i umarł, kiedy skończyłem osiemnaście lat. Nie powiem nic więcej. Był ojcem Charlotte. I nie będę sobie psuć tej przyjemnej półgodziny z panią, panno Huxtable.
Tak długo rozmawiali? Pół godziny? Boże! Nie zamierzała opuszczać towarzystwa na dłużej niż kwadrans. Co mogą o tym pomyśleć ci, którzy ich tu widzieli? Nawet jeśli byli w szklanym pawilonie, dobrze widocznym z tarasu i trawników.
Podniosła się i wygładziła spódnicę. Jasper się nie poruszył. Wciąż siedział swobodnie na żeliwnej ławeczce - och, Boże, naprawdę była wąska - z ręką wyciągniętą na oparciu.
- Sądzę, że Meg wróciła z przejażdżki łódką - powiedziała. - Muszę jej poszukać.
- Musi pani zrobić to, co musi, panno Huxtable. - Uśmiechnął się, mrużąc oczy. - Ja tu będę, dopóki zapach pani włosów nie zostanie zagłuszony przez mniej zachwycający zapach róż.
- Och. - Roześmiała się. - Co za absurd.
- Zycie jest pełne absurdów. Na szczęście.
Odeszła pośpiesznie, czując się tak, jakby dotknął jej pieszczotliwie, chociaż wcale tego nie zrobił. Było coś w jego głosie, w jego oczach...
Kiedy go zapytała, jak by się zachował, gdyby mu oznajmiła, że jest sercem jej serca i duszą jej duszy, powiedział: „Moje serce zabiłoby szybciej, a dusza przebudziłaby się ze stanu długotrwałego uśpienia”.
Uśmiechnęła się.
„Mógłbym także twierdzić, że wygrałem zakład”.
Zachichotała.
Nie mogła zaprzeczyć, że ostatnie pół godziny sprawiło jej przyjemność.
A potem zauważyła Vanessę i Elliota, którzy z inną parą pili wino na tarasie. Pomachała, idąc w ich stronę.
Pierwsza oznaka nadciągających kłopotów pojawiła się następnego ranka, kiedy Jasper udał się na przejażdżkę konną do Hyde Parku, mimo że chmury zwieszały się nisko na niebie, a mglista mżawka zwiastowała ulewę. Miał Rotten Row niemal wyłącznie dla siebie, choć Isaac Kerby i Hal Blackstone także tam byli. Zauważyli go i poczekali, aż się z nimi zrówna.
- Hej, Monty! - zawołał Hal - trudno ci spać w nocy, co? Miłość tak podobno działa na ludzi.
Śmiejąc się, spojrzał na Isaaca, który też się roześmiał. Jakby rozbawił ich jakiś świetny dowcip. Jasper uniósł brew.
- Miłość? Przeszkadza mi spać?
- Opowiadałem Halowi - zaczął Isaac - jak Charlie i ja zostaliśmy wczoraj brutalnie odtrąceni na przyjęciu u Adamsów.
Jasper ściągnął wodze, aż jego koń zaczął się poruszać w takim samym ślimaczym tempie, jak ich wierzchowce.
- Odtrąceni? Brutalnie?
Przyjaciele w dalszym ciągu się zaśmiewali.
- Widzisz, Isaac - odezwał się Hal - miłość czyni z człowieka ślepca. Nawet ciebie nie widział.
- Ach, widocznie odpędzał muchę, Hal. Charlie i ja nie zostaliśmy więc odesłani do wszystkich diabłów, dlatego że Monty uległ czarowi damy.
A niech to! Jasper zrozumiał, o czym mówili.
- Zgodzisz się ze mną, Hal - powiedział spokojnie - że panna Katherine Huxtable jest dużo ładniejsza od Charliego czy Isaaca. Podziwialiśmy róże. A zeszłej nocy spałem doskonale, uprzejmie dziękuję za troskę.
- Pół godziny czy dłużej, ile można podziwiać róże? - kpił Isaac. - Czy liczyliście płatki na wszystkich kwiatach po kolei, Monty? Wiele osób zastanawiało się nad tym, sam słyszałem. To do ciebie niepodobne, przyznasz chyba, żeby szukać odosobnienia w towarzystwie damy na publicznym przyjęciu. Udzielę ci rady, stary druhu: jeśli nie zamierzasz wiązać się na dobre, w przyszłości licz sam płatki róż. W każdym razie, jeśli nie chcesz, żeby twoi przyjaciele uznali, że obluzowała ci się jakaś klepka.
- To doprawdy smutne - odparł Jasper. - Człowiek nie może cieszyć się towarzystwem damy w miejscu publicznym, nie ryzykując, że wpadnie w pułapkę matrymonialną.
Zawsze uważał, by nie dawać pretekstu do takich właśnie, absurdalnych spekulacji, aż do wczoraj. Dostał nauczkę na przyszłość.
- To ta sama dama, z którą tańczyłeś na balu lady Parmeter? - Isaac nie dawał za wygraną. - Wyobrażam sobie ten ciekawy widok, Monty. Żałuję, że mnie nie było. Nie wiedziałem nawet, że potrafisz tańczyć.
- I ta sama dama - dodał Hal - z którą spacerowałeś w parku dzień po balu? Ta sama, która ma spędzić dwa tygodnie lata w Cedarhurst?
- Ach, wiecie już, tak?
- Merton wspomniał o tym, kiedy wpadłem na niego wczoraj wieczorem - wyjaśnił Hal.
- A zatem wiecie także, że Merton i najstarsza panna Huxtable też przyjadą do Cedarhurst, jako goście mojej siostry.
Przyjaciele tylko wybuchnęli śmiechem.
Będę bardziej uważać, postanowił Jasper. Tak spodobało mu się wyzwanie, jakim był flirt z panną Katherine Huxtable, że zapomniał o zasadach przestrzeganych od lat. To, że lord Montford spędził w towarzystwie damy z towarzystwa więcej niż trzydzieści sekund, stało się teraz gorącym tematem plotek.
Nie przejął się tym zbytnio. Sprawa ucichnie, jeśli będzie trzymać się z daleka od damy.
Świeże poranne powietrze, nawet krople wody na twarzy działały pobudzająco. Już myślał o przyjemnościach, jakie oferował kolejny dzień, poczynając od przejażdżki wyjątkowo pustym Rotten Row. Ruszył galopem, z przyjaciółmi po bokach.
Pierwszy sygnał, że dzieje się coś złego, Katherine otrzymała od Constantine'a. Przyszedł w odwiedziny do niej i Margaret po południu następnego dnia po przyjęciu. Siedziały w domu, ponieważ pogoda się zmieniła. Wciąż padało, raz mocniej, raz słabiej, a niebo zaczęło przecierać się zbyt późno, żeby jeszcze planować jakieś wyjście.
Cieszyły się, że zostały w domu, gdy przyszedł Constantine. Lubiły go i zbyt rzadko widywały. Posiedzieli przy herbacie pół godziny, po czym Constantine wstał, żeby się pożegnać.
- Słońce usiłuje się wreszcie przebić. - Wyjrzał przez okno. - Mam ze sobą powozik. Mogę zabrać tylko jednego pasażera albo pojeździć z wami po parku na zmianę.
- Dziękuję, ale i tak musiałabym odmówić, Con - powiedziała Margaret. - Jazda sportowym wozem jest dla mnie torturą. Potrzebuję zwykłego powozu czy krytej karocy, żeby czuć się bezpiecznie.
Uśmiechnął się.
- Zatem któregoś dnia wynajmę powóz i przyjadę po ciebie, Margaret. Katherine, dasz się dziś zabrać czy też trzęsiesz spódnicą?
Wyglądała smętnie przez okno, kiedy o to zapytał. Nie miała ochoty spędzać całego dnia w domu.
- Z największą przyjemnością. Daj mi chwilę, tylko wezmę czepek.
Wkrótce jechali parkową dróżką i Katherine mogła podziwiać widoki i obserwować tłum, siedząc na wysokiej ławeczce obok Constantine'a.
- Słyszałem, Katherine - odezwał się - że masz przez dwa tygodnie sierpnia gościć w Cedarhurst.
- Tak, wszyscy jedziemy. Zostaliśmy zaproszeni na osiemnaste urodziny panny Wrayburn.
Dlaczego czuła się tak, jakby musiała się bronić?
Manewrował powozikiem w tłumie powozów i pieszych, poruszając się zwykłą trasą. Wjechali potem na długą, stosunkowo mniej zatłoczoną drogę.
- Katherine. - Con przybrał poważną minę. - Ryzykując, że zachowam się jak przewrażliwiona przyzwoitka, muszę cię ostrzec: uważaj. Monty kręci się koło ciebie z jakiegoś, tylko sobie znanego, powodu, a jest niezwykle mało prawdopodobne, żeby było mu w głowie małżeństwo. Nigdy tak nie jest.
Poczuła się... upokorzona?
- Och, to doprawdy niepotrzebne, Constantine. Dlaczego zabrałeś mnie tu, z dala od Meg? Bo czujesz się w jakiś sposób za mnie odpowiedzialny? Nie wiem czemu, skoro mam Stephena i Elliota, którzy będą mnie chronić, gdybym kiedyś potrzebowała ochrony. I dlatego, że mi nie ufasz? Zdążyłam już nauczyć się paru rzeczy o życiu. Z pewnością umiem rozpoznać hulakę. Wiadomo, że lord Montford jest hulaką i sama bym się na nim poznała, nawet jeślibyś mnie nie uprzedził trzy lata temu. Potrafię ukrócić wszelkie niestosowne awanse z jego strony. Jak dotąd nie uczynił nic takiego.
- Nawet trzy lata temu? - zapytał; Katherine poczuła ucisk w żołądku. - Nie było mnie wtedy w Londynie, ale wiem, że świetnie sobie poradziłaś, przejrzawszy jego intencje; dobrze się stało, że odciągając go na stronę, powiedziałaś mu w ostrych słowach, co o tym sądzisz. Wyznał to wszystko następnego dnia w klubie. Gdyby tego nie zrobił albo w jakimś stopniu odniósł sukces w tym, co zamierzał, wątpię, żeby żył nadal, aby się przechwalać i dalej cię prześladować.
Miała wrażenie, że jej serce bije dwa razy szybciej. Wiedział o tym starym zakładzie? Nie wiedział jednak, co się dokładnie stało. Zatem lord Montford kłamał, opowiadając tę historię? Sprawił, że wydawała się bez winy, a nawet niezwykle dzielna? Sam naraził siebie na śmieszność?
- Skoro wiesz o tym wszystkim, powinieneś mi ufać. - Jakoś udało jej się odzyskać głos. - Nie musisz mi wygłaszać kazań, Con. Poza tym jesteś przyjacielem lorda Montford. Nie ufasz mu?
- Monty może uważać, że powinien coś udowodnić po tej wpadce. Nawiasem mówiąc, tak go to zawstydziło, że wyjechał z Londynu i nie pokazywał się w mieście przez cały rok. Potrafi być niezwykle czarujący, Katherine, kiedy mu to odpowiada. Pamiętaj, że znam go od dawna.
- Być może stara się być po prostu miły.
- Monty - mówił dalej Constantine - nigdy nie tańczy. A jednak tańczył z tobą walca na balu u lady Parmeter. Nigdy nie spaceruje po parku z damą pod ramię. A jednak przeszedł całą drogę do Serpentine i z powrotem w twoim towarzystwie.
- Oraz w towarzystwie Meg, Stephena i własnej siostry - dopowiedziała z oburzeniem. - Jakie to głupie, Constantine.
Jeszcze nie skończył.
- A wczoraj siedział z tobą przez całą godzinę w odosobnionym pawilonie na przyjęciu u Adamsów. Mnie tam nie było. Ale nawet przyjmując, że plotki są przesadzone i że to mogło być pół godziny, a pawilon i osoby wewnątrz doskonale widoczne ze wszystkich stron, to jednak byłaś sama z Montym, siedząc bardzo blisko niego, na tyle długo, żeby przyciągnąć uwagę. Niektórzy twierdzą nawet, że trzymał rękę na twoich ramionach.
...”na tyle długo, żeby przyciągnąć uwagę”...
„Niektórzy twierdzą”... Nagle zrobiło jej się zimno.
- Nie spodziewałabym się, że dajesz posłuch niemądrym plotkom, Constantine. - Głos jej drżał.
- Trudno nie słuchać, kiedy przebywa się w miejscu, gdzie ludzie dokoła mówią bez przerwy. Byłem w takim miejscu wczoraj wieczorem. Dziewięćdziesiąt dziewięć procent plotek puszczam mimo uszu. Ale kiedy te plotki dotyczą mojej kuzynki i to takiej, na której mi zależy, wtedy słucham uważnie.
- To podła i głupia plotka. A co z innymi dżentelmenami, z którymi tańczyłam na balu? O nich także plotkują? I o tym, że w jedną stronę do Serpentine to Meg szła z lordem Montford pod ramię, a ja szłam ze Stephenem i panną Wrayburn? Czy gadają też o Meg? Wczoraj byliśmy razem nie dłużej niż pół godziny w szklanym pawilonie, dobrze dla wszystkich widocznym, z tarasu i trawnika. Meg była w łodzi z lordem Allingham dłużej, niż ja siedziałam z lordem Montford. Czy ktoś plotkuje na ich temat? A lord Montford nie trzymał ręki na moich ramionach. Położył ją na oparciu ławeczki. Ani razu mnie nie dotknął.
- Rozumiem twój gniew, Katherine - mówił, kierując powozik na drogę, która miała ich wyprowadzić na główną trasę. - Ale nie jestem pewien, czy rozumiesz socjetę. Plotka zwykle nie opiera się na prawdzie. Opiera się na półprawdach, przesadzie i domysłach oraz ludzkiej skłonności, żeby myśleć jak najgorzej o bliźnich, a nawet z radością. A Monty zachowywał się inaczej niż zwykle. Nigdy nie wyróżnia żadnej damy na przyjęciach. A teraz stało się inaczej, i to zwróciło uwagę. Na nieszczęście ty jesteś obiektem jego zainteresowania. Porozmawiam z nim, naprawdę powinien być mądrzejszy, i bez wątpienia jest. Kłopot w tym, że on ma w nosie, co towarzystwo o nim myśli. Proszę, bądź ostrożna. Nie boję się o twoją cnotę, wiem, że jest bezpieczna. Ale o reputację. Monty jest niebezpieczny, nawet jeśli to mój przyjaciel.
Wyjechali spod drzew. Słońce świeciło teraz jasno i Katherine osłoniła się parasolką.
- Przestrogi są zbyteczne, Constantine. Wiem, że to wszystko wynika z twojej troski o mnie. Doceniam ją. Jakże żałuję, że nie znaliśmy się od dziecka, jak powinno być, wszak jesteśmy kuzynami. Znałabym wtedy Jonathana i na pewno bym go kochała.
Jonathan był młodszym bratem Constantine'a, urodzonym w legalnym związku i przez jakiś czas hrabią Merton po śmierci ich ojca. Niesprawny umysłowo zmarł w wieku szesnastu lat, zostawiając Stephenowi tytuł i majątek. Constantine nazwał kiedyś brata uosobieniem czystej miłości.
Odwrócił głowę i uśmiechnął się szeroko.
- Pilno ci zmienić temat, co? Więc dobrze. Tak, kochałabyś Jona, a on by ciebie uwielbiał. Was wszystkich.
Katherine próbowała odprężyć się, ciesząc przejażdżką, ale tak naprawdę wciąż nie mogła dojść do siebie. Plotkowano o niej. O niej i lordzie Montford na dodatek.
Nie była bez winy. Mogła odmówić, kiedy poprosił ją do walca na balu. Mogła wziąć Stephena pod ramię, kiedy wracali znad Serpentine w Hyde Parku i zostawić lorda z Meg i jego siostrą. Mogła mu wczoraj powiedzieć zdecydowanie, że chce być sama w pawilonie. Albo lepiej, mogła wstać, życzyć mu uprzejmie miłego dnia i odejść.
Och, tak, powinna zachować się inaczej. Ale bawiło ją towarzystwo lorda, potrafił prowadzić dowcipną, inteligentną rozmowę, która wciągała; nie pochwalała jednak jego innych zachowań i powtarzała sobie, że nie chce mieć z nim do czynienia. Wiedziała, że coś złego może z tego wyniknąć.
Musi bardziej uważać Nie może się z nim zadawać ani w Londynie, ani kiedy pojedzie do Cedarhurst - teraz żałowała, że się tam wybiera - musi przez cały czas trzymać się blisko Meg, Stephena, panny Wrayburn albo innych gości.
Ale wszelkie postanowienia, żeby zachować większą ostrożność, przyszły za późno.
Piorun uderzył w Jaspera następnego dnia. Przyjął zaproszenie na wieczorek u Clarksonów, ale wiedział, że Katherine Huxtable także się tam pojawi, więc wydawało się rozsądniej trzymać z daleka. Mógł pójść, oczywiście, i rzucić wyzwanie plotkarzom, nie podchodząc do niej przez cały wieczór, ale to naraziłoby go na straszliwą nudę, a tego nie znosił.
Tak więc sprawił radość Charlotte, został z nią w domu.
Następnego dnia, kiedy przyszedł do klubu White'a poczytać gazety, powitała go cała armia przyjaciół, znajomych i zwykłych ciekawskich.
- Ho, ho Monty! - zawołał wicehrabia Motherham - wszyscy myśleliśmy, że zdążyłeś już uciec w góry.
- Wspaniały dowód odwagi, mój stary - rzekł Barney Rungate. - Ja tak nie myślałem. Mógłbym się założyć, że wejdziesz tu swobodnym krokiem, tak jak przed chwilą, jakby nic się nie stało.
- Odwaga? - wtrącił Charlie Field. - To bardziej przypomina próbę samobójczą, Rungate. Czyż to nie wychodzenie śmierci naprzeciw, żeby zostać dziś rano w mieście, Monty? Nawet Cedarhurst nie uznałbym za bezpieczne terytorium. Ani gór, skoro już o tym mowa. Czy nie ciągnie cię może do amerykańskiej dziczy?
- Już jesteś martwy, Monty - odezwał się ponuro jakiś niezidentyfikowany głos. - Nie ma dwóch zdań.
- Martwy to odpowiednie słowo - dodał ktoś inny. - Przypuszczam, że książę Moreland, hrabia Merton i Con Huxtable łakną twojej krwi, Monty, żeby wymienić tylko tych trzech.
Ach! Co znowu?
Jasper uniósł brwi i odął wargi.
- Gdzie, do diabła, podziały się wszystkie gazety? - zapytał. - Czy Norton znów je zabrał? Czy przypadkiem umknęło mi coś interesującego? Na przykład to, że trzej dżentelmeni zamienili się w wampiry?
- Monty - Charlie Field poklepał go po ramieniu - daj sobie spokój z gazetami, staruszku. Ci trzej pewnie by cię do tej pory znaleźli i utoczyli kwartę czy dwie krwi, gdyby nie uznali za ważniejsze dopaść najpierw Forestera. To twój kuzyn?
Ach!
Jasper znieruchomiał. Nie sprostował nawet nieścisłości. Po raz pierwszy miał przeczucie katastrofy.
- Jestem zrozpaczony - cedził słowa. - Forester jest ważniejszy ode mnie? Co zrobił, żeby zasłużyć na takie wyróżnienie? Może coś powiedział?
- Bardziej chodzi o to, co powiedział ktoś inny, Monty - wyjaśniał Motherham - choć nikt nie wydaje się wiedzieć, kto, i nikt, rzecz jasna, nie przyznaje się, że ma tak długi język. Ale ktoś powiedział Foresterowi o tym niesławnym zakładzie, który przegrałeś parę lat temu. Wiedziało o sprawie kilkudziesięciu dżentelmenów, naturalnie, ale żaden z nich nie złamał nigdy kodeksu honorowego, rozpowiadając o tym poza naszym kręgiem, zwłaszcza że w grę wchodziła reputacja niewinnej damy. To jest, nigdy, aż dotąd. Ktoś jednak powiedział Foresterowi, być może dlatego, że to twój kuzyn, i ten ktoś uznał, że Forester i tak o wszystkim wie.
Jasper patrzył na niego szeroko otwartymi oczami, porzucając na chwilę maskę obojętności. To było najgorsze, co mogło go spotkać.
- I...? - zapytał cicho.
- I Forester spędził wczoraj cały wieczór u Clarksona; rozgadywał o tym na prawo i lewo - ciągnął Motherham. - Tylko że zmienił parę szczegółów i rzucił kalumnie na honor damy i ciebie: twierdził, że kłamałeś, mówiąc o przegranej. Dowodził, że jej zachowanie w tym roku świadczy o tym, iż wcale ciebie wtedy nie odrzuciła, Monty, ani przy żadnej okazji od tamtej pory.
- To katastrofa, stary. - Charlie znów poklepał go po ramieniu. - Wiesz, plotka to jak zawartość puszki Pandory. Nie sposób jej powstrzymać.
- Wpadniesz jak śliwka w kompot, jeśli natychmiast nie zabierzesz się stąd - powiedział Hal. - Na twoim miejscu uciekłbym w góry.
- Ale jeśli to zrobisz, pozbawisz dziewczynę szans na małżeństwo, Monty - odezwał się Barney Rungate. - Jej siostrę pewnie też. Nawet Merton może jakiś czas nie być dobrze przyjmowany. Paskudna sprawa. Ciekaw jestem, czy Moreland, Merton i Con będą rzucać monetą, żeby ustalić, kto właduje Foresterowi kulę między oczy, to jest, zanim wezmą się za ciebie. Jak to się stało, że ktoś taki jak Forester jest twoim kuzynem? Koszmarny pech. I czym, do diabła, mu się naraziłeś, że wymyślił taką słodką zemstę?
Jasper odzyskał do pewnego stopnia swoją zwykłą nonszalancję. Zdołał nawet ziewnąć, zakrywając usta dłonią, choć być może była to lekka przesada.
- Moja matka miała nieszczęście wyjść za jego wuja - wyjaśnił. - Nie jest moim kuzynem i będę zobowiązany, jeśli już nigdy nie usłyszę, że tak się o nim mówi. Sądzę, iż to mocno go ubodło, że zwracam się do niego Clarrie zamiast sir Clarence. Wystarczyło, żeby podważyć reputację niewinnej damy, która nie zrobiła mu nic złego i nie popełniła nic z tego, o co jest oskarżana. Ufam, że wszyscy jesteście o tym przekonani? - Jego głos stał się nagle bardzo spokojny.
Rozległ się szmer potakiwań.
- Bielsza niż śnieg, Monty - zapewnił Charlie. - Nigdy nie było co do tego wątpliwości. Nie tu, w każdym razie. Ale co mówi się w większości salonów w mieście, to już całkiem inna historia, stary. O ile wiem, lady Forester towarzyszyła wczoraj synowi i wszystko potwierdziła. Póki nie dostała ataku waporów i nie musiano jej zanieść do powozu. Słyszałem, że był to niezwykle wzruszający widok.
- Cóż. - Jasper rozejrzał się po pokoju. - Jeśli Norton zgarnął gazety, nie ma sensu, żebym tu siedział, prawda? Muszę poszukać innej rozrywki. Zapoluję na łasice.
Nikt nie zapytał, co ma na myśli. Nikt nie próbował go zatrzymać. Charlie Field znów poklepał go po ramieniu, a nawet ścisnął pocieszająco. Nikt nie przejawiał chęci, żeby z nim pójść.
Po dwóch minutach znalazł się na ulicy. Dwaj dżentelmeni, którzy zbliżali się właśnie do drzwi White'a, spojrzawszy na jego twarz, uznali, że lepiej się z nim nie witać i nie próbować składać mu wyrazów współczucia.
Burza nad głową Katherine rozpętała się niespodziewanie; w pokoju Margaret siostry gawędziły sobie miło, wspominając z przyjemnością lata spędzone w Throckbridge. Miały później udać się po zakupy na Bond Street i właśnie uznały, że pora zacząć się przygotowywać.
Zanim jednak zdążyły podnieść się z krzeseł, drzwi otworzyły się gwałtownie i wpadła Vanessa. Skupiła wzrok na Katherine.
- Och, dzięki Bogu! - zawołała, podbiegając do niej. - Nie wyszłyście wcześniej z domu.
Ale zanim Katherine wstała, żeby objąć siostrę na powitanie i zapytać, dlaczego zjawiła się tak wcześnie, do pokoju wkroczył Elliot, książę Moreland, z miną niewróżącą nic dobrego.
Vanessa wyglądała tak, jakby przed chwilą zobaczyła ducha.
Katherine i Margaret zerwały się na nogi.
- Nessie - wykrztusiła Katherine; strach ściskał ją za gardło. - Dzieci?
Vanessa pokręciła głową. Odpowiedział Elliot:
- Powinienem był porozmawiać z tobą po przyjęciu w ogrodzie, Katherine - zaczął, podchodząc do niej bliżej. - Ale nawet wtedy byłoby za późno. Obawiam się, że twoje imię zostało nierozerwalnie powiązane z jednym z najgorszych londyńskich hulaków.
Och, znowu! Nie udawała, że nie rozumie.
- Lordem Montford? Powstały jakieś plotki, czy tak? To wszystko bardzo głupie i bezpodstawne. Constantine ostrzegł mnie wczoraj. Żeby uniknąć niezręcznej sytuacji, nie poszłyśmy z Meg na wieczorek u Clarksona. Z pewnością wszystko ucichnie, kiedy...
- Och, Kate! - Vanessa chwyciła za Katherine, ściskając boleśnie. - Co ten człowiek ci zrobił? Dlaczego nam nie powiedziałaś?
- Zrobił? - Katherine, przestraszona, wodziła wzrokiem od siostry do Elliota. - Co masz na myśli? Nic nie zrobił, poza tym że ze mną tańczył i siedział ze mną na przyjęciu w ogrodzie. Co mówi się na ten temat?
Margaret przycisnęła dłonie do piersi.
Elliot westchnął głośno.
- My także nie poszliśmy wczoraj na ten wieczorek. Ale ciotka Montforda i jego kuzyn siedzieli tam długo i rozpowiadali różne rzeczy, które, mam nadzieję, są tylko plotkami. Choć nawet bezpodstawna plotka może poważnie zaszkodzić twojej reputacji. Katherine, czy spotkałaś lorda Montford trzy lata temu, wkrótce po przyjeździe do miasta? Vanessa i ja zastanawialiśmy się nad tym i doszliśmy do wniosku, że to mogło zdarzyć się wtedy, gdy pojechaliśmy na wieś z Margaret i Stephenem, a ty zostałaś pod opieką matki. Czy spotkałaś go wtedy?
Katherine przejęło lodowate zimno. Gdyby mogła ufać nogom, usiadłaby znów na krześle. Ale kolana miała zupełnie sztywne.
- Cecily i ja zostałyśmy zaproszone na przyjęcie u lady Beaton w Vauxhall - odparła. - Panna Finley, obecnie pani Gooding, przyprowadziła brata, nie pytając o pozwolenie lady Beaton, ponieważ pan Gooding skręcił kostkę.
- Kate - Vanessa wciąż trzymała ją za ręce - co on ci zrobił?
- Kate? - Głos Margaret brzmiał nienaturalnie piskliwie.
- Nic mi nie zrobił - odparła.
- Czy próbował coś zrobić? - Elliot patrzył na nią badawczo.
Otworzyła usta, żeby zaprzeczyć. Ale to nie była pora na kłamstwa czy wykręty. Postawiono ją, oględnie rzecz ujmując, w kłopotliwej sytuacji i rodzina musiała poznać prawdę.
Napięcie w pokoju było niemal namacalne.
- Podjął zakład - powiedziała. - Zapisano go w księdze zakładów któregoś klubu dla dżentelmenów, nie wiem którego. Miał mnie uwieść w ciągu dwóch tygodni. Namówił pana Goodinga, by udał, że zwichnął kostkę. Potem zaproponował siostrze, że pójdzie z nią na przyjęcie zamiast narzeczonego.
Ciemne oczy Elliota przewiercały ją na wylot. Nessie i Meg stały nieruchomo jak posągi.
- No i? - Głos Elliota zabrzmiał jak uderzenie bicza. - Udało mu się?
Katherine pokręciła głową.
- Nie - odparła prawie szeptem. - Nie udało mu się. Wrócił do klubu i powiedział o tym. Nie ogłosił zwycięstwa. I nie kłamał. Nie wygrał zakładu. Nic mi nie zrobił.
Nie była jednak w stanie wydobyć z siebie całej prawdy. Vanessa przyciskała dłoń do ust. Margaret płakała cicho.
- Forester, sir Clarence Forester - mówił Elliot znużonym tonem - odpowie na parę moich pytań, kiedy tylko go znajdę; nie było go do tej pory w żadnym klubie. Jakąkolwiek urazę żywiłby wobec kuzyna, sposób, który obrał, żeby się zemścić, jest niewybaczalny Zadam również parę pytań Montfordowi. Może nie wygrał zakładu, Katherine, ufam twojemu słowu, jednak muszę wyjaśnić, co to dokładnie znaczy, że nic nie zrobił. Podjął ten łajdacki zakład i starał się go wygrać?
Odezwała się Margaret:
- Sir Clarence Forester i jego matka to ta para, która zatrzymała nas w parku - powiedziała drżącym głosem. - To przez nich czuliśmy się jak przestępcy. To oni postąpili okrutnie, wyrządzając celowo i złośliwie nieodwracalną szkodę. Co Kate uczyniła, żeby ściągnąć na siebie ich złość? Och, gdybym tylko dostała ich w swoje ręce.
- Zrobię to za ciebie, Margaret - oświadczył ponuro Elliot. - A na razie lepiej, żebyście obie zostały w domu. Jest wiele...
Drzwi otworzyły się nagle i do pokoju wpadł Stephen ze wzburzonymi po porannej jeździe lokami, dzikim spojrzeniem i twarzą białą jak prześcieradło.
- Zdążyłem na czas, dzięki Bogu. - Patrzył na Katherine. - Nie możesz pod żadnym pozorem wyjść dziś z domu, Kate. Po mieście włóczy się przeklęty łajdak i kłamca, i właśnie dobrałem mu się do skóry. Zrobiłbym to skuteczniej, ale nędzny suk... obrzydliwy tchórz uciekł. Zabrał ze sobą fioletowy nos i zakrwawioną koszulę. Do pioruna, wiem, że to wszystko kłamstwa, Kate. Monty jest moim przyjacielem, a ty moją siostrą. Ale nawet tak...
Drzwi stały otworem, bo Stephen ich za sobą nie zamknął. Ale Constantine, który zjawił się w progu, sprawiał wrażenie kogoś, dla kogo zamknięte drzwi nie stanowią żadnej przeszkody.
- Constantine. - Katherine uniosła drżącą dłoń. - Jeśli przyszedłeś, żeby mi powiedzieć, iż mnie ostrzegałeś, najpierw zacznę krzyczeć, a potem mocno cię uderzę.
Nagle wybuchnęła płaczem. Objęły ją zaraz dwie pary ramion; Meg i Nessie szeptały do ucha słowa pocieszenia, choć nie było skąd czerpać pociechy.
- Forester to sprytny drań - stwierdził Constantine. - Kiedy zjawiłem się przed jego drzwiami, ustawił w nich matkę zamiast służącego, więc mógłbym wejść tylko, jeśli przyłożyłbym jej pięścią w twarz, na co miałem ogromną ochotę. Jeśli jej wierzyć, Forester miał dziś rano wypadek; walczył z bandą opryszków i przegrał bohaterską potyczkę.
- Ta banda to ja, Con - odezwał się Stephen.
- Miło mi to słyszeć. To pierwsza dobra wiadomość, jaką usłyszałem dziś rano. Nie poszedłem wczoraj na ten przeklęty wieczorek. Och, wybacz ten język, Margaret. Przepraszam, Vanesso i Katherine. Teraz wiem, że Katherine jest bezpieczna w domu, więc złożę krótką wizytę Monty'emu.
- Możesz mi to spokojnie zostawić - powiedział oschle Elliot. Katherine widziała, jak obaj mężczyźni, bliscy kuzyni, którzy dorastali razem jak bracia i byli do siebie bliźniaczo podobni, mierzą się gniewnie wzrokiem.
- Och, przestańcie! - zawołała. - To nie lord Montford rozsiewa te złośliwe plotki, pozbawione krztyny prawdy, że wygrał ten żałosny zakład sprzed lat. Nie wygrał go, bo postanowił tego zaniechać. Powiedział mi o tym i... i śmialiśmy się z tego. Nie sądzę, żeby ten skandal mniej go dotknął niż mnie. To wszystko głupie i żałosne, nie pozwolę, żebyście rozbijali nosy jeden drugiemu i spierali się, kto ma być obrońcą mojego honoru, i robili te wszystkie głupstwa, które uchodzą za powinność prawdziwego dżentelmena. Nie dopuszczę do tego. Słyszysz, Stephenie?
Wyprostowała się dumnie. Siostry stały po bokach, niczym milczący strażnicy.
- Słyszę, Kate. Ale to nie...
- A ty słyszysz, Elliocie?
- Głośno i wyraźnie, ale...
- A ty, Constantine dobrze słyszysz? Wzruszył ramionami.
- Nie pozwolę, żebyście toczyli swoją śmieszną kłótnię w obecności mojej i Meg. Nie mam pojęcia w czym rzecz i nie chcę wiedzieć. Nie dbam o to. Mężczyźni są tacy niemądrzy. Wynieście swoje spory gdzie indziej, jeśli chcecie. Zastrzelcie jeden drugiego, jeśli musicie. Ale nie tu. A teraz idźcie sobie wszyscy. Wszyscy. Chcę być sama. Nie, pójdę do swojego pokoju. Sama!
Przeszła obok nich z uniesioną hardo brodą.
Nie wiedziała ani nie interesowała się tym, co postanowili w tej całej sprawie oraz w sprawie dwóch mężczyzn, którzy postawili ją w takiej sytuacji.
Była skompromitowana.
Nie miała co do tego wątpliwości.
Zdawała sobie też sprawę, że poniekąd na własne życzenie.
Uznała, że jest dużo mądrzejsza niż trzy lata temu. Ale padła ofiarą doświadczonego uwodziciela równie łatwo, jak wtedy. Nie było sensu zaprzeczać. Wciąż sobie powtarzała, że mimo wszystko powinna zachować się inaczej.
Straciła reputację.
Nie przyszło jej do głowy, że kara, być może, jest zbyt surowa w stosunku do winy.
Do czasu, kiedy Jasper zjawił się w domu lady Forester i Clarence'a, jego główni rezydenci zdążyli już wyjechać i teraz zapewne znajdowali się na głównej drodze do Kent, pędząc co koń wyskoczy.
Przez chwilę zastanawiał się, czy nie ruszyć w pogoń, na nieszczęście ważniejsze sprawy zatrzymywały go w Londynie.
Z satysfakcją wysłuchał opowieści lokaja, jednego spośród ostatnio wynajętej i niedawno zwolnionej służby, który nie opuścił jeszcze rezydencji i który nie poczuwał się do lojalności wobec byłych chlebodawców. Clarence przyszedł do domu z fioletowym, spuchniętym nosem i podbitymi oczami, co miało być wynikiem bójki z gromadą uliczników. Przynajmniej tak twierdziła lady Forester, jako że sam sir Clarence mówił bardzo niewiele. Ale lokaj wiedział swoje i odnosił się do jaśnie państwa z pogardą.
Jednak te wieści tylko odrobinę podniosły Jaspera na duchu. Moreland, Merton albo Con Huxtable zrobili, co on sam powinien był zrobić - tylko że dla niego fioletowy nos i podbite oczy byłyby jedynie wstępem do starannego trzepania skóry.
Ci trzej mężczyźni z pewnością wciąż zionęli ogniem i siarką, zamierzając urządzić go w podobny sposób.
Wrócił do domu, żeby się przebrać na przedpołudniową wizytę i zastał Charlotte we łzach. Panna Daniels bezskutecznie usiłowała ją pocieszyć. Na biurku leżał otwarty list.
- Co się stało? - zapytał od progu.
Nie dość jeszcze?
- Jasper! - Charlotte podniosła głowę; zaczerwienione oczy i twarz wskazywały, że musiała już długo płakać. - Ciotka Prunella zabiera mnie do Kent. Stryjeczny dziadek Seth powiedział, że mam tam jechać, że ty nie jesteś dla mnie dobrym opiekunem. To nieprawda! Nie zmusiłeś do... do rozpusty panny Huxtable?
O Boże!
- Charlotte, moja droga! - odezwała się bardzo zmieszana panna Daniels.
- Nieprawda - odparł ponuro Jasper szczęśliwy, że przynajmniej nie kłamie. - Ale taką historyjkę wczoraj rozpowiedział Clarence i teraz ludzie w to wierzą. Czy sam wuj Seth porozumiał się z tobą?
Zerknął na list.
- Nie. To od ciotki Prunelli.
- A zatem pewnie tylko ma nadzieję, że on się z nią zgodzi. Pójdę do niego jeszcze raz. Nie będzie zachwycony, ja też nie, ale muszę to zrobić. Wytrzyj oczy, Char, i umyj buzię. Łzy nic tu nie pomogą, a mogą tylko zamienić cię w maszkarona.
- Wszystko stracone. - Świeże łzy spłynęły jej po policzkach. - Wszyscy nagle odkryją, że jednak nie mogą przyjechać na moje przyjęcie, a jeśli przyjadą, to mnie nie będzie, żeby ich przyjąć. Ciotka Prunella zabierze mnie do Kent i umrę. Po prostu umrę, Jasper.
- Char, nie umrzesz i nie umarłabyś nawet, gdyby rzeczywiście ciotka cię zabrała, a zapewniam cię, nie dopuszczę do tego, póki żyję. Ale muszę już iść. Dlaczego dowiedziałem się o tym dopiero dziś rano, podczas gdy wszyscy inni wiedzieli już wczoraj, nie pojmuję. Dopilnuj, żebym już nigdy nie został wieczorem w domu. Wychodzę.
- Jak bardzo musi cierpieć panna Huxtable. Jestem okropnie samolubna. Co z nią?
Jakby sam o tym nie pomyślał!
- Wychodzę - powtórzył i opuścił pokój, a potem dom, nie zatrzymując się, żeby zmienić ubranie. Swój główny ceł musiał na razie odłożyć.
Wpuszczono go do domu Setha Wrayburna. Nie zdziwiłby się wcale, gdyby mu zatrzaśnięto drzwi przed nosem, ale tak się nie stało. Stary dżentelmen był wściekły.
- A niech to piekło pochłonie, Montford! - wykrzyknął na jego widok. - O co w tym wszystkim, do diabła, chodzi i dlaczego muszę być w to wplątany? Gdybym wiedział, jaki to kłopot dopilnować, żeby dziewczyna bezpiecznie dorosła, zażądałbym w sądzie zmiany testamentu i odmówił opieki.
- Nie dziwię się, że jest pan zagniewany - powiedział Jasper, wchodząc do pokoju. - Clarrie, wspierany przez lady Forester, rozsiewał podłe plotki po mieście; narobili mnóstwo szkody. Jednakże...
- W plotkach - przerwał mu Wrayburn - zwykle tkwi ziarenko prawdy, Montford. Podjęto jakiś zakład? Dotyczący siostry Mertona? Najbardziej obsceniczny, wstrętny zakład, jaki kiedykolwiek wpisano do księgi zakładów? I jak przypuszczam, stawałeś na głowie, żeby go wygrać?
Rzucił Jasperowi wściekłe spojrzenie, czekając na odpowiedź.
- Obawiam się, że tak - odparł Jasper. - Ale odepchnęła mnie stanowczo, odesłała mnie, gdzie raki zimują. Jest zupełnie niewinna.
- Mam nadzieję, że dała ci także kopniaka w tyłek, Montford, albo gdzieś, gdzie odczułeś to jeszcze boleśniej. Podaj mi jeden dobry powód, dla którego miałbym zostawić dziewczynę pod twoją opieką.
- To przeklęci kłamcy. Skazywanie Charlotte na życie z nimi jest nie do pomyślenia.
- Clarence jest głupcem, a Prunella straszliwą nudziarą. Nie wątpię, że to kłamcy, ale większość ludzi kłamie. Jednak są przyzwoitymi ludźmi. Ty nie.
- Uporządkuję cały ten bałagan - zapewnił Jasper. - Kiedy stąd wyjdę, złożę wizytę Mertonowi, a potem jego siostrze. Tylko jedno mogę zrobić i, na Boga, zrobię to.
- Jeśli ona cię przyjmie - odparł Wrayburn. - Będzie głupia, jeśli się zgodzi.
- Nie jestem pewien - zauważył Jasper ponuro - czy ma duży wybór.
Stary dżentelmen podniósł laskę stojącą obok fotela i wycelował ją w gościa niczym broń.
- Jeśli zdołasz załagodzić ten paskudny skandal, Montford, podkreślam: jeśli. Powiadomię Prunellę, że może znów zakłócić mój spokój tylko wtedy, gdy istotnie wyniknie jakaś sprawa dotycząca życia i śmierci jej bratanicy. Jeśli to ci się nie uda, Prunella może zabrać dziewczynę i wprowadzić ją w towarzystwo w przyszłym roku, a także znaleźć jej odpowiedniego męża, a zapewniam cię, że to nie będzie Clarence. W tych okolicznościach ciebie także nie życzę sobie widzieć, chyba żeby chodziło naprawdę o sprawę życia i śmierci dotyczącą twojej siostry. Czy wyraziłem się jasno? Mam nadzieję, że nie wkroczysz tu jutro czy pojutrze z tą nonszalancką miną. I mam nadzieję, że składanie mi wizyt nie wejdzie ci w nawyk. Inaczej zastaniesz drzwi zamknięte, a lokaja głuchego.
- Nie będę więcej pana niepokoić - oświadczył stanowczo Jasper. - Wkrótce pojadę do Cedarhurst, z Charlotte. I do przyszłego roku przygotuję jej debiut w taki sposób, żeby nie angażować lady Forester ani pana.
- Niech to. Mam nadzieję, że tak się stanie. Szczerą nadzieję, Montford. Nie żywię szczególnie silnych wujowskich uczuć do Charlotte, ale każdą dziewczynę byłoby szkoda skazywać na tych dwoje głupców... chyba że nie miałbym innego wyjścia. Miłego dnia.
Jasper skłonił się i wyszedł.
„Jak bardzo musi cierpieć panna Huxtable. Co z nią?”
Wciąż słyszał słowa Charlotte.
Co z nią, w istocie?
Wkrótce, jak sądził, miał się sam o tym przekonać. Ale głos Charlotte zastąpił inny głos i choć starał się, jak mógł, nie potrafił go zagłuszyć. Słyszał te słowa w kółko - wypowiadane głosem Katherine Huxtable.
„Chcę, żeby to był ktoś wyjątkowy. Serce mojego serca, dusza mojej duszy... Nigdy nie zdołam siebie przekonać, żeby obniżyć poprzeczkę”.
Spróbuje ją przekonać, że tak trzeba zrobić.
Cytując Setha Wrayburna: „A niech to piekło pochłonie”.
Katherine była u siebie w pokoju, kiedy Stephen wrócił do domu wczesnym popołudniem. Przeglądała szuflady. Pokojówka miała później spakować jej rzeczy i rzeczy Margaret. Jutro wybierały się do Warren Hall - tam, gdzie panowały spokój i normalność. Nie mogła się już doczekać.
Nie powinna była przyjeżdżać. Z pewnością nigdy już tu nie przyjedzie. W każdym razie długo, bardzo długo. Ta myśl ją pocieszyła.
Margaret siedziała z boku łóżka. Nie rozmawiały wiele, ale razem czuły się lepiej.
Ona także chciała wrócić do domu, mówiła, że tęskni za nim, że tylko tam jest szczęśliwa, że nigdy go już nie opuści.
O tym, że dom należał do prawie już dorosłego Stephena, który w ciągu najwyżej dziesięciu lat powinien się ożenić i założyć rodzinę, nie mówiły. Pewne rzeczy, póki to możliwe, lepiej zostawić w spokoju.
Żadna nie napisała jeszcze do panny Wrayburn, przepraszając, że nie przyjadą na przyjęcie w sierpniu. Miały to jednak zrobić przed wyjazdem.
Stephen wyszedł z Elliotem i Vanessą - na pewno zastanawiali się, jak załagodzić skandal. Katherine nie obchodziło, co uradzą. W gruncie rzeczy nie można było nic zrobić. Wydawał się bardzo blady, kiedy stanął w drzwiach sypialni po tym, gdy zapukał i został zaproszony do środka.
Katherine uśmiechnęła się do niego, klęcząc na podłodze; zawartość dolnej szuflady komody z ubraniami leżała w stosach wokół niej.
- Monty... Montford sam nas znalazł, nie czekał, aż my go znajdziemy - oznajmił Stephen. - Przyszedł do Elliota.
Katherine usiadła na piętach.
- Nie sądzę, aby bawiło go to wszystko.
Miała nadzieję, że tak nie było. Nie łudziła się, że jest bez skazy, ale nie wierzyła też, że to drań i cynik niemający sumienia. Dowiódł tego przed trzema laty.
- Powstrzymałem się z trudem - Stephen zaciskał dłonie w pięści - żeby go nie trzasnąć w twarz, ale nie mogłem tego zrobić w domu Vanessy i naszych siostrzeńców.
- Poza tym - odezwała się Margaret - to wszystko z winy sir Clarence'a Forestera, Stephen. Jakoś nie jest mi wcale przykro, że mu przyłożyłeś w nos. Mam nadzieję, że wciąż go boli.
- Wydaje się - Stephen podszedł bliżej - że spuchł mu dwa razy, a pod oczami pojawiły się sińce.
- I dobrze - powiedziała zawzięcie Margaret. - Och, a ja zawsze myślałam, że nienawidzę przemocy.
- Kate. - Stephen zwrócił się do drugiej siostry, wciągając głośno powietrze. - On chce przyjść tu do ciebie dziś po południu.
- Sir Clar...? - Otworzyła szeroko oczy. - Lord Montford?
- Wolałbym o wiele bardziej dać mu w twarz, a Elliot wolałby rzucić mu rękawicę i przeszyć go rapierem. Powiedział mu to prosto w oczy. Ale rzecz w tym, Kate, że to tylko pogorszyłoby twoją sytuację. Uznano by, że jest prawdą to, co rozpowiadał Forester. Elliot zwrócił mi na to uwagę, kiedy chwyciłem Montforda za gardło. Po przemyśleniu doszedłem do wniosku, że ma rację. Dziwne, że Monty nie próbował się bronić.
Katherine podniosła się wolno i poprawiła spódnicę.
- Po co ma tu przyjść? Żeby przeprosić? O trzy lata za późno. Tak czy inaczej to sir Clarence powinien przeprosić, ale jeśli pozwolisz kiedyś zbliżyć mu się do mnie na milę, Stephen, to...
Nie wiedziała, co by wtedy zrobiła, ale z pewnością zachowałaby się nie jak damie przystało. I ona także nienawidziła przemocy.
- Przyjdzie, żeby przedstawić ci propozycję, Kate.
- Co?
- Och, nie, Stephen!
Wykrzyknęły jednocześnie.
- Pozwalasz mu przyjść tu, Stephen, do własnego domu, żeby mi się oświadczył? - Katherine łamał się głos, była na granicy histerii. - Elliot pozwala mu przyjść?
Stephen wyglądał na bardzo przygnębionego.
- Rzecz w tym, Kate, że to jedyny sposób, by wszystko naprawić. Plotkarze, widząc, że Monty postąpił honorowo, nie mieliby nic więcej do powiedzenia na twój temat.
Katherine wciągnęła ostro powietrze.
- I mam poświęcić swoją wolność i poślubić hulakę tylko ze względu na plotkarzy? Mam odzyskać dobre imię, zniżając się do tego stopnia, i w dodatku zapewnić sobie nieszczęśliwe życie? Odzyskać dobre imię, podczas gdy nie uczyniłam nic, żeby je stracić? I ty jesteś w stanie myśleć w tak pokrętny sposób?
- Och, Stephen - włączyła się Margaret - nie mogłeś lordowi Montford na to pozwolić. Nie po tym, co zrobił czy próbował zrobić Kate trzy lata temu, kiedy żadne z nas nie mogło jej obronić. Nie. I Elliot także nie mógł. Nie wierzę.
- Ostatnio ciągle kręcił się przy Kate - odparł Stephen. - Nie widziałem w tym nic niewłaściwego. Inaczej powiedziałbym. Ty też, Meg. Nessie też by nie milczała ani na pewno Elliot. Nie było nic niestosownego w tym, że tańczył z Kate, spacerowali i siedzieli obok siebie. Myślałem, że zaleca się do niej, i cieszyłem się z tego, Boże dopomóż, Monty to mój przyjaciel i uznałem, że jego reputacja nie ma znaczenia, skoro spodobał mu się ktoś tak dobry jak Kate. Okazywali sobie względy i wszyscy to zauważyli. Ty też, Meg. Ale to, co wydawało się niewinne, a nawet romantyczne aż do zeszłego wieczoru, nagle wygląda zupełnie inaczej w świetle tego, co się stało, albo niemal stało, trzy lata temu.
- Nie wolno ci myśleć, Stephen, że Kate zrobiła cokolwiek niewłaściwego. Spędziłam w tym roku sporo czasu z markizem Allingham, ponieważ znamy się długo i lubimy. Czy plotkuje się na ten temat? Czy mam wyjść za niego, bo jeśli nie, to grozi nam kompromitacja i bojkot towarzyski?
- Allingham cieszy się nienaganną reputacją, Meg. - Stephen westchnął. - Poza tym nigdy nie zakładał się, że cię uwiedzie i skompromituje.
- Nie chcę widzieć lorda Montford - oświadczyła Katherine stanowczo. - Moja odpowiedź brzmi: nie. Możesz mu powtórzyć, Stephen; nie musi składać nam wizyty. Przypuszczam, że przyjmie to z ogromną ulgą. Tak samo jak ja, kiedy wsiądziemy jutro do powozu i zostawimy Londyn za sobą.
Przeczesał palcami włosy, jeszcze bardziej burząc loki.
- Wiedziałem, że odmówisz, i nie mam do ciebie pretensji. Zrobiłbym to samo na twoim miejscu. Mówiłem też Elliotowi, że zapewne taka będzie twoja odpowiedź, a on wcale się nie zdziwił. Ale może powinnaś chociaż przyjąć Monty'ego i wysłuchać, co ma do powiedzenia. Przypuszczam, że jeśli się rozejdzie, że on się oświadczył, a ty go odrzuciłaś, sytuacja trochę zmieni się na lepsze. Nie jestem tego pewien, ale...
- Nie obchodzi mnie, czy sytuacja się zmieni na lepsze, czy nie - odparła. - I nie dbam o to, co inni myślą. Chcę jechać do domu. Chcę wrócić do dawnego życia. Zapomnieć, że to wszystko się zdarzyło.
- Ale się zdarzyło - powiedział. - I nie sądzę, żebyś zapomniała. Wątpię także, żeby inni zapomnieli.
- Kate. - Margaret była bledsza niż zwykle. - Wiesz, Stephen i Elliot mają rację. Nie zrobiłaś nic złego. Wiemy o tym. Ale prawda wydaje się nie liczyć w tym nowym świecie, w którym znaleźliśmy się, kiedy Stephen odziedziczył tytuł. Liczy się tylko reputacja. Splamisz się w oczach innych czymś niestosownym i tracisz wszystko. Może powinnaś zobaczyć się z lordem Montford, wysłuchać go, a potem odmówić. Elliot ma wielkie wpływy. Wielki Boże, jest księciem. A Stephen hrabią. Razem mogą przekonać socjetę, że postąpiłaś godnie i miałaś odwagę bronić swojej niewinności i wzgardzić łatwy mi rozwiązaniami. Mogą przekonać innych, że usunęłaś się na wieś w poczuciu słusznego oburzenia, a nie uciekłaś ze wstydem. Nie sądzę, żebyś kiedyś chciała tu wrócić, ja na pewno nie, ale przynajmniej zostawisz sobie drzwi otwarte.
Katherine spojrzała na nią z wyrzutem.
- Poza tym - dodała Margaret - jeśli odmówisz przyjęcia lorda Montford, Kate, to może zostać odebrane w ten sposób, że Elliot i Stephen nie zdołali nakłonić go do godnego załatwienia tej sprawy, że nie umieli bronić twojego honoru.
- A bronią mojego honoru, wydając mnie za pozbawionego serca drania?
Gwoli sprawiedliwości musiała przyznać, że nie był taki. To sir Clarence Forester okazał się draniem.
Siostra i brat nie mieli już nic więcej do powiedzenia. Patrzyli na nią ze smutkiem, bezradni i przygnębieni.
Katherine nagle sobie uświadomiła, że ta sprawa nie dotyczyła tylko jej. Dotyczyła ich wszystkich. Nawet jeśli zdołałaby czmychnąć do Warren Hall, a nawet do Throckbridge i wieść takie życie, jakie wiodła zaraz po walentynkach ponad trzy lata temu - a to wielka niewiadoma - ale nawet jeśliby jej się udało, to Meg, Stephen i Nessie musieliby sobie radzić z konsekwencjami skandalu.
A ona nie była całkiem bez winy.
Jej rodzina tak.
Wciąż nie wiedziała, czy może pomóc rodzinie, przyjmując lorda Montford. Nie chciała go widzieć już nigdy.
Stephen sądził, że powinna, Elliot też tak uważał.
Meg również.
- Dobrze. - Spojrzała wyzywająco na Meg i Stephena. - Przyjmę lorda Montford dziś po południu. Usłyszy z moich ust tylko jedno słowo: nie! Ale zobaczę się z nim.
- Myślę, że mimo wszystko powinnaś z nim porozmawiać - stwierdził Stephen. - Choć ręce wciąż mnie swędzą, żeby mu przyłożyć.
- Kate. - Meg złożyła dłonie na kolanach. - Och, Kate, tak cię zawiodłam. Powinnam była zostać z tobą w Londynie trzy lata temu i nie doszłoby do tego wszystkiego. Ani do tego, co zaszło w tym roku.
Katherine podeszła do siostry, objęła ją ramionami i mocno przytuliła.
- Meg, jesteś najlepszą siostrą. Najlepszą z najlepszych. Nie pozwolę, żebyś się obwiniała, nawet jeśli miałabym wyjść za lorda Montford, żeby ci w tym przeszkodzić.
Ale tak nie miało się stać, oczywiście.
Pomyśleć tylko, że Meg znowu próbowała wziąć winę na siebie, tak jak zwykle, kiedy któreś z nich znalazło się w niebezpieczeństwie!
Jasper uznał, że skoro Merton nie osiągnął jeszcze pełnoletności, właściwiej będzie porozmawiać najpierw z jego opiekunem. Kiedy jednak zjawił się w rezydencji Moreland późnym przedpołudniem, zastał ich obu.
Dobrze się złożyło. Rozmowa nie zapowiadała się przyjemnie i lepiej, że miała się odbyć tylko raz.
Nie poszły w ruch pięści, nie rzucono rękawicy, chociaż obaj mężczyźni zionęli chęcią mordu, a Merton chwycił Jaspera za koszulę, kiedy ten stanął w drzwiach książęcej biblioteki. Jasper spodziewał się, że jego nos upodobni się do nosa Clarence'a i, na Jowisza, nie miał prawa się bronić.
Rozmowa, która potem nastąpiła, była krótka, wroga, straszliwie niezręczna i stosunkowo uprzejma. A wynikła z niej popołudniowa wizyta, którą miał złożyć w domu Mertona.
Czy dwadzieścia cztery godziny wcześniej mógł to w jakiś sposób przewidzieć? Czy ta przeklęta żmija ośmieliłaby się zeszłej nocy podnieść łeb i pluć wkoło jadem, gdyby poszedł na ten piekielny wieczorek, zamiast zostawiać wolne pole Katherine Huxtable, która zresztą też nie przyszła?
Ale, do diabła, plotka rozchodziła się już szeptem, zanim, dzięki Clarence'owi, podniosła się do krzyku.
Piekło i szatany! W myślach rozwinął ten łagodny początek, przypominając sobie każde wulgarne słowo, jakie kiedykolwiek usłyszał bądź wypowiedział. Kiedy lista się wyczerpała, zaczął od nowa.
Nastrój mu się nie poprawił, gdy stanął pod rezydencją Mertona.
Spodziewał się, że paru osiłków, wynajętych specjalnie do tego celu, wyrzuci go na bruk i na tym się skończy - odczuje ulgę, zachowa wolność, a poczucie winy nie opuści go przez dziesięciolecia.
Przekleństwo!
Kiedy pojawiło się u niego sumienie? W Vauxhall, pewnego pamiętnego wieczoru? Bardzo niewygodna rzecz. Wcale mu się to nie podobało.
Nie wyrzucono go na ulicę ani nawet nie poinformowano uprzejmie, że musi odejść, ponieważ panna Katherine Huxtable nie chce go widzieć przez następny milion lat czy nawet dłużej.
Zaprowadzono go do biblioteki, jakby to była zwykła popołudniowa wizyta - do tej samej biblioteki, w której zobaczył ją po raz pierwszy po latach, kiedy przyszła przywitać Cona.
Znaczący wieczór. Gdyby nie przyjął zaproszenia Mertona, żeby wstąpić do niego na drinka... Gdyby została na górze i poczekała dzień czy dwa, zanim spotkała się z Conem... Równie dobrze mógł dodać, że gdyby nie zaprosił przyjaciół do siebie do domu w dniu dwudziestych piątych urodzin, teraz nie stałby tutaj.
A gdyby jego ojciec nie spotkał jego matki... Albo jego dziadkowie jego babek...
Nie miał jednak czasu, żeby cofnąć się do Adama i Ewy, rozmyślając o zrządzeniach losu, ani też czasu, żeby zebrać myśli i jeszcze raz powtórzyć sobie to, co miał powiedzieć. Z pewnym zdumieniem odkrył, że Katherine jest w pokoju.
Sama.
Stała przy wysokim oknie, między biurkiem a regałem - niemal w tym samym miejscu, gdzie on stał tamtego wieczoru, czując się jak szczur w pułapce. Nie ustawia się nawet tyłem do pokoju, udając, że podziwia widok za oknem, ale twarzą do drzwi. Patrzyła wprost na niego.
Miała na sobie białą muślinową suknię, która dziś, być może, nie była najlepszym wyborem ze względu na jej bladą cerę. Włosy sczesała do tyłu, wiążąc je w prosty węzeł na karku.
Z pewnością nie wyglądała jak dama oczekująca na oświadczyny. Nie uśmiechała się. Był trochę zbity z tropu, ale wszedł dalej do pokoju.
- Muszę przyznać, że Clarence'owi Foresterowi nie brakuje specyficznego rodzaju inteligencji - powiedział. - Zawsze nią się odznaczał. Zawsze wiedział doskonale, jak zemścić się za zniewagę czy coś gorszego, co spotkało go z mojej strony. Jest, w gruncie rzeczy, pozbawionym skrupułów łajdakiem.
- Lordzie Montford - odezwała się - pozwoli pan, że oszczędzę mu czasu. Moja odpowiedź brzmi: nie.
Zrobił parę kroków w jej stronę.
- Postąpił pan godnie - mówiła. - Przyszedł pan do mojego brata i szwagra, a teraz przyszedł pan do mnie. Rozumiem, iż zamierza pan złożyć mi propozycję małżeństwa. Nie musi pan jej przedstawiać. Moja odpowiedź brzmi: nie.
- Nie pozwoli mi pani zatem wszystkiego naprawić.
- W tym roku nie stało się nic, co wymagałoby zadośćuczynienia. Tańczyłam z panem: raz. Na bal przyszli dżentelmeni i damy specjalnie po to, żeby ze sobą tańczyć. Przyjęłam pana i pańską siostrę tu w salonie, w obecności swojego rodzeństwa. Spacerowałam z panem raz, w Hyde Parku, w towarzystwie członków naszych rodzin. Rozmawiałam z panem w szklanym pawilonie na przyjęciu w ogrodzie, na które goście przyszli, żeby konwersować ze sobą w otoczeniu zieleni.
Liczyła ich spotkania na palcach dłoni.
- Ale było jeszcze Vauxhall trzy lata temu.
- Gdzie nic się nie stało. - Uniosła hardo brodę. - Nie musi pan mi tego wynagradzać, lordzie Montford. Oboje wiemy, że nie zachowałam się jak powinnam i miałam swój udział w tym niefortunnym spotkaniu.
- Ponieważ mogłaby pani ulec doświadczonemu i bezwzględnemu uwodzicielowi? Była pani niewinna jak nowo narodzone dziecię, panno Huxtable. Musi pani mi pozwolić...
- Dwudziestoletnia dziewczyna potrafi odróżnić dobro od zła. Wiedziałam, że dzieje się coś złego. Wiedziałam, że jest pan notorycznym rozpustnikiem. Wolałam o tym zapomnieć, ponieważ skusiło mnie zło. Zakład był... wstrętny. Wybranie mnie na ofiarę jeszcze bardziej podłe. Ale mogłam powiedzieć: nie, kiedy podał mi pan ramię na głównej alei. Nie sprzeciwiłam się ani wtedy, ani później, tak więc ponoszę za to wszystko taką samą winę jak pan. Nie musi pan nic naprawiać. Może pan odejść zadowolony przynajmniej z tego, że towarzystwo dowie się, iż postąpił pan honorowo.
- Nawet gdyby nie wzięła mnie pani wtedy pod rękę i uniemożliwiła wygranie zakładu, to on i tak by istniał, panno Huxtable. Byłby w księdze zakładów. Clarence i tak by go odkrył i rozpowiedział, dodając, rzecz jasna, że zostaliśmy wtedy kochankami i w tym roku odnowiliśmy ten związek.
- Nie panuję nad tym, w co ludzie chcą wierzyć. - Jej policzki znowu zabarwiły się na różowo. - Nie dbam o to, w co wierzą. Wyjeżdżam jutro do Warren Hall, gdzie jest moje miejsce i gdzie czuję się szczęśliwa.
Mógł się odwrócić i wyjść. Przyszedł. Próbował naprawić krzywdę. Dobry Boże, gotów był dać się zakuć w małżeńskie kajdany, żeby ratować jej reputację. Nie chciała go - trudno się temu dziwić. Miał dla niej wielki szacunek. Próbował ją nawet przekonać, ale pozostała niewzruszona.
Mógł odejść.
Mógł pozostać wolny.
Być może sytuacja nie wyglądałaby jednak tak dramatycznie. Merton i Moreland rozgłosiliby, że oświadczył się, a ona odmówiła. Może socjeta uznałaby, że musi być niewinna, jeśli zdobyła na tak ryzykowny krok, jak odmowa. Być może zapomnieliby o tym po roku, dwóch czy dziesięciu latach i mogłaby wrócić.
Mógł być wolny.
Gdyby się nie ożenił, ucierpiałaby Charlotte. Musiałaby pojechać do lady Forester. Seth Wrayburn dał mu jasno do zrozumienia, że nie miałby wyjścia, jak tylko dodać swój głos do głosu Clarence'a i głos Jaspera przestałby się liczyć.
I jeśli nie poślubi Katherine Huxtable, skompromituje ją na zawsze. Oszukiwał się, myśląc inaczej. Socjeta wyznaje szczególne zasady moralne, przygarnie do swojego łona damę, która oddała cnotę jednemu z najbardziej szalonych hulaków, pod warunkiem że wyjdzie za niego za mąż, kiedy rzecz się wyda. Nigdy nie wybaczy damie, która wykaże tyle odwagi, żeby dowodzić swojej niewinności, odrzucając ofertę rzeczonego hulaki, i będzie lekceważyć opinię towarzystwa.
- Czy jest pani pewna, że skandal nie przeniesie się za panią do Warren Hall?
- Jeśli tak się stanie, to będzie mój kłopot, lordzie Montford, nie pana.
- A pani siostry? Brat? Jest pani pewna, że skandal ich nie dotknie?
Zbladła. Trafił w słaby punkt.
- To wszystko jest takie żałosne - odezwała się piskliwym głosem, wciąż nie ruszając się z miejsca. - Takie żałosne! Dlaczego socjeta ma ograniczać moją wolność? Dlaczego ma odbierać panu pańską? Dlaczego moja rodzina ma cierpieć z powodu czegoś, co zrobiłam albo czego nie zrobiłam?
- Witaj w pięknym świecie, panno Huxtable - rzekł cicho, unosząc brew. - Czy właśnie odkrywa pani to, o czym niedawno pani mówiłem? Ze przywileje łączą się z bogactwem, wygodą i przyjemnością, ale nie z wolnością?
- Czy Meg ucierpi? - zapytała, patrząc mu w oczy. Opuściła ramiona. Gniotła nerwowo materiał spódnicy. - I Nessie? I dzieci? I Stephen? Och, z pewnością nie. To byłoby takie głupie. I niesprawiedliwe.
Złożył dłonie za plecami.
- Czy ucierpi panna Wrayburn? - Jej oczy stały się ogromne.
Odął wargi, ale nie odpowiedział. Nie miał do powiedzenia nic, o czym by sama nie wiedziała.
- Pańska ciotka chce, żeby panna Wrayburn zamieszkała pod jej dachem - powiedziała. - Chce ją przygotować do debiutu w przyszłym roku. Uważa pana za nieodpowiedniego opiekuna. Ale czy nie jest pan jej prawnym opiekunem? Czy ciotka może ją zabrać po tym skandalu?
- Ojciec Charlotte wyznaczył trzech opiekunów: ojca Clarence'a, teraz samego Clarence'a, mnie i pana Setha Wrayburna, stryjecznego dziadka Charlotte. O jej losie może decydować dwóch spośród nas.
- Gdzie mieszka pan Wrayburn?
- W Londynie. Żyje jak pustelnik. Nie podoba mu się zamieszanie, w które go wciągnięto. Nie lubi Clarence'a ani jego matki i zawsze wolał zostawiać wszystko, tak jak jest, pozwalając Char mieszkać ze mną. Ale dziś rozgniewał się na mnie. Postawił mi ultimatum, kiedy odwiedziłem go rano.
Nie musiała myśleć długo, żeby zrozumieć.
- Panna Wrayburn może z panem zostać - mówiła - pod warunkiem że załagodzi pan skandal i zamknie usta plotkarzom, poślubiając mnie. Takie jest ultimatum?
- Mniej więcej.
- Mniej czy więcej?
- Więcej raczej niż mniej - przyznał. - Parę dni wcześniej sugerował, że jeśli nie chcę, żeby lady Forester zajęła się debiutem Charlotte w przyszłym roku, powinienem się ożenić, a wtedy moja żona będzie mogła ją sponsorować i służyć jako przyzwoitka. Dziś jednak dał mi do zrozumienia, że wybór kandydatki na żonę zawęził się do jednej.
- Mnie.
Znów odął wargi.
- To dlatego to zrobił, prawda? Sir Clarence Forester uknuł intrygę, żeby pan Wrayburn nie miał wyjścia i musiał przekazać opiekę nad panną Wrayburn jego matce.
- Charlotte ma wielki majątek czy też będzie mieć, gdy wyjdzie za mąż. A Clarrie jest bardzo biednym kawalerem.
- Chce ją poślubić - powiedziała bezbarwnym głosem. Roześmiała się nagle, ale bez rozbawienia. - Zawsze wyobrażałam sobie, że jeśli kiedyś zastanowię się poważnie nad propozycją małżeństwa, to będę myśleć tylko o sobie i mężczyźnie, który złoży taką propozycję. Czy go lubię i szanuję? Czy żywię do niego jakieś uczucie? Czy on mnie lubi, szanuje i coś do mnie czuje? Czy mogę się spodziewać, że spędzimy w szczęściu resztę życia? Czy jest... Och, czy pojawiła się ta iskra... Czego? Romansu, magii... miłości?
- I nie może pani teraz odpowiedzieć twierdząco na żadne z tych pytań?
Pokręciła wolno głową.
Do diabła! Nie było mu to potrzebne. Ani jej.
- Każe mi się myśleć - mówiła - o tym, co inni ludzie o mnie sądzą, ludzie, których w ogóle nie znam albo którzy mnie nie obchodzą. Każe mi się myśleć o reputacji moich sióstr i brata, mojej siostrzenicy i siostrzeńca. Każe mi się ratować pańską siostrę przed losem, który wydaje się już przesądzony. Każe mi się wyjść za mąż nie żeby coś zyskać, tylko żeby uniknąć mnóstwa rzeczy. Małżeństwo powinno być wyłączną sprawą dwojga ludzi i ich uczuć. Zamiast tego dotyczy całej socjety. Towarzystwo nie dba o to, czy będziemy szczęśliwi czy nie, prawda? Nie obchodzi go to, że z pewnością będziemy nieszczęśliwi.
„Będziemy”? A nie „bylibyśmy”?
- Czy jest pani całkowicie pewna, panno Huxtable, że będziemy razem tacy nieszczęśliwi?
Nagle przeszła przez pokój w jego stronę. Stanęła tuż przed nim i spojrzała mu gniewnie w oczy. Zauważył, że dłonie zacisnęła w pięści.
- To maska. W ten sposób ukrywa się pan przed światem. Niech pan otworzy oczy. Spojrzy na mnie. I powie, że będziemy razem szczęśliwi, przez całe życie.
Poruszył go ten wybuch gniewu. A oskarżenie, że nosi maskę, że boi się, być może, patrzeć na świat szeroko otwartymi oczami, wstrząsnęło nim.
Zastosował się do jej życzenia i spojrzał na nią badawczo.
- Pragnę pani - powiedział bez ogródek. Jeśli domagała się, żeby był uczciwy, to, na Boga, będzie uczciwy. - A pani pragnie mnie. Niech pani nie zaprzecza, panno Huxtable. Nie uwierzył bym pani.
Roześmiała się znów, chrapliwie, bez cienia wesołości.
- Chce pan pójść ze mną do łóżka. - Nagle jej blade policzki zabarwiły się czerwienią. - A ja chcę pójść do łóżka z panem. Dobrze, nie przeczę. Co za wspaniała rekomendacja, jeśli chodzi o małżeństwo, lordzie Montford. Z pewnością będziemy cudownie szczęśliwi do końca życia. Będziemy małżeństwem. Będziemy mogli spać ze sobą tak często, jak nam się spodoba, nie narażając się na skandal. Dziękuję panu bardzo. Wszystkie moje wątpliwości właśnie się wyjaśniły.
Nie czuł ani odrobiny rozbawienia, odkąd wszedł do tego domu, w gruncie rzeczy od czasu wizyty u White'a. Teraz jednak uśmiechnął się powoli, szczerze rozbawiony.
Zastanawiał się, jak często w przyszłości będzie dręczyć się wspomnieniem tego, jak otwarcie mówiła o pójściu z nim do łóżka.
- Musi pani przyznać, że byłaby to jakaś pociecha w związku zawartym pod przymusem. Kochać się w nocy, podczas deszczowych poranków, sennych popołudni, w lesie o dowolnej porze dnia i nocy, na łodzi, pod...
- Dość! Proszę w tej chwili przestać. I niech pan otworzy oczy. Małżeństwo to nie tylko igraszki w łóżku, lordzie Montford.
Na jej policzkach znów zakwitły róże. Szkarłatne róże. Zapłonęły bardziej, niż zakwitły.
Uśmiechnął się. Nie odpowiedział. Nie otworzył oczu.
- Nie rozumie pan, prawda? Nie rozumie pan przyjaźni, wzajemnego szacunku, bycia razem i afektu, miłości. Nie może pan pojąć, że kobieta i mężczyzna mogą dzielić te uczucia i potrzebować ich, żeby małżeństwo było udane. Pan myśli, że to tylko s... - Straciła odwagę, kiedy po raz drugi chciała wypowiedzieć to słowo.
- ...eks - dokończył. - Czy małżeństwo to tylko przyjaźń, szacunek i afekt? To brzmi przeraźliwie nudno w moich uszach. Skąd zatem biorą się dzieci?
Róże na jej policzkach zapłonęły czystym ogniem, przełknęła z trudem ślinę.
- Pan po prostu nie rozumie - wydusiła z siebie.
Przypuszczał, że istotnie nie rozumiał. Tylko że on ją lubił, to nie było tylko pożądanie. A nawet, tak, budziła w nim rozczulenie. Z pewnością lubił ją bardziej niż jakąkolwiek inną kobietę. Być może tak samo, jak lubił Charlotte. Ale czy to, że pożądali siebie nawzajem, nie było najlepszą pociechą w sytuacji, gdy mieli zawrzeć małżeństwo z przymusu?
Widocznie nie.
„Pan po prostu nie rozumie”.
- Zatem, być może - rzekł przygnębiony - uczyni pani swoją misją życiową, żebym to zrozumiał, Katherine.
Otworzyła szeroko oczy.
- Nie udzieliłam panu pozwolenia, żeby zwracał się pan do mnie po imieniu.
Uśmiechnął się tylko oczami.
- A jednak mówi pani o naszym małżeństwie jak o czymś, co się zdarzy. Czy więc do końca życia mam panią nazywać lady Montford?
Widział, jak znów przełyka ślinę.
- Nie powiedziałam, że za pana wyjdę.
- W istocie. - Uniósł brwi. - Nie sądzę, abym nawet panią o to prosił, panno Huxtable. Czy mogę? To jest, poprosić?
Coś się działo z jej oczami. Stały się większe, głębsze i bardziej błękitne, przez chwilę miał wrażenie, że się w nich zapada. Potem wypełniły się łzami; przymknęła lekko powieki, wpatrując się w dywan.
- Nie chcę wyjść za pana. A pan nie chce się ze mną ożenić. Dla czego zmusza się nas do czegoś, czego oboje nie chcemy? Nie, proszę nie odpowiadać. Wymieniliśmy wszystkie powody i moglibyśmy tylko zacząć powtarzać w kółko to samo.
Słyszał, jak powoli wciąga powietrze.
- Dobrze zatem. Słucham.
Ujął jej prawą dłoń w obie ręce. Była bezwładna i chłodna. Ogrzał ją swoim ciepłem.
- Nie będzie tak źle - starał się pocieszyć ją i siebie - jeśli nie dopuścimy, żeby było. Oczekiwania socjety i troska o dobro rodziny mogą nas zmusić do małżeństwa, panno Huxtable, ale nie mogą nas zmusić, żebyśmy na zawsze pozostali nieszczęśliwi. To zależy tylko od nas. Nie dopuśćmy do tego. Sprawmy, żebyśmy oboje czuli się szczęśliwi.
Dobry Boże, skąd brały się te słowa? Co on, do czorta, wiedział o tym, jak uszczęśliwić kobietę? Skąd, do diabła, miał wiedzieć, jak uszczęśliwić nawet samego siebie? Czym było szczęście?
Co jednak innego mógł powiedzieć? Poza...
- Panno Huxtable - schylił głowę - czy uczyni mi pani zaszczyt i zechce zostać moją żoną?
Być może powinien zrobić z siebie kompletnego głupka i przyklęknąć. Za późno.
Podniosła głowę, patrząc na niego z odległości zaledwie paru cali. Jej wciąż ogromne oczy lśniły od niewylanych łez.
- Wydaje się, że nie mam wyboru, lordzie Montford.
Słowa miłości, w rzeczy samej.
- Czy to znaczy: tak? - Utkwił wzrok w jej ustach. Zmusił się do uśmiechu, miał nadzieję, że nie jest krzywy czy kpiący.
- Tak. To oznacza: tak.
- Dziękuję. - Przysunął się, żeby ją pocałować w usta. Odwróciła głowę na bok, tak że usta trafiły o pół cala od jej ucha. Poczuł się głupio.
- Być może - zaczął - powinniśmy...
Nie dokończył; rozległo się pukanie do drzwi, które otworzyły się, zanim któreś z nich zdążyło odpowiedzieć.
- Kate - powiedział Merton z kamienną twarzą, arystokrata w każdym calu, wyglądający na więcej niż dwadzieścia lat. - Czy wszystko w porządku? Mówiłaś, że przyjdziesz na górę za pięć minut.
Nie spojrzał nawet na Jaspera. Podobnie jak starsza panna Huxtable, która stała w progu obok brata. A za nimi księżna Moreland.
Wzruszająca scena rodzinna.
- To zajęło więcej czasu, niż się spodziewałam - oznajmiła Katherine. - Ale skończyliśmy już i możecie wszyscy wejść i złożyć nam gratulacje. Właśnie przyjęłam propozycję małżeństwa ze strony lorda Montford. To mój narzeczony.
Wszyscy wydawali się zaskoczeni. Widocznie uzgodniono, że siostra powie krótko: nie, zanim nawet Jasper przedstawi swoją propozycję, i po paru minutach do nich wróci.
Teraz siostry wpadły do pokoju, żeby objąć Katherine - nie wiadomo, czy chcąc jej pogratulować, czy okazać współczucie - a Merton podszedł do Jaspera z zaciśniętymi ustami i z wyciągniętą ręką.
- Muszę ci zatem pogratulować, Montford. - Wiało od niego lodowatym chłodem.
Już nie „Monty”?
Jasper uścisnął dłoń przyszłego szwagra.
Boże! Zaręczył się, a wkrótce miał ożenić. Ogarnął go paniczny strach. Było już za późno na ucieczkę w góry. Nie miał żadnych szans, jak to dziś rano przewidział ktoś u White'a.
Clarence Forester musi oglądać się za siebie, jeśli kiedyś zbierze się na odwagę i opuści bezpieczny dom w Kent.
I rozglądać się uważnie dokoła, na Boga.
Mogła poślubić Toma Hubbarda albo kogoś innego spośród licznych zalotników, kiedy jeszcze mieszkała w Throckbridge, żyć spokojnie i szczęśliwie.
Mogła wyjść za Phillipa Graingera niemal w każdej chwili, odkąd przeprowadziła się do Warren Hall, i też żyć z nim długo i szczęśliwie.
Ale czekała na to coś nieuchwytnego, zwanego romantyczną miłością i teraz miała oddać rękę lordowi Montford, który nie rozumiał, co to miłość. Nie robiła sobie złudzeń. Nie dorósł do poważnego związku.
Jak mogła związać się z mężczyzną, który brał życie tak niepoważnie? Który był zdolny założyć się, że rozkocha ją w sobie, dla czystej przyjemności podjęcia niemożliwego wyzwania? Który uważał, że fizyczne pożądanie i miłość cielesna wystarczają, żeby stworzyć dobre i trwałe małżeństwo?
To były próżne rozmyślania. Zaręczyła się z nim.
Za miesiąc wezmą ślub. Ceremonia odbędzie się w kościele Świętego Jerzego przy Hanover Square w obecności tylu osób, ile zdołają namówić do pozostania po końcu sezonu. Gdyby zwykła się zakładać, postawiłaby na to, że będą tłumy. Towarzystwo nie pozbawi się przyjemności oglądania, do czego zmusili dwoje ludzi - ofiary podłej plotki rozpuszczonej przez kogoś z ich kręgu.
Co za farsa! Gdyby to nie było także tragiczne, śmiałaby się do łez.
Elliot, który pozostał na górze w salonie, podczas gdy inni zeszli do biblioteki, uważał, że najlepiej będzie wyprawić ślub z pompą zamiast cichej uroczystości za specjalnym pozwoleniem. Przedstawił swoją opinię, kiedy powiedzieli mu o zaręczynach. Stephen był tego samego zdania. Meg i Nessie też.
Również lord Montford.
Katherine nie wypowiadała się na ten temat. Nie obchodziło jej, gdzie i kiedy się pobiorą.
Siedziała teraz, pół godziny później, wpatrując się w pusty kominek w salonie, podczas gdy rodzina rozprawiała o jej losie z fałszywą wesołością. Nie próbowali już jej pocieszyć czy wciągnąć w rozmowę. Lord Montford wyszedł wcześniej.
A potem pojawił się lokaj z kartą wizytową na tacy.
Któż to mógł ich odwiedzać o tej porze, późnym popołudniem? Postanowiła pójść do swojego pokoju, żeby uniknąć spotkania, ktokolwiek to był. Miała dość jak na jeden dzień.
- Panna Wrayburn przyszła wraz z panną Daniels. - Margaret zerknęła na siostrę.
Katherine westchnęła. Nie mogła jeszcze uciec.
- Poproś je zatem - powiedziała.
Czy panna Wrayburn wiedziała o zaręczynach? Tak szybko? Czy też słyszała jedynie o plotkach i skandalu?
Minutę później uzyskała odpowiedź, kiedy dziewczyna wpadła do pokoju niemal w podskokach. Uśmiechnęła się do wszystkich, ale to na Katherine skupiła się jej uwaga. Przeszła przez pokój, wyciągając ręce, podczas gdy Katherine wstała.
- Och! Jestem taka szczęśliwa, że mogłabym fruwać. Nigdy w życiu nie byłam szczęśliwsza. Będzie pani moją siostrą, panno Huxtable! Czy mogę panią nazywać Katherine? I proszę mówić do mnie Charlotte.
Katherine wzięła ją za ręce i się uśmiechnęła. Miała wrażenie, że jej twarz do niej nie należy.
- Wolę Kate. Tak nazywa mnie rodzina.
- I ja będę twoją rodziną. - Rozpierała ją radość. - Będę twoją siostrą, Kate. I mogę mieszkać z tobą i Jasperem, póki nie wyjdę za mąż. Będziesz mogła sponsorować mnie w przyszłym roku i nie będę już musiała bać się ciotki Prunelli.
- Nie, nie będziesz. - Katherine ścisnęła jej dłonie.
- Jestem taka szczęśliwa. - Charlotte zagryzła wargi. - Jakie to samolubne z mojej strony. Ale jestem nawet bardziej szczęśliwa z powodu ciebie i Jaspera. Wiedziałam od wieków, że się kochacie. Widziałam to na waszych twarzach. Wiem, że będziecie na zawsze szczęśliwi.
Katherine ledwie się uśmiechnęła. Charlotte puściła jej ręce i się odwróciła.
- Będziemy rodziną - zwróciła się do wszystkich. - Czy to nie cudowne? Musiałam tu przyjść natychmiast, kiedy tylko Jasper wrócił do domu, chociaż panna Daniels uważała, że to nie jest stosowna pora na wizytę. Wybaczycie mi, prawda? Przecież już prawie należę do rodziny. A na pewno od przyszłego miesiąca.
- Nie mamy pani absolutnie nic do wybaczenia, panno Wrayburn - odezwał się Stephen. - Zechce pani usiąść, panno Daniels.
- Będziemy uważać panią za członka rodziny już od tej chwili. - Vanessa wstała, żeby objąć dziewczynę. - Czy także mogę nazywać panią Charlotte?
- To naprawdę cudowne - włączyła się do rozmowy Margaret.
- Prawie się cieszę, że Clarence okazał się takim draniem - oznajmiła Charlotte, siadając między Vanessą a Margaret. - Jasper nie zdecydowałby się, być może, do końca sezonu i wszyscy musielibyśmy czekać jeszcze rok. Do tego czasu mieszkałabym z ciotką Prunellą. Clarence to drań i przepraszam wszystkich, że jest moim kuzynem. Z całego serca pragnęłabym, żeby było inaczej. Ale nieważne. Wkrótce będę mieć całą nową rodzinę.
Czy oni wszyscy byli kiedyś tacy młodzi i niewinni?
Katherine się uśmiechała.
Ktoś był jednak szczęśliwy.
Przynajmniej ktoś jeden.
Jasper także miał gościa późno po południu, zaledwie kwadrans po tym, jak Charlotte pobiegła do rezydencji Mertona. Nie zatrzymywał jej. Dla nich ten dzień był inny niż zwykle, a jeśli przepełniała ją radość, dlaczego nie pozwolić, żeby ją przelała na innych? U Mertona z pewnością jej wybaczą.
Siedział przy biurku w bibliotece, choć nie było na nim nic poza piórami, kałamarzem i dużą suszarką do atramentu. Oparł łokieć na blacie, a kciukiem i palcem wskazującym uciskał nasadę nosa.
Starał się usilnie nie myśleć. To nie miało sensu. Niepotrzebny wysiłek, rzecz jasna.
„Nie będzie tak źle, jeśli nie dopuścimy, żeby było. Oczekiwania socjety i troska o dobro rodziny mogą nas zmusić do małżeństwa, panno Huxtable, ale nie mogą nas zmusić, żebyśmy na zawsze pozostali nieszczęśliwi. To zależy tylko od nas. Nie dopuśćmy do tego. Sprawmy, żebyśmy oboje czuli się szczęśliwi”.
Boże! Powinien pisać ckliwe przemowy na zamówienie. Cały naród zalałby się łzami.
Kłopot w tym, że chciał nie chciał, musiał zastosować się do tych słów. Dni swobody minęły bezpowrotnie. Wyszumiał się. Miał być teraz najnudniejszym z najnudniejszych ludzi - żonatym mężczyzną.
Delikatne pukanie do drzwi przerwało mu ponure rozmyślania. Horton otworzył drzwi po cichu, a potem został odsunięty na bok przez gościa, którego widocznie przyszedł zapowiedzieć.
Do pokoju wkroczył Con Huxtable, w paskudnym humorze, niczym gniewny grecki bóg. Jasper podniósł się i obszedł biurko.
Con nie zatrzymał się, póki jego twarz nie znalazła się o cal od twarzy Jaspera.
Jedną ręką złapał go za chustę pod szyją i podniósł do góry. Zbliżył twarz o pół cala, tak że niemal dotykali się nosami.
Ach. To znowu.
Jasper nie pozwolił, aby jego pięty oderwały się od podłogi, ale miał pewną trudność z oddychaniem. Nie próbował się uwolnić, choć byłby pewnie usprawiedliwiony, ponieważ Con nie był ani jej bratem, ani szwagrem. Ani prawnym opiekunem.
- Przypuszczam - wycedził Con - że poprosiłeś ją o rękę.
- Tak jest.
- Przyjęła cię?
- Tak.
Con przyparł go do biurka, aż blat wbił mu się boleśnie w plecy. Wciąż nie stawiał oporu. Trzeba człowiekowi pozwolić bronić kobiet z rodziny, nawet jeśli byli tylko kuzynami w drugiej linii.
- Jeśli dojdzie mnie choć jedno słowo - syczał Con - jedno słowo, że źle ją traktujesz albo unieszczęśliwiasz w jakiś sposób, albo obrażasz swoimi wybrykami, to... to...
Jasper uniósł brwi. Główna różnica fizyczna między Conem Huxtable'em a Morelandem, jak sobie teraz uświadomił, polegała na kolorze oczu. Mogli z łatwością uchodzić za braci, niemal bliźniaków, ale oczy Cona pasowały do jego greckiej urody. Ciemnobrązowe, wydawały się prawie czarne. Oczy Morelanda były zdumiewająco błękitne.
- Boże dopomóż, Montford - dokończył Con, wciąż przez zęby - ukrócę twój nędzny żywot.
- Na szczęście dla mnie czy też dla ciebie, Con, nie sądzę bowiem, żeby ucieszyło cię spotkanie z katem, nigdy nie będziesz musiał urzeczywistnić swojej groźby. Powiedz mi, czy zawsze wiedziałeś o tym zakładzie?
Con puścił go i odstąpił krok do tyłu. Jego nozdrza się rozdęły.
- Wiedziałem - odparł zwięźle. - Nie żyłbyś, gdybyś wygrał.
- A jednak dopiero teraz postanowiłeś zademonstrować słuszne oburzenie? Trzy lata po fakcie?
- O pewnych rzeczach lepiej nie wspominać. Nie prowokować plotek, zwłaszcza kiedy miałaby pogrążyć niewinną osobę, tak jak stało się teraz.
- Dzięki staraniu Forestera - przypomniał Jasper. - Usiądź, Con, albo nalej sobie drinka i pospaceruj po dywanie. Trudno mi skupić wzrok na tak bliską odległość.
- Merton ma silny cios. - Con odsunął się do tyłu. - Na pewno złamał Foresterowi nos. Oczy ma mocno podbite.
- Widziałeś go? - Jasper sięgnął po karafkę z brandy, żeby zrobić drinki.
- Jeden ze służących, który jeszcze został, nie czuł się w obowiązkach okazać lojalności wobec państwa czy milczeć. Podejrzewam, że mu nie zapłacono.
- Będzie miał nauczkę, żeby się nie zatrudniać u podobnych do Forestera. - Jasper odwrócił się z dwoma kieliszkami w dłoniach. - Katherine Huxtable ma zostać moją żoną w ciągu miesiąca, wkrótce wyjdą zapowiedzi. Uznaliśmy, że tak będzie lepiej, aniżeli występować o specjalne pozwolenie. Ceremonia odbędzie się, naturalnie, u Świętego Jerzego. Będziesz moim drużbą, Con, jeśli się zgodzisz.
Przewidywania Katherine okazały się słuszne. Chociaż wychodziła za mąż w lipcu, po oficjalnym zakończeniu sezonu, kiedy zazwyczaj wyjeżdżano do wiejskich rezydencji albo do Brighton czy innych kurortów, mnóstwo osób z towarzystwa zostało w mieście, żeby wziąć udział w uroczystości.
Lord Montford się żenił. Mało kto mógł się oprzeć chęci uczestniczenia w tym wydarzeniu, zwłaszcza że okoliczności, w jakich do tego doszło, pachniały skandalem. I pomyśleć, że wszyscy uważali zawsze Katherine Huxtable za osobę tak godną szacunku i moralną! Trudno było sobie wyobrazić nieszczęsną damę jako żonę notorycznego hulaki. Chociaż, rzecz jasna, sama sobie zgotowała taki los, pozwalając mu kręcić się wokół siebie, mimo tamtego szokującego zakładu sprzed trzech lat. Miała doprawdy szczęście, że zdecydował się postąpić honorowo. Pasowałoby do niego, gdyby ją beztrosko porzucił.
Śniadanie weselne miało odbyć się u księcia i księżnej Moreland w ich rezydencji, zaraz po zaślubinach. Państwo młodzi wyjeżdżali potem na wieś na krótki miesiąc miodowy przed przybyciem gości, których zaproszono do Cedarhurst Park na osiemnaste urodziny panny Wrayburn. Ci goście stanowili obiekt powszechnej zazdrości. Będą mogli śledzić, jak się rozwija ten niezwykły związek.
Ale na razie był to dzień ślubu Katherine.
Nosiła nową, bladoniebieską muślinową suknię, która opadała w miękkich fałdach od wysokiego stanu do haftowanego srebrem obrębu. Taki sam haft zdobił krótkie, bufiaste rękawy i mały dekolt.
Nowy słomkowy kapelusz, ozdobiony błękitnymi chabrami, przytrzymywały pod brodą szerokie niebieskie wstążki.
Łańcuszek z białego złota z brylantowym wisiorkiem, który Katherine porównywała do wielkiej łzy, był zaręczynowym prezentem od pana młodego.
Włożyła także długie, białe rękawiczki i srebrne pantofelki.
Wiedziała, że wspaniale wygląda. Potrzebowała tego. Dzisiejszy dzień mało ją obchodził, tylko że w jego konsekwencji pozostanie do końca życia żoną lorda Montford. Nie, ten dzień miał związek z przyzwoitością, określonym miejscem w społeczeństwie i rodzinie, akceptacją konwenansów. Należała do socjety, chciała tego czy nie, odkąd Elliot, w tym czasie wciąż wicehrabia Lyngate, przygalopował konno do Throckbridge, żeby powiadomić Stephena, iż ten został hrabią Merton. Była to winna swojej rodzinie - podporządkować się regułom nowego życia najlepiej, jak umiała.
Kochała swoje siostry i brata. Robiła to przede wszystkim ze względu na nich, choć czuliby się zaniepokojeni, wiedząc o tym. Każde z nich, w tym czy innym momencie w ciągu ostatniego miesiąca znalazło czas, żeby porozmawiać z nią na osobności i prosić, by zerwała zaręczyny, jeśli nie chce wyjść za lorda Montford. Każde ofiarowało pomoc i wsparcie, gdyby podjęła taką decyzję.
Margaret i Vanessa były teraz w garderobie Kate. Wchodząc, zatrzymały się w progu i patrzyły z podziwem na siostrę, zachwycone jej wyglądem.
- Miałaś rację co do koloru. - Meg podeszła bliżej i ujęła dłonie Katherine, ściskając je mocno. - W takim kolorze i odcieniu wyglądasz najlepiej. Pasuje do twoich oczu i ładnie podkreśla barwę włosów. Och, Kate, czy jesteś całkowicie pewna...
Meg proponowała nawet, że przeniesie się z nią gdzieś na wieś, jeśli będzie chciała - daleko od Londynu, Warren Hall, a nawet Throckbridge. Żyłyby spokojnie i szczęśliwie w małej chatce aż do śmierci, a socjeta poszłaby w zapomnienie.
Biedna Meg! To było trudniejsze dla niej niż dla pozostałych, z wyjątkiem samej Katherine. Po śmierci ojca poświęciła wiele lat, w gruncie rzeczy całą młodość i większość czasu po dwudziestym roku życia, opiece nad rodzeństwem. Odrzuciła nawet Crispina Dewa, mężczyznę, którego wówczas, a być może nawet do tej pory, kochała. Za jedyny cel postawiła sobie dopilnowanie, żeby oni wszyscy znaleźli swoje miejsce w życiu. Ale, co najważniejsze, zawsze pragnęła ich szczęścia.
Katherine uśmiechnęła się i odwzajemniła uścisk. - Oczywiście, że jestem pewna, głuptasie. - Powtarzała to samo po raz kolejny. - Te okropne historie sprzed miesiąca całkiem rozstroiły mi nerwy, byłam zła, że zmusza się mnie do ślubu. No i, oczywiście, uważałam, że lord Montford jest winien, chociaż nie wyłącznie on, tego zamieszania. Ale nie wracajmy do przeszłości, cieszę się, że tak to się skończyło. Mam dwadzieścia trzy lata i chcę już wyjść za mąż, a poślubię mężczyznę, którego wybrałam. Wiesz, naprawdę ogromnie mi się podoba.
Przesadzała. Zwłaszcza słowo „ogromnie” brzmiało fałszywie. Ale Meg wydawała się pocieszona.
- Więc i ja się cieszę - powiedziała z oczami lśniącymi od łez. - I wierzę, że on także ma dla ciebie względy, Kate. Och, tak naprawdę myślę i myślałam, jeszcze zanim wynikło to całe zło. Wybaczę mu wszystkie grzechy, jeśli twoje małżeństwo okaże się związkiem z miłości, jak o tym marzyłam.
Teraz Vanessa uściskała Katherine.
- Wiesz, ja wcale nie kochałam Elliota, kiedy za niego wychodziłam, i on z pewnością mnie nie kochał. Jak mógłby, skoro to ja poprosiłam go o rękę. Przypuszczam, że w gruncie rzeczy z trudem mnie znosił.
Roześmiała się wesoło.
Elliot rozglądał się za narzeczoną, kiedy został prawnym opiekunem Stephena, a nie będąc romantykiem, ze względów praktycznych zdecydował się na Meg. Jednak ona czekała na Crispina Dewa, który wyruszył przed laty na wojnę. Nessie wiedziała, że Meg może, w trosce o rodzinę, zgodzić się na ten związek. I tak, w geście samopoświęcenia, oświadczyła się Elliotowi, zanim on zdążył zaproponować małżeństwo Meg. Ożenił się z nią.
- Ale teraz - mówiła Nessie z ożywieniem, a jej dość pospolita twarz stała się piękna - jesteśmy w sobie po uszy zakochani. Jeśli chce się kochać, Kate, miłość przychodzi niezawodnie. Wierz mi.
- Ale ja już kocham lorda Montford - zapewniła Katherine. - A on kocha mnie.
Znów przesadzała.
- Oczywiście. - Uśmiech Vanessy zdradzał, że wie o tym. - Naturalnie. Och, tak bym chciała, żebyś była szczęśliwa. Żeby obie moje siostry czuły się szczęśliwe. A także Stephen, ale on jest o wiele za młody na małżeństwo.
Zamrugała gwałtownie, powstrzymując łzy, i się roześmiała.
A potem w drzwiach pokazał się Stephen. Wyglądał pięknie i niezwykle dorośle w czerni i bieli.
- Kate - zaczął, ujmując jej dłonie w mocnym uścisku, moja ulubiona siostro, jak bym powiedział, gdybyście wszystkie nie były moimi ulubionymi siostrami. Żałuję, że nie jestem starszym bratem, żebym mógł zapewnić wam opiekę i ochronę, jaką wy mi zawsze zapewniałyście. Wolałbym nie oddawać cię tak szybko. Ale Monty, cokolwiek by o nim mówić, to przyzwoity człowiek. Jestem o tym przekonany. Nie ma w nim nic złego. Nigdy nie zaprzyjaźniłbym się z nim, gdyby było inaczej. Będzie dla ciebie dobry.
- Oczywiście, że tak. - Roześmiała się. - I wkrótce twój przyjaciel będzie twoim szwagrem.
- Myślę - odezwał się Elliot od progu - iż powinienem wam przypomnieć, że mamy dziś stawić się o określonej porze u Świętego Jerzego. Miałem wrażenie, że być może zapomnieliście o tym.
Katherine zobaczyła go po raz pierwszy na zabawie walentynkowej w Throckbridge, wieczór wcześniej, zanim zjawił się w ich chacie, żeby zawiadomić Stephena o spadku. Uznała, podobnie jak wszystkie damy, że to najprzystojniejszy mężczyzna, jakiego widziała: ciemnowłosy, o śniadej cerze - jak się później dowiedziała, odziedziczył te cechy po matce Greczynce, z wyjątkiem błękitnych oczu. Teraz był mężem Nessie oraz ojcem Isabelle i Sama, i kimś bardzo bliskim jej sercu.
Och, Nessie dokonała dobrego wyboru.
- Przyjmiesz pewnie z ulgą, że nie wygłoszę żadnej sentymentalnej przemowy, Katherine, ani nie udzielę ci paru mądrych rad - oświadczył. - Spóźnilibyśmy się jeszcze bardziej. Ale muszę przyznać, że wyglądasz naprawdę wspaniale.
- Dziękuję, Elliocie. - Zrobiła parę kroków w jego stronę, a on otworzył ramiona. Objęli się mocno.
Czy wszystkie panny młode czuły się tak, jakby żegnały się na zawsze z najbliższymi sercu osobami? Czy to normalne?
Odsunęła się od Elliota i uśmiechnęła, choć czuła łzy pod powiekami i coś ściskało ją w gardle. Przemogła jednak wzruszenie.
- Jeśli to ma być najszczęśliwszy dzień w moim życiu, a chcę, żeby był, to niech się już zacznie. Jedźmy do kościoła.
W minutę później została już sama z bratem; garderoba wydawała się bardzo cicha i pusta - jej rzeczy wcześniej spakowano i zabrano. Wzięła go za ręce, trzymając mocno. Czuła się tak, jakby już nie tu było jej miejsce. Nie myliła się. To już nigdy nie miał być jej pokój czyjej dom.
- Zawsze ciebie uwielbiałem, Kate - powiedział Stephen, lekko zawstydzony. - Jesteś moją ulubioną siostrą. Jesteś najbardziej zbliżona do mnie wiekiem i byłaś moją towarzyszką zabaw, przyjaciółką i powiernicą. Bądź szczęśliwa.
- Postanowiłam zdecydowanie, że będę najszczęśliwszą kobietą na świecie - zapewniła.
Ale zagryzła wargę, a potem zamrugała, żeby nie zapłakać, kiedy podniósł jej dłoń do ust.
- Och, Stephen. Będę szczęśliwa. Zobaczysz.
Rodzina zajmowała ławy za jego plecami - Rachel z Goodingiem, Charlotte, wuj - brat ojca - oraz troje kuzynów, jego dzieci; Jasper rzadko ich widywał, ponieważ po śmierci ojca i ponownym zamążpójściu jego matki przestali odwiedzać Cedarhurst. To był pomysł Katherine, żeby ich zaprosić; Charlotte wtórowała jej z entuzjazmem, chociaż to nie jej krewni.
W istocie obie panie nalegały, żeby zaprosić wujka Stanleya i troje kuzynów także do Cedarhurst, na urodziny Charlotte, a oni zgodzili się przyjechać.
Jego rodzina. Ludzie, z którymi łączyły go więzy krwi. Ludzie, którzy mieli go bezwarunkowo wspierać i kochać. Jasper przygryzł lekko wargę i usiadł obok Cona Huxtable'a w pierwszej ławie. Cynizm był nie na miejscu - chyba że kierował go przeciwko sobie. Mógł podjąć wysiłek, żeby zacieśnić więzy rodzinne po śmierci drugiego męża matki. Albo po jej śmierci.
Nie zrobił tego ani wcześniej, ani później.
Zastanowił się nagle - po raz pierwszy od lat - jak wyglądałoby jego życie, gdyby ojciec nie próbował tamtego dnia przeskoczyć żywopłotu, tylko podjechał do furtki, jak zrobiłby każdy człowiek zdrowy na umyśle. Bezsensowne rozważania, rzecz jasna. Ojciec skoczył. I zginął.
Poczuł rzadko doświadczane ściskanie w gardle i otrząsnął się z ponurych myśli. Dobry Boże, jeśli nie będzie uważać, to w dniu własnego ślubu zacznie płakać za straconym dzieciństwem. Dopiero plotkarze rozpuściliby języki.
O ile się nie mylił, panna młoda się spóźniała. A gdyby w ogóle się nie zjawiła?
Położyłaby całe to przedstawienie.
Jasper, który jeszcze tak niedawno z zasady niczym się nie martwił, poczuł ucisk w żołądku; żałował, że zjadł śniadanie. Ale zaraz. Przecież nie jadł śniadania? Pożałował zatem, że nie zjadł.
Pomyślał, próbując wziąć głęboki oddech, że kamerdyner chyba zbyt mocno zawiązał mu dziś rano fular pod szyją; w tym momencie Con obejrzał się przez ramię, trącił go łokciem i obaj wstali. W tyle kościoła zapanowało poruszenie i wszyscy - a niech to, tłumy ludzi! - obejrzeli się, żeby zobaczyć pannę młodą.
Przyjechała, miała suche oczy, nie sprawiała wrażenia zdenerwowanej.
Jasper wciągnął wolno powietrze, ale na widok Katherine zapomniał go wypuścić. Dobry Boże, jaka piękna. Nie to, żeby w tej chwili spłynęło na niego olśnienie. Wiedział o tym, kiedy ją ujrzał po raz pierwszy przed trzema laty. Od tamtego czasu zawsze tak myślał, za każdym razem, kiedy ją widział.
Ale dziś była jego narzeczoną. Wkrótce będzie jego żoną. Jego baronową, na Jowisza.
I dziś była... Cóż, była piękna.
A niech to, dlaczego język angielski wydaje się taki ubogi przy takich okazjach, jak ta?
Ucieszył się, że włożył ciemnoniebieski kubrak z jasnoszarymi bryczesami oraz białą koszulę, a nie ubrał się w modnych kolorach - białym i czarnym. Czarny za bardzo kojarzył mu się z pogrzebami. Teraz będą do siebie pasować.
Przyrzekł, że uczyni ją szczęśliwą. Czy też powiedział tylko, że postara się, aby nie była nieszczęśliwa? Jest pewna różnica.
Niech te tłumy ludzi, z których większość przyszła powodowana chorobliwą ciekawością, nie odejdą z przekonaniem, że pan młody jest w rozpaczy. Czy też panna młoda, chociaż na to on nie ma wpływu.
Kiedy zbliżała się z Mertonem pod ramię, utkwił w niej wzrok. Pamiętał, żeby otworzyć szeroko oczy i napawać się jej widokiem. Uśmiechnął się do niej.
Patrzyła na niego zza delikatnego welonu przysłaniającego twarz. Policzki zdobił lekki rumieniec, tak się Jasperowi wydawało. Miał wrażenie, że wniosła ze sobą światło słońca. Ale czy na dworze nie było pochmurno?
Uśmiechali się do siebie - państwo młodzi u progu szczęśliwego życia, które miało się rozpocząć już za parę minut. Odgrywali, doprawdy, świetne przedstawienie.
Przyśpieszone bicie serca nie było wcale potrzebne. I tak nikt nie mógł tego zauważyć.
A jednak serce biło mu w piersi w takt marsza weselnego.
Dobry Boże, to była jego narzeczona.
Zaraz miał się ożenić. Na zawsze, amen.
Odwrócili się razem do pastora.
- Drodzy moi - zaczął.
Miała świeżo umyte włosy. Czuł zapach tego mydła, który bardziej mu się podobał niż perfumy.
Czuł ciepło jej ciała, chociaż nie dotykali się jeszcze.
To powinien być najszczęśliwszy dzień w jej życiu. Do diabła, powinien. W przyszłości powinna być szczęśliwa.
Duchowny powiedział coś i Merton podawał mu jej rękę. Oddawał właśnie siostrę. Mogłaby teraz, w ostatniej chwili wybiec z kościoła, a potem uciekać gdzieś daleko, gdzie byłaby bezpieczna - przed nim. I szczęśliwa - bez niego.
Jasper ujął jej dłoń.
I wziął jej życie w swoją pieczę.
Do końca życia ich obojga.
To była poważniejsza chwila, niż się spodziewał.
Niech to diabli!
- A co Bóg połączył, żaden człowiek nie rozłączy.
Dokonało się zatem. Już. Tak szybko. Nie było odwrotu.
Zostali sobie poślubieni.
Dziwne, ale chociaż Katherine starała się skupić na słowach pastora i nie uciekać w wyobraźnię, to jakąś częścią umysłu przeniosła się do tamtego wieczoru w Vauxhall.
Pamiętała zakazane, zmysłowe doznania, jakie w niej budził. Jak serce waliło jej w piersi. Pamiętała podniecenie, kiedy podał jej ramię podczas spaceru, i niezwykły stan, w jaki ją wprawił, kiedy odezwał się do niej słowami, których przy niej nie użył nigdy żaden mężczyzna. Pamiętała, jak owa niemądra, niewinna dziewczyna zakochała się w nim po uszy, urzeczona niebezpieczeństwem, jakie stwarzał, jego męskim urokiem i jak poszła za nim bez sprzeciwu, uznając, że miłość nie jest bezpieczna i że trzeba ją ścigać za wszelką cenę.
W końcu poznała cenę. Teraz ją płaciła.
Mimo że jej miłość skończyła się tego samego wieczoru, którego się zaczęła.
Tylko że jakaś fascynacja pozostała i doprowadziła ją do zguby.
Nawet dziś, teraz...
Ach, nawet teraz wydawał jej się najbardziej atrakcyjny ze wszystkich mężczyzn, jakich znała. A także przystojny, oczywiście. Wyglądał po prostu... wspaniale w ślubnym stroju. I był jej mężem.
Powinna być najszczęśliwszą kobietą na ziemi.
Przypomniała sobie o ludziach siedzących w ławach, którzy im się przyglądali. O swojej rodzinie. Którą kochała. Która kochała ją.
Uśmiechnęła się do swojego... męża.
Ceremonia dobiegła końca i zaczął się wymarsz z kościoła. Trzymała go pod ramię, rozbrzmiewała triumfalna muzyka, wszyscy kiwali głowami i uśmiechali się albo tylko patrzyli. A ona uśmiechała się i uśmiechała. Tak samo jak on.
Kiedy dotarli do drzwi i wyszli na zewnątrz, Katherine uświadomiła sobie, że kościelne dzwony biją wesoło i że tłum ciekawskich zebrał się wokół otwartego powozu, który czekał na nich na placu. Ktoś wzniósł radosny okrzyk, inne głosy przyłączyły się do niego.
Wbrew sobie poczuła przypływ... czegoś. Nie była to radość. Ale coś. Jakieś poczucie spełnienia. Może ulga, że to wreszcie się skończyło i nie będzie męczyć jej pokusa, żeby wszystko odwołać i uciec.
Lord Montford pomógł jej wsiąść do powozu, usiadł obok i dał woźnicy znak, żeby ruszał, w momencie kiedy tłum zaczął wylewać się z kościoła.
Gapie rozstąpili się, żeby przepuścić powóz.
Rano zanosiło się na deszcz. Ale kiedy byli w kościele, chmury rozstąpiły się i na niebieskim niebie ukazało się słońce. Było przyjemnie ciepło, bez męczącego upału.
Piękny letni dzień.
Wymarzony dzień na ślub.
Siedział w kącie powozu obok niej; patrzył na nią spod półprzymkniętych powiek, z lekkim uśmiechem na twarzy.
- Katherine - odezwał się cicho. Popatrzyła na niego - na swojego męża.
- Jasper.
Po raz pierwszy zwróciła się do niego po imieniu, chociaż prosił ją o to już miesiąc wcześniej.
Półuśmiech przeszedł w pełny uśmiech.
- Lady Montford - powiedział.
- Tak.
Mogli nie być nieszczęśliwi, jeśli chcieli, powiedział wtedy, przed miesiącem. Czy ujął to także bardziej optymistycznie? Nie mogła sobie przypomnieć. Czy mogli być szczęśliwi, jeśli chcieli?
Czy to było możliwe?
Czy Nessie miała rację?
Ale nawet jeśli to możliwe, oboje będą musieli włożyć w to dużo wysiłku. A co wtedy, jeśli on będzie chciał prowadzić takie życie, jakby nic się nie zmieniło?
- Przypuszczam, że powinniśmy podnieść na duchu nasze rodziny, nieprawdaż? Nie wspominając o wszystkich innych, którzy specjalnie po to zostali w mieście.
Spojrzała na niego pytająco, a on pochylił nad nią i pocałował ją delikatnie w usta.
Odrzuciła głowę do tyłu, uświadomiła sobie, co miał na myśli przed chwilą, i... uśmiechnęła się do niego promiennie.
- Ależ oczywiście. - Dotknęła dłonią jego ramienia, podnosząc ku niemu twarz.
Kiedy ją całował z lekko rozchylonymi wargami, słyszała oklaski, śmiech, pojedyncze gwizdy i radosne okrzyki przemieszane z dźwiękiem dzwonów kościelnych.
Odgłosy wesela.
Odgłosy szczęścia.
To było wspaniałe śniadanie weselne. Jasper nie sądził, żeby kiedyś w życiu tyle się uśmiechał. Dosyć go to zmęczyło. Katherine także uśmiechała się bezustannie.
Szczęśliwi państwo młodzi.
W końcu jednak udało im się uwolnić. Dziś wieczorem chciał dotrzeć aż do Reading. Uściskali i wycałowali członków swoich rodzin, w tym zapłakaną Charlotte - szlochała wniebogłosy, chociaż miała się do nich przyłączyć w Cedarhurst już za parę tygodni. A na razie miała pojechać do Warren Hall z Margaret, która nalegała, aby Charlotte nazywała ją siostrą.
Pożegnali się ze wszystkimi. Rozdano uśmiechy, wylano łzy. Londyn został za nimi.
Jasper usadowił się wygodniej w podróżnym powozie i spojrzał na żonę. Wyglądała przez okno po drugiej stronie. Wciąż miała na sobie kapelusz i rękawiczki, chociaż nie te same, które nosiła w kościele. Przed wyjazdem przebrała się w strój podróżny. Ręce złożyła jedną na drugiej, na kolanach. Wydawała się odprężona.
Odrobinę za bardzo odprężona.
Ciekaw był, czy myślała o zbliżającej się nocy.
Nocy poślubnej.
Która mogła wynagrodzić im pewne nieprzyjemne doświadczenia.
Wyciągnął rękę i ujął jej dłoń. Zdjął z niej rękawiczkę, palec po palcu i rzucił na ławkę obok swojego kapelusza. Położył jej dłoń na swojej dłoni. Była szczupła, blada i ciepła. Mniejsza niż jego, o nie tak długich palcach.
Nie poruszyła dłonią, choć odwróciła głowę, żeby na nią spojrzeć.
Wsunął palce pomiędzy jej palce i położył ich splecione dłonie na swoim udzie.
Nie sprzeciwiała się. Ani też nie współdziałała.
Oczywiście, że nie czekała niecierpliwie na noc poślubną. Dla niej małżeństwo to nie jest przecież miłość cielesna. Powiedziała mu to w dniu, kiedy się oświadczył. Kobiety są dziwne pod tym względem, a Katherine dziwniejsza niż inne. Marzyła o miłości, sercu swojego serca i duszy swojej duszy.
Istota z innego świata.
No i, a niech to, jego żona.
I przyznała, że go pragnie.
Nienawidził wyrzutów sumienia, a te zawsze w nim budziła. Nie należał do ludzi, którzy rozpamiętują swoje winy i zmagają się z własnym sumieniem. Był jaki był, robił to, co robił, a jeśli komuś to się nie podobało, to, jak dla niego, mógł iść do diabła.
Ale w pewnym, niechlubnym momencie swojego życia przekroczył niewidoczną, ale bardzo rzeczywistą granicę między lekkomyślnością a deprawacją, a chociaż cofnął się, zanim wyrządził nieodwracalne zło, to jednak... Cóż, nieodwracalne zło zostało dokonane. To, że siedzieli tu razem, mąż i żona, nie mając sobie nic do powiedzenia, najlepiej tego dowodziło.
Będzie musiał, jak przypuszczał, dźwigać ten ciężar aż do grobu. Nie żeby miał się użalać nad sobą, opłakiwać straconą wolność. Z tym potrafił się pogodzić. Był przecież dżentelmenem i zawsze zdawał sobie sprawę, że wcześniej czy później będzie musiał się ożenić i spłodzić dziedzica.
Ale rzecz w tym, że ona także straciła dziś wolność. I dlatego miało go dręczyć poczucie winy. Jej naprawdę nałożono kajdany. Nie wybrałaby go nawet za milion lat, gdyby mogła w ogóle wybierać. Coś tak przyziemnego jak pożądanie cielesne nie wystarczało romantycznym damom takim jak Katherine Huxtable - albo raczej Katherine Finley, baronowej Montford.
Niemal jej nienawidził.
A to tylko wzmagało jego poczucie winy.
Chciał jednak nocy poślubnej. Ledwie mógł się doczekać Reading, pokoju hotelowego, łóżka... Uświadomił sobie ostatnio, że szczupłe, zaokrąglone w odpowiednich miejscach damy dużo bardziej odpowiadają jego gustom niż te o bardziej obfitych kształtach.
Pod wpływem tych myśli poczuł się jeszcze bardziej winny. Nie powinien skupiać się na własnych, zmysłowych przyjemnościach, tylko na tym, żeby ona była z nim szczęśliwa.
Żałował, że w jakimś momencie historii nie usunięto z języka angielskiego słowa „szczęśliwy” wraz ze wszystkimi pochodnymi - szczęśliwy, szczęśliwszy, najszczęśliwszy. Co, do diabła, te słowa tak naprawdę oznaczały? Dlaczego nie zostawić tylko słowa „przyjemność”, które było dużo bardziej... cóż, przyjemne.
- Widzisz - odezwał się - to nie musi być takie złe, jak myślisz.
Czy już jej tego nie powiedział przy innej okazji? Może wtedy, gdy się oświadczał?
- To? - Uniosła brwi. - Moje małżeństwo?
- Nasze, nieprawdaż? Nasze małżeństwo. Może nie być takie złe.
- Och. Może.
Odął wargi, zastanawiając się.
- Albo może - zgodził się. - Przypuszczam, że musimy się zdecydować. Będziemy szczęśliwi czy nie? Będzie tak albo inaczej.
- Czy życie jest dla ciebie czarno - białe? - zapytała.
- W odróżnieniu od różnych odcieni szarości? - Zamyślił się. - Sądzę, że tak. Czarny to brak koloru. Biały to wszystkie kolory. Sądzę, że życie to albo jedno, albo drugie. Jednak wydaje mi się, że wolałbym kolor niż jego brak. Z drugiej strony jednak czerń dodaje barwom głębi i faktury. Być może pewne odcienie szarości są potrzebne, żeby dopełnić palety. Nawet czerń. Ach, to filozoficzne pytanie. Czy czerń jest potrzebna w życiu, nawet szczęśliwym życiu? Czy moglibyśmy być szczęśliwi, gdybyśmy nie zaznawali czasem zła? Co o tym myślisz?
- Potrafisz zawikłać najprostszy temat - odparła z westchnieniem.
- Spodziewałaś się, że powiem po prostu, że wolę szary niż czarny czy biały? Nienawidziłbym szarzyzny w życiu. Tego, żeby nie być ani naprawdę nieszczęśliwym, ani szczęśliwym, tylko tkwić w nudnej, niezmiennej codzienności. W istocie muszę wyrzucić szary z mojej prywatnej palety. Nie mów, Katherine, że jesteś szara. Nie uwierzę.
Uśmiechnęła się lekko, i jak się domyślił, wbrew sobie.
- No proszę, już lepiej.
- Czy będziemy kiedyś rozmawiać sensownie?
Uniósł brwi.
- Do ciebie należy decyzja. Usiłowałem nakłonić cię do dyskusji na temat jednej z największych tajemnic życia: potrzeby mroku w naszym życiu, tak samo jak światła, a ty oskarżasz mnie, że wszystko wikłam. Jeśli wolisz rozmawiać o pogodzie, jestem do twojej dyspozycji. W tym temacie też kryją się nieograniczone możliwości. Jeżeli jednak zacznę chrapać w połowie dyskusji, trąć mnie łokciem w bok.
Roześmiała się.
- Coraz lepiej. - Zmrużył oczy, patrząc na nią.
Jeśli w charakterze kary miałby przez wieczność oczyszczać plażę z piasku, to być może jedno ziarenko piasku ubywałoby za każdym razem, kiedy sprawiał, że się śmiała. Ale to i tak zajęłoby milion lat.
Być może nawet miliard.
Być może to po prostu możliwe.
Ale ta myśl go ożywiła. Nie przyjmował do wiadomości, że coś może być niemożliwe.
Zatrzymali się na noc w gospodzie Pod Koroną, najlepszym hotelu w Reading, i zajęli najlepsze pokoje. Katherine nie mogła powiedzieć złego słowa ani o jadalni, ani salonie czy też przylegającej do niego obszernej sypialni, w której stało łóżko z baldachimem.
Zjedli kolację - zmusiła się nawet, żeby coś przełknąć - i długo rozmawiali o pogodzie. Przynajmniej on mówił. Ona niewiele się odzywała, ale raz po raz wybuchała śmiechem, wbrew sobie, podczas gdy on obserwował ją spod przymkniętych powiek, odymając lekko wargi.
Potrafił wygadywać głupstwa i robił to w sposób niezwykle zabawny. Zawsze o tym wiedziała. To też dodawało mu uroku, ale nie czyniło z niego mężczyzny, z którym pragnęłaby stanąć na ślubnym kobiercu. Wyobrażała sobie kogoś poważniejszego, bardziej uczuciowego, bardziej... kochającego.
Bała się przyszłości i wolała o niej nie myśleć. Przyszłość miała nadejść już wkrótce.
Została sama w sypialni. Powiedział jej, że znajdzie stosowną wymówkę, żeby zejść na dół na jakiś czas, tak aby ona mogła przygotować się na noc. A potem zrobił, jak powiedział; wydawało mu się, że na zadzie konia dostrzegł w trakcie podróży jakiś pyłek i nie mógłby zasnąć, gdyby nie sprawdził wpierw tego w stajni i nie usunął owego pyłku, jeśli okaże się, że miał rację. I poszedł sobie, żartowniś, a ona znów śmiała się z niego.
Ale teraz, już skupiona, rozebrała się, umyła i włożyła jedwabną, obszytą koronką koszulę nocną zakupioną, wraz z innymi strojami, w ubiegłym miesiącu - Stephen nalegał, żeby kupiła nowe rzeczy, i nawet groził, że sam ją zabierze do sklepu, jeśli odmówi pójścia z Meg i Nessie. Czuła się półnaga, mimo że koszula zakrywała ją tak samo, jak suknie, które miała na sobie wcześniej. Tyle że to była koszula nocna.
Szerokie, starannie zaścielone na noc łóżko zajmowało sporą część pokoju. Odległe głosy dochodzące z gospody, brzęk szkła czy srebrnej zastawy podkreślały tylko ciszę w sypialni. Zapadał zmrok. Ich pokoje znajdowały się na tyłach gospody, a więc z daleka od świateł i hałaśliwego dziedzińca.
Usiadła w fotelu obok łóżka. Powinna pewnie się położyć. Mogłaby też wyjąć książkę z walizy. Ale nie zdołałaby się skupić i sprawiłaby na nim dziwne wrażenie. Wiedziałby, że wcale nie czyta.
Och, nie podobało jej się to wszystko. Straszliwie jej się nie podobało.
Noc poślubna powinna mieć coś z magii, stanowić jakieś wspólne przeżycie, zostać w pamięci jako coś... romantycznego.
Rzecz w tym, że bardzo ją pociągał, że w głębi duszy czekała niecierpliwie, co się stanie, kiedy on wróci. Ale jednocześnie gardziła tym pragnieniem, które dotyczyło tylko ciała. Kobieta nie powinna poddawać się cielesnemu urokowi mężczyzny, którego nie kochała. Nie kochała go; nigdy nie zdołałaby pokochać kogoś, kto żył tak beztrosko i bezcelowo. I on z pewnością jej nie kochał. Wątpiła, żeby był zdolny obdarzyć kogoś trwałym uczuciem.
Ale zostali sobie poślubieni. Z pewnością każde uczucie, nawet tylko pożądanie, jest lepsze niż całkowita obojętność. Czy nie w ten sposób próbował ją pocieszyć miesiąc wcześniej?
Położyła głowę na oparciu fotela i przypomniała sobie wszystkie wydarzenia tego dnia: jak ubierała się dziś rano, jak żegnała się z rodziną, przybyła do kościoła ze Stephenem, szła z nim główną nawą, potem zobaczyła lorda Montford uśmiechającego się czule, jak powtarzali słowa przysięgi, jak wsunięto jej na palec lśniący złoty krążek. ..
- Hej.
Głos był cichy i głęboki; Katherine otworzyła oczy. Jasper trzymał ręce na poręczach fotela i pochylał się nad nią nisko.
Czyżby spała?
Zdjął buty, jak zauważyła, oraz kubrak, kamizelkę i rozwiązał fular. Został w koszuli i pantalonach.
Podniosła odruchowo rękę i odsunęła mu z czoła kosmyk ciemnych włosów. Spadł z powrotem, kiedy tylko zabrała rękę, a on uśmiechnął się i ją pocałował.
Krótko i bardzo delikatnie w usta.
Zadrżała lekko.
- Myliłem się - powiedział. - Żadnego pyłku. Teraz mogę odpoczywać spokojnie.
Nie słyszała, że wszedł.
- Zamknęłam oczy tylko na chwilę. To był długi dzień.
- Nie chcesz się wykręcić zmęczeniem, co, Katherine? W naszą noc poślubną?
- Nie, oczywiście, że nie.
- To pożądanie czy poczucie obowiązku?
Otworzyła usta, żeby odpowiedzieć, ale natychmiast je zamknęła. Patrzył jej w oczy. Wciąż pochylał się nad nią.
- Obowiązek. Nie będziesz uskarżać się, że lekceważę swoje obowiązki, mój... Jasperze.
- Ach, czy tak? - Wyprostował się, podając jej dłoń.
Położyła na niej swoją i wstała.
To nie był jedynie obowiązek.
Pociągnął ją lekko i przylgnęła do niego całym ciałem, kładąc mu ręce na piersi.
Jedną ręką ujmował ją w pasie, drugą położył na pośladkach, przyciągając jeszcze mocniej.
Odchyliła głowę do tyłu.
- To będzie pożądanie, Katherine. - Miała wrażenie, że jego głos brzmi szorstko i brutalnie, bez zwykłej kpiny. - Zanim położę cię na tym łóżku i posiądę, to będzie bardziej pożądanie niż obowiązek.
Obraziła go, bardzo zraniła jego dumę. Szczycił się swoimi wielkimi uwodzicielskimi umiejętnościami, swoją niezwykłą zręcznością w łóżku. Może sądził, biedak, że tylko te przymioty świadczyły o jego męskości.
- A zatem dopilnuj - powiedziała - żeby słowa dorównały czynom, Jasper. Nie chcę się rozczarować... po raz kolejny.
Surowy wyraz twarzy znikł w jednej chwili. Jego oczy poweselały i roześmiał się znowu.
- Ależ z ciebie przewrotna kokietka, Katherine.
Jego usta znów dotknęły jej ust, otwarte i wymagające, bez cienia subtelności. Wsunął język do środka, tak że przez chwilę zabrakło jej powietrza. Pieścił jej usta językiem, aż jęknęła, wplatając mu palce we włosy. Błądził dłońmi po jej ciele, pobudzając każdy nerw; czuła gorący dotyk na ramionach, łokciach, dłoniach, piersiach, biodrach, udach.
Ręce Katherine też nie pozostały bezczynne. Poznawała jego cudownie twarde, umięśnione ciało, tak chętnie poddające się jej pieszczotom.
Po paru minutach oboje byli rozgrzani i spoceni, oddychali głośno i przerywanie.
Chwycił jej koszulę powyżej kolan i podciągał do góry. Uniosła ramiona, a on zsunął z niej nocny strój i rzucił na podłogę.
Stała naga, świece płonęły na toaletce. Podeszła do niego, objęła go za szyję i pocałowała w usta.
Nogi się pod nią uginały. Pożądanie było tak silne, że nie dało się go odróżnić od bólu.
Wypuściła powietrze; westchnienie zabrzmiało niemal jak cichy szloch.
Podniósł głowę i pocałował ją lekko w usta. Zsunął dłoń w dół i dotknął pulsującego miejsca u zbiegu ud. Wróciło wspomnienie sprzed lat - zrobił to już raz, a potem... przestał.
Nie tym razem. Tylko nie tym razem.
- Proszę - szepnęła w jego wargi. - Proszę.
Patrzył na nią półprzymkniętymi oczami.
- Powiedz, że mnie chcesz. - Potarł delikatnie nosem o jej nos. - Powiedz, Katherine.
Przez ułamek sekundy myślała o tym, żeby się odsunąć, przełamać czar, położyć kres temu wszystkiemu, tak jak zrobiła to poprzednim razem. Obiecał, że wzbudzi w niej pożądanie, zanim ją weźmie do łóżka, i dotrzymał obietnicy. Tak, jak wygrałby zakład w Vauxhall, gdyby sam nie postanowił go zaniechać.
Czy dla niego to tylko gra? Kolejny łatwy podbój?
Jakie to ma znaczenie?
Jest jego żoną. A to ich noc poślubna. Winna mu posłuszeństwo, nawet jeśli tylko z obowiązku. Ale chciała go. O, tak, chciała. Nie obchodziło jej nic więcej. Myśleć zacznie znowu rano.
Minął zaledwie ułamek sekundy - przez jej głowę przemknęło tysiąc myśli, które nie zdążyły się nawet uformować w słowa.
- Chcę ciebie - szepnęła.
Proszę, nie przestawaj. Nie tak, jak wtedy.
Proszę, nie przestawaj.
Doprowadził ją do łóżka. Usiadła, a potem położyła się, patrząc na niego. Schylił się i pocałował ją otwartymi ustami, wyciągając koszulę zza paska pantalonów. Przerwał pocałunek na chwilę, żeby ściągnąć ją przez głowę, a potem zdjął resztę ubrania.
Wszedł na łóżko, oparł ręce po obu stronach jej głowy, kolanami objął jej nogi.
Patrzył jej w oczy, a ona uświadomiła sobie, że nie pomyślał, by zgasić świece. A może pomyślał. Może celowo je zostawił zapalone.
Objęła dłońmi jego twarz, dotknęła kciukami warg, przesuwając po nich leciutko w stronę kącików.
- Chcę ciebie - powtórzyła.
Pocałował ją; poczuła jego ciężar, rozsunął jej szeroko nogi, aż instynktownie zgięła je w kolanach i podniosła, oplatając wokół niego, a potem...
Ach.
Wsunął się powoli do środka, a ona wbiła palce w jego plecy; bała się bólu. Pojawił się i zniknął, prawie zanim go odczuła. Jasper wszedł w nią głęboko; pożądanie wypełniło jej ciało od czubka głowy po podeszwy stóp.
- A zatem skonsumowaliśmy nasz związek, żono - szepnął przy jej ustach.
Nie dotarło do niej znaczenie tych słów.
Położył głowę na poduszce obok niej, wysuwając się wolno, a potem - zanim zdążyła zaprotestować - znów w nią wszedł.
Zdumiało ją, że dorastając na wsi w otoczeniu zwierząt, dzikich i domowych, nie wiedziała jednak...
To trwało długo, jak jej się wydawało, cudowny rytm, ból, pragnienie... Brakowało jej słów.
Nie było odpowiednich słów.
A potem zobaczyła znów nad sobą twarz Jaspera i ciężar jego ciała zelżał. Uniósł się na przedramionach. Zwolnił rytm. Jego twarz lśniła od potu. Zagryzła dolną wargę i lekko zmarszczyła brwi.
Przyjemność zamieniła się w czysty, dojmujący ból.
Rytm uległ przyspieszeniu, aż stał się... nie do zniesienia.
Zamknęła mocno oczy i wcisnęła głowę w poduszkę. Wbiła stopy w materac i uniosła się, nie wytrzymując bólu.
I...
Ach...
Ból przeszedł w to, czym był od początku. Spokojem. Pięknem.
Idealnym, cudownym spokojem.
Aż do chwili, kiedy po paru minutach Jasper odsunął się, położył obok niej i nakrył ich kołdrą.
Nagle poczuła się mokra, chłodna... odtrącona.
Zagubiona.
Poczuła się znów sobą. Chociaż nie całkiem. Jeszcze nie.
Odwróciła się na bok, tyłem do niego. Musiała dojść do siebie, stać się znów sobą. Musiała...
Uświadomiła sobie, że on także przewrócił się na bok - tyłem do niej.
Dlaczego spokój tak szybko ustąpił niepokojowi? Samotności?
Ponieważ spokój to pustka, nicość?
Jak mogła odczuwać to wszystko bez miłości?
Czy miłość jest taka ważna?
Czy w ogóle istnieje taka miłość, o której marzyła całe życie?
Jeśli tak, to już za późno, żeby się nad tym zastanawiać.
Czy musi się zadowolić tym, co ma?
Tylko tym?
Rozkoszą bez miłości?
Pomimo natłoku myśli zasnęła w końcu ze zmęczenia.
Jasper nie spał. Wpatrywał się w drzwi do salonu. Były lekko uchylone.
Świece nadal się paliły Nie chciało mu się wstać, żeby je zgasić.
Wiedział, że kłamała - obowiązek bardziej niż pożądanie, rzeczywiście! Nie wiedział, po co właściwie zadał to pytanie. Pewnie dlatego, żeby się przekonać, czy będzie z nim uczciwa.
A potem rzuciła mu wyzwanie, harda dziewczyna, tak jak wtedy, w Vauxhall. Rzuciła mu wyzwanie, żeby sprawił, że będzie go pożądać.
Uśmiechnął się lekko, choć wcale nie czuł rozbawienia.
W tym był dobry, doskonały - to jest w budzeniu pożądania u kobiet. Powinien być doskonały, na Boga, miał dość wprawy.
Tak więc sprawił, że zatraciła się z pożądania. Nie musiał rozwinąć całej swojej sztuki, nie wykorzystał nawet połowy umiejętności. To wystarczyło. Mógłby nawet powiedzieć, że starał się ją rozpalić z zimnym rozmysłem, tyle że nie było w tym chłodu. Też się podniecił. Albo też, żeby być sprawiedliwym, to ona go podnieciła.
Przyznała w końcu, że go pragnie, błagała o pieszczotę.
„Proszę”...
A potem wziął ją powoli - aż do spełnienia. Zaskoczył samego siebie. Nigdy przedtem nie miał dziewicy. Słyszał, że to niemożliwe, żeby doprowadzić dziewicę do spełnienia za pierwszym razem.
Z Katherine to mu się udało.
I postawił na swoim. Pokonał ją, tak jak mógł to zrobić w Vauxhall, gdyby zechciał. Pomimo jej skrupułów i złych przeczuć co do niego i tego małżeństwa w sztuce miłości była jak glina w jego rękach.
Mógł być z siebie dumny.
Przyjaciele poklepywaliby go po ramieniu i po plecach, ryczeliby ze śmiechu i podziwu, gdyby tylko mógł im o tym opowiedzieć.
Monty, nowy Casanova.
Patrzył niewidzącym wzrokiem na drzwi.
Ale Katherine Finley, baronowa Montford, miała własny rozum i własną moralność - i własne marzenia, nawet jeśli chwilowo sprawił, że w miłosnym oszołomieniu o tym zapomniała.
Poczuł, że go opuszcza, gdy się od niej odsunął. Odwróciła się w drugą stronę właśnie wtedy, kiedy chciał wsunąć jej ramię pod głowę, rozbawić jakimiś głupstwami, drażnić się z nią, aż przyzna, że jej noc poślubna okazała się najwspanialszą nocą w życiu.
Gdy tylko upewnił się, że zasnęła, a trwało to długo, podniósł kołdrę i wysunął się z łóżka ostrożnie, żeby jej nie obudzić. Stanął nagi przy oknie.
W Cedarhurst wyszedłby i pogalopował konno w ciemność. Ale tu uznano by za trochę dziwne, gdyby porzucił młodą żonę i włóczył się po nocy - zatrzymywał się w tej gospodzie na tyle często, że gospodarz dobrze wiedział kim jest.
Nie narazi jej na śmieszność swoim zachowaniem. Zresztą i on stałby się pośmiewiskiem.
Przekleństwo! Niech to diabli! Nie wybaczy Clarence'owi, nawet gdyby z tego powodu obaj mieli się smażyć w piekle przez tysiąc lat.
Nagle znieruchomiał.
Albo nie spała dość głęboko, kiedy wstawał, albo niechcący narobił hałasu. Nie dobiegły żadne odgłosy, ale cisza jakby zmieniła się, i zrozumiał, że Katherine nie śpi. Oczywiście, kiedy odwrócił głowę, spojrzał prosto w jej otwarte oczy.
- Świece wciąż się palą. - Pokręciła głową. - Piękny widok dla każdego, kto stoi na dole i patrzy w okno.
Mógł odpowiedzieć na dziesiątki sposobów. Zamiast tego w milczeniu zasunął zasłony. Nie uczynił żadnego ruchu, żeby się okryć. A ona nie próbowała odwrócić wzroku.
- Przypuszczam - powiedział - że twoim zdaniem powinno być w tym coś więcej niż żądza.
To zabrzmiało jak oskarżenie.
- A twoim nie. - Zgrabnie odwróciła sytuację. - Na tym polega zasadnicza różnica między nami, mój... Jasperze. Różnica, z którą musimy nauczyć się żyć.
Złościło go, że wymawianie jego imienia nie jest dla niej czymś naturalnym, że nawet po ślubie i nocy poślubnej, musi gryźć się w język, żeby nie zwrócić się do niego „mój panie”.
- Albo i nie - odparł.
- Czy mamy wybór?
- Jeśli nie mogę z tobą spać, nie będąc zakochanym i nie zapewniwszy sobie twojej miłości, i jeśli seks bez miłości nie daje ci zadowolenia, to wkrótce będziemy spać, Katherine, w osobnych łóżkach. Prawdopodobnie w różnych domach, ponieważ ja mam zdrowe instynkty. Choć zapewne w twoim odczuciu są one niezdrowe. Lubię seks.
- Tak. Nie wątpię w to.
Usiadł w fotelu, w którym ona siedziała, kiedy wcześniej wszedł do pokoju. To było do niego niepodobne, żeby kobieta doprowadzała go do irytacji. Żeby oskarżał i się żalił. Świetny początek małżeńskiego pożycia.
Spróbował jeszcze raz.
- Wiem, że cię lubię, że odpowiada mi twoje towarzystwo i dowcip, podziwiam twoją urodę i pożądam twojego ciała. Jestem nawet gotów okazywać ci czułość i być wierny. Ale nie mogę ofiarować tego, co nazywasz miłością, ponieważ doprawdy nie wiem, co to słowo znaczy w kontekście związku między kobietą a mężczyzną. I, oczywiście, nie mogę się spodziewać, żebyś ty mnie kochała czy nawet szczególnie lubiła. Nie po tym, do czego cię zmuszono i z kim. To całe małżeństwo wydaje się, w gruncie rzeczy, niemożliwe.
Wyszło gorzej niż poprzednio, tyle że jego głos brzmiał mniej żałośnie.
- Właśnie uświadomiłam sobie coś, co dotyczy ciebie. Coś, czego nie podejrzewałam nawet do dzisiejszej nocy, i to jest dla mnie zaskakujące. Ty wcale siebie nie kochasz, prawda? Nawet nieszczególnie siebie lubisz.
Dobry Boże! Patrzył na nią ze zdumieniem, bębniąc palcami po poręczy fotela.
- O czym ty znowu mówisz? - Złość wróciła w jednej chwili.
- I nigdy nie słyszałam, żeby słowo „niemożliwe” padło z twoich ust - ciągnęła. - Znośne małżeństwo jest niemożliwe? Miłość jest niemożliwa, z obu stron? Sądziłam, Jasper, że stawiasz sobie za punkt honoru wygrać zakład.
- Ładnie z twojej strony, że przypominasz mi ten jeden, który przegrałem.
- Nie przegrałeś go. Wybrałeś wymagające odwagi, honorowe wyjście, które, oczywiście, uznałeś za upokorzenie. Ale to nie o tym zakładzie mówiłam.
Roześmiał się cicho.
- Masz na myśli ten z balu lady Parmeter? To nie był żaden zakład, czyż nie? Jednostronny zakład bez nagrody, fantu za przegraną, określonego terminu?
- To cię nie powstrzymało, zanim doszło do tego skandalu. Chciałeś wzbudzić we mnie miłość. Dlatego tak niezmordowanie chodziłeś za mną. I masz uczestnika zakładu: mnie. Jest nagroda: ja. Fant także: możesz mnie utracić. Oraz termin: koniec przyjęcia urodzinowego.
Patrzył na nią, nie będąc w stanie się odezwać. Ale czuł, że wraca mu dobry humor. Przy Katherine nie było miejsca na tragedię.
- Stawiam zakład przeciwko tobie - oświadczyła. - Twierdzę, iż to niemożliwe, byś skłonił mnie, żebym ciebie pokochała. Strata twojego czasu. Ale należysz do mężczyzn, którzy osiągają wszystko, zwłaszcza rzeczy, które wydają się poza zasięgiem. Cóż, ja jestem poza twoim zasięgiem. Całkowicie. Spraw zatem, żebym ciebie pokochała. Kuszące. Ale była w tym jedna trudność.
- Nie mógłbym ci nic ofiarować w zamian. W każdym razie nic, co miałoby dla ciebie wartość. Nie jestem romantykiem, Katherine, a gdybym udawał, zrobiłbym tylko z siebie kompletnego głupca.
- To już twoja sprawa.
Patrzyli na siebie długo w milczeniu. Świece zaczęły migotać, prawie się wypaliły.
Uśmiechnął się. Nigdy nie zdoła jej w sobie rozkochać? Straci tylko czas, próbując?
- Jeszcze jedno. Jeśli naprawdę mamy się założyć, to podniesiemy stawkę.
Uniósł brwi.
- Nie ma uczucia - powiedziała - nie ma miłości fizycznej.
- Na zawsze?
- Aż do końca zakładu. A wtedy zobaczymy.
Miesiąc celibatu? Z młodą żoną u boku, którą nie zdążył się nacieszyć? Niebotycznie wygórowana stawka. Niemożliwe?
Niemożliwy do wygrania zakład. No, zobaczymy! Wstał i ruszył w jej stronę, wyciągając prawą rękę.
- Zgoda - oznajmił.
Podała mu rękę i uścisnęli sobie dłonie.
- Mam nadzieję, że kanapa w salonie jest tak wygodna, na jaką wygląda.
- Weź poduszkę - poradziła życzliwie.
Zrobił tak, po czym wyszedł z sypialni.
Świece zamigotały raz jeszcze i zgasły, kiedy zamknął drzwi.
Na kanapie siedziało się bardzo wygodnie. Ale do spania niezbyt się nadawała, była za wąska i za krótka. Leżał wciśnięty w oparcie, z nogami przewieszonymi przez poręcz z jednej strony, a głową opartą z drugiej.
Nie była to pozycja sprzyjająca zaśnięciu, nawet gdyby myśli nie kłębiły mu się w głowie jak szalone - głównie powracała jedna, nieprzyjemna myśl.
Musiał, na Boga, ofiarować coś w zamian za jej miłość, którą, rzecz jasna, zdobędzie. Bardzo się obawiał, że w grę wchodziła tylko jedna rzecz. Niech to wszyscy diabli, ale on powinien się w niej zakochać. I musiał sobie teraz stanowczo powiedzieć, że to niemożliwe, bo inaczej wyzwanie przestanie go interesować.
To absolutnie niemożliwe.
Doskonale!
Teraz mu się uda. Zakocha się.
Boże, dlaczego sądził, że ta kanapa jest wygodna?
...”serce mojego serca, dusza mojej duszy”...
Skrzywił się.
Do diabła! Czy poduszkę wypchano cegłami?
Musi się w niej zakochać.
To jego własny, prywatny zakład z sobą samym.
Niemożliwe?
Jak to, że słońce zaświeci w nocy.
Ale dokona tego?
Oczywiście!
Poczuł, że oto spływa na niego natchnienie. Zsunął się z kanapy, położył na podłodze z poduszką pod głową, okrył kubrakiem ramiona i starał się zasnąć.
Nareszcie wygodnie.
Tylko zimno w nogi.
I jeszcze jedno - powiedziała Katherine, tak jakby byli w trakcie ożywionej konwersacji, podczas gdy w rzeczywistości podróżowali całe popołudnie, prawie się do siebie nie odzywając.
Siedział wygodnie na ławeczce obok niej, z nogą opartą na siedzeniu naprzeciwko, z rękoma skrzyżowanymi na piersi i zamkniętymi oczami - wydawał się rozleniwiony, ale nie śpiący. Podejrzewała, że ją obserwuje, choć nie wiedziała, jak mógł to robić przez opuszczone powieki - tyle że dla niego nie było rzeczy niemożliwych.
Przez cały dzień nie zrobił nic, żeby zdobyć jej miłość i wygrać zakład. Rano wstała, spodziewając się, że zacznie próbować na niej swoich uwodzicielskich sztuczek. Zamiast tego mówił przez jakiś czas o pogodzie, wreszcie stwierdził, że jeśli nie jest w stanie wydobyć od niej nawet uśmiechu, to równie dobrze może pospać, bo w nocy się nie wyspał; złożył ręce na piersi i zamknął oczy.
Pociągał ją, oczywiście, drzemiący w swobodnej pozie mężczyzna. Zajmował znacznie więcej niż połowę wnętrza powozu. Musiała trzymać stopy i kolana ściśnięte i nie poruszać nogami, żeby nie ocierać się o jego kolano, kiedy powóz się zakołysał, co zdarzało się co chwila.
Nie zwracała na niego uwagi. Chociaż to nie dawało jej prawdziwej satysfakcji, ponieważ udawał, że śpi. Wolałaby, żeby otworzył oczy i zauważył, że jest ignorowany. Naturalnie, powstrzymała się od śmiechu, słuchając jego dziwacznych komentarzy na temat pogody. W końcu odezwała się głośno, chociaż to, rzecz jasna, nie mogło uchodzić za niezwracanie na niego uwagi.
Otworzył oczy.
- I jeszcze jedno - powtórzyła.
- Jeszcze? Czy to coś, oprócz tego, o czym wspomniałaś przed chwilą? Zatem dwie dodatkowe rzeczy?
Spojrzała na niego z wyrzutem.
- Charlotte jest zachwycona naszym małżeństwem. Nie sądzę, iż tylko dlatego, że będzie miała kogoś, kto może sponsorować jej debiut w przyszłym roku i nie musi się obawiać, że zostanie odesłana do ciotki. Szczerze cię kocha i pragnie twojego szczęścia. Myśli, że będziesz szczęśliwy ze mną. Sądzi, że się kochamy.
Uśmiechnął się do niej oczami. To, że potrafił tak zrobić, nie poruszając mięśniami twarzy, wprawiało ją w zmieszanie. Jego oczy mogły stać się przyczyną jej zguby - gdyby było możliwe, żeby mu uległa, a to, rzecz jasna, wykluczone.
- To jedna rzecz - zauważył. - Jest jeszcze coś?
- Owszem, Pochodzę z kochającej się rodziny. Jesteśmy sobie bardzo bliscy. Cieszymy się nawzajem swoimi radościami i pomagamy sobie w biedzie. Dla moich sióstr i brata jest bardzo ważne, żeby nasze małżeństwo okazało się szczęśliwe, żebyśmy się kochali. Mają jednak wątpliwości. Obawiają się, że nie łączy nas miłość i nigdy nie połączy.
- To dwie rzeczy - powiedział powoli, jakby rzeczywiście obudził się przed chwilą z głębokiego snu. - Interesujące rzeczy. Zachęcają mnie, żebym za wszelką cenę wygrał zakład, a ciebie, żebyś skapitulowała i pozwoliła mi tego dokonać.
- Nie słuchałeś uważnie. Powiedziałam, że to ważne dla naszych rodzin, żebyśmy się kochali, nie tylko, żebym ja ciebie uwielbiała, a ty prowadził takie życie, jak przedtem.
- A zatem chcesz jednak zrobić z tego podwójny zakład, Katherine? - Uśmiechnął się oczami. - Chcesz sprawić, żebym ja też ciebie pokochał? Mogę ci nawet dać pewne fory.
- Chcę... - Pomyślała sobie w duchu, żeby Jasper usiadł przyzwoicie i wyglądał mniej... mniej... jakoś tak - ...chcę, żebyśmy dobrze grali podczas przyjęcia. Żebyśmy przekonali Charlotte, Meg i Stephena, że naprawdę pobraliśmy się z miłości. Ponieważ kochamy ich tak samo, jak oni nas. Wiem, że kochasz Charlotte, chociaż twierdzisz, że nie jesteś zdolny do takich uczuć. A ja zawdzięczam Meg więcej, niż potrafię powiedzieć, i kocham ją najbardziej na świecie. Kocham też ogromnie Stephena. Jest dobrym bratem. Mógł się od nas odsunąć i zająć przyjemnościami, jakie życie ofiaruje bogatemu, uprzywilejowanemu młodzieńcowi.
- Tak, jak ja, kiedy wyszedłem z domu?
- Nie próbuj zmieniać tematu. A więc musimy sprawić, żeby byli szczęśliwi, kiedy przyjadą do Cedarhurst. Możemy to zrobić, pokazując, że jest nam razem dobrze.
- A kiedy panna Huxtable i Merton wrócą do domu? Będziemy dalej grać przed Charlotte? Dopóki nie wyjdzie za mąż albo przez resztę życia, jeśli tego nie uczyni?
To był, oczywiście, słaby punkt w jej planie. Udawanie miłości przez dwa tygodnie, gdy goście będą w domu, nie powinno być specjalnie uciążliwe. Ale potem?
- Coś pomyślimy.
- Nie będziemy musieli się tym martwić, jeśli do tego czasu kłopot zniknie - zauważył. - Musisz pilnie pracować nad swoją częścią zakładu, Katherine, tak samo jak ja nad swoją.
Wydawał się śpiący.
- Nie zakładałam się - oświadczyła.
- No to po co mam starać się, żeby wygrać swoją część zakładu? - zapytał. - Po co miałbym chcieć, żebyś mnie pokochała, skoro ja nie odwzajemnię twojej miłości?
- Nie chcę cię kochać.
Omiótł ją wzrokiem i poczuła się tak naga, jak wczoraj, przy świecach, o czym nie chciała dziś myśleć.
Dziś rano coś sobie uświadomiła, a właściwie zeszłej nocy, kiedy przeniósł się do salonu. Odkryła z pewnym zaskoczeniem, że to, iż nie będą ze sobą współżyć przez miesiąc, wcale jej nie cieszy. To jej się nie podobało. W małżeństwie nie powinno być żądzy, tylko miłość.
Miłość mogłaby się pojawić, gdyby podjęła się zakładu i wygrała, i gdyby on wygrał swoją część.
Co za nonsens! Ogarnął ją gniew.
- Myślę, Katherine, że to nie jest tak, jak powiedziałaś. Ale pewnie nie zdajesz sobie jeszcze z tego sprawy. Oczywiście, że chcesz mnie kochać, jestem twoim mężem. I oczywiście, że chcesz, żebym kochał ciebie, bo jesteś moją żoną.
Och, pomyślała, już przypuścił szturm? Wielki zwycięzca zakładów? I odniósł już pewien sukces. Serce mocniej jej zabiło.
- Och, śpij już lepiej - powiedziała. - Możesz znów udawać, że śpisz.
Ale on ujął jej dłoń.
- Prawie jesteśmy.
- W domu? - Wyjrzała przez okno ponad jego ramieniem, ale zobaczyła tylko pola rozciągające się za żywopłotami po obu stronach drogi.
- Cedarhurst. - Wymówił tę nazwę z lekkim naciskiem.
Opuszki jego palców powędrowały wzdłuż jej małego palca. Poczuła miły dreszczyk.
- Wciąż go nienawidzisz? - zapytała. - Czy to nie jest twój dom? Gdzie, zatem, jest dom?
Powiódł opuszkami po jej serdecznym palcu i obrócił delikatnie obrączkę. Przyglądał się ich dłoniom spod przymrużonych powiek.
- Jeśli zawsze będziesz zadawać kilka pytań naraz, Katherine, to mój umysł stępi się z czasem. Stwierdzisz w końcu, że masz wiejskiego głupka za męża.
Mogłaby się roześmiać, ale nie zrobiła tego. Jej mąż nienawidził swojego domu, tego nie potrafiła zrozumieć; był z nim związany od zawsze i nie miał innego miejsca, które mógłby nazywać domem. Czy ktoś taki w ogóle jest zdolny do tworzenia głębszych więzi uczuciowych albo rodzinnych? Jak niewiele o nim wiedziała. A jednak poślubiła go wczoraj i zeszłej nocy dzieliła z nim małżeńskie łoże. Dla niej dom zawsze był czymś najważniejszym, czy probostwo jeszcze za życia ojca, czy chata, do której się później przenieśli, czy też Warren Hall, gdzie zamieszkali przed trzema laty.
- Nie, nie nienawidzę Cedarhurst - odparł. - Tak, to jest mój dom, jeśli muszę używać tego określenia. Słowo „dom” to coś takiego, jak słowo „miłość”, prawda? Niemożliwe do zdefiniowania, a zatem nieistotne?
- Tych słów nie da się dokładnie objaśnić, ponieważ to tylko słowa i symbolizują pojęcia, które są pełne znaczenia - mówiła. - Symbolizują uczucia, które są zbyt głębokie, żeby je wypowiedzieć słowami. Ale musimy używać słów, bo dzięki nim głównie możemy się porozumiewać. Tak więc musimy nazywać coś ogromnego, niejasnego do końca, bezcennego, zupełnie niewystarczającymi słowami, jak „dom” i „miłość”. Tak jak biały obejmuje wszystkie kolory i odcienie wszystkich kolorów, jak wczoraj powiedziałeś.
Zsunął jej obrączkę z palca, a potem wsunął, gładząc cały palec i wodził zmysłowo opuszkami po środkowym palcu. Uśmiechał się, chociaż oczy wciąż skrywał pod powiekami.
Fala gorąca objęła jej piersi.
- Kiedyś powiedziałem ci, Katherine, że jesteś kobietą zdolną do wielkiej i niezwykłej namiętności. Pewnego dnia nauczysz się kierować tę namiętność zamiast do pojęć, do drugiej osoby... do mnie, muszę dodać, ponieważ nie mogę sobie życzyć, abyś skierowała ją do jakiegoś innego mężczyzny, prawda?
Patrzył na Kate, a ona szybko spuściła oczy; nie chciała, żeby dostrzegł w nich pożądanie. Zaczynało jej brakować tchu.
Spojrzał na ich dłonie, gładząc jej środkowy palec; znów poczuła miły dreszczyk w dole brzucha. Nie poddawała się wrażeniom. Robił to specjalnie, podniecał ją, ale w bardzo subtelny sposób, żeby się w nim zakochała. Nic nie rozumiał.
- A odpowiadając na twoje trzecie pytanie: nie ma innego miejsca, które mógłbym nazwać domem. Jest nim Cedarhurst, na dobre i na złe.
- Jak małżeństwo - stwierdziła.
- Jak małżeństwo. - Znów patrzył jej w oczy. - Kiedyś spędziłem w Cedarhurst cały rok i wtedy podjąłem pierwszą nieśmiałą próbę, żeby uczynić go moim.
- Jaką?
- Pokażę ci na miejscu. - Muskał opuszkami palec wskazujący. Czuła aż do bólu coraz większe wewnętrzne napięcie.
Co będzie, jeśli już wszystkie palce przejdą tak miłe zabiegi? Jak on dalej poprowadzi tę grę?
Nie poprowadził.
- Ach! - zawołał nagle. Przez okno powozu zobaczyli domy.
Przejeżdżali przez wieś, w oddali była widoczna wysoka wieża kościelna.
Wyjrzał na zewnątrz i podniósł rękę, witając ludzi, którzy stali przy drodze. Katherine zauważyła, że wielu odpowiedziało tym samym gestem, nawet z uśmiechem.
Trochę ją zdziwiło tak serdeczne powitanie pana na włościach, który nie spędzał zbyt wiele czasu w majątku i nie łączyły go z tym miejscem bliskie więzi.
Patrzyła na niego z ciekawością, kiedy wyjechali ze wsi i skręcili w szeroką, wysadzaną drzewami drogę, która jak domyśliła się Kate, prowadziła do Cedarhurst.
Wkrótce ujrzała dom - wielką, solidną budowlę z szarego kamienia, na planie kwadratu. Front domu zdominowały okna, najwyższe na dole, nieco mniejsze wyżej i jeszcze mniejsze na szczycie pod dachem ozdobionym kamienną balustradą z kamiennymi figurkami. Na środku fasady znajdował się imponujący portyk z kolumnami; do drzwi prowadziły marmurowe schody.
Poniżej schodów pobudowano dwa tarasy, jeden nad drugim, a jeszcze niżej rozciągał się ogromny, wspaniały ogród, poniżej poziomu ziemi, otoczony niskim murem z mnóstwem żółtych i czerwonych pnących kwiatów. Ogród, jak zauważyła Katherine, pięknie rozplanowano; widziała żwirowe alejki, niskie altanki z żywopłotu, klomby kwiatów i ziół, posągi - a pośrodku kamienny zegar słoneczny.
Nie odezwała się ani słowem, ponieważ on także milczał. Wyczuwała w nim napięcie; siedział obok, wyglądając przez okno.
To był dom, nie tylko jego, ale także jej. Baronowa Montford z Cedarhurst Park. Nie przyjęła tego jeszcze całkiem do wiadomości mimo wczorajszego dnia, wczorajszej nocy, mimo tego, co działo się teraz.
A jednak poczuła ukłucie w sercu na widok nowego domu. Nie doznała czegoś podobnego po przyjeździe do Warren Hall trzy lata wcześniej. Zdawała sobie sprawę, że tu spędzi życie, że z tym miejscem jest związana jej przyszłość. Dom robił wrażenie. Ogród tak ją zachwycił, że aż poczuła łzy pod powiekami.
Zobaczyła to wszystko w mocnym świetle jasnego letniego dnia. Słońce stało wysoko na niebie bez skazy. Ten lipiec był piękny.
- Widzisz, Katherine - przerwał przydługie milczenie - jakie są reperkusje naszych poczynań? Dałem znać gospodyni, że dziś przywożę baronową, a za dwa tygodnie będziemy podejmować gości urodzinowych. I służba wymyśliła sposób, żeby ci się przyjrzeć jak najszybciej, nie wyglądając po kryjomu przez okna czy drzwi.
Górny taras ukazał się w całej okazałości. Powóz zbliżał się do niego. Na schodach, w równych szeregach, ustawiła się liczna służba Cedarhurst; wyglądali jak ubrane posągi, z jednej strony mężczyźni w czarnych strojach, z drugiej kobiety, także w czerni, ale z białymi czepkami i fartuszkami, które powiewały na wietrze.
- Miłe przyjęcie. - Jasper był i trochę przestraszony, i rozbawiony. - Mam nadzieję, że ci to odpowiada.
Katherine przypomniała sobie, że kiedy zjawiła się z siostrami i bratem w Warren Hall, służba tak samo ich witała. Wszystkim się to podobało. Stephen zatrzymywał się, żeby z każdym zamienić słowo.
- Oczywiście, że tak. Jestem przecież twoją żoną. Nową panią Cedarhurst.
Na myśl o tym mimo woli poczuła podniecenie.
- Moja kochana. - Wciąż trzymał jej dłoń, kiedy powóz podjechał do schodów domu i jeden z mężczyzn, zapewne majordomus, wysunął się naprzód, żeby otworzyć drzwi i opuścić schodki. - Nie odpowiedziałem w końcu na twoje: „i jeszcze jedno”, prawda? Zgadzam się ze wszystkim. Jakże mogłoby być inaczej, skoro wczoraj zostałem twoim dożywotnim niewolnikiem... całkowicie z własnej woli. I co może mi bardziej odpowiadać dziś i przez wszystkie następne dni niż okazywać służbie, naszym rodzinom i naszym przyjaciołom, że cię uwielbiam?
Posłała mu spojrzenie pełne wyrzutu, ale właśnie schylił głowę, podnosząc jej dłoń do ust, w teatralnym geście absolutnego oddania i miłości. Cała służba, od szefa lokajów po ostatniego chłopca na posyłki, gapiła się na nich z ciekawością.
Roześmiała się w końcu.
Wszystko potrafił obrócić w żart.
W tej romantycznej scenie wydał się jej jeszcze przystojniejszy. Może sobie wyobraziła, że w szeregu służących, kobiet, rozległo się zbiorowe westchnienie, ale zdziwiłaby się bardzo, gdyby było inaczej.
Jasper postanowił, że później oprowadzi Katherine po domu, może jutro. Nie paliła się do tego, żeby obejrzeć wszystko od razu. Jakby nic jej tu nie ciekawiło. Milczała, kiedy podjeżdżali, a on siedział obok niej spięty.
Czego oczekiwał? Ze wybuchnie entuzjazmem, dobrze się poczuje w domu, w którym zmuszono ją mieszkać?
I czy miało dla niego znaczenie, co myślała?
Czy Cedarhurst miało dla niego znaczenie?
Po powitaniu ze służbą zaprowadził ją do salonu. Wchodzili po schodach z jednej strony, a potem schodzili z drugiej, najpierw witając kobiety, potem mężczyzn.
Uśmiechała się ciepło do każdego, powtarzała nazwiska, kiedy gospodyni albo zarządca służby dokonywali prezentacji, i z każdym zamieniała słowo.
On zresztą też. Widok tylu znanych twarzy go zaskoczył - ludzi niekoniecznie starych, ale takich, którzy od dawna pracowali w majątku. Czy lubili tu pracować? Dostawali godziwą zapłatę? Ale czyż nie polecił podnieść ich zarobków po śmierci drugiego męża matki? I później po śmierci matki?
Przypomniał sobie z pewnym zaskoczeniem, witając ich, że większość tych ludzi lubił, kiedy tu mieszkał - a paru nawet kochał. Karmili go w kuchni, opatrywali mu zadrapania, a czasami myli go i prali jego ubranie oraz czyścili buty, zanim ojczym zdążył wykryć ślady błota albo wody z jeziora. Łatali nawet dziury. Wysłuchiwali jego opowieści, czasem nieprawdopodobnych fantazji. Ogrodnicy i stajenni niekiedy sami przywoływali go do porządku zamiast skarżyć się w domu na jego wybryki; bywało, że kazali mu pracować z miotłą czy motyką albo nawet przetrzepywali skórę, jeśli naprawdę na to zasłużył. Czasem kłamali, twierdząc, że nie mają pojęcia, gdzie się podziewa, żeby tylko nie zdradzić żadnej z jego ulubionych kryjówek.
Dziwne, jak można zapomnieć taki kawał życia. Te kryjówki...
Do salonu w ślad za nimi wniesiono tacę z herbatą i ciasteczka. Katherine nalała herbaty, ale nie próbowała słodyczy.
- Mam nadzieję - powiedziała - że zapamiętam imiona i nazwiska przynajmniej niektórych służących i że wkrótce nauczę się wszystkich.
- Nie musisz. Nie oczekują tego od ciebie.
A jednak on, jak sobie uświadomił, znał imiona i nazwiska większości służących, choć nigdy się o to specjalnie nie starał. Sądził, że zapamięta imiona nowo zatrudnionych, ale tylko dlatego, że było ich niewielu i wszyscy przypominali kogoś ze swojej rodziny, kto pracował u niego teraz albo kiedyś.
- Ale ja oczekuję tego od siebie. Służba to ludzie.
Bardziej bawiła go, niż irytowała afektacją, jaką czasem okazywała; przypuszczał, że miało to związek z jej dzieciństwem na probostwie.
Kiedy zeszli po schodach przed domem, stanęła, roześmiana, na tarasie. Wiatr poruszał rondem jej kapelusza, a słońce wydobyło złote błyski we włosach. Zwróciła się do służby w podobnych słowach do tych, które przed chwilą usłyszał.
- Proszę, wybaczcie, jeśli nie będę pamiętać waszych imion przy następnym spotkaniu. Kiedy jednak nie zapamiętam ich w ciągu miesiąca, nie będę ani zasługiwać na wybaczenie, ani spodziewać się wyrozumiałości.
Rozległy się śmiechy; Jasper podejrzewał, że ci wszyscy ludzie już pokochali baronową. On był oczarowany.
W salonie nie usiadła, tylko podeszła do okna i wyglądała, popijając herbatę.
Stanął trochę dalej za nią.
- Myślę, że to najpiękniejszy ogród, jaki widziałam.
Zamknął na chwilę oczy i napięte mięśnie ramion i szyi trochę się rozluźniły.
- Tak?
Sądził, że nie miała nic więcej do powiedzenia, że to jedynie uprzejmość wyrażona miłą pochwałą.
- Został doskonale rozplanowany - zauważyła - z niezwykłą geometryczną precyzją. Czy jest dokładnie kwadratowy? Wiesz coś o tym? Musi tak być.
- Co do ćwierci cala - zapewnił.
Roześmiała się cicho. Żartował, jak zwykle.
- Dziwne, żeby to, co zostało stworzone przez człowieka, było takie piękne, prawda? - mówiła. - Takie brutalne potraktowanie natury. Ale jest piękne. Być może określa miejsce człowieka względem natury. Potrafimy narzucić przyrodzie porządek i precyzję, ale nie jesteśmy w stanie zniszczyć jej piękna i wigoru.
- Wigoru?
- Spójrz na kwiaty pnące się po murze. Pienią się w obfitości, chociaż ogranicza je obszar ogrodu. Dają znak, że można je opanować, ale nie zniszczyć, że nie są słabsze niż człowiek, który je tam zasadził i pilnuje, żeby nie zarosły klombów.
Zaśmiał się, a ona odwróciła głowę przez ramię.
- Och, świetnie. Śmiej się ze mnie. Nie dbam o to.
- Pozostała część parku - objaśniał - została zaprojektowana według teorii Capability Browna, wybitnego XVTII - wiecznego projektanta pejzaży i jemu podobnych. Są tam rozległe, wysadzane drzewami trawniki i jezioro, a także ścieżka wśród dzikiej przyrody wijąca się między drzewami po drugiej stronie wody i wśród wzgórz za domem. Wszystko starannie zaprojektowane, tak żeby wydawało się artystycznie naturalne czy też naturalnie artystyczne... nie wiem, które określenie bardziej pasuje. Celem było, rzecz jasna, sprawić, żeby park robił wrażenie rezerwatu, podczas gdy w rzeczywistości tak nie jest. Parę lat temu trawniki podchodziły prawie do samych drzwi.
- Tylko parę lat temu? - Patrzyła na ogród.
- Tarasy zbudowano niedawno. Podobnie jak kwietniki na dole. W zeszłym roku to wyglądało lepiej niż w poprzednim, a w tym roku wygląda lepiej niż w zeszłym.
Spojrzała na niego i tym razem czuł, że skupia całą jej uwagę.
- Czy to jest ta pierwsza, nieśmiała próba, o której wspomniałeś w powozie? Żeby uczynić Cedarhurst swoim domem?
- To bardzo skromna próba, czyż nie? A wymagała naprawdę wysiłku; wątpię, żebym kiedyś zdobył się na następną.
- To twoje dzieło.
- Nie tknąłem łopaty. Może i dotknąłem, ale mój wkład w fizyczną pracę był maleńki, Katherine. Mógłbym sobie zniszczyć manikiur.
- A więc zrobiłeś projekt.
- Wcale nie. Nie twierdzę, że jestem zdolny do artystycznej wizji czy też posiadam geniusz matematyczny.
Ale uparł się, aby ogród był dokładnie kwadratowy, co do ćwierci cala.
- Chodź, jeśli wypiłaś herbatę, coś ci pokażę.
Dopiła szybko i przeszła przez pokój, żeby odstawić filiżankę i spodek na tacę - pewnie żeby oszczędzić pokojówce trudu zabrania ich z parapetu. Kolejna oznaka wychowania na probostwie, na pewno nie było dużo służby albo wcale.
Wyprowadził ją z pokoju do wschodniego skrzydła domu, gdzie znajdowały się ich apartamenty: dwie duże kwadratowe sypialnie, wychodzące na wschód, garderoby po bokach i salon między pokojami.
Może powinien najpierw zabrać Katherine do jej sypialni. Albo przynajmniej do salonu, gdzie może przebywać wczesnym przedpołudniem w ciszy i spokoju, kiedy tylko zechce. Zaprowadził ją do swojej sypialni.
Po śmierci matki kazał ją odnowić i umeblować na nowo, chociaż latami jej nie używał. Gdyby mógł, wypaliłby pokój żywym ogniem, ale na szczęście dokonując zmian, wymazał ślady obecności drugiego męża matki. Wszystko było tam ciemnoniebieskie, szare i srebrne.
- To mój pokój - oznajmił. - Nie twój, co cię pewnie ucieszy. Między naszymi sypialniami jest duży salon, a twoje drzwi prawdopodobnie zamykają się na klucz, żeby nie wpuścić wilka.
- Założyłeś się ze mną. Wierzę w twój honor. Nawet jeśli jest klucz, nie przekręcę go.
- Możesz - spojrzał jej w oczy - tego pożałować.
Będzie straszliwie trudno spełnić warunek celibatu, który zeszłej nocy dodała do zakładu, a na który on, szaleniec, zgodził się - dlatego że zakład stawał się przez to jeszcze trudniejszy do wygrania.
- To właśnie chciałem ci pokazać. Wskazał wielkie malowidło w starodawnej, pozłacanej ramie wiszące nad kominkiem.
- Ach tak. - Podeszła bliżej.
- Parę lat temu, ogarnięty straszliwą nudą, kiedy padało bez końca przez wiele dni, zacząłem grzebać na strychu i znalazłem to, zamalowaną stroną do ściany. To widok z domu przed stu laty albo i wcześniej. Zanim zniszczono klomby w imię nowoczesności i sztucznie stworzonego wrażenia naturalności. Zakochałem się.
Okręciła się na pięcie; jej oczy iskrzyły się rozbawieniem.
- Naprawdę? - zapytała.
Wzruszył ramionami.
- Jak to wcześniej mówiłaś, wiele słów ledwie symbolizuje to, czego nie jesteśmy w stanie wyrazić. Utarte frazesy odgrywają tę samą rolę, kiedy jesteśmy zbyt leniwi, żeby szukać odpowiednich słów. Zrozumiałem natychmiast, kiedy spojrzałem na ten obraz, że jeśli miałbym kiedyś mieszkać w Cedarhurst, to właśnie taki widok chcę oglądać z salonu i frontowych schodów. Tak więc wydałem stosowne rozkazy. Niekiedy to wspaniała rzecz mieć władzę i majątek.
Przyglądała się obrazowi.
- Ale tu jest tylko jeden taras z kwietnym ogrodem niżej. I ogrody nie są umiejscowione poniżej poziomu. Nie otacza ich zarośnięty kwiatami mur.
- Jestem zbyt ambitny, żeby kopiować niewolniczo to, co na obrazie. Musiałem dodać coś swojego.
- Albo coś z siebie. - Zwracała się bardziej do siebie niż do niego. - Dodanie niższego tarasu i obniżenie poziomu ogrodów to genialny pomysł.
- Tak? - Szczerze się ucieszył. - Jaka jesteś miła, Katherine.
Cmoknęła niecierpliwie, stając twarzą do niego.
- Usłyszałam to w twoim głosie. Schowałeś się za swoją maską, bym myślała, że ciebie to nie obchodzi. Ten ogród to nie była tylko drobna, nieśmiała próba, prawda? To śmiały krok, żeby wyrazić własną duszę.
Uśmiechnął się - chociaż rzadko bywał mniej rozbawiony. Czuł się tak, jakby zdradził za dużo. I trochę głupio. Może nie powinien jej tu przyprowadzać.
- W ogrodach musi panować cudowny spokój i poczucie odosobnienia - powiedziała.
- Mam nadzieję, że odnajdziesz tu jedno i drugie, Katherine. Choć mam też nadzieję, że w swoim pragnieniu odosobnienia nie zawsze będziesz mnie wykluczać.
Uniósł brwi.
Patrzyli na siebie w milczeniu, aż przerwała je Katherine.
- Uświadomiłam sobie, że zakładając się z tobą zeszłej nocy, zastawiłam na siebie pułapkę. Bo przez następny miesiąc nie będę wiedzieć, czy jesteś szczery, czy też mówisz coś tylko dlatego, żeby wygrać zakład.
Niemal się w niej zakochał. Miała smutne oczy. Uśmiechnął się niewyraźnie, celowo spuszczając powieki, ponieważ wiedział, że to ją zirytuje i każe jej zapomnieć o smutku.
- To - ujął jej prawą rękę - część wyzwania w tej grze, Katherine. To, co w niej najzabawniejsze, w gruncie rzeczy. Poza tym istnieje trzecia możliwość. Być może zarazem jestem szczery i chcę wygrać zakład.
- Hm...
Ucałował wnętrze jej dłoni.
Potem zgiął jej palce jeden po drugim, zakrywając miejsce, które pocałował.
- Zachowaj to. Drobną pamiątkę od kogoś, kto cię uwielbia. Roześmiała się.
- Niezły z ciebie nicpoń. Naprawdę.
- Chodź, pokażę ci twoje apartamenty.
Podobały jej się kwietne ogrody. Mówiła o nich z uwielbieniem. I trafnie je opisała: piękno i spokój. Nigdy nie użył tych słów w odniesieniu do swojego domu, ale pasowały doskonale.
To właśnie starał się stworzyć w miejscu, które zawsze do niego należało, ale nigdy nie było naprawdę jego.
Gospodyni, pani Siddon - powiedziała następnego dnia przy śniadaniu Katherine, której zależało, żeby od początku używać nazwisk, tak aby lepiej je zapamiętać - zawiadomiła mnie, że chętnie pokaże mi dziś dom, jeśli będziesz zajęty z zarządcą, zdaje się, panem Knowlesem?
- Powiesić Knowlesa - odparł Jasper. - Albo raczej, ponieważ nie sądzę, aby był winien jakiejś zbrodni, na szubienicę z tym pomysłem, żebym pierwszy dzień w domu spędził nad księgami rachunkowymi. Wolałbym go spędzić z tobą. Sam pokażę ci dom.
Kawał dnia zajęło im wędrowanie z pokoju do pokoju; Katherine uświadomiła sobie, jak ogromna jest rezydencja Cedarhurst, i jak wiele można się o niej dowiedzieć od Jaspera.
Oszołomił ją przepych apartamentów na dole, które zwiedzali najpierw. Oglądała przepiękne fryzy i plafony, ciężkie aksamitne draperie, brokatowe zasłony przy łożach oraz polerowane podłogi, w których mogła się przejrzeć, eleganckie ozdobne meble. Zdumiewała ją wielkość pokojów, zwłaszcza sali balowej.
- Korzystasz z niej? - zapytała, kiedy przeszli przez podwójne drzwi. - Znajduje się dość ludzi, żeby ją zapełnić?
Wzdłuż prawie całej ściany naprzeciwko ciągnęły się oszklone drzwi balkonowe. Prowadziły na niewielki balkon. Ściany po obu stronach drzwi były zakryte lustrami. Stojąc na środku sali, pomyślała Katherine, ma się zapewne wrażenie ogromnej, świetlistej przestrzeni po obu stronach.
- Nigdy, według londyńskich standardów - odparł. - Pochlebnego określenia „wielki ścisk” nie dałoby się tu zastosować. Ale odbywały się w tej sali w Boże Narodzenie bale, które na długo pozostawały w pamięci miejscowej szlachty. Mówiono mi nawet, że kiedyś istniała tradycja zapraszania do Cedarhurst wszystkich - nie tylko szlachty, ale wszystkich, na letni festyn i bal w ogrodach i w sali balowej.
- Mówiono ci. A więc sam tego nie pamiętasz?
- Och, na Boga, nie. Zbyt ceniliśmy się, żeby odnawiać tę „wulgarną” tradycję. Co gorsza, nie tylko wulgarną, ale też grzeszną. Złą. Dzieło szatana.
Kim byli „my”, nie zapytała. Domyślała się, że miał na myśli ojczyma.
- A czy ty także zbyt się cenisz?
- Żeby odnowić tę tradycję? Wydaje się, że to przedsięwzięcie wymagające ogromnej pracy. Nie wiem, czybym zdołał.
- Nie musisz tego robić sam. Masz teraz żonę.
Skrzywił się.
- Dziękuję, że przypomniałaś. Właśnie dlatego spędziłem niespokojną noc. Przypuszczam, że ty spałaś słodko jak noworodek?
- Spałam doskonale po długiej podróży, dziękuję - skłamała. Była boleśnie świadoma, że to już druga noc jej małżeństwa, a mąż śpi bądź nie śpi sam, dwa pokoje dalej, podczas gdy poprzedniej nocy...
- Tak, jak myślałem... okrutne serce.
Spojrzał na nią żałośnie, a potem się uśmiechnął.
- Być może - wróciła do tematu - moglibyśmy przywrócić ten zwyczaj na urodziny Charlotte i wyprawić jej przyjęcie wspanialsze, niż sobie wyobrażała.
- Festyn? - Uniósł brwi. - Bal? W tym roku? Za niecały miesiąc?
- Dlaczego nie? - Była podniecona tym szalonym, „niemożliwym” projektem. - Cała okolica włączyłaby się w obchody urodzin Charlotte i świętowała nasze małżeństwo.
- Niepokoi mnie podejrzenie, że poślubiłem żonę skłonną do szalonych pomysłów: Popraw mnie, jeśli się mylę.
Parsknęła śmiechem.
- To świetny pomysł i warto by go wcielić w życie, jeśli, oczywiście, się zgodzisz.
Znów uniósł brwi.
- Jeśli się zgodzę? Jestem tu tylko panem, czyż nie? Ty jesteś panią, Katherine. Zrobisz, na co masz ochotę.
Chociaż mówił z charakterystyczną dla siebie ironią, było coś w samych słowach, co zwróciło jej uwagę i kazało przyjrzeć mu się uważniej - „zrobisz, na co masz ochotę” zamiast „możesz zrobić, na co masz ochotę”.
- No właśnie! Jesteś panem. To musi odpowiadać także twojemu życzeniu.
- Całe popołudnie urządzać wyścigi na trzech nogach, biegi z jajkiem na łyżeczce, próbować dwóch tuzinów ciast owocowych i oglądać dwa razy więcej haftowanych chust, żeby wybrać zwycięzcę, i do tego torturować uszy wrzaskiem rozbawionej dzieciarni? - Wzruszył przesadnie ramionami. - A potem tańczyć wdzięcznie i do upadłego przez cały wieczór? Katherine, wiesz, jak ja kocham taniec.
A jednak miała dziwne wrażenie, że ucieszył się, chciał przywrócić letni festyn. Jego ojczym położył kres tradycji, którą kultywowali jego ojciec, dziadek i zapewne kilka poprzednich pokoleń. Teraz Jasper mógł ją ożywić.
- Moglibyśmy pozwolić na jednego walca. Chyba nawet dałabym się przekonać, żeby go zarezerwować dla ciebie.
- Cóż, w takim razie zgadzam się na wszystko. Zorganizuj festyn i bal. Zatańczę z tobą, żebyś nie podpierała ściany... jak słyszałem, bardzo nieprzyjemne przeżycie dla damy. Zwracaj się do mnie w każdej chwili, jeśli będziesz potrzebować pomocy.
- Och, zrobię to - zapewniła z uśmiechem. - Czy odwiedzimy wkrótce twoich... naszych sąsiadów?
- Odwiedzimy? - Skrzywił się.
- Oczywiście. Musisz mnie przedstawić. Z pewnością tego od nas oczekują, choć parę osób może uzna za stosowne złożyć nam wcześniej wizytę. Tak było, kiedy Stephen przyjechał do Warren Hall. Uprzedźmy ich. Będziesz miał dzięki temu okazję pokazać wszystkim, jak bardzo mnie kochasz, jak bardzo się kochamy. To będzie dobry początek wspólnego życia.
Obudziła się rano pełna energii i nadziei, choć nie wiedziała dokładnie, na co ma nadzieję. Może ich małżeństwo nie musi być takie okropne, jak wyobrażała sobie przed ślubem, kiedy bardzo rzadko widywała narzeczonego i nigdy nie przebywała z nim sam na sam.
- Niech tak będzie. - W jego oczach pojawiło się nagle rozbawienie. - Tak się stanie. Ale dlaczego tkwimy w drzwiach sali balowej, skoro jest jeszcze tyle do oglądania? Galeria znajduje się za apartamentami na dole i jest w niej mnóstwo starych, rodzinnych portretów, które mogą cię wcale nie interesować. Pokażę ci parę innych komnat.
- Ale ja chętnie obejrzę galerię.
- Naprawdę? - zdziwił się.
Długie, wysokie pomieszczenie po drugiej stronie domu przypominało salę balową, ale było węższe. Ciągnęło się przez całą szerokość domu; okna z obu stron zapewniały dostęp światła. W co drugiej wnęce stały marmurowe popiersia, w pozostałych wyłożone poduszkami ławeczki. Podłoga lśniła. Ściany były obwieszone portretami. Świetne miejsce, żeby zażyć odrobiny ruchu w deszczową pogodę.
Katherine przechodziła od obrazu do obrazu, a Jasper wyjaśniał, kim były sportretowane osoby i jaki stopień pokrewieństwa łączy go z nimi. Nie zdawała sobie sprawy, że Finleyowie byli jak starą rodziną. Niektóre portrety pochodziły z XV wieku.
- Wiesz wszystko o tych obrazach i historii swojej rodziny. Jestem pod wrażeniem. Zaskoczyłeś mnie.
- Tak? One należą tylko do mnie. I spędziłem tu dużo czasu jako chłopiec.
Ciekawa była, czy rozumiał, ile w tych kilku słowach zdradził jej o swoim życiu.
Oglądali dwa ostatnie portrety.
- Moja matka. - Wskazał pierwszy. - I ojciec.
Dama o brązowych włosach, ubrana tak, jak dyktowała moda dwadzieścia czy więcej lat temu, była pulchna i bardzo ładna, uśmiechała się łagodnie, zajęta haftem, a u jej boku przycupnął piesek, który wyglądał jak kawałek futra. Katherine nie dostrzegała podobieństwa Jaspera do matki, nie były też do niej podobna Charlotte ani Rachel.
Za to ojciec wyglądał zupełnie jak Jasper, nawet miał tak samo kpiąco uniesioną prawą brew. Szczupły, ciemnowłosy i przystojny, na portrecie był w tym samym wieku, co jego syn teraz.
- Namalowano go zaledwie parę miesięcy przed jego śmiercią - powiedział. - Parę miesięcy przed moim urodzeniem.
- Jak umarł?
- Skręcił kark, przeskakując konno żywopłot w błotnisty, deszczowy dzień. Pił przedtem, podobno często pił.
- Przykro mi.
- Dlaczego? Czy kazałaś mu pić? Albo skakać przez żywopłot, kiedy dwadzieścia jardów dalej była otwarta furtka?
- Przykro ze względu na ciebie.
- Dlaczego? - powtórzył. - Nie czułem straty. Nigdy go nie znałem. Chociaż przypominam go zadziwiająco, jak mi zawsze mówiono. Wyglądem i pod każdym innym względem.
Spojrzała na Jaspera. Serce lekkoducha, nicponia i hulaki było przepełnione bólem. Może niepotrzebnie nalegała, żeby tu przyszli. A może dobrze się stało. Mówił z rzadką u niego goryczą. Czy warto było próbować dotrzeć do tego, co kryło się głębiej?
- Ach, te oczy! - Ujął ją za brodę. - To one najpierw przyciągnęły mnie do ciebie; wtedy nie śmiałem okazywać podziwu żadnej szanującej się damie w obawie, że jej mamusia schwyta mnie w sieć i zaciągnie do ołtarza. Ale nie zdołałbym oprzeć się twoim oczom, Katherine, nawet gdyby otaczało cię pół tuzina matek. Czy wiesz, jakie są głębokie, jak przepastne, jak wciągają... Tam, gdzie jest twoja dusza? Gdzie panuje błogosławiony spokój?
Zadrżała, kiedy przesunął opuszkiem kciuka po jej wargach; zakręciło się jej w głowie, piersi oblała fala gorąca, spływała niżej, obejmując brzuch i uda.
Jego głos był cichy, ciepły, szczery. Spojrzenie też miał szczere.
To naprawdę bardzo niebezpieczny mężczyzna.
Nie to, żeby musiała się bronić przed miłością do niego. Wiedziała, że jeśli ma z nim spędzić życie, musi okazywać mu więcej uczucia. Ale nie będzie tańczyć, jak jej zagra. Będzie kochać, jeśli i kiedy sama zechce, a nie wtedy, kiedy swoimi sztuczkami spowoduje, że się w nim bezrozumnie zadurzy.
- Przypuszczam - uśmiechnęła się - że spojrzałeś na mnie raz, albo w moje oczy, i zakochałeś się od pierwszego wejrzenia, na zabój. Jeszcze przed wieczorem w Vauxhall, jak rozumiem?
- Ach, Katherine - mówił ze szczerym smutkiem. - Brakło mi rozumu, żeby się wtedy w tobie zakochać i uniknąć katastrofy w Vauxhall. Ale co jest z twoimi oczami? Czy to one sprawiają, że ma się ochotę poznać ich właścicielkę? Starać się o jej miłość? Przekonują, że jesteś warta miłości?
Miała bardziej ochotę zapłakać niż silić się na dowcipną odpowiedź.
- Musisz się lepiej postarać - odparła. - Ckliwy dramat cię nie uratuje.
- Ach. Okrutne serce. Cofnął rękę i się uśmiechnął.
- I nie jesteś swoim ojcem, Jasper. Jesteś sobą.
Przez chwilę patrzył dziwnie ponuro. Uniósł jej rękę i ucałował nadgarstek.
- Jestem, jak zauważyłaś, sobą. Fakt, za który odczuwam szczególną wdzięczność, zwłaszcza w tej chwili.
Położył sobie rękę Katherine na ramieniu. Przysunął się o pół kroku, objął ją w pasie i przyciągnął lekko do siebie.
Myślała, że ją pocałuje. Zakład nie wykluczył pocałunków? Ale w tej chwili nie zniosłaby tego. Odczuwała zbyt silne wzruszenie.
- Byłoby wskazane - powiedziała - gdybyśmy stali się przyjaciółmi, zanim nawet pomyślimy o miłości.
- Przyjaciółmi? - Zachichotał. - Po upływie miesiąca, Katherine, zamierzam brać cię do łóżka co noc i na całą noc, a często także za dnia. Byłbym niezmiernie skrępowany, idąc do łóżka z przyjacielem. Con jest moim przyjacielem, Charlie Field, Hal Blackstone i pół tuzina innych. Sami mężczyźni. Stwierdziłabyś, że jestem impotentem, gdybym poszedł z tobą do łóżka, a potem odkrył, że śpię z przyjacielem.
Nie mogła się powstrzymać od śmiechu.
- A zatem łatwiej kochać się z wrogiem?
- Do diabła z wrogami. Wybacz język. Kochałbym się raczej z kochanką, Katherine. Z tobą, bo jesteś moją żoną, i pożycie płciowe to jedna z dobrych stron małżeństwa, pod warunkiem że jest się w stanie znieść swoją żonę.
- I pod warunkiem że ona potrafi znieść swojego męża.
- Żadne z owych „pod warunkiem” nie stanowi szczególnej trudności w naszym małżeństwie. Czyż nie?
Czekał na odpowiedź. Trudno byłoby się od niej wykręcić jakąś dowcipną ripostą.
- Nie - odparła.
Uśmiechnął się nieznacznie, wpatrując w jej usta.
- Nie przypuszczam, abym mógł cię przekonać, żebyś zapomniała o jednym z warunków naszego zakładu.
- Ze zdobycie mojej miłości zajmie ci miesiąc? No, dobrze. Niech już będzie pięć tygodni, skoro czujesz, że potrzeba ci więcej czasu.
Parsknął śmiechem, co ją zdumiało.
- Ty kokietko! Uwielbiam cię, Katherine, wiesz o tym?
- Będziesz musiał zdefiniować słowo „uwielbiać”.
Pochylił się i pocałował ją w czubek nosa.
- A więc zakład pozostanie taki, jaki jest - oznajmił. - Nadrobimy stracony czas, kiedy miesiąc się skończy. Ale nie stójmy tu, marnujemy piękny dzień. Chodźmy posiedzieć w ogrodzie. Nie czułaś jeszcze zapachu tych wszystkich ziół.
Wziął ją za rękę, splatając palce z jej palcami; wyszli z galerii i zeszli po schodach do ogrodu. Jak zakochani. Jak nowożeńcy. Jakby nie obchodziło ich nic na świecie poza nimi.
Spędzili w ogrodzie godzinę albo więcej, wędrując żwirowymi alejkami; przyglądali się posążkom, zachwycali kwiatami i atrakcyjnie przyciętymi żywopłotami, wąchali zioła, odczytywali czas na zegarze słonecznym, a potem siedzieli na ławce ukrytej pod pnączami na murze.
Katherine zamknęła oczy i westchnęła błogo, wdychając z rozkoszą aromatyczne zapachy szałwii, mięty, lawendy, mnóstwa kwiatów.
Jasper sam nie widział, co zdecydowało, że gdy tylko spojrzał na ten stary obraz, natychmiast postanowił przywrócić ogrodom wygląd sprzed stu lat - wykorzystał też kilka swoich pomysłów. Gdyby w ogóle zastanawiał się nad tym, znalazłby chyba powód: sztuczność takiego ogrodu za frontowymi drzwiami i pod oknami salonu wzbudziłaby wstręt ojczyma i dlatego należało to zrobić. Być może decyzja, żeby obniżyć poziom ogrodów, tak że w przyszłości dużo trudniej byłoby je usunąć, stanowiła rodzaj ostatecznego wyzwania wobec wspomnienia o znienawidzonym człowieku.
Mimo że w swoim zamyśle nie kierował się szlachetnymi pobudkami, zrodziło się coś dobrego. Ogród był piękny i pełen spokoju; o tym ostatnim nie pomyślał, póki Katherine nie wspomniała.
Choć to dziwne, skoro ogród był doskonale widoczny z domu i z każdego zbliżającego się powozu.
- Czy samotność jest niezbędna, żeby osiągnąć spokój? - zapytał.
Otworzyła oczy.
- Może nie, jeśli pozostajemy w harmonii z otoczeniem i bliskim człowiekiem.
- Ale nie kimś, kto dużo mówi? Uśmiechnęła się.
- Czy to znaczy, że powinienem oszczędniej używać słów?
- Nie. Czuję doskonały spokój, nawet kiedy mówisz. Uwielbiam to miejsce.
- Ogrody? Czy Cedarhurst?
- Jedno i drugie.
- Z obecnym towarzystwem?
- Przypominasz mi małego chłopca - nie przestawała się uśmiechać - który domaga się aprobaty.
Dobry Boże!
- A tak naprawdę jestem dużym niegrzecznym chłopcem, który myśli o tym, żeby skraść buziaka... jeśli pocałunki są dozwolone, rzecz jasna. Są?
- Kiedy siedzimy tak na widoku? I służba może nas zobaczyć? Powiadają, że służba zna swoich chlebodawców lepiej niż ktokolwiek inny, że nie da się przed nią ukryć nic ważnego. Ile czasu potrwa, zanim poznają nas i nasze małżeństwo tak dobrze jak my sami? Aż miesiąc?
Nie odpowiedziała na pytanie dotyczące pocałunków.
Zdumiewające, że odczuwał zadowolenie - ożenił się przecież przed dwoma dniami w najgorszych możliwych okolicznościach, a w noc poślubną przystał na cały miesiąc celibatu.
Czuł się w domu zaskakująco dobrze.
Z Katherine.
Wbrew temu, co mówił w galerii o przyjaźni z kobietami, miał dziwne wrażenie, że mógłby czuć się dobrze, mając Katherine za towarzyszkę.
Czuć się dobrze?
Mieć ją za towarzyszkę?
Miejsce spokoju zajął strach.
A niech to diabli, był żonatym mężczyzną.
Do tego dochodziło coś jeszcze, co nagle przyszło mu do głowy i kompletnie go zaskoczyło - w gruncie rzeczy nie uznawał cudzołóstwa. Jednym z powodów, dla których tak nienawidził tego gada, drugiego męża swojej matki, było to, że choć taki pobożny i świętoszkowaty, miał w odległości około dwudziestu mil od domu kochankę i odwiedzał ją regularnie dwa razy w tygodniu od dnia ślubu aż do śmierci.
Och, tak, Katherine powiedziała przed chwilą coś bardziej prawdziwego, niż zdawała sobie sprawę. Służba rzeczywiście wiedziała wszystko o swoich panach - albo, w tym wypadku, o ojczymie i samozwańczym opiekunie pana.
Nie, do czorta, nie uznawał cudzołóstwa.
Wygoda i towarzystwo to już coś. Ale musi być coś więcej. Musi. Nie nadawał się ani do celibatu, ani do chłodnego wynikającego z poczucia obowiązku egzekwowania swoich praw małżeńskich raz w tygodniu.
- To - odezwała się, wskazując ogrody - opisałeś jako pierwszą próbę, żeby uczynić Cedarhurst swoim własnym. To wspaniały krok. Jaki będzie drugi, Jasper? I trzeci?
- Czy musi być drugi i trzeci? - Westchnął. - Czyż nie dokonałem dość, jak na jedno życie?
- Zatem wszystko jest doskonałe w domu i ogrodzie? Nie ustępowała. - Czy zadowolisz się tym, co masz teraz, do końca życia?
- Odkąd przeniosłem się do wschodniego skrzydła, odnowiłem i przemeblowałem swoją sypialnię, jestem niezadowolony z widoku długiego trawnika pod oknem. Nie ma tam na co patrzeć, poza trawą i odległymi drzewami. Nie mógłbym jednak założyć tam klombów.
- Chyba nie. O tym samym pomyślałam, wyglądając dziś rano przez okno swojej sypialni. Powinny tam być kwiaty, tak żeby czuło się ich zapach w pokoju. I, oczywiście, żeby można na nie patrzeć. Może ogród różany, choć wolałabym, żeby to był mały ogród, a nie taki, który zajmie całą tę przestrzeń... może różana altanka, a nie prawdziwy ogród.
- A za nią sad z jabłoniami - powiedział. - W parku nie ma sadu. Lubię patrzeć na drzewa stojące w równych rzędach jak żołnierze.
- I obsypane kwiatami na wiosnę. - Zwróciła ku niemu rozpromienioną twarz. - Och, nie ma nic cudowniejszego.
- A późnym latem ciężkie od owoców, które można zrywać do woli.
Zerwała się na równe nogi i podała mu rękę.
- Chodźmy popatrzeć. Może będzie można założyć jedno i drugie. Jestem prawie pewna, że tak.
Wyciągając do niego rękę, sprawiła, że coś poruszyło się w jego duszy. Jakby zelżało poczucie winy. Może jednak to małżeństwo przyniesie jej zadowolenie, nawet z mężczyzną, którego nie wybrałaby nawet za milion lat, gdyby dano jej wybór. A nawet nie z kimś, kto byłby sercem jej serca i duszą jej duszy. Kiedy tylko upłynie miesiąc, zacznie się starać o dzieci. Z pewnością ona będzie cudowną, radosną matką. Czyż nie lubiła uczyć dzieci na wsi?
A zanim miesiąc się skończy, będzie w stanie patrzeć jej w oczy, nie zasłaniając się nawet tym, co nazywała jego maską, i powiedzieć jej, że ją kocha. Nawet jeśli nie bardzo rozumiał, co to miało znaczyć, powie to. I wprowadzi w życie na tyle, na ile potrafi.
Podniósł się i wziął ją za rękę, splatając ich palce.
- Ale nie widzisz mnie chyba, Katherine, z łopatą, jak wykopuję doły pod jabłonie?
Uwielbiał, kiedy się śmiała.
- Och! Nie. Widzę ciebie z siekierą i piłą, jak budujesz i stawiasz drewniane kraty w mojej altance.
- Dobry Boże. W twojej altance?
- I pamiętaj, że pod koniec miesiąca uczynisz kolejny krok ku pełnej niezależności. Wyprawisz letni festyn i bal w Cedarhurst.
- A zatem mam wziąć udział w wyścigu na trzech nogach? - Zerknął na nią z ukosa.
- Oczywiście.
- Z tobą w charakterze partnerki?
- Czy muszę?
- Musisz - odparł stanowczo.
- No, dobrze, niech będzie.
- I mam oceniać haftowane aniołki i kwiaty?
- Ja to zrobię - powiedziała. - Ty możesz kosztować ciasta owocowe.
- Hm.... I tańczyć z tobą wieczorem walca?
- Tak.
Powędrowali wzdłuż tarasu w stronę wschodniej części domu niczym szczęśliwe małżeństwo.
Katherine po lunchu zeszła do pomieszczeń dla służby, podczas gdy Jasper udał się na poszukiwanie zarządcy. Odbyła rozmowę z gospodynią, kucharką i naczelnym lokajem. Musiała porozmawiać z nimi o festynie. To oni będą mieć najwięcej pracy, a musieli jeszcze przygotować dom na przyjęcie gości.
Byli przestraszeni. Festyn i bal w jednym miesiącu?
Jednak kiedy zapewniła, że ona zajmie się planowaniem, a pracą podzielą się z sąsiadami, którzy zechcą wziąć w tym udział, wpadli w entuzjazm, ale nie kryli oburzenia, że chciałaby ująć im obowiązków.
- Ja zajmę się jedzeniem - oświadczyła kucharka nieznoszącym sprzeciwu tonem. - Pomoc w planowaniu przyda się, nie powiem, nawet przy gotowaniu, ale to, jaśnie pani, będzie na mojej głowie.
- Nawet przez chwilę nie myślałam, żeby mogło być inaczej - odparła Katherine z uśmiechem. - W istocie, miałam nadzieję, pani Oliver, że tak będzie, gdyż podejrzewam, że kuchnie pałacowe zawaliłyby się, gdyby je pani porzuciła.
- A ja biorę na siebie udekorowanie domu i sali balowej oraz dostawy żywności - oznajmiła pani Siddon. - Znajdzie się wielu ludzi, jaśnie pani, którzy z wielką chęcią pomogą i podpowiedzą to i owo, a nawet sami wezmą się do roboty, ale domem to ja muszę się zająć.
- Cieszę się ogromnie, słysząc to - zapewniła Katherine. - Dopilnuję jednak, żeby miała pani wszelką możliwą pomoc.
- Pogadam z Bentonem, jaśnie pani - odezwał się majordomus. A na wypadek, gdyby nie pamiętała, kto to jest, dodał: - Głównym ogrodnikiem, jaśnie pani. On dostarczy kwiaty do sali balowej z warzywniaków i oranżerii.
- Miałam taką nadzieję. I będę bardzo zobowiązana, jeśli pan z nim porozmawia.
- I to ja zajmę się stołami z jedzeniem - oznajmił, jakby w obawie, że może się sprzeciwić - i lokajami do obsługi.
- Och, jakże to uprzejme z pana strony, panie Couch.
- To będzie całkiem jak w starych, dobrych czasach. - Pani Oliver westchnęła głęboko. - Ach, festyn w Cedarhurst to był zawsze najlepszy dzień w roku. Wszyscy mieli uciechę, nie obchodzi mnie, że ktoś może mówić coś innego. Dzieło szatana? Co za pomysł!
- Ostatni odbył się rok przed śmiercią lorda Montford - powiedziała pani Siddon. - Niecały rok przed tym, jak urodził się obecny jaśnie pan. Na moją duszę, ależ czas szybko leci. Przeżyliśmy też ponure lata, nie ma co zaprzeczać.
- Tamte czasy - wtrącił majordomus - są jak z innego życia.
- A teraz je przywrócimy - stwierdziła Katherine. - Och, chcę, żeby ten festyn był taki jak kiedyś, z drobnymi dodatkami. Żeby wszyscy wspaniale się bawili i chcieli urządzać taką fetę co roku.
- Ludzie, z którymi musi pani porozmawiać, jaśnie pani - odezwała się ożywionym tonem pani Siddon - to...
Lista nazwisk była długa, znalazły się na niej starsze osoby z sąsiedztwa. Pani Oliver i pan Couch dodali parę nazwisk młodszych osób, które mogły nie pamiętać festynów, ale z przyjemnością wzięłyby udział w organizowaniu nowego.
Przez resztę dnia nie mogli udać się nigdzie z wizytą, ponieważ Jasper był zajęty z zarządcą, chociaż przyszedł i zabrał ją po południu na wschodni trawnik, gdzie czekali już pan Knowles i pan Benton. Spędzili tam godzinę na dyskutowaniu, co zrobić, co zmienić, i wymierzali krokami teren pod przyszły sad; zastanawiali się też, gdzie umieścić różaną altankę.
Dla Katherine było czymś niezwykłym widzieć Jaspera bez pozy, którą zwykł przybierać w Londynie. Tu wydawał się uosobieniem powagi, zdrowego rozsądku, energii i inteligencji. I do tego posiadał ogromną wiedzę na temat ziemi, nawadniania, roślin, światła słonecznego i cienia, i wszystkiego innego, co ma związek z ogrodnictwem.
Znał dom i znał park. Znał wszystkich przodków, których portrety wisiały w galerii. Może nienawidził Cedarhurst, ale nie zaniedbał ani rezydencji, ani swoich obowiązków.
To ją wprawiało w lekkie zakłopotanie. Ale także podnosiło na duchu. Mogła lubić tego mężczyznę.
Przez resztę popołudnia sporządzała listy rzeczy, których należało dopilnować, żeby zapewnić sukces festynu i balu. Planowanie przedsięwzięcia na taką skalę, jak się domyślała, normalnie zajęłoby rok. A ona miała tylko miesiąc.
Trochę przerażająca, ale radosna perspektywa. Być może, jak niejednokrotnie zapewniał ją Jasper, to nowe życie nie musi być jednak złe.
Przez następne trzy dni odwiedzali sąsiadów we wsi albo w okolicy. Jasper znał ich wszystkich jako chłopiec, choć tylko niewielu uznawano za godnych oficjalnej wizyty albo zaszczytu zaproszenia do rezydencji czy na obiad. Bawił się z ich dziećmi, kiedy tylko zdołał się wymknąć, a owe dzieci były teraz dorosłe i często miały własne rodziny.
Przebywanie z tymi ludźmi zawsze sprawiało mu przyjemność. Ale rzadko tu bywał, z wyjątkiem roku, kiedy klęska Vauxhall przygnała go do domu. Nigdy nie miał żadnych zatargów czy nieporozumień z sąsiadami.
Nigdy jednak, aż do tej chwili, nie przyszło mu do głowy, że ci ludzie to jego ludzie, że dzielą z nim pochodzenie, dziedzictwo i wspomnienia, że znali go od zawsze, że w istocie kochali go.
Wszyscy byli zachwyceni, mogąc poznać jego żonę, i Jaspera uderzyło to, że wieść o skandalu, który zmusił ich do małżeństwa, dotarła i tu. Ale zamiast patrzeć na niego z niechęcią, a na Katherine podejrzliwie, wszyscy okazywali im nadzwyczajną serdeczność. Do diabła więc z całą resztą świata!
Od razu pokochali Katherine. Oczywiście, miała urodę, wdzięk, ubierała się ładnie i elegancko, lecz nie tak, by dać innym odczuć, że jest jaśnie panią z wielkiego miasta. Wywodziła się przecież ze wsi. Nie znała tych ludzi, ale umiała z nimi rozmawiać. Coś ich łączyło. Wyczuwali to, dlatego lubili ją i szanowali.
Potrafiła też każdemu okazać zainteresowanie i odwrócić uwagę od swojej osoby. Słuchała opowieści, żartów, wspomnień i zawsze odpowiadała, jak należało.
I naturalnie, jak należało się spodziewać, wystarczyło, że wspomniała o przywróceniu tradycji letniego festynu i balu, a rozlegały się okrzyki zachwytu i wszyscy ofiarowali pomoc. Starsi ludzie pamiętali festyny podczas przesilenia letniego i byli ciekawi, czy obecny jaśnie pan kiedyś odnowi tradycję.
- Nie myślałem o tym - wyjaśniał Jasper, gdy chodzili od domu do domu - jako że ostatni miał miejsce przed moim urodzeniem. Moja żona postanowiła do tego wrócić i jestem zachwycony pomysłem.
Katherine nagradzała go promiennym uśmiechem, a sąsiedzi kiwali głową z ukontentowaniem.
Młodsi już nie mogli doczekać się wznowienia czegoś, o czym często opowiadano im z nostalgią.
Przed upływem trzech dni spotkali się ze wszystkimi, z którymi mieli się spotkać, wypili więcej filiżanek herbaty i zjedli więcej ciastek, niż można by sobie wyobrazić. Festyn stawał się powoli rzeczywistością. Pani Ellis zgodziła się przewodzić komitetowi organizującemu zabawy dla dzieci, pani Bonner zgłosiła się na ochotnika, żeby nadzorować konkurs szycia i haftu, panią Penny uznano jednomyślnie za najwłaściwszą osobę do zajęcia się konkursem wypieków, a pan Cornell został namówiony przez żonę, cztery córki i szwagierkę - biedak nie miał żadnych szans - żeby utworzyć komitet, który zaplanowałby gry i konkursy dla mężczyzn.
- Stragan z piwem nie wystarczy, Cornell - oświadczył Jasper z poważną miną.
Wszystkie damy roześmiały się serdecznie, ale zgodnie potwierdziły, że to w istocie nie wystarczy.
Wielebny Bellow, narzeczony panny Daniels, miał przygotować błogosławieństwo na otwarcie festynu.
- Ponieważ doszło do mnie, moi państwo - mówił łagodnie, z powagą, co zjednywało mu parafian - że dawne festyny niektórzy uważali za dzieło szatana, oczywiście niesłusznie, bo wspólne świętowanie radości lata i więzi sąsiedzkiej nie jest niczym złym, lepiej będzie uświadomić wszystkim, że mają boże błogosławieństwo w tej niewinnej zabawie.
- Och, dziękuję, panie Bellow - ucieszyła się Katherine. - Mieliśmy nadzieję, że wystąpi pan z taką propozycją, czyż nie, Jasper?
- Naturalnie - odparł, unosząc brwi.
A zatem zostało postanowione. Nawiązali znajomość z tyloma sąsiadami, że przypuszczał, iż życie towarzyskie w Cedarhurst powinno kwitnąć przez całe lata. Mieli przywrócić letni festyn jako wydarzenie roku. Spodziewali się wkrótce wielu gości i dwóch tygodni beztroskiej zabawy. A przy wschodnim krańcu domu miano zasadzić jabłonie i wznieść altankę różaną pod oknem salonu. Byli po ślubie niecały tydzień.
Jasper pomyślał, że gdyby sześć tygodni temu mógł wejrzeć w przyszłość, pewnie by zapłakał. W każdym razie czułby się bardzo nieswojo.
A teraz się cieszył.
Oczywiście, będzie wyścig na trzech nogach, który może okazać się całkiem zabawny, jeśli to noga Katherine zostanie przywiązana do jego nogi.
Nie obędzie się bez degustacji ciast owocowych, ale wiejskie damy są przecież najlepszymi kucharkami. Będą także tańce. Hm...
I dom pełen bardzo młodych gości, którym należało zapewnić rozrywkę.
I zakład do wygrania.
I miłość. Ale już ogromnie ją lubił. I pragnął - o czym rozsądniej było nie myśleć przez jakieś najbliższe trzy tygodnie.
Nigdy nie radził sobie dobrze z celibatem - od czasu, kiedy stracił niewinność w wieku osiemnastu lat, pierwszego dnia po wyjeździe z Cedarhurst.
Ale, prawdę mówiąc, pozostawał w celibacie niemal przez rok, kiedy wrócił do Cedarhurst po Vauxhall.
Jasper spędził całe przedpołudnie z zarządcą. Katherine uznała, że kiedy jej mąż udaje się dopilnować prac w majątku ubrany w stary, niezbyt dobrze dopasowany brązowy kubrak, bure, powypychane na kolanach bryczesy i wysokie buty, których czasy świetności dawno minęły, wygląda całkiem pociągająco.
Rano odbyła naradę z panią Siddon, a potem zabrała się do pisania zaległych listów do Meg i Vanessy. Przyjemnie było odprężyć się trochę po zamieszaniu ubiegłych kilku dni, choć, oczywiście, wiele pozostało do zrobienia w związku z przyjęciem urodzinowym i festynem. Nie zamierzała zwalać wszystkiego na służbę i komitety sąsiedzkie. Ale dziś chciała zrobić sobie wolne.
Przebrała się po obiedzie spożytym w samotności, gdyż Jasper nie wrócił jeszcze z majątku, i wyszła na dwór. Zamierzała pójść do kwietnego ogrodu i tam posiedzieć. Ale nie widziała jeszcze innych części parku i jeziora.
Poszła wzdłuż stajni, w dół trawiastego, porośniętego drzewami zbocza i trafiła nad jezioro. Dzień był bezwietrzny, niebo bezchmurne. Otworzyła parasolkę zadowolona, że ją ze sobą zabrała i może osłonić się przed ostrym słońcem.
Usiadła na małym drewnianym molo, w pobliżu szopy z łódkami. Podciągnęła kolana, obejmując je jedną ręką. Z trzech stron otaczała ją woda - spokojna, błękitna tafla, trochę ciemniejsza niż niebo. Naprzeciwko wznosił się porośnięty trawą brzeg, nad nim zadrzewione wzgórze, a dalej na prawo kryta strzechą kamienna chatka, która, jak sądziła, była tylko ozdobą, gdyż wydawała się o wiele za mała, żeby ktoś w niej mieszkał. Obok niej, po stromym brzegu, wąską strugą spływała, szemrząc, woda. Na jeziorze widać było kaczą rodzinę, kaczuszki goniły matkę, pozostawiając na wodzie zygzakowate ślady.
Za plecami miała trawiaste zbocze, stajnie, tarasy, a jeszcze dalej niskie, zarośnięte drzewami wzgórza układające się w kształt podkowy.
W Cedarhurst było coś niezwykłego, coś, co przemawiało do jej duszy. Mogłaby tu siedzieć wieczność i nie czytać, nie malować, nie robić nic pożytecznego, nie rozmawiać, nawet nie myśleć. Po prostu być częścią tego wszystkiego. Zawsze szukała samotności. Nigdy nie miała jej dosyć. Być może w Cedarhurst znajdzie zajęcie, które pozwoli zapomnieć o ciemnych stronach jej małżeństwa, przywróci spokój i da wytchnienie.
Być może czeka ją tu większa samotność, niż mogła sobie wyobrazić. Nie myślała, co będzie później niż za parę tygodni. Co się zdarzy, kiedy skończy się przyjęcie i goście wyjadą? Czy on zostanie w Cedarhurst? Czy wygna go nuda i będzie wracać rzadko, niechętnie i na krótko? Właściwie, co mogłaby mu zaofiarować, żeby go zatrzymać?
I czy chciała go zatrzymać?
Dziś wolała o tym nie myśleć. I z pewnością nie tutaj.
Opuściła parasolkę, podniosła twarz ku słońcu i zamknęła oczy.
- Doskonałe tło i świetna poza - odezwał się głos bardzo blisko. Uświadomiła sobie, że ten ktoś stoi za nią na brzegu. - Nawet cytrynowożółta muślinowa sukienka i bladoniebieska wstęga przy kapeluszu pasują znakomicie.
Mówił cicho, z rozbawieniem.
Obejrzała się przez ramię. Jasper, z ramionami skrzyżowanymi na piersi, opierał się niedbale o słup na brzegu. Przebrał się w ciemnozielony dobrze dopasowany kubrak i brunatne pan talony, które opinały jego uda niczym druga skóra, oraz lśniące skórzane trzewiki; nogi skrzyżował w kostkach. Śnieżnobiałą chustę pod szyją miał zawiązaną w zgrabny węzeł. Kołnierz koszuli lekko podniesiony, ale nie wyglądało to ekstrawagancko. Lord Montford nie był typem dandysa.
- Och, mój Boże - powiedziała - a więc to widać, że najpierw przybiegłam tu, żeby obejrzeć otoczenie, a potem z powrotem do domu, żeby się odpowiednio ubrać, tak samo jak na przyjęciu w ogrodzie u Adamsów? Czy zamiast tego powinnam była włożyć jakieś stare łachy? I usiąść przy kupie śmieci?
Spoglądał na nią spod ronda wysokiego kapelusza.
- Rzecz w tym, że nie jestem pewien, czy to sprawiłoby jakąś różnicę. Katherine w łachmanach i przy kupie śmieci też wyglądałaby olśniewająco, jak Katherine odziana w błękit i żółć, przy błękitnym jeziorze, z błękitnym niebem i słońcem nad głową.
Objęła kolana, uśmiechając do niego.
- Zawsze zakochuję się nieprzytomnie w pochlebcach.
- Ach, tak? Ale nie w tych, którzy przemawiają szczerze z głębi czystego, miłującego serca? Jakie to okrutne.
Trochę żałowała, że tak bardzo go polubiła. Nie powinno się lubić mężczyzny, który ma sztukę wygłaszania pochlebstw i kłamstw w małym palcu czy też na końcu języka. A może po prostu mówił dowcipnie i wcale nie miał zamiaru jej zwodzić. Wydawał się bawić tą grą dla samej gry.
- Przypuszczam - zauważył - że gdybym się położył na brzegu, nie wyglądałbym nawet w przybliżeniu tak romantycznie jak ty, upozowana na molo, ale zrobię, co będę mógł.
Usiadł na brzegu, przechylił się na bok, zrzucił kapelusz na ziemię i oparłszy się na łokciu, położył głowę na dłoni. Rozleniwiony, odprężony i niewiarygodnie przystojny. Katherine odwróciła się w jego stronę, tak żeby nie oglądać się ciągle przez ramię. Podniosła parasolkę - jej bladoniebieski kolor pasował do wstążek i chabrów zdobiących kapelusz.
- Może nie tak romantyczny - stwierdziła - ale i tak całkiem ładny widok.
- Ładny? - Uniósł prawą brew. - Powiedz, Katherine, że wybrałaś niewłaściwe słowo, albo zaraz skoczę do jeziora i będę siedział nadąsany na dnie, póki całkiem się nie utopię.
Roześmiała się.
Śmiechu najmniej się spodziewała w dniach, które miały nastąpić po ślubie. Ale w ubiegłym tygodniu śmiała się często. Naturalnie, on zawsze potrafił ją rozbawić.
- A zatem piękny. No, to otrzymałeś swój komplement na dziś.
Przyglądali się sobie nawzajem. Gdzieś za jej plecami kacza rodzina widziana wcześniej podjęła konwersację i wszyscy kwakali naraz. Niewidoczne owady w trawie brzęczały i cykały. Od strony stajni dobiegał od czasu do czasu szczęk młota uderzającego w metal. Dźwięki, które przed paroma minutami uwydatniały spokój tego szczególnego miejsca, teraz zwracały uwagę na milczenie między nimi.
Jasper zerwał źdźbło trawy i ssał, zerkając na nią spod zmrużonych powiek.
Pożądała go. Uświadomiła to sobie nagle, z szokującą gwałtownością.
- Co byś teraz robiła, gdybyś za mnie nie wyszła? Gdyby ten drań Forester nie wywołał skandalu i nie zmusił cię do tego?
- Byłabym w Warren Hall, przygotowując się do przyjazdu tutaj, razem z Meg i Stephenem.
- A co byś zrobiła potem?
- Wróciłabym do domu, do Warren Hall. Żyłabym tam spokojnie, póki ktoś nie wpadłby na pomysł, żeby znowu wyjechać, może w odwiedziny do Nessie i dzieci albo do Londynu.
- Starsza siostra musi za tobą tęsknić.
- Tak.
- Dlaczego nie wyszła za mąż? Jest parę lat starsza od ciebie i też piękna. Podobno Allingham oświadczył się jej, a ona odmówiła. Czeka na miłość, tak jak ty czekałaś?
- Była zakochana w Crispinie Dewie z Rundle Park w pobliżu Throckbridge. Nessie poślubiła jego młodszego brata, ale on chorował na gruźlicę i umarł po roku. Wychodząc za niego, zdawała sobie sprawę, że on umiera. Kochali się bardzo.
- Trzy romantyczki - powiedział. - I tylko jedna urzeczywistniła swoje marzenie. Ale nawet ona poślubiła umierającego. Jest w tym dla ciebie jakaś wskazówka, Katherine.
- Nessie i Elliot także bardzo się kochają.
- Ale starszy Dew nie kochał twojej starszej siostry?
- Kochał. Mogli się pobrać, gdy była bardzo młoda, i przypuszczam, iż żyliby długo i szczęśliwie. Kiedy umierał nasz ojciec, Meg przyrzekła mu, że zaopiekuje się nami, póki nie dorośniemy i sami nie będziemy w stanie troszczyć się o siebie. Myślała, że później wyjdzie za Crispina. Ale on nie czekał. Wyruszył na wojnę i poślubił jakąś hiszpańską damę, łamiąc Meg serce. Teraz możesz się śmiać, jeśli masz ochotę. Kobiety są bardzo głupie.
- Przerażają mnie, jeśli chcesz znać prawdę - wyznał.
- Cóż, to dobry znak. Świadczy o tym, że masz jeszcze sumienie i nie jesteś całkiem stracony.
Zachichotał cicho.
- Bezinteresowna miłość - powiedział. - Cnota godna najwyższego szacunku. Czyż nie? Ale może wybierając ciebie, twoją siostrę i brata, a nie miłość, panna Huxtable skazała porządnego człowieka na życie pozbawione szczęścia, jakiego mógłby zaznać u jej boku?
Oburzyła się. Jakżeby Jasper mógł nie stanąć po stronie mężczyzny?
Crispin powinien poczekać. Czekanie prawie by już teraz dobiegło końca - Stephen wkrótce miał skończyć dwadzieścia jeden lat.
- Czy ludzie, którzy bezinteresownie poświęcają się służeniu niektórym spośród swoich bliźnich, nie zaniedbują czasem innych bliźnich, którzy tak samo ich potrzebują? - zapytał.
- Jak zakonnica, która udając się do klasztoru, porzuca rodzinę?
Uśmiechnął się oczami.
- Dobry przykład, jak sądzę, choć przyznaję, że sam bym na to nie wpadł.
- Albo matka, która poświęca się dzieciom do tego stopnia, że zaniedbuje męża?
Odął wargi, odrzucając na bok źdźbło trawy.
- Mąż byłby winien, jeśli nie starałby się sprawić jej dość przyjemności.
Jakie to do niego podobne, nadanie ciekawemu tematowi dwuznaczności.
- A zatem matka tak oddana mężowi, że zaniedbuje dzieci?
- Nie ma takich matek, prawda? - powiedział cicho.
- Nie.
Usiadł, skrzyżował nogi, położył ręce na kolanach i spojrzał na wodę.
A ona coś sobie uświadomiła. Mogła być taka matka. Jego matka? Czy to właśnie go spotkało?
- Panna Daniels - mówił - była guwernantką, a ostatnio towarzyszką Charlotte. Obie miały szczęście. Ogromnie się lubią. Teraz, kiedy Charlotte jest gotowa rozwinąć skrzydła, panna Daniels wychodzi za miejscowego proboszcza.
- A Rachel?
- Świat jest grzesznym i okropnym miejscem, tak więc panna Rachel Finley z Cedarhurst Park została w domu. A potem została, ponieważ była w żałobie, a jeszcze później dlatego, że matka załamała się do tego stopnia, że potrzebowała stałej opieki. A potem znowu była żałoba po jej śmierci. Rachel miała dwadzieścia cztery lata, kiedy wreszcie debiutowała. Trudno uwierzyć, co? Na szczęście, spotkała Goodinga. Straszliwy nudziarz, ale ma stały charakter i stały majątek, jak to bywa z nudziarzami, i podejrzewam, że darzą się nawzajem afektem.
Katherine opuściła parasolkę, żeby móc objąć oba kolana.
A co z nim? Matka go zaniedbywała?
Była aż tak zadurzona w jego ojczymie?
Patrzył znów wprost na nią, w oczach czaił się uśmiech. Ale napięte mięśnie powiedziały jej wyraźniej niż kiedykolwiek, że to maska, którą przywdziewa, kiedy nic chce być zbyt szczery.
- Czy już się we mnie zakochałaś? - zapytał. - Czy możemy sobie darować następne trzy tygodnie? Wiesz, że cię uwielbiam.
Nie mówił tego poważnie. Po prostu nie chciał ciągnąć tego wątku rozmowy. Rozumiała to.
- Nie zakochałam się i nie zakocham nawet na odrobinę joty, Jasper. - Uśmiechała się jednak lekko.
Położył dłoń na sercu.
- Odrobina joty. Usiłuję sobie wyobrazić taką miarkę, jeśli można ją dostrzec gołym okiem. Czy to jak ziarnko piasku? „Zobaczyć świat w ziarnku piasku”?
Cytował Williama Blake'a. Jak mógł cenić sobie tak mistyczną poezję, skoro świat marzeń był mu obcy?
- Ziarnko piasku czy też odrobina joty to będzie dość na początek. Cudownie, że przyznajesz, iż takie ziarenko istnieje.
- Jesteś znakomitym słuchaczem. Powiedziałam, że nie istnieje.
Uniósł brwi.
- Nie ma czegoś takiego jak odrobina joty? Rozczarowujesz mnie. Musi istnieć. Inaczej nie wspomniałabyś o tym albo naraziła byś się na podejrzenie, że gadasz głupstwa. A jeśli istnieje, to wolno mi mieć nadzieję. Nic, co istnieje, nie znika do końca. Nie ginie. Jeśli ginie, to dlatego, że komuś nie chce się tego poszukać. Wbrew temu, co możesz o mnie myśleć, Katherine, nie jestem leniwy. Zachowuję energię na to, co dla mnie ważne. Znajdę tę odrobinę joty i z ziarnka piasku zbuduję wspaniały piaskowy zamek z wieżami i wieżyczkami, i trębaczem w liberii, który stoi na blankach i wygrywa hymn triumfu. Czy hymn to odpowiednie słowo? Ale rozumiesz, co mam na myśli. Pokochasz mnie, moja słoneczna bogini.
Śmiała się bezradnie.
Ale jakaś niemądra część jej duszy chciała stać na jednej z tych wież, słuchać trębacza i jego pieśni triumfu i patrzeć, jak jej rycerz podjeżdża na koniu pod mury zamku, w pelerynie, którą rozwiewa wiatr, z nagim mieczem w dłoni i uśmiecha się do niej z triumfem i miłością.
Fantazjowanie nie wróży nic dobrego. Marzenia mogą pozbawiać rozumu.
- Nie pokazałem ci jeszcze parku, prawda? Poza kwietnym ogrodem i pustym trawnikiem na wschodzie. Jezioro jest malownicze i w wolnym tempie można je obejść w ciągu godziny, żwawym krokiem szybciej. Spacer w dzikich wzgórzach za domem jest trudniejszy i wymaga paru godzin. Ale trasę obmyślono starannie, tak że miłośnicy przyrody mają mnóstwo do oglądania.
- Chętnie odbędę spacery w obu miejscach.
- Pójdziemy razem na ten dłuższy. Jutro?
- Jutro rano będę na spotkaniach trzech różnych komitetów we wsi i na jednym po południu. Następnego dnia panny Laycock przychodzą na podwieczorek ze swoją bratanicą. To przyjaciółka Charlotte.
- Czy zatem mogę umówić się z tobą na spacer pojutrze? Prosząc pokornie? Na kolanach, jeśli trzeba?
Uśmiechnęła się.
- Powinnam cię do tego zmusić. Nie zrobiłeś tego, kiedy mi się oświadczałeś. A więc pojutrze. Będę czekać niecierpliwie.
- Przypuszczam, że gdybym ukląkł, proponując ci małżeństwo, kopnęłabyś mnie w głowę.
- Prawdopodobnie.
Podniósł się, włożył kapelusz i podał jej rękę.
- Pójdziemy do domu na herbatę? Stwierdzam, że po tym, jak pochłaniałem filiżankę za filiżanką przez ostatnie trzy dni, teraz nie mogę się bez niej obyć. Myślisz, że to jak z alkoholem? Czyżbym się uzależnił? Nie mogę doczekać się Cona, Charliego i Hala, żeby to wyjaśnić.
- Chętnie napiję się herbaty - powiedziała, wkładając rękę w jego dłoń.
Mówiła prawdę. Dzień jakoś się rozjaśnił, odkąd on się zjawił.
Nie była pewna, czy powinna odczuwać ulgę, czy strach.
Zastanawiała się, czy grozi jej w przyszłości, że będzie miała złamane serce.
Ale przyszłością zajmie się, kiedy przyszłość stanie się teraźniejszością.
Dwa następne dni były pełne zajęć, Jasper prawie nie widywał żony. Musiał nie tylko doglądać gospodarstwa i spraw majątku, ale brać udział w pracach męskiego komitetu przygotowującego festyn. Dlaczego dał się w to wciągnął, nie mógł do końca zrozumieć, ale tak się stało. Może dlatego, że kiedy Cornell, podczas pierwszej wizyty wspomniał o zawodach wioślarskich, Jasper zaproponował zapasy w błocie przy jeziorze. Wydawało się, że mężczyźni spodziewają się od niego więcej pomysłów.
Katherine nigdy nie siedziała w jednym miejscu tak długo, żeby mógł ją tam znaleźć - poza posiłkami i, na koniec dnia, salonem. Konferowała z gospodynią i kucharką, a także naczelnym ogrodnikiem. Brała udział w spotkaniach wszystkich komitetów we wsi i okolicach, z wyjątkiem komitetu mężczyzn. Podejmowała także podwieczorkiem panny Laycock i Jane Hutchins, ich bratanicę i najlepszą przyjaciółkę Charlotte. Zaprosiła dziewczynę na przyjęcie urodzinowe. Wieczorem przy kolacji wyjaśniła Jasperowi, że liczba chłopców i dziewcząt była przedtem nierówna, ponieważ spodziewano się trójki kuzynów Jaspera, dzieci jego stryja Stanleya - dwóch chłopców i jednej dziewczyny.
Przez dwa dni utrzymywała się pochmurna i wietrzna pogoda, do tego jeszcze przelotny deszcz. Ale choć trzeci dzień zapowiadał się podobnie, kiedy wybrali się na spacer, słońce już stało wysoko na bezchmurnym niebie.
- Zaczniemy z drugiej strony wschodniej - powiedział Jasper, ujmując ramię Katherine. - Właściwie nie ma znaczenia, czy zaczyna się z tej czy tamtej strony, ale wszyscy zwykle zaczynają od jeziora. Rzecz w tym, że tyle tam pięknych miejsc, a zwykle okrąża się je tylko, nie zwracając większej uwagi na to, co najciekawsze.
- A więc na wzgórza, w las? - upewniła się. - Tak, myślę, że tak będzie najlepiej.
Miała na sobie muślinową suknię z delikatnym, roślinnym haftem, w kolorach bladoniebieskim oraz białym i słomkowy kapelusz z niebieskimi wstążkami. Wydawała się w niej delikatna i śliczna. Modna suknia z wysokim stanem świetnie leżała na jej zgrabnej, szczupłej figurze; zwiewny muślin układał się miękko na ciele, czasami ukazując zarys długich, szczupłych nóg.
Policzki ożywiał leciutki rumieniec, oczy jej błyszczały - służba i sąsiedzi przypisywali to zapewne rozkosznemu małżeńskiemu pożyciu, które odkrywała młoda mężatka. Podekscytowanie miało swój powód w gorączkowych przygotowaniach do festynu.
Przeszli przez szeroki wschodni trawnik, który wkrótce miał służyć jabłoniom, i weszli na ścieżkę między drzewami. Wznosiła się w górę, skręcając na północ.
- Jesteś dziś wyjątkowo milczący - zagadnęła Katherine.
- Mógłbym zauważyć, iż moje przewidywania co do tego, że dzień będzie piękny, się sprawdziły. Mógłbym nawet dodać: „a nie mówiłem”. Niestety, przy śniadaniu czytałaś list od księżnej Moreland, więc owe prognozy poczyniłem po cichu, na własny użytek, żeby ci nie przeszkadzać. Gdybym się teraz do tego przyznał, oskarżyłabyś mnie zapewne o czcze przechwałki. Nie jesteś uosobieniem ufności, Katherine.
Potrafił ją rozbawić.
- W imię spokoju, wierzę ci. Uśmiechnął się leniwie.
- Jakie to piękne - powiedziała. - Jak katedra w lesie. Rzeczywiście drzewa w tym miejscu rosły wysoko i dosyć rzadko, a szeroka ścieżka, mimo pochyłości terenu, biegła prosto.
- To było zawsze jedno z moich ulubionych miejsc. Przypuszczam, że zaczęto robić ścieżkę przy jeziorze i doprowadzono aż tutaj. I wtedy autor projektu nie miał już więcej pomysłów, stracił energię i zainteresowanie. Nie ma tu żadnych elementów dekoracyjnych, ławek, miejsc, skąd można by podziwiać dom czy jezioro. Tylko las i wzgórza.
- I świętość - dodała.
- Świętość?
- Nie jestem pewna, czy to właściwe słowo. Tylko nietknięta ludzką ręką przyroda, choć przecinkę zrobiono sztucznie. Tylko drzewa i ich zapach. I ptaki. I śpiew ptaków.
- I my - powiedział.
- I my.
Przez jakiś czas szli w milczeniu; droga stała się bardziej stroma; odgłos oddechów mieszał się z ptasim świergotem. Doszli do szlaku rododendronów, najwyżej położonej części trasy spacerowej, skąd rozciągał się piękny widok na okolicę. Postawiono tam kilka ławek z myślą o spacerowiczach. Zapach kwiatów uderzał do głowy.
- Och! - zawołała. - Pięknie!
- Ładniej niż w katedrze?
- Ale to jest właśnie cudowne w przyrodzie, czyż nie? Nic nie jest piękniejsze, tylko inne. Kwietne ogrody, „katedra” w lesie, to wszystko wydaje się najwspanialsze, kiedy tam jesteśmy.
Z jednej strony ścieżki znajdowała się grota pustelnika, z wyrzeźbionym w ścianie, obok wejścia, krucyfiksem. To jedna z wielu dekoracji celowo wkomponowanych w naturalny krajobraz na trasie spacerowej, żeby dodać jej atrakcyjności. Nigdy nie mieszkał tu pustelnik w workowatej szacie, ze zmierzwionymi włosami i brodą, przesuwający od rana do nocy paciorki różańca. Weszli do środka i usiedli na kamiennej ławeczce, na której, też dla wygody zwiedzających, leżała długa skórzana poduszka.
W oddali rozciągała się wieś. Widać było wieżę kościoła. To miejsce tchnęło absolutnym spokojem.
Wziął ją za rękę.
- Co byś robił, gdyby cię nie zmuszono do małżeństwa? - zapytała, odwracając pytanie, które zadał jej kilka dni wcześniej. - Gdzie byś był?
- Tu. Obiecałem wrócić do domu na urodziny Charlotte.
- A później? Zostałbyś?
- Nie wiem. - Wzruszył ramionami. - Może tak, a może nie. Brighton to przyjemne miejsce na spędzenie lata. Książę Walii zwykle tam jest i przyciąga różne osobistości. Interesujące towarzystwo, dużo zabawy. Mógłbym tam pojechać.
- A zatem potrzebujesz towarzystwa? - Przyglądała mu się uważnie.
Uniósł brwi.
- Wszyscy potrzebujemy towarzystwa. I rozrywki.
- Czujesz się samotny?
Pytanie go poruszyło. Takiego zupełnie się nie spodziewał. Odpowiedział po chwili:
- Samotny? Ja, samotny, Katherine? Nie narzekam na brak przyjaciół czy znajomych. Zawsze mam tyle zaproszeń i propozycji, że aż trudno wybrać.
- Boisz się samotności?
- Nie.
Dorastał w domu, gdzie byli matka, jej mąż, dwie siostry, służba, nie licząc sąsiadów, którzy traktowali go życzliwie. A jednak dorastał samotnie.
- Ludzie nawet w tłumie mogą być bardzo samotni - powiedziała.
- Tak? - Splótł palce z palcami jej dłoni. - A ludzie, którzy wychowali się w odległych wioskach, mogą być samotni?
- Jest różnica między osamotnieniem a samotnością. Można przebywać samemu i nie być samotnym. A można być samotnym w tłumie.
- To jedna z wielu mądrości, które wyniosłaś z probostwa?
- Nie. O tym przekonałam się na własnej skórze.
- A czy ty, Katherine, czujesz się samotna?
- Nieczęsto. - Westchnęła. - Widzisz, lubię być sama. Odpowiada mi własne towarzystwo.
- A mnie nie. Czy w tym właśnie rzecz? Kiedyś mi powiedziałaś, że nie lubię siebie. Czy dlatego muszę być samotny? Ponieważ nie potrafię cieszyć się towarzystwem jedynej osoby, na którą jestem skazany do końca życia?
- Zdenerwowałam cię.
Czyżby? Nie pozwalał sobie tracić równowagi z powodu głupstw. Nie obchodziło go, co inni ludzie o nim myślą.
- Ależ skąd. - Uniósł jej dłoni i pocałował. - Odosobnienie mi niestraszne. Po prostu wolę towarzystwo. Włącznie z obecnym towarzystwem.
- Wiesz, myślę, że mogę być tu szczęśliwa.
- Tak?
- Kocham to miejsce. Kocham naszych służących. I lubię twoich, naszych sąsiadów. Czuję, że mogę być tu szczęśliwa.
- Organizując festyny, bale, przyjęcia i wieczorki towarzyskie?
- Tak. I po prostu żyć. Przebywać, przynależeć tutaj.
- I wychowywać dzieci, nasze dzieci?
- Tak. - Zarumieniła się, ale nie spuściła wzroku.
- Moglibyśmy zacząć pracować nad tymi dziećmi natychmiast, nad pierwszym, w każdym razie, jeśli tylko sobie życzysz, Katherine. Chociaż, właściwie, może jednak nie natychmiast. - Zerknął na ławkę, która nawet ze skórzaną poduszką nie była zbyt wygodna.
Roześmiała się, wciąż patrząc mu w oczy.
- Chcę mieć dzieci.
- A ja ich potrzebuję. Przynajmniej jednego syna. Tak więc zgadzamy się. Musimy postarać się o to pierwsze dziecko. Prawie natychmiast?
Parsknęła śmiechem.
- To zależy, jak rozumiesz „prawie”.
- „Prawie” ma trwać trzy tygodnie, czy tak? - zapytał z westchnieniem.
- Tak - odparła. Czy nie chcesz dzieci dla nich samych, Jasper?
Nigdy się nad tym nie zastanawiał. Zastanowił się teraz. Dzieci z jego ciała. I Katherine. Dzieci, które można by kochać i otoczyć troską. Dzieci, które można zranić, złamać w nich ducha. Gdyby przeskoczył żywopłot na miesiąc przed urodzeniem syna i skręcił sobie kark, czy Katherine poślubiłaby innego mężczyznę, żeby wychować dziecko?
Wychowanie dzieci może przynieść zbyt wiele bólu - o mało nie powiedział na głos. Zbyt wiele ryzyka. Ale mówiąc to, wyjawiłby zbyt wiele o sobie.
Podniósł ich złączone dłonie i wsunął jej ramię pod swoje.
- Córki, które wyglądałyby jak ich matka? I synowie, którzy wyglądaliby jak... ich matka? Dzieci, które można by kochać, bawić się z nimi, opiekować się nimi? Muszę przyznać, że to pociągająca myśl. I teraz to możliwe. Ożeniłem się. Tak, będę miał z tobą dzieci, Katherine, nie tylko dlatego, że ich potrzebuję, ale ponieważ chcę je mieć.
Czasami sam nie był pewien, czy mówił poważnie, czy też zależało mu, żeby wywrzeć na niej wrażenie. Ale nigdy nie chciał jej oszukiwać. Ten zakład różnił się od innych, które do tej pory zawierał. Stawka była za wysoka, a choć Katherine nie zdawała sobie z tego sprawy, to był podwójny zakład. Albo oboje wygrają, albo oboje stracą.
Uwierzyła mu. Rozchyliła wargi, zatrzepotała powiekami, gdy poczuła łzy w oczach. Mogła mieć rację. Może mówił poważnie. Wyobraził sobie, jak trzyma dziecko takie małe, jak dziecko Morelanda - swoje dziecko.
Do diabła, pewnie by je opuścił.
Kochałby je. Póki starczy mu tchu w piersi, jego dziecko nie będzie pozbawione miłości. Nawet dziecko, które właśnie wymalowało czerwone, śmiejące się usta i czarne brwi na wszystkich kamiennych posążkach wzdłuż balustrady na dachu albo wróciło do domu w podartym kubraku i bryczesach, stroju, który zapomniało zmienić po kościele, zanim poszło zjeżdżać z wodospadu - czego nie wolno mu było robić pod groźbą surowej kary. Kochałby dziecko tak samo, gdyby było niesforne. Mógłby je zabrać z powrotem nad wodospad, żeby zjeżdżać razem z nim, i na dach, żeby domalować posążkom fioletowe brody.
Katherine uniosła wolną rękę, obejmując jego policzek. Opuszkiem palca przesunęła pod okiem. Poczuła wilgoć.
Dobry Boże!
Wstał z ławeczki i wyszedł z groty. Ruszył ścieżką, nie czekając na Kate, i zerwał dwa kwiaty z krzewu rododendrona.
- Pozwól, proszę - powiedział. - Jeden umieścimy za wstążką kapelusza, a drugi... tu.
Wsunął łodyżkę w wycięcie jej sukni, między piersi. Skórę miała tam ciepłą i lekko wilgotną; ogarnęło go gwałtowne pożądanie. Musi nad sobą zapanować, żeby ona nie zauważyła.
- Nie to, żebyś potrzebowała upiększania. Ale może kwiaty tego potrzebują. Staną się piękniejsze, będąc blisko ciebie.
- Och, świetnie powiedziane. Jej oczy lśniły. - Starasz się coraz lepiej.
- Chyba należy mi się nagroda? Może pocałunek?
Ale ona, jak się spodziewał, tylko się roześmiała.
Boże, czy ona właśnie starła łzę z jego policzka? Nigdy nie czuł się tak zażenowany.
Podał jej ramię i poszli dalej przez gęsty las, ścieżką, która powoli schodziła w dół, w stronę jeziora.
Minęli wielki stary buk za krzewami rododendronów. Przystanęli, przyłożyli dłonie do pnia, pozwalając sobie na chwilę zadumy nad jego ogromem i wiekiem.
- Z tej strony jeziora jest plaża - odezwał się Jasper. - Tak to się nazywa, chociaż, oczywiście, nie ma tam piasku, fale przypływu nie uderzają o brzeg. Ale to miejsce, idealne na piknik, celowo urządzono tak, żeby można było posiedzieć nad wodą albo pomachać nogami w wodzie, nie wpadając do niej po szyję. Można też pływać. Niestety, nie mamy nic, żeby urządzić piknik.
- Pomoczymy nogi. - Schodzili w dół pochyłości; las się przerzedzał, słońce paliło. - Zrobiło się ciepło, a mnie już trochę bolą stopy.
- Umiesz pływać? - zapytał.
- Umiem. Nauczyłam się jako dziecko w Rundle Park, kiedy chodziliśmy tam, żeby bawić się z dziećmi Dewa. W Warren Hall też pływałam.
- No to dziś popływamy. - Czyż to nie świetny sposób, żeby ochłonąć po długim spacerze?
- Dziś? - Odwróciła gwałtownie głowę w jego stronę. - Nie mogę pływać w sukni, Jasper. Ani ty w tym stroju.
Doszli do rozwidlenia drogi. Jedna odnoga prowadziła do jeziora, chatki, wodospadu i dalej do domu; druga do plaży, szopy z łodziami i mola. Skierowali się w stronę plaży.
- Przypuszczam, że o ile nie jesteś wyjątkowo bezwstydna, Katherine, nosisz pod suknią koszulę. I gorset?
- Oczywiście. - Zrobiła wielkie oczy. - Nie będę się kąpać w koszuli!
- A bez niej? Nie musisz się obawiać, że zobaczy cię ktoś poza mną. Ja już widziałem ciebie nagą. Prawda, że przy świecach. Ale założę się, że w świetle dziennym też będziesz ślicznie wyglądać.
- Jasper! - Zaśmiała się nerwowo. - Nie będę pływać bez koszuli.
- Zatem w koszuli, jeśli musisz być taka skromna.
Stanęli na pochyłym, trawiastym brzegu, przyglądając się jezioru. Lśniło zachęcająco w promieniach słońca. Teraz, kiedy wyszli z cienia, odczuli gorąco.
- Chodź. - Obrócił Katherine plecami do siebie. - Pomogę ci zdjąć suknię i gorset. Zamieniam się w znośną pokojówkę, jeśli okoliczności mnie zmuszają.
- Och, tego jestem pewna - odparła z oburzeniem. - Ale, Jasper, teraz nie możemy pływać. Nie mamy ręczników. Nie mamy suchych ubrań. Nie mamy... Och!
Rozwiązał szarfę, którą była przewiązana w pasie, rozpiął jej suknię i zsunął z ramion, pozwalając, żeby opadła na ziemię. Zaczął rozsznurowywać gorset.
- Wyschniemy w słońcu. Przycisnął wargi do jej pleców między łopatkami; rzucił gorset na ziemię, po czym ukląkł i zwijał jej pończochy na nogach.
Koszula zakrywała ją od piersi do połowy ud. Zdjęła buty, pończochy i odwróciła się do niego. Była tak dziewczęco smukła i wiotka; bardziej go pociągała niż jakakolwiek inna kobieta, którą spotkał.
Musi szybko wskoczyć do jeziora, inaczej wybuchnie jak petarda.
- Och! To wcale nie jest właściwe - szepnęła.
Pruderyjna córka proboszcza w skąpej koszulce i niczym więcej - taki grzeszny widok wodzi na pokuszenie.
W pośpiechu zrzucił kubrak, kamizelkę i fular.
- Żeby mąż widział cię w koszuli? To w istocie szokujące.
Zdjął koszulę przez głowę i usiadł na trawie, żeby zzuć buty, zanim wstał i ściągnął pantalony i pończochy.
Czy miał ją zszokować? Zawahał się tylko ułamek sekundy, zanim pozbył się także bielizny. Zagryzła dolną wargę.
- Woda będzie zimna. - Podjęła rozpaczliwie próbę sprzeciwu.
- Więc ją ogrzejemy. Sprawimy, że się zagotuje. Nie wiem, jak ty, Katherine, ale mnie jest gorąco. Idziesz? - Wyciągnął rękę.
- Nie wiem. - Zerknęła nieufnie na wodę. - Naprawdę nie sądzę, żeby to było... Och!
Chwycił ją w ramiona i poniósł do jeziora. Może to i niegrzeczne przerywać damie, ale nawet dżentelmen ma granice wytrzymałości.
Zachowanie Jaspera zupełnie wytrąciło ją z równowagi. Sama nie wiedziała, jak to się stało, że dopuściła do takiej sytuacji: była z mężczyzną na dworze, w pełnym świetle dnia, ubrana tylko w koszulę, podczas gdy on nie miał na sobie nic.
Nic.
To jej mąż.
Ale i tak to było szokujące.
I podniecające.
I cudowne.
I rzeczywiście słońce przypiekało mocno. Dopiero teraz poczuła.
Brodził po wodzie. Krople bryzgały na nią, chłodząc rozgrzaną skórę. Kate zaśmiała się, przywarła do niego i krzyknęła. Z pewnością nie zamierzał...
Ale zrobił to.
Puścił ją.
Poszła na dno jak kamień i wypłynęła; prychała i rozchlapywała gwałtownie wodę. Otarła oczy, zaczerpnęła powietrza i zobaczyła Jaspera: stał z rękoma na biodrach i śmiał się z niej.
Był niewiarygodnie przystojny i wydawał się taki radosny, swobodny.
Opryskała go wodą i, podczas gdy on posyłał strugi wody w jej stronę i potrząsał głową, żeby coś widzieć, zanurkowała i popłynęła w głąb jeziora najszybciej, jak potrafiła.
Dwie ręce chwyciły ją za kostki, a potem przesunęły się po nogach aż do bioder. Ciągnęły ją w dół. Przekoziołkowała, gdy tylko zwolnił uścisk, wpłynęła pod niego i złapała go za kostkę.
Doigrała się. Wywiązała się nierówna walka, podczas której to ona była częściej pod wodą. Dyszała ciężko, łowiąc powietrze. Nie pomagało jej, rzecz jasna, że śmiała się bez przerwy, kiedy tylko wystawiała głowę na powierzchnię.
- Miałeś rację - wysapała. Przestali się mocować po paru minutach i położyli na plecach obok siebie. - Ogrzaliśmy wodę.
Uśmiechnął się i wziął ją za rękę.
I stało się.
Tak po prostu.
Zakochała się.
Czy też uświadomiła sobie, że kochała go już przedtem.
Od owego wieczoru w Vauxhall, kiedy pomyślała, że miłość nie musi być bezpieczna, że może to właśnie najbardziej niebezpieczna rzecz na świecie.
Miłość niekoniecznie ma sens. Nie jest nagrodą. Nie musi o nic zabiegać.
Po prostu jest.
Zamknęła oczy, trzymając go delikatnie za rękę, i płynęła obok niego, podczas gdy świat zawirował, a potem stanął w miejscu.
On nie był nieczuły. Z pewnością. Miał łzy w oczach, gdy mówił, że chciałby mieć z nią dzieci. A teraz po prostu bawił się z nią, cieszył się, że są razem. Śmiał się beztrosko, nie ukrywał się za swoją maską cynicznego kpiarza.
Wyglądało na to, że rozumieją się coraz lepiej.
Mogła mieć nadzieję, że z tej katastrofy wyniknie coś pięknego.
Puścił jej rękę, przekręcił się na brzuch i popłynął leniwie crawlem. Płynęła przy nim, patrząc z podziwem na umięśnione ramiona, plecy, pośladki i długie, mocne nogi.
Niewiarygodnie piękny mężczyzna. Choć, rzecz jasna, nie miała z kim go porównać.
A potem zagarnął ją pod siebie, zsuwając dłoń na pośladki. Objęła go i zmieniła pozycję, była na powierzchni, a on pod spodem. Potem na odwrót. Przetaczali się tak ze śmiechem do utraty tchu.
Podpłynęli do brzegu i wyszli, ociekając wodą. Katherine wyżymała włosy, a on rozłożył kubrak na trawie; położyli się blisko siebie. Uczucie zimna po wyjściu z wody ustąpiło, gdy ciepło słonecznych promieni osuszało skórę.
Ten piękny nagi mężczyzna był jej mężem.
A ona go kochała.
On chyba także ją kochał. Nie, nieprawda. Na pewno ją kochał.
Spojrzała na niego i spotkali się wzrokiem.
- Kąpałem się tu tysiąc razy, ale aż do dziś zawsze samotnie.
- Twoje siostry nie pływały?
- Boże, skąd. Zabroniono surowo.
- Nawet tobie? Roześmiał się cicho.
- Nawet mnie. Nauczymy nasze dzieci pływać, Katherine, a potem surowo zabronimy im pływać tu w pojedynkę.
- Nie zabraknie im towarzystwa. Będziemy z nimi przychodzić, kiedy zechcą.
- A jeśli nie my, to zawsze musi być brat albo siostra.
- Tak. - Przesłoniła oczy ramieniem. Słońce paliło mocno.
- Szczęśliwa? - zapytał.
- Bardzo. A ty?
- Szczęśliwy.
Chyba nigdy w życiu nie była szczęśliwsza. Ledwie przed tygodniem zawarła małżeństwo, po którym spodziewała się samych nieszczęść. A jednak teraz...
Ogarnął ją cień, odsunęła ramię z twarzy - pochylał się nad nią.
- Zakochana? Kochasz mnie, Katherine?
Oczywiście, że cię kocham. Jak to możliwe, że nie wypowiedziała tych słów? Ale...
Kochasz mnie, Katherine? A nie: kocham cię, Katherine.
- Chodzi ci o to, czy wygrałeś zakład?
Uśmiechnął się, pewien swego, pewien jej odpowiedzi. Pewien swojej przewagi.
- A wygrałem? - Śmiał się oczami. - Nie chcę tego wykorzystać przeciwko tobie. Ale nadeszła pora na wyznania. Wygrałem?
Zamknęła oczy.
Dała się zwieść. Bardzo się dziś starał, tak samo, jak tamtego wieczoru w Vauxhall. Rozmowa o dzieciach, łzy, wspólne pływanie, wylegiwanie się w słońcu - to wszystko przemyślane zabiegi.
A ona okazała się tak samo naiwna, jak wtedy, tamtej nocy.
Nie chodziło o miłość ani nawet serdeczność, spontaniczność i radość ze wspólnego spędzania słonecznego popołudnia.
Chodziło o głupi zakład.
Odsunęła się od niego, wstała powoli i ubrała się, starając poradzić sobie bez pomocy.
Wciąż leżał nagi na trawie.
- Katherine? Zapomnijmy na razie o tym zakładzie. Nie powinienem był o nim wspominać.
Owinęła wstążki kapelusza wokół dłoni. Nie chciała go wkładać na wilgotne włosy. Ruszyła w stronę domu, nic nie mówiąc i nie oglądając się. Nie mógł podążyć za nią od razu. Najpierw musiał się ubrać.
Może i tak by nie poszedł.
Będzie zły na siebie, że za wcześnie się zdradził, że za szybko zadał to pytanie.
Gdyby poczekał, może spojrzałaby mu w oczy i powiedziała, że go kocha.
Nie mogła znieść upokorzenia.
Jej rozpacz była tak samo wielka, jak wielkie było szczęście sprzed paru chwil.
On nigdy się nie zmieni.
Nigdy nie będą razem szczęśliwi.
Miała wrażenie, że słońce straciło ciepło i przestało świecić tak jasno. Było tylko rozpalone i gniewne, a droga do domu wydawała się ciągnąć bez końca.
Boże, jaki z niego dureń!
W grze uwodzenia nikt mu nie dorównywał.
W grze miłości zachowywał się jak skończony głupek.
Zapytał, czy go kocha.
Zamiast powiedzieć, że on kocha ją.
Był głupszy od największego głupka. Nawet taki niespełna rozumu postąpiłby mądrzej od niego.
Nie powinno mieć najmniejszego znaczenia, że wciąż nie bardzo rozumiał, co miało się kryć za tym wyznaniem miłosnym. I tak należało to powiedzieć. Żywił dla niej serdeczne uczucie, jakim dotąd nie darzył nikogo. Czuł się przy niej odprężony, a nawet szczęśliwy, cokolwiek to znaczyło. Miał poczucie, że wszystko układa się pomyślnie, że małżeństwo nie jest takie złe. Nie, nawet więcej. Czuł, że to małżeństwo jest czymś dobrym, że przyniesie mu więcej zadowolenia, niż mógł się spodziewać, i że ona także będzie mile zaskoczona.
Miał zamiar zaproponować, żeby zapomnieli o tym piekielnym zakładzie. Zamiast tego...
Zakochana? Kochasz mnie, Katherine?
Im dalej, tym gorzej...
Czy powiedziałem coś złego?
Sam siebie się wstydził. Gdyby Con go usłyszał albo Charlie, Motherham czy Isaac... Nie mógł nawet o tym myśleć.
A skończyło się na tym, że przez resztę tygodnia, zanim Charlotte wróciła do domu i przyjechali goście, on i Katherine mieszkali razem jak uprzejmi, mili, zupełnie obcy ludzie.
Nie wiedział, jak naprawić to, co zepsuł. Nie mógł ni stąd, ni zowąd wyrzucić z siebie: „kocham cię”, prawda? Zapytałaby go, co to znaczy, a on otworzyłby usta jak ryba na piasku i nie wiedział, co powiedzieć. Bo co by to znaczyło?
A ona nie próbowała nic naprawiać. Zajmowała się przygotowaniami do festynu i przyjęcia, tak że rzadko ją widywał. A kiedy byli razem, zamieniała się w córkę proboszcza, pruderyjną kobietę, która zapytana, nie umiałaby nawet wytłumaczyć, co to jest bielizna, a co dopiero hasać nad jeziorem w samej koszuli.
Spędzał dużo czasu z zarządcą. Nieszczęśnik coraz częściej pozwalał sobie patrzeć na niego, jak na kogoś dotkniętego udarem słonecznym.
Do diabła, małżeństwo przynosiło same kłopoty. Nie to, żeby ona postępowała niewłaściwie. Miałby przynajmniej jakąś satysfakcję. Sobie przypisywał winę. Był osłem.
Couch spoglądał na niego z kamienną, kwaśną miną. Podobnie pani Siddon, a nawet pani Oliver, kiedy zszedł do kuchni, żeby ukraść jabłko. Nawet Cocking, na miłość boską.
Rebelia w Cedarhurst!
A jeśli ktoś uważał, że w tych słowach jest sprzeczność, że nie można mieć jednocześnie kamiennej twarzy i kwaśnej miny, to ten ktoś nie widział, jakim wzrokiem patrzą na niego służący.
Knowles miał tylko kamienną twarz.
Ale oczekiwany dzień przyjazdu gości wreszcie nadszedł i Jasper przypomniał sobie „i jeszcze jedno”, o którym wspomniała Katherine w drodze z Londynu. Obiecał przekonać wszystkich, że są szczęśliwym, kochającym się małżeństwem.
A więc dobrze!
Po wczesnym lunchu ubrał się bardzo starannie, Cocking zawiązał mu wykrochmaloną chustę w doskonale symetryczny węzeł pod szyją. A kiedy zszedł do holu, zastał Katherine; też wyglądała znakomicie w jasnozielonej, przepasanej jedwabną, kremową szarfą bawełnianej sukni, która opadała miękkimi fałdami. Brzeg sukni i krótkich bufiastych rękawów był obszyty węższą wstążką w kolorze szarfy. Włosy układały się w lśniące pukle, a parę kosmyków wiło się kusząco na szyi.
Uśmiechała się.
On też.
Takimi uśmiechami obdarowywali się cały tydzień. Dlaczego służba krzywo na niego patrzyła, nie miał pojęcia.
- Przypuszczam - powiedziała - że jeśli będziemy tu stać całe popołudnie, nikt nie przyjedzie. Ale kiedy tylko zajmiemy się swoimi sprawami, na podjeździe pojawi się z pół tuzina powozów.
- Może powinniśmy wyjść i pospacerować w ogrodzie, udając, że nikogo się nie spodziewamy. A nuż uda nam się zwabić choć jeden powóz.
- Dobry pomysł. - Ujęła męża pod ramię. - Nie spodziewamy się, żeby ktokolwiek przyjechał, prawda?
- Jeszcze nigdy o nim nie słyszałem. Wcale nie oczekuję, żebym miał go zobaczyć. I cóż to za dziwaczne nazwisko: Ktokolwiek. Z takim nazwiskiem to, ostatecznie, mógłby być ktokolwiek, prawda?
Po raz pierwszy w tym tygodniu usłyszał, jak się śmieje. Zeszli po marmurowych schodach na górny taras.
- Słyszałam, że to całkiem nijaki dżentelmen z równie nijaką żoną. Ktoś taki, kogo można by minąć na ulicy i wcale nie zauważyć. To niesprawiedliwe. Każdy człowiek jest ważny i zasługuje na uwagę.
- Może powinien zmienić nazwisko na Ktoś.
- Sądzę, że tak. Wtedy wszyscy zwracaliby na niego uwagę, ponieważ byłby kimś.
Te niemądre rozważania sprawiły, że chichotali, jak dzieci. Dobrze było znów się śmiać - razem z nią.
- Tylko popatrz. - Wskazał ręką poza ogród. - Podczas gdy byliśmy pogrążeni w intelektualnej dyskusji, pojawił się powóz. Nie, nawet dwa zajechały.
- Och! - Chwyciła go mocniej za ramię. - Pierwszy to powóz Stephena. Przyjechali, Jasper! Zobacz, Stephen jedzie obok na koniu. W środku muszą być Meg i Charlotte.
Ujął jej dłoń, splatając z nią palce, i wsunął sobie pod ramię. Kate była bardzo podniecona, i jemu też ten nastrój się udzielił; poczuł coś dziwnego... Wzruszenie? Tęsknotę? Jedno i drugie? Sam nie wiedział, jak to określić.
Kiedyś już doświadczył podobnego wrażenia, tamtego dnia na plaży.
Merton dotarł pierwszy na taras, razem z Phineasem Thane'em, który nie mógł mieć więcej niż siedemnaście lat, czego dowodziło jego pryszczate oblicze. Powóz Mertona podążał tuż za nimi. Sir Michael Ogden jechał obok drugiego powozu, w którym siedziała jego narzeczona, panna Alice Dubois, wraz z młodszą siostrą i rodzicami, państwem Dubois. Thane widocznie przyjechał z nimi.
Merton zeskoczył z konia. Uśmiechnął się radośnie do Jaspera, a potem pochwycił Katherine i zakręcił nią, unosząc ją do góry. Otoczyła ramionami jego szyję i śmiała się głośno.
Jasper nie czekał, aż woźnica zejdzie z kozła. Sam otworzył drzwi powozu i rozłożył schodki. Z uśmiechem podał dłoń pannie Huxtable.
- Witaj w Cedarhurst, panno Huxtable.
- Och, myślę, że lepiej będzie mówić: Margaret, lordzie Montford. Albo jeszcze lepiej: Meg - odparła, schodząc po schodkach.
- W takim razie, Meg, ja jestem Jasper.
Odwróciła się do Katherine i obie zastygły w milczącym uścisku. Nie pomógł wysiąść z powozu siostrze, bo ubiegł go Thane - podał rękę uśmiechniętej Charlotte, która zarumieniła się zawstydzona.
Jasper pomyślał sobie, że jego miejsce już zostało zajęte przez pryszczatego młodzieńca. Pomógł wysiąść pannie Daniels.
Ale Charlotte podbiegła do niego, kiedy tylko jej stopy dotknęły ziemi; z radosnym piskiem rzuciła mu się w ramiona.
Jasper! - wykrzyknęła. - W Warren Hall czułam się wspaniale! A podróż tu wcale nie była nudna, prawda, Danny? Gawędziłyśmy z Meg, a czasami opuszczałyśmy okno i konwersowałyśmy z lordem Mertonem, a potem zmienialiśmy konie w... Och, nawet nie pamiętam, gdzie. W każdym razie, zmienialiśmy je trzy albo cztery godziny temu. Przyjechali państwo Dubois, sir Michael i pan Thane i podróżowaliśmy wszyscy razem, i było nam tak wesoło. Och, Kate! Tak bardzo chciałam cię znów zobaczyć. Ślicznie wyglądasz. Ale ty zawsze ślicznie wyglądasz.
Jasper witał się z gośćmi. Po chwili przyłączyła się do niego Katherine i wsunęła dłoń w jego rękę.
Gości zaprowadzono do ich pokojów, a gospodarze czekali na kolejnych. Wszyscy zjawili się przed podwieczorkiem.
Hrabina Hornsby przybyła wraz z córką, lady Marianne Willis, za nimi nadjechał konno Sidney Shaw w towarzystwie Donalda Gladstone'a, a dalej sir Nathan Fletcher i Bernard Smith - Vane, jadący po obu stronach powozu, w których siedziały siostra pierwszego z nich, Louisa Fletcher oraz Araminta Clement.
Panna Hutchins przyjechała ze wsi bryczką wielebnego Bellowa; Charlotte od razu ją zabrała do pokoju. Obie chichotały radośnie.
A potem, jako ostatni, przybyli wuj Stanley z kuzynami: Arnoldem, Winfordem i Beatrice - w wieku siedemnastu, szesnastu i czternastu lat.
Trochę to przypomina brygadę piechoty, pomyślał Jasper. Wszyscy dżentelmeni z wyjątkiem Gladstone'a oraz, oczywiście, Dubois i jego wuja, byli młodsi od niego. Panna Dubois i panna Clement debiutowały już w towarzystwie, toteż musiały mieć co najmniej po osiemnaście lat, ale pozostałe młode damy, poza Meg, były młodsze nawet od Charlotte. Czuł się jak prawdziwa skamielina.
Poszedł w stronę domu razem z wujem, podczas gdy Katherine ujęła pod ramię Beatrice, a towarzyszyli im Arnold i Winford.
- Dobrze jest, Jasper, znów tu wrócić, bo tu się wychowałem - mówił wuj - i widzieć, że wreszcie ustatkowałeś się i masz dobrą kobietę przy sobie. Mimo tych głupich plotek w Londynie jestem przekonany, że to dobra kobieta. Twój ojciec na pewno by to pochwalił.
Jasper uniósł brwi, ale nie odpowiedział. Ciekawe, czy ojciec byłby dziś podobny do wuja Stanleya, gdyby żył - nieco korpulentny, ale wciąż przystojny, bez śladu łysiny. Widział w nim wyraźne podobieństwo rodzinne - tak samo jak z kuzynami. Kiedyś czuł się rozgoryczony, że zaniedbali jego i Rachel, ponieważ nie znosili drugiego męża matki. Ale nie trzeba pielęgnować w sobie urazy. Nadszedł czas, żeby budować mosty.
Przyszło mu nagle do głowy, że gdyby zamiast niego urodziła się dziewczynka, to wtedy wuj Stanley odziedziczyłby tytuł i majątek. Być może on także odczuwał pewną gorycz.
- Cieszę się, że przyjechałeś, wuju - powiedział. - Nie mogłem się doczekać, żeby cię lepiej poznać, a także kuzynów.
- Służba zaprowadzi was do pokojów - zwróciła się do gości Katherine, kiedy weszli do środka. - Z pewnością macie ochotę się odświeżyć. Będziemy czekać w salonie, aż wszyscy zejdą na herbatę. Przyjdźcie, kiedy będziecie gotowi. Nie ma pośpiechu. Och, tak się cieszymy, że jesteście tu z nami. A pan, panie Finley, wygląda zupełnie jak Jasper. Tak samo jak Arnold i Winford, zwłaszcza Winford.
- Nazywaj mnie wujem Stanleyem, jeśli mogę cię prosić, moja droga - rzekł wuj Stanley.
- Wuju Stanleyu. - Stanęła u boku Jaspera, wsuwając mu rękę pod ramię. - Rodzina jest tak ogromnie ważna.
A potem zostali sami, choć wkrótce goście mieli zejść na herbatę. Te dwa tygodnie zapowiadają się interesująco, pomyślał Jasper. Oboje mieli grać kochające się małżeństwo, żeby zrobić dobre wrażenie na gościach. Mogliby jednak unikać swojego towarzystwa, gdyby chcieli. Ale czy naprawdę chcieli?
- Katherine.
- Tak, Jasper?
- Szczęśliwa?
- Szczęśliwa.
To pytanie i odpowiedź przywiodły na myśl kolejne pytanie, które zadał nad jeziorem. Widział, że ona myśli o tym samym. Poklepał jej dłoń.
- Chodźmy lepiej do salonu - powiedział.
- Tak.
Łatwo jej było czuć się szczęśliwą, kiedy pełniła funkcję gospodyni w domu pełnym gości, trwało lato i nie brakowało rozrywek; mogła spacerować, jeździć konno, urządzać pikniki i wycieczki, słuchać muzyki wieczorami i zajmować się tysiącem innych rzeczy.
Łatwo było czuć się szczęśliwą, kiedy planowało się przyjęcie urodzinowe połączone z festynem i balem i wszyscy sąsiedzi chętnie i z radością pomagali w przygotowaniach. Goście, też zachwyceni i pełni entuzjazmu, nie mogli doczekać się tego dnia, tyle że miał to być przedostatni dzień ich pobytu, a wcale nie śpieszyło im się do powrotu.
Łatwo było czuć się szczęśliwą w otoczeniu rodziny. Katherine cieszyło nie tylko towarzystwo jej rodziny. Przepadała za Charlotte i uwielbiała spacerować i gawędzić z wujem Stanleyem, który opowiadał jej historie ze swojego dzieciństwa w Cedarhurst; wiele z nich dotyczyło także ojca Jaspera.
No i Meg, nareszcie w Cedarhurst! Móc jej pokazać, jak dobrze sobie radzi z prowadzeniem domu, gośćmi, planowaniem festynu! I po prostu rozmawiać z nią, siedząc w jej pokoju, jak za dawnych czasów.
- Jesteś szczęśliwa, Kate? - zapytała pewnego dnia Meg, kiedy właśnie u niej siedziały. - Och, wiem, że teraz jest ci przyjemnie, i wiem, że żywicie dla siebie serdeczne uczucia. Ale czy to wystarczy na później? Kate... Och, nie wiem, jak to wyrazić. Czy będziesz szczęśliwa?
Katherine siedziała na łóżku; przyciągnęła kolana do piersi.
- Meg. Ja go kocham.
Po raz pierwszy powiedziała to głośno. Starała się nawet o tym nie myśleć od tamtego dnia nad jeziorem.
- Tak. - Meg się uśmiechnęła. - Wiem, że tak jest, Kate. A czy on ciebie kocha? Nie wątpię, ale z mężczyznami nigdy nic nie wiadomo, prawda?
- Pokocha - odparła Katherine.
Niemal w to wierzyła. Kiedy żartowali, śmiali się i mówili różne głupstwa, kiedy mrużył oczy, patrząc na nią, kiedy brał ją za rękę, splatając palce ich dłoni i przytulał ją, nawet jeśli to robił na pokaz - och, wtedy wierzyła, że pewnego dnia ją pokocha.
I, doprawdy, miłość to tylko słowo. Nigdy nie zażąda, żeby go użył. Nie dopuści do tego, żeby czuć się odrzucona i niekochana, jeśli tego nie zrobi. Ale będzie wiedzieć. Kiedy ją pokocha, będzie o tym wiedzieć.
Kiedy?
Nie: jeśli?
Czasami starczało jej optymizmu, żeby myśleć: kiedy. Na ogół to było: jeśli.
- A co z tobą, Meg? - zapytała.
- Co ze mną? - Uśmiechnęła się. - Dobrze było wrócić do Warren Hall, Kate. Chociaż tęskniłam za tobą, nawet jeśli miałam towarzystwo Charlotte i panny Daniels.
- A markiz Allingham? - Spojrzała na nią czujnie. - Widzieliście się po moim wyjeździe z Londynu?
- Był, oczywiście, na weselu. Zabrał mnie następnego dnia na przejażdżkę po parku, ale dzień po tym wyjechaliśmy do domu.
- Mówił coś?
- Czy złożył jakąś deklarację? Nie, przecież raz mu odmówiłam.
- Ale to było wcześniej niż trzy lata temu.
- Jesteśmy przyjaciółmi. Lubię go i on mnie lubi, Kate. Nic więcej.
Katherine już się nie dopytywała. Choć zawsze były sobie bliskie, dzieliła je różnica wieku i zdawała sobie sprawę, że nie jest powiernicą Meg. Wątpiła, żeby komuś w ogóle się zwierzała. Może Nessie, bo w młodości miały dobre relacje, ale Nessie przed laty wyszła za mąż, najpierw za Hedleya Dewa, potem za Elliota.
- Nessie zabiera dzieci do Rundle Park na parę tygodni - mówiła Katherine - żeby sir Humphrey i lady Dew mogli je zobaczyć.
- Tak. Zawsze ją lubili. Byli szczerze uradowani, kiedy wyszła za Elliota. Zapewnili ją, że zawsze będzie ich synową, a dzieci z tego małżeństwa będą traktować jak własne wnuki.
Uśmiechnęły się do siebie.
- Pojadę z nią - oznajmiła Meg. - Zatrzymam się w naszej chacie w Throckbridge, z panią Thrush. Z przyjemnością tam pobędę i spotkam się ze starymi przyjaciółmi.
- Przekaż wszystkim ode mnie wyrazy miłości - powiedziała Katherine. - Żałuję, że tu nie ma dla ciebie nikogo odpowiedniego, Meg. Wszyscy goście Charlotte są bardzo młodzi. Myśleliśmy, że może pan Gladstone zwróci na ciebie uwagę, bo chyba jest najstarszy z nich, ale sir Nathan Fletcher nie odstępuje cię na krok, a jest niewiele starszy od Stephena.
Meg parsknęła śmiechem.
- To czarujący i miły chłopiec, pochlebia mi jego zainteresowanie. Lubię go, tak jak innych. Wszyscy są tu szczęśliwi, Kate, i duża w tym zasługa twoja i Jaspera. Zapewniacie nam tyle rozrywek.
Cudownie było gościć także Stephena w Cedarhurst. Cieszył się powszechną sympatią, jak wszędzie, gdzie się pojawił. Panowie zwykle spodziewali się, że przejmie przewodnictwo, a damy spoglądały na niego z ledwie skrywanym zachwytem. Gdyby Katherine mu o tym wspomniała, odparłby, jak zwykle, że przecież jest hrabią, a wspaniały tytuł zawsze olśniewa. Ale było w tym coś więcej. Coś... Charyzmatycznego? To coś sprawiało, że ludzie lgnęli do niego.
Miał w sobie radość życia.
Charlotte była jego ulubienicą. Albo on jej ulubieńcem. Choć goście mieszali się ze sobą, najczęściej właśnie z Charlotte rozmawiał, spacerował, jeździł konno.
Łatwo było czuć się szczęśliwą przez te dwa tygodnie. A nawet jeśli obawiała się tego, co nastąpi później, kiedy goście wyjadą i życie będzie toczyć się jak dawniej, to odsuwała takie myśli. Ten czas i tak nadejdzie. Wtedy będzie się martwić.
A tymczasem marzyła, że może Jasper pewnego dnia ją pokocha, nawet jeśli nigdy tego nie wyzna.
Jasper nie pamiętał czasów, kiedy w Cedarhurst przebywało tylu gości, chociaż służba zapewniała, że za życia jego ojca i dziadka goście zawsze przyjeżdżali i wyjeżdżali, a niekiedy wyprawiano wielkie przyjęcia, podczas których zajęte były wszystkie pokoje gościnne.
W dzieciństwie zabroniono mu wspominać ojca. Dziwne, że tego jedynego rozkazu posłuchał - może dlatego, że nie chciał wiedzieć o nim więcej, niż wiedział. I może dlatego, że służbie także zakazano wymawiać jego imienia. Dziwiło go, że teraz o nim mówią.
To stało się pewnego ranka, w jakiś tydzień po przybyciu gości, kiedy zszedł do kuchni w poszukiwaniu Katherine - nie znalazł jej tam - i został, żeby zjeść dwa, świeżo wyjęte z pieca, ciastka z czarną porzeczką. Ktoś wspomniał jego ojca, a ktoś inny dodał, że to on urządzał poprzedni festyn.
- Czy uczestniczył w nim chociaż? - zapytał Jasper. - Był hulaką i nicponiem, czyż nie?
Na to pani Oliver, która akurat trzymała w dłoni nóż do krojenia mięsa, wycelowała nim prosto w jego serce z odległości najwyżej trzech stóp.
- Słyszałam dość tych głupot, kiedy żył pan Wrayburn. Niech spoczywa w spokoju. Ale to, że pan Wrayburn lubił Biblię i swoje kazania, a nie znosił napitków czy tańców, nie znaczy jeszcze, że każdy, kto lubi zabawić się od czasu do czasu, jest wcieleniem szatana. Pan też nie był szatanem, chociaż przez pana wszystkim, którzy o niego dbali, posiwiały włosy na głowie. A pański papa też nie był szatanem, jaśnie panie, mimo że lubił wypić i zabawić się, i owszem, lubił kobiety, zanim ożenił się z pańską matką. Przynajmniej śmiano się w tym domu, kiedy żył, a potem to już prawie wcale, i, na Boga, nikt mnie nie przekona, że dobry pan nie lubi się czasem pośmiać. A jeśli jaśnie pani, Boże błogosław, chce przywrócić śmiech i zabawę, to powiadam wam, można się tylko cieszyć.
Spojrzała na mordercze ostrze, którym bezwiednie wymachiwała, i opuściła je pośpiesznie. Zaczerwieniła się i aż dech jej zaparło.
- Tak samo powiadają wszyscy w tych stronach - dodał Couch.
- Proszę o wybaczenie, panie, że mówię o tym niepytany.
- To cię nigdy nie powstrzymywało, kiedy byłem chłopcem - zauważył Jasper. - Dorastałem mocno zmęczony wysłuchiwaniem twoich opinii, Couch.
- Cóż - odparł majordomus, nieco zmieszany. - Kiedy pan przywiązał perukę lokaja do krzesła, jak ten drzemał w holu, albo gdy pan zjeżdżał po wodospadzie i podziurawił najlepsze ubranie, to trudno żebym nie powiedział, co o takich wybrykach myślę, jaśnie panie.
Jasper, uśmiechając się, usiadł na długiej ławie przy kuchennym stole i wziął jabłko, w które wgryzł się z głośnym chrupnięciem.
- Opowiedz mi o moim ojcu - poprosił.
Oboje dużo mu opowiedzieli, choć najpierw wymienili znaczące spojrzenia, tak jakby nawet teraz bali się złamać regułę narzuconą przez zmarłego. Jasper pomyślał, że jego ojczym wciąż rzuca na cały dom długi, ponury cień.
Nie mógł za długo siedzieć w kuchni. Charlotte zabrała gromadkę młodzieży, w powozach i konno, do wsi, gdzie mieli obejrzeć kościół - wystarczy im minuta, jeśli Jasper znał się na młodych ludziach - a potem wstąpić na coś do picia do gospody. Obiecał oprowadzić po galerii lady Hornsby oraz państwo Dubois, żeby więcej dowiedzieli się o historii jego rodziny i Cedarhurst. Wuj miał się do nich przyłączyć.
Przypuszczał, że Katherine będzie mu towarzyszyć, z tego powodu jej szukał, ale ona zniknęła, zapewne uczestniczyła w posiedzeniu któregoś z komitetów.
Młodzież nie zmęczyła się wycieczką, jak okazało się później podczas lunchu. Postanowiono, że po południu pospacerują nad jeziorem. Byli nad wodą parę razy, urządzili piknik, popływali łódkami, ale nie znaleźli dotąd czasu, żeby zapuścić się w bardziej oddalone rejony, gdzie królowała dzika przyroda.
- Po drugiej stronie jeziora jest naprawdę ładnie - mówiła Charlotte. - Z każdego miejsca są piękne widoki i jest gdzie usiąść i odpocząć, nawet w małej chatce, która właściwie stanowi dekorację. Spacer wśród wzgórz zachowamy na inny dzień.
- Zgadzam się - wtrąciła panna Fletcher. - Moje buty zedrą się, zanim wrócę do domu, nie wspominając o stopach.
- Musi mi pani zatem pozwolić sobie towarzyszyć, panno Fletcher - powiedział Thane; głos mu się załamał, jak to często zdarza się młodym dżentelmenom. - Służę pani ramieniem.
- Och, dziękuję, panie Thane. - Zaczerwieniła się, a młodsza panna Dubois zachichotała.
Dlaczego bardzo młode damy bez przerwy chichotały? I dlaczego robiły to w towarzystwie innych młodych dam, a tym bardziej, kiedy w zasięgu słuchu znaleźli się jacyś młodzi dżentelmeni? Jasper starał się jednak traktować je z życzliwą wyrozumiałością.
- Panno Huxtable - odezwał się młody Fletcher. - Czy mogę mieć zaszczyt towarzyszenia pani?
Biedny chłopiec zadurzył się w Margaret po uszy, choć musiał być od niej co najmniej sześć lat młodszy i w żaden sposób nie dorównywał jej, jeśli chodzi o urodę.
Uśmiechnęła się do niego uprzejmie.
- Z przyjemnością.
Była niezwykle życzliwą damą.
- My też pójdziemy na ten spacer, Jasper? - zapytała Katherine. - Nie dotarliśmy jeszcze na drugą stronę jeziora.
Wydawało się, że wszystkie głowy zwróciły się najpierw w jej stronę, a potem w stronę Jaspera, jakby w pełnym napięcia oczekiwaniu na jego odpowiedź. Nikt, oczywiście, nie zapomniał o okolicznościach, w jakich doszło do tego małżeństwa; za mało czasu upłynęło od ślubu. Przez ponad tydzień byli pod ostrzałem spojrzeń. Bardzo często uśmiechali się do siebie, on i Katherine.
- Naturalnie, że pójdziemy, kochanie - powiedział. - Ufam, że zechcesz wesprzeć się na moim ramieniu.
- Oczywiście - odparła.
Droga wiodła przez trawnik do mola, wzdłuż trawiastego brzegu jeziora w lewo, gdzie rosło sitowie, a po wodzie uwijały się hałaśliwe kacze rodziny, i dalej między drzewa; tam zaczynała się trasa spaceru wśród „dzikiej” przyrody. Drzewa dawały im czasami wytchnienie od słońca. Większe prześwity pozwalały zachwycać się pięknym widokiem jeziora i domu. Nad stromym brzegiem stała maleńka chata, a obok niej toczył wody wodospad.
Lady Hornsby i pani Dubois zostały w kwietnym ogrodzie. Pan Dubois z panem Finleyem udali się do wsi, żeby odwiedzić starych znajomych Finleya. Reszta gości wybrała się na spacer, nawet panna Daniels i wielebny Bellow.
Do wodospadu wędrowali prawie godzinę, ponieważ co chwila otwierał się przed nimi jakiś piękny widok i nie brakowało ławeczek, gdzie można było odpocząć po trudach wędrówki. A ożywione rozmowy i śmiechy dodatkowo opóźniały marsz.
- Rozumiem doskonale - mówił Jasper do Katherine, podczas gdy panna Fletcher i panna Hortense Dubois zanurzały ręce w lodowatej wodzie wodospadu, zachwycone własną odwagą - iż to przyjęcie jest dla Charlotte i że zarówno ona, jak i cała młodzież bawią się doskonale. Ale mnie, starca, to wszystko śmiertelnie nudzi. A ciebie?
- Nie. Lubię naszych gości, otoczenie jest cudowne, pogoda przepiękna. Przypuszczam, że wyścigi dwukółek do Land's End i z powrotem bardziej przypadłyby ci do gustu.
- Jeśli pojechałabyś ze mną.
- Obawiam się, że nie. Nie mam ochoty skręcić sobie karku ani połamać nóg.
- Tchórz.
- Poza tym pewnie padałoby gdzieś po drodze i zniszczyłabym sobie kapelusz.
- A zatem zapomnijmy o wyścigu do Land's End i z powrotem. - Poddał się z westchnieniem. - A co powiesz na mały spacer, kawałek dalej, wśród wzgórz? Jest tam coś, co chcę ci pokazać.
- Czy nie obejrzałam wszystkiego dwa tygodnie temu? - Chciała jeszcze coś powiedzieć, ale Charlotte pisnęła głośno, Thane krzyknął i ktoś mu zwrócił uwagę, że ma mokry rękaw, po czym wszyscy wybuchnęli śmiechem.
- Nie, nie wszystko. - Podał jej rękę. - Chodź. Nikt nie zauważy, że odeszliśmy, są zbyt zajęci flirtowaniem. A panna Dubois czuwa, żeby nie podniecili się zbytnio.
- To bardzo niestosowne porzucać swoich gości. - Słabo się sprzeciwiała. Nie opierała się, kiedy pociągnął ją za rękę; odeszli szybkim krokiem od wodospadu w stronę rozwidlenia drogi, skąd można było dojść na plażę albo wejść znacznie wyżej w góry. Wybrał drugą drogę.
Irytowało go wędrowanie w ślimaczym tempie. Od wielu godzin myśli kłębiły mu się w głowie i rozpaczliwie potrzebował ciszy i wytchnienia.
Przemierzali drogę szybkim krokiem, mimo że wiodła pod górę, aż doszli do starego buka na końcu szlaku rododendronów. Zatrzymał się tam i oparł o pień, nie puszczając jej ręki.
- Zmęczona? - zapytał.
Słyszał jej ciężki oddech. Nie odpowiedziała zachwycona cudownym otoczeniem, nie czuła zmęczenia.
Za wybiegiem dla koni i warzywniakiem wznosił się pałac, za nim ogrody, trawniki i podjazd, w oddali widać było wieś i rozległą szachownicę pól. Zawsze mu się wydawało, że gdyby wszedł trochę wyżej, zobaczyłby morze. Kiedyś próbował wdrapać się na drzewo, ale zwichnął kostkę i nadgarstek, a co gorsza, uszkodził prawie nową parę butów, tak że wysiłki kilku służących na nic się nie zdały.
W obecności rodziny i gości znakomicie odgrywali swoje role. Ale kiedy zostawali sami, traktowali siebie z rezerwą. Z pewnością uważała go za marnego gracza, skoro do końca zakładu zostało zaledwie parę dni, a on ostatnio nie podjął żadnej poważnej próby, żeby go wygrać.
- Chodź - powiedział, kiedy odpoczęli chwilę; wziął ją za rękę i zszedł ze ścieżki, żeby ruszyć dalej w górę wśród gęstwiny drzew, aż doszli prawie do szczytu wzniesienia i niespodziewanie znaleźli się na małej polance, której, o ile się nie mylił, nikt inny dotąd nie odkrył. Była to miniaturowa łąka w otoczeniu drzew, zarośnięta bujną trawą i polnym kwieciem. Czul się tu zawsze jak w innym świecie, w którym był zupełnie sam.
- Moja najtajniejsza kryjówka w dzieciństwie. Przychodziłem tu wiele razy, latem i zimą.
Bał się, że mogła zniknąć. Nie był tu od lat.
- Wczesną wiosną zawsze pokrywa ją dywan przebiśniegów; wygląda jak zasypana śniegiem. A później dzwoneczki sprawiają, że ma się wrażenie, jakby kawałek nieba spadł do lasu. Żałuję, że nie widziałaś tego miejsca na wiosnę.
- Jeszcze zobaczę - odparła cicho. - W przyszłym roku i następnym roku. Mieszkam tu, Jasper.
Ton jej głosu świadczył o tym, że zrozumiała; poczuł się zmieszany i wdzięczny.
Drozd, przestraszony nagłym zakłóceniem ciszy, zerwał się z wysokiej gałęzi, trzepocząc skrzydłami. Odchyliła głowę i patrzyła, jak wzbija się w niebo.
- Zawsze miałam takie kryjówki - wyznała - ale żadna nie była ani taka odosobniona, ani taka wspaniała.
Spojrzał w drugi koniec polanki i poczuł radosną ulgę. Wciąż tam leżał wielki, płaski kawał skały. Kiedyś małemu Jasperowi sięgał do kolan.
- Ach, po prostu nie mogę uwierzyć, że jeszcze tu jest. Mój kamień ma...
Przerwał gwałtownie.
- Twój kamień ma...?
- Nieważne. - Wzruszył ramionami.
- Twój kamień marzeń?
Dobry Boże, domyśliła się. Jego kamień marzeń.
- Głupia dziecinna zabawa. - Odszedł od niej, żeby bliżej mu się przyjrzeć. Pokrywały go mech, gałązki, zwiędłe liście; pochylił się, żeby je strzepnąć. - Byłem tu kapitanem mojego okrętu, panem zamku i nawigatorem latającego dywanu. Zabijałem straszliwe smoki, wrogich rycerzy i wszelkiego rodzaju złoczyńców o czarnym sercu. Byłem swoim ulubionym, niezwyciężonym bohaterem.
- Jak my wszyscy w dziecinnych fantazjach. Potrzebujemy tego. Nasze zabawy dają nam odwagę, żeby dorosnąć i żyć najlepiej jak umiemy jako dorośli ludzie.
Czy nauczyła się tego od proboszcza? Postawił stopę na kamieniu.
- A czasami kładłem się na nim i patrzyłem w niebo.
- Lecąc wśród chmur... A jednak wyśmiałeś mnie, kiedy ci powiedziałam, że marzyłam o tym, by polecieć do słońca.
- Ja też wtedy marzyłem, ale byłem dzieckiem - odparł, stawiając stopę z powrotem na ziemi - i nic nie wiedziałem. To tu musimy żyć, Katherine. Nawet nie na tej polance czy w podobnych miejscach, ale w prawdziwym świecie, gdzie marzenia nic nie znaczą.
- Powinniśmy żyć w obu tych miejscach. Potrzebujemy naszych kryjówek, naszych miejsc odosobnienia i naszych marzeń podobnie jak życia tam, gdzie musimy sobie radzić, jak potrafimy.
Chciał szybko coś wymyślić, żeby z niej zakpić. Nie przywykł do poważnej rozmowy. Nie czuł się gotowy. Po co właściwie ją tu przyprowadził? Mógł przyjść sam.
Nigdy dotąd nikogo tu nie przyprowadził, aż do tej chwili.
Weszła na kamień, rozejrzała się po polance, po czym usiadła. Zdjęła kapelusz, położyła go obok, podciągnęła kolana i, obejmując je rękami, uniosła twarz ku słońcu.
Kilka tygodni wcześniej miała na sobie strój w żółtych i niebieskich barwach, który świetnie komponował się z jeziorem i słońcem. Dziś włożyła bladozieloną bawełnianą suknię, tak jakby wiedziała, że tu przyjdą. Słoneczna bogini nad jeziorem, nimfa leśna na polance.
- Wybacz - powiedziała, starając się ukryć zmieszanie. - Czy wkroczyłam w coś, co należy tylko do ciebie?
- Ty do mnie należysz, czyż nie? - Uśmiechnął się szeroko. Usiadł obok, krzyżując nogi, po czym zdjął kapelusz i kubrak. Rozłożył kubrak na kamieniu i oparł się, zostawiając dość miejsca dla niej, gdyby też chciała się położyć.
Nie zareagowała na prowokacyjną uwagę, że do niego należy, a on nie miał najmniejszego pojęcia, czym ją jeszcze rozdrażnić czy jak z niej zakpić.
Spojrzała na niego, zajrzała mu w oczy, a potem położyła się, kładąc głowę obok jego głowy. Poczuł spokój. Tu nic mu nie groziło. Zawsze tak myślał, kiedy przychodził na polankę. Tu żył złudzeniami. Zawsze musiał wrócić do domu, gdzie kazano mu wyjaśniać, gdzie tak długo był, dlaczego sprawia matce zmartwienie, dlaczego nie odrobił lekcji, nie nauczył się na pamięć wersetów z Biblii, dlaczego pobrudził ubranie, dlaczego...
Cóż.
Odpoczywał fizycznie, ale niespokojne myśli kłębiły się i nie mógł tego powstrzymać. Nie mógł wymyślić nic, co skłoniłoby ją do śmiechu i wywołało dowcipną odpowiedź.
Nie czuł się sobą. Powinien przyjść tu sam.
- Wiesz, on kochał Rachel - odezwał się nagle i poczuł się okropnie głupio, kiedy usłyszał własne słowa.
- Pan Gooding? Kochał? Czy czas teraźniejszy nie byłby właściwszy? Podczas weselnego śniadania miałam wrażenie, że...
- Mój ojciec - przerwał jej. - Miała ponad rok, kiedy umarł. Kochał ją. W istocie, uwielbiał. Nosił ją po całym domu, choć niańkę to oburzało.
Nie odezwała się.
- I był niezwykle podniecony tym, że ja mam się urodzić - ciągnął. - Polowali z paroma przyjaciółmi w dniu, w którym zginął, a potem bawili się razem, gdy zaczęło padać. I wtedy dostał wiadomość, że matka ma bóle porodowe. Gnał jak szalony do domu, kiedy przeskoczył przez żywopłot, zamiast poświęcić dziesięć sekund na dotarcie do furtki. Może nawet nie zauważył, że jest otwarta. Tak więc zginął... a bóle okazały się fałszywe. Przyszedłem na świat dopiero miesiąc później.
Jej dłoń spoczywała w jego ręce. Czy wziął ją za rękę? Czy ona to zrobiła? Tak czy inaczej, ściskał ją mocno.
Skończony dureń. Uśmiechnął się do niej kpiąco, rozluźnił uchwyt dłoni.
- Wcale nie tak źle, że szlag go trafił, kiedy go trafił. Drugie dziecko przyniosłoby mu straszliwe rozczarowanie. Na pewno się ze mną zgodzisz, Katherine.
- Dlaczego mówisz o tym wszystkim, jakby to było coś dla ciebie nowego?
- Bo jest. Rano, kiedy szukałem cię w kuchni, odbyłem pogawędkę z paroma służącymi i powiedzieli mi mnóstwo rzeczy, o których nie wiedziałem. Wiesz, wspominanie ojca było surowo zakazane.
- Dlaczego? - Zmarszczyła brwi.
- Był hulaką, libertynem i szatańskim nasieniem - odparł. - Kiedy cnota wstąpiła do naszego domu pod postacią drugiego męża mojej matki, wszelki ślad po nim miał zostać usunięty raz na zawsze. Dla dobra nas wszystkich, rodziny i służby. Jeśli się zastanowić, może i nie rozczarowałby się. Może uznałby mnie za prawdziwego następcę. Jak sądzisz?
Nie zwróciła uwagi na szyderstwo.
- Nic ci nie mówiono o twoim własnym ojcu? - Jej ogromne, przepastne oczy zrobiły się jeszcze większe.
- Przeciwnie. Słyszałem o nim codziennie przez całe dzieciństwo. To jego nasienie uczyniło mnie złym, niepoprawnym. Ponoć byliśmy do siebie podobni jak dwie krople wody, brudnej wody, rzecz jasna. Nigdy nie miałem osiągnąć niczego w życiu, ponieważ jego krew płynęła w moich żyłach. I wszyscy wiedzieli, dokąd trafię, kiedy umrę: do piekła, żeby się z nim połączyć.
- Czy twoja matka nie miała nic do powiedzenia?
- Moja matka była łagodną kobietą. Z natury potulną, taką osobę łatwo zdominować. Potrzebowała zawsze kogoś, kto jej mówił, co należy, a czego nie należy robić. Służba twierdzi, że uwielbiała mojego ojca. Ale po jego śmierci i moich narodzinach poddała się głębokiej melancholii, jakoś doszła do siebie, gdy Wrayburn wkroczył w jej życie i ożenił się z nią. Myślę, że go kochała. Ale też bała się go albo przynajmniej bała się zasłużyć na jego dezaprobatę. Nawet po jego śmierci uważała, żeby nie powiedzieć albo nie zrobić czegoś, co mogłoby mu się nie podobać.
- Nie kochała ciebie? - zapytała cicho.
- Och, tak. Bez wątpienia. Wylewała nade mną łzy i błagała, żebym był grzeczny i pobożny, żebym postępował tak, jak ojczym mi każe, i zasłużył na jego miłość.
- A Rachel?
- Odebrano jej młodość, ponieważ świat za naszymi drzwiami był zły, a dziewczyna powinna pozostawać przy matce, tak to widział Wrayburn.
- Charlotte?
- W niej nie płynęła zła krew. A panna Daniels zjawiła się, kiedy Char była jeszcze mała. Miała też szczęście być dziewczynką. Niewiele się nią interesował.
Wyrzucał sobie własną głupotę. Po co wyciągał te stare historie? Nigdy nie opowiadał o swoim dzieciństwie. Rzadko wracał do wspomnień. Z pewnością nie szukał litości - przeklęta myśl! Dziwił się tylko, że to, czego dowiedział się dziś rano w kuchni, tak nim wstrząsnęło.
Jego ojciec kochał Rachel. Kochał swojego nienarodzonego syna. Był zdolny do miłości. Umarł z jej powodu.
Niespokojne myśli wytrąciły go z równowagi.
- Myślę, że mój ojciec również kochał moją matkę. Po ślubie przestał uganiać się za kobietami.
Uświadomił sobie, że podniosła do góry ich splecione ręce. Czuł na grzbiecie dłoni dotyk jej ust i ciepło oddechu.
- Parę minut przed tym, kiedy doniesiono mu, że matka zaczęła rodzić, wzniósł toast za mnie. Syn czy córka, nie dbał o to, byle dziecko urodziło się żywe i zdrowe. Tak powiedział, chociaż musiał przecież chcieć syna. Dziedzica.
Pocierała policzkiem o jego dłoń.
- Służba czciła go, ale i nie była ślepa na jego wady. Za największą uważali lekkomyślność.
- Ciebie także kochają. Chociaż nie oślepli.
- Myślę, że moglibyśmy być szczęśliwą rodziną, gdyby żył.
Szkoda, że nie może odgryźć sobie języka. Kiedy wreszcie zamknie usta i przestanie pleść trzy po trzy?
- Ale wówczas - dodał - gdyby wszystko potoczyło się inaczej, nie byłoby Charlotte, prawda? Zawsze łączyły nas mocne więzi.
Do diabła, żeby tak ktoś kazał mu się zamknąć.
- Dziwne. To jego córka. Jak może być mi bliska?
- Ponieważ jest sobą, tak samo jak ty jesteś sobą.
- Katherine, powstrzymaj mnie, proszę. Ty też musisz mieć mnóstwo rodzinnych sekretów. Opowiedz mi o nich.
- Naprawdę nie mam żadnych. Należę do tych nielicznych szczęśliwców. Och, rozpaczałam po śmierci matki, potem po śmierci ojca; miałam zaledwie dwanaście lat. Przeżywałam straszne chwile, ale to słowo wcale nie oddaje tego, co czułam. Oparciem była dla mnie rodzina, siostry i brat; żadne z nas nigdy nie wątpiło, że jest kochane i chciane. Chociaż Meg poświęciła dla nas swoją przyszłość z Crispinem Dewem, nigdy nie dała nam odczuć, że ma o to żal. Dowiedziałam się o tym dopiero parę lat temu, od Nessie. Miłość rodziny zapewniała mi takie poczucie bezpieczeństwa, że nie potrafię sobie nawet wyobrazić, żeby dziecko mogło tego nie mieć. To straszne, jak bardzo musi cierpieć dziecko, które czuje się niekochane i niegodne miłości. Nie mogę znieść tej myśli.
Jej głos wzniósł się wyżej, stał się prawie piskliwy.
To jednak nie wina okoliczności, prawda? Ze stał się taki, a nie inny? To byłoby za łatwe. Na każdym etapie życia - będąc dzieckiem, chłopcem, dorosłym mężczyzną - zawsze do niego należał wybór, jak myśleć, co mówić, jak się zachowywać.
Nadal miał wybór.
Cofnął rękę, uniósł się na łokciu i uśmiechnął się do niej. Pora, żeby znów wejść w swoją skórę.
- Czy moja smutna historia poruszyła twoje czułe serce, Katherine? - Wodził spojrzeniem po jej twarzy, skupiając wzrok na ustach.
- Czy teraz wreszcie przyznasz? Że jestem o krok do wygrania zakładu? Dwa kroki? Czy też już go wygrałem?
Natychmiast zdał sobie sprawę, że popełnił błąd. To nie brzmiało jak subtelny żart. Na Jowisza, za bardzo przypominało wydarzenie nad jeziorem. I, do diabła, było nieuczciwe.
Czy on nigdy nie zmądrzeje?
Ale słów nie można cofnąć; mógł jedynie czekać na odpowiedź - z uniesioną brwią, z przymrużonymi oczami, z półuśmiechem.
Wspaniały z niego uwodziciel.
Boże wysłuchaj modłów samotnego, spragnionego miłości niewieściego rodu.
A może i nie.
Podniosła rękę, jakby chciała czule dotknąć jego twarzy. Zamiast tego otwarta dłoń wymierzyła mu policzek.
Odsunęła się od niego, zeskoczyła z kamienia i przeszła przez polankę, zatrzymując się na środku, gdzie trawa sięgała kolan i rosły polne kwiaty.
Nigdy w życiu nikogo nie uderzyła. Spoliczkowała go. Dłoń wciąż piekła. Serce biło tak mocno, że czuła się ogłuszona.
Odwróciła się do niego.
- Nigdy więcej mi tego nie rób! - krzyknęła łamiącym się głosem. - Nigdy. Słyszysz?
Dwoma palcami dotykał zaczerwienionego policzka.
- Tak. Katherine...
- Otworzyłeś się przede mną, zaprosiłeś mnie do swojego świata, a potem zatrzasnąłeś mi drzwi przed nosem. Jeśli nie chcesz, żebym była częścią twojego życia, to zostaw mnie, schowaj się za ironią, przymrużonymi oczami, uniesioną brwią. Odejdź. Daj mi żyć tu w spokoju. Ale jeśli chcesz dzielić się ze mną wszystkim, rób to uczciwie. Nie zaczynaj nagle udawać, że chodziło o głupi zakład.
Oddychała z trudem.
Przyglądał jej się przez dłuższą chwilę, zanim wstał i podszedł do niej. Żałowała, że nie miał na sobie kubraka i kapelusza. Był zbyt niepokojąco... męski w koszuli i kamizelce.
- To tylko parę rodzinnych historyjek. - Wzruszył ramionami. - Nic, czym warto się przejmować. Myślałem, że cię rozbawią. Nie, raczej sądziłem, że wzruszą. Ze mnie pożałujesz. Czy litość to coś bliskiego miłości? Myślałem, że może...
Pac!
Zrobiła to znowu - tą samą dłonią, w ten sam policzek.
Zamknął oczy.
- To boli. A masz nade mną przewagę, Katherine. Jako dżentelmen nie mogę ci oddać, prawda?
- Nie wiesz nic! Nic o miłości! - krzyknęła. - Byłeś kochany i jesteś kochany. Nawet kochasz, nie wiedząc o tym. Ale odcinasz się od tego, kiedy boisz się, że miłość przedrze się przez mur, który budowałeś wokół siebie latami, żeby cię już więcej nie raniono, bo w jakimś momencie nie byłbyś w stanie dłużej żyć. Te czasy minęły, uświadom to sobie wreszcie. Uśmiechnął się lekko.
- Jesteś prześliczna, kiedy się złościsz.
- Nie złoszczę się! Jestem wściekła! Miłość nie jest grą.
Wciąż ten sam uśmieszek, oczy przymknięte. Ale nie tliła się w nich najmniejsza iskierka humoru czy kpiny.
- Czym jest zatem, jeśli nie grą? - zapytał cicho.
- To nawet nie jest uczucie - odparła - choć uczucia też są ważne. Ani nie samo szczęście i światłość. I nie miłość fizyczna, jak zapewne uważasz. Miłość to więź z drugim człowiekiem, więź albo rodzinna, albo wynikająca z czegoś, czego nawet nie potrafię wyjaśnić. Na początku zwykle jest wzajemne przyciąganie. Ale miłość to coś dużo głębszego. Pragnienie, żeby opiekować się drugim człowiekiem i pozwolić jemu opiekować się sobą. To też zobowiązanie, żeby uczynić drugą osobę szczęśliwą i samemu być szczęśliwym. Miłość nie jest zaborcza i nie czyni z człowieka ofiary. I nie zawsze daje szczęście: Często przynosi ból, zwłaszcza kiedy ukochana osoba cierpi, a my czujemy się bezradni. Takie jest życie. Otwartość, zaufanie i wrażliwość. Och, wiem, moje życie było łatwe, bo zawsze otaczano mnie bezwarunkową miłością. Wiem, że nigdy nie będę w stanie zrozumieć, co to znaczy dorastać prawie bez miłości. Ale czy dzieciństwo musi kłaść się cieniem na całym twoim życiu? Czy chcesz dać ojczymowi tę moc, nawet zza grobu? Wszyscy cię kochali, Jasper, być może wszyscy poza nim. Wiem, że cała twoja służba i sąsiedzi zawsze cię kochali. Twoja matka cię kochała. Charlotte cię uwielbia. Teraz zamilknę, bo doprawdy już nie wiem, co mówię.
Uśmiechał się krzywo, unosząc do góry kącik ust z jednej strony; uświadomiła sobie, że jest w nim ogromne napięcie, że może nie panuje nad mięśniami twarzy. Dwa uderzenia w twarz pewnie też mu nie pomogły.
- Jeśli zdołam sprawić, żebyś też mnie kochała, Katherine, nic nie będzie mi już brakować w życiu. Moglibyśmy żyć długo i szczęśliwie. Ja...
- Zakład! - Niemal wypluła to słowo. - Jestem tym śmiertelnie znużona. Nie chcę więcej słyszeć o zakładzie, rozumiesz? To koniec. Dość. Miłość nie jest grą i nie będę dłużej udawać, że tak jest. Unieważniam zakład. Nie istnieje. Na zawsze. Wracaj do Londynu, do swoich głupich zakładów, jeśli musisz, i do swoich równie głupich przyjaciół, którzy uważają, że to zabawne zakładać się na pieniądze o to, czy zdołasz skłonić kobietę, która nie zrobiła nic złego żadnemu z was, żeby... oddała się rozpuście z tobą. A nawet, żeby to się stało pod drzewem w parku publicznym. Odejdź i nigdy nie wracaj. Nie będę za tobą tęsknić.
Och, Boże, dlaczego musiała znów to wywlekać?
- Myślę - odezwał się cicho - że dni, kiedy zwykłem się zakładać, już minęły. Zraniłem cię straszliwie.
To nie było pytanie.
- Owszem, tak. - Wybuchnęła płaczem.
- Katherine. - Chwycił ją za ramiona.
Nie przywarła do niego, nie wylewała łez na jego ramieniu. Uderzała go pięściami w pierś, szlochając rozpaczliwie. Och, jak okropnie się czuła. Skąd ta nagła histeria? To wszystko zdarzyło się przecież dawno.
- Jak mogłeś? - Chwytała z trudem powietrze. - Jak mogłeś być taki podły? Co ja ci zrobiłam?
- Nic. Nie mam wymówki, Katherine, żadnego usprawiedliwienia. To było zwykłe łajdactwo.
- Dżentelmeni w tym klubie z pewnością o tym wiedzieli.
- Spora ich liczba.
- A teraz wszyscy wiedzą. I jakże wygodnie jest zwalać winę na sir Clarence'a Forestera.
- Wina jest wyłącznie moja.
Spojrzała mu w twarz, choć wiedziała, że jej musi być zaczerwieniona i opuchnięta.
- Jak mogłeś zrobić coś takiego sobie? Jak mogłeś mieć tak mało szacunku dla siebie samego? Jak mogłeś tak zlekceważyć względy przyzwoitości?
Patrzył jej prosto w oczy.
- Nie wiem, Katherine. Nie jestem skłonny do wnikania we własną duszę.
- Robiłeś to specjalnie. Uczucia, których doznawałeś w dzieciństwie, musiały być nie do zniesienia, więc odciąłeś się od nich. Ale gdzie nie ma uczuć, Jasper, nie ma też litości, wyrozumiałości dla innych ludzi, a nawet dla siebie. Traktujesz innych tak, jak traktowano ciebie.
Otarła wierzchem dłoni wilgotny nos; odwrócił się gwałtownie i podszedł z powrotem do kamienia. Pochylił się i wyjął chusteczkę z kieszeni kubraka; wrócił do Katherine, wyciągając rękę.
Wytarła oczy, wydmuchała nos i zwinęła chusteczkę w dłoni.
- Nie odjadę - powiedział, kiedy znów na niego spojrzała. - To mój dom, a ty jesteś moją żoną. To, co uczyniłem trzy lata temu, jest niewybaczalne, ale na nieszczęście jesteś na mnie skazana. Przykro mi. Nie odjadę.
- Och, Jasper. - Spojrzała na niego zadowolona wbrew sobie. Nie zamierzał odjechać. - Nic nie jest niewybaczalne.
Przyglądał jej się przez chwilę.
- Jeśli zakład został unieważniony, to znaczy, że w całości? Ze wszystkimi warunkami?
- Tak. - Odczuła ogromną ulgę, ponieważ wiedziała, rzecz jasna, który warunek miał na myśli. Nie odjeżdżał, ale ich małżeństwo takie, jakie było teraz, trudno nazwać małżeństwem... na skutek warunku, który sama narzuciła podczas ich nocy poślubnej.
Tak straszliwie za nim tęskniła, co dziwne, bo mieli przecież tylko tę jedną noc. Nawet nie całą noc. Większość tamtej nocy przespał w pokoju obok.
- Przyjdź do mnie dziś w nocy - szepnęła, czując, jak pieką ją policzki.
Upuściła chusteczkę na ziemię i podniosła ręce, żeby objąć jego twarz. Ślady jej palców wciąż widniały na jego lewym policzku. A jej twarz też musiała wyglądać okropnie.
- Katherine, nie możesz chyba wyobrażać sobie, że usłyszawszy to: „przyjdź do mnie dziś w nocy”, zgodzę się czekać tak długo. Nie możesz się spodziewać czegoś podobnego po żadnym szanującym się pełnokrwistym samcu. Najmniej po mnie.
- Ale wszyscy będą zachodzili w głowę, co się z nami dzieje, jeśli znikniemy w naszych pokojach, kiedy wrócimy do domu. Poza tym...
- Katherine. - Pocałował ją w usta.
Oczywiście od razu wiedziała, co ma na myśli, co zamierza zrobić. W tej chwili uświadomiła sobie, jak jasno świeci słońce, jak jest gorąco, usłyszała pobrzękiwanie niewidocznych owadów w trawie, śpiew ptaków, zauważyła, ze stoi po kolana w trawie i kwiatach. Poczuła zapach jego wody kolońskiej, ciepło ciała i dotyk gorących ust na swoich wargach. Poczuła tez, jak wzbiera w niej pożądanie, którego sile nie zdoła się oprzeć.
Rozchyliła usta, upojona słodyczą pocałunku. jakoś tak się stało, ze znaleźli się na ziemi; wokół falowała trawa; oddychali szybko, przerywanie; badali się gorączkowo dłońmi i ustami, aż położyła się na plecach, czując na sobie jego ciężar. - Katherine - szepnął.
Zrzucił kamizelkę i chustę spod szyi. Rozpięta koszula ukazywała umięśniony tors i ciemne, gęste włosy na piersi. Miał rozpięte pantalony.
Pod stopami czuła ciepłą, miękką skórę jego butów. Opuszczona górna część sukni odsłaniała jej piersi, spódnicę miała podniesioną powyżej bioder.
Wplotła palce w jego nagrzane od słońca włosy.
- Ziemia nie stanowi najlepszego materaca - mruknął.
- Nie dbam o to. - Podniosła głowę, żeby go pocałować i przyciągnąć do siebie. Nie obchodziło jej, ze musiał wiedzieć, iż wygrał ten głupi zakład na długo przedtem, zanim go unieważniła. Nie dbała o to, czy wiedział, że go kocha. Miłość jest bezbronna, podatna na zranienie.
Och, tak właśnie było.
Ale to nie powód, żeby jej unikać.
- Pozwól mi zachować się jak należy. - Jego oczy się uśmiechały. - Raz w życiu, pozwól, że zachowam się jak należy.
Przetoczył się razem z nią i leżał na plecach. Gdy siedziała na nim pochylona, położył jej ręce na swoich ramionach i uniósł jej głowę; wyciągnął szpilki z włosów - opadły po obu stronach jej twarzy i na jego ramiona.
- Chodź. - Chwycił ją za biodra, podniósł ją do góry, a potem pociągnął w dół. Zamknęła oczy.
Nie czuła żadnego bólu.
I z pewnością - och, z pewnością! - nie doznała nigdy cudowniejszego uczucia. Otworzyła oczy, ciesząc je widokiem różowych i fioletowych kwiatów, które kwitły wokół ich głów w trawie.
Zamknęła oczy; minęła może minuta, a może dwie albo dziesięć. Ciepłe i silne dłonie obejmowały jej uda.
Ujął dłonią tył jej głowy i przyciągnął do swoich otwartych ust, a potem do swojego ramienia; trzymał ją mocno za pośladki; poruszał się szybko, aż pociągnął ją w dół i znieruchomiał tak gwałtownie, że zadrżała i głośno krzyknęła.
Brzęczały owady. Ptak usiadł gdzieś w pobliżu na gałęzi drzewa i wyśpiewywał pieśń miłosną. Źdźbło trawy albo łodyga kwiatu drażniły ją w ucho. Wdychała zapach roślin zmieszany z wonią wody kolońskiej.
Ogarnęła ją błoga senność. Leżąc na nim, wyprostowała nogi.
Pocałował ją w policzek.
- Kocham cię - powiedział.
Przez chwilę napawała się tymi słowami jak pieszczotą. Uśmiechnęła się.
- Nie musisz. To tylko słowa.
- Całe dwa - stwierdził - ale dotąd nigdy nie udało mi się ich złożyć do kupy. Sprawdzimy, czy zdołam to zrobić jeszcze raz? Kocham cię.
Złożyła ręce na jego piersi i podniosła głowę. Zajrzała mu w oczy.
- Nie musisz - powtórzyła. - To są tylko słowa, Jasper. Powiedziałeś, że mnie nie opuścisz. Znów jesteśmy małżeństwem. Może wkrótce będziemy mieć dziecko i staniemy się rodziną. I większą część roku spędzimy tutaj. Popracujemy nad naszym małżeństwem, żeby nam obojgu przyniosło zadowolenie, a także przyjemność. To wystarczy. Naprawdę wystarczy. Nie musisz koniecznie mówić...
- Kocham cię? - przerwał jej.
- Tak. To nie jest potrzebne.
- A zatem nie możesz mi tego powiedzieć?
- Tylko po to, byś mógł twierdzić, że tylko udawałeś, godząc się na zakończenie zakładu? Żeby usłyszeć, jak chlubisz się zwycięstwem? Nie, w istocie. Te słowa nigdy nie padną z moich ust, Jasper.
Uśmiechnęła się do niego promiennie, a on udał zadąsanie. Roześmiała się.
- Katherine. - Nagle spoważniał. - Przepraszam cię za Vauxhall. Przeprosiny nie wynagrodzą ci krzywdy, ale...
Położyła mu dwa palce na ustach.
- Wybaczam ci. I dość na tym.
Ucałował jej palce.
Nagle ogarnęła ją panika. Jak długo tu byli? Jak dawno temu odłączyli się od grupy przy wodospadzie?
- Jasper - podciągnęła stanik sukni, opuściła i wygładziła spódnicę - o czym my myślimy? Wszyscy muszą już być w domu i czekać na podwieczorek, a gospodyni i gospodarza ani śladu.
- Charlotte z przyjemnością odegra rolę gospodyni pod naszą nieobecność i zadba o wszystkich. A jeśli sądzą, że jesteśmy zakochani i nie zdajemy sobie sprawy z upływu czasu, to nie tylko się nie mylą, ale też muszą być zachwyceni. Pomyśl, jakie historie będą mogli w domu opowiadać spragnionym plotek przyjaciołom.
- Moje włosy! - krzyknęła z rozpaczą. - Nie mam przy sobie ani szczotki, ani lusterka. Jak je doprowadzę do porządku? Muszę je przykryć kapeluszem.
- Nic z tego. - Wstał, poprawił ubranie, po czym podszedł do kamienia i włożył kapelusz, przekrzywiając go zawadiacko, podniósł swój kubrak i kapelusz Katherine. Zawiązał sobie wstążki kapelusza na nadgarstku, zaczepił kubrak na palcu tej samej ręki i przerzucił go sobie przez ramię. Podał jej wolną dłoń. - Twoje włosy są piękne takie, jakie są. Pobiegniesz do pokoju, kiedy tylko wrócimy, i pokojówka cię uczesze.
Wzruszyła ramionami i wzięła go za rękę. Czuła się zbyt szczęśliwa, żeby się sprzeciwiać, choć miała nadzieję, że nikt jej nie zobaczy, póki nie przywróci sobie przyzwoitego wyglądu w zaciszu własnego pokoju. Była cudownie ociężała i rozleniwiona.
Szli do domu, trzymając się za ręce, w pomiętych ubraniach. Lepiej, żeby ich nikt nie zobaczył. Byłoby rozsądniej wejść do domu bocznymi drzwiami zamiast głównym wejściem.
Kiedy wdrapali się na zbocze i zrównali ze stajniami, Katherine zauważyła powóz na podjeździe - powóz podróżny, który z pewnością nie należał do żadnego z sąsiadów.
Ścisnęła Jaspera za rękę. Musieli koniecznie przemknąć się do bocznych drzwi.
Ale na górnym tarasie stały dwie osoby, wuj Stanley i pan Dubois. Obaj dżentelmeni ich widzieli. Wuj podniósł dłoń na powitanie. Osoby siedzące w powozie też musiały ich zobaczyć.
Za późno na ucieczkę.
- O Boże! - Wpadła w panikę. - Kto to może być? Spodziewasz się kogoś?
Pan Dubois patrzył w górę z uprzejmie obojętnym wyrazem twarzy.
Wuj Stanley marszczył brwi.
Z powozu wyłoniła się łady Forester. A zaraz za nią sir Clarence Forester.
- Co, do pioruna? - odezwał się Jasper.
Katherine rzuciłaby się, być może, do ucieczki, gdyby nie trzymał jej mocno za rękę, prowadząc do domu. Ale przystanął gwałtownie, kiedy woźnica pomógł wysiąść trzeciemu pasażerowi.
Starszemu dżentelmenowi, którego Katherine nie znała.
- A niech to wszyscy...! - wykrzyknął Jasper. Nie wierzył własnym oczom.
Lady Forester i Clarence. Co za bezczelność!
Zanim jednak Jasper zdążył dać wyraz oburzeniu... Seth Wrayburn!
- Spokojnie, Jasper - szepnęła Katherine. - Bardzo cię proszę, tylko spokojnie.
Po tym, co ta dwójka jej zrobiła? Ale, Boże dopomóż, Seth Wrayburn! Człowiek, który nie ruszał się za próg własnego domu w Londynie. A oto zjawił się w Dorsetshire i na dodatek w towarzystwie lady Forester i Clarence'a.
Jasper wziął się w garść. Co może wprawić kuzyna Charlotte w większe zmieszanie niż uprzejmość z jego strony?
- Co za miła niespodzianka - zawołał wesoło.
Nawet dla kogoś niespełna rozumu, rzecz jasna, musiało być oczywiste, że jeśli był zaskoczony, to niemile. Zwracając się do nich, niemal syczał.
- Możesz to tak nazwać, Montford - odezwał się Wrayburn, nie starając się nawet ukryć rozdrażnienia. - Ja nazywam wyjątkową nieprzyjemnością to, że mnie pędzono przez pół Anglii po drogach, których stan woła o pomstę do nieba; ciągle natykaliśmy się na rogatki, które wydają się wyrastać co pół mili jak grzyby po deszczu, i do tego musiałem znosić gadaninę przez całą tę drogę, cal po calu. Wiedz o tym, że nie jestem ani trochę zadowolony. Zmarszczył groźnie brwi.
- Przyjechaliśmy, Jasper - oświadczyła lady Forester żeby zabrać naszą kochaną Charlotte do domu. Zostanie otoczona należytą opieką i będzie dobrze strzeżona aż do debiutu w przyszłym roku. Przyjechaliśmy...
- Jeśli mam znów wysłuchiwać jednego z twoich wyćwiczonych monologów, Prunello - przerwał jej Wrayburn w pół zdania - przysięgam, że wynajmę dyliżans pocztowy i wrócę do domu, zarygluję drzwi i żadnego z was nie wpuszczę do środka do końca swoich dni. Przyjechaliśmy, Montford, żeby rozwiązać tę aferę z Charlotte raz na zawsze. Prunella i Clarence twierdzą, że ten dom jest dla niej nieodpowiedni, a oni są jak muchy jesienią, brzęczą wokół głowy, próbują wleźć do ust i do nosa, choćby ich odganiać tysiąc razy. Przyjechałem, żeby samemu się przekonać. Przekonam się i zdecyduję, a potem wrócę do domu z nadzieją, że nigdy już żadnego z was nie ujrzę na oczy.
- Sir. - Jasperowi wracał dobry humor. - Czy mogę mieć zaszczyt przedstawienia pana lady Montford? Oto stryjeczny dziadek Charlotte, Katherine, pan Seth Wrayburn.
Katherine dygnęła lekko, a Wrayburn spojrzał na nią groźnie. Wyglądała piękniej niż zwykle w wygniecionej zielonej sukni, z rozpuszczonymi włosami i długim źdźbłem trawy wplątanym w kosmyk za uchem. Wyglądała także na kogoś, kto niedawno tarzał się w sianie.
- A czy miał pan okazję poznać Stanleya Finleya, brata mojego ojca? - zapytał Jasper. - Oraz pana Dubois?
- Nieodpowiedni dom? - odezwał się wuj Stanley, ignorując Jaspera. Wydawał się wściekły. - Nieodpowiedni, kiedy jego panem jest własny syn mojego brata, świeżo ożeniony z siostrą hrabiego Mertona? Pod jakim względem nieodpowiedni, chciałbym wiedzieć?
Zwrócił gniewną twarz ku lady Forester i Clarerice'owi.
- Chciałabym wiedzieć, gdzie jest Charlotte, podczas gdy jej brat przyrodni... swawoli z żoną - mówiła z naciskiem lady Forester. Wbita w nich wzrok z pogardliwą wyższością. - I gdzie są wszyscy goście, w tym dżentelmeni?
Katherine zabrała głos po raz pierwszy, odkąd poprosiła Jaspera, żeby zachował spokój.
- Sądzę, że są w salonie na podwieczorku, pani. Młodzież jest tam z Charlotte, jako gospodynią oraz panną Daniels, jej przyzwoitką. Pani Dubois i lady Hornsby są tam również, przyjechały do nas z córkami. Musicie być zmęczeni po podróży. Zechciejcie napić się herbaty, a służba przygotujcie dla was pokoje. Witajcie w Cedarhurst.
- Zdumiewa mnie, lady Montford, że jest pani gotowa pokazać się gościom w takim stanie - stwierdziła lady Forester.
- W istocie wygląda niemal zbyt uroczo, pani - zauważył pan Dubois. - Zupełnie się z panią zgadzam. Ale w rzeczy samej ja i moja żona jesteśmy oczarowani urodą wszystkich młodych dam oraz zachwyceni dobrymi manierami młodych dżentelmenów. Wspaniale, iż mogli spotkać się na wsi, żeby zażyć nieco rozrywki, póki trwa lato. Zycie bywa smutne nawet dla młodych.
- Ten dom jest nieodpowiedni - odezwał się Clarence, który zwykle wtrącał swoje trzy grosze, kiedy lepiej byłoby trzymać język za zębami. - Jak wszyscy wiedzą, małżeństwo Jaspera jest zwykłym oszustwem, bo ożenił się tylko dlatego, że musiał. W dodatku poślubił parweniuszkę, której zachciało się więcej, niż jej się należy.
Stało się!
Jasper puścił ramię Katherine i ruszył naprzód, aż czubki jego butów niemal dotknęły butów Clarence'a, który nie mógł się cofnąć, bo miał powóz za plecami.
- Clarrie. - Jasper mówił cichym, łagodnym głosem, który przeznaczał dla tych, którzy mu się narazili. - Jesteś małą, nędzną kreaturą i mam z tobą parę rachunków do wyrównania, kiedy nadejdzie właściwa pora. Ta pora, niestety, ze względów grzecznościowych jeszcze nie nadeszła. W takim razie przeprosisz pokornie moją żonę, abyśmy mogli wejść do domu i ugościć ciebie i twoją mamę tak, jak wszystkich gości.
- Przeproś, Forester - radził wuj Stanley - jeśli nie chcesz połykać za chwilę własnych zębów.
- I zrób to szybko, Clarence - dodał Wrayburn, jak się wydawało, jeszcze bardziej zirytowany. - Chcę się napić herbaty, nawet jeśli muszę to zrobić w pokoju pełnym ludzi, w większości bardzo młodych. I niemądrych, w co nie wątpię.
Clarence łypnął w stronę Katherine, uciekając po chwili wzrokiem na bok.
- Przepraszam, pani - mruknął.
Jasper przysunął do niego twarz o pół cala bliżej.
- Pokornie, Clarrie - rzekł tym samym, łagodnym głosem. Kołysał powoli kapeluszem Katherine, który zwisał przywiązany wstążkami do jego nadgarstka.
- Błagam o wybaczenie, pani. - Clarence zerknął na Katherine, a potem znów w bok. - To, co powiedziałem, było niestosowne.
- Jak cudownie - odezwała się Katherine, zanim Jasper zdążył wyrazić kolejny sprzeciw - że rodzina Charlotte będzie z nią pojutrze obchodzić jej urodziny. Wejdźcie, proszę, do środka. Wydaje się pan bardzo zmęczony, panie Wrayburn. Czy mogę wziąć pana pod ramię?
Nie krył irytacji, ale zaczął wchodzić z Katherine po schodach. Jasper, unosząc brew, podał ramię lady Forester.
Tak więc przyjmował Clarriego i jego matkę pod swoim dachem. Ponieważ Katherine apelowała o spokój. I ponieważ przezornie zabrali ze sobą Wrayburna.
Być może księżyc rzeczywiście jest zrobiony z sera.
Clarence miał nową, niezbyt ozdobną krzywiznę na nosie. Jeśli nie chciał, aby skrzywiono mu go jeszcze bardziej, powinien cenić milczenie jak złoto, na Jowisza.
Jasper żywił nadzieję, że będzie inaczej.
Sprowokuj mnie, Clarrie, pomyślał. Zrób to.
Ale Clarence zrobił to już wcześniej. I to wystarczyło. Teraz potrzebował jedynie właściwego miejsca i czasu.
Konwersacja w salonie była zbyt ożywiona, żeby ktoś zauważył nowy powóz. Goście śmiali się, rozmawiali, bawiąc się, jak to tylko potrafi młodzież w tym wieku.
Charlotte wyglądała, jakby zobaczyła ducha, kiedy w drzwiach stanęli ciotka i kuzyn. Wstała i pobiegła przez pokój.
- Lady Forester i Clarrie przybyli, żeby włączyć się w twoje święto, Char - oznajmił Jasper.
Katherine zauważyła, że Stephen także się podniósł; zwijając dłonie w pięści, wbił wzrok w sir Clarence'a.
- Ciocia Prunella? - Charlotte uśmiechnęła się i dygnęła. - Clarence? - Kiwnęła głową na powitanie. - Jak miło!
- Charlotte? - Lady Forester rozejrzała się po pokoju, jakby oceniała wiek wszystkich dżentelmenów. Na chwilę zatrzymała wzrok na Stephenie. - Przyjechaliśmy, żeby ciebie ratować.
Katherine spojrzała Stephenowi w oczy i lekko pokręciła głową. Ale Meg położyła mu już uspokajająco rękę na ramieniu.
- Jest także twój stryjeczny dziadek, Charlotte - dodała Katherine.
- Wuj Seth? - Oczy Charlotte zrobiły się okrągłe; uśmiechnęła się promiennie. - Przyjechałeś, żeby mnie zobaczyć? Na moje urodziny?
Spojrzał na nią pochmurnie.
- A więc to ty jesteś Charlotte, czy tak? Sporo kłopotu mi sprawiłaś, dziewczyno, choć śmiem twierdzić, że nie ma w tym twojej winy. Śliczna z ciebie panienka.
Zaczerwieniła się.
- Och, dziękuję, wuju. Na pewno jesteś zmęczony. Czy mogę ci nalać filiżankę herbaty?
Powinna zaproponować, że przedstawi go wszystkim w salonie. Wydawało się jednak, że postąpiła właściwie.
- Kropelka mleka i dwie łyżeczki cukru, lekko kopiaste - wyraził bezceremonialnie życzenie Wrayburn.
- Proszę mi pozwolić - powiedziała Katherine, podczas gdy Charlotte pobiegła do tacy z herbatą - przedstawić panu naszych gości, sir. A także pani oraz panu, sir Clarence, jeśli jest tu ktoś, kogo nie znacie.
Rozpoczęła prezentację, choć gniew z powodu nagłego pojawienia się tych dwojga walczył w niej o lepsze ze świadomością, jak okropnie wygląda - i jakie wrażenie robi Jasper bez kubraka, z jej kapeluszem dyndającym u ręki. Nie pamiętała, żeby kiedyś czuła się bardziej niezręcznie. Ale też korciło ją, żeby parsknąć śmiechem. Nie śmiała spojrzeć na Jaspera.
Obowiązkom gościnności stało się zadość. Nie wiedziała, jak to możliwe, że tego dokonali, ona i Jasper. Miała poczucie, że właśnie zdali poważny egzamin, dając świadectwo swojej pozycji jako małżonkowie oraz pan i pani Cedarhurst.
Nie mogła udawać, że zachwyca ją niespodziewane i niepożądane przybycie nowych gości. Nie mogła udawać, że nie uraziły jej głęboko słowa sir Clarence'a Forestera na tarasie. Nie mogła także udawać, że przez jedną okropną chwilę, kiedy Jasper odszedł od niej, żeby stanąć przed Foresterem, nie miała nadziei, że zetrze nędznika z powierzchni ziemi.
Ale uprzejmość wobec gości wymagała czegoś innego i oboje zachowali się stosownie do sytuacji.
Katherine narzuciła sobie spokój, kiedy popołudnie przeszło w wieczór - zwłaszcza po tym, kiedy zdołała się wreszcie wymknąć do swojego pokoju, żeby przebrać się i zadbać o wygląd. Nie było nic, co mogłoby budzić zastrzeżenia lady Forester i jej syna. Prawie wszystkie zaproszone panie to bardziej dziewczynki niż młode damy. Zaś dżentelmenom brakowało na ogół sporo lat do pełnoletności; prawdę powiedziawszy, już nie chłopcy, a jeszcze nie mężczyźni. Nathan Fletcher, przyjaciel Stephena z uniwersytetu, miał zaledwie dwadzieścia jeden lat. Stephen jeszcze mniej.
Młodzi ludzie mieli dobrą opiekę. Hrabina Hornsby, państwo Dubois, wuj Stanley, panna Daniels, nie wspominając Jaspera i Katherine - nie spuszczali z oka swoich podopiecznych i wszystkich pozostałych. Nie, nic nie mogło wywołać niezadowolenia lady Forester.
A jednak coś znalazła.
Doszło do tego w salonie po kolacji, zanim dżentelmeni przyłączyli się do pań. Któraś z młodych dam zebranych przy fortepianie wspomniała o festynie i balu. Starsze panie siedziały przy kominku, rozmawiając o czyś innym.
- Pan Shaw i pan Thane - oznajmiła Hortense Dubois - wezmą udział w przeciąganiu liny. Nie wiem, czy inni dżentelmeni będą na tyle odważni, żeby spróbować swoich sił w tej konkurencji. Nie mogę się doczekać, żeby zobaczyć zawody.
- Sama bym wzięła w tym udział - oświadczyła Jane Hutchins - gdybym miała pewność, że będę po stronie, która wygra.
Dziewczęta zachichotały.
- Kobiety, damy nie mogą się w to bawić. - Lady Marianne zrobiła żałosną minę. - Mogłybyśmy się ubłocić. Mężczyźni mają najlepszą zabawę.
- Tylko sobie wyobraź, Marianne - odezwała się Araminta Clement - że pociągną ciebie i wpadniesz w błoto. W najlepszej sukni.
- Ci, którzy zechcą wziąć udział w zawodach w przeciąganiu liny i zapasach w błocie - mówiła Louisa Fletcher - mają włożyć stare ubrania. A potem, jeśli się ubrudzą albo kiedy się ubrudzą, jeśli biorą udział w zapasach, muszą wykąpać się w jeziorze i przebrać w czyste stroje.
- Chyba nie na oczach wszystkich, mam nadzieję. - Beatrice Finley wachlowała się energicznie kartką z nutami.
- Och! - Alice Dubois przycisnęła rękę do serca. - Może zdołam namówić Michaela?
Wybuchnęły śmiechem.
- Festyn? - odezwała się ostrym tonem siedząca z damami przy kominku lady Forester. Spojrzała na Katherine. - Festyn? Jaki festyn?
Katherine się uśmiechnęła.
- Jasper i ja postanowiliśmy przywrócić starą tradycję dorocznego festynu i balu letniego w Cedarhurst - wyjaśniła. - W tym roku mieliśmy mało czasu, żeby to zorganizować, ale wszyscy sąsiedzi w promieniu paru mil chętnie nam pomagali, tak że będziemy mogli to pojutrze połączyć z urodzinami Charlotte.
Pierś lady Forester zafalowała.
- Bal? - wycedziła. - W sali balowej? Dla dziewcząt, które jeszcze nie debiutowały?
- To jedyne duże pomieszczenie. Przyjdą także nasi sąsiedzi. W różnym wieku, oczywiście.
- Niemożliwe, żeby w okolicy mieszkało aż tylu ludzi szlachetnego urodzenia - stwierdziła lady Forester.
- Zaprosiliśmy wszystkich.
- Wszystkich? - Biust lady Forester zafalował jeszcze mocniej. Jednak od dalszych uwag powstrzymało ją przybycie dżentelmenów.
Wszyscy usadowili się z herbatą, a Alice Dubois zajęła miejsce przy fortepianie z narzeczonym za plecami, który miał przewracać nuty. Zanim jednak rozległa się muzyka i na nowo podjęto konwersację, lady Forester odezwała się głośno:
- Seth, czy zdawałeś sobie sprawę, że pojutrze zamiast skromnego urodzinowego przyjęcia dla naszej kochanej Charlotte mają tu się odbyć festyn i bal?
- Nie, Prunello. - Skrzywił się. - Ale dzięki za ostrzeżenie. Spędzę ten dzień w swoim pokoju, przy zamkniętym oknie.
- Zaproszono wszystkich - ciągnęła. - Wszystkich. Włącznie z dzierżawcami, robotnikami, sklepikarzami i tym podobnymi, jak wnoszę. Charlotte będzie wolno wieczorem tańczyć w sali balowej. W otoczeniu hołoty. Mają się odbyć zawody w przeciąganiu liny i zapasy w błocie. Czy to jest odpowiedni dom dla twojej stryjecznej wnuczki, mojej bratanicy i córki mojego drogiego zmarłego brata?
- Clarrie - Jasper się uśmiechnął - w drużynach, które będą przeciągać linę jest jeszcze, jak sądzę, miejsce dla jednego czy dwóch mężczyzn. Myślę, że znaleźlibyśmy dla ciebie miejsce na końcu liny albo, jeśli wolisz, na początku.
- Mój brat zakazał dorocznego festynu po ślubie z drogą matką Charlotte - odezwała się znów lady Forester. - Zniósł go, ponieważ to wulgarny obyczaj. A, co więcej, grzeszny. Nie chciał, aby Rachel, Jasper i Charlotte byli narażeni na coś tak niewłaściwego.
- Sądzę, pani - powiedział Jasper - iż życzyłabyś sobie, aby nasi goście wiedzieli, że pani szacowny brat, wprowadzając zakaz, miał na uwadze dobro nieśmiertelnej duszy Rachel i mojej. Ale że nie chodziło mu o Charlotte. Byłby to, w rzeczy samej, skandal, gdyby zdążyła pojawić się na świecie tuż po jego ślubie z moją matką.
Pan Dubois roześmiał się głośno, a pani Dubois zgromiła go wzrokiem. Młode damy pokraśniały, młodzieńcy wydawali się zaciekawieni.
- Wrayburn - rzekł wuj Stanley mocno zniecierpliwionym tonem - zabił wszelką radość, jaka kiedyś istniała w Cedarhurst, i oczernił imię mojego brata. Wszystko w imię boga gniewu, któremu nie oddawałbym czci, nawet gdyby kazał ogrzać dla mnie piekło dziesięć razy mocniej.
- Nasz papa - odezwał się lekko drżącym głosem Arnold Fletcher z drugiej strony pokoju - opowiadał nam tyle wspaniałych historii o festynach w Cedarhurst, że mogę sobie niemal wyobrazić, iż brałem w nich udział. Z niecierpliwością czekam na ten dzień.
- Katherine i Jasper bardzo ciężko pracowali - wtrąciła Margaret - żeby wszyscy w okolicy, od najmłodszych dzieci po najstarszych dziadków, mieli choć jeden dzień beztroskiej zabawy.
Rozległ się szmer aprobaty.
- Niedobrze, Prunello - rzucił Wrayburn z irytacją. - Człowiek nie może spokojnie wypić po obiedzie filiżanki herbaty bez tego, żeby zawracano mu głowę natrętną paplaniną. Postanowiłem przecież, że sam podejmę decyzję we właściwym czasie na podstawie samodzielnie poczynionych obserwacji. Prędzej zginę, zanim ponownie wyjadę z domu.
- Panno Dubois - powiedziała Katherine - może zagra pani teraz dla nas? Uwielbiamy pani słuchać. Jasper, myślę, że lady Hornsby i panna Daniels miałyby ochotę zagrać w karty, jeśli przyłączą się do nich dwaj dżentelmeni. Może sir Clarence? I pan Gladstone? Czy wszyscy napiliby się jeszcze herbaty?
Lady Forester zacisnęła usta i nie odezwała się więcej. Margaret wciągnęła ją do rozmowy, a pani Dubois przyłączyła się do nich.
Późno wieczorem Katherine stała przy oknie w sypialni. Czesała włosy, kiedy Jasper, bez pukania, otworzył drzwi ich prywatnego salonu. Zobaczył w szparze pod drzwiami światło świecy.
Miała na sobie koszulę nocną, którą włożyła w noc poślubną.
„Przyjdź do mnie w nocy”, powiedziała wtedy na wzgórzu.
Przyszedł.
Oparł się o drzwi, z ramionami złożonymi na piersi, krzyżując bose stopy w kostkach.
To, co stało się dzisiejszego popołudnia, było jedynie preludium. Ciekaw był, czy zdawała sobie z tego sprawę.
Uśmiechnęła się, szczotka znieruchomiała w jej dłoni.
- Czy to jest właśnie to, co robią kobiety, którym zachciewa się więcej, niż im się należy, żeby zwabić kochanka?
- Powinieneś wiedzieć lepiej ode mnie.
- Kokietka! - Wszedł do pokoju. - Czy to oskarżenie cię uraziło? I to, że cię nazwał parweniuszką?
- Zranić mnie mogą tylko ci, których szanuję.
Co było zwykłym kłamstwem.
- A nie szanujesz biednego Clarrie. - Wyjął jej szczotkę z dłoni i rozczesał włosy od czubka głowy do pasa. - Nie pomściłem cię, jak należało, prawda?
- Chciałam, żebyś przyłożył mu pięścią w nos, tak jak Stephen, a jednocześnie miałam nadzieję, że tego nie zrobisz. To dokładnie to, czego lady Forester i jej podobni spodziewaliby się po tobie.
Cieszę się, że zachowałeś się, jak należało, i odegrałeś gospodarza o nienagannych manierach... chociaż nazwałeś go nędzną kreaturą. Którą jest.
Roześmiała się cicho, a on znów przeciągnął szczotką po włosach.
- Pomszczę zniewagę - obiecał.
- Gorsza część mojej natury cieszy się na tę myśl. Ale nie może tu dojść do przemocy, Jasper. To nie do pomyślenia. I coś takiego spowodowałoby, iż pan Wrayburn uznałby, że to nieodpowiedni dom dla Charlotte.
Odłożył szczotkę na parapet, odgarnął Kate włosy na jedną stronę i przyłożył usta do jej karku. Była ciepła i pachniała mydłem.
- Mmm... - Uniosła ramiona.
- Obejdzie się bez przemocy. W każdym razie nie stanie się nic takiego, co można by uznać za celowe działanie na czyjąś szkodę. Mam pewien plan.
- Och, jakiż to? - Odwróciła się do niego, pełna ciekawości.
- Dowiesz się, kiedy nadejdzie czas. Nie minie cię to z pewnością.
Dosyć zadowalająca zemsta, skoro nie mógł użyć pięści, póki Clarence przebywał jako gość w jego domu. Umiarkowanie zadowalająca, w gruncie rzeczy.
- Teraz nie chcesz powiedzieć?
- Nie. - Pocałował ją w czubek nosa. - Ale czy my musimy rozmawiać o Foresterze? Zdaje się, że miałem inne plany, kiedy tu wszedłem.
- Tak? Jakie?
Uśmiechnął się i pocałował Kate delikatnie w usta, zdejmując jej koszulę. Żeby nie być gorsza, rozwiązała szarfę przy jego jedwabnym szlafroku. Nie miał nic pod spodem.
Odrzucił na bok koszulę i zrzucił szlafrok.
- Ach - szepnęła, kładąc mu ręce na ramionach.
Jak to się stało, że myślał kiedyś, że lubi kobiety o obfitych kształtach, podczas gdy istniały szczupłe, zaokrąglone w odpowiednich miejscach, długonogie dziewczyny, jak Katherine? Z pachnącymi mydłem, przetykanymi złotem włosami?
Przygarnął ją do siebie, przeciągając dłońmi od łopatek po pośladki. Całował ją, a ona oddawała pocałunki.
„Kocham cię”, powiedział jej dzisiejszego popołudnia, a ona odparła, że słowa nie są potrzebne. Nie wierzyła, że on wie, co mówi.
A wiedział?
Czy miałby wątpliwości, gdyby tak było? Ale czy to w ogóle miało znaczenie? Chciał uczynić ją szczęśliwą na resztę życia. Mógł to nazwać miłością. Jak inaczej można by to nazwać?
- Jasper - wymruczała, kiedy okrywał pocałunkami szyję - zabierz mnie do łóżka.
Podniósł głowę i się uśmiechnął.
- O mało znów nie zapomniałem. Dlatego przyszedłem do twojego pokoju.
Chwycił ją w ramiona i zaniósł do łóżka. Położył się razem z nią.
- Kocham cię - powiedział, zanim zamknął jej usta pocałunkiem.
- Och, niemądry.
Monty, wspaniały kochanek - niemądry!
- Taka zniewaga musi zostać ukarana.
- Pokaż mi, jak. - Pociągnęła jego głowę w dół.
Śmiała się.
Bali się, że w dzień festynu może się rozpadać. Wiele gier i zabaw przeniesiono by, oczywiście, do domu. Ale festyn na pewno straciłby wtedy na atrakcyjności.
Jaką więc ulgę odczuła Katherine, kiedy obudziła się wcześnie, wyskoczyła z łóżka i odsunęła zasłony, żeby stwierdzić, że poranne słońce stoi wysoko na bezchmurnym niebie - wiedziała, że ludzie w pałacu, we wsi i w całej okolicy zrobią to samo i odczują tę samą ulgę, podniecenie i radość, wiedząc, że nadszedł ten dzień. I że jest piękny.
Obejrzała się przez ramię i zauważyła, że Jasper zerka na nią spod półprzymkniętych powiek, z rękami splecionymi za głową. Słońce świeciło mu prosto w oczy.
- Och, przepraszam. - Zaciągnęła zasłonę, żeby słońce go nie raziło.
- Nie szkodzi. Lubię, aby mnie budzono o świcie po prawie bezsennej nocy.
Spojrzała na zegar na kominku. Nie było jeszcze szóstej.
- Och, przepraszam - powtórzyła.
- Za tę noc? Nie żałuję. Czy też za to, że mnie obudziłaś tak wcześnie? To znaczy, że jeszcze trochę zostało tej niespokojnej nocy, zanim nadejdzie pora, żeby wstawać. Czy też przepraszałaś za to, że stoisz tam w słońcu? Słusznie przepraszasz. Czy brak ci skromności?
Tak bardzo niepokoiła się o pogodę, że zapomniała włożyć koszulę.
- Och.
- Jeśli czujesz się zmieszana - podniósł pościel z jej strony łóżka - wskakuj tu, żeby się ukryć.
Co też uczyniła.
Dochodziła siódma, kiedy wstali. W ciągu tej godziny zdrzemnęła się nawet przez jakieś dziesięć minut.
Przez resztę dnia nie będzie czasu na drzemkę. Kiedy ubrali się, zjedli szybkie śniadanie i wyszli na dwór, służba wynosiła już stoły i koce, a paru członków komitetów organizacyjnych pilnowało, żeby ustawiono stragany, poukładano eksponaty, wyznaczono tor wyścigów oraz strzelnicę dla łuczników, miejsce na piknik, a także wielu innych potrzebnych rzeczy. Katherine została w pobliżu domu, a Jasper poszedł z kilkoma mężczyznami, żeby obejrzeć błotny staw, który utworzono na podmokłym terenie nad jeziorem. Zapasy w błocie i przeciąganie liny to okropność. Ale mężczyzn cieszyła tak wspaniała rozrywka.
Mężczyźni byli dziwaczni pod tym względem.
Wczesnym przedpołudniem większość młodych gości także wyszła na zewnątrz; byli zachwyceni, że czeka ich tyle atrakcji, i wybierali zabawy, w których chcieliby wziąć udział.
Charlotte była chyba najbardziej podniecona ze wszystkich. Skończyła osiemnaście lat i począwszy od następnego dnia, nikt nie mógł zaprzeczyć, że można ją uznać za młodą damę. I co to były za urodziny. Podeszła do Katherine; podziwiały stoisko z robótkami ręcznymi, na którym pani Bonner i jej córka układały z artystycznym smakiem eksponaty konkursowe.
- Kate - powiedziała Charlotte, ściskając ją za ramię. - Kocham cię. Naprawdę, naprawdę cię kocham. I wiem, że to tobie powinnam podziękować za wszystko: za gości, festyn, bal dziś wieczorem. Z pewnością żadne przyjęcie urodzinowe nie mogłoby się równać z moim.
- A więc jesteś szczęśliwa? - Katherine wcale nie musiała o to pytać.
- Jestem szczęśliwa. - Dziewczyna westchnęła. - Jestem nawet szczęśliwa, że przyjechała ciocia Prunella i Clarence, i wuj Seth, choć poprzedniego wieczoru poprzysiągł, że nie wyjdzie dziś z pokoju. To moja rodzina, a rodzina jest ważna, prawda?
- Tak jest. - Katherine poklepała jej dłoń.
- A ciocia Prunella nie może mnie stąd zabrać. Jak mogłaby to zrobić, skoro ty tu jesteś i wywierasz taki dobry wpływ na Jaspera? Jesteś szczęśliwa, prawda?
- Tak. Oboje jesteśmy szczęśliwi.
I nawet nie była to nieprawda. W każdym razie nie na tę chwilę. Co się zdarzy, kiedy skończy się miesiąc miodowy, nie wiedziała. Niewątpliwie ona i Jasper przeżywali teraz coś niezwykłego. To nie mogło trwać, ta ich przyjaźń, ta... Cóż, ten ich miesiąc miodowy. Ale teraz czuła się szczęśliwa i wierzyła, że on też tak się czuje. Charlotte wybuchnęła śmiechem.
- Jasper mówił na nią ciotka Suszona Śliwka. Czyż nie był okropny?
- Rzeczywiście - zgodziła się Katherine.
A potem Charlotte odbiegła lekkim krokiem, żeby wziąć pod ramię Stephena i przyłączyć się wraz z nim do gromadki młodzieży.
Meg na niższym tarasie pomagała pani Penny układać wypieki na długim stole.
Nie było czasu na następny posiłek. Zbyt wiele szczegółów należało dopracować w ostatniej chwili. Katherine jednak wcale nie czuła głodu. W każdej chwili mogli zacząć przybywać goście i miała jedynie czas na to, żeby pobiec na górę i włożyć cytrynowożółtą muślinową suknię z niebieską szarfą, a także ułożyć włosy, które nakryła ślubnym kapeluszem.
Jasper stał, opierając się ramieniem o drzwi jej garderoby, i czekał, aż będzie gotowa do wyjścia; był niezwykle przystojny i świetnie wyglądał w kremowo - błękitnym stroju. Uniósł brew.
- Dziś jesteś słoneczną boginią, czy tak?
Uśmiechnęła się, a on podał jej ramię i zeszli na górny taras, gdzie czekała już na nich Charlotte. Wszyscy troje mieli witać gości.
- Szczęśliwa, Char? - zapytał Jasper.
- Och, tak! - Zarzuciła mu ramiona na szyję. - Jeszcze trochę, a pęknę ze szczęścia.
- To brzmi strasznie. - Poklepał ją po plecach. - W każdym razie baw się dobrze w swoje urodziny. To wszystko dla ciebie, Char. Pomysł Katherine. Miej pretensje do niej, jeśli pękniesz.
A jeśli sądził, że nie wie nic o miłości, pomyślała Katherine, przyglądając mu się, jak stoi ze swoją siostrą przyrodnią, to głupiec powinien zobaczyć teraz swoją twarz.
Dobrze się stało, że lady Forester wraz z Clarence'em wyszli właśnie na taras, a za nimi pan Wrayburn w towarzystwie wuja Stanleya i lady Hornsby. Wszyscy musieli widzieć wyraz ich twarzy, kiedy się obejmowali.
Nagle na podjeździe ukazali się jacyś piesi, parę bryczek i dwóch czy trzech konnych.
Przybywali goście, festyn miał się za chwilę rozpocząć. Katherine była panią Cedarhurst i gospodynią wznowionego, dorocznego festynu i balu. Obok miała męża i Charlotte. Zycie wydawało się cudowne.
Spuszczono łodzie na wodę, wszystkie trzy, i spora grupa ludzi czekała, żeby nimi popłynąć. Postanowiono, że nie będzie żadnych wyścigów na wodzie, że lodzie wykorzysta się tylko do tego, żeby popływać po jeziorze dla odpoczynku. Przy plaży chlapały się dzieci pod opieką rodziców i dziadków. Niektórzy spacerowali wokół jeziora, oglądali chatkę i przyglądali się wodospadowi. Przygotowano błoto do zapasów i przeciągania liny - zawody, na które niecierpliwie czekało wielu mężczyzn, a także, jak podejrzewał Jasper, wiele kobiet.
Zostawił jezioro za plecami i ruszył przez trawnik w stronę domu. Zaczęły się zawody łucznicze. Na niższym tarasie oglądano wypieki, robótki ręczne oraz artystyczne wyroby z drzewa. Goście siedzieli w ogrodzie i spacerowali żwirowymi alejkami. Część posilała się na niskim balkonie na zewnątrz sali balowej.
Później przypadły mu w udziale degustacja i ocena ciast owocowych. Ale na razie szedł górnym tarasem w stronę wschodniego trawnika, gdzie miały się odbyć wyścigi. W przyszłości, kiedy powstaną różana altanka i sad jabłoniowy, trzeba będzie wyznaczyć do tego celu inne miejsce.
Gromada małych dzieci trzymała się za ręce, bawiły się w kole, pod opieką Katherine i Jane Hutchins. Rozległy się piski, kiedy wszyscy przewrócili się na ziemię.
Jasper zatrzymał się, patrząc, jak Katherine podnosi się i strzepuje trawę z sukni. Miała zaróżowioną roześmianą twarz. Była taka piękna, że żywiej zabiło mu serce.
Potem ich oczy spotkały się, jej dłonie znieruchomiały, uśmiech zamarł na wargach.
A on uświadomił sobie coś nagle - jakby otrzymał cios młotem.
Stała mu się tak niezbędna, jak powietrze.
Cokolwiek, do wszystkich diabłów, to znaczyło.
Nie zastanawiał się nad tym dłużej. Ruszył w jej stronę. Nie widział dzieci, które przebiegały mu drogę, ani dorosłych, którzy ustępowali ze ścieżki, a potem zatrzymywali się i patrzyli w ślad za nim.
Stanął przed żoną i zauważył, jak słońce rozjaśniło jej twarz i kładło złote refleksy na włosach. Jej piękne, przepastne oczy wpatrywały się w niego. Tyle że już nie były przepastne. Mógł zajrzeć na samo dno ich głębi.
- Kocham cię - powiedział.
Po raz pierwszy te słowa pojawiły się nieproszone. I po raz pierwszy, widząc łzy w jej oczach, zrozumiał, że mu wierzy.
Pochylił się i pocałował ją w usta.
I jednocześnie zdał sobie sprawę z trzech rzeczy - że kocha ją nad życie, że ona o tym wie i także go kocha i że radosne okrzyki, śmiech i oklaski, które nagle rozległy się dokoła, nie mają nic wspólnego z żadnymi zawodami czy grą.
Dobry Boże! A niech to! To już nie mógł doznać tego objawienia w bardziej publicznym miejscu?
Podniósł głowę i uśmiechnął się do Katherine, po czym odwrócił się i podziękował za oklaski królewskim gestem dłoni i teatralnym ukłonem.
Nastąpił kolejny wybuch śmiechu.
Pani Ellis machała do niego - była gotowa rozpocząć biegi, a do niego należało wystrzałem z pistoletu dać sygnał do startu.
- Ciąg dalszy nastąpi - szepnął do Katherine, zanim ją zostawił.
Zdumiewające doprawdy, ile dzieci mieszkało w sąsiedztwie. To nie znaczy, że tylko dzieci chciały brać udział w wyścigach. Stawiło się tam także wielu młodych ludzi, w tym większość gości z pałacu, wszyscy we wspaniałych humorach. Może i lepiej, że lady Forester siedziała w ogrodzie z państwem Dubois.
W istocie złożyło się nawet bardzo dobrze. Mężczyzna, który publicznie wyznaje żonie miłość i całuje ją publicznie - co za zgroza. Lady Forester z pewnością zemdlałaby na ten widok.
Odbyły się wszystkie zwyczajowe wyścigi - zwykłe zawody w bieganiu, wyścigi z jajkiem na łyżce, biegi z rozmaitymi skokami, „żabi” bieg - kiedy w dwóch trzyosobowych drużynach zawodnicy przeskakują kolejno przez pozostałych dwóch, żeby wymienić niektóre z atrakcji. Wszyscy bawili się tak samo świetnie, jak zwykle, jeśli krzyki, śmiechy i piski o tym świadczą. Sytuacja gospodarza, który tylko strzelał z pistoletu, miała, jak uznał Jasper, wiele zalet. Merton przewrócił się tyle razy, biegnąc w worku, że w końcu przeturlał się przez linię startu i został zdyskwalifikowany, jako że nie zrobił tego, stojąc na nogach. Thane'owi podczas wyścigu jajka wpadły do butów; próbował je wyczyścić chusteczką, ale tylko pogorszył sprawę. Araminta Clement zaplątała się stopą w spódnicę, kiedy przeskakiwała przez Smith - Vane i obie wytarzały się w trawie, zanim udało im się podnieść. Przegrały już dawno wyścig na rzecz zachwyconej Charlotte.
Ale pozostał jeszcze bieg na trzech nogach. I była pewna słoneczna bogini o lśniących oczach, która skończyła zabawę z dziećmi i stała teraz, przyglądając się wyścigom, i oklaskiwała zwycięzców.
Ich spojrzenia spotkały się; Jasper dał jej znak, żeby podeszła, a sam przekazał pistolet jednemu z młodych robotników z gospodarstwa.
- Nasza kolej, jak sądzę, pani - zwrócił się do Katherine.
- Bieg na trzech nogach? O mój Boże. - Wybuchnęła śmiechem.
Najpierw pobiegły dzieci poniżej dwunastego roku życia. A potem przyszła pora na dorosłych.
Katherine śmiała się, kiedy przywiązywał swoją lewą nogę do jej prawej. Z ich jednego boku ustawili się Charlotte z Mertonem, z drugiego Margaret z Fletcherem. Dalej mieszkańcy wsi i okolic - poważni przeciwnicy.
- Dobrze. - Jasper objął Katherine za ramiona, ona objęła go w pasie. - Zrobimy to na dwa: jeden to nasze związane nogi, dwa to nasze zewnętrzne nogi. Zaczniemy wolno, a potem przyśpieszymy. Jasne?
- Tak - odparła ze śmiechem.
- Zaczniemy na jeden.
- To brzmi rozsądnie. - Znów parsknęła śmiechem, a on zawtórował.
Zauważył, że zebrał się spory tłum. Może usłyszeli, że lord Montford jest zakochany i ma wziąć udział w wyścigach z obiektem swojej miłości, własną żoną, którą tak śmiało przed godziną pocałował.
- O Boże! - Katherine też zwróciła na to uwagę. - Spójrz na ten tłum.
Roześmiała się.
Przypomniał sobie wtedy, że miesiąc przed ślubem, po oświadczynach, miał wrażenie, że zabił w niej radość i śmiech.
Czy mógł zasłużyć na wybaczenie? Nie z jej strony - już mu wybaczyła. Ale swoje własne?
- Nadszedł czas, moja baronowo - oświadczył surowym tonem - aby pokazać ludziom, na co nas stać.
Wśród widzów, jak zauważył, byli Lady Forester, a także - dobry Boże! - Seth Wrayburn, jak zwykle skrzywiony. Wątpliwe, żeby spoglądał życzliwym okiem na człowieka, który pocałował żonę na oczach tłumu gości, a teraz brał z nią udział w wyścigu ze związanymi nogami.
- Uwaga - zawołał parobek, chyba Hatcher. - Start!
Rozległ się głośny wystrzał.
Charlotte i Merton przewrócili się w trawę, czemu towarzyszyły piski i krzyki. Margaret i Fletcher właśnie sobie uświadomili, że muszą się nawzajem trzymać, jeśli chcą posuwać się naprzód.
- Jeden! - zawołał Jasper i jakimś cudem ich złączone nogi poruszyły się jak jedna.
- Dwa. - Zewnętrzne nogi przesunęły się przed związane.
- Jeden.
Śmiała się.
Po dwóch krokach większość zawodników leżała na ziemi. Reszta została z tyłu, podczas gdy oni zbliżali się do mety w doskonałym porozumieniu, przy radosnych wiwatach tłumu.
I wtedy przyszło Jasperowi do głowy, że zwycięzca w wyścigu ma otrzymać trzy gwinee; dla niego to żadna suma, zwłaszcza że fundował nagrody, natomiast dla Toma Laceya, jednego z parobków - który biegł kilka kroków za nimi z żoną, podczas gdy trójka spośród piątki jego dzieciaków dopingowała rodziców okrzykami, czwarte z kciukiem w buzi gapiło się na nich, wytrzeszczając oczy, a piąte spało głęboko w ramionach babci - to była ogromna suma.
- Dwa - powiedział Jasper i ich zewnętrzne nogi przesunęły się naprzód.
- Dwa... ach, to jest, jeden.
Ale Katherine już się zawahała; przewrócili się na trawę niedaleko mety.
- Po dwóch jest jeden! - zawołała.
- Nie, nieprawda. Coś ty miała za nauczyciela w dzieciństwie? - Parsknął z pogardą. - Po dwóch jest trzy.
Leżąc na ziemi, śmiali się, obejmowali, a w tym czasie Tom z żoną dobiegli do mety, tuż za nimi Margaret i Fletcher.
Tłum klaskał z zapałem i śmiał się z widowiska, jakie uczynili z siebie baron i jego żona - po raz kolejny.
Udało im się jakoś podnieść i dobrnęli w końcu do mety na czwartej pozycji spośród dziesięciu par. Nieźle. Merton z Charlotte wciąż znajdowali się około sześciu stóp od linii startu i znowu się przewrócili.
Lady Forester zrobiła się fioletowa na twarzy. Niemądra kobieta paplała coś wyraźnie zirytowanemu Wrayburnowi do ucha. Jasper nie słyszał, co mówiła. Usłyszał za to odpowiedź Setha.
- Nie poznałabyś się na zwykłej zabawie, Prunello, nawet gdyby ugryziono cię w tyłek dla otrzeźwienia.
Dama zemdlałaby, nie zastanawiając się wiele, jak domyślał się Jasper, gdyby miała pewność, że ktoś ją złapie. Ale Clarence'a nigdzie nie było widać, a wuj Stanley wydawał się zachwycony.
- Mogliśmy wygrać - stwierdziła Katherine, kiedy przestała się śmiać. Patrzyła, jak Tom podniósł żonę w powietrze i zakręcił nią dokoła, pohukując radośnie, podczas gdy ich dzieci podbiegły do nich hurmem. - Ale bardzo się cieszę, że tak się nie stało. To było celowe, prawda?
- Ja? Miałbym celowo przegrać wyścig? Co ty sobie wyobrażasz?
- Nie - odparła. - Ale jestem z tobą, popieram pomysły Jaspera Finleya. Jestem z tobą.
Co ona miała na myśli?
Schylił się, żeby rozwiązać krępujący ich sznur. Dotknął miękkiego ciała za kolanem.
- Przepraszam.
- Kłamca.
- Trzy gwinee, dziewczyno - mówił Tom. - Trzy gwinee.
A on śmiał narzekać na brak wolności, jakim człowiek płaci za bogactwo, pozycję i majątek.
- Muszę teraz ocenić wypieki - powiedział.
- A ja robótki ręczne. Pójdziemy razem?
Minęło trochę czasu, zanim dotarli na niższy taras. Ludzie, którzy wcześniej z szacunkiem trzymali się na odległość, nagle zaczęli z nimi żartować i zapewniać, że świetnie się bawią; prosili, żeby co roku organizowali festyn.
Było późne popołudnie. Wyścigi zakończyły się, podobnie jak zawody łucznicze, nagrody rozdzielono. Większość ludzi najadła się i napiła do syta, stali na tarasie z przyjaciółmi i sąsiadami albo siedzieli w ogrodzie czy też na kocu rozpostartym na trawniku. Poza wieczornym balem i spacerem w parku dla tych, którzy woleli zostać, zamiast iść do domu, żeby się przebrać, pozostały tylko zawody w błocie.
A właśnie te zawody, jak uświadomiła sobie Katherine, miały stanowić najciekawszy punkt programu. Wszyscy mieli przyglądać się ośmiu mężczyznom, którzy zgłosili się do zapasów; zaraz potem przewidziano zawody w przeciąganiu liny, w których brało udział jeszcze więcej osób. Wielu gości z pałacu przebrało się już w gorsze ubrania, bojąc się, ze znajdą się w przegrywającej drużynie i wpadną w błoto.
Mężczyźni naprawdę byli niemądrzy. Ale co z kobietami, które nie mogły się doczekać widowiska? Z nią na czele?
- Stephen, chyba nie bierzesz udziału w przeciąganiu liny? - zapytała, kiedy podszedł do niej na tarasie i objął ją za ramiona.
Przebrał się.
- Ależ oczywiście. Wybrałem drużynę, która wygra, więc bez obawy.
Uderzyła go lekko w pierś.
- Będziesz miał za swoje, jeśli okaże się, że to drużyna, która przegra.
Uśmiechnął się tylko, a ona zdała sobie sprawę, że wielu mężczyzn być może w tajemnicy ma nadzieję, że przegra.
- Dobrze się bawisz? - zagadnęła. Tak mało mieli w ciągu tych dwóch tygodni okazji, żeby porozmawiać na osobności.
- Wspaniale. - Objął ją mocniej. - Znakomicie sobie poradziłaś ze wszystkim, Kate, z przyjęciem w domu i tym. - Powiódł wolną ręką dokoła. - Jesteś szczęśliwa?
- Tak.
Spojrzał jej w oczy.
- A niech to. - Uśmiechnął się. - A ja chciałem złamać mu nos. Dotknęła policzkiem jego ramienia.
- A co z tobą? Prawie nie odstępowałeś Charlotte. Nie odpowiedział od razu.
- To czasami trudne być Mertonem, Kate. Zwłaszcza teraz, gdy jestem prawie pełnoletni. Stanowię dobrą partię, czyż nie? Widzę, jak mężczyźni w moim wieku unikają dam, obawiając się, że wpadną w matrymonialne sidła. Ale kłopot w tym, że ja lubię damy. Lubię pannę Wrayburn.
- Ale jej nie kochasz.
- Kate, mam dwadzieścia lat. Ona siedemnaście... dziś już osiemnaście.
- A myślisz, że ona cię kocha?
- Nie wiem. Nie sądzę. To wesoła dziewczyna i myślę, że mnie lubi tak samo jak ja ją. Ale przyszło mi do głowy, że muszę mieć się na baczności, żeby któraś z dam nie wzięła przyjaźni za zaloty. Nie chciałbym złamać niczyjego serca, Kate. Nie chciałbym tego zrobić pannie Wrayburn, choć nie sądzę, aby się we mnie zadurzyła. Przypuszczam, że to zarozumialstwo z mojej strony wyobrażać sobie nawet, że mogłoby tak być. Ale jestem Mertonem.
- Och, Stephen, jesteś takim przyzwoitym młodzieńcem. Mogę być z ciebie dumna. Ale nie odpowiadasz za niczyje serce, chyba że świadomie będziesz chciał je zdobyć. Nie musisz uciekać przed damami i traktować ich chłodno, jak wielu dżentelmenów. Bądź sobą. Wszyscy będą cię kochać, i to nie ma nic wspólnego z tym, że jesteś hrabią Merton. Ale też wszyscy zrozumieją, że twoje serce jest czymś cennym i dostanie je tylko jedna, wybrana dama... kiedy będziesz sporo starszy niż teraz.
- Ach, Kate. - Roześmiał się. - Cudownie być świętym w oczach własnej siostry. Mam nadzieję, że nie zranię panny Wrayburn w żaden sposób. To przyjęcie tyle dla niej znaczyło. A ja naprawdę bardzo ją lubię.
- A ona ciebie. Wątpię, żeby to było coś więcej, Stephen. Nie może się doczekać swojego debiutu w przyszłym roku. Wypytam ją jednak delikatnie, żeby cię uspokoić.
Westchnął.
- Dlaczego zawsze nam się wydaje, że będziemy wolni i doskonale szczęśliwi, kiedy wyrośniemy z ograniczeń dzieciństwa? - zapytał.
Stanęła na palcach i pocałowała go w policzek.
- Lepiej zejdźmy nad jezioro, żeby nie przegapić zapasów. Widziałaś, Kate, to błocko? Tylko pozazdrościć zapaśnikom.
Katherine pokręciła głową.
Jak ci się podoba festyn, Clarence? - zapytał Jasper, poklepując go po ramieniu.
Clarence spojrzał na niego podejrzliwie. Prawdopodobnie po raz pierwszy usłyszał, jak z ust Jaspera pada jego pełne imię. Szli nad jezioro, jak większość gości, kiedy rozeszła się wieść, że zaraz zaczną się zapasy.
- Widzę, że w Londynie dokonałeś pewnych zakupów - zauważył Jasper. - To piękny strój i znam wielu eleganckich dżentelmenów, którzy daliby sobie odciąć prawe ramię za te buty.
Biały wierzch butów zdobiły złote chwosty. Reszta stroju także była godna dandysa. Wykrochmalony na sztywno kołnierzyk koszuli, wysoko uniesiony, groził wykłuciem oka przy zbyt gwałtownym poruszeniu głową. Chusta pod szyją, zawiązana w artystyczny węzeł, była bardziej stosowna na wieczorny bal niż popołudniowy festyn.
- Owszem, odwiedziłem krawca i szewca - przyznał Clarence. - Trzeba podążać za modą, żeby pokazać się w towarzystwie.
- Damy nie spuszczały cię z oczu.
- Myślę, że przesadzasz, choć zwróciłem uwagę, to prawda. Większość dam ceni dżentelmenów, którzy wiedzą, jak się ubrać i jak zachowywać stosownie i obyczajnie, pozwalając gorszym od siebie brać udział w zabawie.
- Zatem nie przyłączysz się do przeciągania liny?
- W żadnym razie.
Jasper ścisnął go za ramię.
- Nie potrafię ci powiedzieć, ile to znaczy dla Charlotte, że ty i ciocia Prunella poświęciliście swój czas i naraziliście się na trudy podróży, żeby razem z nią świętować jej osiemnaste urodziny. Spieraliśmy się latami, Clarence, ale muszę wyrazić wam swoją wdzięczność za to, co zrobiliście. Dobrzy z was ludzie.
- Tak, Jasper. Cóż, nigdy nie byłoby powodu do sprzeczki, gdybyś zawsze zachowywał się, jak należy. Ale, jako że jestem jednym z opiekunów Charlotte, mam obowiązek być tu dziś, a dla mamy to przyjemność. Może nie zawsze zdawałeś sobie sprawę, jak bardzo kochamy naszą kuzynkę.
Jasper trzymał rękę na jego ramieniu, kiedy weszli w tłum, który zebrał się przy błotnym stawie - w bezpiecznej odległości, żeby nie dać się zachlapać. Zapaśnicy, ośmiu parobków z farmy, byli nadzy do pasa i bosi - dowód na nieobyczajność festynu, który, jak Jasper sobie wyobrażał, lady Forester z pewnością zachowa w pamięci, żeby użyć później jako argumentu w rozmowie z wujem - on też stał wśród widzów, razem z wujem Stanleyem i panem Dubois.
Ustalono zasady, jakich musieli przestrzegać zapaśnicy. W każdej rundzie zawodnik, który zdołał przewrócić drugiego w błoto trzy razy, stawał się zwycięzcą. W błocku mało kto zdołałby utrzymać się zbyt długo na nogach. Pierwsza runda trwała około dziesięciu minut, ale były to chwile szczególnego napięcia dla widzów, rozlegały się okrzyki, piski i pomruki, gdy któryś z mężczyzn lądował z pluskiem w błocie. Cała ósemka była nim pokryta od stóp do głów, zanim runda dobiegła końca - i cała ósemka pobiegła, żeby zanurzyć się w jeziorze przed kolejną turą zawodów - między czwórką zwycięzców.
- Ach, przypominają się szczęśliwe czasy dzieciństwa, prawda, Clarence? - mówił Jasper głośno. - Dobrze nam się żyło, choć tobie bardziej los sprzyjał.
Młodzian łypnął na niego podejrzliwie.
Nie było trudno zwrócić uwagę ludzi, którzy czekali na wznowienie zapasów. Sporo osób skierowało wzrok w ich stronę.
- Sir Clarence Forester - wyjaśnił Jasper - jest ode mnie młodszy, ale nigdy nie dorównywałem mu zręcznością. Jeśli wdrapywaliśmy się na drzewo, to zawsze ja spadałem i darłem ubranie. A jeśli właziliśmy na balustradę na dachu... tego nam zabroniono ze względów bezpieczeństwa... to ja nigdy nie byłem dość szybki, żeby zejść na dół, zanim mnie złapano.
Roześmiał się.
I wielu widzów dokoła. I Clarence.
- Zawsze ty miałeś szalone pomysły, jak ten, żeby się wdrapywać, Jasper. Słusznie więc, że ciebie karano.
- Racja. - Jasper znów parsknął śmiechem.
Jasper spadł z drzewa, ponieważ wyzwał Clarence'a, żeby poszedł w jego ślady, a ten, stojąc na ziemi, pociągnął go za stopę, a potem pobiegł do domu, żeby na niego donieść. Jaspera złapano na balustradzie, ponieważ Clarence zamknął drzwi prowadzące na dół, zanim pobiegł z donosem.
Śliska, podstępna gadzina.
Zapaśnicy wrócili gotowi do kolejnej rundy. Wszyscy wyciągnęli jakieś wnioski z poprzedniej tury. Ta trwała dużo dłużej; zawodnicy o oślizgłych od błota ciałach popychali się, ciągnęli, wczepiali jeden w drugiego i walczyli, żeby zachować równowagę. Tłum dopingował, rozlegały się krzyki, jęki, ludzie wiwatowali i dobrze się bawili. Na koniec jednak tylko dwóch mężczyzn zostało na nogach.
W kolejnej przerwie cała czwórka ruszyła do jeziora.
- Niektórzy z tych ludzi - powiedział głośno Jasper, tak żeby sporo osób mogło go usłyszeć - mają zmysł równowagi podobny do mojego, niezbyt silny, w rzeczy samej. Czy pamiętasz, Clarence, jak kiedyś zmagaliśmy się na łodzi i ja wpadłem do wody, podczas gdy ty stałeś mocno na nogach? Dostałem wtedy nauczkę. Nie przypominam sobie, żebym potem wdawał się z tobą w zapasy.
Roześmiał się.
Tłum gości zawtórował.
Clarence chrząknął i wypiął pierś.
- Mój ojciec dopilnował, żebym został należycie przeszkolony we wszystkich męskich sportach w młodym wieku. Ty zawsze myślałeś, że zwyciężysz siłą, ale brutalna siła nie może się równać z wyćwiczoną zręcznością i bystrością umysłu.
- Niestety, to prawda. - Jasper pokiwał głową.
Zamierzał popływać, ale nie chciał przebrać się ani prosić o pozwolenie, którego z pewnością by mu odmówiono. Stał w łodzi, chcąc usiąść, tyłem do brzegu. Clarence, który stał na twardym gruncie, złapał wiosło i strącił go do wody.
- Jakie inne sporty pan uprawiał, sir Clarence? - zapytała Hortense Dubois. - Musi pan w istocie być znakomity, jeśli potrafi pan pokonać lorda Montford. Powiada się, że jest najlepszy we wszystkim, czego spróbuje, tak przynajmniej mówił wczoraj pan Gladstone, prawda, Marianne?
- Rzeczywiście, dość dobrze sobie radzę na pięści, panno Dubois. Walczyłem z samym panem Jacksonem.
- Z panem Jacksonem - powtórzył młody chłopak ze wsi. - Słyszałem o nim. Podobno jest jednym z najlepszych.
- Nie jednym z najlepszych, młodzieńcze - stwierdził Clarence. - Jest najlepszy.
- Clarence jest zbyt skromny, panno Dubois - odezwał się Jasper - żeby chwalić się, jakim jest znakomitym szermierzem. Przypuszczam, że wciąż jesteś tak świetny, jak kiedyś, Clarence?
- Cóż...
Jasper poklepał go po ramieniu.
- Nie bądź skromny. - Rozejrzał się dokoła z uśmiechem. Wiele osób słuchało ich teraz z uwagą, w tym Katherine, która zrobiła wielkie oczy. - Pamiętasz owo popołudnie, kiedy pokonałeś mnie w każdej rundzie? A wtedy dopiero rozpocząłeś naukę. Powiadam, dobrze się stało, że rapiery były zabezpieczone, bo inaczej zamieniłbym się w fontannę krwi. Wybaczcie, panie, to niezbyt miły obrazek, czyż nie?
- Och, proszę nam o tym opowiedzieć, lordzie Montford - poprosiła panna Fletcher - Uwielbiam patrzeć, jak fechtują się dwaj dżentelmeni. To takie niezwykle męskie.
- Nie mogłem po prostu przebić się przez gardę Clarence'a - mówił Jasper. - On poradził sobie za każdym razem. Dla mnie sytuacja upokarzająca, ale zarazem wielki popis zręczności Clarence'a. Śmiem twierdzić, że był najlepszym uczniem swojego mistrza fechtunku.
- Istotnie - potwierdził Clarence. - Mówił, że jestem najlepszym uczniem, jakiego miał kiedykolwiek, ale wtedy uczył zaledwie pięć lat. Może później trafił na kogoś lepszego.
- Mocno w to wątpię. - Jasper westchnął głośno.
- A niech to - odezwał się Merton, wymieniając z Jasperem spojrzenie - gdybyśmy wiedzieli, że sir Clarence nas zaszczyci, Monty, dodalibyśmy szermierkę do dzisiejszych zawodów. Czy jest już za późno?
- Nie mam w domu rapierów. Czy przypadkiem nie masz jakichś ze sobą, Clarence?
- Nie - odparł Clarence głosem takim, jakby połknął własny język. - Niestety - dodał.
- Bardzo szczęśliwie dla mnie - stwierdził Jasper ze śmiechem.
- Naturalnie z wiosłami radziłeś sobie tak samo znakomicie.
- Trudno się fechtować za pomocą wiosła, Jasper. - Clarence rozejrzał się dokoła, zadowolony ze śmiechu, jaki wywołał.
- To musiałoby być coś ciekawszego niż zwykły fechtunek - dywagował Jasper. - Żadna walka na łodziach, to byłoby za wielkie wyzwanie dla mojego żałosnego zmysłu równowagi. Chociaż groźba utraty równowagi uczyniłaby taki pojedynek ciekawszym, czyż nie? Co jest bardziej stabilne niż łodzie, ale nie tak stabilne jak ziemia?
Główny stajenny, jedyna osoba, której Jasper wyjawił swoje zamiary, odezwał się w tym momencie:
- Mamy te deski, panie. Te, które kładliśmy na błocie, żeby się dostać na środek i dolać więcej wody. Mają osiem cali szerokości.
- Chcesz powiedzieć, Barker - odezwał się Jasper przerażonym głosem - że sir Clarence i ja mielibyśmy stanąć na tych deskach, na błocie, żeby odbyć pojedynek na wiosła? Kiedy ja mam na sobie białą koszulę?
- To czyste szaleństwo... - wyjąkał Clarence z przerażeniem w oczach.
- I miałbym w dodatku zmierzyć się z tak znakomitym szermierzem?
- Założę się, Monty - rzekł Merton z naciskiem - że nie przetrwasz ani jednej rundy, nie lądując niesławnie w błocie.
- Zaraz, zaraz. - Jasper podniósł dłoń do góry. - To głupie. Żałuję, że wspomniałem o szermierczych umiejętnościach Clarence'a. Chociaż uwielbiam zakłady, to ten akurat...
- Ja także postawię na Clarence'a - oznajmił wuj Stanley, patrząc na Jaspera zmrużonymi oczami.
I nagle odezwał się chór głosów, wszyscy domagali się pojedynku między lordem Montford a sir Clarence'em Foresterem. O dwóch zapaśnikach, którzy wrócili znad jeziora gotowi do ostatecznej rozgrywki, niemal zapomniano.
Jasper podniósł rękę.
- Chwileczkę. Ambicja zmusi mnie, żebym podjął to wyzwanie i zażył błotnej kąpieli w nagrodę za moje trudy. Ale może Clarence ma więcej rozsądku. W istocie jestem tego pewien. I tego, że nie da się zwieść fałszywej dumie. Nie sądzę, by dbał o to, że połowa gości zacznie podejrzewać, iż stracił umiejętności, którymi niegdyś się szczycił. Co ty na to, Clarence? Powiedz: nie, mój stary.
- Jeśli któryś z moich siostrzeńców okaże się takim nędznym tchórzem - rozległ się w tłumie mocno zirytowany głos - przysięgam, że go wydziedziczę.
Seth Wrayburn!
- Wuju Seth! - wykrzyknęła lady Forester. - Czy nie widzisz, co się tu dzieje? Czy nie widzisz, że Jasper specjalnie...
- Milcz, kobieto - uciął Wrayburn. - Clarence? Jak będzie?
Młodzieniec udawał nonszalancję, ale Jasper zauważył, że drżą mu ręce, które trzymał za plecami.
- Jeśli Jasper nalega, aby wziąć kąpiel błotną i upokorzyć się wobec wszystkich gości i sąsiadów, to jakże mogę go powstrzymać?
- Clarence! - zawyła jego matka.
Rzucił jej spojrzenie tonącego, ale nie była w stanie go uratować. Matka asystowała przy żałosnym pojedynku, jaki odbyli, kiedy on miał dziesięć lat, a Jasper trzynaście. Jasper, który nigdy w życiu nie uczył się szermierki i nawet nie miał okazji oglądać pokazów fechtunku, zaatakował kilka razy i przebiłby mu kręgosłup przez żołądek, gdyby rapiery nie były zabezpieczone. Zawsze jednak jego ruch uznawano za nieprawidłowy. Wydawało się, że w fechtunku jest więcej zasad niż gwiazd na niebie. Clarence w tym czasie tańczył wokół niego niczym kulawa balerina i za każdym razem, kiedy jego rapier przeciął powietrze o parę cali od Jaspera, matka Clarence'a uznawała to za trafienie i do tego wspaniale zręczne posunięcie - no i, rzecz jasna, najzupełniej prawidłowe.
Uwaga wszystkich skupiła się znów na zapaśnikach. Ostatnia runda trwała dziesięć minut, zanim Lenny Manning przerzucił Willy'ego Tuftsa przez ramię głową w błoto, wygrywając trzy do dwóch.
Tłum oszalał, a Katherine wręczyła zwycięzcy nagrodę - dziesięć gwinei. Podając mu monety, śmiała się i trzymała spódnicę z daleka od niego. Lenny rzucił trofeum swojej dziewczynie i pognał do jeziora, żeby się umyć, i do szopy z łodziami, żeby włożyć suche ubranie. Jasper nie wątpił, że przez parę tygodni będzie uważany we wsi za bohatera.
Przeciąganie liny przewidziano jako ostatnią atrakcję festynu. Nikt jednak nie zapomniał o pojedynku szermierczym i gdy tylko Lenny zniknął, Barker zabrał się do układania dwóch desek na błocie - nie potrzebowano dolewać wody, ponieważ cały czas napływała z jeziora. Paru mężczyzn pomogło mu ustawić je w odpowiedniej odległości i umocować w ziemi po obu stronach.
Widzowie czekali w napięciu na rozpoczęcie widowiska.
Jasper ściągnął kubrak i buty. Katherine patrzyła na niego badawczym wzrokiem.
- Potrzymaj mój kubrak, kochana, jeśli mogę cię prosić. Szkoda by było go niszczyć. Nie zdejmowałbym, oczywiście, ani kubraka, ani butów, gdybym miał pewność, że nie wpadnę w błoto. Clarence nie ma się czego obawiać, niestety, może jednak postanowi zachować ostrożność. Szkoda byłoby tych butów.
- Jeśli je zdejmie - oświadczył Merton - to będzie znak, że jednak nie jest taki pewny siebie, i może wtedy nie postawiłbym na niego. Sądzę jednak, że moje pieniądze są bezpieczne.
- Jestem całkowicie pewny wygranej - oświadczył Clarence; nieszczęsny głupiec powędrował na skraj błota wystrojony jak na wesele.
Barker przyniósł dwa wiosła.
- A więc zwycięża ten, który zdoła strącić drugiego z deski, czy tak? - Jasper rzucił pytanie w powietrze, stojąc ze zmarszczonymi brwiami na brzegu błotnistej jamy. - Postaram się, aby pojedynek trwał chociaż dziesięć sekund, choć nie mogę nic obiecać. Skoro Clarence był tak znakomity jako dziecko, to można sobie tylko wyobrazić, do jakiej zręczności doszedł obecnie. Może jednak lepiej byłoby wziąć się do przeciągania liny?
Rozległ się chór protestów, Jasper wziął wiosło od Barkera i przeszedł na środek deski. Clarence wszedł na drugą deskę, o mało nie przewracając się po drodze. Cóż by to było za rozczarowanie!
Zapadła cisza.
- Przygotować się! - zawołał Barker.
Jasper podniósł wiosło, dotykając nim wiosła Clarence'a.
Wystrzelono z pistoletu.
Clarence machnął dziko i byłby urwał Jasperowi głowę, gdyby ten nie uchylił się zręcznie. Jasper sięgnął wiosłem do boku Clarence'a, podtrzymywał go, nie pozwalając mu spaść. Nie mógł dopuścić, żeby przeciwnik tak po prostu spadł z deski.
Nastąpiła wymiana ciosów - czy też gra w kotka i myszkę - podczas której Jasper blokował szaleńcze ciosy, wymierzając uderzenia i pchnięcia; Clarence chwiał się z boku na bok, w przód i w tył, wybałuszając oczy z przerażenia, ale utrzymywał się na desce.
Gościom należało się porządne widowisko.
A Clarence mógł poczekać, zanim wyciągnie go z biedy albo w nią wtrąci.
Głupiec jednak uznał widocznie, że Jasper nie jest w stanie pozbawić go równowagi. Uśmiechnął się i zaczął podrygiwać, podskakiwać, żeby zaimponować tłumowi. Trzymał wiosło w dłoni, niczym rapier, przymierzając się, żeby pchnąć Jaspera w żołądek.
Jasper opuścił wiosło, jakby poddawał się, trącił Clarence'a w bok łokciem i grzmotnął go pod kolanem.
Clarence wykonał kilka rozpaczliwych kroków, które w niczym nie przypominały baletu, zamachał ramionami jak wiatrak, ryknął ze strachu, zapiszczał jak dziewczyna i runął między deski twarzą na dół.
W tłumie rozległ się pojedynczy krzyk - wydobył się z gardła lady Forester - i chór radosnych wiwatów.
Jasper był pokryty błotem od stóp do głów.
Odnalazł wzrokiem Katherine i skłonił się wdzięcznie.
- Dla ciebie, moja miłości - powiedział głośno, choć wątpił, żeby Katherine czy ktokolwiek inny go usłyszał.
Wyczytała jego słowa z warg.
Uśmiechnęła się olśniewająco.
Dziękuję - przeczytał z jej ust. - Kochany - dodała.
Popatrzył na brunatne, oślizłe stworzenie, które miotało się w błocie i usiłowało stanąć na nogach. Schylił się, chwytając śliską rękę Clarence'a.
- Chodź, staruszku. Pomogę ci wyjść i razem popływamy. Poczciwiec z ciebie.
Clarence otarł ubłoconą dłonią ubłoconą twarz, podczas gdy gwar dokoła zamarł.
- Zrobiłeś to specjalnie, Jasper! - niemal zawył. - Nigdy ci tego nie wybaczę. Mama nigdy ci nie wybaczy. Wuj Seth nigdy...
- Prunello - odezwał się grzmiącym głosem Seth Wrayburn - nie jestem tu panem i nie mogę wydawać rozkazów. Ale radzę ci usilnie, żebyś zabrała swojego żałosnego synalka, kiedy się umyje, i zawiozła go z powrotem do Kent. Życzę sobie gorąco, żebym nigdy już nie musiał was oglądać.
Zerwała się burza oklasków.
- Chodź, Clarrie - szepnął mu Jasper do ucha. - Zachowaj się z godnością. Przynajmniej nie złamałem ci nosa. Chodźmy się obmyć przed przeciąganiem liny.
- Nie umiem pływać! - jęknął Clarence na tyle głośno, żeby wywołać kolejny wybuch śmiechu na brzegu.
Chwosty na jego butach wyglądały jak dwa utopione szczury przywierające do oślizłej od błota skóry.
Szczęśliwa? - zapytał Jasper, uśmiechając się do Charlotte, kiedy czekali na rozpoczęcie tańców na wieczornym balu.
Przy kolacji wzniesiono mnóstwo toastów na jej cześć, a w ciągu dnia życzono szczęścia więcej razy, niż dałoby się zliczyć. A teraz zbliżał się kulminacyjny moment uroczystości - Charlotte miała tańczyć z bratem w pierwszej parze.
- Och, tak. Och, jestem, Jasper. Nie sądzę, żeby ktoś mógł być szczęśliwszy niż ja w tej chwili. Tak się cieszę, że razem z Katherine zdołaliście przekonać ciocię Prunellę, żeby została do jutra. Wuj Seth nie zachował się ładnie po tym, gdy wrzuciłeś Clarence'a w błoto. Zasługiwał na to, oczywiście, i jestem zadowolona, że to zrobiłeś, to było naprawdę wspaniałe, ale to mój kuzyn, a ciocia Prunella jest moją ciotką i nie mogłabym znieść jakiejś nieprzyjemności w swoje urodziny. Czy myślisz, że Clarence'a naprawdę boli głowa?
- Wcale bym się nie zdziwił.
- Och, tyle kwiatów, Jasper. Sala balowa wygląda jak ogród. I tak samo pachnie. Zobacz tylko: dzięki lustrom wydaje się, że jest ich dużo, dużo więcej.
Uśmiechnął się.
W białej sukni sprawiała wrażenie delikatnej i bardzo młodej - co pewnie sprawiłoby jej zawód, gdyby to powiedział głośno. Jednak wszystkie tańce tego wieczoru miała już zamówione.
W przyszłym roku z pewnością nie będzie mogła się opędzić od zalotników. On i Katherine muszą zachować czujność.
Cieszę się, że mogłeś mnie upewnić co do lorda Merton - powiedziała, zerkając na orkiestrę, która czekała tylko na jego znak. Ale pary wciąż się jeszcze ustawiały.
Katherine rozmawiała z nim na ten temat, a on z kolei z Charlotte. Z jaką niechęcią potraktowałby podobne manewry jeszcze parę tygodni wcześniej!
Charlotte, jak powiedziała, ogromnie lubiła Mertona. Jasper podejrzewał, że trochę się w nim podkochiwała - znów porównała go do słońca. Ale wcale nie marzyła, żeby on ją pokochał. Chciała być wolna i bawić się swobodnie w przyszłym roku podczas swojego pierwszego sezonu. I wciąż zamierzała zaczekać do dwudziestego roku życia - widocznie z jakiegoś powodu uważała ten wiek za magiczny - zanim zwróci serce ku któremuś z dżentelmenów.
Jasper zapewnił ją, że Merton jest o wiele za młody, żeby myśleć o małżeństwie.
I ona była o wiele za młoda.
- Gotowa?
Skinęła głową podniecona i radosna.
Skinął głową dyrygentowi i rozpoczął się bal. Pierwszy bal w Cedarhurst za jego życia.
Katherine tańczyła z jego wujem. Ich oczy się spotkały; posłała mu promienny uśmiech.
Uniósł brew i puścił do niej oko.
Ciąg dalszy nastąpi, obiecał po południu. Już niedługo. Potrafił być cierpliwy; całą uwagę poświęcił siostrze.
Bal w Cedarhurst przypomniał Katherine zabawy w Throckbridge w młodości i obie z Meg zaczęły je wspominać w przerwie między tańcami. Tam także zapraszano wszystkich, nie tylko samą szlachtę. Jej zdaniem takie imprezy były znacznie ciekawsze niż bale eleganckiego towarzystwa w Londynie.
Przyszedł nawet pan Wrayburn.
Zjawiła się także lady Forester, choć zachowywała wyniosłą obojętność wobec Jaspera i Katherine od chwili zawodów w przeciąganiu liny, po których Jasper wraz ze Stephenem, Winfordem Finleyem i innymi dziewięcioma mężczyznami z pokonanej drużyny rzucił się znowu do jeziora.
Teraz miała nastąpić druga tura tańców ludowych. Stephen poprosił już o taniec Charlotte. Wuj Stanley podszedł, żeby poprosić o to Meg. Katherine patrzyła, jak Jasper, z zadowoloną miną, przechodzi przez pokój, zamieniając po parę słów z gośćmi.
„Kocham cię”, powiedział tego popołudnia, tak jakby nie zauważył, że wszyscy ludzie na wschodnim trawniku obserwują, jak podchodzi do żony, słyszą jego słowa.
Kocham cię.
Przedtem już wypowiedział te słowa. Ale nigdy w taki sposób. Ani przez chwilę nie wątpiła, że tym razem wypływały z głębi serca. Nadal w to nie wątpiła, choć od tamtego czasu nie mieli dla siebie ani jednej wolnej chwili.
Kocham cię.
Stanął teraz przed nią z uśmiechem.
- Chyba nie zmusisz mnie, żebym znowu tańczył po tak krótkim czasie? Nie pamiętam już, kiedy ostatnio tańczyłem więcej niż jeden raz na balu, Katherine. Aż do zeszłej wiosny nawet raz byłoby zbyt często.
Uśmiechnęła się.
- Później zatańczę z tobą walca - powiedział. - Nalegam na to. Przywilej męża. Tak więc zatańczę dwa razy na tym balu i pobiję rekord.
Uśmiechnął się, a ona parsknęła śmiechem.
- Och, idź sobie. Idź i pełnij funkcję gospodarza przy grze w karty, jeśli już musisz.
- Nie o to mi chodzi. Chcę iść na spacer. Ale tylko, jeśli ty ze mną pójdziesz.
Nie powinna. Boże, to oni byli tu gospodarzami, a bal zaczął się zaledwie przed półgodziną. Ale wszystko przebiegało gładko. Ich stała obecność nie wydawała się konieczna. I ten błysk w jego oczach...
W oczach Jaspera zawsze było to coś.
- Och, dobrze - zgodziła się. - Jeśli to ma cię uszczęśliwić...
- Ciebie także uszczęśliwi. - Przymknął oczy i obniżył ton głosu o pół oktawy. - Obiecuję.
Przeszli przez salę, zanim rozległy się dźwięki muzyki, i minąwszy oszklone drzwi, stanęli na balkonie.
- Jak oceniasz zemstę? - Objął ją za ramiona. - Zadowoliła cię choć w małym stopniu?
- Była wspaniała. Cudowna zemsta. Bez przemocy. Sam zrobił z siebie głupca. Mógł walczyć i przegrać z godnością, ale ty wiedziałeś, że tak się nie stanie, tak więc świetnie się sprawiłeś.
- Oczywiście - kierował ją przez balkon w stronę schodów prowadzących na trawnik - wszystko obróciłoby się przeciwko mnie, gdyby to on mnie strącił. A mogło tak być.
- Wcale nie, nawet w ciągu miliona lat.
- Ale może w ciągu miliarda? - Uniósł prawą brew, patrząc na nią z góry. - Tak słabo we mnie wierzysz, Katherine?
- Gdyby to on cię zrzucił, podniósłbyś się ze śmiechem, żartując z siebie samego, tak jak podczas przeciągania liny. I pogratulowałbyś mu wygranej.
- I czułbym się jak skończony dureń.
- Tak, owszem. - Roześmiała się. - Słyszałeś, jak ci podziękowałam? Powiedziałam: dziękuję. Szczerze. Dziękuję, że tak wspaniale mnie pomściłeś.
Za nimi brzmiała muzyka - w ich sali balowej, na balu letnim, ku rozrywce wszystkich sąsiadów. Ten bal miał być pierwszy z wielu, ale wiedziała, że zapisze się jej w pamięci jako wyjątkowy.
- Szczęśliwa? - szepnął jej przy uchu, kiedy skręcili, wchodząc na górny taras.
- Szczęśliwa.
Parę osób spacerowało w ogrodach. Ale on prowadził ją przez taras i przez wschodni trawnik, gdzie dziś po południu odbywały się wyścigi. Teraz było tam zupełnie pusto.
Podobnie jak w miejscu, gdzie zaczynała się trasa spaceru wśród dzikiej przyrody, a które Katherine porównała do katedry.
Milczeli przez jakiś czas.
Trzymali się za ręce.
Zatrzymał się wśród drzew, zstąpił ze ścieżki i oparł żonę o gruby pień. Położył dłoń obok jej głowy. Ledwie go widziała w sączącym się przez gałęzie świetle księżyca.
- Deja vu - odezwał się cicho. Przypomniała sobie Vauxhall.
- Kocham cię - szepnęła.
- Ciąg dalszy nastąpi - powiedział. - I teraz, ukochana, będziemy kontynuować... bez publiczności.
Wybaczyła mu.
Obiecał sobie, że ją pokocha, i tak się stało.
Przyrzekł sobie, że w krótkim czasie zdobędzie jej miłość, i dokonał tego.
Zaprzyjaźnił się z nią.
Zemścił się na Clarensie - przynajmniej do pewnego stopnia - za straszliwe zniewagi pod jej adresem.
Mogli, jak sądził, żyć teraz długo i szczęśliwie - w każdym razie, szczęśliwie. Właściwie nie interesowało go to „długo i szczęśliwie”. Za bardzo kojarzyło mu się to z pójściem do nieba i graniem na harfie przez całą wieczność - przeraźliwa nuda. Natomiast szczęście było czymś, czego gorąco pragnął.
Ale zadośćuczynienie jeszcze nie nastąpiło. W gruncie rzeczy, wcale nie.
W jakiś sposób musieli wrócić do Vauxhall i wszystko naprawić, spowodować, że nowe wspomnienia zatrą stare.
Pocałował ją, smakując jej wargi, rozchylał je, pieszcząc językiem jedwab ust.
Nie dotykał jej nigdzie indziej.
Jej dłonie spoczywały płasko na pniu drzewa.
- Zrobimy to tak, jak powinniśmy to zrobić wtedy? - zapytał.
- Wtedy wcale nie powinniśmy tego robić - odparła surowo.
- Racja. - Uśmiechnął się. W ciemności widział tylko jej twarz. - A zatem zrobimy to tak, jak powinniśmy zrobić tej nocy?
- Tak.
Nigdy nie kochał się z kobietą, gdy oboje byli w pozycji stojącej, uświadomił sobie; unosząc jej suknię, rozpinał bryczesy. Dziwne, doprawdy, jeśli pomyśleć, ile razy...
Ale nie interesowały go żadne „razy”, kiedy nie był z Katherine. Ani też nic, co nie działo się w tej chwili.
Stanął między jej rozsuniętymi nogami, podtrzymując ją mocno za pośladki, uniósł ją nieco i pochylił, ugiął lekko nogi w kolanach i wszedł w nią zdecydowanym ruchem.
Diabelnie podniecające, na Jowisza.
Na Jowisza i do pioruna!
Wpiła się palcami w jego ramiona, wygięła plecy, przytulając pierś do jego piersi, i oparła głowę o pień. Zamknęła oczy.
Wziął ją szybko, bez finezji, i aż zawstydzająco szybko oboje krzyknęli, wtulając się w siebie.
Chyba nigdy nie doznał takiej rozkoszy.
Znowu odnalazł ustami jej usta, przylgnął do niej i oboje odprężyli się.
- Katherine - mruknął lekko zasapany.
Spojrzała mu w oczy z uśmiechem. Podniosła rękę, żeby odsunąć mu włosy z czoła.
- Kocham cię - powiedział.
- Tak - odparła z westchnieniem - kochasz. Oboje roześmieli się cicho.
- Kochasz mnie - powiedziała, przytulając go mocno. - Och, Jasper, wiem, że tak jest. I ja cię kocham. Przypuszczam, że zawsze cię kochałam, chociaż nie przyznałabym się do tego i za milion lat, gdy byś ty mnie nie pokochał.
- Zawsze? - Odchylił lekko głowę, wpatrując się w nią uważnie w mroku.
- Zakochałam się w tobie w Vauxhall, ponieważ byłeś niebezpieczny. I zakochałam się w tobie w tym roku, ponieważ sprawiałeś, że śmiałam się, i wygadywałeś takie głupstwa. A potem dlatego... Cóż, po prostu. Nie wiem, dlaczego.
- Ponieważ musiałem wygrać zakład i dążyłem do tego z największą zręcznością.
Roześmiała się i podniosła twarz do pocałunku.
- Była druga część zakładu, jeśli pamiętasz. Nalegałeś na to. Jestem tak samo przebiegła jak ty.
- Byłbym wyjątkowym durniem, gdybym próbował temu zaprzeczać. Jakiego fantu się domagasz? Całego życia miłości?
- Tak.
- Ach, to taki sam fant, jakiego ja żądam od ciebie.
- Doskonale.
Całowali się długo, obejmując ramionami.
- Jasper - odsunęła się - musimy wracać. Co też sobie myśleliśmy, porzucając naszych gości?
- Przypuszczam, że się zaczerwienisz... sądzę, iż myśleliśmy o rozkoszach cielesnych.
- O Boże. Chyba masz rację.
Byli prawie na środku trawnika, kiedy znów się odezwała.
- Mam nadzieję, że wkrótce doczekamy się dziecka. Będę wtedy absolutnie szczęśliwa.
- Zrobię, co w mojej mocy, żeby to nastąpiło jak najszybciej. Zawsze chętnie ci służę.
- Może to się stanie koło Bożego Narodzenia albo następnej Wielkanocy. Mam nadzieję.
- Dobry Boże. - Weszli na taras. - Musisz mnie uważać za okropnego niezgułę, Katherine. Powiedziałbym: najpóźniej koniec września, najwcześniej koniec sierpnia.
- Och. Nie chcę się spodziewać, że to nastąpi tak szybko, bo nie chcę się rozczarować. Mówię: Boże Narodzenie.
- A ja mówię: koniec sierpnia. - Wyszli zza załomu ściany, zbliżając się do balkonu.
- Nie kuś losu taką pewnością siebie.
Objął ją ramieniem w pasie.
- Posłuchaj bardzo uważnie! - Uniósł palec wskazujący. - Słyszysz? Czujesz?
Stała bez ruchu, marszcząc brwi w skupieniu.
- Słyszę co? Czuję co?
- To nie ulega wątpliwości. Oto nadchodzi. Czuję, że mam kolejny zakład do wygrania, Katherine.
Jej twarz rozjaśniła się w uśmiechu.
Katherine i Jasper zdecydowali się na jednego walca tego wieczoru. Tylko jednego, jako że zdawali sobie sprawę, że większość sąsiadów nie zna kroków. Nie mogli się jednak oprzeć pokusie zatańczenia walca we własnej sali balowej.
Spotkali się znów zeszłej wiosny, właśnie tańcząc walca.
Tak więc mieli go teraz tańczyć na letnim balu w Cedarhurst.
Nie planowali jednak, że będą tańczyć sami.
Kiedy zapowiedziano walca, większość tańczących par zeszła z parkietu. Część jednak została, zwłaszcza goście z Londynu. Pary ustawiały się z daleka od siebie, podczas gdy muzycy stroili instrumenty, a goście wracali z pokoju z napojami i przekąskami, z pokoju do gry w karty, z balkonu i ogrodu.
Wydawało się, że wszyscy mają ochotę oglądać walca.
Katherine z Jasperem stali na środku parkietu, czekając na muzykę. Nigdy w życiu nie czuła się bardziej szczęśliwa. A na to szczęście wiele się złożyło. Dzień okazał się wspaniały dla Charlotte, Meg i Stephena, dla wszystkich gości i sąsiadów. Wznowili tradycję, która z pewnością przetrwa lata. Życie w Cedarhurst zapowiadało się cudownie.
I kochała Jaspera. A on kochał ją. Przed chwilą kochali się w lesie, wśród pięknej przyrody. Nigdy już nie będzie pamiętać Vauxhall inaczej, jak przez wspomnienie dzisiejszego wieczoru.
Dobrze się stało.
A teraz dzień miał zakończyć się walcem.
Czy mogło być coś doskonalszego?
Orkiestra czekała na sygnał. Za chwilę miała rozbrzmieć muzyka.
Katherine położyła Jasperowi dłoń na ramieniu, drugą wsunęła w jego dłoń, on objął ją w pasie i przyciągnął do siebie tak blisko, jak pozwalała przyzwoitość. Uśmiechnęła się. On także się uśmiechnął.
Już grała muzyka.
Katherine nie miała pojęcia, ile sekund czy też minut upłynęło, zanim zdała sobie sprawę, że tańczą tylko oni, a wszyscy patrzą na nich z boku.
Przestraszona spojrzała Jasperowi w twarz.
- To twoja sprawka?
- Z moim uwielbieniem dla tańca? Absolutnie nie.
Ale uśmiechnął się szeroko, a ona odpowiedziała uśmiechem.
- Chyba - zauważył - spodziewają się po nas popisu.
- O mój Boże.
- A nie pora na to, żeby spojrzeć w dół i sprawdzić, czy włożyłem lewy but na prawą nogę i odwrotnie, kiedy szykowałem się na wieczór.
- Nie pora.
Spojrzała na znajome twarze rodziny, sąsiadów, przyjaciół, służby, na kwiaty z ogrodów i oranżerii, na świece na ścianach i kandelabry nad głową i na mężczyznę, który ją trzymał w ramionach.
Wszystko było barwą i światłem.
Jak jej życie.
Wirowali po sali, podczas gdy kolory i światła zlewały się i rozbrzmiewały oklaski.
Katherine się roześmiała. Jasper także.
- Przypomniałem sobie właśnie - powiedział - że włożyłem dwa lewe buty.
1* Popularny w Wielkiej Brytanii obyczaj mający swój początek w pogańskim kulcie przyrody i płodności (przyp. red.).