(Tłumaczył Andrzej Sawicki)
Jonathanowi Matsonowi,
nie tylko mojemu agentowi,
ale i przyjacielowi
POSTACI WYSTĘPUJĄCE W NASZEJ OPOWIEŚCI 3
KSIĘGA PIERWSZA OPOWIEŚĆ ERIKA 5
Aglaranna - Królowa elfów w Elvandarze.
Alika - „demoniczny” kucharz na Wyspie Czarnoksiężnika.
Althal - elf z Elvandaru.
Avery Rupert „Roo” - chłopiec z Ravensburga, towarzysz i kompan Erika von Darkmoor, późniejszy więzień i na koniec członek kompanii Calisa.
Bysio - więzień, późniejszy członek kompanii Calisa.
Calis - mieszaniec, na poły elf, na poły człowiek, syn Aglaranny i Tomasa, znany pod przydomkiem „Orła Krondoru”, dowódca kompanii.
Culli - morderca i najemnik.
Dawar - najemnik z kompanii Nahoota.
De Longueville Robert „Bobby” - sierżant w kompanii Calisa.
De Savona Luis - więzień, późniejszy członek kompanii Calisa.
Durany - najemnik z kompanii Calisa.
Ellia - elfia kobieta uratowana przez Mirandę.
Embrisa - dziewczyna z wioski Weanat.
Esterbrook Jacob - kupiec z Krondoru.
Fadawah, Generał - Najwyższy Dowódca armii Szmaragdowej Królowej.
Finia - kobieta z wioski Weanat.
Foster Charlie - kapral straży z kompanii Calisa.
Freida - matka Erika.
Galain - elf z Elvandaru.
Gapi - generał w armii Szmaragdowej Królowej.
Gerta - stara wiedźma ze smołami, znajoma Erika i Roo.
Goodwin Billy - więzień, później członek kompanii Calisa.
Greylock Owen - Mistrz Miecza u Barona Darkmoor, później członek kompanii Calisa.
Grindle Helmut - kupiec.
Poręczny Jerome - członek kompanii Calisa.
Jarwa - Sha-shahan Siedmiu Narodów Saaur.
Jatuk - syn Jarwy, dziedzic i późniejszy Sha-shahan ocalałych Saaurów.
Kaba - przyboczny i Tarczownik Jarwy.
Kelka - kapral w kompanii Nahoota.
Khali-shi - novindyjskie imię Bogini Śmierci.
Lalial - elf z Elvandaru.
Lender Sebastian - Asesor i Radca Domu Kawowego Barreta w Krondorze.
Lims-Kragma - Bogini Śmierci.
Macros Czarny - legendarny czarodziej, uważany powszechnie za największego z kiedykolwiek żyjących i praktykujących magów.
Marsten - marynarz z „Zemsty Trencharda”.
Mathilda - Baronowa Darkmoor.
Milo - oberżysta z gospody Pod Szpuntem w Ravensburgu.
Miranda - tajemnicza przyjaciółka Calisa.
Monis - Tarczownik Jatuka.
Mugaar - novindyjski handlarz końmi.
Murtag- wojownik Saaurów.
Nakor Isalańczyk - tajemniczy towarzysz i przyjaciel Calisa.
Nathan - nowy kowal z gospody Pod Szpuntem w Ravensburgu.
Natombi - kiedyś legionista keshański, potem więzień, na koniec członek kompanii Calisa.
Pug- znany również pod imieniem Milamber, mag wielkiej mocy, ustępujący wiedzą - wedle opinii wielu mędrców - jedynie Macrosowi.
Rian -jeden z najemników Zila.
Rosalyn - córka Mila. Ruthia - Bogini Szczęścia.
Shati Jadów - członek kompanii Calisa. Shila - rodzinny świat Saaurów.
Sho Pi - Isalańczyk, kiedyś mnich w służbie Dali, później więzień, na koniec członek kompanii Calisa.
Taber - oberżysta w LaMut.
Tarmil - wieśniak z Weanat.
Tomas - książę, małżonek Aglaranny, ojciec Calisa, dziedzic zbroi Ashen-Shugara, ostatniego ze Smoczych Władców.
Tyndal - kowal z gospody Pod Szpuntem w Ravensburgu.
Von Darkmoor Erik - nieślubny syn Barona Darkmoor, późniejszy więzień, na koniec najemnik w kompanii Calisa.
Von Darkmoor Manfred - najmłodszy syn Ottona, późniejszy Baron.
Von Darkmoor Otto - Baron Darkmoor, ojciec Erika, Stefana i Manfreda.
Von Darkmoor Stefan - najstarszy z synów Ottona.
Zila - zdradziecki dowódca najemników.
Był to czas, gdy marzenia graniczyły z wizją
I jak orły ku słońcu leciały z radością;
Dłoń łuk dzierżąca była jednaka z decyzją,
Oko zaś, cel i strzała stały się jednością.
Uciechy, niczym fale człowieka topiły,
Obiecując nam pełnię życia i przetrwanie;
Rozkoszami łupiestwa wszystkich nas mamiły
Jak ogniki płonące nocą na kurhanie...
George Meredith
Oda do wspomnień o junackiej młodości
Bębny łomotały nieustannie.
Wojownicy Saaurów śpiewali swe wojenne pieśni i przygotowywali się do nieuchronnej bitwy. Nad nimi powiewały postrzępione sztandary bojowe, łopoczące wśród gęstego dymu, który zasnuwał całe niebo. Zielone, pomalowane żółcią i czerwienią oblicza wpatrywały się w zachodnią część nieboskłonu, gdzie pożary barwiły całun dymu purpurą i ochrą, zasłaniając zachodzące słońce i znajomy wszystkim wzór gwiaździstego nieba.
Jarwa, Sha-shahan Siedmiu Narodów, władca Imperium Traw i Pan Dziewięciu Oceanów nie mógł oderwać wzroku od rozciągającego się przed nim obrazu zniszczenia i spustoszenia. Przez cały dzień obserwował wielkie ognie, i nawet z tej odległości słyszał wrzaski zwycięzców i okrzyki nieszczęsnych ofiar. Wiatry, które niegdyś niosły słodkie wonie kwiatów i bogate w odcienie zapachy przypraw, teraz przepojone były zaduchem pogorzelisk i smrodem spalonego mięsa... Nie musiał też patrzeć wstecz, by wiedzieć, że stojący za nim przygotowywali się do ostatniego boju, choć świadomi byli daremności wysiłków i nieuchronności zagłady całej rasy.
- Panie mój... - odezwał się Kaba, jego przyboczny, Tarczownik i wierny towarzysz.
Jarwa odwrócił się ku najstarszemu z przyjaciół i ujrzał w jego oczach wyraźny niepokój. Oblicze Kaby było zawsze i dla wszystkich nieprzeniknioną maską, stary nie miał jednak tajemnic przed Jarwa; Sha-shahan potrafił czytać w jego twarzy równie łatwo, jak szaman czyta stary pergamin.
- Pantathianin już jest...
Jarwa skinął głową, nie ruszył się jednak z miejsca. Mocniej tylko ścisnął w potężnych dłoniach rękojeść swego miecza bojowego Tual-masoka - miano to w starym języku znaczyło Chłeptacz Krwi - który był trwalszą i ważniejszą oznaką jego władzy niż korona, tę bowiem wkładał rzadko, tylko podczas oficjalnych wystąpień. Wbił ostrze w ziemię należącą do Tabar - najstarszego z narodów świata Shili. Od siedemnastu lat walczył tu z najeźdźcami, którzy wypierali jego hordy ku sercu Imperium Traw.
Kiedy w młodości przejął z rąk poprzednika miecz Sha-shahana, przedefilowali przed nim wojownicy Saaurów, wypełniając szczelnie starą kamienną drogę, która ciągnęła się w poprzek Takadorskiej Cieśniny, łączącej Morze Takador i Ocean Castak. Paradę tworzyły setki jeźdźców jadących obok siebie, a sto setek składało się na dziesięciotysięczny jatar. Dziesięć jatarów tworzyło zastęp, a dziesięć zastępów - hordę. Kiedy potęga Jarwy sięgnęła zenitu, na głos jego bojowego rogu zbiegało się siedem hord, za jego sztandarem szło siedem milionów wojowników. Hordy zawsze były w ruchu, ich konie pasły się na całym obszarze niezmierzonego Imperium Traw, podczas gdy dzieci dorastały, bawiąc się w wojnę wśród starych namiotów i powozów Saaurów, rozstawionych od miasta Cibul aż po odległe o dziesięć tysięcy mil najdalsze granice. Dziedziny te były tak rozległe, że nawet najlepszy jeździec, zmieniający w galopie najszybsze konie, potrzebował półtora miesiąca, by dotrzeć ze stolicy do jednej z granic... a dwa razy tyle, by przemierzyć Imperium od krańca do krańca.
Podczas każdej pory roku jedna horda czuwała nieopodal stolicy, pozostałe zaś wędrowały wzdłuż granic kraju, utrzymując porządek przez nieustanne podboje plemion odmawiających płacenia trybutu. Tysiące miast znad dziewięciu wielkich oceanów słały żywność oraz niezliczone bogactwa, a wraz z tym do stolicy, na dwór Sha-shahana, przybywali niewolnicy. Raz na dziesięć lal na wielkie igrzyska do Cibul, prastarej stolicy Imperium Traw, zjeżdżali najlepsi wojownicy siedmiu hord. Od najdawniejszych czasów wszyscy Saaurowie - z wyjątkiem tych, którzy zamieszkiwali najbardziej odległe krańce świata - zbierali się pod sztandarami Sha-shahanów. Jednak dopiero Jarwa zdołał ziścić marzenie jego przodków, kiedy zdobywszy ostatnie grody, podbił cały świat.
Hordy Jarwy zajęły cztery wielkie miasta, kolejne pięć poddało się bez walki, poza władzą Imperium zostało więc mniej niż tuzin grodów. I właśnie wtedy jeźdźcy hordy Patha dotarli do wrót Ahsartu, Miasta Kapłanów. Wkrótce potem zaczęły się nieszczęścia i klęski.
Jarwa siłą woli stłumił ból, jaki czul, słysząc niosące się wśród wieczornej ciszy okrzyki agonii. To krzyczeli członkowie jego ludu, prowadzeni do stosów. Sądząc z tego, co opowiadali nieliczni, którym udało się ujść z łap najeźdźców, ofiary zabijane na miejscu miały chyba najwięcej szczęścia - oczywiście oprócz poległych w boju. Mówiono, że oprawcy mogą uwięzić dusze konających torturując ich przez całą wieczność, odmawiając cieniom poległych miejsca wśród przodków, w szeregach Niebiańskiej Hordy.
Jarwa spojrzał na starą ojczyznę swego ludu z wysokości wzniesienia, na którym stał obecnie. Tu, w odległości mniejszej niż pół dnia jazdy od Cibul, obozowały nędzne resztki potężnej niegdyś armii. Choć dla Imperium nastały najbardziej mroczne czasy, w obecności Sha-shahana wojownicy prężyli się dumnie i rzucali odległym wrogom wyzywające spojrzenia. Mimo jednak tej dumnej postawy, Pan Dziewięciu Oceanów widział w ich oczach coś, co nigdy wcześniej tam nie gościło: strach.
Wódz westchnął i bez słowa wrócił do swego namiotu. Wiedział doskonale, że nie zostawiono mu możliwości wyboru, nadal jednak na myśl o przybyszu odczuwał odrazę. Zanim wszedł, zatrzymał się na moment i powiedział: - Kabo... nie wierzę temu kapłanowi z innego świata. - Słowo „kapłan” zostało przezeń jakby wyplute.
Kaba, którego łuski posiwiały od wieloletniej, ciężkiej służby Sha-shahanowi, podczas której przeważnie galopował konno po całym kraju, kiwnął tylko głową. - Wiem, panie, że żywisz wątpliwości. Ale twój Podczaszy i Mistrz Wiedzy są w tej kwestii zgodni. Nie mamy innego wyjścia.
- Zawsze jest inne wyjście - szepnął Jarwa. - Możemy rzucić się w bój i polec śmiercią wojowników!
Kaba delikatnie dotknął ramienia Jarwy - za taką poufałość każdy inny Saaur natychmiast zapłaciłby gardłem. - Stary druhu - odezwał się łagodnie. - Ów kapłan ofiarowuje bezpieczne schronienie naszym dzieciom. Możemy podjąć bój i zginąć, pozwalając zimnym wiatrom wyśpiewać pieśń o ostatniej walce Saaurów. Nie zostanie po nas nikt, by opowiedzieć Niebiańskiej Hordzie sagę o naszych cnotach... gdy wrogowie pożerać będą nasze ciała. Albo... możemy zapewnić bezpieczeństwo naszym kobietom i dzieciom. Czy można wybrać inaczej?
- Ale on jest inny...
- Owszem - westchnął Kaba.
- Jego krew jest zimna - szepnął Jarwa.
Kaba zrobił znak, chroniący przed złem. - Zimnokrwiści to stwory z legend...
- A tamci? - Jarwa wskazał na odległe pożary stolicy.
Kaba w odpowiedzi tylko wzruszył bezsilnie ramionami. Jarwa już bez słowa wprowadził swego najwierniejszego przyjaciela do namiotu Sha-shahana.
Był on największy w całym obozowisku - stanowił coś w rodzaju pawilonu z połączonych kilku zwykłych namiotów. Rozejrzawszy się wewnątrz, Jarwa poczuł chłód na sercu - tak wielu z jego doradców i najpotężniejszych Mistrzów Wiedzy było nieobecnych. Ci jednak, którzy przeżyli, spoglądali na niego z nadzieją. Był w końcu Sha-shahanem -jego obowiązkiem było ocalić naród.
Kiedy jego wzrok natrafił na obcego, władca raz. jeszcze zaczął się zastanawiać, czy dokonał mądrego wyboru. Stwór był podobny do każdego z Saaurów, jego ramiona i oblicze pokrywały łuski, ale reszta ciała, ukryta pod długą szatą z kapturem, nie przypominała bynajmniej krzepkiego ciała wojownika. Wedle miar Saaurów, był nikczemnego wzrostu - liczył sobie mniej niż podwójną rozpiętość ramion wojownika, pysk miał o połowę za długi, oczy zaś czarne z czerwonymi, a nie białymi jak u Saaurów tęczówkami. W miejscu gdzie inni mieli grube, białe paznokcie, przybyszowi wyrastały czarne szpony, mowa jego zaś przypominała syk węża - zapewne z powodu rozdwojonego języka. Zdejmując poobijany hełm i podając go słudze, Jarwa powiedział głośno to, co skrycie myślał każdy wojownik i każdy Mistrz Wiedzy obecny w namiocie: - Wąż!
Stwór pochylił łeb, jakby zamiast śmiertelnej obrazy usłyszał przyjazne powitanie: - Tak, mój panie... - syknął w odpowiedzi.
Kilku wojowników Jarwy położyło dłonie na rękojeściach mieczy, ale stary Podczaszy, ustępujący godnością jedynie Kabie, przypomniał z naciskiem w głosie: - Jest naszym gościem...
Wśród jaszczurzych narodów Shili, Saaurów, od dawien dawna krążyły legendy o wężowym ludzie. Podobni do ciepłokrwistych Saaurów, a jednak zupełnie od nich różni, byli stworami, którymi matki straszyły wieczorami niegrzeczne dzieci. Pożeracze własnych ziomków, składający jaja w gorących źródłach, członkowie wężowej rasy byli znienawidzeni, lecz także napawali strachem wszystkich Saaurów, choć żadnego nie widziano na Shili od niepamiętnych czasów. Twórcy legend i opowieści utrzymywali, że obie rasy zostały stworzone przez Boginię u zarania dziejów, kiedy wykluli się z jaj pierwsi jeźdźcy Niebiańskiej Hordy. Słudzy Zielonej Pani, Bogini Nocy, węże, zostali w jej domu, Saaurowie zaś odeszli wraz z jej boskimi braćmi i siostrzycami. Od Bogini otrzymali świat, gdzie wzrastali w potędze i dobrobycie, zawsze jednak żywa była wśród nich pamięć o wężowych braciach. Jedynie pierwszy z Mistrzów Wiedzy mógł orzec, które z tych mitów i opowieści są prawdziwe, Jarwa zaś był pewien jednego: każdemu z dziedziców tytułu Sha-shahana od urodzenia wpajano, że nie wykluł się jeszcze wąż godzien zaufania.
- Panie... - zaczął wężowy kapłan - portal jest gotowy, a czasu mamy coraz mniej. Tym. którzy obżerają się ciałami twoich ziomków, wkrótce sprzykrzy się zabawa, a jak wiesz, wraz z nastaniem mroku, ich potęga rośnie... zjawią się więc i tutaj.
Jarwa ignorując obcego kapłana, zwrócił się do towarzyszy z pytaniem: - Ile jatarów ocalało?
Odpowiedział mu Tasko, Shahan Watiri: -Cztery i niewielka cześć piątego. - Po chwili dodał, mówiąc tak, jakby ostatecznie chciał zamknąć sprawę: -Wszystkie jatary są jednak poważnie zdziesiątkowane. To wszystko, co zostało z Siedmiu Hord.
Jarwa nie bez trudu powstrzymał się od głośnego wyrażenia rozpaczy. Nieco ponad czterdzieści tysięcy jeźdźców! To wszystko, co pozostało po budzących grozę Siedmiu Wielkich Hordach Saaurów!
Poczuł, że krew ścięła mu siew sercu. Świetnie pamiętał swoją wściekłość, kiedy posłańcy Hordy Patha przywieźli mu pierwsze wieści o kapłanach, którzy odmówili płacenia daniny i złożenia hołdu. Wskoczył na konia i pognał przez stepy Jadąc przez siedem miesięcy, by osobiście poprowadzić atak na Ahsart, Miasto Kapłanów. Przez chwilę czuł ukłucie wyrzutów sumienia, zaraz jednak odegnał je od siebie - czyż ktokolwiek w świecie potrafił przewidzieć, że szaleni kapłani raczej pogrążą cały świat w chaosie i zniszczeniu, niż pogodzą się z poddaństwem i zjednoczeniem wszystkich pod berłem jednego władcy? Najwyższy kapłan, Myta, odpieczętował portal i przepuścił pierwsze demony. Niewielką pociechą była wieść, że demon bez namysłu rozszarpał Myte na strzępy i skazał jego duszę na wieczne potępienie. Jeden ze zbiegów z Ahsart utrzymywał, że stu kapłanów-wojowników zaatakowało demona, gdy ten pastwił się nad ciałem Myty - i żaden nie przeżył.
Przeciwko demonom, które powoli, ale nieodparcie przebijały się od granic Imperium do jego centrum, walczyło dziesięć tysięcy kapłanów i Mistrzów Wiedzy wespół z siedmioma milionami wojowników. Sto tysięcy demonów poległo, ale unicestwienie każdego trzeba było okupić krwią wielu tysięcy wojowników, którzy nieustraszenie atakowali przerażające stworzenia. Mistrzowie Wiedzy dosyć skutecznie używali swej sztuki, demony jednak zawsze wracały. Walka trwała przez całe lata, a pole bitwy objęło obszar między czterema z dziewięciu oceanów. W obozie Sha-shahana dzieci rodziły się, dorastały, ruszały w bój - a demonów wciąż przybywało. Mistrzowie Wiedzy na próżno usiłowali znaleźć sposób na zamknięcie i zapieczętowanie portalu oraz odwrócenie nieuchronnego biegu wydarzeń na korzyść Saaurów.
Legiony demonów nieustannie wylewały się z portalu między światami, aż wojna z odległych krańców świata dotarła do Cibul. I wreszcie otworzono nowy portal, który ofiarował Saaurom nadzieję: możliwość ucieczki.
Kaba odchrząknął znacząco, i Jarwa wrócił myślami do rzeczywistości i chwili obecnej. Wiedział, że rozpacz i żal prowadzą donikąd, a poza tym, na co zresztą zwrócił uwagę jego Tarczownik, nie mieli wyboru.
- Zwracam się do ciebie, Jatuk - odezwał się Sha-shahan, i młody wojownik wystąpił przed towarzyszy. - Z siedmiu moich synów, władców każdej z hord, zostałeś tylko ty - ciągnął dalej z goryczą. Młody wojownik milczał. - Tyś jest Ja-shahanem - oznajmił Jarwa, oficjalnie mianując syna dziedzicem tronu. Młodzik dołączył do ojca przed dziesięcioma dniami, przybywając w otoczeniu swej osobistej gwardii. Miał dopiero osiemnaście lat i zaledwie rok temu opuścił obóz ćwiczebny, a jego doświadczenie wojenne ograniczało się do udziału w trzech bitwach. Jarwa pojął nagle, że niemal nie zna własnego syna, którego widział ostatnio wiele lat temu, kiedy opuszczał stolicę, by ugiąć i złamać Ahsart. - Kto jeździ po twojej lewicy? - spytał.
- Monis, towarzysz narodzin - odpowiedział Jatuk. Wskazał dłonią na młodzieńca z blizną na lewym ramieniu, który stał dumnie w pobliżu.
Jarwa kiwnął głową. - On będzie nosił twą tarczę, będzie Tarczownikiem. Pamiętaj - zwrócił się do Monisa - że twoim obowiązkiem jest strzec życia twojego pana choćby za cenę własnego, co więcej, twoim obowiązkiem jest strzec jego honoru. Nikomu nie będzie dane dzielić z Jatukiem większej zażyłości, niż tobie... żadnemu dziecku, żadnej kobiecie i żadnemu Mistrzowi Wiedzy. Zawsze mów mu prawdę, nawet gdyby nie chciał jej wysłuchać...
- On jest twoją tarczą - teraz mówił do Jatuka. - Zawsze miej na uwadze jego mądrość, ponieważ ignorowanie uwag Tarczownika jest jak ruszanie do boju z unieruchomionym prawym ramieniem, zasłoniętym jednym okiem i zatkanym jednym uchem.
Jatuk kiwnął głową. Monisowi przyznano oto najwyższy zaszczytny tytuł dostępny komuś, kto nie miał w żyłach królewskiej krwi; od tej chwili mógł mówić to, co myśli, nie obawiając się wywołania niechęci czy gniewu władcy.
Młodzieniec zasalutował, uderzając prawą pięścią w swe lewe ramię. - Twoja wola, Sha-shahanie! - powiedział i na znak szacunku opuścił wzrok.
- Kto strzeże twego stołu? - wypytywał dalej Jarwa.
- Chiga, towarzysz narodzin - odpowiedział syn.
Jarwa kiwnął głową z aprobatą. Wybrańcy z tej samej wylęgarni doskonale znali się nawzajem, a więź pomiędzy nimi była najsilniejsza z możliwych. - Zrezygnujesz z miecza i zbroi i zawsze będziesz z tyłu - powiedział Jarwa, zwracając się do wymienionego Saaura.
W tym przypadku uczucie dumy mieszało się z goryczą, bo choć z tytułem Podczaszego wiązał się wielki zaszczyt, rezygnacja z walki była ciężka dla każdego prawdziwego wojownika.
- Broń swego pana przed ręką. która kryje się w mroku, i przed podstępami, knutymi przy kielichu przez fałszywych przyjaciół...
Chiga zasalutował. Podobnie jak Monis, od tej chwili mógł mówić swemu panu wszystko, bez obawy kary czy wywołania pańskiego gniewu - Podczaszy miał bronić życia pana równie zaciekle i troskliwie, jak jadący obok niego Tarczownik.
Teraz Jarwa zwrócił się do swego Mistrza Wiedzy, otoczonego przez kilkunastu akolitów. - Kogo wśród swoich uważasz za najbardziej utalentowanego?
- To Shadu - odparł mistrz Wiedzy. - Nie zapomina niczego.
- Weź zatem relikwie i święte tablice - zwrócił się Jarwa do młodego kapłana-wojownika - ponieważ od tej chwili ty będziesz głównym strażnikiem i obrońcą wiary. Ty będziesz Mistrzem Wiedzy Ludu. - Oczy młodego akolity rozszerzyło niedowierzanie, które szybko jednak rozproszył stary Mistrz Wiedzy, podając mu święte tablice: spore karty pergaminu osadzone pomiędzy drewnianymi okładkami i zapisane niemal zupełnie wyblakłym inkaustem. Wraz z nimi młodego Saaura obciążono odpowiedzialnością za zachowanie wiedzy i tradycji, ich interpretację... oraz za tysiące słów, przypadających na każdy z zapisanych przez starożytnych skrybów znaków.
- Zwracam się teraz do was, którzy byliście ze mną od początku - zakończył Jarwa - z ostatnim poleceniem. Wkrótce wrogowie natrą po raz ostatni. Nikt z nas zapewne nie zdoła ujść z życiem. Śpiewajcie zatem głośno swoje pieśni śmierci i wiedzcie, że wasze imiona żyć będą we wspomnieniach waszych dzieci... na odległym świecie i pod obcym niebem. Nie umiem wam rzec, czy ich głosy i pieśni będą miały dość siły, by przedrzeć się przez pustkę i podtrzymać pamięć o Niebiańskiej Hordzie, czy może pod tym obcym niebem stworzą własną Hordę... Ale kiedy przyjdą po nas demony, niechaj każdy wojownik umiera ze świadomością, że w odległej krainie przetrwa bezpiecznie nadzieja naszej rasy... kość z naszej kości i krew z naszej krwi.
Wszelkie uczucia, jakie mógł żywić, ukrył teraz pod maską obojętności. -Jatuk, pójdziesz za mną - rzekł beznamiętnie. - Pozostali niech się rozejdą do swoich zadań. - Do wężowego kapłana zaś powiedział: - Idź tam, gdzie snujesz swe zaklęcia, wiedz jednak, że jeśli prowadzisz z moim ludem oszukańczą grę, mój cień wyrwie się z najgłębszych nawet piekielnych czeluści i podąży za tobą, by cię dręczyć przez całą wieczność...
Kapłan skłonił się nisko i syknął: - Panie, niechże wolno mi będzie przypomnieć, że moje życie i śmierć należą do ciebie. Zossstanę tu, by ssswoją mizerną sztuką osssłaniać cię do ossstatniej chwili. W ten nędzny ssspossób okażę mojemu ludowi szacunek... pragnę bowiem przywieść Sssaurów, którzy pod wieloma względami przypominają nassss ssamych, do mojej ojczyzny...
Nawet jeżeli ofiara wężoluda zrobiła wrażenie na Jarwie, stary Saaur nie zdradził się z niczym. Kiwnięciem dłoni poprosił syna, by wyszedł z nim z namiotu. Obaj stanęli na szczycie wzgórza i spojrzeli na odległe miasto, które na skutek ogarniających je pożarów wyglądało niczym piekło. Wieczorną ciszę rozdzierały wrzaski, znacznie głośniejsze niż te, jakie mogłoby wydać ludzkie gardło. Młody wódz z trudem zwalczył pokusę odwrócenia wzroku od tej wizji chaosu i rzezi.
- O tej samej porze, Jatuk, na odległym świecie, ty będziesz Sha-shahanem Saaurów.
Młodzieniec zdawał sobie sprawę, że tak się stanie, choćby nie wiedzieć jak bardzo pragnął odwrócić bieg wypadków. Nie wyraził jednak najmniejszego protestu.
- Nie ułam tym wężowym kapłanom - wyznał szeptem Jarwa. - Może i wyglądają jak my, ale nigdy nie zapominaj, że to mimo wszystko zimnokrwiści. Nie znają uczuć, a ich języki są rozdwojone. Pamiętaj także, co legendy mówią o ich ostatniej u nas wizycie... i o zdradzie, wkrótce po tym, gdy Matka stworzyła ciepłokrwistych i zimnokrwistych.
- Ojcze...
Stary położył sękatą dłoń na ramieniu syna - dłoń, na której lata walk i ćwiczeń z mieczem wy gniotły wiele odcisków i zmarszczek. Czując pod palcami sprężyste mięśnie młodzieńca, Jarwa odzyskał nikłą iskierkę nadziei. - Złożyłem przysięgę... ale to ty będziesz musiał jej dotrzymać. Nie chciałbym, byś jakimkolwiek czynem zasmucił naszych przodków, bądź jednak czujny i zwracaj uwagę na najmniejsze choćby oznaki zdrady. Obiecaliśmy służyć wężom przez jedno pokolenie... trzydzieści obrotów obcego świata. Pamiętaj jednak -jeśli węże pierwsze złamią ugodę, możesz postąpić, jak uznasz za właściwe.
Stary Saaur zdjął dłoń z ramienia syna i lekkim skinieniem wezwał do siebie Kabę. Tarczownik Sha-shahana podszedł bliżej a jego wielki, poorany zmarszczkami łeb pochylił się ku władcy. Tymczasem stajenny przyprowadził konia. Wielkie konie bojowe dawno już poginęły w czasie walk, z tych zaś, które zostały, najlepsze miały pójść z Jatukiem i jego ludźmi. Jarwa wraz z towarzyszami musieli zadowolić się niemal kucykami. Przywiedzione przez Kabę zwierzę było niewielkie i z trudem unosiło Sha-shahana w pełnej zbroi. To jednak - jak pomyślał Jarwa - nie miało znaczenia. Nie spodziewał się, że walka będzie długa...
Gdzieś za nimi i na wschodzie rozległ się głośny trzask wyładowania energetycznego i noc rozświetliły tysiące błyskawic. Po kilku sekundach dobiegł ich odgłos gromu, wszyscy jednak już zwrócili się na wschód, by zobaczyć migotliwą poświatę na niebie.
- Droga została otwarta - odezwał się Jarwa.
W tejże chwili podbiegł do nich wężowy kapłan, wskazując dłonią coś w dole. - Zechciej spojrzeć, panie!
Jarwa zwrócił się ku zachodowi. Na tle odległych płomieni widać było lecące ku nim drobne sylwetki demonów. Stary Saaur pomyślał z goryczą o tym, jak złudna bywa perspektywa. Wrzeszczące dziko stwory nie ustępowały wzrostem rosłemu Saaurowi, a niektóre były znacznie większe. Ich skórzaste skrzydła cięły powietrze jak trzask bicza, wszędzie zaś rozlegały się dzikie zawodzenia, od których mógłby oszaleć najdzielniejszy nawet wojownik. Spoglądając na swą dłoń i szukając oznak drżenia, Jarwa powiedział do syna: - Daj mi swój miecz.
Młodzik uczynił, co mu kazano, a wtedy stary wódz przekazał broń Kabie. Potem wyjął z pochwy Tual-masoka i podał go synowi. - Weź to, co należy ci się prawem krwi i idź...
Młodzieniec zawahał się przez chwilę, ale potem chwycił rękojeść. Do tej pory, jak świat światem, było tak, że to Mistrz Wiedzy wyjmował miecz z dłoni martwego ojca i przekazywał go dziedzicowi. Po raz pierwszy w historii Saaurów Sha-shahan sam dobrowolnie oddawał dziedziczny miecz, podczas gdy jego serce jeszcze biło...
Jatuk bez słowa oddał ojcu honory, odwrócił się i ruszył ku swoim towarzyszom. Skinieniem dłoni polecił wszystkim dosiąść koni i w sekundę później wszyscy galopowali tam, gdzie pozostali Saaurowie czekali, by wkroczyć do nowego świata.
Cztery jatary przemknęły pod portalem, resztki zaś piątego, wespół ze świtą Jarwy, zostały, by odeprzeć ostatni atak demonów. Powietrze wypełniły zaśpiewy zaklęć, gdyż mistrzowie wiedzy zabrali się do swej roboty. I nagle od nieba do ziemi rozbłysły białe płomienie, od horyzontu zaś do horyzontu rozciągnęła się ściana energii. Trafiające w nią demony zawyły z bólu i wściekłości. Te, które zdążyły się szybko cofnąć, zdołały ocaleć - ale wiele z nich zbyt daleko zagłębiło się w migotliwą zaporę, i teraz z ich licznych ran unosiły się smugi obrzydliwego, czarnego dymu. Kilka najsilniejszych i najodporniejszych stworów dotarło do krawędzi płaskowyżu, gdzie natychmiast zostały zaatakowane przez bezlitośnie tnących szerokimi mieczami jaszczurzych wojów. Jarwa wiedział jednak, że za wcześnie na tryumf, ponieważ zdołali pokonać tylko te bestie, które w starciu z magiczną osłoną odniosły najpoważniejsze rany.
I wtedy wężowy kapłan krzyknął radośnie: - Odchodzą, panie. Odchodzą!
Jarwa obejrzał się przez ramię i zobaczył zawieszony w powietrzu wielki, migotliwy srebrny portal, który kapłan nazywał przetoką. Przejeżdżały przezeń wozy z saauriańską młodzieżą i przez chwilę Jarwie zdawało się, że widzi znikającego za zasłoną syna - choć wiedział, że to tylko złudzenie. Odległość była zbyt duża, by rozróżnić takie szczegóły, jak rysy twarzy.
Zaraz potem Jarwa skierował wzrok na tajemniczą barierę, która rozjarzyła się bielą w miejscu, gdzie demony chciały ją przełamać za pomocą czarów. Wiedział, że latające bestie nie stanowiły większego zagrożenia - ich szybkość pozwalała im wprawdzie zaatakować nawet jeźdźca i z lubością dobijały rannych, ale krzepki wojownik bez trudu mógł się uporać z każdym z nich. Śmierć niosą dopiero te, które idą za polatuchami.
Wzdłuż całej powierzchni bariery widać już było rozdarcia, przez które majaczyły mroczne sylwetki znacznie roślejszych i zbliżających się nieubłaganie wrogów. Były to potężnie zbudowane bestie, które nie mogły latać - chyba że dzięki magii - potrafiące jednak w biegu sprostać galopującemu koniowi i gnające teraz ku barierze z dzikim rykiem. W tejże chwili wężowy kapłan uniósł dłoń, z której strzeliły płomienie ku miejscu, gdzie jeden z demonów usiłował się przedrzeć przez szczelinę w zaporze, Jarwa jednak zobaczył, że Pantathianin zachwiał się z wysiłku.
Stary wódz wiedział, że śmierć jest tuż-tuż i że się jej nie wymiga. - Powiedz mi jedną rzecz, wężu - odezwał się. - Dlaczego postanowiłeś zginąć wraz z nami? Czy nie obawiasz się śmierci z rąk tych tam? - Kiwnął dłonią ku zbliżającym się demonom.
Pantathianin parsknął śmiechem, który władca Imperium Traw powinien uznać za obraźliwy i drwiący.
- Nie, panie. Śmierć oznacza wolność, o czym się zresztą szybko przekonasz. My, którzy służymy Szmaragdowej Królowej, dobrze o tym wiemy.
Usłyszawszy to, Jarwa zmrużył oczy. A więc stare legendy były prawdziwe! Ten stwór pochodził od istot będących dziełem Bogini Matki. Nagły gniew ogarnął Jarwę, ponieważ zrozumiał, że jego rasa została zdradzona i że stojący obok nędznik był wrogiem gorszym i zacieklejszym niż te, które gnały teraz ku niemu, by pożreć jego serce. Z okrzykiem rozpaczy i wściekłości ciął synowskim mieczem i jednym ruchem ramienia zdjął łeb z. karku zdradzieckiego Pantathianina.
W tej samej chwili demony dopadły pierwszych szeregów grupy osłonowej i Jarwa miał zaledwie kilka sekund, by pomyśleć o losie, jaki czekał Jatuka i jego dzieci na odległym świecie, pod obcym niebem. Potem Pan Dziewięciu Oceanów wzniósł oblicze ku niebu, błagając w duchu skupionych w Niebiańskiej Hordzie przodków, by wejrzeli na dzieci Saaurów.
Nagle napastnicy rozdzielili się. tworząc przejście dla ogromnej bestii. Bydlę było dwukrotnie wyższe niż najroślejszy z Saaurów, miało ponad dwadzieścia pięć stóp wzrostu i zmierzało prosto na Jarwę. Potężne i zbudowane podobnie jak jego ofiary, miało wąskie biodra, szerokie bary i długie, muskularne nogi. Na tym jednak podobieństwa się kończyły, gdyż z jego pleców wyrastały skórzaste, czarne skrzydła, a jego głowa... Trójkątna czaszka, podobna do końskiej, obciągnięta była cienką skórą, w paszczy błyskały niemal zwierzęce kły, oczy przypominały ogniste jamy, a czarci łeb otaczała korona ognia. Demoniczny śmiech zmroził krew w żyłach starego wodza.
Potwór przecisnął się przez tłumek swych pośledniejszych braci, zupełnie nie zwracając uwagi na obrońców, którzy rzucili się przed Sha-shahana. Rozerwał wszystkich równie łatwo, jak najsłabszy z Saaurów rozrywał bochen chleba. Jarwa stał spokojnie, wiedząc, że każda chwila zwłoki zwiększa szansę dzieci na ucieczkę przez przetokę.
Demon górował nad Jarwa jak rosły wojownik góruje nad dzieckiem. Stary Sha-shahan uderzył z całej siły, kierując miecz na wyciągniętą w jego stronę łapę. Bydlę zawyło, ale ignorując ranę, chwyciło Jarwę szponami nie ustępującymi wielkością sztyletom. Pazury przeszyły zbroję i ciało starego wodza, gdy tylko bestia zacisnęła paluchy.
Demon podniósł władcę Saaurów ku pyskowi i przez chwilę trzymał go na wysokości swych ślepiów. Gdy w oczach starego wodza zaczęło gasnąć światło życia, bestia zaśmiała się okrutnie.
- Głupi śmiertelniku, nie władasz już niczym i nikim! Twoja dusza należy do mnie, nędzna istoto! Pożrę cię, ale będziesz trwał, by zabawiać mnie pomiędzy jednym a drugim posiłkiem!
I po raz pierwszy od chwili przyjścia na świat, Jarwa, Sha-shahan Siedmiu Narodów, Władca Imperium Traw, Pan Dziewięciu Oceanów poczuł śmiertelny strach. Jego umysł zawył, sprzeciwiając się okrutnemu losowi, ciało zaś zwisło bezwładnie w czarnych szponach bestii. Czuł, że jego duch pragnie ulecieć ku Niebiańskiej Hordzie, coś jednak wiąże go i każe mu zostać. Patrzył z góry na swe pożerane przez demona ciało i słyszał jego słowa: - Jam jest Tugor, Pierwszy Sługa Maarga Wielkiego, Władcy Piątego Kręgu... a ty jesteś moją zabawką...
Jarwa chciał krzyczeć, nie posiadał jednak głosu, wyrywał się, ale nie miał ciała. Tajemnicze, mistyczne więzy trzymały jego duszę niczym żelazne okowy. Zawodzące głosy przyjaciół powiedziały mu, że i oni wpadli w tę samą pułapkę. Natężając resztki woli, Jarwa spojrzał ku niedalekiej przetoce i zobaczył, że ostatnie z dzieci jego ludu opuszczały Shilę. Spostrzegłszy, że migotliwe lśnienie portalu znikło nagle z nieba, cień starego wodza ostatnią wolną myśl poświęcił synowi i jego ziomkom, życząc im bezpiecznej przystani pod obcym niebem i ochrony przed oszustwami węży w świecie, który Pantathianie nazwali Midkemią.
Trąbka rozbrzmiała radośnie.
Erik wytarł dłonie o fartuch. Po uporaniu się ze zwykłymi, porannymi obowiązkami niewiele miał roboty poza dokładaniem drew do ognia w palenisku, tak by nie musiał rozniecać go od nowa, kiedy później będzie potrzebny żar. Doszedł do wniosku, że jest chyba jedynym mieszkańcem miasteczka, który nie oczekuje na rynku na przyjazd Barona; konie jednak są na tyle przewrotnymi stworzeniami, że gubią podkowy w najbardziej niespodziewanych okolicznościach, wozy zaś zwykle ulegają uszkodzeniom wtedy, kiedy wszystkim najmniej to odpowiada. Tego przynajmniej nauczył się podczas ostatnich pięciu lat, kiedy pomagał kowalowi. Spojrzał ku miejscu, gdzie spał Tyndal, miłośnie obejmujący ramieniem dzban dość podłej okowity. Zaczął pić tuż po śniadaniu, twierdząc, że musi wznieść „kilka kielichów za zdrowie Barona”. Oczywiście urżnął się w trupa już po godzinie i Erik musiał dokończyć zań robotę. Na szczęście nie były to zadania, z jakimi nie dałby sobie rady, był bowiem ponad wiek wyrośnięty, krzepki, a poza tym od dawna przywykł do wad i słabości swego mistrza.
Skończył przykrywać węgle warstewką popiołu, gdy usłyszał głos matki, wzywającej go do kuchni. Zignorował jej ponaglenia - czasu mieli aż nadto i nie musieli się śpieszyć, gdyż Baron nie dotarł jeszcze do granic miasteczka. Trąbki oznaczały, że dostrzeżono dopiero jego powóz.
Erik nigdy nie przywiązywał zbytniej wagi do swego wyglądu, wiedział jednak, że skoro dziś będzie musiał wystąpić publicznie, powinien przynajmniej się ogarnąć. Zdjął fartuch, który starannie powiesił na kołku; potem zaś włożył ręce do wiadra z wodą. Przez dość długa, chwilę tarł zaciekle dłonią o dłoń, usiłując zetrzeć ślady czarnej sadzy i brudu, a potem zmoczył głowę. Sporą szmatą używaną do wycierania polerowane j stali osuszył twarz, usuwając z niej brud, którego -jak sądził - nie zmyła woda.
Gdy powierzchnia wody nieco się ustała, przyjrzał się swemu rozedrganemu odbiciu. Zobaczył niebieskie oczy, kryjące się w cieniu mocno zarysowanych łuków brwiowych, i wysokie czoło okolone jasnymi włosami, spadającymi z tyłu aż na barki. Nikt dziś nie powinien wątpić w to, że jest synem swego ojca. Nos i oczy miał po matce, ale zarys szczęki i uśmiech, który często pojawiał się na wargach, nieuchronnie przywodziły na myśl twarz ojca. Posturą jednak różnił się od niego - ojciec był smukły, Erik zaś odziedziczył po nim jedynie wąskie biodra. Miał szerokie bary swego dziadka ze strony matki i potężne ramiona, których krzepa rozwinęła się jeszcze podczas wieloletniej pracy w kuźni. Mógł zginać żelazne sztaby lub kruszyć palcami orzechy. Nogi miał umięśnione równie mocno - zawdzięczał to pomaganiu przy kuciu koni. które zwykły opierać się na kowalu, gdy ten dopasowywał podkowy, gładził je pilnikiem i wbijał hufnale. Podczas napraw powozów też trzeba się było nieźle wysilić, by podnieść oś do zdjęcia uszkodzonego lub osadzenia na niej na nowo okutego koła.
Potarłszy dłonią brodę, wyczuł szczecinę. Jako że był jeszcze dość młody, mógł golić się co trzeci dzień, miał bowiem bardzo jasny zarosi - wiedział jednak, że matka będzie się dziś upierać, by ogolił się ponownie. Starając się nie obudzić kowala, przeniknął chyżo do swej pryczy i wyjął spod siennika brzytwę oraz zwierciadło. Mógł wprawdzie wyobrazić sobie kilka rzeczy przyjemniejszych od golenia się w zimnej wodzie, wszystko jednak i tak zakończyłoby się tym, że po dokładnych oględzinach jego twarzy, matka postawiłaby na swoim. Raz jeszcze zmoczył policzki i zaczął bohaterskie zmagania z jednodniowym zarostem. Skończywszy, przyjrzał się swemu obliczu odbitemu w lśniącej wodzie.
Żadna kobieta nie powiedziałaby o nim, że jest przystojny - miał grubo ciosane rysy, mocno zarysowaną szczękę i szerokie czoło - ale jego oblicze było szczere i otwarte, i zjednywało mu przyjaźń mężczyzn, kobietom zaś zaczynało się podobać, gdy tylko przywykły do nadmiernej witalności młodzieńca. Choć miał dopiero piętnaście lat, osiągnął już wzrost rosłego męża, a siłą niewiele ustępował kowalowi; żaden chłopiec nie mógł sprostać mu w zapasach, zresztą niewielu próbowało. Dłonie Erika były może niezgrabne, gdy przychodziło do trzymania talerza czy sztućców w jadalni, stawały się jednak zręczne i pewne, gdy pracował w kuźni.
Spokojny poranek zakłócił głos matki domagającej się, by natychmiast do niej przyszedł. Opuszczając kuźnię - mały budyneczek przylepiony do tylnej ściany stajen - rozwinął podwinięte rękawy. Mijając drzwi stajni, rzucił okiem na zostawione pod jego opieką konie. Oberżysta gościł dziś trzech podróżnych, których wierzchowce spokojnie objadały się sianem. Czwarty koń, a właściwie cierpiąca kobyła, leżała na boku i na widok młodzieńca zarżała radośnie. Erik nie mógł powstrzymać uśmiechu - leczył ją już od dwu tygodni, toteż zwierzę przyzwyczaiło się do jego przedpołudniowych wizyt.
- Wrócę tu jeszcze, staruszko - pocieszył ją cicho. Zwierzę parsknęło, nie kryjąc niezadowolenia. Mimo swego młodego wieku Erik zdążył już wyrobić sobie reputację najlepszego „końskiego medyka” w Darkmoor i okolicy. Mówiono, że potrafi dokonywać niemal cudów. Większość ludzi nie podjęłaby się leczenia tej klaczy, ale Owen Greylock, Mistrz Miecza Barona Darkmoor, wysoce cenił sobie chore zwierzę. Zaryzykował i oddał ją pod opiekę Erika, wyjaśniając chłopcu, że gdyby ten potrafił przywrócić jej zdrowie na tyle, że zdołałaby się oźrebić, potomstwo chyżej klaczy mogłoby się okazać bardzo cenne. Erik obiecał, że piękne zwierzę będzie jeszcze brało udział w wyścigach.
W tejże chwili Erik ujrzał w tylnych drzwiach gospody Pod Szpuntem swoją matkę - a wyraz jej twarzy nie wróżył niczego dobrego. Była to mała kobietka o nieugiętej woli i determinacji. Dawniej uchodziła za piękność... dziś widać było, że ciężka praca i nieprzychylne koleje losu zrobiły swoje. Kasztanowe niegdyś włosy pani Freidy całkowicie pokrywała siwizna, a zielone oczy, za spojrzenie których przed laty dałaby się porąbać połowa darkmoorskich hołyszów, otaczała już siateczka drobnych zmarszczek. - Szybko! - ponagliła syna.
- Mamy jeszcze trochę czasu - odrzekł Erik, ledwie ukrywając irytację.
- Wszystko będzie trwało zaledwie moment - odparła matka. - Jeśli go nie wykorzystamy, szansa nigdy się już nie powtórzy. On jest chory i może tu nigdy nie wrócić...
Erik zmarszczył brwi, czując, że matka czegoś nie dopowiedziała, ona jednak nie rzekła nic więcej. Baron rzadko zwiedzał swe niezbyt rozległe posiadłości. Zwyczaj wymagał jednak, by podczas żniw składał wizyty w wioskach i miasteczkach, które dostarczały Darkmoor większość z bogactw, jakimi szczyciła się baronia. Bogactwem tym były pyszne winogrona i najprzedniejsze wino w Królestwie. Baron odwiedzał tylko niektóre winnice, a ta nieopodal Ravensburga była jedną z najmniejszych. Erik był zresztą przekonany, że podczas ostatnich siedmiu lat Baron celowo unikał Ravensburga i domyślał się powodów, dla których tak czynił.
Spojrzawszy na matkę, przypomniał sobie z goryczą, jak dziesięć lat temu niemal na siłę przeprowadziła go wśród tłumu obserwującego przybycie Barona. Erik pamiętał zdumienie i strach malujące się na twarzach miejskich urzędników, mistrzów gildii, właścicieli winnic i kupców, kiedy matka zażądała od Barona, by uznał w Eriku swego syna. Radosne święto winobrania przekształciło się w jedną wielką konsternację - a najbardziej nieswojo czuł się oczywiście Erik. Kilku ważnych mieszczan przychodziło później do Freidy, żądając, by na przyszłość zrezygnowała z absurdalnych roszczeń, czego matka wysłuchiwała grzecznie i bez słowa.
- Weź swe najlepsze szaty i chodź do środka - zażądała Freida. Odwróciła się i ruszyła przed siebie, nie patrząc nawet, czy syn podąża za nią.
Gdy Erik wszedł do kuchni, siedząca tam Rosalyn uśmiechnęła się doń przyjaźnie, na co młody terminator kowalski odpowiedział skinieniem głowy. Córka oberżysty miała tyle samo lat co on, byli więc od dawna przyjaciółmi i powierzali sobie wszystkie swoje sekrety. Ostatnio Erik zauważył jednak, że siostrzana miłość, jaką darzyła go Rosalyn, przeradza się w coś głębszego, i nie bardzo wiedział, co z tym począć. Kochał ją jak brat, ale nigdy nie myślał o niej jako o przyszłej małżonce - obsesja matki uniemożliwiała zresztą rozmowy o takich rzeczach, jak małżeństwo, zajęcie się handlem lub podróżami. Ze wszystkich miejskich chłopców w jego wieku on jeden nie był oficjalnie mianowany czeladnikiem u żadnego mistrza rzemiosła. Owszem, pomagał Tyndalowi, ale wszystko to było niezobowiązujące i pomimo smykałki do kowalstwa i innych zajęć nie był związany z jakąkolwiek gildią - niw Krondorze, ni w królewskim mieście Rillanonie. Matka nie pozwalała też, by kowal dotrzymał niejednokrotnie powtarzanej obietnicy, że wyśle petycję do Gildii Kowali w sprawie przyjęcia Erika na czeladnika. W normalnych okolicznościach młodzieniec kończyłby pierwszy rok nauki. Co prawda potrafił znacznie więcej niż czeladnicy nawet z trzy letnim stażem, ale nawet jeśli matka pozwoli mu zacząć od następnej wiosny, będzie opóźniony o dwa lata!
Tymczasem matka, która sięgała mu zaledwie do brody, spojrzała nań krytycznie i ze słowami: „Czekajże, niech ci się przypatrzę...” ujęła go za podbródek. Wykręciwszy mu głowę w lewo i w prawo, jakby był dzieckiem, sarknęła: - Jesteś usmolony sadzą!
- Mamo, przecież pracuję w kuźni! - zaprotestował.
- Umyj się jeszcze raz! - zabrzmiał rozkaz.
Erik wiedział, że lepiej się nie sprzeciwiać. Jego matka była istotą o stalowej woli popartej niezachwianą wiarą w słuszność własnych czynów. Młodzik dość szybko pojął daremność sporów z rodzicielką - nawet gdy niesłusznie oskarżano go o jakiś występek, kiwał w milczeniu głową i czekał na wyrok. Wszelkie protesty i tłumaczenia zwiększały jedynie surowość kary. Teraz także bez słowa zdjął koszulę i położył na poręczy krzesła stojącego obok stołu, który służył do przygotowywania posiłków. Kątem oka ujrzał, że Rosalyn bawi jego bezwarunkowe posłuszeństwo i wykrzywił ku niej twarz w niby to groźnym grymasie. Dziewczyna uśmiechnęła się szerzej i odwróciła, by wziąć spory kosz świeżo umytych warzyw. Wychodząc, odwróciła się, pchnęła drzwi tyłeczkiem i jednocześnie pokazała mu język.
Erik uśmiechnął się, zanurzając ramiona w wodzie zostawionej przez dziewczynę po opłukaniu warzyw. Rosalyn umiała skłonić go do uśmiechu częściej niż ktokolwiek inny. Nie potrafił w pełni zrozumieć dziwnych uczuć, jakie ogarniały go nocami, gdy marzył o tej czy innej młodej dziewczynie z miasteczka, doskonale zaś, jak każde dziecko wychowane pośród zwierząt, znał znaczenie płci i sposoby rozmnażania - obce jednak mu były związane z tym emocje. Przy Rosalyn przynajmniej nie czuł się skrępowany jak przy innych, bardziej od niej doświadczonych dziewczętach, jedno zaś wiedział na pewno - była jego najlepszą i najwierniejszą przyjaciółką. Pośród tych rozważań usłyszał głos matki: - Użyj mydła... zapewniam, że to cię nie zabije.
Westchnął ciężko i wziął w dłonie leżący na krawędzi zlewu kawał niezbyt pachnącego mydła. Była to mocno żrąca mieszanina ługu, popiołu, łoju i piasku, używana do oczyszczania garnków i talerzy, która- przy odrobinie nieuwagi - mogła zedrzeć mu skórę z twarzy i dłoni. Erik wziął najmniejszy z możliwych kawałek, lecz skończywszy ablucje, musiał przyznać, że w zlewie została imponująca ilość sadzy.
Zdołał jakoś zetrzeć resztki mydła, zanim zaczęła piec go skóra, i wziął ręcznik, który podała mu matka. Otarłszy twarz i dłonie, ponownie wdział koszulę.
Matka i syn wyszli z kuchni i wkroczyli razem do jadalni, gdzie Rosalyn kończyła właśnie wrzucanie warzyw do wielkiego, wiszącego nad paleniskiem kotła. Wszystko będzie się razem powoli gotowało przez cały ranek aż do południa, wypełniając pomieszczenie zapachem, który w porze kolacji stanie się nieodpartą pokusa. Rosalyn uśmiechnęła się do przechodzącego obok Erika, jednak jej wesołość była dziś nieco udawana - dziewczyna przewidywała rozwój wydarzeń i wcale jej się to nie podobało.
Przy drzwiach wyjściowych Erik i Freida natknęli się na oberżystę, jegomościa o imieniu Milo. Był to krępy mężczyzna o nosie wyglądającym jak zgnieciony ziemniak - zostało mu to jako pamiątka z czasów, kiedy wyrzucał z izby różnych rozrabiaczy i hałaburdów. Oberżysta spokojnie pociągał dym z długiej fajeczki. - Wygląda na to, Freido, że będziemy mieli spokojne popołudnie - zauważył enigmatycznie.
- Wieczorem może być jednak gorąco, ojcze - powiedziała Rosalyn, która zatrzymała się właśnie obok Erika. - Kiedy ludziom się sprzykrzy czekanie na Barona, przyjdą niechybnie prosto do nas.
Milo uśmiechnął się i patrząc na córkę, znacząco mrugnął okiem: - O co wszyscy gorąco się pomódlmy. Ufam, że Pani Fortuny o nas nie zapomni.
- Milo - sarknęła z przyganą w głosie Freida. - Ruthia ma chyba ważniejsze sprawy na głowie, niż dobrobyt mizernego oberżysty. - Z tymi słowy wzięła swego potężnie zbudowanego syna za rękę, jakby był małym chłopczykiem, i przeprowadziła go przez drzwi.
- Ona jest... bardzo uparta, ojcze - mruknęła Rosalyn, gdy Freida i jej syn zniknęli za najbliższym rogiem.
- Zawsze taka była - odparł Milo, kiwając głową i pykając z fajeczki. - Nawet jako dziecko... nigdy nie pozwoliła narzucić sobie czyjegoś zdania... -Objąwszy córkę ramieniem, dodał: - Cieszę się, że twoja matka była zupełnie inną osobą.
- Plotkarze mówią - zauważyła z przekąsem Rosalyn - że wiele lat temu i ty kręciłeś się koło Freidy...
- Tylko tyle mówią? - zachichotał Milo. - No cóż... - dodał, poważniejąc. - To prawda. Prawie wszyscyśmy się za nią uganiali. - Uśmiechnął się, patrząc z góry na córkę. - Najlepszą rzeczą, jaka trafiła mi się w życiu, była odmowa Freidy, kiedy poprosiłem ją o rękę. I oczywiście zgoda twojej matki. - Odsunąwszy się nieco, zakończył: - Prawic wszyscy chłopcy kochali się we Freidzie. Była w tym czasie pięknością co się zowie... Miała wspaniałe, zielone oczy, kasztanowe włosy, była szczupła, ale... hm... pulchna tam, gdzie trzeba... i na jej widok każdemu chłopcu serce biło szybciej. A nosiła się dumnie jak królowa i poruszała wdzięcznie jak najlepszy wyścigowy źrebiec... To dlatego wpadła w oko Baronowi...
Gdzieś od strony rynku zabrzmiały odgłosy fanfar. - Wrócę lepiej do kuchni - mruknęła Rosalyn.
Milo kiwnął głowa; - Ja zaś pójdę zobaczyć, co tam się wyrabia, ale zaraz wracam...
Rosalyn uścisnęła dłoń ojca i Milo ujrzał w jej oczach skrywaną troskę o Erika. Oberżysta kiwnął głową na znak, że wszystko rozumie i odwzajemnił uścisk dłoni. Potem odwrócił się i ruszył ulicą, podążając drogą, którą niedawno poszli Freida i Erik.
Erik przeciskał się przez tłum, wykorzystując swój wzrost i wagę. Pomimo siły, jaką dysponował, był raczej dobrodusznym chłopcem i świadomie nie popchnąłby nikogo, mimo to sam jego widok wystarczał, by tłum się rozstępował. Erik miał szerokie bary i potężne ramiona jak u wojownika, nie cierpiał jednak konfliktów. Cichy i refleksyjny z natury, po robocie najchętniej przysiadał gdzieś w kącie nad kubkiem herbaty, czekając na posiłek, i przysłuchiwał się opowieściom starych bywalców oberży. W tym samym czasie jego rówieśnicy zajmowali się igraszkami z dziewczętami lub płataniem figlów. Erik natomiast wpadał w panikę na samą myśl o zbliżeniu się do obcej dziewczyny.
Usłyszawszy nagle znajomy głos, wołający jego imię, odwrócił się i zobaczył przepychającego się przez tłum obszarpańca, który tam gdzie Erikowi wystarczał wzrost i krzepa, nadrabiał zręcznością i sprytem. Kiedy przyjaciel dotarł do niego, obaj uśmiechnęli się szeroko. - Hej! - rzekł młody kowal, witając kompana.
- Eriku... Freido... - odparł młodzieniec, kłaniając się przesadnie. Rupert Avery, znany szerzej pod imieniem Roo, był najlepszym przyjacielem z dzieciństwa, chociaż matka wielokrotnie zabraniała Erikowi bawić się z nim. Ojcem Roo był woźnica, najczęściej nieobecny w miasteczku - prowadził swój wóz do Krondoru, Krzyża Malaka lub Doliny Durrony - a gdy tego nie czynił, leżał pijany jak bela w swej izdebce. Roo wychowywał się zupełnie samopas i dość wcześnie objawiły się pewne niepokojące cechy, które tak nieodparcie pociągały ku niemu Erika. Różnili się zresztą całkowicie - Erik na przykład zupełnie nie umiał rozmawiać z kobietami, a Roo był mistrzem sztuki uwodzenia - a przynajmniej sam tak twierdził. Łotrzyk, zawołany łgarz i od czasu do czasu złodziejaszek - taki był najbliższy po Rosalyn przyjaciel młodego kowala.
W odpowiedzi na powitanie Freida ledwie dostrzegalnie kiwnęła głową. Nie lubiła go - choć znała od dawna - i wciąż podejrzewała, że maczał palce w każdym łajdactwie i oszustwie, jakie wydarzyły się w promieniu kilku dni drogi od Ravensburga. Spojrzawszy na twarz syna, w porę ugryzła się w język i powstrzymała od złośliwych komentarzy. Erik miał już piętnaście lat i niechętnie poddawał się woli mateczki. Wykonywał przy tym niemal całą robotę za Tyndala, który ostatnio by wał pijany w sztok przez pięć dni w tygodniu.
- Aaa... więc znów zasadzacie się na Barona? - rzekł Roo.
Freida obdarzyła młodego urwipołcia spojrzeniem, po którym powinien był zaskwierczeć i wyparować, Erik zaś zrobił zakłopotaną minę. Roo uśmiechnął się niczym uosobienie niewinności. Miał pociągłą twarz, bystre oczy i mimo nierównych zębów, potrafił zjednać sobie ludzi miłym uśmiechem. Daleki był od ideału młodzieńczej urody, miał jednak coś sympatycznego w twarzy o nieustannie zmieniającym się wyrazie, a jego maniery, na osobliwy, łotrzykowski sposób były nawet pociągające. Erik wiedział również, że przyjaciel potrafi niekiedy zachować się bardzo nierozsądnie - bywało, że tylko przyjaźń (i niemała krzepa) terminatora kowalskiego wyciągały go z nielichych opałów. Niewielu chłopców w mieście zaryzykowałoby starcie z Erikiem: był zbyt silny. Zwykle spokojny syn Freidy stawał się niebezpiecznym przeciwnikiem, gdy tylko ktoś go rozjuszył. Kiedyś wpadł w gniew, stracił panowanie nad sobą i złamał rówieśnikowi ramię. Uderzony chłopak niespodzianie przeleciał przez dziedziniec oberży, rąbnął o ścianę, a jego ręka trzasnęła niczym zapałka.
Roo odsunął na bok połę swego obszarpanego płaszcza, odsłaniając znajdującą się pod spodem kurtkę - w znacznie lepszym stanie niż płaszcz - i Erik ujrzał, że jego przyjaciel trzyma w dłoni butlę z długą szyjką. Na szyjce widać było wyraźnie pieczęć z herbem Barona.
Młody kowalczyk wzniósł oczy do nieba. - Spieszno ci, by stracić dłoń? - spytał z desperacją w głosie.
- E... nie... po prostu wczoraj w nocy pomagałem ojcu rozładować wóz.
- A to?
- Osobiście przeze mnie wybrana butelka wina gronowego. Erik skrzywił się, jakby nagle rozbolał go ząb. Darkmoor był uznanym w całym Królestwie Wysp ośrodkiem handlu winem, i to właśnie wino stanowiło najbardziej znany towar produkowany w baronii i okolicznych miasteczkach. W rozciągających się na północy lasach dębowych cieśle robili potężne beki do fermentacji i mniejsze, w których trunek dojrzewał i nabierał mocy, na południu zaś szklarze wydmuchiwali z roztopionego piasku butelki. Ośrodkiem tego wszystkiego była jednak baronia i jej winnice.
Choć w Wolnych Grodach prowincji Natal i Yabon produkowano doskonałe wina, żadne z nich nie mogło się równać pod względem bogactwa bukietu czy smaku z tymi, które dojrzewały w winnicach i piwnicach Darkmoor. Rosły tu nawet niezwykle trudne w pielęgnacji grona Pinot Noir z Bas Tyra - a nigdzie indziej w Królestwie nie chciały się przyjąć. W Darkmoor produkowano ciężkie, czerwone wina i białe wytrawne musujące - doskonałe do celebracji rozmaitych uroczystości. Trunki z darkmoorskich winnic osiągały najwyższe ceny nawet na rynkach dalekiego Kesh. Jednym z najbardziej cenionych przez znawców było niezwykle słodkie wino deserowe zwane gronowym. Toczono je z winogron zarażonych przez tajemniczą słodkawą pleśń, która niekiedy nawiedzała winnice. Trunek ten był rzadki i drogi; za butelkę, jaką Roo krył pod płaszczem, trzeba by zapłacić równowartość połowy rocznego dochodu przeciętnego wieśniaka. Herb zaś świadczył o tym, że pochodziła z prywatnych piwnic Barona i przywieziono ją ze stolicy baronii Darkmoor do Ravensburga na spotkanie Jego Dostojności ze starszyzną gildii i cechów. Wprawdzie złodziejom nie obcinano już dłoni, gdyby jednak Roo został złapany z tą butelką, mógłby zostać skazany na pięć lat ciężkich robót w królewskich kopalniach.
Ponownie rozległ się głos trąbek i na ryneczku pojawił się oddział jazdy Barona. Nad jeźdźcami trzepotały barwne proporce, a podkowy ich koni krzesały skry na miejskim bruku. Erik odruchowo zerknął na końskie nogi, szukając obluzowanych podków, ale nie znalazł żadnej - cokolwiek by nie mówić o sposobie zarządzania majątkiem przez Barona, jego jeźdźcy umieli dbać o swe konie.
Oddział wjechał na rynek i skręciwszy ku niewielkiej fontannie na jego środku, uformował dwa szeregi, wypierając pospólstwo na boki. Po kilku minutach fragment rynku przed budynkiem Gildii Winiarzy i Ogrodników był już pusty - gotowy na przyjęcie zbliżającej się karety baronostwa.
Pojawili się kolejni żołnierze w jednolitych szarych koletach ozdobionych godłem Darkmoor: czarnym krukiem w czerwonym polu, trzymającym w dziobie gałązkę jałowca. Dodatkiem do godła była też złota obręcz wyszyta tuż nad nim - co wskazywało, iż oznaczeni tak żołnierze należeli do osobistej straży Barona.
W końcu pokazała się kareta, Erik zaś nagle zdał sobie sprawę z tego, że wstrzymuje oddech. Choć matka nieustannie mu powtarzała, że powinien się kontrolować, wypuścił powietrze z płuc i zmusił się do przyjęcia swobodniejszej postawy.
Jednocześnie zaczął rejestrować uwagi, padające w tłumie pod adresem Barona. Od roku już krążyły po całej baronii plotki o jego podupadającym zdrowiu. Ujrzawszy, że siedzi on wewnątrz karety obok małżonki, zamiast jak przedtem jechać konno obok powozu, wszyscy obserwatorzy doszli do wniosku, że w plotkach musi być sporo racji.
Uwagę Erika przykuli dwaj młodzieńcy dosiadający jednakowych kasztanków. Za każdym z nich jechał żołnierz dzierżący proporzec Darkmoor. Oznaki starszeństwa na proporcach wskazywały, że jadącym z lewej strony jest Manfred von Darkmoor, młodszy z synów Barona. Po prawej jechał kłusem Stefan von Darkmoor, starszy syn i dziedzic tytułu oraz włości. Obaj byli dość podobni do siebie - na tyle, że mogliby uchodzić za bliźniaków - i dosiadali koni z wdziękiem, którego Erik nie mógł nie podziwiać.
Manfred zmierzył wzrokiem zbiegowisko, a kiedy w końcu dostrzegł Erika, zmarszczył brwi. Kiedy spojrzenie Stefana podążyło w tym samym kierunku, starszy brat powiedział coś do Manfreda, odwracając jego uwagę. Obaj młodzieńcy ubierali się podobnie: mieli wysokie buty do konnej jazdy, obcisłe spodnie wzmocnione w kroku skórą, luźne białe jedwabne koszule okryte kurtkami bez rękawów z miękko wyprawionej skóry oraz czarne filcowe berety obszyte na brzegach złotą taśmą i ozdobione barwionym na czerwono orlim piórem. Obaj też mieli przy bokach rapiery, których -jak mówiono - mimo młodego wieku potrafili zaskakująco dobrze używać.
Freida wskazała podbródkiem na Stefana i mruknęła szorstko:
- To twoje miejsce, Eriku.
Erik poczuł, że policzki czerwienieją mu z zakłopotania, wiedział jednak, że najgorsze ma dopiero przed sobą. Tymczasem karoca się zatrzymała, woźnica zeskoczył, by otworzyć drzwiczki, z tłumu oczekujących zaś wysunęli się dwaj przedstawiciele władz miejskich, którzy mieli powitać dostojnych gości. W drzwiach karety pierwsza ukazała się urodziwa dama, której rysy zastygły w wyrazie lekkiej pogardy dla otoczenia - i to nieco ją szpeciło, tak że nie można było jej nazwać doskonałą pięknością. Jeden rzut oka na dwu młodzieńców, którzy właśnie zsiadali z koni, wystarczył, by upewnić każdego patrzącego, że ma przed sobą matkę obu dziedziców. Cała trójka była wysoka, ciemnowłosa i szczupła.
Obaj młodzieńcy stawili się przed matką i pochylili w pokłonie. Gdy synowie stanęli obok niej, Baronessa przebiegła wzrokiem po twarzach zebranych i, spostrzegłszy Erika, nachmurzyła się jeszcze bardziej.
- Jego Lordowska Mość - zagrzmiał herold - Otto, Baron Darkmoor i Lord Ravensburga!
Tłum powitał ich okrzykami umiarkowanego entuzjazmu - Baron nie był darzony szczególną sympatią przez poddanych, ale z drugiej strony nie wzbudzał też nienawiści. Owszem, nakładał na nich spore podatki, tak jednak było od zawsze. Obowiązek obrony mieszczuchów przed różnej maści opryszkami wypełniał bez narzucania im obecności swoich żołdaków, ponieważ jednak granice były daleko, niewielu bandytów zapuszczało się w okolice Darkmoor. Od niepamiętnych czasów nie pojawił się tam również troll czy goblin, mieszkańcy grodu nie widzieli więc zbytnich korzyści w utrzymywaniu drużyny Barona, której członkowie, wedle ich mniemania, nie mieli nic do roboty, oprócz polerowania zbroi, obżerania się i żłopania darmowego wina. Z drugiej strony żniwa były obfite, czasy spokojne, żywność tania - nie istniał zatem żaden powód, by rościć jakiekolwiek pretensje pod adresem Barona.
Gdy ucichły wiwaty, Baron odwrócił się ku czekającym z powitaniem miejskim notablom i w tejże chwili przez tłum przebiegł niegłośny szmerek. Zebrani ujrzeli mężczyznę całkowicie odmienionego przez czas i chorobę. Choć nadal szeroki w barach, zeszczuplał tak, że wyglądał mizernie. Jego złociste niegdyś włosy wyblakły i poszarzały, twarz przywiędła i straciła kolory, a skóra wyglądała jak wyschnięty pergamin. Wydatny podbródek i dumne czoło swoją kościstością podkreślały chorobliwy wygląd arystokraty. Młodszy syn podpierał ojca, trzymając go mocno pod ramię. A pomoc była potrzebna - Baron poruszał się sztywno i wyglądało na to, że lada moment może upaść.
- A więc to prawda - rzekł ktoś stojący nieopodal Erika. - On chyba naprawdę ma zamiar przekazać władzę w baronii...
Erik pomyślał, że zamierzenia matki mogą się przyczynić do pogorszenia stanu zdrowia Barona, Freida zaś, jakby słysząc myśli syna, rzekła z determinacją: - Musze to zrobić.
Przecisnąwszy się do przodu, szybko wślizgnęła się pomiędzy dwu strażników, zanim ci zdołali ją powstrzymać.
- Jako wolna mieszkanka Królestwa żądam, by mnie wysłuchano! - zawołała dość głośno, tak że jej głos echem rozniósł się po całym rynku.
Wszyscy nagle umilkli i zwrócili swe spojrzenia na szczupłą kobietę, która oskarżycielsko wymierzyła palcem w Barona. - Baronie Otto von Darkmoor, czy zechcesz uznać swego syna w Eriku von Darkmoor?
Chory Baron odwrócił się i spojrzał na kobietę, która zadawała mu to pytanie za każdym razem, gdy pojawiał się w Ravensburgu. Po chwili przeniósł wzrok na jej syna, który stał spokojnie i bez ruchu za matką. Ujrzawszy w nim swój portret z lat młodości, Baron przyglądał mu się jeszcze przez chwilę; potem u boku męża stanęła Baronowa, która zaczęła szeptać mu coś pospiesznie do ucha. Baron potrząsnął głową ze smutkiem i bez słowa odwrócił się od Erika i jego matki, kierując się ku budynkowi Gildii Winiarzy i Ogrodników. Baronessa nie kryjąc gniewu, utkwiła ponure spojrzenie w twarzach natrętów, a potem ruszyła za małżonkiem.
Roo westchnął, w tłumie zaś wszyscy jakby odetchnęli z ulgą.
- No... i to na dziś byłoby wszystko...
- Nie sądzę, byśmy kiedykolwiek jeszcze zrobili to ponownie - rzekł Erik.
- Dlaczego? - spytał Roo, widząc, że Freida idzie w stronę syna. - Myślisz, że coś ją powstrzyma?
- Nie będzie miała następnej szansy - rzekł Erik. - On umiera...
- Skąd wiesz?
Erik wzruszył ramionami. - Ze sposobu, w jaki na mnie patrzył. Żegnał się ze mną.
Freida przeszła obok syna i jego przyjaciela i z kamienną twarzą odezwała się do Erika: - Mamy robotę...
Roo spojrzał ku miejscu, gdzie stali obaj bracia, Manfred i Stefan, którzy tera?, rozmawiali cicho i bacznie patrzyli na Erika. Manfred powstrzymywał przed czymś Stefana, który - jak to przynajmniej wyglądało - chciał chyba przejść przez plac i spotkać się z młodym kowalem. - Twoi przyrodni bracia nie okazują ci za wiele serca, co? - spytał Roo. - Zwłaszcza Stefan... on cię chyba naprawdę nie lubi...
Erik wzruszył ramionami, przemówiła jednak Freida: - On po prostu wie, że wkrótce odziedziczy to, co powinno wedle prawa należeć do Erika.
Erik i Roo wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Wiedzieli, że spieranie się z Freida jest bezcelowe. Zawsze twierdziła, że Baron poślubił ją pewnej wiosennej nocy, w leśnej kaplicy, a związek pobłogosławił mnich z Zakonu Dali, Ucieczki Słabych i Potrzebujących. I że później mąż poprosił ją o zgodę na unieważnienie ślubu (którą mu dała), tak by mógł - wypełniając wolę królewską - ożenić się z córką diuka Ran. Było to oczywiście małżeństwo polityczne.
- Tak czy owak - odezwał się Roo - to już koniec.
- Co masz na myśli? - spytał Erik.
- Jeżeli masz rację, w przyszłym roku Baronem będzie Stefan. I jak sądzę, on nie zawaha się zarzucić twej matce kłamstwa...
Freida zatrzymała się w połowie kroku. Na jej obliczu malowała się rezygnacja, jakiej Erik nie widział u matki nigdy przedtem.
- Nie ośmieli się - powiedziała, ale w jej głosie nie było już dawnej pewności. Usiłowała przybrać buńczuczny wyraz twarzy, lecz z jej oczu przebijał niepokój.
- Daj spokój, maleńko - powiedział łagodnie. - Chodźmy do domu. Kuźnia jest zamknięta, ale na wszelki wypadek muszę rozniecić ogień... Tyndal sobie z tym nie poradzi... przynajmniej teraz... - Podał matce ramię i ze zdumieniem odkrył, jak krucha się nagle wydała. Freida nie oponując, pozwoliła synowi wyprowadzić się z rynku.
Ludzie rozstępowali się przed Freida i jej synem, domyślając się, iż wkrótce nastąpi koniec tradycji, zapoczątkowanej piętnaście lat temu, kiedy to piękna, nieposkromiona dziewczyna śmiało wystąpiła przed tłum z płaczącym niemowlęciem na ręku i zażądała od Barona, by uznał w dziecku swego syna. Obecnie całą tę historię znał niemal każdy mieszkaniec Ravensburga. Po pięciu latach wszystko się powtórzyło i Baron znów nie uznał dziecka - ale i nie wyparł się ojcostwa. Jego milczenie dodało wiarygodności roszczeniom dziewczyny, a po latach opowieść o tym, że w Ravensburgu żyje spłodzony w związku pozamałżeńskim syn Barona, stała się częścią miejscowej tradycji; jaką zresztą można było opowiedzieć przy kielichu wszystkim podróżnym, którzy zatrzymując się w miejscowych oberżach, przejeżdżali przez miasteczko, by udać się do Zachodnich lub Wschodnich Dziedzin Królestwa.
Punktem kulminacyjnym opowieści było zawsze tajemnicze milczenie Barona, ponieważ gdyby choć raz wyparł się ojcostwa, Freida musiałaby dowodzić słuszności roszczeń. Wędrownego mnicha nigdy później już tu nie widziano, a innych świadków nie było. Freida została gospodynią oberżysty, chłopiec zaś pomocnikiem kowala.
Niektórzy utrzymywali, że Baron był po prostu uprzejmy i nie chciał publicznie zarzucać Freidzie kłamstwa: najwyraźniej był ojcem jej dziecka, ale historię o małżeństwie Freida zapewne sobie wymyśliła, by przydać znaczenia dawnemu romansowi lub wysuwać później dalsze, być może zuchwalsze żądania.
Inni uważali, że Baron był zbyt wielkim tchórzem, by publicznie wyprzeć się ojcostwa Erika - wystarczyło spojrzeć na nich obu, by stwierdzić, że Erik jest wierną kopią swego ojca. Baron zgadzał się znosić ten wstyd w okolicznościach, z których lepszy odeń człowiek wyszedłby z honorem - ale przyznanie racji Freidzie kwestionowałoby prawa jego dwu młodszych synów do dziedzictwa.
Jakikolwiek był powód jego milczenia, co roku zostawiał kwestię otwartą. Erik zaś mógł używać nazwiska von Darkmoor, ponieważ Baron nigdy mu nie odmówił do tego prawa.
Cała trójka powoli szła z powrotem do oberży. Roo, który nie potrafił wytrzymać i dwu minut, by nie mleć jęzorem, i tym razem pozostał sobie wierny: - Co zamierzasz robić dziś wieczorem, Eriku?
Młody kowal wiedział, do czego pije jego przyjaciel - wizyta Barona zawsze była okazją do publicznej zabawy, nie tak oficjalnej, jak podczas tradycyjnych świąt, ale wystarczającej, by Pod Szpuntem zrobiło się ciasno. Przez całą noc pito, grano w kości lub karty, a dziewczęta zbierały się przy fontannie, gdzie czekały, chichocząc, aż młodzieńcy trunkiem dodadzą sobie odwagi na tyle, by uderzyć w zaloty. Erika jednak czekało sporo roboty. Powiedział to przyjacielowi.
- Niewątpliwie tamci są warci siebie - mruknął Roo.
Erik wiedział o kim mowa: przyjaciel miał na myśli jego przyrodnich braci. Roo oglądał się przez ramię, patrząc ku gmachowi Gildii Winiarzy i Ogrodników, gdzie wciąż jeszcze widać było powóz Barona oraz dwu młodzieńców, którzy ostentacyjnie nadzorowali rozładunek kufrów. Obaj jednak pogrążeni w przyciszonej rozmowie, pilnie wpatrywali się w plecy Erika. Roo z najwyższym trudem oparł się pokusie uczynienia ku nim obscenicznego gestu z jednym palcem, powstrzymał się jednak ze względu na przyjaciela. Widział zresztą, że obaj bracia są już dostatecznie wrogo nastawieni i rozjuszeni. Odwróciwszy się do nich plecami, podążył za Erikiem.
Wraz z zapadnięciem zmierzchu ruch w miasteczku zmalał - wszędzie, z wyjątkiem oberży Pod Szpuntem. Zebrali się tam ludzie niższego stanu, nie dość wpływowi czy majętni, by zaproszono ich do Winiarzy i Ogrodników. Teraz sycili się do woli winem albo piwem. W całej oberży panowała radosna atmosfera, zebrani zaś głośno opowiadali sobie zajmujące historie, próbowali szczęścia przy grze w karty czy kości albo sprawdzali pewność ręki i oka, rzucając strzałkami do tarczy.
Erika .skierowano do kuchni, jak to się często zdarzało przy większym ruchu. Mimo że Freida była jedynie służącą, Milo pozwalał jej na zarządzanie pracami kuchennymi - i tak zresztą miała zwyczaj mówienia wszystkim, co trzeba zrobić. Irytacji otoczenia wcale nie zmniejszał fakt, że najczęściej miała rację, wytykając najróżniejsze wady i braki. Wiele służących porzucało pracę, a kilka z nich nie omieszkało wyjaśnić Milowi powodów odejścia. Odpowiedź oberżysty zawsze brzmiała tak samo: Freida była jego przyjaciółki! i znał ja. od dawna - ich zaś nie.
Wedle wszelkich zewnętrznych kryteriów mogliby uchodzić za rodzinę - starsze małżeństwo z dwójką dzieci. Chociaż wszyscy spali oddzielnie - Milo i Rosalyn w swoich sypialniach, Freida w służbówce przy kuchni, a Erik w jednym z boksów w stajni - od świtu do zmierzchu w sposób naturalny odgrywali swe role. Freida prowadziła oberżę wedle własnego uznania i Milo niezbyt chętnie jej się sprzeciwiał, głównie dlatego, że gospoda pod jej rządami znakomicie prosperowała. Poza tym oberżysta lepiej niż ktokolwiek inny rozumiał ból, z jakim Freida żyła nieustannie. Choć nie przyznałaby się do tego przed nikim, wciąż kochała Barona, i Milo podejrzewał, że domaganie się od niegdysiejszego kochanka uznania syna było w jakimś stopniu dziedzictwem owej miłości, desperacką próbą przypomnienia o swoim istnieniu człowiekowi, którego kiedyś miłowała- i który darzył ją tym samym uczuciem.
Erik pchnął uchylone drzwi wspólnej izby i wniósł za szynkwas kolejną beczułkę taniego wina, stawiając ją u stóp Mila. Oberżysta zdjął z półki już opróżnioną i odsunął ją na bok, a Erik bez trudu włożył na jej miejsce nową. Następnie Milo wziął szpunt, przystawił go do czopa, wbił jednym uderzeniem drewnianego młotka, po czym nalał sobie pierwszy kubek, by wypróbować smak. I krzywiąc się okropnie, sarknął: - Dlaczego, na wszystkich bogów, otoczeni najlepszym winem na świecie, pijemy coś takiego?
- Bo na lepsze nie możemy sobie pozwolić, Milo - parsknął śmiechem Erik.
- Masz doprawdy irytujący zwyczaj mówienia prawdy - wzruszył ramionami oberżysta. I nieoczekiwanie się uśmiechnął. - W końcu wszystko sprowadza się do tego samego, czy nie tak? Po trzech kubkach tego sikacza będziesz dokładnie tak samo podchmielony, jak po trzech pucharach najprzedniejszego trunku naszego Barona, prawda?
Na wspomnienie Barona twarz młodzieńca spochmurniała. - Trudno mi rzec, tamtego nie piłem - odpowiedział i odwrócił się, by odejść.
Milo łagodnie położył dłoń na ramieniu młodzika. - Przepraszam, chłopcze...
- Nie zamierzałeś mnie urazić, Milo - wzruszył ramionami kowalczyk - więc się nie obraziłem.
- Zrób sobie przerwę - poradził mu oberżysta. - Główna fala już się przewaliła... wszystko już cichnie.
Uwaga la przywołała uśmiech na twarz Erika, bo hałas był wręcz ogłuszający - goście co chwila wybuchali gromkim śmiechem, rozmawiali z ożywieniem, tłukli pięściami w stoły, tupali buciorami - ot, jak to zwykle w oberży. - Skoro tak uważasz...
Okrążywszy szynkwas, Erik przecisnął się przez izbę, a gdy był już przy drzwiach, podchwycił wzrokiem pełne wyrzutu spojrzenie Rosalyn. - Wrócę - szepnął, ona zaś uniosła oczy ku niebu z udanym potępieniem na twarzy. W następnej chwili już śmigała ku szynkwasowi, porywając po drodze ze stołów puste kubki i kufle.
Noc była chłodna, typowo jesienna. Lada dzień od strony gór Darkmoor mogły nadejść mrozy. Nie były to wprawdzie góry tak wysokie jak Calastius na zachodzie lub Zęby Świata na dalekiej północy, lecz ich szczyty okrywały wieczne śniegi. Dmące od nich lodowate wiatry nieustannie - ku strapieniu hodowców winorośli - groziły przymrozkami, które ustępowały jedynie podczas pełni lata.
Erik ruszył ku rynkowi, gdzie -jak zresztą się spodziewał - zastał kilkoro chłopców i dziewcząt, siedzących wokół fontanny przed budynkiem Gildii Winiarzy i Ogrodników. Roo rozmawiał przyciszonym głosem z dziewczyną, która śmiała się z jego propozycji, jednocześnie patrząc nań kusząco. Co chwila też waliła Roo po łapach - a choć robiła to bez przesadnego zapału, nie pozwalała mu jednak na zbyt wiele.
- Witaj, Gwen - odezwał się Erik. -Dobrze się bawisz, Roo?
Na widok Erika twarzyczka dziewczyny pojaśniała. Jedna z najładniejszych dziewczyn w mieście, rudowłosa i zielonooka dzierlatka nieraz usiłowała zwrócić na siebie uwagę rosłego kowalczyka. Odpychając stanowczo natrętne dłonie Roo, zawołała Erika po imieniu. Kilku innych młodzików również go powitało, Roo zaś spytał: - Co, już koniec ruchu w gospodzie?
- Nie - potrząsnął głową Erik. - Po prostu zrobiłem sobie małą przerwę. Zaraz muszę wracać. Pomyślałem, że dobrze będzie łyknąć trochę świeżego powietrza. Tam jest mnóstwo dymu, i ten hałas...
Gwen otworzyła usta, by coś powiedzieć, lecz nagła zmiana wyrazu twarzy Roo sprawiła, że oboje z Erikiem odwrócili się i spojrzeli za siebie. W krąg świateł wokół fontanny weszło dwu nowych gości, pięknie odzianych i z mieczami u boku.
Dziewczyna wstała i dygnęła dość niezręcznie. Pozostali zebrani przy fontannie poszli za jej przykładem - tylko Erik stał bez ruchu, Roo zaś siedział i pilnie obserwował rozwój wydarzeń.
Stefan i Manfred von Darkmoor powiedli wyzywającymi spojrzeniami po twarzach stojących w kręgu dziewcząt i chłopców. Młodzi ludzie byli w tym samym wieku, co zebrani, jednak wygląd, odzież i zachowanie różniło ich tak, jakby byli łabędziami przepływającymi wśród stada wiejskich kaczek. Widać było, że obaj są lekko wstawieni - poruszali się ze sztywnością charakterystyczną dla ludzi, którzy chcą ukryć skutki oszołomienia trunkiem.
Gdy wzrok Stefana spoczął na Eriku, oblicze młodego panka spochmurniało, ale Manfred położył bratu dłoń na ramieniu, jakby chciał go powstrzymać przed pochopnym działaniem. Szepcząc mu coś do ucha, trzymał mocno i nie puszczał. Stefan kiwnął wreszcie głową i patrząc spode łba, uśmiechnął się zimno. Ignorując Roo i Erika, zwrócił się z lekkim ukłonem do Gwen: - Wydaje mi się, panienko, że dyskusje o winie i gronach, jakie wiodą mój ojciec i miejscowi notable, przekraczają moje zdolności pojmowania, a z pewnością wystawiają na ciężką próbę moją cierpliwość. Może z twoją pomocą znaleźlibyśmy... bardziej interesujący przedmiot rozmowy?
Gwen zaczerwieniła się i spojrzała pytająco na Erika. Młodzieniec zmarszczył brwi i nieznacznym ruchem potrząsnął głową przecząco. W tejże samej chwili dziewczyna - jakby odmawiając mu wszelkich praw do udzielania jej porad - zeskoczyła z niskiego murku okalającego fontannę i zwróciła się do dwu przybyszów: - Z największą ochotą, sir. {Catherine, przyłącz się do nas! - powiedziała do siedzącej nieopodal przyjaciółki.
Gwen niczym dama dworu ujęła wyciągnięte ku niej ramię Stefana, a {Catherine - mniej zgrabnie - wzięła pod rękę Manfreda, po czym cała czwórka przepadła w mroku. Ostatnią rzeczą, jaką zapamiętali zebrani, były kołyszące się wyzywająco biodra Gwen.
- Chodźmy lepiej za nimi - mruknął Erik.
- Szukasz sposobności, by się odegrać? - spytał Roo, stając przed przyjacielem.
- Nie... ale ci dwaj nie pogodzą się z odmową, a dziewczęta. ..
- .. .wiedzą, czego oczekiwać po spacerze z dwoma młodymi szlachcicami - dokończył Roo, przykładając dłoń do piersi Erika, jakby chciał go zatrzymać. - Gwen nie jest dzieckiem. A Stefan nie będzie pierwszym, dla którego podciągnie spódnicę. Jeśli zaś o to idzie, to ty chyba jesteś jedynym chłopakiem w mieście, który jeszcze nie wychędożył Katheriny... - Obejrzawszy się przez ramię w stronę, gdzie przed chwilą w mroku znikła cała czwórka, dodał z przekąsem: - Spodziewałem się jednak, że dziewczęta mają lepszy gust...
Zniżywszy głos tak, że mógł go usłyszeć jedynie Erik, dodał tonem, który świadczył, iż sprawa była śmiertelnie poważna: - Być może przyjdzie kiedyś dzień, gdy będziesz musiał stawić czoło swojemu bratu... A gdy tak się stanie, nie uniknie on śmierci... - Erik zmarszczył brwi, bo nie spodobało mu się to, co usłyszał, nie podobała mu się również barwa głosu przyjaciela. - Na to jednak jest jeszcze za wcześnie. I powodem z pewnością nie będzie Gwen. A przy okazji... czy nie powinieneś już wrócić do oberży?
Erik kiwnął głową i delikatnie zsunął dłoń przyjaciela ze swej piersi. Stał przez chwilę i usiłował opanować burzę, jaką w jego głowie rozpętały słowa Roo. Potem wzruszył ramionami, odwrócił się i ruszył ku gospodzie...
Tyndal był martwy.
Erik nadal nie mógł w to uwierzyć. W ciągu ostatnich dwu miesięcy za każdym razem, kiedy przybywał do kuźni, spodziewał się, że zobaczy krępego kowala przy pracy albo śpiącego na pryczy. Jego rubaszne poczucie humoru, kiedy był podpity i zły nastrój, gdy bywał trzeźwy - wszystko to wrosło niemal w każdy kąt warsztatu, w którym Erik od sześciu lat uczył się fachu.
Tymczasem zbadał palenisko, oceniając, ile trzeba będzie włożyć wysiłku, by ponownie rozniecić ogień. Wczoraj w nocy młynarz przyciągnął do kuźni swój wóz ze złamaną osią i wyglądało na to, że trzeba będzie poświęcić cały dzień na przywrócenie pojazdowi sprawności. Młody czeladnik wciąż nie mógł przyzwyczaić się do nieobecności majstra.
Dwa miesiące temu Erik wygramolił się ze swej pryczy na poddaszu, spodziewając się, że poranne wydarzenia pobiegną zwykłym torem, ale wystarczył jeden rzut oka na miejsce, gdzie zawsze leżał Tyndal, by włosy Erika stanęły dęba. Już wcześniej widywał kowala pijanego na umór, tym razem jednak sprawa była poważna. Stary leżał bezruchu i Erik instynktownie pojął - choć nigdy wcześniej nie widział martwego człowieka - że jego nieruchoma sylwetka w pewien nieuchwytny sposób podobna jest do martwych zwierząt, na które natykał się niekiedy na polach. Dotknął ramienia Tyndala, by upewnić się, że stary rzeczywiście nie żyje i szybko cofnął dłoń, jakby się oparzył.
Miejscowy kapłan Kilian, świadczący większości mieszkańców miasteczka usługi uzdrowicielskie, potwierdził, że Tyndal wypił już swoją ostatnią w życiu butlę wina. Ponieważ kowal nie miał rodziny, obowiązek wyprawienia pogrzebu przypadł w udziale oberżyście, który załatwił skróconą ceremonię oraz spalenie zwłok. Popioły rozrzucono na wietrze, a kapłan Śpiewaczki Zielonej Ciszy odprawił w intencji zmarłego modły do swej bogini, choć kowali uważano raczej za sługi Tith-Onaki, boga wojny. Erik jednak uważał, że modły do bogini pól i lasów były bardziej właściwe - podczas sześciu lat pracy u Tyndala widział, jak mistrz naprawił jeden, jedyny miecz, a poza tym niezliczoną liczbę pługów, łopat, motyk i innych narzędzi służących do uprawy ziemi.
Z daleka rozległ się głos trąbki. Zachodnią drogą nadjeżdżał południowy dyliżans z książęcego Krondoru. Erik wiedział, że lejce dzierżył Percy z Rimmerton, który z pewnością zatrzyma się w gospodzie Pod Szpuntem, by dać wytchnienie koniom i pasażerom. Chudy jak tyka woźnica miał niezwykle pojemny żołądek i uwielbiał kuchnię Freidy.
Tak jak Erik przewidywał, po kilku minutach uliczkę, przy której stała oberża, wypełnił grzmot podkutych kopyt walących o miejski bruk i na dziedzińcu zatrzymał się dyliżans. Powóz zawrócił, a Percy z głośnym: - Prrrr! - zatrzymał czwórkę cugantów. Od pięciu już lat pomiędzy Krondorem i Saladorem kursowały regularne dyliżansy linii, którą z wielkim sukcesem prowadził jej założyciel - krondorski kupiec i przedsiębiorca, Jacob Esterbrook. Powiadano, że obrotny krondorczyk zamierza teraz przedłużyć linię do Bas-Tyra. Każdy z dyliżansów był w zasadzie zwykłym krytym wozem z opuszczanymi schodkami z tyłu. Po bokach umieszczono dwie solidne deski, na których siadano, nie roszcząc żadnych pretensji do wygody, powozy bowiem miały niezwykle twarde resory. Podróżowano jednak szybciej niż w kupieckich karawanach i wygodniej niż na końskim grzbiecie - na który zresztą nie każdy mógł sobie pozwolić.
- Hej, Percy - przywitał woźnicę Erik.
- Erik! -odpowiedział woźnica, którego długa, chuda gęba wyglądała tak, jakby zastygła w uśmiechu uwiecznionym w pyle i kurzu. Odwrócił się do swoich pasażerów, z których jeden był dostatnio odzianym jegomościem, drugi zaś ubierał się znacznie skromniej. - Ravensburg, panowie.
Przybysz w gorszej odzieży kiwnął głową i przeszedł na tyły powozu, Erik zaś pomógł Percy’emu, odsuwając rygiel trzymający schodki. - Zatrzymacie się na dłuższy popas? - spytał woźnicę.
- Nie - odparł Percy. - Z tym oto panem jedziemy do Wolverton i tam kończymy kurs. - Wolverton było najbliższym sąsiadem Ravensburga w kierunku na Darkmoor - dyliżans pokonuje tę odległość w ciągu godziny. Erik wiedział, że podróżni niechętnie zatrzymują się na popas tak blisko celu podróży. - Stamtąd udam się już sam do Darkmoor - ciągnął Percy - tak że nie ma pośpiechu... powiedz matce, że, jak bogowie pozwolą, będę z powrotem za kilka dni i wtedy złożę należyte uszanowanie jej mięsnemu pasztetowi... - Percy uśmiechnął się jeszcze szerzej, gdy udając nieludzki głód, poklepał się po brzuchu.
Erik kiwnął głową, po czym mistrz bata i lejców zawrócił zaprzęg i truchtem wywiódł konie z dziedzińca. Młody kowalczyk odwrócił się ku pasażerowi, który wysiadł z dyliżansu i stwierdził, że nieznajomy skręca za róg stajni.
- Hola! Panie! - zawołał Erik i pobiegł za przybyszem. Okrążywszy stajnię, wpadł do kuźni i odkrył, że nieznajomy położył już na klepisku swój worek i właśnie zdejmował podróżną opończę. Był to mąż szeroki w barach, o byczym karku i grubych ramionach, choć niższy od Erika o głowę. Jego włosy, nieco przerzedzone na czubku głowy, były już lekko siwe. Na twarzy nieznajomego malowało się skupienie godne uczonego. Miał też gęste, krzaczaste brwi, brodę zaś i wąsy wygolone - choć po całym dniu podróży widać było na jego twarzy niemal biały zarost. Nieznajomy wszystko starannie badał i oceniał. Ujrzawszy Erika stojącego w drzwiach kuźni, odezwał się dość przyjaznym tonem: -Ty musisz być tym czeladnikiem. Utrzymałeś wszystko jak należy, młodziku. Dobrze to o tobie świadczy. - Miał dość osobliwy akcent, typowy dla mieszkańców Dalekiego Wybrzeża i Wysp Zachodzącego Słońca.
- Kim jesteście, panie? - spytał Erik.
- Na imię mam Natan. Jestem nowym kowalem przysłanym tu z Krondoru.
- Jesteście nowym kowalem? Z Krondoru? - zdumiał się Erik.
Rosły mężczyzna wzruszył ramionami, wieszając swoja, opończę na wystającym kołku. - Starsi cechu spytali mnie, czy zechcę objąć tę kuźnię... a ja się zgodziłem.
- Ale to mój warsztat - sprzeciwił się Erik.
- Chłopcze, kuźnia należy do baronii - odezwał się spokojnie Natan. - Możesz znać się na rzemiośle i dawać sobie radę z większością zadań, bo masz, powiedzmy, do tego smykałkę... ale w czasie wojny do twoich zadań należałaby reperacja zbroi i zajmowanie się pańskimi wierzchowcami - a to nie to samo, co podkuwanie wsiowych koni...
- Co mi waść gadasz o wojnie! - żachnął się Erik. - Darkmoor raz tylko zostało podbite, przez Króla, u zarania dziejów Królestwa... a później nie widziało już najeźdźcy!
Przybysz podszedł szybko do chłopca i ujął go mocno za ramiona. - Wiem, co czujesz... Ale prawo jest prawem. Jesteś czeladnikiem...
- Nie.
Na czole kowala pojawiła się zmarszczka. - Nie? Czy twój majster nie wpisał cię do cechu?
W głosie Erika było teraz tyleż gniewu, ile rozbawienia: -Mój majster był niemal zawsze pijany jak bąk. To ja prowadziłem cały interes... od dnia, kiedy skończyłem dziesięć lat, panie kowalu. Od lat obiecywał, że mnie zabierze do Krondoru i Rillanonu, by wpisać mnie do rejestrów cechu. Przez pierwsze trzy lata błagałem go, by wysłał zawiadomienie choć królewską pocztą... potem już miałem zbyt wicie roboty, by zawracać sobie tym głowę. Tyndal zmarł dwa miesiące temu, ja zaś przez cały ten czas zajmowałem się wierzchowcami Barona... a ponieważ on nie narzekał...
Natan pogładził się po podbródku, potem zaś potrząsnął głową. - I to jest twój problem, młodziku. Jesteś o trzy lata starszy od większości tych. co zaczynają terminowanie...
- Zaczynają? - zaperzył się Erik, którego zaczął już ogarniać gniew. - Mogę sprostać każdemu cechowemu mistrzowi...
Twarz Natana pociemniała. - Nie w tym rzecz! - zawołał, wściekły, że mu przerwano. Gniew w jego głosie uciszył Erika. - Nie w tym rzecz... - powtórzył spokojniej, kiedy przekonał się, że młodzieniec słucha go uważnie. - Możesz być najlepszym kowalem w Królestwie... a nawet w całej Midkemii, ale nikt w cechu o tym nie wie. Nie zapisano cię do terminu i żaden z majstrów nie zechce zająć się oceną twych umiejętności... Musisz więc zacząć...
- Nie pójdę na siedem lat do terminu! - sprzeciwił się Erik, w którym gniew zaczął brać górę nad rozsądkiem.
- Chłopcze! - rzekł Natan z naciskiem w głosie. - Przerwij mi jeszcze raz, a przestanę być miły!
Wyraz buntu, malujący się na twarzy młodzieńca, pokazywał, że groźba kowala nie robi na nim wrażenia, ale chłopak utrzymał jakoś język za zębami.
- Możesz udać się do Krondoru albo Rillanonu i zgłosić pretensje do członkostwa w cechu - ciągnął tymczasem Natan. - Tam cię wypróbują i sprawdzą, ile jesteś wart. Jeśli wykażesz się odpowiednimi umiejętnościami, przyjmą cię do terminu, może nawet pozwolą zostać wędrownym czeladnikiem... choć osobiście bardzo w to wątpię: nawet gdybyś był najlepszy, trzeba uwzględnić politykę cechu. Niewielu jest takich, co zgodzą się przyznać status czeladnika komuś, kto nie wypocił w ich kuźni kilkudziesięciu beczek polu. Jest też możliwość, że nazwą cię bezczelnym smarkaczem i wykopią na ulicę... - Ostatnie słowa zabrzmiały niespodziewanie gorzko, i Erik zrozumiał, że ma przed sobą człowieka, który spędził siedem lat jako terminator, może dwakroć tyle jako wędrowny czeladnik, aż wreszcie zdobył tytuł mistrza, a skargi Erika brzmią w jego uszach jak utyskiwanie rozkapryszonego dzieciaka...
- Możesz też, okazując cierpliwość, zostać terminatorem tutaj, w rodzinnym mieście, wśród przyjaciół i znajomych... jeżeli jesteś w istocie tak dobry, jak powiadasz, wyzwolę cię tak szybko jak się da... i będziesz mógł złożyć prośbę o własną kuźnię.
Erik zrobił minę, jakby jeszcze miał ochotę spierać się o prawo własności kuźni, ale - jak przed chwilą - ugryzł się w język. - Jest też jeszcze jedna możliwość... - ciągnął Natan. - Możesz już dziś założyć własny warsztat i zostać rzemieślnikiem niezależnym. Z twoimi umiejętnościami zdołasz jakoś związać koniec z końcem... Bez zgody cechu nigdy jednak nie otworzysz kuźni w porządnym mieście... chyba że przeniesiesz się nad granicę... Żaden szlachcic bowiem nie powierzy swej zbroi lub konia komuś, kto nie jest majstrem cechowym, a bogaci mieszczanie i kmiecie nie zadowolą się kimś tańszym niż wędrowny czeladnik. Co oznacza, że choćbyś nie wiem jak bardzo był utalentowany, nie będziesz nikim więcej jak zwykłym wędrownym druciarzem...
Erik nadal milczał, a Natan dodał po chwili: - Zastanawiasz się? To dobrze. Oto jaki masz wybór: możesz zostać tutaj, gdzie będziesz się uczył i doskonalił swe umiejętności, ja zaś za szczęśliwe zrządzenie losu uznam fakt, że mam znającego fach pomocnika, którego nie trzeba uczyć wszystkiego od początku. Możesz też tu tkwić, tłumiąc w sobie złość i uważając, że umiesz tyle, co ja - i obaj nic z tego nie będziemy mieli. W tej kuźni jest miejsce tylko dla jednego majstra, mój chłopcze - i to ja nim jestem. To wszystko. Czy potrzebny ci czas do namysłu?
Erik zastanawiał się przez chwilę, w końcu zaś rzeki: - Nie. Mogę odpowiedzieć od razu, mistrzu Natanie. Macie rację - dodał z westchnieniem. - W kuźni może być tylko jeden majster. Ja...
- No, wykrztuszę to wreszcie.
- Prowadziłem ten interes tak długo, że nabrałem przekonania, iż to moja kuźnia, cech zaś powinien zostawić ją mnie...
- Rozumiem... - kiwnął głową Natan.
- Nie waszą też jest winą, że Tyndal był leniem co się zowie, i lata, którem tu przepędził, poszły na marne...
- Nic podobnego, chłopcze...
- Eriku. Mam na imię Erik.
- Nic podobnego, Eriku - powiedział Natan: i nagle trzasnął Erika w szczękę, aż ten upadł na ziemię. - Powiedziałem ci, że jeszcze raz mi przerwiesz, a przestanę być uprzejmy. Zawsze dotrzymuję danego słowa.
Erik siedział na klepisku kuźni i lekko zdumiony rozcierał szczękę. Wiedział, że Natan nie uderzył z całej siły, ale i tak dzwoniło mu w uchu. - Tak, sir - odezwał się po chwili.
Natan wyciągnął ku niemu dłoń i dźwignął młodzieńca z ziemi.
- Chciałem właśnie powiedzieć, że lata, podczas których uczyłeś się fachu, nie poszły wcale na marne. Brak ci tylko referencji. Jeśli okaże się, że jesteś tak dobry, jak mniemasz, za... najwyżej siedem lat zostaniesz wyzwolony. Będziesz starszy niż większość wędrownych czeladników, ale i tak młodszy niż niektórzy z nich... masz na to moje słowo. Nieco wolniejsi w nauce opuszczają kuźnię mistrza dopiero po dwudziestce. Zechciej też mieć na uwadze, że chociaż i dość późno dorobisz się własnej kuźni, mimo to twoja nauka zaczęła się znacznie wcześniej... a wiedza to wiedza, doświadczenie zaś jest doświadczeniem... niedługo będziesz wędrownym czeladnikiem i szybciej od innych zostaniesz samodzielnym majstrem. W końcu więc wyjdziesz na swoje.
Obróciwszy się powoli, jakby raz jeszcze chciał zbadać wygląd kuźni, dodał: - A jeśli mam oceniać po tym, co tu widzę, myślę, że świetnie będzie nam się współpracowało, o ile tylko nie będziesz pyskował...
Uwaga ta była przyjazna, i Erik postanowił, że zapomni o bolącej go wciąż szczęce. - Tak, sir - odpowiedział.
- No... a teraz pokaż mi, gdzie mam spać.
Erik z własnej już inicjatywy podniósł worek i wziął z kołka opończę kowala, po czym skinął nań, by ruszył za nim.
- Tyndal nie miał rodziny, spał więc tutaj, w tym niewielkim pokoiku, a ja spałem na poddaszu. - Wskazał dłonią na jedyne miejsce, które podczas ostatnich sześciu lat mógł nazywać swoim. - Nigdy nie myślałem o tym, by się wprowadzić na miejsce Tyndala... chyba się przyzwyczaiłem. - Przepuścił kowala w drzwiach w głębi, pozwalając mu wejść do komórki, w której od lat sypiał Tyndal.
- Przez ostatnie lata mistrz był przeważnie pijany... obawiam się więc, że w izbie jest... - Otworzył drzwi.
Smród, który uderzył w nozdrza, pozbawił ich niemal tchu.
Nathan wytrzymał tylko chwilę i wyszedł ze słowami: - Pracowałem już kiedyś z pijakami, chłopcze... ten smród znamionuje chorobę duszy. Nigdy nie szukaj pociechy w winie, Eriku. To powolna i bolesna śmierć... Radź sobie z kłopotami na trzeźwo... a gdy się z nimi uporasz, wyrzuć je z pamięci...
Coś w jego głosie wskazywało, że nie wygłasza po prostu frazesów, ale mówi to z głębokim przekonaniem.
- Mogę tu posprzątać, sir, a wy odpocznijcie po podróży w gospodzie.
- Słusznie, powinienem przedstawić się oberżyście, w końcu to mój nowy gospodarz. I chętnie coś przekąszę...
Erik zdał sobie sprawę, że jakoś o tym nie pomyślał. Pozycja miejskiego kowala przyznana przez cech niewątpliwie była wyjątkowa, ale poza tym kowal był tylko jednym z wielu rzemieślników i przedsiębiorców w mieście, który musiał jakoś zarabiać na życie i sam odpowiadał za ułożenie stosunków z mieszczanami.
- Sir... - zwrócił się Erik do kowala. - Tyndal nie miał rodziny. Komu...
- Komu powinienem zapłacić za jego narzędzia? - dokończył pytanie Natan, kładąc mu dłoń na ramieniu.
Erik kiwnął głową.
- Moje własne sprzęty przyjadą lada dzień wozem towarowym - odparł Natan. - Nie zamierzam przywłaszczać sobie tego, co do mnie nie należy. - Podrapał się z namysłem po brodzie. - Kiedy będziesz gotów opuścić Ravensburg i założyć gdzieś własną kuźnię, możesz wziąć ze sobą te narzędzia. Byłeś jego ostatnim czeladnikiem i wedle tradycji powinieneś zapłacić za te narzędzia wdowie. Ponieważ jednak on nie miał rodziny, nie ma nikogo, komu trzeba byłoby płacić, prawda?
Erik zrozumiał, że właśnie uczyniono mu niezwykle korzystną ofertę. Od czeladnika zwykle oczekiwano, że będzie oszczędzał, tak że kiedy przyjdzie czas, by podjąć wędrówkę, mógł nabyć zestaw narzędzi i kowadło, w razie potrzeby zaś powinien mieć pieniądze również na budowę kuźni. Większość młodych wędrowców zaczynała raczej skromnie, ale Tyndal, choć lenił się okropnie ostatnimi czasy, był majstrem przez siedemnaście lat i posiadał każde z potrzebnych do wykonywania fachu narzędzi, niekiedy po dwie i trzy sztuki. Jeśli Erik będzie o nie dbał, wystarczy mu ich do końca życia!
- Jeśli wola, panie, zaprowadzę was teraz do kuchni - zaproponował młodzieniec.
- Sam trafię. Przyjdź po mnie, gdy już tu posprzątasz. Erik kiwnął głową, a gdy Natan wyszedł, wstrzymał oddech i wszedł do izby Tyndala. Mimo iż natychmiast otworzył szeroko okiennice, niewiele to pomogło i po chwili musiał się wycofać. Choć krzepki nad swój wiek, nie był bynajmniej odporny na pewnego rodzaju zapachy. Zdążył przywyknąć do woni stodoły, obory czy kuźni, ale od tego smrodu wywracał mu się żołądek - i zanim zdołał wywlec z izby pościel Tyndala, zaczęły mu łzawić oczy.
Zacisnąwszy zęby i odwróciwszy głowę, wrzucił brudną pościel do sporego żeliwnego kotła, w którym jego matka prała bieliznę. Rozpalał właśnie pod nim ogień, kiedy do izby weszła Freida.
- Co to za jegomość... ten, który twierdzi, że jest nowym kowalem? - spytała gniewnie.
Erik nie czuł się na siłach, by spierać się z matką. - On jest nowym kowalem, mateczko - odparł spokojnie. - Przysłali go tu starsi cechu.
- A powiedziałeś mu, że mamy już kowala?
Erik rozniecił już ogień pod kotłem i właśnie wstawał. Z niemałym wysiłkiem opanował się i odpowiedział: - Nie. To kuźnia cechowa. A ja nie jestem członkiem cechu. - A przypomniawszy sobie sprawę narzędzi Tyndala, dodał: - Natan jest bardzo uprzejmy. Zaproponował mi stanowisko swego pomocnika. Wpisze mnie do rejestrów cechu i...
Oczekiwał sprzeczki, zamiast tego jednak Freida kiwnęła głową, odwróciła się i odeszła. Zaskoczony tym brakiem reakcji Erik stał przez chwilę bez ruchu, dopóki trzaskanie ognia pod kotłem nie przypomniało mu o nie dokończonej robocie. Wziąwszy kawał mydła używanego do prania obrusów, przełamał go na połowę, wrzucił do kotła i zaczął mieszać kawałkiem drewna. Woda mętniała błyskawicznie, on zaś myślał: dlaczego matka się nie sprzeczała? W jej zachowaniu był pewien odcień rezygnacji, z jaką się wcześniej nie zdradzała.
Zostawiając pościel, by się wygotowała, wrócił do izdebki kowala, wziąwszy po drodze parę szmat i butelkę płynu używanego do czyszczenia bardzo brudnych naczyń i narzędzi. Wyniósł na zewnątrz wszystko, co należało do Tyndala, a mieściło się w sporej drewnianej skrzyni i małym skórzanym woreczku. Szafę zostawił, na wypadek gdyby Natan chciał w niej wieszać opończę lub układać koszule - gdyby nowy kowal o to nie dbał, zawsze będzie można ją potem wynieść.
Wyniósłszy na zewnątrz resztki dobytku Tyndala, spojrzał krytycznie na niezbyt wielki stos. - Mało tego, jak na dorobek całego życia - mruknął do siebie. Wziął skrzynię na ramię i zaniósł ją w kąt dziedzińca, kładąc na wierzchu worek. Postanowił, że później przejrzy wszystko - a nóż coś jeszcze mu się przyda? Pozostałe rzeczy, na przykład odzież, rozda biedakom, którzy koczowali na obrzeżach szybko rozrastających się winnic.
Na koniec wziął szmatę i zaczął ścierać ze ścian brud, który zbierał się od lat.
Kiedy wszedł do kuchni, zobaczył w nie j Mila siedzącego przy stole naprzeciwko Natana, który rozprawiał się dziarsko ze sporym talerzem gulaszu. Milo kiwał głową, zgadzając się z czymś, co kowal powiedział przed chwilą, a tymczasem Rosalyn i Freida obierały warzywa na kolację.
Erik spojrzał na matkę, która z twarzą nie wyrażającą żadnych uczuć przysłuchiwała się rozmowie mężczyzn. Rosalyn z troską pochyliła głowę ku Freidzie. Młodzieniec skinął jej przyjaźnie i podszedł do matki, chciał się bowiem umyć. Freida odsunęła się w stronę piecyka, w którym trzymano chleb kupiony rano od piekarza, tak by nie wystygł.
Natan kończył tymczasem przemowę, którą zaczął przed wejściem Erika do izby. - Mam smykałkę do żelaza, ale prawdę mówiąc, zupełnie nie znam się na koniach. Umiem założyć podkowę, tak by zmniejszyć utykanie... ale w innych sprawach jestem równie tępy jak wszyscy.
- No to mądrze waść postąpiłeś, zatrzymując Erika - odezwał się Milo z prawie ojcowską dumą. - Wspaniale zna się na koniach.
- Mości kowalu - odezwała się Rosalyn - z tego, co mówiliście, wywnioskowałam, że moglibyście zająć każdą z kuźni u dowolnie wybranego barona, lub choćby diuka. Czemu zawdzięczamy ten zaszczyt, żeście wybrali naszą mieścinę?
Natan odsunął pusty już talerz i uśmiechnął się do dziewczyny. - Prawdę powiedziawszy, jestem miłośnikiem wina... poza tym tu jest nieco inaczej, niż tam gdzie mieszkałem wcześniej.
- Zaledwie kilka tygodni temu pochowaliśmy jednego kowala, który pił bez umiaru, a tu zwala nam się na łeb następny! - powiedziała niespodziewanie Freida. - Bogowie muszą chyba darzyć nasze miasto i jego mieszkańców szczerą nienawiścią!
Natan wbił we Freidę posępny wzrok i widać było, że z najwyższym trudem powstrzymuje wybuch gniewu. - Zacna kobieto... lubię wino, ale nie jestem opojem! Przez wiele lat byłem dobrym mężem i ojcem, który potrafił zapewnić dobrobyt swojej rodzinie. Jeśli wypiłem więcej niż szklankę dziennie, to musiała być po temu wielka okazja. Będę ci bardzo wdzięczny, jeśli zatrzymasz dla siebie opinie o tym, na czym się nie znasz. Kowale zresztą nie różnią się od mężczyzn, którzy zajmują się innymi fachami...
Freida odwróciła się, a na jej twarzy widać było lekki rumieniec, gdy mówiła: - Ogień jest za gorący. Chleb wyschnie jeszcze przed kolacją. - Demonstracyjnie zaczęła tłumić żar, choć wszyscy widzieli, że nie ma takiej potrzeby.
Erik przez chwilę patrzył na matkę, potem zwrócił się do Nalana: - Izba gotowa, sir...
- I wszyscy będziecie się tłoczyć w tej małej izdebce? - gderała Freida.
Natan wstał i podniósł swój worek, Zdjąwszy wcześniej płaszcz z kołka.
- Jacy wszyscy? - spytał.
- No... wasza rodzina... żona i dzieci, o których mówiliście przed chwilą z takim uczuciem.
- Wszyscy nie żyją - odparł Natan, nie okazując żadnych emocji. - Zabili ich najeźdźcy, którzy parę lat temu napadli na Dalekie Wybrzeże. Byłem najstarszy wśród wędrownych czeladników Mistrza Kowali u Barona Tolburta w Tulan. - W izbie zapadła cisza. - Spałem... ale obudziła mnie wrzawa i odgłosy walki. Powiedziałem Marcie, by zajęła się dziećmi, a sam pobiegłem do kuźni. Wyskoczyłem na dziedziniec i nie zdążyłem zrobić dwóch kroków, kiedy trafili mnie z łuku... o, tu i tu... - Dotknął dłonią ramienia i uda. - Straciłem przytomność. Ocalałem, bo upadł na mnie jeszcze jeden ranny... Kiedy ocknąłem się następnego dnia, moja żona i dzieci już nie żyły... - Rozejrzał się po izbie i przetarł twarz dłonią. -Mieliśmy czwórkę dzieci... trzech chłopców i dziewczynkę... Mała Sara... to dopiero był urwis... - Umilkł na chwilę, a jego twarz przybrała tęskny wyraz. Potem wziął się w garść. - Niech mnie licho... to już ponad dwadzieścia pięć lat... - Nie powiedziawszy już ani słowa, wstał, kiwnął głową Milowi i ruszył ku drzwiom.
Freida wyglądała jakby ktoś dał jej w twarz. Gdy odwróciła się ku Natanowi, w jej oczach błyszczały łzy. Otworzyła nawet usta, jakby chciała coś powiedzieć, ale zabrakło jej słów - a kowal tymczasem wyszedł z izby.
Erik przez chwilę patrzył za odchodzącym, potem spojrzał na matkę. Po raz pierwszy w życiu odczuwał z jej powodu zakłopotanie i stwierdził, że to niezbyt miłe uczucie. Rozejrzawszy się dookoła, spostrzegł, że Rosalyn spogląda na Freidę z mieszaniną żalu i gniewu. Milo zaś nie patrząc na nikogo, podniósł się i ruszył w głąb gospody do piwiarni...
- Pójdę i zobaczę, jak się urządził - odezwał się w końcu Erik, by przerwać milczenie. - A potem zajrzę do koni...
Młodzieniec wyszedł, Rosalyn zaś milczała, by oszczędzić Freidzie wstydu i zakłopotania. Po chwili dziewczyna pojęła, że starsza kobieta cicho płacze. Nie bardzo wiedząc, co robić, Rosalyn podeszła bliżej. - Freido?
Starsza kobieta odwróciła ku niej twarz zalaną łzami. Widać było, że boryka się ze sprzecznymi uczuciami, pragnąc jednocześnie ukryć ból i dać mu - choć na krótko - upust.
- Mogę coś dla ciebie zrobić? - spytała dziewczyna. Freida milczała przez chwile, polem zaś rzekła: - Trzeba opłukać jagody... - Powiedziała to cicho i ochrypłym głosem. Rosalyn podeszła do zlewu i zaczęła pompować wodę ręczną pompa, jaką w kuchni zainstalowali rok temu Milo i Erik, by kobiety nie musiały już chodzić po wodę do miejskiej studni.
Starsza kobieta wybiegła z kuchni pod byle pretekstem, Rosalyn zaś pojęła, że Freida chce przez chwilę zostać sama. Drobna w gruncie rzeczy sprzeczka z nowym kowalem wyzwoliła coś, co Freida dawno już zakopała w pamięci i czego Rosalyn pewnie by nie zrozumiała - nigdy wcześniej jednak nie widziała Freidy płaczącej. Opłakując owoce do wieczornego posiłku, zastanawiała się, czy to dobrze, czy źle.
Wieczór przeminął spokojnie -jedynie kilku stałych klientów zajrzało, by się czegoś napić i jeden przyszedł na kolację. Erik na prośbę Rosalyn wyczyścił kociołek i powiesił go nad niezbyt silnym ogniem.
Gestem dłoni pozdrowił Rosalyn, niosącą właśnie kilka kufli piwa do stołu, przy którym rozsiedli się czterej młodzi czeladnicy, wszyscy zawzięcie flirtujący z córką oberżysty. Żartowali z dziewczyną raczej po to, by popisać się przed kompanami, nie zaś dlatego, że któryś myślał o Rosalyn poważnie.
Przeszedłszy przez kuchnię, Erik spotkał matkę, stojącą przy drzwiach i patrzącą na nocne, usiane gwiazdami niebo. Tej nocy świeciły wszystkie trzy księżyce - co było dość rzadkim i wartym obserwacji zjawiskiem.
- Mamo... - rzekł Erik, chcąc odejść.
- Zostań ze mną przez chwilę - powiedziała głosem, w którym było nie polecenie, lecz prośba. - W taką noc jak ta, spotkałam twego ojca...
Erik słyszał już tę historię, wiedział jednak, że matka przeżywa jakieś wewnętrzne rozterki, które zapoczątkowała konfrontacja z nowym kowalem: Nie w pełni rozumiał to, co zaszło, wiedział jednak, że matka musi się wygadać. Usiadł więc na schodkach, na których stała Freida.
- Po raz pierwszy Otto przybył do Ravensburga jako baron dwa lata po śmierci swego ojca. Wziął udział w bankiecie, jaki na jego cześć wydali Winiarze i Ogrodnicy, i po spełnieniu kilku toastów z notablami postanowił się przejść, by nieco otrzeźwieć. Nie był jeszcze zmanierowany i nie przepadał za formalnościami... rozkazał służącym i straży, by zostawili go samego...
Freida spoglądała w noc i wspominała. - Ja, jak inne dziewczęta, poszłam do miejskiej fontanny, by poflirtować z chłopakami. •- Erik przypomniał sobie własny, niedawny wypad z Roo i zrozumiał, że spotkania przy fontannie miały długą tradycję. - Nagle w kręgu światła latarni pojawił się Baron... a my wszyscy poczuliśmy się jak banda niesfornych łobuziaków. - Erik ujrzał figlarny błysk w oku matki i zrozumiał, dlaczego przed jego narodzeniem mężczyźni tracili dla niej głowę. - Byłam przestraszona, tak jak pozostałe dziewczęta, ale miałam w sobie zbyt wiele dumy, by to okazać... - powiedziała z dziwnie smutnym uśmiechem i nagle stało się tak, jakby wiek opadł z niej niczym przebranie. Erik zrozumiał natychmiast, jakie wrażenie musiała zrobić piękna Freida na młodym Baronie, który spędził cały wieczór, pijąc wino w towarzystwie okropnych nudziarzy...
- Wiesz, synu... miał dworskie maniery, był bogaty i wpływowy, ale było w nim też coś szczerego: ot, mały chłopiec, który się obawia, że zostanie odesłany z kwitkiem jak inni. Miał dwadzieścia pięć lat - choć na tyle nie wyglądał - i ujął mnie słowami... pełnymi prawdziwej słodyczy i jakiegoś przewrotnego humoru... Nie minęła godzina, jak oboje leżeliśmy pogrążeni w miłosnych uściskach pod jabłonią w sadzie... - Freida westchnęła cichutko i Erik znów ujrzał w niej młodą dziewczynę, nie kobietę o żelaznej woli. jaką znał przez całe życie.
- Miałam okropną reputację... choć wcześniej nie poznałam mężczyzny. On wiedział, jak postępować z kobietami... był czuły, uprzejmy i kochający... Nocą pod niebem pełnym gwiazd mówił o miłości, ale następnego dnia uświadomiłam sobie, że nigdy już go nie zobaczę i że jestem po prostu jeszcze jedną głupią dziewką, która dała się zwieść słodkim słówkom możnego panka...
Ale wbrew moim wszelkim obawom, przyjechał... miesiąc później... pewnego popołudnia, sam, na spienionym koniu... bo gnał bez tchu z samego zamku... Okryty obszerną opończą wślizgnął się do oberży, gdyśmy szykowali wieczorny posiłek... odszukał mnie, wywołał z izby i odsłonił twarz. Ku mojemu zaskoczeniu, wyznał mi miłość i poprosił o rękę... - Freida uśmiechnęła się dumnie, ale jednocześnie z goryczą. - Powiedziałam, że jest szalony i pobiegłam w zmierzch...
Wracając później, znalazłam go na tym samym miejscu... czekał na mnie jak zwykły wiejski parobczak... Znów mówił o miłości, a ja ponownie mu powiedziałam, że stracił rozum. - W oczach Freidy wezbrały łzy. - Zaśmiał się i powiedział, że wszystko na to wskazuje... ale potem wziął mnie za rękę, pocałował i przekonał... Wtedy zrozumiałam, dlaczego poszłam z nim poprzednio... nie dlatego pozycji, bogactw czy tytułu... po prostu go pokochałam...
Ostrzegł mnie, że nikt nie może dowiedzieć się o naszej miłości, zanim nie pojedzie do Rillanonu i nie poprosi Króla Lyama o zgodę na nasze małżeństwo... Ale by przypieczętować naszą miłość i dla zabezpieczenia moich praw, złożyliśmy śluby w małej kapliczce i w obecności wędrownego mnicha, który po ceremonii nie zabawił w miasteczku ani dnia dłużej. Mnich też złożył obietnicę, że nikomu nie powie o naszym związku. Dopiero wtedy Otto pozwolił mu odejść i zostaliśmy sami... a następnego dnia mój mąż wyjechał, by udać się do Rillanonu.
Przez chwilę jeszcze Freida milczała, gdy zaś przemówiła, w jej głosie pojawiła się dawna gorycz. - Nigdy już nie wrócił. Przysłał posłańca... młodego Owena Greylocka, który był jego przyjacielem... a ten przywiózł wieści, że Król odrzucił jego prośbę i kazał mu poślubić córkę Diuka Ran. „Racja stanu”, jak to nazwał Greylock. I dodał, że Król rozkazał, by kapłani z Wielkiej Świątyni Dali w Rillanonie anulowali nasze małżeństwo i wydali na to odpowiednie dokumenty, tak by Mathilda nie musiała troszczyć się o przyszłość swych jeszcze nie narodzonych dzieci... Poradził mi leż, bym znalazła sobie jakiegoś poczciwego męża i zapomniała o Ottonie. - Po policzkach Freidy płynęły teraz łzy. - Wyobraź sobie, jaki wstrząs przeżył poczciwy Greylock, kiedy mu powiedziałam, że jestem przy nadziei...
Westchnęła i ujęła Erika pod ramię. - Gdy zbliżał się mój czas, zaczęły krążyć plotki o tym, kto może być ojcem dziecka... mówiono o kupcu lub ogrodniku... Ale gdy się urodziłeś, szybko stałeś się żywym wizerunkiem Barona... takiego, jakim był w dzieciństwie... i nikt nie mógł zaprzeczyć, że jesteś synem Ottona. Twój ojciec również nigdy temu nie zaprzeczył...
Erik słyszał już tę historię dziesiątki razy, nigdy jednak matka nie opowiedziała mu jej w jaki sposób jak dziś. Nigdy też wcześniej nie myślał o matce jak o młodej dziewczynie... zakochanej albo pogrążonej w rozpaczy po usłyszeniu wieści o małżeństwie Ottona z Mathilda. Tak czy owak, rozpamiętywanie przeszłości nie miało sensu ani nie przynosiło profitów...
- Nigdy też nie uznał we mnie syna, mateczko...
- To prawda - zgodziła się Freida. - Coś ci jednak zostawił: nazwisko von Darkmoor. Możesz je nosić z dumą. A jeśli ktoś zakwestionuje twoje do niego prawo, spójrz mu prosto w oczy i powiedz: Nawet sam Baron, Otto von Darkmoor, nie odmawia mi praw do tego nazwiska...
Erik wyciągnął ramię i niezręcznie ujął matkę za rękę. Freida spojrzała na syna, uśmiechnęła się swoim skąpym, zimnym uśmiechem, ale w sposobie, w jaki ujęła i ścisnęła jego wielką dłoń, było sporo ciepła. - Ten Natan... myślę, że dobry z niego człowiek. Naucz się od niego wszystkiego, czego zdołasz, bo nigdy nie odzyskasz tego, co ci się prawnie należy...
- Mateczko - rzekł Erik. - To było twoje marzenie. Nie znam się na polityce, z tego jednak, co słyszałem w winiarni, mogłem wywnioskować, że nawet gdybyś odnalazła tego kapłana, który był świadkiem waszego ślubu, niewielkie by to miało znaczenie. Król z powodów sobie tylko znanych, zapragnął, by ojciec poślubił córkę Diuka Ran, i stało się wedle jego woli... jak zawsze zresztą...
- Postanowiłem - dokończył, wstając - spędzać nieco więcej czasu z Natanem, bo on musi dowiedzieć się, co już umiem, by ocenić, czego jeszcze powinien mnie nauczyć. Myślę, że masz racje... to dobry człowiek. Mógł kazać mi się spakować i wynieść z kuźni, zamiast tego zaczął ze mną rozmawiać...
Wiedziona nagłym impulsem Freida objęła Erika i mocno go uściskała. - Kocham cię, synku - szepnęła.
Erik stał przez chwilę bez ruchu, niepewny, jak odpowiedzieć na tę niespodziewaną matczyną czułość. Freida oszczędziła mu dłuższej rozterki, szybko go bowiem puściła, odwróciła się i weszła do kuchni, zatrzaskując za sobą drzwi.
Młodzik nie ruszał się z miejsca przez dobrą chwilę, potem również się odwrócił i ruszył do stajni.
W miarę jak mijały kolejne miesiące, życie w gospodzie Pod Szpuntem zaczęło się toczyć ustalonym torem. Natan szybko dostosował się do miejscowych zwyczajów i wkrótce wszyscy zapomnieli o czasach, w których kowalem był Tyndal. Erik odkrył, że jego nowy mistrz jest prawdziwą kopalnią wiadomości - nauczył go podstaw solidnego, kowalskiego rzemiosła, znał się również na robotach, można by rzec, wyjątkowych. Miał rozległą wiedzę dotyczącą oręża i zbroi - co otworzyło przed Erikiem nowe perspektywy zawodowe, jako że Natan swego czasu był osobistym płatnerzem Barona Tolburta w Tulan.
Pewnego dnia, gdy Erik cęgami trzymał na kowadle rozgrzany do białości lemiesz, który Natan obrabiał młotem dla jednego z wieśniaków, łoskot końskich kopyt na bruku dziedzińca zmusił młodzieńca do podniesienia wzroku znad roboty. Zza rogu stodoły wyłonił się jeździec - a był nim nie kto inny, jak Mistrz Miecza, Owen Greylock.
Natan ujął ostrze lemiesza i wetknął do wiadra z wodą. Potem odłożył je na bok, a Erik tymczasem podszedł do klaczy Owena i ujął ją za wędzidło. Przybysz zręcznie zeskoczył z siodła.
- Witajcie, Mistrzu Miecza! - rzekł Erik. - Mam nadzieje, że nie okulała jak poprzednio.
- Nie - odparł Owen. pokazując gestem dłoni, że chłopak sam może się o tym przekonać.
Erik przesunął ręką wzdłuż przedniej lewej nogi klaczy. Oględziny nie trwały długo, bo podszedł do nich Natan, odsunął chłopca i sam zbadał zwierzę. - To ten koń, o którym mi mówiłeś?
Erik przytaknął.
- Miała naciągnięte ścięgno, zgadza się?
Greylock kiwnął głową, zaraz jednak się żachnął, gdy usłyszał słowa Erika: - Owszem, sir... lekko je nadwerężyła...
- Lekko? - Owen miał kościstą twarz, której pociągłości dodatkowo przydawała fryzura - krótko, na jeża obcięte włosy i podgolony kark. Nawet uśmiech nie dodawał mu zbyt wiele uroku, gdyż zęby miał żółte i nierówne. - Mości kowalu, rzekłbym, że zupełnie je zerwała. Noga jej spuchła jak bania... i prawie w ogóle nie mogła na niej się oprzeć. Sądziłem, że już po niej i że trzeba ją będzie oddać rzeźnikom... Erik jednak ma swoje sposoby... widziałem go przedtem przy robocie, pomyślałem więc, że dam chłopakowi szansę... i trzeba powiedzieć, że mnie nie zawiódł. - Owen potrząsnął głową, jakby nie mógł uwierzyć w to, co przed chwilą usłyszał. - Lekko... dobre sobie! Ten chłopak jest stanowczo zbyt skromny...
- Coś ty jej zrobił? - dopytywał się Natan.
- Na początek owinąłem jej nogę gorącym kompresem. Jest taka maść, którą przykładają do opuchlizny kapłani Kilian... rozgrzewa ona skórę. Zrobiłem okład z tej maści. Osobiście jej doglądałem i nie pozwalałem ściągnąć opatrunku, nawet wtedy, kiedy zaczęła wierzgać. Brykała i chciała mnie pogryźć... więc jej założyłem łańcuch na pysk, by pojęła, że nie pozwolę na żadne fanaberie... - Erik wyciągnął dłoń i pieszczotliwie poklepał klacz po pysku. - Później nawet się zaprzyjaźniliśmy...
Natan kręcił głową, najwyraźniej pod wrażeniem opowieści.
- Mistrzu Miecza, od czterech miesięcy słyszę nieustannie o tym, że ten chłopiec ma szczęśliwą rękę do koni. Myślałem, że jego znajomi tak tylko gadają, z lokalnego patriotyzmu. - Odwróciwszy się do Erika, kowal położył mu dłoń na ramieniu. - Weź sobie do serca to, co powiem, bo mówię wbrew własnym interesom, ale może powinieneś dać sobie spokój z kowalstwem i zająć się leczeniem koni. Sam przyznaję, że nie bardzo się na tym znam - choć podkuwam konie nie gorzej od innych - ale nawet ja widzę, że ta klacz wygląda tak, jakby nigdy jej nic nie dolegało.
- Nie jest to błaha umiejętność - przyznał Erik - poza tym lubię patrzeć na zdrowe konie, ale nie ma przecież cechu końskich medyków...
Tym razem Natan musiał się zgodzić. - To prawda. Cech jest potężną fortecą i może cię osłonić, kiedy twe umiejętności nie zdadzą się na nic. gdy... - nagle przypomniał sobie, że przemawia w obecności, było nie było, poplecznika arystokraty - .. .zdarzy się coś nieprzewidzianego.
Erik nie zdołał powstrzymać uśmiechu. Słowa kowala były aluzją do zadawnionej niechęci, jaką darzyli się nawzajem arystokraci i członkowie cechów. Cechy wzięły swój początek z organizacji jednoczących rzemieślników i zapewniających odpowiednią jakość wykonanych przez nich usług, ale w ostatnim stuleciu stały się znaczną polityczną siłą na obszarze całego Królestwa. Rozwinęły własne sądownictwo, które rozstrzygało spory pomiędzy cechami, i ku rosnącej irytacji kolejnych Królów zaczęły wtrącać się do spraw spornych pomiędzy cechami a szlachtą. Ta ostatnia jednak była zbyt zależna od wykonywanych przez cechy usług i zdobywała się jedynie na gniewne pomruki o „rosnącej bezczelności łyków”. Często jednak cechowi prawnicy potrafili obronić członków przed niesprawiedliwością ze strony możnych panów. Pomimo sięgającej setek lat tradycji, głoszącej odpowiedzialność szlachty Królestwa za jego rozkwit i pomyślność ludzi niższego stanu, zawsze trafiał się jakiś pomniejszy szlachetka, któremu zdarzało się zapominać o swoich długach. Posiadanie królewskich patentów nie było zresztą tożsame z bogactwem i niejeden szlachcic często usiłował wyrównać dług, wykorzystując pozycję i tytuł. zamiast pieniędzy.
- Mistrzu Miecza... - Erik postanowił odwieść uwagę Greylocka od drażliwego lematu. - Czemu zawdzięczamy twoją wizytę w Ravensburgu?
Poważna zwykle twarz Mistrza zmieniła nieco wyraz. - Tyś jest przyczyną, chłopcze. Twój ojciec udaje się do Krondoru w sprawie wagi państwowej. Będzie tu dziś wieczorem. Przybyłem, by spytać, czy mógłbyś...
- ...nakłonić matkę, by dała mu spokój?
- Owszem - kiwnął głową Greylock. -On... źle się czuje, chłopcze. Nie powinien w ogóle podejmować tej podróży i...
- Zrobię, co się da... - Erik wiedział, że jego obietnica niewiele jest warta, jeśli matka postanowi, że da przedstawienie, jakie zwykle towarzyszyło wizytom Ottona w mieście. -Może w końcu zrezygnuje z pomysłu zrobienia ze mnie kolejnego Barona...
- Pozwolisz, że nie będę tego komentował - skrzywił się Owen. Potem jednak dodał: - Spróbuj mi zaufać. Jeśli możesz, staw się przy zakręcie drogi, obok owczego wygonu... na wschód od miasta, lam gdzie zaczynają się winnice... i przed zachodem słońca.
- A po co?
-• Nie mogę ci powiedzieć, ale to ważne...
- Mości Owenie, jeżeli mój ojciec jest tak chory, dlaczego jedzie do Krondoru?
- Obawiam się, że mam dla was złe nowiny - rzekł Greylock, dosiadając konia. - Książę nie żyje. Zostanie to rozgłoszone przez posłańców pod koniec tygodnia.
- Arutha nie żyje? - zdumiał się Erik.
- Owszem - kiwnął głową Owen. - Wedle tego, com słyszał, spadł z konia i złamał biodro... to spowodowało komplikacje... był już w podeszłym wieku, o ile dobrze liczę, zbliżał się do osiemdziesiątki.
Książę Arutha był - oględnie mówiąc - podporą władzy królewskiej przez całe życie Erika... a i przedtem, za życia jego matki. Był ojcem Króla Borrika, który wstąpił na tron przed pięciu laty, po śmierci Lyama, i zgodnie z tym, w co wierzyli wszyscy, to jemu należało zawdzięczać panujący w Królestwie pokój.
Dla Erika był postacią dość mglistą, jako że młodzik nigdy go nie widział, ale mimo wszystko poczuł ukłucie żalu. Wedle opinii wszystkich ludzi, których znał, Arutha był dobrym władcą - a w młodości bohaterem.
Greylock zawrócił klacz, do bramki, Erik zaś powiedział: - Przekaż ojcu, że będę tam, gdzie zechce...
Greylock zasalutował i łagodnie musnął ostrogami boki klaczy, która lekkim truchtem opuściła dziedziniec.
- Powinieneś się jakoś ogarnąć - rzekł Natan, który mieszkając od kilku miesięcy w gospodzie Pod Szpuntem, zdążył już w dużej mierze poznać historię Erika i jego matki.
- O tym nie pomyślałem - mruknął Erik. - Zamierzałem po prostu udać się tam po kolacji. - Była późna wiosna i godzinę po kolacji zapadał już zmierzch. Godzina jednak w zupełności wystarczyła, by dotrzeć na miejsce spotkania - idąc do owczej łąki, trzeba było przejść przez całe miasteczko i winnice - ale tylko wtedy, gdyby młodzieniec zrezygnował z włożenia czystej odzieży.
Natan przyjaźnie klepnął Erika w plecy. - Głuptasie. Idź się przebierz. Odniosłem wrażenie, że to coś ważnego.
Erik podziękował kowalowi i pobiegł do kuźni. Skrzynia z jego dobytkiem stała pod drabiną, wiodącą na poddasze, gdzie spał. Wyjąwszy z niej czystą koszulę, przeszedł do umywalni, i tam dość szorstkim mydłem umył twarz i tors, usiłując zmyć jak najwięcej brudu bez przesadnie częstego zanurzania rąk w zimnej wodzie. Gdy uznał, że wystarczy już lej wytworności, włożył czystą koszulę.
Szybko wyszedł ze stodoły i udał się do kuchni, gdzie na jego widok Rosalyn postawiła dodatkowe nakrycie. Siadając, ściągnął na siebie podejrzliwe spojrzenie matki. - Dlaczego nałożyłeś najlepszą koszulę? - spytała.
Nie chcąc wyjawić sekretu matce - obawiał się bowiem, że jeśli postanowi mu towarzyszyć, doprowadzi do kolejnego skandalu - mruknął zdawkowo: - Mam się spotkać z kimś po kolacji. - Po czym zabrał się demonstracyjnie i hałaśliwie do jedzenia.
- Jakaś dziewczyna, co? - parsknął śmiechem Milo siedzący na najwyższym miejscu przy stole.
Oczywiście wywołało to natychmiastową czujność Rosalyn, która zarumieniła się niczym piwonia, gdy Erik odpowiedział: - Coś w tym guście...
Od tej chwili dano mu już spokój - Milo i Natan omawiali wydarzenia całego dnia, a kobiety milczały.
Natan miał osobliwe poczucie humoru, i czasami słuchacze nie wiedzieli, kiedy żartuje, a kiedy mówi poważnie. Freida i Milo początkowo nawet mieli mu to za złe i traktowali go dość chłodno.
Dobroduszność kowala oraz jego umiejętność radowania się najmniejszymi nawet rzeczami przekonały doń w końcu Freidę, która często nie umiała powstrzymać uśmiechu wywołanego jego kąśliwymi, lecz celnymi uwagami. Erik spytał go kiedyś, jak to się dzieje, że wszystko przyjmuje tak pogodnie, i otrzymał zdumiewającą odpowiedź.
- Kiedy stracisz wszystko - powiedział mu wtedy Natan - niczego już nie można ci odebrać. Masz wtedy dwie możliwości: samobójstwo albo rozpoczęcie wszystkiego od nowa. Kiedy zacząłem życic bez mojej rodziny, uznałem, że jedynym rozsądnym sposobem na życie jest cieszyć się drobiazgami: dobrze wykonaną pracą... pięknym wschodem słońca, śmiechem bawiących się dzieci... pucharem dobrego wina. Wszystko to sprawia, że łatwiej mi pogodzić się z mroczniejszą stroną życia. Królowie i wielcy wodzowie mogą sięgnąć pamięcią wstecz i cieszyć się chwilami triumfu albo wielkimi zwycięstwami. My, prostaczkowie, musimy cieszyć się tym, co nam niesie życie...
Młodzieniec błyskawicznie pochłonął kolację, przeprosił pozostałych i wypadł z jadalni odprowadzany głośnym śmiechem Mila. Wybiegając z drzwi gospody, niemal przewrócił wchodzącego do środka Roo.
- Poczekajże! - zawołał przyjaciel, zawracając w miejscu, by pobiec za Erikiem.
- Nie mam czasu. Muszę się z kimś spotkać!
Roo złapał roślejszego przyjaciela za ramię i nie puszczając, wlókł się za nim kilka kroków, zanim Erik wreszcie się zatrzymał.
- O co chodzi? - zapytał niecierpliwie kowalczyk.
- Ojciec posłał po ciebie?
Erik dawno już przestał się dziwić niesamowitej wprost zdolności Roo do odkrywania najgłębiej skrytych sekretów, tym razem jednak stanął jak wryty. - Dlaczego pytasz?
- Bo od wczoraj na królewskiej drodze roi się od konnych gońców, jadących niekiedy po dwu i po trzech, rankiem zaś przez miasto przejeżdżała kompania konnych Barona i dwie kompanie piechurów, wszyscy zmierzali na południe... a godzinę temu u Winiarzy i Ogrodników pojawili się przyboczni Barona. O czym właśnie spieszyłem cię powiadomić. Poza tym włożyłeś swoją najlepszą koszulę.
Chcąc się od niego uwolnić, Erik wyjaśnił: - Umarł Książę Krondoru. To dlatego... - zamierzał powiedzieć, że właśnie dlatego przez miasteczko będzie przejeżdżał jego ojciec, w porę jednak ugryzł się w język: - Eee... całe to zamieszanie.
- Rozumiem, żołnierze wędrują na południe, by wzmocnić garnizony nad keshańska granicą - domyślił się Roo. - Wszystko na wypadek, gdyby Imperator postanowił skorzystać z okazji, jaką stwarza śmierć Aruthy.
Erik spiesznie ruszył z miejsca, zostawiając Roo z jego nagle objawionym talentem strategicznym.
- Hej! - zawołał chłopak i pobiegł za przyjacielem, który właśnie opuszczał dziedziniec oberży.
- Dokąd ci tak spieszno?
Erik przystanął. - Muszę się z kimś spotkać.
- Z kim?
- Nie mogę powiedzieć, to sprawa osobista.
- Nie chodzi o randkę z dziewczyną, bo szedłbyś na północ do fontanny, zamiast na wschód ku drodze... - Nagle go olśniło. - Idziesz na spotkanie z ojcem! A ja myślałem...
- Nie chcę, by ktokolwiek o tym wiedział... szczególnie moja matka - ostrzegł go Erik.
- Nikomu nie powiem.
- Mam nadzieję - rzekł Erik, kładąc swoje dwie potężne dłonie na szczupłych ramionach przyjaciela. - Teraz bądź tak dobry i znajdź sobie jakieś ciekawe zajęcie, byle zgodne z prawem... Pogadamy później... kiedy spotkamy się w gospodzie.
Roo zmarszczył brwi, ale zrobił dobra, minę do złej gry, udając, że i tak zamierzał pójść swoja, drogą. Erik ruszył na wschód.
Przebiegł obok stłoczonych wokół ryneczku warsztatów, dwu-lub trzypiętrowych budynków, których wyższe kondygnacje zwieszały się nieraz nad ulicą, potem minął skromniejsze domki, jakie pobudowali sobie bogatsi rzemieślnicy i starsi cechów, aż wreszcie pojawiły się lepianki, w których mieszkali robotnicy najemni, żonaci czeladnicy i kupcy, których nie stać było na wynajęcie domu przy rynku.
W końcu opuścił granice miasta i pospieszył na wschód wzdłuż niedużych warzywników należących do sprzedawców jarzyn, którzy handlowali z małych, pchanych ręcznie kramików na kółkach. Potem minął miejskie winnice. Wreszcie dotarł do skrzyżowania, gdzie szlak królewski łączył się z główną drogą, przecinającą Ravensburg ze wschodu na zachód. Tu się zatrzymał.
Oczekując, zaczął się zastanawiać, z jakiego powodu ojciec poprosił go o spotkanie w tak odległym miejscu. Oczywiście natychmiast odrzucił pomysł, jaki niewątpliwie przyszedłby do głowy jego matce - ojciec z pewnością nie zamierzał uznać w nim dziedzica.
Rozmyślania przerwał mu odgłos dość licznej i zbliżającej się szybko kompanii jeźdźców. Wkrótce mógł już ich ujrzeć na szczycie najbliższego wzgórza - na tle szybko ciemniejącego nieba zobaczył powóz i grupę eskorty. Gdy podjechali jeszcze bliżej, przekonał się, że to przyboczni Barona oraz jego kareta - widział ją podczas poprzednich wizyt ojca w mieście. Poczuł, że serce bije mu szybciej, gdyż obok ojcowskiego pojazdu ujrzał galopujących dziarsko Manfreda i Stefana, którzy - choć reszta oddziału szybko przemknęła dalej - na widok przyrodniego brata osadzili konie w miejscu.
- Hola! - zawołał Stefan. - To znowu ty!
Sięgnął dłonią do boku, jakby chciał wyciągnąć miecz, młodszy brat jednak zawołał: - Stefanie! Przestań! Zostaw go!
Manfred trącił konia piętami i ruszył naprzód, starszy wciąż jednak jeszcze się wahał.
Kiedy nadjechali kolejni przyboczni, Stefan zawołał: - Strzeż się, bracie, bo kiedy obejmę dziedzictwo, nie będę tak tolerancyjny jak ojciec... Jeśli podczas jakiejkolwiek publicznej uroczystości zobaczę gdzieś w pobliżu ciebie albo tę twoją matkę, każę was zaniknąć tak szybko, że wasze cienie będą miały poważne trudności z odszukaniem was w lochach. - Nie czekając na odpowiedź, dźgnął konia ostrogami i podciął go najpierw do kłusa, polem do cwału, aż dogonił młodszego brata.
Wtedy dopiero pojawił się główny oddział straży otaczający pojazd Barona. Gdy mijali Erika, jeźdźcy nawet nie zmienili tempa, ale kareta zwolniła. Kiedy była obok, nagle rozsunęły się zasłony w oknie i młodzieniec dostrzegł w głębi powozu bladą i wymizerowaną twarz ojca. Przez krótką chwilę syn i ojciec spoglądali sobie w oczy - i Erik doznał mieszanych uczuć. Wszystko to trwało mgnienie oka... i pojazd potoczył się dalej, a woźnica zaciął konie batem, by nadrobić krótkie opóźnienie.
Kiedy do wzgórza zbliżył się oddział zamykający eskortę, Erik był zaskoczony i poirytowany. Spodziewał się, że będzie miał przynajmniej okazję zamienić z ojcem kilka słów, tymczasem musiał zadowolić się krótką wymianą spojrzeń.
Odwrócił się, chcąc odejść, ale w tej samej chwili ostatni z jeźdźców zawołał: - Hej, Eriku!
Młodzieniec obejrzał się i zobaczył, że zbliża się doń Owen Greylock, który właśnie zeskoczył z siodła. Erik mógł wreszcie wyładować swój gniew i rozczarowanie: - Sądziłem, że jesteśmy przyjaciółmi, mości Greylock, na tyle, rzecz jasna, ile to możliwe pomiędzy szlachcicem a człekiem z gminu. Waść jednak kazałeś mi biec przez całe miasto do miejsca, gdzie Stefan mógł mnie bezkarnie znieważyć i obrazić, a mój ojciec raczył łaskawie rzucić na mnie okiem zza firan karety!
- Takie było życzenie twego ojca- odparł spokojnie Greylock.
Erik wsparł się pod boki. - A wiec chciał dać Stefanowi okazję do wymówienia mi prawa pobytu w baronii?
Greylock podprowadził swą cenną klacz ku Erikowi i położył dłoń na ramieniu młodego mężczyzny. - Nie, to był pomysł Stefana i na domiar wszystkiego - improwizacja. Twój ojciec po prostu chciał cię zobaczyć po raz ostatni. Jest umierający...
Erik poczuł nagle, że zupełnie nieoczekiwanie ogarniają go sprzeczne uczucia - żal, strach, gniew... wszystkich zaś doświadczał bezosobowo, jakby wzbierały w piersi kogoś” innego.
- Umierający? - powtórzył.
- Jego medyk ostrzegał, by nie ruszał się z domu, on jednak czuł, że w obliczu śmierci Księcia musi podjąć ten wysiłek. Borric mianował władcą Dziedzin Zachodnich swego najmłodszego brata, Nicholasa... który ma sprawować rządy, dopóki syn Borrika, Patrick, nie osiągnie wieku męskiego. Nie bardzo wiadomo, czego spodziewać się po Nicholasie - wszyscy uważali, że stanowisko to należało się Erlandowi. W tym tygodniu w Krondorze może dojść do rozlewu krwi...
Erik znał te imiona: Borric był królem, a Erland jego bratem, Patrick zaś był najstarszym synem Borrika i wedle tradycji to on właśnie powinien zostać księciem Krondoru - ale dworskie intrygi niewiele Erika obchodziły.
- Chciał, żebym tu przyszedł, by mógł rzucić na mnie okiem? Greylock ujął Erika za ramię, jakby chciał podkreślić wagę tego, co miał powiedzieć. - Chciał na ciebie spojrzeć po raz ostatni... - mówiąc to, wyjął coś spod kurtki. - I polecił, bym ci to przekazał. Erik spojrzał spode łba na pergamin, który podał mu Owen. Szybko spostrzegł, że nie było na nim żadnych podpisów ani pieczęci. Rozwinąwszy go, zaczął czytać: - Mój synu...
- Treści tego pisma - przerwał mu Greylock - nie powinien poznać nikt prócz ciebie, a gdy przeczytasz, mam dopilnować, by zostało spalone. Odejdę na stronę, byś” mógł bez przeszkód przejrzeć ostatnie przesłanie od ojca...
I rzeczywiście, odprowadził konia na bok, Erik zaś czytał:
Mój synu, jeśli żyją jeszcze, gdy czytasz te stówa, nie potrwa to już długo. Wiem, że masz do mnie wiele pytań. Na niektóre Z nich niewątpliwie odpowiedziała twoja matka. Bardzo żałuję, że niewiele więcej mogę dodać i że nie mogę postąpić tak, jakbym chciał...
W młodości doświadczamy uczuć, które po kilku latach stają się już tylko nikłymi wspomnieniami. Myślę, że kochałem kiedyś twoją matkę, byłem jednak wtedy bardzo młody... potem miłość wyblakła i przeminęła.
Jeśli czegokolwiek żałuję, to tego, że nie dane mi było cię poznać. Nie jesteś winien nieodpowiedzialnego zachowania twego ojca i matki, miałem jednak obowiązki, przed którymi musiał ustąpić żal z powodu błędu młodości. Mam nadzieję, że to zrozumiesz i że pojmiesz także, iż my dwaj nigdy nie moglibyśmy dzielić życia, jak ojciec z synem. Wierzę, że staniesz się zacnym człowiekiem, ponieważ dumny jestem z krwi, jaka płynie w twoich żyłach... i tuszę, Że nie przyniesiesz jej wstydu. Nigdy publicznie nie wyrzekłem się znajomości z twoją matką, ponieważ chciałem przynajmniej zapewnić ci nazwisko, choć oprócz tego niewiele więcej mogę dla ciebie uczynić.
Twój brat, Stefan, będzie podejmował przeciwko tobie wszelkie możliwe działania. Moja żona obawia się, że możesz stanowić zagrożenie dla jej synów, lecz chcę również, byś wiedział, że drogo zapłaciłem za to milczenie wobec roszczeń twojej matki. Ochraniałem ją i ciebie, chociaż może o tym nie wiedzieliście, ale po mojej śmierci ta opieka się skończy. Nalegam, byś wywiózł matkę z baronii. Na Dalekim Wybrzeżu i Wyspach Zachodzącego Słońca można się nieźle urządzić, choć to pogranicze. Ale przed młodym, przedsiębiorczym człowiekiem otwierają się tam spore możliwości. Mógłbyś tam znaleźć swe miejsce w życiu.
Wyjeżdżając z Ravensburga i Darkmoor, udaj się do niejakiego Sebastiana Landem, prawnika i radcy w Kawowym Domu Barreta, na ulicy Królewskiej w Krondorze. Będzie miał cos dla ciebie...
Niczego więcej nie mogę uczynić. Życie często bywa niesprawiedliwe i choć domagamy się sprawiedliwości, pozostaje ona tylko mrzonką. Jeśli cokolwiek to dla ciebie znaczy, udzielam ci mego błogosławieństwa i życzę szczęścia.
Twój ojciec.
Skończywszy czytanie, Erik przez chwile jeszcze trzymał list w dłoniach, a potem podał go Owenowi. Ten wyjął z kieszeni krzemień i sprężynowe krzesiwo, jakie ostatnio weszły w modę wśród palaczy tytoniu. Mistrz Miecza zaczął krzesać iskry, aż wreszcie jedna z nich wy lądowała na pergaminie - i natychmiast, dmuchając, rozniecił ogień. Dzierżąc dokument za brzeg, obracał go tak, że dość szybko zajął się płomieniem. Niewiele brakło, a przez swą skrupulatność poparzyłby sobie palce - trzymał bowiem pergamin tak długo, dopóki cały nie spłonął.
Erik poczuł w sobie dziwną pustkę. Nagle pojął, że niezależnie od oczekiwań, nie tego się spodziewał po spotkaniu w opustoszałej winnicy. Spojrzał na Mistrza Miecza dosiadającego właśnie konia. - Coś jeszcze?
- Nie... polecił mi jednak, bym cię powiadomił - rzekł Owen - iż masz to ostrzeżenie potraktować z najwyższą powagą...
- Wiesz dokładnie, o co mu chodzi?
- Nie, ale byłbym głupcem, gdybym nie potrafił się domyślić. Mądrze byś postąpił, gdybyś wyjechał, zanim wrócimy z Krondoru. Gniew potrafi zaślepić Stefana... a ma on gwałtowne usposobienie...
- Owen? - odezwał się jeszcze Erik, kiedy Greylock gotów był już dać ostrogę swej klaczy.
- Co znowu?
- Jak sądzisz... czy on kochał moją matkę?
Greylock zatrzymał się, zaskoczony takim pytaniem. - Nie umiem rzec, chłopcze... Twój ojciec zawsze był skrytym człowiekiem. Ale jedno ci powiem: cokolwiek było w tym liście, weź to sobie do serca i uwierz, bo oszustwo nie leży w naturze naszego Barona...
Z tymi słowy odjechał, zostawiając Erika samego. I wtedy młody człowiek parsknął śmiechem. Całe jego życie wiązało się z oszustwem. Albo Greylock był kiepskim znawcą charakteru swego pana, albo Baron bardzo się zmienił po uwiedzeniu Freidy. Dla Erika jednak jedno i drugie miało teraz niewielkie znaczenie.
Nie bardzo mogąc rozeznać się w swoich uczuciach, ruszył powoli ku domowi. Jednego tylko mógł być pewien: Greylock z pewnością nie zadawałby sobie trudu, by zwrócić mu uwagę na ojcowskie ostrzeżenie, gdyby nie było to naprawdę ważne. Po raz pierwszy w życiu Erik zaczął rozważać możliwość wyjazdu z Ravensburga. Przypomniał sobie, że nie dalej jak miesiąc temu przyszła wiadomość z siedziby starszyzny cechu o tym, że zatwierdzono go jako czeladnika Natana - i ponownie zaśmiał się nad ironią losu.
Idąc wśród nocy, czuł gorycz w ustach i mdłości - niewiele pragnął od życia, ale los widać postanowił, że i to zostanie mu odebrane...
Nie bardzo wiedząc, co powiedzieć matce, włóczył się ulicami ze zwieszoną głową jak starzec przygarbiony wiekiem i ciężarem nieprzychylnego losu... jakby dźwigał na barkach ogromne brzemię...
Erik stanął jak wryty.
Łoskot licznych końskich kopyt tratujących bruk miasteczka był w Ravensburgu czymś niezwykłym. Młodzieniec opuścił węzełek z odzieżą, który złożył i związał przed chwilą, i położył go na skrzyni z osobistymi rzeczami matki.
Tętent był coraz głośniejszy i Erik zrozumiał, że jeźdźcy zmierzają ku gospodzie. Spojrzał na Mila, który cicho mówił coś do Freidy w drugim kącie kuchni. Decyzja o opuszczeniu Ravensburga nie była łatwa i, co dziwne, osobą najbardziej jej przeciwną nie była wcale Freida. Wyglądało na to, że zrozumiała daremność dziewczęcych marzeń o tym, że Baron oficjalnie uzna Erika za syna. Najzagorzalszym zwolennikiem zostania Freidy i Erika w Ravensburgu okazał się Natan. Kiedy jednak przekonał się, że nie odstąpią od swego zamiaru, poradził im, by udali się na Dalekie Wybrzeże. O tamtejszej szlachcie mówił niemal z uwielbieniem - opowiedział im o Diuku Marcusie, kuzynie Króla i o Baronie Tulan, którego znał osobiście. Obaj zrobili wszystko, co w ich mocy, by uchronić swoich poddanych przed skutkami zniszczenia i grabieży, jakie dotknęły nieszczęśników niemal ćwierć wieku temu i były dziełem piratów. Szczególnie odrażające wydały się Natanowi groźby Stefana, który jawił mu się zaprzeczeniem wszystkich szlachetnych cech, jakimi - według niego - powinni się szczycić wszyscy arystokraci. Nie trzeba chyba dodawać, że nie był w swojej opinii osamotniony - mieszkańcy gospody mieli o szlachcic podobne i leż oparte na własnych doświadczeniach - zdanie. Milo zaś twierdził jedynie, że panowie z Dziedzin Zachodnich różnili się radykalnie od szlachty miejscowego chowu.
Erik i Freida zebrali więc swój dobytek, szykując się do podróży porannym dyliżansem, który miał ich zawieźć na zachód do Krondoru. Tam Erik miał się zgłosić do siedziby cechu kowali z listem od Nalana, w którym jego pryncypał wyjaśniał, że wyjazd młodzieńca z Ravensburga nie ma nic wspólnego z jego umiejętnościami zawodowymi. Dalej opisał towarzyszące temu okoliczności, co wywołało nawet pewien niepokój Erika, majster jednak wyjaśnił mu, że cechy są jak jedna rodzina. Natan zawarł w liście prośbę, by gildia znalazła Erikowi jakieś godne jego umiejętności miejsce pracy na Dalekim Wybrzeżu lub Wyspach Zachodzącego Słońca.
Zbliżający się do oberży łoskot końskich kopyt sprawił, że Freida spojrzała z niepokojem na Erika. Od spotkania na owczym wygonie minęły już dwa dni, matka jednak obawiała się, że Stefan zdoła wymyślić jakiś sposób, by skrzywdzić Erika.
Młodzieniec otworzył tymczasem drzwi i ujrzał na dziedzińcu dwudziestu jeźdźców w barwach Barona, którzy właśnie zeskakiwali z koni. Całą grupką dowodził jego znajomy.
- Mistrzu Greylock, o co chodzi?
Spodziewał się, że jeźdźcy przybyli, by go pojmać, zamiast tego jednak Owen wziął go pod ramię i odprowadził na stronę. - Twój ojciec miał kolejny atak choroby. Pogorszyło mu się wczoraj, i musieliśmy zawrócić. Medyk powiedział, że Baron chyba nie przeżyje jazdy do Darkmoor. Mają go umieścić Pod Pawiem - to najbardziej okazała gospoda w mieścinie - a reszta ludzi zostanie rozlokowana w innych oberżach. Jeden oddział pędzi co koń wyskoczy, by przywieźć tu Baronessę. Twój ojciec ma przed sobą zaledwie kilka dni życia.
Wieść o tym, że jego ojciec stoi nad grobem, właściwie nie wzruszyła Erika. List starego Barona zniweczył wszelkie jego młodzieńcze nadzieje, zostawiając dość niewyraźny wizerunek człowieka, który nie miał choć tyle hartu ducha, by jakoś godniej ułożyć sprawy z kobietą, którą niegdyś kochał. Jedynym uczuciem, na jakie mógł zdobyć się chłopak, była litość. -Nie wiem, co rzec, mości Owenie - wybąkał na koniec.
- Myślałeś o tym, com ci powiedział?
- Owszem... i wyjeżdżamy jutro rano.
- To dobrze. Trzymaj się dziś z dala od rynku i wsiadaj jutro do pierwszego dyliżansu. Obaj synalkowie są podenerwowani - co zresztą zrozumiałe - i nie sposób przewidzieć, co strzeli Stefanowi do łba. Dopóki Baron żyje, młodzik pewnie się powstrzyma i jeśli nie natknie się na ciebie gdzieś na uboczu, nic ci nie grozi. - Oglądając się przez ramię na żołnierzy, dodał: - Zostanę w tej gospodzie wraz z przybocznymi... tak długo, dopóki Baron nie odwoła nas osobiście.
Erik wiedział, że Greylock celowo wybrał tę kwaterę dla swojego oddziału, pragnął bowiem zapobiec ewentualnym kłopotom, powiedział więc tylko: - Dzięki, mości Owenie...
- Spełniam tylko wolę mego pana, Eriku... A teraz wejdźmy do środka i powiedzmy Milowi, żeby przygotował miejsca dla ludzi i koni.
Wkrótce w gospodzie zrobiło się tłoczno, a Rosalyn, Freida i Milo uwijali się, usiłując rozlokować jakoś dwudziestu jeźdźców. Każdy z żołnierzy sam zajął się swoim wierzchowcem, a mimo to Natan i Erik mieli mnóstwo roboty ze znoszeniem siana do stajni i dwu sporych zagród na północ od niej - gdzie zgromadzono dwanaście z dwudziestu koni.
Kiedy młodzieniec zaniósł ostatni snop do zagrody, wrócił do kuźni, by się jakoś doprowadzić do porządku.
- Przykro mi z powodu twego ojca, chłopcze - odezwał się kowal, który niepostrzeżenie stanął obok.
- Właściwie nie czuję żalu. Mistrzu Natanie - wzruszył ramionami Erik. -Jedynym ojcem, jakiego znałem, był Milo... choć zachowywał się raczej jak stryj... Przez ostatnie pięć miesięcy nawet od waści doznałem więcej ciepła, niż od starego Barona przez całe życie. Nie bardzo wiem, co powinienem czuć...
Natan położył dłoń na ramieniu Erika i lekko je uścisnął. - Chłopcze, w tej sprawie powinność nie ma nic do rzeczy. Czujesz to, co czujesz i mówisz to, co mówisz - i nie widzę w tym nic złego lub dobrego. Otto był twoim ojcem, ale ty go wcale nie znałeś...
Spokojnym, miarowym głosem ciągnął dalej: - Ojcostwo to... zmiana dziecięcych pieluch, bo żona jest zbyt zajęta przy innym chorym dzieciaku, przysłuchiwanie się gaworzeniu dziecka po całym dniu męczącej pracy, bo to gaworzenie twojego synka czy córki. To właśnie czyni z człowieka ojca, a nie fakt, że udało mu się sprawić, iż dziewka zaszła w ciążę. To potrafi każdy dureń. Przytul do siebie w nocy przestraszone dziecko i podrzuciwszy je kilkakrotnie w górę, spraw, by zapomniało o obawach i roześmiało się radośnie... wtedy nazwę cię ojcem. Tego Otto nigdy nie robił... Mogę zrozumieć, że niewiele obejdzie cię jego śmierć...
Erik odwrócił się i spojrzał na krępego kowala. - Będzie mi cię brakowało, mistrzu Nalanie. Wiem, co mówię... Pomogłeś mi zrozumieć, jaki powinien być ojciec.
Objął starszego mężczyznę i długo trzymał go w uścisku.
- Ty zaś - odezwał się Natan - dałeś mi szansę przekonania się, jakby to było, gdyby żyli moi synowie. Wspomnienia te zachowam jak najcenniejszy skarb. - Roześmiał się ochryple. - I niech to licho, chłopcze, sprawiłeś, że mój następny terminator będzie narzekał, co się zowie. Ty masz smykałkę do kowalstwa i spore doświadczenie. Obawiam się, że jeśli trafi mi się jakiś czternastolatek, któremu się plączą nogi i który nigdy wcześniej nie przestąpił progów kuźni... oj, mogę stracić cierpliwość...
- Szczerze w to wątpię, mistrzu Natanie - powiedział Erik. - Na pewno będziecie go dobrze traktowali...
- Pora przerwać to długie pożegnanie... wejdźmy do środka i zjedzmy coś jeszcze, zanim ci żołnierze zdążą wszystko pożreć.
Erik parsknął śmiechem, jednocześnie jednak poczuł głód. Dziwne to było, biorąc pod uwagę, że właśnie bezpowrotnie opuszczał miejsce, gdzie się urodził i wychował, a jego ojciec miał przed sobą kilka godzin życia.
Wszedłszy do kuchni, zobaczyli Freidę zajętą przygotowywaniem posiłku -jakby miała to być kolejna, zwykła noc w gospodzie. Rosalyn krążyła pomiędzy kuchnią a jadalnią, gdzie Milo podawał gościom trunki.
Erik i Natan umyli się i weszli do izby ogólnej. Zdziwili się, gdyż wbrew swym zwyczajom żołnierze zachowywali się dziś nad wyraz spokojnie: jedli, pili i prowadzili przyciszone rozmowy. Owen, który siedział samotnie przy stole w rogu, ujrzawszy Erika i Natana, skinął dłonią, zapraszając ich, by się doń przyłączyli.
Kiedy usiedli, Milo przyniósł wszystkim trzem spore puchary wina. - Dokąd się ostatecznie wybierasz, Eriku? - spytał Owen, kiedy oberżysta zostawił ich samych.
- Do Krondoru - padła odpowiedź. - Muszę się zgłosić w siedzibie cechu, by przydzielili mnie nowemu mistrzowi.
- A więc na zachód?
- Owszem. Na Dalekie Wybrzeże albo ku Wyspom Zachodzącego Słońca...
- W górach nieopodal Jonril znaleziono złoto i drogie kamienie... więc śpieszy tam, kto żyw - odezwał się Natan. - Na wyprzódki pędza, lam przedstawiciele domów handlowych z Wolnych Miast, wszelkiej maści awanturnicy, złodzieje i wydrwigrosze. Ale oznacza to również dobry zarobek dla uczciwego człeka, bo Diuk Crydee domaga się, by cechy przysłały tam dodatkowych kowali i innych mistrzów rzemiosła...
Owen kiwnął głową. -Tutaj niewiele się zmienia i jeśli ktoś, się urodził jako poddany, niewielkie ma szansę na zmianę tego stanu. Tam zaś ludzie ambitni i energiczni, przy odrobinie szczęścia, mogą dorobić się znacznego majątku. A nawet szlachectwa...
- Akurat! - rzekł Erik. - Bogactwo, przy łucie szczęścia. .. w to uwierzę. Ale żeby prostak został szlachcicem...
Na twarzy Owena pojawił się osobliwy uśmieszek. -Nie jest to zjawisko powszechne, ale doradca Księcia, Diuk Rillanonu, urodził się jako człek niskiej kondycji...
- Prawda to? - spytał Natan.
- Oddał spore usługi ostatniemu Księciu Krondoru i dorobił się pozycji giermka... Polem pracował dla Królestwa i szybko poznano się na jego talentach... teraz zaś jedynie sam Król przewyższa go władzą i znaczeniem wśród możnych panów. - Niespodziewanie Owen zniżył głos: - Są tacy, którzy utrzymują, że był on nie tylko zwykłym ulicznikiem, ale i złodziejaszkiem...
- Eee... to chyba niemożliwe - żachnął się Erik.
Owen filozoficznie wzruszył ramionami. - A ja myślę, że nie ma rzeczy niemożliwych...
- No... może... kiedy był chłopcem... ale to było pięćdziesiąt lat temu - upierał się Erik.
- Wszystko się zmienia, mój chłopcze - kiwnął głową Owen. - Kiedyś, setki lat temu, było tu pogranicze.
Erik zmarszczył brwi, nie pojmując, ku czemu zmierza Mistrz Miecza.
- Eriku... - wtrącił się Natan. - Ja się urodziłem na Dalekim Wybrzeżu. Myślę, że wiem, o czym mówił nasz przyjaciel, mistrz Greylock, kiedy wspomniał o zmianie statusu społecznego. Tam żyją inni ludzie... i bardziej ich interesuje, co masz we łbie i co umiesz, niż to, kim był twój ojciec. Dzieje się tam zbyt wiele, by zawracać sobie głowę tytułami - musisz się nauczyć polegać na sąsiadach... Kiedy trzeba stawić czoło bandytom, goblinom i mrocznym elfom, człek rad jest każdemu, kto może mu pomóc. Nie ma czasu na to, by się zastanawiać nad rzeczami i sprawami, które ważne są tu, w Królestwie...
Greylock się nie odezwał, ale kiwnął twierdząco głową, i Erik zaczął rozmyślać nad tym, co go czeka w przyszłości. Nagle drzwi gospody otworzyły się i do izby wpadł Roo.
Patrząc ponad głowami siedzących, ujrzał Erika i zaczął przeciskać się w jego stronę. Kłaniając się Mistrzowi Miecza, z całą obojętnością, na jaką potrafił się zdobyć, rzekł: - Mości Greylock, szukają cię w gospodzie Pod Pawiem...
Owen rzucił Erikowi szybkie spojrzenie, zdradzające jego zakłopotanie. Szukano go zapewne nie bez powodu. Wstał, pożegnał się i szybko odszedł.
- Nająłeś się za giermka, Roo? - spytał Natan młodego paliwodę, który usiadł na miejscu zwolnionym przez Greylocka.
Roo skrzywił się, jakby nie w smak była mu ta uwaga. - Ot, kręciłem się przy fontannie obok Hali Winiarzy i Ogrodników, kiedy wybiegł z niej jakiś wojak i poprosił wszystkich, by poszukali Mistrza Miecza i powiedzieli mu, że jest potrzebny. Powiedziałem chłopakom, że zajrzę tutaj...
- Miałem nadzieję, że się tu zjawisz - uśmiechnął się Erik.
- Przyszedłbym wcześniej, ale Gwen była przy fontannie, więc...
- Więc znów chcesz się wkręcić w jej łaski -dopowiedział Erik.
- Trzeba się czymś zająć - mruknął Roo.
- A może spróbowałbyś kowalstwa- zaproponował Natan. - Właśnie zwalnia się posada terminatora w kuźni...
Był to oczywiście żart, ale Roo żachnął się całkiem serio: - Co, chcesz, bym chodził usmolony jak ty? Masz pełno odcisków na łapach, a konie nieustannie depczą ci po nogach... Nigdy w życiu! Mam na oku coś innego...
Erik uśmiechnął się tylko, Natan jednak dał się złapać: - Naprawdę? I cóż takiego zamierzasz robić?
Roo rozejrzał się dookoła, jakby obawiając się podsłuchu, i rzekł: - Są inne sposoby zarabiania na życie, mój poczciwcze... niekoniecznie związane z terminami i cechami...
- Roo, skończysz na szubienicy! - oburzył się Natan.
- Nic podobnego! - żachnął się Roo, podnosząc dłonie w geście protestu. - Nikogo nie zamierzam oszukiwać... Po prostu, dzięki temu, że mój ojciec spędza cały czas pomiędzy Krondorem, Ravensburgiem i innymi grodami, odkryłem, że mam smykałkę do przewidywania popytu na różne rzeczy. Zaoszczędziłem trochę grosza i już niedługo zacznę inwestować...
Deklaracja ta zrobiła wrażenie na łatwowiernym kowalu. - Zajmiesz się handlem morskim?
- Owszem... są pewne syndykaty w Krondorze i Saladorze, których członkowie płacą składki na pokrycie kosztów transportu pewnych towarów z jednego miasta do drugiego... albo ładunku statku, zmierzającego ku odległym portom. Udziałowcy mają z tego całkiem niezłe dochody...
- To prawda - kiwnął głową Natan - ale ryzyko też jest spore... jeśli ładunek nie dotrze na czas, twój zysk może się ulotnić. Gorzej jeszcze, bo jeśli karawanę złupią bandyci albo statek pójdzie na dno, tracisz wszystko...
Mina Roo świadczyła o tym, że coś takiego jemu z pewnością się nie przydarzy. - Zacznę od niewielkich sum, ale po kilku latach...
- A co w tym czasie będziesz jadł i gdzie będziesz mieszkał? - spytał Natan.
- No, o tym jeszcze nie myślałem - przyznał chłopak - ale...
- Jak wielki jest ten twój kapitał? - przerwał mu Natan.
- Trzydzieści złotych suwerenów - odparł dumnie Roo. Suma ta zrobiła na Nalanie spore wrażenie. - Niezły początek, przyznaję - rzekł. - I myślę, że lepiej będzie, jeśli powściągnę swą ciekawość i nie będę się dopytywał o pochodzenie tak zawrotnej fortuny. Proponuję jednak, byś - tu zwrócił się do Erika - udał się do kuźni i nie pokazywał ludziom na oczy. Rankiem, kiedy przyjedzie dyliżans, będzie i tak dość czasu na pożegnania. Jeśli mistrz Greylock będzie chciał się z tobą. zobaczyć, poślę go prosto do ciebie.
Erik kiwnął głową i wstał z miejsca, to samo zrobił też Roo. Dwaj młodzi ludzie przecisnęli się wśród tłumu do kuchni, gdzie Rosalyn spiesznie napełniała talerze wojaków brązową, mocno parującą masą. Freida uwijała się przy gulaszu, jakby miał to być kolejny zwykły wieczór, a nie ostatnia noc, spędzona przez nią pod przyjaznym - jak dotąd, rodzinnym dachem.
Erik i Roo wyszli na zewnątrz, kiedy zaś mijali zagrodę dla koni, zwierzęta podeszły bliżej, by przyjrzeć się nocnym wędrowcom. Erik z przyzwyczajenia obejrzał ich nogi.
- Jutro rano Milo będzie potrzebował sporo siana - mruknął do Roo, spacerując wolno wzdłuż płotu. - Te tutaj zdążą pożreć wszystek obrok z paśników...
Niespodziewanie Roo odwrócił się i spojrzał w twarz przyjaciela. Usiłując utrzymać równowagę, wykonał dwa dziwne, na poły taneczne kroki w tył. - Eriku, pozwól mi jechać z wami.
- Skąd ten pomysł? - zdumiał się młody kowal.
- Wiesz... jesteś moim jedynym przyjacielem... poza tym nie mam żadnego fachu w ręku. Wcale nie żartowałem, mówiąc o przyłączeniu się do jakiegoś syndykatu kupców. Mogę znaleźć jakiekolwiek zajęcie w Krondorze i inwestując pieniądze, czekać, aż się wzbogacę. Ty sam, kiedy dotrzesz do Krondoru, przekonasz się, że możesz znacznie lepiej wykorzystać swe umiejętności.
Erik parsknął śmiechem i przystanął, by Roo nie musiał iść tyłem: - A co na to twój ojciec?
- Jemu i tak wszystko jedno - rzekł Roo z nieoczekiwaną goryczą w głosie. - Od śmierci matki drań nie odezwał się do mnie ani jednym uprzejmym słowem... -W dłoni młodzika nagle, jakby za sprawą czarów, pojawił się sztylet, który równie szybko zniknął gdzieś w luźnym rękawie brudnawej koszuli. - W razie potrzeby potrafię o siebie zadbać... Zabierzcie mnie ze sobą...
- Pogadam z matką - mruknął Erik. - Choć wątpię, by ten pomysł jej się spodobał...
- Jakoś ją namówisz...
- Załóżmy, że się zgodzi... będziesz musiał się spakować i zabrać kilka miedziaków dla woźnicy dyliżansu.
- Spakowałem już wszystko, co będzie mi potrzebne... schowałem u ojca. Skoczę na jednej nodze i przyniosę...
Erik pokiwał głową, patrząc za znikającym w mroku Roo. Rozejrzawszy się dookoła, poczuł nagły przypływ melancholii. Miała to być jego ostatnia noc pod tym dachem. Bez wątpienia było to marne mieszkanie, pełne przeciągów, kiepsko chroniące przed zimowymi mrozami czy letnimi upałami, a podczas ulew przepuszczające istne wodospady. Był to jednak jedyny dom, jaki posiadał. No i oczywiście będzie mu brakowało Mila i Rosalyn...
Wdrapawszy się na górę, zaczął rozmyślać o Rosalyn i o tym, że tak bardzo różniła się od Gwen i innych dziewcząt. Była urodziwa, a mimo to nie narzucała mu się jak Gwen. Jego tkliwe uczucia dla niej tłumaczył faktem, iż od dawna myślał o niej jak o członku rodziny. Uważał ją za siostrę, choć nie łączyły ich więzy krwi... i choć ciągnęło go do dziewcząt, jak każdego chłopca w jego wieku, kiedy myślał o Rosalyn, czuł jakiś dziwny niepokój. Wiedział, że mimo wszystko jej właśnie będzie mu brakowało najbardziej.
Znużony całodzienną pracą i troskami zapadł w drzemkę, z której obudziło go poczucie nagłego zagrożenia. Usiadł na posłaniu i rozejrzał się w mroku. W ciemnościach czaili się jacyś niewidoczni wrogowie. Zamiast szczęku oręża usłyszał jednak spokojne rozmowy mężczyzn w gospodzie oraz parskanie koni w zagrodzie i pod stajennym dachem. Po chwili położył się na boku z ramieniem pod głową, zastanawiając się nad przyczyną nagłego przebudzenia w środku nocy.
Zamknąwszy oczy, zobaczył twarz Rosalyn. Będzie mu jej brakowało... i Mila... i Natana... Wkrótce znów pogrążył się we śnie. Przedtem jednak przez chwilę wydawało mu się, że słyszy Rosalyn wołającą cicho jego imię.
- Eriku!
Młodzieniec obudził się nagle, czując, że czyjaś dłoń szarpie go za ramię. A ponieważ spał już głębokim, twardym snem, przez dobrą chwilę nie mógł się zorientować, gdzie jest i co się z nim dzieje...
- Eriku! - Głos Roo dotarł wreszcie do jego świadomości i Erik zobaczył twarz przyjaciela. Roo był ubrany tak jak przedtem, miał jednak przerzucone przez ramię i związane przy pasie podróżne biesagi.
- Co jest?
- Lepiej zejdź na dół. Tam... przy fontannie... Rosalyn... Erik jednym susem zeskoczył z góry, Roo zaś pospiesznie zsunął się za nim po drabince. Zanim zdążył stanąć na dole, Erik mijał już zagrodę dla koni.
- Która godzina? -spytał młody kowal, słysząc dobiegające z oberży głosy gości.
- Ostatnio ogłaszali dziewiątą... ale chyba jest już pół na dziesiątą...
Erik wiedział, że korzystając z obecności tylu żołnierzy w mieście, niektóre z dziewcząt pospieszą do fontanny. Był jednak pewien, że nie znajdzie się wśród nich jego Rosalyn...
- Co się stało?
- Nie wiem - wysapał Roo. - Gwen ci powie... Przebiegłszy puste już uliczki, dotarli do fontanny, przy której trzech wolnych od służby młodych wojaków usiłowało oczarować kilka młodych dziewcząt opowieściami o swoim bohaterstwie. Spojrzawszy jednak na bielejącą w świetle latarni twarz Gwen, Erik pojął, że dziewczyna nie myślała w tej chwili o flirtach. Przeciwnie - na jej twarzyczce malowały się troska i niepokój.
- Co jest? - wypalił Erik.
- Przyszła tu Rosalyn... szukała cię...
- Spałem na stryszku - wyjaśnił młodzieniec.
- Mówiła, że cię wołała, ale nie odpowiadałeś - stwierdziła Gwen.
Erik w duchu przeklął swoją skłonność do głębokiego snu. - A gdzie jest teraz?
- Dziewczyny mówki, że poszła gdzieś ze Stefanem - rzekł ostrożnie Roo.
- Co takiego? - Usłyszawszy imię swego przyrodniego brata, Erik odwrócił się błyskawicznie i chwycił Gwen za ramię. - Gadaj... co tu się stało?
Gwen skinieniem dłoni poprosiła go, by odszedł z nią na bok, gdzie nie usłyszą ich żołnierze. - Zamierzała wrócić do oberży, kiedy pojawili się synalkowie Barona. Stefan zaczął jej prawić komplementy, ale w jego zachowaniu było coś odstręczającego... chciała odejść, nie bardzo jednak wiedziała, jak odmówić komuś tak ważnemu jak on... a kiedy wziął ją pod ramię, nie mogła mu się wyrwać. Ale on nie odprowadził jej do oberży... poszli do starego sadu... - Kiwnęła rączką, wskazując kierunek. - Wiesz... to wyglądało tak, jakby wlókł ją tam siłą...
Erik zrywał się już do biegu, kiedy Gwen ujęła go za ramię.
- Czekajże... byłam ze Stefanem, kiedy przyjechał tu ostatnio... Poszłam z nim do jego kwatery, Pod Pawiem... -Ściszyła głos, mówiąc jakby ze wstydem - On... jak by to powiedzieć... lubi bić, kiedy... kiedy bierze dziewczynę... a jak krzyczałam, to on się śmiał...
Roo stał za Erikiem. Kiedy młody kowal się odwrócił, ulicznik zobaczył w jego twarzy coś, co kazało mu zatrzymać się na chwilę i chwycić Gwen za ramię. - Goń do gospody i poszukaj Natana! Powiedz mu co się stało... i niech szybko przyjdzie do sadu!
Następnie Roo podbiegł do trzech wojaków, którzy patrzyli, jak Erik znikał w mroku nocy. Jeden z nich spojrzał pytająco na Roo, który rzekł: -Jeśli chcecie zapobiec rozlewowi krwi, biegnijcie po Greylocka i każcie mu przyjść do starego sadu!
Z tymi słowy przyszły książę kupców pognał co sił w nogach za przyjacielem. Choć - dzięki swej szczupłej budowie - był jednym z najlepszych biegaczy w Ravensburgu, Erik zdążył oddalić się odeń tak, że znikał już w mrocznej uliczce wiodącej ku staremu sadowi.
Roo gnał niczym jeleń, a w nocnej ciszy echo jego kroków dźwięczało jakoś gniewnie i złowrogo. Młodzieniec poczuł, że jego krew zaczyna się burzyć. Łatwo zapalał się gniewem i wiedząc, że szykuje się bitka, był golów przybyć na pomoc przyjacielowi. Stefan nie spodobał mu się od pierwszego wejrzenia, a im bardziej zbliżała się nieunikniona konfrontacja, tym szybciej pierwotna niechęć przekształcała się w zimną nienawiść. Gdy mijał ostatnie zabudowania miasteczka, daleko w przedzie ujrzał znikającą w mroku sylwetkę przyjaciela.
Roo biegł szybko, ale Erikowi wściekłość wprost dodawała skrzydeł. Młody Avery nigdy przedtem nie widział, by przyjaciel zdobył się na podobny wyczyn.
Przebiegłszy przez porośnięte niewysoką trawą pastwisko, Roo przeskoczył przez płot i trafił do starego sadu - ulubionego miejsca spotkań zakochanych podczas ciepłych letnich nocy. Zanurzywszy się w cień drzew, który osłaniał pary przed zdradzieckim światłem miejskich latarni, młody zapaleniec musiał zwolnić. Poruszając się od pnia do pnia, niespodzianie dla samego siebie nadział się na Erika, który odwrócił się ku niemu. Młody kowal skinieniem dłoni nakazał przyjacielowi zachowanie ciszy, potem szepnął: - Tam są, jak sądzę. - Po szybkim biegu sapał ciężko i teraz usiłował złapać dech.
Roo nasłuchiwał przez moment i już miał rzec, że słyszy tylko łomot własnego serca, kiedy dobiegł go cichy szelest ubrania... dźwięk dochodził ze strony, w którą przed chwilą obaj się zwrócili.
Młody kowal ruszył jak łowca ku upatrzonej zwierzynie. W tym wszystkim było coś złego i nienaturalnego... cała sytuacja trąciła fałszem. Rosalyn nigdy by nie przyszła do sadu z żadnym chłopcem, ponieważ istniał tylko jeden powód, dla którego się tu przychodziło wieczorami. Rosalyn była dziewicą - tego Erik był pewien - i uważano, że jest zbyt młoda, by mieć kochanka. Niektóre dziewczęta - jak na przykład Gwen - dojrzewały wcześniej i bez oporów korzystały z uciech, jakie znajdowały w towarzystwie starszych chłopców, inne jednak wciąż się na nich boczyły. Rosalyn była po prostu nieśmiała - gdy zdarzało się jej niekiedy opuścić oberżę, unikała towarzystwa chłopców, oprócz Erika i Roo. Nawet najbardziej niewinne komplementy wywoływały rumieniec na jej policzkach, w zakłopotanie wprawiały ją rozmowy, jakie wiodły niekiedy dziewczęta, na temat miejskich kawalerów... Teraz zaś Erik czuł, że dziewczyna jest w niebezpieczeństwie i przerażała go cisza panująca w sadzie.
I nagle obaj chłopcy usłyszeli rozpaczliwy krzyk dziewczyny, po którym rozległ się odgłos uderzenia... i znów zapadła cisza. Erik rzucił się w tamtą stronę jak rozwścieczony lew... Roo po sekundzie wahania pobiegł za przyjacielem.
Młody kowal gnał na oślep w kierunku, skąd dobiegł go krzyk, a potem ujrzał Rosalyn i na ułamek sekundy, niczym rażony gromem, zamarł w miejscu. Dziewczyna leżała oparta plecami o pień starej jabłoni. Twarz miała podrapaną i ubranie w nieładzie. Napastnik zdarł z niej bluzkę, odsłaniając piersi, zerwał z niej też spódniczkę, tak że tylko wąski pas materiału osłaniał jej nagość. Erik ujrzał, że z nosa dziewczyny sączy się krew, a ona sama w ogóle się nie rusza. Poczuł, że zalewa go fala rozpaczy i gniewu.
Z prawej strony coś nagle mignęło... był to zaledwie błysk, ale młodzieniec gwałtownie odskoczył w bok i tylko dzięki temu uniknął śmierci. Lewe ramię przeszył płomień bólu, gdy dosięgnął go miecz Stefana. Erik krzyknął i bezwładnie opadł na kolana. Kątem oka dostrzegł jeszcze Roo, który biegł, pochyliwszy głowę naprzód, po czym wbił ją w brzuch młodego arystokraty. Erik poczuł kolejne szarpnięcie bólu, który niemal pozbawił go przytomności - po ataku Roo napastnik upadł, wyrywając miecz z rany. Młodzieniec musiał potrząsnąć głową, by opanować ogarniającą go słabość - widział wszystko jak przez mgłę. Kiedy jednak usłyszał stłumiony jęk, jakim Roo wzywał pomocy, oprzytomniał całkowicie.
W mroku, rozjaśnionym jedynie nikłą poświatą księżyca, która z trudem przedzierała się przez gałęzie, Erik dostrzegł, jak Roo szamoce się ze Stefanem. Początkowa przewaga Roo uzyskana dzięki zaskoczeniu zaczęła maleć, gdy arystokrata użył siły. Wkrótce przyjaciel Erika zmuszony został do rozpaczliwej obrony - życie zaś zachował jedynie dlatego, że Stefan, leżąc na nim nie mógł ani pchnąć, ani ciąć mieczem. Gdyby miał sztylet, Roo już byłby martwy.
Usłyszawszy swoje imię, Erik zdołał jakoś wziąć się w garść i ignorując okropny ból w ramieniu, jednym susem znalazł się przy walczących. Chwyciwszy przyrodniego brata wpół, porwał go w niedźwiedzi uścisk, i wydając stłumiony, pełen furii ryk, uniósł go w górę. Stefan zacharczał krótko - potężne ramiona młodego kowala wycisnęły mu dech z piersi - i wypuścił miecz z osłabłej nagle dłoni. Uniesiony w powietrze mógł jedynie wierzgać nogami i drapać potężne ramiona przeciwnika.
Erik stał nieruchomo, jak człowiek opanowany jednym pragnieniem - wycisnąć z wroga życie jak sok z cytryny. Rosalyn leżała bez ruchu - niczym nieme świadectwo bestialstwa Stefana. Erik wcześniej widywał jej nagość, bo oboje, jako dzieci, kąpali się razem, nigdy jednak nie widział jej rozebranej, gdy dorosła. Widok jej nagich piersi, zbrukanych strumykiem płynącej pomiędzy nimi krwi, był dlań osobliwie bolesny. Piersi tych powinien był dotykać kochanek... mąż... dziecko... z miłością i pieszczotliwie. Jego Rosalyn zasługiwała na coś lepszego, niż ordynarne karesy bezczelnego, okrutnego szlachetki!
Roo przetoczył się na bok i porwał na nogi, a w jego dłoni błysnął dobyty nie wiedzieć kiedy sztylet. Ruszył w stronę trzymanego przez kowala młodego baroneta, w oczach zaś błysnęło mu coś na kształt szaleństwa. Stefan zaczął się szarpać rozpaczliwie i Erik poczuł, że lada moment znienawidzony arystokrata mu się wyrwie. Gdy Roo znalazł się tuż przed nimi, Erik usłyszał, jak ktoś woła: - Zabij go!... - a gdy ostrze utonęło aż po rękojeść w piersi brata, Erik pojął, że to jego własny głos dał sygnał do zabójstwa.
Śle fan szarpnął się raz jeden... zwiotczał - i nie drgnął nawet wtedy, gdy Roo gwałtownym szarpnięciem wyrwał mu sztylet z piersi. Erik poczuł dreszcz odrazy... jakby trzymał w ramionach coś bardzo nieczystego. Rozluźnił uścisk i trup Stefana upadł bezwładnie na ziemię.
Nad ciałem nieboszczyka stał z zakrwawionym sztyletem w dłoni Roo, z którego oczu nie zniknął jeszcze błysk szaleństwa.
- Roo? - odezwał się Erik.
Chłopak zamrugał i spojrzał na swój sztylet... a potem na ciało Stefana. Wytarłszy ostrze o koszulę nieboszczyka, schował broń. Umysł miał ciągle jeszcze otumaniony gniewem i strachem, kopnął wiec trupa, jakby chcąc rozładować przepełniające go uczucia. Obcasem ugodził baroneta w żebra i jedno z nich pękło z trzaskiem. Aby jeszcze dosadniej wyrazić swoją nienawiść, Roo splunął siarczyście w twarz nieboszczyka.
I nagle Erik poczuł, że gniew i furia uszły zeń jak powietrze z luźnych miechów. - Roo? - powtórzył, i przyjaciel odwrócił się w jego stronę.
Erik czuł się teraz zakłopotany i zmieszany, na obliczu Roo zaś malowały się zarówno wściekłość jak i rozterka... ale gdy Erik po raz trzeci wezwał przyjaciela po imieniu, ten wreszcie odpowiedział ochrypłym głosem: - O co chodzi?
- Co myśmy zrobili?
Roo spojrzał tępo na Erika, potem przeniósł wzrok na leżące u jego stóp ciało baroneta... i nagle dotarło do niego to, co się stało. - Och, Eriku! Na wszystkich bogów! Niechybnie nas powieszą... - rzekł, wznosząc oczy do nieba.
Erik rozejrzał się dookoła i widok nieprzytomnej Rosalyn kazał mu zająć się pilniejszymi sprawami, niż kwestia ich bezpieczeństwa. Przeskoczywszy ciało Stefana, przykląkł obok dziewczyny. Żyła, oddychała jednak z trudem i płytko. Młodzieniec mógł tylko bezradnie przyglądać się przyjaciółce - nie wiedział, czy ją czymś okryć, zatamować krwotok, czy wezwać pomoc. I nagle Rosalyn cicho jęknęła.
W tejże chwili u boku Erika pojawił się Roo, który podał mu ozdobny płaszcz - najwidoczniej jeszcze niedawno należący do Stefana.
- Źle z nią - rzekł Erik.
- Z nami też - przypomniał mu Roo. - Jeśli damy się tu złapać, niechybnie nas powieszą...
Erik pochylił się nad dziewczyną, jakby chciał ją podnieść, przyjaciel jednak złapał go za ramię. - Musimy uciekać!
- O czym ty mówisz? - zdumiał się chłopak.
- Zabiliśmy przed chwilą synalka Barona, ty głupcze! - syknął Roo.
- Ale on chciał zgwałcić Rosalyn!
- To nie powód, byśmy mogli sami wymierzyć mu sprawiedliwość. Czy chcesz powiedzieć, że zamierzasz stanąć przed sądem i przekonywać ich, że chodziło ci tylko o cześć Rosalyn? Gdyby chodziło o kogoś innego, to pół biedy... ale w przypadku przyrodniego brata i możliwego sporu o dziedzictwo... - Nie dokończył, lecz i tak było jasne, co chciał powiedzieć.
- Nie możemy jej tak zostawić - upierał się Erik.
Z oddali dotarły do nich nawoływania mężczyzn. - Znajdą ją tu i bez nas. Za parę minut w tym sadzie będzie się roiło od ludzi Barona. - Jakby na potwierdzenie jego słów, okrzyki rozległy się znacznie bliżej.
Roo rozejrzał się wokół, gotów natychmiast rzucić się do ucieczki. - Eriku, dobrze wiesz, że nie musieliśmy go zabijać. Jeśli zakują nas w dyby i zmuszą do składania zeznań, trudno będzie przekonać kogokolwiek, że to zabójstwo było konieczne. - Roo położył dłoń na ramieniu Erika, jakby chciał odwieść go na bok. - Eriku... ja chciałem go zabić. I ty leż. Popełniliśmy morderstwo.
Erik odkrył, że nie może odtworzyć w pamięci tego, co zaszło. Wiedział, że walcząc ze Stefanem, czuł niemal morderczy szał, teraz jednak pamiętał to wszystko jak przez mgłę...
- Mam tu swoje pieniądze - rzekł Roo, wskazując podróżne biesagi - możemy więc dotrzeć do Krondoru, a potem dostać się na Wyspy Zachodzącego Słońca...
- Dlaczego aż tam?
- Bo jeśli ktoś przeżyje lam rok i jeden dzień nie popełniając żadnego przestępstwa, daruje mu się każdą zbrodnię, jakiej przedtem dopuścił się w Królestwie. To stare prawo, pochodzące z czasów, kiedy Królestwo weszło w posiadanie Wysp.
- Ale będą nas szukać...
Rosalyn poruszyła się z cichym jękiem; widząc to, Roo pochylił się nad nią i spytał: - Słyszysz mnie? - Dziewczyna nie odpowiedziała.
- Pomyślą pewnie, że ruszyliśmy w stronę Kesh - ciągnął swój wywód Roo. - Można się tam bez trudu ukryć w Dolinie Marzeń, a polem spokojnie przedostać przez granicę. - Dolina, o której wspomniał, będąca granicą pomiędzy Królestwem a Imperium, stała się przystanią wielu przemytników i bandytów. Dlatego też z obu stron obsadzono ją silnymi garnizonami. Przybyszom nie zadawano zbyt wielu pytań i rzadko dotyczyły one ich przeszłości.
Erik poruszył ramieniem i natychmiast poczuł silny ból - aż zakręciło mu się w głowie. - Nie jest dobrze - powiedział.
- Jeśli zostaniemy - odrzekł Roo - powieszą nas ani się nie obejrzysz. Choćbyśmy mieli i dwudziestu świadków, i tak przegramy tę sprawę. - Zwrócił się w stronę, skąd dobiegały odległe jeszcze wrzaski. - Ktoś się zbliża. Musimy się wynosić... i to już.
- Powinienem jeszcze zajrzeć do oberży...
- Nie - sprzęci wił się Roo. - Tego właśnie będą się po nas spodziewali. Musimy udać się na północny szlak. Będziemy szli całą noc, a w dzień zaszyjemy się gdzieś w lasach. Na wypadek, gdyby tropiono nas z psami, musimy przejść po drodze przez parę strumieni... i to jeszcze przed północą...
- Ale matka... - zaczął Erik.
- Nic jej nie będzie - przerwał przyjaciel. - Manfred nie ma wyraźnego powodu, by ją prześladować. To ty byłeś dla nich zagrożeniem, nie twoja matka... - Gdzieś niedaleko rozległ się okrzyk i Roo zaklął sążniście. - Są po drugiej stronie! Już po nas!
- Tam! - zawołał Erik, wskazując drzewo, na które obaj wspinali się podczas zabaw w dzieciństwie. Miało ono gęste listowie i mogło stanowić prowizoryczną kryjówkę.
Gdy podbiegli do pnia, Roo zapytał: -Jak twoje ramię?
- Boli jak diabli, ale mogę nim poruszać...
Roo bez wahania wspiął się na pień, wdrapując się tak wysoko, jak tylko mógł - grubsze gałęzie zostawił dla cięższego odeń przyjaciela. Gdy Erik znikał wśród gałęzi i liści, ludzie dzierżący pochodnie i nawołujący się byli już blisko.
Młody paliwoda na chwilę stracił równowagę, a kiedy ją odzyskał, ujrzał, że Erik niemal mdleje z odrazy i bólu. Kowalczyk nadal jeszcze nie mógł uwierzyć w śmierć Stefana - patrząc z góry na nieruchome zwłoki, spodziewał się, że baronet lada moment wstanie i ukłoni się w oczekiwaniu na oklaski za udatnie odegraną scenę morderstwa i własnej śmierci.
Jeden z trzymających latarnię żołnierzy ujrzał Rosalyn. - Mistrzu Greylock! Są tu!
Spoglądając przez liście, Erik zobaczył, że wokół Rosalyn i ciała leżącego kilka kroków od niej młodego arystokraty zbiera się krąg postaci. Potem usłyszał głos Owena. - On nie żyje...
- A co z dziewczyną? - spytał ktoś.
- Źle z nią, panie - odpowiedział ktoś trzeci. - Trzeba ją szybko zanieść do medyka...
Nagle obaj zbiegowie usłyszeli okrzyk wściekłości: - Zamordował i ino jego brata l- Potem rozległo się łkanie, ciche przekleństwo i groźba: - Zabiję go!
Erik ujrzał smukłą sylwetkę Mistrza Szermierki i usłyszał jego głos: - Manfredzie, obiecuję, że znajdziemy tych, którzy to zrobili!
Kowalczyk potrząsnął głową. Trzej żołnierze, którzy widzieli ich biegnących za Stefanem i Rosalyn, nie omieszkają z pewnością o wszystkim opowiedzieć, przypisując im zabójstwo.
- Wiemy o wrogości pomiędzy waszym bratem, panie, a tamtym bękartem... - odezwał się jeden z żołnierzy - ale dlaczego tak pobił tę dziewczynę?
Erik zrozumiał, że znaleźli się w potrzasku i nie ma już odwrotu. Opanował go dziki gniew... i nagle usłyszał znajomy głos: - Erik nie mógłby skrzywdzić Rosalyn... - Był to głos Natana!
- Mości kowalu, czy chcecie rzec, że zrobił to mój brat? - spytał Manfred nie bez groźby w głosie.
- Wiem tylko, paniczu, że la dziewczyna jest jedną z najłagodniejszych istot, jakie bogowie zsyłają niekiedy ku pocieszę mieszkańców tego świata. Była siostrą Erika i nazywała Roo swoim przyjacielem. Żaden z nich nigdy by jej nie skrzywdził...
Nie umiem sobie nawet wyobrazić, że taka myśl mogłaby im przyjść do głowy... - A potem dodał z naciskiem w głosie: - Ale z łatwością mogę sobie wyobrazić, jak obaj zabijają kogoś, kto ją tak skrzywdził...
- Mości kowalu! - Manfred już prawie krzyczał. - Niema żadnego usprawiedliwienia dla zbrodni i morderstwa! Poza tym żaden z członków mojej rodziny nie byłby zdolny do czegoś takiego... Mistrzu Miecza! Chcę, by każdy, kto może dosiąść konia, wskoczył na siodło i ruszył przeszukać pobliskie lasy! - To już były rozkazy. - Jeśli znajdziecie tych nędzników, nie może im spaść włos z głowy, zanim nie przybędę na miejsce! Nie chcę, by zadyndali, dopóki nie będę mógł na to popatrzeć!
Głos Natana niczym grzmot zagłuszył pomruki zebranych żołnierzy. - Paniczu, nie będzie tu żadnego wieszania bez sądu! Obejdziecie się smakiem! Mamy rządy prawa! A jako żeście członkiem rodziny zabitego, nie będziecie wydawać wyroku... ani wy, ani wasz ojciec! Roo i Erik zostaną oddani w ręce sprawiedliwości i będą osądzeni przez Króla. - W głosie Natana nieoczekiwanie dla wszystkich zabrzmiała ostrzegawcza nutka: - Erik jest czeladnikiem zgodnie z wszelkimi prawami cechu, jeśli szukacie guza i kłopotów, paniczu, to wolna droga... powieszenie mojego ucznia bez wyroku nie ujdzie wam płazem...
- Zrobiłbyś waść z tego sprawę cechową? - spytał z niedowierzaniem Manfred.
- Nie inaczej - odparł stanowczo kowal. Erik poczuł, że w jego oczach zbierają się łzy. Przynajmniej Natan zrozumiał, co tu się naprawdę wydarzyło. -Proponuję, paniczu, byście wrócili czuwać przy boku waszego ojca. Trzeba przekazać mu tę żałobną wieść... i lepiej, żeby zrobił to ktoś, kogo stary pan kocha...
Nagle Rosalyn jęknęła i poruszyła się lekko. Widząc to, Natan przejął komendę: - Mistrzu Greylock, czy nie zechcielibyście polecić dwu waszym chłopakom, by zanieśli dziewczynę do gospody?
Greylock szybko wydał polecenie wojakom, a potem zajął się organizowaniem pościgu za zbiegami.
Żołnierze rozbiegli się we wszystkie strony, przyjaciele zaś zostali na drzewie, gdzie siedzieli cicho jeszcze przez jakiś czas, dopóki wszystko się nie uspokoiło. Wreszcie zsunęli się ostrożnie na ziemię i przycupnęli przy drzewie, gotowi zerwać się do ucieczki przy najmniejszym zagrożeniu.
- Na razie szczęście nam sprzyja - rzekł w końcu Roo.
- Dlaczego tak myślisz?
- Bo uważają, żeśmy ich wyprzedzili. Urządzą zasadzkę, by nas znaleźć - ale im szerzej rozstawią sieci, tym większe będą w nich oka. Każdy z miejscowych kmiotków pomyślałby natychmiast o starej drodze na zachód, ale Greylock pewnie nawet o niej nie słyszał - na zachód zawsze jeździł Królewskim Traktem. Przez jakiś czas musimy uważać tylko na tych żołnierzy, którzy są przed nami, a nie na tych, co pójdą naszym tropem.
- Wiesz... - odezwał się Erik - pomyślałem, że może powinniśmy się poddać...
- A jakże - żachnął się Roo. - I pewnie przyszło ci do głowy, że cech ujmie się za tobą... ale za mój żywot nikt nie da i złamanego szeląga. Manfred każe mnie powiesić, zanim słonko zdąży schylić się ku zachodowi. I wiesz, co jeszcze ci powiem, mój ty poczciwcze? Niech ci się nie wydaje, że on będzie zbytnio przejmował się prawem, zwłaszcza w twoim przypadku... poczekaj, aż w jego łepetynie zrodzi się myśl o tym, że teraz nie Stefan, ale ty stoisz pomiędzy nim a tytułem Barona Darkmoor...
Erik poczuł nagły przypływ mdłości, Roo tymczasem szeptał: - Podarowałeś mu tytuł Barona, ale nie spodziewaj się, że on ci za to podziękuje. Jeśli szybko nie dotrzemy na Wyspy Zachodzącego Słońca, to biada nam...
Erik przytaknął. Kręciło mu się w głowie, ale wstał ostrożnie i już bez dyskusji podążył za przyjacielem, który właśnie znikał w mroku...
Erik padł na ziemię.
Roo odwrócił się i pomógł przyjacielowi dźwignąć się na nogi. Obaj słyszeli dobiegające z daleka szczekanie psów i tętent kopyt.
Chłopcy biegli przed siebie, zatrzymując się tylko na kilka chwil odpoczynku. Rana Erika krwawiła nieustannie, choć upływ krwi nie był zbyt obfity. Bolało go jednak coraz bardziej i z każdą godziną czuł się słabszy - na szczęście prawie już wydostali się spośród niewysokich wzgórz Darkmoor.
Okolice leżące na zachód od Darkmoor i na północ od Królewskiego Traktu były dość bezludne. Był to teren skalisty, i choć wykarczowano dość rozległe połacie gruntu, nie nadawał się pod uprawę. Gęsto rosnące gaje ustępowały miejsca rumowiskom powalonych pni, te zaś dość nieoczekiwanie odsłaniały widok na skaliste grzbiety. Okolica obfitowała w jary, wąwozy, zamknięte kotliny i płaskie łączki. Mimo że zbiegowie przecięli kilka strumieni, od paru godzin słyszeli za sobą nieustanne ujadanie psów gończych. Erik tracił siły, a sfora była coraz bliżej.
Gdy rankiem słońce wychyliło się zza wzgórz, z których zeszli, młody kowal zapylał: - Gdzie jesteśmy?
- Nie jestem pewien - odparł zdyszany Roo. - Kiedy zeszliśmy ze starej drogi, pomyślałem, że trochę zboczyliśmy ze szlaku... Ale słońce wzeszło tam gdzie powinno, więc wciąż idziemy na zachód.
Erik rozejrzał się dookoła i otarł dłonią pot, spływający mu obficie z czoła. - Nie zatrzymujmy się - sapnął.
Roo skinął głową, Erik jednak zrobił trzy, może cztery chwiejne kroki i padł jak długi. Młody wisus pomógł przyjacielowi wstać. - Do diabła... czy musisz być tak pierońsko wielki?
- Idź dalej... beze mnie... - wycharczał Erik.
Roo poczuł, że włos jeży mu się na głowie, a serce przeszywa nagły strach. Zdobył się na nadludzki niemal wysiłek i podniósłszy przyjaciela, pomógł mu iść. - Tak, a potem tłumaczyć twojej matce, że cię gdzieś zgubiłem? Nie ma głupich!
Roo błagał w duchu wszystkich bogów, by pozwolili zachować Erikowi siły, dopóki nie znajdą kryjówki i zanim wytropią ich psy. Chłopak miał powody do obaw - Erika, jednego z najbardziej lubianych w Ravensburgu chłopców, uważano powszechnie za wcielenie krzepy i wytrzymałości. Ciężka praca od świtu do zmierzchu, którą wykonywał bez trudu, odkąd skończył dziesięć lat, siła potrzebna do kucia żelaza oraz krzepa, jaką się wykazywał przy podkuwaniu koni - wszystko to zdobyło mu wśród mieszczan opinię niemal nadludzko silnego. Roo nigdy wcześniej nie widział, by Erik okazał słabość - i zorientował się, że dla młodego kowala jest ona również nowym doświadczeniem. Chłopak odczuwał strach i niepewność, co wcześniej nieczęsto mu się przytrafiało. Z Erikiem u boku widział przed sobą jakąś szansę wyjścia z opałów obronną ręką. Bez niego możliwości przeżycia były równe zeru.
Nagle coś zwęszył. - Hej! Czujesz?
- Tylko smród własnego potu - wystękał Erik.
- Tam! - Roo wskazał kierunek brodą.
Erik oparł dłoń na ramieniu przyjaciela i przez chwilę odpoczywał, usiłując coś wywęszyć: -A... tak... Dym!
- Zgadza się!
- Tam gdzieś musi być smolarnia!
- To jest sposób na tropiące nas psy! - wycharczał radośnie Roo. - Zresztą dalej i tak już nie damy rady... Musisz odpocząć i odzyskać siły.
Roo, podtrzymując coraz słabszego towarzysza, wiódł go w stronę, z której waliły gęste fale smolnego zapachu. Szli przez las, a ujadanie psów było coraz głośniejsze. Erik i Roo słabo orientowali się w leśnych ostępach, ale jako chłopcy dostatecznie często bawili się w zagajnikach nieopodal Ravensburga, by teraz wiedzieć, że pościg był o kilka zaledwie mil za nimi i szybko się zbliżał.
Drzewa rosły coraz gęściej i utrudniały im ucieczkę, zasłaniając ponadto obrany cel. Kierowali się jednak zapachem dymu. Gdy dotarli do smołami, piekły ich oczy.
Zobaczyli tam starą i brzydką ponad wszelkie wyobrażenie babę, która stała przed piecem do wypalania węgla i dorzucała do paleniska małe szczapy. Musiała to robić z niezwykłą uwagą - gdyby dopuściła do tego, że palenisko rozgorzałoby zbyt intensywnie, zamiast węgla otrzymałaby popiół.
Ujrzawszy dwu młodych ludzi, wydała dziki wrzask i natychmiast uciekła do chatki, obok której stał piec. Ponieważ znalazłszy się wewnątrz, nie przestała wyć, Roo nie wytrzymał: - Jeśli jej nie uciszymy, ściągnie nam pościg na kark!
Erik podjął próbę przekrzyczenia kobiety: - Hej! Nic ci nie zrobimy!
Wrzaski trwały nadal, więc do przyjaciela dołączył Roo, również zapewniając leciwą smolarkę, że nie ma się czego obawiać. W końcu kowal zrezygnował: - Dajmy sobie spokój i chodźmy stąd...
- Ba! Kiedy nie możemy! - sprzeciwił się Roo. Nie powiedział jednak nic o ranie, która nadal krwawiła, mimo przykładanych do niej szmatek.
Potykając się, zeszli obaj po nieznacznej pochyłości ku lepiance i stanęli przed zwykłym, choć sporym kawałkiem skóry, zasłaniającym otwór wejściowy.
Erik oparł się o pokrytą zaschniętym błotem ścianę chatki i ostrożnie odsunął na bok skórę. Baba wtuliła się w stos łachmanów, który najwyraźniej służył jej za łóżko - i rozdarła się jeszcze głośniej, choć to wydawało się już niemożliwe.
- Kobieto! - ryknął w końcu Erik. - Nic ci nie zrobimy! Wrzask urwał się raptownie. - Nie? - padło pytanie zadane głosem tak zgrzytliwym, jak dźwięk pilnika ostrzącego katowski topór. - To Czegoście nic nie mówili?
Erik odczuwał już zawroty głowy, mimo to niemal się roześmiał. - Próbowaliśmy, ale się darłaś...
Baba wstała z kupy łachmanów, wykazując się przy tym niezwykłą gibkością jak na osobę w jej wieku, i mijając Erika, dumnie wyszła z chatki.
Roo na jej widok cofnął się odruchowo. Miał przed sobą najbrzydszą przedstawicielkę rasy ludzkiej, na jaką kiedykolwiek trafił - o ile rzeczywiście była człowiekiem. Gdyby miał wnioskować na podstawie wyglądu, przypisałby ją do rasy trollów, o których słyszał, że wciąż jeszcze trafiają się w lasach nieopodal Dalekich Wybrzeży. Jej nos, potężny i czerwony, przypominający bulwę, miał z jednej strony wielką brodawkę, z której wyrastało kilkanaście grubych, szczecinowatych włosów. O załzawionych oczach smolarki najprościej byłoby rzec, że przypominają świńskie. Zęby sterczące z jej ust wyglądały jak poczerniałe, okryte zielonkawym nalotem pieńki - i oczywiście śmierdziało jej z gęby tak, że Roo pomyślał, iż miejska rzeźnia po miesięcznej bezczynności sprzątaczy pachniałaby chyba mniej intensywnie. Skóra na jej twarzy przypominała dobrze wysuszony rzemień, i młodzieniec wzdrygnął się na myśl o tym, jak też może wyglądać reszta pod okrywającymi ją łachmanami.
Kobieta zupełnie nieoczekiwanie zaśmiała się, aż goście odskoczyli do tyłu. - Przyszliście z wizytą do starej Gerty, co, zbereźniki? - Usiłując przeczesać palcami skudlone włosy, w których pełno było słomy i grud błota, zademonstrowała tak komiczną kokieterię, że obaj chłopcy parsknęliby śmiechem, gdyby nie to, że wcale im - zmęczonym i przerażonym perspektywą rychłego pojmania - nie było do śmiechu. - Wiecie... mój chłop poszedł do miasta, więc możemy sobie...
- Mój przyjaciel jest ranny - przerwał jej Roo.
Nagle baba usłyszała ujadanie zbliżającej się sfory i jej zachowanie uległo błyskawicznej zmianie. - Gonią was królewscy? Roo chciał zełgać, Erik jednak powiedział prawdę.
- Właściwie to ludzie Barona- sprostował Roo.
- Dla mnie bez różnicy. Żołnierze! - Ostatnie słowo jakby wypluła. - No, to się lepiej schowajcie... - Kiwnęła dłonią, zapraszając zbiegów do małej chatki. - Tam was nie znajdą.
Roo pomógł Erikowi, a znalazłszy się wewnątrz, pomyślał, że jeśli nie złapią ich prześladowcy, młodego kowala może zabić panujący tam smród.
- A myślałem, że izba Tyndala to najgorsze, co mi przyszło wąchać - stęknął Erik, któremu woń ubogiej (ale niezbyt chędogiej) chatki wycisnęła łzy spod powiek.
- Oddychaj ustami - poradził mu Roo.
Gerta tymczasem pochyliła się nad Erikiem. - Pozwólcie, że to obejrzę... - Skinieniem dłoni wskazała zakrwawioną szmatę na jego barku.
Erik odsunął koszulę oraz szmaty, które przywarły do rany. Stęknął z bólu, gdy Gerta bezceremonialnie je oderwała i dotknęła rany paluchem. - To od miecza... Swego czasu widziałam ich setki... spuchła po brzegach... Babrze się... Chłopcze, umrzesz od tego, jeśli jej zaraz nieoczyścimy. Nie jesteś ty aby mięczakiem? - spytała nagle Roo.
Młodzieniec przełknął ślinę. - Jakoś tu wlazłem i jeszcze się nie porzygałem... wystarczy?
Kobieta parsknęła osobliwym śmiechem. - Jest w tobie coś więcej, niż się na pozór wydaje, Roo Avery... -Wyprostowała się na tyle, na ile pozwalał niski dach izby. - Mam coś, co postawi go na nogi. Migiem wrócę...
Roo położył się na plecach, rad z odpoczynku mimo panującego w chatce smrodu. Rozejrzał się dookoła - w ścianach znajdowało się tyle dziur, że mimo braku okien wewnątrz było jasno. Pod jedną ze ścian zobaczył coś, co przypominało wysoki, zwieszający się u góry dzban na wodę. Poruszywszy glinianym naczyniem, usłyszał obiecujący bulgot. Kiedy wyjął zatyczkę, powąchał ostrożnie i stwierdził, że płyn wewnątrz nie wydziela żadnego zapachu. Łyknął ostrożnie, a potem pociągnął śmielej - była to świeża, czysta woda. I nagle przypomniał sobie o rannym przyjacielu.
Przyłożył naczynie do ust Erika, który łapczywie wypił kilkanaście łyków, a później ponownie opadł na szmaty. Wokół jego głowy zaczęły latać spłoszone muchy, i Roo machnął dłonią, usiłując je odpędzić.
Erik zapadł w płytki sen - zmęczenie i rana przemogły widać jego obawy. Oddychał ciężko, a na jego czole zbierały się gęste krople potu. Roo leżał i rozmyślał leniwie, czy należało zaufać dziwacznej gospodyni, zdawał sobie jednak sprawę z faktu, że dalej uciekać i tak nie mogą. I nagle gdzieś niedaleko rozległo się ujadanie psów, potem zaś powietrze rozdarł wrzask Gerty.
Hałas ten zbudził Erika, który poderwał się z „łoża”. - Co się sta... - chciał zapytać, w tejże chwili jednak Roo zatkał mu dłonią usta.
Psy szczekały już zupełnie blisko, nad wszystkim jednak górowały wrzaski Gerty: - Precz! Wynocha! Precz mi stąd!
Do koncertu na zewnątrz wmieszał się tętent kopyt i teraz Gerta zmieniła repertuar: - Zabierzcie te durne psy! Zagryzą biedną, starą Gertę! Won!
- Widziałaś dwu ludzi... wysokiego blondyna i niskiego ciemnowłosego? - spytał jakiś władczy męski głos.
- A co was to obchodzi?
- Są poszukiwani za morderstwo.
- Morderstwo... - Nastąpiła długa przerwa, podczas której słychać było głównie węszenie psów i urywane, osobliwe szczeknięcia, którymi sfora wyrażała swoje niezadowolenie. - A jest nagroda?
Erik poczuł, że uścisk dłoni Roo na jego ramieniu tężeje.
- Za ich ujęcie Baron ofiaruje sto złotych suwerenów - padła odpowiedź.
- Trochę mało, prawda? - rzekła Gerta. - Nie, nie widziałam ich, ale jakby co, to chcę dostać swoją część!
- Sprawdzić chatkę! - rozkazał przywódca.
- Nie! Nigdy! - rozdarła się znów Gerta.
- Na bok, babo!
Erik odsunął się do tyłu, jakby usiłował się przecisnąć przez ścianę, a Roo naciągnął aż pod brodę brudne szmaty.
Zakrywająca wejście skóra została odsunięta na bok i do środka wdarł się niemal oślepiający snop światła. - Ależ smród! - żachnął się żołnierz i cofnął głowę.
- No, dalej! - ponaglił go dowódca patrolu.
Dzielny wojak przełknął ślinę i wetknąwszy głowę do środka, przez chwilę mrugał, usiłując przyzwyczaić wzrok do panujących wewnątrz ciemności. Gapił się dość długo na Roo i Erika... potem zaczął wodzie wzrokiem od ściany do ściany, aż w końcu wycofał się ponownie. - Kapitanie... nie ma tam nic, prócz kilku garnków i stosu szmat - zameldował.
Roo i Erik wymienili spojrzenia, pełne bezbrzeżnego zdumienia. Obaj pomyśleli o magii, która musiała to sprawić.
- Co jest z tymi psami? - spytał kapitan.
- Wygląda na to, że straciły ślad - odparł człowiek, który musiał być Mistrzem Szczwaczem. - To przez tę smołę...
- Wracajmy do ostatniego miejsca, gdzie trop był wyraźny i spróbujmy jeszcze raz. Jeżeli te draby uciekną, Lord Manfred pourywa nam... eee... uszy.
Szczwacz zadął w gwizdek, dając psom rozkaz kontynuowania pościgu, i sfora znów zaniosła się tryumfalnym ujadaniem. Konie ruszyły z kopyta... i wtedy dopiero Roo wypuścił z piersi dech, który wstrzymał, gdy wojak zajrzał do chatki.
- Dlaczego nas nie zobaczył? - spytał przyjaciela.
- Nie mam pojęcia. Może tu jest za ciemno?
- Nie, to sprawka jakiegoś czaru. Ta Gerta musi być wiedźmą...
- Kapitan nazwał Manfreda Lordem - rzekł Erik. - Ojciec nie żyje...
Roo nie bardzo wiedział, co powiedzieć. Spojrzał na przyjaciela i zobaczył w półmroku, że Erik oparł głowę o ścianę i zamknął oczy.
Po kilku chwilach zasłona wejściowa znów się odchyliła, ale zamiast Gerty pojawiła się młoda kobieta, tak wysoka, że wchodząc, musiała się pochylić. Miała długie, ciemne i połyskliwe włosy - poza tym na tle wyjścia widać było jedynie zarys jej sylwetki.
- Kimże, u licha... - zaczął Roo.
- Nic nie mów - poleciła nieznajoma, zwracając się zaś do Erika rzekła: - Pozwól, że zbadam twoją ranę...
W jej manierach było coś, co zbiło Roo z tropu. Odzież nieznajomej niełatwo byłoby opisać: ot, prosta suknia nieokreślonego koloru, szara, błękitna, a może zielona. Trudno było coś dostrzec z powodu panującego w chatce półmroku. Po opuszczeniu zasłony w drzwiach, rysy przybyłej stały się bardziej widoczne - miała wysokie czoło, królewski nos i piękne usta, i wyglądałaby doprawdy uroczo, gdyby nie wyraz skupienia na surowej twarzy.
Odsunęła koszulę Erika i pochyliła się nad młodzieńcem. - Trzeba coś z tym zrobić - powiedziała. - Pomóż mi - zwróciła się do Roo.
Pomógł przyjacielowi wstać, podczas gdy nieznajoma ściągnęła koszulę, sprawiając rannemu niemały ból. Młodzieniec legł na plecach, ciężko dysząc, jak po sporym fizycznym wysiłku. Kobieta dotknęła rany, a wtedy Erik jęknął głośno.
- Jesteś głupcem, Eriku von Darkmoor. Za dwa, trzy dni byłbyś martwy... to zakażenie krwi...
Roo przyjrzał się uważnie nieznajomej i zobaczył, że była piękna... ale coś chłodnego i nieprzystępnego w jej zachowaniu kazało mu podziwiać ją jak piękny, ale nieosiągalny obraz.
- Gdzie Gerta? - spytał cicho.
- Załatwia dla mnie pewną sprawę - odpowiedziała nieznajoma.
- Kim jesteście?
- Roo Avery, kazałam ci milczeć. Musisz zrozumieć, że jest czas mówienia i czas milczenia... i musisz się także nauczyć odróżniać jeden od drugiego. Jeśli chcesz, możesz mnie nazywać Miranda...
Potem zajęła się opatrywaniem rany. Gdzieś z czeluści chatki wydobyła woreczek, z którego wyciągnęła niewielką buteleczkę. Otworzywszy ją, wylała zawartość na ranę i Erik jęknął z bólu. Następnie wyjęła koreczek z innej butelki i podała ją rannemu. - Wypij to...
Erik zrobił, co mu kazano i skrzywił się niemiłosiernie. - To okropne!
- Nie tak, jak przedwczesna śmierć.
Szybko uporała się z opatrunkiem, przykładając do rany plaster i mocując go bandażami. Kiedy skończyła, Erik już spał. Wtedy Miranda bez słowa wstała i wyszła z chatki.
Roo przez chwilę patrzył na śpiącego, potem wystawił głowę na zewnątrz. Kiedy nie zobaczył nikogo, szybko wyskoczył z chaty.
Rozejrzawszy się wokół, ujrzał jedynie piec do wypalania węgla oraz kupkę psich odchodów w miejscu, gdzie harcowała sfora. I nic więcej.
- Tutaj, kochasiu! - rozległ się za nim radosny głos i Roo podskoczył jak oparzony. Odwróciwszy się, zobaczył Gertę z naręczem drewna w ramionach...
- Gdzie ona się podziała? - spytał Roo.
- Jaka ona?
- Miranda?
Gerta przystanęła i skrzywiła się z dezaprobatą. - Miranda? Nie wiem nic o żadnej Mirandzie. Kiedy żołnierze sobie poszli, ruszyłam po drewno i nie widziałam nikogo.
- Młoda kobieta, tego mniej więcej wzrostu... - Podniósł dłoń nieco ponad własną głowę. - Włosy ciemne, bardzo urodziwa, przyszła i opatrzyła ranę Erika.
- Urodziwa, powiadasz? - Gerta podrapała się po wydatnej brodzie. - Myślę, Chłoptasiu, że coś ci się przyśniło...
Roo postąpił krok ku chatce, gwałtownym szarpnięciem odsunął zasłaniającą wejście skórę i pokazał czysty, nowy opatrunek na ramieniu Erika. - To też mi się przyśniło?
Gerta przez chwilę gapiła się na opatrzoną ranę. - A to ci figlarze, nieprawdaż? Choć trzeba przyznać, że w tych lasach żyją najprzeróżniejsze dziwadła... Może była jednym z elfów, o których pewnieście słyszeli... albo i duchem...
- Była takim samym duchem, jak ja i ty... - żachnął się Roo. - I wcale nie przypominała elfa, o ile dobrze pamiętam opisy ich wyglądu...
Spojrzawszy na Gertę, zobaczył, że ta się uśmiecha... ale po chwili spoważniała. - No tak... niektórych tajemnic lepiej nie wyjaśniać. Mam drewno do wypalenia, wam zaś dobrze zrobi, jak zaszyjecie się w chatce i wypoczniecie. W środku znajdziecie też coś do jedzenia...
Roo poczuł, że zmęczenie bierze nad nim górę. - Niezły pomysł - mruknął. Myśl o skorzystaniu z pożywienia nie była zbyt kusząca... ale propozycja odpoczynku owszem. Wróciwszy do chatki ze zdziwieniem stwierdził, że tym razem nie czuje smrodu. Pomyślał, że do wszystkiego można się przyzwyczaić.
Leżąc w półśnie, słyszał wokół siebie dziwne dźwięki, nie potrafił jednak ich zidentyfikować. W końcu zasnął, całkowicie ignorując dobiegające z zewnątrz hałasy.
Obudził go jakiś szelest, który dochodził gdzieś z góry. Usiadł, po czym otarł z twarzy przylepione liście. Rozejrzawszy się dookoła, zobaczył, że źródłem hałasu była ruda wiewiórka, która przycupnęła nieopodal, fukając ze złości, że rozłożyli się pod jej drzewem. Zanim zdołał cokolwiek zrobić, bystre zwierzątko śmignęło w górę po pniu.
Dopiero wtedy dotarło doń, że znajduje się na zewnątrz chatki. Gdy ocknął się całkowicie, zauważył, że tuż obok leży Erik, przykryty czystym kocem i pogrążony w głębokim śnie. Jego twarz wyglądała zdrowo, a obok głowy leżał dziwny przedmiot. Roo, również zawinięty w ciężki koc. odkrył obok siebie podobny pakunek.
Ze zdumieniem stwierdził, że są to dwa podróżne worki. Jego własne biesagi gdzieś przepadły. Otwarł szybko nowy, myśląc, że go okradziono. Wewnątrz znalazł jednak czystą koszulę, kurtkę i spodnie, świeżą bieliznę i skarpety, a na dnie leżała jego sakiewka z pieniędzmi. Policzywszy szybko monety, odkrył z radością, że dwadzieścia siedem złotych suwerenów i szesnaście srebrnych rojalów było na miejscu.
Wstał doskonale wypoczęty. Po chatce nie było ani śladu, przepadła gdzieś nawet hałda popiołów z pieca. Roo wiedział, że wszystko to powinno go poważnie zaniepokoić, lecz zamiast tego był dziwnie wesoły, niemal szczęśliwy.
Przyklękając nad Erikiem, sprawdził bandaże. Były czyste i wyglądały tak, jakby niedawno je zmieniano. Roo łagodnie dotknął ramienia przyjaciela. - Eriku... - powiedział.
Erik otworzył oczy, przez chwilę mrugał powiekami, potem usiadł na posłaniu. - Co się stało?
- Nic takiego... chciałem tylko spytać, jak się czujesz... Erik rozejrzał się dookoła. - Gdzie my jesteśmy? Ostatnia rzecz, jaka. pamiętam, to...
- Chatka i stara baba?
- Aha... - Erik kiwnął głową. - I jeszcze ktoś... choć nie mogę sobie przypomnieć, kto...
- Miranda. Powiedziała, że tak brzmi jej imię, choć Gerta upierała się, że jej nie zna...
Roo wstał i wyciągnął dłoń do Erika. Młody kowal przyjął pomoc i pozwolił, by przyjaciel dźwignął go na nogi. Spodziewał się zawrotów głowy, odkrył jednak szybko, że w zasadzie czuje się całkiem dobrze.
- Jak ramię?
- Trochę sztywne - odparł, poruszywszy ostrożnie barkiem. - Ale lepiej, niż się spodziewałem.
- Nie ma chatki... -mruknął Roo, rozglądając się dookoła. - Przepadł gdzieś piec, przepadła Gerta... i wszystko inne.
- A to? - spytał Erik, wskazując dwa leżące w trawie tobołki.
- Ktoś zadał sobie sporo trudu i zadbał, byśmy w nocy nie zmarzli... i zostawiono nam czystą bieliznę...
Erik zerknął na własne ubranie, rozpiął kurtkę i powąchał koszulę. - Po całym dniu powinna bardziej śmierdzieć. Poza tym ta koszula jest czyściutka...
Roo podejrzliwie zbadał własną odzież. - Chyba nie sądzisz, że Gerta nas wykąpała... - Jego beztroski nastrój zaczął ustępować zaniepokojeniu.
- Nie wiem, co o tym myśleć - Erik potrząsnął głową i rozejrzał się po otaczającym ich lesie. - Sądząc po położeniu słońca na niebie, jest gdzieś po dziewiątej... czwartą część dnia mamy więc za sobą. Lepiej bierzmy nogi za pas - nie mam pojęcia, czemu ci wojacy nie znaleźli nas w chacie, ale możemy być pewni, że wkrótce tu wrócą i poszukają jeszcze raz...
- Zajrzyj do swego tobołka i zobacz, co jest w środku - poradził mu Roo.
Erik poszedł za radą przyjaciela i znalazł w węzełku to samo - czystą bieliznę, spodnie, koszulę, kurtkę i skarpety. Oprócz tego odkrył kawałek suchego chleba i jakieś pismo.
Rozwinąwszy cienki pergamin, przeczytał na głos: - Na razie jesteście bezpieczni. Eriku, ruszaj prosto do Krondoru, tam spytaj o Sklep Kawowy Barreta. Jesteś teraz coś winien mnie i Gercie. Miranda.
Roo potrząsnął głową. - No tak... Nie dość, że ścigają nas ludzie miłościwie nam panującego Króla, to jeszcze zaciągnęliśmy dług wdzięczności u dwu czarownic...
- Czarownic?
- A jakżeby inaczej? - rzekł przyciszonym głosem Roo, rozglądając się niepewnie dookoła, jakby spodziewał się, że lada moment spod ziemi wyłoni się jakiś demon, który sypiąc iskrami, porwie go do piekła. Nagle zbladł okropnie. - Spójrz lam! To ten sam niewysoki grzbiet, przez który musieliśmy przeleżę, by dotrzeć do tej chaty! Była tu chatka, smolarnia... a teraz nie ma nawet znaku, że coś tu w ogóle się znajdowało. - Podszedł do miejsca, gdzie siał piec do wypalania węgla. - Popatrz tylko, nie ma popiołów i sadzy... Nawet gdybyś chciał to wszystko gdzieś przenieść, to, psiakrew, nie dałbyś rady tego sprzątnąć bez śladu!
- Pochylił się nad ziemią, a potem kucnął. - Musiało coś zostać!
- Przemawiał coraz głośniej, jakby rozjuszony taktem, że i chatka, i kobieta znikły bez śladu. - Do diabła! Eriku! Ktoś nas rozebrał, wykąpał, wyprał naszą odzież, ubrał nas ponownie... a myśmy się nawet nie obudzili! Cóżby innego to sprawiło, jak nie magia? - Wsiał, podszedł do Erika i położył mu dłonie na ramionach. - Jesteśmy związani długiem wdzięczności wobec dwu wiedźm! - Mówił coraz głośniej, i Erik zrozumiał, że przyjaciel lada moment popadnie w histerię.
- Spokojnie - rzekł, ściskając go za ręce. Podszedł do miejsca, gdzie przedtem stał piec i rozejrzał się dookoła. - No, rzeczywiście, nie zostawiono nic, co by wskazywało, że cokolwiek tu było... - Potarł dłonią policzek. - Może ta Gerta nie była pięknością, nie wyczułem w niej jednak niczego złego.
- Wierz mi, każdy, kto ma tak paskudny pysk jak ona, musiał pokumać się z czartem... - rzekł Roo, uparcie obstając przy swoich teoriach.
Erik skwitował to uśmiechem. - Tajemnicza to sprawa, przyznaję, i ja też czuję się nieswojo, ale nie uczyniono nam przecież najmniejszej krzywdy. Poza tym żadna wiedźma nie mogłaby nas zmusić, abyśmy jej ulegli wbrew naszej woli. Mało się na tym znam, kapłani jednak utrzymują, że złu można służyć jedynie dobrowolnie, bo tylko wtedy ma ono z nas pożytek. Nikt też nie jest zobowiązany do odpłaty za przysługę, o którą nie prosił... zwłaszcza jeśli zażądają od niego zrobienia rzeczy nikczemnych.
- Wszystko, co mówisz, brzmi bardzo prawdziwie... gadasz jak prawnik na procesie... i może nawet uda ci się to powtórzyć, kiedy demony będą cię niosły do Siedmiu Dolnych Piekieł... ale wiedz, że gdy dotrzemy do Krondoru, pójdę prosto do świątyni i poproszę o ochronę!
Erik potrząsnął ramieniem przyjaciela. - Nabierz powietrza i policz do dziesięciu; odpoczniemy jeszcze chwilę, a potem ruszamy w drogę. Jeśli - przypadkiem! - masz rację i jeśli naprawdę potrzebna nam ochrona, to i tak najpierw musimy dotrzeć do Krondoru. Nasi prześladowcy mogą sobie myśleć, że zmierzamy na południe, do Doliny Marzeń, ale obecność tego patrolu tutaj wskazuje na to, że sprawę wzięli sobie do serca i szukają wszędzie...
Roo pochylił się, by zwinąć koc i wziąć swój tobołek, gdy nagle coś spostrzegł. - Eriku?
- Co znowu?
- Widzisz, te psie odchody... o, tam?
Erik popatrzył, znowu nieco rozbawiony. - Owszem... i co?
- Zwróciłem na nie uwagę wczoraj wieczorem, kiedy wyszedłem pogadać z Gerta... przyjrzyj no im się, łaskawco...
Młody kowal przykucnął i spojrzał na wyschniętą kupkę. - Leżą tu już od kilku dni. Sądząc z wyglądu, od trzech lub czterech... - dodał, patrząc także na końskie łajno, które rozpadło się w proch, gdy tracił je obcasem.
- Spaliśmy tyle dni?!
- Na to wygląda - wzruszył ramionami Erik.
- Mo... możemy ruszyć stąd natychmiast?
Erik uśmiechnął się, choć wcale nie było mu do śmiechu. Schylił się, podniósł koc, zwinął go i przytroczył do biesagów. Przerzuciwszy całość przez ramię, rzekł spokojnie: - Myślę, że to najlepsze, co możemy w tej sytuacji zrobić...
Roo też zebrał swój nowy ekwipunek podróżny i wepchnął niedbale koc do wora, który zarzucił sobie na plecy. Bez dalszych dyskusji obaj chłopcy ruszyli na zachód.
Erik podniósł dłoń. Od trzech już dni wędrowali przed siebie, przekradając się lasami leżącymi na północ od Królewskiego Traktu. Unikali zabudowań, na które niekiedy się natykali, żywili się zaś jagodami oraz chlebem, jaki znaleźli w workach. Twardy i suchy, był jednak niezwykle pożywny i utrzymywał ich w zupełnie dobrej kondycji. Ramię Erika szybko odzyskiwało dawną sprawność - choć młody kowal był nieco zaskoczony, że działo się to tak prędko.
Niewiele rozmawiali podczas drogi, gdyż obawiali się, że zostaną odkryci, poza tym nie mieli ochoty roztrząsać tajemnicy, z jaką zetknęli się w leśnej smołami. Drugiego dnia wędrówki przypomnieli sobie na przykład, że obie kobiety - Gerta i Miranda - znały ich imiona, choć wcale im się nie przedstawili.
Mniej więcej o zmierzchu trzeciego dnia usłyszeli w oddali krzyk. Obaj wymienili szybkie spojrzenia i zboczyli ze ścieżki, po której szli.
- Co to takiego? - spytał szeptem Roo.
- Ktoś cierpi - odpowiedział Erik, mówiąc równie cicho, jak jego przyjaciel.
-• Co powinniśmy zrobić?
- Unikać kłopotów - odparł Erik. - To może być nawet kilka mil stąd. Głos niekiedy niesie się zaskakująco daleko.
W dzieciństwie chłopcy nigdy nie oddalali się zbytnio od domów, więc znali jedynie odgłosy towarzyszące powszednim zajęciom: jakieś wołanie wśród winnic, turkot kół wozów kupieckiej karawany podążającej Królewskim Traktem, śpiew kobiety piorącej kijankami bieliznę w strumieniu i inne, tym podobne dźwięki.
Lasy, w których się teraz znaleźli, trudno byłoby nazwać prawdziwą głuszą. Od wielu lat wprawdzie wycinano drzewa, rzadko jednak tędy podróżowano i dlatego nie było tu zbyt bezpiecznie. W tej puszczy oprócz Erika i Roo mogli się kryć jeszcze inni uciekający przed prawem zbiegowie.
Obaj młodzieńcy szli teraz powoli, jakby obawiając się jakiegoś niebezpieczeństwa. Tuż przed zmierzchem natknęli się na leżącego pod drzewem mężczyznę, któremu z piersi sterczał bełt kuszy. Nieznajomy miał wywrócone białkami oczy i był sztywny.
- Zabawna rzecz... - mruknął Roo.
- Co w tym zabawnego?
Chłopak spojrzał Erikowi w oczy. - Zabiliśmy Stefana, ale nawet nie zdążyłem go obejrzeć. To pierwszy nieboszczyk, na którego mogę sobie popatrzeć do woli...
- Dla mnie pierwszy był Tyndal - mruknął Erik. - A ten tu, kim jest według ciebie?
- Nie jest, a był, to po pierwsze... - poprawił go Roo. - A był chyba żołnierzem... - Wskazał dłonią miecz, który nieznajomy trzymał jeszcze w sztywnych palcach, i niewielką okrągłą tarczę na lewym ramieniu nieboszczyka. Niedaleko leżał też prosty, stożkowaty hełm - najwidoczniej stoczył się mężczyźnie z głowy, kiedy ten runął na ziemię.
- Niektóre z tych rzeczy mogą nam się przydać - dodał.
- Obdzieranie trupów nie jest moim ulubionym zajęciem - stwierdził Erik.
Roo przykucnął obok nieboszczyka i zbadał zawartość jego sakiewki. - Jemu i tak wszystko jedno... a ten miecz to dla nas nie lada gratka.
W sakwie znalazł sześć miedziaków i złoty pierścień. - No... tego też nie zostawimy - powiedział.
- Wygląda jak ślubna obrączka - zauważył Erik. Nieboszczyk był młodym człowiekiem, o kilka zaledwie lat starszym od niego samego. - Zastanawiam się, czy nie był przeznaczony dla jego ukochanej. Może zamierzał się właśnie oświadczyć...
Roo wsunął pierścień do kieszeni. - Nigdy się tego nie dowiemy. Jedno jest pewne... z oświadczyn nici. - Chłopak wziął miecz i podsunął rękojeść Erikowi.
- Dlaczego ja?
- Bo ja mam swój nóż... poza tym nie wiem, jak używać miecza.
- Ani ja - zaprotestował Erik.
- No to w razie potrzeby zamachnij się nim jak młotem i licz na to, że kogoś trafisz. Jesteś na tyle krzepki, że zawsze istnieje szansa, iż przetniesz przeciwnika na dwoje...
Erik podniósł miecz i ściągnął nieboszczykowi tarczę z ramienia, wkładając ją później na swoje własne. Czuł się dość dziwnie, wiedział jednak, że lepsza taka osłona, niż żadna.
Roo włożył na głowę hełm, a kiedy Erik spojrzał nań pytająco, chłopak wzruszył ramionami. -Ty masz tarczę...
Erik kiwnął głową, bo w pewnym sensie decyzja Roo była słuszna- i obaj ruszyli przez puszczę, zostawiając bezimiennego nieboszczyka leśnym ścierwojadom. Zrezygnowali z pochówku nieznajomego z dwu powodów- nie mieli łopaty i obawiali się, że zabójcy mogą kręcić się gdzieś niedaleko.
Niedługo potem usłyszeli jakieś szelesty wśród poszycia. Erik skinieniem dłoni nakazał przyjacielowi zachowanie ciszy, potem zaś pokazał, że podejrzane miejsce powinni obejść z prawej. Roo kiwnął głową i ruszył przed siebie z przesadną ostrożnością, która byłaby Erika mocno rozbawiła, gdyby nie fakt, że był nie mniej przerażony od przyjaciela.
O mały włos wpadliby na czającego się w krzakach mężczyznę - kiedy jednak przenosił ciężar ciała z nogi na nogę, obaj usłyszeli skrzyp gałązek pod jego stopami. Potem do ich uszu dotarł jęk cięciwy, świst bełtu i głuchy odgłos, jaki wydał pocisk wbijający się w pobliskie drzewo.
Nagle gdzieś niedaleko rozległ się okrzyk, wydany głosem, w którym strach mieszał się z udawaną dzielnością. - Mam tu dość bełtów na cała. armię, ty draniu! Lepiej mnie zostaw w spokoju, bo zrobię ci taką samą dziurę w piersi, jaką zrobiłem twojemu przyjacielowi...
Zaraz potem, tuż obok obu przyjaciół zagrzmiał gniewny głos: - Stary capie, zostaw lepiej wóz i wiej! Nic mi do ciebie, ale muszę zdobyć twój ładunek. Nie dasz rady czuwać przez całą dobę... kiedyś w końcu zaśniesz... a ja wtedy poderżnę ci gardziołko, za to, coś zrobił Jamiemu!
Głos, rozlegający się niemal tuż koło nich, tak zaskoczył Erika, że aż znieruchomiał. Roo, wytrzeszczając oczy, spojrzał na przyjaciela i dłonią dał mu znak, że powinni jak najszybciej minąć miejsce sporu. Kowal już miał wyrazić zgodę, kiedy znów rozległ się okrzyk: - Hola, wy tam!
I nagle, w odległości mniejszej niż sześć stóp od nich, z ziemi poderwał się jakiś człowiek z mieczem i tarczą. Ujrzawszy Erika i Roo, rzucił się na nich w tej samej chwili, w której śmignął obok nich pocisk z kuszy. Erik zareagował instynktownie. Dźgnął mieczem na oślep, pragnąc w zasadzie tylko odepchnąć napastnika. Ten usiłował sparować... oczekiwał jednak, że cios zostanie zadany ze znajomością rzeczy, nie zaś partacko i wbrew wszelkim zasadom sztuki szermierczej... W rezultacie miecz Erika ześlizgnął się po ostrzu nieznajomego i wbił mu się w brzuch...
Obaj przeciwnicy wytrzeszczyli na siebie oczy, potem nieznajomy wystękał coś jakby: - O, ku.;. - i padł na twarz.
Erik zastygł ze zdumienia, Roo jednak odskoczył w tył i omal nie został przeszyty kolejnym bełtem z kuszy. - Hej! - krzyknął przestraszony i w tym samym momencie obaj padli na ziemię.
- A wy kto? - spytał kryjący się za krzakami strzelec.
Erik zaryzykował i podniósł głowę ponad człowiekiem, którego zabił przed chwilą. Zobaczył niewielki, zaprzężony w dwa konie wóz stojący na polanie. Za wozem krył się jakiś człowiek.
- Nie jesteśmy bandytami! - zawołał Roo. - Właśnie zabiliśmy człowieka, do którego strzelałeś!
- Was też podziurawię, jeśli podejdziecie bliżej! - ostrzegł jegomość siedzący za wozem.
- Na pewno nie podejdziemy! -Erik miał już wszystkiego dość. - Po prostu znaleźliśmy się tu przypadkowo... i nie życzymy sobie żadnych kłopotów!
- Kim jesteście? - zainteresował się strzelec.
- Zmierzamy do Krondoru w poszukiwaniu roboty. A ty?
- A to już wyłącznie moja sprawa!
Roo spojrzał znacząco na Erika. Młody kowal znał ten wyraz twarzy, jaki malował się teraz na obliczu przyjaciela - zwykle zaraz polem obaj znajdowali się w tarapatach. - Hej, panie! - wrzasnął Roo. - Jeżeli jesteście podróżującym samotnie kupcem, to musicie być skończonym idiotą! - Mówił, zmuszając się do spokoju - jedno spojrzenie na nieboszczyka wystarczyło, by pozieleniał na gębie. - A jeśli podróżujecie tędy, to znaczy, że coś przemycacie!
- Nie jestem przemytnikiem! Uczciwy ze mnie kupiec!
- Który jednak woli nie płacić myta na Królewskim Trakcie - odpal ił Roo.
- To nie jest wbrew prawu - padła odpowiedź.
Roo uśmiechnął się do Erika. - Owszem... ale są łatwiejsze sposoby zaoszczędzenia kilku miedziaków. Czekajcie, mości kupcze... Czy obiecacie, że nie będziecie strzelać, jeżeli wyjdziemy powoli...
Nastąpiła chwila ciszy. - No dobra, wyłaźcie - padła wreszcie odpowiedź. - Ale pamiętajcie, że mam was na oku, a szyp na cięciwie!
Roo i Erik ostrożnie wyszli na polanę, trzymając dłonie tak, by jegomość z kuszą mógł je wyraźnie widzieć. Erik trzymał miecz ostrzem w dół, tarczę zaś przełożył tak. by strzelec mógł zobaczyć, że nie kryje za nią żadnej broni.
- Proszę, proszę... dwaj chłopcy! - zdumiał się nieznajomy. Wyszedł zza wozu, trzymając w dłoni wymierzoną w obu zbiegów starą, ale całkiem jeszcze sprawną kuszę. Był chudy jak tyka i wyglądał na starszego, niż był w istocie. Miał długie, opadające do ramion ciemne włosy, przykryte filcową czapką. Odzież strzelca była znoszona, niejednokrotnie łatana i widać było, że jej właściciel nie przejmuje się zbytnio kaprysami mody - miał zieloną kurtkę przepasaną czarnym pasem, czerwone spodnie i brązowe ciżmy, a na szyi zawiązaną żółtą chustkę. Z okolonej szarą brodą twarzy nieznajomego na obu chłopców bystro spoglądały ciemne oczy.
- Mości kupcze - zaczął Roo - wybraliście drogę wymagającą sporej odwagi... i niewiele brakowało, by ten wybór okazał się dla was fatalny.
- Wyglądacie mi na takich samych bandytów jak tamci dwaj - odparł nieznajomy, kierując groźnie broń na obu zbiegów. - Powinienem was naszpikować żelazem... na wszelki wypadek...
Erik dość miał już tych idiotycznych targów i robiło mu się niedobrze, gdy przypominał sobie trupa. - A strzelajże sobie... strzelaj! Trafisz jednego, to drugi cię wypatroszy!
Słysząc to, nieznajomy zawahał się, widząc jednak, że Erik nie odrywa ostrza miecza od ziemi, i on opuścił kuszę.
- Nie jesteś woźnicą? - spytał Roo.
- Sam powożę - odparł nieznajomy.
- Ograniczamy koszty własne, co? - zauważył Roo.
- A co ty wiesz o kosztach własnych?
- No... znam się co nieco na interesach - rzekł Roo zwodniczo niedbałym tonem, którego (o czym Erik doskonale wiedział) używał, gdy nie orientował się zbytnio w temacie rozmowy.
- Coście za jedni? - spytał nieznajomy.
- Ja jestem Rupert - odparł zapytany. - A ten tu mój rosły przyjaciel ma na imię...
- Karl - wtrącił Erik, który nie miał zamiaru wyjawiać swojej tożsamości pierwszemu lepszemu. Roo skrzywił się lekko, zły, że sam o tym nie pomyślał.
- Rupert? Karl? Oba imiona brzmią nieco z advariańska...
- Jesteśmy z Darkmoor - rzekł Roo i znów ugryzł się w język. - W Darkmoor jest wielu Advarian. Rupert i Karl to, zresztą dość powszechnie spotykane imiona.
- Sam jestem Advarianinem - oznajmił nieznajomy, odkładając kuszę. - Helmut Grindle, kupiec - przedstawił się.
- Jedziesz waść na zachód? - spytał Erik.
- Nie - rzucił Helmut. - Ustawiłem tak konie tylko dla żartu. Są specjalnie ćwiczone do chodzenia tyłem...
Erik zaczerwienił się jak burak. - Posłuchajcie, idziemy do Krondoru i jeśli nie macie nic przeciwko towarzystwu...
- Mam - uciął kupiec. - Świetnie sobie radziłem, dopóki te dwa rzezimieszki nie zasadziły się na mnie i na mój ładunek... Ale załatwiłem jednego i byłbym dał sobie radę z drugim, kiedy wyście się wmieszali i popsuli mi zabawę...
- O, jestem pewien, że byście sobie poradzili - rzekł Erik. - Ale zważcie... wszyscy idziemy do Krondoru... lepiej będzie po prostu trzymać się razem.
- Niepotrzebna mi straż... i nie będę płacił dwu najemnikom. -- Skądże znowu... - żachnął się Erik. - Nie mówiłem przecież nic o zapłacie.
- Dacie nam jeść - wtrącił się Roo - a my będziemy na zmianę z wami trzymali wartę. Oprócz tego mogę powozić.
- Jesteś woźnicą ?
- Bez problemu radzę sobie z poszóstnym zaprzęgiem - zełgał Roo, którego ojciec nauczył powozić czwórką.
- Niechże więc tak będzie - rzekł Helmut po krótkim namyśle. - Dam wam jeść, wy zaś w nocy będziecie stać na warcie... ale wiedzcie, że śpię z napiętą kuszą...
- Bez obaw, panie kupcze - zaśmiał się Erik. - Możemy być nawet mordercami... ale z pewnością was nie okradniemy. - Helmut nie zrozumiał (i chyba nawet nie dostrzegł) gorzkiego szyderstwa brzmiącego w głosie młodzieńca, tylko kiwnięciem dłoni kazał im wsiadać na wóz.
- Do zmroku zostało jeszcze sporo czasu, nie marnujmy go więc i ruszajmy!
- Jedźcie, ja was dogonię - odezwał się Roo. - Tamten drugi miał miecz.
- Zobacz, czy nie ma przy nim jakiegoś złota! - zawołał za nim Helmut. - Jestem pewien, że jeśli coś znajdzie, okłamie nas i powie, że tamten nie miał grosza przy duszy - rzekł, zwracając się do Erika. - Przynajmniej ja bym tak zrobił. - Nie czekając na odpowiedź, wdrapał się na kozioł, szarpnął lejcami i głośnym okrzykiem poderwał konie. Erik patrzył, jak przemęczone i niedożywione zwierzęta napięły uprząż i wóz ruszył w dalszą drogę...
Wóz stanął w miejscu.
- Otóż i Krondor - mówiąc to, Helmut Grindle wyciągnął przed siebie dłoń.
Siedzący z tyłu Erik odwrócił się i spojrzał ku celowi podróży ponad ramionami Grindle'a i Roo, który właśnie powoził. Nie bez zdziwienia przekonał się, że przyjaciel istotnie potrafi powozić kilkukonnym zaprzęgiem. Prowadził powóz jak doświadczony woźnica - przynajmniej tego nauczył się od wiecznie pijanego ojca.
Młody kowal spoglądał z góry na krętą drogę zwaną Królewskim Traktem. Gdy Grindle minął ostatnią rogatkę, skręcili na południe i dostali się na Trakt nieopodal miasteczka zwanego Haverford. Dwukrotnie mijały ich zbrojne patrole, jednak żaden z ich członków nawet nie spojrzał w stronę Erika i Roo.
Teraz jednak, gdy Roo, zawadiacko trzasnąwszy lejcami, skierował powóz ku miastu, ruszył do nich patrol straży miejskiej. Erik został z tyłu wozu i nawet nie drgnął, usiłując jak najbardziej upodobnić się do przeciętnego najemnika, któremu płacą za pilnowanie towaru, nie zaś za zadawanie pytań. Dłonie Roo zacisnęły się na lejcach, i ostatnia w zaprzęgu klacz parsknęła niepewnie, nie bardzo wiedząc, czy woźnica chce, by zmieniła krok czy kierunek. Roo usiłował zachować zimną krew i obaj z przyjacielem obojętnie wlepili wzrok w zbliżających się strażników, którzy nagle zatrzymali konie. - Długo przyjdzie wam poczekać - mruknął jeden z nich.
- A to czemu? - spytał Grindle.
- Krój raczył nas... nawiedzić - sarknął strażnik. - Południowa brama przy pałacu została przeznaczona na użytek jego orszaku. Wszyscy inni muszą korzystać z wrót północnych - powiedział, machając dłonią w stronę, w którą jechał wóz Grindle'a. - A straż miejska dokładnie przeszukuje wozy.
Kiedy strażnik się oddalił, Grindle zaklął sążniście.
Obaj młodzieńcy wymienili spojrzenia. Roo lekko pokręcił głową, dając znak Erikowi, że ten nie powinien się sprzeciwiać przeszukiwaniu wozu. - Spore miasto- powiedział tonem światowca.
- To samo chciałem rzec - mruknął Erik.
Krondor leżał u wejścia do rozległej zatoki, poza którą aż po horyzont rozciągały się wody Morza Goryczy. Starszą część grodu otaczały mury, niedawno jednak niezmiernie rozrosły się nie objęte nimi przedmieścia, które obecnie zajmowały przestrzeń większą niż samo miasto. Wewnątrz murów zaś wszystko przytłaczał swoim ogromem zamek będący siedzibą Księcia Krondoru, zbudowany na szczycie wzgórza królującego nad zatoką. Na jej wodach widać było statki niczym zabawki o papierowych żagielkach, które wpływały do portu lub cumowały przy nabrzeżu.
- Mości Grindle - odezwał się Roo - jak sądzicie, co przynosi największy zysk w tutejszym handlu?
Erik z trudem stłumił ziewnięcie, gdy kupiec rozpoczął niemiłosiernie długi - i szczegółowy - wykład o możliwościach inwestycyjnych. Podczas ostatnich dni, Roo delikatnie sondował kupca, wypytując o możliwości szybkiego zbicia fortuny. Początkowo ich tymczasowy pracodawca odpowiadał zdawkowo -jakby niechętnie dzieląc się tajnikami swej profesji. Roo zgłosił kilka pomysłów, które jakoby zamierzał zrealizować, wyrabiając sobie u Grindle'a opinię idioty, który niechybnie pójdzie z torbami przed rozpoczęciem dwudziestego roku życia. Młodzik nie zrażał się, ale prosząc o wyjaśnienie istoty swoich błędów i zadając podchwytliwe pytania, otrzymywał darmowe lekcje przedsiębiorczości.
- Towar musi być rzadki i trudno dostępny, oto w czym rzecz - perorował Grindle. - Załóżmy, że w jakiś sposób dowiedziałeś się, iż brak jest skór na buty w Ylith. Skupujesz więc w Krondorze tyle skór, ile tylko możesz. I kiedy docierasz z nimi do Ylith, trafiasz tam na jakiegoś chłopka z Wolnych Grodów, który właśnie przywiózł dziesięć wozów pełnych skór... i jesteś skończony. Ale rzeczy rzadkie i cenne... Ha! Zawsze znajdzie się kilku bogaczy, którzy dobrze ci zapłacą za piękną odzież, cenne klejnoty, egzotyczne przyprawy i inne specjały. - Obejrzawszy się, by sprawdzić, czy nikt go nie podsłuchuje, ciągnął konspiracyjnie:
- Na towarach pospolitych można zbić majątek. Taa... możesz na przykład zostać największym handlarzem owczą wełną w Zachodnich Dziedzinach... a potem przyjdzie owcza zaraza, albo jeden statek pójdzie na dno w Cieśninach Mroku, i trrrrach! - Dla podkreślenia efektu klasnął w dłonie. Jeden z koni zastrzygł uchem. - Leżysz i kwiczysz!
- No... nie wiem - sprzeciwił się Roo. - Ludzie mogą nie mieć pieniędzy na luksusy, ale zawsze muszą coś jeść.
- Bzdura! - żachnął się Helmut. - Bogacz zawsze wytrzaśnie gotówkę, by kupić jakąś błyskotkę. A biedacy często nie mają dość grosza, by sobie kupić coś do żarcia! Zresztą choćbyś nie wiem jak był bogaty, najeść się możesz tylko po samo gardło... nie przełkniesz więcej.
- A wino?
Obaj oponenci wdali się w zaciekłą dyskusję, Erik zaś rozsiadł się wygodniej, usiłując jakoś uporządkować w pamięci wydarzenia ostatnich paru dni. Toczona obok rozmowa początkowo go nudziła, wkrótce jednak odkrył, że w świecie interesów dzieje się wiele ciekawych spraw... zwłaszcza jeśli rozpatrywać wszystko w kategoriach zysku i związanego z nim ryzyka. Grindle utrzymywał, że został ostatnim uczciwym kupcem, Erik jednak nie był aż tak naiwny, by w to uwierzyć. Na ładunek wozu składała się dość osobliwa mieszanina - było tu więc kilka beli bogato tkanego jedwabiu, tuzin małych dzbanów ułożonych troskliwie w koszu wyściełanym wełną, parę drewnianych skrzynek mocno obwiązanych rzemieniami i kilka dziwnych worków. Chłopcy nie pytali, co w nich jest, Grindle natomiast nie kwapił się z wyjaśnieniami. Z kierunku, jaki ostatnio przybierały dyskusje, Erik zorientował się, że imć Helmut specjalizował się w handlu towarami łatwo dającymi się ukryć czy przewieźć, a ponadto bardzo cennymi - a jego uboga odzież i niepozorny powóz miały tylko odwracać uwagę. Kowalczyk pomyślał, że Grindle może przewozić klejnoty lub coś innego, równie cennego.
Podczas pierwszej nocy, spędzonej w towarzystwie obrotnego kupca, Erik zauważył, że powóz, choć brudny z zewnątrz, był niezwykle czysty w środku. Był też w doskonałym stanie - wygląd kół wskazywał na to, że całkiem niedawno zajmował się nimi znakomity kołodziej, który wzmocnił szprychy i przybił obręcze dokładnie tyloma gwoździami, ilu było trzeba, by nie osłabić całości. Konie też były lepsze, niż można by sądzić z ich wyglądu - Grindle nie przejmował się ich brudem (choć nie lekceważył go zupełnie, w obawie o zdrowie zwierząt). Cuganty budziły politowanie w każdym, kto nie przyjrzał im się dokładniej, wtedy patrzący - o ile oczywiście znał się na rzeczy - odkrywał na przykład, że konie są podkute tak starannie, że trudno byłoby sobie wyobrazić lepszą robotę. Były leż zdrowe i świetnie odżywiane. Każdej nocy Grindle je dokarmiał - bo pasły się swobodnie na poboczach dróg - kilkoma garściami owsa z wora, który trzymał pod kozłem. Teraz Roo cmoknął na konie, lekko szarpnął lejcami i wóz potoczył się drogą, dołączając do długiego szeregu pojazdów ustawionych przy drodze wjazdowej. - No, psiakość, szykuje się najdłuższe czekanie w moim życiu! - mruknął Grindle.
- Nie wydaje mi się, byśmy mieli szybko ruszyć - przytaknął Roo. - Pójdę się rozejrzeć...
- Ja także - rzekł Erik. I zeskoczywszy z tyłu wozu, ruszył śladem kompana.
Szli wzdłuż wozów, przyglądając się innym woźnicom, którzy stawali na kozłach, pragnąc zobaczyć przyczynę zwłoki. Oddaliwszy się od Grindle'a na odległość może dziesięciu wozów, natknęli się na wracającego od bramy i klnącego sążniście woźnicę.
- Co tam się dzieje? - spytał Roo.
Nieznajomy nawet na nich nie spojrzał. - Śmiem rzec, że do władzy dorwał się chyba jakiś kretyn. Przeszukują powozy, choć jeszcze nie dojechaliśmy do przedmieść. Mogliby to robić w miejskiej bramie... to byłoby rozsądniejsze... Ale nie... ustawili jeszcze jeden posterunek przy moście. Chyba im, psiekrwiom. zależy, by nikt z nas nie zjadł dziś kolacji... Minie parę godzin, zanim przez to przebrniemy! - Nieznajomy woźnica wlazł na kozioł swego powozu i wziął lejce od pomocnika. - Wyobraźcie sobie: mamy dziś pogrzeb Księcia, na który zwalił się do miasta każdy szlachetka z Zachodu i połowa szlachty ze Wschodu... w dodatku jest dzień targowy... a tamci zaglądają we wszystkie wozy i patrzą w gębę każdemu przybyszowi, jakby szukali kogoś, kto zamordował samego Króla... - Reszta komentarza nieznajomego utonęła w gniewnych pomrukach, wśród których niewątpliwie było mnóstwo przekleństw. Erik skinął na Roo, odchodząc nieco w bok.
- Co teraz? - spytał tamten, gdy odeszli już na tyle, że nie mógł ich usłyszeć nikt z wozów.
- Nie mam pojęcia - odparł Erik. - Biorąc pod uwagę to zamieszanie z pogrzebem Księcia... pewnie mają na oku coś innego niż nasze głowy... ale w końcu to nasze głowy i nie bardzo mam ochotę ryzykować. - Przez chwilę myślał intensywnie. - Poczekajmy do zmroku, wtedy postaramy się znaleźć inną drogę do miasta. Potem pozostaje nam jeszcze problem przedostania się za mury.
- Wszystko po kolei. Kiedy przedostaniemy się na przedmieścia, pewien jestem, że znajdziemy też jakąś drogę za mury. W każdym mieście są wszak ścieżki, którymi chadzają ludzie nie lubiący zwracać na siebie uwagi stróżów prawa.
- Złodzieje i przemytnicy?
- Zgadza się...
- A gdybyśmy tak okrążyli miasto i spróbowali dotrzeć do innego portu?
- To za daleko na pieszą wędrówkę - uznał Roo. - Nie wiem, ile jest stąd do Krańca Świata, ale pamiętam, że mój ojciec klął jak potępieniec, kiedy musiał tam jechać. Mówił, że to dwa razy dalej... Zresztą sami na drodze, bez wozu Grindle'a, będziemy rzucać się w oczy, jakbyśmy pomalowali się na czerwono.
- Owszem - kiwnął głową Erik. - Wracajmy, by nie narazić się na podejrzenia Helmuta...
- On i tak już coś podejrzewa... zresztą sam też nie ma czystego sumienia... i bardzo dobrze - mruknął Roo. I nagle uśmiechnął się z błyskiem w oku: - Myślę, że mnie polubił. Powiedział, że ma córkę, z którą powinienem się spotkać. I założę się, że jest ładniejsza od Gerty... choć ciężko będzie, jeżeli przypomina tatusia...
Erik nie mógł powstrzymać śmiechu. - Chcesz się ożenić dla pieniędzy?
Roo odpowiedział dopiero po chwili, kiedy zbliżyli się do wozu Grindle'a: -- Przy pierwszej okazji....
Grindle wysłuchał usprawiedliwień i spytał: - Pójdziecie przodem?
- Chyba tak - odparł Roo. - Przez bramę dostaniemy się szybciej, jeżeli ruszymy już teraz, a wy, panie kupcze, jesteście bezpieczni i nie potrzebujecie naszej ochrony. Mamy swoje sprawy w mieście, i im szybciej tam dotrzemy, tym lepiej dla nas.
- Cóż... w takim razie niech bogowie mają was w swojej opiece... a jeśli jeszcze kiedy zajrzycie do Krondoru, wpadnijcie do mnie i powiedzcie, jak wam się wiedzie... - I zwracając się do Roo, dodał: - Łgarz i łotrzyk z ciebie, chłopcze, ale masz zadatki na dobrego kupca i być może kiedyś nim zostaniesz... jeśli tylko przestaniesz uważać wszystkich dookoła za mniej bystrych od siebie. Możesz się bardzo sparzyć; zapamiętaj moje słowa.
Roo parsknął śmiechem i pomachał dłonią, podczas gdy Erik zarzucał na ramię tobołek. Obaj ruszyli wzdłuż wozów i szli prosto, dopóki nie zyskali pewności, że Helmut nie może już ich zobaczyć, wtedy skręcili w bok ku małej, widocznej w oddali farmie.
Erik trafił wreszcie natrętną muchę, która dokuczała mu od dłuższej chwili: - A masz, cholero!
Roo odpędził kilkanaście innych. - Gdybyś zdołał tak samo załatwić wszystkie jej siostrzyczki i braciszków...
Erik leżał wyciągnięty na snopku słomy. Farma była pusta, jakby wszyscy jej mieszkańcy udali się nagle do miasta. Było to dość dobrze utrzymane gospodarstwo, na które składał się niewielki domek z dwiema przybudówkami (w jednej mieściła się wygódka, w drugiej spiżarnia) i stodołą. Ta ostatnia była otwarta i wiodły od niej ślady kół, Erik więc pomyślał sobie, iż gospodarz i jego rodzina tkwili gdzieś pewnie w długim szeregu wozów, czekając na zezwolenie wjazdu do miasta - chyba że dostali się tam już wczoraj.
Z próbą przedostania się do Krondoru Erik i Roo postanowili zaczekać do zmierzchu, zamierzali bowiem najpierw dostać się na przedmieścia. Roo twierdził, że jeśli tylko znajdą jakąś gospodę, trafią tam na kogoś, kto za niewielką opłatą wskaże im sposób dostania się za mury. Erik nie był pewien, czy wszystko pójdzie zgodnie z przewidywaniami przyjaciela, nie umiał jednak wymyślić nic lepszego. Teraz obaj siedzieli w stodole i gapili się na zgromadzone w niej snopy.
- Eriku?
- Co znowu?
- Jak się czujesz?
- Nieźle. Ramię mam jak nowe...
- Nie o to pytałem - mruknął Roo, żując źdźbło słomy. - Myślałem o samopoczuciu... Wiesz... mamy w końcu na sumieniu Stefana i tego włóczęgę...
Erik rozmyślał przez chwilę, w końcu rzekł: - Stefan aż się prosił, by go zabić. Po jego śmierci wcale nie miałem wyrzutów sumienia... Chociaż kiedy zwiotczał mi w ramionach, gdy go przeszyłeś nożem, czułem się dziwnie... O wiele gorzej jednak się poczułem, kiedy przebiłem mieczem tamtego bandytę... mało brakowało, a byłbym zwymiotował... - Milczał przez chwilę. - Dziwne, nie uważasz? Przytrzymałem własnego brata, byś mógł go przebić, i nie czułem prawie nic... nawet ulgi, że pomściliśmy krzywdę Rosalyn... A zabiłem obcego, najpewniej mordercę, i omal się nie porzygałem...
- Nie mów źle o mordercach - mruknął Roo. - Sami nimi jesteśmy. - Ziewnął przeraźliwie. - Może sęk w tym, kto trzyma ostrze... śmiercią tego opryszka wcale się nie przejąłem, ale wciąż czuję, jak ostrze mego noża zagłębia się w pierś Stefana... Chyba ogarnęło mnie wtedy jakieś szaleństwo...
Erik westchnął. - Myślę, że nie ma sensu się tym gryźć... Jesteśmy banitami i nic na to nie poradzimy... poza tym, oczywiście, że możemy próbować przedostać się na Wyspy Zachodzącego Słońca... W Domu Kawowym Barreta czeka na mnie jakiś spadek, więc trzeba tam zajrzeć, a potem wsiadamy na pierwszy lepszy statek i za morze...
- Jaki spadek? - zdziwił się Roo. - Nic wcześniej nie mówiłeś...
- No... spadek to może za duże słowo. Ojciec zostawił coś dla mnie u radcy Domu Kawowego Barreta.
W tej chwili obaj usłyszeli skrzyp kół jadącego wozu, porwali się więc na nogi. Roo zerknął przez szparę w drzwiach. - Albo farmerowi znudziło się czekanie, albo wraca z targu... tak czy owak, na wozie siedzi cała rodzinka i nie mam pojęcia, jak się stąd wydostać, tak by nas nie spostrzeżono...
- Chodź za mną - poradził mu Erik, wspinając się po drabinie na stertę słomy. Roo podążył za przyjacielem i zobaczył, że ten spogląda ku drzwiom wiodącym na zewnątrz. Klękając, młody kowal powiedział: -Poczekajmy tu, dopóki nie wyprzęgną wozu i nie wprowadzą go do środka. Wtedy zeskoczymy na dół i ruszymy do miasta.
Drzwi stodoły otworzyły się, skrzypiąc, przedtem jednak obaj zbiegowie usłyszeli dziecięcy głosik: - Tatku! A ja nie widziałem Księcia!
- Gdybyś siedział grzecznie, zamiast bić swoją siostrzyczkę - rozległ się kobiecy głos - to byś zobaczył, jak przejeżdża.
- Tato, jak sądzisz - rozległ się inny, młodzieńczy głos - dlaczego król mianował Księciem Nicholasa, zamiast Erlanda?
- To sprawa Korony, nie moja - padła odpowiedź. Erik, wyjrzawszy przez szparę w drzwiach, zobaczył, że gospodarz siedział na koźle i pilnie baczył na wszystko, pozwalając prowadzać konie swemu najstarszemu synowi. Widać było, że chłopak robi to nie po raz pierwszy, gdyż ojciec najzupełniej spokojny o wóz i zwierzęta wiódł z nim rozmowę.
- Ojcze... jak to będzie pod władzą nowego Księcia?
- Nie wiem, synu. Jak sięgam pamięcią, i nawet jeszcze wcześniej, władał tu Arutha. Pięćdziesiąt trzy lata na tronie Dziedzin Zachodu. Ludzie powiadają, że ze wszystkich jego trzech synów Nicholas najbardziej przypomina ojca, więc może zmiany nie będą takie wielkie. - Wóz stanął. - Wyprzęgnij najpierw Davy'ego i odstaw go na bok. Chcę, byś potem wyprowadził Brownie i trochę ją przepędził, tak bym mógł zobaczyć, czy naprawdę okulała, czy udaje... jak zwykle.
Starszy syn zrobił, co mu polecono - z domu tymczasem dobiegły odgłosy sprzeczki młodszego rodzeństwa, po których natychmiast nastąpiły uwagi matki. Gospodarz zeskoczył z wozu i zdjął kilka worów z ziarnem, zrzucając je pod stogiem.
Kiedy z uprzęży wyprowadzono drugiego konia, ojciec i syn wyszli ze stodoły, Erik zaś powiedział: -Lepiej się stąd wynośmy. Jeśli będą potrzebować słomy lub siana dla zwierząt, za parę chwil ten chłopak tu wróci...
- Jest jeszcze jasno - poskarżył się Roo.
- Ale już prawie wieczór. Przez pewien czas trzymajmy się za stodołą. Jeśli ktoś nas zobaczy, to pomyśli, że widzi dwu wieśniaków, którzy idą sobie przez pole ku miastu... i tyle.
- Do licha! Mam nadzieję, że wszystko okaże się tak proste, jak mówisz - rzekł Roo.
Erik uchylił drzwi, przez które na stryszek stodoły wciągano snopy słomy, i spojrzał na dół. -To niewysoko, ale uważaj, byś nie skręcił kostki. Nie mam zamiaru cię nieść.
- Akurat! - mruknął Roo z niezbyt dobrze skrywaną urazą w głosie. Spojrzawszy w dół, odkrył, że odległość jest znacznie większa, niż wtedy, kiedy oceniał ją z dołu. -Nie możemy zejść po drabinie i wymknąć się chyłem i tyłk... eee... tyłem i chyłkiem?
- Stodoła ma tylko jedne drzwi, zapomniałeś? A oni stoją tuż przed nimi...
Skrzypnięcie drzwi oznajmiło Roo i Erikowi, że gospodarz wrócił do środka. - Leniwe bydle... Dlaczego niby mam cię karmić, kiedy ty udajesz kalectwo, by wykręcić się od roboty? - spytał, zwracając się do klaczy.
Erik zawisł na rękach na krawędzi stryszku, a puszczając chwyt i lecąc w dół, usłyszał głos starszego z synów kmiecia: - Wiesz ojcze, podoba mi się sposób, w jaki jej kalectwo przenosi się z pary przednich nóg na tylną oraz z lewego boku na prawy, w zależności od tego, gdzie ją ustawimy w zaprzęgu. - Nutki wesołości w głosie mówiącego wskazywały na jego szczere rozbawienie.
Roo powtórzył ruchy przyjaciela, zawisając na nieco dłuższą chwilę, potem puścił uchwyt i poleciał w dół, spodziewając się, że połamie obie nogi i skręci kark. W krytycznym jednak momencie złapały go wpół potężne dłonie Erika, zwalniając upadek, tak że wylądował zupełnie łagodnie. Kiedy się odwrócił, usłyszał szept przyjaciela: - Widzisz? Skoczyłeś i nic...
- Słyszałeś? Tam z tyłu? - spytał syn kmiecia.
Obaj przyjaciele, nie czekając na odpowiedz gospodarza, puścili się biegiem przez pole.
Nagle rozbudzona ciekawość chłopaka musiała ustąpić konieczności zajęcia się końmi, tym bardziej, że „przyczyna” hałasu szybko zniknęła za stodołą. Erik i Roo gnali niczym jelenie, dopóki nie oddalili się o ćwierć mili, i dopiero wtedy przeszli w swobodny krok.
Ze wzgórz schodzili ku miastu - a raczej ku przedmieściu - już po zachodzie słońca. Erik łypnął okiem ku domom i rzekł do przyjaciela: - Miej baczenie na straże.
Szybko dotarli do szeregu niskich chatek i rozciągających się pomiędzy nimi ogrodów, bez widocznego przejścia między nimi. Dostrzegli jednak, że w odległości kilkuset jardów na północ do miasta można się było dostać inną drogą, na której trwał jeszcze ruch. Niestety, ani Erik, ani Roo nie umieli określić, czy wracają tamtędy robotnicy z podmiejskich pól, czy też skracają sobie drogę powrotną żołnierze patrolujący podmiejskie szlaki.
- Spójrz - odezwał się półgłosem Roo, wskazując przyjacielowi coś, co było zaledwie przesmykiem pomiędzy domami, przez który jednak mogli się dostać na jedną z biegnących z północy na południe miejskich uliczek. Dzięki temu nie musieli przechodzić przez żadną z głównych dróg. Przeskoczyli niski płot, starając się nie podeptać zasadzonych tam warzyw, i przedostali się na tyły chatki. Pochyliwszy się, tak by nie można było dostrzec ich przez okno, przemknęli pod murem i prześlizgnęli się pomiędzy budynkami. Mała uliczka zawalona była śmieciami. Chłopcy starali się je omijać, by uniknąć hałasu.
Kiedy dotarli do szerszego zaułka, Roo zerknął i cofnął się, nie odrywając od ściany. - Zupełnie pusto! - stwierdził zadowolony.
- Jak myślisz, dostaliśmy się już poza rejon strzeżony?
- Nie mam pojęcia, ale przynajmniej jesteśmy w Krondorze. Roo wyszedł na ulicę i ruszył beztroskim krokiem, Erik zaś dołączył do przyjaciela. Rozejrzawszy się na boki, dostrzegli tylko paru miejscowych - kilku z nich spojrzało uważnie na obu młodzieńców. Roo poczuł się tym nieco zaniepokojony, więc skinieniem dłoni zaprosił Erika do pobliskiej tawerny.
Gdy weszli do zadymionej, obskurnej izby. w której tkwili przy stolikach jedynie dwaj znudzeni klienci, karczmarz łypnął na nich podejrzliwie i spytał: - Pomóc wam w czymś? - tonem wskazującym na to, że pomoc zagubionym wieśniakom nie była rzeczą, o której marzył w bezsenne noce.
Roo zdjął z pleców worek i powiedział stanowczo: - Dwa piwa.
Oberżysta nawet nie drgnął, tylko uporczywie wpatrywał się w gościa. Po chwili Roo sięgnął do sakiewki przy pasie i wyjął z niej dwa miedziaki, podając je oberżyście. Ten wziął je, obejrzał dokładnie i wetknął do własnej sakwy. Dopiero wtedy, sięgnąwszy pod bar, wyjął spod niego dwa puste kutie, które poniósł ku wielkiemu kurkowi. Nacisnął go dwukrotnie i napełnił naczynia pienistym trunkiem. Wróciwszy do miejsca, gdzie czekali Erik i Roo, podał im kutie ze słowami: - Co jeszcze?
- Można tu coś zjeść? - spytał Erik.
Oberżysta wskazał na kociołek, wiszący nad paleniskiem po drugiej stronie izby. - Gulasz. Dwa miedziaki za talerz, trzy, jeśli weźmiecie do tego chleb.
Zapach bijący od kociołka nie był szczególnie zachęcający, ale Erik i Roo nie jedli niczego od rana. - Zjemy po talerzu z chlebem - zdecydował Erik.
Oberżysta znów stał za ladą, dopóki Roo nie położył pieniędzy na blacie szynkwasu. Dopiero wtedy ruszył się z miejsca i napełnił gulaszem dwie drewniane miski, które następnie postawił przed chłopcami. Gdzieś spod baru wyciągnął dwie cienko ukrojone kromki chleba i położył na brudnej ladzie obok misek, na koniec zaś wyciągnął skądś dwie, prawie czyste łyżki i wetknął je w talerze, zanim goście zdołali zaprotestować.
Roo był zresztą zbyt głodny, by zwracać uwagę na brak czystości, Erik zaś kiedy upewnił się, że po zjedzeniu kilku łyżek przyjaciel nie dostaje drgawek, sam zabrał się do jedzenia. Gulaszowi oczywiście daleko było do tego, jaki potrafiła przyrządzić jego matka, ale dawał się zjeść, i co najważniejsze, zaspokajał głód. Chleb też był niezły, choć nieco czerstwy.
- Z jakiego powodu jest to całe zamieszanie? - spytał Roo tak obojętnym tonem, na jaki tylko potrafił się zdobyć.
- Jakie zamieszanie? - spytał oberżysta.
- No... tam, przy bramie - odpowiedział Roo.
- Nie zauważyłem...
- Jesteśmy w Krondorze od niedawna - wyjaśnił Erik - i nie mieliśmy ochoty czekać w kolejce... zwłaszcza że jesteśmy głodni i spragnieni...
Oberżysta nie odpowiedział, dopóki Roo nie położył na ladzie dwu nowych miedziaków, choć dwa pierwsze kufle chłopcy wypili dopiero w połowie. Wydobywszy spod lady dwa następne, wyjaśnił: - Umarł Książę Krondoru...
- Tośmy już słyszeli - rzeki Roo.
- No cóż... jutro obejmuje rządy jego syn. Stryjowie przyszłego Księcia są już na miejscu.
- Sam Król? - spytał Erik, udając zdziwienie, choć słyszał już o tym wcześniej.
- Dlatego właśnie przy bramach tkwi tylu strażników - wyjaśnił oberżysta. - Szukają pary morderców, którzy wcześniej załatwili jakiegoś szlachetkę na wschodzie, jeśli wierzyć opowieściom. Oczywiście każdy w mieście, od możnego pana po ostatniego ciurę, nie może doczekać się stypy. Dziś przez miasto przeszedł orszak pogrzebowy, dlatego wszyscy polecieli pogapić się na Króla. Jutro główne uroczystości, i jeszcze jedna parada, tak żeby Króla mogli zobaczyć ci, co wcześniej nie mieli szansy. Potem Król zabierze ciało ojca do rodzinnej krypty, do Rillanonu. A Nicholas wróci jako nowy Książę Krondoru. Potem będzie jeszcze jedno święto, wszyscy się ululają i niczego nie da się z nikim załatwić. No, a potem goście rozjadą się do domów.
- Nie wyglądacie na szczególnie zadowolonego - zauważył Erik.
Drzwi wejściowe otworzyły się i do izby weszło dwu kolejnych, podejrzanie wyglądających typów, którzy siedli przy stole zajmowanym przez dwu innych oberwańców.
- A dlaczego niby miałbym się tym przejmować - wzruszył ramionami oberżysta. - Stary Książę czy nowy... podatki są takie same...
- Cóż... - zaczął Roo, starając się, by jego głos zabrzmiał tak samo rzeczowo, jak przed chwilą. - Teraz, kiedy trochę podjedliśmy, trzeba chyba będzie wrócić do kolejki.
- Czekajcie... - odezwał się oberżysta. - Niech pomyślę...
Roo zrobił dość - według niego - znudzoną minę. - Znacie inny sposób na wejście do Krondoru?
Na twarzy oberżysty pojawiło się udane zdziwienie: - Nie... tylko wiecie... za godzinę zamkną bramy i do miasta się już nie dostaniecie.
- Zamkną bramy?
- Ależ oczywiście... to z powodu obecności Króla - odparł oberżysta, teraz już wyraźnie zainteresowany tematem. - A co, macie jakieś problemy?
Erik zamierzał już powiedzieć, że nie mają żadnych, które mogłyby spędzie im sen z powiek, Roo jednak szybko wtrącił: - Musimy dotrzeć na pokład statku, który wypływa przed świtem.
- No to będziecie musieli znaleźć inny - poradził oberżysta. - Wielu z czekających położy się spać na ziemi przed bramą, dlatego nawet jeżeli wyjdziecie zaraz, i tak stracicie jutro kilka godzin. Będzie tak pewnie dopóki Król z rodziną nie opuszczą miasta, co nastąpi najwcześniej w przyszłym tygodniu.
Roo zmrużył oczy i spytał: - A może znacie jakąś inną drogę za mury. Powiedzmy, używaną przez miejscowych i nie znaną... eee... wszystkim?
Oberżysta rozejrzał się bojaźliwie -jakby bał się podsłuchu, mimo że pozostali czterej mężczyźni pogrążeni byli w rozmowie - i powiedział: - Może i znam... Ale to będzie kosztowne...
- Ile?
- A ile macie?
Zanim Erik zdążył cokolwiek powiedzieć na temat ich ubóstwa, Roo palnął: - Ja i mój przyjaciel możemy zapłacić dziesięć sztuk złota.
Barman nieco się zdziwił, jednak rzekł tylko: - Pokażcie mi to złoto.
Roo sięgał już do sakwy, kiedy Erik położył mu dłoń na ramieniu. -Te dziesięć sztuk złota to wszystko, co mamy... Aby je zgromadzić, musieliśmy oszczędzać całe miesiące. Mieliśmy kupić za nie przejazd...
- Jesteście młodzi i silni. Cenę biletu możecie odpracować. W porcie są statki, które odpływają do Queg, Wolnych Grodów, Kesh... i gdzie tylko sobie życzycie... Dowódcy zawsze chętnie wynajmują dodatkowych ludzi do pracy...
Barman kiwnął głową, Erik zaś usłyszał nagle zgrzyt odsuwanych stołków, co sprawiło, że szybko się odwrócił. Dwaj ludzie, którzy weszli niedawno do oberży, zamiast siedzieć przy stole, szli na nich z podniesionymi pałkami. Roo wykonał błyskawiczny unik i dzięki temu otrzymał cios w ramię, zamiast w łeb. Pod młodym szaławiłą ugięły się kolana i runął na ziemię.
Erik usiłował dobyć miecza, nie zdążył jednak uwinąć się w porę, bo bliższy z napastników był już przy nim. Młody kowal puścił rękojeść i machnął na odlew pięścią. Atakujący poleciał w tył, wpadając na drugiego.
Napastnik, który powalił Roo, odwrócił się i wrzasnął do kompanów. - Brać go!
Erik ponownie chwycił za rękojeść miecza, kiedy nagle otrzymał uderzenie w tył głowy, które go całkowicie oszołomiło. Zachwiał się na nogach i wnętrze oberży rozpłynęło się jakby we mgle.
Natychmiast też dopadnięto go z boków i zanim zdążył ruszyć ręką, został związany niczym tuczne prosię. Zza szynkwasu wyszedł barman, trzymający nabijaną ołowiem pałkę, którą zdzielił Erika po łbie. -Ten mniejszy nie jest pewnie dużo wart - rzekł, zwracając się do dwu trzymających Erika opryszków - ale za większego dostaniemy pewnie niezłą cenę na każdej galerze. Może sprzedamy go na arenę... wygląda mi na siłacza i będzie się chyba dobrze bił. Jeszcze przed północą zabierzcie ich do tego quegańskiego kupca. Jego galera rusza jutro z porannym przypływem, po tym, jak właściciel zabawi się na uczcie w pałacu.
Erik usiłował zaprotestować, za co dostał jeszcze raz w łeb. Runął głową w dół, w ciemność... i wszystko nagle przestało istnieć...
Otworzył oczy i usiadł. Czuł, że szumi mu w głowie, wszystko tańczy przed oczami, a na żołądku zaciska się jakaś ogromna, lodowata łapa. Przełknął ślinę i zamknął oczy, co spotęgowało mdłości, szybko je więc otworzył. Okazało się, że ramiona ma przykute do ciężkich, żelaznych pierścieni, a nogi zamknięte w jeszcze grubszych kajdanach. Rozejrzał się dookoła, spodziewając się zobaczyć wnętrze quegańskiej galery. Zamiast tego odkrył, że osadzono go w więziennej celi.
Nieopodal rozległ się cichy jęk i więzień się odwrócił. Tuż obok niego leżał podobnie skuty Roo, który potrząsnął głową, usiłując dojść do siebie.
- Któryś z bogów przesiał was chyba lubić, prawda? - rozległ się czyjś głos za nimi.
Odwróciwszy się w stronę, z której dobiegły te słowa, Erik odkrył, że obok niewielkiego, zakratowanego i będącego jedynym źródłem światła okienka, tyłem do niego, stoi jakiś człowiek. Po chwili nieznajomy podszedł i przykucnął przed chłopcami. W kiepskim oświetleniu Erik mógł jedynie z grubsza ocenić jego wygląd, widział jednak, iż był to chłop pleczysty i o byczym karku. Nieznajomy miał też ciemne, przerzedzone nieco włosy i głęboko osadzone błękitne oczy. W jego zachowaniu i postawie było coś osobliwego, Erik jednak nie potrafiłby określić, co takiego. Nieznajomy miał kilkudniowy zarost, odziany był zaś w zwykłą kurtkę i obcisłe portki. Na nogi wdział znoszone, ale w całkiem jeszcze niezłym stanie buty. a opasał się szerokim, skórzanym pasem.
- Gdzie my... - Erik zamknął oczy. - Aaa... ktoś mi przyłożył w głowę...
- Nie było w tym nic osobistego... - zapewnił go nieznajomy. - Kilku miejscowych patriotów zamierzało was sprzedać quegańskiemu handlarzowi niewolników. - Miał nieco zgrzytliwy głos i mówił dość pospolitym dialektem. Erik odniósł wrażenie, że w głosie nieznajomego pobrzmiewa akcent podobny do tego, jaki słyszał u Nathana, ocenił więc, że rozmówca pochodzi z Dalekiego Wybrzeża.
Tymczasem gospodarz się uśmiechnął, choć nie był to wcale przyjazny uśmieszek. - Najbliższe kilka lat spędzilibyście na morzu, chłopcy... choć nie nazwałbym tego wycieczką... Na wasze szczęście Książę Krondoru domyślił się, że coś takiego może się wydarzyć... biorąc pod uwagę tę quegańską galerę zacumowaną obok królewskich.
- Nie należysz waść do nich?
- Ha! Wolałbym na przepustce wychędożyć samicę goblina, niż puścić żywcem quegańskiego handlarza niewolników! - Nieznajomy spojrzał na Roo, który właśnie odzyskiwał świadomość, i podjął wątek: - Ludzie Księcia dopadli handlarzy, gdy ci nieśli was do portu. Książę ogromnie się ucieszył, kiedy trafił na was pomiędzy tymi ludźmi. Żeby was znaleźć, przyjaciele moi, zadaliśmy sobie sporo trudu.
- Wiesz więc, kim jesteśmy... - rzekł Erik z rezygnacją. - A ty sam, kto taki?
- Słyszeliście o człowieku zwanym Orłem Krondoru? Erik kiwnął głową. Nikt dokładnie nie wiedział, kim jest ów człowiek i dlaczego tak go nazwano, powszechnie jednak było wiadomo, że ktoś taki istnieje. - To wy?
- Ha! - parsknął krótkim śmiechem nieznajomy. - Nie... nie... Pracuję dla niego, to wszystko. Możecie mnie nazywać Psem Krondoru. Potrafię boleśnie ugryźć... uważajcie więc, by mnie nie rozdrażnić. - Warknął w dość udatnej imitacji groźnego wilczura. - Jestem Robert de Longueville. Przyjaciele nazywają mnie Bobby. Wy macie mi mówić „sir”.
- Czego waść od nas chcesz? - spytał Roo.
- Przyszedłem zobaczyć, czy nie odnieśliście jakichś poważnych obrażeń.
- A po co? - skrzywił się Roo. - Rannych nie wieszają, czy co?
- To nie moja sprawa - uśmiechnął się Bobby. - Księciu potrzebni są desperaci, a wedle doniesień, jakie o was miałem, jesteście w tak rozpaczliwej sytuacji, że trudno o gorszą. Ale widzę tu jedynie dwóch poturbowanych więźniów... i to wszystko. A na dodatek nędznych i zrezygnowanych. Ha! Jeśli tak, to książę swoich desperatów będzie musiał poszukać gdzieś indziej.
- Powieszą nas ot, tak, po prostu? - spytał Erik.
- Ech, nie... - odpowiedział de Longueville, po czym wstał, wydając przesadnie głośne stęknięcie. - Kolana już nie te, co kiedyś. - Podszedł do drzwi celi i kiwnął dłonią na strażnika, by ten go wypuścił. - Nowy Książę Krondoru, podobnie jak jego ojciec, skrupulatnie przestrzega prawa. Najpierw zrobimy wam uczciwy proces... a potem oczywiście was powiesimy... - Z tymi słowy przekroczył próg i zamknął za sobą drzwi.
Wkrótce polem drzwi celi otworzyły się ponownie i do środka wszedł starszy mężczyzna. Odziany był w szaty z doskonałych materiałów, ale skrojone prosto i funkcjonalnie, jak dla kogoś, kto mimo lat i pozycji społecznej prowadzi jeszcze aktywne, ruchliwe życie. Nieznajomy miał siwe włosy, krótko przyciętą bródkę i ciemne, przenikliwe oczy. Przez chwilę stał bez ruchu, bacznie się przyglądając obu więźniom.
Potem ukląkł przed Erikiem. - Jak się nazywasz?
- Erik von Darkmoor... sir.
- Więc ty jesteś Rupert Avery? - zwrócił się przybysz do Roo.
- Owszem... a ty ? - odparł pytaniem na pytanie Roo. Erik uśmiechnął się skrycie, gdyż Roo najwidoczniej doszedł do wniosku, że skoro mają go powiesić, to może przynajmniej dać upust złemu humorowi i wyładować się na każdym, niezależnie od tytułu czy rangi rozmówcy.
Nieznajomy uśmiechnął się, jakby cała sytuacja go bawiła. - Możesz mnie nazywać Lordem Jamesem.
Roo usiadł i przesunął się na długość łańcuchów, tak by zerknąć przez małe okienko. - Powiedz mi więc, Lordzie Jamesie, jak długo zwykle więzień gnije w krondorskich lochach, zanim się go osądzi i powiesi?
- Nie jesteście w krondorskich lochach, mój nieposkromiony chwacie - odparł James. - Siedzicie w podziemiach pałacu książęcego i zostaniecie osądzeni pojutrze... gdy tylko Nicholas obejmie swój urząd. No... chyba że wam się spieszy... to poproszę Króla, by zajął się wami jeszcze dziś po południu...
- Cóż... - odparł Roo. - Jeśli Jego Królewska Mość nie jest zbyt zajęty... Jestem pewien, że wszyscy chcieliby mieć to już za sobą. Oczywiście Król rzuci wszystko inne, tylko dlatego, żeś ty go, panie, poprosił... prawda?
James błysnął w uśmiechu zębami, i Erik nagle, nie wiedzieć czemu, pomyślał o uśmiechającym się wilku. - O, jestem pewien, że tak właśnie uczyni... Widzisz, mój poczciwcze, jestem dlań jakby stryjem... I niedawno mianowanym Diukiem Krondoru - dodał nieoczekiwanie.
Wstał i spytał oficjalnym już tonem: - Czy znacie kogoś, kto zechce za wami przemówić?
- Owszem... - odparł Erik. - W Domu Kawowym Barretta pracuje pewien człowiek, nazywa się Sebastian Lender. Może się za mną wstawi...
Diuk kiwnął głową. - Słyszałem o nim, choć nie znam go osobiście. Sprytny i pomysłowy jegomość. Może uda mu się ocalić wasze karki od stryczka... Poślę po niego i pogadamy o waszej obronie. - Ruszył ku drzwiom. - A potem zobaczę, czy Król nie znajdzie dla was czasu na jutro - rzekł, zwracając się do Roo. -Na twoim jednak miejscu zaczekałbym, aż na tronie Dziedzin Zachodnich zasiądzie Nicholas. Jest trochę bardziej zrównoważony niż jego brat... a Król, nie wiedzieć czemu, ogromnie nie lubi. gdy ktoś morduje jego szlachtę.
- Szlachtę? - zaśmiał się Roo. - Stefan może i miał ojca szlachcica, sam jednak był tylko nie lada chamem.
James znów uśmiechnął się tym swoim zjadliwym uśmieszkiem. - Niewykluczone... ponieważ jednak jego ojciec umarł mniej więcej godzinę przed nim, Stefan skonał jako Baron Darkmoor...
Drzwi otwarto od zewnątrz i Diuk James wyszedł z celi. Erik spojrzał na Roo: - Tyle o Wyspach Zachodzącego Słońca...
Roo spoczął pod ścianą, bo przez okienko niczego nie udało mu się zobaczyć. - Owszem... tyle o Wyspach Zachodzącego Słońca...
Następnego ranka Erika i Roo wyprowadzono z celi, nie podając żadnych powodów. Do środka wkroczyła drużyna żołnierzy odzianych w barwy Straży Przybocznej Księcia Krondoru. Więźniom zdjęto łańcuchy, po czym odprowadzono ich do rozległej celi z jedną długą, zakratowaną ścianą, za którą widać było drewniane drzwi do innych cel. Loch znajdował się częściowo pod ziemią - pod sklepieniem widniało podłużne, nie wyższe niż na stopę okratowane okno, przez które więźniowie mogli zobaczyć ustawioną pod murem szubienicę. Na niezbyt wysokim pomoście, z mocnej belki poprzecznej, podtrzymywanej kilkoma pionowymi wspornikami, zwisało parę luźnych, konopnych pętli.
Erik przyglądał się przez chwilę szubienicy i doszedł do wniosku, że egzekucja będzie dość prosta. Więźniów podprowadzi się kilka kroków po stopniach i skłoni do wejścia na niewysokie skrzynie, które następnie, po założeniu pętli na szyje, wykopie się im spod nóg. I tyle.
Razem z Roo zajęli miejsce przy kracie i usiedli, nie odzywając się do nikogo. Erik rozejrzał się po celi. Oprócz nich było tam jeszcze siedmiu mężczyzn, skutych jak oni i pewnie czekających na dopełnienie podobnego losu. Wszyscy wyglądali na groźnych i niebezpiecznych. Erik. który przywykł do tego, że w każdym zgrupowaniu ludzi był największy i najsilniejszy, odkrył, że przynajmniej dwu więźniów nie ustępowało mu szerokością barów i wzrostem, a co za tym idzie, pewnie i siłą.
W południe do celi wrzucono kolejną parę więźniów, dosyć solidnie poturbowanych. Jeden z nich, wyglądający jak olbrzym i najwidoczniej ujęty po zaciekłej bójce, zaledwie zdawał sobie sprawę z tego, gdzie się znajduje. Drugi cały czas obrzucał strażników obelgami, ci zaś obojętnie cisnęli go w kąt i wyszli. - Jak stąd wyjdę, chłopcy, możecie być pewni, że się z wami porachuję!
- darł się za nimi. - Znam wasze nazwiska! Nie podaruję wam!
- Mówił z osobliwą afektacją, z jaką niekiedy niewykształceni prostacy udają maniery i mowę ludzi z towarzystwa. - Skurwysyny... - rzucił za nimi, siadając.
Zerknąwszy na Erika, a potem na swego na poły nieprzytomnego kompana, rzekł: - Stary Bysio nie wygląda najlepiej, co?
- Dla niego to może i dobrze - wtrącił ktoś z drugiego krańca celi. - Nawet nie poczuje uścisku pętli...
- Nie... Bysio i ja nie urodziliśmy się, by skończyć na stryczku! -sprzęci wił się dzielnie przybysz. - Mamy znajomości, ot co! Jesteśmy przyjaciółmi samego Mądrali!
- Kto to jest Mądrala? - spytał Roo.
- Przywódca Szyderców - odparł nieznajomy z drugiego końca izby. - Ten zaś łgarz jest takim samym jego przyjacielem, jak ja jestem kumem matki naszego Króla.
- Uważaj, bratku! - rzekł chełpliwy przybysz. - Wkrótce stąd wyjdziemy!
Na drugim końcu więziennej izby otworzyły się drzwi i wszedł przez nie jakiś człowiek w towarzystwie dwu strażników. Miał na sobie pięknie skrojone i uszyte z dobrego materiału szaty, na głowie zaś kapelusz, który Erikowi wydał się dość zabawny - z czerwonego filcu wytłoczono kopułę obramowana wąskim rondem, a całość przytrzymywała na miejscu taśma zawiązana pod brodą. Nieznajomy miał twarz kapłana lub uczonego: bladą, pociągłą, z długim nosem i ostro zarysowaną szczęką. Jego oczy były niezwykle bystre, a ich przenikliwemu spojrzeniu nie umknęło nic i. tego, co działo się w celi od chwili, w której do niej wszedł.
Strażnicy nie otworzyli krat, cofnęli się jednak pod ścianę. Nieznajomy podszedł bliżej do więźniów. - Który z was ma na imię Erik?
Erik wstał i zbliżył się do kraty, stając naprzeciwko przybysza. Roo natychmiast podążył za nim.
- To ja - rzekł młody kowal.
- A jak brzmi twoje nazwisko?
- Von Darkmoor.
Nieznajomy kiwnął głową. - Jestem Sebastian Lender i pracuję u Barreta. - Przez dłuższą chwilę wpatrywał się w obu więźniów, jakby chciał dobrze ich sobie zapamiętać. W końcu powiedział: -Obaj tkwicie po same uszy w... kłopotach.
- Tego zdążyliśmy się już domyślić - odparł Roo.
- Może uda mi się ocalić wam życie - rzekł Lender. - Musicie jednak dokładnie mi opowiedzieć, co się tam stało. Nie pomijajcie niczego i przede wszystkim... nie próbujcie łgać...
Erik opowiedział mu więc wszystko, co zapamiętał, Roo dodał zaś resztę. Wysłuchawszy całej historii, Lender rzekł: - Biorąc pod uwagę zeznania Barona Manfreda i to, co opowiedziała dziewczyna, Rosalyn, jasne jest, że Stefan usiłował zwabić cię, Eriku, w miejsce, gdzie mógłby cię zabić.
- Kiedy staniemy przed sądem? - spytał Erik.
- Za dwa dni. Ponieważ to sprawa gardłowa, a ofiarą padł jeden z parów Królestwa, staniecie przed Sądem Królewskim tu, na dworze. - Zamyślił się na chwilę. - Powiadają o Księciu, że jest surowy, ale sprawiedliwy. Gdyby sprawa toczyła się przed sądem grodzkim... tamci sędziowie bywają cynikami i często wyrokują po myśli możnych panów... Choć z drugiej strony, każdy, kto trafia przed sąd, klnie się, że jest niewinny...
- Mój ojciec powiedział - przerwał mu Erik - bym was odszukał i...
- Wiem. Miałem ci coś dać.
- Co takiego?
- Dziwny to spadek, przyznaję. Niewielka kwota w złocie, zaledwie wystarczająca na pokrycie mojego honorarium... co stwierdzam z przykrością... Dalej, para butów... należały do twojego dziadka, zgodnie z tym, co mi Otto powiedział, a ponieważ jesteś podobnego wzrostu, powinny pasować. I piękny sztylet... którego tu oczywiście dać ci nie mogę, młodzieńcze...
- Sztylet? - zdumiał się Roo.
Lender podniósł dłoń. - Jestem prawnikiem od wielu lat i widywałem już dziwniejsze legaty. Tak czy owak, trzeba się z tym wstrzymać aż do sądu. Zobaczymy, czy sprawa potoczy się po naszej myśli... jeśli tak, to się stąd wyniesiemy...
- Mamy jakieś szansę? - spytał Erik.
- Niewielkie - przyznał prawnik. - Gdybyście zostali na miejscu i nie uciekali, moglibyście oprzeć swą obronę na twierdzeniu, żeście zabili Stefana w samoobronie. Manfred przyznał, że przekonywał ojca. by ten powstrzymał Stefana przed wprowadzeniem w życie jakiegoś wymyślonego naprędce planu. Nie chce powiedzieć, co to był za plan... utrzymuje jedynie, że Stefan szukał guza.
- Czy on zechce to poświadczyć?
- Już to zrobił - stwierdził Lender. - Gdy Nicholas obejmie urząd, on wróci do swoich posiadłości, ale mam poświadczoną kopię jego zeznań przed Królewskim Magistratem. W niektórych miejscach te zeznania są... niezbyt jasne... i gdybym wiedział, że będę waszym obrońcą, zadałbym mu więcej pytań... czego niestety nie uczynił śledczy królewski.
- A teraz nie możecie mu ich zadać? - spytał Roo.
- Nie, chyba że uzyskałbym nakaz Króla - odparł Lender.
- Podejrzewam jednak, że Król nie będzie skłonny go wydać...
- Dlaczego? - spytał Roo, nie bardzo pewien, czy dobrze usłyszał. - Chce przecież, by sprawiedliwości stało się zadość... A może nie?
Lender uśmiechnął się, jak mistrz, który wyjaśnia coś oczywistego utalentowanemu, ale mało jeszcze doświadczonemu uczniowi. - Nasz Król bardziej może niż inni władcy dba o sprawiedliwość... być może ma to coś wspólnego z jego pobytem w Kesh, kiedy był młodzikiem, mniej więcej w waszym wieku. Nie chce jednak przejść do historii jako władca, który bezkarnie pozwala pospólstwu mordować swoją szlachtę... bez urazy, panie von Darkmoor. Jest sprawiedliwość... i sprawiedliwość...
- A myśmy zabili Stefana, czemu nie da się zaprzeczyć...
- westchnął Erik.
Lender ściszył głos: - Powiedz mi uczciwie, czy poszedłeś za nim z żądzą mordu w sercu?
Erik milczał przez chwilę, aż wreszcie powiedział: - Tak... chyba tak. Wiedziałem, że będzie próbował skrzywdzić Rosalyn, wiedziałem, na jaką scenę się natkniemy, i wiedziałem, że tak to się skończy. Nie mogę nawet powiedzieć, że zrobiłem to wyłącznie, by bronić czci dziewczyny...
Lender spojrzał na Roo. Szczupły młodzik skinął nieznacznie głową i prawnik westchnął przeciągle. - Jeżeli to prawda, wątpię, czy jest na świecie moc, zdolna uratować was przed tym... - I kiwnięciem kciuka wskazał na znajdujące się za oknem rusztowanie.
Erik spuścił głowę, a prawnik bez słowa wyszedł z celi.
Stworzenie drgnęło nieznacznie.
Kobieta czekała cierpliwie, podczas gdy jej towarzysze odeszli na bok. Kilku innych skupiło się w odległych zakątkach rozległej sali, gdzie wiedli przyciszone rozmowy, a ci, którzy do tej pory obsługiwali śpiącą bestię, przechodzili przez środek, by do nich dołączyć. Kobieta, ignorując ich, całkowicie skupiła się na obserwacji śpiącego stworzenia. Zwykłemu śmiertelnikowi jawiłoby się ono jako przodek wszystkich smoków - gigantyczna istota, której cielsko niczym góra wznosiło się nad zgromadzonymi ludźmi. Przytłaczała ogromem nawet w tej rozległej sali, która była jej siedzibą. Pod ścianami, zawieszone na spiżowych hakach, świeciły oliwne lampy, ale nikt z obecnych nie potrzebował wiele światła, by orientować się w panującym tu półmroku. W powietrzu wisiał też nikły ślad korzennego zapachu - kobieta nie wiedziała, czy pochodził z oliwy, czy też rozpylano go celowo, by uprzyjemnić atmosferę.
Bestia otworzyła wreszcie ślepia, nie ustępujące wielkością pałacowym oknom - i natychmiast je zmrużyła. Następnie przeciągnęła się, opuściła łeb i ziewnęła, demonstrując obecnym imponujący zestaw zębów, białych i długich jak błyśniki - dwusieczne jatagany używane gdzieniegdzie w Wielkim Kesh. Spojrzawszy na skórę bestii, kobieta zrozumiała, dlaczego światło było tu tak nikłe - pomiędzy złotymi niegdyś łuskami tkwiły klejnoty, a jaśniejsze oświetlenie wywołałoby nieustanne, migotliwe i tęczowe rozbłyski na ścianach i sklepieniu. Smoczyca wprawdzie bardzo ceniła piękno i sztukę, jednak od tego ciągłego migotania cierpiałaby na bóle głowy.
Kobieta widywała smoki już wcześniej, z tym jednak spotkała się po raz pierwszy, i choć niewiele było na świecie rzeczy, które mogły ją zdziwić, musiała przyznać, że ma przed sobą niezwykłe stworzenie. Niejednokrotnie „rozmawiały” ze sobą, korzystając z magii, nigdy jednak jeszcze nie spotkały się oko w oko. Pomimo czynionych przez ostatnie pół stulecia wysiłków ukrycia tożsamości owej istoty, w różnych częściach Królestwa krążyły już legendy dotyczące „wielkiego smoka o łuskach z klejnotów”.
Kobieta wiedziała jednak, że nie patrzy na prawdziwego smoka. Ożywiający to stworzenie duch wielkiego smoka zginął podczas boju, jaki toczył się w tej właśnie sali przed bez mała pięćdziesięciu laty. Obecnie w ciele, które pierwotnie zamieszkiwał duch Ryathy, córki Rhuagha- może najwybitniejszej przedstawicielki rodu złotych smoków - przebywała świadomość ogromnie wiekowa i obca: Wyrocznia Aal.
Smok odezwał się: - Witaj, Mirando. Jak się masz?
- Dziękuję, dobrze - kiwnęła głową kobieta. - Choć muszę przyznać, że podróż od posągu przy Krzyżu Malaka jest... dezorientująca...
- Tak zaprojektowano tę trasę. Mogą ją pokonać tylko ci, którzy posiadają pewien szczególny dar. Poza tym chciałam, by niezależnie od ich zdolności, nie mogli się zorientować, gdzie naprawdę leży ta sala...
Miranda ponownie kiwnęła głową. - Rozumiem... Jak ci się wiedzie?
- Mój czas dobiega kresu. Zbliża się ruja i z każdym dniem potrzebuję więcej snu. Wkrótce pogrążę się we śnie narodzin i tak zakończę tę fazę egzystencji.
- A więc to naprawdę już koniec. Jak długo jeszcze będziemy mogli korzystać z twego przewodnictwa?
- Już teraz przyszłość jest dla mnie coraz bardziej niejasna i niepewna. Moja córka zaś przez pierwsze dwadzieścia lat życia nie będzie miała moich zdolności. Kiedy więc doda się do tego pięć lal snu, to mniej więcej przez ćwierć wieku będziecie musieli obejść się bez moich rad. I jeszcze coś...
- Co?
- Już teraz nie dostrzegam wielu rzeczy, które powinnam widzieć. Prawdopodobnie z powodu tego, co się wkrótce stanie, a żadnemu stworzeniu, nawet mnie, nie jest dana wiedza o jego własnej przyszłości.
Wyrocznię Aal uważano za najstarszy świadomy byt we wszechświecie, była wiekowa już wtedy, kiedy za czasów Wojen Chaosu, Valheru zbuntowali się przeciwko starym bogom. Pomyślawszy o tym, Miranda spojrzała na kamienne podwyższenie za smoczycą. Za pomocą magicznego wzroku dostrzegła w kamieniu migotliwe istoty. Wpatrywała się przez chwilę w ich hipnotyczne pulsowanie.
- Znów się ruszają? - spytała, otrząsając się z transu.
- Jak zawsze - padła odpowiedź. - Ostatnio jednak coraz intensywniej. W jakiś tajemniczy sposób nadal potrafią oddziaływać na istoty z zewnątrz, zwłaszcza te, które są podatne na ich wpływ.
Obie mówiły o Valheru, prastarych istotach, znanych mieszkańcom świata jako Władcy Smoków. Pokonani przez siły, które przewyższały nawet ich zdolności pojmowania, zostali wszyscy zamknięci w zielonym kamieniu przez tajemniczego nieznajomego. Kobieta zwana Miranda wiedziała, że pół wieku temu, w położonym nad nimi mieście, Sethanonie, szalała wielka bitwa pomiędzy dwiema, niemal równymi siłami. Po jednej ze stron walczył pół-człowiek, pół-Valheru, Tomas, dziedzic zbroi i mocy Ashen-Shugara, Władcy Orlich Perci. Wystąpił przeciwko niemu jego krewniak, Draken-Korin. Władca Tygrysów. W tym samym czasie dwaj wielcy czarodzieje - Pug ze Stardock, mag dwu światów oraz Macros Czarny, niezrównany w Sztuce - walczyli o zamknięcie przetoki pomiędzy dwoma wszechświatami, w czym pomagali im dwaj tsurannijscy magowie z Kelewanu. A smoczycą, Ryatha, odpierała ataki Władcy Upiorów - stworzenia z obcej czasoprzestrzeni, którego dotyk wysysał esencję życia.
W końcu Valheru zostali zamknięci w klejnocie, a Władca Upiorów unicestwiony kosztem życia Ryathy, zniszczono też wszystkie siły wspomagające fałszywego proroka Murmandamusa. Żaden z żołnierzy po obu stronach, ni w siłach Królestwa, ni wśród plemion Mrocznego Szlaku, nie miał pojęcia, o co naprawdę toczyła się ta wojna. Nikt z najwyższych wodzów Narodów Północy - jak nazywano elfy i gobliny - nie zdawał sobie sprawy z faktu, iż Murmandamus był pantathiańskim kapłanem-wężem, za sprawą magii upodobnionym do legendarnego przywódcy. Obecnie zaś jedynie członkowie rodziny Króla i kilku najbardziej zaufanych przyjaciół wiedzieli o Kamieniu Życia i obecności Wyroczni.
I oto pierwszy, a zarazem najbardziej godny zaufania obrońca Kamienia Życia, magicznie zespolony z Wyrocznią smok umierał...
- Jak to się wszystko odbędzie? - spytała Miranda.
Smoczyca podniosła głowę i lekko skinęła nią w stronę, gdzie stało sześciu odzianych w długie szaty mężczyzn, którzy cicho ze sobą o czymś rozprawiali. - Ot, tam... słudzy mojego małżonka czynią już przygotowania.
Stojący nieopodal zdjęli kaptury, a Miranda, spojrzawszy w ich twarze, przekonała się, że są to młodzi chłopcy. Smoczyca tymczasem mówiła dalej: - Kiedy zaczęłam odczuwać... zbliżanie się rui, wysłałam zew i odpowiedzieli nań okoliczni młodzieńcy, posiadający pewien szczególny dar. Opuścili swe domy i powędrowali do Krzyża Malaka, gdzie stoi posąg... a ja przeniosłam ich tutaj. Ci, którym brak było prawdziwego daru, zostali odesłani, wszystko zaś wyda im się snem. Tych, co zechcieli pozostać, poddano próbie... ci, którzy zawiedli, również zostali odesłani... i niczego prawic nie będą pamiętać. Tych sześciu jednak to pierwsi młodzieńcy, którzy dowiedli, że są godni stanąć u boku mojej córki.
Do sześciu młodzieńców podeszło sześciu starców. - Oto ich nauczyciele - wkrótce połączą się ze mną, by dać życie istocie, która stanie się moją córką... a kiedy to się dokona, ich ciała poumierają. Ich wiedza zaś i dusze wstąpią w ciała tych młodzików. - Smoczyca skinęła łapą ku innej grupie po drugiej stronie sali i znów wystąpiło ku przodowi sześciu innych starych ludzi. - Liczyłam na to, że godnych będzie więcej... bo oto ci, na których patrzysz, nie będą mieli następców, kiedy przyjdzie ich czas... i ich wiedza na zawsze już przepadnie...
- Jest was tylko tuzin? - spytała Miranda.
- Gdyby Pug nas nie zabrał z tamtego ginącego świata, to w ogóle już by nas nie było... Jeżeli trzynaste dziecko przyjdzie do nas przed czasem narodzin, stanie się jednym z nas. Jeśli to będzie dziewczynka... druga stanie się córką i służką pierwszej... Możemy się jeszcze odrodzić... my, dzieci Aal.
Miranda z. najwyższym trudem ukrywała niecierpliwość. Miała obecnie na głowie inne sprawy. - Więc urodzisz córkę?
- Potem mój duch połączy się z duszami moich sług-małżonków, aż wszyscy staniemy się jednością... uczucia, wspomnienia, ból i radość zleją się w jedno jestestwo, które rozszczepi się ponownie i chłopcy staną się naszymi synami. Wtedy zostanie poczęta moja córka...
- Nowa Wyrocznia?
- Ona nią będzie...
- A w jakim ciele zamieszka? Nie widzę tu młodej dziewczyny?
- Ciało smoka jest magiczne, mocniejsze niż jakiekolwiek używane do tej pory przez Wyrocznię. Użyję go jeszcze raz.
- Dlatego opuścisz nas na dwadzieścia lat?
- Nie inaczej. Ona będzie jak dziecko... choć w końcu osiągnie moc taką jak moja.
Miranda westchnęła dość głośno. - No, przynajmniej będzie na tyle duża, by sobie poradzić, jeśli tamci tu się wedrą... - Przez chwilę myślała o czymś intensywnie. - Wiesz, gdzie podział się Pug?
Wyrocznia zamknęła oczy. - Zniknął ze swej wyspy. Jest... - wykonała nieokreślony gest łbem - .. .gdzieś pomiędzy światami.
- Do licha! - zaklęła Miranda. - Myślę, że będziemy go potrzebowali, zanim twoja córka dorośnie na tyle, by poradzić sobie z obroną sali... - Przez chwilę znów jakby coś obliczała w pamięci: -Ile czasu potrwa, zanim... zanim zaczniesz ruję?
- Mirando, nie minie rok, a połączę się z małżonkami. Potem odejdę, bo gdy tworzy się coś nowego, traci się cząstkę bytu starego... Oto dlaczego my, którzy byliśmy starzy, kiedy gwiazdy były młode, niewiele pamiętamy z czasów początku. Ale w ponownych narodzinach zyskuje się nowe moce i nową wiedzę, ta więc, która przyjdzie po mnie, będzie lepsza i silniejsza ode mnie...
- Jeśli tego dożyjemy... - mruknęła Miranda.
- Rośnie potęga mrocznych sił... to prawda... Przypływ wzbiera u dalekich brzegów, ale dotrze w końcu i tutaj...
- Muszę odejść. Niewiele już zostało czasu, a tak dużo jest jeszcze do zrobienia. Obawiam się, że dokonano już wielu głupich wyborów, poza tym za bardzo polegamy na wróżbach i przepowiedniach...
- Trzeba przyznać, że w tych okolicznościach taka uwaga jest trochę nie na miejscu - odparła Wyrocznia.
- Twoja rola nie podlega dyskusji... - żachnęła się młoda kobieta. - Nie wierzę jednak w to, że nie da się uniknąć przeznaczenia. Myślę, że można zmienić los, jeśli tylko podejmie się próbę...
- Tak właśnie uważają wasi przeciwnicy - mruknęła Wyrocznia. - W tym, wedle nich, tkwi istota problemu...
- Są fanatykami, żyjącymi iluzją w szalonym, wynaturzonym świecie, nie mający m oparcia w rzeczywistości. Bez żadnego powodu chcą sprowadzić na świat zagładę, śmierć i ból...
- Owszem, ale są też. równie jak ty, zdeterminowani...
- Cóż - rzekła sucho Miranda. - Musimy się już chyba pożegnać. Czy na pewno jesteś tu bezpieczna?
- Nasza sztuka odeprze wszystkich... może prócz kilku... najpotężniejszych...
- Odejdę więc. Spotkamy się jeszcze kiedyś?
- Nie wiem - odpowiedziała Wyrocznia. - Widzę przed sobą zbyt wiele możliwości, a każda przyszłość jest tak samo prawdopodobna.
- Żegnaj więc... i niech ci się wiedzie w tej podróży ku nieśmiertelności. Nam pozostaje się tylko modlić, by uboższe duchem i wiedzą istoty dożyły czasu, kiedy twoja córka osiągnie pełnię mocy.
- A ja mogę tylko życzyć wam powodzenia - zakończyła smoczyca.
I młoda kobieta znikła, jakby jej tu nigdy nie było; jedynym po niej śladem był nikły podmuch powietrza wypełniającego przestrzeń, zajmowaną przez nią jeszcze przed sekundą.
- Przypomina swego ojca, prawda? - zachichotał jeden ze starszych mężczyzn. -Ten cynizm może jej kiedyś przysporzyć kłopotów. Mam nadzieję, że los obejdzie się z nią łaskawie...
- W rzeczy samej, bardzo przypomina ojca - zgodził się najstarszy z towarzyszy Wyroczni.
Podmuchy wiatru targały szatą stojącej na szczycie wzgórza kobiety. Oczy piekły ją od dymu unoszącego się z pogorzeliska, na które patrzyła z góry. Wszędzie, gdzie tylko spojrzała, widziała uwijających się jeźdźców, którzy bez litości zabijali i gwałcili. Korzystając ze swojej sztuki, badała okolicę i przyglądała się jednej scenie za drugą. Napastnicy niczym rozszalałe zwierzęta nieśli śmierć i cierpienie bezbronnym mężczyznom, kobietom i dzieciom. Miranda zacisnęła pięści, ale powstrzymała nagłe pragnienie zemsty za zniszczenia i ból. Gdyby tylko objawiła swoją obecność, jak sępy rzuciliby się na nią ci, którzy wydawali jeźdźcom rozkazy. Nie czuła strachu, gdyż znała swą potęgę i wiedziała, że dzięki niej może dokonać wielu rzeczy przed zbliżającym się nieuchronnie starciem. Kiedy do niego dojdzie, rozstrzygną się losy całego świata, tu zaś mogła wpłynąć tylko na losy tych nieszczęśników na dole...
Wiatr doniósł krzyki mordowanych aż do szczytu wzniesienia i Miranda odwróciła się, by zejść ze wzgórza. Przez chwilę myślała o tym, że dobrze byłoby mieć serce z kamienia. Bardzo chciała pomóc cierpiącym, ale wiedziała, że musi poświęcić swój czas sprawom znacznie ważniejszym.
Zbliżywszy się do pobojowiska, skryła się pomiędzy niewysokimi skałkami i przeczekała, aż obok przejedzie kompania wojowników, noszących na ramionach szmaragdowe taśmy. Jeden z nich przerzucił przez grzbiet swego konia rozpaczliwie krzyczącą kobietę. Miranda poczuła, że zalewają fala wściekłości. Zmusiła się do zachowania spokoju -jeśli straci panowanie nad sobą, nikomu nie zdoła pomóc.
Unikając miejsc, w których toczyły się walki, zeszła do zniszczonej wioski. Nie zostawiono tu jednego całego budynku - gdzieniegdzie tylko sterczały ocalałe, pojedyncze ściany z osmalonymi futrynami, nie było jednak nic, co choć trochę przypominałoby najlichsze schronienie. Gdy szukała jakichkolwiek oznak życia, czuła napływające do oczu - może pod wpływem dymu? - łzy.
Nie znalazłszy nikogo żywego, zajęła się przeszukiwaniem pogorzeliska, w celu uzyskania jakiejś przydatnej informacji. I nagle w pewnej odległości coś się poruszyło. Szybko skryła się więc za pozostałością niskiego murku i przyczaiła w oczekiwaniu. Wtedy dostrzegła niewielki oddział zbrojnych; wojownicy nie zachowywali należytej czujności, lecz przynajmniej nie byli tak pijani, jak dranie, na których natknęła się wcześniej. Miranda miała teraz przed sobą nie zwykłych najemników, ale doświadczonych weteranów, stanowiących główną siłę uderzeniową wroga. Znalazłszy się tutaj, mogła teraz odpowiednio ocenić siłę i skuteczność natarcia najeźdźców, i klnąc cicho, musiała przyznać, że były większe, niż się spodziewała. Ostrożnie wycofała się z wioski. Mogła oczywiście przenieść się siłą woli, była jednak zbyt zmęczona - ukrywanie się przed wzrokiem napastników kosztowało sporo magicznej energii. Aby niepostrzeżenie opuścić to miejsce, nie alarmując swoją obecnością nieprzyjaciela, musiała odpocząć chwilę w jakimś cichym, spokojnym ustroniu.
Schyliwszy się, przemknęła pod wypaloną framugą tkwiącą w osmalonej, ale niemal całej ścianie... i nagle stanęła jak wryta. Ze zgrozy i przerażenia aż się zachłysnęła i zdołała jedynie chwycić za futrynę, bo kolana się pod nią ugięły, kiedy ujrzała martwe ciała dzieci. Osmalone i czarne, leżały zgromadzone na stosie pośrodku wypalonej do cna izby. W gardle Mirandy zabrzmiał niski, zwierzęcy niemal jęk wściekłości. W tej chwili niewiele brakowało, by wybuchnęła furią - i gdyby choć jeden z tych potworów, które zgotowały taki los małym dzieciom, pojawił się teraz w zasięgu jej wzroku, zniszczyłaby go bez wahania, nie dbając o konsekwencje.
Zmuszając się do zachowania spokoju, wzięła dwa głębokie oddechy i wytarła dłonią napływające do oczu łzy. Na ciałkach starszych dzieci ułożono niemowlęta z roztrzaskanymi główkami... ze wszystkich zaś sterczały osmalone brzechwy strzał. Miranda pomyślała, że mordercy mieli choć tyle ludzkich uczuć, że pozabijali dzieci przed podłożeniem ognia. Z goryczą też pomyślała, że tak naprawdę to nie wiadomo właściwie, dlaczego śmierć od miecza czy strzały uważa się za łagodniejszą i lepszą niż śmierć w płomieniach. I wyszła na zewnątrz, polecając bogom duszyczki nieszczęsnych dziatek.
Ostrożnie przedzierając się wśród rumowisk, przedostała się na skraj wsi, gdzie nie spodziewała się już rabusiów. Wyjrzawszy za róg budynku, który dawniej musiał być oberżą, nie dostrzegła żadnego ruchu. Szybko przedostała się przez strumyk, pomykając wśród wzgórz, schroniła się wreszcie w kępie drzew. I nagle ktoś ją zaatakował.
Kobieta, która ją napadła, była tak przerażona, że chybiła, a nóż ześlizgując się, ranił Mirandę w przedramię. Tłumiąc okrzyk bólu, chwyciła nieznajomą za nadgarstek, następnie wykręciła jej rękę i wytrąciła nóż na ziemię.
- Przestań, idiotko! - syknęła, dając upust gniewowi i bólowi. - Nie zrobię ci krzywdy... - Zobaczyła, że za kobietą kryje się dwoje dzieci. - Ani twoim dzieciakom. - W jej głosie pojawiły się łagodniejsze nutki. Puściła nadgarstek napastniczki i obejrzała swoją ranę. Płytkie cięcie... Miranda zamknęła na nim prawą dłoń.
- Kim jesteś? - spytała kobieta.
- Nazywają mnie Miranda.
Oczy nieznajomej wezbrały łzami: - Oni... oni zabijają dzieci!
Miranda zamknęła powieki i kiwnęła głową. Wiedziała, że najeźdźcy uprowadzali kobiety w określonym celu... choć i tak je w końcu mordowali. Dzieci nie nadawały się do niczego. W innych okolicznościach może wzięliby je podążający za wojskiem łapacze niewolników, tutaj jednak, na terenach zajętych przez wroga, dzieci mogłyby jedynie stad się niewygodnymi świadkami...
- Chwytają niemowlęta za pięty - łkała kobieta - unoszą je w górę i...
- Dość! - powiedziała Miranda, ale w jej głosie, choć spokojnym, również słychać było ból. - Dość... - powtórzyła łagodniej, nie zważając na zbierające się w kącikach oczu łzy. Widziała przecież małe, zmiażdżone czaszki. - Wiem...
Dopiero teraz przyjrzała się stojącej przed nią kobiecie. Nieznajoma miała niezwykle duże oczy przepełnione zgrozą, a końce pozbawionych dolnych płatków uszu były wyraźnie zaostrzone.
Spojrzawszy na dzieci, zauważyła, że były bliźniakami. Wtedy spytała ze zdziwieniem: - Należycie do tych, których tu nazywają „długowiecznymi”?
- Owszem... - przytaknęła kobieta.
Miranda zamknęła oczy i pokiwała głową. Nic dziwnego, że nieznajoma omal nie oszalała. Była to istota należąca do rasy, przez resztę świata zwaną elfami - wśród których dzieci rodziły się rzadko i dorastały dziesiątki lat, zupełnie inaczej, niż działo się to u ludzi. Niektóre z elfów żyły po kilka stuleci i śmierć dziecka była dla nich stratą okropniejszą, niż mógłby to sobie wyobrazić jakikolwiek człowiek; o bliźniętach zaś wśród eledhelów, jak zwały się same, niemal nie słyszano. Utrata tych dwóch chłopców byłaby dla nich niewypowiedzianą wprost tragedią.
- Wiem, jak ryzykujesz - rzekła Miranda do kobiety.
- Wymordowano całą wioskę. Wzięłam chłopców do lasu, by nazbierać trochę orzechów i grzybów; mieliśmy dziś ruszyć w drogę. Zamierzaliśmy odszukać Jeshandi i poprosić ich o ochronę. - Miranda kiwnęła głową. Pośród Jeshandi było wielu długowiecznych i pewnie przyjęliby kobietę i jej dzieci. - Myśleliśmy, że rabusie nie pojawią się tu jeszcze przez kilka dni... - Oczy kobiety ponownie wypełniły się łzami. - Mój mąż...
Miranda zdjęła dłoń z okaleczonego ramienia i przyjrzała się mu uważnie. Rana przestała krwawić i zupełnie się zasklepiła - jedynym po niej śladem była różowa blizna. - Jeżeli został w wiosce - zwróciła się do nieznajomej - to jest już martwy. Przykro mi... - Sama czuła, że słowa pocieszenia brzmią pusto i jałowo.
Nieznajoma wzięła się w garść. - Muszę więc zadbać o dzieci sama...
- Do licha! - rzekła Miranda. - Jeśli zdołamy się jakoś pozbyć towarzystwa tej bandy morderców, to może uda mi się was jakoś stąd zabrać... - Spojrzawszy na chłopców, zobaczyła dwie pary ogromnych oczu, patrzących na nią z drobnych twarzyczek. Obaj mieli po kilka lat, i przez najbliższe trzy lub cztery dziesięciolecia w społeczności elfów będą uważani za dzieci. Dojrzałość osiągną gdzieś koło setki. - Uratuję te dzieci - rzekła Miranda, wzdychając z rezygnacją.
- W jaki sposób?
- Chodźcie za mną i zachowujcie się cicho.
Miranda ruszyła naprzód, a kobieta i jej dzieci poszli za nią. Nie posiadali wprawdzie owej zręczności, z jaką zwykle członkowie ich rasy poruszali się wśród drzew - byli wszak wieśniakami nienawykłymi do przedzierania się przez gęste poszycie - ale czynili i tak znacznie mniej hałasu, niż jakikolwiek człowiek.
Miranda prowadziła zbiegów po krętej ścieżce, którą mieszkańcy wioski zazwyczaj chodzili do lasu. Po blisko godzinnej wędrówce spytała: - Czy jest tu niedaleko jakieś miejsce, gdzie można by nieco odpocząć?
- Owszem - odpowiedziała kobieta. - Niedługo trafimy na polankę, gdzie znajduje się wejście do jaskini.
Miranda kiwnęła głową i skupiła się na szlaku przed nimi. Mogło się okazać, że najeźdźcy przeczesują okolicę, szukając ocalałych z pogromu, albo po prostu zaszyli się w ostępy, by nasycić się łupami. W małych wioskach, takich jak ta, niewiele było wartościowych rzeczy do złupienia, zawsze jednak znajdowały się kobiety... Kapitanowie zaś często w takich wypadkach rozsyłali ludzi na patrole, by uniknąć konfliktów na tle pierwszeństwa do gwałtów.
Matka usiłowała prowadzić chłopców, ale po krótkiej chwili Miranda wzięła jednego z nich na ręce. Kobieta kiwnęła głową i podniosła drugiego. Miranda pomyślała, że dziecko, które milczy zamiast płakać, musi być ogromnie przerażone. Świadoma tego pocałowała dzieciaka w skroń, lekko zwichrzyła mu włosy - i dopiero wtedy ruszyła dalej.
Przedzierając się pomiędzy drzewami, musiały się w pewnej chwili zatrzymać, usłyszały bowiem dość odległy tętent końskich kopyt. Ruszyły dalej, kiedy złowrogie dźwięki ucichły. Wreszcie dotarły do gęstego lasu i przecisnąwszy się przez poszycie, wyszły na polankę, a po jej drugiej stronie ujrzały wylot pieczary. - Tu jesteśmy bezpieczni - powiedziała kobieta.
Miranda postawiła dziecko na ziemi. - Zaczekajcie. - Weszła w mrok, badając ciemności magicznym wzrokiem. Jaskinia była opustoszała, zostało w niej jednak tyle śladów ludzkiego pobytu, że żadne zwierzę nie zechciało założyć tu swego legowiska. Wyszła na zewnątrz. - Chodźcie...
Zanim zdołała dokończyć, przez krzaki przedarł się człowiek ryczący tryumfalnie: - A nie mówiłem, że widziałem ślady!
Wyciągając zza pasa długi nóż, aż się zachłysnął z uciechy. - Para szczeniaków! Ale dziewki jeszcze się nadadzą!
Gdzieś z tyłu odpowiedział mu jego kompan, więc Miranda bez namysłu zawołała do swych podopiecznych: - Uciekajcie do środka!
Kobieta chwyciła dzieci na ręce i śmignęła do jaskini. Miranda wyciągnęła długi sztylet i spokojnie czekała na napastników. Na polankę wyszedł spomiędzy krzewów jeszcze jeden drab.
Obaj wyglądali jak zwykli najemnicy. Pierwszy na pordzewiałą kolczugę włożył wyświechtany płaszcz, na którym dawno już zatarło się godło - i tak zresztą nie znane Mirandzie. Drugi miał na sobie skórzaną kurtkę z obciętymi rękawami - była na niego zbyt kusa i niewątpliwie przeszkadzała mu w walce.
Miranda czekała, aż obaj się zbliżą. - Po co ci to? - warknął jeden z przybyszów, wskazując na trzymany przez nią sztylet. Spojrzał przy tym znacząco na swego kompana.
- Odłóż to, dziewko - rzekł drugi, siląc się na uśmiech. - Nie zrobimy ci krzywdy, jeśli będziesz dla nas miła. Jak się zeźlimy... będzie bolało.
Miranda się nie odezwała, ale kiedy mężczyzna podszedł bliżej i wyciągnął ku niej łapę, zrobiła szybki wypad do przodu i wbiła mu sztylet w krtań.
Natychmiast wyszarpnęła ostrze - miała na to dość czasu, gdyż drugi odskoczył, z przerażeniem patrząc, jak jego kompan kona, dławiąc się własną krwią.
- Hola! - wrzasnął. Był to niebezpieczny przeciwnik, szybki i bystry, którego nie należało lekceważyć pomimo obszarpanych szat. Miranda musiała odskoczyć, słysząc dźwięk dobywanego z pochwy miecza.
Gdzieś daleko znów rozległ się tętent końskich kopyt. - Tutaj! - rozdarł się najemnik. - Są tu!
Miranda zaklęła, słysząc gromkie odpowiedzi towarzyszy draba. Choć obserwował ją czujnie, zaatakowała ze zwodem. Odparował zręcznie, na moment jednak odsłonił ramię. Dziewczyna cięła błyskawicznie, lecz ostrze trafiło na kolczugę.
Drab zaśmiał się tryumfalnie i zamachnął potężnie na odlew, ciosem, który byłby jej zdjął głowę z ramion... gdyby po prostu nie przysiadła. Gdy powietrze rozcinane ostrzem zadźwięczało nad jej głową, pchnęła sztyletem, trafiając przeciwnika w podbrzusze.
Zakwiczał przeraźliwie i zgiął się wpół, nie dając jej niemal czasu na wyrwanie głowni z rany. W ślad za ostrzem trysnęła fontanna krwi - sztylet przeciął jakąś tętnicę, i najemnik wpadał już w objęcia śmierci.
Zbliżający się łoskot kopyt uświadomił Mirandzie, że jeśli się nie pospieszy, to ma przed sobą bardzo krótką przyszłość. Dziewczyna pobiegła do pieczary i przyklękła obok towarzyszki. - Jak masz na imię? - spytała.
- Ellia - odparła kobieta skulona obok obu chłopców.
- Mogę uratować ciebie i dzieciaki... nie zdołam was jednak zabrać do Jeshandi. Pójdziecie ze mną?
- A mamy jakiś wybór? - Skuliła się bardziej, słysząc okrzyki wpadających na polankę jeźdźców.
- Prawdę mówiąc, nie. - Miranda pochyliła się nad Ellia, jakby chciała ją objąć, położyła dłonie na głowach chłopców... i nagle wszystko dookoła spowiły ciemności.
W sekundę później powietrze ociepliło się i otoczyła ich noc. Kobieta zdumiała się: - Co to...
Miranda niezgrabnie usiadła na wilgotnym gruncie. - Jesteśmy... - zaczęła i przerwała, wyraźnie zdezorientowana.
Ellia rozglądała się dookoła, a Miranda usiłowała opanować zawrót głowy wywołany (deportacją. Znajdowali się na sporej, otoczonej gęstym lasem polanie, którą przecinała bystra rzeczka. Wesoły szmer igrającej z kamienistymi brzegami wody dziwnie kontrastował z niedawno słyszanym przez Ellię rzężeniem konających.
Wstała i podeszła do Mirandy, a potem nachyliła się nad nią i pomogła jej wstać. Czarodziejka potrząsnęła głową, usiłując zebrać myśli.
W tej samej chwili obie usłyszały zbliżający się szybko, dziwny dźwięk i rozejrzały się, szukając jego źródła. Na nocnym niebie ukazał się nikły, zielonkawy blask, który zmienił się w szybko rosnący punkt.
- Prędko! Do wody! - zawołała Miranda, Ellia zaś bez wahania skoczyła, porwała dzieci pod pachy i rzuciła się w wodę. Rzeka była płytka, lecz nurt miała bystry i elfka z trudem utrzymywała się na nogach, zwłaszcza że kamienie na dnie były dość śliskie. - Nie oglądaj się! - zabrzmiał kolejny rozkaz Mirandy, więc Ellia posłusznie ruszyła dalej, ku środkowi głębokiej po pas rzeczki. Chłopcy objęli matkę ramionami i nie odezwali się słowem, mimo nagłych ciemności i chłodu wody.
Syk powietrza robił się coraz głośniejszy. Obaj malcy wtulili twarzyczki w pierś matki, jakby szukając u niej ratunku. Ellia poczuła hol w uszach, chłopcy zaś nie wytrzymali i zaczęli cicho płakać.
Niedaleko za nimi nagle coś zagrzmiało, potężne pchnięcie rzuciło ją do przodu i przez krótką chwilę my siała, że straci dzieci. Nad ich głowami zwarła się woda, Ellia jednak zdołała jakoś dźwignąć się na kolana, potem wysunąć głowę nad powierzchnię i wreszcie wstać. Chłopcy parskali i krztusili się, żaden jednak nie rozluźnił uścisku zwartych wokół matczynej szyi rączek.
Potknięcie i upadek sprawiły, że Ellia wbrew rozkazowi odwróciła się i spojrzała na miejsce, w którym stała Miranda. Z niebios opadała właśnie kolumna oślepiająco rudego płomienia. Czarodziejka uniosła obie ręce, jakby pragnąc się osłonić i odpędzić rozszalały ognisty żywioł. El tka poczuła nagły podmuch gorąca - dostatecznie mocny, by osuszyć jej wystające ponad wodę głowę i ramiona. I nagle Miranda - niczym tkaczka! - poruszyła ramionami, a wtedy wzdłuż płomienistej kolumny zaczął się tworzyć koronkowy wzór białej i szkarłatnej sieci, który szybko pomknął w górę, ku źródłu energii. Koronkowa sieć pięła się coraz wyżej, a tam gdzie objęła rudą kolumnę, ta stawała się oślepiająco biała. W końcu Ellia znów musiała się odwrócić, t, obawy o wzrok chłopców.
Brnąc nieco na oślep przed siebie, na poły pchając, na poły niosąc, wydźwignęła chłopców z wody i sama jakoś wyczołgała się na brzeg. I nagle podniosły ją silne ramiona, które z łatwością ułożyły ją w trawie.
Okazało się, że stoi nad nią trzech mężczyzn odzianych w barwione zielenią skórzane ubrania, którzy z uwagą obserwowali rozgrywające się w powietrzu widowisko. Jeden z nich oparł się na drzewcu długiego łuku i przemówił do Ellii w nieznanym jej języku. Kobieta uspokajająco położyła dłonie na główkach chłopców i odpowiedziała: - Nie rozumiem.
Nieznajomy podniósł brew i spojrzał ze zdumieniem na swoich towarzyszy, potem zwrócił się do kobiety: - Znasz keshański, a nie mówisz językiem swojej rasy?
Akcentował wyrazy dość dziwnie, Ellia jednak zrozumiała go bez trudu. -Mówię językiem, którego nauczyli mnie rodzice...
Ostre, zalewające polanę światło nagle zgasło, pogrążając wszystko w atramentowym mroku. Miranda zatoczyła się jak oszołomiona trunkiem, szybko się jednak opanowała i odwróciła ku rozmawiającym. Na drugim brzegu rzeki zobaczyła Ellię i trzech wojowników. - Mogę wejść? - spytała cicho w języku królestwa.
- Kto poszukuje Elvandaru? - odpowiedział pytaniem na pytanie jeden z wojowników.
- Potrzebująca porady Lorda Tomasa...
- Wejdź, jeśli zdołasz...
- Myślę, że jakoś sobie poradzę - rzuciła sucho Miranda. Kiedy brodząc, przechodziła na drugi brzeg, Ellia spytała: - A cóż to za magia?
- To twój lud, eledhel... jesteśmy u granic Elvandaru.
- Elvandaru? - zdumiała się Ellia. - Nic takiego nie istnieje! To tylko legenda, którą starcy opowiadają dzieciom!
- Myślę, że trzeba będzie odpowiedzieć sobie na wiele pytań - wtrącił się przywódca wojowników - ale nie czas to ani miejsce na takie dyskursy. Chodźmy... mamy przed sobą dwa dni wędrówki, zanim dotrzemy na dwór Królowej.
- Malcy są zmęczeni - poskarżyła się Miranda - i przestraszeni...
Eli” opuścił wzrok i spojrzał na chłopców. Jego źrenice lekko się rozszerzyły - uszłoby to uwagi większości ludzi, Miranda jednak spostrzegła jego zdumienie. - Bliźniaki?
Ellia spojrzała na Mirandę, która odpowiedziała nie bez dumy:
- Nie inaczej...
- Ruszę przodem i zaniosę wieści Królowej - zaproponował jeden z elfów. Powiedziawszy to, odwrócił się i bezszelestnie zniknął wśród krzewów.
Pierwszy z elfów poruszył lekko dłonią i drugi podążył za swoim towarzyszem. - Jestem Galain - przedstawił się wódz patrolu. - Moi towarzysze to Althal, który wrócił do naszego obozowiska, by przygotować dla was posiłek, oraz Lalial... ten udał się prosto na dwór, by uprzedzić Królową i jej małżonka.
Szybkim ruchem przełożył łuk przez plecy i schyliwszy się, podniósł obu malców (jak łatwo, jakby byli kociętami. Chłopcy zerknęli na matkę, żaden jednak nawet nie pisnął na znak protestu. Miranda musnęła dłonią ramię Ellii i ruchem głowy pokazała jej, że powinny ruszyć za przewodnikiem.
Nie chciała zgubić się w mroku, który zresztą nie był aż tak gęsty, by musiała uciec się do magii. Wyczerpała zresztą swe siły w bitwie na brzegu rzeczki. Był to bój krótki, ale gwałtowny i zaciekły. Wyczerpana Miranda nie bez satysfakcji myślała o tym, że wężowy kapłan, który z drugiego końca świata nękał ją zaklęciem, nie przewidział możliwości przeciwuderzenia z jej strony. Błąd przypłacił życiem... Miranda z ponurym uśmiechem wyobraziła sobie jego dymiące zwłoki.
Do obozu dotarli pogrążeni w ciszy, nie mówiąc do siebie ani słowa. Althal wcześniej dodał drew do ogniska, które teraz płonęło raźnie, nasycając powietrze wonią pieczeni z dziczyzny.
Chłopcy zdążyli już zasnąć, więc Galain delikatnie złożył obu na posłaniach z mchu. - Za kilka godzin wstanie świt - powiedział cicho i łagodnie. - Zjedzą coś, gdy się obudzą...
Elfka opadła ciężko na ziemię - Miranda wiedziała, że to skutek wyczerpania, psychicznego i fizycznego. Doświadczyła zagłady rodzinnego domu, pewnie i śmierci męża, potem nieoczekiwanie znalazła się w osobliwym miejscu wśród nie znanych jej ludzi, nie mając ze sobą nic, co mogłaby nazwać swą własnością. - Kim jesteście? - spytała w ojczystym języku.
- Zwą mnie Galain - odpowiedział jej dowódca patrolu, przechodząc na język Yabonu - prowincji przylegającej do Królestwa, gdzie mówiono podobnie jak w Kesh i skąd prawdopodobnie wywodzili się przodkowie Ellii. -Jesteśmy eledhelami... podobnie jak i ty...
- Nie wiem nawet, co znaczy słowo eledhel - odpowiedziała Ellia, pozornie spokojna, choć Miranda znała cenę tego spokoju.
- Znaczy to po prostu w naszym języku „lud światła”... Na początek musi ci to wystarczyć. Aby od czegoś zacząć... przed wiekami nasza rasa rozdzieliła się na cztery plemiona - nazwijmy to tak z braku lepszego określenia. Najstarsi wśród nas, eldarowie, są strażnikami mądrości. My, którzy żyjemy w Elvandarze i podlegamy władzy Królowej Aglaranny, nazywamy się eledhelami. Są jeszcze inni: glamredhele, dzikie elfy, i moredhele, elfy mroczne. Kilka lat temu, kiedy dowiedzieliśmy się o istnieniu twojego ludu, nazwaliśmy was ocedhele, lud zza morza. Nie jesteśmy pewni, czy pochodzicie od glamredhelów czy eledhelów, które straciły wiedze o przeszłości swej rasy. Tak czy owak, witamy cię w Elvandarze. Tu jest nasz dom - uśmiechnął się przyjaźnie. -Jesteśmy jednej krwi. Tutaj będziecie bezpieczni... Ellia przez chwilę uważnie wpatrywała się w jego twarz. Jakby w odpowiedzi na jej pytanie, Galain odsunął długie włosy, odsłaniając ucho. Uciekinierka westchnęła z ulgą. - Bezpieczni! - powiedziała takim tonem, jakby straciła już wiarę w poczucie bezpieczeństwa.
- Dowiedz się zatem - rzekła Miranda - że tutaj jesteś bezpieczna jak nigdzie na świecie.
Ellia kiwnęła głową i zamknęła oczy, obejmując ramionami kolana i składając na nich głowę. Po chwili po jej policzku spłynęła łza i elfka westchnęła cichutko.
Galain zostawił ją z jej wspomnieniami. - Miałaś dosyć efektowne wejście - zwrócił się do Mirandy.
- Węże - Miranda niemal splunęła, wymawiając to słowo. Oczy Galaina natychmiast się zwęziły. - Pantathianie? Czarodziejka kiwnęła głową.
- Kiedy tylko chłopcy się obudzą i coś zjedzą, natychmiast ruszamy - rzekł elf. - Teraz prześpij się, jeśli zdołasz.
Mirandzie nie trzeba było tego powtarzać. Położywszy się na wilgotnej ziemi, zamknęła oczy i już po chwili mocno spała...
Chłopcy siedzieli na ramionach Galaina i Althal a, podczas gdy Miranda i Ellia biegły obok. Miranda wiedziała, że podróżowali wyjątkowo wolno, ze względu na to, że chyżonogie elfy musiały dźwigać malców, ale i tak z trudem dotrzymywała im kroku.
Jedyną - niewielką - pociechę stanowiła niezręczność Ellii, ponieważ przekonała się, że wytrzymałość i niezwykłą wprost łatwość przedzierania się przez poszycie dawała im wieloletnia praktyka, nie zaś, jak myślała przedtem, urodzenie.
Chłopcy obudzili się, najedli, i natychmiast po tym cała grupa opuściła brzeg rzeczki. Szli przez większą część dnia, a przewodnicy zatrzymali się tylko na krótko, by posilić się suszonymi owocami i mięsem. Zaraz potem znów ruszyli i wędrowali aż do zmierzchu.
Na postoju Galain udał się na łowy, Althal zaś zajął się rozniecaniem ogniska. Łowca wrócił z kilkoma królikami. Nie była to wprawdzie zdobycz, którą dałoby się nasycić czwórkę dorosłych i dwójkę dzieci, wystarczyło jednak dla każdego... przynajmniej na tyle, by nikt nie udał się na spoczynek głodny.
Ranek nastał zbyt wcześnie jak dla obu dzieciaków i zmęczonych wędrówką kobiet, zanim jednak słońce wzeszło, wszyscy byli już w drodze. W południe natknęli się na grupkę myśliwych, którzy pospiesznie wymienili jakieś informacje z Galainem i Althalem. Ellia nie zorientowała się, o czym rozmawiano, a i Miranda dowiedziała się niewiele więcej.
Około południa dotarli wreszcie do ogromnej polany w lesie. Na jej brzegach rosły potężne drzewa przytłaczające swym ogromem wszystko wokół. Nawet nad środkiem polany rozciągał się zielony baldachim, choć górne części pni i konarów ginęły patrzącym z oczu. Wiszące nad nimi sklepienie było zielone, gdzieniegdzie jednak przetykały je gałęzie złote, białe i szmaragdowe. Ze sklepienia sączył się łagodny blask, jakby całą okolicę otulała delikatna mgiełka magii.
- Oto Elvandar - rzekł Galain.
Ruszyli ku drugiemu krańcowi polany, a gdy zbliżyli się do drzew, Miranda ujrzała pod nimi poruszających się z wdziękiem elfów. Jedni garbowali skóry, inni kuli w kuźniach oręż, jeszcze inni gięli drewno i wyrabiali zeń narzędzia. Byli i tacy, którzy opatrywali strzały lotkami, obrabiali kamienie lub po prostu gotowali pożywienie. Pospolitość tych zajęć wbrew pozorom nie kłóciła się z otaczającą to miejsce magiczną aurą. Elvandar był chyba najbardziej magicznym miejscem na świecie. Powietrze przepełniały łagodne dźwięki, nie hałasy, towarzyszące zawsze zbiorowiskom ludzi - a głosy mieszkańców tworzyły niezwykle melodyjną i harmonijna całość.
Kiedy dotarli do gigantycznego pnia, Miranda ujrzała, że w drewnie wycięto stopnie.
- Mirandę... jeśli boisz się wysokości, powiedz lepiej od razu. Czarodziejka ocknęła się z zamyślenia, w jakim pogrążyła się na widok niezwykłego grodu, i ujrzała, że Galain bacznie przygląda się Ellii i dzieciakom. Pokręciła tylko przecząco głową, i Galain poprowadził wszystkich na górę.
Podczas wspinaczki Miranda spostrzegła, że niektóre gałęzie ociosano płasko od góry, uzyskując wąskie, wiodące od drzewa do drzewa szlaki i napowietrzne ścieżki. Wiele pni było wydrążonych i wyglądało na to, że przekształcono je w mieszkania.
Mijające ich elfy uśmiechały się przyjaźnie, wszystkie zaś z radością spoglądały na bliźniaków. Większość z nich odziana była w skórzane kurtki i wąskie, obcisłe spodnie (wszystko w barwie brązu i zieleni), niektórzy jednak ubierali się w miękkie szaty ozdobione klejnotami i perłami. Wszyscy, jak jeden mąż, byli wysocy. Niektórzy mieli jasne włosy, inni ciemniejsze, a jeszcze inni kruczoczarne, jak Miranda.
Niektórzy odziewali się w futra i nosili broń, mieli też metalowe pierścienie na przedramionach i złote torki ozdobne cennymi kamieniami. Ci zwłaszcza przyglądali się obu kobietom, nie kryjąc swej ciekawości, a na ich twarzach, kiedy patrzyli na Galaina, nie było widać zbytniej przyjaźni.
- Glamredhele wciąż jeszcze nie czują się tu zbyt dobrze - wyjaśnił Althal, kiedy minęli jedną taką grupkę. - Ale są z nami od niedawna...
- To znaczy... - Miranda zawiesiła głos.
- Ci, których mijaliśmy, zaledwie od trzydziestu lat... Dziewczyna z trudem stłumiła śmiech. - Owszem... trudno się w takim czasie do czegoś przyzwyczaić...
Galain odwrócił się ku niej i uśmiechnął, ujawniając, że nie jest mu obce poczucie humoru. Nie była natomiast pewna, czy żart nie umknął uwadze Althala.
W miejscu, gdzie z pnia wyrastał potężny konar, umocowano platformę, z której wznosiły się schodki z desek wplecionych przemyślnie w liny. Dwaj wojownicy powiedli Mirandę i Ellię ku innemu podestowi, a stamtąd, mijając po drodze prawdziwy labirynt placyków, schodków i zejść w dół, krętych i prostych, dotarli do ogromnej drewnianej platformy.
Na umieszczonym pośrodku niezbyt wysokim podwyższeniu siedziała para władców, ku którym powiedli teraz gości Galain i Althal. Postawili chłopców na podłodze i ukłonili się z godnością. - Królowo... - rzekł Galain. - I ty, Lordzie Tomasie...
Kobieta o płomiennych włosach oraz oczach jak błękitne kryształy lodu w postawie i wyglądzie miała coś władczego. Choć widziała już setki zim, wydawała się młoda - na jej twarzy nie widać było ani jednej zmarszczki, ciało zaś miała giętkie i sprawne. Delikatna twarz była piękna, ale przebijała w niej świadomość siły i władzy.
Siedzący obok niej mężczyzna wyglądał jeszcze bardziej imponująco, ponieważ łączył w sobie cechy ludzkie i elfie. Tomas liczył sobie pełne sześć stóp i sześć cali wzrostu, miał szerokie bary i potężnie sklepioną pierś. Oczy Księcia były trochę tylko jaśniejsze od oczu Aglaranny, a jego włosy jakby prześwietlane promieniami słońca. Rysy twarzy miał ludzkie - prosty nos pod równą linią brwi i wysokim czołem oraz pełne, choć wyraziste usta. W twarzy tej jednak było coś nieuchwytnego, jakby obcego. Tomas wyglądał niczym król-wojownik ze starych legend, i nie można było powiedzieć, że jest szczególnie urodziwy... a jednak było coś nieodparcie chłopięcego w uśmiechu, jakim powitał gości.
Kobieta wstała z miejsca, i Miranda pochyliła się w pokłonie, Ellia zaś bardzo się zmieszała. W końcu dygnęła, trochę niezręcznie, gdyż chłopcy wczepiali się rączkami w jej spódnicę.
Królowa tymczasem, ignorując protokół, podeszła do elfki i objęła ją serdecznie. Potem przyklękła przed chłopakami i dotknęła dłonią policzka każdego z nich. Powiedziała coś cicho, czego Ellia nie zrozumiała.
- Królowa mówi do twej towarzyszki - wyjaśnił Galain. Aglaranna natychmiast przeszła na hardziej zrozumiały dla Elli keshański. - Powiedziałam, że przywiodłaś nam skarb. Twoi synowie są tacy piękni. Wzbogacają nas swoją obecnością.
- Są podobni do ojca - przyznała Ellia, której oczy wezbrały łzami.
Tomas wstał i zbliżywszy się do Ellii, rzekł: - Mówienie o tych, którzy powędrowali ku Wyspom Błogosławionym, nie należy do zwyczaju ludu mojej małżonki. Przetrwa wśród nas pamięć o nich. Witamy cię całym sercem... - Zwracając się zaś do Althala, powiedział: -Zaopiekuj się gośćmi i znajdź im dom. Zadbaj też o ich potrzeby, tak by niczego im nie zbrakło. Jesteś tu bezpieczna, bo będę sprawował nad wami pieczę - zwrócił się ponownie do Elli. - Ani tobie, ani twoim synom w Elvandarze nie grozi najmniejsze niebezpieczeństwo. Nasze zwyczaje początkowo mogą ci się wydać dziwne, zrozumiesz jednak szybko, że były to także zwyczaje twoich przodków. Wkrótce staniecie się jednymi z nas. Witaj zatem w domu, zbłąkana córko...
Ellia, która dopiero teraz zrozumiała, że istotnie nic im już nie grozi, osłabła niemal i pozwoliła, by odprowadzono ją na bok. Dzieci cały czas kurczowo trzymały ją za ręce. Kiedy odeszli, Tomas zwrócił się do Mirandy: - A ty kim jesteś, pani?
- Jestem przyjaciółką twego syna - odparła.
- Tak też myślałem - mruknął Galain, który oparł się swobodnie na drzewcu łuku. - Znam twoje imię...
Tomas nie zmienił obojętnego wyrazu twarzy. Skinąwszy dłonią, powiódł Mirandę na bok, ku stołowi, gdzie przygotowano skromny posiłek. Następnie dał znak, by podeszło doń kilku doradców. - Co słychać u Calisa? - spytał.
- Bardzo się niepokoi - odpowiedziała Miranda. - Mówił ci coś, panie, o swoim szalonym pomyśle?
Zerknąwszy na przestraszoną twarz Aglaranny, zorientowała się, że o wszystkim wiedzą. Tomas kiwnął tylko głową.
- Cóż... nie wiem, czy to się powiedzie, ale postanowiłam mu pomóc - rzekła Miranda. - Choć ostatnio nie miałam szczęścia... - Wybrała z talerza gruszkę i odgryzła kęs. - Teraz węże wiedzą, że wokół ich armii węszy ktoś obdarzony pewnymi talentami magicznymi... - Pokrótce wyjaśniła Tomasowi, co się stało: opowiedziała o swoich wędrówkach za morze, spotkaniu z Ellia i chłopcami, ucieczce i ostatnim starciu na brzegu rzeki.
- Nie powinnaś się zbytnio przejmować niepowodzeniem - odezwała się Aglaranna, gdy Miranda skończyła relację. - Mało prawdopodobne, by liczyli na to, że ich przedsięwzięcie będzie tajemnicą dla adeptów Sztuki. Mogą pomyśleć (i tak się pewnie stanic), że podglądał ich któryś z kapłanów lub magów.
- Owszem - przytaknęła Miranda. - I nie mogą dowiedzieć się. gdzie teraz jestem. Ten, który mnie odkrył, nie zdoła już im niczego powiedzieć. Inni mogą wprawdzie podejrzewać, że schroniłam się u was, ale nie ośmielą się podjąć próby przełamania waszych linii obronnych... na razie...
- O tym porozmawiamy rano - postanowił Tomas. - Powinnaś odpocząć. Już prawie noc, a ty miałaś chyba ciężki dzień.
- Co prawda, to prawda - westchnęła Miranda. - Rano jednak muszę już być gdzie indziej. Trzeba jeszcze wiele zrobić, a zostało niewiele czasu. Muszę odnaleźć waszego syna i się z nim naradzić, a potem przekonać paru, skądinąd rozsądnych, ludzi, by zechcieli się przyłączyć do najbardziej szalonego i niebezpiecznego przedsięwzięcia, o jakim nie słyszano od wielu lat. Potem mam jeszcze inne sprawy do załatwienia. Nie planowałam odwiedzin u was, ale skoro już tu jestem, czy nie zechciałbyś mi czegoś powiedzieć, Lordzie Tomasie?
- A co chciałabyś wiedzieć?
- Gdzie mogę znaleźć Puga?
Tomas spojrzał na małżonkę. - Nie widzieliśmy go od lat. Ostatnie wieści od niego mieliśmy około siedmiu lat temu. Powiadamiał nas, że jest zaniepokojony wieściami, jakie Calis przywiózł z Novindusa. Naradził się z Wyrocznią Aal i...
- I co? - ponagliła go Miranda.
Błękitne oczy Tomasa mierzyły przez chwilę Mirandę bacznym spojrzeniem. W końcu powiedział: - Rzekł mi, że obawia się, iż w niedalekiej już konfrontacji jego własna moc może okazać się niewystarczająca i dlatego musi poszukać potężniejszych od siebie sprzymierzeńców...
- On musi szukać potężniejszych sprzymierzeńców... - Pokręciła głową. - Któż, u licha, oprócz ciebie, może mu sprostać?
- Nawet moja siła blednie w porównaniu z tym, czego, w razie potrzeby, może dokonać Pug - poprawił ją Tomas. - Moja moc przeszła na mnie wraz z całym dziedzictwem... i jest taka sama, jak pięćdziesiąt lat temu, pod Sethanonem. Pug co roku dowiaduje się nowych rzeczy, opanowuje nowe umiejętności... i jest tak potężny, że chyba tylko Macros Czarny mógłby się z nim mierzyć...
Przy wzmiance o Macrosie Miranda zrobiła kwaśną minę.
- Wedle tego, co o nim wiem. większość przypisywanych mu cudów oparto na jego własnych relacjach... i łatwowierności słuchaczy...
Tomas zaprzeczył. - Kobieto, byłem w miejscach, jakich nie umiałabyś sobie nawet wyobrazić. Stałem u boku Macrosa w Ogrodzie Wiecznego Miasta i widziałem stworzenie Wszechświata. Może niekiedy się i przechwala, ale gotów jestem przysiąc, że nie ma w tym wiele przesady. Mocą jest niemal równy bogom a jego umiejętności mogą nam być bardzo przydatne w zbliżającym się starciu.
- Wedle wszelkich doniesień, Macros Czarny zniknął ponad pięćdziesiąt lat temu - upierała się Miranda. - A jeśli tak, to kogo szuka Pug?
- Sprawdź, gdzie szuka, a tym samym dowiesz się, kogo szuka... - podsunęła jej Aglaranna.
- Jeśli nie ma go na tym świecie - stwierdził Tomas - to może będziesz musiała zajrzeć do innych światów. Umiesz to robić?
- Nawet jeśli nie, znajdę kogoś, kto mnie tego nauczy - obruszyła się Miranda. - Ale gdzie mam zacząć poszukiwania? - Spojrzała na Tomasa. - Wedle tego, co o was mówią, byliście jak bracia. Powinieneś wiedzieć, gdzie on jest...
- Przychodzi mi na myśl jedno miejsce, ale to tak, jakbym kazał ci w morzu szukać jednej konkretnej ryby. Miejsce, o którym mówię, jest rozleglejsze niż wszelkie inne Wszechświaty...
- Korytarz Światów... - rzekła cicho Miranda.
- Korytarz Światów - potwierdził Tomas.
Roo drgnął niespokojnie.
Poczuł na nodze dotknięcie czyjejś dłoni i odsunął ją na poły świadomie. Ręka przesunęła się jednak wyżej, więc młodzik błyskawicznie się obudził.
I zobaczył pochyloną nad nim, uśmiechniętą obleśnie gębę. - Żaden piękniś z ciebie, chłopcze, ale jesteś młody! - Okazało się, że udo Roo pieścił ten nerwowy i górnolotnie się wyrażający jegomość.
- Hola! - wrzasnął Roo. - Zostaw mnie!
- Żartowałem, chłoptysiu! - parsknął śmiechem nieznajomy. I nagle się wzdrygnął. - W tej cholernej celi różne myśli przychodzą człowiekowi do głowy... Zamknij pysk i śpij... to obaj trochę się jeszcze ogrzejemy, - Odwrócił się plecami do Roo i zaniknął oczy.
- Zostaw go. Śliski Tomie - rzekł drab zwany Bysiem, który odzyskał przytomność dopiero godzinę po tym, jak wrzucono go do celi. - To cela śmierci. Chłopak ma zbyt poważne problemy, by myśleć o amorach... - W jego mowie dał się słyszeć rzadko spotykany na Zachodzie akcent Kornachów z Deep Taunton.
Śliski Tom zignorował radę i towarzyszący jej śmiech kompanów z celi. - Zimno jest, mój Bysiu...
Ujrzawszy, że i Erik się obudził, Bysio wyjaśnił: - Jak na łgarza i mordercę to ze Śliskiego Tonią niezły chłop... tylko się boi...
- A kto się nie boi? - mruknął Roo, otwierając szerzej oczy. W jego głosie zabrzmiała nutka prawdziwego przerażenia. Zamknął mocno oczy. tak jakby liczył na to, że wysiłkiem woli odpędzi z nich obraz więziennej celi.
Erik usiadł, opierając się o chłodną i wilgotną ścianę. Wiedział, że Roo ma za sobą ciężką noc - był świadkiem, jak przyjaciel budził się kilkakrotnie, walcząc podczas snu z nieznanym lękiem. Rozejrzał się po lochu. Inni spali lub siedzieli, spokojnie czekając na świt. Erik wiedział, że chełpliwość, jaką Roo popisywał się poprzedniego dnia, była rodzajem szaleństwa: przyjaciel nie umiał się pogodzie z nieuniknioną śmiercią.
- Przylepianie się do jakiegoś młodego tyłeczka jest dość częste w więziennych gangach - wyjaśnił Bysio - ale Śliski tak naprawdę szukał tylko kogoś ciepłego, by się doń przytulić, chłopcze.
Roo otworzył oczy. - Ależ on śmierdzi tak, jakby w zeszłym tygodniu coś zdechło w jego koszuli i gaciach.
- Jeśli już o tym mowa - mruknął Tom - to i ty nie pachniesz jak bukiet świeżego kwiecia, Chłoptasiu. A teraz zamknij się i daj mi spać.
Bysio uśmiechnął się szeroko, i teraz ze swą niedźwiedzią gębą przypominał przerośnięte dziecko... na dodatek takie, któremu ktoś złośliwy wybił z przodu kilka zębów. Nie dodawały mu też uroku ślady bójki ze strażnikami, którzy go ujęli - całą jego twarz zdobiły siniaki i czerwone otarcia. -Ja tam lubię zasypiać przytulony do kogoś ciepłego. Jak moja Elsmie... Była słodka... - westchnął i zamknął oczy. - Szkoda, że nigdy już jej nie zobaczę.
- Gadasz tak, jakbyśmy byli już skazani - żachnął się Roo.
- To cela śmierci, chłopie. Siedzisz tu, bo grozi ci stryk... z tego pomieszczenia prowadzi tylko jedno wyjście - szubienica. Myślisz, że uda ci się wykiwać samego Króla? - spytał Bysio ze śmiechem. - No to myśl tak dalej! Ale żaden z tych, co tu siedzą, nie jest dzieciuchem... i wszyscyśmy wiedzieli, co robimy, kiedy przechodziliśmy na mroczną stronę prawa. Jaką miarką mierzysz, taką ci odmierzą... Tak to już jest... - Bysio zamknął oczy, zostawiając chłopców ich własnym myślom.
Erik zasnął dopiero przed świtem, bo prawie przez całą noc dręczył się pytaniami. Nigdy nie był człowiekiem przesadnie pobożnym - tylko czasami zaglądał do świątyń, gdzie przyłączał się do próśb o błogosławieństwa obfitych i udanych zbiorów, jakie zanosili przed oblicza bogów właściciele winnic i ich pracownicy. Niezbyt często też zastanawiał się, jak będzie wyglądało jego spotkanie z Lims-Kragma. Posiadał dość mętne wiadomości na ten temat - wiedział, że każdy człowiek stanie kiedyś przed nią, by zdać rachunek ze swych czynów, zawsze jednak uważał, że to wymysły kapłanów, gadki, które Owen Greylock nazywał „metaforami”: mówiło się jedno, a miało na myśli co innego. Teraz jednak dręczyło go pytanie: czy w istocie wszystko skończy się tak prosto? Kiedy wykopią mu skrzynkę spod stóp i na jego szyi zaciśnie się pętla, dławiąc tętniące w nim życie, czy wszystko ogarnie ostateczny mrok? A może naprawdę, jak utrzymują kapłani, ocknie się w Sali Umarłych i dołączy do długiego szeregu tych, którzy czekają na osąd Lims-Kragmy? Uznani za sprawiedliwych zostaną przeniesieni stamtąd do lepszego świata, niegodnych zaś odeśle się ponownie, by raz jeszcze podjęli naukę i dowiedzieli się tego, co umknęło im w poprzednim życiu. Powiadano leż, że na pewnym etapie egzystencji ci, którzy żyli w harmonii ze światem, wiodąc życie czyste i nieskalane złem, zostaną wyjątkowo nagrodzeni i przeniesieni na wyższy poziom istnienia.
W końcu młodzieniec dał sobie spokój z tymi rozważaniami, gdyż nie dało się ich ostatecznie w żaden sposób rozstrzygnąć. Pomyślał, że wszystkiego dowie się wkrótce, jeżeli istotnie skażą go na śmierć. Tak czy owak, pomyślał też, wzruszając ramionami, przeżycie może być interesujące, a nawet jeśli nie. to i tak nie będzie miało to znaczenia. I z tą przewrotnie uspokajającą myślą zamknął oczy.
Mocne, obite żelazem drzwi w drugim krańcu lochu otworzyły się nagle z trzaskiem i okucia łupnęły o ścianę. Strażnicy z obnażonymi mieczami wprowadzili do celi kolejnego więźnia. Dwaj ubezpieczali go z przodu i z tyłu - każdy trzymał drewniany drąg przykuty łańcuchem do jarzma, jakie więźniowi założono na szyję. Konstrukcja ta nie pozwalała prowadzonemu dosięgnąć żadnego z dozorców. Wszyscy patrzyli, jak cała procesja wolno wchodzi do celi.
Więzień nie wyglądał na takiego, którego trzeba traktować ze szczególnymi honorami. Był to młody człowiek, nieco starszy od Roo i Erika, choć to akurat nie było takie oczywiste, ponieważ był członkiem rasy nie znanej Ravensburczykom. Należał do tych żółtoskórych przybyszy z Kesh, którzy zamieszkują krainę zwaną Isalani. Paru z nich odwiedziło swego czasu Ravensburg, wciąż jednak stanowili dla mieszkańców prowincji niemałą atrakcję.
Nieznajomy był odziany w zwykłą, dość luźną szalę, a na plecach miał zawieszone puste teraz płócienne biesagi. Był bez obuwia i miał gołą głowę, a gęsta, czarna czupryna, krótko obcięta nad uszami, opadała aż na plecy. Czarne, nieco skośne oczy Isalańczyka przyglądały się wszystkiemu z obojętnym, jakby sennym wyrazem.
Kiedy procesja dotarła do drzwi w dzielącej celę kracie, pierwszy ze strażników kazał więźniom cofnąć się pod przeciwległą ścianę, i otworzył zamek dopiero wtedy, gdy polecenie zostało wykonane. Dwaj pomocnicy, manewrując ostrożnie, wprowadzili więźnia za kratę, po czym jeden ze strażników z wprawą, jaką można nabyć tylko po dłuższej praktyce, odpiął łańcuchy, a pozostali wyciągnęli drągi. Następnie więźniowi zdjęto jarzmo i dwaj strażnicy, działając zdumiewająco zgodnie, kopniakami wrzucili go do celi i zatrzasnęli za nim drzwi.
Więzień potknął się i niemal upadł, odzyskał jednak równowagę i stanął nieruchomo. Pozostali przyglądali się wszystkiemu z niemałym zainteresowaniem.
- Po co to wszystko? - spytał jeden z „tubylców”.
Mężczyzna wzruszył ramionami. - Rozbroiłem kilku strażników, kiedy chcieli mnie aresztować. Nie bardzo im się to spodobało.
- Rozbroiłeś strażników? - zdumiał się inny z więźniów. - Jakżeś tego dokonał?
Młody człowiek usiadł na wolnej ławie. - No... odebrałem im broń. Uważasz, że jest jakiś inny sposób?
Jeden z więźniów spytał nowego o imię, ale rozmowa jakoś się nie kleiła, ponieważ nieznajomy zamknął oczy, choć nadal siedział prosto. Zaraz potem skrzyżował przed sobą nogi, tak że stopa każdej z nich opierała się o udo drugiej, i położył otwarte ku górze dłonie na kolanach.
Pozostali więźniowie przyglądali mu się jeszcze przez kilka minut, polem każdy wrócił do swojego głównego zajęcia - to znaczy do jałowego oczekiwania na to, co przyniesie los.
Po godzinie drzwi znów otworzyły się z trzaskiem i do izby wkroczył oddział żołnierzy. Za nimi pojawił się mąż, którego Erik widział wcześniej - był to Lord James. Zaraz potem w celi zrobił się szum, bo do pomieszczenia weszła nieznajoma kobieta, za którą wkroczyli jeszcze dwaj żołnierze. Dama była dość wiekowa, a przynajmniej na taką wyglądała według Erika. Bez wątpienia była starsza od jego matki. Miała zaskakująco białe włosy i jasne brwi. W twarzy nieznajomej było coś miłego, i Erik pomyślał, że w młodości musiała być piękną kobietą. Jej oczy lśniły niezwykłym błękitem, w półmroku celi prawic fioletem, i rzucały dumne, choć nieuchwytnie smutne spojrzenia. Nieznajoma nosiła się z godnością, jak ktoś przywykły do okazywanych mu względów.
Erik zastanawiał się, jaka może być przyczyna wizyty niecodziennego wszak w lochach gościa - czyżby żal i współczucie dla tych, którzy dziś mają zostać osądzeni? Kobieta zatrzymała się przed kratami i w celi zapadła grobowa cisza. Nie wiedzieć czemu, Erik poczuł, że powinien wstać i dotknąć dłonią czoła. Tak zwykle okazywało się szacunek szlachetnej damie. Roo postąpił jak jego towarzysz, a po chwili wszyscy w celi stali.
Nieznajoma nie zwracała uwagi na wszechobecny brud i smród, tylko dotknęła dłonią krat i przez długą chwilę wpatrywała się w twarze więźniów. W końcu spojrzała na Erika, który poczuł nagły lęk. Przypomniał sobie matkę i Rosalyn... a myśl o tej ostatniej przypomniała mu również Stefana... i poczuł wstyd. Nie mogąc już patrzeć nieznajomej w oczy, opuścił wzrok ku posadzce.
Kobieta mierzyła wzrokiem każdego z więźniów, nie bacząc na to, że jej wytworna szata brudzi się rdzą z kraty. Erik podniósł wzrok i przekonał się, że jedynie nowy więzień mógł wytrzymać spojrzenie nieznajomej, a nawet się do niej uśmiechnął. Dla pozostałych ciężar jej wzroku okazał się nieznośny... i twardzi jak kamień więźniowie jeden po drugim wybuchali płaczem. W końcu kobieta nie wytrzymała i powiedziała tylko: - Dość...
Lord James kiwnął głową i gestem nakazał dwu żołnierzom, by wyprowadzili nieznajomą z lochu. Potem zwrócił się do więźniów: - Wszyscy staniecie dziś przed sądem. Królewska sprawiedliwość jest szybka i sprawna... ci, których sąd uzna za winnych przypisywanych im zbrodni, wrócą ponownie do tej celi i jutro zawisną na stryku. Dostaną też ostatni posiłek oraz czas na pojednanie się z bogami. Na tych, którzy zapragną wziąć udział w modlitwach, czekają kapłani dwunastu obrządków, ci zaś. co nie zechcą rozmawiać z mnichami, mogą spędzić resztę danego im czasu na rozpamiętywaniu własnych grzechów. Jeśli któryś ma prawnika, ten będzie mógł przemówić za nim do Księcia Nicholasa, jeśli nie, będzie musiał bronić się sam, albo zostanie skazany na podstawie dowodów. Od wyroku nie ma odwołania, postarajcie się więc mówić przekonująco. Jedynym człowiekiem, który może odwołać wyrok Księcia, jest Król... a ten ma teraz na głowic inne sprawy.
Skończywszy tę wyczerpującą przemowę, Lord James odwrócił się i wyszedł z celi. Czekający obok strażnik zatrzasnął za nim drzwi.
Więźniowie stali przez chwilę w milczeniu, a potem odezwał się Śliski Tom: - Ta wiedźma... spojrzała na mnie tak, że przeszły mnie dreszcze...
- Czułem się jak wtedy, gdy mama złapała mnie z gębą pełną słodyczy, które dała braciszkowi... - mruknął inny.
W końcu wszyscy usiedli, każdy ponownie na swoim miejscu.
- O co w tym wszystkim chodziło? - spytał Roo Erika.
- Wiesz dokładnie tyle samo, co ja - wzruszył ramionami młody kowal.
- Czytała w naszych myślach - odezwał się nowy, który zdążył już przyjąć swą wcześniejszą pozycję.
- Co takiego? - żachnęło się kilku więźniów.
Nowy nie otworzył nawet oczu, choć na jego wargach pojawił się nikły uśmieszek. - Szukała kilku wyjątkowych ludzi. - Nagle otworzył powieki i powiódł wzrokiem po twarzach współwięźniów. - I wiecie co? Myślę, że chyba paru znalazła...
Zatrzymawszy spojrzenie na Eriku, powtórzył: - Tak... myślę, że ich znalazła...
Południowy posiłek był niewyszukany, ale sycący. Strażnicy przynieśli lace pełną kromek chleba, krąg twardego sera i kocioł zupy jarzynowej. Więźniom nie dano żadnych noży czy widelców, ale do zupy otrzymali drewniane łyżki. Erik, który nagle odkrył, że jest głodny, zaczął przeciskać się ku kratom.
- Hola! - wrzasnął strażnik. - Nie pchać się, dla wszystkich wystarczy! Prawdę powiedziawszy, nie mam pojęcia, skąd taki apetyt u ludzi, którzy jutro zadyndają na stryku!
Erik złapał talerz zupy, chwycił kromkę chleba i odłamawszy jeszcze kęs sera, wrócił do Roo. - A ty nie jesz? - spytał przyjaciela.
- Jeśli strażnik nie łgał, zostanie i dla mnie. - Przygnębiony chłopak wstał powoli i ruszył ku drzwiom, gdzie tłum więźniów szybko się przerzedzał. Polem wziął talerz i podsunął go ku kracie, by strażnik napełnił go zupą. Zabrawszy jeszcze kęs sera i kromkę chleba, wrócił do Erika.
- Hej! - zawołał jeden z więźniów. - Żarcie tu lepsze niż u mojej mamusi!
Dwaj inni parsknęli śmiechem, reszta jednak jadła w milczeniu.
Zaraz po posiłku przyszli strażnicy, by odprowadzić więźniów do sądu. Przed wyruszeniem każdemu dokładnie sprawdzono łańcuchy na nadgarstkach i kostkach. Ostatni z więźniów, Isalańczyk, stał spokojnie, kiedy przyniesiono drewniane jarzmo. - Nie będę robił kłopotów - powiedział na widok urządzenia, a potem dodał z enigmatycznym uśmiechem: - Ciekaw jestem tego, co się wydarzy...
Dziesiętnik straży rozmyślał nad tym przez chwilę, Isalańczyk tymczasem wyszedł spokojnie z celi i stanął za mężczyzną, którego wyprowadzono przed nim. Widząc to, dowódca kiwnął głową na znak, że wszystko jest w porządku, i z celi wyprowadzono kolejnego więźnia.
- Posłuchajcie, sokoły... jeśli którykolwiek zerwie się do ucieczki, zostanie zastrzelony i tyle. Ci, którzy woleliby dostać w plecy bełt z kuszy, zamiast zadyndać na wietrze, mogą wystąpić od razu. Wiedzcie jednak, że kusza nie zabija od razu... to dość paskudny rodzaj śmierci... Widziałem kiedyś jegomościa, któremu bełt wy pruł płuca z piersi... okropny widok. A teraz naprzód marsz!
Korytarz, którym wyprowadzono dwunastu więźniów, obstawiła kompania kuszników. Cały orszak powędrował do Sali Książęcej. I tak grupka brudnych i wymizerowanych nędzników została doprowadzona przed oblicze Księcia Krondoru i zarazem dziedzica tronu, Nicholasa, drugiego człowieka w Królestwie, ustępującego wpływami jedynie Królowi, którym zresztą był jego brat. Borric. Jako człowiek już czterdziestokilkuletni miał włosy gęste, ciemne i bez najmniejszych śladów siwizny. Oczy Księcia były również ciemne i głęboko osadzone, a na twarzy żałoba po ojcu wyryła już bruzdy bólu.
Odziany był na czarno i jedyną oznaką jego godności był złoty książęcy pierścień. Siedział na wielkim krześle na drugim końcu sali, ustawionym na niewysokim podwyższeniu. Obok znajdowało się drugie siedzenie, używane jeszcze kilka dni temu, za życia starego księcia, przez jego małżonkę i matkę Nicholasa. Obecnie Anita, Księżna Wdowa, nie opuszczała swoich komnat.
Obok tronu stał Diuk Krondoru, Lord James, przy nim zaś więźniowie ujrzeli ową tajemniczą damę, o której Isalańczyk powiedział, że potrafi czytać w ludzkich umysłach.
Więźniów ustawiono przed Księciem w szeregu i dowódca straży kazał im się skłonić. Wszyscy uczynili to mniej lub bardziej zgrabnie, i ogłoszono otwarcie sesji sądowej.
Po obu stronach sali ustawiło się kilkunastu widzów, Erik zauważył też wśród nich Sebastiana Lendera. Poczuł się nieco raźniej, bo ostatnio był bardzo przygnębiony.
Przed Księcia wezwano pierwszego z więźniów, niejakiego Thomasa Reeda, i ku zdziwieniu Erika przed Nicholasem stanął Śliski Tom.
- O co go oskarżają, Jamesie? - spytał Książę, patrząc z góry na więźnia.
Diuk Krondoru skinął na skrybę, który odczytał z trzymanego przed sobą pergaminu: - Thomas Reed jest oskarżony o kradzież oraz współudział w morderstwie kupca korzennego Johna Corvina, ostatnio zamieszkałego w Krondorze.
- Czy oskarżony przyznaje się do winy? - spytał James. Śliski Tom rozejrzał się dookoła i zwrócił do Nicholasa, robiąc najbardziej niewinną z możliwych w lej sytuacji minę: - Wasza Królewska Mo...
- ... Książęca - przerwał mu James. - Nie „Wasza Królewska”, ale „Wasza Książęca Mość”...
Śliski Tom uśmiechnął się zażenowany, jakby towarzyska gala była najgorszą ze zbrodni, o jaką można go oskarżyć. - Wasza Książęca Mość, to było tak...
- Przyznajesz się, czy nie? - znów przerwał mu James. Oskarżony łypnął na Diuka złym spojrzeniem i Erik poczuł nagle, że Tom w innych okolicznościach mógł istotnie być człowiekiem niebezpiecznym. - Właśnie usiłowałem to wyjaśnić Jego Książęcej Mości, sir.
- Wystarczy, że powiesz „tak” albo „nie”... wyjaśnienia odłóżmy na potem - odezwał się Nicholas.
Tom przez chwilę rozmyślał nad tą propozycją. - No... gdyby rzecz rozpatrywać skrupulatnie wedle prawa, musiałbym, rzec, żem winny... ale tylko formalnie...
- Zapiszcie, że się przyznaje - uciął James. - Czy ktoś zechciałby powiedzieć coś na twoją obronę?
- Chyba tylko Bysio.
- Jaki Bysio? - spytał Nicholas.
- Kolejny z podsądnych - wyjaśnił James.
- No... niech będzie... Opowiedz nam swoją historie... Tom natychmiast zaczął snuć nieprawdopodobną opowieść o dwu porządnych i ciężko pracujących biedakach, którzy usiłowali zarobić, zawierając uczciwą transakcję z kupcem o wątpliwej reputacji... ten zaś postanowił okpić obu poczciwców. Skonfrontowany z własną podłością kupiec sięgnął po nóż i w walce, która się wywiązała, nieszczęśliwie upadł na jego ostrze. Dwaj oszukani biedacy, którym oczywiście było ogromnie przykro z powodu śmierci złoczyńcy, zabrali jego złoto, ograniczając się wyłącznie do sumy, jaką był im winien, i która - zupełnie przypadkiem - wynosiła dokładnie tyle, ile miał przy sobie. - Winien nam był zresztą jeszcze więcej - dodał Tom po chwili namysłu.
- Co wiadomo o tym Corvinie? - spytał Nicholas Jamesa.
- W zasadzie był uczciwy - odparł James. - Odkryłem tylko, że niekiedy zajmował się przemytem przypraw z Kesh... ale to w końcu dość powszechne wśród naszych kupców.
- Jak to się stało, że John Corvin był wam winien pieniądze? - spytał Książę podsądnych.
- Aby rzec prawdę, Wasza Książęca Mość - rzekł Tom z rezygnacją w głosie - to właśnie my dostarczaliśmy mu przypraw z Kesh, nie angażując w to królewskich celników... jeśli Książę Pan rozumie, co chcę przez to powiedzieć. Robiliśmy to zresztą tylko dlatego, że mamy na utrzymaniu głodujące rodziny...
Nicholas spojrzał na milczącą kobietę i Erik powiódł wzrokiem za jego spojrzeniem. Kobieta przecząco pokręciła głową.
- Czego żąda oskarżyciel? - spytał Nicholas.
- Thomas Reed jest zwyczajnym zbrodniarzem - rzekł James. - I samozwańczym członkiem Cechu Złodziejów...
- Hola, panie! - wrzasnął przestraszony nie na żarty Thomas. - Przechwalałem się tylko, by zdobyć sobie trochę szacunku u strażników...
James zignorował okrzyk więźnia. - Racja stanu każe mi żądać dlań kary śmierci.
- Niech tak będzie.
Te trzy słowa oznaczały, że następnego ranka nastąpi koniec marnego żywota Śliskiego Toma.
Spojrzawszy na Roo, Erik zaczął się zastanawiać, czy w jego własnych oczach jest tyle samo przerażenia, co w oczach przyjaciela.
Przed sądem stawiano każdego z więźniów, Erik zaś spostrzegł, że gdy oskarżony nie przyznawał się do winy, Książę za każdym razem zerkał na stojącą obok kobietę. Za każdym też razem kiwała przecząco głową; z jednym wyjątkiem - kiedy sądzono Bysia, kiwnęła głową, jakby się z nim zgadzała. Niczego to nie zmieniło, ponieważ tak jak pozostałych, Bysia skazano na stryczek.
Kiedy została mniej niż połowa więźniów, skryba wywołał nazwisko Sho Pi.
Okazał się nim Isalańczyk, którego postawiono przed Księciem, Lord James zaś odczytał akt oskarżenia: - Sho Pi, Wasza Książęca Mość. Obywatel Kesh. Aresztowany za udział w bójce. Zabił strażnika.
- Przyznajesz się do winy? - spytał Książę.
- Do czego się tu przyznawać, Wasza Książęca Mość? - uśmiechnął się Sho Pi. - Było tak, jak mówi oskarżyciel.
- Zapiszcie, że się przyznał -r- polecił Nicholas skrybom. - Masz coś do powiedzenia, zanim wydam wyrok?
Uśmiech Isalańczyka pogłębił się nieco. - Tylko tyle, że fakty i prawda są wartościami niewymiernymi. Jestem jedynie biednym żakiem, do niedawna mnichem z Zakonu Dali. Wysłano mnie, bym znalazł swego mistrza.
- Twego mistrza? - zdziwił się Nicholas, którego najwyraźniej zainteresowała ta historia, zdecydowanie różna od wysłuchiwanych już przezeń po raz tysięczny żarliwych zapewnień o niewinności. - A kto nim jest?
- Tego nie wiem. Byłem żakiem jak dziesiątki innych w klasztorze, gdzie pobierałem nauki, w których zresztą też się nie wyróżniałem.. . może poza sztuką walki. Przyznaje, że okazałem się niegodny powołania; opat odesłał mnie, mówiąc, że mistrza powinienem poszukać sobie poza klasztorem... najlepiej w mieście, gdzie burdy i bójki są na porządku dziennym. - Sho Pi wzruszył ramionami. - Prawda często Objawia się w żartach, więc przez wiele dni rozmyślałem nad tym. co powiedział czcigodny opat. Gdy porządnie zgłodniałem, doznałem czegoś w rodzaju iluminacji i postanowiłem poszukać mistrza w waszym mieście... choć to daleko od mojej ojczyzny. Podróżowałem dość długo, po drodze podejmowałem się rozmaitych zajęć... i tydzień temu dotarłem do Krondoru.
- Od tego czasu trzykrotnie go aresztowano - uzupełnił James.
- Na nieszczęście to prawda - wzruszył ramionami człowiek zwany Sho Pi. - Mam wiele wad, a jedną z nich jest buntownicza natura. Oszukiwano mnie przy kartach, a kiedy się temu sprzeciwiłem, wybuchła bójka. Kiedy zaś usiłowałem wyjaśnić waszej straży, że jestem niewinny, rzucili się na mnie ze wszystkich stron. Broniłem się... i to wszystko.
- Podczas tej obrony zabił strażnika - znów uzupełnił James.
- To prawda? - spytał Nicholas.
- Żałuję, ale tak, choć niech mi będzie wolno powiedzieć, że to była samoobrona i wcale nie miałem zamiaru go zabijać... chciałem go tylko rozbroić. Odebrałem mu miecz, kiedy niespodziewanie się szarpnął, odskoczył ode mnie i poleciał na swojego kompana... a ten go pchnął prosto na trzymane przeze mnie ostrze. Było mi ogromnie przykro... ale cóż, zdarza się. - Więzień mówił głosem zupełnie pozbawionym emocji, jakby recytował wyuczoną lekcję, a nie zeznawał w gardłowej sprawie przed sądem.
Książę spojrzał na kobietę, która po raz drugi lekko kiwnęła głową. - Czego żąda oskarżyciel publiczny? - spytał Jamesa.
- Trzydziestu lat ciężkich robót.
- Niech tak będzie.
Z jakiegoś powodu, którego Erik zupełnie nie umiał pojąć, odprowadzany na miejsce przez strażnika Sho Pi wydawał się rozbawiony tym wyrokiem.
Po skazaniu dwu kolejnych drabów na śmierć, zostali tylko Erik i Roo, wkrótce też wywołano ich imiona. W sprawie Erika wystąpił Sebastian Lender.
- Wasza Książęca Mość - oznajmił James. - Mamy tu szczególny przypadek. Erik von Darkmoor i Rupert Avery stają przed sądem oskarżeni o zamordowanie Stefana, Barona von Darkmoor.
- Przyznajecie się do winy? - spytał Nicholas.
Zanim którykolwiek z podsądnych zdążył otworzyć usta, odezwał się Lender: - Za pozwoleniem Waszej Książęcej Mości, chciałbym, żeby zapisano, że ci dwaj młodzi ludzie stojący przed sądem są niewinni.
Nicholas uśmiechnął się i lekko odchylił na tronie ku tyłowi. - Aaa... Sebastian Lender, czy nie tak? Ojciec mówił mi, że w sądzie prawdziwy z waści czyrak w... no, mniejsza z tym, gdzie... Teraz rozumiem, czemu tak mówił. - Spojrzał na Erika i Roo. - Macic coś do powiedzenia?
Po raz drugi, zanim którykolwiek z nich zdążył otworzyć usta, przemówił Lender: - Mam tu. Wasza Wysokość, dokumenty potwierdzone pod przysięgą przed Wielkim Konstablem w Darkmoor i dwoma kapłanami tamtejszych świątyń, które świadczą na korzyść moich klientów. - Otworzywszy piękną skórzaną teczkę na dokumenty, wyjął z niej imponującą stertę pergaminów. - Jest tu nie tylko zaprzysiężone zeznanie Rosalyn, córki Mila, właściciela oberży Pod Szpuntem, mam bowiem także zeznania kilkunastu przybocznych, którzy byli świadkami wydarzeń poprzedzających konflikt, a także zeznanie Barona Manfreda von Darkmoor, który opisuje, w jakim nastroju był Stefan przed incydentem. - Podał wszystko Jamesowi. poirytowanemu koniecznością przejrzenia całej sterty dokumentów w tak krótkim czasie.
- Mości Lender, podczas gdy Diuk James będzie się zapoznawał z treścią przedstawionych sądowi dokumentów, ja z przyjemnością posłucham, co się tam wydarzyło. Mówcie.
Erik spojrzał na Roo i kiwnięciem głowy dał mu do zrozumienia, że on powinien zacząć. - Wasza Wysokość... wszystko zaczęło się przy fontannie, tej, która znajduje się przed gmachem Gildii Winiarzy i Ogrodników. Stałem tam sobie i rozmawiałem z innymi, gdy pojawiła się Rosalyn szukająca Erika. Kiedy z nią mówiłem, nadeszli Stefan i Manfred, synalkowie Barona... i też zaczęli rozmowę z Rosalyn. Manfred powtarzał Stefanowi, że powinni wracać do ojca, który właśnie umierał, Stefan wciąż jednak lokował o „dziewczynie Erika” i o tym, jak to ona się marnuje, zadając się z takim skur... kowalem, i takie tam...
Nicholas usiadł wygodniej i skupił swą uwagę na opowieści Roo, który niczego nie pomijając, mówił o tym, jak Erik pobiegł za Stefanem, i o walce, która była skutkiem tego pościgu. Kiedy skończył, Książę poprosił Erika, by ten opowiedział wszystko tak, jak on to widział. Erik uczynił to, o co go proszono, w spokojnych słowach i nie usiłując wcale wymigać się od odpowiedzialności za śmierć przyrodniego brata.
- Dlaczego uciekłeś? - spytał Nicholas, kiedy Erik skończył.
Kowal wzruszył ramionami. - Nie wiem... Wydało mi się... - przerwał na chwilę i wbił wzrok w ziemię. Potem podniósł oczy i spojrzał prosto w twarz Księcia. - Wydało mi się, że nie jest możliwe, abym mógł zabić tego bydlaka i nie zostać za to powieszony...
- Aż tak go nienawidziłeś?
- Bardziej niż myślałem, Wasza Wysokość - odparł Erik. Skinieniem głowy wskazał Roo. - On to przewidział. Powiedział mi kiedyś, że być może któregoś dnia będę musiał Stefana zabić. Przed feralnym dniem spotkałem brata jedynie trzy razy i za każdym razem prowokował awantury... obrzucał mnie wyzwiskami, obrażał moją matkę i zarzucał mi, że sięgam po jego dziedzictwo.
- A miał rację?
Erik wzruszył ramionami. - Nie sadzę. Nigdy się nie spodziewałem, że będę szlachcicem, ani że dostanie mi się jakiś tytuł i urząd. Jestem kowalem, Wasza Wysokość... i najlepszym znawcą koni w Darkmoor -jeśli mi, panie, nie wierzycie, spytajcie Owena Greylocka, Mistrza Miecza Barona von Darkmoor. Moja matka chciała tylko, bym miał dobre nazwisko. Prawda, jej zaciekłość i upór były źródłem strachu Stefana. Ale nawet jeśli marzyła, że któregoś dnia zostanę szlachcicem, nie były to moje marzenia. Nazwisko zaś mam... - ściszył głos, ale jednocześnie nadał mu ton lekko wyzywający. - Była to jedyna rzecz, której ojciec mi nie odmówił. Nigdy publicznie nie zaprzeczył moim prawom do nazwiska von Darkmoor... i pod tym mianem niech mnie pochowają.
Usłyszawszy te słowa, Roo skrzywił się, a Nicholas westchnął:
- Wszystko to jest bardzo skomplikowane. Lordzie Jamesie... masz jakieś propozycje?
James wciąż grzebał w papierach, które wręczył mu Lender.
- Wasza Książęca Mość, proponuję, żebyś zastanowił się nad tą sprawą, po kolacji zaś przedstawię sugestie oskarżenia publicznego...
- Zgoda - rzekł Nicholas. - Odraczamy sesję i wyrok. Strażnicy skinęli na wszystkich więźniów, więc Erik i Roo ruszyli ku pozostałym.
- Co to wszystko znaczy? - spytał Erik Lendera.
Ten nie wyglądał na zadowolonego. - Znaczy to, że się nad wszystkim zastanowi, jak powiedział. Poznacie wyrok po kolacji.
- Spoglądając za Księciem, który właśnie opuszczał salę, dodał:
- Rano i tak będzie po wszystkim...
Gdy strażnicy ustawiali ich za Sho Pi. Roo zapytał: - A jak sądzicie, co się teraz stanie?
- Gdybyście obaj nie uciekli i od razu opowiedzieli tę historię, Nicholas skłonny byłby wam chyba uwierzyć... aleście uciekli i to przemawia przeciwko wam... - Milczał przez chwilę, podczas której strażnicy ponownie zakuwali więźniów. - W najgorszym wypadku zawiśniecie na szubienicy. Jeśli Książę znajdzie jakieś okoliczności łagodzące, dostaniecie po trzydzieści lat ciężkich robót. W najlepszym wypadku dziesięć lat służby w Królewskiej Marynarce...
Gdy strażnicy kazali im ruszać. Sho Pi obejrzał się przez ramię i spojrzał na Erika. - Może też być jeszcze inaczej... - powiedział i uśmiechnął się enigmatycznie. Erik pomyślał, że ten jegomość zachowuje się dosyć dziwacznie, zważywszy na fakt, iż niedawno skazano go na trzydzieści lat ciężkich robót.
Więźniów ponownie odprowadzono do celi śmierci.
Nastroje skazanych zmieniały się od tępej rezygnacji i rozpaczy po wybuchy szalonej wściekłości. Śliski Tom teraz okazywał strach - nieustannie chodził wzdłuż ścian celi, wymyślając jeden po drugim szalone plany pokonania strażników, opanowania pałacu i wyrwania się na wolność. Był też przekonany, że Szydercy tylko czekają na jakąkolwiek oznakę buntu, by uderzyć na pałac i uwolnić swych uciemiężonych przez tyranię braci.
Po godzinie Bysio nie wytrzymał. - Chłopie... daj sobie spokój i odpocznij. I tak cię powieszą.
Oczy Śliskiego Toma rozwarły się szerzej, i nagle ze zwierzęcym niemal rykiem rzucił się na swego kompana, sięgając dłońmi do jego gardła. Bysio chwycił go za ręce, odsunął je od siebie i niewiele myśląc, wyrżnął go głową w twarz. Tom zrobił zeza i ogłuszony upadł na ziemię.
Bysio ułożył nieprzytomnego kompana w kącie na słomie. - Przez jakiś czas będzie trochę spokoju - powiedział.
- Tylko na tym ci zależy? - odezwał się ktoś z głębi celi. - Chcesz mieć spokój? No, mój Bysiu, jutro rano otrzymasz tyle spokoju, ile tylko zapragniesz... Może Tom miał rację... Może powinniśmy umrzeć, walcząc ze strażą.
- Czym? - prychnął Bysio. - Drewnianymi łyżkami?
- Spieszno ci do śmierci? - spytał rozmówca.
Bysio potarł dłonią podbródek. - Każdy musi umrzeć... pytanie tylko, kiedy. Gdy zdecydowałeś się zejść ze ścieżki prawa, sam wydałeś na siebie wyrok... czy ci się to podoba, czy nie... - Westchnął i zrobił melancholijną minę. - Zabijanie strażników nie wydaje mi się właściwe... w końcu wykonują tylko to, co do nich należy. Niektórzy mają żony i dzieci... -Usiadł, odchylając się w tył i opierając łokcie o kamienny występ za ławą. - Powieszenie nie jest wcale złą śmiercią. Albo ci trzaśnie szyja - tu strzelił palcami - i po tobie, albo się udusisz. Duszenie też nie jest złe. Kiedyś mnie przydusili... w bójce. Wszystko wokół zaczyna wirować, polem zacierają się kontury otoczenia... robi się coraz jaśniej... Nie, mój chwacie, to nie potrwa długo.
- Skończ ten temat, Bysiu - warknął inny. - Nie wszyscy jesteśmy tak pobożni jak ty...
- Aaronie, kiedy to właśnie owo duszenie zrobiło ze mnie pobożnego człeka. Wiesz, gdyby Kuba Trzęsionka nie rozwalił wtedy krzesła na łbie Cwanego Billa, byłbym już trupem. Wtedy właśnie doszedłem do wniosku, że najwyższa pora pojednać się z bogami, co też uczyniłem. Poszedłem więc do świątyni Lims-Kragmy, pogadałem z jednym kapłanem, złożyłem ofiarę, a jakże... i od lej pory nigdy nie zapomniałem o świętowaniu siódmego dnia... chyba, żem się nie mógł ruszyć... - Skrzyżowawszy potężne ramiona na piersi, Bysio nieubłaganie ciągnął dalej: - Jutro, kiedy stanę przed Boginią Śmierci, a ona powie: „Bysiu, Bysiu... jesteś łgarzem, złodziejem i mordercą... choć tym ostatnim stałeś się wbrew sobie i niechcący... ale przyznać muszę, że pobożny z ciebie drań”, uśmiechnę się i odpowiem: „Nie inaczej, Wasza Boskość”. To się powinno liczyć.
Erik pomyślał, że w jego położeniu trudno kpić z Bysia, Roo zaś był bliski łez ze strachu, że zostaną jednak skazani na stryk. Jedynymi osobami w towarzystwie, które nie otrzymały wyroku śmierci, byli Sho Pi, Erik i Roo. Isalańczyk miał zostać wcielony do brygady roboczej po egzekucji, którą potraktowano chyba jako swego rodzaju lekcję dla niepokornego cudzoziemca. Żółtoskóry nie wyglądał wcale na zmartwionego perspektywą wyrywania przez najbliższe trzydzieści lat kamieni ze skał w królewskich kamieniołomach. Opowiadano sobie, że niektórym młodym i zdrowym ludziom udawało się to przetrzymać i opuszczali brygady jako sterani życiem pięćdziesięciolatkowie, którzy już nie potrafili ułożyć sobie życia. Większość ludzi jednak umierała w kajdanach i opuszczała kopalnie nogami do przodu...
Wieczorem otwarto z trzaskiem drzwi i Erik podniósł głowę, na poły ze strachem, na poły z nadzieją - spodziewał się bowiem Lendera. Okazało się jednak, że to tylko strażnicy z wieczornym posiłkiem. Więźniowie dostali obfitsze porcje chleba i sera, w zupie była mięsna wkładka, ponadto każdy otrzymał kubek niezłego wina.
Erik pomimo emocji i wyczerpania czuł wilczy głód, Roo jednak zrezygnował z posiłku - zwinął się po prostu w kłębek i zasnął. Większość więźniów pochłaniała swoje porcje w milczeniu, wyjąwszy Isalańczyka, który podszedł do Erika i usiadł obok.
- Myślisz, że wyjdziesz stąd wolny? - spytał.
Erik spojrzał przed siebie i przez chwilę wpatrywał się w pustkę. - Nie... gdybyśmy zostali i stawili czoło oskarżeniu... to może... gdyby zobaczyli, jak krwawiłem po pchnięciu, które otrzymałem od Stefana w ramię... Nie... jestem pewien, że zawiśniemy na belce albo spędzimy następne trzydzieści lat, harując dla chwały Króla...
- Nie sądzę... - rzekł Isalańczyk.
- Dlaczego tak uważasz?
- Ta kobieta. Nie wiem, jak to możliwe, ale ona widziała nasze myśli, gdyśmy stawali przed Księciem...
- Jeżeli, jak twierdzisz, czytała w naszych myślach, to chyba dlatego, że Książę chciał się przekonać, czy mówimy prawdę.
- Nic... chodziło o coś innego.
- O co?
- Nie jestem pewien... Może chciała się dowiedzieć, jacy jesteśmy...
Erik skończył swój posiłek, a gdy Roo nie zaprotestował, zajął się i jego porcją. Wieczór ciągnął się w nieskończoność, aż wreszcie znów rozległ się zgrzyt odsuwanych rygli.
Odwróciwszy się ku nim. Erik ze zdziwieniem ujrzał stojącego u kraty, w otoczeniu dwu własnych przybocznych i dwu książęcych, Manfreda von Darkmoor. Młody arystokrata kiwnął głową, dając mu znać, by przeszedł w kąt, gdzie będą mogli pomówić na osobności.
Erik wstał i udał się do rogu celi, strażnicy zaś odsunęli się na bok, zostawiając braci samych. Kowal milczał, umożliwiając rozpoczęcie rozmowy Manfredowi.
Ten przyglądał się bratu przez chwilę, aż wreszcie powiedział:
- Podejrzewam, że zastanawiasz się. co ja tu robię...
- To chyba oczywiste - stwierdził Erik.
- Prawdę mówiąc, sam nie bardzo wiem, dlaczego tu przyszedłem. .. Może dlatego, że straciłem już jednego brata i wygląda na to, że niedługo stracę drugiego... którego nie zdążyłem nawet poznać...
- Może niezupełnie mnie stracisz, braciszku - zakpił Erik.
- Książę postanowił przemyśleć sprawę, a musisz wiedzieć, że mam po swojej stronie bardzo utalentowanego prawnika.
- Tak, też mi to powiedziano. - Manfred przyjrzał się Erikowi od stóp do głów. - Wiesz, wyglądasz zupełnie jak ojciec. Myślę jednak, że jesteś twardy, jak twoja matka...
- Dlaczego tak mówisz?
- Nie znałeś naszego ojca... w wielu przypadkach okazał się słabym człowiekiem - rzekł Manfred. - Kochałem go, oczywiście... ale nie można było go podziwiać. Unikał sporów, zwłaszcza z mateczką... i strasznie nie lubił występować publicznie. - Przy tych słowach uśmiechnął się ironicznie. - Mnie, na przykład, bardzo się to podoba. - Delikatnym ruchem zdjął z rękawa wyimaginowane źdźbło trawki. - Nie wiem właściwie, czy powinienem cię nienawidzić za zabicie brata, czy podziękować ci za uczynienie mnie Baronem... To zresztą nieważne, bo w tej właśnie chwili moja matka suszy Księciu głowę i gorąco go namawia, by cię kazał powiesić...
- Za co ona mnie tak nienawidzi? - spytał Erik.
- Nie jestem pewien, czy ona naprawdę cię nienawidzi - rzekł Manfred. - Raczej się ciebie obawia. Nienawidziła zaś, i to z całej duszy, naszego ojca...
- Dlaczego? - żachnął się zdumiony Erik.
- Ojciec był... eee... kobieciarzem, matka zaś doskonale wiedziała, że poślubił ją pod przymusem. Z tego co wiem, po moim przyjściu na świat mężem i żoną byli tylko nominalnie. Mateczka zadbała już o to. by w naszym zamku służyli jedynie mężczyźni, albo wyjątkowo brzydkie babiszony. Ojciec jednak nie zrezygnował. .. miał zresztą dar zjednywania sobie kobiet... Mimo zapobiegliwości mateczki, potrafił jakoś dotrzeć do każdej ładnej dziewki w promieniu dnia jazdy od zamku. Pod tym względem Stefan bardzo był doń podobny. Uważał, że zaleje ci sadła za skórę, jak sprzątnie ci sprzed nosa dziewczynę i poigra z nią po swojemu...
- Rosalyn nie była moją dziewczyną - mruknął Erik. - Traktowałem ja jak siostrę...
- Tym lepiej - odparł Manfred. - Bardzo byłby rad, gdyby to wiedział. Jeszcze bardziej by się cieszył, gdyby mógł... na przykład... zgwałcić ci matkę, tak żebyś to widział... - ściszył głos. - Podły był zeń skurczybyk, Eriku... ten bydlak naprawdę uwielbiał sprawiać innym ból. Wiem, bo najczęściej wyładowywał swe humory na mnie. Zostawił mnie w spokoju dopiero wtedy, gdy podrosłem na tyle, że mogłem się bronić. - Zniżył głos do szeptu. - Kiedy zobaczyłem, jak leży tam. w tym sadzie, bez życia, byłem w pierwszej chwili tak wściekły, że zabiłbym cię własnymi rękoma... ale kiedy mi przeszło, zdałem sobie sprawę z faktu, że tak naprawdę czuję tylko ulgę. Zabijając go, wyrządziłeś światu przysługę, ale obawiam się, że nic ci to nie pomoże. Matka zamierza doprowadzić do tego, byś zawisł ma stryku... Myślę, że przyszedłem tu po to, by ci powiedzieć, że przynajmniej jeden z braci, jacy ci zostali, nie żywi do ciebie nienawiści...
- Braci?
- Nie jesteś jedynym dzieckiem Barona von Darkmoor, które urodziło się po niewłaściwej stronie łoża. Masz jeszcze przynajmniej kilku braci i parę sióstr... Ty jesteś najstarszy... a twoja matka robiła co w jej mocy, by świat o tym nie zapomniał. I tak sobie myślę, że to jest prawdziwy powód, dla którego jutro zatańczysz na wietrze.
Erik usiłował zebrać się na odwagę - choć niewiele już mu jej zostało. - Zobaczymy, co powie Książę.
- Tak, oczywiście. -Manfred nie zaprzeczył. - Jeśli jakoś uda ci się wymigać od stryczka i jak już wyjdziesz z turmy, przyślij mi list. - Odwrócił się i ruszył ku drzwiom, gdzie zatrzymał się na moment i spojrzał przez ramię na Erika. - Ale jeśli ci życie miłe, lepiej nie wracaj do Darkmoor.
Erik stał jeszcze chwilę bez ruchu, potem jednak wrócił na swoje miejsce u boku chrapiącego Roo.
Czas dłużył się niemiłosiernie, i Erik odkrył, że nie może zasnąć. Kilku innych także rzucało się niespokojnie podczas snu, i tylko Bysio i Isalańczyk spali niczym niemowlęta. Paru więźniów modliło się zapamiętale i w milczeniu.
O północy pojawili się kapłani różnych obrządków i każdy stanął naprzeciwko więźnia, który pragnął pocieszenia właśnie od niego. Trwało to około godziny, po czym kapłani opuścili cele. Wieści od Lendera nadal nie nadchodziły.
W końcu Erik zapadł w płytką drzemkę, i budząc się kilka razy, czuł, jak serce mu wali o żebra - był coraz bardziej przerażony.
Nagle rozległ się głośny łoskot do drzwi i Erik porwał się na nogi - do celi wszedł Sebastian Lender. Kowal kopnął Roo, by go obudzić i obaj skoczyli ku prawnikowi.
Erik spojrzał na trzymane przez prawnika przedmioty i poczuł, że serce w nim zamiera. Mężczyzna przyniósł mu parę butów do jazdy konnej, pięknie wykonanych z miękkiej skóry, z wysokimi cholewami wywiniętymi na zewnątrz. Młodzieniec zrozumiał, dlaczego prawnik je tu przyniósł.
- Mamy szykować się na śmierć? - spytał.
- Owszem - odpowiedział prawnik. - Książę podjął decyzję niecałą godzinę temu. - Sięgając przez kraty, podał Erikowi buty. - Przykro mi. Myślałem, że udało mi się go przekonać... ale matka człowieka, któregoście zabili, jest córką Diuka Ran, a jej wpływy na dworze nie ustępują niemal królewskim. Radzono się zresztą samego Króla... ale w końcu obu was skazano na śmierć. I nic już nie da się zrobić... - Wskazując huty, dodał: - To ostatni dar ojca dla ciebie... pomyślałem, że powinieneś je założyć choćby na krótko...
- Powieszą nas - wyszeptał Roo.
Erik przepchnął buty na drugą stronę. - Sprzedajcie je, mości Lender. Powiedzieliście, że złoto, jakie zostawił wam dla mnie ojciec nie pokryje waszego honorarium...
Lender ponownie pchnął buty ku Erikowi. - Nie... przegrałem sprawę i powinienem ci oddać całą sumę. Nie biorę pieniędzy za przegrane sprawy.
- To poślijcie pieniądze mojej matce, do Ravensburga. Pracuje w gospodzie Pod Szpuntem i oprócz mnie nie ma już nikogo, kto o nią zadba. Poradźcie jej, by użyła złota mądrze... bo więcej nie będę mógł jej przysyłać.
Lender kiwnął głową i rzekł: - Zaniosę modły do bogów, by byli dla ciebie łaskawi, Eriku... i dla ciebie, Rupercie. Nie jesteście ludźmi złymi... choć dopuściliście się okropnego czynu...
Wyglądało na to, że prawnik jest bliski łez, odwrócił się więc i wyszedł, zostawiając dwu młodych ludzi w lochu śmierci.
Erik spojrzał na swego przyjaciela z lat dziecinnych i nie rzekł nic - bo też nie było nic dopowiedzenia. Usiadłszy na ławic, zzuł swe zwykłe ciżmy i naciągnął na stopy wspaniałe buty do konnej jazdy. Pasowały jak ulał. jakby skrojono je na jego miarę. Wysokie do połowy łydki, otulały nogę jak aksamit... jakby nie uszyto ich z twardej skóry. Erik wiedział, że choćby harował całe życie, nie mógłby sobie pozwolić na taki zbytek.
Westchnął i pomyślał, że będzie je miał na nogach, przechodząc z celi na stopnie szubienicy. Żałował jedynie, że nigdy nie nadarzy się sposobność, by wypróbować je podczas jazdy...
Roo siedział na posadzce, opierając się o ścianę. Patrząc na Erika rozszerzonymi ze zgrozy oczami, spytał: - Co teraz?
Erik spróbował się uśmiechnąć pocieszająco, wyszedł mu jednak niewyraźny grymas. - Poczekamy...
I w celi zapadła cisza...
Drzwi otworzyły się ze zgrzytem.
Erik mrugając, otworzył oczy i nie bez zdziwienia spostrzegł, że udało mu się przespać noc, choć wcale nie czuł się wypoczęty. Do celi wkroczyli strażnicy, obwieszeni orężem na wypadek, gdyby więźniowie podjęli ostatnią, rozpaczliwą próbę buntu. Na końcu pojawił się znany już Erikowi Robert de Longueville.
- Słuchajcie, nędzne psy! - wrzasnął, a jego zgrzytliwy głos ciął niczym bat. - Pójdziecie, gdzie wam każą, i spotkacie śmierć jak mężczyźni! - dodał z przewrotnym uśmieszkiem. Następnie wywołał sześć nazwisk, wśród których był Śliski Tom. Ten cofnął się w głąb celi, jakby chciał ukryć się za współwięźniami, licząc na to, że powieszą go w drugiej kolejności. - Thomas Reed! - zagrzmiał de Longueville. - Chodź no tu, bratku!
Śliski Tom skulił się i skrył za Bysiem, de Longueville jednak posłał do celi strażników z obnażonymi mieczami. Więźniowie rozstąpili się skwapliwie i obaj stróże prawa wyciągnęli Toma z celi. Ten zaczął skomleć o litość i jęczał tak. aż dotarli do szubienicy.
Nikt w celi nie odezwał się nawet słowem - wszyscy słuchali wrzasków Toma, które cichły, w miarę jak odprowadzano go w głąb lochów, potem zaś zabrzmiały z nową siłą tuż za oknem. Cała szóstka pojawiła się na dziedzińcu - choć strażnicy musieli wlec skazanego niemal siłą. Nie szczędzili mu kuksańców i kopniaków, co zwiększało jeszcze jego trwogę, nie mogli go jednak uciszyć, chyba że byliby go ogłuszyli. Nie przejawiali zresztą żadnego wzruszenia - Tom nie był pierwszym więźniem, którego powleczono ku strykowi wyjącego z przerażenia, strażnicy zaś z doświadczenia wiedzieli, że wkrótce umilknie na wieki.
Ogarnięty dziwną mieszaniną fascynacji i odrazy Erik patrzył przez kraty, jak pierwszych pięciu skazańców wstępowało powoli na szubienicę. Jakiś odległy zakątek jego umysłu krył w sobie myśl o tym, że wkrótce i on podaży ich siadem, młodzieńcza wola życia Erika nie chciała jednak przyjąć tego do wiadomości. Wszystko, co obserwował, dotyczyło jakby kogoś innego.
Każdy z pięciu skazańców wstąpił na drewniane pudło ustawione pod jedna z pętli, Toma zaś zaniesiono ku miejscu, gdzie miał umrzeć. Nieszczęśnik kopał, szarpał się i nawet usiłował gryźć trzymających go mocno strażników. Dwaj podnieśli go w końcu i ustawili na pudle, podczas gdy trzeci wskoczył na nie obok Toma i zręcznie wetknął mu głowę w pętlę. Dwaj inni przytrzymywali go, by nie wykopał pudła spod nóg, zanim wszystko będzie gotowe.
Erik nie bardzo wiedział, co miało teraz nastąpić - oficjalne odczytanie wyroku czy pytanie o ostatnie słowa skazańców - tymczasem przed nieszczęśnikami, tyłem do pozostałych więźniów, stanął Robert de Longueville. Spojrzał na nich, spluną} na bruk i rzekł beznamiętnie: - Powiesić!
Strażnicy wykopali pudło spod każdego ze skazańców - w jednym wypadku musieli to robić dwukrotnie, bo ofiara zemdlała po usłyszeniu komendy de Longueville'a. Wrzaski Śliskiego Toma urwały się nagle, po czym zapadła śmiertelna cisza.
Erik ujrzał teraz coś, co niemal go zmroziło: trzej skazańcy zwiotczeli natychmiast, jeden szarpnął się tylko i skonał, ostatni dwaj jednak wierzgali rozpaczliwie, gdyż dusili się powoli. Jednym z nich był Śliski Tom; Erikowi wydało się, że konał niemożliwie długo. Chudy złodziejaszek szamocząc się, kopnął jednego ze strażników, a widząc to, Bysio powiedział: - Mogliby, u licha, wiązać ludziskom nogi. Takie kopanie pozbawia człeka godności...
- O jakiej godności mówisz? - żachnął się Roo, który stał obok Erika i również obserwował wszystko, choć oczy miał napuchnięte od łez.
- Chłopcze... niewiele nam zostaje - wyjaśnił Bysio. - Mężczyzna przychodzi na świat nago... i tak samo go opuszcza. Odzież, jaką ma wtedy na sobie, nie ma żadnego znaczenia. Jest nagi w swoim sercu... Ale dzielność i godność... o, te się liczą... tak przynajmniej uważam. Być może się mylę, ale miło by mi było, gdyby na przykład choć jeden z tych strażników rzekł kiedyś do żony: „Wiesz... dziś wieszaliśmy takiego rosłego chłopa... i wiedział, jak należy umierać”.
Erik patrzył jeszcze przez chwilę, jak Śliski Tom wierzga nogami, w końcu jednak i on przestał się miotać. Robert de Longueville odczekał jeszcze dobrą chwilę, potem zaś wydał komendę: - Odciąć ich!
Żołnierze odcięli martwych od belki, a kiedy jedni znosili ciała z podwyższenia i układali je na ziemi, inni żwawo wiązali nowe stryczki.
I nagle Erik pojął, że teraz jego kolej i za chwilę przyjdą po nich. Gdy sobie to uzmysłowił, kolana się pod nim ugięły - aby nie upaść, musiał oprzeć się o ścianę celi. Ostatni raz czuję chłód kamienia, przemknęło mu przez myśl. Robert de Longueville skinął dłonią i drużyna strażników zwarła szyk, ruszając po nową porcję skazańców dla bezlitosnych pętli.
Więźniowie słyszeli ich kroki długo wcześniej, zanim oprawcy weszli do celi. Wszystko trwało nieznośnie długo... i Erik odkrył, iż pragnie, by śmiertelna procesja nigdy do lochu nie weszła. Wcisnął się grzbietem w mur, jakby oparcie się o niepodatny kamień w jakiś sposób miało go uchronić...
Drzwi na końcu lochu otworzyły się raptownie i weszli przez nie strażnicy. Potem otworzono kratę i de Longueville zaczął wywoływać ich imiona. Czwartym okrzykniętym był Roo, następnie Erik, ostatnim zaś okazał się Sho Pi, jedyny nie skazany na karę śmierci.
Roo wyszedł z szeregu i rozejrzał się przerażony. - Czekajcie... nie można tak... czy nie...
Jeden ze strażników uspokajająco położył mu dłoń na ramieniu. - Wróć do szeregu, chłopcze. O. tak... mądryś, ani słowa...
Roo przestał się wiercić, oczy miał jednak szeroko otwarte i pełne łez. Poruszał leż ustami, jakby coś mówił, Erik niczego jednak nie mógł zrozumieć.
Rozejrzawszy się dookoła, Erik poczuł mdłości. Potem wnętrzności skręcił mu silny skurcz i odczuł potrzebę wypróżnienia - tak nagłą i palącą, że zaczaj się obawiać, iż umrze z zafajdanymi portkami. Zabrakło mu tchu, a serce zaczęło kołatać. Poczuł też, że po twarzy ściekają mu krople potu. Miał oto umrzeć...
- Nie chciałem... - zaczął błagalnie Roo, zwracając się do ludzi, którzy i tak nie mogliby go uratować.
Dowodzący drużyną dziesiętnik wydał rozkaz. Więźniów wyprowadzono z celi, a Erik zaczął się zastanawiać, jak też udało im się utrzymać krok, gdy wszyscy byli skuci i trzęsły im się łydki. Roo dygotał tak, że Erik zapragnął dodać przyjacielowi otuchy, kładąc mu dłoń na ramieniu, niestety kajdany uniemożliwiały nawet takie przedsięwzięcie.
Skazanych przeprowadzono wzdłuż korytarza ku wiodącym w górę schodom. Wspiąwszy się na nie, raz jeszcze skręcili za róg i wyszli na otwartą przestrzeń. Słońce nie wzeszło jeszcze dostatecznie wysoko, by oświecić dziedziniec zza murów, trafili więc na obszar pogrążony w cieniu, ale błękitny kawałek nieba widoczny nad blankami zapowiadał piękny dzień.
Roo łkał już głośno, wydając nieokreślone odgłosy przerywane regularnie słowem „Proszę!”, ale jakoś trzymał się na nogach. Idąc na miejsce kaźni, minęli sześć ciał ułożonych pod murem i czekających na załadunek - podjeżdżał już po nie wóz węglarza.
Erik spojrzał na jednego z nieboszczyków i o mało nie zemdlał. Widywał już martwych, Tyndala, Stefana i bezimiennego, zabitego w lesie bandytę - nigdy jednak nie był świadkiem czegoś takiego. Twarze tych ofiar były powykręcane grymasami - najbardziej wykrzywione oblicze miał Tom oraz ten drugi, który się udusił... oczy obu nieszczęśników niemal wychodziły z orbit. Twarze pozostałych czterech, którzy poskręcali sobie karki, były po prostu blade jak pergamin, a wszystkie martwe oczy wbite w obojętne niebo. Nad trupami zaczynały już się kręcić muchy, i nikt nie zadał sobie trudu, by je odpędzić.
Raz jeszcze poprowadzono ich po schodkach i tym razem młodzieniec poczuł, że puszcza mu pęcherz. Właściwie wcale nie czuł takiej potrzeby, miał jednak przemożną chęć opróżnienia się przed śmiercią. Z przepastnych głębin jego pamięci wypłynęły nagle iście dziecięce zakłopotanie i wstyd... i poczuł, że po policzkach spływają mu łzy. Kiedy był mały, matka czasem strofowała go za zmoczenie łóżka w nocy, i teraz z zupełnie dla siebie niezrozumiałych powodów poczuł, że zlanie się w portki będzie chyba najpaskudniejszą rzeczą, jaka kiedykolwiek mu się przytrafiła. Dziedziniec i bez tego przepełniał smród uryny i ekskrementów; Erik nie wiedział tylko, czy było tak za sprawą jego kompanów czy tych, co zmarli przed chwilą. Zaraz potem wziął się w garść, by zachować resztki godności.
Usiłował zerknąć w bok, na Roo, ale nagle okazało się, że znalazł się na skrzynce, a idący tuż za nim strażnik zręcznie i bez wahania umieścił na jego szyi pętlę, a potem zeskoczył z pudła, nie powodując jego zachwiania. Erik za wszelką cenę usiłował spojrzeć w bok, jednak nie mógł dostrzec przyjaciela.
Poczuł, że drży. Nie potrafił powstrzymać łez, i wszystko, na co patrzył, splotło się nagle w jedną zupełnie bezsensowną grę światłocieni. Słyszał dochodzące gdzieś z boku słowa modlitwy i nieustannie bełkotane przez Roo „Nie... proszę, nie...”
Zastanawiał się, czy w ostatniej chwili życia nie powinien powiedzieć czegoś przyjacielowi, nie umiał jednak wymyślić stosownych słów. I oto przed skazańcami stanął Robert de Longueville. Erik spojrzał i ze zdumiewającą wyrazistością ujrzał każdy szczegół ubrania człowieka, który miał wydać rozkaz dotyczący jego śmierci. De Longueville kiepsko się dziś ogolił i na jego policzkach widać było cień... Erik zauważył również nad jego prawym okiem niewielką bliznę, której wcześniej nie widział. Oprawca miał na sobie piękną czerwoną kurtkę ozdobioną godłem, o którym Erik już wiedział, że to herb Krondoru - wizerunek orła wzbijającego się nad górskim, wyrastającym z morza szczytem. de Longueville miał niebieskie oczy, ciemne brwi... i Erik nie bez irytacji pomyślał, że przydałyby mu się solidne postrzyżyny. Zastanawiając się, jak w tak krótkim czasie mógł dostrzec tyle szczegółów naraz, chłopak poczuł, że zaraz zemdleje ze strachu.
Jedynego, nie przeznaczonego śmierci więźnia przyprowadzono i również ustawiono obok de Longueville'a, który zwrócił się doń ze słowami: - Patrz i ucz się, Keshaninie...
Skinąwszy głową, zawołał: - Wieszać!
Erik nabrał tchu w płuca i poczuł, że skrzynię wybito mu spod nóg potężnym uderzeniem. Usłyszał jeszcze pełen przerażenia wrzask Roo... i runął w dół.
Niebo wywinęło kozła... i to była jego jedyna, towarzysząca temu myśl. Usłyszał własny okrzyk: - Mamo! - i poczuł szarpnięcie, gdy dotarł do końca liny... Pętla zacisnęła się wokół jego szyi, kark owionął mu płomień bólu... i po kolejnym szarpnięciu poczuł, że spada dalej! Zamiast chrzęstu miażdżonej konopnym sznurem krtani lub nagłego trzasku pękających kręgów karku, usłyszał głuche łupnięcie, z jakim jego grzbiet zderzył się z deskami pomostu.
I usłyszał ryk de Longueville'a: - Postawić ich na nogi!
Szorstkie dłonie chwyciły oszołomionego upadkiem skazańca, który rozejrzawszy się tępo wokół siebie, ujrzał, że inni niedoszli wisielcy również rozglądają się zdezorientowani. Roo wyglądał niczym wyrzucona na brzeg ryba. Na jego zdumionej twarzy widać było czerwoną plamę w miejscu, gdzie oblicze ravensburskiego ulicznika zetknęło się gwałtownie z deskami pomostu szubienicy. Miał też napuchnięte, zaczerwienione od łez oczy i ciekło mu z nosa.
Obok niego stał Bysio, który wodził po otoczeniu otępiałym wzrokiem, a z niewielkiego skaleczenia na czole ciekła krew. Dobroduszny osiłek starał się zrozumieć, jakiż to złośliwy figiel losu przeszkodził mu w spotkaniu z Boginią Śmierci. Nieopodal stał opryszek o nazwisku Billy Goodwin - ten, zamknąwszy oczy, dyszał ciężko, jakby jeszcze się dusił. Erik nie znał imienia człowieka stojącego na końcu szeregu, tamten stał zresztą z miną równie głupią i oszołomioną jak wszyscy pozostali.
- A teraz, słuchajcie, gnojki! - zagrzmiał Robert de Longueville. - Jesteście trupami. - Powiódł wzrokiem od twarzy do twarzy i podniósł głos: - Rozumiecie?!
Wszyscy kiwnęli głowami, widać było jednak, że nikt niczego nie pojmuje.
- Oficjalnie jesteście martwi. Każdego, kto zwątpi w moje słowa, możemy ponownie postawić na skrzyni... tym razem jednak przywiążemy sznur do poprzeczki. Jeśli ktoś woli. to z radością, osobiście poderżnę mu gardło.
Zwracając się do Keshanina, warknął gniewnie: - Stawaj tam, razem z innymi!
Więźniowie zostali szybko ustawieni u podstawy szubienicy, każdy obok ciała jednego z poprzedników. Żołnierze odcięli pętle i założyli je każdemu z więźniów na szyję, dwu z nich umieściło sznur na karku Sho Pi.
- Macie z tym łazić, dopóki nie każę wam tego zdjąć! - zagrzmiał de Longueville.
Idąc powoli wzdłuż szeregu pięciu wciąż oszołomionych mężczyzn, zajrzał każdemu w oczy. - Mam was! Teraz nie jesteście już nawet niewolnikami! Oni mają przynajmniej jakieś prawa. Od tej chwili nawet oddychać będziecie tylko wtedy, kiedy wam powiem! Jeśli nie spodoba mi się to, że oddychacie moim powietrzem, każę pierwszemu lepszemu strażnikowi zacisnąć pętlę, którą macie na szyi... i koniec z wami! Zrozumiano?
Niektórzy z niedoszłych wisielców kiwnęli głowami, Erik zaś rzekł cicho: - Tak...
- Kiedy zadaję wam pytanie - zagrzmiał de Longueville - to macie odpowiedzieć tak głośno, żebym to usłyszał! Zrozumiano?
Tym razem odpowiedzieli wszyscy: -Tak!
De Longueville odwrócił się i ponownie rozpoczął wolny spacerek wzdłuż szeregu. - Nadal czekam na odpowiedź...
Pierwszy domyślił się Erik: - Tak jest, panie!
De Longueville zatrzymał się przed Erikiem i stanął tak, że ich nosy oddzielała przestrzeń nie większa od cala. - „Panie”! Jestem kimś więcej niż waszym panem, wy gnojki! Jestem kimś ważniejszym niż wasze matki, żony, ojcowie i bracia... razem wzięci! Od tej chwili jestem waszym bogiem! A więc kiedy zadaję wam pytanie, macie odpowiedzieć: „Tak jest, panie sierżancie!” Jasne?
- Tak jest, panie sierżancie! - ryknęli zgodnie, mimo że wszystkich bolały wyschnięte krtanie.
- A teraz, gnojki, załadujcie te trupy na wozy! - padła komenda. - Każdy bierze jednego.
Bysio wziął Śliskiego Toma i poniósł go na wóz równie łatwo, jak dorosły mężczyzna przenosi dziecko. Stojący na wozie grabarz szybko wciągnął zwłoki w głąb. by zrobić miejsce dla następnych.
Erik również podniósł jakiegoś człowieka, którego imienia (ani popełnionej przezeń zbrodni) wcale nie pamiętał, i przeniósł go na wóz, kładąc tak, by ułatwić zadanie grabarzowi. Spojrzawszy w twarz nieboszczyka, nie rozpoznał go - na pewno rozmawiał z nim podczas ostatnich dwu dni i widywał jego gębę, nie umiał sobie jednak przypomnieć, kim więzień był i czym się zajmował.
Roo spojrzał na leżącego u jego stóp mężczyznę i spróbował go podnieść. Szarpał się bez większego efektu - i tylko z oczu, niewyczerpanego widać źródła, popłynęły łzy. Erik, po krótkim wahaniu, ruszył, by mu pomóc.
- Wracaj na swoje miejsce, von Darkmoor - zagrzmiał de Longueville.
- On sobie nie poradzi - wyjaśnił Erik, odkrywając przy okazji, że głos ma ochrypły i boli go kark. w miejscu, gdzie zacisnęła się lina. Oczy Longueville'a zwęziły się niebezpiecznie, więc Erik dodał szybko: - .. .panie sierżancie!
- Lepiej, żeby sobie poradził - warknął de Longueville - albo będzie pierwszym z was, którego ponownie poślemy na belkę! - I pokazał szubienicę sztyletem, który nie wiedzieć kiedy pojawił się w jego dłoni.
Erik patrzył, jak Roo sili się, by umieścić trupa na wozie. Dziesięć stóp musiało być dla niego milą. Młody kowal wiedział, że Roo nigdy nie grzeszył krzepą, a cała jego żywotność i wytrzymałość wyczerpała się podczas minionych kilku dni. Wyglądał tak, jakby jego ręce były kawałkami giętkiej liny... i usiłując pociągnąć trupa do wozu, utracił niemal władzę w nogach.
W końcu jednak udało mu się przesunąć go o stopę, potem drugą... i po chwili o jeszcze jedną. Stękając tak, jakby ciągnął pod górę wór z kamieniami, Roo przesunął zwłoki pod wóz. I tam padł bez sił.
Natychmiast podszedł doń Longueville i kucnął, tak by mieć twarz na jednym poziomie z Roo. - Hola! - zagrzmiał donośnie. - Uważasz, że ci poczciwcy powinni zleźć tu na dół, by dokończyć robotę za ciebie? - Roo spojrzał na dowódcę, błagając bez słów, by dał mu skonać.
De Longueville chwycił Roo za włosy i postawiwszy go na nogi, przystawił mu sztylet do gardła. - O, nie! Nie zdechniesz mi tu, ty bezużyteczny kawałku świńskiego gówna! - warknął, jakby czytając w myślach młodzieńca. - Jesteś mój, bratku... i zdechniesz dopiero wtedy, kiedy ja będę miał ochotę popatrzeć, jak zdychasz, nie wcześniej! Jeśli padniesz trupem, zanim ci na to pozwolę, pójdę za tobą do pałacu Bogini Śmierci, wyciągnę cię stamtąd za łeb i zabiję osobiście... A teraz, jak nie zrobisz tego, co każę, wypruję ci Haki i zjem na kolację twoją wątróbkę! Załaduj tego trupa na wóz!
Ryk de Longueville'a rzucił Roo na tylną ścianę wozu i młodzieniec niemal runął na ziemię. Wsunął dłonie pod zwłoki i dźwignął je w górę.
- Mam cię na oku, bratku! - krzyknął sierżant. - Jeśli nie wrzucisz go na wóz zanim doliczę do dziesięciu, wytnę ci serce... żywcem. Raz!
Roo bliski paniki szarpnął rozpaczliwie. - Dwa! - Młodzik pochylił się do przodu i dźwignął trupa do pozycji siedzącej. - Trzy!
Ravensburczyk uniósł się jakoś i obrócił, tak że zdołał oprzeć nieboszczyka o tył wozu. - Cztery! - Roo nabrał tchu w płuca, dźwignął jeszcze raz i nagle okazało się, że trup leży już górną połową ciała na wozie. - Pięć! - Młodzik puścił zwłoki i sięgnął niżej, łapiąc trupa za biodra. Ignorując smród kału i uryny, szarpnął w górę resztką sił, jakie mu jeszcze zostały. I padł na ziemię.
- Sześć! - ryknął mu prosto w twarz de Longueville, który nachylił się nad siedzącym.
Roo podniósł wzrok i zobaczył nad sobą zwisające z tylnej burty wozu nogi nieboszczyka. Zdołał się jakoś unieść, właśnie wtedy, gdy de Longueville zachłystywał się zwycięsko, rycząc:
- Siedem! - i z całej siły popchnął uparte kończyny.
Nogi ustąpiły, uginając się lekko, i Roo na poły wtoczył, na poły wepchnął nieboszczyka na wóz, gdy de Longueville grzmiał:
- Osiem!
Potem Roo stracił przytomność.
Erik ruszył ku niemu, w tejże samej jednak chwili de Longueville odwrócił się, zrobił jeden krok i trzasnął go na odlew w gębę tak, że kowal padł na kolana. Sierżant pochylił się ku oszołomionemu młodzikowi i zaczął mu tłumaczyć łagodnie jak dziecku: - Dowiedz się, gówniarzu, że choćby nie wiem co działo się z twoim kompanem, ty masz stać bez ruchu albo robić, co ci kazano. Wbij to sobie do łba... a jak nie. to jeszcze przed zachodem słońca nakarmimy tobą kruki.
I wyprostowawszy się, ryknął, jakby nic się nie stało: - Do celi... aaarsz!
Ciągle jeszcze oszołomieni niespodziewanym obrotem wydarzeń skazańcy ruszyli chwiejnym krokiem. Erikowi dzwoniło w uszach od ostatniego ciosu, zaryzykował jednak ukradkowe spojrzenie w bok i zobaczył, że dwaj żołnierze, którzy dźwignęli właśnie nieprzytomnego Roo, ruszali za nimi.
Wszyscy bez słowa wrócili do celi śmierci. Roo wrzucono do niej głową do przodu i drzwi z hukiem zatrzaśnięto.
Sho Pi spojrzał na nieprzytomnego Ravensburczyka. - Przyjdzie do siebie. To tylko szok... i przeżyty strach.
Polem zwrócił się do Erika z owym tajemniczym błyskiem w oku. - A nie mówiłem?
- Ale co dalej? - zapytał Bysio. - I po co to wszystko? Keshanin siadł, krzyżując przed sobą nogi. - To było coś, co można by nazwać lekcją poglądową. Ten de Longueville, który, jak mniemam, pracuje dla Księcia, chciał nam coś wbić do głów... i to tak, byśmy nie żywili w tym względzie żadnych wątpliwości.
- Co mianowicie? - spytał Billy Goodwin, szczupły jegomość z bujną czupryną.
- Że każdego z nas zabije bez najmniejszego wahania, jeśli nie zrobimy tego, czego chce...
- Ale czego on właściwie chce? - spytał rudowłosy skazaniec, którego imienia Erik nie zdążył poznać.
Sho Pi zamknął oczy, jakby szykował się do odpoczynku. - Nie wiem... ale myślę, że będzie interesująco... Erik usiadł i nagle parsknął śmiechem.
- Co jest? - żachnął się Bysio.
- Narobiłem w portki - wyznał młody kowal z pewnym zażenowaniem. Potem znów wybuchnął śmiechem, w którym pobrzmiewały nutki histerii.
- Ja też się posrałem - mruknął Goodwin.
Erik kiwnął głową i nagle - ku swemu zaskoczeniu - odkrył, że płacze. Gdyby matka go teraz widziała, z pewnością byłaby na niego zła.
Roo ocknął się w samą porę, by skorzystać z wniesionego właśnie posiłku, który - ku zaskoczeniu więźniów - był nie tylko obfity, ale i smaczny. Przedtem dano im zupę jarzynową z kawałkami wołowiny, teraz zaś otrzymali jarzyny, grube kromki chleba posmarowane masłem, a do tego ser i mięso. Zamiast zwykłego w więzieniach wiadra wody dostali cynowe kubki i spory dzban zimnego, białego wina, którego dość było, by każdy mógł ugasić pragnienie i zapomnieć o zdenerwowaniu, za mało jednak, by ktokolwiek mógł się upić.
Jedząc, zastanawiali się nad odmianą swego losu.
- Nie uważacie, że to, co Książę nam zrobił, było okrutne? - spytał siwobrody Rodezjanin nazwiskiem Luis de Savona.
Bysio pokręcił głową. - Znam się trochę na ludziach. Ten de Longueville okazuje okrucieństwo, by udowodnić swą władzę, ale myślę, że Książę tego nie potrzebuje. Nie... jak powiedział nasz obecny tu keshański przyjaciel...
- Isalański - poprawił Sho Pi. - Jesteśmy mieszkańcami Imperium, ale nie należymy do Keshan.
- Jak sobie chcesz - zgodził się Bysio. - Miałeś rację, mówiąc o lekcji. Dlatego właśnie zostawiono nam to... -Musnął palcem zwisającą mu z szyi konopną pętlę. - Mamy pamiętać, że oficjalnie jesteśmy martwi. Cokolwiek nam się przytrafi, żyjemy na kredyt... i tylko dzięki cierpliwości de Longueville'a.
- Nie sądzę, by trzeba mi było to często przypominać - rzekł Goodwin. -: Bogowie! Nie mogę sobie nawet przypomnieć, co czułem, kiedy wybili mi spod nóg tę skrzynię. Byłem znów dzieckiem i czekałem na matkę... że przyjdzie i jak zwykle wyciągnie mnie z kłopotów... Nie... nie sposób wyrazić tego, co wtedy czułem...
Pozostali kiwnęli głowami. Erik usiłował przypomnieć sobie swoje przeżycia, lecz poczuł tylko, że w kącikach oczu zbierają mu się łzy. - Jak się czujesz? - zwrócił się do Roo, by odegnać nieprzyjemne myśli.
Zajęty pochłanianiem posiłku chłopak kiwnął tylko głową.
Erik zrozumiał, że właśnie jest świadkiem zmiany zachodzącej w przyjacielu. Nigdy już nie będzie on tym beztroskim młodzieńcem, jakiego znał z Ravensburga. Zastanawiał się, czy i on sam zmienił się pod wpływem tego wydarzenia.
Nieco później pojawili się strażnicy, którzy bez słowa zabrali kubki, talerze i pusty dzban. Wkrótce cela pogrążyła się w mroku i jedynym źródłem światła była zapalona za kratami pochodnia.
- Myślę, że w ten sposób de Longueville daje nam do zrozumienia, że czas spać - mruknął Bysio.
- I pewnie weźmie się za nas jutro z samego rana - zgodził się Sho Pi. Zwinąwszy się w kłębek na kamiennej ławie, zamknął oczy i zasnął.
- Nie zamierzam spać we własnym gównie - stwierdził Erik. Zdjąwszy buty i portki, podszedł do zostawionego im wiadra i opłukał ubranie, starając sieje oczyścić. Był to daremny wysiłek, bo brud pozostał, a na dodatek wszystko zamokło. Kiedy jednak wciągnął je ponownie, poczuł się znacznie lepiej, przynajmniej wewnętrznie.
Niektórzy poszli za jego przykładem, on zaś kiwnął głową Roo, który - mimo iż noc wcale nie była zimna - skulił się w kącie i owinął kolana ramionami. Erik wiedział, że przyjaciel czuł chłód, jakiego nie zdołałoby ogrzać ciepło żadnego ogniska.
Położywszy się, stwierdził ze zdumieniem, że ogarnia go przyjemne znużenie, więc zapadł w sen, zanim zdołał zastanowić się nad wszystkimi zdumiewającymi wydarzeniami tego dnia.
- Wstawać, gnojki! - ryknął de Longueville, i wszyscy więźniowie natychmiast otworzyli oczy. W celi zapanował nagle dziki hałas, gdy strażnicy zaczęli wrzeszczeć i łomotać tarczami o kraty.
- Wstawać! Żywo!
Erik był na nogach, zanim jeszcze zdołał się w pełni ocknąć. Kątem oka zobaczył, że Roo mruga jak oślepiona blaskiem latarni sowa.
Zaraz potem otwarto drzwi i kazano wszystkim wynosić się z celi. Ustawiwszy się na zewnątrz w tej samej kolejności, w jakiej wczoraj ruszyli na szubienicę, więźniowie bez zbędnych komentarzy oczekiwali na rozwój wydarzeń.
- Kiedy wydam komendę „w prawo zwrot”, wszyscy odwrócicie się w prawo i ustawicie pyskami do drzwi. Zrozumiano? - i zaraz potem padł rozkaz: - W prawoooo... rot!
Wszyscy zdołali się obrócić, choć rzecz nie była łatwa z powodu kajdan. Drzwi na końcu izby otwarły się z trzaskiem i de Longueville powiedział: - Kiedy wydam rozkaz, ruszycie przed siebie, zaczynając z lewej nogi, i zatrzymacie się przy tamtym żołnierzu. - Wskazał jednego ze swych ludzi z naszywkami kaprala na kurtce. - Pójdziecie za nim, zachowując szyk i porządek... a każdy, kto zgubi krok, po minucie zadynda na sznurze. Czy to jasne?
- Tak jest, panie sierżancie! - ryknęli wszyscy razem.
- ...aaaarsz!
Pierwszy w rzędzie, Billy Goodwin, ruszył prawidłowo, ale natychmiast się okazało, że ani Bysio, ani Luis nie potrafili odróżnić prawej od lewej... i za kapralem ruszyła dość bezładnie idąca banda. Przeszli przez długi korytarz, minęli dziedziniec, na którym poprzedniego dnia przeszli - fałszywą tylko po części - egzekucję, a potem, wspiąwszy się na schody, trafili do właściwego pałacu. Szli szybko, brzęcząc kajdanami, Erik zaś zauważył, że mijani urzędnicy zerkali na nich ukradkiem, po czym szybko wracali do swoich zwykłych zajęć.
Zdał też sobie sprawę z faktu, że wszyscy, może oprócz Sho Pi, są nadal brudni, i śmierdzą niemiłosiernie. Odrobina wody poprzedniego wieczoru niewiele pomogła. Nawet Erik, który przywykł w kuźni do dość intensywnych zapachów, teraz czując woń, jaką rozsiewali, kręcił nosem z odrazą.
- Tutaj - rzekł de Longueville, i Erik ze zdumieniem pomyślał, że oto po raz pierwszy od dwu dni przemówił do nich spokojnym tonem.
Weszli do rozległego pomieszczenia, gdzie stało sześć kubłów pełnych parującej wody, a w każdym mógłby się bez trudu zmieścić dorosły mężczyzna. Drzwi zatrzaśnięto i od zewnątrz ktoś zasunął rygiel. Potem do więźniów podeszli strażnicy i zdjęli każdemu z nich kajdany. - Zrzućcie te łachy! - polecił kapral.
Bysio zaczął zdejmować pętlę z szyi, na co de Longueville zareagował krzykiem: - Zostaw to, gnojku! Jesteś trupem i ten sznur ma ci to przypominać! Zdejmuj resztę!
Wszyscy się rozebrali. Erik zzuł buty i odstawiwszy je do kąta, patrzył, jak mały posługacz zabiera ich śmierdzące szmaty.
- Udacie się zaraz do kogoś ważnego - wyjaśnił im de Longueville. - Nie możemy pozwolić, byście pałętali się po pałacu, zasmradzając go do imentu... Mnie osobiście to nie przeszkadza, ale ja jestem prostakiem, podobnie jak wy, gnojki... i nie mam wytwornych manier. Inni są mniej tolerancyjni. - Kiwnął dłonią i do pomieszczenia weszli chłopcy w liberiach pałacowych paziów, uginający się pod ciężarem wiader wody z mydłem. Bez ostrzeżenia chlusnęli ich zawartością na Bysia i Goodwina, a potem sięgnęli do kubłów po następne porcje. - Jazda... myć się! - wrzasnął de Longueville. - Macie być czyści jak nigdy w życiu!
Wszyscy zajęli się zmywaniem tygodniowych niekiedy warstw brudu. Paziowie przynieśli też jakąś maść, którą wtarto więźniom we włosy, by wytępić” wszy... pod koniec tej operacji Erik zaczął poważnie się obawiać o swą czuprynę. Jakoś to przeżył, choć trząsł się niczym osika. Dawno już nie czuł się tak czysto i świeżo.
Spojrzał na Roo, który kiwnął głową, obdarzając go dość nikłą co prawda, ale niezłą w sumie imitacją swego dawnego, łobuzerskiego uśmiechu. Skulił się, gdy woda zmoczyła jedyną rzecz, jaką miał na sobie - konopną pętlę na karku. Avery miał dość mizerny zarost i był prawie nie owłosiony, tak że przypominał młodego chłopca.
Na koniec więźniom przyniesiono odzież - zwykłe, szare koszule i spodnie, Erikowi zaś pozwolono wzuć jego buty. Inni też włożyli na nogi to, w czym przyszli, a Bysio i Billy poszli dalej na bosaka.
De Longueville ponownie ustawił wszystkich w szeregu i bacznie im się przyjrzał. - Dalej - na razie! - pójdziecie bez łańcuchów. Ich widok i brzęk mogłyby urazić niektóre, co wrażliwsze osoby, z którymi się wkrótce spotkamy. Przedtem jednak pójdziecie za mną.
Kapral wydał komendę i wszyscy ruszyli tym samym nierównym krokiem, jakim tu weszli.
Zatrzymali się dopiero na niewielkim dziedzińcu. Na szczycie okalającego go muru ustawili się strażnicy z kuszami, co piąty zaś dzierżył w dłoniach długi łuk.
- Ci ludzie tam, na górze, z łukami - wyjaśnił de Longueville - to Tropiciele. Na sto jardów trafiają jaskółkę w lewe lub prawe oko, wedle życzenia. Są tu po to, by podczas... eee... demonstracji, jaka nastąpi za chwilę, żadnemu z was, gnojki, nie przyszedł do głowy jakiś głupi pomysł.
Kiwnął dłonią i stojący obok żołnierz podał mu miecz. - Czy któryś z was, gnojki, wie, jak tego używać?
Więźniowie spojrzeli po sobie, żaden jednak się nie odezwał.
- Zadałem pytanie! - ryknął de Longueville prosto w twarz de Savony.
- Jakoś sobie z tym radzę, panie sierżancie - rzekł zagadnięty łagodnym głosem.
De Longueville podał mu miecz rękojeścią do przodu. - No to zaproponuję ci następującą umowę: przebij mnie... a wyjdziesz z tego dziedzińca jako wolny człowiek.
De Savona rozejrzał się dookoła, pomyślał chwilę, potrząsnął głową i rzucił miecz na ziemię.
- Podnieś to! - zagrzmiał de Longueville. -To ja decyduję, czy masz coś rzucić, czy nie! Podnieś miecz i zaatakuj mnie, albo tamten człowiek - wskazał jednego z Tropicieli - przeszyje ci łeb jardową strzałą na wylot. Jasne?
- A co mi tam! - mruknął de Savona. - Tak czy owak będę trupem!
De Longueville podszedł do nieco wyższego odeń Rodezjanina i ryknął mu prosto w twarz: - Co, wątpisz w moje słowa? Powiedziałem, że jak mnie zabijesz, będziesz wolny. Zarzucasz mi łgarstwo?
De Savona nie odrzekł ani słowa, więc Longueville trzasnął go w twarz. - No, powiedz, zarzucasz mi kłamstwo?
Luis pochylił się błyskawicznie, chwycił miecz i prostując się, pchnął od spodu. Sierżant jakby tylko na to czekał, zrobił zręczny unik i nagle okazało się, że de Savona klęczy, stojący zaś za nim Longueville zaciska mu na szyi konopną pętlę. Podczas kiedy Rodezjanin szarpał się i łapał powietrze, de Longueville wyjaśniał spokojnie: - Chcę, byście wszyscy uważnie mnie wysłuchali i dobrze to sobie zapamiętali. Każdy, kogo spotkacie od tej chwili, jest od was lepszy. Każdy może bez trudu odebrać wam dowolną broń. Każdego z nich osobiście sprawdziłem setki razy i teraz udzielam im wszystkim razem i każdemu z osobna pozwolenia, by w razie potrzeby poderżnęli wam gardło, udusili, zatłukli pałą lub naszpikowali strzałami... jeśli któryś z was choćby kichnie bez pozwolenia. Czy to jasne?
Więźniowie wymamrotali coś niezbyt entuzjastycznym tonem, więc de Longueville ryknął jak rozjuszony niedźwiedź: - Nie słyszę! - De Savona zaczął już sinieć. - Jeśli on skona, zanim was usłyszę, wszyscy zadyndacie!
- Tak jest, panie sierżancie! - krzyknęli rekruci, a de Longueville puścił pętlę zadzierzgnięta, wokół karku de Savony. Ten runął na ziemię, łapiąc z trudem oddech, po chwili jednak dźwignął się na nogi i chwiejnym krokiem dołączył do szeregu.
- Pamiętajcie... każdy, którego spotkacie, jest od was lepszy. Kiwnął dłonią na strażników, by poprowadzili więźniów dalej i by kapral przejął dowodzenie. Szybko przeszli długim korytarzem i nagle znaleźli się w pomieszczeniu, które najwyraźniej było częścią zamieszkanego przez kogoś apartamentu.
Wprowadzono ich do sporej komnaty - choć znacznie mniejszej niż ta, w której byli sądzeni - i znów znaleźli się przed obliczem Księcia Krondoru, Diuka Jamesa, tajemniczej, obecnej na procesie damy i paru innych dworzan.
Kobieta stała nieco sztywno, jakby zniecierpliwiona narzuconą sytuacją. Powiodła wzrokiem po twarzach więźniów i lekko drgnęła, natrafiwszy na spojrzenie Sho Pi, jakby porozumieli się bez słów. Następnie zwróciła się do Lorda Jamesa i do Księcia. - Myślę, że będą wam posłuszni. Czy wolno mi już wyjść, sir?
- Mogę sobie tylko wyobrażać, pani, jakie to dla ciebie trudne - odezwał się Nicholas. - Jestem ci bardzo wdzięczny. Możesz odejść.
Diuk szepnął coś kobiecie, ta zaś skinęła głową i wyszła.
- Sir! - odezwał się nagle de Longueville. - Masz właśnie przed sobą nieboszczyków.
- Zacząłeś to wszystko za wiedzą i zgodą mojego ojca, Bobby - rzekł Książę. - Ja nadal usiłuję jakoś się w tym połapać...
- Nicky - odezwał się James. - Na własne oczy widziałeś, do czego zdolne są węże... Kiedy Arutha dał zgodę na plan Calisa i Bobby'ego, ty byłeś na morzu. I nadal byś lam tkwił, gdybyśmy nie posłali wieści o śmierci twego ojca. Nie chcemy, abyś miał jakiekolwiek wątpliwości, że to było konieczne.
Książę usiadł, zdjął z czoła złotą opaskę i przez chwilę uważnie przyglądał się więźniom. Po dłuższej chwili zapytał: - Czy nie mogło jednak obejść się bez tego wszystkiego?
- Nie mogło - odparł James. - Każdy skazaniec zełgałby ci w żywe oczy, gdybyś go zapytał, czy zechce się zaciągnąć. Kiedy wykopywano spod nich te skrzynki, gotowi byliby wyrzec się własnej matki. Nie... tych sześciu to jedyni spośród skazańców, którym możemy zaufać...
Nicholas powiódł wzrokiem po ich twarzach. - Nadal nie rozumiem tej komedii z wieszaniem. To było niepotrzebne okrucieństwo.
- Zechciejcie wybaczyć, sir - odezwał się de Longueville. - Ci ludzie są teraz oficjalnie martwi. Bardzo jasno im to wytłumaczyłem. Wiedzą, że w każdej chwili możemy wznowić egzekucję, i desperacko pragną zachować życie.
- A Keshanin? - spytał Książę.
- To... dość osobliwy przypadek - odpowiedział James.- Moja żona jednak czuje, że może się okazać potrzebny...
Książę cofnął się aż do oparcia fotela i westchnął ponuro. - Objęcie tego urzędu nie było dla mnie rzeczą łatwą. Borric zamartwiał się na śmierć, rozmyślając, kto ma objąć władzę, dopóki Patrick nie dorośnie na tyle, by przejąć rządy i pozwolić mi wrócić na morze. A to potrwa jeszcze trzy lata. Do diaska, jestem żeglarzem! Od dwudziestu lat nigdy nie ugrzązłem na lądzie dłużej niż na miesiąc! Ten urząd...
James uśmiechnął się, co niespodziewanie odmłodziło jego twarz. - Mówisz całkiem jak Amos...
Książę potrząsnął głową, a na jego twarzy pojawił się nikły uśmieszek. - Wiem... Nauczył mnie wszystkiego, co wiedział o morzu... - Spojrzał na stojących przed nim ludzi. - Czy już im powiedziano?
- Po to tu przybyli, sir - odparł de Longueville.
Książę kiwnął głową lordowi Jamesowi, i ten zwrócił się do więźniów: - Każdemu z was dany będzie wybór. Słuchajcie uważnie, byście zrozumieli, co jest stawką w tej grze.
- Dzięki łaskawości i miłosierdziu naszego Księcia - włączył się de Longueville - egzekucja każdego z was została odłożona. Nie zostaliście ułaskawieni, i żadnemu nie zmieniono wyroku. Czy to jasne?
Więźniowie spojrzeli po sobie, a kilku kiwnęło głowami.
- Tak jak wszyscy - podjął wątek James - wy również umrzecie. Pytanie tylko, kiedy i gdzie?
- Dla dobra Królestwa - znów wtrącił się de Longueville - trzeba wykonać pewne zadanie. Nam zaś potrzebni są ludzie, którzy zechcą podjąć się tej misji. Dlatego właśnie wyrwaliśmy was z objęć śmierci i dajemy wam następującą propozycję: Każdy z was, który pogodził się ze swoim sumieniem na tyle, by stanąć spokojnie i bez obaw przed Boginią Śmierci, może poprosić i natychmiast zostanie zaprowadzony na szubienicę, gdzie zakończy żywot. I w ten sposób pozbędzie się wszelkich zmartwień.
Rozejrzawszy się po komnacie, ujrzał, że wszyscy więźniowie mają mocno zaciśnięte usta... nawet pobożny Bysio. - Niech i tak będzie. Zostaniecie przysposobieni i wyćwiczeni do czekającej was roboty, a potem przepłyniemy przez pół świata... do miejsc, które oglądało zaledwie kilkudziesięciu ludzi z Królestwa... i tylko niektórzy z nich wrócili, by o tym opowiedzieć. Podczas tego wszystkiego zdarzą się też pewnie chwile, w których będziecie żałowali, żeście dziś nie wybrali sznura. Ale jeśli uda się wam jakoś przeżyć i wrócić do Królestwa...
- .. .wasze procesy zostaną wznowione, wyroki rozpatrzone ponownie i niektórzy może zyskają ułaskawienie... w zależności od rekomendacji Lorda Jamesa.
- Te zaś będą zależały od opinii tych, którzy was poprowadzą - uściślił James. - Jeżeli zatem któryś z was żywi w sercu nadzieję, że pewnego dnia odzyska wolność, niech się przyłoży do wykonywania rozkazów.
Książę kiwnął głową, a de Longueville ryknął nagle i bezceremonialnie: - W tył zwrot!
Więźniowie skwapliwie wykonali komendę, po czym wyprowadzono ich z sali. Zamiast do lochów, zaprowadzono ich jednak na niewielki dziedziniec, gdzie stał już wóz. Był to nieduży pojazd z dwuosobowym kozłem i dwiema ławami z tyłu, na których mogło siedzieć najwyżej czterech ludzi. De Longueville ryknął wściekle: - Na wóz! - a gdy wykonano polecenie, pojazd otoczyła konna eskorta.
Żołnierze sprawnie przykuli każdego z więźniów za prawą kostkę do niewielkiego żelaznego pierścienia pod ławą. De Longueville dosiadł konia, którego przywiódł mu stajenny, po czym wydał rozkaz wymarszu. Otwarto bramę i pojazd ruszył. Erik zobaczył, że wyjeżdżają na boczną drogę. Na końcu uliczki dostrzegli przystań, która musiała być częścią zabudowań pałacowych. Tuż przed nią cały orszak skręcił w bok i skierował się ku miastu.
Wkrótce dojechali do drugiej bramy i opuścili tereny podzamcza. Podkowy wydzwaniały na bruku raźną melodię, a konie parskały radośnie. Erik rozejrzał się dookoła. Niedawno minęło południe, a od świtu tak wiele się wydarzyło...
Słońce rozpędziło poranne mgły i niskie, zwisające nad miastem chmury, i teraz mogli podziwiać dzień w całej jego krasie. Ciepłe promienie grzały w plecy, chłodny wietrzyk znad morza owiewał twarze, niosąc zapach soli.
Erik przypomniał sobie ukłucia bólu, jakich doznawał, myśląc, iż nie dożyje kolejnego dnia, i przerażenie, jakie go ogarnęło, gdy szorstkie dłonie strażników więziennych zarzucały mu sznur na kark. Poczuł skurcz w piersiach i nagle się rozpłakał, nie potrafiąc powstrzymać łez.
Roo spojrzał na przyjaciela, kiwnął głową i... również zalał się łzami. Żaden człowiek na wozie - ani więzień, ani strażnik - nie ośmielił się nic powiedzieć. Po kilku minutach Erik wziął się w garść i siadając wygodniej, rozkoszował się rześkim wiatrem, poprzysiągłszy sobie pierwej, że nigdy już nie pozwoli się tak przestraszyć...
Erik jęknął z wysiłku.
Starał się przenieść wór kamieni na szczyt wzgórza, lecz stopy ślizgały mu się bezradnie na zdradzieckim żwirze. Dotarłszy na szczyt zatrzymał się, nabrał tchu i ignorując cieknący mu po twarzy pot. zrzucił ciężki wór z pleców. Odwrócił go do góry dnem i na stok posypała się kaskada kamieni, wyrywając sążniste przekleństwa z ust tych, którzy wspinali się za Erikiem, musieli bowiem uskakiwać przed spadającymi odłamkami. Były kowal wiedział, że strażnicy pozwolą mu teraz na moment wytchnienia, zanim znów będzie musiał ostrożnie ruszyć w dół, by na nowo podjąć bezsensowny wysiłek.
Stojąc na szczycie, Erik rozejrzał się wokół. Kopiec kamieni wznosił się pośrodku koszar. Chłopak nigdy wcześniej nie widział obozu wojskowego, odgadywał jednak, że na całym świecie wszystkie są do siebie podobne. Był to rozległy prostokątny plac otoczony drewnianą palisadą, na szczycie której przechadzali się wartownicy. Erik gotów był się założyć, że ich zadanie polegało nie tyle na ostrzeganiu przed obcymi, co na pilnowaniu tych, których zamknięto wewnątrz. Ze wszystkich stron teren oczyszczono na odległość dobrych trzystu kroków, tak że nikt nie mógł niepostrzeżenie się podkraść i sprawdzić, co kryje się za wysoką palisadą.
Pośrodku obozu wzniesiono trzy spore budynki z ledwo ociosanych bali. Wzdłuż północnej ściany ciągnęły się rzędy namiotów - było ich dziesięć, a każdy namiot mógł pomieścić sześciu ludzi. Nagle rozległ się dziwnie znajomy dźwięk i Erik spojrzał ku południowej ścianie obozu, gdzie ustawiono zbrojownię, magazyn części skórzanych i barak kuchenny.
- Von Darkmoor! - ryknął strażnik i do Erika dotarło, że pozwolił przyłapać się na myśleniu o niebieskich migdałach. Po następnym ostrzeżeniu następował karcący „kuksaniec kłusownika” - nieuważny rekrut dostawał strzałą z ołowianym grotem pokrytym skórą, który potrafił nawet złamać ramię. Zwykle po takim ciosie ofiara zostawała zrzucona ze szczytu i turlała się po stromym zboczu w dół, gdzie dodatkowo dostawała „wnyki” od Roberta de Longueville'a.
Sierżant stał nieopodal, obserwując, jak jego podwładni mozolnie wspinają się pod górę, uważając, by nie upuścić kamieni na tych, którzy gramolili się za nimi. Bobby mówił coś cicho do kaprala o nazwisku Foster. Obaj przy tym pokazywali sobie różnych ludzi, trudzących się na zboczu.
W tejże chwili do Erika podszedł sapiący z wysiłku Roo.
- Jeszcze ze dwa lub trzy nawroty...
Były kowal wiedział, że chuderlawy przyjaciel nigdy nie przepadał za pracą fizyczną, ale musiał przyznać, że przez cały ubiegły tydzień jakoś udawało mu się dotrzymać kroku pozostałym. Częściowo zawdzięczał to niezwykle obfitemu i sycącemu pożywieniu. Żaden z nich nigdy przedtem nie jadał tak dobrze. I choć budzono ich o świcie, zajęcia kończyły się dość wcześnie, tak że mieli sporo czasu na odpoczynek.
Erik czuł, że wraca mu dawna krzepa i właściwie był teraz w lepszej formie niż kiedykolwiek przedtem. Jedynie Bysio dorównywał mu siłą, i to oni dwaj wnieśli na górę najwięcej kamieni.
Kowal wrócił do niewielkiego stosu skał, które dowożono codziennie wozami dostawczymi. I wtedy zobaczył, że de Longueville kiwa nań dłonią, żądając, by został na miejscu. Gdy na dole zebrała się cała szóstka, Bobby podszedł do nich i spytał zwodniczo słodkim głosem: - Zmęczeni? - Po czym uśmiechnął się przyjaźnie.
Kiedy wszyscy ponurym pomrukiem odpowiedzieli, że tak, sierżant kiwnął głową ze zrozumieniem. - Jestem tego pewien - rzekł. - Gotów byłbym się nawet założyć, że nigdy przedtem nie byliście tak zmachani...
Ludzie znów przytaknęli niemrawo. De Longueville zakołysał się na piętach. - A co zrobicie, jeśli nieprzyjaciel zaatakuje was właśnie wtedy, kiedy będziecie zmęczeni?! - ryknął niespodziewanie.
I nagle Erika zwalił nagły atak z tyłu - ktoś podciął mu nogi, rzucił na ziemię i przygniótł mu kark kolanem... ale po chwili puścił. Gdy Erik przewrócił się na plecy, serce waliło mu jak młotem. Spojrzawszy na napastnika, przekonał się, że był to jeden z mężczyzn odzianych w czerń.
Towarzysze Erika też leżeli na ziemi - wszyscy, z wyjątkiem Sho Pi, który zręcznym unikiem zapobiegł napaści... a ten, który go zaatakował, leżał teraz twarzą w piachu.
- Hej! - krzyknął de Longueville. -Jakżeś tego dokonał?
- Panie sierżancie! - odparł służbiście Sho Pi. - Jestem czujny... i zawsze spodziewam się napaści.
De Longueville uniósł jedną brew i spojrzał na rekruta ze sporą dozą szacunku. - To jest podejście do życia, które mi się podoba. - Leniwym krokiem ruszył w stronę Sho Pi. - A wam, gnojki, wyszłoby na dobre - zwrócił się do pozostałych - gdybyście brali z niego przykład. - I nagle bez ostrzeżenia kopnął z wyskoku, kierując uderzenie na kolano Sho Pi. Isalańczyk zręcznie odsunął się z linii ataku.
I wtedy rozegrała się błyskawiczna akcja wymiany ciosów i kontruderzeń, kiedy niższy, lecz bardziej krzepki sierżant zaatakował nieuchwytnego Keshanina. Sho Pi odparł natarcie kopniakiem z prawej, polem wymierzył serię raptownie po sobie następujących ciosów stopą w twarz i pierś sierżanta, a następnie obracając się w powietrzu, podciął mu nogą kolana i przewrócił na plecy.
Leżący ciągle na ziemi rekruci gruchnęli śmiechem na widok upokorzenia swego dręczyciela... śmiech jednak urwał się natychmiast, gdy dwaj strażnicy podnieśli kusze, wymierzyli bełty w pierś Isalańczyka i odepchnęli go w tył.
Robert de Longueville usiadł, potrząsnął głową, a potem nagle zerwał się na równe nogi. - Uważacie, że to było śmieszne?
Nikt się nie odezwał.
- Pytam was... Czy to było śmieszne?
- Nie, panie sierżancie! - ryknęli zgodnie rekruci.
- Pokażę wam coś naprawdę śmiesznego - rzekł złowieszczo, odwracając się ku wzgórzu. Jego głos nabierał mocy, aż zagrzmiał, jak na początku szkolenia: - Ta kupa skał jest nie tam, gdzie być powinna!
Erik zagryzł wargi, tłumiąc jęk - odgadł, co za chwilę nastąpi.
- Rozbierzecie ją na kawałki i przeniesiecie o, tam! - De Longueville wskazał miejsce, gdzie stał niedawno rozładowany wóz. - I wtedy postanowię, gdzie naprawdę powinny leżeć te kamienie... a wyje tam przeniesiecie! Jasne?
- Tak jest, panie sierżancie! - odpowiedzieli wszyscy zgodnie.
- No to do roboty!
Erik nawet nie spojrzał na pozostałych. Wstał, zarzucił wór na ramiona i ruszył w stronę wysypiska kamieni. Dotarłszy do podstawy, zaczął zbierać głazy, usłyszał jednak wrzask de Longueville'a: - Von Darkmoor, zaczynaj od szczytu! Chcę, byście usypali je odwrotnie!
Erik skrzywił się i bez słowa skargi zaczął niebezpieczną wspinaczkę ku górze. W połowie drogi, mijając Goodwina, usłyszał gniewny szept: - Chciałbym choć raz dać temu kutasowi takiego kopa, jak Sho Pi!
- Z twoim szczęściem pewnie byś go trafił w napierśnik i złamał nogę! - mruknął stojący wyżej od nich Bysio. Erik nie mógł powstrzymać śmiechu i nagle zdał sobie sprawę z faktu, że nie śmiał się chyba od czasu śmierci Stefana. Niespodziewanie poślizgnął się i upadł, boleśnie uderzając kolanem o kamienie. Krzywiąc się z bólu, tysięczny raz przeklął dzień, w którym po raz pierwszy zobaczył ten obóz.
Po przebyciu pięciu mil na wschód od Krondoru, wóz, na którym siedzieli więźniowie, skręcił i opuścił ruchliwy szlak łączący stolicę z Darkmoor. Nie pojechali jednak głównym szlakiem, który wiódł ku Dolinie Snów i granicy z Kesh. Ruszyli jakąś zapomnianą drogą ku opuszczonej, małej wiosce nad niezbyt rozległym jeziorem otoczonym z trzech stron niewysokimi wzgórzami. Teren od dawna widać przejęła Korona, ponieważ wzdłuż drogi rozstawiono liczne posterunki, które trzykrotnie ich zatrzymywały, a de Longueville za każdym razem musiał okazywać stosowne przepustki. Erika uderzył fakt, że mimo iż towarzyszyli im strażnicy w barwach przybocznej gwardii Księcia, wartownicy na posterunkach zachowywali ostrożność i podejrzliwość.
Uwagę młodego kowala zwróciło i to, że wszyscy żołnierze strzegący drogi do obozu wyglądali na weteranów, co suszyli buty przy niejednym obozowym ognisku. Wszyscy byli ludźmi dojrzałymi, zaprawionymi w walkach, o czym świadczyły chociażby liczne blizny. Nosili też barwy rozmaitych oddziałów - niektórzy ozdobione złotym orłem w czarnym polu z Bas-Tyra, inni pysznili się złotą mewą Crydee.
Dowódca straży przy bramie powitał de Longueville'a jak starego znajomego i zwrócił się do niego po imieniu - zażądał jednak okazania przepustki. Erik i jego towarzysze mogli przyjrzeć się obozowi, dopiero gdy znaleźli się za palisadą. Kiedy wóz przejeżdżał obok kolejnych namiotów, patrzyli na odzianych w czerń ludzi, ćwiczących w jednym rogu placu strzelanie z łuku, w innym zaś zobaczyli coś w rodzaju maneżu, gdzie kilkunastu żołnierzy doskonaliło swą sztukę jeździecką. Erik gapił się na konie, dopóki wóz się nie zatrzymał. Więźniów rozkuto, a potem zmuszono ich, by pobiegli ku głównemu barakowi, gdzie, nie wiedzieć po co, kazano im czekać ponad godzinę.
Podczas tego bezczynnego stania Erik napawał się tym, że żyje i oddycha. Obecnie jego nastrój zmienił się krańcowo - od czarnej rozpaczy, po niemal radosne uniesienie, które towarzyszyło mu od chwili wjechania do tego obozu.
Do baraku o niewiadomym przeznaczeniu wszedł jedynie de Longueville, a po chwili pojawił się w towarzystwie człowieka, pełniącego chyba rolę medyka. Ten bez ceremonii poddał więźniów dokładnym oględzinom i wygłosił na ich temat kilka uwag, których Erik za bardzo nie pojmował. Potem pomyślał, że teraz można zrozumieć, co mogą czuć badane podczas kupna konie.
Więźniom kazano wykonywać dość dziwne ćwiczenia i maszerować w kółko. Wszystko to odbyło się przy dość kąśliwych uwagach i komentarzach ze strony odzianych w czerń wojaków, którzy zatrzymali się, by obejrzeć przybyszów.
Pod koniec dnia zaprowadzono wszystkich do drugiego z baraków, który okazał się stołówką. Gdy przy stołach rozsiedli cię czarni, została jeszcze połowa miejsc. Pośród nich uwijali się chłopcy w liberiach książęcych paziów, którzy roznosili jadło i napoje w takich ilościach, o jakich dotąd Erikowi nawet się nie śniło. Na stołach spiętrzono pajdy chleba, chrupiącego i posmarowanego masłem, a pośrodku ustawiono dzbany mleka schłodzonego lodem, który dostarczano z pobliskich gór. Na talerzach i półmiskach leżały płaty mięsiwa - wołowiny, wieprzowiny i drobiu - a całości dopełniały najrozmaitsze jarzyny oraz wielki wybór serów i owoców.
Erik poczuł nagle wilczy apetyt i zabrał się do jedzenia, z ogromnym zapałem nadrabiając zaległości.
Następnego ranka rozpoczął się trening - kazano im ponownie wznieść górę kamieni. Robert de Longueville zmusił ich do zbierania głazów i przenoszenia ich przez pół obozowiska, by następnie ułożyć z nich kopiec.
Zamyślenie Erika przerwał głos Sho Pi: - Przepraszam...
- Za co? - spytał Erik.
- Poniosło mnie. Gdybym mu nie przyłożył, nie musielibyśmy przenosić tych kamieni.
Erik włożył do worka ostatnie sztuki. - Och... i tak by się do czegoś przyczepił. Ty tylko dałeś mu pretekst...
Kowal ostrożnie ruszył w dół, podczas gdy jego miejsce na wierzchołku zajął Isalańczyk. - Ale wiesz co? Warto było... Uroczo wyglądał, kiedy tak siedział z głupią miną...
- Mam nadzieję, że jutro nie zmienisz zdania - rzekł Sho Pi. Erika bolał grzbiet, ramiona i nogi, miał też na całym ciele siniaki od uderzeń ciągle staczających się w dół kamieni. Czuł jednak, że zdania nie zmieni...
- Pobudka, gnojki! Wstawać!
Erik i Roo zerwali się z posłań i stanęli obok reszty, zanim jeszcze zdążyli się w pełni obudzić. Kapral Foster stanął naprzeciwko i ogarnął podejrzliwym spojrzeniem całą szóstkę. Z jednej strony namiotu stali Bysio, Billy Goodwin i Luis, na wprost których prężyli się Erik, Roo i Sho Pi. Wszyscy stali w pozycji „na baczność”, którą poznali zaledwie kilka dni wcześniej - głowa lekko odchylona w tył z uniesionym podbródkiem, wzrok skierowany na wprost, ręce przyciśnięte do ciała z dłońmi przyłożonymi do zewnętrznej strony ud, stopy złączone w piętach i nieco rozstawione...
Gdyby ten ranek miał okazać się podobny do innych, ćwiczyliby mniej więcej godzinę przed porannym posiłkiem, który zjedliby w milczeniu przy stole odsuniętym od pozostałych. Przy tamtych jadło około czterdziestu chłopa, wszyscy odziani na czarno - więźniom jednak zabroniono się do nich odzywać, a i tamci nie zdradzali ochoty do rozmów.
Erik nie wątpił, że byli żołnierzami. Spędzali całe godziny na ćwiczeniach z musztry, wspinaniu się po ścianach, przeskakiwaniu przez przeszkody, konnej jeździe i walkach wszelkiego rodzaju bronią.
Zamiast ruszyć do stosu kamieni (od trzech dni przenosili je na nowe. wybrane przez sierżanta miejsce), poprowadzono ich przed spory barak, gdzie -jak sądził Erik - mieszkali oficerowie. Kazano im lam stanąć w postawie zasadniczej i czekać. Do baraku wszedł tylko de Longueville.
Po kilku minutach wyszedł w towarzystwie jeszcze jednego mężczyzny. Wygląd tego drugiego zaskoczył Erika, było bowiem w nim coś osobliwego, a zarazem nieuchwytnego i tajemniczego. Smukły i jasnowłosy mężczyzna nie mógł mieć więcej niż dwadzieścia kilka lat, jednak de Longueville okazywał mu niezwykły szacunek, by nie rzec, czołobitność.
- Ta szóstka jest ostatnia- powiedział. Jasnowłosy kiwnął głową, nie rzekł jednak ani słowa. - Wcale mi się to nie podoba - ciągnął de Longueville. - Planowaliśmy, że będzie ich sześćdziesięciu, nie trzydziestu sześciu.
Jasnowłosy odezwał się wreszcie, a w jego mowie zabrzmiały dość dziwne nutki - łagodne, znamionujące dobre maniery, ale jednocześnie różne od tych, jakie Erik słyszał z ust szlachty i kupców w Ravensburgu. Swego czasu młody kowal miał liczne okazje do wysłuchiwania cudzoziemskiego akcentu, tego jednak nie umiał zidentyfikować. - Owszem, zgoda... ale warunki zmuszają nas do zadowolenia się tym, co mamy. Co z nimi?
- Wygląda na to, że może coś z nich będzie, Calis... ale to się okaże dopiero za parę miesięcy...
- Co to za jedni? - spytał człowiek zwany Calisem.
De Longueville stanął przed Bysiem. - Tego nazywają Bysio. Mocny jak wół i niemal tak samo inteligentny. Szybszy niż mogłoby się zdawać. Spokojny... niełatwo wpada w gniew.
Zrobiwszy krok w bok, stanął przed następnym. - Luis de Savona. Rodezjański rzezimieszek. Lubi używać noża. Przyda się tam, gdzie będziemy...
- Billy Goodwin - powiedział przy kolejnym skazańcu. - Z wyglądu poczciwina, ale poderżnąłby komuś gardło dla samej uciechy. Kiedy wpadnie w złość, zdolny do prawdziwej podłości. .. ale można go złamać...
Stanął przed Erikiem. - To ten bękart von Darkmoora. Zbyt głupi pewnie, by przeżyć, ale jest prawie tak samo mocny jak Bysio... i zrobi, co mu się każe.
Wreszcie zatrzymał się przed Roo. - Rupert Avery. Mały, podstępny szczur... ale może coś się z niego wykrzesze. - I nagle złapawszy za pętlę zwisającą z szyi Roo, szarpnął go ku przodowi, wytrącając z równowagi, i ryknął mu prosto w twarz: - Jeśli wcześniej go nie zabiję za to, że ma tak paskudną gębę!
Puściwszy Roo, który o mało się nie przewrócił, de Longueville stanął przed Sho Pi. - A to jest ten Keshanin, o którym ci mówiłem. Może nam się bardzo przydać... jeśli nauczy się panować nad nerwami. Niebezpieczniejszy od Goodwina... nie pokazuje po sobie, że coś go rozwścieczyło...
Potem zwrócił się do sześciu więźniów: - Widzicie tego tu człowieka?
- Tak jest, panie sierżancie!
- Strzeżcie się go, bo jest groźny. Naprawdę groźny. - Powiódł wzrokiem po twarzach słuchaczy. - Nie jest tym, kim mógłby się wydawać. To Orzeł Krondoru... i mądrzy ludzie unikają jego cienia...
Calis lekkim uśmiechem skwitował tę orację, kiwnął głową i rzekł: -Będziecie od teraz żyć dla Królestwa, a kiedy ono tego od was zażąda, pójdziecie na śmierć. Jeśli uznam, że którykolwiek z was może swoim działaniem, lub jego brakiem, narazić naszą misję na niebezpieczeństwo, zabiję go bez wahania. Czy wyraziłem się dość jasno?
Wszyscy kiwnęli głowami. Żaden z nieb nie wiedział, na czym miała polegać ta misja, codziennie jednak wbijano im do głów, że zależało od niej bezpieczeństwo Królestwa. Poza tym ten, w stosunku do kogo zrodzi się podejrzenie o zdradę, natychmiast zostanie zabity. Erik, podobnie jak pozostali, święcie wierzył w te zapewnienia.
Calis przyglądał się im jeszcze przez chwilę, po czym rzekł: - Masz dwa tygodnie, Bobby.
- Dwa tygodnie? Miało być jeszcze trzy miesiące!
- Arutha nie żyje - odparł Calis z odcieniem smutku w głosie. - Nicholasowi powiedziano o tym planie dopiero w dzień po śmierci ojca. Był to dla niego szok... i nie jest do końca przekonany, że to mądry pomysł. - Odwrócił się i spojrzał na de Longueville'a. - Dwa tygodnie, Bobby; a jeśli po tym czasie dojdziesz do wniosku, że któryś z nich zawiedzie, zabij go.
De Longueville powiódł wzrokiem po twarzach rekrutów. - Strzeżcie się! - powiedział tylko.
Następnego ranka przekonali się, że wzgórze gdzieś zniknęło. Kazano je uprzątnąć ludziom w czerni i trzydziestoosobowa grupa szybko się z nim uporała. Tymczasem kapral Foster zabrał Erika i jego towarzyszy w inny rejon obozu.
Stanąwszy przed nimi w rozkroku, spytał: - Czy którykolwiek z was, sukinsyny, ma jakieś pojęcie o używaniu miecza?
Zerkali jeden na drugiego, żaden jednak się nie odzywał. Już po kilkugodzinnym pobycie w obozie dowiedzieli się, że jeśli de Longueville lub Foster zadają pytanie, to zanim się cokolwiek powie, lepiej się upewnić, że zna się właściwą odpowiedź.
- Tak myślałem - mruknął Foster jakby do siebie. - Łatwiej przecież po prostu przyłożyć komuś z tyłu pałą, prawda, mój Bysiu? - Uśmiechnął się niewesoło. - Albo wetknąć sztylet w plecy jakiemuś pijaczkowi w tawernie... - powiedział pod adresem Luisa de Savony. - Lub przytrzymać go, podczas gdy kochaś o szczurzym pysku wbija mu sztylet w brzuch - dokończył, stając przez Erikiem.
Erik milczał. De Longueville miał gwałtowną naturę, ale z dręczenia rekrutów nie czerpał przyjemności, w odróżnieniu od kaprala Fostera, którego to szczerze cieszyło. Billy Goodwin nie wytrzymał obelg i już drugiego dnia rzucił się na ciemięzcę; w efekcie został ciężko pobity w obecności całej obozowej kompanii. Wszyscy odziani w czerń zebrali się jak na widowisko - które zresztą kwitowali gromkim śmiechem.
Tymczasem jednak podeszli do nich dwaj żołnierze niosący po trzy miecze. - No, dobra... - rzekł Foster. - Ci dwaj chłopcy i ja zamierzamy pokazać wam, jak używać miecza, tak byście się nim nie poranili, jeżeli - przypadkiem oczywiście - wpadnie wam któregoś dnia w ręce. Lepszym od was - dodał, ujmując rękojeść - zdarzało się pokaleczyć sobie nogi...
Żołnierze podali broń każdemu z byłych więźniów. Erik ujął swój miecz niezgrabnie. Był to dość pospolity w Królestwie krótki kord. cięższy od rapiera i krótszy niż miecze obosieczne używane przez niektórych wojowników. Powszechnie uważano, że ten właśnie oręż najbardziej nadaje się do ćwiczeń.
- Przyłóżcie się - ostrzegł ich de Longueville. - Kiedyś może się zdarzyć, że od tego zależeć będzie wasze życie.
I tak zaczął się tydzień intensywnych ćwiczeń z bronią. Przez pół dnia stali na dziedzińcu i walili jeden drugiego drewnianymi ćwiczebnymi mieczami, aż wszyscy pokryli się siniakami. Po południu zaś zabrano ich do stajen.
- Który z was umie jeździć konno? - spytał de Longueville. Dłonie podnieśli Erik i Luis. Podprowadzono im dwa konie, po czym de Longueville powiedział: - Na siodła i pokażcie, co potraficie.
Luis szybko dosiadł swego wierzchowca, Erik zaś obszedł zwierzę dookoła i dokładnie je obejrzał.
- Co jest, von Darkmoor, czekasz, aż koń zatrąbi wsiadanego? - spytał de Longueville.
- Coś mu dolega - rzekł Erik, ignorując docinki.
- Co takiego? - spytał sierżant. - Ja uważam, że nic mu nie jest...
- Unika stąpania na lewą tylną nogę. - Erik przesunął dłonią po nodze zwierzęcia, które posłusznie podniosło kopyto. Za podkową tkwiła gruda zlepionej ziemi, słomy i gnoju. Erik odruchowo sięgnął po młotek, którego jednak nie miał u pasa od miesiąca i uśmiechnął się posępnie sam do siebie. - Ot, nawyk... - Podniósł wzrok i jeden ze stajennych podał mu młotek, którym Erik wydłubał grudę. Nawet stojący o kilka kroków dalej de Longueville poczuł smród.
Erik przytrzymał kopyto przez chwilę, uważnie mu się przyglądając. - Ropień. Nie okuleje od tego, dopóki nie przeżre mu kopyta... ale tu coś tkwi. - Sięgnął ostrzem pod podkowę, aż zwierzę się szarpnęło. - Stójże spokojnie! - zawołał Erik i poklepał konia po karku. Zwierzę wyczuło, że zajął się nim ktoś, kto zna się na rzeczy, i szybko się uspokoiło, choć zachowywało ostrożność. - O. tu utkwił kamyk... nieduży, ale ostry... - I nagle okruch skały wypadł jak wyłuskany groszek, za nim zaś trysnął strumień krwi i ropy. - Dwa razy dziennie trzeba płukać to kopyto słoną wodą... i oczywiście owinąć je w coś, by uniknąć zakażenia. - Puścił końską nogę. - Panie sierżancie, ktoś zaniedbuje swoje obowiązki względem tych koni...
- Taaa... - sapnął de Longueville. - A jeśli w stajni znajdzie się jeszcze jeden kulawy koń, ten ktoś jutro o świcie pojedzie do garnizonu w Shamacie! Dawać tu następnego! - zawołał ku stajennym. - Skąd wiedziałeś? - spytał, gdy źrebca odprowadzano do stajen.
- To mój fach - Erik wzruszył ramionami. - Byłem kowalem... i nauczyłem się zwracać uwagę na drobiazgi...
De Longueville potarł dłonią podbródek, przez chwilę myślał o czymś intensywnie, a potem powiedział cicho: - Wracaj do szeregu!
Kiedy czekali na drugiego wierzchowca, sierżant zwrócił się do Luisa: - No... de Savona... przejedź truchtem przez dziedziniec.
Luis ruszył do przodu, a Erik kiwnął głową z aprobatą. Rodezjanin siedział lekko i nie szarpał niepotrzebnie za wodze. Może zanadto przesadzał z wychyłami i nieco dziwacznie trzymał pięty, w sumie jednak na pierwszy rzut oka widać było, że jest dobrym jeźdźcem.
W miarę jak słońce chyliło się ku zachodowi, każdy zdążył kilkakrotnie okrążyć dziedziniec. Roo radził sobie całkiem dobrze - mimo braku doświadczenia - a Sho Pi okazał wręcz nadzwyczajne zdolności. Doskonale chwytał równowagę, siedział zaś lekko i pewnie. Bysio i William zlecieli z siodeł, zanim zdążyli zrobić pół okrążenia, zaś pod koniec dnia każdy oprócz Erika i Luisa skarżył się, że bolą go mięśnie, o istnieniu których wcześniej nawet nie wiedział.
Przez pierwsze trzy dni po spotkaniu z Calisem Erikowi i jego towarzyszom zaaplikowano intensywne ćwiczenia z bronią, poprzedzane codzienną, dwugodzinną nauką jazdy na maneżu. Erik zaczynał przejawiać zadatki na niezłego szermierza, podobnie jak Roo, który z kolei zamiast siły wykorzystywał swą szybkość.
Nikt nie zadawał żadnych pytań, jasne jednak było, iż szkolą się do walki, a ich przyszłość miała zależeć od zdolności udowodnienia czegoś Robertowi de Longueville. Nie rozmawiali też o ostatnim poleceniu Calisa - na mocy którego sierżant miał powiesić każdego, kto wedle niego okazałby się niezdatny.
Nikt też nie zastanawiał się, na czym miałby polegać ów sprawdzian przydatności mający nastąpić po dwu tygodniach.
Z upływem kolejnych dni objawiały się słabostki i zalety każdego z więźniów. Bysio świetnie się spisy wał, kiedy miał jasne instrukcje, gdy jednak wyłaniała się jakaś niespodziewana przeszkoda, zatrzymywał się niepewny w połowie zdania. Roo był zuchwały i lubił ryzykować, w związku z czym często narażał się na siniaki i guzy.
W sytuacjach stresowych Billy Goodwin, reagował ślepą furią, podczas gdy Sho Pi w tych samych okolicznościach milczał i zagryzał wargi -co sprawiało, że Erik uważał go za najbardziej niebezpiecznego członka kompanii. Luis de Savona był dobrym szermierzem - choć utrzymywał, że z nożem radzi sobie jeszcze lepiej - i niezłym jeźdźcem, ale jego słabym punktem były próżność i duma. Niemal desperacko przyjmował każde wyzwanie - choćby wiedział, że szansę na sukces są nad wyraz nikłe.
Sho Pi charakteryzował się niezwykłą zręcznością i szybkością reakcji, nigdy też nie musiał powtarzać żadnej lekcji czy ćwiczenia. Doskonale trzymał się w siodle i był zawołanym szermierzem - co udowodnił już po kilku początkowych lekcjach.
Po pięciu dniach od inspekcji Calisa zmianie uległ rytm i sposób treningów. Sześciu więźniom kazano wyjść z namiotu, na zewnątrz zaś czekała taka sama liczba ludzi w czerni. Wszystkich skierowano do odległego rogu obozowiska, gdzie stali już dwaj żołnierze w barwach Crydee. Na ziemi przed nimi leżał stos przedziwnych przedmiotów - jedne przypominały oręż, inne nie.
Obaj żołnierze -jeden z nich był kapitanem, a drugi sierżantem - zaczęli wykład o tej osobliwej broni (bo bronią okazały się wszystkie przedmioty), ilustrowany pokazem jej działania. Kiedy było po wszystkim, rekrutów przeprowadzono do innego miejsca, gdzie człowiek wyglądający na kapłana Dali udzielił im szybkiego, acz wyczerpującego instruktażu na temat opatrywania ran...
Pod koniec dnia Erik wiedział jedno - szykowano się do wojny. Wywnioskował także ze słów instruktorów, że mają na tę wojnę pójść niedostatecznie przygotowani.
Obudziło go rżenie koni. które witały jakieś inne wierzchowce. Erik zsunął się szybko z pryczy i podszedł do zasłaniającej wejście płachty. Wyglądając ukradkiem, ujrzał, że nieco dalej, przy bramie obozu, zatrzymała się kompania Królewskich Krondorskich Lansjerów. Do świtu było już niedaleko. Za godzinę i tak ktoś urządzi im pobudkę.
Odwracał się już, by wrócić do łóżka, kiedy coś w ujrzanej scenie na sekundę przykuło jego uwagę. Przez chwilę nie umiał powiedzieć, co to było - i nagle do niego dotarło! Przyjrzał się jeszcze raz, a kiedy był już zupełnie pewien, podszedł cicho do posłania Roo. Przyklęknął przy druhu i potrząsając jego ramieniem, drugą dłonią zatkał mu usta, by ten nie obudził pozostałych. Potem skinieniem dłoni kazał mu iść za sobą.
- Co się stało? - spytał Roo szeptem, gdy dotarli do wyjścia.
- Miranda. Właśnie wjechała do obozu w kompanii Królewskich Lansjerów...
- Jesteś pewien? - spytał Roo.
- Nie, i dlatego mam zamiar przyjrzeć się temu bliżej... Odwrócił się i zgarbiony lekko wysunął z namiotu, uważając, by nie spostrzegł go wartownik kroczący wzdłuż pomostu na szczycie palisady. Teraz Erik był już pewien, że straże umieszczono tam nie po to, by zapobiec ucieczce jego i kompanów, lecz po to, by trzymać zbyt ciekawskich z dala od obozu.
Dwaj chłopcy okrążyli dziedziniec, by zajść kwatery oficerskie - uznano je za takie tylko dlatego, że co noc wracał tam de Longueville i mieszkał tam Calis - z drugiej strony. Szli cicho, tak by nie spostrzegli ich lansjerzy, którzy zręcznie zawrócili konie i skierowali się ku bramie. Erik przyglądał im się dostatecznie długo, by wiedzieć, że nie wyjeżdżają - po prostu przenoszą się na dogodniejsze miejsce postoju. Miał pewne podejrzenia, ale zatrzymał je dla siebie.
Przemknęli za budynek i przykucnęli pod oknem, gdzie usłyszeli głosy rozmawiających wewnątrz. Erik skinieniem dłoni nakazał towarzyszowi milczenie i przesunął się pod drugie okno, skąd mógł słyszeć nieco lepiej.
- ...muszę się wynieść przed pobudką. Każdy z tych ludzi widział mnie choć raz. Wolałabym, żeby moja obecność tutaj pozostała tajemnicą. Gdyby mnie odkryto, wzbudziłoby to zbyt wiele pytań...
- Zgoda - zabrzmiał głos, który Erik przypisał Calisowi. - Ale nie przybyłaś tu bez powodu. O co więc chodzi?
- Nicholas otrzymał ostrzeżenie od Wyroczni. Weszła w okres godowy i tego lata zostanie spłodzona nowa Wyrocznia Aal.
Calis milczał przez chwilę. - Wiem o Kamieniu Życia tyle, co każdy z żyjących... poza tymi, oczywiście, którzy widzieli go w Sethanonie. Nie jestem pewien, czy zdołam pojąć znaczenie twych słów...
Miranda zaśmiała się krótko, i Erik pomyślał, że nigdy wcześniej nie słyszał śmiechu tak pozbawionego wesołości. - Wygląda na to, że wkraczamy w niebezpieczny okres... Wyrocznia Aal zaczyna okres godów... potem nastąpią narodziny nowej, śmierć starej... wszystko to potrwa przynajmniej pięć lat. I to właśnie wtedy, kiedy musimy położyć kres niebezpieczeństwu grożącemu Kamieniowi Życia, Wyrocznia podjęła decyzję, że da życie następczyni i umrze... trzeba będzie radzić sobie bez niej przez najbliższe ćwierć stulecia... dopóki nowa Wyrocznia nie osiągnie dojrzałości.
- Niewiele wiem o Mędrcach Aal - rzekł Calis - i słyszałem o nich tylko legendy. Rozumiem, że owo... parzenie się... mocno cię zaskoczyło?
Miranda powiedziała coś, czego Erik nie dosłyszał, a potem dodała: - ...to niemożność dostrzeżenia własnej przyszłości. Ponowne narodziny, które Wyroczni trafiają się co tysiąc lat, to w sumie drobna niedogodność... choć akurat z naszego punktu widzenia zdarzyła się co najmniej nie w porę.
- Czy Nicholas nie zamierza przypadkiem nas odwołać?
- Nie wiem - odpowiedziała Miranda. - Nie znam go tak dobrze, jak jego ojca... Bardzo go przypomina pod pewnymi względami, ale pod innymi różni się odeń całkowicie. Spotkałam go przedtem tylko dwa razy i jestem pewna, że nie zaufałby mi, gdyby nie rekomendacja twoja i Jamesa.
- Przekonałaś nas o swej szczerości i nienawiści do nieprzyjaciela, choć niezłomnie ukrywasz prawdę o tym, kim jesteś... - Przerwał na moment. - Skąd ten nagły pośpiech?
- Bo może trzeba będzie ruszyć wcześniej, niż planowaliśmy. Oznacza to. że od jutra powinieneś zacząć zwijanie obozu i na przyszły tydzień przygotować statki do podróży.
Calis milczał przez chwilę, aż wreszcie powiedział: - Mam sześciu nie wyćwiczonych w pełni ludzi, w sumie dwa razy mniej, niż planowałem. Nie mogę polegać na najemnikach. Z powodu tego błędu straciłem już zbyt wielu ludzi. Trzeba... - tu przerwał. - Znasz moje argumenty. Bobby i ja wyłożyliśmy je Arucie już przed trzema laty. Jeśli będziemy musieli wyruszyć w sile trzydziestu sześciu ludzi, to i tak potrzeba jeszcze dziewięciu dni, by ich ocenić. Osobiście powieszę tego, kto się nie będzie nadawał lub mógłby stać się słabym ogniwem naszego zespołu, ale muszę im przynajmniej dać szansę wykazania, ile są warci.
- Zbyt wiele trudu kosztowało mnie wybranie tych ludzi, Calisie. Myślę, że każdego oceniłam właściwie - powiedziała Miranda podniesionym głosem. - Jedynie dwaj z nich mogą się załamać: Goodwin i cle Savona. Pozostali zrobią wszystko, czego od nich zażądamy.
- Mogą się załamać... - powtórzył Calis. - W tym sęk. Ty myślisz. Gdybym wiedział, że któryś się załamie, jeszcze dziś zarządziłbym egzekucję, lecz gdybym był pewien, że wytrzymają, wyruszyłbym już jutro. Ale jeśli ocenimy ich niewłaściwie... jeśli któryś załamie się nie podczas próby, ale tam...
- Nic pewnego na tym świecie...
Rozległ się krótki śmiech. - Obawiam się - rzekł Calis - że ta cała sprawa z Wyrocznią wpoiła w nas złudne poczucie bezpieczeństwa. Jeśli oprzemy się na starej prawdzie, głoszącej, że nic nie jest pewne, dopóki się nie wydarzy... to niewykluczone, że uda nam się jakoś wyjść z tego cało...
- Muszę już iść. Jeśli nalegasz, żeby zostać tu jeszcze przez dziewięć dni, to zgoda, ale Nicholas twierdzi, że powinniśmy ruszać tak szybko, jak to tylko możliwe. Pojmaliśmy agentów wroga... i oni wiedzą, że coś szykujemy.
- Nie żyją?
- Teraz tak. Zanim skonali, Gamina odczytała ich myśli, ale nie dowiedziała się niczego, o czym już byśmy nie wiedzieli. Jedno jest pewne - węże wiedzą o istnieniu tego obozu. Doskonale myliliście tropy podczas minionego roku, ale teraz już wiedzą, że coś niezwykłego ma się wydarzyć poza Krondorem. Następna siatka szpiegowska nie będzie już węszyła wokół pałacu... zaczną przeszukiwać lasy i niewątpliwie znajdą ten obóz. A kiedy odkryją, co tu się działo...
- Zachowamy odpowiednie środki ostrożności...
- Akurat! Wystarczy, że dostawca wołowiny palnie coś w gospodzie. Albo ktoś z pałacu zostawi listę więźniów w nie strzeżonym pomieszczeniu. Trochę to potrwa, ale najdalej za rok wężowi kapłani będą wiedzieli nie tylko to, że ponownie wszedłeś do gry, ale poznają imię każdego z twoich ludzi...
Calis milczał przez chwilę, a potem powiedział coś, czego Erik nie dosłyszał. Nagle rozległ się skrzyp otwieranych drzwi, i Erik musiał dać Roo znak do odwrotu. Wrócili do namiotu tą samą drogą, którą dotarli do baraku. Kiedy opadli na prycze, Erik przez chwilę milczał, łapiąc oddech, a potem obudził Bysia: - Ani mru-mru... Obudź resztę...
Gdy z posłań podnieśli się Luis, Sho Pi i Billy, kowal spytał: - Czy którykolwiek z was zetknął się kiedyś z kobietą o imieniu Miranda?
Wszyscy spojrzeli po sobie, ciszę zaś pierwszy przerwał Sho Pi: - Ciemne włosy i niezwykle zielone oczy? - Erik kiwnął głową. - Spotkałem ją nieopodal Shamaty... w drodze do Krondoru. Wiecie... było w niej coś takiego, że zwróciłem na nią uwagę. Miała moc.
- Co ci powiedziała?
Sho Pi wzruszył ramionami: - Ot, tak sobie tylko rozmawialiśmy.. .Wydała mi się bardzo piękna i pochlebiło mi jej zainteresowanie, ale... hmm... to nie było zainteresowanie natury... cielesnej. Ja sam też zresztą byłem jej ciekaw, ponieważ wyczułem, że ona jest kimś innym, niż mogłoby się zdawać na pierwszy rzut oka.
- Czy w tym, co mówiła, mogły znaleźć się słowa, które pośrednio wtrąciłyby cię do więzienia?
- Nie... - odparł Sho Pi. - Niczego takiego nie pamiętam ...
Inni również opowiedzieli o swoim spotkaniu z tajemniczą kobietą - Billy i Luis poznali ją wprawdzie pod innym imieniem, z ich opisu jednak wynikało, że chodziło o Mirandę - i wyjaśniło się, że każdy z nich spotkał ją w tym samym mniej więcej czasie, to znaczy około miesiąca przed aresztowaniem...
- Dziewczyna musi się zdrowo uwijać; - mruknął Bysio - jeżeli rozmawiała z tobą w Shamacie tydzień przed spotkaniem z Erikiem i Roo nieopodal Darkmoor.
- Skąd ona nas zna? - spytał Luis.
- Chyba wspominała coś o jakiejś wyroczni i czytaniu w przyszłości. Widocznie w pewien sposób staniemy się ważni... ale tylko wtedy, jeśli nam się uda przeżyć najbliższe dziewięć dni. Nie mam pojęcia, czemu nas wybawiono od szubienicy, nie wiem, ile znaczymy dla tych ludzi, ale jedno jest pewne -jeśli Calis dojdzie do wniosku, że stanowimy jakieś zagrożenie dla jego planu, bez wahania każe nas powiesić. Pozwoli nam żyć tylko wtedy, jeśli uzna, że może na nas polegać. To takie proste...
- Co oznacza - odezwał się Billy - że trzeba się ostro wziąć do ćwiczeń...
- I tak już mi trzeszczy w grzbiecie! - obruszył się Luis.
- Mam na myśli to, że trzeba się ostro wziąć do ćwiczeń i robić tylko to, czego się po nas spodziewają...
- Billy ma rację - odezwał się Sho Pi. - On i ja musimy poskromić swoje temperamenty. - Wstał i wrócił do swojej pryczy, po czym położył się na brzuchu, unosząc się nieco na łokciach. - A Bysio musi pokazać, że potrafi myśleć samodzielnie.
- A ja? - spytał Luis de Savona.
- Ty musisz zapomnieć o swojej dumie. Nie wolno ci reagować tak, jakby każdy rozkaz był dla ciebie osobistą obrazą... a każde zadanie uwłaczało twej godności. Za tę arogancję mogą cię powiesić.
- Nie jestem arogantem! - żachnął się Luis, gotów do sprzeczki.
Erik spostrzegł niebezpieczeństwo bójki i chcąc temu zapobiec, rzekł: -Jest coś jeszcze!
- Co masz na myśli? - spytał Bysio.
- Jeśli zawiedzie choć jeden z nas, zawiodą wszyscy... i wszystkich nas powieszą.
- Co takiego?
- Powiedziałem, że jeśli choć jednego z nas uznają za niegodnego zaufania, pozbędą się całej szóstki.
Roo spoglądał przez chwilę na Erika, po czym kiwnął głową. - Jesteśmy zespołem. Przeżyjemy albo umrzemy razem.
Luis spojrzał na towarzyszy i zobaczył, że wszyscy patrzą nań wyczekująco. - Ja... postaram się spokornieć... Kiedy ten mały cabrone każe mi szuflować gnój, ryknę radośnie: „Si, me comandante! Na jaką wysokość?”
- Jeśli jest gdzie na świecie bardziej uparta, krnąbrna i butniejsza banda niż wy, cholerni Rodezjanie - uśmiechnął się Bysio - to chyba tylko Tsurannijczycy z La Mut... ale niewiele im ustępujecie. - I spojrzawszy na Sho Pi, dodał: - Podczas ostatnich kilkunastu lat przyzwyczaiłem się udawać głupka... tak, że ludzie niewiele ode mnie wymagają. Teraz to chyba weszło mi już w krew. Spróbuję się poprawić...
- A ty, Rupercie - rzekł Sho Pi - musisz przestać udawać takiego mądralę. To cię może kosztować życie. Ludzie nie są tak głupi, jak myślisz... ty zaś nie jesteś taki bystry, za jakiego się uważasz...
- A ja? - spytał Erik.
- Nie wiem, Eriku von Darkmoor - rzekł Sho Pi. - Właściwie niczego nie można ci wytknąć... Choć może... Nie, nie umiem rzec. Być może brak pewności siebie... Musisz być bardziej zdecydowany.
Dalszą dyskusję przerwało pojawienie się kaprala Fostera, który radośnie ogłosił pobudkę, i wszyscy zerwali się na nogi. Kapral łypnął podejrzliwie okiem, gdyż jako doświadczony podoficer wyczuł, że tuż przed jego przybyciem w namiocie zapadły jakieś ważne decyzje; ponieważ jednak nie mógł się połapać, w czym rzecz, ryknął po chwili z nutką rezygnacji w głosie: - No dobra! Zbiórka na zewnątrz, gnojki! Nie będziemy tracić całego ranka!
Foster stał nad Billym i rozwścieczony obrzucał go stekiem obelg. Mina więźnia świadczyła o tym, że lada moment zerwie się na nogi i rzuci na podoficera. W odległości może trzech jardów stał jeden z odzianych w czerń, dyszący ciężko po skończonej przed chwilą ćwiczebnej walce. Przed chwilą obaj ćwiczyli, Billy wygrywał, kiedy nagle Foster podłożył mu nogę. W następnej sekundzie stał nad nim i krzyczał, jakby to była wina Billy'ego.
- A twoja matka była dziwką! - zakończył tyradę. Zaledwie się odwrócił, Billy zerwał się na nogi. Zanim jednak zdążył zrobić coś więcej, Erik skoczył, mierząc barkiem w brzuch towarzysza i zwalił go na ziemię. Obaj kilkakrotnie przetoczyli się po ziemi, podczas gdy Erik bez większego wysiłku przytrzymywał szarpiącego się wściekle Billy'ego.
Odziani w czerń szybko ich rozdzielili, Foster zaś ryknął: - Hola, wy tam! O co poszło?
- Próbowałem go powstrzymać przed popełnieniem głupstwa, panie kapralu - odparł Erik, wycierając krew z nosa, co zawdzięczał zbyt bliskiemu kontaktowi z łokciem Billy'ego.
Foster przez chwilę patrzył mu w oczy. - W porządku... - mruknął w końcu, po czym zwrócił się do Billy'ego. - Chciałeś napaść mnie z tyłu, gnojku? A może choć raz spróbowałbyś twarzą w twarz? - Cofnąwszy się, wyciągnął miecz. - Puśćcie go...
Żołnierze usłuchali natychmiast i oto Billy stanął naprzeciwko kaprala z dobytym mieczem. I wtedy wkroczył pomiędzy nich Bysio. - Nie byłoby to zbyt mądre ze strony Billy'ego, prawda, panie kapralu? Nie wtedy, kiedy strażnicy z palisady osadzają strzały na cięciwach łuków...
Billy zerknął w bok i ujrzał, że dwaj Tropiciele mają go na oku, a łuki trzymają gotowe do strzału.
- Na bok, Bysiu... ty przerośnięta kupo krowiego gówna! - rozkazał Foster. - Zamierzam pociąć tego szczura na plasterki!
Obok Bysia stanął tymczasem Luis, a za nimi ustawił się Sho Pi. Zaraz potem przyłączył się do nich Roo i na koniec podszedł Erik, który przedtem musiał s trzasnąć z siebie dwu trzymających go czarnych.
- Co to jest? - ryknął Foster. - Bunt?
- Skądże znowu, panie kapralu - odparł grzecznie Sho Pi.
- Po prostu próba powstrzymania biegu wydarzeń, które chyba wymykają się nam spod kontroli.
- Każę powiesić tego drania! - miotał się Foster, podczas gdy w głębi obozu pojawił się de Longueville, zbliżający się szybko, by zobaczyć, co się dzieje.
- Ha! To będziecie musieli powiesić nas wszystkich - odparł Bysio.
- Proszę, proszę... i cóż my tu mamy? - zdziwił się de Longueville. - Zatęskniliście za szubienicą, czy co?
- Panie sierżancie - odparł Bysio, uśmiechając się lekko - jeżeli któryś z nas ma zadyndać za mordercze chęci w stosunku do tego tu, poczciwego kaprala, to powieście nas wszystkich... bo każdy z nas dusił drania w myślach przynajmniej kilka razy dziennie. I moglibyśmy już skończyć z tym drylem, wszystkim już to nieco dojadło... nie ma potrzeby czekać do następnego tygodnia... Z całym szacunkiem, panie sierżancie.
De Longueville, nieco zaskoczony, podniósł brew. - Czy ten człowiek mówi w imieniu was wszystkich?
Więźniowie spojrzeli po sobie, a potem odezwał się Erik: - Chyba tak, panie sierżancie...
I nagle de Longueville ryknął do przewyższającego go Bysia:
- Nie kazano wam myśleć! Skąd wam przyszedł do durnych głów taki pomysł? Jeśli możecie myśleć, to znaczy, że macie za dużo wolnego czasu... Ale zaraz znajdziemy na to radę!
- Weźcie tych morderców - zwrócił się do dwu żołnierzy, którzy jeszcze przed chwilą trzymali Erika - i zaprowadźcie ich do stajen. Każcie im wyczyścić je do połysku... i niech się nie ważą zabrudzić mioteł czy wideł! Wszystko, co tam znajdą, mają zebrać łapami! Jazda!
Dwaj żołnierze skinęli na rekrutów, którzy sprawnie ustawili się w szeregu i zniknęli rozjuszonemu sierżantowi z oczu. Foster tymczasem spojrzał na de Longueville'a i mruknął: - Wiesz, Bobby... może coś z nich jednak będzie...
De Longueville podrapał się po brodzie. - Nie wiem, to się okaże. Coś się zaczyna wykluwać... Nie mieliśmy dość czasu, by ich wytrenować... ale nie podoba mi się myśl, że musiałbym ich powywieszać dzień przed odpłynięciem.
- Jeżeli Goodwin nie poderżnął mi gardła za to, że nazwałem jego matkę dziwką - była nią naprawdę, ale on nie cierpi, gdy mu o tym przypominać - to myślę, że zaczynają coś pojmować. Weź też pod uwagę, że wszyscy się za nim ujęli...
- Może i masz rację - kiwnął głową de Longueville. - A może zwąchali pismo nosem. Trzeba będzie to sprawdzić...
Nie czekając na odpowiedź, odwrócił się i ruszył do baraku oficerskiego.
Ogłoszono alarm.
Kto żyw w obozie porwał się na nogi, poruszony hukiem bębnów. Od kiedy Erik podsłuchał dyskusję Calisa i Mirandy, minęły już trzy dni, podczas których cała szóstka ciężko harowała, wykonując wszystkie polecenia bez słowa sprzeciwu, by tylko pozostać przy życiu. Tyrania Fostera jeszcze wzrosła - kapral obrażał ich teraz przy każdej okazji, a de Longueville nieustannie bacznie ich obserwował, szukając oznak świadczących o tym, że mogą nie sprostać wymaganiom.
Ten dzień zaczął się w dość nieoczekiwany sposób. Więźniów zerwano z łóżek i wyciągnięto z namiotów dobre pół godziny wcześniej niż zwykle - znalazłszy się zaś na zewnątrz, zobaczyli, że wszyscy inni mieszkańcy obozu biegną do baraku dowództwa. Oni leż tam ruszyli, zatrzymał ich jednak jeden ze strażników, żołnierz o nazwisku Perry Witcomb, który rzekł: - Zbiórka w rzędzie za mną! Nie rozłazić się i nie gadać!
Wszyscy ustawili się w zwykłym szyku, który otwierał Bysio, a zamykał Sho Pi. Za Bysiem stali kolejno: Billy, Luis, Roo i Erik. Dotarli do baraku w tej samej chwili, w której otworzyły się jego drzwi i wyszli z nich Calis i de Longueville.
Ten ostatni podniósł ręce w górę i krzyknął: - Uwaga, wszyscy!
- Obóz został odkryty - rzekł Calis. - Dziś w nocy zabito dwu wartowników.
Wśród żołnierzy odzianych na czarno rozległy się szepty i pomruki, aż de Longueville raz jeszcze musiał wezwać wszystkich do zachowania spokoju. Gdy zapadła cisza, Calis podjął wątek: -Wszyscy wiecie, co macie robić. Zwijamy się!
Trzydziestu odzianych w czerń natychmiast skoczyło ku swym namiotom, reszta żołnierzy pobiegła do wyznaczonych wcześniej zajęć. Foster wydał jakieś polecenia Witcombowi, który kiwnął na stojącą za nim szóstkę: - Hej, wy! Za mną!
Wszyscy biegali żwawo, widać jednak było, że panujący powszechnie chaos jest doskonale zorganizowany. Perry zaprowadził więźniów do sporego namiotu stojącego nieopodal obozowej kuźni. - Niech każdy poszuka sobie czegoś, co nań pasuje - polecił Witcomb - i żwawo wdzieje to na grzbiet.
Weszli do środka i zobaczyli w półmroku stos zgromadzonej tam odzieży. Erik szybko zzuł buty i, zrzuciwszy koszulę oraz portki, cisnął to wszystko w kąt. Zaraz też dołączył do towarzyszy, którzy żwawo myszkując w stosie ubrań, wybierali kurtki, koszule i spodnie, odrzucając na bok wyraźnie za małe albo za wielkie. Luis, Billy i Sho Pi, ponieważ mieli przeciętne rozmiary, szybko coś dla siebie znaleźli. Roo był jednak „wzrostu nikczemnego”, jak to kiedyś określił Foster, natomiast Bysio i Erik byli potężnej budowy i dlatego wszyscy trzej musieli przeszukiwać stos odzieży znacznie dłużej. W końcu wszyscy się przebrali. Erik znalazł ciemnoniebieską koszulę z luźnym kołnierzem i długimi rękawami oraz parę żeglarskich portek -jedynych, jakie nań pasowały. Usiłował jakoś wcisnąć szerokie nogawki w swoje kawaleryjskie buty, ale po chwili zrezygnował i wypuścił je na wierzch.
Nagle za jego plecami rozległ się gromki wybuch śmiechu. Odwróciwszy się, zobaczył stojącego z wściekłą miną Roo.
- Tylko to na mnie pasowało! - tłumaczył, próbując jakoś uciszyć rubaszne komentarze Billy'ego i Luisa. Niegdysiejsza chluba ravensburskiej młodzieży miała na sobie rozpiętą po pas purpurową koszulę. Co gorsza, jedyną parą spodni, jakie pasowały na drobnego Roo, były jaskrawoszkarłatne, obcisłe pantalony.
- Wybierz coś innego - poradził przyjacielowi Erik, który również z niemałym trudem hamował wybuch śmiechu.
Roo zdarł z siebie skandaliczną koszulę i ponownie zanurkował w stosie odzieży. Wyłowił zeń wreszcie zwykłą jasną bluzę - i tylko trochę za luźną. Klnąc sążniście, wetknął obszerne poły koszuli za szeroki, czerwony pas swoich spodni, Erik zaś kiwnął głową: - No... teraz wyglądasz tylko trochę zabawnie... bo przed chwilą wyglądałeś bardzo zabawnie...
Roo skrzywił się i nieoczekiwanie parsknął śmiechem: - Czerwień to mój szczęśliwy kolor...
- Jazda mi stąd! - ryknął Perry, i wszyscy wybiegli z namiotu na zewnątrz. - Idźcie za kuźnię i ładujcie się na ostatni wóz w szeregu. Za wami jadą jeszcze dwaj konni z kuszami, jeśli więc któryś z was poczułby nagłą i nieodpartą chętkę na spacer po okolicy, niech lepiej o tym zapomni.
Już chciał odejść, gdy nagle, jakby sobie coś przypomniawszy, odwrócił się jeszcze i rzekł: - A tak w ogóle, chłopaki, to... pochowajcie te pętle.
Sześciu więźniów przywykło już do tego, że wszyscy żądali od nich noszenia konopnych pętli na widoku. Wyłożyli je więc na kołnierze także po zmianie odzieży. Otrzymawszy teraz nowe polecenie, wsunęli je pod spód.
Bysio musiał w tym celu zdjąć pętlę, koszulę, potem włożyć pętlę i ponownie wdziać koszulę, bo ta ostatnia miała dość ciasny kołnierz.
- Za bardzo jesteś pękaty, kolego... i trudno cię odziać wedle najnowszej mody - rzekł Luis - ale w tłoku ujdzie.
Erik już chyba pierwszego dnia po przybyciu do obozu zauważył, że Luis jest dość próżny, pomijając jego wybuchowy charakter i arogancję - ale mimo wszystko polubił rodezjańskiego nożownika. Luis ostatnio zgolił siwawą bródkę, zostawiając jednak wąsy, a włosy starannie przycinał na wysokości barków. Teraz przypominał wyglądem pawia. Wybrał najmodniejszą odzież ze stosu - co w danych okolicznościach było sporym osiągnięciem. Erik przypuszczał, że człowiek tak dbający o fason z pewnością dawniej piastował na dworze jakieś wysokie funkcje, które wymagały odpowiedniego stroju. Gwałtowny charakter sprowadził nań kłopoty i utratę fortuny. Nie rozwodził się nad swoją przeszłością, kiedyś jednak wspomniał, że przyjaźnił się z synem Diuka Rodez.
Pobiegli do kuźni, a Erik zdumiał się, ujrzawszy, jak sprawnie i szybko wyniesiono z niej wszystko na zewnątrz. Wszędzie, gdzie tylko spojrzał, widział ludzi zajętych usuwaniem najmniejszych śladów, mogących zdradzić militarny charakter obozu. Jacyś przybysze - prawdopodobnie robotnicy sprowadzeni z Krondoru - zaczynali właśnie rozbierać drewniane baraki. Obok kuźni czekał już na całą szóstkę Foster, który skinieniem dłoni kazał im zająć miejsca na wozie. Z tyłu siedzieli już dwaj strażnicy, a kiedy więźniowie zajęli miejsca - po trzech z każdej strony wozu, przy klapie usiedli jeszcze dwaj. I oczywiście pojawili się dwaj konni.
Erik rozejrzał się dookoła. Roo wyglądał na trochę przestraszonego, a zarazem bardzo podnieconego nowym obrotem spraw. Luis i Bysio bez słowa bacznie się wszystkiemu przyglądali, Billy'ego rzecz cała jakby bawiła, a Sho Pi obojętnie wpatrywał się w dal.
Niektórzy z tych. co przedtem nosili się na czarno, teraz byli odziani podobnie jak Erik i jego towarzysze -jedni wyglądali jak żebracy, inni jak zubożali panowie wielkiego rodu. Część wyruszała konno, część na wozach, a byli i tacy, co szli pieszo. Nieopodal wozu pojawili się dwaj jeźdźcy, w których Erik rozpoznał Fostera i de Longueville'a.
De Longueville podjechał do burty wozu. - Dobra, posłuchajcie. Cały czas tłumaczyłem Calisowi, że mógłbym tu zostać z kilkoma ludźmi, którzy powiesiliby was bardzo sprawnie... on jednak się uparł, że nie ma czasu. Może miał rację, bo nic tak nie psuje apetytu, jak pospieszna egzekucja. Zgodziłem się wreszcie z Calisem, że możemy rzecz odłożyć na później... kiedy będzie czas na zorganizowanie wszystkiego, tak by człek mógł nacieszyć się szczegółami. Pożyjecie zatem jeszcze kilka dni. Ale nie myślcie, że was polubiłem... ci dwaj chłopcy z kuszami mają rozkaz zastrzelić pierwszego, który będzie na tyle głupi, że bez rozkazu przełoży choć nogę przez burtę. Jasne?
- Taaaest, panie sierżancie! - ryknęli zgodnie.
- Jeszcze jedno... aż do odwołania, koniec z rykami typu „Tak jest, panie sierżancie”. Zwracacie na siebie uwagę... a to jest nam teraz akurat niepotrzebne. Trzymać mi gęby na kłódkę, dopóki nie dotrzemy... lam, gdzie mamy dotrzeć, - Powiedziawszy to, uderzył źrebca piętami i ruszył na czoło kolumny. Foster jechał o długość konia za nim.
Erik rozejrzał się dookoła i zobaczył, że nikt nie ma ochoty zarobić bełtu w grzbiet za zbędne gadanie, rozsiadł się więc jak mógł najwygodniej i mimo podskoków wozu pogrążył się w drzemce.
Podczas podróży do Krondoru mijali po drodze liczne grupy pieszych, z których wielu odzianych było jak zwykli najemnicy, wieśniacy czy wędrowni czeladnicy. Inni podróżowali na wozach i trzymali się razem. Kilku jeszcze jechało na koniach i ci również nie zwracali na nikogo uwagi.
Nieco później pojawili się i zwykli podróżni, zmierzający do stolicy Dziedzin Zachodu. Mijali więc toczące się powoli wozy, obładowane plonami lata lub pierwszymi zbiorami jesiennymi.
Natykali się na rozmaitych kupców na wozach wyładowanych przeróżnymi towarami, niekiedy też trafił się powozik jakiegoś możniejszego pana.
Ponieważ nie było ścisku, drogi zaś nie były pozamykane - jak za pierwszej bytności w grodzie - Erik i jego towarzysze szybko trafili na drogę wiodącą do południowej bramy, tej najbliższej pałacowi, gdzie skazano ich na śmierć. W pełnym blasku słońca górujący nad portem pałac wyglądał wspaniale. Na jego wyniosłych wieżach trzepotały chorągwie, a pełne majestatu miasto rozciągało się u stóp wzgórza, na którym wzniósł swą twierdzę pierwszy z Książąt Krondoru.
Strażnicy przy południowej bramie skinieniem dłoni zezwolili im na przejazd i powóz ruszył krętą drogą wśród domów. W końcu dotarli do portu w dzielnicy biedaków, gdzie nagle ponownie zjawił się Foster. Nie podnosząc głosu, polecił: - Wysiadać... Ruszajcie prosto do tamtej łodzi. - I pokazał długą szalupę uwiązaną do pala przy kamiennych, wiodących ku wodzie schodkach obok pomostu. Erik i jego towarzysze szybko zbiegli w dół, a dwaj marynarze wskazali im miejsca na ławeczkach. Ostatni do łodzi wsiadł Foster, po czym żeglarze naparli na wiosła, pewnie i szybko kierując łódź ku stojącemu w głębi portu okrętowi.
Erik nie znał się na statkach, trudno jednak było nie zauważyć, że ten, do którego płynęli, przytłacza swoim ogromem wszystkie pozostałe. Miał trzy maszty, które wzbijały się w niebo niczym wyniosłe drzewa, i był pomalowany na przygnębiająco czarny kolor. Inne, stojące na kotwicy nieopodal, były zielone lub czerwone - jeden nawet pomalowano jaskrawą żółcią - i na ich tle czarny okręt wyglądał jeszcze bardziej posępnie. Kiedy szalupa dotarła do jego burty, Foster syknął: - Wszyscy na górę! - pokazując na zwisającą z pokładu sieć. Erik wstał, złapał oko sieci i zaczął się wspinać niczym po drabinie. Ciężar pnących się pod nim osób powodował, że nim samym rzuciło kilkakrotnie i omal nie wpadł do wody, w końcu jednak wylądował bezpiecznie na pokładzie, gdzie żeglarze pomogli mu stanąć na deskach.
Jakiś człowiek, odziany dość osobliwie - miał na sobie bowiem błękitny płaszcz rozcięty po bokach aż do pasa, białe spodnie i skórzany, przerzucony przez ramię pendent, z którego zwisała pokaźnych rozmiarów szabla - kazał mu odejść na bok. Kiedy na pokładzie wylądował ostatni z szóstki, Foster zawołał z dołu: - Panie Collins, tę bandę trzeba gdzieś zamknąć!
- Jak innych? - spytał dziwacznie odziany mężczyzna, przechylając się przez reling.
- Tak - odpowiedział Foster, gdy łódź odbijała od burty. - Ale oddzielnie...
- Zrobi się, kapralu! - Potem Collins odwrócił się ku rekrutom. - Za mną - rzekł zwięźle.
Schodząc w dół po dziwacznej, wąskiej i stromej drabince, zaprowadził ich do kwadratowej klapy w pokładzie przed głównym masztem. Erik ostatni zsunął się na dół i przez chwilę mrugał, usiłując dostosować wzrok do panującego tam półmroku. Okazało się, że są w ładowni przystosowanej do pełnienia funkcji koszarowych. Do grodzi przymocowano tu dwadzieścia potrójnych prycz -- po dziesięć przy każdej burcie, dzięki czemu zyskano sporo wolnej przestrzeni pośrodku.
Pomiędzy pryczami do pokładu przymocowano wielkie skrzynie, do których teraz ładowano wyposażenie. Collins kiwnął na więźniów, nakazując, by poszli za nim. Zaprowadził ich do podwójnego zestawu prycz, ustawionych z dala od pozostałych i opartych bokiem o grodź przednią - te były wolne. Znów skinieniem dłoni nakazał im zająć miejsca. - Tu będziecie spać. Posiłki na pokładzie, chyba że będzie lało, wtedy zjecie tutaj. Do tych dwu skrzyń możecie wpakować swoje oporządzenie - i pokazał skrzynie przylegające do przedniej grodzi po obu stronach prycz.
- Nie mamy oporządzenia - odezwał się Roo.
- Zwracając się do mnie, chłopcze, mów „panie Collins” albo „sir” - rzekł marynarz. - Jestem drugim oficerem na statku „Zemsta Trencharda”. Pierwszym oficerem jest pan Roper, a kapitanem jest... no, dla was jest po prostu panem kapitanem. Jasne?
- Tak jest, panie Collins - odpowiedział Roo. - Nie zmienia to faktu, że nie mamy oporządzenia... sir.
- To nie moja rzecz. Wasz podoficer załatwi wam wszystko, czego będziecie potrzebowali. To będzie długa podróż i we właściwym czasie wszystko się znajdzie. A teraz zostańcie tutaj i czekajcie, aż ktoś po was przyjdzie.
Bysio zajął jedną z dwu dolnych prycz, a Sho Pi i Goodwin ułożyli się nad nim. Drugą zajęli od góry Roo, Erik i Luis de Savona.
- I co teraz? - spytał Roo.
- Teraz się prześpię! - Uśmiechnął się radośnie Bysio.
Erik zdał sobie sprawę z faktu, że też jest zmęczony, ale zarazem podenerwowany niepewnością, jakie jeszcze niespodzianki zgotuje im los. Łagodne kołysanie statku na portowej fali jakoś go uspokoiło, i wsłuchany w poskrzypywanie kadłuba wkrótce zasnął.
Zbudził go odgłos kroków nad głową i wrażenie ruchu. Usiadł raptownie, uderzając głową o spód wyższej pryczy. Zeskakując na dół, niemal nadepnął na Roo.
Z góry dobiegały okrzyki rozkazów, skrzyp takielunku i chlupot lal. Najwyraźniej siatek wypłynął już z portu. Sześciu więźniów stało przez chwilę bez ruchu, niepewni, co mają robić. Trzydziestu innych, siedzących na swoich pryczach z tyłu okrętu spoglądało na nich z lekkim rozbawieniem.
Jeden z nich, nie ustępujący wagą i wzrostem Bysiowi, powiedział z przekąsem: - Wiecie, chłopcy... któryś z was mógłby skoczyć na górę i powiedzieć Bobby'emu de Longueville, że takie wypływanie z portu bez uprzedzenia pasażerów jest co najmniej niegrzeczne...
Wszyscy parsknęli śmiechem.
- Sam mógłbyś skoczyć - odciął się Luis - i spytać go, czy nie wie przypadkiem, kim był twój tatko... bo twoja mamusia z pewnością tego nie wiedziała...
Obrażony zerwał się z miejsca i byłby dopadł Luisa w dwu skokach, gdyby nie wtrącił się Sho Pi. - Przyjacielu, na słowo - rzekł Isalańczyk.
- Nie jesieni twoim przyjacielem! - warknął rosły mężczyzna, gotów najwyraźniej bid się z każdym, po czym z całej siły pchnął Sho Pi, usiłując odsunąć go na bok.
I nagle w ułamku sekundy znalazł się na klęczkach, z twarzą wykrzywioną bólem - Sho Pi zaś trzymał go za dłoń, wykręcając ją mocno na zewnątrz i niemal wyłamując kciuk. Ciszę, która nagle zapadła w ładowni, przerwało bolesne sieknięcie nieboraka oraz łagodny głos Sho Pi:
- Miałem właśnie zaproponować - ze względu na to, iż czeka nas długa i męcząca podróż - że najlepiej będzie, jeśli zawrzemy pokój i od tej chwili zaczniemy szanować się wzajemnie. Pewien jestem, że mój przyjaciel z chęcią cię przeprosi za to, iż odważył się obrazić twoją matkę, ty zaś łaskawie przyjmiesz przeprosiny.
Luis świetnie się bawił - przesadnym gestem zdjął z głowy nie istniejący kapelusz, skłonił się dwornie i powiedział: - Szlachetny panie... odezwałem się bezmyślnie i niegrzecznie. Wstyd mi i błagam o przebaczenie...
Napastnik ledwo już wytrzymywał, a po twarzy spływały mu łzy bólu. - Wybaczam! - wycharczał ledwie słyszalnie.
Sho Pi puścił jego dłoń i nieborak niemal zemdlał. Billy pomógł mu wstać i zaprowadził go pomiędzy kompanów - zaciskał przy tym wargi, by nie parsknąć śmiechem. Odprowadzany potarł dłoń, jakby sprawdzając, czy nie ma w niej jakiejś uszkodzonej kości czy chrząstki - ale wszystkie były całe. Potrząsnął nią kilkakrotnie, Billy tymczasem wrócił na swoją stronę ładowni.
Pokrywa luku podniosła się ze skrzypem i pokazali się dwaj ludzie - de Longueville i Foster. - Słuchajcie! - rzekł ten ostatni.
De Longueville zszedł po trapie niżej, tak by móc ogarnąć wzrokiem wszystkich. -Jesteśmy w drodze, o czym już pewnie wszyscy wiedzą... chyba że są wśród was durnie więksi, niż myślałem. Spędzimy na morzu około trzech miesięcy, w zależności od wiatrów i pogody. Na pokładzie jest mnóstwo roboty i nie pozwolę wam obrastać w tłuszcz tylko dlatego, że nie jesteście żeglarzami. Być może zresztą podczas drogi powrotnej zabraknie nam pełnej obsady... - Przez chwilę patrzył gdzieś ponad głowami żołnierzy, jakby zamyślony. - Lepiej więc będzie, jeśli trochę obeznacie się z żeglarskim fachem. Zejdzie tu do was pan Collins i porozdziela zadania, wy zaś zrobicie wszystko, co wam powie... i powstrzymacie się od pytań. Jest co najmniej równy rangą kapitanowi królewskiej rycerskiej kompanii, nie zapominajcie się więc tylko dlatego, że wygląda jak zwykły marynarz.
Zszedłszy z drabiny, ruszył ku czekającym w głębi więźniom i skinieniem dłoni wezwał ich, by zebrali się razem. - Słuchajcie uważnie, bo nie będę powtarzał. Cieszycie się chyba względami Ruthii, ponieważ Pani Szczęścia uznała, że możecie jeszcze trochę pożyć. Miałem dwa tygodnie na to, by ocenić, czy się nadacie... i jak na mój rozum, zmierzaliście prosto ku strykowi. - Powiódł wzrokiem po otaczających go twarzach. - Przekonałem jednak Calisa, że na rei można was powiesić równie łatwo jak na szubienicy... zyskaliście więc trochę czasu. Najbliższe trzy miesiące będą dość ciężkie. Jak każdy na tym okręcie będziecie pracowali przez pełną wachtę, a następną poświęcicie na ćwiczenia... by nadrobić stracony czas... bo inni ćwiczyli trochę dłużej. - Kiwnięciem kciuka wskazał resztę żołnierzy.
l wtedy, ku zaskoczeniu wszystkich, odezwał się Bysio: - Dowiemy się, dlaczego?
- Co dlaczego? - spytał de Longueville.
- Dlaczego tak nas pan wziął do galopu, kochany panie sierżancie de Longueville. Nie wydaje się książęcego złota i nie ściąga dragonów ze wszystkich części Królestwa tylko po to, by wyrwać z łap sprawiedliwości paru złodziejaszków i morderców. Chcecie, byśmy coś dla was zrobili i gotowi jesteście w zamian darować nam życie. To dość uczciwa wymiana, ale nawet znacznie głupsi ode mnie potrafiliby zrozumieć, że lepiej będzie powiedzieć nam, co nas czeka, niż pozwolić, byśmy zaczęli sobie wyobrażać jakieś koszmary... ho wtedy możemy zrobić coś głupiego. Jeśli damy się zabić, to ani my, ani wy nie będziecie z tego zadowoleni...
De Longueville przez chwilę poważnie patrzył na Bysia... i nagle uśmiechnął się zupełnie przyjaźnie. - Wiesz, Bysiu... wolałem cię, kiedy udawałeś idiotę. - Odwrócił się i odchodząc, rzucił przez ramię: - Jeżeli uda wam się zostać przy życiu dostatecznie długo, obiecuję, że dowiecie się znacznie więcej, niż chcielibyście wiedzieć... - A gdy dotarł do trapu, odwrócił się jeszcze raz. - Na razie jednak waszym głównym zadaniem będzie pozostanie przy życiu...
Wspiął się na trap, a gdy luk się zamknął, Bysio powiedział: - W zasadzie niezupełnie taką odpowiedź chciałem usłyszeć...
- A co myślałeś? - zdziwił się Luis. - Próbuje nas nastraszyć.
- Nie... - sprzeciwił się Sho Pi. - Sęk w tym, jak myślę, że on robi, co może, byśmy się nie przestraszyli...
Erik wrócił na swoją pryczę z ponurym przeczuciem, że Sho Pi ma rację...
Dni mijały monotonnie. Pierwszego ranka, kiedy pozwolono im wyjść na pokład, Erik spostrzegł nieopodal inny statek płynący tym samym kursem. Jeden z żeglarzy wyjaśnił mu, że patrzy na „Tropiciela z Freeportu”, drugi ze statków oddanych pod komendę Calisowi. Erik rzekł, iż do tej pory sądził, że wszystkie krondorskie okręty miały w nazwie słowo „królewski”, a żeglarz po prostu kiwnął głową i wrócił do swoich zajęć.
Erik nie bardzo miał ochotę pracować, ale dzięki temu przynajmniej mógł przebywać na pokładzie, zwłaszcza że pogoda była przyjemna, mimo wczesnej jesieni. Roo nie lubił żeglarskich zajęć, ponieważ źle się czuł na wysokościach, pomagał mu jednak doskonały zmysł równowagi, którego brakowało Erikowi i Bysiowi. Całkiem dobrze radzili sobie Luis i Billy, a najlepiej ze wszystkich sprawiał się Sho Pi, pokonujący wszelkie trudności z tą samą łatwością, jaką wykazywał się w obozie.
Po dwóch tygodniach Erik nauczył się poddawać kołysaniu pokładu i we właściwych miejscach wyrobił sobie odciski na stopach. Swoje kawaleryjskie buty odłożył do skrzyni - na statku mogły stać się dlań przyczyną zguby, a poza tym słona woda wyżerała ich skórę. Tylko oficerowie nosili buty, bo nie musieli wspinać się na wanty. Erik i jego kompani spod pokładu nauczyli się chodzić bez obuwia i w pośpiechu poznawali tajniki żeglarskiego fachu.
Niedawnego zaprzysiężonego szczura lądowego nie wprawiały już w panikę takie terminy, jak „skracanie żagli” czy „zabezpieczanie lin”. Podobnie jak w obozie, po ciężkiej pracy otrzymywali doskonałe wyżywienie, co zauważył niejeden z żeglarzy. To, że karmiono ich znacznie lepiej niż zwykłych najemników, niepokoiło nieco Erika, który z wisielczym humorem zażartował kiedyś, iż są traktowani jak medalowe konie, które jakiś szlachcic szykuje do zawodów. Ze względu na samopoczucie towarzyszy nie dopowiedział jednak swej myśli do końca - takie zawody wiele zwierząt kończyło ze złamaną nogą, a niejeden jeździec skręcał przy tym kark.
Nawet Roo, który od dzieciństwa nigdy właściwie nie zajmował się uczciwą pracą, zmężniał od ciężkiej roboty i doskonałego pożywienia. Na jego drobnych kościach pojawiły się węzły muskułów i zaczął poruszać się ze sprężystością, jakiej Erik wcześniej u przyjaciela nie zaobserwował. Jako dziecko zawsze bywał obiektem drwin rówieśników, co z kolei sprawiło, że stał się skryty i złośliwy, a jego żarty często bywały okrutne. Teraz zaczął nareszcie sycić się pięknem chwili, jakby dopiero na pokładzie statku zrozumiał, czym w istocie jest życie - co było zrozumiałe, zważywszy, że niedawno przeżył ogromny strach przed nieuniknioną śmiercią. Erik wyczuwał, że Roo zmienił się wewnętrznie, choć nie umiałby dokładnie określić, na czym ta zmiana polegała...
Sho Pi zauważył któregoś dnia, że de Longueville dąży do tego, żeby jego podopieczni byli jak najlepiej przygotowani na to, co ich czeka - cokolwiek by to było. Każdy ich dzień składał się z ćwiczeń bojowych i ciężkiej pracy.
Pewnego razu, w czasie wolnym od zajęć, Sho Pi wyszedł na pokład i zaczął wykonywać jakieś dziwne ćwiczenia, które Erikowi wydały się tańcem, a były serią niezbyt szybkich, na przemian wykonywanych ruchów. Wdzięczne i płynne, były jednocześnie w pewien nieuchwytny sposób groźne - gdyby je przyspieszyć, przekształciłyby się w mordercze uderzenia. Gdy skończył i wrócił na dół, Luis zapytał: - Coś ty tam wyprawiał, Keshaninie?
- Isalańczyku - poprawił go Sho Pi, kładąc się na pryczy.
- To kata... podstawa sztuki, którą uprawiam. Sama istota ruchu... umożliwia kontakt z otaczającymi cię mocami... daje poczucie jedności i spokoju, potrzebnych wtedy, gdy musisz zaczerpnąć z tych mocy...
- Czy tej właśnie sztuczki użyłeś do rozbrojenia żołnierza - spytał Erik, siadając na koi.
- Owszem... przykro mi rzec, tej samej... choć to nie żadna sztuczka. To stara forma sztuki... i można z niej skorzystać, by osiągnąć jedność ze wszechświatem... ale nadaje się również do samoobrony.
- Gdybyś zechciał mi pokazać, jak wtedy dokopałeś de Longueville'owi, chętnie poświęcę się nauce - rzekł Bysio.
- To byłoby nadużycie tej sztuki... - odparł Sho Pi. - Ale oczywiście, jeśli zechcesz ćwiczyć ze mną, chętnie ci wszystko objaśnię. To odnawia siły, uspokaja, orzeźwia, uwalnia od zmęczenia i wewnętrznych napięć...
- A jakże - rzekł Billy. - Kiedy dokopałeś Bobby'emu, byłeś wyjątkowo rozluźniony i spokojny.
- O tak... - dorzucił Luis. - I rzec trzeba, że to było wyjątkowo orzeźwiające...
Wszyscy parsknęli śmiechem. Erik poczuł nagle, że darzy tych ludzi sympatią. Owszem, byli mordercami i wyrzutkami społeczeństwa - a jednak było coś, co sprawiło, że zaczął myśleć o nich jak o... rodzinie. Nigdy wcześniej nie doświadczył czegoś podobnego i to go trochę martwiło - zwłaszcza że było mu z tym dobrze. Położywszy się na plecach, podjął bezowocną próbę uporządkowania miotających nim sprzecznych uczuć.
Pod koniec następnego tygodnia Erik i pozostali członkowie grupy przyłączyli się do Luisa, który wcześniej zaczął brać lekcje kata u Sho Pi. Po każdej wachcie zostawali jeszcze przez godzinę na pokładzie, gdzie na względnie wolnym odcinku, między głównym lukiem i masztem wykonywali ćwiczenia pod komendą Isalańczyka.
Początkowo Erik uważał za nieco głupie polecenia Sho Pi, by skupiać się na myśleniu o plamce światła lub łagodnym wietrzyku, albo czymś równie rozluźniającym, podczas wykonywania serii skomplikowanych ruchów, które Isalańczyk nazywał klasycznymi. Po pewnym czasie jednak zaczął odczuwać spokój, gdy w pełni zastosował się do rad nauczyciela. Mimo długich godzin męczącej pracy dodatkowe zajęcia nie wywoływały znużenia, wręcz przeciwnie, odnawiały siły. Erik nigdy przedtem nie spał tak dobrze.
Po kilku dniach przyłączył się do nich pewien marynarz z La Mul, którego ojciec był wojownikiem Tsuranni. Człek ów zapewniał, że to, czego uczył ich Sho Pi, było bardzo podobne do nauk, jakich udzielał mu w dzieciństwie ojciec i które były częścią tsurannijskiego dziedzictwa, zwanego „drogą wojowników”.
Cała grupa ćwiczyła już przez tydzień, kiedy podszedł do nich rosły żołnierz, upokorzony pierwszego dnia przez Sho Pi. Obserwował wszystko przez parę chwil, a potem spytał Isalańczyka: -Czy mógłbyś mnie nauczyć lej sztuczki z kciukiem?
- To tylko część nauk - odparł Sho Pi. - Nauczysz się znacznie więcej.
Nieznajomy kiwnął głową i stanął obok Erika, który poradził mu: - Ustaw stopy w ten sposób. - Pokazał. - Teraz stań tak, by punkt ciężkości twego ciała był umieszczony dokładnie pośrodku stóp... nie za daleko w przedzie i nie za bardzo z tyłu... pośrodku...
- Nazywam się Jerome Poręczny - przedstawił się nieznajomy.
- Erik von Darkmoor.
Sho Pi zademonstrował kilka nowych ruchów, które mieli ćwiczyć. Potem kazał im je powtarzać, sam zaś wszedł pomiędzy uczniów, poprawiając niektórym postawę i korygując błędy.
- Co o tym myślisz? - spytał Foster de Longueville'a. Obaj stali na wyżce rufowej, z której obserwowali ćwiczących.
- Trudno powiedzieć, Charlie - wzruszył ramionami de Longueville. - Może to tylko sposób na zabicie czasu. Ale może te ćwiczenia któremuś z was uratują życie. Keshanin, gdyby chciał, mógłby mnie zabić tymi kopniakami... ale on się tylko ze mną drażnił. Powstrzymywał się, choć był na mnie wściekły... - Milczał przez chwilę, po czym dodał: - Chciałbym, żeby się rozeszło, że nie mam nic przeciwko temu, by inni poszli za przykładem Jerome'a. Czas już, by nasze sześć ptaszków dołączyło do reszty stada.
W ciągu kilku następnych dni coraz więcej ludzi przyłączało się do uczniów Sho Pi, aż pod koniec trzeciego tygodnia wszyscy ćwiczyli kata pod jego nadzorem.
- Wszyscy jesteście więźniami? - spytał Luis ze zdumieniem.
- Nie inaczej, chłopie - odparł ciemnoskóry człowiek z Doliny Marzeń, o nazwisku Jadów Shati. - Każdy z nas brał udział w małym przedstawieniu Bobby'ego de Longueville'a. Każdy miał zajrzeć w oczy Bogini Śmierci... a przynajmniej tak myślał... - Jadów uśmiechnął się nagle i Erik stwierdził, że sam również się uśmiecha. Uśmiech Jadowa był nieodparty... jakby słońce przedzierało się przez chmury... wszystko to przez kontrast bieli zębów z czernią skóry, najciemniejszej, jaką Erik widział u kogokolwiek. Podczas dość krótkiej znajomości z Jadowem odkrył, że ciemnoskóry potrafi znaleźć coś zabawnego niemal w każdej sytuacji. Potrafił również wszystko przedstawić w takim świetle, że niemal zawsze kończyło się to wybuchem śmiechu.
- To dlaczego - Roo wyrzucił ręce w górę - gdy pojawiliśmy się w obozie, zachowywaliście się jak banda złośliwych skurczybyków?
Wszyscy siedzieli wokół luku. W ciągu tych kilku dni, kiedy ćwiczyli pod kierunkiem Isalańczyka, zaczęli ze sobą rozmawiać i bariera pomiędzy Erikiem i jego towarzyszami (niedawno kowal myślał o tej grupie „my”) a resztą kompanii („oni”) zaczęła słabnąć.
Jadów mówił patois, popularną gwarą Doliny, która tradycyjnie była ziemią niczyją, choć w różnych okresach pretensje rościło do niej sobie zarówno Królestwo, jak i Imperium. Język, krew i lojalność jej mieszkańców mieszały się ze sobą, tworząc stop dość osobliwy. Patois był melodyjny, łagodniejszy w brzmieniu niż twardy język Dziedzin, ale nie tak gardłowy jak keshański.
- Człowieku, taki był dryl! Rozkazy zresztą też. Za każdym razem, gdy pojawiała się nowa grupa rekrutów, mieliśmy im dać do wiwatu co się zowie. Tak powiedział Bobby. Nas samych zresztą traktował niczym łajno, dopóki nie doszedł do wniosku, że zasługujemy na to, by nas zatrzymać. Dopiero wtedy pozwolił nam zdjąć z karków te przeklęte sznury. I dopiero wtedy odważyliśmy się pomyśleć, że może uda nam się jeszcze trochę pożyć...
Poręczny Jerome, który siedział naprzeciwko Erika, był najroślejszy w grupie - po Bysiu - i nawet szerszy od niego w barach.
- Jadów i ja byliśmy w pierwszej szóstce. Czterech naszych kompanów już nie żyje. Dwaj spróbowali wspinaczki na palisadę i Tropiciele naszpikowali ich strzałami jak kaczki. - Obiema dłońmi wykonał gest naśladujący lot, jakby rzucał cienie na ściany i wydał osobliwy dźwięk imitujący trzepot skrzydeł. I nagle odwrócił dłonie wnętrzem do góry, a Erik oczyma wyobraźni ujrzał spadające ptaki. Nie bez uciechy przyznał, że Poręczny, choć może był niemiły i opryskliwy, potrafił także świetnie zabawić towarzystwo, jeśli miał chętnych słuchaczy. - Jednemu puściły nerwy i dał się zabić podczas ćwiczeń z mieczem, a ostatni... - Spojrzał na Jadowa.
- Ten był prawdziwie złym człowiekiem - mruknął mieszkaniec Doliny. - Miał na imię Roger.
- O właśnie, Roger. Został powieszony po tym, jak próbując ucieczki, zabił strażnika.
- Kiedy to było?
- Ponad rok temu, chłopie - odparł Jadów. Przesunął dłonią po głowie, którą codziennie golił na sucho brzytwą. Większość jego czaszki i tak zresztą była łysa. Został mu tylko nikły wianuszek nad uszami... mimo to Erika codziennie przechodziły ciarki, gdy słyszał suche trzeszczenie brzytwy.
- Rok temu? - zdumiał się Billy Goodwin. - Tkwiliście w tym obozie od roku?
- A jakże! - uśmiechnął się Jadów. - Człowieku, rozważ alternatywę! - Zaśmiał się serdecznie. - Żarcie było świetne, kompania... - łypnął na Jerome'a z udaną odrazą - eee... w najlepszym razie mógłbyś ją uznać za zajmującą... im dłużej zaś tam przebywaliśmy, tym bardziej...
- Co? - spytał Roo.
- Tym bardziej ciekawiło ich, co szykują de Longueville i Orzeł - dopowiedział Bysio.
- Zgadza się.
- A więc od roku bawiliście się w żołnierzy? - spytał Luis.
- Nawet dłużej... i nie nazwałbym zabawą zajęcia, przy którym giną ludzie - odparł jegomość o imieniu Peter Bly.
- Nasza grupa to wszyscy, którzy... ostali się z siedemdziesięciu ośmiu tych, co przeszli przez sito pozorowanej egzekucji...
- To wyjaśnia - wtrącił się Sho Pi - dlaczego kapral Foster i de Longueville... a przy okazji, jaka jest jego prawdziwa ranga... kiedy zobaczyłem go po raz pierwszy, wziąłem go za szlachcica... czy w ogóle ktoś wie, kim on jest naprawdę?
Jerome potrząsnął głową. - Wszyscy nazywali go sierżantem, ale słyszałem, jak wydawał rozkazy kapitanom rycerskich kompanii przybocznych Króla. Jest zastępcą elfa.
- Jakiego elfa? - spytał Erik.
- Tego, którego starsi strażnicy nazywają Orłem - wyjaśnił mu Luis. - To nie żart. Mówią o nim Orzeł i nie ma w tym najmniejszej drwiny. Powiadają też, że nie jest człowiekiem.
- No... wygląda trochę dziwnie - przyznał Roo. Jerome parsknął śmiechem, a Jadów rzucił: - I kto to mówi? Wszyscy się roześmieli, a Roo zaczerwienił się jak burak, machnięciem dłoni kwitując celny żart. - Chciałem tylko powiedzieć, że jest trochę... inny.
- Każdy jest inny - stwierdził Sho Pi.
- W porządku... wiemy, co miałeś na myśli - rzekł człowiek, którego imienia Erik nie zdążył jeszcze poznać.
- Nigdy nie byłem na zachodzie - zaczął Jadów - choć mój ojciec walczył z Tsurannijczykami podczas Wojen Światów. Jeśli wierzyć staremu, to dopiero była wojna! Widział paru elfów podczas bitwy w dolinie pod Szarymi Wieżami, kiedy elfy i krasnoludy zdradziły i zerwały traktat. Opowiadał, że elfy są wysokie, jasnoskóre i urodziwe... a oczy mają podobne do naszych... szare, brązowe i błękitne... Mówił też, że jest w nich coś osobliwego... poruszają się z wdziękiem, cicho i sprężyście... jakby tańczyły w rytm niesłyszalnej dla nas muzyki...
- I właśnie taki jest Orzeł - uściślił Sho Pi. - Nie chciałbym stawać w walce przeciwko niemu...
- Ty? - zdziwił się Erik. - Ty, który gołymi rękami rozbrajałeś strażników? Myślałem, że nie boisz się niczego.
- Owszem, Eriku, rozbrajałem strażników, ale nigdy nie utrzymywałem, że jestem nieustraszony. Wtedy zresztą też się bałem. - Na twarzy Isalańczyka pojawił się dziwny wyraz. - W tym człowieku jest coś groźnego... naprawdę przypomina orła...
- Jest mocniejszy, niż na to wygląda - odezwał się Jerome ze szczerym zakłopotaniem. - Gdzieś tak na początku naszego treningu, zanim jeszcze zostawił wszystko Bobby'emu de Longueville'owi, myślałem, że uda mi się go pokonać... i wtedy przyłożył mi gołą pięścią tak, że myślałem, iż łeb mi pęknie...
- Człowieku, masz na to zbyt twardy czerep - mruknął Jadów i wszyscy znów parsknęli śmiechem.
- Nie... bez żartów... Wiecie, szczyciłem się przedtem, że mogę wytrzymać każdy cios... lecz to wrażenie było... piorunujące. Zaskoczył mnie. - Spojrzał na Sho Pi. - Tak samo jak ty, kiedy wykręciłeś mi ten kciuk. Dokładnie tak samo. Ruszyłem do przodu... i nagle spostrzegłem, że leżę na grzbiecie, a we łbie mi dzwoni jak w kościele...
- Wiecie, nawet nie zauważył tego ciosu - wtrącił się Jadów. - Ja zresztą też. Trzeba przyznać Calisowi, że jest szybki.
- Nie jest człowiekiem - rzekł ktoś jeszcze i na tym sprawa została zamknięta.
Ostrzegawcze skrzypienie trapu posłało wszystkich na prycze, zanim jeszcze w luku ukazał się Foster. Stanąwszy na pokładzie ładowni, wrzasnął ogłuszająco: - Gasić światła, panienki! Powiedzcie dobranoc swoim kochasiom i jazda spać! Jutro czeka was dzień pełen wrażeń.
Zanim Erik zdążył wślizgnąć się pod swój wełniany koc, zgaszono latarnię i ładownia pogrążyła się w mroku. Wyciągnąwszy się na posłaniu, zaczął rozmyślać o tym, jak wyglądało życie w obozie, kiedy żaden z więźniów nie znał swego losu, a widział, że inni umierają. I nagle przypomniał sobie, że Sho Pi zaczął coś mówić i potem mu przerwano...
- Hej, Sho Pi! - wyszeptał w ciemność.
- Co takiego?
- Co miałeś na myśli, kiedy mówiłeś, że to wyjaśnia, dlaczego kapral Foster i de Longueville coś tam... a potem spytałeś o rangę de Longueville'a?
- Zamierzałem rzec, że zrozumiałe jest, dlaczego martwili się o naszą szóstkę, skoro tak wielu zawiodło ich oczekiwania, nawet po tym, jak ich sprawdzano podczas procesu, kiedy ta kobieta czytała ich myśli...
- Co chcesz przez to powiedzieć?
- Zanim dotarliśmy do obozu, zginęła ponad połowa uratowanych od szubienicy. Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, trzech lub czterech z naszej szóstki nie powinno być na tym statku. Kilku powinno zostać wyeliminowanych. De Longueville bardzo ryzykuje. Nawet po tym wszystkim, któryś z nas może zawieść...
- Aaa... - mruknął Erik - rozumiem.
Ponownie legł na plecach i długo przewracał się z boku na bok, myśląc: W czym, u licha, możemy zawieść?
Erik ziewnął przeciągle.
Choć nikt, kto płynął na pokładzie „Zemsty Trencharda”, nie mógł uskarżać się na monotonię, zdarzały się jednak momenty nudy, i taki właśnie nastrój ogarnął młodzieńca. Niedawno skończył ćwiczenia wraz z, jak to określił de Longueville, „garścią starannie dobranych desperatów”. Wieczorne zajęcia dobiegły końca i rekrut poczuł, że dobrze byłoby odetchnąć świeżym powietrzem. Podczas gdy inni wylegiwali się już na kojach pod pokładem, on oparł się o reling nad bukszprytem i wsłuchiwał się w odgłosy fal przecinanych dziobem statku.
Oficer pokładowy ogłosił rozkazy, a siedzący w bocianim gnieździe majtek odpowiedział okrzykiem, że wszystko jasne. Erik uśmiechnął się, bo nie miał pojęcia, na jakiej podstawie tamten twierdził, że wszystko jest jasne... no, chyba że miał jakieś magiczne urządzenie, pozwalające mu widzieć w ciemnościach. Jasne było tylko to, pomyślał Erik, że wokół panuje nieprzenikniony mrok.
Właściwie nie była to całkowita prawda. Na nieboskłonie świeciły gwiazdy, a nad horyzontem wstawał właśnie mniejszy księżyc... większy miał wzbić się w górę dopiero przed świtem. Znajome gwiazdozbiory rzucały na wodę srebrzystą poświatę. W odległości mili na sterburtę równoległym kursem płynął „Tropiciel z Freeportu”, którego obecność można było poznać po światłach na dziobie, topie i rufie. Wszystkie statki zresztą były oświetlone, gdyby więc którykolwiek znalazł się w pobliżu, widać by go było z daleka, niczym latarnię morską.
- Fascynujące, nieprawdaż? - Erik odwrócił się szybko, zdumiony, że dał się podejść tak niepostrzeżenie. O kilka stóp od niego stał Calis i patrzył w niebo. - Bywałem na morzu niejeden raz... ale zawsze, kiedy wzejdzie miesiąc, a gwiazdy świecą tak jak dzisiaj, muszę się zatrzymać i popatrzeć...
Erik nie bardzo wiedział, co odpowiedzieć. Jego rozmówca rzadko się do nich odzywał, a większość osób na pokładzie po prostu się go bała. Robert de Longueville robił zresztą, co mógł, by podtrzymać te obawy...
- Eee... - odezwał się, wysilając całą swą inteligencję. - Ja tylko...
- Zostań - rzekł Calis, podchodząc bliżej i opierając się o reling. - Bobby i Charlie grają w karty, pomyślałem więc, że łyknę trochę świeżego powietrza. Widzę, że nie tylko ja wpadłem na ten pomysł...
Erik wzruszył ramionami. - Tam na dole jest trochę ciasno...
- A człowiekowi niekiedy potrzebna jest samotność... żeby mógł uporać się ze swymi myślami, prawda?
- Prawda - odpowiedział Erik i sam nie wiedząc, dlaczego, dodał: - Tyle, że ja rzadko się czymś trapię. Taki już jestem. Co innego Roo, ten potrafi martwić się za całą rodzinę. Ale...
- Ale co?
- Może to z powodu mojej matki - odparł Erik ogarnięty nagłą tęsknotą. - Zawsze martwiła się o to czy o tamto... a ja... cóż, nie za bardzo się czymkolwiek przejmowałem...
- Nie miałeś żadnych ambicji?
- Taa... chciałem w przyszłości mieć własną kuźnię... i to wszystko.
Calis kiwnął głową, czego Erik niemal nie zauważył, bo na pokładzie było niewiele światła. - Cel godny pochwały...
- A wy, panie? - spytał i zaraz potem zawstydził się własną zuchwałością, Calis jednak tylko się uśmiechnął.
- Moje cele? - Odwrócił się i oparł łokcie o reling, wbijając wzrok w rozciągający się przed nimi mrok. - Niełatwo byłoby je wyjaśnić...
- Sir... - rzekł szybko Erik. - Nie zamierzałem być wścibski...
- Eriku - rzekł Calis. - Zacznij nazywać mnie kapitanem. Bobby jest waszym sierżantem, Charlie kapralem, ty zaś jesteś członkiem Szkarłatnych Orłów - budzącej grozę i przerażenie wśród wrogów najemnej kompanii.
- Sir? - zdumiał się Erik. - Nie rozumiem...
- Już wkrótce zrozumiesz - zapewnił go Calis. - Niedługo tam będziemy - dodał, zerkając na horyzont.
- Gdzie, sir... eee... kapitanie?
- Na Wyspie Czarnoksiężnika. Muszę pogadać ze starym przyjacielem...
Erik stał przez chwilę w milczeniu, niepewny, co powiedzieć, aż od decyzji uwolnił go Calis: - Zejdź na dół do kompanów - zaproponował.
- Tak jest, kapitanie - odparł służbiście. Ruszył, by odejść, i nagle się zatrzymał. - E... kapitanie? Powinienem zasalutować, czy co?
Na wargach Calisa pojawił się uśmiech, który Owen Greylock nazwałby ironicznym. - Eriku, nie jesteś w cholernej armii, tylko w oddziale najemników...
Erik kiwnął głową i odszedł. Wkrótce potem leżał na swej pryczy. Słuchając leniwie opowieści Jadowa, w których czarnoskóry, chełpiąc się nieznośnie, usiłował dać im do zrozumienia, że w jego ojczyźnie nie ma kobiety, która swego czasu by mu się nie oddała, a jednocześnie przedstawiał się jako zbawca świata, który już kilka razy w samotnym boju ocalił go od Zła, młody Ravensburczyk zastanawiał się nad tym, co usłyszał od Calisa.
- Kapitanie!
Słysząc okrzyk, Erik przerwał swe zajęcia. W głosie wypatrywacza była nutka niepokoju.
- Co takiego? - spytał szyper.
- Coś znajduje się na kursie, sir. Jakieś światła albo błyskawice. Nie bardzo mogę zobaczyć, co to takiego.
Erik szybko dokończył wiązanie węzła i odwrócił się, by zerknąć ku przodowi. Nadciągał zmierzch, ale słońce od dziobu po sterburcie sprawiało, że niełatwo było cokolwiek zobaczyć.
Osłoniwszy oczy dłonią, ujrzał jednak nad wodą w przodzie srebrne błyski.
- Co to takiego? - spytał Roo, który stanął właśnie obok przyjaciela.
- Myślę, że błyskawice - odpowiedział Erik.
- Świetnie! Tylko sztormu nam jeszcze brakowało - mruknął Roo. Miesiąc temu opuścili Krondor, kierując się ku swemu przeznaczeniu i jak do tej pory podróż była dość miła. Jeden z żeglarzy rzekł tylko, że gdyby płynęli innym kursem, to dotarliby na miejsce w czasie trzykrotnie krótszym.
- Pewnie nie macie nic do roboty? - rozległ się tuż za nimi znajomy głos, i obaj śmignęli na wanty, zanim kapral Foster zdążył poinformować pana Collinsa, że trzeba im wyznaczyć cięższe i bardziej żmudne zadania.
Chłopcy przy głównym salingu zaczęli zabezpieczać liny, które wcale tego nie wymagały. Chcieli po prostu obejrzeć nadciągający sztorm. Gdy słońce opuściło się ku zachodowi, nadal nie widzieli przed statkiem chmur, a tylko łuk niewiarygodnej jasności i jaskrawości.
-- Co to jest? - spytał Roo.
- Nie wiem, ale idę o zakład, że nic dobrego - odparł Erik i cofnął się ku krawędzi salingu, by zjechać na pokład.
- Gdzie leziesz?
- Zameldować Collinsowi, że zabezpieczyliśmy te liny i spytać o kolejne rozkazy. Roo, nie widzę sensu w gapieniu się na to, co leży przed nami. I tak niedługo trafimy tam razem ze statkiem...
Roo stał jeszcze przez chwilę, obserwując jasny łuk na tle nieba i rozdzierające ciemny błękit krzaczaste błyskawice. Młodzik wyobrażał sobie, że uderzają w fale z ogłuszającym hukiem, którego nie słyszy z powodu odległości. Mimo dość wysokiej temperatury powietrza, poczuł przenikliwy, zimny dreszcz. Spojrzawszy w dół, zobaczył, że na dziobie zebrała się już połowa załogi - wszyscy gapili się na niezwykły, leżący na kursie świetlisty łuk.
Zwlekał jeszcze przez moment, a potem w ślad za przyjacielem zsunął się w dół.
Przez całą noc okręt szedł kursem na Wyspę Czarnoksiężnika. Tuż przed świtem rozległy się pierwsze grzmoty. Kiedy przyszła pora na obudzenie pierwszej wachty, wokół huczało już tak, że nikt nie mógł zmrużyć oka.
Wśród załogi krążyły rozmaite domysły, dotyczące celu podróży, choć Erik nikomu nie powiedział o tym, co rzekł mu Calis. Zmierzali ku Wyspie, będącej domem legendarnego czarodzieja. Niektórzy twierdzili, że nazywał się Macros, inni utrzymywali, że nosił jakieś miano tsurannijskie, byli wreszcie i tacy, którzy upierali się, że po prostu był Królem Czarnej Magii. Wedle Erika, nikt nie wiedział, jak było naprawdę, każdy jednak znał kogoś, kto rozmawiał z innym, będącym świadkiem opowieści tego, który znał osobę, która z Wyspy zaledwie uszła z życiem.
Czas oczekiwania na świt umilały zatem opowieści o przerażających potworach i niebezpieczeństwach, wobec których śmierć okazywała się drobiazgiem niegodnym wzmianki. Kiedy ogłoszono pobudkę, cała załoga dygotała z przerażenia.
Ujrzawszy to, co było przed nimi, Erik z trudem powstrzymał się od okrzyku zdumienia. Na wprost widniała wyspa, dostatecznie wielka, by opłynięcie jej brzegów zabrało ponad godzinę. Bezpośrednio z morza wyrastały strome skały, a tam gdzie były najwyższe, stał czarny zamek - złowroga i posępna budowla o czterech wieżach połączonych kamiennymi, zębatymi murami. Zamek wznosił się na skalnym cyplu, który wysuwał się w morze, a od reszty wyspy odcinały go wody przypływu, który cofając się, zostawiał nieprzebyte niemal grzęzawisko. Na wysepkę zamkową można się było dostać po zwodzonym moście - teraz uniesionym.
Okazało się, że to ów zamek był źródłem wyładowań energetycznych, które bijąc w niebo, nikły w chmurach z towarzyszeniem rozdzierających uszy grzmotów i trzasków.
W jednym z okien wieży wzbijającej się od strony morza lśniła zimna, niebieskawa poświata. Erik dostrzegł też jakiś ruch na murach, zanim jednak zdążył dokładniej się przyjrzeć temu zjawisku, obok rozległ się głos de Longueville'a: - Von Darkmoor!
- Na rozkaz, panie sierżancie!
- Ty, Bysio, Jadów i Jerome idziecie ze mną i Calisem. Spuśćcie szalupę.
Wespół z wymienionymi towarzyszami i czterema doświadczonymi marynarzami zdjęli szalupę ze wsporników, zaczepili o uchwyty żurawika i szybko spuścili za burtę. Na pokładzie pojawił się Calis, który bez słowa zsunął się do łodzi. Potem na dół opuścili się de Longueville i dwaj marynarze, aż wreszcie przyszła kolej na Erika i jego kompanów.
Gdy Erik podszedł do burty, otrzymał od kaprala Fostera miecz i tarczę. Młodzieniec przewiesił pendent przez ramię, umocował tarczę na plecach, jak go uczono, i zsunął się w dół po drabince. Pierwszy raz dostał broń nie do ćwiczeń i to sprawiło, że odczuwał lekki niepokój.
Odepchniętą od statku łódź skierowano ku niewielkiej plaży rozciągającej się u stóp skalistej iglicy, na której wzniesiono zamek. Żeglarze mieli odpowiednie doświadczenie, a Bysio i Erik krzepę, więc szalupa szybko dotarła na miejsce.
- Uważajcie... - odezwał się Calis, kiedy szalupa zaryła dziobem w piasku. - Nigdy nie wiadomo, czego się tu można spodziewać.
Robert de Longueville przytaknął skinieniem głowy, uśmiechając się pod nosem. - Co racja, to racja...
Szczyt wzgórza wznoszącego się nad przesmykiem porastały gęste krzewy. Nagle obok wąskiej ścieżki wiodącej ku plaży pojawiło się jakieś stworzenie, wysokie na dziesięć stóp, odziane w czerń i wywijające rozpaczliwie długimi ramionami w luźnych rękawach. Spod niezwykle obszernego kaptura kryjącego twarz, rozległ się niesamowity jęk: - Biada! Biada! Wszyscy, którzy wylądują na Czarnej Wyspie, są zgubieni! Uciekajcie, zanim zginiecie w męczarniach...
Erik poczuł, że włosy jeżą mu się na karku. Bysio wykonał gest odpędzający zło, a Jadów i Jerome dobyli mieczy i przyczaili się gotowi do walki.
Calis tymczasem ani drgnął, de Longueville zaś machnął dłonią i, wskazując zjawę kciukiem, rzekł: - Naprawdę przejął się rolą... - Potem odwrócił się i zawołał: - Kochanie... zejdź tu do nas, to dostaniesz buziaka... z języczkiem...
Erik ze zdumieniem zobaczył, że Calis uśmiecha się do nich figlarnie. Stwór żachnął się, jakby zuchwała propozycja Krondorczyka uraziła go do głębi, zachwiał się i nagle zapadł się w sobie.
Erik ujrzał, że razem z czarną szatą w dół lecą drewniane tyczki, a spod kłębowiska odzieży wydobywa się, nie bez trudu, jakiś mały człowieczek. Był to jegomość o nogach tak krzywych, że pasowałoby do niego jak ulał określenie „ujeżdżacz beczułek”. Na pierwszy rzut oka można w nim było rozpoznać Isalańczyka. Miał na sobie żółtą, mocno postrzępioną luźną szatę, obciętą nad kolanami i ze skróconymi rękawami.
- Bobby! - zawołał, a potem uśmiechnął się jeszcze serdeczniej, ukazując niezwykle białe zęby. - Calis! - wrzasnął z niekłamaną radością. Zbiegłszy szybko w dół, nieznajomy rzucił się w ramiona de Longueville'a. Obaj zaczęli się ściskać i walić po plecach tak mocno, że Erik pomyślał, iż jutro każdy z nich będzie miał siniaki.
Potem gospodarza uściskał Calis. - Nakor, co ty tu wyrabiasz?
Isalańczyk znów obdarzył ich uśmiechem niekłamanej radości, Erik zaś nagle zdał sobie sprawę z faktu, że stoi na plaży jak idiota z dobytym mieczem i łomocącym dziko sercem. Rozejrzawszy się dookoła, stwierdził, że nie on jeden.
- Kilka lat temu mieliśmy tu trochę kłopotów z quegańskimi piratami - odpowiedział człowiek nazwany Nakorem. - Błękitny blask jakoś ich nie zniechęcił, dodałem więc te błyskawice i grzmoty. Myślę, że to robi wrażenie... - dodał z nutką zarozumiałości w głosie. - Zaczyna się, kiedy ktoś zbliży się na tyle, by zobaczyć Wyspę na horyzoncie. Kiedy statek wylądował, pomyślałem, że lepiej będzie, jak sam zejdę i trochę was postraszę. - I pokazał palcem na leżąca, bezładnie konstrukcję z kijów i czarnego płótna.
- Czarnoksiężnik? - spytał Robert.
- Onże sam - odparł Nakor, uśmiechając się szeroko. Potem spojrzał na czterech przybocznych. - Możesz powiedzieć twoim ludziom, że nie zrobię im krzywdy.
Calis odwrócił się ku żołnierzom i machnął dłonią. - Odłożyć broń - powiedział. -To mój stary przyjaciel.
- Gdzie Pug? - spytał de Longueville.
- Nie ma go tu - odparł Nakor, wzruszając ramionami. - Odszedł około trzech lat temu... ale powiedział, że któregoś dnia wróci.
- A czy wiesz, dokąd się udał? - spytał Calis. - To bardzo ważne...
Nakor znów wzruszył ramionami. - Z Pugiem nigdy nie bywa inaczej. Dlatego odszedł, jak sądzę. Te kłopoty, tam na południu...
- Wiesz coś o tym? - spytał Calis.
- Coś niecoś wiem... - Uśmiechnął się szeroko. - Ty zaś dopowiesz to, czego nie wiem... Chcecie coś zjeść?
Calis przytaknął, więc Nakor kiwnął dłonią, prosząc tym gestem, by ruszyli za nim. - Zabierzcie łódź na statek - zwrócił się Calis do obu żeglarzy. - I powiedzcie kapitanowi, że ma postępować zgodnie z moimi instrukcjami. I niech też pośle wiadomości na „Tropiciela”... Wy zaś - zwrócił się do Erika i jego trzech kompanów - za mną... i jeśli nie będziecie panikować z byle powodu, zobaczycie parę dziwnych rzeczy. Jest tu też kilka osobliwie wyglądających istot, ale żadna z nich nie uczyni wam krzywdy.
Człowieczek zwany Nakorem poprowadził Calisa i de Longueville'a wąską ścieżką. Erik i pozostali ruszyli za nimi. Kiedy dotarli do krawędzi grzbietu wzgórza, zatrzymali się, zamiast ruszyć prosto do zamku. Nakor zamknął oczy, pomachał dłońmi i... błyskawice nagle zniknęły bez śladu. Isalańczyk przyłożył palce do czoła i potarł skronie. - Wyłączanie tego zawsze wywołuje u mnie ból głowy... - Potem się odwrócił i powiódł wszystkich inną ścieżką, przecinającą mocno zarośniętą dolinkę.
I nagle gęstwina gdzieś znikła, co Erika tak zdumiało, że się potknął i niemal przewrócił. Zamiast gęstego lasu na przestrzeni ponad mili rozciągała się przed nimi łąka. Pośrodku wznosiła się niezwykła posiadłość - niewysoki biały budynek pokryty dachem z czerwonych dachówek - otaczało go kilka innych, przylegających doń budowli, całość zaś ogradzał niski, kamienny murek.
Jeszcze dalej, na łące pasły się konie, krowy i jakieś inne zwierzęta - mogły to być jelenie lub łosie. W mająteczku widać było krzątających się tu i ówdzie osobników, którzy jednak nie za bardzo przypominali ludzi. Erik jednak, ufając Calisowi, poszedł za jego rozkazem i nie odstąpił wodza na krok.
Kiedy dotarli do dziedzińca przed głównym budynkiem, Nakor otworzył furtę w murze. Weszli, a zza głównych drzwi wyłoniło się nagle jakieś stworzenie. Erik łypnął okiem na Jadowa, ten zaś zerknął na Bysia i Jerome'a... Wszyscy, jak się okazało, byli zaskoczeni i zdumieni jednakowo.
Stwór miał błękitnawą skórę, wielkie uszy, żółte oczy z czarnymi tęczówkami i hebanowoczarne, kościste czoło. Kiedy się uśmiechnął - przyjaźnie! - odsłonił imponująco zasobny zestaw zębów. Erik ocenił, że stwór pasuje do wszystkich opisów goblina, jakich zdarzyło mu się wysłuchać.
Odziany był jednak wedle najnowszej dworskiej mody: miał na sobie obcisłą błękitną kamizelę do bioder nałożoną na luźną koszulę z obfitymi rękawami, zatkniętą za szeroki pas z czarnego jedwabiu. Obcisłe, szare spodnie i wysokie ciżmy dopełniały eleganckiego stroju, w którym nieznajomy wyglądał niemal dokładnie tak, jak pierwszy dandys z dworu Nicholasa.
- Podano posiłek - oznajmił.
- Witaj Gathisie - pozdrowił przybysza Calis.
- Panie Calisie... - Stwór skłonił się. - Miło zobaczyć cię w dobrym zdrowiu. Dawno u nas nie byłeś. O, jest i pan Robert. Witam was obu...
- Pug zostawił rządy tobie? - spytał Calis Nakora.
- Nie... - Nakor uśmiechnął się, robiąc jednocześnie - i niezbyt dyskretnie - oko do elfa. - Wszystko się tu dzieje za sprawą Gathisa. Ja jestem tylko gościem.
- Gościem? - Calis pokręcił ze zdumieniem głową. - Od dwudziestu lat?
Nakor wzruszył ramionami. - Mnóstwo tematów do dyskusji. Mnóstwo spraw do zbadania. Niech tamci durnie w Stardock nadymają się wiernością swoim zasadom, przysięgami tajemnicy i innymi bzdurami... - Machnął dłonią, jakby odganiał muchę.
- Jedynie tu można się czegoś naprawdę nauczyć.
- Nie ma co do tego ani cienia wątpliwości - zgodził się Calis.
- Zadbam o waszych strażników, sir - zaofiarował się Gathis.
Calis i Robert weszli do środka w towarzystwie Nakora. Przedziwna istota zwróciła się tymczasem do Erika i jego towarzyszy:
- Wy... ludzie, chodźcie za mną.
Poprowadził ich dookoła budynku i Erik nie bez zdziwienia spostrzegł, że był on rozleglejszy, niż początkowo sądzili. Była to kwadratowa budowla z wejściem pośrodku każdego z boków. Zauważyli również, że wewnątrz znajduje się spory plac z fontanną i ogrodem.
Gdy znaleźli się za budynkiem, minęła ich para dziwacznych osobników, czarnych jak sadze i z czerwonymi ślepiami. Kiedy cała czwórka ze zdumienia wytrzeszczyła oczy, Gathis łagodnie ich napomniał: - Tędy, proszę - i poprowadziwszy ku drzwiom bocznej przybudówki, zaprosił ich do środka. - Zobaczycie tu wiele zdumiewających i czasami przerażających istot, ale żadna z nich nie uczyni wam krzywdy.
Słowa te dodały im otuchy, jako że wewnątrz budynku od razu natknęli się na istotę, która - wedle oceny Erika - mogła być jedynie demonem. Jadów chwycił za miecz i zdążył go wyciągnąć do połowy, kiedy stwór się odwrócił i palnął go po palcach długą drewnianą chochlą. - Zostaw to! - warknął głębokim basem.
Jadów krzyknął i puścił rękojeść, pozwalając, by miecz sam zsunął się do pochwy. - Boli! -- poskarżył się, liżąc obolałe knykcie.
- Nie gadaj z pełnymi ustami! - napomniał go stwór, jednocześnie skinieniem dłoni zapraszając przybocznych, by zajęli miejsca za stołem.
Erik dopiero teraz zdołał się zorientować, że weszli do izby kuchennej. „Demon” zaś był rosłym stworzeniem o czerwonej skórze, przynajmniej dwa razy za obszernej. Wyglądała ona tak, jakby obsuwała się fałdami z jego ramion i miała grubość podeszwy. Z łysej czaszki wyrastały dwa rogi, zagięte do tyłu nad ogromnymi, ostro zakończonymi uszami.
Stworzenie było zupełnie nagie, jeśli nie liczyć kucharskiego fartucha. Zdjąwszy z półki misę pełną owoców, umieściło ją na stole i powiedziało: - Zupa będzie za kilka chwil.
- Alika was nakarmi i pośle z wami kogoś, kto wam pokaże, gdzie będziecie spali - rzekł Gathis. Gdy istota przeszła na drugą stronę izby, majordomus zniżył głos: - Ona bardzo lubi, gdy ktoś chwali jej kuchnię... nie żałujcie komplementów.
- Ona? - spytał cicho Bysio. Jadów uśmiechnął się szeroko, wzruszył ramionami i wziąwszy z misy gruszkę, wbił w nią zęby. Potem zamknął oczy i pozwalając, by sok spłynął mu po brodzie, westchnął z zadowoleniem.
Erik pierwszy zwrócił uwagę na zapachy. Po izbie rozchodziła się woń smakowitych korzennych przypraw, toteż młodzik poczuł wilczy apetyt. Wspomniał posiłki, jakie jadali ostatnio na pokładzie statku. Wziąwszy jabłko, odgryzł solidny kęs i połknął go powoli, napawając się pysznym, słodko-kwaśnym smakiem.
Alika wróciła do stołu, niosąc sporą misę pełną kromek chleba i talerz sera. Położywszy je na stole, odwróciła się, Erik zaś po krótkim wahaniu rzekł: - Dzięki za wszystko.
- Nie ma za co. Częstujcie się... - rzekł stwór. Wkrótce pochłaniali posiłek równie obfity, jak te jadane w obozie, ale znacznie smaczniejszy. Zaczęli od gęstej zupy jarzynowej mocno przyprawionej korzeniami oraz od pieczonych kurczaków - po jednym na stołownika. Do tego każdy otrzymał kopiasty talerz ociekającego masłem i mocno doprawionego czosnkiem szpinaku. Obok talerza ustawiono też kufel zimnego, pienistego piwa - Erik nie mógł sobie przypomnieć, kiedy ostatnio pił równie smaczny i dobrze gaszący pragnienie trunek.
- Wiecie co? - stęknął Bysio pomiędzy jednym i drugim kęsem. - Jakby mi kto opowiedział o tym miejscu i żyjących tu stworach, to w życiu bym nie uwierzył...
- Chłopie... - mruknął Jadów. - O wiele łatwiej jest wyobrazić sobie złe duchy i demony, niż coś takiego.
- A domyśliłbyś się. że ona potrafi gotować? - spytał, wskazując na krzątającą się w głębi Alikę.
- Człowieku, ona gotuje lepiej niż moja mama! Wszyscy parsknęli śmiechem. - Zastanawiam się, po co nas tu przywieziono? - mruknął Jerome.
- Zastanawianie się nie sprzyja zdrowiu - rzekł Jadów.
- Owszem - mruknął Jerome. - Tego się nauczyliśmy jeszcze w obozie. Wykonujesz rozkazy, by ocalić życie. Nie zgłaszaj się na ochotnika, to nie wpadniesz w kłopoty. Każdy przeżyty dzień jest darem...
Erik kiwnął głową. Nadal nie mógł się powstrzymać od mrużenia oczu, gdy przypominał sobie, jak spadał w dół z pętlą na karku. Nigdy już nie chciałby tego doświadczyć.
Kucharka przyniosła kolejny talerz z kromkami świeżego chleba.
- Alika? - odezwał się Bysio.
- Słucham?
- Kim... kim jesteś?
Spojrzała na niego z ukosa, jakby zastanawiała się, czy i co odpowiedzieć. - Można rzec, że... słuchaczką - padła po chwili odpowiedź. - Odpracowuję koszta nauki...
- Eee... ja chciałem zapytać, skąd pochodzisz?
- Z Targary.
- Nigdy nie słyszałem o takiej krainie - bąknął Jadów.
- Bo to daleko stąd - odpowiedziała Alika, wracając do swoich zajęć.
Resztę posiłku zjedli w milczeniu.
Kiedy skończyli, do kuchni weszła dziesięcioletnia może dziewczynka o szarych włosach i orzechowych oczach, która odprowadziła ich do sypialni. -Tu spać i... woda - powiedziała, a w jej głosie zadźwięczał obcy akcent. - Ulżyć sobie na zewnątrz... - kiwnęła dłonią w stronę dziedzińca. - Jak potrzeba, zawołać. Przyjdę.
Skłoniła się i odeszła. - Wiecie... -jęknął Bysio. - Przysiągłbym, że nie dotykała nóżkami ziemi...
Erik zdjął pendent z mieczem i usiadł na najbliższym łożu. Posłanie składało się z grubo tkanego materaca wypchanego pierzem, dwu poduszek i koca. - Ja tam już niczemu się nie dziwię... - Położył się i przeciągnął demonstracyjnie. - To pierwsze łóżko, w jakim się położyłem od... - przerwał nagle i uśmiechnął się do przyjaciół. - To w ogóle pierwsze łóżko, w jakim się kładę!
- Nigdy nie spałeś w łóżku? - parsknął śmiechem Bysio.
- Owszem... z matką, jak byłem mały... ale potem, jak daleko sięgam pamięcią, spałem na sianie, na stryszku w stajni... a później było więzienie, obóz i koja na statku...
- No, to dobrej zabawy, Eriku von Darkmoor - mruknął Jerome, kładąc się na swoim posłaniu. - Zdrzemnę się, dopóki ktoś mnie nie obudzi i pogoni do roboty. - Po tych słowach zamknął oczy i osłonił twarz ramieniem.
- Wspaniały plan - rzekł Jadów.
Erik i Bysio poszli za przykładem bardziej doświadczonych kompanów i wkrótce w izbie zapadła cisza, przerywana jedynie od czasu do czasu głośniejszymi chrapnięciami.
Erika obudziły odgłosy rozmowy. Usiadłszy na posłaniu, przez chwilę nie mógł się zorientować, gdzie jest, zaraz jednak przypomniał sobie wszystko. Głosy dochodziły zza okna wychodzącego na ogród.
Przede wszystkim usłyszał Roberta de Longueville'a, którego głos wyraźnie i daleko niósł się wśród nocnej ciszy: - ...nigdy przedtem nie widziałem nikogo podobnego.
- I ma bardzo wiele spraw na głowie - dodał drugi głos, a Erik domyślił się, że należał do ich gospodarza, Nakora.
- Ostatnia misja była dlań niezwykle trudna. Mieliśmy trudności już wcześniej, ale nie takie... gdyby on nie poniósł mnie przez ponad połowę drogi, umarłbym nad brzegami Vedry. Z dwu tysięcy ochotników wróciło sześćdziesięciu...
- Owszem... słyszałem, że było ciężko...
- Cokolwiek byś słyszał, w rzeczywistości było o wiele gorzej...
Erik poczuł się dość głupio. Zawsze uważał, że podsłuchiwanie to zajęcie niegodne mężczyzny, ale w końcu był w izbie, którą im wyznaczono, a Bobby i Nakor nie czynili żadnych wysiłków, by zniżyć głosy.
- Słyszało się to i owo - mruknął Nakor i Erik zrozumiał, że rozmówcy się zatrzymali.
- To była chyba największa z dotychczasowych bitew. Calis połączył nasze siły z Czerwonymi Sokołami Hajia... i kilkoma innymi kompaniami, które przedtem walczyły na Wschodzie. Z innymi sojusznikami zeszliśmy się pod Kisma-hal, miastem leżącym pomiędzy Hamsa i Kilbarem. Natknęliśmy się na harcowników armii Zachodnich i odparliśmy ich atak... ale potem przetoczyły się po nas ich czołowe oddziały i musieliśmy się cofnąć do bram miasta. Umocniliśmy garnizon i odparliśmy trzy natarcia na wały... zrobiliśmy też parę wypadów, paląc ich tabory i przyczyniając im mnóstwa kłopotów. A potem pojawiła się druga fala piechoty z Zachodu... i zostaliśmy otoczeni.
Oblężenie trwało dwieście sześćdziesiąt pięć dni. Pomagali im ci przeklęci magowie... Nie dorównywali oczywiście magom Tsuranni z okresu Wojen Światów, ale umieli dość, by człek znienawidził wszelką Sztukę. Czarodzieje króla Hamsy ledwo zdołali ochronić nas przed najgorszym: błyskawicami, ogniem i zaklęciami lodu. Nie mogli jednak osłonić nas przed resztą, na przykład przed chmarami gzów i moskitów wyłaniających się znikąd. Skwaśniała już każda baryłka wina w mieście. Kiedy minęło ponad sto dni, wszyscy przyzwyczailiśmy się do zeschniętego chleba, śmierdzącej, na poły zgniłej wody... i jakoś przeżyliśmy. Po upływie dwustu dni jedliśmy już zgniłe mięso z larwami oraz robaki... byliśmy szczęśliwi, gdy udało się je znaleźć... Niewiele brakło, a zaczęlibyśmy jeść trupy...
Kiedy miasto się poddało, Calis postanowił się wynieść... choć mógł odsprzedać nasz kontrakt i przyłączyć się do najeźdźców - ciągnął de Longueville głosem pełnym goryczy. - Połowa naszych była ranna lub chora. Połowa z tych, co przeżyli. Dali nam jeden dzień... a potem wysłali za nami jeźdźców. Gdybyśmy ruszyli na południe, wzdłuż rzeki, dopadliby nas niechybnie. Ale my zawróciliśmy na wschód i ukryliśmy się w stepach. - Robert milczał przez chwilę, a kiedy podjął opowiadanie, Erik wyczuł w jego głosie napięcie świadczące o tym, że sierżant kontroluje się z najwyższym trudem -jakby nigdy wcześniej nikomu tego nie opowiadał. - Zabijaliśmy rannych... woleliśmy ich nie zostawiać. .. sami zresztą o to prosili... ale i tak niewiele brakowało, a zginęlibyśmy wszyscy. Potem osłaniali nas Jeshandi... Węże okazały się dość rozsądne, nie wdając się z nimi w utarczki na ich własnym terenie... Jeshandi nakarmili nas, dali schronienie... i wreszcie dotarliśmy do Miasta nad Wężową Rzeką.
- Pamiętam tę pierwszą wizytę... dwadzieścia cztery lata temu - wtrącił Nakor. Nastąpiła chwila milczenia. - Calis był bardzo młody. Nadal zresztą nie jest stary, wedle miar jego rasy... wziął na siebie wielką odpowiedzialność, zwłaszcza że nie ma już Nicholasa czy Aruthy, którzy powiedzieliby mu, co robić... A teraz jeszcze planujecie to niebezpieczne przedsięwzięcie...
- Desperackie przedsięwzięcie - poprawił de Longueville. - Planowaliśmy to od bardzo dawna, lecz zgromadzenie i wyszkolenie odpowiednich ludzi zajęło więcej czasu, niż myśleliśmy...
- Czy ci ludzie, nieliczni „desperaci”, zdołają dokonać tego, co nie udało się tak wielu doświadczonym żołnierzom?
Nastąpiła kolejna chwila długiej ciszy. - Nie wiem, Nakor... naprawdę nie wiem - odparł w końcu de Longueville.
Erik usłyszał odgłos oddalających się kroków obu mężczyzn, którzy po chwili podjęli rozmowę, młodzieniec jednak nie mógł już zrozumieć ich słów.
Potem przez długi czas leżał nieruchomo i usiłował odgadnąć znaczenie tego, co usłyszał. Nigdy wcześniej nie wpadły mu w ucho nazwy Hamsa lub Kilbar, nie miał też pojęcia, kim byli wspomniani przez Bobby'ego Jeshandi. W głosie de Longueville'a usłyszał także nutki, jakich nigdy w głosie niezłomnego sierżanta usłyszeć się nie spodziewał. Z wrażenia Erik długo nie mógł zasnąć, a gdy wreszcie mu się to udało, aż do rana dręczyły go koszmary.
Kiedy de Longueville wywołał Erika i innych z ich izby, na zewnątrz czekali już Calis i Nakor, który dźwigał przerzucone przez ramię dwudzielne podróżne biesagi. Czterej przyboczni bez słowa ustawili się za Calisem.
Nakor bez przerwy niemal terkotał jak najęty, opowiadając o wszystkich przedsięwzięciach i awanturach, w jakich brał udział od czasu ostatniego widzenia się z Calisem i Robertem. Z tego, co udało mu się usłyszeć, Erik wywnioskował, że Nakor i Calis znali się bardzo dobrze i od dawna. Przypomniał sobie również, że podczas rozmowy z Bobbym Nakor wspominał coś o wspólnej wizycie, którą złożyli gdzieś z Calisem bez mała ćwierć wieku temu. Ciężko mu było w to uwierzyć, ponieważ Calis nie wyglądał na więcej niż dwadzieścia kilka lat. Potem dopiero przypomniał sobie wzmiankę Nakora o „jego rasie”. W obozie też niektórzy wspominali, że Orzeł nie jest człowiekiem...
Pogrążył się w rozmyślaniach do tego stopnia, że nie zauważył, kiedy wyszli z doliny i stanęli na szczycie wzgórza. Ze zdumieniem zauważył, że na plaży roi się od ludzi - byli to jego towarzysze i kompania wojaków, którzy przybyli tu na pokładzie „Tropiciela”. Wszyscy stali spokojnie na piasku, jakby na coś czekali. W kilku osobach z „Tropiciela” rozpoznał niedawnych strażników z obozu, z tym że obecnie byli ubrani podobnie jak „ochotnicy” z „Zemsty”.
De Longueville skinieniem dłoni kazał Erikowi i jego towarzyszom dołączyć do kolegów ze statku, potem zaś wspiął się na wystającą obok ścieżki skałę, z której mógł wszystkich widzieć. - Słuchajcie! - zawołał.
Na skale stanął Calis i rzekł: - Niektórzy z was dobrze mnie znają, inni nigdy jeszcze ze mną nie rozmawiali. Większość z was wie jednak lub się przynajmniej domyśla, kim jestem... - Powiódł wzrokiem po twarzach stojących niżej żołnierzy. - Jestem Calis. Służę Księciu Nicholasowi, jak przedtem służyłem jego ojcu. Niektórzy nazywają mnie Orłem Krondoru lub Książęcym Jastrzębiem... - Wyglądało na to, że owe tytuły po prostu go bawią. - Dwadzieścia cztery lata temu Dalekie Wybrzeża padły ofiarą pirackiej napaści. Niektórzy z was może pamiętają o zniszczeniu Crydee, spustoszeniu Carse i Tulanu...
Kilku żołnierzy z „Tropiciela” pokiwało głowami.
- Wydarzenia owe zmusiły nas do podjęcia podróży przez pół świata... do krainy zwanej Novindusem...
Żaden z „Tropiciela” nie odezwał się słowem, ale Erik i kilku jego towarzyszy zaczęli półgłosem domagać się wyjaśnień.
- Spokój mi tam w szeregach! - ryknął de Longueville.
- Natknęliśmy się -tam na spisek, który był wymierzony w Królestwo - kontynuował Calis.
Tym razem drgnęło kilku ludzi z „Zemsty”, ale znów górę wziął nawyk milczenia w szyku.
- Od tamtego czasu dwukrotnie zapuszczałem się na Novindus, a ostatnim razem towarzyszyli mi niektórzy z was - ciągnął dowódca.
Osada z „Zemsty Trencharda” odwróciła się, by spojrzeć na obozowych strażników, weteranów z wielu garnizonów rozsianych po całym Królestwie. Oni sami patrzyli na Calisa milcząco i spokojnie, jakby się domyślali, co za chwilę usłyszą.
- Tym, którzy tam nie byli, wyjaśnię kilka rzeczy. Otóż dziesięć lal temu do księcia Aruthy dotarły wieści, że w zachodniej części Novindusa gromadzi się wielka armia. Na podbój kontynentu wyruszyła ona z nieznanego miejsca nad oceanem zwanym Morzem Zielonym. Pierwszym miastem, które zdobyli najeźdźcy, było Point Punt. W tamtych rejonach nie ma regularnego wojska. Miasta i grody dysponują milicją - czymś na kształt pospolitego ruszenia - ciężar walk jednak w większości biorą na siebie kompanie najemników. Kompanie te ustaliły szereg zasad, wedle których traktuje się stronę przegraną. Zdobywcy dali obrońcom Point Punt wybór poddaństwa lub jeden dzień na zebranie dobytku i ucieczkę. To normalna procedura, niezwykłe jednak było to, że każdemu mężczyźnie w mieście dano polem wybór inny - przyłączyć się do armii zwycięzców albo przyglądać się egzekucji żony, dzieci i rodziców, żywcem nabijanych na pal. Po kilku pierwszych egzekucjach wszyscy entuzjastycznie wstąpili w szeregi armii wrogów. Potem ruszyli na Irabek... i tamten gród spotkał identyczny los. Kolejno przyszła pora na Port Sulth i wszystkie miasta wzdłuż rzeki Manstry.
Erik nigdy w życiu nie słyszał żadnej z tych nazw, słuchał jednak zafascynowany.
- Z Point Punt skierowali się wzdłuż rzeki Dee, poszukując drogi do Krain Środkowych. Nikt im się nie oparł, do czasu aż dotarli do podnóża Gór Ratn'garów. Tam natknęli się na krasnoludy... bardzo podobne do tych, które żyją u nas w Dziedzinach Zachodnich... i ci zatrzymali ich na trzy lata. W końcu najeźdźcy zrezygnowali z prób podbicia górskich jaskiń, ustawili liczne forty graniczne i ruszyli przez kontynent inną drogą.
Przedarli się przez Puszczę Irabek... mroczniejszą i bardziej złowrogą niż nasza Zielona Knieja. Podczas tej drogi śmierć zbierała wśród nich obfite żniwo, przedostali się jednak i uderzyli na gród Hamsa. Król Hamsy opierał im się przez pięć lat. Użył armii ochotników i najemnych kompanii, które ściągał aż z Miasta nad Rzeką Wężową. W mieście tym prowadziliśmy swoje interesy... i w ten sposób dowiedzieliśmy się o najeźdźcach.
- Książę Arutha - ciągnął Calis - miał pewne podejrzenia, dotyczące najeźdźców... dlatego też wysłał agentów, którzy mieli je poprzeć dowodami albo obalić. Z trzech dziesiątek najlepszych wywiadowców wrócił jeden... potwierdzając nasze najgorsze obawy. Sześć lat temu oddano mi pod komendę dwa tysiące doborowych ludzi i wysłano mnie, bym wspomógł obrońców Hamsy.
Słuchający Calisa ludzie stali w głębokim milczeniu. Jedynym dźwiękiem mącącym ciszę był huk fal łamiących się na skałach pod zamkiem i wrzaski mew.
- Gdzieś na Novindusie żyją pewne stworzenia... Niektórzy z was być może o nich słyszeli, choć jedynie jako o istotach legendarnych. Nazywają się Pantathianie...
Erik spojrzał na przyjaciół i zobaczył, że Jadów robi znak odżegnujący zło. Pantathianie, znani także jako Węże Chodzące Niczym Ludzie, byli stworzeniami z baśni i legend, którymi straszono niegrzeczne dzieci. Trolle i gobliny znano jako istoty z krwi i kości żyjące na Pograniczu, węże jednak, podobnie jak smoki i centaury, traktowano wyłącznie jako mieszkańców świata fantazji.
- Nie są istotami z legend - rzekł Calis, jakby czytając w myślach Erika. - Widziałem je osobiście... moi ludzie mogą zaświadczyć. - Skinieniem dłoni pokazał grupę z „Tropiciela”. - Wkrótce zresztą będziecie mieli okazję, by pogadać z nimi... oni zaś podzielą się z wami tym, co sami wiedzą. Mogę wam rzec, na podstawie własnych doświadczeń, że ci Pantathianie są aż nadto prawdziwi... Dwa tysiące ludzi wyprawiło się statkami na Novindus, a wróciło tylko sześćdziesięciu... Całą historię, jeśli zechcecie ją poznać, opowiedzą wam inni. Z tej sześćdziesiątki bowiem, co została przy życiu, pięćdziesięciu ośmiu znajdziecie tutaj.
Calis spojrzał na Erika, potem powiódł wzrokiem po jego towarzyszach. - Wrócił zaledwie jeden z dwudziestu - podjął wątek po chwili. - Teraz zaś, po pięciu latach, wracamy tam, by raz jeszcze zmierzyć się z wrogiem. Tym razem zastaniemy ich pewnie jeszcze potężniejszych, świetnie uzbrojonych i obwarowanych. Każde miasto podbijają w tym samym stylu - przyłącz się albo giń... a po upadku Hamsy z sześciotysięcznej załogi cztery tysiące wstąpiło w ich szeregi, składając im przysięgę lojalności... Pozostałych, którzy nie chcieli zdradzić, zabito w ciągu jednego dnia. Wrogowie zamierzają zająć cały Novindus. Co więcej, pewne jest, że potem wyruszą, by podbić Królestwo. Niektórzy z was pomyślą pewnie, że taki chaos to idealna sposobność do ucieczki.
Rozejrzawszy się po twarzach kompanów, Erik spostrzegł, że słuszność uwagi Calisa potwierdziła się w więcej niż jednym przypadku.
- Jeśli któryś z was zdezerteruje na jakimkolwiek etapie naszej misji, Robert de Longueville, albo ja sam, powiesimy drania na najbliższym drzewie. Nawet jeśli komuś uda się ucieczka, niech wie, że żyje na kredyt... ponieważ kiedy zdobywcy zagarną cały Novindus, schwytany przez nich będzie miał tylko jeden wybór: „przyłącz się lub zdychaj”. Ale, spyta ktoś, dlaczego zdychać wcześniej, a nie później?
Milczał przez chwilę, ludzie zaś rozważali w myślach jego pytanie. - Ponieważ - odpowiedział wreszcie - węże nie zadowolą się podbojem. W końcu zniszczą wszystko, zabiją wszystkie żywe istoty... umrzecie więc i wy.
Po plaży przeleciał stłumiony pomruk gniewnych słuchaczy... i ku zaskoczeniu Calisa, na nogi porwał się Nakor.
- Durnie! - zawołał. - Posłuchajcie mnie przez chwilę! Ja widziałem, co potrafią te stwory i do czego są zdolne! Bez mała ćwierć wieku temu zamierzały zesłać na nas zarazę, która miała zabić wszystkich mieszkańców Królestwa!
- Dlaczego jakiekolwiek stworzenie miałoby coś takiego robić? - zdumiał się Jerome, dość śmiały, by otworzyć gębę.
- Mogę ci powiedzieć... - Wzruszył ramionami Nakor. - Nie sądzę jednak, byś zrozumiał.
Jerome, który był takim samym cholerykiem jak Luis, zmrużył oczy. - Obrażać się, krzywonogi kurduplu, pozwalam tylko moim przełożonym... Nie jestem tak głupi, jak uważasz. Jeśli będziesz mówił powoli i wyraźnie, postaram się zrozumieć...
Nakor spojrzał na Calisa, ten zaś kiwnął głową. - Niech i tak będzie - rzekł Isalańczyk. - Pantathianie są istotami, które nie powstały w sposób naturalny. -Jerome spojrzał nań ze zdziwieniem, Nakor zaś rzekł uprzejmie: - Mówię powoli...
Niektórzy słuchacze parsknęli nieco nerwowym śmiechem.
- Mów dalej - odezwał się Calis.
- Przed wiekami żyła na tym świecie rasa, której członków zwano Władcami Smoków...
Paru ludzi wykonało gesty, mające chronić przed złem, inni zaś skrzywili się, nie kryjąc politowania. - Bajki! - zawołał jeden z nich.
- Owszem - odpowiedział Calis. - Ale oparte na prawdzie. Te istoty władały kiedyś światem. Jedna z nich, potężna i żądna władzy, stworzyła Pantathian jako swoje sługi. To stara rasa... którą Władcy Smoków utworzyli z wężów zamieszkujących bagna Novindusa. Powołano na świat Pantathian, by służyli jednej z nich. Nazywano ją Alma-Lodaka.
Kiedy Władcy Smoków odeszli z naszego świata, te podstępne stwory uwierzyły, że mają za wszelką cenę doprowadzić do powrotu swej pani. Sposobami, których nie będę tu omawiać, uzyskali możliwość przywołania jej z miejsca, gdzie przebywa obecnie. Konsekwencją takiego obrotu spraw będzie unicestwienie wszelkiego życia w naszym świecie.
- Nie! - krzyknęli niektórzy. - To niemożliwe - odezwali się inni.
- Niemożliwe? - spytał Nakor. - A cóż wy wiecie o możliwościach? - Sięgnąwszy do worka, wyjął zeń pomarańczę. Rzucił ją Jerome'owi, a potem wyjął drugą, którą cisnął Erikowi. Za drugą poleciała trzecia, czwarta, a za nimi jeszcze kilkanaście owoców.
- Myślałem, że masz tam jabłka - zdziwił się Calis.
- Parę lat temu wróciłem do pomarańczy - wyjaśnił Nakor, nie przestając wyciągać owoców z niezbyt pojemnego worka. Podniósłszy go, wywrócił dnem do góry, pokazując, że jest pusty. Potem znów sięgnął do środka i znów zaczął ciskać w tłum owocami. Kiedy prawie każdy na plaży trzymał w ręku złocistą kulę, Isalańczyk spytał: - I co... możliwe czy nie?
Podszedłszy do Jerome'a, zadarł głowę, by spojrzeć w twarz rosłemu wojakowi. - Jak sądzisz, czy jest możliwe, bym jedną ręką powalił cię na kolana? - spytał.
Jerome poczerwieniał, a w jego oczach błysnęła złość. - Nie...
Erik chrząknął znacząco, a kiedy Jerome spojrzał w jego stronę, skinieniem głowy pokazał mu stojącego obok Sho Pi. Widząc, że jego skośnooki towarzysz podnosi znacząco brew, Jerome odwrócił się ku Nakorowi, pomyślał przez chwilę i dodał: - Ale może ci się to uda, kiedy użyjesz obu rąk...
Nakor spojrzał na Sho Pi i uśmiechnął się szeroko. - Tylko jednej... - rzucił przez ramię, odwracając się od Poręcznego.
- Uwierzcie mi na słowo, panowie - zwrócił się do wszystkich. - Pantathianie mogą zniszczyć wszystko, co żyje. Żaden ptak nie zaśpiewa o świcie, żaden motyl nie przeleci z kwiatka na kwiatek... ba! nawet kwiatów nie będzie! Już nigdy dziecię nie zakwili u matczynej piersi... nie przetrwa nic, co lata, pływa czy pełza pod ziemią...
- Dlaczego mieliby dokonać czegoś tak okropnego? - spytał młody David Geffin.
- Bo uważają Władczynię Smoków, Alma-Lodakę, za boginię. Ona zaś niewątpliwie była potężną istotą... ale na pewno nie boginią. Chyba że dla tych spaczonych stworzeń, które wbrew naturze wyhodowała z węży... Nazywają ją Boginią-Matką. I wierzą, że jeśli wróci do martwego świata, obdarzy ich łaską i uczyni pierwszymi pośród stworzeń, jakimi zapełni puste ziemie. Tak wierzą i postępują zgodnie ze swoją wiarą... dlatego musimy im się przeciwstawić.
- Jak zamierzają tego dokonać? - spytał Billy Goodwin.
- Tego wam nie powiemy - wtrącił Calis. - Dowiedzcie się jedynie, że sekret ów zna tylko Król i kilku najbliższych mu ludzi. Nikt inny nie musi tego wiedzieć. Naszym zadaniem jest ich powstrzymać...
- Jak? - spytał Bysio. - Straciliście blisko dwa tysiące ludzi... a z tego, co rzekliście, można wnosić, że ich armia jest obecnie dwakroć liczniejsza.
Calis rozejrzał się dookoła. - Nie płyniemy na Novindus, by tej armii stawić czoło... Mój Bysiu my się do niej przyłączymy...
Erik się skrzywił.
Opuchlizna w miejscu, w które Nakor onegdaj uraczył go kopniakiem, zeszła już, ale siniak bolał nadal.
- Atakujesz niczym wściekły byk! - upomniał go Isalańczyk. Jego twarz wyglądała jak maska z pomarszczonej skóry, ale w oczach płonął zapał iście młodzieńczy. Sho Pi uważnie się przyglądał, kiedy jego starszy rodak nieoczekiwanie znów okręcił się na pięcie. Teraz jednak Erik uniknął uderzenia w pierś, sam wymierzył kopniaka i szybko wrócił do pozycji defensywnej.
- A to co? - znowu skrzywił się Nakor. - Dlaczego się cofnąłeś?
Erik oddychał ciężko. Pot lał się strumieniem z jego czoła i spływał z barków. - Dlatego, że... - wysapał z trudem - ...straciłbym równowagę. Ten wykop.!, miał cię zatrzymać, nie zranić. Gdybym poszedł za uderzeniem, złamałbyś mi kark.
Nakor uśmiechnął się szeroko, Erik zaś po raz kolejny złapał się na rozważaniu, jak to się stało, że nie minął miesiąc, a wszyscy na pokładzie polubili kurdupla. Opowiadał niesłychane historie - prawdopodobnie wszystkie wymyślone - a niezwykle irytujący zwyczaj wygrywania w karty sprawił, że Ravensburczyk podejrzewał go o szulerkę. Jednak jeśli jakikolwiek łgarz i szuler zasługiwał na zaufanie, to był nim niechybnie Nakor.
- Mądry, kto wie, kiedy się wycofać - rzekł sentencjonalnie Sho Pi, stając obok Nakora. - I mądry, kto wie, kiedy kontynuować walkę. - Skłonił się nisko, a Erik uczynił to samo. Początkowo, jak inni, uważał cały ten rytuał za dziwaczny i wykonywał go przesadnie i żartobliwie, teraz jednak przyznawał sam przed sobą, że niektóre gesty sprzyjają koncentracji.
- Mistrzu... - zaczął Sho Pi.
- Mówiłem już, nie nazywaj mnie Mistrzem!
Wszyscy parsknęli śmiechem. Mniej więcej w tydzień po przyłączeniu się Nakora do wyprawy, Sho Pi zdecydował, że krzywonogi przechera jest tym „Mistrzem”, którego polecono mu odnaleźć. Nakor oczywiście gwałtownie zaprzeczył, a cała sytuacja trwała już kilkanaście dni. Podczas każdej rozmowy Sho Pi nazywał Nakora Mistrzem, a mały Isalańczyk natychmiast zaczynał się tego wypierać.
- Myślę, że warto teraz pokazać im shi-to-ku - rzekł Sho Pi.
- Jeśli chcesz - westchnął Nakor. - Ja jestem zmęczony. Idę odpocząć, zjeść pomarańczę...
Erik skrzywił się i poruszył lewym ramieniem, ciągle nieco sztywnym po niedawnym uderzeniu.
- Co ci dolega? - spytał Sho Pi, który zauważył grymas.
- Boli - mruknął Ravensburczyk. - Dostałem tu - wskazał okolice barku. - Ale czuję aż w karku i łokciu. I mam skurcze w ramieniu...
- Podejdź bliżej - polecił Sho Pi.
Nakor obserwował, jak jego „uczeń” gestem nakazuje, by pacjent przykląkł. Następnie Sho Pi wykonał szybki gest prawą dłonią, a potem położył obie na piersi Erika, który poczuł bijącą z rąk Isalańczyka falę ciepła. Uporczywy ból w ramieniu szybko zmalał, aż stał się tylko wspomnieniem.
- Co ty wyprawiasz? - spytał klęczący ciągle Erik.
- W mojej ojczyźnie sztukę tę nazywamy reiki - wyjaśnił Sho Pi. - W ludzkim ciele jest uzdrawiająca energia, która pomaga odzyskać zdrowie i leczyć rany...
Czując przepływającą przez ramię falę ciepła, Erik poprosił: - Mógłbyś mnie tego nauczyć?
- O... to by zajęło mnóstwo czasu... - zaczai Sho Pi.
- Ha! - zakrzyknął Nakor. Oderwał się od relingu, cisnął nie dojedzoną pomarańczę za burtę i rzekł: - Kolejne mnisie pierdoły i bzdury! Reiki nie jest żadną tajemnicą... Niepotrzebne są do tego żadne modlitwy... Każdy może się jej nauczyć!
Sho Pi uśmiechnął się, Nakor jednak machnął ręką, jakby odpędzał natręta. Potem podszedł do Erika: - Chcesz się tego nauczyć?
- Tak - rzekł Erik.
- Daj mi prawą dłoń...
Erik zrobił, co mu kazano, Nakor zaś ujął go za palce, odwracając dłonie wnętrzem do góry. Zamknął oczy, wykonał kilka dziwnych gestów i nagle mocno trzepnął Erika po ręce.
- Dlaczego to zrobiłeś? - spytał chłopak, któremu z bólu napłynęły łzy do oczu.
- Pobudzenie energii - odparł zwięźle Nakor. - Przyłóż dłoń tutaj... - Przesunął ręce do barku. Erik poczuł, że z jego dłoni promieniuje to samo ciepło, które wcześniej przekazał mu Sho Pi. -- Płynie bez medytacji czy modlitw - poinstruował go Nakor. - Zawsze działa i uzdrowisz wszystko, czego dotkniesz. Teraz pokażę ci, gdzie dotykać... - Do Sho Pi zaś powiedział: - W ciągu paru dni, chłopcze, mogę nauczyć tych ludzi posługiwać się mocą. Nie ma w tym żadnych mistycznych bredni. W świątyniach uczą, że to magia... ale to nie jest nawet porządna sztuczka. Ludzie w większości są po prostu zbyt głupi, żeby zrozumieć, że oni sami posiadają moc... albo żeby odkryć, jak jej używać...
Sho Pi spojrzał na Nakora, udając powagę, ale w oczach miał łobuzerski błysk. - Tak, Mistrzu...
- Nie nazywaj mnie Mistrzem! - wrzasnął mały Isalańczyk. Potem kazał ludziom ustawić się w krąg i zaczął im opowiadać o naturalnej uzdrowicielskiej energii ciała. Erik słuchał jak zaczarowany. Przypominał sobie konie, które kiedyś leczył - niektóre traciły życie, mimo troskliwej kuracji, inne zaś odzyskiwały zdrowie wbrew wszelkiej nadziei. Chłopak zastanawiał się, jak wielką rolę w tym wszystkim odgrywało nastawienie i charakter zwierzęcia.
- Energia ta jest budulcem wszelkiego życia - mówił Nakor. - Nie uważam was za głupców, żaden z was jednak nie dba o to, co mnie tak fascynuje, nie będę wam więc wyjaśniał, do jakich wniosków doprowadziły mnie rozmyślania na ten temat. Zostańmy przy stwierdzeniu, że ową energię można znaleźć wszędzie, w każdej żyjącej istocie...
Na pokładzie pojawił się Calis, który spojrzał znacząco na Nakora. Coś sobie przekazali bez słów, po czym Isalańczyk dodał:
- Wszystkie żywe istoty są ze sobą związane. - Erik popatrzył na Roo i spostrzegł, że on także zauważył ową wymianę spojrzeń.
Zaraz potem Nakor zajął się wyjaśnieniami, w jaki sposób ciało może się samo uleczyć, dodając, że większość ludzi nie umie zaakceptować własnej mocy. Zademonstrował też kilka sposobów, jakie można stosować, by w pełni wykorzystać reiki - gdzie najlepiej umieścić dłonie dla uzyskania pożądanego efektu, jak określić rozmaite typy chorób i uszkodzeń ciała.
Około południa każdy otrzymał od nauczyciela uderzenie w dłoń, po czym rozpoczęły się zajęcia praktyczne. Nakor i Sho Pi zademonstrowali szereg ćwiczeń mających na celu identyfikację źródeł cierpienia oraz rozpoznawanie przepływu energii w ciele innego człowieka. Wszyscy sobie podkpiwali z tego niemal boskiego gestu „kładzenia rąk”, na każdym jednak zrobił wrażenie fakt, że ta prosta w gruncie rzeczy czynność łagodzi ból i zmniejsza opuchliznę, a na dodatek poprawia samopoczucie...
Po obiedzie Erik i Roo zostali wysłani do bocianiego gniazda, gdzie zastąpili żeglarzy z wachty, by ci mogli coś przekąsić. Roo zajął się też, na polecenie kapitana, mocowaniem zrefowanego żagla. - Co myślisz o tym wszystkim? - spytał przyjaciela.
- Jak powiedział Nakor, to bardzo użyteczne - odparł Erik.
- I nie dałbym zeszłorocznej figi za te gadki Sho Pi o mistyce. Działa, mogę z tego korzystać i to mi wystarczy. Szkoda, że nie znałem tego, kiedy leczyłem klacz Greylocka - dodał po chwili z nutką żalu w głosie. - Myślę, że znacznie szybciej bym ją uzdrowił...
- Ja zaś myślę, że dobre jest to, co pomaga nam zachować zdrowie - odpowiedział Roo.
Erik skinął głową. Jak wszyscy, wedle niepisanej umowy, nie rozmawiali o sprawach, które wiązały się z końcem podróży. Wcześniej Calis nakreślił pokrótce cel i charakter przedsięwzięcia.
Mieli wylądować na plaży pod skałami, które statki zwykle starannie omijały. Trzydziestu sześciu byłych więźniów i pięćdziesięciu ośmiu ocalałych z ostatniej wyprawy, pod wodzą Calisa, de Longueville'a, Fostera i Nakora, udadzą się na płaskowyż. Potem ruszą na spotkanie przyjaciół Calisa i na koniec wspólnie wyjdą naprzeciw najeźdźcom - co ma nastąpić pod miastem zwanym Khaipur. Celem misji było odkrycie słabych punktów wroga - zadania tego podjął się Calis oraz Nakor. Jeśli to się powiedzie, wówczas obowiązkiem każdego z nich będzie powrót do Miasta nad Wężową Rzeką i przekazanie informacji na pokład „Zemsty Trencharda”, tak by w ostatecznym rozrachunku dotarła do Księcia Nicholasa.
Wszyscy mieli nadzieję, że uda im się znaleźć sposób, by zapobiec rzezi, zanim najeźdźcy zdołają zgromadzić siły dostateczne, by zagrozić Królestwu. Calis jednak nieustannie powtarzał, jak wielkie jest zagrożenie. Erik dobrze zapamiętał jego słowa: - Nikt nie zdoła uciec. Ta inwazja to tylko pierwsza fala zniszczenia. Później nad światem zapanuje mroczna magia, a wtedy nie ujdą śmierci nawet ci, którzy skryją się w najgłębszych jaskiniach pod górami na Ziemiach Północy, albo ci, którzy zbiegną na najdalsze wyspy najodleglejszych mórz. Jeśli nie powstrzymamy tej hordy, zginiemy wszyscy. - Powiódł wzrokiem po twarzach otaczających go ludzi. - Wybór jest prosty - zwycięstwo lub śmierć...
Erik dopiero teraz zrozumiał, po co Robertowi de Longueville'owi potrzebni byli ..desperaci”. Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa wszyscy ryzykowali głową. Chłopak machinalnie pogładził pętlę, którą wciąż jeszcze nosił na szyi.
- Litości! -jęknął nagle Roo, przerywając zamyślenie Erika.
- Co znowu?
- O wilku mowa! Czy to nie srebrna czupryna Owena Greylocka lśni tam na fordeku „Tropiciela”?
Erik wytężył wzrok i na pokładzie drugiego statku zobaczył maleńką figurkę. - Możliwe... jest mniej więcej tego samego wzrostu i ma we włosach siwe pasma...
- Ciekaw jestem, dlaczego nie widzieliśmy go na plaży?
- Może nie miał ochoty zejść na ląd. - Erik dokończył wiązanie liny. - Może już wie, co nas czeka...
- W tym wszystkim nadal jednak jest coś, czego nie rozumiem - rzekł Roo. - Kim, na przykład, jest ta tajemnicza Miranda? Każdy z nas kiedyś ją spotkał, choć nie zawsze pod tym samym imieniem. I ten Greylock... był twoim przyjacielem, jasna sprawa... ale niewykluczone, że skoro jest na tym statku, to musiał mieć coś wspólnego z tym, że nas schwytano.
Erik wzruszył ramionami. - Jeśli to w istocie Greylock, to dowiemy się tego na miejscu... Co do reszty... nie dbam o to. Jesteśmy tutaj i mamy do wykonania pewną pracę. Zastanawianie się, dlaczego padło akurat na nas, niczego nie zmieni.
Roo niemal zakipiał gniewem. - Mój przyjacielu, zbyt łatwo bierzesz wszystko za dobrą monetę... Kiedy to się skończy, jeśli oczywiście przeżyjemy, zamierzam zostać bogaczem. Głowę dam, że w Krondorze jest przynajmniej jeden kupiec z miłą córeczką, dla której szuka męża. Być może to ja właśnie nim zostanę...
- Oj, Roo... - parsknął śmiechem Erik. - Masz ambicji za nas dwu.
Pochylili się nad linami, a kiedy Erik ponownie zerknął na pokład „Tropiciela”, człowieka podobnego do Owena już tam nie było...
Tygodnie mijały jeden za drugim. Bez żadnych kłopotów przebyli Cieśniny Mroku, choć pogoda nie była najlepsza. Erik po raz pierwszy przekonał się, że zawód marynarza jest ryzykowny - gdy targany wiatrem wisiał na takielunku. Stare żeglarskie wygi żartowały, że jak na tę porę roku w Cieśninach pogoda była wyjątkowo łagodna - po czym rozpoczynały się opowieści o chmurach spiętrzonych na milę wysoko i falach nie ustępujących rozmiarami średniej wielkości zamkom.
Tak czy owak, przejście przez Cieśniny trwało trzy dni, a kiedy dobiegło końca, Erik i jego kompani padli na koje niemal zupełnie wyczerpani. Doświadczeni żeglarze potrafili się zdrzemnąć nawet podczas sztormu, lecz byli więźniowie nie posiedli jeszcze tej cennej umiejętności.
Każdy dzień wspólnego życia na statku zacieśniał między nimi więzy przyjaźni. Początkowo wiedli nie kończące się dyskusje o ponurym przymusie, kryjącym się za ich misją - potem przestali to komentować. Wszelkie dysputy sprowadzały się nieodmiennie do konstatacji, że każdy na swój sposób odczuwał strach.
Żołnierze, którzy przybywali z „Tropiciela”, by trenować z więźniami, czasem chętnie dzielili się długimi opowieściami o swych wyczynach podczas poprzedniej wyprawy, a czasem - zagadnięci o nie - popadali w ponure milczenie. Wszystko zależało od humoru, w jakim się znajdowali, kiedy ich o to pytano.
Erik odkrył przy tym jedną rzecz -jeśli wierzyć starszym żołnierzom, okazuje się, że Calis ma niewiele wspólnego z rodzajem ludzkim. Pewien kapral z Carse powiedział na przykład coś znacznie ciekawszego niż historyjki Jadowa i Jerome'a o niezwykłej sile dowódcy - utrzymywał mianowicie, że po raz pierwszy spotkał Orła przed dwudziestoma czterema laty, kiedy był nieokrzesanym rekrutem, i że wygląd Calisa od tamtego czasu nie zmienił się ani odrobinę.
Jeżeli nawet Roo nie nauczył się całkowicie panować nad sobą, to przyswoił sobie przynajmniej umiejętność trzymania nerwów na wodzy. Wdał się w kilka sprzeczek, ale tylko jedna zakończyła się wymianą ciosów, a i ta trwała niedługo - Jerome wziął Roo za kark i uniósłszy go nad burtą, zagroził, że wrzuci porywczego młodzika do wody, jeśli ten się nie uspokoi. Rycząca ze śmiechu załoga miała doskonałą zabawę, obserwując szamotaninę Ravensburczyka dyndającego w żelaznym uchwycie Poręcznego.
Cały ten incydent bardziej go zresztą zawstydził niż zdenerwował, a kiedy Erik spróbował później o tym z nim porozmawiać, Roo wzruszył tylko ramionami. Powiedział też coś, co utkwiło Erikowi na długo w pamięci: - Eriku, ja swoją porcję strachu mam już za sobą. Kiedy wzięli nas na szubienicę, spłakałem się jak dziecko i zlałem w portki. Po czymś takim, czegóż jeszcze miałbym się obawiać?
Erikowi podobało się życie na statku, nie uważał jednak, by był stworzony na żeglarza. Tęsknił za kuźnią i końmi, którymi mógłby się opiekować. Wiedział, że jeśli wyjdzie cało z szykującej się zawieruchy, takie właśnie życie wybierze - kuźnia, a później, może... kiedyś”... żona i dzieci.
Wtedy przypomniał sobie Rosalyn i matkę, a potem Mila i Ravensburg. Zastanawiał się, jak sobie radzą i czy wiedzą, że on żyje. Manfred mógł coś wspomnieć jakiemuś gwardziście, który z kolei przekazałby wieści do miasta. Z pewnością jednak nikomu nie zależało na tym, by powiadomić o jego losie matkę i Rosalyn. Pomyślawszy o Rosalyn, odkrył, że jest mu dziwnie obojętna. Kochał ją, oczywiście, kiedy jednak przyszła mu na myśl żona i dzieci, nie brał pod uwagę Rosalyn. Żadnej zresztą znanej mu dziewczyny nie umiałby sobie wyobrazić w roli swej żony...
Roo podjął już decyzję o powrocie do Krondoru i poślubieniu uroczej córki Helmuta Grindle'a. Za każdym razem, kiedy o tym wspominał, Erik wybuchał śmiechem.
Dni mijały, ludzie zaś nieustannie ćwicząc, doskonalili się coraz bardziej. Historie mrożące krew w żyłach opowiadane przez tych, którzy przeżyli ostatnią wyprawę na Novindus, pobudzały wszystkich do jeszcze intensywniejszych wysiłków. Doskonale już się sprawiali przy abordażach, dobrze sobie radzili z bronią białą, a w spokojniejsze dni Calis wprowadzał ich w tajniki łucznictwa. Wybrał do tego celu niewielki łuk, używany przez jeźdźców Jeshandi ze wschodnich stepów. Jego własny, długi łuk spoczywał w kabinie, ale i krótszym Calis posługiwał się po mistrzowsku. Mniej więcej połowa ćwiczących opanowała sztukę strzelania w stopniu - jak to określił - „wysoce zadowalającym”. Roo okazał się lepszy niż Erik, obaj jednak nie mieścili się w trzydziestce najlepszych. Calis powiedział, że tych trzydziestu otrzyma łuki, chciał jednak, by każdy zapoznał się z bronią dostatecznie dobrze, by w razie potrzeby móc jej skutecznie użyć.
Wyglądało na to, że treningi odbywają się według pewnej metody. De Longueville i Foster ćwiczyli z rekrutami posługiwanie się wszelką możliwą bronią, od długiej pałki po sztylet. W starannie prowadzonym dzienniku zapisywano postępy każdego, jego mocne i słabe punkty, nikomu jednak nie oszczędzono ćwiczeń, nawet z bronią, którą posługiwał się kiepsko. Na pokładzie statku kontynuowano zajęcia z obozu nieopodal Krondoru. Erik codziennie spędzał pół wachty na ćwiczeniach z mieczem, włócznią, łukiem, nożem, kastetem lub trenując walkę gołymi dłońmi - i zawsze oczekiwano od niego, że spisze się lepiej niż poprzedniego dnia.
Godziny, które spędzał z Sho Pi lub Nakorem, stały się dlań miłym zwieńczeniem dnia - jego kompani również nie mogli się ich doczekać. Początkowo medytacje wydawały mu się dziwactwem, potem jednak odkrył, że odświeżają siły i dają spokojny, głęboki sen.
Pod koniec trzeciego miesiąca Erik był już dość zaawansowany w walce z otwartymi dłońmi - tak bowiem w myślach nazywał osobliwy isalański taniec, którego uczył ich Sho Pi. W dziwacznych ruchach odkrył pewien rytm i wzór, które układały się w system uderzeń i bloków. Często zupełnie odruchowo wykonywał nieoczekiwane ciosy i kontrataki podczas codziennych ćwiczeń. Pewnego razu, ćwicząc z nożami, niemal zranił Luisa, który warknął coś po rodezjańsku i przez chwilę bacznie przyglądał się swemu kompanowi z celi śmierci. Potem parsknął śmiechem.
- Wygląda na to - rzekł, kiedy się uspokoił - że twój „taniec żurawia” niespodziewanie przekształcił, się w „tygrysi szpon”. - Obu ruchów nauczył ich Sho Pi, żaden z nich jednak nie stosował ich świadomie.
Erik długo potem rozmyślał, kim bezwiednie się staje...
- Ziemia na horyzoncie! - wrzasnął wypatrywacz. Podczas ostatnich dwu dni wśród załogi statku i żołnierzy rosło napięcie. Ktoś z dowództwa wspomniał o tym, że już niedługo powinni wreszcie wylądować i wszyscy odczuli ulgę, gdyż pobyt na okręcie zaczynał hyc męczący. Wojenne trójmasztowce były zaopatrzone dostatecznie obficie na kilkumiesięczną podróż, wszystkim jednak już się przejadło suszone mięso, czerstwe suchary i ciepława woda o posmaku i zapachu zgnilizny. Świeże były tylko pomarańcze Nakora, które pochodziły z niewyczerpanego zapasu.
Kapitan skierował okręt przez raty, pokonując zdradliwe podwodne skały, Erik zaś wspiął się na górę i przygotował do refowania żagli. Kiedy znaleźli się na wąskim odcinku szlaku wolnym od raf, młodzieniec zobaczył z góry leżący na dnie, pod dziesięciostopową warstwą wody wrak statku.
- To „Drapieżca”, chłopcze - odezwał się stojący na rei obok Erika starszy żeglarz o imieniu Marstin. - Kiedyś nazywał się „Bielik” i pływał pod rozkazami starego Trencharda jako flagowy okręt floty krondorskiej. My, królewscy żeglarze, na pewien czas zostaliśmy piratami. - Wskazał dłonią skaliste wybrzeże. - Dwadzieścia cztery lata temu wylądowaliśmy tu jako nieliczna garstka... pod wodzą młodego panicza, Nicholasa, tego samego, co teraz jest księciem Krondoru... a byli z nami Diuk Marcus z Crydee i młody Calis...
- Byłeś w tamtej grupie? - spytał stojący po drugiej stronie Roo.
- Żyje nas jeszcze kilku... To była moja pierwsza morska podróż... wyruszyłem jako chłopiec okrętowy... i miałem to szczęście, że służyłem na najpiękniejszym okręcie i pod najlepszym kapitanem ze wszystkich, którzy kiedykolwiek wypływali na morza Midkemii.
Erik i Roo słyszeli już kilka wersji opowieści o pierwszej wyprawie Calisa na południowy kontynent. - A dokąd się udacie, gdy nas już tu wysadzicie?
- Do Miasta nad Wężową Rzeką - odpowiedział Marstin. - „Zemsta” zostanie i poczeka tam na wasz powrót, a „Tropiciel” wróci do domu z najnowszymi wieściami. Tak słyszałem.
W gwarze marynarskiej nazywano to ploteczkami z zęzy, oni sami jednak słyszeli to samo. Dalszą rozmowę przerwał rozkaz, by natychmiast zabrali się do skracania żagli, więc wszyscy wzięli się do roboty.
Kiedy uporali się z zadaniem i mogli rozejrzeć dookoła, spostrzegli, że statek znajduje się przy długiej, pustej plaży zamkniętej potężną, prawie trzydziestometrową ścianą. Łamiące się na wodzie grzywacze wskazywały na obecność licznych, zdradliwych skał. Erik znał się już na żeglarstwie na tyle, że umiał docenić kunszt kapitana, który zdołał dobić do brzegu, nie nadziewając statku na żadną z nich.
- Wszyscy na pokład! - zagrzmiał kolejny rozkaz, i Erik wespół z Roo pospiesznie zsunęli się w dół. De Longueville poczekał, aż zebrała się cała kompania i wrzasnął: - Chłopaki, schodzimy tu na ląd! Macie dziesięć minut, by się spakować. Zaraz potem zejdziemy do łodzi, które przewiozą nas na brzeg. Nie czekamy na nikogo, ale też nikt nie zostanie, niech więc żadnemu dupkowi nie przyjdzie do głowy, by się skryć w schowku na liny.
Erik był pewien, że sierżant ostrzegał zupełnie niepotrzebnie. Rozmowy, jakie wiódł z członkami załogi, wskazywały, że wszyscy doskonale wiedzieli, iż nie ma możliwości wykręcenia się od misji. Być może Calis nie przekonał wszystkich, trafiły do nich jednak słowa Nakora, które robiły wrażenie niezależnie od tego, ile było w nich prawdy, desperaci postanowili więc, że stawią czoło zagrożeniu...
Na szczycie skał czekali na nich jeźdźcy. Wspinaczka była stosunkowo łatwa, gdyż z góry spuszczono im linową drabinkę. Poza tym po trzech miesiącach ciężkiej pracy wśród takielunku, ćwiczeń i obozowego drylu Erik bez trudu wspiął się na górę, obciążony orężem i wojskowym worem.
Na szczycie ucieszył go widok niewielkiej oazy wśród skał. Spore jeziorko otaczały palmy i zielone krzewy. Potem dostrzegł pustynię. - O bogowie! - krzyknął, zwracając na siebie uwagę Roo.
- Co się stało? - spytał chłopak. Bysio i pozostali również do nich podeszli i wszyscy spojrzeli w stronę, którą pokazywał Erik.
- Widziałem Jal-pur - westchnął Billy Goodwin - i jedno wam powiem... nic się nie umywa do tej rozgrzanej patelni...
Gdziekolwiek spojrzeli, wszędzie widzieli skały i piasek. Oprócz nadmorskich skał, wszystko inne miało ołowianoszarą barwę, tu i ówdzie upstrzoną ciemniejszymi głazami. Mimo późnego popołudnia nad powierzchnią otaczającego ich zewsząd pustkowia unosiła się drżąca, przezroczysta i migotliwa fala rozpalonego powietrza. Erik poczuł nagle, że chce mu się pić.
- No... nie wygnałbym tam nawet psa z piekła rodem - mruknął Bysio.
Od ponurych rozważań oderwał Erika i jego pięciu druhów krzyk Fostera: - W porządku, panienki, koniec podziwiania krajobrazów. Zbiórka!
Przeszli do miejsca, w którym czekał już na nich de Longueville. Ten skinieniem dłoni wskazał im grupę sześciu mężczyzn, wśród których byli Jerome i Jadów. Erik znał również pozostałych i z każdym zdążył już przynajmniej raz pogadać.
- To najstarsza i najbardziej doświadczona szóstka - rzekł de Longueville. - Ćwiczą już od trzech lat. - Potem wskazał na Erika i jego grupę. - Ci zaś są najmłodsi... trenowali zaledwie parę tygodni, potem musieliśmy ruszać. Obserwujcie i naśladujcie starszych - zwrócił się ponownie do Erika i jego kompanów. - Róbcie wszystko, co wam każą. Jeśli wpakujecie się w kłopoty, pomogą wam się z nich wydostać. Jeśli popełnicie jakiś błąd, pomogą wam uniknąć jego skutków. Jeśli spróbujecie uciec, zabiją was... - przerwał w połowie zdania. Potem wezwał do siebie Fostera i kazał mu zorganizować wymarsz.
Jeźdźcy tymczasem odjechali, naradziwszy się uprzednio z Calisem. Nieopodal plaży Erik ujrzał spory stos worków, przywiązanych linami do ziemi i przykrytych płótnem. Foster posłał kilku ludzi, by je odsłonili, a kiedy tamci skończyli, Erik zobaczył broń i odzież.
- Jesteście najemnikami - odezwał się Calis, podnosząc dłoń - co oznacza, że jedni z was będą wyglądać jak obszarpańcy, inni zaś odzieją się jak książęta. Nie życzę sobie sporów o odzież.
Broń jest ważniejsza. Zostawcie to, coście zabrali z Królestwa i wybierzcie sobie wyroby tutejsze...
- Mogli nam to powiedzieć przedtem! - zaklął cicho Roo.
- Zanim, psiakrew, wciągnęliśmy to wszystko z dołu po skałach!
- Pamiętajcie - ciągnął Calis - że te rzeczy nie są warte funta kłaków! Nie przybyliśmy tu, żeby się obłowić!
Wszyscy podeszli bliżej. Calis rzadko do nich przemawiał, więc byli ciekawi, co tak naprawdę ich czeka.
- Coś niecoś już wam powiedziano - podjął wątek Orzeł.
- Teraz dowiecie się reszty. W zamierzchłych czasach stworzono pewną rasę... wężowy lud Pantathii. - Zamiast zwykłych pomruków, nagle zapadła cisza. Wszyscy wiedzieli już, że ich życie zależeć będzie od usłyszanych za chwilę wiadomości. - Ta rasa posiada tradycję sięgającą Wojen Chaosu. Wierzą, że ich przeznaczeniem jest władanie światem, po uprzednim wyniszczeniu wszelkiego życia. - Młody półelf powiódł wzrokiem po twarzach słuchaczy. - Myślę, że mają po temu odpowiednie środki... Naszym zadaniem zaś będzie sprawdzenie, czy się nie mylę...
Niektórzy z nas trafili tu dwanaście lat temu. - Kiwnął głową, wskazując kilku żołnierzy z ostatniej kampanii. - Wtedy wszystko wydawało nam się prosie: przyłączymy się do walczących i wspólnie zwyciężymy najeźdźców. Teraz już wiemy, iż sprawa jest bardziej skomplikowana. - W tej chwili przytaknęli wszyscy, którzy przeżyli poprzednie boje na Novindusie. - Cokolwiek planują te stwory, nie ogranicza się bynajmniej do zwykłego podboju lub łupiestwa. Dwadzieścia lat temu zaczęły od niewielkiej mieściny po drugiej stronie kontynentu i od tamtej pory ziemie, które zajmują, znikają za kurtyną zagłady i ognia. Nie mamy stamtąd żadnych wieści, nie wiemy, co się tam dzieje... Ci z nas, którzy walczyli z nimi na murach Hamsy, znają ich dość dobrze i wiedzą, że w natarciu zawsze biorą udział najemnicy. Owszem... są wśród nich również oficerowie z ludzkiej rasy i oddziały doskonale wyćwiczonych wojowników, ale najgroźniejsze są węże dosiadające ogromnych rumaków.
- My ich nie widzieliśmy - ciągnął Calis - mieliśmy jednak meldunki od ludzi, na których można polegać. A za tymi stworami szli sami kapłani... Powiedziano nam, że niektórzy z nich są ludźmi, na tyle zaufanymi, że pozwolono im się przyłączyć do owych wyborowych kompanii szturmowych. Wszyscy z dobrej woli wstępowali w szeregi wroga.
Nasze zadanie jest w gruncie rzeczy proste. Musimy przyłączyć się do lej armii, dotrzeć do najbardziej zaufanych oddziałów i dowiedzieć się o najeźdźcach wszystkiego, co się da. Potem powinniśmy wycofać się do Miasta nad Wężową Rzeką, a stamtąd wrócić do domu, gdzie Książę Nicholas będzie mógł przygotować kraj do odparcia nieuniknionej inwazji.
Nastąpił moment ciszy, którą przerwał Bysio: - Tylko tyle, i będziemy wolni?
Wszyscy parsknęli śmiechem. Erik również nie mógł się powstrzymać. Roo spojrzał na niego gniewnie, przez chwilę zagryzał wargi i... też się roześmiał.
Calis pozwolił rozładować napięcie, potem podniósł dłoń. - Wielu z was nie wróci. Dla tych, którzy ocaleją, nagrodą będzie wolność i wdzięczność Króla. Jeśli zaś pokonamy węże, może trafi się wam sposobność wybrania zawodu wedle chęci i upodobań... Teraz bierzcie się za rynsztunek. Przed nami długi marsz przez pustynię... ale na końcu spotkamy przyjaciół.
Wszyscy rzucili się do stosu broni i odzieży jak dzieci, które otrzymały prezenty w Dzień Zimowego Przesilenia. Erik znalazł dla siebie nieco wyblakłą, ale zupełnie jeszcze dobrą błękitną kurtkę, na którą wdział kirys ozdobiony lekko już zatartym wizerunkiem lwiej głowy. Całości ekwipunku dopełniły: okrągła tarcza, długi sztylet oraz dobry, poręczny miecz. Po chwili do jego stóp przyturlał się odrzucony przez kogoś spiczasty hełm. Młodzieniec pochylił się, by go podnieść, a gdy to uczynił, odkrył, że do hełmu przyczepiona była stalowa misiurka, dobrze chroniąca kark i szyję. Kiedy założył hełm i stwierdził, że pasuje jak ulał, postanowił, że zatrzyma zdobycz.
Gdy wszyscy już się zaopatrzyli w broń i odzież, nastrój uległ zmianie i żołnierze nagle spoważnieli. Calis ujrzał, że grupa stoi wyczekująco, podniósł więc dłonie i rzekł: - Od tej chwili jesteście Szkarłatnymi Orłami Calisa. Jeśli ktoś was spyta, mówcie, że pochodzicie z Wysp Zachodzącego Słońca. Ci, którzy byli tu wcześniej, powiedzą pozostałym to, co trzeba wiedzieć o Orłach. Jesteśmy najdzikszymi wojownikami Królestwa, nie boimy się ni człeka, ni demona, a podczas ostatniej wyprawy nieźle się obłowiliśmy. Minęło dwanaście lat i wątpię, by pamiętał nas tu choć jeden na tysiąc. Tak więc, formujcie kompanie -jesteśmy najemnikami, nie bandą obszarpańców - i zaopatrzcie się w żelazne porcje. Każdy ma wziąć trzy bukłaki z wodą. Idziemy nocami, śpimy za dnia. Wykonujcie rozkazy, a obiecuję, że przeżyjecie dostatecznie długo, by jeszcze zobaczyć wodę...
Zanim słońce zaszło, de Longueville i Foster podzielili ludzi na kompanie. Calis skierował się na zachód, ku palącemu słońcu i powiódł oddziały przez pustynię.
Erik nigdy w życiu nie był tak zmęczony, spragniony i spocony. Nie miał nawet tyle siły, by podrapać się po karku. Pierwszą noc wszyscy znieśli jeszcze dosyć dobrze. Powietrze z rozżarzonego stało się orzeźwiające, a nad ranem zrobiło się dosyć chłodno. Ale nawet wtedy było tak sucho, że Erik poczuł, czym jest prawdziwe pragnienie. Pił jednak dopiero, gdy zezwalali na to Foster i de Longueville, co godzinę po jednym łyku.
Przed świtem padł rozkaz rozbicia obozu, więc szybko ustawiono małe namioty - po jednym na sześciu ludzi. Zaraz też wszyscy zapadli w sen.
Kilka godzin później Erik obudził się nagle z wrażeniem, że w płucach ma zaledwie tyle powietrza, by się nie udusić. Odetchnął głęboko, lecz zaczerpnął suchego jak pieprz powietrza, które niemal spopieliło mu krtań. Otworzywszy oczy, zobaczył, że powietrze faluje z gorąca. Inni poruszali się niczym lunatycy i usiłowali ułożyć się tak, by skwar dokuczał im jak najmniej. Kilku nawet wyczołgało się z namiotów, uważając widocznie, że upał na zewnątrz jest mniej dokuczliwy, niż żar lejący się przez płótno, szybko jednak przekonali się o pomyłce i wrócili pod mizerne schronienie. Foster, jakby czytając w myślach, ostrzegł wszystkich, że tego, którego przyłapie na piciu bez zezwolenia, czeka bezlitosna chłosta.
Druga noc była jeszcze bardziej wyczerpująca, dzień zaś, który po niej nastał, okazał się prawdziwym koszmarem. Leżenie bez ruchu nie dawało żadnej ulgi, wymagało jednak mniej energii, niż wykonanie jakiegokolwiek gestu. Noc nie przyniosła wytchnienia, ponieważ zimne, suche powietrze wysysało z ludzi wilgoć równie skutecznie jak dzienny żar.
A jednak szli dalej.
Foster i de Longueville dbali o to, by nikt nie został z tyłu, pilnie też baczyli, by każdy, kto się potknął, natychmiast wstawał. Erik był pewien, że pilnują również, żeby nikt nie zostawił żadnego potrzebnego elementu wyposażenia.
Trzeciego dnia Erik stracił nadzieję, że kiedykolwiek zobaczy wodę lub cień. Udrękę wędrówki zwiększało jeszcze stopniowe wznoszenie się terenu. Zaczęło się łagodnie, potem jednak stromizna zrobiła się dość znaczna.
W pewnej chwili idący przodem Calis zatrzymał się i skinieniem dłoni wezwał ludzi do siebie. Kiedy wszyscy dotarli do grzbietu wzgórza, nie mogli uwierzyć własnym oczom - przed nimi rozciągało się morze traw. Zielone, łagodne wzgórza zwieńczone były tu i ówdzie kępami drzew ofiarujących schronienie przed słońcem, dalej zaś, niemal na horyzoncie, widać było ciągłą linię drzew; tam właśnie wskazywał teraz Orzeł.
- Rzeka Wężowa. Będziecie mogli napić się do woli.
Erik wyjął ostatni bukłak i odkrył, że jest niemal pusty. Bardzo go to zaskoczyło - był pewien, że wody zostało więcej, ponieważ nie pozwalano mu wypić tyle, by zdążył osuszyć trzy pełne bukłaki.
Calis spojrzał na de Longueville'a. - Poszło dość łatwo.
Erik zerknął na Roo, który bez słowa potrząsnął głową. Padł rozkaz dalszego marszu i wszyscy ruszyli ku odległej jeszcze rzece.
Konie chodziły wolno po rozległej zagrodzie, podczas gdy Calis rozmawiał z handlarzami. Byli już kiedyś w tym miejscu - w kwitnącej faktorii handlowej, zwanej Przystanią Shingazi. Jeden ze starszych żołnierzy twierdził, że za pierwszej bytności Calisa, dwadzieścia cztery lata temu, faktoria spłonęła doszczętnie, później jednak została odbudowana. Jej założyciel, niejaki Shingazi, stracił wówczas życie, nowy budowniczy jednak zostawił pierwotne miano. Obecnie więc korzystali w Przystani Shingazi z gościnności Breka.
Poczęstowano ich posiłkiem prostym, ale będącym miłą odmianą po trzech dniach jedzenia suchego prowiantu w pustynnym upale. Nie zabrakło też piwa i wina. Ludzie, którzy na nich czekali, nie byli tymi samymi, których spotkali na nabrzeżnych skałach. Erikowi powiedziano, że tamci należeli do plemion Jeshandi, podczas gdy ci byli mieszkańcami Miasta nad Wężową Rzeką.
Stacjonowała tu również kompania straży, a jej dowódca znał dobrze Calisa. Po krótkim powitaniu weszli do gospody, by porozmawiać, najemnicy zaś zostali na zewnątrz. Każdy zdążył się wykąpać i napić do woli, teraz więc odpoczywali przed czekającą ich jazdą.
Erik przyglądał się koniom ze sporym zainteresowaniem. Oto nareszcie coś, na czym się znał. Każde ze zwierząt miało wędzidło, kawaleryjskie siodło i juki, za siodłem zaś zwinięty koc.
- Kapralu - zwrócił się do przechodzącego w pobliżu Fostera.
- Co jest?
- Ten koń nie wygląda mi na zdrowego...
- Co takiego?
Erik wszedł pomiędzy belki zagrody i lekko poklepał jednego z koni. Handlarz, widząc to, wrzasnął gniewnie - Erik zrozumiał, że człek ów każe mu trzymać się z dala od koni. Chciał mu odpowiedzieć, że zamierza tylko popatrzeć, ale nie ufał swym zdolnościom językowym, machnął więc tylko dłonią, jakby odpowiadał na pozdrowienie.
Podszedł do jednego z wierzchowców i przesunął dłonią po jego lewej przedniej nodze. - Uszkodzone kopyto... - wyjaśnił Fosterowi.
- Przeklęci oszuści - warknął kapral.
Koniarz podbiegł do nich, krzycząc, by zostawili zwierzęta w spokoju. - Jeszcze nie zapłaciliście i nie są wasze!
W tym momencie Foster dał się porwać jednemu ze swych słynnych wybuchów wściekłości. Chwytając jedną ręką” za koszulę koniucha, podniósł go bez wysiłku w górę. - Powinienem ci wypruć Haki! - ryknął prosto w twarz oszołomionego młokosa. - Leć po swego pana i powiedz mu, że jeśli się tu nie zjawi zanim stracę cierpliwość, zabiję drania, a przy okazji ukatrupię każdego miejskiego oszusta w promieniu najbliższych pięciu mil! - Puściwszy chłopaka, popchnął go lekko, lecz ten zatoczył się w tył i oparł ciężko o bok konia, który parsknął gniewnie i odsunął się. Koniuch odwrócił się i co tchu pobiegł po kupca.
Całe to wydarzenie nie uszło uwagi najętych przez koniarzy strażników - i nagle wokół zaroiło się od zbrojnych, szykujących się do walki.
- Czy to było rozsądne, kapralu? - spytał Erik. Foster tylko wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu.
W kilka chwil później był już przy nich kupiec dopytujący się gniewnie, czemuż to obrażono jego człowieka.
- Obrażono? - zagrzmiał Foster. - Wasze łby powinny już się suszyć na ostrzach naszych włóczni! Spójrz tylko na tego konia!
- Co z nim? - spytał kupiec.
- Co z nim? - Foster spojrzał na Erika.
Erik nagle odkrył, że gapi się nań każda para oczu w promieniu kilkudziesięciu kroków. Zobaczył również, że z karczmy wychodzą Calis i dowódca kompanii miejskiej straży. Najwyraźniej coś ich zaniepokoiło.
- Ten koń ma chore kopyto - wyjaśnił wszystkim. - Jest pęknięte, ropieje od środka, ale ktoś je pomalował, by wyglądało na zdrowe.
Kupiec zaczął gwałtownie protestować, Calis jednak przerwał potok jego biadań i wymówek. - To prawda? - spytał Erika.
Chłopak kiwnął głową. - To stara sztuczka. - Podszedł do konia, po czym zajrzał mu w zęby i zbadał jego oczy. - Czymś go oszołomiono. Nie wiem, co mu podano... jest kilka roślin, których wy war może oszołomić zwierzę na tyle, by nie odczuwało i nie okazywało bólu. Ale działanie środka już mija i koń zaczyna utykać.
- Tę sprawę zlecił ci nasz przyjaciel, Regin z Klanu Lwa, czy nie tak? - spytał Calis kupca.
- Owszem - kiwnął głową kupiec, który teraz chciał już tylko uratować swą reputację. - Moje słowo jest znane... od Miasta nad Wężową Rzeką aż po krańce Krain Zachodu. Znajdę tego z moich ludzi, który dał się ponieść chciwości... i każę go wychłostać. Ktoś nadużył mojego zaufania... aleja nie pozwolę oszukiwać przyjaciół!
- Doskonale - rzekł Calis. - W takim razie nie będziesz miał chyba waść nic przeciwko temu, że obejrzymy wszystkie konie? Za każdego, u którego znajdziemy jakąś wadę, dasz nam innego... za darmo. Ten jest pierwszy... i spodziewam się, że szybko go zamienicie.
Dowódca miejskiej kompanii znacząco powiódł wzrokiem po otaczających ich coraz gęściej gwardzistach i ludziach Calisa.
- Uważam, Mugaar, że to uczciwa propozycja.
Kupiec, który - ku swojej rozpaczy - przekonał się, że nikt nie zamierza go poprzeć, westchnął i przyłożył dłoń do serca.
- Zgoda!
Przygnębiony handlarz wrócił do zagrody, Calis zaś przedstawił kapitanowi swego człowieka: - To jest Erik von Darkmoor. Zbada każde zwierzę. Będę ci zobowiązany, panie, jeśli zadbasz o to, by nikt mu w tym nie przeszkadzał.
Erik wyciągnął dłoń, którą kapitan mocno uścisnął. Był już w średnim wieku, ale niemal nie widać było śladów siwizny we włosach. Wyglądał na krzepkiego i doświadczonego wojownika.
- Gdyby ten oszust splamił honor naszego klanu, mój ojciec przewróciłby się w grobie - rzekł.
- Dasz radę obejrzeć setkę koni do świtu? - spytał Calis Erika.
- Jeśli będę musiał...
- Musisz - rzekł Calis i odszedł.
Foster odczekał chwilę, a potem zwrócił się do Erika: - Co tak stoisz i się gapisz? Do roboty!
Erik westchnął z rezygnacją i kiwnął dłonią na kilku przyjaciół, aby mu pomogli. Potrzebował ludzi, którzy by przeprowadzali przed nim rumaki i odprowadzali wybrane przezeń do innej zagrody.
Potem nabrał tchu w piersi i zaczął od najbliższego...
Szynkarz podniósł wzrok znad szynkwasu.
Gospoda była -jak zwykle - zatłoczona, dlatego też wchodząca osoba nie powinna była zwrócić na siebie niczyjej uwagi. Gość nie był jednak zwykłym klientem, oberżysta zaś też nie był typowym szynkarzem.
Do izby weszła wysoka kobieta zachowująca się z rezerwą. Nieznajoma miała na sobie okrywającą ją niemal całkowicie obszerną szatę, za dobrą jak na uliczną dziewkę, nie dość jednak wytworną, by jej właścicielkę uznać za szlachciankę. Oberżysta patrzył czujnie, obawiając się, że jeden z podpitych klientów zechce zaczepić nowo przybyłą - zamierzał interweniować przy najmniejszych oznakach napastliwości ze strony stałych gości. Kiedy zobaczył, że nikt nie kwapi się do zalotów, jego początkowe podejrzenie zamieniło się w pewność. To nie była zwyczajna kobieta. Teraz właśnie rozglądała się po izbie, jakby kogoś szukała, aż wreszcie spojrzała na gospodarza.
Odrzuciwszy kaptur do tyłu, ukazała dość młodą twarz - oberżysta wiedział jednak, jak zwodniczy może być niekiedy wygląd gości. Nieznajoma miała ciemne włosy i zielone oczy.
W wyrazistej twarzy zwracały uwagę wysoko osadzone kości policzkowe i zdecydowany podbródek. Jej oczy były niezwykłe. Wielu ludzi nazwałoby ją piękną, niewielu jednak potrafiłoby ocenić, jak bardzo mogła stać się niebezpieczna...
Zanim dotarła do baru, na jej drodze stanął jakiś zuchwały młodzieniec. Rozpierały go młodość, krzepa i niedawno wypite piwo. Dorodny samiec liczył sobie ponad sześć stóp wzrostu, miał szerokie bary osłonięte metalowymi naramiennikami, a blizny na jego gębie świadczyły, że rzadko kiedy zostawiał wyzwanie bez odpowiedzi.
- Hę... hej! - odezwał się, wybuchając raz po raz pijackim śmiechem. Odsunąwszy hełm na tył głowy, by lepiej widzieć, zaczął gadkę: - Jak to się stało, żem nie zauważył tak hożej dziewki jak ty?
Jego dwaj towarzysze parsknęli przymilnym śmiechem, a siedząca w ich towarzystwie, nie pierwszej już młodości dziewka, licząca na nieuniknione korzyści, łypnęła wrogim spojrzeniem na nowo przybyłą. Ta zatrzymała się na chwilę i zmierzyła młodzieńca uważnym spojrzeniem. - Przepraszam... - powiedziała łagodnie.
Osiłek roześmiał się i przez chwilę wyglądało na to, że nie zamierza zrezygnować... aż nagle wyraz jego twarzy zaczął się zmieniać. Raz jeszcze spojrzał na kobietę, tym razem dużo trzeźwiej, potem nagle odstąpił w bok i powiedział: - To ja przepraszam...
Jego przyjaciele wytrzeszczyli oczy ze zdumienia, jeden zaś zaczął wstawać, jakby chciał się wtrącić. I wtedy oberżysta wyjął spod lady lekką kuszę i wymierzył ją w awanturnika. - Przyjacielu... może byś tak usiadł i dopił piwo, co?
- Hej, Tabert! Zostawiliśmy tu u ciebie kupę złota! Nie groź nam, bo...
- Roco, masz mnie za durnia? Zalewacie pałę tanim winem na rynku, potem tu przyłazicie i aż do zamknięcia interesu obmacujecie moje dziewki... a rzadko kiedy macie dość forsy, by zapłacić za ich towarzystwo!
Na te słowa podniosła się dziwka siedząca przy stole awanturników. - A jak się trafi, że maja. forsę, to zawsze się okazuje, że od tego taniego wińska zmiękły im rury...
Ta celna uwaga wywołała burzę śmiechów i docinków ze strony reszty klienteli.
- Arlet! Myślałem, że nas lubisz! - żachnął się trzeci z wojaków, ten co dotąd trzymał dziewkę na kolanach.
- Pokażcie mi złoto, to was nawet pokocham! - ucięła dziewczyna z uśmiechem, w którym wcale nie było wesołości.
- Wiecie co, chłopaki? - odezwał się Tabert. - Idźcie do Kinjiki i zabawcie się z jego dziewkami. Jest z pochodzenia Tsurannijczykiem i łatwiej znosi zaczepki niż ja...
Obaj siedzący przy stole wyglądali na skłonnych do dyskusji, trzeci jednak, ten co zagadnął nieznajomą, wolno kiwnął głową i poprawił hełm na głowie. Sięgnąwszy pod stół, wyjął spod niego swoją tarczę i miecz. - Chodźcie... - powiedział, zwracając się do kompanów. - Zabawimy się gdzie indziej... - Dwaj jego przyjaciele zaczęli protestować, on jednak rzucił krótko: - Chodźcie, powiedziałem! - Jego nagły wybuch gniewu zaskoczył pozostałych, którzy bez ociągania, potulnie wyszli za nim z izby.
Kobieta tymczasem doszła do szynkwasu. Zanim zdążyła spytać, barman odpowiedział: - Nie widziałem go.
Kobieta zaskoczona podniosła jedną brew.
- Kogokolwiek szukasz, pani, ja go nie widziałem.
- A jak myślisz, kogo szukam?
Oberżysta - mocno już łysiejący, otyły jegomość z twarzą otoczoną klinowato rozszerzającymi się bokobrodami, spojrzał na nią i powiedział: - Jest tylko jeden rodzaj mężczyzn, jakich szukają kobiety takie jak ty, pani... i żadnego z nich tu ostatnio nie widziałem.
- A za jaką to kobietę mnie uważasz?
- Za taką, która dostrzega to, czego nie widzą inni...
- Jak na oberżystę, bystry z waści obserwator - odparowała.
- Większość oberżystów to dobrzy obserwatorzy, choć potrafią tego nie okazywać. Ja zaś, jeśli już o tym mowa, należę do większości...
- Jak się nazywasz?
- Tabert.
Kobieta zniżyła głos. - Zajrzałam do każdej nędznej rudery w La Mut i każdej brudnej knajpy, szukając czegoś, co -jak mi powiedziano, a nie mam powodów, by w to nie wierzyć - mogę tu znaleźć. Jak do tej pory wszystkie moje starania kwitowały tępe spojrzenia i głupie uwagi... - I głosem jeszcze cichszym dodała: - Szukam Korytarza...
- Na tyłach - odparł Taber z uśmiechem. Przeprowadził ją przez niewielką izbę, a potem powiódł w dół schodami. - Ta piwniczka łączy się z innymi, pod ziemią - powiedział. Otworzywszy drzwi na dolnym podeście schodów, poprowadził ją w głąb wąskiego korytarza. Nie było tam żadnych drzwi, tylko niewielki portal zasłonięty kawałkiem sukna zwisającym z metalowego pręta. - Dopiero po wejściu zrozumiesz, co mam na myśli, mówiąc, że kiedy się tam znajdziesz, nie będę mógł ci pomóc. Mogę ci jedynie wskazać te drzwi.
Miranda kiwnęła głową, choć niezupełnie zrozumiała, o co mu chodziło. Weszła do niewielkiej komnaty za zasłoną. Kiedy przechodziła pod prętem, poczuła emanującą z niego energię. Przez ułamek sekundy widziała jeszcze maleńką spiżarnię, wypełnioną pustymi beczkami po piwie oraz butelkami po winie... zaraz potem jednak pojęła, co chciał jej przekazać oberżysta. Zespoliła się z energią emanującą z metalowego pręta i w następnej chwili była już gdzie indziej...
Korytarz ciągnął się w nieskończoność. Legendy głosiły, że na całym świecie nie znaleziono żadnego stworzenia, które by dotarło do jego kresu. Idąca nim Miranda nieustannie mijała boczne przejścia, rysujące się na tle ścian jako prostokąty światła. Pomiędzy nimi rozciągała się szara nicość. Czarodziejka dziwiła się, że w ogóle mogła coś widzieć, ponieważ nigdzie nie było określonego źródła światła. Miranda zmieniła sposób percepcji świata i natychmiast tego pożałowała - ogarnęły ją głębokie ciemności, które obudziły w niej poczucie rozpaczy. Wróciła szybko do magicznego wzroku, którego nauczyła się dużo wcześniej, i dopiero wtedy mogła coś zobaczyć. Przez chwilę rozmyślała o tym, co powiedział jej oberżysta: „Dopiero po wejściu zrozumiesz, co mam na myśli, mówiąc, że kiedy się tam znajdziesz, nie będę mógł ci pomóc. Mogę ci jedynie wskazać te drzwi”. Wiedział on o magicznym portalu wiodącym do Korytarza, nie mógł jednak nikogo upoważnić do wejścia. Tylko ludzie tacy jak Miranda, obdarzeni szczególnym talentem - a niewielu ich było na Midkemii - potrafili wejść do Korytarza i przeżyć to doświadczenie.
Odwróciwszy się, spojrzała na drzwi, którymi weszła, starając sieje zapamiętać, by w razie konieczności powrotu tą samą drogą odróżnić je od innych. W pierwszej chwili nie umiała znaleźć nic szczególnego, po chwili jednak dostrzegła nikłe runy nad wejściem. Skupiła się i przyjrzała im uważniej, aż w końcu zapamiętała i przyjęła, że znaczą „Midkemią”. Naprzeciwko nich rozciągała się jedynie pustka. Drzwi ustawiono tak, że żadne nie znajdowały się na wprost siebie. Przeszedłszy dalej, zauważyła, że drzwi po przeciwnej stronie Korytarza miały inne glify, niż te, przez które weszła. Zapamiętała je również. Jeśli będzie tędy wracała i straci orientację, może się przydać pamięć znajomej serii glifów.
Zapamiętała kilkanaście kolejnych, po czym ruszyła przed siebie, zakładając, że przy braku wskazówek, każdy kierunek jest dobry...
Sylwetka, którą zobaczyła z daleka, nieco przypominała ludzką, mogła, jednak należeć do członka jednej z kilkunastu pokrewnych ludziom ras. Miranda zatrzymała się i spojrzała uważniej. Wiedziała, że w razie konieczności potrafi się obronić, lepiej jednak będzie - w miarę możności - unikać konfliktów. Z prawej strony znajdowały się drzwi, w które mogłaby dać nura, choć nie miała pojęcia, co zastanie po drugiej stronie.
Nieznana istota, jakby czytając w jej myślach, zawołała coś, jednocześnie wyciągając odzianą w rękawicę dłoń, chciała chyba pokazać, że nie kryje w niej broni. Gest nie był szczególnie uspokajający, jako że wykonująca go istota miała więcej ramion, niż można by się spodziewać u osobnika zdolnego do kroczenia w pozycji wyprostowanej. Przyłbica kryła oblicze stworzenia, jego ciało natomiast pokryte było substancją przypominającą twardą stal, choć bardziej giętką. Pokrywa ta była matowa i srebrzy sta jednocześnie, choć brakło jej blasku większości wypolerowanych do połysku zbroi. Na grzbiecie przybysz miał tarczę, która nadawała mu wygląd żółwia. Znad jednego ramienia wystawała rękojeść długiego miecza, zza drugiego coś, co przypominało kolbę kuszy. Nieznany stwór przy prawym biodrze miał krótki kord, wokół pasa zaś porozwieszał dość różnorodny zestaw noży i innych morderczych narzędzi. U drugiego biodra przytroczył zwinięty bicz, a przez ramię przerzucił spory podróżny worek.
- Widzę - odezwała się Miranda w języku Królestwa - że masz puste dłonie... w tej chwili...
Nieznajoma istota ruszyła ku niej ostrożnie i odezwała się w mowie innej niż poprzednio. Miranda odpowiedziała po keshańsku... a chodzący arsenał odpowiedział jeszcze inaczej. W końcu Miranda spróbowała języka Królestwa Roldem.
- Aaa... - odezwała się istota. - Jesteś z Midkemii! Myślałem, że przed chwilą poznałem delkiański... ale chyba mi trochę zardzewiał... - Głos nieznajomego brzmiał po męsku. - Usiłowałem ci powiedzieć, że jeżeli przejdziesz przez tamte drzwi, będziesz musiała oddychać metanem.
- Potrafię się zabezpieczyć przed trującymi gazami - prychnęła Miranda.
Nieznajomy zdjął hełm, ukazując twarz niemal chłopięcą. Miał piegowatą buzię, zielone oczy i zmierzwioną grzywę pomarańczowych niczym marchew, mocno wilgotnych włosów. Uśmiechnął się przyjaźnie. - Korytarzem rzadko podróżuje ten, kto tego nie potrafi, ale szok zawsze jest nieprzyjemny... Na Thedissio - tak jego mieszkańcy nazywają ten świat - ważyłabyś ze dwieście razy więcej niż normalnie... a to też mogłoby się okazać... uciążliwe...
- Dziękuję... - wybąkała wreszcie Miranda.
- Pierwszy raz w Korytarzu? - spytał nieznajomy.
- A dlaczego pytasz?
- Ha! Być może jesteś znacznie potężniejsza, niż wyglądasz - a przyznaję, że pozory mogą mylić - ale samotnicy, na których natykamy się w Korytarzu, to zwykle ci, co zwiedzają go po raz pierwszy...
- „Natykamy”? O kim mówisz?
- O tych, którzy tu mieszkają...
- Mieszkasz w Korytarzu?
- Nie ma cienia wątpliwości -jesteś tu po raz pierwszy...
- Nieznajomy zdjął wór i położył go na posadzce. - Jestem Boldar Krwawy.
- Interesujące imię - oceniła Miranda, nie kryjąc rozbawienia.
- Cóż... nie jest to imię, które nadali mi rodzice, jestem jednak najemnikiem, a w moim fachu obowiązują pewne... obyczaje. Wiem, że nie brzmi przekonująco, ale potrafię poprzeć je czynami. Moja gęba - wskazał na swoje oblicze - nie wygląda szczególnie groźnie, prawda?
Miranda pokręciła głową i uśmiechnęła się przyjaźnie. - Nie... raczej nie. Możesz nazywać mnie Miranda. Owszem... to moja pierwsza wizyta w Korytarzu.
- Potrafisz wrócić na Midkemię?
- Jeżeli zawrócę i minę około dwu setek portalów, to chyba znajdę właściwe...
- To długa droga - potrząsnął głową Boldar. - Niedaleko stąd możesz znaleźć skrót, który cię zawiedzie do miasta Ytli, na świecie Il-Jabon. Trzeba tylko przemknąć niepostrzeżenie przez dwa kwartały, tak by cię nie zaczepili tamtejsi mieszkańcy... potem znajdziesz kolejne drzwi, przez które dotrzesz do... zapomniałem, gdzie to jest na Midkemii, ale to na pewno jedne z drzwi do niej... - Pochyliwszy się, rozwiązał wór i wyjął z niego butlę oraz dwa metalowe kubki. - Napijesz się wina?
- Dziękuję - odparła Miranda. - Rzeczywiście, chce mi się pić...
- Kiedy pierwszy raz trafiłem do Korytarza - rzekł Boldar - a było to ponad sto lat temu... błądziłem tak długo, że niewiele brakło, a byłbym padł z głodu. Uratował mi wtedy życie pewien bardzo uprzejmy złodziej... wprawdzie nieustannie mi to wypominał i nie zrobił tego zupełnie bezinteresownie. Ale uratował mi życie, ani słowa... i sporo się przy tym natrudził. Wiedza o tym, jak się poruszać po Korytarzu, bardzo się niekiedy przydaje... i z przyjemnością się nią z tobą podzielę....
- W zamian za...
- Szybko się uczysz - uśmiechnął się Boldar. - W Korytarzu nie ma nic za darmo... Możesz niekiedy dokonać czegoś, co uczyni innych twoimi dłużnikami, darmo jednak nic nie uzyskasz...
Spotkasz tutaj także trzy rodzaje ludzi: takich, których raczej wolałabyś uniknąć i oszczędzić sobie ich towarzystwa; takich, którzy zechcą z tobą zawrzeć jakąś umowę oraz takich, co zechcą cię wykorzystać. Przedstawiciele drugiej i trzeciej grupy często są tymi samymi osobnikami...
- Nie dbam o to - mruknęła Miranda wyzywająco.
- Jak już powiedziałem, nie trafiłabyś tu, gdybyś nie miała pewnych umiejętności. Racz jednak pamiętać, że to samo odnosi się do wszystkich, których tu napotkasz. Och... zdarza się, że czasami trafia tu przypadkiem jakiś biedak, nie posiadający żadnych talentów czy umiejętności. Nikt nie umie powiedzieć, dlaczego tak się dzieje. Ale tacy jak oni zazwyczaj szybko wchodzą w niewłaściwe drzwi albo padają ofiarami tych, którzy szukają tu naiwnych... lub po prostu osuwają się w pustkę...
- A co się dzieje z tymi, którzy osuwają się w pustkę?
- Jeżeli znają właściwe miejsce, trafiają do wielkiej oberży... znanej pod rozmaitymi nazwami, której właścicielem jest niejaki Jan. Oberża nazywana jest najczęściej po prostu Oberżą, Jana zaś nazywają rozmaicie: Jan Wierny Słowu, Jan Uczciwy, Jan Skrupulat, Jan Który Szanuje Etykę... no, jest tych imion trochę... a izba nosi najczęściej miano U Uczciwego Jasia. Wedle ostatnich rachunków odkryto tysiąc sto siedemnaście wejść do tej Izby.
A o losie tych, którzy tam trafili, nic nie wiadomo, ponieważ żaden z nich nie wrócił, żeby o tym opowiedzieć. To Pustka... i tyle.
Miranda zdążyła się już odprężyć. Maniery najemnika wskazywały, że nie będzie próbował oszukiwać.
- Czy nie zechciałbyś pokazać mi któregoś z tych wejść?
- Oczywiście... za pewną opłatą.
- To znaczy? - spytała, podnosząc jedną brew.
- W Korytarzu mamy wyjątkowe i dość rozmaite skale wartości. Cenimy rzeczy takie jak złoto i inne szlachetne metale, klejnoty i kamienie, dokumenty świadczące o posiadaniu majątków ziemskich czy niewolników... najcenniejsza zaś jest informacja. Co zaś do niezwykłości... Istnieją pewne unikalne przedmioty... usługi osobiste... manipulacje rzeczywistością, duszyczki tych, którzy się jeszcze nie narodzili i tym podobne sprawy...
Miranda kiwnęła głową. - A ty chciałbyś...
- A co masz?
I zaczęli się targować...
Zanim dzień dobiegł końca, Krwawy dwukrotnie udowodnił swoją wartość. Miranda odkryła, iż miała szczęście, trafiając właśnie na niego, a nie na przykład na bandę międzywymiarowych handlarzy niewolników, na których natknęli się kilka godzin później. Miranda nigdy ich nie lubiła, teraz zaś utwierdziła się w tym, gdy wyszły na jaw ich niecne zamiary wobec niej i Boldara.
Najemnik unieszkodliwił czterech strażników i samego handlarza, reszta zaś uciekła i skryła się w jakimś bezpiecznym przejściu. Miranda była pewna, że sama upora się z natrętami, Krwawy jednak znał się na swym rzemiośle - świetnie wyczuł chwilę, w której negocjacje spełzły na niczym, i pokonał strażników, zanim dziewczyna zdążyła pomyśleć o obronie. Kiedy zamknęła się w polu ochronnej aury, było już właściwie po wszystkim.
Niewolników uwolniono - do czego w głównej mierze przyczyniła się Miranda, Boldar bowiem opowiadał się za ich zyskowną sprzedażą. Dziewczyna wykorzystała argument, że zgodnie z regułą, zawierając z nią umowę, Krwawy stał się jej pracownikiem. Do niej zatem należała ostateczna decyzja i mogła postąpić z niewolnikami wedle swej woli. Boldar sprzeciwiał się tej kazuistyce, doszedł jednak do wniosku, że interes ze sprzedażą niewolników nie jest tak zachwycający, jak mu się zdawało początkowo - niewolników trzeba wszak karmić i poić - zadowolił się więc premią ze strony Mirandy.
Nieco później natknęli się na inną bandę najemników, którzy przezornie ominęli Boldara i czarodziejkę szerokim łukiem - Miranda była jednak pewna, że gdyby szła tędy sama, sprawy potoczyłyby się zupełnie inaczej...
Podczas marszu uczyła się od towarzysza różnych rzeczy.
- Twierdzisz więc, że jeżeli się zna położenie zwykłych przejść, można sobie skrócić drogę przez Korytarz?
- Zgadza się - odpowiedział Krwawy. - To zależy oczywiście od konkretnego świata, od tego, ile istnieje do niego wejść i jak są one ustawione w Korytarzu. Thanderospace, na przykład - mówiąc to, wskazał dłonią mijane właśnie wejście - ma tylko jedne drzwi, które na nieszczęście otwierają się wprost na środek nawy głównej świątyni pewnych humanoidów, uprawiających kanibalizm... światlejsi z nich toczą nawet z innymi spory dotyczące zarzucenia tych praktyk, ale sama rozumiesz... ktoś się nagle pojawia pośrodku świątyni w czasie mszy, kiedy tłum wiernych czeka na ofiarę... Taaa... ten świat rzadko bywa odwiedzany ...
Merleen zaś, z drugiej strony - wskazał inne drzwi nieopodal - to świat handlowców... prowadzi tam przynajmniej sześć wejść... co sprawia, że powstały tam liczne ośrodki handlowe... i dla mieszkańców tamtego świata i dla obywateli Korytarza... W świecie, do którego się przyznajesz, Midkemii, istnieją przynajmniej trzy wejścia, o których wiem. Którędy się tu dostałaś?
- Przeszłam przez pewną gospodę w La Mut.
- A... u Taberta. Niezła wyżerka, przyzwoite piwo - choć niekiedy nieprzyzwoite ceny -- i niezbyt szanujące się kobiety. To lubię. - Miranda mogłaby przysiąc, że Boldar uśmiecha się pod przyłbicą, choć nie umiałaby rzec, skąd to wie. Może wskazywała na to postawa i gesty najemnika, może subtelna zmiana głosu.
- W jaki sposób można się dowiedzieć, gdzie są te drzwi? Istnieją jakieś mapy, czy co?
- Owszem, jest jedna - przyznał Boldar. - Znajdziesz ją Pod Uczciwym Jasiem, wisi na ścianie w izbie ogólnej. Możesz tam zobaczyć wyrysowane granice Korytarza. Ostatnim razem, kiedy ją widziałem, zaznaczono na niej około trzydziestu sześciu tysięcy drzwi, opisanych i oznakowanych... Odkrywcy przekazują wieści do Gospody... powiadamiają Jana o nowych drzwiach do Korytarza lub do innych światów. Istnieje nawet pewien stuknięty jegomość - zapomniałem jego imienia - który uparł się, że dotrze do końca Korytarza i przyśle Janowi wiadomości... niektóre docierają po kilku dziesiątkach lat... Ich nadawca oddalił się tak bardzo, że stał się postacią legendarną...
- Od jak dawna wszystko to trwa? - spytała Miranda po chwili namysłu.
Boldar wzruszył ramionami. - Podejrzewam, że Korytarz istnieje od zarania dziejów... od chwili narodzin czasu. Ludzie i inne stwory żyją w nim przez całe wieki. Oczywiście... trzeba mieć pewne... talenty, żeby tu przetrwać... ale Korytarz stanowi swego rodzaju wyzwanie dla tych, którzy szukają w życiu czegoś więcej niż zwykła, tuzinkowa egzystencja.
- A ty? - spytała Miranda. - Za to, co ze mnie zdarłeś, mógłbyś żyć dostatnio na większości światów...
Najemnik wzruszył ramionami. - Och, to raczej dla zabawy niż dla zarobku... muszę wyznać, że łatwo się nudzę i zniechęcam... Istnieją światy, gdzie mógłbym zostać królem... ale niewiele to dla mnie znaczy. Okazało się, że najlepiej czuję się w warunkach, które większość ludzi doprowadziłyby do szaleństwa. Wojny, intrygi, morderstwa i skrytobójstwa... w to mi graj! I niewielu może mi dorównać. Nie mówię tego, żeby się chwalić, już się ugodziliśmy, ale powiem ci jedno... jak ktoś przywyknie do życia w Korytarzu, to już nigdzie nie znajdzie dla siebie miejsca.
Miranda kiwnęła głową. Wciąż była pod wrażeniem tego, co ją otaczało - Korytarz był dosłownie kwintesencją wszelkich znanych i sporej ilości nie znanych jej światów.
- Choć doskonale się bawię w twoim towarzystwie - odezwał się Boldar - a jeszcze bardziej radują mnie perspektywy zysków, jakie mi obiecałaś, trochę mnie już to wszystko nuży; czas nie ma tu znaczenia, ale zmęczenie i głód są realne we wszystkich wymiarach - a przynajmniej w tych, które poznałem. A ty wciąż mi nie powiedziałaś, dokąd się wybierasz.
- To dlatego - zaczęła Miranda - że sama tego nie wiem. Po prostu kogoś szukam.
- A mogę spytać, kogo?
- Pewnego maga, zwanego Pugiem ze Stardock.
- Nigdy o nim nie słyszałem - wzruszył ramionami Boldar.
- Wiem jedno... Jeżeli istnieje miejsce, w którym jednocześnie zdołamy zaspokoić twoje i moje potrzeby, to tym miejscem jest Gospoda.
Miranda nie była pewna, czy zgodzić się na propozycję. Jeżeli Gospoda w istocie stanowiła swoiste centrum Korytarza, to była pierwszym miejscem, od którego należałoby zacząć poszukiwania Puga - oczywiście zakładając, że tu właśnie się ukrył. Dziewczyna jednak obawiała się, że nie ona jedna wpadła na pomysł szukania wielkiego maga, zatem dobrze byłoby uniknąć zostawiania śladów. Tak czy owak propozycja Boldara lepsza była od poszukiwań w ciemno.
- Jak daleko stąd do Gospody?
- Niedaleko - odparł Boldar. - Minęliśmy dwa wejścia, ale tu, nieopodal znajdziemy trzecie.
Kiwnął dłonią, prosząc, by poszła za nim, a gdy minęli kilkanaście wejść, wskazał na ścianę. - Za pierwszym razem rzecz jest bardzo trudna. - Pokazał drzwi naprzeciwko pustej ściany.
- Zapamiętaj znak. . Miranda skinęła głową.
- To Halliali, piękny świat, jeżeli ktoś lubi góry. Jedno z wejść do Gospody leży na wprost niego. Teraz uważaj. Masz po prostu wysunąć stopę, tak jakbyś się spodziewała znaleźć podparcie... krok w pustkę. - Zrobił krok i zniknął.
Miranda nabrała tchu w płuca i idąc za nim, pomyślała: Krok w górę... czy w dół?
Upadła - stopnie schodziły w dół, ona zaś przygotowała się na schody wiodące w górę. Pochwyciły ją czyjeś mocne ramiona, a gdy otworzyła oczy, okazało się, że otaczają ją kłaki białego futra.
Usiłując zachować spokój, wyrwała się z łap pomagającej jej się podnieść istoty - ogromnego stwora pokrytego od stóp do głów gęstym futrem. Futro było śnieżnobiałe, poznaczone tu i ówdzie nielicznymi czarnymi plamkami. Poza tym stworzenie miało niezwykle błękitne oczy i dość groźnie wyglądającą paszczę.
- Jeżeli masz jakąś broń - odezwał się z boku Boldar - to radzę, byś ją oddała. - Po tych słowach stwór chrząknął znacząco.
Zerknąwszy ku towarzyszowi, ujrzała, że ten szybko pozbywa się własnego arsenału, w skład którego wchodziło też kilka niewinnie wyglądających i dobrze ukrytych przedmiotów. Miranda miała jedynie dwa sztylety -jeden przy pasie, drugi za cholewą prawego buta. Oddała je w łapy stwora.
- Właściciel jeszcze przed wiekami ustalił zasadę, że na terenie jego Gospody nie można toczyć żadnych walk. Kwad dba o to, by do Izby nie dostał się nikt, kto mógłby wszczynać awantury... i robi to niezwykle skutecznie... -wyjaśnił Boldar.
- Kwad?
- Ten tu nasz kudłaty przyjaciel - odparł, po czym dodał: - Kwad jest Coropananinem; należy do rasy, której przedstawiciele wyróżniają się krzepą i są odporni niemal na wszelkie formy magii. Nie sposób też ich otruć... potrzeba tygodni, by najsilniejsze trucizny mogły przyprawić któregoś o ból głowy. Są najlepszymi strażnikami osobistymi, jeżeli uda ci się przekonać któregoś, by opuścił swój świat.
Miranda zrobiła krok przed siebie i ze zdumienia wytrzeszczyła oczy. Izba była niezwykle obszerna - przeciwległa ściana znajdowała się w odległości dwustu kroków i była dwukrotnie szersza. Wzdłuż prawej ściany ciągnął się bar, obsługiwany przez tuziny szynkarzy. Trzy pozostałe boki Izby otaczały dwie galerie umieszczone jedna nad drugą, zastawione stolikami i krzesłami, tak by ci, którzy tam siedzieli, mogli z góry dobrze widzieć to, co działo się na dole.
Na parkiecie rozstawione były stoły, przy których rozgrywano najrozmaitsze gry hazardowe - od kości, po pojedynki na noże w niewielkich piaskowych jamach. Wszędzie kłębił się tłum dziwacznie wyglądających stworów, które okrzykami witały starych znajomych.
Wśród gości uwijali się służący, roznoszący rozmaitego kształtu i rozmiarów kufle, kubki, garnki, talerze i misy. Niektóre stawiano przed stworami, których wygląd kłócił się z wszelkim poczuciem estetyki czy chociażby przyzwoitości. W głębi sali Miranda zauważyła również kilkanaście stworzeń pochodzenia niewątpliwie gadziego, co sprawiło, że poczuła lekki niepokój. Większość gości była humanoidami, choć tu i ówdzie trafiało się coś podobnego do przerośniętego karalucha lub do kroczącego na dwu łapach psa.
- Witamy w Uczciwym Jasiu - rzekł Boldar.
- A gdzie gospodarz? - spytała Miranda.
- O, tam - Boldar wskazał długi bar. Przy nim stał mężczyzna odziany w niezwykły ubiór ze lśniącego materiału. Miał na sobie spodnie bez mankietów, wyłożone na wierzch butów z wąskimi noskami. Rozpięta marynarka ukazywała białą koszulę z koronkowym gorsem, zapiętą na perłowe guziki, z kołnierzykiem o długich rogach oraz jaskrawożółty krawat. Głowę okrył kapeluszem o szerokim rondzie opasanym czerwoną taśmą. Szef gospody zajęty był rozmową z osobnikiem, który wyglądałby zupełnie jak człowiek, gdyby nie dodatkowa para oczu na czole.
Podchodząc bliżej, Boldar pomachał im ręką, a wtedy Jan powiedział coś do czterookiego, który kiwnął głową i odszedł.
- Boldar! - powitał ich Jan z uśmiechem. - To już chyba ponad rok...
- Niezupełnie, Janie, niezupełnie... ale niewiele się pomyliłeś...
- Jak w Korytarzu obliczacie upływ czasu? - zainteresowała się Miranda.
Jan spojrzał na Boldara, ten zaś przedstawił swą towarzyszkę: - Moja... obecna pracodawczyni... Miranda.
Jan teatralnym gestem zerwał kapelusz z głowy i zamaszyście przyłożył go do piersi, kłaniając się i ujmując ją za rękę. Udając pocałunek, zbliżył wargi do dłoni Mirandy.
Czarodziejka cofnęła się szybko, czując się nieco niezręcznie.
- Witam w moich skromnych progach... - rzekł Jan.
I nagle oczy Mirandy zrobiły się jak spodki. - W jakim języku ty... my...
- Pierwsza wizyta... Tak myślałem... Rzadko nam się zdarza tak uroczy gość... z pewnością bym cię zapamiętał.
Gestem dłoni wskazał stojący nieopodal stolik i przysunął do niego krzesło. Miranda rozejrzała się niepewnie i dopiero po chwili pojęła, że gospodarz czeka, aż ona usiądzie. Nie była przyzwyczajona do tak niezwykłych manier, ale pomyślała, że ludzkie zachowanie jest dosyć zdumiewające, i usiadła.
- To jeden z niewielu dozwolonych tu czarów - wyjaśniał tymczasem Jan. - Jest nie tylko użyteczny, ale wprost niezbędny. A ponieważ nic nie jest pozbawione wad, zdarzają się także komiczne sytuacje... niekiedy trafiają tu osobnicy, których... eee... wygląd lub zwyczaje są cło tego stopnia obce większości ras rozumnych, że możliwa jest komunikacja tylko w języku uproszczonym... czasami więc ktoś wychodzi na durnia...
- O, tak! - zachichotał Boldar.
Jan machnął dłonią. - Wracając do twojego pytania... pomiar czasu jest sprawą prostą. Poza Korytarzem czas mija tak samo, jak wszędzie we wszechświecie, o ile się orientuję. Odpowiedź na twoje pytanie brzmi następująco: mierzymy go tak, jak na moim ojczystym świecie. To pewna próżność, wiem, ale jestem właścicielem i moje słowo stanowi prawo. Z jakiego świata pochodzisz, jeżeli wolno zapytać?
- Z Midkemii.
- Aaa... więc nie powinnaś mieć problemów z adaptacją. Różnica dotyczy raptem kilku godzin na rok... to może sprawić kłopot jedynie filozofom i urzędnikom, w zwyczajnym życiu będziesz po prostu obchodzić urodziny o kilka dni później.
- Kiedy po raz pierwszy dowiedziałam się o istnieniu Korytarza - zaczęła Miranda - pomyślałam, że to magiczne wrota, przez które mogę odwiedzać inne światy. Nie miałam pojęcia...
- Wielu tak mówi - kiwnął głową Jan. - Członkowie rasy ludzkiej, do której wedle mnie należysz, podobnie jak inne inteligentne stworzenia charakteryzują się tym, że szybko potrafią się przystosować niemal do każdych warunków. Ciągle wymyślają praktyczne rzeczy... inne zaś odkrywają i potrafią wykorzystać. Ci z nas, których przywilejem jest możliwość wędrowania Korytarzem, również posiadają zdolności adaptacyjne. Z pobytu w Korytarzu wynikają liczne korzyści dla tego, kto potrafi się tu poruszać... i niełatwo z nich zrezygnować. Większość z nas staje się więc mieszkańcami Korytarza... porzuca dawne więzy i zobowiązania albo ze wstydem się ich wypiera.
- Jakież to korzyści?
Jan i Boldar wymienili porozumiewawcze spojrzenia. - Moja droga, nie chciałbym cię zanudzać, opowiedz zatem, co wiesz o Korytarzu?
- Podczas minionych podróży zdarzyło mi się kilka razy usłyszeć o Korytarzu Światów. Muszę przyznać, za na znalezienie wejścia poświęciłam sporo czasu. Wiem, że można nim dotrzeć poprzez przestrzeń do odległych światów.
- Poprzez czas też... - poprawił ją Boldar.
- Przez czas? - zdumiała się Miranda.
- Dotarcie do innych światów zwykłymi metodami zajmie ci całe życie, albo i dłużej... Korytarzem zaś potrwa to kilka dni, niekiedy kilka godzin...
- Wracając do sedna sprawy - przejął inicjatywę Jan. - Korytarz istnieje niezależnie od obiektywnej rzeczywistości. Łączy on światy, które mogą się niekiedy znajdować w różnych wszechświatach, w różnych... z braku lepszego określenia nazwijmy je czasoprzestrzeniami. Nie znamy sposobu, by je zbadać. Może być i tak, że łączy światy istniejące w różnych czasach... Moja ojczyzna to nie wyróżniająca się wśród innych planetka krążąca wokół przeciętnej gwiazdy... i niewykluczone, że gwiazda ta zdążyła się wypalić, zanim zrodził się twój świat, Midkemią. Kto wie? Jeżeli przy ruchu w przestrzeni obowiązują reguły względności, może podobne obowiązują przy ruchu w czasie?
Z tego też powodu, mamy tu w Korytarzu wszystko. No, prawie wszystko... Handlujemy tu cudami i rzeczami codziennego użytku... wszystkim, czego może zapragnąć zwykły śmiertelnik... na sprzedaż jest każda usługa. Znajdziesz tu wszystko, co tylko zdołasz sobie wyobrazić... a przynajmniej znajdziesz kogoś, kto zabierze cię tam, gdzie mieści się obiekt twych pragnień...
- A inne korzyści?
- No... chociażby to, że się nie starzejemy...
- Nieśmiertelność?
- Albo coś tak do niej zbliżonego, że w rzeczywistości nie zauważysz różnicy - uściślił Jan. - Być może dar ten posiadają wszyscy, którzy potrafią odnaleźć Korytarz... a może to życie w Korytarzu pozwala nam unikać Kostuchy... Jak sama widzisz, jest to spory zysk i nikt raczej nie zamierza z niego zrezygnować... - Gestem dłoni wskazał galerię. - Wielu z tych, którzy wynajmują u mnie pokoje, boi się opuścić Korytarz, prowadzą zatem interesy w osobnych, specjalnie do tego przeznaczonych apartamentach. Inni zjawiają się tu, szukając ucieczki przed niebezpieczeństwem... są też tacy, którzy spędzają nieco czasu tutaj, i trochę w swoich światach... Nie znajdziesz jednak nikogo, kto dobrowolnie zrezygnowałby z korzyści, jakie płyną z bycia mieszkańcem Korytarza.
- A Macros Czarny?
Kiedy Miranda wymieniła to imię, Jan i Boldar spojrzeli na siebie i obaj zrobili niepewne miny.
- On jest przypadkiem szczególnym - odpowiedział Jan po chwili milczenia. - Może to agent jakiejś potęgi wyższego rzędu... albo sam nią jest... w każdym razie stał się kimś, kogo my tu, w Korytarzu, nie możemy już uważać za śmiertelnika. Nikt chyba nie potrafi powiedzieć, ile z tego, co mu się przypisuje, jest prawdą, a ile zwykłym zmyśleniem. A co ty wiesz o nim?
- Tylko to, co mi powiedziano na Midkemii.
- Przecież on się tam nie urodził - mruknął Jan. - Tego akurat jestem prawie pewien. Dlaczego jednak wspomniałaś jego imię?
- Dlatego że -jak sam powiedziałeś -jest on kimś wyjątkowym. A skoro zdarzył się jeden, mogą być i inni...
- Być może.
- Tacy jak Pug ze Stardock?
Jan nieco się zmieszał, Boldar jednak nawet nie mrugnął. - Jeżeli szukasz Puga, mam dla ciebie wieści, które nie podniosą cię na duchu...
- Dlaczegóż to?
- Pug pojawił się tu kilka miesięcy temu, najwyraźniej - i dość ostentacyjnie - kierując się ku jakiemuś światu, którego nazwy nie pamiętam... miał tam prowadzić jakieś badania... ale obawiam się, że to fałszywy trop.
- Dlaczego tak uważasz?
- Bo wynajął kilku przyjaciół Boldara, by... zniechęcili każdego, kto zechciałby udać się jego śladem...
- Kogo wynajął? - spytał Boldar, rozglądając się po rozległej izbie.
- Williama Zgniatacza. Czerwonego Jeremiasza i Elanda Scarleta... Szarego Zabójcę.
Imiona wynajętych ziomków zrobiły na Boldarze spore wrażenie. - Ci trzej naprawdę potrafią narobić kłopotów... - Pochylił się ku Mirandzie. - Poradziłbym sobie pewnie z Jeremiaszem, gdyż jego reputacja oparta jest głównie na plotkach... Ale William i Eland zbratali się z Kostuchą... i jeśli pracują razem, starcie z nimi może być piekielnie ryzykowne...
- Czy ja wyglądam na Pantathianina? - spytała poirytowana Miranda.
- Moja droga - rzekł pobłażliwie Jan. - Po tylu latach, które spędziłem w Korytarzu, powiem ci jedno: wygląd jest ostatnia rzeczą, na której można polegać. Mimo całego twojego uroku, równie dobrze mogłabyś się okazać moim pradziadkiem... co by mnie wcale nie zdziwiło, choć żywię gorącą nadzieję, że ten stary piernik jest martwy, bośmy go pochowali, kiedy miałem czternaście lat... Pug ze Stardock - dodał, wstając z miejsca - to jeszcze jeden z tych, którzy, podobnie jak Macros Czarny, nie są związani z Korytarzem, ale od czasu do czasu zeń korzystają. Jego słowo jest równie dobre, jak jego złoto... Zapłacił za ochronę, więc ją dostanie. Radzę ci dobrze, nie rozgłaszaj, że go szukasz, niech nikt inny w tej Izbie o tym się nie dowie. Postaraj się go odnaleźć w jakiś inny sposób, gdyż w przeciwnym razie będziesz miała na karku dwóch najlepszych najemników i jednego z groźniejszych skrytobójców... i to nie później niż w minutę po opuszczeniu tego miejsca.
- Zechciejcie coś przekąsić na mój koszt - dodał na koniec i skłonił się wytwornie. Kiwnął dłonią kurduplowi i powiedział mu coś, pokazując, że trzeba przygotować nowe drinki. - Jeśli będziesz chciała wynająć pokój, znajdziesz je u nas, za rozsądną cenę. Jeżeli nie... ufam, że dobrze się zabawisz i wkrótce do nas wrócisz. - Skłonił się raz jeszcze, musnął dłonią rondo kapelusza i wrócił do baru, gdzie podjął rozmowę z czterookim, który właśnie wrócił, wykonawszy widać zadanie, które mu zlecono.
Krwawy westchnął głośno. - I co teraz? - spytał.
- Zamierzam szukać dalej. Robię to dla jego dobra.
- Czy on też tak uważa?
- No... nigdy się nie spotkaliśmy... Znam go tylko z imienia. Ale wiem, że nie uznałby mnie za wroga.
- Ja też nigdy go nie spotkałem, ale Jan od razu wiedział, o kogo chodzi... Oznacza to, że jego sława zatacza coraz szersze kręgi... a żeby to osiągnąć w Korytarzu, trzeba dokonać niemałych rzeczy. Myślę, że zaniepokoiłby go fakt, iż jest poszukiwany. - Boldar wzruszył ramionami.
Miranda ufała Boldarowi, gdyż jak dotąd nie dał jej podstaw do najmniejszych podejrzeń, a jednak stawka była zbyt wysoka, by ryzykować.
- Jeżeli on nie chce, by ktoś podążał jego tropem i podejmuje w tym celu naprawdę imponujące starania, to istnieje sposób, by go odnaleźć?
- Jest kilka wyroczni... - nadął policzki Boldar.
- Konsultowałam się już z Wyrocznią Aal...
- Jeżeli ona nie umie udzielić odpowiedzi, to inne też nie będą wiedziały - zauważył Boldar. - Chociaż... jest jeszcze Wytwórca Zabawek...
- Kto taki?
- Twórca pewnych urządzeń - niektóre z nich mogą służyć do obserwacji niczego nie podejrzewających ludzi. On jednak jest trochę szalony... i dlatego nie bardzo można na nim polegać.
- Kto jeszcze?
Zanim Boldar odpowiedział, pojawił się kelner i postawił przed nim pienisty kubek czegoś podobnego do piwa, a przed Miranda spory, kryształowy kielich. Rozłożył na stole dwie śnieżnobiałe serwety i powiedział: - Z pozdrowieniami od szefa... - po czym odszedł.
Wino było pyszne. Miranda odczuwała pragnienie, więc wypiła je niemal duszkiem.
- Jest też Querl Dagat - ciągnął Boldar. - Handluje informacjami: im bardziej nieprawdopodobne i trudniejsze do zdobycia, tym lepiej... byle były prawdziwe. Z tego też powodu nie interesują go tak trywialne sprawy, jak czyjeś miejsce pobytu... choćby chodziło o kogoś niezwykłego...
Miranda zaczęła wycierać usta chusteczką, z której nieoczekiwanie wypadła złożona kartka papieru. Dziewczyna zerknęła pod stół, Boldar bez chwili namysłu pochylił się i podjął skrawek z ziemi. Podał kartkę Mirandzie, nawet jej nie otwierając.
Dziewczyna rozwinęła liścik i przeczytała jedno jedyne napisane tam słowo.
- Kto to jest Mustafa? - spytała.
- Człowiek, z którym powinniśmy się spotkać! - Boldar aż trzasnął dłonią w stół.
Rozejrzawszy się dookoła, wskazał galerię: -Znajdziemy go tam, na górze!
Wstał pierwszy, za nim podniosła się Miranda. Z trudem przecisnęli się pomiędzy stolikami i siedzącymi przy nich klientami. Dotarli do schodów, po czym wspięli się ku pierwszej galerii. Miranda ze zdziwieniem stwierdziła, że galeria była tylko jedną stroną szerokiej promenady, od której ciągnęły się w głąb przestrzenne korytarze. - To wciąż część Gospody?
- Oczywiście - odpowiedział Boldar.
- Jakie są jej rozmiary?
- Wie to jedynie Uczciwy Jan. - Mówiąc to, Boldar powiódł ją obok licznych kramów, gdzie ofiarowano najprzeróżniejsze dobra i usługi, jedne sprośne, inne nielegalne - przynajmniej tam, gdzie Miranda bywała dotychczas - a były i takie, których znaczenia zupełnie nie pojmowała. - Plotka głosi, że w swoim rodzinnym świecie Jan także był oberżystą, a po pewnej awanturze musiał w pośpiechu opuścić miasto. Ścigała go banda rodaków i Jan ukrywając się, przypadkowo trafił na wejście do Korytarza. Zrządzeniem losu, trafił w miejsce, gdzie wrzała zacięta bitwa. Podobno natychmiast skoczył w pustkę naprzeciwko drzwi, przez które wszedł... i w ten sposób odkrył wejście do miejsca, w którym teraz znajduje się Gospoda. - Boldar wszedł w jeden z bocznych pasaży. - Błąkał się w ciemnościach, aż wreszcie w jakiś sposób znalazł powrotną drogę do Korytarza... Upewnił się, że ścigający go rodacy dali za wygraną, i wrócił do domu... Po kilku latach ponownie przybył do Korytarza i otworzył tu placówkę handlową. Kiedy wreszcie zorientował się trochę w tutejszym porządku społecznym, doszedł do wniosku, że można zarobić majątek na Gospodzie. Zawarł kilka umów, wynajął robotników i wrócił w Pustkę, by zbudować tu swą małą oberżę. W ciągu następnych lat dodawał to i owo... aż wreszcie powstało tu niewielkie miasteczko. Rozbudowując z czasem Gospodę, nigdy nie napotykał na żadne ograniczenia przestrzenne... i tak to trwa...
- No i?
- Co?
- Wzbogacił się?
Boldar parsknął śmiechem, a Mirandę po raz kolejny zdumiał jego chłopięcy wygląd.
- Podejrzewam, że wedle wszelkich miar, Jan jest najbogatszym człowiekiem, jaki kiedykolwiek żył pod jakimkolwiek słońcem.. . Może do woli kupować i sprzedawać całe światy. Ale, jak niemal każdy z nas, odkrył po jakimś czasie, że bogactwo to tylko sposób na to, by dobrze się bawić... no i trzymać rękę na pulsie w rozmaitych rozgrywkach i transakcjach Korytarza...
Kiedy w końcu dotarli do drzwi zasłoniętych kotarą, najemnik zawołał głośno: - Jesteś tam, Mustafo?
- A kto pyta?
Boldar roześmiał się i odsunął zasłonę, pozwalając Mirandzie wejść pierwszej. Dziewczyna znalazła się w niewielkiej komnacie z jednym stolikiem pośrodku. Pomieszczenie nie wyróżniało się niczym szczególnym - nie było w nim mebli ani tapet. Naprzeciwko drzwi, przez które weszli, widać było drugie... i to wszystko.
Za stolikiem stał człowiek o niemal czarnej, pomarszczonej i lśniącej od tłuszczu twarzy. Policzki i podbródek okalała krótko przystrzyżona biała bródka. Na głowie miał zielony turban.
- Pokój wam - rzekł w dialekcie Jal-Pur i nisko się skłonił.
- I tobie pokój - odpowiedziała Miranda.
- Szukacie Puga ze Stardock? - spytał.
Miranda kiwnęła głową, a potem spojrzała pytająco na Boldara.
- Mustafa jest jasnowidzem - rzeki Boldar, jakby to wszystko tłumaczyło.
- Musisz najpierw nakreślić na mojej dłoni złoty krzyż - stwierdził Mustafa, wyciągając rękę. Miranda sięgnęła do sakiewki i wyjęła złotą monetę, którą położyła na dłoni wróżą. Ten wsunął ją za pas, nawet na nią nie spojrzawszy. - Kogo szukasz?
- Już ci powiedziałam!
- Musisz wyrzec to głośno!
Powstrzymując narastającą irytację, gdyż Mustafa nie zamierzał oszczędzić jej popisu stosowanego na użytek łatwowiernych wędrowców, Miranda warknęła: - Muszę znaleźć Puga ze Stardock!
- Dlaczego?
- To moja sprawa... ale to jest bardzo ważne.
- Szuka go wielu. Pug powziął pewne środki ostrożności, by unikać tych, z którymi nie ma ochoty się spotkać. Skąd mam wiedzieć, że nie jesteś jedną z nich?
- Istnieje człowiek, który mógłby za mnie poręczyć, choć został na Midkemii... Tomas, przyjaciel Puga.
- Smoczy Jeździec... - Mustafa skinął głową. - Nie jest to imię znane tym, którzy są wrogami Puga...
- Gdzie mogłabym go znaleźć?
- Szuka sprzymierzeńców, dlatego udał się, by pomówić z bogami. Jeśli chcesz go znaleźć, idź do Niebiańskiego Miasta, a tam znajdziesz Salę Oczekujących Bogów...
- Jak się tam dostanę? - spytała Miranda.
- Wróć na Midkemię - poradził jej Mustafa- i udaj się na Novindus. W wielkich górach, u Gwiaździstych Kolumn znajdź Nekropolis, Dom Minionych Bogów. Tam, na szczytach gór znajduje się pałac, a w nim komnata, w której bogowie oczekują na ponowne narodziny. Udaj się tam czym prędzej...
Miranda nie czekając dłużej, po prostu wstała i wyszła, zostawiając Boldara z Mustafą.
- Czy to wszystko prawda? - odezwał się najemnik po sekundzie. - A może to jeszcze jedna z twoich jarmarcznych sztuczek?
- Nie wiem, czy to prawda - wzruszył ramionami Mustafa. - Po prostu mi zapłacono, żebym tak właśnie powiedział.
- Kto ci zapłacił?
- Pug ze Stardock. -- Starzec zdjął turban, obnażając łysą czaszkę. Podrapawszy się po niej, dodał: - Podejrzewam, że to kolejny fałszywy trop. Mam wrażenie, że ów Pug bardzo nie chce, by ktokolwiek go odnalazł.
- Wszystko to zaczyna być dość interesujące - rzekł Boldar. - Skoczę za nią i sprawdzę, czy przypadkiem nie potrzebuje pomocy.
Mustafa pokiwał głową: - Niezależnie od tego, czy go znajdzie, czy nie, odnoszę wrażenie, że zanim wszystko to się skończy, będzie jej potrzebna pomoc. Jakiś idiota otworzył bramę do świata zamieszkanego przez demony... a rezultatem może być narażenie kilku rzeczywistości na poważne niebezpieczeństwo. - Powiedziawszy to, ziewnął dyskretnie.
Boldar chciał zapytać, co Mustafa ma na myśli, ale ostatecznie zmienił zdanie. Podczas gdy on słuchałby wyjaśnień, Miranda mogła się oddalić tak, że nie zdołałby jej dogonić.
W chwilę po wyjściu Boldara otworzyły się wewnętrzne drzwi i wszedł przez nie jakiś mężczyzna. Był to niewysoki, szczupły jegomość o ciemnych włosach i takich że oczach. Jego twarz okalała krótko przycięta broda. Nieznajomy miał na sobie zwykłą, ciemną szatę. Sięgnąwszy do sakiewki, wyjął z niej parę złotych monet.
- Dziękuję - rzekł, podając je Mustafie. - Doskonale się spisałeś.
- Zawsze do usług. Co zamierzasz teraz?
- Myślę, że zrobię im mały test...
- No to baw się dobrze - rzekł Mustafa. - I powiadom mnie, jak się wyklaruje sytuacja z demonami... może będzie tu trochę ruchu, kiedy wyrwą się na wolność...
- Nie omieszkam. Bywaj, Mustafo.
- Bywaj, Pug - odparł Mustafa, ale mag rozpłynął się w powietrzu, zanim wypowiedź wróżą dobiegła końca.
Erik zeskoczył z konia.
Roo chwycił wodze wierzchowców Erika i Billy'ego, po czym odprowadził je na bok. Obaj chłopcy pobiegli do przodu z dobytą i gotową do użycia bronią, a cały manewr powtórzono natychmiast wzdłuż linii.
Od dnia, w którym pożegnali się z Brekiem w Przystani Shingazi, Calis nieustannie ich ćwiczył. Teraz prowadził trening na wzór konnych łuczników. Po pozorowanym ataku, jeden z trzech odprowadzał konie w tył, gdzie pętano je przy palikach, a dwaj inni zajmowali obronną pozycję tam, gdzie im kazano. Ludzie utyskiwali, mówiąc, że zostawianie świetnego konia jest bez sensu, i że pokładanie się na ziemi podczas walki również jest głupie, Foster i de Longueville jednak zachowywali się tak, jakby tego w ogóle nie słyszeli.
Nakor w końcu nie wytrzymał i wyśmiał malkontentów: - Człowiek na koniu jest znacznie lepszym celem niż pieszy leżący za skałą.
Ćwiczenia weszły Erikowi i jego towarzyszom w krew - wszyscy teraz czekali, co będzie dalej. Niekiedy nie działo się nic, niekiedy zaś „atakowała” ich kompania Hatonisa i jego ziomków z Miasta nad Wężową Rzeką, a rezultaty bywały bolesne. Podczas ćwiczeń używano długich drewnianych mieczy, dwukrotnie cięższych niż bojowe. Erik przysięgał, że jego własny kord po tygodniach ćwiczeń z drewnianym stawał się lżejszy niż piórko... i chyba o to właśnie chodziło. Drewniane miecze zostawiały jednak paskudne siniaki i guzy, łamiąc czasem kości, a jeźdźcy z Miasta nad Wężową Rzeką atakowali kompanię Calisa ze szczególną uciechą.
Erik nie pojmował zawiłości polityki tej dziwnej krainy - wiedział, że Calis i Hatonis byli przyjaciółmi, a przynajmniej dobrymi znajomymi, ale żołnierze Hatonisa zachowali wobec ludzi Calisa rezerwę, przeradzającą się niekiedy w źle skrywaną wrogość. Kiedy spytał o przyczyny tego zjawiska, jeden ze starszych towarzyszy, który by wał już na Novindusie, powiedział mu, że będący członkami wojowniczych klanów ziomkowie Hatonisa nie pojmują po prostu idei najemnictwa. Erik zrozumiał, że znaczy to, iż jedynie kilku przywódców, w tym sam Hatonis, wie, jakie są prawdziwe przyczyny ich przyjazdu do tych krain.
Usłyszał za sobą chrzęst i brzęk, co oznaczało, że wrócił Roo, który przypadł do ziemi tuż za nim, kładąc obok krótkie włócznie, które dostali od Breka. Miały one dziwaczne, wykonane z miękkiego żelaza głownie (poza stalowymi grotami) i przeznaczone były do ciskania w nacierających wrogów, by ich ranić albo przebijać tarcze. Po osiągnięciu celu stawały się dla nieprzyjaciół bezużyteczne, ponieważ łatwo się gięły i nie nadawały się do ponownego rzutu. Z pobliskiego wzgórza rozległ się ostrzegawczy okrzyk i nagle w powietrzu zaroiło się od strzał. Erik uniósł tarczę i skulił się za nią - zaraz potem o metalowy pukiel roztrzaskały się dwa pociski. Nieopodal ktoś zaklął sążniście - Luis miał mniej szczęścia niż on. Strzały ćwiczebne miały tępe groty, uderzenie jednak mocno bolało - a gdy ktoś miał pecha, mógł nawet ucierpieć poważniej, dostając na przykład w oko.
Kolejny sygnał ostrzegł przed szarżą, więc Erik podniósł się szybko, chwytając jedną z ciężkich włóczni.
- Gotowi! - ryknął de Longueville. Atakujący jeźdźcy byli coraz bliżej i Erik zebrał się w sobie. - Czekać, czekać! - grzmiał de Longueville.
Jeźdźcy byli już tak blisko, że widać było białka ich oczu... ale ludzie Calisa posłuszni rozkazom czekali.
- Waaaal! - ryknął wreszcie de Longueville i wszyscy posłusznie wykonali gest ciskania pilum -jak w quegańskim (z braku innego terminu) nazywano te krótkie włócznie. Ponieważ nie mieli oszczepów ćwiczebnych, nie mogli nimi rzucać - wszyscy więc udali tylko, że miotają pociskami i opuścili je na ziemię, a potem - z kilkoma dość wyraźnie słyszalnymi przekleństwami - chwycili za drewniane miecze.
Erik poznał mężczyznę, który go zaatakował - był to rosły i cokolwiek posępny jegomość o imieniu Pataki. Ravensburczyk skupił się, pozwalając przeciwnikowi na wymierzenie pierwszego ciosu, który bez trudu sparował tarcza. Natychmiast też zręcznie uskoczył w lewo i wyprowadził cios mieczem, który prześlizgnął się nad szczytem tarczy Patakiego i trafił go w tył głowy. Skrzywił się przy tym, bo wiedział, że tamtemu - mimo ochronnego hełmu - musiało nieźle zadzwonić pod kopułą.
Rozejrzawszy się dookoła, zobaczył, że każdy z jego towarzyszy bez trudu odparł atak i już po minucie wszyscy napastnicy stali bez ruchu, cisnąwszy uprzednio na ziemię hełmy i miecze na znak, że się poddają. Kilku ludzi Calisa powitało zwycięstwo radosnymi okrzykami, większość jednak zadowoliła się chwilą spokoju i wytchnienia. Całodzienna jazda, a potem odpieranie nagłego ataku - choćby tylko pozorowanego - zrobiły swoje, a najemnicy nauczyli się już, że trzeba korzystać z każdej podarowanej im przez los chwili odpoczynku, nawet jeśli trwa jedynie minutę.
- Dobra, chłopaki! -zagrzmiał Foster. - Podnieście broń! Erik podniósł swój krótki miecz i wetknąwszy go sobie pod pachę, ruszył, by wziąć pilum, kiedy usłyszał okrzyk Billy'ego:
- On się nie rusza!
Obejrzawszy się przez ramię, zobaczył, że Pataki wciąż leży tam, gdzie padł - twarzą ku ziemi. Roo pierwszy dopadł leżącego, przetoczył go na plecy i zbadawszy puls, rzekł: - Oddycha... ale jest nieprzytomny...
- Co jest? - Podbiegł do nich de Longueville.
Erik podniósł pilum. - Trafiłem go w tył głowy - rzekł. - Chyba rąbnąłem trochę mocniej niż należało...
- Chyba... - mruknął de Longueville, mrużąc lekko oczy, jak zwykle gdy zamierzał dać komuś kolejną reprymendę. I nagle uśmiechnął się szeroko. - Zuch! - powiedział. Zwracając się natomiast do Roo, rzucił: - Oblej go wodą... i wracaj, psiakrew, do zajęć!
Roo dramatycznie wbił wzrok w niebiosa, po czym skoczył ku miejscu, gdzie uwiązano konie. Chwycił bukłak i lunął obficie wodą w twarz leżącego. Pataki ocknął się nagle, parskając i sypiąc przekleństwami, a potem wstał i szybko wrócił do swoich towarzyszy.
Wziąwszy miecz, zestaw włóczni i tarczę, Erik ruszył ku koniom. Przytroczył ekwipunek do siodła i poczekał na Roo. Po powrocie przyjaciel powiedział: - Zdrowo mu przyłożyłeś...
- Widziałeś?
- Trafiła mi się wolna chwila. Ten, co skoczył na mnie, wpadł na Billy'ego, więc nie miałem nic do roboty.
- Wiesz, istnieje coś takiego, jak przyjacielska pomoc... - mruknął Erik.
- Taa... mówisz, jakbyś tego rzeczywiście potrzebował - odciął się Roo. - Z tym ćwiczebnym mieczem w dłoni stajesz się postrachem pola bitwy. Może powinieneś go zatrzymać, kiedy dojdzie do prawdziwego starcia. Nawet waląc płazem, robisz to znacznie skuteczniej niż większość ludzi, kiedy używa ostrza czy sztychu prawdziwej broni.
Erik uśmiechnął się blado i pokiwał głową. - Może... ale najlepiej nadałby się do tego młot krasnoludzki lub czekan, jakimi karły rozwalają skały.
- Na koń! - ryknął tymczasem Foster, i kompania - pośród licznych jęków i stęknięć - znalazła się w siodłach.
Erik i Roo zajęli zwykłe miejsce w szyku - za Sho Pi, Bysiem, Luisem i Billym. Cała kompania w pełnej gotowości poczekała, aż padł rozkaz wymarszu. Po godzinie jazdy oddział zatrzymano, po czym wszyscy zajęli się rozbijaniem obozu, co trwało kolejne dwie godziny. W pewnej chwili, zerknąwszy na słońce, które niczym gniewna, czerwona kula wisiało na zachodniej części nieboskłonu, Erik mruknął: - Za gorąco tu, psiakość, jak na tę porę roku...
- W tym kraju - odezwał się gdzieś z tyłu Calis - pory roku zamieniły się miejscami. W Królestwie właśnie rozpoczyna się zima, tu jednak jest wczesna wiosna. Dni będą coraz dłuższe i bardziej upalne...
- Cudowna wiadomość - stęknął Erik, zbyt zmęczony, by się zastanawiać, jak to się stało, że kapitan jedzie tuż za nim.
- Następnym razem podczas ćwiczeń z miastowymi - poradził mu Calis - nie bądź taki zawzięty. Pataki jest kuzynem Regina... wodza Klanu Lwów. Gdybyś złamał mu kark, sprawy mogłyby przyjąć inny obrót...
- Spróbuję to zapamiętać, kapitanie - rzekł Erik obojętnie. Calis uderzył konia piętami i ruszył na czoło szyku.
- Żartował, czy co? - zdumiał się Roo.
- A kogo to obchodzi - stęknął Billy Goodwin. - Jest gorąco, a ja się za bardzo zmachałem, by o tym rozmyślać...
- Dziwne - mruknął nagle jadący obok Billy'ego Bysio.
- Co jest dziwne? - spytał Roo.
- Czerwień słońca... do zachodu została jeszcze dobra godzina...
Wszyscy spojrzeli w tamtą stronę i zgodzili się z uwagą Bysia.
- Ale co może być tego przyczyną? - spytał Luis zza pleców towarzysza.
- Dym - padła odpowiedź jednego z przejeżdżających obok miastowych. - Ostatniej nocy doszły do nas wieści, że Khaipur się poddaje. To chyba pożary...
- Ależ od Khaipuru dzielą nas setki mil! - zdumiał się Roo. - Tak przynajmniej mówił nasz kapitan!
- No to pożar musi być spory... - rzekł cicho Sho Pi.
Trwające nieustannie treningi nie pozwalały Erikowi i jego towarzyszom na intensywne rozmyślania - mieli zbyt wiele do roboty. Zwyczajem na przykład stało się budowanie na każdym postoju umocnień. Erik nie przestawał się zdumiewać, jaki ogrom pracy potrafiło wykonać jedynie siedemdziesięciu pięciu ludzi.
Kiedy tylko zaczynała grozić im rutyna, natychmiast ingerowali Calis i de Longueville, dbając o to, by ludzie zachowywali nieustanną czujność. W miarę upływu czasu Erik zaczynał się domyślać, że jest to konieczne.
Nieustannie przybywali jacyś jeźdźcy, przywożący wieści z różnych ogniw sieci wywiadowczej, którą podczas minionych lat założył Calis. Okazało się, że zamiast tracić czas na umocnienie panowania nad podbitymi ziemiami, wojska Szmaragdowej Królowej parły na gród zwany Lanadą.
Pewnego dnia jadący w szeregach drugiej kompanii Erik usłyszał, jak Calis rozmawia z Hatonisem i jednym z posłańców, który zjawił się niedawno z nowinami: - Pomiędzy upadkiem Sulth a najazdem na Hamsę minęło siedem lat.
- Najeźdźcy musieli się już przedrzeć przez Puszczę Irabek - mruknął Hatonis.
- Minęły trzy lala i padł Kilbar... potem rok... i podbili Khaipur.
Calis skinął głową. - Podbijając coraz większe połacie kontynentu, przyspieszają tempo natarcia.
- Może armia rośnie w siłę... - zaczął się zastanawiać de Longueville - i coraz ambitniejszym generałom trzeba dać jakieś zajęcie...
- Musimy zmienić kierunek marszu - wzruszył ramionami Calis. - Odpocznij z nami, a rano wracaj na północ - rzekł, zwracając się do posłańca. - Zawieź wiadomość, że Jeshandi nie przybędą zwykłym szlakiem. Zamierzamy odejść od Wężowej Rzeki i udać się prosto na zachód. Każ powiadomić ludzi czekających na nas na wyznaczonej drodze, że zamierzamy przeciąć najeźdźcom szlak pomiędzy Khajpurem i Lanadą. Niech nas szukają u Spotkań Najemników.
Erik i inni odwrócili się, by z daleka popatrzeć na Rzekę Wężową, i zobaczyli rozległą dolinę pełną lasów i łąk, a dalej, za nią, łańcuch niewysokich gór. Będą musieli przebyć rzekę i góry, a potem ruszyć ku leżącym dalej ziemiom nad Vedrą.
- Wrócimy do Breka nad przeprawę? - spytał de Longueville.
- Nie, stracilibyśmy za dużo czasu - odparł Calis. - Wyślij przodem zwiadowców... niech znajdą jakiś bród.
De Longueville wydał rozkaz i nad rzekę udała się grupa jeźdźców. Dwa dni później zameldowali, że znaleźli miejsce, gdzie rzeka rozlewa się szerzej, nurt zwalnia i prawdopodobnie można się będzie przeprawić na tratwach. Gdy do owego miejsca dotarł Calis, zgodził się, że warto spróbować. Polecił więc wyciąć ile się tylko dało niewysokich drzewek porastających brzegi rzeki. Związano je w małe tratwy. Na drugi brzeg przez zdradzieckie nurty najpierw przeprawił się tuzin ludzi - w tym Erik i Bysio - którzy cały czas musieli uważnie sterować tratwami za pomocą długich drągów. Przeciągnęli oni liny, które ułatwiły przeprawę ich następcom. Na drugim brzegu ścięto kilka roślejszych drzew, więc w sumie powstały cztery tratwy, dość duże, by na każdej można było przeprawić cztery konie. Konie nie okazy wały strachu i stały spokojnie - choć podczas przedostatniej kolejki jedna z tratew uległa zniszczeniu, gdy przetarła się trzymająca ją w całości lina i belki poszły w rozsypkę. Konie i ludzie skoczyli do wody - ludzi wyciągnięto, ale z koni uratował się tylko jeden.
Mieli zapasowe wierzchowce, utrata trzech rumaków nie była wiec poważną stratą, Erika jednak dręczyła myśl o tonących zwierzętach. Nie przerażała go wizja bitwy i ginących w niej ludzi, kiedy jednak przed oczyma stanął mu widok przerażonego perspektywą śmierci w odmętach konia, wyjątkowo go to przygnębiło.
Od ujścia jednej rzeki w drugą dolina skręcała ku zachodowi - teraz pozostały im do przebycia góry. Dziesiątego dnia jeden ze zwiadowców wrócił do Calisa, by mu zameldować, że pozostali natknęli się na grupę myśliwych.
Do negocjacji z myśliwymi wysłano przodem grupę, której przewodził Foster, w jej skład wchodzili Erik, Roo i jeszcze czterech ludzi. Erik z radością powitał wyprawę jako pożądaną odmianę po monotonii marszu. Każdy dzień był podobny do poprzedniego i żaden nie przynosił wytchnienia. Erik - pomimo że lubił konie i pracę z nimi - nie był zbyt wprawnym jeźdźcem. Codzienne dwanaście godzin w siodle - z niewielką przerwą na bieg obok, by dać zwierzęciu odrobinę odpoczynku - i następujące po nich rozbijanie obozu oraz treningi, a wszystko to na racjach suchego prowiantu, sprawiało, że z tęsknotą myślał o harówce w kuźni.
Wokół nich, jak okiem sięgnąć, rozciągały się strome pagórki, stopniowo przechodzące w coraz wyższe grzbiety. Góry w tym kraju były nieco tylko wyższe od tych, które Erik widywał u siebie, ale tu piętrzyło się ich znacznie więcej. Trzy najwyższe szczyty Darkmoor otaczało wiele wzgórz, ale jedynie nieliczne były naprawdę wysokie - większość stanowiły płaskowyże o dość stromych zboczach. Tu natomiast, choć góry nie były aż tak wyniosłe, wokół wznosiło się sporo szczytów, a w oddali pełno było stromych iglic, występów, kotlin o niemal pionowych ścianach i wąwozów jakby nożem wyciętych w twardym granicie. Żadna z otaczających ich gór nie była jednak na tyle wysoka, by widok z niej ponad drzewami dał im jakąś perspektywę i stały punkt orientacyjny. Erik podejrzewał, że pokonanie tych gór może być w równym stopniu uciążliwe, co niebezpieczne.
Myśliwi czekali na nich w umówionym miejscu. Erik ściągnął wodze swego wierzchowca, Foster zaś zeskoczył z konia i ruszył dalej, trzymając otwarte dłonie, tak by były widoczne, Ravensburczyk przyjrzał się nieznajomym mężczyznom.
Byli to górale, odziani w futrzane kurtki oraz długie, wełniane spodnie. Erik podejrzewał, że gdzieś tu niedaleko, w sekretnych górskich komyszach, mógłby znaleźć dobrze strzeżone stada owiec i kóz. Każdy z myśliwych miał łuk - którym bez wątpienia potrafił się posługiwać - nie tak długi, jak te używane w Królestwie, ale dostatecznie mocny, by zabić człowieka, niedźwiedzia lub jelenia.
Przywódcą górali był siwobrody mąż, który podczas rozmowy z Fosterem wysunął się naprzód - pozostali trzej zostali na miejscu. Rozejrzawszy się dookoła, Erik nigdzie nie zobaczył koni, zatem ludzie ci musieli polować pieszo. Ze względu na teren było to rozsądniejsze niż zmuszanie konia, by szedł w zawody z kozicą lub osłem. Jeżeli wioskę myśliwych zbudowano na jakimś stromym zboczu, konie nie tylko stałyby się obciążeniem - mogłyby stanowić nawet zagrożenie.
Dwaj myśliwi bardzo byli podobni do wodza, trzeci przypominał go tylko z zachowania i stroju. Erik pomyślał, że może wszyscy stanowili rodzinę - najmłodszy mógł być mężem córki starego.
Foster kiwnął głową, sięgnął za pazuchę i wyciągnął stamtąd ciężką sakiewkę. Odliczywszy kilka sztuk złota, podszedł do Roo, który trzymał jego wierzchowca. - Wy poczekajcie tutaj. - Nieznacznym skinieniem głowy dał swoim ludziom do zrozumienia, że mieli zadbać o to, by górale nie uciekli z otrzymanym przed chwilą złotem. - Ja wrócę do reszty kompanii. Ci ludzie wiedzą, jak przejść przez góry szlakiem, na którym nie narazimy na niebezpieczeństwo naszych koni...
Erik spojrzał na otaczające ich strome zbocza. - Mam nadzieję, panie kapralu, że się nie mylicie...
Oni czekali, myśliwi zaś rozmawiali ze sobą. Po jakimś czasie ten. który różnił się od pozostałych, wysłuchał krótkiej przemowy starego, odwrócił się i ruszył truchtem w stronę lasu.
- Hej! - zawołał jeden z kompanów Erika, żołnierz nazwiskiem Greely. - A ty dokąd?
Myśliwy stanął jak wryty. Greely lepiej niż Erik władał miejscowym językiem, którego wszyscy nauczyli się na morzu podczas podróży, ale jego akcent z pewnością wydawał się tubylcom nieco dziwny. Wyglądało na to, że pytanie zaskoczyło całą czwórkę.
- Podejrzewasz zdradę? - spytał siwobrody przywódca. Zobaczywszy, że wszyscy myśliwi zdejmują z pleców łuki, Erik spojrzał na Roo, który odezwał się dość nieoczekiwanie: - On wysyła swego zięcia, by powiadomił jego córkę i żonę, że wespół z. synami nie wrócą dziś na kolację. Dobrze mówię? Wódz kiwnął głową.
- No... w porządku - mruknął Greely.
Wódz skinął dłonią i czwarty łowca ruszył ku drzewom.
- Jutro też nas nie będzie - zwrócił się stary do Erika. - Droga przez góry to dwa dni niełatwej wędrówki do przełęczy, później też jest trudno, ale kiedy już traficie na szlak, dacie sobie radę bez mojej pomocy. - Powiedziawszy to, ponownie oparł się o drzewce łuku.
Czekali w milczeniu przez mniej więcej kwadrans, aż wreszcie stukot licznych kopyt o kamienic oznajmił im zbliżanie się Calisa i reszty kompanii. Półelf jechał na czele i gdy dotarł do zwiadowców, zaczął spiesznie rozmawiać z wodzem górali. Wymiana zdań była szybka i tak akcentowana, że Erik nie zrozumiał nawet polowy z tego, o czym była mowa.
W końcu jednak Calis zrobił zadowoloną minę i zwrócił się do pozostałych: - Przedstawiani wam Kirzona i jego synów. Znają górską drogę wiodącą do doliny Vedry. Szlak jest wąski i trudny do przebycia.
Przez następne dwie godziny jechali za myśliwymi, którzy wiedli ich krętą ścieżką wśród wzgórz. Droga była niebezpieczna, choć pokonywali ją wolno - każda pomyłka mogła stać się przyczyną wypadku konia lub jeźdźca. Na niezbyt rozległej łączce myśliwy zatrzymał się, by omówić coś z Calisem. Po krótkiej rozmowie Orzeł kiwnął głową. - Rozbijemy tu obóz, a o świcie ruszymy dalej.
Foster i de Longueville natychmiast zaczęli wykrzykiwać rozkazy, a żołnierze bez namysłu rzucili się do ich wypełniania. Konie miały zostać zebrane razem w miejscu otoczonym palikami, rozkulbaczone i spętane tak, by mogły się paść - co w sumie zajęło więcej czasu, niż przywiązanie do słupków i dostarczenie im owsa.
Kiedy Erik i inni wyznaczeni do koni uporali się ze swym zadaniem, reszta kompanii zdążyła już wznieść szaniec obronny. Erik chwycił za łopatę i skoczył, by pomóc kopaczom. Szybko wykonano pełny profil nasypu i ziemne wrota z desek przywiezionych na jucznych koniach. Opuszczone przez rów wrota mogły w razie potrzeby zostać użyte jako zwodzony most. Następnie młody Ravensburczyk wraz z innymi wdrapał się na nasyp i przeszedłszy po prowizorycznej kładce, zabrał się do udeptywania ziemi. Na szczycie uwijał się już Roo z towarzyszami, którzy w pewnej od siebie odległości wbijali w grunt zakończone stalowymi ostrzami drewniane paliki. Dopiero po uporaniu się z tym zadaniem wszyscy rzucili się do stawiania sześcioosobowych namiotów z grubo tkanego materiału. Wrzuciwszy do środka swoje zwinięte materace, wrócili do rejonu gospodarczego, gdzie gotowała się już w kotłach zupa.
Podczas marszu zawsze jedli owoce i suchary oraz od czasu do czasu jarzynową zupę. Początkowo Erik i inni narzekali na brak mięsa, później jednak doszli do wniosku, że solidniejsze pożywienie więcej by ważyło - a wszystko musieli nieść sami. Choć myśl o parującej pieczeni, jagnięcym kotlecie czy mięsnych pasztecikach jego matki sprawiała, że usta wypełniały mu się ślinką, czuł, iż nigdy w życiu nie był w lepszej formie.
Rozdano drewniane miski i każdy otrzymał porcję gorącej zupy jarzynowej z odrobiną wołowiny - której było zaledwie tyle, by przydać potrawie smaku i zapachu.
Rozsiadając się przy jednym z. ognisk, Roo zauważył: - Zdałby się jeszcze kęs świeżego chleba... Uwielbiałem wycierać talerz po zupie skórką...
- Chłopcze... - rzucił przechodzący obok Foster. - Ludzie tkwiący w dolnych kręgach piekła daliby wszystko za łyk zimnej wody... Ciesz się tym, co masz. Od jutra przechodzimy na suchy prowiant.
Usłyszawszy tę nowinę, wszyscy wydali zgodny jęk. Suszone owoce i podpłomyki były pożywne, ale niemal zupełnie pozbawione smaku i trzeba je było żuć godzinami - co zresztą, jak utrzymywał Roo, wcale nie ułatwiało przełknięcia. Erikowi najbardziej brakowało wina. Młodzik, który wyrósł i wychował się w Darkmoor, przywykł do wina przy posiłkach. Jakość wytwarzanego w okolicy trunku była niemal legendarna i nawet najtańszy sikacz pijany przy posiłkach przez biedaków był lepszy niż gdzie indziej napitki wielmożów. Dopiero kiedy dotarł do Krondoru, dowiedział się, że wino było zbyt drogim trunkiem, by je transportować, i nawet w tawernach książęcego grodu nie można by za nie brać tyle, by interes się opłacał.
Powiedział o tym Roo, który natychmiast zauważył: - Na tym mógłby sporo zarobić chłopak tak przedsiębiorczy jak ja. - Wyszczerzył zęby, aż Erik parsknął śmiechem.
- Ty? - spytał Bysio siedzący po drugiej stronie ogniska. - Zamierzasz przewozić butelki do Krondoru i stracić na tym trochę forsy?
Roo zmrużył oczy. - Kiedy mój teść, Helmut Grindle, pożyczy mi trochę złota, rozwinę interes... po którym na każdym stole w Zachodnich Dziedzinach pojawi się dobre wino...
- Jeszcze nawet nie widziałeś tej dziewczyny! - zaśmiewał się Erik. - Kiedy wrócisz, może się okazać, że jest już zamężna... i ma gromadkę dzieci...
- O ile w ogóle wrócisz! - prychnął Poręczny.
Przy ognisku zapadła cisza...
Konie bywają bardzo krnąbrne, pomyślał Erik, ocierając kurz z czoła. Obarczono go odpowiedzialnością za przeprowadzenie zwierząt przez góry - oddano mu także dowództwo nad kilkoma żołnierzami, którzy mieli mu w tym pomagać. Niespodzianką była nagła ochota Nakora do tego. by im towarzyszyć. Większość ludzi uznałaby jazdę za stadem - „na ogonach”, jak to nazywali fachowcy - za zajęcie piekielnie nudne i uprzykrzone z powodu konieczności łykania kurzu. Niezmiennie ciekaw świata Isalańczyk utrzymywał, że wszystko to jest ..fascynujące”. Okazało się zresztą, ku uldze Erika, że mały frant jest także niezłym jeźdźcem.
Poza tym Erik stwierdził, że konie wolą schodzić po stromiźnie, która prowadziła do miejsca, gdzie musiałyby albo kroczyć tyłem (czego bardzo nie lubią), albo nauczyć się latać, co było jeszcze mniej prawdopodobne.
- Hola! - zawołał, kiedy pewna szczególnie uparta klacz, z uporem godnym lepszej sprawy skierowała się w dół. Cisnął w nią kamieniem, który odbiwszy się od jej boku, zmusił ją w końcu do marszu w pożądanym kierunku. - Durne bydlę! - wrzasnął. - Wolisz stać się pokarmem dla kruków?
Nakor, który zwykle jeździł bliżej krawędzi niż to nakazywał rozsądek i wyglądało na to, że zdołał jakoś przekonać swego wierzchowca do nauki latania, potrafił wcisnąć się pomiędzy konia zbaczającego w niewłaściwym kierunku a rozwierającą się tuż obok przepaść. Kiedy Erik wspomniał mu, że to trochę ryzykowne, uśmiechnął się tylko szeroko i powiedział, że wszystko jest w porządku. - Ma ruję. Klaczom zdarza się popełniać wtedy głupstwa...
- Nie jest zresztą zbyt bystra nawet wtedy, kiedy nie ma rui. Ale dobrze, że nie mamy ogierów... Wtedy mogłoby się zrobić naprawdę ciekawie.
- Miałem kiedyś ogiera... - powiedział Nakor. - Był to wielki, czarny rumak, którego mi podarowała Imperatorowa Wielkiego Keshu...
Erik spojrzał nań z zainteresowaniem. - To... ciekawe. - Podobnie jak inni, którzy zdążyli poznać niezwykłego Isalańczyka, nie był skłonny zbyt pochopnie zarzucać mu kłamstwa. Niekiedy to, co mówił, brzmiało bardzo nieprawdopodobnie, zawsze jednak się okazywało, że potrafi to poprzeć dowodami... aż w końcu ludzie nauczyli się brać jego słowa za dobrą monetę.
- Zwierzę zdechło - ciągnął Nakor. - A był to naprawdę dobry koń... Najadł się mokrej trawy i dostał kolki.
Okrzyk z przodu oznaczał, że stado się stłoczyło, Erik posłał więc Goodwina. by pomógł przegonić konie przez wąski przesmyk. Była to ostatnia chyba przeszkoda - potem mieli przed sobą już tylko zejście ku dolinie Vedry.
Po chwili okrzykiem wezwał Billy'ego z powrotem, sam zaś podjechał do przodu, na czoło grupy składającej się z trzydziestu luzaków. Jakiś znarowiony rumak usiłował zawrócić, Erik jednak naparł nań własnym wierzchowcem i zmusił do wejścia w wąwóz. Za opornym poszły inne i wkrótce wszystko ruszyło gładko. Erik zatrzymał się i poczekał, aż przeszły ostatnie zwierzęta, potem dołączył do jadących z tylu Nakora i Billy'ego.
- Teraz już będzie z górki - stwierdził Billy.
I nagle klacz Nakora capnęła zębami za kark konia Billy'ego. Wierzchowiec zarżał boleśnie i stanął dęba.
- Uważaj! - zawołał Nakor.
Niczego się nie spodziewający Billy wypuścił cugle, poleciał do tyłu i upadł z łoskotem na ziemię. Erik natychmiast zeskoczył z siodła i podbiegł do przyjaciela. Pochyliwszy się nad leżącym, zobaczył, że Billy wpatruje się w niebo gasnącymi już oczyma. Jego głowa leżała na sporym kamieniu, który zaczynała otaczać kałuża szkarłatnej krwi.
- Co z nim? - zawołał Nakor.
- Nie żyje - odpowiedział nieco zdziwionym głosem Erik. Nastąpiła chwila milczenia.
- Pojadę za jego koniem - odezwał się wreszcie Nakor. - Ty zabierz go tam, gdzie będziemy go mogli pochować...
Erik wstał, chwycił martwego towarzysza i nagle przypomniał sobie, że w podobny sposób podnosił Tyndala. - Do diaska! - rzekł, wycierając kułakiem łzy, które nagle napłynęły mu do oczu.
Poczuł się nieswojo, kiedy sobie uświadomił, że Billy był pierwszym z niedoszłych skazańców, który zginął. - Do diaska! - powtórzył, zaciskając i rozwierając pięści. - Dlaczego? - zawołał rozpaczliwie.
W jednej chwili Billy dziarsko siedział na końskim grzbiecie, w następnej był już martwy. A powodem był durny, kiepsko ujeżdżony koń, który bronił się przed zalotami klaczy...
Erik nie wiedział, dlaczego śmierć Billy'ego tak bardzo go przygnębiła. Nagle zdał sobie sprawę z tego, że się boi. Nabrawszy tchu w piersi, pochylił się, zamknął oczy i podniósł ciało towarzysza. Było zaskakująco lekkie. Odwróciwszy się, podszedł do swojego konia, który aż prychnął. - Stój! - zawołał chłopak, i koń przesiał się boczyć.
Przełożył Billy'ego przez koński grzbiet i wspiął się na strzemiona. Moszcząc się w siodle, podniósł ciało towarzysza i oparł je na własnych udach, tak by koń zdołał unieść ich obu. Powoli ruszył za oddalającym się stadem.
- Do diaska! - szepnął po raz ostatni, tłumiąc w sobie strach i wściekłość i przeganiając je w najgłębsze zakamarki serca...
Na miejsce Billy'ego wprowadził się do ich namiotu niejaki Natombi, człowiek mówiący z silnym akcentem keshańskim. Pięciu pozostałych członków grupy odniosło się doń przyjaźnie, lecz z dystansem. Mimo że był obcy, wspólny trening sprawił, iż szybko dopasował się do pozostałych - wiedział, co należało zrobić i czego się po nim spodziewano.
Dwa dni po przekroczeniu przełęczy, Kirzon i jego synowie pokazali Calisowi drogę w dół, po czym wrócili na swoje tereny łowieckie. Calis zapłacił im w złocie i życzył pomyślności w łowach.
Erik wrócił do zwykłych obowiązków, a trudy wędrówki wśród wzgórz nie zostawiały nikomu zbyt wiele czasu na rozmyślania. Uczucia i wspomnienia, jakie obudziła w nim śmierć towarzysza, zakopał głęboko w sercu i z nikim o nich nie rozmawiał.
Pięć dni po opuszczeniu gór natknęli się na trudny podjazd. Erik i Calis pojechali przodem, by poszukać najdogodniejszego przejścia dla całej kompanii. Zawrócenie grupy siedemdziesięciu pięciu jeźdźców i trzydziestu luzaków było niełatwym przedsięwzięciem nawet na sprzyjającym terenie. W ciasnym przejściu było to niemal niemożliwe.
Dotarłszy do przełęczy, zatrzymali się, a Erik krzyknął: - O bogowie!
W oddali na północy wznosiła się potężna kolumna dymu, który zabarwiał słońce na czerwono.
- Jak daleko? - spytał Erik Calisa.
- Sądzę, że ponad sio mil - odparł Orzeł. - Palą każdą wioskę i każde gospodarstwo w odległości tygodnia jazdy od Khajpuru... Na szczęście wiatr dmie na wschód, inaczej od paru już dni czulibyśmy zapach spalenizny...
Erika zapiekło pod powiekami. - I tak czuję...
Calis uśmiechnął się tym swoim niezwykłym półuśmiechem. - Byłoby znacznie gorzej, gdybyśmy znaleźli się bliżej...
Podczas drogi powrotnej znaleźli łatwiejszy szlak, a gdy ruszyli w stronę kompanii, Erik zapytał: - Kapitanie, jakie mamy szanse na to, że uda nam się wrócić do domów?
Calis parsknął śmiechem, aż Erik odwrócił się w siodle, by spojrzeć w twarz wodza. - Okazało się, że ty pierwszy zdobyłeś się na odwagę, żeby zapylać... a ciekaw byłem, kto wreszcie to uczyni.
Erik milczał i czekał.
- Myślę, że to będzie zależało tylko od nas samych. Jedynie bogowie wiedzą, jak bardzo szalony jest ten plan.
- A dlaczego nie można posłać tam w tajemnicy jednego człowieka, który wszystko wybada... potem musielibyśmy już tylko jakoś go stamtąd wyciągnąć...
- Dobre pytanie - odparł Calis. - Już tego próbowaliśmy... i to nie raz. - Rozejrzał się dookoła. Nieustanne zachowywanie czujności stało się już jego drugą naturą. - W tym kraju nie ma stałych armii, tak jak w Królestwie lub w Kesh. Tu jesteś albo wojownikiem w służbie rodziny czy klanu, albo służysz w gwardii pałacowej jakiegoś miejscowego władyki... albo wreszcie zostajesz najemnikiem. W zasadzie istnieją tu tylko armie najemne.
- Można by pomyśleć, że jeśli obie strony najmują obcych ludzi, to łatwo będzie przemycić swego człowieka do wrogiego obozu.
Wyraz twarzy Calisa poświadczył, że jego uwaga była trafna.
- Owszem... można by tak pomyśleć. Ale pojedynczy człowiek zwraca na siebie uwagę, szczególnie taki, który nie zna panujących obyczajów i miejscowych stosunków. Cała natomiast kompania wolnych strzelców z odległych ziem nie jest tu czymś niezwykłym. Bardzo też liczy się reputacja. Tak więc stałem się Calisem, wodzem kompanii Szkarłatnych Orłów... a tu nikt nie zwraca szczególnej uwagi na elfa żyjącego wśród ludzi. „Długowieczny” dowodzący najemnikami to rzadkość, ale znów nie taka, by wzbudziła podejrzenia. Gdybyś przybył tu samotnie, odszukano by cię dzięki magii lub padłbyś ofiarą zdrady. Ale jesteś członkiem mojej kompanii i dlatego nikt nie będzie się tobą przejmował. - Milczał przez chwilę, patrząc na łagodne wzgórza opadające ku odległej rzece. - Piękny kraj, nieprawdaż?
- Owszem... na to wygląda- odpowiedział Erik.
Calis milczał przez chwilę. - Po raz pierwszy trafiłem do tej krainy dwadzieścia cztery lata temu - rzekł wreszcie. - Później byłem tu jeszcze dwukrotnie... raz z moją własną armią. Zostawiłem za sobą tyle grobów, że wszystkich już nawet nie pamiętam ...
- Na Wyspie Czarnoksiężnika podsłuchałem rozmowę Nakora i de Longueville'a - przyznał Erik, szarpiąc cugle konia, który z trudem odnajdywał drogę na krętej ścieżce. - To było straszne...
- To prawda. Podczas tamtej wyprawy zginęło wielu żołnierzy Królestwa... takich, że ze świecą szukać by lepszych. Fosterowi, Bobby'emu i paru innym udało się wraz ze mną wynieść karki cało... tylko dlatego, że podjęliśmy spore ryzyko i ruszyliśmy tam, gdzie nieprzyjaciel się nas nie spodziewał. - Calis umilkł na chwilę. - Dlatego zgodziłem się na plan de Longueville'a i przekonałem Aruthę, że poradzą tu sobie tylko desperaci, którzy za wszelką cenę będą chcieli ocalić życie. Żołnierze zbyt przywiązani do wojskowych sztandarów gotowi są za nie zginąć... my zaś potrzebujemy ludzi, którzy, by zostać wśród żywych, zrobią wszystko... wyjąwszy zdradę.
- Z żołnierza nie da się zrobić przyzwoitego najemnika - przytaknął Erik.
- Zgadza się. Spotkasz ludzi, którzy zmienią twoje poglądy na to, do czego jest zdolny człowiek... i nie staniesz się przez to lepszy. - Przez chwilę uważnie przyglądał się Erikowi. - Należysz do wyjątkowej grupy. Szukaliśmy w ludziach cech, które pozwolą na wtopienie się w tło... skłonności do gwałtu, niezbyt wielkiego przy wiązania do ideałów... ludzi tak twardych i prymitywnych, jak ci, pomiędzy których musimy się udać... potrzebni nam jednak byli tacy. którzy reprezentowali sobą coś więcej niż pospolici opryszkowie, jakich bitwy odsiewają od razu... Potrzebni nam byli ludzie, którzy w razie potrzeby podejmą wyzwanie, a nie rzucą się do ucieczki... - Uśmiechnął się, i tym razem był to uśmiech szczerego rozbawienia. - A przynajmniej zaczną uciekać we właściwą stronę, nie tracąc przy tym głowy... - Potem rzekł tonem, który świadczył o tym, że podobna myśl przyszła mu do głowy po raz pierwszy: - Wydaje mi się, że powinienem baczniej przyglądać się tobie i twoim towarzyszom. Większość wybranych przez nas ludzi to rzezimieszki, którzy za garść złota z ochotą poderżnęliby gardło własnej matce... ale wśród twoich kompanów można znaleźć kilku niezłych dziwaków. Jeśli twój przyjaciel Bysio zacznie rozprawiać o Bogini Śmierci - która w tym kraju jest bóstwem prawdziwie przerażającym - albo Sho Pi zacznie rozważać filozoficzne problemy z jednym z tych krwiożerczych drabów, z którymi przyjdzie nam się związać... o, wtedy może się zrobić gorąco... Kiedy dotrzemy do obozu, muszę powiedzieć Bobby'emu, że wasza szóstka powinna się trzymać mojego namiotu.
Erik milczał. Z niemałym zdziwieniem stwierdził, że Calis wiedział o nich dość, by pamiętać o teoriach Bysia dotyczących Bogini Śmierci lub o dziwactwach Sho Pi. Nie umiałby natomiast rozstrzygnąć, czy ostatnia decyzja Calisa jest przywilejem czy karą...
Po kilku dniach podróży, podczas której wszyscy zachowywali najwyższą czujność, dotarli do Kraju Nizinnego. I wtedy, piątego dnia po opuszczeniu gór, natknęli się na niewielką wioskę leżącą przy głównej drodze przecinającej kraj z północy na południe i łączącej Lanadę z Khajpurem. Domki oczywiście były opuszczone, ponieważ w tych stronach wieść o zbliżającej się grupie uzbrojonych mężczyzn nie wróżyła mieszkańcom niczego dobrego. Calis czekał na ryneczku około godziny, podczas gdy ludzie poili konie przy studni, poza tym jednak zakazał tykać czegokolwiek.
I wreszcie z kępy rosnących nieopodal drzew wyłonił się mniej więcej dwudziestoletni młodzieniec. - Co to za kompania? - zawołał, gotów dać nura w gęstwinę przy pierwszej oznace wrogości ze strony przybyszów.
- Szkarłatne Orły Calisa. Jak się nazywa la wioska?
- Weanat.
- Komu służycie?
Patrząc podejrzliwie na Calisa, tubylec spytał: - Czy złożyliście przysięgę?
- Jesteśmy wolną kompanią...
Odpowiedź nie bardzo się wieśniakowi spodobała. Przez chwilę rozmawiał po cichu z kimś, kto ukrywał się obok niego. W końcu powiedział: - Składamy daniny Królowi-Kapłanowi Lanady...
- Jak daleko stąd do Lanady?
- Dzień jazdy tą drogą na południe.
Calis zwrócił się do de Longueville'a: - Zabrnęliśmy na południe głębiej, niż chciałem... Ale armia do nas dotrze... prędzej czy później...
- Albo nas zetrze - odparł de Longueville.
- Rozbijcie obóz przed wieczorem... na tamtej łące - polecił Calis. Zwracając się do wciąż na poły ukrytego kmiotka, powiedział: - Musimy pohandlować. Potrzebujemy jedzenia... ziarna na chleb, kurczaków.. .jeżeli jakieś zostały, a także warzyw i wina...
- Jesteśmy biedakami - zawołał wieśniak, cofając się w gęstwinę. - Niewiele mamy, a jeszcze mniej możemy wam odstąpić...
Bysio, który stał tuż przy Calisie i przysłuchiwał się całej wymianie zdań, w końcu nie wytrzymał: - Taki z niego biedak, jak ze mnie pustelnik eremita - szepnął do Erika. - To żyzny kraj... a te łobuzy mają pewnie wszystko ukryte gdzieś w lesie...
Luis pochylił się w siodle i dodał: - I pewnie mierzy w nas w tej chwili pół tuzina łuczników...
- Zapłacimy złotem! - krzyknął Calis. Sięgnąwszy za pazuchę, wyjął sakiewkę, po czym rozwiązał ją i wysypał na ziemię kilka monet.
I nagle, jakby wyczarowani błyskiem złota, pojawili się ludzie - wszyscy dobrze uzbrojeni. Erik przyglądał się im uważnie, porównując ich do znanych mu już mieszkańców miasta. Ci byli wieśniakami, ale oręż trzymali w sposób świadczący o niezłym obeznaniu z bronią. Widać było. że nawykli do walki w obronie swoich posiadłości, i Erik poczuł ulgę, pomyślawszy, że Calis jest wodzem, który za to, czego trzeba jemu i jego ludziom, woli zapłacić, niż brać to siłą.
Przywódcą wieśniaków okazał się starszy już mężczyzna ze sporym, przytroczonym do pleców mieczem. Pochyliwszy się, zgiął kolano, podniósł monety i obejrzał je uważnie. - Czy przybywacie w pokoju? - spytał Calisa.
- Nie inaczej! - rzekł Calis, podając wodze swego wierzchowca Fosterowi. Wyciągnął ramię, a przywódca wieśniaków ujął go za przegub. Calis oddał uścisk w ten sam sposób. Potrząsnęli dwukrotnie i puścili dłonie.
I nagle spomiędzy drzew zaczęli wychodzić mężczyźni, za którymi szybko pojawiły się kobiety i dzieci. Błyskawicznie mały pusty kwadrat pośrodku wsi przekształcił się w ruchliwy ryneczek.
- Nie mam pojęcia, gdzie oni to wszystko trzymali - mruknął Roo, wskazując na baryłki miodu, dzbany pełne wina i kosze owoców, które pojawiły się jakby znikąd.
- Jeżeli często padasz ofiarą grabieży, szybko się nauczysz ukrywać majątek, mój chłopcze - zauważył Bysio. - Mają tu pewnie sporo ukrytych pod podłogami piwniczek, a w tych chatkach, jak sądzę, znalazłoby się parę fałszywych ścian.
- Ci kmiotkowie wyglądają mi na takich, którzy dobrze wiedzą, jak używać broni - rzekł Sho Pi. który skinąwszy na kompanów, przypomniał im, że ich miejsce jest tam, gdzie właśnie rozpoczynano rozbijanie obozu.
- Myślę, że to piękna, ale surowa kraina - zgodził się z nim Erik.
Uwiązawszy konie tam, gdzie polecił im kapral Foster, zabrali się do zwykłych czynności...
Rekruci odpoczywali, podczas gdy Calis na coś czekał. Erik i pozostali nie bardzo wiedzieli, co by to mogło być, Calis zaś nikomu nie zamierzał niczego wyjaśniać. W stosunkach z żołnierzami wieśniacy byli powściągliwi - zachowywali się przychylnie, ale nie serdecznie. We wsi nie było oberży, ale jeden z kmiotków wybudował baraczek, gdzie podawano dość znośne wino. Foster ostrzegł amatorów trunku, że każdy, kto następnego dnia nie będzie mógł wstać z powodu kaca, zostanie solidnie oćwiczony.
Każdy kolejny dzień przynosił nowe elementy treningu. Przez trzy dni ćwiczyli trzymanie tarcz nad głowami, podczas gdy przelatywały nad nimi różnorakie pociski. Foster i de Longueville z kilkoma ludźmi stali na pobliskim wzgórzu i rzucali ciężkie kamienie, które spadały prosto na ćwiczących, tak że ani na chwilę nie mogli opuścić tarcz.
Minął tydzień takiej zabawy, aż wreszcie któregoś dnia umieszczony na północnych rubieżach wioski wartownik zaalarmował wszystkich okrzykiem: - Jeźdźcy!
Foster, wydzierając się, zebrał ludzi w drużyny, kazał też schować miecze ćwiczebne i zastąpić je stalowymi. Wybrani łucznicy pod jego osobistą komendą udali się na pozycje, z których mogli prowadzić ostrzał wioski, natomiast de Longueville i Calis zebrali resztę ludzi u północnego krańca zabudowań.
Orzeł podszedł do miejsca, gdzie czekali Erik i jego towarzysze. - Szybko nadciągają - zauważył.
Zmrużywszy oczy, Erik zobaczył kilku jeźdźców, którzy gnali. wiodącą ku wiosce drogą. Podjechali bliżej i zatrzymali się raptownie - widocznie zobaczyli z daleka błyski metalu albo ruchy większej grupy ludzi.
- Przestało im się spieszyć, jak nas zobaczyli - zauważył cierpko Bysio.
Erik kiwnął głową, Roo zaś powiedział: - Spójrzcie tam! Erik odwrócił się, powiódł wzrokiem za ręką towarzysza - i zobaczył kompletnie opustoszałą wioskę.
- Ci kmiotkowie wpadają w popłoch niezwykle przekonująco, prawda?
Jeźdźcy tymczasem zbliżyli się na tyle, że oczekujący rekruci mogli im się dobrze przyjrzeć, a tymczasem Calis zawołał: - Praji!
Jadący na czele dowódca dźgnął konia ostrogami i przeszedł w kłus, pozostali zaś ruszyli jego śladem. Kiedy podjechali bliżej, Erik przekonał się, że to najemnicy - o tym przynajmniej świadczył ich strój - a otwierający szyk mężczyzna był chyba najbrzydszym człowiekiem, jakiego zdarzyło mu się do tej pory widzieć. Miał gębę jakby uszytą z impregnowanej skóry, na której dominował potężny nochal i ogromne, krzaczaste brwi. Długie, niemal siwe włosy, związał w kucyk. Był dość kiepskim jeźdźcem, poza tym często wymachiwał rękoma, czym nieustannie denerwował swego wierzchowca.
Podjechawszy bliżej, zsunął się z końskiego grzbietu i resztę drogi do okopu pokonał na piechotę. - Calis?
Wezwany wyszedł zza umocnień, po czym obaj mężczyźni objęli się mocnym uściskiem, waląc po plecach, aż dudniło. Potem przybysz odepchnął Calisa i rzekł: - Niech mnie gęsi zdepczą... nie zestarzałeś się ani o dzień, szlag by was trafił, długowieczne dranie... zdobywacie wszystkie piękne kobiety, a potem podbijacie serca ich córek...
- Tak właśnie myślałem, że to będziesz ty - śmiał się Calis.
- A któżby inny? - odparł mężczyzna. - No, aleśmy nie tutaj was się spodziewali. Khaipur padł.
- Słyszałem o tym.
- Dlatego jesteście tu, a nie nad brzegami Wężowej Rzeki - rzekł Praji.
Foster skinął na Erika i jego kompanów, którzy szybko zajęli się końmi przybyszów. Uważnie przy tym przyjrzeli się jeźdźcom i ocenili, że wszyscy są doświadczonymi, choć teraz nieco znużonymi wojownikami.
- Dali nam nieźle popalić... - odezwał się Praji. - Wydostałem się z kotła zaledwie z kilkunastoma ludźmi, dotarliśmy do oblężonych tak blisko, jak się dało, ale zielonoskórzy mają swoich harcowników i ci dali nam do wiwatu. Nie miałem nawet czasu, by ogłosić, że szukamy pracy. Żadnych rozejmów... Albo jesteś z nimi, albo cię atakują... - Kciukiem wskazał na swoich towarzyszy. - Rozdzieliliśmy się zaraz po tym, jakeśmy się stamtąd urwali. Połowa chłopaków pojechała z Vają do Jeshandi... Myśleliśmy, że nadejdziecie z tamtej strony... ale na wypadek, gdybyście ruszyli na Mahartę, obstawiłem i ten kierunek. Domyśliłem się, że jeśli nawet popełnię błąd, prześlesz wieści przez agentów. Dajże mi coś do picia... w gardle mam przynajmniej połowę kurzu, który jeszcze do niedawna zalegał drogę do Khaipuru...
- Napij się - rzekł Calis - a potem opowiesz mi resztę... Zabrał przybysza do swojego namiotu, a kiedy tam ruszyli, wieśniacy pojawili się ponownie... jak wyczarowani z powietrza. Erik i jego kompani, którym poruczono opiekę nad końmi, zaprowadzili wierzchowce do zagrody, gdzie Erik osobiście je obejrzał. Widać było, że niemal je zajeżdżono - oddychały ciężko i spływały pienistym potem. Rozkulbaczywszy konia, którego prowadził, polecił kompanom zrobić to samo z pozostałymi wierzchowcami. Wedle jego oceny zwierzęta potrzebowały przynajmniej godziny, zanim dostaną jeść lub pić, w przeciwnym razie mogłaby je złapać kolka.
Kiedy wreszcie ochłonęły, Erik kazał je uwiązać do słupków i wytrzeć do sucha, po czym osobiście sprawdził, czy któryś z nich nie jest ranny lub okulawiony. Wrócił do namiotu dopiero wtedy, kiedy się upewnił, że z końmi wszystko jest w porządku.
Z przybyciem najemników dyscyplina w obozie nieco się rozluźniła, i Erik po powrocie znalazł swoich kompanów leżących na materacach. Wiedział, że za kilka chwil ogłoszą pobudkę, postanowił więc skorzystać z okazji i z rozkoszą wyciągnął się obok reszty drużyny.
- Legioniści wykorzystują każdą chwilę na odpoczynek... co do minuty... - odezwał się Natombi.
- Kto? - spytał Luis.
- Wy ich nazywacie Psimi Żołnierzami - wyjaśnił Keshanin. - Za dawnych czasów obozowali z dala od miast... i trzymano ich na smyczy niczym psy... a w razie potrzeby szczuto nimi wrogów Imperium. - Podobnie jak Jadów, Natombi golił głowę, a jego ciemna skóra podkreślała biel zębów i białek oczu. Miał też czarne tęczówki, których głębia kazała myśleć Erikowi o przepastnych tajemnicach...
- Powiadasz, że byłeś psem? - spytał Bysio z głupia frant, i wszyscy parsknęli śmiechem.
- Nie, durna pało - żachnął się Natombi. - Byłem legionistą. - Usiadł na swoim posłaniu, sięgając głową płótna, i przyłożył pięść do piersi. - Służyłem w Dziewiątym Legionie... nad Głębią Overn.
- Słyszało się o nich to i owo... - Luis udał, że wiadomość nie zrobiła na nim wrażenia. Z udaną obojętnością zaczął kiwać nogami.
Sho Pi przeturlał się na brzuch i oparł na łokciach, podpierając brodę dłońmi. - W moim kraju uważa się Kesh za serce Imperium. Isalanie są moimi ziomkami, rządzą nami jednak Keshanie.
On mówi o tych. co stanowią siłę uderzeniową armii. Jak to się stało, że jeden z legionistów zawędrował tak daleko? - spytał czarnoskórego.
- Wpadłem w złe towarzystwo - wzruszył ramionami Natombi.
- Założę się, że teraz nie trafiłeś lepiej - parsknął śmiechem Bysio.
- Byłem członkiem eskorty pewnego człowieka... prawdziwego błękitnokrwistego. Podróżowaliśmy do Durbinu... i tam okryliśmy się hańbą...
- Kobiety... hazard, czy coś innego? - spytał Bysio, teraz już szczerze zainteresowany. Natombi był dla nich tajemniczą postacią, choć od tygodnia już dzielili namiot.
- Dopuściłem do tego, że ten człowiek zginął z ręki najemnego zabójcy. Zdegradowano mnie, więc uciekłem...
- Dopuściłeś? - spytał Roo. - To znaczy, że byłeś dowódcą?
- Owszem... byłem kapitanem.
- A ja Królową Nocy Letniego Przesilenia! - zawołał Bysio radośnie.
- A jednak to, com powiedział, jest prawdą. Teraz jestem taki, jak każdy z was... przestępca żyjący z łaski innego człowieka. Moje życie już się skończyło...
- To nie daje nikomu z nas praw, by uważać się za kogoś szczególnego - zauważył Bysio.
- Jak było w Legionie? - chciał wiedzieć Roo.
- Przecież wiesz - zaśmiał się Natombi. - Żyjesz tak jak legionista...
- To znaczy jak? - spytał zaskoczony Roo.
- No... to przecież obóz legionowy.
- Prawda - potwierdził Sho Pi. - Szyki... sposób marszu... ćwiczenia... wszystko zostało odwzorowane z Legionu...
- Tak sobie myślę - dodał Natombi - że ten Calis, nasz kapitan, jest bardzo przebiegłym człowiekiem. - Poklepał się po głowic, jakby potwierdzając tym gestem przedstawioną tezę. - Ćwiczy nas w sztuce przetrwania, ponieważ gdyby przyszło do walki, nie ma na świecie armii, która mogłaby zetrzeć się z Legionem Overn i ocaleć. Żadne wojsko nie sprosta legionom Kesh... a kiedy z kimś walczysz, dobrze jest zastosować taktykę, z jaką tamten nigdy przedtem się nie zetknął. To znacznie zwiększa szansę na przetrwanie.
Luis czyścił paznokcie ostrzem sztyletu. Teraz podrzucił go lekko, postawił na palcu i przez chwilę balansując nim w powietrzu, pozwolił, by nóż ześlizgnął się na ziemię. Chwyciwszy nagle mijającą jego dłoń rękojeść, błyskawicznym uderzeniem wbił ostrze w ziemię. - I o to w tym wszystkim chodzi... prawda, przyjaciele? O przetrwanie - powiedział, patrząc na drżącą głownię.
- Jeźdźcy! - wrzasnął obserwator.
Erik i jego towarzysze rzucili swoje dotychczasowe zajęcia i porwali za broń. Od momentu przybycia, tydzień wcześniej, Praji ostrzegał, że kompanie wycofujące się z pogromu po upadku Khaipuru będą zmierzały na południe. Dwukrotnie już obok wioski przeciągały bandy zbrojnych, którzy na widok umocnień, jakie kazał wznieść Calis po naradzie ze starszyzną wioski, rezygnowali z „odwiedzin”.
Erik nie umiałby odpowiedzieć na pytanie, czy kapitan rzeczywiście zamierzał bronić wioski, czy tylko chciał zaprawić ludzi do innego niż dotychczas rodzaju wojennego rzemiosła. Tam gdzie jeszcze niedawno stała zwyczajna wioska, teraz wznosiły się fortyfikacje wzbudzające szacunek. Wokół zabudowań wykopano fosę o pełnym profilu - a ziemia wydobyta przy tej robocie posłużyła jako fundament palisady. W palisadzie wykonano dwa przejścia i osadzono w nich okute żelazem wrota - jedne skierowane na północ, drugie na południe. Przy bramach stanęły wartownie wzniesione z pni rosnących za rzeką dębów. Erik osobiście nadzorował wykonanie zawiasów, rygli i potężnych ćwieków.
Wioskowa kuźnia stała opuszczona od lat, gdyż miejscowy kowal umarł dość dawno temu - ale stare palenisko wciąż jeszcze było zdatne do użytku. Erik nie miał wprawdzie pełnego zestawu kowalskich narzędzi, ale jakoś poradził sobie, wykorzystując te, których używał do kucia koni kompanii. Gdyby dano mu dość czasu, mógłby przy ich pomocy wykuć inne... i w końcu doprowadziłby kuźnię do dawnego stanu. Za każdym razem, kiedy patrzył na wrota, odczuwał szczególną dumę. Do ich sforsowania trzeba będzie użyć solidnej machiny oblężniczej. Rozejrzawszy się dookoła, pomyślał, że gdyby był wodzem oblegających, to zamiast wyłamywać bramę - co wiązałoby się z dodatkowym narażaniem się na ostrzał z łuków załóg obu wartowni - wolałby posłać ludzi do ataku na palisadę, którą można podpalić.
Wkładając kirys, obejrzał się przez ramię i zobaczył Fostera i de Longueville'a, którzy depcząc po piętach Calisowi, schodzili za nim ze wznoszonej pośrodku wioski wieży. Wieża ta - wieńcząca spory kopiec ziemi - miała po ukończeniu zapewniać obserwatorom widok na kilkanaście mil dookoła - tak żeby do wioski nie mogła się zbliżyć niepostrzeżenie żadna znaczniejsza siła.
Wraz z Roo pobiegli na wyznaczone im miejsca. Każdy sprawdzał w biegu, czy broń i rynsztunek są na swoich miejscach. Roo dźwigał pół tuzina ciężkich, okutych żelazem włóczni, i Erik zdumiewał się sile, jaką jego żylasty przyjaciel wyrobił sobie od czasu opuszczenia Ravensburga.
Poczuł nagłe, przelotne ukłucie tęsknoty, kiedy przypomniał sobie matkę i Rosalyn, lecz szybko odpędził przygnębiające myśli, bo na horyzoncie pokazali się jeźdźcy.
Kompania liczyła nie mniej niż trzydziestu wojowników wyglądających na bywałych i otrzaskanych w bojach. Na czele jechał krępy mężczyzna w średnim wieku o siwej, zwisającej aż na brzuch brodzie. Gestem dłoni posłał dwu ze swoich ludzi na oględziny twierdzy i zwolnił tempo jazdy. Dotarłszy na odległość głosu, zawołał: - Hej, wy lam, w forcie!
- Kto wy? - odkrzyknął Calis znad bramy.
- Zaciężni Bilbariego... spod Khajpuru... - i rozejrzawszy się wokół, dodał już mniej butnie: - Niewielu nas, psia mać, zostało...
Szperacze szybko wrócili do wodza. Erik przypuszczał, iż zdawali teraz raport, meldując, że maju do czynienia z niezłą forteczką, nie ze zwykłą barykadą.
- Kto wami dowodzi? - spytał tymczasem Calis. - Znałem Bilbariego... i nie ma go wśród was...
Siwobrody ponownie rozejrzał się dookoła. - Wychodzi na to, że ja sprawuję komendę... Bilbari zginął na murze. - Splunął i wykonał gest przeciwko złym mocom. - My zaś skorzystaliśmy z dnia zwłoki i odeszliśmy stamtąd. Nazywam się Zila.
Obok Calisa stanął Praji, i Erik usłyszał, jak mówi: - Znam ich. Niezłe z nich rzeźniki, i nigdy nie zaprosiłbym ich, by dzielili ze mną posłanie. Potrafią jednak uszanować pokój obozu... tak przynajmniej słyszałem...
- Mogę wam ofiarować pokój obozu - zawołał Calis.
- Na jak długo?
- Dwa dni.
- Uczciwa propozycja. - I nagle Zila parsknął śmiechem. - Bardziej niż uczciwa. Kto tu dowodzi?
- Ja, Calis.
- Od Szkarłatnych Orłów? - spytał Zila, zsiadając z konia.
- Ten sam.
- Słyszałem, że cię zabito pod Hamsa - powiedział, gdy Calis dał znak. by otwarto bramę.
Gdy Erik i pozostali czekali na dalsze wydarzenia, podszedł do nich Foster. - Zejdźcie na dół, ale miejcie na wszystko baczenie. Nie tacy jak oni obiecywali uszanować pokój obozowiska, a znalazłszy się wewnątrz, zmieniali zdanie...
Podejrzenia rozwiały się jednak jak dym, gdy przybysze wkroczyli do wioski. Widać było, że dostali tęgie lanie. Erik zauważył kilka rannych koni, a niemal wszystkie miały odparzone grzbiety. Dwa dni odpoczynku nie wystarczą, by niektórym zwierzętom przywrócić pełnię sił.
Zila odchrząknął i splunął sążniście. - Cholerny kurz! - sarknął. - Ale dym był jeszcze gorszy. Płomienie zaciągały cały horyzont... - Powiódł wzrokiem po ludziach Calisa. - Jeżeli tego uniknęliście, to wam się udało... Masz wśród swoich jakiegoś kowala? - spytał, oglądając swego konia.
Calis przywołał Erika, który podał miecz i tarczę Roo, mówiąc: - Zanieś to do namiotu, dobrze?
Odpowiedź Roo daleka była od uprzejmości, wziął jednak podane mu przedmioty i odszedł. Erik tymczasem spojrzał pytająco na Zilę, który wyjaśnił: - Gdzieś po drodze zgubiła podkowę. Nie kuleje jeszcze, ale chyba niedługo będzie...
Erikowi wystarczyło jedno spojrzenie, by się przekonać, że Zila ma rację. Podniósłszy nogę klaczy, zobaczył, że nasada kopyta była pokryta skrzepłą krwią.
- Oczyszczę to i opatrzę - powiedział. - Przybijemy nową podkowę i wszystko powinno być w porządku... jeśli nie będziesz jej zbyt forsował.
- Ha! - zawołał Zila. I zwrócił się do Calisa. - Za nami wali ponad trzydziestotysięczna armia. Właśnie spuścili nam niezłe manto. Jesteśmy pewnie pierwszą z setek kompanii, które będą tędy przeciągały - no, chyba że ktoś zorganizuje jakiś punkt zborny gdzieś na północy. Większości chłopaków ogromnie zależy na tym, by nie zostać pochlastanymi przez jaszczury...
- Jakie jaszczury? - spytał Calis.
- Postawisz mi kielicha, to ci o nich opowiem - odparł Zila. Calis polecił Erikowi zatroszczyć się o konie przybyszów, Ravensburczyk skinął więc na towarzyszy, by zajęli się innymi końmi, podczas gdy on opatrywał klaczkę Zili. Zwierzę kulało i kiedy dotarli do końskiej zagrody, Erik był już pewien, że przez następny dzień, a może i dwa, klacz nie będzie zdolna do żadnego wysiłku.
Jedni z nowo przybyłych wojaków byli radzi temu, że troskę o konie powierzyć mogą ludziom Calisa, drudzy sami woleli się upewnić, że ich zwierzętom niczego nie brakuje. Erika zresztą wcale to nie zdziwiło, gdyż ci, którzy poszli za nim, mieli lepsze konie. Widział, że są wyczerpane, ale też był pewien, że szybko dojdą do siebie. Resztę wierzchowców można było w najlepszym razie określić słowem „marne”, i Erik podejrzewał, że oddział Zili wkrótce po części przynajmniej się spieszy.
Zbadał konie, konotując sobie w pamięci, o które można będzie zadbać, a które najlepiej byłoby jeszcze dziś zabić, by skrócić ich cierpienie. Porozmawiał o tym z kilkoma bardziej doświadczonymi jeźdźcami z kompanii Calisa i nie spotkał się ze sprzeciwem.
Szedł do swego namiotu, kiedy jeden z przybyszów krzyknął:
- Hej, ty! Jak cię wołają?
- Erik. - Zatrzymał się, ciekaw, co też przybysz ma do powiedzenia.
- Ja jestem Rian - przedstawił się obcy ściszonym głosem.
- Widzę, że znasz się na koniach... - Mówiący był rosłym mężczyzną o płaskiej twarzy, zaczerwienionej od słońca i pokrytej warstwą kurzu i potu. Miał ciemne oczy, płomieniście rude włosy i siwawą brodę. Poruszał się lekko i sprężyście, cały czas machinalnie trzymając dłoń na rękojeści miecza.
Erik kiwnął głową, ale się nie odezwał.
- Przydałby mi się inny koń. Moja klacz dojdzie do siebie, jeżeli dam jej odpocząć przez tydzień... Jak myślisz, sprzeda mi jednego ten wasz kapitan?
- Zapytam go - odparł Erik i ruszył, by odejść.
Rian zatrzymał go, kładąc mu łagodnie dłoń na ramieniu.
- Zila jest nawet niezły, zwłaszcza kiedy dochodzi do karczemnych bijatyk, ale kiepski z niego kapitan - rzekł cicho. - Mieliśmy się udać do Maharty, by zaciągnąć się na służbę do Radży. Tamtej bandzie z północy uporanie się z Lanadą zajmie chyba więcej niż pół roku.
Rozejrzał się ukradkowo dookoła, jakby chciał sprawdzić, czy nikt ich nie podsłuchuje. - Wygląda na to, że wasz kapitan zna się na fortyfikacjach, a i wy bardziej przypominacie regularne wojsko niż najemników...
Każdego człowieka w kompanii Calisa ostrzegano przed szpiegami, Erik wiedział więc, co odpowiedzieć, i uczynił to bez namysłu: - Po prostu wykonuję rozkazy. Kapitan Calis słynie z tego, że oszczędza ludzi i potrafi im zapewnić bezpieczeństwo... więc słucham bez dyskusji.
- Myślisz, że znalazłoby się u was miejsce dla jeszcze jednego?
- I o to zapytam. Ale sądziłem, że zmierzasz do Maharty?
- Po laniu, jakie dostaliśmy pod Khajpurem, przydałby się z roczek odpoczynku... ale prawdę mówiąc, wcale się nie obłowiliśmy... a ja się szybko nudzę...
- To też mu powiem - rzekł Erik, zostawiając Riana z końmi. Gdy szedł przez wioskę, kilku wieśniaków pozdrowiło go przyjaźnie. Ludzi Calisa nie traktowano już wrogo, ale miejscowi wyraźnie podzielili się na dwie grupy -jedni byli radzi temu, że mają przy sobie zbrojnych do ochrony i w dodatku płacących za wszystko złotem, drudzy obawiali się. że fortyfikacje ściągną na wioskę niepożądaną uwagę. W minionych latach, gdy regularnie najeżdżano osadę, kmiotkowie doprowadzili do perfekcji umiejętność szybkiego krycia się wśród pobliskich wzgórz. Jeśli ostrzeżenie przychodziło w porę, ginęło bardzo niewielu z nich. Forteca stanowiła zarówno ochronę, jak i źródło zagrożenia.
Ktoś zawołał Erika po imieniu, obejrzawszy się, zobaczył za sobą Embrisę, czternastoletnią dziewczynkę, która zdążyła go już polubić. Była nawet dość urodziwa na swój wiejski, „hoży” sposób, Erik jednak wiedział, że zestarzeje się, zanim dociągnie do trzydziestki, przedtem zaś urodzi trójkę lub czwórkę dzieci mężowi, który będzie się zaharowywał na śmierć, pracując od świtu do zmierzchu. Jako mieszczuch z krwi i kości, Erik nie bardzo miał pojęcie o tym, czym może być prawdziwa bieda i naprawdę ciężka praca - dopóki nie trafił do tej wioski.
Przywitał się z dziewczynką i przeprosiwszy ją grzecznie, ruszył do baraku służącego jako oberża. Pewien przedsiębiorczy kmieć o imieniu Shabo porozstawiał tu drewniane stoły i krzesła, teraz zaś zarabiał niezgorzej, sprzedając podłe wino oraz piwo ludziom Calisa. Zamierzał też wznieść wokół chatki drewniane stojaki na beczki z winem. Erik pomyślał, że jeżeli pobędą tu dostatecznie długo, Shabo zostanie rasowym oberżysta. - takim, który obraca zyski na podniesienie poziomu swego przedsiębiorstwa. Jego najnowszym pomysłem było wycięcie w ścianie chatki drugich drzwi, tak żeby mógł podawać trunki zza baru, który ciągnął się wzdłuż całej izby. Erik pomyślał, że zimą może tu zrobić się dość chłodno - ale właściwie nie miał pojęcia, jak surowe bywają tu zimy.
Calis, Zila i kilku innych siedzieli przy stole, a ludzie z kompanii Zili pili na umór w głębi chaty, widać było, że niedawno mocno dostali w kość. Praji przyłączył się do Calisa i właśnie słuchał Zili, który mówił: - Spędziłem na polach walki trzydzieści lat... alem nigdy nie widział czegoś takiego... - Po czym opróżnił kufel i wytarł usta rękawem. Calis tymczasem spojrzał pytająco na Erika, i ten zameldował:
- Mniej więcej połowie koni potrzebne jest pastwisko i miesięczny wypoczynek, a i z tych niektóre będą musieli dobić. Reszta się nada... po tygodniowym odpoczynku.
Calis kiwnął głową. - Nie jesteśmy zbyt zamożni - wtrącił się Zila - ostatnio trochę nam się nie wiodło... ale chętnie kupimy kilka waszych luzaków, jeśli zechcecie je sprzedać.
- I co zamyślacie czynić dalej? - zaciekawił się Calis.
- Idziemy na Mahartę. Radża posyła swych Królewskich Nieśmiertelnych na pomoc Królowi-Kapłanowi Lanady... by odeprzeć zielonoskórych i ich armię. To zaś oznacza, że - przynajmniej na razie -jego bojowe słonie i ci naćpani maniacy Króla-Kapłana są po jednej stronie.
- Sprawy rzeczywiście musiały przybrać zły obrót, skoro ci dwaj zajadli wrogowie stanęli po tej samej stronie - rzekł Praji.
Zila machnął dłonią, wskazując pusty kufel i Shabo podbiegł, by wymienić go na pełny. -- Owszem... Ale znaczy to również, że Radża będzie potrzebował więcej zbrojnych, by utrzymać spokój w mieście... znajdzie się więc i dla nas robota. Po tym, przez cośmy przeszli, nie mam nic przeciwko temu, by przez parę lat pilnować porządku wśród wieśniaków. - Spojrzał na Prajia i Calisa. - Powiadacie, że byliście pod Hamsa?
- I owszem - odpowiedzieli jednocześnie.
- Pod Khajpurem było dziesięć razy gorzej. Zanim zaczęła się ta wojna, byliśmy, tak jak wy, kompanią najemników, która broniła interesów kupców kursujących między Khajpurem a Miejscem Spotkań... - Erik wiedział już, że Zila mówi o odbywających się raz do roku spotkaniach jeźdźców Jeshandi i innych plemion, które zjeżdżały się na skraju stepów, by pohandlować z nomadami ze wschodnich równin. - ...Albo kursowaliśmy wzdłuż środkowej Vedry. Raz nawet przeprowadziliśmy karawanę przez Równiny Djams do Palamds nad rzeką Satpurą... - Potrząsnął głową. - Ta wojna jest jednak niepodobna do żadnej z tych, jakie widziałem. Zaciągnęliśmy się po upadku Kilbar. Od osób, które przeżyły, dowiedziałem się dość, by się spodziewać, że będzie ciężko, na to jednak, co zaszło pod Khajpurem, nikt z nas nie był przygotowany. - Przerwał na chwilę, jakby zbierając myśli. - W umowie, którą w naszym imieniu zawarł Bilbari, zobowiązaliśmy się do patrolowania okolicy i przewożenia meldunków. Radża Khajpuru miał jedną z tych małych armii, które świetnie wyglądają podczas parady, wiedział jednak, że do powstrzymania najeźdźców będzie potrzebował weteranów... zanim wynajęci twardziele wyćwiczą jego chwatów i zrobią z nich prawdziwych żołnierzy. Moi kompani i ja nie jesteśmy członkami Jeshandi... ale nieźli z nas jeźdźcy i jakoś sobie radziliśmy.
Pierwszy raz zobaczyliśmy tamtych mniej więcej w miesiąc po podpisaniu kontraktu... Była to kompania podobna do naszej... około sześćdziesięciu doświadczonych ludzi. Ruszyli w luźnym szyku na nasze pozycje, a potem się wycofali... i nawet nie zadali nam poważniejszych strat... prawda, że i my niewiele im zrobiliśmy. Zameldowaliśmy o potyczce i zajęliśmy nieco lepszą pozycję, czekając na następne natarcie.
Nic trzeba było długo czekać... Któregoś dnia obudziliśmy się i zobaczyliśmy, że na północnym zachodzie niebo pokrywają tumany kurzu. Minął kolejny tydzień... i pojawiło się dziesięć tysięcy jeźdźców.
Zila zaśmiał się ponuro. - Stary Bilbari nielicho zafajdał sobie portki, ale powiem wam, że nie on jeden tamtego dnia wywiesił... eee... brązową Hagę. Było nas ze dwie setki chłopa... w forteczce nie tak umocnionej jak wasza... i nikt nie namyślał się dłużej niż minutę - wszyscy podjęli decyzję, by się wynieść czym prędzej. Kiedy dotarliśmy do bram miasta, śpieszyły już tam wszystkie kompanie z fortów na północ i na zachód od miasta. Jedyne boje stoczono na miejskich murach. Pewnego dnia najeźdźcy po prostu pojawili się pod miastem...
Rozejrzał się po twarzach otaczających go ludzi - każdy z obecnych w namiocie słuchał go uważnie. - Niektórzy z chłopaków od początku okazali się niezłymi rębaczami... a po dwóch miesiącach oblężenia nawet z tych strojnych żołnierzyków Radży wyrosła grupa najtwardszych i najbardziej zajadłych wojowników, z jakimi przyszło mi się spotkać. Zresztą bronili swych domostw, mieli zatem lepsze niż my powody do walki.
Umilkł, Calis zaś odczekał chwilę, aż wreszcie zapytał: - Kiedy zażądali kapitulacji?
Zila zrobił niewyraźną minę. - I to jest właśnie w tym wszystkim najdziwniejsze...
Z tego, co mówili bardziej doświadczeni towarzysze, Erik wiedział, że życiem najemników rządziły dość sztywne zwyczaje i tradycja. Zachowanie Zili świadczyło o tym, że pod Khajpurem zdarzyło się coś niezwykłego.
- No? - ponaglił opowiadającego Calis.
- Wcale nie zażądali kapitulacji. Podeszli poza zasięg naszych strzał i zaczęli kopać... ustanawiając regularne rowy i okopy. Przez tydzień tak naprawdę nie było prawdziwej walki... ot, postrzelaliśmy sobie trochę z murów, by tamci wiedzieli, że czuwamy. Jak na kogoś, kto w życiu nie trzymał w dłoni żadnej broni prócz ceremonialnego miecza, Radża okazał się dzielnym chłopem... stał zresztą na czele tej swojej armii. - Zila zamknął oczy. Zakrył je dłonią i przez chwilę Erik sądził, że najemnik płacze. Kiedy wreszcie odjął dłoń od oczu, Ravensburczyk przekonał się, że powieki najemnika są suche, a on sam ledwie hamuje wściekłość.
- Pamiętam, że ten pacan stal na murach, w tej swojej po trzykroć przez bogów przeklętej złotej koronie, i trzymał w dłoniach urzędowy wachlarz z pawich piór, podczas gdy jaszczury okrążały miasto. Wiecie... on im rozkazał, by wyniosły się precz...
- Co dalej? - spytał Calis.
- Nie potrafił zrozumieć, że nie była to taka wojna, jakie od wieków toczono na stepach o panowanie nad handlowymi szlakami, lub te, jakie prowadzili ze sobą Radżowie Maharty i Królowie-Kapłani Lanady... Nie pojął tego nawet wtedy, kiedy wrogowie wdarli się do pałacu i na jego oczach zaczęli zabijać mu dzieci i żony... - Opowiadający zamknął oczy i wyszeptał: - Nie zrozumiał chyba niczego nawet wtedy, gdy pojmali go i nadziali na pal... przed bramą jego własnego pałacu...
- Nadziali na pal? - żachnął się Erik.
Calis przez chwilę przyglądał się najemnikowi. - Jest coś, czego nam nie opowiedziałeś...
- Paskudna to była sprawa - odparł Zila. - Nie chciałbym mówić źle o zmarłych... Sam zresztą też nie mam się czym chwalić...
- Chronią cię prawa obozu - przypomniał mu Praji, którego gęba, a nikt chyba nie nazwałby jej urodziwą, pod wpływem nagłej podejrzliwości nabrała naprawdę złowrogiego wyglądu. - Przeszliście na stronę wroga?
Zila kiwnął głową. - Mój kapitan... wraz z innymi... - Na chwilę jakby zabrakło mu słów. - Wiecie, że niegłupi człowiek, co ma pieniądze, zawsze znajdzie drogę wejścia i wyjścia z oblężonego miasta... Jaszczury nie żądały kapitulacji. Po prostu nieustannie atakowały. Takich zajadłych wojowników nigdy wcześniej nie spotkałem... a widziałem wielu swego czasu... Ale tamci... - Łyknął piwa i potrząsnął głową. - Mają po dziewięć stóp wzrostu... a w barach przerastają dwu sporych chłopów. Jednym ciosem miecza mogą wytrącić oręż z ręki nawet krzepkiemu szermierzowi... mogą rozszczepić tarczę na dwoje... I niczego się nie boji}. Nie atakowali zresztą, zanim nie dokonali wyłomu w murze. - Znów potrząsnął głową. - Sami poddaliśmy wały... i sami je opuściliśmy... Wysłali agenta, który powiedział naszemu kapitanowi, że ponieważ nie zawarto formalnego zawieszenia broni, po bitwie wszyscy, których zastaną w mieście, pójdą pod miecz... A tym, co zejdą z wałów i nie będą im przeszkadzali, pozwolą na udział w plądrowaniu grodu...
Praji wolno dźwignął się na nogi. Wyglądał tak, jakby chciał rzucić się na gościa. Przez chwilę patrzył mu bez słów w oczy, potem splunął na ziemię przed siedzącym i wyszedł. Calisowi jednak bardziej zależało na faktach, niż na okazaniu Zili pogardy.
- Co było potem?
- Kapitanowie przekazali nam ofertę. Wiedzieliśmy, że nas pobito... Najeźdźcy każdego dnia otrzymywali nowe zaopatrzenie i prowiant, a nasze siły malały... poza tym ktoś podpalił magazyny zbożowe. - Erik skrzywił się, wiedział bowiem, co zaraz usłyszy. Unoszący się w powietrzu pył zbożowy mógł eksplodować, jeśli padła nań choć jedna iskra. Dlatego też w Ravensburgu zabroniono używania ognia na milę od magazynów ze zbożem. - Wybuch rozniósł połowę zapasów zboża, a także wszystkie pobliskie domy. Ktoś inny zatruł zapas wina przechowywany nieopodal pałacu... i setki ludzi skonało, wyjąc z bólu.
- Zila zamknął oczy. Tym razem spod powiek wypłynęło mu kilka łez, lecz nikt nie umiałby rzec, jakie uczucie je zeń wycisnęło - wściekłość czy żal. - A ci ich przeklęci czarownicy... Radża miał własnych, a paru z nich naprawdę znało się na swoim fachu. Było wśród nas także kilku kapłanów, uzdrowicieli, którzy zajmowali się rannymi i chorymi. Ale magowie jaszczurów byli potężniejsi.. . podczas boju wywoływali dziwne hałasy i ludzie wpadali w panikę, niezależnie od rozwoju sytuacji na murach. W biały dzień z kanałów ściekowych wyłaniały się setki szczurów, które gryzły nas po nogach i w brzuchy... Otaczały nas chmary komarów i much, tak gęste, że połykało się je przy wciąganiu oddechu... albo przy lada otwarciu gęby... Chleb pokrywał się pleśnią zaraz po wyjęciu go z pieca, a mleko kwaśniało w skopkach, zanim dojarka wyjęła je spod krowy. Każdego dnia jaszczury podsuwały swe rowy i okopy bliżej... i nieustannie nas ostrzeliwały...
Zila powiódł wyzywającym wzrokiem po otaczających go twarzach. - Może i postąpilibyście inaczej, gdybyście byli na moim miejscu... choć szczerze w to wątpię. Kapitan powiedział nam, co z nami będzie, a myśmy wiedzieli, że nie łże. I wiedzieliśmy, iż nie był tchórzem. Mówiłeś, że go znasz... - rzekł jakby oskarżycielsko do Calisa.
Calis kiwnął głową. - Prawda, nie był tchórzem...
- Wszystkiemu winne są jaszczury... Zmieniły zasady prowadzenia wojen. Nie dały nam wyboru.
- Jak wam się udało uciec? - rozległo się pytanie z tyłu, toteż Erik odwrócił się i zobaczył twarz de Longueville'a, który wszedł niepostrzeżenie podczas opowiadania gościa.
- W tym, co powiedział agent jaszczurów, było coś, co wzbudziło niepokój naszego kapitana. Wtedy niczego nie pojmowałem... zrozumiałem to polem, kiedy nadziali Radżę na pal, wszystkim zaś mieszkańcom miasta powiedzieli, że albo zajmą miejsce obok swego niedawnego władcy, albo zgodzą się służyć nowym panom...
- Nie dano wam nawet jednodniowego rozejmu, byście mogli odejść z miasta? - spytał stojący za de Longueville’em Foster, Erik zaś odstąpił w bok, by kapral mógł lepiej się przyjrzeć Zili.
- Nie dano nam nawet czasu, byśmy zdążyli zabrać stamtąd swe tyłki! Ale Bilbari domyślił się, że oni coś knują i zebrał nas przy małej bramie od południa. Jakoś się przebiliśmy, oni zaś byli zbyt zajęci, by posyłać za nami pościg. Tam zginął nasz kapitan... wyprowadzając nas z miasta, któreśmy zdradzili...
- To był jego wybór, nie wasz - rzekł Calis.
- Muszę zaprzeczyć - sprzeciwił się Zila. - Samiśmy się zaciągnęli i każdy z nas miał umowę z Bilbarim. Głosowaliśmy, jak w regularnym wojsku...
- A ty jak głosowałeś? - spytał de Longueville.
- Jakież to ma teraz znaczenie?
- Ma... i to niemałe - odparł Bobby, którego twarz zastygła w wyrazie nieprzejednanego gniewu. - Zdrada zaufania to najpodlejsza rzecz, jak;} jeden człowiek może uczynię drugiemu.
- Wszyscyśmy głosowali za odejściem - rzekł Zila.
- Aż do jutrzejszego ranka możecie korzystać z rozejmu obozowiska - zawyrokował Calis. - Dopilnuj, by jutro nikogo z waszych tu nie było...
Gdy wstał, by wyjść, Erik pospieszył za nim. - Mości kapitanie?
Calis przystanął, a młody Ravensburczyk nie bez zdziwienia stwierdził, że na obliczu wodza maluje się gniew. - Co znowu?
- Niektóre z ich koni muszą odpocząć. Jeśli nie da się im dnia lub dwu. niezadługo padną...
- To problem Zili i jego ludzi.
- Kapitanie... za łby Zili i jego ludzi nie dałbym złamanej podkowy... Szkodami koni...
- Zajmij się końmi - rzekł Calis, spojrzawszy uważniej na Erika - ale bez przesady. Siano, woda... i niewiele więcej. To, co kupią od wieśniaków, to już oczywiście ich sprawa.
- Mości kapitanie... jest tu niejaki Rian, który pytał, czy byśmy go nie przyjęli. Powiada, że nie chce łgać o tym, co się stało pod Mahartą...
Calis milczał przez chwilę, wreszcie zawyrokował: - Jeżeli choć jeden z tych sprzedawczyków będzie w zasięgu naszego wzroku jutro o świcie, dostanie strzałę pod żebra...
Erik skinął głową i wrócił do zagrody dla zapasowych koni. Odnalazłszy lam Riana, wyjaśnił: - Mój kapitan twierdzi, że nie mamy wolnych miejsc.
Na twarzy ochotnika pojawił się dziwny wyraz - Erik przez chwilę myślał, że tamten zaprotestuje, w końcu jednak powiedział: - Niech i tak będzie. Sprzedacie nam chociaż kilka koni?
- Wiesz... - odezwał się Erik, zniżywszy głos - kapitan mi chyba nie podziękuje, jeżeli pozwolę ci tu zostać. Ale zatrzymaj swoje złoto. Weź tamtego bułanego źrebca... - dłonią wskazał konia, o którego mu chodziło. - Dochodzi do siebie po urazie kopyta - dorobił się go. wierzgając zupełnie bez powodu... i ma kiełbie we łbie... Ale wystarczy mu krzepy, byś mógł się stąd wynieść w ciągu dwu dni.
- Nie sądzę, bym mógł czekać aż tak długo - odparł Rian.
- Mój kapitan nie żyje... a razem z nim przepadli i Regularni Bilbariego. Ruszam na południe, by się gdzieś zaciągnąć, zanim rozejdą się wieści... Kiedy człekowi przylepią miano zdrajcy, nikt mu więcej nie zaufa...
- Zila powiedział, że nie mieliście wyboru.
- Człek zawsze ma wybór. - Rian splunął na klepisko. - Niekiedy możemy wybierać jedynie pomiędzy honorową śmiercią a życiem w upodleniu... ale zawsze mamy dwa wyjścia. Ten delikatny Radża... okazał się prawdziwym mężczyzną. Może i nigdy wcześniej nie brał udziału w boju, ale gdy przyszło mu się poddać, splunął tylko za mury. Kiedy podnosili go do pala, krzyczał jak dziecko... a gdy poczuł go w trzewiach, zawył niczym ranny pies... I wiesz co? Tkwił na palu umazanym jego własnym gównem i krwią... a nawet jednym słówkiem nie poprosił o litość. Jeżeli Khali-shi - Rian użył miejscowego imienia Bogini Śmierci - ma w sobie choć trochę boskiego majestatu, da mu kolejną szansę w Kole...
- Zila powiedział, że nawet was nie poprosili, byście się poddali.
- Zila to zawszony łgarz. Był kapralem... a gdy zginęli nasz kapitan i sierżant, zaczął sobie wyobrażać, że sam jest kapitanem... Nikt mu jeszcze nie wypruł flaków tylko dlatego, że jesteśmy za bardzo zmęczeni...
- Czekajże! - rzekł Erik. - Chodź ze mną!
Zaprowadziwszy Riana do chatki, której Calis i jego sztabowcy używali jako kwatery głównej, poprosił o widzenie się z wodzem. Calis pojawił się szybko i spojrzawszy na Erika oraz Riana, zapytał: - Co tam znowu?
- Myślę, kapitanie, że powinieneś posłuchać, co ten człek ma do powiedzenia - rzekł Erik. Zwróciwszy się zaś do Riana, spytał: - Jak to było z tą propozycją poddania miasta?
Rian wzruszył ramionami. - Radża powiedział jaszczurom, że pierwej spłonie w piekle, nim otworzy im bramy. Ale każdemu z kapitanów, który zechciałby ze swymi ludźmi opuścić miasto, dał szansę na odejście - oczywiście bez zapłaty. - Rian westchnął. - Jeżeli znaliście Bilbariego, to wiecie, że chciwy był z niego skurczybyk. Wziął pieniądze za to, że zostanie... a potem dogadał się z jaszczurami, że otworzy im bramy i weźmie udział w plądrowaniu... - Potrząsnął głową. - Wiecie, co w tym wszystkim jest najzabawniejsze? Nas też zdradzono... jak tylko wybuchły pożary i zaczęła się grabież, napastnicy ruszyli na najemne kompanie... i wybrali nas po kolei, niczym ryby z saka. Ci, co się opierali, poszli pod miecz... a przed tymi, którzy się poddali, postawiono do wyboru - pal albo przysięga wierności nowym panom. Ani dnia rozejmu... żadnego tam złożenia broni i odejścia z honorem... Nic. Służ albo zdychaj. Tylko kilkunastu osobom udało się uciec...
Calis potrząsnął głową: -Jak to się mogło stać, żeście złamali przysięgę?
- Ja nie złamałem przysięgi - powiedział Rian, okazując wreszcie jakiś ślad emocji. Najemnik spojrzał Calisowi w oczy i powtórzył: -Ja przysięgi nie złamałem... Byliśmy najemnikami, żołnierką zarabialiśmy na życie... i na miecz przysięgaliśmy wierność. Głosowaliśmy... i tych, co chcieli zostać, było mniej. Ale znacznie wcześniej, zanim wzięliśmy złoto Radży, ślubowaliśmy wierność swoim towarzyszom, i niech mnie przeklną bogowie, jeżeli miałbym zostawić w potrzebie brata, którego jedyną winą było to, że dokonał złego wyboru...
- To dlaczego teraz szukasz miejsca wśród nas?
- Bilbari nie żyje... i nie ma już naszego bractwa - powiedział z prawdziwym smutkiem. - Jeżeli znaliście Bilbariego, wiecie pewnie i to. że potrafił się troszczyć o swoich ludzi. Niektórzy z nas, kapitanie, byli z nim od dziesięciu, piętnastu lat... Był dla nas nie jak ojciec, ale jak starszy brat... I mógłby zabić każdego, kto skrzywdził choćby najmarniejszego z nas. W dniu, w którym skończyłem piętnaście lat, wystawiłem swój miecz na sprzedaż, dodając do niego samego siebie... i ta kompania była jedyną rodziną, jaką kiedykolwiek miałem... Ale teraz nie ma już mojej kompanii. Po Khaipurze nikt nas nie weźmie na służbę... a to oznacza, że przyjdzie nam głodować albo rozbijać się po gościńcach...
- A ty co zrobisz? - spytał Calis.
- Chciałbym ruszyć dziś w nocy, by wyprzedzić wieści lecące niby ptak na południe. Może znajdę łódź do Maharty, a jeśli lam nie dostanę pracy, ruszę ku wybrzeżu, do Miasta nad Wężową Rzeką. Albo jeszcze dalej, do Chatisthanu... gdzie nikt mnie nie zna. Znajdę inną kompanię, do której się przyłączę, lub bogatego kupca, któremu potrzebny będzie osobisty strażnik. - Zamyślił się i spojrzał ku północy. - Nie wiem. czy ktokolwiek z nas zazna spokoju, jeśli dobrze pojmuję to, co się stało. Nigdy przedtem nie widziałem takiej wojny. Mości kapitanie, widziałeś dym?
Calis kiwnął głową.
- Podpalili miasto po tym, jak skończyli z najemnikami. Nie mówię tu o kilku, czy nawet kilkunastu pożarach... Spłonęło całe miasto. Widzieliśmy to z południowych wzgórz, dokąd uciekliśmy, ratując życie... - Rian ściszył głos, jakby w obawie, że ktoś może podsłuchiwać. - Gród stał w ogniu, od krańca po kraniec, a dym wzbił się aż pod chmury i rozciągnął nad miastem niczym wielki namiot. Przez kilka dni z nieba padały sadze... A przed bramami stało dwadzieścia, może trzydzieści tysięcy zbrojnego ludu i wszyscy wrzeszczeli, śpiewali, śmiali się i zabijali opornych, którzy nie chcieli przejść na ich stronę. Ją też widziałem...
- Kogo? - spytał nagle szczerze zaintrygowany Calis.
- Szmaragdową Królową, jak nazywają ją niektórzy... Widziałem z daleka. Nie mogłem dostrzec jej twarzy, ale widziałem posiać... Otaczała ją kompania jaszczurów na tych ich przeklętych koniach... jechała na wozie, największym, jaki widziałem do tej pory. Na wozie był złoty tron i stała tam kobieta w długiej szacie. Na głowie miała koronę ze szmaragdów... widać też było błyski klejnotów na szyi i wokół nadgarstków. A jaszczury jakby oszalały... zaczęły skrzeczeć, syczeć, zawodzić, a nawet niektórzy z ludzi nisko się kłaniali... widać znali ją już od dawna.
- Bardzo nam pomogłeś - odezwał się Calis. - Weź wypoczętego konia, żywność... ile ci tam jej trzeba... i o świcie wymknij się chyłkiem z obozu. - Rian skłonił się i wyszedł.
Erik również ruszył ku wyjściu, a Calis powiedział: - To, co usłyszałeś, zachowaj dla siebie.
Ravensburczyk kiwnął głową i spytał: - A co z końmi, kapitanie?
Calis potrząsnął głową, jakby dziwiąc się uporowi chłopaka.
- Niech ci będzie. Zrób, co możesz, ale tak. by nie odbyło się to kosztem naszych własnych koni. Nie dawaj im żadnych lekarstw, jakich nie mógłbyś... szybko odzyskać.
Erik chciał mu podziękować. Calis jednak zdążył już wejść do chatki, zostawiając go samego. Po chwili namysłu ruszył do koni - miał sporo roboty i jeśli nie dokona cudu, niektórzy z kompanów Zili będą musieli opuścić wioskę pieszo...
- Eriku!
Podniósł wzrok i zobaczył stojącą nieopodal Embrisę, opierającą się o ściankę zagrody, wewnątrz której badał nogę jednemu z koni. - Och, to ty?
- Jadłeś dziś kolację? - zapytała nieśmiało. Ravensburczyk uśmiechnął się. Dziewczyna zapraszała go już kilkakrotnie, poza tym znał jej rodziców. Widywał ich na targu, ona jednak nalegała na formalne spotkanie. Jasne się stało, że Embrisa postanowiła, iż powinien się do niej zalecać. On sam był wszakże w jednakowej mierze zakłopotany, co i mile zaskoczony.
W Ravensburgu dziewczyna dopiero za dwa lata byłaby w odpowiednim do zamążpójścia wieku... ale Ravensburg leżał na innym kontynencie. Ludzie tu byli biedniejsi, dziecko zaś oznaczało dodatkową parę rąk do pracy. Trzylatki pomagały zbierać na polu ziarno, które wysypywało się ze zżętych kłosów, a sześciolatki wykonywały już każdą pracę, której tylko mogły podołać. Dwunastoletniego chłopaka uważano tu za mężczyznę, a w wieku lat piętnastu często już był ojcem.
Erik przeskoczył przez ogrodzenie i podszedł do dziewczyny.
- Podejdź tu - rzekł cicho. Dziewczyna podeszła bliżej, on zaś spojrzał na nią z góry i położył jej dłoń na ramieniu. - Bardzo cię lubię... i chyba nigdy wcześniej nie spotkałem takiej ślicznotki... ale za parę dni już mnie tu nie będzie.
- Mógłbyś zostać - wypaliła szybko. - Jesteś tylko najemnikiem i mógłbyś zrezygnować ze służby. Kowal stałby się tu ważnym człowiekiem... i tylko patrzeć, jak wyrósłbyś na wójta.
Erik pojął nagle, że poza miłą twarzyczką, dziewczyna posiadała umysł dość bystry, by wybrać sobie człowieka, który miał największe szansę na szybkie wzbogacenie -<- wedle, oczywiście, miejscowej miary - zwłaszcza, że to ona grałaby w tym małżeństwie pierwsze skrzypce...
- Czy nie masz tu we wsi jakiegoś chłopaka... - zaczął.
- Nie! - prychnęła, na poły zakłopotana, na poły poirytowana. - W większości są albo za młodzi, albo już żonaci! Przez tę wojnę jest... zbyt wiele wolnych dziewcząt!
Erik kiwnął głową. W jego własnej kompanii - składającej się jakby nie było z niedawnych szubieniczników - znalazłoby się kilku wieśniaków, którzy postanowili szukać szczęścia na wojnie albo w rozboju na gościńcach.
Nagle obok nich pojawił się Roo i zawołał: - O! Embrisa! Nawet cię nie zauważyłem. Jak się masz? - I choć udał, że nie słyszał poprzedniej rozmowy, Erik wiedział, że było inaczej.
- Dobrze - odpowiedziała, opuszczając wzrok. Ponury ton odpowiedzi wskazywał, że wcale nie jest zadowolona z pojawienia się intruza.
- Rozmawiałeś już dziś z Henrikiem? - spytał Roo, jakby niczego nie spostrzegł.
Erik wiedział, że mowa o młodzieńcu pochodzącym z wioski odległej od Ravensburga o kilkanaście mil, który służył w innej drużynie i z którym podczas podróży nie zdążył wymienić nawet dwudziestu zdań. Henrik był nieco tępawy i często nie miał w ogóle nie do powiedzenia.
- Nie... dziś nie - odpowiedział, ciekaw, do czego zmierza przyjaciel.
Roo zniżył głos. - On gada, że chciałby tu wrócić, jak ze wszystkim się uporamy. Mówił, że tu mu się podoba... że mógłby nawet się tu osiedlić i - Roo zerknął na Embrisę - rozejrzeć się za żoną... chciałby leż zbudować wiatrak...
- Jest młynarzem? - Powiedzenie, że Embrisa wytrzeszczyła oczy, nie oddałoby nagłego ożywienia dziewczyny.
- No... był nim jego ojciec... tak przynajmniej mówi...
- Wiecie co, chłopcy? - odezwała się Embrisa po chwili pełnego namysłu milczenia. - Muszę już chyba iść... szkoda, Eriku, że nie możesz przyjść na kolację...
- Dziękuję - mruknął Erik, kiedy panna sobie poszła.
- A... kręciłem się tu w pobliżu i spostrzegłem, co się święci - rzekł Roo, uśmiechając się diabolicznie. - Doszedłem do wniosku, że młynarz, to jedyny na wsi jegomość zamożniejszy od kowala... pomyślałem więc, że lepiej będzie wyznaczyć twojej przyjaciółeczce nowy cel...
- Czekajże! - żachnął się Erik. - Henrik naprawdę zamierza tu zostać, czy po prostu szukasz guza?
- Jak to szukam guza? Embrisa to ponętny kąsek... dziewka chętna, hoża i niegłupia. Jeśli zdoła usidlić naszego młodego młynarczyka, to i cóż z tego? Może się okazać, że rozkwitnie z tego prawdziwe uczucie... on zaś może rzeczywiście zechce tu zostać.
- Albo będzie się krył przed jej ojcem.
- Może... ale wziąwszy pod uwagę fakt, że jej ojciec już kilka dni temu popłynął rzeką ku ujściu, zabierając żonę i synów i zostawiając tu Embrisę samą... żywię silne podejrzenia, że dziewka zastawiła na ciebie pułapkę. - Spojrzał znacząco w stronę, w którą oddaliła się przedsiębiorcza dziewczyna. - Choć noc mogłaby być przyjemna...
- Roo! Ona jeszcze nie ma piętnastu lat!
- Co tam! Tutaj młodsze od niej są już matkami. Nic by jej zresztą nie przyszło z tego, że zaciągnęłaby cię do łóżka, bo nasz dziarski kapitan z pewnością nikogo nie zwolniłby ze służby.
- To prawda - zgodził się Erik.
- A poza tym... wynosimy się stąd za dwa dni...
- Skąd wiesz?
- Parę minut temu przybyli gońcy z południa... Za dwa dni przyłączą się do nas inni żołnierze... i ruszamy ku północy.
- No, to muszę się brać do roboty - westchnął Erik. - Będę miał trochę zajęcia z tymi końmi. Myślę, że kilka i tak trzeba tu będzie zostawić.
- Wieśniakom w to graj - uśmiechnął się Roo. - Zjedzą te, co się nie będą nadawały do pługa, i kwita...
Erik kiwnął głową, wiedząc, że przyjaciel wcale nie żartuje. - Dobra... chodź, pomożesz mi trochę...
Roo skrzywił się, ale bez słowa ruszył za Erikiem do zagrody, gdzie obaj zajęli się opatrywaniem okulawionych koni.
Erik niecierpliwie zerkał ku południowej bramie. Wedle umowy. Zila i jego renegaci opuścili wioskę jeszcze w nocy, a nowa kompania, która miała się do nich przyłączyć, nadciągała od południa wcześniej, niż zaplanowano. De Longueville przekazał polecenie, że jeżeli tamci pokażą się przed południem, cała kompania miała ruszyć, jak tylko się wszyscy pozbierają. Dwunastu ludzi miało zostać w wiosce, osłaniając odwrót. Okazało się, że dotychczasowa ciężka praca miała sens. Tuzin dobrze wyszkolonych i uzbrojonych żołnierzy mógł utrzymać wioskę przeciwko kilkakrotnie większej liczbie zwykłych maruderów, a jeżeli do walki zechcą się włączyć wieśniacy, do wzięcia małej fortecy potrzebna będzie armia... może niezbyt liczna, ale zawsze...
Ludzie wokół zbierali się, niecierpliwie oczekując rozkazu do wyjazdu. I nagle Erik zobaczył wśród podjeżdżających ku bramie znajomą sylwetkę. - Greylock! - zawołał, przekrzykując gwar.
Zawołany odwrócił się i chwycił Erika za rękę, a potem przyciągnął go do piersi i trzasnął wolną ręką w plecy, aż rozległo się echo. Po chwili puścił przyjaciela i powiedział: - Wyglądasz nie najgorzej...
- Któregoś dnia podczas podróży... na morzu... wydało nam się, że dostrzegliśmy tę twoją siwą czuprynę na pokładzie „Tropiciela”, ale nie widzieliśmy cię na plaży...
- Bo mnie tam nie było - mruknął Mistrz Miecza z Darkmoor, zdejmując z twarzy chustę, która osłaniała usta przed kurzem. - Wespół z kilkoma innymi popłynąłem do Miasta nad Wężową Rzeką, by poczynić pewne... przygotowania, potem zaś ruszyłem do Maharty, gdzie też zajmowałem się pewnymi sprawami.....Tropiciel” ruszył w drogę powrotną do Krondoru, my natomiast pognaliśmy, jakby gonili nas wszyscy diabli, do Lanady, potem zaś znów pędziliśmy na złamanie karku, by dotrzeć tutaj...
Przez południową bramę wjeżdżali żołnierze w rozmaitych barwach.
- Co to za jedni? - spytał podejrzliwie Erik.
- Nie daj się zwieść ich wypłowiałym koletom... to najbardziej bitni żołnierze w tych stronach, osobiście wybrani dla nas przez Prajia podczas ostatnich paru lat. - Zniżywszy głos. dorzucił niemal szeptem: - Musimy wtopić się w tło...
- A ty co tu robisz? - spytał Erik. - Gdy widzieliśmy się ostatnim razem, to zaraz potem mnie zamknęli...
- To długa historia. Pozwól, że pierwej zamelduję się u Calisa. .. napiję się, a potem wszystko ci opowiem...
- To będzie musiało poczekać do wieczora - odpowiedział Erik. - Za godzinę ruszamy. Masz niewiele czasu, by wybrać wypoczętego wierzchowca i coś przekąsić... i już nas tu nie ma...
- Skurrrr... - jęknął Greylock. - Nie da nam nawet chwili, by rozprostować kości...
- Chyba nie. Chodź, pomogę ci wybrać konia... takiego, co ma łagodny chód...
- Prowadź! - zaśmiał się Owen.
Calis dał znak, by kolumna się zatrzymała.
Erik i jego towarzysze, jadący w szeregach pierwszej drużyny za Calisem i de Longueville’em, szarpnęli wodze i przekazali sygnał do tyłu. Owen Greylock jechał obok Calisa, i Erikowi jak dotąd nie nadarzyła się okazja, by z nim pogadać.
Dwaj zwiadowcy, którzy o świcie ruszyli przodem, wrócili teraz ku drużynie pełnym galopem. Jeden z nich, stepowy jeździec o imieniu, którego Ravensburczyk nie zdołał zapamiętać, wyjaśnił: - Mniej więcej godzinę jazdy stąd rozbito kupiecką karawanę. Próbowali się bronić, ale w sumie było ich sześciu na sześć wozów...
- Kupiec chciał oszczędzić na kosztach - mruknął de Longueville.
Drugi ze zwiadowców, o imieniu Durany, dodał: -Tamci nie mieli nawet czasu, by zatrzymać wozy. Wygląda to tak, jakby napastnicy zaczaili się na drzewach i zasypali ich ulewą strzał, zanim nieszczęśnicy zdążyli się zorientować, że zostali napadnięci. Mordercy pozbawili ich odzienia... zabrali broń, pancerze i wszystko, co dało się unieść...
- Ilu ich było? - spytał Calis.
- Dwudziestu... może dwudziestu pięciu - odparł.
- Gdzie teraz są ci opryszkowie? - spytał Erik.
Calis kiwnął głową, jakby zatwierdzając pytanie, i Durany odpowiedział: - Wrócili pod osłonę drzew. Podążyliśmy za nimi w las... i jechaliśmy z godzinę, aż do miejsca, gdzie skręcili na południe. Polem zaczęli zacierać ślady. - Rozejrzał się dookoła. - Nie dopadniemy ich... zresztą mogą już być za nami...
- A co z wioską? - spytał de Longueville.
- Nasza drużyna może ją utrzymać, jeżeli uprzedzi się ich zawczasu - odparł Calis. - Ale tamci napastnicy zachowywali się niczym najemna kompania podczas rajdu polegającego na nękaniu wroga... jeśli zdołają podejść wioskę niepostrzeżenie... Bobby - zwrócił się do de Longueville'a - weź sześciu ludzi i wróćcie do wioski, by ostrzec naszych. To jedyna rzecz, jaką możemy zrobić. Potem wracaj do nas tak szybko, jak się da...
De Longueville kiwnął głową. - Za mną - rzekł do Erika i jego pięciu towarzyszy w szeregu. Wezwani sprawnie uformowali za nim nowy szyk i wkrótce cała siódemka pędziła cwałem ku wiosce Weanat.
Zanim dotarli do fortu, smugi dymu na horyzoncie powiedziały im, że się spóźnili. Kiedy pokonali niewysoką przełęcz w łańcuchu wzgórz, zobaczyli z daleka osmalone resztki palisady i płonące niczym pochodnia ruiny nie dokończonej wieży.
Nic czekając na rozkazy, Erik dźgnął konia ostrogą i ruszył galopem ku zgliszczom. Podjechawszy bliżej, zaczął wywoływać imiona znanych mu mieszkańców... i po dłuższej chwili z lasu wyłonił się mężczyzna.
- Tarmil! - zawołał Erik. - Co tu się stało?
Pokryty sadzami wieśniak wyglądał jak smolarz, widać też było, że jest zmordowany co się zowie, ale wyszedł cało. -Wrócili tamci renegaci, którym kazaliście odjechać... i nie sami. Podjechali bliżej i powiedzieli, że chcą kupić żywność dla kompanów... Wasi żołnierze się sprzeciwili... potem wszczął się spór o jakąś rękojmię, rozejm... nie bardzo wiem, o co się kłócili... - Machnął dłonią. - Podczas gdy wasi ludzie spierali się z tamtymi przy południowej bramie, członkowie drugiej grupy wspięli się po palisadzie od północy i otwarli wrota. Wasi próbowali walczyć, ale wzięto ich w kleszcze z obu stron. Moi ziomkowie w większości wymknęli się przez palisadę albo przez, wrota południowe... aż ktoś podłożył ogień. Bandyci zresztą nas nie gnębili... przeważnie zajęli się grabieniem tego, co jeszcze nie spłonęło...
- A nasi? Czy... ktoś się uratował?
- Chyba nie... - Tarmil pokręcił głową. - Niektórzy z tamtych... nie wiem, z której bandy... ruszyli na wzgórza... zabrali ze sobą dwie dziewki, Finie, żonę Draka, i Embrisę... a może i inne...
- Czy nikt cię nie nauczył - warknął de Longueville, który dopiero teraz dotarł do Erika i Tarmila - że nie wolno się tak wyrywać z szeregu?!
- Tamci zabrali kilka kobiet na wzgórza!
De Longueville zaklął. - Mówiłem Calisowi, że... - Urwał i spojrzał bystro na wieśniaka. - Jak dawno temu i ilu ich było?
- Mniej niż godzinę... a było ich pięciu albo sześciu...
- Rozproszyć się - polecił de Longueville. - Poszukać jakichkolwiek śladów!
Natombi dość szybko odnalazł trop, wskazujący na to, że spora grupa jeźdźców oddaliła się na południe, a ślady mniej licznej bandy, wiodące ku wzgórzom, dostrzegł Sho Pi. De Longueville skinieniem dłoni nakazał, by na czoło szyku wysunęli się były mnich i keshański legionista.
Nic zdążyli nawet dotrzeć pomiędzy pagórki, kiedy usłyszeli krzyki kobiet, które wskazały im dalszy kierunek. Bobby skinieniem dłoni nakazał całemu oddziałowi, by zeszli z koni, po czym wszyscy się rozproszyli i zaczęli chyłkiem przekradać się w stronę źródła hałasów.
Uwiązanie konia do gałęzi nie zajęło Erikowi nawet dwu sekund, a po chwili miał już miecz w dłoni i tarczę na ramieniu. Z lewej skradał się Luis, z prawej niczym cień sunął bezszelestnie Roo. Widok, jaki im się objawił, kiedy przedarli się przez gęstwinę i stanęli na skraju niewielkiej polanki, sprawił, że zacisnęli zęby.
Dwaj mężczyźni gwałcili kobiety, z których jedna jeszcze usiłowała się szarpać. Druga leżała bez ruchu. Trzej inni rozsiedli się nieopodal i popijając jakiś trunek z glinianych kubków, leniwie przyglądali się wyczynom swych towarzyszy. Gdy jeden z gwałcicieli skończył i wstał, zapinając spodnie, rozległ się cichy jęk ofiary, która drgnęła kilkakrotnie i znieruchomiała. Jeden z mężczyzn odrzucił kubek, wstał i rozpinając portki, podszedł, by zająć miejsce tego, co już. skończył.
Nagle zatrzymał się, spojrzał na nieruchomo leżące ciało i zaklął: - Bogowie i demony! Culli, zabiłeś ją, ty czorcie!
- No... gryzła, to zatkałem jej gębę...
- Udusiłeś ją, baranie!
- Sajer, daj spokój, zdechła minutę, może dwie temu... Bierz się do roboty... jeszcze jest ciepła...
Erik spojrzał na ciało i poczuł, że serce zalewa mu fala wściekłości i żalu. Ofiarą była Embrisa. Widok ten poruszył w jego sercu znajomą nutkę... na ułamek sekundy Embrisę zastąpiła Rosalyn, leżąca tak samo bezwładnie i bezwstydnie naga. Ogarnięty wściekłością, nie myśląc o konsekwencjach, ruszył na najbliższego mężczyznę. Ten tylko obserwował sprzeczkę pomiędzy towarzyszami, teraz jednak zaczął dźwigać się na nogi. Nie zdążył - skonał na miejscu: Ravensburczyk jednym, gładkim cięciem zdjął mu głowę z ramion.
W tejże samej chwili na polankę z krzykiem wpadli towarzysze Erika, i opryszkowi rzucili się do broni. Erik skoczył ku temu, którego kompan nazwał Sajerem, podczas gdy Culli chyżo pobiegł po swój miecz i tarczę. Sajer porwał za jedyną broń, jaką miał przy sobie - sztylet. Erik tymczasem runął nań niczym wcielenie śmierci.
Przez twarz niedoszłego gwałciciela przemknął strach. Czym prędzej zajął pozycję obronną i zdążył nawet wykonać zwodnicze pchnięcie, Erik jednak zrobił krok do przodu i uderzywszy z całej siły tarczą, zwalił łotrzyka na ziemię. Potem uniósł miecz nad głowę i uderzył mocno, przecinając wzniesione ramię leżącego i otwierając mu korpus od piersi po lędźwia...
Żeby uwolnić miecz, musiał oprzeć stopę o ciało ofiary, a odwróciwszy się ku pozostałym, zobaczył, że cisnęli na ziemię miecze i pozdejmowali hełmy - co było zwykłym wśród najemników znakiem, że się poddają. Erik ujrzał wśród nich tego, którego leżący u jego stóp nieboszczyk nazwał Cullim - i wzrok przesłoniła mu ślepa furia. Bez słowa ruszył na gwałciciela...
De Longueville stanął przed Erikiem i z całej siły spróbował odepchnąć go w tył. Z równym skutkiem mógłby podjąć próbę zatrzymania rozjuszonego i prącego naprzód byka, zdołał jednak nieco zwolnić natarcie. - Von Darkmoor... weź się w garść! - zagrzmiał sierżant.
Uderzony okrzykiem Erik zatrzymał się na moment i obejrzał na leżące kobiety. Finia, zupełnie naga, leżała w trawie bez ruchu. Jedyną oznaką tego, że żyje, był nieznaczny ruch jej drobnych piersi. Embrisa leżała nieco dalej, także naga i skrwawiona od krocza aż po kolana. Erik odwrócił się i wbił wzrok w Culliego.
- Ten człowiek jest mój... I umrze powoli...
- Znałeś ją? - spytał de Longueville.
- Tak... - odpowiedział Erik, dziwiąc się przytomniejszą częścią umysłu, że de Longueville nie rozpoznał dziewczyny. - Miała zaledwie czternaście lat...
- To wieśniaczki! - żachnął się jeden z pojmanych. - Nie wiedzieliśmy, że są czyjąś własnością!
Erik ruszył na mówiącego, ale i tym razem de Longueville zdołał go zatrzymać, uderzając w bark. - Stój na baczność, gdy do ciebie mówię! - ryknął jak za najlepszych czasów na koszarowym majdanie.
Odwracając się zaś do pojmanych. zapytał: - Z jakiej jesteście kompanii?
- Jakby tu rzec... - odpowiedział Culli. - Ostatnio walczyliśmy.. . dla siebie samych...
- To wy zaatakowaliście karawanę... pół dnia drogi stąd?
Odpowiedzią na to pytanie był uśmiech, obnażający poczerniałe i popękane zęby. - No... nie byłoby prawdą, mości kapitanie, gdybyśmy ten zaszczytny czyn przypisali jedynie sobie. Było z nami jeszcze sześciu innych chłopaków. Ale oni przyłączyli się do grupy, która chciała rozprawić się z tym fortem w pobliskiej wiosce. Zabrał ich ze sobą taki tłuścioch, na rosłym gniadoszu...
- Zila... - mruknął de Longueville. - Któregoś dnia będę musiał się z nim porachować.
- Obserwowaliśmy wszystko z lasu... a kiedy tamci odeszli, skoczyliśmy, by złapać, co się dało... Zobaczyliśmy te dwie dzierlatki, jak wyskakują z płonącego domu... i postanowiliśmy się trochę zabawie... - Kiwnął głową ku oszołomionej Finii i martwej już Embrisie. - Nie zamierzaliśmy zrobić im krzywdy... ale było ich tylko dwie, a nas pięciu chętnych chłopa... Jeśli to były wasze dziewki, kapitanie, to chętnie spłacimy je złotem. Nie będziemy nawet się spierać o tych dwu zabitych. Zabiliśmy jedną dziewczynę... Dwu za jedną... to chyba uczciwa proporcja. Dajcie tej drugiej kilka godzin odpoczynku, a obsłuży was wszystkich... i jeszcze kilku innych na dokładkę.
- Na kolana! - rozkazał de Longueville. Bysio. Natombi i Luis rzucili opryszków na ziemię i skutecznie przytrzymali.
- Ten jest mój! - warknął Erik, wskazując na Culliego. - Przyłożę go pyskiem do mrowiska i będę słuchał, jak wyje, gdy mrówki zaczną wyżerać mu gębę...
De Longueville odwrócił się i z całej siły trzasnął Erika w twarz. Niespodziewany cios rzucił młodzieńca na kolana i niewiele brakło, a Erik straciłby przytomność.
Kiedy świat przestał mu wirować przed oczami, zobaczył, że de Longueville stoi już za pierwszym z łotrzyków. Sierżant szybkim ruchem wyjął sztylet, złapał gwałciciela za włosy, szarpnął mu głowę w tył i jednym cięciem poderżnął gardło.
Dwaj pozostali usiłowali zerwać się na nogi, ale Bysio i Luis przytrzymali ich. Zanim Erik zdążył wstać, obaj skazańcy już byli trupami. Ravensburczyk zrobił pierwszy chwiejny krok i potrząsnął głową, usiłując zebrać myśli. Stanąwszy nad ciałem Culliego, spojrzał na de Longueville'a, ten zaś wydał mu rozkaz: - Zobacz, co z tamtą kobietą. - Erik zawahał się, więc sierżant dodał z naciskiem: -No już!
Erik i Roo podeszli do leżącej na plecach Finii, która patrzyła pustym wzrokiem w niebo. Kiedy nad nią uklękli, spojrzała przytomniej. - Już koniec? - spytała szeptem, poznawszy obu młodzieńców.
Erik kiwnął głową, Roo zaś zdjął opończę i okrył nią niezręcznie wieśniaczkę. Erik pomógł jej wstać, choć mocno się przy tym chwiała. Roo objął ją z drugiej strony, ona zaś zerknęła ku miejscu, gdzie leżała nieruchoma Embrisa. - Mówiłam jej, by się nie opierała. Ale ona ich drapała i gryzła... tak płakała, że chyba zapchała sobie nos... a gdy zatkali jej usta, to nie mogła złapać tchu...
Erik skinieniem głowy polecił Roo zaprowadzić ją ku koniom, sam zaś zdjął opończę i zawinął w nią ciało Embrisy. Podnosząc ją, miał wrażenie, że dziewczyna śpi. -Teraz nie znajdziesz już sobie bogatego męża - powiedział cicho.
Dotarł do koni jako ostatni i zobaczył, że jego rumaka trzyma za wodze sam de Longueville. Ravensburczyk podał ciało sierżantowi, wskoczył na siodło i pochyliwszy się, wziął je od trzymającego. Kiedy podoficer sam znalazł się w siodle, Erik rzucił oskarżycielsko: - Zbył łatwo się wywinęli!
- Wiem - odpowiedział de Longueville.
- Powinni się smażyć na małym ogniu!
- Owszem, zasłużyli na męki... ale nie pozwolę wam nikogo dręczyć.
- Dlaczego? Cóż cię obchodziło, co się z nimi stanie?
De Longueville podjechał tak blisko, że odpowiadając Erikowi, niemal rzucił mu słowa w twarz: - Nie obchodził mnie los tych łajdaków. Mógłbyś im przez tydzień wycinać po kawałeczku mięsa o każdej pełnej godzinie i dbałbym o to tyle, co o obietnice rozkoszy w ramionach stuletniej dziwki. Ale obchodzi mnie to, co ten czyn zrobiłby z tobą, Eriku!
Nie czekając na odpowiedź, de Longueville dał koniowi ostrogę i zawołał: - Wracajmy do wioski. Żeby dogonić kapitana, musimy ostro poganiać konie!
Erik pognał za sierżantem, nie bardzo wiedząc, co ten chciał mu powiedzieć, ale głęboko poruszony całym zdarzeniem.
Do obozu dotarli w godzinę po zmierzchu. Jak zwykle Calis kazał wykopać fosę i otoczyć obóz palisadą, a gdy się zbliżyli, zatrzymał ich wartownik.
- Dobra robola! - powiedział znużonym głosem de Longueville. - A teraz opuść most, zanim skopię ci tyłek.
W kompanii Calisa nie było człowieka, który nie rozpoznałby jego głosu, bez dalszych więc ceregieli nad otaczającym obóz rowem pojawił się most. Końskie kopyta wystukały na nim podkowami werbel, a gdy dotarli do środka obozu, czekał na nich sam Calis.
- Zila przystał do bandytów i razem podpalili wioskę. Większości wieśniaków udało się uciec. - Spojrzał na Erika. - Zabili dziewczynę... a myśmy wykonali egzekucję na pięciu zbirach, którzy to zrobili.
Calis kiwnął głową i skinieniem dłoni zaprosił de Longueville'a do wnętrza swego namiotu. Erik wziął od sierżanta wodze i odprowadził wierzchowce do zagrody. Przez ponad godzinę wycierał je, czesał i czyścił im kopyta oraz podkowy, a na koniec dał świeżego siana. Po tej robocie czuł, że bolą go niemal wszystkie kości - o istnieniu niektórych nawet nie wiedział - co było wynikiem zmęczenia jazda i pracą. Zabicie tych ludzi okazało się bowiem takie łatwe...
Szukając miejsca, gdzie jego towarzysze rozbili namiot, przypomniał sobie, jak to wszystko się odbyło. Pierwszego zabił, nie myśląc niemal o tym, co robi - jakby odsuwał na bok drobną przeszkodę. Nie próbował nawet obciąć mu głowy - chciał go po prostu odsunąć na bok. Luis wspomniał później coś o straszliwej sile tego ciosu. Młodzieniec jednak myślał o tym tak, jakby to wszystko przydarzyło się komuś innemu. Pamiętał zapachy: dymu płonącej wioski, płonącego pośrodku polanki ogniska, smród potu i odchodów, a nade wszystko gorzkawą woń krwi. Czuł nawet ból ramienia, którym zadał cios leżącemu... i łomot krwi w skroniach...wszystko to jednak było dziwnie odległe, rozmazane... i nie potrafił jakoś złożyć tego w jedną całość.
Wiedział, że chciał zadać cierpienie mordercy Embrisy. Pragnął, by tamten odczuwał ból po tysiąckroć... ale teraz, gdy ów człowiek nie żył, Erik nie czuł już niczego. Jeżeli wierzyć temu, co mówił Bysio, ów człek siał już przed sądem Bogini Śmierci, a nawet jeśli prawda jest inna, to nie ulega wątpliwości, że wyzbył się doczesnych cierpień.
Może de Longueville miał rację... Erik pomyślał, że teraz to on ma ich na sumieniu... co sprawiło, iż poczuł gniew i smutek.
Dotarłszy na miejsce, odkrył, że Roo sam rozlokował jego rzeczy w namiocie.
- Dziękuję - rzekł do przyjaciela.
- No... - odpowiedział Roo - ty straciłeś sporo czasu, doglądając mojego konia.
- I mojego - dodał Bysio.
- I naszych także - rzucił Luis. - Nie sądzicie, chłopaki, że trzeba by zapłacić Erikowi za to, że jest dla nas tak uprzejmy?
Erik spojrzał na Luisa, którego poczucie humoru objawiało się dość rzadko, i zobaczył, że Rodezjanin uśmiecha się doń ciepło i przyjaźnie.
- No... może - odparł Bysio. - Da się też załatwić to inaczej... Rozwalimy mu dziś w nocy namiot parę razy... i postawimy od nowa.
- Sam sobie poradzę - żachnął się Erik. - Nikt nie musi robić za mnie. - W swoim głosie usłyszał niespodziewaną irytację i nagle zdał sobie sprawę, że jest wściekły.
Bysio przeszedł wąskim przejściem, oddzielającym trzy prycze z każdej strony. - Chłopcze, my to wiemy. Robisz więcej, niż na ciebie przypada. I chociaż nikt niczego nie ustalał, w naszej małej kompanii rzeźników zostałeś Mistrzem Koni.
Kiedy padło słowo „rzeźnicy”, Erikowi nagle przez oczyma stanął wizerunek de Longueville'a zarzynającego trzech ludzi. Nagle poczuł mdłości i oblewającą jego ciało falę gorąca - jak podczas ataku zimnicy.
- Dziękuję - rzekł cicho, zamknąwszy oczy na sekundę. - Wiem, że macie dobre chęci... - umilkł i wyprostował się na tyle, na ile możliwe to było w niskim namiocie, po czym ruszył ku wyjściu. - Zaraz wracam... muszę odetchnąć świeżym powietrzem.
- Za dwie godziny masz wartę! - zawołał za nim Roo. Erik szedł przez obóz, usiłując jakoś się uspokoić. Ściskało go w ciołku i czuł, że lada moment może mieć torsje. Pobiegł w kierunku latryny, gdyż o mało nie narobił w portki, zdążył jednak zsunąć je do kostek.
Przez kilka minut tkwił nad dołem, czując się, jakby przechodził przezeń pożar... a polem nagle coś szarpnęło mu wnętrzności i zwymiotował. Kiedy skończył, poczuł się słaby jak niemowlę. Podszedł do płynącego nieopodal strumyka, jakoś się umył i doprowadził do porządku. Wróciwszy do ogniska, zastał przy nim Greylocka częstującego się gulaszem i pajdą chleba.
Choć kilka chwil temu nie dopuszczał nawet myśli o jakimkolwiek jedzeniu, zapach gulaszu pobudził w nim nagle wilczy apetyt. Owen patrzył nie bez uciechy, jak Erik łapie drewnianą chochlę i napełnia talerz, nie bacząc na gorący, ściekający mu po dłoni sos.
- Uważaj! - mruknął były Mistrz Miecza. - Bogowie... oparzysz się!
Erik podniósł talerz do ust i łyknął potężny haust gęstego płynu. - Skwar niewiele mi przeszkadza... To chyba od pracy w kuźni. Ale zimno... o, tego nie lubię.
- Głodny jesteś? - zaśmiał się Owen.
Erik odłamał potężny kęs chleba z bochna leżącego na bocznym stole. - Możemy chwilę pogadać?
Owen skinieniem dłoni zaprosił młodzieńca, by usiadł na kłodzie, którą ułożono wzdłuż stołu. W pobliżu nie było nikogo oprócz dwu ludzi, którzy sprzątali namiot kuchenny i przygotowywali wydanie kolacji.
- Od czego zaczniemy? - spytał Owen.
- Chciałbym wiedzieć, jak się tu dostałeś - rzekł Erik. - Najpierw jednak... Czy mogę o coś zapytać?
- Oczywiście.
- Jak to jest... jak się czuje człowiek po zabiciu drugiego człowieka?
Owen milczał przez chwilę, potem niespodzianie nabrał tchu w płuca, nadął policzki i powoli wypuścił powietrze. - Niełatwa to sprawa... prawda? - Milczał przez chwilę. - Eriku, zabijałem ludzi na dwa sposoby. Jako Mistrz Miecza mojego pana byłem leż wykonawcą jego sprawiedliwości... i powiesiłem więcej niż jednego. Za każdym razem odbywało się to inaczej... ale nigdy nie było łatwo. I zależało od tego, za jaki czyn go wieszałem. Mordercy, gwałciciele, rzezimieszki... Niewiele czułem poza ulgą, kiedy rzecz dobiegała końca. Kiedy jednak sprawa nie była jasna... tak jak na przykład w twoim przypadku... to paskudne uczucie. Wracałem do siebie dopiero po długiej, gorącej kąpieli... choć nieczęsto mi się to zdarzało. W bitwie natomiast wszystko dzieje się błyskawicznie, zazwyczaj zresztą zbyt jesteś zajęty... eee... pozostawaniem przy życiu, by mieć czas na myślenie o czym innym. Zadowala cię taka odpowiedź?
Erik kiwnął tylko głową, bo usta miał napchane warzywami.
- W pewnym sensie... - rzekł, przełknąwszy jedzenie. - A... czy kiedykolwiek świadomie chciałeś zadać komuś ból?
Owen podrapał się po głowie. - Tego bym nie powiedział. Jest kilku ludzi, których chętnie bym zobaczył na marach, ale żeby cierpieli? Chyba nie...
- A ja dziś chciałem, by jeden się męczył. - Erik wyjaśnił przyjacielowi sprawę z Embrisa oraz to. jak bardzo pragnął, by jej morderca doświadczył długiej i bolesnej śmierci. W końcu dodał:
- Polem się okazało, że moja dupa tego nie wytrzyma. Dostałem sraczki... i na koniec się porzygałem. A teraz siedzę tu sobie i jem, jakby nic się nie stało...
- Wściekłość powoduje dziwne rzeczy - powiedział Owen.
- Nie sądzę, by ci się spodobało to, co usłyszysz, ale znam tylko dwie osoby, które po zabiciu człowieka czuły się podobnie jak ty; to twój ojciec i... Stefan.
Erik zaśmiał się niewesoło. - Masz rację... wcale mi się to nie spodobało.
- Twój ojciec potrafił sobie jeszcze z tym jakoś radzić. W gniewie nie życzył nieprzyjacielowi śmierci... choć prawda, że chętnie by go zobaczył poranionego lub cierpiącego. Gniew mu jednak szybko przechodził. Ze Stefanem było znacznie gorzej. - Zniżył głos. - Naprawdę lubił patrzeć, jak ludzie cierpią. On... jego to podniecało. Baron musiał przekupić kilku ojców, bo Stefan.. . krzywdził dziewczęta...
- A Manfred?
Owen wzruszył ramionami. - Wziąwszy pod uwagę jego rodziców, jest dość przyzwoitym człowiekiem. Gdybyście mieli sposobność, pewnie byście sit polubili... ale teraz ani czas, ani miejsce na takie gadki. - Owen przez chwilę przyglądał się Erikowi. - Eriku, znam cię prawie od dziecka i powiem ci jedno. Jest w tobie wiele z ojca, ale przecie płynie w tobie i krew matki. Ona zaś może była surową kobietą, ale nigdy nikomu źle nie życzyła. I nigdy nie zrobiła nikomu krzywdy dla własnej przyjemności. Możesz mi wierzyć, że Stefan odziedziczył po ojcu i po matce ich najgorsze cechy... Myślę też. że potrafię zrozumieć, dlaczego byłeś tak wrogo nastawiony do człowieka, który zabił tamtą dziewczynę. Lubiłeś ją, prawda?
- W pewnym sensie - uśmiechnął się Erik. - Usiłowała zaciągnąć mnie do łóżka, bo chciała zostać żoną wiejskiego kowala. - Potrząsnął smutno głową. - Wszystko to było dość jasne... nie miała zresztą żadnego pojęcia o uwodzeniu, ale...
- Było ci miło?
- Owszem...
- Wszyscy jesteśmy próżni, na swój sposób... - Owen kiwnął głową - a zaloty ze strony ładnej dziewczyny zawsze mężczyźnie schlebiają.
- Ale to wcale nie wyjaśnia, dlaczego tak bardzo chciałem, by tamten człowiek cierpiał. I nadal to czuję, Owenie. Gdybym mógł, to bym go ożywił, tylko po to, by się nim zająć... tak, by zdechł, wyjąc z bólu...
- Może to poczucie sprawiedliwości... dziewczyna skonała w mękach, on zaś niemal nie czuł, że umiera.
- Zemsta niekiedy przebiera się w szaty sprawiedliwości - rozległ się nagle czyjś głos z mroku.
Owen i Erik odwrócili się, by spojrzeć na wyłaniającego się z ciemności Nakora. - Przechodziłem obok i usłyszałem, o czym rozmawiacie. Ciekawa dyskusja... - Nie pytając o pozwolenie, przysiadł się do stołu.
- Mówiłem Owenowi o tym, co się stało - rzekł Erik. - Słyszałeś?
- Owszem - powiedział Isalańczyk. - Sho Pi wszystko mi opowiedział. Byłeś wściekły. Chciałeś wziąć tamtego na męki. Bobby cię powstrzymał... nie pozwolił ci się nim zająć tak, jak chciałeś...
Erik skinął głową.
- Niektórzy ludzie upajają się bólem innych tak jak narkotykiem lub trunkiem - rzekł Nakor. - Jeżeli wcześnie rozpoznasz w sobie to upodobanie i nauczysz się je opanowywać, będziesz lepszym i mądrzejszym człowiekiem, Eriku.
- Nie wiem. czego wtedy chciałem - przyznał Erik. - Nie wiem, o co mi chodziło... czy o to, że nie dość cierpiał, czy może naprawdę chciałem w jego oczach zobaczyć, że wie, dlaczego umiera...
- Większość żołnierzy w taki czy inny sposób przeżywa śmierć wrogów - wtrącił się Owen. - To, że dostałeś mdłości...
- Dostałeś mdłości? - spytał Nakor.
- Jakbym się nażarł zielonych jabłek - określił swoje odczucia Erik.
- Ha! - uśmiechnął się szeroko Nakor. - To znaczy, że nie jesteś człowiekiem, który mógłby się rozsmakować w truciźnie. Gdybyś nie dostał, toby oznaczało, że żółć nienawiści zagnieździła się w tobie na dobre... - Wyciągnął dłoń ku Erikowi i dźgnął go palcem w bok. - Zakosztowałeś nienawiści, ale twoje ciało ją odrzuciło, jakby była zielonymi jabłkami. - Uśmiechnął się nie bez satysfakcji i podziwu dla własnej przenikliwości. - Każdego wieczoru zajmuj się reiki i zarazem pozwól, by twój umysł sam się wyciszył... a przetrwasz grozę, z jaką się zetknąłeś.
Owen i Erik wymienili spojrzenia świadczące o tym, że żaden z nich nie ma pojęcia, o czym mówi mały frant.
- Powiedz mi wreszcie - zwrócił się Erik do Greylocka - jak tu trafiłeś?
- To przez ciebie - odpowiedział Owen.
- Przeze mnie?
- Kiedy cię schwytano, moja pani, lady Mathilda i twój brat przyrodni pospieszyli do Krondoru, by się upewnić, że Książę każe cię bez ceregieli powiesić... Kiedyśmy się tam znaleźli, poprosiłem przyjaciela z dworu Księcia, by załatwił mi audiencję u Nicholasa, któremu próbowałem wyjaśnić, jak byłeś traktowany w dzieciństwie. - Wzruszył ramionami. - Nie na wiele się to zdało, bo i tak dostałeś wyrok śmierci, a baronowa wdowa odkryła, że ci sprzyjałem. - Spojrzał na Erika i uśmiechnął się ciepło.
- Poproszono mnie o złożenie rezygnacji. Manfred przyznał, że jest mu przykro, ale matka to matka...
- Nigdy jej nie spotkałem, ale z tego, co wszyscy mówią, można by chyba wnosić, że to... eee... kobieta o sporym darze przekonywania... - wtrącił Nakor.
- Owszem, nie zaprzeczę - rzekł Owen. - Cóż, na byłych Mistrzów Miecza nie ma zbyt wielkiego zapotrzebowania, poprosiłem więc Księcia o przy jecie mnie pod jego barwy. Gotów byłem nawet zostać zwykłym przybocznym albo zaciągnąć się gdzieś do służby granicznej. Gdyby i to zawiodło, mogłem spróbować sprzedać swój miecz i usługi jakiemuś kupcowi, który potrzebował ochrony do handlu z Doliną Marzeń lub z Keshem... Lecz Bobby de Longueville znalazł mnie w pewnej tawernie, kazał mnie spić... a następnego dnia, gdy się obudziłem, dowiedziałem się, że mam jak szalony krążyć pomiędzy Questor View a Krańcem Ziemi z poleceniami Księcia Nicholasa i Calisa...
- Dziwny człek z naszego kapitana - ciągnął Owen. - Czy wiesz, że jest jednym z Diuków dworu?
- Wiem o nim tylko - odpowiedział Erik - że jest...
- ...Orłem Krondoru? - wpadł mu w słowo Owen. - Ja też to wiem. Ważna zeń persona. I powiem ci, że zanim opadł za mną pył na drogach, byłem już na pokładzie „Tropiciela”, z trzymiesięczną listą poleceń oraz rozkazem, że mam się z nimi uporać w ciągu miesiąca... a potem ruszyliśmy do Maharty.
- Wiesz... -rzekł Erik, który właśnie skończył swój gulasz - przykro mi, żem cię w to wszystko wpakował.
- Głupstwo... - zaśmiał się Owen. - Wszystkiemu winne karty, jak mawiają gracze. Jeśli chcesz wiedzieć, to w Darkmoor zaczynałem się już nudzić. Wino jest tam owszem, najlepsze na świecie, panny zaś równie chętne, jak gdzie indziej... ale oprócz tego niewiele jest tam uciech dla prawdziwego mężczyzny. Znudziło mi się już wieszanie opryszków i krążenie z wieściami od jednego spokojnego miasteczka do drugiego. Nadszedł chyba czas wielkich czynów...
- Nie spodziewaj się wielkości przed nami, czy wśród nas - potrząsnął głową Nakor. Wstał i ziewnął. - Zamierzam się przespać. Czekają nas trzy długie dni...
- Skąd wiesz? - spytał Erik.
- Podczas gdy wy dawaliście upust swoim morderczym instynktom, myśmy tu dostali wieści o spotkaniu...
- O jakim spotkaniu? - rzekł Owen.
- O wielkim spotkaniu - wyjaśnił Nakor. - Obie strony, biorące udział w tej wojnie, schodzą się, by poczynić oferty takim kompaniom jak nasza - dodał, uśmiechając się szeroko. - Tam właśnie natkniemy się na Szmaragdową Królową... i tam się zacznie twoja przygoda, przyjacielu Owenie. - Z tymi słowy zniknął w mroku.
- Wiesz co? - rzekł Greylock. - To chyba najbardziej osobliwy ze wszystkich dziwaków, jakich spotkałem. Rozmawiałem z nim tylko wczoraj i usłyszałem od niego parę ciekawych uwag... W jednym niewątpliwie trzeba się z nim zgodzić: czeka nas jutro długi, męczący dzień... i obaj powinniśmy się wyspać.
Erik kiwnął głową i wziął talerz Owena. - Trzeba go opłukać... a ja i tak muszę umyć mój.
- Dziękuję.
- Ja też ci dziękuję.
- A to za co?
- Za rozmowę.
- Nie ma potrzeby dziękować. - Owen położył dłoń na ramieniu Erika. - Przychodź do mnie, kiedy tylko zechcesz. - I zniknął za Nakorem.
Erik podszedł do drewnianego cebra używanego do mycia mis i talerzy, zwilżył naczynia wodą i wytarł je piaskiem, po czym opłukał do czysta. Włożywszy je do stojaka, gdzie rano mieli je znaleźć dyżurni, wrócił do swego namiotu.
Towarzysze już spali, wszyscy oprócz Roo. - Dobrze się czujesz? - spytał przyjaciel.
- Chyba tak - westchnął Erik. - W każdym razie, już mi lepiej...
Roo zrobił taką minę, jakby zamierzał coś rzec, rozmyślił się jednak, odwrócił na drugi bok i zasnął. Erik położył się po ciemku i po minucie ćwiczeń samouzdrawiających, których nauczył ich Nakor, i jego zmorzył sen.
Obóz był ogromny. W płytkiej dolinie, rozciągającej się od wzgórz na wschodzie do rzeki na zachodzie, zebrało się co najmniej dziesięć tysięcy ludzi. Pośrodku doliny płynęła niewielka rzeczka, uchodząca do Vedry, i obozy poszczególnych kompanii rozciągały się na obu jej brzegach.
Pośrednicy, z którymi zawierano kontrakty, usadowili się pod rozległym, płóciennym, pomalowanym na jaskrawożółty kolor zadaszeniem. Erik, który wraz z towarzyszami jechał na swej zwykłej pozycji - na czele kolumny - był dość blisko Calisa, by słyszeć komentarze i uwagi, jakie kapitan wymieniał ze swoimi zaufanymi.
- Niektóre z tych sztandarów - mówił Praji - są cholernie dziwaczne. A myślałem, że na tym przez bogów zapomnianym kontynencie znam każdą kompanię wartą wzmianki.
- Coś się już wykluło? - spytał de Longueville.
- Na razie za wcześnie o tym mówić. Nie upłynął jeszcze miesiąc od upadku Khajpuru. Byłbym zdziwiony, gdyby przedstawiciele Szmaragdowej Królowej pokazali się tu przed końcem następnego tygodnia. Ale mógłbym się założyć o całą forsę, jaką zamierzam poświęcić na dziwki, że Król-Kapłan Lanady wydaje złoto jak żeglarz po powrocie z rejsu. - Rozejrzawszy się dookoła, dodał: - Lepiej ruszajmy i sprawdźmy, czy można się jeszcze załapać na jakieś dobre miejsce na polanie. - Znacząco wciągnął powietrze swym wydatnym nosem. - Miejsce w dole rzeki to ostatnia rzecz, jakiej bym teraz pragnął, kiedy te rzesze podpitych ludzi zaczną naraz szczać do wody...
- Wygląda na to - parsknął śmiechem de Longueville - że najlepsze miejsca zostały już pozajmowane.
- Owszem - skrzywił się Praji -jeżeli ci nie przeszkadza, że woda, którą pijesz, pachnie szczynami... To dopiero początek. Toczy się wojna, która położy kres wszystkim innym... i każdy żyjący z miecza, co się nie opowie po właściwej stronie, straci możliwości udziału w łupach. - Potrząsnął głową. - Nie ma w tym zbyt wiele sensu, prawda? Można by pomyśleć, że każdy, kto ma oczy po właściwej stronie łba, miał już okazję, by się przekonać, że...
- Nie tutaj! - uciął jego wywody Calis, podnosząc dłoń. - Zbyt wiele tu uszu dookoła...
- Dobrze mówisz - kiwnął głową Praji. - Rozglądajcie się za sztandarem z czerwonym orłem... takim samym, jak wasz. To będzie Vaja, jeśli w ogóle jakoś tu dotarł...
Calis kiwnął głową.
Kiedy wjechali już do obozu, Erik poczuł się nieswojo - nigdy przedtem w swoim krótkim życiu nie doznał wrażenia, że gapią się nań wrogo i podejrzliwie setki albo i tysiące oczu. Spotkanie miało charakter neutralny - obie strony konfliktu mogły otwarcie werbować zwolenników, tradycja zaś kazała każdemu trzymać miecz w pochwie. Ale tradycja i przestrzeganie prawa to dwie różne rzeczy, i zwykle podczas spotkań wybuchało kilka pomniejszych bitew. Stojący tu obozem ludzie wiedzieli, że ulać mogą jedynie swoim towarzyszom spod znaku. Obcy był kimś, kogo po kilku dniach lub tygodniach, często spotkało się po przeciwnej stronic pola bitwy.
Minęli rozległy, żółtawy namiot rozbity na przeciwległym brzegu rzeki i ruszyli w górę strumienia, oddalając się nieco od głównego zbiegowiska. Calis znalazł niewielkie wzniesienie z płaskim wierzchołkiem, z którego rozciągał się widok na całą dolinę, i skinieniem dłoni dał znak de Longueville'owi, że tu właśnie rozbiją obóz. - Żadnych fortyfikacji, to wbrew zasadom... ale chcę, by podwojono warty. Dziwki mogą się tu kręcić... niech się ludzie trochę odprężą, ale żadnych mocnych trunków czy narkotyków... handlarzom pogonić kota. Nie chcę, by któryś bałwan rozpoczął zadymę tylko dlatego, że zobaczył w dymie ducha jakiegoś wroga i wyciągnął nań miecz...
De Longueville kiwnął głową i wydał rozkazy. Rozbicie obozu zajęło im niewiele czasu, gdyż nie musieli kopać rowu. Gdy Erik i jego towarzysze postawił i namiot, pojawił się Foster z rozkładem wart. Ravensburczyk jęknął tylko, zobaczywszy, że przypadła mu druga zmiana - od północy do drugiej godziny przed świtem. Z jego punktu widzenia, przerywany sen był wart tyle, co nic.
Tak czy inaczej, po trzech dniach spędzonych w siodle, perspektywa kilkudniowego lenistwa była dość przyjemna. Jeśli wyznaczono mu drugą zmianę, oznaczało to również, że będzie miał tylko jeszcze jedną zmianę rano, a potem cały dzień wolny. Pomyślawszy o tym, poczuł się raźniej... powód do uciechy był marny, ale to zawsze coś...
Erika obudził przeraźliwy ryk trąb. Spędzili już w obozie pięć dni, i Ravensburczyk właśnie miał wolne po nocnej służbie. Wyczołgał się z namiotu i zobaczył, że wszyscy jego towarzysze gapią się w stronę rozciągającej się przed nimi doliny.
- Wygląda to jak mrowisko, w które ktoś wetknął kij - zaśmiał się stojący u jego boku Roo.
Erik też parsknął śmiechem, ponieważ uwaga Roo była trafna. Wszędzie panował ruch i zamęt. A potem z głębi obozu nadbiegł Foster, rycząc jak oparzony: - Wszyscy na koń! Szykować się do przeglądu!
Roo i Erik natychmiast pobiegli do swego namiotu, gdzie chwycili tarcze i miecze. Potem pobiegli tam, gdzie ich towarzysze siodłali już konie, i też okulbaczyli swoje. Gdy padł rozkaz, wszyscy wskoczyli na siodła i udali się na swoje miejsca w kolumnie.
- Odprężcie się trochę, chłopaki - rzucił przejeżdżający obok Foster. - Bazar dopiero otwarto... przez resztę dnia niewiele będziecie mieli do roboty. Kiedy pojawią się pośrednicy, postarajcie się wyglądać dziko i wojowniczo, choć nie wiem, czy wam się to uda. bando żałosnych matołków...
Wywołało to wybuch śmiechu, a gdzieś z tyłu rozległ się bas Jadowa Shati: - Postawcie w pierwszej linii Jerome'a! Ten dopiero ich przestraszy!
Ta uwaga wywołała kolejny wybuch śmiechu, który natychmiast zgasł po uwadze de Longueville'a: - Następny, który zechce coś powiedzieć, niech pomyśli przedtem dwa razy, bo jeśli mnie nie rozśmieszy, to pożałuje, że jego matka nie została mniszką, zanim spojrzała na jego tatkę!
Zapadła cisza.
Mniej więcej godzinę potem od strony doliny doleciał odgłos kopyt i Erik, odwróciwszy się w siodle, zobaczył jadącą ku nim niezbyt liczną grupkę mężczyzn. Na jej czele jechał rosły mąż, siwowłosy, ale mający młodą twarz i sylwetkę. Był bogato odziany i sprawiał wrażenie kogoś, kto sporo czasu poświęca swojemu wyglądowi, choć teraz od stóp do głów pokryty był kurzem. U jego boku jechał chorąży, trzymający sztandar ze szkarłatnym orłem.
- Vaja! - ryknął Praji, kiedy tamci podjechali bliżej. - Ty wyleniały pawiu! Myślałem, że ktoś już się nad tobą ulitował i wreszcie gdzieś cię dobito! Co wam zabrało tyle czasu?
Nieznajomy parsknął śmiechem. - Gdybym nie dowiedział się o tym spotkaniu, nadal jeszcze krążyłbym ze swoimi ludźmi w dole rzeki, w Mieście nad Wężową Rzeką, wypatrując naszego dobrego kapitana i jego kompanii durnych rzezimieszków...
- Przybywacie w samą porę - rzekł Calis, który podjechał do Vaji i jego ludzi, gdy ci pozsiadali z koni. - Dziś zaczyna się werbunek...
- Jeszcze jest sporo czasu - odparł Vaja, rozglądając się dookoła. - Mamy co najmniej trzy albo cztery dni. Są już przedstawiciele obu stron?
- Nie ma żadnych wieści od Szmaragdowej Królowej - odpowiedział Calis. - Są tylko ludzie Króla-Kapłana.
- To dobrze - stwierdził Vaja. - Będę miał dość czasu, by się wykąpać i najeść. Jak cię znam, nie przyjmiesz oferty wcześniej, niż za parę dni.
- Wiemy o tym ty i ja, ale jeżeli mamy przekonać tamtych - kiwnął kciukiem za siebie, wskazując namiot werbowników - musimy wyglądać na takich, co rozważają wszystkie propozycje.
- To zrozumiałe - rzekł Vaja. - Ale tak czy owak, będę miał czas na kąpiel. Wracamy za godzinę. - Odwróciwszy się, kiwnął na swoich towarzyszy, by pojechali za nim.
- Dwadzieścia dziewięć lal walczę u boku tego człowieka - odezwał się Praji - i gotów jestem przysiąc, żem nigdy nie spotkał kogoś bardziej odeń próżnego. Wiecie, on by się wystroił nawet przed własną egzekucją...
Calis skwitował tę uwagę uśmiechem i Erik nagle zdał sobie sprawę z faktu, że jest oto świadkiem cudu - ich kapitan się uśmiechał.
Przez następne pięć dni trwały targi i codziennie podjeżdżali pośrednicy, by przyjrzeć się ludziom Calisa. Grupa łącznie z ludźmi Vaji i Hatonisa liczyła ponad setkę mieczów. Oddział był dostatecznie duży, by traktowano ich z szacunkiem, nie dość liczny jednak, by wzbudzało to jakiekolwiek podejrzenia.
Trzeciego dnia zaczęto składać im oferty, których Calis wysłuchiwał z uprzejmym zainteresowaniem. Nie odpowiadał jednak na żadną - ani przecząco, ani twierdząco...
W tydzień po rozpoczęciu zaciągów, Erik zauważył, że kilka niezbyt licznych kompanii już gdzieś odjechało. Przy kolacji spytał o to Prajia, a stary najemnik odpowiedział: - Zaciągnęli się pod barwy Króla-Kapłana. Mieli prawdopodobnie niezbyt zamożnych kapitanów, którym brakło złota, by opłacić własnych ludzi. Musieli szybko się zaciągnąć, bo inaczej ich podwładni przeszliby do innych, bogatszych kompanii. Większość z tych, co zostali, czeka, by usłyszeć ofertę strony przeciwnej...
Minęło jednak jeszcze kilka dni, a przedstawiciele strony przeciwnej się nie pokazali...
Mniej więcej dwa tygodnie po przyjeździe Erik poprosił o pozwolenie przeniesienia się z końmi w górę rzeki, gdzie były świeże pastwiska, ho ceny owsa i siana niebotycznie wzrosły. Calis się zgodził, przypomniał tylko Erikowi o obowiązku wystawiania wart wokół zagród i strzeżenia zwierząt przez całą dobę.
Tak minął kolejny tydzień.
Pewnego ranka, niemal miesiąc po przybyciu, Erik przeglądał konie - co stało się rytuałem, wykonywanym trzykrotnie podczas każdego dnia - kiedy usłyszał głośne fanfary dobiegające z serca obozowiska. Był upalny dzień -jeden z plemieńców powiedział mu niedawno, że trwa właśnie najgorętsza pora roku - choć lato miało się już ku końcowi. Wszystko to było dla Erika dość niezwykłe: stracił zimę. bo wyjechał z domu jesienią, przybył tu wiosną, a teraz znów zbliżała się jesień. Był pewien, że Nakor jakoś zdołałby mu wyjaśnić tę tajemniczą odmianę pór roku, nie czuł się jednak na siłach, by wysłuchiwać jego wywodów.
Trębacze popisywali się niezmordowanie, więc Erik ruszył, by zobaczyć, co jest powodem rwetesu. Kiedy zbliżył się do rejonu zakwaterowania kompanii, zobaczył biegnącego mu na spotkanie Fostera.
- Dawaj te konie tutaj! - wrzeszczał kapral. - Wszyscy mają wrócić do swoich kwater! Dano nam znać, że może wybuchnąć jakaś zawierucha!
Erik zbiegł ze wzgórza do małej dolinki, machając rękoma, by zwrócić na siebie uwagę wartowników. - Zbierać stado! - Minąwszy najbardziej odległy posterunek, zdołał zgarnąć cztery konie. Inni też zabrali się do roboty i zanim dotarł do obozowiska, wszystkie konie biegły już za nim.
Obóz zmienił swój charakter - i stało się to szybciej niż kiedykolwiek przedtem. Calis wydał rozkaz, by wzniesiono obronne umocnienia, i kompania, wykopawszy już rów okrężny, spiesznie sypała przedpiersia. Łucznicy obserwowali stoki pochyłości, bacząc, czy ktoś się ku nim nie skrada.
Mimo sygnałów powrotu do miejsc zakwaterowania, na dole nie słychać było żadnej bitewnej wrzawy. Zamiast niej po pewnym czasie zebrani na wzgórzu usłyszeli dziwny gwar... i Erik dopiero po chwili zrozumiał, że są to odgłosy zaciekłego sporu. Na dole wymieniano argumenty i obrzucano się przekleństwami, ale nadal nikt z nikim nie toczył bitwy..
- Bobby - odezwał się wreszcie Calis. - Weź paru ludzi i zobacz, co się tam dzieje.
- Bysio, von Darkmoor, Jadów i Jerome... za mną! - warknął de Longueville.
- Wziął sobie czterech największych byków w kompanii... by kryli go z tyłu! - parsknął Roo, świadom dwuznaczności tego, co powiedział.
De Longueville odwrócił się szybko w siodle, spojrzał na Roo i powiedział: - Ty też, mój maleńki. - W jego oczach pojawił się złośliwy błysk. - Idziesz przy moim prawym boku. Gdy zacznie się coś dziać, złapię cię za kark i rzucę w pierwszego, który mnie zaatakuje!
Roo wzrokiem uciśnionej niewinności spojrzał w niebo, karnie jednak dołączył do grupki. - Nie umiem utrzymać jęzora za zębami... - rzekł do Erika. - Najwyższa pora, by zacząć się uczyć lej sztuki.
- Wątpię, byś kiedykolwiek ją opanował - odpowiedział mu Erik.
Do obozu w dole dotarli pieszo, poruszając się leniwym krokiem, by nie zwracać na siebie uwagi. Gdy dotarli bliżej - tak by móc rozróżniać słowa - usłyszeli odgłosy zawziętej kłótni:
- Guzik mnie to obchodzi... to bezczelność. Jedźmy na południe i zobaczmy, co nam ofiaruje Król-Kapłan! - wrzeszczał jeden z ludzi.
- Chcecie się przebić... - dopytywał się drugi - najpierw zdradzić, a polem znowu walczyć?
Erik próbował coś z tego pojąć, ale de Longueville rzekł tylko: - Wszyscy za mną.
Przechodząc koło obozowisk, zauważyli, że w wielu z nich ludzie zwijali się jak w ukropie, by przygotować się do wyjazdu.
- Jeżeli przebijecie się na wschód, do rzeki, a potem do wzgórz na południu, to może uda wam się wyrwać z kotła! - darł się jakiś wojak.
- Coo?! - ryczał inny. - Od kiedy to stałeś się wyrocznią? De Longueville poprowadził grupę na plac, gdzie stał namiot pośredników, i zobaczył przy nim kilkunastu przerażonych ludzi, stłoczonych na zewnątrz. Sierżant przepchnął się między nimi i wszedł do środka.
Za długim drewnianym stołem, używanym przez pośredników, siedział teraz rosły mężczyzna w pięknej zbroi, zadbanej, ale noszącej ślady częstego używania. Nieznajomy położył nogi na polerowanej powierzchni stołu, rozbryzgując błoto po leżących obok dokumentach. Różnił się wyglądem od innych żołnierzy w obozie, gdyż był od nich o wiele starszy. Był chyba starszy nawet od Prajia i Vaji - tych zaś zaliczano do najbardziej wiekowych żołnierzy w kompanii Calisa. Ważniejsza jednak niż jego wiek była otaczająca go aura. Wprost biły odeń siła i pewność siebie, poparte głębokim doświadczeniem. Spojrzał spokojnie na wchodzących do namiotu de Longueville'a i jego ludzi, potem skinął na jednego z dwóch żołnierzy, którzy stali za nim. Obaj mieli szerokie zielone pasy na lewym ramieniu, poza tym jednak nic nie wskazywało na ich przynależność lub rangę.
- No dobra - rzekł de Longueville, robiąc krok ku przodowi. - Co to za idiota kazał dąć na powrót do kwater?
- Nie mam pojęcia - odpowiedział stary. - Na pewno nie ja... nie chciałbym wywoływać poruszenia.
- Jesteście agentami Szmaragdowej Królowej?
- Jestem generał Gapi - odparł zapytany. - I nie przybywam tu jako agent. Mam was powiadomić o tym, jaki macie wybór.
Nieznajomy miał w sobie coś, co przedtem Erik widział tylko u kilku ludzi - krondorskiego Księcia, Diuka Jamesa i (niekiedy) u Calisa. Tym czymś była pewność siebie, absolutne przekonanie, że jego rozkazy będą wykonane natychmiast, bez dyskusji i sprzeciwów. Erik zrozumiał też, że ów mężczyzna nie miał w sobie próżności właściwej niektórym najemnikom. Ten człowiek naprawdę dowodził armiami.
Tymczasem de Longueville wsparł się pod boki. - A jakiż jest ten wybór?
- Możecie zaciągnąć się w szeregi armii Szmaragdowej Królowej... lub umrzeć.
De Longueville wykonał nieznaczny ruch dłonią i stojący za nim ludzie rozstąpili się na boki. Erik zrobił krok do przodu, aż stanął naprzeciwko jednego z towarzyszy generała Gapi.
- Zazwyczaj - rzekł leniwie de Longueville - walczę za pieniądze. Ale twój ton, mości generale, sprawił, że zaczynam się zastanawiać, czy tym razem nie zrobić wyjątku...
- Czyżbyś chciał zaryzykować złamanie obozowego rozejmu, kapitanie? - zdziwił się Gapi.
- Nie jestem kapitanem - odparł lekko de Longueville. - Masz przed sobą sierżanta, mój panie. Posłał mnie tu kapitan Calis, bym zobaczył, co to za zamieszanie...
- Zamieszanie, jak je nazywasz - wyjaśnił Gapi - wzięło się z konsternacji ludzi zbyt głupich, by pojąć, że nie mają wyboru. Jeżeli nie słyszeliście rozwiniętej i nieco upiększonej wersji propozycji, jaką tym ludziom złożono godzinę temu, chętnie ją wam powtórzę, byście mogli zanieść ją swemu kapitanowi. Wszystkie najemne kompanie, zebrane w tej dolinie, mają złożyć przysięgę wierności Szmaragdowej Królowej. Za miesiąc zaczynamy kampanię przeciwko Lanadzie. Jeżeli podejmiecie jakąkolwiek próbę ucieczki, by zaciągnąć się w szeregi wrogów naszej Królowej, zostaniecie schwytani i zabici.
- A kto niby się zajmie tym łapaniem i zabijaniem? - spytał z głupia frant de Longueville.
- Trzydziestotysięczne wojsko, które właśnie zwartym pierścieniem otacza tę miłą dolinkę - odparł Gapi z uśmiechem.
De Longueville odwrócił się i wyjrzał z namiotu. Przebiegł wzrokiem szczyty niewysokich, otaczających dolinę wzgórz i zobaczył na nich ruch oraz błyski oręża, które wskazywały na to, że dolinę otaczają znaczne siły.
- Zastanawialiśmy się, co was zatrzymywało - rzekł z rezygnacją. - Nie spodziewaliśmy się jednak, że weźmiecie nas siłą.
- Zanieś wieści swemu kapitanowi. Nie macie wyboru.
De Longueville spojrzał na generała, jakby chciał jeszcze coś powiedzieć. Po chwili milczenia kiwnął jednak tylko głową i skinieniem dłoni wskazał swoim ludziom wyjście.
Wszyscy milczeli, dopóki nie oddalili się od głównego obozowiska, potem zaś Erik nie wytrzymał: - Mości sierżancie, wyglądacie na zaniepokojonego. Myślałem, że mamy się do nich przyłączyć...
- Nie podoba mi się, kiedy druga strona nagle zmienia zasady gry - odpowiedział de Longueville. - W tych stronach ludzie nie biją się za darmo. Być może wdepnęliśmy w większe gówno, niż nam się wydawało... A poza tym - dodał po chwili namysłu - kiedy ktoś robi ze mnie wała, wolę, żeby to się odbyło po dobroci. Niepokoi mnie ich pewność siebie...
Roo wyciągnął przed siebie rękę.
W oddali widać było płomienie i słychać odgłosy potyczki. Wojska generała Gapi zaatakowały wszystkie oddziały, które próbowały ujść na południe. Niewielu było kapitanów, którzy zdecydowali się podjąć próbę rozerwania otaczającego ich pierścienia, a ich oddziały musiały zetrzeć się z żołnierzami już okopanymi i zajmującymi lepsze pozycje.
Dolina może i była dobrym miejscem na spotkania, ale nikt chyba nic mógłby jej polecić jako pozycji, z której można wyprowadzić skuteczny atak. Od południa i północy otaczały ją dość strome ściany, jedyne wyjście było na wschodzie. Tędy wcześniej przybyli Vaja i jego towarzysze, którzy opowiadali, że są tam zdradzieckie wzgórza, pomiędzy którymi łatwo zabłądzić, bez możliwości zawrócenia, jeśli ktoś trafi w kończącą się ślepo kotlinę. Mimo wszystko, kilka pomniejszych oddziałów wybrało tamtą właśnie drogę.
Inni, jak Szkarłatne Orły Calisa, przyłączyli się do najeźdźców... albo z dobrej woli i z perspektywami obłowienia się przy zdobyciu Lanady, albo licząc na to, że będą się mogli wymknąć chyłkiem przy najbliższej okazji. Teraz zaś wszędzie, gdzie Erik powiódł wzrokiem, widział skrzywione gęby niezadowolonych. De Longueville nie był jedynym, który nie lubił, kiedy go brano siłą i pod włos.
Ci. którzy podjęli decyzję o przyłączeniu się do generała Gapi, zebrali się u ujścia rzeki, w miejscu, gdzie łączyła się z Vedrą. W miejscu tym wzniesiono niegdyś most - spalono go jednak, podczas jakiejś zapomnianej już wojny, i teraz oba brzegi rzeki połączono liniami promów, które zapewniały transport z północy na południe albo ze wschodu na zachód, poniżej ujścia bezimiennej rzeczki.
Szkarłatne Orły dotarły do promu jako ostatni oddział, ponieważ ich obozowisko mieściło się dość daleko na wzgórzu w górnej części rzeki. W rezultacie nie mieli nawet dość czasu, by obejrzeć tych, którzy przybyli wcześniej. Kręcili się tu mężczyźni - i kilka kobiet - z każdego zakątka kontynentu, wszyscy zaś przekraczali rzekę, by przyłączyć się do tych, co, jak Szkarłatne Orły, tkwili już na południowym brzegu.
W pewnej chwili do czekających podjechał mężczyzna z zieloną opaską na ramieniu. - Coście za jedni?
De Longueville wskazał na siedzącego obok Calisa, ten zaś odpowiedział: - Szkarłatne Orły Calisa, z Miasta nad Wężową Rzeką.
Nieznajomy zmarszczył brwi i przez chwilę przyglądał się Calisowi. - Byliście przy oblężeniu Hamsy?
Calis kiwnął głową.
Nieznajomy uśmiechnął się. choć w tym uśmiechu nie było cienia wesołości. - Prawie cię wtedy dopadłem... ty skurczybyku. Ty jednak śmignąłeś na wschód, do Jeshandich, a kiedy moja kompania zawróciła, zdążyłeś dać nura w trawy... - Spojrzał wilkiem. - Gdybym wtedy wiedział, że jesteś jednym z długowiecznych, ruszyłbym prosto na wschód. Sporo waszych żyje wśród Jeshandi...
Wyjąwszy pergamin, zrobił na nim parę znaków węglową pałeczką. - Nasza Pani przygarnia jednak wszystkich, co się za nią opowiedzą... teraz więc jesteśmy po tej samej stronie. Jedźcie milę z biegiem rzeki. - Skinieniem dłoni pokazał południe. - Zameldujcie się u Oboźnego. Za kilka dni dostaniecie przydział, do tego czasu jesteście wolni. Zasady życia w obozie są proste: żadnych walk, za to grozi śmierć. Jesteśmy wszyscy braćmi spod sztandarów Szmaragdowej Królowej... każdy wichrzyciel pójdzie na pal. Serdecznie odradzam... widziałem, jak niektórzy szarpali się godzinę albo i dłużej...
Nie spytawszy nawet, czy go zrozumiano, dał koniowi ostrogę i ruszył ku następnej kompanii.
- Proste i nieskomplikowane - odezwał się Praji, siedzący obok Calisa.
- Znajdźmy tego Oboźnego - rzekł Calis - i zameldujmy się u niego. Dobrze byłoby zorientować się w sytuacji tak szybko, jak to tylko możliwe. Kiwnął głową Prajiowi i Vaji, którzy bez dalszych komentarzy odłączyli od kompanii.
- A ci dokąd? - spytał Erik.
- Lepiej zamknij gębę - poradził mu jadący obok Foster. Nakor tylko parsknął śmiechem. - Widzisz - zwrócił się do Erika mentorskim tonem - w tym całym zamieszaniu łatwo się może zdarzyć, że ktoś się odłączy - niechcący, zupełnie niechcący - od swojego oddziału. Praji i Vaja mogą stracić parę dni na odnalezienie naszego miejsca postoju. A w tym czasie niejedno wpadnie im w ucho...
Calis potrząsnął głową i obejrzał się przez ramię, jakby chciał poradzić Isalańczykowi, by zatrzymał rewelacje dla sobie. Nakor jednak skwitował to spojrzenie chichotem. - Wiecie... - odezwał się po chwili - myślę, że i ja mogę się zgubić... Lepiej jednak się sprawię na piechotę. - I cisnąwszy wodze Luisowi, zsunął się z konia....
Calis nie miał nawet czasu, by zaprotestować, spostrzegł bowiem, że drużyna zjeżdża właśnie w dół ze wzgórza ku promowi, z którego wyładowywała się spora grupa jeźdźców, a druga, jeszcze liczniejsza, zmierzała na ten sam prom od zachodu. Po chwili obie kompanie stłoczyły się na niewielkiej przestrzeni, a Nakor zniknął jak cień wśród narastającego zamieszania, dając nura pomiędzy dwa konie, których właściciele obsypali go serdecznymi przekleństwami, gdy rumaki spłoszyły się na widok nagłych ruchów.
- Robił to już wcześniej - skwitował Calis decyzję Nakora. • Foster posłał za Isalańczykiem niemal mordercze spojrzenie, lecz. de Longueville i Calis potrząsnęli tylko głowami.
Oboźnego znaleźli dopiero po kilku godzinach. Był to jegomość o wąskiej, suchej twarzy i ciemnych, łypiących podejrzliwie oczach, które niemal przewiercały na wylot składającego meldunek Calisa. Zaznaczył coś w dokumencie, potem kiwnął dłonią, wskazując rzekę: - Znajdźcie sobie miejsce na brzegu... nie dalej jednak niż o dwie mile stąd. Są tu inne kompanie, które rozbiły obozowiska po obu stronach drogi. Wy zajmijcie miejsce pomiędzy rzeką i drogą. Powinna tam być kompania, która nazywa się Zespół Gegari... będą stacjonowali na północ od was. Po drugiej stronic drogi sianie towarzystwo pod dowództwem kapitana o nazwisku Dalbrine. Jeżeli ruszycie dalej na południe, zostaniecie potraktowani jak dezerterzy. Ci, co nie zginą na miejscu, zostaną straceni publicznie. I nie próbujcie przedostać się za rzekę... - Kiwnął dłonią, pokazując drugi brzeg, na którym widać było właśnie jakichś żołnierzy, przejeżdżających leniwym kłusem.
Wygląd jeźdźców zaniepokoił Erika, który dopiero po chwili zrozumiał, że byli zbyt wielcy, jak na odległość i szybkość, z jaką się poruszali. Przetarł oczy... i pojął, kogo widzi. -Jaszczury! - żachnął się odruchowo.
- Sojusznicy naszej Pani sami siebie nazywają Saaurami.
Nie mów przy nich o „jaszczurach” lub „wężach”, bo ściągniesz na siebie ich gniew. - Oboźny skinieniem dłoni polecił Calisowi wyprowadzić swoich ludzi, bo za nimi tłoczyli się już żołnierze z innej kompanii.
Erik osłonił oczy dłonią i patrząc pod słońce, usiłował się przyjrzeć odległym jeźdźcom.
- Te konie muszą być bardzo szerokie w kłębie - orzekł Sho Pi.
- To prawda - zgodził się Erik. - Są większe niż zwierzęta pociągowe, ale poruszają się żwawo, jak konie pod wierzch.
Jeźdźcy pomknęli dalej, on zaś podziwiał płynne i pełne gracji ruchy ich rumaków. Saaurowie jechali, siedząc lekko i pewnie, choć byli zbudowani dość nietypowo. Ich zbroje miały kształt trójkątów, a to ze względu na niezwykle szerokie bary i wąskie lędźwia jaszczurów.
- Chciałbym się dokładniej przyjrzeć któremuś z tych koni - powiedział wreszcie Ravensburczyk.
- Ani mi się waż! - zganił go de Longueville. - Nie wtedy, kiedy na ich grzbietach tkwią ci zimnokrwiści jeźdźcy!
Zachwycony gracją ruchów nieznanych mu koni Erik potrząsnął głową, a grupka niezwykłych jeźdźców zniknęła w oddali.
Gdy znaleźli miejsce wyznaczone im na obóz, Calis postanowił przedstawić się, w asyście swoich zbrojnych, kapitanom sąsiednich kompanii. Jasne stało się od razu, że żaden nie ma ochoty zbyt wiele gadać, jako że nikt nie wiedział, czy jego sąsiad opowiedział się za Szmaragdową Królową z własnej woli, czy też dano mu „wybór”.
Erik nie był doświadczonym wojakiem, ale nawet on miał wrażenie, że w tym dziwnym kraju, z jego zwyczajem wynajmowania ludzi do walki (w znanym mu dotychczas świecie wszystkie państwa posiadały stałe armie), trzymanie rekrutów na siłę, bez zdobycia sobie ich lojalności choćby pieniędzmi, nie było najmądrzejszym posunięciem. Nie wywołało to jednak powszechnego buntu, wszystko toczyło się niemal normalnie, Erik doszedł więc do wniosku, że dowodzący tymi oddziałami potrafili dokonać czegoś, o czym on najwidoczniej nie miał pojęcia... i przestał się nad tym zastanawiać.
Calis posłał ludzi na odpoczynek, lecz nie kazał rozbijać namiotów. Nie wykopano także wokół obozowiska rowu z przedpiersiem. Wszyscy w lot pojęli, że wódz chce, by w razie konieczności mogli się zerwać i dosiąść koni jak najszybciej.
Minął drugi dzień i otaczające ich obozowiska przekształciły się w niewielkie społeczności, które mogli odwiedzać ci, którzy akurat nie mieli służby. Dla zabicia czasu ludzie włóczyli się więc po obozie, zajmowali się hazardem, handlem wymiennym, przechwalali się i robili, co chcieli, byleby nie wywołać burd czy awantur. Wzrastał też, choć powoli, poziom wzajemnego zaufania - zmuszeni do służby zaczynali godzić się ze swoim losem. Mogło się im nie podobać to, że pozbawiono ich możliwości wyboru, ale dla większości dowódców służba po jednej stronie nie była wcale lepsza od służby po stronie przeciwnej... a łup zawsze był łupem.
Niektóre kompanie miały przyjazne nastawienie do obcych, których mile witano w ich obozach, jako tych, co przynoszą wieści, złoto (do przegrania oczywiście!) albo po prostu ich przybycie traktowano jako urozmaicenie obozowej nudy. Inni jednak zachowywali czujność, dwukrotnie zaś Erikowi i Roo - gdy zbliżyli się do takich obozowisk - poradzono, by się nie zatrzymywali, tylko szli dalej.
Podczas drugiej nocy po obozie przeszedł się Foster, przystając przy każdej niemal grupce ludzi i nawiązując z nimi rozmowę. Trafił na Erika, Sho Pi, Roo i Luisa, którzy siedząc wokół ogniska, przyglądali się, jak Natombi i Bysio przygotowują posiłek dla całej drużyny.
- Słuchajcie no! - rzekł Foster, kiwnięciem dłoni wzywając ich do powstania z miejsc.
Kiedy to uczynili, rozwiązał sakiewkę i odliczył każdemu po dwie złote monety i pięć srebrnych. - Najemnicy dostają żołd - rzekł cicho - i jeśli od czasu do czasu nie kupicie czegoś od kramarza albo nie zabawicie się z dziewką, ludzie zaczną o nas gadać. Ale jeśli któryś z was się spije i szepnie coś niewłaściwego do nieodpowiedniego ucha... osobiście przyrządzę sobie jego wątróbkę z cebulką...
Erik zważył monety, czując w dłoni ich ciężar. Dopiero w tej chwili zdał sobie sprawę z faktu, że od opuszczenia Darkmoor nie miał w ręce pieniędzy. Możliwość kupienia czegokolwiek znacznie poprawiła mu nastrój. Włożył monety do sakiewki, którą zrobił sobie pod podszewką kurtki, gdzie - miał nadzieję - będą bezpieczne.
Nieco później, ale jeszcze lej samej nocy, pokazały się sprzedajne dziewki, które bez najmniejszych skrupułów zaczęły proponować wojakom swoje usługi. Ponieważ w kompanii Calisa nie rozbito namiotów, trudno było o jakiekolwiek odosobnione miejsce, niewielu jednak się tym przejęło. Niektórzy po prostu wybierali kobietę, wciągali ją pod koc i ignorowali nawet tych, którzy siedzieli o parę stóp dalej.
Dwie dziewki przeszły obok miejsca, gdzie siedzieli Erik i Roo. - Szukacie towarzystwa, chłopcy? - spytała jedna z kobiet.
Roo uśmiechnął się szeroko, Erik zaś poczuł nagle, że policzki płoną mu ognistymi rumieńcami zakłopotania. Ostatnim razem, gdy ich obóz, leżący jeszcze po drugiej stronie rzeczki, odwiedziły ladacznice, pilnował koni... a kiedy wrócił do kompanów, dziewki już się wyniosły. Teraz był pewien, że jest jedynym mężczyzną w obozie, który nigdy jeszcze nie miał kobiety. A druga okazja - pomyślał nagle - może mi się już nigdy nie trafić. Spojrzawszy na przyjaciela, zobaczył, że ten uśmiecha się od ucha do ucha. - Dlaczegóżby nie? - spytał.
- Zapłacicie z góry? - spytała jedna z kobiet.
- Jak świnie zaczną latać - prychnął Roo. - Nigdzie się nie wybieramy... czego o was powiedzieć się nie da, prawda?
Dziwka obrzuciła go kwaśnym spojrzeniem, ale kiwnęła głową. - Założę się - mruknęła - że nie jesteś taki młody, na jakiego wyglądasz...
- Jestem starszy niż kiedykolwiek przedtem - rzekł Roo i wstał.
Usłyszawszy odpowiedź młodzika, dziewka zrobiła minę niczym wół, który ma rozwiązać zadanie arytmetyczne, ale kiedy skinął dłonią, posłusznie ruszyła za nim.
Erik również wstał i spojrzał uważnie na kobietę, która z nim została. Wyglądała młodo, choć niełatwo było określić jej wiek. Ponury wyraz twarzy i kiepskie oświetlenie od obozowego ogniska sprawiały, że nie wiedział, czy bliżej jej do piętnastki, czy do pięćdziesiątki. Pasemka siwizny w jej włosach kazały mu sądzić, że jest od niego starsza, ale w gruncie rzeczy było mu to obojętne.
- Tutaj? - spytała.
- Co?
- Chcesz to zrobić tutaj, czy gdzieś indziej?
Erik nagle poczuł głębokie zakłopotanie. - Chodźmy nad rzekę...
Niezgrabnie podał jej ramię, ona zaś ujęła je spokojnie i pewnie. Miała mocny uścisk i suchą dłoń. Erik nagle zapragnął cofnąć swój gest - jego własna dłoń była wilgotna i spocona...
Kobieta zaśmiała się cicho, zapytał więc nieco ochrypłym głosem: - Z czego się śmiejesz?
- To twój pierwszy raz, prawda?
- Skądże... - żachnął się młodzik. - Wcale nie, tylko... ten... to było dawno... i la cała podróż... i...
- Oczywiście - potwierdziła. Erik nie umiałby rzec, czy cała sytuacja ją bawiła, gniewała, czy znalazła w niej upodobanie... Sprowadził ją ku rzece, gdzie oboje niemal potknęli się o inną parę, zwartą w czułym uścisku. Erik wyszukał względnie ciemne miejsce i zatrzymał się, niepewny, co czynić dalej.
Kobieta szybko pozbyła się odzieży i chłopak poczuł, że jego własne ciało reaguje na ten widok. Nie miała nadzwyczajnej figury, była trochę za pulchna w biodrach i udach, jej piersi zaś zaczynały już poddawać się prawu powszechnego ciążenia; młodzik jednak nagle zdał sobie sprawę z tego, co stanie się za chwilę, więc zaczął pospiesznie zrywać z siebie ubranie. Zdjął koszulę i szarpał się z butami, gdy kobieta stwierdziła nie bez podziwu: ,- Kawał chłopa z ciebie, mój mały...
Erik spojrzał na własne ciało, jakby zobaczył je po raz pierwszy w życiu. Od czasów ravensburskich tak wiele się zmieniło i on sam także wiele przeszedł - wszystko razem zahartowało go tak, że czuł się silniejszy niż kiedykolwiek przedtem. Zawsze zresztą był krzepki, ale nieustanne ćwiczenia pozbawiły go resztek tłuszczu i teraz jego szeroka, masywna pierś i nie mniej szerokie ramiona nabrzmiewały potężnymi węzłami mięśni, jakby wyrzeźbił je mistrz, który wzorował się na posągach herosów i bohaterów. - Zawsze byłem rosły ponad swój wiek - przyznał nie bez dumy.
Usiadł i ściągnął buty, kobieta zaś podeszła bliżej, pochyliła się i ujęła krawędź jego spodni. - No... to zobaczmy, jak też wyrosłeś. .. - rzekła nieco ochrypłym głosem. Ściągnąwszy mu spodnie, zerknęła na jego... gotowość bojową i zaśmiała się jeszcze bardziej ochrypłym głosem. - Wcale, wcale... - oceniła.
Jak na kobietę tej profesji, okazała niezwykłą delikatność. Nie spieszyła się i nie parsknęła śmiechem, kiedy Erik podjął swe niezbyt zręczne wysiłki. Uspokoiła go, gdy okazało się to potrzebne, a choć wszystko przebiegło szybko i gwałtownie, była w ich związku i czułość, i pieszczota. Gdy wszystko się skończyło, kobieta ubrała się pospiesznie, ale gdy jej zapłacił, zatrzymała się jeszcze na chwilę. - Jak ci na imię? - spytała.
- Erik - odparł, czując się w tym momencie dziwacznie i niezręcznie.
- Powiem ci, Eriku, że jesteś dzieckiem zamkniętym w ciele mężczyzny. Twoja kobieta pokocha twój dotyk... jeżeli tylko będziesz pamiętał o tym, jak jesteś silny, i jak ona jest delikatna...
I nagle Erik poczuł skruchę. - Skrzywdziłem cię?
- Nie za bardzo - zaśmiała się kobieta. - Byłeś... pełen zapału. Trochę bolą mnie plecy, bo pod koniec okazało się, że grunt jest tu dość twardy. Ale to drobiazg w porównaniu z tym, co wyczyniają niektórzy... tacy, co lubią przyłożyć dziwce, kiedy skończą...
- Dlaczego... to robisz? - spytał Erik, nakładając odzież. Kobieta wzruszyła ramionami, a Erik niemal nie zauważył tego gestu, ponieważ jednocześnie poprawiała suknie. - A co innego mogłabym robić? Mój chłop był żołnierzem. Zginął pięć lat temu. Nie mam rodziny ani majątku... mogłam tylko kraść lub zostać dziwką... Co innego mogłabym robić? - Powtórzyła pytanie bez żalu czy pretensji do losu.
Zanim zdążył cokolwiek odpowiedzieć, przepadła w mroku, szukając kolejnego klienta. Erik czuł ulgę i pustkę w sercu. W tym, co przed chwilą zaszło, czegoś brakowało, nie umiał jednak określić, co to było, ale wiedział, że przy najbliższej okazji ponownie spróbuje tej wspaniałości...
Po sześciu dniach od rozbicia obozu Erik zobaczył ponownie Prajia i Vaję. Calis dal znak, by podjechali do miejsca, gdzie siedział, nieopodal Erika i jego drużyny - którzy właśnie skończyli posiłek. Wszyscy powitali najemników skinieniem głowy, oni zaś podeszli do Calisa i przyklękli tuż przed nim.
- Coście odkryli? - spytał półelf.
- Nic szczególnego - odpowiedział Praji. Gestem dłoni wskazał na otaczające ich kompanie. - Wszystkich nas stłoczono pomiędzy wzgórzami na wschodzie i tą rzeką... na północ od nas jest ze dwadzieścia, może dwadzieścia pięć tysięcy zbrojnych, a armie Lanady i Maharty zbierają się mniej więcej pięćdziesiąt mil na południe stąd...
- Radża Maharty wysłał wojska aż tak daleko na północ?
- Tak mówią - odpowiedział Vaja niezbyt głośno, tak by mogli go usłyszeć jedynie ci, którzy siedzieli przy najbliższym ognisku.
- Ta kampania trwa już kilkanaście lat - odezwał się Praji. - To znaczy od upadku Irabeku. Można by się spodziewać, że wcześniej czy później Radża domyśli się, w czym rzecz. Miasta nad rzeką padały jedno po drugim, a mieszkańcy każdego z nich żywili nadzieję, że północni sąsiedzi byli ostatnim miastem, pochłoniętym przez najeźdźców...
- Co jeszcze? - spytał Calis.
- Ruszamy za parę dni... myślę, że najdalej za tydzień...
- Co dokładnie słyszeliście? - nalegał Calis, gdy do grupy podeszli Foster i de Longueville.
- No... - żachnął się Praji - tak naprawdę to nikt nie powiedział: „Ruszamy za trzy dni”. Po prostu słyszało się to i owo...
- Budują wielki most przez rzekę, tam gdzie są promy - rzekł Vaja. - Zajmuje się tym przynajmniej sześć kompanii saperów i kilka setek niewolników...
- A z tej strony nikt nie może przejść na północ bez glejtu - dodał Praji.
- I nikomu nie wolno się ruszyć z miejsca, chyba że ma pisemne rozkazy...
- Północny brzeg rzeki - ciągnął Praji - to miejsce, gdzie zebrano wszystkich weteranów... tych, co byli pierwszą grupą uderzeniową... i jaszczuroludów...
Calis milczał przez chwilę. - A więc jesteśmy podmurówką...
- Na to wygląda... - skrzywił się Praji.
- Co to znaczy „podmurówka”? - zwrócił się Erik szeptem do kompanów.
- To ci, co pierwsi idą do ataku na mury, staruszku - odparł Bysio cicho, tak by nie usłyszeli go towarzysze Calisa. - Wiesz jak to jest... najczęściej zostają na zawsze pod murami...
Luis brzegiem dłoni przeciągnął po krtani. - Pierwsze kompanie, które idą na mur, ponoszą największe straty...
- Musimy zachować czujność - rzekł Calis. - Trzeba dostać się jak najbliżej tej Szmaragdowej Pani i jej generałów, by dowiedzieć się czegoś, co naprawdę może nam się przydać... Jeżeli to oznacza konieczność pójścia na mury lub na bramę i udowodnienia naszej wartości... to się nie cofniemy... Zaczniemy martwić się o to, jak stąd wynieść karki, dopiero gdy zdobędziemy informacje...
Ległszy na swoim posłaniu, Erik założył ramiona pod głowę. Patrzył leniwie na przepływające wysoko chmury, poganiane popołudniowym wietrzykiem. W nocy czekała go warta, dlatego teraz postanowił nieco odpocząć.
Ale myśl o tym, że jako pierwsi pójdą do ataku na mury, nieustannie doń wracała. Do tej pory w różnych okolicznościach zabił czterech mężczyzn, nigdy jednak nie zdarzyło się to podczas boju. Martwił się, że coś może się nie udać.
Myślał jeszcze o zbliżającej się kampanii, kiedy nagle pojawił się Foster, który kopnąwszy go w stopy, ryknął, że czas na wartę. Erik ze zdumieniem stwierdził, że jest ciemno. Tak pogrążył się w rozmyślaniach o przyszłej walce, że nie spostrzegł, iż słońce skryło się za horyzontem. Wstał bez słowa i wziąwszy tarczę oraz miecz, ruszył ku rzece, gdzie miał sterczeć jak pień przez kilka godzin i wypatrywać nadciągających zagrożeń.
Pomyślał, że ironią losu jest to, iż stoi na straży pośrodku armii, która w jednej chwili zwróciłaby się przeciwko Szkarłatnym Orłom Calisa, gdyby odkryto, w jakim celu oddziały te przyłączyły się do najeźdźców. Nie miał też pojęcia, czego wypatrywać, ponieważ zgodnie z tym, co mówiono, najbliżsi nieprzyjaciele byli o pięćdziesiąt mil stąd. Kazano mu jednak stać na warcie, więc stał.
Nakor zatrzymał się na skraju tłumu i patrzył, jak kapłan unosi w górę martwą owcę. Stojący najbliżej ogniska wojownicy Saaurów wydali okrzyk zadowolenia- syki z głębi gardzieli, brzmiące wśród nocy niczym chór rozjuszonych smoków. Stojący za kręgiem jaszczurów ludzie obserwowali wszystko z ogromnym zainteresowaniem, lecz tylko Saaurowie znali znaczenie tych obrzędów. Wielu patrzących czyniło znaki, odwołujące się do protekcji ich własnych, ludzkich bogów.
Trwały obchody jakiegoś święta, Nakor zaś bez przeszkód wędrował od jednej grupki ludzi do drugiej. Widział rozmaite rzeczy, doznając ulgi i przerażenia jednocześnie. Czuł ulgę, gdyż udało mu się odkryć kilka kluczowych elementów tajemnicy, co powinno pomóc Calisowi podjąć decyzję dotyczącą dalszego postępowania. Przerażało go to, że nigdy przedtem nie natknął się na tak liczne - i tak zdecydowane dopiąć swego - zgromadzenie ludzi opowiadających się po stronie zła.
Jądrem armii byli Saaurowie i spora kompania ludzi, nazywających siebie Gwardią Wybrańców. Ci ostatni nosili zazwyczaj zielone opaski na ramionach i zielone szarfy zawiązane wokół głów. Przykładem ich okrucieństwa mógł być jeden z wojowników, stojący niedaleko od Nakora i pyszniący się naszyjnikiem z ludzkich uszu. Plotki głosiły, że ten oddział składał się z największych okrutników, sadystów i zboczeńców w całej tej armii ponuraków. By zostać jednym z nich, trzeba było w licznych kampaniach odznaczyć się wyjątkowo łajdackimi czynami. Mówiono też, że prawdziwe braterstwo z członkami kompanii nowy kandydat zadzierzgiwał podczas aktu ludożerstwa.
Nakor wierzył, że jest to prawda. W minionych latach bywał jednak wśród kanibali z Wysp Skashakan i wiedział, że Wybrani Gwardziści dopuszczali się czynów, które nawet tamtych napełniłyby odrazą.
Kiwnął głową i uśmiechnął się do wytatuowanego jegomościa, który stał kilka kroków od niego, trzymając za rękę młodego chłopca. Młodzik miał na szyi obrożę niewolnika, a otępiałe spojrzenie świadczyło o tym, że wręcz nafaszerowano go narkotykami. Wytatuowany warknął groźnie na Nakora, ten zaś uśmiechnął się jeszcze szerzej... i znów cofnął się o parę kroków.
Usiłował okrążyć najbardziej zwartą grupę uczestników rytuału, by wydostać się na wzniesienie, z którego mógłby swobodnie przyjrzeć się pawilonowi Szmaragdowej Królowej. Nocny wiatr niósł ze sobą osobliwą woń wyładowań towarzyszących magii, i Isalańczyk zaczynał się już domyślać, z kim i z czym ma wątpliwy honor.
Nic miał jednak pewności, a bez tego nie mógł wrócić do rezydującego na drugim brzegu rzeki Calisa, by powiedzieć mu, co ma zrobić. Jedyną rzeczą, o której wiedział, że jest konieczna, był powrót do Krondoru i ostrzeżenie Nicholasa, że jego obawy ziściły się na tej odległej ziemi... że ktoś uwalniał tu przeciwne naturze moce. Robiono to niezwykle subtelnie, ale za starożytną magią Pantathian wisiał w powietrzu nikły zapaszek obcości...
Spoglądając w niebo, Nakor wyczuł w powietrzu obecność demona, niczym gotowej do opadu ulewy. Potrząsnął głową: - Robię się już za stary na takie awantury - mruknął do siebie, przeciskając się pomiędzy wojownikami Saaurów.
Jedną z lepszych „sztuczek” Nakora, jak nazywał swoje umiejętności, była zdolność do przeciskania się przez tłum bez zwracania na siebie uwagi... co jednak nie zawsze - jak w tym przypadku - udawało się do końca.
Jeden z Saaurów spojrzał w dół. - Dokąd leziesz, człowieczku? - syknął. Jego głos był niski, a akcent raził muzykalne ucho Isalańczyka.
Nakor z udaną skruchą spojrzał w ukryte pod potężnymi łukami brwiowymi ślepia o czerwonych, otoczone bielą tęczówkach. - O potężny .jestem nikim. Nie warto się mną zajmować... Stąd kiepsko widzę... Próbuję przecisnąć się do miejsca, z którego będę mógł lepiej przyjrzeć się lej wspaniałej uroczystości...
Saaurowie intrygowali Nakora od momentu, kiedy dotarł do serca obozowiska, teraz jednak dałby wiele za możliwość dyskretnej ucieczki. Nadal stanowili dlań tajemnicę. Przypominali Pantathian w takim samym stopniu, w jakim ludzie podobni byli do elfów... co oznaczało, że pozornie byli podobni, przy bliższych jednak oględzinach okazywali się całkowicie różni. Nakor był prawic pewien, że pochodzą z zupełnie innego świata, i że są stworami ciepłokrwistymi -jak elfy, ludzie i krasnoludy. Wiedział zaś, że w żyłach Pantathian płynie krew zimna.
Chętnie byłby pogadał o tych sprawach z jakimś wykształconym Saaurem, wszyscy jednak, których spotykał do tej pory. byli wojownikami nastawionymi do ludzi - łagodnie mówiąc - mało przyjaźnie. Nie wątpił też, że z rozkoszą zamordowaliby każdego, kto nie był wiernym poddanym Szmaragdowej Królowej. Z niemałym trudem utrzymywali w ryzach niechęć, jaką żywili dla ludzi.
Przeciętny Saaur miał dziewięć do dziesięciu stóp wzrostu. Wszyscy byli barczyści i mieli szerokie piersi, ich karki wyglądały jednak dziwnie krucho. Choć nogi mieli dostatecznie silne do panowania nad potężnymi rumakami, nie sprawiali wrażenia rasy skoczków czy biegaczy. Na piechotę nie mieliby najmniejszych szans z doświadczonymi w bojach ludźmi, jak ocenił Nakor.
Jaszczur chrząknął, Nakor zaś, nie wiedząc, czy było to pozwolenie na odejście, na wszelki wypadek szybko się oddalił. Stwierdził leż w duchu, że jeśli źle ocenił intencje jaszczura, będzie musiał ponieść konsekwencje.
Nie musiał. Wojownik skierował swą uwagę na rytuał powitalny.
Pawilon Szmaragdowej Królowej wzniesiono na rozległym podwyższeniu - zbitym z drewna lub z uklepanej ziemi - przerastającym przynajmniej o sześć stóp szczyt każdego namiotu w obozie. Wokół podwyższenia stał oddział Saaurów, i po raz pierwszy Nakor miał okazję przyjrzeć się kapłanom Pantathian. Zobaczył też pantathiańskich wojowników. Uśmiechnął się szeroko, bo było to dlań coś nowego, a on przepadał wprost za nowymi widokami...
Kapłan tymczasem odwrócił się ku stosowi i cisnąwszy nań owcę, obficie polał całość wonnymi olejkami. Dym. który wzbił się znad stosu, był gęsty, wonny, ciemny i wił się coraz wyżej. Kapłan i pozostali Saaurowie patrzyli na to wszystko z napięciem i uwagą. Potem kapłan wyciągnął dłoń w stronę ognia i powiedział coś w obcym języku - Nakor odgadł, że oznajmia on, iż duchy są zadowolone, że znaki są dobre... lub wygłasza kolejną drętwą mowę z kapłańskiego repertuaru.
Gdy z głębi pawilonu wyłoniły się jakieś postacie, Nakor zmrużył oczy i spojrzał uważniej. Miał przed sobą męża w zielonym kirysie, za którym szedł drugi w zielonym pancerzyku ozdobionym bogato złotem. Władczo wyglądający jegomość był generałem Fadawahem, pierwszym Wodzem Hordy. Nakor wyczuł zło. spowijające tego człowieka niczym czarny całun. Jak na żołnierza, wprost promieniował magią.
Na koniec pojawiła się kobieta, której szyję i nadgarstki zdobiły pyszne szmaragdy. Odziana była w zieloną suknię, tak skrojoną, żeby zaprezentować wszystkie, co do jednego, klejnoty na jej szyi. Na kruczych włosach kobiety pyszniła się też korona ze szmaragdów.
- Dużo tych szmaragdów, nawet jak na ciebie - mruknął Nakor.
Kobieta poruszała się w sposób, który zaintrygował Nakora, kiedy zaś wysunęła się naprzód, by odpowiedzieć na wiwaty swojej armii, Isalańczyk poczuł mrowienie na plecach. Coś tu było nie tak, jak być powinno!
Patrzył na nią uważnie i słuchał, gdy przemawiała: - Moi wierni poddani! Jestem waszą Panią; i jako pośredniczka dla znacznie większego ducha, dziękuję za wasze dary! Niebiańska Horda Saaurów i Szmaragdowa Królowa obiecują wam zwycięstwo w tym życiu i wieczną nagrodę w następnym. Nasi szpiegowie wrócili, meldując, że niewierni czekają w odległości trzech dni drogi na południe. Wkrótce ruszymy, by ich zmiażdżyć i unicestwić... potem oddamy na pastwę ognia ich pogańskie miasta. Każde zwycięstwo następuje szybciej niż poprzednie... i nasze szeregi nieustannie rosną...
Kobieta nazywana Szmaragdową Królową wystąpiła na samą krawędź podwyższenia i spojrzała w twarze najbliższych Saaurów i ludzi. Wskazując jednego z ludzi, powiedziała: - Tej nocy ty będziesz moim posłańcem do bogów!
Wskazany tryumfalnym gestem podniósł pięść i wbiegł po stopniach na podwyższenie. Tam padł na kolana, składając głowę przed swoją panią. Królowa uniosła stopę, postawiła ja na chwilę na głowie posłańca, a potem odwróciła się, idąc ku swemu namiotowi. Posłaniec wstał, obejrzał się na stojących w dole kompanów, mrugnął ku nim znacząco i wszedł za królową do jej pawilonu. Towarzysze posłańca skwitowali wszystko radosnym rykiem.
- Oj... źle, doprawdy źle się tu dzieje! - szepnął do siebie Nakor. Rozejrzawszy się dookoła stwierdził, że wszyscy zajęli się - każdy na swój sposób - święceniem uroczystości. Wkrótce popiją się do tego stopnia, że wybuchną bójki (na które tu najwyraźniej im pozwalano), a wziąwszy pod uwagę widoczny brak dyscypliny, można było założyć, że poleje się sporo krwi.
Postanowił przedostać się jakoś przez tłuszczę mocno pijanych i oszołomionych rozmaitymi narkotykami morderców i dotrzeć za rzekę, do obozu Calisa - zakładając, że potrafi go odnaleźć.
Nakor nigdy nie lubił czymkolwiek się martwić, i teraz też uznał, że nie czas na strapienia. Trochę niepokoiła go możliwość zwłoki, ponieważ wiedział już, co się kryje za trwającym od tuzina lal konfliktem i zdawał sobie sprawę z faktu, że jest może jedynym człowiekiem na świecie, który w pełni pojmuje rozmaite aspekty wydarzeń, w jakich przyszło mu brać udział.
Potrząsając głową z podziwem nad zawiłością życia, mały człowieczek zaczął przeciskać się przez tłum, oddalając jednocześnie od pawilonu Szmaragdowej Królowej.
- Tyś jest kapitan Calis? - spytał kurier.
- Owszem - odpowiedział Calis.
- Oto rozkazy. Masz zebrać swoją kompanię i przekroczyć rzekę. - Kiwnąwszy dłonią ku północy, wskazał miejsce, gdzie (jak Calis podejrzewał już wcześniej) mieli znaleźć bród. - Potem pojedziecie dziesięć mil w dół rzeki. Jeden ze zwiadowców widział tam członków plemienia Gilani. Generalicja chce, byście utrzymali tych natrętów z dala od przeciwnego brzegu rzeki.
Odwrócił się i ruszył w tej samej chwili, gdy Praji spytał: - Natręci? Ha! - potrząsnął głową z niedowierzaniem, patrząc w ślad za odjeżdżającym oficerkiem. - Najwidoczniej ten Chłoptaś nigdy wcześniej nie zetknął się z żadnym Gilani...
- Ja też nie - zauważył Calis. - A co to za ptaszki?
- Barbarzyńcy... - rzekł obojętnie Praji, podnosząc swój koc i zwijając go w rulon. - Choć nie dzikusy. Plemieńcy. Nikt nie wie, kim są, ani skąd przybyli. Mówią językiem, który tylko niewielu rozumie... a rzadko dają okazję opanowania swej mowy komuś obcemu. Są twardzi i biją się jak wariaci... Włóczą się po Równinach Djams albo u podnóża Ratn'gar, gdzie polują na wędrujące wielkimi stadami bizony albo na łosie i jelenie.
- Większość kłopotów, jakie mają z nimi ludzie z tej strony rzeki - dodał Vaja, który też zwijał swoje posłanie - to spory o konie. Gilani to najlepsi na świecie, psiakrew, złodzieje koni. W ich plemieniu mężczyzna jest tyle wart, ile koni ukradł sąsiadom albo ilu zabił wrogów. Skradzione konie podobno nie służą im dojazdy, tylko do jedzenia... Tak słyszałem.
- Będziemy mieli z nimi kłopoty? - spytał Calis.
- Do kata! Prawdopodobnie nawet żadnego nie zobaczymy... - odparł Praji. Cisnąwszy swój zwinięty koc Erikowi, dodał: - Potrzymaj go przez chwilę. - Schylił się, by pozbierać resztę swego mająteczku. - To takie małe twardziele... mniej więcej połowy wzrostu i szerokości przeciętnego krasnoluda. Ó... jak on! - I ze złośliwym uśmieszkiem wskazał Roo.
Wszyscy parsknęli śmiechem, Praji tymczasem odebrał swój koc z rąk Erika i razem z innymi skierował się ku koniom. De Longueville i Foster zaczęli wykrzykiwać rozkazy do wyjazdu.
- Potrafią zniknąć w wysokich trawach niczym duchy - ciągnął Praji. - Żyją w takich dziwacznych chatkach, które wznoszą z plecionej trawy... możesz stać w odległości dziesięciu stóp od którejś z nich i nawet jej nie zauważyć. Niełatwo ich wyśledzić...
- Ale potrafią się bić - dodał Vaja.
- W istocie... to potrafią - stwierdził Praji, zarzucając siodło na koński grzbiet. - I tak, kapitanie, wiesz o Gilani tyle, co każdy urodzony w tej krainie.
- Ha! - rzekł Calis. - Jeśli chcemy uniknąć kłopotów, powinniśmy jeszcze przed świtem przejechać się tak z dziesięć mil w dół rzeki i z powrotem. - Wyraźnie czymś zatroskany spojrzał na obozowisko główne i rzekł de Longueville'owi: - Zostaw tu drużynę, niech chłopcy wszystkiego dopilnują. - Zniżając zaś głos, dorzucił: - I niech wypatrują Nakora.
Foster dał znak pakującym się właśnie ludziom z jednej drużyny i przekazał im polecenie Calisa. Erik podrzucił siodło na koński grzbiet i rozejrzał się dookoła. Gdzie, u licha, jest Nakor? pomyślał zaniepokojony.
Nakor stęknął, podnosząc deskę, i przeklął w duchu durnia dźwigającego ją z drugiej strony. Pomagier (człek, którego mały Isalańczyk w myślach nazywał „ten idiota”) najwyraźniej nie miał pojęcia o współpracy. Podnosił, niósł i opuszczał dechy, nie troszczcie się o to, by pierwej powiadomić go o swoim zamiarze. Rezultatem tego wszystkiego była obfita i różnorodna kolekcja otarć, siniaków i wbitych w rozmaite miejsca drzazg, której podczas ostatnich dwu dni dorobił się Isalańczyk.
Powrót do kompanii Calisa nastręczył mu trudności. Całe zgrupowanie wraz z doborowymi oddziałami zatrzymało się na północ od ujścia bezimiennej rzeczki do Vedry, Calis zaś i nowozaciężni znajdowali się na brzegu południowym. Rzekę mogli obecnie przekraczać jedynie gońcy z oficjalnymi dokumentami wydawanymi przez generalicję. Nakor miał w worku trzy takie przepustki - ukradł je poprzedniej nocy - nie chciał jednak używać żadnej z nich, uprzednio jej nie obejrzawszy, lecz nigdzie nie mógł znaleźć dogodnego, zapewniającego dyskrecję miejsca. Poza niechęcią do ryzyka związanego z okazaniem nie znanego mu dokumentu, Nakor kierował się dawnym (i zawsze na dobre mu wychodzącym) przyzwyczajeniem, by niepotrzebnie nie ściągać na siebie uwagi.
I oto generałowie polecili przebudować nieco most na rzece, Isalańczyk przyłączył się więc do grupy mozolnie wykonującej to zadanie. Przypuszczał, że od biedy może udawać robotnika, a kiedy most dosięgnie drugiego brzegu rzeki, bez trudu rozpłynie się w tłumie.
Na nieszczęście roboty postępowały w żółwim tempie, ponieważ budowa mostu okazała się zajęciem dla niewolników, tym zaś nigdzie się nie spieszyło. Na domiar złego w nocy pilnie ich strzeżono. Strażnicy mogli nie zauważyć, że przyłączył się do grupy -jeśli się okazywało, że w zespole jest o jednego niewolnika więcej, zakładano, że liczący rankiem po prostu się pomylił - ale z pewnością podniesiono by alarm, gdyby któryś z nich znikł.
Oznaczało to ni mniej, ni więcej, że Nakor będzie musiał poczekać na właściwy moment, by ukryć się wśród najemnych kompanii. Wiedział, że gdy tylko wymknie się strażnikom, bez trudu zniknie w tłumie, postanowił jednak poczekać na najlepszą okazję. Ogromnie kusiła go perspektywa zagrania na nosie rozwścieczonym łowcom, wiedział jednak, że przede wszystkim musi jak najszybciej podzielić się. swą wiedzą z Calisem i innymi, tak żeby mogli zacząć planować „urwanie się” z armii i powrót do Krondoru.
„Ten idiota” opuścił swój koniec deski, zanim Nakor zdążył zareagować, w związku z czym dorobił się kilku nowych drzazg w ramieniu. Zamierzał właśnie odpłacić mu jedną ze swoich sztuczek - rozmyślał o żądle w tyłku, które kazałoby myśleć „temu idiocie”, że usiadł na szerszeniu - kiedy nagle poczuł powiew chłodu.
Rozejrzawszy się wokół, zobaczył coś, od czego ścisnęło go w dołku - kilka kroków od niego stał pantathiański kapłan, który przyglądał się budowie i spokojnie rozmawiał z oficerem. Nakor opuścił na ziemię swój koniec deski i szybko ruszył po następną, starając się nie podnosić wzroku. Już wcześniej widywał wężowych kapłanów i skutki ich knowań, nigdy przedtem jednak nie widział żywego Pantathianina z tak bliska. Mijając go, poczuł nikły, gadzi odór i przypomniał sobie, że i to nie jest dlań nowością.
Nakor pochylił się, by podnieść deskę i w tej samej chwili „ten idiota” potknął się o spory kamień. Straciwszy równowagę, poleciał ku Pantathianinowi. Ten zareagował błyskawicznie i zamachnął się na odlew szponiastą łapą. Pazury uderzyły nieszczęśnika w pierś i przecięły płótno kurtki - wraz ze znajdującym się pod nim ciałem -jak noże z najprzedniejszej stali. Mężczyzna krzyknął przeraźliwie, a z jego piersi trysnęła krew. Po chwili ugięły się pod nim kolana i runął na ziemię, gdzie drgnął jeszcze kilka razy i znieruchomiał.
- Zabrać mi to stąd! - warknął jeden z oficerów i Nakor wespół z drugim niewolnikiem chwycili leżącego. Skonał, zanim zdążyli go przenieść do kwatery. Nakor przez chwilę wpatrywał się uważnie w twarz nieboszczyka, która zastygła w wyrazie grozy i z otwartymi oczami. Po kilku minutach odkrył, jaką trucizną sycili swe szpony Pantathianie. Nie był to jad naturalny, ale mieszanina kilku trucizn pochodzenia roślinnego - i Nakor ze zdziwieniem stwierdził, że na swój sposób jest to interesujące.
Zafascynowała go leż skwapliwość. z jaką Pantathianin zademonstrował człowiekowi swoje mordercze umiejętności. Okazywało się. że w obozie Szmaragdowej Królowej toczy się jakaś ukryta przed szeregowcami polityczna gra i Nakor pomyślał, że dużo dałby, by przyjrzeć się jej z bliska. Dobrze byłoby dowiedzieć się czegoś więcej o wszelkich wewnętrznych sprzecznościach w obozie najeźdźców, Isalańczyk nie mógł sobie jednak pozwolić na stratę czasu, jaką niewątpliwie byłoby poszukanie pozycji, z której mógłby bezpiecznie obserwować grę sił.
- Zwalcie go tutaj! - mruknął strażnik, wskazując na kupę śmieci, które o świcie miał zabrać wóz wywożący nieczystości na wysypisko położone kilka mil od rzeki. Nakor zrobił, co mu kazano, strażnik zaś rozkazał obu niewolnikom, by natychmiast wrócili do poprzedniej pracy.
Nakor pospieszył na budowę, jednak Pantathianin i jego towarzysz już. gdzieś sobie poszli. Isalańczyk poczuł żal, że stracił okazję, by lepiej przyjrzeć się przedstawicielowi wężowego ludu; a jeszcze bardziej żałował, iż „ten idiota” dał się zabić. Owszem, należało mu się „żądło w dupie”, zasługiwał jednak na lepszą śmierć niż paroksyzmy bólu, gdy trucizna wyżerała mu płuca i paliła serce.
Nakor pracował aż do południa. Kiedy podano im posiłek, usiadł na krawędzi mostu, o kilka jardów od drugiego brzegu i machając nogami nad wodą, jadł pozbawioną smaku owsiankę, zagryzając kęsami czerstwego chleba. Zastanawiał się, co też porabiają Calis i jego kompani...
Skinieniem dłoni Calis nakazał ludziom z prawego skrzydła, by wyrównali linię i trzymali się w zasięgu wzroku, jeden od drugiego oddalony nie dalej niż o pół mili. Jadący najbliżej wykonał gest świadczący o tym, że sygnał został zrozumiany.
Przeczesywali stepy od chwili, kiedy słońce sięgnęło zenitu, i jak do lej pory nie spostrzegli nikogo. Albo raporty o plemieńcach były fałszywe, albo opuścili te okolice, albo -jak podsunął Praji - przeciwnicy potrafili kryć się lepiej, niż Krondorczycy ich szukali.
Erik wypatrywał wszelkich niespodzianych ruchów, ale pora była wietrzna i trawy falowały niczym woda. Żeby spostrzec kogokolwiek, czającego się w tej obfitującej w kryjówki okolicy, trzeba było kogoś z lepszym odeń wzrokiem.
- Jeżeli nie znajdziemy ich w ciągu najbliższej godziny - odezwał się Calis niedługo potem - to wracamy. W przeciwnym razie dotrzemy do brodu po zmroku.
Jadący na skrzydle wydał nagle głośny okrzyk i wszyscy spojrzeli w jego stronę. Erik ocienił oczy dłonią i patrząc pod słońce, zobaczył wymachującego energicznie jeźdźca, który zatrzymał konia u podstawy sporego kopca. Calis kiwną dłonią i cała kompania ruszyła w tamtą stronę.
Kiedy dotarli do pagórka, Erik przekonał się, że był pokryty taką samą trawą jak cała równina - i wyglądał niczym odwrócony, kosmaty puchar. Miał niemal doskonale kolistą podstawę... a w pewnej odeń odległości widać było następny, pierwszy z pogórza, które dalej przechodziło w odległe góry.
- Co tam? - zawołał Calis.
- Jaskinia i jakieś ślady, kapitanie - odparł skrzydłowy.
Praji i Vaja wymienili zaintrygowane spojrzenia i zsiedli z koni. Podprowadziwszy konie do zionącego czernią otworu, zbadali go, zachowując ostrożność. Było to dosyć wąskie wejście.
- Ślady są stare - mruknął Calis, patrząc na ziemię. Podszedł do otworu i powiódł dłonią po jego krawędziach. To nie jest naturalna jaskinia.
- Jeśli nawet kiedyś nią była - dodał Praji, przesuwając dłonią po ścianie - to ktoś się napracował, by ją wzmocnić. Pod tym kurzem kryje się obrobiony kamień. - Oczyścił dłonią fragment ściany i odsłonił idealnie dopasowane kamienie.
- Sarakan - powiedział Vaja.
- Możliwe - zgodził się Praji.
- Co za Sarakan? - spytał Calis.
- To opuszczone miasto krasnoludów w Górach Ratn'gar - wyjaśnił Praji, dosiadając ponownie wierzchowca. - Całe pod ziemią. Kilka stuleci temu wprowadzili się tam ludzie... wyznawcy jakiegoś szalonego kultu... ale już wymarli. Teraz Sarakan świeci pustkami. Ludzie bez przerwy natykają się na jakieś opuszczone wejścia... nad Zatoką i wśród wzgórz nieopodal Wielkiej Południowej Kniei.
- Poprawcie mnie. jeżeli się mylę - żachnął się Calis- ale to setki mil stąd.
- Nie inaczej - przytaknął Praji. - Ale te przeklęte tunele ciągną się wszędzie. - Pokazał dłonią na wzgórze. - Ten tu może łączyć się z innym, gdzieś daleko w górach albo po prostu skończyć się po stu krokach. Zależy, kto go budował... Według mnie. to wygląda na wejście do Sarakan.
- Może budowały go krasnoludy - rzucił Roo - ale należy do innego grodu?
- Może - odparł Praji. - Krasnoludy żyły w górach dawno temu... a miastowi nie lubią Równin Djams.
- Czy nie moglibyśmy użyć tej pieczary jako kryjówki? - spytał Calis. - Zostawilibyśmy tu część oręża i zapasów żywności, na wypadek gdybyśmy trafili kiedy w te strony?
- Odradzam, mości kapitanie - rzekł Praji. - Jeśli gdzieś tu kręcą się Gilani, z pewnością wiedzą o tej jaskini.
Calis milczał przez chwilę, a gdy przemówił, zrobił to tak donośnym głosem, by mogli go usłyszeć wszyscy, oprócz skrzydłowych. - Dobrze zapamiętajcie to miejsce i jego położenie wedle charakterystycznych punktów terenowych. Może będziemy musieli je szybko odnaleźć... i to już niedługo. Jeżeli kiedykolwiek i z jakichkolwiek powodów trzeba będzie uciekać z obozu i zostaniecie odcięci od Lanady, zmierzajcie tutaj. Ci, którzy tu trafią, powinni potem kierować się na południc... do Miasta nad Wężową Rzeką. Tam będzie czekał jeden z naszych statków.
Erik rozejrzał się dookoła, a potem spojrzał na swojego wierzchowca. Jeśli ustawi nos klaczy w jednej linii z dwoma szczytami - jednym, wyglądającym niczym złamany kieł, i drugim, przypominającym kiść winogron - to mając rzekę za plecami i trzymając się na lewo od jeszcze jednego odległego wierzchołka, powinien tu jakoś trafić...
Calis odczekał chwile, aż każdy znajdzie swoje punkty orientacyjne i zwrócił się ku pilnie wypatrującemu zagrożeń, stojącemu na odległym pagórku skrzydłowemu, po czym wydał gestem rozkaz powrotu.
Jeździec zrozumiał i przekazał rozkaz dalej jeszcze znajdującym się towarzyszom, i wkrótce wszyscy ruszyli ku hordom Szmaragdowej Królowej.
Nakor machnął dłonią.
Dawno już odkrył, że jeżeli ktoś nie chce zwracać na siebie uwagi pomniejszych urzędasów, powinien zrobić minę człowieka doskonale wiedzącego, co robi. Oficer stojący na przeciwległym końcu przystani nie poznał Isalańczyka, czego zresztą ten się spodziewał. Niewolnicy nie byli ludźmi i ich obecności po prostu się nie zauważało...
Teraz zaś Nakor wcale nie przypominał wyglądem niewolnika. Poprzedniej nocy podczas odliczania skrył się w jamie, tak że poranne i wieczorne rachunki powinny się zgadzać. Pokręcił się teraz, po obozie, uśmiechając się do wszystkich i gawędząc beztrosko, aż dotarł do miejsca, gdzie ukrył swe rzeczy, zanim przyłączył się do budowniczych mostu.
O świcie wrócił do niewolników i przystanął w odległości kilku jardów za drużyną roboczą. Przechodząc po nowym moście, minął wartownika, który już otwierał usta, by zadać mu jakieś - z pewnością niedyskretne! - pytanie, kiedy Isalańczyk przyjaźnie poklepał go po ramieniu i rzucił beztroskie: - Dzień dobry!
- Strażnik zrobił minę niczym wół, któremu kazano rozwiązać zadanie matematyczne, i zaczął się drapać po brodzie.
Trzeba było zająć się i oficerem. - Hej, ty! Łap! - zawołał przechera i cisnął mu swój worek oraz zwinięty koc. Oficer odruchowo złapał, co mu rzucono, spojrzał i puścił, jakby trzymał w dłoniach gniazdo szerszeni.
Nakor zdążył tymczasem przeskoczyć ponad wodą pięciostopową przestrzeń oddzielającą oba końce nie ukończonego jeszcze mostu. - Nie chciałem, by coś się zamoczyło - rzekł tonem wyjaśnienia. - Wewnątrz są ważne dokumenty.
- Jakie dokumenty? - spytał oficer, gdy Nakor podnosił zawiniątko.
- Dziękuję, mój poczciwcze... Muszę dostarczyć to kapitanowi.
Oficer zawahał się na ułamek sekundy, popełniając tym samym błąd, ponieważ w czasie, kiedy on usiłował sformułować jakieś pytanie, Nakor przemknął się za grupę przejeżdżających obok jeźdźców, a kiedy ci ruszyli dalej... przepadł jak kamień w wodę.
Oficer wytrzeszczył oczy, gapiąc się w miejsce, gdzie przed chwilą stał jeszcze osobliwy posłaniec - i nie zauważył przez to, że wokół niezbyt odległego obozowego ogniska, gdzie niedawno leżało sześciu najemników, teraz śpi ich siedmiu. Nakor leżał jak trusia, nasłuchując jakichkolwiek oznak alarmu.
Usta rozciągnęły mu się w uśmiechu, jakim zwykle kwitował udaną sztuczkę. Zdumiewające, pomyślał, jak ludzie mało widzą z tego, co dzieje się jawnie i tuż przed ich nosami. Odetchnął głęboko, zamknął oczy i pogrążył się w drzemce.
Mniej więcej godzinę potem usłyszał jakieś głosy i otworzył oczy. Jeden z leżących żołnierzy podniósł się nieco i przeraźliwie ziewał. Nakor odwrócił się w drugą stronę i zobaczył, że oficer, którego nabrał, stoi tyłem do ogniska i gapi się na rzekę.
Isalańczyk wstał, powiedział ziewającemu najemnikowi: -Miłego dzionka, sąsiedzie! - i ruszył tam, gdzie spodziewał się odnaleźć Calisa.
Erik zerknął ku miejscu, gdzie w odległości paru stóp od niego siedzieli Calis, Foster oraz de Longueville, który zajął się polerowaniem głowni swego miecza. Wrócili do obozu po zapadnięciu zmierzchu i Calis poszedł do leżącego przy moście namiotu oficerów, by zameldować o wyniku ich misji, podczas gdy Erik i inni zajęli się końmi. Po powrocie kapitan nie dał po sobie poznać, jak mu poszło - rzadko jednak okazywał coś, co można by uznać za oznaki irytacji czy zadowolenia.
Teraz jednak Calis wreszcie zdradzał emocje związane z oczekiwaniem - a wy wołał je widok Nakora, przemykającego wzdłuż wydeptanej przez kopyta i ludzkie stopy ścieżki, łączącej obóz Orłów z resztą zbiorowiska namiotów.
Mały Isalańczyk zatrzymał się wreszcie, a z jego twarzy nie schodził przylepiony niemal uśmiech. - Uff! - stęknął, siadając ciężko obok Fostera. - Wiecie, że znalezienie was było nie lada wyczynem? Mnóstwo proporców z rozmaitymi ptaszyskami, mnóstwo czerwieni na sztandarach, a większości tych ludzi - kiwnął dłonią w kierunku reszty obozowiska - nic nie obchodzą ich sąsiedzi. Bezczelni ignoranci... Nikt nic nie wie!
- Nie płaci im się za myślenie - mruknął leżący na plecach i gapiący się w niebo Praji, który bezmyślnie dłubał w zębach drewnianą drzazgą.
- Owszem, nie zaprzeczę.
- Czegoś się dowiedział? - spytał Calis.
Nakor pochylił się do przodu i ściszył głos, tak że Erik musiał wytężyć uwagę, by podsłuchać, o czym była mowa - choć i on, i pozostali, robiący to samo członkowie drużyny, udawali, że nic ich to nie obchodzi. - Nie sądzę, by omawianie tego tutaj było dobrym pomysłem... powiedzmy, że nie spodoba ci się to, co usłyszysz.....
- Dalejże, mów - mruknął Calis.
- Dobrze... - kiwnął głową Nakor - mam nadzieję, że mnie zrozumiesz, kiedy ci to powiem. Jeżeli miałeś jakiś pomysł dotyczący tego, byśmy się stąd wynieśli, to dzisiejsza noc świetnie się do tego nada. Nie musimy już tu siedzieć.
- Cóż... - odpowiedział Calis - teraz, gdy już wiemy, gdzie jest bród, moglibyśmy spróbować się wymknąć chyłkiem, a na drugim brzegu przekonać patrole, że mamy raz jeszcze udać się z misja, na południc.
Nakor otworzył swój przewieszony przez ramię Wór Nieskończonych Niespodzianek i wyjął z niego jakiś zwitek. - Może to pomoże ich okpić.
Jedynie dzięki sporemu wysiłkowi Erik stłumił śmiech, widząc wyraz twarzy Fos tera oraz de Longueville'a. Spojrzeli na podane im dokumenty, a kapitan dopiero po dłuższej chwili powiedział: - Nie jestem biegły w tej urzędowej pisaninie, ale wyglądają na autentyczne!
- Bo są autentyczne! - żachnął się Nakor. - Ukradłem je z namiotu generała Fadawaha!
- Tego, który jest Najwyższym Wodzem wojsk Królowej? - zdumiał się Foster.
- Tego samego. Był zajęty... i nikt niczego nie zauważył. Udawałem niewolnika. Pomyślałem, że mogą się przydać, pomyszkowałem więc tu i lam. A jeśli chodzi o generała, to wydaje mi się on nieco podejrzany... Nie jest tym, za kogo się podaje... i gdybym się tak nie spieszył, by dostarczyć ci wiadomości, zostałbym tam, by się przekonać, co to za ptaszek...
Calis przyjrzał się wszystkim czterem dokumentom. - Może się udać. Ten papier, to ogólny rozkaz do wszystkich jednostek, by przepuścić okaziciela dokumentu. Oczywiście nie napisano tu nic o setce ludzi, towarzyszących okazicielowi, ale myślę, że jeśli będziemy postępować mądrze, to jakoś się wykręcimy.
- Dobra nasza - mruknął Praji, wstając z miejsca - ale minęło już pół dnia i jeżeli mamy przekonać jakiegoś dowódcę patrolu, lepiej będzie ruszać natychmiast. No... chyba że chcecie poczekać do jutra?
Calis spojrzał na Nakora, który lekko pokręcił głową w geście przeczenia. - Ruszamy teraz - oznajmił półelf.
Ludziom przekazano rozkazy, że mają zwijać się bez pośpiechu, ale i bez zwłoki. Erik nie spostrzegł żadnych oznak, że ktoś z sąsiednich obozowisk zauważył, iż dzieje się coś niezwykłego.
Wszyscy zajmowali się swoimi sprawami. Nikogo nie obchodziło to, że zajmujące sąsiednie stanowiska kompanie wyjeżdżały i wracały na miejsca.
Nie minęła godzina i uformowano szyk marszowy, a Calis polecił - skinieniem dłoni - by Erik i jego drużyna zajęli miejsce tuż za jego sztabem - w skład którego wchodzili Nakor, Praji. Vaja. Hatonis i de Longueville. Fosterowi przypadło dowodzenie tylną strażą - drużyną najbardziej doświadczonych żołnierzy. Gdy Jadów Shati i Jerome ruszyli ku tyłom, gdzie czekał na nich Foster, Erik pozdrowił ich skinieniem dłoni, dodając do tego gest oznaczający życzenie szczęścia, na co Jadów odpowiedział jednym ze swoich najszerszych uśmiechów.
Pojechali na północ, drogą równoległą do rzeki, aż dotarli do mostu.
- Szybko go kończą - zauważył Praji.
- Bo mają wielu ludzi, którzy przy nim pracują - mruknął Nakor. - Sam tu pracowałem przez parę dni, by dostać się na drugą stronę...
- Czekajże... - odezwał się Vaja. - Przecież tu niedaleko są dość wygodne brody. Po co zadali sobie tyle trudu?
- Królowa nie ma ochoty moczyć sobie stóp - odparł Nakor. Calis i Erik spojrzeli na niego, lecz Nakor wcale się nie uśmiechał.
Dotarli do widety, gdzie na posterunku stał krępy sierżant. - O co znów chodzi?
- Witamy raz jeszcze, sierżancie - rzekł Calis. Sierżant poznał Calisa, którego zaledwie wczoraj widział na czele kompanii. - Co, znowu na podjazd?
- Mój raport nie uszczęśliwił generalicji. Podejrzewają, że nie zapuściłem się dostatecznie głęboko na południe. Ruszamy znowu... i jak się uda, to wrócimy pojutrze rano...
- Mości kapitanie, nikt mi nie mówił, że jakaś kompania tej nocy wyrusza poza obóz - odezwał się sierżant, gdyż niezwykła pora wymarszu wzbudziła jego podejrzenia. - Nikt też nie powiadamiał nas o tym, że ktoś wyrusza na dłużej niż jeden dzień.
Calis leniwym gestem podał mu glejty. - Generał zmienił plany nie dalej niż godzinę temu. Dał mi to dla ciebie... wolał nie ryzykować powierzania dokumentów posłańcowi, który mógłby nie dotrzeć tu przed nami.
- Szlag by trafił tych oficerów! - sarknął sierżant. - Wydają nam rozkazy, a polem byle kapitan jakiejś kompanii myśli, że może wysłać nam tu swego kompana od flachy, by zmienił nam polecenia! Któremu z tych nadętych bałwanów strzeliło do łba, że wystarczy mu się podpisać, by... - i nagle wytrzeszczył oczy, rozpoznawszy podpis na dokumentach.
- Sierżancie, jeżeli macie ochotę posłać kogoś do generała Fadawaha, by mu się poskarżyć na to. że nie przestrzega ustalonych procedur... i że chcecie potwierdzenia glejtu... cóż, możemy poczekać - rzucił de Longueville. - Wcale mi się nie spieszy, by spotkać tych łapserdaków Gilani. Do diaska! Nie sądzę, by generał bardzo się wściekł...
Sierżant szybko zwinął przepustki i podał je Calisowi. - Możecie jechać! - rzekł, machnąwszy dłonią. Po czym odwrócił się do żołnierzy na drugim brzegu i wrzasnął: - Przepuścić! Jadą na drugi brzeg!
Odpowiadając mu skinieniem dłoni, Calis zjechał nad wodę, gdzie zatrzymała się reszta kompanii. Ze znudzonymi minami jeźdźcy skierowali konie w nurt rzeki i powoli ruszyli ku drugiemu brzegowi.
Erik czuł mrowienie w karku, jakby ktoś z obozu lada moment miał wszcząć alarm albo jakby miał się pojawić ktoś z wiadomością, że z namiotu generała Fadawaha zginęły jakieś glejty.
Przebyli jednak płytki bród spokojnie i bez przeszkód, wszyscy - łącznie z drużyną tylnej straży pod dowództwem Fostera. Potem Calis nakazał zwiększenie szybkości i ruszyli truchtem. Erik odkrył, że niełatwo mu się powstrzymać od dania koniowi ostrogi i puszczenia go w galop. Zastanawiał się, ilu jego towarzyszy zmaga się z podobnym pragnieniem.
Kiedy już oddalili się na sporą odległość, dowódca ponownie nakazał zwiększenie tempa i ruszyli kłusem. Pędzili tak milę, aż Calis znów dał znak do redukcji szybkości.
- Chcesz, żebym powiedział wszystko teraz? - zawołał Nakor.
- Owszem... zanim spadniesz z konia i skręcisz kark - odparł Calis.
- Kiepska sprawa... - Isalańczyk uśmiechnął się. - Pamiętasz nasza dobrą znajomą, lady Vinellę?
Calis kiwnął głową; Erik nie miał pojęcia, o kim mowa, ale z wyrazu twarzy półelfa wywnioskował, że jest źle. Zdziwiło go to, że nazwisko nieznajomej było obce i dla de Longueville'a, który niczym nie pokazał po sobie, że zna tajemniczą damę. Praji natomiast zareagował inaczej. - To ta suka, która wysługiwała się Dahakonem i Namiestnikiem Valgashą... w Mieście nad Wężową Rzeką za waszej pierwszej tu bytności?
- Ta sama - potwierdził Nakor.
- To ona jest Szmaragdową Królową? - spytał Calis.
- Gdy by ż tak było... - powiedział Nakor. - Jorna, bo tak brzmi jej prawdziwe imię... no, przynajmniej tak się nazywała za czasów naszego małżeństwa...
- Co słyszę! - zdumiał się Calis. Erik po raz pierwszy zobaczył zaskoczenie malujące się na twarzy dowódcy.
- To długa historia i opowiem ją wam innym razem. Już jako dziewczyna była próżna, a kiedy byliśmy razem, poszukiwała nieustannie sposobu zachowania wiecznej młodości...
- Kiedy wydostaniemy się z tej zawieruchy - mruknął de Longueville. równie zaskoczony - musisz mi opowiedzieć wszystko ze szczegółami.
- Jak chcesz - odparł Nakor, dając jednocześnie znak dłonią, by mu nie przerywano. - Dziewczyna miała smykałkę do sztuczek, które wy zwiecie magią... i porzuciła mnie, kiedy się zorientowała, że nie zamierzam jej zdradzić sekretu wiecznej młodości. Jako lady Vinella używała już innego ciała...
- Innego ciała? - żachnął się Praji, który też już się zgubił w zawiłościach życia osobistego Isalańczyka. - No to jakżeś ją poznał?
- Jak zna się kogoś dostatecznie dobrze, ciało nie ma znaczenia - odparł enigmatycznie Nakor.
- Ha! - Cała rozmowa najwidoczniej mocno Vaję rozbawiła.
- Zamknij paszczę! - sarknął Nakor. - Sprawa jest poważna. Ta kobieta zawarła pakt z Pantathianami, że w zamian za pomoc dadzą jej wieczną młodość. Nie wiedziała jednak, że oni ją wykorzystują. Ostrzegałem ją. Powiedziałem: „Zechcą więcej, niż możesz im dać”. I miałem rację. Wzięli ją.
- Co masz na myśli? - spytał Calis.
Twarz Nakora sposępniała. - To samo przytrafiło się twemu ojcu, kiedy wdział Zbroję Bieli i Złota.
- Mów dalej... - rzekł Calis, którego twarz nagle pobladła.
- Historia się powtarza. Jorna, albo lady Vinella, nosi teraz Szmaragdową Koronę, która ją zmienia. Ta kobieta staje się kimś podobnym do twego ojca.
Usłyszane wieści wstrząsnęły Calisem, toteż przez chwilę się nie odzywał. Potem odwrócił się do de Longueville'a. - Powiedz Fosterowi, że tylna straż ma podążać za nami w odległości kwadransa. Chcę wiedzieć, czy ktoś nas nie ściga. Jeżeli natkną się na kogokolwiek, mają wysłać do nas najszybszego jeźdźca, pozostali zaś niech odwrócą uwagę ścigających i zwiodą ich gdzieś w bok, na fałszywy trop. Odczekamy kilka godzin w jaskini, którą znaleźliśmy dwa dni temu. a potem ruszymy prosto na Lanadę.
- A jeśli ścigający nie chwycą przynęty? - spytał de Longueville.
- Niech się postarają, by chwycili - uściślił rozkazy Calis. De Longueville kiwnął głową i zawracając konia, ruszył na koniec kolumny. Erik odwrócił się w siodle i zobaczył, że po otrzymaniu rozkazów, Foster i jego grupa zwalniają, a potem się zatrzymują. Mieli odczekać ćwierć godziny, a potem ruszyć za Calisem i resztą kompanii, licząc na to. że dołączą do nich za dzień lub dwa...
Było południe następnego dnia, kiedy ktoś z tyłu zawołał: - Jeździec!
Obejrzawszy się przez, ramię, Erik zobaczył Jadowa Shati gnającego na opadającym już z sił koniu. Zwierzę było skonane, a kapiąca mu z pyska piana świadczyła, że gnał ostatkiem sił i tchu. Jadów dostatecznie znał się na koniach, by wiedzieć, że taki wysiłek zabije klacz, Erik zrozumiał więc, że musiało się stać coś ważnego. Rozwiązując rzemień, na którym zawieszony był miecz, zobaczył, że to samo czynią jego towarzysze - nie trzeba było rozkazów, wszyscy wiedzieli, że czeka ich walka.
W odległości mili za jeźdźcem w niebo wzbijał się tuman kurzu. Erik zobaczył jakieś sylwetki i zanim jeszcze Jadów zbliżył się na tyle. by coś powiedzieć, Ravensburczyk wrzasnął: - Jaszczury!
- Skąd wiesz? - spytał de Longueville.
- Jak na taką odległość, ich konie wydają się zbyt duże... W tejże chwili rozległ się okrzyk Jadowa: - Kapitanie! To jaszczury! Jadą za mną!
- Zostajemy w siodłach! - zwrócił się Calis do de Longueville'a. - Sformuj dwa luźne szeregi!
- Słyszeliście! - zagrzmiał de Longueville. - Pierwszych pięćdziesięciu w szereg na lewo! - Oznaczało to, że pierwsza pięćdziesiątka ma uformować” prostą linię na lewo od sierżanta. Erik był najbliżej, więc tylko zawrócił konia.
Jadów tymczasem dopadł do kompanii na chwiejącym się już mocno koniu.
- Gdzie Foster? - zawołał Calis.
Jadów potrząsnął głową. - Nie dali się nabrać. Jak tylko udałem się w waszą stronę, ruszyli za mną i nie zwracali uwagi na ludzi Fostera. Wtedy kapral i jego drużyna uderzyli na nich z boku... Dali mi odrobinę czasu, ale... - Nie musiał mówić niczego więcej.
Erik pomyślał o potężnym Jerome, który po początkowych starciach z Sho Pi na pokładzie statku, stał się niemal jego przyjacielem... Spojrzawszy w prawo, zobaczył Sho Pi i kiwnął głową. Isalańczyk odpowiedział podobnym skinieniem, jakby doskonale rozumiał.
- No... to już mamy na pieńku z tymi jaszczurami - syknął Luis cicho, ale tak, że najbliżsi usłyszeli.
Erik wyciągnął miecz i wziął cugle w zęby. Odczepił też tarczę od siodła i włożył ramię w uchwyty. Koń poddawał się teraz naciskowi kolan, a w razie potrzeby łatwo będzie ponownie chwycić cugle w dłoń.
Wierzchowce Saaurów musiały być równie (i niewiarygodnie) silne jak ich jeźdźcy, gdyż w porównaniu z zajeżdżoną niemal na śmierć klaczą Jadowa, wyglądały na zaledwie zmęczone. A zielonoskórzy wojownicy, ujrzawszy zagradzający im drogę podwójny szereg, nawet nie zwolnili.
- Nie przestraszyli się zbytnio - stwierdził Nakor, który nie odrywał oczu od nadciągających jak burza jeźdźców.
- Kiedy dam znak - zawołał Calis - wypuścicie strzały ze wszystkich łuków, potem pierwszy szereg rusza do ataku. Druga linia ma trwać w miejscu i czekać na mój rozkaz.
Łucznicy, którzy ustawili się pośrodku drugiej linii, naciągnęli cięciwy. - Czekać mi... czekać! - mruknął de Longueville.
Saaurowie niepowstrzymanie parli przed siebie, w miarę zaś jak się zbliżali, Erik zaczął zauważać szczegóły. Niektórzy mieli pióropusze na hełmach, inni zaś ozdobili tarcze wizerunkami dziwacznych ptaków i zwierząt. Ich konie były gniade i dereszowate. niektóre niemal czarne, ale nie było wśród nich jabłkowitych. Ravensburczyk złapał się na tym, iż zastanawia się nad przyczyną takiego ubarwienia wierzchowców i nagle ogromnie go to rozbawiło.
A potem Calis zawołał: - Puuuuść! - i czterdziestu łuczników z drugiej linii smagnęło napastników śmiercionośnym deszczem. Kilku jeźdźców spadło z siodeł i kilkanaście wierzchowców zarżało boleśnie. - Do ataku! - ryknął Calis.
Erik dźgnął ostrogą końskie boki i ścisnąwszy je udami, puścił wierzchowca w galop. Nie oglądał się na innych, tylko wbił wzrok w Saaura, którego hełm ozdobiony był kitą z końskiego włosia.
Kile zabarwiono szkarłatem, łatwo ja. więc było zauważyć i niemal nie dało się jej stracić z oczu.
Kiedy jego koń zderzył się z roślejszym zwierzęciem, Ravensburczyk odczuł wstrząs całym ciałem. Całą uwagę młodzieńca zajął unik przed potężnym ciosem wymierzonym w jego szyję. Saaur walczył wielkim toporem o pojedynczym ostrzu, którym mógł - cofając broń - uderzyć jak obuchem na odlew. Erik o mało nie spadł w lukę, jaka utworzyła się między zwierzętami, gdy jego wierzchowiec odbił się od boku większego bydlęcia. Zdąży] uchylić się przed ciosem i wyprostować się w porę, by chlasnąć wroga po udzie.
Nie zdążył zobaczyć, czy stwór spadł z siodła, czy pomknął dalej, ponieważ musiał się rozprawić z następnym jaszczurem, który właśnie zwalił z siodła jednego z żołnierzy Hatonisa. Erik zaatakował i wbił miecz pod tarczę przeciwnika, zanim ten zdołał się ku niemu odwrócić. Jaszczur spadł z siodła, wywijając kozła przez koński zad.
Erik zaklął paskudnie, szarpiąc wodze swojego konia w samą porę, by uniknąć podstępnego kopnięcia przednią nogą bestii. - Uwaga na ich konie! - wrzasnął. - Szkolono je do walki!
Skoczył na pomoc Roo, który wespół z Luisem atakował jednego Saaura. Erik zajechał go z boku i trzasnął z tyłu w okap hełmu. Jaszczur runął na ziemię, a jego hełm potoczył się w bok, obnażając pysk - obcy, zielony i pokryty łuskami, ale zbryzgany czerwoną krwią.
- No... przynajmniej krew mają czerwoną! - zawołał przejeżdżający obok Bysio. - Zdychają leż jak się patrzy!
- Nasi również! - warknął Roo i pokazał coś dłonią. Erik i Bysio odwrócili się, by zobaczyć, że większość Saaurów została już spieszona, lecz każdy z zabitych zabierał ze sobą przynajmniej jednego z ich towarzyszy.
Bysio odsunął hełm na kark. - Mieliśmy trzykrotną przewagę... W równej walce wysiekliby nas.
- Puuuść! - zawołał Calis, i dziesięciu pozostałych przy nim łuczników zaczęło szpikować piątkę ostatnich Saaurów ulewą strzał.
- Spójrzcie! - zawołał nagle Jadów i pokazał coś w oddali.
- To dlatego byli tacy odważni! - krzyknął de Longueville.
- To po prostu grupa oczyszczająca szlak!
Na horyzoncie widać było kolumnę kurzu i nawet z tej odległości wszyscy usłyszeli tętent kopyt. Erik nie czekając na sygnał, dał koniowi ostrogę i runął na ostatniego Saaura, który usiłował zatrzymać ludzi jak najdłużej, zanim nie nadciągną jego kompani.
Bysio wydał głośny okrzyk wojenny, po czym ruszył obok Erika. Obaj jednocześnie wpadli na jaszczura i zaatakowali z dwu stron. Erik potężnym cięciem trafił w dzierżące miecz ramię wroga, odcinając je gładko przy barku, Bysio zaś uderzeniem w tarczę zbił jaszczura z nóg.
Wkrótce było po wszystkim.
- Do jaskini! - zawołał Calis. - Tam stawimy im opór!
Erik nabrał tchu w płuca i postarał się zmusić konia do kolejnego wysiłku. Nie mieli wyboru. Obce rumaki były szybsze, silniejsze i bardziej wytrzymałe. Nie zdołaliby uciec, a na otwartej przestrzeni nie mogli liczyć na to, że sprostają Saaurom.
Miał tylko nadzieję, że tunel w jaskini dokądś ich zaprowadzi - jak utrzymywał Praji. Ślepa jaskinia we wzgórzu była jedynie miejscem, gdzie czekałaby ich śmierć.
W dość bezładnym szyku, zostawiając luzakom wybór - rozproszyć się po ślepie albo pognać za towarzyszami - Szkarłatne Orły Calisa wyczerpane i przetrzebione po krótkim, ale zaciekłym boju, ruszyły do odległego pagórka.
Nakor był jednym z pierwszych, którzy dopadli jaskini, i zmęczony niemal stoczył się z siodła. Złapawszy bukłak z wodą i worek z żywnością, z rozmachem klepnął klacz po zadzie, a sam dał nura w mrok.
Erik i pozostali zsiadali z koni, kiedy z głębi jaskini rozległ się okrzyk Isalańczyka. -Tu są jakieś drzwi! Chodźcie!
- Światła! - rozkazał Calis, a de Longueville, wydobywszy skądś bukłak z dziwnie przyrządzoną oliwą, skinął na stojącego obok wojaka, by podał mu pochodnię. Niektóre z nich umieszczono w bagażu zapasowym, który miało ponieść kilku wyznaczonych ludzi: z większości jednak wyposażenia- i wszystkich koni - trzeba było zrezygnować.
De Longueville zbryzgał pochodnię oliwą, a potem skrzesał ogień. Sypnęły się iskry, pochodnia zapłonęła żywo, sierżant udał się więc do jaskini.
Idąc za nim. Erik musiał się mocno schylić, by przejść pod niskim sklepieniem. Po kilku jardach poczuł, że pułap unosi się wyżej, wąski korytarz się rozszerza i zmienia w dość obszerną jaskinię.
Obejrzał się ku drzwiom i odkrył, że są wycięte z potężnego, kamiennego bloku. Osadzono je w ciężkiej ramie z drewna wzmocnionego kutym żelazem i umieszczono na rolkach, tak że można je było przetoczyć w prawo i odsłonić przejście albo też skutecznie zamknąć. Kilku krzepkich chłopów wewnątrz jaskini mogło je polem zablokować drewnianymi kołkami, a wtedy z zewnątrz, z powodu braku uchwytu na gładkiej powierzchni oraz ciasnoty korytarza, nijak nie dałoby się ich odsunąć.
Gdy ostatni ludzie znaleźli się w jaskini, Erik, Bysio i Jadów naparli na drewniane uchwyty, by przesunąć kamienną płytę. Pozostali ustawili się przy ścianie, by pchnąć krawędź, gdy tylko się od niej odsunie. Powoli i opornie skała drgnęła i ruszyła, a przeraźliwemu, głuchemu zgrzytowi, jaki temu towarzyszył, zawtórował grzmot kopyt, który rozległ się u wejścia do jaskini. Gniewne, gardłowe wrzaski w obcym języku wzmogły się na widok sunącego powoli i zamykającego wejście kamiennego bloku.
Nagle Erik poczuł narastający opór i zrozumiał, że z drugiej strony Saaurowie usiłują zapobiec zamknięciu drzwi. - Pchać!
- wrzasnął, po czym ujrzał parę rąk wpierającą się w drewniany trzpień tuż obok jego dłoni - to Roo podjął próbę pomocy. Drobniejszej budowy przyjaciel przeczołgał się dołem, by znaleźć miejsce, gdzie mógł się przydać.
- Zamknąć oczy! - wrzasnął Nakor.
Erik nie zdążył uczynić tego w porę i został oślepiony błyskiem, gdy Isalańczyk zapalił coś od pochodni de Longueville'a i rzucił ku wejściu przez wąską przestrzeń pomiędzy skałą i powoli sunącymi na prowadnicach drzwiami.
W głębi korytarza rozległy się wrzaski bólu i wściekłości, opór usiał natychmiast i drzwi zasunęły się z głuchym łoskotem. Erik poczuł wstrząs, kiedy blok uderzył w przeciwległą ścianę. Nagle nogi się pod nim ugięły i usiadł na zimnym, kamiennym podłożu.
- Jak na mój gust, było to... za bardzo ekscytujące! - zaśmiał się Bysio. - Niewiele brakowało...
Erik też parsknął śmiechem, a polem spojrzał na Jadowa. - Co z Fosterem i Jeromem?
- Zginęli bohaterską śmiercią...
- Bobby - odezwał się Calis - zapal jeszcze jedną pochodnię, byśmy mogli zobaczyć, gdzie idziemy.
- A mamy jeszcze jedną pochodnię? - zapytał de Longueville.
- Tutaj, w worku, sierżancie - rozległ się czyjś głos w mroku.
- Bysio - odezwał się Calis - kiedy my ruszymy przodem, chcę, byście razem z von Darkmoorem zrobili spis inwentarza. Większość z tego, co mieliśmy, została na zewnątrz, chcę jednak wiedzieć, co jeszcze mamy.
Nie czekając na odpowiedź, ruszył w mrok. De Longueville zapalił drugą pochodnię, podał ją Luisowi i poszedł za kapitanem.
Nakor tymczasem chwycił kilka leżących luzem odłamków skał i zaczął je układać za kamiennym blokiem i pod nim. - Nawet jeśli uda im się znaleźć jakiś uchwyt, ciężko im będzie przesunąć te drzwi - wyjaśnił z uśmiechem.
- Dobra, moi drodzy... - rzekł Bysio, zwracając się do towarzyszy. - Słyszeliście słowa kapitana... oby żył wiecznie! Powiedzcie, złodziejska bando, staremu, poczciwemu Bysiowi, coście tam zwinęli, kiedyście bohatersko wiali przed przerażającym wrogiem!
Erik parsknął śmiechem, wiedząc, że to także reakcja na niedawne przeżycia, kiedy niemal patrzył śmierci w oczy. Nie był pewien, czy ktokolwiek to zauważył, ale cofając się w mrok, miał przed oczyma przynajmniej trzy dziesiątki ludzi, z którymi witał wstający ranek, a teraz leżących bez życia na ziemi. Było to pierwsze starcie zaczynające długą i niebezpieczną podróż... a zginęła prawie jedna trzecia oddziału.
Odegnawszy tę niemiłą myśl, zaczął rozglądać się po zapasach, jakie im zostały.
Mijały godziny, podczas których nikłe, dobiegające zza skał odgłosy świadczyły o tym, że Saaurowie nadal uporczywie szukają sposobu, by jakoś odsunąć głaz i ruszyć za zbiegami. W pewnej chwili Roo zaczął się głośno zastanawiać, co będzie, jeżeli jaszczury przyprowadzą do jaskini jakiegoś maga. Musiał jednak przerwać w połowie zdania, widząc wściekłość malującą się na twarzach towarzyszy. Erik nie umiał sobie przypomnieć okoliczności, w jakich Roo kiedykolwiek przedtem umilkłby tak szybko.
Gdy Calis wreszcie wrócił, Bysio zameldował mu służbiście: - Kapitanie... mamy żarcia na trzy lub cztery dni. I kilka sztuk dodatkowej broni... poza tym oczywiście, co każdy ma przy sobie. Mamy leż mnóstwo złota i klejnotów, ponieważ nasz, jakże przewidujący, sierżant złapał przede wszystkim worki z żołdem... No i mamy jeszcze sporo ziół i bandaży...
- Przepadło jednak całe wyposażenie obozowe, zatem jeśli szybko nie znajdziemy wody, to wkrótce zacznie nam się dawać we znaki pragnienie...
- Wiecie... - odezwał się Calis - ten tunel prowadzi głębiej, ku wzgórzom. Widziałem też znaki świadczące o tym, że ktoś tędy niedawno - nie dalej niż przed miesiącem - przechodził...
- Tubylcy? - spytał Roo.
- Nieważne - rzekł Praji, wstając z miejsca. - Idziemy tam. - Wskazał dłonią w mrok. - No... chyba że ktoś ma ochotę złożyć kilka wyjaśnień bandzie rozwścieczonych jaszczurów...
- Wszyscy gotowi? - spytał Calis. Nikt nie zaprzeczył. - Ustaw ich jakoś - rzekł, zwracając się do de Longueville'a. - Musimy sprawdzić, dokąd wiedzie ten korytarz.
De Longueville kiwnął głową i odwróciwszy się ku żołnierzom, zaczął wydawać rozkazy. Ludzie stanęli w szyku i zaczęli rozglądać się po otoczeniu znacznie spokojniej, jakby wypełnianie poleceń pomagało im znieść ciasnotę i mrok.
A polem rozległa się komenda Calisa i wszyscy ruszyli w głąb mrocznego korytarza.
Pod sklepieniem rozległ się dźwięk gongu.
Odbił się echem od rozległych płyt kolorowego i bogato rzeźbionego kamiennego pułapu, zahuczał w przestrzeniach wielkiej sali i wtedy Strażnik się odwrócił. Miranda widziała, że patrzy na mą obojętnie, nie zrobił jednak żadnego wrogiego gestu, kiedy się doń zbliżyła.
Od chwili, w której opuściła rozległe miasto znane jako Nekropolis, Miasto Umarłych Bogów, leciała ponad górami. Kierując się wskazówkami otrzymanymi od wróżbity w Gospodzie, wróciła na Midkemię i odnalazła drogę do Novindusa. Potem, korzystając ze Sztuki, wzbiła się w górę i pomimo zmęczenia odszukała mityczne miejsce na szczycie gór. zwanych Pawilonem Bogów.
Pod koniec podróży musiała ponownie użyć Sztuki, by stworzyć wokół siebie powietrze zdatne do oddychania, aż wreszcie odnalazła to, czego szukała - wspaniałe miejsce nad chmurami, rozległy szereg hal i galerii wyglądających tak, jakby przy ich budowie użyto w równej mierze lodu i kryształów, co kamienia i marmuru.
Gdy wreszcie chmury zaczęły się rozwiewać, zobaczyła stojącą na szczycie najwyższej góry potężną budowlę, do wnętrza której wiodło tylko jedno ogromne wejście.
Przeleciawszy nad okalającymi Niebiańskie Miasto chmurami, łatwo przemknęła się przez drzwi. Poczuła lekkie mrowienie - był to pewnie skutek zaklęcia utrzymującego wewnątrz budowli ciepło i powietrze.
Człowiek, którego spostrzegła po wejściu, leciał jej teraz na spotkanie ponad rozległymi płytami posadzki. Miranda poświęciła chwilkę na zbadanie otoczenia. Na wysokości przynajmniej siedemdziesięciu pięter nad jej głową wznosiło się żebrowane sklepienie, wsparte na dwunastu potężnych, pięknie i ze znajomością, sztuki rzeźbionych kolumnach. Mirandzie spodobała się jedna, wycięta z malachitu, którego polerowane żyły mogłaby podziwiać godzinami. Różowy kwarc również był niezwykły, chociaż czarodziejce bardziej podobała się zieleń kamienia.
Posadzka w sali podzielona była na segmenty nikłymi polami energii. Miranda użyła magicznego wzroku i odkryła jedynie, że nie były to pułapki czy bariery, ale coś w rodzaju oznakowania - jakby każdy rejon miał szczególne przeznaczenie. Zdolni do jego określenia byli jednak tylko ci, którzy potrafili odkryć istnienie owych segmentów. W każdym rejonie znajdowały się jakieś postacie, odziane w najbardziej niezwykłe stroje, jakich czarodziejka nigdy przedtem nie widziała.
W wielkich oknach osadzono płyty kryształu tak przejrzystego, iż zdawał się być zastygłym nagle powietrzem, a śnieżne szczyty, odbijając blask słoneczny, zalewały salę powodzią świateł różowych i złotych. Poruszający się po rozległych połaciach posadzki ludzie rzucali długie cienie, sami kąpiąc się w jasności rozsiewanej przez lśniące niczym klejnoty, ozdobnie rżnięte kule, których blask nie pochodził z naturalnych źródeł.
Zbliżający się do Mirandy człowiek sunął przez powietrze dostojnie i po królewsku, jakby niosło go kilkunastu niewidzialnych tragarzy na stabilnej - i również niewidzialnej - platformie. Wylądował na posadzce dokładnie w tej samej chwili, w której postawiła na niej stopę Miranda.
Kilkanaście osób zwróciło się ku nim, jakby przyglądając się spotkaniu, wszyscy jednak zachowali milczenie. Miranda odrzuciła w tył obszerny kaptur i poprawiając włosy, rozejrzała się po otoczeniu.
- Kto przybywa do Niebiańskiego Miasta?
- Cóż z was za bogowie - odparła ze szczerym rozbawieniem - jeśli nie wiecie, kto zjawia się z wizytą w waszym pałacu? Nazywają mnie Miranda.
- Nikt nie może nawiedzać boskich dziedzin! - nadął się Strażnik.
- Doprawdy? - zdziwiła się Miranda. - A ja skąd się tu wzięłam?
- Nikt nie może nawiedzać boskich dziedzin bezkarnie - poprawił się Strażnik.
- Zechciejcie mnie uważać za... nieproszonego gościa, nie najeźdźcę...
- Co cię sprowadza do Siedziby Bogów?
Miranda uważnie przyjrzała się stojącemu przed nią osobnikowi. Jak inni obecni w sali miał na sobie dziwnie skrojoną szatę, ciasno opinającą ramiona, ale potem rozszerzającą się, tak że dolna krawędź tworzyła niemal idealny krąg o średnicy około sześciu stóp. Miranda przypuszczała, że w rąbek szaty wszyto metalową taśmę albo drut. Długie rękawy również dziwacznie rozszerzały się, kołnierz zaś, sztywny i wysoki, sięgał z tyłu głowy wyżej uszu. Miranda odniosła wrażenie, że rozmawia z nadnaturalnej wielkości lalką stworzoną z przecinających się papierowych stożków, którą ozdobiono okrągłą, glinianą głową.
Strażnik miał oliwkową cerę, jakby pociemniałą od przebywania w zbyt jaskrawym blasku słońca, a jego bródka nie ustępowała bielą śnieżnym, otaczającym siedzibę szczytom. Spod jasnych brwi uważnie patrzyły na Mirandę błękitne jak niebo oczy.
Rozejrzała się dookoła, myśląc, że dobrze byłoby mieć nieco więcej czasu na zbadanie wnętrza pałacu. Jego wspaniałość zapierała po prostu dech w piersiach... a jednocześnie w jakiś szczególny sposób była jej równie obca i obojętna, jak hulający na zewnątrz zimny wiatr. Żaden śmiertelnik, nie dość biegły w Sztuce, nie mógłby znaleźć drogi do tej boskiej siedziby, ponieważ klimat w tej krainie był wręcz zabójczy. Dostatecznie gęste powietrze znaleźć można było dopiero kilkaset metrów niżej, lecz jego temperatura mroziła krew w żyłach.
Większość mieszkańców trzymała się na uboczu, a poza tym każda z grup stała oddzielnie, jakby odseparowana od innych owymi polami, które Miranda odkryła po wejściu do sali. Sprawiało to wrażenie, że wszyscy są przywiązani do określonych stref. Po chwili zauważyła, iż żaden osobnik nie opuszcza swego rejonu, by odwiedzić choćby sąsiedni.
- Ograniczacie tu bogów? - spytała Miranda.
- Sami się ograniczają, jak zawsze - padła odpowiedź. - Ponownie jednak muszę ci zadać pytanie... Po co tu przybyłaś?
- Przybyłam, ponieważ zbierają się wrogie moce i cały świat stanął w obliczu niebezpieczeństwa. Odwiedziłam Wyrocznię Aal, która właśnie zaczęła okres godowy... stracimy więc jej wizje. Wrogie siły zamierzają podjąć akcję, która będzie początkiem końca wszystkiego, co znamy... w tym także i tego... - Gestem dłoni wskazała całe otoczenie.
Strażnik zamknął na chwilę oczy i Miranda pojęła, że się z kimś porozumiewa. - Powiedz więcej - zażądał.
- O czym?
- O tym, co masz nadzieję tu znaleźć.
- Miałam nadzieję, że bogowie Midkemii mają dość rozumu, by zareagować na niebezpieczeństwo wymierzone także w nich samych! - powiedziała, nie ukrywając gniewu i pogardy.
- To tylko awatary bogów - odpowiedział Strażnik. - Kobiety i mężczyźni, wybrani z powodów przekraczających zrozumienie zwykłych śmiertelników, by istnieć jako boscy reprezentanci. Przeżywają swoje żywoty jako śmiertelne aspekty bogów, zastępują ich zmysły, pozwalają im uzyskać wgląd w życie śmiertelnych oraz świata, który zamieszkują.
Miranda kiwnęła głową. - A więc, jeśli nie masz nic przeciwko, chciałabym przemówić do jednego z tych awatarów...
- Nie mogę niczego zabraniać i na nic wyrażać zgody - odparł jej rozmówca. - Jestem tylko Strażnikiem Niebiańskiego Miasta. Moim zadaniem jest dostarczanie wygód tym, którzy tu przebywają. - Zaniknął oczy. - Możesz rozmawiać z każdym, kto zechce ci odpowiedzieć.
Miranda przeszła więc obok strażnika i zbliżyła się do grupy stojącej nieopodal wejścia. Mężczyźni i kobiety zebrani w kręgu otaczali jedną osobę, przewyższającą wszystkich o głowę. Ubrani byli na biało, a stojąca pośrodku kobieta miała zupełnie bezbarwne włosy. Jej skóra również była niemal przejrzysta, nie wyglądała jednak na albinoskę, ale na przedstawicielkę jakiejś obcej rasy, której członkowie mają idealnie białą cerę. Otaczające ją towarzystwo rozstąpiło się. otwierając przejście Mirandzie. Ta zatrzymała się w pewnym oddaleniu, a potem skłoniła głowę.
- Sung, błagam o pomoc.
Wcielenie bogini spojrzało na młodą kobietę. W boskich oczach kryły się tajemnice, istnienia których Miranda mogła się jedynie domyślać... ale twarz awatara zachowała łagodny wyraz. Żadna odpowiedź jednak nie padła.
- Budzi się do czynu wielkie zło, które jeśli się go nie powstrzyma, może uwolnić siły równe waszym albo i większe. Potrzebna mi pomoc!
Bogini przez nieznośnie długą chwilę przyglądała się Mirandzie, a potem dyskretnym ruchem pokazała, że dziewczyna powinna przenieść swe poszukiwania gdzie indziej. - Poszukaj tego, który jeszcze się wśród nas nie zjawił...
Miranda ruszyła więc do rejonu, który świecił pustką, gotów na przyjęcie mieszkańca. Zmieniając percepcję, uruchomiła wszystkie możliwości widzenia, by znaleźć jakiekolwiek wskazówki.
Na samym skraju spektrum zamigotał glif, którego większość ludzi pewnie by nie dostrzegła. Miranda odwróciła się i zobaczyła, że Strażnik podążył za nią. Unosił się teraz o stopę nad kamienną posadzką.
- Kto umieścił tu ten znak?
- Ten, co był tu przed tobą.
- Co oznacza taki symbol?
- To znak Wodana-Hospura, jednego z Przepadłych Bogów, na których czekamy.
- Czekacie na powrót bogów zaginionych podczas Wojen Chaosu? - spytała zaskoczona Miranda.
- W siedzibie bogów wszystko jest możliwe.
- Jak zwał się ten człowiek?
- Tego mi powiedzieć nie wolno.
- Szukani Puga ze Stardock - rzekła Miranda. - W Gospodzie, przy Korytarzu Światów, powiedziano mi, bym przyszła tutaj...
Strażnik wzruszył ramionami. - Nie interesują mnie takie sprawy...
- Był tutaj?
- Nie mogę ci odpowiedzieć...
Miranda pomyślała przez chwilę. - Jeżeli nie wolno ci powiedzieć niczego więcej... to zdradź mi tylko, gdzie mam się udać, by go znaleźć?
Strażnik na moment się zawahał. - Może powinnaś zajrzeć ponownie tam, gdzie skierowano cię na fałszywy trop...
- Tak właśnie myślałam - odpowiedziała Miranda. Skinęła dłonią i... znikła niemal bezszelestnie.
Jeden z ludzi towarzyszących stojącemu nieopodal bogu odwrócił się i odrzucił na plecy kaptur. Był to niewysoki człowiek o piwnych, cętkowanych oczach i ciemnej bródce, którą mógłby się pysznić dwudziestolatek. Postawa nieznajomego i jego maniery zdradzały otaczającą go aurę władzy i potęgi.
Człowiek ów przestąpił granicę między obszarami i podszedł do Strażnika. - Doskonale wypełniłeś swoje zadanie. - Skinął dłonią, a wtedy wszystkie otaczające go sylwetki znikły wraz z wystrojem całej sali, odsłaniając rozległe puste przestrzenie pokryte lodem i śniegami. Przez nie chronione już wejście wdarły się podmuchy przenikliwie zimnego wiatru. Nieznajomy ciaśniej otulił się połami opończy.
Rozejrzał się dookoła, by się upewnić, że w sali nie został najmniejszy ślad iluzji, po czym podniósł dłonie, by przenieść się w inne miejsce, kiedy nagle rozległ się za jego plecami głos Mirandy: - Bogowie, ależ tu zimno!
Mężczyzna obrócił się i spojrzał w twarz stojącej za nim kobiety.
- Pug ze Stardock? - spytała czarodziejka.
- Zręczna sztuczka, pani - mówiąc to, skłonił się nisko. - Niewielu jest takich, którzy zdołaliby przejrzeć moje iluzje...
Kobieta skwitowała komplement uśmiechem, w którym mag zobaczył coś dziwnie znajomego. Trwało to ułamek sekundy.
- Wcale ich nie przejrzałam. Ale było tu coś niezwykłego, co wzbudziło we mnie podejrzenia... pomyślałam więc, że może się czegoś dowiem, jeśli udam, iż odchodzę...
- Aaaa... - uśmiechnął się mężczyzna. - Po prostu nałożyłaś na siebie czar niewidzialności i wywołałaś odpowiedni dźwięk...
Miranda kiwnęła głową. - Jesteś Pug?
- Owszem... - odparł mężczyzna. - Jestem Pug ze Stardock.
Na twarzy kobiety pojawił się wyraz troski, który znów przypomniał Pugowi coś znajomego. - Dobrze. Musimy ruszać. Jest wiele do zrobienia...
- O czym ty mówisz? - spytał Pug.
- Khaipur wpadł w łapy wrogów, Lanadę zaś otoczono kręgiem zdrady.
- Wiem o tym - odparł Pug. - Uważam jednak, że przedwczesne działania...
- ... i Pantathianie, którzy przeciwstawiają swoją magię twojej.
- Wiem. wiem...
- Ale tu chodzi o coś więcej niż o zwykłą utarczkę magów, która przypomina starcie kozłów na górskim zboczu. - W powietrzu zawisła para z oddechu Mirandy. Dziewczyna umilkła i czekała na odpowiedź.
- Przypuszczam - odparł Pug - że zanim ci odpowiem, iż w grę wchodzą moce przewyższające twoją zdolność pojmowania, powinienem przynajmniej wysłuchać tego, co masz do powiedzenia...
I znikł.
- Niech to licho! - rzuciła Miranda. - Nie cierpię, kiedy mi to robią.
Pug nalewał właśnie drugi puchar wina, kiedy znikąd pojawiła się Miranda, czemu towarzyszył odgłos podobny do cmoknięcia.
- Dlaczego to zrobiłeś? - spytała poirytowana.
- Gdybyś nie potrafiła podążyć za mną, mówienie ci czegokolwiek byłoby bezcelowe. - Mag podał jej puchar. - Wiesz... jest w tobie coś znajomego - zauważył.
Miranda wzięła wino i siadła na kanapie, stojącej naprzeciwko biurka; Pug odsunął stojące przy biurku krzesło i usiadł również.
- Gdzie jesteśmy ? - spytała. - W Stardock? - Rozejrzała się dookoła. Komnata była nieduża i pozbawiona wszelkich ozdób. Wszystko wokół wskazywało na to, iż pomieszczenie było biblioteką. Wzdłuż ścian, z wyjątkiem wąskiej przestrzeni na okno, stały regały z książkami. W komnacie oprócz tego była tylko kanapa, biurko i krzesło. W rogach pod sufitem zawieszono lampy.
- Owszem... -kiwnął głową Pug. -To moja kwatera. Nie może tu wejść nikt, prócz mnie samego... Po dwudziestu pięciu latach nieobecności nikt zresztą się mnie nie spodziewa.
- Dlaczego tak to zostawiłeś? - spytała Miranda, wodząc dookoła wzrokiem.
- Po śmierci mojej żony podjąłem starania, żeby wszyscy ulegli złudzeniu, że stąd odchodzę i zrywam wszystkie łączące mnie ze Stardock więzy. - O śmierci żony mag mówił rzeczowym tonem, Miranda dostrzegła jednak nieznaczne drgnienie zmarszczek w kącikach jego oczu. - Jeśli ktokolwiek zechce mnie znaleźć, uda się na Wyspę Czarodzieja. Tutaj zaś zostało dostatecznie wielu ludzi parających się magią... i każde zaklęcie wykrywające Sztukę, huczy jak dzwon.
- A ponieważ każdego dnia ktoś tu czyni coś magicznego - domyśliła się Miranda - nikt nie zauważy twoich drobnych sztuczek... - Łyknęła nieco wina. - Świetne...
- Tak myślisz? - spytał Pug i też upił łyczek. - Cóż, chyba masz rację. Zastanawiam się... - Podniósł butelkę. - Muszę po powrocie spytać Gathisa, czy zostało jeszcze trochę w piwnicach na Wyspie Czarodzieja.
- Po cóż te wszystkie uniki? - spytała Miranda.
- A ty po co mnie szukałaś?
- Spytałam pierwsza.
- Niech ci będzie - kiwnął głową Pug. - Pantathianie wiedzą o mnie i moich możliwościach. Znaleźli sposoby, aby mnie wyłączyć z rozgrywki, ja więc zadbałem o to, by ich agenci nie mogli mnie odszukać.
- Wyłączyć z gry? Ciebie?! - Spojrzała na niego badawczo.
- Już ścierałam się z wężowy magia.... i zostały po tym tylko ich osmalone trupy. Jeżeli jesteś tak biegły w sztuce i potężny, jak mówią...
- Uprzedzający atak nie musi wcale odwoływać się do siły - wyjaśnił Pug. - Co byś zrobiła, gdybym na przykład pojmał kochane przez ciebie dziecko i przystawił mu nóż do szyi?
- Ach, tak... - rzekła Miranda. -Jeżeli nie wiedzą, gdzie jesteś, nie mogą zagrozić twoim bliskim.
- Owszem. A teraz powiedz mi, dlaczego mnie szukałaś?
- Wyrocznia Aal niedługo zacznie okres godowy i nie będziemy już mógł i liczyć na jej przepowiednie. Poproszono mnie...
- Kto cię poprosił? - przerwał Pug.
- Ludzie, którzy woleliby, żeby wkrótce nie nastąpił koniec świata - żachnęła się Miranda. - Poproszono mnie o pomoc w ochronie Kamienia Życia...
- Skąd wiesz o istnieniu Kamienia Życia? - spytał Pug, wstając z miejsca.
- Jestem z urodzenia Keshanką - odparła Miranda. - Pamiętasz tego, który przybył, by wesprzeć w boju armię króla?
- Tak. To był Lord Abdur Rac liman Memo Hazara-Khan - odpowiedział Pug.
Miranda kiwnęła głową. - Całe lata zajęło nam przeniknięcie iluzji i fałszywych śladów, ale po pewnym czasie udało się to tym nielicznym, którzy odwiedzili Wyrocznię i odeszli wzbogaceni o jej mądrość... nawet po tylu latach... prawda wyszła na jaw.
- Pracujesz dla Imperatora?
- A ty... czy pracujesz dla Króla?
- Borric i ja jesteśmy kuzynami... -zauważył Pug, łykając wino. - Przyszywanymi, ale zawsze...
- Unikasz odpowiedzi na pytanie.
- Owszem - Pug odstawił puchar. - Powiedzmy, że ostatnio rozluźniły się krępujące mnie dawniej więzy lojalności... co zresztą nie ma znaczenia. Jeśli wiesz cokolwiek o Kamieniu Życia, rozumiesz, że interesy narodowe i racja stanu przestają się liczyć. Kiedy Valheru się obudzą... wszystkich czeka zagłada...
- Zatem musisz mi pomóc - rzekła Miranda. - Jeżeli uda się przeżyć tym głupcom, których pomogłam Księciu wybrać, może dowiemy się przynajmniej, z kim - albo z czym - przyjdzie nam walczyć...
- Ty, Keshanka, werbowałaś dla Księcia? - zdziwił się Pug.
- Wydało mi się to rzeczą właściwą, skoro mogłam przysłużyć się interesom mojego prawdziwego mistrza.
- A kimże są owi „głupcy”? - spytał Pug, unosząc jedną brew w górę.
- Poszli pod wodzą Calisa.
- Syna Tomasa. Kiedy widziałem go ostatnio, był jeszcze młodzikiem. Jest owocem związku, który powinien był zostać bez dziedzica... a któregoś dnia umrze, jako jedyny ze swego rodzaju.
- I samotny.
Pug kiwnął głową. - A pozostali?
- Grupa skazańców... żaden z nich nie jest ci znany. I Nakor Isalańczyk.
- Och. stęskniłem się za jego zuchwałością... a także zadość osobliwym poczuciem humoru.
- Obawiam się - rzekła Miranda - że teraz mu wcale nie do śmiechu. Po śmierci Aruthy nadzieją Zachodnich Dziedzin, Królestwa i całego świata stał się Nicholas. Niezbyt chętnie zgodził się na realizację planu wymyślonego przez ojca... i wykonuje go bez entuzjazmu...
- A co to za plan?
Miranda opowiedziała mu o poprzednich podróżach na Novindus i o klęsce, jaką podczas ostatniego tam pobytu poniósł Calis i jego ludzie. Opisała podstęp, jakim było wysłanie oddziału, który miał się przyłączyć do najeźdźców, by wrócić z wiadomościami dotyczącymi tożsamości i zamiarów wroga...
- Uważacie więc - podsumował Pug, gdy skończyła opowiadać - że to ni mniej, ni więcej, jak tylko zjednoczenie wszystkich sił zbrojnych na Novindusie i uczynienie z nich armii, która po przebyciu morza zawładnie Kamieniem Życia?
- Pantathianom brak subtelności - odparła Miranda - ale może być i tak, że ktoś nimi manipuluje... jak oni manipulowali moredhelami podczas Wielkiego Buntu...
Pug przyznał, że może to być prawda. - Wszystko więc wskazuje na to, że usiłują podbić cały Novindus i stworzyć armię, jakiej jeszcze świat nie widział, a łatwo się domyślić, że tę armię zamierzają skierować przeciwko Królestwu... może nawet uderzą prosto na Krondor, a potem ruszą do Sethanonu. - Pug umilkł na chwilę, po czym dodał: - Nie sądzę, by ktoś nimi manipulował, jak sugerujesz. Sądząc z tego, co widziałem, Pantathianie są zbyt obcy i niezależni... Ich sposób widzenia rzeczywistości jest tak pokrętny, że zaprzecza wszelkiej logice, i tak związany z ich naturą, że nawet dwa tysiące lal, jakie mieli na obserwację świata i zrozumienie mechanizmów jego działania, nie zmieniło na jotę ich fanatycznego przywiązania do raz określonej wizji życia.
- To zbyt analityczne podejście jak dla mnie - Miranda uniosła jedną brew. - Z fanatykami spotykałam się już wcześniej ... i muszę przyznać, że istotnie nie przejmują się rzeczywistością. .. - Gestem dłoni kazała mu wstrzymać się od komentarza. - Ale rozumiem twój punkt widzenia. Jeżeli zabierają się do realizowania swych mrocznych planów na taką skalę, jasne jest, że pójdą na każde ryzyko...
- Niezupełnie - potrząsnął głową Pug. - Sęk w tym, że możemy unicestwić ich ponownie, możemy zabić każdego człowieka i każde stworzenie, które wyślą tu zza morza, i nie osiągniemy niczego, prócz całkowitego zniszczenia naszych wybrzeży...
- Wciąż nie wiemy, gdzie żyją i skąd przychodzą - powiedziała Miranda.
- Owszem - zgodził się Pug. - Mamy tylko nie potwierdzone i niezbyt jasne plotki. Na północy, nieopodal źródeł Rzeki Wężowej, u Wężowego Jeziora, w Wielkiej Południowej Kniei... albo w puszczy Irabek... Nikt tego nie wie.
- A ty szukałeś?
Pug kiwnął głową. - Wykorzystałem każde znane mi zaklęcie. .. przemierzyłem pieszo ogromne połacie kontynentu... zwiedziłem go i we śnie... Prawda jest taka, że albo są niezwykle utalentowani i biegli w ukrywaniu się przed wzrokiem postronnych, albo wykorzystują coś tak oczywistego, że tego nie dostrzegłem...
Miranda powoli sączyła wino. - Tak czy owak, pozostaje jeszcze problem, co zrobić z tą armią... - odezwała się po chwili.
- Co więcej... boję się...
- Co takiego?
- Obawiam się, że podczas tej kampanii Calis natknie się na coś znacznie potężniejszego, lecz nie umiem ci powiedzieć, skąd się wzięło to przeczucie... - Podszedł do półki z książkami. - Jest tu kilka ksiąg, w których napisano o rozmaitych ścieżkach, bramach i drogach pomiędzy różnorakimi poziomami rzeczywistości.
- Takich jak Korytarz Światów?
Pug przecząco potrząsnął głową. - Tamto miejsce istnieje w realnym świecie, tak jak go pojmujemy, choć jest w pewnym sensie tworem sztucznym, który pozwala tym. co nim podróżują, na istnienie poza pewnymi granicami rzeczywistości obiektywnej. Pamiętasz, jak wyglądała Siedziba Bogów?
- Owszem. Bardzo sugestywna iluzja.
- To było coś więcej niż iluzja. Aby ją stworzyć, sięgnąłem po wyższy poziom realności... wyższy jej stan energetyczny, jeśli można to tak określić. Dawno temu trafiłem do miasta umarłych bogów i dostałem się przez... szczelinę do Sal Bogini Śmierci. Rozmawiałem z Lims-Kragma...
- Ciekawe... - rzuciła Miranda.
Spojrzawszy na nią. Pug przekonał się, że dziewczyna wcale zeń nie drwi.
- Czy osoba, z którą mówiłeś, naprawdę była Boginią Śmierci?
- To właśnie usiłuję ci wyjaśnić. Nie ma Bogini Śmierci... i jednocześnie jest. Istnieje naturalna siła tworzenia i równie naturalna siła destrukcyjna. To, co kładzie kres żywotom wszystkich bytów, zabezpiecza strawę dla nowego życia. Tak niewiele z tego rozumiemy... - powiedział z lekkim żalem w głosie. - Ale te personifikacje, boginie i bogowie, mogą być jedynie aspektami, przez jakie my, żyjący w jednym stanie rzeczywistości, możemy oddziaływać na inne jej stany.
- Interesująca myśl - rzekła Miranda.
- Właściwie to nie moja, tylko Nakora.
- Ale co ona ma wspólnego z czekającą nas rzezią?
- Byty z tych innych poziomów istnieją naprawdę. Chociażby żyjące tam Upiory...
- Naprawdę? - spytała Miranda, na której ostatnia wiadomość wywarła spore wrażenie. - Wedle tego, co się mówi, wykradaczy życia nie wolno lekceważyć...
- To pierwsza wskazówka, na jaką się natknąłem. - Twarz Puga nagle się ożywiła. - Kiedy po raz pierwszy walczyłem z Nieprzyjacielem, wyczułem odmienny rytm... inny stan jego życiowej energii. A gdy go pokonałem, zrozumiałem kilka rzeczy... Później dowiedziałem się więcej. Życie na Kelewanie, ojczyźnie Tsuranni, podsunęło mi domysły, na jakie nigdy bym nie wpadł na Midkemii. Jedną z rzeczy, jakie odkryłem, było to, że Upiory nie ..wysysają” życia z istot żyjących na tym świecie. One przekształcają energię do stanu, w jakim mogą ją spożytkować. Nieszczęściem dla nas jest fakt, że ubocznym efektem tego procesu jest śmierć istoty, którą mu poddano.
- Wiesz, Pug, obawiam się, że te akademickie rozważania niewielkie mają znaczenie dla tych, którzy konają...
- To prawda... ale widzisz, rzecz jest ważna. Jeżeli oni potrafią dokonać czegoś takiego, dlaczego nie założyć, że w naszym świecie istnieją siły, na razie dla nas niewidoczne, którymi można się posłużyć z zewnątrz.
- Dokąd to nas zaprowadzi? - spytała Miranda, zdradzając zniecierpliwienie.
- Jak wyglądał Kamień Życia, kiedy ostatni raz odwiedzałaś Wyrocznię? - odpowiedział pytaniem na pytanie Pug.
- Co masz na myśli?
- Wyglądał tak jak zawsze?
- Nie wiem. - Miranda zrobiła lekko zdziwiona, minę. - Widziałam go tylko raz...
- Ale było w nim cos osobliwego, nieprawdaż? Miranda wzruszyła ramionami. - Owszem... odniosłam wrażenie...
- ...że zamknięci w nim Valheru w jakiś sposób coś tam robi;}?
Miranda zapatrzyła się w dal. - Buntują się przeciwko zamknięciu. To właśnie chciałam rzec. Buntuj;! się... bardziej zaciekle niż zwykle.
- Obawiam się. że znaleźli jakiś sposób porozumiewania się bezpośrednio z jednym osobnikiem albo z jakąś grupą w społeczności Pantathian. Może z tą tak zwań;] .Szmaragdową Królową, która im teraz przewodzi.
- Przerażająca myśl.
- Jest coś. o czym wic niewielu - podjął wątek Pug. - Słyszałaś o Czarnym Macrosie?
- Owszem, słyszałam - odpowiedziała powściągliwie Miranda i Pug domyślił się, że dziewczyna nie bardzo wierzy w zasłyszane opowieści, uważając je za mocno przesadzone.
- Wiele z tego, co czynił, to widowiskowe sztuczki, wiele jednak sięgało magii przekraczającej moje zrozumienie. Potrafił na przykład tak manipulować czasem, że mogę się tego jedynie domyślać...
Dziewczyna zerknęła nań spod zmrużonych powiek. - Podróże w czasie?
- Nie tylko. Tomas i ja dostaliśmy się razem z nim w pułapkę czasu i zawędrowaliśmy aż do początku wszechrzeczy... On jednak potrafi sięgać umysłem i wolą przez całe eony.
- Co masz na myśli?
- Użył swej wiedzy oraz mocy do stworzenia więzi pomiędzy Tomasem, moim przyjacielem z lat dzieciństwa, a Ashen-Shugarem...
- To ten Valheru, którego zbroję nosi! - domyśliła się Miranda.
- To nie była wyłącznie kwestia starożytnej magii, która przetrwała w tej zbroi. Macros użył jej jako obiektu do manipulacji działaniami mojego przyjaciela... setki lat później, podczas Wojen Rozdarcia.
- Podstępny drań - mruknęła Miranda.
- A jeżeli zbroja Tomasa nie jest jedynym sposobem wpływania na rzeczywistość?
- Czy to możliwe? - zdumiała się Miranda.
- Oczywiście, że możliwe - odpowiedział Pug. - W miarę upływu lat coraz częściej dochodzę do wniosku, że niewiele jest rzeczy naprawdę niemożliwych.
Miranda wstała i zaczęła przemierzać niewielką komnatę szybkimi krokami. - Jak możemy się upewnić?
- Poczekamy na powrót Calisa albo na wiadomości od niego. Kiedy ostatni raz widziałem się z Nakorem, poprosiłem go, by udał się w podróż wraz z Calisem. On jest najlepszy do zbadania tego problemu. To, o czym ci mówiłem, przyszło mi do głowy przed trzema laty. Teraz, kiedy już wiem, że tak się stało, trzeba po prostu czekać, aż wrócą. A do tej pory musimy trzymać się na uboczu, by Pantathianie nie zdołali nas wykryć. Mógłbym osłonić się na pewien czas, co zresztą i ty potrafisz, ale nieustanne pilnowanie osłon jest nużące i odwracałoby moją uwagę od pewnych studiów.
Miranda kiwnęła głową. - A tak przy okazji... po co była ta cała zabawa ze wskazówkami, Korytarzem Światów i Siedzibą Bogów?
- Chciałem mieć spokój, jednocześnie jednak urządziłem wszystko tak, by w razie potrzeby mógł mnie odnaleźć ktoś posiadający dostateczne umiejętności... Gdybyś zaczęła myszkować po Korytarzu i zadawać pytania w rozmaitych światach, natknęłabyś się na pewne... hmm... trudności.
- Ostrzeżono mnie przed twymi najemnikami - rzekła Miranda.
- Kto ci powiedział?
- Plotkowano o tym u Jana...
- Ha! - rzekł Pug. - Gdy następnym razem będę planował jakieś sekretne przedsięwzięcie, nie udam się już chyba do Gospody. A kto cię skierował do Mustafy?
- Boldar.
- Kiedy wyszłaś od Mustafy, ja udałem się w góry, by tam na ciebie zaczekać. Moja ostatnia sztuczka była dość prosta, skierowałem cię gdzie indziej. - Mag uśmiechnął się lekko. - Gdybyś nie zdołała tu za mną podążyć, pozbyłbym się ciebie na tych śnieżnych szczytach... daleko od Stardock, by Pantathianie nie trafili na właściwy trop, nawet gdyby zauważyli ten przejaw działalności magicznej...
- Brak w tym subtelności. - Miranda oceniła plan Puga dość krytycznie.
- Możliwe... ale czas mija, a ja mam tu jeszcze sporo do zrobienia. Nie będę czekał na powrót Calisa z założonymi rękoma...
- Może mogłabym ci w czymś pomóc? Boldar czeka na mnie w gospodzie, w La Mut, na wypadek gdybym go potrzebowała.
- Na razie wyślij mu wiadomość, że ma czekać dalej. Niech się nacieszy u Taberta piwem i dziewkami - poradził Pug. - Co zaś do ciebie... owszem, jest kilka rzeczy, które mogłabyś dla mnie zrobić, gdybyś oczywiście się zgodziła...
- Nie umiem gotować - zastrzegła się Miranda. - Nie będę też cerowała bielizny.
Pug parsknął śmiechem, jakby uwagi dziewczyny szczerze go rozbawiły. - No... od dawna się tak nie uśmiałem. - Potrząsnął głową. - Spokojnie, wszystko, czego mi trzeba, dostaję z Wyspy Czarnoksiężnika. Powiadamiam Gathisa, a kiedy jest gotów, transportuję żywność i czystą odzież tutaj. Nic. Mogłabyś przejrzeć tę starą bibliotekę w poszukiwaniu wskazówek.
- Jakich wskazówek? - spytała Miranda, teraz najwyraźniej zaintrygowana.
- Wskazówek, gdzie w razie potrzeby moglibyśmy znaleźć pewną osobę.
- Kogo mianowicie? - Zadając to pytanie, dziewczyna przechyliła głowę w bok, jakby znała już odpowiedź.
- Jeżeli Calis przyniesie wieści, których się obawiam - odpowiedział Pug - trzeba będzie znaleźć jedyną istotę, która potrafi przeciwstawić się magii, jaka zagraża światu. Będziemy raz jeszcze musieli odszukać Macrosa Czarnego.
Calis dał sygnał.
Ludzie idący za nim natychmiast zatrzymali się i podnieśli ręce, by ostrzec idących z tyłu. że mają stanąć. Od czasu wejścia do tunelu - co miało miejsce dwa dni temu - wypracowali sposoby marszu w milczeniu. Wszelka komunikacja odbywała się za pomocą gestów - by ograniczyć hałasy do minimum.
Wprawdzie każdy członek kompanii Calisa opanował tę sztukę już wcześniej, lecz plemieńcy Hatonisa i najemnicy Prajia byli początkowo dość hałaśliwą zgrają. Szybko jednak nauczyli się czego trzeba i obecnie potrafili zachować ciszę równie dobrze jak weterani.
Ze stu jedenastu ludzi, którzy wyrwali się z obozu - sześćdziesięciu sześciu pod dowództwem Calisa i czterdziestu pięciu, których przywiedli Greylock, Praji, Vaja i Hatonis - starcie z Saaurami na górze przeżyło siedemdziesięciu jeden.
„Góra” - oto jak myśleli teraz wszyscy o Równinie Djams. Tunel nieustannie się obniżał, aż Nakor ocenił, że są obecnie około ćwierć mili pod powierzchnią. Poprzedniej nocy, kiedy zatrzymali się na odpoczynek, zdradził Erikowi, że aby wybudować tak długie przejście, ktoś musiał bardzo potrzebować handlowej placówki na równinie, albo też budowniczowie korytarza chcieli oddzielić wejście do swoich siedzib długim odcinkiem, którego w razie potrzeby można byłoby bronić.
Tunel miał ujednolicone rozmiary, które niekiedy tylko się zmieniały - gdy na przykład jego budowniczowie natykali się na kamień, który łatwiej było obejść, niż się przezeń przebić. Poza tymi miejscami korytarz liczył siedem stóp wysokości, dziesięć szerokości, ciągnął się zaś niemal w nieskończoność.
W kilkunastu odcinkach przejście poszerzono w rozleglejsze komnaty, gdzie można było odpocząć, obecnie jednak nikt nie wiedział, jakie miały pierwotne przeznaczenie.
Calis wrócił do czekającego nań Luisa i dał znak, by ten poszedł za nim. Erik zastanawiał się, dlaczego wódz wybrał właśnie Rodezjanina, dopóki nie zobaczył, że półelf wyjmuje sztylet z pochwy.
W oddali widać było jakiś otwór, i Erik odniósł wrażenie, że jest rozleglejszy niż wejście do kolejnego tunelu. Wyczuł też ruch powietrza i zaczął się zastanawiać, czy nie dotarli do podziemnego miasta, o jakim opowiadał onegdaj Praji. Wiedział, że to mało prawdopodobne, by trafili na tamto, o którym była mowa - nie dotarli jeszcze tak daleko - ale być może wykuto jakieś inne tu, pod górami.
Calis i Luis przepadli w mroku - na początek kolumny nie docierało światło jedynej pochodni, którą nieśli idący pośrodku szyku. Erik nie wiedział, jak radził sobie Calis - z pewnością posiadał umiejętności, pozwalające mu widzieć w mroku - bo na początku kolumny światła było akurat tyle, by Ravensburczyk mógł dostrzec grzbiet schylonego przed nim de Longueville'a. Poza tym w tunelu panował nielichy ziąb. Wszyscy marzli, ale znosili to w milczeniu.
Od śmierci Fostera, Bobby dzielił jego obowiązki pomiędzy Bysia i Erika. Ten ostatni nie wiedział jednak, czy wynikało to z uznania dla ich umiejętności, czy po prostu z wygodnictwa - za każdym razem, gdy sierżant się obracał, by wydać polecenie, obaj tkwili tuż. za nim.
Kilka chwil później wrócili Calis i Luis. Wódz szeptem zaczął wyjaśniać sytuację, Luis zaś cofnął się na swoje miejsce w szyku.
- Przed nami rozległa galeria; dostaniemy się tam przez wejście, od którego odchodzą dwie rampy -jedna wiedzie w dół, druga w górę. Są dość szerokie, by mogło iść nimi trzech ludzi obok siebie, ale nie mają balustrady, a przepaść jest spora, przekażcie więc chłopcom, żeby uważali. Ja idę przodem. Odpocznijcie tu przez pół godziny -jeśli i nie wrócę do tego czasu, ruszajcie w górę.
De Longueville kiwnął głową i dał pozostałym znak do odpoczynku. Gest natychmiast powtórzyli stojący nieco dalej - i szybko dotarł aż do końca kolumny. Każdy usiadł tam, gdzie stał. Erik przez chwilę się wiercił, w końcu znalazł najwygodniejszą pozycję i znieruchomiał.
Usłyszawszy nikłe chrobotanie, zrozumiał, że de Longueville liczy węzły na rzemieniu. Była to stara sztuczka, polegająca na przesuwaniu w dłoni rzemienia z powiązanymi na nim węzłami i przepowiadaniu sobie w pamięci jakiegoś wierszyka o ustalonej długości. Ktoś wprawny potrafił w ten sposób odliczyć czas niemal równie dokładnie jak piaskowa klepsydra. Za każdym powtórzeniem wierszyka de Longueville przesuwał rzemień o jeden węzeł, a kiedy dochodził do jego końca, mijało dziesięć minut. Po trzykrotnym powtórzeniu wszystkiego mieli ruszyć dalej.
Erik zamknął oczy - nie mógł zasnąć, ale postanowił rozluźnić się tak, jak to tylko było możliwe w panujących warunkach. Nie zastanawiając się dłużej, położył dłonie na obolałych udach i poczuł, jak te rozgrzewają się od uzdrawiającej energii, którą poznali dzięki Nakorowi. Reszta ciała była zziębnięta od kontaktu z zimnymi kamieniami, w sumie jednak wrażenie okazało się przyjemne.
Zaczął rozmyślać o tym, jak sobie radzą wieśniacy w Weanat i co też się z nimi stanie, kiedy dotrą tam oddziały Szmaragdowej Królowej. Najeźdźców było tak wielu, że trudno byłoby ujść w lasy i przeczekać - napastnicy oczyszczą okolicę ze wszystkiego, co się da strawić, na przestrzeni pięciu mil po obu stronach rzeki. Jedyną nadzieją wieśniaków była szybka ucieczka w góry i ukrycie się w podniebnych komyszach. Może pomogą im Kirzon i jego współplemieńcy, choć Erik mocno w to wątpił - mieli mało jedzenia i dla nich samych ledwie wystarczało.
Potem zaczął się zastanawiać nad tym, co też porabia jego matka. Nie bardzo wiedział, jaka pora roku jest obecnie w jego ojczyźnie: nie miał też pojęcia, jaka pora dnia jest na górze - choć przypuszczał, że południe. Prawdopodobnie oznaczało to, że w Ravensburgu panuje noc, więc matka teraz śpi w swoim pokoiku na tyłach oberży. Ciekaw był, czy ona wie, że on żyje. Ostatnie wieści, jakie do niej dotarły, głosiły pewnie, że jej syn został skazany na śmierć. Wziąwszy zaś pod uwagę tajność misji i niewielkie szansę na to, że udałoby mu się przeżyć obóz treningowy, pewnie uznała go za nieboszczyka.
Westchnął cicho, rozmyślając o matce, Rosalyn i Milu oraz innych mieszkańcach miasteczka. Wszystko to wydało mu się tak odległe i obce, że zaczął sobie przypominać, jak to jest, kiedy wstaje się jedynie po to, by spędzić kolejny dzień na ciężkiej harówce w kuźni.
Nagle poczuł dotknięcie czyjejś dłoni, i podniósłszy wzrok, zobaczył w nikłym świetle pochodni, że de Longueville daje znak do wymarszu. Erik kuksańcem obudził drzemiącego obok Bysia, który z kolei obudził następnego w szeregu.
Erik ruszył za sierżantem, który przeszedł do galerii i skierował się ku pochyłości wiodącej w górę. Wszystko było pogrążone w mroku, i chłopak mógł się jedynie domyślać rozmiarów otaczającej go pustki - po tym choćby, że zdążyli z Bobbym przejść ćwierć pełnego okrążenia, kiedy niosący pochodnię dopiero wyłonił się z otworu. Wtedy mógł wreszcie obejrzeć całość - i mimowolnie cofnął się ku ścianie. Mimo oświetlenia nie dało się dostrzec ani sklepienia w górze, ani dna szybu w dole. Wyczuwało się tylko słaby ciąg powietrza, niosący z sobą z dołu zapach pleśni i wilgoci.
Erik wolałby nie znać szerokości galeryjki ani głębokości rozciągającej się tuż obok przepaści - z pewnością szłoby mu się dużo lepiej. Nie mogąc nic poradzić, ruszył w mrok za de Longueville’em.
W kilku miejscach widzieli otwory wiodące do nowych tunelów, zatrzymywali się więc, by zobaczyć, czy Calis nie zostawił żadnych znaków wskazujących, że powinni zejść ze spiralnej ścieżki. Nigdzie jednak ich nie znaleźli.
Mijali miejsca wyglądające tak, jakby w skale wycięto placyki umożliwiające mijanie się kilku osób albo służące do odpoczynku. Erik nie miał pojęcia, jak długo szli za Calisem, rozbolały go jednak nogi. Nieustanna wspinaczka dawała się we znaki.
I nagle z mroku przed nimi wyłonił się Calis. - To miejsce jest opuszczone - powiedział.
Gdy ludzie nieco się odprężyli, de Longueville zapytał: - Praji, czy to wygląda jak te podziemia krasnoludów, o których mówiłeś?
- Nie za bardzo - odpowiedział stary najemnik. Brakło mu tchu i najwyraźniej rad był nawet krótkiej przerwie w marszu. - Zechciej zauważyć, że znam tylko opowieści, ale ich autorami są różni ludzie, którzy parę razy lam trafili. - Rozejrzał się dookoła. - To miejsce zaś... nie wiem, cóż by to miało być...
- W mojej ojczyźnie - odezwał się Calis - są kopalnie krasnoludów i w kilku z nich zdarzyło mi się bywać. Można się w nich natknąć na podobne galerie, ale ta stanowczo się od nich różni. Tego miejsca nie wykuły krasnoludzkie dłonie... i według mnie, to nie jest kopalnia.
- Kapitanie...-odezwał się z tyłu Roo. - To przypomina miasto.
- Miasto? - zdziwił się Calis.
- No... tak jakby - odpowiedział Roo. -Te tunele wiodą pewnie do innych miejsc. Tam mogą być sypialnie albo spiżarnie. Jeśli raczyłeś zauważyć... te szersze place umieszczono w regularnych odstępach. Jeden na każde dwa wejścia, wzdłuż całej drogi... i wszystkie mają jednakowe rozmiary. Przypominają mi targowiska.
- Aaa... więc la sztolnia byłaby czymś w rodzaju centralnej alei lub bulwaru... tyle że prowadzi z góry na dół, zamiast z południa na północ - wyraził swój domysł Bysio.
- Ale któż mógł zbudować takie miejsce? - zastanawiał się Erik.
- Nie wiem - odparł Calis i zmienił przedmiot rozmowy. - Jesteśmy chyba na poziomic powierzchni ziemi... spróbuję więc poszukać drogi na zewnątrz. Zbadam najbliższy korytarz. Chcę. by ludzie rozbili obóz na najbliższym „placu”, na jaki się natkniemy.
- Czy jest już świt? - spytał de Longueville.
- Wydaje mi się, że będzie za godzinę - odezwał się z tyłu Nakor.
- Raczej za dwie - uściślił Calis.
- Skąd wiecie? - zdumiał się Roo.
Calis uśmiechnął się tylko. - Wrócę przed świtem.
Z tymi słowy znikł w mroku, a kolumna znużonych mężczyzn ruszyła przed siebie, aż dotarli do następnego placu, gdzie wszyscy rozłożyli się na odpoczynek.
Erik odkrył, że w tych jaskiniach stracił poczucie czasu. Calis napomknął coś o tym, że wędrowali już dwa i pół dnia, co - wedle jego opinii - równało się dwudziestomilowej podróży od pagórka do podnóża gór; potem zaś wspinali się wewnątrz sporego wzniesienia. Erik miał wrażenie, że są znacznie dalej, zdawał sobie jednak sprawę z faktu, że na jego znużenie nakłada się również wędrówka po spiralnej pochylni wewnątrz góry.
Calis wcześniej przekonał ich, że podziemia są opuszczone, lecz ton jego głosu nasunął Erikowi myśl, iż wódz nie podzielił się z nikim swymi podejrzeniami. Erik nieustannie napominał sam siebie w duchu, że nie należy szukać dziury w całym i lepiej zająć się własnymi sprawami, nie umiał jednak odegnać od siebie domysłów o tym, co mogło kryć się za niedopowiedzeniami Calisa.
Jedynym pomyślnym rezultatem rekonesansu była wiadomość, iż zbliżają się do wyjścia z tego labiryntu korytarzy i rozległych pieczar. W pewnym miejscu wódz zawahał się przy wyborze jednego z dwóch sporych tuneli, z których pierwszy wiódł w głąb góry, drugi zaś prowadził na zewnątrz. Erik wyczuł, że Calis miał ochotę zajrzeć do pierwszego, prowadzącego w dół, po krótkim wahaniu jednak skierował całą kolumnę w drugi. Ravensburczyk był ciekaw, co ciągnęło Calisa w głąb labiryntu.
Nieco później żołnierz, który niósł wiązkę pochodni, dał znać, że wkrótce im ich zabraknie. Calis przyjął meldunek, ale skwitował go milczeniem.
Erik jednak poczuł nagłe ukłucie lęku - przerażała go myśl, że zostaną w tych mrocznych czeluściach bez światła. Podczas snu gaszono pochodnie. Poprzedniej nocy obudził się nagle w kompletnych ciemnościach i musiał się powstrzymać od wydania głośnego krzyku. Nigdy wcześniej nie był pogrążony w tak głębokiej czerni, i długo leżał, wsłuchując się w ciszę. Zdawał sobie zresztą sprawę, że nie on jeden ma trudności z ponownym zaśnięciem - docierały do niego przyspieszone oddechy ludzi, którzy też leżeli bezsennie. Słyszał cichy płacz jednego czy dwu, których ogarnęła groza zbyt wielka, by mogli sobie z nią poradzić - choć on sam nie umiałby jej nawet nazwać...
W podobnym mroku spędzili następną noc - po czym podjęto marsz. W południe piątego dnia zatrzymali się na posiłek, składający się z resztek zapasów. Problemem była woda - mieli jedynie dwa spore skórzane worki i kilka mniejszych bukłaków - wszystkie napełnili poprzedniego dnia w jakimś podziemnym jeziorku. Teraz jednak nigdzie w pobliżu nie dostrzegali żadnego źródła, Calis polecił więc, by wodę oszczędzano jak na pustyni -jeden łyk dla każdego, nie więcej.
Szykowali się do wymarszu, kiedy z głębi tunelu dobiegł ich odległy łoskot, jakby ktoś przesuwał skały. Calis natychmiast nakazał zachować ciszę. Po chwili de Longueville spytał szeptem: - Skały się osuwają, czy co?
- Może - odpowiedział Calis. - Ale lepiej będzie, jak sam zobaczę. - Kiwnął dłonią ku górze i w lewo. - Jeśli się nie mylę, gdzieś tam z przodu powinno być przejście, które albo wywiedzie was na powierzchnię ku światłu, albo doprowadzi do innego, wiodącego w górę. Nie zapuszczajcie się w żaden korytarz w prawo lub w dół. - Uśmiechnął się lekko. - Wkrótce znajdziecie się na powierzchni. Dołączę do was, gdy tylko się upewnię, że nikt za nami nie idzie.
- Weźmiesz pochodnię? - spytał de Longueville.
- Dam sobie radę bez światła. Jeżeli idą za nami jaszczury, nie chcę dawać im znać, gdzie jestem.
Erik zaczął się zastanawiać, jak wódz odnajdzie drogę bez światła. Sam nie umiałby zrezygnować z odrobiny choćby nikłej jasności, jaką dawała pochodnia. Calis ruszył ku końcowi kolumny, klepiąc lekko po ramieniu każdego, kogo mijał.
De Longueville dał sygnał, że od teraz mają korzystać tylko z komend wydawanych gestami, po czym wezwał, by wszyscy ruszyli za nim. Erik spostrzegł, że jest drugi w szeregu. Choć wytrzeszczał oczy w mrok, widział z trudem na odległość dziesięciu stóp; na domiar tego światło niesionej pośrodku kolumny pochodni migotało nieustannie i otaczało idących siecią gwałtownie drgających cieni. Ravensburczyk mógł tylko żywić nadzieję, że ich dowódca się nie mylił i wyjście jest już blisko. Wszyscy ruszyli ku górze.
Zgaśnięciu kolejnej pochodni towarzyszyły nikłe trzaski i syki. De Longueville ocenił, że od odejścia Calisa minęło już pół dnia. Ludzie byli zmęczeni i najwyraźniej potrzebowali odpoczynku.
Dał znak do zatrzymania kolumny. - Ile zostało nam pochodni? - spytał szeptem.
- Jeszcze dwie - nadeszła odpowiedź z głębi kolumny. Sierżant zaklął sążniście. - Jeżeli kapitan szybko nie wróci, to zabłądzimy w tych sakramenckich ciemnościach... chyba że wyjście, o którym mówił, jest już niedaleko. Zgaście tę pochodnię, ale najpierw przygotujcie wszystko, by w razie potrzeby szybko ją zapalić. Dwie zmiany, każda po cztery godziny - a potem musimy jakoś się wydostać z lej przeklętej dziury.
Erik wiedział, że nie będzie pełnił warty jako pierwszy, szybko więc położył się i spróbował zająć wygodniejszą pozycję. Choć był zmęczony, nie mógł zasnąć na kamieniach i w całkowitej ciemności.
Zamykając oczy, usłyszał syk gaszonej pochodni - i znów samotnie musiał uporać się z obawami wywołanymi przez panujący mrok. Nie otwierał oczu, zaczął natomiast rozmyślać o miłych i przyjemnych sprawach. Zastanawiał się, jak udały się w tym roku żniwa i jak wyglądały teraz winnice. Przypomniał sobie, jak hodowcy winorośli chełpią się opowieściami o rekordowych zbiorach, co roku lepszych od poprzednich, w czym zresztą nie było niczego dziwnego. Można było zresztą łatwo się zorientować, kiedy się chełpią z przyzwyczajenia, a kiedy naprawdę są dobre zbiory. Im bardziej się upierali, że danego roku posypią się rekordy, tym większą można było mieć pewność, że stanie się odwrotnie. Kiedy jednak mówili o zbiorach rzeczowo i niemal niechętnie, wiadomo było, że należy się spodziewać wspaniałych plonów.
Zastanawiał się też. co porabiają inni młodzieńcy i dziewczęta z miasteczka. Przypomniał sobie Gwen i zaczął żałować, że nie przeszedł się z nią do sadu, wtedy kiedy była ku temu okazja. Nigdy nie podejrzewał, że kobiety potrafią dostarczać tak wiele rozkoszy... i na wspomnienie kuszących miękkości ciała dziwki, mimo zmęczenia ogarnęło go podniecenie. Pomyślał o Rosalyn i poczuł zarówno zakłopotanie, jak i fascynację, kiedy przypomniał sobie, jak wyglądała bez ubrania. Wprawdzie w dzieciństwie często widywał, jak się kąpała, lecz nie mógł zapomnieć widoku jej piersi, gdy leżała pod tym drzewem... Odkrył też, że te wspomnienia są dziwnie krępujące, jakby było coś niewłaściwego w myśleniu o zgwałconej przyjaciółce.
Przekręcił się na drugi bok, lecz było mu jeszcze mniej wygodnie niż przedtem. Może powinien o tych sprawach porozmawiać z Nakorem; miał on rozległą wiedzę i może umiałby powiedzieć Erikowi, dlaczego podniecają go tak odrażające wspomnienia...
Kiedy myślał o tej nocy gniewu i gwałtu, wszystko wydało mu się dziwnie odległe, jakby wydarzyło się komuś innemu. Jednak te nieduże, pełne piersi...
Jęknął cicho i nie mogąc się połapać w mroku, usiadł, zdezorientowany. Zaczął sobie w duchu wymyślać od zboczeńców, kiedy nagle uderzył go niespodzianie widok nikłego światła, wydobywającego się gdzieś z tunelu przed nimi. Było mizerne, ale w otaczających ich ciemnościach dostrzegliby każdą iskierkę.
Bardziej wyczuł niż zobaczył przed sobą de Longueville'a - najwidoczniej żołnierz, którego zostawiono, by czuwał, musiał się zdrzemnąć. Nie miał doń pretensji, gdyż zachowanie czujności w absolutnym niemal mroku było niemożliwe. Zewsząd zresztą dobiegały odgłosy powolnych oddechów, które mu powiedziały, że być może jest jedynym człowiekiem na czele kolumny, zachowującym dostateczną przytomność, by zauważyć światło.
Sięgnął ponad śpiącym sierżantem i dotknął wartownika w ramię. Ten natychmiast się ocknął i spytał: - Co jest?
W sekundę później obudził się de Longueville. - Co jest? - powtórzył.
- Marc uważa, że zobaczył przed nami światło - odparł Erik, zanim wartownik zdążył cokolwiek powiedzieć. - Pytał mnie, czy ja też je widzę. - I odwróciwszy się do wartownika, dodał: - Owszem, widzę.
- Obudźcie pozostałych - polecił de Longueville. - Zachowajcie ciszę. Nie zapalać pochodni. Pierwszych sześciu idzie za mną.
Gdy ruszyli przed siebie, Erik po kilku krokach zobaczył, że światło się przesuwa - a pochodzi z korytarza po lewej, łączącego się z tym. którym szli, w odległości mniej więcej pięćdziesięciu stóp. Kiedy się zbliżyli, rozgorzało jaśniej i nagle de Longueville skinieniem dłoni polecił wszystkim przyleć do ściany.
Odgłos kroków poprzedził pojawienie się postaci, która minęła skrzyżowanie, nie patrząc na boki. Erik zacisnął dłoń na rękojeści miecza, szykując się do natychmiastowego wydobycia broni.
Przechodzącym był jeden z wężoludów, odziany w kurtkę i rodzaj luźnych spodni, spomiędzy których wyłaniał się z tyłu zwisający swobodnie ogon.
Za nim szli dwaj inni, wyżsi i odziani w zbroje. Erik miał w końcu okazję - co zresztą wcale go nie radowało - by przyjrzeć się Saaurom. Te jaszczury należały jednak do innego rodzaju. Najwyższy z nich był szczuplejszy i mniejszy o głowę od przeciętnego człowieka. Młody Ravensburczyk zauważył też, że ich ruchy były wolniejsze i bardziej ostrożne. Pomyślał, że przyczyną może być chłodne powietrze w jaskini - Nakor opowiadał, że wężowy lud należał do stworów zimnokrwistych.
Zaraz potem ukazała się kolejna para zbrojnych, z których jeden zerknął w ich stronę. Erik odczekał chwilę, stwór jednak minął skrzyżowanie bez żadnej reakcji. Młodzieniec mógł się tylko domyślać, że właściwa zimnokrwistym zdolność widzenia w mroku, została zakłócona przez światło niesionej pochodni - ludzie wtuleni w ściany byli dla Pantathianina prawie niewidzialni.
Jeszcze jedna para, i jeszcze jedna - aż przeszedł pełen tuzin.
De Longueville skinieniem dłoni kazał im czekać, po czym przeniknął do miejsca, gdzie światło zaczynało już zanikać. Po chwili odwrócił się i szepnął: - Przeszli.
Tunel pogrążył się w mroku, oni zaś wrócili do reszty kolumny - wszyscy ludzie zdążyli się już ocknąć. - Węże? - spytał Nakor, który przedarł się na czoło.
- Skąd wiedziałeś?
- Wyczułem - padła enigmatyczna odpowiedź. - Czuję tu wiele dziwnych rzeczy. To niedobre miejsce.
- Nie będę przeczył - mruknął cle Longueville. Powoli wypuści) wstrzymywany dotąd oddech. - Chciałbym się stąd wydostać... tak szybko, jak to tylko możliwe. - W jego głosie, rozlegającym się w iście piekielnych ciemnościach, można było odczytać irytację. Po chwili sierżant spytał: - Którędy pójdziemy?
- Z grubsza rzecz biorąc - odparł Nakor - kierujemy się ku południowemu wschodowi. Myślę, że trzeba iść tam, skąd przyszły wężoludy, a nie podążać za nimi. Nadeszły chyba z powierzchni i kierują się gdzieś w głąb góry. Jesteśmy już dość wysoko, by odczuwać chłód, choć tkwimy wewnątrz. Wężowy lud nie lubi zimna, więc tam ich raczej nie będzie.
- Sadzisz, że żyją pod górami?
- Niewykluczone - odparł Isalańczyk. - Trudno stwierdzić, ale oni są tutaj, my zaś mamy zbyt wiele do zrobienia, zanim zaczniemy znów z. nimi walczyć. Jeśli tu zginiemy, nikt się niczego nic dowie... i będzie niedobrze.
De Longueville milczał. Erik czuł, że niełatwo mu zachować spokój, i w końcu nie wytrzymał: - Sierżancie?
- Zamknij gębę! - padła szybka odpowiedź. - Myślę... Erik i jego towarzysze zachowali więc ciszę. Po dłuższej chwili w mroku rozległ się zimny głos sierżanta. - Greylock! - zawołał cicho, lecz nagląco.
Gdzieś z tyłu rozległy się odgłosy przepychania, najwidoczniej idący starał się nie nadeptywać nikomu na nogi. - Słucham? - zabrzmiał w końcu jego głos.
- Przejmujesz dowodzenie. Oczekuję, że wydostaniesz stąd tylu żywych, ilu się da.
- Taaaest, sir! - odparł były oficer. - Ale chciałbym Erika jako zastępcę.
De Longueville nawet się nie zawahał: - Von Darkmoor, czasowo mianuję was sierżantem. Jadów, będziecie jego kapralem. Wszyscy macie baczyć na to, co mówią Hatonis albo Nakor. To jest rozkaz. Ja tu zostaję, by czekać na Calisa. Nie życzę sobie prób znaczenia korytarzy, na wypadek gdyby przechodzili tędy nowi Pantathianie. Zostawcie mi jedną pochodnię, będę tu czekał... aż dojdę do wniosku, że kapitan nie wróci. - W głosie niewzruszonego dotąd sierżanta pojawiły się nutki troski i niepokoju, o które to uczucia Erik nigdy by de Longueville'a nie podejrzewał. Zastanawiał się teraz, czy dostrzegłby to, gdyby miał możliwość obserwowania kamiennej zwykle twarzy sierżanta.
- Potem do was dołączę - ciągnął de Longueville. - Posłuchajcie... oto, co zrobicie. Po wydostaniu się na powierzchnię, przedrzyjcie się jakoś przez stepy, aż do wybrzeża. Kupcie konie, albo ukradnijcie łódź, ale musicie dotrzeć do Miasta nad Wężową Rzeką. Będzie tam czekać „Zemsta Trencharda”, chyba że ją zatopiono - Nicholas wydał rozkazy, że przynajmniej jeden statek ma zostać dla nas. Hatonis i jego ludzie podpowiedzą wam. jaki jest najlepszy szlak.
- Zgadza się... - rozległ się głos Hatonisa, który przemówił z tyłu kolumny na tyle donośnie, że usłyszano go na jej początku. - Jest taki stary szlak karawan z Ispar do Miasta przez Mahartę. Rzadko ostatnio się go używa, ale konno powinniśmy zdążyć.
De Longueville nabrał tchu w płuca. - No dobrze... zapalcie pochodnię i wynoście się.
Jeden z ludzi skrzesał iskrę i już po chwili pochodnia żwawo płonęła. Erik musiał zmrużyć oczy, co go zaskoczyło, wiedział bowiem, jak daleko było źródło światła. Odwróciwszy się, spojrzał na sierżanta i zobaczył na jego twarzy zwykły, obojętny wyraz. Ravensburczyk pomyślał, że gdyby nań patrzył, nie wychwyciłby przed chwilą troski w głosie koszarowego wygi.
Bez słowa położył dłoń na ramieniu podoficera, uścisnął je mocno i puścił - był to jedyny gest, na jaki mógł sobie pozwolić, nie wypowiadając słowa.
Sierżant spojrzał mu w oczy i kiwnął głową, a potem Erik ruszył w stronę tunelu. Greylock dotarł już do skrzyżowania. Zerknąwszy w lewo i w prawo, gestem dłoni skierował ludzi w lewą odnogę. Erik z trudem oparł się chęci obejrzenia za siebie i pomachania zostającemu pod ziemią Bobby'emu.
Gdybyż tylko był tu kapitan - pomyślał w duchu. - Gdzie jesteś, Calisie?
Trzymając się blisko ściany, Calis patrzył przed siebie oczami rozwartymi ze zdumienia. Niegdyś wielokroć rozmawiał z ojcem o tym, jakby to było, gdyby miał okazję skonfrontować swoje niezwykłe dziedzictwo prastarej magii, na którą nałożyła się zręczność Macrosa Czarnego, i użyć mocy legendarnych Valheru.
Tomas zapragnął i zdobył rękę Aglaranny, Królowej Elfów i spłodził Calisa - który stał się owocem niesłychanego w historii związku. Wedle kryteriów swego długowiecznego ludu, Calis - choć przeżył już pół wieku - był młodzikiem. Wedle ludzkiej miary czasu, był mężczyzną w sile wieku. Jakkolwiek by zaś nie mierzyć, obserwując ból i szaleństwo istot żyjących na tym świecie, miał doświadczenie tuzina żywotów.
Nic jednak nie przygotowało go na konsekwencje tego, co wcześniej postanowił zbadać.
Elfy posiadały zdolność orientacji przy najbardziej nikłym oświetleniu, świetle najodleglejszych gwiazd, ale w mroku podziemi nawet krasnoludy byłyby bezsilne. Te w zamian miały jednak inne zmysły. Calis zaś, który w młodości dostatecznie długo przebywał z krasnoludami, nauczył się ich sztuczek - słyszenia szelestu poruszającego się powietrza, słabego, odbijającego się od ścian echa odległych kroków, liczenia zakrętów i zapamiętywania odległości. Mówiono, że żaden krasnolud nigdy nie zapomni raz przebytej drogi - Calis umiał to samo.
Po opuszczeniu kompanii wrócił do rozległej galerii w centralnej sali miasta we wnętrzu góry. Miał bowiem pewność, że w starożytnych czasach pod tymi górami było miasto - jak zresztą przypuszczał Roo. Młodzik z Ravensburga nie miał jednak pojęcia o tym, co to było za miasto.
Wspomnienia, jakie wyniósł ze studiów z Tatharem i innymi Tkaczami Zaklęć z. Elvandaru, upewniły Calisa, że pierwotnie było to miasto elfów, nie krasnoludów. Elfy jednak, które zbudowały to miasto, były istotami, o jakich Calis i jego lud nie mieli pojęcia, nie przypominały też, żadnej innej rasy śmiertelników. Istnieli wyłącznie jako niewolnicy Valheru - to miejsce zaś powstało jedynie dzięki rozkazowi dawnych panów.
Dotarłszy do galerii, Calis przekonał się, że dźwięk, jaki wcześniej słyszał, był jedynie odgłosem odległej skalnej lawiny. Nikt go nie tropił - a jednak ruszył w dół, by się o tym upewnić. Mijał kolejne szczeliny w tunelach, które szczególnie doń przemawiały.
Przez jakiś czas zagłębiał się jeszcze w mroczną czeluść, aż w końcu, słysząc jedynie własny oddech i łomotanie serca, zawrócił i ruszył ku górze. Kiedy dotarł do skrzyżowania, które mijał po raz pierwszy, idąc na czele kompanii, zatrzymał się ponownie, czując, że z głębi idącego w dół tunelu wzywa go coś odwiecznego i nieodpartego.
Calis wiedział, że to szaleństwo, nie mógł jednak mu się oprzeć. Wiedział też, że powinien najpierw wyprowadzić na wolność towarzyszy - w tym jednak zdał się na przebiegłość de Longueville'a i zręczność Nakora.
Teraz już wiedział, co doń przemawiało. W sercu sali znajdowało się coś starożytnego... Patrzył na to z góry, z lękiem i zdumieniem.
Wybrał tunel wiodący w dół, podążając nim ku następnej galerii, mniejszej niż ta, którą się wspinali, dostatecznie jednak rozległej, by pomieścić w sobie niewielkie miasteczko. Wysoko w górze zobaczył nikłe światło, tak odległe, jak południowe słońce oglądane z wnętrza jakiejś stromej góry. Instynkt go jednak nie zawiódł.
To prastare miejsce było kiedyś domem Valheru, podobnie jak wielkie jaskinie pod Mac Mordain Cadal, stare kopalnie krasnoludów w Górach Szarych Wież były domem Ashen-Shugara, Władcy Orlich Perci. Ten zaś zawładnął kiedyś i niemal opętał ducha jego ojca i na trwałe zmienił naturę Tomasa.
Przechodząc przez wąski kamienny most, dotarł do drewnianej bramy, dostatecznie wielkiej, by mógł przez nią przejść smok - i w istocie kiedyś tak być musiało, Smoczy Władcy bowiem trzymali swoje potężne lotne wierzchowce pod ręką. W drzwiach było niewielkie przejście, przez które w przeszłości musieli się przemykać służący.
Nacisnął ciężką żelazną klamkę, i ku jego zaskoczeniu rygiel odsunął się łatwo i bez hałasu. Drzwi otworzyły się gładko na dobrze - i niedawno! - naoliwionych zawiasach, Calis zaś gwałtownie zamrugał, zalany powodzią światła.
Stał na skalnej półce w rozległej, długiej podziemnej jaskini oświetlonej blaskiem setek pochodni. Pośrodku jaskini zauważył skupisko błotnistych chatynek, prymitywnych i rozrzuconych bezładnie nad krawędziami przecinających się szczelin w podłożu. Z rozpadlin wydobywała się para, a drganie powietrza w centrum jaskini wskazywało, że z głębi ziemi bucha gorąco. Zbliżywszy się nieco, Calis poczuł nagły wzrost temperatury. Nie tak dawno jeszcze prowadził pod ziemią drżących z zimna towarzyszy, teraz zaś pocił się w pustynnym niemal skwarze. Wszystko to wskazywało, że Valheru zbudowali swoją siedzibę we wnętrzu czynnego niegdyś wulkanu.
Powietrze przepełniał zapach zgnilizny i smród siarki. Patrząc z góry na rozciągający się pod nim widok, Calis czuł, że pieką go oczy.
Całą ogromną salę wypełniał wężowy lud, a pośrodku i niemal dokładnie naprzeciwko Calisa wznosiło się podwyższenie, na którym ustawiono wielki tron. Tam gdzie przed wiekami zasiadał Smoczy Władca, teraz tkwił jeden z węży, stwór łuskowaty i szponiasty, wpatrujący się przed siebie nieruchomym wzrokiem - od dawna bowiem był martwy. Najbliżsi nieruchomej figury Pantathianie byli chyba kapłanami, noszącymi zielonoczarne szaty i składającymi hołd mumii jakiegoś prastarego króla.
Calis nie był Tkaczem Zaklęć, potrafił jednak wyczuć unoszące się wokół niego tchnienie magii, a u podstawy tronu zobaczył prastare artefakty.
To właśnie ich obecność sprawiła mu ból. Nagle zapragnął wejść do sali, odepchnąć na bok te nikczemne stwory, wspiąć się po stopniach na szczyt podwyższenia, zrzucając w dół wszystkich kapłanów i wziąć przedmioty, które leżały u stóp króla.
Był pewien, że te przedmioty należały niegdyś do Valheru. Nigdy przedtem krew nie grała w nim tak mocno - oprócz tego jednego razu, gdy ojciec pozwolił mu dotknąć tarczy ze złota i bieli, którą nosił do boju.
Z trudem opanował to niezwykłe pragnienie i spróbował zrozumieć oglądaną scenę. Na pozór była to zwykła pantathiańska wioska - bo wiele za tym przemawiało - a jednak Calis bardzo chciał, aby był z nim tu Nakor. Przydałyby się teraz umiejętności małego franta, który potrafił przejrzeć każdą niemal iluzję.
Tak czy owak, starał się zapamiętać najdrobniejszy nawet szczegół - notował w pamięci wszystko, nie zastanawiając się nad znaczeniem tego, co widzi. Nie chciał pominąć niczego, co mogłoby się okazać przydatne w przyszłości.
Minęło pół godziny, gdy do sali przywiedziono kilkunastu więźniów, ludzi. Większość z nich toczyła wokół pustym wzrokiem, który bywa wynikiem oszołomienia jakimś środkiem odurzającym, lub po prostu staje się udziałem ofiary szoku. Jedna z kobiet szarpała się jednak skuta łańcuchami. Kapłani tymczasem ustawili się w dwóch szeregach po obu stronach schodów, a stojący najwyżej rozsunął dłonie, w których trzymał zdobione szmaragdami berło.
Przemówił w jakimś” syczącym języku, którego Calis nigdy przedtem nie słyszał, i skinieniem ręki kazał strażnikom zaprowadzić więźniów w inne miejsce. Calis zatęsknił za swoim łukiem - z miejsca, w którym stał. mógłby trafić kapłana jedną strzałą; po chwili zaczął się zastanawiać, skąd się wzięła w nim ta żądza mordu.
Wreszcie kapłan skinieniem dłoni nakazał przywieść pierwszego więźnia przed tron. Dwaj strażnicy sprawnie wykonali rozkaz. Serię rytualnych gestów podkreślały gardłowe chrząknięcia i niskie syki. a wieńczący berło szmaragd zapłonął intensywnym światłem.
Jeden ze strażników szarpnął głowę jeńca w tył, drugi zaś chlasnął nożem po krtani, oddzielając głowę od korpusu. I nagle jaskinię wypełniła fala mrocznej magii. Calis stał bez ruchu, mimo że wewnętrznie kipiał z gniewu. Strażnik cisnął głowę w kąt, a półelf obserwował jej lot aż do końca, kiedy z głuchym stukiem wylądowała na stosie innych, częściowo zgniłych czaszek leżących za tronem.
Dwa węże uniosły bezgłowy korpus i wyniosły go do przyległej jaskini. Rozległy się stamtąd łapczywe okrzyki, na odgłos których Calis poczuł, że ślina więźnie mu w przełyku.
Kobieta, której nie oszołomiono narkotykami, zaczęła krzyczeć i nerwy Calisa napięły się niczym postronki. Chwyciwszy rękojeść miecza, zapragnął niczym niszczący płomień rzucić się w tę jamę pełną potworów. Na jego oczach zarzynano jednego więźnia po drugim, ich głowy ciskano na stos, ciałami zaś karmiono młode wężoludy.
Skulona na posadzce kobieta krzyczała nieprzerwanie - groza najwidoczniej przemogła w niej zmęczenie. W końcu została sama w otoczeniu kapłanów. Ten ze zwieńczonym szmaragdowe berłem skinął strażnikom, by ją mu przywiedli, ci zaś zdarli z niej suknię i obnażywszy ją całkowicie, postawili przed kapłanem. Wąż nie zawahał się ani na sekundę i ruszył ku niej, brnąc przez kałużę ciepłej, lepkiej krwi niedawnych ofiar.
Gestem nakazał przytrzymać ofiarę, strażnicy zaś zmusili ją, by legła na plecach. Prowadzący obrzędy zaczął śpiewać w obcym języku, jednocześnie zaś szturchał kobietę tępym końcem berła.
Calis poczuł skurcz w gardle. Stykał się już wcześniej z przejawami wynaturzonych działań czarnoksięskich Pantathian - potrafili na przykład przekształcić się w porwanych ludzi, tak że nie sposób ich było odróżnić od innych. Calis wiedział, że teraz jest świadkiem jeszcze obrzydliwszego i znacznie potężniejszego aktu czarnej magii.
Nigdy nie studiował Sztuki, posiadł jednak pewne podstawowe wiadomości, ale ten akt był dlań zbyt niepojęty. Gdy kapłan wyjął spomiędzy fałdów szaty długi sztylet i ruszył ku swej jęczącej już bezsilnie ofierze, półelf odwrócił wzrok.
Natychmiast też ocenił, że znajduje się zbyt blisko i szybko zaczął wycofywać się w mrok. Dotarł do przejścia, po czym pobiegł wzdłuż tunelu. Szybko minął uchylone drzwi, zamknął je i zastygł na chwilę w bezruchu, by dostosować wzrok do panujących za nimi ciemności.
Zaczął myśleć o tym, co widział. Nie mógł sobie wyobrazić, co leż mogli Pantathianie osiągnąć, torturując tę ciemnowłosą kobietę. Wiedział, że kapłan ostatecznie miał ją zabić, a jej głowa dołączy do pozostałych, podczas gdy ciało zjedzą młode wężoludy.
Przez chwilę zatęsknił za obecnością Nakora, ponieważ mały dziwak, który nieustannie zapewniał wszystkich wokół, iż nie ma żadnej magii, wiedział o niej więcej niż ktokolwiek inny - może poza Pugiem. Może zdołałby znaleźć powiązania między tym, co zaszło w jaskini, Szmaragdową Królową i artefaktami Valheru.
Calis ruszył biegiem przez mrok.
Bezwiednie zaczął odliczać kroki i mierzyć odległości, licząc na to, że znajdzie kompanię lam, gdzie ją zostawił.
De Longueville niemal podskoczył niczym spłoszony królik, gdy Calis dotknął jego ramienia. Odwracając się, usłyszał znajomy głos: - Gdzie pozostali?
- Kapitanie! - rzekł de Longueville. - Zamierzałem właśnie zmówić w twojej intencji krótką modlitwę do Ruthii i obiecać niewielką ofiarę Lims-Kragmie, a potem wynieść się stąd czym prędzej! A teraz sobie usiądę i skonam na zawał!
- Przykro mi, stary, żem cię przestraszył, ale nie mogłem w mroku określić, kto tu siedzi. Śmierdziałeś właściwie, ale musiałem się upewnić.
- Śmierdziałem?
- No... od ostatniej twojej kąpieli upłynęło już trochę czasu...
- Jeśli się już o tym zgadało, to ty też nie pachniesz jak bukiecik róż, Calisie.
- Masz pochodnię?
Zamiast odpowiedzieć, de Longueville uderzył stalą w krzemień i skrzesał iskrę, która padła na owinięty w bawełnę kwacz. Płomień początkowo był niewielki, szybko jednak rozgorzał i gdy de Longueville podniósł pochodnię, obu otoczył ciepły krąg drżącego blasku.
- Nie gniewaj się... ale wyglądasz, jakby coś cię przestraszyło - zauważył Bobby. - Coś ty zobaczył tam na dole?
- Powiem ci, jak już się stąd oddalimy. Którędy?
- Znaleźliśmy korytarz używany przez wężoludy, przekazałem więc dowództwo Greylockowi i posłałem ludzi w przeciwną stronę...
- Dobrze, to oznacza, że obecnie są już na powierzchni. Jeśli się pospieszymy, zdążymy ich złapać, zanim odejdą zbyt daleko. Jesteśmy znacznie wyżej, niż wtedy gdy zaczynaliśmy wędrówkę, mój Bobby.
- I znacznie dalej, niż zamierzaliśmy - uzupełnił de Longueville.
- Lepiej się pospieszmy. Przed nami długa droga - mruknął Calis. Po chwili zaś dodał łagodnie: - Obawiam się, że nie mamy zbyt wiele czasu.
Erik zrobił unik.
W powietrzu zaroiło się od dzirytów. a niektóre z nich odbiły się od jego tarczy. Od opuszczenia pieczary, w miarę jak zagłębiali się w stepy. Nakor i Sho Pi utrzymywali, że cały czas ktoś ich obserwuje. Kiedy wreszcie dotarli do okolicy pokrytej spękanymi skałkami z wapienia, granitu i łupku, powitał ich nagły atak Gilanich. W pierwszym starciu zginęło sześciu ludzi, napastników zaś odparto z najwyższym trudem tylko dzięki bohaterskim wysiłkom osób z pierwszej linii.
Greylock szybko zorganizował obronę, a walki trwały niemal pół dnia. Podczas odwrotu ku wzgórzom i wyszukiwaniu obronnej pozycji, stracili jeszcze dwu ludzi. Erik obserwował teraz Prajia i Vaję, którzy przesunąwszy się ku przodowi, gorączkowo radzili nad czymś z Greylockiem.
- Owen, rozmieściłem wszystko, najlepiej jak tylko się dało w tej sytuacji, ale nie da się ukryć, że bierzemy cięgi.
-r- Wiem - padła spokojna odpowiedź. Greylock spojrzał na Prajia. - Domyślasz się, czemu na nas napadli?
Praji wzruszył ramionami. - My jesteśmy tu... a tam są Gilani. Nie lubią obcych, a my wtargnęliśmy na stepy. To ich teren... po prostu usiłują nam dać do zrozumienia, że mamy trzymać się od nich z daleka.
- Jak to się dzieje, że o tej porze roku te czarcie trawy są tak wysokie? - spytał Greylock.
- Jedne rosą zimą. inne wiosną - odparł Vaja - a tutaj wszystkie, jak sądzę, są pomieszane.
- A czy istnieje jakaś droga wokół tych gór? - zapytał Owen.
- Wiem tyle samo. co ty. - Praji wzruszył ramionami. - Nawet gdybym dokładnie zlokalizował miejsce naszego pobytu, to przecież nigdy wcześniej tędy nie wędrowałem. Niewielu ze Wschodnich Dziedzin miało w ogóle ten zaszczyt. - Rozejrzał się dookoła. - Mogę tylko zgadywać, że gdybyśmy szli dalej wzdłuż tego grzbietu - skinął ku łańcuchowi najwyższych górskich szczytów - trafilibyśmy w końcu do ujścia Satpury. Stamtąd tratwami moglibyśmy wzdłuż wybrzeża dotrzeć do Chatisthanu. Albo może udałoby się wrócić ku wzgórzom, idąc dostatecznie wysoko, by nie dopadli nas Gilani, i podążyć na południe, gdzie poszukalibyśmy sposobu dotarcia do rzeki Dee, a potem wzdłuż niej ku Ispar... ale lej drogi raczej bym nie polecał.
- Czemu nie?
- Za blisko Wielkiej Kniei Południowej. Nie mieszka tam zbyt wielu ludzi... a krążą plotki, że tam właśnie lęgną się Pantathianie... i tam też żyją tygrysy, które mówią ludzkim głosem. - Ujrzawszy niedowierzanie na twarzy Greylocka, dodał szybko: - Oczywiście, to tylko plotki.
Świst w powietrzu rozległ się zaledwie sekundę wcześniej, zanim śmignął ku nim kolejny deszcz dzirytów. Erik schylił się za tarczę, ale niełatwo mu było się za nią skryć. Usłyszał wrzaski i przekleństwa, które mu powiedziały, że ktoś miał jeszcze mniej szczęścia niż on - któryś z towarzyszy nie dość szybko dobiegł do skałek.
- Co z rannymi? - spytał Greylock.
- Kiepsko - odparł Erik. - Jeden dostał dzirytem w nogę, ale trafiło w łydkę... może chodzić, jeśli mu kto pomoże. Dwie złamane ręce... a Greg z Tiburn zwichnął sobie bark.
- Cóż... - mruknął Greylock - nie możemy czekać, by sprawdzić, ile jeszcze mają tych przeklętych dzirytów. Psiakrew - dodał poirytowany - nie wiemy nawet, ilu jest tych Gilan. -- Niewysocy przeciwnicy mrowili się jeszcze niedawno na horyzoncie, ale kiedy ludzie Calisa zatrzymali się gotowi do walki, Gilani zniknęli w trawach. Potem zaś ograniczyli swą aktywność do miotania oszczepów.
- Eriku - powiedział Owen, rozejrzawszy się dookoła - spróbuj przedostać się na tyły i zacznij cofać ludzi z powrotem ku pieczarze. Przekonajmy się. czy nie znajdziemy innej drogi, by ominąć to gniazdo szerszeni.
Erik skulił się jeszcze hardziej i przylgnął do skał, by uniknąć pocisków. Wykonano je dość prymitywnie, ale ze sporą znajomością rzeczy. Długie trzciny, nieco grubsze niż źdźbła traw, splatano razem, aż uzyskiwały dostateczną sztywność, po czym zaopatrywano je w groty ze szkła lub krzemienia. Dziryty były zaskakująco mocne i trafiając w nie osłoniętą część ciała, przebijały ją na wylot. Praji wspominał kiedyś, że Gilani używali do ich miotania specjalnych drzewc, zwanych atlatl, za pomocą których ciskali je wysoko ponad głowy ofiar, tak że opadały w dół z wielkim impetem. Erik chętnie wypróbowałby - nie na sobie, rzecz jasna - skuteczność tego wynalazku.
Dotarłszy do końca szyku, przekazał rozkaz do odwrotu. Nie minęło nawet dziesięć minut, kiedy pojawili się Greylock, Praji i Vaja - ostatni z niedawnej szpicy.
Zerknąwszy za siebie, młody Ravensburczyk nie dostrzegł oznak pościgu. - Wygląda na to - rzekł - że nie mają ochoty nas gonić.
- Bo nie są durniami - zauważył cierpko Vaja. - To małe kurduple... w otwartej walce przeszlibyśmy przez nich niczym zjełczałe sadło przez kiszki starucha... ale w tych trawach nikt nie potrafi walczyć lepiej niż Gilani.
Z tym Erik nie zamierzał polemizować. - Ale co nastawiło ich do nas tak wrogo?
- Zwykle nie cierpią obcych - odparł Praji, rozglądając się. - Napadliby nas dla samej uciechy. A może Saaurowie wypierają ich na południc... co niezmiernie musiało maluchów rozjuszyć.
- Jaszczury, które nas ścigały - zauważył Erik - nie były dość liczne, by oczyścić stepy. Do tego trzeba by armii większej jeszcze niż ta. jaką werbują pod Vedrą.
W tejże chwili Vaja klepnął Erika w ramię, pokazując mu wzgórze, z którego zbiegali w dół Calis i de Longueville.
Gdy kapitan znalazł się wśród ludzi, Erik na wielu twarzach ujrzał wyraz ulgi - Orzeł Krondoru ponownie był pomiędzy nimi. Odebrawszy swój łuk od przechowującego go żołnierza, Calis zapylał: - Czemu się cofacie?
Greylock szybko wyjaśnił powody odwrotu, półelf zaś powiedział: - Przez góry nie przejdziemy. Nie ma tam żadnej przełęczy, a nie możemy przecież ponownie wleźć do tej pieczary, by sprawdzić, czy można przedostać się dołem. - Postanowił, że nie będzie nikomu opowiadał o tym, co widział, dopóki nie poradzi się Nakora.
- Wyślij przodem Sho Pi i Jadowa - zwrócił się do de Longueville’a. - Powiedz im, że maja. szukać drogi na południe. Jeżeli uda nam się przeniknąć obok tych gór, a potem jakoś zwieść tych Gilan, tak by dotrzeć do Maharty, to może dotrzemy tam bez większych strat.
De Longueville kiwnął głową i ruszył wydać rozkazy. - Jak z wodą? - zapytał Calis.
- Dobrze byłoby znaleźć jakieś źródło za dzień lub dwa - odparł Greylock. - Mamy ośmiu ludzi z gorączką, którzy muszą pić więcej niż cała reszta przez dwa dni.
Calis kiwnął głową. - Praji - zwrócił się do Novindyjczyka - jak tam jest z wodą?
- Prawie tak samo jak na pustyni - padła odpowiedź. - Równiny Djams wprawdzie przecina kilka strumieni, są tam też stawy i jeziorka, ale jeżeli się nie wie. gdzie ich szukać, to w trawach nigdy się ich nie wypatrzy, i można skonać z pragnienia.
- A gdyby podążać za wodnymi ptakami?
- Są tu pewnie jakieś, ale zabij mnie, nie wiem, jak wyglądają - przyznał stary najemnik. - Jeżeli dotrzemy dalej na południe, wśród wzgórz nad wybrzeżem będzie łatwiej. Mówiono mi. że sporo tam strumieni, jezior i rzeczułek.
- A więc idziemy na południc - postanowił Calis.
Nie zważając na zmęczenie, pospieszył wzdłuż szyku, by zająć miejsce na czele kolumny.
Erik również ruszył ku przodowi, usiłując zachować równie obojętny wyraz twarzy, choć nogi piekły go żywym ogniem. Każdy krok przychodził mu z coraz większym trudem, toteż w końcu z ogromną wdzięcznością przyjął rozkaz zatrzymania się na odpoczynek.
Z niecierpliwością czekał na skórzany bukłak z wodą i pociągnął tęgo, gdy ten w końcu doń dotarł, podawany z rąk do rąk. Po drodze minęli jakiś staw, zatem nie było potrzeby zachowywania przesadnej oszczędności.
Podając bukłak kompanowi, zauważył coś na horyzoncie. - Co to za ruch, tam w oddali? - spytał, nie zwracając się właściwie do nikogo.
Pytanie usłyszał Praji, który zaraz do niego podszedł. Przez chwilę patrzył, zmrużywszy oczy, potem rzekł poirytowany: - Moje oczy nie są już tak bystre jak kiedyś. Kapitanie! - zawołał, zwracając się w stronę, gdzie siedział Calis. - Powinieneś się temu przyjrzeć! - I wskazał dłonią horyzont.
Calis patrzył tylko przez chwilę. - Bogowie na niebiosach!
- rzekł półgłosem. - Saaurowie!
- Ależ to niemożliwe! - żachnął się de Longueville. - Tak duża grupa nie mogła w takim tempie przejść aż tu, na południe!
- To musi być druga armia! -domyślił się Praji.
- Nic dziwnego, że dranie tak się starały odpędzić nas od wejścia do tamtej jaskini - mruknął Vaja.
- W dolnych partiach gór muszą mieć... eee... wylęgarnie - stwierdził Calis. - To dlatego nasi mali, żyjący w trawach przyjaciele byli tacy zdenerwowani. Nikt nie lubi, kiedy jakaś armia maszeruje mu przez środek domu.
- Ależ to znaczy, że zaatakują Lanadę z tyłu! - krzyknął de Longueville.
Po dłuższej chwili, podczas której wszyscy prześcigali się w komentarzach lub miotaniu przekleństw, Calis zawołał: -Czekajcie! Oni idą na południowy wschód. Najwyraźniej zmierzają na Mahartę.
- Jeśli Radża posłał swe bojowe słonic, by wsparły armię Króla-Kapłana Lanady - wtrącił Praji - to znaczy, że teraz Maharty broni tylko garść pałacowej gwardii i kilkuset najemników.
- Tym nieprawym synom wcale nie zależało, by nas zwerbować - zaklął de Longueville. - Oni tylko chcieli, byśmy się nie przyłączyli do strony przeciwnej! - Mówił to, jakby spluwał.
- Kiedy dotrą do miasta? - spytał Calis.
- Mam tylko, psiakrew, ogólne pojęcie o tym, gdzie jesteśmy - sarknął Praji. Pomyślał przez chwilę. - Może w tydzień.. . najdalej za dziesięć dni. Jeśli będą oszczędzać konie, dwa tygodnie.
- Możemy tam zdążyć przed nimi?
- Nie - padła beznamiętna odpowiedź. - Gdybyśmy mieli skrzydła, to tak, oczywiście... albo gdybyśmy jakoś wyrąbali sobie drogę wśród Gilanich, a po przeciwnej stronie mielibyśmy konie na zmianę. Jeśli będziemy się trzymali drogi na południe, dotrzemy do miasta w tydzień po jaszczurach.
- Czy obrońcy utrzymają się przez tydzień?
- Może - odparł Praji bez przesadnej pewności w głosie. - Zależy to od tego, jak wielki chaos panuje wśród wojsk, które uciekają na południe. W murach chce się schronić tylu ludzi, że oblężenie już się mogło zacząć.
- A damy radę ich okrążyć? - spytał Erik.
- Jeśli dotrzemy do Chatisthanu, może uda nam się złapać jakiś statek, który zabierze nas do Miasta nad Wężową Rzeką - odpowiedział Vaja.
- Za wiele tych „może” - orzekł Calis. - Ruszamy do wybrzeża, a potem ku miastu. Chcecie spróbować dostać się do Chatisthanu, czy wolicie przedzierać się do ojczyzny lądem? - spytał, zwracając się do Hatonisa.
Hatonis wzruszył ramionami i uśmiechnął się, co - mimo siwych włosów - niezwykle ujęło mu lat. - Każda walka jest podobna... Jeśli nie odeprzemy wężów pod Mahartą, nie ma wątpliwości, że trzeba będzie bić się z nimi na progach naszych domów...
- Ruszajmy więc - zgodził się Calis.
Erik ujrzał, że kompani formują szyk marszowy i kiedy mijał Roo, klepnął go po ramieniu. Przyjaciel obdarzył go krzywym uśmiechem, który bardziej niż cokolwiek innego przekonał Erika, że w ich sytuacji nie było nic zabawnego. Kiwnął głową, przyznając Roo rację. Poczekał, aż minie go ostatni z jeźdźców, po czym zajął miejsce zamykającego. Nagle zdał sobie sprawę z faktu, że bez polecenia przejął obowiązki Fostera. Rozejrzał się dookoła, by sprawdzić, czy de Longueville nie każe zamienić go komu innemu, nie usłyszawszy jednak żadnego komentarza, ruszył przed siebie, poświęcając uwagę sprawie najważniejszej - ochronie własnego życia.
Fortuna spojrzała na nich łaskawym okiem, gdyż znaleźli szlak na południe. Wyglądał na drogę używaną przez górników, jako że był szerszy, niż potrzebowałoby tego jakiekolwiek stado, a w kilku miejscach wyrąbano przejścia w skałach, ułatwiając zjazd i wjazd wozów.
Dla kompanii Calisa wyglądało to tak, jakby wreszcie uśmiechnęło się do nich szczęście. Ludzie mogli poruszać się szybko, niekiedy truchtem, w tempie obliczonym tak, by każdego dnia pokonywać jak największą odległość.
Ranni dzielnie dotrzymywali kroku kompanom, choć człowiek trafiony dzirytem w łydkę pod koniec każdego dnia był niemal nieprzytomny z bólu i utraty krwi. Nakor opatrywał mu ranę codziennie i powiedział Calisowi, że jeśli wespół z Sho Pi będą zajmowali się nią po nocach, to ranny stopniowo dojdzie do siebie.
Znaleźli wodę, co pozwoliło im zwiększyć szybkość wędrówki, choć teren stopniowo wznosił się ku górze. Jednego dnia już z daleka usłyszeli szum, a gdy zatrzymali się na łagodnej grani, zobaczyli wodospad.
De Longueville zaklął. Stali nad przecinającym góry wąwozem, w dole pod nimi masa wody spadała z wysokości kilkudziesięciu metrów do małego jeziorka, z którego na południowy wschód wypływała kręta rzeka.
Dwa stare kamienie znaczyły miejsce, gdzie niegdyś nad rozpadliną wisiał most linowy. Po przeciwnej stronie smętne resztki plecionki zwisały z dwu podobnych głazów.
- Rzeka Satpura - mruknął Praji. - No, teraz to już dokładnie wiem, gdzie jesteśmy.
- Gdzie mianowicie? - spytał Calis.
- Prosto na wschód od nas, za Równinami Djams, leży Maharta - odpowiedział Praji. - Nie mam pojęcia, jaką magią opatrzono ów tunel - rzekł do Calisa - ale jesteśmy znacznie dalej, niż myślałem.
- Co ty gadasz? - żachnął się de Longueville. - Kiedy wleźliśmy do tamtej wielkiej groty, przebyliśmy od wejścia jakieś pięćdziesiąt, sześćdziesiąt mil.
- Raczej trzysta - odparł Vaja. - Aby ponownie dotrzeć do tamtego pagórka wśród traw, potrzebowałbyś miesiąca, jadąc na dobrym koniu... i to pod warunkiem, że byś się jakoś ułożył z Gilanami - dodał z uśmiechem.
- To musiała być bardzo dobra sztuczka - wtrącił Nakor z uśmiechem -jeżeli ja jej nie zauważyłem. - Uśmiechnął się szerzej, jakby podziwiał osobliwy wyczyn. - Założę się, że to musiało być gdzieś w tamtym pagórku, zaraz za tymi kamiennymi drzwiami. Tam z pewnością nie było tunelu, tylko iluzja. - Potrząsnął głową. - Doprawdy... chciałbym tam wrócić i się temu przyjrzeć.
- Innym razem - uciął Calis. - Jak daleko stąd do Maharty?
- Karawana idzie z Palamds do Portu Żałoby miesiąc - odpowiedział Praji. - Nikt nie podróżuje stąd do Maharty lądem, każdy wybiera statek. Ale jest taki stary szlak lądowy wzdłuż wybrzeża... jeśli kto nie boi się opryszków i innych nieszczęść, na które może tam trafić.
- A ty, co nam radzisz? - spytał Calis.
Praji przez chwilę pocierał dłonią brodę, jakby to była najważniejsza czynność, jaką miał się dziś zająć. - Myślę - odparł wreszcie, wskazując zbocze nieopodal wąwozu - że trzeba posłać tamtędy Jadowa i Sho Pi, by sprawdzili, czy można lam jakoś zejść na dół. Jeśli tak, to ruszymy tym szlakiem. Idąc wzdłuż rzeki, najdalej po tygodniu powinniśmy być w Palamds. Tam możemy przyłączyć się do karawany lub kupić konie... po czym udać się do Portu Żałoby. A lam już można wsiąść na statek i płynąć dokądkolwiek...
- Chcę wracać do Krondoru - odparł Calis, i słowa te ucieszyły przynajmniej połowę ludzi w kompanii.
- Nie - sprzeciwił się Nakor - najpierw do Maharty, potem do Krondoru.
- A czemuż to?
- Bo jeszcze nie wyjaśniliśmy, dlaczego Szmaragdowa Królowa zajmuje nadrzeczne miasta.
- Dobre pytanie - rzekł Vaja.
- Hatonis, Praji... macie jakieś pomysły? - spytał Calis.
- Podbój dla samego podboju nie jest w tych stronach rzeczą nieznaną - odezwał się Hatonis. - Powodem może by ć zdobycz, chęć powiększenia terytorium, honor... ale ot tak, brać wszystko, co podejdzie pod łapę... - Wzruszył ramionami.
- Ale gdyby w Maharcie było coś, czego potrzebuję... a nie mógłbym zaufać władcom miast, które musiałbym zostawić za plecami... - zastanawiał się głośno Praji.
- Może ma to coś wspólnego z zebraniem wszystkich wojowników pod jedną komendą? - rzucił Erik.
Calis patrzył nań przez chwilę, a potem kiwnął głową. - Zamierzają rzucić na Królestwo największą w historii armię.
I wtedy odezwał się Roo. - A jak chcą się tam dostać?
Nakor uśmiechnął się szeroko, a Calis spytał: - Co masz na myśli?
Powtarzając pytanie, Roo wyglądał na zakłopotanego. -Jak chcą się tam dostać? Żeby dostarczyć nas tutaj, ty, mości kapitanie, potrzebowałeś dwu dobrze zaopatrzonych statków i tak dalej. A oni mają... ile to będzie? Sio... dwieście tysięcy chłopa? Konie i ekwipunek? Gdzie zdobędą siatki?
- W Maharcie są najlepsi na Novindusie szkutnicy - rzekł Hatonis. - Mogą im sprostać jedynie stocznie na Wyspach Pa'jkamaka. Nasz klan od dawna kupuje statki w Maharcie. Tam są jedyne na kontynencie stocznie, które mogą w miarę szybko... w ciągu roku, może dwu lat... zwodować odpowiednią ilość okrętów transportowych.
- A więc tam właśnie trzeba ich zatrzymać - rzekł Calis.
- Nie inaczej - zgodził się Nakor. - Musimy spalić stocznie.
- Spalić... - Oczy Hatonisa rozbłysły zrozumieniem. - Jednak miasto będzie oblężone. Na pewno zatopią u wejścia do portu kilka hulków, by zatrzymać najeźdźców. Nie ma sposobu, by zbliżyć się do miasta na choćby dwadzieścia mil i nie natknąć się na patrole jednej albo drugiej strony.
- Ile czasu zajmie odbudowanie tych stoczni, jeżeli pójdą z dymem? - spytał Calis.
- To wielkie stocznie - rzekł Hatonis. - Wznoszono je z mozołem od setek lat. Odbudowanie ich też zajmie całe lata. Trzeba by ścinać drzewa tutaj, w górach Sothu i Sumanu, spławiać je rzekami albo wieźć na wozach... Stępkę i kil, na ten przykład, trzeba by transportować ponad rok... że o kosztach nie wspomnę.
Nakor był tak podniecony, że niemal tańczył w miejscu. - Jeśli spalimy te stocznie, zyskamy pięć, może sześć... albo i dziesięć lat, zanim zbudują odpowiednią ilość statków. W tym czasie zaś może się zdarzyć wiele, wiele rzeczy. Czy Szmaragdowa Królowa tak długo utrzyma swą armię? Bardzo w to wątpię...
Oczy Calisa pojaśniały entuzjazmem, potem jednak półelf jakby przygasł: - Nakor, nie popełnij błędu niedoceniania przeciwnika...
Nakor kiwnął głową. Obaj wiele rozmawiali o tym, co widzieli, dlatego było dla nich jasne, że stoją wobec największego zagrożenia od czasów inwazji Tsuranni. - Wiem, ale ludzie są tylko ludźmi... i jeśli Pantathianie nie mają magii na tyle potężnej, by zmienić ich serca, wielu z tych wojaków porzuci oddziały, jeśli w porę nie dostaną żołdu.
- Tak czy owak - odezwał się Hatonis -jeśli pozbawimy ich stoczni, zadamy jej poważny cios. Mój ojciec kieruje najzasobniejszym kupieckim konsorcjum w Mieście nad Wężową Rzeką. Możemy wysłać ludzi na Wyspy Pa'jkamaka i namówić tamtych mistrzów, by nie sprzedawali jej statków. Ja zaś osobiście mogę zapewnić, że w Mieście nad Wężową Rzeką żadna stocznia nie będzie pracowała dla tych gadów.
- Wiecie, że po wzięciu Maharty, ruszy na was? - spytał Calis.
- Wiem, że będziemy musieli z nią, walczyć. Jeśli będzie trzeba, spalimy miasto i ujdziemy w stepy, jak niegdyś. Nie zawsze byliśmy mieszczuchami. - Hatonis uśmiechnął się posępnie. - Ale zanim do tego dojdzie, wielu zielonoskórych pożegna się z życiem.
- Wszystko w swoim czasie - odrzekł z uśmiechem Calis. - Jadów, Sho Pi, zobaczcie, czy nie ma tu gdzieś drogi w dół.
Wezwani kiwnęli głowami i ruszyli we wskazanym kierunku.
- Ponieważ i tak musimy czekać... - odezwał się Nakor, otwierając swój wór - może ktoś ma ochotę na pomarańczę? - Uśmiechnął się, wyciągając dorodny owoc i wcisnąwszy weń kciuk, strzelił strużką soku na Prajia i de Longueville'a.
Znaleźli wiodący w dół szlak - wąską, bardzo zdradliwą ścieżkę. Trzej ludzie runęli w przepaść, kiedy nagle pod ich stopami oberwała się pozornie solidna krawędź skalnej półki. Pozostałych sześćdziesięciu tłoczyło się teraz w wąskiej rozpadlinie wokół dwu ognisk i daremnie usiłowało się ogrzać - na dnie wąwozu panowała temperatura bliska zeru.
Calis wespół z trzema najlepszymi łucznikami ruszył na łowy, ponieważ kończyły im się już zapasy - wrócili jednak z wiadomością, że w pobliżu nie ma zwierzyny. Kompania była zbyt liczna i to odstraszało zwierzęta. Obiecał, że wyruszy następnego dnia przed świtem i oddali się tak, jak tylko się da, i może upoluje sarnę albo coś większego.
Praji powiedział mu, że na równinach żyją bizony - ślady wskazywały, że wiele z nich pasło się u podnóża pagórków. Kapitan odparł, że nie omieszka tego sprawdzić.
Erik i Roo siedzieli ramię w ramię i trzymając wyciągnięte ku ogniu dłonie, usiłowali się ogrzać. Wokół nich skupili się inni - w gromadzie było cieplej.
Calis stał osobno i wyglądało na to, że chłód nie robi na nim żadnego wrażenia.
- Kapitanie? - odezwał się Roo.
- Słucham?
- Dlaczego nam nie powiecie, o co chodzi?
- Avery! - zagrzmiał de Longueville od sąsiedniego ogniska. - Morda w kubeł!
- A powieś mnie sobie! - burknął Roo, szczękając zębami.
- Raz będzie temu koniec! Za zimno mi teraz, bym się stawiał!
- I znów zwrócił się do Calisa: - Od waszego powrotu, sir, wy i Nakor trzymacie się razem niczym pchły na żebraku. Z całym szacunkiem, sir, jeśli mam zostać zabity, to zanim zamknę oczy, chciałbym wiedzieć, za co ginę...
Kilku innych dodało: - Zgadza się... Chłopak ma rację... - ale wszystkich uciszył ryk de Longueville'a: - Następnemu, który otworzy pysk, zamknę go butem!
- Czekajże, Bobby! - rzekł niespodzianie Calis. - W tym co on mówi, jest sporo prawdy. - Powiódł wzrokiem po najbliższych wojakach i zaczął: - Wielu z was nie wróci do domu. Wiedzieliście o tym, kiedy odraczano wam wyroki. Inni są tu z lojalności dla klanu Lwa lub z przyjaźni do Prajia. A niektórzy po prostu źle trafili lub mieli pecha - mówiąc to, spojrzał na Greylocka, który uśmiechnął się smętnie, ale nic nie powiedział.
Calis przyklęknął. - Mówiłem wam po części, z czym przyjdzie nam mieć do czynienia i ostrzegłem, że jeżeli Szmaragdowej Królowej powiodą się jej zamiary, cały świat - taki, jakim go znamy - przepadnie.
Plemieńcy i najemnicy Prajia usłyszeli o tym po raz pierwszy i kilku z nich wyrwały się pomruki niedowierzania. Jednych uciszył Hatonis, drugich Praji, wołając: - On mówi prawdę! Zamknąć mordy i słuchać!
- Dawno temu - zaczął Calis - tym światem rządzili Smoczy Władcy. Może słyszeliście o nich legendy, oni jednak legendami nie byli. Istnieli naprawdę. Pół stulecia temu, kiedy Królestwo odpierało napaść Tsuranni, otwarto drzwi pomiędzy światami. Tych drzwi użyli Władcy Smoków, którzy przed wiekami odeszli z tego świata, a teraz usiłowali nań wrócić;. Zapobiegło temu paru dzielnych i bardzo pomysłowych ludzi. Ci, co zostali... - Zawiesił głos i spojrzał w gwiazdy, a kilku ludzi powiodło wzrokiem za jego spojrzeniem. - Są gdzieś tam... i usiłują wrócić.
- Ta kobieta... Szmaragdowa Królowa- odezwał się niespodziewanie Nakor - .. .mogę powiedzieć, że dobrzeją znałem. Można by ją nazwać czarodziejką lub wiedźmą. Zawarła pakt z wężowymi kapłanami, ci zaś obiecali jej wieczną młodość. Nie wiedziała, że w ten sposób straci duszę i stanie się... kimś innym. Tam, pod górami, jest siedziba bardzo złej magii.
- Przecież ty nie wierzysz w magię - odezwał się Calis. Nakor uśmiechnął się, choć na jego twarzy niewiele było teraz wesołości. - Nazwij to, jak chcesz... sztuczkami, siłą woli, sugestią... ale jedno jest pewne - wężoludy używają swoich mocy w bardzo zły i niebezpieczny sposób... Robią rzeczy, o które nigdy by ich nie podejrzewał nikt zdrowy na umyśle... właśnie dlatego, że jest zdrowy...
Nic są to stworki, którymi matki straszą dzieci, kiedy te okazują nieposłuszeństwo. To bardzo złe istoty, które wierzą, iż jedna ze Smoczych Władczyń, zwana Alma-Lodaką jest istotą boską. Co więcej, uważają ją za Macierz Wszelkiego Stworzenia, Zieloną Matkę, Szmaragdową Panią Wężów. Prawdą jest, że ona ich stworzyła, jako sługi, żywe zabawki, nic więcej... oni jednak twierdzą, że są jej „ulubieńcami”... i kiedy umożliwią jej powrót, ona wyniesie ich do stanu półbogów. Nigdy nie zrozumieją, że jeśli uczynią tę okropną rzecz, Alma-Lodaka strąci ich w nicość dokładnie tak samo, jak wszystkie inne żywe istoty.
Milczał przez chwilę, aż na koniec rzekł: - Calis nie opowiada bajek. Jeżeli ta kobieta, Szmaragdowa Królowa, czyni to, o co ją podejrzewam, to sprawy stoją bardzo źle. Calisie... opowiedz im o twoim ojcu.
Calis kiwnął głową. - Mój ojciec nazywa się Tomas. Urodził się jako człowiek i dorastał tak jak wszyscy chłopcy. Pewnego razu znalazł artefakt mocy: starożytną zbroję i złocisty miecz, będące niegdyś własnością jednego z Valheru, o imieniu Ashen-Shugar. Podczas Wojen Rozdarcia Światów nosił tę zbroję i miecz, walcząc z Tsurannijczykami... i to go zmieniło. Nie jest już człowiekiem. Stał się kimś jedynym w całym wszechświecie... wpływał na niego dawno nie żyjący Smoczy Władca, który posiadał ów miecz i zbroję.
- Jedynym aż do niedawna - wtrącił Nakor. - Szmaragdowa Królowa może być drugą z tego rodzaju.
Ludzie przyjmowali te rewelacje z pomrukami, a Calis ciągnął dalej: -Z powodów, które tylko po części rozumiem, mój ojciec jest na poły tamtym chłopcem...
- O tym już innym razem - ponownie wtrącił się Nakor. - Ja wiem, dlaczego, oni zaś tego wiedzieć nie muszą. To po prostu prawda - zwrócił się do ludzi. - Tomas pozostał człowiekiem, ma ludzkie serce, mimo całej swej mocy i potęgi. Tamta kobieta, niegdyś zwana Lady Vinellą...
- Szmaragdowa Królowa to Lady Vinella? - zdumiał się Hatonis. - Ależ to było ponad dwadzieścia lat temu, kiedy uniknęła z miasta z Valgashą i Dahakonem!
- To jej ciało - wzruszył ramionami Nakor.
- Trzeba pamiętać - Calis podjął przerwany wątek - że jeśli Pantathianie użyją swej magii, by zrobić z tą kobietą to, co inni zrobili mojemu ojcu...
Opowiedział pokrótce, jak doszło do tego, że chłopak z Dalekiego Wybrzeża wszedł w posiadanie starożytnej zbroi i miecza, które dały mu pamięć i moc jednego ze Smoczych Władców. - Nakor żywi przekonanie - zakończył - że Szmaragdowa Królowa jest kobietą, którą znał, posiadającą magiczne zdolności... ale wciąż podobną do nas... podlegającą podobnej transformacji, jaką przeszedł mój ojciec ponad pięćdziesiąt lat temu.
- I pomiędzy nami pojawi się wkrótce nowy Smoczy Władca - zakończył Nakor.
- Dlaczego twój ojciec, kapitanie, raz na zawsze nie załatwi z nią sprawy? - spytał Bysio. - Moglibyśmy wtedy wrócić do domu...
- Tu idzie o coś więcej niż o starcie dwojga Smoczych Władców - rzekł Calis. - Więcej niż mogę powiedzieć. - Spojrzał na Nakora, który kiwnął głową.
- Ona jeszcze nie jest Valheru - rzekł z wielką pewnością siebie. - Gdyby była, przeleciałaby nad oceanem na grzbiecie smoka. Nie potrzebowałaby armii.
- Skończyłeś? - spytał Calis.
Nakor uśmiechnął się bez śladu zarozumialstwa. - Raczej nie.
- Tak czy owak, ktoś musi wrócić do Krondoru i przekazać księciu Nicholasowi, co tu się dzieje.
- A jeśli wróci tylko jeden? - spytał Luis. - Co ma powiedzieć?
Calis milczał przez chwilę, potem rzekł: - Powiedzcie tak: Pantathianie gromadzą armię, by siłą zdobyć to, czego im się nie udało zająć dzięki podstępowi i intrygom. Wiedzie ich ktoś, kto przybrał szaty Smoczego Władcy, zdolnego zawładnąć zdobyczą. Trzeba ostrzec Puga i Tomasa.
Powiódł wzrokiem po twarzach ludzi, czerwonych i rudych w blasku płomieni, skurczonych od zimna i zmęczenia. - Tylko te trzy zdania. To powinno wystarczyć. A teraz powtórzcie: Pantathianie gromadzą armię, by siłą zdobyć to, czego im się nie udało zająć dzięki podstępowi i intrygom... - Wszyscy powtórzyli zdanie jak uczniowie w szkole.
- Wiedzie ich ktoś, kto przybrał szaty Smoczego Władcy, zdolnego zawładnąć zdobyczą. - I znów wszyscy powtórzyli.
- Trzeba ostrzec Puga i Tomasa. - I to powtórzono. - Możecie być wielokrotnie przepytywani, odpowiadajcie szczerze, niczego nie upiększając... prawda jest naszym jedynym sprzymierzeńcem. Ponad wszystko jednak musicie pamiętać o tych trzech rzeczach.
- Teraz zaś - odezwał się Nakor - pomogę wam zrozumieć, co one znaczą, wiec nawet jeśli któryś okaże się za głupi na to, by zapamiętać coś więcej niż te trzy zdania, odpowiecie przynajmniej prawidłowo na pytania...
Kilku ludzi parsknęło śmiechem, większość jednak milczała.
Calis odwrócił się i ruszył na łowy. zastanawiając się w duchu, czy w istocie potrafiłby wszystko wyjaśnić...
Świt zastał drżących z zimna ludzi w drodze na dół. Zmarznięta ziemia i trawy skrzypiały pod obcasami butów. Kilku ludzi gorączkowało, kilkunastu mocno osłabło z głodu. Dwa dni temu Calis udał się na łowy i od tego czasu nie dał znaku życia ani nie przysłał zdobyczy.
Erik wiedział, że choć wody na razie mieli sporo, to jeżeli szybko nie znajdą czegoś do jedzenia, ludzie zaczną umierać z głodu. Przydały się niewyczerpane zapasy pomarańczy Nakora, ale owoce nie wystarczą, by utrzymać się przy życiu w tym klimacie. Zimno było w dzień, a nocne chłody przekształcały się w prawdziwe mrozy, podczas których zamarzała woda. Żołnierze dawno już, dzięki nieustannym ćwiczeniom i trudom wędrówki, stracili ochronną warstwę tłuszczu, a teraz po prostu potrzebowali solidnego pożywienia. Niektórzy od nieustannego objadania się wyłącznie pomarańczami dostali już biegunki.
Erik nigdy przedtem nie widział, by Roo wyglądał tak blado i mizernie, wiedział jednak, że sam wygląda nie lepiej. Wędrowali teraz przez gęste lasy, pozbawione kolorów, bo liście grubą warstwą zalegały ziemię.
De Longueville właśnie się odwracał, by dać sygnał do postoju, kiedy nagle powietrze przeciął ostry krzyk i zewsząd zaczęły śmigać strzały. - Do obrony w kwadrat! - ryknął sierżant.
Erik błyskawicznie zdjął tarczę z ramienia, wbijając jej krawędź w ziemię, po czym przyklęknął za nią, usiłując się skulić tak, by zostawić łucznikom jak najmniej celu. Jego towarzysze zrobili to samo, i pomiędzy drzewami wyrósł spory, pusty wewnątrz kwadrat o boku składającym się z piętnastu tarcz. Oddział golów był do odparcia ataku.
Nagle z pobliskiej kupy liści wyłonili się ukryci w nich napastnicy. Inni zaczęli wyskakiwać zza drzew.
- Węże! - ryknął Erik, ujrzawszy zielone opaski na ramionach atakujących.
Cichy dotąd las wypełnił złowrogi szczęk stali. Erik z całych sił zamachnął się na napastnika noszącego pełny, głęboki hełm. Miecz przeciął tarczę i trzymające ją ramię, ale Erik nie miał czasu na upajanie się zwycięstwem, gdyż musiał uchylić się przed podstępnym pchnięciem padającego nań wroga. Starcie ostatecznie rozstrzygnął Roo, który skoczywszy w bok, trafił przeciwnika w korpus tuż pod ramieniem. Nieprzyjaciel runął martwy na ziemię.
Erik odwrócił się w lewo i unieszkodliwił kolejnego wroga, a Roo musiał stawić czoło krzepkiemu chłopu, który runął nań, uderzając tarczą w jego tarczę i zwalił go z nóg samym impetem.
Wewnątrz kwadratu zostali de Longueville, Greylock i trzej inni, którzy zgodnie z wypracowaną wcześniej taktyką stanowili coś w rodzaju lotnego odwodu. To właśnie de Longueville zabił nacierającego na Roo draba, wrzasnąwszy przy okazji: - Do szeregu, Avery! Migamy się od roboty, co?
Roo przetoczył się po ziemi, wstał, potrząsnął głową i szybko zajął miejsce obok Erika. Bitwa trwała w najlepsze, żadna ze stron jednak nie uzyskiwała znaczącej przewagi, i Erik zaczął się zastanawiać, jak długo jeszcze wytrzymają żołnierze, którzy nie jedli solidnego posiłku już od tygodnia.
Nagle wśród napastników rozległy się okrzyki trwogi i w powietrzu znów zaświstały strzały - tym razem bezlitośnie kosząc wrogów. W głębi lasu Erik ujrzał Calisa, który z niezwykłą szybkością naciągał i zwalniał cięciwę, puszczając za każdym razem śmiercionośny grot. Czterej napastnicy runęli na ziemię, zanim zdążyli się zorientować, co się stało.
W linii nacierających pojawiła się przerwa, co natychmiast wykorzystał de Longueville. - Na nich! - ryknął dziko i poprowadził swoją pięcioosobową grupę uderzeniową w sam środek oddziału napastników.
Ci spodziewali się wszystkiego, ale nie przeciwuderzenia, które rozpędziło ich niczym wiatr kupę suchych liści. Po kilku sekundach rzucili się do panicznej ucieczki.
Erik pognał wąską ścieżką za dwoma drabami. Pierwszego dopadł szybko i zarąbał ciosem z góry. Drugi widząc, że nie ujdzie zajadłemu przeciwnikowi, odwrócił się i uniósł miecz, Erik zaś pchnął, pragnąc szybko zakończyć walkę.
Uciekinier przewidział to jednak i Erikowi zadzwoniło w uszach, gdy jego twarz zetknęła się nagle z uniesioną tarczą przeciwnika. Przed oczami eksplodowało mu czerwienią, więc cofnął się chwiejnie, instynktownie unosząc tarczę.
Godziny treningu ocaliły mu teraz życie, gdyż miecz przeciwnika brzęknął o tarczę. Ravensburczyk zamachnął się na oślep z podobnym skutkiem. Pojaśniało mu jednak przed oczyma w samą porę, by zdołał uniknąć kolejnego uderzenia. Obaj cofnęli się nieco, każdy poznał biegłość przeciwnika i nie zamierzał dać się zarąbać.
I wtedy gdzieś z tyłu rozległ się okrzyk de Longueville'a: - Potrzebny mi jeniec!
Erik chciał odpowiedzieć, lecz odkrył, że nie może otworzyć ust. Splunął sążniście i stwierdził, że chwieje mu się przynajmniej jeden ząb. Poczuł też smak krwi i przekonał się. że prawe oko piecze go coraz bardziej, zalewane płynącą z rany na czole krwią.
- Sam tu! - zawołał wreszcie, opanowawszy ogarniającą go słabość.
Stojący przed nim człowiek, rosły chłop w średnim wieku, zawahał się przez chwilę, a potem cofnął o krok. - Tutaj! - wrzasnął Erik i skoczył na wroga. Ten przygotował się do odparcia ataku. Ravensburczyk jednak, zamiast uderzyć znad głowy, pochylił się niespodzianie i zanurkował pod tarczą wroga, uderzając barkiem, by zwalić przeciwnika z nóg.
Ten odsunął się w tył, Erik zaś cofnął ostrze, a potem sam zrobił unik, gdy uciekinier ciął mieczem. - Sam tu! - wrzasnął po raz trzeci i skoczył na prawo, usiłując odciąć wrogowi drogę ucieczki.
Wróg sprężył się do uderzenia, więc Erik przygotował się na odparcie ciosu... i nagle uciekinier wypuścił miecz z dłoni. Zaraz potem zrzucił z ramienia tarczę i zdjął hełm, który też cisnął na ziemię.
Obejrzawszy się za siebie, Erik zobaczył Calisa, który dociągał właśnie cięciwę do ucha. - Nie spieszyłeś się! - poskarżył się, odzyskawszy oddech.
Calis spojrzał na Erika i uśmiechnął się lekko. - Tak ci się tylko zdawało.
Raz się poddawszy, pojmany mężczyzna nie czynił żadnych trudności. Okazało się, że ma na imię Dawar i pochodzi z Hamsy, a przez ostatnie siedem lat służył w Wielkiej Kompanii Nahoota.
Podczas gdy Calis, Greylock i de Longueville przepytywali jeńca, Nakor i Sho Pi zajęli się rannymi. Obrażenia Erika były powierzchowne: niewielka rana na czole, rozcięta warga, parę obluzowanych zębów i sporo zadrapań. Sho Pi uraczył go mieszanką ziołową i kazał siedzieć z dłońmi przy twarzy, przez pół godziny ćwicząc reiki... z nadzieją na zachowanie zębów.
Ravensburczyk usiadł na kamieniu i opierając łokcie na kolanach, przyłożył dłonie do twarzy. Wokół niego pojękiwali ranni towarzysze -jedni sami zajmowali się reiki, o innych zatroszczyli się mniej poszkodowani towarzysze.
W bitwie poległo siedemnastu ludzi z oddziału Calisa - po stronic wrogów padło dwudziestu czterech. Kiedy Calis zaatakował ich z tyłu, doszli do wniosku, że nadciąga inna, wroga kompania - i to ich załamało. W przeciwnym razie sprawy mogłyby przybrać jeszcze gorszy obrót.
Dawar powiedział, że w zasadzce brała udział setka ludzi. Jeden z ich zwiadowców spostrzegł poprzedniego dnia Calisa, a polem cofnął się po jego śladach i zobaczył nadciągającą kompanię. Szybko zatem wrócił do kapitana i zorganizowano zasadzkę.
- Nie było w tym nic osobistego - zapewniał najemnik. - Rozkazy. Mieliśmy strzec szlaku i zabić wszystkich, którzy będą tędy przechodzili. To wszystko.
- Kto wydał rozkazy? - usłyszał Erik pytanie Calisa.
- Ktoś ważny z dowództwa... może i sam Fadawah. Nie wiem. Nahoot nie jest z tych, co lubią cokolwiek wyjaśniać. Wydaje rozkazy, a ludzie je wykonują.
- A więc strzegą swoich flanków - mruknął Calis.
- A jakże. Wszystko się nielicho pokiełbasiło... ludzie biegają jak kurczaki przed burzą. Nie wiemy nawet, kto miał nas zluzować.
- Kiedy mieli was zluzować? - spytał de Longueville. Gdyby nie to, że Erik czuł uzdrawiające ciepło bijące z dłoni, chętnie odjąłby je od twarzy, by zobaczyć co się dzieje.
- Naprawdę nie wiem - odparł Dawar. - Chyba za kilka dni, może za tydzień. Tkwiliśmy tu już niemal miesiąc i niewiele brakło, a kapitan z bezczynności zacząłby żuć swoje siodło.
- Zabierzcie go stąd - mruknął Calis.
- Ciekaw jestem, kapitanie - usłyszał Erik głos Dawara - czy dacie mi dzień rozejmu, czy ofiarujecie służbę?
- A dlaczego mielibyśmy uczynić jedno albo drugie? - spytał Calis.
- Wszyscy tkwimy tam, gdzie demon mówi dobranoc, oto dlaczego. Mój koń długo już nie pociągnie, skończyły mi się zapasy, a - jeżeli tego nie zauważyliście - zrobiło się dość chłodno. Nie bardzo mam ochotę uchodzić przed wami jutro o świcie.
- Możemy mu zaufać? - spytał Calis.
Teraz Erik usłyszał głos Prajia: - Mniej więcej tak jak każdemu innemu z tych sukinsynów. Znam Nahoota z opowieści. Nie jest jednym z najgorszych, ale też daleko mu do tego, by uchodzić za wzór cnót.
- Walczyłbyś przeciwko swoim dawnym towarzyszom?
- Jak każdy z was. Takie są prawa wojny. Nie zapłacono mi żadnej premii za to, bym dał się zabić za przegraną sprawę. - Dawar mówił teraz cicho i przygnębionym głosem. - Do diaska, mości kapitanie! Żadnemu z nas nie zapłacono więcej niż za miesiąc służby... i niczego się tu nie da złupić... chyba że orzechy, jak wiewiórki.
Po chwili milczenia odezwał się Calis. - Zaprowadź nas tam. gdzie kwaterowała twoja dawna kompania, a oddamy ci konia i puścimy wolno. Nikt nie będzie cię ścigał... o ile pojedziesz prosto do Palamds.
- Uczciwa propozycja, kapitanie.
Erik usłyszał, że jeńca odprowadzają, po czym odezwał się de Longueville, cicho, ale z naciskiem: - Oszalałeś? Tam wciąż jest około siedemdziesięciu osób!
- Ale oni nie wiedzą, że na nich idziemy - odparł Calis.
- Chcesz wykorzystać” przewagę zaskoczenia? - spytał sierżant z niedowierzaniem w głosie.
- Innej nie mamy i mieć nie będziemy, Bobby - odparł Calis. - Ludzie ledwo już idą. Potrzebne nam żarcie i odpoczynek. Tam są konie i żywność. Jeśli ich pokonamy, może uda nam się bez przeszkód dostać do Maharty.
- Na co liczysz? - spytał Greylock.
- Jeśli panuje tu takie zamieszanie, jak mówi ten... Dawar, to ów Nahoot może nie wiedzieć, jak mają wyglądać ci, co przyjdą go zluzować... - zastanawiał się Calis. - Powiedzcie, co wy sami zrobilibyście na widok ludzi, którzy pojawiają się jakby nigdy nic na umówionym miejscu... i mają zielone przepaski na ramionach...
De Longueville jęknął tylko, a Erik rad był, iż dłonie zakrywające mu twarz kryją też przewrotny uśmieszek...
Erik czekał. Przed nim szli Jadów, Calis, Luis i Sho Pi - skradając się, wypatrywali wartowników. Nagle Calis podniósł dłoń i skinął w prawo, potem podał swój łuk Jadowowi. Ten klepnął w ramię Sho Pi i wyjął sztylet. Sho Pi odłożył na ziemię miecz i tarczę, po czym też sięgnął po nóż. Luis trzymał już swój w dłoni, więc Calis gestem dłoni posłał go w lewo. Jadowowi kazał czekać.
Wszyscy trzej zatoczyli krąg - Calis i Sho Pi w prawo, Luis w lewo - znikając w wieczornym mroku.
Na niebie świeciły wszystkie trzy księżyce - środkowy wysoko, duży i mały dopiero wschodziły. Erik widział, że w miarę upływu nocy będzie coraz jaśniej - wieczorny zmrok umożliwiał w miarę bezpieczne podejście wrogów.
Ciszę przerwał nagły odgłos krótkiej szamotaniny, potem rozległo się przytłumione sieknięcie i znów zapadła cisza. Erik oczekiwał jakiegoś alarmu, nic się jednak nie stało.
Potem pojawił się Calis, który odebrawszy od Jadowa swój łuk, skinieniem dłoni dał znak, aby kontynuowano marsz. Erik przekazał wiadomość wzdłuż linii i wszyscy ruszyli cicho niczym kolumna zjaw.
Po przejściu kilkunastu kroków Ravensburczyk zobaczył martwego wartownika, leżącego na plecach i patrzącego pustymi oczyma w niebo. Chłopak zerknął nań przelotnie i skupił się na ważniejszych sprawach.
Wciąż bolał go nos, tępym pulsującym łupaniem, i nadal miał obrzmiałe wargi. Niektóre zęby chwiały się lekko, kiedy dotykał ich językiem - a choć usiłował tego nie robię, coś go nieustannie do tego kusiło. Po godzinnym odpoczynku Calis kazał zostawić zabitych, rannym polecił czekać na powrót grupy uderzeniowej i zmusił Dawara, by mu pokazał, gdzie znajduje się obóz jego poprzedniej kompanii. Dwu lżej rannych prowadziło jeńca na końcu szyku.
Zobaczywszy przed sobą światła ognisk, pomyślał, że muszą być liczni, skoro są tak pewni siebie w kilka godzin po porażce. Potem dostrzegł jakiś ruch, i wtedy zdał sobie sprawę z faktu, że tamci są bardzo niespokojni - wokół obozu postawili przynajmniej cztery posterunki.
Najbardziej jednak zdumiało Erika to, że „zieloni” nie wznieśli żadnych umocnień. Przed sobą miał około dwudziestu, zupełnie przypadkowo porozstawianych czteroosobowych namiotów, skupionych wokół sporego ogniska. Słychać też było rżenie i parskanie koni, toteż Erik doszedł do wniosku, że gdzieś po drugiej stronie obozowiska ustawiono prowizoryczny płot do wiązania wierzchowców.
Zauważył, że Calis daje mu znak, by się zbliżył. Podkradłszy się do boku kapitana, usłyszał: - Przeprowadź tych, co są za tobą, w tamto miejsce... i ukryjcie się pomiędzy drzewami! - Calis pokazał na prawo. - Musicie okrążyć ich i przygotować się do ataku! Teraz uważają, ale jeśli przez kilka godzin nic się nie będzie działo, stracą zapał. Może pomyślą, że poszliśmy inną drogą... albo że nie zaatakujemy w nocy. - Spojrzał w niebo. - Do północy jeszcze cztery godziny. Kiedy dotrzecie na miejsce, odpocznijcie, ale zachowajcie czujność. Nie uderzymy, dopóki większość z nich nie pójdzie spać.
- Kiedy coś usłyszycie - dodał de Longueville - od razu atakujcie i bijcie na pewniaka. Przy szybkim, zdecydowanym ataku, liczebność nie odgrywa tak wielkiej roli, jak się powszechnie uważa. Będą zdezorientowani, zwłaszcza że uderzycie z ciemności... ale tylko wtedy, gdy zaatakujemy ich wszyscy i z całej mocy.
Erik kiwnął głową i wrócił do swej drużyny. Klepnął w ramię jednego z żołnierzy - okazał się nim Roo - i gestem polecił mu iść za sobą. Przyłączył się do nich były keshański legionista, Natombi, który uśmiechnął się szeroko, podążając w las za Erikiem.
Ravensburczyk zachował spokój. O ile było to możliwe w tej sytuacji, podejrzewał jednak, że lada moment wybuchnie bitewna wrzawa. Pokonawszy mniej więcej trzecią część okręgu, zatrzymał oddział. Naprzeciwko stało dwu ledwie widocznych pośród drzew wartowników - byli jednak bardziej zainteresowani rozmową niż obserwacją otoczenia. Erik miał nadzieję, że Calis się nie pomylił.
Gestem polecił ludziom usiąść i odpoczywać. Roo miał pełnić pierwszą zmianę warty. Erik usiadł i ponownie przyłożył dłonie do twarzy. Poczuł bijące z dłoni ciepło, dziękując w duchu, że nauczono go tej sztuki. Nie bardzo podobała mu się myśl o utracie zęba.
O wyznaczonej porze Calis okrzykiem dał znak do ataku. W obozie wszczął się jakiś ruch, ale niezbyt pospiesznie - większość ludzi po prostu spała.
Gdy ugrupowanie Calisa uderzyło od czoła, Erik i jego drużyna przypuścili atak z boku.
Młody Ravensburczyk wpadł na człowieka, który bez spodni wyskoczył z namiotu. Rozespany Novindyjczyk zginął, zanim pomyślał o sięgnięciu po miecz. Inny padł, nim zdążył się odwrócić, trzeci zaś znieruchomiał, gapiąc się na Erika z bezbrzeżnym zdumieniem. - Są za nami! - ryknął wreszcie.
Erik trzasnął go w łeb płazem miecza i przeciwnik runął na ziemię, wrzeszcząc przeraźliwie, czemu wtórował keshański okrzyk wojenny Natombiego i ogłuszający, mrożący krew w żyłach ryk Bysia.
Przeciwnicy niemrawo wyskakiwali z namiotów, a Erik bezceremonialnie walił ich po łbach płazem miecza i kilkunastu powalił w ten sposób, zanim zdążyli się zorientować, kto ich napadł.
Po chwili zobaczył przed sobą ludzi, którzy ciskali na ziemię hełmy, miecze i tarcze. Zaraz też nadbiegł de Longueville, który polecił zgromadzić jeńców przy ognisku. Na poły nadzy, zdezorientowani i otumanieni zaczęli kląć dopiero wtedy, kiedy zobaczyli, że zostali pokonani przez garstkę napastników.
Erik rozglądał się czujnie, oczekując jakiejś zdradzieckiej napaści, wszędzie jednak widział tylko pokonanych, toczących dookoła ogłupiałym wzrokiem. Czterdziestu trzech ludzi Calisa - z których zresztą do walki nadawało się jedynie trzydziestu siedmiu - pokonało niemal bez strat i wysiłku dwakroć liczniejszego wroga.
Nagle opanowała go ochota do śmiechu. Usiłował się jej oprzeć, ale daremnie. Najpierw zachichotał dość cicho, lecz po chwili parsknął głośnym śmiechem. Pozostali szybko się doń przyłączyli i w niebo buchnęły wiwaty! Szkarłatne Orły Calisa stoczyły pierwszą od dłuższego czasu zwycięską potyczkę z wrogiem.
- Dawajcie tu Nahoota - rzekł Calis, przepychając się do ogniska.
- Nie żyje - odparł ponuro jeden z jeńców. - Zabiliście go wczoraj na drodze.
- Dlaczego Dawar nic nam nie powiedział? - spytał de Longueville.
- Bo sam nie wiedział, pieprzeniec. Przynieśliśmy Nahoota aż tutaj i umarł wieczorem. Pchnięcie w brzuch... paskudna śmierć.
- Kto tu dowodzi?
- Wygląda na to, że ja - odparł jeden z jeńców, występując przed resztę. - Nazywam się Kelka.
- Jesteś sierżantem? - spytał de Longueville.
- Nie, kapralem. Sierżantowi też rozwaliliście łeb.
- No tak - odpowiedział de Longueville. - To po części wyjaśnia, dlaczego nie zajęliście się zorganizowaniem obrony.
- Za pozwoleniem, mości kapitanie - spytał Kelka - czy nie zechcielibyście wziąć nas do służby?
- Niby czemu miałbym to uczynić? - odpowiedział pytaniem na pytanie Calis.
- No... od dłuższego czasu nie widzieliśmy nawet grosza z żołdu, nie mamy kapitana ani sierżanta... Do licha, mości kapitanie, daliście nam niezłego łupnia, a jest was dwukrotnie mniej. Jesteście chyba najlepsi... i nawet gdybyście nam dali dzień rozejmu, to wolelibyśmy zostać z wami.
- Niczego nie obiecuję... ale przemyślę ofertę.
- Jeszcze jedno, kapitanie, czy zabierzecie nam namioty? Calis potrząsnął głową. - Stańcie wszyscy tam. Powiem wam, jak tylko podejmę decyzję.
Skinąwszy na de Longueville'a, powiedział: - Zbierz dla ludzi trochę żarcia... i poślij kogoś po rannych oraz Dawara. Chcę, by wszyscy byli tu jeszcze przed południem. - Gestem dłoni wskazał jeńców. - Rano postanowimy, co z nimi zrobić.
Erik usiadł, czując, że dygoczą mu łydki. Dzień był bardzo męczący i chłopak ledwo się trzymał na nogach; wiedział także, że jego towarzysze czują dokładnie to samo.
I nagle usłyszał ryk de Longueville'a: - Co takiego? Pozwoliłem siadać? A kto, do jasnej cholery, rozbije obóz i wzniesie umocnienia?
Następne rozkazy skwitowano powszechnymi jękami.
- Brać mi się do kopania rowu i przedpiersia wzmocnionego ostrymi palikami. Przyprowadzić tu konie i uwiązać je do kołków. Bysio, zrobisz pełną inwentaryzację zdobycznych zapasów... i policzysz rannych. Dopiero potem, jak będziemy mieli jaki taki obóz, może... powtarzam, może... pozwolę wam się zdrzemnąć.
Erik z trudem zmusił się do powstania. - A skąd, u licha, weźmiemy łopaty?
- Z braku czegoś lepszego, masz dłonie, von Darkmoor! - krzyknął de Longueville. - I to niewiele mniejsze od łopat!
Calis odezwał się szeptem.
Erik nie dosłyszał słów kapitana, ale zauważył, że Praji i Greylock skwitowali je zgodnymi kiwnięciami głów.
Więźniów odprowadzono do małej kotlinki, gdzie łatwo mogła ich pilnować garstka ludzi. De Longueville o coś ich wypytywał, Erik jednak nie znał planów Calisa i nie potrafił się domyślić, co leż mogło sierżanta interesować.
Zgodnie ze zwyczajem, żołnierzom, którzy się poddali, dawano jeden dzień rozejmu, po czym podejmowano stosowne działania. Poza tym Praji mówił, że zostawiano ich najczęściej w spokoju, o ile nie sprawiali kłopotów. Erik rozmyślał o tym wszystkim, kiedy podszedł doń Roo.
- Co z końmi? - spytał.
- Trochę wychudzone... trawa o tej porze roku nie jest bujna, ale też długo trzymano je w jednym miejscu. W sumie jednak są w niezłym stanic. Jeżeli przepędzimy je na inne pastwiska, powinny nabrać ciała... szczególnie gdy znajdziemy dla nich osłonę przed wiatrem w nocy. Chłód pozbawia je wagi bardziej niż cokolwiek innego. Niedługo zresztą porosną gęstszym włosiem, jak to przed zimą... więc wszystko się jakoś ułoży.
- Jak myślisz, co planuje nasz kapitan? - spytał Roo.
- Nie mam pojęcia - odparł Erik. - Chociaż... czy nie zdziwiło cię, że mówił o wyruszeniu do Portu Żałoby dostatecznie głośno, by usłyszeli to jeńcy?
- Nie - uśmiechnął się Roo - zwłaszcza, jeżeli chce, by tam właśnie szukali nas ludzie Królowej. A co potem?
- Mamy sporo do zrobienia - zauważył Erik. - Bierzmy się do dzieła, zanim znajdzie nas tu de Longueville. Dojdzie do wniosku, że się obijamy i dopiero da nam popalić...
- Konam z głodu - stęknął Roo.
I nagle Erik przypomniał sobie, że również nie jadł nic, oprócz kilku kęsów zimnego mięsa wczoraj wieczorem. - No to znajdźmy coś - rzekł, a twarz Roo pojaśniała w uśmiechu. - Potem dopiero weźmiemy się za robotę. - Roo ponownie spochmurniał, ale ruszył za przyjacielem.
Poprzedniej nocy zrobili spis inwentarza i odkryli, że choć ludziom Nahoota od dawna nie płacono, z pewnością zadbano o ich zaopatrzenie. Erik i Roo weszli do namiotu, który dzielili z Bysiem i Luisem - Sho Pi i Natombi przenieśli się z Jadowem i Nakorem do innego czteroosobowego - i odkryli, że towarzysze już śpią. Przy wejściu zostawiono im jednak pół bochna komiśniaka, upieczonego zaledwie parę dni temu, i misę ryżu z orzechami. Erik usiadł z westchnieniem ulgi i wziął się za chleb. Rozerwawszy porcje na dwie części, dał jedną Roo, a potem podzielił ryż i orzechy.
Powietrze było chłodne, słońce jednak przygrzewało niezgorzej i Erika po posiłku zaczął morzyć sen. Patrząc na chrapiących słodko Bysia i Luisa, czuł pokusę, by pójść w ich ślady, zdołał się jednak powstrzymać. Sporo było jeszcze do zrobienia i wiedział, że de Longueville będzie się wściekał, jeżeli nie wykona swojej roboty.
Wstał i obudził Bysia i Luisa. Obudzeni spojrzeli ponuro na stojących nad nimi Roo i Erika: - Wiecie... - mruknął Bysio - okropnie nie lubię bić po mordach ludzi, którzy mnie budzą bez powodu.
- Powód jest - szepnął Erik. - Chodźcie ze mną.
Luis łypnął nań złowrogo - zresztą zawsze tak łypał - tym razem jednak ciemne kręgi pod oczami nadawały jego spojrzeniu prawdziwie morderczego wyrazu. - Masz swoje noże? - pytał go Erik szeptem, gdy chudy Rodezjanin wstawał z posłania.
- Jak zwykle - odparł Luis i wyjął sztylet zza pasa ruchem tak płynnym, że niemal niedostrzegalnym. - A co, ktoś nie może się doczekać poderżnięcia gardziołka?
- Za mną! - rzucił Erik tajemniczo.
Poprowadził ich pomiędzy namiotami, chyłkiem i oglądając się nieustannie, jakby byli obserwowani. Skierował się ku miejscu, gdzie inni zdążyli już wykopać głęboki rów, usypując z wydobytej ziemi spore przedpiersie.
Dotarłszy do rowu, wskazał im kilka pęków świeżo ściętych palików i powiedział: - Szybko, zanim zwieją! Trzeba je naostrzyć i powbijać dookoła!
Roo i Bysio parsknęli śmiechem, po czym każdy chwycił za nóż, Luis jednak zawrzał gniewem. - Po to mnie obudziłeś?
- Wolałbyś, żeby to zrobił de Longueville?
Luis przez chwilę mierzył Erika piorunującym wzrokiem. Polem jęknął, jak ktoś doprowadzony do ostateczności, po czym wyjął nóż, podniósł palik i zaczął go ostrzyć.
Roo i Bysio znów zaczęli się śmiać. - Tak lepiej. Pójdę zobaczyć, co z końmi - rzekł Erik.
Odchodząc, obejrzał się przez ramię, by ocenić wykonaną już robotę. Każdy, kto zechciałby wedrzeć się do obozu, natknąłby się na przeszkodę w postaci palisady - po zwinięciu obozu mogli zabrać pale z sobą.
Przeszedł na przeciwległy kraniec obozu i przyłączył się do dwu ludzi, którzy robili opuszczaną furtę z wyciętych nieopodal drzew. Brak odpowiednich narzędzi utrudniał robotę - do wszystkiego mogli używać tylko jednej siekiery, znalezionej w obozie Nahoota, a wygładzali deski nożami i sztyletami. Erik dałby wiele za jakiś porządny strug i kilka stalowych pił.
Niewiele wiedział o ciesiołce, poradził im więc tylko, by połączyli deski klinami w jaskółczy ogon, a potem powiązali sznurami. Opuścić konstrukcję można było jedynie z obozu. Nie dali rady jej jednak rozłożyć na części i zabrać z sobą, jak to zrobili z bramą wyciosaną w Weanat - tę jednak stracili z większością wyposażenia wśród pagórków na Równinach Djams.
Erik zaczął się zastanawiać, czy uda im się przejść równinę. Choć byli o wiele mil na południe od miejsca, gdzie napadli ich Gilani, wiedział, że ponowne zetknięcie się z maleńkimi wojownikami oznaczać będzie klęskę całej misji. W końcu doszedł do wniosku, że i tak ma zbyt wiele zmartwień, by dokładać do nich kolejne troski - te więc postanowił zostawić de Longueville'owi i Calisowi, a sam zajął się końmi.
Obejrzawszy postęp robót przy bramie, zorientował się, że szybkimi krokami zbliża się południe. Polecił rozniecić kilka ognisk, a potem poszedł zobaczyć, czy zmieniono warty. Okazało się, że od świtu sterczą na posterunkach ci sami ludzie, wrócił więc do namiotów i obudziwszy kopniakami kilku maruderów, posłał ich, by zmienili czuwających.
Około południa, kiedy wszystko było już gotowe do wydawania posiłku, zobaczył de Longueville'a, który wracał z przesłuchania ludzi Nahoota. Zeskoczywszy z konia, sierżant nie omieszkał zapytać: - Okopy ukończone?
- Jakieś dwie godziny temu - odpowiedział Erik.
- Pale?
- Właśnie je ostrzą i wbijają.
- Brama?
- Na miejscu.
- Rampa do wypadów?
- Jest... choć nie sądzę, by zdała się na wiele, bo jeśli pojadą nią dwa konie obok siebie, to się rozleci...
- Zmienił ktoś warty?
- Sam się tym zająłem parę minut temu.
- A gdzie kapitan?
- W namiocie... rozmawia z Greylockiem, Prajiem, Vają i Hatonisem.
- Narada oficerów, co? - mruknął de Longueville, nabierając misę zupy z kotła. Przez chwilę dmuchał na zawartość, aż wreszcie łyknął nieco gorącego płynu.
- Jeśli tak mówicie, panie sierżancie... - odparł Erik. - Ja jezdem tylko wsiowy kmiotek...
De Longueville, uśmiechnął się doń całkiem przyjaźnie. Łyknąwszy ponownie zupy, skrzy wił się lekko i orzekł: -Przydałoby się jeszcze trochę soli. - Odłożył misę i rzucił na odchodne: - Jeśli będziesz mnie potrzebował, to jestem u kapitana.
Erik odwrócił się ku jednemu z ludzi pracujących przy prowizorycznej kuchni: - O co mu, u licha, chodziło?
Żołnierz, do którego zwrócił się z tym retorycznym pytaniem, miał na imię Samuel. Jako jeden z pierwszych szubieniczników bardzo już długo służył pod de Longueville’em. - Sierżant ma swoje powody, dla których robi to czy owo - odpowiedział. Milczał przez chwilę, po czym dodał jeszcze: - Ale to był jego pierwszy prawdziwy uśmiech od czasu śmierci Fostera, kapralu.
Erik już miał go poprawić, ponieważ nikt go jeszcze nie mianował kapralem, ale pomyślał, że jeżeli dzięki temu ludzie szybciej będą wykonywali jego polecenia, to lepiej przysłuży się sprawie, trzymając gębę na kłódkę. Wzruszył więc tylko ramionami. Gdy posiłek był już prawie gotów, pomyślał, że trzeba ustalić jakiś porządek dyżurów i wart. tak by wartownicy zdążyli jeszcze przed zmianą zjeść gorący posiłek.
Erik osobiście nadzorował przydział koni jeńcom, którym dano dzień zwłoki przed podjęciem wrogich działań. Calis uczynił im niezwykłą propozycję - powiedział, że jeżeli pojadą prosto ku rzece Dee na południe, a potem ku wybrzeżu i dopiero stamtąd wybiorą się do Ispar lub Chatisthanu, nikt nie będzie ich ścigał. Ostrzegł też, że każdy, kto podąży za nim i jego ludźmi do Portu Żałoby, zapłaci za to życiem. Wypłacił im też niewielką premię w złocie. Ludzie, którym zwrócono wolność, złożyli przysięgę, że uczynią, jak im polecono i teraz szykowali się do opuszczenia obozowiska.
Erika zdziwiło co innego - około dwudziestu ludziom z kompanii Nahoota ofiarowano miejsce w szeregach Szkarłatnych Orłów. Oczywiście, oddzielono ich od weteranów, oddano pod komendę Greylocka i postanowiono dołączyć ich do plemieńców Hatonisa, ale młody Ravensburczyk nie był pewien, czy sam wyraziłby zgodę na obecność obcych w grupie podczas ostatniego, ryzykownego przedsięwzięcia. Potem doszedł do wniosku, że chyba właśnie dlatego Calis jest Książęcym Orłem Krondoru, on zaś tylko zwykłym kapralem.
De Longueville uważnie obserwował, jak Erik pogania sześćdziesięciu zbierających się do odejścia ludzi. Dano im konie, jakich nikt raczej nie wybrałby z własnej woli... ale przynajmniej żaden z nich nie był kulawy. Pozwolono im zabrać tygodniowe racje żywności i dane im przez Calisa złoto, a także broń. Wszystko inne zatrzymały Orły prawem wojennego łupu.
Pół tuzina ludzi z kompanii Calisa miało chronić niedawnych jeńców przez pół dnia. Wszyscy tkwili już w siodłach gotowi do wyruszenia. Wreszcie padł rozkaz i żołnierze wraz z eskortą opuścili obozowisko.
- Sierżancie - spytał Erik, kiedy tamci zniknęli im z oczu - po co przyjmujemy dodatkowych ludzi?
- Kapitan ma swoje powody - odpowiedział de Longueville. - Ty tylko miej ich na oku i dbaj, by robili to, co do nich należy. A, jeszcze jedno. Przekaż wszystkim, że nikomu nie wolno ani słowem wspomnieć któremuś z tych nowych o naszych utarczkach z Saaurami.
Erik kiwnął głową i odszedł, by przekazać polecenie. Dotarłszy do środka obozowiska, zobaczył, że Greylock rozdaje wszystkim zielone opaski. Erik wziął jedną i spytał: - A to co znowu?
- Od tego ranka jesteśmy Wielką Kompanią Nahoota. - Greylock kiwnął głową ku de Longueville'owi, który przechadzał się pomiędzy namiotami, przeglądając zapasy: - Oto i sam Nahoot. Ludzie, którzy się do nas przyłączyli, mówią, że najbardziej go z nas wszystkich przypomina.
- A Calis pewnie sądzi - rzekł Erik - że dla Saaurów i tak wszyscy wyglądamy podobnie.
Greylock uśmiechnął się szeroko. - Nigdy cię nie uważałem za głuptaka i rad jestem, żem się nie pomylił. - Położywszy dłoń na ramieniu Erika, odprowadził go na bok, z dala od ludzi wiążących taśmy na ramionach. - Nahoot miał przyjąć zmianę najwyżej za parę dni - rzekł, zniżając głos. - Tak przynajmniej wszyscy gadają.
- Jeśli więc podamy się za jego ludzi, możemy wmaszerować prosto do obozu Królowej i nikt nas o nic nie zapyta...
- O to mniej więcej chodzi. Jeśli wierzyć tym ludziom, panuje tu jeszcze większe zamieszanie, niż na północy pod Lanadą. Niewielka jest szansa, że natkniemy się na kogoś, kto pamięta nas z tamtego zgrupowania.
Rozejrzawszy się dla upewnienia, czy nikt ich nie podsłuchuje, ciągnął dalej: - Wygląda na to, że chłopców Nahoota wysłano specjalnie po nas.
- Domysł czy pewność? - spytał Erik.
- Domysł graniczący z pewnością. Mieli rozkazy, by podążać tym szlakiem i zaatakować każdą kompanię zjeżdżającą z gór, której członkowie nie mają opasek i nie znają hasła. A któżby inny zjeżdżał z gór, jeżeli nie my?
- Racja - przytaknął Erik. - Nie postawiłbym przeciwko temu złamanego grosza.
- Może się boją, żeśmy zobaczyli w tym labiryncie jaskiń i galerii coś, czego nie powinniśmy widzieć - rzekł Greylock.
- Ja widziałem dość, by dojść do wniosku, że nie jest to miejsce, które chciałbym oglądać dwa razy - mruknął Erik.
Greylock wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Jak tam konie?
- Nie najgorzej. Wypasamy je i nabierają ciała. Nie ma wśród nich żadnego, który zadowoliłby bardziej wytrawnego jeźdźca, ale dla takiej jak nasza bandy najemników nadadzą się w zupełności.
- Wybierz dla mnie jakiegoś dobrego - polecił Greylock. - Ja muszę wracać. Ustalamy nowy porządek służb, żeby zająć czymś nowych rekrutów... a potem trzeba będzie poczekać.
- Na co?
- Na zmianę... żebyśmy mogli wrócić do głównych sił i przyłączyć się do idących na Mahartę.
Erik pokręcił głową. - To najbardziej niezwykły i zabawny sposób prowadzenia wojen, o jakim słyszałem - pomaganie wrogom w osiąganiu ich celów.
Greylock wzruszył ramionami i rzekł: - Pomijając zabijanie i cierpienia, wojna rzeczywiście może niekiedy wydać się zabawną sprawą. Przeczytałem o historii wojen wszystko, co wpadło mi w ręce, i rzec mogę jedynie, że po ustaleniu planu bitwy, zaczyna on żyć własnym życiem... A kiedy zetkniesz się z nieprzyjacielem, plan w ogóle traci na znaczeniu. Problem w tym, komu uda się wychwycić odpowiedni moment i rozstrzygnąć wszystko na swoją korzyść. Najlepsi wodzowie to ci, których przeciwnicy pierwsi popełnili błędy... oni zaś potrafili to natychmiast wykorzystać.
Na początku, kiedy zaczynaliśmy, Calis miał pewien plan, kiedy jednak wespół z Nakorem uzyskali w obozie Królowej nowe informacje, plan ten poszedł w kąt i teraz nasz wódz improwizuje, w miarę jak pojawiają się coraz to nowe okoliczności.
- Liczy więc na to, że tamci popełnią pomyłkę, zanim my to zrobimy... i że będziemy mieli trochę szczęścia?
- Owszem... można by to tak określić.
- Zatem pomodlę się do Ruthii - mruknął Erik, gdy Greylock się odwrócił i poszedł ku namiotowi Calisa.
Rozmyślając o tym. czego był do lej pory świadkiem i w czym brał udział, doszedł do wniosku, że Greylock ma rację. Od chwili, kiedy ich mały oddziałek przyłączył się do armii Królowej, niewiele było w tym wszystkim planowania i rozmysłu, znacznie zaś więcej zuchwałości i liczenia na łut szczęścia.
Odkładając na bok te rozmyślania, postanowił, że - ponieważ wrócili do rutyny życia obozowego - musi coś zrobić ze zbroja, i orężem. Wróciwszy do swego namiotu, nikogo lam nie zastał - jego trzej towarzysze ostrzyli paliki na nasypie umocnień. Odpiął więc miecz, zdjął hełm i nie bez trudu wyłuskał się z napierśnika. Potem, wziąwszy jakąś szmatkę i nieco oliwy ze znalezionych w obozie zapasów, zaczął pracowicie pucować metal do połysku. Marszczył brwi na widok każdej plamki rdzy i zawzięcie niszczył wszelkie wżery na napierśniku.
Jeździec, który wyjechał zza wzgórza, ostro poganiał spienionego wierzchowca. Erik odwrócił się ku obozowi i zawołał: - Konny w zasięgu wzroku!
De Longueville natychmiast posłał ludzi po broń i kazał im zająć pozycje zanim jeździec dotarł do bramy. Erik rozpoznał w przybyszu swojaka i skinieniem dłoni kazał opuścić most. Od czasu, kiedy ludzie Calisa roznieśli w proch i pył kompanię Nahoota, fosę i palisadę znacznie rozbudowano, tak że teraz odpowiadały wszelkim wymogom sztuki budowania umocnień. W lesie nieopodal natrafiono na zbłąkane stado bizonów oraz kilka jeleni, znalazło się też sporo orzechów. Dodawszy do tego wszystkiego zapasy, jakie „odzyskali” od ludzi Nahoota, odkryli, że są całkiem nieźle zaopatrzeni w żywność.
Jeździec, zbliżywszy się do mostu, zeskoczył z konia i przeprowadził go po deskach, które wprawdzie zatrzeszczały alarmująco, ale wytrzymały lepiej, niż Erik się spodziewał. Wzmocnienie desek rzemieniami znacznie pomogło, ale serce w nim zamierało za każdym razem, gdy po moście przechodził jakiś roślejszy rumak.
Jeździec rzucił wodze Erikowi i biegiem skierował się ku stojącym w głębi Calisowi i de Longueville'owi. - Zielonoskórzy! - zawołał.
- Gdzie? - spytał de Longueville.
- Na szlaku... spora grupa, może ze dwudziestu. Za bardzo się nie spieszą.
Calis przez chwilę rozważał to, co usłyszał. - Powiedz ludziom, by się przygotowali - zwrócił się do Erika. - Chcę, by wyglądali na zachowujących niezbędną czujność... ale bez wzbudzania niepotrzebnych podejrzeń...
Erik przekazał polecenie, odprowadzając klacz do zagrody. W zagrodzie służbę pełnił Luis, który miał przeprowadzić kilkakrotnie klacz przy płocie, potem wytrzeć ją do sucha i nakarmić.
Wróciwszy na posterunek, zauważył, że zmienił się nastrój żołnierzy. Każdy miał broń pod ręką, kilku zaś wyglądało na mocno zaniepokojonych. - Odprężcie się - powiedział, przechodząc od jednego do drugiego. -Jeżeli miałoby dojść do walki, dowiecie się o tym wystarczająco wcześnie.
Mimo wszystko najbliższe dwadzieścia minut, jakie upłynęło od przybycia jeźdźca do ukazania się Saaurów, było dość trudne. Erik przyjrzał się im uważnie, ponieważ kiedy ostatnim razem miał z nimi kontakt, był zbyt zajęty ochroną swego życia, by czynić jakiekolwiek obserwacje. - Niezły widok - mruknął stojący obok niego Roo.
- Mów o tych zielonoskórych, co chcesz, ale trzeba przyznać, że wiedzą, jak dosiadać tych swoich niesamowitych wierzchowców...
Saaurowie jechali swobodnie, jakby całe życie spędzili na końskich grzbietach. Każdy z nich miał krótki łuk przełożony przez łęk siodła, i Erik w duchu zmówił krótką modlitwę dziękczynną za to, że kompania, z którą zetknęli się wcześniej, wybrała szarżę, zamiast ostrzału z łuków. Prawie każdy z jaszczurów miał niewielką, okrągłą tarczę z drewna obitego skórą i ozdobioną obcymi Erikowi symbolami. Dowódca pysznił się barwioną na niebiesko kitą z końskiego włosia, przymocowaną do obsydianowego pierścienia, umieszczonego na metalowym, dokładnie przylegającym do czaszki hełmie. Inni mieli zwykłe hełmy z szerokimi płytami osłaniającymi nos i policzki. Kiedy podjechali bliżej, Erik szybko ich policzył. Jeźdźców było dwudziestu, a za nimi szły cztery konie ciągnące spory ładowny wóz.
Dotarłszy do obozu, wódz dał znak do zatrzymania się i wrzasnął: -Gdzie jest Nahoot? - Miał ochrypły, gardłowy i donośny głos, ale można go było zrozumieć.
- Co jest? - spytał de Longueville, podchodząc do mostu. Jego twarz skrywał hełm z głębokim okapem.
- Co macie do zameldowania?
Calis pomyślał o tym wcześniej i poinstruował każdego ze swoich ludzi - oczywiście poza nowymi rekrutami - co mają mówić. - Napadli nas jacyś ludzie, którzy usiłowali tędy przejść. Odparliśmy ich i przegoniliśmy w góry.
- Co takiego? - ryknął wódz Saaurów. - Przecież wam powiedziano, że macie natychmiast powiadamiać obóz o każdej próbie przedarcia się przez góry! Powinniście posłać gońca!
- Posłaliśmy! - odparł de Longueville, szczerze pragnąc wyglądać na równie wściekłego, jak przybysz. -Powiadacie, że do was nie dotarł?
- Niczego nie powiadam, człowieku - odparł rozjuszony Saaur. - Kiedy to się stało?
- Niecały tydzień temu!
- Tydzień! - Saaur krzyknął coś we własnej mowie i połowa jeźdźców ruszyła co tchu wzdłuż szlaku. - Potrzebujemy zapasów. Odejdziecie stąd i wrócicie do głównego ugrupowania. Nie jestem z was zadowolony.
- Ja też nie jestem zadowolony z tego, żeście zgubili mojego posłańca - ryknął de Longueville. - Nie omieszkam powiedzieć o wszystkim generałowi Fadawahowi!
- A wieczorne duszki przyjdą cię popieścić, bo jesteś taki rozkoszny! - sarknął oficer. Erik poczuł ulgę. Jeżeli Saaur zamierzałby wszcząć bój, nie przerzucałby się z sierżantem kąśliwymi uwagami - nie podczas zsiadania z konia. Kimkolwiek był, przyjął, że ma do czynienia z Nahootem i zadowolił się wymianą obelg podczas zmiany oddziałów.
- Mieliście jakieś kłopoty z Gilani?
- Nie - warknął oficer. - Nasi jeźdźcy przepędzili kurdupli w góry na północy. Przejażdżka będzie tak spokojna, że możecie się zdrzemnąć w siodłach. - Wjechał na most, który zatrzeszczał niepokojąco, ale wytrzymał, choć mocno się wygiął. Jaszczur wjechał do obozu, jakby nigdy nic. Erik znów w milczeniu złożył dzięki Ruthii za to, że most wytrzymał. Rad był też, że nie będzie musiał sprawdzać jego nośności po kilkakrotnym użyciu przez Saaurów i ich rumaki.
- Zwijać obóz! - ryknął de Longueville. - Za dziesięć minut każdy ma być w siodle i golów do wyjazdu!
Erik zaczął się uwijać, jak nigdy dotąd - wszyscy członkowie kompanii robili zresztą to samo, wiedząc, że każda chwila zwiększa ryzyko popełnienia jakiejś pomyłki, po której trzeba będzie wyrąbywać sobie drogę mieczami. Ravensburczyk wraz z depczącym mu po piętach Roo skoczyli do swego namiotu, gdzie zastali już Bysia i Luisa. - Roo - polecił Erik - bądź łaskaw mnie spakować. Ja popilnuję ludzi Nahoota.
Roo powstrzymał się od jakichkolwiek uwag na temat unikania roboty i rzekł po prostu: - Nie martw się i zdaj wszystko na mnie.
Erik ruszył ku miejscu, gdzie czekało dwudziestu ludzi Nahoota, i usłyszał, że coś tam do siebie szepczą. Nie dając im szansy na rozpoczęcie procesu myślowego, który mógł zakończyć się wydaniem Saaurom ludzi Calisa, ryknął wedle najlepszych koszarowych wzorów de Longueville'a: - Zabierajcie się do koni! Pierwszych sześć siodłać dla oficerów! Potem osiodłać konie dla pierwszego namiotu i odprowadzić je na miejsce, potem dla drugiego, trzeciego i tak dalej, aż każdy będzie miał swego konia. Wtedy zbierzcie swoje manatki i też na koń! Jasne?! - Zawarł w głosie tyle groźby, ile tylko potrafił. Przesłanie było zrozumiałe: ani słowa, bo...
Wszyscy żwawo rzucili się do roboty, a kilku nawet skwitowało jego ryki uniżonym: - Tak jest, kapralu!
Nie minęła nawet minuta, gdy pojawił się sierżant. - Gdzie nowi? - spytał.
- Posłałem ich, by zajęli się siodłaniem koni dla wszystkich... - odparł Erik. - A nimi zajmę sieja sam...
- Dobrze - kiwnął głową de Longueville. Bez zbędnych słów odwrócił się i dołączył do Calisa i Greylocka.
Dowódca Saaurów zdejmował jakiś zwój z grzbietu jednego z jucznych koni, Erik odwrócił się więc, by przypilnować ludzi Nahoota. Dwudziestka nowych żwawo uwijała się wokół koni, usilnie starając się wyglądać na bardzo zajętych, weterani też zresztą nie spoczywali na laurach. Erik pobiegł ku miejscu, gdzie jego trzej kompani składali namiot. Roo cisnął mu złożone regulaminowo posłanie i resztę oporządzenia. - Twoje zwinąłem najpierw - powiedział.
Erik przyjął to z uśmiechem. - Dziękuję - rzekł, łapiąc siodło i biegnąc lam, gdzie nowi prowadzili konie. Wybrał jednego i szybko go osiodłał, przytroczył koc i juki, po czym dosiadł wierzchowca.
Przejechał truchtem wzdłuż linii, podczas gdy obóz jakby topniał w oczach. Składano namioty, które wciskano w niewielkie płócienne torby, i wiązano razem, by zmieściły się na grzbietach jucznych koni. Palisadę rozebrano już wcześniej i teraz wiązano razem paliki, by obciążyć nimi inne zwierzęta. Ludzie tkwili już w siodłach i wyrównywali szeregi, w miarę jak nowi doprowadzali kolejne konie. Jedyne rzeczy, które zostawiano Saaurom, to fosa, przedpiersie, brama, most i kilka ułożonych z kamieni palenisk.
Erik patrzył, jak jaszczury rozbijają swój obóz. Saaurowie szybko wznieśli dziesięć okrągłych namiotów, uformowanych z trzcinowych plecionych prętów albo zgiętych w półokrąg drewnianych żeber okrytych skórami. Namioty były tak małe, że Ravensburczyk ciekaw był, jak też jaszczury włażą do środka. Postanowił jednak, że nie będzie czekał, by to zobaczyć... i odwrócił się ku swym podopiecznym.
Nowi zebrali się w szyk nie bez trudu, ale byli przynajmniej gotowi do wyjazdu. Gdy Calis dał rozkaz wymarszu, Erik podjechał bliżej i obserwował przejeżdżających obok ludzi, świadom tego, że w ślad za nimi spogląda także dowódca Saaurów.
W spojrzeniu białych oczu z czerwonymi tęczówkami było coś, co Erik uznał za podejrzliwość, ale w końcu jaszczur podniósł łapę i pomachał im na pożegnanie. Erik machinalnie i nie myśląc o tym, komu odwzajemnia pozdrowienie, odpowiedział podobnym gestem, po czym dał koniowi ostrogę i zajął ostatnie miejsce w szeregu.
Dziwne... - pomyślał, przejeżdżając przez most, który zostawiali Saaurom. - Jak rozstanie przyjaciół, którzy życzą sobie wzajemnie powodzenia w podróży.
Opuściwszy wzgórza, które górowały nad Równiną Djams, wjechali na obszar patrolowany przez oddziałki Saaurów. Choć zainteresowanie zielonoskórych mogło budzić wiele rzeczy, z pewnością jedną z nich nie była kompania najemników z zielonymi opaskami, jadących spokojnie i bez ociągania się prosto ku głównemu ugrupowaniu armii.
Kilka razy mijali pomniejsze obozy lub miejsca, gdzie znajdowali oznaki, że niedawno tu obozowano. Calis doszedł do wniosku, że Saaurowie i ich sojusznicy regularnie przeszukiwali cały teren, może po to, by trzymać w szachu Gilanich, a może po to, by niszczyć wrogie oddziałki, które mogłyby powstrzymywać marsz zdobywców na południe.
Po tygodniu jazdy, podczas której nikt ich nie zatrzymywał, trafili na pierwszy z ważniejszych strategicznie posterunków - zbudowany z drewna i ziemi fort, w którym mogła stać liczna załoga wraz z końmi. Z daleka wypatrzył ich obserwator z wysokiej wieżyczki, więc już kilkaset kroków przed bramą czekał na nich oddziałek Saaurów.
Dowódca Saaurów bez żadnych wstępów warknął: - Rozkazy?
- Mamy dołączyć do głównego ugrupowania - rzekł Calis.
- Coście za jedni?
- Wielka Kompania Nahoota - odpowiedział de Longueville.
Dowódca Saaurów wbił wzrok w twarz sierżanta, patrzył nań przez chwilę i rzekł: - Wyglądasz inaczej.
- Posiedź kilkanaście nocy na mrozie wśród tych przeklętych wzgórz - odparł szorstko de Longueville - kiedy pysk ci przypieka płomień ogniska, a dupa marznie od chłodu, to zobaczymy, czy sam nie będziesz wyglądał inaczej.
Saaur stężał lekko, jakby nie spodziewał się tak zuchwałej odpowiedzi, w tejże jednak chwili wtrącił się Dawar, jeden z byłych ludzi Nahoota: - Daj spokój, Murtag. Nie mamy czasu na zabawy.
Saaur odwrócił się i mruknął: - Ciebie znam, Dawar. Powinienem zarąbać was obu za zuchwałość.
- To kogo byś wtedy oszukiwał przy grze w kości? Nastąpiła irytująco długa chwila ciszy, po której stwór nazwany Murtagiem, wydał nagle z siebie rżenie, przypominające dźwięk rzemienia przeciąganego przez środek bębna. - Przechodź, synu dziwki... ale musicie obozować na zewnątrz. W środku jest trochę tłoczno. Jak przyjdziesz zagrać wieczorem, to weź z sobą sporo złota.
Kiedy oddalili się już od posterunku kontrolnego, Erik podciął konia i podjechawszy do Dawara, spytał: - Co to był za dźwięk?
- Wedle nich to jest śmiech - odparł najemnik - choć niełatwo w to uwierzyć. Murtag udaje twardziela, ale to tylko pozory. Owszem, gdyby zechciał, mógłby cię przeciąć na dwie części jednym ciosem, ale woli, byś się przed nim trząsł i robił w portki... choć nie ma nic przeciwko, jeśli odpowiesz mu obelgami. Wkurzają go tylko ci, których nie umie wyprowadzić z równowagi. Grałem z nim dostatecznie często, by to zaobserwować. Po kilku kolejkach robi się z niego nawet dość miły kompan... jak na jaszczura. Zna całą masę zabawnych historyjek.
- Zarobiłeś na nagrodę - uśmiechnął się Erik.
Na twarzy Dawara pojawiło się wyrachowanie. - Rozliczymy się później, kapralu.
- Po oporządzeniu koni - odparł Erik.
Erik szybko przedarł się do miejsca w szyku, które zajmowali Calis i de Longueville. - Powiedziałem Dawarowi, że zarobił parę sztuk złota - rzekł cicho do sierżanta.
- No to sam mu zapłać - odpowiedział de Longueville. Calis nieznacznym skinieniem dłoni nakazał całej kompanii zająć miejsca po wschodniej stronic fosy. nieopodal innych kompanii, których członkowie wyraźnie zignorowali przybycie nowych. Teraz zawrócił konia i podjeżdżając do rozmawiających podoficerów, spytał: - O co chodzi?
- Młody von Darkmoor wydaje nasze pieniądze...
Erik wyjaśnił, a Calis zapytał de Longueville'a: - Co cię ugryzło?
- Tamten zbyt szybko i łatwo przeprowadził nas obok Saaurów. Nie ufam mu. Przypominam leż sobie, że dość szybko i chętnie się poddał... prawic jakby...
- Jakby chciał się dostać do niewoli? - spytał Calis. De Longueville uśmiechnął się, a Erik nie wytrzymał: - O co chodzi?
- Tych dwudziestu, których mamy z sobą... - odparł Calis.
- To nie są ludzie, którym bym zaufał bez zastrzeżeń.
- Musimy na nich bardzo uważać - dodał de Longueville. Erik uderzony trafnością tej uwagi otworzył usta, zamknął je po chwili, i wreszcie wystękał: - Dureń ze mnie...
- Nie - odparł Calis. - Ale musisz się jeszcze sporo nauczyć, by wiedzieć, czego się strzec i na co uważać na wojnie. Tych dwudziestu, których zatrzymaliśmy, odpowiadało na pytania zbyt chętnie i szybko, jak na zwykłych najemników. Myślę, że Szmaragdowa Królowa ma w armii pełno swoich agentów. Cała dwudziestka nie może być szpiegami, tego jestem pewien, ale wiem i to. że jest wśród nich jeden... albo i dwu. Lepiej więc trzymać ich przy sobie i mieć wszystkich na oku.
- Ufni kmiotkowie - mruknął de Longueville. - Teraz posłuchaj. Ty i kilka osób godnych zaufania, powiedzmy Bysio i Jadów, trzymajcie się w pobliżu tych ludzi, zadbajcie o to, by dać im jakieś zajęcie, i baczcie, gdzie chodzą w czasie wolnym - twoja zaś głowa w tym, by nie mieli go zbyt wiele. Jeśli którykolwiek z nich ruszy do fortecy, chcę by jeden z was poszedł za nim.
- Sięgnął za pazuchę i wydobył ciężką sakiewkę. - Straciliśmy część złota wraz z resztą bagażu, ale większość miałem przy sobie.
- Rozwiązawszy rzemień, wyjął ze środka kilkanaście drobnych monet i podał je Erikowi. - Przekaż je chłopakom. Jeżeli któryś z tych dwudziestu nowych wstąpi do fortu napić się czegoś mocniejszego, wy macie hyc tymi, co im będą stawiać. Zrozumiałeś? Erik kiwnął głową. - Postaram się, by nie było wolnych więcej niż trzech, czterech naraz... łatwiej będzie ich upilnować. - Obróciwszy konia, dźgnął go piętami i ruszył na koniec oddziału.
- Wyrabia się - zauważył Calis.
- No, wprawdzie nie jest jeszcze nawet w połowie tak twardy, jak powinien... ale jakoś się z tym uporam - stwierdził de Longueville.
Calis uśmiechnął się lekko i zawrócił konia ku żołnierzom rozbijającym obozowisko.
Erik obchodził granice obozu, bacząc, czy wszystko jest na swoim miejscu. Ponieważ mieli zaplecze w postaci forteczki, Calis nie zarządził kopania fosy i sypania wału. Ludzie szybko więc rozstawili namioty i rozłożywszy posłania, zaczęli się szykować do odpoczynku.
Przechodząc obok, policzył ludzi z byłej kompanii Nahoota - ośmiu zajmowało się końmi, tak jak im polecił, pracowali parami, ale byli na miejscu. Czterech innych spało w swoim namiocie - a przynajmniej byli w nim przed kilkoma minutami, kiedy go mijał. Zresztą pilnował ich Jadów. Czterej pozostali pełnili wartę, reszta zaś miała wolne - ale tymi obiecał się zająć Bysio.
Odszukał Roo. który usiłował się zdrzemnąć w swoim namiocie. - Myślałem, że masz służbę... - mruknął Erik, siadając, by zzuć buty.
- Zamieniłem się z Luisem. Chciał zajrzeć do forteczki i sprawdzić, czy są tam jakieś dziwki.
Myśl o kobietach nagle wydała się Erikowi kusząca - i przesiał mocować się z opornym obuwiem. - Może ja też tam zajrzę?
- Nie krępuj się - rzekł Roo sennym głosem.
Erik szybko przeszedł do namiotu dowództwa, gdzie znalazł Calisa i de Longueville'a rozmawiających z Greylockiem, który wytrzasnął skądś tytoń i fajkę. Erik nie bardzo lubił ludzi oddających się temu nałogowi, ale musiał się do nich przyzwyczaić, gdyż palenie było dość rozpowszechnione w oberżach w Darkmoor, choć prawdziwi smakosze wina kategorycznie je potępiali. Przez chwilę zastanawiał się, jaki los spotkał krzemień i zapalarkę, które miał w domu.
- O co chodzi? - spytał de Longueville.
- Idę do fortu... - wyjaśnił Erik. - Oczywiście, jeśli tu wszystko w porządku. Są tam już Luis i Bysio.
De Longueville kiwnął głową. - Uważaj na wszystko - rzekł i odprawił Erika niedbałym gestem.
Erik szedł obok gliniastego pagórka, na którym wzniesiono forteczkę, okrążając go, dopóki nie dotarł do bramy. Była ciągle otwarta, a stojący na warcie niemal drzemali na stojąco. Przez uchylone drzwi wartowni widać było dwu rozprawiających o czymś Saaurów, z których jeden miał na napierśniku oznaki oficera, żaden z nich jednakże nie zwrócił uwagi na wchodzącego.
De Longueville nazwał fort klasyczną konstrukcją typu „wał i dziedziniec”, Erik jednak przyglądał się wszystkiemu z wielkim zainteresowaniem. Z okolicy zgarnięto sporo ziemi, z której usypano kopiec, na nim zaś wzniesiono wieżę. Wokół wzgórza i wieży zostawiono otwarty teren pełniący rolę dziedzińca, pod ścianami zaś, przytulone do ochronnego wału, stały zabudowania. Erika nagle uderzyła myśl, że była to konstrukcja, jaką Calis wznosił w Weanat, choć tam miał do czynienia z jej skromniejszą wersją. W wieży, na wysokości trzydziestu stóp nad ziemią, mogło się pomieścić kilkunastu łuczników. Wokół dziedzińca wzniesiono niewysoką palisadę, wzmocnioną usypaną z ziemi przyporą i drewnianą platformą do przemieszczania ludzi i sprzętu. Większa armia oczywiście wzięłaby taką forteczkę z marszu, ale pojedyncza kompania połamałaby sobie na niej zęby.
Wewnątrz zobaczył kilkanaście budyneczków z drewna, pokrytych polepą z gliny i traw. Do każdego z większych budynków przylegały gliniane lepianki, tworząc w sumie coś na kształt małego miasteczka. Erik zrozumiał teraz, dlaczego Saaurowie kazali im zostać na zewnątrz - wszędzie tu było dość ciasno.
Usłyszawszy śmiechy, ruszył w stronę, gdzie jego zdaniem powinna się znajdować oberża, a kiedy wszedł do środka, stwierdził, ze jego domniemania się potwierdziły. Izba była mroczna i pełna dymu, a zapach piwa, kiepskiego wina i ludzkiego potu aż biły w nozdrza. Poczuł nagle przemożny przypływ tęsknoty - nigdy wcześniej z taką siłą nie pragnął powrotu do domu i do oberży Pod Szpuntem. Pokonał jednak ten nagły atak nostalgii i ruszył do szynkwasu.
- Co podać? - spytał oberżysta, tęgi chłop o rumianej gębie.
- Macie jakieś dobre wino? - spytał Erik.
Oberżysta uniósł w górę jedną brew - wszyscy inni pili piwo albo destylowaną gorzałę - kiwnął jednak głową i sięgnąwszy pod ladę, wydobył ciemną, omszałą nieco butelkę. Korek wyglądał na nietknięty, wszystko więc wskazywało na to, że butelka nie była wcześniej otwierana. Traktowane w ten sposób nawet stare wino smakowało niczym mieszanina żywicy z octem, nie sposób jednak było przekonać przeciętnego szynkarza, że istnieją na świecie klienci, którzy w lot się zorientują, iż butlę otwarto i ponownie wciśnięto w nią korek.
Szynkarz wyjął kubek i nalał. Erik łyknął ostrożnie. Wino było słodsze, niż lubił, ale nie dosładzane, jak niektóre wina deserowe z północnego Yabonu. W sumie jednak okazało się całkiem niezłe, zapłacił więc i pokazał gestem, że zatrzymuje całą butelkę.
Rozejrzawszy się dookoła, zobaczył po przeciwległej stronie izby Bysia, który nadaremnie usiłował nie ściągać na siebie wszystkich spojrzeń. Opierał się o ścianę przy stole, na którym pięciu ludzi grało z dwoma Saaurami w kości. Jaszczury z trudem mieściły się na krzesłach, lecz wyglądało na to, że całkowicie pochłania je gra. Erik rozpoznał dźwięk kości, któremu towarzyszyły entuzjastyczne ryki zwycięzców i jęki przegranych.
Po kilku minutach od stołu wstał Dawar, który zrezygnował z gry. Podszedł do Erika i spytał: - Masz chwilę czasu?
Erik poprosił szynkarza o drugi kubek i napełnił go winem.
Dawar łyknął i skrzywił się: - Nie ma to jak wino ze wspaniałych winnic w domu, nieprawdaż?
- A gdzie jest twój dom? - spytał Erik.
- Daleko - mruknął Dawar. - Czekajże... wyjdźmy na chwilę.
Erik wziął butelkę i pozwolił się wyprowadzić na zewnątrz, gdzie owiało go chłodne, orzeźwiające powietrze nocy. Dawar spojrzał w lewo i w prawo, potem kiwnął dłonią, wzywając Erika, by poszedł za nim za róg, w zaułek kończący się ślepą ścianą ocienioną palisadą.
- Posłuchaj, kapralu - zaczął Dawar - zagrajmy w otwarte karty. To wy jesteście tą kompanią, którą Nahoot miał zatrzymać wśród wzgórz.
- Skąd ci to przyszło do głowy? - spytał Erik.
- Nie urodziłem się wczoraj - odparł Dawar, krzywo się uśmiechając. - Wasz kapitan nie jest prawdziwym kapitanem. Wszystko się dzieje z woli tego szczupłego jasnowłosego.
- Czego chcesz?
- Chcę się wzbogacić - odparł szantażysta z błyskiem chciwości w oku.
- A jak sobie to wyobrażasz? - spytał Erik, nieznacznie przesuwając dłoń ku rękojeści miecza.
- Posłuchaj... może mógłbym zarobić monetę czy dwie, zdradzając Murtagowi, kim jesteście, ale grosze szybko się wydaje... a potem znów bym musiał szukać jakiejś kompanii, do której mógłbym się zaciągnąć. - Rozejrzał się dookoła. - Nie podoba mi się to, co się tu ostatnio dzieje... cała ta wojna. Zbyt wielu ludzi ginie bez sensu... niewiele zostanie dla tych, którzy się utrzymają do końca... pojmujesz? Pomyślałem więc sobie, że mogę pomóc temu waszemu kapitanowi... ale chcę zarobić więcej niż zwykły żołd i zwrot funduszy...
- Dostaniesz swoją część łupu, kiedy dotrzemy do Maharty - odparł Erik, z niczym się nie zdradzając.
Dawar postąpił krok do przodu i zniżył głos: - Jak sądzisz, długo jeszcze możecie udawać? Nie przypominacie żadnej kompanii, jaką widziałem... a wierzaj mi, trochę ich oglądałem. Mówicie z zabawnym akcentem i wyglądacie jak... jak żołnierze, którym kazano zapomnieć o koszarowym drylu, ale widać, że jesteście twardzi, twardsi od zwykłych najemników. Kimkolwiek jednak byście nie byli, z pewnością nie jesteście tymi, za kogo się podajecie... i myślę, że trzymanie gęby na kłódkę powinno mi się opłacić.
- To dlatego pomogłeś nam przy bramie?
- Nie inaczej. Większość z nas w oczach takiego Murtaga wygląda tak samo, a to matoł nad matoły - ale uważajcie i nie sądźcie, że wszyscy Saaurowie są tacy jak on. Dlatego zresztą wysłano go na to zadupie, zamiast trzymać przy głównym ugrupowaniu. Pomyślałem, że mogę was wydać w każdej chwili... ale pozwolę wam złożyć ofertę, w nadziei, że wasza będzie korzystniejsza.
- No, nie wiem... - mruknął Erik, podnosząc kubek do ust lewą dłonią, jednocześnie prawą kładąc na rękojeści miecza.
- Posłuchaj, von Darkmoor. Za odpowiednią zapłatę zostanę z wami do końca. Dlaczego zresztą nie zostawić podjęcia decyzji Calisowi?
Nagle z mroku za Dawarem wyłoniła się rosła figura i na barki szantażysty spadły potężne łapska. Szarpnięty obrócił się niczym fryga, a napastnik chwycił go za kark z przodu i z tyłu mocnym uściskiem przedramion, po czym jednym ruchem złamał kręgi szyjne, które pękły z głośnym trzaskiem.
Ujrzawszy przyjaciela, Erik puścił miecz. - Znaleźliśmy szpiega - wyszeptał Bysio.
- Skąd wiedziałeś? - mruknął Erik, którego serce waliło tak silnie, że poczuł obawę, iż wyskoczy mu z piersi.
- Jestem prawie pewien, że od czasu, jak natknęliśmy się na tych opryszków, nikt nie zwrócił się do ciebie po nazwisku... a już na pewno wiem, że nikt z nas nie wymienił imienia Calisa. - Erik kiwnął głową. Znacznie wcześniej wydano rozkazy, by nikt nie zwracał się do wodza po imieniu. - Poza tym, w jaki sposób on się dowiedział, skąd jesteś?
Serce Erika niemal zamarło: - Nawet nie zwróciłem na to uwagi...
- Nikomu nie powiem - Erik zobaczył w nikłym świetle błysk zębów Bysia. Poderwawszy z ziemi ciało Dawara, przerzucił je sobie przez ramię.
- Co z nim zrobimy? - spytał Erik.
- Jak to co? Zabierzemy go do obozu. Pewien jestem, że to nie pierwszy pijak, wynoszony stąd przez troskliwych przyjaciół.
Erik kiwnął głową i podniósł leżące na ziemi kubki i butelkę, a potem skinieniem dłoni nakazał Bysiowi odejść. Położywszy butelkę, i kubki na ziemi przy wejściu do oberży, podążył za towarzyszem.
Ravensburczyk niepotrzebnie się denerwował. Strażnicy - jak to przepowiedział Bysio - rzeczywiście nie zwrócili uwagi na pijaka odnoszonego do obozu przez nieco tylko lepiej trzymających się na nogach i entuzjazmem nadrabiających niedostatki równowagi kompanów.
Wyjechali o świcie. Erik opowiedział Calisowi i de Longueville'owi o wyniku rozmowy z Dawarem. Ciało ukryli w niecce nieopodal obozu i przykryli je kamieniami. Przy okazji odbyli krótką naradę, Calis zaś powiedział, że cokolwiek postanowią, powinni się trzymać z dala od Saaurów i innych najemników.
Jedyną osobą, którą zainteresowały ich przygotowania do wymarszu, okazał się jeden z Saaurów, który przyszedł spytać, co się dzieje. de Longueville powtórzył mu znużonym głosem, że otrzymali rozkazy, by dołączyć do głównego ugrupowania; wojownik chrząknął tylko i wrócił do fortu.
Jak Calis słusznie podejrzewał, fortecę wzniesiono głównie po to, by zatrzymywała zmierzających na południe dezerterów. Osłanianie głównego ugrupowania przed atakiem ze skrzydła było zadaniem wtórnym i znacznie mniej ważnym.
W południe, gdy ludzie wypoczęli i posilili się, Calis kazał przyprowadzić pięciu z byłych ludzi Nahoota. Kiedy przyszli, powiedział obojętnym tonem: - Jeden z waszych kompanów, Dawar, ostatniej nocy wplątał się w bójkę o jakąś dziwkę i dat sobie skręcić kark. Nie życzę sobie, by którykolwiek z was po wtórzył jego wyczyn.
Wszyscy zrobili lekko zdziwione miny i odeszli. Potem przywiedziono Calisowi kolejną piątkę, i jeszcze jedną. Za każdym razem Calis powtarzał to samo upomnienie. Z ostatniej grupy trzej okazali umiarkowane zdziwienie, czwarty jednak podejrzanie stężał. W następnej sekundzie sztylet Calisa znalazł się przy krtani obcego.
- Odprowadźcie tamtych - polecił de Longueville Erikowi, sam zaś z Calisem i Greylockiem zajęli się podejrzanym.
Gdy Erik odprowadzał trzech nowych wzdłuż szeregu, kilku weteranów spytało, co się dzieje. - Złapaliśmy jeszcze jednego szpiega - odparł kapral.
Po chwili, zza pobliskiego wzniesienia rozległ się dziki wrzask bólu. Erik spojrzał w tamtą stronę. Gdy wrzask ucichł, chłopak wypuścił wstrzymywany dech z płuc. Wkrótce wycie rozległo się znowu i teraz już wszyscy patrzyli w tamtą stronę. Po kilku chwilach zza wzgórza wyszli Calis, de Longueville i Greylock, wszyscy z ponurymi minami. De Longueville rozejrzał się dookoła i polecił Erikowi: - Każ wsiadać na koń. Mamy bardzo niewiele czasu i sporo drogi do pokonania.
- Słyszeliście! - ryknął Erik, odwracając się do towarzyszy. - Na koń!
Ludzie nie bez postękiwań usadowili się w siodłach, Erik zaś odkrył po chwili, że szybka jazda przynosi mu ulgę. Wrzaski konającego w mękach szpiega wytrąciły go z równowagi i zakłóciły spokój ducha. Pęd pozwalał skupić się na przemierzaniu przestrzeni i utrzymywaniu się w siodle.
Gdzieś przed nimi znajdowało się główne ugrupowanie wrogów ciągnące na Mahartę.
Erik zmrużył oczy.
Na przestrzeni kilku mil w powietrzu wisiała mgiełka dymu utrudniająca zobaczenie czegokolwiek. Wiatr roznosił zapach płonącego drewna oraz spalonych ciał.
Nakor podjechał na tyły i rzekł do Erika: - Niedobrze... Bardzo niedobrze.
- Podczas kilku ostatnich tygodni - odpowiedział Erik - widzieliśmy chyba same złe rzeczy.
Od miesiąca podróżowali przez równinę w stronę armii oblegającej Mahartę. Kiedy zbliżyli się wreszcie do terenu działań, okolica zaroiła się od patroli armii najeźdźców albo niewielkich najemnych kompanii, których członkowie postanowili zrezygnować z udziału w obronie miasta - te objeżdżały oddział Calisa szerokim łukiem, choć w dwu wypadkach wymieniono parlamentariuszy. Kiedy okazywało się, że Calis nie zamierza podejmować walki, napotkani godzili się podzielić miejscem na obozowisko i nowinami.
Nowiny nie były najlepsze. Lanadą padła na skutek zdrady. Nikt nie wiedział nic pewnego - wiadomo było jedynie, że ktoś zdołał przekonać Króla-Kapłana, by posłał swe oddziały na północ, zostawiając do obrony miasta jedną niezbyt liczną kompanię. Dowódca tejże okazał się agentem Szmaragdowej Królowej i otworzył bramy oddziałowi Saaurów, który nadciągnął z południowego zachodu. Stało się to w nocy, kiedy ludność miasta udała się na spoczynek po wielkiej paradzie opuszczających gród wojsk. Podczas przemarszu mieszczuchy mogły podziwiać bojowe słonie o kłach wzmocnionych stalowymi okuciami i żelaznych, kolczastych bransoletach wokół nóg. Na grzbietach słoni znajdowały się palankiny pełne łuczników, gotowych zasypać wroga deszczem strzał. U ich boków maszerowali Królewscy Nieśmiertelni - osobista armia Radży. Był to oddział pojonych wzmacniającymi agresję narkotykami maniaków, z których każdy zdolny był do aktów odwagi i brawury, na jakie zwykły, zdrowy na umyśle człek, nigdy by się nie zdecydował. Nieśmiertelnym obiecywano wspaniałe życie po powtórnych narodzinach, jakie ich czekają, gdy zginą w służbie Radży.
Następnej nocy miasto było już w łapach Saaurów, a mieszkańców obudziły tysięczne lamenty, gdy najeźdźcy opróżniali dom po domu, wyganiając wszystkich na centralny plac, by lam wysłuchali słów Króla-Kapłana. Władca wyszedł do swego ludu w otoczeniu straży i poinformował przerażonych obywateli, że są teraz poddanymi Szmaragdowej Królowej, po czym wraz z kapłanami znikł w głębi pałacu - i oko ludzkie go już potem nie widziało.
Armia Lanady, którą wysłano na północ, by stawiła czoło wrogowi nadciągającemu od południowego zachodu, wróciła pod rozkazami Kapłana-Wodza, który przekazawszy dowództwo generałowi Fadawahowi, dołączył do swego pana w pałacu. Po mieście krążyły pogłoski, że wszyscy urzędnicy władcy, od niego samego poczynając, zostali straceni - i zaraz polem zjedzeni - przez Saaurów.
Jedna rzecz była pewna - podbój kontynentu zbliżał się ku końcowi. Gdy upadek Lanady był niemal pewny, Fadawah zostawił niewielką grupę na północ od miasta, a główną siłę uderzeniową posłał wzdłuż rzeki ku Maharcie. Ruszyli w kilka dni po dezercji kompanii Calisa.
Armia Królowej parła na południe, nie napotykając niemal żadnego oporu. Ci, którzy zamierzali swymi rozpaczliwymi działaniami opóźnić marsz zwycięzców, znaleźli się po niewłaściwej stronie rzeki. Fala najeźdźców z Lanady niepowstrzymanie parła głównym szlakiem łączącym dwa miasta, podczas gdy inżynierowie stawiali przenośne mosty przez rzekę kilka mil na północ od jej ujścia.
Erik rozglądał się dookoła, odgadując, że zdesperowani mieszkańcy tych okolic, pragnąc uniknąć pojmania przez bezlitosne jaszczury, podpalili suche trawy - pożary rozgorzały w kilku miejscach jednocześnie. Wszędzie widać było pogorzeliska, i gdyby nie deszcz, cała równina stanęłaby w ogniu.
Myśląc o deszczu. Erik uzmysłowił sobie, że w jego kraju było już po letnim przesileniu. Kiedy wyjadą z Maharty - o ile w ogóle uda im się ta misja - minie bez mała rok, odkąd opuścił Darkmoor.
Szybka mobilizacja prącej na południowy zachód armii Fadawaha sprawiła, że wokół panował chaos i zamęt - co zresztą wykorzystywał oddział Calisa. Dotarcie w pobliże frontu działań okazało się zaskakująco łatwe.
Pewnemu oficerowi, który zażądał od Calisa przepustki, powiedziano po prostu: - Nikt nie dał nam żadnych poleceń pisemnych... Kazano nam po prostu iść za armią i tyle...
Oficer był zresztą kompletnie ogłupiały, i w końcu skinieniem dłoni przepuścił ich przez punkt kontrolny.
Wkrótce zatrzymali się na grzbiecie wzniesienia, spoglądając w dół ku dolinie, w której Vedra wpadała do Morza Błękitnego. Erik zmrużył oczy i wpatrzył się w rozciągający się przed nim widok.
Maharta była grodem wzniesionym z błyszczących niegdyś w słońcu kamieni, teraz, szarych z powodu opadających na nie popiołów. Zbudowane na dwu sporych wyspach, objęło w posiadanie kilka pomniejszych wysepek oraz sporą część delty. Główną część miasta otoczono wysokimi murami od północy, reszta zaś przylegała do rzeki i morza. Kilka odnóg delty i znaczna część wysepek zapewniały dobry dostęp do cumowania na samej rzece i wzdłuż wybrzeża. Na wysepkach wzniesiono też liczne wioski, a na zachodnim brzegu rzeki widać było rozległe przedmieście otoczone własnymi murami.
- Wszystko zbliża się do rozstrzygnięcia - rzekł Nakor, wpatrzony w rozciągający się przed nim widok.
- Skąd wiesz? - zapytał Erik.
Mały przechera wzruszył ramionami. - Widzisz garnizon z tej strony rzeki?
- Nie - odrzekł Ravensburczyk. -- Za dużo tam dymu.
- Popatrz... - pokazał mu Nakor. - Tam gdzie rzeka i morze łączą się w deltę. Stały tam liczne mosty... o, jeszcze można zobaczyć spalone przyczółki... i kilka wiosek na pomniejszych wysepkach... ale tam, na brzegu, jest spore miasto z własnymi warowniami.
Erik wytężył wzrok i poprzez dym zobaczył w blasku gasnącego słońca sporą szarą plamę na tle wody. Przyjrzawszy się dokładniej, stwierdził, że w istocie może to być mur, nie miał jednak pewności. - Chyba widzę...
- To zachodni kraniec Maharty. Jeszcze się trzymają.
- Masz wzrok chyba nie mniej bystry od kapitana.
- Może... ale to dlatego, że wiem, czego wypatrywać.
- Co zrobimy? - spytał Erik.
- Nie mam pojęcia - odpowiedział Nakor. - Może Calis będzie wiedział... a może i on nie ma żadnego planu. Wiem, że powinniśmy się znaleźć tam. - Wskazał dłonią na drugi brzeg rzeki.
Erik zerknął na dość liczny oddział maszerujący brzegiem rzeki. - Wygląda na to. że to nie tylko nasz problem - mruknął.
- Co?
- Znalezienie się po niewłaściwej stronie. - Erik spojrzał ku północy. - Mówią, że na północy pobudowano mosty. Jeżeli tak, to dlaczego wszyscy ciągną tu, na wybrzeże. Chyba nie zamierzają przeprawić się wpław, co?
- Rzeczywiście, przepłynąć byłoby ciężko - przyznał Nakor. - Wątpię, czy to właśnie zamierzają zrobić. Ale myślę, że mają jakiś plan.
- Plan... - Erik potrząsnął głową, przypominając sobie, co powiedział Greylock o planowaniu na wojnie. Westchnął. - My musimy jedynie ominąć tę armię, przeprawić się jakoś przez rzekę i poprosić obrońców, by zechcieli otworzyć nam bramy, bo zamierzamy spalić ich stocznie.
- No widzisz, zawsze znajdziesz jakiś sposób - odparł mały szelma z uśmiechem.
Erik pokiwał głową z powątpiewaniem, kiedy padł rozkaz dołączenia do nacierającej armii. Nagle poczuł się jak mysz, która zamierza wedrzeć się do kociego legowiska.
O ile wśród zewnętrznych oddziałów ugrupowania panował nieład, centrum było ściśle kontrolowane. Calis zauważył kilka oddziałów porządkowych i trzymał swoją armię z daleka od nich, choć dwukrotnie musiał improwizować historyjki na użytek dowódców tychże patroli. Mówił, że zgubił swoje miejsce w szyku, ale z pewnością znajdowało się ono wśród oddziałów wyznaczonych do pierwszej przeprawy.
W obu przypadkach nie wzbudził podejrzeń, ponieważ indagujący nie zakładali nawet, by ktoś mógł być aż takim idiotą, żeby pchać się bez potrzeby na pierwszą linię. Dwukrotnie też został odprawiony niedbałym gestem. Okrążając główne ugrupowanie, zdołali jednak się zorientować, jak stoją sprawy.
Pośrodku znajdowało się spore wzgórze, na którego szczycie wzniesiono pawilon Królowej. Wokół niego ustawiono namioty oficerów, wedle rangi i stopnia, następnie rozmieszczono szeregi gwardii Saaurów, a za nimi bojowe oddziały Pantathian. Dalej stały namioty wężowych kapłanów - wokół nich zaś powietrze aż iskrzyło od magii, jak utrzymywał Nakor. Dookoła promieniście rozstawiono główne siły armii.
- Wielka szkoda - mruknął de Longueville - że w tych trawach nie mamy drugiej, choćby niewielkiej armii. Te nieboraki tak się nastawiły na podbój, że nie zadbały choćby o pozory umocnień obronnych.
Erik niewiele wiedział o rzemiośle wojennym, ale po kilku miesiącach doskonalenia się w kopaniu rowów widział, że w istocie niczego podobnego tu nie było. - Pewnie planują natarcie... tak szybko, jak to tylko możliwe - rzekł.
- Dlaczego tak uważasz? - spytał Calis.
- Greylock, jak brzmiało to słowo, dotyczące zaopatrzenia?
- Logistyka - odparł Owen.
- O właśnie. Na logistyce znają się jak ja na kobiecych dolegliwościach. Spójrzcie, jak zgrupowali konie. Każda kompanią trzyma je przy sobie, chociaż przez to ciężko dostarczyć im wodę z rzeki. Za dzień lub dwa zrobi się tu nieliche zamieszanie.
Calis kiwnął głową, nic jednak nie powiedział, tylko uważnie rozglądał się dookoła.
- Trafiłeś w sedno - rzekł de Longueville. - Tego ugrupowania nie sposób utrzymać tu dłużej niż tydzień, bo później wszystko się pokiełbasi... Ludzie albo się pochorują, albo zaczną się tłuc między sobą. albo zabraknie im żarcia i zaczną zjadać konie. Długo tak tu nie postoją.
- Jedziemy tam - rzekł Calis, wskazując dłonią.
Erik ujrzał wąski piaszczysty półwysep, osłonięty wysoką trawą. Zjeżdżali ku niemu po długim stoku, pokonując po drodze strome, wyżłobione przez deszcz jary, potem musieli pokonać spory odcinek piaszczystej plaży, aż wreszcie, po wspięciu się na niewysoką wydmę, dotarli na miejsce.
Erik zeskoczył z konia i nabrawszy w złożone dłonie wody, łyknął nieco i rzekł: - Nie da się jej pić, jest słona.
- Wiem - odpowiedział Calis. - Zbierz grupę ludzi i przywieźcie wodę z, rzeki dla koni. - Zerknął ku opadającemu nisko słońcu i dodał: - Nie zostaniemy tu zbyt długo.
Obóz rozbito szybko i sprawnie, a Erik zadbał, by osiemnastu ludzi z dawnej kompanii Nahoota było pod stałym nadzorem. Nie wiedzieli, co tak naprawdę przytrafiło się Dawarowi i jego kompanowi, ale mieli pewność, że ich los nie był godny pozazdroszczenia i ze wszech miar chcieli uniknąć podobnego. De Longueville napomknął, że pomiędzy nimi może kryć się jeszcze jeden szpieg, Erik jednak musiał przyznać, że nawet jeśli tak było, człek ów był znacznie bieglejszy w maskowaniu się niż tamci dwaj. Na wszelki wypadek jednak umieścił wszystkich blisko rzeki, odgradzając od reszty terenu końmi i własnymi towarzyszami.
Rozejrzawszy się dookoła, Roo zobaczył, że Erik dogląda koni, sprawdzając, czy nie nabawiły się jakichś chorób albo skaleczeń. - Potrzebny jesteś kapitanowi - rzekł, wskazując Erikowi miejsce, gdzie stali Calis i de Longueville z Nakorem, Greylockiem i Hatonisem.
Kiedy Erik dotarł do pagórka, na którym stali, usłyszał zakończenie wypowiedzi Nakora: - ...trzy razy. Myślę, że dzieje się tam coś dziwnego.
- To niezła pozycja obronna - rzekł Calis.
- Nie - sprzeciwił się Nakor. - Przyjrzyj się dokładnie. Wały są dobre, owszem, ale nie można sprowadzić posiłków, a poza tym tamten mówił, że za każdym razem, kiedy nacierali na mury. stawali oko w oko z nowymi żołnierzami. Trzy razy dziennie.
- Obozowe plotki - mruknął de Longueville.
- Niewykluczone - zgodził się Nakor. - A może i nie. Jeżeli mówił prawdę, znaczy to, że musi być jakaś droga stamtąd - wskazał niewielkie zachodnie przedmieście po ich stronie rzeki - aż tam. - Teraz wskazał odległe światła Maharty. - Może dlatego właśnie atakowali tak zaciekle podczas ostatniego tygodnia. Jeżeli nie chodzi o drogę do miasta, to dlaczego po prostu nie wezmą ich głodem?
- Może po prostu nie chcą zostawić sobie za plecami zalążka przyszłych kłopotów? - mówiąc to, de Longueville podrapał się po brodzie.
- Ba! - zawołał Nakor. - Czy armia taka jak ta musi się przejmować ewentualnymi kłopotami? To ona jest kłopotem. To znaczy, stanie się nim, jeśli szybko nie znajdzie sposobu przekroczenia rzeki. Wkrótce zabraknie im żywności. Źle zaplanowana...
- Odwrócił się do Erika. - Co to było za słowo?
- Logistyka.
- O właśnie. Źle zaplanowana logistyka. Wozy towarowe muszą ciągnąć stąd aż do Lanady. Ludzie stacjonujący w górze rzeki wszystkie nieczystości wylewają do wody i już niedługo ci w dole zaczną się skarżyć na sraczkę i bóle żołądka. Wszędzie po kolana końskiego łajna. Ludzie nie dostają żarcia i ruszają do walki. To prosie. Wezmą to przedmieście - wykonał dłońmi ruch nurkowania - opanują tunel pod rzeką i wedrą się do miasta.
- Owszem - zgodził się Calis - pod Wężową Rzeką był kiedyś tunel.
- Ale Miasto nad Wężową Rzeką ma skaliste podłoże - zaoponował Hatonis. - Nasze klany drążyły ten tunel przez ponad dwieście lat, głównie z powodu letnich burz i monsunów. Nie da się bezpiecznie przekraczać mostu przy wysokim stanie wód i wzburzonym morzu.
- A w Maharcie trafiają się silne burze? - spytał Nakor.
- Owszem - przyznał plemieniec. - Nie wiem jednak, jaki tu jest grunt.
- To nieistotne. Dobry budowniczy zawsze znajdzie jakiś sposób.
- Na pewno poradziłby sobie z tym krasnolud - rzekł Greylock.
- Nieważne •- mruknął Calis, po raz pierwszy okazując lekką irytację. - I tak ryzykujemy życie, niezależnie od tego, co poczniemy. Nie w tym rzecz. Nie sadzę jednak, by mądrze było dać się pozabijać podczas próby wdarcia się do Zachodniego Przedmieścia. Nie wiemy nawet, czy można się zeń wydostać... Wiemy jedynie, że Maharta znajduje się za rzeką... lecz nie wiadomo, czy pod rzeką jest tunel.
- A jeśli pójdę i go odnajdę? - spytał Nakor.
Calis pokręcił głową. - Nie mam pojęcia, jak zamierzasz się tam dostać... ale nie, nie zgadzam się. O północy potrzebny mi będzie każdy człowiek... i wszyscy mają być gotowi do wymarszu. Mówi się o tym, że dziś w nocy będzie celebrowana jakaś uroczystość. Pantathianie i Saaurowie szykują jakieś bitewne czary... a jutro północne pododdziały mają uderzyć na miasto.
Nakor podrapał się po głowie. - Jacyś ludzie budują mosty na północ od głównego ugrupowania, ale jeszcze ich nie ukończyli. Po co im te mosty? I jakich sztuczek chcą użyć do przerzucenia armii przez rzekę. Przez cały dzień odprawiają jakieś czary...
- Nie wiem - odparł Calis - ale chcę, by o wschodzie słońca wszyscy nasi ludzie znaleźli się na drugim brzegu. Twoim zadaniem - zwrócił się do Erika - będzie zajęcie się chłopakami Nahoota.
Erik poczuł, że żołądek zwija mu się w ciasny węzeł. Domyślił się, co za chwilę usłyszy od Calisa.
- Każ im zając się końmi i poczęstuj tym. - Półelf podał Erikowi spory, bulgoczący bukłak z winem. - Nakor doprawił trunek... przez pewien czas będą nieprzytomni.
Biorąc bukłak, Erik nie umiał powstrzymać uśmiechu. - Przez chwilę myślałem...
- Gdyby Nakor nie dał mi tego środka odurzającego, kazałbym ich pozabijać - skończył Calis. - Bierz się do dzieła.
Erik odwrócił się, czując przeszywający go dreszcz i zupełnie niezrozumiałe poczucie wstydu.
Obóz rozbrzmiewał od rozmaitych dźwięków, melodii z dalekich krain, krzyków radości i bólu, śmiechu i przekleństw... a nad tym wszystkim unosił się łoskot bębnów.
Wojownicy Saaurów walili w wielkie, drewniane i pokryte skórą bębny. Łoskot niósł się nad rzeką jak odgłos gromów i huczał każdemu w uszach niczym jego własny puls. Krwawe obrzędy dobiegły końca i wojownicy zaczęli się szykować do rannej bitwy.
Dęto w rogi, bito w dzwony, nade wszystko zaś walono w bębny.
Przy koniach stali Hatonis i jego ludzie. Erik zerknąwszy na osiemnastkę Nahoota, przekonał się, że wszyscy leżą niczym kłody. Wiedział, że gdyby któremuś zdarzyło się ocknąć, musiałby go zabić.
- Wszyscy już śpią - zameldował Erik, wróciwszy do Calisa.
- Jeżeli potrafią spać w tym zgiełku, to rzeczywiście są wrażliwi jak wory z piaskiem - mruknął Praji.
- Żegnajcie, przyjaciele - odezwał się Calis, wyciągając dłoń.
Ujęli ją kolejno Hatonis, Vaja i na koniec Praji. Wespół z ośmioma ludźmi, którzy zostali z ich oddziałów, mieli przedostać się przez rzeki;, ustawiwszy się tak, by przejść przez nią po jednym z północnych mostów, podczas uderzenia głównego ugrupowania. W bitewnym zamieszaniu mieli podjąć próbę przemknięcia na wschód i ruszenia do Miasta nad Wężową Rzeką. Cokolwiek miało się zdarzyć w najbliższej przyszłości, miastu tak czy owak przyjdzie stawić czoło armii Szmaragdowej Królowej. Hatonis miał przygotować klany - niegdyś byli stepowymi włóczęgami, jak ich kuzyni Jeshandi, i w razie potrzeby mogą ujść pomiędzy wzgórza, skąd będą nękać armię najeźdźców, znikając w gęstych kniejach. Hatonis wiedział, że walka rozstrzygnie się daleko od jego rodzinnego miasta i trzeba do niej czegoś więcej niż siły ramienia.
Noc była ciemna, gdyż morskie wiatry nagnały chmury znad oceanu, pochłaniając blask księżyców. Podejrzany ruch na oddalonych brzegach rzeki mogliby zobaczyć jedynie ludzie obdarzeni najbystrzejszy!!! wyrokiem i przyzwyczajeni do wypatrywania w ciemnościach.
Nakor pociągnął nosem. - Nadciągają deszcze - orzekł. - Jutro będzie lało... prawie na pewno.
Calis skinął dłonią i Erik odwróciwszy się, posłał pierwszą grupę do wody. Plan był prosty - mieli przepłynąć płytkie, choć bystre wody rzecznej odnogi, by dostać się na jedną z niewielkich wysepek nieopodal miejskich murów, podjąć próbę przedostania się przez południowy falochron i przemknąć do portu. Następnie mieli uderzyć na najbardziej wysunięte przyczółki portu - stocznie i warsztaty szkutników. W tym miejscu od głównego nurtu rzeki odchodziła niewielka odnoga - naturalny kanał dla spuszczanych na wodę statków. Calis otrzymywał dokładne meldunki od pewnego agenta, który od lat pracował dlań na tym kontynencie, ale nie za bardzo znał się na portach. Konieczność zbadania spraw morskich nigdy nie objawiła się nikomu, dopóki Roo nie zadał swego pytania.
Plan działań, jakie mieli podjąć po spaleniu warsztatów, w których budowano okręty, leż był prosty - postanowili ukraść jakąś łódź i przepłynąć wzdłuż brzegu do Miasta nad Wężową Rzeką. Erik pomyślał wtedy, że prosie to nie znaczy łatwe.
Woda była przeraźliwie zimna, Erik jednak szybko się przyzwyczaił. Dla uniknięcia hałasu ludzie owinęli miecze, tarcze i zbroję w sukno, a niektórzy zostawili na brzegu cięższy oręż, by łatwiej było im płynąć.
Szlak, którym podążali, zaprowadził ich niebezpiecznie blisko pikiet armii Królowej i posterunków wartowniczych podmiejskich fortyfikacji. Poruszające się na murach pochodnie wskazywały wyraźnie, że zgiełk w obozie zaniepokoił obrońców. Erik liczył w duchu na to, że wszyscy wpatrują się w odległe światła na wzgórzu, nie w wodę i kamienisty brzeg pod murami.
Każdy człowiek w kompanii był doskonałym pływakiem. Ci, którym brakło doświadczenia, nabrali go w obozie pod Krondorem. Kiedy jednak dopłynęli do pierwszej z kamienistych wysepek u ujścia rzeki - pierwszego z punktów orientacyjnych - okazało się, że brakuje trzech ludzi. Szybkie odliczenie wykazało, że jest ich trzydziestu dwu. Wysepka, na której wylądowali, była mała i poza jednym drzewem oraz wysoką trawą nie ofiarowała żadnego schronienia. Calis ponownie dal rozkaz „do zanurzenia” i Erik poczekał, aż wszyscy znajdą się w wodzie - przy okazji raz jeszcze rozejrzał się, bez rezultatu, za zaginionymi.
Gdy zbliżyli się do miasta, okazało się, że prąd tu jest silniejszy, kanał głębszy, woda zaś znacznie bardziej słona. Płynący w tyle Erik usłyszał odgłosy kaszlu i szamotania się w wodzie, co oznaczało, że kolejny towarzysz popadł w tarapaty. Chłopak popłynął nawet w jego stronę, ale kiedy dotarł na miejsce, przywitała go cisza i fale. Przez chwilę rozglądał się dookoła, nasłuchując uważnie, potem ruszył w ślad za resztą.
Nagle silnie otarł o coś kolanem i po sekundzie brnął już w wodzie po szczycie podwodnej rafy. W następnej chwili silny prąd pociągnął go w głąb i Ravensburczyk musiał włożyć wiele wysiłku, by utrzymać głowę nad wodą.
Ciążyła mu także zbroja i płynęło się coraz trudniej. W obozie pod Krondorem ćwiczył godzinami pływanie z mieczem i tarczą przytroczonymi do pleców, nic jednak nie dało się porównać z tą mozolną walką przeciwko zimnemu i mrocznemu żywiołowi.
Ramiona miał jak z ołowiu, w piersiach zaś czuł płomień. Z najwyższym trudem zmuszał się do wykonywania kolejnych ruchów. Podnieść ramię, przenieść je do przodu, machnąć nogą, podnieść drugie ramię... parł ku przodowi, nie mając pojęcia, ile przestrzeni jeszcze zostało do pokonania.
I nagle usłyszał tuż przed sobą odgłosy przyboju - fale uderzały o brzeg. Co więcej, usłyszał kaszlących i parskających towarzyszy. Resztkami sit wierzgnął potężnie i uderzył twarzą o kamienie na plaży.
Zdążył jeszcze tylko zobaczyć czerwony błysk i runął w jakiś długi, mroczny tunel.
Przez długą chwilę charczał i wypluwał wodę, potem porwały go torsje. Odwróciwszy się na plecy, uderzył głową o kamień.
- Przestań! - usłyszał niecierpliwy szept Roo. - Rozwalisz sobie ten durny łeb! Leż spokojnie.
Czuł się okropnie, nigdy w życiu nie było mu tak niedobrze.
- Wypiłeś niemal połowę oceanu - usłyszał rozlegający się gdzieś daleko głos Bysia. - Gdybym nie stał na kamieniu, o który walnąłeś łbem, to bym cię nie zauważył.... i chyba poszedłbyś na dno, tuż przy brzegu...
- Dziękuję - odparł słabym głosem. Dzwoniło mu w uszach, piekła twarz, bolał nos, i w sumie nie był pewien, czy ma ochotę na dalsze życie.
- Możesz wstać? - rozległ się tuż obok głos Calisa.
Wstał, zatoczył się jak pijany, ale odrzekł mężnie; - Oczywiście. - Miał ogromną ochotę posiedzieć jeszcze bez ruchu przez najbliższe kilkadziesiąt lat, wiedział jednak, że jeśli nie wstanie, to towarzysze tak go zostawią.
Rozejrzał się dookoła i policzył ludzi. Trzynastu. Spojrzawszy na twarze tych, którzy zostali, zwrócił się do Bysia: - A Luis?
- Gdzieś lam - odpowiedział, kiwnięciem głowy wskazując morze.
- Mocni bogowie! - mruknął Erik. Do wody weszło trzydziestu dwu ludzi - wyszło z niej trzynastu.
- Może niektórych wyniosło na brzeg nieco dalej - rzekł stojący nieopodal Sho Pi.
Erik kiwnął głową, wiedząc, iż istniało znacznie większe prawdopodobieństwo, że towarzysze utonęli w rzece lub w morzu.
Rozejrzawszy się dookoła, stwierdził, że znajdowali się na krańcu południowego falochronu - długiej kamiennej konstrukcji zapobiegającej wdzieraniu się do portu wzburzonych fal. Na znak Calisa wszyscy ustawili się w szeregu i ostrożnie zaczęli się przekradać wzdłuż kamienistego grzbietu falochronu, co w ciemnościach wcale nie było sprawą łatwą ni bezpieczną, ze względu na możliwość skręcenia nogi na kamieniach. Po upływie mniej więcej godziny dotarli do bitej drogi na szczycie falochronu.
- Muszą tu mieć jakąś” drogę - szepnął Nakor w formie objaśnienia - żeby transportować kamienie do uzupełniania ubytków w falochronie po sztormach.
Calis kiwnął głową i gestem nakazał ciszę. Pokazał migoczący w oddali maleńki świetlny punkcik. Kilkaset jardów przed nimi stał niewielki budynek, w miejscu, gdzie falochron przekształcał się już w nabrzeże. Nie ulegało wątpliwości, że był to rodzaj wartowni.
Zerknąwszy ku wejściu do portu, Erik poczuł nagły skurcz żołądka. - Kapitanie! - szepnął.
- Widzę! - padła odpowiedź.
I wtedy dopiero dostrzegł, że wszyscy patrzą na port. U wejścia, pomiędzy falochronami, zatopiono kadłuby trzech wielkich okrętów, by uniemożliwić najeźdźcom wtargnięcie od strony morza. Przy nabrzeżach, niczym kurczęta bezpieczne pod osłoną kwoczych skrzydeł, tłoczyły się pomniejsze stateczki. Żaden z nich nie miał dostatecznie płytkiego zanurzenia, by minąć hulki blokujące wejście do portu.
W wartowni było dwu strażników, którzy bacznie wpatrywali się w wodę za rzeką, tak że pokonano ich bez szmeru - nie mieli nawet pojęcia, jaki wyborny tropiciel ich uciszył. Calis przekradł się bezszelestnie i ogłuszywszy ich gołymi dłońmi, troskliwie ułożył obu na kamiennej posadzce.
- Sprawa jest prosta - zwrócił się zaraz potem do zebranych wokół niego wojaków. Poczekamy, aż rozgorzeje bitwa. Ponieważ Szmaragdowi mogli ustawić jakieś małe łodzie dookoła falochronu i przystani, pewnie będzie tu oddział obrońców, większość sił jednak skupią przy północnym murze, chroniąc podejścia lądowe. My ruszymy wzdłuż tego nabrzeża, skierujemy się ku stoczniom i spalimy wszystko, co się da spalić. Ktokolwiek stanie na drodze, jest wrogiem i należy go zabić.
- Potem przedostaniemy się do portu, ukradniemy łódź o tak płytkim zanurzeniu, jaka tylko się trafi, i spróbujemy jakoś wydostać się z zamętu. Kto nie da rady dotrzeć do portu, niech próbuje się przebić na północny wschód od miasta i potem niech rusza ku Miastu nad Rzeką Wężową. - Powiódł wzrokiem po twarzach słuchaczy. - No, chłopcy... od tej chwili każdy za siebie, a bogowie za wszystkich. Nikt nie będzie zwlekał, by zaczekać na towarzysza. Jeżeli żaden z nas nie wróci do Krondoru, cały nasz wysiłek na nic. Komu przyjdzie umrzeć, niech się postara, by choć miał za co.
Jedyną odpowiedzią były niemrawe skinienia głowami. Ludzie skryli się przed chłodem w kątach małej izby. Zaczęło się czekanie.
Erik wzdrygnął się nagle. Usiłował zasnąć, ale uniemożliwiało to nieustanne łomotanie pod czaszką. Nigdy wcześniej by nie uwierzył, że może aż tak bardzo czuć się znużony. Nigdy przedtem też nie zaznał czegoś podobnego do tego tępego bólu w rozbitym nosie.
- Złamany - orzekł Roo.
- Co? - spytał Erik, usiłując w nikłym blasku przedświtu zobaczyć twarz przyjaciela.
- Twój nos. Złamany. Chcesz, bym go nastawił?
Erik czuł, że powinien się sprzeciwić, kiwnął jednak tylko głową. Roo był jednym z większych ravensburskich zawadiaków, brał udział w niejednej bójce i wiedział, co robi. Przyjaciel przyłożył dłonie do jego twarzy, ostrożnie obmacał złamanie, a potem zestawił kości jednym szybkim ruchem.
Erik poczuł, jakby ktoś niespodzianie wbił mu w twarz kilka stalowych ćwieków. Oczy zaszły mu łzami, czuł, że zaraz zemdleje... i naraz niespodziewanie ból znikł, jak odjęty ręką. Pulsowanie, które tak mu się dało we znaki, ustało zupełnie; pomyślał więc, że może uda mu się jakoś wynieść gębę w jednym kawałku.
- Dziękuję - rzekł, ocierając łzy.
Odpowiedź przyjaciela zagłuszył nagły ryk. Zabrzmiało to tak, jakby niebiosa rozdarły się na dwoje lub jakby swemu gniewowi dało upust naraz przynajmniej tysiąc smoków. Potem rozległ się łoskot wody, niczym echo dudniącego w największym wąwozie świata ogromnego wodospadu, po czym wzdłuż wybrzeża powiał nagły wiatr.
- A niech mnie! - sapnął Nakor. - To ci dopiero sztuczka! Na przeciwległym brzegu rzeki wzbijała się w górę kolumna bladego światła, zielonkawego na krańcach, sięgająca coraz wyżej i jednocześnie pochylająca się łukiem ku miejscu, gdzie się znajdowali. Kolumna wolno rozpościerała się coraz szerzej. Ludzie i Saaurowie skierowali ku niej swe wierzchowce, początkowo bojaźliwie, potem, kiedy kilkudziesięciu ruszyło podniebnym szlakiem równie pewnie, jak bitym traktem, skierowały się ku niemu całe gromady.
- No, to teraz wiemy, dlaczego zgrupowali się u ujścia rzeki naprzeciwko Maharty i dlaczego nie wznosili mostów - rzekł podekscytowany Nakor. - Do przerzucenia armii przez rzekę użyli magii.
- Ruszamy natychmiast! - syknął Calis.
Podniósł się i puścił biegiem wzdłuż przystani. Dotarli do portu bez żadnych przeszkód, gdyż wszyscy obrońcy jak zaczarowani gapili się na magiczny most nad rzeką. Erik skupił uwagę na wodzu, chociaż musiał nakłaniać niektórych, by biegli za Calisem.
Gnali wzdłuż wąskich uliczek, pokonując wąski przesmyk lądowy pomiędzy oceanem i rzeką. Erik nie bardzo wiedział, gdzie są, czuł jednak, że w razie potrzeby potrafi znaleźć drogę powrotną.
Kierowali się w lewo, wzdłuż głównego bulwaru. Obok nich przemknęła kompania jeźdźców z czerwonymi turbanami na głowach, w białych koszulach, czarnych kurtkach i białych spodniach. W chwilę później do Calisa podjechał mężczyzna ubrany podobnie jak pozostali i wrzasnął: - Dokąd to?
- Rozkazy! - odkrzyknął Calis. - Ryzyko ataku na ujście! Przez, chwilę wyglądało na to, że nieznajomy ma wątpliwości, jednak niesamowity widok magicznego mostu wytrącił go z równowagi na tyle, że przyjął odpowiedź półelfa za dobrą monetę i natychmiast odjechał.
Po chwili dotarli do krańca uliczki, łączącej się z drugą, poprzeczną - i tu się zatrzymali. Przed sobą mieli suchy dok. Konstrukcja wznosiła się wysoko na tle nieba, a pośrodku widać było kil i wręgi jakiegoś - w przyszłości - wielkiego okrętu. Drewniane ściany ciągnęły się na przestrzeni przynajmniej czterech setek stóp, a rufa budowanego okrętu wystawała jeszcze dalej. Spojrzawszy wzdłuż kilu, Calis zobaczył zamknięty w perspektywie ścian doku zalew - rozległą polać wody sięgającą aż do portu. Prawie trzy czwarte obwodu zalewu wypełniały konstrukcje podobne do lej, jaką miał przed sobą.
- Weź kilku ludzi i idźcie tam - skinął dłonią w prawo. - Zajdźcie od końca i podpalajcie wszystko, na co natraficie wracając. Spróbujcie przedostać się do portu. Ale pamiętaj... Każdy dba o siebie, i tylko o siebie! - Z tymi słowy wyciągnął rękę, ścisnął mocno dłoń Erika i puścił się biegiem w lewo.
- Hej, wy tam! - syknął Erik, zwracając się do Roo, Sho Pi, Nakora i ludzi przy nich stojących. - Za mną!
Podczas biegu czuł ból głowy, ale zignorował dolegliwość. Drżały mu kolana, serce biło jak oszalałe, nerwy miał napięte niczym postronki, ale po kilku chwilach wszystko wróciło do normy.
Obok nich przemknęła grupka jeźdźców, zmierzających w stronę, z której nadbiegał Erik i jego ludzie. Ravensburczyk zaledwie zdążył uskoczyć z drogi człowiekowi, który najwyraźniej wolał go stratować, niż zapanować nad rozhukanym koniem. Wyraz twarzy strażnika powiedział Erikowi, że nie był to ktoś gnający z jakimś” rozkazem, ale przerażony maruder wiejący gdzie pieprz rośnie.
Erik pomyślał, że trudno winić tych ludzi. Podniebny most rozciągał się już nad czwartą częścią drogi ponad rzeką i stały na nim tysiące Saaurów, wywijających bronią i wznoszących dzikie bojowe okrzyki, łączące się w jeden, przeciągły zew bitewny.
Okrążywszy róg, zobaczył przed sobą dwa kolejne suche doki. - Idź i spal wszystko, co się da - rzekł do stojącego najbliżej Sho Pi. - A ty mu pomóż - polecił Nakorowi.
Porwał za ramię Roo i pognał z nim w stronę domku stojącego przed kolejnym ogromnym suchym dokiem. Drzwi do budynku były zaryglowane od środka, okrążywszy go jednak, znaleźli niewielkie okno. Zajrzeli przez nic, a gdy nie zobaczyli wewnątrz nikogo, Erik rozbił okno tarczą, po czym zwrócił się do Roo: - Chociaż raz twój mizerny wzrost na coś się przyda. - I podsadził kompana, który szybko znikł wewnątrz budyneczku.
Otwierając drzwi, Roo zastał już przed nimi Erika. - Jest tu coś, co nadaje się do podpalenia?
- Owszem, pergaminy i pochodnia. Masz krzesiwo?
Erik sięgnął za pazuchę i wyjął krzemień. Roo skrzesał iskry ostrzem sztyletu, a gdy padły na łuczywo, troskliwie rozdmuchał niewielki płomyk.
Kiedy pochodnia rozgorzała, podpalił najpierw stos pergaminów, a polem obaj co tchu wyskoczyli z chatki. Erik poprowadził Roo do podstawy okrętowego łoża, gdzie znaleźli stos szczap. Chłopcy szybko zgromadzili je razem i podpalili. Drewno zajęło się niechętnie, buchając ciemnym dymem, ale po chwili ogień huczał już w najlepsze.
Rozejrzawszy się dookoła, Erik zobaczył niewielki dym na przeciwległym końcu basenu, ale nie dostrzegł pożaru. Skinąwszy dłonią Roo, wezwał go ku sobie i razem podbiegli ku kolejnemu dokowi. Tu okazało się, że na jego straży stoi szkutnik i jego rodzina. Trzej mężczyźni w średnim wieku i ich czterech nastoletnich synów stali golowi do walki. Uzbrojeni byli w młoty i solidne łomy.
- Odejdźcie na bok - zwrócił się do nich Erik.
- Co chcecie zrobić? - spytał najstarszy z mężczyzn.
- Niechętnie mówię o tym takiemu jak wy, panie, mistrzowi, ale muszę spalić tę stocznię. Wasze narzędzia i ta pochylnia również pójdzie z dymem.
Majster zmrużył oczy. - Po moim trupie!
- Nie chcę z wami walczyć - odparł Erik - ale w tej stoczni nikt już nie zbuduje statku dla Szmaragdowej Królowej. Rozumiecie?
- Człowieku! Toć to mój cały majątek! - żachnął się szkutnik.
Erik uniósł miecz i pokazał odległy, a jednak coraz bliższy kraniec podniebnego mostu. - Oni i tak wszystko ci zabiorą. Zgwałcą wasze kobiety, a was pozabijają, albo zmienią w niewolników i zmuszą do budowania dla nich statków, na których popłyną do mojej ojczyzny, by zabić moich bliskich.
- A my... co mamy zrobić? - spytał majster, w którego głosie było tyleż błagania, co gniewu i wyzwania.
- Weź łódź, przyjacielu, i odpłyń stąd jak najrychlej - odpowiedział Erik. - Udaj się do Miasta nad Wężową Rzeką i pozostań lam jak najdłużej... ale jeśli teraz nie zejdziecie mi z drogi... jeżeli będzie trzeba, to was pozabijam.
Z tyłu nadbiegli Bysio i dwaj inni weterani, toteż majster skapitulował na widok pięciu zbrojnych. Zrezygnowany kiwnął głową. - Dajcie nam godzinę...
Na to Erik nie mógł się zgodzić. - Macie pięć minut i zaczynamy podpalać - rzekł. Ujrzawszy niewielką łódkę przymocowaną do małego molo, zapytał: - Wasza?
- Nie, sąsiada.
- Cóż, możecie ją ukraść... A teraz precz!
Erik skinął dłonią, nakazując ludziom, by rozstawili się w półokrąg, dla szybszego rozniecenia pożaru. Kiedy Bysio mijał jednego z synów, ten nagle zawołał: - Nie, ojcze! Nie pozwolę im spalić naszego domu!
Zanim Bysio zdołał się odwrócić, młodzik uderzył go łomem w kark. - Nie! - wrzasnął Erik, ale było już za późno. Kark Bysia pękł z głośnym trzaskiem.
Roo runął na młodzika, i uderzając go w twarz tarczą, rzucił krewkiego chłopaka plecami w grupkę braci i stryjów. Łom brzęknął głośno o bruk, a Erik pochylił się nad leżącym nieruchomo przyjacielem.
Szkutnik i jego rodzina stali bez ruchu, Roo zaś trzymał krewkiego młodzika pod sztychem, gotów jednym ruchem ramienia pomścić kompana. Erik zdążył w ostatniej chwili - odepchnąwszy Roo, spojrzał w twarz przerażonemu smarkaczowi i spytał: - Dlaczego? - Złapawszy go garścią za koszulę na piersi, bez trudu uniósł go w powietrze, aż twarz chłopaka znalazła się na jednej wysokości z jego nieruchomym obliczem. - Powiedz mi, dlaczegoś to zrobił? - wrzasnął prosto w przerażone, rozbiegane oczy młodzika.
Gdy twarz młodzieńca wykrzywił grymas przerażenia, rozjuszony Ravensburczyk usłyszał błagalny głos kobiety: - Nie róbcie mu krzywdy... proszę.
Erik odwrócił się i zobaczył stojącą obok mężczyzn kobietę, której twarz zalewały łzy. - To mój jedyny syn!
- Zabił mojego przyjaciela! - wrzasnął Erik. - Powiedz mi, dlaczego miałbym go oszczędzić?
- Bo poza nim nie mam nikogo - odpowiedziała kobieta. Erik poczuł, że nie umie w sobie wzbudzić wściekłości. Pchnął chłopca ku matce i rzekł tylko: - Precz! - Chłopiec zrobił chwiejny krok w tył, a Erik raz jeszcze dał upust bezsilnemu gniewowi. -Już!
I odwróciwszy się ku Roo, wydał rozkaz suchym głosem: - Spalić wszystko!
Roo uniósł pochodnię i podpalił dom rodziny, która stała i obserwowała to z nienawiścią, ale i bez ruchu.
- Bierzcie tę łódź i odpływajcie - poradził im Erik. - W przeciwnym razie czeka was tu śmierć.
Ojciec rodziny kiwnął głową i odprowadził swoją gromadkę, a Erik pochylił się i przyklęknął obok leżącego Bysia. Przewróciwszy go na plecy, zobaczył, że oczy przyjaciela są szeroko otwarte. I nagle usłyszał czyjś śmiech, a kiedy szybko spojrzał za siebie, ujrzał roześmianego Nakora. - Popatrz... wygląda na zdziwionego i zaskoczonego - rzekł mały szelma.
Erik parsknął śmiechem, gdyż uwaga ta była bardzo trafna. Na twarzy Bysia zastygło zaskoczenie, nie gniew czy ból.
- Zastanawiam się, czy Bogini Śmierci posiada te wszystkie atrybuty Jakich spodziewał się po niej Bysio - rzekł Ravensburczyk, wstając. Odwróciwszy się, zobaczył Roo wychodzącego z budynku, z którego zaraz potem buchnęły kłęby dymu.
- No, dalej - ponaglił Erik towarzyszy. - Niewiele czasu nam zostało.
Miał rację, gdyż most wspiął się już poza środek nurtu i zaczął powoli opadać ku drugiemu brzegowi. Od północy dobiegał zgiełk bitewny i szczęk broni, które wskazywały, że i tam napastnicy przedarli się przez mur - albo należało się tego spodziewać w najbliższym czasie - gdy obrońcy grodu zdjęci grozą zbiegli przed magią Szmaragdowej Królowej.
Z drugiego krańca basenu stoczni wzbijały się płomienie i kłęby dymu, świadczące o tym, że Calis i jego grupa też robili swoje. Sho Pi wespół z dwoma towarzyszami podłożyli ogień pod sąsiedni dok, podczas gdy Roo i Erik pobiegli po kamiennych stopniach ku grupce niskich drewnianych szop, sterczących na skalistym przesmyku.
Dotarłszy do nabrzeża, odkryli, że ogień rozprzestrzenił się i nabierał mocy. Ravensburczycy puścili się biegiem ku następnemu dokowi i ponownie zaczęli rozniecać pożary.
Gnając z powrotem ku głównemu bulwarowi, Erik zauważył, że mija go potok ludzi niosących jakieś zawiniątka, z czego wywnioskował, że wróg wdarł się do miasta. W pewnej chwili poczuł, że Roo szarpie go za rękaw kurtki. - Co znowu?
- Czy to nie kapitan? - wskazał Roo dłonią.
W coraz gęstszej ciżbie ludzi Erik rzeczywiście zobaczył Calisa, Nakora i cle Longueville'a. W chwilę potem wszyscy utknęli w tłumie.
- Kierujcie się do portu! - krzyknął Erik na wypadek, gdyby któryś z jego ludzi był w pobliżu.
Wszelkimi sposobami - mniej lub bardziej subtelnymi - usiłowali przepchnąć się wśród ciżby. Erik torował drogę, korzystając ze swej wagi i siły. Roo starał się tylko trzymać tuż za druhem. Pozostali gdzieś przepadli.
U wyjścia z uliczki dopadli de Longueville'a. - Gdzie jest kapitan? - ryknął mu Erik.
- Gdzieś tam!
Erik zauważył, że cle Longueville został zacięty w ramię, pospiesznie obwiązane jakąś szmatą. - Nic ci nie jest?
- Może uda mi się jakoś przeżyć jeszcze kilka minut - ryknął sierżant.
- Dokąd oni pędzą? - spytał Roo.
- Tam gdzie my - odparł Bobby. - Do portu. Miasto padło i wszyscy szukają jakiegoś statku czy łodzi. Musimy dotrzeć tam przed wszystkimi.
Roo obejrzał się przez ramię na pożary szalejące w stoczniach. - No... ale udało nam się podpalić warsztaty...
- Taaa... - odparł de Longueville. - Przynajmniej tyle dobrego...
I wtedy o ich twarze uderzyły pierwsze krople deszczu.
Erik odwrócił się jak kolnięty szydłem.
- Pożary!
- Co mamy z nimi zrobić? - spytał sierżant. Wokół nich gromadziło się coraz więcej przerażonych zbiegów.
Nagle ukazał się Calis, przeciskający się przez tłum ku swoim weteranom. Zaraz potem z ciżby wyłonili się Sho Pi i Nakor. - Musimy wracać! - wrzasnął mały szelma.
- Co możemy jeszcze zrobić? - spytał de Longueville.
- Musimy podsycać ogień! - odparł Nakor, widząc, że deszcz z lekkiej mżawki zmienia się w solidną ulewę. - Jeśli rozgorzeją, do ich stłumienia potrzebne będzie oberwanie chmury.
Calis kiwnął głową. Ruszyli więc ku dokom, Erik zaś zaczął rozglądać się za Roo. Żywiąc dość nikłą nadzieję, że zdoła przekrzyczeć zgiełk, ryknął co sił w płucach w języku Królestwa: - Z powrotem do basenu przy ujściu! Do pożarów!
Niezależnie od tego, co działo się w innych częściach miasta, przy porcie rozpętało się piekło. Wysłani dla utrzymania porządku żołnierze przyłączyli się do gnających na wyprzódki ku okrętom przerażonych mieszczuchów. To, że wyjście z portu było zatarasowane kadłubami zatopionych hulków i przemknąć się mogły jedynie stateczki o minimalnym zanurzeniu, zupełnie nikogo nie interesowało.
Załogi statków robiły co w ich mocy, by zniechęcić ludzi szukających schronienia na pokładzie, a kilku kapitanów poleciło podnieść kotwicę i odpłynąć, by od natrętów oddzielić się pasmem wody. Z centrum miasta nadjechało galopem kilku jeźdźców, a kobiety i mężczyźni pokrzykując, usiłowali zejść im z drogi.
- Łapać konie! - zawołał Erik i gdy gnający na czele wierzchowiec zatrzymał się (wbrew woli jeźdźca) przed zgromadzonym tłumem, Ravensburczyk skoczył i chwyciwszy draba za ramię, pociągnął go w dół. Jego samego zdumiała siła, z jaką to uczynił, zważywszy skrajne wyczerpanie. Jednym ciosem, jak uderzeniem młota, pozbawił spieszonego jeźdźca przytomności i powalił na ziemię. Równało się to zapewne wyrokowi śmierci, bo ogarnięty paniką tłum nie zna litości i depcze wszystkich bez wyjątku, Erik jednak nie umiał wzbudzić w sobie miłosierdzia dla kogoś, kto tratuje kobiety i dzieci, by samemu wyrwać się z zamętu.
Przerażony koń przewracał oczami i parskał ze strachu. Szukając drogi odwrotu, wpadł na człowieka idącego za nim i natychmiast wierzgnął w tył. Trafił w żołądek grubego perfumiarza, który niósł w ramionach kilka najcenniejszych słojów z wonnościami, i przewróciwszy mężczyznę na bruk, pozbawił go niemal przytomności. Erik zdołał jedną ręką złapać konia za luźne wodze, drugą zaś poderwać z ziemi leżącego grubasa i postawić go na nogi. - Trzymaj się, człowieku! - ryknął mu prosto w ucho. - Jeśli upadniesz, będzie po tobie!
Kupiec kiwnął głową, więc Erik zostawił go jego losowi, nie mając już czasu na akty miłosierdzia. Skoczywszy na siodło, zobaczył, że Calis i inni poszli za jego przykładem - oprócz Nakora, który został zaatakowany przez ostatniego z jeźdźców. Erik uderzył piętami w boki swego wierzchowca i przerażony źrebiec skoczył przed siebie. Ravensburczyk pewną ręką przeprowadził go przez tłum ku miejscu, gdzie mały szelma jak mógł, unikał podstępnych uderzeń potężnego przeciwnika. Erik wyjął swój miecz i jednym zamaszystym ciosem zrzucił napastnika z siodła.
- Dziękuję - rzekł Nakor, wskakując na zwolniony przed chwilą grzbiet rumaka. - Złapałem za wodze, zanim zdążyłem pomyśleć, jak go namówić na oddanie mi konia.
Erik powiódł swego wierzchowca obok Nakora, jadąc w ślad za Calisem i de Longueville’em. Dwaj pozostali jeźdźcy doszli widać do wniosku, że i tak im się poszczęściło - mogli zatrzymać swe konie - nie próbowali więc im przeszkadzać.
Napór ich koni rozdzielił tłum, czego nie dokonaliby, idąc pieszo. Gdy znaleźli się na bulwarze wiodącym ku płonącym stoczniom, spostrzegli, że tłum jest tu znacznie rzadszy. Deszcz padał nieustannie - i kiedy dotarli do stoczni, natychmiast zauważyli, że pożary znacznie przygasły.
Erik starał się trzymać tak blisko ognia, jak to tylko możliwe - co mu się zresztą udało, gdyż miał najmniejsze kłopoty z szalejącym na ulicach tłumem. Koń nie bardzo miał ochotę gnać ku płomieniom, chłopak jednak doskonale trzymał się w siodle, ściągał cugle i bez trudu panował nad zwierzęciem.
U krańców basenu portowego, gdzie rozniecono pierwszy pożar, suchy dok był prawie nietknięty. W kilku miejscach widać było ślady spalenizny, ale ogień ledwie się już tlił. Zobaczywszy opuszczony dom po przeciwnej stronie bulwaru, Erik podjechał doń. zeskoczył z siodła i klepnięciem po zadzie odpędził przestraszone zwierzę.
Wbiegł do domu i zobaczył porozrzucane meble - najwyraźniej byli tu rabusie. Może zresztą nieład był dowodem desperacji rodziny, usiłującej uratować cenniejsze przedmioty zanim ogarnie je ogień. Erik chwycił drewniane krzesło i wybiegł z nim na ulicę, kierując się ku nikłym już płomieniom. Cisnął krzesło w ogień i wykonawszy kilka podobnych nawrotów, wrzucił w płonące rusztowanie każdy kawałek drewna, jaki udało mu się znaleźć. Zgodnie z przewidywaniami Nakora, pożar rozgorzał tak intensywnie, że deszcz nie mógł już mu zaszkodzić - zresztą bardziej była to teraz dokuczliwa mżawka, niż porządna ulewa.
W sąsiednim domu znalazł więcej materiałów łatwopalnych, i wszystkimi nakarmił coraz bardziej żarłoczne płomienie. Kiedy wreszcie uzyskał pewność, że tego pożaru nic już nie ugasi, rozejrzał się po okolicy - i niemal się załamał. Pożar, który właśnie podsycił, był jedynym na tyle intensywnym, by przeciwstawić się deszczowi. Więcej już w pojedynkę dokonać nie mógł.
Mimo wszystko rzucił się ku kolejnemu zarzewiu - niemal już wygasłemu - i znalazł przy nim, po przeciwnej stronie ulicy, magazyn z wyłamanymi drzwiami. Jedno uszkodzone skrzydło smętnie zwisało z zawiasów, drugie leżało na ziemi. Erik podniósł je i pobiegł na drugi) stronę ulicy, poniżej której leżała pochylnia i dok dla statku. Rzucił drzwi jak najdalej - ale legły tylko na krawędzi ognia i nawet jakby nieco go przygasiły.
Ravensburczyk zaklął i ponownie wrócił do magazynu. Sklep był prawie nietknięty: ten. kto wyważył drzwi, widocznie zerknął tylko do środka i pobiegł dalej. W rzeczy samej, budynek należał do żaglomistrza i złodziej nie znalazłby tu nic wartościowego. W środku Erik odkrył całe zwoje płótna i kilka beczek smoły. Jedną z nich szybko wytoczył na zewnątrz i przeturlał przez uliczkę. Potem podniósł ją w górę i cisnął w płomienie. Drewno trzasnęło z rozkosznym dla uszu podpalacza dźwiękiem, a smoła szybko się zajęła ogniem. Gdy Erik cofnął się o krok, zobaczył strzelający w górę snop płomieni.
- Coś ty tam znalazł? - spytał Nakor. - Pali się aż miło!
- Smołę - odpowiedział Erik. - Tam, w środku. - Udał się do magazynu, a towarzysz pobiegł za nim. Przez chwilę myszkował, oglądając wszystko, co znalazł. Wytoczył na ulicę kilka pomniejszych słojów, ułożył razem i ponownie wbiegł do środka. Po chwili wyłonił się, popychając przed sobą baryłkę - właśnie gdy Erik wracał, podsyciwszy uprzednio ogień drugą beczką smoły.
Ravensburczyk przystanął na moment, by popatrzyć na zachodnią połać nieba. Świetlisty łuk osiągnął już swój szczytowy punkt - stojący na nim Saaurowie i najemnicy znajdowali się kilkaset stóp nad powierzchnią wody.
- Chłopcze... wiele bym dał za jakąś sztuczkę. Gdybym mógł sprawie, by to coś nagle zniknęło... ot, tak! - trzasnął palcami. - Patrzenie na tych walących się do wody drabów, sprawiłoby mi mnóstwo uciechy...
Erik wytoczył trzecią baryłkę i turlał ją ku kolejnej pochylni. - Dlaczego nie pomyśli o tym jakiś tutejszy mag? - zapytał, dysząc ciężko.
- Magia bitewna jest bardzo trudną sztuką - odparł Nakor, pomagając mu turlać baryłkę. - Mag robi jakąś sztuczkę. Inny stara się jej przeciwstawić. Trzeci sprzeciwia się drugiemu. Czwarty usiłuje wesprzeć drugiego. Wszyscy stoją jak słupy i usiłują przemóc jeden drugiego, aż tu podbiega paru żołdaków, którzy sieką ich na kawałki. Niebezpieczna to sztuka i niewielu magów chce ją zgłębiać... Najważniejsze jest zaskoczenie... - Przerwał na chwilę, dotarli bowiem do miejsca, w którym uliczka łączyła się z pomostem nad stocznią. Nakor zamaszystym kopniakiem posłał beczułkę w płomienie. - Właściwie łatwo byłoby przeciwstawić coś tej sztuczce, gdybyśmy tylko mieli maga dość potężnego, by ją zbadał. Na tym moście jest wielu Pantathian pracujących razem. Wielu wężowych kapłanów skupionych w jednym miejscu. Bardzo trudna sztuka, lecz łatwo byłoby to zakłócić... To jak sprucie materiału - pociągniesz za właściwą nić i wszystko się rozpadnie... - Erik spojrzał nań wyczekująco, Nakor zaś uśmiechnął się przebiegle. - Nie... ja bym tego nie potrafił... Ale Pug... Tak, on dałby sobie z tym radę... Albo kilku Wielkich z Tsuranni.
Erik zamknął oczy, a po chwili je otworzył. - No, skoro żaden z nich nie może się tu pokazać, musimy spróbować sami. Do dzieła.
Znów pobiegli do sklepu żaglomistrza, Nakor jednak nie mógł się powstrzymać. - Gdyby Pug albo jakiś inny potężny mag spróbował się temu przeciwstawić, Szmaragdowa Królowa chyba by go spopieliła... - I nagle zatrzymał się jak wryty. - Czekajże! Mam pomysł!
- Jaki? - wycharczał Erik, ciężko łapiąc oddech.
- Idź, poszukaj innych. Powiedz im, by ukradli jakąś łódź i przedarli się do ujścia. Idź już. Nie zwlekaj. Wydostańcie się z portu. Pożarami ja się zajmę.
- Ale w jaki sposób? - żachnął się Erik.
- Powiem ci później - odparł Nakor, uśmiechając się jak lis obejmujący zarząd dobrze wypełnionego kurnika. - A teraz już idź! I wynoście się stąd czym prędzej! - Po czym odwrócił się i skoczył ku magazynowi żaglomistrza, a Erik nabrał tchu w płuca i zawrócił. Był bardzo wyczerpany, ale zmusił się do jeszcze jednego wysiłku i pobiegł do Calisa i innych.
Znalazł ich - to znaczy Sho Pi, Calisa i de Longueville'a - na drugim krańcu basenu, usiłujących rozniecić kolejny pożar. Trupy dwu leżących nieopodal strażników wskazywały na to, że nie obeszło się bez sprzeciwów.
Deszcz lał coraz gęstszy i Erik dopiero teraz odkrył, że jest przemoczony. - Nakor mówi - wysapał, zbliżywszy się do Calisa - byśmy znaleźli jakąś łódź i wynieśli się stąd.
- Sporo jeszcze zostało - rzekł Calis.
- On powiada, że o to już się sam zatroszczy. Wymyślił jakąś sztuczkę!
Calis w jednej chwili odrzucił deskę, którą zamierzał cisnąć w zamierający ogień. - Widziałeś tu jakieś łodzie?
- Nie - odpowiedział Erik. - Ale też ich nie szukałem.
Pobiegli z powrotem ku ulicy, aż dotarli do pierwszych kamiennych schodków wiodących w dół, ku niższej sekcji doków, gdzie nadal jeszcze płonęło kilka mniejszych pogorzelisk. Deszcz przekształcał się w ulewę, zasłaniającą niemal całkowicie magiczny łuk, który sięgał już za połowę rzeki.
Erik wytężył wzrok, usiłując dojrzeć coś wśród deszczu. - O... tam chyba coś jest!
- Pływa do góry dnem - odparł Calis, spojrzawszy we wskazanym kierunku.
Idąc wzdłuż nabrzeża, kilkakrotnie natykali się na łódki, za każdym razem jednak były one uszkodzone lub przewrócone do góry dnem. I nagle Sho Pi zawołał: - O, tam, przy tej boi!
Calis odrzucił broń i dał nura w wodę. Erik zaczerpnął tchu i poszedł za przykładem kapitana. Płynął za nim, kierując się jedynie słuchem. Każdy wymach ramion wymagał od niego mnóstwa wysiłku - i każdy wydawał mu się ostatnim...
I nagle znalazł się przy łodzi. Była to niewielka szalupa rybacka z głębokim, wypełnionym morską wodą przedziałem pośrodku - rybacy musieli dbać o świeżość złowionego towaru. Miała jeden maszt, złożony teraz wzdłuż kilu. - Kto zna się na małych łodziach? - spytał Calis.
Erik z trudem przerzucił ciężkie ciało przez burtę. - Ja wiem o nich tyle, ile się dowiedziałem na pokładzie „Zemsty”. Pamiętaj, że jestem szczurem lądowym...
- I tak nie ma żagli - mruknął de Longueville, zaglądając do schowka na dziobie. Przy burtach jednak znaleźli parę wioseł.
Calis rozsiadł się na ławeczce i wetknął wiosła w dulki, de Longueville zaś odciął nożem cumę. Zanim Calis zdążył pociągnąć wiosłami po raz kolejny, znalazł drugą parę wioseł i wetknął je na miejsca.
Sho Pi odkrył ster i rumpel, Erik zaś ograniczył się tylko do ułożenia na dnie łodzi. Był przemoczony do suchej nitki, zmęczony i wyczerpany do tego stopnia, że przez chwilę wdzięczny był losowi za to, iż może się po prostu nie ruszać.
- Czy ktoś widział Roo? - spytał, odzyskawszy dech. - Albo Jadowa czy Natombiego?
De Longueville potrząsnął głową. - A Bysio?
- Zabity - odparł Erik.
- Znajdź jakieś wiadro - polecił de Longueville. - Jak nabierzemy wody, przyjdzie nam płynąć dalej wpław.
Erik rozejrzał się dookoła i znalazłszy schowek na rufie, wyjął zeń spory, drewniany ceber. - Co mam robić?
- Bacz, czy gdzieś nie sączy się woda, nabieraj ją do wiadra i za burtę - odparł de Longueville. - To się nazywa wybieranie.
- Aaaa... - odparł inteligentnie Erik. Klęknąwszy na dnie, zobaczył, że pod drewnianą kratą zbiera się woda. Odsunął kratę i nabrał z pół cebra, po czym wychlusnął ją za burtę.
Okazało się, że łódź była szczelna, na dnie zaś zebrała się woda deszczowa. Opróżniwszy zęzę, rozejrzał się dookoła.
Na południowym krańcu basenu znajdowało się dość płytkie ujście do głównego nurtu rzeki. - Steruj tam! - krzyknął Calis do Sho Pi. - Głębszy kanał dla większych statków wiedzie do portu. Ta szalupa może i mogłaby się przecisnąć pomiędzy bulkami, ale wolę nie ryzykować!
- Myślę, że przy tym zamęcie w porcie wpakujemy się z jednej zawieruchy w drugą - zauważył Erik.
- Nie myśl za dużo - poradził mu de Longueville. - Wybieraj... wybieraj...
Słysząc w powietrzu niezwykły, przenikliwy dźwięk, Pug usiadł na łóżku. W Stardock była noc, toteż arcymag spał snem sprawiedliwego. Wciągał szatę, kiedy ktoś pchnął drzwi do jego sypialni. W wejściu stanęła Miranda... w bardzo kusej i na poły przezroczystej nocnej koszuli. - Co się dzieje? - spytała sennym głosem.
- Alarm - odpowiedział Pug. - Rozciągnąłem nad Novindusem sieć zaklęć śledzących, tak bym w porę mógł się dowiedzieć, czy węże czegoś nie knują, bez ryzyka ściągnięcia na siebie uwagi. - Machnąwszy dłonią, uciszył dźwięk. - To w Maharcie.
Podczas ostatnich tygodni, kiedy Miranda przebywała z Pugiem, nauczyli się wzajemnie rozumieć. Dziewczyna odkryła, że wiele z otaczających go „tajemnic” było niczym innym, jak tylko zręcznie tworzonymi przezeń złudzeniami.
Kiedy „znikał”, zazwyczaj pozostawał w pobliżu, usuwał się jedynie z pola widzenia. Stworzył magiczny portal, przez który wedle życzenia mógł dostawać się ze Stardock na Wyspę Czarnoksiężnika i z powrotem. Zwykle zostawał tam na noc. Czekały nań przygotowane posiłki oraz - ku uciesze Mirandy - czysta bielizna.
Teraz mag spojrzał w ciemne oczy mierzące go bacznym spojrzeniem. - Co zamierzasz zrobić? - spytała czarodziejka. - Udasz się tam?
- Nie - odparł mag. - To może być pułapka. Chodź... pokażę ci coś interesującego. - Wyprowadziwszy ją z prywatnych komnat w centralnej wieży, powiódł w dół schodami.
- Posłuchaj... eee... czy nie mogłabyś czegoś na siebie wdziać? W tym... niczym... co wkładasz na siebie do snu, rozpraszasz moje myśli...
Miranda uśmiechnęła się znacząco i udała się na moment do swoich komnat, gdzie chwyciwszy suknię, wsunęła ją sobie przez głowę. O buciki i pończochy postanowiła zatroszczyć się później.
Wróciwszy na korytarz, podążyła za Pugiem. Podczas przeżytych razem tygodni wyczuwała, że podoba się magowi, kilkakrotnie też sama łapała się na snuciu o Pugu rozmyślań bardzo osobistych, żadne z nich jednak nie poruszyło tego tematu i nie podjęło jakichkolwiek działań. Zwłaszcza, że od dnia przybycia do Stardock spała w komnacie niemal przylegającej do sypialni Puga.
Powstał też pomiędzy nimi szczególny układ polegający na zaufaniu. Miranda nie zamierzała wyjawić o sobie zbyt wiele, była jednak bardzo bystra i posiadła ten sam rodzaj ironicznego poczucia humoru, jaki podczas minionych lat wyrobił w sobie Pug. Mag pozwolił jej rządzić się po swojemu. Zwiedziła zatem większość komnat... ale nie wszystkie. Kilka z nich zostało zamkniętych, a kiedy o nie spytała, odpowiedział, że istnieją sprawy, które niechętnie dzieli z innymi. I zmienił temat rozmowy.
Teraz kiwnął dłonią, zbliżając się do jednej z tych komnat, a drzwi otworzyły się od lekkiego dotknięcia dłoni. Zrozumiała, że nałożono na nie zaklęcie... rzecz jednak w tym, że kiedy przed miesiącem oglądała te drzwi, nie wyczuła w nich żadnej magii.
Wewnątrz komnaty zobaczyła zestaw różnorodnych urządzeń. Na biurku, pod aksamitną narzutą leżał jakiś kulisty przedmiot, a kiedy Pug zdjął zasłonę, Miranda zobaczyła idealną kryształową sferę.
- Otrzymałem to od mojego pierwszego nauczyciela, Kulgana, który zmarł wiele lat temu. Ta kula to dzieło Althafaina z Carse. - Miranda skinieniem głowy dała poznać, że imię legendarnego twórcy magicznych artefaktów nie jest jej obce. Pug przesunął dłoń nad kulą, a w jej środku pojawiła się mlecznobiała mgiełka. Mag przesunął dłoń nad sferą po raz drugi i mgiełka zapłonęła różowawą poświatą. - Dzięki temu urządzeniu doszedł do wniosku, że w ogóle posiadam jakieś zdolności. Było to... - ściszył głos - bardzo, bardzo dawno temu.
- Do czego to służy?
- To urządzenie do widzenia na odległość, najcudowniejsze zaś w nim jest to, że jest niezwykle... subtelne. Żeby się zorientować w tym, iż się ich podgląda, obserwowani musieliby wiedzieć o jego istnieniu. - Usiadł na stole i skinieniem dłoni poprosił Mirandę, by zajęła miejsce przy nim.
- Sęk w tym, że to, co subtelne, jest zazwyczaj mało precyzyjne. Jeżeli nie wiesz, czego wypatrywać, to w ogóle na nic ci się nie zda.
- Na szczęście dobrze znam miejsca, gdzie umieściłem zaklęcia ostrzegawcze. - Gdy zmrużył oczy, Miranda poczuła delikatną magiczną manipulację. - Zobaczmy, co się wyrabia w Maharcie. Tam musiał już minąć poranek.
Skupił wolę i nagle z mgieł w krysztale wyłonił się gród Maharty - widziany jakby oczami ptaka. Otaczały go dymy i mroczne chmury.
- Co pobudziło twoje zaklęcie? - spytała Miranda.
- To właśnie usiłuję... O! Myślę, że to tam!
Widok w dole się przesunął i nagle Miranda zobaczyła świetlisty most i zebraną na nim armię. Po krótkiej chwili, podczas której Pug bacznie się wszystkiemu przyglądał, mag zamknął oczy.
Otworzył je zaraz potem i rzekł: -Jedno można o tych gadach rzec na pewno: niewiele w nich subtelności i wyrafinowania. W żaden sposób się nie spostrzegą, że ich podglądam... chyba że zaatakuję bezpośrednio.
- Czy Maharta padnie? - spytała Miranda.
- Na to wygląda - odparł mag.
- Calis?
- Spróbuję go odszukać.
Zamknął oczy i widok w kuli znów się przesunął, a gdy rozwarł powieki, barwy wirujące wewnątrz sfery zestaliły się w wyraźny obraz małej rybackiej łodzi, w której dwaj ludzie uparcie wiosłowali. Byli w niej jeszcze dwaj inni. Łódką miotały fale. Pug przesunął obraz bliżej, i oboje zobaczyli, że jednym z wioślarzy był Calis.
- Wyciągnięcie go stamtąd - westchnęła Miranda - jest chyba poza naszymi możliwościami?
- Aż tak, to nie... ale rzecz jest niezmiernie trudna. Pantathianie się spostrzegą. Z kilkoma sobie poradzę. Ale tego mostu strzeże tak liczna grupa...
- Wiem - powiedziała.
- Bardzo go lubisz, prawda? - Spojrzał na nią badawczo.
- Calisa? - dziewczyna umilkła na chwilę. - W pewien sposób... owszem. Jest jedyny w swoim rodzaju... i czuję... czuję, że coś mnie z nim wiąże.
Pug lekko się cofnął. Jego twarz nie wyrażała żadnych uczuć. - Od bardzo dawna nie czułem się z nikim związany... - Zerknąwszy w kulę, powiedział z namysłem: - Moglibyśmy się pokusić o...
W tejże chwili we wnętrzu kuli błysnęło coś rudawo i ogniście.
- A to co znowu? - spytała Miranda.
- A to co znowu? - wrzasnął de Longueville, gdy w dokach błysnęło coś jaskrawo i pomarańczowo.
Od dłuższej chwili powoli i z mozołem - acz nie bez powodzenia - walczyli z prądem, wpłynąwszy w główny nurt rzeki. Wiatr nabrał mocy, a deszcz siekł coraz gwałtowniej, tak że Erik musiał się zdrowo przyłożyć do czerpania.
Przez chwilę nikt się nie odzywał. Pomimo wysiłków, jakie podjęli przed wypłynięciem, deszcz wygrywał bitwę z pożarami stoczni. Największe nawet zaczęły przygasać. Nie wiedzieli, na jaki pomysł wpadł Nakor, nie widzieli też żadnych rezultatów. I nagle w powietrzu rozległo się przenikliwe brzęczenie, a w sekundę później z mostu śmignęło potężne wyładowanie energii, które jak grom uderzyło w sam środek stoczni.
W górę wzbiła się kula pomarańczowego ognia, w ślad za którą uniosła się chmura czarnego dymu. Byli dość daleko od miejsca eksplozji, lecz jej huk niemal ich ogłuszył... a zaraz potem owionęła ich fala żaru.
- Wiosłuj! - ryknął Calis do de Longueville'a.
Erik znów złapał za czerpak, ale obejrzał się przez ramię, patrząc nad głową Sho Pi - który też gapił się w tył. - Popatrz! - wrzasnął Isalańczyk, gdy z doków śmignęła w górę nitka jaskrawego błękitu i uderzyła w podniebny most.
Odpowiedzią było potężne wyładowanie, które trafiło w port i rozniosło w drzazgi kilka budynków i warsztatów. Dwa poprzednio nie tknięte okręty, czekające na kotwicy na remont, zajęły się ogniem, gdy płomienie musnęły ich takielunek.
W ogniu stała już połowa portu - a żar musiał być znaczny, bo deszcz w ogóle nie wpływał na intensywność płomieni. Calis i de Longueville pociągnęli za wiosła, a w chwilę później kolejna niebieska igła świetlna uderzyła od spodu w most.
Trzeci grom z góry nie ustępował mocą obu poprzednim razem wziętym... po czym cały port stanął w ogniu. Nagle nad wodą rozległ się ochrypły śmiech de Longueville'a. - Nakor! - wycharczał z wysiłkiem.
Zdumienia nie umiał ukryć nawet Calis.
- Przecież powiedział, że nie zna magii, którą mógłby przeciwstawić temu mostowi! - żachnął się Erik.
- Owszem! - chichotał sierżant. - Ale tamci tego nie wiedzą! - Pokazał podbródkiem wiszący nad Mahartą most. - Cokolwiek wymyślił, oni uważają to za atak i teraz wykonują robotę za nas! Spalą pół miasta, by usmażyć tego małego cwaniaka!
I nagle Erik wybuchnął śmiechem, którego nie mógł powstrzymać. Wizerunek małego szelmy, który jak szalony śmiga z miejsca na miejsce, unikając straszliwych, miotanych weń przez Pantathian ciosów, był zbyt zabawny, by oprzeć się komizmowi całej sytuacji.
- To iluzja - rzekł Sho Pi. - Wężowi kapłani tak rwali się do walki, że nie zadali sobie trudu, by wejrzeć w sedno sprawy. Odpowiedzieli tak, jakby zagrożenie było realne.
W górę strzeliła kolejna igiełka niebieskiego blasku, a po grzmiącej odpowiedzi w ogniu stanęły kolejne partie miejskiego nabrzeża.
- Bogowie! - szepnął sam do siebie Erik. - Jak on zamierza się z tego wykaraskać?
- Co tam się dzieje? - zmrużyła oczy Miranda, wpatrując się w obraz chaosu i zniszczenia.
- Komuś udało się przekonać Pantathian, że grozi im atak... i tracą mnóstwo energii, usiłując zniszczyć tego kogoś, kimkolwiek jest.
- Możemy im jakoś pomóc?
- Teraz dzieje się tam dostatecznie dużo, bym się jakoś przemknął i pokrzyżował plany tej Szmaragdowej Wiedźmie - odparł Pug. Zamknął oczy i Miranda poczuła wzbierającą w nim moc. Mag lekko poruszył wargami i -jakby nieco przestrojone - brzęczenie energii w komnacie przybrało inne tony.
Miranda rozsiadła się wygodniej i uzbroiła w cierpliwość.
Z każdym wyładowaniem buchały w niebo coraz silniejsze i bardziej intensywne płomienie, za każdym też razem, gdy Erik myślał, że od tej chwili o Nakorze z pewnością trzeba będzie mówić w czasie przeszłym, w most uderzała kolejna nitka iluzorycznej energii, a z góry odpowiadano kulami piekielnych wyładowań. Obecnie płonęło już całe nabrzeże - od stoczni po port główny. Kierując się ku oceanowi, mijali płonące u przystani potężne okręty i statki. Erik odpędzał od siebie myśl, że gdzieś tam w tym piekle, bez możliwości dotarcia do portu, utknął Roo.
Uważając, by łódź nie ugrzęzła na skałkach, płynęli teraz wzdłuż długiego falochronu, po którym nie tak dawno jeszcze dostali się do portu. Nagle Erik zauważył jakiś ruch. - Co to jest... o, tam?
W gęstym deszczu ciężko było cokolwiek dostrzec, Calis jednak odpowiedział: - Kilku naszych...
Powiedział Sho Pi. by ten skierował łódź nieco bliżej, ale by uważał i nie osadził ich na rafach. Spojrzawszy ku brzegowi, Erik zobaczył trzech ludzi, którzy zaginęli w nocy -jeden wyglądał nie najlepiej, dwaj inni jednak machali rękoma jak szaleni.
- Musicie podpłynąć! - krzyknął im Calis. - Nie możemy ryzykować!
Wszyscy kiwnęli głowami, po czym jeden z nich powoli wszedł do wody. Drugi pomógł rannemu towarzyszowi, i wszyscy trzej, wzajemnie się podtrzymując, ruszyli wpław ku łodzi.
Jednym z nich okazał się Jadów, i Erik poczuł radość na widok znajomej gęby. Z jego własnej drużyny został tylko Sho Pi. Wśród przybyszów nie było Roo, ani Luisa, przepadł też gdzieś i Greylock.
Gdy Calis usiadł, by ująć wiosła, Erik usłyszał jakiś dźwięk, nikły i odległy, ale znajomy.
- Czekajcie! - powiedział, patrząc wzdłuż falochronu.
I zobaczył drobną figurkę, która brnęła wśród kamieni. Kiedy nieznajomy podszedł bliżej, Erik poczuł się jak ktoś, komu zdjęto z ramion ogromny ciężar - utykając i kulejąc, przez skałki przedzierał się ku nim Roo.
- Hej! - wrzasnął entuzjastycznie i zamachał rękoma nad głową.
Erik wstał i również zaczął machać przyjacielowi. - Widzimy! Pospiesz się!
Roo podszedł najbliżej, jak tylko było można, i skoczył do wody. Zaczął się szamotać w wodzie, i zanim ktokolwiek zdążył coś powiedzieć, Erik śmignął szczupakiem przez burtę.
Choć sekundę wcześniej był skrajnie wyczerpany, widok kłopotów, w jakie popadł przyjaciel, dodał mu sił. Dosięgając kompana, złapał go za koszulę na piersi i na poły niosąc, na poły ciągnąc, wrócił z nim do łodzi.
Wepchnąwszy Roo do środka, sam dźwignął się ponad burtą i pozwolił, by inni wyciągnęli go z wody. Opadając na dno łodzi, spytał kompana: -Co cię... zatrzymało?
- Jakiś cholerny idiota puścił konia luzem... i dostałem kopytem. Głupie zwierzę niemal mi, psiakrew, złamało nogę. Wiedziałem - ciągnął, siadając na ławeczce - że w porcie rozpęta się wielka zawierucha, pomyślałem więc, że jeżeli wydostaniecie się z zamętu, to pewnie będziecie płynąć tędy. No i jestem.
- Bystre chłopię! - mruknął de Longueville, siadając z Calisem do wioseł. - A teraz za wiadra i wybierać!
- Co to znaczy „wybierać”? - spytał Roo.
- Bierzesz ten ceber - Erik wskazał mu leżące na dnie łodzi wiadro. - Napełniasz tu - skinął ręką ku zęzie - i wylewasz za burtę.
- Jestem ranny! - żachnął się Roo.
Rozejrzawszy się po łodzi, w której nie było ani jednego człeka, który nie odniósłby jakichś obrażeń, Erik odparł: - Serce mi krwawi, przyjacielu. Wybieraj!
- Co z Natombim i Greylockiem? - spytał po chwili.
- Natombi nie żyje - odpowiedział Roo. - Jakiś żołnierz pchnął go z tyłu, gdy usiłował przemknąć obok drugiego. Greylocka zaś nie widziałem od chwili, kiedy wróciliśmy do portu.
- Mów, ile chcesz - warknął de Longueville - ale zacznij wreszcie wybierać!
Roo zmełł w zębach jakąś gniewną odpowiedź, ale zanurzył ceber w wodzie zbierającej się na dnie łódki i wylał zawartość wiadra za burtę.
Nagle poczuli w powietrzu przepływ niezwykłej mocy, a usłyszawszy śpiewny dźwięk, wszyscy obrócili się ku miastu. Wiosłując mozolnie przez ponad godzinę, wydostali się już niemal na otwarte morze, wystarczająco daleko, by mogli zwolnić tempo. Teraz zaś zawracali ku północnemu wschodowi, kierując się w stronę Miasta nad Wężową Rzeką.
Świetlny most dotykał już niemal gruntu i na całej jego długości zgromadziło się wojsko. Przenikliwy dźwięk był na tyle głośny, że wszyscy w łodzi poczuli mrowienie. Erik nie mógł zobaczyć Jak się mają wojownicy na moście, pomyślał jednak, że skoro oni w takiej odległości dotkliwie odczuli „burzę”, to tamtym nie ma czego zazdrościć. I nagle most zniknął.
- No proszę... - rzekł Roo.
W sekundę później nad wodami rozległ się straszliwy łoskot, a potem ogarnął ich powiew ciepłego wiatru, tak intensywny, że łódź zatańczyła na fali. - Ktoś sprawił, że most diabli wzięli - rzekł obrazowo Sho Pi.
De Longueville parsknął śmiechem. Był to długi... i wredny chichot.
- Co cię tak bawi? - spytał go Erik.
- Mam nadzieję, że te jaszczury, co były na moście, potrafią pływać.
- Chłopie! - rzekł Jadów z uśmiechem, który rozjaśnił zapadający z wolna wieczorny półmrok. - Pomyśl o wysokości tego mostu! Ja mam nadzieję, że potrafią latać!
- Wiecie... - zamyślił się Roo - tam ich było kilkanaście tysięcy...
- Im więcej, tym lepiej dla nas - mruknął de Longueville.
- A teraz... dobrze by było, gdyby ktoś wziął ode mnie wiosła...
- I nagle osunął się na dno łodzi.
Jego miejsce szybko zajął Erik, a Roo i Sho Pi przenieśli sierżanta na tylną ławeczkę. - Jest ranny w ramię - mruknął Erik.
- I w bok - dodał Sho Pi, obejrzawszy podoficera. - Stracił mnóstwo krwi.
Ster przejął Jadów, a Calis oznajmił: - Musimy wiosłować aż do świtu... a potem odpoczniemy. Do tego czasu powinniśmy już wyprzedzić uciekinierów, którzy wieją wzdłuż wybrzeża, i może znajdziemy jakieś miejsce na lądowanie.
- Kapitanie! - Sho Pi aż wstał z miejsca.
- Co jest?
- Chyba widzę jakiś statek - rzekł, pokazując w dal dłonią. Calis odłożył wiosła i odwrócił się, by popatrzeć. Rzeczywiście, w pewnej odległości widać było piętrzące się na tle ciemniejszych chmur jasne żagle okrętu.
- Mam nadzieję, że są nastawieni przyjaźnie - mruknął Roo.
Calis patrzył przez chwilę, a kiedy się odwrócił, na jego twarzy jaśniał szeroki uśmiech. - Dziękować bogom! To „Tropiciel”!
- Chłopaki... ucałuję kapitana! - uradował się Jadów.
- Cofnij to, coś powiedział, bo jeszcze usłyszy! - żachnął się Roo. - Chcemy, by się zatrzymał, a nie odpłynął precz!
Wszyscy parsknęli śmiechem, a potem Calis polecił, by zaczęli machać czymkolwiek, by zwrócić na siebie uwagę obserwatora z gniazda na topie.
Ludzie wstali i zaczęli wymachiwać mieczami, usiłując złapać na ich ostrza ostatnie błyski zachodzącego słońca, inni zaś wywijali w powietrzu zdjętymi szybko koszulami - którym niestety daleko było do śnieżnej bieli.
I oto statek zmienił kurs i zaczął skręt w ich stronę. Po nieskończenie długiej chwili zbliżył się na tyle, by mogli usłyszeć okrzyk stojącego na dziobie: - To wy, lordzie Calisie?
- Pomóżcie nam! Mamy rannych!
Statek zwolnił jeszcze bardziej, a po opuszczonych z pokładu linach szybko zsunęli się ludzie, którzy pomogli rannym dostać się na górę. Szalupę puszczono w dryf, a gdy wszyscy znaleźli się na pokładzie, spomiędzy załogi wysunął się kapitan. - Dobrze jest znów zobaczyć znajome twarze! - powiedział.
- Wasza Wysokość? - zdumiał się Erik.
- Tu możesz mi mówić po prostu „Admirale” - odpowiedział Nicholas, Książę Krondoru.
- Jak zdołałeś namówić Króla, by cię puścił? - spytał Calis.
- Kiedy „Tropiciel” wrócił z wieściami, które nam przysłałeś, powiedziałem po prostu Borrikowi, że jadę i tyle. Erland jest w Krondorze z Patrickiem, który pełni rolę jego synowskiego Regenta, obaj więc trafiliśmy tam, gdzieśmy chcieli. Zawiłości polityki wyjaśnię ci później. Teraz zejdź na dół i znajdź sobie jakieś suche ubranie.
Calis kiwnął głową. - Wynośmy się stąd. Mamy wiele spraw do omówienia.
- Panie Williams! - zawołał Nicholas.
- Ay, sir?
- Zechce pan zawrócić i podnieść tyle żagli, ile się da. Ruszamy do domu!
- Ay, ay, sir! - padła odpowiedź.
Erik był pewien, że w głosie pierwszego oficera słyszy ulgę. Żeglarze sprowadzili wszystkich na dół. Gdzieś po drodze Erik zasnął, został więc rozebrany i ułożony na ciepłej suchej koi.
- Wykorzystałeś szansę - odezwała się Miranda.
- Niezbyt się popisałem - uśmiechnął się Pug. - Ale niewiele więcej dało się zrobić. Zresztą tylko ich rozzłościłem. Miasto i tak już było w ich łapach.
- Co teraz?
- Będziemy czekać - odpowiedział Pug, i dziewczyna na ułamek sekundy ujrzała w jego oczach gniew. - O tym, co należy zrobić, dowiemy się dopiero wtedy, kiedy Królowa przygotuje się do następnego posunięcia i pokaże nam, jak zamierza wykorzystać to, co wpadło jej w dłonie.
- Myślę - odpowiedziała Miranda, przeciągając się lekko - że potrzebuję zmiany klimatu.
- Dokąd chcesz się udać?
- Gdzieś, gdzie jest ciepło, przyjemnie, i gdzie są puste plaże. Od kilku miesięcy tkwimy wśród tych ksiąg... i wcale nie jesteśmy bliżsi znalezienia klucza do rozwiązania zagadki.
- Mylisz się, moja droga - odparł Pug. - Klucz już znam od pewnego czasu... Jest nim Macros Czarny. Sęk w tym, że nie umiem znaleźć zamka, do którego ten klucz pasuje.
Miranda wstała, i podchodząc bliżej, przyklęknęła obok niego. Obejmując go za ramię jak dobrego przyjaciela, zapytała: - Może na jakiś czas przestaniemy się tym trapić? Trzeba mi odpoczynku... a i tobie również.
- Znam nawet odpowiednie miejsce - uśmiechnął się Pug.
- Ciepłe plaże, nie trzeba się troszczyć o nic... chyba że o to, by cię nie zauważyli tubylcy... i możemy tam zapomnieć o całym świecie.
- Doskonale - odpowiedziała, całując go w policzek. - Pójdę po swoje rzeczy.
Kiedy wyszła z pokoju, Pug zaczął rozmyślać o tej dziwnej kobiecie. Lekkie muśnięcie wargami jego policzka było niewiele znaczącym gestem, wrażenie jednak trwało... i mag wiedział, że było w tym nieśmiałe zaproszenie. Od śmierci swej żony nie związał się z żadną kobietą... i tak minęło trzydzieści lat. Miewał kochanki, te jednak były tylko chwilowymi rozrywkami... Miranda mogła stać się w jego życiu kimś ważniejszym...
Z nagłym uśmiechem pomyślał, że odosobniona plaża, na której nikt nikomu nie wytycza rozkładu dnia, może się okazać doskonałym miejscem do rozwikłania otaczających Mirandę tajemnic. O tej porze roku północny archipelag powinien wyglądać wyjątkowo pięknie... i znacznie mniej było tam wysepek zamieszkanych niż bezludnych...
Wracał do swoich komnat sprężystym krokiem, jakim nie stąpał od czasów chłopięcych... i nagle poczuł, że świat i jego kłopoty muszą - przynajmniej na razie - poczekać...
Erik spojrzał na białe grzywy fal, które rozpruwała stewa .statku. Roo właśnie przekazał mu najnowsze ploteczki - Książę Nicholas przybył z Krondoru na pokładzie „Tropiciela” i osobiście zbadał sytuację. Przeczytawszy raporty, które Calis wysłał po swoim pierwszym spotkaniu z Hatonisem, kazał sobie natychmiast donosić o wszelkich zmianach. Przybył do Miasta nad Wężową Rzeką, po czym ruszył wzdłuż wybrzeża, licząc na to, że tędy właśnie będzie uciekał Calis ze swymi ludźmi.
Ponad miesiąc tkwili w Maharcie, aż wreszcie agenci w mieście przekazali mu wiadomość o nieuchronnej blokadzie portu. Podniósłszy kotwicę, wypłynęli wzdłuż molo pełnego rozjuszonych strażników i wściekłych pilotów, a potem umknęli wysłanemu w pościg szkunerowi. Przez tydzień krążyli po morzu - a kiedy wrócili, ujście portu było już zamknięte.
Codziennie pływali wzdłuż wybrzeża, trzymając się z dala od miasta, na wypadek, gdyby pojawiły się okręty wroga. Ujrzawszy dymy pierwszych potyczek, Nicholas nakazał wrócić tak blisko brzegu, jak to tylko było możliwe - chciał się przekonać, co dzieje się na lądzie. Płynął właśnie ku portowi, kiedy obserwator na topie zobaczył małą szalupę, w której schroniły się resztki grupy Calisa.
Na pokładzie pojawił się de Longueville. Z ramieniem na temblaku i obandażowanymi żebrami stanął obok Erika. - Jak ludzie?
- Nie najgorzej - wzruszył ramionami Ravensburczyk. - Wszyscy odpoczywają. Cały jestem obolały... ale chyba jakoś przeżyję...
- Dobrze się sprawiłeś - mruknął de Longueville.
- Starałem się, jak mogłem - odparł Erik. - Co z nami będzie?
- Z nami? - mruknął sierżant. - Nic. Wracamy do domu. Na razie tylko do Miasta nad Wężową Rzeką, by powiadomić wodzów klanowych o tym, czegośmy się dowiedzieli... na wypadek, gdyby nie dotarli lam Hatonis i Praji. Potem wskakujemy na pokład „Zemsty Trencharda” i płyniemy do Krondoru. A tam znów staniesz się wolnym człowiekiem.
Erik milczał przez chwilę. - Dziwna to myśl...
- Jaka dziwna myśl? - spytał Roo, który podszedł do nich, kulejąc. Ziewnął tak, że mógłby zawstydzić krokodyla. - Nigdy nie myślałem, że dożyję dnia, w którym rad będę, żem się obudził na statku.
- Mówiłem właśnie - objaśnił mu Erik - że dziwna jest . myśl o tym, że jesteśmy wolnymi ludźmi.
- Hm... - odparł Roo. - A wiesz, że wciąż czuję tę pętlę na szyi? Wiem, że jej tam nie ma, aleja czuję...
Erik kiwnął głową.
- Ciekaw jestem - mruknął de Longueville - co wy dwaj zamierzacie ze sobą. zrobić?
Erik wzruszył ramionami, a Roo odpowiedział: -Jest pewien kupiec w Krondorze, który ma brzydką córkę. Zamierzam się z nią ożenić... i ogromnie wzbogacić.
De Longueville parsknął śmiechem, Erik zaś potrząsnął głową z niedowierzaniem. - Helmut Grindle?
- Ten sam - odpowiedział Roo. - Mam plan, dzięki któremu się wzbogacę... po roku, najwyżej dwu...
- Na czym polega? - spytał de Longueville.
- Jeżeli powiem tobie, a ty komuś innemu, to wszystko się rozejdzie...
- Może i masz rację - odparł de Longueville szczerze rozbawiony. Odwrócił się do Erika. - A ty?
- Nie wiem - odpowiedział Erik. - Wracam do Ravensburga odwiedzić matkę... Co potem, nie mam pojęcia.
- Nie sądzę, by zasmuciła was wieść, że przewidziana jest dla was okrągła sumka w złocie?
Erik uśmiechnął się tylko, ale oczy Roo rozgorzały nagłym blaskiem.
- Dla ciebie - rzekł de Longueville - będzie tego dość, byś pobudował kuźnię.
- E... - mruknął Erik. - Teraz to wszystko wydaje się takie odległe...
- Cóż... - odpowiedział sierżant. - Przed nami długa podróż, podczas której będziesz mógł to sobie przemyśleć. Mam pewną propozycję.
- Jaką? - spytał Erik.
- Ta bitwa była tylko jedną z wielu.... Upuściliśmy im trochę krwi... ale do końca sprawy jeszcze daleko. Spalenie stoczni dało nam kilka lat. Calis uważa, że nie więcej niż pięć, sześć... A potem zaczną pospiesznie budować statki. Hatonis i inni zajmą się działaniami dywersyjnymi... będą nękali transporty drewna, będą zatapiali barki na rzece... to zwolni postęp robót, ale prędzej czy później jaszczury pobudują okręty...
- Mamy lam swoich agentów... spalą kilka statków i spowodują opóźnienia... ale w końcu...
- .. .przyjdą po nas - skończył Erik.
- Przepłyną Morze Bezkresne, wpłyną na Morze Goryczy i pojawią się u bram Krondoru. - Wskazał dłonią za siebie, ku Maharcie. - Pomyślcie, że coś takiego dzieje się w sercu Królestwa. ..
- Niezbyt to miła myśl - przyznał Roo.
- Przede mną i Calisem sporo roboty. I przydałby mi się kapral.
Roo uśmiechnął się szeroko, Erik zaś zapytał. - Kapral?
- Masz do tego dryg, chłopie, choć brak ci odpowiedniej dozy zawziętości i złośliwości. Tam do kata! Zanim Charlie Foster trafił w moje łapy, był wedle opinii każdego, kto się z nim zetknął, miłym i sympatycznym chłopakiem. Kilka lat pod moją komendą i będziesz pluł ćwiekami i szczał piorunami.
- Mam zostać w armii?
- To nie będzie zwykła armia. Nicholas zamierza dać Calisowi list podpisany królewską ręką. Stworzymy armię, jakiej nikt przedtem nie widział. Wyćwiczymy ich i wyszkolimy, a kiedy szkolenie dobiegnie końca, będą to najlepsi żołnierze w historii świata.
- No... nie wiem, co o tym myśleć... - odpowiedział Erik.
- Zastanów się. To ważna sprawa.
- Ale, sierżancie... ostatnio mam jakby... dość zabijania...
- mruknął Erik.
Głos de Longueville'a zmiękł nagle. - Dlatego to takie ważne i dlatego właśnie jesteś odpowiednim człowiekiem do tej roboty. Chcemy nauczyć tych ludzi, jak zachować życie.
Poklepał Erika po ramieniu. - Przed nami długa podróż... będziemy mieli mnóstwo czasu na rozmowy. A teraz sobie trochę odpocznę.
Erik i Roo przez chwilę patrzyli za nim, a potem Roo zapytał:
- Weźmiesz tę robotę, prawda?
- Chyba tak - odpowiedział. - Nie wiem, czy chcę być żołnierzem do końca życia, ale wydaje mi się, że w rzeczy samej mam do tego smykałkę i podoba mi się myśl o tym, że wreszcie będę miał swoje miejsce w życiu. Tam w domu nigdy tego nie zaznałem. Zawsze byłem albo „bękartem Barona”, albo „synem tej szalonej kobiety”. - Na chwilę umilkł, a potem podjął wątek: - W armii Calisa będę po prostu kapralem Erikiem. - Uśmiechnął się nagle. - A poza tym, nie mam ambicji, by -jak ty - zostać bogaczem.
- To wzbogacę się za nas obu.
Erik parsknął śmiechem i obaj przez długą chwilę stali po prostu przy relingu, czerpiąc radość z prostego faktu, że żyją i mogą robić plany.
Podróżny zmrużył oczy.
Na pobliskim pagórku siedział chudzielec, wygrywający - fałszywie! -jakąś melodyjkę na trzcinowym flecie.
Wędrowiec oparł się na lasce, która kompensowała jego utykanie. Na udzie miał paskudną ranę od miecza, a blizna dopiero zaczynała się goić. Kiedy zdjął kapelusz i zaczął palcami przeczesywać włosy, siedzący na pagórku jął wymachiwać dłonią.
Owen podszedł bliżej, spojrzał raz jeszcze i na koniec spytał z niedowierzaniem. - Nakor?
- Greylock! - zawołał mały szelma, zsuwając się ze wzgórza. Droga była zatłoczona tysiącami uchodźców, którzy podążali starym szlakiem wzdłuż brzegu do Miasta nad Wężową Rzeką.
Obaj uściskali się z entuzjazmem, a potem Nakor spytał: - Nie wydostałeś się z innymi?
- Nie wiem nawet, kto się wydostał - odpowiedział Greylock, opierając się na swej lasce i siadając na ziemi. Nakor przykucnął obok i włożył flet do swego przepastnego wora.
- Większości się to nie udało - odparł rzeczowo. - Widziałem łódkę... i jestem prawie pewien, że był w niej Calis. I paru innych. Widziałem także statek... ale tamci byli zbyt daleko, by mnie dostrzec.
- Więc ktoś jednak prześle wieści do księcia w Krondorze?
- Bez dwu zdań - odpowiedział Nakor, uśmiechając się szeroko.
- Co robiłeś?
- Ćwiczyłem grę na flecie i odpoczywałem. Ruszam do Miasta nad Wężową Rzeką.
- Mogę pójść z tobą? - spytał Owen. - Obawiam się, że będziesz musiał przeze mnie zwolnić...
- Nie... to drobiazg - odparł mały szelma. - Mam mnóstwo czasu.
- Jak się wyrwałeś? - spytał Greylock. - Ja ugrzęzłem w tłumie, kiedy wszyscy pchali się do portu. Złapałem konia... ale zbito mnie z nóg, a strażnik zdążył jeszcze ciąć mnie mieczem. - Wskazał na swoje udo. - Niewiele brakło, a byłbym utknął w mieście, ale zdołałem się wydostać... z mieszczuchami, którzy wyłamali północno-wschodnią bramę. Coś zatrzymało najeźdźców i nie było ich tam zbyt wielu... jakoś się więc przedarłem. Ukrywałem się przez kilka dni... dopóki noga nie wydobrzała na tyle, że choć kulejąc, mogłem jednak chodzić. - Przez chwilę masował sztywną nogę. - Nie wiem, co tam się stało, ale ktoś narobił sporego zamętu w tej ich inwazji...
- Pug ze Stardock - mruknął Nakor. - Myślę, że to była jego sztuczka. Zwalił wszystkich z tego mostu do rzeki. Wspaniały widok... choć nie za wiele widziałem, bo byłem zajęty... ratowaniem własnego życia.
- To ty odpowiadasz za te pożary?
- No... za większość. Sztuczka... nic wielkiego. Zmusiłem Pantathian, by zrobili za mnie niemal całą robotę.
- Jak się wyrwałeś z tego zamętu?
- Znalazłem tunel, o którym mówiłem Calisowi... Ten, który łączył zachodnie przedmieście z właściwym grodem. Musiałem jakoś przedostać się przez rumowiska... minąć paru strażników... i kiedy dotarłem na zachodni brzeg rzeki, większość obrońców już zwiała.
- Zmyślne - mruknął Greylock. - Czekajże! - żachnął się po chwili. - Jeżeli byłeś na zachodnim brzegu rzeki, to jak... - Nakor podał mu rękę i Owen wstał z jego pomocą, opierając się na lasce. - Możesz mi to zresztą opowiedzieć po drodze.
- Zgoda - uśmiechnął się mały Isalańczyk. - Jeżeli się uwiniemy, to dotrzemy do Miasta nad Wężową Rzeką, zanim Calis i inni dopłyną do domu.
- Jesteś pewien, że się wydostali?
- Ten statek, który widziałem, odpłynął kilka dni temu - odpowiedział Nakor z uśmiechem, wskazując morze. - „Tropiciel”... jeśli to Calisa widziałem w tamtej łodzi, to popłyną pewnie w tym kierunku - kiwnął dłonią na północny wschód - do Miasta nad Wężową Rzeką. Pogadają z wodzami klanów, poczynią pewne przygotowania... może trochę odpoczną... - Ruszył przed siebie. - Jeśli nie będziemy marudzić, to może ich tam jeszcze złapiemy.
- Jak myślisz... uda nam się ukraść dwa konie? - spytał Owen.
Nakor tylko uśmiechnął się szeroko i wetknął rękę w swój przepastny wór. - Chcesz pomarańczę?
Koniec