Raymond E. Feist
KSIĄŻE KUPCÓW
(Tłumaczył: Andrzej Sawicki)
Postaci występujące w naszej opowieści:
Aglaranna - Królowa Elfów w Elvandarze
Alfred - kapral z Darkmoor Avery Abigail - córka Roo i Karli
Avery Duncan - kuzyn Roo Avery Helmut - syn Roo i Karli
Avery Rupert „Roo” - młody kupiec z Krondoru, syn Toma Avery'ego
Avery Tom - woźnica, ojciec Roo Aziz - sierżant z Shamaty
Betsy - posługaczka w oberży Pod Siedmioma Kwiatami
Boldar Krwawy - najemnik wynajęty przez Mirandę w Korytarzu Światów
Borric - Król Wysp, bliźniaczy brat księcia Erlanda, brat Księcia Nicholasa, ojciec Księcia Patricka
Calin - dziedzic tronu Królestwa Elfów, przyrodni brat Calisa, syn Aglaranny i Króla Aidana
Calis - „Orzeł Krondoru”, osobisty agent Księcia Krondoru, Diuk dworu, syn Aglaranny i Tomasa, przyrodni brat Calina
Carline - Diuszesa Wdowa Saladoru, ciotka Króla
Chalmes - przywódca magów ze Stardock
Crowley Brandon - kupiec z Kompanii Kawowej Barreta
de Longueville Robert „Bobby” - sierżant w kompanii Szkarłatnych Orłów Calisa
de Savona Luis - weteran, późniejszy współpracownik Roo
Dunstan Brian - Przenikliwy, Mądrala, przywódca Szyderców, znany też pod imieniem Lysle'a Riggera
Ellien - dziewczyna z Ravensburga
Erland - brat Króla i Księcia Nicholasa, stryj Księcia Patricka
Esterbrook Jacob - bogaty kupiec z Krondoru, ojciec Sylvii
Fadawah- generał, Najwyższy Dowódca armii Szmaragdowej Królowej
Freida - matka Erika
Galain - elf z Elvandaru
Gamina - adoptowana córka Puga, siostra Williama, żona Jamesa i matka Aruthy
Gapi - generał w armii Szmaragdowej Królowej
Gaston - handlarz powozów z Ravensburga
Gordon - kapral z Krondoru
Graves Katherine „Kotek” - młoda złodziejka z Krondoru
Greylock Owen - kapitan w służbie Księcia
Grindle Helmut - kupiec, ojciec Karli, partner i wspólnik Roo
Gunther - czeladnik Nathana
Gwen - dziewczyna z Ravensburga
Hoen John - rządca u Barreta Hume Stanley - kupiec u Barreta
Jacoby Frederick - założyciel firmy „Jacoby i Synowie”, kupiec
Jacoby Helen - żona Randolpha
Jacoby Randolph - syn Fredericka, brat Timothy'ego, mąż Helen
Jacoby Timothy - syn Fredericka, brat Randolpha
James - Diuk Krondoru, ojciec Aruthy, dziadek Jamesa i Dasha
Jameson Arutha - Lord Vencar, Baron dworu, syn Diuka Jamesa
Jameson Dashel „Dash” - młodszy syn Aruthy, wnuk Jamesa
Jameson James, Jimmy” - starszy syn Aruthy, wnuk Jamesa
Jamila - madame pod Białym Skrzydłem
Jason - kelner u Barreta, późniejszy rachmistrz Firmy „Avery i Syn” oraz Kompanii Morza Goryczy
Jeffrey - woźnica w firmie „Jacoby i Synowie”
Kalied - przywódca magów w Stardock
Kurt - służący u Barreta
Lender Sebastian - radca prawny Kompanii Kawowej Barreta
McKeller - szef sali u Barreta
Milo - oberżysta z Ravensburga, ojciec Rosalyn
Miranda - tajemnicza przyjaciółka Calisa
Nakor Isalańczyk - gracz i mag, towarzysz i przyjaciel Calisa
Patrick - Książę Krondoru, syn Księcia Erlanda, kuzyn Króla i Księcia Nicholasa
Pug - Diuk Stardock, kuzyn Króla, ojciec Gaminy
Rivers Alistair - oberżysta gospody Pod Szczęśliwym Skoczkiem
Rosalyn - córka Mila, żona Rudolpha, matka Gerda
Rudolph - piekarz z Ravensburga
Shati Jadow - kapral w kompanii Calisa
Tannerson Sam - opryszek z Krondoru
Tomas - wódz wojenny Elvandaru, małżonek Aglaranny, ojciec Calisa
Vinci John - kupiec z Sarth
von Darkmoor Erik - żołnierz Szkarłatnych Orłów Calisa
von Darkmoor Manfred - Baron Darkmoor, przyrodni brat Erika
von Darkmoor Mathilda - Baronowa Darkmoor, matka Manfreda
William - Lord Konetabl Krondoru, syn Puga, przybrany brat Gaminy, wuj Jimmy'ego i Dasha
Księga druga
Opowieść Roo
Nieważne, skąd masz złoto, w Anglii zostać możesz
Księciem łokcia i funta na swym własnym dworze.
Niepotrzebna tu cnota ni szlachectwo stare;
Zuchwałość i majątek czynią człeka parem.
Daniel Defoe
Anglik z krwi i kości, Pt. I
Prolog
ŚWIAT DEMONÓW
Dusza zawyła.
Demon obrócił się ku niej. Jego rozdziawione usta zamarły w szerokim uśmiechu, a jedyną oznaką wzrastającego zachwytu było lekkie rozszerzenie oczu, których czarne, rybie źrenice były mętne i bez wyrazu. Przez chwilę wpatrywał się w słój, będący jego jedyną własnością.
Uwięziona dusza była wyjątkowo aktywna, a przy jej chwytaniu i zniewalaniu dopisało mu szczęście. Demon oparł brodę na słoju, zamknął oczy i przez chwilę delektował się energią przepływającą ku niemu z wnętrza naczynia. Na gębie potwora nigdy wcześniej nie odmalowało się nic, co mogłoby być nazwane wyrazem radości. Pojawiały się na niej jedynie grymasy strachu i gniewu. Obecnie jednak fala doznawanych przezeń uczuć była niemal bliska szczęścia, jeśli demony w ogóle doświadczają tego rodzaju uczuć. Moc, która powstawała przy każdym szarpnięciu się duszy, wypełniła jego dość miałki w gruncie rzeczy umysł nowymi ideami.
Rozejrzał się wokół, jakby przestraszony, że któryś z silniejszych braci mógłby odebrać mu jego ukochaną zabawkę. Znajdował się w jednym z wielu korytarzy gigantycznego pałacu Cibulu, stolicy niedawno zniszczonej rasy Saaurów.
Pamiętał, że wszyscy Saaurowie, prócz tych, co się uratowali, uciekając przez magiczne wrota, zostali zgładzeni. Jego wcześniejsze emocje uleciały wraz z narastającym teraz gniewem. Jako jeden z pośledniejszych demonów był bardziej przebiegły niż inteligentny i nie w pełni rozumiał, dlaczego sprawa ucieczki małej grupki tej prawie wytępionej rasy była taka istotna. A jednak była, ponieważ zgromadzeni teraz nad doliną, na wschód od miasta Cibul, Władcy Demonów zawzięcie badali okolice niedawno zamkniętej przetoki, przez którą przemknęli ocaleli Saaurowie.
Władcy Piątego Kręgu podjęli już raz próbę otwarcia przejścia, utrzymując je otwarte na tyle długo, że zdążył się przez nie prześlizgnąć niewielki demon. Zapadające się wrota ponownie zapieczętowały szczelinę pomiędzy dwoma królestwami i tym samym odcięły drogę powrotu małemu czartowi na drugą stronę. Znaczniejsze demony zaczęły dyskutować zaciekle nad sposobami ponownego otwarcia przesmyku i uzyskaniem wejścia do nowego wymiaru.
Demon tymczasem wędrował przez hol, niepomny na panujące wokół niego zniszczenie. Przepyszne gobeliny, których utkanie trwało zapewne całe pokolenia, teraz zdarto ze ścian, podeptano i splamiono błotem wymieszanym z krwią. Pod stopą demona trzasnęło żebro jakiegoś Saaura, więc machinalnie kopnął je na bok. Wreszcie dotarł do sekretnego pokoju, do którego rościł sobie prawo, kiedy Władca Piątego Kręgu przebywał na tej zimnej planecie. Opuszczenie królestwa demonów było okropnym przeżyciem, pomyślał mały czart. To pierwsza podróż do tego świata i nie miał pewności, czy warto było ponieść ból wywołany przejściem.
Uczta jednak okazała się wyśmienita. Nigdy wcześniej nie widział takiego bogactwa jedzenia, choć prawdę rzekłszy, były to tylko resztki wyrzucane z biesiadnych jam przez potężnych władców. Resztki czy nie, demon pożerał wszystko i nieustannie się rozrastał. To zaś wkrótce zaczęło stwarzać pewne problemy.
Usiadł, próbując znaleźć wygodną dla swego wciąż kształtującego się ciała pozycję. Uczta trwała przez blisko rok, dzięki czemu wielu z mniejszych demonów podrosło. On jednak rósł szybciej niż inne, choć nie osiągnął jeszcze dostatecznej dojrzałości, by posiąść w pełni rozwiniętą inteligencję czy uzyskać płeć.
Spoglądając na swą zabawkę, demon zaśmiał się cicho, otwierając szczęki i wciągając powietrze. Oko zwykłego śmiertelnika nie mogłoby dostrzec zawartości naczynia. Ów bezimienny demon miał wiele szczęścia, usidlając tę właśnie duszę. Stało się to, kiedy potężny czarci kapitan, prawie lord, poległ rażony potężniejszą magią w tejże chwili, w której mocarny Tugor zmiażdżył i pożarł przywódcę Saaurów. Kosztem własnego życia zniszczył kapitana jeden z największych jaszczurzych magów. Mały demon może i nie był inteligentny, posiadł jednak tyle bystrości, że bez namysłu schwytał ulatującą duszę zmarłego maga.
Czart ponownie przyjrzał się naczyniu i potrząsnął nim. Zamknięta wewnątrz dusza maga zareagowała kolejną rozpaczliwą szamotaniną - o ile oczywiście o czymś bezcielesnym da się rzec, iż może się szarpać.
Demon zmienił pozycję, przemieszczając się nieznacznie. Wiedział, że jego moc rosła, ale prawie nieprzerwana, wielka uczta miała się już ku końcowi. Ostatni z Saaurów został zabity i zjedzony. Teraz hordy demonów musiały zadowalać się mniejszymi zwierzętami, istotami o nieznacznej sile wewnętrznej. Istniały tu wprawdzie pewne pomniejsze rasy, które mogły płodzić dzieci. Niektóre z nich nadawałyby się nawet do biesiadnych jam, ale to oznaczałoby konieczność przedłużenia czasu pobytu w tym królestwie. Wprawdzie cielsko demona nadal by dojrzewało, ale w zbyt wolnym tempie, chyba że wcześniej dostałby się do kolejnego, bogatego w życie wymiaru.
Zimno tu, pomyślał demon, rozglądając się po obszernej komnacie, nieświadom zupełnie jej pierwotnego przeznaczenia. Była to sypialnia jednej z wielu żon wodza jaszczurów. Ojczyste królestwo czarta było wypełnione dziką energią i pulsującym w powietrzu gorącem. Tam demony z Piątego Kręgu rosły jak na drożdżach, pożerając jeden drugiego, aż do momentu, gdy były na tyle silne, by uciec i służyć Królowi Demonów oraz jego lordom i kapitanom. Rozpierający się w jaszczurzej sypialni demon nie bardzo nawet był świadom własnych początków. Pamiętał tylko gniew i strach oraz nieliczne chwile przyjemności płynące z pożerania kogoś lub czegoś.
Rozsiadł się na podłodze. Jego ciało wciąż jeszcze się zmieniało i dlatego nie mógł znaleźć wygodnej pozycji. W plecach coś go świerzbiało i wiedział, że niedługo zaczną wyrastać tam skrzydła. Z początku będą malutkie, ale później znacznie się rozrosną. Demon był już na tyle zorientowany, by wiedzieć, że dla osiągnięcia wyższego statusu będzie musiał walczyć z pobratymcami, dlatego teraz postanowił odpocząć i nabrać sił. Jak dotąd miał sporo szczęścia, tak się bowiem złożyło, że krytyczne momenty jego wzrastania wypadły na czas trwającej w tym świecie wojny i większa część demoniej hordy była zajęta pożeraniem jego mieszkańców.
Pozostali zajadle walczyli ze sobą, a pożarci przegrani dodawali sił tryumfatorom. Każdy demon bez odpowiedniej rangi był świetnym celem dla innego. Pominąwszy oczywiście sytuacje, kiedy jakiś lord lub kapitan wymagali posłuszeństwa. Takie były po prostu zwyczaje tej rasy i każdy, kto ginął, nie był wart uwagi. Rozparty na podłodze demon uważał, iż musi być jakiś lepszy sposób rozwoju niż bezpośrednia walka i otwarty atak. Niestety, nie był w stanie niczego innego wymyślić.
Rozejrzawszy się po tym, co dawniej było bogato urządzonym i pełnym splendoru domostwem, demon zamknął oczy. Wcześniej jednak spojrzał na naczynie z duszą. Zjedzenia można na krótko zrezygnować, wojna jednak nauczyła go, że dojrzewanie fizyczne, nawet bardzo szybkie, nie jest tak ważne, jak zdobywanie wiedzy. Uwięziona w słoju dusza posiadła ogromną wiedzę i mały demon postanowił ją zdobyć. Przyłożył naczynie do czoła i koncentrując wolę, dźgnął duszę, powodując tym samym ponowną szamotaninę i w rezultacie poczuł kolejny przypływ energii. Intensywne niczym odurzenie narkotykiem wrażenie było jednym z najsilniejszych, jakich kiedykolwiek doświadczył. Potwór poznawał właśnie całkiem nowe uczucie: satysfakcję. Wkrótce miał się stać mądrzejszy i przebieglejszy niż inni w zdobywaniu rangi i pozycji.
Kiedy lordowie znajdą wreszcie sposób na otworzenie zapieczętowanych wrót, Władca Piątego Kręgu podąży za nimi i wtedy znów będzie można posilić się Saaurami... lub jakimikolwiek innymi inteligentnymi, posiadającymi duszę istotami żyjącymi w świecie Midkemii.
Rozdział l
Statek wpłynął do portu.
Był czarny i wyglądał groźnie, poruszał się zaś niczym myśliwy podchodzący swą ofiarę. Trzy majestatyczne maszty opięte żaglami kierowały okręt wojenny do zatoki, podczas gdy inne ustępowały mu drogi. Choć wyglądał niczym jednostka piracka z odległych Wysp Zachodzącego Słońca, na jego przednim maszcie powiewał królewski proporzec i wszyscy, którzy ujrzeli statek, widzieli, że to królewski brat wraca do domu.
Wysoko ponad pokładem statku młody człowiek pomykał po rei, refując środkowy żagiel. Na chwilę przerwał zwijanie i spojrzał na rozciągającą się przed nim panoramę Krondoru.
Książęce miasto ciągnęło się wzdłuż doków na południowych wzgórzach i znikało za nimi na północy. W miarę jak okręt wpływał do portu, widok Krondoru wywierał na patrzącym coraz większe wrażenie. Młody człowiek - podczas następnego Święta Letniego Przesilenia miał skończyć osiemnaście lat - niejeden raz w minionym roku myślał, że już nigdy więcej nie ujrzy tego miasta. Wrócił na przekór wszystkiemu... i oto kończył swoją wachtę na topie środkowego masztu „Tropiciela” pod dowództwem admirała Nicholasa, brata Króla Królestwa Wysp i wuja Księcia Krondoru.
Krondor był jednym z dwóch najważniejszych miast w Królestwie Wysp, stolicą Zachodniego Królestwa i siedzibą Księcia Krondoru - dziedzica tronu. Roo patrzył na mrowie małych domków rozrzuconych wśród wzgórz otaczających zatokę. Nad wszystkim górował książęcy pałac wznoszący się tuż nad wodą na szczycie stromego wzgórza. Majestat pałacu podkreślało jeszcze tło dość nędznych budynków wyznaczających linię brzegową magazynów, kramów mistrzów takielunku, warsztatów wyplataczy lin i żaglomistrzów, zakładów stolarskich i gospod dla marynarzy. Drugie, po Kwartałach Nędzarzy, przytulisko różnej maści opryszków i złodziei, nabrzeże to wyglądało jeszcze mizerniej przez wzgląd na sąsiedztwo pałacu.
Mimo to Roo radował się, widząc Krondor, gdyż teraz był już wolnym człowiekiem. Powiódłszy wzrokiem po rei, upewnił się, że żagiel został odpowiednio zrefowany, i przeszedł szybko po linie, balansując z gibkością nabytą podczas blisko dwuletniej żeglugi po zdradzieckich morzach.
Pomyślał, że oto przeżywa trzeci z rzędu rok bez zimy. Odwrócenie pór roku po drugiej stronie świata nauczyło Roo i Erika, jego przyjaciela z dzieciństwa, radzenia sobie z taką sytuacją. Roo odkrył jednak, że mimo wszystko wciąż ich to zadziwia oraz osobliwie niepokoi.
Przemknął wzdłuż żagla, docierając do końca liny na środkowym maszcie. Niezbyt lubił pracę na wysokościach, ale jako jeden z mniejszych i zwinniejszych członków załogi często był wysyłany na górę do rozwinięcia albo refowania bramsli lub królewskiej bandery. Zsunąwszy się po linie, lekko wylądował na pokładzie.
Erik von Darkmoor, jedyny przyjaciel Roo z czasów dzieciństwa, zakończył już mocowanie swoich lin i pospieszył do nadburcia. Przepływali właśnie obok innych statków w zatoce. Wyższy o dwie głowy i dwa razy masywniejszy niż jego przyjaciel, Erik wraz z Roo tworzyli nietypową parę przyjaciół, gdyż różnili się niemal pod każdym względem. Erik był najsilniejszym chłopcem w ich rodzinnym miasteczku Ravensburgu, Roo zaś był pośród nich najmniejszy. Choć Erika w żadnym wypadku nie można by nazwać przystojnym, miał szczerą i sympatyczną twarz, za co powszechnie go lubiano. Roo nie żywił złudzeń co do swego wyglądu. Nawet przy najlepszych chęciach nie można byłoby nazwać go urodziwym. Miał dość ostre rysy, a oczy małe i rozbiegane, jakby ciągle szukały jakiegoś zagrożenia. Prawie nigdy nie zmieniający się wyraz jego twarzy od biedy można by nazwać tajemniczym. Niekiedy jednak - choć zdarzało się to rzadko - na twarzy tej pojawiał się uśmiech... i wówczas stawała się całkiem przystojna. Erik polubił Roo kiedy byli jeszcze dziećmi, za jego odwagę w przezwyciężaniu trudności i zamiłowanie do - niekiedy złośliwych - figlów.
Były kowal skinął dłonią i Roo spojrzał na statki odpływające z przystani, gdy „Tropiciel” dostał pozwolenie na wejście do królewskich doków poniżej pałacu. Jeden ze starszych marynarzy parsknął śmiechem.
- Co cię tak bawi? - spytał Roo, odwracając się ku wesołkowi.
- Książę Nicky znowu chce zirytować naczelnika portu.
Erik, którego włosy niemal wybielały od słońca, spojrzał na marynarza o niebieskich oczach kontrastujących z opaloną twarzą i zapytał: - O co ci chodzi?
Marynarz skinął głową. - Tam jest szalupa naczelnika. - Roo spojrzał w miejsce, które wskazał mężczyzna. - Nie zwalniamy, by zabrać pilota!
Marynarz zarechotał. - Admirał jest godnym uczniem swego mistrza. Stary Trask robił to samo, ale on przynajmniej wpuszczał pilota na pokład, by osobiście radować się jego irytacją, kiedy odmawiał wzięcia holu. Admirał Nicky jest bratem Króla, więc nawet nie zawraca sobie głowy takimi formalnościami.
Roo i Erik spojrzeli ku górze i zobaczyli, że starsi marynarze stali już przy ostatnim do zrefowania żaglu, czekając tylko na admiralskie polecenie. Roo zerknąwszy na rufę, zobaczył dającego im znak Nicholasa, byłego Księcia Krondoru i obecnego Admirała Królewskiej Floty Zachodu. Niemal natychmiast sprawne ręce zaczęły ściągać ciężkie płótno i szybko je wiązać. W przeciągu sekundy wszyscy na pokładzie poczuli, że prędkość statku zaczyna maleć, w miarę jak zbliżali się do królewskich doków położonych poniżej pałacu Księcia.
„Tropiciel” dryfował coraz wolniej, ale Roo czuł, że ciągle jeszcze wpływali do przystani zbyt szybko. Wątpliwości młodzika rozwiał stojący obok stary marynarz, który powiedział, jakby czytając w jego myślach: - Pchamy sporo wody do nadbrzeża, i fala powrotna nas zatrzyma, kiedy będziemy przybijać do kei. To powinno wystarczyć... choć dechy trochę zatrzeszczą. -Żeglarz przygotował się do rzucenia liny czekającym na przedzie. - Łapcie!
Roo i Erik złapali każdy za inną i czekali na rozkaz. Kiedy Nicholas krzyknął: - Cumy rzuć! - Roo cisnął swoją człowiekowi na nabrzeżu, który zręcznie ją złapał i szybko przywiązał do sporego żelaznego pachołka. Tak jak mówił stary marynarz, gdy lina się napięła, żelazne kołki jęknęły lekko, a drewniane nabrzeże lekko się ugięło. Fala kilwateru odbiła się od kamiennego nadbrzeża i wielki statek zatrzymał się z pojedynczym kiwnięciem, jakby stękając z ulgą, że dobrze już być w domu.
Erik obrócił się do Roo. - Ciekawe, co naczelnik portu powie Admirałowi?
Roo podążył wzrokiem za idącym na górny pokład Admirałem i rozważył pytanie. Po raz pierwszy Roo zobaczył Nicholasa podczas procesu, w którym wraz z przyjacielem był oskarżony o zamordowanie przyrodniego brata Erika, Stefana. Drugi raz pojawił się, kiedy ocalali członkowie grupy straceńców, do której należeli także Roo i Erik, zostali wybawieni z rybackiej szalupy niedaleko portu miasta Maharta. Służba pod rozkazami Admirała w czasie drogi powrotnej podsunęła mu teraz odpowiedź: - Pewnie nic nie powie... wróci do domu i się upije.
Erik zaśmiał się. On też wiedział, że Nicholas miał opinię człowieka spokojnego i małomównego, który potrafił doprowadzić podwładnego do łez, wbijając weń wzrok i nie wypowiadając nawet słowa. Cechę tę dzielił z Calisem, kapitanem Szkarłatnych Orłów - kompani, do której „zaciągnięto” Roo i Erika.
Z początkowej grupy, liczącej setkę „ochotników”, ocalało mniej niż pięćdziesięciu - sześciu, którzy uciekli z Calisem, a także kilkunastu maruderów, którzy dotarli do Miasta nad Wężową Rzeką przed odpłynięciem „Tropiciela” do Krondoru. Inny statek Nicholasa, „Zemsta Trencharda”, miał pozostać w porcie Miasta przez następny miesiąc, na wypadek gdyby dotarli tam kolejni ludzie Calisa. Każdy, kto nie dotrze tam przed podniesieniem kotwicy, zostanie uznany za martwego.
Na brzeg rzucono trap, a Erik i Roo patrzyli, jak Nicholas wraz z Calisem jako pierwsi opuszczają statek. Na brzegu czekał już Książę Krondoru, Patrick, jego ojciec, Książę Erland, i inni członkowie królewskiego dworu.
- Niezbyt widowiskowe, prawda? - rzucił Erik.
Roo mógł tylko przytaknąć. Wielu ludzi zginęło, by Nicholas mógł dostarczyć informacje swojemu bratankowi. I jeśli Roo miałby orzec na podstawie tego, co wiedział, była to, w najlepszym razie, mało ważna wiadomość. Teraz jednak zwrócił swą uwagę ku królewskiej rodzinie.
Nicholas, który piastował tytuł i urząd Księcia Krondoru, dopóki ze stolicy Królestwa Wysp nie przybył jego bratanek, nie był wcale podobny do swego brata. Włosy Erlanda były już mocno siwawe, ale pozostało wśród nich wystarczająco dużo rudych kosmyków, by poznać ich naturalną barwę. Nicholas, podobnie już szpakowaty, miał jednak ciemne kędziory oraz wyraziste rysy twarzy. Patrick tymczasem, nowy Książę Krondoru, w wyglądzie łączył zarówno niektóre rysy swego ojca, jak i stryja. Miał co prawda ciemniejszą cerę niż obydwaj, ale za to brązowe włosy. Zbudowany był równie krzepko jak Erland, lecz rysy twarzy miał podobne do Nicholasa.
- I owszem... - powiedział Roo. - Masz rację... niezbyt okazała ceremonia.
Erik skinął głową. - Z drugiej Strony, teraz pewnie wszyscy już wiedzą, że nasz powrót nie był zbyt chwalebny. Książę i jego stryj pewnie bardzo chcieli usłyszeć, jakież to wieści przywożą Calis i Nicholas.
Roo chrząknął porozumiewawczo. - Żadna z nich nie jest dobra. Dostaliśmy krwawą łaźnię... a należy mniemać, że to dopiero początek...
Przyjacielskie klepnięcie w plecy spowodowało, że Roo i Erik obrócili się jednocześnie. Robert de Longueville stał za chłopakami, uśmiechając się szeroko w sposób, który jeszcze do niedawna sprawiał, iż oczekiwali najgorszego. Tym razem jednak wiedzieli, że jest to - dosyć rzadki - przejaw lepszej strony jego natury. Mocno już przerzedzone włosy dziarskiego niegdyś sierżanta smętnie zwisały na czoło, a gęba wymagała solidnego golenia.
- Dokąd to chłopcy?
Roo zadzwonił schowaną pod kurtką kiesą pełną złota. -Myślę o kuflu dobrego piwska, czułym dotyku kobiety niezbyt surowych obyczajów, a o dzień jutrzejszy zadbam jutro.
Erik wzruszył ramionami. - Myślałem nad tym, co mi mówiłeś, i chyba przyjmę ofertę, sierżancie.
- Świetnie - powiedział de Longueville, sierżant kompanii Calisa. Swego czasu zaproponował Erikowi posadę w armii, jednak nie w regularnym wojsku, a w osobliwym oddziale tworzonym przez Orła, tajemniczego sojusznika Nicholasa, o niezupełnie ludzkim pochodzeniu. - Jutro w południe wpadnij do siedziby Lorda Jamesa. Powiem straży przy pałacowej bramie, żeby cię wpuścili.
Roo przyjrzał się ludziom na nabrzeżu. - Nasz Książę sprawia imponujące wrażenie.
- Wiem, co masz na myśli. On i jego ojciec wyglądają na ludzi, którzy bywali już w różnych dziwnych miejscach - odpowiedział Erik.
- Niech ich wysoka ranga was nie zmyli. Erland i nasz Król oraz ich synowie, spędzili kawał czasu wzdłuż północnych granic, walcząc z goblinami i Bractwem Mrocznego Szlaku - dodał de Longueville. Użył tu popularnej nazwy moredhelów, mrocznych elfów, żyjących daleko w górach znanych jako Kły Świata. - Słyszałem, że Król popadł w poważne tarapaty w Kesh w starciu z łowcami niewolników lub kimś takim. Cokolwiek to było, wyszedł z tego obronną ręką i z opinią dziarskiego chłopa, jak na króla...
- Tak wybitnego władcy nie mieliśmy od czasów króla Rodryka, zanim stary król Lyam przejął tron, a to nastąpiło jeszcze przed moim urodzeniem. Twardzi to ludzie, co większość czasu spędzili na wojaczce, i minie jeszcze parę ładnych pokoleń, zanim ktoś w tej rodzinie zmięknie. Przykładem jest choćby nasz Kapitan. - W jego głosie zabrzmiało coś, co wskazywało na silne uczucia. Roo spojrzał na sierżanta, próbując rozgryźć, co to było, ale tymczasem na twarz de Longueville'a powrócił szeroki uśmiech.
- O czym myślisz? - zapytał Erik swego najlepszego przyjaciela.
- O tym, jak zabawne mogą być rodziny - powiedział Roo, wskazując na grupkę ludzi słuchających uważnie Nicholasa.
- Spójrz na Kapitana - rzucił Erik.
Roo przytaknął. Wiedział, że Erik miał na myśli Calisa. Ów przypominający elfa człowiek trzymał się na uboczu, zachowując pewien dystans między sobą i innymi, a jednocześnie stał na tyle blisko, by móc odpowiadać, gdyby go o coś zapytano.
- Od dwudziestu lat zaszczyca mnie swą przyjaźnią. Służyłem mu wraz z Danielem Troville'em, lordem Highcastle. Wyciągnął mnie z zawieruchy przygranicznych wojen, a potem podróżowałem wraz z nim do najdziwniejszych miejsc, jakie tylko człowiek mógł sobie wyobrazić. Jestem z nim dłużej niż ktokolwiek inny w jego kompanii, jadłem z nim zimne posiłki, spałem obok niego i obserwowałem ludzi umierających w jego ramionach. Kiedyś nawet niósł mnie przez dwa dni po upadku Hamsy, ale wciąż nie mogę powiedzieć, że znam tego człowieka -powiedział de Longueville.
- Czy to prawda, że on jest po części elfem? - spytał Erik. De Longueville potarł podbródek. - Nie mogę rzec, iż znam o nim całą prawdę. Powiedział mi, że jego ojciec pochodził z Crydee. Był ponoć kuchcikiem. Calis nie lubi gadać o swojej przeszłości. Przeważnie planuje przyszłość. Bierze takie koszarowe szczury jak wy dwaj i zamienia ich w prawdziwych żołnierzy. Ale sprawa jest warta zachodu. Kiedy mnie znalazł, sam byłem takim szczurem koszarowym. Szkolony od podstaw, stałem się w końcu tym, kim jestem dzisiaj. - To ostatnie zdanie powiedział z jeszcze szerszym uśmiechem na twarzy. Uśmiechał się tak niewinnie, jak gdyby nie był nikim więcej niż zwykłym sierżantem i uważał to za coś zabawnego, ale Erik i Roo pojmowali już, że był na dworze kimś ważnym... i nie miało to związku z jego wojskową rangą. - Nigdy nie zadawałem mu zbyt wielu osobistych pytań. Jest jednym z tych ludzi, których nazwalibyście „żyjący chwilą”. - De Longueville zniżył głos, jak gdyby Calis mógł w jakiś sposób podsłuchać ich z dołu, i przybrał poważny wyraz twarzy. - Cokolwiek by rzec, ma trochę zbyt ostro zakończone uszy. Nigdy wcześniej jednak nie słyszałem o kimś będącym na poły człowiekiem, na poły elfem... i zdolnym do rzeczy, jakim nie podoła żaden inny znany mi człowiek. - Znów uśmiechnął się i dodał: - Uratował nam tyłki więcej razy, niż jestem w stanie zliczyć, cóż więc mnie może obchodzić jego pochodzenie? Urodzenie o niczym nie świadczy. Tego człek nie może zmienić. Ważne jest to, jak się żyje... - Klepnął młodzieńców po ramionach. - Kiedy was znalazłem, nadawaliście się obaj jedynie na karmę dla niezbyt wybrednych miejskich kundlów... może też, choć nie jest to takie pewne, nie wzgardziłyby wami zgłodniałe wrony... a spójrzcie na siebie teraz...
Erik i Roo wymienili spojrzenia i wybuchnęli śmiechem. Obaj mieli na sobie te same ubrania, które nosili w czasie ucieczki ze zniszczonej Maharty, gęsto połatane, niezmiernie wybrudzone... i szczerze mówiąc, wyglądali w nich na zwykłych, podrzędnych zbirów.
- Potrzebna nam czysta odzież. Jeśli pominąć wzrokiem buty Erika, wyglądamy jak łachmaniarze - powiedział Roo.
Erik spojrzał w dół i stwierdził: - Butom też przydałaby się naprawa. - Buty te były jego całym spadkiem po ojcu, Baronie Darkmoor. Nieżyjący już arystokrata nigdy oficjalnie nie uznał w Eriku syna, nie zaprzeczał jednak, że chłopak ma prawo do nazwiska von Darkmoor. Mimo że były to buty dojazdy konnej, Erik chodził w nich cały czas, aż niemal zupełnie starł obcasy. Skóra na cholewach była popękana i zniszczona przez burze i słońce.
Na pokładzie pojawił się, niosąc swój podróżny wór, Sho Pi, Isalańczyk pochodzący z Imperium Wielkiego Kesh. Tuż za nim szedł Nakor, również będący Isalańczykiem, a także człowiekiem, którego Sho Pi, nie wiedzieć czemu, wybrał na swego „mistrza”. Wyglądał staro, poruszał się jednak ze sprężystością i szybkością, którą Erik i Roo poznali aż za dobrze. Szkolił ich w sztuce walki wręcz i obaj wiedzieli, że ów dziwaczny kurdupel wespół z Sho Pi stanowili bez broni bardziej niebezpieczną parę niż większość ludzi z orężem w ręku. Roo był przekonany, że jeszcze nie widział Nakora poruszającego się z największą szybkością, do jakiej był zdolny - i nie miał pewności, czy widok taki spodobałby mu się. Niegdysiejszy paliwoda z Ravensburga był najzdolniejszym z uczniów w szkółce obu Isalańczyków, wiedział jednak, że każdy z nich z łatwością byłby go pokonał jednym, szybkim, morderczym uderzeniem.
- Nie zamierzam pozwolić, byś mi tu deptał po piętach, chłopcze - grzmiał krzywonogi Nakor, odwracając się ku Sho Pi. - Od blisko dwudziestu lat nie byłem w mieście, którego nie spalili rozhulani żołdacy lub nie zostałoby zniszczone w równie niemiły sposób... i zamierzam się trochę zabawić. A potem wracam na Wyspę Czarodzieja.
Sho Pi, wyższy o głowę od swego „mistrza” i w odróżnieniu od niego pyszniący się bujną, czarną czupryną, poza tym wyglądał jak nieco odmłodzona wersja starszego. - Jak sobie życzysz, mistrzu - powiedział.
- Nie nazywaj mnie mistrzem! - stęknął Nakor, zarzucając sobie na ramię biesagi. Podszedł do relingu i pozdrowił obu przyjaciół: - Eriku, Roo! Co zamierzacie robić?
- Najpierw się spijemy, potem pójdziemy na dziwki, a na koniec kupimy sobie nowy przyodziewek... Wszystko w tej właśnie kolejności - odparł Roo.
- A potem odwiedzę matkę i starych przyjaciół - uzupełnił Erik.
- A ty? - spytał Roo.
- Dotrzymam wam towarzystwa - odparł Nakor, poprawiając wór na ramieniu. - No... oczywiście nie aż do Ravensburga. Kiedy dojrzejecie do wizyty w domu, ja wynajmę łódź i udam się na Wyspę Czarnoksiężnika. - Ignorując młodszego ziomka, zaczął się rozglądać po molo.
- Skoczymy tylko po nasze worki - rzekł Erik do Sho Pi.
- Złapiemy was na przystani.
Roo wyprzedził towarzysza i zbiegał już pod pokład, gdzie obaj, pożegnawszy się z zaprzyjaźnionymi żeglarzami, znaleźli Jadowa Shati, kolejnego członka kompanii straceńców, który właśnie kończył zbieranie swego niewielkiego mająteczku.
- Co teraz zrobisz? - spytał Roo, szybko chwytając swój własny tobołek.
- Chyba się urżnę.
- To chodź z nami - zaproponował Erik.
- Tak zrobię, ale pierwej muszę powiedzieć temu łajdakowi, panu Robertowi de Longueville, że zamierzam przyjąć ofertę i zostać jego kapralem.
- Kapralem? - zdumiał się Erik. - Myślałem, że to ja miałem nim być...
Zanim zdążyli się posprzeczać, sprawę rozstrzygnął Roo.
- Z tego co mówił, można było wysnuć wniosek, że będzie potrzebował więcej niż dwu kaprali.
Obaj mężczyźni wymienili spojrzenia, a potem parsknęli śmiechem. Twarz Jadowa ozdobił sympatyczny i zaraźliwy uśmiech - kontrast bieli zębów i czarnej skóry nieodmiennie wywoływał podobną reakcję u Roo. Jak wszyscy w kompanii, Jadow był zabójcą i zdeklarowanym kryminalistą, ale wśród braci z oddziału Calisa znalazł ludzi, za których oddałby życie - i którzy gotowi byli umrzeć za niego.
Roo niechętnie to przyznawał - był bowiem człowiekiem, który słynął z samolubstwa - ale tych, którzy ocaleli z kompanii straceńców, darzył niemal takim samym uczuciem, jak Erika. Wszyscy byli twardzi i wedle wszelkiej miary niebezpieczni, wszyscy razem przeszli próbę krwi i każdy wiedział, że druhom może zawierzyć swe życie.
Wspomniał tych, którzy przepadli w zamęcie krwawych wydarzeń - Bysia, rosłego, wesołego łotrzyka z osobliwym poczuciem miłosierdzia; Poręcznego Jerome'a, olbrzyma o gwałtownym charakterze i talencie do opowieści, potrafiącego je ubarwiać tańczącymi na ścianie cieniami; Billy'ego Goodwina, łagodnego młodzieńca o zgubnych dla niego wybuchach morderczego gniewu, który zginął głupio i przypadkowo, nie dowiedziawszy się niczego o życiu; i Luisa de Savonę, rodezjańskiego rzezimieszka o umyśle tak bystrym i niebezpiecznym jak jego sztylet, czującego się równie dobrze w zamęcie dworskich intryg i ulicznych bójek, człeka gwałtownego i zarazem niezwykle lojalnego. Zawiązawszy swój worek, odwrócił się i spostrzegł, że Jadow i Erik bacznie go obserwują.
- Co tak na mnie patrzycie?
- Zamyśliłeś się - rzekł Erik.
- Owszem... wspominałem Bysia i innych.
- Rozumiem - kiwnął głową Erik.
- Niektórzy może jeszcze się pokażą... kiedy dotrze tu „Zemsta Trencharda” - mruknął Jadow.
- Dobrze by było - orzekł Roo. I dodał, zarzucając worek na ramię: - Ale Bysio i Billy przepadli.
Erik kiwnął głową. Wespół z Roo patrzyli na śmierć Bysia w Maharcie, Erik zaś widział, jak umiera Billy, który spadłszy z konia, skręcił sobie kark, uderzając głową o kamień.
Trzej towarzysze w milczeniu wspięli się po trapie na pokład, a potem zeszli na nabrzeże, gdzie zastali Sho Pi i Nakora gawędzących z Robertem de Longueville'em.
- No, no... otóż i nasz czarny charakter - odezwał się Jadow bez żadnego szacunku dla człowieka, który podczas ostatnich trzech lat był panem jego życia i śmierci.
- O kimże to tak mówisz, ty nędzny opryszku z Dolin! -zagrzmiał de Longueville.
- O panu, jaśnie wielmożny sierżancie Bobby de Longueville! - ryknął Jadow. Erik wiedział, że obaj żartują. W bitwach i utarczkach nauczył się rozpoznawać nastroje towarzyszy i wiedział, że teraz doskonale się bawią. - Kogo waść nazywasz opryszkiem, ha? Czyż nie wiesz, że my, ludzie z Doliny, jesteśmy najwaleczniejszymi wojownikami na świecie, a jak wdepniemy w coś takiego, jak waść, to zwykle długo potem wycieramy buty? - Jadow głośno pociągnął nosem i pochylił ku sierżantowi, jakby chciał się upewnić, że źródłem obrzydliwego smrodu jest właśnie de Longueville. - Tak właśnie myślałem, że to z tej strony...
De Longueville chwycił go za policzek i lekko uszczypnął, jak to niekiedy czynią matki dzieciom, i rzekł z afektacją: - Jesteś taki słodki, że mógłbym cię zjeść... - A potem klepnął go (niezbyt lekko!) w twarz i dodał: - Ale nie dzisiaj...
- Dokąd idziecie? - zwrócił się już rzeczowym tonem do wszystkich.
- Spić się! - odparł Nakor, uśmiechając się niezwykle szeroko.
De Longueville spojrzał w niebo, jakby wzywając je na świadka swej niewinności. - Postarajcie się nikogo nie zabić. Wrócisz? - spytał Jadowa.
- Nie wiem, dlaczego to robię, ale owszem, tak - odparł Jadow.
Uśmiech de Longueville'a znikł jak zdmuchnięty wiatrem. - Dobrze wiesz, dlaczego to robisz.
Dobry humor całej grupki nagle gdzieś się ulotnił. Każdy z towarzyszy był świadkiem tego samego i wszyscy wiedzieli, że daleko za morzem zbierał swe siły bezlitosny wróg. Niezależnie od tego, czego dokonali podczas ostatnich miesięcy, walka dopiero się zaczynała. Może minąć jeszcze wiele lat, zanim nadejdzie ostateczna konfrontacja z armiami zgromadzonymi pod sztandarami Szmaragdowej Królowej, ale w końcu każdy mąż w Krondorze będzie zmuszony do podjęcia walki na śmierć i życie.
Po chwili milczenia de Longueville gestem dłoni wskazał im ulicę. - No, zmiatajcie. I nie rozrabiajcie za bardzo... - Kiedy się oddalili, zawołał jeszcze za nimi: - Erik i Jadow... wróćcie rano po dokumenty. Spóźnijcie się choć jeden dzień, a ogłosimy was dezerterami! A dezerterów, wiecie... wieszamy!
- Ależ z niego drań! - rzekł Jadow, gdy szli ulicą, rozglądając się za najbliższą oberżą. - Nigdy nie przestaje się odgrażać. Czy nie sądzicie, że jego zamiłowanie do wieszania jest nienaturalne?
Roo pierwszy parsknął śmiechem, pozostali zaś szybko mu zawtórowali. I w tejże chwili, jakby wyczarowana ich wesołością, na rogu uliczki ukazała się ich oczom przytulna oberża.
Roo ocknął się, czując suchość w gardle i z piekielnym bólem głowy. Powieki go piekły, jakby kto nasypał pod nie piasku, a z ust śmierdziało, jakby podczas snu coś się tam wczołgało i zdechło. Przekręciwszy się na bok, usłyszał jęk Erika, a gdy zwrócił się w drugą stronę, sieknięciem odpowiedział mu Jadow.
Pozbawiony wyboru usiadł - i natychmiast pożałował tego, że się ocknął. Z najwyższym trudem utrzymał w żołądku to, co w nim było i teraz gwałtownie wyrywało się na wolność. Nie bez trudu zdołał skupić rozbiegany wzrok.
- No... pięknie! - rzekł i znów tego pożałował. Łeb mu pękał, a jego własne słowa zabrzmiały mu pod kopułą czaszki niczym łomot dzwonu.
Znajdował się w celi. I -jeśli się nie mylił, a podejrzewał, że się nie myli - była to właśnie ta sama cela. Długa, otwarta z jednej strony na korytarz, od którego oddzielały ją solidne kraty i drzwi z solidnym zamkiem. Naprzeciwko kraty, nieco nad głowami więźniów, umieszczono pod sklepieniem okno o wysokości mniejszej niż dwie stopy, ale ciągnące się wzdłuż całej ściany. Roo wiedział też, że cela znajdowała się na poziomie gruntu, okno zaś na zewnątrz było o stopę od powierzchni dziedzińca. Pozwalało to patrzeć więźniom z dość osobliwej perspektywy na dominujące nad dziedzińcem podwyższenie. Krótko mówiąc, weterani tkwili w celi śmierci pod zamkiem Księcia Krondoru.
Roo pchnął przyjaciela, aż ten jęknął, jakby zadawano mu tortury. Chłopak jednak bezlitośnie nim potrząsnął i Erik w końcu się obudził. - Co jest? - stęknął, usiłując skupić wzrok na twarzy kompana. - Gdzie jesteśmy?
- Z powrotem w celi śmierci.
Erik porwał się na nogi trzeźwy jak ogórek. Rozejrzawszy się dookoła, zobaczył chrapiącego w rogu Nakora, podczas gdy zwinięty w kłębek Sho Pi leżał nieopodal mistrza.
Uporczywym potrząsaniem obudzili pozostałych i zaczęli się sobie przyglądać. Niektórzy mieli na sobie ślady zaschniętej krwi, wszyscy zaś mogli się pochwalić pokaźną kolekcją świeżych siniaków, zadrapań i skaleczeń. - Co się stało? - wychrypiał Roo, którego głos brzmiał tak, jakby młody paliwoda nałykał się piasku.
- Ci quegańscy marynarze... pamiętacie? - stęknął Jadow. Wyglądający na najbardziej sponiewieranych z całej kompanii Sho Pi i Nakor wymienili szybkie spojrzenia. - Jeden z nich chciał ci ściągnąć dziewkę z... kolan, Roo - rzekł Nakor.
Roo kiwnął głową, czego zresztą natychmiast pożałował. - Teraz coś sobie przypominam...
- Walnąłem kogoś krzesłem - snuł wspomnienia Jadow.
- Może ich pozabijaliśmy... tych quegańczyków? - zaczął się zastanawiać Nakor.
- Wiecie... to byłby chyba najgorszy z figlów, jaki mogliby nam spłatać bogowie, gdyby po tym wszystkim, przez co przeszliśmy, kazali nam skończyć na krondorskiej szubienicy - rzekł Erik, usiłując utrzymać się na drżących nogach i opierając się w tym celu o ścianę.
Roo czuł się szczególnie winny - jak zawsze, kiedy miał kaca. Wiedział, że człekowi o jego budowie nie sposób dotrzymać pola w pijaństwie takim chłopom na schwał jak Erik czy Jadow, choć Erik nie miał aż tak mocnej głowy. - Wiecie... - wystękał - myślę, że gdybym kogoś zabił, byłbym to zapamiętał.
- No to co robimy w celi śmierci, chłopie? - spytał Jadow ze swego kąta, najwyraźniej mocno zdeprymowany przez otoczenie. - Przecież nie po to opłynąłem połowę świata, by mnie w końcu powiesił ten drań Bobby!
Kiedy usiłowali jakoś się pozbierać, drzwi wejściowe zgrzytnęły i walnęły o ścianę z takim łoskotem, że nawet ktoś trzeźwy byłby się skrzywił. - Powstań dla wszystkich! - ryknął Bobby de Longueville, wkraczając do celi.
Wszyscy (poza Nakorem) porwali się na nogi, a w sekundę później rozległ się w celi zbiorowy jęk. Jadow Shati odwrócił się, zwymiotował do stojącego w rogu kubła i splunął sążniście. Pozostali chwiali się na nogach, a Erik wczepił się dłońmi w kraty, bo gdyby nie to, z pewnością by upadł.
- Nie ma co, niezłe z was ptaszki. - De Longueville uśmiechnął się, jak krokodyl na wieść o tym, że wiejskie chłopaki zamierzają sobie urządzić zawody pływackie.
- Co my tu znowu robimy, sierżancie? - spytał Nakor.
De Longueville podszedł do kraty i odciągnął rygiel, pokazując, że drzwi nie były zamknięte. - Nie mogliśmy znaleźć dla was wygodniejszego pomieszczenia. Wiecie, że aby was uspokoić, trzeba było ściągnąć całą obsadę miejskiego odwachu oraz pluton straży pałacowej? - Sierżant promieniał wprost ojcowską dumą. - Ależ to była zawierucha... Wykazaliście sporo zdrowego rozsądku, nikogo nie zabijając... choć zęby można było stamtąd wynosić koszami.
Rozejrzawszy się dookoła, Roo przypomniał sobie, że ostatnio oglądał te korytarze, gdy go prowadzono na zainscenizowaną egzekucję... podążał wówczas ścieżką, której zakrętów nie mógł przewidzieć, opuszczając rodzinne strony. Prawie nie pamiętał drogi, tak bardzo był wtedy przerażony. Teraz zaś też nie bardzo mógł się skupić z powodu ekscesów minionej nocy.
Wespół z Erikiem uciekli wtedy z rodzinnego Ravensburga, po zabójstwie Stefana, dziedzica włości i tytułu Barona von Darkmoor. Gdyby zostali i oddali się w ręce prawa, może zdołaliby przekonać sędziów, że działali w samoobronie, ucieczka jednak świadczyła przeciwko nim i kiedy ich w końcu ujęto, oddano ich katu.
Tymczasem dotarli do schodów wiodących na dziedziniec, gdzie stała szubienica, tym razem jednak mieli je minąć.
- Strasznie brudne z was draby... - odezwał się de Longueville, człowiek, który dzierżył w dłoni ich żywoty od chwili, kiedy opadli na drewnianą podłogę szubienicznego podestu, aż do momentu, w którym zeszli wczoraj ze statku. - Myślę więc, że przed posłuchaniem powinno się was trochę oczyścić.
- Jakim posłuchaniem? - żachnął się Erik, na którym widać jeszcze było ślady wczorajszej bójki. Niegdysiejszy kowal - jeden z najsilniejszych mężczyzn, jakich spotkał Roo, i zasłużenie uznany za największego osiłka Ravensburga i okolic - wyrzucił jednego ze strażników przez okno... na chwilę zaledwie przedtem, jak inny rozbił mu na łbie baryłkę wina. Roo nie umiałby powiedzieć, czy Erik bardziej ucierpiał wskutek uderzenia czy sporej ilości wina, jakie pochłonął przed rozpoczęciem bójki... jak na Ravensburczyka jego przyjaciel nie miał zbyt mocnej głowy do trunków.
- Kilku poważnych ludzi chciałoby z wami pogadać. Nie przystoi jednak prowadzić na dwór kogoś, kto wygląda tak jak wy. Więc... - rzucił przez ramię, otwierając jakieś drzwi. - Rozbierać się, ale już!
Na wszystkich czekały balie pełne gorącej wody z mydłem. Dwa lata posłuchu, jakie spędzili pod rozkazami de Longueville'a, wyrobiły w nich nawyk trudny do przełamania, wkrótce więc cała grupa tkwiła niemal po szyje w wodzie, a pałacowi paziowie zaciekle obrabiali każdego szorstką gąbką.
Obok balii poustawiano dzbany z ożywczo zimną wodą i wszyscy mogli do woli gasić pragnienie. Siedzący w gorącej wodzie i napełniony niemal po uszy zimną Roo pomyślał, że życie ma jednak swoje uroki.
Po kąpieli odkryli, że ich ubrania gdzieś przepadły. De Longueville wskazał Erikowi i Jadowowi dwie koszule ze znajomym godłem na piersi. - Szkarłatny Orzeł! - rzucił Erik, biorąc jedną z nich.
- Nicholas pomyślał, że to odpowiednie godło, Calis zaś nie wyraził sprzeciwu. To godło naszej nowej armii, Eriku. Ty i Jadow jesteście moimi pierwszymi żołnierzami... więc załóżcie to. - Zwracając się do pozostałych, dodał: - Ot, tam macie trochę czystej odzieży.
Nakor i Sho Pi wyglądali dość dziwnie w zwykłych koszulach i spodniach, zawsze bowiem Roo widywał ich w isalańskich luźnych szatach. Sam doszedł do wniosku, że jego własny wygląd zmienił się na korzyść. Koszula była nań może nieco za obszerna, z pewnością jednak utkano ją z najlepszej tkaniny, jaką widział w życiu, a spodnie pasowały jak ulał. Nie miał tylko butów, ale ostatnie, spędzone na morzu miesiące utwardziły mu podeszwy stóp do tego stopnia, że wcale mu to nie przeszkadzało.
Erik zachował swoje dobrze już znoszone buciory, Jadow jednak, jak inni, został na bosaka.
Ubrawszy się, ruszyli za de Longueville'em do znanej już sobie sali: tu oskarżeni stawali przed Księciem Krondoru, którym wtedy był Nicholas. Roo pomyślał, że sala wygląda teraz zupełnie inaczej, potem zaś przyszło mu do głowy, że wtedy widocznie był otępiały z przerażenia i nie zwracał uwagi na otoczenie.
Z każdej belki sklepienia zwisały stare sztandary, rzucając długie cienie na salę oświetloną głównie światłem wpadającym przez wąskie okna wycięte dość wysoko. Dodatkowe oświetlenie zapewniały osadzone w stalowych, wbitych w ściany kunach pochodnie, ponieważ sala była tak rozległa, iż bez nich przeciwległa ściana pogrążona byłaby w półmroku. Roo pomyślał, że gdyby był księciem, kazałby pousuwać sztandary.
Gdy pod ścianami ustawili się dworacy i paziowie, gotowi na każde skinienie, formalnie wyznaczony Mistrz Ceremonii grzmotnął o posadzkę okutą w żelazo osadą swej ceremonialnej laski i oznajmił wejście Roberta de Longueville'a, Barona dworu i Osobistego Wysłannika Książęcego. Roo lekko zaskoczony potrząsnął głową - w kompanii Bobby był po prostu sierżantem i myślenie o nim jako o dworaku okazało się dlań zbyt ciężką próbą.
Członkowie dworu z powagą patrzyli, jak drużyna ustawia się przed tronem. Roo usiłował ocenić wartość złota użytego na ozdoby świeczników i pomyślał, że Książę mógłby z niego zrobić lepszy użytek, uświetniając je brązem, złoto zaś lokując w przedsięwzięciu przynoszącym wymierne zyski. Potem zaczął się zastanawiać, czy miałby szansę pogadania o tym z Księciem.
Myśl o Księciu przywiodła wspomnienie człowieka, który skazał ich na śmierć. Nicholas, obecnie Admirał Zachodniej Floty swego kuzyna, stał z boku tronu obok spadkobiercy korony, Patricka. Po drugiej stronie Roo ujrzał Calisa i człowieka, o którym wiedział jedynie, że nazywa się James i jest Diukiem Krondoru. Obaj rozmawiali z widzianym już przez Roo na przystani księciem Erlandem. Na tronie zaś siedział bliźniaczy brat Erlanda, Borric. Policzki Roo okryły się nagle purpurą - dotarło do niego, że ma zostać przedstawiony Królowi!
- Wasza Książęca Mość... Panowie - odezwał się de Longueville, pochylając w dwornym ukłonie. -Mam zaszczyt przedstawić wam pięciu mężów, którzy odznaczyli się dzielnością i honorem...
- Przeżyło tylko pięciu? - spytał Król Borric. Obaj z bratem byli rosłymi ludźmi, w Królu była jednak pewna twardość, która wywierała większe wrażenie niż krzepa Erlanda. Roo nie umiałby rzec, czemu tak uważa, doszedł jednak do wniosku, że w razie starcia Borric byłby o wiele groźniejszym przeciwnikiem niż jego brat.
- Nie, jest jeszcze paru innych - odparł de Longueville. - Niektórzy zostaną zaprezentowani Waszej Królewskiej Mości dziś wieczorem... To żołnierze z rozmaitych garnizonów. Ci jednak są jedynymi, którzy ostali się z grupy straceńców.
- Wedle aktualnego stanu wiedzy - poprawił go Nakor. De Longueville odwrócił się ku Isalańczykowi, poirytowany naruszeniem protokołu, Borric jednak parsknął śmiechem, szczerze ubawiony. - Czekajże, Bobby. Nakor, ciebie to widzę w tych... gaciach?
- Owszem, Wasza Królewska Mość - odparł zapytany, występując na czoło grupy i uśmiechając się niezwykle białymi zębami. - Pojechałem z nimi i wróciłem. Greylock jest na innym statku... i wrócą z nim wszyscy pozostali, którzy zdołali dotrzeć do Miasta nad Wężową Rzeką.
De Longueville zagryzł wargi, przełykając z gniewem to, co zamierzał rzec o Nakorze. Oczywistym było, że mały frant zna się skądś z Królem. Isalańczyk kiwnął niedbale głową Erlandowi, który również uśmiechnął się do małego, żylastego przechery.
- Wszyscy zyskaliście ułaskawienie - odezwał się Król do pozostałej czwórki niegdysiejszych szubieniczników - i wasze zbrodnie zostały wymazane z rejestru. - Spojrzawszy zaś na Erika i Jadowa, rzekł: - Widzimy, że wstąpiliście do służby...
Erik zdołał kiwnąć głową, Jadow jednak zdobył się na entuzjastyczne: - Ta-est, Wasza Królewska Mość!
- A wy... nie? - Król spojrzał na Sho Pi i Roo.
- Ja muszę iść za moim mistrzem, Najjaśniejszy Panie - rzekł Sho Pi, pochylając głowę.
- Nie nazywaj mnie mistrzem! - syknął Nakor. Odwróciwszy się do Króla, rzekł w formie wyjaśnienia: - Ten chłopak uroił sobie, że jestem jakimś mędrcem i bez przerwy za mną łazi...
- Ciekawym, skąd mu to przyszło do głowy? - rzekł z przekąsem Książę Erland. - Z pewnością nie wpadł na ten pomysł dlatego, że się odziewasz jak mistyk lub wróż... prawda, Błękitny Jeźdźcze?
- I nie dlatego, że lubisz przemawiać tonem wędrownego kapłana? - dorzucił Borric.
Nakor uśmiechnął się - niesłychana rzecz! - lekko speszony i potarł dłonią brodę. - Prawdę rzekłszy, to ostatnio tego nie próbowałem... - Na jego twarzy pojawiła się też irytacja. - Nie powinienem był wam o tym mówić, kiedy uciekaliśmy z Kesh.
- Och, weźże go ze sobą - odparł Król. - Prawdopodobnie podczas wędrówki przyda ci się ktoś do pomocy.
- Podczas wędrówki? - żachnął się Nakor. - Ja wracam na Wyspę Czarnoksiężnika.
- To musi trochę poczekać - sprzeciwił się Król. - Potrzebny nam jesteś, byś w imieniu Korony udał się do Stardock i pogadał z władzami Akademii.
Twarz Nakora spochmurniała. - Wiesz przecie, Borric, że dałem sobie spokój ze Stardock... i z pewnością wiesz też, dlaczego.
Jeśli Królowi nie spodobało się to, że Isalańczyk zwrócił się doń tak nieformalnie, wcale tego po sobie nie pokazał. - Wiemy... ale ty widziałeś, z kim lub czym przyjdzie nam walczyć, i dwukrotnie byłeś za oceanem. Trzeba nam przekonać magów ze Stardock, by w razie czego nas poparli. Będą musieli nam pomóc.
- Znajdźcie Puga. Jego posłuchają... - upierał się Nakor.
- Jeżeli można go znaleźć, to go znajdziemy - odpowiedział Król. Odchyliwszy się w tył, westchnął: - Zostawia nam wiadomości, tu i tam, ale nie zdołaliśmy się z nim spotkać i porozmawiać osobiście...
- Nie rezygnujcie - poradził Nakor.
Na ustach Króla pojawił się uśmiech. -Ty, przyjacielu, jesteś osobą, która najlepiej się do tego nadaje. Tak więc, jeżeli nie chcesz, byśmy rozesłali wieści do każdej szulerni w Królestwie o tym, w jaki sposób radzisz sobie z kartami i przy kościach, w imię starej przyjaźni uczynisz nam tę łaskę...
Nakor machnął dłonią, jakby królewska groźba nie miała dlań znaczenia. - Ba! Wolałem cię, gdy byłeś zwykłym wariatem.
Borric i Erland wymienili rozbawione spojrzenia, nie przejęli się wcale kwaśną miną małego franta. Zaraz potem Król zwrócił się do Roo: - A co z tobą, mości Rupercie Avery ? Czy i na twoją pomoc możemy liczyć?
Widząc, że stał się ośrodkiem zainteresowania, Roo na chwilę stracił język w gębie, szybko jednak odzyskał rezon. - Przykro mi, ale nie, Najjaśniejszy Panie. Obiecałem sobie, że jeśli udami się przeżyć tamtą zawieruchę, wrócę i zostanę bogaczem. I tym właśnie zamierzam się zająć. Przede mną kariera kupiecka... a nie sposób tego dokonać w szeregach armii.
- Kariera kupiecka? - Król kiwnął głową. - Owszem... człek o twoich uzdolnieniach mógłby wybrać gorzej. - Powstrzymał się od uwag na temat przeszłości młodzika. - A jednak przeżyłeś wiele... i mało jest ludzi w naszej służbie, którzy przeszli przez to, co ty. Liczymy na twoją dyskrecję... a jeśli to nie jest dostatecznie jasne, powiemy inaczej, oczekujemy, że będziesz dyskretny.
- Rozumiem, Najjaśniejszy Panie - uśmiechnął się Roo. - I jedno mogę ci obiecać... gdy przyjdzie pora, pomogę wedle swoich możliwości. Jeżeli Węże tu przyjdą, stanę do walki. - I z szelmowskim mrugnięciem dodał: - Może się zresztą okazać, że będę więcej wart, niż tylko jako jeszcze jeden zbrojny...
- Może to być, mości Avery - przyznał Król. - Z pewnością nie brakuje ci ambicji. Jeśli to nas nie skompromituje, zobacz, czy nie dałoby się czegoś zrobić dla tego zucha - zwrócił się do Lorda Jamesa. - Może jakiś list polecający lub coś w tym guście... - Potem skinieniem dłoni wezwał pazia, który uginał się pod ciężarem pięciu worów. Każdy z niegdysiejszych straceńców dostał jeden worek. - Z wyrazami wdzięczności od Króla...
Roo zważył swoją sakwę w dłoni i wiedząc, że wewnątrz jest złoto, mógł nawet w przybliżeniu obliczyć wartość nagrody. Szybki rachunek przekonał go, że spełnienie jego planów dotyczących bogactwa przybliżyło się mniej więcej o rok. Spostrzegłszy, iż jego kompani kłaniają się i odchodzą, szybko - i niezbyt zgrabnie - skłonił się Królowi i pospieszył za nimi.
- No... - rzekł de Longueville, gdy wydostali się na zewnątrz - to w rzeczy samej jesteście już wolni. Trzymajcie się z dala od kłopotów - zwrócił się do Jadowa i Erika - i zameldujcie w pierwszym dniu przyszłego miesiąca. Królewskie listy - to było do Sho Pi i Nakora - będą gotowe na jutro. Spotkajcie się z sekretarzem Diuka Jamesa, on wam dostarczy funduszy na drogę i da odpowiednie glejty.
Odwróciwszy się zaś do Roo, powiedział: - Ty, Avery, jesteś nędznym gryzoniem, ale polubiłem ten twój piegowaty pysk. Na wypadek, gdybyś się rozmyślił... przyda mi się żołnierz o twoim doświadczeniu.
- Piękne dzięki, sierżancie - potrząsnął głową Roo - ale muszę odnaleźć tego kupca z uroczą córeczką i zacząć gromadzić fortunę.
- Jeżeli przed rozstaniem chcecie koniecznie sobie dogodzić - zwrócił się de Longueville do wszystkich - idźcie pod Białe Skrzydło, nieopodal Bramy Kupieckiej. To burdel na poziomie, więc nie nanieście tam błocka. Damie, która was powita, powiedzcie, że to ja was tam posłałem. Może nigdy mi nie wybaczy... ale nadal jest mi winna przysługę. Tylko nie narozrabiajcie... Nie dam rady wyciągać was z tarapatów przez dwie noce z rzędu. - Powiódł wzrokiem po ich twarzach. - Zważywszy na wszystkie okoliczności... dobrze sobie poradziliście.
Nikt się nie odezwał, aż w końcu głos zabrał Erik: - Dziękujemy, sierżancie.
- Po drodze wstąpcie do biur Konetabla - rzucił jeszcze de Longueville za Erikiem i Jadowem - i weźcie karty urlopowe. Jesteście ludźmi Księcia i od tej chwili odpowiadacie jedynie przede mną, Calisem i Patrickiem.
- Gdzie to jest? - spytał Erik.
- Prosto tym korytarzem i za zakrętem w prawo, drugie drzwi po lewej. A teraz zmiatajcie, zanim się rozmyślę i każę was zamknąć za to, że jesteście bandą tak paskudnych łobuzów. -Klepnął Roo w plecy i odwróciwszy się, ruszył ku swoim własnym sprawom.
Cała piątka poszła korytarzem we wskazanym kierunku. Ciszę pierwszy przerwał Nakor. - Jestem głodny.
- A kiedy było inaczej? - parsknął śmiechem Jadow. - Moja głowa wciąż mi przypomina, że ostatniej nocy nie zachowałem się za mądrze. Brzuch też dodaje do tego swoje trzy grosze.
- Przerwał, skrzywił się lekko i dodał: - Ale, tak czy owak, chętnie bym coś przetrącił.
- Ja także - roześmiał się Erik.
- To znajdźmy jakąś gospodę... - zaczął Nakor.
- .. .cichą i spokojną - wpadł mu w słowo Roo.
- .. .cichą i spokojną - zgodził się Nakor - i zjedzmy coś.
- A potem co, mistrzu? - spytał Sho Pi.
Nakor się skrzywił, jakby ugryzł cytrynę, ale dokończył spokojnie: - A potem, chłopcze, poszukajmy tego domku z Białym Skrzydłem. - I potrząsając głową, zwrócił się do pozostałych: - Ten młodzik musi jeszcze wiele się nauczyć...
Dom pod Białym Skrzydłem wyglądał zupełnie inaczej, niż Roo się spodziewał. Przemyślawszy potem sprawę, doszedł do wniosku, że właściwie nie bardzo wiedział, czego się spodziewać. Miewał już do czynienia z dziwkami, były to jednak ciągnące za wojskiem kocmołuchy, które nie miały nic przeciwko pokładaniu się wśród namiotów i gotowe były na przyjęcie następnego klienta, kiedy tylko poprzedni im zapłacił.
Tu jednak Roo stanął w obliczu zupełnie innego świata. Pięciu lekko podchmielonych towarzyszy kilkakrotnie musiało pytać o drogę. Po kilku nieudanych próbach znaleźli w końcu skromny budyneczek usadowiony nieopodal Bramy Kupieckiej. Szyld zakładu prawie nie rzucał się w oczy - ot, zwykłe białe skrzydło z metalu, na które niemal nie zwracało się uwagi. Roo pomyślał, że burdele w Dzielnicy Portowej pysznią się znacznie barwniejszymi szyldami.
Drzwi otworzył im sługa, który wpuścił wszystkich pięciu i pokazał gestem dłoni, że powinni poczekać w przedpokoju pozbawionym wszelkich ozdób, poza kobiercami, które zwisały ze ścian. Po drugiej stronie widzieli skromne, drewniane drzwi. Po chwili drzwi owe się otworzyły i wyszła z nich wytwornie odziana dama o... macierzyńskim wyglądzie.
- Słucham?
Przybysze spojrzeli po sobie niepewnym wzrokiem, aż wreszcie Nakor odważył się przemówić: - Powiedziano nam, byśmy tu przy szli...
- Kto panów tu przysłał? - Kobieta nie wyglądała na przekonaną.
- Robert de Longueville - odezwał się Erik cicho, jakby obawiał się podnieść głos.
Wyraz twarzy dostojnej matrony natychmiast, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, zmienił się z podejrzliwego na radosny. - Bobby de Longueville! Na wszystkich bogów, jako przyjaciele Bobby'ego jesteście tu mile widziani!
Klasnęła w dłonie i drzwi natychmiast otwarły się na całą szerokość, ujawniając stojących za nimi dwu muskularnych i uzbrojonych drabów. Kiedy odsuwali się na bok, Roo pomyślał, że stali tam dla zapewnienia damie bezpieczeństwa.
- Jestem Jamila, wasza gospodyni... - przedstawiła się, otwierając kolejne drzwi. - A otóż i Dom pod Białym Skrzydłem.
Pięciu gości otworzyło usta ze zdumienia. Szczęka opadła nawet Nakorowi, który w Kesh niejedno widział i niejednego doświadczył. Komnata wcale nie odznaczała się przepychem - przeciwnie, zdumiewające wrażenie wywierał niezwykły smak, z jakim ją urządzono. Wszystko znamionował umiar i prostota, choć Roo nie umiałby rzec, co wywarło na nim tak wielkie wrażenie. Pod ścianami rozmieszczono krzesła i kanapy, tak by ci, którzy je zajmowali, widzieli się nawzajem, każdy gość był jednak oddzielony od pozostałych. Wrażenia intymności nie psuł nawet widok bogato odzianego mężczyzny leżącego na jednej z kanap, przy którym uwijały się dwie urodziwe młode dziewczyny. Jedna siedziała na podłodze i poddawała jego pieszczotom ramię i szyję, druga stojąca nad nim podsuwała mu owoce ze złoconej patery.
Zza lekkich zasłon, jak wyczarowane, pojawiły się nagle śliczne dziewczęta. Wszystkie były skromnie odziane, podobnie jak dwie panny zajmujące się obecnym już gościem, miały na sobie lekkie szaty z niemal przezroczystego materiału. Osłonięte były od szyi po kostki - przyodziewek wszakże wcale nie zakrywał rozkosznie wypukłych piersi i krągłości bioder, którymi kusząco kołysały, idąc na spotkanie gości.
Każdy z przybyszów został przez dwie dziewczyny zaprowadzony do jednej z kanap i poproszony, by wybrał, czy woli leżeć czy siedzieć. Zanim Roo zorientował się, co z nim wyprawiają, usadowiono go na kanapie, uniesiono mu stopy, wręczono puchar z winem, i nie zdążył nawet otworzyć ust, gdy jedna z dziewcząt zaczęła wprawnie masować mu kark i ramiona.
- Kiedy będziecie gotowi - odezwała się Jamila - dziewczęta pokażą wam drogę do waszych komnat...
Jadow objął muskularnym ramieniem kibić jednej z zajmujących się nim dziewcząt, pociągnął ją ku sobie, pocałował w policzek aż mlasnęło i stęknął głośno: - Ludzie i bogowie! Umarłem i otom jest w raju!
Wszyscy ryknęli śmiechem, Roo zaś rozsiadł się wygodniej i pozwolił dziewczynie zająć się sobą w sposób, jakiego nigdy by się nie spodziewał po tak skromnie wyglądającej pannie...
Rozdział 2
DOM
Roo ziewnął potężnie.
Leżące obok niego pod białą pościelą ciało poruszyło się lekko i młodzik natychmiast przypomniał sobie, gdzie trafił. Wspominając minioną noc, uśmiechnął się lekko i przesunął dłonią po plecach wyciągniętej obok niego młodej kobiety. Nie myślał o niej jak o dziwce - tę nazwę przypisywał kobietom kręcącym się wokół żołnierskich obozów lub tym, co przechylone przez balkony w krondorskiej Dzielnicy Biedaków wykrzykiwały ku żeglarzom zuchwałe propozycje i przerzucały się z nimi grubymi obelgami - wiedział już jednak, że te tutaj damy różniły się od wszystkiego, co wyobrażał sobie o nich w dzieciństwie.
Oddawały się z zapałem flirtom, były dobrze wykształcone, miały nienaganne maniery i - co ku swej uciesze odkrył minionej nocy - do swego zajęcia podchodziły z entuzjazmem, wkładając w to sporo pomysłowości. Leżąca obok niego dziewczyna nauczyła go takich sposobów dawania rozkoszy kobiecie, o jakich nie miały pojęcia wszystkie razem wzięte wcześniejsze jego zdobycze. I pachniała... cudownie... jak kwiaty i wonne korzenie. Na wspomnienie tego wszystkiego ogarnęło go podniecenie i zaczął goręcej niż przedtem pieścić leżące obok ciało.
Dziewczyna tymczasem ocknęła się już zupełnie i choć może nie zawsze budzono ją w ten sposób, ukryła to z niezwykłą biegłością - wydawało się, że obudzenie się u boku Roo sprawia jej niesłychaną przyjemność.
- Witaj - powiedziała z uśmiechem. I przesuwając paluszkami po jego brzuchu, dodała: -Jakiż to miły sposób budzenia...
Obejmując ją z zapałem, Roo pomyślał, że jest szczęściarzem. Nie żywił złudzeń co do swego wyglądu: był niezbyt urodziwym chłopakiem z Ravensburga, któremu dotychczas udało się zaciągnąć w ciemny zakątek dwie miejscowe trzpiotki... a potem wespół z Erikiem musieli uciekać z miasteczka. Może - gdyby miał dość czasu - zdołałby oczarować każdą, na jaką zechciałby zagiąć parol, choć nie uważał, by rzecz była warta zachodu. Teraz jednak doszedł do wniosku, że trzeba cieszyć się życiem, złotem w sakiewce i dziewczyną, która zachowywała się tak, jakby był niezwykle przystojny. Był to dopiero początek wspaniałego dnia...
Pożegnał się z nią znacznie później, zmieszany nieco faktem, że za nic nie mógł sobie przypomnieć, jak miała na imię - Mary czy Marie. Erika, już ubranego, znalazł w przedpokoju, gdzie rozmawiał z bardzo ładną blondynką.
- Gotów do drogi? - spytał Erik.
- Owszem - kiwnął głową Roo. - Gdzie pozostali?
- Zobaczymy się z nimi po powrocie z Ravensburga... a przynajmniej ja się z nimi zobaczę... - Wstał z krzesła, nadal trzymając dziewczynę za rękę.
W jego zachowaniu było coś, co zaniepokoiło Roo, i gdy wyszli na ulicę, rzucił od niechcenia: - Wygląda na to, że ta ładna blondyneczka zawróciła ci w głowie...
Erik zaczerwienił się po same uszy. - Nie... nic z tych rzeczy. Ona jest przecież...
- Dziwką? - podsunął mu Roo po chwili uciążliwego milczenia.
O tej porze ulice były już tłoczne, toteż przeciskali się wśród tłumu nie bez trudu.
- Chyba tak... - mruknął wreszcie Erik. - Choć myślę, że trochę przypomina też damę...
Roo wzruszył ramionami, na co Erik nie zareagował. - Z pewnością dobrze zarabiają. - Właśnie zauważył, że jego sakwa była mniej wypchana niż wczoraj, i zastanawiał się teraz, czy towar wart był ceny. Można było znaleźć dużo tańsze dziwki.
- Co teraz? - spytał Erika.
- Trzeba znaleźć Sebastiana Lendera.
Roo natychmiast poweselał. Kawowy Dom Barreta był jednym z miejsc, które chciał odwiedzić, a wyrażenie podziękowań jednemu z prawników, który zajmował się ich sprawą, było doskonałym pretekstem do złożenia wizyty.
Skierowali się ku dzielnicy zwanej przez miejscowych Kupiecką, choć prowadzono tu tylko część interesów rozwijających się w mieście. Spośród innych dzielnic wyróżniała ją spora liczba domów, których wygląd na pierwszy rzut oka świadczył o zamożności mieszkańców - wiele z nich wzniesiono nad sklepami ł składami, które były źródłem bogactwa. W dzielnicy tej można było spotkać wielu wpływowych ludzi - i nie wszyscy należeli do szlachetnie urodzonych.
Rzemieślnicy mieli swe gildie i stowarzyszenia - złodzieje też, stworzyli bowiem Stowarzyszenie Szyderców - szlachta pięła się w górę dzięki swemu urodzeniu, a ludzie przedsiębiorczy, zajmujący się kupiectwem, mieli tylko swe głowy i ich zawartość. Godzi się też rzec, że niewielu z nich i z rzadka tylko łączyło się razem dla osiągnięcia doraźnych korzyści. Woleli działać w pojedynkę - byli niezależnymi przedsiębiorcami, nie mającymi sprzymierzeńców, a za to wielu rywali.
Ci, którzy zdołali przetrwać, niewielu więc mieli równych sobie, takich, przed którymi mogli się chełpić osiągnięciami, fortuną i dzielić z nimi plany przyszłych kampanii. Niektórzy z nich, jak spotkany przez Erika i Roo na drodze do Krondoru Helmut Grindle, zachowywali pozory skromności, jakby się obawiali, że ściągnięcie na siebie uwagi może im zaszkodzić. Inni obnosili się ze swym bogactwem ostentacyjnie, budując w całym mieście okazałe domy, mogące rywalizować wystawnością wnętrz ze szlacheckimi dworami. Podczas wielu lat zmienił się więc charakter Dzielnicy Kupieckiej.
Ziemię w tej okolicy kupowali coraz to liczniejsi kupcy, w końcu więc jej ceny wzrosły tak, że obecnie siedziby swe mieli tu jedynie ci, co mieszkali tu na stałe i od dawna - koszty wzniesienia domu były zbyt wysokie. Obecnie można tu było znaleźć niewiele skromnych składów i kramów, prowadzonych przez wnuków i prawnuków pierwotnych właścicieli i założycieli, którzy dostarczali okolicznym mieszkańcom towary i usługi niezbędne do codziennego życia - tu piekarz, ówdzie cieśla czy szewc - większość jednak stanowiły magazyny oferujące towary poszukiwane przez bardzo bogatych kupców. Idący mijali więc sklepy jubilerów, krawców specjalizujących się w szyciu modnej odzieży z drogich materiałów i handlarzy rarytasów. Ci zaś, którzy tu mieszkali, stanowili obecnie grupę bogatych przedsiębiorców, których wpływy sięgały daleko i szeroko, nieraz nawet do sąsiednich państw czy imperiów. Przyjdzie też czas, myślał Roo, że ostatni z kupczyków sprzeda swą posiadłość - kiedy ofiarowana cena wzrośnie tak, iż grzechem będzie odmówić - i przeniesie się do innej dzielnicy, na przykład na podgrodzie, za miasto.
Dom Kompanii Kawowej Barreta stał na rogu ulicy znanej obecnie jako Trakt Aruthy. Stali mieszkańcy nazywali ją jednak po dawnemu Bulwarem przy Plaży albo ulicą Młynową, jako że na jej końcu, przy nie istniejącej obecnie wiejskiej bramie, stał młyn. Barret wzniósł wysoki, trzypiętrowy budynek, którego bramy otwierały się na obie sąsiednie i krzyżujące się tu ulice. W każdych drzwiach stał odźwierny w białej koszuli, czarnych spodniach i trzewikach oraz kamizelce w błękitnobiałe paski.
Trzy rogi budynku zajmowała tawerna i kantor biura wynajmu statków, a naprzeciwko siedziby Domu Barreta znajdowało się opuszczone domostwo. Niegdyś było wspaniałe - może najbogatsze w Krondorze - obrót nieprzyjaznych losów sprawił jednak, że właściciele stracili niemal wszystko. Zaniedbano je, a potem porzucono i dawna chwała z czasem znikła, ustępując miejsca popękanym tynkom, zabitym deskami oknom, szerokim plamom pozbawionego płytek dachu i wszechobecnemu brudowi.
Roo zerknął na obskurny budyneczek, mówiąc: - Któregoś dnia kupię może ten domek i przywrócę mu dawną świetność.
- Nie wątpię, Roo - uśmiechnął się Erik.
Minąwszy odźwiernego stojącego przy wyjściu na Młynową, weszli do środka. Wewnątrz znaleźli zwykły przedpokój, wyposażony w kilka solidnych krzeseł, oddzielony jednak od sali głównej mocną drewnianą balustradą. W balustradzie było przejście, w którym rozpierał się jegomość podobny do dwu stojących na zewnątrz - tyle że jego kamizelka była czarna.
Był dość wysoki i rosły. Spojrzał z góry na Roo, potem przeniósł wzrok na Erika. - Czym mogę służyć? - spytał.
- Chcielibyśmy się zobaczyć z imć Sebastianem Lenderem - odpowiedział Erik.
Odźwierny kiwnął głową. - Proszę za mną. - Odwróciwszy się, ruszył ku parterowej sali głównej.
Roo i Erik zostali wprowadzeni do rozległej sali zastawionej niewielkimi stolikami, przy których siedzieli amatorzy kawy obsługiwani przez uwijających się kelnerów. Na lewo od wejścia zobaczyli szerokie schody wiodące na górę, ku czemuś, co było raczej balkonem niż piętrem, ponieważ środek był otwarty i oddzielony kolejną balustradą, nad wszystkim zaś wznosiło się wysokie żebrowane sklepienie. Trzeciego poziomu nie było, ściany wieńczyły tu podwójne, wysokie okna. Dom Barreta był przestronny i dobrze oświetlony. Kiedy dotarli do kolejnej balustrady, odcinającej niemal trzecią część parteru, odźwierny rzucił przez ramię: - Zechciejcie panowie tu poczekać.
Sam podszedł do rozsuwanej części balustrady i przedostawszy się przez nią, ruszył ku stolikowi w głębi. Roo tymczasem spojrzał w górę i pokazał Erikowi siedzących tam ludzi.
- Pośrednicy - wyjaśnił.
- Skąd wiesz?
- Słyszało się to i owo.
Erik parsknął śmiechem i potrząsnął głową. Większość tych wiadomości pochodziła od Helmuta Grindle'a, kupca, na którego się natknęli w drodze do Krondoru. Roo i Helmut rozmawiali o wielu sprawach, choć Erik twierdził, że tematy tych rozmów były nudne i niejeden raz go uśpiły.
Niedługo przyszło im czekać, gdyż pojawił się człowiek o godnym wyglądzie, w doskonale skrojonej, choć niezbyt ozdobnej kamizelce, koszuli z żabotem i kurtce. Spojrzawszy uważnie na obu młodych ludzi, zawołał: - Przebóg! Toć to młody Darkmoor i, jeśli się nie mylę, pan Avery!
Roo kiwnął głową, Erik zaś wyjaśnił: -Nie mylicie się, mości Lender. Zyskaliśmy ułaskawienie.
- Niezwyczajna to rzecz - odparł Lender. Skinieniem dłoni polecił odźwiernemu otworzyć balustradę, by mógł podejść ku gościom. - Za tę balustradę wpuszcza się jedynie członków Kompanii. - Wskazawszy obu młodzikom wolny stolik, rzucił kelnerowi: - Trzy kawy - i przysiadł się do nich. Po chwili namysłu spytał: - Jedliście już coś? - a gdy odpowiedzieli przecząco, dodał, zwracając się do stojącego jeszcze kelnera: - Rogale, półmisek sera, kiełbasek, konfitury i miód.
Kiedy kelner się oddalił, Lender zwrócił się do obu młodzieńców: - Jako ułaskawieni, nie potrzebujecie moich usług prawnych... ale może przydałbym się wam jako doradca inwestycyjny?
- Nie po to tu przyszliśmy - wyjaśnił Erik. - Chciałbym wam, panie, zapłacić honorarium.
Lender zaczął oponować, Erik jednak się uparł: - Wiem, żeście odmówili przyjęcia złota wcześniej, ale - mimo iż wasze starania nie zakończyły się sukcesem - jesteśmy tu oto, cali i zdrowi, mniemam więc, żeście zasłużyli na swoją zapłatę. -Wyjął sakwę i położył ją na stole. Rozległ się zawsze miły uchu kupca brzęk złota.
- Widzę, młodzi panowie, że wam się powiodło - stwierdził Lender.
- To zapłata za usługi, jakie oddaliśmy Księciu - wyjaśnił Roo.
Lender wzruszył ramionami, rozwiązał sakwę, odliczył piętnaście złotych suwerenów i zamknąwszy je w dłoni, podsunął sakwę Erikowi. Potem włożył monety do kieszeni. - Dość wam tego? - zdziwił się Erik.
- Gdybym wygrał sprawę, zapłacilibyście pięćdziesiąt - stwierdził Lender. W tejże samej chwili przyniesiono kawę.
Roo nie przepadał za kawą, łyknął więc tylko troszeczkę, zamierzając przełknąć odrobinę z grzeczności i odstawić filiżankę. Ku jego zaskoczeniu - wcześniej pijał tylko podłą lurę - okazało się, że jego język i podniebienie zostały mile połechtane bogactwem smaków i aromatów. - Dobre to! - zawołał.
Erik parsknął śmiechem, spróbował i potwierdził: - W rzeczy samej...
- Keshańska - wyjaśnił Lender. - Znacznie lepsza niż ta, jaką daje się w Królestwie. Smaczniejsza i mniej gorzka. -Skinieniem dłoni pokazał siedzących dookoła kawoszy. - Kompania Barreta pierwsza zaczęła sprowadzać do Krondoru dobrą kawę, a oznaką mądrości jej założyciela było to, że umieścił swój pierwszy sklep tu, w dzielnicy kupieckiej, zamiast podjąć próby sprzedaży jej wśród szlachty.
W Roo natychmiast obudziła się ciekawość - historie o sukcesie zawsze doń przemawiały. - A to czemu? - spytał niewinnie.
- Bo ze szlachtą niełatwo jest się dogadać, butni pankowie oczekują nadzwyczajnych zniżek i rzadko kiedy płacą rachunki w porę.
- To samo słyszałem od handlarzy winem w domu - roześmiał się chłopak.
- Pan Barret doskonale rozumiał - ciągnął dalej Lender - że miejscowym kupcom potrzebne jest miejsce, położone z dala od ich własnych domów czy kantorów, gdzie przy dobrym posiłku mogli będą podyskutować o interesach, nie niepokojeni przez pospolitych klientów...
Erik znów kiwnął głową, jako że sporą część życia spędził w barze gospody, w której pracował jako dziecko.
- I tak oto powstał Dom Kawowy Barreta, świetnie prosperujący od pierwszych dni. Początkowo była to dość skromna firma... ale istnieje już od siedemdziesięciu pięciu lat, a w obecnym miejscu od blisko sześćdziesięciu.
- A jaka jest w tym wszystkim rola pośredników, syndykatów i... wasza? - chciał wiedzieć Roo.
Lender uśmiechem powitał rogaliki, a także półmisek sera i kromek chleba, które wniesiono wraz z pucharkami napełnionymi miodem i powidłami oraz masłem.
Roo nagle poczuł głód i porwał jeden z rogalików, by go zaraz pochłonąć, posmarowawszy obficie masłem i miodem, Lender tymczasem cierpliwie odpowiadał: - Niektórzy z kupców, nie posiadający własnych biur, zaczęli tu prowadzić interesy, kupując kawę, herbatę i posiłki. Pan Barret spostrzegł, że dobrze jest mieć przynajmniej część stolików stale zajętych pomiędzy godzinami posiłków. Zapewnił więc odosobnienie i rezerwację części sali dla tych dobrze płacących klientów.
Stworzyli oni pierwsze syndykaty i stowarzyszenia pośredników. Wszyscy potrzebowali reprezentantów - przyłożywszy dłoń do piersi, lekko skłonił głowę - pojawili się więc doradcy i prawnicy. Kiedy w starej kawiarni zrobiło się tłoczno, syn założyciela przeniósł ją tutaj, gdzie przebudował drugie piętro, stworzył tam loże zarezerwowane wyłącznie dla członków... i tak to trwa do dzisiaj. - Skinieniem dłoni wskazał na schody. - Niektórzy członkowie zmuszeni zostali do zainstalowania się na dole, stąd to ogrodzenie. Teraz trzeba wykupić miejsce na sali albo ponieść ryzyko siedzenia przy wspólnym stole i znoszenia obecności zwykłych klientów.
Rozejrzał się dookoła i dodał: - Znajdujecie się w samym mateczniku jednego z głównych ośrodków handlowych Królestwa, najważniejszego w Zachodnich Dziedzinach, z którym rywalizować mogą jedynie Rillanon, Kesh i Queg.
- Jak zostaje się pośrednikiem? - spytał Roo.
- Przede wszystkim trzeba mieć pieniądze - odpowiedział prawnik i radca, wcale nie zmieszany tym, że młody hołysz najwyraźniej oczekuje odeń instrukcji. - Mówimy oczywiście o dużych pieniądzach. Dlatego tworzy się tak wiele syndykatów. .. Koszty przedsięwzięć, które się rodzą u Barreta albo przychodzą do nas z zewnątrz, są spore.
- A jak się zaczynał - spytał Roo. - To znaczy, mam nieco grosza, ale nie wiem, czy zainwestować je tutaj, czy przedsięwziąć coś na własną rękę?
- Żadna spółka nie przyjmie inwestora bez dobrych rekomendacji - odpowiedział Lender. Łyknąwszy kawy, ciągnął dalej: - Podczas minionych lat ustanowiono pewne zasady. Niejednokrotnie przychodzili tu szlachcice, szukając miejsca, by zainwestować pieniądze lub je od kogoś pożyczyć, i w rezultacie okazało się, że trzeba chronić interesy nisko urodzonych. Aby więc zostać członkiem jakiejś spółki, trzeba mieć sporo grosza - choć nie tyle, ile musi mieć ktoś, kto chce zacząć jako niezależny pośrednik - i oczywiście konieczny jest sponsor.
- A kto to taki? - spytał Roo.
- Ktoś będący już członkiem stowarzyszenia u Barreta albo ktoś mający powiązania z którymś z nich... takim, co może za ciebie poręczyć. Jeśli masz kapitał, tedy potrzebny ci jest ktoś wprowadzający.
- A waść możesz to zrobić? - spytał Roo z nadzieją w głosie.
- Nie... - odparł Lender, uśmiechając się melancholijnie.
- Mimo moich tu wpływów i pozycji, jestem tylko gościem. Prowadzę tu biura od blisko ćwierćwiecza, ale mogę tu wchodzić tylko dlatego, że pracuję dla bez mała trzydziestu pośredników i spółek... i nigdy nie zaryzykowałem własnego miedziaka na ofertę.
- Co to znaczy „na ofertę”? - spytał Erik.
Lender podniósł dłoń. - Więcej macie pytań, niż ja czasu, paniczu Darkmoor. - Kiwnął dłonią na jednego z obsługujących.
- W mojej loży znajdziesz długi, niebieski, aksamitny woreczek. Przynieś go tutaj. - I znów zwrócił się do Erika oraz Roo. - Rad jestem małej przerwie, ale czas u Barreta jest drogi i nie pozwala nam na pogawędki.
- Zamierzam zostać pośrednikiem - oświadczył Roo.
- Doprawdy? - zdziwił się uprzejmie Lender. W jego głosie nie było drwiny, gdyż buńczuczne oświadczenie młodzika wydało mu się osobliwie zajmujące. -I w jakież to przedsięwzięcie chcesz się waść wdać?
Roo rozsiadł się wygodniej. - Przykro mi rzec, ale plan to zbyt skomplikowany, by o nim tu mówić...
Lender parsknął śmiechem, a Erik zarumienił się na te zuchwałe słowa przyjaciela. - Dobrze powiedziane - skwitował słowa Roo stary prawnik.
- A poza tym - dodał niewinnie Roo - dyskrecja przede wszystkim.
- W tym sęk - zgodził się Lender, gdy kelner wrócił z przedmiotem, po który go posłano. Rozwiązawszy aksamitny worek, prawnik wyjął zeń sztylet. Była to doskonale wykonana ozdobna broń, o pochwie z kości słoniowej, ozdobionej złotem, i rękojeści zakończonej rubinowym guzem. - To druga część spadku po twoim ojcu - powiedział, podając broń Erikowi.
Ravensburczyk wyjął głownię z pochwy. - Doskonała robota - zauważył. - W kuźni częściej kułem podkowy niż oręż, ale umiem ocenić dobrą stal.
- Pochodzi, jak sądzę, z Rodez - zauważył Lender.
- Najlepsza stal, jaką można znaleźć w królestwie - zgodził się Erik. Na głowni zauważył ryte w stali godło rodu von Darkmoor, co jednak nie wpływało na urodę oręża, który był wyjątkowo piękny... i śmiertelnie niebezpieczny. Rękojeść osadzono w rogu łosia albo jelenia i ozdobiono złotem, by dorównywała przepychem pochwie.
- Panowie - Lender odsunął swoje krzesło - muszę wracać do interesów, wy jednak zostańcie tu jak długo chcecie i częstujcie się na mój koszt. Jeśli kiedykolwiek któremuś z was będzie potrzebny prawnik lub radca handlowy, wiecie, gdzie mnie znaleźć. - Kiwnął dłonią w kierunku sali. - Żegnajcie... Miło mi było was spotkać.
Erik i Roo wstali, by pożegnać gospodarza, a potem spojrzeli na siebie. Znali się od dawna i nie musieli się naradzać. - Do domu - powiedział Roo.
Przecisnęli się przez salę główną - która wyjątkowo pociągała i intrygowała Roo - i wyszli na ulicę. Erik zatrzymał się na chwilę w drzwiach i odwrócił ku odźwiernemu. - Gdzie można kupie dobrego konia? - spytał.
- I tanio! - wtrącił Roo.
Odźwierny nawet się nie zawahał. - Przy Bramie Kupieckiej - wskazał, skinąwszy dłonią ku Traktowi Aruthy. - Znajdziecie tam paru handlarzy. Większość z nich to złodzieje, ale poszukajcie człeka o imieniu Morgan... Jemu możecie zaufać. Powiedzcie, że przysyła was Jason od Barreta, to potraktuje was uczciwie.
Roo spojrzał na odźwiernego. Łatwo go było zapamiętać z powodu rudej czupryny i lekko piegowatej twarzy. - Jeżeli nie, to jeszcze tu wrócę.
Młody człowiek nieznacznie zmarszczył brwi, odpowiedział jednak spokojnie: - Panie... to uczciwy kupiec.
- A co z nowym przyodziewkiem? - spytał Erik.
- Krawiec na rogu ulic Szerokiej i Nowej Bramy jest moim kuzynem - odpowiedział Jason. - Powiedzcie mu, że ja was przysłałem i zadba o was za rozsądną cenę.
Roo nie wyglądał na przekonanego, Erik jednak podziękował odźwiernemu i wyprowadził druha na ulicę. Wędrując po miejskich ulicach, obaj zachowali milczenie. Dotarcie do krawca i przygotowanie odzieży podróżnej zajęło im bez mała godzinę. Erik wybrał obszerną opończę i skrył pod nią swój uniform, Roo zaś nabył drogą kurtkę, spodnie oraz płaszcz i kapelusz z miękkim, szerokim rondem. Erik odszukał także szewca, u którego nabył podróżne buty, zostawiając u niego ojcowskie do naprawy. Roo na pokładach okrętów przyzwyczaił się do chodzenia na bosaka, do jazdy jednak nabył parę wysokich botfortów.
Wkrótce dotarli do Bramy Kupieckiej, gdzie spędzili kolejną godzinę, targując się o konie - odźwierny nie skłamał i Morgan okazał się uczciwym kupcem. Erik wybrał dwa krzepkie źrebce - gniadego dla siebie i siwka dla Roo. Wzięli konie na linki, po czym poszukali siodlarza - okazało się, że ma warsztat pół kwartału dalej, wkrótce więc wierzchowce były okulbaczone i gotowe do drogi.
Usadowiwszy się na końskim grzbiecie, Roo stwierdził z przekąsem: - Do kata! Ile bym nie jeździł, nigdy tego nie polubię!
Erik parsknął śmiechem. - Roo, choćbyś nie wiem co mówił, sprawiasz się w siodle po prostu świetnie. I tym razem nie musisz się za bardzo martwić o to, że przyjdzie ci walczyć konno!
Twarz Roo spochmurniała. - O co chodzi? - spytał Erik.
- Co to znaczy „za bardzo”?
Erik parsknął jeszcze radośniej. - Mój przyjacielu, niczego w życiu nie można być pewnym. - To powiedziawszy, uderzył boki konia piętami, ten zaś żwawo ruszył ku Bramie Kupieckiej, kierując się na wschód. - Do Ravensburga! - zawołał młody kapral.
Roo głośnym śmiechem skwitował entuzjazm towarzysza i ruszył za nim, odkrywając, że koń jest narowisty i lubi się sprzeciwiać poleceniom. Wiedząc, że im wcześniej da mu poznać, kto jest panem, tym lepiej, mocno ugodził go piętami i skierował w ślad za wierzchowcem Erika. Wkrótce obaj znaleźli się za miastem na drodze wiodącej ku wschodowi.
Uporczywość, z jaką smagał ich deszcz, przywodziła na myśl fizyczny atak. Wieczór zbliżał się szybkimi krokami, a jedynymi mijanymi po drodze ludźmi byli spieszący do swoich zagród miejscowi kmiecie i kupcy. Zrezygnowany woźnica ledwie na nich spojrzał, ponaglając swoje wlokące się resztką sił konie do szybszego pokonywania błotnistych kolein. Królewski Trakt może i był arterią, którą płynął ożywczy strumień towarów od granicy do granicy, ale kiedy w Darkmoor zaczynało lać, strumień zwalniał, ledwo się sącząc.
- Światła - zauważył Erik.
Roo zerknął spod wiszącego smętnie ronda swego niedawno jeszcze tak buńczucznego kapelusza. - Wilhelmsburg?
- Tak myślę - mruknął Erik. - Jutro po południu powinniśmy być w domu.
- Nie sądzę, bym zdołał cię namówić na jakiś nocleg w stodole? - spytał Roo, który podczas podróży wydał więcej grosza, niż zamierzał.
- Nie - odparł Erik ponuro. - Zamierzam się przespać w suchej pościeli i zjeść gorący posiłek.
Ten argument przełamał niechęć Roo do wydania kolejnej monety, ruszył więc za towarzyszem ku światłom odległego jeszcze miasteczka. Znaleźli tam skromną gospodę z kołyszącym się na wietrze szyldem w kształcie lemiesza i podjechali do niej od strony stajen. Erik okrzykiem wywołał stajennego, który zjawił się dość szybko, okutany w ciężki płaszcz przeciwdeszczowy. Chłopak wysłuchał uprzejmie poleceń Erika, ten jednak pomyślał, że dobrze będzie po kolacji zajrzeć do stajen, by na własne oczy się przekonać, jak też zatroszczono się o zwierzęta.
Zaraz potem obaj udali się do baru, gdzie szybko strząsnęli wodę z opończy.
- Witajcie panowie. - Młoda dziewczyna o brązowych włosach i ciemnych oczach dygnęła uprzejmie. - Potrzeba wam komnaty na noc?
- Owszem - odparł Roo, nierad kolejnemu wydatkowi. Po chwili doszedł jednak do wniosku, że znacznie większą niechęć wzbudziłaby w nim teraz perspektywa ponownego zanurzenia się w dżdżysty, zimny żywioł.
- Dziś w nocy będzie dęło co się zowie - stwierdził oberżysta, biorąc ich opończe i kapelusze. - Zjecie kolację? - Podał płaszcze dziewce służebnej, która wyniosła je do suszarni.
- Owszem - rzekł Erik. - Jakie macie tu wino?
- Godne księcia - odparł gospodarz z uśmiechem.
- Z Ravensburga? - spytał Erik, ruszając ku wolnemu stolikowi.
Poza samotnym mężczyzną z długim rapierem u boku, siedzącym w odległym rogu sali i dwoma kupcami, którzy rozkoszowali się ciepłem kominka, gospoda była pusta.
- Nie inaczej - pochwalił się oberżysta, który szedł tuż za przybyszami. - To niedaleko stąd... następne miasto na Trakcie.
- Jesteśmy zatem w Wilhelmsburgu? - spytał Roo.
- Właśnie - potwierdził oberżysta. - Znacie te strony?
- Jesteśmy z Ravensburga - wyjaśnił Erik. - Ale ostatnio zwiedzaliśmy odległe kraje i teraz nie byliśmy pewni, gdzieśmy trafili.
- Dajcie wreszcie to wino - zażądał Roo - a potem migiem kolację.
Posiłek był sycący, choć może nie godny wspomnień, wino zaś okazało się nadspodziewanie dobre; miało smak i bukiet znany obu młodzieńcom. Było ono dość pospolite w Ravensburgu, w porównaniu jednak z tym, co przyszło im pijać podczas ostatnich dwu lat, wydało im się w rzeczy samej godne księcia. Obaj w milczeniu zaczęli się zastanawiać, jak to będzie jutro, kiedy wrócą do domów.
Roo rzadko wspominał przeszłość: z rodziny został mu tylko ojciec, Tom Avery, wiecznie pijany woźnica, który często bijał syna i nauczył go jedynie powożenia. O wiele bardziej niż spotkanie z „rodziną” interesowało Roo poznanie jakiegoś kupca winnego i zawarcie z nim umowy, która - na co liczył - miała stać się zaczątkiem jego kariery i fortuny.
Dla Erika powrót do domu oznaczał spotkanie z matką... i nieziszczonymi marzeniami młodości - a marzył o tym, by mieć własną kuźnię i założyć rodzinę. Zanim umarł stary Tyndal, Erik służył mu kilkanaście lat, potem ponad rok pracował z Natanem, który był mu prawie ojcem. Los jednak zrządził inaczej... i nie ziściło się nic z tego, o czym marzył w młodości.
- O czym tak rozmyślasz? - spytał Roo. - Od dłuższej chwili milczysz i patrzysz w płomienie kominka.
- Ty też - uśmiechnął się Erik. - Ot, wspominałem dom... i jak to było kiedyś, przedtem...
Nie musiał mówić nic więcej, Roo doskonale wiedział, jakie wydarzenie Erik zastąpił eufemizmem „przedtem”. Była nim bójka Erika z jego przyrodnim bratem, Stefanem von Darkmoor, podczas której Roo wbił sztylet w pierś trzymanego przez Erika Stefana. Obaj musieli potem uciekać z Ravensburga... i od tamtej pory nie widzieli rodzin ni przyjaciół.
- Zastanawiam się - mruknął Roo - czy ktokolwiek powiedział im o tym, że żyjemy?
- Jeżeli nie - parsknął śmiechem Erik - to nasze jutrzejsze przybycie do miasteczka wywoła nieliche zamieszanie.
Drzwi gospody otworzyły się z łoskotem, a wycie wdzierającego się do przytulnego wnętrza wiatru sprawiło, że obaj się odwrócili, by zobaczyć, co jest źródłem zamieszania. Byli to czterej żołnierze w barwach baronii, przeklinający sążniście dżdżystą pogodę.
- Gospodarzu! - ryknął kapral, ściągając przemoczoną opończę. - Gorące żarcie i grzane wino, a żywo! - Powiódł wzrokiem po sali, zatrzymał spojrzenie na Eriku i nagle zwęził powieki.
- Von Darkmoor! - syknął. Pozostali wojacy natychmiast rozstawili się wachlarzem wokół podoficera. Nie bardzo wiedzieli, dlaczego kapral wymówił imię ich pana jak obelgę, ale zwęszyli kłopoty.
Erik i Roo wstali od swego stołu, a kupcy spod kominka porwawszy się na równe nogi, skoczyli pod ściany. Ostatni z gości, człek z rapierem, spoglądał na wszystko z zainteresowaniem, ale nie ruszył się z miejsca.
Kapral porwał swój miecz, wobec czego Roo także wyjął swój rapier. Erik jednak skinieniem dłoni polecił mu wsunąć go ponownie do pochwy. - Mości kapralu, nie trzeba nam kłopotów.
- Słyszeliśmy, że cię powieszono - warknął kapral. - Nie wiem, jakżeś się wymigał od stryka, ty i ten twój chuderlawy kompan, ale zaraz to naprawimy. Brać ich!
- Co u licha! - żachnął się Roo.
Żołnierze byli szybcy i nieźle wyszkoleni, nie mogli jednak równać się z wychowankami de Longueville'a i pierwsi dwaj, którzy ich dotknęli, legli na ziemi, nawet nie wiedząc, co ich rąbnęło. Dwaj kupcy przemknęli się obok leżących i wyskoczyli na zewnątrz, zapominając o opończach i kapeluszach.
- Dobra robota! - parsknął śmiechem mężczyzna siedzący w kącie.
Kapral pchnął sztych ku Erikowi, ten jednak wykonał zręczny unik i błyskawicznie złapał go za nadgarstek. Poza tym, że Erik był jednym z największych siłaczy, był także ćwiczony w walce na gołe dłonie. Jego stalowy uścisk bezlitośnie wyłuskał miecz z palców kaprala, który tylko jęknął z bólu i usiadł z rozmachem na ziemi.
Roo zaś uderzył po prostu nasadą dłoni swego przeciwnika w szczękę. Ten zwalił się, jakby runęła nań góra.
- Stać! - ryknął Erik głosem, który wyrobił sobie jako kapral pod komendą de Longueville'a podczas odwrotu z Novindusa. Dwaj powoli wstający wojacy zawahali się jeszcze, Erik więc powtórzył komendę: - Stać, do cholery!
Puściwszy rękę kaprala, przezornie kopnął jego miecz, tak by podoficer nie mógł sięgnąć po broń, i podniósł w górę dłonie, pokazując, że nie ma oręża. - Mam dokument. - Sięgnął za pazuchę i wydobył pergamin wydany mu poprzedniego dnia przez oficera dyżurnego w kancelarii Konetabla Krondoru, po czym podsunął go pod nos kapralowi.
Ten wziął dokument i powoli obejrzał: - Owszem... na dole jest pieczęć Krondoru - przyznał niechętnie, nie wstając z podłogi. - Nie umiem czytać - przyznał po chwili, spuszczając wzrok.
- Może ja się nadam, mości kapralu? - ofiarował się mężczyzna, który wstał już wcześniej, teraz zaś podszedł do Erika. Nieznajomy wyciągnął dłoń po dokument. - Niech będzie wiadome - zaczął czytać głośno - co potwierdzam własnym podpisem i pieczęcią, że Erik von Darkmoor pozostaje w mojej służbie i... - zerknął szybko na dół dokumentu. - Mości kapralu, reszta to prawnicze kruczki. W skrócie rzecz ma się tak: usiłowałeś właśnie aresztować członka gwardii przybocznej Księcia Nicholasa. W randze kaprala, jak ty sam.
- Nie łżecie, panie? - spytał kapral z wytrzeszczonymi ze zdumienia oczyma.
- Nie... Dokument zresztą jest podpisany nie tylko przez Konetabla, ale i przez Księcia osobiście.
- Prawda to? - spytał raz jeszcze kapral, dźwigając się na nogi.
- Prawda - odparł nieznajomy. - A ze sposobu, w jaki chłopak wyłuskał wam miecz z dłoni, wnoszę, że nie bez powodu należy do przybocznych Księcia.
Kapral potarł podbródek: - No... jeszcze nie ranek... -Znów zmrużył powieki. - Myśmy jednak niczego tu o tym nie słyszeli... a ostatnie wieści, jakie mieliśmy o Eriku, były takie, że mają go powiesić za zabójstwo młodego barona.
- Książę nas ułaskawił - westchnął Erik.
- To ty tak mówisz - warknął kapral. - Ja jednak myślę, że mnie i chłopcom trzeba pospieszyć do Darkmoor... Zobaczymy, co na to wszystko powie Lord Manfred.
Podniósł swój miecz i skinieniem dłoni skierował ludzi do wyjścia. Jeden z nich potrząsnął głową ze złością - nie w smak mu była rezygnacja z posiłku - a drugi, pomagający wstać i wyjść oszołomionemu koledze, cisnął Erikowi i Roo złowrogie spojrzenie.
Jeden z pokonanych przez Roo usiłował zorientować się w ostatnich wydarzeniach: - Wychodzimy? Znaczy, już podjedliśmy? Czy to ranek?
- Och, Bluey, zamknij pysk - poradził mu towarzysz. - Deszczyk zresztą zaraz cię otrzeźwi...
W końcu żołnierze opuścili izbę, Erik zaś zwrócił się do nieznajomego: - Dziękujemy.
- Drobiazg - wzruszył ramionami obcy. - Gdyby nie ja, pismo przeczytałby im kto inny, choćby nasz gospodarz.
- Erik von Darkmoor - przedstawił się młodzieniec.
- Duncan Avery - odpowiedział nieznajomy, wyciągając dłoń.
- Kuzyn Duncan? - zdumiał się Roo.
Człowiek, który nazwał się Duncanem Avery zmarszczył brwi i uważnie spojrzał na szczupłego młodzika. Po dłuższej chwili spytał niepewnie: - Rupert?
I nagle obaj parsknęli śmiechem, a człowiek, którego Roo nazwał kuzynem, uścisnął krewniaka niedźwiedzim uściskiem. - Wiesz, mały, nie widziałem cię od czasu, jak na stojąco przechodziłeś pod stołem. - Odstąpiwszy o krok, zaczął się krytycznie przyglądać Rupertowi.
Erik patrzył na obu krewniaków i nie umiał się dopatrzyć żadnego, choćby odległego podobieństwa. Roo był drobny, żylasty i w zasadzie niezbyt urodziwy, Duncan Avery zaś wysoki, smukły, miał szerokie bary... i był bardzo przystojny. Co więcej, nosił się jak dandys, a jedynym od tej reguły wyjątkiem był jego rapier, starannie utrzymany i noszony tak, iż widać było, że właściciel wie, jak go używać. Twarz Duncana zdobił mały wąsik. Resztę oblicza miał ogoloną gładko niczym brzuch węża, włosy zaś sięgały do ramion i były równo przycięte i podwinięte.
Duncan przysunął krzesło do stolika, przy którym wcześniej rozsiedli się Roo i Erik, skinął na dziewkę, by podała mu jego misę i kubek, po czym usiadł.
- Nie wiedziałem, Roo, że masz kuzyna - zagaił Erik.
- Ależ wiedziałeś! - Roo zmarszczył brwi.
Erik machnięciem dłoni zbył poprzednie stwierdzenie. -Znaczy, wiedziałem, że masz ich kilku w Saladorze i gdzie indziej na wschodzie, ale o tym tu panu nigdy nie mówiłeś.
Duncan mrugnięciem powieki podziękował dziewce, która cofnęła się do kuchni, chichocząc pod nosem, sam zaś zwrócił się do Roo. - Rupercie, jestem prawdziwie wstrząśnięty. Cóż znaczy to, co rzekł twój przyjaciel? Nigdy mu o mnie nie mówiłeś?
- Duncanie... - rzekł Roo, potrząsając głową. - Nie byliśmy sobie zbyt bliscy... pamiętasz? Widziałem cię wszystkiego... ile to będzie... trzy razy w życiu?
- Coś koło tego - parsknął śmiechem Duncan. - Kiedy byłem chłopcem, próbowałem swoich sił jako woźnica - wyjaśnił Erikowi. - Z ojcem Roo jeździliśmy aż do Krzyża Malaka... a kiedy zrezygnowałem, Roo miał pięć lat. - Twarz Duncana nagle spochmurniała. - Jego matkę widziałem też tylko parę razy.
- Kiedyśmy się widzieli ostatnio? - spytał Roo.
- Nie bardzo pamiętam... - Duncan potarł dłonią brodę. - Pamiętam tylko taką hożą dziewczynę przy fontannie: szczupła kibić, krągłe biodra, płaski brzuszek... chętna do igraszek... kto to był?
- Gwen - domyślił się Roo. - To było jakieś pięć lat temu. - Wymierzył w Duncana widelec. - Byłeś jej pierwszym -
uśmiechnął się szeroko. - Wielu miejscowych chłopaków powinno ci dziękować... Gwen zawdzięcza tobie pewien... zapał do tych rzeczy... z którego wielu skorzystało.
- Ja nie - roześmiał się Erik.
- To jesteś chyba jedyny w Ravensburgu - stwierdził Roo.
- W jaki sposób jesteście spokrewnieni? - spytał Erik.
- Mój ojciec był kuzynem ojca Roo - wyjaśnił Duncan - choć nie dbam o żadnego z tych godnych panów. Co z twoim tatką? - spytał.
Roo wzruszył ramionami. - Minęło kilka lat... Teraz udajemy się do Ravensburga. A ty dokąd?
- Na wschód, jak zawsze, próbować szczęścia. Byłem najemnikiem w Dolinie Marzeń, ale i robota tam niebezpieczna, i kobiety niezbyt łaskawe. - Roo i Erik parsknęli śmiechem. - A zarobki mizerne. Ruszam na dwory wschodu, gdzie podobno łatwo o zajęcie dla człeka z głową, który przy okazji umie robić rapierem...
- Ta głowa mogłaby mi się przydać - rzekł Roo.
- Coś planujesz? - spytał Duncan nagle zaciekawiony.
- Nic niezgodnego z prawem. To ma być jak najbardziej uczciwe przedsięwzięcie, ale myślę, że przydałby mi się ktoś, kto sobie poradzi w każdej sytuacji.
- Cóż... - Duncan wzruszył ramionami - pojadę z wami do Ravensburga, a po drodze możemy pogadać. Rozbudziliście zresztą moją ciekawość.
- A to czym, jeśli można spytać? - spytał Erik.
- No... wiecie... wasz sposób walki... było na co popatrzeć. Kiedy ostatni raz widziałem Ruperta, był wychudzonym podrostkiem, który z trudem potrafił stać prosto, odlewając się pod murem, a teraz... kiedy załatwił tego żołnierza, zrobił to tak, że sam wolałbym mu zejść z drogi. Gdzieście się tego nauczyli?
Roo i Erik wymienili spojrzenia. Żadnemu nie trzeba było przypominać o tym, że agenci Szmaragdowej Królowej opletli swą siecią całe Królestwo. Kuzyn czy nie, Roo nie żywił złudzeń co do ludzkiej uczciwości. - Tu i tam - odparł.
- Było w tym coś z isalańskiej sztuki walki bez broni, albo nie nazywam się Avery - rzekł Duncan.
- A gdzieś ty ją widział wcześniej? - spytał Erik.
- Jak już mówiłem, wracam z Doliny. Wiecie, jest tam paru Isalańczyków i urodzonych Keshan, którzy znają te sztuczki. - Pochyliwszy się ku rozmówcom, ściszył głos. - Słyszałem, że jeżeli się wie, jak to zrobić, można człekowi ręką rozbić czerep.
- Owszem, to nie jest trudne - wyjaśnił Erik. - Trzeba tylko wcześniej wziąć do tej ręki młot.
Duncan patrzył nań przez chwilę i nagle ryknął śmiechem.
- A to dobre, chłopie - rzekł, zabierając się do jedzenia. - Wiesz... chyba cię polubię.
Pogadali jeszcze o tym i owym podczas kolacji, po której Erik poszedł zajrzeć do koni. Po jego powrocie wszyscy trzej udali się na górę do sypialni, tak żeby wstać wcześnie rano.
Na pierwszy rzut oka wydało im się, że miasteczko jakby się zmniejszyło.
- Wszystko jak dawniej - orzekł Roo. Jechali powoli i zatrzymali się na chwilę na zakręcie drogi, skąd mogli obejrzeć panoramę Ravensburga. Podczas ostatniej godziny mijali liczne - i znajome im - gospodarstwa rolne, wokół których rozciągały się na przemian winnice i pola owsa, żyta oraz pszenicy. Teraz nareszcie zobaczyli w oddali niewielkie budyneczki.
Erik milczał, za to odezwał się Duncan: - Dla mnie już od wielu lat wszystko tu wygląda tak samo.
Mijając znane sobie miejsca, Roo pomyślał jednak, że chyba się pomylił. Wszystko się zmieniło... choć możliwe było i to, że zmiana zaszła w nim samym i dlatego widzi rzeczy i sprawy inaczej. Kiedy dotarli do gospody Pod Szpuntem, Erik powiedział coś, co zawtórowało myślom Roo: - W Ravensburgu niewiele się zmienia... tylko my staliśmy się inni.
- To chyba zawsze jest prawdą - rzekł Duncan. Erik polubił uprzejmego kuzyna, czemu Roo był bardzo rad, bo sam też nie umiał się oprzeć jego zaraźliwemu uśmiechowi. Nie bardzo mu jednak ufał... był w końcu Averym, a już kto jak kto, ale Roo dobrze wiedział, co to znaczy. Jeden z dalekich wujów dorobił się okropnej reputacji jako pirat (było to na długo przedtem, nim Roo przyszedł na świat), a i później niemal połowa jego wujów i kuzynów umarła gwałtowną śmiercią od stryczka czy podczas prób rabunku. Kilku Averych jednak zajęło się uczciwą robotą i Roo miał nadzieję, że potrafi się dorobić majątku bez konieczności uciekania się do morderstwa czy rabunków na drogach.
Zsiedli z koni, a zaraz potem nadbiegł stajenny: - Czy mam się zająć waszymi końmi, wielmożni panowie?
- A coś ty za jeden? - spytał Erik.
- Gunther - odparł chłopiec. - Jestem terminatorem u kowala, panie.
Erik rzucił chłopakowi wodze. - A mistrz, gdzie go znajdę?
- Je obiad w kuchni, panie. Zawołać go?
- Nie - odparł Erik. - Jakoś trafię... Chłopiec wziął konie i odprowadził je ku stajniom. - Twój następca? - spytał Roo.
- Na to wygląda - odpowiedział Erik, potrząsając głową. - Ma chyba nie więcej niż dwanaście lat...
- Kiedy ty sam zacząłeś pomagać Tyndalowi w kuźni, byłeś nawet młodszy - przypomniał mu Roo.
Obaj z Erikiem ruszyli ku drzwiom kuchennym. Erik pchnął drzwi i wszedł pierwszy.
Freida, matka Erika, siedziała przy stole i mówiła coś do kowala Nathana. Kiedy Erik przekroczył próg, podniosła nań wzrok. Ujrzawszy go, otworzyła szerzej oczy i nagle zbladła. Uniosła się, jakby chciała wstać... nagle oczy jej się zamgliły i kobieta zwiotczała - na szczęście kowal złapał ją, zanim upadła.
- Niech mnie piorun strzeli! - stęknął Nathan. - To ty... Naprawdę, ty...
Erik okrążył stół i ujął dłoń matki. - Przynieś wodę - polecił Roo.
Roo porwał dzban, napełnił go z pompy przy zlewie, po czym znalazł jakąś czystą szmatkę, zwilżył ją i położył na czole Freidy.
Spojrzawszy nad nieruchomą ciągle matką na mężczyznę, z którym jadła kolację, Erik zauważył łzy zbierające się w jego oczach. - Żyjesz... - powiedział kowal. - A myśmy nic nie wiedzieli...
- Ot, dureń ze mnie - zaklął Erik.
Roo zdjął opończę i usiadł, wzywając gestem Duncana, by ten postąpił tak samo. - Rosalyn! - huknął buńczucznie. - Wina!
- Rosalyn tu nie ma - potrząsnął głową Nathan. - Sam przyniosę butelkę. - I dodał, wstając: - Wygląda na to, że sporo trzeba będzie sobie wyjaśnić.
Erik i Roo wymienili spojrzenia. - Cóż, to była tajemnica, czy nie tak? - spytał Roo.
- Ścigają was? - spytał Nathan.
- Nie, mości kowalu - parsknął śmiechem Roo. - Jesteśmy wolnymi ludźmi i mamy na to dokument podpisany książęcą ręką. I nieźle nam się wiedzie! - Znacząco zadzwonił sakiewką.
Nathan odkorkował przyniesioną butelkę i nalał wszystkim wina, Freida tymczasem zdążyła się ocknąć.
- Erik? - odezwała się słabym jeszcze głosem.
- Tutaj jestem, mateczko...
Kobieta objęła syna i zalała się łzami. - Powiedziano nam, że stanęliście przed sądem, który skazał was na śmierć.
- Owszem... - odparł Erik łagodnie. - Ale potem zyskaliśmy ułaskawienie... i oto jesteśmy wolni...
- Dlaczego nie przysłałeś żadnych wieści? - spytała z lekkim wyrzutem w głosie. Dotknęła dłonią twarzy syna, jakby chciała się upewnić, że to wszystko nie jest snem.
- Bo nie mogliśmy - wyjaśnił Erik. - Byliśmy na służbie u Księcia i nikt - rozejrzał się po izbie - nie mógł się o tym dowiedzieć. Ale to już przeszłość.
Freida potrząsnęła głową, jakby wciąż jeszcze nie mogła uwierzyć w realność ostatnich wydarzeń. Dotknąwszy policzka syna, pocałowała go i oparła głowę na jego ramieniu. - Moje modły zostały wysłuchane - rzekła w końcu.
- Modliła się... - potwierdził Nathan i rozgniótł kułakiem łzę. - Wszyscyśmy się modlili za ciebie...
Roo zobaczył, że Erik zaczyna mięknąć, ale tłumi swe emocje. Jego druh nigdy nie umiał otwarcie okazywać uczuć. Młody paliwoda nabrał tchu w płuca, bo niespodziewanie dla samego siebie odkrył, że i w jego kącikach oczu zbierają się łzy.
- A wy? - spytał Erik. - Co u was?
Freida usiadła prosto i ujęła w dłonie rękę Nathana. - Trochę się tu zmieniło.
Erik spojrzał na matkę i kowala. - Wy dwoje razem?
Nathan uśmiechnął się lekko. - Pobraliśmy się podczas ostatniego lata. - I nagle spochmurniał: - Rozumiem, że nie wyrażasz sprzeciwu?
Erik ryknął radośnie i niemal przewracając dzban wina (błyskawiczny refleks Roo zapobiegł nieszczęściu), przechylił się nad stołem i porwał przybranego ojca w niedźwiedzi uścisk, który słabszemu mężczyźnie byłby połamał żebra. - Sprzeciw? Nathanie, jesteś najlepszym ze znanych mi ludzi... i gdybym mógł wybierać ojca, wybrałbym ciebie. - Cofnąwszy się na miejsce, spojrzał na matkę, nie wstydząc się już łez spływających mu po policzkach, a potem uściskał i ją. - Cieszy mnie twoje szczęście, mateczko.
Freida pokraśniała jak panna młoda. - Po waszej ucieczce zaopiekował się mną... i był taki miły. Każdego dnia troszczył się o mnie... i pomagał mi znosić cierpienia. - Musnęła policzek Nathana, okazując czułość, jakiej Erik nigdy u niej nie widział... nawet w stosunku do niego samego. - Sprawił, że ponownie zaczęło mi zależeć na życiu...
- A więc świętujmy! - Erik trzasnął dłonią w stół. - Dawaj na stół najlepsze wina! - huknął do Mila. - Takie, na jakie nie może sobie pozwolić nawet Imperatorowa Kesh!
- Już się robi! - odparł Milo, radośnie błyskając oczami. - Na koszt własny!
Roo parsknął śmiechem. - Ty, mości oberżysto, wcale się nie zmieniłeś!
- A gdzie Rosalyn? - spytał Erik.
Nathan i Milo wymienili spojrzenia. - Przy rodzinie, Eriku.
Erik rozejrzał się dookoła spojrzeniem świadczącym, że nie bardzo rozumie, o co chodzi. - Przy rodzinie? Przecież jesteś jej ojcem...
Roo wyciągnął rękę i ujął druha pod ramię. - Erik... ona jest przy swoim mężu. - Zerknął na Mila. - To właśnie chciał rzec Nathan?
Milo kiwnął głową. - I trzeba dodać, że jestem dziadkiem...
Erik klapnął na krzesło. Mało byłoby powiedzieć, że miał w głowie zamęt. - Urodziła dziecko?
- W rzeczy samej. - Milo zerknął na niego.
- Kto jest ojcem? - spytał Erik.
Karczmarz powiódł wzrokiem po twarzach zgromadzonych w izbie osób. - Poślubiła młodego Rudolpha, piekarskiego terminatora. .. znałeś go przecie. - Erik kiwnął głową. - Teraz jest czeladnikiem i niedługo otworzy własną piekarnię. Rosalyn mieszka przy rodzinie, po drugiej stronie rynku.
- Wiem, gdzie to jest. - Erik wstał od stołu. - Muszę się z nią zobaczyć.
- Zrób to ostrożnie, synku - rzekła Freida. - Ona myśli, że nie żyjesz.
Erik pochylił się, by pocałować matkę w policzek - Wiem. Spróbuję jej nie przestraszyć. Chciałbym ją tu zaprosić na dzisiejszy wieczór. - A po chwili zastanowienia dodał: - Z Rudolphem.
- Pójdę z tobą - ofiarował się Roo.
- Nie siedź tam za długo - Freida ujęła syna za rękę - bo znów pomyślę, że to był tylko sen.
- Nie będę - roześmiał się Erik. - Zresztą zostanie tu kuzyn Duncan, który oczaruje was swoim wdziękiem i nieprawdopodobnymi opowieściami.
Obaj krewniacy uśmiechnęli się porozumiewawczo. Nathan spojrzał na urodziwego Duncana i rzekł z przekąsem: - Lepiej, żeby za bardzo się nie starał...
- Niedługo wrócimy - Erik znów się uśmiechnął.
Erik i Roo wyszli z kuchni przez pustą o tej porze izbę ogólną i przeszli przez frontowe drzwi. Spieszyli się i idąc ulicą w stronę rynku, nie zwracali uwagi na mijanych ludzi, którzy na ich widok otwierali ze zdumienia usta. Jeden nawet ujrzawszy kroczących główną ulicą miasteczka i w świetle dnia dwu mniemanych nieboszczyków, upuścił na ziemię baryłkę wina. Inni usiłowali ich zagadywać, obaj młodzieńcy jednak szli szybko i mijali przechodniów, zanim ci zdołali pozbierać myśli.
Dotarli do ryneczku, po czym skręcili ku piekarni, w której mieszkał i pracował Rudolph. Kiedy doszli do drzwi wejściowych, Erik lekko się zawahał. Roo wiedział, że uczucia, jakie Erik żywił wobec Rosalyn, były dość skomplikowane. Uważał ją za siostrę, ale kochał ją - jak na brata - nieco za gorąco. Roo i inni mieszkańcy miasteczka wiedzieli, że Rosalyn kochała się w Eriku, choć ten był zbyt prostoduszny, by się tego domyślić. W końcu jednak - tuż przed swoją ucieczką z Ravensburga - zdał sobie sprawę z tego, że jego uczucia wobec Rosalyn są zbyt gorące jak na braterskie. Rozmawiał o tym z Roo więcej niż jeden raz, a przyszły postrach krondorskich kupców doskonale wiedział, że Erik do tej pory nie mógł zrozumieć, co naprawdę czuje do swej przybranej siostry.
Poirytowany nagle własnym niezdecydowaniem, Erik pchnął drzwi i wszedł do środka. Rudolph stał za ladą i na widok wchodzących rzekł odruchowo: - Czym mogę słu... - i wytrzeszczył oczy. - Roo? Erik?
- Witaj, Rudolphie - uśmiechnął się Erik przyjaźnie. Podchodząc do lady, wyciągnął dłoń w geście powitania. To samo zrobił Roo.
Rudolph nigdy nie był dla nich obu kimś, kogo nazwaliby przyjacielem, ale w tak małym miasteczku jak Ravensburg wszyscy chłopcy znali się siłą rzeczy. - Myślałem, że nie żyjecie -rzekł szeptem, jakby się bał, że ktoś go może usłyszeć.
- Wszyscy tak chyba myśleli - rzekł beztrosko Roo. - Ale Król raczył nas ułaskawić.
- Król? - spytał Rudolph, na którym powołanie się na władcę zrobiło wrażenie... o czym świadczył choćby uścisk dłoni, jaki wymienił z gośćmi.
- Nie inaczej - potwierdził Erik. - I oto jestem z powrotem. - Ujrzawszy nagły mrok na twarzy Rudolpha, dodał szybko: - Tylko na kilka dni. Teraz należę do ludzi Księcia... - Wskazał dłonią godło wyszyte na kurtce. - Muszę wrócić przed końcem miesiąca.
Rudolph widomie się odprężył. - Cóż... w takim razie, witajcie. - Zmierzył Erika uważnym spojrzeniem. - Przyszedłeś pewnie zobaczyć się z Rosalyn?
- Była mi siostrą - stwierdził zwyczajnie Erik. Rudolph kiwnął głową. - Jest w głębi domu. Chodźcie... Erik z Roo podeszli do krańca lady, a gdy Rudolph podniósł ruchomą płytę, przeszli za nią i ruszyli za gospodarzem przez spore pomieszczenie piekarni, obok wygaszonych teraz pieców, które miały rozgorzeć po zmierzchu. Piekarze uwijali się przy nich w nocy, tak by ze świtem wypieki były już gotowe. W pomieszczeniu stały ogromne, puste już stoły z pojemnikami na ciasto i zaczyn. Obok poustawiano stosy płyt, na których pieczono chleby. W rogu sali chrapali dwaj pomocnicy, których zwykle budzono wieczorem.
Rudolph podszedł do kolejnych drzwi i wszyscy trzej opuściwszy piekarnię, przeszli przez niewielki dziedziniec ku domkowi, w którym mieszkał pracodawca Rudolpha. - Zaczekajcie - polecił gospodarz, wchodząc do środka.
Po kilku chwilach w drzwiach wejściowych ukazała się Rosalyn z dzieckiem przy piersi. Jedną ręką mocno trzymała się framugi drzwi, a Rudolph stał tuż za nią, gotów w razie czego do pomocy.
- Erik? - odezwała się dziewczyna na poły szeptem. - Roo? Erik uśmiechnął się, a Rosalyn podbiegła do niego i zarzuciwszy mu ramiona na szyję, ucałowała go serdecznie i mocno się doń przytuliła. Erik objął ją delikatnie i niepewnie - w końcu pierwszy raz w życiu przytulał kobietę z dzieckiem przy piersi. I nagle zdał sobie sprawę z tego, że dziewczyna płacze.
- No... dajże spokój - powiedział, odsuwając ją łagodnie od siebie. - Wszystko w porządku. Oddałem pewne usługi Księciu Krondoru i w zamian za to mnie ułaskawił.
- Czemuż nie przysłałeś żadnych wieści? - spytała dziewczyna ochrypłym głosem.
Roo nie bez zdumienia zauważył, że w głosie Rosalyn słychać gniew na Erika - ten jednak zerknął na Rudolpha, który przyzwalająco kiwnął głową.
- Nie było sposobu - odpowiedział Erik. Pokazał dziewczynie godło na swojej piersi i dodał: - Teraz jestem człowiekiem Księcia, przysiągłem mu wierność... a w tej przysiędze zawarła się i obietnica, że nie wolno mi mówić o tym, co się wydarzyło od czasu... kiedy... - nie chciał mówić o gwałcie i sądzie w Krondorze - .. .wyjechałem. Ale pozwolono mi wrócić, na krótko.
Dziecko Rosalyn rozpłakało się nagle i dziewczyna musiała na chwilę przerwać wypytywania, by je uspokoić. - Gerd, ćśśś...
- Gerd? - spytał Erik.
- To po moim ojcu - odpowiedział Rudolph.
Erik kiwnął głową i spojrzał na dzieciaka. I nagle jego oczy rozwarły się szerzej, a Roo zobaczył, że jego krzepkiemu towarzyszowi miękną kolana. Roo podparł go z jednej strony... Erik zdołał zresztą się chwycić framugi drzwi.
- Co u licha? - żachnął się Roo... i spojrzał na chłopczyka. Prawda poraziła go jak grom. Rudolph był krępym, niewysokim mężczyzną z rudawymi włosami. Dziecko różniło się od niego jak dzień od nocy. Wiek dzieciaka i wyraz twarzy rodziców powiedziały mu natychmiast, co się stało pod nieobecność Erika.
- Stefan? - spytał cicho, zadając pytanie, którego nie odważył się wypowiedzieć Erik.
Rosalyn kiwnęła główką. Nie spuszczając wzroku z twarzy przybranego brata, potwierdziła cichym głosem: - Gerd jest twoim bratankiem, Eriku...
Rozdział 3
UKŁADY
Dziecko wybuchło płaczem.
Roo parsknął śmiechem, widząc, że Erik szybko podaje dzieciaka Rosalyn. Pełen entuzjazmu dla nowego krewniaka chciał go potrzymać, ale wiercący się niespokojnie chłopiec zniechęcił go po minucie.
Wszyscy obecni w izbie zachowywali się powściągliwie, a panujący w niej nastrój był osobliwą mieszaniną szczęścia i niepokoju. Radzi byli powrotowi Roo i Erika, doskonale jednak wiedzieli, że wieści o tym, iż cali i zdrowi siedzą Pod Szpuntem szybko dotrą do przyrodniego brata Erika. Nawet jeśli Książę Krondoru ułaskawił Erika i Roo za zabójstwo Stefana, jego rodzony brat mógł do sprawy podejść inaczej. Z pewnością zaś wiadomo było, że nie popuści wdowa po starym Baronie i matka Stefana. Wszyscy wiedzieli, że pomiędzy prawem a jego przestrzeganiem - zwłaszcza w odległych baroniach - istniała spora przepaść.
Nathan i Milo skinieniem odwołali Roo na stronę. - Długo chcecie tu zostać? - spytał kowal.
Roo zerknął w stronę Erika, który zafascynowany patrzył na swego maleńkiego bratanka. - Erik właściwie chciał tylko zobaczyć matkę i was obu - powiedział. - Ja... mam tu pewne sprawy. Wyjedziemy za tydzień...
- Lepiej będzie wcześniej... - szepnął Nathan.
- Wiem - kiwnął głową Roo. - Mathilda von Darkmoor... Milo przyłożył palec do ust, ale kiwnął głową, potwierdzając przypuszczenia Roo.
- Freida zawsze zagrażała dziedzictwu synów Mathildy - zastanawiał się Roo. - Mówicie wszystkim, że chłopak jest synem Rudolpha, prawda?
- Owszem - przytaknął Nathan.
- Ale to jasne jak słońce, kto go spłodził, Roo - powiedział Milo, patrząc na wnuka rozkochanym wzrokiem. - W tym mieście nie uchowa się żaden sekret. Baron z pewnością wie już o istnieniu dziecka.
Roo wzruszył ramionami. - Może i tak. Ale słyszałem, jak Manfred rozmawiał z Erikiem...
- Kiedy? - spytał Nathan niespokojnym szeptem.
- W celi śmierci. Noc przed naszą egzekucją. Przyszedł do więzienia, by powiedzieć Erikowi, że nie żywi względem niego wrogich uczuć; powiedział też, że Stefan był świnią.
Nathan potrząsnął głową. - Co innego się mówi człowiekowi, o którym wiesz, że następnego dnia zadynda na stryku, a co innego, kiedy stoisz twarzą w twarz z rywalem do tytułu Barona.
- To chyba też nie będzie problemem - sprzeciwił się Roo. - Słyszałem, jak Manfred mówił Erikowi o innych bękartach starego... Wygląda na to, że nieboszczyk Baron uwielbiał kobiety.
- To prawda - kiwnął głową Milo. - Słyszałem, że w Wolfsheim mieszka chłopak, który wygląda kubek w kubek jak Erik.
- Tak czy owak - mruknął Nathan - dobrze by było, gdybyś wywiózł Erika z miasta tak szybko, jak to tylko możliwe. Robimy, co możemy, by chronić Gerda, ale obecność Erika ściągnie. .. niepożądaną uwagę na dziecko.
- Zobaczę, co się da zrobić - obiecał Roo. - Chciałbym tu ubić pewien interes i im szybciej się z tym uporam, tym szybciej będę gotów do drogi.
- Może moglibyśmy w czymś pomóc? - spytał kowal.
Oczy Roo natychmiast przybrały chłodny, wyrachowany wyraz. - Owszem... jak się już o tym zgadało, to przypomniałem sobie, że przydałby mi się solidny wóz... ale niezbyt drogi... sami rozumiecie.
Milo wzniósł oczy do nieba, a Nathan parsknął śmiechem, widząc tak bezwstydne wykorzystywanie okazji. - Jedynym człekiem, który ma powozy do wynajęcia, jest Gaston - rzekł.
Erik spojrzał ku kątowi izby, gdzie jego przyjaciel rozmawiał z oberżystą i kowalem. Wszyscy trzej wydawali się zadowoleni, a Nathan potrząsał głową, śmiejąc się z jakiejś odpowiedzi Roo. Erik również się uśmiechnął, a Roo, który właśnie pochwycił spojrzenie przyjaciela, kiwnął głową, jakby chciał rzec: -Owszem... dobrze jest wrócić do domu.
O brzasku Roo, cierpiąc na skutek lekkiego kaca, był już na nogach i zmierzał ku przedmieściom.
- Mości Gastonie! - zawołał, zbliżając się do budynku wzorowanego na kupieckich składach i mającego od frontu niewielką przybudówkę. Nad wejściem do przybudówki wisiał szyld, na którym ktoś niezbyt udolnie wymalował dwa młoty - skrzyżowane jak na szlacheckim herbie.
Gdy Roo dotarł do drzwi wejściowych, te uchyliły się nieznacznie i na zewnątrz wyjrzał jegomość w nieokreślonym wieku, o pociągłej twarzy, który zmierzył Roo podejrzliwym spojrzeniem.
- Avery? - rzekł w końcu głosem, w którym zaskoczenie mieszało się z irytacją. - Myślałem, że cię powiesili.
- Nie powiesili. - Roo wyciągnął dłoń na powitanie.
- No, to chyba oczywiste - odpowiedział mężczyzna nazwany Gastonem. Mówił z lekkim obcym akcentem, charakterystycznym dla osób żyjących w małych nadmorskich miasteczkach prowincji Bas-Tyra. Osiedlił się w Darkmoor jeszcze przed przyjściem Roo na świat. - Czego chcesz? - zapytał, potrząsając dłonią gościa.
- Masz jakiś wóz? - spytał młodzik.
- Na sprzedaż tylko jeden. Nie wygląda najlepiej i trzeba by nad nim odrobinę popracować, ale to solidna robota.
Przeszli na tyły budyneczku, który stanowił niezwykłe połączenie kuźni oraz warsztatu cieśli, garbarza i kołodzieja. Gaston w zasadzie nie był mistrzem w żadnym fachu, ale potrafił naprawić niemal wszystko, co też czynił na użytek uboższych mieszkańców Ravensburga, których nie było stać na opłacenie usług cechowego kowala czy stolarza. Miejscowy kmiotek, którego kosa wymagała naprawy, by przetrwać jeszcze jeden sezon, przynosił ją do Gastona, nie do kuźni, gdzie jako czeladnik u Tyndala pracował niegdyś Erik. Roo zresztą słyszał opinię Erika, że Gaston choć nie zna się na wszystkich zawiłościach i sztuczkach kowalskiego kunsztu, ma jednak solidne podstawy i prostsze roboty wykonuje bez zarzutu. Ojciec Roo zawsze z naprawą wozów udawał się do jego warsztatu.
Podeszli do niewysokiego ogrodzenia, zbudowanego ze szczap drewna, które Gaston znajdował tu i tam. Gospodarz otworzył skleconą z takichże szczap furtkę, która uchyliła się ze zgrzytem na niezbyt wymyślnie odkutych zawiasach. Weszli na dziedziniec, gdzie Gaston przechowywał większość swego mająteczku. Roo zatrzymał się na chwilę przy wejściu i potrząsnął głową z podziwem. Bywał tu wiele razy i nigdy nie przestał się zdumiewać osobliwej kolekcji rozmaitych bezużytecznych odpadków, które Gaston gromadził na podwórzu. Leżał tu złom żelazny, jedna komórka była zapchana po dach szmatami, a druga drewnem - wszystko ułożone w pewnym porządku, znanym jedynie Gastonowi, który doskonale się tu orientował. Jeśli czegoś potrzebował, wiedział, gdzie to leży, i mógł w każdej chwili znaleźć.
- Widziałem twego tatkę.
- Gdzie jest teraz? - spytał Roo bez szczególnego zainteresowania.
- Odsypia kaca. Wrócił z wyprawy do Saladoru. Było tego sześć czy siedem wozów, nie pamiętam, ale dotarli na miejsce w terminie i zapłacono im premię... a na dodatek znalazł jakiś ładunek na drogę powrotną... i wczoraj w nocy trochę sobie pofolgował.
Gaston wskazał kciukiem kupę szmat leżącą przy jednym z wozów ustawionych pod zadaszoną ścianą stodoły. Roo podszedł bliżej i usłyszał dobiegające spomiędzy szmat chrapanie. Jeden z dwu wozów należał do ojca. Młodzik znał go niemal równie dobrze jak własną pryczę w domu - a żeby rzec prawdę, to często w nim sypiał. Ojcu, kiedy sobie popił, zdarzały się napady wściekłości, i Roo krył się wtedy pod płótnem powozu, woląc cierpieć chłód niż niezasłużone baty.
- Spił się tak, że nie zdołał przejść trzech ulic do domu? T- spytał Roo, klękając i odsuwając okrywającą ojca szmatę. Smród, który uderzył go jak obuch, był taki, że natychmiast się cofnął. Ojciec, jak się okazało, kąpał się... dość dawno temu, a samym oddechem mógłby pokonać niejednego.
- Bueee! - żachnął się młodzik i cofnął jeszcze o kilka kroków.
- Prawdę powiedziawszy - Gaston podrapał się po brodzie - wszyscyśmy trochę wypili. Tom stawiał, więc nie miałem serca zostawić go na ulicy. Przy taszczyłem go tutaj... do domu bym go, psiakrew, nie doniósł.
- Pewnie nie... - Roo potrząsnął głową i spojrzał na chrapiącego ojca. Staruszek wydał mu się jakiś... mniejszy. Roo rozmyślał o tym przez chwilę, przypominając sobie, że stary jawił mu się zawsze rosłym mężczyzną... a zwłaszcza wtedy, kiedy go zbyt wcześnie budzono z pijackiej drzemki.
I nagle parsknął śmiechem. Nie był już chłopcem i kilka lat temu dorównał ojcu wzrostem. Przez moment zastanawiał się, co by zrobił, gdyby staruszek chciał go znów uderzyć - uciekałby, jak czynił to w dzieciństwie, czy odruchowo byłby mu złamał szczękę?
Nie bardzo miał ochotę sprawdzać, co by się stało, więc powiedział: - Niech śpi. Nie tęsknił za mną przedtem i nie wiem, czy będzie mi rad teraz.
- Nie mów tak, Roo - odpowiedział Gaston. - Kiedy mieli cię powiesić, bardzo tego żałował, sam mi to mówił. Powiadał, że trzydzieści lat ciężkich robót to byłby sprawiedliwszy wyrok.
Roo potrząsnął głową i zmienił temat: - Który wóz?
- O, ten - odparł Gaston, wskazując pojazd stojący obok wozu, pod którym leżał stary Avery. Był w znośnym stanie i nadawał się do użytku, choć oczywiście wymagał paru napraw.
Roo szybko sprawdził jego jakość, upewniając się przede wszystkim, że dobre są osie i koła. - Trzeba będzie naprawić to i owo, ale się nada. Ile? - spytał.
Po krótkich negocjacjach dobito targu. Gaston zażądał nieco więcej, niż Roo się spodziewał, ale cena i tak okazała się przystępna, a wóz był dokładnie taki, o jaki mu chodziło. - Gdzie znajdę konie? - spytał.
- U Martina, najlepsze zwierzęta za najniższą cenę - odpowiedział Gaston. - Choć najlepszy zaprzęg ma ostatnio twój tatko. Wygrał go w kości w zeszłym miesiącu.
Na twarzy Roo pojawił się wyraz wyrachowania. - Dziękuję... dobrze to wiedzieć. - Zerknąwszy na chrapiącego, dodał: - Jeżeli się ocknie przed moim wyjazdem, daj mi znać i postaraj się go zatrzymać. Muszę z nim pogadać...
Ruszył ku wyjściu, kiedy padło pytanie: - A teraz dokąd idziesz?
- Do siedziby Winiarzy i Ogrodników. Muszę kupić kilka baryłek wina.
Zostawił Gastona jego zajęciom i podążył uliczkami budzącego się do życia miasteczka. Sprzedawcy już otworzyli swoje kramy, a rzemieślnicy warsztaty. Uliczkami pomykały kobiety spieszące na codzienne zakupy. Roo skinął głową kilku osobom, wielu znajomych jednak nawet nie zauważył, zatopiony we własnych myślach i planach dorobienia się fortuny.
Wchodził właśnie na rynek po przeciwległej stronie siedziby Winiarzy i Ogrodników, kiedy przez miejskie uliczki przetoczył się tętent końskich kopyt. W chwilę później zza rogu pierzei, do której zmierzał Roo, wypadła galopem grupa pięciu jeźdźców.
Przechodnie rozbiegli się na boki, konni zaś przemknęli przez rynek, nie zwracając na nikogo uwagi. Grupę prowadził znajomy kapral i Roo natychmiast zrozumiał, dokąd tamci zmierzają - do oberży Mila. Zawahał się tylko na chwilę, ale zdecydował, że pierwej musi załatwić swoje sprawy. Pewien był zresztą, że wszystko powinni rozstrzygnąć między sobą Manfred i Erik. Jeżeli Baron zechce potem jeszcze poszukać Roo Avery'ego, to w końcu go przecież znajdzie - i z tą myślą wkroczył do siedziby Stowarzyszenia Winiarzy.
Erik stał i podziwiał kuźnię. Nathan i jego pomocnik, Gunther, pokazywali mu zmiany i ulepszenia, jakie wprowadzili po jego wyjeździe z miasta. Nie były wielkie, ale Erik nie omieszkał zauważyć pracy włożonej we wszystko. Widoczne też było, że chłopak uwielbia Nathana i traktuje go tak samo, jak kiedyś Erik - uznając w nim przybranego ojca. Własne dzieci Nathana zginęły podczas wojny, o której wszyscy zdążyli już zapomnieć, i kowal całe swoje ojcowskie uczucia przelał na pomocnika.
- Nieźle wyglądasz - zauważył Nathan. - Podoba ci się w armii?
- Jakby tu rzec... - odparł Erik. - Jest w niej sporo rzeczy, których nie lubię, ale w zasadzie tak... podoba mi się panujący w niej ład i porządek, i to, że wiesz, czego się po tobie spodziewają...
Nathan skinieniem głowy posłał Gunthera do jakiegoś zajęcia, a gdy chłopak się oddalił, zapytał: - A zabijanie?
- Nie za bardzo - wzruszył ramionami Erik. - Niekiedy przypomina to rąbanie drew na opał... coś, co po prostu trzeba zrobić. Bywało i tak, że odczuwałem zbyt wielki strach, by w ogóle myśleć... Ale przeważnie... nie wiem, jak to rzec... czuję... odrazę.
- Swego czasu sporo miałem do czynienia z żołnierzami - skinął głową Nathan. - Uważaj na tych, co uwielbiają rzezie. Owszem, przydają się podczas walki, ale są jak łańcuchowe psy... lepiej trzymać ich krótko.
Erik spojrzał uważniej na Nathana i przez chwilę patrzyli sobie w oczy. Potem Erik się uśmiechnął. - Obiecuję, że nigdy nie przywyknę do zabijania...
- No, to sobie poradzisz - odparł Nathan z uśmiechem. - Choć szkoda... byłbyś świetnym kowalem...
- Nie zapomniałem jeszcze, jak się pracuje w kuźni. Może mógłbyś mi pozwolić...
W tejże chwili usłyszeli głos zbliżającego się szybko Roo: - Nathanie! Eriku!
- Jak tam idą te twoje tajemnicze interesy? - spytał Erik przyjaciela.
- Właśnie z nimi skończyłem - odpowiedział Roo z uśmiechem. - Jeszcze tylko parę drobiazgów i mogę ruszać. - Skrzywił się lekko. - A tak przy okazji... kilku żołnierzy przewraca miasto do góry nogami, żeby cię znaleźć...
Odpowiedź Erika zagłuszył łoskot kopyt i po chwili na dziedziniec wpadli jeźdźcy. Pojawili się zza kuźni, okrążyli stodołę i wjechali na dziedziniec, po czym pięciu przybocznych Barona zsiadło z koni.
Erik poznał dowódcę patrolu, którym okazał się spotkany dwa dni wcześniej kapral.
- Hej, wy tam! - zawołał krewki podoficer, zwracając się do Erika i Roo. - Baron chce z wami pogadać!
Roo podniósł oczy do nieba, jednocześnie sprawdzając klepnięciem w kieszeń, czy wciąż ma przy sobie królewskie ułaskawienie. - Czy to nie może poczekać?
- Nie! Ale dam wam wybór. Albo pojedziecie z nami na swoich koniach, albo z ochotą powleczemy was za nimi!
- Pójdę tylko po mojego źrebca - rzekł Roo.
W kilka minut później Erik i Roo wysforowali się na czoło patrolu.
- Czekajcie! - szczeknął kapral. - Skąd wiecie, dokąd jechać?
Dwaj weterani zwolnili, pozwalając się dogonić podoficerowi, po czym Erik wyjaśnił: - Nadjechaliście galopem, ale żaden z waszych koni nie był zdyszany ani spocony. Oznacza to, że nie gnaliście dalej niż milę. Obóz Manfreda jest na starej owczej łące zaraz za miastem.
Kapral był pod wrażeniem, zanim jednak zdążył otworzyć usta, Erik uderzył konia piętami i puścił go w galop. Roo ruszył tuż za nim. Żołnierzom z patrolu pozostało tylko pójść w ich ślady i wkrótce cała grupa rwała rączo przez miasto.
Wkrótce minęli ostatnie zabudowania i tak jak Erik przewidział, znaleźli namiot Manfreda na owczej łące w miejscu, gdzie Trakt Królewski krzyżował się ze starą drogą na południe.
Erik zsunął się z siodła i rzucił wodze strażnikowi stojącemu u wejścia do namiotu. Gdy pięciu wojaków z patrolu dołączyło do nich, Erik łypnął okiem na kaprala. - Jak się nazywasz?
- Alfred. A po co ci to?
- Po prostu chciałem wiedzieć. Popilnuj mi konia - uśmiechnął się Erik. Obaj z Roo weszli do namiotu, a jeden z żołnierzy zaciągnął za nimi zasłonę.
Wewnątrz zastali siedzącego przy polowym stoliku Manfreda.
- Wiecie... nie sądziłem, że dane mi jeszcze będzie zobaczyć któregoś z was - powiedział, zapraszając ich gestem, by usiedli.
- Zważywszy na okoliczności, w jakich się ostatnio widzieliśmy...
- Wtedy i mnie się tak zdawało - przyznał Erik.
Roo przyjrzał się bacznie obu braciom. Manfred nie był podobny do Erika. Ten wyglądał jak wcielenie swojego ojca... i to właśnie wygląd syna Freidy sprawił, że Mathilda domagała się śmierci Erika. Manfred zaś wdał się w matkę. Był ciemnowłosy, szczupły i na swój sposób urodziwy. Wedle ostatniej mody zapuścił sobie starannie trefioną bródkę, co lekko bawiło Roo, w tych okolicznościach jednak wolał zachować tę opinię dla siebie.
- Mój senior, Diuk Saladoru, który, jak pewnie wiecie, jest kuzynem Króla, polecił mi wysłać drużynę ludzi do służby królewskiej. Nie raczył mnie powiadomić, po co ani na jak długo. Może coś o tym wiecie?
- Może coś wiemy... - kiwnął głową Erik.
- Powiesz mi?
- Nie mogę.
- Nie możesz czy nie chcesz?
- Jedno i drugie - odparł Erik. - Jestem człowiekiem Księcia i zgodnie z jego rozkazami nie będę mówić o rzeczach, o których mi mówić zabronił.
- Cóż... jeśli nie wyrazisz sprzeciwu, chciałbym, by moi ludzie udali się do Krondoru razem z tobą i twoim przyjacielem...
- Eskorta? - Erik cofnął się i spojrzał bacznie na Barona. Manfred obdarzył go uśmiechem przypominającym uśmiech człowieka, który spłodził ich obu. - W pewnym sensie... Ponieważ jesteś człowiekiem Księcia, i jego tu reprezentujesz, oddam ich pod twoją komendę. A jako że, jak widzę, jesteś karnym, obowiązkowym żołnierzem, nie wątpię, że zawiedziesz ich do Księcia całych i zdrowych tak szybko, jak to tylko możliwe.
- Manfredzie... - Erik pochylił się ku przodowi. - Gdybym tylko mógł, powiedziałbym ci. Nigdy się nie dowiesz, jak wiele dla mnie znaczyło to, żeś mnie odwiedził w więzieniu. Była to wielka uprzejmość z twej strony. Ukazało mi to wiele spraw w innym świetle. Kiedyś się dowiesz, po co Książę zwołuje ludzi pod broń i dlaczego czyni to w takiej dyskrecji... a wtedy zrozumiesz, dlaczego nie wolno mi było o tym mówić i dlaczego zachowanie tajemnicy jest tak ważne.
- Niech i tak będzie - westchnął Manfred. - Ufam, że żaden z was nie zabawi w Ravensburgu dłużej niż to konieczne.
Erik uniósł brwi. - Ja mam wrócić do Krondoru przed końcem miesiąca... ale Roo jest wolnym człekiem i może zostać tak długo, jak zechce.
- Twój przyjaciel może robić, co chce - uśmiechnął się Manfred - ale jeśli ma olej w głowie, to wyjedzie stąd jak najszybciej. - Spojrzał na Roo. - Widzisz... moja matka nie wybaczyła żadnemu z was. Ja nie szukam zemsty... ale nie zdołam was ochronić przed wynajętymi przez nią ludźmi. Jeżeli chcesz umrzeć ze starości, dowiedz się, że najłatwiej ci będzie to osiągnąć daleko stąd. - Pochylił się ku Erikowi i przemówił ciszej, już bez uśmiechu. - Ty, Eriku, nosząc to godło, masz przynajmniej pewną ochronę... Nawet w takiej zapyziałej dziurze jak Ravensburg słyszeliśmy o Orle. Ty jesteś jego człowiekiem, lecz twój przyjaciel, Rupert, nie może się pochwalić takim protektorem... a ma niewielu przyjaciół. Lepiej będzie dla nas wszystkich, jeśli wyjedzie z tobą.
- Zbiorę tylko ładunek i za dwa, trzy dni wyjeżdżam z moim kuzynem - wyjaśnił Roo.
- Trzymam cię za słowo. - Manfred wstał. - Wierzcie mi, lepiej będzie dla was, jeżeli znajdziecie się poza miastem, gdy moja matka się dowie, że obaj żyjecie. - Obrzucił obu uważnym spojrzeniem. - A i w Krondorze oglądajcie się bacznie za siebie.
- A co z dzieckiem? - spytał Erik.
- Matka nie wie o jego istnieniu, a ja już zadbam o to, by tak pozostało... możliwie jak najdłużej - rzekł Manfred. Teraz wyglądał na zatroskanego. - Sprawa ma się trochę inaczej, niż było w twoim przypadku, Eriku. Chłopiec jest synem Stefana, a nie jej rozpustnego małżonka: to czyni z niego jej wnuka. Ale tak czy owak, to bastard... a ponieważ ja nie jestem żonaty...
- Rozumiem...
- Twoja obecność w Ravensburgu może ją nastawić przeciwko dziecku... czy ci to przyszło do głowy?
Erik wzruszył ramionami. - Raczej nie. Prawdę mówiąc, podczas ostatnich dwu lat niezbyt często ruszałem głową. Zbyt wiele było do roboty, a za mało czasu, by się nad wszystkim zastanawiać.
Manfred pokiwał głową. - Zmieniłeś się. Kiedy się spotkaliśmy po raz pierwszy, niczym się nie różniłeś od innych miejskich chłopaków, a teraz... okrzepłeś wewnętrznie, Eriku.
- Obaj się zmieniliśmy - rzekł Erik, patrząc na twarz brata. Manfred ruszył ku wyjściu. - Wyjechałem „na łowy”, więc muszę mieć coś do pokazania matce, kiedy wrócę na zamek. Trzymajcie się... a jutro, w tej gospodzie, którą nazywasz domem, zjawią się poborowi, których wyślę do Krondoru.
- Mam nadzieję - rzekł Erik, idąc za Baronem ku wyjściu - że kiedyś będziemy mogli się spotkać w... bardziej sprzyjających okolicznościach.
Manfred uśmiechnął się i Roo znów zdumiało nieuchwytne podobieństwo obu braci. - Wątpię, by do tego doszło. Nasze losy i koleje fortuny są różne, Eriku. Jak długo ty żyjesz, a ja nie mam dzieci, matka zawsze będzie widziała w tobie zagrożenie...
- No to się ożeń - rzucił kpiąco Roo - i zrób kilka dzieciaków...
- Gdybyż to było takie proste - odparł Manfred. - Żyję dla przyjemności Króla i kaprysu mego Diuka. To oni zdecydują, z którym rodem mam się związać małżeństwem - westchnął lekko, Erik jednak to zauważył. - I, by rzec prawdę, na razie mi nie zależy na ich decyzji. Towarzystwo kobiet... mnie krępuje.
- Masz kogoś? - spytał Erik, wyczuwając w swoim, do niedawna mu jeszcze całkowicie obcym bracie, głęboko ukrywany smutek.
Twarz Manfreda natychmiast przybrała obojętny wyraz. -Wolałbym, byśmy zmienili temat.
Na tym właściwie wyczerpała się rozmowa, zwłaszcza że Manfred nie zamierzał jej podtrzymywać. Erik zasalutował i ruszył ku miejscu, gdzie trzymano jego konia, lecz nagle zatrzymał się w pół kroku, i odwrócił do Manfreda. - Ten kapral... Alfred...
- Co z nim?
- Wyślij go z rekrutami.
Manfred potrząsnął głową i lekko się uśmiechnął. - Masz z nim na pieńku?
- Tak jakby - odpowiedział Erik.
Manfred wzruszył ramionami. - Raczej bym ci go nie polecał. Lubi się bić. Z tego też powodu nigdy nie zostanie sierżantem.
- Takich właśnie nam trzeba - mruknął Erik. - Po oduczeniu ich niepotrzebnej brawury, staną się ludźmi, jakich szukamy...
- No to możesz go sobie wziąć... - Manfred odwrócił się i znikł w głębi namiotu.
Roo i Erik podeszli do swoich wierzchowców i skoczyli na siodła. Erik spojrzał z góry na Alfreda i rzekł: - Żegnajcie, kapralu... i bez urazy.
- Jeszcze się spotkamy, bastardzie! - Alfred złowrogo łypnął okiem.
- O... na to z pewnością możesz liczyć. - Spojrzenie Erika było równie mroczne i ponure.
- I wcześniej, niż się spodziewasz - dodał Roo ze złośliwym uśmieszkiem.
Po krótkiej jeździe zostawili obóz Manfreda za sobą i wkrótce już byli na uliczkach Ravensburga.
- Mówię ci, że jeśli władujesz coś jeszcze na ten wóz, to złamiesz oś! - wrzasnął Tom Avery.
Roo stał twarzą w twarz z niewiele wyższym ojcem. - Masz rację - rzekł przez zęby.
Tom zamrugał, a potem kiwnął głową i powiedział: - Oczywiście, że mam rację...
Na dziedzińcu za warsztatem Gastona stały dwa wozy załadowane baryłkami wina. Duncan starannie obejrzał zamocowanie ładunku - po raz trzeci albo czwarty - ponieważ chciał mieć pewność, że wszystkie baryłki dojadą na miejsce cało i bezpiecznie.
Roo spędził cały dzień, chodząc za interesami i wydając wszystkie swoje (i pożyczone od Erika) pieniądze na zakup dość przyzwoitego wina, które - jak mniemał - sprzedane w Krondorze miało mu przynieść znaczny zysk.
Choć nie był wytrawnym znawcą wina, wychował się w mieście słynącym z jego produkcji i wiedział o tym trunku więcej niż większość kupców z Krondoru. Rozumiał, że wysoka cena wina w książęcym mieście brała się głównie z tego, że przewożono je do Krondoru na statkach i butelkowane. W dużych beczkach przywożono tu jedynie najpospolitsze „cienkusze”. Mniejsze beczułki znacznie przyzwoitszego wina trafiały najdalej do sąsiednich miasteczek - w rejonie winnic, gdzie trunki wysokiej jakości były dość pospolite, alkoholu nie opłacało się transportować. Nie było to najprzedniejsze wino, jakim zapijała się szlachta, ale w krondorskich tawernach znalazłoby z pewnością wielu amatorów. Roo nabył więc wina, o których wiedział, że jakością znacznie przewyższają to, co pijał w książęcej stolicy. Obliczył sobie, że jeśli uda mu się zapewnić sobie zaopatrzenie odwiedzanych przez zamożnych mieszczan gospod w Dzielnicy Kupieckiej, zysk na takim przedsięwzięciu może być trzykrotny - nawet jeśli dodać do ceny wina koszt nabycia wozów i koni.
- Pewien jesteś, że wiesz, jak to prowadzić? - spytał Duncan.
Tom odwrócił się ku swemu bratankowi i warknął: - Roo jest pierwszorzędnym woźnicą... jakim i ty mógłbyś zostać, gdybyś wtedy nie uciekł z tamtą dziewczyną...
Duncan uśmiechnął się na wspomnienie ślicznotki. - Alicja. .. - przypomniał sobie. - Długo z nią nie wytrzymałem... Zresztą przez ostatnie piętnaście lat na życie zarabiałem tym. - Poklepał po gardzie rapiera.
- No cóż... i to nam się przyda. - Tom potarł dłonią podbródek w miejscu, gdzie Roo go uderzył, kiedy stary wozak się obudził i zaczął pomstować na syna. Trzy razy próbował mu przyłożyć i trzykrotnie runął na ziemię, skąd mógł podziwiać synowskie trzewiki. Dopiero za trzecim razem Roo pozwolił sobie na okazanie zniecierpliwienia, wyprowadzając lekki prawy prosty, który wylądował na podbródku starego. Wszystko to - a głównie niezwykła powściągliwość - sprawiło, że Tom Avery zaczął spoglądać na syna ze sporą dozą szacunku. Teraz odwrócił się tylko do niego i spytał: - Pewien jesteś, że dobrze znasz tamtą drogę?
Roo kiwnął głową. Mówili o wiejskim trakcie, zmieniającym się w kilku miejscach w szerszą ścieżkę, na której wespół z Erikiem spotkali kiedyś krondorskiego kupca, Helmuta Grindle'a. Roo dowiedział się wtedy, że istnieje droga, którą można się dostać do Krondoru bez konieczności wnoszenia opłat obowiązujących na Trakcie Królewskim. Erik miał wprawdzie dokumenty zwalniające ich z wszelkich należności, ale opuścił Ravensburg ze swoją kompanią rekrutów dziś rano, a Roo i jego transport na znacznie wolniejszych wozach mieli dotrzeć do Krondoru za tydzień.
Roo wiedział, że wozy ma załadowane do granic możliwości i jeśli po drodze zdarzy się jakikolwiek wypadek, będzie musiał zostawić połowę towaru w leśnej głuszy, gdzieś pomiędzy Darkmoor i wybrzeżem. W razie powodzenia przedsięwzięcie miało mu przynieść zysk dostateczny dla rozwinięcia dalszych - i jeszcze bardziej ryzykownych - operacji.
- Dobrze więc - odezwał się tymczasem. - Nie ma powodów, byśmy zwlekali. Im szybciej zaczniemy, tym szybciej skończymy. - Nie powiedział nikomu o ostrzeżeniu Manfreda i spodziewanej zemście starej arystokratki. Nie ufał Duncanowi na tyle, by być pewnym, że ten zgodzi się towarzyszyć wyprawie, jeśli się dowie o wysłanych ich tropem najemnikach. Ojcu zaś mógł zawierzyć powożenie - cokolwiek by mówiono o Tomie Averym, uważano go za jednego z najlepszych woźniców - o ile był trzeźwy. W walce jednak byłby bezużyteczny, niezależnie od jego pijackich przechwałek. - Jedź ze mną - zaproponował Duncanowi. - Podczas jazdy odnowimy znajomość.
Duncan wzniósł oczy do nieba, ale wspiął się na kozioł. Sprzedał swego konia za niezbyt wysoką cenę, a za uzyskane w ten sposób pieniądze kupił niewielki udział w przedsięwzięciu Roo, teraz był więc współposiadaczem części wozu, czterech koni i sporego ładunku wina. Ojciec Roo uparł się przy zwykłej opłacie woźnicy, nie pragnąc zarobić grosza ponad to - co po cichu uradowało Ruperta. Wolał, by ojciec traktował go dokładnie tak samo jak każdego innego kupca.
Gaston machnął im dłonią na pożegnanie i wkrótce koła wozów zaturkotały na bruku ravensburskich uliczek. Wozy jęczały i trzeszczały, jakby się skarżyły na dodatkowe obciążenie, konie zaś raźno parskały i szły bez ociągania się, a Roo czuł ogarniające podniecenie związane z podróżą.
- Nie dajcie się pozabijać! - zawołał Gaston za nimi zza zamkniętej już bramy.
Roo dał nura za wóz, gdy świsnęła pierwsza strzała - zrobił to w samą porę, bo w ułamek sekundy później drugi grot przeszył powietrze w miejscu, gdzie chłopak siedział przed chwilą. Młodzik wrzasnął, by ostrzec ojca, Duncan zaś sam śmignął pod wóz i teraz z rapierem w dłoni usiłował się rozejrzeć i umiejscowić źródło zagrożenia. Z mroku nadleciała trzecia strzała i Roo rozpoznał, skąd nastąpił atak. Skinieniem dłoni pokazał Duncanowi, że zamierza przekraść się między wozami i zajść napastników od tyłu. Duncan dał znać, że rozumie, a potem gestem wskazał całe obozowisko, co miało oznaczać, że trzeba uważać i na innych opryszków.
Byli w drodze już ponad tydzień. Królewski Trakt opuścili zaraz po wyjeździe z Ravensburga i ruszyli na zachód niezbyt uczęszczaną drogą, którą Erik i Roo odkryli, uciekając z Darkmoor przed dwoma laty.
Podróż przebiegała spokojnie, wozy wytrzymywały obciążenie, a konie nie okazywały zmęczenia - w związku z czym optymizm Roo wzrastał z każdym mijającym dniem. Nawet jeśli ojciec uznał go za idiotę, który ryzykuje, obciążając wozy zbyt dużym, niezbyt poręcznym ładunkiem, zatrzymał tę opinię dla siebie. Był doświadczonym woźnicą, któremu trafiały się znacznie bardziej osobliwe ładunki niż małe baryłki z winem.
Każdego wieczoru rozbijali obozowisko, ustawiali niewielką zagrodę, wewnątrz której puszczali konie luzem, pozwalając im paść się na trawie i uzupełniając ich dietę pożywną mieszanką owsa, orzechów i miodu. Każdego ranka Roo sprawdzał stan zdrowia koni, korzystając z całej wiedzy, jaką nabył dzięki Erikowi i żałując, że przyjaciela - który z pewnością byłby dostrzegł to, na co on sam mógł nie zwrócić uwagi - nie ma razem z nimi. Nie bez zdziwienia jednak odkrył, że jego ojciec doskonale zna się na pociągowych zwierzętach, wiedząc o nich niemal tyle, co Erik. Stary Avery codziennie więc doglądał koni wespół z synem i codziennie obaj stwierdzali, że można jechać dalej.
Teraz jednak Roo czołgał się na łokciach i kolanach, przemykając między ładunkami, a gdy znalazł się za wozem, który osłonił go przed strzelcem, szybko wstał i skoczył w las. Gdyby nie dwa lata nieustannych ćwiczeń i walk, zapłaciłby teraz za pośpiech życiem, bo niewiele brakło, a byłby go jak kurczaka na rożen nadział na sztych drugi z opryszków, który zaczaił się w krzakach. Jedyną rzecz, jaką drab osiągnął, była cicha śmierć: Roo lekko tylko zwolnił kroku, a uporawszy się z nim, szybko uskoczył w bok - na wypadek, gdyby nieopodal czaił się jeszcze jeden bandyta.
Otoczyła go cisza, w której mógł się zastanowić nad następnym ruchem. Opanował oddech i rozejrzał się dookoła. Słońce zaszło ponad godzinę temu i na zachodniej części nieboskłonu było jeszcze dość jasno, tu jednak, pod koronami drzew, panował piwniczny niemal mrok. Roo znieruchomiał i zaczął nasłuchiwać. Po chwili usłyszał kolejną przelatującą strzałę i ruszył w stronę, skąd ją wystrzelono.
Zataczając w mroku krąg, przebiegł szybko do miejsca, gdzie -jak się spodziewał - mógł przydybać łucznika. Był przekonany, że zaatakowała ich para nędznych opryszków, którzy usiłowali z zaskoczenia pozbyć się strażników i złupić towar wieziony wiejską drogą ku Krondorowi.
Przyczaił się i odczekał chwilę. Wreszcie usłyszał, że po drugiej stronie krzaków ktoś drgnął - natychmiast więc przystąpił do akcji. Przedarłszy się przez krzewy, szybciej niż kot dopada myszy, runął na opryszka. Walka była krótka i bezlitosna. Nieznajomy usłyszał biegnącego nań Roo, rzucił łuk i usiłował wyjąć zza pasa sztylet.
Umarł, zanim zdążył dotknąć dłonią rękojeści.
- Po wszystkim - oznajmił Roo.
Po chwili pokazali się Duncan i Tom, wyglądający w półmroku jak upiory. - Było ich tylko dwu? - spytał Duncan.
- Jeśli mieli wspólnika, to pewnie jest teraz w połowie drogi do Krondoru - orzekł Tom. Widać było, że spadł z wozu, bo cały lewy bok zabrudził sobie ziemią. Prawe ramię trzymał w poprzek piersi, zaciskając palce na lewym bicepsie i powoli prostował i kurczył palce lewej dłoni.
- Co ci jest? - zaniepokoił się Roo.
- Chyba przygniotłem sobie lewą rękę - odparł ojciec. - Trochę mi ścierpła... - mówił tak, jakby brakło mu tchu. Odetchnął ciężko i dokończył: - Dawno już nie przeżywałem czegoś takiego... Nie wstydzę się przyznać, żem się spietrał...
Duncan pochylił się nad leżącym bez ruchu bandytą. - Ten tu wygląda jak tani rzezimieszek...
- Na tym trakcie znajdziesz wielu uczciwych kupców... i jeszcze więcej nieuczciwych - odparł Tom. - Nie słyszałem jeszcze, by ktoś się wzbogacił na przydrożnych rozbojach... a gdyby nawet, to z pewnością nie tutaj... - Potrząsnął głową, jak ktoś, kto usiłuje ocknąć się z oszołomienia.
Duncan wstał z sakiewką w dłoni. - Może i nie był bogaty, ale miał przy sobie trochę grosza... - Otworzył sakiewkę i znalazł w niej kilka miedziaków i kamień. Podszedł do ogniska, przyklęknął i przy jego blasku zaczął przyglądać się klejnotowi. - Nic cennego, ale parę groszy się zań dostanie.
- Pójdę lepiej sprawdzić, czy tamten jest na dobre załatwiony - mruknął Roo.
Znalazł pierwszego z opryszków leżącego twarzą do ziemi, odwrócił go na plecy i ku swej irytacji zauważył, że zabity był młodziutkim chłopcem. Potrząsając głową z niesmakiem, obszukał trupa, lecz chłopak nie miał przy sobie nawet nędznej sakiewki, jaką Duncan znalazł przy jego kompanie.
Wrócił ku wozom, gdy Duncan oglądał łuk znaleziony przy pierwszym bandycie. - Dość kiepski - powiedział, odrzucając go na bok. - Zabrakło im strzał. - Roo usiadł i westchnął.
- Jak sądzicie, co oni zrobiliby z tym całym winem? -spytał Duncan.
- Pewnie by się spili - odparł Tom. - Ale tak naprawdę chodziło im o nasze wozy, konie i broń... oraz to wszystko, co mogliby spieniężyć.
- Pochowamy ich? - napytał Duncan.
Roo potrząsnął głową. - Oni by tego dla nas nie zrobili. Nie mamy zresztą łopaty, a nie polubiłem ich aż tak bardzo, by kopać im groby rękoma... - westchnął ciężko. - Gdyby to byli zabójcy z prawdziwego zdarzenia, już karmiłyby się nami kruki. Lepiej trzymajmy warty.
- Dobrze - odparł Duncan. - To ja się zdrzemnę.
Tom i Roo usiedli przed ogniskiem. Zdecydowali, że ze względu na wiek, Tom obejmie pierwszą wartę. Druga była najbardziej uciążliwa - budzono człeka w nocy, a potem znów musiał zasypiać. Roo wiedział też, że ataki najczęściej zdarzają się przed świtem, ponieważ strażnicy o tej porze zachowywali najmniejszą czujność, licząc na to, iż każdy, kto chciałby napaść obozowisko, poczekałby do świtu. Gdyby Tomowi przydzielono ranną zmianę, istniało prawdopodobieństwo, że niezależnie od wszystkiego chrapałby jak zabity.
- Wiesz... - odezwał się stary - miałem kiedyś kamień, podobny do tego, jaki znalazł Duncan.
Roo milczał. Ojciec rzadko z nim rozmawiał, tak zresztą było od najwcześniejszych lat. Rupert wielokrotnie jeździł z ojcem, ucząc się powożenia, jednak podczas nawet najdłuższych podróży, takich jak z Ravensburga do Saladoru, Tom rzadko wypowiadał do niego więcej niż dziesięć słów. W domu upijał się na umór, ale nawet wtedy zachowywał milczenie.
- Kupiłem go dla twej matki - powiedział cicho.
Roo skamieniał. Choć Tom był po trzeźwemu spokojnym człowiekiem, o matce nie mówił nigdy, niezależnie od swego stanu. Wszystko, co Roo wiedział o matce, pochodziło od innych mieszkańców miasteczka. Nie znał jej, gdyż matka odumarła go po urodzeniu.
- Była taka... maleńka - rzekł Tom. Roo wiedział, że drobną budowę ciała odziedziczył po matce, raz wspomniała mu o tym Freida. - Ale silna...
Trzeba przyznać, że słysząc to, Roo mocno się zdziwił.
- Była twarda i wytrzymała - ciągnął Tom, którego oczy podejrzanie błyszczały w blasku ogniska. - Wiesz... jesteś do niej podobny. - Trzymając prawe ramię w poprzek piersi, machinalnie masował lewą rękę. I patrzył w ogień, jakby coś widział w roztańczonych płomieniach.
Roo skinął głową, bał się bowiem odezwać, by nie spłoszyć starego. Od chwili, kiedy jednym uderzeniem zwalił ojca na ziemię, Tom traktował go z niespotykanym wcześniej szacunkiem. Teraz westchnął: - Chciała, byś się urodził, chłopcze, bardzo chciała... Kapłan uzdrowiciel powiedział jej, że wszystko zależeć będzie od szczęścia... była taka drobna... - Przetarł prawą dłonią twarz i popatrzył uważnie na tę dużą, pokrytą bliznami i odciskami rękę woźnicy. - Bałem się jej dotknąć... uwierzysz? Taka mała... a we mnie niewiele znalazłbyś łagodności... bałem się, że ją złamię... Ale miała w sobie więcej siły, niż myślałem...
Roo przełknął ślinę i nagle odkrył, że nie może wydusić słowa, aż w końcu zdołał wyszeptać: - Nigdy o niej nie mówiłeś, tatku...
Tom kiwnął głową. - Niewiele miałem radości w życiu, chłopcze... i cała pochodziła od niej. Spotkałem ją podczas Święta Letniego Przesilenia; wyglądała jak mały ptaszek, kiedy tak stała na skraju tłumu. Wróciłem właśnie z Saladoru, dokąd prowadziłem zaprzęg mego wuja, dziadka Duncana. Byłem na poły pijany... i nagle staje przede mną... zuchwała niczym młody źrebiec. I powiada: „Zatańcz ze mną!” - Tom znów westchnął ciężko. - I zatańczyłem...
Milczał przez chwilę. Objął się ramionami i ciężko oddychał, a potem z trudem przełknął ślinę i mówił dalej: - Wyglądała tak jak ty... niezbyt pociągająca, z tą drobną twarzyczką i nierównymi ząbkami, dopóki się nie uśmiechnęła... a wtedy cała się rozjaśniała... i była piękna. Kupiłem jej przed ślubem ten kamień, o którym mówiłem. Kazałem go oprawić w pierścień...
- Jak dla szlachcianki - powiedział Roo, zmuszając się do beztroskiego tonu.
- Jak dla samej królowej - odparł Tom, śmiejąc się chrapliwie. Znów przełknął. - Powiedziała, że jestem szalony... że powinienem kupić nowy wóz... ale ja się uparłem, więc go zatrzymała.
- Nigdy mi nie mówiłeś - rzekł Roo tonem, którym wydał się na łaskę lub niełaskę ojca.
Tom wzruszył tylko ramionami. Zaczerpnął tchu i po chwili zaczął mówić dalej: - Teraz jesteś mężczyzną. Udowodniłeś to tego dnia, kiedy stanąłeś nade mną, jak się ocknąłem u Gastona. Nigdy się nie spodziewałem po tobie zbyt wiele... ale jeżeli zdołałeś okpić królewską sprawiedliwość, potrafiłeś sprawić, że nie mogłem cię stłuc, to wiem, że dasz sobie radę i na szlaku. - Tom uśmiechnął się lekko. - Wiesz... teraz jesteś do niej zupełnie podobny, jak tak patrzysz...
Roo milczał przez chwilę, nie wiedząc, co powiedzieć, w końcu, po dość długiej chwili zaproponował: - Tatku... połóż się, ja muszę jeszcze pomyśleć...
Tom kiwnął głową. - Owszem... chyba się położę. Boli mnie kark. - Poruszył lewym ramieniem, jakby chciał rozluźnić mięśnie. - Wykręciłem je chyba, kiedy te chłopaki zaczęły do nas strzelać. Boli mnie od nadgarstka po szczękę... - Wytarł pot z czoła. -Trochę mi duszno... -Zaczerpnął tchu, jakby wstanie z miejsca było dlań wielkim wysiłkiem. - Starzeję się, nie dla mnie już takie awantury... Kiedy zostaniesz bogaczem, Roo, wspomnij czasem starego ojca... słyszysz... Roo!
Roo już miał się uśmiechnąć, kiedy oczy starego nagle uciekły w głąb i Tom runął twarzą w ogień.
- Duncan! - zawył Roo i jednym szarpnięciem wyrwał ojca z płomieni.
Duncan zjawił się przy nim sekundę później, a gdy ujrzał śmiertelną bladość twarzy Toma, wywrócone białkami oczy i oparzeliny na jego szyi i policzkach, ukląkł obok Roo. - Już po nim.
Roo długo siedział bez ruchu, rozmyślając o człowieku, który był jego ojcem i który umarł, niczego mu prawie o sobie nie powiedziawszy...
Rozdział 4
KŁOPOTY
Roo dał znak.
Jadący na drugim wozie Duncan zatrzymał go tuż za pierwszym. Roo odwrócił się do kuzyna i wrzasnął co tchu w płucach:
- Krondor!
Po pogrzebie Toma jechali cały dzień. Roo wykopał grób gołymi rękoma i zakrył ciało ojca kamieniami, tak by uchronić je przed drapieżnikami i padlinożercami. Duncan wyrobił się na niezłego woźnicę. Przypomniał sobie kilka zasad, jakie wpoił mu Tom jeszcze w dzieciństwie, a Roo ćwiczył go, dopóki uznał, że nie musi się już bez przerwy martwić o całość i bezpieczeństwo reszty ładunku.
Chłopak nadal był przygnębiony śmiercią ojca. Nie umiał zapomnieć błysku w oczach Toma, kiedy ten mówił o matce Roo. Wiedział, że w tej historii były luki, których być może nigdy nie będzie mu dane uzupełnić. Jego ojca uważano za zarozumialca i odludka - kiedy był trzeźwy - i niebezpiecznego awanturnika po pijanemu. Roo przynajmniej częściowo pojmował teraz, czemu tak się działo. Za każdym razem, gdy ojciec nań spojrzał, przypominał sobie żonę, którą ukochał nad wszystko i którą odebrał mu syn swoim przyjściem na świat...
W tym wszystkim jednak było coś więcej i Roo miał do ojca tuziny pytań, na które ten już nigdy mu nie odpowie. Młodzik poprzysiągł więc sobie, że wróci kiedyś do Ravensburga i odnalazłszy w miasteczku tych nielicznych, których stary Avery uważał za przyjaciół, skłoni ich do udzielenia mu odpowiedzi. Może trzeba będzie odwiedzić Salador, gdzie również żyli jacyś Avery. Odpowiedzi te były mu potrzebne. Zdał sobie bowiem sprawę z faktu, iż nie wie, kim właściwie jest. Odepchnął tę myśl gdzieś w zakamarki pamięci, uparcie samego siebie zapewniając, że nieważne, kim jest, ważne, kim zamierza zostać - a zamierza zostać bogatym i wpływowym człowiekiem.
Wszystko to przemknęło mu przez głowę, kiedy Duncan, uwiązawszy lejce, zmierzał ku niemu. Roo zaczął lubić kuzyna, choć ten nadal miał szorstkie maniery i nie wyglądał na kogoś, komu można powierzyć ostatni grosz lub zaufać, tak jak Roo ufał każdemu z ludzi, z którymi służył pod rozkazami Calisa. Doszedł jednak do wniosku, że może skorzystać z umiejętności Duncana, który dość często miewał do czynienia ze szlachtą i mógł nauczyć Roo lepszych manier i bardziej wyszukanego sposobu wyrażania myśli.
Duncan zeskoczył z kozła i spojrzał na odległe miasto. -Wjeżdżamy dzisiaj? - spytał.
Roo zerknął na zachodzące słońce. - Chyba nie. Muszę znaleźć jakieś solidnie strzeżone podwórze, gdzie będę mógł zostawić wozy z winem, a do miasta mamy jeszcze z godzinę drogi. Rozbijmy tu obóz i zanocujmy, tak żebyśmy skoro świt mogli udać się do miasta. Spróbuję sprzedać co nieco, zanim zrobi się ruch w gospodach...
Rozbili więc obóz i zjedli zimną kolację, rozpaliwszy niewielkie ognisko. Konie uwiązali na długiej linie i puścili je na popas w przydrożnym rowie. Roo nakarmił je resztką owsa i teraz parskały z zadowoleniem. - Co zrobisz z wozami? - spytał Duncan.
- Myślę, że je sprzedam. - Roo nie był pewien, czy może polegać na innych przewoźnikach, jeżdżąc z Darkmoor do Krondoru i z powrotem. - Może wynajmę woźnicę i poślę go z tobą po kolejny ładunek, kiedy sprzedamy to, cośmy przywieźli.
Duncan wzruszył ramionami. - Nudne to zajęcie... chyba że liczyć tych dwu gównianych opryszków przy drodze.
- Jeden z tych dwu „gównianych opryszków”, jak raczyłeś ich nazwać, prawie przedziurawił mi łeb strzałą - zauważył Roo.
- Temu nie przeczę - westchnął Duncan. - Myślałem też o napitkach i kobietach...
- Jutro jakoś zaradzimy temu brakowi. - Roo rozejrzał się dookoła. - Zdrzemnij się... ja wezmę pierwszą zmianę...
- Nie będę się spierał - ziewnął Duncan.
Roo usiadł przy ogniu, a jego kuzyn wziął koc i dla ochrony przed nocną rosą wsunął się pod jeden z wozów. Tak blisko morza wilgoć była wszechobecna, a można wyliczyć wiele przyjemniejszych sposobów rozpoczęcia dnia, niż obudzenie się pod mokrymi kocami.
Roo zastanawiał się, w jaki sposób rozpocząć poranną kampanię i ułożywszy sobie kilka przemówień do oberżystów, odtworzył je w myślach, szlifując akcenty podkreślające korzyści, jakie ci odniosą, zawierając z nim transakcje. Nie mógł się wprawdzie wykazać nadzwyczajną przemyślnością, podczas podróży jednak wiele myślał o przyszłości... teraz zaś zajęty snuciem planów prawie nie zauważył, że ognisko już niemal dogasa. Zastanowił się też przez chwilę, czy nie zbudzić Duncana, postanowił jednak pomyśleć jeszcze nad sztuczkami handlowymi i tylko dorzucił drew do ognia.
Szlifował jeszcze przemówienia, kiedy wreszcie zauważył, że niebo na wschodzie zaczyna się rozjaśniać, i dopiero wtedy oderwał spojrzenie od resztek tlących się leniwie głowni. Zdał też sobie sprawę z faktu, że czuwał właściwie całą noc. Był jednak zbyt podniecony czekającą go batalią, wiedział też, że Duncan nie będzie pomstował z powodu dodatkowego odpoczynku. Próbując wstać, stwierdził, że kolana mu nieco zesztywniały - siedział w końcu na nocnym chłodzie i bez ruchu przez kilka godzin. Miał wilgoć we włosach, a na jego opończy zebrały się perliste krople rosy. - Wstawaj, Duncanie! - ryknął, budząc kuzyna. - Zabieramy się do sprzedaży wina!
Wozy z głuchym turkotem sunęły po uliczkach Krondoru. Roo skinieniem dłoni nakazał Duncanowi jechać za nim, po jednej stronie drogi, pozwalając się mijać ruchowi ulicznemu. Pierwszy przystanek wybrał przy oberży Pod Wesołym Skoczkiem, nieopodal Dzielnicy Kupieckiej. Na szyldzie oberży jakiś domorosły pacykarz wymalował parkę dzieciaków, wywijających sznurkiem, przez który przeskakiwał trzeci brzdąc, zawieszony nieruchomo w powietrzu.
Roo pchnął drzwi i wszedł do izby ogólnej, gdzie znalazł rosłego mężczyznę tkwiącego za szynkwasem i przecierającego ze znudzoną miną szklane kufle.
- Słucham? - odezwał się szynkarz.
- Jesteście, panie, właścicielem? - spytał Roo.
- Alistair Rivers, do usług. Co mogę dla panów zrobić? - Oberżysta był dość otyły, ale Roo pod warstwą tłuszczu dostrzegł prawdziwą krzepę -jak większość oberżystów, tak i ten musiał od czasu do czasu w taki lub inny sposób zaprowadzić w izbie porządek. Zachowywał się uprzejmie, ale powściągliwie - czekał, aż Roo ujawni, o co mu chodzi.
- Rupert Avery - rzekł Roo, wyciągając dłoń. - Handlarz winem... z Ravensburga.
Oberżysta serdecznie potrząsnął dłonią chłopaka. - Potrzebujecie pokojów?
- Nie... ale mam wino na sprzedaż.
Natychmiast stało się widoczne, że oberżysta wcale się nie pali do zawarcia interesu. - Mam tyle wina, ile mi trzeba... i dziękuję...
- A co z jego jakością... i mocą? - spytał Roo. Oberżysta spojrzał na Roo z góry i rzekł wyniośle: - No...
słucham...
- Panie, urodziłem się w Ravensburgu - zaczął Roo. I w czasie niewiele dłuższym, niż potrzebny na zaczerpnięcie tchu, wyrzucił z siebie krótkie porównanie trunków, które były wytworem sztuki kiperów z Ravensburga i tych - za przeproszeniem - końskich szczyn, jakie pijano w najlepszych oberżach Krondoru.
Pod koniec mowy dodał: - Do Krondoru dostarcza się albo spore ilości podłego sikacza dla pospólstwa, albo śladowe ilości butelek najdroższych win dla wielmożów i - aż do tej pory - nic dla porządnej klienteli. Ja mogę dostarczyć świetne wino po hurtowych cenach... bo nie transportuję butelek, tylko baryłki.
Oberżysta milczał przez chwilę. - Macie próbkę? - spytał wreszcie.
- Minutkę! - rzekł Roo i wyskoczył na zewnątrz po niewielką baryłkę, którą przygotował jeszcze przed wyjazdem z Ravensburga. Kiedy wrócił, na szynkwasie stały już dwie szklanki. Odbił korek, napełnił obie i zwrócił się do oberżysty: - Jest trochę wstrząśnięte, bo jeszcze dziś rano było w drodze, ale dajcie mu tydzień, by się ustało... i będziecie mieli w oberży większy tłok, niż gdziekolwiek indziej w całym mieście.
Oberżysta zrobił nieprzejednaną minę, ale dał się skusić i spróbował. Przepłukał winem podniebienie, po czym wypluł płyn do cebrzyka. Roo zrobił to samo. Alistair milczał przez chwilę, a potem rzekł: - Niezłe. Jakżeście rzekli, nieco wstrząśnięte, ale coś w sobie ma... dobry był owoc... Większość moich klientów się na tym nie pozna, ale zaglądają do mnie niekiedy zamożniejsi kupcy... i tym można trafie do gustu. Chyba wezmę pół tuzina baryłek. Ile zażądacie!
Roo milczał chwilę, wreszcie wypalił cenę trzykrotnie przewyższającą to, co zamierzał wziąć za baryłkę i jedynie o piętnaście procent niższą od cen najszlachetniejszych ravensburskich trunków. Alistair zamrugał szybko i rzekł: - To już lepiej spalcie moją oberżę, wyjdzie taniej i szybciej... - Z kolei zaofiarowana przezeń cena była jedynie o kilka miedziaków wyższa od tej, którą Roo zapłacił za wino w Ravensburgu. Obaj zaczęli się zawzięcie targować...
Czekali na Roo, kiedy około pierwszej po południu wyszedł z trzeciej oberży. Dwa pierwsze kontrakty okazały się bardzo korzystne i zarobił na nich więcej, niż przewidywał. U Alistaira Riversa udało mu się wytargować kwotę o dziesięć procent wyższą niż ta, jaką zamierzał osiągnąć, co pozwoliło mu targować się jeszcze bardziej zaciekle w gospodzie Pod Wieloma Gwiazdami. Ostateczna cena była dokładnie taka sama jak ta, na jaką przystał Rivers, i wiedział już teraz, czego się spodziewać po targach Pod Psem i Lisem. Zawarł umowę dość szybko, a wychodząc z oberży, zwrócił się do Duncana: - Rozładujemy tu pięć baryłek.
I znieruchomiał. Duncan lekko tylko ruszył głową, pokazując podbródkiem na mężczyznę, który przysiadł się na kozioł i teraz trzymał sztylet przytknięty sztychem do jego żeber. Broń nie była za bardzo widoczna i przechodniom mogło się wydawać, że oto na koźle siedzą dwaj znajomi, z których jeden przysiadł się do drugiego, by porozmawiać.
Z boku podszedł do Roo jeszcze jeden jegomość i spytał: - Ty jesteś właścicielem tych wozów?
Roo kiwnął głową, bacznie przyglądając się natrętowi. Był odziany w tak zniszczoną odzież, że można by go było wziąć za włóczęgę, poruszał się jednak zwinnie i otaczała go aura wyczuwalnego wprost zagrożenia. Musiał być bardzo niebezpieczny i choć Roo nie dostrzegł w jego rękach żadnej broni, łatwo było zgadnąć, że ma przy sobie sporo oręża, ukrytego tak, by w razie czego łatwo mógł po niego sięgnąć. Wąskie oblicze nieznajomego pokrywała szczecina dwudniowego zarostu, a jego szare, krótko na czołem przycięte włosy zwisały luźno do ramion.
- Zauważyłem, że się tu kręcisz i dostarczasz towary. Jesteś chyba nowy w Krondorze, co?
Roo przeniósł wzrok z twarzy nieznajomego na twarz mężczyzny siedzącego obok Duncana, a potem rozejrzał się dookoła, by sprawdzić, czy przybyli sami. Nieopodal, niedbale oparci o mury domów lub boki powozów, stali inni. Mogli w każdej chwili, nie wzbudzając niepotrzebnej wrzawy, skoczyć kompanom na pomoc. - Byłem tu wcześniej... ale do miasta wjechałem dopiero dziś rano - odpowiedział spokojnie.
- Aha! - odezwał się nieznajomy, którego głos był zaskakująco głęboki przy tak mikrej posturze. - No to nie znasz, synku, miejscowych zwyczajów dotyczących licencji i należności, prawda?
Roo zmrużył oczy. - Zgłosiliśmy towar na rogatkach - rzekł. - Książęcy urzędnicy niczego nie mówili o licencjach i należnościach...
- No cóż... nie owijając rzeczy w bawełnę, nie są to licencje i należności, jakimi obciąża was Książę. - Nieznajomy ściszył głos, jakby przemawiał teraz konfidencjonalnie. - Są w tym mieście oficjalne interesy... i interesy nieoficjalne, jeżeli rozumiesz, co mam na myśli. Reprezentujemy tych, których i tak byś szukał, chcąc w Krondorze uniknąć kłopotów... chyba się domyślasz, o co chodzi...
Roo oparł się o tył wozu. W tej chwili dokładał niemałych starań, by mieć niemal znudzoną minę, ale jednocześnie zastanawiał się, jak szybko - w razie potrzeby - mógłby zabić nieznajomego, i jakie szansę miał Duncan na rozbrojenie opryszka, który siedział obok. Pierwszego był raczej pewien - wiedział, że może zabić natręta, zanim jego kompani zdążą zrobić choćby dwa kroki w ich stronę. Duncan nie miał jednak za sobą morderczych treningów pod okiem de Longueville'a i choć był wprawnym szermierzem, najpewniej przyszłoby mu zginąć. - Obudziłem się dziś rano jako dość tępy kmiotek. Przyjmijmy, że niczego nie wiem o miejscowych zwyczajach, więc zechciej mnie oświecić.
- Cóż... - odezwał się nieznajomy. - Są w Krondorze tacy, którym leży na sercu, by codzienny handel w mieście toczył się bez zakłóceń, jeśli pojmujesz, co mam na myśli. Nie obchodzi nas drożyzna, wysokie ceny towarów i znaczne różnice pomiędzy popytem i podażą... Upewniamy się jedynie, że wszystko, co trafia do miasta, przynosi godziwy zysk, i żeby nikt nie zarobił za wiele... bo wtedy mógłby zacząć sprawiać kłopoty innym. Pojmujesz? Wnosimy do handlu pewien... ład i cywilizacyjny porządek... Trzymamy też na uwięzi opryszków, którzy mogliby zniszczyć na przykład czyjąś posiadłość, a także dbamy o to, by każdy rano budził się z grdyką całą, nie uszkodzoną i nietkniętą... No, ale oczywiście, za taką troskliwość i starania należy nam się pewna rekompensata.
- Rozumiem... - rzekł Roo. - Ile?
- Z waszego ładunku będzie dwadzieścia złotych suwerenów. .. - Roo wytrzeszczył oczy - .. .od wozu.
To była niemal połowa zysku z całej wyprawy. Roo nie potrafił ukryć wściekłości. -Zwariowałeś? Dwadzieścia suwerenów?- Cofnął się o krok. - Nigdy w życiu!
Nieznajomy zrobił krok w jego stronę - czego zresztą Roo się spodziewał. - Jeżeli chcesz, by twój przyjaciel na wozie pozostał przy życiu i...
I nagle sztych rapiera Roo znalazł się na krtani nieznajomego. Ten był szybki i usiłował się uchylić, ale Roo równie żwawo posunął się za nim, nie cofając sztychu ani o setną część cala.
- Aa! - odezwał się Roo. - Nie ruszaj się za szybko, luby panie, bo będzie wypadek... mogę się poślizgnąć i trzeba będzie wycierać posokę z całej ulicy. Jeżeli twój kompan nie odejmie swego kozika od boku mego przyjaciela albo jeżeli któryś z twoich ludzi na tej ulicy zrobi jakiś niewłaściwy ruch, to od dziś pijąc piwo, będziesz musiał zatykać dziurę w przełyku...
- Stać! - zakwilił nieznajomy. Zezując na boki, ale nie ruszając głową, wystękał: - Bert! Odłóż kosę i złaź!
Siedzący na koźle obok Duncana natychmiast usłuchał polecenia, a trzymany przez Roo pod sztychem wycharczał: - Popełniasz wielki błąd...
- Jeżeli nawet, to nie pierwszy... - uśmiechnął się Roo jak wcielenie niewinności.
- Sprzeciwienie się Przenikliwemu było twoim błędem ostatnim... - zgrzytnął zepsutymi zębami nieznajomy.
- Przenikliwy? Nie znam - rzekł Roo. - A któż to taki?
- Znany też pod imieniem Mądrali... Ktoś, komu lepiej nie wchodzić w drogę - odpowiedział chudzielec. - Zapamiętamy to nieporozumienie i rozpylam się o ciebie, chłoptysiu. Kiedy przyjdziemy jutro, na pewno popiszesz się lepszymi manierami.
Kiwnął pozostałym kompanom, ci zaś szybko wtopili się w uliczny ruch i przepadli. Dookoła zebrało się kilku ludzi, z ciekawością przyglądających się trzymanemu pod sztychem człowiekowi, temu zaś całe zainteresowanie było najwidoczniej nie na rękę. Jakiś kupiec, wylazłszy z głębi kramu, zaczął głośno wołać konstabla.
Nieznajomy łypnął złowrogo na Roo. - Jeśli wydasz mnie ceklarzom, wpakujesz się w jeszcze większe kłopoty niż te, w których już jesteś. - Oblizał nerwowo wargi. Nieopodal ktoś gwizdnął przenikliwie i Roo opuścił rapier. Nieznajomy błyskawicznie dał nura w gęstniejący tłumek i przepadł.
- Co to było? - spytał Duncan.
- Wymuszenie.
- Szydercy - mruknął Duncan.
- Szydercy? - powtórzył zdumiony Roo.
- Stowarzyszenie Złodziejów - wyjaśnił kuzyn, poklepując się po żebrach, jakby sprawdzał, czy są całe.
- Tak właśnie myślałem. Wspomniał o jakimś Mądrali czy też Przenikliwym...
- Szydercy, bez dwu zdań. W takim mieście jak Krondor nie sposób prowadzić interesów bez tego, żeby komuś nie płacić haraczu...
Roo wspiął się na kozioł swego wozu. - A ja, psiakrew, nie będę...
Jeżeli Duncan miał na to jakąś odpowiedź, Roo jej nie usłyszał, ponieważ zajęty był odwiązywaniem liny mocującej baryłki i opuszczaniem tylnej części wozu. Czynność tę przerwały mu jakieś krzyki w głębi uliczki. Obejrzawszy się w tamtą stronę, zobaczył kilku członków straży miejskiej, odzianych w błękitne kurtki i noszących solidne pały u boków, którzy zatrzymali się obok kupca pokazującego nań dłonią i perorującego donośnym głosem.
Roo zaklął pod nosem. Jeden z ceklarzy podszedł do niego i rzekł: - Tamten pan powiada, że waść się tu pojedynkowałeś...
Roo cisnął luźny koniec liny Duncanowi. - Ja? Pojedynek? Przykro mi, ale ten pan raczył się pomylić... Ja tylko dostarczam wino do gospody. - Pokazał podbródkiem, do której gospody dostarcza wino, podczas gdy Duncan zeskoczył z kozła, by mu pomóc zsunąć baryłki z góry.
- No dobrze... - mruknął konstabl, który wcale nie był skłonny do szukania dodatkowych kłopotów na służbie, skoro w mieście takim jak Krondor i bez tego miał ich pod dostatkiem.
- Tylko żeby mi tak zostało... - Skinieniem dłoni odwołał towarzysza i obaj wrócili, skąd przyszli.
- Niektóre rzeczy nigdy się nie zmieniają - rzekł Duncan. - Gotów jestem się założyć, że ci dwaj zaraz wrócą do tej samej piwiarni, w której siedzieli na zapleczu, kiedy ktoś zadął w gwizdek...
Roo parsknął śmiechem. Opuścili pięć baryłek na ulicę i Roo przekonał oberżystę, żeby przysłał ludzi, którzy pomogli im wtaszczyć ładunek do piwniczki. Zajął się tym Duncan, podczas gdy Roo stał na straży wozów. Na koniec uwiązali solidnie resztę beczułek i ruszyli do następnej tawerny...
O zmierzchu sprzedali niemal trzecią część wina i odzyskali prawie całe złoto, jakie Roo wydał na jego zakup. Roo obliczył, że jeśli tak pójdzie dalej, potroi włożony w winny interes kapitał.
- Gdzie spędzimy noc? - spytał Duncan. - I co zjemy? Zdążyłem zgłodnieć.
- Znajdźmy jakąś gospodę z solidnie zamkniętym podwórzem, tak byśmy mogli strzec wozów - zaproponował Roo.
Duncan kiwnął głową, doskonale wiedząc, do czego pije Roo. Trafili do rejonu miasta zupełnie Duncanowi nie znanego (w końcu był w Krondorze tylko kilka razy) i -jeśli sądzić po wyglądzie mijanych kramów - niezbyt bogatego.
- Zakręćmy za tym kwartałem i wracajmy tam, skądeśmy przyjechali - postanowił Roo. - Jeśli dalej będziemy jechać w tę stronę, powodzenie przestanie nam chyba sprzyjać...
Duncan kiwnął głową i przez chwilę nie bez podziwu patrzył, jak Roo wyprowadza wóz z głównego strumienia ulicznego ruchu. O tej porze tłok na drodze był spory, bo większość mieszczuchów wracała do domów po całodziennej pracy. Niektórzy kramarze zatrzaskiwali okiennice, inni zapalali latarnie - ci ostatni zamierzali najpewniej zostawić zakłady i sklepy otwarte nawet po zapadnięciu zmroku.
Oba wozy jechały dość wolno i Roo skręcił w prawo, wjeżdżając w przecznicę, a Duncan poszedł za jego przykładem. Znalezienie oberży z odpowiednim podwórzem zajęło im niemal godzinę, ale w końcu wozy znalazły się za zamkniętą bramą. Roo dogadał się ze stajennym, wziął baryłkę na skosztowanie i poprowadził Duncana do wnętrza gospody.
Gospodę znano pod nazwą Siedem Kwiatów i był to przyzwoity zakład, w którym zatrzymywali się pospołu kupcy i wędrowni rzemieślnicy. Roo znalazł wolny stół nieopodal baru i skinieniem dłoni zaprosił Duncana, by ten zajął miejsce. Zerknąwszy na atrakcyjną dziewkę służebną, o szczupłej twarzyczce, ale dobrze zaokrąglonych biodrach i strzelistej piersi, chłopak zaproponował: - Jeśli znajdziesz wolną chwilę, zechciej nam, proszę, przynieść dzban piwa i kolację... - I wskazał dłonią stół zajęty przez Duncana. Dziewczyna spojrzała na urodziwego młodzieńca i uśmiechnęła się, zdradzając zainteresowanie. Roo odkrył, że gapi się na piersi dziewczyny, wypychające materiał sukni i żeby to ukryć, powiedział: - Pod koniec wieczoru, jak będziesz wolna, przysiądź się do nas. - Podjął próbę zjednania sobie dziewczyny czarującym uśmiechem, niewiele jednak wskórał. - Gdzie gospodarz? - spytał, by zakończyć niezręczną sytuację.
Dziewczyna wskazała mu krępego jegomościa w głębi za ladą i Roo, przecisnąwszy się obok kilku bywalców, zaczął swoją przemowę. Po zaprezentowaniu próbek towaru i podaniu ceny, uzgodnili - po krótkich targach - wysokość zapłaty, w której uwzględniono koszt posiłku i noclegu, po czym młodzieniec wrócił do Duncana.
Posiłek był przeciętnie smaczny, ale młodym ludziom wyposzczonym kilkutygodniowym pobytem na szlaku podróżnym wydal się ucztą bogów. Piwo też nie wyróżniało się niczym szczególnym, ale podano je dobrze schłodzone i w dużej ilości. Kiedy minęła pora kolacji i ruch wyraźnie osłabł, Duncan zaczął roztaczać swój urok osobisty przed jedną z dziewek służebnych o imieniu Jean, mającą już za sobą lata dziewczęce. Niepostrzeżenie przyłączyła się do nich druga, szczuplutka i młoda dziewczyna zwana Betsy, która koniec końców wylądowała na kolanach Roo. Wszyscy się zaśmiewali z dowcipów Duncana, Roo zaś resztką rozsądku doszedł do wniosku, że albo jego kuzyn w rzeczy samej opowiadał historie niezwykle zabawne, albo piwo obniżyło słuchaczom próg poczucia humoru. Kilkakrotnie do towarzystwa podchodził oberżysta i przeganiał dziewczęta do roboty, ale w miarę mijania wieczoru nieodmiennie wracały do kompanii Duncana i Roo.
Pary powstały w sposób wprost nieunikniony: wprawdzie obie damy wolałyby towarzystwo urodziwego Duncana, ale Jean, bardziej atrakcyjna (i doświadczona), usidliła go bez trudu, Betsy zaś musiała ograniczyć swoje zapały do Roo, którego dłonie pieściły ją zresztą w sposób świadczący o znajomości rzeczy. Młodzieniec nie umiał stwierdzić, czy naprawdę się spodobał dziewczynie, czy oczekiwała jakiejś zapłaty... i prawdę rzekłszy, wcale o to nie dbał. Podnieciło go ciepło jej ciała pod suknią i po chwili zaproponował: - Chodźmy na górę.
Dziewczyna bez słowa wstała, wzięła go za rękę i poprowadziła ku schodom. Roo był mocno oszołomiony piwem i nie wiedział nawet, kiedy Duncan i Jean weszli za nimi do izby, wkrótce też zatracił się i zapomniał o wszystkim, prócz smaku, dotyku i woni kobiecego ciała...
Zdawał sobie - choć niezbyt wyraźnie - sprawę z obecności Duncana i Jean na sąsiednim łóżku, ale nie zwracał na nich uwagi. Podczas kampanii na Novindusie sypiał z dziwkami, kiedy na pryczach obok kotłowali się z innymi jego towarzysze... wcale się więc tym nie przejął.
Szybko pozbył się odzieży, pomógł w tym samym Betsy i z pasją zabrał się do dzieła. Zapomniał niemal o całym świecie, nie do tego stopnia jednak, by nie usłyszeć dobiegającego z dziedzińca krzyku i następującego tuż po nim trzasku pękającego drewna. W pierwszej chwili nie zwrócił na to uwagi, lecz kiedy rozległ się kolejny głośny łoskot, Roo w jednej chwili zerwał się na równe nogi i chwytając rapier, wrzasnął: - Duncan!
Nagi, jak go bogowie stworzyli, błyskawicznie przemknął po schodach i wpadł do izby ogólnej. Było tu ciemno, pusto, więc Roo postanowił przedostać się do tylnego wyjścia na dziedziniec, starając się nie wpadać na wszystkie stoły i nie potykać się o wszystkie stołki i taborety. Dobiegające gdzieś z tyłu sążniste przekleństwa Duncana były dowodem, że nie on jeden ma kłopoty - obaj w końcu nieźle zaprószyli sobie głowy.
Roo znalazł wreszcie drzwi, otworzył je jednym szarpnięciem i co tchu skoczył do stajen, gdzie zostawili wozy, ładunek i konie. Wpadłszy do środka, wdepnął w coś mokrego, a węchem wyczuł znajomy aromat wina.
Stąpał ostrożnie - skutki pijaństwa znikły pod naporem emocji i poczucia zagrożenia. Duncan zbliżył się do Roo, ten jednak ścisnął go za ramię, dając sygnał, by przesunął się w bok, ku przejściu. Coś tu było nie w porządku... Roo jednak zorientował się w czym rzecz dopiero, kiedy zobaczył pierwszego konia. Zwierzę leżało na ziemi, brocząc obficie krwią z przeciętej szyi. Roo szybko się przekonał, że wszystkie cztery konie zostały zabite i to przez fachowca - karki poderżnięto im w miejscu zapewniającym jak najszybsze wykrwawienie się na śmierć.
- O cholera! - zaklął Duncan. Roo nagle zobaczył, że i stajenny leży na plecach w kałuży własnej krwi.
Podbiegłszy ku wozom, ujrzeli, że wszystkie baryłki zostały albo przedziurawione, albo odbito im szpunty, tak że wino wylewało się już na dziedziniec. Jakiś pracowity opryszek sporym młotem sumiennie połamał osie wozów, tak że te stały się bezużyteczne... chyba że ktoś wyłożyłby znaczą sumę na naprawę pojazdów.
Od strony domu nadbiegł oberżysta, który stanął jak wryty na widok dwu gołych mężczyzn z rapierami - też gołymi - w dłoniach.
- Co tu się dzieje? - spytał, nie podchodząc jednak bliżej. Pozapinana niedbale nocna koszula i szlafmyca wskazywały jednoznacznie, że porwał się na nogi obudzony ze snu.
- Ktoś zabił stajennego, moje konie i zniszczył wozy wraz z towarem - warknął Roo.
Nagle na górze ktoś wrzasnął przeraźliwie i Roo rzucił się w tamtą stronę, przebiegając obok oberżysty, zanim Duncan zdążył mrugnąć. Chłopak niemal przefrunął przez dziedziniec, wpadł do izby ogólnej, odbił się od jakiegoś stołu i skoczył na górę, biorąc po trzy stopnie naraz. Gdy dotarł do drzwi izby, którą dzielił z Duncanem, wszedł dwa kroki do środka, trzymając rapier w pogotowiu. I znieruchomiał.
Z tyłu podbiegł doń Duncan. Kuzyn zajrzał do izby ponad ramieniem niższego Roo i raz jeszcze zaklął: - O cholera!
Jean i Betsy leżały nagie na swoich posłaniach. Każda patrzyła w pułap martwym wzrokiem i krewniacy nie musieli nawet widzieć ciemnych plam krwi, sączącej się z gardeł dziewczyn, by wiedzieć, że obie nie żyją. Ktoś wdarł się do izby przez okno i zaatakował z tyłu, zabijając je szybko i układając ponownie na posłaniach. Roo bosymi stopami wyczuł, że stoi w kałuży krwi i zrozumiał, że po tym, jak obaj z Duncanem skoczyli do stajen, dziewczyny prawdopodobnie podbiegły do drzwi, i zginęły, zanim zdały sobie sprawę z faktu, iż ktoś wskoczył do izdebki przez okno.
Potem zauważył, że jego ubranie leży porozrzucane w nieładzie po całej izbie. Przeszukał je szybko, i w chwili gdy gospodarz wchodził do izby, mógł już powiadomić Duncana: - Zabrali złoto.
Duncan aż się zachwiał, po czym oparł się o framugę drzwi i wystękał po raz trzeci: - O cholera!
Konstabl z Miejskiej Straży najwyraźniej chciał mieć już dochodzenie za sobą. Obejrzawszy martwego stajennego i pomordowane konie, zaszedł do izby, przyjrzał się zabitym dziewczętom i zadał kilka pytań Duncanowi i Roo. Jasne dlań było, że to sprawka Szyderców i że wszystko znajdzie się w raportach, trafiając do działu „Sprawcy nieznani”. Jeżeli nie schwytano opryszków na gorącym uczynku, znalezienie winnych i udowodnienie komuś popełnienia zbrodni w mieście takim jak stolica Zachodnich Dziedzin zdarzało się niezmiernie rzadko. W końcu ceklarz odszedł, powiadamiając ich przedtem, że jeżeli odkryją coś, co mogłoby pomóc w rozwiązaniu zagadki i odnalezieniu winnych, natychmiast powinni zameldować o tym w pałacu, zgłaszając się do siedziby Straży Miejskiej.
Śmierć trzech pracowników załamała oberżystę, który pojął bez trudu, że wszystkiemu winni są przybysze. Polecił im wynieść się o brzasku, sam zaś zabarykadował się w swojej izbie.
O świcie Roo i Duncan wyszli na dziedziniec oberży Pod Siedmioma Kwiatami. Poranny ruch jeszcze się nie zaczął, ale ludzie już spieszyli ku swoim warsztatom pracy. - Co teraz? - spytał Duncan, kiedy wyszli na ulicę.
- Nie wiem... - zaczął Roo i nagle zaczerpnął tchu, nieopodal bowiem zobaczył kogoś znajomego. O mur przeciwległego budynku opierał się mężczyzna, który poprzedniego dnia usiłował wymusić na nich opłatę za „ochronę”. Roo przeciął ulicę, potrącając jakiegoś spieszącego do pracy człowieka, ale kiedy dopadł nieznajomego, usłyszał spokojnie wypowiedziane ostrzeżenie: - Bez awantur, chłopcze... bo moi przyjaciele wpakują ci strzałę w łeb.
Duncan, który dotarł do nich w samą porę, by usłyszeć ostrzeżenie, rozejrzał się szybko dookoła i w rzeczy samej na dachu przyległego budynku zauważył łucznika, który trzymając napięty łuk, mierzył w nich strzałą dociągniętą do podbródka. - Teraz już chyba rozumiecie - rzekł chudzielec - przed jakimi to kłopotami chcieliśmy was ustrzec?
- Gdyby istniała szansa, że mój kuzyn wyjdzie z tego cało - syknął Roo przez zaciśnięte zęby - to w tejże chwili wyprułbym ci flaki...
- Chętnie bym to zobaczył - odciął się mężczyzna. -Wczoraj mnie zaskoczyłeś... ale nie licz na to w przyszłości. - Uśmiechnął się, i nie był to miły uśmiech. - Chłopcze, nic do ciebie nie mam, to tylko interes. Następnym razem, gdy będziesz miał jakieś sprawy w Krondorze, nie odrzucaj... pomocy tak pochopnie, jak uczyniłeś to wczoraj.
- Dlaczego zabiłeś stajennego i te dziewczyny? - spytał Roo.
- Kto? Ja? Nie mam pojęcia, o czym mówisz - odparł nieznajomy. - Zapytajcie kogo chcecie... każdy wam powie, że Sam Tannerson przez całą noc grał w pokiir u Mamy Jamili w Dzielnicy Biedaków. A co? Kogoś zabito? - Machnął niedbale dłonią i odwrócił się, by odejść. - Kiedy już zmądrzejecie i będziecie gotowi do robienia interesów, popytajcie o mnie... Sama Tannersona nietrudno znaleźć. Zawsze jestem gotów do pomocy... - Z ty mi słowy dał nura w coraz gęstszy strumień przechodniów i wkrótce zniknął im z oczu.
- Dlaczego zabili dziewczęta i stajennego? - zastanawiał się Roo.
- Mogę się tylko domyślać - odpowiedział Duncan - że to było ostrzeżenie dla innych... coś w rodzaju ogłoszenia „nie róbcie interesów z tymi dwoma, bo inaczej spotka was podobny los”.
- Tylko raz w życiu czułem się tak bezradny - przyznał Roo. - Wtedy, kiedy mnie mieli powiesić.
Duncan słyszał już historię o tym, jak to Roo i jego przyjaciela Erika uwolniono spod szubienicy po pozorowanej egzekucji. - No... może i nie jesteś martwy... ale co teraz zrobimy?
- Zaczniemy od początku - odpowiedział Roo. - A co innego możemy zrobić. - Po chwili zaś dodał: - Ale przedtem udamy się do pałacu... do cekhauzu Miejskiej Straży.
- Po co?
- Żeby im powiedzieć, że znamy nazwisko człowieka, który za tym stoi. Sam Tannerson.
- Myślisz, że to jego prawdziwe miano?
- Pewnie nie... - powiedział Roo, ruszając w stronę pałacu. - Ale posługuje się nim czasami... a to wystarczy.
Duncan wzruszył ramionami. - Nie wiem, co przez to wskóramy... ale ponieważ i tak nie mamy niczego lepszego do roboty... czemu nie? - Dołączył do kuzyna i ruszył z nim ku siedzibie księcia Krondoru.
Erik wyjrzał na dziedziniec, na którym ćwiczyli rekruci. Przypomniał sobie - nie bez poczucia pewnej winy - przewrotną uciechę, jakiej doznał na widok Alfreda, którego omal nie trafił szlag, kiedy mu powiedziano, że traci swe kapralskie szlify i w nowej armii Księcia zostaje zwykłym szeregowcem. Trzykrotnie też Erik musiał powalić go na ziemię, zanim wreszcie dotarło doń, że musi robić, co mu każą. Młody kapral wiedział jednak, że w osobie Alfreda Książę zyskuje doskonałego żołnierza... o ile tylko nauczy się panować nad nerwami.
- Co o nich myślisz? - spytał go de Longueville, stojący za plecami.
- Wiedziałbym, co myśleć - odparł Erik, nawet się nie odwracając - gdyby mnie powiadomiono, do czego zmierzacie ty, Książę... i prawie każdy, kogo tu spotykam... bo wszyscy wiedzą więcej ode mnie.
- Przecież byłeś tam i wiesz, co się szykuje - rzekł spokojnie de Longueville.
- Myślę, że mamy tu paru ludzi, którzy jakoś sobie poradzą - odpowiedział Erik. - Wszyscy są doświadczonymi żołnierzami, ale kilku z nich na nic nam się nie przyda...
- Dlaczego? - spytał Robert.
Dopiero teraz Erik się odwrócił i spojrzał na swego rozmówcę. -Niektórzy to stare garnizonowe szczury, zdolne tylko do lekkiej służby i oczywiście pochłaniania posiłku trzy razy dziennie. Ich panowie zdecydowali widać, że taniej będzie przerzucić koszty ich utrzymania na Koronę. Inni są... - Wzruszył ramionami. - Nie wiem, jak to powiedzieć... Podobnie jest z koniem, którego się używa do jednego rodzaju pracy; kiedy potem chcesz go wykorzystać do czego innego, musisz oduczyć go najpierw starych nawyków...
- Mów dalej - kiwnął głową Robert.
- Niektórzy z nich nie potrafią samodzielnie myśleć. W bitwie, kiedy usłyszą rozkazy, sprawią się dobrze, ale jeśli ich się zostawi samych... - Erik nie dokończył.
- Zbierz wszystkich dekowników i tych, co są zbyt starzy, by nauczyć się czegoś nowego, albo zbyt krótkowzroczni, by sięgnąć myślą dalej poza popołudniowy posiłek. Trzeba będzie ich odesłać do lordów i panów lennych. Tych, co potrafią myśleć samodzielnie, chcę mieć gotowych do wymarszu w godzinę potem, jak pierwsza grupa łazęg wyniesie się z koszar. Zanim zajmiemy się poważną rekrutacją, musimy mieć wyszkolonych podoficerów.
- Poważna rekrutacja?
- Nieważne... Powiem ci wszystko we właściwym czasie.
Erik zasalutował i miał się już oddalić, kiedy od zamku nadbiegł zdyszany strażnik. - Mości sierżancie... Lord Konetabl chce, byście wespół z kapralem niezwłocznie stawili się w siedzibie ceklarzy.
- Co o tym myślisz? - wyszczerzył się de Longueville. - Idę o zakład, że to jeden z naszych ptaszków...
- Nie będę się zakładał - wzruszył ramionami Erik.
I podążył za towarzyszem przez labirynt korytarzy pałacu książęcego. Twierdza pierwotnie powstała dla ochrony portu przed najazdami piratów z Queg, ale każdy z jej dziedziców dodawał coś z biegiem lat wedle własnej pomysłowości i potrzeb. W końcu więc rozrosła się niepomiernie i objęła zabudową niemal całe wzgórze, którego pierwej była tylko zwieńczeniem.
Erik zaczynał już jakoś przyzwyczajać się do otoczenia i nie czuł się tu już tak bardzo obco, wciąż jednak pewnych rzeczy nie rozumiał. Od powrotu do miasta rzadko widy wał Bobby'ego. Obu im z Jadowem powierzono ponad stu ludzi, a rozkazy sierżanta były nad wyraz proste: - Zacznij z nimi ćwiczenia i miej na nich oko. - Erik nie bardzo wiedział, co to mogło oznaczać, ale wraz z drugim kapralem opracowali intensywny trening, oparty głównie na własnych doświadczeniach, jakie zapamiętali z czasów, gdy szkolił ich de Longueville. Po tygodniu Erik miał już niezłe pojęcie o tym, którzy z rekrutów nadadzą się do tworzonej przez Calisa armii, a którzy sobie nie poradzą.
Calis gdzieś przepadł, a spytany o to de Longueville wzruszył tylko ramionami i powiedział, że dowódcę wysłano dokądś z ważną misją. Budziło to w Eriku niepokój, podobnie jak fakt, że nie bardzo umiał znaleźć dla siebie miejsce w tym wszystkim, co się wokół niego działo. Regularni pałacowi strażnicy albo go unikali, albo traktowali z niezwykłą - jak na kaprala - uniżonością. Sierżanci gwardii zwracali się doń „sir”, ale kiedy zadawał im pytania, otrzymywał odpowiedzi szorstkie, a niekiedy wręcz niegrzeczne. Oczywiste było, że pomiędzy nowymi żołnierzami Calisa, a regularną - i istniejącą już - armią, szykuje się jakiś zatarg.
Kiedy dotarli do cekhauzu komendanta straży, Erik niemal odruchowo sięgnął po miecz, ujrzawszy Roo wycofującego się z budynku tyłem i trzymającego z dłoni rękojeść obnażonego rapiera.
Ze środka cekhauzu dał się słyszeć okrzyk: - Nie zrobi ci krzywdy! Odłóż broń! - Erik zorientował się, że wołającym jest William, Lord Konetabl Krondoru.
Na twarzy Roo pojawił się wyraz niedowierzania, Erik jednak nie mógł dostrzec tego, co wytrąciło jego przyjaciela z równowagi. Ale w następnej chwili zobaczył... i tak go to zdumiało, że niewiele brakło, a byłby się potknął i upadł. Z cekhauzu wychylił się bowiem zielonołuski gad o czerwonych, wielkich ślepiach i krokodylim łbie na długiej, muskularnej szyi. A potem wyłoniła się reszta tułowia i Erik ujrzał skrzydła. Był to mały smok!
Zanim Erik zdążył cokolwiek zrobić, Robert klepnął go po ramieniu: - Odpręż się! - Po czym zrobił krok ku zielonemu stworowi i rzekł serdecznie: - Fantus, ty stary łotrze! - Klękając obok, objął smoka za szyję i uściskał, jakby obejmował starego, przyjaznego psa. A potem zwrócił się do Erika i Roo: -To stworzenie jest domownikiem naszego Lorda Williama, postarajcie się więc nie zasmucać królewskiego kuzyna, zabijając jego pieszczocha, dobrze?
W głębi cekhauzu rozległ się wybuch śmiechu i głos Williama: - Ha! Fantus mówi, że chciałby to zobaczyć!
Bobby pieszczotliwie potarł skórzaste i pokryte łuską powieki gada, a potem powiedział: - Wciąż ten sam zawadiaka, co?
Erik przyjął za dobrą monetę słowa de Longueville'a, że mają do czynienia z oswojonym zwierzakiem, choć bardziej osobliwego pupila trudno byłoby sobie wyobrazić. Stwór zmierzył go nieufnym spojrzeniem i młodzieniec nabrał przekonania, że we wzroku Fantusa kryje się niemała inteligencja.
Cofając się ku miejscu, gdzie przy ścianie tkwił wciąż do niej przylepiony Roo, zajrzał do wnętrza cekhauzu. Zobaczył stojącego dowódcę ceklarzy oraz Lorda Konetabla siedzącego za stołem. William był niewysokim człowiekiem, niewiele wyższym od Bobby'ego, i wyglądał odpowiednio do swego wieku, który Erik ocenił na jakieś pięćdziesiąt lat. Uważano go za jednego z najlepszych wodzów Królestwa. Powiadano, że Książę Arutha spędził swe ostatnie lata życia na szlifowaniu umiejętności i wojskowych talentów Williama, którego nauczył niemal wszystkiego, co sam umiał. Czyny Aruthy przeszły do legendy, on sam zaś był uważany za najświetniejszego wodza w całej spisanej historii Królestwa.
- Lord James zjawi się za chwilę - oznajmił William Robertowi, po czym zwrócił się do Erika i Roo: - Zechciejcie, proszę, przynieść trochę wody. Wasz przyjaciel omdlał...
Erik zerknął w kąt, skąd wystawały nogi Duncana i zdał sobie sprawę, że kuzyn Roo najwidoczniej musiał pierwszy wejść do cekhauzu i zetknąć się z małym smokiem.
- Ja migiem... - powiedział i wybiegł z izby. A właśnie zaczynałem się przyzwyczajać do myśli, powiedział sobie, że wszystko, co w życiu dziwne i niezwykłe, już mnie spotkało...
Rozdział 5
PRZYBYSZ
Roo ziewnął.
Dyskutowano już od godziny. Chłopak od dłuższej chwili myślał o niebieskich migdałach i kiedy zadano mu pytanie, musiał przyznać: - Przepraszam, panie, ale nie dosłyszałem, o coście pytali...
- Mój poczciwy Robercie - odpowiedział James, Diuk Krondoru - mniemam, że nasz młody przyjaciel musi nieco odpocząć. Zaprowadź go na dół do jadalni... a ja z Williamem jeszcze tu trochę pogawędzimy.
Dyskusja w kwaterze Dowódcy Straży trwała od chwili przybycia doń Roo, ale dopiero uwaga Diuka sprawiła, że obaj krewniacy przypomnieli sobie, iż nie zdążyli zjeść śniadania. De Longueville skinieniem dłoni poprosił Duncana i Roo, aby poszli za nim.
Gdy znaleźli się na korytarzu, poza komnatą, Roo nie wytrzymał: - Sierżancie, co tu się wyrabia? Straciłem już niemal nadzieję na odzyskanie moich pieniędzy, ale zależy mi na tym, by zobaczyć tego skurwiela, Tannersona, na haku.
- Nadal jesteśmy złośliwym, małym szczurkiem, hę? -uśmiechnął się Robert, patrząc wstecz przez ramię. - To cecha, jaką w ludziach podziwiam najbardziej... Ale to nie jest proste - ciągnął dalej, wiodąc ich korytarzami. - Nie możemy ot, tak sobie, zebrać oddziału ceklarzy, wymaszerować buńczucznie, złapać Tannersona za kark i powiesić go przy aplauzie tłumu...
- Brak świadków zbrodni - pokiwał głową Duncan.
- Otóż to. Pozostaje też otwarte pytanie o motyw tych morderstw.
- W rzeczy samej - przytaknął Roo. - Dla ostrzeżenia dość byłoby zniszczyć mój towar...
Robert gestem dłoni zaprosił ich, by weszli do jadalni: -Gotów jestem się założyć, że nad tą samą kwestią łamią sobie teraz głowy Diuk i Konetabl...
Wszedłszy do jadalni, Roo zauważył stojących w głębi Erika i Jadowa, podczas gdy przy stołach rozsiadła się kompania wojaków w szarych kurtkach i spodniach. Robert skinieniem dłoni wezwał Erika do siebie. - Sierżancie? - spytał Erik, podchodząc.
- Powiedz Jadowowi, by przez chwilę popilnował twoich ludzi, a sam siadaj przy nas...
Erik zrobił, co mu kazano, a gdy zajął miejsce, posługacze podali wszystkim piwo i posiłek. De Longueville ugryzł kęs chleba i rzekł, przeżuwając go: - Myślę, że dziś w nocy będziemy mieli trochę zabawy...
- Zabawy? - spytał Roo.
- O ile znam Diuka - ciągnął sierżant - dojdzie pewnie do wniosku, że ostatnio było w Krondorze trochę za dużo zabójstw... i że trzeba coś z tym zrobić.
- A co tu można zrobić? - spytał Roo. - Nawet taki wiejski kmiotek jak ja wie, że Szydercy rządzą tą częścią miasta od... no... dłużej, niż żyję na tym świecie.
- Owszem... - kiwnął głową de Longueville. - Ale też nigdy przedtem tytułu Diuka Krondoru nie posiadał ktoś taki jak Lord James. - Uśmiechnął się i odgryzł kęs baraniny, po czym ciągnął dalej: - Lepiej się przygotujcie, chłopcy. Myślę, że weźmiecie udział w nocy pełnej wydarzeń...
- My? - spytał Roo.
- Avery... - rzekł z powagą de Longueville - pewien jesteś, że chcesz stracić tę uciechę? Zresztą... popraw mnie, jeżeli się mylę, ale chyba idzie o twoje złoto, nieprawdaż? A zresztą... masz coś lepszego do roboty?
- W tej chwili.;, to nie.
- Damy wam jakąś pryczę, byście mogli wypocząć razem z tym twoim pięknisiem - podsunął mu de Longueville. -Myślę, że ruszymy dopiero w nocy...
- Jeżeli istnieje choć nikła szansa, że uda się odzyskać moje pieniądze, chętnie zaryzykuję. W końcu to ja wszystko rozpętałem i chciałbym to jakoś zakończyć... nie policzę więc za stracony czas. - Spojrzał na Erika. - Było w tym i twoje złoto...
Erik wzruszył ramionami. - Bez ryzyka nie ma zysku... Tyle to i ja wiem.
- Jakoś ci to wyrównam - obiecał Roo. Spojrzał ku ludziom jedzącym kolację w przeciwległym końcu sali. - Nowa grupka straceńców-desperatów, sierżancie?
De Longueville uśmiechnął się paskudnie. - Na razie nie są dostatecznie zdesperowani... no, ale jeszcześmy się za nich nie wzięli na dobre. Na razie usiłujemy wyłonić tych, którzy się nadają, prawda, Eriku?
- Prawda, sierżancie - odpowiedział Erik. - Ale wciąż nie bardzo wiem, co mamy z nimi robić potem...
-O... coś się z pewnością wymyśli - odpowiedział Robert obojętnie. - Przy odrobinie szczęścia, lada dzień wpłynie do portu „Zemsta Trencharda”... i może pokaże się jeszcze paru chłopaków...
Duncan pytająco podniósł jedną brew, ale nikt się nie kwapił, by mu wyjaśnić, o czym mowa.
- A gdzie się podziewa kapitan? - spytał Roo.
- Wyjechał z Nakorem do Stardock - odpowiedział Robert. - Powinien wrócić za kilka tygodni...
- Zastanawiam się, co on kombinuje...
Na twarzy de Longueville'a pojawił się wyraz znany aż za dobrze, i Roo natychmiast pożałował, że w ogóle się odzywał. Wszyscy siedzący przy stole - wyjąwszy Duncana - mieli dostęp do sekretu znanego tylko nielicznym i wypowiedzi takie mogłyby ściągnąć na Roo kłopoty większe, niżby sobie życzył... oczywiście, gdyby nie wziął do serca milczącego ostrzeżenia Roberta.
Erik zerknął na kompana tak, że nie trzeba było wspominać wspólnie spędzonego dzieciństwa, by pojąć, iż przyjaciel też życzyłby sobie, by Roo trzymał język za zębami.
- Ehem... - odchrząknął Roo. - Wiecie... myślę, że jak mamy dzisiaj gdzieś wychodzić po nocy, to powinienem się zdrzemnąć...
Robert kiwnął głową, Erik się uśmiechnął, a Duncan zrobił taką minę, jakby niczego nie zauważył... i rozmowa przy stole potoczyła się dalej.
- Widzicie? - spytał Calis spoglądający na morze ponad relingiem.
Nakor zmrużył oczy i spojrzał pod zachodzące słońce. -Keshański patrol.
Calis i jego towarzysze stali na pokładzie rzecznej łodzi, przepływającej wzdłuż wybrzeża Morza Marzeń, w odległości kilku mil od Shamaty. - Jeżeli możemy ich stąd dostrzec, to znaczy, że zapuścili się znacznie poza granicę wód terytorialnych...
- Królestwo i Kesh - wzruszył ramionami Nakor - zawsze się spierały o ten rejon. Ziemie są tu żyzne, można by przeprowadzić ruchliwe szlaki handlowe, ale nikt nie zbiera tu plonów i nie ciągną tędy żadne karawany, a to z powodu napadów na granicach. I tak to się ciągnie... jak w przypadku starego człowieka, zbyt chorego, by żyć, ale nie gotowego jeszcze na śmierć. - Spojrzał na towarzysza. - Powiedz o tym dowódcy garnizonu w Shamacie, a wyśle patrol, który przegoni Keshan na południe.
Calis potrząsnął głową. - Nie bardzo wiem, czy trzeba mu o tym wspominać. - Uśmiechnął się krzywo. - Może lepiej mu niczego nie mówić. Jeśli to zrobię, może poczuć nagłą potrzebę zrobienia dobrego wrażenia na wysłanniku Księcia, i by mnie zadowolić, rozpęta wojnę.
Calis długo jeszcze wpatrywał się w horyzont, nawet wtedy, gdy keshański okręt zniknął innym z oczu. Na południowym wschodzie widać było port Shamatę, ale - biorąc pod uwagę lekką południową bryzę - mieli tam trafić najwcześniej za godzinę.
- Co ty tam widzisz, Calisie? - spytał Nakor, a w jego głosie zabrzmiała troska. - Od czasu naszego powrotu jesteś nieustannie zamyślony...
Calis nie potrzebował wyjaśniać zbyt wiele Nakorowi, który o Pantathianach i ich magii wiedział zapewne więcej, niż ktokolwiek z żyjących. Niewątpliwie też widział najgorsze z przejawów tej magii. Calis jednak obecnie nie troszczył się o bezpieczeństwo Królestwa. Na sercu Calisa leżała bardziej osobista troska. - Po prostu pomyślałem o pewnej osobie...
Nakor uśmiechnął się i spojrzał przez ramię na Sho Pi, niegdysiejszego mnicha z zakonu Dali, który obecnie - na polecenie Nakora - chrapał w najlepsze na beli bawełny.
- Kim ona jest?
- Słyszałeś już, jak o niej mówiłem. To Miranda.
- Miranda... Hm... -mruknął Nakor. -Owszem, słyszało się to i owo. Wedle tego, co o niej mówią, tajemnicza kobieta...
Calis kiwnął głową. - Tak... dziwna z niej osoba.
- Ale atrakcyjna - wtrącił Nakor. - Też mi o tym mówiono.
- Niewątpliwie. Otaczają ją tajemnice, ale jej ufam.
- I tęsknisz za nią...
Calis wzruszył ramionami. - Nie jestem zwykłą istotą...
- Jesteś jedyny w swoim rodzaju.
- I to, co wynikło z naszej znajomości, trochę mnie... niepokoi - dokończył Calis.
- To zrozumiałe - przyznał Nakor. - Byłem dwukrotnie żonaty... Pierwszy raz, w młodości... wiesz, kto był moją żoną.
Calis kiwnął głową. Kobieta, którą Nakor poznał pod imieniem Jorny, stała się Lady Vinellą, agentką Pantathian, a zetknęli się z nią ponad dwadzieścia lat temu, podczas pierwszego pobytu Nakora i Calisa na Novindusie. Teraz była Szmaragdową Królową, żywym wcieleniem Almy-Lodaki, jednej z Valheru, która stworzyła Pantathian. Szmaragdowa Królowa stała na czele tworzonej za morzem armii, a pewnego dnia na jej czele miała zaatakować Królestwo.
- Druga żona była miłą osobą... miała na imię Sharmia. Zestarzała się i w końcu umarła. Wiesz... jestem od ciebie sześciokrotnie starszy, ale nadal nie bardzo umiem obchodzić się z kobietami, które wpadają mi w oko. - Nakor uniósł dłoń. - Mogę ci tylko rzec jedno, Calisie. Jeśli już musisz się zakochać, obdarz uczuciem kobietę długowieczną...
- Nie bardzo wiem, czym jest miłość - odparł Calis, uśmiechając się dość niewesoło. - Moi rodzice stworzyli związek jedyny w swoim rodzaju... i niemałą rolę odegrała w tym magia.
Ojciec Calisa, Tomas, był człowiekiem, lecz w młodości został poddany transformacji w istotę niezupełnie ludzką. Nie stał się też do końca Smoczym Władcą - jak ludzie zwali Valheru - choć Aglarannę, matkę Calisa, Królową Elfów z Elvandaru, pociągnęła ku niemu ta właśnie część jego osobowości, która wchłonęła dziedzictwo starożytnej rasy.
- Miewałem przelotne związki - ciągnął Calis - ale żadnej kobiecie nie udało się przykuć mnie do siebie na dłużej...
- Aż trafiła ci się Miranda - dokończył Nakor, a Calis kiwnął głową. - Może to ta otaczająca ją aura tajemniczości - zastanawiał się mały frant. - Albo fakt, że gdzieś przepadła... Czy ty i ona... eeehm... - odchrząknął znacząco.
- Oczywiście - parsknął śmiechem Calis. - Przecież nie zakochałbym się w niej bez...
Nakor zmrużył powieki. - Zastanawiam się, czy jest choć jeden człowiek na ziemi, który poigrawszy w łóżku z kobietą, zachowałby zdrowy rozsądek i nie uznał tych amorów za miłość...
- O czym ty gadasz? - zdziwił się Calis.
- Wciąż zapominam, że choć masz już dobrze po pięćdziesiątce, wedle twej rasy jesteś jeszcze gołowąsem...
- Jestem dzieckiem - uściślił Calis. - Wciąż jeszcze muszę się uczyć zachowywać tak, jak przystało na godnego eledhela... - Użył miana, jakiego w stosunku do samych siebie używali członkowie ludu jego matki, zwani przez ludzi elfami.
- Niekiedy podejrzewam - powiedział Nakor - że ci mnisi, którzy składają śluby czystości, doskonale wiedzą, jak ogranicza ludzki umysł nieustanne myślenie tylko o tym, kogo by tu wciągnąć pod koc...
- Rodacy mojej matki są inni - zapewnił go Calis. -Zdarza się, że pomiędzy mężem i przeznaczoną mu niewiastą zaczyna rodzić się uczucie i kiedy przychodzi właściwy moment. .. po prostu wiedzą.
Calis ponownie zerknął ku brzegowi, wpływali bowiem w zatokę, w głębi której leżała Shamata. - Myślę, że to właśnie ciągnie mnie ku ludzkiej stronie mojej natury, mój Nakorze. Stateczne przemijanie czasu w Elvandarze kryje w sobie pewną monotonię, która tylko po części mi odpowiada. Burzliwe nurty ludzkich społeczności kuszą mnie bardziej, niż spokojna toń ojczystego domu.
- A któż miałby ci rzec, co słuszne? - wzruszył ramionami Nakor. - Jesteś niepodobny do nikogo... ale ostatecznym prawem tego świata jest, że każdy człowiek, nieważne, kim jest z urodzenia, samodzielnie musi decydować, kim ma być. Kiedy wyrośniesz z tego okresu „dziecięcego”, o którym mówiłeś, może dojdziesz do wniosku, że czas zacząć życie wśród ludu twej matki. Zapamiętaj jednak jedyną radę, jaką ci daje stary człowiek niezbyt wprawny w ich dawaniu: każdy, kogo spotkasz, każdy, z kim zetknie cię los, może cię czegoś nauczyć. Tyle że niekiedy muszą minąć lata, zanim zrozumiesz, co ci ofiarowano... - Nakor przerwał i zajął się obserwowaniem panoramy portu, do którego właśnie wpływali.
Łódź kierowała się ku porośniętemu trzciną brzegowi, wzdłuż którego przemykały czółna kłusowników polujących na kaczki lub inne wodne ptactwo, i rybaków zaciągających sieci. Stateczek Nakora i Calisa spokojnie przepływał obok, a obaj podróżnicy zachowali milczenie aż do końca podróży.
Coraz głośniejsze odgłosy życia miasta, ku któremu płynęli, zbudziły w końcu Sho Pi, i kiedy łódź przybiła do pomostu, młodszy z Isalańczyków stał już koło swego „mistrza” i Calisa. Jako płynący w służbie Księcia Calis miał prawo zejść na ląd przed innymi, on jednak odsunął się od relingu, pozwalając towarzyszom podróży, by wysiedli pierwsi.
Kiedy w końcu zeszli na ląd, przez długą chwilę przyglądał się brzegom i samemu miastu. To zaś oddzielało od portu niemal osiem mil sadów i gospodarstw rolnych. Początkowo Shamata była siedzibą niewielkiego garnizonu, ustanowionego tu dla obrony południowych rubieży Królestwa przed zagonami Kesh. Gródek z czasem się rozrósł i po latach przekształcił w największe i południowych miast Królestwa. Na przystani czekała na Calisa drużyna żołnierzy, lecz zamiast ruszyć ku miastu, nieliczny konwój skierował się brzegami Morza Snów do ujścia rzeczki wypływającej z Wielkiego Jeziora Gwiaździstego. Wzdłuż rzeki mieli podążyć do miasteczka Stardock, które leżało na południowym brzegu jeziora, naprzeciwko siedziby magów zamieszkujących wyspę.
Na przystani zebrała się też grupka żebraków, wydrwigroszów i ludzi gotowych do świadczenia różnorakich usług. Przybycie łodzi zawsze oznaczało okazję do zarobku... legalnego bądź też nie. Na widok tego zgromadzenia sępów Nakor uśmiechnął się szeroko i ostrzegł Sho Pi: - Bacz na sakiewkę.
- Nie mam sakiewki, mistrzu.
Nakor zrezygnował już z prób oduczenia Sho Pi nazywania go „mistrzem”, więc nic nie odpowiedział.
- To takie powiedzenie... - parsknął śmiechem Calis. Kiedy zeszli z łodzi, u stóp trapu powitał ich sierżant w mundurze garnizonu miejskiego Shamaty. Podobnie jak baronowie zamieszkujący pogranicze północne, dowódca garnizonu w Shamacie odpowiadał bezpośrednio przed Koroną, dlatego też ceremoniał obowiązujący w Dolinie Marzeń nie zawierał wiele czczych formalności. Calis, ogromnie rad, że nie ma żadnych towarzyskich zobowiązań wobec miejscowej szlachty, podszedł do wojaka i spytał: - Nazwisko?
- Sierżant Aziz, milordzie!
- Mów mi kapitanie - odpowiedział Calis. - Trzeba nam trzech koni i eskorty do jeziora.
- Gołębie przybyły przed kilkoma dniami, mości kapitanie - odparł sierżant. - Mamy tu w porcie wydzielony garnizon...
dość koni i ludzi, by zaspokoić wasze potrzeby. Mój dowódca przysyła zaproszenie na kolację.
- Chyba z niego zrezygnuję - odpowiedział Calis, zerknąwszy na niebo. - Do zmierzchu zostały jeszcze przynajmniej cztery godziny, a moja misja jest pilna. Posyłając po konie i ludzi, przekaż kapitanowi moje przeprosiny. - Rozejrzał się wokół i dostrzegł nieopodal mało zachęcającą oberżę. - Znajdziesz nas tam...
- Wedle rozkazu! - Sierżant zaczął wydawać polecenia tkwiącemu obok jeźdźcowi, który wysłuchawszy wszystkiego, dał koniowi ostrogę i ruszył w drogę.
- Nie potrwa to dłużej niż godzinę, mości kapitanie. Będzie eskorta, konie i zapasy na drogę.
- Dobrze - odparł Calis i skinieniem dłoni wezwał Nakora i Sho Pi, by weszli za nim do portowej oberży.
Gospoda - pasująca do otoczenia - nie była ani najgorsza, ani najlepsza z tych, w jakich wcześniej przyszło im popijać. Była dokładnie taka, jakie można znaleźć we wszystkich portach świata nieopodal przystani - odpowiednia do leniwego oczekiwania na sprzyjającą okazję, nie na tyle dobra jednak, by wybrali ją goście, gdyby chcieli zaglądać tu stale i często. Czekając na pojawienie się eskorty, Calis zamówił dla towarzyszy kolejkę ale.
Mniej więcej w połowie drugiego kufla uwagę Nakora zwrócił hałas dobiegający z zewnątrz. Usłyszał nieartykułowany wrzask, potem serię małpich pohukiwań i zaraz potem salwy śmiechu sporego tłumu. Wstał i wyjrzał przez okno. - Do kata! Nic nie widzę. Wyjdźmy na zewnątrz.
- Zostańmy... - sprzeciwił się Calis, ale mały Isalańczyk zdążył już zniknąć za drzwiami. Sho Pi wzruszył ramionami i podążył za swoim mistrzem.
Calisowi pozostało więc jedynie wstać, wyjść i zobaczyć, w jakież to nowe kłopoty pakuje Nakora jego nieposkromiona ciekawość.
Na zewnątrz zobaczył niewielkie zgromadzenie ludzi, którzy obserwowali mężczyznę siedzącego na ziemi i ogryzającego zaciekle kawał baraniej kości. Calis pomyślał, że ten nieznajomy jest najbrudniejszym człowiekiem, na jakiego kiedykolwiek się natknął. Obszarpaniec wyglądał - i pachniał -jakby od kilku lat się nie kąpał. Życie na szlaku i pod gołym niebem czyni wprawdzie mniej wrażliwym na przestrzeganie norm czystości, przyjętych na dworze Księcia, ale ten człowiek nawet wśród najbrudniejszych parobków zarobiłby sobie przydomek chodzącej kupy gnoju.
Miał czarne, zmierzwione włosy z pasmami siwizny, poplamione błotem i zatłuszczone. Kłaki, wśród których tkwiły wplątane źdźbła słomy i trawy (niektóre pokryte zaschniętą krwią) zwisały mu aż do ramion. Jego broda była równie brudna, a widoczną nad nią twarz też pokrywała niemal skorupa nieczystości. Skórę miał ciemną, prawie smagłą - a w szacie, którą się okrywał, przezierało tyle dziur, że można by jej użyć jako sieci. Koloru materiału nie sposób było odgadnąć, bo wszystek pokrywały plamy i tłuszcz.
Lata kiepskiego odżywiania wycieńczyły go niemal do cna, a jego ręce i nogi pokryte były wrzodami i strupami.
- Dalejże, w tan! - wrzasnął jeden z tragarzy.
Skulony mężczyzna warknął niemal jak zwierzę, ale kiedy okrzyk powtórzono kilkakrotnie, odłożył wyssaną kość i wyciągnął rękę. - Proszę... - odezwał się zaskakująco płaczliwym tonem, jakim dziecko mogłoby błagać, by go nie bito. Słowo to wymówił jak: - Pjoszę...
- Przedtem zatańcz! - wrzasnął ktoś w głębi tłumu. Obszarpany żebrak wstał i nagle zakręcił się jak fryga, wykonując kilka szaleńczo szybkich obrotów i podskoków. Calis stanął tuż za Nakorem, uważnie obserwującym żebraka. W ruchach nieszczęśnika było coś osobliwie znajomego... jakby w szalonych obrotach był znany rytm. - Co to jest? - spytał.
- Coś fascynującego - odpowiedział Nakor, nawet się nie obejrzawszy.
Żebrak zakończył występ i chwiejąc się ze słabości, wyciągnął prosząco dłoń. Ktoś rzucił mu na poły zjedzoną kromkę chleba, która upadła obok stóp żebraka. Ten szybko się pochylił i podniósł ją.
- Hej tam, do roboty! - wrzasnął nadzorca tragarzy i większość rozbawionych widzów wróciła do swoich zajęć. Kilku jeszcze przez chwilę zostało, by pogapić się na nieszczęśnika, ale i oni w końcu odeszli.
- Co to za jeden? - spytał Calis, odwracając się ku jednemu z mieszkańców miasta.
- Jakiś wariat - odpowiedział zagadnięty. - Pokazał się tu przed kilkoma miesiącami i zarabia jak może... tańczy za kilka kęsów żarcia.
- Skąd przybył? - zainteresował się Nakor.
- Nie wiadomo... - odpowiedział mieszczuch, oddalając się w swoją stronę.
Nakor podszedł do siedzącego żebraka i przykląkł obok, patrząc mu uważnie w twarz. Nieznajomy warknął niczym zwierzę i odwrócił się od patrzącego, jakby w obawie, że zabiorą mu jego kromkę chleba.
Isalańczyk sięgnął do swego przepastnego wora i wyjął zeń pomarańczę. Wetknąwszy w owoc kościsty palec, odłupał ćwiartkę i podał ją żebrakowi. Ten patrzył przez chwilę nieufnie, a potem nagle chwycił dar i włożył sobie całą ćwiartkę do ust, po czym zaczął ją łapczywie przeżuwać.
Sho Pi i Calis stanęli obok Nakora, a półelf zapytał: - Po co to wszystko?
- Nie bardzo jeszcze wiem - odparł mały frant, wstając. - Ale musimy wziąć tego człeka ze sobą...
- Dlaczego? - zdumiał się Calis.
- Nie wiem - odpowiedział jak zwykle jasno i bez wykrętów Nakor. - Ale... jest w nim coś znajomego.
- Co takiego? Znasz go?
Nakor podrapał się po brodzie. - Nie wydaje mi się... choć trudno rzec coś pewnego, biorąc pod uwagę ten jego brud i zarost. Ale nie... chyba go nie znam. Myślę jednak, że może być ważny...
- Jakim sposobem?
- Nie wiem - uśmiechnął się Isalańczyk. - Nazwij to przeczuciem...
Calis nie wyglądał na przekonanego, choć podczas minionych, spędzonych wspólnie lat nauczył się traktować poważnie przeczucia Nakora. Kiwnął więc tylko głową. W tejże chwili rozległ się łoskot kopyt koni szybko zbliżającego się oddziałku eskorty. -Trzeba ci będzie go jednak przekonać - zwrócił się do Nakora - by dosiadł konia.
- A... - mały Isalańczyk podrapał się w brodę - to istotnie może nastręczyć pewnych trudności...
- I przede wszystkim - dodał Orzeł - musimy go wykąpać.
Uśmiech Nakora tylko się pogłębił. - To może być jeszcze zabawniejsze.
- No to pomyśl, jak to zrobić. - Calis również się uśmiechnął. - Jeśli trzeba będzie, każę strażnikom wrzucić go do morza. ..
Nakor odwrócił się ku żebrakowi i zaczął rozważać sposoby wprowadzenia słów w czyn... a jeźdźcy ustawili się w półokrąg przed Calisem.
Zebrali się w skromnej i niczym na pozór nie różniącej się od innych oberży oddalonej o kilka ulic od Dzielnicy Biedaków. Oberża należała do Księcia Krondoru, choć niewielu z jej klientów zdawało sobie z tego sprawę. Na tyłach była izba, w której rozpoczęto naradę pod przewodem Roberta de Longueville'a.
- Duncan, i ty, Williamie... - sierżant skinieniem dłoni wskazał człowieka, którego Roo nigdy przedtem nie widział -musicie przedostać się do małej budki nieopodal rogu ulicy Świecowej i traktu Dulanica. Człowiek, który sprzedaje tam szarfy i nakrycia głowy jest informatorem Szyderców. Upewnijcie się, że nikogo nie ostrzeże. Jeśli nie da się inaczej, trzeba go ogłuszyć i związać.
Roo spojrzał na Erika, który tylko wzruszył ramionami. Oprócz ludzi, z którymi jadł rano śniadanie, w izbie znalazło się jeszcze kilkanaście osób zupełnie mu obcych. Pora wieczerzy minęła godzinę temu i większość kramów była już zamknięta na głucho, w pozostałych zaś robiono ostatnie porządki. Erik i Roo mieli z sierżantem i Jadowem dotrzeć do sklepu i czekać po drugiej stronie ulicy. Robert wyjaśnił, że na jego znak mają wpaść do sklepu tak szybko jak to tylko możliwe. Powtórzył to dwukrotnie, z czego Roo wysnuł wniosek, że de Longueville uważa to za najistotniejszą część nocnej misji.
- Wy, wy, i wy... - zwrócił się teraz Bobby do członków trzech zespołów wyznaczonych do eliminacji możliwego zagrożenia ze strony Szyderców - ...idźcie tylnymi drzwiami.
Milczał przez chwilę, a potem zwrócił się do Duncana i Williama: - Teraz wy... wyjdźcie od frontu.
Wskazani wyszli, a w ciągu następnych dziesięciu minut rozesłano pozostałych agentów. Kiedy zostali we czwórkę, Roo wreszcie zapytał: - Kim byli ci pozostali?
- Powiedzmy, że Książę ma w swoim mieście ludzi, którzy służą mu jako oczy i uszy - odparł de Longueville.
- Tajna policja - rzekł Jadow.
- Coś w tym rodzaju - odpowiedział sierżant. - Avery, ty jesteś najszybszy ze wszystkich tu obecnych, trzymaj się mnie. Eriku, ty i Jadow jesteście zbyt wielkimi chłopami, by was nie zauważono... zostańcie tam, gdzie was postawię i bez rozkazu nie ruszać mi się z miejsca. Kiedy wyjdziemy z oberży, żadnych rozmów. Są jakieś pytania?
Pytań nie było i de Longueville wyprowadził ich tylnym wyjściem z gospody. Ruszyli przez ulice żwawym krokiem, jak czterech ludzi, z których każdy śpieszył za swoimi sprawami... naglącymi może, ale nie wzbudzającymi żadnych podejrzeń.
Dotarli do budki na rogu, przy którym zaczynała się Dzielnica Biedaków, i tam spostrzegli Duncana i Williama pogrążonych w rozmowie z ulicznym kramarzem. Roo zauważył, iż Duncan stanął w taki sposób, że niełatwo było dostrzec, iż trzymał miecz przytknięty sztychem do żeber rozmówcy, a William gotów był zatrzymać każdego, kto zechciałby przeszkodzić „przyjaciołom” w „pogawędce”.
Skręcili w przecznicę wiodącą do kolejnej dłuższej ulicy i zawrócili za rogiem. De Longueville skinieniem posłał Erika i Jadowa, by się skryli w mrocznej i stosunkowo głębokiej bramie naprzeciwko, a sam szybko przemknął z Roo na drugą stronę ulicy. Wykorzystując od dawna już ustalone sygnały, wskazał towarzyszowi, że powinien zająć miejsce pomiędzy drzwiami a oknem. Sam stanął na rogu budynku, między drzwiami i dzielącą dwa domy aleją. Z głębi budynku Roo słyszał odgłosy, które można byłoby uznać za zwykłe dźwięki towarzyszące pracy kupca przesuwającego skrzynie z towarem. Chłopak oparł się pokusie zajrzenia do środka przez szczelinę w oknie, toteż przybrał minę i postawę miejskiego łazika, który po prostu przystanął na chwilę, by poleniuchować, po czym zaczął się bacznie rozglądać, wypatrując wszelkich oznak zagrożenia.
Z mroku wyłonił się nagle człowiek spowity w obszerną opończę. Za nim pojawiło się kilka innych sylwetek, które natychmiast rozpłynęły się w ciemnościach tak szybko i bezszelestnie, że Roo nie był nawet pewien, czy cokolwiek zobaczył.
Owinięty w opończę nieznajomy wszedł spokojnie na trzystopniowy ganeczek. Kiedy mijał Roo, ten żachnął się ze zdumienia. Przybysz wszedł do wnętrza sklepu i zamknął za sobą drzwi. Roo usłyszał: - Czym mogę słu... - i zapadła długa chwila ciszy.
- Witaj - rozległ się wreszcie znajomy głos.
- James? - rozległ się głos gospodarza po kolejnej, długiej chwili milczenia.
- Tenże sam - odparł James, Diuk Krondoru. - Ile to już będzie lat? Czterdzieści?
- Więcej. - Znów długie milczenie. - Przypuszczam, że na zewnątrz tkwią twoi ludzie?
- Tylu, ilu potrzeba, by mieć pewność, iż nikt nam nie przerwie, a nasza rozmowa skończy się wtedy, kiedy ja o tym zadecyduję.
W głębokiej ciszy Roo usłyszał odgłosy przypominające przesuwanie foteli, a kiedy to ucichło, ponownie odezwał się James: - Dziękuję.
- Przypuszczam, że niczego nie osiągnę, wypierając się wszystkiego i utrzymując, iż jestem tylko zwykłym kupcem...
- Mów sobie co chcesz, Brian - powiedział James. - Przed trzydziestu laty, kiedy dotarły do mnie wieści, że w Krondorze pojawił się kupiec o nazwisku Lysle Rigger, poprosiłem Księcia Aruthę, by posłał twoim śladem swoje ogary. Wiadomości dotyczące twej działalności przysyłano mi regularnie nawet do Rillanonu, gdzie spędziłem ostatnie dwie dziesiątki lat.
- Rigger... Wiesz, że nie używałem tego miana od lat? To było... eee... gdzieśmy się wtedy widzieli?
- W Lytton - odparł James.
- O właśnie, teraz sobie przypominam. Później użyłem go tylko parę razy.
- To nie ma znaczenia. - Lord James westchnął tak, że nawet Roo to usłyszał. - Kilka lat zajęło książęcym ludziom upewnienie się, że poznali wszystkie twoje kryjówki i posłańców, ale kiedy już tego dokonali, śledzenie twojej działalności stało się dość proste.
- Macie lepszych ludzi, niżeśmy myśleli. Zawsze się strzegliśmy szpiegów Korony.
- To dlatego, że aż do dzisiaj zadowalaliśmy się po prostu obserwacją - stwierdził James. - Nie zapominaj, że byłem kiedyś Szydercą. Żyje jeszcze paru, którzy ciągle pamiętają Jimmy'ego Rączkę...
- I co teraz?
- Cóż... trzeba ci będzie znów zmienić miano i wygląd... Jeżeli nie zechcesz, to żebracy i złodzieje dojdą do wniosku, że czas na wybór nowego wodza.
Rozległ się chichot i Roo natężył słuch, by usłyszeć każde słowo. - Wiesz, to wszystko zaczęło się od Pełzacza. Gdyby nie podjął próby przejęcia władzy nad Stowarzyszeniem, mielibyśmy opracowane zasady sukcesji, kiedy przyszedł czas na rządy Cnotliwego. .. A tak, zapanował zamęt...
- Owszem, słyszałem - mruknął James. - Ale teraz nie czas i miejsce, by o tym mówić. Lysle - albo Brian, jeżeli tak wolisz - posłuchaj mnie uważnie. Przybywam, by położyć kres temu, co się ostatnio dzieje w mieście. Straciłeś kontrolę nad Stowarzyszeniem. Po moim grodzie hula zbyt wielu rzezimieszków, którzy mordują moich, miłujących prawo i płacących podatki, obywateli. W mieście takim jak Krondor zawsze się zdarzały - i zdarzać się będą - drobne kradzieże i wymuszenia, ale wczorajszej nocy jeden z twoich rzeźników zabił stajennego, dwie dziewki służące i cztery konie tylko po to, by przekonać młodego handlarza winem, że ten potrzebuje „ochrony”.
- To przesada - zgodził się człek nazwany Brianem.
- Także i cena „ochrony” była zbyt wysoka.
- Kim jest ten człowiek? Rozprawię się z nim po swojemu.
- Nie, to ja się z nim rozprawię po swojemu. A teraz, jeśli chcesz uchronić swój kark przed szubienicą, i co ważniejsze, uniknąć postawienia swoich ludzi przed koniecznością wyboru nowego wodza, zanim jeszcze twoje zwłoki zdążą ostygnąć, słuchaj uważnie i dobrze wszystko sobie zakarbuj w pamięci. Podczas kilku najbliższych lat, nie życzę sobie w Krondorze żadnych awantur i kłopotów. Wiedz, że potrzebny mi Krondor bogaty i pomnażający swoje dobra. Nie twoją jest rzeczą, dlaczego mi na tym zależy, uwierz jednak, kiedy ci powiem, że na dłuższą metę ty i twoja banda obszarpańców skorzystacie na tym w równej mierze, co inni mieszkańcy miasta. Aby tego dopiąć, na początek zamierzam odszukać Sama Tannersona i publicznie go powiesić. .. a ty mi znajdziesz wiarygodnego świadka, który widział tego drania wymykającego się z Siedmiu Kwiatów z zakrwawionym nożem w łapie. Poszukaj jakiegoś ulicznika o uczciwie wyglądającej gębie. Takiego, co zdoła przekonać sędziów, że Sam Tannerson i jego kompania nie są warci nawet tej liny, która potrzebna będzie do ich powieszenia. Potem powiesz twym wesołym kompanom, że minął czas takich igraszek i że jeśli któremuś przyjdzie jeszcze do łba jakiś głupi pomysł o daniu komuś kolejnej nauczki, nie pożyje nawet tyle, by doczekać szubienicy. Mówię poważnie, Brian... jeżeli któryś z twoich rzezimieszków wychyli się choćby o włos poza wyznaczone przeze mnie granice postępowania, lepiej będzie dla niego i dla ciebie, żebyś sam go zaciukał, bo zabiorę się za was... i skończę z wami raz i na zawsze.
- Próbowano już tego i wcześniej... -padła odpowiedź - a jak widzisz, Szydercy mają się nie najgorzej.
Nastąpiła długa chwila ciszy, aż wreszcie James przemówił cicho, lecz głosem, w którym niemal słychać było skrzypienie sznura o belkę szubienicy: - Nadal jeszcze pamiętam drogę do Matecznika. Wystarczy mi podnieść głos, i zanim zdołasz sięgnąć po ten sztylet, który kryjesz za cholewą, będziesz trupem... a za godzinę twój Mistrz Nocy będzie siedział w ciupie, a Mistrza Dnia wyciągnie się z łóżka i też osadzi na odwachu. Przed świtem Matecznik zostanie otoczony i zrównany z ziemią. Każdy złodziejaszek znany moim agentom pójdzie na powróz... Oczywiście, wiem, że nie dostanę wszystkich... umknie mi więcej niż połowa, ale i tych pojmanych będzie dość, by ubrać nimi wszystkie okoliczne szubienice. W Krondorze, mój Brianie, zostaną jeszcze jacyś żebracy i złodzieje... ale nie będzie już Szyderców...
- To dlaczego się nie bierzesz do roboty?
- Wolę mieć was pod kontrolą. Ale, jak powiedziałem, teraz mam na głowie inne sprawy. Kiedy tak tu sobie z tobą siedzę i rozmawiam, obaj wiemy, że znam spadkobiercę Sprawiedliwego: jeżeli zaś cię zabiję, może znów będę musiał przez kilka lat ustalać tożsamość twego następcy.
Nastąpiła chwila ciszy, a potem ponownie odezwał się James: - Wiesz... to zabawne, ale jeśli chcesz znać powód, dla którego natychmiast się dowiedziałem o twoim powrocie do miasta przed laty, to mogę ci go podać -jest nim nasze, psiakrew, podobieństwo.
Odpowiedzią było westchnienie. - Owszem... mnie też to intrygowało. Sądzisz, że jesteśmy krewniakami?
- Mam swoje zdanie - padła odpowiedź nie zawierająca jednak rozwinięcia tematu. - Wyświadcz nam obu przysługę i trzymaj swoje psy na krótszej smyczy. Kilka rabunków ze znacznym zyskiem... jakieś niewielkie wymuszenie tu czy tam... Podbierzcie trochę towarów z magazynów na przystani, od czasu do czasu okpijcie celników... Może nawet sam będę miał niekiedy dla was robotę, na której twoi obszarpańcy nieźle zarobią... coś w rodzaju podatku... ale tym coraz liczniejszym gwałtom i bezsensownemu nadużywaniu przemocy trzeba położyć kres... a morderstwa muszą ustać natychmiast. Jeżeli trzeba będzie rozpętać wojnę, to proszę bardzo... jestem gotów. Czy to jasne?
- Nadal nie jestem do końca przekonany... ale owszem, pomyślę o tym.
James roześmiał się niewesoło. - Pomyślisz? Nie tym razem, Rigger. Zgodzisz się tu i bez zwłoki albo nie wyjdziesz stąd żywy.
- Nie zostawiasz mi wyboru - padła gniewna odpowiedź. W głosie nieznajomego brzmiała ledwie trzymana na wodzy wściekłość.
Roo rozejrzał się dookoła. Rozmowa między Jamesem i przywódcą opryszków trwała kilka minut, jemu jednak wydało się, że tkwi w składzie od paru godzin. Na ulicy tymczasem wszystko wyglądało zaskakująco normalnie i zwyczajnie... choć Roo wiedział, że w odległości mniejszej niż setka stóp od miejsca, gdzie czaili się z Robertem, stało kilka tuzinów gotowych do działania zuchów Diuka.
- Trzeba ci wiedzieć - podjął wątek James - że kiedy mówię o tym, iż zależy mi na rozkwicie miasta, nie myślę tu wcale o zyskach dla kupców i zapewnieniu stałego przypływu podatków dla mego suwerena, choć samo w sobie jest to niewątpliwie pożądane. Spokój jest mi potrzebny, bo zależy od niego bezpieczeństwo miasta... i nie rzeknę już słowa więcej prócz tego, że jeśli będę musiał, przyszpilę cię z ochotą. No to jak? Dogadamy się?
- Owszem - odparł kupiec. W jego głosie pobrzmiewał gniew pomieszany z rezygnacją.
- To teraz pozwól, że oznajmię ci kilka weselszych wiadomości - rzekł James, czemu towarzyszył odgłos odsuwania krzesła. - Przez dziesięć minut po moim odejściu, drzwi do jednej z twoich kryjówek - tę, która wiedzie przez piwnicę pod nami i ku ściekom - zostaną otwarte. Choć doskonale znam twoją tożsamość, to jestem jedynym człekiem w mieście, który o niej wie. Schroń się pod płaszczykiem kolejnej i kiedy wszystko już się uspokoi, a ty przemyślisz to, co ci powiedziałem, prześlij mi wiadomość. Jeżeli pojmujesz, o co idzie gra, roześlij wieści, że Mądrala uciekł, a powrócił Sprawiedliwy... i przekaż Mistrzom Dnia i Nocy, niech stworzą pozory, każące władzom uwierzyć, że to oni cię załatwili. Jeżeli nie dostanę odpowiedzi od ciebie jutro przed wieczorem, będę musiał założyć, że albo zostałeś zdradzony przez swoich najbliższych współpracowników, albo nie wziąłeś sobie moich ostrzeżeń do serca. Tak czy owak, niech się Szydercy szykują wtedy do wojny.
Nastąpiła chwila długiej i brzemiennej w namysł ciszy, aż w końcu James powiedział: - Dobrze więc. Gdybym był tobą, pomyślałbym o tym sztylecie za cholewą, ale doszedłem do wniosku, że nie zechcesz ryzykować. Nikt, kto jest durniem, nie zdoła utrzymać władzy nad Szydercami.
- Pokusa była silna...
- Zaufaj mi, nie wyszedłbyś z tego cało. Teraz, jakom rzekł, masz dziesięć minut na ucieczkę. Udaj się do Matecznika i przybierz jakąś nową tożsamość: ci z moich agentów, którzy cię znają z widzenia, wiedzą jedynie, że jesteś kupcem, którego kazałem obserwować dla moich własnych powodów. Niektórzy bez wątpienia uważają cię za agenta Wielkiego Keshu albo jakiegoś politycznego przeciwnika. Ci, którzy znają twoje czyny i reputację, nie mają pojęcia, jak wyglądasz. W głębi serca zostałem Szydercą... na tyle, by pozwolić ci uciec... Ale pamiętaj, zawsze cię mogę znaleźć. Nie pozwól sobie na chwilę zwątpienia, Lysle... bo tak zawsze o tobie myślę...
- Ani przez chwilę w to nie wątpiłem, Jimmy. Jedno pytanie...
- Słucham.
- Czy to wszystko, co gadają o twoich wyczynach, to prawda? Śmiech, który się rozległ po tym pytaniu, był pełen ironii: -
To nawet nie połowa prawdy, Lysle... Nawet nie połowa. Byłem lepszym złodziejem, niż sam się spodziewałem... choć nawet w połowie nie tak dobrym, jak się chełpiłem... ale dokonywałem rzeczy, na jakie nie poważyłby się żaden inny Szyderca, i udawały mi się...
- To prawda... na wszystkich bogów, prawda - odpowiedział niechętnie rozmówca. - Nikt nie będzie się z tym spierał... nie było przed tobą złodzieja, który zostałby, psiakrew, Diukiem i najpotężniejszą - poza Królem - osobą w Królestwie.
- No, a teraz powiedz mi, gdzie znajdę Tannersona?
- Znajdziesz go pewnie w burdelu u Sabelli...
Stojący po drugiej stronie wejścia de Longueville odwrócił się i świsnął w mrok, a potem rzekł spokojnie: - U Sabelli. - Ktoś kiepsko widoczny w głębi zaułka - Roo zresztą byłby przysiągł przed sekundą, że tam nie ma nikogo - odwrócił się i przepadł w ciemnościach.
- Wiem, gdzie to jest. Przygotuj mi godnego świadka na rano...
- Czy wiesz, że skazujesz go na śmierć? Każdego, kto poświadczy przeciwko Tannersonowi i jego szczurom, czeka banicja ze Stowarzyszenia, i ja pierwszy będę musiał ogłosić rozpoczęcie łowów... znasz prawa Szyderców...
- Znajdź jakąś młodą osobę, najlepiej dziewczynę... -rzekł James. - Jeżeli będzie ładna i sprytna, znajdę jej jakiś dom w odległym mieście... może nawet wyciągnę ją z burdelu i umieszczę przy jakiejś szlacheckiej rodzinie jako dziewczynę do dzieci... Nigdy nic nie wiadomo. Ale lepiej, żeby była młoda i niezbyt zaawansowana na drodze występku... Zresztą... - dodał po namyśle - kiedy zajął się mną Arutha, miałem czternaście lat... i niczego nie zapomniałem.
- To prawda, Jimmy, świadczę się bogami, że prawda... Nagle drzwi się otworzyły i Lord James, spowity w opończę od czubka głowy po kostki, ruszył po schodkach w dół. Przystając na chwilę obok Roberta, spytał: - Słyszałeś?
- Słyszałem. Wysłałem już ludzi. - De Longueville nie powiedział nic więcej, i Diuk James przepadł w mroku nocy. Roo zobaczył jeszcze tylko, że dołączają doń jego tajemniczy towarzysze i po chwili uliczka wyglądała tak, jakby nic ciekawego się tu nie wydarzyło.
Roo zerknął na de Longueville'a, który podniesieniem dłoni dał znać, że powinni poczekać. Następne dziesięć minut ciągnęło się niezwykle powoli, aż wreszcie Robert wsunął dwa palce w usta i świsnął przeraźliwie. Z bocznej uliczki wybiegli żołnierze, a Jadow i Erik nadbiegli z naprzeciwka. - Wy! Do środka i aresztować każdego, kogo tam zastaniecie! - warknął de Longueville, zwracając się do żołnierzy. - Zabezpieczyć każdy dokument, który znajdziecie, i nie wpuszczać mi ani nie wypuszczać nikogo. A wy, za mną! - To było do Roo, Erika i Jadowa.
- Do Sabelli? - spytał Roo.
- Owszem. A jeżeli nam się poszczęści, to twój przyjaciel Tannerson zechce stawiać opór... - rzekł Bobby prawie z rozmarzeniem w głosie.
- Ludzie! -jęknął Jadow. - Jego to bawi!
- Och, Jadow, dajże spokój... - żachnął się de Longueville.
- Już od dawna nie miałem dobrego powodu, by kogoś zabić... Cała czwórka szybko i w milczeniu ruszyła w głąb Dzielnicy Biedaków.
Roo trzymał się tuż za de Longueville'em. Wkrótce dotarli do uliczki, gdzie zakład Sabelli zajmował pierwszy z trzech budynków.
- Wszyscy na miejscach? - spytał Bobby szeptem niepozornego jegomościa stojącego na rogu.
- Czekamy tylko na was - padła odpowiedź. - Wiecie, przed chwilą wydało mi się, że coś tam widziałem na dachu... ale to pewnie tylko kot. Cicho tu i spokojnie...
De Longueville, prawie niewidoczny w mroku, kiwnął głową.
- No to jazda!
Wpadli do burdelu, jakby szturmowali nieprzyjacielski obóz. Jadow trzasnął w łeb rosłego odźwiernego i jednym ciosem powalił go na kolana, Erik zaś, przebiegając obok oszołomionego draba, mimochodem zawadził go kantem dłoni i odźwierny osunął się w krainę snów.
Roo przemknął za de Longueville'em obok kilku kobiet, które nagłe i niespodziewane wtargnięcie tajfunu do spokojnego skądinąd przybytku płatnej miłości zdumiało i zaskoczyło tak, że jedyną reakcją, na jaką potrafiły się zdobyć, było zamarcie w bezruchu z pootwieranymi ustami. Dotarł do schodów w tej samej chwili, w której jakaś otyła dama w średnim wieku odwracała się na półpiętrze, by zobaczyć, co to za zawierucha rozpętała się u drzwi. Zdążyła tylko zrobić zeza, patrząc na sztylet Roo, który niemal tonął wśród jej podbródków.
- Gdzie znajdziemy Tannersona? - spytał spokojnym głosem, w którym dźwięczała nuta śmiertelnej groźby.
Kobieta zbladła, jakby miała zemdleć, zdołała jednak wydusić: - Na samej górze... pierwsze drzwi po prawej...
- Jeżeli zełgałaś, to już po tobie - ostrzegł Roo. Kobieta zobaczyła idących na nią Jadowa i Erika. Dopiero w tej chwili dotarło do niej, że te dwa draby są dostatecznie wielkie, by gołymi dłońmi zamienić jej zakład w kupkę drzazg. - Nie! Chciałam powiedzieć... pierwsze na lewo.
Roo skoczył na górę, a jego miejsce zajął de Longueville. Odwróciwszy się, kiwnięciem dłoni pokazał Erikowi i Jadowowi, żeby zabezpieczyli schody, a potem sam ruszył za szybkim jak iskra chłopakiem. Ten był już na szczycie schodów, zatrzymał się przed drzwiami, zawahał na moment i poprosiwszy gestem Bobby'ego o otworzenie drzwi kopniakiem, pochylił się nisko i sięgnął po miecz.
De Longueville otworzył drzwi kopnięciem, przed którym nie ostałyby się nawet bramy piekieł, a Roo schylony wpadł do środka z mieczem w dłoni. Cały ten ceremoniał okazał się niepotrzebny. Sam Tannerson leżał na łóżku, wpatrując się w pułap martwymi oczami, a z poderżniętego gardła sączyły się na podłogę ostatnie krople krwi.
- Co u licha! - żachnął się de Longueville na widok nieboszczyka.
Roo skoczył do okna i wyjrzał na zewnątrz. Na parapecie zobaczył ślady, wskazujące na to, że ktoś wydostał się tędy kilka minut przed ich wtargnięciem do izby. Ravensburczyk odwrócił się i parsknął śmiechem.
- Co cię tak rozbawiło? - spytał Erik, który dopiero teraz dotarł na górę i właśnie wchodził do alkowy.
Roo wskazał leżącego na łóżku trupa: - Jakaś dziwka zarżnęła Tannersona... i założę się, że zabrała moje złoto...
De Longueville sprawdził leżącą obok łóżka odzież nieboszczyka. - Ani sakiewki, ani monet...
- Do kata! - zaklął Roo. - I teraz jakaś kurwa obłowi się moim złotem!
- Niewykluczone. - De Longueville spojrzał na zwłoki. - Ale może lepiej będzie, jak stąd pójdziemy i obgadamy to gdzie indziej.
Roo kiwnął głową, wsunął rapier do pochwy i wyszedł za sierżantem na korytarz.
Dziewczyna, leżąc na dachu przeciwległego budynku, obserwowała ludzi opuszczających burdel po nieudanej próbie ujęcia Tannersona. Przybysze zabrali ze sobą hazardzistów grających na dole w pokiir. Nieopodal kręcili się inni, którzy czujnym wzrokiem sprawdzali, czy nikt ich nie śledzi. Była pewna, że nikt nie zauważył, jak wymyka się przez okno z izby Tannersona. Zerknęła na dłonie, oczekując podświadomie, że będą drżały - zamiast tego jednak stwierdziła, że nie dygoczą, nawet na krawędzi dachu, gdzie przycupnęła skryta w cieniu komina. Nigdy przedtem nikogo nie zabiła, ale też nikt przedtem na zabił jej siostry. Ze zdziwieniem stwierdziła, że zimna furia, jaka w niej rozgorzała na wieść o śmierci siostry, wcale nie minęła po dokonaniu zemsty. Nie czuła spokoju - przekonała się, że wyrównanie rachunków było bezcelowe. Kipiała gniewem, wiedząc, że żaden akt zemsty nie przywróci życia siostrze.
Ciekawość kazała jej zapomnieć o własnych sprawach -zaczęła zastanawiać się, kim są ci ludzie w dole. W pięć minut po opuszczeniu sypialni usłyszała, że na ulicy ktoś klnie długo i sążniście. Powodowana chęcią natychmiastowego pozbycia się zakrwawionych szat po dokonaniu zemsty, zostawiła swe robocze ubranie w worku za kominem domu znajdującego się naprzeciwko burdelu, którego Tannerson używał jako kwatery głównej.
Gdy usłyszała o śmierci Betsy, postanowiła, że dopnie swego, choćby jej przyszło zapłacić za to życiem. Dostanie się do domu Sabelli okazało się prostsze, niż myślała. Równie łatwo jej przyszło przekupienie jakiejś dziwki, by powiedziała Tannersonowi, że na górze czeka nań niespodzianka. Spryt dziewczyny nie sięgał poza myśl, że oto trafia jej się kilka sztuk złota, o których Sabella nie ma pojęcia. Teraz zaś będzie trzymała język za zębami ze strachu.
Podczas pierwszych chwil ucieczki omal nie poddała się strachowi. Gdy dotarła na dach, usiadła po prostu, zbyt otępiała, by wykonać jakikolwiek ruch. Spojrzawszy wreszcie na siebie, zobaczyła, że od szyi po pas jest zbroczona krwią ofiary, i zajęła się ściąganiem koszuli. Potem usłyszała jakiś ruch na ulicy w dole i znów zamarła ze strachu. Następnie prawie uległa zmęczeniu - trwała tak, na poły śniąc, na poły czuwając przez minutę... a może godzinę... aż wreszcie w dole rozpętała się zawierucha i do burdelu jak trąba powietrzna wdarli się jacyś mężczyźni. Dziewczyna natychmiast się ocknęła - jeśli tych zuchów przysłał Mistrz Nocy, istniała możliwość, że ktoś ją zobaczy lub nawet rozpozna. Mogła długo wymykać się pościgowi książęcych, ale jeśli jej tropem ruszyliby Szydercy, szansę na ujście cało byłyby nad wyraz mizerne. Jedyną nadzieję upatrywała w natychmiastowej ucieczce z miasta i skryciu się gdzieś, gdzie diabeł mówi dobranoc... w La Mut albo w głębi Imperium Kesh.
Przekradła się po dachu i dotarła do miejsca, gdzie zostawiła linę. Odrzuciwszy na bok mały worek, w którym trzymała drugą parę spodni, koszulę, kurtkę, sztylet i trzewiki - a teraz ukryła w nim zakrwawiony nóż, skąpaną w posoce Tannersona koszulę oraz spodnie - wyjrzała poza krawędź dachu.
W rozciągającym się niżej mroku dostrzegła mijających jej stanowisko dwu ludzi z tylnej straży oddziałku - inni też pomykali w tym samym kierunku, w którym oddalili się ci, którzy roznieśli burdel Sabelli. Dziewczyna przysiadła na piętach i zaczęła rozważać sytuację, w jakiej się znalazła. Żaden z mężczyzn, których widziała, nie wydał jej się znajomy, a gdyby byli Szydercami, poznałaby choć jednego z nich. Ci, co zaatakowali burdel Sabelli, musieli zatem być ludźmi Księcia, bo nikt inny nie potrafiłby czegoś takiego zorganizować. Ludzie, którzy potrafili - niczym najlepsi fachowcy Stowarzyszenia - wyłaniać się znikąd i jak duchy znikać w mroku, musieli być agentami Diuka Krondoru - członkami jego sekretnej policji.
Czego jednak chcieli od Tannersona i jego kompanii rzeźników? Dziewczyna nie była zbyt obyta w świecie, natura jednak nie poskąpiła jej sprytu, przebiegłości i ciekawości. Oceniwszy wzrokiem odległość dzielącą ją od sąsiedniego dachu, cofnęła się o kilka kroków, rozpędziła i zręcznie przeskoczyła na sąsiedni dom, a potem - wykorzystując tak zwany Złodziejski Szlak - ruszyła w trop za ludźmi idącymi dołem. Pozwoliła się wyprzedzić o długość budynku, a potem znalazła rynnę, po której zsunęła się na dół.
O tej porze ulice były ciemne i prawie puste, dlatego by nie zwrócić na siebie uwagi, postanowiła trzymać się w cieniu. Dwukrotnie zauważyła postrzegaczy, którzy zostali w tyle, aby przeszkodzić tym, co chcieliby śledzić nocnych wędrowców, ale po prostu przeczekała w mroku, aż przejdą i ruszyła za nimi.
Godzinę przed świtem zgubiła jednak tych, których śledziła, ale zyskała niemal pewność, dokąd zmierzali - kierowali się do pałacu książęcego. Szli oczywiście okrężną drogą i podjęli pewne środki, mające zniechęcić tych, którzy mogli ich śledzić, dziewczyna jednak trzymała emocje na uwięzi, nie spieszyła się i teraz zobaczyła, że idą prosto na pałac.
Zatrzymała się i rozejrzała dookoła: ulice były prawie zupełnie opustoszałe. Nagle poczuła w trzewiach skurcz, który sprawił, że w jednej chwili pożałowała swej ciekawości. Zaczynała odczuwać zmęczenie, a za dwie godziny miała zameldować się u Mistrza Dnia. Bała się udać na spoczynek, bo była pewna, że nie obudzi się w porę. Jeden dzień przerwy w podcinaniu sakiewek na targu ściągnąłby na nią jedynie ostrą reprymendę lub kilka kuksańców... ale nie po zabójstwie Tannersona. Nie wolno jej zrobić niczego, co mogłoby na nią ściągnąć niepotrzebną uwagę.
Tannerson był bydlakiem mającym niewielu przyjaciół, potrafił jednak zyskać sobie licznych sprzymierzeńców i osiągnął pozycję pomniejszego przywódcy grupki Szyderców, którzy sami siebie nazywali Tłuczkami i byli zwolennikami polityki silnej ręki oraz specjalizowali się w wymuszeniach i ochronie •- w przeciwieństwie do żebraków i tych, co upodobali sobie subtelniejsze i bardziej finezyjne oszustwa. Mądrala i jego dwaj przyboczni, Mistrz Dnia i Mistrz Mocy, niechętni byli ukrócić wyczyny Tannersona, gdyż przynosił im zyski - i choć o nim samym nikt nie mówił dobrze, wcale nie działa mu się krzywda. Jego niewielkie królestwo terroru, którym objął kupców nieopodal portu oraz całą Dzielnicę Biedaków, dało Stowarzyszeniu dwakroć więcej dochodu z „ochrony”, niż ich zgarnięto w zeszłym roku.
Dziewczyna postanowiła dowiedzieć się czegoś konkretniejszego o ludziach ciągnących teraz ku pałacowi, gdyż dzięki temu może zdoła odwrócić podejrzenia od siebie - Mądrala na pewno bardzo by się przejął działalnością tajnej policji i może udałoby się jej go przekonać, że śmierć Tannersona trzeba przypisać książęcym.
Zatopiona w tych rozmyślaniach dziewczyna, wyczerpana i przeżywająca jeszcze emocje wynikające z zabójstwa mordercy siostry, zaniechała czujności. Kiedy zorientowała się, że ktoś wyłonił się z mroku tuż obok niej i rzuciła do ucieczki, było już za późno.
Chwyciła sztylet, lecz czyjaś ręka ujęła ją za nadgarstek i ścisnęła niczym cęgami. Druga dłoń unieruchomiła ją całkowicie - i przerażona dziewczyna ujrzała wbite w siebie, nieruchome spojrzenie niezwykle błękitnych oczu. Właściciel tych oczu był najsilniejszym mężczyzną, z jakim przy szło jej się zmagać - choćby nie wiedzieć jak się szamotała, trzymające ją dłonie nawet nie drgnęły. Był też niezwykle szybki - dziewczyna spróbowała starej sztuczki, polegającej na wymierzeniu natrętowi szybkiego i celnego kopnięcia w genitalia, nieznajomy jednak uchylił się szybko w bok i jej kopniak wylądował na twardym, jak wyrzeźbionym z dębu, udzie.
Z boków i z tyłu podeszli inni i wkrótce dziewczyna mogła zobaczyć otaczający ją krąg niebezpiecznie wyglądających mężczyzn. Na przód wystąpił niewysoki brzydal z dobrze już zaawansowaną łysiną, który zmierzywszy ją podejrzliwym spojrzeniem, zapytał: - I kogóż my tu mamy? - bez wysiłku przy tym wyłuskując sztylet z jej unieruchomionej dłoni.
- To ta, co się za nami skradała - odezwał się inny, którego rysów nie mogła dostrzec z powodu mroku.
- Coś ty za jedna? - spytał Robert de Longueville.
- Ona ma chyba krew na rękach - mruknął rosły młodzieniec, trzymający ją za rękę.
Ktoś odsłonił ślepą latarnię i nagle prześladowcy dziewczyny wyłonili się z otaczającego ich mroku. Ten, który ją trzymał, był młodzieńcem niewiele starszym od niej samej. Miał co prawda ramiona tęższe od jej ud, ale twarz jego nadal zachowała wyraz chłopięcej ciekawości świata. W oczach nieznajomego dostrzegła jednak coś, co jej powiedziało, że nie powinna dać się zwieść ich błękitowi.
Niewysoki i krępy, który wyglądał na przywódcę, spojrzał na jej dłonie: - Masz bystre oko, Eriku. Chciała je wytrzeć, ale nie miała wody do zmycia śladów. Wracać do Sabelli - zwrócił się do kilku ludzi stojących w cieniu. - Sprawdzić dachy i okoliczne alejki. Powinniście znaleźć broń i to, co miała na sobie, kiedy zabiła Tannersona. Skoro poszła za nami, nie miała czasu, by to utopić w porcie.
Przez otaczających ją ludzi przepchnął się jeszcze jeden - równie młody jak ten, który ją trzymał, ale drobny, chudy i żylasty. Podszedł bliżej i spojrzał dziewczynie w twarz.
- Gadaj, co zrobiłaś z moim złotem! - syknął Roo. Zamiast odpowiedzieć, dziewczyna plunęła mu w twarz i de Longueville musiał powstrzymać Roo od uderzenia, po którym pewnie pół dnia dzwoniłoby jej w uchu. - Zaczyna się rozjaśniać... i zaraz zrobi się tu spore zbiegowisko - mruknął ochrypłym szeptem. - Zabierz ją do pałacu, Eriku. Przepytamy ją później.
Dziewczyna doszła do wniosku, że powinna jednak zacząć działać i na początek zawyła nagle i przeraźliwie, licząc na to, że trzymający ją olbrzym rozluźni uścisk i będzie mogła dać nura w rzedniejący już mrok. W ułamek sekundy później na jej ustach zamknęła się potężna dłoń, która zdławiła dalszy wrzask, a krępy przywódca stwierdził rzeczowo: - Jak jeszcze raz rozewrzesz tak gębę, każę mu cię ogłuszyć. Nie mamy czasu na pieszczoty, mała...
Zrozumiała, że nie są to bynajmniej czcze pogróżki. Ale kiedy gdzieś na górze trzasnęła okiennica, a z bocznej uliczki wyjrzało dwu uliczników, dziewczyna pojęła, że tak czy owak osiągnęła swój cel. Zanim dotrą do pałacu, Mistrz Dnia dowie się, iż książęcy zgarnęli złodziejkę o imieniu Kotek, i będzie miała doskonałą wymówkę na to, że dzisiejszego ranka nie zgłosi się w Mateczniku. Kiedy tam wróci, będzie się mogła wytłumaczyć z nieobecności...
Młody człowiek zwany Erikiem na poły ją prowadził, na poły niósł przez oświetlane coraz silniejszym blaskiem przedświtu ulice, dziewczyna zaś wprowadziła poprawkę do swego rozumowania: będzie się tłumaczyć nie kiedy, a jeżeli w ogóle wróci do Matecznika.
Kiedy dotarli do pałacu, nastroje wszystkich - z wyjątkiem Roo, który nieustannie wypytywał dziewczynę o swoje złoto - zdążyły się już poprawić. Ravensburczyk spoglądał wrogo i klął z cicha pod nosem.
Do pałacu wkroczyli przez niewielką boczną furtkę, mijając dwu czujnych strażników, którzy jednak nie zatrzymali idących. Szli w milczeniu korytarzem oświetlonym przez osadzone w żelaznych klubach pochodnie, dopóki nie dotarli do schodów wiodących do niżej położonej części zabudowań pałacowych. Kilkunastu ludzi odeszło w swoją stronę, zostawiając dziewczynę pod strażą Roo, de Longueville'a, Erika, Duncana i Jadowa.
Kiedy weszli do celi, w której odbywały się przesłuchania, Erik uwolnił ramię dziewczyny, popychając ją pod ścianę. Z muru zwisały kajdany i gdyby dziewczyna zechciała im się przyjrzeć, spostrzegłaby, że zardzewiałe łańcuchy nie wyglądały na przesadnie często używane. Ona jednak odwróciła się ku prześladowcom i skuliła, oczekując najgorszego.
- Twarda jest, prawda? - spytał de Longueville.
- Co z moim złotem? - nie ustępował Roo.
- Jakim złotem? - Dziewczyna otworzyła oczy ze zdziwieniem.
- Dość! - zagrzmiał de Longueville, postępując o krok do przodu. - Jak się mamy do ciebie zwracać? - spytał, mierząc złodziejkę spojrzeniem, jakie bogobojni obywatele rezerwują zwykle dla wszy i pcheł.
- Jak chcecie - odpowiedziała. - Co za różnica?
- Przysporzyłaś nam, dziewczyno, niemałych kłopotów - rzekł de Longueville. Skinął dłonią i Jadow podsunął mu mały taboret, na którym sierżant usiadł z widoczną ulgą. - Jestem zmęczony. Noc była długa i obfitująca w wydarzenia, które wcale mi się nie spodobały. Najmniej zaś ze wszystkiego podobało mi się to, że zabiłaś człowieka, którego zamierzałem jutro z wielką pompą publicznie powiesić. Nie wiem, dziecko, co miałaś przeciwko Tannersonowi, ale był mi potrzebny... - Spojrzał na pozostałych, opierających się teraz leniwie o ściany celi i dodał, jakby się usprawiedliwiając: - No... kogoś w końcu musimy powiesić...
- Jeżeli przytniemy jej włosy po męsku i ubierzemy w odzież Tannersona, to nic straconego... - mruknął Jadow.
Nawet jeśli groźba dotarła do dziewczyny, to nie dała tego po sobie poznać. Mierzyła wszystkich wściekłym wzrokiem, jakby chciała każdego dobrze zapamiętać. W końcu wyznała: - On zabił moją siostrę.
- A kim ona była? - spytał de Longueville.
- Pracowała w oberży Pod Siedmioma Kwiatami... Miała na imię Betsy.
Roo zaczerwienił się jak terminator przyłapany na umizgach do majstrowej. Dopiero teraz dostrzegł podobieństwo, choć pojmana była znacznie ładniejsza od siostry. Zawarł z Betsy dość intymną znajomość i jego samego zdziwiła własna reakcja na wyznanie dziewczyny. Czuł zakłopotanie i nie chciał, by dziewczyna dowiedziała się, że był z jej siostrą tuż przedtem, jak została zabita.
- Jak masz na imię? •- spytał ponownie de Longueville.
- Katherine - rozległ się głos od drzwi, i Roo odwróciwszy się, zobaczył stojącego w drzwiach celi Lorda Jamesa. - Specjalistka od kradzieży kieszonkowych. - Minął de Longueville'a, spojrzał dziewczynie w twarz i przez chwilę uważnie się jej przyglądał. - Nazywają cię Kotek, prawda?
Dziewczyna skinęła głową. Ludzie, którzy ją pojmali, wzbudzali w niej strach, bo widać było, że są surowi i twardzi, choć odziewali się zwyczajnie. Nowo przybyły wyglądał na szlachetnego pana i przemawiał jak ktoś nawykły do posłuchu. Nieznajomy przez chwilę patrzył jej w twarz, aż wreszcie powiedział: - Znałem twoją babkę...
Kotek przez chwilę wyglądała na zmieszaną i nagle jej oczy otworzyły się szerzej: - Bogowie i demony! Ty musisz być tym pieprzonym Diukiem, prawda?
James kiwnął głową i zwrócił się do de Longueville'a: -Jakżeście złapali tę rybkę?
Sierżant opowiedział, jak to jeden z agentów idący w tylnej straży spostrzegł zsuwającą się po rynnie dziewczynę i dał znak, że ktoś ich śledzi, a potem zastawiono pułapkę, - Zostawiłem po prostu Erika w ukryciu, by ją złapał, kiedy go będzie mijała - dokończył. Wstał i wskazał Diukowi taboret.
James usiadł i zwrócił się spokojnie do dziewczyny: - Kotku... powiedz mi lepiej, co właściwie się tam wydarzyło.
Opowiedziała mu więc o tym, jak otrzymała wiadomość, że Tannerson i jego rzeźnicy zabili jej siostrę, i jak zdołała zwabić go do izby. Przygasiła lampę i położyła się na łóżku, tak że kiedy opryszek wszedł do alkowy, zobaczył leżącą w pościeli dziewczynę. Tannerson nie podejrzewał niczego, dopóki nie pochylił się nad nią i nie poczuł, że jej sztylet rozpruwa mu krtań.
Kiedy padał w pościel, Kotek wywinęła się szybko spod niego, potem dość prowizorycznie oczyściła się z krwi ofiary i ulotniła się przez okno.
- Wzięłaś mu jakieś pieniądze? - wtrącił się Roo.
- Nie miał przy sobie sakiewki - odpowiedziała. - Tak przynajmniej sądzę... Nie zatrzymałam się, by sprawdzić.
Roo zaklął szpetnie. - Ktoś usłyszał, jak wychodzisz, zajrzał do środka, zobaczył trupa i zabrał złoto...
- Ale drzwi były zamknięte - zauważył de Longueville.
- Jeżeli ktoś wie, gdzie znaleźć ukrytą sprężynę, to te zamki wcale nie są tak bezpieczne, jak się powszechnie uważa - uśmiechnął się Diuk. - Twoje złoto, Roo, ma pewnie któryś ze sług. Wiedzą oni dobrze, jak ustawić zasuwę, żeby po ich wyjściu z izby sama się zatrzasnęła, ryglując drzwi. Gdybyście tam wpadli pięć minut wcześniej, pewnie złapalibyście złodzieja na gorącym uczynku. Teraz, choćbyśmy go znaleźli i przypiekali na wolnym ogniu, złota nie odzyskamy.
Roo znów zaklął siarczyście.
- Wiesz, Kotku - ciągnął James - narobiłaś mi kłopotów. Dogadałem się z Mądralą, jak należy się rozprawić z Tannersonem i jego kompanami... ale ty wywróciłaś ugodę do góry nogami. - Potarł dłonią podbródek. - Tak czy owak, twoja kariera wśród Szyderców dobiegła końca.
- I co zamierzacie ze mną zrobić? - zapytała głosem drżącym z obawy.
- Damy ci zajęcie - odpowiedział, wstając z miejsca. - W sekretnej służbie potrzeba nam kobiet. - Po czym zwrócił się do de Longueville'a: - Na razie trzymaj ją krótko. Jeśli okaże się nieprzydatna, zawsze możemy ją zabić...
Wyszedł z izby, a de Longueville kiwnął dłonią, by pozostali również opuścili pomieszczenie. Potem podszedł do Katherine i ujął ją pod brodę. - Wiesz... pod tym brudem kryje się dość ładna buzia.
- Chcesz się zabawić? - spytała z wyzywającym błyskiem w oczach.
- A jeżeli tak, to co? - odparł niskim i nieco ochrypłym głosem. Przyciągnął jej twarzyczkę ku swojej i pocałował ją szybko. Nie zamknął jednak oczu, tylko bacznie ją obserwował.
Dziewczyna odepchnęła go od siebie. - No... i tak nie byłbyś pierwszym, co mnie dostał w swe łapy - powiedziała obojętnie i bez emocji. - Kiedy wziął mnie pierwszy, byłam młoda... zresztą wszystko jedno. Wszyscy jesteście tacy sami i wszyscy w spodniach macie to samo, bez różnicy. - Cofnęła się o krok i zdjęła bluzę. Potem rozpięła koszulę i rzuciwszy ją obok bluzy, zzuła buty i zsunęła z bioder spodnie.
De Longueville odwrócił się do czekających przy drzwiach Roo i Erika i kiwnął im dłonią, by wyszli. Potem przez długą chwilę przyglądał się dziewczynie. Miała szczupłe ciało, niewielkie piersi i smukłe biodra, ale była zbudowana wdzięcznie i proporcjonalnie. Obrazu dopełniały długa szyja i wielkie oczy.
- Owszem... jesteś dość ładna. Ubierz się - polecił, odwracając się do niej tyłem. - Każę ci przysłać coś do jedzenia. Odpocznij, a potem pogadamy. Ale zakarbuj sobie jedno: od tej chwili pracujesz dla mnie... a ja z równą łatwością poderżnę ci gardło, co wezmę do łóżka.
Wyszedł z celi, nie oglądając się za siebie, po czym zamknął drzwi i zasunął zewnętrzny rygiel. Podszedł do czekających nań ludzi. - Wracajcie do koszar i odpocznijcie trochę - zwrócił się do Erika i Jadowa. - Za parę godzin będziecie mi potrzebni. Po ucieczce Mądrali i śmierci Tannersona w mieście może się rozpętać nielicha awantura...
Kiedy tamci odeszli, zwrócił się do Duncana i Roo: - A wy co poczniecie?
Roo spojrzał na Duncana, ten zaś wzruszył ramionami. -Trzeba nam znaleźć jakąś robotę - rzekł Roo.
- Możesz pracować dla mnie - podsunął mu de Longueville.
- Dziękuję, ale jaki ze mnie byłby kupiec, gdybym się załamał i wycofał po takiej małej wpadce?
- No, to prawda... - rzekł Robert. - Cóż, drogę do wyjścia znajdziecie sami. Jeżeli chcecie, zajrzyjcie do stołówki i zjedzcie posiłek na koszt Księcia... i przyjmijcie szczere podziękowania ode mnie.
Odszedł kilka kroków, odwrócił się jeszcze i zawołał: - Ale gdybyście zmienili zdanie, to wiecie, gdzie mnie znaleźć...
Duncan odczekał chwilę, dopóki de Longueville nie oddalił się poza zasięg słuchu, i zwrócił się do Roo z pytaniem: - Ale tak naprawdę, co będziemy robić?
- Nie mam pojęcia - westchnienie Roo było długie, głośne i ciężkie. Potem poweselał i ruszył w kierunku żołnierskiej stołówki. - Ha! Skoro mamy szukać roboty, czemu nie zrobić tego z pełnymi brzuchami?
Rozdział 6
U BARRETA
Roo zerwał się na równe nogi.
Wychodzący sługa zrobił zręczny unik, by wchodząc do kuchni u Barreta, nie wpaść na Roo, ten zaś odłożył swą tacę, aby zebrać na nią zamówione potrawy. Panujący w kuchni chaos kontrastował ze spokojem sali głównej i prywatnych komnat na piętrze. Solidne, dębowe podwójne drzwi odgradzały rozmawiających przyciszonymi głosami kupców od kuchennych hałasów.
Roo szukał pracy przez tydzień, aż w końcu przyszło mu do głowy, by zajrzeć do Barreta. Kilku kupców, których pytał wcześniej, spoglądało niezbyt przychylnie na byłego nieco nieokrzesanego i kiepsko odzianego żołnierza i nikogo nie interesował wspólnik bez solidnej gotówki. Obietnice ciężkiej pracy, zapewnienia o uczciwości, rzetelności i lojalności znaczyły dla nich mniej niż złoto.
Niemal każdy z nich miał jakiegoś syna lub młodszego wspólnika i niewielu mogło ofiarować inne zajęcie niż ochrona albo służba przy domu. Roo czuł się już niemal pokonany przez przeciwności losu, kiedy przypomniał sobie młodszego kelnera u Barreta, który skierował ich do handlarza końmi.
Wróciwszy do Barreta, odnalazł przełożonego personelu, powołał się na Jasona i po krótkiej dyskusji z Sebastianem Lenderem, zarządzający wszystkim niejaki Hoen zatrudnił Roo na okres próbny jako kelnera.
Roo pod pieczą Jasona, którego zresztą bardzo polubił, szybko nauczył się poruszać między stolikami. Jason był młodszym synem kupca, który miał swój kram w innej części miasta. Szef obsługi, McKeller, polecił Jasonowi zająć się „nowym chłopcem”. Roo nie bardzo spodobało się to nazwanie go „chłopcem”, ale wziąwszy pod uwagę wiek McKellera, uznał, że może się z tym pogodzić.
Jason okazał się zdolnym nauczycielem, który nie uważał Roo za durnia tylko dlatego, że ten nie orientuje się w zwyczajach panujących w Domu Kawowym. Roo podczas minionych lat, kiedy kręcił się przy oberży Mila w Ravensburgu, nauczył się wielu rzeczy, co mu się teraz przydało, potrafił sobie bowiem radzić w kuchni i na sali ogólnej.
Wiele jednak zwyczajów u Barreta było dlań nowych. Przede wszystkim zażądano odeń przysięgi - złożył ją na jakąś relikwię ze świątyni Sung, Bogini Czystości - że w żadnych okolicznościach nie wyjawi nikomu tego, co zdarzy mu się usłyszeć, obsługując klientów. Następnie wyposażono go w służbowy strój, składający się z koszuli, spodni, fartucha i trzewików - jego własne uznano za zbyt znoszone - i poinformowano go, że cena ubioru zostanie mu potrącona z wypłaty. Następnie zaprowadzono go do kuchni, gdzie zapoznał się z szerokim asortymentem rozmaitych napojów kawowych i herbacianych, a także wszelakich wypieków, ciast i oczywiście różnych rodzajów zastaw, na jakich podawano posiłki u Barreta.
Roo miał dobrą pamięć i sporo się nauczył, obiecując sobie, że braki uzupełni w trakcie roboty. Uporządkowany chaos panujący w kuchni i na zapleczu jadłodajni podczas godzin największego ruchu pod wieloma względami przypominał młodzieńcowi bitwę. Każdy z kelnerów - po których spodziewano się, że zapamiętają w lot wszystkie zamówienia - wydawał rozkazy. Kelnerzy musieli też pamiętać, kto co zamówił, by dostarczać potrawy wedle życzeń klientów. Najczęściej zamawiano kawę, niekiedy słodką roladę, często jednak życzono sobie pełnego śniadania lub szybko podanego obiadu. U Barreta rzadko jadano kolacje, ponieważ większość stałych klientów wolała je spożywać w domach ze swymi rodzinami. Niekiedy jednak interesy się przeciągały, negocjacje trwały do wieczora, toteż kucharze i kelnerzy kończyli pracę dwie, albo i trzy godziny po zmierzchu - dopiero po wyjściu ostatnich klientów. Zwyczajem u Barreta było bowiem, że drzwi zostawały otwarte, dopóki w sali siedział choć jeden gość - i kilka razy się zdarzyło, podczas rozmaitych kryzysów w Królestwie, że Dom Kawowy był otwarty całą dobę, a przez cały ten czas obsługa musiała być gotowa, odpowiednio odziana i doskonale zorientowana we wszystkim, by grzecznie i kompetentnie odpierać zmasowane natarcie zdenerwowanych kupców, przedsiębiorców i przedstawicieli szlachty.
- Twoje zamówienie jest już gotowe - oznajmił kucharz.
Roo porwał tacę z lady, raz jeszcze sprawdził zawartość i ruszył z nią ku drzwiom. Zatrzymał się na chwilę, by uniknąć popchnięcia przez drzwi poruszone przez jego poprzednika. Powiedziano mu, że zawsze należy trzymać się prawej strony. Jason oświecił go i w tym, że największe problemy stwarzają sami klienci, którzy mylą niekiedy drzwi kuchenne z drzwiami do wygódki albo wyjściem na tyły - kolizje z kelnerami też bywały głośne i czasem bolesne dla obu stron.
Tuż przed drzwiami Roo się odwrócił i przeszedł tyłem -jakby robił to od lat - a potem raz jeszcze zręcznie się obrócił i wkroczył do sali jadalnej. Gdyby nie jego wyćwiczony pod komendą de Longueville'a refleks, byłby teraz się zderzył z klientem, który szedł tym samym co Roo przejściem między stolikami.
- Przepraszam najmocniej! -rzekł chłopak z wymuszonym uśmiechem, w głębi serca pragnąc porwać gościa za koszulę i huknąć mu w twarz: - Uważaj, jak chodzisz, baranie!
Jason dość wyraźnie dał mu do zrozumienia, że podczas gdy podstawowe wynagrodzenie u Barreta było skromne, prawdziwe źródło dochodów kelnerów stanowiły napiwki. Jeżeli był spory ruch, obsługując klientów szybko, sprawnie i grzecznie, zarabiali w ciągu jednego dnia tyle, ile płacono im za tydzień pracy. Niekiedy zdarzały się okazje, przy których napiwki zgarnięte przy jednym stole pozwalały szczęśliwcowi zainwestować okrągłą sumkę w jakieś dochodowe przedsięwzięcie.
Z tego też powodu Roo, jako najmłodszy z kelnerów, dostał do obsługi rejon, gdzie napiwki były najuboższe. Niejednokrotnie spoglądał tęsknym wzrokiem na galerię, gdzie zbierali się pośrednicy, poważni kupcy i przedsiębiorcy. Pośród nich widział kilku młodych ludzi, którzy też zaczynali jako kelnerzy u Barreta. Szukając skarbów w dalekich krajach, można było wprawdzie zgromadzić fortunę szybciej, ale wzloty i upadki bywały tu równie dramatyczne.
Roo, jak go uczono, zręcznie ułożył zamówione dania przed każdym z gości, ci jednak go zignorowali i rozprawiali o swoich sprawach. Młodzik usłyszał dość, by się zorientować, że nie dyskutują o interesach, tylko o pozamałżeńskich eskapadach żony jednego ze wspólników, toteż przestało go to ciekawić. Na jego tacy położono jednego miedziaka ponad cenę zamówienia, skinął więc głową i odszedł na stronę.
Poruszając się po swoim rejonie, pytał grzecznie, czy ktokolwiek czegoś potrzebuje, a kiedy nie otrzymał nowych zamówień, ustawił się na widoku pod ścianą, gotów na każde wezwanie.
Miał kilka minut czasu dla siebie, więc rozejrzał się po izbie, zapamiętując twarze i nazwiska, pewien był bowiem, że któregoś dnia informacja ta może się okazać użyteczna. Z drugiej strony sali ktoś go wezwał skinieniem dłoni - był to inny z kelnerów, Kurt, wysoki, dość nieprzyjemny typ, który z upodobaniem terroryzował młodszych od siebie. Potrafił jednak to ukryć przed przełożonymi - zarówno Hoen, jak i McKeller byli przekonani, że Kurt jest doskonałym kelnerem - co oczywiście mijało się z prawdą. Zdołał zmusić młodszych kelnerów do wykonywania za niego niemal całej brudnej roboty. Roo często się zastanawiał, jak to się stało, że ten łobuz został starszym kelnerem u Barreta. Ravensburczyk ignorował wezwania, aż wreszcie Kurt musiał sam podejść do niego. Uśmiechał się przy tym, na wypadek, gdyby obu obserwował McKeller albo Hoen. Wedle oceny Roo był dość przystojnym człowiekiem i jego uśmiech byłby całkiem miły, gdyby prawdziwych zamiarów nie zdradzało przymrużenie powiek.
- Dawałem ci sygnały - syknął przez zaciśnięte zęby.
- A owszem... zauważyłem - odparł Roo, nie patrząc nawet na natręta. Nie spuszczał oczu ze swego rewiru.
- Dlaczego nie podszedłeś? - spytał Kurt, starając się nadać swemu głosowi groźne brzmienie.
- Bo, o ile dobrze pamiętam, nie ty mi płacisz - odparł Roo, podchodząc do stołu klienta, który przed chwilą dał mu miedziaka napiwku. Bez pytania zręcznie napełnił jego na poły pusty kubek, a dwaj zajęci rozmową goście prawie tego nie zauważyli.
Kiedy Roo się odwracał, Kurt położył mu dłoń na ramieniu. Młodzik spojrzał na tę dłoń i powiedział grzecznie: - Radzę ci, żebyś tego nigdy więcej nie robił.
- Bo co mi zrobisz? - warknął Kurt, usiłując zachować pozory spokoju.
- Lepiej, żebyś nie próbował się dowiedzieć - odparł grzecznie Roo.
- Większych od ciebie miewałem na śniadanie!
- O, nie wątpię. Ale twoje miłostki wcale mnie nie interesują - odparł Roo nadal grzecznie i spokojnie, po czym zniżył głos: - A teraz weź łapę z mojego ramienia... Ale już!
Kurt cofnął się ze słowami: - Nie warto przez ciebie robić sobie kłopotów w pracy. Ale nie myśl, że o tobie zapomnę...
- Nigdzie się stąd nie ruszam... a gdybyś zapomniał, to przecie wystarczy tylko na mnie spojrzeć - odparł Roo. -A teraz do rzeczy... po co mnie wzywałeś?
- Zmiana. Marsz do drzwi.
Roo zerknął na czasomierz zwisający z pułapu. Był to sprowadzony z Kesh zegar wodny, który pokazywał czas (w godzinach i minutach) w postaci coraz wyższego słupka błękitnej cieczy kapiącej równomiernie do przezroczystego cylindra z kreskowym oznakowaniem. Jednym z zadań Roo (powierzanym zresztą najmłodszemu ze sług) było pojawianie się w izbie o świcie i przekładanie zaworu, co sprawiało, że osobliwe urządzenie pompowało ciecz do górnego zbiorniczka. Ten sam zawór otwierał spływ cieczy z już napełnionego zbiornika do rurki, tak że pomiar czasu był zawsze dokładny. Roo nie bardzo wiedział, dlaczego niektórzy z przedsiębiorców koniecznie muszą wiedzieć, która jest godzina, fascynowało go jednak zarówno urządzenie, jak i fakt, że za jego pomocą zawsze można było określić czas bez konieczności obserwowania nieba.
- Jak to zmiana? - spytał, ruszając do kuchni i zmuszając Kurta, by poszedł za nim. - Wedle rozkładu dnia została jeszcze godzina.
- Na zewnątrz leje - odparł Kurt z przebiegłym uśmieszkiem, odsuwając włosy z czoła i ruszając do swego rewiru. - Wycieraniem błota zawsze zajmują się nowi...
- No... z tym nie będę się spierał - odpowiedział Roo. Nie uważał, żeby to było w porządku, ale pierwej byłby zjadł własne stare trzewiki, niż dałby Kurtowi satysfakcję, okazując niezadowolenie. Położył tackę i ściereczkę na przeznaczonej do tego półce, szybko przeszedł przez kuchenne drzwi i przecinając salę jadalną, stanął u wejścia.
Czekał już tam na niego Jason, Roo zaś wyjrzawszy na zewnątrz, zobaczył, że gwałtowna burza, która nadciągnęła ponad Morzem Goryczy znad Kesh, zalewała teraz ulice Krondoru potokami wody.
W rogu leżał stos mokrych szmat. - Spróbujmy zachować czystość podłogi przed balustradą - rzekł Jason - tak, żebyśmy później nie musieli zmywać całej sali jadalnej.
Roo kiwnął głową. Jason rzucił mu szmatę i obaj przyklękli, zabierając się do wycierania błota naniesionego za próg. Roo zaklął cicho - przeczuwał, że ranek będzie długi i męczący.
Kiedy oczyścili wejście po raz czwarty, zza rogu wyłonił się jadący z dużą prędkością wóz, który przemknął w odległości paru stóp od progu zakładu Barreta. Przez otwarte drzwi wleciały do środka bryzgi błota, które o cal chybiły trzewiki Roo. Młodzik przyklęknął i zagarnął wszystko szmatą. Deszcz lał miarowo i drobne krople brudnej wody nieustannie brudziły próg, ale większa część przestrzeni przed balustradą pozostawała czysta.
- Trzymaj! - Jason rzucił nową, czystą szmatę.
- Dziękuję - skwitował Roo uprzejmość kolegi. - Wiesz - dodał, ocierając pot z czoła i wskazując skinieniem głowy wejście, przy którym zbierało się coraz więcej błota nanoszonego przez wzmagający się deszcz. - Wydaje mi się, że to bezcelowa robota. - Ulewa była typowa o tej porze roku i mogła zapowiadać kilka dni nieustannych opadów. Ulice przekształciły się już w błotniste rzeczułki i każdy nowy gość przynosił coraz więcej szlamu na trzewikach.
- Ale pomyśl, jakby to wyglądało, gdybyśmy tego nie wycierali - mruknął Jason.
- Co jeszcze robi się tu podczas deszczu poza wycieraniem błota? - spytał Roo.
- No... pomagamy gościom wydostawać się z powozów. Jeżeli jakiś podjedzie od twojej strony, przede wszystkim zobacz, czy prowadzi go tylko woźnica, czy też w tyle pojazdu siedzi sługa. Jeżeli go nie ma, otwierasz drzwiczki. Gdy pojazd ma te nowomodne składane schodki, opuszczasz je dla wysiadającego. Jeżeli nie, bierzesz tę skrzynię i podsuwasz do powozu. - Kiwnął głową, wskazując niewielką drewnianą skrzynkę stojącą obok wejścia.
Kiedy powóz się zbliżył, Roo zerknął na Jasona, który kiwnął głową - pieszego sługi nie było. Pojazd był wynajęty i Roo się przekonał, że nie miał składanych schodków. Chwycił pudło i nie bacząc na ulewę, podstawił je pod drzwiczki, a potem, jak go pouczono, otworzył je i poczekał, aż pasażer wysiądzie. Okazał się nim starszy, godnie wyglądający mężczyzna, który zręcznie zeskoczył na podstawione pudło i po dwu szybkich krokach znalazł się za drzwiami.
Roo chwycił pudło i ledwie zdążył się odsunąć, kiedy woźnica zaciął konie. Dotarł do wejścia, gdy usłyszał, jak McKeller wita nowego gościa: -Witamy u Barreta, panie Esterbrook.
Jason tymczasem zaciekle wycierał z błota trzewiki Esterbrooka, a Roo ustawił pudło w metalowej balii, tak by brud nie dostał się na deski podłogi. Gdy brał do ręki szmatę, klient znikał już za barierką.
- To Jacob Esterbrook? - spytał Roo. Jason kiwnął głową. - Znasz go?
- Jego nie... ale jego wozy, tak. On od dawna handluje z Ravensburgiem.
- To jeden z najbogatszych ludzi w Krondorze - stwierdził Jason, kończąc wycieranie podłogi. - Ma też zdumiewającą córeczkę.
- Co to znaczy, zdumiewającą? - spytał Roo, odkładając na bok ścierkę.
Jason był młodzieńcem średniego wzrostu, o jasnej, ozdobionej piegami cerze i ciemnych włosach, słowem, nie miał niezwykłej urody, teraz jednak na jego obliczu pojawiło się coś zbliżonego do rozmarzenia. - Cóż mogę rzec? To najpiękniejsza dziewczyna, jaką kiedykolwiek widziałem.
- Zakochałeś się, czy co?
Zagadnięty zaczerwienił się jak burak, co rozbawiło Roo, który jednak powstrzymał się od docinków.
- Nie. Chcę tylko rzec, że gdybym spotkał dziewczynę, która wygląda tak jak ona... i gdyby dała mi szansę, do końca życia dziękowałbym Ruthii, Bogini Szczęśliwego Przypadku. Jestem pewien, że ona poślubi jakiegoś bogacza albo wielkiego pana. Ona...
- Jest kimś, o kim można marzyć - podsunął mu Roo. Jason wzruszył ramionami i odłożył ścierkę. Spojrzał na nogi Roo i mruknął: - Trzewiki.
Roo zerknąwszy w dół, zobaczył, że zostawia ślady na podłodze, którą obaj czyścili, i skrzywił się jak siedem nieszczęść. Wziął szmatę z metalowej misy, wytarł nią starannie obuwie, a potem zabrał się do ponownego wycierania podłogi.
- Większą część życia spędziłem na bosaka... i nie zwracałem uwagi na ślady.
- Tak właśnie myślałem... - uśmiechnął się Jason.
- A teraz wróćmy do tego cudu...
- Ona ma na imię Sylvia. Sylvia Esterbrook.
- Tak, Sylvia. Kiedy ją widziałeś?
- Czasami towarzyszy ojcu do jego sklepu. Mieszkają na przedmieściach, nieopodal Traktu Książęcego, mają tam dość sporą posiadłość.
Roo wzruszył ramionami. Wiedział, że mieszkańcy Krondoru Trakt Królewski nazywają Książęcym. Tą właśnie drogą przybył do Krondoru z Erikiem po raz pierwszy, choć zostawili trakt z boku i przedzierali się lasami, a potem szli wzdłuż okolicznych gospodarstw. Później musiał udać się na południe, do obozu, gdzie odbył przeszkolenie w obozie straceńców, nigdy więc nie widział majątku, o którym mówił Jason.
- Jaka ona jest?
- Ma chyba najbardziej błękitne oczy na świecie... i włosy w kolorze złota.
- Niebieskie, nie zielone? - spytał Roo. - I jasne włosy?
- Tak, a dlaczego pytasz?
- Chciałem się tylko upewnić. Spotkałem kiedyś prawdziwie piękną kobietę, z powodu której omal nie straciłem życia. Ale tamta miała zielone oczy i ciemne włosy. No, mów dalej.
- Niewiele jest do dodania. Jeździ z ojcem i czasami wychodzi z domu sama. Uśmiecha się do mnie... a raz nawet zatrzymała się na chwilę, by ze mną porozmawiać.
- To już coś - parsknął śmiechem Roo.
Nieopodal rozległ się okrzyk oraz łoskot wozu, co sprawiło, że odwrócił się, by zobaczyć, co jest źródłem zamieszania. Zza rogu wyłonił się koń i przez chwilę wyglądało na to, że zwierzę wpadnie do zakładu Barreta. Konisko było stare, wynędzniałe i najwyraźniej bardzo źle utrzymane. Potem rozległ się zgrzyt, trzask, posypały się przekleństwa i Ravensburczyk zobaczył ciężki wóz z woźnicą na koźle.
Roo w ułamku sekundy pojął, że człek ów nie ma pojęcia o tym, jak się prowadzi zaprzęg - usiłując wziąć zakręt pod zbyt ostrym kątem, wpakował wóz na ścianę budynku.
Ignorując deszcz, chłopak wyskoczył i ujął konia za uzdę, krzycząc głośno: - Prrrr!
Zwierzę usłuchało, choć i tak niewielkie miało możliwości sprzeciwu, wóz bowiem utknął głęboko w błocie, jednym bokiem opierając się o mur.
- Co jest? - ryknął woźnica.
Roo spojrzał w górę i ujrzał twarz człowieka niewiele od siebie starszego, chudego i przemoczonego do suchej nitki. Widać było również, że jest żeglarzem - nie nosił butów, miał opaloną gębę i na milę czuć było odeń tanią gorzałą.
- Zwolnij, kolego! - zawołał Roo. - Bo wpadniesz na mieliznę!
Młody żeglarz zrobił groźną minę i krzyknął: - Z drogi! Przeszkadzasz mi!
Roo okrążył konia, który ciężko robił bokami. - Przyjacielu, za ostro ściąłeś zakręt i utknąłeś. Wiesz, jak się cofa?
Oczywiste było, że majtek nie ma o tym pojęcia. Zaklął, zeskoczył z kozła, poślizgnął się i runął twarzą w błoto. Przez chwilę klął kunsztownie i przebierał rękoma i nogami w mule, aż wreszcie udało mu się wstać.
- Niech mnie szlag trafi, jeżeli raz jeszcze dam się skusić na zrobienie przysługi znajomemu!
Roo zerknął na przeładowany wóz, tkwiący już po osie w błocie. Ładunek stanowiły ciężkie skrzynie, osłonięte plandeką i zabezpieczone sznurami.
- Twój przyjaciel spłatał ci figla. Do takiego wozu trzeba dwu koni.
- Co to za awantura? - rozległ się nagle tuż obok głos Jasona.
Zanim Roo zdążył odpowiedzieć, śledcze zdolności postanowił objawić Kurt. - Oczywiście! Avery! Cóż to ma znaczyć?
- Nawet ślepy byłby zobaczył, że to po prostu wóz, który utknął przy naszych drzwiach i blokuje wejście - odparł.
W odpowiedzi usłyszał niewyraźnie wyartykułowane warkniecie. Potem przez szum deszczu przebił się głos McKellera: - Co tu się stało?
Roo cofnął się od zabłoconego od stóp do głów marynarza i przemknąwszy pod szyją ciężko dyszącego konia, stanął przed drzwiami. Tuż poza zasięgiem deszczu stał McKeller i kilku innych kelnerów, którzy z ciekawością patrzyli na tkwiące niemal w bramie konisko.
- Woźnica się spił, sir - wyjaśnił Roo.
- Pijany czy trzeźwy, powiedz mu, by się stąd zabierał! -huknął oburzony szef kuchni.
Roo kątem oka zobaczył, że Kurt krzywi się pogardliwie, i odwróciwszy się za siebie, ujrzał odchodzącego marynarza. Skoczył za nim tak szybko, jak to tylko było możliwe w tym błocie. Dopadł pijaka po kilku krokach i szarpnął go ku sobie: - Hola! Mój stary, Poczekajże...
- Nie jestem twoim starym - żachnął się marynarz - ale nie mam ci tego za złe. Napijesz się ze mną?
- Akurat! I bez tego masz dość w czubie - odparł Roo. - Ale trzeźwy czy nie, masz zabrać ten wóz sprzed drzwi naszego domu...
Marynarz nie bardzo wiedział, czy się roześmiać, czy wybuchnąć gniewem. Stanął sztywno, jak ktoś, kto nie chce okazać po sobie skutków pijaństwa, i powiedział powoli, starannie wymawiając sylaby: - Chłopcze... pozwól, że ci coś wyjaśnię. Mój przyjaciel, Tim Jacoby, kompan z dzieciństwa, którego niedawno... spotkałem po latach rozłąki, przekonał mnie, że lepiej będzie, jak się zatrudnię jako woźnica u jego ojca, niż podejmę ryzyko następnego rejsu.
Roo spojrzał wstecz i przeraził się, widząc, że koń usiłuje klęknąć w błocie, co oczywiście uniemożliwiał mu dyszel.
- Och, bogowie! - zawołał, łapiąc ponownie żeglarza za rękę i ciągnąc go do wozu. - On zdycha!
- Czekajże! - żachnął się wilk morski. - Jeszcze nie skończyłem!
- Ty nie, ale on tak! - rzekł Roo, trzymając go za ramię.
- Mówiłem - ciągnął marynarz - że miałem wszystko dostarczyć do firmy Jacoby i Synowie, Usługi Transportowe, i dostać zapłatę.
Koń stęknął boleśnie, a w tejże samej chwili od drzwi zagrzmiał głos McKellera: - Avery, zróbże coś! Klienci zaczynają się denerwować.
Roo popchnął żeglarza w stronę wozu i odwróciwszy się, odkrył, że zwierzę opadło na kolana i dziwnie wierzga tylnymi nogami. Szybko dobył noża i przeciął uprząż, a koń szarpnął się w górę, wstał, zrobił chwiejny krok do przodu i runął w błoto. I zdechł, wydając westchnienie, które Roo nawet pod przysięgą określiłby jako westchnienie ulgi.
- Do kata! - rzekł marynarz. - I co ty na to?
- Na razie nic - odpowiedział Roo. Koń, zanim zdechł, zdołał zrobić krok w kierunku rogu, tak że teraz przejście było na poły zatarasowane. Wchodzący i wychodzący klienci mogli wedle życzenia wybierać sposób, w jaki chcą zostać przemoczeni -przełażąc przez zdechłego konia czy nad ubłoconym wozem.
- Jason - odezwał się McKeller - weź ze dwu chłopaków i odciągnijcie stąd tego konia i wóz.
- Nie! - zawołał Roo.
- Coś ty powiedział? - zapytał McKeller.
- Chciałem rzec, sir, że raczej to odradzam.
McKeller patrzył przez chwilę z głębi wejścia na wóz i martwego konia. - A to czemu? - spytał wreszcie.
Roo wskazał kciukiem martwe zwierzę. - To stare i chore pociągowe konisko... waży nie mniej niż czternaście setek funtów. Z tego błota nie wyciągną go wszyscy nasi ludzie. Wóz był nawet dla niego za ciężki, tak że my żadną miarą go nie ruszymy.
- Masz jakieś propozycje? - spytał McKeller całkowicie już przemoczonego Roo.
- Owszem, sir - odparł Roo, przebiegle się uśmiechając. Po czym zwrócił się do żeglarza: - Przejdź się do siedziby kompanii twego przyjaciela i powiedz mu, że jeśli chce zabrać swój towar, musi pofatygować się do nas.
- Chyba prędzej wrócę na morze - stwierdził marynarz. Sięgnął pod kurtkę i wyjął stamtąd skórzany, pękaty od dokumentów portfel. - Zabierzcie to sobie - dodał, kłaniając się chwiejnie.
- Jak to zrobisz, dopadnę cię i osobiście poderżnę ci gardło - zagroził Roo. Wziął portfel i wydał żeglarzowi polecenie: - Najpierw pójdziesz i powiesz ojcu twego przyjaciela, że jego towar jest u Barreta, niech pyta o Roo Avery'ego... a dopiero potem możesz pójść i choćby utopić się w piwie.
Żeglarz nie odrzekł ani słowa, ale po wysłuchaniu reprymendy Roo ruszył w kierunku, w którym leżały składy firmy Jacoby, a nie do portu.
- Jason!
- Tak, Roo?
- Skocz i znajdź jakichś handlarzy końskim mięsem... Czekaj! - poprawił się. Wiedział, że handlarze i tak odliczą sobie pieniądze za wyciągnięcie zwierzęcia z błota. - Leć do Dzielnicy Biedaków i znajdź jakiegoś rzeźnika. Powiedz mu, co tu mamy i że jedyne, co musi zrobić, to przyjść i zabrać towar. Handlarze i tak sprzedaliby mięso rzeźnikowi - po co więc płacić pośrednikom?
Jason spytał McKellera, czy wykonać polecenie młodszego kolegi i otrzymawszy potwierdzającą odpowiedź, wybiegł, po czym szybko znikł w deszczu, kierując się w stronę Dzielnicy Biedaków.
Roo wcześniej już obejrzał wóz i zorientował się, że nie da go się ruszyć bez wcześniejszego rozładowania. - Muszę poszukać paru tragarzy - powiadomił McKellera. - Zanim zabierzemy się do usuwania przeszkody, trzeba zdjąć ładunek z wozu...
- Niech będzie - mruknął McKeller. - Ale się pospiesz, Avery.
Roo pobiegł ulicą do rogu, potem skręcił w przecznicę, aż wreszcie trafił na biura miejscowego oddziału Stowarzyszenia Tragarzy. Zajrzał do środka i zastał wewnątrz kilkunastu krępych mężczyzn, siedzących wokół ognia i czekających na robotę. Szybko podszedł do biurka, gdzie siedział dyżurny.
- Trzeba mi ośmiu ludzi.
- Coś ty za jeden? - spytał nadęty człowiek siedzący za biurkiem.
- Pracuję u Barreta... mamy tam wóz, który utknął w błocie naprzeciwko wejścia. Nie da się go ruszyć i trzeba go pierwej rozładować.
Na wzmiankę o Barrecie z twarzy dyżurnego natychmiast znikł wyraz pychy. - Ilu potrzebujecie ludzi?
Lata kręcenia się wśród woźniców i tragarzy pozwoliły teraz Roo odpowiedzieć bez wahania: - Ośmiu i to krzepkich...
Dyżurny szybko wybrał całą grupę i powiedział: - Uciążliwe warunki pracy. Dodatkowa opłata za robotę w kiepską pogodę.
- Co? Takie z was mięczaki, że nie zniesiecie kilku kropel deszczyku? - spytał lekko wzgardliwym tonem. - Nie próbuj mnie naciągnąć na dodatkowe pieniądze, które i tak przepijecie. Mam może pogadać z waszym mistrzem o tych drobnych kombinacyjkach, jakie tu uprawiacie na boku? Zajmowałem się załadunkiem i rozładunkiem, kiedy jeszcze na stojąco przechodziłem pod stołem tatki i nie pieprz mi tu o warunkach pracy.
Roo nie wiedział niczego o uciążliwości warunków pracy, na milę jednak potrafił zwietrzyć oszusta i kombinatora. Twarz dyżurnego nabiegła krwią, zmełł w ustach jakieś przekleństwo i rzekł daleko pokorniejszym tonem: - Przypomniałem sobie, że właściwie to chodzi o śnieg i lód... Przepraszam za nieporozumienie.
Roo poprowadził ośmiu mężczyzn przez burzę w stronę gospody. Odczepił tylną klapę wozu, po czym odciągnął grube płótno. - O, do licha! - powiedział sam do siebie. Towary były mieszane, ale tuż przed nosem miał belę pięknego jedwabiu, wartą więcej - jeżeli rzeczywiście znał się na materiałach - niż mógłby zarobić w ciągu roku. Jeśli jednak na materiał padłoby trochę błota i wody, nadałby się jedynie na worki do ziemniaków.
- Zaczekajcie - zwrócił się do szefa zespołu tragarzy. Okrążywszy wóz, znalazł z drugiej strony McKellera, który wciąż stał w wejściu w towarzystwie kelnerów i gości. Ci ostatni obserwowali rozwijający się przed ich oczami spektakl z niejakim rozbawieniem.
- Sir, będę potrzebował kilka ciężkich i dużych obrusów. - Do czego?
- Niektóre z towarów trzeba osłonić przed wilgocią i... - Rozejrzał się dookoła. Naprzeciwko siedziby Domu Barreta stał od lat nieużywany budynek. - ...I możemy je na razie złożyć tam. Lepiej też będzie, jeżeli zdołamy uchronić ładunek przed zamoknięciem. W przeciwnym razie właściciele mogą się upierać, że zniszczyliśmy ich towar i powinniśmy byli poczekać, aż sami go zabiorą.
W każdej innej gospodzie czy oberży w Krondorze taki argument nie przekonałby nikogo - w końcu zakład narażał się na możliwość zniszczenia kilku obrusów - Barret jednak był firmą, u podstaw której leżała ochrona wszelkiej własności klientów. McKeller kiwnął przyzwalająco głową. Wśród gości Barreta znajdowało się kilku prawników, a niewiele było na świecie rzeczy, których McKeller mniej by pragnął, niż sprawy przed miejskim sądem.
- Weźcie jakiś spory obrus - polecił Kurtowi.
Ten zrobił zbolałą minę, całym swym jestestwem dając do zrozumienia, że nie w smak mu pomaganie Roo, ruszył jednak na tyły i po chwili przyszedł z wielką płachtą materiału.
Roo przycisnął płótno do piersi i nawet się pochylił, usiłując w miarę możliwości osłonić je przed deszczem. Przebiegł na tył wozu, wepchnął płótno pod plandekę i rozluźnił końce powrozów mocujących. Podtrzymując płótno jedną ręką, wspiął się niezbyt zręcznie na wóz, starając się nie dotknąć cennego jedwabiu. Potem skinieniem dłoni wezwał najbliższego z tragarzy.
- Właź tutaj... ale rób to ostrożnie i niczego nie tykaj. Zabrudź tylko ten materiał, a pożegnasz się z zapłatą.
Z wymiany zdań w siedzibie Stowarzyszenia tragarz wiedział, że chłopakowi nie są obce zasady pracy, młodzik z pewnością też musiał być świadom i tego, że Stowarzyszenie założono między innymi po to, by towary nie ulegały uszkodzeniu podczas transportu. Bardzo ostrożnie wspiął się na wóz i zajął miejsce obok Roo.
- Podnieś plandekę i osłaniaj to przed deszczem - polecił Roo, wskazując jedwab. Spróbował ocenić na oko zrównoważenie ładunku, co jednak okazało się dość trudne z powodu deszczu i kiepskiego oświetlenia. Po chwili doszedł do wniosku, że jeszcze trochę powinno wytrzymać. Rozwinął obrus i upewniwszy się, że zarzuca go na jedwab czystą i suchą stroną, zaczął zawijać belę materiału; zajęło mu to niemal dziesięć minut, ale dopiął swego. Jedwab był teraz należycie osłonięty. - Poluzujcie resztę sznurów - zwrócił się do pozostałych tragarzy.
Ci spiesznie wykonali polecenie, a kiedy się z tym uporali, Roo wydał im następne: - Owińcie plandekę wokół tej beli.
Dwaj tragarze wskoczyli na wóz i zrobili, co im kazano, Roo zaś zeskoczył i przebiegł na drugą stronę ulicy. - Dawajcie ją tutaj! - zawołał, ponaglając ich gestami.
Kiedy dotarł do drzwi opuszczonego budynku, przekonał się, że zabezpiecza je dość słaby, dekoracyjny zamek. Zbadał go dokładnie, a potem poruszył klamką. Nie bardzo wiedząc, jak się zabrać do otwierania bez klucza, westchnął, podniósł nogę i kopnął drzwi obok zamka. Ten został cały, z drewna jednak wyskoczyły cztery przytrzymujące go śruby i drzwi z hukiem otworzyły się do środka.
Kiedy wszedł do budynku, jego uwagi nie uszła wypłowiała wspaniałość hallu. Z parteru na piętro wiły się w głębi schody zakończone balustradką. Ze sklepionego żebrowo pułapu zwisał wielki, kryształowy świecznik, mocno zakurzony, ale wciąż jeszcze połyskujący w blasku dnia.
Łoskot kroków nadciągających z tyłu tragarzy przywrócił Roo do rzeczywistości, i chłopak przeciąwszy salę, dotarł do przeciwległych, rozsuwanych drzwi na parterze. Trafił do dość obszernej, pozbawionej teraz mebli bawialni, nad którą wznosił się mały balkonik. Było tu sucho - okna w głębi ostały się nietknięte.
- Dawajcie wszystko tutaj, pod tę ścianę - polecił tragarzom. Wskazał ścianę przeciwległą do okien, na wypadek gdyby jakiś gwałtowny poryw wiatru rozbił szyby. Uratowanie jedwabiu mogło mu przynieść zysk tylko wtedy, jeżeli materiał pozostanie nietknięty. Tragarze złożyli na podłodze owiniętą w plandekę belę i poszli po pozostałe towary.
Rozładowanie wozu zajęło całej ósemce dobre pół godziny. Roo tymczasem otworzył portfel, w którym, tak jak przypuszczał, znajdowała się lista towarów... z jednym istotnym wyjątkiem. Nie było żadnych kwitów dotyczących jedwabiu. Każda skrzynia miała na sobie pieczęcie celne, w portfelu zaś znalazł świadectwa wniesienia stosownych opłat. Wedle kwitów Królewskiej Komory Celnej, jedwab po prostu nie istniał.
Rozważywszy to wszystko, kiedy tragarze skończyli przenoszenie towarów do budynku, Roo kazał im wnieść jedwab do zamkniętego schowka pod schodami, po czym ukrył go obok stosu wyschniętych szmat i kilku wiader.
Potem wyprowadził wszystkich na zewnątrz i zabezpieczył budynek, ponownie wkręcając śruby na miejsce. Nie było to oczywiście zabezpieczenie pewne, ale wystarczające, by przypadkowi przechodnie niczego się nie domyślili.
Tymczasem Jason zdążył już odnaleźć rzeźnika, który pojawił się w towarzystwie kilku czeladników - najbrudniejszych chyba drabów, jakich Roo zdarzyło się widzieć po powrocie z Novindusa. Podprowadzając ich na miejsce, chłopak rzucił przez ramię do kolegi: - Nie zapomnij mi powiedzieć, skąd ich wziąłeś... Na przyszłość nigdy już tam nie kupię kiełbasy.
- Błeee... jeden krok do środka wystarczył... - Jason skrzywił się okropnie. Patrzył z obrzydzeniem na robotę kiełbasiarzy, którzy zabrali się do konia z wielkimi nożami. - Chyba już nigdy w życiu nie zjem kiełbasy, choćby mi ją podano na książęcym stole...
Na ulicach Krondoru zdychało dostatecznie wiele koni, psów i innych zwierząt, by krwawe widowisko, jakie wyprawiali mężczyźni ćwiartujący końską tuszę, nie zwracało na siebie szczególnej uwagi przechodniów; kierownictwu Barreta nie podobało się jednak zmuszanie wychodzących klientów do okrążania martwego bydlęcia. - Chcecie kopyta, skórę czy kości? - ryknął przez ramię jeden z rzeźników.
- Zabierajcie wszystko - odpowiedział Roo, do którego w tejże chwili podszedł starszy tragarz.
- Winni nam jesteście osiem suwerenów - oznajmił. Roo wiedział, że nie ma się co spierać. Dyżurny w biurze Stowarzyszenia wyraźnie chciał zarobić coś na boku, ten człowiek jednak podawał ustaloną cenę i żaden kupiec w Krondorze nie mógł liczyć na to, że uda mu się utargować choćby miedziaka.
- To jeszcze nie koniec - oznajmił jednak tragarzowi. Skinąwszy na wszystkich, poprosił, by przeszli za nim na tył wozu. - Wyciągnijcie go stąd i zawleczcie na dziedziniec za domem, w którym złożyliśmy towary.
- Jesteśmy tragarzami! - wybuchnął szef zespołu. - Nie godziliśmy się na końską robotę!
Roo odwrócił się i zmierzył go mrocznym spojrzeniem. - Posłuchaj, mój dobry człowieku. Jestem zziębnięty, przemoczony, głodny i nie mam nastroju do sprzeczek. Nie dbam o to, czy go podniesiecie w górę i przeniesiecie tam na ramionach (jak zrobiliby tragarze), czy przeciągniecie jak konie... byle trafił na miejsce.
W zachowaniu niewysokiego zawadiaki musiało być coś, co przekonało tragarza, bo już bez dalszych ceregieli skinął na swoich ludzi i zaczął ich ustawiać. Dwaj chwycili dyszel, a dwóch podsadziło wóz z tyłu. Dwaj inni podnieśli klapę, a pozostali przygotowali się do pchania i złapali za koła, gotowi je obracać.
Po kilku minutach wypełnionych sporym wysiłkiem i mnóstwem sążnistych przekleństw, wóz wydobyto z okowów błota i na poły go tocząc, na poły pchając, przeciągnięto przez ulicę do wąskiej alejki, która wiodła na dziedziniec opuszczonego budynku.
- Skąd wiedziałeś, że za tym budynkiem jest podwórze? - spytał Jason.
Roo uśmiechnął się szeroko. - Powiedziałem kiedyś przyjacielowi, że któregoś dnia może kupię tę parcelę, więc ją sobie obejrzałem. Dookoła jest taka wąska alejka, na którą wychodzą dwa okna z bawialnią nad nimi. Może się okazać miłym miejscem na ogródek dla damy.
- Zamierzasz poślubić piękną i posażną pannę? - spytał Jason żartobliwie.
- Nie wiem - odpowiedział Roo. - Może ożenię się z tą Sylvią Esterbrook, o której tak entuzjastycznie opowiadałeś.
Kiełbaśnik i jego kilku czeladników wkrótce uporali się ze swoją krwawą robotą, odeszli więc, zostawiając kilka skrawków skóry i flaki. - Deszcz powinien niedługo to spłukać - orzekł Roo.
Poprowadził Jasona do drzwi wejściowych, gdzie zebrali się już tragarze.
- Hola! - zawołał starszy tragarz. - A co z naszą zapłatą? Roo kiwnięciem dłoni wezwał, by poszli za nim w głąb, gdzie wciąż stał McKeller. - Sir - odezwał się z szacunkiem. - Tym ludziom trzeba zapłacić.
- Zapłacić? - spytał stary. Roo zrozumiał, że posyłając go po tragarzy, McKeller o tym nie pomyślał.
- To są członkowie Gildii, sir.
Na dźwięk tego słowa McKeller niemal się skrzywił. Jak wielu krondorskich ludzi interesu przywykł do rozmaitych stowarzyszeń zawodowych - a żadne przedsięwzięcie nie mogło sprzeciwiać się prawom tych stowarzyszeń. - Niech będzie. Ile?
- Dziesięć suwerenów, sir - rzekł Roo, zanim tragarz zdążył otworzyć usta.
- Dziesięć! - żachnął się McKeller. Było to więcej, niż biegły rzemieślnik zarabiał w tydzień.
- Jest ich ośmiu, sir... i leje deszcz.
McKeller nic już nie odpowiedział, tylko wyjął zza pasa sporą sakiewkę, odliczył monety i podał je Roo, który podszedł do stojących nieopodal tragarzy i podał ich szefowi dziewięć suwerenów. - Ale powiedziałeś temu piernikowi... - żachnął się osiłek- że...
- Wiem, co mu powiedziałem - rzekł Roo cicho i z naciskiem w głosie. - Weźmiesz dziewięć i dasz osiem waszemu skrybie, on zaś odda ci twój udział. Nie złoży skargi na to, że zatrzymałeś dziewiątą monetę, bo nic o niej nie wie... a ty nie będziesz się domagał dziesiątej.
Tragarz nie wyglądał na zadowolonego, ale też i nie miał powodów do skarg. Te kilka srebrnych rojalów, jakie miał dostać każdy z jego ludzi, było całkiem niezłą premią. Włożywszy monety za pazuchę, mruknął: - Rozumiem. Dziś wieczorem wypijemy z chłopakami za twoje zdrowie.
Roo odwrócił się i ruszył ku wejściu, gdzie zobaczył suszącego czuprynę Jasona. Wchodząc do środka, zobaczył, że rejon za balustradą pokryty jest błotem. - Trzeba zamknąć okiennice, jeżeli mamy to wszystko jakoś oczyścić - mruknął McKeller, słysząc wycie przybierającego na sile wiatru. - Bierzcie się za szmaty - polecił Kurtowi i stojącemu obok niego kelnerowi. - Wy zaś - zwrócił się do Roo i Jasona - wyjdźcie na zewnątrz i wejdźcie przez kuchnię. Nie życzę sobie nowych śladów błota na parkiecie. Zmieńcie odzież na suchą i wracajcie do roboty.
Rzuciwszy mokrą szmatę do metalowego kubła, Roo zauważył, że Kurt mierzy go wściekłym spojrzeniem -jakby dodatkowe zajęcie było sprawką Roo, nie zaś paskudnej pogody. Chłopak uśmiechnął się doń uśmiechem mówiącym „ja też cię kocham”, co pogłębiło tylko zły humor Kurta.
Kiedy odwrócił się, by odejść, usłyszał głos McKellera: - Avery?
- Tak, proszę pana? - Roo odwrócił się do szefa.
- Wykazałeś się szybką orientacją i energią. Dobrze się spisałeś.
- Dziękuję, sir. - I po tych słowach wraz z Jasonem dał nura w deszcz.
- Coś niebywałego - skwitował wszystko Jason, gdy obaj spieszyli ku zaułkowi wiodącemu na tyły budynku.
- Co takiego?
- Okazje, przy których McKeller udziela któremuś z nas pochwały, są rzadsze niż włosy na dupie węża. Niekiedy łagodnym głosem wytyka nam błędy... ale przeważnie w ogóle się nie odzywa. Po prostu uważa, że sami powinniśmy wiedzieć, co jest właściwe. Ty zrobiłeś na nim niemałe wrażenie.
Roo potarł nos. - Będzie mi to osłodą, kiedy przyjdzie mi zdechnąć z zimna na śniegu.
Skręcili za róg i skierowali się w zaułek wiodący na podwórze, gdzie rozładowywano dostawy. Wspiąwszy się na rampę, weszli do kuchni. Po całym popołudniu spędzonym na deszczu i chłodzie ciepła kuchnia wydała im się rajem. Przeszli do niewielkiej szatni, gdzie zaczęli się przebierać.
Roo zdążył się ubrać i wraz z Jasonem suszyli właśnie fartuchy, kiedy do kuchni wszedł Kurt.
- No, wytarłem po tobie, Avery. Jesteś mi coś winien.
- Co takiego? - spytał Roo na poły poirytowany, na poły rozbawiony pretensjami natręta.
- To, co usłyszałeś. Nie lubię brudnej roboty, a przez ciebie więcej miałem dziś do czynienia ze ścierką, niż przez cały czas, kiedy tu pracowałem przedtem.
- Nie mam czasu - mruknął Roo, usiłując przejść obok niego.
Dłoń Kurta spoczęła na jego ramieniu. Roo błyskawicznie się obrócił i używając jednego z chwytów, jakich wyuczył się od Sho Pi podczas rejsu po Bezkresnym Morzu, wygiął palce Kurta, niemal wyłamując je ze stawów. Rezultat był natychmiastowy. Twarz starszego kelnera powlekła się szarością, w wytrzeszczonych oczach błysnęły łzy, a on sam padł na kolana.
- Powiedziałem ci - rzekł Roo spokojnie, niemal przyjacielskim tonem - że nie powinieneś się dowiadywać, co będzie, jeśli jeszcze raz mnie dotkniesz. - Przetrzymawszy tak Kurta jeszcze przez chwilę, puścił jego palce. - Następnym razem złamię ci rękę... i zobaczymy wtedy, jak sobie poradzisz z obsługą stołów.
- Ty... ty jesteś szalony! - wystękał Kurt.
Roo ujrzał w jego oczach strach. Jak wielu krzepkich i prymitywnych drabów, Kurt nigdy nie przypuszczał, że ktoś ośmieli się odpowiedzieć przemocą na przemoc, tym bardziej więc nie sądził, że tym kimś okaże się niepozorny chudzielec z Ravensburga. - I owszem - odparł spokojnie Roo. - Do tego stopnia, że mogę cię zabić gołymi rękoma. Pamiętaj o tym, trzymaj gębę na kłódkę, ustępuj mi z drogi... a nic ci nie będzie.
Nie czekał na odpowiedź i nie trudził się nawet, by cokolwiek wyjaśnić kuchcikom, którzy z otwartymi gębami gapili się na klęczącego wciąż Kurta. Wiedział, że dorobił się kolejnego wroga, ale wcale się tym nie przejął. Podczas minionych lat poznał prawdziwy strach, odrzucił wszelkie obawy i doprawdy trzeba było czegoś lepszego niż trzeciorzędny, otyły brutal, by Roo Avery znów poczuł tchnienie niepokoju.
Rozdział 7
SPOSOBNOŚĆ
Roo uśmiechnął się lekko.
Poszukujący go człowiek pojawił się dopiero koło południa, kiedy Roo w kuchni właśnie uczył się parzenia takiej kawy, która mogłaby zaspokoić wymagania pana Hoena. Nieznajomy nawet się nie przedstawił, tylko rzucił: - Czy to ty jesteś tym chłopakiem, co ukradł mój wóz?
Roo spojrzał uważnie na pytającego. Był to człowiek w średnim wieku, wyższy o głowę od niego samego, krępy i krągłolicy. Miał krótko przycięte włosy nasmarowane jakimś olejkiem wedle mody quegańskiej i ufryzowane tak, że kędziory spadały mu loczkami na czoło. Miał koszulę ze zbyt wysokim, jak na jego krótką szyję, kołnierzykiem oraz koronkowym żabotem. W kusej kurtce i obcisłych spodniach wyglądał dość komicznie. Za nim jednak stały dwa draby, ci zaś nie sprawiali już zabawnego wrażenia. Każdy z nich miał za pasem długi nóż, i chód poza tym nie mieli innej broni, Roo natychmiast wyczuł w nich zabójców - z podobnymi ludźmi służył w kompanii Calisa.
Człowiek, który do niego przemówił, był wprawdzie odziany jak miejski bawidamek, ale gotująca się w nim wściekłość i zmrużone oczy kazały Roo uznać go za równie niebezpiecznego jak jego dwaj kompani. - Czyżbym miał honor... - przeciągnął słowa.
- Jestem Timothy Jacoby.
- Aaa... - Roo z przesadną starannością wytarł dłoń w fartuch i podał ją rozmówcy. - Pański pijany przyjaciel wspominał nam o panu. Dotarł wczoraj do siedziby waszej firmy?
Gniew Jacoby'ego ustąpił zmieszaniu. Roo natychmiast pojął, że kupiec spodziewa się zaprzeczeń. Ująwszy jego dłoń w dwa palce, potrząsnął nią lekko i puścił. - Przyjaciel? Wcale nie był moim przyjacielem. Ot, marynarz, któremu postawiłem kilka kolejek i który... winien mi był przysługę.
- Cóż... to wyjaśnia, dlaczego doszedł do wniosku, że lepiej zrobi, puszczając się natychmiast ponownie na morze. Wolał nie ryzykować starcia z pańskim... gniewem, bo musiałby wytłumaczyć, dlaczego niemal wjechał pańskim wozem do sali głównej u Barreta.
- Owszem, słyszałem - odparł Jacoby. - Jeżeli zbiegł, to w rzeczy samej mam już odpowiedź na pytanie, dlaczego wieści o losach mego ładunku musiałem szukać u miejscowych plotkarek. Jedna z nich mi powiedziała, że widziano, jak mój wóz rozładowywano przed siedzibą Barreta... i oczywiście ukryto cały ładunek. Pomyślałem, że żeglarz został napadnięty przez rozbójników.
- Nie... - uśmiechnął się Roo. - Pańskie towary są w bezpiecznym miejscu. - Sięgnąwszy za pazuchę, wyjął portfel i podał go Jacoby'emu. - Oto dokumenty celne. Wszystkie towary są w domu po drugiej stronie ulicy, całe i nietknięte.
- A koń i wóz? - spytał Jacoby.
- Koń zdechł. Musieliśmy go odciąć od uprzęży i oddać kiełbaśnikom, którzy go poćwiartowali i zabrali.
- Nie zapłacę im ani szeląga! - żachnął się Jacoby. -Nigdy nie wyraziłem na to zgody. Przysłałbym ludzi i sami byśmy się z tym uporali!
- Niechże się pan nie denerwuje - poradził mu Roo. - Wóz został prawie zupełnie zniszczony - co nie było prawdą - i musiałem go odciągnąć sprzed wejścia. Wezmę jego szczątki jako równowartość zapłaty tragarzy oraz kiełbaśników i będziemy kwita.
Jacoby zmrużył oczy. - Zniszczony? A skądże ty się znasz na wozach?
- Mój ojciec był woźnicą - odparł Roo - a sam wystarczająco często powoziłem, by wiedzieć, że pańskiego wozu nikt regularnie nie dogląda - co było prawdą - a kiedy odcięliśmy uprząż i zdjęliśmy klapy, nie zostało wiele, prócz kół i platformy - to również było prawdą.
Jacoby milczał przez chwilę i uważnie patrzył na Roo. - Ilu było tych tragarzy? - spytał w końcu.
- Ośmiu - odparł Roo, świadom tego, że Jacoby łatwo może to sprawdzić w siedzibie Stowarzyszenia Tragarzy.
- Pokaż mi towary - polecił Jacoby.
Roo obejrzał się na McKellera, który kiwnął przyzwalająco głową. Ravensburczyk ruszył przez ulicę. Szalejąca w nocy burza już minęła, ale wszędzie nadal pełno było błota. Jacoby przybył powozem i Roo nie bez uciechy patrzył, jak wymuskany elegant brnie po kostki w błocie, brudząc przy okazji nogawki swoich frymuśnych spodni.
Kiedy doszli do drzwi, Jacoby spojrzał na zamek i spytał: - Miałeś klucz?
- Nie - odparł Roo, ciągnąc za klamkę. Śruby wyszły bez trudu -jedna upadła na próg. Roo ją podniósł i włożył na miejsce. Właścicielowi pewnie nie przyszło do głowy, że ktoś mógłby się wdzierać do jego domu nielegalnie.
Pchnąwszy drzwi, wprowadził Jacoby'ego do hallu, gdzie leżały złożone wszystkie towary. Kupiec pobieżnie sprawdził zgodność skrzynek z listą i spytał: - A reszta?
- Jaka reszta? - zdziwił się Roo.
- Było coś jeszcze! - Jacoby z trudem powstrzymywał wybuch gniewu.
Teraz Roo już wiedział, o co w istocie chodziło. Jedwab przemycono z Kesh do doków w Krondorze. Stamtąd miał trafić bezpośrednio do magazynu Jacoby'ego - żeglarza wynajęto, by za niewielką opłatą przewiózł ładunek podczas burzy, kiedy czujność celników była mniejsza. Gdyby jednak marynarza złapano, Jacoby wyparłby się wszystkiego, twierdząc, że niczego o jedwabiu nie wiedział i że marynarz przemycał wszystko do jego magazynów bez jego wiedzy. Woźnica należący do stowarzyszenia, a choćby i niezależny, tak jak jego ojciec, sprawdziłby zgodność ładunku z listą, uprzedzając w ten sposób wszelkie ewentualne zarzuty - i uniemożliwiając oszustwo celne. Podpity majtek, który przecenił swe umiejętności powożenia, nawet pewnie o tym nie pomyślał.
Spojrzawszy na stojącego przed nim i gotującego się z wściekłości człowieka, Roo odparł spokojnie: - Jeżeli zechcecie, panie, pójść do najbliższego konstabla i złożyć zaprzysiężone zażalenie, z przyjemnością będę wam towarzyszył. Pewien jestem, że wysłucha waszej opowieści z wielkim zainteresowaniem. .. a już na pewno celnicy będą ciekawi, dlaczego domagacie się zwrotu czegoś, za co, wedle tej listy, nie wnieśliście opłat.
Jacoby rzucił zuchwalcowi mordercze spojrzenie, jednak okazało się, że niewiele może wskórać. Obaj wiedzieli, w czym rzecz, ale z tej sytuacji Jacoby miał tylko dwa wyjścia i wybrał łatwiejsze.
Skinął głową człowiekowi z prawej. Ten wyciągnął spod kurtki sztylet. - Powiedz mi, coś zrobił z jedwabiem, albo każę mu wyciąć ci serce - zagroził Jacoby.
Roo cofnął się do rogu, oddzielając się od napastników przestrzenią, którą de Longueville podczas ćwiczeń nazywał „manewrową”. Miał swój własny sztylet w cholewie buta, postanowił go jednak nie wyciągać. Draby, z którymi przyszedł Jacoby, mogły być groźne w karczemnych bójkach albo w atakach na niczego nie podejrzewające ofiary, Roo jednak znał swe możliwości i wiedział, że jeżeli nie ćwiczyli z mistrzami nie gorszymi od jego nauczycieli, poradzi sobie z nimi bez kłopotu.
- Odłóż to, zanim zrobisz sobie krzywdę - ostrzegł napastnika.
Jeżeli Jacoby spodziewał się jakiejś reakcji, ta z pewnością go zaskoczyła. - Rżnijcie! - polecił.
Pierwszy pchnął, podczas gdy drugi sięgnął po swój nóż. Ten, który spodziewał się zaskoczyć chłopaka szybkim atakiem, odkrył nagle, że niedoszła ofiara trzyma go za nadgarstek, a kciuk drugiej dłoni boleśnie zagłębia w niezwykle wrażliwe miejsce nieco powyżej jego łokcia. Roo zręcznie wyłuskał nóż z palców unieruchomionego bólem napastnika, cisnął go na ziemię i kopnął w kąt. Natychmiast potem kolejny kopniak w lędźwie zupełnie unieszkodliwił draba, który z jękiem zwalił się na podłogę. Drugi opryszek został obezwładniony jeszcze szybciej, a wtedy Jacoby wyciągnął własny sztylet.
- Nie powinieneś był tego robić - rzekł Roo z niesmakiem w głosie.
Jacoby jednak dał się ponieść furii, warknął jak zwierzę i pchnął... Roo zaś bez trudu uniknął uderzenia i chwytając dandysa za łokieć, zacisnął palce na tym samym splocie nerwowym, wykorzystując chwyt, który zastosował do obezwładnienia pierwszego z napastników. Zamiast jednak nacisnąć lekko i wydrzeć nóż z palców kupca, wbił kciuk jak najgłębiej, wywołując tyle bólu, ile tylko mógł zadać w tej sytuacji. Jacoby jęknął głośno, a potem zmiękły mu kolana i w jego oczach pojawiły się łzy. Dopiero wtedy Roo cofnął kciuk i spojrzał na leżący na ziemi sztylet kupca. Spokojnie się pochylił i podniósł oręż.
Jacoby klęczał, podtrzymując prawą dłonią łokieć lewej ręki. Roo odwrócił w ręku sztylet i podał go rękojeścią niedawnemu przeciwnikowi. - To chyba twoje, co?
Pierwszy z opryszków wstawał powoli. Roo wiedział, że kilka najbliższych godzin drab spędzi w wannie z zimną wodą, by pozbyć się opuchlizny. Drugi patrzył na Jacoby'ego z dość niewyraźną miną.
- Coś ty za jeden? - spytał Jacoby.
- Avery, do usług. Rupert Avery. Przyjaciele nazywają mnie Roo. Ty możesz mi mówić... panie Avery. - Kiwnął trzymanym w dłoni sztyletem, ponaglając Jacoby'ego, by wziął podawaną mu broń.
Jacoby chwycił sztylet i przez chwilę gapił się nań bezmyślnie.
- Nie martw się - rzekł Roo. - W każdej chwili mogę ci go odebrać.
- Co z ciebie za kelner? - Jacoby wstawał powoli i z mozołem.
- Nie tak dawno jeszcze byłem żołnierzem. Mówię to dlatego, żeby nie przyszły ci do łba jakieś głupie pomysły... na przykład przysłania mi nocą tych osiłków z kilkoma innymi, by mi „dali nauczkę”. Będę wtedy musiał ich pozabijać, a potem wyjaśniać ceklarzom, dlaczego chciałeś dać mi nauczkę. Teraz mam dla ciebie propozycję... wróć do swoich biur i zorganizuj jakiś powóz i tragarzy, by zabrali stąd twoje dobra. Właściciel tego domu, kiedy się dowie, że składowałeś w nim towary, może zechcieć obciążyć cię jakimiś opłatami.
Jacoby skinął na swych przybocznych, a kiedy wyszli, sam ruszył ku drzwiom. Tam zatrzymał się i zmierzył Roo złowrogim spojrzeniem przez ramię. - A wóz?
- Widzisz tu jakiś wóz? - odpowiedział pytaniem na pytanie Roo.
Jacoby milczał przez chwilę. - Panie Avery - oznajmił w końcu - ma pan we mnie wroga.
- Nie jest pan pierwszy, panie Jacoby - odpowiedział Roo. - A teraz proszę już iść... bo mogę się zdenerwować. I niech pan dziękuje Ruthii - odwołał się do Bogini Szczęścia - że nikt nie wpadł na pomysł, by ulotnić się ze wszystkimi pańskimi towarami.
Gdy Jacoby wyszedł, Roo potrząsnął głową. - Niektórzy to mają tupet... Nawet im nie przyjdzie do głowy, by podziękować.
Wyszedł, zamknął drzwi i przebiegł przez ulicę. - Długo cię nie było - powitał go czekający nań u wejścia McKeller.
- Pan Jacoby powziął podejrzenia, że ktoś ukradł mu część ładunku i chciał obciążyć Dom Barreta kosztami - wyjaśnił Roo niewinnie. - Ale wszystko starannie przejrzeliśmy i odszedł w pełni usatysfakcjonowany.
Jeżeli nawet McKeller żywił jakieś wątpliwości, zatrzymał je dla siebie i przyjął kłamstwo za dobrą monetę. Kiwnięciem głowy posłał Roo do jego obowiązków. Ravensburczyk wrócił do kuchni, gdzie zobaczył stojącego obok drzwi Jasona.
- Weźmiesz sobie teraz przerwę?
Jason kiwnął głową.
- Wyświadcz mi przysługę, przejdź się do izby werbunkowej i zobacz, czy mój kuzyn jest jeszcze w mieście. - Po utracie towaru Duncan zdecydował, że trzeba sobie dać spokój z planami szybkiego nabicia sobie kabzy, i zaczął się rozglądać za robotą. Ostatnio zamierzał wynająć się jako strażnik karawan na wschodnich szlakach.
- A co, jeżeli go tam znajdę? - spytał Jason.
- Powiedz mu, że wracamy do interesów.
Jeżeli Jacoby snuł jakieś plany zemsty na Roo, nie podejmował wysiłków, by natychmiast wprowadzić je w życie. Roo spędził noc, śpiąc czujnie na stryszku, który wynajmował nad kuchnią u Barreta. Duncan wrócił z Jasonem, opowiedział, że właśnie zamierza przyłączyć się do wielkiej karawany zmierzającej do Kesh, i położył się spać obok kuzyna.
Roo podejrzewał łgarstwo, ponieważ jedną z cech charakteru Duncana była przesada w opisywaniu własnych trudów i niewygód oraz ignorowanie wysiłków podejmowanych przez innych, ale w końcu doszedł do wniosku, że nic mu do tego. Wiedział, że ukryty w schowku pod schodami jedwab jest wart znacznie więcej, niż myślał w pierwszej chwili. Gdyby było inaczej, Jacoby nie podejmowałby przecież tak desperackich prób odzyskania towaru. Obecność Duncana była więc potrzebna - Roo doszedł do wniosku, że wkraczając w mroczny świat interesów, musi mieć kogoś, kto będzie strzegł mu pleców.
Noc dłużyła się okropnie, bo Roo leżał, gapił się w niski pułap i snuł coraz to zuchwalsze plany. Wiedział, że sprzedając jedwab, powetuje sobie straty poniesione na handlu winem, sposób jednak, w jaki rozpoczął tamto przedsięwzięcie, zdradziłby wszystkim, którzy zechcieliby sprawę zbadać, jak niedoświadczonym kupcem jest młody Ravensburczyk.
Jeszcze przed świtem wstał i pospiesznie się ubrał. Wyszedł o pierwszym brzasku i wędrując ulicami, wsłuchiwał się w pierwsze odgłosy miejskiego ruchu. Urodzony w małym, górskim miasteczku odkrywał, że wszystkie te dźwięki dziwnie go orzeźwiają - wrzaski mew dobiegające od strony portu, skrzyp i turkot kół wozów, którymi rozwożono po okolicznych kramach świeże pieczywo, oraz okrzyki woźniców wiozących do miasta owoce i warzywa. Niekiedy mijał go jakiś spieszący do swego warsztatu rzemieślnik, poza tym jednak ulice były jeszcze puste. Roo szybko przeszedł za róg i skręcił w alejkę. Stary budynek o niezbyt jeszcze spłowiałych oznakach dawnej świetności nieodparcie go pociągał. W marzeniach widział już siebie, stojącego w wielkim oknie na pierwszym piętrze i patrzącego z góry na ruchliwe skrzyżowanie, dzielące go od Domu Barreta. Posiadanie tego domu stało się dla Roo symbolem, celem, który miał pokazać światu, że stał się człekiem ważnym i wpływowym.
Wszedł do hallu i rozejrzał się dookoła. W nikłym padającym od drzwi blasku przedświtu zaledwie mógł dostrzec schody, pod którymi ukrył jedwab. Nagle zaciekawiło go, co znajduje się na górze - i ruszył ku schodom.
Dotarłszy na piętro, zatrzymał się w miejscu, gdzie schody tworzyły balkonik górujący nad hallem. W półmroku dostrzegał widmowy zarys okrągłego kandelabru i zaczął się zastanawiać, jak pomieszczenie wyglądało przy pełnym świetle. Gdy się odwrócił, zobaczył przed sobą mroczną czeluść, w której dostrzegał tylko niewyraźne zarysy najbliższych drzwi. Okna znajdującego się za nimi pokoju musiały wychodzić na ulicę. Roo nacisnął klamkę i zajrzał do środka - ujrzał tu sporą komnatę oświetloną skąpym porannym światłem. Było w niej pusto, poza kilkoma szmatami i paroma potłuczonymi garnkami. Podszedł do okna i wyjrzawszy przez nie na zewnątrz, zobaczył po drugiej stronie ulicy drzwi wejściowe Domu Barreta. Stojąc bez ruchu, patrzył na wszystko z góry, aż ulica w dole zapełniła się powozami i udającymi się do swych zajęć mieszczuchami. W końcu uliczny gwar stłumił w nim owo osobliwe poczucie posiadacza, z jakim spoglądał przed chwilą na pustą ulicę, i ogarnęła go niechęć do tej ciżby.
Szybko obejrzał pozostałe komnaty, gdyż powodowany ciekawością zapragnął poznać każdy zakątek budowli. Na tyłach odkrył apartament pana domu, potem jeszcze kilka innych, garderobę i tylne schody dla służby. Na drugim piętrze znajdowały się jakieś spiżarnie, jakieś pokoje, które można by uznać za izby do pracy dla służby; leżały tam strzępy pięknych materiałów i naparstki, co przekonało Roo, że było to miejsce, gdzie pani domu spotykała się ze swoją krawcową.
Obejrzał dokładnie całe domostwo, a gdy skończył, poczuł ukłucie żalu. Zamknąwszy starannie drzwi, obiecał sobie solennie, że któregoś dnia wróci tu jako właściciel.
Na środku ulicy spostrzegł, że coś trzyma w palcach. Był to skrawek pięknego niegdyś jedwabiu, teraz pożółkłego ze starości. Roo, nie bardzo nawet wiedząc, czemu to czyni, wsunął go za pazuchę i wrócił do Barreta.
Wiedział, że się spóźnił. Powinien być wśród tych kelnerów, którzy otwierali kawiarnię.
Dotarłszy do swej kwatery, wciągnął fartuch i pobiegł do kuchni, gdzie bez wzbudzania sensacji udało mu się wślizgnąć pomiędzy innych. Duncan na razie się nie pokazał, a jedwab leżał bezpiecznie w schowku pod schodami.
Miał przed sobą długi dzień, ale w końcu będzie wolny i zajmie się budowaniem własnej fortuny.
Duncan odnalazł go podczas przerwy obiadowej. Ujrzawszy kuzyna, Roo pociągnął go za sobą na tylny dziedziniec. - I co?
- Kuzynie... w tej zatłoczonej izbie werbunkowej było okropnie nudno. Może mógłbym się rozejrzeć za jakimś kupcem na ten je...
Roo uciszył go ostrzegawczym spojrzeniem. - Mam już pewien pomysł. Jeżeli naprawdę chcesz mi pomóc, idź do tego domu naprzeciwko i obejrzyj wóz. Powiedz mi, co trzeba kupić, żeby przywrócić go do stanu użyteczności. Nie jesteś oczywiście woźnicą, ale obracałeś się wśród nich dostatecznie długo, by mieć o tym jakie takie pojęcie. Zorientuj się, czy trzeba kupić nową uprząż. Jeśli coś się da naprawić bez kupowania materiałów, tym lepiej dla nas.
- A co potem? - spytał Duncan.
Roo sięgnął za pazuchę i wydobył sztukę złota, która mu została z wypłaty McKellera dla tragarzy. - Zjedz coś i kup to, co trzeba, by usprawnić wóz. Będę potrzebował uprzęży dla dwu koni.
- Po co? - spytał Duncan. - To nie wystarczy na naprawę, a tym bardziej na konie. A zresztą nie mamy towaru...
- Ale ja mam plan - odpowiedział Roo.
Duncan potrząsnął głową. - Jak do tej pory twoje pomysły spełzały na niczym, kuzynie. - Na twarzy Roo pojawił się wyraz gniewu i już miał coś powiedzieć, kiedy Duncan dodał pojednawczo: - Tak czy owak, to twoje złoto, a ja w rzeczy samej nie mam niczego lepszego do roboty. - Uśmiech Duncana rozbroił Roo i jego gniew ulotnił się, zanim zdążył nabrać siły. Wisielczy humor Duncana często tak właśnie na niego działał.
- No, czas wracać do roboty - mruknął przyszły postrach krondorskich kupców. - Jeden z nas musi jakoś zarobić na życie.
Wrócił do kuchni, gdzie szykując się do wyjścia na salę, z żalem pomyślał, iż zamiast rozmawiać z Duncanem, powinien wykorzystać wolne chwile na napełnienie sobie brzucha. Teraz był głodny, co sprawiało, że czas do kolacji wlókł mu się niemiłosiernie wolno.
- Jesteś pewien, że wiesz, co robisz? - spytał Duncan.
- Nie - odpowiedział Roo - ale nic innego nie przychodzi mi na myśl. - I poprawił koniec trzymanej pod pachą beli jedwabiu.
Stali przed skromnym domem, znajdującym się niemal na samym końcu Dzielnicy Kupieckiej. Duncan, niosący drugi koniec zawiniętej w nieprzemakalny materiał beli jedwabiu niespokojnie rozejrzał się dookoła. Nie była to niebezpieczna okolica, ale nie należała też do najspokojniejszych. Zaledwie o jedną przecznicę dalej domy były już gorzej utrzymane, zamieszkane przez pracowników najemnych, a na jeden budynek przypadało niekiedy po kilka rodzin. Roo potrząsnął głową, gdy zdał sobie sprawę z faktu, że dom, przed którym stali, był dokładnie taki, jakiego należało się spodziewać po Helmucie Grindle.
Zakołatał do drzwi.
- Kto tam? - odezwała się po chwili z głębi jakaś kobieta.
- Jestem Rupert Avery - przedstawił się Roo - i chciałbym się widzieć z panem Helmutem Grindle'em, kupcem, którego miałem kiedyś zaszczyt poznać.
W drzwiach uchyliła się zręcznie ukryta klapka - Roo zauważył ją tylko dlatego, że dostrzegł błysk słońca na metalu - i po chwili drzwi lekko się uchyliły. Stanęła w nich skromnie ubrana dziewczyna, dosyć pulchna, o jasnych włosach ukrytych pod ciemną chustką. Patrząc na przybyszów, zmrużyła podejrzliwie niebieskie oczy. - Wejdźcie panowie do środka - poprosiła jednak.
Duncan i Roo wstąpili za próg, gdzie zauważyli (kiedy panna odwróciła się ku nim), że miała na sobie skromną, ale dobrze uszytą i schludną suknię. Przez myśli Roo przemknęło podejrzenie, które nie bardzo mu się spodobało.
- Co jest? - spytał Duncan, kiedy zostali sami.
- Mam nadzieję, że to służąca - rzekł Roo i to było wszystko, co kuzyn zeń wydobył.
Po kilku minutach z głębi domu wyłonił się szczupły, zgarbiony człowiek, który zerknąwszy na Roo, parsknął śmiechem: - Avery! Słyszałem, że cię powiesili!
- Król osobiście darował mi życie - żachnął się Roo - a jak kto nie wierzy, niech sprawdzi w pałacu. Proszę zresztą spytać mojego przyjaciela, Diuka Jamesa.
W oczach Grindle'a pojawił się przebiegły błysk. - Może i kogoś tam poślę. Wejdźcie. - Skinieniem dłoni poprosił ich ku osłoniętemu kotarą przejściu w głąb domu.
Opuściwszy skromny hali, weszli do pięknie umeblowanej i wykończonej bawialni. Na kosztownych meblach Roo znał się nienajgorzej - sporo dowiedział się o nich od samego Grindle'a, kiedy wraz z Erikiem podróżowali na kupieckim wozie do Krondoru.
Grindle był bowiem kupcem, który specjalizował się w towarach cennych, nie zajmujących wiele miejsca i łatwych do przewożenia. Poruszał się po całym Królestwie zwykłym wozem, który łatwo można było wziąć za pojazd należący do drobnego kramarza. W istocie ten niepozorny człek przewoził ze sobą większy majątek - licząc oczywiście w złocie - niż Roo kiedykolwiek widział na jakimkolwiek wozie podczas minionych lat spędzonych wśród woźniców.
Młoda kobieta wróciła tymczasem do gości i Grindle rzekł do niej z uśmiechem: - Karli, przynieś nam wina. - Skinieniem dłoni zaprosił obu gości, by usiedli, co też uczynili.
Roo przedstawił kuzyna kupcowi, po czym rzekł skromnie: - Mam nadzieję, że nie przeszkadzamy...
- Oczywiście, że przeszkadzacie - odparł Grindle, nie okazując za grosz taktu. - Podejrzewam jednak, że macie dla mnie coś, o czym sądzicie, że może mnie zainteresować... a takie zwariowane propozycje niekiedy mnie bawią. - Zerknął na belę, którą Duncan i Roo wnieśli do bawialni, leżącą teraz obok krzesła Duncana. - Chyba się nie pomylę, jeżeli założę, że wasza propozycja dotyczy tego, co tam macie w tym płótnie.
Dziewczyna, którą Roo - z wewnętrznym westchnieniem ulgi wziął za służącą - wróciła z tacą, trzema pucharkami i karafką wina. Roo łyknął i uśmiechnął się lekko: - Nie jest to wasze najlepsze wino, panie kupcze, ale też i nie najgorsze...
Grindle również się uśmiechnął. - A... teraz sobie przypominam, jesteś z Ravensburga. Miasto winnic. Cóż... jeżeli pokażesz mi coś wartościowego, może i każę podać lepsze. Jaki masz plan i ile złota będziesz potrzebował do jego realizacji?
Mówił lekkim tonem, Roo jednak widział czającą się w jego wzroku podejrzliwość. Był to jeden z najbystrzejszych ludzi, z jakimi zetknął go los... człowiek, który potrafił zwęszyć sekret tam, gdzie Roo nigdy by się nie domyślił jego istnienia. Niewiele wskórałby, próbując nabrać siedzącego przed nim kupca.
Kiwnął więc głową i Duncan powoli zaczął rozwijać belę. Potem, odwinąwszy materiał tak, że można było zobaczyć piękny jedwab, odstąpił na bok. Grindle szybko przyklęknął i przez chwilę badał materiał, delikatnie sprawdzając kciukiem gładkość i wytrzymałość tkaniny. Lekko podniósłszy belę, zbadał ciężar i ocenił długość błamu. Szerokość wskazała mu wielkość beli.
- Wiecie, co tu macie? - spytał w końcu.
- Keshański jedwab, jak sądzę - odpowiedział Roo, lekko wzruszając ramionami.
- Owszem - sapnął Grindle. - Tak zwany imperialny. Powinien trafić prosto do pałacu Imperatora. Tkają zeń te lekkie kilty i inną odzież noszoną przez keshańskich Błękitnokrwistych. - W jego oczach pojawiło się wyrachowanie. - Jak to trafiło do waszych rąk?
- Powiedzmy, że uratowaliśmy to przed zniszczeniem -odpowiedział Roo. - Nikt zaś nie potrafił udowodnić prawa własności.
Grindle parsknął śmiechem. - Nie może być inaczej -wyjaśnił, ponownie siadając na swoim krześle. - Przemycanie tego z Imperium jest jedną z poważniejszych zbrodni przeciwko państwu. - Potrząsnął głową. - Wiecie... to nie jest najlepsza tkanina na świecie, ale Błękitnokrwiści mają wyjątkowe poczucie własności i przywiązania do wszystkiego, co jest związane z ich historią i tradycją. Po prostu nie podoba im się myśl, że ktoś oprócz nich może ubierać się w taką tkaninę. Co oczywiście sprawia, że nasi próżni panowie pożądają jej tym bardziej. Przepadają oni za wszystkim, czego mieć nie mogą.
Roo milczał, spoglądając na Grindle'a. W końcu stary nie wytrzymał: - No, dobrze... ale co ta przemycona tkanina ma wspólnego z tym, co ci chodzi po twojej przewrotnej głowie, Rupercie?
- Właściwie to nie mam żadnego planu - odparł Roo. W kilku słowach nakreślił obraz swoich wysiłków przy imporcie wina z Darkmoor i - co zdziwiło Duncana - Grindle powstrzymał się od kąśliwych uwag na temat tego pomysłu. Kiedy przeszedł do historii starcia z Szydercami, które tak fatalnie zakończyło się dla odżałowanej pamięci Sama Tannersona, Grindle uciszył go skinieniem dłoni.
- Oto i sedno sprawy, chłopcze - rzekł i łyknął nieco wina. - Kiedy handlujesz czymś takim - wskazał głową jedwab - musisz się zadawać z Szydercami albo przedsiębiorcami, którzy mają z nimi układy. - Potarł brodę kościstym palcem. - Nie da się jednak zaprzeczyć, że są krawcy, którzy drogo by zapłacili za jedwab tej klasy.
- Sir, co sprawia, że jest on tak drogi, oczywiście, poza zastrzeżeniami Imperium? - spytał Duncan.
Grindle wzruszył ramionami. - Powiada się, że pochodzi od jakichś olbrzymich robaków, pająków czy innych fantastycznych stworzeń... i nie produkują go zwykłe jedwabniki. Nie mam pojęcia, czy to prawda, ale jedną rzecz trzeba mu przyznać: można go nosić latami i nie traci lśnienia ni barwy. Nie da się tego rzec o innym jedwabiu.
Zapadła chwila ciszy, a potem Grindle zwrócił się do Roo: - Nadal jednak nie powiedziałeś mi jeszcze, czego ode mnie oczekujesz?
- Już mi pan sporo wyjaśnił - rzekł Roo. - Prawdę powiedziawszy, mam wóz, ale bez koni i towaru, myślałem więc, by to sprzedać. Mógłby pan mi podsunąć nazwisko jakiegoś dyskretnego kupca i uczciwą cenę...
- Owszem. - Na twarzy starego znów pojawiło się wyrachowanie. - Mógłbym.
Duncan zasłonił jedwab, a Grindle znów zawołał: - Karli! - Dziewczyna pojawiła się chwilkę później, i stary poprosił: - Córeczko... przynieś nam tego wina z Oversbruka... który to rocznik?
- Wiem który, tatku.
Przenosząc wzrok z ojca na córkę, Roo zmusił się do uśmiechu - choć miał aż dwa powody, by się nie śmiać. Pierwszym był ten, że dziewczyna okazała się nie służącą, lecz córką starego. Westchnął w głębi ducha i podjął bohaterską próbę posłania jej miłego uśmiechu. Drugim powodem był wybór wina. Doskonale wiedział, po jakie wino stary posyła córkę - ciemne i bardzo słodkie typu advariańskiego, hodowane w chłodnym klimacie rodzinnych miejsc Grindle'a. Osobiście rzadko miewał do czynienia ze słodkimi winami, raz tylko zdarzyła mu się okazja, kiedy zabrał jedną butelkę słodkiego wina gronowego z transportu, który jego ojciec wiózł do Ravensburga. Trafił mu się wtedy najcięższy chyba przypadek kaca w życiu, w tej chwili jednak niczego nie pragnął bardziej niż aprobaty starego i w razie potrzeby sam byłby wyżłopał całą butlę. Spojrzawszy na niezbyt urodziwą, skromnie odzianą dziewczynę, pojął, że potrzebna jest mu jej aprobata.
Gapił się na nią tak uporczywie, że wychodząc z komnaty, zaczerwieniła się, a stary pohamował jego zapały: - Nic z tego, mój hołyszu.
Roo uśmiechnął się niewyraźnie. - Niełatwo jest być obojętnym na takie wdzięki.
Grindle ryknął szczerym śmiechem: - Avery, raz ci już powiedziałem, że nie powinieneś sądzić, iż wszyscy inni są od ciebie głupsi...
Roo miał tyle przyzwoitości, że się zaczerwienił, a gdy dziewczyna wróciła z winem, nie rzekł już ani słowa. Kiedy podnieśli puchary i Duncan wzniósł jakiś tradycyjny toast za zaufanie i nadzieje na lepsze jutro, Roo wypił i zapytał: - Mogę więc liczyć na to, że zrobimy jakiś interes, panie Grindle?
Przyjazny uśmiech znikł natychmiast z twarzy starego, a pojawiła się na niej kamienna nieustępliwość. - Niewykluczone. - Pochylił się ku przodowi. - Roo Avery, czytam w tobie jak w otwartej księdze... pozwól więc, że od razu wyjaśnimy sobie kilka spraw. Spędziłem na szlaku z tobą i twoim kompanem, Erikiem, dość czasu, by cię poznać. Jesteś bystry i nie brak ci sprytu, co się nie zawsze sprowadza do tego samego, masz naturę skłonną do podstępów, ale myślę, że szybko się uczysz. - Zniżył głos. - Jestem starym człowiekiem, który ma miłą córkę, i wiem, że każdy, kto się do niej wdzięczy, wdzięczy się jednocześnie do mojej szkatuły. - Zamilkł, a kiedy Roo nie zaprzeczył, kiwnął głową, jakby potwierdził jakiś swój domysł, po czym podjął wątek. - Nie będę jednak żył wiecznie, a kiedy umrę, chcę, by opłakiwały mnie wnuki. Jeśli ceną tej słabostki jest konieczność znalezienia zięcia wśród tych, którzy łypią na mój kufer, niechże i tak będzie. Mogę jednak wybrać najlepszego z nich. Chcę zaś takiego, co po śmierci starego Grindle'a zatroszczy się o jego wnuki i ich matkę. - Mówił coraz ciszej. - Chcę kogoś, kto zatroszczy się zarówno o moją firmę, jak i o moją dziewczynkę. Nie mam pojęcia, czy to będziesz ty, chłopcze... ale możesz zostać moim zięciem.
Roo spojrzał w oczy starego i zobaczył w nich tyle hartu i nieustępliwości, ile nie widział w oczach żadnego innego człeka... nawet w oczach de Longueville'a.
- Jeżeli się nadam... - To było wszystko, co zdołał z siebie wykrztusić.
- No cóż... - rzekł Grindle - a zatem, jak mówią gracze, karty na stole.
Podczas całej przemowy starego Duncan miał minę, jakby wolał niczego nie słyszeć, uśmiechał się jednak jak podczas zwykłej towarzyskiej pogawędki przy lampce wina.
- Co powinienem zrobić z jedwabiem? - spytał Grindle. Roo zastanawiał się przez chwilę. - Potrzebne mi pieniądze na początek. Proszę wziąć jedwab, a dać mi konie, pomóc przy reperacji wozu i wyposażeniu go w towary. Chcę panu udowodnić, że jestem coś wart.
Grindle znów przez chwilę tarł palcem brodę. - Ten jedwab to niewątpliwie przyzwoity zastaw - rzekł w końcu. Wykonał gest, jakby dodawał w myśli jakieś sumy. - Jedną rzecz chciałbym wiedzieć, zanim podejmę ostateczną decyzję - rzekł niespodziewanie. - Kto będzie cię ścigał za utratę tego jedwabiu?
Roo spojrzał na Duncana, który wzruszył ramionami. Przyszły przedsiębiorca opowiedział już kuzynowi o swojej sprzeczce z Jacobym, ale Duncan uznał, że gra jest warta świeczki.
- Podejrzewam, że z Kesh sprowadził jedwab Tim Jacoby. Albo miał go odebrać od dostawcy. Ujmę to tak... nie jest zadowolony z tego, że towar gdzieś przepadł...
- Jacoby? - spytał Grindle. Na jego twarzy nagle pojawił się szeroki uśmiech. - Jego ojciec i ja jesteśmy odwiecznymi wrogami. Kiedyś, jako chłopcy, żyliśmy nawet w przyjaźni. Słyszałem, że syn starego, Randolph, to przyzwoity chłopak, ale Timothy to co innego... łotrzyk zeń i krętacz. Poparcie w tym przedsięwzięciu nie przysporzy mi więc nowych wrogów.
- A zatem jesteśmy wspólnikami? - spytał Roo.
- Owszem... na to wygląda - odpowiedział Grindle. - A teraz wypijmy jeszcze...
- Nie macie panie drugiej córki? - spytał z głupia frant Duncan po wypiciu kolejnego pucharu. - Ładniejszej może?
Przez chwilę Roo nie wiedział, gdzie podziać oczy... i szczerze się zdumiał, usłyszawszy śmiech Grindle' a. Bezczelne pytanie prawdziwie Helmuta rozbawiło.
Osuszyli butelkę, rozmawiając o wielu sprawach, głównie jednak Roo i Helmut snuli plany na przyszłość. Omawiali rozmaite możliwości dotyczące otwarcia nowych szlaków handlowych, poszerzenia asortymentu sprzedaży i nawet nie zauważyli, że Duncan zasnął w swoim fotelu, ani tego, że weszła Karli i zabrała pustą butelkę, zostawiając niską, skwierczącą świecę, przy której obaj mężczyźni przegadali niemal całą noc.
- Uważaj! - mruknął Roo.
- Widzę - kiwnął głową Duncan.
Prowadzili wóz po nadmorskiej drodze za Sarth, które było najbliższym bezpiecznym portem na północ od Krondoru. Dziarskie konie ciągnęły naprawiony wóz wypełniony towarami, z których część wartości pokryła sumka uzyskana przez Grindle'a ze sprzedaży jedwabiu.
Na poboczu drogi zebrała się grupka uzbrojonych mężczyzn, pogrążonych teraz w zaciekłym sporze. Na widok wozu jeden z nich wezwał podróżnych do zatrzymania pojazdu, a kiedy podjechali bliżej, zbrojni rozstawili się w poprzek drogi.
- Kto odmawia mi prawa przejazdu Królewskim Traktem? - spytał gniewnie Roo.
- Nikt ci go nie odmawia, przybyszu... - rzekł pojednawczo przywódca grupy - ale czasy są niebezpieczne i musimy was spytać, czyście nie widzieli zbrojnych ludzi mijających was w drodze na południe?
- Nie - odpowiedział Duncan.
- A co to za jedni? - spytał Roo.
- Bandyci... zaatakowali nas wczoraj w nocy. Było ich kilkunastu... albo i więcej - odpowiedział jeden ze stojących w pobliżu.
Przywódca łypnął nań wrogo przez ramię, ale do Roo odezwał się dość uprzejmie. - Bandyci. Ostatniej nocy obrabowali kilku kupców, ogołocili ich składy, a potem ograbili obie miejskie oberże.
Roo zerknął kątem oka na Duncana. Ten nie ukrywał rozbawienia. Zbliżało się południe, przy drodze stała odszpuntowana baryłka piwa i Roo był niemal pewien, że dzielni „żołnierze” dyskutują już od świtu.
- Jesteście miejską milicją? - spytał.
Przywódca jakby się obruszył. - Nie inaczej! W służbie Diuka Krondoru, oczywiście, ale jesteśmy wolnymi ludźmi stającymi w obronie swego grodu!
- No... - odezwał się Roo, podcinając konie - to lepiej bierzcie się do roboty i ruszajcie w pościg.
- Owszem, chętnie to zrobimy - odezwał się rzecznik całej grupy. - Ale w tym właśnie sęk, dobrze mówię... - Spojrzał na kompanów, jakby szukał u nich poparcia. - Nie wiemy, dokąd się udali. I nie wiemy, dokąd ruszać, by ich dopaść.
- Na północ - odparł Roo.
- A nie mówiłem? - Rzecznik potoczył wzrokiem po kompanach.
- Ale dlaczego na północ? - zreflektował się po chwili.
- Bo jedziemy tą drogą od Krondoru. Gdyby udali się na południe, to byliby nas minęli. Nikt zaś obok nas nie przejeżdżał, można więc spokojnie założyć, że kierują się ku północy, na Jastrzębie Pustkowie albo na Turnie Kwestarza. - Roo nie był znawcą geografii, słyszał jednak o szlakach handlowych, że poza północno-wschodnim odgałęzieniem traktu, który omijał wschodnie stoki gór Calastius, niełatwo było przedrzeć się przez nie ku Sarth.
- Aaa... dlaszego nie na za... zachód albo wschó... ód! - dopytywał się nie bez trudu jeden z żołnierzy, który widać miał słabszą głowę.
- Mości sierżancie... - Roo zwrócił się do przywódcy. Ten skinął lekko. - Jeżeli zmierzaliby na zachód, wybraliby łodzie, nie konie... a na wschodzie... co leży w tamtej stronie?
- Droga do opactwa Sarth... i kolejne góry.
- Pojechali na północ - rzekł Roo z przekonaniem w głosie. - I idę o zakład, że kierują się na Ylith... bo gdzieżby indziej sprzedali to, co zagrabili u was?
To przywódcy wystarczyło. - Chłopy! W drogę!
Ochotnicy oddalili się pospiesznie, choć niektórzy z sarthejskich herosów mieli kłopoty w zrobieniu kilku kroków po prostej.
Roo ruszył w swoją drogę, obserwując, jak niewielki oddziałek rozbiega się po mieście w poszukiwaniu koni.
- Myślisz, że znajdą bandytów? - spytał Duncan.
- Tak, jeśli będą mieli ogromnego pecha.
- A gdzie armia Księcia? - ponownie spytał Duncan.
- Sądzę, że o to należałoby spytać jego samego - odparł Roo. Sarth leżało w granicach dystryktu książęcego, co oznaczało, że nie miało miejscowego earla, barona czy diuka, który odpowiadałby za jego bezpieczeństwo. Żołnierze krondorscy pełnili regularną służbę patrolową od granic Yabonu na północy do samego Krondoru. Pierwszymi jednak, którzy mieli odpowiadać za bezpieczeństwo traktów, byli miejscowi ceklarze, ochotnicy i konstable, którzy winni okazywać pomoc i utrzymywać porządek do przybycia patrolu.
Początek podróży zadowolił obu kompanów. Roo złożył rezygnację u Barreta i nie bez zaskoczenia dowiedział się, że stary McKeller żałuje jego odejścia. Obiecał też Jasonowi, że jeżeli los będzie mu sprzyjał, to zapewni mu u siebie pozycję odpowiadającą jego zdolnościom.
Helmut Grindle zrobił sporo, by pomóc Roo wejść „do interesu”. Kilka razy wspominał o tym, że „chłopak” (tak go nazywał) i jego Karli stanowiliby dobrą parę. Kilka uwag starego sprawiło, że córka musiała się potężnie rumienić, Grindle jednak nie zadał sobie nawet trudu, by spytać Karli, co myślała o planowanym przezeń małżeństwie.
Roo żartował oczywiście, mówiąc Erikowi o poślubieniu córki Helmuta, teraz jednak, gdy sprawa nabrała realnych kształtów, zastanawiał się nad możliwymi konsekwencjami. Dziewczyna nie była wcale brzydka, po prostu nie należała do osób urodziwych... ale ponieważ to samo dotyczyło i jego samego, więc się nie przejmował jej urodą. Wiedział też, że jeżeli osiągnie sukces, to będzie mógł sobie pozwolić na piękną kochankę -jego zobowiązania wobec Grindle'a ograniczały się w końcu do tego, że miał zapewnić Karli dostatek, zrobić jej gromadkę dzieci i zadbać o to, by dzieciaki miały co jeść, i gromadzić dla nich majątek. Wiedział także, że jeżeli zdoła pomnożyć to, co dzięki Grindle'owi znalazło się w jego posiadaniu, stary uczyni go swoim spadkobiercą. Co prawda spadkobierczynią będzie Karli, ale wychodziło na jedno... miałby do dyspozycji ładną sumkę, która właściwie użyta mogła mu zapewnić zawrotną przyszłość.
Roo usiłował omówić z Duncanem kilka pomysłów, kuzyna jednak nie bardzo pociągały interesy - jego zainteresowanie ograniczało się do tego, ile i w jakiej monecie wypłacą mu wynagrodzenie, potem zaś był tylko ciekaw, gdzie można znaleźć najbliższy burdel lub jakąś chętną dziewkę służebną. Podróż z Duncanem była dla Roo bardzo kształcąca, gdyż pod wpływem kuzyna przyznawał, że lepiej spędzić noc w towarzystwie dziewczyny niż samotnie, nieustannie go jednak zdumiewał upór i energia, które kuzyn poświęcał na uwodzenie córek oberżystów. Upodobanie Duncana do kobiet znacznie przekraczało zwykłe męskie apetyty Roo.
Z drugiej strony Duncan nie przejawiał chęci zbicia majątku, jaka opanowała Roo. Podróżował z nim, walczył u jego boku, uprawiał miłość z dziewkami i jadł przy jego stole, ale wcale nie podzielał marzeń młodszego Avery'ego. Nie miał nic przeciwko temu, by przy takiej czy innej okazji zarobić parę groszy, ale systematyczna i ciężka praca, owocująca majątkiem, była czymś, czemu nie poświęciłby nawet jednej myśli.
Przecięli południowe krańce Sarth, a kiedy ujrzeli skład z wyłamanymi drzwiami, Roo zatrzymał konie.
- Miej oko na wszystko - polecił Duncanowi i zeskoczył z kozła.
Wszedł do sklepu, który został całkowicie spustoszony. -Witajcie, panie kupcze - zwrócił się do właściciela, który patrzył nań z osobliwą mieszaniną irytacji i rezygnacji w oczach.
- Witajcie, panie - odparł kupiec. - Jak widzicie, nie mogę prowadzić interesów tak, jakbym chciał...
Roo przez chwilę patrzył uważnie na rozmówcę - człowieka w średnim wieku, zaczynającego lekko tyć. - Tak właśnie mi powiedziano. Pozwólcie, że się przedstawię. Rupert Avery, dostawca towarów. - Wyciągnął dłoń do powitania. - Właściwie jadę do Ylith... ale może mógłbym coś dla was zrobić...
Kupiec potrząsnął niepewnie głową. - John Vinci, do usług. Co właściwie macie na myśli?
- Jestem, jak powiedziałem, dostawcą towarów i może mógłbym wam dostarczyć produkty, których potrzebujecie, by zapełnić wasz spustoszony skład...
Nastrój kupca natychmiast się zmienił. Wpatrywał się teraz w Roo z takim namysłem, jakby stał w obliczu zakładu, w którym musi postawić wszystko, co posiada.
- Mam najlepsze towary. Wyruszyłem w podróż do Ylith i planowałem w drodze powrotnej nabyć coś dla Krondoru, może jednak zdołam, jak to się mówi, oszczędzić sobie drogi, jeżeli mielibyście dla mnie coś, co zamierzałem nabyć w Ylith.
- A czego szukacie? - spytał kupiec.
- Towarów, które łatwo transportować, nie zajmują wiele miejsca, ale przynoszą spore zyski.
Kupiec patrzył przez chwilę na Roo, potem kiwnął głową. - Rozumiem. Skupujecie drogie błyskotki dla szlachty.
- Coś w tym rodzaju.
- Cóż... nie miałbym zbytu na towary kosztowne, ale przydałoby mi się z tuzin bel mocnego, lnianego płótna, trochę stalowych igieł i innych rzeczy potrzebnych mieszczuchom.
- Mogę wziąć listę do Ylith - kiwnął głową Roo - a będę tędy wracał za dwa tygodnie. Co macie dla mnie?
Kupiec wzruszył ramionami. - Miałem niewielką szkatułkę złota, ale te kurwie syny szybko ją znalazły.
Roo uśmiechnął się ze zrozumieniem. Kupiec miał pewnie niewielką szkatułę ze złotem, kiepsko ukrytą, tak żeby po jej znalezieniu napastnicy doszli do wniosku, że już go ogołocili. Nie ulegało jednak wątpliwości, że ukrył gdzieś znacznie zasobniejszy skarbczyk. - Było w niej coś wartościowego?
- Ot, kilka drobiazgów... nic takiego, co można by nazwać unikatem - wzruszył ramionami kupiec.
- Unikaty są dla szczególnych klientów - mruknął Roo. Potarłszy dłonią podbródek, ciągnął dalej: - Unikat to coś, co może leżeć bardzo długo, zanim znajdzie nabywcę tutaj, ale w Krondorze...
Kupiec przez chwilę patrzył nań uważnie, aż wreszcie się zdecydował: - Pozwólcie za mną.
Przeprowadziwszy Roo na tyły sklepu, powiódł go przez niewielki dziedziniec do swego domu. W kuchni jakaś blada kobieta przygotowywała posiłek, a dwójka dzieciaków biła się o zabawkę.
- Zechciejcie poczekać - zwrócił się kupiec do Roo, nie troszcząc się wcale o przedstawienie go żonie, i ruszył ku wąskim schodom. Po kilku chwilach wrócił i wyciągnął do gościa niewielkie skórzane puzderko.
Kiedy Roo otworzył wieczko, znalazł wewnątrz jeden klejnot - piękny szmaragdowy naszyjnik ze starannie obrobionych kamieni. Oprawę szmaragdów stanowiły brylanty, małe, ale doskonale dobrane i oszlifowane, wszystko zaś razem było osadzone w złocie. Roo nie bardzo umiałby określić przybliżoną choćby wartość kolii, z grubsza jednak ocenił, że była wystarczająca, by spowodować błysk w oku najchytrzejszego z jubilerów.
- I czegóż byście za to chcieli?
- Trzymałem to jako zabezpieczenie na czarną godzinę - rzekł kupiec - i zdaje się, że właśnie taka na mnie przyszła. Wzruszył ramionami. - Potrzebne mi nowe towary... i to szybko. Jeżeli nie dostarczę ludziom rzeczy, których potrzebują, to wypadnę z interesu.
Roo milczał przez chwilę. - Oto moja propozycja - rzekł, obliczywszy wszystko w myślach. - Zróbcie listę i cennik potrzebnych wam rzeczy, przejrzymy je razem. Jeśli się dogadamy, przywiozę wszystko z Ylith... powiedzmy za dwa tygodnie, może do dziesięciu dni... i wrócicie do roboty.
Gospodarz zmarszczył brwi. - Za tydzień spodziewamy się tu kupca z Queg...
- A jakąż macie pewność, że przywiezie to, czego potrzebujecie? - spytał Roo. - Co wam z tego przyjdzie, jeżeli się na przykład okaże, że to handlarz niewolników?
- Nic - potrząsnął głową rozmówca - ale w tych krajach od lat nie pojawili się handlarze ludźmi... - Niewolnictwo było w Królestwie zniesione. Wyjątkiem byli skazani przestępcy, ale przywóz niewolników z Queg czy Kesh był zabroniony.
- Dobrze wiecie, o czym mówię - rzekł Roo. - Za niewielką dodatkową opłatą przywiozę wam dokładnie to, co zamówicie.
Kupiec wahał się przez chwilę, a wtedy Roo użył argumentu rozstrzygającego. - Dzieciaki będą miały co jeść.
- Zgoda - rzekł gospodarz. - Idźcie do oberży na końcu ulicy i weźcie tam izbę. Spotkamy się przy kolacji i omówimy szczegóły.
Wymienili zwyczajowy uścisk dłoni i Roo wrócił do czekającego na wozie Duncana. Ten już prawie spał. - Dokąd teraz? - spytał sennym głosem, gdy Roo wdrapywał się na kozioł.
- Do gospody •- rzekł Roo. - Znajdziemy sobie jakąś izbę, a potem ubijemy interes.
- Jak sobie życzysz - wzruszył ramionami Duncan.
- Tak sobie życzę - uśmiechnął się Roo.
- I jak poszło, młody Rupercie? - spytał Helmut Grindle, gdy Roo wkroczył do jego gabinetu.
Ravensburczyk usiadł i skinieniem głowy pozdrowił Karli, która weszła, niosąc dlań pucharek wina. Upił trochę, po czym rzekł z namaszczeniem: - Myślę, że bardzo dobrze.
- Myślisz? - spytał Grindle, rozsiadając się wygodniej w fotelu. Spojrzał przez okno na dziedziniec, gdzie Duncan pilnował wozu. - Nie widzę towarów, muszę więc założyć, że przywiozłeś coś małego, ale cennego.
- Dobrze pan myśli - odparł Roo. - Zabrałem wasze towary do Ylith, sprzedałem je w ciągu trzech dni po cenach, jakie uznałem za najkorzystniejsze, i zakupiłem towary na drogę powrotną.
- Jakie towary? - Zmrużył oczy Grindle.
- Dwadzieścia beli tkaniny lnianej, dwie baryłki stalowych ćwieków i gwoździ, dziesięć tuzinów igieł, tuzin młotków, pięć pił do drewna, jeden duży motek mocnej i dobrej nici...
- Co? - przerwał mu Grindle, podnosząc dłoń. - Mówisz o przedmiotach użytku domowego! To po kiego licha dyskutowaliśmy o rzadkich i cennych przedmiotach dla bogatej klienteli?
- No... - droczył się Roo. - Zostało mi trochę złota. Grindle znów usiadł wygodniej i zatopił palce w żabocie koszuli. - Coś przede mną ukrywasz... Co to takiego?
- Wspomniane towary wymieniłem z pewnym kupcem z Sarth. Za to... - I Roo podał staremu skórzane puzderko.
Grindle wziął je do ręki i otworzył. Przez długą chwilę podziwiał klejnot w milczeniu, a potem powiedział: - To bardzo piękna rzecz... - Szybko poczynił obliczenia w myślach. - Ale nie warta tyle, ile wpakowałem w tę twoją podróż na północ.
Roo parsknął śmiechem i sięgnął za pazuchę. Wyciągnąwszy ciężką kiesę, rzucił ją na stół. - Jak powiedziałem, przywiozłem też trochę złota.
Grindle rozwiązał rzemień, przeliczył monety i uśmiechnął się szeroko. - No, chłopcze, niezły to zysk...
- Poszczęściło mi się - rzekł skromnie Roo.
- Szczęście uśmiecha się tylko do tych, którzy potrafią dostrzec okazję i nie wahają się przed jej wykorzystaniem - odpowiedział Grindle.
Roo z udaną skromnością wzruszył ramionami, usiłując jednocześnie nie ulecieć w powietrze z powodu rozpierającej go dumy.
Grindle odwrócił się ku drzwiom wiodącym na tyły domu. - Karli! - zawołał.
Dziewczyna ukazała się po chwili. - Tak, ojcze?
- Karli... pozwoliłem obecnemu tu młodemu panu Avery na starania o twoją rękę. W najbliższy szóstek wyjdziecie razem na spacer po mieście.
Dziewczyna spojrzała na ojca, potem na Roo i widać było, że sytuacja, w jakiej się znalazła, jest dla niej dość niezręczna. Przez chwilę milczała, a potem odrzekła cicho: - Tak, ojcze. - I spojrzawszy na Roo, dodała: - Więc w szóstek, sir?
Roo przez chwilę milczał, też bowiem nie bardzo wiedział, co rzec. Wreszcie kiwnął głową i wypalił: - Po obiedzie!
Karli wymknęła się bez słowa, a Roo zaczął się zastanawiać, czy zachował się właściwie. Może powinien był dodać, że będzie czekał z niecierpliwością, albo rzucić jakiś komplement... na przykład, że ślicznie wygląda w tej sukni. Potrząsnął tylko głową ze złością i postanowił przy najbliższej okazji zasięgnąć porady u Duncana, a potem wrócił myślami do teraźniejszości.
Grindle tymczasem nalał obu po pucharze słodkiego wina.
Rozsiadłszy się wygodniej, poprosił: - A teraz, chłopcze, opowiedz mi, jakżeś tego dokonał. I nie pomijaj żadnego szczegółu. Roo uśmiechnął się szeroko i rozpromienił niemal na widok blasku w oczach Grindle'a, kiedy stary zaczął pieścić wzrokiem naszyjnik.
Rozdział 8
GRACZE
Roo wyciągnął dłoń.
- Widzę Greylocka! - powiedział.
Erik, Jadow, Diuk James, Robert de Longueville i Konetabl William czekali w królewskiej przystani na nadpływającą „Zemstę Trencharda”. Patrzyli na zbliżający się okręt pełni obaw, wypatrując członków kompanii Calisa, którym - być może -udało się wydobyć z zawieruchy, jaka się rozpętała, gdy wojska Szmaragdowej Królowej uderzyły na Mahartę.
- Łatwo dostrzec tę siwą czuprynę - dodał Roo, osłaniając oczy dłonią, patrzyli bowiem pod słońce. Podczas ostatniego miesiąca, kiedy to został zaufanym partnerem Helmuta Grindle'a, był zbyt zajęty, by interesować się losami swoich niegdysiejszych towarzyszy, kiedy jednak Erik przesłał mu wieść, że dostrzeżono wchodzący na redę kolejny statek z Novindusa, nadzorowanie załadunku wozów na kurs do Sarth powierzył Duncanowi, a sam pospieszył do portu. Podobnie jak Erik, czuł się silnie związany z ludźmi, z którymi przez blisko dwa lata dzielił niebezpieczeństwa podróży na przeciwległy kontynent. I nagle obok Greylocka dostrzegł jeszcze jedną znajomą sylwetkę.
- Luis! - wrzasnął radośnie. - To Luis!
- Masz rację... - sapnął Jadow. - To ten stuknięty rodezjański matkojebca, albo jestem kapłanem Sung.
Roo kiwnął głową, a Greylock i Luis zaczęli im machać. Potem oczekujący w porcie sposępnieli, zdali sobie bowiem sprawę z faktu, że na pokładzie nie widać innych członków kompanii. - Może niektórzy z nich zachorowali i leżą pod pokładem - rzekł Erik, który podzielał chyba myśli przyjaciół.
- Może - zgodził się z nim Roo, choć ton jego wypowiedzi wyraźnie wskazywał, że on sam nie za bardzo w to wierzy.
Statek wolno zbliżał się do przystani. W przeciwieństwie do Admirała Nicholasa, kapitan „Zemsty” nie próbował lekceważyć rygorów Mistrza Portu i jego pilotów, statek więc zwolnił, dopóki nie znalazł się dość blisko, by przyjąć liny szalup holowniczych, które dostawiły go na miejsce.
Greylock i Luis byli pierwszymi, którzy zeszli po spuszczonym trapie. Owen oddał wojskowe honory Diukowi Jamesowi i Konetablowi Williamowi, Luis zaś, Jadow, Roo i Erik klepali się po plecach i nie wstydząc się, płakali z radości.
I nagle Roo, który pierwszy się zorientował, że Luis zachowuje się dość osobliwie, spytał: - Co z twoją ręką?
Luis miał na sobie kurtkę z długimi rękawami, a dłonie skrył w czarnych rękawicach. Niegdysiejszy rodezjański dworak, późniejszy morderca, podniósł prawą rękę i zdjął rękawicę. Nieruchome palce jego prawej dłoni zastygły na podobieństwo szponów. Oczy przybysza spochmurniały: - Postawcie mi kolejkę, a wszystko wam opowiem - odparł krótko.
- Zrobione! - rzekł Erik i odwrócił się do de Longueville'a. - Mości sierżancie... czy jesteśmy wam teraz potrzebni?
- Nie bardzo - kiwnął głową Bobby. - Ale nie urżnijcie się za bardzo. Jutro rano będziecie mi potrzebni... i nie chciałbym was kurować. Przyprowadźcie Luisa ze sobą. Mam do niego kilka pytań, poza tym trzeba będzie mu wypisać ułaskawienie.
- Ułaskawienie? - spytał zaintrygowany Luis. - Pamiętam, jak kapitan coś o tym mówił, ale się nie spodziewałem, że tego dożyję...
- No, chodźże już - ponaglił go Roo. - Opowiemy ci o wszystkim po drodze i zadbamy o to, by ceklarze nie powiesili cię do jutra...
- Dobrze was znów widzieć, Mistrzu Greylock - rzekł Erik.
- Nie zamierzam wyjechać - odparł były Mistrz Miecza Barona Darkmoor. - Spotkamy się jutro. - Na jego twarzy pojawił się cień smutku. - Trzeba nam pogadać o wielu rzeczach...
Erik kiwnął głową. On również miał wieści o tych towarzyszach, którym się nie udało ujść z pułapki pod Mahartą i nie zdołali dotrzeć do Miasta nad Wężową Rzeką.
Pozostali przy życiu członkowie kompanii straceńców szybko wydostali się poza rejon portu i Erik poprowadził ich do oberży, w której zazwyczaj zbierali się członkowie załogi krondorskiego garnizonu. Młodzieniec podejrzewał, że każdy ze służących w tej gospodzie pracował w tajnej służbie Diuka; de Longueville wyraźnie powiedział, że woli, by jego ludzie odwiedzali Złamaną Tarczę, a nie inne miejskie tawerny. Piwo było tu przyzwoite i stosunkowo tanie, kobiety chętne, a położenie oberży pozwalało na zaglądanie tu w czasie wolnym od zajęć - Erik nie widział więc powodów do sprzeciwiania się woli łysawego sierżanta.
Było wczesne popołudnie i ruch w oberży nie przeciążał personelu robotą. Erik skinieniem dłoni zamówił kolejkę piwa dla wszystkich i towarzystwo zajęło miejsce przy jednym ze stolików.
- Jak to było z tobą, Luis? - spytał Roo. - Myśleliśmy, że utonąłeś podczas przeprawy przez rzekę.
Pod Mahartą kompania Calisa musiała podjąć ryzyko przepłynięcia wpław ujścia Vedry. Płynęli w pełnych zbrojach i ekwipunku i dlatego wielu nie dotarło do drugiego brzegu. Luis zdrową dłonią potarł podbródek.
- Niewiele brakowało - powiedział z rodezjańskim akcentem, który nadawał jego wypowiedziom osobliwą melodyjność. - Udało mi się jakoś wydostać na tę maleńką wysepkę, na której wyście wylądowali nieco wcześniej... ale potem prąd zniósł mnie ku morzu. Próbowałem dotrzeć do brzegu, lecz dopadł mnie skurcz.
Potrząsnął głową i nagle Roo zdał sobie sprawę, że jego towarzysz bardzo się postarzał. Choć nie miał jeszcze za sobą i połowy żywota przeciętnego Krondorczyka, głowę i wąsy Luisa zdobiły już wyraźne pasma siwizny. Kiedy oberżysta postawił przed nimi cynowe kufle, Rodezjanin westchnął ciężko, łyknął piwa i podjął opowieść: - Nie czekałem na drugi skurcz. Cisnąłem miecz i tarczę, i porwawszy sztylet, zacząłem przecinać rzemienie kirysu. Kiedy znów mogłem wytknąć łeb nad wodę, byłem tak oszołomiony, że nie wiedziałem, gdzie mnie zniosło... Niebo okrywał mrok, i wiedziałem, że niewiele zostało mi czasu i sił. W pewnej chwili zobaczyłem łódź, więc ruszyłem w jej stronę. - Opowiadający podniósł zniekształconą dłoń. -To wtedy się tego dorobiłem. Złapałem za burtę, a jeden z rybaków trzasnął mnie wiosłem.
Erik zamrugał, a Roo tylko stęknął: - Na wszystkich bogów!
- Chyba zawyłem z bólu - rzekł Luis. - Straciłem przytomność i byłbym utonął, ale ktoś mnie wyciągnął z wody, bo jak przyszedłem do siebie, okazało się, że jestem w pełnej uciekinierów łodzi, która kieruje się na otwarte morze.
- A jak się dostałeś do Miasta nad Wężową Rzeką? - spytał Roo.
Luis opowiedział o zdesperowanych rybakach, żeglujących mimo okrętów wojennych, które ścigały uciekinierów, ignorowały jednak małe łodzie błąkające się w porcie nieopodal miasta. - Nasza łódź zaczęła przeciekać - powiedział, patrząc w przestrzeń. - Wylądowaliśmy o dzień drogi na północny wschód od miasta i niektórzy, nie mający zaufania do żeglarskiego kunsztu naszych wybawców, poszli wzdłuż brzegu. Tamci uszczelnili chyba łódź albo wpadli w łapy najeźdźców... nie zostałem, by sprawdzić. - Westchnął. - Jestem komuś winien życie... ale nigdy się nie dowiedziałem, kto i dlaczego wyciągnął mnie z wody. Wszyscy byliśmy braćmi w nieszczęściu. - Wyciągnął przed siebie dłoń. - A ręka mi spuchła, poczerniała i zaczęła diabelnie boleć.
- Ale jakoś ją wyleczyłeś? - spytał Roo.
- Nie ja... Prawdę rzekłszy, to zastanawiałem się nawet, czy jej sobie nie odciąć... dręczyła mnie też gorączka. Próbowałem reiki, wedle nauk Nakora; pomagało na ból, ale nie przeciwko gorączce i zgorzeli. Następnego dnia trafiłem do obozu, gdzie swe obrzędy odprawiał kapłan jakiegoś obrządku, o jakim nigdy nie słyszałem. Nie znał się na magii, ale przemył mi dłoń i owinął ją bandażem nasyconym maścią z ziół i liści. Dał mi też jakiś wywar do picia... i gorączka się cofnęła. - Przez chwilę milczał. -Powiedział, że aby uleczyć moją dłoń, potrzebna jest potężna magia i chyba w ciągu całego życia nie zdołam uzbierać tyle złota, ile by zażądali w świątyni... ale dodał też, że jedynie bogom wiadomo, czy kuracja by się udała. - Wzruszył ramionami. - Ponieważ pewnie nigdy nie będę miał tyle złota, to chyba nigdy się tego nie dowiem...
Odepchnął pusty już cynowy kufel i zakończył: - Tak czy owak, jestem tutaj i jak zrozumiałem, wkrótce będę wolnym człowiekiem... Muszę zastanowić się nad przyszłością.
- Wszyscy mieliśmy podobne problemy - rzekł Erik, gestem dłoni zamawiając następną kolejkę.
- Jeżeli nie masz innych planów - odezwał się Roo - to przydałby mi się zaufany człowiek, który nie traci języka w gębie, kiedy rozmawia z ważnymi osobistościami.
- Doprawdy? - spytał Luis.
Erik parsknął śmiechem. - Nasz przyjaciel wziął się za realizację swoich marzeń - wyjaśnił. - Ze wszystkich sił zabiega o poślubienie brzydkiej córki bogatego kupca...
Jadow zmrużył oczy i łypnął na Roo wcale nie przyjaźnie. - Chyba nie zamierzasz skrzywdzić biedactwa... co?
- Nigdy w życiu! - Roo uniósł obie dłonie, jak człek niewinnie oskarżony i potrząsnął głową. - Prawdę mówiąc, ona mnie pociąga nie bardziej niż ty, Jadow. Ale to dość miła dziewczyna. Bardzo cicha i .spokojna. Nie jest zresztą tak brzydka, jak się spodziewałem... a kiedy się uśmiechnie, to nagle robi się całkiem... At, co tu gadać. Teraz i tak muszę walczyć na dwa fronty.
- O... wreszcie mówisz jak prawdziwy desperat - mruknął Erik.
- No... robię co mogę, by dobrze wypaść w oczach jej ojca... ale dziewczyna wie, że to stary mnie wybrał, i nie jest chyba szczególnie z tego zadowolona.
- Postaraj się, żeby była szczęśliwa - podsunął mu Luis.
- W jaki sposób?
- Zakręć się wokół niej równie energicznie, jak się kręcisz wokół starego - wyjaśnił Rodezjanin. - Przynoś jej drobne prezenciki, praw komplementy... i porozmawiaj od czasu do czasu nie tylko o interesach.
Roo zamrugał zdziwiony, i towarzysze siedzący przy stole pojęli natychmiast, że myśl taka nigdy nie przyszła mu do głowy. - Naprawdę?
Wszyscy ryknęli śmiechem, a kiedy się uspokoili, odezwał się Luis: - Kto jeszcze wrócił?
Uśmiech znikł z ust Erika, a twarz Jadowa spochmurniała.
- Niewielu - mruknął Roo.
- Kapitan, sierżant, Nakor i Sho Pi - wyliczał Erik. - Ci, których widzisz tutaj, i kilku z innych drużyn... ale z dawnej szóstki tylko my uszliśmy cało. - Wskazał dłonią siebie, Roo i samego Luisa.
- To i tak lepiej, niż w pozostałych drużynach - mruknął Jadow. Wszyscy kiwnęli głowami. - Kompanię Jadowa wybito do nogi w starciu z Saaurami, on sam zaś ocalał jedynie dlatego, iż wysłano go z wieściami do Calisa. Inni polegli pod Mahartą.
- Powiedz mu o Bysiu - zaproponował Roo, więc Erik opowiedział Luisowi, jaką śmiercią zginął ostatni z ich drużyny. Kiedy skończył, na wszystkich twarzach znów się pojawiły uśmiechy.
- Przysięgam, że miał zdziwioną minę. Przypomniałem sobie te wszystkie jego rozważania o Bogini Śmierci... tę jego pobożność - rzekł Erik - to i tamto... a tu, proszę, wyglądał jakby...
- Jakby co? - spytał Roo, którego nie było przy śmierci Bysia, ale który znał już tę historię.
- Jakby chciał powiedzieć... - Naśladując Bysia, Erik przemówił niemal basem: - Aaa... więc tak to wygląda? - I wytrzeszczył oczy w udanym zdumieniu.
Kompani parsknęli śmiechem. Kiedy na stole pojawiły się nowe kufle, Roo wzniósł toast: - Za nieobecnych przyjaciół!
Wszyscy wypili i na chwilę zapadła cisza.
- A wy dwaj, co porabiacie? - spytał Luis Erika i Jadowa.
- Pomagamy kapitanowi stworzyć armię - rzekł Jadow. - Ja i Erik jesteśmy teraz kapralami.
Erik wyjął zza pazuchy niewielką książkę. - Prawdę rzekłszy, wymagają od nas dziwnych rzeczy...
Luis wziął odeń książkę i spojrzał na grzbiet. - Keshańska?
Erik kiwnął głową. - Jak ktoś zna język, to i czytać łatwiej. Ale ciężko mi idzie. Nigdy nie przepadałem za książkami. To Roo lubił czytać.
- A o czym to? - spytał Roo.
- To książka o dawnej sztuce wojennej - wyjaśnił Jadow - z biblioteki Lorda Williama. Czytałem jaw zeszłym tygodniu. A teraz kazali mi studiować coś, co się nazywa Ustanowienie efektywnych linii zaopatrzeniowych na wrogim terytorium, napisaną przez jakiegoś quegańskiego arystokratę.
Luis zrobił wielkie oczy. - Wygląda na to, że chcą z was zrobić generałów...
- O czymś takim nic mi nie wiadomo - rzekł Erik - ale to pasuje do opowieści Natombiego, którymi częstował nas na Novindusie.
Luis kiwnął głową. Natombi też należał do kompanii straceńców, ale pochodził z Kesh i służył przedtem w Wewnętrznym Legionie, najbardziej skutecznej i efektywnej armii w historii Imperium, której dziełem był podbój niemal dwu trzecich kontynentu Triagii. Podczas wielu godzin opowiadał Erikowi o tym, jak starożytne legiony się przemieszczały i ustawiały do bitew. W ciasnocie sześcioosobowych namiotów również Luis i Roo zmuszeni byli wysłuchiwać tych opowieści - wyjąwszy godziny, które spędzali na służbie.
- Tworzymy armię - rzekł Jadow -jakiej świat nie znał nigdy wcześniej. I wiesz, z jakiego powodu - dodał, ściszywszy głos.
Luis roześmiał się niewesoło i potrząsnął głową. - Wiem chyba lepiej niż wy. - Powiódł wzrokiem po twarzach przyjaciół. - Kilkanaście razy udawało mi się wymknąć tuż przed nadejściem ich czołowych oddziałów. I patrzyłem, jak rżnęli tych, którzy chcieli uciekać. - Zamknął na chwilę oczy. - Twardy ze mnie chłop... tak przynajmniej myślałem... ale byłem świadkiem rzeczy, jakich nawet nie umiałbym sobie wyobrazić. Słyszałem wrzaski, które na zawsze chyba uwięzły mi w uszach... i wdychałem wonie, co pozostaną mi w nozdrzach i krtani, choćbym nie wiem ile wypił trunku albo wąchał pachnideł...
Wszyscy sposępnieli, ale po chwili Roo odezwał się nieco weselej: - Cóż... wiemy, co się tam wyprawiało. Ale tak czy owak, trzeba nam jakoś żyć. Masz ochotę pracować dla mnie? - A co miałbym robić? - spytał Luis.
- Potrzebny mi ktoś o dworskich manierach, kto potrafiłby prezentować niektóre towary ludziom dobrze urodzonym... z towarzystwa. I kto potrafiłby... eee... negocjować ceny.
Luis wzruszył ramionami. - Nigdy nie byłem dobry w targach... ale jeśli mi powiesz, o co chodzi, myślę, że się sprawię...
W tejże chwili otworzyły się drzwi wejściowe i wszedł przez nie Robert de Longueville w towarzystwie szczupłej dziewczyny, a rozmowa przy stole natychmiast się urwała. Wszyscy spojrzeli na tę niezwykłą parę: niewysokiego, krępego i nadętego, łysawego sierżanta oraz smukłą, urodziwą, młodą pannę. Odziana była skromnie i właściwie, poza krótko przyciętymi włosami, nie wyróżniała się niczym szczególnym.
Erik jednak nie dał się zwieść. - Kotek? - spytał.
De Longueville podniósł dłoń. - To moja narzeczona... panna Katherine... i jeżeli któryś z was, szubienicznicy, choć jednym spojrzeniem wy woła rumieniec na jej twarzy, zaraz potem będę sobie opiekał jego wątróbkę na patyku...
Powiedział to spokojnie, ale w oczach miał wyraz, którego sens był jasny: dzieje się coś, o czym nie musicie nic wiedzieć...
Jego bystrzy podkomendni natychmiast pojęli, w czym rzecz. Dziewczyna zrobiła gniewną minę - widać nie poszło jej w smak stwierdzenie, że jest narzeczoną sierżanta, ale nie rzekła niczego.
De Longueville poprowadził dziewczynę do oberżysty i przez chwilę obaj o czymś rozmawiali. Gospodarz kiwnął głową i skierował Katherine do kuchni. Ta rzuciła Bobby'emu ponure spojrzenie i znikła w głębi.
Sierżant podszedł do stolika, przy którym siedzieli jego dawni i obecni podwładni, po czym usiadł, przyciągnąwszy sąsiednie krzesło. - Ona będzie tu pracowała - wyjaśnił. - Jeżeli choć jeden z was sprawi jej jakieś kłopoty... - zawiesił głos i nie dokończył.
- Ja na pewno nie... - wzruszył ramionami Roo. - Mam własną narzeczoną...
- A... w rzeczy samej - rzekł de Longueville z uciechą. - A czy ona wie, że jej przyszły małżonek uciekł spod szubienicy?
Roo miał dość przyzwoitości, by się zarumienić. - Nie powiedziałem jej o wszystkim...
- I właściwie jeszcze się nie oświadczył - uściślił rzecz Erik. - Mówi trochę na wyrost...
- Oto cały nasz Rupert - mruknął de Longueville, dając znak oberżyście, by podał mu piwo.
- Powiadają tu - wtrącił się Luis - że niewielu naszych wróciło...
- Niewielu - potwierdził sierżant skinieniem głowy. - Ale już o tym mówiliśmy. - Kiedy na stole przed nim pojawił się cynowy kufel, podjął wątek. - Byłem tam dwa razy... i straciłem blisko dwa tysiące ludzi. Dość mi tego, powiadam wam.
- To dlatego wespół z Konetablem każecie nam czytać takie rzeczy? - spytał Jadow, wskazując trzymaną przez Erika książkę.
Na twarzy de Longueville'a pojawił się przekorny uśmieszek. Sierżant wyciągnął dłoń i pieszczotliwie skubnął Jadowa w policzek. - Nie, kaczusiu... to po to, bym mógł się gapić, jak poruszacie wargami. Ogromnie mnie to bawi.
Erik parsknął śmiechem. - Ha! Niezależnie od powodów, z tych ksiąg dowiedziałem się wielu ciekawych rzeczy. Nie jestem jednak pewien, czy wszystko dobrze zrozumiałem.
- To pogadaj z Konetablem - poradził mu de Longueville. - Otrzymałem rozkazy... jeżeli którykolwiek z kaprali zechce porozmawiać o lekturze, ma iść prosto do niego. - Sierżant łyknął z kufla i przez chwilę delektował się smakiem trunku.
- Z Konetablem? - zdumiał się Erik. Lord William był po Księciu Krondoru drugim w hierarchii wodzów Dziedzin Zachodu. Jeden z nich podczas wojen zawsze dzierżył godność Marszałka Armii Zachodu, i równie często bywał nim Książę, jak i Lord Konetabl. Dla zwykłego wojaka był figurą niewyobrażalnie odległą. Erik spotkał się z nim przy paru okazjach, nigdy jednak nie zamienili ze sobą więcej niż paru zdań. Perspektywa długiej rozmowy z Konetablem o czymś, czego zbytnio nie rozumiał, najwyraźniej jakoś nie mieściła mu się w głowie.
- Nie przejmuj się za bardzo - poradził mu sierżant. - On doskonale wie, jakie z was tępaki, i nie będzie używał zbyt skomplikowanych słów...
Roo i Luis parsknęli śmiechem, a Erik lekko się skrzywił.
- Mości sierżancie, nas tylko dziwi, że wraz z kapitanem uważacie, iż powinniśmy się tego uczyć - rzekł Jadow.
De Longueville rozejrzał się po izbie. - Jeżeli jeszcze to do was nie dotarło... ta oberża należy do Diuka. Każdy, kto tu pracuje, jest agentem Lorda Jamesa. - Kiwnął kciukiem w stronę szynkwasu. - Katherine jest tu po to, by nas ostrzec przed Szydercami, którzy zapragnęliby tu zajrzeć od czasu do czasu. Po tym, jak ich załatwiliśmy w zeszłym miesiącu, trzeba się tylko upewnić, że nie zaczną sprawiać nowych kłopotów. Usiłuję wam przekazać, że to najbezpieczniejsze miejsce, poza oczywiście pałacem, do rozmów o rzeczach, jakich się dowiedzieliśmy podczas ostatniej wyprawy... - tu ściszył głos - ale właściwie nigdzie nie ma gwarancji pełnego bezpieczeństwa. - Przerwał na chwilę. - Musicie się nauczyć tyle, ile zdołacie, bo tworzymy armię, jakiej nie było przedtem. Powinniście być zdolni do objęcia dowodzenia nad dowolnie wielką liczbą ludzi... i jeżeli wszyscy wasi przełożeni zginą, to wy obejmiecie stanowiska generałów. Tak więc, jeśli nieoczekiwanie dla was samych staniecie na czele wszystkich Armii Dziedzin Zachodu i los Królestwa, a także całego świata spocznie na waszych barkach... to wszystkiego przecież nie spieprzycie.
Erik i Jadow wymienili spojrzenia, ale żaden się nie odezwał.
Roo odepchnął krzesło. - Właśnie to sprawia, że rad jestem, iż wybrałem życie skromnego kupca i przedsiębiorcy - powiedział. - Cudownie się bawiłem, ale muszę zajrzeć do moich wozów. Czy Luis może iść ze mną? - spytał de Longueville'a.
Sierżant kiwnął głową. - Przyjdź rano, a twoje papiery będą już gotowe - powiedział, zwracając się do Rodezjanina.
Roo wezwał Luisa, by ruszył za nim, i skinieniem głowy pożegnał resztę kompanii.
- Co to za wozy? - spytał Luis, gdy wyszli na zewnątrz.
- Jestem teraz kupcem i zajmuję się cennymi przedmiotami. Potrzebny mi ktoś, kto mnie nauczy, jak rozmawiać z magnatami, i zostanie moim agentem.
Luis wzruszył ramionami. - To mi chyba nie będzie potrzebne... - rzekł, unosząc w górę prawą dłoń.
- A co z nią jest? - spytał Roo, kiedy przeciskali się wśród gawiedzi.
- Wiesz... mam czucie w palcach, choć kiedy dotykam czegoś, to tak jakbym miał na dłoni grubą rękawicę. I nie bardzo mogę nimi poruszać.
Nagle poruszył lewą dłonią i niespodziewanie pojawił się w niej sztylet. -Ale ta... nadal nieźle mi służy.
Roo uśmiechnął się lekko. Wiedział, że Luis był najlepszym nożownikiem, jakiego znał, i choć nie bardzo już nadawał się do wojska, każdy, kto uznałby go za bezbronnego, popełniłby fatalną pomyłkę.
- A gdzie się podziali Sho Pi i Nakor? - spytał Luis, gdy zbliżali się do siedziby firmy Grindle'a.
- Towarzyszą kapitanowi.
- A tego gdzie zaniosło?
Roo wzruszył ramionami. -Wyjechał gdzieś załatwiać jakieś sprawy dla Króla. Słyszałem, że ruszył na południe, w stronę Kesh. Może jest w Stardock.
Ruszyli dalej.
- Nie możecie tam wejść - powiedział żak.
Calis z idącymi tuż za nim Sho Pi i Nakorem przeszedł obok strażnika i kopnięciem otworzył drzwi do komnaty Rady Magów - zarządu, któremu podlegała Akademia Magii w Stardock.
Pięciu magów podniosło wzrok na wchodzących, a jeden aż się poderwał z miejsca.
- A cóż to znaczy? - zagrzmiał.
- Mój poczciwy Khaliedzie - odparł Calis chłodnym, obojętnym głosem - okazałem sporo cierpliwości. Od kilku tygodni czekałem na jakąś oznakę tego, że obecna tu Rada rozumie głębię problemu, przed jakim stanęliśmy, i okaże nam pomoc.
- Lordzie Calisie... - odezwał się inny mag, odznaczający się niemal białą brodą i siwą czupryną.
- Kapitanie, jeśli łaska - poprawił półelf.
- Proszę bardzo... Kapitanie Calisie... - rzekł pojednawczo starszy mag o imieniu Chalmes. - Pojęliśmy wagę ostrzeżenia i rozważyliśmy prośbę waszego Króla...
- Naszego Króla? - zdumiał się Calis. - Czy trzeba wam przypominać, że jest on i waszym Królem?
Khalied podniósł dłoń. - Akademia dawno już uznała, że z ustąpieniem Puga nasze więzy z Królestwem zostały zerwane...
- O czym nikt nie zechciał nawet poinformować władz - zauważył Nakor.
Cała piątka obdarzyła go spojrzeniami, w których irytacja mieszała się z pewną obawą. Nakor zasiadał przy tym stole, kiedy większość obecnie władających Akademią była jeszcze żakami albo bardzo młodymi wykładowcami. Z nich wszystkich jedynie Chalmes mógł się równać z niepoprawnym Isalańczykiem stażem pracy w Stardock.
Calis uniósł dłoń, urywając tym wszelkie komentarze. - Co ważniejsze, nikt z was się nie pofatygował, by powiadomić Króla.
- Powiódł wzrokiem po twarzach członków Rady. Znajdowali się w wysoko sklepionej okrągłej sali, oświetlonej migotliwym blaskiem osadzonych w żelaznych kunach pochodni. Rysy twarzy obecnych przy stole widać było wyraźnie jedynie dzięki światłu rzucanemu przez grubą, postawioną pośrodku drewnianego stołu świecę.
Calis miał jednak wzrok bystrzejszy niż zwykli ludzie i widział błyski w patrzących nań oczach, spostrzegał także kosę, rzucane na sąsiadów spojrzenia. Pierwszy przemawiał Khalied, ale mózgiem Rady był Chalmes. Podczas minionych tygodni, kiedy czekali na jakąś deklarację Rady, wskazującą na to, że magowie zrozumieli, jak poważnemu zagrożeniu przyjdzie im stawić czoło, Nakor opowiedział mu wszystko, co wiedział - a wiedział sporo - o każdym z jej członków. Chalmes był uczniem Korsha, jednego z dwu keshańskich magów, którzy wespół z Nakorem kierowali Akademią przez pięć lat po rezygnacji Puga. Jego pierwszy uczeń, Chalmes, został po śmierci Korsha wyniesiony do godności członka Rady i każdym postępkiem wykazywał niezmiennie, że jest równie konserwatywny i zachowawczy, jak jego mistrz. Innych Nakor znał jako żaków. Nauczał w Akademii, dopóki mu kompletnie nie dojadły rosnące wpływy biurokratów i separatystów, ględzących nieustannie o konieczności zachowania „czystości Sztuki”.
- Powiem wprost, nie zostawiając żadnych niedomówień - odezwał się Calis lodowatym tonem. - Nie możecie zerwać więzów łączących was z Królestwem. Choć jesteście członkami wielu nacji, ta wyspa - dla podkreślenia wagi swych słów wskazał dłonią ziemię - należy do Królestwa. To dziedziczna włość Puga... i taka pozostanie, dopóki on żyje. Mimo jego nieobecności, nadal jest adoptowanym członkiem rodziny królewskiej i Diukiem dworu. Po śmierci Arcymaga tytuł i ziemia przejdą na jego syna, Williama, Konetabla Krondoru... albo tego, komu Król zechce przyznać tę godność.
Pochylił się ku przodowi, wpierając knykcie w blat stołu. - Przyznano wam prawo, byście się rządzili wedle woli, żadną miarą jednak nie dostaniecie zgody na wypowiedzenie poddaństwa Królestwu. Czy wyraziłem się dostatecznie jasno? A może mam posłać do Shamaty, by przysłano tu załogę garnizonu, a wy powędrujecie do lochów, na czas potrzebny Królowi do podjęcia decyzji, którego z was, zdrajcy, powiesić pierwszego?
Najmłodszy z magów, Naglek, nie wytrzymał i aż podskoczył na swoim fotelu. - Nie mówicie tego poważnie! Ośmielacie się stawać tu przed nami i nam grozić?
- On wam nie grozi - uśmiechnął się Nakor. - On was powiadamia, jak się mają sprawy. - Gestem dłoni zatrzymał Nagleka w jego fotelu. - I na waszym miejscu nie liczyłbym zbytnio na magiczne moce. Są na świecie jeszcze inni magowie, którzy z ochotą pomogą Królowi w opanowaniu buntu na tej wyspie.
Okrążył stół i stanął obok Nagleka. - Byłeś jednym z moich najlepszych uczniów, chłopcze. Przez pewien czas nawet przewodziłeś Błękitnym Jeźdźcom. Co się z tobą stało?
Zapytany zaczerwienił się niczym matrona, której ktoś wypomina bujną i pełną przygód młodość. - Wszystko się zmienia. Teraz jestem starszy, Nakorze. Błękitni Jeźdźcy byli...
- Ich działalności położono kres - uciął Chalmes. -Twój... bardzo niekonwencjonalny sposób widzenia świata spowodował konflikty między żakami...
Nakor znów machnął dłonią i Naglek ustąpił mu miejsca. Isalański przechera rozsiadł się wygodnie i kolejnym skinieniem wezwał do siebie Sho Pi. - I cóż my z tym wszystkim poczniemy? - spytał retorycznie.
- Mości Kapitanie... - zwrócił się Chalmes do Calisa. - Nie ulega wątpliwości, że zaniepokoiły nas pewne zjawiska, z jakimi waść się zetknąłeś podczas swej podróży za ocean. Zgodni jesteśmy też co do tego, że jeśli owa... Szmaragdowa Królowa... zechce przebyć morze i najechać Królestwo, sytuacja stanie się... trudna. Myślę też, iż możesz waść zapewnić Jego Królewską Mość, że jeśli do tego dojdzie, bardzo poważnie zastanowimy się nad kwestią, jak mu pomóc...
Calis milczał przez chwilę. A potem spojrzał na Nakora.
- Mówiłem ci, że tak właśnie będzie - stwierdził mały Isalańczyk, wzruszając ramionami.
- Tak... - odparł Calis - ale należało dać im szansę.
- Straciliśmy tu blisko miesiąc - wytknął mu Nakor.
- Masz rację - rzekł Calis, wstając z fotela. - Zostawiam tu Nakora, jako oficjalnego przedstawiciela Korony - zwrócił się do pozostałych magów. - Podczas mojej nieobecności władza będzie należała do niego.
- Nie mówicie tego poważnie! - żachnął się Khalied.
- Przeciwnie... rzadko kiedy mówi bardziej serio - rzekł Nakor.
- Nie masz takiej władzy! - zawołał mag o imieniu Salind.
- Mylisz się... - Uśmiech Nakora mógłby zawstydzić krokodyla. - Mówisz do Orła Krondoru. Jest on osobistym wysłannikiem Króla, Diukiem Dworu i na dodatek Lordem Kapitanem Armii Dziedzin Zachodu. Może kazać cię obwiesić za zdradę.
- Wracam do Krondoru - oznajmił Calis - by złożyć raport Księciu. Spodziewam się też, że otrzymam odeń instrukcje, co mamy z wami zrobić do powrotu Puga.
- Powrotu Puga? - żachnął się Chalmes. - Ostatni raz widziano go ponad dwadzieścia lat temu. Dlaczego uważacie, że on w ogóle wróci?
Nakor potrząsnął głową, jakby dziwiąc się naiwności pytającego. - Bo będzie potrzebny. Wciąż jesteście tacy krótkowzroczni, że... - przerwał. - Głupie pytanie. Pug wróci. Do tego czasu ja się tu rozejrzę... i wprowadzę konieczne zmiany.
Mały Isalańczyk już wcześniej wszędzie wtykał swój wydatny nos, co było jego zwyczajem, tak więc wszyscy w komnacie pojęli natychmiast, że ma on już dokładną listę tego, co trzeba będzie zmienić. Magowie spojrzeli jeden na drugiego, po czym wszyscy wstali.
- Doskonale - rzekł Chalmes do Calisa. - Jeśli się spodziewacie, że cokolwiek osiągniecie takim zuchwalstwem, to żywię spore obawy, że się grubo mylicie. Nie będę jednak otwarcie się sprzeciwiał. Jeżeli zostawiasz tu jako zarządcę tego... szulera... to proszę bardzo... niech pokaże, co potrafi.
Calis patrzył za nimi, gdy odchodzili, a potem zwrócił się do Nakora i Sho Pi: - Dacie sobie radę?
- Będę bronił mego mistrza - oznajmił Sho Pi.
Nakor pogardliwie machnął dłonią. - Ba! Nie trzeba mi ochrony przed tymi starymi ciotami. - Wstał. - Kiedy odjeżdżasz? - spytał Calisa.
- Jak tylko zdołam osiodłać konia. Ruszam do Shamaty. Dopiero południe.
- A ja zgłodniałem - mruknął Nakor. - Chodźmy coś zjeść. Wszyscy trzej minęli zupełnie teraz ogłupiałych strażników i ruszyli długim korytarzem, na końcu którego przystanęli. Calis miał ruszyć do kwater grupki żołnierzy, z którymi tu przybył, a potem udać się do promu, Nakor i Sho Pi zaś skierowali się ku kuchniom.
- Uważajcie na siebie - ostrzegł kompanów Calis. - Tamci tak łatwo nie zrezygnują.
- Och - uśmiechnął się Nakor. - Wszyscy siedzą teraz u Chalmesa i spiskują, aż się dymi. - Wzruszył ramionami. - Żyję już na tym świecie dłużej niż każdy z nich... i bynajmniej nie dlatego, że jestem nieostrożny. Będę się wystrzegał wszelkich niespodzianek. - Spoważniał. - Miałem dość czasu, by się tu rozejrzeć. Przekaż Księciu, że jest tu tylko parę osób, które mają dostateczną wiedzę i chęci, by nam pomóc. Reszta może się przydać w drobniejszych sprawach, takich jak na przykład przesyłanie wiadomości, ale prawdziwie utalentowanych jest tu niewielu. - Westchnął. - Myślałem, że po dwudziestu latach pojawi się choć tuzin zdolnych ludzi, ale wydaje mi się, że nawet jeżeli tacy tu przybywali, to szybko zmuszano ich do wyjazdu.
- Cóż... przyda się każdy, który coś potrafi...
- Potrzebny nam Pug - rzekł Nakor.
- A znajdziemy go? - spytał Calis.
- To on znajdzie nas. - Nakor rozejrzał się po korytarzu. - Ty też nas tu znajdziesz, jak sądzę.
- Skąd on się dowie, że go potrzebujemy? - spytał Calis. - Książę próbował już tego talizmanu, który Pug dał kiedyś Nicholasowi, ale bez rezultatu.
- Dowie się, dowie - odparł Nakor. Rozejrzawszy się dookoła, dodał: - A może już wie?
Calis milczał przez chwilę, a potem odwrócił się i bez słowa wyszedł.
- Chodźmy coś zjeść - zaproponował Nakor, ujmując Sho Pi pod ramię.
- Jak rozkażesz, mistrzu.
- I nie nazywaj mnie mistrzem!
- Jak rozkażesz, mistrzu.
Nakor westchnął ciężko i obaj ruszyli do kuchni.
- Co takiego widziałeś? - spytała Miranda.
Pug parsknął śmiechem. - Nakor znów ucieka się do swoich sztuczek. Nie słyszałem, co mówili, ale widziałem, jak Chalmes i pozostali, sztywni jak kije, wychodzili z komnaty Rady. Podejrzewam, że Calis zostawił władzę Nakorowi.
Miranda potrząsnęła głową. Na ramiona i twarz Puga opadł deszcz drobnych kropelek, mącąc zarazem powierzchnię wody, na której wywołał wizję. Nikły obraz dalekiej komnaty rozpłynął się w sieci drobnych fal.
- Co u licha! - wybuchnął Pug udanym gniewem. Miranda parsknęła śmiechem i raz jeszcze potrząsnęła głową, wywołując kolejny deszczyk. Przed chwilą wyszła z morskiej kąpieli i trafiła na moment, kiedy Pug - w sadzawce spokojnej wody - obserwował rozwój wydarzeń w Stardock.
Udając wściekłość, Pug odwrócił się, by ją złapać, dziewczyna jednak zręcznie się wywinęła. Pug zaśmiał się, ona zaś znów skoczyła ku wodzie.
Mag poczuł, że widok jej smukłego ciała, lśniącego od srebrnych kropelek wody, wywołuje osobliwy dreszcz w jego piersi. Prawie rok żyli na tej wysepce i oboje byli teraz opaleni na głęboki brąz.
Dziewczyna czuła się w wodzie znacznie lepiej od Puga, on jednak szybciej biegał. Dopadł jej na krawędzi przyboju i razem runęli w spienioną wodę. Wybuchowi śmiechu maga towarzyszył wrzask udanego gniewu dziewczyny. - Ty potworze! - krzyknęła, kiedy przetoczył ją na plecy i żartobliwie ugryzł w szyję.
- Sama zaczęłaś!
Leżąca na plecach i obmywana łagodnymi falami Miranda przyglądała się pochylonemu nad nią Pugowi. Podczas ostatniego roku, kiedy zostali kochankami, obdarzyli się nawzajem zaufaniem, ale wciąż mieli przed sobą pewne sekrety. Pug na przykład niewiele wiedział o jej przeszłości, gdyż dziewczyna zręcznie potrafiła unikać odpowiedzi na zadawane przezeń pytania. Kiedy wreszcie zrozumiał, że Miranda nie życzy sobie rozmów o przeszłości, przestał ją wypytywać. Sam też niechętnie mówił o sobie, zachowali więc w tym względzie równowagę.
- Co się stało? - spytał. - Znów patrzysz na mnie w ten sposób.
- W jaki sposób?
- Tak, jakbyś próbowała odczytać moje myśli...
- Nigdy tego nie umiałam.
- Niewielu to potrafi - przyznał Pug. - Choć Gaminie przychodziło to bez trudności...
- Czytanie w myślach?
- Na przykład w moich - powiedział, odwracając się i kładąc obok niej, uniósłszy górną część tułowia na łokciach. -Objawiło się to, kiedy miała... trzynaście lat, ale zdradziła się z tym dopiero, gdy skończyła dwadzieścia. - Potrząsnął głową, wspominając dzieciństwo przybranej córki. - Teraz jest babcią - dodał cicho. - Mam wnuka, Aruthę... i prawnuków, Jamesa i Dashela. - Zamilkł, jakby pogrążając się w refleksjach. Słońce grzało ich ciała, łagodne fale obmywały biodra i torsy, i przez chwilę żadne z nich nie miało ochoty kontynuować rozmowy. W końcu, kiedy przypływ zaczął zagrażać im nie na żarty, Pug wstał, a zaraz po nim z piasku podniosła się Miranda.
Przez chwilę jeszcze milczeli oboje, wolno brodząc w płytkiej wodzie ku brzegowi.
- Ostatnio coraz częściej podglądałeś, co się dzieje w Stardock - przerwała wreszcie milczenie Miranda.
Pug westchnął cicho. - Sprawy zaczynają przybierać... poważny obrót.
Miranda wsunęła mu dłoń pod ramię, a pod wpływem tego dotyku w piersi Puga znowu coś drgnęło. Kochał swą zmarłą żonę jak żadną inną istotę na świecie... i myślał, że nigdy już nie pokocha nikogo, ale ta kobieta o tajemniczej przeszłości potrafiła odkryć w nim uczucia, o jakie nigdy by się nie podejrzewał. Spędzili wspólnie rok, a wciąż go podniecała i budziła w nim zmieszanie, jakby był kilkunastoletnim niedoświadczonym szczeniakiem, a nie mężczyzną niemal dziewięćdziesięcioletnim.
- Gdzie zostawiliśmy ubrania? - spytała.
Pug wstał i rozejrzał się. - O, chyba tam...
Zamieszkali na wyspie w prymitywnej chatce, którą Pug zbudował z łodyg bambusa i palmowych liści. Kiedy musieli uzupełnić zapasy żywności czy trunków, udawali się do jego domu na Wyspie Czarnoksiężnika. Większość chwil spędzali na zabawach, uprawianiu miłości i rozmowach. Pug jednak przez cały ten czas zdawał sobie sprawę, że wszystko to jest przelotne... ot, czas na zapomnienie o kłopotach, odpoczynek i przygotowanie się na spotkanie grozy, jakiej przyjdzie mu stawić czoło.
Poszedł za Miranda do miejsca, gdzie zostawili ubrania, i nie bez żalu przyglądał się przez chwilę, jak dziewczyna wsuwa się w suknię. Potem sam wdział czarną togę. - Myślisz - rzucił oskarżycielsko.
- Jak zawsze - odparła z lekko kpiącym uśmieszkiem.
- Nie... myślisz o czymś konkretnym. I masz na twarzy wyraz, jakiego wcześniej na niej nie widziałem. Nie jestem tylko pewien, czy mi się podoba.
Gładkie zazwyczaj czoło dziewczyny przecięły linie zmarszczek. Miranda podeszła do maga i objęła go delikatnie. - Muszę odejść... na jakiś czas...
- A dokąd zamierzasz się udać?
- Myślę, że powinnam odszukać Calisa. Dawno go nie widziałam. Muszę się zastanowić, co mam z nim począć.
Na wspomnienie syna przyjaciela z dzieciństwa, na twarzy Puga pojawiła się lekka chmura. - Twoje słowa mają więcej niż tylko jedno znaczenie...
Miranda utopiła spojrzenie swych zielonych oczu w orzechowych źrenicach Puga. - Owszem - powiedziała po chwili, nie dodając niczego więcej.
- Kiedy znów cię zobaczę? - spytał mag. Pocałowała go w policzek. - Obawiam się, że nie tak szybko, jakbym chciała. Ale wrócę... niechybnie wrócę.
- Cóż... - westchnął Pug. - Tak czy owak, to musiało się kiedyś skończyć...
Dziewczyna objęła go mocniej. - Wcale się nie skończyło. Po prostu nastała przerwa... Dokąd ty się udasz?
- Najpierw na moją wyspę, muszę się naradzić z Gathisem. Potem chyba na jakiś czas wrócę do Stardock. A potem... zacznę poszukiwania.
Miranda wiedziała, że Pug zamierza odnaleźć Macrosa Czarnego. - Sądzisz, że ci się uda? To już... Czekajże... blisko pół wieku, prawda?
Pug kiwnął głową. - Od końca Wielkiego Buntu. - Zerknął na niebo. - Ale on tam gdzieś jest... będę musiał jeszcze odwiedzić kilka miejsc... no i pozostaje Korytarz...
Na wzmiankę o Korytarzu Miranda parsknęła śmiechem. - Co takiego powiedziałem? - spytał Pug.
- Przypomniałam sobie o Boldarze Krwawym, najemniku, którego zostawiłam u Taberta w Yabonie. Kazałam mu tam czekać, dopóki po niego nie poślę...
- Rok temu?
- Udało ci się... odwrócić moją uwagę... - rzekła, gryząc go lekko w ucho.
- Przestań natychmiast... chyba że chcesz tu jeszcze trochę... zostać...
- No... godzina albo dwie nie zrobią zbyt wielkiej różnicy... - odpowiedziała.
- A jak zamierzasz zapłacić Boldarowi - spytał Pug, kiedy ich ubrania osuwały się na piasek. - Najemnicy z Korytarza nie są tani...
Dziewczyna uśmiechnęła się figlarnie. - Mam bogatego kochanka. Jest Diukiem...
- Zobaczę, co się da zrobić - odparł Pug, porywając ją w ramiona.
Rozdział 9
GROMADZENIE BOGACTW
Roo się uśmiechnął.
Do warsztatu rozbrzmiewającego dźwiękami nieustannej pracy rzemieślników wkroczył Robert de Longueville. Budynek był niegdyś siedzibą kwitnącego przedsiębiorstwa pośrednika handlowego, na którego przyszły później ciężkie czasy. Roo polubił to miejsce, ponieważ na tyłach znalazł niewielką kuchnię, gdzie wespół z Duncanem i Luisem mogli przygotowywać posiłki, a w rogu sporego magazynu urządzili sobie sypialnię, oszczędzając na wynajmowaniu straży i mieszkań dla siebie.
- Co pana tu sprowadza, sierżancie? - spytał Roo, podnosząc głos, by przekrzyczeć hałas.
De Longueville rozejrzał się dookoła. - To twoje najnowsze przedsięwzięcie?
- Owszem - uśmiechnął się Roo. - Poszerzamy zakres działalności... To już nie miejsce za domem mojego partnera, gdzie trzymałem swoje dwa wozy.
- A ile masz teraz? - spytał Bobby.
- Sześć - odparł Roo. - Dostarczam egzotyczne towary innym kupcom.
- Dlatego właśnie tu jestem - przyznał de Longueville. Roo poczuł natychmiast ukłucie ciekawości, skinieniem dłoni poprosił więc gościa, by udał się za nim na tyły biura. Hałas był tam nieco mniejszy i dość szybko znaleźli stosunkowo spokojny kąt, gdzie mogli porozmawiać.
- Czym mogę służyć? - spytał Roo.
- Mieliśmy ostatnio... pewne kłopoty z dostawami towarów do pałacu - rzekł de Longueville.
- Kłopoty? - spytał Roo, mrużąc oczy.
- Kłopoty - potwierdził sierżant i to było wszystko, co Roo zdołał zeń wydobyć.
Ravensburczyk kiwnął głową. Agenci Pantathian od dawna stanowili największy problem i choć powzięto wszelkie środki ostrożności, aby poza kręgiem najbardziej zaufanych ludzi nikt nie mógł się dowiedzieć, co Książę planuje, po pałacu i wokół niego kręciło się zbyt wielu ludzi, by można było utrzymać wszystko w tajemnicy. Po powrocie z Novindusa Calis i de Longueville zdecydowali, że najlepiej będzie wymienić pałacowy garnizon, zastąpić go ludźmi z gwardii Calisa i popatrzeć, kto będzie chciał nawiązać z nimi kontakty.
- Trzeba nam nowego dostawcy, który będzie przewozić do pałacu transporty z okrętów.
Roo z trudem ukrył radość. Wiedział, że nie będzie miał konkurentów. W Krondorze nie było drugiego przedsiębiorcy transportowego, któremu Diuk i Książę mogliby tak zaufać, jak jemu.
- Wozacy... - powiedział nagle.
- Owszem - kiwnął głową de Longueville. - W tym sęk.
- Może - zaczął głośno myśleć Roo - wśród ludzi, których szkolicie, znajdą się tacy, którzy niezupełnie się nadają do planowanej misji, ale - zniżył konfidencjonalnie głos - godni zaufania, tak że można by powierzyć im te transporty.
- Chcesz, byśmy ci zapewnili robotę i jeszcze wyszkolili woźniców? - spytał de Longueville.
- Nie całkiem - uśmiechnął się Roo. - Ale jeśli macie kłopoty z obecnym dostawcą, to wiecie, że będę musiał podejmować ryzyko z każdym nowym człowiekiem, którego zechcę zatrudnić. Teraz wartościowymi przesyłkami zajmujemy się tylko ja, Duncan i Luis oraz trzech w miarę godnych zaufania ludzi, których wynająłem z nowymi wozami. Ale nie dałbym za nich głowy...
- Rozumiem - mruknął de Longueville. - Cóż, skoro udało się namówić Diuka Jamesa do otworzenia oberży, czemuż nie mielibyśmy go skłonić do dostarczenia ci wozaków?
- A dlaczego sami się tym nie zajmiecie? Moglibyście zatrudnić do tego żołnierzy - rzekł Roo.
- To zbyt oczywiste - odparł de Longueville. - Powód, dla którego tu przyszedłem, jest taki, że potrzeba nam już działającej kompanii, która mogłaby się stać przykrywką dla naszych operacji. Spółka „Grindle i Avery” pięknie się rozwinęła podczas ostatnich paru miesięcy i sam sobie wyrobiłeś nazwisko. Możemy zawrzeć z wami umowę, nie rozgłaszając wszystkiego za bardzo, ale i niespecjalnie się z tym kryjąc...
- Tak właśnie robię i wygrywam - rzekł Roo.
- Nie możesz być aż takim głupcem, na jakiego wyglądasz, Avery - de Longueville zniżył głos i położył dłoń na ramieniu Roo. - Posłuchaj... wiesz, dlaczego trzeba zachować ostrożność i wiesz, jakie jest ryzyko. - Roo kiwnął głową, usiłując jednocześnie nie myśleć o tym, czego się dowiedział na Novindusie, służąc w kompanii straceńców Calisa. - Oto umowa: ty zadbasz, by wszystko, czego nam trzeba, było dostarczane na czas, a ja zadbam, byś na czas otrzymywał godziwą zapłatę. Nie próbuj jednak wydusić z nas za wysokich opłat, bo wtedy sami zajmiemy się handlem. - Ten uśmiech de Longueville'a Roo znał aż za dobrze: to, co miał zaraz usłyszeć, nie było miłe ni wesołe. - A kiedy już Diuk i ja uporamy się z kłopotami transportowymi, powiesimy cię za taką albo inną zbrodnię...
Roo doskonale zdawał sobie sprawę, że gdyby sierżant z jakiegokolwiek powodu uznał rzecz za konieczną, powiesiłby go z uśmiechem przy radosnym dźwięku fanfar. Determinacja, by za wszelką cenę chronić Królestwo przed niebezpieczeństwem, graniczyła u tego człowieka z fanatyzmem.
- Ha! -obrócił groźbę w żart. -Wystarczy, jeśli będziecie mi terminowo płacili. Nie macie pojęcia, jakich sposobów człek się nieraz musi imać, by wydusić z wierzyciela trochę gotówki...
Uśmiech nie znikał z twarzy sierżanta i tym razem w jego oczach błysnęła niekłamana wesołość. - Chyba jednak mam. Fakt, że ktoś nosi szlachetnie brzmiący tytuł, nie oznacza jeszcze, że w sakiewce ma więcej niż dwie monety. - Zerknął na dziedziniec. - Ile wozów możesz przeznaczyć do obsługi pałacu?
- A ile potrzebujecie? - odpowiedział pytaniem na pytanie Roo.
De Longueville sięgnął za pazuchę, wyjął pergamin i podał go chłopakowi. - Jutro przypływa statek z Ylith. Oto lista towarów, na które czekamy w pałacu. Od jutra będziemy się spodziewać podobnych dostaw trzy razy w tygodniu.
Ujrzawszy listę, Roo wytrzeszczył oczy. - Sierżancie... ekwipujecie nielichą armię. Macie tu dość mieczów, by z powodzeniem najechać Kesh!
- Jeżeli będzie trzeba... Uporasz się z tym?
Roo kiwnął głową. - Zamierzam dokupić trzy albo cztery wozy, a jeśli weźmiecie na siebie rozładunek... - Spojrzał badawczo na de Longueville'a. - A co z transportem lądowym...
- Będziemy je rozładowywać u bram miejskich - rzekł de Longueville - a wy jesteście nam potrzebni do przewiezienia ładunku przez miasto.
Roo potrząsnął głową, skwapliwie coś obliczając w pamięci. - Lepiej niech to będzie pięć wozów. - Policzywszy wszystko, zdał sobie nagle sprawę, że zabraknie mu gotówki. Nie zmieniając wyrazu twarzy, rzucił niedbale: - Będę potrzebował zaliczki.
- Jak wysokiej? - spytał de Longueville.
- Sto suwerenów. Kupię za to wozy, muły i wynajmę woźniców, ale pieniądze muszę otrzymać szybko, bo nie mam już żadnych rezerw.
- Cóż... jakoś temu zaradzimy - rzekł sierżant. - Nie mogę mieć ci tego za złe, bo nie byłeś przygotowany na takie wydatki. - Sięgnąwszy za pazuchę, wyjął ciężką sakiewkę i podał ją Rupertowi. A potem położył mu obie dłonie na ramionach i pochylił się ku niemu. - Avery... to ważniejsza sprawa, niż może się wydawać. Nie próbuj działać przeciwko nam, a kiedy wszystko się wyklaruje, zostaniesz bardzo bogatym człowiekiem. Armii potrzeba kwatermistrzów i płatników w tej samej mierze, co sierżantów i generałów. Nie spieprz tego... zrozumiano? Roo kiwnął głową, niezupełnie pewien, czy zrozumiał.
- Pozwól, że ujmę to inaczej: jeżeli sprawisz mnie albo kapitanowi najmniejszy choćby kłopot, to nawet fakt, że nie jesteś już moim podwładnym, nie uchroni cię przed moją zemstą. Wy pruję ci flaki z równą łatwością, z jaką mogłem to zrobić pierwszego dnia, kiedy wziąłem twoje życie i zrobiłem z ciebie swojego psa. Czy się zrozumieliśmy?
Na twarzy Roo pojawił się wyraz osobliwej zawziętości. -Owszem... sierżancie... aleja nie lubię, jak się mi grozi.
- Och, to wcale nie są groźby, mój ty śliczny. To stwierdzenie zwykłych życiowych prawd. - Na twarzy sierżanta pojawił się wilczy uśmiech. - Jeżeli masz ochotę, możesz mi mówić Bobby.
Roo mruknął coś pod nosem. - Bardzo dobrze, Bobby -rzekł w końcu.
- Jak tam twoje miłosne podboje? Kiedy wesele?
Roo wzruszył ramionami. - Pytałem jej ojca i powiedział, że rozważy moją propozycję, a kiedy on się zgodzi, oświadczę się dziewczynie.
De Longueville potarł dłonią szczeciniasty podbródek. -Z tego, co mówiłeś niedawno, wywnioskowałem, że sprawa jest uzgodniona...
- Helmut uczynił ze mnie swego partnera... - rzekł Roo, ponownie wzruszając ramionami - i dwa razy w tygodniu jadam i nim i z Karli kolację... w każdy szóstek towarzyszę jej przy zakupach... ale... - i znów wzruszył ramionami.
- No, słucham... - nalegał de Longueville.
- Dziewczyna mnie nie lubi...
- A może po prostu nie podoba jej się fakt, że zamierzasz ją poślubić, by się wżenić w interes jej ojca?
- Luis powiada, że powinienem jakoś ją sobie zjednać. - Roo miał teraz dość smętną minę. - Ale...
- Ale co?
- Mnie ona też nie wydaje się przesadnie interesująca... De Longueville milczał przez chwilę, a potem spytał: - Kiedy z nią wychodzisz... i próbujesz ją oczarować, Avery, to o czym z nią rozmawiasz?
- Próbuję czymś ją zaciekawić... - Roo raz jeszcze wzruszył ramionami - mówię więc o tym, co planujemy z jej ojcem, albo o tym, co robiłem podczas wojny... - Twarz de Longueville'a spochmurniała, szybko więc dodał: - Nie opowiedziałem jej niczego, czego by nie rzekł i sam kapitan. Potrafię dochować tajemnicy.
- Mam propozycję - rzekł de Longueville po chwili namysłu. - Spróbuj ją o coś zapytać...
- O co?
- O cokolwiek. Spytaj ją o jej sprawy... poproś o opinię na jakiś temat... - Nie dogolony sierżant uśmiechnął się nagle. - Może się okazać, że w doborze tematów do rozmowy z dziewczyną nie jesteś aż takim mistrzem, za jakiego się uważałeś...
- Spróbuję - westchnął Roo. Kiedy wracali do biur, dodał już rzeczowym tonem: - Wozy będą w porcie o świcie. Niech tam będzie też waszych pięciu woźniców.
- Będą - obiecał de Longueville, nie odwracając głowy i przechodząc przez drzwi frontowe. Kiedy te się za nim zamknęły, Roo popatrzył na listę i ponownie zaczął czynić obliczenia.
Mniej więcej godzinę później w warsztacie zjawił się Helmut i skinieniem dłoni wezwał do siebie Roo, który zajęty był akurat nadzorowaniem osadzenia zawiasów do drzwi przyszłego magazynu.
Roo podszedł do partnera i przyszłego - taką przynajmniej miał nadzieję - teścia. - Słucham? - spytał uprzejmie.
- Wyjeżdżam do Ravensburga z ładunkiem cennych towarów - rzekł stary. - Niektóre z cenniejszych drobiazgów trzeba pokazać Baronowej i pomyślałem, że lepiej będzie, jeżeli tym razem zostaniesz w Krondorze.
- Niezły pomysł - skinął głową Roo. I rozejrzawszy się dookoła, dodał: - Tu zresztą jest jeszcze sporo do zrobienia...
- Zajdziesz na kolację? - spytał Grindle.
Roo przez chwilę nad czymś się zastanawiał. - Myślę, że lepiej będzie, jak zostanę tu i ocenię przebieg całości robót. Czy nie zechcielibyście powiedzieć Karli, że zobaczę się z nią jutro?
Grindle zmrużył oczy, a jego twarz nagle stała się nieprzeniknioną maską. - Dobrze - powiedział po chwili.
Odszedł już bez słowa i Roo wrócił do swych spraw. Podczas ostatnich miesięcy wspólnej pracy zdążył już poznać swego partnera, kiedy jednak przychodziło do rozmów tyczących Karli, nie bardzo wiedział, co stary myśli o tym wszystkim. Kilka razy tego dnia zastanawiał się też, o czym na odchodnym pomyślał jego przebiegły wspólnik.
Roo rozejrzał się po bawialni. Stary wyjechał do Ravensburga i chłopak po raz pierwszy został z dziewczyną sam na sam. Poprzednio zawsze jadali kolacje razem z Helmutem i dopiero potem Roo wyprowadzał ją do miasta, na jakiś jarmark albo plac targowy.
Większą część wieczoru spędził zresztą w bawialni sam, ponieważ Karli się uparła, że osobiście będzie doglądać wszystkiego w kuchni. Roo odkrył już wcześniej, że w domu przebywali jeszcze kucharz i służąca, mieszkający poza skromnym domkiem Grindle'ów, Karli jednak nie pozwalała nikomu, oprócz niej samej, zajmować się tym, co dotyczyło ojca.
Teraz, kiedy już oboje zjedli kolację, siedzieli w komnacie, w której Helmut zwykle przyjmował gości i którą nazywał „salonem”. Roo musiał przyznać, że intymny nastrój, jaki panował w niewielkiej izbie, sprawiał, iż w rzeczy samej łatwiej tu się było odprężyć. Siedział na niewielkiej kanapce, a Karli zajęła miejsce w stojącym obok fotelu.
- Coś nie tak? - spytała, jak zawsze cichym i łagodnym głosem.
- Nie... nic. - Roo ocknął się z zamyślenia. - Po prostu pomyślałem, że to niezwykłe... mieć w domu izbę, w której nie robi się nic innego, tylko siedzi i rozmawia. W ravensburskiej gospodzie, gdzie pracowała matka Erika, rozmawiało się jedynie przy posiłkach albo podczas pracy.
Dziewczyna kiwnęła główką i spuściła wzrok. Zapadła cisza.
- Kiedy spodziewasz się powrotu ojca? - spytał Roo po dłuższej chwili.
- Mniej więcej za dwa tygodnie, jeżeli wszystko pójdzie tak, jak sobie zaplanował - odpowiedziała. Roo spojrzał na pulchną dziewczynę. Trzymała dłonie złożone na kolanach i siedziała prosto, choć nie sztywno. Ponieważ miała spuszczone powieki, mógł uważnie jej się przyjrzeć. Od dnia, kiedy spotkali się po raz pierwszy, szukał w jej twarzyczce czegoś, co by mu się spodobało i w jakiś sposób ku niej pociągnęło. Oczywiście planował zdobycie dziewczyny, chłodno i beznamiętnie zamierzał ją poślubić i użyć bogactw jej ojca jako podstaw przyszłej potęgi finansowej, kiedy jednak trafiła się wreszcie okazja, by przedstawić jej swe zamiary, nie bardzo wiedział, co powiedzieć. W końcu doszedł do wniosku, że nie może znaleźć w niej nic, co choć trochę byłoby mu się podobało.
Owszem... miewał przygody z dziwkami dużo brzydszymi od Karli, którym śmierdziało kiepskim winem z ust pełnych zepsutych zębów. Było to jednak na szlaku, podczas wojny, kiedy perspektywa rychłej śmierci sprawiała, iż człek odczuwał palącą potrzebę pospiesznego udowodnienia samemu sobie, że mimo wszystko jeszcze żyje... Teraz jednak sprawa była zupełnie inna.
Musiał podjąć decyzję wiążącą go na całe życie... i ponieść odpowiedzialność związaną z tym wyborem. Rozważał możliwość małżeństwa i płodzenia dzieci z kobietą, o której niczego prawie nie wiedział.
Luis mu radził, by zaczął jej prawić komplementy, de Longueville zaś utrzymywał, że powinien przestać opowiadać wyłącznie o sobie.
- Karli? - odezwał się Roo po długiej chwili milczenia.
- Tak? - Podniosła na niego oczy.
- Eee... - zaczął niezwykle obiecująco. - Co sądzisz o tej nowej umowie z pałacem?
Natychmiast też sklął się w duchu, nazywając ciężkim idiotą, i uczynił to, zanim wypowiedziane przezeń słowa zdążyły rozpłynąć się w powietrzu. Miał oto przekonać jakoś tę dziewczynę, że będzie dla niej odpowiednim mężem i kochankiem, a pierwsza rzecz, o jaką ją pyta, to sprawy związane z interesami!
Ona jednak, zamiast się rozgniewać, lekko się tylko uśmiechnęła. - Naprawdę chcesz wiedzieć, jakie jest moje zdanie? - spytała nieśmiało.
- No... - odpowiedział szybko - znasz swego ojca... byłaś przy nim... przez cały czas. - Z każdą mijającą sekundą czuł się coraz większym głupcem. - Znaczy... musiałaś dojść do jakichś własnych wniosków, prawda?
Uśmiech dziewczyny nieznacznie się pogłębił. - Myślę, że lepszy jest stały dochód, choćby niewielki, niż opieranie się wyłącznie na handlu artykułami luksusowymi.
- Tak też i ja sądzę - kiwnął głową Roo. Doszedł do wniosku, że nie powinien jej wyjawiać, iż główną rolę w tym wszystkim odgrywał fakt, iż był jedynym przedsiębiorcą transportowym w mieście, któremu Książę mógł w pełni zaufać.
- Ojciec zawsze mówi, że najważniejszą rzeczą są wielkie zyski, ale wiąże się to z dużym ryzykiem. Niekiedy zresztą nie jest łatwo sprzedać coś kosztownego... są pewne trudności ze zbytem... - Ściszyła głos, gdy zdała sobie sprawę z faktu, iż krytykuje własnego ojca. - On... on ma skłonność do pamiętania dobrych czasów i zapominania o złych...
- Ze mną jest zupełnie inaczej - potrząsnął głową Roo. - Jeżeli cokolwiek mogę o sobie powiedzieć, to ja raczej... hm... zbyt dobrze pamiętam kiepskie czasy. - I po namyśle dodał: - Szczerze mówiąc, rzadko zdarzały mi się inne. - Dziewczyna milczała, postanowił więc zmienić temat rozmowy. - Więc jak... uważasz, że kontrakt z pałacem jest wart zachodu?
- Owszem - odpowiedziała i znów zapadła cisza.
Podejmując ostatnią próbę nawiązania rozmowy, Roo rzucił niemal rozpaczliwie: - A dlaczego tak uważasz?
Karli uśmiechnęła się znowu - i Roo po raz pierwszy zobaczył na jej twarzyczce prawdziwe rozbawienie. Ze zdumieniem zauważył, że ma... dołeczki w policzkach! I przez chwilę wydała mu się prawie... ładna.
I nagle zaczerwienił się jak burak. - Powiedziałem coś śmiesznego?
- Owszem. - Znów opuściła powieki. - Nic mi nie powiedziałeś o tym kontrakcie, skądże mam więc wiedzieć, czy jest korzystny?
Roo parsknął śmiechem. Dziewczyna rzeczywiście bardzo niewiele wiedziała o umowie z pałacem... a biorąc pod uwagę fakt, że i Grindle'owi nie mógł powiedzieć wszystkiego, wiedziała właściwie tylko tyle, że ją zawarto.
- Widzisz... jest tak... - zaczął.
Podczas rozmowy Roo przekonał się ze zdumieniem, że o interesach swego ojca Karli wie więcej, niż mógłby podejrzewać. Co więcej, okazało się, że ma zmysł do interesów - zadawała rozsądne pytania i potrafiła przewidzieć zagrożenia, których on nawet nie brał pod uwagę.
Mniej więcej w połowie nocy Roo odpieczętował butelkę wina i oboje skosztowali zacnego trunku. Nigdy wcześniej nie zauważył, żeby Karli piła, ale też z pewnym poczuciem winy stwierdził, że właściwie nie zwracał na nią dotąd uwagi. Podczas minionych tygodni robił wszystko, by wywrzeć na niej dodatnie wrażenie, ale nie podjął żadnych kroków, by poznać ją bliżej.
W pewnym momencie, gdy dziewczyna wstała, by przyciąć knot świecy, usłyszał pianie koguta. Zerknął w okno i przekonał się że niebo na wschodzie zaczyna się przejaśniać.
- O bogowie! -jęknął zawstydzony. - Zagadałem cię na śmierć! Już ś wita!
Karli zaśmiała się i stanęła w pąsach. - To mi się bardzo... podobało.
- Na Sung - Roo odwołał się do Bogini Prawdy - mnie też! Od dawna z nikim nie rozmawiałem tak... - urwał, widząc, że ona znów na niego patrzy i znów się uśmiecha!
Pod wpływem impulsu pochylił się i pocałował ją delikatnie. Nigdy wcześniej tego nie robił i gdy to sobie uświadomił, cofnął się niemal ogarnięty przestrachem.
Dziewczyna jednak odpowiedziała mu z równym zapałem, choć delikatnie i czule. Po chwili Roo wstał, mając w głowie kompletny zamęt. - Aaa... - zaczął inteligentnie. - Wpadnę jutro... to znaczy dziś wieczorem, jeśli nie masz nic przeciwko temu... możemy wyjść na targ. Jeżeli zechcesz! - dodał pospiesznie.
Dziewczyna, nie wiedzieć czemu nagle zakłopotana, spuściła oczy. - Zechcę...
Roo cofnął się ku drzwiom, nie odwracał się jednak, jakby w obawie, że urazi dziewczynę, pokazując plecy. - Będziemy mogli porozmawiać - powiedział.
- Owszem - odrzekła, wstając, by go odprowadzić. -Bardzo mi to odpowiada...
Roo był tak skonfundowany, że uciekł niemal biegiem. Kiedy zamknęły się za nim drzwi, zatrzymał się i wytarł dłonią pot z czoła. Spocony był zresztą cały i czuł łomot krwi w żyłach. „Co mi jest?” pomyślał zdumiony. Postanowił, że musi jeszcze raz przemyśleć konsekwencje tej kampanii, którą rozpoczął w celu zdobycia serca córki Helmuta Grindle'a.
Miasto budziło się z wolna, on zaś wracał do biura i nie mającej chyba końca, czekającej nań roboty.
Sześć wozów podjechało do bramy i strażnik skinieniem dłoni nakazał Roo, by ten zatrzymał cały transport. Gwardzista miał na sobie kolet w barwach Księcia Krondoru i wyszytym na piersi godłem - stylizowanym złotym orłem unoszącym się nad stromym szczytem i otoczonym kręgiem ciemnego błękitu. Jedyną różnicą, jaką Roo dostrzegał, było to, że szary kolet obszyto królewską purpurą przetykaną złotymi nićmi. Po raz pierwszy odkąd sięgał pamięcią, władcą Dziedzin Zachodu był dziedzic korony, następca tronu Królestwa Wysp.
Roo usiłował sobie przypomnieć, jakie ten fakt miał znaczenie. Pamiętał tylko, że wedle tradycji Książę powinien władać Krondorem do czasu, aż obejmie tron w Rillanonie. Ostatnio jednak - i dość długo - na książęcym stolcu w Krondorze zasiadał Arutha, ojciec Króla, który sam dziedzicem tronu nie był. Roo postanowił kogoś o to spytać.
- Z czym przybywacie? - spytał gwardzista.
- Mamy towary dla sierżanta de Longueville'a - odpowiedział Roo, tak jak mu kazano.
Imię sierżanta wywołało skądś Jadowa Shati, który wyłonił się z mroku przy bramie niczym duch. Miał na sobie czarną kurtę osobistej gwardii Calisa, z wyhaftowanym tuż nad sercem purpurowym orłem. - Przejście! - zawołał, wydając polecenie wartownikowi.
- Muszą się nauczyć poznawać twój pysk, Avery! - zwrócił się do Roo z szerokim uśmiechem.
- Skoro przywykli do twojego - odciął się chłopak - to z moim nie powinni mieć kłopotów.
Jadow parsknął śmiechem. - Aż ciebie przecie taki urodziwy kawaler, co?
I wtedy Roo zauważył kolejny pasek na rękawie kurtki swego dawnego towarzysza broni. - Popatrz, popatrz! Zrobili cię sierżantem!
Uśmiech Jadowa jeszcze się poszerzył, choć przed chwilą Roo byłby przysiągł, iż to niemożliwe. - To prawda, chłopie. Erika też.
- A co z de Longueville'em? - spytał Roo, obserwując rozwierające się wrota. Po chwili podciął muły i ruszył przez bramę.
- Wciąż jest naszym panem i władcą - rzekł Jadow. - Ale teraz został starszym sierżantem, czy sierżantem starszym... nigdy tego nie mogę zapamiętać. Wszystkiego się dowiesz od Erika - rzucił za odjeżdżającym. - On ma nadzorować rozładunek. Roo kiwnął dłonią i wprowadził wóz na dziedziniec. Nie była to pierwsza jego dostawa towarów do pałacu, ale jak dotąd największa. Poprzez Dolinę Marzeń przybywały z Kesh transporty z towarami, które miały trafić do pałacu, a właściwie prosto do magazynów Lorda Konetabla Williama. Wydano też rozkazy, by wszystko, co przeznaczono na użytek oddziałów Calisa, dostarczano bezpośrednio do Lorda Williama. Pałacowi kwatermistrzowie, którzy nadzorowali przepływ towarów pomiędzy zamkiem, portem i karawanserajem, zostali powiadomieni, że wszelkie takie transporty mają być przewożone do składów Lorda Williama za pośrednictwem wozów Avery'ego i Grindle'a.
Przy zamkowym murze, tuż przy bramie wzniesiono nowy budynek składu, zajmujący niemal połowę dziedzińca. Podczas ostatnich paru wizyt Roo zastanawiał się, co podtrzymywało strop rozległej budowli, ale nie zadawał pytań. Podprowadził teraz wóz do bramy, gdzie stało już trzech ludzi.
Erik i Greylock - dawny Mistrz Miecza Barona Darkmoor - pomachali dłońmi, witając przybysza. Trzecim z czekających był sam Lord Konetabl, obok którego siedział na bruku jego zielonoskóry pieszczoch, latająca jaszczurka, czyli smok Fantus.
- Panowie... - rzekł Roo, zeskakując z kozła. - Gdzie mam to wyładować?
- Zajmą się tym nasi ludzie - powiedział Greylock. - To pójdzie tam... - I skinieniem dłoni wskazał nowy skład.
Erik wezwał pluton żołnierzy w czarnych kurtkach i ci sprawnie zaczęli odwiązywać kryjące ładunek płótno. Potem opuścili tylną klapę wozu i zajęli się rozładunkiem.
- Jadow powiedział, że należą ci się gratulacje - zwrócił się Roo do Erika.
- A tak. - Erik wzruszył ramionami. - Dostaliśmy awanse. Greylock położył dłoń na ramieniu Roo. - Obu trzeba było awansować. Zaczynamy rozbudowywać sztab i dowództwo.
Zielony smok Konetabla zasyczał gniewnie. - Cicho, Fantus! - odezwał się Lord William. - Rupert to nasz człowiek. Kapitan Greylock nie zdradza wrogom tajemnic państwowych...
Stwór, jakby rozumiejąc uwagę Williama, ułożył się na ziemi obok jego butów. Wyciągnął w górę szyję i Lord William pieszczotliwie zaczął drapać smoka po łbie.
- Kapitan Greylock? - spytał Roo. - A to ci niespodzianka...
Owen wzruszył ramionami. - Dzięki temu łatwiej się dogadują ze zwykłymi generałami... eee... zwykłej armii. Nasza jest... niezwykła - powiedział, zezując na Williama, jakby chciał się upewnić, czy przypadkiem, rozmawiając z Roo, nie przekracza swoich uprawnień. Lord Konetabl nie odezwał się słowem, więc Greylock podjął wątek: - Załatwiam rozmaite sprawy... a teraz nie muszę już nikogo pytać o zezwolenie.
- Oprócz mnie, oczywiście - wtrącił Lord William z uśmiechem.
- I Kapitana...
- Jakiego Kapitana? - zdumiał się Roo.
Greylock uśmiechnął się lekko. - Roo, ja jestem zwykłym sobie kapitanem. Jest tylko jeden Kapitan, którego miano powinno się wymawiać z dużej litery... Calis.
- A... oczywiście - przyznał Roo, patrząc na rozładunek drugiego wozu. - Wracaj do naszych składów - krzyknął woźnicy. - Ja też się tam wkrótce pojawię.
Woźnica - jeden z byłych wojaków tego samego plutonu - machnął dłonią na znak, że zrozumiał polecenie, cofnął muły, a potem ruszył po półokręgu ku bramie.
- A gdzie jest ten Kapitan? - spytał Roo.
- W pałacu, rozmawia z Księciem - odpowiedział Greylock. W tejże chwili Lord William zerknął na Greylocka z ukosa i potrząsnął nieznacznie głową.
Roo popatrzył na Erika, który wydawał się całkowicie pochłonięty zarządzaniem rozładunku. Po chwili milczenia Roo westchnął. - No dobrze. Nic nikomu nie powiem. Ale kiedy wyruszacie?
Lord William postąpił krok do przodu i stanął na wprost Roo. - Skąd wiesz, że dokądkolwiek się wybierają?
- Milordzie - uśmiechnął się Roo - może nie studiowałem historii wojskowości, jak ten tu mój przyjaciel Erik, ale byłem żołnierzem. - Spojrzał na coraz wyższy stos skrzyń widoczny wewnątrz magazynu. - To nie jest dodatkowe zaopatrzenie dla miejscowego garnizonu. Szykujecie wyprawę. Jedziecie tam - powiódł wzrokiem po twarzach obecnych -jeszcze raz...
- Radzę ci, mości Avery - odezwał się Lord William - byś wyniki swoich spekulacji myślowych zatrzymał dla siebie. Zaufano ci... ale są granice zaufania.
- Poza obrębem tych murów trzymam język za zębami, nie musicie się martwić - wzruszył ramionami Roo. Potem zamyślił się na krótko i dodał: - Ale nie ja jeden mogę dojść do takich wniosków, licząc wozy i patrząc uważnie, co się tu wwozi i co zostaje wewnątrz.
Rzeczowa ta uwaga jakby zirytowała Lorda Williama, który zaraz zwrócił się do Erika i Greylocka: - Zajmijcie się tym. Myślę, że trzeba mi porozmawiać z Diukiem Jamesem. - Strzeliwszy palcami, wskazał niebo i smok wzbił się w powietrze, młócąc potężnie skrzydłami. - Kazałem mu zapolować - rzekł William do zaskoczonego Roo. - Jest stary i upiera się, że nie widzi już tak dobrze jak kiedyś, ale prawda jest taka, że się po prostu leni. Jeżeli pozwolę, by podkuchenni przekarmiali go skrawkami mięsa, roztyje się jak jeden z twoich mułów i wkrótce nie będzie mógł latać.
Ostatnie słowa zostały wypowiedziane z melancholijnym uśmiechem. Kiedy Konetabl się oddalił, Roo nie wytrzymał: - Smok mu opowiada, że nie widzi już tak dobrze jak kiedyś?
Erik parsknął śmiechem: - Nie bierz Konetabla Williama za przeciętnego człeka. Słyszałem niezwykłe historie, jakie opowiadają o nim ludzie w pałacu.
- Mówią - Greylock też się uśmiechał - że potrafi porozumiewać się ze zwierzętami...
Roo łypnął na nich jak człowiek, który podejrzewa, że robi się z niego durnia. Erik rozpoznał ten wyraz twarzy - w końcu znali się z Roo od dziecka - i powiedział: - Nie... on mówi poważnie. Sam widziałem, jak rozmawia z końmi. To szczera prawda! -I patrząc w stronę, gdzie poszedł Lord William, dodał: - Pomyśl tylko, jaki z niego byłby uzdrowiciel koni...
Greylock położył dłoń na ramieniu Erika. Chłopak miał do koni szczęśliwą rękę, co kilka lat temu zwróciło nań uwagę Owena.
- Eriku, do leczenia trzeba wiedzy znacznie większej, niż tylko świadomości, że zwierzęciu coś dolega. O czym może ci powiedzieć koń, który ma kamyk pod podkową albo kolkę. Z tego, co mi mówiono, Lord William dowiaduje się jedynie, że „boli”. Trzeba ci jeszcze umieć odkryć, w czym problem i jak się z nim uporać.
- Możliwe - odpowiedział Erik i zwrócił się do Roo: - Czy masz jakiś pomysł dotyczący zamaskowania naszej tutejszej działalności?
- Ot, tak z marszu, to nie. Ale... gdybyście mi na przykład pozwolili odebrać kilka innych transportów i gdybyście stworzyli kilka fałszywych szlaków z adnotacjami Konetabla na dokumentach. .. - Gestem nakazał ostatniemu woźnicy wynieść się z wozem za bramę. - Kierujcie je przez bramę i posyłajcie gdzieś w głąb pałacu, ale niech woźnice zobaczą to. - I wskazał dłonią magazyn, przed którym stali.
- Pokazać im to? - zdumiał się Greylock.
- Nie inaczej - uśmiechnął się Roo w sposób znany Erikowi jeszcze z Ravensburga.
Uśmiech Erika stał się po chwili odbiciem uśmieszku Roo i obaj milczeli przez moment, łypiąc na siebie porozumiewawczo, jak dwa aligatory. - Niech to zobaczą! - Odwrócił się do Greylocka. - Jasne, kapitanie, niech to zobaczą. Tak! Ale zobaczą tylko to, co im pozwolimy zobaczyć.
- Nie jest to głupie. - Greylock potarł dłonią podbródek.
- Jak sobie to wyobrażacie?
- Te jaszczuroludy wiedzą, że się szykujemy na ich powitanie - wyjaśnił Roo. Machnął dłonią, pokazując fasadę budynku.
- Zróbcie tak, żeby to wyglądało na nowe koszary. Miejsce na zgromadzenie wewnątrz pałacu dużej armii nie będzie wzbudzało w nich żadnych szczególnych podejrzeń.
- Może się udać - mruknął Greylock.
- Wiemy, że mają w mieście swoich agentów - wzruszył ramionami Erik. - Zawsze zresztą tak sądziliśmy.
I wtedy od bramy podbiegł do nich strażnik. - Milordzie? - zwrócił się do Greylocka.
Ten uśmiechnął się z zażenowaniem. - Nigdy się nie przyzwyczaję do tego tytułu...
- Milordzie? - zdumiał się Roo.
- Wszyscy dostaliśmy jakieś dworskie rangi, żebyśmy nie musieli się użerać z drobnymi urzędnikami - skrzywił się Erik.
- Nikt właściwie nie pamięta, kto kim został, więc postanowiliśmy, że ci, którzy nie należą do naszej grupy, tak właśnie się mają do nas zwracać...
- Co tam? - wrzasnął Greylock w odpowiedzi.
- Jakiś człowiek przy bramie, milordzie, chce się widzieć z właścicielem tego towarzystwa przewozowego.
- Co to za jeden? - spytał Roo.
- Powiada, że jest waszym kuzynem... - po chwili wahania wartownik dodał: - sir...
Roo ruszył biegiem ku bramie. Minął wozy i wybiegł przed wrota. Tuż za bramą spotkał Duncana, który z nietęgą miną siedział na koniu.
- Co się stało? - spytał Roo.
- Helmut! - sapnął Duncan. - Jest ranny...
- Gdzie go znajdę?
- W domu. Karli mnie wysłała po ciebie.
- Z siodła! - rzucił Roo.
Duncan sfrunął na ziemię jak zdmuchnięty. - Wrócę na wozie...
Roo kiwnął głową, rąbnął konia piętami i puścił go w galop, zanim Duncan zdążył zakończyć zdanie.
Gnając jak szalony przez miasto ku domowi wspólnika, prawie stratował kilku ludzi. Dotarłszy na miejsce, zeskoczył z siodła, rzucił wodze jednemu z dwu stojących przed domem robotników i pobiegł do wejścia.
Wewnątrz czekał nań Luis. - Wpadł w zasadzkę - powiedział mu spiesznie.
- Jak z nim? - spytał Roo.
- Kiepsko - pokręcił głową Rodezjanin. - Jest na górze z Karli.
Roo skoczył ku schodom, myśląc, że właściwie nigdy przedtem nie był na piętrze. Zerknął w bok i zobaczył niewielki, skromnie umeblowany pokoik, w którym pewnie musiała mieszkać służąca. Następny był udekorowany jedwabnymi kotarami i barwnymi kobiercami na ścianach, a podłogi miał wyłożone wełnianymi dywanikami; Roo odgadł więc, że tu właśnie musi mieszkać Karli.
Usłyszał jej głos, kiedy dobiegł do końca korytarza. Drzwi były otwarte i wbiegając do środka, zobaczył leżącego na łożu Grindle'a, nad którym pochylała się Karli. Dziewczyna była blada, miała podkrążone oczy, ale nie płakała. Po przeciwnej stronie łoża stał kapłan Kilian, Bogini Wieśniaków, Leśników i Żeglarzy. Jako że była bóstwem natury, jej kapłanów często uważano za uzdrowicieli... choć niekiedy zdarzało się - zwłaszcza kiedy ich pacjenci umierali - że nie wierzono w te umiejętności.
- Co z nim? - spytał Roo.
Karli potrząsnęła głową, a kapłan powiedział: - Stracił wiele krwi.
Roo podszedł do łoża i spojrzał na starego. Grindle wyglądał na bardzo wymizerowanego, i tak jak przedtem chłopak widział w nim tylko starego człowieka - teraz ujrzał starca. Helmut miał zabandażowaną głowę i pierś.
- Jak to się stało? - spytał chłopak.
- Napadnięto go wczoraj w nocy, poza miastem - odpowiedziała Karli dziecięcym głosikiem. - Znaleźli go w rowie jacyś wieśniacy, którzy go tu przynieśli już po tym, jak wyszedłeś rano do pałacu. Posłałam po kapłana, a potem, gdy tu przyszedł, kazałam Duncanowi cię odszukać.
Roo wahał się przez chwilę. Potem, przypominając sobie nauki Nakora, wykonał w powietrzu kilka gestów i przyłożył dłoń do piersi starego. Natychmiast poczuł odpływ energii ze swoich dłoni.
Kapłan spojrzał na niego i na jego twarzy pojawiła się podejrzliwość. - Co robisz, panie? - spytał.
- To rodzaj sztuki uzdrawiania, której mnie kiedyś nauczono.
- Kto cię tego nauczył?
Zamiast próby wyjaśnienia mnichowi całej historii związanej z Nakorem, Roo odpowiedział po prostu: - Pewien braciszek z zakonu Dali.
- Tak myślałem - kiwnął głową mnich. - Poznałem reiki. A co tam... - Wzruszył ramionami. - Z pewnością mu nie zaszkodzi. Albo wspomoże proces powrotu do zdrowia, albo ułatwi mu pożegnanie się z tym światem.
Zwracając się do Karli, powiedział: - Jeżeli ranny się ocknie, proszę mu podać te zioła zaparzone w kubku ciepłej wody. Jak tylko będzie mógł, niech coś zje... na przykład trochę rosołu z sucharami.
Oczy Karli nagle wypełniły się nadzieją. - Przeżyje?
Kapłan odpowiedział nieco szorstko, ale cicho: - Powiedziałem: „Jeżeli się ocknie”... Wszystko w ręku Bogini...
I odszedł, nie rzekłszy nic więcej. Karli i Roo zostali sami z rannym. Czas mijał. Roo przez godzinę ponawiał starania, aż wreszcie cofnął dłonie, które wciąż drżały od przepływu energii przekazywanej staremu człowiekowi.
- Wrócę jeszcze - szepnął, pochylając się do ucha Karli. - Teraz muszę się zająć kilkoma sprawami.
Dziewczyna kiwnęła główką, zeszedł więc po schodach na dół, gdzie czekali już nań Duncan i Luis.
- Co z nim? - spytał Duncan.
- Niedobrze - odpowiedział Roo. Potrząsnął głową, dodając, że stary kupiec może skonać, nie odzyskawszy przytomności.
- Co teraz? - spytał Luis.
- Wracaj do biura i sprawdź, czy każdy zajmuje się tym, czym powinien. - Luis kiwnął głową i odszedł. - Przejdź się do miasta i zajrzyj do oberży nieopodal bramy - zwrócił się do Duncana. - Sprawdź, czy nie znajdzie się ktoś, kto mógłby nam coś rzec o tym, co się przydarzyło Helmutowi. Spróbuj też odszukać tych wieśniaków, którzy znaleźli starego - chcę z nimi pogadać.
- A czy nie sądzisz - spytał Duncan - że to byli po prostu bandyci?
- Tak blisko miasta? - spytał Roo. - Nie... myślę natomiast, że... nie, nie chcę myśleć. - Ująwszy kuzyna pod ramię, ruszył z nim ku drzwiom. - Jestem tak zmordowany, że ledwie mogę utrzymać się na nogach, a to dopiero południe. - Westchnął. - Dowiedz się wszystkiego, czego można się w tej sytuacji dowiedzieć. W razie potrzeby znajdziesz mnie tutaj.
Duncan klepnął kuzyna w plecy i odszedł. Roo zawołał stojącą nieopodal kuchni służącą, która wyraźnie była zmartwiona i zaniepokojona.
- Mary - odezwał się do niej - zanieś Karli herbaty. - Kiedy się nie ruszyła, dodał uprzejmie: - Dziękuję ci, to wszystko. - Dziewczyna skinęła głową i cofnęła się do kuchni.
Następnie Roo ruszył po schodach na górę i po chwili stanął obok Karli. Przez chwilę się wahał, potem położył dłoń na jej ramieniu. - Poleciłem Mary, by ci przyniosła herbatę - oznajmił.
- Dziękuję - odpowiedziała, nie spuszczając wzroku z twarzy ojca.
Dzień ciągnął się powoli, aż w końcu, gdy wieczorne cienie przekształciły się w nocny mrok, wrócił Duncan. Nie dowiedział się niczego konkretnego i nie udało mu się znaleźć tych wieśniaków, którzy rankiem przynieśli do miasta rannego człowieka. Roo kazał mu wrócić i przejść się po oberżach nieopodal bramy, wypatrując ludzi szastających pieniędzmi albo chełpiących się nagłym bogactwem. Nie miał pojęcia, co właściwie przywoził Helmut z północy, wiedział jednak doskonale, ile mogły być warte przedmioty, które zabrał ze sobą - ktokolwiek obrabował Helmuta Grindle'a, pozbawił firmę „Grindle i Avery” blisko dwu trzecich jej aktualnych zapasów gotówki. Przepadło więcej niż łączny roczny dochód firmy.
Wieczorem Mary przyniosła kolację, ale ani Roo, ani Karli nie przełknęli kęsa. Nadeszła noc, która obojgu upłynęła na wpatrywaniu się w ciało walczącego o życie Helmuta Grindle'a. Nad ranem Roo wydało się, że stary oddycha z mniejszym trudem, choć poruszył się zaledwie kilka razy.
Karli spała na siedząco, złożywszy główkę na poduszce ojcowskiego łoża, Roo zaś drzemał w fotelu, który przyciągnął tu z bawialni. W pewnej chwili drgnął, usłyszawszy swoje imię.
Ocknął się nagle i w jednej chwili znalazł się przy Karli, patrząc na Grindle'a, któremu powieki zadrgały kilka razy i powoli się podniosły. Roo zrozumiał, że obudziło go własne imię, które wyszeptał stary.
- Ojcze! - Karli pochyliła się nad Helmutem.
Roo milczał, dziewczyna zaś przytuliła się do ojca. Stary szepnął kilka słów i Karli się odsunęła. - Powiedział twoje imię. - Jestem tu, Helmut... - odezwał się Roo.
Stary człowiek wyciągnął ku niemu dłoń. - Karli... Dbaj o nią...
Roo obejrzał się za siebie i przekonał się, że dziewczyna nie słyszała słów ojca. - Tak się stanie, Helmut - szepnął. - Masz na to moje słowo.
I wtedy stary powiedział coś jeszcze - jedno słowo. Roo wyprostował się nagle, a zdumiona dziewczyna zauważyła, że jego twarz przekształciła się w oblicze furii.
- Co się stało? - spytała przerażona Karli.
Zmuszając się do zachowania spokoju, Roo odpowiedział: - Powiem ci później... - A potem popatrzył na starego, którego powieki znów opadły w dół. - Jesteś mu potrzebna...
Karli podeszła do ojca i ujęła jego dłoń. - Jestem, ojcze - szepnęła, stary jednak ponownie osunął się w otchłań nieświadomości.
Umarł tuż przed świtem.
Ceremonia pogrzebowa była skromna, taka jakiej pewnie życzyłby sobie stary kupiec. Karli, w zgrzebnej, czarnej sukni patrzyła w milczeniu, jak kapłan Lims-Kragmy, Bogini Śmierci, wygłasza stosowne błogosławieństwa, a potem podpala stos pogrzebowy. Wewnętrzny dziedziniec świątyni tego dnia był zatłoczony, ponieważ odprawiano w zaświaty jednocześnie sześciu ludzi. Wszystkie pogrzeby odbywały się na oddzielonych od siebie miejscach, ale kłęby dymu widać było ponad żywopłotami.
Czekali w milczeniu. Zmarłego odprowadzali Karli, Roo, Duncan, Luis, Mary i dwaj ludzie, reprezentujący wszystkich pracowników firmy „Grindle i Avery”. Rozejrzawszy się dookoła, Roo przyznał w duchu, że jak na człowieka, który przez całe życie sprzedawał klejnoty najpotężniejszym i najbogatszym ludziom Królestwa, pogrzeb był dość skromny. Podczas minionych dwu dni kilku kupców przysłało pisma z wyrazami współczucia, żaden jednak z możnych panów, będących klientami starego, nie uznał za stosowne przysłać córce zmarłego najprostszych wyrazów pociechy. Roo przysiągł sobie, że kiedy jego będą grzebali, wszyscy najmożniejsi ludzie Królestwa stawią się w komplecie.
Kiedy wreszcie płomienie pochłonęły ciało, chłopak zwrócił się do Karli: - Chodźmy.
Podał jej ramię i odprowadził ją do wynajętego powozu. - Tradycja każe, żebym postawił pracownikom pożegnalny napitek - zwrócił się do Karli, kiedy znalazła się wewnątrz wraz z Mary.
- Wyprawiamy stypę w siedzibie firmy. Dasz sobie radę?
- Nic mi nie będzie - odpowiedziała. Była blada, ale spokojna i nie płakała. Okazując siłę charakteru, która zdumiała samego Roo, przestała rozpaczać jeszcze poprzedniego dnia.
- Niedługo wrócę - zapewnił ją. - Znaczy... jeśli sobie tego życzysz - dodał po chwili milczenia.
- Owszem - odpowiedziała z nikłym uśmiechem.
Roo zamknął więc drzwiczki pojazdu i zwrócił się do woźnicy:
- Zawieź panią do domu.
Z placu świątynnego wracał do siedziby firmy w towarzystwie Duncana, Luisa i obu pracowników. W połowie drogi Luis nie wytrzymał: - Bogowie... Nie cierpię pogrzebów!
- Ja podejrzewam, że nie lubią ich nawet sami kapłani Lims-Kragmy - rzekł Duncan.
- Przez tydzień będę śmierdział tymi kadzidłami - mruknął Roo.
- I zapachem śmierci - dodał jeden z robotników.
Roo zerknął nań z ukosa, ale kiwnął głową. Jedną z charakterystycznych cech świątyni Lims-Kragmy był wszechobecny i dość natrętny zapach żywicznego dymu i kadzideł. Wprawdzie do ognia dodawano ziół i wonności, ale był w tym dymie nieuchwytny zapach czegoś jeszcze, czego Roo w pierwszej chwili nie umiał nazwać. A potem przypomniał sobie oblężenie Maharty. Był to zapach palonego mięsa.
W składzie znaleźli wszystkich zebranych woźniców i innych pracowników firmy. Na ławie pojawiło się kilka dzbanów mocnego ale, które szybko rozpieczętowano i rozlano do kubków. Kiedy każdy już otrzymał swoją porcję, Roo podniósł w górę kielich. - Za pamięć Helmuta Grindle'a - powiedział. - Był człekiem twardym, ale uczciwym, godnym partnerem i kochającym ojcem.
- Oby zaznał łaski Lims-Kragmy - rzekł Luis. Wszyscy wypili za pamięć zmarłego, a potem zaczęli go wspominać. Nikt nie pracował z nim dłużej niż Roo. Choć Helmut prowadził swe interesy z powodzeniem, zawsze działał samotnie - dopóki nie połączył swych kapitałów z młodością i przedsiębiorczością Roo. Podczas ich współpracy, która trwała krócej niż rok, młody przedsiębiorca potroił dochody firmy, a teraz, oprócz Duncana i Luisa, dla firmy „Grindle i Avery” pracowało jeszcze siedmiu ludzi.
Biorąc to wszystko pod uwagę, Roo wcale się nie zdziwił, że ludzie pracujący w firmie niewiele mieli wspominków o Helmucie i wkrótce wszyscy zaczęli się zastanawiać nad przyczynami tajemniczej śmierci starego kupca. Roo słuchał tego przez chwilę, a potem odesłał ich do domu.
Kiedy został tylko w towarzystwie zaufanych, podzielił się z Luisem i Duncanem tym, czego dowiedział się tuż przed śmiercią od starego. Omówili, co trzeba zrobić, i kiedy podjęto postanowienia, Roo pożegnał kompanów i wyszedł.
Przepełniała go taka wściekłość i żądza zemsty, że prawie przeszedł mimo domu Karli. Zapukał do drzwi. Otworzyła mu Mary, która na jego widok szybko usunęła się na bok.
Karli zmieniła suknię z żałobnej na prawie świąteczną... jasnoniebieską z koronkami. Roo ze zdziwieniem spojrzał na zastawiony jak do obiadu stół i nagle poczuł wilczy apetyt.
Zjedli posiłek w milczeniu. W końcu Karli nie wytrzymała: - Wydaje się, że myślami jesteś zupełnie gdzie indziej...
Roo zaczerwienił się mocno. - W rzeczy samej... śmierć twego ojca tak bardzo mnie rozwścieczyła, że zupełnie zapomniałem o tym, co ty musisz odczuwać... - Sięgnąwszy ponad dzielącym ich stołem, ujął dłoń dziewczyny. Uścisnął ją delikatnie i powiedział: - Przepraszam... bardzo mi przykro.
- Nie musisz przepraszać. Rozumiem.
Gdy skończyli jeść, przenieśli się do salonu, zostawiając Mary przy uprzątaniu stołu. Karli postawiła przed nim butelkę winiaku, znacznie lepszego niż wszystko, czym kiedykolwiek częstował go jej ojciec, Roo zaś nie powiedział ani słowa. Poczuł zaskakująco dogłębny żal, podniósł puchar i rzekł: - Za Helmuta. - I szybko wychylił pożegnalny toast.
- Nie mogę przestać myśleć, że on za chwilę wejdzie przez te drzwi - rzekła Karli, siadając przy stoliku.
- Ze mną jest to samo - mruknął Roo, oglądając się ku wejściu.
- Co mam teraz robić? - spytała nagle Karli.
- Jak to? - nie zrozumiał Roo.
- No... ojciec nie żyje... - I nagle znów wybuchła płaczem, w następnej zaś chwili Roo odkrył, że trzyma ją w ramionach, a ona łka bezsilnie na jego piersi. A po chwili usłyszał siebie, mówiącego: - Obiecałem twemu ojcu, że się tobą zaopiekuję.
- Wiem, że chcesz jak najlepiej - odezwała się Karli - ale nie musisz mówić niczego, czego byś później żałował...
- Nie rozumiem - zdziwił się Roo.
- Rupercie... - rzekła Karli, wkładając sporo wysiłku, by mówić spokojnym tonem. - Wiem, że ojciec chciał, byśmy się pobrali. Nie spodobał mu się żaden z tych, co tu przychodzili... ty byłeś pierwszy. Ale on wiedział też, że się starzeje, i to go martwiło. Nigdy o tym ze mną nie mówił, ale wiedziałam, że oczekuje, iż po pewnym czasie... pobierzemy się... Teraz jednak firma należy do ciebie. Nie masz wobec mnie żadnych zobowiązań.
Roo poczuł się tak, jakby izba, w której siedział, nagle wywinęła kozła. Nie miał pojęcia, ile z tego należy przypisać trunkowi, ile zmęczeniu, gniewowi... a ile jego uczuciom do tej niezwykłej i nieprzewidywalnej dziewczyny.
- Karli - odezwał się, mówiąc powoli i wymawiając słowa z przesadną starannością. - Wiem, jakie plany miał twój ojciec względem nas dwojga. Prawdę rzekłszy, kiedy tu przyszedłem po raz pierwszy, postanowiłem, że dla zyskania jego aprobaty będę ci nadskakiwał... i wcale wtedy nie myślałem o twoich uczuciach.
Umilkł na chwilę, a potem podjął wątek: - Nie wiem, czy będę umiał ci to wyjaśnić, ale zacząłem... cię cenić... Wiesz, miło mi, kiedy jesteśmy razem... Oczy wiście jestem wdzięczny twemu ojcu, ale moje uczucia do ciebie, to coś więcej...
Dziewczyna patrzyła nań przez chwilę. - Nie kłam, Rupercie.
Nadal ją obejmował i nie puszczał. - Nie kłamię, Karli. Zależy mi na tobie. Pozwól mi tego dowieść...
Przez chwilę milczała i patrzyła w jego twarz. Potem raz jeszcze spojrzała mu w oczy i ujęła jego dłoń.
- Chodź ze mną - szepnęła.
Poprowadziła go schodami do swego pokoju i zamknęła za nimi drzwi. Potem objęła go mocno i pchnęła na łóżko, aż usiadł. Szybko rozpięła guziki sukni i pozwoliła jej opaść na podłogę. Rozwiązała tasiemki przytrzymujące na ramionach koszulkę i też strząsnęła ją z siebie na ziemię. I stanęła przed nim naga w świetle jedynej w komnacie świecy.
Miała małe, pełne i jędrne piersi, ale też tęgie biodra, talię i uda. W jej twarzy także nie było nic urodziwego - z wyjątkiem oczu jasno lśniących w odbitym blasku świecy.
- Oto, jaka jestem - powiedziała głosikiem drżącym z napięcia. - Nieładna... i gruba. I już nie mam bogatego ojca. Możesz mnie taką pokochać?
I nagle Roo odkrył, że do oczu napływają mu łzy. Podniósł się i objął dziewczynę. Przełknął i rzekł drewnianym głosem: -Mnie też nikt nigdy nie nazwał urodziwym chłopcem. - Z jego policzka spadła pojedyncza łza. - Mówiono, że mam szczurzą mordę... i jeszcze gorzej. Wygląd to nie wszystko.
Dziewczyna złożyła głowę na jego piersi. - Zostań...
W jakiś czas potem Roo leżał na łożu, gapiąc się w sufit, Karli zaś spała w jego objęciach. Kochali się niezręcznie i z napięciem, w którym było więcej oczekiwań niż umiejętności. Karli nie umiała niczego, a Roo zmuszał się do okazywania większej czułości, niż miał na to ochotę.
W pewnej chwili obiecał jej małżeństwo i teraz rozmyślał o tym, że trzeba mu będzie poślubić dziewczynę, gdy skończy się okres żałoby. Leżąc tak w mroku, wrócił jednak do planów zemsty, jakie poczynili wespół z Duncanem i Luisem. Jednej rzeczy bowiem nie powiedział Karli - słowa, które szepnął mu do ucha jej ojciec tuż przed śmiercią.
Było to nazwisko.
Jacoby...
Rozdział 10
PLANY
Roo podniósł dłoń.
- Są trzy sprawy, które chciałbym teraz z wami omówić - powiedział.
Karli wyraziła zgodę, by użył jej jadalni na salę konferencyjną podczas narady z Luisem i Duncanem. Udało jej się nawet ukryć niezadowolenie, kiedy ją poprosił, by zostawiła ich samych.
Luis spojrzał na Duncana, który wzruszył ramionami, dając do zrozumienia, że nie ma pojęcia, o czym będzie mowa.
- Zebraliśmy się tutaj, a nie w naszym składzie, ponieważ chciałem mieć pewność, że nikt nas nie będzie podsłuchiwał.
- Podejrzewasz któregoś z naszych pracowników? - spytał Luis.
- Nie - potrząsnął głową Roo - ale im mniej tych, którzy znają plan, tym mniejsze prawdopodobieństwo, że dowiedzą się o nim wrogowie.
- Wrogowie? - zdumiał się Duncan. - Aż kimże to prowadzimy wojnę?
Roo zniżył głos do szeptu. - Z jednym kurwim synem... nazywa się Tim Jacoby. To on kazał zabić Helmuta. •- Jacoby? - zdziwił się Luis.
- To syn kupca Fredericka Jacoby'ego. Z firmy „Jacoby i Synowie” - podpowiedział Duncan.
- Nie słyszałem o nich - potrząsnął głową Luis.
- Jak spędzisz dwa miesiące w Krondorze, zajmując się transportem, to usłyszysz - mruknął Roo. - Nie są naszymi największymi rywalami, ale się liczą. - Odchylił się w tył, a na jego twarzy pojawiła się złość. - Helmut mi powiedział, że to Jacoby obrabował jego wóz...
- Możemy z tym pójść do ceklarzy? - spytał Luis.
- Z czym? - odrzekł Duncan. - Nie mamy dowodów...
- Mamy oświadczenie złożone w obliczu śmierci - sprzeciwił się Luis.
Duncan potrząsnął głową. - Mogłoby wystarczyć, gdyby Roo był szlachcicem, możnym panem albo kimś w tym guście. Dopóki nie potwierdzi tego ktoś ważny, jakiś kapłan lub przedstawiciel władz miejskich, mamy tylko oświadczenie Roo przeciwko słowu Jacoby'ego.
- A jego ojciec ma znajomości - mruknął Roo. - Mieli kontakty z wielkimi koncernami handlowymi Zachodnich Dziedzin, i jeżeli zeznam cokolwiek przeciwko nim, zarzucą mi działanie na szkodę ich interesów.
- Tak jest zawsze, kiedy ścierasz się z wielkimi - wzruszył ramionami Luis. - Udają im się sprawy, które nie uchodzą płazem maluczkim...
- Byłem już niemal gotów złożyć dziś nocną wizytę Timowi Jacoby'emu - przyznał Roo.
Luis znów wzruszył ramionami. - Młodziku, na takie rzeczy zawsze masz czas... - Pochylił się ku przodowi i wymierzył w Roo wskazujący palec swej zdeformowanej dłoni. - Ale zechciej przedtem zadać sobie pytanie: co na tym zyskasz, prócz rychłego powrotu na szubienicę?
- Coś przecie zrobić muszę!
- Czas sam ci stworzy okazję do zemsty - rzekł Luis. Przez chwilę myślał o czymś intensywnie. - Czekajże, Duncan! Mówiłeś, że ta firma nazywa się „Jacoby i Synowie”... Czyli jest tam i brat?
- Owszem. Tim jest starszy. Randolph, młodszy, to podobno nawet przyzwoity jegomość... tak przynajmniej gadają. Ale jest bardzo oddany rodzinie...
- U nas, w Rodez, jeśli jakiś człek skrzywdzi drugiego - rzekł Luis - skrzywdzony wyzywa go na pojedynek. Ale kiedy jedna rodzina wyrządzi jakąś niesprawiedliwość drugiej, rozpoczynamy wojnę. Może to być cichy bój, trwający przez pokolenia, ale w ostatecznym rozrachunku jedna z rodzin przestaje istnieć.
- I bez tego mam dość roboty z utrzymaniem się na powierzchni, Luis - żachnął się Roo. - Wojna to kosztowna sprawa.
- Już się zaczęła - wzruszył ramionami Rodezjanin. - Nie możesz się z niej wycofać, dopóki jej nie wygrasz albo nie zostaniesz pokonany, ale też nikt od ciebie nie wymaga, by następną bitwę zacząć dziś w nocy. Wypatruj swego czasu. Zbieraj siły. Redukuj pozycje wroga. I w końcu, kiedy nadarzy się okazja, uderzaj bezwzględnie. - Trzasnął pięścią w otwartą dłoń. -Często się słyszy, że zemsta to potrawa, która najlepiej smakuje na zimno. To błąd; nie wolno ci dopuścić do tego, by wygasł gniew, który pcha cię do odwetu. - Spojrzał uważnie w twarz Roo. - Miłosierdzie i zdolność do wybaczania jest w niektórych religiach cnotą. Ale ty nie możesz sobie pozwolić na cnotliwość... pilnie więc badaj swego wroga. - Poklepał się dłonią po skroni. - Myśl. Zastanawiaj się nieustannie, czym się kieruje twój wróg i jakie są jego słabe i mocne punkty. Kontroluj wewnętrzną pasję i planuj wszystko na zimno... ale we właściwym momencie daj upust furii i ciesz się smakiem zemsty.
Roo wolno wypuścił powietrze z płuc, jakby dawał upust swemu gniewowi. - Niech tak będzie. Poczekamy. Ale powiadomcie ludzi, że wszelkie plotki dotyczące firmy „Jacoby i Synowie” mają natychmiast trafiać prosto do nas.
- Coś jeszcze? - spytał Duncan. - Mam spotkanie z damą. .. - Uśmiechnął się znacząco.
Roo też się uśmiechnął. - Nasze księgi i zapiski trzymał u siebie Helmut. Jakoś się w nich rozeznaję, ale nie jestem księgowym ani rachmistrzem. Czy któryś z was nie zechciałby się tym zająć?
Luis potrząsnął głową, a Duncan parsknął śmiechem. - Dobrze wiesz, że nigdy nie lubiłem papierkowej roboty.
- No to musimy kogoś wynająć.
- Kogo? - spytał Duncan.
- Nie mam pojęcia - odpowiedział Roo. - Choć... może nadałby się do tego Jason od Barreta. Kiedy pracowaliśmy razem, dobrze się sprawiał z rachunkami, McKeller często powierzał mu robienie inwentaryzacji. Potrafił też zapamiętać wszystko, co mnie się nie układało w głowie - ceny, ilość worków kawy i inne drobiazgi. To ambitny człowiek. Może zechciałby pracować dla nas.
- Damy radę go opłacić? - spytał Duncan z uśmiechem.
- Wiecie... jest ten kontrakt z pałacem - odpowiedział Roo. - Poproszę de Longueville'a, by zadbał o to, żebyśmy zapłatę dostali w terminie... i jakoś sobie poradzimy.
- A ta trzecia sprawa? - spytał Luis.
Po twarzy Roo przemknęła osobliwa mieszanka uczuć -zakłopotanie, zdenerwowanie i niepewność. - Żenię się - wydusił z siebie po chwili.
- Najlepsze życzenia - rzekł Luis, wyciągając do Roo rękę, którą ten skwapliwie uścisnął.
- Z Karli? - spytał Duncan.
- A co myślałeś? - odparł Roo. Duncan wzruszył ramionami. - Kiedy?
- W następny szóstek. Przyjdziecie?
- Nie inaczej - odpowiedział Duncan, wstając. - Czy to wszystko?
- Możesz iść - odpowiedział Roo rozczarowany okazywanym przez Duncana brakiem entuzjazmu.
- Bierzesz na siebie sporą odpowiedzialność - odezwał się Luis po wyjściu Duncana.
- Co masz na myśli? - spytał Roo ostrym głosem.
- A tam... nie mój interes - stropił się Luis. - Szkoda, żem się odezwał.
- Ale o co ci chodzi?
Luis milczał przez chwilę. - Wydaje się, że lubisz tę dziewczynę - rzekł wreszcie. - Ale... czy ty nie żenisz się z nią przypadkiem tylko dlatego, że czujesz, iż ktoś powinien się nią zaopiekować, a nie ma w Krondorze nikogo innego oprócz ciebie?
Roo chciał zaprzeczyć... i stwierdził, że nie może. - Nie wiem - odezwał się w końcu. - Lubię ją, a żona... no... to w końcu żona, nieprawdaż? Potrzebna mi żona... i dzieci.
- Do czego?
Roo wyglądał tak, jakby ktoś go zapytał, do czego mu oddychanie. - No... tak po prostu. Znaczy... planuję zostać w tym mieście ważnym człowiekiem, a do tego potrzebna mi rodzina.
Luis przez chwilę przyglądał mu się uważnie. - Skoro tak uważasz... Wrócę do biur i powiem ludziom, że w szóstek będzie weselisko.
- Jutro zaproszę Erika i Jadowa - rzekł Roo. - I może jeszcze kapitana, jeżeli jest w mieście.
Luis kiwnął głową. Mijając krzesło Roo, zatrzymał się i położył dłoń na ramieniu towarzysza. - Życzę ci szczęścia, przyjacielu. Z całego serca życzę ci szczęścia.
- Dziękuję - rzucił Roo za wychodzącym.
Po chwili do izby weszła Karli. - Słyszałam, jak wychodzą. ..
- Owszem, wyszli - kiwnął głową Roo. - Powiedziałem im, że się pobieramy w szóstek.
Karli usiadła na krześle zajmowanym przed chwilą przez Duncana. - Jesteś pewien, że tego chcesz?
- Oczywiście, że tego chcę - odpowiedział jej, uśmiechając się nie bez wysiłku, poklepując ją po dłoni i jednocześnie żywiąc pragnienie, by jak najszybciej opuścić ten dom i wiać, gdzie pieprz rośnie. - Oczywiście - powtórzył.
Spojrzał przez zasłonięte okno, jakby potrafił przeniknąć tkaninę, i przypomniał sobie leżącego na łożu śmierci Helmuta. Twarz starego była biała niczym skrawek jedwabiu, który Roo ukradł i który mu sprzedał. Roo wiedział, że przyczyną śmierci starego był ten właśnie jedwab... że Helmut Grindle żyłby teraz, gdyby bez mała rok temu młody ravensburski paliwoda nie przyszedł doń z interesem. Poklepując Karli po dłoni, wiedział, że musi ją poślubić, by naprawić krzywdę, jaką jej wyrządził.
Calis odsunął się od stołu, wstał i podszedł do okna. Patrząc z góry na dziedziniec, mruknął: - Mam złe przeczucia...
Książę Nicholas odchylił się w tył, spojrzał na kuzyna, a potem na Lorda Konetabla Williama, który kiwnął głową na znak, że zgadza się z Calisem.
- Desperackie posunięcie - rzekł William.
- Wuju, widziałeś wszystko na własne oczy - odezwał się zasiadający na czele rady Patrick. - Byłeś tam kilkakrotnie osobiście. - Powiódł wzrokiem po obecnych. - Gotów jestem przyznać, że spora część mojej... niechęci bierze się stąd, że dotąd nie miałem do czynienia z tymi... Pantathianami.
- A ja widziałem, do czego są zdolni, Patricku - zabrał głos Nicholas - i z trudem mogę uwierzyć temu, co mam doniesiono.
- Wskazał leżący przed nimi stos papierów. Były to najnowsze meldunki, które dotarły do Krondoru dzięki ustanowieniu sekretnej linii szybkiej komunikacji chyżych okrętów od Novindusa, poprzez Wyspy Zachodzącego Słońca i Dalekie Wybrzeże, a dalej konno do stolicy Dziedzin Zachodu. Wieści wysłano z Novindusa niecały miesiąc po odjeździe stamtąd okrętu, na pokładzie którego wrócili Greylock i Luis. Wiadomości były złe.
- Wiemy już teraz - odezwał się Diuk James - że nasze rachuby były przesadnie optymistyczne. Zniszczenie stoczni w Maharcie i Mieście nad Wężową Rzeką nie dało nam takiej przewagi czasowej, jakiej się spodziewaliśmy.
- Dziesięć lat - mruknął Calis - pamiętam, jak myślałem, że trzeba im będzie dziesięciu lat, by odbudować stocznie i zwodować w nich flotę dostatecznie wielką, by przewieźć tamtą armię przez ocean.
- A teraz, Lordzie Kapitanie, co o tym sądzicie? - spytał Patrick.
Calis westchnął, czym po raz pierwszy zdradził swe emocje od powrotu ze Stardock. - Cztery lata... najwyżej pięć.
- Nie spodziewaliśmy się - odezwał się Nicholas - że wróg skorzysta z wszelkich dostępnych środków, by odbudować stocznie.
- Bo nie wiedzieliśmy - odparł William - że Królową nic nie obchodzi, że jej poddani wymrą do ostatniego. - Odsunął krzesło od stołu i wstał, jakby i jemu zaczęła doskwierać bezczynność. - Zaczynamy się szykować do obrony i robimy to tak, że Pantathianie mogą pomyśleć, iż skończyliśmy z walką na ich kontynencie.
Podszedł do Calisa i stanął obok niego. - Mamy jednak pewną przewagę, o której oni nie mają pojęcia. Nie podejrzewają, iż wiemy, gdzie jest ich dom.
Calis uśmiechnął się niewesoło. - Nie sądzę, by dbali o zachowanie tego w tajemnicy. - Minął Williama i stanął naprzeciwko Nicholasa, swe słowa jednak zwrócił do Patricka. - Wasza Wysokość, nie jestem pewien, czy dzięki tej misji cokolwiek osiągniemy...
- Sądzisz, że spełznie na niczym? - spytał Patrick.
- Przypuszczamy tylko, że nie spodziewają się po nas próby przemknięcia ukradkiem i zniszczenia ich wylęgarni...
Calis podniósł palec jak nauczyciel. - Oto właściwe słowo: przypuszczamy... - Odwrócił się, by spojrzeć na Williama. - Wszystko, co wiemy o tych stworach, skłania nas do przypuszczeń, że nie myślą jak my. Umierają z równą ochotą, z jaką mordują. Nie dbają o to, że mogą zostać wybici do ostatniego, jeśli dzięki temu uda im się zawładnąć Kamieniem Życia. Wierzą, że powrócą jako półbogowie w służbie swej „Pani”, i śmierć wcale ich nie przeraża.
Odwróciwszy się do Patricka, ciągnął z determinacją: - Ruszam, Patricku. Pójdę i będę zabijał... dla was... a jeśli będzie trzeba, zginę. Ale nawet jeżeli uda mi się wrócić, ci, którzy tam zostaną przy życiu, przyjdą tu po nas. Myślę, że nigdy nie uda nam się ich zrozumieć...
- A masz jakiś lepszy pomysł? - spytał Nicholas. William położył dłoń na ramieniu Calisa. - Stary druhu, możemy jedynie czekać. Skoro przyjdą i tak, czymże ryzykujemy, podejmując tę wyprawę?
- Tylko życiem kilku porządnych ludzi - odparł Calis głosem bez wyrazu.
- Tego właśnie oczekujemy od żołnierzy, kapitanie - rzekł William.
- Co wcale nie znaczy, że musi mi się to podobać! Pomimo dzielącej ich różnicy stanowisk obaj od dawna byli przyjaciółmi i Williama wcale nie rozgniewał ton, jakim przemawiał Calis, ani brak szacunku w jego głosie. Podczas tej prywatnej narady rangi i tytuły odkładano na bok, jako że każdy z obecnych ponad wszelką wątpliwość udowodnił swą wierność Koronie i przydatność w najróżniejszych sytuacjach. Mimo młodego wieku - miał zaledwie dwadzieścia pięć lat - Patrick odsłużył już trzy lata na północnych rubieżach, dzielnie stając przeciwko mrocznym elfom i goblinom. Calis był mniej więcej w wieku Williama, choć ten ostatni wyglądał na swoje pięćdziesiąt lat, a Calisa można byłoby wziąć za rówieśnika Patricka.
- A jeśli nic z tego nie wyjdzie? - spytał Calis. Odpowiedział mu James. - No to nie wyjdzie... i tyle. Calis przez chwilę patrzył na starego, a potem roześmiał się ponuro. - Pamiętam czasy, kiedy to ty zadawałeś takie pytania, Nicky...
- Nikt z nas nie jest już tak młody, jak niegdyś, Calisie - odparł Nicholas.
- Kiedy wyruszasz? - spytał Patrick.
- Do zakończenia przygotowań potrzeba nam jeszcze paru miesięcy - odpowiedział Calis. - Oprócz obecnych w tej komnacie, mam tylko czterech ludzi, na których mogę w pełni polegać: de Longueville'a, Greylocka, Erika i Jadowa. Wszyscy byli tam ze mną i wszyscy wiedzą, czego się spodziewać. Mam jeszcze kilku weteranów z dawnych kampanii, ale ci czterej to urodzeni przywódcy, choć Erik i Jadow jeszcze o tym nie wiedzą. Reszta to ludzie, którzy po prostu będą wykonywać rozkazy. Doskonali żołnierze, ale nie dość dobrzy na wodzów.
- Jak zamierzasz się tam dostać? - spytał Patrick.
- Zajdziemy ich od tyłu - wyjaśnił Calis. Podszedł do wiszącej na ścianie mapy, wielokrotnie podczas ostatnich dwudziestu lat uzupełnianej w miarę napływu coraz to nowych wiadomości z drugiej półkuli. - Wyruszymy jak zwykle z Wysp Zachodzącego Słońca, ale w tym miejscu - pokazał pozornie pustą połać oceanu, mniej więcej o cztery setki mil na południe od długiego łańcucha wysp - jest nie zaznaczona na mapie wysepka z piękną zatoczką. Tam wylądujemy i przesiądziemy się na inny statek.
- Na jaki inny statek? - spytał Patrick.
- W tej chwili nasi wrogowie posiadają dokładny opis każdego okrętu wchodzącego w skład Zachodniej Floty - odpowiedział Calis. - Prawdopodobnie potrafiliby odróżnić jeden od drugiego po takielunku i masztach. Postawiłbym też garść łupin po orzechach przeciwko królewskiej koronie, że wiedzą dokładnie, które z naszych statków „kupieckich” są w istocie zamaskowanymi okrętami wojennymi.
- Więc co tam masz? - spytał Patrick. - Nowy okręt?
- Przeciwnie, bardzo stary - odpowiedział Calis. - Popłyniemy, udając Brijańczyków.
- Brijańczyków? Tych keshańskich morskich rabusiów? - spytał William, uśmiechając się na samą myśl o takim figlu.
- Pojmaliśmy jeden z tych ich smoczych okrętów - wyjaśnił Nicholas. - Ze dwa lata temu eskadra z Roldem ujęła statek podczas napaści. - Roldem było małym wyspiarskim królestwem ma wschodzie i dawnym sojusznikiem Wyspiarzy. - Król Roldem zgodził się nam go „pożyczyć”. Tamci ludzie przejęli okręt, po czym cicho i bez rozgłosu opłynęli dolny Kesh. Jak mi doniesiono - uśmiechnął się Nicholas - kilka razy inne brijańskie smocze łodzie zbliżały się na odległość głosu. Kapitan Roldemianin machał dłonią, uśmiechał się przyjaźnie, nie otwierał gęby i płynął dalej swoim kursem.
William parsknął śmiechem. - Bezczelne łobuzy... nie przyszło im do łbów, że ktoś mógłby być aż tak zuchwały i wpływać na ich wody, nie należąc do bractwa.
- Liczę na taką samą reakcję - rzekł Calis.
- Co takiego? - spytał Patrick.
- Nie zamierzam zbliżyć się do Novindusa od zachodu. Popłyniemy na wschód, pod Ostrogą Kesh, potem przez tę połać oceanu, którą teraz znamy jako Morze Zielone, i wylądujemy pod małą wioską nieopodal Ispar. - Calis wszystko pokazywał na mapie. - Nadpłyniemy ku nim od zachodu. Mam nadzieję, że naszych okrętów będą wypatrywali zupełnie gdzie indziej. Zawsze nadpływaliśmy, kierując się na Miasto nad Wężową Rzeką. Jeśli ktoś nas zatrzyma, to będziemy się podawać za kupców z Brijani, których niepomyślne wiatry zniosły z kursu i którzy chcą wrócić do domu wokół ich kontynentu.
- Sądzisz, że to kupią? - spytał Patrick.
Nicholas wzruszył ramionami. - Nie byłby to pierwszy raz, tak się już zdarzało. Tam na dole, na północ od granicy lodów, jest szybko płynący prąd ku wschodowi i jeśli ruszysz z Kesh na południe, możesz go przeciąć przez Morze Zielone i trafić na masę lodu, która niczym palec wyciąga się ku Portowi Żałoby. Nie będziemy pierwszym keshańskim statkiem, który się tam pokaże... a z drugiej strony, nie było ich tak wiele, by miejscowi dostrzegli różnice...
- A co potem? - spytał Patrick.
- Kupimy konie, zmienimy odzież, wymkniemy się z miasta w nocy i ruszymy na północ. - Pokazał palcem południowe rubieże łańcucha gór, który niemal sięgał morza na zachód od Ispar. - Wejście, przez które wtedy dostaliśmy się pod ziemię, znajdę bez trudu.
Nikt nie wątpił w jego słowa. Jego doskonała umiejętność tropienia śladów była niemal legendarna. Półelf był dziedzicem niezwykłego rodu, a za jego przyjście na świat odpowiadały siły nie z tego świata...
- No, dobrze - mruknął Patrick. - A co potem? Calis wzruszył ramionami. - Wymordujemy Pantathian. Oczy Patricka rozszerzyły się ze zdumienia. - Ilu zamierzasz zabrać ze sobą ludzi?
- Dziesięć drużyn. Sześćdziesięciu chłopa.
- Zamierzasz wytracić te wszystkie stwory, wedle moich raportów potrafiące posługiwać się magią, mając tylko sześćdziesięciu ludzi?
- No... - żachnął się Calis - nigdy nie mówiłem, że to będzie łatwe.
- Wuju? - Patrick spojrzał na Nicholasa.
- Jeszcze przed dwudziestu laty dowiedziałem się jednego... - mruknął Nicholas. - Jeśli Calis powiada, że coś można zrobić, to znaczy, iż rzecz jest wykonalna. - Spojrzawszy na Calisa, spytał: - Co ty tam knujesz?
- Uważam - odparł Calis - że ich główne siły będą przy armiach Szmaragdowej Królowej. -Jednym ruchem ręki omiótł całą połać kraju pomiędzy Mahartą i Miastem nad Wężową Rzeką. - Nigdy nie widzieliśmy ich w większej liczbie. Oddziałek, który widziałem w tamtych jaskiniach, składał się z około dwudziestu jaszczurów. .. a to największa grupa, na jaką kiedykolwiek się natknęliśmy. Oceniamy ich na podstawie zła, które nam wyrządzili... ale nigdy nie zastanawialiśmy się, ilu ich tak naprawdę może być. - Skrzywił się z dezaprobatą. - Kiedy dotarłem do jednej z ich wylęgarni, przekonałem się, że jest kiepsko strzeżona. Kilku dojrzałych osobników, parę młodych i tuzin jaj. I nigdzie nie dostrzegłem samic.
- I cóż z tego wszystkiego wynika? - spytał Patrick.
- Pug i Nakor utrzymują, że te stwory nie powstały drogą naturalną - tłumaczył Calis. Wrócił do stołu i siadł na swoim miejscu. - Twierdzą, że Pantathian stworzyła dawna Władczyni Smoków, Alma-Lodaka. - Na chwilę spuścił wzrok. William i Nicholas zrozumieli, że ich towarzysz broni ujawnia wiedzę, którą żaden z elfów pełnej krwi nie podzieliłby się dobrowolnie z kimś nie należącym do Starej Rasy. Ludzka połowa osobowości pozwalała Calisowi nie żywić takich uprzedzeń, wiedział on też, że ujawniając prawdę o pochodzeniu Wężowego Ludu, działa w imię prawdy i dobra wyższego rzędu, wszystko to jednak nie miało zbyt wielkiego znaczenia dla elfiej połowy jego jaźni. Te sprawy nie przychodziły z nauką czy doświadczeniem... były wrodzone. - Jeżeli to prawda, możemy tym wytłumaczyć sobie ich niski przyrost naturalny. Może resztą nigdy nie było ich zbyt wielu. Może mają kilka królowych, jak niektóre owady... a może trzymają samice w oddzielnych miejscach. Nie wiemy. Ale jeśli są tam wylęgarnie, to samice nie mogą być daleko.
- Nie rozumiem jednej sprawy - odezwał się Patrick. -Jeżeli większość zdolnych do walki samców i ich magów jest przy armii Szmaragdowej Królowej, co nam przyjdzie z napaści na tamte jaskinie... - I nagle zawiesił głos, zrozumiał bowiem zamiar Calisa. - Chcesz wymordować młode?
- Tak - odpowiedział spokojnie Calis.
- Mówisz o zabijaniu niewinnych! - żachnął się gniewnie Patrick. - Keshańscy Psi Żołnierze zabijali podczas najazdów kobiety i dzieci, ale w oddziałach Królestwa każdego przyłapanego na tym człowieka wieszano bez pardonu przed frontem oddziału!
Nicholas rzucił okiem na Calisa, ten zaś oddał mu spojrzenie i kiwnął głową.
- Patricku - odezwał się Diuk James -jesteś tu nowy i nie dysponujesz wiedzą potrzebną do oceny sytuacji...
- Mój panie... - przerwał mu Książę. - Wiem, że piastujesz wysokie godności od czasów młodości mojego dziadka i że byłeś pierwszym doradcą mojego ojca w Rillanonie, ale teraz ja władam Dziedzinami Zachodu! Jeżeli jest coś, o czym powinienem wiedzieć, dlaczego mi nie powiedziałeś?
Diuk James spojrzał spod oka na Księcia Nicholasa.
Nicholas cofnął się nieco, rozpoznając nastrój bratanka. Nowy książę Krondoru dał się już poznać jako nieco wybuchowy, wrażliwy i źle reagujący na krytykę, a także łatwo wpadający w zmienne nastroje, niezbyt pewny siebie i dlatego skłonny do gwałtownej reakcji na każdą najmniejszą choćby oznakę lekceważenia.
Głos zabrał Konetabl William. - Wasza Wysokość - zaczął, podkreślając tonem głosu znaczenie tytułu młodzieńca - mniemam, iż Calis uważa, że wszystko, na czym się opieramy podczas tej narady, w waszych oczach jest jedynie suchymi meldunkami na papierze. - Przerwał, by podjąć wątek po chwili milczenia. - My zaś na własne oczy widzieliśmy zbrodnie i zniszczenia, do jakich zdolne są te stwory.
- Czy nie zabiłbyś, Wasza Wysokość, jadowitego węża, wiedząc o jego gadziej naturze? - spytał Calis.
- Mów dalej... - zachęcił go Patrick.
- W waszych granicach są miasta, które kiedyś należały do Kesh - ciągnął Calis. - Ich mieszkańcy są z urodzenia obywatelami Królestwa, choć przodkowie byli poddanymi Imperatora Wielkiego Kesh. Dorośli w Królestwie mówią naszym językiem i uważają -jak i my - że ten kraj jest ich ojczyzną.
- A cóż to ma wspólnego z naszą dyskusją? - zdziwił się Patrick.
- Ma, i to bardzo wiele - odpowiedział Calis. Pochylił się ku przodowi i oparł łokcie na stole.-Możesz sobie myśleć, że te stwory przychodzą na świat jako niewinne maleństwa. Tak jednak nie jest. Wszystko, co o nich wiemy, każe nam wierzyć, że wykluwają się ze skorup przepełnione nienawiścią do naszego świata. Takimi je stworzono. Gdybym zabił każdego dojrzałego osobnika i każde dziecko, wziął jaja i pozwolił im się wykluć gdzieś w naszym pałacu, a potem wychował te małe, to i tak znienawidziłyby nas z pierwszą swoją świadomą myślą i natychmiast zaczęłyby szukać sposobu, by jakoś wskrzesić swoją „utraconą Boginię”, którą ubóstwiają. Takimi je stworzono, taką mają naturę i nic na to nie poradzą... jak żmija nie poradzi nic na to, że musi razić jadem.
Widząc, iż sprzeciw Księcia słabnie, Calis jął się nowych argumentów: - Któregoś dnia może uda się wam zawrzeć pakt z Bractwem Mrocznej Ścieżki, jak nazywacie moredhelów. Może doczekacie dnia, kiedy gobliny poddadzą się prawom Królestwa i w jakiejś możliwej do przewidzenia przyszłości zaczną ściągać na wasze jarmarki. Może otworzycie granice z Kesh i pomiędzy dwoma krajami ustanowi się wolny handel. Nigdy jednak nie zaznacie spokoju na tym świecie, dopóki oddycha choć jeden Pantathianin. Nieodłączną cechą ich natury jest spiskowanie, morderstwa i robienie wszystkiego, co ma na celu zawładnięcie Kamieniem Życia w Sethanonie i przywrócenie światu „utraconej Bogini” , Alma-Lodaki, Władczyni Smoków, która po to właśnie powołała ich do życia.
Patrick milczał przez chwilę, aż wreszcie powiedział: - Ależ wy mówicie o zagładzie całej rasy!
- Wasza Wysokość... - odparł Calis. - Wyruszam dopiero za pół roku. Jeśli wymyślisz lepszy plan, chętnie go wysłucham.
- Zniżył głos, przez co w szczególny sposób podkreślił wagę tego, co powiedział zaraz potem. - Nawet kiedy mi zabronisz, ja i tak ruszę na tę wyprawę. Jeśli nie na okręcie królewskim, to na quegańskiej galerze albo na jednostce keshańskiej. Jeżeli nie w tym roku, to w następnym... albo jeszcze w następnym. Jeżeli tego nie zrobię, wężowi kapłani prędzej czy później zawładną Kamieniem Życia, a wtedy przepadliśmy...
Patrick przez dłuższą chwilę siedział bez ruchu. W końcu otworzył usta: - Cóż... niech i tak będzie. Wygląda na to, że nic lepszego nie wymyślimy. Ale jeżeli którykolwiek z was dowie się czegoś, co mogłoby przynieść rozwiązanie... mniej drastyczne... chciałbym natychmiast o tym wiedzieć. - Powiedziawszy to, wstał i zwrócił się do Williama: - Zacznijcie przygotowania, ale róbcie to dyskretnie.
Po jego wyjściu, Williama zatrzymał James: - Trzeba nam omówić coś jeszcze...
William uśmiechnął się, patrząc na nieco wyższego odeń Diuka. - Co się stało, Jimmy?
James powiódł wzrokiem po twarzach Nicholasa, Calisa i Williama, po czym rzekł: - Wczoraj w nocy zabito pod murami miasta Helmuta Grindle'a.
- Grindle? - spytał William. - Czy on nie był partnerem młodego Avery'ego?
- Tenże sam... - odparł Nicholas. - Był też naszym potencjalnym sprzymierzeńcem. Potrzebne nam poparcie kupców takich jak on...
- Podejrzewasz kogoś?
- Nasi agenci są prawie pewni, że za zabójstwem Grindle'a kryje się Frederick Jacoby albo jeden z jego synów. Jacoby obecnie związany jest z Jacobem Esterbrookiem. Ten zaś ma ogromne wpływy... tutaj i w Kesh. - James milczał przez chwilę.
- Ze względu na nas wszystkich, miejmy nadzieję, że Avery nie dowie się o tym, kto zabił jego partnera.
- A jeśli już wie albo podejrzewa? - zapytał Calis. - Znam Roo Avery. Przebiegły to młodzik, a Grindle mógł przed śmiercią odzyskać świadomość i zdradzić tożsamość swego mordercy.
- Może i tak, ale dopóki Avery nie podejmuje żadnej akcji przeciwko Esterbrookowi i jego przyjaciołom, nie ma to większego znaczenia. - Uśmiechnął się. - Lepiej, żeby kupcy, zamiast zabijać się wzajemnie, dorabiali się fortun, które możemy opodatkować.
- Mając to na uwadze - odezwał się William - to ciekaw jestem, czy zechcą narazić te bogactwa, kiedy przyjdzie potrzeba?
James spojrzał na starego przyjaciela. - Ty przygotuj się do wojny, a mnie pozostaw troskę o to, by było ją z czego opłacić. Kupcy nie będą się sprzeciwiać, kiedy im uświadomimy, że jeśli nam nie pomogą, stracą dosłownie wszystko. - Rozejrzał się dookoła. - Nauczyłem już Szyderców bojaźni bożej, tron też jest mi posłuszny, a wkrótce wezmę na smycz kupców i będę miał do dyspozycji bogactwo całego Królestwa. Jeśli będę musiał podatkami wykrwawić nasz lud do szczętu, nie zawaham się ani przez chwilę. Pamiętajcie... z obecnych w tej komnacie tylko ja byłem pod Sethanonem.
Nikt już nie życzył sobie dalszych wyjaśnień. Ojcowie Nicholasa, Williama i Calisa też byli pod Sethanonem i dokładnie opowiedzieli swoim synom, co się stało, kiedy Pantathianie podjęli pierwszą próbę zawładnięcia Kamieniem Życia.
- Wkrótce trzeba będzie zająć się dworem - rzekł William.
- Jeśli pozwolicie, chciałbym jeszcze przedtem załatwić pewne sprawy. Jamesie?
Diuk skinął głową i William wyszedł. Po jego odejściu James zwrócił się do Calisa: - Kogo weźmiesz ze sobą na tę samobójczą misję?
Calis wiedział, ku czemu zmierza James. - Bobby'ego, Greylocka oraz Erika. Z dwu młodszych sierżantów ten jest bystrzejszy.
- To zostaw go tutaj - sprzeciwił się James. - Jeśli jeden z nich ma zginąć, zostaw mi bystrzejszego, żeby mnie wspierał. Zabierz ze sobą Jadowa.
- Zgoda - odparł Calis.
- I zostaw tu de Longueville'a.
- On nigdy się na to nie zgodzi - odparł Calis.
- Wydaj mu rozkaz.
- Nie posłucha.
- Mój przyjacielu, pełnisz tu szczególną funkcję - rzekł James - ale twój złowrogi Pies Krondoru jest mi potrzebny... cały i zdrowy. - Wyjrzał przez okno. - Teraz ważniejszy jest dla mnie sierżant niż generał - spojrzał na Calisa - albo kapitan.
Calis uśmiechnął się lekko. - On ci zamieni życie w piekło.
- Myślałem - odpowiedział uśmiechem na uśmiech dawny krondorski ulicznik - że powiesz mi coś nowego. Jakbym kiedykolwiek miał wybór...
- Dobrze więc - odparł Calis. - Zostawię Bobby'ego i Erika, a zabiorę Jadowa i Greylocka.
Wszyscy trzej szli już ku drzwiom, kiedy James zapytał: - A co z Nakorem?
- Pewien jestem, że wróci, gdy go poproszę - rzekł Calis - ale uważam, że na razie bardziej nam się przyda w Stardock. Tamci magowie to nadęte pyszałki, a on jest właściwą osobą, żeby im przypomnieć, że nawet pośrodku tego swojego jeziora pozostają poddany mi Królestwa.
- Owszem, ale sam mówiłeś, że może przyjdzie ci stawić czoło potężnej magii. Jakież więc są twoje plany?
Odpowiadając, Calis zrobił niemal zakłopotaną minę: - Udało mi się namówić Mirandę.
James przez chwilę patrzył na półelfa, a potem parsknął śmiechem. - Wiesz... mimo twoich lat, przypominasz mi niekiedy mojego syna.
Calis odpowiedział: - A skoro już się o nim zgadało, to kiedy wraca?
- Lada moment - odpowiedział James. •- Chyba go poślę do Stardock, by uładził tam sprawy. I moi wnukowie wracają razem z nim... - Uśmiech Jamesa przekształcił się w niewesoły grymas.
- Jimmy i Dash muszą już być dorosłymi mężczyznami - kiwnął głową Calis.
- Tak przynajmniej uważają - odpowiedział James. -Nigdy się nie dowiesz, co straciłeś, pozostając kawalerem -zwrócił się do Nicholasa.
- Nie jestem jeszcze za stary - żachnął się Nicholas. -Amos poślubił moją babkę, mając blisko siedemdziesiąt lat!
- Ale jak będziesz zwlekał - wytknął mu James - to minie cię radość wychowywania dzieci i wnuków. - Chociaż... - tu się skrzywił, jakby ugryzł cytrynę - jak pomyślę o Jimmym i Dashu, to dochodzę do wniosku, że może i niegłupio robisz...
Kiedy wyszli z komnaty, James odwrócił się jeszcze do Calisa: - Podobnie jak inni, nie jestem rad, że ta twój a pani ma zbyt wiele sekretów, ale ponieważ udowodniła, że w potrzebie potrafi być dobrym sojusznikiem, powiem ci tylko „Uważaj”.
Pogrążony we własnych myślach Calis kiwnął głową, a James i Nicholas wrócili do rozmowy o rodzinie.
Roo rozejrzał się dookoła, a Erik parsknął śmiechem. - Wyglądasz, jakbyś miał zamiar wiać!
- Żeby nie zełgać - rzekł Roo cicho - to tak właśnie się czuję od dnia, kiedym się oświadczył.
Erik usiłował zrobić współczującą minę, nie zdołał jednak ukryć uciechy.
- Czekaj, czekaj... - mruknął Roo. - Któregoś dnia się spijesz i oświadczysz jakiejś dziwce...
- No, no... - żachnął się Erik, a jego dobry humor nagle gdzieś się ulotnił.
- Nie wściekaj się - odparł Roo. - Przepraszam... Po prostu nie jestem pewien, czy to był dobry pomysł...
Rozglądając się po wnętrzu świątyni, w której mieli być sobie poślubieni Roo i Karli, Erik zauważył niewinnie: - A ja chciałem tylko rzec, że już chyba za późno na takie myśli...
Bocznymi drzwiami bowiem wchodziła właśnie do środka Karli, jak tego wymagał zwyczaj wyznawców Sung Białej. U jej boku szła Katherine, dziewczyna pojmana kiedyś przez ludzi de Longueville'a i zatrudniona obecnie w sekretnej oberży Księcia. Karli nie miała przyjaciółek, które by za nią przemówiły, a nie byłoby rzeczą właściwą, żeby w takiej chwili towarzyszyła jej służąca Mary. Erik więc, jako towarzysz pana młodego, poprosił o tę przysługę Katherine, która ku jego zaskoczeniu chętnie się zgodziła.
- No, to zaczynajmy - mruknął Roo i z Erikiem u boku ruszył na środek.
Jedynymi świadkami ceremonii byli Luis, kilku pracowników firmy i Jadow wespół z grupą kompanów Roo, z którymi ten służył pod rozkazami Calisa. Wszyscy razem wysłuchali modłów kapłana, który najwyraźniej był już mocno znudzony szóstą czy siódmą ceremonią, jaką odprawiał tego dnia.
Roo przysiągł dbać o Karli i być jej wiernym, ona złożyła te same śluby, po czym usłyszeli głos kapłana mówiącego, że Biała Bogini jest im rada i że mogą już odejść. Erik wręczył kapłanowi stosowny datek i całe weselne towarzystwo zostało szybko wyprowadzone na zewnątrz przez zmęczonych akolitów.
Roo i Karli odprowadzono do wynajętego na tę okazję powozu, a pozostali ruszyli konno albo pieszo do domu Grindle'a. Gdy pojazd wolno toczył się po zatłoczonych ulicach, Roo zauważył, że Karli jest nieco markotna i wpatruje się we własne dłonie.
- Coś nie tak? - spytał. - Nie jesteś szczęśliwa?
Karli podniosła nań wzrok... i poczuł się tak, jakby mu dała w pysk. Nagle zrozumiał, że blada twarz dziewczyny skrywa gniew i niechęć. Ale odpowiedziała tonem spokojnym, prawie przepraszającym: - A ty jesteś?
Roo zmusił się do uśmiechu. - Oczywiście, kochanie, jestem... Dlaczegóż miałoby być inaczej?
Karli spojrzała w okno: - Bo kiedy cię prowadzili, wyglądałeś na bardzo przerażonego...
Roo podjął próbę obrócenia tego w żart: - To podobno normalna reakcja pana młodego. - Dziewczyna spojrzała nań szybko, więc dodał: - Tak mi mówiono. Wiesz, chodzi o tę uroczystą atmosferę... i tak dalej...
Dalszą drogę przebyli pogrążeni w milczeniu. Roo gapił się na mijane budynki, tłum kupców i przechodniów, a powóz godnym tempem toczył się ku domowi Grindle'a. Na miejscu czekali już Erik i inni.
Erik otworzył drzwi -jako pierwszy drużba - Katherine zaś pomogła wyjść z powozu Karli. Dziewczyna była obca, ale swe obowiązki traktowała z najwyższą powagą.
Wewnątrz czekała już przygotowana przez kucharza wyśmienita uczta, do której podano najlepsze wina z piwnic starego. Roo dość niezręcznie przepuścił Karli w drzwiach, choć tradycja wymagała, aby to mąż przeprowadził młodą małżonkę przez próg ich domu, a raczej domu Karli. Znalazłszy się wewnątrz, panna młoda postanowiła, że zajrzy do kuchni.
- Czekajże. - Położył jej dłoń na ramieniu młody żonkoś. - Niech się tym zajmie Mary. Ty już nigdy w tym domu nie będziesz nikomu usługiwała.
Karli przez chwilę patrzyła na męża, po czym na jej ustach zakwitł nikły uśmiech. - Mary! - zawołał tymczasem Roo. Służąca nadbiegła spiesznie, a Roo wydał władcze polecenie: - Możesz zacząć podawać.
Goście szybko odkryli, że uczta była wystawna i doskonale przygotowana. Erik najadł się do syta, po czym wstał i łypnął gniewnie na Katherine, która z trudem powstrzymywała uśmiech na widok jego chwiejnej postawy. Drużba odchrząknął głośno, a kiedy wszyscy umilkli, rzekł: - Słuchajcie!
Huknął głośniej, niż zamierzał, i w komnacie nagle zapadła grobowa cisza, a potem rozległy się śmiechy. Erik zaczerwienił się i podniósł dłoń. - Przepraszam - zaczął, uśmiechając się z zażenowaniem - ale do obowiązków drużby należy wygłoszenie mowy. - Spojrzał spod oka na Luisa. - Tak mi przynajmniej powiedziano...
Luis kiwnął głową, uśmiechnął się lekko i machnął dłonią.
- Na jestem za bardzo wymowny - zaczął Erik - ale powiem wam jedno: Roo jest moim przyjacielem, bliższym mi niż brat i z całego serca życzę mu szczęścia. - Spojrzał na Karli. - Mam tylko nadzieję, że będziesz go kochać tak jak ja, on zaś będzie kochał cię tak, jak na to zasługujesz... - Podnosząc puchar wina, rzekł jeszcze: - Za młodą parę! Niech dożyją sędziwego wieku, nie żałując ani jednej chwili spędzonej razem. Niech od dnia dzisiejszego zawsze towarzyszy im szczęście...
Wszyscy wypili wśród głośnych wiwatów, a potem wstał Roo.
- Dziękuję - powiedział kwieciście i zwrócił się do Karli. - Wiem, że niełatwa to chwila - rzekł, mając namyśli niedawną śmierć jej ojca - ale moim najgorętszym życzeniem jest, byś jak najszybciej zapomniała o smutku, pragnę bowiem dać ci jak najwięcej szczęścia.
Karli uśmiechnęła się, zarumieniła, a młody mąż niezgrabnie ujął ją za rękę.
Uczta trwała, a Roo pochłaniał coraz więcej potraw i wypijał coraz więcej wina. Zauważył tylko, że Erik częściej zagaduje Katherine, a Karli milczy... coraz bardziej zawzięcie.
W końcu goście zaczęli się rozchodzić, a po zapadnięciu zmierzchu Roo i Karli pożegnali Erika, który wyszedł ostatni. Po zamknięciu drzwi Roo odwrócił się ku żonie, patrzącej nań z trudnym do odgadnięcia wyrazem twarzy.
- Co się stało? - spytał, trzeźwiejąc w mgnieniu oka. Coś w jej postawie sprawiło, że zapragnął nagle mieć broń w ręku.
Dziewczyna tymczasem rzuciła mu się w ramiona i położyła głowę na jego ramieniu. - Przepraszam...
Miał w czubie i drżały pod nim kolana, zmusił się jednak do zachowania czujności: - O czym ty mówisz?
Usłyszał ciche łkanie, a potem odpowiedź Karli: - Tak bardzo chciałam, żeby to był szczęśliwy dzień...
- A nie był? Karli nie odpowiedziała. Zalała się łzami....
Rozdział 11
PODRÓŻ
Jason skinął dłonią.
Leżąca przed eks-kelnerem sterta ksiąg i roczników była imponująca.
- Przejrzałem wszystko - powiedział, odsuwając krzesło od stołu ustawionego w rogu magazynu.
Cieśle zbudowali dla Jasona półki i niską barierę wokół jego miejsca pracy, tak by widząc wszystko, co się wokół dzieje, mógł mimo to zachować odrobinę prywatności. Przyjmując go do pracy, Roo poinformował go jednocześnie, że w razie nieobecności jego, Duncana lub Luisa, będzie odpowiedzialny za całość operacji transportowych.
Duncan miał znudzoną minę -jak zawsze podczas omawiania spraw finansowych, chyba że chodziło o jego wypłatę, Luis zaś jak zwykle po prostu milczał.
- Wiesz... jesteś w lepszej sytuacji, niż myślałeś - odezwał się Jason. - Wystarczy, że skłonisz kilku ludzi winnych Helmutowi pieniądze, by oddali długi. - Podniósł w górę pergamin, nad którym pracował od paru dni. - Sporządziłem listę dłużników i kwot, jakie są nam winni.
Roo zerknął na listę. - Jest tu paru szlachciców!
- Doświadczenia, jakie wyniosłem od Barreta, mówią mi, że nie będzie łatwo wydusić z nich gotówkę - uśmiechnął się Jason. Przerwał na chwilę, a potem dodał: - Proponowałbym, żebyś na razie im odpuścił, dopóki nie pozyskasz względów kogoś wysoko postawionego na dworze... wtedy będziesz mógł wywrzeć łagodny nacisk...
Roo potrząsnął głową: - Nie chwytam...
Jason tymczasem podniósł drugą listę: - Z tym będzie większy kłopot...
- A co to takiego? - Spojrzał na nią Roo.
- Ludzie, z którymi imć Grindle robił interesy w innych miastach... i których tożsamości możemy się jedynie domyślać.
- Co chcesz przez to powiedzieć?
- W interesach to zwykła rzecz. Często ci, co handlują wartościowymi przedmiotami, nie życzą sobie, by się rozeszło, że mają coś cennego albo że muszą to sprzedać. Występują wtedy w dokumentach pod inicjałami lub zmyślonymi imionami... Jest tu kod... ale jedynie Grindle znał tożsamość tych ludzi.
Roo powiódł wzrokiem po liście. - Może Karli będzie znała tych ludzi. Okazuje się, że o interesach ojca wiedziała znacznie więcej, niż byłbym skłonny przypuszczać.
- Co teraz? - spytał Duncan.
Roo odkrył, że ostatnie skargi kuzyna na to, że nie ma aż tyle władzy, ile Luis, zaczynają go irytować. Chętnie by dał Duncanowi większą władzę w firmie, odkrył jednak, że brak mu gorliwości i ambicji. Luis rzadko się skarżył i zawsze dokładnie wykonywał to, co mu polecono, Duncan zaś bywał niedbały i często trzeba było po nim kończyć robotę.
Powstrzymując się od kąśliwej odpowiedzi, Roo rzekł tylko: - Rano ruszamy do Saladoru. Musimy tam dostarczyć pewien szczególny ładunek.
- Salador? - spytał Duncan. - Znam tam pewną dziewkę...
- Duncan... ty wszędzie znasz jakąś dziewkę - rzekł były najemnik. Jego nastrój wyraźnie się poprawił wraz z perspektywą wyjazdu.
- Co to za ładunek? - zapytał Luis.
Roo podał mu pergamin. Luis rozwinął go, przeczytał... i wytrzeszczył oczy. - Niemożliwe!
Dopiero ta uwaga wzbudziła ciekawość Duncana. - Co jest?
- Mamy przewieźć ładunek towarów z pałacu do posiadłości Diuka Saladoru - odparł Roo.
- Królewskiego kuzyna? - spytał Jason.
- Tego samego. Nie mam pojęcia, co właściwie będziemy przewozić, ale Książę Krondoru wysyła to jak kurierską przesyłkę, przez nas, więc musimy to szybko dostarczyć na miejsce. Cena jest zbyt wysoka, by można było sobie pozwolić na odmowę. A jak już tam będziemy - powiedział, podnosząc listę Jasona - spróbujemy określić tożsamość dwu dłużników z Saladoru. - Zerknął raz jeszcze na spis. - Mamy tu ponad tuzin nazwisk w odległości może tygodnia drogi od Saladoru. Myślę, że po dostarczeniu ładunku pomyszkujemy jeszcze trochę na wschodzie... Idę do domu pożegnać się z Karli - zwrócił się do towarzyszy - a rankiem, równo ze świtem wyruszamy w drogę. Przygotuj się i bądź w porę - rzekł Duncanowi.
Duncan lekko się skrzywił, obaj jednak wiedzieli, że gdyby mógł, to przywlókłby się w południe i z okropnym kacem.
- Ty będziesz odpowiadał za wszystko podczas mojej nieobecności - zwrócił się Roo do Luisa.
- Czekajże... - żachnął się nagle Duncan. - A czemuż to zostawiasz Luisa, by wszystkim zarządzał, zamiast wziąć go ze sobą... a kierowanie firmą powierzyć mnie?
Roo spojrzał uważnie na Duncana: znał kuzyna na tyle, by wiedzieć, że jego żądanie w istocie oznacza, iż ma na oku jakąś nową dziewkę służebną lub podkuchenną. Nie kryjąc złości, wypalił: - Bo nie chciałbym tu wrócić za miesiąc i się dowiedzieć, że wypadłem z gry...
Ignorując nagle sposępniałą twarz Duncana, zajął się instrukcjami dla Luisa: - Ty będziesz tu rządził, a jeśli zdarzy się coś nieprzewidzianego, poradź się Karli. Jason wie, jakie są źródła naszych dochodów, jeśli więc dojdzie do tego, że przychody się zmniejszą, sprawdź, czy to rzecz pewna...
Luis uśmiechnął się lekko. Wielokrotnie powtarzał Roo, że nie ma czegoś takiego jak „rzecz pewna”.
- Rozumiem - powiedział.
- Jason... - zwrócił się Roo do rachmistrza. - Dobrze sobie poradziłeś z księgowością. Czy mógłbyś założyć dla mnie nowe księgi, zaczynając od dnia, kiedy przejąłem zarządzanie towarzystwem?
- Da się zrobić - odpowiedział Jason.
- Więc zrób tak... i daj im nazwę „Avery i Spółka”. -Odwrócił się ku drzwiom, ale przystanął w progu. - Ale nie wspominaj Karli o zmianie nazwy firmy... przynajmniej do mego powrotu...
Jason i Luis wymienili spojrzenia, żaden jednak nie odezwał się słowem. Roo opuścił biuro i ruszył do domu. Ulice były pełne przechodniów, jak zwykle przed wieczorem. Uliczni przekupnie zachwalali swoje towary, próbując jeszcze coś sprzedać przed zamknięciem interesu i powrotem do domów. Ze swymi ostatnimi zleceniami chyżo przebiegali posłańcy.
Roo szedł powoli i gdy dotarł do domu, słońce kryło się właśnie za budynkiem naprzeciwko posiadłości Grindle'a. Ravensburczyk rozejrzał się dookoła i nagle zdał sobie sprawę, że nawet bez otaczających go cieniów dom Grindle'a wyglądał dość mizernie i ponuro. Natychmiast też sobie przysiągł, że gdy tylko będzie go na to stać, przeniesie żonę do nowego, nowocześnie urządzonego mieszkania.
Kiedy wszedł do środka, zastał Karli w kuchni razem z kucharką Rendel i służącą. Mary pierwsza go zauważyła.
- Och, sir... - powiedziała - chodzi o panią... - Od dnia małżeństwa Mary zwracała się do Karli jako do „pani domu” albo po prostu „pani”, jakby mówiła o żonie jakiegoś wielmoży. Roo odkrył, że nawet mu się to podoba... podobnie jak zwracanie się do niego „sir” lub „panie”.
Roo rozejrzał się dookoła i dopiero wtedy zauważył, że Karli stoi przy dużym pniaku do rąbania mięsa i kurczowo trzyma się jego krawędzi. Tak mocno wczepiła się palcami w drewno, że zbielały jej knykcie.
- Co się stało? - spytał, pospiesznie podchodząc do żony.
- Zwróciła obiad, biedne stworzenie - odpowiedziała Rendel, która była rosłą kobietą w nieokreślonym wieku.
Roo zmarszczył brwi, nie do końca pewien, czy podoba mu się, że ktoś mówi o jego żonie jako o „stworzeniu”. - Karli, dobrze się czujesz?
- To coś z brzuchem - odpowiedziała żona. - Weszłam tu chwilę temu i zapach jedzenia... - I nagle zrobiła wielkie oczy, podnosząc dłoń do ust i usiłując zatrzymać żołądek na miejscu. Odwróciwszy się szybko, wybiegła z kuchni i rzuciła się w stronę wygódki.
- Martwię się o panią - wyznała Mary, prosta kobieta o niezbyt lotnym umyśle.
Roo parsknął śmiechem i spojrzał na płukane przez nią w zlewie warzywa. - Myślę, że nic jej nie będzie. - Powiódł wzrokiem od jednej kobiety do drugiej, niezbyt pewien, co czynić.
- Pójdę zobaczyć, co z panią - rzekła Mary.
- Nie, ja to zrobię - sprzeciwił się Roo i ruszył ku tylnej części domostwa.
Bezbarwna fasada domu ukrywała z tyłu pięknie utrzymany, choć niewielki ogródek. Karli spędzała tu sporo czasu, dzieląc go równo pomiędzy kwiaty i warzywa. Po drugiej stronie stał mały domek, z głębi którego dobiegały odgłosy walki Karli z dręczącymi ją torsjami.
Dotarł tam w chwili, gdy drzwi się otworzyły i Karli wyszła na zewnątrz. - Dobrze się czujesz? - spytał i natychmiast pożałował, że zadał to pytanie.
Wyraz twarzy Karli wyraźnie wskazywał, że jest to jedno z najgłupszych pytań, jakie jej zadano kiedykolwiek, dziarsko jednak odpowiedziała: - Nic mi nie będzie.
- Może posłać po uzdrowiciela?
- Uzdrowiciel nic tu nie poradzi - uśmiechnęła się Karli, widząc troskę na jego twarzy.
Teraz Roo wpadł niemal w panikę. - Bogowie! Co ci jest? Mimo wyraźnie kiepskiego stanu, Karli nie mogła powstrzymać śmiechu. Pozwoliła mu podać sobie ramię i podprowadzić się ku kamiennej ławeczce nieopodal skromnej fontanny. - Roo, nie masz powodu do niepokoju - powiedziała, kiedy usiedli. -Chciałam mieć pewność. Będziesz ojcem...
Roo przez minutę siedział jak skamieniały. - Muszę usiąść - rzekł w końcu.
- Ależ siedzisz - zwróciła mu uwagę.
Młody żonkoś wstał, powiedział: - Muszę usiąść - i usiadł. A potem jego szczupła twarz rozpromieniła się najszerszym chyba uśmiechem. - Dziecko?
Karli kiwnęła główką i Roo stwierdził, że nigdy jeszcze nie wyglądała tak uroczo. Pocałował ją w policzek. - Kiedy?
- Za jakieś siedem miesięcy - odpowiedziała. Roo poczynił szybkie obliczenia. - To znaczy, że...
- Tak - kiwnęła główką. - Tej pierwszej nocy...
- Coś podobnego! - wystękał z trudem. Na kilka chwil utracił zdolność mowy i ruchu. A potem nagle wykrzyknął: - Ha! Każę Luisowi zrobić nowy szyld... „Avery i Syn”!
Karli zmrużyła oczy. - Zmieniasz nazwę firmy?
Roo ujął ją za rękę. - Kochanie, chcę, by świat się dowiedział, że będę miał syna! - Wstał. - Muszę przed wyjazdem powiadomić o tym Erika i Duncana!
Był już w połowie drogi ku drzwiom, kiedy Karli spytała: - Wyjeżdżasz... jutro?
Zatrzymał się. - Trzeba zawieźć do Saladoru specjalny ładunek Księcia. Powiem ci o tym więcej, jak wrócę... ale teraz muszę powiedzieć Duncanowi i Erikowi, że będę ojcem!
Śmignął przez ogródek, nie czekając już na odpowiedź. Karli siedziała jeszcze przez chwilę bez ruchu, aż wreszcie wstała i zadała sobie pytanie: - A jeśli to będzie córeczka?
W świetle zachodzącego słońca ruszyła ku swemu domowi, jedynemu, jaki znała przez całe życie... i nagle poczuła się w nim obco...
Roo stęknął boleśnie. Duncan parsknął śmiechem i strzałem z bata skierował konie przez bramę na zewnątrz miasta. Poprzedniego wieczoru Roo wespół z Erikiem, Duncanem i innymi przyjaciółmi świętowali przyszłe ojcostwo młodego żonkosia i teraz Roo płacił cenę pijaństwa. Do domu odniósł go Duncan i położył na łoże - obok Karli - sztywnego jak kłoda. Karli obudziła męża bez komentarzy, kiedy następnego ranka Duncan - wbrew wszelkim oczekiwaniom - zjawił się punktualnie i gotów do podróży.
W świetle przedświtu szybko przeszli przez puste jeszcze uliczki do magazynu, wzięli wóz i ruszyli do pałacu, gdzie czekała już grupa mężczyzn, którzy sprawnie załadowali na pojazd towary.
Ku zaskoczeniu Roo eskortował ich Erik z grupą jeźdźców. Przyjacielowi powiedział tylko: - Ja też nie mam pojęcia, co wieziecie...
Teraz było już południe, wóz znajdował się spory kawał drogi od Krondoru i zaczynał właśnie długi podjazd ku wzgórzom na południowych rubieżach gór Calastius.
- Musimy dać koniom odpoczynek - oznajmił Roo. Duncan zawiązał lejce u kozła i zawołał do Erika: - Hola, wy tam! Odpoczynek!
Erik, jadący nieco z przodu, kiwnął głową i przekazawszy rozkaz swoim ludziom, zeskoczył z siodła. Uwiązał konia do przydrożnego płotu i puścił go na popas. Duncan wyjął sporą skórzaną gurdę na wodę, łyknął zdrowo i podał ją Roo. Ten najpierw wylał trochę na dłoń, zwilżył twarz i dopiero wtedy się napił.
- Jak twoja głowa? - spytał Erik, podchodząc bliżej.
- Za ciasna... i okropnie boli - odparł Roo. - I po co mi to było?
- Sam się zastanawiałem - wzruszył ramionami Erik. -Wyglądało na to, iż się uparłeś być szczęśliwy za wszelką cenę...
Roo kiwnął głową. - Prawdę rzekłszy, umieram ze strachu. Ja mam być ojcem... - Biorąc Erika za rękę i odwracając się od wozu, rzucił Duncanowi przez ramię: - Zajmij się końmi, dobrze? - Kiedy odeszli dalej, tak że nikt nie mógł usłyszeć, o czym mówią, Roo jęknął: - Nie mam pojęcia o tym, jak być ojcem. Mój stary tylko mnie lał. Znaczy... co ja mam robić, kiedy dziecko przyjdzie na świat?
- Z tym pytaniem zwróć się do kogo innego - mruknął Erik. - Ja w ogóle nie miałem ojca...
Na twarzy Roo malowała się teraz panika. - Eriku... Co ja mam robić?
- Założę się, że dokładnie to samo, co wszyscy inni ojcowie - uśmiechnął się szeroko Erik. - W twoim życiu zaszły wielkie zmiany... żona, dziecko... - Potarł dłonią podbródek. - Zastanawiam się, jakby to było, gdybym ja się zakochał, ożenił i miał dzieci...
- I co?
- Nie mam pojęcia...
- No tak... - rzekł z przekąsem Roo. - W potrzebie nie ma to jak przyjaciele...
Erik położył dłoń na ramieniu Roo. - No, niezupełnie... do jednej konkluzji przecie doszedłem. Wyobraziłem sobie, że gdybym był ojcem... i zdarzyłoby się coś nieprzewidzianego, zadałbym sobie pytanie: „Co w tej sytuacji zrobiłby Milo”?
Roo rozmyślał przez chwilę nad tym, co usłyszał, a potem uśmiechnął się szeroko. - Taaa... kiedy sobie przypomnę, jak traktował ciebie i Rosalyn, dochodzę do wniosku, że był to najlepszy ojciec, jaki zdarzył się jakiemukolwiek dzieciakowi...
- Też tak uważam - mruknął Erik. - Więc gdybym kiedykolwiek nie wiedział, co zrobić... wystarczy pomyśleć tylko, co on by zrobił... i postąpić podobnie.
W jakiś nieokreślony sposób perspektywa przyszłego ojcostwa nagle wydała się Roo mniej przerażająca. - Ha! To jeszcze sobie łyknę... wody! - uśmiechnął się promiennie.
- Hola! Spokojniej! - ostrzegł go Erik. - Na to, by wytrzeźwieć po wczorajszej hulance, masz jeszcze mnóstwo czasu...
Roo odwrócił się. - A dlaczego ty właśnie dowodzisz tą eskortą? - zapytał.
- Bo o to poprosiłem - odpowiedział Erik. - W pałacu wszystko jest w porządku, a Księciu zależało, by ten transport bez przeszkód dotarł na miejsce... a ja już od roku nie byłem w domu.
- To już rok? - zdumiał się Roo.
- W ten sposób będę mógł złożyć nawet dwie wizyty - krótszą, po drodze do Saladoru, i dłuższą, bo myślę, że wracając, będziemy mogli poświęcić nawet cały dzionek...
- No... - rzekł Roo - masz tam mnóstwo przyjaciół... matkę, Nathana, Rosalyn...
- Też masz tam kilku, Roo...
Chłopak uśmiechnął się przewrotnie. - Zastanawiam się, co też porabia Gwen...
Erik zmarszczył brwi. - Roo... masz przecie żonę...
Zamiast odpowiedzieć, młody kupiec sięgnął pod ławę, wyjął stamtąd węzełek z żywnością i wydobył zeń bochenek chleba. Oderwawszy sporą skibę, wetknął ją w usta, przeżuł, popił kolejnym łykiem wody i rzekł: - Nie jestem żonaty...
Erik sposępniał nagle, ale Roo uspokajającym gestem uniósł dłoń w górę: - Czekajże! Chciałem tylko rzec, że nie jestem żonaty aż do tego stopnia, by nie okazać uprzejmości niektórym ze starych przyjaciół tylko dlatego, że przypadkowo są kobietami...
Erik przez chwilę uważnie patrzył w twarz przyjaciela: -No... jeżeli tylko to miałeś na myśli...
W tej samej chwili wrócił Duncan, który zajmował się oględzinami koni. - Wszystko w porządku.
Roo wspiął się na kozioł. - No, ruszajmy... Diuk Saladoru czeka na ten ładunek, a jest to człek, który potrafi wynagrodzić nas za szybkość...
Duncan westchnął - kozioł na wozie był siedzeniem niewiele wygodniejszym od kamiennego bloku. - Mam nadzieję, że nagroda będzie odpowiednia do trudów... - mruknął ze źle ukrytą złością.
Podróż minęła bez kłopotów. Dwa razy obecność Erika i jego eskorty oszczędziła Roo przepychanek z lokalnymi stróżami prawa, dając młodemu przedsiębiorcy kilka cennych godzin. Wizyta w Ravensburgu była krótka - wpadli do gospody Mila po zmierzchu, a wyjechali przed świtem, nie zobaczywszy się nawet z Rosalyn i jej rodziną. Erik obiecał tylko matce, że w drodze powrotnej zabawi dłużej.
W Darkmoor miejscowi stróże prawa oczywiście rozpoznali Erika i Roo, żaden z nich nie rzekł jednak ani słowa - mimo to Roo poczuł się znacznie lepiej, gdy miejskie zabudowania znikły za horyzontem.
W dzieciństwie Roo towarzyszył ojcu w podróży do Saladoru tylko dwa razy, teraz zaś oglądał Dziedziny Wschodnie okiem człeka dorosłego. Mijali ziemie, które ludzkie dłonie uprawiały już od stuleci. Gospodarstwa były tu tak schludne, że z oddali wyglądały jak namalowane dłonią artysty dla upiększenia krajobrazu. W porównaniu z tym krajem Dziedziny Zachodnie były wciąż prymitywne, a już tereny nadmorskie można było uznać za dzicz...
Do bram miejskich dotarli w południe i Erik, nie zwalniając przy odwachu, zawołał tylko: - Transport od Księcia dla Diuka!
Jeden z jego wojaków dzierżył teraz rozwinięty proporzec, na którym wyszyto herb i godło Księcia Krondoru. Rankiem żołnierze włożyli paradne kolety i płaszcze, które do tej pory trzymali zwinięte w jukach, i Roo ku swemu zdziwieniu przekonał się, że członkami jego eskorty były zawołane zabijaki z przybocznej drużyny Księcia. Zaczął się też zastanawiać, co takiego wiezie - ale wiedział, że nigdy pewnie nie uzyska na to pytanie odpowiedzi.
Kiedy przejeżdżali przez miasto, Roo zdumiał się liczbą mieszkańców i rozległością jego przestrzeni. Krondor może i był stolicą Dziedzin Zachodu, ale na wschodzie leżało kilkanaście grodów, przy których stolica ta karlała. Salador zaś był drugim co do wielkości miastem w całym państwie i dotarcie do pałacu Diuka zajęło im ponad godzinę.
Podczas gdy siedziba książęca w Krondorze tkwiła na szczycie stromej skały wznoszącej się tuż nad portem, pałac Diuka Saladoru wzniesiono również na szczycie wzgórza, ale oddalonego od portu o ponad milę. Ku sercu miasta wiodło długie, łagodnie opadające zbocze i dopiero daleko za nim można było zobaczyć doki i przystanie.
- Zawsze zapominam, jakie jest wielkie - mruknął Duncan.
- A ja nigdy sobie z tego nie zdawałem sprawy - przyznał Roo.
Gdy dotarli do pałacu, Erik okrzyknął się straży. Jeden ze strażników skinieniem dłoni kazał im wjeżdżać, drugi pobiegł co tchu w głąb dziedzińca i do pałacu, by powiadomić gospodarza o przybyciu osobliwego transportu. Trzeci powiódł wóz Roo ku bocznym podwójnym drzwiom i zatrzymał się tuż przy stromo wznoszących się schodach.
- Po tych schodach wchodzą na górę ważne osobistości - rzekł Duncan. - A to - dodał, zręcznie zeskoczywszy z wozu i wskazując głową drzwi - dla pospólstwa.
- A czego się spodziewałeś? - spytał Roo.
Duncan zaczął rozcierać dłońmi zesztywniałe siedzenie z przesadnie okazywaną ulgą i na koniec westchnął: - Ja tylko chcę zanurzyć się w wannie z gorącą wodą... i żeby jakaś chętna dziewka siedziała ze mną w niej do rana...
- Pewien jestem - parsknął śmiechem Roo - że da się coś takiego załatwić...
Na szczycie schodów otworzyły się drzwi i pokazał się dostatnio odziany młody człowiek, za którym widać było orszak. Wszyscy ruszyli w dół i wtedy Roo zauważył, że orszak otacza starszą damę, która - choć widać było, że przekroczyła już chyba ósmą dziesiątkę - kroczyła żwawo, pewnie i godnie wyprostowana. Trzymała w dłoni ozdobną laskę o złotej gałce, najwyraźniej służącą do celów ceremonialnych. Siwe włosy miała ułożone w sposób, jakiego Roo nigdy jeszcze nie widział, a podtrzymywały wszystko złote szpilki ozdobione klejnotami.
Gdy młodzieniec stanął przed Erikiem, ten nisko się skłonił. - Panie...
- Babciu - zwrócił się młodzieniec do starszej damy. - Przywieźli to, na co czekałaś... - W tej samej chwili otworzyły się podwójne drzwi na dole schodów i wybiegli z nich słudzy w barwach Diuka. Młodzieniec skinieniem dłoni wskazał im wóz i słudzy zabrali się do rozładunku. Wkrótce sześć sporych skrzyń znalazło się na ziemi.
- Otwórzcie - odezwała się stara dama, pokazując pierwszy kufer.
Słudzy wykonali polecenie i starsza pani zaczęła przebierać laską wśród ułożonych porządnie części garderoby, przesuwając je i przyglądając się z uwagą.-Nie tegoście się chyba spodziewali, prawda?
Roo i Duncan wymienili zdumione spojrzenia, młodzieniec zaś zwrócił się do Erika: - Zechciejcie przekazać kuzynowi Patrickowi nasze najszczersze podziękowania. Babciu?
Stara dama uśmiechnęła się filuternie i Roo zdał sobie sprawę, że za młodych lat musiała być niezwykle urodziwą panną.
- O tak... jesteśmy ogromnie wdzięczni.
Skinieniem dłoni kazała służbie zająć się skrzyniami, a potem zwróciła się do obecnych: - Arutha był dla mnie... kimś szczególnie bliskim. Jego brakuje mi najbardziej. - Na chwilę pogrążyła się w myślach. - Duncanie?
Zdumiony kuzyn Roo zrobił krok ku przodowi, ale w tejże chwili odpowiedział młodzieniec, który ich powitał: - Słucham, babciu...
- Pani... - odezwał się równocześnie Duncan.
Stara dama spojrzała na obu z uśmiechem. - Mówiłam do wnuka, mój panie... - zwróciła się do Duncana Avery'ego. - Czy i waść też masz na imię Duncan?
Zagadnięty zdjął kapelusz i dwornie zamiótł nim ziemię. - Duncan Avery, do usług, pani...
- Powiedz ojcu, że wkrótce dołączę - zwróciła się dama do wnuka.
Młodzieniec skinął głową, spojrzał z ciekawością na drugiego Duncana i ruszył schodami w górę. Dama tymczasem stanęła przed Averym i uważnie spojrzała mu w twarz.
- Znam cię... - rzekła po chwili.
Duncan uśmiechnął się najbardziej urokliwym ze swoich uśmiechów. - Pani... uważam to za rzecz prawie niemożliwą. Jestem pewien, że gdybyśmy się gdzieś spotkali, zapamiętałbym to na całe życie...
Dama roześmiała się nagle - i Roo zdumiał się, słysząc młodzieńczy niemal śmiech tej dość... wiekowej osoby. Kobieta żartobliwie trzepnęła palcami w pierś Duncana. - Oczywiście... już sobie przypomniałam... Byłam kiedyś twoją żoną. - Odwróciła się do czekającego cierpliwie orszaku. - Albo kogoś, kogo ogromnie mi przypominasz... choć było to dawno temu... - Nie obejrzawszy się nawet, dodała: - A jeśli cię przyłapie na odległość choćby okrzyku od którejś z moich wnuczek, każę cię batami przegnać za miejską bramę...
Duncan zerknął na Roo z nagłym niepokojem. Wstępując na pierwszy stopień schodów, stara dama obejrzała się nagle i uśmiechnęła doń przekornie: - Albo każę cię przyprowadzić do moich komnat. Bawcie się dobrze, panowie. - Na koniec zwróciła się do Erika: - Zechciej przekazać mojemu kuzynowi, sierżancie, że wdzięczna mu jestem za te pamiątki po moim bracie.
- Nie omieszkam, pani... - rzekł Erik, oddając starej damie wojskowe honory.
- Kto to był? - spytał po chwili Roo.
- Lady Carline, Diuszesa Wdowa Saladoru... i królewska ciotka, na dokładkę - odparł Erik.
- Musiało z niej być kiedyś ziółko nie lada - parsknął śmiechem Duncan.
Roo szturchnął kompana łokciem i rzekł: - A mnie się wydaje, że wciąż jeszcze jest...
Wrócili do wozów i Duncan nie wytrzymał: - Takiż więc był ten cenny ładunek? Kilka starych sukien i co tam jeszcze?
- Owszem... - odparł Roo, wspinając się na kozioł. - Ale dla niej to było ważne...
- Dokąd teraz, Eriku? - spytał Duncan, sadowiąc się na koźle obok Roo.
- Do oberży Pod Chybkim Woźnicą - odparł Erik. -Minęliśmy ją po drodze. Królewscy mają tam otwarty rachunek.
Roo wiedział, że oznacza to, iż on i Duncan otrzymają pokój i kolację na koszt Księcia, i na jego twarzy pojawił się uśmiech. Każdą oszczędzoną monetę będzie mógł puścić w ruch - musiał nadrobić straty poniesione po śmierci Helmuta. Wspomnienie morderstwa zepsuło mu jednak humor...
Oberża była skromna, ale chędoga, i Roo z radością po długiej podróży skorzystał z łaźni. Duncan znalazł swoją chętną dziewkę i zostawił Roo samego z Erikiem i drużyną jego wojaków. Roo skinieniem dłoni zaprosił przyjaciela, by ten usiadł obok niego, i upewniwszy się, że żaden z żołnierzy nie może ich podsłuchać, spytał: - Masz pojęcie, co się tu dzieje?
- O czym ty gadasz? - odpowiedział pytaniem na pytanie Erik.
- O tym całym pośpiechu z transportem starych ubrań... Erik wzruszył ramionami. - Myślę, że były to rzeczy należące do starego księcia i Patrick widać sądził, że babka chciałaby je mieć...
- To akurat rozumiem - odpowiedział Roo. - I rozumiem, dlaczego chcieli, bym je dostarczył wprost do pałacu. - Nie musiał mówić tego, co obaj wiedzieli o umowie. - Ale taki ładunek mógłby przywieźć każdy... i po co ten cały pośpiech?
- Może stara dama jest chora? - spekulował Erik.
- Nie sądzę, by była chora - potrząsnął głową Roo. - Mało brakło, a zdarłaby z Duncana spodnie...
- Owszem... - zaśmiał się Erik. - Ale w jej wieku ludzie nie bardzo już muszą się przejmować tym, co mówią...
- Słuchaj - zamyślił się Roo - a może to uprzejmość ze strony de Longueville'a?
- Nie sądzę - potrząsnął głową sierżant. - W tej sprawie nie miał nic do powiedzenia... ani on, ani nikt z naszych wodzów w pałacu. W rzeczywistości wszystkim zajęli się ludzie z biura Lorda Kanclerza...
- Co oznacza Lorda Jamesa...
- Odgaduję, że tak - odparł Erik, ziewając nagle. -Jestem zmęczony. Czemu nie dać sobie z tym spokoju i pomyśleć o tym jutro? Kogo to zresztą obchodzi... czy nie lepiej wziąć pieniądze i przestać sobie tym łamać głowę?
Wstał i skinieniem wezwał ludzi, by udali się na spoczynek. Roo siedział jeszcze przez chwilę sam, aż podeszła doń służąca i spytała, czy jeszcze czegoś nie potrzebuje. Uśmiechnęła się zalotnie, Roo zaś spojrzał na nią i potrząsnąwszy głową, podziękował za dobre chęci.
Potem popatrzył na miejsce, gdzie przed chwilą siedział Erik. - Mnie, widzisz, jednak to obchodzi...
Drugi powrót do Ravensburga był znacznie bardziej huczny niż pierwszy. Wiedząc o ponownym przejeździe Roo, miejscowi postanowili wydać małe przyjęcie.
Erik i jego gwardziści opuścili Salador zaraz następnego dnia, Roo i Duncan zaś zajęli się odszukiwaniem dłużników wedle listy rachunków, którą zestawił im Jason. O kilku z nich wiedziała Karli, a Roo, posługując się dedukcją i rozmawiając ze znajomymi, ustalił bez trudu tożsamość pozostałych. Każdy z tych rachunków był sekretny z różnych - znanych Helmutowi - powodów, ale wszyscy prócz jednego zgodzili się na kontynuację układu z kompanią założoną przez Roo, ci zaś, którzy postanowili zerwać z nią stosunki, musieli spłacić pierwej wszystko co do grosza.
Erik ruszył przodem, chcąc spędzić w Ravensburgu kilka dni dłużej. Roo nie odczuwał przesadnej potrzeby zatrzymywania się w mieście swego dzieciństwa - wystarczyła mu jedna noc, gdyż spieszyło mu się do nowego domu w Krondorze.
W izbie biesiadnej gospody Pod Szpuntem zgromadziło się kilkudziesięciu ludzi, a uwaga wszystkich skupiła się głównie na Eriku. Roo patrzył na przyjaciela z drugiego krańca izby i odczuwał zawiść. W Ravensburgu miał wielu znajomych, ale niewielu przyjaciół, Erik zaś był druhem każdego...
Roo uśmiechnął się, ukrywając przygnębienie. Do komnaty weszła matka Erika, Freida, którą Roo pamiętał jako nieustanna gradową chmurę, teraz jednak była słonecznie rozpromieniona. Uśmiechnęła się, ujrzawszy pogrążonych w rozmowie syna i męża. Roo bez większego entuzjazmu musiał przyznać w duchu, że małżeństwo jej służy. Pomyślał, iż dużo by dał za to, aby się dowiedzieć, czy on sam kiedykolwiek znajdzie tyle radości w towarzystwie żony i dzieci. Przypomniawszy sobie Karli, poczuł troskę... ale w końcu kobiety miewały dzieci od niepamiętnych czasów i niewiele mógłby jej pomóc, siedząc stale przy niej. Gromadzenie fortuny, zabezpieczanie przyszłości żonie i dziecku, oto było wedle Roo zajęcie dla prawego mężczyzny...
- Myślami błądzisz gdzie indziej? - Usłyszał nagle jakiś kobiecy głos.
Roo podniósł wzrok znad pucharu i ujrzał znajomą dziewczęcą twarz. - Witaj mi, Gwen!
Dziewczyna przysiadła się doń i jak dobra znajoma poklepała go po dłoni. - Myślałam, że się załapię na tego twojego kuzyna - rzekła, wskazując podbródkiem Duncana siedzącego po drugiej stronie izby i pogrążonego w rozmowie z jakąś nie znaną Roo dziewczyną. - Ale Ellien chyba pierwsza go dopadła...
- Ellien? To ta mała siostrzyczka Bertrama? - Roo zerknął ponownie na dziewczynę i stwierdził, że jest znacznie młodsza, niż ocenił to za pierwszym razem, zobaczy wszy ją w towarzystwie Duncana. Kiedy widział ją ostatnio, była pozbawionym wdzięku podlotkiem. Teraz, po trzech latach, musiał przyznać - choćby na widok jej napiętej na piersi bluzeczki - że wygląd dziewczyny znacznie się... poprawił.
- A co z tobą? - spytała Gwen, machinalnie kręcąc w palcach pasmo włosów.
- Jakoś sobie radzę - odpowiedział Roo. - Jestem właścicielem firmy transportowej...
Uśmiech Gwen natychmiast przybrał cieplejszy odcień: -Jesteś właścicielem? Jak ci się to udało?
Roo wspomniał o śmierci swego partnera, a potem zaczął opowiadać o własnych sukcesach, niewiele tylko przesadzając.
Podeszła do nich Freida i z uśmiechem napełniła jego ponownie pustą już szklanicę.
- Wiesz, ona też się zmieniła - stwierdził Roo.
- Znalazła dobrego męża - powiedziała Gwen.
- A ty? - spytał, pociągając solidny łyk wina.
Gwen westchnęła dramatycznie. Roo doskonale wiedział, że swego czasu jak większość miasteczkowych panien spędzała wieczory przy fontannie pośrodku ryneczku, flirtując z chłopakami - ale w przeciwieństwie do tamtych, była wciąż niezamężna.
- Dobrych już powybierano...
Wydęła usteczka w udanym dąsie. A potem musnęła palcem grzbiet dłoni Roo. - Wszystko się zmieniło... Kiedy ty i Erik opuściliście Ravensburg, nic już nie jest takie jak dawniej...
- Nudno tu? - uśmiechnął się Roo.
- Można by tak powiedzieć... - Gwen obejrzała się na Duncana, który szeptał coś akurat do uszka Ellien. Oczy dziewczyny zaokrągliły się ze zdumienia, poczerwieniała i... parsknęła śmiechem, zakrywając usta dłonią. - Ten kwiatuszek dziś utraci pierwsze płatki - powiedziała cicho Gwen. Roo nie omieszkał zauważyć jej kwaśnego tonu. Stało się dlań oczywiste, że Gwen dowiedziała się o przyjeździe Duncana i przyszła tu, licząc na odnowienie znajomości.
W nie tak znów dawnych czasach Roo zdarzyło się parę razy przespać z Gwen. W tym względzie należała do najłatwiejszych dziewcząt w mieście, czemu prawdopodobnie należało przypisać fakt, że żaden chłopak nie poprosił jej o rękę. Roo pomyślał, że Gwen może też porażką swych matrymonialnych planów obwinić fakt, iż w miasteczku był nadmiar dziewcząt w jej wieku. Jak by nie liczyć, musiały się znaleźć takie, które nie znajdą mężów. A jednak lubił Gwen.
- Porzuć dom ojca i znajdź sobie jakąś pracę w gospodzie - poradził jej.
- A po cóż miałabym zrobić coś tak głupiego? - spytała zadziornie Gwen.
Roo uśmiechnął się, czując ogarniającą go falę ciepła dobrego trunku: - Bo wtedy mogłabyś wpaść w oko jakiemuś bogatemu przejezdnemu kupcowi...
Gwen parsknęła śmiechem. - Takiemu jak ty? - spytała, pijąc wino małymi łyczkami.
Roo mocno się zaczerwienił. - Nie jestem bogaty - przyznał po chwili. - Na razie dopiero nad tym pracuję... i idzie mi dość opornie...
- Ale któregoś dnia będziesz bogaty? - napierała dziewczyna.
Roo poczuł przypływ dobrego humoru. - Wiesz co, pozwól, że ci opowiem o moich planach...
Gwen skinieniem dłoni poprosiła Freidę o następną porcję wina i usiadła wygodniej, by wysłuchać Roo roztaczającego przed nią wizje swoich przyszłych bogactw...
Gdzieś na dole trzasnęły drzwi i Roo skrzywił się okropnie. Potem omal podskoczył w pościeli, gdy ktoś zaczął łomotać w drzwi izby, w której spał.
- Co tam? - jęknął zbolałym głosem.
- Ubieraj się! - huknął raźno zza drzwi głos Erika. -Ruszamy za godzinę!
Roo poczuł się dokładnie tak, jak w dniu wyjazdu z Krondoru. - Muszę coś z tym zrobić... przestać pić, czy co? -wystękał.
- Co mówisz? - rozległ się jakiś senny głos tuż obok niego. Roo zerwał się jak oparzony, w jednej chwili czując, iż jest zupełnie trzeźwy. Zerknął w prawo i zobaczył zawiniętą w koce i pościel Gwen.
- Bogowie! - stęknął ze zgrozą.
- Co się stało?
- Skąd się tu wzięłaś? - jęknął, wyskakując z pościeli i sięgając po gatki.
Gwen przeciągnęła się leniwie, pozwalając opaść kocom i prezentując swe ciało w jak najkorzystniejszy sposób. - No... przyszłam tu... i usiadłam... a potem jakoś tak...
- Nie! - żachnął się Roo, wciągając portki. - Nie zrobiłem tego!... Zrobiłem?
- Ależ oczywiście! -rzekła Gwen, pochmurniejąc nagle. - Więcej niż raz! Roo, czemu wpadasz w panikę? Przecież nie pierwszy raz się zabawiliśmy...
- Bo... - zaczął i przerwał, nie bardzo wiedząc, co powiedzieć, by wyjaśnić wszystko i bezdyskusyjnie. Usiadł i szybko wciągnął buty. - Po prostu...
- Co znowu? - spytała Gwen pewna już, że to, co usłyszy, wcale jej się nie spodoba.
Roo zarzucił na ramiona koszulę i podniósł z ziemi płaszcz.
- Po prostu... myślałem, że ci wczoraj powiedziałem... nie? Dziwne... Wiesz, jestem... eee... żonaty.
- Co takiego! - Wrzask Gwen dopadł go już w drzwiach.
- Ty kutasie! - zawyła, ciskając za nim porcelanową miską, która przed sekundą jeszcze stała na szafce obok łóżka. Naczynie z trzaskiem rozbiło się o ścianę, ale Roo w tym czasie gnał już schodami w dół.
Na zewnątrz wpadł na Duncana. - Wóz gotów? - spytał kuzyna.
- Owszem - kiwnął głową zagadnięty. - Kiedy nie zjawiłeś się rano na śniadanie, kazałem go wyprowadzić stajennemu...
Widząc podniecenie kuzyna, Duncan spojrzał na Roo uważniej: - Coś nie tak?
Odpowiedzią na jego pytanie był kolejny wściekły wrzask z okna na górze.
Freida, Nathan i Milo, którzy przyszli się pożegnać, spojrzeli w tamtą stronę, Roo jednak nawet nie podniósł głowy. Wspiął się na kozioł, wziął lejce w dłonie i zawołał: - Ruszajmy już!
Erik kiwnął głową, dał znak drużynie do zajęcia miejsc i nakazał im ruszać. Niewiele brakło, a Duncan byłby został - Roo tak gwałtownie zaciął konie, że kuzyn musiał skakać niemal w biegu.
- Co to było? - spytał, usadowiwszy się na koźle.
Roo rzucił mu mordercze spojrzenie. - Lepiej o nic nie pytaj! Ani słowa... rozumiesz?
Duncan kiwnął głową... i wybuchnął śmiechem.
Rozdział 12
EKSPANSJA
Dziecko wierciło się niespokojnie.
Stojący obok Roo Erik uśmiechnął się, gdy kapłan Białej Sung, Bogini Czystości, pobłogosławił dziecko, nadając mu imię. We właściwym momencie Roo szybko podał niemowlaka Karli.
- Abigail Avery - przemawiał kapłan - wiedz w swej czystości i niewinności, że Bogini wejrzała na ciebie z miłością i łaskawością. Jeżeli pozostaniesz wierna i czysta, i nigdy nikogo nie skrzywdzisz, zawsze będziesz się kąpać w jej łaskach. Niechaj święci się imię Bogini.
- Niechaj się święci - powtórzyli chórem Karli, Roo i Erik, dopełniając obrzędu.
Kapłan kiwnął głową. - Śliczna dziewczynka - dodał, uśmiechając się z aprobatą.
Roo też się zmusił do uśmiechu. Był przygotowany na syna - do tego stopnia, że kiedy tydzień temu Karli urodziła dziewczynkę, całkowicie się zagubił. Godzinami dyskutowali o imieniu dla chłopca. Roo chciał dać mu na imię Rupert, by móc uznać się założycielem dynastii, Karli upierała się przy Helmucie, po swoim ojcu. I kiedy spytała wreszcie: - To jak jej damy na imię? - Roo zostawił ją bez odpowiedzi.
- Może nazwiemy ją Abigail, po mojej matce? - spytała Karli i Roo, któremu chyba po raz pierwszy w życiu zabrakło języka w gębie, kiwnął tylko głową.
Kapłan wyszedł, a Karli zaczęła karmić dziecko piersią. Erik kiwnął na przyjaciela i wyprowadził Roo z pokoju.
Idący za przyjacielem schodami w dół Roo wzruszył ramionami. - Chyba tak... Trudno cokolwiek powiedzieć. Szczerze mówiąc, spodziewałem się chłopaka. Może następnym razem...
- Nie okazuj zbytniego rozczarowania - ostrzegł go Erik. - Karli mogłoby się to nie spodobać...
- Tak uważasz? - mruknął Roo. - No dobrze... wrócę, zachwycę się berbeciem i udam, że jestem wniebowzięty...
Erik zmrużył oczy, ale nie rzekł ani słowa. Podszedł do drzwi i wziął swoją opończę oraz kapelusz z szerokim rondem. Na zewnątrz padało, więc zanim tu przyszedł, zmókł porządnie. - Myślę, że lepiej będzie, jak ci powiem - rzekł, kładąc dłoń na zasuwie rygla.
- Co mi powiesz?
- Prawdopodobnie przez jakiś czas nie będziesz mnie tu widywał.
- A to czemu? - spytał Roo lekko zaniepokojony. Erik był jednym z niewielu ludzi na świecie, którym ufał i na których mógł polegać.
- Niedługo wyjeżdżam. Zamiast mnie miał jechać Jadow, ale złamał nogę w zeszłym tygodniu. - Erik ściszył głos. - Nie mogę ci rzec, dokąd się udajemy, ale chyba się domyślasz...
Teraz na twarzy Roo pojawiła się troska. - Na jak długo wyjeżdżacie?
- Nie wiem. Czeka nas trochę diabelnej roboty i... cóż... to może być bardzo długo.
Roo ujął przyjaciela za ramię, jakby pragnął go zatrzymać. Po chwili uścisnął go i rzekł: - Nie daj się zabić...
- Zrobię, co w mojej mocy.
I nagle Roo mocno objął druha. - Eriku von Darkmoor... jesteś mi bratem, jedynym, jakiego kiedykolwiek miałem. Wpadnę w prawdziwy gniew, jeżeli dojdzie mnie wieść, żeś się dał zabić, zanim zdołałeś poznać mego syna...
Erik oddał mu niezgrabny uścisk, a potem się odsunął. - Uważaj na Greylocka. Miał jechać z nami, ale de Longueville'a omal nie trafił szlag, gdy się dowiedział, że zostaje... - Na twarzy Erika pojawił się kpiący uśmieszek. - To będzie ciekawa wycieczka. Pewien jesteś, że nie masz na nią ochoty?
Roo roześmiał się niewesoło. - Wiesz, chyba jakoś przeżyję bez tego rodzaju atrakcji. - Skinieniem dłoni wskazał schody. - Mam o kogo dbać...
- Owszem - uśmiechnął się Erik. - Więc dobrze się postaraj, bo jak cię dopadnę po powrocie...
- Wystarczy, że wrócisz... a będziesz mógł zrobić, co zechcesz - mruknął Roo.
Erik skinął mu głową, otworzył drzwi i zniknął w strugach deszczu.
Roo stał przez dłuższą chwilę, czując się osamotniony jak nigdy dotąd. W końcu się ocknął, zdjął z kołka opończę i ruszył do składu. Zupełnie zapomniał, że miał pójść na górę i zachwycić się córeczką.
Jason kiwnął dłonią, kiedy Roo przeciskał się ku niemu przez zatłoczony magazyn. W ciągu ostatnich sześciu miesięcy interes rozwijał się kwitnąco i teraz mieli dwudziestu sześciu woźniców zatrudnionych na stałe oraz kilkunastu pomocników.
- Co się stało? - spytał Roo.
Jason wyciągnął ku niemu jakiś pergamin bez pieczęci. Na zewnątrz rulonu wypisano imię właściciela firmy. - Właśnie przyszło ostatnią pocztą.
Roo wziął pismo i rozwinął, by je przeczytać. Wewnątrz było tylko jedno zdanie: „W Sarth pojawił się quegański kupiec. John”.
Ravensburczyk zmarszczył brwi i przez chwilę zastanawiał się, co robić. Podjąwszy decyzję, rzekł: - Powiedz Duncanowi, że natychmiast ruszamy do Sarth.
Jason kiwnął głową. Duncan dzielił z Luisem mały apartament na tyłach, podczas gdy Jason przejął pokoik Roo, po tym, jak ten zamieszkał z rodziną.
- Co się stało? - ziewnął Duncan obudzony ze słodkiej drzemki.
- Pamiętasz Johna Vinci z Sarth? Duncan ziewnął jeszcze głośniej. - I owszem... a co? - Przysłał nam wiadomość. - Jaką wiadomość?
- W Sarth pojawił się quegański kupiec.
Duncan rozmyślał o tym przez chwilę, a potem na jego twarzy pojawił się uśmiech. - Quegański kupiec w Sarth może oznaczać tylko jedno - ściszył głos. - Przemyt...
Roo podniósł palec, przypominając o zachowaniu ciszy. -Coś, co wymaga dyskrecji. Kiedy wyjadę, poślij wiadomość Karli - zwrócił się do Jasona. - Powiadom ją, że nie będzie mnie z tydzień, lub coś koło tego...
Kiedy wóz był już wyposażony i przygotowany do drogi, Roo zaczął się zastanawiać, co takiego chciał mu sprzedać Vinci. Zastanawiał się nawet wtedy, gdy wóz mijał miejską bramę i zataczając koło, ruszał ku północy.
Podróż do Sarth minęła bez większych problemów - tyle że Roo czuł się dosyć nieswojo, kiedy słuchał przechwałek Duncana dotyczących jego podbojów wśród służebnych dziewek czy przewag przy stole do gry. Nie bardzo umiał określić swe uczucia, wiedział jednak, że zostawił w Krondorze pewne nie do końca załatwione sprawy; wszystko to sprawiło, że kiedy przybyli do Sarth, był przygnębiony i zły.
Przybyli o zmierzchu i podjechali prosto pod sklep Johna Vinci. Zatrzymali się na zewnątrz, a Roo zeskoczył z kozła. - Chwilę z nim pogadam - zwrócił się do Duncana - a potem ruszamy do gospody.
- Niech będzie - zgodził się Duncan. Roo wszedł do środka.
- A, to wy - przywitał go Vinci. - Miałem już zamykać. Zechcecie zjeść kolację z moją rodziną?
- Z przyjemnością - odparł Roo. - Czego dotyczy ta tajemnicza notatka, którą mi przysłaliście?
Vinci podszedł do drzwi i zamknął je starannie. Skinieniem dłoni poprosił Roo, by ten poszedł z nim na tyły. - Dwie sprawy. Jak napisałem, pojawił się tu pewien quegański statek kupiecki. Kapitanowi spieszno było pozbyć się pewnej... błyskotki, a kiedy ją zobaczyłem, pomyślałem o was...
Wyjął sporą szkatułę i otworzył ją, pokazując zawartość. Roo ujrzał bardzo elegancki zestaw rubinów umieszczonych w specjalnej aksamitnej oprawie. Nigdy wcześniej nie widział niczego takiego, Helmut jednak opowiadał mu o podobnych zbiorach. Nie potrzebował wiele czasu, by się zorientować, w czym rzecz.
- Skradzione.
- Cóż... kupiec zgodził się wziąć to, co mu obiecałem przed powrotem do Queg.
Roo rozmyślał przez chwilę. - A ileście zapłacili? Vinci łypnął nań podejrzliwie: - Jakie to ma dla was znaczenie? Ile to warte?
- Wasze życie, jeśli quegański wielmoża, który zamówił te klejnoty dla swojej kochanki, dowie się kiedykolwiek, że wyście to kupili - odpowiedział Roo. - Posłuchajcie... Jeżeli to od was wezmę, będę musiał wysłać klejnoty do Wschodnich Dziedzin. Żaden wielmoża na Zachodzie nie może podarować tego żonie, bo bardzo prawdopodobne, że na jakimś przyjęciu natknie się ona na Quegańczyka, który je rozpozna...
- A skąd miałby się o tym dowiedzieć? - spytał John. Roo wskazał na klejnoty. - John... mogę tak wam mówić?
Dziękuję... To jest specjalnie dobierany zestaw. Jest tu pięć wspaniale skomponowanych klejnotów i tuzin mniejszych, wszystkie jednak rżnięto w ten sam szlif. A szkatułka... - Odwrócił ją do góry nogami. - Zobacz sam. - Wskazał na szereg dziwnych liter wyciętych w drewnie.
- Nie czytam po quegańsku - mruknął John.
- A ja umiem latać - uciął Roo. - Nie kłam łgarzowi, John. Vinci to nie jest nazwisko, jakie spotyka się w Królestwie. Skróciłeś je z Vincinti?
- Z Vincintiusa - uśmiechnął się John. - Dziadek był zbiegłym z Queg niewolnikiem, który zatrzymał nazwisko swego byłego pana. - Zerknął na znaki. - Napisano tu: „Wykonano na zamówienie lorda Vasariusa przez mistrza jubilera, Secausa Gracianusa”. Taa... muszę znaleźć nową szkatułkę.
- Ten jubiler, który je wykonał, zna je niczym własne dzieci i powiadomi innych o tym, że zostały skradzione - rzekł Roo. - Jeżeli pokażą się gdziekolwiek na zachód od Darkmoor, po miesiącu będzie już wiedział, kto je nabył... i co ważniejsze dla ciebie i dla mnie, od kogo je nabyto. I rozpoczną się łowy. Uratujesz głowę tylko wtedy, kiedy przestaniesz mnie naciągać i powiesz mi uczciwie, ile za nie zapłaciłeś.
John nie wyglądał na przekonanego. - Dziesięć tysięcy suwerenów.
Roo parsknął śmiechem. - Nie dosłyszałem...
- No dobrze - mruknął John. - Pięć tysięcy...
- Przykro mi - powtórzył Roo - ale naprawdę nie usłyszałem... Ile w końcu?
- Tysiąc suwerenów - przyznał Vinci.
- A skąd wytrzasnąłeś tysiąc suwerenów? - spytał Roo.
- Miałem trochę oszczędności, a resztę spłaciłem w towarze. Quegańczyk mówił, że trzeba mu uzupełnić zapasy.
- Płynął do Kesh czy do Wolnych Miast?
- Trochę mu się spieszyło - mówił John. - Skradł tę szkatułkę, albo kazał ją skraść, zanim sobie uświadomił, jak ciężko mu będzie pozbyć się łupu... - Wzruszył ramionami. - Jego strata, nasz zysk...
Roo skinął głową. - Dobrze, powiem ci, co zrobimy. Teraz gotów jestem dać ci od ręki dwa tysiące suwerenów albo... trzecią część tego, co zarobię na Wschodzie, ale będziesz musiał poczekać.
John namyślał się dość krótko. - Wolę złoto od ręki, Roo.
- Tak myślałem - mruknął Roo. Sięgnąwszy za pazuchę, wyjął ciężką sakiewkę. - Oto sto suwerenów i list kredytowy. Złoto dostaniesz w Krondorze.
- Roo... to nie jest to samo, co „złoto od ręki”.
- Niech będzie. - Roo potrząsnął głową. - Powiedzmy, dwa razy po sto... setka teraz i list na dwa tysiące.
- Załatwione. W przyszłym miesiącu jadę do Krondoru i przedstawię ci ten list kredytowy.
- Przyjdź do mojego biura i dostaniesz pieniądze. Albo zostawimy ci otwarty kredyt...
- Co? - żachnął się Vinci. - Żebyś mi mógł podbijać ceny zakupu i odzyskać pieniądze?
- Wiesz co, John? - parsknął śmiechem Roo. - Powinieneś pracować dla mnie...
- Co masz na myśli? - spytał ostrożnie Vinci.
- Pozwól mi wykupić ten twój mizerny kramik. Ja go tu zamknę, a ty załaduj rodzinę na wozy i jedź do Krondoru. Poprowadzisz dla mnie jakiś duży sklep. Zapłacę ci więcej, niż mógłbyś zarobić tutaj. Twoje talenty marnują się w Sarth...
- Do Krondoru? - spytał z namysłem Vinci. - Czekajże... nigdy o tym nie myślałem... Pozwól mi się zastanowić...
- Nie ma pośpiechu... - odparł Roo. - Idę do gospody. Na kolację wpadnę później. Jest ze mną mój kuzyn.
- Przyprowadź go ze sobą - rzekł John. - Przy kolacji pogadamy o tej drugiej sprawie, o której ci wspomniałem...
- Zgoda - rzekł Roo, wychodząc ze sklepu. Czuł się wspaniale. Trzeba będzie może poczekać kilka miesięcy, ale na tych rubinach zarobi przynajmniej pięć tysięcy suwerenów.
- Długo cię nie było - mruknął Duncan, gdy Roo wspinał się na kozioł.
- Opłaciło się - odparł Roo, biorąc lejce.
John mieszkał w małym domku nieopodal sklepu. Oba budyneczki dzielił ogródek, w którym żona Johna hodowała warzywa. Obu gości powitał John osobiście, pykając z długiej fajeczki. Na początek ofiarował każdemu po kuflu domowego piwa, który wychylili, czekając na zakończenie przygotowań do kolacji, przy której krzątała się małżonka gospodarza, Annie, i kilkoro starszych dzieci. Roo odkrył, że nieco go irytują hałaśliwe szkraby łażące i bawiące się pod nogami gości, John natomiast zupełnie ignorował wrzawę.
- Nie sądzisz, że trochę tego za wiele? - spytał Roo. - Czego za wiele?
- Wrzawy...
- A... - parsknął śmiechem John. - Można się przyzwyczaić. Nie masz pewnie dzieci, co?
Roo mocno się zarumienił. - Właściwie to mam...
- No to się przyzwyczajaj - rzekł John.
- Doskonałe piwo - zauważył Duncan.
- Nic szczególnego - usprawiedliwiał się John - ale lubię wypić kufelek po zamknięciu kramu.
- Co z tą drugą sprawą, o której wspominałeś? - spytał Roo.
- Kiedyśmy tak sobie rozmawiali przy interesach - odpowiedział John - ten Quegańczyk wspomniał o czymś, co -jak uznałem - mogłoby cię zainteresować...
- O czym mianowicie?
- Jeżeli na tym zarobisz, co ja z tego będę miał?
Roo spojrzał na Duncana. -To zależy, John. Informacja bezcenna niekiedy dla jednej osoby, może być nic nie warta dla drugiej...
- Słyszałem co nieco o kupieckich konsorcjach w Krondorze i wiem, że masz z nimi pewne kontakty...
Roo parsknął śmiechem. - Na razie nie... za wysokie dla mnie progi, ale wiem, jak się poruszać u Barreta. Jeżeli wiesz o czymś, co mógłbym tam zamienić na złoto... to otrzymasz dwa procent moich własnych zysków.
John przez chwilę się namyślał. - To za mało. Weź te dwa tysiące, które mi jesteś winien, i zainwestuj razem ze swoim złotem. - Pochylił się ku przodowi. - Chcę zostać wspólnikiem.
- Zgoda - odparł Roo. - Na tę jedną transakcję.
- A oto, czego się dowiedziałem - zaczął John. - Ten Quegańczyk, z którym gadałem, ma przyjaciela, który ostatnio pływał do Margrave Port. Podczas pobytu w tym mieście usłyszał pogłoski, że jakieś szkodniki niszczą plony na rubieżach miasta. - Zniżył głos, jakby się obawiał, że ktoś go podsłucha. - Koniki polne...
- No to co? - zdziwił się Roo. - Pełno ich wszędzie.
- Te są inne - odpowiedział John. - Jeśli wieśniak mówi o konikach polnych, to ma na myśli coś dużo gorszego: szarańczę...
Roo cofnął się do oparcia fotela i przez chwilę siedział jak ogłuszony, nie mogąc zebrać myśli. - Jeżeli to prawda... -zaczął, obliczając coś w myślach. - I jeżeli wieści jeszcze nie dotarły do Krondoru... - Poderwał się z fotela. - Duncan, jedziemy! John, zainwestuję pieniądze, które ci jestem winien. Jeśli to, cośmy tu usłyszeli, okaże się nieprawdą, będę zbyt ubogi, by cię spłacić, ale jeżeli to prawda... obaj się ogromnie wzbogacimy.
Duncan właśnie wstawał, z lekko ogłupiałą miną, kiedy Annie wetknęła głowę przez drzwi. - Kolacja gotowa...
- Nawet nie zjemy? - spytał Duncan.
Roo podniósł dłoń do czoła, jakby oddawał żonie wspólnika wojskowe honory.-Bardzo nam przykro, pani. Musimy lecieć...
Musiał niemal wypychać Duncana z domu. - Nie rozumiem - poskarżył się kuzyn. - Po co ten pośpiech?
- Wyjaśnię ci po drodze. Zjemy coś na koźle.
Duncan jęknął z rozpaczą. Obaj pognali do oberży, gdzie czekało ich żmudne zaprzęganie znużonych koni do wozu i wyprowadzanie go na drogę do Krondoru.
- Coś tam jest przed nami - rzekł Duncan.
Roo, który drzemał na koźle, podczas gdy powoził jego kuzyn, natychmiast się ocknął. Podróż jak dotąd przebiegała bez kłopotów - jedynym problemem była konieczność nieustannego poganiania znużonych zwierząt. Na szlaku pomiędzy Sarth a Krondorem panował zwykle spokój, jako że patrolowały je drużyny Księcia, nigdy jednak nie można było całkowicie wykluczyć możliwości napadu ze strony opryszków lub jakiejś bandy goblinów.
Kiedy podjechali bliżej, zobaczyli drugi wóz. Stał na poboczu drogi, a woźnica machał rękami. Roo zatrzymał swój pojazd. - Możecie mi pomóc? - spytał obcy.
- A w czym problem? - odpowiedział pytaniem na pytanie Roo.
- Rozwaliłem osadę osi. - Woźnica wskazał na tylne koło. Zachowywał się dość nerwowo. - A mój zwierzchnik się wścieknie, jeśli transport się spóźni.
Roo ponownie spojrzał na obcy wóz. - A dla kogo pracujesz?
- Dla firmy „Jacoby i Synowie”.
- Nie mów! - Roo parsknął śmiechem. - Znam twego patrona. I wiem, że jak się spóźnisz, będzie mu naprawdę przykro... A co wieziesz?
Woźnica wyglądał jak wcielenie mizerii i biedy. - Ot, trochę towarów z Sarth...
Roo zerknął na Duncana, który kiwnął głową i zeskoczył z kozła. - Przyjacielu - zwrócił się do woźnicy - tak się akurat składa, że możemy ci pomóc. - Wolno wyjął z pochwy pałasz i wskazał wóz jego końcem. - Po pierwsze, rozładujemy twój wóz i przeniesiemy towary na nasz... obecnie, jak widzisz, pusty. Potem wymienimy konie... nasze są już bardzo zdrożone...
Woźnica się żachnął, jakby chciał uciekać, ale Roo, który już wcześniej zeskoczył z kozła, zaszedł go z drugiej strony. - Nie róbcie mi krzywdy -jęknął obcy z rezygnacją w głosie.
- Przyjacielu, to ostatnia rzecz, jaka przyszłaby nam do. głowy - uśmiechnął się Duncan. - No... a teraz zabierzmy się do roboty, a mój towarzysz przejrzy listę towarów.
Obcy woźnica wytrzeszczył oczy, ale przeszedł na tył wozu. - Papiery przyjdą później... - wymamrotał, rozwiązując sznury. - Przez posłańca...
Roo parsknął śmiechem. - O, tak! I jestem pewien, że opłacony przez Tima Jacoby'ego strażnik przy miejskiej bramie uwierzy w te bzdury...
Woźnica kiwnął głową. - Widać, że się na tym znacie - westchnął, po czym podniósł sporą skrzynię z wozu i przetaszczył ją do wozu Roo. Duncan opuścił tylną klapę i obaj wepchnęli skrzynię.
- Wiecie, że mnie za to zabiją? - spytał obcy.
- Nie sądzę - odparł Roo. - Masz uszkodzone koło, a gdy dotrzesz do Krondoru, opowiesz wszystkim o zaciekłym boju, jaki stoczyłeś z przeważającymi siłami wroga.
- Nikt nie zakwestionuje twojej odwagi - zawtórował kuzynowi Duncan. - W obronie majątku swego patrona ryzykowałeś życie w starciu z sześcioma, nie... źle mówię... siedmioma okrutnymi zbójcami. Chłopie, żeby usłyszeć tę wstrząsającą opowieść, sam ci postawię kolejkę w każdej krondorskiej oberży...
- Co to za ładunek? - spytał Roo.
- A co tam... mogę wam powiedzieć... - odparł woźnica, przenosząc na wóz Roo drugą skrzynię. - Quegańskie zbytki. Jacoby wysłał mnie do Sarth, bym się spotkał z pewnym quegańskim kapitanem, który się tam zatrzymał... niby przypadkiem. Zamknięto królewski Urząd Celny, bo szef akcyźników w Sarth nie żyje...
- Od kiedy? - spytał Roo, którego ta wiadomość bardzo poruszyła.
- Będzie już ponad rok. - Woźnica uśmiechnął się z goryczą. - Nie wiadomo dlaczego... może ten nowy Książę jeszcze o tym nie wie... albo z jakichś innych powodów... dotychczas nie przysłano następcy. Łatwo więc w porcie wyładować to i owo i ukryć w mieście. Jakeście sami powiedzieli, jeśli się wie, z kim i przy której bramie pogadać w Krondorze, to przedostanie się do miasta z dowolnym towarem jest bardzo prostą sprawą.
- Czy nie zechciałbyś się podzielić z nami tą informacją? - spytał Roo.
- A co będę z tego miał? - odpowiedział pytaniem na pytanie woźnica, a Roo wybuchnął śmiechem.- Twoja lojalność wobec patrona jest niezachwiana niczym skały Kłów Świata.
Woźnica wzruszył ramionami i wskoczył na swój wóz, by zdjąć ostatnią skrzynię. - Znacie Tima?
- I owszem... trochę... - kiwnął głową Roo.
- To wiecie, jaka z niego świnia. Jego stary, Frederick, kiedy jeszcze kierował firmą, był nieużyty, ale traktował ludzi przyzwoicie. Zrobiłeś coś dobrze, dostawałeś nagrodę... Z Randolphem też można jakoś wytrzymać... Ale Tim - wysapał po przeniesieniu ostatniego pudła na wóz Roo - o... z tego to dopiero ziółko! Jeśli sprawiłeś się wyśmienicie... cóż, za to ci w końcu płaci, prawda? Ale jeśli popełnisz najdrobniejszy choćby błąd, to wsadzi ci. nóż w plecy równie łatwo, jak mógłby cię poklepać po ramieniu... Cały czas łażą z nim te dwa rzezimieszki. Twardy z niego jegomość...
Roo zerknął na Duncana. - Tak przynajmniej o sobie myśli... Jak ci na imię? - spytał woźnicę.
- Jeffrey - odpowiedział zagadnięty.
- No więc, Jeffrey... - rzekł Roo - bardzo nam pomogłeś. - Sięgnąwszy do sakiewki, wyjął złotą monetę. - A teraz powiedz mi, przy której bramie i kiedy...
- Tuż przed miastem, panie, skręcicie wzdłuż morskiej drogi, a dotrzecie do małej bramy, która wiedzie do rybackiego portu w północnej części grodu. To ta brama. Wjeżdżajcie na dziennej zmianie. Sierżant nazywa się Diggs. Jest na liście płac u Jacoby'ego.
- Czy on cię zna?
- Owszem - kiwnął głową woźnica. - Ale Jacoby często bierze do tej roboty różnych ludzi, by zmylić ślady. Niekiedy wynajmuje żeglarzy albo wieśniaków, jeżeli podejrzewa, że jego ludzie mogą wpaść z towarem. - Roo musiał się z tym zgodzić, przypomniawszy sobie podpitego marynarza, który zatarasował ongiś wejściowe drzwi do Domu Barreta. - Więc jak już podjedziecie do tej bramy, wezwijcie Diggsa. I powiedzcie mu, że macie sieci z Sarth.
- Sieci z Sarth?
- Nie inaczej, panie. Powiecie co innego, i wszyscy akcyźnicy rzucą się na was jak wszy na żebraka, ale gdy wspomnicie o sieciach z Sarth, Diggs was przepuści. Nie wspominajcie o Jacobym, i w ogóle nic nie gadajcie. Rzeknijcie: „Sieci z Sarth” i wjeżdżacie...
Roo wyjął jeszcze jedną monetę i rzucił ją woźnicy, któremu humor zdążył się już mocno poprawić.
- Lepiej zostawcie mi na gębie jakieś znaki - poprosił Jeffrey - bo inaczej Tim Jacoby mnie zabije.
Roo kiwnął głową, a Duncan znienacka trzasnął woźnicę na odlew grzbietem dłoni. Ten okręcił się na pięcie i runął na ziemię. Potrząsnąwszy głową, wstał chwiejnie. Miał mocno opuchnięty policzek.
- Jeszcze raz pod oko - poradził, rozdzierając na sobie kurtkę. Duncan spojrzał na Roo, który znów kiwnął głową, i tym razem chłopak pięścią trzasnął Jeffreya w lewe oko. Uderzony poleciał w tył, rąbnął głową o burtę swego wozu i osunął się na ziemię. Przez chwilę wyglądało na to, że stracił przytomność, ale on tylko przetoczył się na brzuch i wytarzał w błocie. Potem wstał, choć drżały mu kolana. - Jeszcze raz i powinno wystarczyć... - wystękał ochrypłym głosem.
Roo uniósł dłoń i Duncan w połowie ciosu zatrzymał rękę w powietrzu. - Kiedy Jacoby wyrzuci cię z roboty, zajdź do mnie... może coś się znajdzie...
Woźnica zmrużył oko, które nie było jeszcze podbite. -A z kim mam honor, jeśli łaska?
- Rupert Avery.
Jeffrey roześmiał się - co prawda dość boleśnie. - A to pięknie... Na samo wspomnienie waszego imienia Tim niemal wyskakuje z portek... Nikt nie wie, coście mu zrobili, ale nienawidzi was niczym zarazy, mości Avery...
- To uczucie jest obustronne, przyjacielu. On zabił mojego wspólnika.
- Cóż... słyszałem różne plotki - odparł Jeffrey - ale nic poza tym. A teraz, jeżeli już skończyliśmy... zapadnę w jakiś cichy kącik, a potem pogadamy o tej robocie, mości Avery.
Roo kiwnął głową i Duncan rąbnął Jeffreya z całej siły w podbródek, dość mocno, by poderwać go z ziemi. Uderzony wywinął w powietrzu kozła i legł na ziemi, tym razem na niej pozostając. Duncan pochylił się nad nim i przyjrzawszy mu się uważnie, rzekł: - No... ten wie, jak odbierać ciosy i jak padać. Nic mu nie będzie.
- Jest twardy - mruknął Roo. - I choć wcale nie mam ochoty dawać mu pracy, chciałbym wyciągnąć od niego wszystko o operacjach Jacoby'ego.
- Lepiej ruszajmy - odpowiedział Duncan. - Nie, żeby mi się spieszyło, ale może się tu napatoczyć jakiś patrol ceklarzy. Trudno byłoby nam się z tego wyłgać...
Roo kiwnął głową. Obaj wspięli się na kozioł i Roo ruszył ku drodze.
Podróż do Krondoru przebiegła bez zakłóceń. Jedyną chwilę napięcia przeżyli, podjeżdżając do wskazanej bramy, kiedy wartownik spytał o ładunek. Roo poprosił, by wezwano sierżanta Diggsa, a kiedy ten się pokazał, chłopak powiedział mu o sieciach z Sarth. Ceklarz zawahał się chwilę, po czym skinieniem dłoni kazał ich przepuścić.
Na wypadek, gdyby ktoś ich śledził, Roo podjechał do swego składu okrężną drogą. W końcu jednak dotarł na miejsce, gdzie zastał Luisa nadzorującego karawanę z czterech wozów, które miały wyjechać za bramy miasta i przewieźć towary do pałacu. Roo szybko polecił rozładować zdobyte towary i otworzył każdą skrzynię, by zbadać jej zawartość.
Tak jak podejrzewał, znajdowały się tam kosztowne i cenne drobiazgi. W kilku małych szkatułkach znalazł coś, co jak sądził, było środkami odurzającymi.
- Nie jestem ekspertem - rzekł Duncan - ale sądzę, że to „Sen” i „Szczęście”. Nie używam tego, ale w miejscach, gdzie bywam, kilka razy doleciał mnie ten zapaszek.
„Sen” był narkotykiem wywołującym halucynacje, a „Szczęście” wywoływało euforię. Oba środki były niebezpieczne, nielegalne... i bardzo zyskowne.
- Jak sądzisz - spytał Roo kuzyna - ile mogą być warte te szkatułki?
- Jak powiedziałem, nie jestem ekspertem - zastrzegł się Duncan - ale podejrzewam, że za to, iż dał się obrabować, nasz przyjaciel Jeffrey może skończyć z rozprutym brzuchem w porcie. Może dziesięć tysięcy w złocie. Nie wiem. Nie mam nawet pojęcia, kto by zechciał to kupić...
- Spróbuj się dowiedzieć, dobrze? - Roo poczynił w myślach szybkie obliczenia. - Zacznij od Katherine, tej dziewczyny spod Złamanej Tarczy. Obracała się wśród Szyderców i powinna wiedzieć, czy jest w mieście jakiś aptekarz, który się para takimi sprawami... i kupi to, zachowując dyskrecję. - Inne szkatułki zawierały biżuterię, najpewniej -jak jego rubiny - kradzioną.
Gdy Duncan odszedł, Roo wezwał Jasona. - Ile złota możemy zgromadzić, gdyby nam się spieszyło?
- Chcesz wiedzieć dokładnie czy z grubsza?
- Na razie z grubsza.
- Trzynaście, czternaście tysięcy... plus to, co zyskamy ze sprzedaży tych drobiazgów...
Roo potarł podbródek i zamyślił się głęboko. Rozsądek nakazywał, by sprzedać klejnoty jak najdalej od Queg, głównie po to, by którejś nocy nie znaleźć w sypialni wynajętego zabójcy, opłaconego przez rozwścieczonego kradzieżą quegańskiego wielmożę.
Gdy do komnaty wszedł Luis, który uporał się już z wyprawieniem transportu, Roo zapytał: - Erik wyjechał, czy jeszcze jest w mieście?
- Widziałem go wczoraj w gospodzie. A bo co?
- Powiem wam, jak wrócę - odparł Roo i wybiegł za Duncanem.
Rozejrzał się po izbie, lecz nie dostrzegł nigdzie Erika. Obaj z Duncanem podeszli do miejsca, gdzie pracowała Katherine. - Erik jest jeszcze w mieście?- Widziałam go wczoraj - odpowiedziała dziewczyna. - Dlaczego pytasz?
- Muszę z nim pogadać. Zobacz, czy ona może nam pomóc - zwrócił się do Duncana. - Ja idę do pałacu. Kiedy tam skończę, wrócę tutaj.
- Dobrze - odparł Duncan, uderzając dłonią o ladę i mrugając znacząco do dziewczyny. - Mam gardło pełne kurzu... a ładnej gębusi nie widziałem od tygodnia...
Kotek spojrzała nań tak, że powinien zaskwierczeć i wyparować. - Czego się napijecie, panie?
- Piwa, moja ślicznotko - odpowiedział niepoprawny uwodziciel, gdy Roo biegł już ku drzwiom.
Przekonanie strażnika u bramy, by posłał kogoś po Erika, zajęło Roo kilka minut. Strażnik nie bardzo wiedział, z kim ma do czynienia, ponieważ Roo zawsze zjawiał się z transportami wcześnie rano, a nie pieszo i pod koniec dnia.
Po kilku minutach zjawił się Erik. - O co chodzi? - spytał.
- Muszę z tobą pogadać...
Erik zaprosił go do środka, po czym przeszli w róg dziedzińca, gdzie nie mogli ich podsłuchać inni.
- Ile masz teraz złota? - spytał Roo.
- Złota? - zdumiał się Erik. - Dlaczego pytasz?
- Chcę je od ciebie pożyczyć...
Erik parsknął śmiechem. - A co, mało masz własnego?
- Otrzymałem pewną informację - rzekł Roo. - Nie mam za wiele czasu. Potrzeba mi dwudziestu tysięcy sztuk złota. Mam może około czternastu tysięcy... i zdobędę jeszcze ze trzy albo cztery, jak sprzedam towar. Pomyślałem, że może zechciałbyś wejść w ten interes...
Erik namyślał się tylko przez chwilę. - W rzeczy samej, tam dokąd się udaję, złoto nie będzie mi potrzebne...
Roo dopiero teraz przypomniał sobie, że niedawno przecież pożegnał się z Erikiem na dłuższy czas. - Kiedy wyjeżdżasz?
- Pojutrze - odparł Erik. - Ale nikt się nie może o tym dowiedzieć...
- Przepraszam, stary... zapomniałem... Masz na pewno na głowie mnóstwo spraw... i sporo roboty - usprawiedliwiał się Roo.
- Nie... w zasadzie wszystko jest już dopięte na ostatni guzik. - Erik spojrzał uważnie na przyjaciela. - To ważne?
- Bardzo.
- No to chodźmy... - Poprowadził Roo przez korytarze pałacu do biur urzędu Kanclerza.
- Słucham? - powitał ich sekretarz Diuka Jamesa.
- Wydaje mi się - rzekł Erik - że od pewnego czasu nie pobierałem żołdu. Moglibyście powiedzieć, ile mi się należy?
- Chwileczkę, sir. - Sekretarz otworzył sporą, oprawną w skórę księgę i zaczął coś sprawdzać.
W tejże chwili otwarły się wewnętrzne drzwi i wszedł Diuk James. - Aa... von Darkmoor - rzekł, witając gościa skinieniem głowy. Potem spostrzegł Roo. - Avery? Co cię do nas sprowadza? Chcesz się znów zaciągnąć?
Roo uśmiechnął się uprzejmie, choć uwaga ta wcale nie wydała mu się zabawna. Ale stał przed Diukiem Krondoru.
- Nie, sir... chciałem pożyczyć od przyjaciela trochę grosza. .. mam na widoku pewien interes...
James, który już miał się cofnąć za drzwi, zatrzymał się i zmrużył oczy. - Szukasz sponsorów?
- Tak - odparł Roo.
Stary Diuk badał przez chwilę wzrokiem jego twarz, a potem skinieniem dłoni zaprosił ich do siebie. - Wejdźcie obaj, proszę...
Gdy znaleźli się wewnątrz, Lord James kazał Erikowi zamknąć drzwi i usiadł w fotelu. Potem spojrzał na Roo. - Co to za szachrajstwo?
- Żadne szachrajstwo, milordzie! - żachnął się Roo. -Zdobyłem pewną informację... która może mi przynieść wielki zysk.
James rozsiadł się wygodniej. - Czy nie zechciałbyś się ze mną podzielić tą informacją?
- Z całym szacunkiem... nie, Wasza Lordowska Mość!
- Jesteś przynajmniej szczery - roześmiał się James. -Pozwól, że ujmę rzecz inaczej. Rozkazuję ci powiedzieć! Roo spojrzał najpierw na Jamesa, potem na Erika. - Dobrze... powiem, ale tylko wtedy, kiedy wasza Lordowska Mość obieca, że nie wejdzie mi w paradę...
Erik prawie oniemiał na taką zuchwałość, Diuka jednak zastrzeżenie Roo tylko rozbawiło. - Młodziku... niczego nie będę obiecywał, ale zechciej mi uwierzyć, że niewiele, albo wcale zgoła, nie obchodzą mnie pieniądze. Troszczę się jedynie o bezpieczeństwo i dobrobyt Królestwa.
- Niech i tak będzie - zgodził się Roo. - Chodzi o zbiory zbóż w Wolnych Miastach...
- Co z nimi? - spytał Lord James, nagle bardzo zainteresowany problemem.
- Szarańcza.
James spojrzał nań zdumiony, zamrugał... i parsknął śmiechem. - I gdzieżeś się o tym dowiedział?
Roo wyjaśnił, jaką drogą dotarła doń ta wiadomość (bez wdawania się w szczegółowe wyjaśnienia, co sprowadziło quegańskiego kupca do Sarth), a kiedy skończył, odezwał się Lord James: - Więc co zamierzasz zrobić? Chcesz wykupić zboże na Zachodzie, a potem wziąć przedstawicieli handlowych Wolnych Miast jako zakładników?
Roo zaczerwienił się. - Nie całkiem tak, sir. Zamierzam zawrzeć gwarantowane umowy na dostawę takiej ilości zboża, jaką tylko zdołam sobie zapewnić. Chcę stworzyć syndykat. Zajmie to trochę czasu i muszę znaleźć kogoś, kto wprowadzi mnie do Barreta... a czas to pieniądz...
- Tak... to ambitny plan - odparł James. Podniósł niewielki dzwonek i potrząsnął nim lekko. Nie minęła sekunda, a drzwi się otworzyły i wsunął przez nie głowę sekretarz Jego Lordowskiej Mości. - Milordzie...
- Ile się należy młodemu von Darkmoorowi?
- Tysiąc sztuk złota, milordzie...
James potarł brodę. - Wypłać mu ten tysiąc i - zmrużył oczy - dodaj dwa tysiące zaliczki... na poczet żołdu w przyszłym roku. - Jeśli nawet sekretarza zdziwiło polecenie, nie zdradził się nawet mrugnięciem, tylko się ukłonił i zamknął drzwi. - I poślij po mojego wnuka, Dasha... - dodał James, zanim drzwi zdążyły się zatrzasnąć.
- Tak jest, milordzie - rozległo się zza drzwi.
Diuk wstał. - Moi dwaj wnukowie wrócili z Rillanonu, by pracować dla mnie. Ich rodzice zostali w stolicy, ponieważ mój syn musi jeszcze przed powrotem uporządkować kilka spraw. - Okrążywszy biurko, stanął przed Roo. - James, mój starszy wnuk, upodobał sobie wojsko, jak brat jego babki, Lord William. - Tu James się uśmiechnął do własnych myśli. - Ale Dashel... cóż... powiem tylko, że jeszcze nie podjąłem decyzji, gdzie najlepiej wykorzystać jego... niezwykłe umiejętności. - Stary Diuk położył dłoń na ramieniu Roo. - Jak sądzisz, mości Avery... czy w twojej firmie znajdzie się miejsce dla bystrego chłopaka?
Roo wcale nie miał ochoty zatrudniać wnuka starego arystokraty, wyczuwając jednak, że rozmowa ma się ku końcowi, powiedział tylko: - Milordzie... będę bardziej niż rad, jeśli trafi mi się jakiś bystry i rzutki chłopak... jako pomocnik, ma się rozumieć. Nie mogę go faworyzować tylko dlatego, że urodził się w książęcej rodzinie...
James znów się roześmiał: - Rupercie, gdybyś wiedział, skąd ja się wywodzę... no, nieważne. Sądzę, że znajdziesz w nim bystrego ucznia... bo tu niełatwo zapanować nad jego... pomysłowością.
W tejże chwili otworzyły się drzwi i do komnaty wszedł młody człowiek. Roo kilka razy przenosił wzrok z dziadka na wnuka, by stwierdzić, że podobieństwo między nimi jest uderzające. Obaj mieli ten sam wzrost, choć młodzieniec był może o cal szerszy w ramionach. Gdyby nie różnica wieku, mogliby uchodzić za braci. Różnica była i w tym, że Diuk miał bródkę i niemal białe włosy, młodzik zaś golił się gładko, a na ramiona opadały mu kasztanowe kędziory...
- Może zechciałbyś spróbować sił w handlu? - spytał Diuk wnuka.
- Co ty znów knujesz, dziadku?
- Coś, co cię będzie trzymało z dala od szulerni i knajp, Dash. Poznaj swego nowego pracodawcę, imć Ruperta Avery'ego.
Roo kiwnął głową. Młody człowiek wydawał się lekko rozbawiony wieścią, że oto został pracownikiem firmy „Avery i Syn”, ale skłonił się dość uprzejmie. - Panie...
- Teraz pójdziesz z panem Averym, a kiedy dotrzecie do Barreta, poproś o widzenie z imć Jerome'em Mastersonem. Przedstaw się i wyjaśnij, że odda mi osobistą przysługę, jeżeli pomoże panu Avery'emu założyć mały syndykat.
- Powodzenia - zwrócił się Lord James do Roo. - Mam nadzieję, że nie zbankrutujesz... za szybko. Co zaś do ciebie - te słowa skierował do Erika - mogę tylko życzyć ci, żebyś któregoś dnia mógł podjąć te ogromne bogactwa, które Rupert zdąży dla ciebie zgromadzić przed twoim powrotem.
- Zrobię co się da, panie - odparł Erik - by wasze słowa się ziściły...
- Zajrzyj tu od czasu do czasu, ty łobuzie - rzekł jeszcze Lord do wnuka.
- Znaczy, znów wyrzucasz mnie z pałacu? - spytał młody człowiek.
James parsknął śmiechem. - Coś w tym guście. Będziesz pomocnikiem u pana Avery'ego... dopóki cię nie wyrzuci, więc lepiej rób, co ci każe... Zamieszkasz tam, gdzie cię umieści.
Roo pomyślał, że w izbach, gdzie mieszkali Jason, Duncan i Luis i bez tego było tłoczno, ale nic nie powiedział. Wszyscy trzej wyszli z biura Diuka, a przyszły książę kupców odkrył, iż perspektywa przedsięwzięcia tak go podnieca, że nie może złapać tchu.
Niemal nie usłyszał pożegnania Erika, gdy przekraczał bramy pałacu ze swym nowym pomocnikiem - wnukiem najpotężniejszego człowieka w Królestwie.
Rozdział 13
HAZARD
Roo chrząknął głośno.
Kelner przy drzwiach odwrócił się ku nim i Roo poznał Kurta. Ravensburczyk skrzywił się lekko, a jego dawny wróg zmrużył oczy. - Czego chcesz?
- Chciałbym porozmawiać z imć Jerome'em Mastersonem - odpowiedział grzecznie Roo, ignorując bezczelność fagasa.
Kurt uniósł brew w górę, ale nic nie powiedział. Odwrócił się i szepnął coś stojącemu obok młodszemu odeń chłopakowi, który kiwnął głową i pobiegł w głąb sali. - Zaczekajcie tutaj -mruknął Kurt i odszedł.
- Złośliwy drań, co? - rzekł Dash.
- Nawet nie wiesz, jak bardzo.
Posłaniec wrócił z Kurtem po kilku minutach. - Pan Masterson żałuje, ale jest obecnie zbyt zajęty, żeby znaleźć czas dla ciebie. Spróbuj kiedy indziej.
Roo poczuł, że za chwilę wybuchnie. - Pozwól, że zgadnę, Kurt. Nie powiedziałeś mu, kto chciałby z nim rozmawiać? - Ravensburczyk pchnął ruchomą część barierki i Kurt cofnął się o krok.
- Avery, nie zmuszaj mnie do wezwania straży miejskiej! - warknął ostrzegawczo.
Roo kiwnął na młodzika, by podszedł bliżej - co ten uczynił, choć nie bez wahania. - Co miałeś powiedzieć panu Mastersonowi?
Chłopak zerknął na Kurta, potem na Roo. - Powiedziałem to, co mi kazano: że pragnie z nim rozmawiać były nasz kelner.
- Tak właśnie myślałem - stwierdził Roo z satysfakcją w głosie. - Zechciej więc teraz powiadomić pana Mastersona, że Rupert Avery, z firmy „Avery i Syn”, oraz wnuk Diuka Krondoru byliby wdzięczni, gdyby mógł im poświęcić chwilę czasu...
Na wzmiankę o Diuku Dash skłonił się z teatralną przesadą, uśmiechając się jednocześnie przewrotnie - a twarz Kurta nagle pobladła. Spojrzał na zupełnie teraz skonfundowanego kelnera i syknął: -Jazda!
W chwilę później przy wejściu pojawili się dwaj ludzie. Ku zdziwieniu i zaskoczeniu Roo, jednym z nich był Sebastian Lender.
- Młody pan Avery - uśmiechnął się prawnik, wyciągając dłoń. Obaj wymienili silny uścisk.
- Panowie, niechże mi będzie wolno przedstawić wam Dashela, wnuka Diuka Krondoru i młodszego wspólnika mojej firmy...
- A ja przedstawiam imć Jerome'a Mastersona - powiedział Lender, wskazując krępego, stojącego obok mężczyznę. Mężczyzna ten miał krótko przyciętą, poprzetykaną pasmami siwizny czarną bródkę i włosy do ramion. Jego ubranie było doskonale skrojone, skromne i miał bardzo niewiele klejnotów.
- Proszę za mną - odezwał się, wiodąc ich za barierki. Kurt ze zdumienia aż otworzył usta, Roo zaś odwrócił się, a odchodząc, rzucił niedbale: - Wkrótce pojawi się tu mój kuzyn, Duncan. Gdy tylko przyjdzie, proszę go wpuścić i skierować do nas.
Zamówiono kawę i wszyscy rozsiedli się wokół stołu w rogu sali, Masterson zaś zwrócił się do Dashela: - Twój dziadek i ja jesteśmy starymi przyjaciółmi, młody człowieku. Znamy się od dzieciństwa.
- Chyba rozumiem - uśmiechnął się szeroko Dash.
Roo zrobił to samo. Wziąwszy pod uwagę to, co słyszał tamtej nocy pod kwaterą wodza Szyderców, odgadł, że Diuk nie był jedynym złodziejaszkiem, który na starość wiedzie żywot spokojnego i miłującego prawo obywatela. Zawsze zresztą istniała możliwość, że pomimo szacownego wyglądu, Masterson pozostał tym, kim był niegdyś...
- Wyglądasz zupełnie jak on... - ciągnął Masterson. - To niesamowite. Czy wdałeś się w niego... bez reszty? - spytał, mrugając znacząco.
Dash parsknął śmiechem. - Swego czasu wspiąłem się na jedną czy dwie ściany, ale nigdy nie miałem smykałki do sakiewek. Matkę zresztą takie rzeczy ogromnie irytowały...
Wszyscy się roześmiali i w tejże chwili podano kawę. Kiedy każdy przyrządził ją sobie wedle upodobania, Lender zagaił sprawę: - Panie Avery, kiedy dostałem pańską wiadomość, prowadziłem właśnie pertraktacje z jednym z moich klientów. O co chodzi?
Roo zerknął na Mastersona, który kiwnął głową. - Pan Lender jest moim doradcą i prawnikiem, więc byłby tutaj nawet, gdybyście go nie znali. Zakładam, że to nie jest towarzyskie spotkanie, prawda?
- W rzeczy samej - przyznał Roo. Odchrząknąwszy lekko, przystąpił do sedna sprawy: - Potrzebny mi syndykat.
Lender spojrzał na Mastersona. - Zamierzaliście rzec, że chcecie się przyłączyć do jakiegoś syndykatu?
- Nie. Chcę założyć jeden, do pewnego konkretnego przedsięwzięcia.
- Jestem członkiem przynajmniej kilku - wtrącił się Masterson. - Może byłoby prościej przedstawić was i wprowadzić do jakiegoś już istniejącego, niż tworzyć nowy od podstaw...
- Pracowałem tu dość krótko - odpowiedział Roo - ale, jak zrozumiałem, jeśli w tego rodzaju spółce zaproponuję pewne przedsięwzięcie, a partnerzy się sprzeciwią, to nie mogę nic zdziałać...
- Owszem, to prawda - przyznał Masterson.
- Ale jeżeli zaproponuję zawiązanie syndykatu dla jednego, konkretnego celu i przedsięwzięcia, a przystąpią do niego tylko ci, którzy zechcą w to wejść... to można zacząć od razu?
-. To także prawda - rzekł Lender.
- Cóż, zanim wdamy się w tę awanturę - odezwał się znów Masterson - posłuchajmy czegoś o waszym pomyśle. Niechże sam ocenię, czy opłaca się zaczynać wszystko od początku.
Roo zawahał się przez chwilę, ale Dash dodał mu otuchy: - Panie Avery... wcześniej czy później i tak będzie pan musiał komuś o tym opowiedzieć.
Ravensburczyk westchnął. Największa jego obawa zasadzała się na tym, że ktoś wykorzysta jego informację, nie dając mu zarobić ani grosza. Wiedział, że to mało prawdopodobne w stosunku do kogoś rekomendowanego przez Diuka i Lendera, ale wciąż się wahał.
- No, słuchamy... - ponaglił go Lender.
- Zamierzam podpisać jak najwięcej kontraktów na dostawę zboża...
- Ale takich syndykatów są już tuziny - rzekł Masterson. - Po co zawiązywać jeszcze jeden?
- Chcę się zająć dostawami do Wolnych Miast... Masterson i Lender spojrzeli na siebie. - To przedsięwzięcie dostarczające godziwego, pewnego, choć niezbyt wielkiego zysku - no, chyba że Quegańczycy wpadną w wojownicze nastroje. Ostatnio jednak zachowywali się przyzwoicie; podejrzewamy więc, że istnieją inne powody, dla których chcecie się zająć tym skądinąd nudnym zajęciem - stwierdził wreszcie Masterson.
Roo lekko pokraśniał. - Mam powody, by wierzyć, że wkrótce znacznie wzrośnie zapotrzebowanie na tego rodzaju dostawy, chciałbym więc podpisać jak najwięcej kontraktów z wyprzedzeniem...
- Ten chłopak wie o czymś, o czym my nie wiemy - rzekł Masterson, spojrzawszy znów na Lendera. Pochylił się ku przodowi i rzekł ciszej: - Młodzieńcze, wyrzuć to wreszcie z siebie... Daję ci słowo honoru, że niezależnie od charakteru przedsięwzięcia, dostaniesz pełny udział w zyskach zależny od twego udziału finansowego i znaczenia twych informacji...
Roo spojrzał na wszystkich trzech i rzekł bardzo spokojnie: - Szarańcza...
- Wiedziałem! - Masterson aż trzasnął dłonią w stół.
- Wiedziałeś o szarańczy w Wolnych Miastach? - spytał Lender.
- Nie... - rzekł Masterson. - Ale wiedziałem, że musi to być coś ważnego... - Znów ściszył głos: - Jest taki owad... zwany Plagą Dwudziestu Lat, który tam właśnie się pleni. Te małe dranie powinny się pojawić za rok, ale niekiedy pokazują się rok wcześniej, a czasami rok później... Jeśli to prawda, że nadciągają... - Spojrzał w górę i skinął na kelnera, który natychmiast podbiegł do stołu. - Nie zechciałbyś, chłopcze, zerknąć, czy na górze są panowie Crowley i Hume? Jeśli tak, poproś, by tu do nas zeszli...
- Czy na źródłach pańskich informacji można polegać? - spytał, zwracając się do Roo.
Roo niechętnie byłby się przyznał, że źródłem jego informacji jest stojący na bakier z prawem handlarz, paser i przemytnik. - Powiedziałbym, że są dość... wiarygodne...
Masterson przez chwilę gładził się po brodzie. - Tę sytuację można rozegrać na kilka sposobów... - rzekł w końcu. - Każdy z nich wiąże się z pewnym ryzykiem...
Tymczasem podeszli zaproszeni mężczyźni. Masterson poprosił ich gestem o zajęcie miejsc i wszystkich sobie przedstawił. Hume i Crowley byli inwestorami, którzy mieli swoje udziały w kilku syndykatach wespół z Mastersonem.
- Obecny tutaj nasz młody przyjaciel - wskazał dłonią Roo - dostarczył nam informacji o niedoborze zbiorów zbóż w Wolnych Miastach. Jak byście zareagowali na taką wieść?
- A jak wielki miałby być ów niedobór? - spytał Crowley, chudy jegomość wyglądający tak, jakby podejrzewał wszystkich o wszystko.
Roo po raz kolejny musiał ściszyć głos: - Szarańcza...
- Skąd ta wiadomość? - spytał Hume, mężczyzna o łagodnym wyglądzie, któremu świszczało w piersiach.
- Pewien kupiec z Queg przed dwoma tygodniami zatrzymał się w Sarth i wspomniał przelotnie mojemu przyjacielowi, że znaleziono szarańczę na pewnej farmie nieopodal Margrave Port.
- Logika wskazuje - mruknął Masterson - że tam właśnie powinna się pokazać.
- Jeśli plaga rozpęta się tak jak wtedy, kiedy byłem chłopcem - rzekł Hume - to rozlezie się od Ylith do Yabonu. Na Zachodzie zabraknie żywności...
- A jeśli owady przedrą się przez góry na Dalekie Wybrzeża, będzie jeszcze gorzej... - dodał Crowley.
- Takie wieści można wykorzystać na trzy sposoby - zwrócił się Masterson do Roo, podnosząc jeden palec. - Możemy kupić zboże teraz, złożyć je w magazynach i czekać na wzrost popytu. - Podniósł drugi palec. - Możemy zrobić, jak sugerujecie, i zapewnić sobie jak największą ilość dostaw zboża do Dalekich Wybrzeży, zarabiając na transporcie niezależnie od ewentualnych zysków każdej dostawy. - Podniósł trzeci palec. - Albo możemy podjąć próbę opanowania rynku zbożowego, nie kupując samego zboża...
- Myślisz o opcjach? - spytał Crowley.
Masterson kiwnął głową i zwrócił się do Roo: - Wiecie, o czym mówimy?
Roo doszedł do wniosku, że jeśli będzie udawał mądrzejszego niż jest, może to obrócić się przeciwko niemu. - Nie za bardzo...
- Umawiamy się z grupą rolników, że kupimy zboże po określonej cenie w określonym terminie. Zamiast płacić całą sumę, płacimy tylko jej niewielką część... Jeśli w terminie nie dokonamy transakcji, suma ta przepada...
- Korzyść z tego taka, że za stosunkowo niewielką kwotę można zyskać kontrolę nad ogromnymi ilościami towaru.
- Ryzyko zaś polega na tym, że jeśli ceny pójdą w dół, traci się wszystko... - wtrącił Dash.
- Owszem - zgodził się Crowley. - Widzę, że rozumiecie.
- Proponuję - odezwał się Masterson - byśmy umocnili naszą pozycję na rynku, wykupując część zboża i podpisując opcje na resztę.
- A co kontraktami ubezpieczającymi? - spytał Roo.
- Nigdy nie miałem do nich zaufania - odpowiedział Masterson. - Statki idą na dno... Jeżeli to, co powiadacie, okaże się prawdą, to będziemy wysyłać zboże na pokładzie wszystkiego, co pływa, i niektóre z tych statków pewnie zatoną. Niech ryzyko podejmie kto inny... komu zapłacimy niewielką premię. - Milczał przez chwilę, a potem dodał: - Myślę, że powinniśmy podpisać opcje na wszystko. Ograniczenie zabezpieczające niewiele nam da, jeśli ceny nie wzrosną. Ryzyko zmniejszymy nieznacznie, a stracimy możliwość ogromnych zysków...
- Cóż... - westchnął Hume - w kartach zawsze wygrywasz. - Myślał przez chwilę. - Ale mówisz do rzeczy. Jeśli mamy ryzykować, to idźmy na całość...
- Zgoda - rzekł Crowley.
Wszystko to rozstrzygało się nieco za szybko dla Roo, który w końcu nie wytrzymał: - Ile to będzie kosztowało?
- A ile macie? - spytał Crowley.
- Jeszcze w tym tygodniu mogę wyłożyć około dwudziestu tysięcy suwerenów - rzekł, usiłując zachować kamienną twarz.
- Okrągła sumka - mruknął Masterson. - Pozostali wyłożą sto tysięcy. Powinno to wystarczyć...
- Jaki będzie możliwy zysk? - wtrącił się Dash, nie bacząc na to, że miał być tylko pomocnikiem Roo.
Hume zaśmiał się i zakaszlał sucho. - Jeśli w istocie w Wolnych Miastach będzie niedobór zbóż, zarobimy pięciokrotnie. Jeśli plaga rozejdzie się na Yabon i Crydee, nie wykluczam przebicia do dziesięciu razy...
- Jeżeli wszystko pójdzie tak, jak się spodziewaliśmy, panie Avery, wasze dwadzieścia tysięcy w ciągu najbliższych trzech miesięcy może się zmienić w dwieście tysięcy sztuk złota - zakończył Masterson.
Roo prawie zaniemówił, ale Lender zaraz go ostudził: - Albo wszystko przepadnie...
Ravensburczyk poczuł się, jakby nagle wylano mu na łeb kubeł wody.
- Panowie... - przejął inicjatywę Masterson. - Proponuję zawiązanie nowego syndykatu. Powiedzmy... Krondorskie Stowarzyszenie Kupców Zbożowych. Czy zechce pan przygotować dokumenty, panie Lender...
A potem odwrócił się do Roo i wyciągnął dłoń. - Witamy wśród nas, panie Avery!
Roo wstał i z najwyższą powagą wymienił uściski dłoni z trzema nowymi partnerami. Gdy pozostali odeszli od stolika, odezwał się Masterson. - Załatwimy panu członkostwo i będzie mógł się pan z nami widywać na górze. - Wskazał na galerię zarezerwowaną jedynie dla stałych członków klubu. Roo nie tak dawno jeszcze podawał tam kawę i tylko jako kelner mógł się tam pokazać. - Odprowadzę pana do drzwi.
Lender też odszedł, a Masterson położył dłoń na ramieniu Roo.
- Kiedy możesz dostarczyć nam swoje złoto, Rupercie?
- Do dwu dni, panie Masterson. - Mów mi Jerome.
- To ty mów mi Roo, wszyscy tak mówią.
- Doskonale, Roo. Dostarcz je jak najszybciej, a Lender wyśle ci wiadomość do biura, gdy papiery będą gotowe do podpisania.
Gdy dotarli do wejścia, Roo zobaczył wchodzącego Duncana. Przez drugie drzwi wkraczał starszy jegomość, w którym Roo rozpoznał Jacoba Esterbrooka. Obok niego zaś stąpała wdzięcznie młoda kobieta tak piękna, że na jej widok Roo zgubił krok. Duncan zaś tylko otworzył usta...
Jest doskonale piękna, pomyślał Roo. Włosy ułożyła wedle najnowszej mody - w loki otaczające twarz i zwisające kędziorami z czoła niczym złota aureola. Miała ogromne błękitne oczy, koloru nieba wczesną zimą, a skórę na policzkach tak delikatną, że przebijał przez nią błękit żył. Smukła i dumna, nosiła się niczym królewna.
- Ach, Esterbrook! - odezwał się Masterson. - Pozwól, że ci kogoś przedstawię...
Esterbrook skinął głową Mastersonowi, który otworzył dlań furtę w barierce i zignorował nadętego kelnera, usiłującego zdążyć od drzwi powozu, którym kupiec tu przybył.
- Sylvio... - skłonił się Masterson.
- Witam pana, panie Masterson - Sylvia odpowiedziała uśmiechem, od którego Roo zrobiło się gorąco.
- Panie Esterbrook - ciągnął Masterson - niechże mi będzie wolno przedstawić panu najmłodszego członka naszego klubu... pana Ruperta Avery'ego.
Twarz Esterbrooka nie zmieniła wyrazu. Coś w jego oczach zaniepokoiło jednak Roo. - Z firmy „Grindle i Avery”? - spytał Esterbrook.
- Obecnie to firma „Avery i Syn” - poprawił go Roo, wyciągając doń rękę.
Esterbrook patrzył przez chwilę na podaną mu dłoń, wreszcie ujął ją i potrząsnął niedbale ze zdawkową uprzejmością. Jego zachowanie powiedziało Roo, że pan Esterbrook nie ma zbyt wysokiego mniemania o najmłodszym członku klubu Barreta.
Potem pochwycił spojrzenie, jakim obrzuciła go Sylvia i doszedł do wniosku, że Esterbrookowie z Krondoru raczej nie będą się ubiegali o towarzystwo Ruperta Avery'ego. Powoli odwrócił się ku Dashelowi, nadal niezdolny do oderwania wzroku od oczu Sylvii. - Eeee... - zaczął inteligentnie - czy mógłbym przedstawić państwu mojego pomocnika?
Sylvia pochyliła się ku przodowi, jakby niepewna, czy dobrze usłyszała. - Słucham?
Inicjatywę przejął więc Dash. - Dashel - przedstawił się z przesadnie głębokim ukłonem, który jednocześnie ukrył jego uśmiech. - Sądzę, że znasz panie, przynajmniej ze słyszenia, mojego dziadka...
- Doprawdy? - zdziwił się uprzejmie Esterbrook.
- Diuka Jamesa - rzekł Dash z doskonale udaną naiwnością.
Nastawienie Esterbrooka i jego córki uległo zmianie w ułamku sekundy. Oboje uśmiechnęli się i rozpromienili, jakby znaleźli się w obliczu samego króla. Rupert poczuł, że serce wali mu coraz gwałtowniej.
- Oczywiście! - rzekł Esterbrook, ujmując dłoń Dashela i ściskając ją serdecznie. - Kiedy będzie się pan widział z dziadkiem, proszę mu przekazać moje wyrazy uszanowania.
Sylvia uznała, że trzeba też ogrzać trochę i Roo. - Powinien pan kiedyś zajść do nas na kolację, panie Avery. Będę nalegała. ..
Nie bez trudu Roo udało się jakoś wykrztusić: - Nie omieszkam skorzystać z zaproszenia...
Tymczasem Dash z uśmiechem odwrócił się do Mastersona: - Musimy iść, panie. Wrócimy jutro.
- A więc do zobaczenia - rzekł Masterson. Pożegnaniu zawtórowali Esterbrook i jego córka.
Dash łagodnie popchnął Roo ku wyjściu, sięgając jednocześnie po ramię Duncana. Potem wyprowadził obu kuzynów na zewnątrz. - Można by rzec - zwrócił się do nich z przekąsem, gdy wszyscy trzej znaleźli się na ulicy - że żaden z was nigdy w życiu nie widział ładnej dziewczyny.
Tej nocy Roo wrócił do domu bardzo późno. Połowę dnia zajęło mu uporanie się z nowinami, które przyniósł Duncan - że narkotyki będzie można sprzedać z wielkim zyskiem, ale cała operacja jest bardzo ryzykowna. Katherine nie potrafiła wskazać nazwiska potencjalnego nabywcy.
Potem pojawił się problem z ulokowaniem gdzieś Dasha. Roo obiecał Duncanowi i Luisowi, że za kilka dni znajdzie im jakąś kwaterę, umieszczając razem Jasona i Dasha - na razie jednak nowicjusz musiał spać na stryszku w wozowni. Jeżeli nawet wnuk najpotężniejszego człeka w Królestwie nie był rad tej decyzji, znakomicie ukrył niezadowolenie. Roo zresztą podejrzewał, że młodzieniec zdążył już w swoim krótkim życiu kilkakrotnie przynajmniej nocować w gorszych warunkach. Przelotnie pomyślał, że dobrze byłoby spytać Dasha, co znaczyła uwaga o tym, że ponownie zostaje wyrzucony z pałacu...
Podczas kilku następnych godzin zastanawiali się z Jasonem, jak się pozbyć klejnotów przywiezionych z Sarth. Przygotowano list do pewnego jubilera w Saladorze, który był stałym partnerem Grindle'a, opisując mu szczegółowo, co mogliby mu sprzedać, a kiedy skończyli, okazało się, że nastał zmierzch.
Wracając do domu, otworzył drzwi kluczem. Przekonawszy się, że wszyscy już zdążyli trafić do łóżek, po cichutku ruszył schodami w górę. W półmroku sypialni zobaczył śpiącą Karli. Obok niej leżał maleńki tobołek - dziecko. Nachylił się bliżej.
Zawinięta w pieluchy córeczka wydała mu się niekształtnym wałeczkiem - z trudem mógł rozróżnić jej nosek. Czekał na przypływ silnych podobno ojcowskich uczuć, ale nic się nie stało. Spojrzawszy na śpiącą żonę, też nie odkrył w sobie gorętszych uczuć. Wyprostował się i westchnął. Zmęczenie, po prostu zmęczenie... powiedział sobie. Wciąż jeszcze odczuwał podniecenie na myśl o przyszłych zyskach. Jeżeli okaże się głupcem, straci wszystko, co budował pieczołowicie przez ostatnie dwa lata. Był młody i w razie czego będzie mógł zacząć od początku - ale nigdy już nie otworzą się przed nim tak wspaniałe perspektywy jak teraz...
Kiedy zzuwał buty, usłyszał ciche pytanie: - To ty, Roo?
Stęknął i opuścił jeden but na podłogę. - Tak - szepnął w odpowiedzi. - Wróciłem...
- Jak... jak się czujesz? - spytała Karli.
- Jestem zmęczony - odpowiedział. - Muszę ci sporo wyjaśnić, ale poczekamy z tym do rana...
Dziecko drgnęło i nagle zaczęło płakać.
- Co się stało? -jęknął Roo.
- Nic - odparła Karli, siadając. - Jest po prostu głodna, to wszystko... dziecko musi jeść i w nocy, czasami dwa albo trzy razy...
Roo - wciąż z jednym butem na nodze - usiadł na małym stołeczku. - Jak długo to będzie trwało?
- Przez najbliższe cztery miesiące... może dłużej - odpowiedziała Karli.
Roo wstał i podniósł drugi but. - Wiesz... - odezwał się po chwili milczenia. - Chyba się położę w twojej starej sypialni. Nie ma powodu, dla którego oboje mielibyśmy być rano niewyspani. Opowiem ci o wszystkim, jak wstanę.
Zamknął drzwi i przeszedł do dawnej sypialni Karli. Zdjąwszy odzież, padł na łóżko, gdzie wespół z Karli spłodzili córeczkę, a kiedy zamknął oczy, pod powiekami zaczęły mu przelatywać błyskawicznie zmieniające się wizje - obrazy dziesięcioletnich sum zarobionych w ciągu kilku miesięcy przeplatały się z przerażającymi myślami o błyskawicznym bankructwie. Potem zaczął się zastanawiać, co zrobić z bogactwem, kiedy już je zdobędzie... i znów zdjął go strach, kiedy przyszło mu na myśl, że lepiej zrobi, zastanawiając się, jak się wykaraskać z możliwych kłopotów. Im dłużej jednak tak leżał, tym częściej jawiła mu się piękna twarz z ogromnymi, błękitnymi oczami, otoczona aureolą złotych włosów i uśmiechająca się tak cudownie, że niemal tracił dech. Zasnął dopiero o świcie....
Idąc schodami w dół, czuł zawrót głowy, jakby poprzedni wieczór spędził na potężnej pijatyce. Karli była w kuchni, akurat przewijała Abigail. Pocałował żonę w policzek.
- Tęskniłyśmy za tobą - rzekła Karli.
- Dobrze jest znów być w domu - powiedział, kiedy kucharka Rendel nalała mu kubek dymiącej kawy. Przyzwyczaił się do zaczynania dnia od kawy, w której zasmakował u Barreta, i kiedy zamieszkał u siebie w domu, kupił worek ziaren do mielenia.
Spojrzał na córeczkę. Maleńkie ciałko spokojnie leżało w matczynych ramionach - Abigail sięgała wokół dłońmi i mrugała oczkami. Od czasu do czasu patrzyła w jego stronę, on zaś zastanawiał się, co też się może roić w maleńkiej główce córeczki.
- Nigdy nie widziałem tak błękitnych oczu - powiedział.
- Większość dzieci ma takie - uśmiechnęła się Karli. - Potem się zmieniają, ciemnieją albo robią się wręcz czarne...
- Aaa... - Nie bardzo wiedział, co powiedzieć.
- Udała wam się podróż? - spytała.
- Bardzo - odparł. - Zdobyłem pewną informację. -Milczał przez chwilę, aż wreszcie wypalił: - Wchodzę w spółkę handlową.
- Ojciec nie miał zaufania do spółek - rzekła Karli ostrożnie. Roo nie miał ochoty na porównania ze starym kupcem, którego Karli uwielbiała, toteż przyjął jej słowa jak zwykły komentarz.
- Owszem... - zgodził się. - Istnieje w tym pewne ryzyko... Aleja mam większe ambicje niż twój ojciec. Karli, jeśli mam zapewnić bogactwo tobie i dzieciom, muszę od czasu do czasu zaryzykować.
- Czy to... ryzyko jest duże? - spytała. Nie wyglądała na zaniepokojoną, zapytała raczej ze zwykłej ciekawości.
Roo nie umiał dość przekonująco wzruszyć ramionami, odpowiedział więc po prostu: - I owszem...
- Uważasz, że dasz sobie radę?
- Uważam, że za kilka miesięcy zgromadzę większe bogactwo, niż możesz sobie wyobrazić... - rzekł.
Karli uśmiechnęła się z przymusem. - Zawsze uważałam, że jesteśmy bogaci... wiem, że ten domek to nic wielkiego, ale ojciec lubił zachowywać pozory skromności. Nie chciał ściągać na siebie i swoją działalność niepotrzebnej uwagi. Ale zawsze stać nas było na dobrą odzież, świetne wina i wyśmienite jedzenie. Jeżeli chciałam coś mieć, wystarczyło, że poprosiłam.
Zmęczenie i napięcie nerwowe, w jakim żył ostatnio Roo, sprawiły, że ta rozmowa zaczęła go irytować. Dopił kawę i wstał. - Muszę zajrzeć do składu. - Raz jeszcze zdawkowo cmoknął żonę w policzek i spojrzał na śpiącą córeczkę. Wyglądała tak obco, że pomyślał, iż trudno mu będzie zdobyć się na okazanie cieplejszych uczuć temu dziecku.
- Wrócisz do domu na kolację? - spytała Karli, gdy wychodził.
- Oczywiście - odpowiedział. - Dlaczego miałbym nie wrócić?
I nie czekając na odpowiedź, ruszył do drzwi wyjściowych.
***
W składzie powitał go Duncan. - Gdzie byłeś?
- Spałem - odparł poirytowany Roo. - Wiesz... śpiący to taki jegomość, który zamyka oczy i przez dłuższy czas się nie rusza...
- Aaaa... - uśmiechnął się Duncan. - Mówisz o nieboszczyku? Czekajże! Nasi nowi partnerzy chcieli, żebyś natychmiast zajrzał do Barreta.
- Jason! - zawołał Roo, odwracając się od kuzyna. -Gdzie jesteś?
I Jason i Dash wyłonili się z niewielkiego biura w głębi. - O co chodzi? - spytał Jason. - Gdzie nasze złoto? W skarbczyku?
- Tak.
- Ile tam mamy?
- No... w przyszłym tygodniu będzie termin spłat kilku rachunków, ale w tej chwili jest dwadzieścia jeden tysięcy, sześćset czterdzieści siedem sztuk złota i trochę srebra...
- Załadujcie złoto na wóz i zawieźcie do Barreta - zwrócił się Roo do Duncana i Luisa. - Ja idę tam już teraz.
Wyszedł ze składu i ruszył ulicą. Nigdy przedtem przeciskanie się przez tłum nie wydało mu się tak uciążliwe - ogromnie mu się spieszyło do interesów.
Dotarłszy do Domu Kawowego, szybko minął odźwiernego, który zamrugał zdziwiony, gdy Roo sam otworzył sobie barierkę. McKeller biegł już z powitaniem. - Witam, panie Avery. - Roo tymczasem szedł już po schodach na piętro.
Nie mógł powstrzymać uśmiechu. Był członkiem klubu! Pokonując schody skokami po dwa na raz, wpadł na galerię, gdzie do tej pory wpuszczano go jedynie z kelnerską ściereczką i tacą. Rozejrzawszy się dookoła, zobaczył siedzącego w głębi Mastersona, jego nowych partnerów i Lendera.
- Rad jestem, żeś się do nas przyłączył - rzekł sucho Masterson.
- Mam nadzieję, że nie czekali na mnie panowie zbyt długo - rzekł tonem usprawiedliwienia. - Od niedawna jestem ojcem... eee... a w domu było trochę zamieszania. Niewiele spałem dzisiejszej nocy...
Wszyscy wymienili pełne zrozumienia spojrzenia, padło też kilka uwag dotyczących ich własnych dzieci, aż wreszcie zaczął Masterson: - Oto jest, panowie, dokument dotyczący zasad, wedle których działać będzie nasza nowa spółka. - Podał kopie wspólnikom, a Roo uważnie zaczął przeglądać zapisany drobnym pismem pergamin.
Przeczytał go dwukrotnie, lecz nie był pewien, czy wszystko dobrze zrozumiał. - Panie Lender - wskazał interesujący go paragraf- czy zechciałby mi pan to wyjaśnić?
Lender zerknął tylko okiem. - To po prostu zabezpieczenie pańskich dóbr i ruchomości, na wypadek strat większych niż kwota, którą pan wnosi do spółki jako aktywa bieżące.
Roo zmrużył oczy. - Jak to możliwe, by stracić więcej, niż uzgadniamy na początku?
- Zwykle się nie traci - wyjaśnił mu Masterson - ale bywa tak, że trzeba podjąć decyzje, za które majątkiem odpowiadają wszyscy wspólnicy... żeby na przykład uzyskać nowe kredyty. Jeżeli potrzebujesz gotówki, a nie masz jej w danej chwili, jedynym rozwiązaniem jest udanie się do jakiegoś bankiera albo dopuszczenie do spółki nowych wspólników. Biorąc pożyczki, często musimy zastawiać inne, należące do nas firmy, domy... niekiedy nawet majątki naszych rodzin. To normalna sprawa...
Roo zmarszczył brwi, ale nic nie powiedział. Po chwili jednak nie wytrzymał. - Ale nikt nie może tego zrobić bez zgody pozostałych?
- Jest nas czterech - odparł Masterson. - Trzeba by większości trzech do jednego.
Roo nie wyglądał na przekonanego, ale kiwnął głową.
- Jeżeli każdy z panów - odezwał się Lender - zechce podpisać leżący przed nim dokument i przekaże podpisany na prawo, umowa zostanie zawarta.
Pojawił się kelner i Roo zamówił kawę, nawet nań nie patrząc. Podpisał się czterokrotnie, a kiedy wszyscy inni zrobili to samo, otrzymał dostęp do społeczności działającej w obszarach wysoce ryzykownych operacji finansowych.
- A teraz, panowie - odezwał się Crowley - pieniądze...
- Ja mogę wnieść piętnaście tysięcy suwerenów - rzekł Hume.
- Mnie też tyle wystarczy - rzekł Crowley.
- A pan, panie Avery? - spytał Masterson.
- Dwadzieścia jeden tysięcy. Pod koniec tygodnia będę miał więcej.
Masterson podniósł brew. - Znakomicie. Jak na razie mamy więc pięćdziesiąt jeden tysięcy. - Przez chwilę bębnił palcami o stół. - Słyszałem dziś rano, że niektórzy zaczynają ostrożnie dowiadywać się, jak stoją transporty zboża do Wolnych Miast, myślę więc, że nasz młody wspólnik istotnie trafił na coś konkretnego. Dołożę ile będzie trzeba, by syndykat dysponował kwotą wyjściową stu tysięcy suwerenów. - Spojrzał na wspólników. - Jeżeli któryś z was zechce zawrzeć więcej kontraktów, wycofam część wkładów do wysokości jednej trzeciej całości - za wyrównaniem zgodnym z aktualną w danym dniu ceną zboża.
- Panowie, wasze listy kredytowe? - rzekł Lender.
Trzej starsi sięgnęli do kieszeni, wyjęli portfele i wyciągnęli listy. Roo lekko się zmieszał. - Ja przywiozłem złoto. Będzie na miejscu za parę minut.
Wszyscy parsknęli śmiechem. - Mości Avery... - rzekł Lender. - Zazwyczaj każdy trzyma złoto w którymś w miejskich domów bankierskich i na co dzień operuje listami kredytowymi. - Zniżył głos. - W niedalekiej, mam nadzieję, przyszłości odkryje pan, że my tu u Barreta obracamy sumami, które trzeba by było przewozić na kilkunastu wozach... gdyby przyszło płacić złotem.
- Nie mam konta u żadnego bankiera - zmieszał się Roo.
- Pomogę panu otworzyć jedno w którymś z największych domów bankowych w mieście. Zaznaczę na razie, że pański udział wynosi dwadzieścia jeden tysięcy złotych suwerenów.
Roo kiwnął głową. - Chociaż... jeżeli pod koniec tygodnia będę miał jeszcze dodatkową gotówkę, chętnie kupię część... udziałów pana Mastersona.
Lender zanotował i to.
- A więc jesteśmy gotowi? - spytał Masterson.
Roo cofnął się w głąb fotela i rozsiadł wygodniej. Oto miał być świadkiem (i uczestnikiem!) sesji, jakie nieraz obserwował, gdy pracował jako kelner - nie bardzo wtedy wiedział, co się dzieje, a teraz wszystko go ciekawiło...
Lender wstał i podszedł do barierki, zza której spojrzał w dół na siedzących tam kupców.
- Panowie - zaczął, podnosząc głos - zamierzamy skupować opcje na zboże. Powstała nowa spółka, Krondorskie Stowarzyszenie Kupców Zbożowych. Zamykamy księgi pod koniec tygodnia, dysponujemy kapitałem zaliczkowym do stu tysięcy suwerenów, co jest do sprawdzenia.
Gdy usłyszano wysokość kapitału, podniósł się lekki szum, ale wkrótce wszystko wróciło do normy. Pięciu zebranych na górze usiadło, a gdy upłynęło pół godziny, pojawił się kelner, przynosząc jakąś notkę. Podał ją Lenderowi, który przekazał ją do Mastersona. Ten przeczytał i rzekł: - Mamy ofertę... pięćdziesiąt tysięcy buszli po dwie sztuki srebra za buszel... dostawa w krondorskich dokach za sześćdziesiąt dni.
Roo szybko poczynił kalkulacje. W sumie dawało to dziesięć tysięcy sztuk złota. - Zabezpieczenie? - spytał Hume.
- Piętnaście procent.
Crowley parsknął śmiechem. - Pozwól, że zgadnę. Amested, co?
- Owszem - roześmiał się z kolei Masterson.
- Sonduje nas - rzekł Crowley. - Podejrzewa, że coś wiemy, i chce się dowiedzieć, co to takiego...
Wziął notatkę z rąk Mastersona i coś na niej napisał. -Powiadomię go, że zapłacimy trzy procent zaliczki za pięćdziesiąt tysięcy po cztery miedziaki za buszel, z pięcioprocentowym narzutem opłat karnych za każdy tydzień po sześćdziesiątym dniu.
Masterson omal nie parsknął prosto w kubek kawy. - No... teraz to naprawdę zacznie się zastanawiać... - rzekł, kiedy się opanował.
- I dobrze... niech się zastanawia...
Hume spojrzał na Roo. - W swoim czasie poznacie Amesteda i innych z dołu. On zawsze usiłuje zorientować się, w czym rzecz, sam bowiem nie lubi ryzyka. Jeśli dojdzie do wniosku, że nadarzyła się okazja, by nas zniszczyć, będzie próbował kupić zboże teraz, po -jak to się mówi - spodziewanych cenach, a potem przetrzyma je i sprzeda nam po cenach znacznie wygórowanych... kiedy już skończą nam się opcje. Teraz ofiarował nam cenę, wiedząc, że ją odrzucimy, a my złożyliśmy mu kontrofertę, o której wiemy, że on ją odrzuci...
- A dlaczego nie ofiarować mu ceny, którą by przyjął? -spytał Roo.
- Nie rozumiem... - rzekł Masterson.
- Mam na myśli to, że jego złoto jest tak samo dobre jak nasze... i nie powinny nas obchodzić jego zysk czy strata, dopóki my sami zarobimy to, cośmy chcieli. Jeżeli możemy się nim posłużyć do ustalenia ceny, a on się na nią zgodzi... rozejdą się wieści i... - Roo wzruszył ramionami.
Pokryta zmarszczkami twarz Crowleya rozciągnęła się w uśmiechu. - Szczwany z waści lis, panie Avery...
Masterson wziął od Crowleya notatkę, po czym zwinął ją w kulkę, cisnął w kąt i gestem pokazał kelnerowi, że będą mu potrzebne inkaust, pergamin i pióro. Kiedy wszystko dostarczono, napisał kilka słów. - Powiem mu prosto z mostu, ile gotowi jesteśmy zapłacić. Dziesięcioprocentowa zaliczka z ceny jednej sztuki srebra za buszel, w dokach za sześćdziesiąt dni. Z kapitałem stu tysięcy możemy nabyć opcje do miliona sztuk złota...
Stary Hume usiłował stłumić śmiech. - Oto mi sztuczka... Wykładamy kawę na ławę, a stary Amested będzie i tak pewien, że go okłamujemy, i stanie na głowie, by dojść, o co naprawdę nam chodzi.
Notkę przekazano kelnerowi i kazano mu ją zanieść do adresata. Po kilku minutach ukazali się Dash i Duncan ugięci pod ciężarem skrzyni złota. Poprosili o pomoc kelnerów, ale zaraz podniósł się z miejsca Lender. - Lepiej zanieść to od razu do banku, zanim zlezą się tu rabusie z całego miasta...
Złoto odniesiono na miejsce, przeliczono, i Roo otrzymał list kredytowy na sumę dwudziestu jeden tysięcy suwerenów. Zaraz też podał go Lenderowi. A potem wszyscy wrócili do Domu Kawowego.
Przez cały dzień na galeryjkę napływały rozmaite notatki, Masterson zaś je czytał, komentował i na niektóre odpowiadał. Niekiedy po prostu mówił „nie” i z tym odsyłał kelnera na dół.
Pod koniec dnia wstał i zwrócił się do pozostałych: - Panowie... zrobiliśmy dobry początek. Zobaczymy się jutro.
Roo również wstał i dopiero wtedy dostrzegł, że Duncan i Dash cały dzień spędzili na dole, czekając na niego. Przeklął własną głupotę. Niepokój o zainwestowane pieniądze zajął go do tego stopnia, że zupełnie zapomniał o tym, iż ma własne interesy.
- Ruszaj do biura i powiedz Jasonowi, że zaraz tam przyjdę - zwrócił się do Dasha. Kiedy młody szlachcic wyszedł, Roo spojrzał na Duncana. - Poszukaj dla siebie i Luisa jakiegoś wygodnego mieszkania. Stan naszych finansów pozwala, bym was umieścił w lepszej dzielnicy.
- Najwyższy czas - uśmiechnął się Duncan. A potem dodał: - Jeżeli mamy spędzać nieco więcej czasu z tymi ludźmi, kuzynie, to trzeba nam coś zrobić z naszymi ubraniami.
I nagle Roo po raz pierwszy w życiu poczuł się jak obdartus na wytwornym przyjęciu. - Zajmiemy się tym rano.
Po odejściu Duncana Roo rozejrzał się dookoła, sycąc się świadomością, że oto stał się członkiem klubu. Wychodził właśnie, kiedy usłyszał głos dobiegający go od stolika ustawionego w cieniu, pod zasłonami. - Panie Avery... na słowo, jeśli łaska.
Poznał głos Jacoba Esterbrooka i ruszył do jego stolika. Siedziało przy nim dwu ludzi... i nagle Roo poczuł, że serce bije mu szybciej. Drugim człowiekiem był Tim Jacoby.
Jacoby podniósł wzrok na Roo, ale nie rzekł ani słowa.
- Zna pan mojego wspólnika, pana Jacoby'ego? - spytał Esterbrook.
- Owszem... już się kiedyś spotkaliśmy... przelotnie.
- Mam nadzieję, że w mojej obecności zapomnicie o... niesnaskach - ciągnął grzecznie Esterbrook. Nie udawał, że nie wie o dzielącej tych dwu wrogości. - Bardzo bym pragnął, żebyście w przyszłości... doszli jakoś do porozumienia...
Jacoby wstał, spojrzał na Roo, ale nadal milczał. Potem zwrócił się do Esterbrooka: - Zobaczymy się jutro, Jacob.
- Proszę, niechże pan siada - poprosił Esterbrook po odejściu Jacoby'ego.
Roo usiadł, a Esterbrook skinął na kelnera, by ten podał jeszcze kawę. - Ojciec Tima i ja od dawna mieliśmy wspólne interesy... co więcej, bardzo się przyjaźnimy. Zaczynaliśmy razem, tutaj, w Krondorze. Jako woźnice...
- Mój ojciec też był woźnicą - rzekł Roo.
Po raz pierwszy od momentu, gdy się spotkali, Roo ujrzał w oczach Esterbrooka niekłamane zainteresowanie. - Naprawdę?
Roo kiwnął głową.
- A pan potrafi powozić, panie Avery?
- Potrafię, panie Esterbrook - odpowiedział Roo z uśmiechem. - Nie straszny mi sześciokonny zaprzęg... mogę wziąć i ósemkę, jeżeli się przyłożę.
Jego rozmówca parsknął szczerym i nie udawanym śmiechem, w którym Roo odkrył też odrobinę podziwu. - Patrzcie państwo. .. woźnica! - westchnął. - To może dlatego tak zafascynował pan moją córkę...
Na tę wieść serce Roo zaczęło wyprawiać dzikie harce. Zmusił się jednak do zachowania spokoju. - Czyżby? - spytał, udając łagodne zainteresowanie.
- Sylvia jest... dość kapryśnym dzieckiem - rzekł Esterbrook. - Bardzo zdecydowana z niej osóbka. Nie będę udawał, że rozumiem, co ją bawi. To właśnie powód, dla którego pana zatrzymałem. Poleciła mi, bym pana zaprosił na kolację pod koniec tygodnia. Zechce pan przyjść?
- Ależ oczywiście - rzekł Roo bez wahania.
- Doskonale - ucieszył się Esterbrook. - Porozmawiamy o tym, co zrobimy, kiedy dojdzie pan do wniosku, że nie powinien zabijać Jacoby'ego.
Roo poczuł się jak człowiek, któremu nagle wylano na łeb ceber lodowatej wody. - Och, niechże pan się pozbędzie złudzeń... któregoś dnia niechybnie go zabiję. Zamordował mojego wspólnika - rzekł spokojnie.
Esterbrook wzruszył ramionami, jakby mówili o jakiejś błahostce. - Cóż, powiem tylko tyle, że byłoby mi łatwiej, gdyby się jakoś dało tego uniknąć. - Odstawił kubek. - Niech mi będzie wolno pana ostrzec... nie jest pan jedynym osobnikiem w tym mieście, który ma znajomych w pałacu. Mój przyjaciel, Frederick Jacoby, także ma potężnych sojuszników. - Pochyliwszy się do przodu, szepnął konfidencjonalnie: - Jeżeli musi już pan mordować jego synów, proszę to zrobić dyskretnie, dobrze? A jak się pan będzie do tego zabierał, niechże mnie pan wcześniej ostrzeże, bym zdołał się od nich na czas oddalić... - Wstał, poklepał Roo po ramieniu i odszedł ze słowami: - Mój woźnica już czeka. A więc do piątku, panie Avery.
Roo siedział przez chwilę samotnie, zastanawiając się, do jakiegoż to świata trafił. Uprzejme słowa, w jakich Esterbrook omawiał z nim morderstwo, wytrąciły go z równowagi bardziej, niż rzezie oglądane przezeń podczas wojny.
Potem pomyślał o piątku, Sylvii - i serce omal nie wyskoczyło mu z piersi. Zmuszając się do zachowania spokoju, przypomniał sobie to, co Duncan mówił o ich garderobie.
Wstał, wyszedł... i przez całą drogę do składu myślał o Sylvii Esterbrook. Dopiero na widok Jasona i jego ksiąg przypomniał sobie o sprawach bieżących.
Przez cały tydzień żył wedle ustalonego planu. Wychodził z domu o świcie, zatrzymywał się w składzie, by omówić z Luisem, Duncanem, Dashem i Jasonem sprawy bieżące, a potem szedł prosto do Barreta. Niekiedy, w zależności od potrzeb, towarzyszyli mu tam Duncan i Dash. Częściej jednak chodził sam.
Duncan znalazł nieopodal biur niewielki domek z dwiema sypialniami do wynajęcia. Roo polecił mu zatrudnić kucharza. Jason i Dash zagnieździli się w składzie - i wyglądało na to, że szybko się zaprzyjaźnili. Jason był wprawdzie o kilka lat starszy, Dash jednak znacznie przewyższał go obyciem i życiowym doświadczeniem.
Roo posłuchał Duncana i odwiedził krawca, którego polecił mu Lender. Mistrz igły zaopatrzył go w ubrania odpowiednie na wyjście do Barreta oraz na towarzyskie przyjęcie. Duncan uszył sobie też kilka ubrań nieco bardziej skromnych, w których wyglądał nie jak dworski dandys, ale jak były najemnik.
Trzeciego dnia po zawiązaniu syndykatu przyszedł do Roo Jason.
- Panie Avery... czy mogę zadać panu pytanie, bez obawy, że się pan obrazi?
- Oczywiście, Jason. Byłeś u Barreta jedynym, który stanął po mojej stronie, kiedy Kurt chciał mi dać nauczkę. Uważam, że jesteśmy przyjaciółmi. O co chodzi?
- Co właściwie robi w firmie pański kuzyn?
- Co masz na myśli?
- No... Luis nadzoruje terminową wysyłkę towarów, dba o ceny, kieruje transportem... ja prowadzę księgi i rachunki, a Dash pomaga mi albo Luisowi, gdy zachodzi taka potrzeba. A Duncan... kręci się tu i tam... ale za co on odpowiada?
Roo przypomniał sobie spotkanie z woźnicą Jacoby'ego oraz to, że Duncan bez najmniejszego wahania stanął u jego boku z kordem w dłoni. - Rozumiem twoje zaniepokojenie, Jason. Powiedzmy, że pomaga mi osobiście. Coś jeszcze?
- Nie, tylko... - plątał się Jason. - No... dobrze. Idzie pan do Barreta?
- Owszem - kiwnął głową Roo. - Będę tam, gdybyście mnie potrzebowali.
Dotarł do klubu w pół godziny później, po to tylko, by odkryć, że interesy na galerii idą już w najlepsze. Masterson kiwnął mu dłonią. - Coś się szykuje... - powiedział.
Nieopodal stało kilku kelnerów, którzy chwytali zapisywane przez Crowleya i Hume'a skrawki papieru.
- Co się dzieje? - spytał Roo.
- Dostajemy oferty - odpowiedział Masterson. - Bardzo wiele ofert.
Roo zmarszczył brwi. - Skąd?
- Cóż... od innych członków klubu - odpowiedział Masterson.
- Nie... ja chciałbym wiedzieć, skąd ma być to zboże?
- Nie mam pojęcia. - Zmrużył oczy Masterson.
I nagle Roo poczuł, że zna odpowiedź. Ujął kelnera pod ramię. - Poślij kogoś do mojego biura. Niech mój kuzyn Duncan i pan Dash zjawią się tu tak szybko, jak to tylko możliwe. Czy powzięliśmy już jakieś zobowiązania? - zwrócił się do pozostałych członków syndykatu.
- Jeszcze nie - odpowiedział Crowley - ale ceny idą w dół i skłonny jestem sądzić, że niedługo osiągną dno...
- Jak są niskie?
- Zeszły już do dwu sztuk srebra za trzy buszle z ośmioprocentową zaliczką.
Roo ściszył głos. - Gotów jestem się założyć, że któryś z pośredników posłał kogoś na wschód do Doliny Snów. Czy pomyślelibyście o tym, że ceny są godziwe, gdyby ktoś sprowadził keshańskie zboże na północ przez Dolinę?
- A skąd taki pomysł? - spytał Masterson.
- Bo jestem podstępnym draniem - odpowiedział Roo - którego ojciec prowadził wozy po wszystkich drogach Królestwa, bywał więc i przy granicy... w Dolinie.
Wkrótce pojawił się Duncan, któremu Roo wydał polecenie: - Zacznij myszkować po gospodach nieopodal Kupieckich Wrót. Słuchaj uważnie i wypatruj ludzi z Doliny. Chcę wiedzieć, czy ktoś skupuje zboże w Kesh, a jeżeli tak, to kto to jest... i ile kupuje.
Gdy Duncan wyszedł, Crowley spojrzał spod oka na Roo. - To jakaś magiczna sztuczka, o której nic nie wiemy, czy tylko domysł?
- Domysł. Ale sądzę, że jeszcze przed zachodem słońca dowiemy się, że z zachodu, przez Dolinę, jedzie do nas tyle zboża, ile potrzebujemy... a nawet dwa razy więcej.
- Ale po co? - spytał Hume. - Dlaczego ktoś miałby zrobić coś takiego?
- Bo ja sam byłbym coś takiego zrobił - odpowiedział ponuro Roo - gdybym chciał zrujnować nasz syndykat. Jakie mamy zabezpieczenie dostawy?
- Opcje są ubezpieczone, jeżeli ktoś ofiarujący opcje nie dotrzyma umowy, prawo Królestwa wymaga, aby zapłacił całą sumę... i dodatkowo za złoto, które moglibyśmy zarobić na tej transakcji. Przyjęcie kontraktu i niewywiązanie się z dostawy oznaczałoby dla kogoś wielkie straty... chyba że...
- Że co? - naciskał Roo.
- Że dana spółka mogłaby poświadczyć w Królewskim Sądzie, iż sama została wyeliminowana z interesów i sama ponosi podobne szkody, by sprostać innym kontraktom.
- No tak... - rzekł Roo. - Teraz już wiem, że ktoś usiłuje nas zniszczyć. - Przez chwilę milczał. - Czy mielibyśmy podstawy do odmowy przyjęcia tego zboża... powiedzmy ze względu na jego kiepską jakość?
- Nie - odpowiedział Masterson. - Możemy zerwać kontrakt tylko wtedy, gdy zboże będzie przegniłe lub w ogóle nie będzie się nadawało na przemiał. Dlaczego o to pytasz?
- Ponieważ oni płacą najniższe ceny... co oznacza, że sprowadzą tu najpodlejsze ziarno, jakie może być. - Powiódł wzrokiem po swoich wspólnikach. - Kto zgłasza te oferty?
- Rozmaite spółki - odpowiedział Crowley.
- Ale kto za nimi stoi?
Masterson spojrzał na stos notatek, jakby usiłował znaleźć w nich jakąś prawidłowość. - Jacob - powiedział po chwili. Roo poczuł, że serce staje mu w piersiach. - Esterbrook?
- Dlaczego miałby się wdawać w takie przedsięwzięcie? - spytali Hume i Crowley.
- Obawiam się, że to przeze mnie - rzekł Roo. - Myślę, że doszedł do wniosku, iż dla nas dwu będzie za ciasno na drogach... i próbuje mnie zniszczyć. Was zgniecie przy okazji... Nie ma w tym nic osobistego, tego jestem pewien...
- I co teraz? - spytał Crowley.
- No... nie możemy podpisywać opcji na zakup zboża, którego by nie kupił największy szachraj wśród młynarzy... - Roo myślał przez chwilę nad rozwiązaniem problemu i nagle się uśmiechnął. - Mam!
- Co takiego?
- Powiem wam, jak wróci Duncan. Do tej pory nic nie róbcie i niczego nie kupujcie.
Wstał i wyszedł, postanawiając zdobyć trochę informacji na własną rękę. Przed wieczorem znalazł Duncana w jakiejś gospodzie, siedzącego w rogu z dwoma obco odzianymi ludźmi, którzy na pierwszy rzut oka wydali mu się najemnikami. Na jego widok Duncan kiwnął dłonią, wzywając go, by podszedł bliżej.
- Posłuchaj, Roo, moi dwaj przyjaciele mogą ci opowiedzieć zajmującą historyjkę. - Roo zauważył, że nieznajomi opróżnili już kilka kufli piwa, Duncan zaś był trzeźwy, jakby w ogóle nie brał żadnego trunku do ust.
Kiedy Roo usiadł, nastąpiła wzajemna prezentacja. Dwaj najemnicy opowiedzieli Roo, że zostali wynajęci do ochrony gońca, który przewiózł wiadomość z Shamaty do pewnego kupca w Krondorze. Wiadomość dotyczyła wielkiego transportu zboża idącego z Kesh. Po wysłuchaniu opowiastki Roo wstał. Położył na stole niewielką sakiewkę ze złotem i rzekł: - Panowie, płacę za wasze kwatery, napitki i kolację. Idziemy, Duncan...
Wróciwszy do Barreta, zastał swoich wspólników niemal samych na galerii. Przysiadł się do nich i rzekł: - Ktoś sprowadza do Krondoru wielki transport kiepskiego zboża. - Jesteś pewien?!
- Po co kupować zboże, którego nie da się sprzedać? - powtórzył Crowley swoje wcześniejsze pytanie.
- Ktoś wie, że skupujemy opcje - zaczął wyjaśnienia Roo. - Ktoś wie również i to, że będziemy musieli zapłacić pełną cenę albo stracimy zaliczki. Przywozi więc zboże do miasta... dostatecznie dużo, żeby wypełnić warunki kontraktu... takie, żebyśmy odmówili kupna... Oni zatrzymują zaliczkę i topią zboże.
- Ale też na tym stracą! - żachnął się Crowley.
- Nie tak wiele. Część odzyskają, dzięki naszym zaliczkom. Ale jeżeli nie zależy im na zysku, tylko na tym, by nas zniszczyć, nie będą się przejmowali niewielkimi stratami.
- To... świństwo! - stęknął z oburzeniem Hume.
- Wielkie świństwo - zgodził się Masterson. - Ale doskonale przemyślane...
- Co teraz? - spytał Hume.
- Panowie... - odezwał się Roo. - Jako były żołnierz wiem, że na każdego przychodzi chwila, kiedy musi się wykazać stanowczością. Albo wstrzymamy skup i darujemy sobie to, cośmy do tej pory zainwestowali, albo możemy się zastanowić, jak obrócić sytuację na naszą korzyść. Ale do tego trzeba nam będzie więcej złota...
- Co więc proponujesz? - spytał Masterson.
- Przestańmy skupować opcje. Od tej chwili mówimy „nie”... nasze propozycje muszą być minimalne, tak by nikt ich nie przyjmował... ot, tyle tylko, by dać wszystkim do zrozumienia, że nie wypadliśmy z interesu.
- Dlaczego?
- Ponieważ z każdym dniem zbliża się do Krondoru potężny transport zboża, sześćdziesiąt wozów dostarczonych przez firmę , Jacoby i Synowie”. - Spojrzał na stos ofert ciągle leżących przed nimi na stole. - Mają tu dotrzeć za czterdzieści dziewięć dni. Z każdym mijającym dniem, właściciele będą się coraz bardziej denerwowali, jeżeli nie znajdą na nie kupców, ponieważ, jeżeli to zboże dotrze do Krondoru, zanim zostanie zakontraktowane, trzeba je będzie utopić w porcie. W przeciwnym wypadku sprzedaje po naszej cenie, zakładając, że wciąż będzie nas mógł zniszczyć.
- A jak możemy odparować ten cios? - spytał Hume.
- Panowie... wykupimy każdy kontrakt w Krondorze. Jeżeli do czasu, kiedy to zboże dotrze do Krondoru, będziemy posiadali każde ziarnko zboża stąd do Ylith, wyślemy na Dalekie Wybrzeże i do Wolnych Miast zboże najwyższej jakości, odzyskamy zainwestowane pieniądze i wyjdziemy na swoje.
- A co ze zbożem z Kesh? - wahał się jeszcze Masterson.
- Sprzedamy je farmerom na wypas, wojsku... komukolwiek. Nawet jeżeli na tym stracimy, na reszcie zarobimy tyle, że zaspokoi to nasze najśmielsze oczekiwania. Dwadzieścia, trzydzieści do jednego... może i sto do jednego!
Masterson złapał za pióro i zaczął coś gorączkowo obliczać. Po dziesięciu minutach podniósł głowę znad notatek. - Biorąc pod uwagę obecną sytuację, musimy zdobyć jeszcze dwanaście tysięcy suwerenów. Panowie... potrzebni nam nowi wspólnicy. Zajmijcie się tym.
Crowley i Hume pospieszyli na dół, a Masterson zwrócił się do Avery'ego. - Roo... mam nadzieję, że się nie mylisz.
- Jaką musielibyśmy ustalić cenę, by zapewnić sobie pozycję nie do obalenia?
Jerome Masterson parsknął śmiechem. - Nawet gdyby zboże było za darmo, nie śmiałbym mówić o pozycji „nie do obalenia”. Trzeba będzie gdzieś przechować to zboże... i jeżeli nie sprawdzą się te wieści o kryzysie w Wolnych Miastach, to wszyscy możemy skończyć jako wozacy w firmie „Jacoby i Synowie”.
- Pierwej zobaczę ich w piekle! - zgrzytnął zębami Roo. Masterson kiwnął dłonią na kelnera. - Przynieś mi, chłopcze, moją specjalną brandy i dwie szklaneczki. - A potem zwrócił się do Roo. - A teraz będziemy czekać...
Roo łyknął nieco trunku i stwierdził, że pije wyśmienitą wódkę.
W pewnej chwili Masterson zerknął na leżący przed nim stos notatek i zmarszczył brwi.
- O co chodzi? - spytał Roo.
- Albo się pomyliłem, albo nie widzę w tym sensu... Pewne kontrakty złożyła nam dwukrotnie ta sama grupa. - Namyślał się przez chwilę, aż wreszcie kiwnął głową. - A... no tak. Pomyłka dość trudna do uniknięcia. To nie jest ta sama grupa... To tylko pozory...
Roo odwrócił głowę, jakby wsłuchując się w jakiś głos z boku. - Coś ty powiedział?
- Powiedziałem, że te grupy wyglądają na takie same, ale nimi nie są - rzekł Masterson, wskazując na dwie notatki.
- Dlaczego?
- Różnią się nazwiskiem jednego z inwestorów...
- Dlaczego to robią?
- Z chciwości? - podsunął mu Masterson. Westchnął dramatycznie. - Niekiedy ludzie ofiarują kontrakty, których nie mają zamiaru dotrzymywać, licząc jedynie na ruinę przeciwnika i na zarobek w zaliczkach. Jeżeli teraz wezmą nasze pieniądze, a my pójdziemy na dno, to w dniu wypełnienia zobowiązań tylko wzruszą ramionami. „Komu mielibyśmy to dostarczyć?” spytają.
- Pokiwał głową. - Może już rozchodzą się wieści, że mamy problemy.
- Problemy... - powtórzył Roo. J nagle go olśniło. Po ułamku sekundy miał już w głowie cały plan, piękny i doskonale logiczny. -Jerome, mam!
- Co takiego? - spytał Masterson.
- Wiem nie tylko, jak to obrócić na naszą korzyść, ale wiem, jak puścić z torbami tych, co chcą nas zrujnować. - Zdał sobie sprawę, że może trochę przesadza. - No... jeśli nawet nie puścimy ich z torbami, to damy im łupnia! - uśmiechnął się szeroko.
- Ale my z pewnością zarobimy... nieprzyzwoicie wiele zarobimy na tym zbożowym interesie! - Spojrzał na Mastersona. -Nawet jeżeli nie będzie plagi w Wolnych Miastach!
Masterson nagle cały zamienił się w słuch.
- Niech mnie powieszą, jeżeli nie! - zapewnił go Roo.
Rozdział 14
NIESPODZIANKA
Jeździec zatrzymał konia.
Wracający z pól farmerzy nieco się zdziwili, widząc, że jeździec skręca ku nim. Bez słowa zatrzymali się i poczekali, aż się zbliży. Czasy były wprawdzie spokojne, ale nieznajomy był uzbrojony, a w stosunku do obcych nigdy nie dość ostrożności.
Jeździec tymczasem zdjął kapelusz z szerokim rondem, odsłaniając młodą twarz otoczoną kasztanowymi kędziorami. Kiedy się uśmiechnął, wieśniacy zobaczyli, że niedawno dopiero wyrósł z wieku chłopięcego. - Witam was, dobrzy ludzie... - pozdrowił ich uprzejmie.
Wieśniacy odpowiedzieli na uprzejmość nieznajomego zaledwie chrząknięciami. Potem ruszyli dalej, gdyż nie mieli czasu na towarzyskie pogawędki ze znudzonym synem jakiegoś wielmoży, który wybrał się na wieczorną przejażdżkę.
- Jak żniwa? - spytał uprzejmie jeździec.
- Dobrze, panie - odpowiedział jeden z wieśniaków.
- Uzgodniliście już cenę? - spytał nieznajomy.
Wieśniacy zatrzymali się jak wryci. Młodzik mówił o dwu rzeczach, które tych ludzi interesowały najbardziej: o zbożu i o pieniądzach.
- Jeszcze nie, wielmożny panie - odpowiedział jeden z kmiotków. - Pośrednicy z Krondoru i Ylith pojawią się nie wcześniej niż za dwa, trzy tygodnie.
- A ile chcecie za wasze zboże? - spytał przybysz. Wieśniacy umilkli nagle i zaczęli gapić się na siebie niepewnym wzrokiem. - Nie wyglądacie mi, panie, na pośrednika - odezwał się w końcu jeden z nich. - Jesteście synem młynarza?
- Nie nazwałbym go młynarzem - parsknął śmiechem młodzik. - Dziadek był złodziejem... a ojciec... powiedzmy, że pracuje dla Diuka Krondoru.
- O co wam chodzi, paniczu? - pytał dalej najśmielszy z kmiotków.
- Jestem przedstawicielem człowieka, który chciałby kupić zboże, ale ceny wolałby ustalić teraz.
Wieśniacy zaczęli się naradzać. Po chwili znów odezwał się ten, który mówił za całą grupę: - Tego przedtem nie było... Nie wiemy nawet, jakie będą zbiory...
Chłopak powiódł wzrokiem po otaczających go twarzach. - Przyjacielu - zwrócił się w końcu do jednego z kmiotków. - Jak długo uprawiasz swoje pole?
- Niczym innym się nie zajmowałem przez całe moje życie, panie... - odpowiedział zagadnięty. -To było pole mojego ojca, a teraz należy do mnie.
- I chcesz mi wmówić, że nie potrafisz - z dokładnością do jednego buszla - określić, ile w tym roku zbierzesz ze swego pola?
Kmiotek zaczerwienił się. - Prawdę rzekłszy, panie... potrafię.
- Jak wy wszyscy - zwrócił się młodzik do pozostałych. - Oto moja oferta: ustalcie cenę teraz... i zapłatę dostaniecie teraz. A my odbierzemy zboże po żniwach.
Wieśniacy oniemieli. - Zapłacicie nam... teraz? - wystękał w końcu najbardziej wymowny.
- Nie inaczej.
I wtedy ceny posypały się tak szybko, że jeździec nie zdążył ich zapisywać. - Dość! - zawołał, podnosząc rękę. Zsiadłszy z konia, podał wodze jednemu z kmiotków, a potem wyjął z juków przybory do pisania.
Pierwszy z wieśniaków ustalił cenę dla tysiąca buszli, a jeździec kiwnął głową. Potem wysunął swoją propozycję i zaczęły się targi. Kiedy wreszcie się dogadano, spisał imiona wieśniaków i ilości zboża, jakie zobowiązali się dostarczyć, a potem każdy ze sprzedających postawił znak przy swoim imieniu. Na koniec zaczęło się odliczanie złota.
Kiedy jeździec ruszył w dalszą drogę, kmiotkowie z trudem mogli uwierzyć własnemu szczęściu. Sprzedali zboże po cenie może i nie najlepszej, ale z pewnością niezłej... i mieli już pieniądze!
Dash gnał na północ, czując ból w grzbiecie i ramionach. Podczas ostatnich trzech dni odwiedził ponad tuzin podobnych wiosek i wiedział, że Duncan, Roo i Luis robią dokładnie to samo co on. Jeżeli będzie poganiał konia, zdąży jeszcze dotrzeć przed wieczorem do ostatniej wioski nieopodal Sarth - co oznaczało, że po krótkich targach z wieśniakami będzie mógł wpaść na noc do Johna Vinci, zostawić mu wiadomość od Roo, wyspać się porządnie, a rano udać się z powrotem do Krondoru.
Dał koniowi ostrogę i puścił go truchtem, a zmęczone konisko z trudem ruszyło ku zachodzącemu słońcu.
Pod koniec tygodnia do Krondoru wrócili czterej znużeni jeźdźcy, którzy spotkali się w składach Roo.
- Jeżeli stąd do Sarth znajdziecie choćby garść zboża, która nie należy do nas, to chyba tylko w paśniku jakiegoś konia...
- Ja wygoliłem wszystko stąd do Końca Ziemi - rzekł Luis.
- Nie wiem, czy kupiłem wszystko zboże stąd do Doliny - rzekł Luis - ale wydałem całe złoto, w które mnie zaopatrzyłeś. - I podał kuzynowi listę z nazwiskami i kwotami.
- Ja zrobiłem to samo aż do pogórza - rzekł Roo. Spojrzał na wszystkie rachunki. - Jeżeli się nie uda, to trzeba nam będzie chyba ponownie rozważyć propozycję Bobby'ego... tę o zaciągnięciu się do armii.
- Ja mam inne perspektywy - rzekł Dash. I dodał z uśmiechem: - Tak przynajmniej mi się zdaje.
- Idę do domu zmienić ubranie - stwierdził Roo. - Dziś wieczorem jem kolację z Jacobem Esterbrookiem.
Dash i Duncan wymienili porozumiewawcze spojrzenia.
Twarz Duncana nie zmieniła wyrazu, ale Dash uśmiechnął się szeroko. - Liczysz na to, że spotkasz Sylvię? - spytał Jason.
- Owszem, liczę... - uśmiechnął się Roo. Luis zmarszczył brwi, ale się nie odezwał.
Roo wyszedł ze składu i pospieszył do domu. W bawialni żona kołysała dziecko w ramionach i śpiewała mu jakąś piosenkę. Roo zatrzymał się w drzwiach i wszedł cicho, bo zobaczył, że córeczka śpi.
- Była trochę markotna - szepnęła Karli. Roo pocałował żonę w policzek. - Dobrze ci poszło?
- Dowiemy się za tydzień - odpowiedział.
- Opowiesz mi o tym przy kolacji. Ona chyba jeszcze będzie spała...
- Wiesz... - Roo zaczerwienił się jak rzodkiewka - z tego wszystkiego zapomniałem ci powiedzieć, że dziś wieczorem jem kolację gdzie indziej. Przepraszam.
- Ale właśnie wróciłeś do domu... - zaprotestowała Karli. - Wiem, ale to ważne. Kolejne spotkanie w interesach.
- Interesy? Wieczorem? - zdziwiła się Karli. Zmęczenie, napięcie nerwowe, w jakim żył ostatnio, i pragnienie, by jak najszybciej zobaczyć Sylvię Esterbrook, sprawiły, że odpowiedział bardziej szorstko, niż zamierzał: - Tak! Interesy! Wieczorem! Jem dziś kolację u jednego z najbogatszych inwestorów w Krondorze!
W tejże chwili obudziła się Abigail i przestraszona głośnym okrzykiem ojca rozpłakała się. W oczach Karli błysnął gniew, zdołała jednak odpowiedzieć spokojnie: - Nie podnoś głosu. Obudziłeś córeczkę...
Roo machnął niedbale dłonią. - Przepraszam... Uspokój ją jakoś... Muszę się przebrać i wykąpać. Potrzeba mi wanny i gorącej wody!
Okrzyk Roo wywołał u Abigail kolejny wybuch płaczu. Karli z trudem kontrolowała twarz i nie spuszczała wzroku z męża idącego na górę, by się odświeżyć przed kolacją.
Roo bardzo się spieszył. Mimo iż się wykąpał, czuł, że się poci pod nowym ubraniem. Przed bramą domu Esterbrooka zatrzymał się na chwilę. Pomyślał, że powinien wynająć powóz, a nie jechać konno. Zamiast stanąć u drzwi Esterbrooka spokojny i wypoczęty, pojawił się tu niemal bez tchu.
Gdy zapukał, judasz w drzwiach otworzył się niemal natychmiast i pojawiła się w nim gęba odźwiernego. - Tak?
- Jestem Rupert Avery. Pan Esterbrook zaprosił mnie na kolację - oznajmił Roo.
- Tak jest, proszę pana - rzekł odźwierny, cofając się w głąb. Prawie natychmiast potem drzwi otworzyły się na całą szerokość.
Wjechawszy na dziedziniec posiadłości Esterbrooków, Roo nie mógł wyjść ze zdumienia - zgodnie z oczekiwaniami gospodarzy. Dom stał na zboczu jednego ze wzgórz otaczających wschodnie przedmieścia, na tyle wysoko nad otaczającymi go mająteczkami, że człek czuł się tu jak na wsi, choć dotarcie do posiadłości zajęło Roo jedynie pół godziny. Przed wzrokiem natrętów i ciekawskich osłaniał budynki wysoki, kamienny mur - taki sam, który ograniczał wąską dróżkę, którą jechał, tak że w sumie przedtem widział niewiele, poza niewysoką wieżyczką na jej końcu.
Teraz mógł zobaczyć, że wieża była w zasadzie platformą obserwacyjną, z małym stożkowatym dachem i okienkami wyglądającymi na cztery strony świata. Roo doszedł do wniosku, że było to świetne miejsce, z którego można było śledzić przybycie karawan i pojawienie się okrętów w porcie. Właśnie zza horyzontu wyłoniły się oba miesiące i Roo zobaczył błysk metalu w jednym z okienek. Zsiadając z konia i podając odźwiernemu wodze, pomyślał, że Esterbrook musiał tam zainstalować jedno z tych najnowszych szkieł do dalekiego widzenia.
Dom zresztą wyglądał tak, jak się tego spodziewał. Dwupiętrowy, dość obszerny, ale w niczym nie przypominał pałacu. Otaczały go ogrody, i przybysz wyczuł zapach rozkwitających wieczorem kwiatów. W kilku oknach płonęły światła i widać było ożywiony ruch.
Zapukał do drzwi, które otworzyły się po kilku sekundach. Roo spodziewał się służącego - i niemal stracił dech, kiedy zobaczył otwierającą mu drzwi Sylvię Esterbrook.
- Aaa... pan Avery - powiedziała z uśmiechem, od którego jego serce zaczęło bić szybciej. Miała na sobie głęboko wyciętą suknię, która pokazywała, że dziewczyna nie była tak... smukła, jak myślał w pierwszej chwili. Suknia miała delikatny, błękitny odcień, doskonale podkreślający barwę oczu Sylvii. Na szyi zawiesiła jedynie prosty naszyjnik z diamentów.
- Witam! - powiedział Roo, przechodząc przez próg.
- Mogę wziąć pański płaszcz? - spytała.
Gmerając niezdarnie palcami pod szyją, zdołał jakoś w końcu zdjąć nieznośną opończę.
- Ojciec czeka na pana w swoim gabinecie. Korytarzem do końca i w lewo - powiedziała, pokazując drogę. - Ja odwieszę płaszcz i zajmę się kolacją.
Roo patrzył przez chwilę na drzwi, w których znikła, a potem zmusił się do nabrania tchu w płuca i zrobienia kilku głębszych oddechów. Oszołomiony widokiem dziewczyny zdawał sobie jednak sprawę z faktu, iż rozmowa z jej ojcem może się okazać równie niebezpieczna, jak pojedynek ze śmiertelnym wrogiem.
Idąc wzdłuż korytarza, zerknął w bok i zobaczył dwa pokoje, umeblowane bardzo skromnie, z pojedynczymi łóżkami, szafami i nocnymi stolikami. Kwatery dla służby?
Dotarł wreszcie na koniec hallu i stanął przed wielkimi drzwiami, na poły niewidocznymi w półmroku - cały korytarz oświetlał blask tylko jednej świecy.
- Proszę, niechże pan wchodzi -rozległ się głos z zamkniętego pokoju.
Roo otworzył drzwi i wszedł do środka. Jacob Esterbrook podnosił się właśnie zza sporego stołu stojącego pośrodku pomieszczenia, na które Roo nie znalazł innego określenia, jak tylko biblioteka. Podczas pobytu w pałacu widział kiedyś komnatę pełną ksiąg, zdumiony był jednak, odkrywając, że gromadzi je także ktoś nie należący do rodziny Królewskiej. Komnatę oświetlała para świec - jedna stała w lichtarzu na biurku Esterbrooka, drugą umieszczono w świeczniku umocowanym do ściany naprzeciwko drzwi wejściowych. Poza tymi kręgami światła komnata pogrążona była w mroku.
Podchodząc do biurka, Roo zauważył niewyraźną sylwetkę człowieka stojącego pod ścianą. Potem spostrzegł, że za pierwszym w ciemności stoi jeszcze drugi. Ujrzawszy go, obaj ruszyli do przodu, Roo zaś odruchowo sięgnął do boku po tkwiący w pochwie sztylet.
- No, no - odezwał się Esterbrook, jakby chciał przywołać do porządku spierających się ze sobą chłopców. W kręgu światła stanął Tim Jacoby, za nim zaś stanął drugi mężczyzna - bardzo do niego podobny i młodszy - którego Roo uznał za brata swego wroga.
- Mości Avery, myślę, że nie muszę panu przedstawiać Tima Jacoby'ego. Ten pan to jego brat, Randolph. - Spojrzawszy ku drzwiom, dodał z lekkim naciskiem w głosie: - Obaj właśnie wychodzili...
Roo stał sztywno, gotów do natychmiastowej obrony. Tim nie rzekł ani słowa, ale Randolph mijając go, skłonił lekko głowę. - Panie Avery...
- Panie Jacoby... - Roo też odpowiedział skinieniem. Żaden jednak nie zdobył się na wymianę uścisku dłoni.
Przy drzwiach Tim się odwrócił i spojrzał na Esterbrooka. - Jeszcze się zobaczymy, Jacob.
- Z pewnością, Tim - odparł Esterbrook. - Pozdrów ode mnie ojca.
- Nie omieszkam.
- Zapięcie na ostatni guzik pewnych... interesów zajęło nam nieco więcej czasu, niż myślałem - zaczął usprawiedliwienia gospodarz. - Przykro mi, żem pana naraził na nieprzyjemności.
- To było nieco... zaskakujące - przyznał Roo.
- Proszę, niechże pan siada. - Esterbrook wskazał gościowi spory fotel po przeciwnej stronie biurka. - Zanim Sylvia przygotuje kolację, minie jeszcze trochę czasu. Dowiadywałem się o pana, młody panie - podjął gospodarz, kiedy obaj usiedli wygodnie. Esterbrook złożył dłonie na brzuchu. Roo nigdy wcześniej nie widział go bez nakrycia głowy i teraz odkrył, że tuż powyżej uszu jego rozmówca jest łysy jak kolano, reszta zaś siwych włosów przycięta jest króciutko. Zapuścił też sobie obfite i gęste bokobrody, starannie jednak goląc wąsy i podbródek. Na jego twarzy gościł teraz wyraz prawdziwego rozbawienia.
- Pański pomysł, by importować wino z Darkmoor w beczkach, nie był pozbawiony sensu. Myślę, że przedsięwzięcie takie byłoby warte zachodu. Źle się stało, że nie ułożył się pan przedtem z Szydercami. Gdybym wiedział o tym wcześniej, mógłbym oszczędzić panu strat... a Tannersonowi życia...
- Jestem pod wrażeniem pańskiej znajomości szczegółów - rzekł gładko Roo.
Esterbrook machnął dłonią, jakby sprawy, o których mówili, nie miały większego znaczenia. - Informacja ma swoją cenę, owszem, ale łatwo ją zdobyć, jeśli się wie, gdzie szukać. -Pochyliwszy się ku przodowi, dodał: - Radziłbym dobrze zapamiętać, młody panie: ze wszystkich towarów, jakimi ludzie handlują, informacja jest najcenniejsza.
Roo kiwnął głową. Nie był pewien, czy dobrze pojął to, co Esterbrook chciał mu powiedzieć, ani też nie wiedział, czy w pełni się ze starym zgadza. Doszedł jednak do wniosku, że Esterbrook nie dyskutuje z nim... tylko wygłasza lekcję.
- No!... Mam nadzieję, że w przyszłości dojdzie pan do porozumienia z Timem Jacobym, bo choć przyznaję, że wrogość obu panów nie jest pozbawiona podstaw, niełatwo mi prowadzić interesy ze wspólnikami, którzy gotowi są skoczyć sobie do gardeł i się pozabijać...
- Nie wiedziałem - rzekł Roo - że robimy ze sobą interesy...
Jacob Esterbrook uśmiechnął się tak, jak mógłby się uśmiechać lodowiec. - Myślę, że jest pan wybrańcem losu, panie Avery, który przeznaczył pana do jakiegoś sobie tylko wiadomego celu. Szybko pan się wybił i osiągnął w tym mieście pewną... pozycję. Małżeństwo z córką Helmuta Grindle'a zapewniło panu środki i zamożność, jakiej by panu pozazdrościł niejeden magnat... ale pan patrzy wyżej i dalej. Ma pan oczywiście dobre stosunki na dworze. Ojciec Jacoby'ego bardzo się zirytował, kiedy pańska kompania ubiegła go przy zdobyciu kontraktu na dostawy towarów do pałacu; spodziewał się, że to on zostanie wybrany. Dwukrotnie, jak słyszałem, naraził go pan też na straty w zakresie handlu... powiedzmy... niejawnego.
Roo nie mógł powstrzymać się od śmiechu: - Panie Esterbrook, jestem oczywiście niedoświadczonym młodzikiem, ale jednego zdążyłem się już nauczyć: Nie przyznawaj się do niczego!
Teraz roześmiał się Esterbrook, a w jego śmiechu zabrzmiały nutki szczerości. - Bardzo dobrze powiedziane. - Westchnął. - Jakkolwiek potoczą się wydarzenia, mam nadzieję, że zdołamy się jakoś dogadać...
- Mam dług do spłacenia - rzekł Roo z pewną zawziętością w głosie - ale pana, panie Esterbrook, te rachunki nie obejmują.
- Cóż...w tej chwili, istotnie nie - odpowiedział stary.
W tym momencie rozległo się pukanie i Roo poderwał się z fotela, gdyż zza uchylonych drzwi ukazała się główka Sylvii. - Kolacja na stole.
- Nie wolno kazać czekać pani domu - uśmiechnął się Esterbrook.
Roo potrząsnął głową, ale nie rzekł ani słowa. Ruszył za gospodarzem, który wywiódł go na korytarz, gdzie puścił gościa przodem. Roo poszedł więc za Sylvią, a kiedy dotarli do dobrze oświetlonego przedpokoju przy głównym wejściu, nie mógł powstrzymać zachwytu na widok światła igrającego w jej złotych lokach.
Trafili w końcu do jadalni, a Roo odkrył, że serce wali mu znacznie szybciej, i to bynajmniej nie na skutek wysiłku po przejściu kilkunastu kroków. Sam nie bardzo wiedział, jak trafił do fotela ustawionego na prawo od honorowego miejsca na końcu długiego stołu. Sylvia zajęła miejsce naprzeciwko. Przy stole mogło się zmieścić jeszcze siedem osób.
- Nigdy nie widziałem komnaty takiej jak ta - rzekł Roo, by zacząć rozmowę.
- Ten pomysł zaczerpnąłem z dalekiego dworu pewnego króla w Konfederacji Keshańskiej. Król ten przedkładał spożywanie posiłków w dobranym towarzystwie nad oficjalne dworskie uczty... więc zamiast siadać pośrodku stołu, podczas gdy wszyscy zbierali się po jego lewej i prawej stronie, on odwrócił porządek - usiadł na końcu i w ten sposób miał wszystkich przed sobą.
- Kiedyś - odezwała się Sylvia - mieliśmy duży okrągły stół... i trzeba było niemal krzyczeć, jeśli się chciało porozmawiać z kimś siedzącym naprzeciwko.
- To mi się podoba - uśmiechnął się Roo. Przysiągł sobie, że swoją jadalnię urządzi podobnie. Potem zdał sobie sprawę, że w jego małym domku nie ma miejsca na tak duży stół. Nagle przypomniał sobie interes, jaki planował z partnerami, i zrozumiał, że jeśli wygrają, będzie mógł wybudować sobie dom nie mniejszy od tego. Postanowił, że na razie nie będzie się trapił tym, co zrobi, jeśli przeciwnicy go przechytrzą.
Rozmowa toczyła się gładko, Roo zaś nie umiał sobie później przypomnieć nawet połowy tego, o czym mówiono. Przez cały wieczór starał się nie patrzeć zbyt uporczywie na Sylvię, nie potrafił jednak uniknąć tego całkowicie. Pod koniec kolacji wydało mu się, że zapamiętał sobie rysy jej twarzy w najdrobniejszych szczegółach. Znał każdą krzywiznę szyi, każdy grymas warg... i nawet nieznaczną niedoskonałość w ustawieniu ząbków, z których jeden leciutko zachodził na drugi - co było jedyną skazą na idealnie pięknym wizerunku dziewczęcej twarzy.
Sam nie wiedział, kiedy znalazł się u drzwi i żegnając się z gospodarzem, złożył mu życzenia dobrej nocy. A wtedy Sylvia ujęła jego dłoń i podniosła ją tak, że knykciami muskał leciutko czubki jej piersi.
- Cudowny wieczór, panie Avery... Mam nadzieję, że jeszcze nas pan kiedyś odwiedzi...
Roo z trudem wybełkotał obietnicę ponownej wizyty. Odwróciwszy się wreszcie, zdołał się jakoś wspiąć na siodło i wolno ruszyć ku bramie. Nie mógł nadziwić się tym cudownym odczuciom, a jeszcze bardziej zdumiewało go to, że Sylvia Esterbrook najwyraźniej polubiła jego towarzystwo...
Nie przestawał się zdumiewać nawet wtedy, gdy zamknięto za nim bramę...
Sylvia odczekała, aż drzwi się zamkną za gościem, a potem podeszła do okna i przez chwilę obserwowała odjeżdżającego Roo. - Co o nim sądzisz? - spytała, odwracając się do ojca.
- Młody człowiek, przed którym otwiera się wielka przyszłość - odpowiedział Jacob Esterbrook.
- Jest oczywiście mało urodziwy, choć w tej jego szczurzej gębie jest coś pociągającego... - powiedziała sucho. - Ale ma zaskakująco mocny uścisk dłoni. - Delikatnie postukała się paluszkami po ząbkach. - Ci żylaści chłopcy są podobno... niespożyci...
- Sylvio - skrzywił się stary - wiesz jak bardzo nie lubię tego rodzaju rozmów...
Dziewczyna przemknęła obok ojca i ruszyła po schodach do swojej sypialni. - Ojcze... wiesz, jaka jestem. Ty mnie taką uczyniłeś. - Uśmiechnęła się doń ponad ramieniem. - Zamierzasz go zabić?
- Mam nadzieję, że nie będę musiał - odpowiedział Esterbrook. - Chłopak jest pomysłowy, i z tego co słyszałem o jego wojaczce, potrafi przeżyć w najgorszych nawet warunkach. Sądzę, że lepiej mieć w nim sprzymierzeńca niż wroga.
- Ale to wszystko ci nie przeszkodzi doprowadzić go do ruiny - rzekła Sylvia, idąc w górę po schodach.
Esterbrook machnął niecierpliwie dłonią. - Zrujnowanie człowieka to zupełnie inna sprawa niż morderstwo. Jeżeli w tej spekulacji na cenach zboża straci wszystko, mogę mu nawet zaproponować stanowisko przy jednej z moich kompanii. Nie będę się musiał wtedy trapić o rosnącego w siłę rywala... i może nam oddać wielkie usługi.
Sylvia znikła na górze, a stary wrócił do gabinetu. - Zresztą, w razie potrzeby, wystarczy, że szepnę słówko, a Tim Jacoby natychmiast go zabije - powiedział do siebie.
Roo pił kawę. Doszedł już do sześciu kubków dziennie i pił z nawyku, nie dla przyjemności. Na górę, gdzie siedział ze wspólnikami, wbiegł Dash.
- Pismo dla ciebie.
Podał mu notatkę. Handlarz klejnotów z Saladoru zaproponował za rubiny cenę niższą wprawdzie niż ta, jakiej Roo się spodziewał, ale nie na tyle niską, by musiał szukać innego kupca. Roo szybko poczynił kalkulacje i odpowiedział: - Wyślijcie odpowiedź przez gońca. Złoto na stół i towar należy do niego.
- Duncan powiada - dodał Dash - że ludziska w gospodach zaczynają plotkować. Wczoraj w nocy na przykład jakiś młynarz skarżył się, że nie ma już czego mleć, bo kmiotkowie nie dowożą do stolicy zboża.
- Jakby pojawiło się coś nowego, zaraz nas powiadamiajcie. Duncan wyszedł, a Roo uśmiechnął się lekko: - Zaczyna się...
Masterson kiwnął głową i gestem dłoni poprosił do stołu kelnera. Potem, gdy młody człowiek stanął obok, stary gracz napisał coś na skrawku pergaminu i podał mu ze słowami: - Dla pana Amesteda, na dole.
- Jak stoimy? - spytał Roo z westchnieniem.
- Mamy, jako że za nie zapłaciliśmy, opcje na kupno zboża o wartości sześciuset tysięcy złotych suwerenów - odpowiedział Masterson. - Udało ci się największe przechwycenie rynku zbożowego w historii... świata! - Przetarł twarz dłonią. - Wątpię, czy pomiędzy Krzyżem Malaka a Dalekim Wybrzeżem jest ziarnko zboża, które w ciągu najbliższych dwu tygodni nie pokaże się u bram miasta w worach z twoimi pieczęciami. Przechytrzyliśmy tamtych, Roo.
- Nic by z tego nie wyszło - uśmiechnął się Roo - gdybyście się w porę nie spostrzegli. - Wskazał kciukiem na parter. - Jerome, wszystko się zasadza na jednej rzeczy. Każdy tutaj, włączając w to ciebie i mnie, jest bezwzględnym, chciwym sukinsynem.
- Więcej w tym prawdy, niż myślisz, Roo - roześmiał się Masterson. - Prawdę rzekłszy, jako chłopiec byłem złodziejaszkiem. Ale nadarzyła się okazja, podczas Wielkiej Wojny, by się zaciągnąć do armii. Byłem zaledwie wyrostkiem, ale jak każdy, kto odsłużył swoje, zostałem ułaskawiony dekretem Króla. Postanowiłem wtedy zająć się uczciwymi interesami... jednak dość szybko odkryłem, że różnica pomiędzy interesami uczciwymi i nieuczciwymi zależy głównie od podejścia... - Odsunął się lekko w tył. - Och, nie w tym rzecz, że odbieram komuś wszystko co ma... jeśli będzie nam się dobrze pracowało, to obaj dorobimy się pieniędzy... ale często załatwia się to tak jak wtedy, gdy dajesz komuś w łeb, porywasz jego sakiewkę i rzucasz się do ucieczki, zostawiając biedaka na pastwę losu.
- Jak stoimy z cenami? - spytał Roo.
- Nadal na pozycji trzech sztuk srebra za dziesięć buszli z sześcioprocentową gwarancją.
- Jestem znużony i nie bardzo to mogę przeliczyć. Ile nam jeszcze trzeba, by utrzymać ceny?
- Nie mam pojęcia - odpowiedział Masterson. - Ale żeby ceny poszły w górę, wciąż jeszcze musimy czekać, aż pojawią się kupcy z Wolnych Miast.
- Mam nadzieję, że nie każą nam czekać dłużej niż parę dni - mruknął Roo. - Wciąż jeszcze należałoby kupić trochę tanich opcji. - Ściszył głos. - Duncan donosi, że rozchodzą się pogłoski o tym, iż okoliczni wieśniacy przestali dostarczać zboże do miasta. Za parę dni nikt nie będzie miał żadnych ofert. Trzeba to skończyć dzisiaj... najpóźniej jutro rano.
- Ja już jestem goły, całe złoto, jakie miałem, poszło na zabezpieczenie dla bankierów - powiedział Masterson. I niespodzianie parsknął śmiechem. - Powinienem być śmiertelnie przerażony, ale prawdę powiedziawszy, nie miałem takiej uciechy od czasu, gdy jako chłopak wiałem przez całe miasto aż się dymiło, a ceklarze deptali mi po piętach!
- Wiem, co masz na myśli - rzekł Roo. - To... to jak stawianie życia na jeden rzut kośćmi.
- Nigdy nie lubiłem kości - zaśmiał się Masterson. - Zawsze wolałem karty. Lin-lan albo pokiir. Ty przeciwko innym graczom.
- Czekajże... - mruknął Roo. - Niedługo dostanę to złoto z Saladoru. Będzie z dziesięć tysięcy. Przyda się?
- Będą nam potrzebne - stęknął Hume, który właśnie wszedł na górę. - Trochę... eee... przesadziliśmy z inwestycjami. W tej chwili nie mamy nawet paru miedziaków, by zapłacić za wypitą przez nas kawę. - Pochylił się nad stołem. - Zatrzymajcie to dla siebie... na wypadek, gdyby przyszło nam szybko wiać z miasta...
- Nie spodziewam się, by doszło aż do tego - zaśmiał się Roo. - W każdej chwili może stać się to, na co czekaliśmy, a kiedy do tego dojdzie... - Uśmiechnął się jeszcze szerzej, wyciągnął przed siebie dłoń wewnętrzną stroną do góry i nagle trzasnął w nią drugą pięścią. - Mamy ich!
Po kilku minutach pojawił się kelner z dwiema przesyłkami. Masterson otworzył pierwszą: - Amested zgadza się i podpisuje na dziesięć tysięcy. Ale myślę, że wciąż sonduje, by się dowiedzieć, co knujemy...
Do stołu podszedł Crowley, który zerknął na notatkę i usiadł. - Co my tu mamy? Amested?
- Owszem - rzekł Masterson. - Wchodzi do interesu.
- A co jest w tej drugiej notatce? - spytał Roo. Masterson otworzył, przeczytał... i uśmiechnął się szeroko. -
Oto jest!
- Co tam piszą? - dopytywał się Crowley.
- Syndykat proponuje nam trzydzieści tysięcy buszli zboża po dwie sztuki srebra za trzy buszle z dziesięcioprocentową zaliczką.
Roo trzasnął pięścią w stół. - To oni! To musi być to! Nie mogli się oprzeć chciwości! Mamy ich!
Masterson szybko przeliczył coś w myślach. - Niezupełnie. - Cofnął się w głąb fotela i nadął policzki. - Nie mamy dość złota...
- Ile nam brakuje? -jęknął Roo.
Masterson przez chwilę jeszcze liczył coś gorączkowo. -Moglibyśmy wziąć te twoje dziesięć tysięcy, które nadejdą z Saladoru.
- Wystarczy?
- Prawie - odpowiedział Masterson. - Ale i tak będzie nam brakowało dwóch tysięcy.
Roo jęknął. - Muszę wyjść. - Wstał. - Postaram się coś wymyślić...
Zostawił towarzyszy i ruszył w dół, przechodząc przez środek klubu. Wyszedł na zewnątrz i z ulgą odkrył, że ulice nie są zbytnio zatłoczone. Po drugiej stronie drogi dostrzegł dom, gdzie kiedyś ukrył jedwab, i podszedł doń, przeskakując przez kałuże błota. Poprzedniej nocy mocno lało i może dlatego ruch był stosunkowo niewielki.
Gdy dotarł do bramy opuszczonego domu, spostrzegł, że nikt się nie pofatygował naprawić rygla, który sam niegdyś wyłamał. Właściciel - kimkolwiek był - wcisnął po prostu śruby w dziury, licząc widać na to, że sam widok zamka wystarczy, by zniechęcić ciekawskich. Ponieważ wewnątrz nie było niczego wartościowego, właściciel nic prawie nie ryzykował.
Przez jakiś czas błądził po pustym domu, ponownie odnajdując tu wewnętrzny spokój. Na razie jeszcze nie powiedział o niczym Karli, ale zamierzał kupić ten dom - oczywiście jeśli będzie go na to stać. Podobało mu się to, że miałby posiadłość tak blisko klubu Barreta, postanowił już bowiem, że choć kompania transportowa stała się zalążkiem jego przyszłego imperium, będzie tylko jednym z jego licznych przedsięwzięć.
Handlowanie u Barreta było doświadczeniem, z jakim nigdy przedtem się nie zetknął - hazardem na niesłychaną skalę, o jakiej nie mógł nawet marzyć żołnierz trwoniący swój żołd w piwiarni. Poczucie to oszałamiało... a Roo coraz bardziej się upajał otwierającymi się przed nim możliwościami.
Siedział dość długo, wsłuchując się w szmer deszczu i miejski gwar; dzień gasł powoli, a razem z nim cichły uliczne odgłosy. Kiedy postanowił wracać, był już prawie wieczór.
Wyszedł z domu i zaraz trafił na czekającego nań po drugiej stronie ulicy Dasha. - Luis powiada, że przybył właśnie pierwszy ładunek zboża. W jednej z wiosek za Końcem Ziemi zaczęto żniwa wcześniej.
Roo zaklął sążniście. - Mamy miejsce w składach?
- Nie bardzo... chyba że wszystko inne złożymy pod gołym niebem i na ulicy.
- Sprawy mogą przybrać kiepski obrót - mruknął Roo. - Nie mamy złota, by wynająć skład w dokach, i nie przybył jeszcze żaden statek z Wolnych Miast.
- Właśnie że przybył - odpowiedział Dash.
- Co takiego? - Podskoczył Roo.
- W południe dostaliśmy wiadomość o tym, że do portu wpłynął statek handlowy z Wolnych Miast. Szukałem cię od kilku godzin, by ci o tym powiedzieć.
Roo zmrużył oczy. - Prowadź!
Ruszyli pieszo w stronę doków, a gdy wydostali się na otwartą przestrzeń, obaj ruszyli biegiem. - Gdzie ten statek? - wysapał Roo, kiedy wpadli na przystań.
- Tam... Stoi na kotwicy... - Wskazał dłonią Dash. Udali się do kwatery celników i znaleźli tam niemrawego urzędnika, który niespiesznie przeglądał dokumenty, podczas gdy nieopodal przechadzało się dwu mocno zniecierpliwionych ludzi.
- Czy jest tu gdzieś kapitan statku z Wolnych Miast? -spytał Roo akcyźnika.
Urzędnik powoli podniósł głowę znad papierów. - Co mówicie, panie?
- Owszem, jest! - krzyknął jeden z dwu czekających. - Tkwi tu jak głupek i czeka, aż jakiś gryzipiórek podpisze dokumenty, by mógł wydać towar nabywcy! - I wskazał stojącego obok drugiego mężczyznę.
- Mam ładunek do Wolnych Miast... jeżeli macie wolne miejsce w ładowniach - oznajmił Roo.
- Przykro mi chłopcze, ale nie mam - odparł kapitan. - Mam listy kredytowe i polecenia dotyczące towaru do zakupu. Mój pracodawca bardzo się przy tym upierał. - Zniżył głos. - Drobnica... może znalazłaby się odrobina miejsca, ale mam załadować statek po deski pokładu zbożem... i jak najszybciej płynąć z powrotem.
- Zbożem? - Uśmiech zajaśniał na twarzy Roo.
- Nie inaczej, chłopcze. Zbożem. Mam kupić ile się da dobrego ziarna i odbić od kei najszybciej jak się da. - Ściszył głos. - To dlatego chciałbym tu uwinąć się jak najprędzej, żeby też puścić chłopaków na ląd. Byliśmy w morzu trzy tygodnie... a za dzień albo dwa popłyniemy z powrotem.
- Z kim pan podpisał kontrakt na dostawę zboża? - spytał Roo.
- Na razie z nikim... choć nie bardzo wiem, chłopcze, czemu by cię to miało obchodzić?
- Kapitanie - rzekł Roo, wstając z miejsca - proszę o wybaczenie... Zapomniałem przedstawić siebie i mojego towarzysza. Oto jest mój wspólnik, Dashel Jameson, wnuk Diuka Krondoru - rzekł, zwracając się z półukłonem do Dasha. Przyłożył dłoń do piersi, bo obaj, i kapitan i nabywca, wstali na wzmiankę o Diuku.
- A jam jest Rupert Avery, przedstawiciel Krondorskiego Stowarzyszenia Kupców Zbożowych. - Nie kryjąc podniecenia, spytał w końcu: - Ile zboża potrzebujecie?
- Tyle, by zapełnić ładownie, panie Avery.
- Wystarczy tego, co dziś przywieziono? - spytał Dasha.
- Sądzę, że tak...
- To dobrze. A teraz cena... Ile możecie zapłacić?
- Macie zboże tu, w Krondorze? - spytał kapitan.
- Owszem... rano może je pan mieć na przystani. Twarz kapitana przybrała wyraz lisiej przebiegłości. Roo wiedział, o czym tamten myśli - jeśli zdoła kupić zboże, zanim rozejdą się wieści o głodzie, może uda mu się zaoszczędzić tyle, że zdoła przekonać załogę, by zrezygnowała z przywileju zejścia na ląd. Obliczywszy wszystko starannie, powiedział: - Jestem gotów ofiarować dwie sztuki srebra zwykłej wagi - była to moneta uzgodniona do handlu pomiędzy Wolnymi Miastami - za każde trzy buszle jutro o świcie w dokach.
- Wezmę sztukę srebra za buszel - odpowiedział Roo.
- Trzy sztuki za cztery buszle - zaproponował kapitan.
- Sztuka srebra i miedziak za buszel - odparował Roo.
- Czekajcie, panie! - żachnął się kapitan. - Przed chwilą ustaliliście jedną sztukę srebra za buszel! Podnosicie ceny?
- Owszem - uśmiechnął się Roo niewinnie. - A za chwilę będzie sztuka srebra i dwa miedziaki. - A potem pochylił się do ucha kapitana. - Szarańcza - powiedział cicho.
Twarz kapitana poczerwieniała i przez moment miał taką minę, jakby ktoś nalał mu w portki oleju i nagle go podpalił. Przez chwilę mierzył Roo spojrzeniem, po którym z tego powinien zostać tylko nikły ogarek... a potem wyciągnął doń rękę. - Zgoda! Mam tylko nadzieję, młody panie, że nie weźmiecie się do rabunku na wielką skalę. Sztuka srebra za buszel o świcie na przystani.
Roo odwrócił się i położywszy dłoń na ramieniu Dasha, wyszedł wraz z nim na ulicę. - Chyba nam się uda - szepnął, gdy opuszczali tereny portowe.
Następnego ranka w dokach ukazały się wozy, z których natychmiast zaczęto wyładowywać zboże na czekające już przy statku barki. Kapitan i Roo (każdy oddzielnie) liczyli worki, a tragarze dźwigali je mozolnie i schodzili z nimi po trapach ku barkom.
Około południa skończono załadunek i obaj porównali swe rachunki. Roo wiedział, że kapitan celowo zaniżył ilość -jego obliczenia wykazywały sześć buszli mniej niż rachunki Ravensburczyka. W sumie było to nieco mniej niż pół sztuki złota, pozwolił więc kapitanowi statku poczuć się tryumfatorem.
- Zgadzam się na pańskie obliczenia, sir.
Kapitan wezwał bosmana, by przyniósł skrzynię, z której zaczęto odliczać worki ze złotem. Przybysz pozwolił na sprawdzenie zawartości każdego worka, a kiedy transakcja została zakończona, Roo przekazał złoto Dashowi, czekającemu już nieopodal ze skrzynią, którą miał odnieść do banku.
Kiedy karawana pustych już wozów ruszyła w stronę miasta, Roo podjechał konno do Duncana prowadzącego pierwszy z wozów. - Zdaje się, że nam się uda - zwrócił się do kuzyna, czując uniesienie i ulgę, jakich nie doświadczył nigdy przedtem.
- Co znowu? - spytał Duncan.
Roo nie potrafił dłużej powstrzymać ogarniających go emocji. Wybuchnął śmiechem; śmiał się głośno i długo, a na koniec wydał wojenny okrzyk, od którego niemal spłoszyły się konie. - Kuzynie. .. wygląda na to, że będę bardzo bogatym człowiekiem.
- To świetnie - rzekł Duncan z kpiną. Roo nie spostrzegł, że w głosie kuzyna nie było entuzjazmu.
Na parterze klubu rozpętało się piekło. Dorośli, stateczni ludzie wrzeszczeli na siebie, wymachując pięściami, a w kilku miejscach wybuchły bójki, szybko uśmierzone przez kelnerów.
- Panowie... panowie, opamiętajcie się proszę! - błagał (zupełnie bezskutecznie) McKeller.
Przedzierając się na górę, Roo musiał odeprzeć atak tęgiego jegomościa, który rzucił się nań zza stołu. Ravensburczyk wywinął się napaści tylko dzięki sztuczkom Sho Pi - napastnik odkrył po chwili, że w garściach ma tylko powietrze. W ułamek sekundy później rąbnął podbródkiem o krzesło i na kilka minut pozbył się trosk o swoje, wyłudzone pewnie z niemałym trudem od innych, suwereny.
Przeskakując po dwa stopnie na raz, Roo dotarł na piętro, gdzie dwu najroślejszych kelnerów McKellera odpierało natarcie tych, którzy nie mieli wstępu na górę. Tu było nieco spokojniej - nikt przynajmniej z nikim nie wodził się za łby. Ale i tak niezwykły był widok, kiedy dorosłe chłopy łykają łzy albo zagryzają wargi, by nie krzyczeć. Roo przepchnął się obok dwu mocno rozjuszonych jegomości, tylko po to, by znaleźć się oko w oko z inną grupą oblegającą stolik, przy którym niczym skała tkwił niewzruszenie równie wściekły Masterson.
- Nic mnie to nie obchodzi! - grzmiał stary na dwu pochylających się nad stołem ludzi. - Podpisaliście umowę, więc dawajcie zboże... albo płaćcie cenę rynkową! Macie trzy dni!
Jeden z petentów rozjuszył się jeszcze bardziej, drugi jednak spuścił z tonu: - Nie mogę. Błagam... Będę musiał sprzedać wszystko, czego się dorobiłem. Puścicie mnie z torbami...
Roo pomyślał, że nerwy Mastersona też puszczą lada moment.
- Powinniście o tym pomyśleć przedtem, kiedy obiecywaliście mi sprzedać zboże, którego nie mieliście!
Roo ujął go pod ramię: - Panowie... zechciejcie mi wybaczyć. .. tylko na chwilę...
- O co chodzi? - huknął Jerome, który nie zdążył się jeszcze uspokoić.
Roo usiłował zachować kamienną twarz, co mu się jednak nie udało, więc po chwili bezowocnych wysiłków odwrócił się plecami do reszty towarzystwa, by tamci nie mogli zobaczyć jego szerokiego, łajdackiego uśmieszku. - Jaka suma wchodzi w grę?
- Są nam winni dwieście tysięcy buszli zboża i nie mają ani ziarenka! - zapałał świętym oburzeniem Masterson. I nagle dotarło doń, z kim mówi. Twarz mu zadrgała i zakrywając dłonią usta, rozkaszlał się nagle. - Za tego Meany'ego nie dałbym złamanego grosza... a jego kuzyn Meaks nie jest wcale lepszy. Niech się najedzą strachu...
- Mają jakieś wspólne interesy z firmą Jacoby'ego? - spytał Roo.
- Nie - odpowiedział Masterson. - O niczym takim przynajmniej nie wiem. Zrobiłem to, o co poprosiłeś, i zasięgnąłem języka o każdym stowarzyszeniu i spółce, które mogłyby mieć jakieś związki z Jacobym, ale ci do nich nie należą.
- A ja wciąż się zastanawiam nad jedną sprawą - rzekł Roo.
-Nie możemy puścić z torbami każdego inwestora w Krondorze, w przeciwnym razie nie będziemy mieli z kim robić interesów. Kim są ci dwaj?
Masterson nagle uśmiechnął się szeroko. - Meany ma ładny niewielki młyn, który prowadzi dość kiepsko, a Meaks piekarnię, niedaleko stąd. Obaj są drobnymi spekulantami. -Zniżył głos do szeptu. - Ktoś musiał rozpuścić wieści o tym, że można się spodziewać nielichych zysków, kiedy padnie któryś z gigantów. Mam oferty od ludzi, którzy wyłożyli sumy dwu i trzykrotnie przekraczające ich stan posiadania...
- Cóż... - skinął głową Roo. - Jeżeli przekształcimy nasze stowarzyszenie w stały syndykat, nieźle byłoby mieć na przyszłość udział w kilku dochodowych przedsięwzięciach... a co ważniejsze - takich, z których zysk jest stały. Co byś powiedział, na przykład, na udziały w piekarni albo w młynie?
- Niegłupi pomysł. - Masterson potarł podbródek. - Musisz o tym porozmawiać z Crowleyem i Hume'em. Gwizdać na wspólników, którzy się dołączyli później, ale Brandon Crowley i Stanley Hume byli z nami od początku.
- Zgoda - rzekł Roo. Odwrócił się do stołu. - Panie Meany...
Rozjuszony mężczyzna spojrzał na niego, a Roo pomyślał, że nie chciałby spotkać go w ciemnej uliczce. - Słucham!
- Jak rozumiem, nie ma pan zboża, które zobowiązał się pan nam dostarczyć po uzgodnionej uprzednio cenie?
- Wiecie, że nie mam! - zaperzył się Meany. - Ktoś wykupił całe zboże stąd aż do Wielkiego Kesh! Mam wiadomości, że w pryncypacie żaden handlarz zbożem nie ma na zbyciu ani ziarenka! Jak mamy sprostać kontraktom, jeśli nie mamy zboża?
- No cóż - rzekł spokojnie Roo. - Ma pan pecha, i tyle...
- Błagam! - odezwał się drugi. - Popadnę w ruinę, jeżeli zmusicie mnie, bym się rozliczył w terminie...
Roo udał, że się namyśla, aż wreszcie powiedział: - Może pójdę wam na rękę...
Nie zdążył nawet zamknąć ust, a już Meaks rozpłynął się w podziękowaniach: - Och, dzięki wam, panie! - i niemal się rozpłakał.
- Pójdziecie nam na rękę? - spytał Meany.
- Za rozsądną cenę weźmiemy wasze posiadłości jako... jak brzmiało to słowo? - zwrócił się szeptem do Mastersona.
- Poręczenie - podsunął mu Masterson.
- ...poręczenie majątkowe. Niechże panowie przygotują spis swoich majętności, wrócą tu wkrótce, a jakoś się dogadamy. Nie możemy dopuścić, by wasze rodziny wylądowały na ulicach, prawda? - rzekł Roo, zwracając się do Meaksa.
Obaj interesanci wyszli, a Roo zaczął pertraktować z innymi, którzy również przybyli prosić o zwłokę, gdyż nigdzie nie mogli kupić zboża. Zauważył, że Masterson odłożył dlań na boku osobną listę - i żadna z wymienionych na niej osób nie przyszła, by się z nim zobaczyć.
Roo i jego wspólnicy - wraz z Sebastianem Lenderem - mogli odetchnąć dopiero pod koniec dnia.
- Panowie - zwrócił się Roo do pozostałych - proponuję, byśmy założyli towarzystwo na stałe.
- Słuchamy, słuchamy... -rzekł Crowley.
- Zgodnie z tym, co rzekł Jerome, udała nam się największa na Zachodzie manipulacja rynkowa w historii istnienia Domu Barreta.
- Myślę, że można by tak rzec bez większej przesady - zgodził się Lender.
- Nikt z nas się nie spodziewał, że sprawy przyjmą taki obrót - dodał Masterson.
- Chciałbym podkreślić - ciągnął Roo - że dokonaliśmy tego, czegośmy dokonali, bo byliście panowie konsekwentni i zdecydowani. Ludzie mniejszego formatu z pewnością by się załamali i wycofali z interesów.
Crowley nie wyglądał na przekonanego, Hume jednak się rozpromienił jak słońce.
- Przez dwa okropne lata byłem żołnierzem - mówił dalej Roo - i wiem, jakim nieocenionym dobrem jest mieć za plecami ludzi, którym można ufać i zawierzyć im życie... - Powiódł wzrokiem po twarzach otaczających go ludzi. - Teraz wiem, że mam przynajmniej takich czterech...
Crowley wzruszył się niczym poduszka przed snem.
- Proponuję, byśmy nie dzielili nowo zdobytych bogactw, ale na ich podstawie stworzyli nową spółkę, która będzie prowadziła działalność różnorodną i dalekosiężną... taką, jakiej jeszcze tu nie widziano. - W głębi duszy wiedział, o co mu chodzi - o utworzenie wymyślonej podczas nocnych rozważań kompanii, którą mógłby przeciwstawić firmie Jacoba Esterbrooka.
- A... ty... oczywiście byłbyś głową tej spółki? - spytał Crowley z nutką podejrzliwości w głosie.
- Skądże znowu - rzekł Roo z udaną skromnością. -Jestem niedoświadczonym młokosem... i choć, jak sądzę, mam trochę talentu do tego rodzaju działalności, wiem też i to, że mi się po prostu poszczęściło. - Wybuchnął śmiechem. - Wiecie co, panowie? Wątpię, by w najbliższej przyszłości ktoś w Krondorze sprzedał choć worek zboża, nie mając go w magazynie!
Wszyscy się roześmiali.
- Nie - ciągnął Roo - myślę, że to ty, Brandonie, powinieneś nam przewodzić. - Po raz pierwszy zwrócił się do Crowleya po imieniu.
- Ja? - zdumiał się Crowley.
- No... - spojrzał z ukosa na Jerome'a - powiedzmy, że przeszłości mojej i pana Mastersona nie da się nazwać... nieskalaną. - Masterson parsknął śmiechem. - Z całym zaś szacunkiem dla pana Hume'a, wydaje mi się, że dłużej od niego jesteś członkiem klubu. Twój wiek i doświadczenie okazały się bardzo pomocne. Proponuję, byś został przewodniczącym naszego stowarzyszenia, a pan Hume niech będzie twoim zastępcą. Ja zadowolę się pozycją jednego z czterech wspólników. Mam zresztą i swoje interesy poza kompanią. Zarządzanie firmą „Avery i Syn” zajmie mi przecie sporo czasu. Wszyscy zresztą będą mogli wedle woli wiązać się z innymi spółkami. Trzeba nam się jednak przygotować na to, że bardzo wielu ludzi nie będzie mogło sprostać zobowiązaniom wobec naszej spółki. - Pokrótce opisał negocjacje z Meaksem i Meanym. - Wszystko może się zakończyć tak, że będziemy udziałowcami w kilkudziesięciu rozmaitych przedsięwzięciach rozrzuconych wokół całego Morza Goryczy. Z tego powodu, panowie - zwrócił się do wszystkich - proponuję, żebyśmy zawiązane dziś towarzystwo nazwali Spółką Handlowo Dzierżawną Morza Goryczy.
- Niech mnie posiekają - trzasnął dłonią w stół Masterson - jeżeli to nie jest pomysł godny korony księcia kupców! Roo Avery, gdzie ty, tam ja!
- I ja się przyłączę! - wypalił Hume. - A co? Brandon Crowley zastanawiał się bardzo krótko. - I ja mam być przewodniczącym? Zgoda!
- Panie Lender - zwrócił się Roo do prawnika - czy nie zechciałby pan sformułować tego wszystkiego na piśmie?
- Z przyjemnością, panie Avery.
- Panowie... -• zatarł dłonie Masterson - myślę, że możemy się napić! - Odwróciwszy się, wezwał kelnera, by przyniósł butelkę jego osobistej brandy i pięć stopek.
Kiedy napełniono szkło i każdy podniósł swoją stopkę, Masterson odezwał się uroczyście: - Panowie! Wznoszę toast za zdrowie imć Ruperta Avery'ego, bez którego stanowczości i uporu nie tylko nie bylibyśmy dziś bogaczami, ale pewnie biegalibyśmy po prośbie...
- Nie... - zaprotestował Roo. - Proszę... Każdy z nas przyczynił się do dzisiejszego sukcesu. Wolałbym, byśmy wypili za powodzenie... - podniósł szkło - Spółki Handlowo Dzierżawnej Morza Goryczy!
Każdy wymówił z lubością nazwę nowej spółki i wszyscy wznieśli toast.
Rozdział 15
ZJEDNOCZENIE
W gospodzie panował tłok.
W ciemnym rogu izby ogólnej siedziało pięciu ludzi, którzy mimo panującego hałasu starali się mówić cicho. Jeden z nich ogarnięty był taką furią, że niemal pluł, przemawiając.
- Ten cholerny przybłęda przejął cały rynek... i wszyscy pójdziemy z torbami! Mówiłeś, że to będzie łatwy zarobek! Wszedłem w trzy spółki i do wszystkich wniosłem to samo zabezpieczenie. Jeżeli padnie więcej niż jedna, będę musiał uciekać z Krondoru albo pójdę do więzienia za długi! Obiecywałeś, że to będzie łatwe! - Wyciągnął oskarżycielsko palec i wymierzył go w człowieka siedzącego po drugiej stronie stołu.
- Nic ci nie obiecywałem, deWitt! - Timothy Jacoby pochylił się do przodu, jakby całym sobą chciał się przeciwstawić zarzutom. - Powiedziałem, że nadarzy ci się okazja do niezłego zarobku kosztem rywala! - Jego wściekłość nie ustępowała gniewowi kompanów. - Ale nigdy ci niczego nie gwarantowałem!
- Ta rozmowa do niczego nie prowadzi - rzekł pojednawczo trzeci z siedzących. - Sęk w tym, co teraz mamy zrobić?
- Pójdę się zobaczyć z Esterbrookiem - warknął Jacoby, wstając tak raptownie, że odepchnięte krzesło upadło pod nogi leżącego na sąsiednim stole pijaczyny. Ten prawie nie drgnął. Jacoby zerknął pogardliwie na niemal nieprzytomnego nędzarza.
- Spotkajmy się tu za dwie godziny. Do tego czasu coś powinienem wymyślić...
Wszyscy wstali i wyszli, a po chwili podniósł się także pijaczek. Był to młody człowiek średniego wzrostu, którego jedyną może wyróżniającą go wśród innych cechą były niezwykle jasne, niemal białe włosy. Okrył je jednak wełnianym żeglarskim beretem, tak że ta zwracająca uwagę czupryna była teraz prawie niewidoczna. Poruszając się zręcznie i szybko, ruszył tropem pięciu siedzących tu niedawno ludzi.
Wyszedłszy na zewnątrz, rozglądał się przez chwilę dookoła, dopóki w niedalekiej bramie nie ukazał się inny młody człowiek, który podszedł doń szybko.
- I co? - spytał Dash jasnowłosego.
- Wróć i powiedz swemu pracodawcy, że wsadził kij prosto w gniazdo szerszeni. Tim Jacoby udał się po wytyczne do Jacoba Esterbrooka. Pójdę za Jacobym... może uda mi się podsłuchać, co knuje wespół z Esterbrookiem.
- Cóż - odpowiedział Dash. - Nie próbuj jednak wspinać się po dachach i zwisać do góry nogami nad oknami. Nigdy ci to za dobrze nie wychodziło.
Jimmy uśmiechnął się do młodszego brata. - No... a ty byłeś gorszy w myszkowaniu po cudzych kieszeniach. - Ujął brata za ramię. - Jesteś pewien, że ojciec wierzy w tę moją kolację u ciebie?
- Tak mu powiedziałem - wzruszył ramionami Dash. - Nie martw się. Jak wpadniemy w tarapaty, dziadek jakoś to z ojcem załatwi... Dziadunio zawsze przychodzi nam w sukurs. No, chyba żebyś dał się gdzieś zabić.
- Trzeba nam się pospieszyć. Szanowni spiskowcy mają tu wrócić za dwie godziny. Dobrze by było, gdybyś na wszelki wypadek podstawił kogoś wewnątrz, bo może się zdarzyć, że nie zdążę przed Jacobym. - Poklepał brata po ramieniu. - Zobaczymy się później.
Dash dał nura w mrok, a Jimmy podszedł do miejsca, gdzie wcześniej ukrył konia. Skoczywszy na siodło, ruszył ku wschodniej bramie, oglądając się za siebie kilka razy, by sprawdzić, czy nikt go nie śledzi. Wyjeżdżając z miasta, ujrzał niedaleko w przodzie sylwetkę Jacoby'ego. Idący pieszo kupiec był widoczny dość wyraźnie na tle nieba oświetlonego blaskiem większego z dwu księżyców. Śledzący go Jimmy musiał nieco zwolnić, by ofiara nie nabrała podejrzeń.
Gdy dotarł do otaczającego posiadłość Esterbrooka muru, przekonał się, iż ukradkowe wdarcie się wewnątrz nie będzie szczególnie trudne. Trudniejszą sprawą, pomyślał, może być wyniesienie stamtąd głowy całej i nietkniętej...
Jimmy wraz ze swoim bratem, Dashem, wychował się w pałacu w Rillanonie, gdzie ich ojciec, Arutha, pracował dla Diuka Krondoru. Arutha - nazwany tak na cześć ostatniego z krondorskich książąt - wzrastał w warunkach o wiele bardziej sprzyjających spokojnemu dzieciństwu, niż te, które przypadły w udziale ich dziadkowi.
Wnukowie chłonęli opowieści dziadka i kiedy nieco podrośli, cały pałac nawiedziła plaga dwu wszędobylskich chłopców, którzy wspinali się po ścianach, przeskakiwali z dachu na dach, otwierali wytrychami wszelkie możliwe i niemożliwe zamki, podsłuchiwali narady wielmożów i dostojnych panów, i w ogóle przysparzali wszystkim utrapień znacznie przekraczających te, jakich można się spodziewać po dwu małych chłopcach.
Kiedy osiągnęli wiek odpowiednio dziewięciu i jedenastu lat, ich stateczny ojciec postanowił, że może ich nieposkromione talenty nieco utemperuje surowe życie na północnych rubieżach. Obu spakowano i wysłano pod strażą do Crydee, gdzie władał królewski kuzyn, Diuk Marcus.
Ten wytrzymał z nimi dwa lata, po czym odesłał do Rillanonu dwu ogorzałych młodzików, którzy nauczyli się tam leśnego kunsztu, sztuki myśliwskiej, zhardzieli... i stali się już absolutnie niepoprawnymi łobuziakami. Podczas kolejnych pięciu lat obu urwisów kilkakrotnie wyrzucano z pałacu (niekiedy czynił to ojciec, niekiedy dziadek), licząc na to, że ze skruchą odkryją, jakie to dla nich szczęście, iż urodzili się wśród elity Królestwa.
Za każdym razem chłopcy jednak nieźle dawali sobie radę, zarabiając na życie własną zręcznością, często też korzystali z umiejętności, które onegdaj doprowadziły do rozpaczy służbę pałacową. Dwukrotnie nawet starli się z wszechpotężnym rillanońskim Stowarzyszeniem Złodziei - i w obu przypadkach udało im się wynieść cało karki.
Podczas ich ostatniej banicji z pałacu ojciec po trzech tygodniach dał za wygraną, polecił ich odszukać - i ku swemu niemałemu zdumieniu odkrył, że obaj mają się całkiem dobrze, jako współudziałowcy najlepszego burdelu w porcie (który zresztą pod ich zarządem zaczął przynosić większe zyski). Udziały wygrali w karty.
Teraz Jimmy uwiązał konia z dala od drogi, w miejscu, gdzie nie mógł go zobaczyć wracający od Esterbrooka Jacoby. Podszedł do bramy i przyjrzał się jej pobieżnie. W kilka sekund później, po jednym sprawnym podskoku, mógł już zajrzeć ponad nią do środka. Przeskoczywszy przez bramę, ruszył w stronę domu, trzymając się ścieżki i kryjąc za niskim, ozdobnym żywopłotem. Dotarł do głównego budynku i rozejrzał się dookoła. Nie wiedział, gdzie znajduje się biblioteka Jacoba - poza tym że była na parterze, o czym kiedyś wspomniał mu Dash.
Przeklął się za głupotę - mógł przecie spytać o szczegóły. No cóż, przygotowanie akcji, jak to nieraz wytykał mu braciszek, nigdy nie było jego mocną stroną. Dash był bardziej przebiegły i przewidujący.
Spojrzał na kilka okiennic, lecz nie zobaczył ruchu za żadną z nich. W końcu jednak trafił pod okno komnaty oświetlonej skąpo przez parę świec - i usłyszał podniesione głosy.
- Timothy! Nie przychodź tu więcej do mnie z żądaniami! Jimmy zaryzykował spojrzenie do środka i zobaczył Timothy'ego, opartego o stół zbielałymi pięściami i wrzeszczącego do Esterbrooka:
- Trzeba mi złota! Dużo złota!
Esterbrook machnął dłonią, jakby chciał odegnać wiszący w powietrzu smród. - I ja mam ci je dać, ot, tak sobie, za nic... mój panie?
- No to mi pożycz... szlag by cię...
- Ile? - spytał Esterbrook.
- Jacob... nabyłem opcji za sześćdziesiąt tysięcy sztuk złota! Jeśli nie dostarczę zboża, przepadnie mi wszystko... chyba że w ciągu najbliższych trzech dni pojawi się jakieś ziarno do kupienia!
- Timothy... twój majątek znacznie przekracza sześćdziesiąt tysięcy.
- To nie cena zboża! - ryknął Timothy. - To umowna kara, jeśli zboże nie zostanie dostarczone! Na bogów... teraz cena wynosi trzy sztuki srebra za buszel i ciągle idzie w górę! I nigdzie nie ma zboża na zbyciu! Każdy młynarz w Krondorze skamle pod drzwiami handlarzy. Ktoś skupił całe zbiory...
- A co z tym tanim zbożem, które sprowadziłeś z Kesh? - spytał Esterbrook.
- Dostarczymy je jutro, ale to mniej niż połowa naszych kontraktów. Skąd miałem wiedzieć, że ten mały karaluch i jego wspólnicy zamówią pięć razy tyle zboża? Zamiast go wykończyć, przysporzyliśmy mu tylko majątku. Cena rynkowa podwoiła się ponad to, cośmy wtedy ustalili.
Jacob oskarżycielsko wymierzył palec w Timothy'ego. -Jesteś chciwy... a to niedobrze. Ale gorsze jest to, żeś głupi. Pozwoliłeś, by twoja niechęć do Roo Avery'ego zaćmiła ci zdolność chłodnej kalkulacji. A najgorsze, że zabiłeś zupełnie niewinnego człowieka tylko za to, że zawiązał z nim spółkę. Jesteś jedynym człowiekiem w Krondorze, z którym tamci w ogóle nie zechcą negocjować... i nikt nie da ci szansy, byś się jakoś z tego wygrzebał.
- Zabiłem niewinnego? - zaperzył się Timothy. - No... mój panie! Zapytaj mego ojca. On znał Helmuta Grindle'a. Tamten wiedział, gdzie człek ma gardło i jak trzymać sztylet. Zresztą... to był przypadek. Avery ma psie szczęście do tego, by rabować mi towary, których nie da się zastąpić niczym innym... a moi klienci nie są skłonni do miłosierdzia.
- Znów przemycasz narkotyki dla Szyderców, co? - W głosie Esterbrooka pojawił się niesmak. - No cóż... znasz przysłowie: jak sobie pościelesz...
- Pożyczysz mi to złoto, czy nie? - zapytał po chwili milczenia Jacoby.
- Ile?
- Jeżeli zboże pojawi się na rynku w ciągu dwu dni, jakoś sobie poradzę z sześćdziesięcioma tysiącami sztuk złota. Tyle mi trzeba, by wykupić deWitta i innych, którzy weszli w ten interes, boja ich do tego zaprosiłem. Jeżeli zboża nie będzie... no... nie masz tylu pieniędzy, by mnie uratować. DeWitt nie będzie jedynym, który opuści miasto, by uniknąć więzienia. - Jacoby zniżył głos, tak że Jimmy musiał dobrze wytężyć słuch. - Ale jeżeli mnie wezmą, Jacob, to pamiętaj... by zyskać mniejszy wyrok, mogę opowiedzieć książęcym o sprawach, o których chętnie usłyszą. Ja wytrzymam kilka lat więzienia... Ale ty, Jacob, nie jesteś już młodzikiem. Pomyśl o tym...
Esterbrook rzeczywiście zaczął się zastanawiać. Spojrzał ku oknu i choć Jimmy błyskawicznie dał nura w cień, usłyszał, jak stary podchodzi do okna. Młodzik zamarł w bezruchu.
- Coś chyba widziałem... - usłyszał głos Esterbrooka.
- Masz przywidzenia - odparł Jacoby. Jimmy usłyszał skrzypienie pióra po pergaminie.
- Masz tu list do mojego księgowego - odezwał się po chwili Esterbrook. - Dostaniesz pieniądze. Ale uważaj. Jeśli mnie zawiedziesz, zrzucę winę na twojego ojca... i nawet nasza stara przyjaźń cię nie obroni.
- Dziękuję, Jacob - odpowiedział Timothy tonem zimniejszym niż woda ze źródła spod lodowca.
Jimmy usłyszał trzaśniecie drzwi i zaczął się zastanawiać nad odwrotem. Wiedział, że koń Jacoby'ego był w stajni, pomyślał więc, że jeżeli sam się pospieszy, zdąży dopaść swojego, zanim Jacoby dotrze do bramy wyjściowej.
Miał się już ruszyć, kiedy usłyszał, że do biblioteki wchodzi ktoś nowy. - Ojcze?
Zaryzykował zerknięcie do środka i zobaczył, że do gabinetu weszła młoda kobieta o niezwykłej urodzie. Na pierwszy rzut oka musiał przyznać, że mówiąc o jej piękności, Dash wcale nie przesadził. Na własne oczy mógł teraz zobaczyć, dlaczego tak byli zauroczeni Roo i Duncan Avery, a także - wedle relacji Dasha - Jason. Wraz z bratem wyrośli i wychowali się niemal w samym centrum władzy Królestwa i wiele pięknych kobiet składało wnukom Diuka Krondoru dowody swego... życzliwego zainteresowania. Działo się tak od dawna, właściwie od czasów, kiedy sami zaczęli zwracać uwagę na dziewczęta. Wykorzystywali tę sytuację jak się dało i ich doświadczenia z płcią odmienną sięgały znacznie dalej, niż można by się spodziewać po chłopakach w ich wieku; w sumie jednak nauczyli się również odróżniać ziarno od plew. Jimmy, jak przedtem jego brat, natychmiast uznał Sylvię Esterbrook za osobę ogromnie niebezpieczną, która bez trudu znajduje sobie potężnych sojuszników.
- Jaki był powód tych wrzasków? - spytała Sylvia. - Tim znów zachował się prostacko?
- Próbował - odpowiedział stary. - Wygląda na to, że młody Avery nie tylko uniknął zastawionej nań pułapki, ale -jak to się mówi - sam zapolował na myśliwych. Musiałem pożyczyć Timowi sześćdziesiąt tysięcy sztuk złota... w przeciwnym razie byłby zrujnowany.
- To znaczy, że Tim będzie próbował zabić Ruperta?
- To niemal pewne.
- Pozwolisz mu na to? - spytała Sylvia.
Jacob wstał i obszedł biurko, podchodząc do córki. - Myślę, że nie powinienem się wtrącać. Sądzę, że nadszedł czas, byśmy odwiedzili naszą wiejską posiadłość. Jak wrócimy, powinno już by ć po sprawie...
- Dobrze, tatku... ale jeśli ktoś już musi zostać zabity, załatw to szybko... Życie na wsi jest takie nudne...
Na wschodnich dworach Jimmy spotykał już wcześniej wyrachowane kobiety, ale Sylvia Esterbrook wydała mu się najbardziej podstępną i zimną istotą, jaką znał. Bardzo chciał wysłuchać dalszej części rozmowy, wiedział jednak, że nie może dać się zbytnio wyprzedzić Timowi. Ruszył ku murowi zewnętrznemu, zastanawiając się, czy powinien ostrzec Avery'ego. Potem przypomniał sobie, jak piękna była panna Esterbrook i że to mało prawdopodobne, by ktoś taki jak Roo zyskał sobie względy tak urodziwej panny. Doszedł do wniosku, że martwi się niepotrzebnie...
Słyszał w mroku tętent konia Jacoby'ego gnającego już drogą i odgłos zamykanej bramy. Przypadł na chwilę do ziemi, by nie spostrzegł go wracający do domu sługa, a gdy usłyszał trzask zamykanych drzwi wejściowych, zerwał się i błyskawicznie przeskakując mur, pobiegł do miejsca, gdzie zostawił konia.
Wkrótce pędził już z powrotem do Krondoru. Liczył na to, że Dash zajął już miejsce w gospodzie, bo niewielką miał nadzieję, że uda mu się wyprzedzić Jacoby'ego i usadowić przy sąsiednim stole w pozycji pijaczka.
W domu Esterbrooków tymczasem stary zamknął okno.
- Zdrowie starego Fredericka nie jest już takie jak niegdyś. .. podejrzewam, że już niedługo Tim przestanie się zupełnie kontrolować. Lepiej będzie dla nas, jeżeli do rozstrzygnięcia sporu pomiędzy nim a Rupertem dojdzie jak najszybciej... Jedno z dwojga: albo się pozbędziemy bardzo niebezpiecznego młodego człowieka, który pewnego dnia może zyskać ogromną władzę... albo pozwolimy, by przepadł nasz sprzymierzeniec, niepewny i może bardziej niebezpieczny jako sojusznik niż jako wróg. Tak czy owak, my na tym zyskujemy...
- Jeśli Roo zabije Tima, jakąż odniesiesz z tego korzyść? Nie jest twoim wspólnikiem, a jeżeli się dowie, że to ty maczałeś palce we wszystkim, co ostatnio działo się w mieście, to mało prawdopodobne, by zechciał się z tobą wdawać w jakieś interesy...
- Jeżeli Tim go zabije, to kwestia ta pozostanie czysto akademicka. Jeżeli zaś on zabije Tima, to z czasem stanie się młodym człowiekiem o rozległych wpływach... a już moja w tym głowa, by poparł naszą sprawę. Liczę też na to, że do robienia interesów ze mną skłonią go... twoje wdzięki.
- Chcesz, żebym za niego wyszła?
- Nie... on już jest żonaty...
Dziewczyna roześmiała się i zabrzmiało to niezwykle melodyjnie... jakby ktoś uderzał w lodowe dzwoneczki. - A to łotrzyk... Nie wspomniał mi o żonie. Cóż, trzeba mi zatem będzie uwieść tego brzydala i zostać jego kochanką...
- Ale tylko wtedy, kiedy Timowi nie uda się go zabić, córeczko...
- Tak, papo... Podać kolację?
Roo nawet nie drgnął, gdy do stołu podszedł Jacoby i cisnął nań zwinięty rulon pergaminu. Pergamin podniósł Masterson, po czym spojrzał na zionącego wrogością kupczyka i rzekł: - Macie zboże, prawda?
- Owszem - odpowiedział Jacoby, którego wściekłość przekształciła się w zimny, morderczy gniew. - Dziś rano pojawił się pewien pośrednik... i mam już tyle, ile trzeba, by sprostać kontraktowi.
Roo z najwyższym trudem zmusił się do zachowania kamiennej twarzy. Rzekomy pośrednik był to w istocie Luis, który sprzedał zboże Jacoby'emu po cenie znacznie wyższej niż ta, jaką mu teraz płacili. Roo udała się niemała sztuka - sprzedał to samo zboże dwa razy i za każdym razem zarabiał na transakcji.
Jacoby spojrzał z nienawiścią na Roo. - Avery... - rzekł spokojnie. - Nie wiem, jaką nam tu wyciąłeś sztukę, ale wyczuwam smród gorszy od zapachu zdechłego przed miesiącem kota. Kiedy się dowiem w czym rzecz, i jak tego dokonałeś, wtedy się porachujemy...
Roo wstał powoli, by nie sprowokować przeciwnika do walki w Domu Barreta. Potem równie wolno wyszedł zza stołu i spojrzał w twarz wyższemu od niego przeciwnikowi. - Powiedziałem ci już wtedy, gdy odbierałem ci nóż, że nie będziesz pierwszym wrogiem, z jakim przyjdzie mi się zmierzyć. Ale zabijając starego człowieka tylko po to, by wyrównać rachunki ze mną, posunąłeś się za daleko. Jeśli jesteś gotów na śmierć, to możemy to załatwić od ręki... wyjdźmy tylko na ulicę...
Jacoby zmrużył oczy i zacisnął szczęki, ale nie rzekł ani słowa. Stał przez chwilę bez ruchu, a potem odwrócił się na pięcie i wyszedł, przechodząc obok innych, którzy czekali w kolejce, by załatwić swe interesy z młodym rekinem i starymi kaszalotami.
Kiedy Roo wrócił na swoje miejsce, Masterson powiedział: - Sprzedanie mu zboża, tak by mógł sprostać zobowiązaniom, przysporzyło nam trochę grosza, ale wszyscy byśmy chyba mogli spać spokojniej, gdybyśmy raz na zawsze skończyli z firmą „Jacoby i Synowie”...
- Gdybyśmy to zrobili, polałaby się krew - rzekł Roo. I dodał, spojrzawszy na Mastersona: - Raz już siedziałem w celi śmierci i nie mam zamiaru ponownie oglądać jej od środka. - A potem uśmiechnął się przewrotnie: - Jak sądzisz, co zrobi Jacoby, kiedy się dowie, że to myśmy sprzedali mu zboże, które następnie, ze stratą, odsprzedał nam ponownie?
- Może go trafić szlag... - kiwnął głową Masterson. Pojawili się nowi oferenci, niektórzy nawet ze zbożem, dostarczanym ostrożnie na rynek po cenach kształtowanych wedle wymagań rynkowych. Inni prosili o zwłokę w terminach dostawy...
Wedle wcześniejszej umowy, wszyscy trzej wspólnicy wysłuchiwali propozycji kompromisowej i najczęściej jako rekompensatę przejmowali część udziałów danej spółki czy towarzystwa. Pod koniec dnia Spółka Handlowo Dzierżawna Morza Goryczy kontrolowała dwa młyny, szesnaście statków, pół tuzina składów i dużych sklepów, i inne majętności w Ylith, Carse oraz pod Krzyżem Malaka.
Pod wieczór Roo przetarł dłonią twarz i spytał: - Jak stoimy?
Masterson spojrzał na Lendera, który zajrzał w rachunki wynajętemu na tę okazję skrybie. - Podczas ostatnich czterech dni, zagarnęliście panowie udziały, które są warte, licząc skromnie, milion czterysta tysięcy złotych suwerenów. Aktualnie oceniłbym Spółkę Handlowo Dzierżawną Morza Goryczy na ponad dwa miliony sztuk złota. Kiedy sprzedamy zboże, które sprowadzamy z Bordon i Port Natal, osiągniemy ponad trzy miliony sztuk złota.
Mimo że czuł się zmęczony jak po całodziennych ćwiczeniach z de Longueville'em, Roo nie mógł powstrzymać szerokiego uśmiechu. - Niech mnie grom strzeli! - rzekł z podziwem.
- Kiedy przyjęcie? - spytał Masterson. - Jakie przyjęcie? - zdziwił się Roo.
- Jest już tradycją w naszym klubie, że nowo przyjęty członek syndykatu wydaje przyjęcie dla wspólników i tych wszystkich, którzy mają z nim jakieś wspólne interesy. Wziąwszy pod uwagę fakt, że obecnie masz interesy z każdym niemal przedsiębiorcą w Krondorze i połową kupców w Kesh i Queg... no, musisz mieć naprawdę spory dom...
- Przyjęcie, powiadasz... - zamyślił się Roo. Potem przypomniał sobie dom naprzeciwko. - Już niedługo...
Odwrócił się do Lendera. - Czy mógłbyś sprawdzić, kto jest właścicielem tego opuszczonego domu po drugiej stronie ulicy, i ile by za niego chciał, gdyby znalazł się jakiś kupiec?
- Zaraz się tym zajmę - obiecał Lender.
- Panowie... - Roo wstał z fotela. - Zechciejcie mi wybaczyć, ale muszę iść do domu. Od czasu, kiedyśmy rozpętali tę aferę, żona i dziecko prawie mnie nie widywali. Muszę znów odzyskać ich względy...
Przy drzwiach jeszcze zostawił wiadomość, że gdyby ktoś go szukał, niech zajrzy do biur firmy „Avery i Syn”. A potem poszedł prosto do domu.
Karli zerknęła nań nieśmiało, gdy wchodził do jadalni. Roo uśmiechnął się do żony. - Muszę ci coś powiedzieć.
Dziecko wierciło się niespokojnie i Karli przez chwilę nie odpowiadała, uspokajając córeczkę. Wreszcie spojrzała na męża.
- Tak?
Roo przyciągnął sobie krzesło i usiadł. Obejmując żonę ramieniem, powiedział: - Jesteś żoną jednego z najbogatszych ludzi w Królestwie. - I zachichotał jak uliczny urwis, któremu udała się nie lada psota.
- Piłeś! - żachnęła się Karli.
- Kobieto! - Roo poczuł się urażony. -• Nie jestem pijany! - Wstał. - Jestem tylko bardzo zmęczony i głodny jak wilk. Wezmę kąpiel, a ty powiedz, proszę, by Rendel jak najszybciej przygotowała mi kolację.
- A z dzieckiem się nie przywitasz? - spytała Karli.
- Przecie to jeszcze szkrab, który niczego nie rozumie! - zmieszał się Roo. - Skąd ona ma wiedzieć, czy się z nią przywitałem czy nie?
Karli zrobiła taką minę, jakby obojętność Roo prawdziwie nią wstrząsnęła. - Roo, ona musi w końcu poznać swego ojca! - Podniosła dziecko wyżej. - Wiesz... dzisiaj się do mnie uśmiechnęła.
- Nie mam pojęcia, o czym mówisz. - Potrząsnął głową Roo. - Muszę się wykąpać. A... jeszcze jedno... Kupujemy dom - rzucił przez ramię, kiedy wychodził z pokoju.
- Po co?
Roo odwrócił się do żony z twarzą pełną gniewu. - Jak to, po co? - wrzasnął tak głośno, że córeczka wybuchła płaczem. - Czy myślisz, że całe życie spędzę w tym kurniku, jaki wystarczał twemu ojcu? Zamierzam kupić dom naprzeciwko siedziby Barreta! Trzypiętrowy budynek... i ma z tyłu spore miejsce na ogródek. - Potrząsnął głową i wziął głębszy oddech. - Kupię też jakąś posiadłość na wsi. Będę miał konie, psy i będę polował z okolicznymi szlachcicami...
Kiedy tak mówił, gniew go opuszczał; poczuł natomiast niezwykły zawrót głowy. Wyciągnął dłoń i ujął klamkę. - Muszę coś zjeść...
Odwrócił się i ruszył schodami w górę, zostawiając Karli przy próbie uspokojenia płaczącej córeczki. - Mary! - zawołał głośno. - Kąpiel... natychmiast!
- Sza, córeczko, sza... - mówiła tymczasem Karli, ignorując łzy spływające jej po policzkach. - Twój tatuś cię kocha...
Od zmierzchu do świtu grała muzyka. Roo stał przy drzwiach, odziany w najwykwintniejszy strój, jaki udało mu się kupić. Witał każdego gościa - w miarę jak przybywali - i zachowywał się jak człowiek, który ma cały świat u swych stóp.
Na przyjęcie przybył każdy liczący się w Krondorze kupiec oraz wielu spośród szlachty, którzy przyszli jako przyjaciele przyjaciół. Niedawno nabyty dom przebudowano i umeblowano najkosztowniejszymi meblami. Każdy, kto przez chwilę choćby przyjrzał się otaczającemu go przepychowi, dochodził do wniosku, że naprzeciwko Barreta osiedlił się człek wpływowy i bogaty.
Obok męża stała Karli odziana w suknię, za którą zapłacono więcej złota, niż mogłaby sobie wyobrazić. Młoda gospodyni udawała, że takie suknie nosi na co dzień. Zerknęła niespokojnie na górę, myśląc, jak też w tym całym zgiełku czuje się jej córeczka, której akurat wyrzynały się pierwsze ząbki. Oczywiście była przy niej Mary, ale w sprawach dotyczących pielęgnacji Abigail Karli nie mogła polegać na nikim.
Znalezienie właściciela posiadłości trwało kilka miesięcy, potem trzeba było targować się o cenę, urządzić dom na nowo i wreszcie zapełnić go meblami. Karli upierała się, by zatrzymać dom, gdzie się urodziła i wychowała, Roo zaś miał tyle rozsądku, że wolał się z nią nie spierać. Kiedy ucichło echo sprawy związanej z manipulacją zbożową, okazało się, że jest znacznie bogatszy, niż się spodziewał. Po powrocie ostatniego statku z Wolnych Miast obliczono zyski i wtedy wyszło na jaw, że łączny majątek Spółki Handlowo Dzierżawnej Morza Goryczy, zamiast spodziewanych trzech, sięga bez mała siedmiu milionów sztuk złota. Szarańcza rozpleniła się na Yabon i Dalekich Wybrzeżach, a ceny zboża osiągnęły rekordowe wysokości. Na domiar wszystkiego kilka innych spółek, w których nabyli udziały, okazało się wyjątkowo dochodowymi i przynoszącymi Roo oraz jego wspólnikom wyjątkowo duże zyski.
Roo wiedział, że z chwilą, w której wielcy (i pomniejsi) przyszli mu złożyć wyrazy uszanowania, stał się ważną osobistością. Kiedy w otoczeniu orszaku jeźdźców zajechał powóz, z którego wysiedli Jimmy, Dash oraz ich ojciec i matka, gospodarz nadął się tak, że niewiele brakło, a trzasnęłyby szwy w jego nowej kurtce. Zaraz potem w kolejnym powozie ozdobionym miejskimi herbami przybył Diuk z małżonką. Nawet ci, co przyszli tu z ciekawości, a w ich cynicznym uznaniu Roo był gwiazdą sezonu, o której zapomni się po roku, pootwierali gęby ze zdziwienia, kiedy ujrzeli przybywającego w gości najpotężniejszego człeka w Królestwie.
Pierwszy do gospodarza podszedł Dash, który uśmiechnąwszy się do Roo, złożył pocałunek na policzku Karli i rzekł: - Czy mogę przedstawić mojego brata, Jamesa? Dla odróżnienia od dziadka nazywamy go Jimmym.
Roo uśmiechnął się i potrząsnął dłonią brata swego pomocnika. Postarali się utrzymać w sekrecie fakt, że spotkali się już wcześniej i że to Jimmy pomógł Roo w zrobieniu kariery. Zaraz potem pojawił się człowiek, którego nie można było pomylić z nikim innym, obaj chłopcy bowiem bardzo go przypominali.
- Mój ojciec... - rzekł Dash. - Arutha, Lord Vencar i Earl Dworu.
Roo skłonił się lekko. - Szlachetny panie... - rzekł. -Czynicie mojemu domowi ogromny zaszczyt. Pozwólcie, że przedstawię moją żonę. - Po prezentacji Karli sam został przedstawiony Elenie, matce Dasha i Jimmy'ego.
- Miło nam, żeście nas zechcieli zaprosić, mości Avery - oznajmiła wciąż jeszcze piękna kobieta. - Z prawdziwą przyjemnością przyjęliśmy wiadomość, że nasz syn dobrze sobie radzi w interesie, który - zerknęła na Dasha - nie jest sprzeczny z prawem. - Lekki akcent Diuszesy zdradzał w niej dawną mieszkankę Roldem.
Zaraz za nimi pokazali się Diuk James i Diuszesa Gamina, która powitała Roo bardzo serdecznie. - Bardzo jestem rada, mój panie Avery - odezwała się Diuszesa - że spotykam waści w tak korzystnych okolicznościach... kiedy bowiem się poznaliśmy, niełatwo było wyobrazić sobie was w dzisiejszej sytuacji...
- Pozwolę sobie zauważyć, pani - rzekł gładko Roo - że wasza radość nie ustępuje mojej.
Lord James tymczasem nachylił się do ucha młodego gospodarza. - Roo... nie zapominaj, że jesteś tylko śmiertelnikiem...
Roo zmrużył oczy i lekko się zmieszał, Diuk jednak już go minął i wszedł do rozległego hallu ze schodami - inni goście czekali na zewnątrz w ogrodzie. Wszystko akurat kwitło - Roo zapłacił sporo za w pełni rozwinięte rośliny i mimo wszystko Karli wkrótce polubiła nowy ogród. Roo jednak nie omieszkał zauważyć, że nowy dom nie za bardzo jej przypadł do gustu.
Z holu wyszedł Jerome Masterson, który stanąwszy za Roo, szepnął mu do ucha: - Sam Diuk Krondoru! Chłopcze, to niesłychany sukces... - Poklepał Roo po ramieniu. - Dostaniesz tyle zaproszeń na kolację, że nie sprostasz im w ciągu roku. Przyjmij tylko te najważniejsze... ale pozostałym odmawiaj bardzo uprzejmie. - Raz jeszcze klepnął Roo po ramieniu i znikł w tłumie.
- Pójdę zobaczyć, co z Abigail - odezwała się Karli.
Roo ujął żonę za rękę i delikatnie ją pocałował. - Nic jej nie będzie... Na górze jest przecież Mary, i gdyby coś się stało, przy szłaby cię powiadomić...
Nie przekonał chyba Karli, ale została przy nim.
Tętent końskich kopyt oznajmił przybycie Jadowa Shati i kilku kompanów z garnizonu. Roo powitał ich serdecznie, z każdym wymieniając uścisk dłoni. - Jak noga? - spytał Jadowa.
Na czarnej twarzy pojawił się szeroki uśmiech odsłaniający niemal wszystkie białe zęby. - Świetnie... choć teraz wiem, kiedy będzie padało. - Poklepał się po lewej nodze. - Już mi prawie wróciła dawna krzepa...
Roo przedstawił dawnego kompana żonie, i Jadow poprowadził wojaków do środka. Roo nie znał żadnego z nich. Uśmiechnął się do siebie - musieli to być nowi towarzysze wygi, którzy przyszli tu zwabieni obietnicą darmowej wyżerki i napitku.
Nieco później Karli przekonała Roo, że powinna pójść i zobaczyć co z dzieckiem. Gdy tylko odeszła, przed wejściem zatrzymał się spory powóz i Roo poczuł, że jego serce znów zaczyna wyprawiać dzikie harce - poznał bowiem nowych gości.
Z powozu wysiedli Jacob Esterbrook i jego córka - na widok której Roo zaschło w gardle. Sylvia pozwoliła, by odźwierny zdjął jej płaszcz; miała na sobie suknię skrojoną wedle najnowszej mody - z tak głębokim wycięciem z przodu, iż konserwatywne damy na dworze okrzyknęłyby ją bezwstydnicą. Stary odział się kosztownie, lecz nieco staromodnie - miał na sobie krótką kamizelkę pod jednorzędową kurtą z żabotem, czarne obcisłe spodnie i trzewiki z czarno wyprawionej skóry ze srebrnymi klamerkami. Przybył z gołą głową, a w dłoni trzymał zwykłą laskę z hebanową główką.
Roo ujął Sylvię za dłoń, którą po chwili wypuścił niechętnie, by przywitać się z jej ojcem.
- Roo... - odezwał się Jacob, gdy wymienili uścisk rąk. - Muszę przyznać, młodzieńcze, że doskonale sobie poradziłeś... Trzeba nam się wkrótce spotkać i omówić kilka spraw...
Ruszył dalej, Sylvia jednak zatrzymała się na chwilę. - Wróciliśmy niedawno ze wsi, Roo... i chciałabym, żebyś znów zajrzał do nas na kolację... nie każ mi czekać... - Nie spuściła oczu pod jego palącym spojrzeniem, a jego imię wymówiła tak, że zadrżały pod nim kolana.
A potem pochyliła się do jego ucha. - Naprawdę... nie każ mi czekać...
I już szła dalej, otarłszy się piersią o jego ramię. Odwrócił się, by za nią spojrzeć.
- A któż to taki? - rozległ się obok głos Karli. Odwrócił się raptownie i ujrzał, że Karli zdążyła już wrócić z góry i stała obok niego. Zamrugał. - Aaa... to był Jacob Esterbrook i jego córka... Sylvia, czy jakoś tak...
Karli parsknęła z dezaprobatą. - Ta kobieta nie ma za grosz wstydu... pokazywać się publicznie prawie nago! I popatrz tylko, jak wszyscy pożerają ją wzrokiem! Mężczyźni!
. Roo zmarszczył brwi, ponieważ jednym z pożeraczy był Duncan, który szybko i sprawnie przywłaszczył sobie Sylvię. Roo odwrócił się do następnego z gości.
- No wiesz... - rzekł wyrozumiale, mówiąc do Karli kątem ust. - Jest ładna, a jej ojciec to jeden z najbogatszych ludzi w Krondorze... i nie ma synów. Nie lada to zdobycz dla każdego kawalera...
- Ale ani tobie, ani innym żonatym mężczyznom na sali -• zauważyła cierpko Karli - nie przeszkadza to gapić się na jej prawie obnażone cycki. - Ujmując dość zaborczo ramię Roo, dała mu niedwuznacznie do zrozumienia, że będzie tak stać aż do przybycia ostatniego z gości.
Przyjęcie trwało całą noc i Roo nie umiał sobie przypomnieć później najkrótszego choćby fragmentu rozmowy z którymkolwiek z gości. Pamiętał tylko niejasno, że gdy chodziło o interes, odsyłał wszystkich do Jerome'a albo zapraszał na następny dzień do Barreta.
Robił co mógł, usiłując przypomnieć sobie, z kim i o czym rozmawiał, prawda jednak wyglądała tak, że upił się winem i sukcesem. Był jednym z czterech udziałowców Spółki Handlowo Dzierżawnej Morza Goryczy, ale powszechnie to jego właśnie uważano za główną sprężynę jej olśniewającego sukcesu. Kobiety z nim flirtowały, mężczyźni starali się wciągnąć go do rozmowy, a on przez całą noc starał się pamiętać tylko o dwu sprawach: o tym, by się pławić w blasku chwały... i by nie stracić z oczu Sylvii Esterbrook.
Za każdym razem, gdy ją widział po drugiej stronie komnaty, zapierało mu dech w piersi, a gdy podchodził do niej jakiś mężczyzna, wzbierał w nim gniew. Karli zmuszała go do nieustannego krążenia wśród gości, pozwalając jedynie na zatrzymanie się na chwilę rozmowy z Diukiem i jego rodziną. Wdając się w towarzyskie pogawędki z przedstawicielami szlachty, zapominała na moment, że jeszcze niedawno była wściekła na Roo za sposób, w jaki gapił się na Sylvię. Dwukrotnie musiała biec na górę, by zająć się Abigail, i za każdym razem, gdy wracała, widziała Roo zapatrzonego w córkę Esterbrooka.
Wreszcie tłum gości zaczął się przerzedzać - wszyscy ruszyli z wolna ku wyjściu. Gdy Roo i Karli stali przy drzwiach, podszedł do nich Jacob i ujął gospodarza pod ramię.
- Dziękuję, Rupercie, żeś nas zaprosił na uroczyste otwarcie nowego towarzystwa. Pani Avery... - uśmiechnął się do Karli. - Miło mi było panią poznać.
Karli również się uśmiechnęła, ale zaraz potem czujnie rozejrzała się dookoła. - A gdzież to pańska córka, panie Esterbrook?
- O... - uśmiechnął się. - Z pewnością się znajdzie. - Wziął od odźwiernego płaszcz i czekając na swój powóz, złożył go sobie na ramieniu. - Nie wątpię, że przynajmniej kilku chłopców ofiarowało się, że ją odprowadzą do domu. Ja sam nie potrafię już, jak dawniej, szaleć do rana...
- Chętnie temu wierzę - odparła Karli głosem, którym można by chłodzić krasnoludzką gorzałkę. W chwilę później wyszli Diuk James, jego żona i ich syn z małżonką. Pożegnali się uprzejmie, co ponownie napełniło dumą serce Karli. Wielu możnych i wpływowych ludzi odwiedzało dom jej ojca, żaden jednak nie złożył mu wizyty oficjalnej. W pierwszy zaś wieczór, kiedy otwierała swój nowy dom, przyszli złożyć wyrazy szacunku najpotężniejsi ludzie w Królestwie... poza rodziną królewską.
Widząc, że ani Dash, ani Jimmy nie towarzyszą rodzicom, Roo przeprosił na chwilę żonę i pobiegł coś sprawdzić.
Jimmy'ego znalazł pogrążonego w rozmowie z urodziwą córką młynarza, pracującego ostatnio dla Spółki Morza Goryczy. Roo nawet nie pofatygował się z przeprosinami, tylko ujął młodzieńca za łokieć: - Gdzie Dash?
Jimmy obejrzał się przepraszająco przez ramię na dziewczynę, z którą rozmawiał, i obiecał, że za chwilę wróci. - Tam jest! - rzekł do Roo, pokazując przeciwległy róg sali.
Sporą część salonu zajmował krąg młodych ludzi skupionych wokół Sylvii Esterbrook. U jej boku stał Duncan, który z czarującym uśmiechem snuł jedną ze swoich najbardziej porywających historii - w której oczywiście odgrywał główną, skromną, lecz heroiczną rolę. Sylvię to bawiło, ale młodzi ludzie byli wściekli. Dash stał nieopodal i przyglądał się wszystkiemu z miną badacza przyrody, obserwującego jakieś zajmujące zjawisko.
- Teraz jego kolej...
- Na co? - zdumiał się Roo.
- No... po kolei pilnujemy naszej panny Esterbrook, by nikt z tych młodych hołyszów nie skorzystał z jej... przychylności. - Obejrzał się ku dziewczynie, z którą rozmawiał. -Ta młoda dama jest... bardzo interesująca, i choć właściwie to nie ja, tylko Dash jest twoim pracownikiem, pomyślałem, że to będzie po bratersku, jak przypilnuje dla ciebie twoją przyjaciółkę... a ja tymczasem wykorzystam ten czas na bliższe poznanie... tego... słodkiego dziewczęcia...
- Moją przyjaciółkę? - syknął Roo, któremu spokój Jimmy'ego nagle zepsuł humor. - Pilnujecie Sylvii Esterbrook?
- Nie byłoby dobrze - wyszeptał Jimmy - gdyby któryś z tych młodych cymbałów wypił krzynę za wiele i dla takiego gładkiego tyłeczka zrobił z siebie durnia, prawda? Pan Esterbrook to ważna osobistość w mieście, zgadza się?
- Chyba masz rację - odparł Roo. - Czy Dash zamierza ją odwieźć do domu?
- Albo on, albo Duncan - rzekł Jimmy.
Roo kiwnął głową. - Wracaj do swojej młodej damy. -Ruszył między gości, dopóki nie znalazł Luisa, który siedział rozparty na krześle pod ścianą i trzymał niesprawną dłoń w kieszeni swej nowej kurtki.
Widząc Roo, zdrową dłonią podniósł kielich z trunkiem.
- Senior - zwrócił się do gospodarza w swoim ojczystym dialekcie. - Wygląda na to, że ważna z waści figura...
- Dziękuje - mruknął Roo. - Kto pilnuje składu?
- Bruno, Jack i chyba Manuel. A bo co?
- Po prostu sprawdzam. - Rozejrzał się dookoła. - Jak będziesz wychodził, to poproś Duncana, by tam z tobą zajrzał... Po prostu sprawdźcie, czy wszystko w porządku.
Luis zerknął ponad ramieniem Roo i zobaczył Duncana stojącego obok Sylvii.
- Rozumiem - rzekł po chwili. Wstał. - Ale to podsuwa mi jeszcze jedną myśl.
- Jaką? - spytał Roo, wciąż myśląc o czymś innym.
- Chciałbym znaleźć sobie inną kwaterę.
- Co? - zdumiał się Roo, który w jednej chwili zapomniał o wszystkim innym, zwracając całą uwagę na stojącego przed nim Luisa.
- Jestem człowiekiem, który ma... skromne potrzeby, a twój kuzyn, Duncan... jakby to powiedzieć... lubi towarzystwo. Polubiłem moją pracę, ale niewiele mam czasu na odpoczynek... zwłaszcza nocami...
Pomyślawszy przez chwilę o wszystkim, Roo zdał sobie nagle sprawę, że pensja, jaką ostatnio płacił Duncanowi, pozwalała mu co noc sprowadzać sobie nową dziewkę. Dom, który dzielił z Luisem, był niewielki - co stwarzało istotne problemy lubiącemu samotność Rodezjaninowi.
- Dobrze... poszukaj sobie jutro nowej kwatery. Pokryję koszta. Niech to będzie miłe, spokojne miejsce.
- Dziękuję - odparł Luis, a na jego twarzy pojawił się rzadki na niej gość - uśmiech. - Powiem Duncanowi, że mamy potem zajrzeć do składu.
Roo kiwnął głową i wrócił do drzwi, gdzie Karli dzielnie żegnała gości. - A, tu jesteś - powitała go z pochmurnym spojrzeniem. - Gdzieżeś się podziewał?
- Rozmawiałem z Luisem - wyjaśnił, pożegnawszy kolejnych wychodzących gości. - Chce się przenieść do nowego mieszkania, pozwoliłem mu więc, by sobie znalazł takie, którego nie będzie musiał dzielić z Duncanem.
- To akurat mogę zrozumieć - mruknęła Karli.
Roo westchnął ze znużenia. Wiedział, że podczas tych rzadkich okazji, gdy Duncan odwiedzał ich w domu, nie przypadł Karli do gustu. Było w nim coś, co ją raziło, i im usilniej starał się zdobyć jej sympatię, tym więcej okazywała rezerwy. Usiłowała zresztą ukryć tę niechęć, Roo jednak widział to jak na dłoni - a kiedy zapytał wprost, Karli nie zaprzeczyła.
Wkrótce potem podeszli Luis i Duncan. Obaj się pożegnali, choć kuzyn nachylił się do ucha Roo i szepnął: - Wolałbym jeszcze trochę zostać, Roo.
- Bogać tam... - uśmiechnął się Roo. - Będę spał znacznie spokojniej, jeśli obaj zajrzycie do składu i sprawdzicie, czy wszystko jest w porządku.
- Cóż, jak sobie chcesz - rzekł chmurnie Duncan. Roo ujął kuzyna pod rękę i odszedł z nim nieco na bok.
- Poleciłem też Luisowi, by sobie znalazł inne mieszkanie - rzekł konfidencjonalnie.
Ta wiadomość była dla Duncana zaskoczeniem. - Co takiego?
- No... - rzekł Roo szeptem - stajesz się coraz bardziej znaną osobistością... podobnie jak ja... - Zerknął ku miejscu, gdzie w towarzystwie kilku młodych i możnych panów stała Sylvia Esterbrook. - Pomyślałem, że może zechciałbyś mieć nieco więcej miejsca na swoje... rozrywki. Poprosiłem więc Luisa, by znalazł sobie inną kwaterę.
Duncan, który w pierwszej chwili nie wiedział, co rzec, uśmiechnął się nagle. - Dzięki, kuzynie. To ogromna uprzejmość z twojej strony.
Roo odprowadził Duncana aż do drzwi, gdzie młody pożeracz niewieścich serc pożegnał się z Karli i wyszedł. Po chwili zbliżył się do nich Dash. - Zamierzam odprowadzić pannę Esterbrook do domu jej ojca...
Roo kiwnął głową, udając uprzejmy brak zainteresowania. Odwróciwszy się, zobaczył, że Karli bacznie go obserwuje.
- Wszystko to trwało dłużej, niż się spodziewałem. Może zechciałabyś zajrzeć na górę do Abigail? Z ostatnimi gośćmi uporam się sam. Zaraz do ciebie przyjdę...
Karli zmierzyła go podejrzliwym wzrokiem, Roo zaś odpowiedział jej miną urażonej niewinności. W końcu żona kiwnęła głową i szybko ruszyła po schodach na drugie piętro.
Roo tymczasem zrobił ostatnie okrążenie po sali, dając uprzejmie wszystkim do zrozumienia, że przyjęcie dobiega końca. Jerome'a Mastersona znalazł chrapiącego w wygodnym fotelu stojącym w jednej z bocznych komnat. Stary miłośnie tulił w ramionach pustą już butelkę keshańskiej przepalanki. Roo dźwignął go za ramię i jakoś przeniósł do sali głównej, gdzie zobaczył swego księgowego pogrążonego w rozmowie z jakimś młodzieńcem. Skinąwszy dłonią na Jasona, powierzył mu starego, polecając odstawić go bezpiecznie do domu.
Kiedy dotarł do drzwi wyjściowych, zobaczył, że wychodzą właśnie ostatni goście - a wśród nich także Sylvia Esterbrook z Dashem. Przed wejście zajeżdżał właśnie wynajęty przez Dasha powóz. Sylvia odwróciła się, by pożegnać Roo, i potknąwszy się - nie przypadkiem! - upadła mu na pierś. Roo podtrzymał ją, rozkoszując się przez chwilę dotykiem sprężystego ciała dziewczyny.
- Bogowie! - szepnęła z udanym zawstydzeniem. - Musiałam wypić za wiele wina... - Spojrzała nań z tak bliska, że pomiędzy ich twarze z trudem dałoby się wcisnąć kartkę papieru.
- Co pan sobie o mnie pomyśli...
I jakby pod wpływem chwili, pocałowała go szybko w policzek. - Proszę... niechże pan nie każe mi na siebie czekać... - Potem jakby się zreflektowała i zrobiła krok w tył. - Rupercie... raz jeszcze dziękuję za zaproszenie. I proszę mi wybaczyć moją... niezręczność...
Szybko sfrunęła po schodach i podeszła do powozu, gdzie Dash już trzymał otwarte drzwi. Obejrzawszy się na swego pracodawcę, młodzik wskoczył za nią do środka, a woźnica zaciął konie.
Roo patrzył za nimi, dopóki pojazd nie przepadł w ulicznym mroku, a potem wrócił do sali. Czekali już tam na niego trzej wynajęci na tę okazję służący, którym podziękował, zapłacił, dodał szczodrą premię i odprawił ich do domów. Wiedział, że Mary i Rendel już śpią, ponieważ obie miały wstać o świcie. Zdjął kurtkę i cisnął ją na balustradę przy schodach, zbyt zmęczony, by wieszać ją w szafie, którą żona kupiła na odzież.
Myśli miał pełne ognistych wizerunków Sylvii Esterbrook i nie mógł się uwolnić od wspomnienia jej dotyku... zapachu... ciepła jej warg na swoim policzku. Gdy wchodził do sypialni, którą dzielił z Karli, jego ciało drżało z tęsknoty za Sylvią. Rozejrzał się dookoła, zobaczył, że Abigail śpi w swej kołysce... i poczuł ulgę. Gdyby córeczka leżała obok żony, wycofałby się do jednej z komnat gościnnych, nie chciał bowiem jej budzić.
Rozebrawszy się szybko, dał nura pod koce.
- Wszyscy już poszli? - spytała sennie Karli.
Wciąż jeszcze lekko podniecony, parsknął śmiechem. - Nie, kilku zostawiłem w ogrodzie. Obiecałem, że wypuszczę ich rano.
- Jak sądzisz... - spytała Karli, wzdychając lekko - czy to przyjęcie się udało?
Roo przewrócił się na brzuch. - Sama oceń... byłaś tam i widziałaś to samo, co ja...
- Myślę, że tobie się podobało... wpływowi mężczyźni... piękne kobiety...
Roo po ciemku dotknął ramienia młodej żony. - Lubię sobie popatrzeć - rzekł lekkim tonem. - Jak każdy mężczyzna... Ale wiem, gdzie jest mój dom...
- Naprawdę, Roo? - Karli przewróciła się na bok, by spojrzeć mu w twarz. - Wiesz, co mówisz?
- Oczywiście - odpowiedział. Przyciągnął Karli do siebie i pocałował. Po chwili był już gotów i ściągnął zeń koszulę.
Wziął ją szybko, gwałtownie, wcale nie myśląc o jej przyjemności... ani o niej. W tych przesyconych namiętnością i pasją chwilach widział pod sobą w mroku twarz innej kobiety. Dysząc ciężko w momencie spełnienia, przypominał sobie zapach Sylvii i wyobrażał sobie, że to właśnie ją dotyka. Gdy zaspokoił swe żądze, odwrócił się na plecy i zaczął rozmyślać o tym, czy powóz Sylvii dotarł już do jej domu...
Jechali w milczeniu. Dash czekał grzecznie, aż dama odezwie się pierwsza, ona zaś milczała uparcie niemal przez całą drogę. W końcu otworzyła usta: - Przepraszam... zapomniałam, jak się pan nazywa...
- Dashel - odpowiedział z uśmiechem. - Jameson. Poznała pani mojego ojca i matkę.
- Pańskiego ojca? - Sylvia zmarszczyła brwi, usiłując sobie przypomnieć okoliczności, w których poznała rodziców tego milczącego młodziana.
- Arutha... Lord Vencar.
Sylvia żachnęła się, jakby wiadomość całkowicie ją zaskoczyła. - Ojej! Zatem pański dziadek to...
- Diuk Krondoru - dokończył Dashel. - Onże sam... Dziewczyna spojrzała nań tak, jakby nagle ukazał jej się w zupełnie nowym świetle. - Musiałam pana pomylić z tym drugim... co nic prawie nie mówił...
- To musiał być Jason -rzekł Dashel. - Twoja uroda, pani, zrobiła na nim... eee... niezatarte wrażenie...
- A na panu nie? - spytała, jakby się drocząc.
- Nie za bardzo - rzucił, uśmiechając się jeszcze szerzej.
- Gotowa byłabym się założyć, że potrafię pana skłonić do... zmiany nastawienia - powiedziała, pochylając się ku przodowi tak, że bardzo niewiele pozostawiła jego wyobraźni.
Dash pochylił się również, dotykając niemal nosem jej nosa.
- O to akurat nie musielibyśmy się zakładać - szepnął konspiracyjnie. - I nagle usiadł sztywny jak kołek. - Na nieszczęście, pani, zaręczono mnie z inną.
Sylvia również się cofnęła i rozsiadła wygodniej, opierając plecami o skórzane obicie. - I któż jest tą szczęśliwą wybranką?
- zaśmiała się perliście, dotykając paluszkiem policzka.
- Nie mam pojęcia - odpowiedział Dash. - Pewnie to córka jakiegoś wielmoży... Dziadek mi powie... we właściwym czasie.
- To przymus! - wydęła usteczka z udanym gniewem. Dash wzruszył ramionami, jakby ta dyskusja już go nieco znużyła. - Nie w przypadku mojej matki i ojca... wszystko wskazuje na to, że za sobą przepadają...
Przez resztę drogi nie odezwali się do siebie słowem. Kiedy wjechali na teren posiadłości jej ojca, odźwierny wybiegł przed powóz, by otworzyć drzwiczki, ubiegł go jednak Dash, wytwornie podając damie dłoń. Odprowadził ją do samych drzwi. Kiedy przed nimi stanęli, Sylvia otworzyła je, odwróciła się doń i spytała:
- Jest pan pewien... że nie zdołam sprawić, by wszedł pan do środka? - Przysunęła się bliżej i powiodła dłonią po jego piersi w dół... aż poniżej pasa.
Dash przez chwilę poddawał się pieszczocie, lecz nagle się cofnął. - Absolutnie... panienko...
Odwrócił się, ruszył ku powozowi i po chwili zniknął w środku. Sylvia weszła do domu, z trudem tłumiąc śmiech.
Gdy powóz toczył się po bruku, Dash myślał o tym, że jego pracodawca najpewniej napyta sobie biedy. Żałował tylko, że ustąpił Jimmy'emu i pozwolił mu zająć się córką młynarza. Po chwili wytknął głowę przez okno. - Mości woźnico! - zawołał.
- Tak, panie?
- Zawieźcie mnie pod Białe Skrzydło! - Tak, panie!
Dash cofnął się i westchnął. Przez chwilę rozmyślał o wszystkim, co dziś się wydarzyło. - Dziwka! - mruknął na koniec.
Rozdział 16
PRZYJACIELE
Karli zmarszczyła brwi.
Roo ubierał się spiesznie, gdyż miał spotkanie z klientem przy kolacji, i nie zwracał uwagi na jej słowa. Widząc jednak wyraz jej twarzy, postanowił bezzwłocznie naprawić błąd: -Przepraszam, kochanie. Co mówiłaś?
- Mówiłam, że miałam nadzieję, że zjesz kolację w domu. Chciałabym z tobą porozmawiać...
Roo przygładził włosy szczotką, spojrzał na swoje odbicie w lustrze i zmarszczył brwi. Niezależnie od tego, jak kosztownie się ubierał i ile płacił cyrulikowi za ułożenie fryzury, nadal się sobie nie podobał.
Niezbyt głośny pisk radości sprawił, że spojrzał w dół i zobaczył swoją córeczkę raczkującą w stronę drzwi. Dotarłszy do nich, chwyciła rączkami za framugę i wstała. Chodzić jeszcze nie umiała, ale stała dość pewnie - szczególnie jeśli miała się czego przytrzymać. Karli odwróciła się i zawołała gniewnie: - Mary!
- Tak, proszę pani? - rozległ się głos z sąsiedniego pokoju.
- Spuściłaś Abigail z oczu i doszła aż do schodów! -wytknęła jej Karli. Mary żywiła niezwykłe przekonanie, że może zostawić dziecko, odejść na chwilę i znaleźć je potem w tym samym miejscu. Od trzech miesięcy było jednak inaczej. - A gdyby spadła ze schodów? - spytała Karli.
Roo zobaczył, że córeczka się doń uśmiecha, a po jej brodzie spływa kropla śliny. Wyrzynały jej się pierwsze ząbki i ostatnio, zwłaszcza nocami, była trochę marudna, ale musiał przyznać, że zaczynał ją bardzo lubić. Pochylił się i podniósł dziecko, które spojrzało nań niepewnie. Abigail wyciągnęła rączkę, usiłując wetknąć mu w usta wszystkie paluszki - i nagle Roo poczuł intensywny zapach.
- Och, nie - jęknął dramatycznie, odsuwając dziecko na długość ramienia i sprawdzając, czy zawartość pieluch nie splamiła jego nowej kurtki. Nie znalazłszy śladów kompromitacji, przeniósł Abby - wciąż trzymając ją w wyciągniętych ramionach - do sąsiedniego pokoju, po czym zwrócił się do żony: -Najdroższa, ona ma chyba znów pełne pieluchy...
Karli wzięła dziecko, pociągnęła noskiem i wydała diagnozę: - Chyba masz rację.
Roo cmoknął ją w policzek. - Postaram się nie siedzieć długo... ale jeśli rozmowy się przeciągną, to nie czekaj na mnie, dobrze?
Zanim zdążyła cokolwiek rzec, był już za drzwiami. Jego powóz, na co dzień stojący w składziku na tyłach domu, już czekał u wyjścia. Roo kupił go miesiąc temu i od czasu do czasu odbywał nim przejażdżki po mieście - tylko po to, aby się pokazać...
Kompania Morza Goryczy - bo tak ją teraz nazywano - szybko umacniała i poszerzała swój stan posiadania, a imię Roo Avery stawało się coraz bardziej znane w Krondorze i Dziedzinach Zachodu. Wspinając się po schodkach powozu, zastanawiał się, co jeszcze mógłby zrobić, by szerzej rozpiąć sieć finansowych wpływów. Towarzystwo Okrętowe Błękitna Gwiazda miało, wedle składanych mu raportów, pewne kłopoty, Roo zaś był pewien, że wkrótce ich spółce będą potrzebne nowe statki. Może powinien posłać Duncana, by powęszył w dokach, a Dashowi i Jasonowi polecić, by pogadali ze swoimi znajomymi. Roo chciał też skłonić brata Dashela, Jimmy'ego, do pracy dla swojej firmy - młodzik bardzo im pomógł podczas kryzysu zbożowego. Diuk jednak się upiera, by jego drugi wnuk został w pałacu.
Rozsiadłszy się wygodniej, zastukał w dach złotą główką swej nowej laski, dając woźnicy sygnał, że może ruszać. Gdy tak jechał ulicami Krondoru, przemknęła mu przez głowę myśl, że teraz mógłby się zemścić na Timie Jacobym. Narażenie wroga na straty przy operacji z tanim zbożem wcale go nie zadowalało. Od tamtej pory spółka „Jacoby i Synowie” dwukrotnie już wchodziła w drogę Kompanii Morza Goryczy. Skłaniało to też innych do szarpania wędzidła, gdyż większość rywali obawiała się rosnącej potęgi i wpływów ravensburskiego przybłędy. Za każdym razem Jacoby dostawał boleśnie po nosie, ale i to Roo nie zadowalało. Rachunek wystawiony jeszcze przez Helmuta uzna za spłacony dopiero nad trupem Timothy'ego.
Rozważał już tuzin planów - i wszystkie odrzucił. Kiedy dojdzie do ostatecznej konfrontacji, wydarzenia muszą się potoczyć tak, jakby Roo nie miał z nimi nic wspólnego; w przeciwnym razie mógłby wylądować w celi śmierci - a teraz miał zbyt wiele do stracenia.
Wszystko działo się tak, jakby bogactwo było magnesem - powodzenie w Kompanii Morza Goryczy stwarzało kolejne okazje do jeszcze większych zysków. Obecnie Roo kontrolował większą część linii transportowych pomiędzy Krondorem i północą i miał bardzo poważne udziały w handlu Krondoru ze Wschodem. Nie udała mu się jedynie próba opanowania dostaw do Kesh. Większość kontraktów mieli tam „Jacoby i Synowie” - a tych nie dawało się ugryźć. W rzeczy samej wyglądało na to, że ich interesy kwitną - karawany z południa pojawiały się coraz częściej.
Myśli o handlu i interesach wywietrzały mu z głowy, gdy tylko podjechał do bram majątku Esterbrooków. Tkwiący za drzwiami stróż zapytał, kto zajechał i woźnica Roo podał jego nazwisko. Wrota szybko zostały otwarte. Roo odwiedzał dom Esterbrooków już po raz czwarty od czasu wydanego przez siebie przyjęcia. Za pierwszym razem Sylvia była urocza i uwodzicielska. Za drugim, została nieco po wyjściu starego i znów pocałowała go w policzek, przytulając się do niego, ponownie się zarumieniła i wytłumaczyła zbyt dużą ilością wypitego wina. Podczas ostatniej wizyty także nieco została, potem pocałowała go namiętnie i z pasją - nie w policzek! - i nie mówiła już nic o winie, tylko poleciła, by wrócił możliwie jak najszybciej. Ponownie zaproszono go dzisiaj - po dwu tygodniach.
Choć Roo chciał jak najszybciej zobaczyć Sylvię, gdy pojazd się zatrzymał, musiał poczekać na otwarcie drzwi przez drugiego sługę. Wysiadłszy, polecił woźnicy: - Wróć do miasta i zjedz kolację. A potem przyjedź tu wieczorem i czekaj. Nie mam pojęcia, o której wyjdę.
Woźnica skłonił się i odjechał, a Roo ruszył po schodkach ku drzwiom. Po otwarciu wszedł do środka i został powitany przez Sylvię, która uśmiechnęła się doń promieniście.
- Rupercie, to ty! - westchnęła tak, jakby wcale się go nie spodziewała. Dźwięk jego imienia na jej wargach sprawił, że Roo zadrżał - a kiedy zerknął na jej skandalicznie głęboko wyciętą suknię, zaczerwienił się jak żak podczas pierwszej wizyty w domu rozpusty. Dziewczyna ujęła go pod ramię i pocałowała w policzek, mocno przytulając się do boku Roo. - Jesteś dziś niezwykle urodziwy - szepnęła mu cicho prosto do ucha. Wydało mu się, że te słowa wymruczała niczym kotka.
Gdy go zaprowadziła do jadalni, zobaczył tylko dwa nakrycia.
- A gdzie jest twój ojciec? - spytał, nagle zaniepokojony i jednocześnie dziwnie podniecony.
- Wyjechał z miasta za interesami - uśmiechnęła się. -Myślałam, że wiesz. Mogłabym przysiąc, że wspomniałam o tym w zaproszeniu. A nie?
Roo poczekał, aż Sylvia zajmie miejsce i usiadł naprzeciwko.
- Nie... sądziłem, że zaproszenie wysłał Jacob.
- Nie, to ja cię zaprosiłam. Mam nadzieję, że to ci nie zepsuje humoru.
Roo znów poczuł, że się czerwieni. - Nie - odpowiedział, siląc się na spokój. - W żadnym wypadku.
Był tak podniecony, że jadł z trudem, często za to sięgał po wino. Kiedy Sylvia oznajmiła, że to już koniec kolacji, był nieźle wstawiony. Podniósł się i odprowadził ją do wyjścia. Pamiętał, co mówili, ale tylko piąte przez dziesiąte. Kiedy wyszli z jadalni, Sylvia zwróciła się do służby: - To wszystko na dzisiaj. Nie będziecie już nam potrzebni.
Zamiast odprowadzić go do wyjścia, powiodła go po schodach na górę. Bał się odezwać choćby słowem, by się nie obudzić z czarownego snu. Przeszli korytarzem, na końcu którego Sylvia otworzyła jakieś drzwi. Przekroczyła próg i delikatnie pociągnęła go za sobą. Odwróciwszy się, zamknęła drzwi, podczas gdy Roo gapił się na ogromne łoże, zajmujące niemal całą komnatę.
A potem wokół jego szyi owinęło się dwoje rąk i poczuł na ustach ognisty pocałunek. Jeżeli nawet w jego głowie kołatały się jeszcze resztki zdrowego rozsądku, ulotniły się teraz jak nocne mgły z nadejściem poranka.
Leżąc w mroku, Roo gapił się na baldachim. Obok niego Sylvia oddychała równo i spokojnie, przypuszczał więc, że śpi. Był wyczerpany do cna, ale jednocześnie nadal zbyt podniecony, by zasnąć. Sylvia była najbardziej niezwykłą kobietą, jaką zdarzyło mu się poznać. Niezwykle piękna, ale jak na dobrze urodzoną córkę majętnego kupca zbyt wiele mieszało się w jej charakterze dziecinnego rozkapryszenia i dojrzałej zmysłowości. W uprawianiu miłości była bardziej nienasycona niż weteranka spod znaku Białego Skrzydła. Chętnie - a wręcz z zapałem! - podejmowała się czynów, które bezbrzeżnie zdumiałyby Karli.
Pomyślawszy o żonie, poczuł ukłucie winy. Zrozumiał już, że jej nie kocha i że poślubił ją z litości. Spojrzał na leżącą u jego boku Sylvię i westchnął. Oto jaka kobieta powinna być jego żoną, pomyślał, nie ta pulchna mała kobietka, która śpi teraz słodko, wierząc, że on omawia sprawy handlowe z którymś ze wspólników. To Sylvię powinien przedstawiać możnym panom i to Sylvia powinna rodzić mu dzieci...
Serce waliło mu jak młotem, a jego uczucie do Sylvii stało się gorzkim i jednocześnie słodkim brzemieniem. Leżał na boku, przyglądając się jej ledwie widocznej sylwetce. W najdzikszych chłopięcych snach nie przewidywał, że w taki oto sposób zostanie prawdziwym mężczyzną... nigdy też nie ośmielił się marzyć, że łoże podzieli z nim kobieta o tak zdumiewającej urodzie i tak zmysłowa jak Sylvia.
Raz jeszcze przewrócił się na plecy i spojrzał na rozciągniętą nad łożem ciemną tkaninę. Zastanawiał się nad zdumiewającymi zmianami, jakie zaszły w jego życiu od chwili, kiedy wespół z Erikiem zbiegli przed pościgiem sług mściwej Baronowej von Darkmoor.
Wspomniawszy Erika, zastanawiał się, gdzie w tej chwili może być jego przyjaciel. Wiedział, że popłynął za morze z Calisem, de Longueville'em i jakimiś ludźmi, których nie znał. Nie miał pojęcia, co zamierzali zrobić, podejrzewał jednak, że sprawa była niebezpieczna. Doskonale za to wiedział, dlaczego podjęli się tego zadania.
Myśli te pozbawiły go resztek spokoju, wyciągnął więc dłoń i pogładził zaskakująco gładką skórę leżącej obok niego kobiety. Natychmiast drgnęła i poruszyła się giętko. Bez słów uniosła się nad nim i wzięła go w ramiona. Zdumiony jej domyślnością, natychmiast zapomniał o Eriku....
- W lewo! Na bakburtę! - wrzasnął Erik, wyciągając dłoń ku skałom.
Pośród szalejącej burzy sternik naparł na rudel, usiłując skierować okręt na bakburtę z dala od najeżonych i groźnych skał z prawej. Erik od kilku godzin sterczał na dziobie smoczego statku i podawał kurs, usiłując jednocześnie przebić wzrokiem nikłe światło brzasku, śnieg i mgłę.
Okrążywszy południowe rubieże Wielkiego Kesh, trafili na prąd, który - jak im powiedziano - miał ich zanieść aż do Novindusa. Mijały dni, a smoczy statek z sześćdziesięcioma czterema pasażerami na pokładzie, wśród których byli Calis, Miranda, Erik, de Longueville i sześćdziesięciu wojaków z Orłów Calisa - szybko mknął przez fale ku zachodowi.
Równomiernie się zmieniający wioślarze pomagali prądowi siłą własnych ramion. Łódź pruła fale, przemierzając puste przestrzenie oceanu. Od czasu do czasu Miranda korzystała ze swych magicznych zdolności i określała ich położenie. Za każdym razem twierdziła, że trzymają się kursu.
Pogoda robiła się coraz gorsza. Zaczęli się też natykać na płynące ku północy góry lodowe. Miranda opowiedziała Erikowi, że południowy biegun świata znajduje się przez okrągły rok pod lodem, którego ilości nie sposób wprost sobie wyobrazić, i że z potężnej kontynentalnej płyty opadają w morze bryły lodowe nie ustępujące rozległością sporym miastom. Góry te płynęły później ku północy, by się stopić w cieplejszych wodach Mórz Błękitnego i Zielonego.
Erik powątpiewał w jej opowieści, dopóki pewnego dnia nie zobaczył na horyzoncie czegoś, co w pierwszej chwili wziął za żagiel, a co okazało się jedną z tych gigantycznych gór lodowych, o których opowiadała mu Miranda. Od tego czasu w bocianim gnieździe osadzono dodatkowego obserwatora i podwojono obsadę wioseł.
Napotkali półwysep pokryty lodem, ale na swoje nieszczęście trafili nań zbyt niespodzianie. Teraz desperacko usiłowali uchronić statek przed katastrofą. Calis ostrzegł, że jeśli zostaną zmuszeni do wylądowania, wymrą co do jednego z zimna i głodu, ponieważ nie ma sposobu, by mogli się tu uratować.
- Wiosłujcie, szlag by was trafił! - ryczał Bobby de Longueville, przekrzykując wiatr, huk fal i trzeszczenie drewna, gdy okręt ciężko skręcał, jakby wymagano odeń wysiłku ponad miarę.
Erik czuł, że znosi ich w bok, ponieważ silny prąd pociągnął ich w objęcia fal przyboju.
- Ostrzej na lewo! - ryknął, a dwaj ludzie przy rudlu naparli na ster. W tejże chwili za rudel chwycił też stojący na rufie Calis, który pchnął go swą nadludzką siłą, aż drewno zatrzeszczało ostrzegawczo. Mówiono im, że długie rudle, jakich używali na swoich okrętach rabusie Brijani, mogą popękać, i wtedy jedynym sposobem sterowania okrętem będzie zmiana tempa wiosłowania przy każdej z burt. Powiedziano im także, że doświadczeni wioślarze dokonują takiego wyczynu z wielkim trudem - i że w tej sztuce Brijani ćwiczyli się latami.
Na pokładzie pojawiła się Miranda i rozłożywszy ramiona, wykrzyknęła jakieś słowo, którego stojący na dziobie Erik nie usłyszał. I nagle potężna siła pociągnęła statek w tył, a Erik musiał się złapać relingu, by nie wpaść w wodę. Łódź zatrzymała się w swym pędzie ku samozagładzie i na chwilę zamarła w bezruchu.
I nagle statek poddał się naporowi wioseł i steru, wyrwał mocy pchającego go ku skałom prądu i ruszył wzdłuż brzegu. Miranda opuściła ręce i odetchnęła głęboko. Podeszła na dziób, a Erik obdarzył ją spojrzeniem pełnym ciekawości. Dzieliła z kapitanem niewielką kabinę na rufie i Erik podejrzewał, że było w tym coś więcej niż zwykła uprzejmość Calisa. Pomiędzy dziewczyną i kapitanem toczyła się jakaś osobliwa rozgrywka, choć nie mógł odgadnąć, na czym polegała. Gdy Calis z Miranda znikali w kabinie, de Longueville przemieniał się w psa wartowniczego i trzeba by pewnie wydarzenia na miarę trzęsienia ziemi, żeby ktoś ośmielił się do niego podejść i poprosić o widzenie z Calisem.
Miranda jest dość atrakcyjna, pomyślał Erik, kiedy podeszła bliżej, ale było w niej coś, co go niepokoiło do tego stopnia, że niemal zupełnie uniemożliwiało zbliżenie. Niemal - ponieważ jak większość ludzi na okręcie młodzieniec od kilku miesięcy nie miał kobiety.
Kiedy stanęła obok niego, wskazała dłonią w ciemność.
- Nie ośmielę się użyć kolejnego zaklęcia... a już z pewnością nie tak potężnego, przynajmniej przez kilka najbliższych dni, bo inaczej ściągniemy na siebie uwagę sił, których lepiej nie ruszać. Uważaj więc... gdybyś mógł przebić wzrokiem te ciemności, w godzinę po zachodzie słońca zobaczyłbyś trzy gwiazdy tworzące niemal doskonały trójkąt równoboczny... mniej więcej dwie szerokości dłoni nad horyzontem. Jeżeli będziesz płynął prosto na nie, trafimy na brzeg Novindusa mniej więcej o dzień drogi od Ispar. Skieruj się wzdłuż brzegu ku północnemu wschodowi, a trafisz na ujście rzeki Dee. Aby dotrzeć do celu, nie wolno nam już posłużyć się magią.
Miranda była najwyraźniej zmęczona sztuką, której użyła, by odciągnąć okręt od brzegu, i w ciągu ostatnich pięciu minut powiedziała do Erika więcej, niż usłyszał od niej od początku podróży. Zastanawiał się, czy był to wynik użytej przez nią magii, czy coś innego... nie bardzo jednak miał ochotę dociekać, czy wszystko z nią w porządku. Potem doszedł do wniosku, że właściwie jak do tej pory nie było w porządku nic, co w jakikolwiek sposób wiązało się z ich podróżą. Miranda zresztą wiedziała ojej celu znacznie więcej niż on sam... a wiedział dość, by rozumieć, że mogą tu zostać na zawsze. Pomyślał, że ona musi być znacznie bardziej strapiona od niego. - Wszystko w porządku? - zapytał wreszcie.
Spojrzała nań ze zdumieniem, i ten wyraz zastygł na chwilę na jej obliczu, a potem parsknęła śmiechem. Erik nie bardzo wiedział, dlaczego się roześmiała, ona jednak uścisnęła go za ramię przez ciężką opończę, którą miał na sobie. - Owszem... nic mi nie jest. - Westchnęła. - Te zaklęcia dalekiego widzenia, jakich używałam do tej pory, były jak szepty na rynku w południe. Zaklęcie, którym się posłużyłam, by oderwać nas od skał, było niczym krzyk pośrodku nocy. Jeśli ktoś nas szukał albo jeśli ustawiono tu jakieś zaklęcia ostrzegawcze lub wykrywające magię... - Potrząsnęła głową i odwróciła się, chcąc odejść.
- Mirando? - zagadnął Erik.
Zatrzymała się i obejrzała przez ramię. - Słucham?
- Jak myślisz... Uda nam się wrócić do domu? Rozbawienie znikło z jej twarzy. Nad odpowiedzią zastanawiała się tylko chwilę. - Raczej nie.
Erik został na swoim miejscu, wypatrując przeszkód, które mogły wyłonić się z mroku. Po kilku godzinach podszedł doń Alfred, dawny kapral z Darkmoor. - Zmiana, sierżancie.
- Najwyższy czas - rzekł Erik z uśmiechem i wrócił do wioślarzy. Kiedy złamał twardy charakter Alfreda, pozbawił go rangi i wybił mu z głowy awanturnicze zapędy, które czyniły zeń przedtem niebezpiecznego ryzykanta, Alfred okazał się doskonałym żołnierzem. Erik doszedł do wniosku, że kiedy wrócą do Krondoru, przedstawi go do awansu na kaprala. Potem jednak w myślach poprawił: przedstawi Alfreda do awansu, jeżeli wrócą do Krondoru...
Podczas gdy kapitan i Miranda mieli dla siebie małą kabinę, inni musieli spać albo pomiędzy wioślarzami, albo pod wiosłami tuż przy burtach - jak na galerach. Spali na zmianę. Wśród mniej zdyscyplinowanych żołnierzy, kiepsko karmionych, po miesiącach spędzonych na morzu, wybuchałyby z tego powodu bójki. De Longueville i Calis wybrali do tej misji najtwardszych z twardych w kompanii. Jeśli nawet któryś był poirytowany, nie okazywał tego, wiedząc, że jedynie pogorszy to sytuację.
Erik legł na posłaniu i prawie natychmiast zasnął. Po latach żołnierki, podczas których nauczył się wykorzystywać każdą okazję do snu, niewiele mogłoby go obudzić... a teraz był bardzo zmęczony. Zapadając w sen, poświęcił jednak ostatnią myśl przyjaciołom, zastanawiając się, jak też im się wiedzie. Ciekaw był, czy Roo gromadzi bogactwa, o których marzył, jak się zagoiła noga Jadowa i jak też radzą sobie z ćwiczeniami inni towarzysze z kompanii. Chciałby mieć tu Greylocka do pogawędek... pomyślał także o Nakorze. Mały przechera i jego uczeń Sho Pi nie wrócili ze Stardock z kapitanem, i Erik zastanawiał się przez chwilę, co oni kombinują. Zaraz potem ogarnął go sen.
Kilkunastu młodych ludzi parsknęło śmiechem, a drugie tyle krzywiło się pogardliwie, pomrukiwało coś pod nosem i pokpiwało.
- To prawda! - przekonywał Nakor.
Sho Pi stał obok człowieka, którego nazywał swoim mistrzem, szykując się do obrony, gdyby jakiś rozwścieczony student postanowił wziąć sprawę we własne ręce. Nie wątpił, że mały Isalańczyk potrafiłby o siebie zadbać - wiedział, jak szybki jest Nakor w walce bez broni, w stylu nauczanym przez mnichów z zakonu Dali - ale gdyby naraz rzuciło się nań kilkunastu ludzi... wtedy trzeba byłoby mu pomóc.
- Siadaj! - wrzasnął jeden z tych, którzy się śmiali, do jednego z tych, co drwili.
- A spróbuj mnie zmusić! - zaperzył się prześmiewca.
- Czekajcie! - zagrzmiał Nakor, podchodząc do obu i chwytając ich za uszy.
W Stardock wstawał właśnie piękny ranek, a Nakor wdał się w dyskusję z uczniami jeszcze podczas śniadania spożywanego przed świtem. Gdy słońce wstało, Isalańczyk zdecydował się wyprowadzić całą klasę na zewnątrz, poza mroczne sale, w których zwykle odbywały się zajęcia. Gdy teraz wywiódł na środek kręgu jęczących z bólu zawadiaków, wszystkie trzy grupy zawyły ze śmiechu.
Sho Pi spojrzał ku górze w okno wychodzące na trawnik, gdzie Nakor zamierzał poprowadzić zajęcia, i zobaczył stłoczone w nim twarze obserwatorów. Choć powierzono mu kierowanie Akademią, Nakor nie wtrącał się do większości zajęć, choć od czasu do czasu wpadał na pomysł, by udzielić żakom praktycznej lekcji.
Większość czasu spędzał w towarzystwie bezimiennego, szalonego żebraka, który stał się jedną z osobliwości wyspy. Każdego ranka delegowano dwu uczniów, którzy mieli wrzucać żebraka do jeziora - co okazało się najtańszym i najprostszym sposobem utrzymania go w jakiej takiej czystości. Ambitniejsi słuchacze wpadali niekiedy na pomysł użycia mydła, lecz ich starania najczęściej kończyły się podbitym okiem lub wybitym zębem.
Po wyschnięciu bezimienny włóczęga łaził wszędzie bez żadnego celu, gapiąc się na wszystko, co robiono w jego obecności, a potem zakradał się do kuchni, gdzie uporczywie usiłował ukraść coś do jedzenia - i powtarzał próby, dopóki nie dostał jakiejś porcji. Zawsze przewracał przy tym talerz na ziemię, kucał na posadzce i podnosił jedzenie palcami z ziemi.
Pozostały czas Nakor spędzał w bibliotece, gdzie czytał i robił notatki. Od czasu do czasu Sho Pi zadawał mu pytania o sprawy, które chciał poznać lepiej. Nakor często zlecał mu dziwaczne zadania lub zadawał mu całkowicie niezrozumiałe zagadki. Kiedy Sho Pi wykonał zadanie albo przyznawał się do tego, że zawiódł, kiedy rozwiązał zagadkę lub nie potrafił trafić w jej sedno, Nakor niezmiennie zachowywał doskonałą obojętność.
W końcu dwaj jęczący z bólu studenci zostali uwolnieni, Nakor zaś rzekł łaskawie: - Dziękuję wam, żeście zechcieli mi pomóc w demonstracji pewnej prawdy.
I zwrócił się do studenta, który należał do frakcji dawnych zwolenników Nakora w Akademii zwących się Błękitnymi Jeźdźcami: - Wierzysz więc, że mówię prawdę, kiedy powiadam, że siły, które zwiemy magicznymi, można uwolnić i wykorzystać bez tych żałosnych przedstawień, o których wasi nauczyciele twierdzą, że są konieczne?
- Nie inaczej, mistrzu! - odpowiedział uczeń.
Nakor westchnął ciężko. Wszyscy Błękitni Jeźdźcy nazywali go mistrzem, choć stanowczo się temu sprzeciwiał. Była w tym niewątpliwie ręka Sho Pi.
- A ty - zwrócił się Nakor do innego ucznia, który należał do ugrupowania zwącego się Różdżką Watooma - sądzisz, że to niemożliwe, zgadza się?
-: Oczywiście, że to niemożliwe. Zręczność palców, uliczne kuglarstwo... owszem... ale nie prawdziwa manipulacja sił magii.
- No to patrz - rzekł Nakor, podnosząc palec. Gdy ustawiał się naprzeciwko ucznia niedowiarka, bezimienny żebrak zaczai się przeciskać przez tłum. Po raz pierwszy człowiek, którego wszyscy prócz Nakora uważali za idiotę, przejawił zainteresowanie tym, co się działo wokół niego. Żebrak przykucnął w odległości kilku kroków i patrzył...
- Czy ćwiczyłeś reiki, o którym mówiłem w zeszłym miesiącu? - spytał Nakor ucznia, przed którym stał.
- Oczywiście - odpowiedział zapytany.
- Bardzo dobrze - odpowiedział Nakor. - To prawie to samo. Zaciśnij pięść. - Ujął ucznia za ramię i zgiął je, a potem ustawił młodzieńca w pozycji bojowej. - Stań tam, jeśli łaska - zwrócił się do drugiego studenta, pokazując mu, gdzie ma stanąć.
- A teraz zamknij oczy i poczuj energie, która jest w tobie - instruował Nakor tego, przed którym stal. - Zamknij oczy, jeśli to miałoby ci w czymś pomóc... - Student zrobił, co mu kazano.
- A teraz - ciągnął uparty Nakor - poczuj, że energia jest w tobie, otaczacie i przepływa przez ciebie. Wyczuj ten strumień. Kiedy będziesz gotów, chcę, byś uderzył tamtego młodzieńca... ale oprócz ciosu pięścią, trzeba ci uwolnić energię przez knykcie dłoni... Przygotuj się - ostrzegł studenta, który miał zostać ugodzony. - Napręż brzuch, czy co się tam robi w takich przypadkach. .. To może boleć.
Niedowiarek uśmiechnął się sceptycznie, ale na wszelki wypadek zebrał się w sobie. Pierwszy rąbnął go w brzuch, dał się słyszeć głuchy odgłos, lecz uderzony nawet nie mrugnął powieką.
- Musisz nad tym popracować - zwrócił się Nakor do atakującego. - Nie wyczuwasz energii...
I nagle bezimienny żebrak zerwał się na równe nogi i odepchnął pierwszego ze studentów na bok. Stanąwszy w pozycji doskonale zrównoważonej, zamknął oczy... a Nakor cofnął się o krok, wyczuł bowiem natychmiast przybór energii w otaczającym ich powietrzu. A potem żebrak zamachnął się i wymierzył cios, robiąc wydech z okrzykiem, który zabrzmiał jak gardłowe:
- Haaa! - Uderzony uniósł się w powietrze, jakby rąbnięto go młotem, i gwałtownie wypuścił powietrze z płuc. Przelatując w tył kilka metrów, upadł na dwu innych niedowiarków, którzy zaledwie mieli czas na to, by go złapać i podtrzymać.
Uderzony zgiął się wpół, trzymając się za brzuch i z najwyższym trudem łapiąc powietrze. Nakor szybko podbiegł do chłopaka, położył go na ziemi, przewrócił na plecy i zbadał jego brzuch, zmuszając do oddychania. Poszkodowany łapał powietrze nierównymi haustami, łzy ciekły mu z oczu; wreszcie zdołał jakoś skupić wzrok na przepełnionej niepokojem twarzy Nakora. -Myliłem się, mistrzu - wyszeptał z trudem.
- Owszem... myliłeś się - potwierdził Nakor. - Zabierzcie go do sypialni i powiedzcie uzdrowicielowi, że ma go obejrzeć.
Może mieć jakieś obrażenia wewnętrzne... - Odwróciwszy się ku żebrakowi, zobaczył, że ten na powrót siedzi na piętach i spogląda pustym wzrokiem.
- Mistrzu... co to było? - spytał zbliżający się doń Sho Pi.
- Ba! - rzekł Nakor. - Sam chciałbym to wiedzieć... Widzieliście? - zwrócił się do pozostałych. - Nawet ten biedak wie, jak posługiwać się energią, która nas otacza i jest wszędzie.
- Ujrzawszy na większości twarzy zdumienie i zaskoczenie, machnął dłonią. - No... niech będzie. Koniec lekcji. Wracajcie do swych zwykłych zajęć...
Kiedy uczniowie odeszli, zbliżył się do siedzącego na ziemi żebraka i przykucnąwszy nisko, zajrzał mu w oczy. Przez chwilę dostrzegł w nich coś wiekowego, mądrego i potężnego... ale trwało to tylko mgnienie oka i znów patrzył w dwie puste źrenice.
- Przyjacielu - westchnął Nakor. - Kimże, u licha, jesteś? Po chwili wstał i odwrócił się, by spojrzeć w oczy stojącego tuż za nim - jak się zresztą tego spodziewał - Sho Pi. -Chciałbym mieć więcej oleju we łbie - rzekł do swego ucznia.
- Chciałbym wiedzieć znacznie więcej, niż wiem...
- Mistrzu? - To było wszystko, na co się zdobył oszołomiony wydarzeniami Sho Pi.
Nakor wzruszył ramionami. - Chciałbym też wiedzieć, co się dzieje z Calisem. Nudzę się tutaj, a tam - spojrzał ku błękitowi nieba na zachodzie - coś się szykuje. Wkrótce trzeba nam się będzie stąd ruszyć... i to niezależnie od tego, czy z Krondoru przyjedzie ktoś, by tu wszystkim kierować, czy nie...
- Kiedy, mistrzu?
Nakor znów wzruszył ramionami. - Nie wiem. Wkrótce. Może jeszcze w tym tygodniu. Może w następnym miesiącu. Dowiemy się, gdy przyjdzie pora. No, chodźmy. Pora na śniadanie... poszukajmy czegoś do jedzenia...
Na wzmiankę o jedzeniu szalony żebrak zerwał się na nogi i wydając rozmaite chrząknięcia i pohukiwania, ruszył chwiejnie ku jadalni. Nakor wskazał na niego.
- Widzisz... nasz prymitywny przyjaciel ma bardzo zdrowe podejście do hierarchii ważności rzeczy i zjawisk na tym świecie. .. - A potem dodał w języku Isalani: - A potrafi rąbnąć nie gorzej od Wielkiego Mistrza Zakonu Dali...
- Nie, mistrzu - sprzeciwił się Sho Pi, mówiąc w tym samym języku. - Znacznie mocniej. Skądkolwiek mu się to wzięło, jest w nim więcej cha - użył starego słowa oznaczającego osobistą moc - niż w którymkolwiek z mnichów, których poznałem, służąc w ich Świątyni. - Zniżywszy głos, dodał: - Myślę, że gdyby chciał, mógłby zabić tego chłopca...
- Gdyby chciał... owszem - odpowiedział Nakor.
Weszli do sali jadalnej, zastanawiając się, co takiego właściwie widzieli przed chwilą.
Roo ocknął się o świcie, kiedy w okna zajrzało nikłe światło zwiastujące poranek. Zdał sobie sprawę, że niewiele ma czasu na powrót do domu, zanim obudzi się Karli. Miał nadzieję, iż dziecko spało spokojnie przez całą noc - może wtedy uda mu się przekonać żonę, że wrócił wcześniej... ale trzeba mu się spieszyć.
Szybko wyskoczył z łóżka, mocno tego zresztą żałując. Wspomnienie gorącego ciała Sylvii i jej nocnej pomysłowości podnieciło go znów - mimo iż był bardzo wyczerpany. Szybko się ubrał i wyszedł, przeskakując po dwa stopnie na raz, pokonał schody i wypadł na zewnątrz. Wsiadł do powozu, obudził drzemiącego na koźle woźnicę i kazał mu gnać prosto do domu.
Tymczasem Sylvia, leżąc w pościeli, uśmiechała się do swoich myśli. Ten mały troll okazał się... całkiem znośny. Był młody, pełen zapału i silniejszy, niż na to wyglądał. Wiedziała, że choć sądził, iż się w niej zakochał, był dopiero na początku pełnej pasji drogi, jaką zamierzała go poprowadzić. W ciągu miesiąca będzie gotów na ustępstwa w drobniejszych sprawach dotyczących interesów. Za rok zdradzi dla niej swoich partnerów.
Ziewnęła i przeciągnęła się niczym zadowolona z siebie kotka. Ojciec miał wrócić dopiero za kilka dni, wiedziała zaś, że jeszcze przed południem dostanie liścik od Roo. Potrzyma żółtodzioba w niepewności dzień lub dwa, a potem zaprosi do siebie. Przez chwilę zastanawiała się sennie, jak długo powinna zwlekać, zanim zrobi Roo scenę pełną wyrzutów, oznajmiając, że nie powinna się widywać z żonatym mężczyzną, choćby go nawet bardzo kochała. Zapadając w drzemkę, przypomniała sobie jeszcze, że jest w mieście kilku innych młodych ludzi, z którymi się powinna zobaczyć przed powrotem ojca.
Roo przemknął schodami na palcach i ukradkiem wślizgnął się do sypialni. W świetle brzasku mógł dostrzec, że Karli jeszcze śpi. Szybko się rozebrał i położył obok żony.
Kiedy Karli obudziła się po upływie połowy godziny, Roo udał, że jeszcze śpi. Żona wstała i ubrała się, a potem podeszła do spokojnie gaworzącego dziecka. Roo odczekał jeszcze chwilę, potem również wstał i ubrawszy się, przeszedł na dół do jadalni.
- Dzień dobry - powitała go Karli, karmiąc dziecko.
- Da! - zachichotała Abigail na widok ojca. Roo ziewnął demonstracyjnie.
- Czyżbyś się nie wyspał? - spytała Karli, patrząc nań z nic nie mówiącym wyrazem twarzy.
Roo przyciągnął krzesło i usiadł, czekając, aż Mary przyniesie z kuchni duży kubek kawy. - Czuję się jak człowiek, który spał nie dłużej niż pięć minut.
- Zasiedziałeś się? - spytała Karli.
- Bardzo. Nie pamiętam nawet, o której skończyliśmy. Karli mruknęła coś, wkładając do ust dziecka łyżeczkę zupy jarzynowej.
- Mam ci coś do powiedzenia - odezwała się po paru minutach.
Roo poczuł, że serce kurczy mu się z obawy. Przez ułamek sekundy miał przerażające wrażenie, że dowiedziała się jakoś o jego zdradzie... ale szybko odpędził te myśli. Nie domyśliła się niczego, gdy wrócił z Ravensburga po miłostce z Gwen, i wiedział, że i teraz nie dał jej podstaw do podejrzeń. - O co chodzi? - spytał spokojnie.
- Chciałam ci powiedzieć wczoraj... ale tak ci się spieszyło...
- O co chodzi? - powtórzył.
- Będziemy mieli kolejne dziecko.
Roo spojrzał na Karli i zobaczył, że patrzy nań niemal z obawą, niepewna, jaka będzie jego reakcja. Bała się!
- Cudownie! - zmusił się do entuzjazmu. Wstał, okrążył stół i pocałował ją w policzek. - Tym razem na pewno będzie chłopiec!
- Może... - odpowiedziała cicho.
- Musi być! -odpowiedział, udając jowialność. -W przeciwnym razie trzeba mi będzie zmienić wszystkie szyldy „Avery i Syn”. To dopiero byłby ambaras!
- Jeśli syn uczyni cię szczęśliwym... - uśmiechnęła się nikło - to mam nadzieję urodzić syna...
- Jeżeli będzie tak uroczy jak Abby, to nie trzeba mi niczego więcej.
Karli nie wyglądała na przekonaną, i gdy Roo ruszył ku wyjściu, zostawiając niemal pełen kubek kawy, spytała cierpko: - Nie będziesz jadł?
- Nie -odpowiedział, zdejmując opończę z kołka na ścianie. - Idę prosto do biur. Muszę napisać dość ważny list, a potem iść na kolejne posiedzenie u Barreta.
Nie czekając na jej odpowiedź, wyszedł z domu, i Karli usłyszała tylko trzask zamykanych drzwi wyjściowych. Westchnęła i skupiła się na tym, by większość zupy jarzynowej trafiła do buzi Abby, a nie na podłogę.
Czas mijał i życie Roo zaczęło się toczyć dziwnym, choć równym rytmem. Jedną lub dwie noce w tygodniu Roo spędzał z Sylvią, tyle samo poświęcając na spotkania ze wspólnikami. Sylvia odegrała straszną scenę z wymówkami, iż musi się spotykać z żonatym mężczyzną, i przez kilka tygodni musiał błagać, by znów zechciała się z nim zobaczyć. Poddała się dopiero wtedy, gdy posłał jej pierścień z diamentem i szafirowy naszyjnik, które go kosztowały więcej złota, niż mógłby sobie wyobrazić zaledwie przed dwoma laty. W końcu przyznała, że go kocha, Roo zaś nauczył się zręcznie i skutecznie okłamywać żonę.
Jego zdolności i przedsiębiorczość szybko się rozwijały i coraz rzadziej zawierał kiepskie transakcje... a i z tych nauczył się wyciągać nauki. Podczas kolejnych kilku miesięcy Spółka Morza Goryczy rozkwitała w najlepsze.
Nauczył się też, jak najlepiej wykorzystywać zdolności tych, którzy dlań pracowali. Duncan nie miał sobie równych, jeśli chodziło o węszenie za plotkami, które owocowały korzystnymi transakcjami. Robił to w porcie, w zajazdach i karawanserajach. Jason był nieoceniony w księgowości i znajdywaniu nowych źródeł zarobku. Okazało się, że tytuł księcia kupców nie wiąże się jedynie z kupnem i sprzedażą. Jason miał niebywałe zdolności i smykałkę do takich spraw, jak baczenie, by członków spółki nie wikłać w wykluczające się przedsięwzięcia, równy rozdział ryzyka pomiędzy stałych członków spółki i tymczasowych sprzymierzeńców. Potrafił też przewidzieć, gdzie najlepiej zainwestować gotówkę, która nie była w bieżącym obrocie, i jak najbezpieczniej przeczekać nie sprzyjającą koniunkturę. W takich sprawach Roo orientował się zaledwie z grubsza, podczas gdy Jason pojmował wszystko w lot. W pół roku po nocy, kiedy pierwszy raz przespał się z Sylvią, kompania Roo przejęła jeden z banków i zaczęła prowadzić własną politykę inwestycyjną.
Nieocenionym skarbem okazał się Luis. Potrafił niezwykle uprzejmie pertraktować z rozjuszoną klientką i niemiłosiernie zbesztać ordynarnego woźnicę. Dwukrotnie zresztą udowodnił w starciach z opornymi, że choć nie w pełni włada jedną ręką, drugą potrafi bez trudu wymusić posłuszeństwo dla swoich rozkazów.
Dash zaś stanowił dla Roo nieprzeniknioną tajemnicę. Obojętny na korzyści osobiste, nie mniej niż Roo cieszył się z rozwoju Spółki Morza Goryczy. Wyglądało na to, że pracuje dla Roo ze zwykłej uciechy uczestniczenia we wszystkich większych szachrajstwach w Krondorze. Niekiedy wciągał do zabawy swego brata. Wespół z Jimmym stanowili niezwykle dobraną parę młodych wilków... i Roo miał tylko nadzieję, że los nigdy go nie postawi przeciwko tym młodzikom.
Brzemienna Karli była coraz bardziej pewna, że nosi w łonie synka, i Roo doszedł do wniosku, że doskwierają mu jedynie dwie rzeczy: to, że Tim Jacoby wciąż chodził po świecie cały i zdrowy oraz nieobecność starych druhów.
Rozdział 17
KŁOPOTY
Roo westchnął.
Dziecko wierciło się w jego ramionach, a kapłan ciągnął swoje śpiewne modlitwy i wreszcie wylał wonne olejki na czoło niemowlaka. Wzruszony urodzinami syna Roo nie omieszkał jednak zauważyć, że ceremonia chrzcin jest niezwykle nudna.
- Daję ci imię Helmut Avery - powiedział na koniec kapłan.
Roo podał dziecko Karli i pocałował ją w policzek. Potem pocałował małą Abigail, która wierciła się niespokojnie w ramionach Mary, i rzekł: - Teraz trzeba mi do biur... ale obiecuję, że najdalej za dwie godziny będę już w domu.
Karli zerknęła nań podejrzliwie, wiedząc, że jej pan małżonek tak się czasem potrafił zapamiętać w pracy, iż niekiedy nie widywała go i dwa dni z rzędu. - Mamy gości - powiedziała.
- Owszem, pamiętam - odrzekł, gdy wychodzili ze świątyni. Schodząc po stopniach, zwrócił się do żony: -Ty weź powóz. Ja się przejdę.
Ruszył spiesznie ulicami, aż oddalił się od placu Świątynnego na tyle, że nie sposób go było stamtąd dojrzeć, i natychmiast zatrzymał przejeżdżającą karetę. Po kilku minutach był już za miastem, zmierzając do posiadłości Esterbrooków. Zastanawiał się, dlaczego ma tak kiepski humor. Sylvia stała się dlań źródłem nie znanych mu przedtem rozkoszy i potrafiła rozchmurzyć każdy jego gniew i irytację. Zawsze jakoś tak się składało - a Roo nigdy się nie zastanawiał nad powodem takiego stanu rzeczy - że jej ojciec był nieobecny podczas jego wizyt, więc w kilka minut po jego przyjeździe na kolację, a nawet podczas dnia, jak dzisiaj, Sylvia wiodła go na górę. Roo ze zdziwieniem i niemałą dozą próżności odkrył, że jej ochota na igraszki dorównuje jego własnej. Niekiedy zastanawiał się, skąd dobrze urodzona panienka, taka jak Sylvia, zna sztuczki, jakich pozazdrościłaby jej doświadczona pracownica Białego Skrzydła. Ona jednak nigdy nie wspominała o swoich poprzednich miłostkach, on zaś wolał nie pytać. Gdy powóz wjeżdżał do posiadłości Esterbrooków, Roo odkrył wreszcie powód swego złego humoru. Na uroczystości nadania imienia małemu Helmutowi nie było tych, na obecności których najbardziej mu zależało...
Erik dał znak i kolumna jeźdźców się zatrzymała. Na sygnał przekazany dłonią, wszyscy zsiedli z koni. Erik jechał na czele kolumny, obok Mirandy i de Longueville'a, a Calis i Renaldo przeprowadzali w przodzie rekonesans.
Łódź przybiła do brzegu w miejscu, gdzie Calis spodziewał się otrzymać jakieś wieści, i rzeczywiście, po kilku dniach pojawili się jego agenci z odległego Miasta nad Wężową Rzeką. Wiadomości z frontu były jednak złe.
Budowa wielkiej floty dobiegała już prawie końca, a armie Szmaragdowej Królowej opanowały niemal całkowicie rozległy kontynent, z wyjątkiem niewielkiej połaci ziem na południe od Gór Ratn'garów i małego skrawka wybrzeża na zachodzie. Inne wieści były jeszcze gorsze. Oddziały Królowej pustoszyły cały kraj. Mieszkańcom odbierano wszelkie zapasy żywności, które dostarczano do magazynów floty, szykując się do podboju leżącego za oceanem Królestwa. Nikt się nie przejmował tym, że giną tysiące niewolników.
Kilka pomniejszych rebelii, jakie wybuchły wśród najemników, stłumiono bezlitośnie, a ich uczestników ukrzyżowano przed frontem armii. Dodatkową karą było wybranie z każdego tysiąca jednego człowieka, który został spalony żywcem na oczach swoich towarzyszy z ostrzeżeniem, że dalsze oznaki buntu przyniosą tylko wzmożenie represji.
Erik przypomniał sobie czasy, kiedy każdy człek w jego drużynie odpowiadał głową za pozostałych. Każdy starał się jak mógł i pomagał kompanom, bo wiedzieli, że jeśli choć jeden zawiedzie, wszyscy zawisną na szubienicy.
Jedyną dobrą wieścią w tym wszystkim było to, że cała uwaga Szmaragdowej Królowej skupiła się na rejonach przyległych do Miasta nad Wężową Rzeką, Maharty i Krain Nadrzecznych. Okolica, w której miał działać Calis i jego grupa, niemal zupełnie była pozbawiona wrogich wojsk.
Calis zresztą nie sądził, by tak miało być przez cały czas - przeciwnie, był niemal pewien, że sytuacja się zmieni, gdy znajdą się nieco bliżej celu. Tymczasem znaleziono i dostarczono na pokład łodzi konie. Odzież piratów Brijani zmieniono na przyodziewek miejscowy, a sześciu agentów przejęło łódź i przeprowadziło ją wzdłuż brzegu do rybackiej wioski; z mieszkańcami umówiono się już wcześniej, że ukryją okręt w dużej szopie i będą go tam trzymać, aż do ich powrotu.
Nikt nie wspomniał, że niezbyt wierzono w tę ostatnią możliwość.
Teraz znajdowali się wśród gór, niemal od tygodnia wędrując krętymi górskimi dolinami, nie natrafili jednak -jak do tej pory przynajmniej - na żadne niebezpieczeństwa. Erik należał do tych, którzy przeszli przez zamieszkane przez Pantathian tunele, i wiedział, na kogo mogą się natknąć, ponieważ w przeszłości Orłom Calisa - uchodzącym za jedną z kompanii najemnych - udało się ustalić, że po ich wdarciu się w góry, potężni jaszczurzy wojownicy zajęli cały teren. Erik wiedział też, że ocaliło ich wtedy zuchwalstwo, gdy podali się za jedną z kompanii, którą mieli zastąpić Saaurowie, oraz to, że ruszyli w stronę frontu, czyli tam, gdzie się ich wcale nie spodziewano.
Zza skał wyskoczył zdyszany Renaldo. - Kapitan powiada, że znalazł dobre miejsce na obozowisko i że na dziś już dość marszu - wysapał.
Erik spojrzał na niebo i zauważył, że do zmierzchu zostało jeszcze dobrych kilka godzin. To samo zrobił de Longueville. - Jesteśmy blisko? - spytał Renalda.
Renaldo kiwnął głową i wyciągnął dłoń ku pobliskim drzewom. - Tam jest grzbiet, z którego można zobaczyć wąwóz z rzeką i most. Co do reszty... wierzę na słowo kapitanowi.
Erikowi nie trzeba było powtarzać dwa razy. Wzrok Calisa był dużo bystrzejszy niż oczy zwykłych ludzi. Jeśli mogli dostrzec rzekę i jar, znaczyło to, że byli tylko o dzień drogi od mostu, a stamtąd mieli kolejny dzień do wejścia w podziemia. Gdyby postanowili się spieszyć i zostawić konie, od mostu do jaskiń dzieliłyby ich dwa dni marszu.
Zeskoczył z konia, doznając mieszanych uczuć - łatwiej było przekraść się pieszo, jednak zostawienie koni w tym pustkowiu oznaczało dla tych zwierząt śmierć. Mało prawdopodobne, by same przeszły przez łańcuch górski i wróciły, a ponadto po tamtej stronie nie było paszy. Niektóre zresztą z pewnością pospadałyby w przepaście. Potem pomyślał, że zabawna jest jego troska o los zwierząt, kiedy istniało wielkie prawdopodobieństwo, że oni sami mogli zaginąć w podziemiach bez wieści...
Otrząsnął się z tych myśli i zajął wydawaniem rozkazów. Ludzie zabrali się do rozbijania obozu, co stało się już dla nich rutyną - tego zresztą się po nich spodziewano. Alfred został mianowany kapralem i z każdym dniem coraz bardziej przypominał Erikowi Charlie'ego Fostera, kaprala, który pod rozkazami de Longueville'a potrafił zmienić Erikowi każdy dzień w piekło. Teraz, po kilku latach, krnąbrny podówczas chłopak zrozumiał, że wbicie ludziom do łbów prostej prawdy, iż rozkazy należy wykonywać natychmiast i bez namysłu, było najprostszą i najpewniejszą drogą zapewnienia im możliwości przetrwania i - co ważniejsze - gwarantowało wykonanie wyznaczonego zadania.
Kiedy obóz był już gotowy i ustalono porządek wart, każdy zabrał się do jedzenia, choć ze względów bezpieczeństwa zrezygnowano z rozpalenia ognisk i zadowolono się suchym prowiantem. Zbliżała się zima i wyglądało na to, że najbliższa noc da im się we znaki.
Kiedy wszyscy „oddali się obżarstwu”, jak to określał de Longueville, Erik zajął się końmi, upewniając się, że każdy z nich nada się do jutrzejszej jazdy. Sprawdził też, czy wszyscy zajmują się tym, czym powinni, a potem przeszedł do miejsca, gdzie siedzieli Calis, de Longueville i Miranda.
- Konie w porządku - zameldował Calisowi.
- Dobrze - kiwnął głową półelf. - Trzeba znaleźć miejsce, gdzie będziemy mogli je zostawić.
- A po co tracić na to czas? - spytała Miranda.
Calis wzruszył ramionami. - Nie można wykluczać możliwości, że jakoś uda nam się wydostać z tych jaskiń... a wtedy koniki bardzo się nam przydadzą. Może znajdziemy gdzieś w pobliżu jar z dnem porośniętym trawą, której wystarczy na tydzień lub dwa... Śniegi nie spadną tak wcześnie... a jak powiedziałem, konie mogą się przydać...
- Kiedy przejeżdżaliśmy koło tamtego szczytu, w południe - Erik dłonią wskazał górę - zobaczyłem poniżej małą dolinkę.
Nie jestem pewien, ale chyba można tam jakoś sprowadzić konie. .. choć łatwe to nie będzie, bo to szlak raczej dla kozic...
- Odpoczniemy tu przez kilka dni - rzekł Calis - więc zajmij się tym jutro. Jeśli istnieje droga, sprowadź konie na dół.
Erik wciąż jeszcze czuł się nieswojo w obecności Calisa, choć w towarzystwie Bobby'ego spędzał dość czasu, by nabrać odwagi. Wiedział jednak, że jeśli chodzi o misję, kapitan wolał, by każdy mówił otwarcie, co mu leży na sercu. - Kapitanie... na co czekamy? Z każdym dniem zwiększa się ryzyko, że zostaniemy odkryci.
- A jednak trzeba na kogoś poczekać - odpowiedział Calis.
- Mam tu pewnego agenta - wyjaśniła Miranda - który próbuje dotrzeć do kilku miejscowych, z którymi musimy się rozmówić.
Erik milczał jeszcze chwilę, ale to było wszystko, czego się dowiedział. W stosownym czasie dowie się, kim był agent Mirandy i z kim mieli się spotkać. Teraz więc przeprosił, wstał i poszedł sprawdzić, jak sobie dają radę podkomendni.
Nie był specjalnie zdziwiony, widząc, że każdy robi to co trzeba, i nikomu nie musi udzielać wskazówek ani tym bardziej nikogo poganiać. Zgodnie z tym, co mówili Lord William i de Longueville, miał przed sobą najlepiej wyszkolonych i najprzedniejszych żołnierzy, jakich wydało Królestwo, i odczuwał wielką dumę, że ma zaszczyt nimi dowodzić. Odegrał znaczną rolę w powstaniu tej jednostki, zresztą nie był już tym rekrutem, którego niegdyś de Longueville odciął od szubienicy.
Spędził wiele godzin na czytaniu rozmaitych książek dotyczących sztuki wojennej i wykorzystywał każdą okazję, by porozmawiać z kim się dało o rozmaitych aspektach działań wojennych. Wykorzystywał nawet przedstawicieli szlachty, którzy w różnych sprawach przybywali do pałacu. Niekiedy dyskutowali w kwaterach żołnierskich, kiedy indziej słuchał rozmów podczas uroczystych kolacji z okazji rozmaitych uroczystości, czasami też się zdarzało, że jakiś baron z pogranicza lub wschodni książę wymieniali swe poglądy, obserwując ćwiczenia Szkarłatnych Orłów.
Nie uważał się za wybitnie uzdolnionego stratega, nie widział też siebie jako kwatermistrza czy sztabowca, doskonale jednak radził sobie z dowodzeniem i potrafił skłonić podwładnych, by robili co trzeba, bez wrzasków i gróźb, do jakich często uciekali się inni oficerowie. Radowało go poczucie, że kiedy dowodzi, inni idą za nim, i choć nie bardzo umiałby rzec dlaczego, sprawiało mu to satysfakcję.
Skończywszy przegląd, usiadł i zabrał się do wyciągniętej z końskich juków marszowej racji żywnościowej. Ostrożnie rozwinął przesycone woskiem płótno, upewniając się, że skrawki wosku spadną na drugie, nieco obszerniejsze, w które zawinięta była całość. Pewien był, że wszyscy podwładni robią to samo - chodziło o to, by nie pozostawić po sobie ani płatka wosku, który mógłby zdradzić ślady ich obecności. Wiedział zresztą, że de Longueville i tak sprawdzi wszystko po nim, i biada, jeśli coś dostrzeże. Choć od pamiętnego dnia, w którym Bobby kierował egzekucją, ich wzajemne stosunki uległy - można by rzec - znacznej poprawie, bezwzględnego służbisty nic by nie powstrzymało przed publicznym obdarciem Erika ze skóry (przynajmniej w słowach), gdyby odkrył najmniejsze choćby niedopatrzenie. Do siedzącego Erika podeszli Calis i Miranda.
- Kapitanie? - odezwał się Erik.
- Musimy porozmawiać - rzekł Calis. - Rozstaw warty i powiedz wszystkim, że hasłem jest dwukrotne klaśnięcie w dłonie, a odzewem słowo „sroka”. Czy to jasne?
- Jasne - kiwnął głową Erik.
Ktokolwiek trafi na zagubiony w górach obóz, zostanie dwukrotnym klaśnięciem wezwany do podania odzewu. Jeśli nie odpowie hasłem „sroka”... cóż, będzie miał pecha. Erik miał nadzieję, że nie trafi na nich przypadkiem jakiś zagubiony w górach wędrowny handlarz czy poszukujący leczniczych ziół pobożny braciszek.
Gdy Calis odwrócił się, chcąc odejść, Erik zapytał: - Kapitanie?
- Tak? - Półelf zatrzymał się.
- Dlaczego „sroka”?
Calis wskazał głową Mirandę.
- Bo to jest hasło moich agentów... a że na tym kontynencie srok nie ma, więc nikt przypadkiem tego słowa nie wypowie.
Erik wzruszył ramionami i wrócił do przeżuwania sucharów.
- Musimy porozmawiać - rzekł Calis.
- O czym? - spytała Miranda, siadając na zwalonym pniu drzewa.
Calis przysiadł obok niej. - Jeśli zdołamy przeżyć... mamy jakąś przyszłość? Znaczy... ty i ja...
Miranda ujęła jego dłoń. - Niełatwo dziś powiedzieć -westchnęła. - Nie, trudno nawet o tym myśleć. - Pochyliła się ku niemu i pocałowała go. - Jesteśmy dla siebie bardzo ważni... od dnia, kiedyśmy się spotkali. - Calis milczał. - Znaleźliśmy w sobie uczucia, jakie tylko niewielu ludziom dane było poznać... Ale przyszłość? - dodała po chwili milczenia. - Nie wiem, czy uda nam się przeżyć najbliższy tydzień.
- No to pomyśl o tym - odparł cierpko Calis. - Ja już się postaram, abyśmy przeżyli.
Miranda patrzyła przez chwilę na jego twarz, oświetloną złotym blaskiem promieni zachodzącego słońca, przesączających się przez listowie. I nagle parsknęła śmiechem.
- Co cię tak bawi? - spytał z udanym gniewem, zaciskając wargi, by też się nie roześmiać.
- Nie mam pojęcia - odpowiedziała, sięgając dłonią za siebie, by rozwiązać tasiemki sukni. - Zawsze mnie pociągali jasnowłosi młodzi chłopcy. Chodź, ogrzej mnie. Zimno tu...
Gdy jej suknia opadła do kostek, wstał i objął ją mocno, kładąc dłonie na jej pośladkach. Potem uniósł ją w ramionach, tak łatwo, jak dorosły podnosi dziecko. Całując ją w dołek pomiędzy piersiami, okręcił się z nią wkoło, a potem delikatnie położył ją na trawie.
- Chłopcy? - spytał z irytacją. - Kobieto! Mam ponad pięćdziesiąt lat!
Miranda znów parsknęła śmiechem. - Matka mi zawsze mówiła, że młodzi mężczyźni są niespożytymi kochankami, ale czasami zbyt poważnie podchodzą do sprawy...
Calis przez chwilę uważnie patrzył w twarz leżącej pod nim dziewczyny. - Nigdy nie wspominałaś o swojej matce - rzekł wreszcie łagodnie.
Miranda milczała dość długo, aż wreszcie znów wybuchła śmiechem. - Ściągaj z siebie odzienie, chłopcze! - ponagliła go. - Zimno tu!
Calis uśmiechnął się szeroko. - Ojciec zawsze mi mówił, by okazywać posłuszeństwo wobec starszych pań...
Kochali się pospiesznie, zapominając podczas aktu najbardziej chyba ze wszystkich ludzkich działań wyrażającego wolę życia o obawach, jakie mogło przynieść im jutro. Na krótką chwilę podzielili się radością, rzucając wyzwanie śmierci, strachowi i biedzie...
Na dwa uderzenia dłoni padła szybka odpowiedź „sroka”, wymówiona z lekkim obcym akcentem. Erik tylko o chwilę wyprzedził pojawienie się na posterunku Calisa i de Longueville'a.
Czekali od trzech dni i Calis postanowił, że jeśli agent Mirandy dziś się nie pokaże, muszą, nie bacząc na nic, ruszać dalej. Konie sprowadzono do obfitującej w trawę doliny, gdzie mogły paść się tygodniami. Erik wiedział też, że jeśli nikt się tu nie zjawi, zwierzęta same znajdą drogę na dół jeszcze przed nadejściem zimy. Poprawiło mu to humor, choć nie bardzo wiedział dlaczego. Choć góry wokół Darkmoor były bardziej majestatyczne niż te, wyczuwał zmianę pogody. Wkrótce woda zacznie zamarzać, a z pierwszą burzą spadną śniegi. Zima była tuż-tuż.
Człowiek, który pojawił się przed nimi, miał na sobie dziwną zbroję z wyblakłego metalu, jakiego Erik nigdy przedtem nie widział. Powinna głośno dzwonić, a nie dzwoniła, powinna być ciężka, a noszący ją mąż stąpał lekko i bez wysiłku. Głowę miał całkowicie osłoniętą hełmem z dwiema wąskimi szczelinami na oczy, a do grzbietu przytroczoną kuszę o niezwykłej konstrukcji. Był też wprost obwieszony nożami, sztyletami i krótkimi kordami.
Za nim szli dwaj inni - tych jednak Erik poznał od razu.
- Praji! Vaja! - zawołał cicho, gdy się zbliżyli. - Rad jestem, że znów was widzę!
Obaj starzy wojacy pozdrowili go z radością. - Słyszeliśmy, von Darkmoor, że byłeś wśród tych, którym udało się ujść spod Maharty - rzekł Praji.
Byli uzbrojeni jak najemnicy, choć Erik dziwił się, że mogą jeszcze walczyć, wziąwszy pod uwagę ich wiek. A jednak przed dwu laty sam widział, jak Praji i Vaja świetnie się spisują, teraz zresztą też nic nie świadczyło o tym, że stracili coś ze swej zręczności. Obaj byli po prostu zmęczeni.
Prajichitas był najbrzydszym człowiekiem, jakiego Erik kiedykolwiek widział - ale też sprytnym i dającym się lubić. Vajasia miał charakter podstarzałego pawia i mimo wieku wciąż uważał się za pożeracza serc niewieścich - a jednak ci dwaj tak różni pod każdym względem mężczyźni byli sobie wierni niczym bracia.
- Miałeś jakieś kłopoty, Boldarze? - spytała Miranda. Chodzący arsenał zdjął hełm, ukazując bladą i piegowatą chłopięcą twarz oraz niebieskie oczy pod czupryną czerwonych włosów. Kilka kropel potu na jego czole było jedyną oznaką zmęczenia - choć Praji i Vaja usiedli, nie kryjąc wyczerpania.
- Żadnych - odpowiedział ten, do którego zwróciła się Miranda. - Choć odnalezienie twoich dwu przyjaciół, Calisie, zajęło mi trochę czasu.
Calis spojrzał na Mirandę, która rzekła: - Mówiłam ci o nim. Byłby tu się pojawił, nawet gdybym odeszła.
Calis nie wyglądał na zadowolonego, zwłaszcza z tej części wypowiedzi, która dotyczyła odejścia przyjaciółki. - Jak tam jest na wschodzie? - spytał Prajia.
- Paskudnie - padła ponura odpowiedź. - Dużo gorzej, niż można było się spodziewać. Ta szmaragdowa suka poczyna sobie jeszcze okrutniej niż pod Hamsą lub w innych miejscach, gdzie mieliśmy z nią nieprzyjemność zetknąć się wcześniej. -Zdjął buty i z wyraźną ulgą poruszał przez chwilę palcami. - Pamiętasz generała Gapiego? Tego, któregośmy spotkali na zjeździe najemników przed oblężeniem Lanady? Posłali go przeciwko Jeshandim na północne stepy - co, wedle mojej oceny, było wielką pomyłką - a tamci zrobili z niego siekane zrazy. Wrócił jeden na dziesięciu. Szmaragdowa Królowa przyjęła to jak osobistą porażkę; kazała przywiązać Gapiego do palików obok mrowiska i posmarować mu jaja miodem. A wszyscy generałowie musieli patrzeć... dopóki nie przestał ryczeć.
- W jej armii nie istnieje pojęcie „nie udało się”. - Vaja potrząsnął głową i uśmiechnął się kwaśno. - Ona nadała nowe znaczenie słowom „zrób to, choćbyś miał zdechnąć”.
- Ale Jeshandi się trzymają? - chciał wiedzieć Calis.
- Już nie - odpowiedział Praji z odcieniem smutku w głosie. - Po klęsce Gapiego wysłano przeciwko nim w stepy pięć tysięcy Saaurów. Jeshandi nieźle sobie radzili, wykrwawili te jaszczury jak nikt przed nimi... ale w końcu zmieciono ich z powierzchni ziemi.
Erik kiwnął głową. Raz tylko natknął się na Saaurów i ich potwornie wielkie konie, ale wiedział, że minio swoich rozmiarów jaszczury były świetnymi jeźdźcami. Wśród ludzi nie było wojowników, którzy mogliby im stawić czoło w równej sile - aby pokonać jednego Saaura, trzeba było śmierci trzech lub czterech doświadczonych żołnierzy. W wolnych chwilach Erik zastanawiał się nad możliwościami pobicia Saaurów w walce, ale jak do tej pory nie odkrył sposobu, jak pokonać nadludzką siłę i niezwykłą zręczność łuskoskórych.
- Po stepach krąży jeszcze garść niedobitków - ciągnął Praji - którzy robią czasami wypady ze wzgórz, najeżdżając tu i ówdzie jakiś obóz, ale jako realna siła Jeshandi przestali się już liczyć.
Calis milczał przez chwilę. Ze wszystkich ludów zamieszkujących ten kontynent, Jeshandi byli największą grupą elfów. Każdy zabity elf był dla pozostałych stratą, której ogromu ludzie nie umieli pojąć. Lud jego matki będzie po Jeshandich nosił żałobę przez kilka dziesięcioleci. Otrząsnąwszy się z ponurego nastroju, zapytał raźniejszym głosem: - A co z klanami południowymi?
- Tam właśnie on - wskazał dłonią Boldara - nas znalazł. Wczoraj w nocy obozowaliśmy u Hatonisa...
- Wczoraj w nocy byliście na Wschodzie? - zdumiał się Erik.
- Owszem - kiwnął głową Praji. -Ten jegomość wie, jak się przenosić z miejsca na miejsce, kiedy się komuś spieszy...
Boldar wyciągnął ku Erikowi dłoń z małym urządzeniem przypominającym kulę z wystającymi z niej dziwnymi przyciskami.
- Dostaliśmy się tu w mgnieniu oka - mówił tymczasem Praji. - Ale potem straciliśmy sporo czasu na łażenie po tych cholernych górach, by was znaleźć. Jesteśmy bezradni, stary przyjacielu - zwrócił się znów do Calisa. - Szmaragdowa Królowa zebrała całą armię wzdłuż obu brzegów rzeki. Nie wiem, czy udałoby się nam zbliżyć na odległość strzału z łuku do tych barek z drewnem. Jedyne, co mogliśmy zrobić od czasu do czasu, to zaatakować z zasadzki, gdzieś przy brzegu, i podpalić jakąś barkę z daleka... ot, takie drobiazgi. Ostatnio, kiedyśmy próbowali zaatakować z zaskoczenia doki w Mieście nad Wężową Rzeką, straciliśmy połowę ludzi... a o szkodach, jakich narobiliśmy, nie warto nawet wspominać. - Westchnął i spojrzał Calisowi prosto w oczy. - Tu jest już po sprawie. Cokolwiek planujecie, musi to być coś, co trafi w ich słaby punkt, bo flota, którą ona buduje, będzie gotowa do roku... najdalej do dwóch lat. Sądziliśmy, że uda nam się opóźnić inwazję o dziesięć lat... ale w najlepszym wypadku będą to trzy albo cztery lata, nie więcej...
- A dwa już minęły - zakończył Calis. Spojrzawszy na obu zmęczonych sprzymierzeńców, dodał: - Zjedzcie coś... a potem się zobaczy, co dalej.
Gdy Praji i Vaja zaczęli pochłaniać zimne marszowe racje, Miranda zwróciła się do Boldara: - Masz to przy sobie?
Boldar zdjął z grzbietu plecak i sięgnął do środka. Wyjąwszy zeń niewielki amulet, podał go Mirandzie ze słowami: - Trochę kosztował, ale mniej niż myślałem. Doliczę to do sumy, którą jesteś mi już winna.
- Co to takiego? - spytał Calis.
Miranda podała mu niewielki przedmiot, a Erik przyjrzał mu się, kiedy półelf uniósł go w górę. Wyglądał na zwykły, złoty naszyjnik.
- To amulet, który osłoni posiadacza przed wszelkimi próbami odszukania go za pomocą magii. Od tej chwili żaden mag nie będzie mógł odnaleźć ani ciebie, ani tych, co będą stali obok w odległości dwunastu kroków. Może uratować nam życie, kiedy przyjdzie pora, by się stąd wynosić...
Calis kiwnął głową i zwrócił przedmiot Mirandzie, ona jednak podała mu go ponownie. - Ja go nie potrzebuję. - Zamknęła dłoń Calisa wokół ozdoby. - Ty go weź...
Calis zawahał się krótko, ale założył amulet na szyję. Potem wstał i zwrócił się do de Longueville'a: - Ruszamy o świcie...
Erik wstał również, szykując się do sprawdzenia posterunków. De Longueville nie musiał mu przypominać, co należy do jego obowiązków.
Jason wpadł do Barreta z kartą pergaminu w dłoni i rozejrzał się dookoła. Zobaczywszy Roo na piętrze, skoczył na górę, mijając zaskoczonych kelnerów.
- Co się stało? - spytał Roo. Miał podkrążone oczy, ponieważ od jakiegoś czasu nie dosypiał. Kilka razy obiecywał sobie, że przez kilka najbliższych dni będzie się trzymał z dala od Sylvii. Zamierzał spędzić trochę czasu w towarzystwie żony i dzieci i wyspać się porządnie w pańskim apartamencie, podczas gdy Karli kładłaby się z dziećmi, każdego jednak wieczoru, jakby pozbawiony własnej woli, kazał się woźnicy wieźć do posiadłości Esterbrooków.
- Ktoś przekonał Jurgensa, by zażądał spłaty kredytu -rzekł Jason, zniżając głos.
Roo natychmiast oprzytomniał, jak oblany zimną wodą. Ujął Jasona pod ramię i powiódł go do stołu, uważanego już od pewnego czasu za stałą siedzibę Spółki Morza Goryczy, gdzie siedzieli już Masterson, Hume i Crowley.
- Jurgens żąda spłaty kredytu - oznajmił Roo, siadając na swoim miejscu.
- Co takiego? - zdziwił się Masterson. - Przecież się zgodził na przedłużenie terminu płatności. Co się stało? - spytał, zobaczywszy Jasona.
Jason usiadł i rozłożył przed sobą dokumenty. - Panowie, to znacznie poważniejsza sprawa, niż wezwanie do ostatecznego rozliczenia. - Wskazał na listę rachunków. - Ktoś w naszym kantorze... eee... z braku lepszego terminu użyjmy określenia... przywłaszczał sobie fundusze spółki.
Hume i Crowley podskoczyli jak kolnięci szydłem. - Co takiego? - spytali niemal chórem.
Jason zaczął objaśniać, cierpliwie i uprzejmie, mimo iż parę razy mu przerywano. Rzecz się sprowadzała do tego, że któryś z księgowych nie tylko zdołał ukryć dziesiątki tysięcy suwerenów, przenosząc je nieustannie z konta na konto, ale też przez kilka miesięcy udało mu się uniknąć wykrycia operacji. Obecnie brakowało im prawie ćwierć miliona suwerenów. Jedynym powodem, dla którego Jasonowi udało się odkryć oszustwo, było to niespodziewane wezwanie do uregulowania płatności. - Najgorsze w tym wszystkim, panowie - ciągnął Jason -jest to, że tak czy inaczej, rachunek przyszedł w najbardziej dla nas niekorzystnym czasie. Jeżeli nie spłacimy Jurgensa, stracimy opcje w Kompanii Błękitnej Gwiazdy, a bez tych statków padnie kilkanaście innych ważnych kontraktów.
- Co więc jest najgorsze? - spytał Roo.
- Najgorsze? Jeśli nie spłacimy tego rachunku, stracimy wszystko!
- To twoja wina, Avery! - żachnął się nagle Crowley. - Mówiłem ci, że zbyt wiele inwestujemy! Trzeba nam było czasu, by zebrać siły, zgromadzić rezerwy i kapitały, ale tyś się uparł, by przejmować inne spółki. Bogini Szczęścia to zdradliwa pani, Rupercie! I teraz się od nas odwróciła...
- Na ile opiewa ten rachunek? - spytał Masterson.
- Na sześćset tysięcy suwerenów.
- A ile mamy gotówki?
Jason parsknął gorzkim śmiechem. - Brakuje nam dokładnie tyle, ile nam ukradziono. Może uda nam się upłynnić trochę aktywów i zgromadzimy ze czterysta tysięcy... ale będzie brakowało przynajmniej ze dwie setki...
- Kto nam to zrobił? - spytał Roo.
- O, do tego trzeba było przynajmniej dwu księgowych... - Jason potarł dłonią brodę. - Nie spodoba się wam, panowie, to co powiem, ale wygląda na to, że cały dom bankowy się sprzysiągł, by zrujnować Spółkę Morza Goryczy...
Roo milczał przez chwilę. - Tak właśnie musiało być - odezwał się po chwili. - Ten kantor był zbyt kuszącą śliweczką, by którykolwiek z nas oparł się pokusie. - Wymierzył palec w Crowleya. - To się tyczy także ciebie, Brandon!
- Nie będę przeczył - przyznał Crowley z niechęcią w głosie.
- Ktoś nas wrobił, szlachetni panowie. Ale kto?
- Esterbrook - odpowiedział Masterson. - On jest jednym z niewielu, którzy mieli okazję i środki...
- Ale sam sobie też przysporzy strat - odpowiedział Roo.
- Uwikłał się w nasze interesy przynajmniej w kilku spółkach.
- My jednak rozrośliśmy się na tyle, że mógł się nas zacząć obawiać... - mruknął Hume.
- Są jeszcze inni - dodał Masterson. - Bracia Wendel... Kupcy Jalanki... do kata, wielkie firmy handlowe z Wolnych Miast, Kilraine i inni... Wszyscy z nich mają powody, by się nas strzec...
- Jason - odezwał się Roo. - Idź do biur i zwołaj Luisa, Duncana i każdego, komu ufasz i kto wie, z którego końca ujmuje się miecz. Udaj się z nimi do naszego banku i wszystko weźcie pod straż. Trzeba nam przekopać się aż do dna, by się dowiedzieć, kto pod nami ryje... ale musimy to zrobić szybko, by drań niczego nie zwęszył...
- Już lecę! - Poderwał się Jason.
- Założę się - rzucił niewinnie Masterson - że jeśli to wszystko ukartowano, to kantor będzie pusty...
Roo odepchnął krzesło i potrząsnął głową. - O to się zakładał nie będę. - Miał wewnętrzne przeczucie czegoś złego... czuł nieznośną obawę, że równie szybko, jak wzbił się w górę, znów może zostać gołym i bosym najemnikiem. Nabrał tchu w płuca.
- Cóż, jak mawiał mój świętej pamięci ojciec, przez posły wilk nie tyje... a od tasowania talii nie przybędzie w niej asów. Proponuję, byśmy się zastanowili, skąd wytrzasnąć szybko ćwierć miliona sztuk złota żywej gotówki... - zerknął na leżący przed nim rachunek - w ciągu najbliższych dwu dni.
Pozostali zachowali milczenie.
Duncan rozejrzał się po izbie i szybkim skinieniem głowy wskazał towarzyszom siedzącego w rogu człowieka. Roo usiadł naprzeciwko niego, a Duncan i Luis zajęli miejsca po obu bokach poszukiwanego.
- Co jest... - Mężczyzna chciał wstać.
Duncan i Luis położyli mu dłonie na ramionach, zmuszając, by usiadł ponownie.
- Ty jesteś Rób McCracken? - spytał Roo.
- A kto chce wiedzieć? - odpowiedział zagadnięty, choć zabrzmiało to niezbyt pewnie. Nieznajomy zbladł i tylko zerkał na boki, jakby szukał drogi ucieczki.
- Masz kuzyna o imieniu Herbert McCraken? Zapytany podjął kolejną - nieudaną, bo udaremnioną przez Luisa i Duncana - próbę wyrwania się z kleszczy. - Może i mam.
I nagle pod jego podbródkiem znalazło się ostrze sztyletu Luisa. - Przyjacielu... zadano ci proste pytanie, na które spodziewamy się otrzymać równie prostą odpowiedź. - Głos Luisa był zwodniczo łagodny. - Możesz mianowicie odpowiedzieć: „Tak, on jest moim kuzynem” albo: „Nie, on nie jest moim kuzynem”. Zważ jednak, że jeśli odpowiesz nieprawdziwie... to będzie cię bolało...
- Tak - wydyszał zagadnięty. - Herbert jest moim kuzynem.
- Kiedy ostatnio się z nim widziałeś? - pytał dalej Roo.
- Kilka dni temu. Zjadł z nami obiad. Jest kawalerem i przychodzi do nas dwa, trzy razy w tygodniu, na posiłek...
- Czy coś mówił o wyjeździe z miasta?
- Nie... Ale dość osobliwie się pożegnał.
- Co mianowicie powiedział?
Przesłuchiwany rozejrzał się dookoła. - Zatrzymał się przy drzwiach... po czym uścisnął mnie mocno, a tegośmy nie robili od dzieciństwa. I powiedział, że być może nie zobaczymy się przez dłuższy czas.
- I pewnie miał rację. Posłuchaj, człowieku. Gdyby chciał opuścić Krondor i zamieszkać gdzie indziej, dokąd by się udał?
- Nie wiem - odpowiedział McCraken. - Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Mamy krewnych na Wschodzie... ale ci mieszkają daleko. Kuzyni w Saladorze. Od lat ich nie widzieliśmy.
Roo przez chwilę bębnił palcami po stole. - Gdyby twój kuzyn niespodzianie zdobył sporą ilość gotówki... jak sądzisz, dokąd by pojechał?
McCraken zmrużył oczy: - Dość, by sobie kupić tytuł w Queg?
Roo spojrzał na Luisa. - No - odpowiedział Rodezjanin - gdyby wziął wszystko, to owszem, jakiś pomniejszy tytuł...
Roo wstał. - Sarth! Weź opis tego Herberta- zwrócił się do Duncana - tak dobry, jak tylko zdołasz, i wyślij z nim kilku ludzi na szybkich koniach do Sarth. Jeśli dobrze się sprawią, powinni go dopaść za parę godzin... Ty ruszaj do przystani. - To było do Luisa. - Zacznij zadawać pytania. Z Queg nie przybył żaden statek ani żaden się tam nie wybiera... ale nigdy nic nie wiadomo... mogą się podać za kupców z Durbinu lub Wolnych Miast. Sprawdź, czy ktoś odpowiadający opisowi tego McCrakena nie próbował się przedostać na pokład statku wypływającego z miasta. Możemy opłacić tyle uszu i oczu, że ktoś powinien trafić na jakiś ślad. Ja mam jeszcze coś do roboty - dodał, zwracając się do obu - ale od świtu będę w biurze. Jeśli nie znajdziemy tego człowieka do jutrzejszego południa, to już po nas...
Duncan usiadł na krześle, które Roo przed chwilą opróżnił. - Mój poczciwy Robercie... opisz mi tego twojego kuzyna i nie pomiń żadnego szczegółu... Jakże on więc wygląda?
- No, normalnie... jest mniej więcej mojego wzrostu...
Roo nie czekał dłużej, tylko wyszedł i udał się do zostawionego wcześniej powozu. A potem polecił woźnicy, by go zawiózł do posiadłości Esterbrooków.
Calis dał sygnał w mroku i Erik się odwrócił, powtarzając gesty kapitana. Szli pogrążeni niemal w zupełnych ciemnościach, cały sześćdziesięciosiedmioosobowy oddział w długiej kolumnie dwójkowej. Prowadził Calis, który w mroku widział najlepiej, a szyk zamykał Boldar, który utrzymywał, że ciemności wcale nie są dlań przeszkodą - co Erikowi wydało się nieprawdopodobne, jednak dziwaczny najemnik jak do tej pory nie uczynił ani jednego błędnego kroku. Ravensburczyk doszedł do wniosku, że tamten zawdzięcza to jakiejś magicznej własności swego hełmu.
Obok Calisa szła Miranda, która w umiejętności widzenia bez światła niewiele tylko ustępowała półelfowi. Pozostali członkowie drużyny poruszali się niemal na oślep, korzystając z nikłego blasku jedynej pochodni niesionej pośrodku szyku. Erik wiedział z własnego doświadczenia, że idący obok pochodni niczego prawie nie widzieli, patrząc w otaczające ich ciemności, ale idący na końcu i początku mogli coś w mroku zobaczyć.
Przekazany sygnał oznaczał, że przed nimi znajduje się coś niebezpiecznego. Każdy poluzował broń, a Bobby de Longueville przesunął się ku przodowi z pozycji, którą zajmował w połowie drogi między pochodnią a miejscem Boldara. Zaraz za nim ruszyli Praji i Vaja. Erik niechętnie ich zabierał, ale dwaj starzy najemnicy na koniach niewielkie mieli szansę na dotarcie w okolice o łagodniejszym klimacie, gdzie mogliby spotkać jakichś przyjaznych ludzi.
Erik przeszedł do przodu i poczuł na policzku tchnienie lekkiego podmuchu. Gdy dotarł do kapitana, usłyszał jego szept: - Coś tam w dole się porusza...
„Tam w dole” znaczyło w głębokiej okrągłej studni, która służyła jako pionowy szyb wiodący ze szczytu góry aż do jej podstaw. Dwa lata temu Erik z resztkami kompanii Calisa przeszedł pieszo niemal cały spiralny korytarz przylegający do pionowego szybu, a teraz szykowali się do zejścia w dół. Erik nadstawił uszu, ale - jak to zazwyczaj bywało - okazało się, że słuch Calisa jest znacznie ostrzejszy od wprawnego nawet ucha ludzkiego.
I nagle on też usłyszał nikły dźwięk.
Najbardziej było to podobne do szelestu, jaki powstaje, gdy ktoś dłonią muśnie kamień. Po kilku sekundach dźwięk się powtórzył. I znów zapadła cisza.
Stali w bezruchu przez kilka minut, aż wreszcie Calis dał znak, by pięciu najbliższych ruszyło za nim. Erik obejrzał się, skinął na następnych czterech i wyciągnął miecz.
Zapalono ślepą latarnię, w której spuszczono pokrywy, tak że padał z niej nikły blask na spąg, co pozwalało im na w miarę szybki i - na co liczyli - nie postrzeżony przez nikogo marsz do przodu.
Cała szóstka ruszyła ostrożnie przed siebie. Erik niósł latarnię. Szli tunelem, który biegł w dół, tak jak dotychczas. W końcu trafili na obszerną studnię. Jak na większości skrzyżowań, droga w tym miejscu się poszerzała, umożliwiając przejście tym, którzy szli w górę oraz bezpieczne minięcie tych, co zstępowali w dół. Zatrzymali się, nasłuchując... i znów usłyszeli nikły zgrzyt gdzieś z dołu.
Ruszyli dalej, zatrzymując się na co czwartym zakręcie drogi wokół studni. Znów usłyszeli osobliwy dźwięk. W końcu drapanie ucichło, oni zaś ponownie ruszyli w dół. Erik oceniał, że każdy pełny obrót wokół studni prowadzi około dwudziestu stóp niżej. Po trzech pełnych okrążeniach nagle natknęli się na ciało.
Calis gestem dłoni dał znak do zachowania czujności i czterej towarzyszący mu ludzie odwrócili się plecami do źródła światła, bacznie patrząc w mrok - dwaj spoglądali w dół sztolni, dwaj ku górze. Stając tyłem do blasku latarni, mogli lepiej widzieć w ciemnościach.
Na skalistym podłożu leżała jakaś postać w długiej szacie z kapturem, a gdy Calis odsunął jego płaszcz, Erik odskoczył z sapnięciem zgrozy. Leżącym był Pantathianin.
Ravensburczyk nigdy przedtem nie widział wroga z tak bliska. Owszem, widywał ich z daleka, ze szczytu wzgórz na wielkim spotkaniu najemników, a nawet w tych tunelach, w których teraz krążyli.
- Odwróć go na grzbiet - szepnął Calis i Erik wykonał polecenie. Stwór był na poły rozerwany na skutek straszliwej rany brzucha, a na spąg wylewała się spora część jego wnętrzności.
- Weź to - powiedział Calis, wskazując przedmiot, który wężowy kapłan trzymał w łapie.
Erik dotknął przedmiotu i natychmiast tego pożałował. Poczuł wstrząs, gdy jakaś niezwykła energia popłynęła przez jego ramię. Nagle zapragnął zedrzeć z siebie odzież i trzeć skórę aż do krwi...
Calis chyba zareagował na przedmiot jeszcze silniej, choć to Erik miał go w rękach. Odwróciwszy rzecz w palcach, zrozumiał, że trzyma w dłoniach hełm. Już miał go włożyć na głowę, kiedy powstrzymał go rozkaz Calisa: - Ani mi się waż!
Erik oprzytomniał i zrozumiał, co chciał właśnie uczynić. - No więc co z tym zrobić? - spytał.
- Połóż to na ziemi - polecił Calis. - Sprowadź tu pozostałych - zwrócił się do jednego z żołnierzy.
Żołnierz wziął lampę i znikł w mroku, zostawiając Erika na kilka bardzo dziwnych minut, które przyszło mu przeczekać w mrokach. Nawiedziły go nagle niezwykłe wizje ciemnoskórych ludzi w osobliwych zbrojach oraz niezwykle urodziwych kobiet... żadne z nich nie były jednak istotami ludzkimi. Potrząsnął głową... i kiedy uwolnił się od tych wizji, ukazały się sylwetki jego towarzyszy.
- Co my tu mamy? - spytała Miranda, podchodząc bliżej. Calis wskazał dłonią i dziewczyna przyklękła, by obejrzeć trupa. Podniosła hełm i nawet jeśli wywarł na nią jakiś wpływ, nie dała tego po sobie poznać. W końcu jednak przyznała: - Potrzebny mi worek.
Jeden z wojaków podał jej płócienny woreczek, Miranda zaś włożyła doń hełm i przekazała go Boldarowi. - Ty go weź - powiedziała. - Z nas wszystkich tobie będzie najłatwiej.
Najemnik wzruszył ramionami, wziął worek i wetknął go sobie do plecaka.
Miranda spojrzała na trupa. - Wygląda na to, że wydarzenia przybrały niespodziewany obrót...
- Ten tu chyba uciekał - odezwał się Calis - by ochronić ten hełm...
- Albo go skądś ukradł i wiał z łupem - podsunęła Miranda inną możliwość. I potrząsnęła głową. - Te domysły na razie na nic nam się zdadzą. Idźmy dalej.
Calis kiwnął głową, dał sygnał i kolumna ruszyła w dół.
Szli galerią i płaskimi tarasami, podążając krętą drogą ku sercu studni. Kiedy dotarli do niczym się nie różniącego od innych tunelu, Calis dał znak, by skręcili. Weszli w tunel wiodący dość stromo w dół. Temperatura szybko się podnosiła. Noce w górach stały się chłodne, w tunelach też było niewiele cieplej, teraz jednak poczuli, że idą jakby ku palenisku. Było coraz goręcej i zmieniał się zapach. Śmierdziało tu siarką... i dolatywał do nich słodkawy smród gnijącego mięsa.
Gdy ponownie trafili na szerszy odcinek tunelu, Calis znów dał znak i wszyscy dobyli broni. Ćwiczyli to tak często, że teraz każdy mógł przekazywać sygnały nawet we śnie.
Była to pierwsza z galerii Pantathian, w której mieli natknąć się na wężowych kapłanów i samice znoszące jaja. Te ostatnie powinni znaleźć w czymś podobnym do wylęgarni - rozkazy zaś mieli proste: wejść i zabić wszystko, co żyje.
Calis dał znak i rozpoczęli atak...
...który skończył się niemal w tej samej chwili, w której się zaczął.
Smród w galerii był znacznie bardziej dokuczliwy niż w tunelu. Niejeden z zahartowanych wojaków musiał się zgiąć wpół i wyrzucić z siebie spożyty niedawno posiłek. Wszędzie, gdzie sięgali wzrokiem, widniały trupy. Większość należała do Pantathian, choć było wśród nich i kilku Saaurów. Żaden z nich nie był cały. Samotny kapłan, na którego natknęli się wcześniej, w porównaniu z tymi w galerii był niemal nietknięty. Żołnierze Calisa patrzyli na wynik rzezi - wszędzie leżały porozrzucane i bezładnie pomieszane części ciał, poodrywane członki, poszarpane torsy... a smród był niemal nie do wytrzymania.
Calis wskazał na tron. U jego podnóża leżało ciało Pantathianina, który niedawno chyba jeszcze spoczywał na tronie - zabalsamowane przed stuleciami, teraz rozerwane na części.
- Tam! -Calis niemal się dławił, próbując opanować torsje.
Miranda i Boldar, którzy wydawali się zupełnie nieczuli na smród, podeszli do trupa. Miranda machnęła dłońmi, potem prawie przez minutę przyglądała się wszystkiemu.
- Artefakty? - zadała pytanie, odwracając się do Calisa.
- Tarcza, miecz, zbroja... wszystko, czego należałoby się spodziewać - odpowiedział Calis.
- Cóż - oceniła Miranda. - Ktoś znalazł je przed nami. - Rozejrzała się dookoła, badając jaskinię. Jeden z żołnierzy podniósł latarnię nieco wyżej. - Ci tutaj bronili czegoś... i zapłacili za to najwyższą cenę. Ten, któregośmy znaleźli wcześniej, musiał konać kilka dni.
Erik wziął dwu żołnierzy i razem szybko przejrzeli sąsiednie galerie. W jednej znaleźli leżące na ziemi porozgniatane jaja Pantathian, w niektórych widać było pływające w smrodliwych kałużach śluzu na poły uformowane małe ciałka wężoludków. W innej zobaczyli kilkanaście drobnych ciał dziecięcych leżących pośród licznych kości - w tym i ludzkich.
Gdy zbadali wszystkie, Erik wrócił do Calisa i złożył meldunek: - Kapitanie... wszędzie jest tak samo. - Zniżył głos. - Ani jedna rana nie wygląda tak, jakby jej dokonano jakimś orężem. - Wskazał dłonią tors martwego wojownika Saaurów. - Tego tu nie przecięto na dwoje. Wygląda, jakby coś go po prostu rozdarło.
- Widziałem kilka stworów, które mogłyby zrobić coś takiego - odezwał się Boldar Śmiały. Spojrzał na Erika i Calisa. Twarz okrywał mu osobliwy hełm i w mroku nawet nie było widać jego oczu. - Ale niewiele ich jest... i żadna z nich nie pochodzi z tego świata...
Calis i Miranda rozejrzeli się dookoła. - To coś przeszło tędy, jak ogień przez suchą trawę, i wszystkich pozabijało - powiedział Calis.
- No... - odezwał się de Longueville - spójrzmy na to inaczej. Ktoś nam oszczędził roboty godnej rzeźników.
Twarz Calisa jednak zdradzała niepokój... co się zdarzyło po raz pierwszy, odkąd Erik go poznał. - Bobby... ktoś stąd wyszedł, zabierając przedmioty magiczne... o potędze nie znanej światu od czasu, kiedy mój ojciec wdział na siebie Zbroję z Bieli i Złota...
- To znaczy, że do gry wszedł trzeci gracz - odparł de Longueville.
- Wszystko na to wskazuje - odezwała się Miranda.
- I co teraz? - spytał Bobby.
- Zejdziemy na dół - rzekł Calis bez wahania. - Musimy odkryć, co zniszczyło tę wylęgarnię, i sprawdzić, czy też inne zostały podobnie spustoszone. Zmiana rozkazów - zwrócił się do podwładnych. Wszyscy natychmiast nadstawili ucha. - Natknęliśmy się na kolejną tajemnicę. Schodzimy w dół i jeśli spotkamy żywych Pantathian, pozabijamy ich do ostatniego. -Przerwał. - Ale jeśli natkniemy się na tego, kto ich zabija, nie zapominajcie, że wróg naszych wrogów wcale nie musi być naszym przyjacielem... trzeba nam przede wszystkim się dowiedzieć, kto to jest. - Zniżył głos. - Jest to ktoś potężny, a teraz posiadł jeden z najsilniejszych artefaktów Valheru... Smoczych Lordów. Musimy uważać... i nie wolno go nie doceniać.
Odwrócił się i dał znak drużynie, by wróciła do tunelu okrążającego studnię. Kiedy tam dotarli, wydał rozkaz do zatrzymania się, pozwalając ludziom na spoczynek i spożycie posiłku. Wreszcie, po pewnym czasie, przeformował kolumnę i dał rozkaz do marszu w dół.
Rozdział 18
ODKRYCIE
Roo kiwnął głową.
Duncan zamachnął się krótko i walnął siedzącego mężczyznę w szczękę. Głowa uderzonego poleciała w tył, a po jego wardze zaczęła spływać krew.
- Zła odpowiedź - rzekł Duncan.
- Nie wiem! - wychrypiał Herbert McCraken.
Duncan uderzył go po raz wtóry.
- McCraken, to takie proste - odezwał się Roo. - Powiesz mi, kto cię wynajął do ukrycia mojego złota i kto maje teraz, a ja cię puszczę wolno...
- Zabiją mnie, jeśli ich wydam - odparł McCraken.
- Tego nie wiem... ale jeśli ich nie wydasz, to ja z pewnością zabiję cię... tu i teraz - oznajmił mu Roo tak spokojnie, jakby prowadził przyjacielską pogawędkę.
- Jeśli wam powiem, to już nie będę miał nic, o co mógłbym się targować - upierał się McCraken. - Co was powstrzyma przed poderżnięciem mi gardła?
- To, że niczego na tym nie zyskamy - odpowiedział Roo. - Złoto jest moje: nie łamię żadnego prawa, usiłując je odzyskać. Jeśli cię, bratku, wezmę na miejski odwach i złożę skargę przed królewskim konstablem, jak tylko znajdziemy urzędnika, który się przegryzie przez tę twoją sieć fałszerstw, dostaniesz przynajmniej piętnaście lat ciężkich robót...
- A jak wam powiem?
- Pozwolimy ci opuścić miasto... i odejdziesz stąd żywy... McCraken namyślał się tylko przez chwilę. - Ten człowiek nazywa się Newton Briggs. Zaaranżował transfer gotówki.
Roo spojrzał na Jasona, który stał skryty w cieniu za McCrakenem, gdzie ten nie mógł go zobaczyć. - Był wspólnikiem w tym kantorze, zanim go przejęliśmy.
- Nie był zadowolony, kiedy stracił wpływy - wyjaśnił McCraken. - Myślę, że ktoś go opłacił, by pana okradł. Wiem tylko, że obiecał mi dość złota, bym mógł sobie kupić w Queg pałacyk, tytuł i rozkręcić własny interes.
- Dlaczego w Queg? - spytał Duncan.
Stojący za McCrakenem i trzymający go Luis wyjaśnił: -Wielu mieszkańców Królestwa marzy o tym, by zostać quegańskim wielmożą, mieszkającym w podmiejskim pałacyku z tuzinem pięknych niewolnic... - tu wzruszył ramionami - albo niewolników.
- McCraken, jesteś idiotą - zaśmiał się Roo. - Nabrano cię jak dziecko. Wystarczy, że postawiłbyś stopę na quegańskiej przystani, i po dziesięciu minutach już by cię pognano batem na galery. A twoje złoto skonfiskowano by na rzecz skarbu państwa. Jeżeli nie masz tam potężnych przyjaciół, jesteś niczym... bo ci, co nie są obywatelami Queg, nie mają tam żadnych praw!
- Ale mnie obiecano... - żachnął się więzień.
- Puśćcie go! - polecił Roo.
- Ot, tak? Po prostu? - spytał Duncan.
- A dokąd on ucieknie?
Luis już przed czterema godzinami znalazł McCrakena, który czekał na kogoś - teraz już wiedzieli, że tym kimś był Briggs - przy jednym z magazynów. Duncan posłał tymczasem wiadomość za jeźdźcami gnającymi do Sarth; jeżeli wszystko poszłoby zgodnie z planem, należało się ich spodziewać w kwaterze głównej Roo za mniej więcej godzinę.
Pojmany wstał i spytał ponuro: - I co mam teraz ze sobą zrobić?
- Ruszaj do Queg i spróbuj kupić sobie szlachecki tytuł - mruknął Roo. - Ale nie używaj do tego moich pieniędzy... lepiej ukradnij je komuś innemu. Jeżeli znajdziemy cię w mieście jutro o zmierzchu, to nie będziesz się musiał martwić o to, że zabiją cię wspólnicy...
Więzień otarł grzbietem dłoni krew z ust i chwiejnym krokiem ruszył do drzwi. Roo odczekał chwilę, a potem zwrócił się do Duncana: - Idź za nim tak, by cię nie spostrzegł. Jest za bardzo przerażony, by próbować ucieczki na własną rękę. Zaprowadzi nas do wspólników. I nie pozwól mu umknąć, będzie nam potrzebny, by w razie czego złożyć świadectwo przed sądem. Może się okazać, że jest jedynym świadkiem, który nas obroni przed oskarżeniem o rabunek...
- A ty gdzie będziesz? - spytał Duncan.
- Na przystani - odpowiedział Roo. - To na wszelki wypadek, gdyby się okazało, że dziś rano do Queg wypływa jednak jakiś statek. W razie czego tam nas szukaj.
Duncan kiwnął głową i wyszedł.
- Jason... - zwrócił się Roo do księgowego. - Ty wróć do biur i czekaj tam na nowiny. Jeśli będzie trzeba, żebyś poszedł gdzieś i coś załatwił, Luis i ja poślemy ci wiadomość.
Jason wyszedł, Luis zaś zwrócił się do Roo. - Statek jest gotów do wypłynięcia w morze, wystarczy jedno twoje słowo...
- Dobrze - rzekł Roo. - Jeśli odkryjemy, że nasz złodziejaszek zamierza wydostać się z miasta, chcę go wziąć tuż za falochronem... Trzeba nam odzyskać złoto, zanim dopadnie nas kuter akcyźników. O wiele łatwiej będzie wtedy cokolwiek wyjaśnić. ..
Luis potrząsnął głową. - Ale po co ktoś miałby wywozić złoto z miasta? Czy nie prościej byłoby upchnąć je w jakimś tajnym schowku i poczekać, aż Spółka Morza Goryczy pójdzie z torbami?
- Owszem, byłoby to mądre... ale ryzykowne - odpowiedział Roo. - Gdybyś zaplanował i przeprowadził tę operację, mając pewność, że twoi wspólnicy po prostu zwieją z miasta i żaden z nich nie otworzy pyska... to tak, byłoby to mądrzejsze. Ale postaw się w sytuacji gracza, który chciał nas okraść. Wiesz, że kompanów mogą złapać i zmusić do mówienia... a wtedy, po nitce do kłębka i trach! - strzelił w palce - zwalamy ci się na łeb z całym oddziałem zbrojnych. I wtedy złoto należy do tego, kto je utrzyma! - Westchnął ciężko. - Ale złoto już mogło zostać wywiezione... gdzieś w góry albo na jakimś wozie jedzie do innego portu... - Wzruszył ramionami.
- Ktokolwiek to wszystko zaplanował, wiedział, kiedy uderzyć - mruknął Luis.
- To mnie właśnie niepokoi - rzekł żywo Roo. - W całej sprawie brały udział nie tylko te sukinsyny z kantoru... autor planu musiał mieć swego człeka w Spółce, musiał też wiedzieć coś więcej o naszych finansach, niż wiedzieli McCraken i Briggs. - Podniósł w górę jeden palec. - Musiał na przykład wiedzieć, że Jason jest na tropie oszustwa. To trwało od dawna... i popatrz, trzebaż trafu, że właśnie teraz wszyscy się ulotnili. - Podniósł drugi palec. - Musieli też wiedzieć, że za dwa, trzy tygodnie będziemy mogli pokryć te straty. - Potrząsnął głową.
- Ze Wschodu idą karawany, dziś do Ylith dotrze transportowiec z naszym zbożem. Flotylla Dalekiego Wybrzeża powinna być w Carse, pewnie gotowa do rejsu powrotnego... choć to może potrwać. Każda z tych transakcji przyniesie nam dość złota, by pokryć te straty... - uderzył pięścią w dłoń - ale dziś jesteśmy bezradni!
- Szpieg?
- No, w każdym razie jakiś agent - przyznał Roo, po czym ruszył do drzwi. - Luis, oprócz Duncana, jesteś jedynym człowiekiem, do którego mam pełne zaufanie. Byłeś ze mną w celi śmierci... i razem przepływaliśmy Vedrę. Zaglądaliśmy w oczy kostusze i oprócz Jadowa i Greylocka w Krondorze nie masz teraz człeka, którego chciałbym mieć przy sobie!
- Choćby miał jedną rękę? - spytał Luis z rozbawieniem w głosie.
- Z nożem w jednej ręce jesteś lepszy niż cała kupa innych z mieczami w obu! - odparł Roo, otwierając drzwi. - No, ruszajmy... musimy jeszcze przeszukać port.
Luis klepnął przyjaciela w plecy i zamknął za nimi drzwi. Szopa, gdzie się zebrali, była jedną z wielu należących do Spółki w Dzielnicy Kupieckiej. Obaj przyjaciele szybko ruszyli do portu.
Kiedy zniknęli za rogiem, z dachu szopy podniosła się gibka postać. Lekko zeskoczywszy na bruk, tajemniczy obserwator odwrócił się i świsnął w palce, wskazując róg, gdzie tamci dwaj skręcili. Z domku stojącego po przeciwnej stronie ulicy wyłoniło się dwu innych obserwatorów, którzy szybko naradzili się z pierwszym, po czym jeden wrócił na swe miejsce, a pozostali pomknęli za Luisem i Roo...
- Zasadzka! - wrzasnął Renaldo.
- Formuj klin! - zagrzmiał Calis i natychmiast każdy w drużynie zajął swe miejsce. Znajdowali się w rozległej galerii, mającej przynajmniej dwieście stóp średnicy i sześć wejść. Jąkną treningu, czterdziestu wojaków zestawiło bokami tarcze, formując klin i szykując miecze do odparcia ataku. Dwudziestu innych zdjęło z ramion krótkie łuki. Naprowadziwszy cięciwy, wzięli strzały i spokojnie zaczęli je układać na majdanach łuków. Galerię napełniło naraz nieludzkie wycie i skrzeczenie...
Z wylotów trzech znajdujących się przed nimi tunelów wylały się strumienie Pantathian, którzy ruszyli do zaciekłego i żywiołowego ataku na ludzi Calisa. Erik chciał przynajmniej z grubsza oszacować liczbę nieprzyjaciół, szybko jednak zrezygnował z pomysłu, widząc, jak walą się pokotem pod ulewą strzał. A potem napastnicy uderzyli o ścianę tarcz.
Młody kapral kładł nieprzyjaciół szerokimi zamachami miecza. Dwakroć słyszał trzask pękającej stali, gdy wojownicy Pantathian usiłowali zablokować jego ciosy swoimi ostrzami. Szybko odkrył, że przeciwnicy nie są wyszkolonymi rębaczami. Nie czekając na polecenie Calisa, wydał rozkaz: - Drugi szereg! Do mieczów i za mną!
Dwudziestu łuczników rzuciło łuki i chwyciło za miecze. Erik przeszedł na prawe skrzydło oddziału i uderzył w Pantathian z boku. Tak jak podejrzewał, szybko poszli w rozsypkę. Zamiast jednak rzucić się do ucieczki, nadal zaciekle - choć teraz już bezładnie - atakowali żołnierzy, dopóki nie padli dwaj ostatni i w podziemiach zapanowała cisza.
- To jak rąbanie drew na opał - odezwał się Boldar Śmiały. Erik spojrzał na najemnika i zobaczył, że z jego pancerza krew szybko spływa strumyczkami, jakby nie mogła przylgnąć do gładkiej powierzchni.
- Byli dzielni - odparł, chwytając oddech - ale to nie wojownicy. - Skinieniem dłoni polecił swoim żołnierzom, by dwójkami stanęli u wylotu każdego z tunelów - na wszelki wypadek.
- Nie było w tym nic z dzielności - odpowiedział Boldar. - To zwykli fanatycy...
Calis spojrzał na Mirandę, która po swojemu oceniła nieprzyjaciół: - Nigdy wcześniej nie zdarzyło się, żeby walczyli twarzą w twarz. Na wojnie jak dotąd zawsze posługiwali się podstępami i zdradą...
Erik butem odwrócił jednego z wrogów. - Mały jest... - zauważył.
- Wszyscy są jacyś... mali - stwierdził Calis. - Mniejsi niż ten, na którego natknęliśmy się wczoraj...
Erik spojrzał na de Longueville'a. - Co to znaczy? Posyłają przeciwko nam młodzików?
- Może - odparł sierżant. - Jeżeli w innych wylęgarniach pobito ich podobnie jak w tej, którą widzieliśmy wczoraj, to może popadli w desperację i rzucają ostatnie rezerwy...
Podczas gdy Calis i Miranda badali martwe węże, Erik szybko przeprowadził przegląd własnych ludzi. Nieliczni tylko doznali obrażeń, też zresztą niezbyt groźnych. - Tylko powierzchowne zadrapania - zameldował w końcu Calisowi.
- Kilka minut odpoczynku i ruszamy dalej - rzekł de Longueville.
Erik kiwnął głową. - Którym tunelem? - Środkowym - odpowiedział Calis. - W razie potrzeby zawsze możemy zawrócić.
Roo schylił się i przykucnął za belą na widok grupy uzbrojonych mężczyzn, którzy przeszli obok, czujnie się rozglądając wokoło. Znad wody nadciągnęła mgła i w porannym półmroku z trudem widziało się dalej niż na odległość wyciągniętego ramienia.
Wespół z Luisem myszkowali w dokach, kiedy jeden z ludzi zameldował, iż niedawno widziano sporą kompanię zbrojnych, strzegących ciężko obładowanego wozu jadącego ku portowi. Roo ruszył na zwiady, odesławszy Luisa, by zebrał posiłki.
Nagle okręcił się na pięcie, słysząc za sobą lekki szelest. Wydobył miecz i już miał ciąć, kiedy zobaczył, że przybysz podnosi dłoń.
- To ja! - rozległ się szept Duncana. Roo opuścił broń i odwrócił się, by nie stracić wozu z oczu. Duncan przykucnął obok niego. - Szedł tu McCraken. Straciłem go z oczu w tej mgle, a potem zobaczyłem, że ktoś - to byłeś ty - daje nura w to przejście - dłonią wskazał zaułek, o którym mówił - i poszedłem za nim. Zaraz powinien pojawić się Herbert...
- Dam głowę, że w tym wozie jest nasze złoto. - Roo skinął w stronę powozu.
- Rzucimy się na nich na pomoście?
Roo szybko rozważył szansę na zwycięstwo. - Nie... chyba że Luis nie wróci z naszymi, zanim tamci zdążą wsiąść do łodzi - odpowiedział szeptem. - Wszyscy nasi ludzie są albo na pokładzie „Królowej Morza Goryczy”, albo w siedzibie firmy, gdzie czekają na rozkazy.
Wóz zatrzymał się i we mgle zabrzmiał władczy głos: - Podjedź do tamtej szalupy. - Odsłonięte jedną latarnię i wszyscy przeciwnicy stali się doskonale widoczni w jej blasku. Sprawnie opuszczono tylną burtę wozu i zaczęto zeń znosić niewielkie skrzynki. I nagle z półmroku wyłoniła się kolejna postać.
- To ja! - rozległ się okrzyk. - McCraken!
Z wozu zeskoczył jakiś człowiek i złapał za latarnię, gdy dwaj strażnicy chwycili Herberta za ręce. Potem trzymający latarnię podniósł ją wyżej i zrobił krok do przodu.
Roo ze świstem wciągnął powietrze w płuca. Nieznajomym był Tim Jacoby. Zaraz potem zza jego pleców wychylił się Randolph Jacoby.
- Co ty tu robisz? - spytał Tim.
- Briggs gdzieś zniknął - odezwał się oskarżycielsko Herbert.
- Durniu! - warknął Tim. - Miałeś czekać na niego, choćby nie wiadomo jak długo to miało trwać. Teraz pewnie jest w magazynie i tam czeka na ciebie!
- Co z twoją twarzą? - spytał nagle Randolph.
Herbert podniósł dłoń i pomacał spuchniętą wargę. - Potknąłem się po ciemku i upadłem na skrzynię...
- Wygląda tak, jakbyś dostał od kogoś po pysku - rzekł podejrzliwie Tim Jacoby.
- Nikt mnie nie uderzył! - żachnął się McCraken, może nieco za głośno. - Przysięgam!
- Mów ciszej! - syknął Tim. - Czy ktoś cię śledził?
- W tej mgle? - spytał McCraken. Odetchnął głęboko i dodał: - Musicie wziąć mnie ze sobą. Briggs miał się zjawić o świcie z moim złotem. Czekałem na próżno. Obiecano mi pięćdziesiąt tysięcy sztuk złota. Nieźle się obłowiliście.
- A jak nie, to co? - spytał Tim.
- Jak nie, to... - W głosie McCrakena zabrzmiał nagły przestrach.
W tejże chwili Roo spostrzegł, że od chwili pojawienia się na scenie McCrakena żaden ze stojących przy wozie ludzi się nie poruszył. Szalupa uwiązana do pachołka przy kamiennych schodkach nadal łagodnie kołysała się na falach. Rozmawiajcie! -błagał Roo w myślach, wiedząc, że z każdą mijającą minutą zwiększają się szansę na przybycie Luisa i jego ludzi. W razie czego o wiele łatwiej będzie pokonać złodziei tu, niż podczas starcia na morzu. Spłata rachunku przypadała w południe, a jeśli nie pokonają ludzi Jacoby'ego na przystani, trzeba będzie ich ścigać na wodzie... co zostawi naprawdę niewiele czasu na powrót ze złotem.
- Jeśli będzie trzeba, musimy ich tu zatrzymać sami -szepnął do Duncana. - Możesz jakoś zajść ich od tyłu?
- Co? - zdumiał się (szeptem) Duncan. - Chcesz, byśmy poszli na nich we dwóch?
- Musimy ich tylko jakoś zatrzymać, to wszystko. Zajdź ich od tyłu i rób to, co ja...
Duncan wzniósł oczy do nieba. - Mam tylko nadzieję, że bogowie zaopiekują się nami, durniami... i że swoim postępowaniem nie ściągniesz na nas nieszczęścia... - Potem się odwrócił i znikł we mgle.
- Jeżeli nie załatwicie tego tak, bym nieźle na tym zarobił - stawiał się McCraken - to złożę zeznanie przed konstablami! Poświadczę, że wy i Briggs nakłoniliście mnie do fałszowania zapisów w księgach!
Tim potrząsnął głową.-McCraken, nigdy nie miałeś za wiele oleju we łbie. Przecież my się wcale nie kontaktowaliśmy. To było zadanie Briggsa.
- Ale on gdzieś przepadł! - zawołał histerycznie Herbert. Tim dał znak skinieniem głowy i nagle dwaj strażnicy chwycili McCrakena za ręce, zupełnie go unieruchamiając. Jacoby szybko wyjął morderczo wyglądający puginał i wbił go w brzuch pechowego rachmistrza. - Powinieneś zostać przy magazynie, McCraken. Briggs już nie żyje... - Rachmistrz osunął się w dół i gdyby dwaj przyboczni Jacoby'ego nie przytrzymali go, byłby upadł na bruk. - I ty też - dokończył Tim, po czym ruchem głowy pokazał przybocznym, że powinni wrzucić trupa do wody. Obaj posłusznie zrobili kilka kroków schodkami w dół i cisnęli ciało parę stóp przed dziobem łodzi. Jeszcze jeden trup w porcie... drobiazg nie wart wzmianki.
Roo odczekał jeszcze chwilę, aż większa część złota znalazła się w łodzi, a potem wyszedł na otwartą przestrzeń i władczym tonem - a mocno musiał się postarać, by nie zawiódł go głos - zawołał: - Stać i nie ruszać się! Jesteście otoczeni.
Rachuby go nie zawiodły. Ci przy wozie i w łodzi z powodu mgły nie mogli dostrzec, kto im rozkazuje, zawahali się, co dało Roo przewagę, na którą liczył. Gdyby wszyscy skoczyli nań jednocześnie, to choćby nieźle się sprawiał z pałaszem, byliby go połknęli jak szczupak uklejkę.
Gdzieś za wozem rozległ się zduszony jęk i łoskot, jaki wydaje upadające na ziemię ciało.
- Nie ruszać się, to znaczy się nie ruszać! - rozległ się szyderczy głos Duncana.
Mężczyzna stojący obok trupa spojrzał na martwego towarzysza. - Sztylet! - wrzasnął. - To nie ceklarze!
Zrobił krok w przód i dostał cios prosto w pierś. - Kto mówił, że jesteśmy ceklarzami? - rozległ się spokojny głos. Z drugiej strony budynku, za którym krył się Roo, pojawiła się niezbyt dobrze widoczna we mgle postać. Roo pierwej poznał głos, potem dostrzegł znajome cechy sylwetki. Na pomoście pojawił się Dashel Jameson, który kroczył przed siebie, jakby znajdował się w sali balowej, nie na przystani pełnej uzbrojonych wrogów.
W pobliżu dał się słyszeć tętent końskich kopyt.
- Wkrótce będzie nas tu więcej - rzekł Dash. - Lepiej się poddajcie.
Niektórzy z opryszków jeszcze się wahali, a wtedy z mgły wyleciał kolejny sztylet, który z łoskotem wbił się w burtę wozu.
- Ostatni raz ostrzegamy... złóżcie broń - rozległ się obojętny i obco brzmiący głos.
Roo błagał Ruthię, Boginię Szczęścia, by się okazało, że tętent kopyt zwiastuje przybycie Luisa i jego ludzi. Strażnicy Jacoba zaczęli klękać i składać broń na kamieniach pomostu.
Roo odczekał jeszcze chwilę i ruszył ku przodowi. - Witajcie, Timothy i ty, Randolphie - pozdrowił braci Jacoby.
- To ty! - zgrzytnął zębami Tim.
W następnej chwili na przystani pojawił się Luis i kilkunastu jego jeźdźców, którzy rozstawili się w półokrąg otaczając jeńców. Kilku z nich trzymało gotowe do strzału kusze wymierzone w stronę wozu i łodzi.
- Myślałeś, że ci pozwolę uciec z moim złotem?
- Jak to, z twoim złotem? - te słowa Jacoby niemal wypluł z siebie.
- Jacoby... dajże spokój - odparł Roo. - McCraken i Briggs wszystko nam opowiedzieli...
- Briggs? Ależ to niemożliwe! - żachnął się Jacoby. - On przecież...
- Zawrzyj pysk, durniu! - syknął Randolph.
Roo spojrzał na wodę, gdzie unosił się trup McCrakena. - Posłaliście Herberta, by się przyłączył do Briggsa, co, łotry?
- Ciebie też za nimi poślę! - warknął Tim Jacoby, wyciągając pałasz, mimo iż widział wymierzone w siebie kusze.
- Nie! - krzyknął Randolph, rzucając się przed brata i powalając go pchnięciem na ziemię, gdy strzelcy nacisnęli spusty.
Dostał dwa bełty w pierś i trzeci w szyję, aż krew bryznęła na najbliżej stojących ludzi. Runął na ziemię niczym strącony w locie ptak.
Tim Jacoby podniósł się z bruku z pałaszem w jednej i puginałem w drugiej ręce. Jego oczy pełne były szaleństwa i nienawiści. Luis podniósł sztylet do rzutu, Roo jednak go zatrzymał. - Nie! Daj mu spróbować. Czas to skończyć...
- Byłeś cierniem w moim boku od dnia, kiedyśmy się spotkali! - warknął Tim Jacoby. - Zabiłeś mi brata!
Roo stanął gotów do walki. - Aż twojej ręki zginął Helmut Grindle! - Skinieniem dłoni zachęcił Jacoby'ego do ataku. -No chodź! Na co czekasz?
Wszyscy cofnęli się nieco i Jacoby runął na Roo. Ravensburczyk był doświadczonym żołnierzem, podczas gdy Jacoby był tylko zwykłym awanturnikiem, chociaż energii dodawała mu wściekłość, nienawiść i żądza zemsty.
Natarł szybciej, niż Roo się spodziewał i aż musiał się cofnąć przed nagłym atakiem przeciwnika uzbrojonego w pałasz i puginał.
- Światło! - rozkazał Duncan i natychmiast podniesiono zasłony w lampie, która rzucała w mgłę krąg nierzeczywistej poświaty. Jeden z przybyłych jeźdźców zeskoczył z siodła i wyjął z juk kilka krótkich pochodni. Gdy Jacoby i Roo na dobre już zaczęli wymianę pchnięć i sztychów, jeździec skrzesał ogień i sprawnie rozdmuchał mały płomyczek. Potem podpalił pochodnie, które inni zdążyli już rozdzielić między siebie. Obu walczących otoczył krąg świateł. Luis tymczasem dyskretnie polecił swoim ludziom, by poodbierali broń zbirom Jacoby'ego i obstawili wóz. A Roo walczył na śmierć i życie.
Obaj przeciwnicy wymieniali pchnięcia i zastawy, i każdy czyhał, aż drugi popełni błąd. W miarę upływu czasu Jacoby tracił pierwotny zapał i męczył się coraz szybciej, Roo zaś po raz setny przysięgał w duchu, że nigdy już nie pozwoli sobie na tak długą przerwę w ćwiczeniach z bronią. Po nabrzeżach portowych i ponad wodą niósł się złowrogi szczęk stali. Na pokładach stojących na kotwicy statków wszczął się ruch, wachtowi zapalali latarnie i dopytywali się, co to za zgiełk.
Spomiędzy budynków wyszedł strażnik portowy, który ujrzawszy leżącego w kałuży krwi Randolpha, dwu zwartych w walce ludzi i otaczający ich krąg zbrojnych, wytrzeszczył oczy i znikł jeszcze szybciej, niż się pojawił. Oddalił się na bezpieczną odległość, wyjął zza pazuchy gwizdek i zadął weń przeraźliwie. Wkrótce potem pojawiło się przy nim trzech konstablów i strażnik opowiedział im, co zobaczył. Starszy konstabl odesłał jednego z ludzi na odwach po posiłki, a z drugim ruszył na przystań.
Roo poczuł ból z zmęczonych ramionach. Brak zręczności rekompensowało Jacoby'emu użycie dwu kling, którym trudno było przeciwstawić jedno ostrze. Tim nauczył się gdzieś niebezpiecznej sztuczki - natarcia sztychem pałasza i jednoczesnego cięcia puginałem trzymanym w lewej dłoni. Cięcie miało rozpłatać pierś szermierza, który usiłował odeprzeć atak. Za pierwszym razem, kiedy Jacoby spróbował tej sztuczki, Roo uchylił się z najwyższym trudem, okupując to tylko rozcięciem koszuli.
Otarł pot z czoła, trzymając Jacoby'ego pod sztychem. I nagle Tim tupnął prawą piętą i znów natarł z wypadem, tnąc natychmiast z lewej. Roo odskoczył w tył. Rzucając dość ryzykowne w tej sytuacji spojrzenie za siebie, zobaczył, że przeciwnik przypiera go do stosu skrzyń. Wkrótce zabraknie mu miejsca...
Tupnięcie Jacoby'ego znów mu uratowało życie, ponieważ odskoczył, nie patrząc nawet na przeciwnika i niewiele brakło, by Tim sięgnął go puginałem. Roo pochylił się nisko i czekał...
Tak jak się spodziewał, znów usłyszał tupnięcie i natychmiast pochylił się w przód. Odbił w bok sztych pałasza, zamiast jednak natrzeć czy się wyprostować, opuścił swoje ostrze i uchylając się przed puginałem, padł na lewą rękę. Przez moment był zupełnie odsłonięty - ale Jacoby nie mógł wykorzystać żadnego ze swoich ostrzy. Roo wiedział, iż każdy bardziej doświadczony szermierz kopnąłby go teraz po prostu i zwalił na kamienie, wątpił jednak, czy Jacoby zna tę sztuczkę. Wykorzystując położenie, pchnął mocno w górę, trafiając Jacoby'ego od spodu w prawy bok, tuż pod żebrami. Idące ukośnie od dołu ostrze Roo przeszyło płuca i serce przeciwnika.
Jacoby nagle wytrzeszczył oczy, a z ust wydobył mu się osobliwy ni to świst, ni to jęk. Jego palce nagle się otworzyły i miecz wraz z puginałem zabrzęczały o bruk. Potem ugięły się pod nim kolana, a gdy Roo wyszarpnął swoją klingę, pochylił się nisko, jakby w ukłonie... i runął na ziemię.
- Niech nikt się nie rusza! - rozległ się nagle czyjś głos. Roo obejrzał się przez ramię i zobaczył zbliżającego się wolno do całej grupy starszego konstabla, który leniwie uderzał pałką we wnętrze swej lewej dłoni. Łapiąc oddech, Avery nie mógł wyjść z podziwu dla tego człeka, który szedł oto na dwa tuziny zbrojnych ludzi, mając tylko pałkę i swoją odznakę.
- Nikt nie zamierza stawiać oporu - zwrócił się do strażnika.
Gdzieś z tyłu dał się słyszeć tętent kopyt kilku koni. - I co my tu mamy? - spytał konstabl.
- Sytuacja wygląda tak - zaczął Roo. - Te dwa trupy, to złodzieje. Ci tam - wskazał dłonią na rozbrojonych ludzi Jacoby'ego - to wynajęte zbiry. A na tym wozie i w szalupie jest moje złoto.
Konstabl przekonawszy się, że w istocie nikt nie zamierzał się przeciwstawiać, wetknął pałkę pod pachę i potarł dłonią brodę. - A co to za jegomość... ten, który tam pływa brzuchem do góry obok łodzi?
Roo odetchnął głęboko i nabrał powietrza. - Nazywał się Herbert McCraken. Był księgowym w moim kantorze. Pomagał tym ludziom kraść moje złoto.
- Hm... - mruknął konstabl, najwidoczniej nie do końca przekonany. - A kimże jesteście wy, panie, co się chwalicie, że macie kantory, księgi i spore ilości złota? - Zerknąwszy na leżących na ziemi braci Jacoby, dodał sardonicznie: - I dwa trupy, dla dobrej miary...
- Rupert Avery, do usług - przedstawił się Roo. - Udziałowiec Spółki Morza Goryczy...
Konstabl kiwnął głową. Jeźdźcy wysunęli się zza rogu i skierowali w stronę całej grupy. - Niewielu w Krondorze jest takich, którzy nie słyszeli tego imienia - przyznał konstabl, kiwając głową. - Lecz bez urazy... panie, czy ktoś może potwierdzić, że jesteście tym, za kogo się podajecie?
- Ja - odezwał się Dash, występując przez szyk. - On jest moim szefem.
- A wy, panie, kim jesteście?
- To mój wnuk - odezwał się pierwszy z jeźdźców. Konstabl był służbista zdecydowanym wyjaśnić wszystko do końca. - A wy, coście za jeden? - spytał, usiłując przyjrzeć się dokładniej niezbyt widocznemu we mgle jeźdźcowi.
Lord James wjechał w krąg latarni i pochodni. - Możesz mnie nazywać Jamesem. I... jakby tu rzec... jestem twoim pracodawcą, człowieku...
Na placu pojawili się nowi jeźdźcy w barwach przybocznej straży Księcia. Dowodził nimi Konetabl Krondoru, Lord William, który zwrócił się grzecznie do służbisty: - Konstablu, zechciejcie wziąć tych ludzi pod straż. - Skinieniem dłoni wskazał zbirów Jacoby'ego. - Resztą zajmiemy się sami...
Konstabl, któremu obecność Diuka Krondoru i Lorda Konetabla odebrała na chwilę mowę, szybko się jednak opamiętał. - Tak jest, sir! Titus!
Z cienia wyłonił się młodszy konstabl - młodzieniec zaledwie dwudziestoletni, zbrojny w ciężką kuszę, którą trzymał jak człek nieufny i wiedzący, jak jej użyć. - Na rozkaz, sierżancie!
- Aresztować mi tych tam łobuzów!
- Rozkaz! - rzucił konstabl i wymierzył kuszę w gromadkę ogłupiałych zbirów. - Jazda przede mną... i bez żadnych sztuczek!
W tejże chwili przybyły posiłki i młody konstabl natychmiast rozstawił ludzi wokół ujętych drabów, po czym cała grupa ruszyła na odwach.
- Nie sądzę, milordzie - zwrócił się Roo do Jamesa - byś się tu zjawił dlatego, że postanowiłeś wcześnie rano zażyć konnej przejażdżki...
- Nie - odpowiedział James. - Śledziliśmy was. Z cienia wysunęli się Katherine i Jimmy.
- Śledziliście mnie? - zdumiał się Roo. - A to czemu?
- Musimy porozmawiać - rzekł James. Zawracając konia, rzucił przez ramię: - Uporządkuj tu sprawy, zabezpiecz swoje złoto, a potem przyjdź do pałacu na śniadanie.
- Wedle rozkazu, milordzie - kiwnął głową Roo. - Wyładujcie złoto z łodzi na wóz i zabierzcie je do naszych biur - zwrócił się do Duncana i Luisa. A potem spojrzał na Dasha. - Dla kogo ty właściwie pracujesz, co? Dla mnie czy dla swojego dziadka?
Dash uśmiechnął się i wzruszył ramionami. - Można by rzec, że dla was obu...
Roo milczał przez chwilę, a potem rzekł: - Zwalniam cię!
- No... - rzekł Dash - nie sądzę, żebyś mógł to zrobić.
- A czemuż to? - spytał Roo.
- Dziadek ci wyjaśni...
Roo wzruszył ramionami. Nagle poczuł się zbyt zmęczony, by myśleć logicznie. - Przyda mi się śniadanie i kawa - mruknął. - Mnóstwo kawy...
Ludzie zaczęli przeładowywać złoto na wóz Jacoby'ego, a dwaj z nich przenieśli ciała braci i ułożyli je obok skrzyń ze złotem. Roo wsunął pałasz do pochwy, zastanawiając się, co dalej. Teraz - uspokajał sam siebie - będzie mógł przynajmniej spłacić zaciągnięty kredyt, co zapobiegnie upadkowi spółki. Przysiągł też sobie w duchu, że już nigdy więcej nie dopuści do zaistnienia takiej sytuacji, w której Spółka Morza Goryczy tak bardzo będzie podatna na atak z zewnątrz.
- Doskonała - rzekł Roo z rozmarzeniem, rozkoszując się smakiem kawy.
James kiwnął głową. - Jimmy kupuje ją dla mnie u Barreta.
- Najlepsza w mieście - uśmiechnął się Roo.
- I co ja mam z tobą zrobić? - spytał nagle Diuk Krondoru.
- Milordzie... nie jestem pewien, czy dobrze zrozumiałem...
Zgromadzili się przy okrągłym stole w prywatnych apartamentach Diuka. Obok Lorda Jamesa siedział Konetabl Krondoru, Lord William, a towarzystwo uzupełniali Jimmy, Dash i Katherine. W pewnej chwili do komnaty wszedł Owen Greylock.
- Pozdrawiam wszystkich - rzekł, siadając i uśmiechając się lekko - szczególnie was, milordzie, was, panie Konetablu i ciebie... Roo.
- Mości kapitanie - zwrócił się Lord James do Greylocka - usiłuję wyjaśnić waszemu młodemu przyjacielowi, że nie bardzo wiem co z nim zrobić...
- Jak to, co z nim zrobić? - zdziwił się Owen.
- Mam w porcie kilka trupów, parę skrzyń złota i garść nieco mętnych wyjaśnień, skąd ono tam się wzięło...
- Milordzie... - żachnął się Roo - z całym szacunkiem... myślałem, że miałem już honor to wam wyjaśnić...
- Ale wszystko to tylko twoje słowa - odparł James. Pochylił się w przód i wymierzył palec w pierś młodego przedsiębiorcy. - Zważ jednak, że byłeś skazany za morderstwo, a niektóre z twoich ostatnich... eee... transakcji graniczą z przestępstwami...
Roo był zmęczony i nieco zirytowany. - Milordzie... Ocieranie się o przestępstwo nie jest tym samym, czym jego popełnienie!
- Cóż - odezwał się Lord William. - Możemy skonfiskować to złoto i rozpocząć przesłuchania...
Roo podskoczył, jakby go kto kolnął igłą. - Nie możecie! Jeśli pod koniec dnia nie zwrócę kredytu, pójdę z torbami! Taki zresztą był plan Jacoby'ego...
- Koniec śniadania - oznajmił niespodziewanie James. - Dziękuję wszystkim i proszę pana Avery'ego, by zechciał jeszcze przez chwilę dotrzymać mi towarzystwa...
Greylock nie bez żalu spojrzał na stojący na stole posiłek, ale karnie wyszedł za innymi, zostawiając Roo sam na sam z Diukiem.
James wstał i okrążył stół, by siąść obok Roo. - Oto jak się mają sprawy - zaczął. - Znakomicie sobie poradziłeś. Powiedzieć o tobie, młodzieńcze, że wzbiłeś się w górę niczym strzała, to znacznie za mało. Była taka chwila, kiedy myślałem, że będę ci musiał pomóc w rozprawie z wrogami, ale sprawiłeś się sam, beze mnie... To ci się policzy na plus... Ale to, com rzekł, to nie czcze pogróżki; chcę, byś zrozumiał jedno: niezależnie od tego, jak potężnym się staniesz, nie stoisz ponad prawem... nie bardziej niż wtedy, kiedy wespół z Erikiem zabiliście Stefana von Darkmoor. Roo przezornie wstrzymał się od komentarzy.
- Nie będę sobie uzurpował praw do twego złota, Rupercie. Spłać wierzycieli i kredytodawców i żyj w dostatku... zawsze jednak pamiętaj, że możemy cię usunąć równie łatwo, jak wtedy, gdy siedziałeś w celi skazańców.
- Dlaczego mi to mówicie, panie? - spytał Roo.
- Ponieważ, Avery, jeszcze cię nie zwolniliśmy ze służby. - James wstał i zaczai krążyć po komnacie. - Raporty zza morza mówią, że sytuacja jest gorsza, niż się spodziewaliśmy... znacznie gorsza. Z tego co wiemy, twój przyjaciel Erik może już w tej chwili gryzie piach. A razem z nim wszyscy, którzy ruszyli z Calisem. - Zatrzymał się i spojrzał na Roo. - Nawet jeżeli udało im się osiągnąć cel, jaki sobie wyznaczyli, ty zakarbuj sobie w pamięci jedno: Szmaragdowa Królowa zbiera swe armie i jeśli te wojska tu wylądują, twoje ciężko zdobywane bogactwo nie będzie warte funta kłaków. Ty, twoja żona i dzieci będziecie dla niej tylko przedmiotami, które należy usunąć w drodze do celu... a tym, jak sam wiesz, jest zniszczenie wszelkiego życia na tym świecie.
- Co chcecie, żebym zrobił? - spytał Roo.
- Zrobił? - zdziwił się James. - Na jakiej podstawie uważasz, że chciałbym, żebyś coś robił?
- Bo nie jedlibyśmy tego śniadania, gdyby szło tylko o przypomnienie mi, że możecie mnie w każdej chwili powiesić, milordzie, albo gdybyście chcieli tylko sprawdzić, czy pamiętam te okropności, jakie widzieliśmy, służąc pod rozkazami Calisa. - Głos Roo nabrał gniewnych nutek. - Mam bardzo dobrą pamięć, milordzie... i niczego nie zapominam! - Uderzył pięścią w stół, aż całe nakrycie zadzwoniło.
- Powiem ci więc, czego chcę - odezwał się Lord James. Pochylił się w przód, opierając jeden łokieć o stół, drugi o poręcz fotela, i spojrzał rozmówcy prosto w twarz. - Potrzeba mi złota!
- Złota? - zdziwił się Roo.
- Rupercie, potrzeba mi więcej złota, niż może to sobie wyobrazić nawet taki chciwy, mały złodziejaszek, jak ty. -James wstał. - Na te brzegi spadnie największa wojna w historii świata.
- Zbliżył się do okna wychodzącego na port i zamaszystym gestem ogarnął cały Krondor. - Jeżeli nie zdarzy się cud, jeżeli nikt nie znajdzie jakiegoś rozwiązania - a trzeba by do tego człeka ze znacznie większą władzą i umiejętnościami, niż posiada jakikolwiek wielmoża w tym Królestwie - nie upłyną trzy lata, a zobaczymy w tym porcie największą flotę wszech czasów. A na pokładach statków przypłynie tu armia, jakiej świat jeszcze nie widział... I wszystko - odwrócił się do Roo - co możesz zobaczyć z tego okna, stanie w płomieniach. Twój dom, twoje biura, Dom Kawowy Barreta, twoje doki i przystanie, magazyny, statki... spłoną twoje dzieci, żona i kochanka...
Przy wzmiance o tej ostatniej, Roo poczuł skurcz w krtani. Nie sądził, że ktokolwiek wie o jego miłostkach z Sylvią. James mówił spokojnie, ale widać było, że z trudem kontroluje wybuch wściekłości.
- Rupercie... nigdy nie pojmiesz miłości, jaką czuję do tego miasta. - Gestem dłoni zatoczył okrąg. - Nigdy nie pojmiesz, czemu cenię sobie to miejsce ponad wszystkie inne na świecie. Pewien niezwykły człowiek zobaczył we mnie coś, czego nie ujrzał poza nim nikt inny, a potem wyniósł mnie na wyżyny, o jakich ktoś urodzony tak nisko jak ja nie mógłby nawet marzyć. - Zdumiony Roo zobaczył wilgoć w oczach Lorda Jamesa. - Przez wzgląd na tego człeka, dałem jego imię swojemu synowi.
- Diuk odwrócił się plecami do Roo, znów patrząc w okno. - Nie masz pojęcia, jak bardzo bym pragnął, by ten człowiek znów był pośród nas. Ze wszystkich ludzi on jeden wiedziałby, co robić, kiedy nadejdzie ten okropny dzień.
Diuk westchnął i wziął się w garść. - Niestety... jego tu nie ma. Nie żyje, a gdyby żył, pierwszy byłby mi rzekł, że bezpłodne marzenia to strata czasu. - James ponownie spojrzał Roo prosto w oczy. - A tego czasu mamy znacznie mniej, niż myśleliśmy.
Powiedziałem, że owa flota zjawi się tu szybciej niż za trzy lata, ale w rzeczy samej, może się okazać, że nie mamy i dwu lat.
- Dwa, trzy lata? - spytał Roo.
- Owszem - odpowiedział James. - Dlatego potrzebne mi złoto... Muszę opłacić największą z wojen w historii Krondoru, wojnę, przy której wszystkie, jakie toczyliśmy do tej pory, wyglądają na pograniczne potyczki. Tu, w pryncypacie, mamy stałą armię składającą się z niecałych pięciu tysięcy ludzi. Pod sztandarami Królestwa może się zebrać czterdzieści tysięcy chłopa... na Wschodzie i Zachodzie. I nie wszyscy z nich będą doświadczonymi wojownikami... Ilu wyśle przeciwko nam ta Szmaragdowa Wiedźma?
Roo przypomniał sobie spotkanie najemników. - Dwieście, dwieście pięćdziesiąt tysięcy... jeśli zdoła ich jakoś przewieźć przez morze.
- Ostatnie meldunki mówią o tym, że ma już przynajmniej sześć setek okrętów - odparł James. - Co tydzień przybywa jej nowy statek. Aby utrzymać to tempo produkcji, niszczy i pustoszy cały kontynent... ale kontroluje teraz wszystkich...
Roo poczynił obliczenia w pamięci. - Przynajmniej pięćdziesiąt tygodni. Trzeba jej przynajmniej jeszcze stu statków, by przewieźć zaopatrzenie dla tylu ludzi. Jeśli zachowa rozsądek... do stu tygodni.
- Widziałeś tam coś, co ci pozwala wnioskować o jej rozsądku? - spytał James.
- Nie - odpowiedział Roo. - Ale z drugiej strony nawet ci, którzy w jej służbie z chęcią wyrżną wszystkich innych, muszą mieć jakieś pojęcie o tym, czego potrzeba do osiągnięcia jej celów...
James kiwnął głową. - Za dwa, najpóźniej za trzy lata będą w tym porcie.
-•- Jaka będzie w tym wszystkim moja rola? - spytał Roo.
-• Aby sfinansować tę wojnę, mógłbym cię wyżyłować na śmierć... ale nawet gdybym kazał wojsku zebrać każdy grosz, od Kłów Świata po Kesh i od Wysp Zachodzącego Słońca po Roldem, i tak byłoby za mało. - James pochylił się ku przodowi i mówił cicho, jakby się bał, że ktoś ich podsłucha. -Ale za dwa, trzy lata... jeśli ci się powiedzie i jeśli uzyskasz właściwą pomoc... może będziesz mógł opłacić tę wojnę...
Roo popatrzył, jakby nie zrozumiał. - Jak to, Wasza Lordowska Mość...
- Ano... - odparł James - w ciągu najbliższych dwu lat musisz zarobić tyle, by pożyczyć Koronie pieniądze potrzebne na sfinansowanie tej wojny...
Roo powoli wypuścił powietrze z płuc. - Tegom się nie spodziewał... Chcecie, bym się wzbogacił ponad wszelkie wyobrażenie, po to, by pożyczyć Koronie złoto na wojnę, której... możemy nie wygrać?
- W zasadzie tak - odpowiedział James.
- Ale sądząc z tego, com słyszał... Korona może... eee... mieć kłopoty ze zwrotem pożyczki w terminie...
- Zechciej rozważyć alternatywy... - podsunął mu James.
- W tym sęk - kiwnął głową Roo, po czym wstał. - Cóż, jeśli w przeciągu najbliższych trzech lat mam zostać najbogatszym człekiem siedzącym na stercie popiołów, to trzeba mi się brać do roboty. A przede wszystkim muszę do zmierzchu spłacić kredyt...
- Jeszcze jedno. - Zatrzymał go James.
- Co takiego?
- Sprawa Jacobych... Został ojciec...
- Powinienem spodziewać się następnych ataków?
- Nie da się tego wykluczyć - odpowiedział James. -Słusznie by było, gdybyś poszedł i od razu się z nim zobaczył... zanim się dowie, że pozabijałeś jego synów. Spróbuj zawrzeć pokój, Rupercie, bo trzeba ci sojuszników, nie wrogów... A i ja nie mogę ci zawsze i we wszystkim pomagać... Moja władza też ma swoje granice.
- Po załatwieniu spraw z Frederickiem Jacobym - odezwał się Roo - będę musiał o wszystkim opowiedzieć moim wspólnikom.
- Proponuję, byś wykupił ich udziały - podsunął mu James. - Albo załatw sobie jakoś kontrolę nad całą Spółką. - Diuk niespodzianie się uśmiechnął i w jego uśmiechu Roo zobaczył przekorę ulicznika, który przed wielu laty grasował po Krondorze. .. Zresztą bardzo był teraz podobny do swoich obu wnuków. - Pewnie i tak już o tym myślałeś, prawda?
- Prawda - parsknął śmiechem Roo.
- Lepiej z tym nie zwlekać. Jeśli trzeba ci będzie na to trochę złota, Korona może ci je pożyczyć; ale oczywiście zażądamy go z powrotem... ze znaczną nadwyżką.
Roo powiedział, że w razie potrzeby nie omieszka o tym powiadomić, i wyszedł. Wychodząc z pałacu, rozmyślał o tym, że jego los nadal jest związany z Koroną - choćby nie wiedzieć jak się starał, nie zdoła się uwolnić od nieuchronnego ciągu wydarzeń, jakie rozpoczął w Ravensburgu, zabijając z Erikiem Stefana von Darkmoor.
Kiedy dotarł do bramy, zdał sobie sprawę, że nie zamówił ani konia, ani powozu. Postanowił więc przejść się do biur pieszo, zastanawiając się, jak powiadomić Fredericka Jacoby'ego o tym, że pozabijał mu synów...
Erik skinieniem dłoni polecił zwiadowcom przepatrzeć znajdującą się przed nimi galerię. Od niemal dziesięciu minut słyszeli jakieś słabe dźwięki, nie potrafili jednak określić ich źródła. Korytarz, którym się poruszali, przecinały boczne galerie i tunele, toteż wszelkie dźwięki odbijały się wielokrotnie od wielu rozmaitych ścian, co uniemożliwiało ich identyfikację.
Zwiadowcy wrócili po kilku minutach. - Pełno tam jaszczurów - szepnął jeden z nich. Erik skinieniem dłoni polecił mu przejść za sobą do miejsca, gdzie czekał Calis i inni. Zwiadowca szybko naszkicował położenie galerii. Był to prawie idealny półokrąg, ciągnący się w dół, z długą rampą od wejścia po prawej i płaskim występem z lewej. Zbrojni w miecze mieli wbiec po rampie, a na występie powinni się rozstawić łucznicy, którzy mogli z góry razić jaszczury strzałami.
Calis wydał rozkazy, które szybko przekazali innym de Longueville i Erik. Odchodząc, Erik usłyszał jeszcze, jak Calis prosi Boldara, by ten został przy Mirandzie i dobrze jej strzegł, po czym on sam ruszył na czoło, upierając się, że atak poprowadzi osobiście.
Dzięki doświadczeniu każdy doskonale wiedział, co ma robić, wykonując wszystko szybko i bez wahań. Kiedy tylko znaleźli się w galerii, rozgorzał bój. I jak to Erik czytał niejednokrotnie w księgach pożyczanych od Lorda Williama, a o czym teraz miał okazję przekonać się osobiście, po pierwszym szczęku stali wszelkie plany bitewne wzięły w łeb.
Pantathianie, z którymi przyszło im się zmierzyć, byli dorosłymi osobnikami, dwakroć większymi niż młodziki walczące z nimi wcześniej. Choć najwyższy sięgał Erikowi do podbródka, a najlepszy z nich nie mógł sprostać najgorszemu z wojów Calisa, mieli jednak przewagę liczebną. W galerii zebrało się ich dwustu lub więcej, Erik zaś nie omieszkał zauważyć, że niektórzy z nich nosili świeże rany. Nie miał jednak czasu na domysły, z kim - lub z czym - walczyli niedawno jego przeciwnicy. Pomyślał tylko przelotnie, że musiał to być ów trzeci gracz, o którym wspominał Calis.
Każdy z członków kompanii wiedział, że zaskoczenie dało im tylko nieznaczną przewagę i że muszą ją szybko wykorzystać, zabijając tylu wrogów, ilu się da. Tymczasem z drugiego końca sali nadpłynęły jakieś rozkazy w syczącym i niezrozumiałym języku wężowych kapłanów. Erik rąbał tak skutecznie, jak tylko mu się udawało - podczas pierwszych dwu minut starcia każdy jego cios zabijał jednego wężoluda. Potem jednak obrona okrzepła i węże zaczęły spychać napastników w tył. Kiedy szale bitwy przeważały się jeszcze to w jedną, to w drugą stronę, na płaskim wzniesieniu nad galerią ukazali się łucznicy, którzy natychmiast zaczęli zasypywać Pantathian ulewą strzał.
- Naprzód! - ryknął Erik co tchu w płucach. Odrzucając tarczą konającego wroga, usłyszał swój okrzyk powtarzany przez dziesiątki ust. Ale Pantathianie, jak przedtem, nie chcieli uznać porażki - choć ginęli tuzinami, zasypywani strzałami lub ciosami mieczów.
I nagle zapadła cisza.
Erik rozejrzał się dookoła i zobaczył wokół siebie wijące się i drgające kurczowo ciała. Kilka z nich należało do jego własnych ludzi - ale łuskoskórych było nieporównanie więcej. Spojrzał jeszcze raz, policzył straty, a potem ruszył, by odszukać de Longueville'a. Znalazł go niedaleko, ciężko dyszącego z wysiłku. - Straciliśmy siedmiu, sierżancie.
De Longueville bez słowa kiwnął głową. Erik polecił innym zająć się rannymi i przenieść ich na wzniesienie do łuczników. Potem podszedł do grupki, w której stali Bobby, Calis i Miranda. Wszyscy troje uważnie badali galerię. Do pobliskich przejść wysłano kilku zwiadowców.
W galerii było wilgotno i gorąco. Oddychanie stało się uciążliwe. Ze szczeliny w podłożu przy odległej ścianie buchały kłęby pary. Kilku Pantathian jeszcze żyło i ludzie Calisa zajęli się dobijaniem rannych. Wcześniejsze rozkazy były jasne - nie ma pardonu dla wężoludów. Pod miecz miał pójść każdy samiec, samica czy małe. Erik nie rozmyślał nad celowością wydanych rozkazów, choć niektórzy z jego ludzi utrzymywali, że tak się nie godzi.
Po bitwie, w której zginęli towarzysze, wykonanie rozkazów stało się łatwiejsze. W pewnej chwili Erik usłyszał okrzyk zwiadowcy: - Sam tu, sierżancie!
Erik podbiegł do wołającego. - Co jest? - Proszę popatrzeć, sir.
Erik zajrzał do galerii i zobaczył, że pośrodku pomieszczenia znajduje się basen z bulgoczącą wodą. Wyrąbali go najwyraźniej wężowi kapłani, bo na krawędziach widać było jeszcze ślady narzędzi. Wokół sadzawki ułożono ponad tuzin jaj - dość blisko, by ciepło pomagało przy inkubacji, ale dostatecznie daleko, by zawartość się nie ugotowała.
Jedno z jaj drgnęło.
Erik podszedł bliżej i zobaczył, że na jego powierzchni pojawiła się szczelina, a potem jajo pękło z trzaskiem. Stworzenie, które wyłoniło się ze środka, nie było większe od psa. Malutki wężoludek zamrugał oczkami, jakby oszołomiony tym, co widzi... i zapłakał niemal identycznie jak niemowlę ludzkie.
Erik uniósł miecz i zawahał się na chwilę, bo mały stworek wydawał osobliwe, jakby pytające dźwięki. A potem spojrzał na Erika.
Małe oczka zwęziły się i błysnęły zaciekłą nienawiścią. Stwór zasyczał wrogo, jak opanowany szaloną wściekłością... i rzucił się do ataku. Erik ciął odruchowo i jednym uderzeniem miecza zdjął napastnikowi głowę z ramion.
Poczuł wzbierającą w żołądku żółć niemal podchodzącą do gardła. - Porozbijać jaja! - rozkazał.
Zwiadowca stanął obok niego i obaj zaczęli ponure żniwo. Z jaj wylewały się małe ciałka oblepione jeszcze śluzem... Erik zaś zapragnął znaleźć się gdzieś indziej. Smród był gorszy niż wszystko, czego doświadczył do tej pory.
Wychodząc z galerii po skończeniu krwawej roboty, Erik zauważył, że inni czynili podobnie w sąsiednich korytarzach. Niejeden wychodzący na zewnątrz padał ofiarą gwałtownych torsji.
- Coś... tu jest - odezwała się nagle Miranda po kilku minutach milczenia.
- Co? - spytał Calis.
- Nie wiem... ale jest niedaleko...
Calis przez chwilę stał w bezruchu. - Myślę, że wiem, co to jest. Chodźcie za mną. - I ruszył do korytarza przed nimi.
- Dwu martwych, pięciu rannych... jeden zbyt ciężko, by się z tego wygrzebał - zameldował de Longueville.
Jedynie lekkie drgnienie mięśnia na policzku zdradziło, że Calis boleje nad tą stratą. Ruszył ku rampie, gdzie opatrywano rannych, de Longueville zaś rzucił w ślad za wodzem: - Zapytam go...
Erik wiedział, że Bobby zamierza zapytać ciężko rannego, czy woli szybką śmierć z ręki towarzysza broni, czy zaryzykuje długie czekanie w mroku na to, co zgotował mu los, żywiąc nikłą nadzieję, iż kompania Calisa będzie wracała tą samą drogą. Ravensburczyk wiedział, jaki w tym wypadku byłby jego wybór, zastanawiał się tylko, jak de Longueville znajdzie ochotnika do takiego zadania.
Po chwili, gdy ranni i łucznicy zeszli na rampę, Erik zrozumiał, jak postąpi Bobby. Dobrze wiedział, do czego zdolni są Pantathianie i ich sojusznicy... uważał też, że szybkie pchnięcie nożem kierowanym wprawną ręką i krótki moment bólu są lepsze niż długa agonia, jaka czekałaby tych, co wpadliby w łapy wrogów.
Dobiegający z tyłu stłumiony jęk powiedział Erikowi, jakiego wyboru dokonał towarzysz. De Longueville dołączył do grupy wkrótce potem. - W kolumnę dwójkową - rzucił rozkaz. Jego twarz nie zdradzała żadnych emocji.
Erik przekazał rozkaz i ludzie zaczęli się szykować do wymarszu.
Rozdział 19
OBJAWIENIA
Roo westchnął.
Po opuszczeniu pałacu całą drogę szedł pieszo, zastanawiając się, jak najlepiej rozstrzygnąć sprawę ze starym Jacobym. Jeśli przypominał Randolpha, można będzie się jakoś dogadać. Jeśli był podobny do niepohamowanego Timothy'ego, wrogość pomiędzy ich rodzinami będzie trwała, dopóki jedna z nich nie zostanie zniszczona.
Wszedł do swego domu. Jedyne dźwięki dochodziły z kuchni, gdzie Rendel i Mary szykowały posiłek. Na górze panowała cisza, wiedział jednak, że znajdzie tam żonę i dzieci pogrążone we śnie. Zastanawiał się przez chwilę, która może być godzina, lecz nie potrafił tego określić. Sądząc po oświetleniu, nie było chyba jeszcze ósmej.
Pchnął drzwi do sypialni, w której Karli sypiała z dziećmi, i rzeczywiście znalazł żonę pogrążoną we śnie. Przez chwilę wahał się, czy jej nie obudzić, doszedł jednak do wniosku, że poczeka do pory karmienia małego. Podszedł do łóżka i spojrzał na śpiących, korzystając z nikłego światła przenikającego przez zasłony.
Karli wyglądała tak młodo... Roo poczuł się nagle bardzo stary i usiadł w fotelu na biegunach, z którego korzystała Karli, kiedy dziecko kaprysiło. Chłopak nie sypiał tak dobrze, jak jego siostrzyczka, i częściej płakał.
Przetarł dłonią twarz, czując zmęczenie aż w kościach. Czuł też piasek pod powiekami, a w ustach gorzki posmak po wypiciu zbyt dużej ilości kawy... oraz gorycz, jaką przełykał po zabiciu obu Jacobych.
Zamknął oczy.
Po jakimś czasie obudził go płacz dziecka. Karli usiadła w pościeli i spytała: - A cóż to znowu? - A potem zobaczyła siedzącego na fotelu męża. - Roo?
- Musiałem zasnąć...
- Czemu się nie położysz? - spytała.
- Muszę ci coś powiedzieć... - odpowiedział, gdy Karli zaczęła uspokajać i przewijać dziecko.
- Co takiego?
- Ludzie, którzy zabili twojego ojca, są martwi... Żadnej reakcji.
- Próbowali mnie zrujnować - dodał po chwili Roo - ale w porę się o tym dowiedziałem. Była walka... i teraz nie żyją. Przyszedłem prosto z pałacu po długiej rozmowie z Diukiem... a rozmawialiśmy o różnych rzeczach... o tym też.
- A więc już po wszystkim - przemówiła Karli.
- Niezupełnie.
- Dlaczego nie? - Podniosła wzrok na męża.
- Ci dwaj mieli ojca. - Zaczerpnął tchu. - To był odwieczny rywal twojego ojca. Frederick Jacoby.
Karli kiwnęła główką. - Wiem... Znali się od dzieciństwa... żyli w społeczności Advarian, nieopodal Tannerus. - Głos Karli złagodniał. - Myślę, że nawet byli przyjaciółmi. Dlaczego? Czy to on kazał zabić ojca?
- Nie, to sprawka jego syna, Timothy'ego. Myślę, że pomógł mu w tym jego brat, Randolph... a przynajmniej wiedział o wszystkim i nie zrobił nic, by zapobiec morderstwu...
- A więc obaj nie żyją?
- Tak.
- Ale żyje Frederick - zauważyła rzeczowym tonem. Miała smutną minę, jakby walczyła ze łzami. -Jego też będziesz musiał zabić?
- Nie wiem, czy to konieczne... - odparł Roo. - Wolałbym zawrzeć z nim jakiś pakt, jeśli tylko byłoby to możliwe. - Wstał. - I trzeba mi to zrobić jak najrychlej. Takie są rozkazy Diuka...
Roo ruszył dookoła łoża, lecz nagle zatrzymał się i odwrócił. Pochylił się i pocałował synka w główkę, potem cmoknął Karli w policzek. - Nie wrócę pewnie do kolacji - rzekł tonem usprawiedliwienia. - A wiele bym dał, by teraz móc się położyć...
Karli lewą ręką ujęła jego dłoń. - Uważaj na siebie...
Odpowiedział jej lekkim uściskiem i wyszedł.
Zawoławszy z góry do Mary, by sprowadziła jego powóz, zaszedł do swej izby, gdzie szybko się umył i zmienił koszulę. Potem zszedł po schodach i wyjrzał przed dom. Powóz już czekał, a kiedy otworzył drzwiczki, zobaczył, że ktoś już tam siedzi.
- No jak, lepiej? - uśmiechnął się Dash.
- Jestem zmęczony - odpowiedział Roo. - Co cię tu sprowadza?
- Dziadek pomyślał, że dobrze będzie, jeśli pojadę z tobą. Imć Jacoby może mieć służących lub innych pracowników, którym się nie spodobają wieści, jakie im wieziemy... - Wskazał trzymany na kolanach pałasz.
- Wiesz, jak tego używać? - spytał Roo.
- Lepiej niż większość znanych ci ludzi - odpowiedział młodzik bez cienia chełpliwości.
Milczeli przez całą drogę, aż w końcu zajechali przed dom Jacobych. Dash wyskoczył z powozu za towarzyszem i obaj podeszli do drzwi, gdzie Roo zawahał się na moment, a potem zapukał. Po chwili zza drzwi wyjrzała młoda kobieta. Była ładna, choć jej uroda nie rzucała się w oczy - miała twarz o mocno zarysowanym podbródku, prosty nosek i ciemne włosy. - Słucham? W czym mogę pomóc? - spytała.
Roo odkrył, że niełatwo mu otworzyć usta. Nie bardzo też wiedział, co rzec. Po chwili wahania uznał, że najlepiej będzie się przedstawić: - Jestem Rupert Avery...
Kobieta zmrużyła oczy. - Znam pańskie nazwisko, panie Avery. W tym domu nie wymawia się go z sympatią.
- Domyślam się - odpowiedział Roo. Nabrał tchu w płuca, jak człek, co ma skoczyć w głęboką wodę. - Podejrzewam, że... będzie jeszcze gorzej, jeśli dowiesz się, pani, co mnie tu sprowadza. Ale pierwej chciałbym porozmawiać z imć Frederickiem Jacobym.
- Obawiam się, że to niemożliwe - odpowiedziała młoda kobieta. - On... on nie przyjmuje gości.
Twarz Roo musiała jej coś zdradzić, ponieważ po chwili spytała niespokojnie: - O co właściwie chodzi?
- Zechciejcie mi wybaczyć... - wtrącił się stojący obok Dash - ale kim pani jest?
- Helen... żona Randolpha Jacoby'ego...
Roo zamknął oczy i rzekł: - Obawiam się... że mam bardzo niedobre wiadomości dla pani i pani teścia...
Knykcie palców, którymi kobieta trzymała framugę drzwi, zbielały nagle. - Randy nie żyje, prawda?
- Proszę pani... czy mogę wejść? - odpowiedział Roo. Kobieta cofnęła się do środka i widać było teraz, że jest bliska omdlenia. Dash delikatnie ujął ją pod ramię i pomógł utrzymać równowagę. W tejże chwili do hallu wbiegło dwoje dzieci, głośno się spierających o jakieś drobiazgi. Kobieta uspokoiła chłopca i dziewczynkę, którzy, wedle oceny Roo, mogli mieć od czterech do sześciu latek. - Dzieci... - odezwała się z wysiłkiem - idźcie do swego pokoju i zachowujcie się grzecznie.
- Ale... mamusiu... - odezwał się chłopczyk, niezadowolony z tego, że go nie wysłuchano.
- Marsz do pokoju! - padła ostra odpowiedź. Chłopiec nadął się urażony, dziewczynka jednak uznała, że brak reakcji matki na jego skargi może sobie policzyć za zwycięstwo w odwiecznym sporze z bratem.
Kiedy dzieci odeszły, kobieta spojrzała na Roo: - Jak umarł Randy?
- Dopadliśmy Randolpha i Timothy'ego na przystani - odpowiedział Roo. - Usiłowali uciec ze złotem, które mi wcześniej ukradli. Timothy rzucił się na mnie. Randolph odepchnął go na bok... i dostał w pierś bełtem przeznaczonym dla Timothy'ego. - Usiłując znaleźć w tym wszystkim coś, co mogłoby zmniejszyć ból i rozpacz stojącej przed nim kobiety, dodał: - Skonał natychmiast. .. Usiłował osłonić brata...
Oczy Helen wypełniły się łzami, ale w jej głosie nie było gniewu. - Zawsze usiłował osłaniać brata! A Tim... żyje?
- Nie... - odpowiedział Roo łagodnie. Znów nabrał tchu w płuca. - Zginął z mojej ręki...
Kobieta odwróciła się od nich, a wtedy Dash dodał: - Proszę pani... jeśli zrobi to jakąś różnicę... bili się uczciwie. Timothy zginął z bronią w dłoni, usiłując zabić pana Avery'ego...
- Po coście tu przyszli? - spytała kobieta. - Aby się chełpić zwycięstwem nad rodziną Jacobych?
- Nie - odpowiedział szczerze Roo. - Przyszedłem, bo poprosił mnie o to Diuk James. - Westchnął, czując ogromne zmęczenie. - Proszę pani... nie żywiłem wrogości ani do pani męża, ani do pani teścia. Miałem na pieńku tylko z Timem. Tim kazał zabić - a może i sam to zrobił - mojego teścia. I próbował mnie zrujnować...
- Nie wątpię, panie Avery - rzekła Helen - że mówi pan prawdę. Proszę za mną.
Poprowadziła ich w głąb hallu i Roo przekonał się, że dom był rozleglejszy, niż można by sądzić, patrząc z ulicy, bo rozbudowano go w głąb. Na tyłach znaleźli ogród otoczony wysokim, kamiennym murem. Siedział tu samotnie stary człowiek, zawinięty w koce i z pledem na kolanach. Gdy Roo podszedł bliżej, zobaczył, że oczy starca zaszły bielmem i część jego twarzy jest nieruchoma.
- Tak? Kto tu jest? - odezwał się starzec. Mówił cicho i niezbyt wyraźnie.
- To ja, ojcze! - odezwała się Helen, podnosząc głos. -Nie dosłyszy - wyjaśniła gościom. - Miał atak apopleksji... dwa lata temu. Od tamtego czasu jest... jaki jest... Oto pańska szansa, panie Avery. - Odwróciła się, by spojrzeć Roo w twarz.
- Z całej, potężnej niegdyś rodziny został niemal ślepy i sparaliżowany starzec, kobieta i dwoje dzieci. Może pan zabić nas wszystkich i skończyć spór...
Roo podniósł dłoń do twarzy, na której malował się wyraz całkowitej bezradności. - Proszę tak nie mówić. Obie rodziny dość już się wycierpiały!
- A co mam powiedzieć? - żachnęła się kobieta. - Jak dam sobie radę? Kto poprowadzi interesy? Kto w ogóle się o nas zatroszczy? Lepiej będzie, jeżeli wyjmie pan miecz i położy kres naszej poniewierce. - Rozpłakała się nagle, aż podszedł do niej Dash i objął ją uspokajająco, poklepując łagodnie po plecach.
- Helen? -rozległ się niewyraźny i bełkotliwy głos starego.
- Co się dzieje?
- Panie Jacoby? - odezwał się Roo, klękając obok fotela.
- Kto mówi? - spytał stary, wyciągając ku niemu lewą rękę. Prawa nadal bezwładnie spoczywała na okrytych pledem kolanach. Roo ujął lewą dłoń Jacoby'ego. - Jestem Rupert Avery - przedstawił się głośno i wyraźnie.
- Avery? Czy ja pana znam? - spytał stary. - Znałem kiedyś Klausa Avery'ego... Nie, to był Klaus Klamer. Jak miał na imię tamten Avery?
- Nie, panie - przerwał mu Roo. - Nie sądzę, abym miał honor poznać pana wcześniej. Znałem jednak pańskiego przyjaciela, Helmuta Grindle'a.
- Helmut! - uśmiechnął się szeroko stary człowiek. Z kącika ust zaczęła mu spływać ślina.
Helen zebrała się w sobie, uśmiechnęła się przepraszająco do Dasha, wysunęła z jego ramion i wyjąwszy chusteczkę, otarła starcowi usta.
- Wie pan... wychowaliśmy się w tym samym miasteczku...
- rzekł Jacoby. - Jak się miewa?
- Umarł... jakiś czas temu - odpowiedział Roo.
- Ooo... - zmartwił się stary. - To niedobrze. Dawno go nie widziałem... mówiłem panu, że pochodziliśmy z tego samego miasta?
- Owszem, mówił pan - odparł Roo.
Stary uścisnął lekko dłoń Roo, jakby chciał mu okazać współczucie. - Jeśli jesteś jednym z tych łobuziaków, którzy podkradali jabłka z naszego sadu, lepiej się do tego nie przyznawaj...
- zachichotał. - Mówiłem Timowi, żeby ich gonił precz! Te jabłka są nam potrzebne na placki. Moja Eva piecze świetne szarlotki!
Roo zerknął pytająco na Helen. - Wszystko mu się miesza. Czasami traktuje nas jak dzieci. Eva była jego żoną... umarła trzynaście lat temu...
Roo potrząsnął głową i puścił dłoń starego człowieka. - Nie mogę... nie... - powiedział.
- Nie powie mu pan? - spytała Helen. Roo pokręcił przecząco głową.
- Randy? - odezwał się stary, przyzywając Roo dłonią do siebie. Ravensburczyk klęknął obok niego i przysunął doń głowę.
- Dobry z ciebie chłopak - wyszeptał stary. - Uważaj na Tima... jest taki... gwałtowny. I nie pozwólcie łobuziakom kraść jabłek! - Poklepał Roo po ramieniu.
Roo wstał i przez kilka chwil patrzył na starego człowieka, zagubionego w świecie własnych wspomnień. - To zbyt okrutne - odezwał się do Helen. - Na wszystkich bogów, pozwólmy mu sądzić, że jego chłopcy wciąż żyją...
Przypomniawszy sobie o nadciągającej inwazji i zagładzie Krondoru, dodał z gorzkim uśmiechem: - Oby wszystkim nam dane było jeszcze parę lat miłych marzeń...
Helen wyprowadziła ich z małego ogródka. - Dziękuję, panie, za ten gest...
- A ty, pani, co zrobisz? - spytał Roo.
- Sprzedam dom i firmę. - Znów się rozpłakała. - Mam rodzinę w Tannerus. Pojadę do nich. Ciężko będzie, ale dam sobie radę.
- Nie - sprzeciwił się Roo. Pomyślał o chłopcu i dziewczynce, a także o dwojgu swoich dzieci. - Nie sądzę, by dzieci powinny cierpieć za... błędy ojców.
- Cóż więc proponujesz? - spytała Helen.
- Pozwól, pani, że zajmę się zarządem firmy „Jacoby i Synowie”. Nie wezmę ani miedziaka zysku. Będę o nią dbał jak o swoją własną, a kiedy wasz chłopak dorośnie, oddam mu ją w całości. - Rozejrzał się dookoła. Zbliżali się już do wyjścia.
- Nigdy w życiu nie zamieniłem nawet słowa z Randolphem, ale wydaje mi się, że jedynym błędem pani męża było to, że za bardzo kochał swego brata. Spór miałem tylko z Timem. - Ujmując Helen za rękę, odezwał się cicho: - Skończmy z tą nienawiścią tui teraz...
- To... bardzo szlachetna propozycja- stwierdziła kobieta.
- Nie - odpowiedział Roo. - Żałuję tylko, że do tego musiało dojść. Jest mi bardziej przykro, niż sądzicie. Polecę memu radcy prawnemu podpisanie kontraktu z wami, jako wdową po Randolphie Jacobym. Kontrakt ten pozwoli Spółce Morza Goryczy działać na korzyść firmy „Jacoby i Synowie”, aż do czasu, kiedy pani zechce go zmienić albo pani syn osiągnie wiek męski. Jeśli będziecie czegoś potrzebować... czegokolwiek, proszę tylko powiedzieć. - Wskazał dłonią Dasha. - Mój pracownik zajrzy tu po południu i zaprowadzi was do świątyni. Ma pani innych krewnych, którzy zechcieliby udać się z wami?
- Nie... mieszkają za miastem.
- Życzyłbym wam szczęścia, ale w tej sytuacji, byłyby to tylko puste słowa. Niechże mi jednak będzie wolno powiedzieć, że wolałbym, abyśmy się poznali w bardziej fortunnych okolicznościach.
Helena Jacoby z trudem powstrzymywała łzy. - Ja też, panie Avery. Sądzę nawet, że gdyby wszystko ułożyło się inaczej, pan i Randolph moglibyście zostać przyjaciółmi...
Wyszli z domu i wsiedli do powozu. Dash milczał, a Roo przetarł dłonią twarz. Po chwili wybuchnął płaczem.
Calis dał sygnał i kolumna zamarła w bezruchu. Podczas ostatnich trzech dni nieustannie natykali się na małe oddziałki Pantathian. Calis oceniał, że od wielkiej studni pod górą oddalili się już o około dwudziestu mil na północ. Kilka razy natknęli się na spustoszone wylęgarnie. Od czasu do czasu natykali się też na martwych Saaurów, ale nie spotkali jeszcze żywego jaszczura. Erik, który miał już okazję walczyć z nimi, był temu bardzo rad.
Ravensburczyk borykał się z poczuciem bezradności i daremności swoich wysiłków. Galerie pod górami ciągnęły się bez końca - pamiętał z pałacu mapy, które pokazywały, że górski łańcuch mógł liczyć sobie tysiąc mil długości. Jeśli siedziba Pantathian nie znajdowała się tak blisko, jak na to liczył Calis, wszyscy pierwej zginą, niż ugodzą śmiertelnie wężowych ludzi.
Ludzie byli rozdrażnieni i wytrąceni z równowagi rozmyślaniem o nieuchwytnym trzecim graczu. Wszędzie natykali się wyłącznie na trupy Saaurów lub Pantathian. Jedynymi szczątkami ludzkimi były pozostałości po nieszczęsnych więźniach, zaganianych tu pod góry, by mogły się nimi karmić małe. Ktokolwiek myszkował po podziemiach, miał chyba podobny cel jak oddział Calisa - Krondorczycy znaleźli jeszcze trzy wylęgarnie... wszystkie pełne porozdzieranych w sztuki młodych.
Im dłużej Erik zastanawiał się nad tym wszystkim, tym silniejszego nabierał przekonania, że to, co widzieli, w niczym nie było podobne do zbrojnego najazdu. Kilkanaście ciał było dosłownie rozdartych w strzępy. Niektóre młode wyglądały tak, jakby zostały poprzegryzane na kawałki przez jakieś ogromne szczęki. Erik coraz częściej przypominał sobie historie o monstrualnych stworach pojawiających się na świecie na wezwanie któregoś z magów, by rozprawić się z jego wrogami.
Gdy jednak głośno wyraził taki domysł, Miranda spytała tylko: - To gdzie się podziali magowie Pantathian?
Erik słyszał niektóre spostrzeżenia Mirandy podczas marszu: czarodziejka podejrzewała, że wszyscy kapłani wężów byli w polu przy oddziałach Szmaragdowej Królowej. Ale mówiła to bez przekonania.
Wrócił zwiadowca. - Niczego przed nami nie widziałem... ale słyszałem jakieś dziwne echa, sierżancie.
- Co to znaczy, dziwne echa? - spytał Erik.
- Nic konkretnego... nie umiem tego nazwać... ale coś przed nami... może daleko... robi dostatecznie dużo hałasu, byśmy mogli się podkraść niepostrzeżenie.
O wszystkim zameldowano Calisowi, który orzekł: - Być może jesteśmy blisko rozwiązania zagadki...
Miranda wytarła dłonią spocone czoło. - Tu na dole upał jest równie uciążliwy, jak w Zielonych Rubieżach Kesh.
Erik nie miał ochoty na spory. Ludzie powkładali pod zbroje najlżejszą bieliznę i wykazywali się niemałym hartem, nie rzucając ciężkich futrzanych opończy, które teraz nieśli zwinięte i przytroczone do i tak ciężkich plecaków. Ravensburczyk jednak nie omieszkał im przypomnieć, że kiedy wyjdą ponownie w górskie komysze, dopadną ich zimowe mrozy, które będą równie dokuczliwe, jak obecny skwar.
Calis polecił zatrzymać się na krótki odpoczynek, Erik zaś wyznaczył warty. Pozostali rzucili się na ziemię, by skorzystać choć z odrobiny snu. Ravensburczyk usiłował przypomnieć sobie, czy o czymś nie zapomniał, kiedy de Longueville odwołał go w odległy kąt pieczary.
- Śmierdzi, co? - spytał.
Erik kiwnął głową. - Aż mnie pieką oczy.
- Co myślisz?
- O czym? - zdziwił się Erik.
- O tym wszystkim... - De Longueville zatoczył dłonią krąg.
Erik wzruszył ramionami. - Nie płacą mi za myślenie...
- To prawda - uśmiechnął się Bobby. A potem spoważniał.
- No dobrze... Co naprawdę o tym myślisz?
Erik znów wzruszył ramionami. - Nie wiem, co rzec... Niekiedy mi się wydaje, że nie zobaczymy już słońca... ale najczęściej skupiam się na stawianiu jednej nogi przed drugą, wykonywaniu poleceń, dbaniu o ludzi... i nie mam czasu na zastanawianie się nad tym, co przeniesie jutro.
- To zrozumiałe - przytaknął de Longueville. - Ale to tylko część twego zadania. Nastawienie „wszystko w swoim czasie” jest dobre dla zwykłego żołnierza, ale ciebie obarczono większą odpowiedzialnością...
- Wiem.
- Nie... chyba nie wiesz - mruknął de Longueville i rozejrzał się dookoła, by sprawdzić, czy nikt ich nie słyszy. - Miranda zna szybki sposób na wydostanie stąd siebie i jeszcze jednej osoby...
Erik skinął głową. Dawno już przywykł do myśli, że Miranda jest czarodziejką, tak że to, co usłyszał, wcale go nie zaskoczyło.
- Jeżeli cokolwiek mi się stanie, masz za wszelką cenę wysłać stąd kapitana z Miranda, rozumiesz?
- Nie za bardzo...
- On jest kimś niezwykłym - powiedział de Longueville.
- Królestwo potrzebuje go bardziej niż tuzina takich biednych dupków jak ty czy ja. Jeśli będzie trzeba, walnij go w łeb i rzuć jego bezwładne ciało na Mirandę... ale nie pozwól jej się stąd wynieść bez niego.
Erik z trudem powstrzymał śmiech. Jedynym człowiekiem w kompanii bardziej krzepkim od niego był właśnie kapitan... Podczas kilku ostatnich lat widział wyczyny Calisa, które świadczyły o tym, że półelf znacznie przewyższa go siłą. Erik miał podstawy do przypuszczeń, że nawet jeśli walnie kapitana w łeb, ten pewnie tego nawet nie zauważy...
- Zrobię, co będzie w mojej mocy - powiedział niezobowiązująco.
Ruszyli po dwu godzinach, podczas których Erik cały czas myślał o tym, co mu powiedział de Longueville. W końcu przestał sobie tym łamać głowę, bo ufał, że nie znajdzie się w sytuacji, w której zabraknie Bobby'ego mówiącego mu, co ma zrobić; nie sądził też, by w jakiejkolwiek sprawie mógł narzucić Calisowi swoją wolę.
Szli długim, wąskim tunelem, opadającym łagodnie w dół. Skwar był nieznośny, ale się nie wzmagał.
Dwa razy się zatrzymywali, wysyłając naprzód oddział szperaczy. Za każdym razem wracali, meldując o dziwnych dźwiękach, których pochodzenia nie umieli określić.
Po dwu godzinach pozostali mogli już usłyszeć dźwięki, o których wspominali zwiadowcy. Były to odległe, ledwie słyszalne grzmoty, przez które przebijało się wysokie wycie... a przynajmniej tak to się kojarzyło.
Dotarli do galerii i znów znaleźli w niej ślady po utarczce. W odróżnieniu od znajdowanych wcześniej, te były stosunkowo świeże.
- Tę walkę stoczono wczoraj - zauważył Calis. Pokazał na spore kałuże powoli krzepnącej krwi. Jeden z żołnierzy odwołał dowódcę do sąsiedniej wylęgarni i Erik poszedł za nimi.
- O bogowie! - stęknął Erik na widok spustoszenia. Była to największa wylęgarnia ze wszystkich dotąd znalezionych. Wszędzie leżały porozbijane jaja, a na wodzie unosiły się smugi zakrzepniętego żółtka i białka. Smród był tak okropny, że Erik sam sobie później pogratulował zdolności uczynienia trzeźwej obserwacji: - Gdzie się podziały ciała młodych?
Na powierzchni wody unosiło się tylko jedno oderwane ramię... otoczone smugami krwi... i to było wszystko.
- Coś je pożarło - powiedział na koniec Calis.
Wizja stworzenia, które rozdzierało skorupy jaj i pożerało ciałka małych wężoludów była wręcz odrażająca. Erik odwrócił się i ruszył ku wyjściu. - Idziemy dalej - rozkazał Calis.
Erik wydał komendę do sformowania kolumny dwójkowej i wszyscy podjęli marsz.
Ceremonia była krótka -jak i ta, którą poświęcono Helmutowi. Roo stał obok Karli, a dzieci zostały w domu z Mary.
Helen i jej dwójka stali spokojnie, podczas gdy kapłan Lims-Kragmy zaintonował błogosławieństwa dla zmarłych i zapalił stosy. Dziewczynka bawiła się lalką, ale chłopczyk obserwował wszystko uważnie, nieco skonfundowany.
- Już po wszystkim? - spytała Karli, kiedy ceremonia dobiegła końca.
- Owszem. - Roo pogładził dłoń małżonki. - Wdowa jest kobietą mocnego charakteru, ale pozbawioną mściwości. I bardzo jej zależy na dzieciach...
- Biedne maleństwa - rzekła Karli, spojrzawszy na dzieciaki. Podeszła do Helen. - Proszę przyjąć wyrazy szczerego współczucia. Jeśli cokolwiek będzie pani potrzebne, proszę się nie krępować...
Helen skinęła głową. Miała bladą twarz i podkrążone oczy, ale nie płakała. Wszystkie łzy, jakie jeszcze jej pozostały, wylała w nocy, leżąc samotnie w małżeńskim łożu...
- Wracasz do domu? - spytała Karli męża.
Ten potrząsnął głową. - Jakkolwiek bardzo bym chciał, jest coś, co muszę załatwić osobiście. - Spojrzał na chylące się ku zachodowi słońce. - Dług trzeba spłacić jeszcze dziś. A potem... - zawahał się. - Nie wiem...
- Ja muszę wrócić do dzieci - skinęła głową Karli.
Roo pocałował ją w policzek. - Będę w domu, jak tylko się ze wszystkim uporam...
Karli odeszła, Roo zaś zbliżył się do Helen. Patrząc na wdowę, rozmyślał o tym, jak dzielną - i piękną! - była kobietą. W niczym nie przypominała Sylvii, a jednak go pociągała.
Odwróciła się, zobaczyła, że na nią patrzy, i spuściła wzrok.
- Chciałbym tylko powtórzyć to, co już powiedziałem. Otrzyma pani wszystko, o cokolwiek pani poprosi.
- Dziękuję, panie - odpowiedziała spokojnie.
- Nie musi mi pani dziękować - odpowiedział, nie bardzo wiedząc, czemu to mówi. Ujął ją za rękę i uścisnął delikatnie. - Nigdy...
Nie czekając na jej odpowiedź, odwrócił się i odszedł.
Całą drogę od świątyni do siedziby Domu Barreta miał straszliwy zamęt w głowie. Zmęczenie i emocje nie pozwoliły mu na skupienie myśli. Rozmyślał o walce, śmierci nieprzyjaciół... a potem ujrzał przed sobą twarz Helen Jacoby. Randolph powinien był pomyśleć o dzieciach... i przypomniał sobie twarzyczki własnych.
Zamyślił się tak, że dopiero woźnica przypomniał mu, iż są już przed siedzibą Barreta. Na zwykłe miejsce spotkań dotarł mocno znużony. Czekali już tam jego trzej wspólnicy. Usiadł ciężko i dał znak kelnerowi, by ten podał mu kubek kawy.
- I jak poszło? - spytał Masterson.
- Zdobyłem złoto - odpowiedział. O odzyskaniu funduszy powiadomił wspólników dopiero teraz, co zresztą uczynił celowo. Pamiętał, co mu powiedział Diuk James, i doszedł do wniosku, że ze wspólnikami musi się rozmówić teraz, kiedy jeszcze nie otrząsnęli się ze strachu.
- Chwała bogom! - stęknął Hume, podczas gdy Crowley tylko głęboko odetchnął.
- Gdzie pieniądze? - spytał Masterson.
- W drodze do wierzyciela.
- To dobrze, to dobrze! - cieszył się Crowley.
Roo odczekał chwilę. - Chcę, byście wykupili moje udziały.
- Co takiego? - zdumiał się Masterson.
- To wszystko idzie za szybko - odpowiedział Roo. -Jesteśmy podatni na ataki... ja zaś zbyt wiele czasu poświęcam Spółce Morza Goryczy ze stratą dla firmy „Avery i Syn”.
- A dlaczego mielibyśmy cię wykupić? - spytał Crowley.
- Ponieważ zasłużyłem sobie na prawo do wycofania się z tego interesu - odpowiedział Roo, uderzając dłonią w stół z udanym gniewem. - To ja wdałem się dziś o świcie w pojedynek, by uratować nasze tyłki. Nie mam nic przeciwko ochronie własnego... ale jakoś nie widzę żadnego z was, czcigodni panowie, z rapierem w dłoni stawiającego czoło śmiertelnemu wrogowi!
- Cóż... - odezwał się Hume. - Gdybyśmy wiedzieli...
- Nie sądzę, mości Avery, by ten argument mnie przekonał, że powinniśmy stworzyć panu możliwość szybkiego wycofania funduszy - sprzeciwił się Crowley.
Masterson milczał przez chwilę. - Uważasz więc, że nasza spółka winna zostać rozwiązana?
- Jeśli nie, to trzeba ją zorganizować inaczej - odpowiedział.
- Jak? - uśmiechnął się Masterson.
- Jeżeli nie chcecie mnie spłacić, to pozwólcie mi wykupić pakiet kontrolny - odpowiedział natychmiast Roo. - Albo jedno, albo drugie. Nie dbam o waszą decyzję, każda będzie mi odpowiadała... ale jeśli w przyszłości mam ryzykować życie, to niech to będzie w moim interesie...
- Bystry jesteś, Roo Avery - rzekł Masterson. - Sądzę, że świetnie sobie poradzisz bez nas. Jeśli zależy ci na pakiecie kontrolnym... cóż, mogę ci go sprzedać.
- Pogubiłem się... - przyznał Hume. - To wszystko dzieje się dla mnie za szybko.
- Ba! - zaperzył się Crowley. - To tylko podstęp mający na celu pozbawienie mnie fotela przewodniczącego spółki!
- Panowie, panowie... - mitygował Roo. - Sprzedajcie mi po połowie swoich udziałów. Przysporzę wam ogromnych zysków. Ale nie będę ryzykował swojego życia i przyszłości mojej rodziny dla waszego złota...
- Nie da się zaprzeczyć, że masz rację, Avery - parsknął śmiechem Masterson. - Powiem co, co zrobię... jeśli inni wyrażą zgodę, sprzedam ci dość, byś zyskał kontrolę, ale nie sprzedam ci wszystkich udziałów. Bogactwo zdobyłeś nam dzięki smykałce do interesów i piekielnemu szczęściu... ale ryzykowaliśmy nasze złoto... a dużo tego było...
- Zrobię to samo - rzekł Hume. - W rzeczy samej i ja odkryłem niedawno, że za wiele czasu poświęcam spółce... a za mało własnym interesom.
- A ja nie! - zaperzył się Crowley. - Ty mnie wykup... a jak nie, to sprzedaj mi swoje udziały... jedno albo drugie!
- Za ile? - spytał Roo, patrząc na Crowleya.
- Sprzedajesz czy kupujesz?
Pozostali trzej parsknęli śmiechem... i po chwili to samo zrobił Crowley. - No dobrze - mruknął. - Podam ci cenę! - Podniósł pióro, napisał kilka cyfr na skrawku pergaminu i podał go Roo.
Roo zerknął i zobaczywszy, że cyfra jest absurdalnie wysoka, potrząsnął głową. Wziął pióro, przekreślił liczbę, napisał inną i przekazał pergamin Crowleyowi.
- To rozbój! - żachnął się Crowley, rzuciwszy okiem na cyfry.
- Aaa... - odpowiedział Roo. - Rozumiem więc, iż mogę założyć, że pierwsza liczba, jaką napisałeś, to twoja oferta na spłacenie moich udziałów?
- Tu cię ma, Brandon! - roześmiał się Masterson.
- Wezmę pośrednią kwotę - mruknął wreszcie Crowley. Roo liczył na taki właśnie rezultat targów. - Załatwione! -
i dodał, zwracając się do Hume'a i Mastersona: - Panowie, jesteście świadkami.
Szybko pogodzili się co do przeniesienia praw własności do okrętów i zanim Masterson zdążył się zorientować, kelner niósł już ku ich stołowi butelkę jego ulubionej brandy. Wydarzenia ostatnich dwu dni wyprały Roo z emocji i mocno go wyczerpały. Haust mocnego trunku sprawił, że zaszumiało mu w głowie.
Z trudem zlazł na dół i zobaczył czekającego nań przy drzwiach Duncana. - Luis kazał ci powiedzieć, że złoto dotarło tam, gdzie miało się znaleźć, i że wszystko wróciło do normy.
Roo uśmiechnął się wylewnie. - Duncanie... jesteś mi równie dobrym przyjacielem, jak kuzynem. - Niespodziewanie dla samego siebie uściskał krewniaka. - Nigdy ci tego nie mówiłem...
- Wypiło się, co? - roześmiał się Duncan.
Roo kiwnął głową. - Owszem. - Nadął się udatnie. -Wiedz, zuchwalcze, że mówisz do właściciela spółki Morza Goryczy. Podejrzewam... - dał znak woźnicy, by podjechał - że to mnie czyni jednym z największych bogaczy w Krondorze...
Duncan roześmiał się jeszcze głośniej. - Jeśli tak mówisz...
Gdy powóz zatrzymał się przed wejściem, Duncan otworzył drzwi, a potem pomógł Roo wgramolić się do środka.
- Dokąd? - zapytał woźnica.
Roo wychylił się i spojrzał na kuzyna. - Duncan, zróbże mi łaskę. Miałem dziś wieczorem zjeść kolację z Sylvią Esterbrook, ale jestem za bardzo zmordowany. Bądź przyjacielem i przeproś ją w moim imieniu...
- Czemu nie? - uśmiechnął się Duncan.
- Porządny chłop z ciebie, Duncanie. Czy ci to mówiłem?
- Owszem! - odparł kuzyn, wybuchając śmiechem. Zamknąwszy drzwi, dodał: - Zmiataj do domu!
Pojazd odjechał, Duncan zaś podszedł do uwiązanego nieopodal swego konia. Wskoczywszy na siodło, ruszył do majątku Esterbrooków. Dotarł do najbliższego rogu, zawrócił jednak i skierował się ku małemu domkowi, w którym mieszkał teraz z pewną portową dziewką, którą sobie sprowadził, kiedy wyniósł się stamtąd Luis.
Znalazłszy ją śpiącą, bezceremonialne zerwał z niej koc. Kobieta obudziła się z potężnym ziewnięciem. - Co znowu?
Duncan patrzył przez chwilę na jej nagie ciało, a potem pochylił się i podniósł z podłogi jej suknię. - Zbieraj swe rzeczy i wynoś się precz! - powiedział, rzucając jej ubranie.
- Co takiego? - spytała dziewka, wciąż jeszcze zdezorientowana nagłym wyrwaniem ze snu.
- Wynocha! - wrzasnął Duncan. Dla podkreślenia, że nie żartuje, uderzył ją na odlew w twarz. - Muszę się wykąpać. Żeby mi tu śladu po tobie nie było, jak wyjdę z wanny.
Zostawiwszy zdumioną, upokorzoną i płaczącą kobietę w sypialni, ruszył na koniec korytarza, gdzie w niewielkiej alkowie stalą duża wanna. Grzejąc wodę, przyjrzał się sobie w polerowanym zwierciadle.
- Trzeba mi się ogolić - zdecydował, przesuwając dłonią po podbródku. Ostrząc brzytwę, podśpiewywał sobie beztrosko i nasłuchiwał przekleństw, jakimi z sypialni obsypywała go dziwka, której imienia nie umiał sobie nawet przypomnieć.
Po korytarzach niosło się echo dzikich wrzasków i jęków, cała kompania szła więc naprzód z najwyższą ostrożnością. Daleko w przodzie - tam, gdzie wrzał bój - widać było jaskrawą poświatę. Od czasu do czasu wrzaski i jęki cichły i wtedy słychać było szczęk stali. Syki Pantathian i bojowe okrzyki Saaurów mieszały się z dziwnym wyciem, od którego Erikowi włos się jeżył na karku...
Mimo że z powodu dobiegającej z przodu wrzawy było małe prawdopodobieństwo, iż ktoś usłyszy ich nadejście, Erik dawał znaki ruchami dłoni. Wezwał do siebie Renalda i obaj przesunęli się jak najdalej, by zobaczyć, co się dzieje przed nimi.
Ich oczom ukazała się rozległa jaskinia - na tak wielką jeszcze się nie natknęli. Była okrągła jak studnia, którą dostali się pod góry, i ciągnęła się w górę tak wysoko, że nie widać było jej sklepienia. Wyszli na rampę znajdującą się blisko dna.
Rampa zataczała jeszcze jeden krąg wzdłuż ściany... na dnie zaś ujrzeli scenę pełną grozy. Widzieli pod sobą największą wylęgarnię Pantathian, zbudowaną wokół stawu pełnego bulgoczącej wody. Erik szybko przyjrzał się szczegółom. Ze ściany spływał w dół strumień wody i Erik doszedł do wniosku, że musi być lodowato zimna, w przeciwnym razie jaja byłyby już ugotowane na twardo. Gdzieś wyżej topił się lód i wrzątek wypływający z dołu mieszano z zimną wodą, by otrzymać temperaturę odpowiednią do wylęgu jaj.
Sadzawka miała ponad sześćdziesiąt stóp średnicy... a pośrodku stał tak dziwny stwór, że Erik nie mógł sobie przypomnieć żadnej znanej mu istoty, do której bydlę byłoby choć trochę podobne. Machnął dłonią, wzywając pozostałych, i gapił się na potwora, podczas gdy jego towarzysze wyłaniali się z korytarza - i podobnie jak on zastygali z otwartymi ustami. Nagle poczuł ból w ramieniu i odkrył, że do rzeczywistości przywrócił go uścisk dłoni Calisa.
- Kapitanie! - stęknął z bólu.
- Przepraszam! - Calis zamrugał i puścił jego rękę.
Erik wiedział, że Orzeł był zdumiony, jego samego jednak zaskoczyło, iż było to aż tak wielkie.
Stojące pośrodku sadzawki bydlę miało siedemnaście albo osiemnaście stóp wysokości. Z jego grzbietu wyrastały wielkie, skórzaste skrzydła. Skóra mieniła się perłowo, była jednak czarna jak noc, a ślepia miały barwę szmaragdów. Bydlę dzieliło swą uwagę pomiędzy pożeranie leżących w stawie jaj - rozrywało je, wyciągało maleńkie wężoludki i połykało, wydając wstrętne gulgotanie - a odpieranie ataków pozostałych przy życiu obrońców wylęgarni. Stwór miał łeb podobny do końskiego, zwieńczony jednak kozimi rogami, a jego każde ramię kończyło się podobną do ludzkiej dłonią - z tym że zamiast paznokci wyrastały długie i morderczo wyglądające szpony.
- Co to jest, u licha? - spytał de Longueville.
- Mantrecoe - odpowiedział Boldar. - Wy, jak sądzę, nazwalibyście go demonem. To istota z innego wymiaru rzeczywistości... Nigdy nie widziałem żadnego z nich, ale zdarzało mi się słyszeć krążące o nich opowieści... - Odwrócił się do Mirandy. - Wiedziałaś?
Czarodziejka potrząsnęła głową. - Nie... Myślałam, że przyjdzie nam stawić czoło czemuś zupełnie innemu...
- Jak to się tu przedarło? - zdumiewał się Boldar. -Pieczęcie pomiędzy piątym kręgiem a tą rzeczywistością od wieków są nietknięte. Gdyby któryś z tych stworów przedostał się przez Korytarz, bylibyśmy o tym wiedzieli...
- To oczywiste, że nie przeszło tu Korytarzem Światów - mruknęła Miranda, pilnie przyglądając się stworzeniu i wszystkiemu, co działo się wokół niego. - No... to teraz przynajmniej wiemy, gdzie się podziali magowie Pantathian - dodała po chwili.
Nagle jaskinię wypełniło przeraźliwe, przepełnione bólem wycie - i stwór odwrócił się ku grupie wężowych magów, którzy jednocześnie ugodzili go swym zaklęciem.
- Tam! - zawołał Calis.
Wyciągnął dłoń i Erik zobaczył tunel otwierający się w odległości około dwudziestu stóp od miejsca starcia. - Co „tam”?
- Tam trzeba nam iść!
- Oszalałeś? - żachnął się Erik, zapominając, do kogo mówi.
- Niestety, nie - odpowiedział Calis, wcale nie zrażony tym, że podwładny go „tyknął”. - Pchnij ludzi, by ustawili się nad tamtym wyjściem i niech spuszczą linę. Spróbujcie zrobić to niepostrzeżenie. Jeśli można, wolałbym się w ogóle nie mieszać do tej walki...
De Longueville dał znak i Erik poprowadził swój oddział, trzymając się jak najbliżej ściany zewnętrznej -jak zawsze, gdy okrążali studnię. Ze swego miejsca widział tylko łeb stworu, wykonującego uniki i uskoki, by umknąć uderzeniom magicznej mocy i miotanym nań zaklęciom bezruchu. Dwa razy z dołu buchnęła fala żaru, a raz błysnęło tak potężnie, że Erik musiał się zatrzymać i na chwilę zamknąć oczy, by odzyskać zdolność widzenia.
Dotarł do miejsca, o którym mówił Calis, i odwrócił się, tak by idący za nim mógł wyciągnąć linę z jego plecaka. Nie zobaczywszy żadnego występu, do którego można byłoby ją uwiązać, zebrał się w sobie i skinieniem głowy rozkazał idącemu za nim, aby opuścił się na rękach i zajrzał do tunelu.
Wszyscy usłuchali bez wahania. Nieopodal czekali dwaj łucznicy, gotowi strzałami zniechęcić Pantathian lub demona; obie strony konfliktu jednak nie zwróciły - na razie - uwagi na intruzów.
Kiedy zjeżdżał dziesiąty żołnierz, do Erika podszedł Calis. - Jak idzie? - spytał.
- Bolą mnie trochę ramiona, ale wytrzymam...
- Może cię na chwilę zluzuję - zaproponował Calis, ujmując linę jedną ręką. Trzymał ją bez wysiłku i Erik po raz nie wiedzieć już który zdumiał się, jak znacznie krzepa półelfa przewyższa to, czego można by się spodziewać po jego smukłej sylwetce.
Coraz więcej żołnierzy znikało w leżącym niżej przejściu. Erikowi trudno było oceniać rezultaty toczącej się w jaskini walki, ale dochodził do przekonania, że demon powoli bierze górę. Za każdym razem, gdy magowie Pantathian godzili weń zaklęciem, stwór reagował coraz gwałtowniej. A magowie - o ile Erik mógł oceniać po wyglądzie mało mu znane stwory - byli coraz bardziej wyczerpani.
Nagle zobaczył, że w dół zsuwa się Miranda, i usłyszał głos Calisa. -Teraz ty...
Zrobił, czego odeń wymagano, zaraz po nim zjechał de Longueville i... puszczona luźno lina zsunęła się obok, spadając na dno jaskini. Calis zaś zeskoczył z wysokości ponad dwudziestu stóp, lądując lekko. Kompania rozstawiła się wzdłuż tunelu plecami do ściany. Orzeł przeszedł na czoło i polecił: - Za mną.
Ludzie ruszyli, Erik zaś zajął miejsce na końcu szyku i przez chwilę jeszcze przyglądał się walce. Kiedy powietrze przeciął dziwaczny syk, doszedł do wniosku, że demon uporał się z magami.
Kompania trafiła do niedużego pomieszczenia, w którym zaledwie starczyło miejsca dla wszystkich.
- Słuchajcie - odezwał się Calis. - Zmienił się układ wrogich sił... Trzeba nam się dowiedzieć, kim jest nowy gracz... - Rozejrzał się dookoła. - Boldar?
- Słucham?
- Ten stwór... znasz jego nazwę... Co o nim wiesz? Hełm Boldara zwrócił się ku Mirandzie. - Powiedz mu -
kiwnęła głową czarodziejka.
Boldar zdjął hełm. - To Mantrecoe... słowo z języka kapłanów Ast'hap'ut... świata, który kiedyś odwiedziłem. Nigdy nie widziałem takiego stworzenia na własne oczy, ale oglądałem malowidła w świątyniach. - Najemnik przerwał, jakby zastanawiał się, jakich użyć słów do przekazania reszty wiadomości. - W innych światach obowiązują inne prawa i zasady. Mieszkańcy Ast'hap'ut mieli... swoje układy z tymi stworami. Rytualne ofiary, inwokacje i swego rodzaju uwielbienie...
- Innymi słowy, uważali te istoty za stworzenia z innego poziomu energetycznego...
- Co znaczy „z innego poziomu energetycznego”? - spytał Calis.
- Wiele bytów tego wszechświata istnieje w miejscach, gdzie obowiązują zupełnie inne prawa niż na tym świecie -odezwała się Miranda. - Słyszałeś, jak twój ojciec mówił o Upiorach?
Calis kiwnął głową, a niejeden z jego ludzi wykonał gest strzegący od zła. - Pokonał kiedyś Władcę Upiorów. - Upiory były dla nich na równi z Panami Smoków istotami z legend. Uważano je za najpotężniejsze ze stworów Pustki... pożeraczy ludzkich dusz i życia. Pod ich stopami marniały nawet źdźbła trawy, a mogli im stawić czoło jedynie najpotężniejsi magowie.
- Tamten stwór - ciągnęła Miranda - jest nieco do nich podobny; pochodzi ze wszechświata rządzącego się prawami innymi niż nasz własny. - Obejrzała się ku jaskini. - Nie jest nam tak obcy jak Upiory, ale różni się od nas dostatecznie, by jego obecność oznaczała w przyszłości wielkie problemy...
- Jak się tu dostał? - spytał Calis.
- Nie mam pojęcia - odpowiedziała czarodziejka. - Może jeszcze uda nam się tego dowiedzieć... - I wskazała dłonią tunel wiodący w przeciwnym do pieczary kierunku.
- Idziemy - zdecydował się Calis.
Ruszył przodem, a de Longueville, Boldar i inni poszli za jego przykładem. - No... przynajmniej wiemy, dlaczego gdzieniegdzie znajdowaliśmy nietknięte wylęgarnie - mruknął de Longueville.
- Owszem... - kiwnął głową Erik. - To bydlę jest za wielkie, by się zmieścić w mniejszych.
- Przedtem mogło być inaczej - odezwał się Boldar.
- Co masz na myśli? - spytał Calis. Nie zatrzymał się, bo szli w wąskim tunelu. Wrócili do poprzedniego szyku z jedną pochodnią pośrodku... i Erik stwierdził, że dziwnie jest słyszeć głos kapitana dudniący gdzieś z przodu.
- Może było tak, że ten stwór prześlizgnął się przez jakąś fałdę między wymiarami...
- Fałdę? - spytał Calis.
- Przetokę... szczelinę - podsunęła Miranda. - Wiecie, to może być sensowne wyjaśnienie... Maleńki demon mógłby przemknąć niepostrzeżenie... i spędzić tu trochę czasu, żerując na słabych istotach, aby nabrawszy sił, rzucić się na większe...
- Ale to nie wyjaśnia, jak to bydlę się tu dostało ani kto je tu przysłał... - odparł Calis.
Korytarz, którym szli, nagle zmienił się w rozległą jaskinię. W jej ścianach otwierało się kilka innych tuneli, a po przeciwległej stronie zobaczyli potężne, podwójne drewniane wrota.
Przeszedłszy przez te wrota, trafili do największej z jaskiń, na jakie natknęli się do tej pory. W pierwszej chwili Erik nie bardzo mógł pojąć, co widzi. Była to jakaś świątynia, ale niepodobna do żadnej innej.
- Matko bogów! - stęknął jeden z ludzi obok Erika. Przed sobą mieli ponad sto jardów posadzki w całości niemal zasłanej porozrywanymi i poszarpanymi ciałami. Smród był porażający - choć podczas ostatnich dni zdążyli się już przyzwyczaić po najpaskudniejszych odorów. Niegdyś komnatę rozjaśniały tu tysiące pochodni, teraz jednak płonęła może jedna na dziesięć - w jaskini panował więc ponury półmrok i wszędzie migały tańczące cienie... co nadawało pomieszczeniu jeszcze bardziej złowrogi wygląd.
A byłby on przerażający nawet w jasnym świetle południa.
W tylnej ścianie pomieszczenia wycięto gigantyczny posąg przedstawiający spoczywającą na tronie ukoronowaną kobietę - całość miała dobrze ponad setkę stóp wysokości. Piersi przedstawionej w postaci posągu kobiety były obnażone. Trzymała ona w ramionach dwie istoty naturalnych rozmiarów - jedną był Pantathianin, druga przypominała Saaura, choć mniejszego niż ci, z którymi Erik miał okazję się zetknąć. Cały posąg był zielony, jakby wycięto go z jednego, największego chyba we wszechświecie kawałka nefrytu.
Przed posągiem widać było wielką jamę w posadzce. Erik przecisnął się pomiędzy zwłokami i spojrzał w dół. - Wielcy bogowie! - stęknął ze zgrozą.
Nie umiałby powiedzieć, ilu ludzi wrzucono do tej jamy, nie miał bowiem pojęcia o jej głębokości. Z tego, co widział, mogła to być ludność sporego miasta. Potem zdał sobie sprawę, że obrzeże jamy nie było ciemne od farby... splamiła je ludzka krew, którą przelewano tu od wielu pokoleń.
- Tego nie można zostawić bez pomsty - rzekł Boldar, stając u jego boku. - Kiedy Miranda powiedziała mi, dokąd zmierzamy i po co, pomyślałem, że zimne z was dranie... ale teraz rozumiem, dlaczego musicie wytracić te stwory...
- To tylko część rachunku - odezwał się stojący za nimi Calis. Wskazał na stojące po obu stronach posągu szafki używane do wystawiania na publiczny widok artefaktów. - Tam... trzeba nam iść tamtędy.
Erik rozejrzał się dookoła. Nie bardzo mu się uśmiechało ponowne przeciskanie pomiędzy trupami. Po chwili dostrzegł niewielkie wejście nieopodal jamy. - Może tamtędy?
Calis kiwnął głową. - Ty, Boldar i Miranda chodźcie za mną. Ty rozstaw tu ludzi i wszystko przeszukajcie - zwrócił się do de Longueville'a. - Jeśli znajdziecie coś, co wyda wam się ważne, zabierzcie to i przynieście tutaj.
- Uważajcie - dodała Miranda. - Nie dopuśćcie do tego, by jakiekolwiek dwa obce artefakty zetknęły się ze sobą.
- Jeśli zetkną się ze sobą dwa różne rodzaje wrogiej magii, konsekwencje mogą być... paskudne - zawtórował jej Boldar.
De Longueville rozkazał ludziom ustawić się i wziąć w dłonie pochodnie, by dokładniej przebadać zniszczoną świątynię. Calis poprowadził swoją grupkę ku małym drzwiom, które dostrzegł Erik. Kryło się za nimi przejście do ołtarza, mogli więc podejść do posągu, nie przechodząc przez jamę.
Gdy dotarli do rozległego podestu, na którym ustawiono posąg, Calis skinieniem dłoni rozkazał Boldarowi i Erikowi zostać na miejscu, a sam z Miranda podszedł do najbliższej szafki. Erik pomyślał, że wygląda niczym regał na książki, z tym że wyrzeźbiony z czarnego kamienia i czarny od - teraz już wiedział! - ludzkiej krwi. Calis i Miranda nie zwracali uwagi na wygląd szafek - przyglądali się wystawionym na nich przedmiotom.
Erik nie zauważył w nich niczego szczególnego - były to przeważnie klejnoty, biżuteria, kilka sztuk broni i parę przedmiotów nieokreślonego użytku. Calis i Miranda jednak podchodzili do nich tak, jakby były destylatami zła. Przyglądali się im spokojnie, podchodzili do szafek i odsuwali się od nich, ale nie dotykali przedmiotów. I nagle Calis wypalił: - To nie to!
- Jesteś pewien? - spytała Miranda.
- Jak tego, że znam swoje dziedzictwo! - Podniósł sztylet i dodał: - Hełm, który znaleźliśmy wcześniej, wywołuje reakcje słuchowe, zapachowe... rozbudza stare wizje. A tu... nic z tego!
Miranda wzięła inną sztukę broni, zbadała ją i rzuciła rękojeścią w przód Erikowi. Ravensburczyk złapał ciśnięty mu krótki miecz.
- Von Darkmoor - poprosiła go czarodziejka. - Uderz tym w coś...
Erik rozejrzał się dookoła, lecz w pobliżu nie zobaczył niczego, na czym można by wypróbować broń. Przeszedł więc na drugą stronę gigantycznego posągu i uderzył podanym mu ostrzem w jedną z kamiennych szaf. Miecz pękł, jakby go odlano z surówki.
- Niezbyt dobre wykonanie - ocenił niegdysiejszy pomocnik kowala. - To nawet nie jest stal.
Calis ukląkł i zbadał odłamki. - Bo to nie miała być stal... tylko coś dużo bardziej niebezpiecznego.
Erik jak oparzony odrzucił trzymaną wciąż rękojeść broni.
Calis tymczasem podszedł do posągu. - Oto rzekoma Zielona Matka Wszystkiego - rzekł spokojnie. - W pewnym sensie była moją... ciotką.
Erik zmrużył oczy i obejrzał się na Mirandę i Boldara. Czarodziejka uważnie i z pewnym niepokojem przyglądała się Calisowi. Boldar spostrzegł pytający wzrok Erika i w odpowiedzi wzruszył ramionami.
- Wszystko tu... to dekoracje sceniczne. - Miranda wskazała przedmioty wystawione w szafkach. - Tak jakby ustawili je tu aktorzy występujący w jakiejś sztuce. - Rozejrzała się po rozległej sali. - To raczej teatr niż świątynia.
Boldar spojrzał na leżące pokotem na posadzce ciała i stosy kości w jamie. - Dla tych, których zabito, było dostatecznie prawdziwie...
Podchodząc bliżej, Erik zobaczył wąską szczelinę w podstawie posągu. Przyłożył do niej dłoń i poczuł lekki przeciąg. - Tu jest jakieś przejście!
Calis przystawił bark do posągu. Obaj pchnęli z całej siły. Oczekiwali oporu - posąg był przecież ogromny - ale kamienna bryła niespodziewanie lekko odsunęła się w bok. Okazało się, że z przeciwnej strony umocowano ją na zawiasach. W ścianie za posągiem ukazało się przejście wielkości człowieka, a za nim schody wiodące gdzieś w górę.
Miranda przyklękła i zbadała podstawę posągu. - Robota wspaniałych inżynierów - mruknęła z podziwem.
Boldar też przyjrzał się sworzniom, osiom i łożyskom. - Żadnej z tych rzeczy nie wykuto na Midkemii.
Zerknąwszy na układ dźwigni, przeciwwag i przekładni, Erik musiał się z tym zgodzić. Wolałby mieć więcej czasu na zbadanie całego mechanizmu - kowalska robota nadal go ciekawiła - ale Calis już ruszył schodami w górę.
Erik ujął pochodnię w lewą dłoń, a miecz w prawą. - Sierżancie - zawołał przez ramię.
- Co takiego? - odezwał się de Longueville.
- Tu jest jakieś przejście. Kapitan postanowił je zbadać.
- Zrozumiałem! - odpowiedział de Longueville badający wraz z resztą ludzi wszystkie trupy w poszukiwaniu czegokolwiek, co mogłoby rzucić światło na to, co się działo w dziwnym, podziemnym mieście wężowego ludu.
Erik postawił nogę na pierwszym stopniu i ruszył w górę...
Duncan zastukał w drzwi. Służący pojawił się niemal natychmiast - najwyraźniej czekał na Roo.
- Pan sobie życzył - odezwał się sługa.
- Przyniosłem wiadomość dla lady Sylvii od Ruperta Avery'ego.
- A z kim mam honor? - spytał sługa, widząc jeźdźca w bogatej szacie.
- Duncan Avery.
- Jak chcecie, panie - rzekł sługa, zamykając bramkę za Duncanem. Ten tymczasem podjechał przed wejście do domu.
Zeskoczywszy z siodła, podał wodze innemu słudze i podszedł do drzwi. Zastukał.
Po kilku chwilach drzwi się otworzyły i stanęła w nich Sylvia, która zmierzyła Duncana wzrokiem. Miała na sobie jedną z tych zdumiewających i zaczynających dopiero wchodzić w modę sukni wieczorowych, w których pokazywały się jedynie najśmielsze z młodych dam w Krondorze - a była jedną z niewielu, które potrafiły je nosić.
Duncan przywołał na twarz jeden ze swoich najbardziej uwodzicielskich uśmiechów.
- Oczekiwałam Ruperta - odezwała się Sylvia.
- Przesyła wyrazy ubolewania. Pomyślałem, że lepiej będzie, jeśli zamiast pisać bezosobowy list, przekażę je pani osobiście...
Sylvia cofnęła się w głąb hallu. - Proszę wejść...
- Roo żałuje, ale sprawy interesu i obowiązki rodzinne nie pozwoliły mu się dziś z panią zobaczyć. Jest zrozpaczony...
Sylvia lekko się uśmiechnęła. - Niełatwo mi sobie wyobrazić, że Roo wyraził się w taki sposób...
Duncan wzruszył ramionami. - Pomyślałem sobie, że może nie będziesz, pani, się sprzeciwiała, jeśli jako alternatywę ofiaruję moje mizerne usługi...
Sylvia parsknęła śmiechem. Ujmując go pod ramię, powiodła do jadalni, mocno przytulając się do jego boku. - Wątpię, by jakakolwiek kobieta uznała twe usługi za mizerne... drogi... Duncanie, nieprawdaż?
- W istocie, Sylvio. Wolno mi zatem przypuszczać, że...
Dotarłszy do jadalni, Sylvia odwróciła się ku niemu i spojrzała mu prosto w oczy. - Myślę, że wiele ci wolno przypuszczać... - Wskazała mu krzesło po przeciwległej stronie stołu. Sługa przysuwał już drugi fotel. - A... teraz sobie przypominam... spotkaliśmy się wtedy na przyjęciu...
Duncan uśmiechnął się i milczał przez chwilę, przyglądając się jej twarzy.
- Jedzmy - odezwała się Sylvia. - I pijmy. Mam ochotę się upić... Najlepsze wino mojego ojca - poleciła służącemu, wskazując puchar Duncana.
Gdy sługa znikł za drzwiami, by wykonać polecenie, Sylvia spojrzała na Duncana wzrokiem, którego nie sposób było określić inaczej niż taksujący. - Dobry kuzyn Duncan. Owszem... Roo wspominał mi o tobie. - Znów się uśmiechnęła. - Napijmy się, drogi Duncanie. Upijemy się do szczętu... A potem... zastanowimy się, czy nie ma innych rzeczy, które moglibyśmy robić razem...
Podczas tej przemowy Duncan uśmiechał się coraz szerzej. - Jakąkolwiek przyjemność wymyślisz... postaram się stanąć na wysokości zadania... Jestem do usług!
Sylvia wyciągnęła dłoń i drapnęła go lekko po ręce. - Usługi i przyjemność... no, no... prawdziwy z ciebie skarb...
W tejże chwili przybył sługa z winem.
Rozdział 20
ODKRYCIE
Roo uśmiechnął się szeroko.
Wyspał się doskonale. Obudził się na odgłos domowych hałasów, które zamiast go zdenerwować, sprawiły mu niemałą przyjemność. Mały Helmut gaworzył coś po swojemu, a Abigail usiłowała mu już coś powiedzieć.
Karli była nieco przygnębiona, uśmiechała się jednak, słysząc jego komentarze. Roo nie spiesząc się, zjadł śniadanie, a wychodząc do biur, zatrzymał się przy drzwiach.
- Co myślisz o mieszkaniu na wsi? - spytał odprowadzającą go żonę.
- Trzeba przyznać, że w ogóle się nad tym nie zastanawiałam - odpowiedziała Karli.
Roo spojrzał na leżący po drugiej stronie ulicy budynek Barreta. - Kiedy byłem dzieckiem, zdarzało mi się, że biegałem niekiedy całymi godzinami, nie widząc drugiego człowieka. Lepsze tam powietrze i ciszej w nocy. Myślę, że byłoby dobrze, gdybyśmy wybudowali sobie jakiś dom za miastem... w miejscu, gdzie dzieciaki mogłyby się bawić i nabierać sił.
Na wzmiankę o dzieciach Karli się uśmiechnęła - mąż tak rzadko o nich mówił. - A twoje interesy... będziesz mógł nimi kierować z daleka?
Roo uśmiechnął się szeroko. - Teraz jestem właścicielem pakietu kontrolnego. Myślę, że sprawy codzienne mogę powierzyć Dashowi, Jasonowi i Luisowi.
- A Duncanowi?
- Oczywiście, jemu też - kiwnął głową Roo. - Jest moim kuzynem. Oczywiście, trzeba mi będzie od czasu do czasu zaglądać do biur, ty zaś na pewno zechcesz wracać z dziećmi do miasta na święta... i podczas zimy... ale w lecie, kiedy przyjdą upały, miejsce odległe od miasta o dzień drogi powinno nadać się w sam raz.
- Cokolwiek postanowisz, nie będę się sprzeciwiała. - Karli spuściła oczy.
Roo wyciągnął dłoń i delikatnie ujął żonę pod brodę, unosząc jej twarzyczkę ku sobie. - Karli, chcę, żebyś była szczęśliwa. Jeśli nie życzysz sobie wyjeżdżać z miasta, zostaniemy tutaj. Jeżeli zechcesz, zbudujemy sobie dom gdzie indziej... decyzja należy do ciebie...
- Do mnie? - Karli zrobiła prawdziwie zdumioną minę.
- Owszem - odpowiedział z uśmiechem. - Pomyśl o tym. Gdybyś mnie potrzebowała, będę po drugiej stronie ulicy.
Przeszedłszy przez ulicę, wkroczył do siedziby Barreta, a Kurt niemal się przewrócił, spiesząc z otwieraniem drzwi. - Dzień dobry, panie Avery!
Roo też się niemal potknął, bo wylewność zwykle skwaszonego kelnera wydała mu się dziwna. Odwróciwszy się, zobaczył, że przy innym stoliku wstaje na powitanie jakiś inny jegomość, którego prawie nie znał.
- Dzień dobry panu, panie Avery - powtarzali rozmaici ludzie, których imion i nazwisk żadną miarą nie mógł sobie przypomnieć.
Dotarłszy na szczyt schodów, spostrzegł, że niemal trzecią część balkonu odgrodzono od reszty nową barierką, za którą stali Luis, Jason i Dash. Ujrzawszy go, Dash zręcznie przez nią przeskoczył i zamaszystym - a także przesadnie i zabawnie uniżonym - gestem otworzył furtkę.
- A cóż to znowu?
Dash wyszczerzył doń zęby. - Załatwiłem tu dla nas z panem McKellerem miejsce na stałe... z możliwością wykupienia w przyszłości reszty balkonu.
- Doprawdy? - Roo zmierzył Dasha spojrzeniem nie wróżącym wiele dobrego. - A co znaczyły te dziwactwa tam na dole?
Dash zrobił minę tak niewinną, że przyniosłaby wolność lisowi złapanemu pośrodku kurnika. - Po prostu wczoraj po południu pozwoliłem sobie napomknąć kilku osobom, że od dziś pan jest w zasadzie właścicielem i posiadaczem Spółki Morza Goryczy. - Zniżając głos, dodał: - Mości Rupercie... podejrzewam, że dziś rano stał się pan największym bogaczem w Krondorze.
Dash wyciągnął rękę i Jason podał mu plik dokumentów. - Wczoraj z wieczornym przypływem wróciła flota, którą wysłaliśmy ze zbożem do Wolnych Miast.
Roo chwycił pergaminy i szybko je przejrzał. - Wspaniale!
- Ostatni transport zboża poszedł nie tylko po cenie znacznie wyższej niż przewidywana - plaga szarańczy rozprzestrzeniła się poza Szare Wieże i mocno ugodziła w Dalekie Wybrzeża - ale statki wróciły z towarami doskonale dobranymi ze względu na wysokie zyski. Przewidywali, że flota wróci bez ładunku... Rupert więc zarobił znacznie więcej, niżby mógł sobie wyobrazić.
- A, tuś mi, bratku! - zagrzmiał Crowley, biegnąc w górę po schodach.
- Dzień dobry, Brandon - powitał go uprzejmie Roo.
- Nie dzieńdobruj mnie, złodzieju!
- Co takiego? - spytał Roo, którego dobry humor nagle gdzieś się ulotnił.
- Wiedziałeś o powrocie tej floty i siedziałeś tu spokojnie, usypiając nas tą gadką o ryzyku i...
- Usypiając! - żachnął się Roo. Wstał. - Brandon, zaproponowałem wam sprzedaż moich udziałów w spółce!
- Tylko po to, by wszystkim zamydlić oczy!
- Litości... bo nie wytrzymam! -jęknął Roo, odwracając się do Dasha.
- Nie próbuj zaprzeczać! - grzmiał Crowley.
- Brandon - zwrócił się Roo do Crowleya - nie mam czasu ani ochoty na to, by się usprawiedliwiać i tłumaczyć. Oto, co zrobię. - Zmierzył byłego wspólnika uważnym spojrzeniem.
- Dam ci wybór. Polecę Jasonowi, by rozliczył zyski z ostatniego rejsu floty, i dam ci to, co byłoby twoim udziałem, gdybyś mi nie odsprzedał wczoraj twojego pakietu akcji. Jeżeli jednak to zrobię, nie oczekuj w przyszłości żadnych interesów ze Spółką Morza Goryczy. Złoto, które dziś dostaniesz, będzie ostatnim twoim kruszcem, jaki dzięki nam zarobisz. Jeśli nasze drogi w interesach kiedykolwiek się przetną, zadbam o to, byś poszedł z torbami. - Uśmiechnął się z rozmarzeniem. - Albo... po prostu pogodzisz się z tym, że przegrałeś z lepszym graczem i spróbujesz wyjść z tego z twarzą. Jeżeli to ci się uda, kiedy będę szukał innych partnerów w przyszłości, nie omieszkam cię zaprosić do udziału w rozgrywce. A teraz... co wybierasz?
Crowley przez chwilę stał w bezruchu. - Ba! Tak źle i tak niedobrze! Ale nie przyszedłem tu prosić o łaskę. Nie chcę udziału w nieuczciwych zyskach, Rupercie Avery. Umowa to umowa... i nie pokaże się po Brandonie Crowleyu, iżby złamał słowo! - Odwrócił się i odszedł, międląc przekleństwa w zębach.
Dash skwitował jego odejście stłumionym wybuchem śmiechu. - Gdyby poprosił cię wczoraj choć o dzień zwłoki na przemyślenie twojej propozycji, byłby dziś znacznie większym bogaczem niż jest - rzekł Jason.
- Właśnie dlatego przyleciał tu z pretensjami - zgodził się z nim Roo. - Jest wściekły na samego siebie.
- Uważasz, że zrobiłeś sobie zeń wroga? - spytał Luis.
- Nie - odpowiedział Roo. - On po prostu lubi się uskarżać... Jak tylko ponownie zaproszę go do spółki, wróci w te pędy... żeby się upewnić, że dostanie swoją porcję konfitur... ale bez przerwy będzie narzekał...
Inni ekswspólnicy pokazali się nieco później, ci jednak w odróżnieniu od Crowleya po prostu pogratulowali Roo sukcesu, ciesząc się ze zwiększonych zysków od tej części udziałów, jaka im w spółce pozostała.
W ciągu połowy następnej godziny Roo wymieniał uprzejmości z innymi znacznymi kupcami i przedsiębiorcami. Około południa, kiedy wyniósł się ostatni gość, rozejrzał się dookoła i spytał: - A gdzie Duncan?
- Nie widziałem go od wczoraj - odpowiedział Dash. Roo wzruszył ramionami. - Wychodząc stąd, poprosiłem go, by mi coś załatwił. Znając go, założę się, że potem gdzieś polazł i załatwił sobie jakąś obłapkę. - Rozejrzał się dookoła, a upewniwszy się, że nie ma sposobu, by ich podsłuchać, skinął dłonią, by się doń przysunęli. - Ktoś nas zdradził - powiadomił ich cichym głosem.
Jason spojrzał na Dasha i Luisa. - Skąd wiesz?
- Ktoś wiedział o naszej spółce znacznie więcej, niż byłoby to możliwe bez posiadania u nas swego człowieka... a potem powiadomił braci Jacoby.
Wyjaśnił, jak doszło do tego, że zgodził się poprowadzić firmę dla Helen Jacoby i jej dzieci. - Jason, idź do ich biur i przedstaw się wszystkim, których tam zastaniesz. Większość pracowników Tima siedzi pewnie na odwachu i w ciągu najbliższego czasu sytuacja się nie zmieni. Został tam wszystkiego jeden lub dwu pomniejszych faktorów. Jeśli trzeba ich będzie przekonywać, wyślij któregoś do Helen Jacoby... niech potwierdzi naszą umowę i uzgodnienia. Przejrzyj księgi, sprawdź terminy płatności, ale bacz na każdy ślad, który mógłby nam wskazać tożsamość ich informatora...
- Zajmę się tym natychmiast - odpowiedział Jason. Kiedy odszedł, Roo zwrócił się do pozostałych: - Doskonale, panowie... czym jeszcze trzeba nam się zająć? - Najbogatszy człowiek w Krondorze rozsiadł się wygodniej i oddał sprawom codziennym.
Duncan stał u drzwi, a Sylvia całowała go na pożegnanie.
- Przestań - powiedział - albo znów skończymy w sypialni.
Sylvia uśmiechnęła się zwycięsko i zaciągnęła rozchyloną, półprzeźroczystą koszulę nocną, którą miała na sobie. - Niestety... przykro mi rzec, ale nic z tego. Muszę się trochę przespać, a już prawie południe. Idź już...
Zamknęła drzwi. Duncan ruszył do miejsca, gdzie stajenny trzymał już wodze jego konia. Sylvia odczekała jeszcze chwilę, dopóki nie usłyszała, że odjeżdża. Dopiero wtedy otworzyła drzwi i weszła do domu. Ruszyła korytarzem i skręciwszy ku drzwiom wiodącym do ojcowskiego gabinetu, otworzyła je i weszła do środka.
Jacob Esterbrook spojrzał na nią z naganą. - Zakryj się jakoś - rzekł. - Co powie służba?
- A niech gadają, co chcą - odparła, ignorując polecenie ojca i zostawiając koszulę rozchyloną. Usiadła naprzeciwko niego po drugiej stronie biurka. - Od czasu do czasu niektórzy ze sług... widywali mnie bez odzieży... - Nie wspomniała o tym, że kilku młodszych dostąpiło parę razy zaszczytu dzielenia z nią łoża. Oboje z Jacobem woleli nie mówić o konsekwencjach jej... nienasyconego apetytu.
- To był młody Avery?
- Nie ten - uśmiechnęła się. - Zamiast Roo przyszedł jego kuzyn, Duncan. Pomyślałam, że mogę mu powierzyć część obowiązków Roo...
- Sylvio - westchnął Jacob. - Sama sobie stwarzasz problemy na przyszłość...
Roześmiała się wesoło, odchylając się w tył i pozwalając koszuli rozchylić się jeszcze szerzej. - Zawsze stwarzam problemy. .. taka już moja natura. Duncan jest tak samo do kupienia, jak każdy inny mężczyzna, jakiego spotkałam. Zastanawiam się tylko, w czym mu zapłacić... w złocie czy... w naturze. Myślę, że bardzo nam się przyda, szczególnie jeśli będziemy mu płacić tak i tak...
- Doprawdy? - spytał Jacob, ignorując dość bezwstydny uścisk, jakim chciała go obdarzyć córka.
- Może się okazać użyteczną bronią - rzekła z uśmiechem.
- Cóż - kiwnął głową stary. - Posiadanie swego człowieka w Spółce Morza Goryczy jest bardzo przydatne. A jeszcze lepiej mieć dwu. Ale rozważywszy całą sytuację... chyba nie muszę ci przypominać, w jakie popadłabyś tarapaty, gdyby obaj Avery wpadli kiedyś tutaj na siebie...
Sylvia wstała i przeciągnęła się niczym kotka. - Ojcze... Czy kiedykolwiek się pomyliłam, gdy szło o mężczyzn?
Spojrzał na nią krytycznie. - Jak do tej pory... nie. Ale jesteś jeszcze młoda...
- Nie czuję się młodo, papo... - odpowiedziała i wyszła z jego gabinetu.
Patrzył za nią przez chwilę i zastanawiał się, kogo też, u licha, spłodził, ale wkrótce dał spokój tym jałowym rozmyślaniom. Nigdy nie potrafił zrozumieć kobiet. Nie rozumiał Sylvii, jej nieżyjącej matki, ani nawet dziwek, z którymi niekiedy spotykał się pod Białym Skrzydłem. Wedle niego, kobietami trzeba było się posługiwać dla osiągnięcia celu albo wcale nie zwracać na nie uwagi. Pomyślawszy o córce, doszedł do wniosku, że ignorowanie kogoś takiego jak ona mogłoby się okazać bardzo niebezpieczne. Jej postępowanie skwitował westchnieniem, żeby nie obarczyć winą samego siebie. Nigdy nie chciał, by się stała tym, kim była obecnie... ale nie dało się zaprzeczyć, że firmie „Jacob Esterbrook i Spółka” oddała wielkie usługi...
- A to co znowu? - spytał Erik, wskazując dłonią.
Za schodami przy posągu znaleźli długi tunel. De Longueville doniósł tymczasem, że pośród ciał nie znaleziono niczego godnego uwagi, i Calis poprowadził kompanię tunelem. Zobaczywszy, że ludzie są zmęczeni, zarządził odpoczynek. Na podeście, od którego zaczynały się schody, spędzili więc kilka godzin, poświęconych głównie na sen. Dopiero potem pomaszerowali w mrok.
Podczas oczekiwania na wymarsz Erik zauważył sporą rurę ciągnącą się pod sklepieniem korytarza.
- Wodociąg? - podsunął mu Praji.
Erik przez chwilę przyglądał się dziwnej konstrukcji. - Podajcie mi latarnię - rzekł na koniec.
Vaja podał mu latarnię i Erik uważnie przyjrzał się sklepieniu. - To nie rura - rzekł wreszcie. - Jest pełna. - Ująwszy w dłoń miecz, lekko musnął ostrzem zagadkowy przedmiot.
Rozległ się osobliwy wrzask, dostatecznie głośny, by przytomni zakryli uszy, a śpiący zerwali się na nogi. Erik niemal stracił wzrok od zielonego błysku.
- Nie rób tego więcej - żachnął się Praji, stojący obok niego. Miranda machnęła dłonią i poruszyła ustami, wymawiając bezgłośnie jakieś zaklęcie.
- Nie bój się, na pewno tego nie powtórzę - odparł Erik, któremu ramię zdrętwiało od dłoni po łokieć.
- To przewód - odezwała się Miranda.
- A co przewodzi? - spytał Calis.
- Życie.
Erik zmarszczył brwi i spojrzał na stojącego obok pracodawczyni Boldara. - Nie mam pojęcia, o czym ona mówi. - Wzruszył ramionami najemnik.
- Wymarsz w tej chwili! - rozkazał Calis.
Ludzie ustawili się w szyku i ruszyli wzdłuż korytarza. - Wziąwszy pod uwagę ów wrzask, chyba już nikogo nie uda nam się zaskoczyć - mruknął Alfred.
- A jeśli pomyślisz o tym, cośmy tu widzieli - odezwał się Erik - to dojdziesz do wniosku, że każdy, kto by się tu dał czymś jeszcze zaskoczyć, musiałby być idiotą z dziada pradziada...
- Nic dodać, nic ująć - zgodził się niegdysiejszy kapral z Darkmoor.
- Alfredzie, zajmij miejsce w tylnej straży. Trzeba mi tam kogoś, kto ma silne nerwy...
Dawny zabijaka i zawalidroga skwitował pochwałę uśmiechem i zatrzymał się, czekając, aż inni go miną.
Szli tunelem, aż doszli do wielkiej, drewnianej bramy. Obejrzeli ją ostrożnie, nasłuchując dobiegających z drugiej strony dźwięków. Kiedy nie usłyszeli niczego podejrzanego, Calis pchnął masywne skrzydło bramy.
Drzwi otworzyły się do środka. Erik natychmiast poczuł, że jeżą mu się włosy na głowie i przedramionach. Przez jego ciało przepłynęły strumienie energii, wywołując osobliwy zawrót głowy. Komnatę przepełniała magia.
Wszystko oświetlały tu dziwne, zawieszone pod sklepieniem lampy, umieszczone tak, iż źródło światła było niewidoczne - chyba że ktoś stanąłby bezpośrednio pod nim. Miękki blask zabarwiony był zielenią i Erik podejrzewał, że tutejsze oświetlenie i dziwaczny zielony błysk, który go poraził, kiedy dotknął tego, co Miranda nazwała „przewodem”, były jakoś ze sobą powiązane.
Kiedy weszli, odwróciło się ku nim pięciu tkwiących wewnątrz osobników, i Calis runął na nich z dobytym mieczem. Erik, Praji i Vaja nie czekając rozkazu, skoczyli za kapitanem.
- W tył! - zawołała Miranda do idących za nią i natychmiast zaczęła tkać zaklęcie.
Tymczasem pięciu wężowych kapłanów tkało swoje. Szósty, w wytwornych i bogato zdobionych szatach, siedział na wysokim tronie i obserwował wszystko bez emocji. Erik dał nura pod wyciągnięte ramię jednego z Pantathian w samą porę, by uniknąć oślepiającej błyskawicy, która wystrzeliła z wyciągniętej ku niemu łuskowatej łapy. Przetoczywszy się w tył, Erik zobaczył, że pozostałych towarzyszy Miranda osłoniła jakąś magiczną tarczą, która kierowała padające błyskawice ku posadzce.
Kolejna błyskawica ugodziła stojących razem Calisa, Prajię i Vaja. Obaj najemnicy dostali prosto w twarze i runęli do tyłu. Ich ciała nagle rozprysły się w wybuchach. Wedle oceny Erika zginęli, zanim dotknęli głowami kamieni posadzki.
Calis zdążył się częściowo uchylić i został ugodzony w lewy bok. Potknął się, zachwiał i jęknął z bólu, gdy wykwitły z niego płomienie magicznej energii. Przez chwilę był podobny do żywej, pożeranej przez ogień pochodni. W następnym ułamku sekundy ognie zgasły - ale lewa strona ciała Calisa była osmalona i pokryta głębokimi ranami.
- Calis! - wrzasnęła Miranda. Erik nadal toczył się po posadzce, uderzając pierwszego z kapłanów. Zbił go z nóg, chlasnął mieczem kolejnego węża, zabijając go na miejscu. Powalonego trzasnął z całej siły piętą w krtań i zostawił go jego losowi, wiedząc, że wijącemu się na kamieniach kapłanowi zostało jeszcze kilka sekund życia, podczas których będzie rozpaczliwie usiłował nabrać powietrza przez zmiażdżoną tchawicę.
Trzeci z kapłanów, który usiłował rzucić czar na wstającego z posadzki sierżanta, skonał, nie dokończywszy zaklęcia, kiedy zimna stal ze świstem zdjęła mu łeb z barków.
Na drugim końcu komnaty rozległ się nagle wrzask, który ostrzegł Erika, że czekają ich kolejne kłopoty. Odwrócił się ku pozostałym przy życiu trzem kapłanom. Jeden szykował się właśnie do uwolnienia zaklęcia, kiedy ugodziła weń cienka smuga światła, oślepiająco białego i pulsującego purpurą, wyczarowanego przez Mirandę.
Stwór zaskrzeczał okropnie, a potem jego łeb dosłownie rozprysnął się na wszystkie strony. Bezgłowy korpus runął na ziemię.
Calis zdołał jakoś zebrać się w garść i zabił piątego kapłana, zanim dopadł go Erik. Ciężko ranny Orzeł miał jeszcze dość siły, by przeciąć gada niemal na połowy.
Erik odwrócił się ku drzwiom... i usłyszał okrzyk de Longueville'a: -Nadciągają Saaurowie!
Ravensburczyk skoczył do ostatniego z Pantathian. Miranda podbiegła do Calisa i podtrzymała chwiejącego się na nogach półelfa. Dymiącym ciałom Prajia i Vaji poświęciła tylko przelotne spojrzenie - dla żadnego z nich nie dało się już niczego zrobić. Czarodziejka stanęła u boku Calisa, by wespół z nim stawić czoło ostatniemu z wężów... gdyby arcykapłan postanowił ich zniszczyć.
Usadowiony na tronie Pantathianin patrzył jednak tylko na nich i mrużył oczy.
Podszedłszy bliżej, Erik zobaczył, że pięciu martwych teraz kapłanów ustawiło się za życia tak, by chronić jakiś przedmiot osadzony u wylotu kamiennej studni kilka kroków przed tronem arcykapłana. Ravensburczyk ruszył ku przodowi, przenosząc wzrok ze lśniącego przedmiotu na siedzącą nieco wyżej sylwetkę kapłana.
Tajemniczy przedmiot przypominał wielki szmaragd, płonący jednak niesamowitym, własnym blaskiem. - Bogowie! - szepnęła Miranda głosem drżącym i ochrypłym ze zgrozy.
- Wasi ludzcy bogowie nie mają z tym nic wspólnego! -odezwał się siedzący na tronie arcykapłan. Mówił, jakby sycząc, ale dało się go zrozumieć. - Są na tym świecie gośćmi, przechodniami i uzurpatorami!
Erik rozejrzał się dookoła i zobaczył, że na kryształ spływało nikłe lśnienie zielonej energii z metalowego pręta w sklepieniu. Pręt łączył się z „przewodem”, którego dotknął w tunelu. Z korytarza tymczasem wylewała się bitewna wrzawa.
- Zamknijcie te drzwi - odezwał się Calis słabym głosem. - I jakoś je zablokujcie.
Erik pobiegł do de Longueville'a. - Kapitan rozkazuje, by zamknąć i zablokować te drzwi!
- Cofnąć się! - ryknął sierżant. - Jedna rzecz działa na naszą korzyść - rzekł, zwracając się do Erika. - Są tak potwornie wielcy, że w tym korytarzu muszą iść gęsiego... i możemy ich rąbać, jak tylko wytkną tu te swoje paskudne mordy!
Ludzie rzucili się w tył i Erik zobaczył, że wielu z nich spływa krwią. Na końcu kolumny musiało być ciężko. Ostatnim przechodzącym przez drzwi był Alfred, który odwrócił się i pchnął jakiegoś niewidocznego jeszcze wroga. Potem Erik ujrzał wielki łeb Saaura, który właził do komnaty niemal na klęczkach... i jeszcze usiłował walczyć. Erik nie czekał, tylko dobywszy sztyletu, cisnął nim z całej siły ponad ramieniem cofającego się Alfreda. Ostrze trafiło stworu w kark. Szarpnął je niemrawo i runął na pysk, blokując na poły drzwi. Okrzyk z tyłu powiedział Erikowi, że kompani jaszczura dostrzegli jego porażkę.
- Wciągnąć go tutaj! - ryknął de Longueville. Ludzie porwali Saaura, łapiąc go po trzech z każdej strony. Bydlę miało niemal dwanaście stóp wysokości i wciągnęli je do środka z niemałym trudem. W przejściu pokazał się następny, tego jednak ugodził kolejny sztylet rzucony przez jednego z towarzyszy Erika. Cios nie był śmiertelny, napastnik jednak cofnął się, rycząc z bólu - co dało Krondorczykom czas potrzebny na zamknięcie drzwi. Od środka można je było zablokować wielką drewnianą belką osadzoną w żelaznych prowadnicach. Belka szybko znalazła się na swoim miejscu, a w sekundę później odgłos potężnego uderzenia w drzwi oznajmił Erikowi, że zdążyli w samą porę. Zaraz potem rozległy się zza drzwi dzikie ryki, które nie bez racji chyba uznał za jaszczurze przekleństwa.
- Zabarykadować mi to! - zawołał Erik.
Czterech ludzi odciągnęło zdychającego Saaura, a pozostali zaczęli znosić do drzwi kamienne posągi, wyobrażające skulone i strzegące czegoś jaszczury. Odwróciwszy się ku środkowi komnaty, Erik zobaczył, że Calis i Miranda ostrożnie zbliżają się do zielonego klejnotu.
- Co to jest? - spytała Miranda.
- Wasze nędzne człowiecze mózgi nie są w stanie tego pojąć - odezwał się usadowiony na tronie.
Calis z pomocą Mirandy dobrnął jakoś do klejnotu i zatrzymał się obok niego. Oparzeliny, jakie zostawił na nim magiczny płomień, musiały być bolesne, Orzeł jednak nie okazywał po sobie niczego.
- To klucz - odezwał się, patrząc na klejnot.
- Bystrzejszy jesteś, niż na to wyglądasz, elfie - odezwał się wąż.
Calis odepchnął Mirandę i sięgnął ponad sadzawką do klejnotu. Stary Pantathianin wstał wolno, z trudem unosząc na grzbiecie ciężar wieku. - Nie! - syknął. - Nie tykaj tego! Jest prawie skończony!
- Jest skończony - odpowiedział Calis, kładąc dłoń na klejnocie i zamykając oczy. Zielone pulsujące światło popełzło jakby po jego ramieniu. Rany półelfa były okropne, pod popękaną skórą widać było obnażone mięśnie... a jednak zielona poświata jakby go wzmacniała. Odjąwszy dłoń od klejnotu, ruszył na kapłana, który stał wyprostowany jak struna i gapił się na Calisa z wyrazem bezbrzeżnego zdumienia na gadzim pysku.
- Powinieneś był paść trupem - wyszeptał kapłan. - Dziesięciolecia pracy... Życie tysięcy zabitych stworzeń... oto jest klucz, który przywróci światu naszą Panią.
- Wasza pani była oszustką! - zawołał Calis. Chwiejąc się na nogach, podszedł do Pantathianina. - Jesteście wężami, którym dano ramiona i nogi, mowę i spryt... ale nadal jesteście tylko wężami! -Pochylił się tak, że jego twarz znalazła się na jednym poziomie z obliczem kapłana. - Spójrz mi w oczy, wężu! Spójrz mi w oczy... i powiedz, co w nich widzisz...
Stary kapłan zmrużył ślepia i wytrzymał wzrok Calisa. I oto przemknęła pomiędzy nimi błyskawica magicznego zrozumienia, bo pod wężoludem załamały się nagle kolana i odwrócił się, zasłaniając ramionami przed tym, co ujrzał w oczach półelfa. - Nie! - zaskrzeczał. - To być nie może!
- Mam w sobie ich krew! - zawołał Calis. Erik zastanawiał się, skąd półelf czerpie siły. Człek mniej krzepki dawno by już skonał od tych wszystkich ran...
- Kłamstwo! - wrzasnął wąż, odwracając się od Calisa.
- Kłamstwem karmiła was wasza Zielona Matka! - zawołał Calis. - Nie jest wcale boginią. Była jedną z Valheru!
- Nie! Ci nie byli tak wielcy jak ona! Nikt nie dorównał Tej, Która Nas Stworzyła! Pracujemy dla Jej wskrzeszenia... abyśmy mogli odrodzić się w śmierci i władać u Jej stóp!
- Głupcy! - odezwał się Calis, Erik zaś poczuł, że kapitana znów opuszczają siły. Miranda podparła półelfa z boku i pomogła mu stanąć prosto. - Mordercy i głupcy... nie jesteście niczym więcej ponad to, czym was uczyniła... zbłąkanymi tworami bez pochodzenia, zabawkami istoty, która wszystkie działania podporządkowywała jeno swej żądzy przyjemności i uciech... Znaczyliście dla niej mniej niż pył, który deptała stopami, a kiedy podczas Wojen Chaosu jęła się wodzić za łby ze swymi braćmi, zapomniała o was i tyle! - Calis zachwiał się lekko i wtedy podskoczył doń de Longueville. - Nie byłoby nas tutaj, gdyby istniał jakiś sposób, by ciebie i twoich współplemieńców zawrócić z tej ścieżki obłędu!
Półelf nabrał tchu w płuca. - Jesteście pionkami, bezwolnymi narzędziami... i nigdy nie byliście niczym więcej! Nie jest to wasza wina, ale trzeba was zniszczyć i wytracić do ostatniego!
- I to ty masz tego dokonać? - zapytał drwiąco wąż.
- Ja! - odparł z mocą Calis. - Bom jest synem tego, który uwięził Alma-Lodakę!
- Nie! - zawył arcykapłan. - Nikomu nie wolno wymawiać najświętszego z imion! - Podniósł się z tronu, a spomiędzy fałd szaty wyjął sztylet. Erik nie namyślał się nawet chwili -zrobił dwa kroki i ciął z całej siły. Łeb bestii spadł z ramion i potoczył się po posadzce, a ciało runęło na ziemię.
- Dobrze się spisałeś - pochwalił go Calis.
- I co teraz? - spytał de Longueville. Łomotanie w drzwi stało się bardziej równomierne. - Przynieśli skądś jakąś belkę i zrobili z niej taran. Zasuwy na tych drzwiach są mocne... ale nie wieczne. Te jaszczury to krzepka rasa.
- Znajdźcie jakieś wyjście - rzekł Calis - albo trzeba nam będzie przebijać się tędy, którędy tu przyszliśmy.
De Longueville odwrócił się i wydał ludziom rozkaz, by poszukali innego korytarza.
- Ot, po co zbudowano tę świątynię - odezwał się Calis, któremu Miranda pomogła usiąść na stopniach tronu. - W ciągu ostatniego półwiecza podczas okrutnych uroczystości oddały tu życie dziesiątki tysięcy ludzi, by węże mogły stworzyć to! -Wskazał dłonią zielony klejnot. - Ta rzecz pełna jest uwięzionego w niej życia!
- Twój ojciec opowiadał kiedyś - odezwała się Miranda - jak to fałszywy Murmandamus użył uwięzionej przezeń siły życia tych, co polegli w jego służbie, do przeniesienia się w miejsce, gdzie znajdował się Kamień Życia. Powinniśmy się domyślić, że znów uciekną się do tego sposobu. - Wskazała na klejnot. - To znacznie potężniejsze narzędzie, niż mogłoby się wydawać.
- Co z nim zrobimy? - spytał Erik.
Calis jęknął z bólu. - Ty je weź - zwrócił się do Mirandy. - Musisz to jakoś dostarczyć mojemu ojcu. On i Pug to jedyni ludzie na całym świecie, którzy będą wiedzieli, jak tego użyć. - Nacisk, z jakim wymawiał te słowa, podkreślały coraz głośniejsze uderzenia w drzwi. - Jeśli ten klucz do Sethanonu wpadnie w ręce Szmaragdowej Królowej... i jeśli połączy go ona z Kamieniem Życia...
- Chyba rozumiem - kiwnęła głową Miranda. - Mogę stąd zabrać kilku ludzi...
- Nie mnie - odpowiedział Calis. - Ja tu zostaję. Jestem jedyną osobą, która może zrozumieć, co tu się dzieje. Weź ten hełm Valheru, który tu znaleźliśmy. To też swego rodzaju klucz. Spróbuj wydostać się na powierzchnię. - Spojrzawszy na Boldara, dodał: - Zabierz ze sobą tego najemnika. Utrzyma cię przy życiu, dopóki nie znajdziesz jakiegoś miejsca, skąd będziesz mogła przenieść się do domu dzięki swojej sztuce.
- Ty draniu - uśmiechnęła się Miranda. - A udawałeś, że niczego o magii nie wiesz...
- Nie ma żadnej magii - odpowiedział jej Calis. - Pamiętasz?
- Chciałbym, żeby tu był Nakor - westchnął Erik.
- Jeżeli Pug nie odnalazł tych Pantathian po trwających pół wieku poszukiwaniach - odezwał się Calis - znaczy, że to miejsce jest znakomicie zabezpieczone, i podejrzewam, że dzięki magii nie sposób się tu dostać... i nie sposób się stąd dzięki niej wydostać.
- Niech cię licho! - odpowiedziała, ocierając łzę z twarzy.
- Musimy wspiąć się aż na powierzchnię... albo gdzieś niedaleko powierzchni.
- Nie traćmy nadziei... musi być jakieś inne wyjście.
I rzeczywiście, po kilku minutach de Longueville zameldował, że żołnierze znaleźli w głębi sali schody wiodące w górę. - No to ruszaj - rzekł Calis do Mirandy. - Ja muszę odpocząć. A żołnierze jeszcze niech się tu trochę rozejrzą...
- Co mam powiedzieć twojemu ojcu? - Miranda ujęła go za rękę.
- Powiedz mu, że go kocham, i to samo rzeknij mojej matce - odpowiedział Calis. - Nie zapomnij ich powiadomić o tym buszującym tu demonie i o trzecim graczu. Myślę, że kiedy ojciec spojrzy na ten klejnot, przekona się, że nie jest tym, czym się wydaje.
- Co masz na myśli?
- Niech Tkacze Zaklęć obejrzą sobie tę rzecz, nie słysząc mojej opinii... która mogłaby im coś zasugerować.
Miranda ostrożnie podeszła do tajemniczego klejnotu i delikatnie musnęła go dłonią. Poruszywszy rękoma, utkała wokół niego zaklęcie i podniosła go z miejsca. - Nie podoba mi się myśl o tym, że tu zostaniesz.
- Mnie też się nie podoba. - Calis zdołał nawet jakoś się uśmiechnąć połową twarzy. - A teraz... pocałuj mnie grzecznie, tylko uważaj na mój osmalony policzek... i wynoś się stąd czym prędzej.
Pochyliwszy się, Miranda pocałowała go w prawy policzek i szepnęła: - Wrócę po ciebie...
- Nie wracaj - sprzeciwił się Calis. - Nie zastaniesz nas tutaj. Sami znajdziemy drogę do wyjścia. Jakoś się dostanę na statek Brijani. Powiedz Diukowi Williamowi, by na wszelki wypadek kogoś po nas wysłał, sama jednak nie waż mi się tu wracać. Są tu pewnie pod górami inni wężowi kapłani i nawet jeśli wytłukliśmy im najwyższy krąg, na pewno mają dość umiejętności, by cię wytropić, jeśli wrócisz tu dzięki magii.
Musnął palcem talizman, który mu kiedyś dała. - A zresztą... jak miałabyś mnie znaleźć?
Ujęła go za zdrową dłoń, sama trzymając w drugiej lśniący klejnot. - Nie daj się zabić, do licha!
- Nie dam! - obiecał. - Bobby!
- Na rozkaz! - zgłosił się de Longueville.
- Weź dwunastu ludzi i idź z nią!
- Drużyny druga i trzecia, do mnie! - ryknął sierżant. Dwunastu ludzi przerwało przeszukiwanie sali. Po chwili wszyscy stali w szyku. - Jazda za wielmożną panią! - rozkazał sierżant.
- Ty też, Bobby! - żachnął się Calis.
- Zmuś mnie! - rzekł de Longueville, patrząc na półelfa z przekornym uśmieszkiem. I odwróciwszy się do czekającej dwunastki, dodał, wskazując drzwi na końcu sali: - Weźcie panią, najemnika i jazda mi stąd!
Boldar kiwnął głową i ustawił się na czele szyku, ruszając z pierwszą szóstką, podczas gdy druga poczekała, aż Miranda pożegna się z Calisem. Potem wszyscy ruszyli za nią.
- I co teraz, kapitanie? - spytał Erik.
- Ilu nas zostało?
Erik nie musiał odliczać. - Teraz, gdy odeszły dwie drużyny. .. trzydziestu siedmiu, razem z wami.
- Ilu rannych?
- Pięciu, ale mogą się bić!
- Pomóż mi wstać...
Erik podał Calisowi rękę, a potem objął go w pasie - unikając poparzonych miejsc. Calis oparł się ciężko na ramieniu niegdysiejszego kowala i powiedział: - Trzeba mi obejrzeć wszystko, co może być artefaktem starożytnych... Smoczych Panów...
Erik nie miał pojęcia, czy wiedziałby, czego szuka, nawet gdyby na coś takiego nadepnął, Calis jednak, jakby wyczuwając jego niepewność, dodał: - Pamiętasz, co czułeś, gdy dotknąłeś tamtego hełmu?
- Tego zapomnieć się nie da - odparł Erik.
- Właśnie czegoś takiego szukamy... Przeczesywanie sali trwało może ćwierć godziny. Wreszcie poza bogatym wiszącym na ścianie kobiercem odkryto drzwi zamknięte sztabą. Kiedy je otwarto, Calis odezwał się do reszty: - Cofnąć mi się! - Odepchnąwszy Erika, sam podszedł do drzwi. Wewnątrz znajdowała się zbroja lśniąca zieloną poświatą. Erik znów poczuł, że jeżą mu się włosy na karku.
- Oto prawdziwy nośnik jej mocy - rzekł Calis.
Erik przypuszczał, że Orzeł ma na myśli boginię, Smoczą Panią, czy czymkolwiek tam jeszcze mogła być, ale jego uwagę odwrócił trzask drewna i jęk zawiasów, które najwyraźniej ustępowały pod naporem Saaurów.
- Co z tym zrobimy? - spytał Bobby.
- Zniszczymy - odpowiedział Calis.
Chwiejnie postąpił krok do przodu i Erik wraz z de Longueville'em podbiegli, by mu pomóc. Zbliżywszy się do artefaktów, Erik poczuł, że świerzbi go skóra, i musiał walczyć z chęcią natychmiastowego drapania się po całym ciele. Obok zbroi wyłożono tu zestaw klejnotów: diadem, naszyjnik z zapierających dech w piersiach wielkich kamieni i pierścienie. Calis ostrożnie wyciągnął dłoń, by dotknąć napierśnika zbroi. I nagle cofnął rękę jak oparzony.
- Nie!
- Co się stało? - spytał de Longueville.
- To... nie jest takie, jakie winno być. - Szybko dotknął każdego przedmiotu. - Wszystkie są... skażone. Coś... je odmieniło.
I nagle, po raz pierwszy od chwili, w której się poznali, na twarzy Calisa Bobby ujrzał strach. - Jestem głupcem! Prawie takim samym, jak ci Pantathianie! Musimy wszystko to zniszczyć. .. tak szybko, jak się tylko da! - zwrócił się do de Longueville'a. - Ale przede wszystkim, musimy stąd uciec!
- Z tym się nie będę sprzeczał, kapitanie - odpowiedział Bobby.
- Eriku - zwrócił się Calis do sierżanta. - Byłeś kowalem. Jak najlepiej zniszczyć tę zbroję?
Erik wziął w dłoń napierśnik wykonany z zielonkawo lśniącego metalu z wytłoczonym wizerunkiem węża. Kiedy dotknął palcami gładkiej powierzchni, nie wiedzieć skąd napłynęły doń dziwaczne wizje, niesamowita muzyka i zupełnie nie znana wściekłość. Natychmiast rozluźnił palce i pancerz brzęknął o posadzkę.
- Nie mam pojęcia, czy da się to zniszczyć zwykłymi sposobami - odpowiedział. - Aby stopić metal, trzeba wielkiego żaru, który może też pozbawić stal hartu. Gdybyśmy zdołali rozniecić tu wielki ogień...
Calis rozejrzał się dookoła. - Co by tu się dało zapalić? - I nieoczekiwanie po tych słowach stracił przytomność. De Longueville zdążył ułożyć go na posadzce. Patrząc na Erika, wezwał do siebie Alfreda. - Ku mojemu niezadowoleniu - wyjaśnił podoficerowi, kiedy ten podbiegł do obu przełożonych - okazało się, że muszę przejąć dowodzenie. Od tej chwili będę uważnie słuchał wszelkich propozycji.
- Mości starszy sierżancie... - odezwał się Alfred. -Trzeba nam stąd zmiatać. I to jak najszybciej. Te drzwi długo już nie pociągną...
- A co z tymi przeklętymi artefaktami? - spytał Bobby Erika.
Erik usiłował pospiesznie coś wymyślić. - Nie mam zielonego pojęcia o magii... Znam się na koniach, zbrojach i umiem się bić... - Zamyśliwszy się na moment, zaraz podjął wątek: -Wiem tylko, że Miranda ostrzegała, byśmy nie dopuścili do tego, aby jeden przedmiot zetknął się z drugim. Jeśli każdy zawiniemy w jakieś płótno, będziemy mogli je zabrać ze sobą. W ten sposób przynajmniej odbierzemy je tamtym... - Skinął dłonią ku dudniącym głucho drzwiom.
- A więc do dzieła!
Erik wydał rozkazy. Ludzie ściągnęli kobierzec, pocięli go w sztuki i zawinęli każdy przedmiot w grubą tkaninę. - Niech każdy bacznie obserwuje sąsiada! - polecił sierżant. - Jeśli spostrzeże, że tamten zachowuje się osobliwie, jest zdezorientowany, zmieszany, zaskoczony... natychmiast niech mi zamelduje!
Rozdzielił przedmioty tak, by nieśli je różni i idący z dala od siebie ludzie. - Ruszaj pierwszy - polecił de Longueville. - Ja pójdę za tobą. Jeżeli drzwi nie puszczą wcześniej, zacznę za dziesięć minut.
- Sprawdź, czy nie dałoby się zabarykadować czymś od naszej strony tych drugich drzwi - podsunął mu Erik.
- Zmiataj, kmiotku! - odpowiedział de Longueville, uśmiechając się szyderczo.
Erik ujął w dłoń pochodnię i ruszył wzdłuż szeregu ludzi niosących artefakty. Przeszedłszy przez drugie wyjście, na czele nielicznego oddziału, zaczął wspinaczkę ku wyjściu.
Nakor drzemał sobie pod drzewem... i nagle się ocknął. Rozejrzawszy się dookoła, zobaczył siedzącego nieopodal i patrzącego nań podejrzliwie Sho Pi. Szalony żebrak też mu się przyglądał.
- Co się stało? - spytał Nakor.
- Nie chciałem cię budzić, mistrzu, więc poczekałem, aż sam się ockniesz. Przybył Lord Vencar. Książę go przysłał, by się tu wszystkim zajął.
- Nie o to mi chodzi... - żachnął się Nakor. - Nie czułeś tego?
- Co miałem poczuć, mistrzu?
- A... nieważne. - Nakor wstał. - Wyjeżdżamy...
- Dokąd? - spytał Sho Pi.
- Nie wiem... Może do Krondoru... Może do Elvandaru... To zależy...
Obaj Isalańczycy i Bezimienny pospieszyli do dużego, górującego nad całą wyspą budynku. Kiedy byli już blisko, szalony żebrak skierował się do kuchni. Nakor ruszył wprost do środkowej sali, gdzie znalazł dostatnio odzianego męża zasiadającego na honorowym miejscu u stołu. Siedzieli tam też Kalied, Chalmes i inni magowie.
- A ty z pewnością jesteś Nakor - powitał go Earl.
- Zgadza się - odpowiedział Isalańczyk. - Muszę ci powiedzieć o kilku sprawach. Zacznijmy od tego, że ci tutaj ludzie to łgarze.
Magowie porobili zdumione i urażone miny, Nakor jednak ciągnął, nie zwracając na nich uwagi: - Oczywiście, nie robią tego świadomie... ale tak przywykli do sekretów, że nie potrafią się powstrzymać. Nie wierz w nic, co ci będą mówili. Poza tym jednak, to poczciwcy i mają jak najlepsze chęci...
Arutha, Lord Vencar, parsknął śmiechem. - Ojciec mi mówił, że z ciebie nie lada ptaszek...
- Lord James to też nie byle kto - rzekł skromnie Nakor. - Gracz z niego nie byle jaki. - Mrugnął znacząco. - Był jedynym człowiekiem, który potrafił przy kartach oszukiwać lepiej ode mnie... Podziwiam...
- No... o tym porozmawiamy przy kolacji - odezwał się Arutha, wstając.
- Niestety, nie - rzekł Nakor. - Trzeba mi jechać. Arutha, przypominający młodszą i jasnowłosą kopię swego ojca, nie umiał ukryć zdziwienia. - Już, w tej chwili?
- Owszem - odpowiedział Nakor. - Powiedz tym upartym bałwanom, że szykuje się coś naprawdę paskudnego. Niech lepiej przestaną strugać idiotów i zajmą się pomaganiem Królestwu, albo już niedługo wszystko to straci sens. Wrócę za jakiś czas...
Nawet jeżeli przedstawiciel Księcia miał jeszcze coś do powiedzenia, Nakor nie raczył tego wysłuchać. Odwróciwszy się, ruszył korytarzem tak szybko, że można by to uznać za bieg.
- Mistrzu, myślałem, że się stąd wynosimy - wysapał z tyłu Sho Pi.
- Dobrze myślałeś - odpowiedział Nakor, kierując się ku schodom.
- Ale tędy się nie idzie do portu. To droga na...
- ...wieżę Puga. Wiem.
Sho Pi podążył za swoim mistrzem i razem wspięli się po spiralnych schodach wewnątrz wieży. Dotarłszy na szczyt, stanęli naprzeciwko drewnianych drzwi bez zamka. Nakor zaczął się do nich dobijać. - Pug!
Na drzwiach pojawiła się dziwaczna poświata i drewno wygięło się w karykaturalną gębę. - Idźcie precz! - powiedziały drewniane usta. - Nikomu nie wolno tu wkraczać!
Nakor wcale się tym nie przejął, tylko dalej bębnił w najlepsze.
- Pug! - wrzasnął ponownie bez żadnego szacunku dla arcymaga.
- Mistrzu! - żachnął się Sho Pi. - Jego tu... - i zamarł z otwartą gębą. Drzwi się otworzyły i wyszedł z nich Pug.
- Też to poczułeś? - zwrócił się do Nakora.
- A można było nie poczuć? - zdziwił się Nakor.
- Ale tamci mówili, że cię tu nie ma... - zdumiał się Sho Pi. Nakor niemal spopielił go wzrokiem. - Chłopcze, patrząc na ciebie, gotów jestem popaść w desperację. Jesteś taki głupi, czy tylko zanadto ufny?
- Od jak dawna wiedziałeś? - spytał Pug, zapraszając ich gestem dłoni do środka.
Kiedy weszli, drzwi same się za nimi zamknęły. - Od dnia, w którym tu przybyłem. Tym pojawianiem się i znikaniem robisz sporo hałasu. - Uśmiechnął się szeroko. - Któregoś dnia się tu zakradłem... i usłyszałem ciebie i tę twoją przyjaciółkę. - Wytrzeszczył oczy i cofnął dłoń, jakby dotknął nią czegoś diablo gorącego. - Niezłe z was ptaszki!
Pug wzniósł oczy do nieba, jakby wzywając je na świadka swojej niewinności. - Dziękuję, żeś nam nie przeszkodził!
- Nie miałem powodu. Ale teraz musimy się wynosić.
Pug skinął głową. - Ryzykujemy, że zostaniemy zaatakowani.
- Nie sądzę - odpowiedział Nakor. - To, co obaj poczuliśmy, narobiło dość hałasu, by ci, którzy cię śledzą, nie zauważyli naszej trójki. Dokąd ruszamy? Do Krondoru?
- Nie - potrząsnął głową Pug. - Do Elvandaru. Muszę pomówić z Tomasem.
Nakor skinął na Sho Pi, nakazując mu stanąć tuż przy nim i Pugu. Arcymag ujął ich obu za dłonie, komnata zamigotała osobliwie... a potem wszyscy trzej znaleźli się na leśnej polanie.
- Chodźcie za mną - polecił Pug i poprowadził ich niedaleko, nad brzeg płytkiej rzeki. - Oto rzeka Crydee - powiedział. I podnosząc głos, zawołał: - Jestem Pug ze Stardock. Muszę się naradzić z Lordem Tomasem.
Po chwili na drugim brzegu rzeki pojawiło się dwu elfów. - Udziela ci się pozwolenia na wejście do Elvandaru.
Kiedy przechodzili przez bród, Pug zwrócił się do Sho Pi w formie wyjaśnienia: - Nikt nie może wejść do Elvandaru bez zgody jego mieszkańców.
Gdy znaleźli się na drugim brzegu, mag spojrzał na jednego z elfów. - Mam nadzieję, że nie weźmiecie mi za złe, jeśli się pospieszę?
- W żadnej mierze - odpowiedział zagadnięty.
- Galain, prawda?
- Pamiętałeś! - uśmiechnął się elf.
- Chciałbym mieć więcej czasu na uprzejmości.
- Za kilka dni wrócę z patrolem na dwór - rzekł elf. -Może wtedy złożę ci wizytę...
Pug uśmiechnął się, ujął Nakora i Sho Pi za dłonie i przeniósł się z nimi do innego miejsca puszczańskiej krainy.
Na widok wytrzeszczonych oczu Sho Pi Pug przypomniał sobie swoją pierwszą reakcję, kiedy stanął w sercu elfiej kniei. Otaczały ich gigantyczne drzewa, wobec których karlały najstarsze dęby. Korony tych olbrzymów tworzyły nad głowami gości niemal nieprzeniknione sklepienie. Niektóre z nich miały liście zielone, inne złote, czerwone i srebrne... było nawet kilka białych jak śnieg. W potężnych pniach wycięto stopnie, a szerokie, rozpościerające się we wszystkich kierunkach konary służyły elfom za wygodne napowietrzne szlaki.
- To miasto drzew - rzekł zachwycony Sho Pi.
- Owszem - odezwał się stojący nieopodal starzec, oparty na drzewcu długiego łuku. Miał śnieżnobiałe włosy i skórę pomarszczoną ze starości, w swojej zielonej myśliwskiej odzieży stał jednak prosto i widać było, że łuk mógłby napiąć bez najmniejszego wysiłku.
- Martin! - rzekł Pug, robiąc krok do przodu.
Starzec ujął dłoń Puga i mocno ją uścisnął. - Dawno cię nie widziałem...
- Doskonale wyglądasz - uśmiechnął się Nakor.
- Ty stary oszuście! - rzekł Martin, ujmując dłoń Isalańczyka. - Nie postarzałeś się ani o jeden dzień!
Nakor wzruszył ramionami. - Ja to ja... Ale ty, nie obdarzony darem długiego żywota... wyglądasz kwitnąco.
- Zapomniałeś dodać: „Jak na kogoś w twoim wieku” - uśmiechnął się stary człowiek. - Zwlekam z odejściem... - Rozejrzał się dookoła. - Elvandar potraktował mnie łagodnie. Myślę, że bogowie postanowili, iż moje ostatnie lata miną spokojnie...
- W pełni sobie na to zasłużyłeś... - odpowiedział Pug. Martin Długi Łuk, niegdysiejszy Diuk Krondoru, brat Króla Lyama i stryj Króla Borrica, zachmurzył się lekko. - Wygląda na to, że ktoś chce zburzyć ten pokój, o który tak zabiegaliśmy... Pug skinął głową. - Trzeba mi się rozmówić z Tomasem i Aglaranna. Jest tu Calis?
- Wysłano mnie, bym tu na was poczekał - odpowiedział Martin, podnosząc łuk. - Przed godziną przybyła tu Miranda... w bardzo osobliwym towarzystwie. - Ruszył przed siebie. - Tomas powiedział, że niedługo zjawicie się i wy dwaj. Calis zaś... cóż, on może nie wrócić.
- Zła to wieść -• rzekł Nakor.
- A to kto? - Martin wskazał łukiem Sho Pi.
- Sho Pi - przedstawił Nakor. - Mój uczeń...
Martin parsknął śmiechem. - Poważnie? Znów się zaczynasz bawić w świątobliwego męża?
- Poważnie! - nadął się Nakor. - Nie powinienem był mówić o tym Borricowi. Opowiedział wszystkim w rodzinie.
- Nie bez powodu - zmarszczył brwi Martin. Potem znów się roześmiał. - Rad jestem, że znów cię widzę...
- Idziecie wreszcie? - zirytował się Pug.
- Ja nie. Rzadko ostatnio zasiadam w Radzie. Cieszę się statusem gościa... i czekam swego czasu.
- Rozumiem - uśmiechnął się Pug. - Pogadamy wieczorem, po kolacji. - Ujął dłonie Sho Pi i Nakora, zamknął oczy, powietrze wokół nich zamigotało... i znów znaleźli się gdzie indziej.
Stali na rozległej drewnianej platformie wysoko wśród drzew.
- Witaj, Pugu z Crydee - rozległ się głęboki głos.
Pug nie mógł powstrzymać uśmiechu. - Witaj, stary przyjacielu.
Podszedł do nich potężnie zbudowany mężczyzna, mający ponad sześć stóp i sześć cali wzrostu, który ujął Puga za rękę, a potem objął go mocnym uściskiem. - Rad jestem, że znów cię widzę, Pug. - Twarz Tomasa była młoda, ale w jego oczach otwierała się otchłań wieków. Książę wyglądał jak człowiek i elf jednocześnie - miał wysoko osadzone kości policzkowe, ostro zakończone uszy i jasne włosy. Dla tych, co zetknęli się z Calisem, nie ulegało wątpliwości, że stoją przed jego ojcem.
- Tyle już lat, stary druhu! - Pug poklepał przyjaciela po ramieniu.
Obu Isalańczyków przedstawiono Tomasowi, wojennemu wodzowi Elfich Zastępów Elvandaru. Potem przedstawiono ich damie o oszałamiającej urodzie i królewskiej postawie - Aglarannie, Królowej Elvandaru.
- Miło cię zobaczyć, pani - uśmiechnął się do niej Nakor. Sho Pi po prostu ukląkł. Królowa Elfów była młodo wyglądającą kobietą, choć przeszły nad nią setki lat. Miała płomieniste włosy, błękitne oczy, a jej uroda - choć nieco obca ludziom - zapierała dech w piersiach.
Obok Tomasa stał młody - wedle ludzkich miar - elf. -Calin - przedstawił go Tomas. - Dziedzic tronu Elvandaru i brat mego syna...
Po powitaniu przybyszów książę Calin zwrócił się do Puga: - Godzinę temu pojawiła się tu Miranda.
- Gdzie ją znajdę?
- Tam. - Tomas pokazał sąsiednią platformę.
Sho Pi na wszystko patrzył z nabożnym niemal podziwem. Drzewa ożywiały tu światło i magia. Wszędzie wyczuwało się głęboki spokój... i prawość, jakiej dotąd nie umiał nawet sobie wyobrazić...
Przeszli na sąsiednią platformę, na której Miranda oglądała dziwny, zielony klejnot i jakiś hełm. Żaden z obecnych przy tym elfów nie dotykał tych przedmiotów, wszyscy jednak bacznie obserwowali poczynania czarodziejki.
- Mirando! - nie wytrzymał Pug.
Czarodziejka usłyszała jego głos, odwróciła się i niemal frunęła ku niemu, obejmując go za szyję. - Rada jestem, że znów cię widzę!
- Gdzie Calis? - spytał Pug.
- Jest ranny.
- Co z nim?
- Źle.
Pug objął ją mocno... a po chwili powiedział rzeczowym tonem: - Powiedz mi, gdzie go mogę znaleźć...
- Nie mam pojęcia. Sama mu dałam talizman, który osłania przed wykryciem za pomocą magii. Kryje go on przed wężowymi kapłanami... ale i przed nami...
- Opowiedz mi o wszystkim - poprosił Pug.
Miranda pokrótce opowiedziała o całej podróży, zejściu w głąb gór, poczynionych tam odkryciach i o tym, jak to odkryto ich samych. - Sześciu z tych, którzy poszli za mną, zostawiłam w zamarzniętej jaskini - dokończyła. - Modliłam się, by jakoś udało im się wydostać... ale boję się, że nie żyją.
- Każdy z nas zna cenę ryzyka - odpowiedział jej Pug. Miranda skinęła głową, ale twarz miała zasępioną. - Oto jest - powiedziała, pokazując mu klejnot. - Calis twierdził, że ważne jest, abym to tu dostarczyła.
- A cóż to takiego? - spytał Pug.
- Dzieło Pantathian - odpowiedziała Miranda. - Klucz, za pomocą którego spodziewają się uwolnić swą Zieloną Panią spod władzy Kamienia Życia.
Pug patrzył na klejnot nieufnie i podejrzliwie. Przesunął nad nim dłoń, nie dotykając kryształu, a potem zamknął oczy i poruszył wargami jak w modlitwie. W pewnej chwili z jego dłoni do kryształu przeskoczyła maleńka iskra. Wreszcie mag wyprostował się i rzekł: - W istocie, jest to swego rodzaju klucz... ale czy za jego pomocą dałoby się uwolnić Valheru...
Spojrzawszy na zebranych nieopodal Tkaczy Zaklęć, zwrócił się do najstarszego z nich: - Tamarze... co widzisz?
- Pozostałość po tych, których imienia wypowiadać nie wolno - odpowiedział doradca Królowej. - Jest tu też obecny i ktoś obcy... o kim nic mi nie wiadomo...
- Demon, o którym opowiadałaś, Mirando? - podsunął mu Pug.
- Nie. Tamten był istotą prawie bezmyślną... maszyną do zabijania, prostą i nieskomplikowaną. Widziałam go przy robocie... był dość potężny, by dać zajęcie tuzinowi wężowych magów, ale nie na tyle, by wymyślić coś takiego. Ktokolwiek to stworzył, był to umysł nie lada. Tego demona też ktoś wysłał do legowiska węży, by posiać wśród nich zamęt i grozę... a na koniec ich zniszczyć, co było i naszym celem.
- Raz już - powiedział Pug - mieliśmy do czynienia z kimś, kto się podszył pod kogoś innego... Dlaczego historia nie miałaby się powtórzyć?
- Co ci chodzi po głowie? - spytał Tomas, podchodząc do przyjaciela.
Pug pogładził się po brodzie. - Murmandamus był tylko fałszywym obrazem, marionetką stworzoną przez Pantathian po to, by skłonić moredhelów do zaatakowania Sethanonu. Może i ten demon jest marionetką, która ma rzucić Pantathian przeciwko Kamieniowi Życia.
- Po co? - spytała Aglaranna.
- Dla władzy - westchnął Pug. - Kamień Życia to potężne, choć ślepe narzędzie... posłuszne temu, kto nim zawładnie.
- To oręż - uzupełnił Nakor. - Nie narzędzie.
- A co z Valheru? - spytał Tomas. - Czy jakiekolwiek obce siły mogą sobie roić, że ot, tak, wezmą sobie Kamień Życia i użyją go wedle woli, nie licząc się w ogóle z uwięzionymi w nim Władcami Smoków?
- Sęk w tym - odpowiedział mu Pug - że jedynym źródłem naszej wiedzy o tych sprawach jest twoja pamięć, a właściwie to, co ci zostało ze wspomnień Ashen-Shugara. - Tomas w istocie posiadł pamięć jednego z nie żyjących od dawna Smoczych Władców, w którego zbroję odziewał się podczas Wojen Światów.
- On jednak, jako jedyny z Valheru, nie przyłożył ręki do stworzenia Kamienia Życia... i niewiele o nim wiedział. Owszem, znał trochę jego naturę... wiedział co nieco o celu, dla którego stworzono ów klejnot, domyślał się, że ma to być broń, za pomocą której Valheru chcą zniszczyć nowych bogów... ale to było w zasadzie wszystko.
- Podejrzewasz więc - odezwała się Miranda - że ten, kto posłał do naszego świata owego demona, może mieć jakiś swój cel, którego nawet się nie domyślamy?
- Tego też nie wiem - odpowiedział Pug. - Jedno, jak dotąd, jest jasne: ktoś się szykuje do tego, by spróbować...
- Cóż więc zrobimy? - spytała Miranda.
- Będziemy czekać i badać tę rzecz... a potem się zobaczy - odrzekł Pug.
- A co z Calisem? - indagowała dalej Miranda.
- Będziemy czekać - odpowiedział jej Tomas.
- Ja zamierzam wrócić - sprzeciwiła się - i go poszukać...
- Wiem, że to zrobisz - odpowiedział jej Pug - choć to głupota. Oni już stamtąd odeszli, a cokolwiek tam zostało, będzie się miało na baczności... i też może go szukać. Gdy tylko tam się pojawisz, wszelka magia, jaka tam została, zwali ci się na głowę niczym resztki płonącego domu...
- Ja po nich pójdę - odezwał się Nakor.
- Co takiego? - Pug aż się odwrócił.
- Popłynę po nich - odpowiedział Nakor. - Przenieś mnie do Krondoru. Zdobędę jakiś okręt, popłynę do miejsca, gdzie zostawili swoją łódź i przywiodę ich z powrotem...
- Czy wiesz, co mówisz? - spytał Pug.
- Mówiłem temu tutaj - kiwnął głową w stronę Sho Pi - że udamy się w podróż. To tylko trochę dalej, niż myślałem.
Uśmiechnął się, ale niedługo to trwało. Kiedy się odezwał, przemówił tonem poważnym, jak nigdy dotąd. - Pug, nadciąga straszliwa zawierucha. Mroczna, śmiertelnie wroga wszystkiemu, co żyje na Midkemii, a my nawet nie wiemy, kto - lub co -ją nam gotuje. Każdy z nas ma swoje do zrobienia. Ja też... trzeba mi znaleźć Calisa, jego towarzyszy i dowiedzieć się, co oni tam odkryli.
- Weź stąd, co zechcesz - odezwała się Aglaranna -jeśli uznasz, że ci się przyda w twojej misji.
- Przenieście mnie tylko do Krondoru - odpowiedział Nakor.
- W jakieś konkretne miejsce? - spytał Pug.
Nakor namyślał się przez chwilę. - Najlepiej będzie na dwór Księcia.
Pug kiwnął głową. - Ciebie też? - zwrócił się z pytaniem do Sho Pi.
- Ja pójdę tam, gdzie mój mistrz- odpowiedział młodzieniec.
- Doskonale - rzekł mag. - Podajcie mi dłonie... Zrobili to, co im polecił. Pug utkał zaklęcie i nagle wszyscy trzej znikli.
Calis nie odzyskał przytomności i Erik niósł go, trzymając w ramionach jak dziecko. Bobby chwiał się na nogach i opierał na ramieniu Alfreda. Z trzydziestu siedmiu ludzi, którzy wyszli z podziemnej świątyni Pantathian, zostało przy życiu dziewięciu. Trzykrotnie natykali się na wrogie oddziały i trzykrotnie stawali do boju. Calis nalegał, by się nie poddawali - i w tym byli mu posłuszni. Upierał się też, by go zostawiono - i w tym go nie posłuchali.
Erik znalazł głęboką szczelinę, z której buchały fale żaru, i rozkazał wrzucić do niej zbroję i pozostałe artefakty. Wiedział, że nawet jeżeli nie stopią się w lawie, żaden śmiertelnik nie zdoła ich odzyskać.
W kilka minut potem górą targnął straszliwy wstrząs i ze sklepienia sypnęły się głazy. Zginął jeden człowiek, a drugi doznał poważnych obrażeń. W tunelu rozszalała się straszliwa zawieja, wiatr pozbijał ich z nóg, ogłuszył okropnym wyciem i przez ponad godzinę leżeli targani podmuchami, a pod sklepieniem wiły się błyskawice, które jakby bijąc spod ziemi, szukały drogi w niebo.
Erik doszedł do wniosku, że choć decyzja zniszczenia artefaktów była rozsądna, niemądre było stworzenie możliwości zetknięcia się tych przedmiotów. Mógł tylko żywić nadzieję, że gwałtowna podziemna burza była zwiastunem zniszczenia prastarych artefaktów.
Potem znów zostali napadnięci przez bandę pantathiańskich obszarpańców, którzy byli chyba niedobitkami ocalałymi z napaści demona na jedno z lęgowisk wężów. Dwakroć też musieli stawiać czoło Saaurom. Jedynym powodem, dla jakiego nie wytracono ich do nogi, było to, że tamci równie desperacko jak oni chcieli wydostać się na powierzchnię i gdy tylko walka zamierała, nie ścigali tych, którzy szli w rozsypkę.
Od napaści do napaści pięli się jednak w górę. W końcu do Erika wrócił idący w przedzie Alfred.
- Przed nami jakaś jaskinia.
Kiedy do niej wkroczyli, Erik podszedł do wyjścia i zerknął na zewnątrz. U jego stóp leżały pokryte śniegiem turnie, które zachodzące słońce barwiło złotem i czerwienią. Piękno zawsze zwycięża, pomyślał... ale potem górę wzięły w nim głód, zmęczenie i zimno. Nie umiał cieszyć się zwycięstwem, do którego zresztą było jeszcze diablo daleko.
- Rozbijcie tu obóz - rozkazał, zastanawiając się, jak długo zdołają tu wytrzymać. Z czyjegoś plecaka wydobyto pochodnie, których użyto do rozniecenia niewielkiego ogniska. Erik przeprowadził inwentaryzację i odkrył, że zapasów żywności i przedmiotów nadających się na opał mają dość, by przetrwać tu jakieś pięć do sześciu dni. Potem, choćby nie wiadomo jak byli znużeni, trzeba im będzie ruszyć w dół, i - unikając wykrycia przez ostatnich Pantathian i Saaurów, którym udało się ocaleć z zawieruchy wywołanej zniszczeniem artefaktów - poszukać żywności.
Zastanawiał się, czy konie są jeszcze w dolinie, w której je zostawili, choć nie był pewien, czy potrafiłby ją teraz odnaleźć. Calis i de Longueville leżeli nieprzytomni, jemu więc przypadło dowodzenie grupką niedobitków.
- Sierżancie... - odezwał się Alfred. - Może zechciałby pan tu podejść...
Przecisnąwszy się pomiędzy leżącymi, Erik podszedł do miejsca, gdzie obok Alfreda leżał de Longueville. Bobby miał oczy otwarte.
- Panie starszy sierżancie... - zwrócił się Erik do przełożonego.
- Co z kapitanem? - spytał de Longueville.
- Żyje - odpowiedział Erik, sam się dziwiąc temu cudowi. - Każdy słabszy byłby skapiał... On zaś po prostu śpi... -Ravensburczyk spojrzał na bladą jak całun twarz przełożonego.
- A pan jak się czuje... sir?
De Longueville kaszlnął i Erik zobaczył, że z ust sierżanta spływa ślina pomieszana z krwią. - Umieram - odpowiedział de Longueville rzeczowym tonem, jakim mógłby poprosić o dokładkę po kolacji. - Każdy oddech... przychodzi mi z coraz większym trudem. - Wskazał dłonią bok. - Chyba... złamane żebro przebiło mi płuca... - Zamknął oczy, jakby zwalczając kolejny atak bólu. - To już pewnie mój koniec...
Erik też zamknął oczy, tłumiąc żal. Gdyby temu człowiekowi dano odpocząć, gdyby można było jakoś usunąć kawałki żebra z płuc... może miałby jakąś szansę. Ale z tymi odłamkami, niesiony, szarpany i potrącany... zmuszany tu i ówdzie do samodzielnego marszu... nie mógł przeżyć. I w dodatku musiał cierpieć niewiarygodne katusze. Nic dziwnego, że prawie cały czas był nieprzytomny.
- Daruj sobie współczucie - odezwał się de Longueville, jakby ze zbliżającą się śmiercią posiadł umiejętność czytania w ludzkich myślach. Wyciągnąwszy dłoń, złapał Erika za kurtkę. Podciągnął go ku sobie i wycharczał: - Wydostań go stąd... żywego!
Erik kiwnął głową. Nie musiał pytać, o kim mówił de Longueville. - Wydostanę! - obiecał.
- Jeżeli zawiedziesz, wrócę i będę cię nachodził po śmierci... przysięgam! - Konający znów się rozkaszlał, co wywołało kolejny atak bólu. Oczy sierżanta wypełniły się łzami.
- Nie możesz tego wiedzieć - odezwał się ochrypłym szeptem, kiedy udało mu się opanować kaszel - ale byłem pierwszy. Uratował mi życie pod Hamsą... mnie, prostemu żołnierzowi. Przez dwa dni niósł mnie na plecach. A potem nauczył wszystkiego, co umiem. - W oczach Bobby'ego błyszczały łzy. - Zrobił ze mnie ważną osobistość! - Głos de Longueville'a był coraz słabszy. - Nie mam rodziny, Eriku. On jest moim bratem i ojcem. .. Jest też moim synem. Uratuj go... - Szarpnął się konwulsyjnie i znów splunął krwawą śliną. Usiłując nabrać tchu w płuca, podparł się na rękach i usiadł.
Erik objął go wpół, podpierając i trzymając z dala od zimnych głazów. Kołysał łagodnie sierżanta i ze łzami w oczach słuchał, jak ten walczy o ostatni oddech. W piersi starego wojaka zagulgotało coś głucho... i chłopak poczuł, że ciało przyjaciela nagle zwiotczało.
Trzymał go jeszcze przez chwilę, nie wstydząc się łez, które spływały mu po policzkach. Potem delikatnie złożył de Longueville'a na kamieniach. Alfred wyciągnął dłoń i zamknął zmarłemu powieki. Erik usiadł nieruchomo, niezdolny do żadnej logicznej myśli i siedział tak, dopóki nie usłyszał głosu kaprala.
- Sierżancie... poszukam jakiegoś miejsca, gdzie nie znajdą go ścierwojady.
Erik kiwnął głową i podszedł do leżącego Calisa. Poczuł dojmujący chłód, wrócił do de Longueville'a i zaczął ściągać z martwego ciężką i grubą opończę. - Pomóż mi - zwrócił się do siedzącego nieopodal żołnierza. - On byłby zrobił to samo.
Obdarli trupa z odzienia i otulili Calisa stertą jego odzieży. Erik patrzył na Orła i zdumiewał się jego żywotności. Jeżeli półelf zdołał przeżyć ogniste uderzenie, może uda mu się przetrzymać i zimno; zakładając oczywiście, że będzie miał czas na odpoczynek i powrót do zdrowia.
Wiedział, że mogą sobie pozwolić jedynie na parę dni... a potem zimno i głód wygonią ich z jaskini i zmuszą do zejścia w doliny. Odwrócił twarz, gdy Alfred wespół z kilkoma towarzyszami wynosili ciało de Longueville'a na zewnątrz. Po chwili znów spojrzał na Calisa.
- Dotrzymam słowa, Bobby - szepnął. - Wyniosę go stąd... żywego.
Wkrótce potem Alfred wrócił z pozostałymi i wszyscy usiedli przy ogniu.
- Tam, w lodzie, jest niewielka jaskinia. - Pokazał dłonią na zachód. - Ułożyliśmy go na spoczynek i wejście zawaliliśmy kamieniami. Nie sądzę, by ten lód miał kiedykolwiek stopnieć, panie sierżancie - dodał, przysuwając się do ognia. - Będzie tam bezpieczny, aż po koniec świata.
Erik kiwnął głową. Był piekielnie znużony i pragnął jedynie lec na jakieś posłanie, i zasnąć. Wiedział jednak, że zamiast tego musi opracować plan ratunku dla sześciu ludzi i jednego niezwykłego półelfa - a odpowiedzialności nie mógł złożyć na inne barki. Dał słowo, które teraz trzeba mu będzie wypełnić treścią Odetchnął głęboko, spychając zmęczenie i rozpacz gdzieś w najgłębsze zakamarki umysłu i zaczął rozmyślać, jak wyciągnąć wszystkich z tych gór.
Roo spojrzał na dół, gdzie wybuchła jakaś wrzawa.
- Co jest? - rozlegały się gniewne głosy.
- Nakor! - zawołał na widok isalańskiego przechery, który gnał po schodach, wyprzedzając w krok usiłujących go zatrzymać gniewnych kelnerów.
- Tam nie wolno wchodzić! - darł się Kurt, próbując capnąć Nakora za kark.
- W porządku, Kurt - zatrzymał Roo gorliwca. - To mój stary... partner w pewnych interesach.
- Usiłowałem im to powiedzieć! - złościł się Nakor. Potem uśmiechnął się zniewalająco do Kurta, który bliski wybuchu odwrócił się na pięcie i ruszył na dół.
- Co cię tu sprowadza? - spytał Roo.
- Mam do ciebie sprawę. Byłem właśnie w pałacu... Lord James powiedział, że nie może mi dać okrętu. A potrzebny mi okręt. Powiedział, że okręty masz ty... więc przyszedłem dc ciebie. Daj mi okręt!
- Chcesz, bym ci dał okręt? - parsknął śmiechem Roo. - A wolno wiedzieć, po co?
- Calis, Erik, Bobby i inni utknęli gdzieś na Novindusie - odpowiedział Nakor. - Ktoś musi ich stamtąd zabrać.
- Co znaczy „utknęli”? - spytał Roo. •
- Pojechali tam i zeszli pod te góry, by zniszczyć Pantathian - odpowiedział Nakor. - Nie wiem, czy osiągnęli cel, ale sami odnieśli poważne straty. Calis odesłał Mirandę z jakąś ważną sprawą do swego ojca, Tomasa, no i utknęli tam bez możliwości powrotu. Lord James powiedział mi, że nie ma zbędnych statków, musi je bowiem tu zatrzymać, szykując obronę miasta. No, to pomyślałem, że może ty mi pożyczysz jeden ze swoich...
Roo nawet się nie namyślał. - Który z naszych okrętów jest teraz w porcie? - spytał, zwracając się do Jasona.
Jason zerknął na jakąś listę. - Jest ich sześć. Pierwszy to...
- Który jest najszybszy?
- „Królowa Morza Goryczy” - padła odpowiedź.
- Jutro o brzasku ma być gotowa do podróży, z sześciomiesięcznym zapasem prowiantu i pięćdziesięcioma najtwardszymi zabijakami, jakich możemy w Krondorze wynająć za godziwy grosz.
- My? - spytał Nakor.
Roo wzruszył ramionami. - Erik był mi jedynym bratem, jakiego miałem... a jeżeli został tam z Calisem, to popłynę im na pomoc.
Nakor usiadł i wziął kubek kawy, który postawiono na stole dla Roo. Łyknął z rozkoszą i zwrócił się do Roo: - A możesz zostawić tutejsze interesy?
Roo kiwnął głową. - Mam ludzi, którym mogę zaufać. -Pomyślał o Sylvii, Karli... i Helen Jacoby. - Ale z paroma osobami trzeba mi się pożegnać...
- A ja tymczasem coś zjem - oznajmił Nakor. - O, byłbym zapomniał. Na dole został Sho Pi. Jest niepoprawnie grzeczny... i kiedy mu powiedziano, że nie może tu wejść... posłuchał, biedaczek.
Roo polecił Jasonowi sprowadzić Sho Pi na górę. - I trzeba mi znaleźć Duncana i Luisa. Musze ustalić, kto ma kierować firmą podczas mojej nieobecności...
Jason kiwnął głową i poszedł po młodego Isalańczyka.
- Przywieziemy ich - zapewnił Roo.
Nakor uśmiechnął się i zanurzył usta w kawie...
Epilog
RATUNEK
Erik wyciągnął rękę.
- Owszem - kiwnął głową Calis. - Widzę.
Pięciu ocalałych żołnierzy siedziało przed dość nędzną chatką na szczycie pagórka i spoglądało na ocean. Chatkę tę od dwu miesięcy nazywali domem.
- Rybak, który przesłał wiadomość, dostrzegł go wczoraj przed świtem na widnokręgu. Powiedział, że zapuścili się za daleko na południe, jak na patrolowy okręt Królowej. Za blisko tu do pływających luzem gór lodowych... a na tych znają się jedynie miejscowi.
- Okręt z Królestwa? - spytał Renaldo, kierując pytające spojrzenie na Misze, ostatniego z żołnierzy, którym udało się wespół z Calisem, Erikiem i Alfredem zejść na dół z gór.
- Może - odpowiedział Calis, opierając się na prowizorycznym kosturze. Przed trzema miesiącami omal nie umarł z udręki, kiedy schodzili z gór. W jaskini przeczekali sześć dni, choć jedynym źródłem ciepła były tam pochodnie i ich własne ciała. Potem wyszli i ruszyli orlimi perciami ku dolinom. Calis odzyskał nieco sił, ale podczas dwu pierwszych dni odwrotu trzeba mu było pomagać.
Kiedy dotarli do innej jaskini, położonej poniżej linii wiecznych śniegów, zatrzymali się w niej na kolejne dwa dni. Erik rozpalił ogień, na którym upieczono kilka królików, jakie udało mu się pojmać w sidła. Potem zaś... cóż, czekał ich długi marsz. Erik nie potrafił odnaleźć doliny, gdzie zostawiono konie. Niewiele brakło, a byłby ich zawiódł na przeciwległą stronę rzeki Dee, której nie mogliby później przebrnąć, by dostać się na południe.
W końcu jakoś dotarli do brzegu oceanu i odnaleźli tę rybacką wioskę. Przed kilkoma tygodniami trafił tu patrol Saaurów, ci zaś spalili szopę, w której Krondorczycy ukryli łódź, i pozabijali strzegących jej sześciu ludzi. Zostawili nawet dwu swoich, ale kiedy przez dwa kolejne tygodnie nikt się po łódź nie zgłosił, jaszczury zrezygnowały z wart i wróciły do swoich kompanów. Usłyszawszy te nowiny, pięciu niedobitków popadło niemal w czarną rozpacz, potem jednak Erik zabrał się do ustalania rozkładu zajęć dla trzech zdrowych, pozostających pod jego dowództwem wojaków i rozpoczął budowę niewielkiego, warownego obozowiska - co dało ludziom zajęcie.
Wieśniacy pomagali im z wielką ochotą - po części z nudów, po części zaś dlatego, że przybysze byli wrogami ich ciemięzców. Ani jeden mieszkaniec wioski nie wspomniał o tym, że można by ich wydać wojskom Szmaragdowej Królowej.
Teraz Krondorczycy obserwowali zbliżający się statek. W końcu Calis, posiadacz najbystrzejszego wzroku, stwierdził: - To statek z Królestwa.
Alfred i Renaldo zawyli radośnie, a Misza odmówił krótką dziękczynną modlitwę do Tith-Onaki, Boga Wojny. Calis wstał i oparł się na kosturze.
- Wróćmy lepiej do wioski.
Erik podszedł do Calisa, na wypadek gdyby ten potrzebował pomocy. Półelf ucierpiał wielekroć więcej, niżby mógł wytrzymać człowiek... i przeżył. Ba! Wracał nawet do zdrowia. Na lewej stronie twarzy miał blizny po oparzeniach, ale włosy powoli mu już odrastały. Jak na tak poważne rany - Erik codziennie odprawiał nad nimi zabiegi reiki, aby zapobiec zgorzeli - blizny nie były nawet wielkie. Owszem, w lewej stronie ciała Calisa kryła się jeszcze pewna słabość, przejawiająca się na przykład w utykaniu, ale sierżant był pewien, że kiedy tylko dotrą do Królestwa i Calis dostanie się w ręce uzdrowicieli i książęcych medyków, szybko odzyska dawny wigor.
Nie rozmawiali o de Longueville'u, który został samotnie w lodowym grobowcu na szczytach gór. Erik zdawał sobie sprawę, że niechęć do rozmów o zmarłych była częścią elfiej spuścizny Calisa. Wyczuwał również, że kapitan głęboko boleje nad tą stratą - Bobby był dlań kimś więcej niż zwykłym przyjacielem. Jego pierwszego zwerbował Calis do swego oddziału straceńców i przebywał z nim najdłużej.
Kiedy dotarli na plażę, Erik ze zdziwieniem uświadomił sobie, że obecnie dłużej od niego służył u Calisa tylko Jadow Shati - on sam zaś ma za sobą zaledwie trzy lata służby. Potrząsnął głową.
- Co się stało? - spytał Calis, którego uwagi nie uszła rozterka podwładnego.
- Nic... - odpowiedział Erik. - Pomyślałem tylko, że tym, co służą pod pańską komendą, sir, nie grozi raczej starcze zniedołężnienie...
- To niestety prawda - odpowiedział Calis. - I obawiam się, że to dopiero początek. Może być i tak, że kiedy wszystko dobiegnie końca, z całej naszej piątki nikt się nie ostanie wśród żywych...
Na takie słowa pociechy Erik nie znalazł odpowiedzi. Kiedy dotarli do wioski, podbiegł do nich jeden z rybackiej starszyzny, człek o imieniu Rajis. - Chcecie podpłynąć do tego statku?
- Owszem - odpowiedział Erik. - To jeden z naszych. Zabierze nas do domu.
Rybak kiwnął głową, a potem uścisnął dłoń Calisowi, Erikowi i pozostałym. - Możemy wam jedynie podziękować... - rzekł Calis.
- Nie trzeba dzięków... wystarczy nam świadomość, żeśmy pomogli tym, co walczą ze Szmaragdową Królową - odparł stary.
Wsiedli do łodzi, którą szybko przepchnięto poza fale przyboju. Dwaj rybacy wzięli się do wioseł. Kiedy zbliżyli się do statku, Erik zauważył: - To nie jest okręt królewski.
- Tak - zgodził się z nim Calis. - Płyną pod banderą kupiecką...
- Co takiego? - zdumiał się Alfred. - To jakiś kupczyk?
- Na to wygląda - odparł Calis.
Po kilku minutach Erik spojrzał jeszcze raz. - To chyba nie... - Zerwał się z ławeczki i zaczął wymachiwać rękami. Kiedy statek zbliżył się jeszcze bardziej, Ravensburczyk zobaczył, że stojący przy relingu też machają rękoma... i nagle rozpoznał jednego z nich. - To Roo! - ryknął radośnie. - Roo... ty drabie przeklęty! - a potem dodał: - Jest z nimi i Nakor!
Szybko znaleźli się przy burcie, skąd spuszczono sznurową drabinkę. Dwaj żeglarze zjechali zręcznie w dół i sprawnie pomogli dostać się na pokład Calisowi. Erik tkwił w łodzi, dopóki wszyscy pasażerowie nie znaleźli się na górze - i dopiero wtedy pożegnał rybaków.
Znalazłszy się na pokładzie, ujrzał czekających na niego Roo, Nakora i Sho Pi. Dwaj przyjaciele serdecznie się uściskali. - Nie wiesz nawet, hultaju, jak dobrze jest cię znów zobaczyć...
Roo cofnął się o krok i spojrzał na pięciu ogorzałych, wynędzniałych, obszarpanych i brudnych towarzyszy. -Tylu was tylko? - spytał, potrząsając głową.
- O tylu wiemy - odpowiedział Calis. - Miranda zabrała z sobą dwunastu innych...
- Jeśli do tej pory się nie pokazali, to znaczy, że się nie przedarli - odpowiedział Nakor. - Miranda przybyła do Elvandaru z dziwacznym osobnikiem o imieniu Boldar. Tam się z nimi spotkałem. A potem Pug odesłał mnie do Roo, żebym was stąd wyciągnął.
- Trzeba nam porozmawiać o wielu dziwnych rzeczach i zjawiskach, jakie widziałem w podziemiach, a których nie rozumiem - odezwał się Calis. - Może twój dziwaczny punkt widzenia pozwoli mi spojrzeć na nie z innej perspektywy...
- Przed nami długa podróż - stwierdził Nakor. - Mamy mnóstwo czasu na rozmowy. Pierwej coś zjedz, potem się wyśpij. A jeszcze potem ja i Sho Pi zajmiemy się twoimi ranami.
Gdy Calisa i pozostałych trzech odesłano pod pokład, Erik spytał Roo: - Dlaczego ty?
Rupert wzruszył ramionami. - Diuk James aż się burzył na myśl o tym, by powierzyć okręt temu isalańskiemu szelmie. Ja zaś... dorobiłem się jakiego takiego grosza... i miałem akurat pod ręką kilka statków do wyboru. Pomyślałem, czemu nie? - Spojrzał za oddalającym się Isalańczykiem. - A gdy sobie przypomniałem, jaki z niego postrzeleniec, rozważyłem rzecz raz jeszcze i doszedłem do wniosku, że lepiej będzie, jak zajmę się wszystkim osobiście.
Erik parsknął śmiechem.
- A de Longueville? - spytał Roo.
Uśmiech Erika znikł, jakby zmazano go gąbką. - Został w górach. - Podbródkiem wskazał odległe, śnieżne, bielejące w słońcu szczyty.
Roo milczał przez chwilę. Potem odwrócił się i spojrzał na wyżkę rufową. - Mości kapitanie!
- Słucham, panie Avery.
- Proszę nas odwieźć do domu...
- Ay, ay - odparł kapitan. Wydał rozkazy pierwszemu oficerowi i statek zawrócił od brzegu...
- Miałeś jakieś kłopoty z dotarciem aż tutaj ? - spytał Erik, kładąc dłoń na ramieniu przyjaciela.
- Owszem - roześmiał się Roo. - Zdarzyło nam się małe nieporozumienie z jedną z tych pomniejszych fregat Królowej. Zabrałem ze sobą kilkudziesięciu najbardziej zawziętych zabijaków, jakich mogłem w krótkim czasie zwerbować w Krondorze... pozwoliliśmy tamtym się zbliżyć, a potem wdarliśmy się na ich pokład i posłaliśmy ich na dno. Nie mieli tu, jak dotąd, doświadczeń z piratami...
- Ha! - zaśmiał się Erik. -Więc teraz jesteś najbogatszym człowiekiem w Królestwie?
- Pewnie tak - odparł Roo. - Jeżeli nie, szybko to naprawię... - roześmiał się i on. - Chodźmy coś zjeść.
Gdy obaj schodzili pod pokład, statek dokończył zwrotu i rozpoczął powrotny rejs ku odległemu portowi, który obaj nazywali domem.