Wilkinson Lee Gorączka nocy poślubnej

Lee Wilkinson

GORĄCZKA NOCY POŚLUBNEJ

Tłumaczyła Anna Adamiak

ROZDZIAŁ PIERWSZY

List, który miał całkowicie odmienić życie Raine Mar­lowe, nadszedł zupełnie niespodziewanie. Siedzieli sobie z ojcem przy śniadaniu w ich posiadłości „Białe damy”, w pomalowanym na biało pokoju z czarnymi belkami pod sufitem. Złote jak miód, poranne wrześniowe słońce, w któ­rym skąpany był ogród, wlewało się przez witrażowe szybki w oknach. Cudownie nieświadoma nadchodzącego przewro­tu, Raine smarowała dżemem drugi już tost, a Calib - kot o futerku czarnym i lśniącym jak jej włosy i zielonych oczach - siedział na parapecie nieruchomo niczym posążek. W słońcu złociła mu się sierść, a wąsy wyglądały jak mie­dziane kabelki.

- Dziś tylko to - oznajmiła miłym tonem gosposia, wno­sząc korespondencję. Martha służyła u nich od dwudziestu lat i uważali ją za członka rodziny.

- Dziękuję.

Ralph Marlowe, przystojny mężczyzna o wyrazistych, su­rowych rysach i szpakowatych, gęstych włosach wziął list. Dopijając kawę, rozciął kopertę ze znaczkiem ze Stanów i wyjął złożoną kartkę. Zaczął czytać, i Raine spostrzegła, że raptem zmienił się na twarzy. Był wstrząśnięty.

- Co to jest? - zapytała.

Ojciec zdjął okulary w rogowych oprawkach.

- List od Harry'ego?

- Niesamowite!

- Tak.

Gdy podał jej list, nagle zadrżała. Opanowały ją złe prze­czucia. Wiedziała, że ojciec i stryj - bracia bliźniacy - po­kłócili się ze sobą i zerwali kontakty na długo przed jej na­rodzinami. W młodości byli ze sobą bardzo zżyci, i po stu­diach wspólnie prowadzili interesy. Zajmowali się obrotem nieruchomościami. Wtedy też zadurzyli się w tej samej ko­biecie - czarnowłosej, zielonookiej Lorraine. Była dziewczy­ną Harry'ego, dopóki nie poznała jego brata i nie zakochała się w nim. Gdy, koniec końców, zdecydowała się wyjść za Ralpha, drogi braci rozeszły się. Ralph zatrzymał „Białe da­my”, elżbietańską rezydencję, stanowiącą od pokoleń siedzi­bę rodziny, a Harry założył nową firmę i wyjechał do Stanów. Stało się to ponad trzydzieści lat temu.

List z bostońskim adresem na odwrocie był prosty i bar­dzo konkretny.

Pewnie jesteś zdziwiony, że odzywam się po tych wszyst­kich latach. Wstyd przyznać, ale na wcześniejsze nawiązanie kontaktu nie pozwalała mi głupia duma. Od przyjaciela ro­dziny dowiedziałem się, że Lorraine zmarła dawno temu, osierocając jedyną córkę. Moja żona nie żyje od lat. Jestem sam, mam tylko przybranego syna Nicka. Jakoś się jeszcze trzymam, ale od pewnego czasu szwankuje mi zdrowie. Le­karze twierdzą, że pozostało mi zaledwie kilka miesięcy życia.

Tak bardzo chciałbym zobaczyć Cię przed śmiercią. Czy mo­glibyście z córką odwiedzić mnie? Oczywiście, jeśli zdołacie wybaczyć staremu człowiekowi, że był tak głupio uparty.

PS. Gdybyś zdecydował się przyjechać, zrób to, proszę, ze zrozumiałych wzglądów, możliwie najszybciej.

- Pojedziesz? - Raine podniosła na ojca oczy.

- Jasne - odpowiedział bez wahania. - A ty?

- Chciałbyś?

- Byłoby szkoda, gdybyś nie poznała swojego wuja i ku­zyna.

- W takim razie jadę. Tylko czy możemy tak zostawić firmę?

Po ukończeniu szkoły biznesu Raine została asystentką ojca. Codziennie razem jeździli do pracy do Lopsley, małego targowego miasteczka, odległego zaledwie o kilka kilome­trów od domu.

- Możemy. - Ojciec energicznie wstał. - Pędzę do firmy, a ty zorganizuj podróż.

- Kiedy chcesz jechać?

- Dziś, jeśli okaże się to możliwe. Potem trzeba zadzwo­nić do Harry'ego i powiadomić go, o której przylatujemy.

Ledwie powściągany pośpiech w głosie ojca zdradzał, że wszystkie dawne żale do brata poszły w niepamięć. Coś z te­go pośpiechu udzieliło się i jej. Nie tracąc czasu, zatelefono­wała na lotnisko i załatwiła rezerwację na wieczorny lot do Bostonu.

Gdy mężczyzna czekający na zewnątrz międzynarodowej hali przylotów wypatrzył wysokiego, szczupłego pana o zna­jomej powierzchowności i towarzyszącą mu smukłą, czarno­włosą dziewczynę o prześlicznie zarysowanych kościach po­liczkowych i pełnych ustach, natychmiast ruszył w ich stro­nę. Raine podniosła wzrok i raptem napotkała spojrzenie sza­firowych jak niebo o północy oczu w ciemnej oprawie długich rzęs. Patrzył na nią wysoki, barczysty mężczyzna o mocnych rysach twarzy i gęstych, lekko falujących wło­sach barwy dojrzałej pszenicy.

- Raine Marlowe? - Widząc jej zaskoczenie, uśmiechnął się i wyciągnął do niej rękę. - Nick.

Krew zaszumiała jej w skroniach, gdy uwięził jej dłoń w długich, silnych palcach.

- Ciebie, stryjku, rozpoznałbym wszędzie - powiedział, zwracając się z kolei do jej ojca i wymieniając z nim uścisk dłoni. - Jesteście z tatą podobni do siebie jak dwie krople wody.

Kiedy obaj odbierali bagaże, Raine starała się nie pa­trzeć na swego kuzyna. Była trochę zbita z tropu, ale nie zamierzała gapić się na niego jak jakaś nastolatka na swego idola.

- Wszystko? - Pytanie spadło na nią tak nagle, że zamru­gała i odwróciła wzrok.

- Wszystko. - Pomyślała ze złością, że jeśli zaraz nie weźmie się w garść, to ten kuzynek gotów leszcze uznać ją za idiotkę.

Lśniący, srebrny samochód stał gotowy do drogi. Nick załadował bagaże i od razu pomknął w stronę centrum Bo­stonu.

- To tutaj mieszczą się biura mojej firmy - powiedział, wskazując ręką jeden z eleganckich przeszklonych wyso­kościowców.

- Ekstra - skomentował Ralph. - Harry mówił mi, że obecnie kierujesz nie tylko jego przedsiębiorstwem, ale masz również własną firmę. Chyba trudno było stworzyć tak imponującą sieć międzynarodowych powiązań bizne­sowych?

- Wcale nie - odparł chłodno Nick. - Stosuję starą, sprawdzoną metodę. Kupuję upadającą firmę, badam, co w niej spróchniało, i po prostu odcinam martwe pędy, aż znowu zaczyna kwitnąć.

Raine, zgodnie z własnym życzeniem, siedziała z tyłu. Chłonęła wzrokiem piękno miasta o gęstej zabudowie, a mi­mo to sprawiającego wrażenie przestronnego i pełnego powietrza. Na tle nieba rysowały się same kontrasty. Spomiędzy drapaczy chmur i okazałych nowoczesnych budynków strze­lały w górę smukłe iglice, wieże z zegarami, widać też było stare budowle z czasów kolonialnych. Wjechali w wąskie brukowane uliczki z gazowymi latarniami, zabudowane ka­mienicami z czerwonej cegły. Znaleźli się w malowniczej, eleganckiej dzielnicy z przełomu wieków, schodzącej w dół do Charles River.

Dom, który zajmowali Nick i jego ojczym, znajdował się przy skwerze Mecklenburg. Było to jedno z najładniejszych miejsc w okolicy. W świetle ulicznych lamp mieniące się kolorami liście wyglądały jak koronkowy baldachimu. Pod numerem ósmym stał dom w stylu regencji. Symetrycznie po obu stronach drzwi wejściowych znajdowały się prostokątne okna z pomalowanymi na czarno skrzynkami pełnymi jesien­nych kwiatów. Kiedy tylko samochód podjechał pod drzwi, te otworzyły się. W padającej na schody smudze światła sta­nął wysoki, szczupły mężczyzna o wyrazistych, surowych rysach i gęstych, szpakowatych włosach. Raine powinna była przewidzieć, że tak właśnie będzie wyglądał jej stryj, ale na widok sobowtóra ojca poczuła się dziwnie.

Stryj wyciągnął rękę. Ojciec pochwycił ją bez słowa, uścisnął, po czym bracia padli sobie w objęcia. Lata oddale­nia i niezgody natychmiast poszły w niepamięć. Raine po­czuła, że Nick bierze ją pod ramię. Ten dotyk oraz porozu­miewawcze spojrzenia, jakie wymienili, stworzyły między nimi jakąś sekretną więź.

To nieoczekiwane uczucie bliskości przetrwało cały na­stępny tydzień, a pierwsze wspaniałe wrażenie, jakie Nick zrobił na Raine, zamiast zmaleć, jeszcze się wzmogło. Oka­zało się, że kuzyn jest nie tylko nieludzko przystojny. Miał również bystry umysł i silną osobowość. Rozmowa, którą Raine podsłuchała któregoś dnia, świadczyła o tym, że stryj Harry nie tylko kochał swego przybranego syna, ale także bardzo go szanował.

- Teraz w biznesie nie ma miejsca na słabość - mówił ojciec. - Za dużo wokół szakali.

- Masz rację - przytaknął Harry. - Ale Nick nie jest miękki, o nie. Nie zazdroszczę nikomu, kto próbowałby wy­wieść go w pole.

- Ale z tego, co opowiadałeś, wynika, że jest dobrym pracodawcą...

- Zgadza się. Nie waha się zwalniać tych, którzy nie spełniają jego wymagań, ale traktuje ludzi przyzwoicie. Wiem na przykład, że wyrzucił z pracy pewnego obiboka, a potem, z własnej kieszeni, łożył na utrzymanie jego rodzi­ny, póki gość nie znalazł sobie innej roboty.

Od początku Raine wyczuwała w Nicku pewną bez­względność, a ponieważ coraz bardziej poddawała się jego urokowi i pragnęła myśleć o nim dobrze, toteż opowieść stryja od razu poprawiła jej humor. Poza urodą filmowego gwiazdora Nick miał w sobie jakąś naturalną wyniosłość, która czyniła go atrakcyjnym w oczach wielu kobiet. Nie był jednak próżny ani zarozumiały i chociaż potrafił być bez­względny, umiał również być troskliwy, wspaniałomyślny i wielkoduszny. Robiła, co mogła, by ukryć swoje zafascy­nowanie kuzynem, lecz zawładnął bez reszty jej myślami. Często przyłapywała go na tym, że się jej przygląda, ale trudno było coś wyczytać z jego twarzy.

Pewnego dnia poszli we czworo na Freedom Trail, obej­rzeli port i zbudowany w XVIII wieku masztowiec „U.S.S. Constitution”, zachwycali się dziewiętnastowiecznym Trinity Church, odbijającym się w przeszklonej wieży Johna Hancocka, byli też w Muzeum Nauki.

Nikt o tym nie mówił, lecz wszyscy wiedzieli, że czasu jest mało, toteż rzadko spędzali dni na leniuchowaniu. Wieczorami, gdy Raine kładła się spać, a Nick znikał w swoim pokoju, żeby trochę popracować, bracia rozmawiali do późna w nocy.

Pewnego wieczoru Nick odprowadził Raine eleganckimi schodami na górę. Rozmawiając o błahostkach, przystanęli przed drzwiami jej pokoju. Zaśmiała się z czegoś, co powie­dział, a on raptem nachylił się i pocałował ją delikatnie. Po­czuła się tak, jakby spadły za nią fałdy grubego czarnego aksamitu. Wreszcie, z ociąganiem, Nick odsunął się.

- Dobranoc, Raine - szepnął. - Śpij dobrze. Zamknęła za sobą drzwi i oparła się o nie. Tej nocy śniła o białych koronkach i kwiatach pomarańczy, o deszczu ryżu i płatków róży, o domu z kolorowymi, szybkami.

Następnego dnia bardzo starała się zachowywać natural­nie. Tyle że zazwyczaj chłodna i rozsądna Raine była zako­chana po uszy. Kiedy po wspólnym porannym spacerze wró­cili we czworo do domu, gosposia przekazała Nickowi wia­domość z biura. Wynikła jakaś nagła sprawa, która wymagała jego obecności.

Wrócił co prawda do domu na kolację, ale zachowywał się inaczej niż zwykle. Był zamyślony i niezbyt rozmowny.

- Muszę jutro lecieć do Maine - odezwał się, gdy stryj i ojciec przerwali na moment rozmowę.

- Do Maine? - zdziwił się Ralph. W odpowiedzi wyręczył Nicka stryj.

- Dawno temu kupiłem tam przedsiębiorstwo wyrębu la­su i kilka papierni. Nick marnuje teraz swój czas, zajmując się jeszcze i tym.

- Nie marnuje - uśmiechnął się Nick. - Sporadyczne wypady do Maine to żaden problem. A zresztą, tak tam pięknie i dziko... Może pojedziecie ze mną? Harry pokręcił głową.

- Ja niestety odpadam.

- Mówisz, że ładnie tam... - zastanowił się Ralph.

- Och, krajobraz jest naprawdę wspaniały. Jeziora, góry, malownicze skaliste wybrzeże z setkami wysepek, urokliwe miasteczka, białe drewniane kościoły, maleńkie wioski rybackie, zagubione w głuszy przystanie, latarnie morskie. Lu­dzie żyją w rozsianych po wybrzeżu wioskach i utrzymują się z morza. Na północnym wschodzie, przy granicy z Kanadą znajduje się Allagash - tereny pełne lasów, bagien i cie­ków wodnych. To głównie tam odbywa się wyrąb.

- Brzmi nieźle - przytaknął Ralph - ale myślę, że powi­nienem zostać w Bostonie.

- A może wy, młodzi, wybralibyście się razem? - zasu­gerował stryj.

- Masz ochotę? - spytał Nick swą kuzynkę.

Pomyślała, że wycieczka z Nickiem byłaby dla niej prze­życiem tak samo fascynującym, jak skok z samolotu bez spadochronu - i tak samo karkołomnym.

- Ogromną! - odpowiedziała, a jeśli nawet usłyszał w jej głosie drżenie, to miała nadzieję, że przypisał je emocjom związanym z wyprawą.

Następnego dnia wczesnym rankiem polecieli do Bangoru. Stamtąd, pilotowanym przez Nicka małym samolotem, przystosowanym do lądowania zarówno na ziemi, jak i na wodzie, dotarli do miejsca przeznaczenia.

Wylądowali na wyboistej drodze, tuż za ciężarówki z platformą, wiozącą powiązane łańcuchami pnie drzew.

- Nie ma tu pasów startowych - wyjaśnił Nick, widząc, że Raine jest mocno zaskoczona. - Ląduje się albo na wodzie albo na jednej z dróg dostawczych, będących własnością przedsiębiorstwa.

Kiedy wstępowali po schodkach do baraku, w którym mieściło się biuro, przywitał ich grubawy, łysiejący mężczy­zna w okularach bez oprawek.

Raine podsunięto szybko proste drewniane krzesło. Przy mocnej kawie i pokrojonym grubo cieście czekała, aż Nick rozwiąże problem, który go tutaj sprowadził.

- W Sowiej Zatoczce mamy drewnianą chatę - powie­dział, gdy załatwił sprawy. - Chciałabyś zatrzymać się ta i pozwiedzać okolicę? Czy może wolisz bardziej cywilizo­wane miejsce?

Bez wahania spaliła za sobą mosty.

- Zatrzymajmy się w Sowiej Zatoczce.

Polecieli nad lasami i wylądowali na gładkiej jak lustro powierzchni Jeziorka Sowiego. Taflę wody otaczały wzgórza przystrojone w szkarłat, złoto, zieleń i brąz jesionów, klo­nów, modrzewi i cedrów. Raine nigdy w życiu nie widziała piękniejszego miejsca.

Solidna, wzniesiona na palach drewniana chata stała na polanie na brzegu jeziora. Z trzech stron okalała ją weranda, z przodu - osłonięty ganek. Nick otworzył masywne drzwi.

napalił w piecu, a potem zostawił Raine samą i wrócił do samolotu po bagaże.

Kuchnia urządzona była bardzo skromnie. Oprócz zlewu i staromodnej pralki z wyżymaczką stała w niej kuchenka na gaz i lodówka. Spiżarnia zaopatrzona była obficie w puszko­waną i suszoną żywność.

Obok kuchni znajdował się mały pokoik do spania, a przy nim łazienka z porcelanową umywalką i wanną, kabiną pry­sznicową i ubikacją.

Największą część chaty zajmowała jednak ogromna izba, urządzona bardzo prosto. Stały tu dwa długie regały z książ­kami, stolik do kawy i czarna skórzana kanapa. Na drewnia­nej lśniącej podłodze leżały maty zdobione azteckim wzo­rem, pasujące do poduszek i zasłon w oknie. W kamiennym palenisku stał olbrzymi, opalany drewnem piec, a przed nim rozpostarta była kudłata niedźwiedzia skóra. Z boku izby, na niewielkim podwyższeniu stała sosnowa szafa, toaletka, bieliźniarka i duża otomana.

Było zimno i w powietrzu unosił się zapach charaktery­styczny dla nie wietrzonego przez dłuższy czas wnętrza, ale ogień zaczynał już buzować w piecu, liżąc wonne bierwiona.

- Podoba ci się? - spytał Nick.

- Bardzo - odpowiedziała swobodnym tonem, usiłując ukryć zdenerwowanie. - Szczerze mówiąc, cieszę się, że jest tu tak wspaniale wyposażona łazienka. Uśmiechnął się szeroko.

- W moim wieku ceni się już pewne wygody. - Ale jak ci się udało to wszystko urządzić?

- Wodę ciągnie się pompą ze studni, a oświetlenie i ogrzewanie jest gazowe. A właśnie...

Zmierzch zapadał szybko. Nick wziął z pieca podpałkę i przytknął ją do gazożarowych koszulek przewodów. Już po chwili zapaliły się lampki. Gdy zaciągnął ciężkie story w oknach, od razu zrobiło się przytulniej.

- Dziś pitraszę ja - powiedział. - Jutro twoja kolej. najpierw się napijemy.

Przyniósł ze spiżarni butelkę wina, napełnił dwa kieliszki i podał jeden Raine, muskając jej dłoń palcami. Wstrzymała oddech. Nie miała cienia wątpliwości - jeśli nie chciała zbliżenia, należało to teraz jasno powiedzieć. Wy­starczyło, żeby odwróciła oczy i cofnęła się o krok. Jednak pragnęła Nicka, i to z całych sił. Zrobiła krok w przód. Nick wyjął kieliszek z jej zdrętwiałych palców i ostrożnie odstawił na stolik. Nie podprowadził jej jednak do łóżka, a położył na niedźwiedziej skórze i podłożywszy jej pod głowę poduszkę z kanapy, wyciągnął się przy niej, całując namiętnie oczy, szyję i usta.

Rozbierał ją powoli w blasku ognia, złocącym jej kremową skórę.

- Najpiękniejsza ty moja - szepnął chrapliwie, zrzucając z siebie ubranie. - Zielonooka czarodziejko...

Był wprawnym, czułym kochankiem i chociaż nigdy jeszcze nie współżyła z mężczyzną, nie odczuwała bólu, a tyl­ko radosne, wzmagające się uniesienie, aż w końcu miała wrażenie, że jej ciało zamieniło się w rozpaloną do białości czystą rozkosz.

Leżała w jego ramionach, z głową na jego ramieniu. Jej serce biło mocno, równo, coraz spokojniej.

- To twój pierwszy raz - powiedział łagodnie Nick. Poczuła się trochę niepewnie.

- Przeszkadza ci to?

- Przeszkadza?! Och, Raine! Czuję się jak król.

Po tym pierwszym gwałtownym zbliżeniu kochali się ra­no, w południe i wieczorem, jakby to był ich miodowy mie­siąc. Wychodzili z łóżka tylko po to, żeby wziąć prysznic albo coś zjeść, pospacerować lub popływać kajakiem po je­ziorze. Nick nie wypowiedział wprawdzie słowa, które tak bardzo chciała usłyszeć, lecz uznała, że to tylko kwestia czasu. Zwyczajny, jak to bywa na początku związku, opór przed przyznaniem się do najgłębszego i najbardziej wiążą­cego ludzi uczucia.

Żadne z nich nie chciało, żeby ten idylliczny tydzień się skończył, ale kiedy nadeszła sobota, Nick zapowiedział po­wrót. Wyruszyli wczesną porą. Podczas drogi milczał i był zamyślony, ale zakochana na zabój Raine wracała do Bostonu z głową w chmurach, oszołomiona szczęściem.

Na miejscu dowiedzieli się, że stryj i ojciec wybrali się na mecz piłkarski, na Nicka zaś czekała pilna wiadomość od sekretarki.

- Szlag by trafił - wymruczał ze ściągniętym czołem. -Muszę z tobą porozmawiać. Mam ci coś ważnego do po­wiedzenia. .. ale może lepiej pojadę najpierw do roboty. Po­winienem przejrzeć i podpisać pewne ważne dokumenty. - Ujął ją za obie ręce. - To potrwa najwyżej dwie godziny. Dasz tu sobie radę sama?

- No pewnie.

Pocałował ją mocno w usta i wyszedł.

Poszła na górę i rozpakowała walizkę. Kiedy przechodziła do dużego słonecznego salonu, w holu pojawiła się gosposia stryja, pani Espling.

- Czy coś pani podać, panno Marlowe? Może herbatę? -spytała.

- Dziękuję. Bardzo chętnie się napiję.

Nalewała sobie już drugą filiżankę, kończąc pyszną do­mową drożdżówkę, gdy usłyszała, że ktoś wchodzi bez pu­kania. Podniosła z uśmiechem wzrok i zaskoczona zobaczyła szczupłą dziewczynę, starszą od niej o jakiś rok czy dwa.

- Cześć! - rzuciła przyjaźnie. - Jestem Tina. A ty jesteś zapewne kuzynką Nicka. Kiedy rozmawialiśmy przez tele­fon, mówił mi, że przyjedziesz. Nick jest w domu?

- Nie, pojechał do pracy.

- W sobotę! - W rozpromienionych brązowych oczach Tiny pojawił się cień zawodu. - Nie wiesz przypadkiem, kiedy wróci?

- Powiedział, że zajmie mu to mniej więcej dwie godziny.

- No, to mam mnóstwo czasu. Wpadnę do domu rozpa­kować się.

- Mieszkasz daleko?

- Nie, w sąsiednim domu. - Tina przysiadła na najbliż­szym krześle, najwyraźniej czując się tu jak u siebie. - Wi­duję Nicka prawie codziennie, a że trochę czasu mnie nie było... O, matko, jak ja się za nim stęskniłam! Przez trzy tygodnie siedziałam w Nowym Jorku u przyjaciółki. - Zerk­nęła na zegarek. - Właśnie w tej chwili miałam od niej wyjeżdżać. Umówiliśmy się z Nickiem, że będzie czekał na mnie na lotnisku, tylko że... Tylko że zorientowałam się, że mogę wrócić do domu dzień wcześniej, i postanowiłam zro­bić mu niespodziankę.

Odgarnęła ciemny lok i raptem Raine spostrzegła na lewej ręce Tiny piękny pierścionek z szafirem. Ogarnęły ją złe przeczucia.

- Piękny pierścionek - powiedziała, czując, że drętwieją jej usta.

Ładną, bladą twarz Tiny rozjaśnił uśmiech.

- Prawda? Chciałam mieć diamentowy soliter, ale Nick uznał, że nie byłby w moim stylu, i wybrał ten.

- Od dawna jesteście zaręczeni? - Raine miała wrażenie, że wstępuje na szafot.

- Nick oświadczył mi się i poszliśmy kupić pierścionek na dzień przed moim wyjazdem do Nowego Jorku. - Zerwała się na nogi. - Lecę rozpakować prezent dla niego. Kupiłam mu zegarek od Tiffany'ego. To niespodzianka, więc gdyby wrócił przede mną, nic mu nie mów.

- Nie zobaczę się z nim. Coś mi wypadło i muszę wracać do domu. Za chwileczkę jadę na lotnisko.

- W takim razie do zobaczenia - uśmiechnęła się Tina. -Mam nadzieję, że podobało ci się tutaj. Szczęśliwej drogi! Ledwie zamknęły się za nią drzwi, Raine zamówiła ta­ksówkę. Wbiegła do swojego pokoju, wrzuciła rzeczy do walizki, nabazgrała karteczkę do ojca, tłumacząc swój wyjazd niedomaganiem Marthy, i drugą do stryja z podziękowa­niami za gościnę.

Los jej sprzyjał. Zdobyła miejsce w samolocie odlatującym do Londynu za niespełna godzinę. W czasie podróży musiała wyglądać bardzo źle, gdyż zwróciło to uwagę ste­wardesy. - Niedobrze się pani czuje? Czy coś podać?

- Nie, nie, dziękuję - uśmiechnęła się blado, wdzięczna za życzliwość. - Jestem po prostu zmęczona.

Była zmęczona, przepełniona goryczą, obolała. Durna ba­ba! - wymyślała sobie w duch. Ślepa, bezmyślna idiotka. Nick zabawił się na boku, korzystając z nieobecności narzeczonej, a ona straciła dla niego głowę. A co będzie, jeśli zaszła w ciążę? Ogarnęło ją takie przerażenie, że aż się jej zrobiło gorąco. Z pobieżnych wyliczeń wyniknęło jednak, że za swoją głupotę nie poniesie wiadomych konsekwencji. Uff! Ależ by się ojciec zdenerwował! A tak - nigdy się nie dowie. Miała naprawdę szczęście. Nie zmieniało to jednak faktu, że zachowała się jak głupia gęś. Uznała, że skoro zakochała się w Nicku, to on też musiał ją pokochać i że w perspektywie oznacza to małżeństwo, dom, rodzinę. Dostała jednak bolesną nauczkę, która powinna być lekcją na całe życie.

Raine przysięgła sobie, że już nigdy, przenigdy nie po­zwoli na to, by ktoś ją wykorzystał.

Następne tygodnie były najgorszym okresem w jej życiu. Ciężkie były dni, jeszcze gorsze - noce. Martha obserwowała ją zaintrygowana, ale o nic nie pytała. Nigdy nie była wścibska. Telefonował ojciec. Nick również parokrotnie usiłował się do niej dodzwonić, lecz za każdym razem wykręcała się od rozmowy. Rozpoznając na kopertach jego charakter pis­ma, niszczyła listy, które słał, nawet ich nie otwierając. Jeździła do firmy, usiłując zatracić się w pracy, ale nie potra­fiła się na niczym skupić. Tęskniła za Nickiem bezustannie, nawet wtedy, gdy powtarzała sobie, że zranił boleśnie dwie kobiety - ją i Tinę.

Ojciec wrócił do Anglii dopiero po miesiącu. Chociaż robiła dobrą minę do złej gry, bacznie i z niepokojem ją obserwował.

- Pokłóciłaś się z Nickiem? - spytał wreszcie.

- Wydaje ci się.

- Masz mnie za durnia, dziewczyno? Wiem, że nie chcesz z nim rozmawiać, a Martha, chociaż bardzo się stara, zupeł­nie nie umie kłamać. Musiało to być coś naprawdę poważne­go, skoro zwiałaś do domu jak psiak z podwiniętym ogonem. Jestem jednak pewien, że...

- Proszę cię, tato - przerwała kategorycznie. - Nie chcę o tym mówić.

Westchnął tylko.

- Może zmienisz zdanie, kiedy Nick tu przyjedzie.

- Tutaj? - Poczuła się, jakby raził ją piorun. - Kiedy?

- Powiedział, że jak tylko będzie mógł się wyrwać z pra­cy. Możliwe, że w sobotę.

ROZDZIAŁ DRUGI

Całą noc przewracała się z boku na bok, aż wreszcie pod­jęła decyzję. Wstała raniutko, spakowała niezbędne rzeczy, napisała kartkę do ojca, że wyjeżdża na kilka dni do Londynu, i po cichu opuściła dom. Bez wątpienia było to zachowanie tchórzliwe, lecz nie zniosłaby spotkania z Nickiem. Cokol­wiek go ta sprowadzało - nieczyste sumienie czy spóźnione poczucie winy - nie chciała o tym wiedzieć. Nic, co mógł powiedzieć czy zrobić, nie było w stanie wymazać przeszło­ści ani umniejszyć jej wstydu. Wysłuchiwanie przeprosin upokorzyłoby ją jeszcze bardziej i odebrało resztki szacunku dla samej siebie.

Był to typowy jesienny poranek - szary i mglisty. Podje­chała samochodem na dworzec i złapała najbliższy pociąg do miasta. W porze śniadania mieszkała już w cichym hoteliku w pobliżu Green Park.

Przez następne parę dni bardzo się starała zapomnieć o Nicku, ale na próżno.

Zmuszała się do codziennych spacerów, oglądała wysta­wy, zwiedzała muzea i galerie, byle tylko zabić czas. Piątego dnia dobrowolnego wygnania zatelefonowała do domu. Głę­boki głos Nicka wstrząsnął nią do tego stopnia, że jak opa­rzana rzuciła słuchawkę. Nie miała apetytu, lecz jadła przez rozsądek, a wieczorami chodziła na koncerty i przedstawie­nia teatralne.

Kiedy w piątkowy wieczorem wyszła z teatru, padał deszcz. Wypatrując taksówki, wpadła raptem na wysokiego szczupłego mężczyznę, zmierzającego w przeciwnym kie­runku. Upuściła przy tym torebkę, która otworzyła się i cała jej zawartość rozsypała się po mokrym chodniku.

- Bardzo panią przepraszam. - Dobrze ubrany młody mężczyzna nachylił się i zaczął zbierać rzeczy. Podziękowała mu serdecznie.

- To moja wina. Usiłowałam złapać taksówkę i nie pa­trzyłam przed siebie. - Przeniosła ciężar ciała na prawą nogę i aż syknęła.

- Czy coś się stało? - zapytał.

- Chyba lekko skręciłam nogę w kostce. Ale to z pew­nością nic poważnego.

- Da pani radę iść?

- Och, naturalnie. - Zrobiła krok, żeby to udowodnić, i znowu syknęła.

Spojrzał na nią zaniepokojony.

- Może lepiej będzie, jeśli panią podwiozę. Mam tu nie­daleko samochód. - Widząc, że się waha, dodał: - W taki wieczór szanse na złapanie taksówki są raczej mizerne.

- No cóż... - powiedziała powoli, patrząc mu w oczy, przesłonięte okularami w złotych oprawkach. - Jeśli nie by­łoby to panu bardzo nie po drodze... Zatrzymałam się w ho­telu „Wirral”.

- Znam ten hotel. I tak się składa, że jadę w tamtą stronę, bo mam tam mieszkanie, chociaż mój dom rodzinny znajduje się w Mayfair. - Podał jej ramię ze staroświecką elegancją i gdy zaczęli iść, przedstawił się: - Kevin Somersby.

Podczas krótkiej jazdy Raine dowiedziała się, i bynajmniej jej to nie zaskoczyło, że Kevin pracuje w Ministerstwie Spraw Zagranicznych i że jego matką jest lady Maude Somersby.

Był przystojny, ale nieciekawy. Nie budził w niej żadnych żywszych uczuć, może dlatego nie czuła się przy nim ani spięta, ani skrępowana. Przeciwnie - jego towarzystwo po­zwoliło się jej odprężyć. Odprowadził ją do hotelowego holu i pożegnał się, życząc dobrej nocy.

- Dobranoc... i jeszcze raz dziękuję. - Raine podała mu rękę.

Przytrzymał ją dłużej i z pewnym wahaniem zapytał: '- Czy wolno mi będzie wpaść tu jutro? Chciałbym upew­nić się, że z pani kostką wszystko w porządku.

- Naturalnie.

Miły i przyzwoity, pomyślała, wjeżdżając windą na górę. Kompletne przeciwieństwo Nicka.

Gdy po śniadaniu Kevin zjawił się z tuzinem długich róż i zaprosił ją na lunch, zgodziła się bez wahania. Spotkanie przeciągnęło się do późnego popołudnia i w końcu zjedli razem kolację. Żegnając się, zapytał, jak długo Raine pozo­stanie w Londynie.

- Dokładnie nie wiem - odparła z wahaniem. - Myślę, że dzień, może dwa.

- A czy jutro masz czas? - zapytał. - Mama chciałaby cię poznać i zaprasza na lunch...

- Dziękuję. Z przyjemnością. - Nie bardzo wiedziała, jak się wykręcić, a poza tym nawet nie miała pewności, czy rzeczywiście ma ochotę odmówić.

- W takim razie przyjadę po ciebie około dwunastej. Wyglądał, jakby kamień spadł mu z serca, i Raine raptem nabrała podejrzeń. Na tym spotkaniu zależało zapewne prze­de wszystkim lady Somersby. Chciała naocznie stwierdzić, czy niejaka Raine Marlowe jest odpowiednią towarzyszką dla jej syna-jedynaka. No, ładnie...

Następnego dnia w restauracji powitała ją z najwyższą kurtuazją majestatyczna lady ze sztywno ułożonymi włosa­mi, kilkoma sznurami pereł i z oczami jak lasery. Po wyśmie­nitym lunchu, podczas którego Raine została uprzejmie, acz gruntownie przepytana na temat ojca, matki, pochodzenia i pozycji społecznej, lady Somersby zasugerowała Kevinowi, żeby kiedyś zaprosił Raine na niedzielny obiad.

Wieczorem, po telefonicznej rozmowie z Marthą, od któ­rej dowiedziała się, że Nick wyjechał do Stanów, Raine za­wiadomiła Kevina, że wraca do domu. Nie ukrywał zawodu.

- Będziesz u nas zawsze mile widzianym gościem - powiedziała na osłodę. - Wpadaj, kiedy tylko zechcesz.

- Jesteś tu samochodem?

- Nie. Przyjechałam pociągiem.

- W takim razie może cię odwiozę?

Zastanawiała się przez chwilę, co pomyśli o tym ojciec. W końcu uznała, że jest to wyborne rozwiązanie. Obecność Kevina byłaby najlepszym dowodem na to, że zupełnie nie zależy jej na Nicku. Poza tym uda jej się uniknąć burzliwej rozmowy z ojcem. Choćby był na nią potwornie wściekły, nie będzie jej robił awantury przy świadkach. Dlatego też Raine przezornie zaprosiła Kevina na kolację.

Od tej pory stał się u nich bardzo częstym gościem, a wczesną wiosną uroczyście się jej oświadczył. Nie była zaskoczona, gdyż posunięcia Kevina zawsze dały się z gó­ry przewidzieć. On nigdy nie zraniłby jej dotkliwie i nie porzucił. Nie rozpalał jej zmysłów, ale czuli się w swoim towarzystwie swobodnie. Chcieli od życia tego samego... Kupił jej pierścionek z diamentem, zaczęli przygotowy­wać się do ślubu i snuć plany na przyszłość. Raine chciała w dalszym ciągu pracować, przynajmniej przez pewien czas, lecz nieoczekiwanie w tej kwestii Kevin okazał się nieugięty.

- Pora, skarbie, podjąć decyzję - powiedział kiedyś takim tonem, jakby od tych ustaleń zależało ich życie. - Mojej matce bardzo nie podobają się te dzisiejsze małżeństwa, w których żona pracuje zawodowo ze szkodą dla życia ro­dzinnego. Poza tym, jak by na to nie patrzeć, moje mieszka­nie jest za daleko, żeby twoje codzienne dojazdy w ogóle się nam opłacały.

- Mówiłam ci już, że nie chcę się stąd wyprowadzać. Tata opiekuje się mną od śmierci mamy, jestem dla niego wszyst­kim... A tutaj, u nas, jest osobne wielkie mieszkanie. Do pracy nie będziesz miał stąd dalej niż teraz.

Jednakże i w tej sprawie okazał się niezwykle uparty.

- Zawsze mi się wydawało, że to żona powinna się wpro­wadzić do domu męża, a nie odwrotnie.

- Ale pomyśl tylko... Co ja będę robić, zamknięta przez cały dzień w tej londyńskiej dziupli?

Z wyrazu jego bladych szarych oczu wywnioskowała, że poczuł się urażony.

- Po ślubie, mam nadzieję, nie będziemy przecież sie­dzieć ciągle w domu. Możesz też zająć się działalnością cha­rytatywną. Mama bardzo chętnie pomoże ci w tym. A w ogó­le to ustaliliśmy już chyba, że chcemy założyć rodzinę.

- Miasto nie jest z całą pewnością najlepszym miejscem do wychowywania dzieci - powiedziała z uporem.

- Kiedy przyjdzie na to czas, rozejrzymy się za domem na wsi - obiecał. - Zgoda?

- Zgoda - odpowiedziała z ociąganiem. - Powiem tacie, że po ślubie nie wrócę do pracy. Pewien swego Kevin zrobił się wielkoduszny.

- Jeśli zechcesz być blisko ojca, to kupując dom, posta­ramy się znaleźć coś w rozsądnej odległości stąd... Muszę jechać. Rano odwożę mamę na posiedzenie fundacji charytatywnej, a potem na lunch, ale przyjadę tu po południu. Zare­zerwowałem stolik w tej knajpce, którą chciałaś zobaczyć.

Rozbrojona jego troskliwością i tym, że chciał jej zrobić przyjemność, odprowadziła go do bramy i pomachała na pożegnanie.

Stary ogród wypełniało słońce. Z zamkniętymi oczami, podłożywszy pod głowę wełniany serdak, Raine wyciągnęła się na trawie. Nad lawendą i różami bzykały pszczoły. Pachniały zioła. Leciutki powiew wiatru musnął jej policzek i rozwiał grzywkę. Calib, który zwinął się na jej brzuchu, zmrużył sennie ślepka, wylizał języczkiem łapkę i zaczął toaletę od ucha. Nagłe, obdarzony czulszym słuchem niż jego pani, uniósł łepek i nadstawił uszu. Chwilę później w wysokim murze z różowej cegły zaskrzypiała furtka. Raine usłyszała kroki na krętej, obsadzonej kwiatami ścieżce i poczuła, że kot miękko zeskakuje z jej brzucha. Znikał zawsze, gdy nad­chodził Kevin, zdecydowanie odrzucając wszelkie próby na­wiązania przyjaźni. Cień padł na jej twarz. Nie otwierając oczu, wymruczała leniwie:

- Cześć.

Kiedy usiadł i nachylił się, muskając jej usta, objęła go za szyję, a on wyciągnął się przy niej. Dziwne. Kevin i wylegi­wanie się na trawie? To zupełnie nie w jego stylu. Dotyk warg też był jakiś inny - mniej zdawkowy, budzący emocje. I to jakie emocje! Wrażenie pogłębiło się jeszcze, gdy pocałował ją mocniej. Serce zaczęło jej bić jak szalone, całe ciało ogar­nął płomień. Raptem zadrżała, jakby ktoś oblał ją wiadrem zimnej wody, i natychmiast otrzeźwiała. Do tej pory tylko jeden mężczyzna, Nick, potrafił tak silnie ją pobudzić. A te­raz znowu ten... Nie! Nie życzyła sobie takich odczuć. Prze­rażały ją, pozbawiały samokontroli.

Sztywniejąc w oporze, próbowała go odepchnąć i otwo­rzyła oczy. Oślepiło ją słońce i naraz zobaczyła pociągłą twarz i śmiejące się kpiąco oczy w oprawie ciemnych rzęs. Twarz, której nauczyła się nienawidzić. Której nigdy w życiu nie chciała już oglądać. Ogarnęła ją panika.

- To ty - wyszeptała. Poderwała się, usiadła prosto i usiłując zagłuszyć łęk, wybuchła z wściekłością: - Skąd się tu wziąłeś? Jak śmiesz mnie w ten sposób całować?

- A jak chcesz, żeby cię całować? - zadrwił. - Z większą atencją i mniej spontanicznie, tak jak zapewne robi to twój narzeczony?

- Nie życzę sobie, żebyś mnie całował. Ani tak, ani siak. W ogóle!

- Kiedyś chciałaś...

Zawirowało jej w głowie od wspomnień.

- A skąd ty możesz wiedzieć, jak całuje mnie Kevin?! - krzyknęła gniewnie.

- Twój tato opisał mi go jako niższego rangą urzędnika w ministerstwie - opanowanego, kulturalnego człowieka.

- Czyli twoim zdaniem, nudnego jak flaki z olejem. Nick zwinnie podniósł się i wyciągnął do niej rękę.

- Nie mam racji?

- Absolutne pudło. Zresztą... ani mi się śni z tobą o nim rozmawiać. - Wstała, nie przyjmując pomocy, świadoma, że zauważył pierścionek, który błysnął na jej ręce. - A ty... po coś tu w ogóle przyjechał?

Błysnął w uśmiechu zębami, ale wyczuła w tym nie we­sołość, a groźbę.

- Nie chciała góra do Mahometa, więc... Na ułamek sekundy zamarło w niej serce.

- Czy tato wiedział, że przyjedziesz?

- Tak. Rozumiem, że cię o tym nie uprzedził? Prychnęła gniewnie.

- Zapewne go o to prosiłeś.

- Czas najwyższy, żebyśmy ze sobą porozmawiali -stwierdził lakonicznie.

- Nie ma o czym. Za miesiąc wychodzę za mąż. Wymówiła te słowa jak zaklęcie, które miało ją uchronić przed wszelkimi niebezpieczeństwami.

- Naprawdę? - wycedził.

- Naprawdę. - Starała się, by zabrzmiało to pewnie, ale była kiepską aktorką. - Tata na pewno ci o tym na­pomknął.

Doskonale wiedziała, że ojciec i Nick byli ze sobą w stałym kontakcie.

- O tak, napomknął - przytaknął ironicznie. - Mam jed­nak wrażenie, że twój luby nie za bardzo przypadł mu do gustu.

Była to prawda, nie mogła temu zaprzeczyć.

- Nie twoja rzecz, co ojciec myśli na temat Kevina - powiedziała szorstko.

- No, nie wiem. Bądź co bądź, jesteśmy przecież rodzi­ną, a kuzyni i krewni często się całują... Co prawda od czasu kiedy nam się to zdarzyło robić, minął prawie rok - do­dał z przekąsem, widząc, że Raine nie zamierza podjąć wy­zwania i dalej gładzi Caliba, który owinął mu się wokół kostek.

- Dziś przecież cię nie całowałam. - Przemogła ucisk w gardle.

- A to ciekawe. Widać tylko mi się wydawało.

- Myślałam, że to Kevin.

- No cóż, skoro potrafi obudzić w tobie taką namiętność, to twój ojciec chyba niesłusznie uważa go za pruderyjnego nudziarza.

Wiedziała, że to prowokacja, ale nie potrafiła się po­wstrzymać.

- Kevin nie jest pruderyjny! On po prostu... - urwała i dorzuciła zdenerwowana: - A jeśli chodzi o mnie, wolę zwykłą sympatię od...

- Od namiętności? - dokończył z drwiną. - A pewnie, pewnie. Romansować wolno każdemu. To o wiele mniej ry­zykowne niż prawdziwa namiętność. Trzymanie się za rączki, spacerek w świetle księżyca, ukradkowy całus... Bardzo to śliczne, tyle że do niczego nie zobowiązuje i nie wymaga głębszego uczucia. Jest spokojnie, przewidywalnie i bardzo bezpiecznie.

I kto to mówił? Nick? Doprawdy, jakie miał prawo wy­głaszać morały na temat zobowiązań i głębi uczuć?

- A jeśli nawet? - rzuciła rozpaczliwie. - Jeżeli ja tak wolę, to nic ci do tego.

- Tylko dlaczego chcesz właśnie tego?

Dlaczego? Bo raz już uległa prawdziwej namiętności i prawie ją to zabiło. Nie miała ochoty na powtórkę z rozry­wki. Nie mogła sobie na to pozwolić. Raptem Nick wziął ją za ramiona i zmusił, żeby na niego spojrzała.

- Dlaczego? - powtórzył. - Dlaczego chcesz, żeby wszystko w twoim życiu było nudne i poukładane? To na­prawdę nie jest dobry przepis na małżeństwo. To tak, jakby chcieć żeglować trójmasztowcem po stawie, zamiast wy­płynąć na otwarte morze.

Kiedy ją puścił, odczuła prawdziwą ulgę.

- Niektórzy ludzie cierpią na chorobę morską.

- Kevin na przykład?

- Nam obojgu, i jemu, i mnie, odpowiada spokojny, przyjacielski...

- Przyjaźń? Wielkie nieba, zapowiada się coś na kształt białego małżeństwa.

- Wcale nie! Nie będzie tylko...

- No, jakie? Pełne przygód? Namiętne? Poszukała odpowiedniego słowa.

- Burzliwe. Ani mnie, ani jemu nie zależy na szalonych uniesieniach. - Uświadamiając sobie, jak żałośnie to za­brzmiało, zaczerwieniła się i spuściła głowę. Długie włosy do połowy przesłoniły jej twarz.

Nick roześmiał się nieprzyjemnie.

- W żyłach naszego małego lorda płynie chyba woda, a nie krew, skoro godzi się na taki mdły związek. Zdaje się, że twój ojciec miał rację, gdy...

- Tato się myli. Uprzedził się i...

- Daruj sobie ciąg dalszy - przerwał spokojnie. - Tak się składa, że będę miał możność sam wyrobić sobie pogląd na tę sprawę.

Przez trawę szedł w ich stronę Kevin. Po raz pierwszy rzuciło się jej w oczy, że ma zaokrąglone ramiona i poru­sza się nieco ociężale. Chociaż dzień był bardzo ciepły i mimo że była sobota, miał na sobie garnitur i krawat. Przy Nicku, ubranym elegancko, lecz swobodnie w lekkie spodnie i rozpiętą pod szyją ciemnoniebieską koszulę, wyglądał niezgrabnie. Sztywniak, pomyślała, ale jakby chcąc sobie coś udowodnić, podbiegła do niego z promiennym uśmiechem, zarzuciła mu ręce na szyję, wspięła się na palce i pocałowała w same usta. Nie powiedział co prawda: „Du­szko, uspokój się”, ale był taki zażenowany, że Nick zaczął się dusić ze śmiechu. Rabie zerknęła na niego z nienawiścią. Opamiętał się i wyciągnął rękę do Kevina.

- Dominie Marlowe. Jestem kuzynem Raine.

- Kevin Somersby. Miło mi. - Z wyraźnym zdziwieniem w oczach uścisnął prawicę Nicka.

Raine podniosła wełniany serdak i oczyściła go z trawy.

- Wejdźmy może do domu - zaproponowała, biorąc na­rzeczonego pod rękę.

Ze spokojną pewnością siebie, która ubodła ją do żywego, Nick zajął miejsce u jej drugiego boku.

- Trudno mi się dopatrzyć między wami podobieństwa, choć mówisz, że jesteście spowinowaceni - zauważył Kevin, zerkając to na nią, smukłą i czarnowłosą, to na jej jasnowło­sego, rosłego towarzysza.

- Nie łączą nas więzi krwi - wyjaśnił lakonicznie Nick.

- Nosicie wszakże to samo nazwisko...

- Moja matka owdowiała. Miałem rok, gdy poślubiła Harry'go Marlowe'a. Usynowił mnie.

- Rozumiem. - Kevin kiwnął głową. - A czym się pan zajmuje, panie Marlowe?

- W rodzinie mówią na mnie Nick.

- A tak, oczywiście... Nick - przytaknął Kevin odrobinę za wylewnie.

Nick uśmiechnął się.

- Przejmuję małe, upadające firmy i przemieniam je w duże i kwitnące przedsiębiorstwa.

Wyraźnie zbity z tropu Somersby poprawił okulary.

- To musi dawać prawdziwą satysfakcję - powiedział drętwo.

- O, tak, proszę mi wierzyć.

Nie wiedzieć czemu Raine zadrżała. Calib, jak zwykle, gdy pojawiał się Kevin, znikł gdzieś w zaroślach. Raptem, ku najwyższemu zdumieniu Raine, wyłonił się zza kępy fio­letowych kwiatków, otarł się o nogi Nicka i asystował mu niemal z psim oddaniem.

- Kot zna cię chyba bardzo dobrze - skomentował Kevin, a gdy Nick nie zareagował, dodał dosyć wyniośle: - Trochę to dziwne, że się do tej pory nigdzie nie spotkaliśmy. Nie przypominam też sobie, żeby Lorraine wspominała o tobie.

- Ona w ogóle jest dosyć dziwną osóbką - odparował z uśmiechem Nick, zerkając poufale na swoją kuzynkę. - Aż do dziś słowem nie napomknęła mi o twoim istnieniu.

Kevin nie bardzo wiedział, jak zareagować. Zapadła cięż­ka cisza, aż w końcu - czy to z ciekawości, czy dlatego, że tak nakazywały dobre maniery - przerwał ją Somersby.

- Zdaje się, że nie pochodzi pan... o, przepraszam... że nie pochodzisz z Europy?

- Zgadza się. Mieszkam w Stanach, w Bostonie.

- A tak... Zaciekawił mnie twój akcent. Wywodzisz się może z bostońskich braminów?

- Niestety nie - odparł chłodno Nick. - Chociaż faktem jest, że dalecy przodkowie mojej matki przybyli do Ameryki na „Mayflower”*1.

- Bostońscy bramini? - wtrąciła Raine. - Nie słyszałam takiego określenia. Co to za licho?

Odpowiedział jej Nick.

- To wprowadzone w XIX wieku przez Olivera Wendella Holmesa pojęcie oznacza trudniącą się handlem, oczytaną, dużo podróżującą i bardzo konserwatywną elitę bostońską. Byli oni na ogół potomkami siedemnastowiecznych purytańskich osadników.

Wyszli z ogrodu i zaczęli iść wznoszącym się łagodnie trawiastym zboczem do domu z różowej cegły. Kevin przy­gładził i tak już ulizane włosy.

- Znacie się zatem od dziecka? Nick pokręcił głową.

- Nie dane nam się było poznać aż do... Raine, kiedy to właściwie miało miejsce?

- Nie pamiętam dokładnie. - Zacisnęła zęby.

- Oj, pamiętasz, pamiętasz na pewno. - Przytrzymał jej spojrzenie.

- Chyba jakiś rok temu - rzuciła najswobodniej, jak umiała.

- To trochę romantyczna historia - dopowiedział Nick. - Nieprawdaż, moja miła? Widzisz... - zwrócił się do Kevina - to było tak...

Przestraszona określeniem „moja miła” i perspektywą te­go, co być może zamierzał ujawnić, Raine przerwała mu gwałtownie:

- Oj, nie nudź. Co Kevina mogą obchodzić nasze rodzin­ne historie...

- Ależ, Lorraine - obruszył się Somersby. - Mów, Nick, bardzo proszę.

- A może ty? - Nick zrobił do niej oko. Zdenerwowana, oszacowała szybko dystans dzielący ich od domu i zaczęła z wahaniem:

- Harry, przybrany ojciec Nicka - wymówiła jego imię niemal z nienawiścią - i mój tata są bliźniakami. Ponad trzy­dzieści lat temu pokłócili się i zerwali kontakty. Ubiegłej jesieni, zupełnie niespodziewanie, stryj Harry odezwał się. Napisał, że zostało mu niewiele życia i pragnie pogodzić się z rodziną. Pojechałam z tatą do Bostonu i w ten oto sposób - dorzuciła obojętnie, wchodząc do domu - poznałam Nicka.

Przeszła przez hol i otworzyła drzwi do długiego pokoju o ścianach wyłożonych boazerią, z czarnymi belkami pod sufitem. Na dębowym parkiecie stała wygodna, miękka ka­napa i kilka pięknie utrzymanych antyków. Ciemne kąty roz­jaśniały kwiaty w wazonach.

Ojciec Raine podniósł wzrok znad kryminału. Dawniej był pracusiem i nigdy nie miał czasu na odpoczynek, ale w tym roku uległ, niegroźnemu na szczęście, wypadkowi. Lekarze przestrzegli go, że powinien zwolnić tempo życia i zacząć o siebie dbać. Chyba po raz pierwszy usłuchał ich zaleceń.

Zdjął okulary, odłożył książkę i uśmiechnął się do córki.

- Była tu przed chwilą Martha. Pytała, na ile osób ma przygotować kolację. - Spojrzał na Kevina uprzejmie, acz bez serdeczności.

- Nick zostaje? - zapytała chłodno.

W orzechowych oczach ojca pojawiło się rozdrażnienie.

- Naturalnie, że zostaje.

- No, to będziecie na kolacji sami. - Przytuliła się do narzeczonego. - Mamy na ten wieczór inne plany, prawda, kochanie?

Ojciec ściągnął brwi.

- To znaczy?

- Tylko się przebiorę i jedziemy do Lopsley. Kevin za­biera mnie do „Phasianidae”.

- A co to za licho? - zirytował się ojciec.

- Pewna knajpka, dopiero co otwarta. Wybaczcie więc, że nie będziemy wam towarzyszyć. - Posłała Nickowi zło­śliwy uśmiech. - Jestem pewna, że tobie i tacie nie zabraknie tematów do rozmowy.

- Też jestem tego pewien - przytaknął gładko. - Tyle że to tobie powinno zależeć na rozmowie ze mną.

Jej twarz zamieniła się na moment w sztywną maskę.

- Wszystko, co chcesz mi powiedzieć, może z całą pew­nością poczekać do jutra.

- Niestety nie. - Nick odwrócił się i położył dłoń na ra­mieniu Kevina. - Mamy pewien rodzinny problem, który wymaga natychmiastowego rozwiązania. Wiem, że to zrozu­miesz. W tej sytuacji na pewno nie chciałbyś...

- Nie, nie, ależ naturalnie... - Słysząc chłodną wynio­słość w pozornie przyjaznym tonie Nicka, Kevin zaczął się wycofywać, ale Raine nie zamierzała dać łatwo za wygraną.

- Naprawdę nie pojmuję, co jest aż tak pilne, że nie może poczekać do rana.

- Nie przejmuj się, duszko - uspokoił ją pospiesznie Ke­vin. - Wybierzemy się tam kiedy indziej. Odwiedzę cię jutro. Czy tak będzie dobrze?

Pragnąc za wszelką cenę zatrzymać narzeczonego, Raine zwróciła się do ojca:

- Oj, tatku... Przecież Kevin już niedługo będzie naszą najbliższą rodziną. Mógłby zostać?

- Mógłby, ale... - odpowiedział za ojca Nick. Wcale byś sobie tego nie życzyła, ostrzegły ją szafirowe oczy. Zawahała się. W porządku, niech mu będzie.

Jakby to był jego dom, Nick, nie kryjąc pośpiechu, pro­wadził Kevina do drzwi.

Rozzłoszczona, z wypiekami na twarzy, Raine zwróciła się do ojca:

- Co on tutaj robi?

- Poprosiłem, żeby przyjechał.

- A dlaczego mi o tym nie powiedziałeś?

- Bo ostatnim razem, kiedy cię uprzedziłem, wymiotło cię z domu.

- Nie chciałam się z nim widzieć.

- Oj, dziewczyno, dziewczyno! - wybuchnął nagle. -Czy ty w ogóle masz pojęcie, jak się wtedy wściekł? Siedział tu ponad tydzień, choć miał pilne sprawy w Bostonie. Zrobiłaś z niego wariata, a musisz wiedzieć, że to nie jest męż­czyzna, który pozwoli się tak traktować. Zabrakło ci odwagi, żeby zostać i wysłuchać, co ma ci do powiedzenia?

- Nie miałam ochoty go słuchać. Teraz też nie mam.

- No cóż - stwierdził Marlowe prawie ze złością. -Wiecznie nie możesz go unikać. Jest tutaj i będziesz musiała się z nim rozmówić.

ROZDZIAŁ TRZECI

Kręciła głową, w milczeniu przeżuwając stwierdzenie oj­ca. Nieprawda, niczego nie musiała. Gdyby to od niej zale­żało, nigdy już nie zobaczyłaby się z Nickiem.

Chociaż ojciec bardzo ją o to prosił i mimo że do końca życia miała się tego wstydzić, stchórzyła i nie pojechała na­wet na pogrzeb stryja, byle tylko uniknąć spotkania z Ni­ckiem. Nagle, nie wiedzieć czemu, ogarnęło ją śmiertelne przerażenie.

- Z jakiego powodu po niego posłałeś?

Ojciec zmieszał się nieco, ale odpowiedział spokojnie:

- Lekarz radzi, żebym nie wracał do pracy przynajmniej przez trzy miesiące. - Bezwiednie dotknął piersi.

- Serce? - wyszeptała.

- Nie, nie. Jestem zdrów jak ryba. Tyle że, cóż... nie będę już młodszy i...

- Och, tato! - Uklękła przy jego krześle.

- Nie szalej, dziewczyno. - Poklepał ją po ręce. - No, wstań. Wierz mi, nie jestem chory. Chciałbym po prostu trochę odsapnąć. Przyjazd Nicka ściśle się z tym wiąże.

Poczuła na plecach chłodny dreszcz.

- Co chcesz przez to powiedzieć?

- A to, że tymczasowo oddaję mu stery.

- A ja?! Mogłabym się wszystkim zająć - zaprotestowała, podnosząc się z kolan.

Ojciec zaprzeczył ruchem głowy.

- Wychodzisz za mąż, a Kevin nie życzy sobie, żebyś pracowała.

- No dobrze. A David? Nie poradzi sobie? Pracuje z tobą xl lat, możesz mu całkowicie zaufać...

- David ma i tak dość roboty. Potrzebuję kogoś z głową z inicjatywą.

- Ale jakim cudem Nick może zająć się twoimi interesami? Zaniedba własne?

- Powiedział mi niedawno, że stworzył znakomity zespół. Przez pewien czas dadzą sobie radę bez niego. Poza tym Nick prowadzi rozmaite interesy na całym świecie. Pilnował tego wszystkiego, siedząc w Stanach, więc z po­wodzeniem może to robić i tutaj... Dobrze wiem, że sto­sunki między wami nie są najlepsze, ale... - zawiesił głos, widząc jej zirytowaną minę - ale wyświadcza nam naprawdę dużą przysługę. Postaraj się więc być dla niego miła, bardzo proszę.

Zacisnęła usta. Kiedy ojciec zwracał się do niej tonem łagodnej reprymendy, czuła się jak dziecko.

- Wiem, że miałaś zamiar wziąć sobie w przyszłym miesiącu wolne ze względu na zbliżający się termin ślubu, ale gdybyś zechciała poświęcić dzień czy dwa i pojechać z Ni­ckiem do firmy.

- Nie! - wybuchła, lecz po chwili dodała spokojniej: -Wybacz, tatku, nie będę miała czasu. - Na twarzy ojca odmalował się taki zawód, że aż ścisnęło się jej serce, ale musiała być twarda. - Prawdę powiedziawszy, w ogóle mnie tu nie będzie. Wesele wyprawiamy w Mayfair, więc lady Somersby zasugerowała, żebym zatrzymała się u niej do czasu, aż uzgodnimy wszystkie szczegóły.

Przez całe ubiegłe dwa tygodnie opierała się grzecznie tej propozycji, ale w zaistniałej sytuacji takie rozwiązanie wy­dało się jej mniejszym złem.

- Jutro jadę z Kevinem do Londynu.

- Po raz kolejny uciekasz!

- Skądże znowu, po prostu mam dużo na głowie. Jakiś cichy dźwięk sprawił, że oboje podnieśli wzrok. W drzwiach stał Nick. Sądząc z jego postawy i kpiącej miny, usłyszał wystarczająco dużo, żeby mieć obraz sytuacji. Kiedy się ode­zwał, jego głos zabrzmiał chłodno i twardo.

- Naprawdę, Raine, powinniśmy przeprowadzić tę roz­mowę, zanim poczynisz jakiekolwiek dalsze kroki.

- Wiem już wszystko od taty - powiedziała oschle. -Pięknie, że chcesz mu pomóc, jestem ci wdzięczna, ale...

- Nie zgrywaj się. Zaczerwieniła się, lecz brnęła dalej:

- Ale mnie to nie dotyczy, więc...

- Nie bądź tego taka pewna. Co prawda ojciec wprowa­dził cię już częściowo w sprawę, ale zrozumiesz wszystko lepiej, kiedy usłyszysz, co mam ci do powiedzenia.

- Wybaczcie, proszę. - Ralph podniósł się z fotela. - Pój­dę powiedzieć Marcie, ile osób będzie na kolacji.

- Szczerze mówiąc, miałem zamiar zabrać Raine do miasta - przyznał bezczelnie Nick. - Jeśli ci to oczywiście nie przeszkadza.

- Ani trochę - uśmiechnął się ojciec i wyszedł. Na moment odebrało jej mowę.

- Nie pójdę z tobą na kolację, choćbyś był jedynym face­tem na ziemi! - krzyknęła rozwścieczona.

- Bardzo oryginalna uwaga.

- Oryginalna czy nie, mówię, co myślę. Jak ty w ogóle masz czelność zaproponować coś takiego, wiedząc, że popsu­łeś wszystkim wieczór?!

- Wieczór się jeszcze nie skończył - zaznaczył Nick z dziwną nutą w głosie, a widząc, że zadrżała, dodał znudzo­nym tonem: - No, a teraz, maleńka, idź się przebrać.

- W sobotę, w dodatku o tej porze nie dostaniemy się nigdzie bez rezerwacji. - Nawet nie próbowała ukryć trium­fu. - I w końcu wylądujemy w tutejszym barze szybkiej obsługi.

Nick uśmiechnął się zjadliwie.

- Zarezerwowałem stolik w „Priest House”.

- Jak śmiesz robić coś takiego bez pytania mnie o zdanie?! - Nagle uświadomiła sobie, że dała się sprowokować, dlatego dodała już spokojniej: - Obawiam się, że będziesz dziś jadł sam. Nie przyjmuję twojego zaproszenia.

Nickowi stężała twarz.

- Moja droga, ty chyba nie rozumiesz. To nie jest zapro­szenie. To rozkaz.

- Co takiego?! Wydaje ci się, że możesz mi rozkazywać? A to niby dlaczego?

- Bo trzymam wszystko w garści - odparł z przerażającą pewnością siebie i z zimnym uśmiechem.

Chciała zaprzeczyć, ale pojęła w mig, że ani nie żartował, ani nie zwariował.

- Ojej, ale ty masz wielkie oczy - wymruczał drwiąco. Odzyskała głos.

- Jeśli myślisz, że pozwolę sobą manipulować, ponieważ pomagasz ojcu... - Nie odezwał się, ale i bez tego była ab­solutnie przekonana, że tu chodzi o coś innego. - Skoro nie dlatego, to z jakiego powodu tak się zachowujesz?! - krzyk­nęła zdezorientowana.

- Proponowałbym, żebyś poszła się teraz przebrać. - Za­brzmiało to znowu jak rozkaz. - Aha, i jeszcze jedno - rzucił za nią - radziłbym na razie nie niepokoić ojca.

Ostrzeżenie to wracało do niej bezustannie, gdy przygoto­wywała się do wyjścia. Czyżby Nick wiedział o czymś, co ojciec przed nią taił? Postanowiła, że przy najbliższej okazji zamieni parę słów z doktorem Broadbentem. Włożyła je­dwabną liliową sukienkę, pasujący do niej żakiecik i sandałki na wysokim obcasie. Zbyt podenerwowana, żeby przejmo­wać się makijażem, przeczesała grzebieniem włosy i chwy­ciła torebkę. Była gotowa.

Nick czekał już na nią w holu. Był w świetnie skrojonym, lekkim garniturze, wybrał krawat w perłowym odcieniu i sta­rannie zaczesał włosy na bok. Stał w nonszalanckiej pozie i patrzył, jak Raine schodzi schodami - długonoga, zgrabna i elegancka.

- Gratuluję tempa - skomentował z satysfakcją, biorąc ją pod brodę. Studiował przez chwilę jej twarz, aż zatrzymał wzrok na pełnych ustach.

- Nie...

- Nie masz szminki. - Zamarła i zamknęła oczy, gdy owionął oddechem jej usta, lecz do pocałunku nie doszło. Z delikatnym okrucieństwem Nick skubnął tylko zębami jej dolną wargę. - Nawet bez makijażu jesteś najpiękniejszą ko­bietą, jaką kiedykolwiek widziałem - powiedział bez emocji, gdy uniosła powieki.

- Za chwileczkę się dowiem, że Kevin to szczęściarz - próbowała zakpić.

- Zależy, jak się na to patrzy. Osobiście od urody wyżej sobie cenię to, że ktoś jest godzien zaufania.

Chłodny przytyk wypowiedziany został bez złośliwości. A jednak zabolał ją, i to mocno. Wyszarpnęła głowę.

- Czy twoja narzeczona mogła ci bezgranicznie ufać?

- Wyjaśniłbym ci, jak się sprawy mają, gdybyś mi dała ku temu okazję. Niestety uciekłaś.

- W najlepszym razie przyznałbyś się do tego, że jesteś świnią bez zasad. Ciekawe, jak byś wytłumaczył to, że mnie uwiodłeś, chociaż byłeś zaręczony.

- Uwiodłem cię? Dobre sobie. Pamiętam, że byłaś więcej niż chętna.

- Może tak było, ale nie miałam wtedy pojęcia, jaki jesteś naprawdę.

- Aż w końcu, twoim zdaniem, poznałaś całą prawdę. Tak uważasz? Nie chciało ci się nawet mnie wysłuchać...

Oskarżał ją z gniewem, zapalczywie. Czuła, że jeżeli ma dla niej w ogóle jakieś uczucie, to wyłącznie nienawiść. W porządku, pomyślała z goryczą. Przynajmniej w tym jed­nym jesteśmy zgodni.

- Tak czy owak - wzruszył ramionami - to już prze­szłość. Teraz obchodzi mnie jedynie przyszłość.

- Czego ode mnie chcesz?

- Nic, czego byś mi już nie dała. Stwierdził to tak ironicznie, że zlodowaciała.

- Jeśli myślisz, że...

- Myślę, że powinniśmy już iść. Przepadnie nam rezer­wacja.

Objął ją w talii i przechodząc przez hol, otworzył drzwi do pokoju ojca.

- Wychodzimy już - zawołał serdecznie, a Ralph uniósł rękę w geście pożegnania.

- Bawcie się dobrze.

Słońce zaszło. Powietrze pachniało, a dom otaczała aksa­mitna cisza. W gęstniejącym mroku widać było nietoperze lecące w stronę starej stajni. Na podjeździe czekało wypoży­czone przez Nicka srebrne bmw. Z pełną ironii dwornością otworzył przed nią drzwi, pomógł jej wsiąść, a potem usiadł obok i zapiął pas.

Marzyła o tym, żeby mieć odwagę powiedzieć: idź do diabła, nigdzie nie pojadę, ale nie potrafiła tego zrobić. Śmiertelnie się go bała. Jego gniewu, a jeszcze bardziej nie­samowitego uroku. Najlżejszym dotykiem był w stanie pod­niecić ją do szaleństwa.

- Zapnij pas. - Nie usłuchała od razu, więc zrobił to sam.

Przechylając się, delikatnie musnął jej pierś. Wciągnęła głoś­no powietrze.

- Był czas, gdy lubiłaś mój dotyk.

Głos uwiązł jej w gardle. Nick przesunął palcami po wy­pukłości piersi i uśmiechnął się.

- I chyba dalej lubisz.

- Nienawidzę!

- Przekonamy się o tym później.

Wypowiedział te słowa łagodnie, lecz zabrzmiały jak groźba. Zadygotała, gdy zapalił silnik i z piskiem opon wy­jechał na szosę.

Restauracja znajdowała się na peryferiach Lopsley. Jechali tam zaledwie dziesięć minut, ale Raine miała wrażenie, że trwało to całą wieczność.

W granatowym zmierzchu i świetle latarni czarno-biały budynek ze spadzistym dachem wyglądał jak domek z bajki. Ich stolik stał przy oknie.

- Na co masz ochotę? - zapytał Nick, gdy podano im jako poczęstunek doskonałą sherry.

- Naprawdę nie wiem. Może ty wybierzesz coś dla nas obojga.

Zrobił to chętnie i jak się zdaje, pamiętał świetnie, co lubiła, a czego nie. Kiedy tylko kelner odszedł, pochyliła się nad stolikiem, lecz nim zdążyła wypowiedzieć cisnące się jej na usta pytanie, Nick pokręcił głową.

- Najpierw zjedzmy.

Och, jakże go nienawidziła za to, że tak łatwo kontroluje sytuację.

Zarówno jedzenie, jak wino były pierwszorzędne, ale Raine jadła mało, a piła jeszcze mniej, przez cały czas odwraca­jąc głowę do okna. Dopiero gdy podano kawę i zostali zupeł­nie sami, Nick zagadnął chłodno:

- Chciałaś, zdaje się, o coś spytać. Spojrzała mu prosto w oczy.

- Mów, o co chodzi, co to za gierki. Zabawiłeś się już, więc może teraz...

- Bawić to się dopiero będziemy. - Zerknął znacząco na jej piersi. - Wprost doczekać się nie mogę. Jeśli jest coś, w czym jesteś autentycznie niedościgniona, to w pasjonują­cej grze zmysłów.

Wolała nawet nie myśleć, co sobie zaplanował. Broniąc się przed strachem, usiłowała przywołać obraz Kevina. Za miesiąc wezmą ślub i już nigdy... Niestety, widziała jedynie mgłę.

Jakby doskonale o tym wszystkim wiedział, Nick uśmiechnął się lekko.

- A co do gry, którą rzekomo prowadzę... Nie, to nie jest gra. W życiu nie byłem poważniejszy. Wydaje mi się, że czekałem na tę chwilę całe życie.

- To znaczy na co?

Poruszył głową i w świetle świecy jego szafirowe oczy błysnęły jak srebro.

- Na ciebie. Ścisnęło się jej serce.

- Za miesiąc wychodzę za mąż. Czy nie uważasz, że to trochę spóźnione wyznanie?

Starała się, by zabrzmiało to lekko, a nawet żartobliwie.

- Zrobiłoby ci to różnicę, gdybym zjawił się wcześniej?

- Nie.

- Też tak sądzę. A wtedy, rok temu, uciekłaś jak tchórz.

- Nazywaj mnie, jak sobie chcesz, ale ja jutro wyjeż­dżam do Mayfair i mam zamiar zostać tam aż do ślubu. Jeśli więc masz mi w ogóle coś do powiedzenia, zrób to lepiej teraz.

- Mam ci wiele do powiedzenia - oświadczył ze złością. - Po pierwsze: nigdzie nie pojedziesz.

- Zaraz mi pewnie powiesz, że w ogóle nie wyjdę za mąż.

- Zgadza się. Nie wyjdziesz. Przynajmniej nie za Kevina.

- Co masz na myśli, mówiąc: „nie za Kevina”?

- A to, że zerwiesz zaręczyny i poślubisz mnie. Oznajmił to tak spokojnie, tak zwyczajnie, że dopiero po chwili dotarł do niej sens jego słów.

- Jesteś chyba niespełna rozumu, jeśli sądzisz... - Urwa­ła i policzyła do dziesięciu, starając się opanować. Potem tonem, jakim mówi się do niezbyt rozgarniętego dziecka, powiedziała dobitnie: - Pół roku temu Kevin poprosił ranie o rękę, a ja te oświadczyny przyjęłam. Wiem, że zaręczyny znaczą dla ciebie niewiele, ale dla mnie jest to poważne przyrzeczenie.

- Które niestety będziesz musiała złamać.

- Tak jak ty swoje? - Spostrzegła, że zacisnął zęby, i uznała, że trzeba korzystać z chwilowej przewagi. - Rozumiem, że ty i Tina się nie pobraliście. Wiem, ze cię uwielbiała, więc niech no zgadnę... Ktoś jej powiedział, jaką jesteś świnią, czy też może znudziła ci się i rzuciłeś ją? Nickowi pociemniały oczy.

- Mylisz się. Nikt jej nic nie powiedział ani od niej nie odszedłem. Wzięliśmy ślub tuż przed Bożym Narodzeniem.

Raine poczuła się tak, jakby dostała cios pięścią.

- W takim razie - wybąkała zaszokowana - skoro jesteś żonaty...

- Jestem wdowcem - powiedział martwym tonem.

- Co takiego?!

- Tina umarła.

- O, Boże, Nick, przepraszam cię. Nie miałam pojęcia...

- Pewnie, że nie miałaś pojęcia. Nie pozwoliłaś sobie nic wyjaśnić. Ani telefonicznie, ani listownie, ani osobiście. Nie znając faktów, wesolutko rzucałaś głupie uwagi i,..

- Powiedziałam już, że cię przepraszam - przerwała zde­nerwowana. - Gdybym wiedziała, nie byłabym taką jędzą. Nick, proszę cię, czy mógłbyś wyjaśnić mi to teraz?

- Nie. Dałem ci szansę, ale ją odrzuciłaś. Od tej chwili będziesz po prostu robić to, co ci każę. Wszystko, co ci każę - podkreślił.

- Ale o tym, żebym zerwała zaręczyny, nie mówiłeś chy­ba poważnie?

- Śmiertelnie poważnie.

- Nick, proszę cię... Ty nic nie rozumiesz. Trzy miesiące temu ustaliliśmy datę ślubu. Sprawy zaszły za daleko. Nie­możliwe, żebym teraz się wycofała.

- W takim razie Somersby to zrobi. Moja w tym głowa.

- Jak chcesz do tego doprowadzić?

- Jeśli okaże się to koniecznie, powiem mu o nas, o tym, co się stało ubiegłej jesieni.

Mogła się tego spodziewać.

- Uważasz, że poprosi mnie wtedy o zwrot pierścionka? Uśmiechnął się złośliwie.

- Anie?

O, tak. Znała aż za dobrze zapatrywania Kevina - a mo­że tylko jego matki - na temat przygodnego, czy choćby przedmałżeńskiego seksu. Nigdy o tym otwarcie nie mó­wił, ale...

- Nie? - powtórzył Nick, przerywając jej milczenie.

- On mnie kocha...

- Ale niezbyt mocno. Wydaje mi się, że zależy mu raczej na odpowiedniej żonie - pięknej, posłusznej, niezbyt wyma­gającej... Mówiąc brutalnie, ten twój arystokrata to zimna ryba i jeśli będę zmuszony uświadomić mu, jaką namiętną jesteś kochanką, nie tylko przeżyje szok, ale prawdopodobnie śmiertelnie się wystraszy. Może więc byłoby dla niego mniej bolesne, gdybyś mu zwyczajnie powiedziała, że się pomyli­łaś, dlatego zrywasz zaręczyny.

- Nie mogę tego zrobić - szepnęła, zaciskając mocno dłonie. - Nie chcę.

- No cóż, wszystko mi jedno jak, zaręczyny mają być zerwane.

- Jeśli nawet tak się stanie, to za ciebie nie wyjdę. Nigdy!

- Wyjdziesz, wyjdziesz... - Zauważył, że zadrżała i uśmiech­nął się złowieszczo.

Cudem tylko zwalczyła chęć, żeby wstać, wybiec z restau­racji i uciekać, uciekać, gdzie ją oczy poniosą.

- A mógłbyś mi wyjaśnić dlaczego?

- Bo kochasz swojego ojca.

- Jeśli myślisz, że wyjdę za ciebie, ponieważ tato tak by sobie życzył...

- Nie. Zrobisz to, bo ja tak chcę.

- Ale ja nie chcę! Nie znoszę cię!

- Ze wzajemnością.

- Nie mam zamiaru zastąpić ci Tiny.

- O, bez obawy, nie byłabyś w stanie. Tina była kimś naprawdę niezwykłym.

- No, to dlaczego chcesz się ze mną ożenić? Zupełnie nie rozumiem.

Raptem pojęła wszystko. Nick cierpiał po stracie żony. Jej pragnął wyłącznie jako kochanki. Zaraz zresztą potwierdził ten domysł.

- Bo jesteś mi potrzebna w łóżku. Uciekłaś, ale nie potrafię cię zapomnieć. - Na moment pozwolił sobie na ujawnienie goryczy. - Jest tak, jakbym się dał zaczarować i myślę, że ten czar da się odczynić tylko w jeden sposób. Weźmiemy ślub i będę się tobą sycił tak długo, aż czar pryśnie. A to, że mnie nienawidzisz, doda tylko naszemu związkowi pieprzu.

Raine poczuła się nagle chora. Tamten wspólny tydzień odarł ją całkowicie z szacunku dla samej siebie i spustoszył emocjonalnie. Związek, o którym mówił Nick, prawie na pewno by ją zabił.

- Zdaje się, że zaczynam coś pojmować - odezwał się zjadliwie, widząc, jak przygasła.

- Mam już dość tej zabawy - odburknęła, starając się ukryć strach. - Najwyższy czas, żebyś mi powiedział jasno... - Przerwała na widok czwórki rozweselonych gości, którym wskazano stolik obok.

- Trzeba będzie zmienić lokal - powiedział cicho Nick i dał znać kelnerowi, że chce uregulować rachunek.

Noc była przepiękna. Na rozgwieżdżonym niebie świecił księżyc. Leciutki wiatr poruszył pnącym się bluszczem i po­targał Raine grzywkę, a potem, jakby dla zabawy, rozgonił po szafirowym niebie parę szarych smug. Wyglądały jak dymne sygnały.

Nick wsadził ją do samochodu i zanim wśliznął się za kierownicę, zdjął marynarkę i rzucił na tylne siedzenie. Odgrodzeni ciszą, ujechali parę kilometrów, gdy nagle, nie zważając na protesty Raine, Nick zjechał z szosy w bocz­ną leśną aleję. Wycinając przednimi światłami tunel mię­dzy gęstymi drzewami, jechali krętą drogą. Nick zatrzymał się na skraju polanki pod bukami. Z ciemności wyłoniły się rysy jego wyrazistej twarzy, spod uniesionych powiek błysnęły oczy.

- Nie masz się czego bać. - Jego głos zabrzmiał łagodnie i drwiąco.

- Nie boję się - skłamała. - Ale nie chcę być tu z tobą. Chcę jechać do domu.

Sięgnął, by odpiąć jej pas.

- Najpierw musimy rozmówić się na osobności. Uniosła głowę.

- W porządku. Mów! Powiedz mi, dlaczego uważasz, że potrafisz zmusić mnie do małżeństwa.

- Bo jestem w stanie zrujnować twego ojca.

ROZDZIAŁ CZWARTY

Zabrzmiało to tak melodramatycznie, tak teatralnie, że Raine zachciało się śmiać.

Czy groźba Nicka mogła być jedynie wymysłem, mają­cym na celu zdenerwowanie jej i wyrównanie rachunków? Ależ oczywiście! Tylko takie wyjaśnienie miało jakikolwiek sens! Chociaż...

- Myślisz, że żartuję? - zapytał, zupełnie jakby czytał w jej myślach.

- A nie? - Uśmiechnęła się zalotnie. W ciemności jego oczy błysnęły zimno.

- Pozostawiam to twemu osądowi. Powiem tylko, że to nie przeze mnie twój ojciec będzie prawdopodobnie zmuszo­ny zwinąć interes... Jeśli mi nie wierzysz, sama go o to zapytaj. Chociaż wolałbym, żebyś tego nie robiła.

- Założę się, że to nieprawda.

- Powody są inne, niż myślisz. Poczuła, że oblewa ją zimny pot.

- Ile jest ci winien?

- Wystarczy, gdy powiem, że dużo więcej, niż mógłby obecnie zarobić.

Nie, to nie mogła być prawda.

- Recesja faktycznie nadwyrężyła mocno finanse na­szej firmy, ale gdyby działo się aż tak źle, tobym o tym wiedziała.

Nick zaprzeczył ruchem głowy.

- Ralph stara się chronić cię przed zmartwieniami i właś­nie dlatego wolałbym, żebyś z nim o tym nie rozmawiała. Nie jest już młody, zdrowie też ma nietęgie...

Wszystkie dotychczasowe lęki uderzyły w nią nagle ze zdwojoną siłą.

- Choruje na serce? - przerwała gwałtownie.

- Nie, nie - zapewnił ją, ale odniosła wrażenie, że zrobił to zbyt szybko.

- Nick, błagam cię, powiedz mi prawdę.

- To jest prawda. Wierz mi, jeśli chodzi o zdrowie, nie ma powodu do obaw.

Jego słowa brzmiały wiarygodnie, ale wciąż wydawało jej się, że Nick coś ukrywa.

- Próbujesz mi zatem powiedzieć...

- Niczego nie próbuję. Mówię ci po prostu, że włożyłem w firmę twojego taty tyle forsy, że w gruncie rzeczy jestem obecnie jej właścicielem.

- Nie wierzę - szepnęła. - Kłamiesz.

Nawet się nie silił, by odeprzeć oskarżenie. Siedząc bez ruchu, Raine patrzyła na swoje zaciśnięte ręce i usiłowała sobie przypomnieć wypadki z ubiegłego roku. Recesja do­tknęła mocno rynek nieruchomości. Zdarzało się, owszem, że ojciec wyglądał na wyraźnie zaniepokojonego, ale zawsze umiał wybrnąć z tarapatów. Przypomniała sobie, jak mówił:

Dostaliśmy mocno w kość, nie da się ukryć... Ale sprawy mają się już lepiej. Niedługo całkiem wyjdziemy na prostą”. Dopiero teraz stało się dla niej jasne, że nie chciał jej martwić. Jakaż była bezmyślna, ślepa, egocentryczna! Uwierzyła mu na słowo i pozwoliła, żeby samotnie niósł na swych barkach cały ciężar kłopotów. A bardzo niedawno, gdy układając we­selny budżet, dopytywała się o obecną sytuację finansową, po chwili wahania powiedział serdecznie: „Niczym się nie trap. Jeśli tylko masz pewność, że Kevin to mężczyzna two­ich marzeń, wydaj, ile trzeba”.

Och, tato, zaszlochała w myślach. Tak mi przykro. Prze­praszam cię, przepraszam...

- Dalej myślisz, że kłamię? - Nick ujął ją pod brodę.

- Nie - odpowiedziała z goryczą, wyszarpując głowę. -Jestem pewna, że postąpisz dokładnie tak, jak zapowiedzia­łeś. Ale... ten pomysł, żeby zmusić mnie do małżeństwa... Od dawna się z nim nosisz?

Uśmiechnął się nieprzyjemnie.

- Zgadnij sama.

- Od kiedy dowiedziałeś się od taty, że ja i Kevin ustali­liśmy datę ślubu?

- Trafiłaś w dziesiątkę. Nie pozwolę ci wyjść za mąż za jakiegoś ministerialnego wymoczka. Zostaniesz moją żoną, choćbym nawet miał zachować się jak gangster. I co ty na to? - dorzucił niecierpliwie, gdy nie zareagowała.

- Cóż, realizuj swój plan przejęcia, ale obawiam się, że tym razem się przeliczyłeś. Chociaż będzie mi bardzo smutno patrzeć, jak tato traci dorobek całego życia, a jak sam zaznaczyłeś, nie jest już młody... Po prawdzie, zbliża się do wieku emerytalnego...

- Emeryt musi mieć za co żyć.

- Kevin nie jest biedakiem.

Nick roześmiał się z autentycznym rozbawieniem.

- Czy ty naprawdę wyobrażasz sobie, że Somersby bę­dzie łożył na utrzymanie twojego ojca i Marthy?

Raine zacisnęła zęby.

- Jeśli nie wyjdę za mąż, sama o wszystko zadbam. Znaj­dę jakąś pracę i...

- Byle bardzo dobrze płatną.

- Dlaczego? - warknęła, zrażona bardziej jego tonem niż słowami.

- Bo będziesz musiała się przeprowadzić. Tak się, wi­dzisz, składa, że w moje ręce przechodzi nie tylko firma, ale i wasza posiadłość.

Raine skurczyła się w fotelu, przybita i oszołomiona. Kie­dy trochę rozjaśniło się jej w głowie, nie odnalazła już w so­bie woli walki, a jedynie jakieś tępe przyzwolenie dla tego, co się stało. Tak miało być.

-I co ty na to, Raine?

Powtarzał się i drwił z niej, ale tym razem odpowiedź musiała być inna. W żadnym razie nie mogła dopuścić do tego, by najdroższy jej człowiek stracił na stare lata swój dom. Postanowiła pójść z Nickiem na kompromis, wywal­czyć coś mniej wiążącego niż małżeństwo.

- Przypuśćmy, że zgodziłabym się sypiać z tobą, kiedy byś tylko zechciał.

Roześmiał się chrapliwie.

- Myślisz, że mam zamiar zakradać się do ciebie co noc jak Romeo? Śmieszne.

- W porządku. Będę z tobą żyła otwarcie.

- A ojciec? Nie martwiłoby go to? Ma prawo oczekiwać, że jego córka będzie żyła obyczaj nie. Czy właśnie dlatego nie powiedziałaś mu o tym, co się stało rok temu?

- Skąd wiesz, że nie powiedziałam?!

- Bo kiedy tu przyjechałem, a ty ulotniłaś się z domu, sam mu o wszystkim opowiedziałem.

- Co zrobiłeś?!

- Wszystko mu opowiedziałem - powtórzył.

- Jak mogłeś?! Nie miałeś prawa!

- W zaistniałych okolicznościach uznałem to za najuczciwsze wyjście.

- Ja nie...

Położył palec na jej ustach.

- Przyszło mi do głowy, że możesz być w ciąży i że zrobisz coś głupiego.

- Na przykład zdecyduję się usunąć ciążę? Nigdy...

- Nie mogłem być tego pewien, a mając zobowiązania w Bostonie...

- To znaczy narzeczoną - przerwała gorzko. Na sekundę stężała mu twarz.

- W tym czasie - kontynuował nieporuszony - tak z przyczyn osobistych, jak i zawodowych nie mogłem bez końca tkwić w Anglii, więc zależało mi na tym, żeby Ralph znał prawdę. Ogólnie rzecz biorąc, przyjął to bardzo spokojnie. Potem wypiliśmy sobie po kieliszeczku i opowiedział mi o Beatrice... co wyjaśnia bardzo wiele.

Raine była zdumiona. Ojciec, tak się jej przynajmniej zdawało, nie opowiadał nigdy o swej siostrze. Beatrice była urodziwa, ale bardzo lekkomyślna. Zmarła w wieku dzie­więtnastu lat w wyniku nielegalnie przeprowadzonego zabie­gu przerwania ciąży.

Oczy Raine napełniły się łzami. Ojciec włożył tyle wysił­ku, żeby wpoić jej zasady moralności. Musiał poczuć się bardzo dotknięty tym, co usłyszał od Nicka, a mimo to nie zmienił stosunku do niej. Nie obwiniał jej ani nie prawił morałów. Nigdy nie dał po sobie poznać, że wie, co się zdarzyło.

- W tej sytuacji - mówił dalej Nick - na pewno nie chcia­łabyś po raz drugi sprawić mu zawodu. W każdym razie, jeśli chodzi o związek ze mną, masz do wyboru albo małżeństwo, albo w .ogóle nic.

- A jeśli nie zgodzę się wyjść za ciebie?

- Naprawdę musisz pytać?

Wiedziała aż za dobrze, że w sprawach, na których mu zależało, potrafił być bezwzględny.

- Powiedzmy zatem, że weźmiemy ślub. I co ci to da? Lekko przymrużył oczy.

- Rozkosz.

- Mam na myśli ojca - warknęła, oblana pąsem.

- Jak tylko zostanie moim teściem, firma i dom wrócą do niego.

- To się nazywa wielkoduszność!

- Jestem pewien, że okażesz się jej warta. Przygryzła wargę.

- Myślisz, że ile czasu...

- Potrwa nasze małżeństwo? - dokończył za nią. - Poży­jemy, zobaczymy.

- Czyli że jest to wyrok bezterminowy. - Z goryczą po­kiwała głową.

- Można na to i tak patrzeć - odparł gniewnie.

- A jak inaczej mam to widzieć? Przecież tak naprawdę nie zależy ci na mnie. Jestem ci niezbędna nie jako żona, tylko jako...

- Wolałabyś, żebym powiedział, że cię kocham?

- Nie! I tak bym nie uwierzyła. Wolę już szczerość. Przy­najmniej wiem, na czym stoję.

Nie była jednak w stanie ścierpieć myśli o wyjeździe do Bostonu i zamieszkania w domu, który dzielił z Tiną.

- Tylko że... Ameryka jest tak daleko, i w ogóle... Chciałabym być bliżej taty.

- Kto powiedział, że zamieszkamy w Stanach?

- Przez pewien czas będziesz w Anglii, wiem, ale...

- Myślę, że jeśli sprawy potoczą się zgodnie z planem, to przeniosę się tu na stałe. A w ogóle - dodał z lekkim zniecier­pliwieniem - z radością zamieszkam w „Białych damach”, jeśli miałoby ci to pomóc podjąć decyzję.

- Muszę to wszystko przemyśleć. - Popatrzyła przed sie­bie. Za szybą samochodu kołowały w świetle księżyca srebr­ne bukowe liście.

- Świetnie. Daję ci czas do rana. A póki co... - Nim zdążyła uzmysłowić sobie, co się dzieje, ujął jej lewą rękę, zsunął zaręczynowy pierścionek z palca i schował go do kie­szeni.

- Co robisz? - syknęła.

- Miałbym się z tobą całować, gdy nosisz pierścionek od innego mężczyzny? Nie odpowiada mi to... a szkoda mar­nować taką romantyczną noc.

- Nie dotykaj mnie! - krzyknęła. - Nienawidzę tego.

- Już to słyszałem, ale ośmielam się wątpić. Może rozum każe ci tak mówić, ale twoje ciało pragnie czego innego. Mam to udowodnić?

Nie musiał niczego udowadniać. Serce już teraz biło jej szybciej. Instynkt samozachowawczy nakazywał otworzyć drzwi i uciekać, lecz czuła się jak zahipnotyzowana. Prze­szłość i przyszłość przestały mieć znaczenie. Liczyło się wy­łącznie to, co działo się teraz, i to, co odczuwała.

- Zawieź mnie do domu - zażądała drżącym głosem. Jakby odczytując jej najskrytsze myśli, odgarnął jedwabi­ste włosy, nachylił się i przylgnął wargami do szyi.

- Nie! Nie słyszysz, co mówię?!

- Biedactwo - zakpił delikatnie. - Śmiertelnie przerażo­na mała myszka...

Poczuła, że zaczyna rozkładać siedzenie.

- Nick, proszę cię- szepnęła. W jej oczach zobaczył pod­niecenie i łzy strachu.

- Nie panikuj - powiedział ironicznie. - Wątpię, czy na­wet przy twojej współpracy dałbym radę kochać się z tobą na przednim siedzeniu samochodu. Kierownica trochę przeszkadza, a tak generalnie - nie jestem zwolennikiem szyb­kich numerów. Obiecuję ci, że znajdziesz się w raju... - Po­wiódł powoli palcem po jej wargach. - Teraz chcę cię tylko pocałować. Zesztywniała.

- Pocałuj mnie - powiedział z taką tęsknotą, że aż ją to zdumiało i odebrało wszelką chęć obrony.

Miała nadzieję, że już nigdy nie dopuści do głosu swoich najskrytszych pragnień. Kiedy Kevin oświadczył się jej, zo­baczyła przed sobą szansę utrzymania ich w ryzach.

- Nie szalej, Raine - powiedział delikatnie Nick, jakby dokładnie znał jej odczucia. - Tylko dlatego, że przeraża cię własna zmysłowość, nie możesz odciąć się od ludzkich uczuć i żyć jak nieszczęsna pani z Shalott.

Potrafiłaby tak żyć - i żyłaby - gdyby Nick przemocą nie wdarł się znowu w jej świat. Ale coś ją obezwładniało, nie potrafiła go odepchnąć.

- Chciałabym umrzeć...

- Spójrz na mnie! - Obrócił do siebie jej twarz. - Napra­wdę jesteś taka nieszczęśliwa?

- Nigdy dotąd nie miałam takich myśli - powiedziała, żałując swoich słów.

- Odpowiadaj na pytanie! - powiedział tak szorstko, że aż ją to poruszyło, ale z pomocą przyszły jej upór i duma.

- Nie bój się - zapewniła go prawie ze śmiechem. - Do jutra zbiorę siły.

Gotowa była przysiąc, że odczuł ulgę.

- W takim razie lepiej skorzystam z dzisiejszej słabo­ści. - Poszukał jej miękkich ust i rozkoszował się nimi, póki Raine sama nie zatraciła się w pocałunku. Gdy wresz­cie oderwali się od siebie, była oszołomiona i rozgorącz­kowana.

Pozbawiona ciepła jego ramion, zadygotała i potarła ręką obrzmiałe wargi, jakby chciała z nich zetrzeć wspomnienie jego ust.

- Było aż tak źle?

- Wolałabym już całować się z ropuchą.

Roześmiał się z niedowierzaniem i pogładził ją po policzku.

- Zawsze wiedziałem, że będziesz się musiała cało­wać z wieloma ropuchami, póki nie znajdziesz swojego księcia.

Siedziała wyprostowana, z lekko odrzuconą w tył głową. Jak mógł się zgrywać, kiedy jej było tak źle?

- Chciałabym wracać do domu - rzuciła z irytacją.

- Już się robi.

Kiedy ruszyli, Raine doszczętnie wyzuta z sił, z zamknię­tymi oczami, zapadła się w fotel, niezdolna myśleć ani od­czuwać. Pragnęła tylko jednego - usnąć i zapomnieć.

Było już po północy, gdy senną i zataczającą się ze zmę­czenia Raine Nick wprowadził do domu. W holu słychać było jedynie tykanie wiekowego zegara, stojącego na półpiętrze przy schodach. W drzwiach pokoju Nick pocałował ją lekko.

- Wyśpij się, najdroższa. Dobranoc. Rano czekam na od­powiedź.

Szybko umyła zęby, jak kłoda padła na łóżko i momen­talnie usnęła.

Budziła się powoli, opornie, nie wiedząc po co, choć wi­tało ją słońce. Leżała i patrzyła w belkowany sufit, a pamięć stopniowo podsuwała jej kolejne obrazy. Pamiętała wszystko i to aż za dobrze. Jak mogła okazać się taką idiotką bez charakteru? Obiecywała sobie, że nic takiego nigdy, przenig­dy się już nie powtórzy, że będzie panią swoich uczuć. Och, dlaczego, dlaczego właśnie teraz, gdy życie zaczynało toczyć się normalnie, Nick wrócił, żeby zburzyć jej z takim trudem wywalczone poczucie bezpieczeństwa?

Może jednak lepiej będzie zerwać zaręczyny z Kevinem. Byłoby nie fair wikłać go w małżeństwo, skoro w gruncie rzeczy mało ją obchodził. Tylko czy właśnie w pierwszym rzędzie nie dlatego zgodziła się za niego wyjść? Dlatego, że nie zależało jej na głębokim związku? Że Kevin nie był w stanie zranić jej tak, jak zrobił to Nick?

Biedny Kevin. Odczuła prawdziwy wstyd.

Jego uczucie może i nie było zbyt silne, ale zapewne kochał ją tak, jak umiał. I w tej sytuacji, na mniej niż miesiąc przed ślubem, w fazie daleko zaawansowanych przygoto­wań, miała mu powiedzieć, że się pomyliła? A innego wybo­ru nie miała. Nick był potworem bez serca. Jeśli uznałby to za konieczne, powiedziałby Kevinowi wszystko. Ale czy na­prawdę gotów byłby zrujnować ojca? Miała wrażenie, że wzajemnie się lubią i szanują. Znowu poczuła się niepewnie. Ojca znała zbyt dobrze, żeby podejrzewać go o spisek z Nickiem. Niemożliwe, żeby dla własnego dobra sprzedał ją człowiekowi, którego nienawidziła.

Jak zatem należało postąpić? Ważyła rozmaite za i prze­ciw, myślała i myślała, aż rozbolała ją głowa, a mimo to wcale nie była bliższa podjęcia decyzji. Roztrzęsiona i sko­łowana, wstała z łóżka. Wzięła prysznic, założyła rozkloszowaną spódnicę i top w kolorach jesieni, skręciła włosy w wę­zeł na czubku małej kształtnej głowy, zrobiła sobie leciutki makijaż.

Wiedziała, że Nick czeka na odpowiedź. Przejmował na własność firmę i dom - wszystko, co kiedyś należało do niej i do ojca. Może nawet te ciuchy, które miała na sobie... Czyżby? Przecież to tylko on tak twierdził. A jeśli to czysta fikcja, kłamstwo od początku do końca? Przypuśćmy, że zakładał, iż ona nie zapyta o nic ojca... Zbiegła po schodach, otworzyła drzwi do słonecznej jadalni i z ulgą zobaczyła, że ojciec jest sam. Nachylony nad filiżanką, czytał niedzielną gazetę.

Nieco zdziwiony gwałtownością, z jaką weszła, zerknął znad okularów.

- Coś się stało?

- Nie, nie... Zastanawiałam się, czy już wstałeś.

- Ależ naturalnie. Jest po dziesiątej. - Odłożył gazetę, zdjął okulary, sięgnął po dzbanek i nalał im obojgu kawy. - Pewnie wróciliście wczoraj późno... Spędziłaś wieczór przyjemnie?

- Bardzo. - Usiadła przy stole.

- Cieszę się, że ty i Nick wreszcie się dogadaliście.

- W jakiej sprawie?

W oczach ojca pojawił się cień zawodu.

- No wiesz... - zaczął niepewnie. - Nick miał pewne plany. Chciał je z tobą omówić.

Plany to on miał, owszem! Jeśli ojciec je znał, to wiedział, jaki jest Nick. A może nie?

- Właśnie dlatego...

- Tato - przerwała, nie wytrzymując rozsadzającego ją napięcia. - Chcę cię o coś zapytać i proszę, bardzo proszę, bądź ze mną szczery.

- Wal prosto z mostu! - Powiedział to serdecznie, ale czuła, że jest zaniepokojony i zmieszany.

- Co się dzieje z firmą? Odwrócił wzrok i włożył okulary do futerału.

- Nie jest, niestety, zbyt różowo. Ale nie zawracaj tym sobie głowy. Nick zechciał wyłożyć trochę pieniędzy i...

- Ile?

- Dość dużo - przyznał jeszcze bardziej zakłopotany. A zatem Nick nie kłamał.

- Miedzy innymi dlatego poprosiłem go, żeby przejął ster na czas mojej rekonwalescencji. Ma teraz w Anglii również inne interesy, a dobrze jest, gdy pewne sprawy zostają w ro­dzinie.

- Można to i tak nazwać. - Uśmiechnęła się nienaturalnie wesoło. - Wczoraj wieczorem poprosił mnie o rękę. Przyję­łam oświadczyny.

- Bardzo się cieszę!

- Wiem, że to wszystko stało się tak nagle i... - zadrżał jej głos -jakoś będę musiała powiedzieć Kevinowi, że nasze zaręczyny były pomyłką.

Prawdopodobnie odgadł jej łęk, gdyż pogładził ją po ręce.

- Lepiej przyznać się do tego teraz, dopóki nie jest za późno.

- Nigdy nie lubiłeś Kevina...

- Osobiście nic do niego nie mam. Rzecz w tym, że nigdy nie byłem przekonany, że to mężczyzna w twoim typie.

- A Nick? Twoim zdaniem pasujemy do siebie jak ulał?

- Nie mam racji?

Dziwiło ją, że tak spokojnie zaakceptował to, co zapewne musiało być dla niego czymś w rodzaju trzęsienia ziemi.

- Wiedziałeś, że był żonaty?

- Naturalnie, że wiedziałem.

- I nic mi nie... - Zerknęła w okno i nagle umilkła. Zobaczyła dwóch mężczyzn zbliżających się do siebie z przeciwnych kierunków. Poderwała się z krzesła i wybieg­ła na próg.

W lekkich, dopasowanych spodniach i białej trykotowej koszuli Nick wyglądał zgrabnie i bardzo męsko. Swobodny strój nie osłabiał wrażenia chłodnej wyniosłości, która najwyraźniej peszyła Kevina, ubranego bardzo starannie w eleganckie spodnie z grubego materiału, tweedową spor­tową koszulę i wełniany krawat.

Zdążyła usłyszeć, jak wymieniają kulturalne, acz - przy­najmniej ze strony Kevina - mało serdeczne słowa powita­nia. Był wyraźnie spłoszony. Czuła, że wszystko przemyślał i żałował swojej wczorajszej rejterady. Podszedł do niej i jakby chciał wszem i wobec pokazać, kto tu rządzi, wziął ją w ramiona i mocno pocałował. To najzupełniej nieoczekiwa­ne i nie leżące w jego naturze zachowanie zbiło Raine z tro­pu. Minęła dobra chwila, nim oswobodziła się z jego objęć. - Kevin - powiedziała pospiesznie, łowiąc groźny błysk w oczach Nicka. - Wejdźmy do środka, muszę z tobą poroz­mawiać. .. W cztery oczy.

ROZDZIAŁ PIĄTY

Wzięła narzeczonego za rękę i pociągnęła do domu. Na szczęście salonik był pusty. Zamknęła drzwi i wskazując Kevinowi fotel przy kominku, usiadła naprzeciwko.

- Co się dzieje? - zapytał zaalarmowany jej nienatural­nym zachowaniem. - Coś niedobrego?

- Nie... Tak... Bo... Słuchaj, sama już nie wiem, jak to powiedzieć... Nie mogę za ciebie wyjść.

Spojrzał na nią mniej więcej z taką miną, jakby oznaj­miała mu na przykład, że nie podoba jej się jego krawat.

- Nie mogę za ciebie wyjść - powtórzyła ostrzej.

- Co ty pleciesz, maleńka? - sprzeciwił się łagodnie. -Jeśli coś cię uraziło, zaraz to naprawimy.

Zaprzeczyła ruchem głowy.

- Nie, ja...

- To ma związek z twoim kuzynem, tak? - Na przystoj­nej twarzy Kevina pojawiło się napięcie. - Od początku czu­łem, że z tej wizyty wynikną same kłopoty.

- Nick nie ma z tym nic wspólnego. Po prostu doszłam do wniosku, że nasze małżeństwo byłoby jedną wielką po­myłką.

Somersby odetchnął z wyraźną ulgą.

- To tylko nerwy - oświadczył zdecydowanie. - Nic więcej. Mama ostrzegała mnie, że to się zdarza. Często kobietę przed samym ślubem opadają wątpliwości. Z moją siostrą też tak było. Ale za dzień czy dwa wrócisz do równowagi i...

- Niestety. To nie są żadne chimery - przerwała gwałtow­nie. - Przykro mi, naprawdę nie mogę zostać twoją żoną.

- Czy... - Zdjął okulary, otarł czoło nieskazitelnie czystą chusteczką. - Chodzi o to, że... hm... Niepokoi cię fizyczny aspekt naszego związku?

- Nie, oczywiście, że nie - odpowiedziała, pąsowiejąc.

- Wiesz dobrze, żabko, że nie musisz się o to martwić - zapewnił zażenowany. - Ja...

- Nie o to chodzi - przerwała, nie dając mu dojść do słowa. - Po prostu pobierając się, popełnilibyśmy błąd. Nie pasujemy do siebie, nie byłabym dla ciebie dobrą żoną.

Powaga, z jaką mówiła, sprawiła, że coś wreszcie zaczęło do niego docierać. Zaniepokoił się na dobre, ale jeszcze nie potrafił uwierzyć w to, co usłyszał.

- Lorraine, ty tak nie myślisz. Boisz się może, ale do jutra...

- Przemyślałam to dokładnie. Nie zostanę twoją żoną. Jest mi tylko przykro, że pewne sprawy uświadomiłam sobie zbyt późno.

Popatrzył na nią, jakby otrzymał cios w brzuch. Poczer­wieniały mu uszy, w wodnistych oczach pojawiło się przera­żenie.

- Słuchaj... Rozesłaliśmy już przecież zaproszenia. Jak tak można.

- Przepraszam - wyszeptała.

Kevin zerwał się z fotela.

- Co powie moja matka?! Wyobrażasz sobie? Lorraine, proszę... Nie możesz mi tego zrobić! Wszyscy znajomi będą się ze mnie nabijać.

- Nie chcę, żebyś cierpiał - powiedziała szczerze.

- Skoro tak, to daj spokój fanaberiom i szykuj się do ślubu. Matka nigdy o niczym się nie dowie.

- To nie są fanaberie - powtórzyła znękana. - Nie mogę za ciebie wyjść.

- A to dlaczego? Co takiego zrobiłem, że mnie tak tra­ktujesz?!

- Nic nie zrobiłeś. To wszystko przeze mnie.

- No, to weź się w garść. Jestem pewien, że potrafimy rozwiązać każdy problem.

Rozmowa utrzymana w podobnym tonie przeciągała się w nieskończoność. Kevin to wycofywał się, to przekony­wał, coraz bardziej zdesperowany i zgniewany, a Raine z uporem, o który by się nie posądzała, trwała przy swoim. Była już bliska łez, gdy rozległo się niecierpliwe pukanie i w drzwiach stanął Nick w towarzystwie łaszącego mu się do nóg kota.

- Pakujesz się w sam środek prywatnej rozmowy - wark­nął rozwścieczony Kevin.

Calib czmychnął do pokoju, wskoczył na oparcie fotela Raine i znieruchomiał jak posążek.

- Nick, proszę cię, zostaw nas samych. - Była u kresu wytrzymałości nerwowej i bała się kłótni.

Nick jednakże wszedł do środka, stanął w lekkim rozkroku, włożył ręce do kieszeni i twardo zmierzył się wzrokiem z Kevinem.

- Skoro nie ma to nic wspólnego z tobą, to bądź łaskaw wyjść stąd i... - wycedził Somersby.

- Przykro mi, chłopie - odparował Nick, naśladując akcent Kevina - ale tu chodzi właśnie o mnie.

- Nie wierzę. Lorraine utrzymuje, że...

- Najwyraźniej cię oszczędza - uciął cierpko Nick. -Chyba lepiej będzie, jak ci to oddam. - Wyjął rękę z kieszeni i rzucił w jego stronę mały, błyszczący przedmiot. Kevin wykazał się refleksem, złapał go w powietrzu i otworzył dłoń, tępo wpatrując się w pierścionek z diamentem.

Nick przytulił Raine.

- Powiedz mu - nakazał.

- Wychodzę za Nicka.

Zapadła cisza. Somersby bez słowa schował pierścionek do kieszeni. Z kocią przekorą Calib dał susa na podłogę i przebiegł mu miedzy nogami, prawie go przewracając. Roz­wścieczony do ostateczności Kevin wymierzył zwierzakowi kopniaka, na szczęście nie trafiając. Wyszedł, trzaskając drzwiami. Nick zagwizdał cicho.

- Ruszyło go!

Raine usiadła i ukryła twarz w dłoniach.

- Strasznie go musiałam zranić. Nick chrząknął sceptycznie.

- Często ci mówił, że cię kocha? Cisza starczyła za całą odpowiedź.

- No widzisz... To tylko urażona duma. No już - pociągnął ją za nadgarstki, by wstała. - Przestań się nim dręczyć. To za mnie wychodzisz za mąż.

- Tylko dlatego, że nie mam wyboru.

- Może gdybyś umiała zapomnieć...

- Zapomnieć? - Roześmiała się gorzko. - Pamiętam każ­dą minutę, każdą godzinę, każdy dzień. I z każdą chwilą bardziej cię nienawidzę.

Jakieś uczucie - gniew, a może przestrach? - sprawiło, że Nickowi pociemniały oczy, ale ton, jakim się odezwał, był niewzruszony.

- A nienawidź sobie, ile chcesz, bylebyś tylko ze mną spała.

W tym, co powiedział, było tyle okrucieństwa, że aż za­cisnęła oczy i zadygotała.

Ślub zaplanowali na 31 października w malowniczym ko­ściółku w Lopsley. Uroczystość miała być bardzo skromna, ograniczona do przyjęcia w niewielkim gronie. Nick odwołał Finna Andersona z podróży służbowej i poprosił go na druż­bę. Druhną Raine miała zostać jej dawna koleżanka szkolna Margo Fleming.

Tygodnie poprzedzające ślub były dla Raine istnym kosz­marem. Zgodnie z radą Nicka: „Nie tłumacz się i nie prze­praszaj”, skontaktowała się ze wszystkimi gośćmi zaproszo­nymi do Mayfair, powiadomiła oficjalnie, że ślub się nie odbędzie. Wysłała też do Kevina i jego matki kartkę, prosząc o wybaczenie i biorąc na siebie całą winę za przykrości, które na nich spadły. Załączyła też opiewający na pokaźną sumę czek - podarunek Nicka - na pokrycie ewentualnych ponie­sionych już kosztów.

Lady Somersby odpowiedziała gorzkim listem. Nazwała Raine osobą „kompletnie niemoralną” i stwierdziła, że jej syn miał doprawdy ogromne szczęście, iż udało mu się wy­plątać z tej „żałosnej afery”. Przypominając sobie swoje za­chowanie w samochodzie Nicka, Raine nie potrafiła się uwolnić od poczucia winy i świadomości, że spotkała ją do pewnego stopnia zasłużona krytyka.

Z Nickiem widywała się stosunkowo rzadko. Dopiął tylko tego, że pojechali razem wybrać zaręczynowy pierścionek, staroświeckiej roboty cacko z szafirowym oczkiem, i złożyli wizytę pastorowi. Później jakby celowo jej unikał. Pozory uczucia okazywał wyłącznie w obecności Ralpha. Często pracował do późna, a po kolacji obaj panowie zasiadali do szachów.

Raine aż wzdrygała się na myśl o miodowym miesiącu i stanowczo opierała się wszelkim planom wyjazdu.

- Chcesz, żeby ojciec domyślił się w końcu, że coś tu jest nie tak? - zganił ją pewnego wieczoru Nick. - Na co masz ochotę? Francja, Włochy, Szwajcaria?

- Jest mi naprawdę wszystko jedno, byle tylko nie był to Paryż. - Do Paryża mieli pojechać z Kevinem. - A w ogóle, to wybierz sam. Lubię niespodzianki - dodała z przylepio­nym uśmiechem na widok wchodzącego do pokoju ojca.

- Jeśli prędko sama się na coś nie zdecydujesz, gotów jestem tak właśnie zrobić - powiedział Nick z błyskiem w oczach.

- Ho, ho - zachichotał ojciec. - Uważaj, dziewczyno. Odkąd, jak powiadał, ona i Nick „zeszli się ze sobą”, stał się innym człowiekiem. Odmłodniał, poweselał, spadło mu ciśnienie. Doktor Broadbent potwierdził, że stan zdrowia jego pacjenta znacznie się poprawił. Raine mogła za to jedy­nie dziękować Bogu.

Mimo że październik się kończył, utrzymywała się ładna pogoda. Dzień, w którym mieli się pobrać, wstał jasny, słoneczny i tylko w powietrzu czuło się jesienny już chłodek. Zaraz po śniadaniu zjawiła się Margo.

- Trzeba się szykować - zaświergotała, odstawiając masę pudełek i toreb, w których przyniosła własne stroje i kosme­tyki. Poszły do pokoju, ale mimo zaraźliwej radości przyja­ciółki Raine nie potrafiła się zdobyć nawet na uśmiech. Blada i milcząca, stała jak manekin, gdy Margo, cała w skowron­kach, pomagała jej włożyć ślubną suknię z surowego jedwa­biu i upinała woalkę do skromnego wianka.

Usłyszały samochód.

- Pan młody i drużba już wyjeżdżają! - Margo podbiegła do okna.

- Ale ty nie patrz! Jak się swojego przyszłego zobaczy wcześniej niż w kościele, zapowiada to ponoć nieszczęście... O, matko! Ależ to piękne chłopaki... Pan Anderson pochodzi zdaje się z Bostonu... Przyjechał z żoną?

- Nie. O ile mi wiadomo, jest kawalerem.

- Długo tu pobędzie?

Finna Andersona Raine poznała dopiero ubiegłego wie­czoru. Zapamiętała uścisk jego dłoni - ciepły i przyjazny - i uśmiech, który nie wiadomo dlaczego wydał się jej dziwnie znajomy.

- Odlatuje do Stanów chyba już jutro po południu.

- Szkoda - westchnęła Margo. - Dawno już nie wi­działam tak przystojnego faceta, prócz twojego Nicka oczy­wiście.

Należało jeszcze koniecznie sprawdzić, czy, jak każe tra­dycja, panna młoda ma na sobie coś starego, coś pożyczonego i coś niebieskiego, i mogły jechać. Małą wiązankę z kremo­wych różyczek z przydomowej szklarni ułożyła Margo. W drzwiach odwróciła się jeszcze.

- Nie zapomnij opuścić woalki.

Kiedy wyszła, Raine przejrzała się w lustrze. Lśniące czarne włosy opadające na ramiona, twarz blada jak ściana... Z lustra patrzył na nią ktoś obcy i bardzo wystraszony.

To, że Nick zachowywał się ostatnio tak chłodno i z dys­tansem, bardzo ją przygnębiło i chociaż skrupulatnie szyko­wała się do uroczystości, nadchodząca ceremonia wydawała się jej odległa i nierzeczywista jak zły sen.

I oto nagle wszystko stało się aż za bardzo realne.

Patrząc w lustro, przypomniała sobie, jak Nick porównał ją do Pani z Shalott, nieszczęsnej bohaterki poematu Tennysona, i zacytowała na głos:

Opadła zasłona i spłynęła w dół Zwierciadło pękło na pół Klątwa zawisła nade mną.

Rozległo się pukanie i do pokoju wszedł ojciec, ubrany w jasnoszary garnitur. Ujął ją za ręce.

- Błogosławię cię... Wyglądasz zupełnie jak kiedyś twoja matka. Jesteś tak samo piękna.

- Powiedział: Och, jakże cudne jej oblicze a Bóg łaskawy użyczył jej wdzięku - wyrecytowała cicho, prawie nieświadomie.

- Co mówisz? - zdumiał się ojciec. Momentalnie wzięła się w garść.

- Przepraszam. Nie wiadomo dlaczego chodzą mi po gło­wie strofy z „Pani z Shalott”.

- Z czymś ci się kojarzą?

- Nie, nie. - Zmusiła się do uśmiechu. - To tylko nerwy.

- Nerwy, nie nerwy, pora jechać. - Nagle przyjrzał się jej z troską. - Chyba że zmieniłaś zdanie.

Nie było już odwrotu. Pokręciła głową.

- Kochasz Nicka, prawda? - Spojrzał jej prosto w oczy, jakby jeszcze nie pozbył się wątpliwości.

- Kocham - skłamała i w tym samym momencie zrozu­miała, że mówi prawdę. - Nigdy nie przestałam go kochać.

Wreszcie przyznała się do tego przed sobą, choć nie było to takie proste. Z tą miłością szły w parze gorycz, nienawiść i bezsilny gniew. Siła tych uczuć wstrząsnęła nią do głębi.

- Dzięki ci, Boże - szepnął ojciec. - Jeśli go kochasz, wszystko się ułoży.

Znajomy kościół, stary i piękny, z łukowym sklepieniem i witrażami w oknach, pełen był słońca, kwiatów i Bacha. Zobaczyła najpierw Marthę, ożywioną, siwowłosą, w jesion­ce z futrzanym kołnierzem i w kapelusiku z piórkiem. Wokół kościoła zebrała się garstka gości. Wszystkie myśli Raine skupiły się jednak na panu młodym. Na jego widok zamarło jej serce. Obłędnie przystojny w odświętnym ciemnoszarym garniturze, patrzył, jak zbliża się do niego, prowadzona przez ojca. Kiedy podeszli, wyciągnął rękę i przygarnął ją do sie­bie. Na jego twarzy malował się wyraz triumfu i satysfakcji. Gdy w trakcie nabożeństwa pastor zadał pytanie: „Czy chcesz wziąć tę oto kobietę za żonę?”, w kościele zrobiło się cicho, jak makiem zasiał. Raine, jak we śnie, usłyszała mocny głos Nicka:

- Tak, chcę.

- Czy chcesz wziąć tego oto mężczyznę...

Nie mam wyboru, myślała. Muszę przez to przejść - dla ojca. Uniosła głowę i odpowiedziała wyraźnie:

- Tak, chcę.

Wsunął jej na palec obrączkę, uniósł woalkę i pocałował w usta. Wargi miał tak samo chłodne jak oczy.

Podpisali akt zawarcia małżeństwa i oto stali już w blasku słońca przed kościołem, a fotograf, który zjawił się nie wia­domo skąd, pstrykał zdjęcia zmierzającym do samochodów gościom. Mniej niż pięć minut później znaleźli się przed „Ye Olde Flying Horse”, szesnastowiecznym budyneczkiem na rynku Lopsley. W niedużej restauracji czekały już na wszyst­kich pyszne zakąski i schłodzony szampan.

Pan młody okazał się mało towarzyski, podczas gdy oboje drużbowie i ojciec panny młodej uwijali się dosłownie jak w ukropie. Jeśli nawet pannie młodej rozmowa przychodziła z trudnością, a jej uśmiech był nieco wymuszony, chyba i tak nikt tego nie zauważył.

Stojąc u boku męża i dopijając drugi już kieliszek szam­pana, Raine uznała, że być może sekret przetrwania tkwi w umiejętności radzenia sobie z chwilą bieżącą. Gdybyż tyl­ko umiała nie wybiegać myślami naprzód... Drżąc, wzięła z tacy kolejny kieliszek. Zaczynała się czuć dziwnie lekko. Upiję się, pomyślała, gdy nagle przyszło jej do głowy, że... Ależ tak, przetrwać da się wszystko; trzeba jedynie okazać siłę woli. Nick wymusił na niej małżeństwo, ale nie mógł nakazać, żeby z nim sypiała. Postawi sprawę jasno, powie, że sobie tego nie życzy. Jakież to proste...

- Nic nie jesz. - To mówił chyba on, bo któżby inny.

- No to co?

- Przyniosę ci coś. - Ściągnął brwi i chciał jeszcze coś dodać, lecz podeszła do nich Martha.

- Aleś ty śliczna - uśmiechnęła się wzruszona do Raine. - Tato jest z ciebie dumny... - Objęły się serdecznie.

- Wszystko gotowe? - zapytał Nick.

- W najdrobniejszych szczegółach - potwierdziła gospo­sia, podając mu jakiś klucz, ale nim zdążyła się rozgadać, zajął się nią Ralph. Włożył jej kieliszek do ręki, objął ramie­niem i poprowadził do bufetu.

- Szampana? - Do młodej pary zbliżył się drużba.

- Chyba już podziękujemy - odpowiedział Nick. - Zo­stało nam niedużo czasu.

- Że co? - bąknęła Raine, gdy Finn częstował Margo. Czuła, że plącze się jej język.

- Zaraz będziemy się musieli zbierać. Wyjeżdżamy w po­dróż poślubną... Pamiętasz chyba nasze rozmowy.

- Tak, tak, ale... Nie jestem spakowana.

- Zrobiła to za ciebie Martha. Twoja walizka jest już w bagażniku taksówki. Martha przyniosła ci też ubranie na podróż. Tam jest pokoik, gdzie możesz się przebrać. Chodź, pomogę ci wyplątać się z tej sukni.

W jednej chwili wyparowała z niej pijacka pewność sie­bie. Zerknęła w bok i zobaczyła Margo i Finna zatopionych w rozmowie. Prawie stykali się głowami.

- Sama sobie poradzę.

- Wątpię. - Odstawił puste kieliszki i wziął wiązankę. - Trzeba sporej precyzji, żeby rozpiąć te wszystkie guziczki, a tobie, zdaje się, troszeczkę trzęsą się ręce. Z moją pomocą pójdzie ci szybciej. Przebierzesz się, a potem pozostanie ci już tylko pożegnać gości z miną szczęśliwej panny młodej.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

I tak to właśnie wyglądało. Ucałowała ojca, Nick uścisnął mu dłoń, pożegnali się ze wszystkimi i w deszczu ryżu i ró­żanych płatków przeszli brukowaną uliczką do czekającej taksówki. Raine zatrzymała się jeszcze na chwileczkę i rzu­ciła swoją wiązankę tak, żeby złapała ją Margo. A potem odjechali, uśmiechając się i machając do grupki osób żegna­jących ich w październikowym słońcu.

Kiedy nie trzeba już było nic udawać, skończyły się po­zory szczęścia. Raine milczała. Dobrze wiedziała, co ją cze­ka. Gdyby jeszcze nie ta zmysłowa fascynacja mężczyzną, który został jej mężem, chociaż ani jej nie kochał, ani nawet nie szanował...

Nick wziął ją za rękę.

- Raine, posłuchaj... Jesteśmy teraz mężem i żoną, na dobre i na złe. Czemu nie mielibyśmy się postarać, żeby było nam razem dobrze?

- Żartujesz chyba! - krzyknęła z ogniem w oczach. - To tak, jakby mówić niewinnie powieszonemu, żeby spróbował znaleźć jaśniejsze strony w swojej sytuacji.

- Tak być nie musi - odparł spokojnie. - Wiesz tak samo dobrze jak ja, że moglibyśmy być szczęśliwi. Lubimy ze sobą przebywać, w wielu sprawach mamy zbliżony gust, a seks jest mocną stroną naszego związku. Co do reszty, konieczny jest kompromis. Po co mamy zrobić sobie z życia piekło? Lepszy byłby pakt o nieagresji.

- Co ty powiesz! - Wyrwała mu rękę.

- Gdybyś tylko przestała się szarpać i popatrzyła na sy­tuację rozsądnie...

- Twoim zdaniem rozsądnie z mojej strony byłoby zgo­dzić się na rolę zabawki, póki ci się nie znudzę? Nie, dziękuję. Wolę już wojnę.

- No cóż - powiedział z kamiennym wyrazem twarzy. - Pozostaje mi więc jedynie przekonać cię, że zwycięzcą będę ja.

Linia frontu została nakreślona. Lecieli do Bostonu.

Samolot wystartował o czasie. Raine, którą z napięcia i od nadmiaru szampana rozbolała głowa, pożegnała hałaśli­we Gatwick z prawdziwą ulgą. Po burzliwej rozmowie w ta­ksówce Nick zaczął znów odnosić się do niej z uprzejmą obojętnością. Dziwne, ale wcale jej to nie cieszyło. Z uda­wanym zainteresowaniem czytała jakieś romansidło, które kupił jej na lotnisku. Miała jednak taki mętlik w głowie, że nie potrafiła ani się skupić, ani zdrzemnąć, ani nawet wmusić w siebie podanego posiłku.

Bostoński międzynarodowy port lotniczy znajduje się na półwyspie. Kiedy samolot podchodził do lądowania, widać było mosty na Charles River i roziskrzony dywan świateł. Podczas swej pierwszej wizyty Raine zakochała się bez pamięci w tym wspaniałym mieście, zwanym niegdyś „kolebką wolności”.

Taksówka podjechała pod dom przy skwerze Mecklen­burg, drzwi otworzyły się i schody zalało światło. Tak samo jak wtedy... Przez sekundę Raine wydawało się, że zaraz wyjdzie do nich stryj Harry. Zamiast niego ukazała się jego gosposia, pani Espling. Gdy Nick płacił taksówkarzowi i wyjmował bagaże, przywitała się z nią serdecznie.

- Bardzo się wszyscy ucieszyliśmy na wiadomość o ślu­bie - powiedziała. - W imieniu całego personelu pragnę zło­żyć pani najlepsze życzenia. Zdrowia, szczęścia, pomyślno­ści! Ale - dodała z nutką niepokoju - czy lot przebiegł bez problemów? Wygląda pani mizernie...

- Trochę mnie to wszystko zmęczyło - przyznała Raine. - Jeśli chciałaby pani pójść od razu na górę, to...

- Owszem.

- Zaraz przyniosę coś do jedzenia.

- Nie, nie, dziękuję. Proszę sobie nie robić kłopotu. Chciałabym się tylko położyć.

- To pewnie ta różnica stref czasowych tak się dała pani we znaki - stwierdziła pani Espling, wchodząc razem z nią po schodach, ale gdy Raine skręciła automatycznie w stronę pokoju, który zajmowała w ubiegłym roku, dotknęła jej ra­mienia i pokierowała do małżeńskiej sypialni. Zaraz potem szczupły, jasnowłosy młodzian, w którym rozpoznała syna gospodyni, przyniósł jej walizkę i postawił na rzeźbionej komódce w nogach łóżka.

Spojrzała na królewskich rozmiarów łoże, zapewne to samo, które jeszcze niedawno Nick dzielił z Tiną, i raptem - ale niestety znacznie, znacznie za późno - pożałowała, że to nie ona wybrała miejsce na miodowy miesiąc. Wolałaby wszystko, byle nie Boston.

Roztrzęsiona otworzyła walizkę. Odłożyła na bok kremo­wą atłasową koszulę nocną i cieniutki peniuar, które Martha świadomie umieściła na samym wierzchu razem z kosme­tyczką, i robiąc bałagan w rzeczach, wyciągnęła bawełnianą koszulę i stary szlafrok. Wróciwszy z łazienki, zgasiła lampę, położyła się do łóżka, zamknęła oczy i starała się nie myśleć, co ją czeka. Może gdyby spała, kiedy przyjdzie Nick... Mi­zerna to była nadzieja, ale uczepiła się jej jak ostatniej deski ratunku. Mimo obezwładniającego zmęczenia, nie mogła usnąć. Sen nie chciał jej zmorzyć i napięta, u kresu wytrzy­małości nerwowej, czekała, czekała, czekała.

Wszedł cicho. Jego obecność zdradziło jedynie lekkie na­ciśnięcie klamki. Na dywan padła smuga światła. Zapalił lampkę przy łóżku.

- Wiem, że nie śpisz - szepnął jej do ucha - więc nie udawaj. Chyba że chcesz, żebym postąpił z tobą jak książę ze Śpiącą Królewną.

Roześmiał się miękko, gdy uniosła powieki.

- Boli cię głowa?

- Tak. - Pomyślała, że Nick zaraz zacznie kpić i powie, że zna te numery.

- No, to usiądź. - Podał jej kubek gorącego mleka dopra­wionego brandy.

- Nienawidzę gorącego mleka!

- Weź to. - Wcisnął jej w dłoń dwie pigułki. - Głowa przestanie cię boleć i szybciej zaśniesz... Chyba że wolisz, żebyśmy, jak się to nieładnie mówi, skonsumowali nasze małżeństwo jeszcze tej nocy - dodał z uśmiechem, spostrze­gając jej zaskoczenie.

Szybko połknęła tabletki i zaczęła pić mleko. Uśmiechnął się, tym razem drwiąco.

- Ochoty wielkiej nie widzę. A ponieważ najwyraźniej nie jesteś w formie...

- Zastanawiam się, czy tego nie wykorzystasz. Byłabym łatwą zdobyczą.

Zgniewała go wyraźnie, ale kiedy się odezwał, jego głos brzmiał spokojnie:

- Łatwe zdobycze nie budzą we mnie szczególnego en­tuzjazmu, a z tobą... no cóż, nastawiam się na piękną walkę.

Wiedziała, że jest zawzięty, ale z natury był człowiekiem dumnym. Postanowił, że wygra walkę, więc musiało to być zwycięstwo w wielkim stylu, a jakież to zwycięstwo, gdy przeciwnik popija mleko i pada ze zmęczenia. Irytował ją potwornie tą zdolnością panowania nad sobą, umiejętnością czekania. Dawał jej wolność, ale zamiast się z tego cieszyć, czuła się jedynie jeszcze bardziej rozstrojona.

Wyjął kubek z jej ręki i odstawił na szafkę.

- A może jednak byłoby lepiej, gdybyśmy się kochali dzisiaj? Rano mogłabyś powiedzieć, że byłaś zbyt zmęczona, żeby mi się oprzeć?

Doprawdy szokował ją tym odczytywaniem jej nawet nie do końca uświadamianych myśli.

- Ja w ogóle nie życzę sobie żadnych zbliżeń z tobą. A już zwłaszcza na tym łóżku...

- Niewygodne?

- Wygodne, niewygodne, to bez znaczenia. Po prostu nie mogę znieść myśli o tym, że...

- Że spałem tu z Tiną? O to możesz być spokojna. Na tym łóżku nikt nigdy ze mną nie spał.

Odczuła tak ogromną ulgę, że jej piękne zielone oczy zwilgotniały nagle i dwie ciężkie łzy stoczyły się powoli po policzkach. Nick nachylił się i z czułością otarł je kciukiem. Wstrzymała oddech nie wiedzieć czemu - może z napięcia, a może dlatego, że ta ulotna chwila dała jej przedsmak tego, jak mogłoby potoczyć się ich pożycie.

- No, uspokój się, nie trzeba... - Otoczył ją ramionami i zaczął lekko kołysać. - Jeśli nie uśniesz do czasu, aż się wykąpię - zagroził łagodnie, układając ją jak dziecko - to uważaj, bo jeszcze podkusi mnie licho i będę się z tobą ko­chał do białego rana.

Kiedy Raine obudziła się, w głowie huczała jej tylko jedna myśl: spali razem! Była w wielkim łożu sama, ale obok niej leżała zmięta kołdra i wygnieciona poduszka. Niebieskie aksa­mitne zasłony były odciągnięte. Przez wysokie drzewa, rosnące przy skwerze, przeświecało słońce. Spojrzała na swój maleńki złoty zegarek. No, ładnie... Przespała blisko dobę. Ból głowy minął, czuła się znowu sobą i była przeraźliwie głodna.

Zupełnie jakby myśl potrafiła czynić cuda, drzwi otwo­rzyły się i wszedł Nick ze śniadaniem na tacy.

- Lepiej się czujesz? Mam nadzieję, że jesteś wreszcie głodna.

- Owszem. - Umknęła mu wzrokiem, gdy stawiał tacę na jej kolanach.

- To dobrze. Proszę.

Podniósł pokrywkę półmiska. Zapachniało jajecznicą na kruchutkim bekonie. Obok leżała góra tostów wielkości dło­ni, stał brązowy dzbanuszek z klonowym syropem i dwie identyczne filiżanki, ale nakrycie było tylko jedno.

- A ty? Nie jesz? - Poczuła się nieswojo na myśl, że Nick będzie tak siedział i tylko się przyglądał.

- Jadłem śniadanie godzinę temu. Ale kawę wypiję z tobą chętnie.

Nalał kawę do obu filiżanek i podszedł ze swoją do okna. Wdzięczna za to, że zachował się taktownie, rzuciła się na jedzenie. Spałaszowała prawie całą jajecznicę i nie przejmując się tym, że miesza pikantne ze słodkim - czego Amerykanie na ogół unikają - zakończyła śniadanie tostem z syropem.

- Dziękuję, to było pyszne. - Westchnęła błogo. Patrząc Raine w oczy, Nick uniósł jej dłoń i oblizał po kolei słodkie od syropu palce, a potem delikatnymi, drobny­mi muśnięciami zlizał słodycz z jej warg. Zagrały w niej zmysły, kiedy jednak podała mu usta do pocałunku, powie­dział miękko:

- Ostrzegam cię uczciwie. Jeśli się raz pocałujemy, wrócę pod kołderkę i będę się z tobą kochał przez cały dzień. Mam cię pocałować? Chcesz?

Pragnęła tego każdym nerwem, ale zapanowała nad sobą. Dlaczego znowu dawał jej możliwość wyboru? Zachowywał się tak, jakby zależało mu na uniknięciu oskarżenia o to, że ją do czegokolwiek przymusza. Tyle że gdyby udało mu się skłonić ją do przyznania, że to ona go pragnie, miałby zwy­cięstwo w kieszeni. A zatem nie wolno jej było przyznać się do własnych najgłębszych pragnień.

- Raine... Chcesz?

- Nie! - zaprzeczyła nieswoim głosem.

- W takim razie - odsunął się - trzeba będzie spędzić ten dzień inaczej. Co byś chciała robić?

- Chciałabym wyjść z tego domu i nigdy cię już nie oglą­dać. A ponieważ to niemożliwe, jest mi dokładnie wszystko jedno.

- Będą ci potrzebne ubrania. Powiedziałem Marcie, żeby zapakowała tylko podstawowe rzeczy, proponuję więc, żeby­śmy się wybrali po zakupy, a przy okazji przypomnisz sobie Boston.

Wezbrał w niej z nową siłą żal do niego za to, że za cel podróży wybrał miejsce, które - o czym, musiał wiedzieć - budziło w niej najgorsze wspomnienia.

- Nie mam ochoty. - Odwróciła wzrok.

- Rozumiem, że nieszczególnie cię obchodzi, jak i gdzie spędzimy miodowy miesiąc.

- Skąd wiesz? - wycedziła słodko.

- Jakoś nie widać, żeby rozpierała cię radość.

- Wyobrażałeś sobie, że będzie inaczej? Nick uśmiechnął się blado.

- Jeśli dobrze sobie przypominam, kategoryczny sprze­ciw wzbudzała w tobie jedynie perspektywa wyjazdu do Pa­ryża. Boston kiedyś bardzo ci się podobał.

- Ale tym razem wybrałeś go wręcz za karę - powiedziała rozżalona.

- Wybrałem go, żebyśmy mogli dzień czy dwa odpocząć, pobyć tylko we dwoje. Myślałem, że łatwiej ci tu będzie oswoić się z sytuacją i...

Roześmiała się sarkastycznie.

- Uważasz, że kiedykolwiek oswoję się z faktem, że dałam się zmusić do małżeństwa z kimś, kogo niena­widzę?

Wyraźnie starał się zachować cierpliwość.

- Nie musimy siedzieć w Bostonie. Chcesz, to wyjedzie­my, choćby dziś... Raine... Nie ma sensu tak się kłócić. Proszę cię jedynie o odrobinę dobrej woli po to, żeby nasza podróż poślubna przebiegła możliwie najprzyjemniej. Po prostu powiedz, dokąd chciałabyś pojechać.

Gdy po raz kolejny odęła się i zrobiła ironiczną minę, potrząsnął nią lekko.

- Słuchaj... Nie chcę, żebyś znienawidziła mnie jeszcze bardziej, więc.

- Bardziej już chyba nie potrafię.

- W porządku. W takim razie nie mam nic do stracenia.

- Nic - przytaknęła zjadliwie. - Jest mi dokładnie wszystko jedno, gdzie spędzimy te parę tygodni. Piekło wszędzie jest takie samo.

Zacisnął boleśnie palce na jej ramionach i nagle, jakby się obawiał, że zrobi coś złego, puścił ją i wstał.

- No to pięknie. - Wyczuła, że ogarnia go furia. - Chcesz piekła, to postaram się nie sprawić ci zawodu.

- Nick, ja... - zaczęła przerażona, uświadamiając sobie, że przebrała miarę, ale wyszedł, głośno zamykając drzwi.

Roztrzęsiona wyskoczyła z łóżka, wyjęła z walizki świeżą bieliznę, sukienkę z wełenki i półbuty na wysokim obcasie. Na­leżało koniecznie załagodzić sytuację. Szybko ubrała się i za­mierzała już pójść do niego, gdy raptem, przechodząc przez sypialnię, zorientowała się, że jej walizka znikła. Odczuła nagły niewytłumaczalny niepokój. Nie wariuj, skarciła się w duchu. Na pewno służąca albo sama pani Espling chciała zrobić porzą­dek. Zeszła po schodach i od razu w holu natknęła się na Nicka. Trzymał w ręku jej torebkę i ciepłą, długą kurtkę.

Albo czytał w jej myślach, albo sam zdecydował, że jed­nak pojadą do centrum. Bez słowa podprowadził ją do duże­go auta. Było wygodne i wyposażone w klimatyzację.

Przez pewien czas, gdy jechali malowniczymi uliczkami Beacon Hill, spokojnie oglądała widoki za szybą. Nagle coś obudziło jej czujność. Nick w ogóle się nie odzywał. Cisza panująca w samochodzie stawała się nie do zniesienia.

- Zwykle nie jeździsz tym autem - odezwała się, żeby cokolwiek powiedzieć.

- Służy mi do podróżowania zimą.

- A co to za marka?

- Cherokee Chief.

- Pytam, bo pomyślałam, że to trochę dziwne wybierać się takim autem po zakupy.

- Nie jedziemy po zakupy.

Zrozumiała. Skończyły się żarty. Jej dotychczasowy nie­pokój przemienił się w prawdziwy strach.

- A dokąd?! - rzuciła ostro.

- W podróż poślubną. - Zerknął na nią spod długich, ciemniejszych od włosów, lecz złotawych na końcach rzęs.

A zatem to dlatego z pokoju znikły jej rzeczy i walizka! Oczywiście, jak mogłam tego nie przewidzieć, pomyślała z bijącym sercem, jeszcze nie do końca tracąc nadzieję, że myli się w swych przeczuciach.

- Dokąd? - wydusiła.

- Zgadnij. - Spostrzegła, że skrzywił się w okrutnym uśmiechu. Kpił z niej w żywe oczy.

Nie, pomyślała rozgorączkowana. Do Sowiej Zatoczki nie wrócę za nic. Rok temu tak wyobrażała sobie raj, ale teraz wspomnienia związane z tym miejscem były wręcz nie do zniesienia.

- Nick, proszę cię - powiedziała z paniką w głosie. - Po­jadę wszędzie, wszędzie, byle nie tam.

- Dałem ci wolność wyboru - stwierdził beznamiętnie, gdy przejechali mostem przez Charles River i skręcili na autostradę biegnącą wybrzeżem Nowej Anglii do Maine. -Powiedziałaś, że piekło jest wszędzie takie samo. Pozwól zatem, moja droga żono, że zrobię je tam, gdzie zechcę.

Sama ściągnęła na siebie to nieszczęście, nie odezwała się więc ani słowem.

- Nie zamierzasz mnie błagać?

- Coś by to dało?

- Nie, ale miałbym przynajmniej satysfakcję.

- Figa z makiem - odburknęła bez zastanowienia, powta­rzając jedno z ulubionych powiedzonek Margo.

Wybuchnął śmiechem.

- Wreszcie trochę humoru. Jest nadzieja, że się kiedyś rozchmurzysz, a jak już, to... - Puścił do niej oko. - W So­wiej Zatoczce będziemy zupełnie sami. W promieniu kilku kilometrów nie ma żywej duszy.

- Usiłujesz mnie przestraszyć...

- Jak widzę, z powodzeniem. Ale - zerknął w jej stronę - nie masz się czego bać. Zdrzemnij się lepiej. Do Bangoru jedzie się mniej więcej pięć godzin, a potem minie jeszcze trochę czasu, nim dotrzemy na miejsce.

Pomyślała o drogach, po których jeździły jedynie platfor­my z drzewem, o leśnych ostępach i kompletnym bezludziu. Ogarnął ją lęk.

- Do tego czasu zrobi się zupełnie ciemno...

- Mamy mocne światła, a w puszczy czuję się niemal jak w domu.

Nick nigdy nie przestawał jej zdumiewać. Wydawał się kimś, kto realizuje się w mieście, w wielkim świecie. Stryj Harry opowiadał jej jednak, że jako bardzo młody mężczyzna Nick spędził dużo czasu w bazach przy wyrębie lasu. To tam nabrał tężyzny, harując fizycznie jak wszyscy pozostali ro­botnicy, i zapracował na szacunek swoich przyszłych pod­władnych. Sam stryj również kochał dziką przyrodę. Opo­wiadał, że przed laty sporo z Nickiem wędrowali i pływali kajakiem, docierając czasem do samych mateczników.

Mateczniki... Stare, prawie już zapomniane słowo. Po­czuła dreszcz emocji, ale szybko odechciało się jej roman­tycznych uniesień.

Miała przed sobą całe pięć godzin. Jeśli przez ten czas potrafiłaby jakimś cudem namówić Nicka na nocleg w Bangorze, to rano może nie byłby już taki zawzięty... Chociaż przespała całą dobę, musiała się chyba w którymś momencie zdrzemnąć, gdyż kiedy podniosła ciężkie powieki, spostrzeg­ła, że słoneczna, łagodna aura zmieniła się nie do poznania. Silny wiatr kładł pokotem trawy, na niebie kłębiły się chmury i padał deszcz.

Zjechali z autostrady i wjechali w ruchliwe uliczki jakie­goś centrum handlowego z parkingami, stacją benzynową, agencją wynajmu samochodów, barem kawowym i restaura­cją, w której serwowano owoce morza.

- Zjadłabyś coś?

Nie chciało jej się jeść, ale ochoczo skinęła głową. Przy jedzeniu zawsze łatwiej nawiązać rozmowę. Może jednak Nick zgodzi się przenocować w Bangorze. Rano zapropono­wałaby mu na przykład wycieczkę nad Niagarę. Mogliby tam spędzić parę dni, a może zostać na dłużej. Wśród ludzi, w ho­telu. .. Zapędziła się w marzeniach, ale póki co należało je ograniczyć do Bangoru. Bo potem, gdyby ruszyli dalej na północny wschód, byłaby już tylko więźniem Nicka - skaza­na na jego łaskę i niełaskę.

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Zaparkowali w pobliżu restauracji „Pod homarem” i w ulewnym deszczu przebiegli do środka. Natychmiast zaję­to się ich okryciami i wskazano stolik na przeszklonej, styli­zowanej na morski brzeg werandzie. O szyby bił deszcz. Świat ginął w jego nieprzerwanych strugach.

Jak wskazywała nazwa restauracji, tutejszą specjalnością były homary. Kelnerka w nieskazitelnie białej bluzce, krót­kiej czarnej spódnicy i klapkach - na oko dorabiająca sobie studentka - zaczęła wyliczać sposoby, na jakie je tu przyrzą­dzano i podawano, ale Raine, czując, że z homarem w żadnej postaci sobie dziś nie poradzi, przejrzała szybko kartę i wy­brała sałatkę. Gdy tylko dziewczyna przyjęła zamówienie i odeszła, zebrała się na odwagę.

- Ile czasu zabierze nam jazda do Bangoru?

- Jakąś godzinę... może półtorej. Upiła łyk wody.

- Jesteś chyba zmęczony. Prowadzenie samochodu w ta­kim deszczu to istna mordęga.

Spojrzał na nią tak obojętnie, że natychmiast pojęła bez­nadziejność próby realizacji swego planu, lecz chcąc przy­najmniej zyskać na czasie, brnęła dalej:

- Czy nie uważasz, że rozsądniej byłoby zatrzymać się na noc w jakimś motelu? Źle mówię? - rzuciła zdesperowana, gdy w ogóle nie zareagował. - Przecież do Sowiej Zatoczki zawsze możemy pojechać jutro. Jeśli oczywiście będziesz chciał...

Powoli powiódł po niej spojrzeniem.

- Wolałbym znaleźć się tam już dziś - powiedział spokoj­nie. - Mam pewne plany, a pokoik w motelu o ścianach cien­kich jak papier nie bardzo się nadaje do realizacji moich zamierzeń...

- Nick, posłuchaj. Sam mówiłeś, że nie ma sensu robić z życia piekła. Zgadzam się z tobą. Byłam złośliwa i w ogóle niemożliwa. Przepraszam.

- Uznałaś, że przeprosiny mogą mnie ugłaskać? - Z sa­tysfakcją przyglądał się, jak jej policzki stają w ogniu, i po­kręcił głową. - Lepiej coś zjedz.

- Nie. Naprawdę więcej nie mogę. Napiłabym się kawy. Zamówił kawę i od razu poprosił o rachunek. Napiwek był tak hojny, że kelnerka spojrzała na niego najpierw zasko­czona, a potem uradowana.

- Bardzo dziękuję! Życzę miłego dnia.

Trzymając Raine pod łokieć, poprowadził ją do holu, gdzie zdjął kurtkę z wieszaka.

- Muszę jeszcze umyć ręce.

Klimatyzowane pomieszczenie było przyjemne i dobrze oświetlone, wyposażone w kilka krzesełek, długą toaletkę z lustrem i rząd umywalek. Raine rozejrzała się i dusza w niej zamarła. Żadna z kabin nie miała okna; wchodziło się i wychodziło tymi samymi drzwiami. O ucieczce nie mogło być mowy. Jakby wiedziony siódmym zmysłem, Nick od­wrócił się, ledwie otworzyła drzwi. Nie pozostawało nic in­nego, jak pójść za nim.

Chociaż było dopiero wczesne popołudnie, zrobiło się prawie ciemno, a deszcz lał jak z cebra. Skuleni pod parasolami ludzie wyskakiwali ze swych samochodów. Na mokrych chodnikach odbijały się czerwone, niebieskie i zielone świat­ła neonów. Wracając na autostradę, mijali stację benzynową. Nick sprawdził poziom paliwa.

- Warto by dopełnić bak - powiedział i korzystając z te­go, że jedno miejsce przy dystrybutorze właśnie się zwolniło, podjechał tam, wyłączył silnik i wysiadł.

Raine ogarnęło niesamowite podniecenie. Oto nadarzała się sposobność, o jakiej nawet nie marzyła. Główne wejście do pasażu handlowego znajdowało się tuż, tuż. Gdyby tylko udało się tam niepostrzeżenie wśliznąć, byłoby stosunkowo łatwo zniknąć w tłumie ludzi, labiryncie korytarzy, sieci sto­isk i salonów firmowych. Co prawda zostałaby bez walizki, ale jakoś by sobie poradziła. Nie miała przy sobie dolarów, a jedynie angielskie drobniaki, lecz od czego są karty kredy­towe. .. Siedziała cicho jak myszka, gdy tymczasem Nick napełnił bak, wsiadł za kierownicę i podjechał parę metrów do przodu. Gdyby jeszcze zostawił kluczyki w stacyjce, kie­dy poszedł płacić za benzynę... Niestety, jakby coś go tknęło, zabrał je ze sobą.

Błyskawicznie wysiadła i powstrzymując się od biegu, spokojnie wmieszała się między ludzi zmierzających do wej­ścia. Z bijącym sercem, na dziwnie sztywnych nogach przemierzyła główny hol, skręciła, wsiadła do winy i wjechała na piętro.

Z witryn wielu sklepików nie zdjęto jeszcze dekoracji z okazji Halloween, ale Raine, oglądając się raz po raz ner­wowo za siebie, prawie nie zauważała czarownic w czarnych szpiczastych kapeluszach, upiorów w białych szatach i pod­świetlonych lampionami, wydrążonych dyń, przypominają­cych pomarańczowe, uśmiechające się złowieszczo głowy.

Ochrona pasażu handlowego była liczna i widoczna. Wszędzie przechadzały się umundurowane patrole, wyposa­żone w krótkofalówki. Jednemu z nich towarzyszył owcza­rek alzacki. Zauważyła, jak jakiegoś, zdaje się podpitego, młokosa strażnicy odizolowali sprawnie od koleżków i udzielili mu przestrogi.

Czując się nadal bardzo niepewnie, Raine weszła do jed­nego z większych salonów, ale kiedy zbyt długo bez celu kręciła się między stoiskami, spostrzegła podejrzliwe spoj­rzenie strażniczki. Przeszła więc gdzie indziej. Stopniowo uspokajała się i po więcej niż godzinie krążenia od sklepu do sklepu powiedziała sobie stanowczo, że nic jej nie grozi. Gdyby nawet Nick domyślił się, że weszła do pasażu, i tak żadną miarą nie zdołałby przeszukać tak ogromnego komple­ksu. Ale czy odjechał? Można to było sprawdzić tylko w je­den sposób. Zdobyła się na odwagę i zjechała do głównego wejścia.

Wciąż lał deszcz, a wiało chyba jeszcze mocniej niż przedtem. Starając się jak najdłużej nie wychodzić na otwartą przestrzeń, przeszła w stronę parkingu, otoczonego sznurem z różnobarwnymi chorągiewkami, szarpanymi teraz przez wiatr. Czujny rzut oka na zatoczkę, w której zaparkował Nick, przekonał ją, że jego samochód znikł. Odetchnęła z ul­gą i ruszyła szybko w stronę agencji wynajmu samochodów, usiłując po drodze namacać w torebce portfel, w którym trzymała karty kredytowe, prawo jazdy i pieniądze. Nie mog­ła go znaleźć, więc zatrzymała się, poszukała spokojniej -raz, drugi, trzeci i niestety -jej podejrzenia potwierdziły się. Portfela nie było.

- Czym mogę służyć? - przywitała ją nosowym głosem brunetka za ladą.

- Miałam zamiar wypożyczyć samochód, ale... chyba zgubiłam dokumenty.

- Proszę zapytać w informacji pasażu handlowego - do­radziła bez zainteresowania urzędniczka. - Może będą coś wiedzieli.

- Tak, tak, dziękuję. - Raine odwróciła się na pięcie, wybiegła na ulicę i wpadła prosto w ramiona barczystego mężczyzny. Podniosła wzrok i poczuła się tak, jakby spadała windą w dół.

- Dziwi cię mój widok? - zadrwił Nick.

- Nie było samochodu... Myślałam, że pojechałeś...

- Tak ci się tylko wydawało. No, a skoro już się dobrze zabawiłaś...

Był wściekły. Czuła to, gdy objął ją w talii i popędził tą samą drogą, którą przyszła. Trzęsła się cała - z wrażenia i z zimna. Och, po co wychodziła z tego przeklętego pasażu...

- Gdybyś przez najbliższy kwadrans nie wyszła, sam bym cię tam dorwał. Przez calutką godzinę wiedziałem dokładnie o każdym twoim kroku.

- Ciekawe, jakim cudem? Chyba za mną nie chodziłeś?

- Nie było to konieczne. - Widząc, że Raine trzęsie się jak w febrze, stwierdził lakonicznie: - Powinnaś się przed drogą napić gorącej kawy.

Bar kawowy był duszny i dość obskurny. Do tej pory dodawało jej sił nerwowe podniecenie, ale gdy tylko usiadła na jednej z czerwonych plastikowych ławeczek, uszła z niej cała energia. Dopiero pyszna, mocna kawa postawiła Raine na nogi.

- Skoro nie szedłeś za mną, to skąd wiedziałeś, gdzie jestem? - zapytała przyciszonym głosem.

- Zawiadomiłem ochronę pasażu. Myśleli, zdaje się, że to jakiś test ich umiejętności, rodzaj wewnętrznej kontroli. Namierzyli cię w parę minut i nieustannie obserwowali... Bo widzisz - dodał lekko - tak się składa, że ten obiekt podlega przedsiębiorstwu, którego jestem właścicielem.

A zatem przez cały ten czas, gdy wydawało jej się, że jest względnie bezpieczna, podglądały ją oczy i uszy Wielkiego Brata. Zabawne. Doprawdy, bardzo zabawne! Wybuchła hi­sterycznym śmiechem. Nick przechylił się przez stolik i za­mknął jej usta pocałunkiem. Dla postronnych wyglądali za­pewne jak zakochana para. Myśl ta straszliwie zezłościła Raine.

- W życiu bym nie podejrzewała, że zarabiasz również na przydrożnych obiektach usługowych - uśmiechnęła się złośliwie.

- Czemu nie?

- To pewnie mieszcząca się tu agencja wynajmu samo­chodów też jest twoja?

- Rozczaruję cię, ale nie. - Zatrzymał wzrok na jej pod­krążonych oczach. - Wypożyczyłabyś samochód, a potem?

- Miałam zamiar zanocować w motelu i ułożyć jakiś sen­sowny plan. Ale widać wszystko sprzysięgło się przeciwko mnie. Zgubiłam portfel i karty kredytowe.

Cmoknął drwiąco.

- Jejku, jejku. Ale z ciebie gapa.

Raptem przypomniała sobie, jak w Bostonie podawał jej kurtkę i torebkę.

- Nie zgubiłam ich, tak? Ty mi je zabrałeś!

- Zgadza się.

- Ale dlaczego?

- Naprawdę nie wiesz? - zapytał znudzonym tonem. Pewnie, że wiedziała. Bezsensowne pytanie. Nie miała przy nim najmniejszych szans. Przewidział wszystko. Na jej twarzy odmalowała się czysta rozpacz.

- Kończ tę kawę - nakazał szorstko. - Jedziemy. Mogła zrobić scenę, powiedzieć, że nigdzie się stąd nie ruszy. Tylko co by to dało? Była oficjalnie i bezdyskusyjnie jego żoną. Nikomu nie chciałoby się mieszać do czegoś, co uznano by bez wątpienia za zwykłą małżeńską sprzeczkę. Wraz z bezradnością ogarnęła ją nagle jakaś bezwołność. W wietrze i deszczu, dała się szybko przeprowadzić do sa­mochodu, ukrytego między poobijaną ciężarówką a sporto­wym bolidem.

Parę chwil później skręcili na autostradę międzystanową. Zapewne z powodu bardzo złej pogody jechało nią niewiele pojazdów. Ponurym myślom Raine towarzyszył jedynie świst opon na mokrej nawierzchni i rytmiczny ruch wycieraczek. Lśniący czarny pas szosy zdawał się nie mieć końca. W pew­nym momencie światła samochodu omiotły znak drogowy. Bangor! Kiedy zostawili go z tyłu, Raine poczuła na pier­siach przygniatający ciężar.

O ile na autostradzie panował niewielki ruch, szosa, w którą skręcili, wiodąca ku granicy z Kanadą, była już zu­pełnie opustoszała. Bez cienia nadziei na to, że coś się od­mieni, Raine wypatrywała tępo Sowiej Zatoczki. A tam sta­nie przed nią tylko jeden wybór - poddać się bez oporu lub walczyć. Rezultat i tak miał być ten sam. Wstyd, upokorze­nie. .. Udręczona, zmorzona jednostajną jazdą, ciepłem i cie­mnością, poczuła, że opadają jej powieki.

Wstrząsnęło nią tak mocno, że natychmiast się ocknęła i otworzyła oczy. Samochód podskakiwał na nierównej dro­dze, tylko odrobinę szerszej od leśnej przecinki. W przednich światłach wyłaniały się kałuże i wyboje, o boki samochodu szorowały gałęzie sosen. Kolebiąc się i ślizgając, przejechali kilka kilometrów, aż wreszcie drzewa rozstąpiły się i Raine zobaczyła drewniany mostek. Nie miał poręczy i był tak wąski, że auto ledwie się na nim mieściło. Zerknęła na wez­braną pod nimi kipiel, przelewającą się po ogromnych gła­zach, i wstrzymała oddech. Nick jednakże przejechał po mostku bez wahania. Zatrzymał ubłocony samochód obok chaty, zeskoczył na ziemię i w ulewnym deszczu przebiegł na drugą stronę.

- W tych bucikach - przeniósł wzrok z grzęzawiska na jej skórzane półbuty na obcasie - nie dasz rady. Lepiej bę­dzie, jak cię przeniosę.

- Daj spokój. Poradzę sobie.

Zrobił ironiczną minę, ale powiedział tylko: „Jak sobie życzysz” i odsunął się, przytrzymując drzwi.

Wysiadła najostrożniej, lecz i tak, ledwie dotknęła ziemi, wysokie obcasy od razu ugrzęzły w błocie. Udało jej się zrobić dwa czy trzy kroki. Zgubiła najpierw jeden but, zaraz potem drugi. Idąc w samych pończochach, ślizgając się, stra­ciła w końcu równowagę, zamachała rękami i upadła jak dłu­ga. W szumie deszczu usłyszała Nicka. Nachylił się nad nią ze śmiechem.

- Na pewno nie potrzebujesz pomocy?

- Na pewno - odburknęła, usiłując klęknąć. - Poradzę sobie, choćbym nawet miała pływać w tym błocku.

- Doskonałe.

Zdołała wstać, ruszyła z miejsca i znowu upadła w błoto. Żeby tylko w błoto! Tym razem lądowanie nie okazało się takie miękkie. Uderzyła o kamienie i korzenie. Poczuła ból w żebrach, prawy policzek piekł. Leżała przez chwilę nieru­chomo, ale Nicka zupełnie to nie obeszło. Wyjął bagaże i otworzył chatę. Pomyślała o nim z dziką wściekłością i je­szcze raz spróbowała się dźwignąć. W oknach zabłysło świa­tło. Nick wrócił, żeby zamknąć samochód. Raine tymczasem gramoliła się schodami na werandę, cała w błocie, przemoczona do suchej nitki. Pod osłoniętym gankiem czekały na nią otwarte drzwi. Wszystko wyglądało tak, jak to zapamię­tała. Zapiekły ją łzy. Zmusiła oporne nogi, by przeniosły ją przez próg, zamknęła za sobą ciężkie drzwi i powiesiła to­rebkę na haku.

Nick, z pudełkiem zapałek w ręku, pochylał się nad szybrem. Gdy trzęsąc się, stanęła w drzwiach, zerknął na nią.

- Pięknie wyglądasz.

- Zawsze mi mówiono, że błoto robi dobrze na cerę.

- Lepiej zdejmij z siebie te mokre łachy - doradził spo­kojnie. - Napaliłem. W termie będzie zaraz gorąca woda.

Kiedy czysta, z umytymi włosami wyszła z łazienki w białym płaszczu kąpielowym Nicka, w piecu buzował ogień. Było ciepło, a zasłony odcinały dom od wietrznej, deszczowej nocy. Nick wrócił właśnie z naręczem drew z krytego składziku na werandzie. Sądząc po jego mokrych włosach i ilości nagromadzonego drzewa, musiał wychodzić na dwór kilkakrotnie. Odnalazł też jej buty. Suszyły się przy piecu, zabłocone i zniszczone.

Zrzucił z siebie skórzaną kurtkę i powiesił obok jej torby.

- Wszystko w porządku? Kiwnęła głową.

Nagle znalazł się o wiele za blisko. Wpatrując się w jej prześliczną twarz, odsunął na bok pasemko włosów zasłania­jące zadrapanie na policzku i czule, jakby była dzieckiem, nachylił się nad nią. Chciał ją pocałować, ale odsunęła się błyskawicznie.

- Rozumiem, że zwolniłaś już łazienkę?

- Tak.

- Wobec tego idę się myć. A ty bądź łaskawa zacząć swoje żonine obowiązki od przyszykowania kolacji.

Dotknięta do żywego tym pełnym drwiny nakazem, po­patrzyła na niego bez słowa.

- Puszkę to chyba umiesz otworzyć?

- A może wolałbyś, żebym wyszła na dwór i upolowała coś świeżego?

Roześmiał się i popatrzył na jej wystające spod kąpielo­wego płaszcza stopy.

- W takim stroju? Jak może zauważyłaś, jest trochę grzą­sko. Ale rób, jak uważasz. - Uśmiechnął się i wchodząc do łazienki, zawołał ironicznie: - Ostatecznie może być fasolka po bretońsku.

Fasolka! Dobre sobie! Kipiąc ze złości, otworzyła walizkę i włożyła świeżą bieliznę, spodnie, sweterek zapinany na per­łowe guziczki i futrzane kapcie, za których zapakowanie po­błogosławiła w duchu Marthę.

Spiżarnia zaopatrzona była tak samo dobrze, jak rok temu. Wciąż mrucząc pod nosem złośliwości, Raine zaczęła buszo­wać po półkach. Postanowiła pokazać temu szczwanemu li­sowi, na co ją stać.

ROZDZIAŁ ÓSMY

Jakieś dziesięć minut później Nick wyszedł z łazienki, podsuszając jeszcze ręcznikiem włosy, ale była tak pochło­nięta swoim zadaniem, że ledwie zerknęła w jego stronę. Gdy główne danie dopiekło się, a szarlotka nabrała złotego kolo­ru, Raine nakryła do stołu. Nick otworzył butelkę kalifornij­skiego białego wina.

Zapiekanka prezentowała się pięknie. Zewnętrzny pier­ścień ryżu był leciutki i puszysty. Kurczak i warzywa z pu­szki, z malutkimi zwiniętymi plasterkami podwędzanej szyn­ki i serduszkami karczochów, wyglądały świeżo i kolorowo, a zioła i przyprawy nadawały całości taki aromat, ze ślinka sama leciała do ust.

Kiedy Nick spojrzał na stół z wyraźną aprobatą, Raine sięgnęła po dzbanuszek grzejący się na piecu.

- Wystarczy doprawić i możemy jeść.

- Wygląda to wszystko i pachnie cudnie.

- Cieszę się...

Zaalarmowany jej niezwyczajną układnością, zerknął na nią czujnie. Uśmiechnęła się niewinnie i polała ryż i mięso gęstym kremowym sosem z dzbanuszka.

- Posmakuj, jest naprawdę pyszny.

To był najzwyklejszy sos serowy z puszki. Niezwykłości dodawał mu dolany w rozsądnych ilościach skondensowany żółty płyn do mycia naczyń. Raine wzięła dużą łyżkę i nało­żyła zapiekankę Nickowi, a potem sobie. Gdy zaczął jeść, uniosła kieliszek do ust. Nagle rzucił widelec na talerz, za­słonił usta i wybiegł do łazienki. Nawet się nie poruszyła i spokojnie sączyła wino.

Upłynęła dobra chwila, nim wrócił. Wyglądał zatrważają­co spokojnie.

- Ach, ty małpo! - Stanął nad nią, patrząc z niekłama­nym podziwem.

- W piecyku jest szarlotka.

- Z dodatkiem czego?

- Niczego.

- Może to dziwne, ale jakoś odechciało mi się jeść. A wła­ściwie - zamruczał jak kot - nabrałem apetytu, ale na coś zupełnie innego.

- Będę się bronić! Roześmiał się, błyskając zębami.

- Melodramat!

- Może. Ale będziesz musiał użyć siły.

Ujął ją pod ramię i chciał wyprowadzić z kuchni.

- A kawa? Proszę... Tak mi się chce pić. Nienawidziła siebie za to, że go prawie błaga, i jego za to, że ją do tego zmusza, ale każdy pretekst był dobry.

- Zgoda. Ale to już twoja ostatnia zagrywka. Basta! - Po­prowadził ją w stronę kręgu ciepła i światła bijącego od pieca i bezceremonialnie wepchnął w niski fotel. - A kawę zrobię sam. Być może wiesz, gdzie trzymam trutkę na szczury.

- Gdybym wiedziała, już bym jej użyła.

Zapatrzyła się w płomienie, pewna, że wszystko, co osiąg­nęła, to kolejne odroczenie wyroku. Przed samą klęską wy­bronić nie mogło jej już nic. Z polana strzeliły iskry. Ostry zapach palącej się jedliny zmieszał się z delikatną wonią kawy. Deszcz bił o szyby, poświsty wiatru uderzały w chatę i targały gałęziami sosen.

Razem z kawą na stoliku pojawił się koniak i dwa kieli­szki. Ogień odbił się błyskiem w ciemnych oczach Nicka i oświetlił mu twarz.

- Brandy? - zaproponował. Zawahała się, upijając łyk kawy.

- Odrobina pomogłaby ci się odprężyć - zasugerował la­konicznie.

Miała już odmówić, ale nagle zmieniła decyzję. Alkohol w odpowiedniej dawce dodałby jej straceńczej odwagi. Znie­czuliłby ją na to, co miało się stać. Przydałoby się porządnie sobie golnąć, ale Nick nalał jej zaledwie parę kropel. Gdy uniosła kieliszek do ust, ręka tak się jej trzęsła, że aż zęby zaszczekały o szkło. Połknęła złocisty trunek jak lekarstwo i poprosiła o więcej.

- Lepiej nie - sprzeciwił się Nick. - Od śniadania prawie nic nie jadłaś. Alkohol od razu uderzy ci do głowy.

- I co z tego?

- A to - odstawił kieliszek na bok - że nie życzę sobie, żebyś mi się zataczała. Mamy przed sobą całą noc, a obieca­łem ci... wiesz, co.

Przerażona zerwała się na równe nogi, lecz Nick był szybszy. Przeganiał palcami jej włosy, ujął w dłonie twarz i nagle obsypał ją drobnymi pocałunkami. Pocałunkami słodszymi niż wino. Ustami zamknął jej powieki, musnął brwi, czubek nosa i kącik ust.

- Czekałem na to tak długo, tak długo - wyszeptał chra­pliwie - i chcę, żebyś była świadoma tego, co się dzieje. Chcę czuć, że sprawiam ci rozkosz, słyszeć, jak wzdychasz, pro­sisz, błagasz.

Serce biło jej tak szybko, że traciła oddech. Jeszcze trud­niej było okiełznać budzące się pożądanie.

- Jeśli zależy ci na tym, żebym błagała, to proszę - wy­dusiła - mogę to zrobić już teraz. Nick, błagam cię, puść mnie. Nie powinnam była zgodzić się na to małżeństwo. To dla mnie... poniżające.

W szafirowych oczach Nicka zapłonął gniew. Ubodła go tym określeniem do żywego.

- Nie przejmuj się - wycedził z tygrysim uśmiechem. -Mam absolutną pewność, że to poniżenie sprawi ci sporo radości.

Podtrzymując z tyłu jej głowę, drugą ręką ścisnął ją lekko za gardło i pieszczotliwie przesunął dłoń na dekolt przy swe­terku. Perłowy guziczek sam wyśliznął się z dziurki. Raine głośno wciągnęła powietrze. Nick uśmiechnął się. Gdy od­sunął się na moment i ściągnął przez głowę czarny sweter, jak zahipnotyzowana patrzyła na jego przepiękny nagi tors, mocną szyję, rzeźbione szerokie ramiona i wąskie biodra.

- Dotknij mnie - poprosił miękko. - Przecież tego chcesz.

Kiedyś w takich chwilach odczuwała pewne onieśmiele­nie, ale teraz pragnęła zbliżenia bardziej niż czegokolwiek w świecie. Gdy z wyschniętym gardłem, płonąc, patrzyła na niego bez ruchu, położył na swojej piersi jej dłonie i przy­trzymał. Westchnęła cicho, zamknęła oczy i sama, z własnej woli, zaczęła błądzić palcami po ramionach, po rękach, po piersi Nicka.

Była tak zaabsorbowana, że prawie nie zauważyła, kiedy ją rozebrał. Stanął nad nią. Miała zamknięte oczy. Czarne, rozrzucone włosy odcinały się od kolorowego tła poduszki. Pięknie zaokrąglone piersi były strome i mocne, kremową skórę oświetlał ogień.

- Jesteś jeszcze śliczniejsza, niż zapamiętałem - powie­dział schrypniętym głosem. Wyciągnął się obok, wsparł na łokciu i podłożył dłoń pod jej policzek. - Raine, spójrz na mnie...

Zatrzepotała długimi czarnymi rzęsami. W jej oczach wciąż paliła się zmysłowość.

- Rzuciłaś na mnie jakiś czar. Nie potrafiłem przestać o tobie myśleć. Zwariowałem na twoim punkcie...

A mimo to ożeniłeś się z inną. Ta myśl, jasna i zimna jak kryształ lodu, owładnęła nią natychmiast.

- Moja ty zielonooka czarownico - szepnął i unosząc jej ręce, pocałował wnętrza obu dłoni. - Powiedz, że pragniesz mnie tak samo, jak ja ciebie.

Spojrzała na jego usta. Nachylił się... O, Boże, przecież tylko na to czekała. Objęła go za szyję i przyciągnęła do siebie z całych sił. Cofnął się na moment.

- Raine... Chcesz mnie? Chcesz, żebyśmy się kochali? Powiedz. Muszę to usłyszeć od ciebie.

- Tak, chcę, chcę - wyszeptała żarliwie, obejmując go jeszcze mocniej.

Roześmiał się z radosną drwiną.

- Spokojnie, moja miła. Nie musimy się spieszyć. Mamy przed sobą całą noc.

Przebudziła się, zanurzona w cieple i ciemności, którą rozpraszał jedynie czerwonawy poblask idący od pieca z dru­giej strony izby. Fizycznie czuła się wspaniale, a zarazem miała takie wrażenie, jakby przeżyła wypadek i teraz znaj­dowała się w letargu.

Leżeli w łóżku, wtuleni w siebie. Czuła na ramieniu cię­żar ręki Nicka i jego równy, miarowy oddech na plecach.

Och, ależ cudną strategię przyjął! Cofając się myślami, wi­działa z całą jasnością, jak krok po kroku odwiódł ja od wszel­kich postanowień. I poszła jak jagnię na rzeź! Zrobił wszystko, czego pragnął i o czym ją uprzedzał. Osiągnął nawet to, że błagała. Okazał się od początku do końca mistrzem - zabawił się nią jak lalką. Z goryczą przeklinała się za słabość, za nie­umiejętność zapanowania nad własną zmysłowością. Sama ska­zywała się na rolę zabawki w rękach człowieka, który nie miał dla niej żadnych uczuć prócz chęci odwetu i żądzy.

Żądza... Paskudne słowo, określające potężną siłę zdolną zawładnąć człowiekiem. Siłę, którą rok temu, w swojej na­iwności, gotowa była nazwać miłością.

Obudziła się i zobaczyła, że przez zasłony przedziera się światło dnia, a Nick, wsparty na łokciu, uśmiecha się do niej spod rzęs. Nachylił się i słodko musnął wargami jej usta.

- Wiesz, nawet nie marzyłem, że będzie tak pięknie. Nie czułem w tobie nienawiści, raczej...

- Owszem - przytaknęła, natychmiast atakując. - Od­czuwałam co innego. Żądzę. - Prawie się roześmiała, widząc jego minę. - Żądza nie jest czymś zastrzeżonym dla męż­czyzn. Kobiety też potrafią się tak bawić.

- Wiem, wiem, ale... - Pokręciła głową, lecz nie dał jej mówić. - Kiedyś mnie kochałaś, w przeciwnym razie nie poddałabyś się tak łatwo. A może... Może ty wciąż mnie kochasz?

Zabolało ją to przypuszczenie tak strasznie, że mogła się bronić wyłącznie pogardą.

- Myślisz, że mogłabym kochać mężczyznę, który zrobił sobie ze mnie dziwkę? - Zaśmiała się gorzko, gdy żachnął się i odsunął. - Jestem ordynarna? Możliwe, ale trzeba to nazwać po imieniu.

- Raine, co ty wygadujesz...

- Może zresztą taka panienka ma lepiej. Przynajmniej sama wybiera tego, komu się sprzedaje.

- Jesteśmy małżeństwem. Raine! Jesteś moją żoną.

- Formalnie. Powiedziałeś, że zależy ci wyłącznie na se­ksie. No, to proszę, masz, czego chciałeś, ale niczego więcej się nie spodziewaj. Ani pociechy, ani opieki, gdybyś na przy­kład zachorował, ani żadnej pomocy czy współczucia. Nie­nawidzę cię i gardzę tobą. Choćbyś się nawet topił w bagnie, nie kiwnęłabym nawet palcem. Stałabym, i z dziką radością przyglądałabym się, jak znikasz...

- Nie wysilaj się - przerwał z kamienną twarzą. - Wyra­ziłaś swoje uczucia aż nadto jasno. A skoro, jak mówisz, seks to wszystko, na co mogę z twojej strony liczyć, postaram się to wykorzystać najlepiej, jak umiem.

Położył rękę na jej piersi, a gdy podrażniony sutek wyprę­żył się, powiódł dłonią w dół, docierając do jeszcze wrażliw­szego miejsca. W jego zachowaniu nie było czułości ani na­wet namiętności. Traktuje mnie jak rzecz, pomyślała upoko­rzona i usiłując zapanować nad oddechem, leżała nierucho­mo, śmiertelnie blada i zrozpaczona. Coś w niej pękło. Postanowiła, że nie okaże najmniejszego poruszenia, że bę­dzie nieczułym manekinem, i oto, obserwując go spod rzęs, spostrzegła, ze zdumieniem, a potem z uczuciem triumfu, że z nich dwojga bardziej podniecony jest on.

- Jeśli już chcesz udawać dziewczynę na godziny, to mu­sisz, moja droga, włożyć w to trochę wysiłku. Somersby bez wątpienia byłby usatysfakcjonowany zbliżeniem z kimś, kto leży jak kłoda, ale...

Z niewiadomego powodu tą swoją kpiną przebił się przez maskę jej obojętności. Nie bacząc na konsekwencje, pode­rwała się i z całej siły uderzyła go w twarz. Roześmiał się ironicznie. Tego się nie spodziewała. Z furią w oczach rzuciła się na niego, drapiąc go i gryząc, czego później miała się wstydzić. Krzyknął, gdy wbiła mu zęby w ramię. Wykorzy­stując ten moment, opuściła nogi na podłogę, gdy przyciągnął ją z powrotem. Zdążyła jeszcze z całych sił dołożyć mu pięścią w twarz i z największą satysfakcją usłyszała, że jęknął z bólu.

Uczucie zwycięstwa trwało jednak krótko. Chwilę później przygniótł ją sobą i z wściekłością rozciągnął jej ręce nad głową. Emocje sięgnęły szczytu. Być może po raz pierwszy w życiu Nick stracił panowanie nad sobą i w tym stanie kompletnego zatracenia przeżył coś, czego nie doznał jeszcze nigdy. Leżał potem bezwładnie, z głową na jej piersiach. Kiedy się uniósł i odsunął, Raine spała mocno z rozchylony­mi ustami i uniesioną nad głowę ręką. Gdyby mogła go wi­dzieć, przeraziłaby się. Na jego twarzy malowała się cała gama uczuć: gniew, ból, czułość i coś więcej niż czułość. Z westchnieniem wziął ją w ramiona, pocałował delikatnie, przykrył ją i siebie kołdrą i siedząc, zapatrzył się w ogień. Jakiś czas potem Raine poruszyła się we śnie. Pokręciła gło­wą i przylgnęła do czegoś ciepłego. Otworzyła oczy, zoba­czyła, że wtyka nos w zarost na piersi Nicka i kichnęła. Roześmiał się. Przyjemnie, głęboko. Miała ochotę mu za­wtórować. Ale nagle otrzeźwiała. Nie było się z czego śmiać. Odsunęła się i spojrzała na Nicka. Miał podrapaną twarz, siniak pod lewym okiem, a na ramieniu czerwone ślady jej zębów. Spąsowiała ze wstydu. Jak mogła się tak zachować...

- Przepraszam - powiedziała cicho.

- Mam rozumieć, że zawieramy pakt o nieagresji i pró­bujemy znaleźć radość w tym naszym miodowym miesiącu?

- Powiedziałeś, że zrobisz z niego piekło.

- W złości mówi się różne rzeczy - przyznał lakonicznie.

- Ale odrobina pokojowej koegzystencji bardzo by mnie ucieszyła. No, to jak będzie? - Uniósł jej brodę. - Zawiera­my pokój? Tak?

- Tak. - Miała tylko nadzieję, że tym razem nie odczytał wszystkich jej myśli.

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Uszczęśliwiony, prawie beztroski, musnął leciutko jej wargi.

- Pocałunek pokoju... A teraz posiedź chwilę w łóżku, a ja dorzucę do pieca.

Odciągnął zasłony i zobaczyła, że nocna ulewa skończyła się. Kiedy stanął w oknie, najzupełniej nie wstydząc się włas­nej nagości, słońce wlało się do środka, ozłacając jego syl­wetkę. Był piękny jak wykuty z brązu Apollo.

- Dobrze, że nie mamy sąsiadów - powiedziała lekko schrypniętym głosem.

Zachichotał.

- Przynajmniej nie w pobliżu. Czasem zjawia się tu jakiś turysta, obozujący w puszczy, ale na stałe mieszkają tu tylko Kurt i Lisbeth Doody'owie. Mają chatę po drugiej strome jeziora. To mili ludzie. Może przejdziemy się do nich po śniadaniu? Chcesz?

Czuła, że oboje wyglądają, jakby się pobili, i nie bardzo odpowiadała jej perspektywa spotkania z jego znajomymi.

- Nie musimy - dodał łagodnie, wyczuwając jej brak entuzjazmu. - Tak tylko przyszło mi do głowy. A co chcia­łabyś dziś robić? Pospacerować? Popływać kajakiem? Chyba że wolałabyś poleniuchować w łóżeczku?

- Odrobina ruchu nie zaszkodzi - odpowiedziała szybko. Popatrzył na nią takim wzrokiem, że spąsowiała.

- Na powietrzu - podkreśliła cierpko.

- Szkoda. - Uśmiechnął się, zebrał swoje ubrania i wy­szedł do łazienki. Kiedy z kolei ona brała prysznic, przygotował śniadanie. Usiedli przy piecu i rzucili się zgłodniali na puszkowe kiełbaski, fasolę i razowy chleb, a potem delekto­wali się kawą i wczorajszą, rzeczywiście pyszną, szarlotką.

- No, to co? Idziemy?

- Nie wiem, czy zdołam się ruszyć.

- Wstawaj, leniu. - Podciągnął ją za rękę. - Spróbuję wymyślić trasę, która nie będzie zbyt błotnista, ale na wszelki wypadek weź kalosze. Stoją obok gratów na ganku. Aha, i musi być nas widać. Zaczął się sezon polowań.

Kiedy za przykładem Nicka włożyła kalosze i ciepły ska­fander z pomarańczowym pasem, wcisnął jej na głowę po­marańczowy kapelusz.

Mimo obfitych deszczów błoto nie było aż tak straszne, jak się obawiała. Nierówny kamienisty brzeg jeziora pokryty był kobiercem sosnowych igieł. Razem z burzą odszedł zim­ny front. Spacer w roziskrzonym słońcem, rześkim powie­trzu okazał się fantastyczną frajdą. W pewnym momencie Nick zatrzymał się, przygarnął ją do siebie i wskazał dom na przeciwległym brzegu. Z komina unosił się dym.

- To chata Kurta i Lisbeth. Kurt jest pisarzem, a Lisbeth hoduje konie. Czasami korzystam z ich uprzejmości i poży­czam wierzchowca... Jeździsz?

- Nie najlepiej, ale bardzo lubię.

- To może jutro, jeśli pogoda dopisze, podjechalibyśmy nad jeziorko Saskin? Bobry mają tam swoje żeremie. Przy odrobinie szczęścia może udałoby się nam je podpatrzyć.

- Bardzo bym chciała.

- No, to załatwione. Po śniadaniu przejadę się samocho­dem do Lisbeth i pożyczę konie. - Nachylił się i dotknął zimnym policzkiem jej policzka. - Zjemy lunch w siodle.

- Wspaniale.

Mokre lasy pokryte były rdzawymi i złotymi barwami jesieni, a jezioro - po deszczach głębsze niż zwykle - miało lazurowy, wręcz śródziemnomorski odcień.

- Aż chciałoby się wykąpać - powiedziała Raine, gdy ruszyli dalej.

- Pozory - pokręcił głową. - Finn i ja pływaliśmy tu jako chłopcy i możesz mi wierzyć, woda jest strasznie zimna, nawet latem.

- Finn... Rzadkie imię...

- A człowiek jeszcze bardziej niezwykły. To Szwed. Jest tak wszechstronnie uzdolniony, że mógłby zrobić karierę właściwie w każdym zawodzie. Zna kilka języków, jest świetnym muzykiem, a zanim zdecydował się pracować ze mną, skończył medycynę.

- Domyślam się, że znacie się od dawna.

- Byliśmy i jesteśmy dla siebie jak bracia. Andersonowie byli nie tylko naszymi sąsiadami, ale i przyjaciółmi. Wakacje spędzaliśmy zawsze razem. Jego rodzice wynajmo­wali wtedy starą, dość już zmarniałą chałupę nad zatoczką, ale Finn zwykle pomieszkiwał u nas. - Uśmiechnął się do wspomnień. - Moja mama okropnie bała się niedźwiedzi. Mimo to pozawalała nam nocować na werandzie. Zawsze to większa przygoda niż spanie w ciepłym łóżku... Nie kaza­ła nam też jadać ze wszystkimi. Mogliśmy piec kiełbaski na ognisku. Po jej śmierci, pani Anderson zaopiekowała się mną serdecznie.

- Ile miałeś wtedy lat?

- Jedenaście. Trudny wiek. Ale matka Fina rozumiała, co czuję. Bez żadnych narzekań obdarowała mnie spokojem i miłością, tak jak swoje dzieci.

- Czy...

Nick pokręcił głową.

- Nie żyje. Razem z mężem zginęła w wypadku mniej więcej półtora roku temu. Finn przeżył to ciężko, ale... - Je­go słowa utonęły w warkocie samolotu.

Oboje zadarli głowy. Biały samolocik z pomarańczowo-niebieskimi znakami unosił się niewysoko. Leciał na drugą stronę jeziora. Nick podniósł rękę. W odpowiedzi samolot zamachał skrzydłami.

- O wilku mowa.

- To Finn?

- Tak.

- Skąd wiedział, że to ty?

- Zostawiłem mu w firmie wiadomość, że mam zamiar cię tu ściągnąć. Wiezie właśnie dwóch inżynierów— konstruktorów do obozu nad jeziorem Loon. Pewnie tam przenocuje, a jutro, w drodze powrotnej, być może wpad­nie nas odwiedzić... Chyba że nie za bardzo ci to odpowiada - dodał z lekkim wahaniem. - Wydawało mi się, że polubiłaś Finna?

- Owszem. Margo też się spodobał.

- I chyba ze wzajemnością. Coś mi się wydaje, że kiedy wrócimy do Anglii, będziemy go częściej widywać.

- Nie mam pewności, czy jest w jej typie. - Raine szcze­rze wypowiedziała swoje myśli.

- A jaki jest ten jej „typ”?

- Powinna znaleźć sobie kogoś o bardzo silnej osobowo­ści, mężczyznę, którego by szanowała i który umiałby ją okiełznać. A ma szczęście do wrażliwców, takich jak Finn. To dobra i pogodna dziewczyna, ale ma taki temperament, że przytłacza sobą partnera, a potem - gdy okazuje się, że ten ktoś nie potrafi jej dorównać, spotyka ją zawód... My­ślisz, że niewłaściwie ją osądzam?

- Myślę, że niewłaściwie oceniasz Finna. Jest człowie­kiem wrażliwym, owszem, ale to nie mięczak. Gdybym kie­dyś znalazł się pod ścianą, nie wyobrażam sobie nikogo, kto mógłby mi pomóc lepiej niż on.

- A jakiej kobiety mu trzeba? - Szczerze ją to ciekawiło i szczerze pragnęła, by zainteresowanie Margo i Finna oka­zało się wzajemne.

- Myślę, że Margo byłaby w sam raz. Firm nie ma czasu zawracać sobie głowy bluszczowatymi laleczkami. Powiedział mi kiedyś, że jeśli się w ogóle ożeni, to wyłącznie z kobietą, która będzie przy nim stała twardo nawet w cięż­kich chwilach życia. On sam jest bardzo opiekuńczy i potrafi kochać wiernie...

Do końca spaceru opowiadał o przyjacielu i jego specy­ficznym poczuciu humoru. Raine śmiała się, chociaż ją samą trawił niepokój.

Kiedy wrócili do domu, Nick upiekł na lunch pyszne bułeczki z klonowym syropem, a po podaniu kawy rzucił:

- Chcesz, to weźmiemy kajak i popływamy po jeziorze. Albo, jeśli masz już dość powietrza, zostaniemy w domu. W coś sobie pogramy.

Na regale, za dużą apteczką, stały szachy, leżała talia kart i pudełka z grami. Jednakże, gdy Nick zerknął przelotnie na łóżko, zrozumiała aż za dobrze, w co najchętniej by się za­bawił.

- Wybieram wycieczkę - powiedziała pospiesznie.

- Może i słusznie - odparł z błyskiem w oczach. - Noce o tej porze roku są długie.

Wiosłując tak, by uniknąć bystrzejszego prądu, Nick spoj­rzał na nią przez ramie.

- Kiedyś robiliśmy tu sobie z Finnem spływ. Na stojaka.

- Jak to?

- Normalnie. Inaczej by się nie liczyło. Za Sowim Stawem jest prosty, wartki kanał, który zakręca przed wodospa­dem. Przechodziło się nad nim drewnianym mostkiem. Pra­wdziwą sztuką - poza samym skakaniem z kaskady - było tak się skulić, żeby nie stracić równowagi. Teraz nie ośmieliłbym się w to zabawić. Nawet przy niskim poziomie wody kaskada jest podstępna, a teraz, po burzach, zrobiła się tam pewnie kipiel.

Na samym jeziorze było jednak dość spokojnie. Miarowy rytm wioseł, plusk wody i posuwisty ruch lekkiego kajaka sprawiły, że Raine poczuła ogarniający ją spokój. Całą duszą cieszyłaby się z tego popołudnia, gdyby nie uporczywa myśl o nadchodzącej nocy.

Pragnęła Nicka fizycznie, lecz umysł bezustannie bunto­wał się przeciw temu. To wewnętrzne rozdarcie groziło jej kompletnym załamaniem. Im dłużej miało to trwać, tym go­rzej. Usiłowała nie poddawać się panice, ale wiedziała jedno: musiała stąd uciec. Pieszo było to niemożliwe, graniczyłoby z samobójstwem, a przecież, mimo rozpaczy, na samobój­stwo by się nie zdecydowała... Gdyby tylko wpadły jej w rę­ce kluczyki od samochodu...

Prawie na ślepo, z głową nabitą myślami, wiosłowała i wiosłowała, aż wzdrygnęła się, słysząc tarcie dna kajaka o piasek na płyciźnie. Nick utkwił wzrok w jej twarzy.

- Martwisz się czymś?

- Nie, nie...

- Wyglądasz, jakby coś cię trapiło.

Doprawdy, był zbyt domyślny. Podciągnął się, wyskoczył do wody, przytrzymując kajak stopą, i podał jej rękę.

Nad jeziorem zaczęła się już unosić mgła. Słońce zaszło, a niebo, na zachodzie pomaranczowozłote, zasnuły fioletowe obłoki. Nad wodę z szumem skrzydeł i głośnym klangorem wzleciał klucz dzikich gęsi. Nadciągał niebieskawy zmierzch. Nad wspaniale pachnącym lasem unosiła się mgła. Zbliżał się wieczór. Wkrótce nadejdzie noc...

Raine zadrżała i nic nie mówiąc, pomogła Nickowi przenieść kajak do komórki przy chacie. Obok leżał kloc służący do rąbania drzewa. Gdy weszła do domu i rozebrała się, Nick naniósł grubych gałęzi, zdjął kurtkę, powiesił ją na balustra­dzie i zaczął rąbać polano na szczapy.

Słysząc uderzenia siekiery, Raine błyskawicznie przystą­piła do działania. Była sama. Nadarzała się sposobność, by poszukać kluczyków od samochodu. Z duszą na ramieniu przejrzała kieszenie spodni i ciepłej kurtki Nicka, ale znalaz­ła jedynie portfel, zalakowaną kopertę, chustkę do nosa, scy­zoryk, grzebień, klucze do domu i garść monet. Kluczyki samochodowe musiał zatem nosić przy sobie.

Zawiedziona, zapanowała nad nerwami, zapaliła gazowe lampy i zagotowała wodę. Ledwie Nick zdążył narąbać drew i wniósł duży zapas do domu, nadciągnęły chmury, zrobiło się ciemno i o szyby zabębnił deszcz. Raine podniosła wzrok znad posiłku, który zaczęła szykować. Nick miał spoconą twarz i wióry we włosach.

- Jest już kawa - powiedziała.

- Postaraj się, żeby nie wystygła. Muszę najpierw wziąć prysznic. - Powiesił skórzaną kurtkę na haku i zniknął w ła­zience.

W Raine znów zaśpiewała nadzieja. Tę kurtkę Nick miał na sobie wczoraj wieczorem... Wstrzymując oddech, szybko przeszukała kieszeń i zanim jeszcze namacała kluczyki, usły­szała ich grzechot. Szczęście zdawało się jej sprzyjać. Oprócz kluczyków nieoczekiwanie znalazła jeszcze coś - swój włas­ny portfel z prawem jazdy i kartami kredytowymi. W po­śpiechu wrzuciła kluczyki i portfel do kieszonki spodni, włożyła buty i skafander, porwała z haka ubłoconą torebkę i naj­ciszej jak potrafiła, zamknęła za sobą drzwi. Z bijącym ser­cem zeszła po schodkach i stanęła na rozmiękłej ziemi. Moc­ny podmuch wiatru rozwiał jej włosy. Padał deszcz. Bała się ruszyć w ciemność, lecz nie mogła czekać do rana. Taka okazja mogła się już nie powtórzyć. Cherokee miał dobre światła i kiedy tylko przejechałaby przez kanał i odnalazła główną drogę, miałaby najgorsze za sobą. Tylko w którym kierunku był Bangor?

Aż trzęsła się ze zdenerwowania. Upuściła kluczyki w błoto, tracąc parę cennych chwil na ich szukanie, ale potem poszło jak z płatka. Silnik zapalił natychmiast. Uff! Nagle zobaczyła, że drzwi chaty otwierają się i staje w nich Nick, rozebrany do pasa, z ręcznikiem na szyi.

- Wybierasz się dokądś?

Podbiegł do samochodu, wyłączył silnik i wyciągnął klu­czyki ze stacyjki, a ją samą bez ceregieli zapędził do domu i zaryglował drzwi.

- Do diabła ciężkiego - wycedził ze spokojem znamio­nującym stan zimnej furii. - Wyobraziłaś sobie, że znajdziesz drogę po nocy?

- Ty znalazłeś.

- Ale ja znam te ostępy. Ty nie. Masz choćby blade po­jęcie, co ryzykowałaś?

- Wszystko mi jedno.

- Ach, ty durna. Pogoda jest okropna i gdybyś się zaryła w jakieś błota albo zgubiła, jedynymi ludźmi, na jakich w ogóle mogłabyś się natknąć, byliby myśliwi albo robotnicy leśni. To na ogół przyzwoici faceci, ale... - Nagle rozsierdził się na całego. - Powinienem przełożyć cię przez kolano i tak cii wlać...

- No, to proszę! - krzyknęła ze złością. - Na co czekasz? Jesteś silnym facetem.

- Właśnie! Z podpitymi myśliwymi też byś sobie raczej nie poradziła.

Skrzywiła się ironicznie.

- Powinnam zatem dziękować losowi za to, że dał mi kogoś, kto bardzo się stara nie uświadamiać mi, co mogłoby mnie spotkać.

- Mam ci to może pokazać?

Chwycił ją za poły wełnianej koszuli w kratę i szarpnął. Poleciały guziki, materiał rozdarł się w kilku miejscach. Krzyknęła przerażona.

- Jeśli nie chcesz, żebym w ten sam sposób zdarł z ciebie resztę ubrania, to rozbierz się sama. Byle szybko!

- Nienawidzę cię!

Chciał jej zrobić pokazówkę, to jasne, nie podjęła jednak żadnej próby oporu. Nie zamierzała dać mu satysfakcji.

- Nie -powiedział miękko, wpatrując się w jej zawziętą twarz. - Gwałt to żadna przyjemność. Będę miał znacznie większą frajdę, jeśli mimo wszystko mnie zapragniesz, choć tak bardzo się przed tym bronisz. Chcesz się przekonać, ile to potrwa? - Językiem rozchylił jej wargi. Westchnęła gard­łowo, a wtedy zaczął ją całować lekko, zmysłowo. - Zapew­niam cię, że już zaraz...

Podsunął rękę pod jej plecy i dotykiem palców, ust i pieszczotliwymi pomrukami rozpłomienił ją całą, aż wreszcie ujawniła swoje podniecenie, wtulając twarz w jego szyję. Poruszając rytmicznie jej biodrami, pieścił ją tak długo, że myślała już, iż oszaleje z pożądania. Potem zostawił ją tak, jak leżała - z zamkniętymi oczami, pełną miłości i nienawi­ści jednocześnie. W pewnej chwili usłyszała odgłos przesta­wianych garnków i patelni. Szykował spóźniony posiłek.

Zebrała swoje ubrania i wyszła do łazienki, a gdy wróciła, zaprosił ją do stołu z miną triumfatora i musnął ustami jej wargi.

- Pocałunek pokoju? - zadrwiła, uchylając się.

- To ty zerwałaś układ, ale wojna się skończyła i mam nadzieję, że pokój, który obecnie zawieramy, potrwa dłużej.

Popatrzyła na niego gniewnie. Grubo się mylił. Wygrał - ale wyłącznie bitwę.

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Chociaż przez całą noc lało jak z cebra, nad ranem niebo się przetarło. Świeciło słońce.

- Pogoda jak marzenie - powiedział Nick, odciągając za­słony. - W sam raz na konną przejażdżkę. Po śniadaniu za­pakuję taki lunch, jaki kiedyś zabieraliśmy z Finnem... Jeśli chcesz przejechać się ze mną do Lisbeth, to bardzo proszę.

- Ale... - Zaczerwieniła się, spoglądając na jego sinawy, podrapany policzek. - Co oni sobie pomyślą?

- Nic. - W jego oczach pojawił się wesoły błysk. - Tylko tyle, że mam bardzo namiętną żonę. - Zarumieniła się jeszcze mocniej, więc nie usiłując nawet ukryć rozbawienia, machnął ręką. - OK. Skoro jesteś taka wstydliwa, to pojadę sam. Zo­stawię tam samochód i wrócę konno.

Niespokojna, odprowadziła go na ganek i wyszła na we­randę.

- Będę najdalej za godzinę! - zawołał, trzasnął drzwicz­kami i odjechał.

Raine śledziła wzrokiem samochód, aż zniknął w lesie, a potem włożyła kurtkę, zmieniła buty na kalosze i zeszła na brzeg. Raptem coś czerwonego mignęło na wodzie. Zobaczy­ła jednoosobowy kajak. Ktoś płynął równolegle do brzegu, a kiedy zawołała, powiosłował w jej kierunku i kajak zgrzyt­nął o kamieniste dno.

Kajakarz był młody, wyglądało na to, że nie miał chyba jeszcze dwudziestu lat.

- Jestem tu na spływie, już drugi raz. Niesamowita frajda! - Westchnął. - Szkoda tylko, że to ostatni dzień. Wracam do domu.

- Chyba nie kajakiem? - Zabiło jej żywiej serce.

- Jakieś dwa kilometry stąd zostawiłem samochód. Po­płynę tędy - pokazał ręką w stronę zakola - a potem to już pestka. Muszę ruszać. - Zaczął spychać kajak na głębszą wodę. - Mam w Bangorze dziewczynę. Jak się spóźnię, to da mi popalić.

- Czekaj! Proszę cię, zaczekaj moment. Zdziwiony tonem jej głosu, wyjął wiosło z wody.

- Coś się stało?

- Tak. Muszę... Muszę natychmiast wracać do Bangoru. Czy mógłbyś mnie zabrać? Bardzo proszę.

- No... Da się zrobić. Ale masz chyba jakiś transport? Przed chwilą widziałem na drodze duży samochód.

- To mój... kuzyn. Pojechał z wizytą do znajomych. Popełniłam upiorny błąd, pozwalając mu się tu przywieźć. Nie chcę robić scen, więc wolałabym wynieść się stąd, zanim wróci.

Kajakarz wyraźnie się speszył. Patrzył na jej obrączkę.

- Widzisz... jestem mężatką i myślałam, że mogę memu kuzynowi zaufać. Ale niestety. Okazało się, że ma na mnie ochotę.

Chłopak najwyraźniej nie chciał się w nic wplątywać. Wa­hał się.

- Proszę - powtórzyła.

- No, dobra. Ale musisz sama dojść do pikapa. Przez las to nie więcej niż kilometr. Zaraz za chatą... o, tam - pokazał ręką - zaczyna się dróżka. Prowadzi do mostku nad kanałkiem, tuż przed zakrętem.

To na pewno ten mostek, o którym opowiadał Nick, po­myślała szybko.

- Przejdziesz przez tę kładkę, a potem idź w kierunku skały, na której rośnie samotna sosna. Mój pikap stoi zaraz obok, przy drodze dostawczej.

Odepchnął się od brzegu.

- Nie trać czasu, to będziesz tam przede mną. Umawiamy się, że jeżeli nie zastanę cię przy samochodzie, to znaczy, że się rozmyśliłaś.

Potykając się z pośpiechu, Raine popędziła na ganek, wciągnęła ciepłą kurtkę z pomarańczowym pasem i założyła wełnianą czapeczkę. W obawie, że kajakarz odjedzie bez niej, przeskakiwała po mokrych, ostrych kamieniach naj­szybciej, jak się dało. Szum wody dotarł do niej, nim jeszcze zobaczyła kanał, i ucieszyła się na myśl, że drewniany mo­stek jest tuż, tuż. Jednakże gdy wyszła z lasu, zobaczyła, że prąd zmąconej wody zniósł stare, spróchniałe deski. Część poręczy przestała istnieć, a u końca z drugiej strony powstała szeroka wyrwa. O wycofaniu się nie mogło być jednak mo­wy. Raine weszła na mostek i nagle w huku wody usłyszała ostrzegawczy krzyk. Ignorując wołanie, przylgnęła całym ciałem do poręczy i krok za krokiem zaczęła posuwać się naprzód. Miała za sobą mniej więcej jedną trzecią drogi, gdy rozległ się trzask i mostek stanął dęba. W ułamku sekundy, spadając do wody, jakby na zwolnionym filmie Raine zoba­czyła Nicka. Zawrócił konia i pogalopował w przeciwną stronę.

Zostawiał ją? Jak to? Przecież....

Szok spowodowany zimnem i gwałtownością prądu po­winien ją psychicznie sparaliżować, lecz stało się odwrotnie. Jej umysł pracował z niezwykłą jasnością. Nurt znosił ją w stronę zakola - dno kanałku było w tym miejscu na szczę­ście wolne od kamieni. W ubraniu i butach nie dało się pły­nąć; walczyła jedynie o to, by trzymać głowę nad powierz­chnią wody.

Poza kilkoma karłowatymi drzewami, usiłującymi wros­nąć w kamienisty grunt, terenu wokół kanałku nie zasłaniało nic. Raine jak przez mgłę ujrzała galopującego konia i jeźdźca. Nagle przypomniała sobie rozmowę z Nickiem. Zrozumiała, czemu przed chwilą popędził w przeciwną stro­nę. Prąd był tutaj za szybki. Nickowi żadną miarą nie udałoby się jej wyciągnąć. Pognał więc przez wąskie gardło zakola, próbując wyprzedzić nurt i schwycić ją, zanim zginęłaby, zepchnięta w dół kaskady.

Pewność, że Nick usiłuje ją ratować, dodała jej sił.

- Raine!

Dostrzegła, że Nick stoi z przodu na prawym brzegu. Roze­brany do pasa, czekał na najwłaściwszy moment. Gdy znalazła się przy samym zakręcie, rzucił się wpław. Chwilę potem chwycił ją jedną ręką. Nie walcząc z nurtem, czekał, aż prąd znie­sie ich na przeciwległy brzeg. Jeszcze moment, a przepłynęli przez zakole i znaleźli się u szczytu wodospadu. Woda pie­niła się i szalała miedzy ogromnymi głazami, najeżonymi ostrymi krawędziami kruszących się skał. Gdy zniosło ich znowu do brzegu, Nick chwycił zwieszającą się gałąź jodły i uwiesił się na niej, starając się znaleźć podparcie dla nóg i ochraniając Raine własnym ciałem. Groziło im rozbicie o skały. Przez szum wody dotarł do niej krzyk ptaka i warkot samolotu.

- Rusz się, do cholery! - krzyknął Nick. - Jak się ześlizniesz, to nie wiem, czy będę w stanie cię wciągnąć.

Zmuszona do działania, otrząsnęła się z ogarniającej ją niemocy, uchwyciła się skały i wpełzła na bezpieczne miej­sce. Nick... Teraz jeszcze tylko on i... Odwróciła się i zro­zumiała, dlaczego nie ma go przy niej. Prawą ręką trzymał się nadal gałęzi, ale lewa zwisała bezwładnie. Uklękła i w tej samej chwili prąd rzucił nim na bok. Nick z całej siły uderzył głową o skałę. Twarz mu poszarzała, a na skroni pokazała się krew.

Zdjęta grozą, Raine spostrzegła, że jego zaciśnięte na ga­łęzi palce słabną. Położyła się płasko na brzuchu i - zapiera­jąc się stopami - chwyciła go mocno za nadgarstki. Otworzył zamglone oczy.

- Puść, durna - wychrypiał niewyraźnie - bo spadniemy oboje. Ryzykujesz życiem. Puszczaj!

Wiedziała, że nie zostawi go, żeby nie wiem co, tak jak on nie zostawił jej. Wolałaby umrzeć niż żyć bez niego. Nie!

Co to za głupie myśli! Będą żyli. Oboje! Zaczęła głośno wzywać pomocy, choć zdawała sobie sprawę, że zniosło ich za daleko i kajakarz nie mógł słyszeć wołania. Opadała z sił, czuła, że za chwilę ramiona odmówią posłuszeństwa.

- Trzymaj!

Kiedy ten krzyk dotarł do niej, była już w stanie szoku i takiego oszołomienia, że nie wiedziała, czy rzeczywiście coś słyszy, czy też zaczyna mieć omamy.

- Trzymaj! - usłyszała znowu. Nadzieja dodała jej sił. Moment później jakiś mężczyzna rzucił się na ziemię obok niej i chwycił Nicka za rękę powyżej łokcia.

- Mam go - oznajmił spokojnie. - Możesz już puścić. Nawet się nie poruszyła.

- Finn? - wymruczał Nick, unosząc chwiejnie głowę.

- We własnej osobie, skubańcu... Tam jest Una - powie­dział do Raine. - Złóż ją podwójnie, przełóż mi pod ramio­nami, przeciągnij końce przez otworek... Dobrze, a teraz zostaw trochę luzu i zawiąż ją mocno na pniu.

- A teraz?

- Przytrzymaj Nicka.

Jeszcze raz zacisnęła ręce na jego szczupłych nad­garstkach.

- Nie wiem, czy jest na tyle przytomny, żeby mógł cokolwiek zrobić, więc kiedy go trochę uniosę, ciągnij, ile sił.

Odchylając się na linie, obejmując stopami krawędź skały, Finn opuścił się na wysokość Nicka. Z niezwykłą jak na tak szczupłego mężczyznę siłą zaczął wydobywać z wody potężne ciało przyjaciela, gdy tymczasem Raine, zapierając się ze wszystkich sił, podciągała go w górę.

Gdy tylko bose stopy Nicka znalazły oparcie, półprzytom­ny starał się pomóc przyjacielowi. Za moment obaj byli już bezpieczni. Finn, ociekając wodą, ukląkł przy Nicku.

- Co z nim? - szepnęła Raine, przerażona jego bladością.

- Mogło być gorzej. Uderzył się mocno w głowę i ma przemieszczony bark. Możliwe też, że pękło mu żebro... ale to twardziel.

Nick jęknął, mruknął: „Dziękuję” i usiadł. Jego twarz miała wciąż barwę popiołu, a krew ciekła z paskudnego roz­cięcia na skroni, ale był przytomny.

- A ty? - spojrzał na Raine.

- Nic mi nie jest. - Ulga, że udało się go wyrwać śmierci, była tak wielka, że nie umiała jej wyrazić.

- Na pewno? - spytał Finn, zauważając jej zesztywnienie i wyraz zziębniętej, białej z wyczerpania twarzy. Odwiązał linę i fachowo ją zwinął.

- Na pewno.

- No, to chodź, frajerze. - Podciągnął przyjaciela z ziemi i przełożył sobie jego zdrową rękę przez plecy. - Ruszajmy się, żebyś nie uległ hipotermii. Na szczęście mój samolocik jest blisko. Zaraz będziemy w domu.

Tak, oczywiście. Dopiero teraz Raine przypomniała sobie, że czepiając się Nicka i gałęzi, słyszała warkot samo­lotu.

Nim wylądowali na jeziorze i dobrnęli do chaty, trzęsła się jak listek.

Finn otworzył butelkę brandy, którą zabrał z samolotu, i nalał trzy kieliszki.

- Wypij i wskakuj pod gorący prysznic - powiedział do niej. - Nick i ja przebierzemy się przy piecu.

Gdy kwadrans później wyszła z łazienki, Nick siedział bez koszuli. Zauważyła, że z jego twarzy ustąpiła szarość i chociaż widać było, że coś go boli, oczy nabrały blasku. Miała ochotę objąć go, uściskać, wypłakać się na jego piersi, lecz patrzył na nią jak na obcą.

- Lepiej ci? - zapytał Finn.

- Dużo lepiej. - Uśmiechnęła się. Jak to w ogóle możli­we, że jeszcze niedawno skłonna go była posądzać o słabeuszostwo?!

Wziął z apteczki środek antybakteryjny i spryskał nim ra­nę na skroni Nicka.

- Jak ci tego nie zszyją, zostanie blizna.

- W konkursach piękności startować nie zamierzam - od­parł sucho Nick.

- Ale bark trzeba nastawić. Polecimy do Bangoru?

- Kiedyś umiałeś to robić sam. Finn zawahał się.

- Czy mogłabym w czymś pomóc? - wtrąciła szybko Raine.

- Chwała Bogu, że nie jesteś tchórzem - uśmiechnął się Finn i uniósł rękę Nicka. - Trzymaj ją mocno, w tej po­zycji.

Stanął za plecami przyjaciela i przyciskając dłonią jego muskularne ramię, wykonał coś w rodzaju pół-nelsona. Nick nawet nie pisnął, tylko na brwiach i nad górną wargą wystąpił mu pot. W przypływie niemal macierzyńskiej czułości Raine zapragnęła otrzeć mu twarz i scałować z niej grymas bólu, ale tylko zdjęła z oparcia krzesła koszulę-panterkę i zaczęła pomagać mu się ubierać. Zapinała guziki, nie odważając się spojrzeć mu w oczy. Finn zrobił temblak z chusty znajdują­cej się w wyposażeniu apteczki.

- No, a teraz usiądź, odciąż nogi i postaraj się wyluzować - Finn mrugnął konspiracyjnie do Raine. - Pewnie po raz pierwszy i ostatni w życiu mam okazję trochę nim po­rządzić.

Nick przysiadł w fotelu i stęknął.

- Już lepiej mi było stać.

- Niewdzięczna świnia - podsumował go łagodnie Finn, wciskając do ręki dwie tabletki. - Dziś i jutro, no, może trochę dłużej, będziesz musiał brać środki przeciwbólowe. Proponowałbym, żebyś się położył, nim te zaczną działać... Ty zresztą też - uśmiechnął się do Raine. - Naleję kawy. Możesz mi powiedzieć, jak do tego wszystkiego doszło?

- Nawet ci nie podziękowałam. - Przemogła ucisk w gardle.

- Daj spokój.

- Ocaliłeś Nickowi życie.

- Nie ja, a ty.

- O Boże! - mruknął Nick. - To ja powinienem podzię­kować wam obojgu. I zrobię to, tylko skończcie z tymi duserami. Towarzystwo wzajemnej adoracji się znalazło!

Napiętą atmosferę rozładował wybuch śmiechu. Kiedy się uspokoili, Raine zobaczyła, że Nick utkwił w niej spojrzenie. Szybko pokręciła głową.

- Zginęłabym, gdyby nie ty...

- Mnie też nie dziękuj - odezwał się Finn. - Wyrównali­śmy rachunki. Pamiętasz, jak wpadłem pod lód i...

- Miałeś wtedy tylko czternaście lat.

- Ale tego się nie zapomina... No dobra, ale czy ktoś mi wreszcie powie, co się właściwie stało?

- Mieliśmy zamiar wybrać się konno nad Saskin - zaczął opanowanym głosem Nick. - Pojechałem do Doodych poży­czyć konie. Raine poszła na spacer. Wracając lasem, zauwa­żyłem, że próbuje przejść po starym mostku. Od lat był na wpół przegniły. Zawołałem do niej...

Czy rzeczywiście myślał, że wybrała się tak zwyczajnie na przechadzkę? Z całą pewnością nie. Widział, że mimo ostrzeżenia idzie dalej, więc musiał przynajmniej domyślać się prawdy.

- Niestety było już za późno. - Krótko i bez emocji przedstawił dalszy rozwój wypadków i zakończył cierpko:

- Czas, żeby ktoś odprowadził konie do Lisbeth.

Finn podniósł się.

- Kapuję - powiedział dobrodusznie. - Ale jeśli chciałeś mi dać do zrozumienia, że jest to wasz miodowy miesiąc i zamierzacie robić to, co większość nowożeńców - to zna­czy pójść do łóżka - nie musiałeś wynajdywać pretekstu.

Uchylił się, gdy Nick rzucił w niego jaśkiem.

- Imponujący pokaz sprawności - roześmiał się Finn.

- Tak czy owak, w siodle to ty się, bratku, nie utrzymasz.

Zwrócę konie i przywiozę ci tu samochód. Może się zdarzyć - dodał poważniej - że wystąpi jakaś opóźniona reakcja szo­kowa. Odpoczywajcie więc. Uznajcie to za zalecenie lekarza. Gdy drzwi zamknęły się za nim, Nick zapatrzył się w ogień. W końcu Raine, nie mogąc znieść napiętej ciszy, poderwała się z fotela.

- Nick, przepraszam...

- Za co? - Nawet na nią nie spojrzał.

- Za swoją głupotę, która mogła cię kosztować życie.

- Ciebie też - odpowiedział szorstko. - Dobry Boże, mu­siałaś naprawdę mieć wszystkiego dość, skoro zdecydowałaś się na coś takiego. Chciałaś popełnić samobójstwo! - Uniósł głowę i zobaczyła w jego oczach otchłań.

- Nie! Nic takiego nie przyszło mi nawet do głowy. Próbo­wałam przejść na drugi brzeg, bo... - Opowiedziała mu o ka­jakarzu i widząc jego minę, dodała szybko: - To młodziutki, sympatyczny chłopak. Spieszył się do dziewczyny w Bangorze.

- Uciekłabyś z każdym, choćby i z najzwyklejszym ob­wiesiem. Musisz mnie autentycznie nienawidzić. Inaczej nie podjęłabyś takiego ryzyka.

- Nie, Nick. Ja... Pokręcił głową.

- Powtarzałaś mi to tyle razy - powiedział gorzko. - Tyl­ko ja, głupi, nie chciałem ci wierzyć.

- Nie czuję do ciebie nienawiści, naprawdę.

- Nie wykręcaj się tylko dlatego, że myślisz, iż uratowa­łem ci życie.

Przycisnęła dłonie do skroni.

- Nick, posłuchaj...

- Ledwie się trzymasz na nogach - przerwał ostro. - Sły­szałaś, co mówił Finn? Masz odpoczywać.

- Nie ja, tylko my oboje.

Podniósł się odrętwiały i skrzywił się z bólu.

- Świetnie. Właź do łóżka. Będzie ci cieplej. Ja skorzy­stam z łazienki.

Przebudziła się i zobaczyła, że wrócił Finn. Siedzieli obaj przy piecu i jedząc to, co Nick przygotował rano na piknik, rozmawiali przyciszonymi głosami. Nagle zachciało się jej jeść, ubrała się więc i dołączyła do nich. Gdy podeszła, spoj­rzeli na nią jednocześnie. Mieli takie miny, że na moment serce przestało jej bić, a potem zaczęło się tłuc jak szalone. Twarz Nicka przypominała kamienną maskę, a Finn był wyraźnie spięty i zakłopotany. Na stoliczku do kawy stały napoje w puszkach. Obok leżały zawinięte w papier kanapki.

- Mogę? - Wzięła gruby, okrągły kawałek razowego chleba i sięgnęła po plasterek szynki. - Przespałam chyba wiek... Czy miałeś problemy ze zwrotem koni? - zwróciła się do Finna.

- Najmniejszych. Opowiedziałem Lisbeth o wypadku. Kazała powtórzyć, że serdecznie wam współczuje i żebyście któregoś dnia wpadli na obiad... - Gwałtownie zawiesił głos.

Raine poczuła, że dzieje się coś naprawdę niedobrego.

- To miło z jej strony - powiedziała i popatrzyła na Ni­cka. - Może kiedy bark ci trochę wydobrzeje...

- Nie będzie nas tutaj - oznajmił szorstko. - A przynaj­mniej ciebie.

ROZDZIAŁ JEDENASTY

Ogarnęło ją dziwne uczucie, jakby serce ścisnęła jej ogromna dłoń. Wiedziała, że jeśli wyjedzie, to będzie po wszystkim. Że skończy się wtedy nie tylko ich śmiesznie krótkie małżeństwo, ale że będzie to w ogóle koniec wszy­stkiego, co ich łączyło.

Tylko dlaczego Nick godził się z jej odejściem? Nie dla­tego, że jej już nie pragnął, że się nią nasycił - była o tym głęboko przekonana. Godził się, ponieważ miał pewność, że go nienawidziła.

- Przepraszam na momencik. - Finn podniósł się. - Pój­dę zobaczyć, co z pogodą.

Gdy wyszedł, Nick spojrzał na nią pustymi oczami.

- Jak tylko coś zjesz, spakujesz się. Finn odwiezie cię do Bangoru i odstawi na samolot do Bostonu.

Gotowa była założyć się o wszystko, że Finn nie znał całej prawdy. Miał tylko wypełnić polecenia szefa. Polecenia, któ­rych nie pojmował i które wyraźnie wprawiały go w zakło­potanie.

- Bardzo to miłe z jego strony - powiedziała, z trudem zapanowując nad sobą. - A co z tobą?

- Posiedzę tu dzień czy dwa i wrócę samochodem, kiedy bark przestanie mi dokuczać... Jeśli sobie życzysz, Finn z przyjemnością odeskortuje cię do samego Bostonu.

- To jego sugestia czy twoja?

- Moja.

- Wspaniale! - Zabłysły jej oczy. - W takim razie po­zwól, że jako twoja żona powiem ci, co myślę o tobie i twojej propozycji. Jesteś despotą, a to, co proponujesz, obraża mnie. Wydaje ci się, że ożeniłeś się z debilką? Gdybym chciała wrócić do Bostonu, potrafiłabym zrobić to sama. Nie potrze­ba mi niańki. Tak się jednak składa, że nie chcę i nie mam najmniejszego zamiaru wracać. Zostaję tutaj, bo tutaj jest moje miejsce. Końmi mnie stąd nie wyciągniesz!

Twarz Nicka pozostała zimna i nieporuszona. Jego uczu­cia zdradził jedynie drobny tik pod okiem.

- To tobie, zależało na podróży poślubnej - mówiła dalej w ferworze, z kobiecą intuicją wyczuwając, jaką kartą roze­grać to rozdanie. - Chrupnęło ci parę kości i od razu się wystraszyłeś, że może to nadwyrężyć twój wizerunek wiecz­nego macho. Chowasz głowę w piasek, mój drogi, ale miej­sce żony jest przy mężu... nawet jeśli ten mąż jest do kitu...

- Nie ma problemu - powiedział Finn, stając w otwar­tych drzwiach. - Da się lecieć.

Raine poderwała się na nogi.

- Nigdzie z tobą nie polecę - oznajmiła stanowczo i jak­by chcąc przeprosić za swój ton, dodała: - Czekanie na mnie krzyżuje ci pewnie plany.

- Nie o to biega. - Finn uśmiechnął się szeroko. - Mó­wiłem temu skubańcowi, że nie będziesz chciała wyjechać.

Ale upierał się, że po tym wszystkim, co się stało, uznasz to za najlepsze rozwiązanie.

- Nigdy w życiu! - Popatrzyła Nickowi w oczy.

- Jak sobie życzysz, kochana. - Objął ją zdrową ręką.

- Mam tylko nadzieję, że nie zmienisz zdania, kiedy Finn odleci.

- Możesz być pewien - odparła poważnie, choć w jego słowach odgadła bezbłędnie ton pogróżki.

- W takim razie - Finn podniósł z ziemi swój worek - będę się zbierał.

- Nie przenocujesz? - Raine czuła, że ogarnia ją strach.

- Boże uchowaj! - zażartował. - Dwoje to dużo, a troje to już tłum. Zwłaszcza tuż po ślubie. Ale jeśli pozwolicie, w Anglii złożę wam wizytę.

- Wpadnij koniecznie, czekamy - zapewniła go serdecz­nie. O, Margo, ty szczęściaro, pomyślała i spontanicznie rzu­ciła mu się na szyję.

- Może raczyłabyś pomóc swojemu mężowi kalece? -Nickowi błysnęły oczy, jakby nagle poczuł się zazdrosny.

Uścisnął Finnowi dłoń i klepnął go w plecy.

- Czekamy na ciebie, brachu.

Wyszli na werandę i oboje, objęci, stali w popołudnio­wym słońcu, machając Finnowi. Awionetkę przesłoniły wkrótce drzewa. Raine zadygotała. Wyczuwała, że pod po­zorami opanowania w Nicku narasta straszliwy gniew, i wie­działa, że gdy tylko wejdą do domu, przyjdzie jej zapłacić za bunt.

- Zimno ci się robi? - zakpił.

Szybko spojrzała mu w twarz. Stalowy błysk spod przy­mkniętych powiek niósł zapowiedź tego, co zaraz miało na­stąpić. Przepuścił ją przodem, zamknął drzwi i zaryglował je.

- Po co ryglujesz drzwi? Jest wcześnie.

- Dla pewności, że nikt nie zakłóci nam szczęścia we dwoje.

- A nie po to, żeby mnie uwięzić? Uśmiechnął się zjadliwie.

- Wątpię, czy w tym celu wystarczyłby rygiel. Masz, ko­chanie, tyle inwencji... A tak w ogóle to nie wiem, czy jesz­cze pamiętasz, że zostałaś tu z własnej woli.

Ścisnął ją boleśnie za rękę i pchnął na kanapę. Pozbierała się i usiadła na brzeżku. Chciało jej się płakać.

Z zimnym wyrachowaniem, świadom każdego ruchu, nie­spiesznie rozebrał ją do naga. Nie dotykał jej, uśmiechał się tylko z jakimś obłędnym okrucieństwem, jakby się zastana­wiał, czym jeszcze bardziej może ją upokorzyć. Zrozumiała to i serce podeszło jej do gardła. Nagle powoli, bez cienia uczucia, zaczął błądzić dłońmi po całym jej ciele. Starała się nie poruszać, ale gdy wszedł dłonią miedzy jej uda, ode­pchnęła jego rękę. Zareagował brutalnie i natychmiast.

- A tak, tak, leż już lepiej jak lalka. Chyba że chcesz, żebym ci coś zrobił.

To był już sadyzm. Przerażona, odwróciła twarz.

- Nick, proszę cię, nie zachowuj się tak.

- Żałujesz, że nie wyjechałaś z Finnem? - Siłą zmusił ją, żeby na niego spojrzała.

Przezwyciężyła strach.

- Nie żałuję.

Poruszył się, zadając jej ból, ale nie wziął jej, jak się spodziewała, a zdarł z siebie temblak.

- Nie! Nie zdejmuj! - krzyknęła, bojąc się, że Nick zrobi większą krzywdę sobie niż jej. - Nie będę się opierać. Zrobię, co chcesz. Wszystko, co chcesz.

- Bo śmiertelnie się mnie boisz.

Chciała powiedzieć: „Bo cię kocham”, ale czuła, że nie pora na to.

- Bo jestem twoją żoną i chcę się z tobą kochać.

- I nie poniży cię to? Jesteś pewna? - zapytał z goryczą, podniósł się i odszedł.

Coś zadźwięczało. Metal zachrobotał o drewno. Nick od­ry głowy wał drzwi. Za moment nie było go już w domu.

Zaczęła się ubierać, ale tak się jej trzęsły ręce, że zapięcie czegokolwiek graniczyło z cudem! Ubrana byle jak poszła zrobić sobie kawę. Raptem obok resztek jedzenia na stoliczku spostrzegła kluczyki od samochodu i terenową mapę. Daje mi okazję, pomyślała ze smutkiem i nawet ich nie dotknęła.

Postanowiła tu zostać i walczyć o szczęście, choćby krótkotrwałe.

Sprzątnęła ze stołu, pościeliła łóżko i zabrała się do szyko­wania kolacji. Zaczęło się ściemniać, a Nick wciąż nie wracał. Powtarzała sobie uparcie, że znał tę okolicę jak własną kieszeń i nic mu się nie może stać, ale kiedy wreszcie usłyszała jego kroki na schodkach, odczuła prawdziwą ulgę. Siedziała zwinięta w fotelu przy piecu i nawet jej się nie chciało zapalić lamp, toteż kiedy wszedł, nie zauważył jej od razu.

- Raine! - zawołał niepewnie, a gdy mu odpowiedziała, wymruczał pod nosem: „Chwała Bogu!” i dopiero potem wydarł się na nią: - Czemu do diabła siedzisz po ciemku?!

- Lubię patrzeć w ogień.

Usłyszała chrzęst zapałek i chwilę później pierwsza z ga­zowych lampek przytłumiła różową poświatę z pieca. Gdy zapalił pozostałe, zauważyła, że jest zdenerwowany. Odgad­ła, że ponieważ w chacie było ciemno, a cherokee stał na swoim miejscu, Nick wyobraził sobie, że coś jej się stało.

- Mówiłam ci, że nie mam zadatków na samobójczynię... Jeśli chce ci się jeść, to w piecyku jest zapiekanka.

- Raine, ja... - zaczął ciężko.

- Nie wiem jak ty - przerwała, przybierając miły, swo­bodny ton - ale ja umieram z głodu.

Instynktownie wyczuwała, że go pokonała. Spodziewał się zapewne wszystkiego, tylko nie tej spokojnej, przyjaznej atmosfery normalności. Wyglądał na zmęczonego i przyga­szonego. Uzmysłowiła sobie raptem, że cierpienie było nie tylko jej udziałem. On też dostał już za swoje. Kobieta, którą kochał, umarła, a ta, której pożądał, niemal wyprawiła i jego, i siebie na tamten świat.

- Myślę, że powinniśmy położyć się dziś wcześnie spać - odezwał się, gdy tylko dopili kawę. - Jeśli chcesz się kąpać pierwsza, to...

Zawiedziona, gdyż miała nadzieję, że posiedzą przy ogniu i będzie okazja, żeby porozmawiać, zebrała swoje rzeczy i weszła do łazienki. Kiedy z niej wyszła, ciaśniej otulając się szlafrokiem, Nick stał i patrzył w płomienie. Nieświadomie tulił do siebie łokieć, jakby chore ramię wciąż bardzo mu dokuczało. Zapragnęła podejść i objąć go serdecznie, ale zwalczyła tę chęć.

- Kolej na ciebie.

Zamiast położyć się do łóżka, usiadła na podłodze przy piecu, podwijając pod siebie nogi w futrzanych papuciach. Nick wyszedł z łazienki po paru minutach. Wyłączył światła, zostawiając jedynie to przy łóżku, i zaryglował drzwi.

- Zamknąć szyber? Pokręciła głową.

- Nie. Chciałabym tu sobie jeszcze posiedzieć. Wszedł do sypialni, zamknął za sobą drzwi i prawie od razu znów je otworzył.

- Usiłujesz wybadać, jak daleko możesz się posunąć w lekceważeniu mnie? Zależy ci na drace?

- Zależy mi jedynie na tym, żebyś dostrzegł, jak się czuję.

- Obejdę się bez łaski.

- To dobrze, bo żadnej łaski nie zamierzam ci robić. Uratowałeś mi życie, ale i ja tobie, więc moim zdaniem je­steśmy kwita. Nie zawdzięczam ci niczego... A czy to źle, że chcę spać z własnym mężem?

- Niespełna dwa dni temu powiedziałaś, że małżeństwo ze mną cię degraduje. Chcesz mi wmówić, że twoja nagła zmiana nastawienia nie ma nic wspólnego z tym, co się stało?

- Ma - odpowiedziała powoli. - To, co się wydarzyło, uświadomiło mi, że życie jest za krótkie, żeby je marnować, że muszę chwytać szczęście, póki to możliwe. Pragniesz mnie, a ja...

- Mylisz się. Nie pragnę cię.

- Nie wierzę! - zaoponowała wstrząśnięta do głębi. - Gdy­by tak nie było, to po co zmuszałbyś mnie do małżeństwa?

- Chyba pora już, żebym ci coś pokazał. - Podszedł do szafy i wrócił z zalakowaną kopertą, którą niedawno znalazła w jego kieszeni. - Proszę.

Rozkładając list, zaskoczona rozpoznała okrągłe pismo ojca. Ojciec pisał:

Dziewczyno moja kochana! Teraz znasz już prawdę. Nick obiecał mi, że powie Ci o wszystkim, kiedy nadejdzie właści­wy moment. Mam nadzieję, że nie będziesz mnie zbyt mocno winić za to, że Tobą manipulowałem. Przepraszam, że dzia­łałem zbyt opieszale. Wierzyłem, że zorientujesz się, jaki na­prawdę jest Kevin, i sama zerwiesz zaręczyny. Niestety nic na to nie wskazywało, więc zacząłem szukać sposobu, żeby to zakończyć. Śmiertelnie się bałem, że jeżeli zbyt otwarcie sprzeciwię się Twoim zamiarom, to uprzesz się jeszcze bar­dziej. Bo uparta to Ty być potrafisz...

Akcja, na jaką w końcu zdecydowaliśmy się z Nickiem, była drastyczna i mogła się nie powieść. Ale, wierz mi, nie wiedziałem już, co robić i byłem gotów na wszystko. Nigdy bym sobie nie wybaczył, gdybyś zmarnowała życie, wycho­dząc za człowieka, którego nie kochałaś.

Upierałem się, żeby Nick wziął ten list i żebyś miała ab­solutną jasność, że to wszystko był mój pomysł. Odniósł się do niego niechętnie, bo chociaż zależało mu na takim obrocie spraw, nie pochwalał środków. Myślę, że bał się, że go znie­nawidzisz.

Jakiś czas temu opowiedział mi, co się stało ubiegłej je­sieni. Wyznał też, że... ale to pewnie już wiesz. Sprawę Tiny wyjaśniłbym Ci sam, lecz kategorycznie mi tego zakazał. Chciał, żebyś mu zaufała całym sercem, a nie zgodziłaś się go nawet wysłuchać. Straszliwie go to dotknęło. Jest tak jak Ty uparty i ma swoją godność. Zawsze wiedziałem, że jeśli go kochasz, to osobą, która będzie musiała ulec, będziesz Ty. Byłem jednak przekonany, że skoro udało mu się zdobyć Twoją przychylność, to masz dla niego uczucie. Nie wątpiłem w to aż do momentu, gdy już w ślubnej sukni zaczęłaś recy­tować „Panią z Shalott”, ale rozwiałaś te wątpliwości, mó­wiąc mi, że kochasz Nicka i że tak było od początku.

Przez całe życie pragnąłem dla Ciebie tylko jednego - że­byś była szczęśliwa. Wiem, że Nick Cię kocha i że jest to mężczyzna, który da Ci szczęście. Niech Cię Bóg błogosławi.

Tato

Raine była tak oszołomiona, że musiała przeczytać list dwukrotnie, nim wreszcie dotarł do niej w pełni jego sens. Och, tatku, tatku, zaszlochała w duchu. Ani przez sekundę za nic go nie winiła. Zawsze ją chronił. Usiłował więc uchronić ją przed czymś, co uważał za największą życiową katastrofę - przed małżeństwem bez miłości.

Podniosła wzrok na Nicka.

- Akcja, którą przeprowadziliście z ojcem... Na czym właściwie polegała?

- Nie pisze o tym?

- Mało i niejasno.

- No cóż... Zgodziłem się udawać, że jeśli za mnie nie wyjdziesz, to doprowadzę go do bankructwa.

- Nie włożyłeś w firmę ojca pieniędzy?

- Owszem, trochę. Ale nie tyle, żeby ją przejąć.

- I nie odebrałeś nam domu?

- Nie.

- Nic już z tego nie rozumiem! - zawołała poruszona.

- To po co w ogóle zgodziłeś się na ten szalony plan?

- Twój ojciec był w kropce, a ja nie mogłem patrzeć, jak wiążesz się z tym... Zresztą nieważne. Teraz jest już za późno. Wiem tylko tyle, że powinienem był schować swoje wątpliwości do kieszeni i w nic się nie wtrącać.

- I wyszłabym za Kevina. Roześmiał się ponuro.

- Z twojego punktu widzenia byłby to wybór mniejsze­go zła.

- Nie sądzę. Może mimo wszystko wolę żyć bez poczucia bezpieczeństwa.

Nickowi pociemniała twarz.

- Wykazałaś się nie lada umiejętnością. Wielokrotnie wy­prowadzałaś mnie z równowagi i zmusiłaś, żebym powie­dział czy zrobił coś, czego się wstydzę. - Przegarnął włosy.

- Przepraszam cię, Raine. Przez cały czas żyłem nadzieją, że jakimś cudem sprawy między nami się ułożą... - Odwrócił się gwałtownie i dorzucił dwa grube polana do pieca. - Po­winnaś już pójść do łóżka.

- A ty?

- Wyciągnę się na otomanie tutaj.

- A później co?

- Rano wyruszymy samochodem do Bostonu, a pojutrze będziemy w Anglii.

- A potem?

- Przeprowadzę rozmowę z twoim ojcem i wrócę do Sta­nów, a ty żyj, jak chcesz.

- Tato - starała się mówić spokojnie - powierzył ci prze­cież kierowanie firmą. A może to też nieprawda?

- Prawda. Twierdził, że chciałby już przejść na emeryturę i mieć czas na przykład na golfa. Ale, jeśli nawet zmieni teraz zdanie, to znajdzie kogoś, kto pomoże mu uporać się z naj­gorszą robotą. Będzie też miał ciebie. Może również Finn zechce osiąść w Anglii.

- Nie pali mi się do pracy zawodowej - powiedziała po­woli. - Wolałabym być żoną i matką. Chcę mieć dzieci, póki jeszcze jestem młoda... Mężczyznę, z którym mogłabym być szczęśliwa.

Polano chwycił ogień, w górę strzelił płomień, i w tym króciutkim momencie Raine spostrzegła na twarzy Nicka wyraz udręki.

- W takim razie - powiedział - najlepiej będzie, jeśli jak najszybciej dam ci rozwód.

- Nie sądzę, żeby tato tak uważał. Może przeczytasz, co napisał? - Podała mu list, a kiedy Nick podniósł w końcu wzrok, oświadczyła stanowczo: - Nie chcę rozwodu. Zga­dzam się z ojcem.

- Nie wygłupiaj się. Żeby wiązać się z kimś na całe życie, trzeba czegoś więcej niż fizycznego zauroczenia.

- To nie jest wyłącznie to. Ja cię kocham. Powiedziałam to tacie.

- Zdenerwowałby się, gdybyś powiedziała prawdę.

- To była prawda. Zakochałam się w tobie od pierwszego wejrzenia i nigdy nie przestałam cię kochać, ale... Nie mo­głam się przyznać do miłości do kogoś, kto chciał mnie jedynie wykorzystać. - Podniosła się i chwytając go za poły kąpielowego płaszcza, spojrzała mu w twarz. - Kiedy wcią­gał cię prąd, czułam, że jeśli zginiesz, chcę umrzeć razem z tobą.

Nick mruknął coś do siebie i nagle przytulił jej głowę do swojej piersi z taką czułością, że gorące łzy popłynęły jej po twarzy. Otarł mokre policzki Raine.

- Nie mogłem znieść myśli, że wyjdziesz za Somersby'ego. Gdyby to był człowiek innego pokroju i gdybym miał pewność, że go kochasz, odczepiłbym się. Odsunąłem się zresztą - aż zrobiło się prawie za późno. A potem zadrę­czał mnie strach, że być może popełniłem straszliwy błąd. Nie dlatego, że doprowadziłem do zerwania waszych zarę­czyn, tylko dlatego, że zmusiłem cię do ślubu. Tyle razy powtarzałaś: nienawidzę cię, nienawidzę. Próbowałem się oszukiwać, że tak naprawdę nie myślisz, ale...

- Nie umiałam cię znienawidzić, Nick, nie umiałam, cho­ciaż chciałam, żeby tak było. Dlatego, że zabawiłeś się mną, a przecież byłeś związany z inną.

- Biedna Tina - powiedział cicho. - Była...

- Nie mów. - Położyła mu palec na ustach. - To prze­szłość. Ważne jest wyłącznie to, że teraz mnie kochasz.

- Wtedy też cię kochałem. - Usiadł i posadził ją sobie na kolanach. - Chcę, żebyś znała całą prawdę. Tina - a raczej Kristina - była siostrą Finna. Wychowywaliśmy się razem i traktowałem ją jak siostrę, ale kiedy skończyła szesnaście lat, coś się w jej stosunku do mnie zmieniło. Finn stwierdził, że się zadurzyła, jak to nastolatka. Zrobiłem studia i wyda­wało mi się, że jej przeszło, ale nie. Nauczyła się po prostu maskować uczucie.

- Wspomniałeś kiedyś, że państwo Andersonowie zginęli w wypadku...

- Tak. Niedługo potem Tina zachorowała. Wyniki ba­dań mogły wskazywać na wczesne stadium raka. Utrata rodziców podkopała siły obronne jej organizmu. Wiedząc, że darzyła mnie uczuciem, Finn zapytał, czy mógłbym pomóc jej w walce z chorobą. Nie byłem z nikim poważ­nie związany, wiec poprosiłem Tinę o rękę. Dzień przed jej wyjazdem do koleżanki do Nowego Jorku kupiliśmy zaręczynowy pierścionek. Tak się ten los dziwnie pospla­tał, że dosłownie kilka dni później poznałem ciebie i zro­zumiałem, że jesteś kobietą, na którą czekam od lat. Po­stanowiłem, że jeśli wynik kolejnych badań okaże się ne­gatywny, powiem Tinie o tobie i poproszę, żeby zwolniła mnie z danego jej słowa. Przysięgam, że kiedy zaprasza­łem cię na wycieczkę do Maine, nie miałem zamiaru cię uwieść. To ty sprawiłaś, że zwariowałem, że nie potrafiłem się opanować. Czułem, że powinienem ci powiedzieć pra­wdę, ale bałem się twojej reakcji i schowałem głowę w piasek. Potem, ponieważ Tina wróciła do domu wcześniej, sama dowiedziałaś się o wszystkim i uciekłaś. Pojecha­łem za tobą na lotnisko... Niestety, nie zdążyłem...

Tymczasem okazało się, że Tina - nie powiadamiając o tym ani mnie, ani Finna - zrobiła sobie badania w nowo­jorskiej klinice. Zaplanowała to. Nie chciała niczyjej litości ani zamętu wokół swojej osoby. Dwie doby czekaliśmy na ostateczną diagnozę. To był jednak rak. W ciągu miesiąca Tina znalazła się w szpitalu. Walczyła dzielnie, lecz już go nie opuściła. Nigdy się nie skarżyła, zawsze widzieliśmy ją uśmiechniętą. Wzięliśmy ślub przy szpitalnym łóżku, a parę dni potem umarła. Przed śmiercią mówiła mi o swoim szczę­ściu, o tym, że miała kochającą rodzinę, wspaniałego brata, mnie. „Dziękuję - powiedziała - że daliście mi w tych ostat­nich miesiącach tyle szczęścia. Chciałabym, żebyś, kiedy już odejdę, znalazł sobie dziewczynę, która obdarzy cię nim na całą resztę życia”. Potem, jakby się domyślała, uśmiechnęła się: „Kogoś takiego jak twoja kuzynka”.

Przygniotły mnie te śmierci -jej i ojca... a kiedy wróciłem do równowagi i miałem wreszcie możliwość przyjazdu do An­glii na dłużej, byłaś już zaręczona i czułem, że nie mam prawa wdzierać się w twoje życie. - Objął ją mocniej. - Nie płacz, moja kochana. Finn by się gniewał. Jego zdaniem życie powin­no być hołdem dla miłości i odwagi. Radosnym celebrowaniem każdej dobrej chwili. Chciałbym, żeby mi się to w naszym małżeństwie udało. Szkoda, że jestem chwilowo do kitu, w przeciwnym razie zaraz bym ci pokazał, jak to będzie...

- A gdybym ci odrobinkę pomogła? - zaproponowała niewinnie.

- Jeśli jakoś dowlokę się do łóżka.

Kiedy leżeli już pod kołdrą, nachyliła się, żeby go poca­łować.

- Raine...

- Słucham?

- Obchodź się ze mną delikatnie.

Zachichotała, lecz jej śmiech przemienił się zaraz w pisk, gdy zdrową ręką przewrócił ją na plecy i udowodnił ku obo­pólnej radości, że nie jest tak obolały, jak twierdził.


1* „Mayflower” - żaglowiec handlowy, na którym w 1620 roku dotarło z Anglii do brzegów Nowej Anglii 102 tzw. „pielgrzymów”, purytanów, którzy zapoczątkowali tam osadnictwo i stworzyli ramy mieszczańskiego samorządu kolonii (Przyp. tłum.).


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Wilkinson Lee Gorączka nocy poślubnej
R609 Wilkinson Lee Gorączka nocy poślubnej
609 Wilkinson Lee Gorączka nocy poślubnej 5
Wilkinson Lee Gorączka nocy poślubnej
Wilkinson Lee Goraczka nocy poslubnej
Lee Wilkinson Gorączka nocy poślubnej
Gorączka nocy poślubnej Wilkinson Lee
Lee Wilkinson Gorączka nocy poślubnej (1999) Nick&Raine
Zmierzch- inaczej, ☺Różne ☺, Pliki (Smieszne opisy,jak rozpoznać fanki Zmierzchu,brakujący temat noc
10 sposobów by wkurzyć Belle, ☺Różne ☺, Pliki (Smieszne opisy,jak rozpoznać fanki Zmierzchu,brakując
Zaćmienie- inaczej, ☺Różne ☺, Pliki (Smieszne opisy,jak rozpoznać fanki Zmierzchu,brakujący temat no
Opis postaci z całej Sagi, ☺Różne ☺, Pliki (Smieszne opisy,jak rozpoznać fanki Zmierzchu,brakujący t
8 latka nie przeżyła nocy poślubnej Zabił ją mąż gwałciciel!
ZMIERZCH- fenomen w liczbach, ☺Różne ☺, Pliki (Smieszne opisy,jak rozpoznać fanki Zmierzchu,brakując
Księżyc w nowiu- inaczej, ☺Różne ☺, Pliki (Smieszne opisy,jak rozpoznać fanki Zmierzchu,brakujący te
Volturi- inaczej, ☺Różne ☺, Pliki (Smieszne opisy,jak rozpoznać fanki Zmierzchu,brakujący temat nocy
Ciekawostki o Twilight(1), ☺Różne ☺, Pliki (Smieszne opisy,jak rozpoznać fanki Zmierzchu,brakujący t
Ciekawostki o Twilight, ☺Różne ☺, Pliki (Smieszne opisy,jak rozpoznać fanki Zmierzchu,brakujący tema
Noc poślubna-Brakujące tematy, ☺Różne ☺, Pliki (Smieszne opisy,jak rozpoznać fanki Zmierzchu,brakują

więcej podobnych podstron