Beauvoir Simone De KOBIETA ZAWIEDZIONA KIK

Beauvoir Simone De

KOBIETA ZAWIEDZIONA




Poniedziałek, 13 września. Saliny

Ten zarys opuszczonego miasta na skraju miasteczka i na marginesie wieków wygląda jak niezwykła dekoracja.* Przeszłam wzdłuż ustawionych w półkole budynków, wspięłam się po scho­dach głównego pawilonu. Długi czas przyglądałam się tym peł­nym prostoty majestatycznym budowlom, które wzniesiono do celów utylitarnych, a które nigdy niczemu nie służyły. Są solid­ne, są prawdziwe; jednak to, że stoją opustoszałe, przemienia je w jakąś fantastyczną ułudę: człowiek zastanawia się, co wyobra­żają. Ciepła trawa pod jesiennym niebem i zapach opadłych liści upewniały mnie, że nie opuściłam tego świata, lecz cofnęłam się dwieście lat w przeszłość. Poszłam do samochodu po rzeczy; roz­łożyłam na ziemi koc, poduszki, tranzystor, wypaliłam papierosa słuchając Mozarta. Za dwoma czy trzema zakurzonymi oknami domyślam się obecności jakichś ludzi: mieszczą się tam z pew­nością biura. Ciężarówka zatrzymała się przed jedną z masyw­nych bram, jacyś mężczyźni otworzyli ją i załadowali worki na platformę. Nic poza tym nie mąciło ciszy tego popołudnia: ani jeden zwiedzający. Po wysłuchaniu koncertu czytałam. Czułam się podwójnie wyobcowana; wędrowałam daleko, na brzeg nie­znanej rzeki, a kiedy podnosiłam oczy znad książki, znajdowałam się wśród tych kamiennych budowli, z dala od swego życia.

Najbardziej zdumiewająca jest bowiem moja tu obecność, pełna wesołości. Z początku obawiałam się tego samotnego po­

wrotu do Paryża. Dotąd, jeśli nie Maurycy, to dziewczynki towa­rzyszyły mi we wszystkich podróżach. Myślałam, że będzie mi brakować zachwytów Colette, narzekań Lucienne. A oto przy­wrócono mi taką radość życia, o jakiej już zapomniałam. Poczucie swobody odmłodziło mnie o dwadzieścia lat, tak że po zamknię­ciu książki zabrałam się do pisania dla samej siebie, jakbym znów miała dwadzieścia wiosen.

Nigdy nie rozstaję się z Maurycym z lekkim sercem. Kongres potrwa tylko tydzień, a jednak gdy jechaliśmy z Mougins na lot­nisko w Nicei, ściskało mnie w gardle. On też był wzruszony. Kiedy z głośnika wywołano pasażerów do Rzymu, pocałował mnie bardzo mocno: „Nie zabij się w samochodzie. — Nie zabij się w samolocie.“ Zanim zniknął, jeszcze raz odwrócił się w moją stronę: w jego oczach był niepokój, który i mnie się udzielił. Start wydał mi się dramatyczny. Samoloty czterosilnikowe ła­godnie wznoszą się w powietrze, jest to długie „do zobaczenia“. Odrzutowiec oderwał się od ziemi z brutalnością „żegnaj“.

Ale już wkrótce zaczęłam świętować. Nie, nieobecność moich córek nie zasmucała mnie — wprost przeciwnie. Mogłam prowa­dzić tak szybko albo tak wolno, jak mi się podobało, jechać, dokąd zechcę, zatrzymać się, kiedy przyjdzie mi ochota. Postano­wiłam spędzić ten tydzień na włóczędze. Wstaję, kiedy się roz­widni. Samochód czeka na ulicy, na podwórku, niczym wierne zwierzę; jest wilgotny od rosy; przecieram mu oczy i mknę radośnie w rozsłoneczniający się dzień. Obok mnie leży biała torba z mapami Michelin, przewodnikiem Guide bleu, z książ­kami, kardiaganem i papierosami: to niekrępujący towarzysz podróży. Nikt nie niecierpliwi się, kiedy proszę właścicielkę obe­rży o przepis na jej kurczaka z rakami.

Wkrótce zapadnie wieczór, ale jest jeszcze ciepło. To jedna z tych wzruszających chwil, kiedy ziemia jest tak dobrze zestrojona z ludźmi, że wydaje się niemożliwe, aby nie wszyscy byli szczę­śliwi.

Wtorek, 14 września

Jedną z rzeczy, które zachwycały Maurycego, była intensyw­ność tego, co nazywał „moją gotowością służenia życiu“. Ożyła w czasie tego mojego krótkiego tête-à-tête z samą sobą. Teraz,

kiedy Colette wyszła za mąż, a Lucienne mieszka w Ameryce, będę miała mnóstwo wolnego czasu, by ją podtrzymywać. »Bę­dziesz się nudzić. Powinnaś postarać się o jakąś pracę“, powie­dział mi Maurycy w Mougins. Nalegał. Ale, przynajmniej na razie, nie pragnę tego. Chcę w końcu pożyć trochę dla siebie. I skorzystać razem z Maurycym z tej samotności we dwoje, jakiej tak długo byliśmy pozbawieni. Mam w głowie mnóstwo projek­tów.

Piątek, 17 września

We wtorek zatelefonowałam do Colette: ma grypę. Zaprotesto­wała, kiedy oświadczyłam, że natychmiast wracam do Paryża; podobno Jean-Pierre troskliwie się nią opiekuje. Ale byłam nie­spokojna, przyjechałam dzisiaj. Zastałam ją w łóżku, jest bardzo wychudzona; co wieczór ma gorączkę. Już w sierpniu, kiedy towarzyszyłam jej w wyjeździe w góry, martwiłam się o jej zdro­wie. Maurycy powinien jak najprędzej ją zbadać, chciałabym też, aby zasięgnął porady u Talbota.

A oto mam na głowie jeszcze jedną podopieczną. Kiedy rozsta­łam się z Colette w środę po kolacji, było tak ciepło, że pojecha­łam samochodem do Dzielnicy Łacińskiej; usiadłam na tarasie kawiarni, zapaliłam papierosa. Przy sąsiednim stoliku siedziała jakaś smarkata, która pożerała wzrokiem moją paczkę chesterfiel- dów; poprosiła mnie o papierosa. Zaczęłam z nią rozmawiać, zrę­cznie ominęła moje pytania i wstała, by odejść. Miała z piętnaście lat, nie wyglądała na uczennicę ani na prostytutkę; intrygowała mnie; zaproponowałam, że podwiozę ją do domu samochodem. Odmówiła mi, zawahała się, w końcu wyznała, że nie ma gdzie spać. Uciekła rano z ośrodka, w jakim umieściła ją Opieka Społe­czna. Zatrzymałam ją u nas w domu na dwa dni. Jej matka w większym czy mniejszym stopniu upośledzona umysłowo i oj­czym, który jej nie cierpi, zrzekli się swoich praw rodzicielskich. Sędzia prowadzący jej sprawę obiecał, że wyśle ją do Domu Opiekuńczego, gdzie wyuczy się zawodu. Na razie od sześciu miesięcy żyje „tymczasowo“ w ośrodku, z którego nigdy nie wychodzi z wyjątkiem niedziel — może wtedy iść na mszę, jeśli ma na to ochotę — i gdzie nie dają jej nic do roboty. Jest ich tam ze czterdzieści nieletnich, mają dobre warunki bytowe, ale umie­rają z nudów, ze zniechęcenia, z rozpaczy. Wieczorem każda z

A

nich dostaje proszek nasenny. Kombinują tak, żeby go sobie odłożyć. I pewnego pięknego dnia połykają naraz cały swój zapas. „Trzeba dopiero ucieczki, próby samobójstwa, aby sędzia przypomniał sobie o nas“ — powiedziała mi Małgorzata. Uciec jest łatwo, więc ucieczki zdarzają się często, a jeśli nie trwają długo, nie pociągają za sobą sankcji.

Przysięgłam, że poruszę niebo i ziemię, aby spowodować prze­niesienie jej do Domu, i dała się przekonać, by wrócić do ośrodka. Płonęłam gniewem, kiedy zobaczyłam, jak przekracza próg ze spuszczoną głową, powłócząc nogami. To ładna dzie­wczyna, wcale niegłupia, bardzo miła; tak bardzo zależy jej na pracy. Marnują jej młodość, jej i tysiącom innych. Zadzwonię jutro do sędziego Barrona.

Jaki Paryż jest surowy! Nawet w te łagodne jesienne dni ta surowość przytłacza mnie. Czuję się dziś wieczór jakby przygnę­biona. Przemyślałam, jak w dawnym pokoju dzieci urządzić living-room, bardziej przytulny od gabinetu Maurycego i pocze­kalni. I uświadamiam sobie, że Lucienne już nigdy nie będzie tutaj mieszkać. W domu będzie spokojnie, ale jakże pusto. Przede wszystkim niepokoi mnie Colette. Na szczęście jutro wraca Maurycy.

Środa, 22 września

Oto jeden z powodów — główny — dla których zupełnie nie mam ochoty poświęcić się jakiejś pracy zawodowej: nie mogła­bym znieść, że nie jestem całkowicie do dyspozycji ludzi, którzy mnie potrzebują. Niemal całe dni spędzam u wezgłowia Colette. Gorączka nie spada. „To nic poważnego“ — mówi Maurycy. Ale Talbot kazał zrobić analizy. Okropne myśli chodzą mi po głowie.

Sędzia Barron przyjął mnie dziś rano. Był bardzo serdeczny. Uważa, że sprawa Małgorzaty Drin jest przykra: są tysiące podobnych przypadków. Dramat polega na tym, że nie ma żadnego miejsca, gdzie te dzieci mogłyby znaleźć schronienie, nie ma personelu, który byłby zdolny zająć się nimi w odpowiedni sposób. Rząd nic nie robi w tym kierunku. Toteż wysiłki sędziów dla nieletnich i opiekunek społecznych to walenie głową o mur. Ośrodek, w jakim przebywa Małgorzata, jest tylko miejscem »tranzytowym“, po upływie trzech czy czterech dni powinni byli

odesłać ją gdzie indziej. Ale dokąd?!... Dziewczęta pozostają nadal tam, gdzie nie przewidziano dla nich żadnych zajęć ani też rozrywek. Spróbuje jednak znaleźć miejsce dla Małgorzaty. I nakaże opiekunkom ośrodka, aby pozwoliły mi widywać się z nią. Rodzice nie podpisali dokumentu, który ostatecznie pozbawiałby ich praw rodzicielskich, ale zabranie dziecka do domu nie wcho­dzi w grę: nie chcą tego, a i dla dziewczyny byłoby to najgorsze rozwiązanie.

Wyszłam z Pałacu Sprawiedliwości zirytowana niedbalstwem naszego systemu. Liczba młodocianych przestępców rośnie, a nie podejmuje się żadnych innych środków zaradczych poza zao­strzeniem kar.

Kiedy znalazłam się przed bramą Sainte-Chapelle, weszłam do środka: poszłam na górę kręconymi schodami. Byli tam zagrani­czni turyści i jakaś para, która oglądała witraże trzymając się za ręce. Ja patrzyłam na nie z roztargnieniem. Znowu myślałam o Colette i niepokoiłam się.

I nadal się niepokoję. Nie mogę czytać. Jedyne, co mogłoby przynieść mi ulgę, to rozmowa z Maurycym: nie spodziewam się go przed północą. Od swego powrotu z Rzymu spędza wieczory w laboratorium razem z Talbotem i Couturierem. Mówi, że są już blisko celu. Jestem w stanie zrozumieć, że poświęca wszystko dla swych badań naukowych. Ale po raz pierwszy w życiu mam poważne zmartwienie, którego on nie dzieli ze mną.

Sobota, 25 września

W oknie było ciemno. Spodziewałam się tego. Przedtem — przed czym? — kiedy wyjątkowo zdarzało się, że wychodziłam gdzieś bez Maurycego, wracając widziałam zawsze smugę światła między czerwonymi zasłonami. Wbiegałam na drugie piętro, dzwoniłam do drzwi, zbyt niecierpliwa, aby poszukać klucza. Tym razem weszłam na górę bez pośpiechu, włożyłam klucz do zamka. Jakie puste było mieszkanie! Jakie ono jest puste! To oczywiste, skoro nikogo w nim nie ma. Ale nie, zwykle kiedy wracam do domu, zastaję Maurycego nawet pod jego nieobec­ność. Dziś wieczór drzwi otwierają się na opustoszałe pokoje. Jedenasta godzina. Jutro poznamy wyniki analiz, boję się. Boję się, a Maurycego tu nie ma. Wiem. Musi doprowadzić do końca

swoje badania. Mimo to gniewam się na niego. »Potrzebuję cię, a ciebie nie ma!“ Mam ochotę napisać te słowa na kartce i położyć ją w przedpokoju na widocznym miejscu, nim pójdę spać. W przeciwnym razie znów nic nie powiem, jak wczoraj, jak przed­wczoraj. Zawsze tu był, kiedy go potrzebowałam.

Podlałam rośliny w doniczkach; zaczęłam porządkować biblio­tekę i nagle przerwałam to zajęcie. Zdziwiła mnie obojętność Maurycego, kiedy powiedziałam mu, że zamierzam urządzić ten living-room. Muszę spojrzeć prawdzie w oczy; zawsze chciałam znać prawdę i jeśli mi się to udało, to dlatego, że tego chciałam. No cóż! Maurycy zmienił się. Zawodowe obowiązki pochłonęły go bez reszty. Już nie czyta. Nie słucha muzyki. (Tak bardzo lubiłam nasze milczenie i jego skupioną twarz, kiedy słuchaliśmy Monteverdiego lub Charlie Parkera.) Nie chodzimy już razem na spacery po Paryżu albo za miastem. Prawie już nie rozmawiamy tak naprawdę. Maurycy zaczyna upodabniać się do swych kole­gów, którzy są tylko maszynami do robienia kariery i zarabiania pieniędzy. Jestem niesprawiedliwa. On gwiżdże na pieniądze, sukces. Ale od kiedy, dziesięć lat temu, zdecydował się na specja­lizację, choć byłam temu przeciwna, stopniowo — a tego właśnie się obawiałam — jakoś zobojętniał. Nawet w Mougins wydał mi się tego roku odległy; śpieszno mu było wrócić do kliniki i do laboratorium, był roztargniony, a nawet ponury... No cóż! Trze­ba powiedzieć sobie całą prawdę. Na lotnisku w Nicei serce mi się ściskało z powodu tych smutnych wakacji, jakie mieliśmy za sobą. I jeśli w opuszczonych salinach zaznałam tak intensywnego szczęścia, to dlatego, że Maurycy oddalony o setki kilometrów stawał mi się na powrót bliski. (Pamiętnik to ciekawa rzecz: to, co się w nim przemilcza, jest ważniejsze od tego, co się w nim zapisuje.) Odnosi się wrażenie, że życie osobiste Maurycego już go nie dotyczy. Jak łatwo przyszło mu zrezygnować zeszłej wiosny z naszej podróży do Alzacji! Było mu jednak przykro z powodu mojego rozczarowania. Powiedziałam do niego wesoło: „Wyleczenie białaczki zasługuje na poświęcenia!“ Ale dawniej „medycyna“ to znaczyło dla Maurcego przynosić ulgę ludziom z krwi i kości. (Podczas mojej praktyki w szpitalu Cochin byłam tak rozczarowana, tak zbita z tropu chłodną dobrocią szefów, obojętnością studentów: a w pięknych ciemnych oczach tego stu­denta medycyny dojrzałam troskę, pasję podobne do moich. Sądzę, że właśnie od tej chwili go pokochałam.) Boję się, żeby

teraz pacjenci nie byli dla niego tylko „przypadkami“. Badania interesują go bardziej niż praktyka. I nawet w stosunkach z naj­bliższymi staje się jakiś nieobecny, on, zawsze taki pełny życia, taki wesoły, tak samo młody w wieku czterdziestu pięciu lat jak wówczas, kiedy go spotkałam po raz pierwszy... Tak, coś się zmieniło, skoro piszę o nim, o sobie, za jego plecami. Gdyby on to zrobił, poczułabym się zdradzona. Nie mieliśmy przed sobą tajemnic.

I nadal tak jest; dzieli nas mój gniew. Maurycy szybko mnie udobrucha. Poprosi mnie o odrobinę cierpliwości: po okresach gorączkowej pracy, przeciążenia obowiązkami nadchodzą zwykle spokojniejsze dni. W zeszłym roku również pracował często wie­czorami. Owszem, ale miałam Lucienne. A przede wszystkim nic mnie nie gnębiło. Dobrze wie, że teraz nie mogę czytać ani słu­chać płyt, ponieważ się boję. Nie zostawię mu karteczki w przed­pokoju, ale z nim porozmawiam. Po dwudziestu — dwudziestu dwóch — latach małżeństwa przemilcza się zbyt wiele spraw: to niebezpieczne. Myślę, że przez ostatnie lata za dużo zajmowałam się dziewczynkami. Colette była taka ujmująca, a Lucienne taka trudna. Nie miałam dla nas tyle wolnego czasu, ile Maurycy by sobie życzył. Powinien był zwrócić mi na to uwagę, zamiast rzu­cać się w wir pracy, która teraz odrywa go ode mnie. Musimy rozmówić się ze sobą.

Północ. Tak śpieszno mi porozmawiać z Maurycym, zdusić ten gniew, który jeszcze kipi we mnie, kiedy wpatruję się upor­czywie w zegar wahadłowy. Wskazówka nie posuwa się naprzód; denerwuję się. Obraz Maurycego zupełnie się zmienia: po jakie licho walczyć z chorobą i cierpieniem, jeśli własną żonę traktuje się z taką niefrasobliwością? To obojętność. To brak serca. Moja wściekłość na nic się nie zda. Dość tego. Jeśli analizy Colette okażą się niedobre, potrzebna mi jutro będzie zimna krew. A zatem muszę spróbować zasnąć.

Niedziela, 26 września

A więc stało się. I mnie to spotkało.

Poniedziałek, 27 września

Otóż tak! I mnie to spotkało. Normalna rzecz. Muszę przeko­nać o tym samą siebie i stłumić gniew, od którego trzęsłam się przez cały wczorajszy dzień. Maurycy okłamał mnie, tak; to rów­nież jest normalne. Mógł przecież okłamywać mnie nadal, za­miast powiedzieć mi prawdę. Choć to spóźniona szczerość, win­na mu jestem za nią wdzięczność.

W sobotę usnęłam w końcu. Od czasu do czasu wyciągałam dłoń w stronę jego posłania: pościel leżała nietknięta. (Lubię zasypiać wcześniej od niego, kiedy jeszcze pracuje w swoim gabi­necie. Słyszę przez sen szum wody w łazience, czuję lekki zapach wody kolońskiej, wyciągam rękę, dotykam wybrzuszonej nad jego ciałem pościeli i pogrążam się w błogim śnie.) Drzwi wej­ściowe trzasnęły głośno. Zawołałam: Maurycy! Była trzecia rano. Nie pracowali przecież aż do trzeciej rano, widocznie pili i gawę­dzili. Uniosłam się na posłaniu:

O której godzinie wracasz? Gdzie byłeś?

Usiadł w fotelu. Trzymał w dłoni szklankę whisky.

Już trzecia, wiem.

Colette jest chora, umieram ze strachu, a ty sobie wracasz o trzeciej nad ranem. Nie pracowaliście przecież do trzeciej rano.

Colette gorzej się czuje?

Nie ma żadnej poprawy. Ale cóż ciebie to obchodzi! Oczy­wiście, kiedy ma się na głowie zdrowie całej ludzkości, chora córka niewiele znaczy.

Nie bądź taka nieprzyjemna.

Patrzył na mnie z powagą i jakby ze smutkiem, a ja zmiękłam, jak zawsze, gdy otula mnie tym ciemnym i ciepłym światłem. Zapytałam łagodnie:

Powiedz, dlaczego tak późno wróciłeś?

Nic na to nie odrzekł.

Piliście? Graliście w pokera? Poszliście gdzieś do lokalu? Zapomniałeś, która godzina.

Nadal uporczywie milczał obracając w palcach szklankę. Rzu­całam na chybił trafił niedorzeczne słowa, aby wytrącić go z równowagi i coś z niego wydusić.

Co się dzieje? Jest w twoim życiu jakaś inna kobieta?

Nie spuszczając ze mnie oczu, odparł:

K — Tak, Moniko, jest w moim życiu inna kobieta.

M

(Wszystko było niebieskie ponad naszymi głowami i pod na­szymi stopami; poprzez cieśninę dostrzegało się wybrzeże Afryki. Przytulał mnie do siebie. „Gdybyś mnie zdradziła, zabiłbym się.

Gdybyś mnie zdradził, nie potrzebowałabym się zabijać. Umarłabym z rozpaczy.“ To było piętnaście lat temu. Już? Co to jest piętnaście lat? Dwa dodać dwa równa się cztery. Kocham cię, tylko ciebie kocham. Prawda jest niezniszczalna, czas nic tu nie zmienia.)

Kto to jest?

Noellie Guerard.

Noellie! Dlaczego?

Wzruszył ramionami. Oczywiście. Znam odpowiedź: ładna, błyskotliwa, ekscytująca. Przelotny romans, jaki schlebia mężczy­źnie. Czy potrzebował, by mu coś schlebiało?

Uśmiechnął się:

Jestem zadowolony, że mnie zapytałaś. Nie znoszę okłamy­wać cię.

Od kiedy mnie okłamujesz?

Odpowiedział prawie bez wahania:

Skłamałem ci w Mougins. I po moim powrocie.

To już pięć tygodni. Czy myślał o niej w Mougins?

Spałeś z nią, kiedy zostałeś sam w Paryżu?

Tak.

Często się z nią widujesz?

O, nie! Wiesz dobrze, że pracuję...

Poprosiłam o bliższe wyjaśnienia. Dwa wieczory i jedno popo­łudnie od jego powrotu, uważam, że to często.

Dlaczego od razu mi nie powiedziałeś?

Spojrzał na mnie nieśmiało i wyznał z żalem w głosie:

Mówiłaś, że umrzesz z rozpaczy.

Tak się tylko mówi.

Nagle zebrało mi się na płacz: nie umrę od tego, to właśnie było najsmutniejsze. Poprzez niebieską mgiełkę patrzyliśmy na Afrykę w oddali, a wymawiane przez nas słowa były tylko sło­wami. Dostałam jak obuchem w głowę. Opadłam na posłanie. Tak osłupiałam, że nie mogłam zebrać myśli. Potrzebowałam jakiegoś czasu, by zrozumieć, co mnie spotyka. „Chodźmy spać“

powiedziałam.

Gniew obudził mnie wczesnym rankiem. Jak on niewinnie wyglądał, ze zmierzwionymi włosami nad odmłodniałym, wypo­

czętym po nocy czołem. (W sierpniu, kiedy mnie nie było w Paryżu, ona budziła się obok niego. Nie mogę w to uwierzyć! Dlaczego towarzyszyłam Colette w wyjeździe w góry? Jej nawet na tym specjalnie nie zależało, to ja nalegałam.) Okłamywał mnie przez pięć tygodni! „Dziś wieczór zrobiliśmy duży krok na­przód.“ A wracał od Noellie. Miałam ochotę potrząsnąć nim, nawymyślać mu, krzyczeć. Opanowałam się. Zostawiłam na po­duszce karteczkę: „Do zobaczenia wieczorem“, pewna, że moja nieobecność dotknie go bardziej niż jakakolwiek wymówka; na nieobecność nie można nic odpowiedzieć! Szłam sobie bez celu ulicami i prześladowały mnie te słowa: „Okłamał mnie.“ Nacho­dziły mnie różne obrazy: spojrzenie Maurycego spoczywające na Noellie, jego uśmiech skierowany do niej. Odpędzałam te obrazy. On patrzy na nią inaczej niż na mnie. Nie chciałam cierpieć, nie cierpiałam, ale dusiła mnie uraza: „Okłamał mnie!“ Mówiłam: „Umrę z rozpaczy“; owszem, to on mnie skłonił do takiego wyznania. W zawarcie tego paktu włożył więcej zapału niż ja: wykluczał kompromisy, odstępstwa. Jechaliśmy samochodem wąską drogą do Saint-Bertrand-de-Comminges, a on pytał natar­czywie: „Czy zawsze ci wystarczę? Uniósł się gniewem, ponieważ nie odpowiedziałam mu dość namiętnie (ale potem cóż to było za pojednanie w pokoju starej oberży, gdzie przez okno wchodził zapach wiciokrzewów! To było dwadzieścia lat temu: to było wczoraj). Wystarczał mi, żyłam tylko dla niego. A on dla kaprysu złamał naszą przysięgę! Myślałam sobie: zażądam, aby zerwał, natychmiast... Byłam u Colette; przez cały dzień zajmowałam się nią, ale wszystko się we mnie gotowało. Wróciłam do domu, wyczerpana. „Zażądam, aby zerwał.“ Ale co znaczy słowo „żąda­nie“ po wspólnym życiu pełnym miłości, zrozumienia? Nigdy nie prosiłam dla siebie o nic takiego, czego nie. chciałabym również i dla niego.

Wziął mnie w ramiona, miał minę zagubionego. Telefonował kilkakrotnie do Colette i nikt nie odpowiadał (zablokowałam brzęczyk, aby jej nie przeszkadzano). Szalał z niepokoju.

Nie wyobrażałeś sobie chyba, że skończę ze sobą?

Wszystko sobie wyobrażałem.

Jego obawy ujęły mnie i słuchałam go bez niechęci. Oczywiś­cie, popełnił błąd okłamując mnie, ale muszę zrozumieć; pier­wsze wahanie rodzi następne, człowiek boi się już wyznać praw­dę, bo musiałby też wyznać, że skłamał. Ta bariera jest jeszcze

trudniejsza do pokonania dla ludzi, którzy podobnie jak my tak wysoko cenią sobie szczerość. (Przyznaję, że i ja kłamałabym jak najęta, aby tylko ukryć kłamstwo.). Nigdy nie dopuszczałam myśli o kłamstwie. Pierwsze kłamstwa Lucienne i Colette zupeł­nie mnie załamały. Trudno mi było przyjąć do wiadomości fakt, że wszystkie dzieci kłamią swoim matkom. Może inne dzieci tak, ale nie moje! Nie mnie. Nie jestem matką, którą się okłamuje, nie jestem kobietą, którą się okłamuje. Idiotyczna duma. Wszystkie kobiety myślą, że są inne, że pewne rzeczy nie mogą im się przy­darzyć, i mylą się wszystkie.

Dzisiaj wiele przemyślałam. (To szczęście, że Lucienne jest w Ameryce. Musiałabym grać przed nią komedię. Nie dałaby mi spokoju.) Poszłam porozmawiać z Izabelą. Pomogła mi, jak zawsze. Bałam się, aby mnie źle nie zrozumiała, skoro Karol i ona postawili na swobodę, a nie tak jak Maurycy i ja — na wier­ność. Mimo to — powiedziała mi — nieraz wpadała w gniew na swego męża i czuła się czasem zagrożona: przed pięcioma laty sądziła, że Karol ją rzuci. Doradziła mi cierpliwość. Żywi dla Maurycego wiele szacunku. Uważa za naturalne, że zachciało mu się przygody, za wybaczalne, że z początku zataił ją przede mną; | pewnością szybko go ten romans znuży. To, co przydaje powabu w tego rodzaju znajomościach, to urok nowości; czas pracuje na niekorzyść Noellie. Czar, jaki wywiera teraz na Mau­rycego, szybko się rozwieje. Jeśli jednak chcę, aby nasza miłość wyszła cało z tej próby, to nie powinnam odgrywać pokrzywdzo­nej ani jędzy. „Bądź wyrozumiała, wesoła. Przede wszystkim bądź przyjazna“ — powiedziała mi. To w ten sposób udało jej się w końcu odzyskać Karola. Cierpliwość nic jest moją największą cnotą. Ale istotnie muszę się w nią uzbroić. I nie tylko ze wzglę­dów taktycznych, lecz i moralnych. Miałam dotąd życie takie, jakie sobie wymarzyłam: muszę zasłużyć na ten przywilej. Jeśli stchórzę przy pierwszej małej przeciwności losu, to znaczy, że wszystko, co o sobie myślę, jest iluzją.

Jestem nieprzejednana, wdałam się w ojca i Maurycy ceni mnie za to; chcę jednak zrozumieć bliźniego, umieć dostosować się do sytuacji. To, że mężczyzna ma przygodę po dwudziestu dwóch latach małżeństwa, jest całkiem normalne — Izabella ma rację. To ja byłabym nienormalna — ogólnie biorąc infantylna

nie przyjmując tego do wiadomości.

Po pożegnaniu się z Izabelą nie miałam wcale ochoty iść na

spotkanie z Małgorzatą, ale napisała do mnie wzruszający liścik i nie chciałam sprawić jej zawodu. Smutna rozmównica, smutek na twarzach tych zgnębionych dziewcząt. Małgorzata pokazała mi swoje rysunki, całkiem niezłe. Chciałaby zajmować się projek­towaniem i urządzaniem wnętrz albo zostać przynajmniej deko- ratorką wystaw sklepowych. W każdym razie chciałaby praco­wać. Powtórzyłam jej, co obiecał sędzia. Opowiedziałam, jakie poczyniłam kroki, aby otrzymać zezwolenie na zabranie jej do domu na niedzielę. Ufa mi, lubi mnie, będzie cierpliwa, ale nie w nieskończoność.

Dziś wieczór wychodzę z Maurycym. Rady Izabeli i kącika z serduszkiem: aby odzyskać względy męża, bądź wesoła, elegan­cka, wychodźcie we dwoje. Nie muszę go odzyskiwać: nie straci­łam go. Ale muszę zadać mu jeszcze wiele pytań, a rozmowa będzie swobodniejsza, jeśli zjemy kolację na mieście. Nie chcę zwłaszcza, aby ta rozmowa sprowadziła się do przypomnienia o zobowiązaniach.

Dręczy mnie idiotyczny szczegół: dlaczego Maurycy trzjfgjał w ręce szklankę whisky? Zawołałam: Maurycy! Domyślał się, że obudzona o trzeciej nad ranem, zacznę go wypytywać. Zwykle nie trzaska tak głośno drzwiami wejściowymi.

Wtorek, 28 września

Za dużo wypiłam, ale Maurycy śmiał się i powiedział mi, że jestem urocza. To zabawne: trzeba było jego zdrady, aby ożyły noce naszej młodości. Nie ma nic gorszego od rutyny: dopiero szok może z niej wyzwolić. Saint-Germain-des-Pres zmieniło się od 1946 roku: przychodzą tu inni ludzie. I to już inne czasy

powiedział Maurycy z odrobiną smutku. Ale ja nie byłam w lokalu od prawie piętnastu lat i wszystko mnie zachwyciło. Tań­czyliśmy. W pewnej chwili przytulając mnie bardzo mocno powiedział: „Między nami nic się nie zmieniło.“ I rozmawia­liśmy przeskakując z tematu na temat, ale byłam lekko wsta­wiona, i już nie pamiętam dokładnie, co mówił. Ogólnie biorąc sprawy mają się tak, jak przypuszczałam, Noellie jest zdolnym i bardzo znanym adwokatem, pożera ją ambicja. To samotna kobieta — rozwiedziona, ma córkę — o swobodnych obyczajach i światowym stylu: moje zupełne przeciwieństwo. Maurycy miał

ochotę przekonać się, czy spodoba się kobiecie tego typu. Kiedy ja flirtowałam z Quillanem, zastanawiałam się: „Czy gdybym tylko chciała...“, ale to był jedyny flirt w moim życiu i szybko go przerwałam. W Maurycym, tak jak w większości mężczyzn, drze­mie całkiem niepewny siebie młodzieniec. Noellie uspokoiła go w tym względzie. I oczywiście w grę wchodzi seks: jest pociągająca.

Środa, 29 września

Po raz pierwszy Maurycy spędzał z Noellie wieczór za moją wiedzą. Poszłam z Izabelą do kina na stary film Bergmana, a potem zjadłyśmy w „Hochepot“ fondue po burgundzku. Lubię jej towarzystwo. Zachowała entuzjazm z czasów naszej młodości, kiedy każdy film, każda książka, każdy obraz miał dla nas takie duże znaczenie; teraz gdy moje córki opuściły dom, będę częściej chodzić z nią na wystawy, na koncerty. Ona również po wyjściu za mąż przerwała studia, ale prowadziła bogatsze życie intelek­tualne niż ja. Nie zapominajmy, że wychowywała tylko jednego syna, a nie dwie córki. Poza tym nie jest obciążona tak jak ja różnymi „ofiarami losu“; będąc żoną inżyniera ma niewiele okazji, by je spotkać. Powiedziałam jej, że bez trudu przyjęłam taktykę uśmiechu, bo jestem przekonana, że istotnie ta znajo­mość nie znaczy dla Maurycego aż tak wiele. „Między nami nic się nie zmieniło“ — powiedział mi przedwczoraj.

Rzeczywiście przed dziesięciu laty przejmowałam się dużo bardziej: jeśli zdradzał nowe ambicje, jeśli nie wystarczała mu już praca w zakładach Simca, rutynowa, mało płatna, ale pozostawia­jąca trochę wolnego czasu i którą wykonywał z takim poświęce­niem — to dlatego, że w domu się nudził, że jego uczucia do mnie przygasły. (Przyszłość wykazała coś wręcz przeciwnego. Żałuję tylko, że nie uczestniczę już wcale w tym, co robi. Opo­wiadał mi o swoich pacjentach, sygnalizował ciekawe przypadki, próbowałam pomóc tym ludziom. Teraz jestem wyłączona z jego badań naukowych; a pacjenci polikliniki mnie nie potrzebują.) Wtedy także Izabela była mi pomocna. Przekonała mnie, że powinnam uszanować wolność Maurycego. Oznaczało to, że muszę odrzucić stary ideał, jaki uosabiał mój ojciec, a jaki wciąż żyje we mnie. To było trudniejsze niż przymknięcie oczu na jakieś wybryki.

Zapytałam Izabelę, czy jest szczęśliwa.

Nie zadaję sobie takiego pytania, więc myślę, że chyba tak. VCT każdym razie budzi się rano z przyjemnością. Wydaje mi się, że to dobra definicja szczęścia! Ja także każdego ranka otwie­ram oczy i uśmiecham się.

Tego ranka również się uśmiecham. Przed pójściem spać zaży­łam trochę nembutalu i od razu zasnęłam. Maurycy powiedział mi, że wrócił wczoraj około pierwszej godziny. Nie pytałam go o nic.

Uspokaja mnie to, że nie jestem zazdrosna o sprawy fizyczne. Moje ciało nie ma już trzydziestu lat, ciało Maurycego także nie. Odnajdują się z przyjemnością — rzadko co prawda — ale bez gorączki zmysłów. Och, nie łudzę się. Noëllie ma urok nowości; w jej łóżku Maurycy czuje się młody. Nie wzrusza mnie to. Była­bym raczej zazdrosna o kobietę, która wnosiłaby sobą coś do życia Maurycego. Ale moje dawne spotkania z Noëllie i to, co o niej słyszałam, powiedziały mi o niej wystarczająco dużo. Uosa­bia ona wszystko to, co nas mierzi: karierowiczostwo, snobizm, kult pieniądza, chęć pokazania się. Nie ma żadnych własnych poglądów, zupełnie brakuje jej wrażliwości: ulega panującym modom. W jej kokieterii jest tyle bezwstydu, ekshibicjonizmu, że zastanawiam się nawet, czy aby nie jest oziębła.

Czwartek, 30 września

Colette miała dziś rano 36,9, wstaje z łóżka. Maurycy mówi, że to choroba, która panuje teraz w Paryżu: objawia się gorączką, chudnięciem, a potem następuje powrót do zdrowia. Nie wiem dlaczego, kiedy patrzyłam, jak Colette chodzi po tym małym mieszkaniu, zrozumiałam trochę rozżalenie Maurycego. Nie jest mniej inteligentna od swojej siostry, interesowała się chemią, dobrze radziła sobie na studiach, szkoda, że je przerwała. Czym ona wypełni swoje dni? Powinnam pochwalać jej postępowanie. Wybrała tę samą drogę co ja, ale ja miałam Maurycego. Ona ma Jean-Pierre’a, oczywiście. Trudno jednak wyobrazić sobie, aby mężczyzna, którego się nie kocha, mógł wypełnić nasze życie.

Przyszedł długi list od Lucienne: studia i Ameryka pasjonują ją.

Muszę poszukać stołu do living-roomu. Odwiedzić sparaliżo­waną staruszkę w Bagnolet.

Dlaczego nadal prowadzę ten pamiętnik, jeśli nie mam nic do napisania? Zaczęłam go, bo zbijała mnie z tropu moja samotność, potem prowadziłam go nadal, bo dręczył mnie niepokój, bo czu­łam się zdezorientowana postawą Maurycego. Ale ten niepokój rozwiał się teraz, gdy widzę sprawy jasno, i myślę, że zarzucę to pisanie.

Piątek, 1 października

Po raz pierwszy źle zareagowałam. Jedząc śniadanie Maurycy powiedział mi, że odtąd, kiedy będzie spędzał z Noellie wieczór w mieście, będzie zostawał u niej na noc. Twierdzi, że to bardziej stosowne zarówno dla niej, jak i dla mnie.

Skoro akceptujesz ten mój romans, pozwól mi przeżyć go prawidłowo.

Jeśli weźmie się pod uwagę te wieczory, jakie spędza w labora­torium, te obiady, na które nie przychodzi do domu, to poświęca Noellie prawie tyle samo czasu co mnie. Postawiłam się hardo. Skołował mnie rachunkami. Jeśli liczyć godziny, niech mu bę­dzie — jest częściej ze mną. Ale w tym czasie sporo pracuje, czyta pisma albo też idziemy z wizytą do przyjaciół. Kiedy jest z Noellie, tylko nią się zajmuje.

Ustąpiłam w końcu. Skoro raz przyjęłam wyrozumiałą, pojed­nawczą postawę, muszę być konsekwentna. Nie mogę go urazić. Jeśli zepsuję mu jego przygodę, będzie ją upiększał w swych wspomnieniach, będzie żałował. Jeśli pozwolę mu przeżyć ją „prawidłowo“, szybko się nią znuży. O tym właśnie zapewniała mnie Izabela. Powtarzam sobie: »Cierpliwości.“

Muszę jednak przyznać, że w wieku Maurycego sprawy seksu bardzo się liczą. W Mougins myślał o Noellie, to jasne. Ro­zumiem ten niepokój w jego spojrzeniu na lotnisku w Nicei: zastanawiał się, czy domyślam się czegoś. A może wstydził się, że mnie okłamał? Czy to był wstyd, a nie niepokój? Mam w pamięci jego twarz, ale nie mogę jej rozszyfrować.

Sobota, 2 października, rano

Są w piżamach, popijają kawę, uśmiechają się... Boli mnie, gdy to sobie wyobrażam. Kiedy człowiek potknie się o kamień, czuje najpierw uderzenie, ból przychodzi później: z tygodniowym opó­źnieniem zaczynam cierpieć. Dotąd byłam raczej osłupiała. Snu­łam rozważania, oddalałam od siebie ten ból, który dopadł mnie dziś rano: obrazy. Kręcę się w kółko po mieszkaniu, z każdym krokiem jątrzę w sobie nowy ból. Otworzyłam jego szafę. Popa­trzyłam na jego piżamy, koszule, slipy, podkoszulki i rozpłakałam się. Nie mogę znieść, że inna może pieścić jego policzek deli­katny jak ten jedwab, miękki jak ten pulower.

Nie byłam dosyć czujna. Myślałam, że Maurycy starzeje się, że nadmiernie pracuje, że powinnam przyzwyczaić się do jego oziębłości. Zaczął patrzeć na mnie trochę jak na siostrę. Noellie rozbudziła w nim pożądanie. Bez względu na to, jaki ma tempe­rament, na pewno wie, jak się zachować w łóżku. Maurycy odna­lazł radosną dumę z uszczęśliwienia kobiety. Ale spać ze sobą, to coś więcej. Jest między nimi ta intymność, która należała tylko do mnie. Czy po przebudzeniu otacza ją ramieniem, nazywając ją swoją gazelą, swoim leśnym ptakiem? A może wymyślił dla niej inne określenia, które wymawia takim samym głosem? A może wymyślił sobie także inny głos? Goli się, uśmiecha do niej, pod maską białego kremu do golenia oczy wydają się ciemniejsze i bardziej błyszczące, a usta bardziej nagie. Pojawiał się w drzwiach, trzymając w ramionach owinięty w celofan wielki bu­kiet czerwonych róż: czy przynosi jej kwiaty?

Czuję, jak piłują mi serce piłą o bardzo drobnych ząbkach.

Sobota wieczór

Przyjście pani Dormoy wyrwało mnie z kręgu tych natrętnych myśli. Pogadałyśmy sobie i dałam dla jej córki rzeczy, jakich Lucienne nie zabrała ze sobą. Miałam już w życiu kobietę do sprzątania na wpół ślepą; mitomankę, która zanudzała mnie opo­wiadaniem o swych nieszczęściach; niedorozwiniętą, która mnie okradała, toteż doceniam tę kobietę uczciwą i zrównoważoną: to jedyna, której nie zatrudniłam tylko po to, by zrobić jej przysłu­gę-

Poszłam na targ. Zwykle włóczę się długo po tej ulicy pełnej zapachów, gwaru i uśmiechów. Próbuję wymyślać sobie życzenia tak samo różnorodne jak owoce, warzywa, sery, pasztety i ryby na straganach. W kwiaciarni kupuję naręczami jesień. Dzisiaj robiłam wszystko jak automat. Pośpiesznie napełniłam koszyk. Uczucie, którego nigdy nie doznałam: ciążyła mi wesołość in­nych.

W czasie obiadu powiedziałam do Maurycego:

Właściwie to niewiele rozmawialiśmy. Nic nie wiem o Noellie.

Ależ wiesz, powiedziałem ci najważniejsze.

To prawda, że opowiadał mi o niej w „Club 46“, żałuję, że słuchałam tak nieuważnie.

Nie rozumiem jednak, co ty w niej takiego widzisz, jest mnóstwo równie ładnych kobiet.

Zastanowił się:

Ma zaletę, która powinna ci się spodobać: oddaje się bez reszty temu, co robi.

Jest ambitna, wiem.

To coś innego niż ambicja.

Przerwał, zażenowany bez wątpienia tym, że wychwala wobec mnie Noellie. Trzeba przyznać, że miałam niezbyt zachęcającą minę.

Wtorek, 5 października

Teraz, kiedy Colette nie jest już chora, spędzam u niej nieco za dużo czasu. Jest nadzwyczaj miła, mimo to czuję, że naprzy­krzam jej się swoją troskliwością. Kiedy tak długo żyło się dla innych, trochę trudno się przestawić, żyć dla siebie. Nie trzeba wpadać w pułapkę poświęcenia: dobrze wiem, że słowa „dawać“ i „brać“ są wymienne i że tak bardzo zależało mi, aby potrzebo­wały mnie moje córki. W tych sprawach nigdy się nie oszukiwa­łam. „Jesteś cudowna — mówił mi Maurycy; tak często mi to mówił pod takim czy innym pretekstem — bo kiedy sprawiasz przyjemność innym, to przede wszystkim sobie ją sprawiasz.“ Śmiałam się: „Tak, to forma egoizmu.“ I ta czułość w jego oczach: „Najrozkoszniejsza pod słońcem.“

Środa, 6 października

Wczoraj dostarczono do domu stół, który wypatrzyłam w nie­dzielę na pchlim targu, prawdziwy wiejski stół z chropowatego drewna, trochę naprawiany, ciężki i duży. Ten living-room jest jeszcze ładniejszy niż nasz pokój. Mimo smutnego nastroju wczoraj wieczorem — kino, nembutal, to dieta, która szybko mi się znudzi — cieszyłam się na myśl, że dziś rano Maurycy będzie miał miłą niespodziankę. I oczywiście pochwalił mnie. Ale cóż! Przed dziesięciu laty urządziłam ten pokój w czasie jego pobytu u chorej matki. Pamiętam jego twarz, jego głos: „Ależ będzie się tu szczęśliwie żyło!“ Rozpalił wtedy w kominku duży ogień. Poszedł kupić szampana i przyniósł mi też czerwone róże. Dziś rano patrzył z aprobatą, ale wynikała ona —jak by to powiedzieć?

z dobrej woli.

Czy zatem rzeczywiście się zmienił? W pewnym sensie jego wyznanie uspokoiło mnie: ma romans i wszystko się wyjaśnia. Ale czy miałby ten romans, gdyby pozostał taki sam? Przeczułam to wcześniej i to był jeden z niejasnych powodów mojego sprze­ciwu: człowiek nie przemienia swojego życia, samemu się nie zmieniając. Pieniądze, błyskotliwe środowisko: jest zblazowany. Kiedy klepaliśmy biedę, zachwycała go moja pomysłowość: „Je­steś cudowna!“ Zwykły kwiat, dorodny owoc, pulower, jaki zro­biłam dla niego na drutach: to były prawdziwe skarby. Ten living-room, w którego urządzenie włożyłam tyle serca, no cóż! w porównaniu z mieszkaniem Talbota nie ma w sobie nic nad­zwyczajnego. A mieszkanie Noellie? Jakie ono jest? Z pewnością bardziej luksusowe niż nasze.

Czwartek, 7 października

W gruncie rzeczy, co zyskałam na tym, że powiedział mi prawdę? Teraz spędza z nią noce: to ich urządza. Zastanawiam się... Ale to zbyt oczywiste. To trzaśnięcie drzwiami, ta szklanka whisky: wszystko sobie obmyślił. Sprowokował mnie do pytań. A ja, głupia idiotka, ja sądziłam, że mówi mi o tym wszystkim przez lojalność...

Mój Boże, jaki gniew jest bolesny! Myślałam, że nie przezwy­ciężę go przed powrotem Maurycego. W rzeczywistości nie mam

żadnego powodu, by doprowadzać się do takiego stanu. Maurycy nie wiedział wtedy, jak się do tego zabrać, użył podstępu, to jeszcze nie zbrodnia.

Chciałabym jednak wiedzieć, czy mówił w moim interesie, czy dla własnej wygody.

Sobota, 9 października

Dziś wieczór byłam z siebie zadowolona, ponieważ spędziłam dwa dni w pogodnym nastroju. Napisałam jeszcze raz do opie­kunki wskazanej mi przez pana Barrona, która nie odpowiedziała mi na pierwszy list. Napaliłam w kominku drewnem i przy ogniu zaczęłam robić sobie na drutach sukienkę. Około godziny wpół do jedenastej zadzwonił telefon. Talbot chciał rozmawiać z Mau­rycym. Powiedziałam:

Jest w laboratorium. Sądziłam, że pan również tam jest.

... To znaczy... miałem tam pojechać, ale wzięła mnie grypa. Myślałem, że Lacombe już wrócił do domu, wobec tego zadzwonię do laboratorium, proszę mi wybaczyć, że panią nie­pokoiłem.

Ostatnie zdania wypowiedział bardzo szybko, ożywionym to­nem. Słyszałam tylko tę ciszę: „... To znaczy...“ I jeszcze ciszę po tych słowach. Stałam nieporuszona ze wzrokiem przykutym do telefonu. Z dziesięć razy powtórzyłam sobie obie repliki, jak stara zdarta płyta: „... że pan również tam jest. — ... To zna­czy...“ I za każdym razem, niewzruszenie, ta sama cisza.

Niedziela, 10 października

Wrócił tuż przed północą. Powiedziałam do niego:

Talbot dzwonił. Myślałam, że jest z tobą w laboratorium. Odpowiedział nie patrząc na mnie:

Nie było go w laboratorium.

Odparłam na to:

Ciebie też nie było.

Zapadła krótka cisza:

Istotnie. Byłem u Nóellie. Błagała, żebym wpadł do niej.

Wpadł! Spędziłeś u niej trzy godziny. Często ci się zdarza iść do niej, kiedy mówisz mi, że pracujesz?

Skądże znowu! To zdarzyło się po raz pierwszy — odparł tak oburzonym tonem, jakby nigdy mi nie skłamał.

I o jeden raz za dużo. Po jakie licho powiedziałeś mi prawdę, jeśli nadal kłamiesz?

Masz rację. Ale nie miałem śmiałości...

Na to zdanie aż mnie poderwało. Tyle zduszonego gniewu, taki wysiłek, by zachować pozory pogodnego nastroju.

Nie miałeś śmiałości? Czy ja jestem jędzą?! Pokaż mi kobietę równie łatwą w obcowaniu i zgodną, co ja!

Jego głos stał się nieprzyjemny.

Nie miałem śmiałości, bo któregoś dnia zaczęłaś liczyć: tyle godzin dla Noellie, tyle godzin dla ciebie...

Coś podobnego! To ty skołowałeś mnie tymi rachunkami!

Zawahał się przez sekundę i powiedział ze skruszoną miną:

W porządku. Przyznaję się do winy. Już nigdy więcej nie będę kłamał.

Zapytałam go, dlaczego Noellie zależało tak bardzo, by się z nim zobaczyć.

Ta sytuacja nie jest dla niej zabawna — odrzekł.

Znowu ogarnął mnie gniew:

To już szczyt wszystkiego! Wiedziała, że ja istnieję, kiedy spała z tobą!

Nie zapomina o tym: to właśnie jest dla niej przykre.

Przeszkadzam jej? Chciałaby mieć cię tylko dla siebie?

Zależy jej na mnie...

Noellie Guerard, ta mała chłodna karierowiczka odgrywająca zakochaną, tego już za wiele!

Mogę zniknąć, jeśli to was urządza! — powiedziałam mu.

Położył mi dłoń na ramieniu:

Proszę cię, Moniko, nie podchodź do tego w ten sposób!

Wyglądał na nieszczęśliwego i zmęczonego ale — ja, która sza­leję za jednym jego westchnieniem — nie byłam w nastroju, by mu współczuć. Powiedziałam oschle:

A jak byś chciał, żebym do tego podchodziła?

Bez wrogości. W porządku, popełniłem błąd wdając się w

ten romans. Ale teraz, kiedy już się stało, muszę spróbować

wybrnąć z tego, nie sprawiając nikomu zbyt dużo bólu.

Nie proszę cię o litość.

Nie chodzi o litość. Kiedy sprawiam ci przykrość, to w bardzo egoistyczny sposób sam się z tego powodu męczę. Ale zrozum, że muszę również brać pod uwagę Noëllie.

Wstałam. Czułam, że już nad sobą nie panuję.

Chodźmy spać.

I dziś wieczór myślę sobie, że Maurycy może właśnie opo­wiada tę rozmowę Noëllie. Aż dziw, że dotąd na to nie wpadłam! Mówią o sobie, a więc i o mnie. Jest między nimi intymne poro­zumienie, podobnie jak między Maurycym a mną. Noëllie nie jest jedynie drobną przeciwnością losu w naszym życiu. To ja stanowię w ich idylli problem, przeszkodę. Jej nie chodzi o prze­lotny romans; planuje poważny związek z Maurycym, a jest sprytna. Mój pierwszy odruch był dobry. Powinnam była od razu położyć temu kres, powiedzieć Maurycemu: albo ona, albo ja. Przez jakiś czas gniewałby się o to na mnie, ale potem z pew­nością podziękowałby mi. Nie byłam do tego zdolna. Moje i jego życzenia, pragnienia, interesy zawsze były zbieżne. Jeśli — bardzo rzadko zresztą — przeciwstawiałam mu się, to czyniłam to w jego imieniu, dla jego dobra. Teraz musiałabym otwarcie wystąpić przeciw niemu. Nie mam siły wszcząć tej walki. Ale nie jestem pewna, czy wykazując cierpliwość, nie postępuję niezrę­cznie. Najbardziej przykre jest to, że Maurycy wcale nie wydaje się być mi za to wdzięczny. Myślę, że ze wspaniałym męskim brakiem logiki ma do mnie żal z powodu wyrzutów sumienia, jakie wobec mnie odczuwa. Czy powinnam być jeszcze bardziej wyrozumiała, bardziej obojętna, bardziej uśmiechnięta? Ach, już sama nie wiem. Nigdy dotąd nie wahałam się tak bardzo, jaką postawę przyjąć: owszem, wahałam się, jak postępować z Lu­cienne. Ale wówczas pytałam o radę Maurycego. Najbardziej peszy mnie moja samotność wobec niego.

Czwartek, 14 października

Ktoś mną manipuluje. Kto? Maurycy, Noëllie, oboje do spół­ki? Nie wiem, jak sprawić, by poniosła porażkę: udając, że ustę­puję, czy też stawiając opór. Dokąd mnie to wszystko zapro­wadzi?

Wczoraj po powrocie z kina Maurycy ostrożnie powiedział, że ma do mnie prośbę: chciałby wyjechać z Noëllie na weekend. W

zamian postara się nie pracować w najbliższe wieczory, będziemy mieli dla siebie dużo czasu. Miałam odruch buntu. Jego rysy zaostrzyły się: „Nie mówmy o tym więcej.“ Stał się na powrót miły, ale ja byłam zbulwersowana faktem, że czegoś mu odmówi­łam. Uznał pewnie, że jestem małostkowa, albo w każdym razie nieprzyjazna. W przyszłym tygodniu nie zawaha się mi skłamać: separacja między nami stanie się faktem dokonanym... „Spróbuj przeżywać ten romans razem z nim“ — poradziła mi Izabela.

Nim poszłam spać, powiedziałam mu, że po zastanowieniu się żałuję mojej reakcji: daję mu wolną rękę. Nie miał wesołej miny, wprost przeciwnie, wydawało mi się, że widzę w jego oczach troskę.

Wiem, że proszę cię o zbyt wiele. Nie myśl, że nie mam z tego powodu wyrzutów sumienia — wyznał.

Och! Wyrzuty sumienia... Co komu z nich przyjdzie?

Nic, rzecz jasna. Mówię ci o tym ot, tak sobie. Może bar­dziej uczciwie jest ich nie mieć.

Długo nie mogłam zasnąć, on chyba też nie, jak mi się zda­wało. Co sobie myślał? Ja zastanawiałam się, czy postąpiłam słu­sznie ustępując mu. Od ustępstwa do ustępstwa, dokąd tak zajdę? I na razie nie mam z tego żadnej korzyści. Za wcześnie na to oczywiście. Nim ten związek zacznie gnić, trzeba dać mu doj­rzeć. Powtarzam to sobie. Raz uważam, że postępuję mądrze, to znów obwiniam się o tchórzostwo. W rzeczywistości jestem bez­radna, ponieważ nigdy nie wyobrażałam sobie, że mam jakieś prawa. Wiele oczekuję od ludzi, których kocham — być może zbyt wiele. Oczekuję, a nawet proszę. Ale nie umiem wymagać.

Piątek, 15 października

Dawno już nie widziałam Maurycego tak wesołego, tak czu­łego. Dziś po południu znalazł dwie godziny czasu, by towarzy­szyć mi na wystawę sztuki Hetytów. Z pewnością ma nadzieję, że uda mu się pogodzić nasze życie i jego przygodę: jeśli to nie potrwa długo, zgadzam się.

Niedziela, 17 października

Wczoraj wyśliznął się z łóżka przed ósmą rano. Poczułam zapach jego wody kolońskiej. Bardzo delikatnie zamknął drzwi od sypialni i drzwi wejściowe. Z okna widziałam, jak, radosny, pucuje dokładnie samochód; zdawało mi się, że nuci pod nosem.

Nad resztkami jesiennego listowia rozciągało się łagodne letnie niebo (złoty deszcz akacjowych liści na różowoszarej drodze, kiedy wraca się z Nancy). Wsiadł do samochodu, zapalił silnik, a ja patrzyłam na swoje miejsce obok niego; moje miejsce, które zajmie Noëllie. Maurycy wyjechał ze sznuru samochodów, wóz pomknął naprzód, a ja poczułam, że serce mi się kraje. Jechał bardzo szybko, zniknął. Na zawsze. Nigdy nie wróci. Wróci, ale to już nie będzie on.

Zabijałam czas, jak tylko mogłam. Colette. Izabela. Byłam w kinie na dwóch seansach: film Bergmana tak mnie poruszył, że obejrzałam go dwa razy. Wieczorem puściłam sobie płytę z muzyką jazzową, napaliłam w kominku, robiłam na drutach patrząc w ogień. Na ogół nie boję się samotności. W małej dawce przynosi mi ona nawet odprężenie, bo w obecności bliskich mi osób przemęczam serce. Niepokoi mnie każda zmarszczka, każde ziewnięcie. I aby nie być natrętną albo śmieszną — muszę prze­milczać swoje obawy, opanowywać się. Myśleć o nich wszystkich na odległość — oto prawdziwe wytchnienie. W zeszłym roku, kiedy Maurycy pojechał do Genewy na kolokwium, dni mijały mi niepostrzeżenie, ale ten weekend dłuży się w nieskończoność. Zaniechałam robótki na drutach, bo nie broniła mnie przed myś­lami: co oni robią, gdzie są, co do siebie mówią, jak na siebie patrzą? Sądziłam, że ustrzegę się przed zazdrością, ale nie. Zaczęłam szperać w jego kieszeniach i w jego papierach, nic tam rzecz jasna nie znalazłam. Ona z pewnością pisała do niego na poste-restante, kiedy był w Mougins. Jeździł po listy kryjąc się z tym przede mną. Schował je gdzieś w klinice. Czy pokazałby mi je, gdybym o to poprosiła?

Poprosiła kogo? Tego mężczyznę przechadzającego się z Noël­lie, której twarzy ani słów nie mogę sobie nawet wyobrazić, nie chcę sobie wyobrazić? Tego, którego kocham i który mnie kocha? Czy to ten sam? Nie wiem już sama. I nie wiem, czy robię z igły widły, czy też biorę widły za igłę.

...Schroniłam się w naszą przeszłość. Postawiłam przy komin­

ku pudełka z fotografiami. Znalazłam to zdjęcie, na którym Mau­rycy ma swoją opaskę: jak wiele nas łączyło tego dnia, kiedy koło nabrzeża Grands-Augustins opatrywaliśmy rannych działaczy FFI*. A oto na drodze do przylądka Corse stary gruchot, który podarowała nam matka Maurycego. Pamiętam tę noc nie opodal Corte, kiedy samochód się zepsuł. Siedzieliśmy nieruchomo, onieśmieleni samotnością i ciszą. Powiedziałam: „Trzeba by spróbować go naprawić. — Pocałuj mnie najpierw“ — odparł Maurycy.

Całowaliśmy się bardzo mocno, długo i zdawało się nam, że ani chłód, ani zmęczenie, ani nic na świecie nie może nas dosięgnąć.

Dziwne. Czyżby to coś znaczyło? Wszystkie chwile, jakie przypominam sobie teraz z rozrzewnieniem, pochodzą sprzed dziesięciu lat: wakacje na Korsyce, wyzwolenie Paryża, powrót z Nancy, oblewanie naszego nowego mieszkania, i ta awaria na drodze do Corte. Mogę przywołać inne obrazy: nasze ostatnie pobyty latem w Mougins, moje czterdzieste urodziny. Lecz nie wzruszają mnie równie mocno. Może najodleglejsze wspomnie­nia wydają się zawsze najpiękniejsze.

Zmęczyłam się zadawaniem sobie pytań i nieznajomością od­powiedzi. Tracę grunt pod nogami. Nie poznaję już mieszkania. Przedmioty wyglądają na imitację samych siebie. Ciężki stół w living-roomie: niby jest, a jakby go wcale nie było. Jak gdyby przeniesiono dom i mnie samą w czwarty wymiar. Nie zdziwiła­bym się, gdybym wychodząc z domu znalazła się w przedpotopo­wym lesie albo w mieście z 3000 roku.

Wtorek, 19 października

Między nami napięcie. Z mojej czy z jego winy? Przywitałam go w bardzo naturalny sposób, opowiedział mi, jak spędził week­end. Byli w Sologne, podobno Noellie lubi Sologne. (Czyżby miała własne upodobania?) Aż mnie poderwało, kiedy mi powie­dział, że wczoraj jedli kolację i spali w Hostellerie de Fomeville.

W tym miejscu dla snobów, takim drogim?

Bardzo tam ładnie — odparł Maurycy.

* FFI — Forces Françaises de l’intérieur. Francuskie Wewnętrzne Siły Zbrojne (ruch oporu marzec—sierpień 1944). (Przyp. thim.)

Izabela mówiła mi, że ta malowniczość dobra jest dla Ame­rykanów. Pełno tam roślin ozdobnych, ptaków i mebli robionych na antyki.

Są tam rośliny ozdobne, ptaki i antyki, prawdziwe czy też fałszywe. Ale bardzo tam ładnie.

Nie nalegałam. Wyczułam w jego głosie jakąś stanowczość. Zwykle Maurycy lubił odkrywać jakieś małe, bezpretensjonalne bistro, gdzie można dobrze zjeść, mało uczęszczany hotel w jakimś pięknym, zagubionym zakątku. W porządku, mogę przy­jąć, że mimochodem raz robi ustępstwo dla Noëllie, ale niech mi nie wmawia, że podobają mu się takie trywialne rzeczy, które ją zachwycają. Chyba, że Noëllie zaczyna wywierać na niego duży wpływ. Widział z nią ostatni film Bergmana, w sierpniu, na pry­watnej projekcji (Noëllie chodzi tylko na prywatne projekcje lub na gale) i nie uważa, aby był udany. Musiała najwidoczniej prze­konać go, że Bergman wyszedł z mody, dla niej to jedyne kryte­rium. Olśniła go na pewno tym, że wie wszystko na bieżąco. Pamiętam ją na tej kolacji u Diany w zeszłym roku. Zrobiła nam wykład o happeningach. A potem długo mówiła o procesie Ram- pala, jaki właśnie wygrała. Był to doprawdy śmieszny numer. Luce Couturier miała zażenowaną minjf, a Diana mrugnęła do mnie porozumiewawczo. Ale mężczyźni słuchali z otwartymi ustami, także i Maurycy. A przecież to do niego niepodobne dać się nabrać na tego rodzaju blef.

Nie powinnam czepiać się Noëllie, ale chwilami to silniejsze ode mnie. O Bergmanie nie dyskutowałam. Ale wieczorem przy kolacji zrobiłam Maurycemu głupią awanturę, ponieważ twier­dził, że można z powodzeniem pić do ryby czerwone wino. To w stylu Noëllie: tak doskonale znać savoir-vivre, że się go nic prze­strzega. A więc broniłam zasady, że do ryby pasuje tylko białe wino. Zacietrzewiliśmy się. Jakież to żałosne! Tak czy siak nie lubię ryb.

Środa, 20 października

Tamtej nocy, kiedy Maurycy powiedział mi o swoim romansie, myślałam, że oto muszę stawić czoło sytuacji nieprzyjemnej, lecz jasnej. Tymczasem nie wiem, co z tym wszystkim począć, z czym powinnam walczyć, jeśli należy walczyć, i dlaczego. Czy w analo­

gicznych przypadkach inne kobiety są równie bezradne? Izabela powtarza mi, że czas pracuje na moją korzyść. Chciałabym jej wierzyć. Dianie jest obojętne, czy jej mąż zdradza ją, czy nie, jeśli tylko serdecznie zajmuje się nią i dziećmi. Nie umiałaby mi nic doradzić. Zadzwoniłam jednak do niej, ponieważ chciałam dowiedzieć się czegoś o Noellie: zna ją i nie lubi jej. (Noellie robiła awanse Lemercierowi, który je zignorował, bo nie cierpi, kiedy kobieta mu się narzuca.) Zapytałam Dianę, od jak dawna wie o romansie Maurycego. Udała zdziwioną i stwierdziła, że Noellie o niczym jej nie mówiła. Nie łączy ich wcale zażyła przy­jaźń. Opowiedziała mi, że Noellie w wieku dwudziestu lat wyszła bardzo bogato za mąż. Mąż rozwiódł się z nią — niewątpliwie dlatego, że miał już dosyć przyprawiania mu rogów — ale otrzy­mała duże alimenty; wyłudza od niego wspaniałe prezenty, jest w dobrych stosunkach z jego nową żoną i często przyjeżdża na dłuższy pobyt do ich willi w La Napoule. Spała z mnóstwem facetów — na ogół przydatnych jej do robienia kariery — a teraz ma zapewne ochotę na trwały związek. Porzuci jednak Maury­cego, jeśli usidli bogatszego i bardziej znanego od niego mężczy­znę (wolałabym, aby inicjatywa wyszła od Maurycego). Jej córka ma czternaście lat i wychowywana jest na okropną snobkę: jazda konno, joga, suknie od. Wirginii. Chodzi do Szkoły Alzackiej z młodszą córką Diany i udaje strasznie ważną. Jednocześnie ska­rży się, że matka ją zaniedbuje. Diana mówi, że Noellie bierze od swoich klientów zawrotne honoraria, że bardzo dba o swoją reklamę i że dla sukcesu gotowa jest na wszystko. Mówiłyśmy o jej przechwałkach na przyjęciu w zeszłym roku. To głupie, ale ta miażdżąca krytyka przyniosła mi ulgę. Przypominało to rzucanie uroku: tam gdzie wbija się szpilki, rywalka będzie okaleczona, oszpecona i kochanek ujrzy jej odrażające rany. Wydawało mi się niemożliwe, by nasz portret Noellie nie został dostrzeżony przez Maurycego. (0 jednej rzeczy powiem mu na pewno: to nie ona prowadziła sprawę Rampala.)

Czwartek, 21 października

Maurycy od razu zajął stanowisko obronne:

Już słyszę Dianę! Ona nie znosi Noellie!

To prawda — powiedziałam. — Ale jeśli Noellie wie o tym, to dlaczego u niej bywa?

A dlaczego Diana widuje się z Noellie? To są stosunki towa­rzyskie. A więc? — zapytał tonem lekkiego wyzwania. — Co ci Diana naopowiadała?

Wytkniesz mi, że przemawia przez nią niechęć.

To na pewno. Kobiety, które nic nie robią, nie mogą znieść tych co pracują.

(Kobiety, które nic nie robią. To powiedzenie ubodło mnie. Maurycy nigdy tak nie mówił.)

A kobiety zamężne nie lubią tych, które narzucają się ich mężom — odparłam.

Ach, to wersja Diany? — powiedział Maurycy z rozbawioną miną. — Noellie twierdzi coś wręcz przeciwnego, oczywiście. Każdy ma swój punkt widzenia...

Spojrzałam na Maurycego.

A w twoim przypadku, kto się komu narzucał?

Mówiłem ci już, jak do tego doszło.

Owszem, w „Club 46“ mi opowiadał, ale nie było to zbyt jasne: rzekomo przyprowadziła do niego córkę, która miała anemię, on zaproponował, aby Noellie spędziła z nim wieczór, zgodziła się, wylądowali w łóżku. Och, wszystko mi jedno. Podjęłam znowu temat:

Jeśli chcesz wiedzieć, Diana uważa, że Noellie jest wyra­chowana, to karierowiczka i snobka.

A ty wierzysz Dianie na słowo?

W każdym razie Noellie to kłamczucha.

Powiedziałam o sprawie Rampala, którą, jak twierdzi, prowa­dziła, gdy tymczasem była tylko asystentką Brevanta.

Ależ ona nigdy nie mówiła inaczej. Uważa, że to jej proces w tym sensie, że kosztował ją wiele pracy, to wszystko.

Albo kłamał, albo sfałszował swoje wspomnienia. Jestem prawie pewna, że Noellie mówiła o swojej obronie.

W każdym razie sobie przypisywała zwycięstwo w tej spra­wie.

Posłuchaj — rzekł wesoło — jeśli ona ma wszystkie wady, jakie jej przypisujesz, to jak to sobie tłumaczysz, że w ogóle mogę z nią wytrzymać?

Właśnie tego nie rozumiem.

Nie będę jej przed tobą wychwalał, ale zapewniam cię, że to kobieta godna szacunku.

We wszystkim, co powiem przeciw Noëllie, Maurycy dopatrzy się skutków mojej zazdrości. Lepiej już milczeć. Ale czuję do Noëllie antypatię. Przypomina mi moją siostrę: ta sama pewność siebie, wygadanie, ta sama niby to niedbała elegancja. Wydaje mi się, że owo połączenie kokieterii i zdecydowania podoba się męż­czyznom. Kiedy miałam szesnaście lat, moja osiemnastoletnia siostra Maryse zdmuchiwała mi sprzed nosa wszystkich chłopa­ków. Toteż kiedy przedstawiałam jej Maurycego, byłam cała spięta ze strachu. Miałam wtedy koszmarny sen, w którym Mau­rycy zakochiwał się w niej. Oburzył się. „Ona jest taka powierz­chowna, taka sztuczna! Fałszywy brylant, świecidełko. Ty jesteś prawdziwym klejnotem.“ Autentyczna: to było modne słowo w tamtych czasach. Mówił, że jestem autentyczna. W każdym razie to mnie kochał i już nie zazdrościłam siostrze, byłam zadowo­lona, że jestem tym, kim jestem. Ale wobec tego jak on może cenić Noëllie, która jest kobietą tego samego pokroju, co Mary­se? On już całkowicie wymyka mi się z rąk, jeśli dobrze się czuje z kimś, kto mnie do tego stopnia się nie podotóa i kto i jemu, gdyby pozostał wierny naszym zasadom, nie powinien się podo­bać. Stanowczo zmienił się. Daje się nabrać na fałszywe wartości, którymi dotąd gardziliśmy. Albo po prostu myli się co do Noël­lie. Chciałabym, aby szybko przejrzał. Zaczyna brakować mi cierpliwości.

Kobiety, które nic nie robią, nie mogą znieść tych, co pra­cują.“ To powiedzenie zaskoczyło mnie i zraniło. Maurycy uwa­ża, że dobrze jest, kiedy kobieta ma zawód; bardzo żałował, że Colette wybrała małżeństwo i rolę gospodyni domu, nawet miał mi trochę za złe, że jej od tego nie odwiodłam. Ale w końcu przyznaje, że kobieta może sprawdzić się w inny sposób. Nigdy nie myślał, że ja „nic“ nie robię, przeciwnie, dziwił się, że zajmuję się tak poważnie przypadkami, jakie mi sygnalizował, prowadząc jednocześnie dom i wychowując nasze córki, a przy tym nigdy nie wyglądam na zdenerwowaną czy przemęczoną. Inne kobiety wydawały nam się zawsze zbyt bierne lub zbyt roz­drażnione. Ja miałam życie nacechowane równowagą; mówił nawet: harmonijne. „Wszystko u ciebie jest takie harmonijne.“ Nie mogę znieść, że przejął od Noëllie lekceważący stosunek do kobiet, które „nic nie robią“.

Niedziela, 24 października

Przejrzałam już grę Noellie: próbuje zredukować moją rolę do roli kochającej i zrezygnowanej kury domowej, którą zostawia się w czterech ścianach. Lubię posiedzieć z Maurycym przy komin­ku, ale irytuje mnie, że to zawsze ją zabiera na koncert, do teatru. W piątek zaprotestowałam, kiedy powiedział mi, że był z nią na wernisażu.

Przecież nie cierpisz wernisaży — odpowiedział mi.

Ale lubię malarstwo.

Gdyby było dobre, poszedłbym z tobą drugi raz na tę wystawę.

Łatwo powiedzieć! Noellie pożycza mu książki, odgrywa inte­lektualistkę. Nie znam się na literaturze i muzyce współczesnej tak dobrze jak ona, zgoda. Ale w gruncie rzeczy nie jestem ani mniej wykształcona, ani mniej inteligentna od niej. Maurycy napisał do mnie kiedyś, że zdaje się na mój osąd bardziej niż na czyjkolwiek, ponieważ jest on zarazem „światły i naiwny“. Sta­ram się wyrazić dokładnie to, co myślę, to, co czuję. On także i nie ma dla nas nic cenniejszego od tej szczerości. Nie mogę poz­wolić, aby Noellie oszołomiła Maurycego swymi przechwałkami. Poprosiłam Izabelę, aby pomogła mi nadrobić zaległości. Oczy­wiście w tajemnicy przed Maurycym, inaczej wyśmiewałby się ze mnie.

Izabela nadal nakłania mnie do cierpliwości, zapewnia, że Maurycy nie zawinił wobec mnie, że powinnam zachować dla niego szacunek i przyjaźń. Te perswazje dobrze mi zrobiły, bo wskutek ciągłego zadawania sobie pytań na jego temat, niedowie­rzania mu, potępiania go, w końcu przestałam go doceniać. To prawda, że przez pierwsze lata jego życie między gabinetem lekarskim w zakładach Simca i naszym małym mieszkaniem, gdzie wrzeszczały dzieci, byłoby nader trudne, gdybyśmy się tak bardzo nie kochali. To przecież dla mnie, jak powiedziała mi Iza­bela, zrezygnował ze stażu szpitalnego i mógłby mieć do mnie o to żal. Tutaj się nie zgadzam. Wojna opóźniła jego życiowe plany, studia zaczynały go nużyć, pragnął dorosłego życia. Za moją ciążę oboje byliśmy odpowiedzialni, a w czasie rządów Petaina nie było mowy, żeby ryzykować usunięcie płodu. Nie, uraza byłaby nieuzasadniona. Małżeństwo dało mu ryle samo szczęścia co mnie. Jednak to duża zasługa, że umiał okazać tyle

35

pogody ducha, czułości, w warunkach niewdzięcznych, a nawet trudnych. Do czasu tego romansu nigdy nie miałam mu nic do zarzucenia.

Ta rozmowa dodała mi odwagi: poprosiłam Maurycego, abyś­my spędzili razem nadchodzący weekend. Chciałabym, aby od­nalazł przy mnie radość, intymny nastrój, o jakich już trochę zapomniał, a także aby odżyła w nim nasza przeszłość. Zapropo­nowałam wyjazd do Nancy. Miał niepewną i przygnębioną minę faceta, który wie, że „ta druga“ będzie robić mu sceny. (Bardzo bym chciała, aby ona dowiodła Maurycemu, że nie sposób dzielić czas między dwie kobiety.) Nie odpowiedział ani tak, ani nie: to zależy od jego pacjentów.

Środa, 27 października

Stanowczo nie będzie mógł wyjechać z Paryża na ten weekend. To znaczy, że Noellie sprzeciwia się temu. Zbuntowałam się i po raz pierwszy płakałam w jego obecności. Miał skonsternowaną minę: „Och, nie płacz! Postaram się o zastępstwo!“ W końcu obiecał mi, że jakoś sobie poradzi: on też ma ochotę na ten week­end. Może to prawda, a może nie. Ale pewne jest, że to moje łzy poruszyły go.

Spędziłam godzinę w rozmównicy z Małgorzatą. Niecierpliwi się. Jak dni muszą się jej dłużyć! Opiekunka jest miła, ale nie może pozwolić jej wyjść ze mną nie mając zezwolenia na piśmie, które jakoś nie nadchodzi. Z pewnością wskutek zwykłego nie­dbalstwa, gdyż daję wszelkie gwarancje moralności.

Czwartek, 28 października

A więc wyjeżdżamy na sobotę i niedzielę. „Jakoś sobie pora­dziłem!“, powiedział mi tryumfującym tonem. Był wyraźnie dumny, że przeciwstawił się Noellie: zbyt dumny. To oznacza, że walka była gorąca, a zatem bardzo mu na niej zależy. Przez cały wieczór wydawał mi się zdenerwowany. Wypił dwie szklanki whisky zamiast jednej i palił papierosa za papierosem. Wytyczał trasę naszej podróży z przesadnym zapałem i mój brak entuz­jazmu rozczarował go:

Nie jesteś zadowolona?

Oczywiście, że jestem.

Byłam zadowolona tylko w połowie. Czy Noellie zajęła w jego życiu tyle miejsca, że musi z nią walczyć, kiedy chce zabrać mnie na weekend? I czy aby nie doszło do tego, że ja sama uważam ją za rywalkę? Nie. Nie chcę wzajemnych oskarżeń, obliczania godzin, perfidii, zwycięstw, porażek. Uprzedzę Maurycego: „Nie będę rywalizować z Noellie.“

Poniedziałek, 1 listopada

To tak bardzo podobne było do przeszłości: sądziłam niemal, że przeszłość odrodzi się dzięki temu podobieństwu. Jechaliśmy we mgle, potem świeciło nad nami piękne chłodne słońce. W Bar-Le-Duc, w Saint Mihiel obejrzeliśmy znów dzieła Ligiera Richiera z takim samym wzruszeniem co dawniej, to ja mu je kiedyś pokazałam: od tamtej pory dużo podróżowaliśmy, dużo widzieliśmy, ale Kościotrup znowu nas zadziwił. W Nancy przed ogrodzeniem biegnącym wokół placu Stanisława coś ukłuło mnie w sercu: szczęście aż bolesne, bo tak rzadko mnie teraz spotyka. Przechadzając się starymi prowincjonalnymi uliczkami brałam Maurycego pod rękę albo on obejmował mnie ramieniem.

Mówiliśmy o wszystkim i o niczym, dużo o naszych córkach. Maurycy nie może pojąć, dlaczego Colette wyszła za Jean- Pierre’a. Chemia, biologia... widział już dla niej wspaniałą ka­rierę, a co się tyczy uczuć i seksu pozostawilibyśmy jej pełną swobodę, wiedziała o tym. Dlaczego zawróciła sobie głowę tym tak przeciętnym chłopcem do tego stopnia, by poświęcić dla niego nawet swą przyszłość?

Zadowolona jest z tego, co ma — powiedziałam.

Wolałbym, żeby jej zadowolenie wypływało z czego innego.

Wyjazd Lucienne, jego pupilki, zasmuca go jeszcze bardziej.

W pełni pochwalał jej chęć uniezależnienia się, chciał jednak, aby nie ruszała się z Paryża, aby skończyła studia medyczne i została jego współpracownicą.

Wówczas nie byłaby niezależna.

Ależ byłaby. Miałaby własne życie, a jednocześnie praco­wałaby ze mną.

Ojcowie nigdy nie mają takich córek, jakie by pragnęli mieć, ponieważ stwarzają sobie o nich pewne wyobrażenie, do którego

¿MMI

one powinny by się dopasować. Matki akceptują córki takie, jakimi są. Colette potrzebowała przede wszystkim poczucia bez­pieczeństwa, a Lucienne swobody: rozumiem je obie. Colette jest taka wrażliwa, taka ludzka. Lucienne taka energiczna i błyskot­liwa. Uważam, że obie są udane, każda na swój sposób.

Zatrzymaliśmy się W tym samym hoteliku co przed dwudzie­stu laty i był to — choć może na innym piętrze — ten sam pokój. Położyłam się pierwsza i patrzyłam na Maurycego, jak w niebie­skiej piżamie chodzi boso tam i z powrotem po wytartej wykła­dzinie. Nie wyglądał ani na wesołego, ani na smutnego. I nagle oślepił mnie obraz przywoływany ze sto razy, utrwalony, lecz nie wyblakły, jeszcze pełen świeżości: Maurycy chodzący boso po tej wykładzinie w swojej czarnej piżamie; podniósł kołnierzyk, któ­rego rogi ujmowały jego twarz jakby w ramkę, mówił bez zasta­nowienia z dziecięcym ożywieniem. Zrozumiałam, że przyje­chałam tutaj w nadziei, że odnajdę tego zakochanego po uszy mężczyznę. Nie spotkałam go już od wielu, wielu lat, mimo że to wspomnienie zawsze nakłada się niczym przezroczysty muślin na wyobrażenie, jakie mam o nim. Dziś wieczór, właśnie dlatego, że otoczenie było to samo, przy zetknięciu z tym mężczyzną z krwi i kości, który palił papierosa, dawny obraz rozpadł się w pył. Doznałam nagłego olśnienia: czas mija. Zaczęłam płakać. Usiadł na brzegu łóżka, objął mnie czule.

Moje kochanie, moja mała, nie płacz, dlaczego płaczesz? Gładził mnie po włosach. Raz po raz całował mnie delikatnie

w skrop.

Nic mi nie jest, już nie płaczę — powiedziałam — już wszystko dobrze.

Było mi dobrze, pokój tonął w przyjemnym półmroku, wargi, ręce Maurycego były miłe; przywarłam ustami do jego ust, wsu­nęłam dłoń pod jego górę od piżamy. I nagle zerwał się, ode­pchnął mnie.

Brzydzisz się mną do tego stopnia? — powiedziałam cicho.

Chyba zwariowałaś, kochanie! Ale umieram ze zmęczenia. Ten spacer na świeżym powietrzu... Spać mi się chce.

Schowałam się pod kołdrę. Położył się. Zgasił światło. Zdawało mi się, że jestem na dnie grobu z krwią zastygłą w żyłach, nie­zdolna, by poruszyć się czy zapłakać. Nie kochaliśmy się od wyjazdu z Mougins, zresztą trudno to było nazwać kochaniem się... Zasnęłam koło czwartej nad ranem. Kiedy się obudziłam,

akurat wchodził do pokoju, całkiem ubrany, było około dziewią­tej. Zapytałam, skąd wraca.

Byłem na spacerze.

Ale na dworze padało, a on nie miał na sobie nieprzemakal­nego płaszcza, mimo to nie zmókł. Widocznie telefonował do Noellie. Zażądała, aby do niej zadzwonił. Nie zdobyła się nawet na to, bym mogła go mieć tylko dla siebie przez jeden nie­szczęsny weekend. Nic nie powiedziałam. Dzień się nam dłużył. Każde z nas zdawało sobie sprawę, że drugie wysila się, aby być miłym i wesołym. Uzgodniliśmy, że na kolację wrócimy do Paryża, a resztę wieczoru spędzimy w kinie.

Dlaczego mnie odepchnął? Mężczyźni zaczepiają mnie jeszcze na ulicy, trącają kolanem w kinie; troszkę utyłam, ale niewiele. Po urodzeniu Lucienne piersi mi nieco zwiotczały, ale przed dziesięciu laty pociągały Maurycego. A Quillan dwa lata temu aż płonął chęcią przespania się ze mną. Nie. Jeśli Maurycy tak zareagował, to dlatego, że namiętnie kocha Noellie: nie mógłby teraz spać z inną. Jeśli zależy mu na niej do tego stopnia i jeśli jednocześnie jest pod urokiem jej intelektu, to sprawy wyglądają dużo poważniej, niż przypuszczałam.

Środa, 3 listopada

Serdeczność Maurycego niemal sprawia mi przykrość: żałuje tego, co przydarzyło się w Nancy. Ale już nigdy nie całuje mnie w usta. Czuję się strasznie nieszczęśliwa.

Piątek, 5 listopada

Trzymałam się dzielnie, ale za cenę jakiego wysiłku! Na szczęście Maurycy mnie uprzedził. (Mimo jego tłumaczeń nadal myślę, że powinien powstrzymać ją od przyjścia.) O mato nic zostałam w domu, ale nalegał: nie tak często wychodzimy gdzieś razem, nie powinnam rezygnować z tego koktajlu, trudno będzie wytłumaczyć moją nieobecność. A może myślał, że ludzie wytłu­maczą ją sobie aż za dobrze? Patrzyłam na Couturierów, na Tal- botów, wszystkich tych przyjaciół, którzy tak często bywali u nas w domu, i zastanawiałam się, na ile są wprowadzeni w sytuację,

w

AM

czy Noellie przyjmuje ich czasem u siebie razem z Maurycym. Talbot nie jest z Maurycym w zażyłych stosunkach, ale rzecz jasna tamtego wieczoru, kiedy popełnił przez telefon gafę, od­gadł, że wszystko dzieje się za moimi plecami. Przed Couturie- rem Maurycy się nie kryje. Już słyszę jego porozumiewawczy głos: „W razie czego mówiłem, że jestem z tobą w laboratorium.“ A inni, czy coś podejrzewają? Ach, byłam taka dumna z naszego małżeństwa: wzorowego małżeństwa. Pokazywaliśmy wszystkim, że miłość może trwać nie słabnąc. Ileż to razy czułam się rze­czniczką bezwzględnej wierności małżeńskiej! No i wzorowe małżeństwo rozleciało się w kawałki! Został mąż, który zdradza swoją żonę, i opuszczona żona, którą się okłamuje. I to upokorze­nie zawdzięczam Noellie. Trudno mi w to uwierzyć. Owszem, można uważać ją za pociągającą, ale bezstronnie trzeba przyznać, że to straszna pozerka! Ten uśmiech w kąciku ust, nieco pochy­lona twarz, jakby spijała słowa z ust rozmówcy, a potem nagle głowa odrzucona do tyłu, ładny perlisty śmiech. Kobieta silna, a jednak tak kobieca. Wobec Maurycego zachowywała się dokład­nie tak samo, jak u Diany w zeszłym roku; pełna dystansu i inty­mna, a on miał taką samą głupio zachwyconą minę. I tak jak w zeszłym roku ta idiotka Luce Couturier patrzyła na mnie z zaże­nowaniem. (Czy w zeszłym roku Noellie pociągała już Maury­cego? Czy to rzucało się w oczy? Zauważyłam wtedy, że jest oczarowany, owszem, ale nie myślałam, że ma to jakieś znacze­nie.) Powiedziałam do niej rozbawionym tonem:

Uważam, że Noellie Guerard jest urocza. Maurycy ma dobry gust.

Wybałuszyła oczy:

Ach, pani wie o wszystkim?

Oczywiście!

Zaprosiłam ją do siebie na drinka w przyszłym tygodniu. Chciałabym dowiedzieć się, kto jest wtajemniczony w romans Maurycego, a kto nie, od kiedy. Czy litują się nade mną? Czy wyśmiewają się? Może jestem podła, ale chciałabym, aby wszys­cy oni umarli, a wtedy zniknie żałosne wyobrażenie, jakie mają teraz o mnie.

Sobota, 6 listopada

Ta rozmowa z Maurycym zbiła mnie z tropu, ponieważ był spokojny, przyjazny i jak się wydawało — lojalny. Omawiając znowu wczorajszy koktajl, powiedziałam mu, również całkiem otwarcie, co mi przeszkadza u Noellie. Przede wszystkim nie podoba mi się zawód adwokata: dla pieniędzy broni się jednego faceta przeciw drugiemu, nawet jeśli to ten ostatni ma rację. To niemoralne. Maurycy odrzekł, że Noellie wykonuje swój zawód w bardzo sympatyczny sposób: nie przyjmuje spraw „jak leci“, żąda słonych honorariów od bogatych, owszem, ale bardzo wielu ludziom pomaga za darmo. To nieprawda, że jest interesowna. Mąż pomógł jej w kupnie gabinetu. Czemu miałby tego nie zro­bić, skoro są nadal w świetnych stosunkach? (Ale czy nie dlatego pozostała z nim w świetnych stosunkach, żeby sfinansował jej gabinet?) Chce do czegoś dojść, nic w tym zdrożnego, jeśli tylko wybiera odpowiednie środki działania. Tu z trudem udało mi się zachować spokój:

Tak teraz mówisz, a sam nigdy nie dążyłeś do sukcesu.

Jeśli zdecydowałem się na specjalizację to dlatego, że mia­łem dość stania w miejscu.

Przede wszystkim nie stałeś w miejscu.

Intelektualnie tak. To było poniżej moich możliwości.

Niech ci będzie. W każdym razie twoja decyzja nie była podyktowana karierowiczostwem. Chciałeś rozwijać się intelek­tualnie i dokonać postępu w niektórych dziedzinach medycyny. Nie chodziło ci o forsę i karierę.

Dla adwokata sukces to też coś innego niż forsa i renoma; prowadzi coraz ciekawsze sprawy.

Powiedziałam, że w każdym razie dla Noellie ogromnie liczy się strona towarzyska.

Dużo pracuje, potrzebuje odprężenia — odparł.

Ale po co zaraz gale, próby generalne, modne nocne lokale, to mi się wydaje absurdalne.

Absurdalne? Niby dlaczego? Wszystkie rozrywki mają w sobie coś absurdalnego.

Aż mnie zatkało. On, który tak samo jak ja nie znosi świato­wego życia!

No cóż, wystarczy posłuchać jej pięć minut, aby zdać sobie sprawę, że nie jest kimś autentycznym.

Autentycznym... co to znaczy? Tak nadużywano tego sło­wa.

Ty pierwszy go nadużywałeś.

Nic nie odpowiedział. Nalegałam:

. — Noellie przypomina mi Maryse.

Skądże znowu!

Zapewniam cię, że jest do niej podobna. Osoba tego typu nigdy się nie zatrzyma, aby popatrzeć na zachód słońca.

Zaśmiał się:

Powiem ci, że mnie to się też nieczęsto zdarza.

Co ty opowiadasz! Lubisz naturę tak samo jak ja.

Przypuśćmy. Ale nie bardzo rozumiem, dlaczego wszyscy mieliby mieć nasze upodobania.

Oburzyła mnie jego przewrotność:

Posłuchaj — powiedziałam mu — muszę cię o czymś uprzedzić: nie będę rywalizować z Noellie. Jeśli wolisz ją ode mnie, to twoja sprawa. Nie będę walczyć.

A kto tu mówi o walce?

Nie będę walczyć. Ale nagle odczuwam strach. Czy to moż­liwe, aby Maurycy wolał ją ode mnie? Ta myśl nigdy dotąd nie przyszła mi do głowy. Wiem, że mam — no dobrze, dajmy spo­kój słowu „autentyczność“, które jest może nudne — mam pewną klasę, której ona nie ma. „Masz klasę“, mówił mi tata z dumą. I Maurycy także, używając innych słów. Tej klasy nabra­łam przede wszystkim obcując z ludźmi — z Maurycym, z Iza­belą; a Maurycy jest taki jak ja. Nie. Niemożliwe, by wolał ode mnie kogoś tak trącającego fałszem jak Noellie. Ona jest cheap, jak mówi się po angielsku. Ale niepokoi mnie, że Maurycy akceptuje u niej tyle rzeczy, które dla mnie są nie do przyjęcia. Po raz pierwszy uświadamiam sobie, jaka przepaść powstała mię­dzy nami.

Środa, 10 listopada

Zadzwoniłam przedwczoraj do Quillana. Och, nie jestem z tego dumna. Potrzebowałam upewnić się, że podobam się jeszcze jakiemuś mężczyźnie. No i mam dowód. Czy mi to coś dało? Nie odzyskałam dzięki temu wiary w siebie.

Nie byłam wcale zdecydowana przespać się z nim ani też nie

byłam zdecydowana mu odmówić. Spędziłam sporo czasu na robieniu toalety. Wzięłam kąpiel z pachnącą solą i polakierowa- łam sobie paznokcie u nóg. Aż się płakać chce. W ciągu dwóch lat nie postarzał się, ale wyszlachetniał, jego twarz stała się bar­dziej interesująca. Nie pamiętałam już, że jest taki przystojny. Z pewnością to nie brak powodzenia sprawił, że zaprosił mnie tak skwapliwie. Mógł zrobić to ze względu na przeszłość i obawiałam się — bardzo się tego obawiałam — że się rozczaruje. Ale nie.

Ogólnie biorąc, jest pan szczęśliwy?

Byłbym szczęśliwy, gdybym widywał panią częściej.

Było to w przyjemnej restauracji na tyłach Panteonu: stare płyty z muzyką nowoorleańską, bardzo zabawni aktorzy kabare­towi, piosenkarze z dobrym repertuarem, styl anarchistyczny. Quillan znał na sali prawie wszystkich: malarzy jak on, rzeźbia­rzy, muzyków, przeważnie młodych. Sam zaśpiewał przy akom­paniamencie gitary. Pamiętał, jakie płyty, jakie dania lubię; kupił mi róże, okazał mnóstwo względów i uświadomiłam sobie, jak Maurycy obecnie niewiele o mnie dba. Mówił mi też te drobne i trochę głupie komplementy, jakich już nigdy nie słyszę: na temat moich rąk, mojego uśmiechu, mojego głosu.. Pomału ukoiła mnie ta czułość. Zapomniałam, że w tej samej chwili Maurycy uśmie­cha się do Noellie. W końcu ja także miałam swoją porcję uśmie­chów. Na papierowej serwetce Quillan narysował mój portrecik, całkiem ładny: doprawdy nie wyglądałam na nim na stare pudło. Trochę wypiłam, niewiele. A kiedy poprosił, abyśmy wstąpili do mnie na drinka, zgodziłam się. (Powiedziałam wcześniej, że Maurycy jest na wsi.) Nalałam whisky dla nas obojga. Nie zrobił żadnego gestu, ale wodził za mną oczami. Kiedy patrzyłam na niego, wydało mi się nagle absurdalne, że siedzi na miejscu, gdzie zwykle siada Maurycy; moja wesołość prysła. Dostałam dreszczy.

Zimno pani. Zapalę ogień w kominku.

Skoczył w stronę kominka z takim zapałem i tak niezręcznie, że przewrócił drewnianą statuetkę, którą kupiłam z Maurycym w Egipcie i którą tak bardzo lubię. Krzyknęłam: pękła na dwie części!

Skleję ją — powiedział — to nic trudnego.

Ale miał skonsternowaną minę. Na pewno z powodu mojego krzyku; krzyknęłam bardzo głośno. Po chwili powiedziałam mu, że jestem zmęczona i muszę położyć się spać.

43

mmm g \\ \ \ M

Kiedy się znów zobaczymy?

Zadzwonię do pana.

Nie zadzwoni pani. Umówmy się od razu.

Rzuciłam jakąś datę na chybił trafił. Odwołam to spotkanie. Odszedł, a ja zostałam ogłupiała z kawałkami drewnianej sta­tuetki w dłoniach. I zaczęłam szlochać.

Mam wrażenie, że Maurycy skrzywił się, kiedy powiedziałam mu, że widziałam się z Quillanem.

Sobola, 13 listopada

Za każdym razem wydaje mi się, że dosięgłam już dna. A potem pogrążam się jeszcze bardziej w zwątpieniu i nieszczęściu. Luce Couturier dała się nabrać jak dziecko, zastanawiam się nawet, czy nie zrobiła tego umyślnie... Romans Maurycego trwa już ponad rok. A Noellie była z nim w Rzymie w październiku! Teraz rozumiem, co wyrażała twarz Maurycego na lotnisku w Nicei: wyrzuty sumienia, wstyd, obawę, że wszystko się wyda. Człowiek przejawia skłonność do wmawiania sobie po fakcie, że miał przeczucia. Ale w tym przypadku nic nie zmyślam. Wywą- chałam coś wtedy, ponieważ odlot samolotu rozdarł mi serce. Przemilcza się zakłopotania, niepokoje, których nie umie się wyrazić słowami, ale które istnieją.

Kiedy pożegnałam się z Luce spacerowałam długo bez celu. Byłam ogłupiała. Teraz zdaję sobie z tego sprawę: to, że Mau­rycy sypia z inną kobietą, nie zdziwiło mnie zbytnio. Nie całkiem przypadkowo zadałam mu pytanie: Czy jest jakaś inna kobieta w twoim życiu? To przypuszczenie, nigdy nie sformułowane jasno, przelotne, rysowało się gdzieś w mojej świadomości z powodu częstego roztargnienia Maurycego, jego nieobecności, jego ozięb­łości. Przesadą byłoby twierdzić, że się czegoś domyślałam. Ale nie spadlam z księżyca. Luce mówiła do mnie, a ja pogrążałam się coraz bardziej, i oto jestem kompletnie załamana. Przez cały ten rok — rok, na który muszę spojrzeć w świetle tego odkrycia

Maurycy sypiał z Noellie. Chodzi o długotrwały związek. Podróż do Alzacji, której nie odbyliśmy. Powiedziałam wtedy: „Poświęcę się, jeśli w grę wchodzi uleczalność białaczki.“ Głupia idiotka. To Noellie zatrzymywała go w Paryżu. Kiedy poszliśmy na kolację do Diany, oni byli już kochankami i Luce wiedziała o

tym. A Diana? Spróbuję coś z niej wyciągnąć. Kto wie, czy ten romans nie zaczął się jeszcze wcześniej? Noellie była przed dwoma laty przyjaciółką Louisa Bernarda, ale może jedno nie przeszkadzało drugiemu. Kiedy pomyślę, że skazana jestem na przypuszczenia! A chodzi o Maurycego i o mnie. Wszyscy przy­jaciele wiedzieli oczywiście o tym związku! Och, to bez znacze­nia! Nie dbam już o ludzkie gadanie. Jestem kompletnie zała­mana. Obojętne, co o mnie myślą. Chodzi o to, aby przeżyć.

Między nami nic się nie zmieniło!“ Co za złudzenia robiłam sobie mając w pamięci to zdanie. Czy chciał przez to powiedzieć, że nic się nie zmieniło, bo zdradza mnie już od roku? Czy też niczego nie chciał powiedzieć?

Dlaczego mnie okłamał? Uważał, że niezdolna jestem znieść prawdę, czy też wstydził się? Więc dlaczego powiedział mi o wszystkim? Z pewnością dlatego, że Noellie zmęczył ten potaje­mny charakter ich związku. W każdym razie to, co mnie spotyka, jest okropne.

Niedziela, 14 listopada

Ach, może lepiej bym była zrobiła milcząc! Ale nigdy nie kry­łam się z niczym przed Maurycym; w każdym razie z niczym poważnym. Nie mogłam żyć z jego kłamstwem i moją rozpaczą w sercu. Uderzył pięścią w stół: „Zawsze te plotki!“ Byłam wstrząśnięta wyrazem jego twarzy. Znam tę zagniewaną twarz, kocham ją; kiedy ktoś namawia Maurycego do kompromisu, ma grymas zniecierpliwienia na ustach, jego spojrzenie staje się surowe. Ale tym razem to dotyczy mnie albo prawie mnie. Nie, Noellie nie była z nim w Rzymie. Nie, nie spał z nią przed sierp­niem. Widywał się z nią od czasu do czasu, jacyś znajomi mogli ich zobaczyć razem, to nie miało znaczenia.

Nikt was nie widział, ale zwierzyłeś się Couturierowi, który opowiedział wszystko Luce.

Powiedziałem, że widuję się z Noellie, a nie że sypiam z nią. Luce wszystko przekręciła. Zadzwoń do Couturicra, nawet zaraz, zapytaj go, jak było naprawdę.

Dobrze wiesz, że to niemożliwe.

Płakałam. Przyrzekłam sobie wcześniej, że nic będę płakać, ale płakałam.

Lepiej byś zrobił mówiąc mi o wszystkim — powiedziałam.

Gdybym znała sytuację, mogłabym spróbować stawić jej czoło. Ale wszystkiego domyślać się, o niczym nie wiedzieć, to nie do zniesienia. Jeśli tylko widywałeś się z Noellie, dlaczego kryłeś się z tym przede mną?

W porządku. Powiem ci całą prawdę. Ale przynajmniej uwierz mi. W zeszłym roku przespałem się z Noellie trzy razy i to się naprawdę nie liczyło. Nie byłem z nią w Rzymie. Wierzysz mi?

Nie wiem. Tyle razy mnie okłamałeś!

Uczynił jakiś desperacki gest:

Co mam zrobić, żeby cię przekonać?

Nic nie możesz zrobić.

Wtorek, 16 listopada

Kiedy Maurycy wchodzi do domu, kiedy uśmiecha się do mnie i całuje mnie mówiąc: „Dzień dobry, kochanie“, to jest właśnie on: to są jego gesty, jego twarz, jego ciepło, jego zapach. A we mnie przez chwilę wzbiera taka wielka słodycz: jego obec­ność. Poprzestać na tym, nie starać się dowiedzieć czegoś więcej: prawie rozumiem Dianę. Ale to silniejsze ode mnie. Chcę wie­dzieć, co się dzieje. Przede wszystkim kiedy Maurycy naprawdę chodzi wieczorem do laboratorium? Kiedy chodzi do niej? Nie mogę telefonować, dowie się o tym i będzie zirytowany. Śledzić go? Wynająć samochód i śledzić go? Albo po prostu sprawdzić, gdzie stoi jego samochód. To wstrętne, to poniżające. Ale chcia­łabym widzieć jasno tę sytuację. Diana twierdzi, że nic nie wie. Poprosiłam ją, żeby wyciągnęła coś z Noellie.

Jest na to za sprytna, nic nie opowie.

Wie pani o jej romansie ode mnie. Jeśli zacznie pani z nią o tym rozmawiać, będzie zmuszona coś odpowiedzieć.

Przyrzekła mi w każdym razie zasięgnąć informacji o Noellie: mają wspólnych znajomych. Ach, gdybym tak odkryła rzeczy, które przekreśliłyby ją w oczach Maurycego!

Na nic by się zdało nękać znów Luce Couturier. Maurycy dałby jej niezłą reprymendę za pośrednictwem jej męża. A ten powie Maurycemu, że się z nią ponownie widziałam. Nie, to byłoby niezręczne.

Czwartek, 18 listopada

Za pierwszym razem, kiedy czatowałam na Maurycego koło laboratorium, samochód stał na parkingu. Za drugim razem nie. Kazałam się zawieźć pod dom Noellie. Nie musiałam długo szu­kać; co za cios w serce!

Lubiłam nasz samochód, było to wierne domowe zwierzę, dawało poczucie ciepła i bezpieczeństwa; a oto nagle służy zdra­dzie, znienawidziłam go. Stałam ogłupiała przed bramą. Chcia­łam pojawić się nagle przed Maurycym, kiedy będzie wychodził od Noellie. Rozgniewałoby go to tylko, ale byłam tak zagubiona, że musiałam coś zrobić, nieważne co. Przemawiałam sobie do rozsądku. Myślałam: „Kłamie, aby mnie oszczędzić. Jeśli mnie oszczędza, to znaczy, że mu na mnie zależy. W pewnym sensie gorzej byłoby, gdyby nic sobie z tego nie robił.“ Niemal udało mi się przekonać samą siebie, kiedy poczułam kolejny cios w serce: wyszli razem. Ukryłam się. Nie zobaczyli mnie. Poszli pie­szo w górę bulwaru aż do dużej piwiarni. Szli pod rękę, szybko, śmiejąc się. Ze sto razy mogłam wyobrażać sobie, jak idą pod rękę śmiejąc się. Nie zrobiłam tego dotąd tak naprawdę. Podob­nie nie wyobrażam ich sobie tak naprawdę w łóżku, nie mam odwagi. Ale zobaczyć to coś zupełnie innego. Zaczęłam drżeć. Usiadłam na ławce mimo chłodu. Drżałam przez długą chwilę. Po przyjściu do domu położyłam się do łóżka, a gdy wrócił o północy, udawałam, że śpię.

Ale kiedy powiedział mi wczoraj wieczorem: „Idę do laborato­rium“, zapytałam:

Naprawdę?

Oczywiście.

W sobotę byłeś u Noellie.

Spojrzał na mnie z chłodem bardziej przerażającym niż gniew:

Szpiegowałaś mnie?

Miałam łzy w oczach:

Chodzi o moje życie, o moje szczęście. Chcę znać prawdę. A ty nadal kłamiesz!

Próbuję uniknąć scen — powiedział mi ze znużoną miną.

Nie robię sceny.

Nie?

Nazywa sceną każdą rozmowę, w której próbujemy coś wyjaś­nić. I nagle, kiedy tak protestowałam, podniosłam głos i rzeczy-

te»»*«

n

wiście doszło między nami do sceny. Powiedziałam znów o Rzymie. On jeszcze raz zaprzeczył. Czy faktycznie nie było jej tam? Czy wprost przeciwnie, była również w Genewie? Dręczy mnie ta niewiedza.

Sobota, 20 listopada

Sceny, nie. Ale jestem niezręczna. Nie panuję nad sobą, robię uwagi, które go drażnią. Muszę przyznać, że wystarczy, aby on miał jakiś pogląd, a już zajmuję wręcz przeciwne stanowisko, bo przypuszczam, że ona mu ów pogląd zasugerowała. W rzeczywi­stości nie mam nic przeciw op-artowi. Ale upodobanie, z jakim Maurycy poddaje się temu „optycznemu sadyzmowi“ zirytowało mnie: to oczywiście Noellie wpadła na pomysł, aby pójść na tę wystawę. Twierdziłam głupio, że to nie malarstwo, a kiedy pró­bował dyskutować, napadłam na niego: czy sądzi, że się odmłodzi szalejąc na punkcie wszystkiego co modne?

Nie powinnaś się irytować.

Irytuję się, ponieważ tak bardzo chcesz nadążać za modą, że zatracasz zupełnie zmysł krytyczny.

Wzruszył ramionami i nic nie odpowiedział.

Widziałam się z Małgorzatą. Spędziłam sporo czasu z Colette. Ale nie mam nic do powiedzenia na ten temat.

Niedziela, 21 listopada

Według Diany, do której nie mam pełnego zaufania, Noellie powiedziała na temat swego romansu z Maurycym same banały. Sytuacja jest trudna dla wszystkich, ale bez wątpienia uda się osiągnąć jakąś równowagę. Z pewnością jestem doskonałą żoną, ale mężczyźni lubią urozmaicenie. Jak wyobraża sobie przy­szłość? Odpowiedziała: „Zobaczymy, jak się ułoży“, albo coś w tym rodzaju. Była czujna.

Diana opowiedziała mi pewną historię, ale zbyt niejasną, abym się nią posłużyła. Noellie omal nie została wezwana przed radę nadzorczą, ponieważ zdobyła zaufanie klienta swojej koleżanki, zamożnego klienta, który pozbawił tamtą pieczy nad swoimi sprawami, aby przekazać je Noellie. Takie postępowanie uchodzi

48

w Pałacu Sprawiedliwości za nie do przyjęcia, a leży podobno w zwyczaju Noellie. Ale Maurycy uciąłby krótko: „To plotki!“ Powiedziałam mu, że córka Noellie skarży się, iż matka ją zaniedbuje.

Wszystkie dziewczynki w tym wieku skarżą się na swoje matki: przypomnij sobie, jakie trudności miałaś z Lucienne. W rzeczywistości Noellie wcale nie zaniedbuje córki. Uczy ją, żeby sama dawała sobie radę, żyła swoim życiem, i ma rację.

To był kamyczek wrzucony do mojego ogródka. Często wyś­miewał się, że jestem zbyt opiekuńczą matką. Kilka razy sprze­czaliśmy się nawet na ten temat.

Czy to nie przeszkadza tej małej, że jakiś mężczyzna spędza noce w łóżku jej matki?

Mieszkanie jest duże i Noellie bardzo uważa. Zresztą nie ukrywała przed dzieckiem, że od czasu rozwodu są w jej życiu mężczyźni.

9 Dziwne zwierzenia matki wobec córki. Doprawdy nie uwa­żasz, że to trochę szokujące?

Nie.

Nigdy nie wyobrażałam sobie, że mogłabym ułożyć w ten sposób swoje stosunki z Colette czy Lucienne.

Nic nie odpowiedział; jego milczenie dawało do zrozumienia, że metody wychowawcze Noellie są równie dobre jak moje. Zra­niło mnie to. Jest aż nazbyt jasne, że Noellie prowadzi się tak, jak jej wygodnie, nie troszcząc się o interesy dziecka. Ja tymczasem zawsze postępowałam odwrotnie.

Ogólnie biorąc — odezwałam się — wszystko, co robi Noellie, jest dobre.

Zrobił niecierpliwy gest.

Ach, nie mów mi wciąż o Noellie!

Trudno mi o niej nie mówić, skoro jest w twoim życiu, a twoje życie mnie dotyczy.

Och, podchodzisz do niego z rezerwą.

Jak to?

Weźmy moje życie zawodowe: nie wygląda na to, aby cię interesowało. Nigdy o nim ze mną nie mówisz.

To był nielojalny kontratak. Dobrze wie, że robiąc specjaliza­cję, zaszedł tak daleko, że nie nadążam już za nim.

Cóż ci mogę na ten temat powiedzieć? Twoje badania są dla mnie zbyt skomplikowane.

Nie czytujesz nawet moich popularnonaukowych artyku­łów.

Medycyna nigdy mnie tak bardzo nie pociągała jako nauka. Pasjonował mnie bezpośredni kontakt z chorymi.

Mogłabyś jednak okazać trochę zainteresowania dla tego, co robię.

W jego głosie wyczuwało się urazę. Uśmiechnęłam się do niego czule.

To dlatego, że cię kocham i cenię ponad wszystko, czego możesz dokonać. Jeśli zostaniesz wielkim uczonym, sławnym i tak dalej, nie zdziwię się, z pewnością masz ku temu zdolności. Ale przyznaję, że w moich oczach niczego ci to nie przyda. Nie rozumiesz mnie?

On też się uśmiechnął.

Ależ rozumiem.

Już nie pierwszy raz skarży się na moją obojętność dla jego kariery zawodowej i dotąd byłam nawet zadowolona, że ta obo­jętność drażni go trochę. Teraz pomyślałam nagle, że to niezrę­czne z mojej strony. Noellie czyta jego artykuły, komentuje je, z lekko pochyloną głową i pełnym podziwu uśmiechem na ustach. Ale jak zmienić swój stosunek do tych spraw? Byłoby to szyte grubymi nićmi. Cała ta rozmowa sprawiła mi przykrość. Jestem pewna, że Noellie nie jest dobrą matką. Kobieta tak nieczuła, tak zimna, nie może dać swej córce tego, co ja dałam moim dziew­czynkom.

Poniedziałek, 22 listopada

Nie, nie powinnam próbować ścigać Noellie na jej własnym podwórku, ale bić się na swoim. Maurycy był taki wrażliwy na wszystkie troskliwe zabiegi, jakimi go otaczałam, a tymczasem zaniedbuję go. Spędziłam dzień na robieniu porządków w sza­fach. Schowałam ostatecznie letnią garderobę, wyjęłam z nafta­liny i przewietrzyłam zimowe ubrania, zrobiłam spis potrzeb­nych rzeczy. Jutro pójdę kupić mu skarpetki, pulowery, piżamy. Trzeba będzie pomyśleć także o dwóch przyzwoitych parach butów: wybierzemy je razem, kiedy tylko znajdzie wolną chwilę. Porządnie wypełnione szafy, gdzie każda rzecz jest na swoim miejscu — to dodaje ducha. Obfitość, bezpieczeństwo. Stosy

cienkich chusteczek, pończoch, trykotów zapewniały mnie o spo­kojnej przyszłości.

Wtorek, 23 listopada

Jestem aż chora ze wstydu. Powinnam była to przewidzieć. Kiedy Maurycy wrócił do domu na obiad, jego wyraz twarzy mówił już sam za siebie. Prawie od razu wygarnął mi:

Popełniłaś błąd ufając swojej przyjaciółce Dianie. Donie­siono Noellie, że Diana prowadzi na jej temat prawdziwe śledz­two w środowisku adwokatów i wśród ich wspólnych znajomych. I rozpowiada wszędzie, że robi to na twoje polecenie.

Zaczerwieniłam się i aż mnie zabolało. Maurycy nigdy mnie nie osądzał, dawał mi poczucie bezpieczeństwa: a oto stoję przed nim przyznając się do winy, co za rozpacz!

Powiedziałam po prostu, że chciałabym wiedzieć, kim jest Noellie.

Lepiej byś zrobiła, gdybyś raczej mnie o to zapytała, niż dawała powód do plotek. Sądzisz, że nie widzę, jaka jest Noellie? Mylisz się. Znam jej wady również dobrze, jak jej zalety. Nie jestem zakochanym uczniakiem.

Nie myślę jednak, aby opinia, jaką masz o niej, była bardzo obiektywna.

A myślisz, że Diana i jej koleżanki są obiektywne? Toż to sama nieżyczliwość. Możesz być pewna, że na tobie też nie zosta­wiają suchej nitki.

W porządku — odparłam — powiem Dianie, aby trzymała język za zębami.

Radzę ci to zrobić!

Zdobył się na wysiłek, by zmienić temat. Rozmawialiśmy ze sobą uprzejmie. Ale pali mnie wstyd. To ja kompromituję się w jego oczach.

Piątek, 26 listopada

W obecności Maurycego czuję się mimo woli jak przed sędzią. Myśli o mnie różne rzeczy, których mi nie mówi. Przyprawia mnie to o zawrót głowy. Z takim spokojem widziałam siebie w jego oczach. Patrzyłam nawet na siebie wyłącznie jego oczami.

51

Widziałam obraz może nazbyt mi pochlebiający, ale w którym na ogół rozpoznawałam siebie. Teraz zastanawiam się: kogo on widzi? Czy sądzi, że jestem podła, zazdrosna, niedyskretna, a nawet nielojalna, skoro prowadzę śledztwo za jego plecami? To niesprawiedliwe. On, który zwierza się z tylu spraw Noellie, może chyba zrozumieć pełną niepokoju ciekawość, jaką ona we mnie budzi. Nie znoszę plotek, dałam do nich powód, zgoda, ale mam coś na swoje wytłumaczenie. Nie wracał zresztą więcej do tej historii, jest niesłychanie miły. Ale zdaję sobie sprawę, że nie mówi już ze mną otwarcie. Zdaje mi się niekiedy, że widzę w jego spojrzeniu... może nie litość, ale raczej coś w rodzaju lekkiej drwiny? (To dziwne spojrzenie, jakie rzucił mi, kiedy mu opo­wiedziałam o moim spotkaniu z Quillanem.) Czuję się trochę tak, jakby widział mnie na wylot i uważał, że jestem wzruszająca i nieco śmieszna. Na przykład kiedy zaskoczył mnie na słuchaniu Stockhausena, zapytał jakimś trudnym do określenia tonem:

Coś podobnego! Zaczynasz się interesować muzyką współ­czesną?

Izabela pożyczyła mi swoje ulubione płyty.

Lubi Stockhausena? To coś nowego.

To coś nowego, owszem. Zdarza się, że człowiekowi zmie­niają się upodobania.

A tobie to się podoba?

Nie. Nie rozumiem zupełnie tej muzyki.

Roześmiał się, ucałował mnie, jak gdyby uspokoiła go moja szczerość. W rzeczywistości była ona wyrachowana. Zrozumia­łam, że on zrozumiał, dlaczego słucham tej muzyki, i że nie uwierzyłby, gdybym twierdziła, że w niej zasmakowałam.

W rezultacie nie będę miała śmiałości opowiedzieć mu o moich ostatnich lekturach, chociaż istotnie spodobało mi się kilka tych „nowych powieści“. Zaraz pomyślałby, że chcę wziąć górę nad Noellie. Jakże wszystko staje się skomplikowane, kiedy tylko zaczyna się mieć jakieś ukryte myśli!

Diana tłumaczyła się w zagmatwany sposób. Przysięga na głowę swoich dzieci, że nie powiedziała, iż zbiera dla mnie infor­macje. To hipoteza, którą musiała postawić sama Noellie. Przy­znaje, że zwierzyła się jednej z przyjaciółek: „Tak, w tej chwili interesuję się Noellie Guerard.“ Ale to doprawdy mnie nie kompromitowało. Z pewnością była niezręczna. Poprosiłam ją, by poniechała tych dociekań. Miała obrażoną minę.

Sobota, 27 listopada

Muszę nauczyć się panować nad sobą, mieć się na baczności, ale to nie leży w mojej naturze. Byłam spontaniczna, łatwa do przejrzenia, a także pogodna, tymczasem teraz moje serce prze­pełnione jest niepokojem i urazą. Kiedy Maurycy otworzył jakieś czasopismo zaraz po wstaniu od stołu, pomyślałam: „U Noellie tak się nie zachowuje.“ To było silniejsze ode mnie, powiedzia­łam gwałtownie:

Nie zachowałbyś się tak u Noellie!

Przez jego oczy przemknęła błyskawica.

Chciałem tylko rzucić okiem na jeden artykuł — powie­dział do mnie spokojnym tonem. — Nie złość się tak o byle głupstwo.

To nie moja wina: wszystko mnie złości.

Zapadła cisza. Przy stole opowiedziałam mu już, jak spędziłam dzień, i nie miałam nic więcej do powiedzenia. Zdobył się na wysiłek:

Skończyłaś czytać Listy Wilde’a?

Nie. Przerwałam lekturę.

Mówiłaś, że to ciekawe...

Gdybyś wiedział, jak mało mnie obchodzi Wilde i jak nie­wielką mam ochotę rozmawiać z tobą o tym!

Poszłam po płytę z naszego zbioru.

Chcesz, żebyśmy posłuchali kantaty, którą przyniosłeś?

Zgoda.

Nie słuchałam długo; szloch wyrywał mi się z piersi, muzyka była tylko pewnego rodzaju alibi. Nie mieliśmy już sobie nic do powiedzenia, dręczył nas ten sam problem, o którym on nie chciał mówić. Zapytał mnie głosem pełnym cierpliwości:

Dlaczego płaczesz?

Bo nudzisz się ze mną. Bo nie możemy już rozmawiać. Wzniosłeś mur między nami.

To ty wznosisz mury, powtarzasz w kółko te same zarzuty.

Z każdym dniem denerwuję go coraz bardziej. Nic chciałabym

tego. A jednak jakaś cząstka mnie samej do tego dąży. Kiedy Maurycy wydaje się wesoły i beztroski, myślę sobie: „To zbyt łatwe.“ I korzystam z byle pretekstu, by zakłócić mu spokój.

Poniedziałek, 30 listopada

Dziwiłam się, że Maurycy nie mówił dotąd nic na temat zimo­wego wyjazdu w góry. Wracając z kina wczoraj wieczorem zapy­tałam go, gdzie chciałby pojechać w tym roku. Odpowiedział wymijająco, że nie zastanawiał się jeszcze nad tym. Zwęszyłam coś podejrzanego. Zaczynam mieć dobrego nosa, a zresztą to nic trudnego: zawsze jest jakieś krętactwo. Nalegałam. Powiedział bardzo szybko nie patrząc na mnie:

Pojedziemy, dokąd zechcesz, ale muszę cię uprzedzić, że zamierzam spędzić również kilka dni z Noellie w Courchevel.

Zawsze spodziewam się najgorszego, a zawsze jest gorzej, niż się spodziewałam.

Ile dni?

Z dziesięć.

A ile dni spędzisz ze mną?

Około dziesięciu dni.

Tego już za wiele! Zabierasz mi połowę naszych wakacji, aby podarować je Noellie!

Gniew odbierał mi mowę. Udało mi się wykrztusić:

Zdecydowaliście to razem, nie pytając mnie o zdanie?

Nie, nie rozmawiałem z nią jeszcze o tym — odparł.

No i dobrze! Nie mów z nią na ten temat.

Odpowiedział na to poważnym tonem: „Mam ochotę spędzić z

nią te dziesięć dni.“ W słowach tych kryła się tylko lekko zawoa- lowana groźba: jeśli pozbawisz mnie tych wakacji, nasz pobyt w górach będzie piekłem. Niesmakiem napawała mnie myśl, że miałabym ustąpić wobec tego szantażu. Dość ustępstw! Nic mi one nie dają, nabieram tylko wstrętu do samej siebie. Trzeba spojrzeć prawdzie w oczy. Nie chodzi o przygodę. Maurycy dzieli swe życie na dwie części, a mnie przypadła ta gorsza. Dość tego. Powiem mu lada moment: „Ona albo ja.“

Wtorek, 1 grudnia

A więc nie myliłam się: manipulował mną. Nim zdobył się na wyznanie, „zmęczył“ mnie, tak jak męczy się byka na corridzie. To podejrzane wyznanie samo w sobie stanowi jakiś manewr. Czy mam mu wierzyć? Nie byłam przecież zaślepiona przez

osiem lat. Powiedział mi później, że to nieprawda. A może wtedy właśnie kłamał? Gdzie jest prawda? I czy jeszcze istnieje?

Ależ go rozgniewałam! Czy aż tak go obraziłam? Człowiek nie pamięta dokładnie, co powiedział, zwłaszcza jeśli był w takim stanie jak ja. Chciałam go zranić, to pewne, udało mi się aż za dobrze.

A przecież zaczęłam tak spokojnie: „Nie chcę dzielić się tobą, musisz dokonać wyboru.“

Miał przygnębioną minę faceta, który myśli sobie: „No i pro­szę. Musiało do tego dojść! Jak z tego wybrnąć?“ Przemówił swoim najbardziej uwodzicielskim głosem:

Proszę cię, nie wymagaj, abym zerwał z Noellie. Nie teraz.

Owszem, teraz. Ten romans trwa już i trwa. Tolerowałam go aż za długo.

Spojrzałam na niego wyzywająco:

W końcu na kim ci bardziej zależy? Na niej czy na mnie?

Na tobie, oczywiście — powiedział obojętnym tonem. I dodał: — Ale zależy mi również na Noellie.

Wpadłam w szał:

Więc wyznaj prawdę. To na niej najbardziej ci zależy! No więc leć do niej! Wynoś się stąd. Wynoś się zaraz. Zabieraj rze­czy i wynoś się.

Wyjęłam z szafy jego walizkę, wrzuciłam do niej bieliznę jak popadło, złapałam ramiączka z ubraniami. Wziął mnie za rękę: „Przestań!“ Nie posłuchałam go. Chciałam, aby odszedł, chcia­łam tego naprawdę, byłam szczera. Szczera, ponieważ nie wie­rzyłam w to, że odejdzie. Przypominało to okropną psychodra- mę, w czasie której odgrywa się prawdę. To prawda, ale odgrywa się ją tylko. Krzyczałam:

Leć do tej dziwki, tej intrygantki, tej nieuczciwej adwo- katki.

Chwycił mnie za przeguby rąk.

Cofnij to, co powiedziałaś.

Nie. To wstrętna baba. Złapała cię na pochlebstwa. Wolisz ją ode mnie przez próżność. Poświęcasz naszą miłość dla próż­ności.

Powtarzał mi: „Milcz!“ Ale mówiłam dalej. Mówiłam bezład­nie wszystko, co myślę o Noellie, a także o nim. Tak, przypomi­nam sobie mniej więcej. Powiedziałam, że dawał się nabierać jak niemądry, że stał się snobem i karierowiczem, że nie jest już

mężczyzną, którego kochałam, że niegdyś miał serce, poświęcał się dla bliźniego; teraz jest obojętnym egoistą, interesuje go tylko własna kariera.

Kto jest egoistą? — krzyknął.

I uczepił się tego słowa.

To ja jestem egoistką, ja, która nie wahałam się nakłonić go do zrezygnowania ze stażu w szpitalu, ja, która chciałam, aby przez całe życie nie wybijał się ponad przeciętność po to, by zatrzymać go w domu, ja, która jestem zazdrosna o jego pracę!

Krzyczałam. Ze stażu zrezygnował z wielką chęcią. Kochał mnie. Owszem, ale nie chciał żenić się tak od razu, wiedziałam o tym, a dziecka można się było jakoś pozbyć.

Milcz! Byliśmy szczęśliwi, bezgranicznie szczęśliwi, mówi­łeś, że żyjesz jedynie dla naszej miłości.

To była prawda. Nie pozostawiłaś mi nic innego. Mogłaś była pomyśleć, że pewnego dnia ucierpię na tym. A kiedy chcia­łem się wyrwać, zrobiłaś wszystko, aby mnie powstrzymać.

Nie pamiętam dokładnie zdań, ale taki był sens tej okropnej sceny. Byłam rzekomo zaborcza, władcza, natrętna, zarówno wobec moich córek jak i wobec niego.

Pchnęłaś Colette do idiotycznego małżeństwa, a Lucienne wyjechała po to, żeby się od ciebie uwolnić.

Te słowa sprawiły, że wyszłam z siebie; znowu krzyczałam, płakałam. W pewnym momencie powiedziałam:

Jeśli masz o mnie takie złe mniemanie, jak możesz mnie jeszcze kochać?

A on rzucił mi w twarz:

Ależ ja ciebie nie kocham. Po tych scenach przed dziesięciu laty przestałem cię kochać.

Kłamiesz! Kłamiesz, żeby sprawić mi ból!

To ty siebie okłamujesz. Twierdzisz, że lubisz znać praw­dę, więc pozwól ją sobie powiedzieć. Potem podejmiemy decyzje.

A więc od ośmiu lat już mnie nie kocha, sypiał z innymi kobie­tami, z małą Pellerin przez dwa lata, z pacjentką z Ameryki Południowej, o której nic nie wiem, z pielęgniarką z kliniki, wreszcie od osiemnastu miesięcy z Noellie. Wyłam, byłam bli­ska ataku nerwowego. Wtedy dał mi środek uspokajający, ton jego głosu się zmienił:

Posłuchaj, nie myślę tego wszystkiego, co właśnie powie­

działem. Ale jesteś tak niesprawiedliwa, że i ja przy tobie staję się niesprawiedliwy!

Zdradził mnie, tak, to prawda. Ale nie przestało mu zależeć na mnie. Kazałam mu się wynosić. Stałam przybita, próbując zro­zumieć tę scenę, oddzielić prawdę od fałszu.

Naszło mnie pewne wspomnienie. Przed trzema laty wróciłam do domu, a on tego nie słyszał. Rozmawiał przez telefon śmiejąc się: dobrze znam ten czuły, porozumiewawczy śmiech. Nie sły­szałam słów tylko tę czułość i porozumiewawczy ton w jego gło­sie. Ziemia usunęła mi się spod nóg. Byłam w jakimś innym świecie, gdzie Maurycy zdradził mnie i gdzie strasznie cierpia­łam. Podeszłam do niego głośnymi krokami.

Do kogo telefonujesz.

Do mojej pielęgniarki.

Rozmawiasz z nią bardzo poufale.

Ach, to urocza dziewczyna, uwielbiam ją — odparł zupeł­nie naturalnym tonem.

Znalazłam się na powrót w swoim życiu, u boku mężczyzny, który mnie kochał. Zresztą, gdybym zobaczyła go w łóżku z inną kobietą, nie uwierzyłabym własnym oczom. (A jednak to wspo­mnienie żyje we mnie, nietknięte, bolesne.)

Sypiał z tymi kobietami, ale czy już mnie nie kochał? I czy jest trochę prawdy w jego wymówkach? Dobrze wie, że o przerwaniu stażu w szpitalu i naszym małżeństwie zdecydowaliśmy wspólnie: aż do dzisiaj rano nigdy nie twierdził inaczej. Wymyślił sobie jakieś zarzuty, by móc usprawiedliwić swoją zdradę, czuje się mniej winny, jeśli i ja ponoszę winę. Jednakże dlaczego wybrał te właśnie argumenty? Skąd przyszło mu do głowy to okropne zda­nie na temat naszych dziewczynek? Taka jestem dumna, że udały nam się córki, każda na swój sposób, zgodnie z własną naturą. Colette podobnie jak ja stworzona była do zajmowania się do­mem: czemuż bym miała ją od tego odwodzić? Lucienne chciała popróbować własnych skrzydeł: nie przeszkodziłam jej w tym. Skąd u Maurycego tyle nieuzasadnionych pretensji? Boli mnie głowa i zupełnie nie mogę tego wszystkiego pojąć.

Zatelefonowałam do Colette. Właśnie się pożegnałyśmy: jest północ. Rozmowa z nią dobrze mi zrobiła, a może źle, nie wiem już sama, co jest dla mnie dobre, a co złe. Nie, nie byłam autory­tatywna, zaborcza, natrętna. Zapewniła mnie ze szczerego serca, że byłam idealną matką i że jej ojciec i ja zawsze doskonale zga-

57

I w \ i HI

dzaliśmy się ze sobą. Lucienne, tak jak wielu młodym, ciążyło życie rodzinne, ale to nie z mojej winy. (Moje stosunki z Lucienne były skomplikowane, ponieważ uwielbiała ojca, klasy­czny kompleks Edypa: to jeszcze nie świadczy o niczym przeciw mnie.) Colette zirytowała się:

Uważam, że to wstrętne ze strony taty, że powiedział ci to wszystko.

Ale ona była zazdrosna o Maurycego z powodu Lucienne, jest wobec niego agresywna, zbyt skora do obwiniania go. Za bardzo pragnęła również podnieść mnie na duchu. Lucienne ze swoją wnikliwą surowością lepiej by mi to wszystko wyjaśniła. Przez długie godziny rozmawiałam z Colette, a nie posunęłam się ani o krok do przodu.

Znalazłam się w impasie. Jeśli Maurycy jest łajdakiem, zmar­nowałam życie kochając go. Ale być może miał jakieś powody, by mnie już dłużej nie znosić. W takim razie muszę uważać się za osobę zasługującą na nienawiść, na pogardę, nie wiedząc nawet dlaczego. Obie hipotezy są okropne.

Środa, 2 grudnia

Izabela sądzi — w każdym razie tak mówi — że Maurycy nie myślał nawet jednej czwartej tego, co powiedział. Miał przygody i nie przyznawał mi się do tego: to banalne. Izabela zawsze mi powtarzała, że dochowanie wierności przez dwadzieścia lat jest dla mężczyzny czymś niemożliwym. Oczywiście Maurycy lepiej by zrobił mówiąc mi o wszystkim, ale poczuł się związany przy­sięgą. Swoje zarzuty wobec mnie na pewno wymyślił na poczeka­niu: gdyby poślubił mnie wbrew swej chęci, zdawałabym sobie z tego sprawę, nie bylibyśmy aż tak szczęśliwi. Izabela radzi mi puścić te zdrady w niepamięć. Uparcie twierdzi, że znajduję się w korzystnym położeniu. Mężczyźni wybierają najłatwiejszą dro­gę: łatwiej jest zostać ze swoją żoną niż rozpoczynać nowe życie, pociągające za sobą pewne ryzyko. Skłoniła mnie, bym umówiła się telefonicznie z jedną z jej starych przyjaciółek, która jest gine­kologiem i dobrze zna problemy par małżeńskich, toteż będzie mogła pomóc mi — zdaniem Izabeli — zorientować się w mojej sytuacji. Niech tak będzie.

Maurycy jest dla mnie od poniedziałku uprzedzająco grzeczny i delikatny, jak za każdym razem, kiedy posunie się za daleko.

Dlaczego pozwoliłeś, bym przez osiem lat żyła w kłam­stwie?

Nie chciałem sprawiać ci przykrości.

Powinieneś był mi powiedzieć, że już mnie nie kochasz.

Ależ to nieprawda, że ciebie nie kocham: powiedziałem to w gniewie; zawsze bardzo mi na tobie zależało. Nadal mi zależy.

Nie może ci na mnie zależeć, jeśli myślisz choć połowę tego, co mi powiedziałeś. Naprawdę uważasz, że»byłam niedobrą matką?

Ze wszystkich złośliwości, jakie rzucił mi w twarz, ta stano­wczo oburzyła mnie najbardziej.

Niedobrą, to przesada.

Więc jaką?

Zawsze ci mówiłem, że otaczałaś dziewczynki nadmierną troskliwością. Colette zareagowała na to wzorując się zbyt ulegle na tobie, a Lucienne zareagowała sprzeciwem, który często dawał ci się we znaki.

Ale który pomógł jej w końcu stać się sobą. Jest zadowo­lona ze swojego życia, a Colette ze swojego; czego chcesz więcej?

Jeśli one są rzeczywiście zadowolone...

Nie nalegałam. W jego głowie pełno jest ukrytych myśli. Nie­których odpowiedzi nie miałabym siły wysłuchać: toteż nie zada­ję pytań.

Piątek, 4 grudnia

Wspomnienia są okrutne. Jak udało mi się je dotąd odsunąć od siebie, zbagatelizować? Pamiętam pewne spojrzenie Maurycego dwa lata temu w Mykonos, kiedy powiedział mi: „Kup sobie jednoczęściowy kostium.“ Wiem, wiedziałam: mam za dużo tkanki tłuszczowej na udach i już nie całkiem płaski brzuch. Ale myślałam, że niewiele go to obchodzi. Kiedy Lucienne drwiła z tęgich pań w bikini, protestował: „No i co z tego? Komu to przeszkadza? To, że człowiek się starzeje, to nic powód, by poz­bawiać swoje ciało słońca i powietrza.“ Ja miałam ochotę na słońce i powietrze i nikomu to nie przeszkadzało. A jednak — może z powodu bardzo pięknych dziewcząt, jakie przychodziły na plażę — powiedział mi: »Kup sobie jednoczęściowy kostium.“ Nigdy go zresztą nie kupiłam.

A potem w zeszłym roku zdarzyła się ta kłótnia, tego wieczoru, kiedy Talbotowie i Couturierowie przyszli do nas na kolację. Talbot odgrywał wielkiego szefa, pogratulował Maurycemu ra­portu na temat pochodzenia niektórych wirusów. Maurycy miał minę zadowolonego z siebie ucznia, któremu przyznano nagrodę za celujące wyniki w nauce. Rozdrażniło mnie to, ponieważ nie lubię Talbota; kiedy mówi o kimś: „To jest naprawdę ktoś!“, chętnie uderzyłabym go w twarz. Po wyjściu gości powiedziałam do Maurycego ze śmiechem:

Wkrótce Talbot powie o tobie: to jest naprawdę ktoś! Masz szczęście!

Zirytował się. Zarzucił mi gwałtowniej niż zazwyczaj, że nie obchodzi mnie jego praca, że lekceważę jego sukcesy. Powiedział mi, że nie interesuje go, jak oceniam go ogólnie, jeśli nie obcho­dzą mnie konkretne jego prace. W jego głosie tyle było zjadli- wości, że aż zmroziło mi to krew w żyłach.

Ale jesteś wrogo nastawiony!

Wydał się zaskoczony:

Nie mów głupstw!

Następnie przekonał mnie, że to była kłótnia jak wiele innych. Ale owiał mnie wtedy chłód śmierci.

Czy byłam zazdrosna o jego pracę? Muszę przyznać, że jest w tym trochę prawdy. Przez dziesięć lat przeżywałam dzięki Mau­rycemu pasjonujące doświadczenie: kontakt lekarza z pacjentem, brałam udział w praktyce lekarskiej, doradzałam mu. Postanowił zerwać tę więź, jaka nas łączyła, tak dla mnie ważną. A przyglą­dać się z daleka, biernie, jego postępom w badaniach naukowych: przyznaję, że nie paliłam się wcale do tego! Są mi obojętne, tak: w Maurycym podziwiam człowieka, a nie naukowca. Ale żebym była despotką, nie, to niesprawiedliwe określenie. Nie chciałam tylko udawać entuzjazmu, jakiego nie odczuwałam. Lubił u mnie szczerość. Nie chcę wierzyć, że to ona zraniła jego próżność. Maurycy nie ma słabości. A może ma i Noellie wie, jak je wyko­rzystać? Podła myśl. Wszystko mąci mi się w głowie. Sądziłam, że wiem, kim jestem, kim on jest, a nagle już nas nie poznaję, ani jego, ani siebie.

Kiedy spotyka to innych, wydaje się zdarzeniem o ograniczo­nym zasięgu, łatwym do rozpracowania, do przezwyciężenia. Tymczasem człowiek staje zupełnie sam wobec przerażającego doświadczenia, jakie trudno nawet sobie wyobrazić.

Kiedy Maurycy spędza noce u Noellie, boję się, że nie zasnę, i boję się spać. To puste łóżko obok mojego, to nietknięte, zimne prześcieradło... Na próżno zażywam środki nasenne, mam różne sny. Często we śnie tracę przytomność, tak bardzo czuję się nie­szczęśliwa. Stoję przed Maurycym jak sparaliżowana, a na mojej twarzy widnieje cały ból świata. Czekam, aż pośpieszy ku mnie. Rzuca mi obojętne spojrzenie, oddala się. Obudziałm się, była jeszcze noc, czułam brzemię ciemności, znajdowałam się w ja­kimś korytarzu, zapuszczałam się szybko w ten korytarz, a on stawał się coraz węższy, ledwo oddychałam: wkrótce trzeba będzie się czołgać i zostanę tam uwięziona, aż wyzionę ducha. Wyłam. I zaczęłam wzywać go ciszej, przez łzy. Każdej nocy wzywam go, a właściwie już nie,jego, innego, który mnie kochał. I zastanawiam się, czy nie wolałabym, żeby umarł. Myślałam sobie: śmierć jest jedynym niepowetowanym nieszczęściem; gdy­by mnie opuścił, wyleczyłabym się z tego. Śmierć wydawała się straszna, ponieważ była możliwa, zerwanie do zniesienia, ponie­waż nie wyobrażałam go sobie. Ale rzeczywiście, myślę sobie, że gdyby umarł, wiedziałabym przynajmniej, kogo straciłam i kim jestem. Nic już nie wiem. Moje dotychczasowe życie całkiem runęło, tak jak to dzieje się podczas tych trzęsień ziemi, gdy zie­mia pożera sama siebie, zapada się za twoimi plecami, w miarę jak uciekasz. Nie ma powrotu. Zniknął dom i wioska, i cała dolina. Nawet jeśli człowiek przeżyje, nie zostało mu nic, nawet to miejsce, jakie zajmował na ziemi.

Jestem rano tak załamana, że gdyby kobieta nie przychodziła sprzątać o dziesiątej godzinie, leżałabym codziennie w łóżku aż do południa, tak jak to robię w niedziele — a może nawet, jeśli Maurycy nie wraca na obiad, przez cały dzień. Pani Dormoy czuje, że coś tu nie gra. Zabierając tacę ze śniadaniem mówi do mnie z wyrzutem:

Nic pani nie jadła!

Nalega i niekiedy zjadam grzankę dla świętego spokoju. Ale kęsy nie przechodzą mi przez gardło.

Dlaczego on mnie już nie kocha? Trzeba byłoby zastanowić się, dlaczego mnie pokochał. Zwykle człowiek nie zadaje sobie takich pytań. Nawet jeśli nie jest zarozumiały ani skłonny do narcyzmu, uważa, że być sobą, właśnie sobą, jest czymś niezwy­kłym, niepowtarzalnym, toteż wydaje mu się naturalne, że jest również kimś jedynym dla bliskiej osoby. Kochał mnie, to wszystko. I na zawsze, bo ja zawsze miałam być ta sama. (A dziwiło mnie to zaślepienie u innych kobiet. Ciekawe, że można zrozumieć swoją własną historię dopiero wtedy, gdy korzysta się z doświadczenia innych ludzi, ale przecież to są doświadczenia innych i mnie na nic się nie zdadzą.)

Idiotyczne fantazmy. Jakiś film widziany w dzieciństwie. Zona idzie do kochanki swego męża. „Dla pani to tylko kaprys. Ja go kocham!“ I wzruszona kochanka posyła ją zamiast siebie na nocną randkę. W ciemności mąż bierze żonę za tę drugą i ran­kiem zawstydzony wraca do niej. To był stary niemy film, jaki „Studio“ prezentowało z przymrużeniem oka, ale który bardzo mną poruszył. Mam w pamięci długą suknię kobiety, jej włosy rozdzielone przedziałkiem.

Porozmawiać z Noellie? Ale dla niej to nie kaprys: to przed­sięwzięcie. Powiedziałaby mi, że go kocha. Z pewnością zależy jej na wszystkim, co on może dać dzisiaj kobiecie. Ja kochałam go, kiedy miał dwadzieścia trzy lata, niepewną przyszłość, trudności. Kochałam go bez gwarancji, sama zrezygnowałam z kariery zawodowej. Niczego zresztą nie żałuję.

Poniedziałek, 7 grudnia

Colette, Diana, Izabela: ja, która nie lubiłam zwierzeń! A dziś po południu Maria Lambert. Ma duże doświadczenie. Tak bar­dzo chciałabym, żeby wyjaśniła mi sytuację.

Z naszej długiej rozmowy wynika przede wszystkim, że błęd­nie rozumiem swoją historię. Znam na pamięć całą swoją prze­szłość, a oto nagle nic o niej nie wiem. Maria Lambert poprosiła mnie, abym streściła ją krótko na piśmie. Spróbujmy.

Zawód lekarza, taki jaki wykonywał mój ojciec w swym gabi­necie w Bagnolet, wydawał mi się najpiękniejszy w świecie. Ale

przez pierwszy rok mojego kontaktu z medycyną byłam zbulwer­sowana, zrażona, przytłoczona codzienną grozą.

Kilka razy stchórzyłam. Maurycy był studentem medycyny praktykującym w szpitalu i od pierwszego spojrzenia wzruszyło mnie to, co wyczytałam na jego twarzy. Przedtem mieliśmy oboje tylko przelotne przygody. Pokochaliśmy się. To była szalona miłość, mądra miłość: miłość. Kiedy ostatnio powiedział mi, że odwiodłam go od stażu szpitalnego, był okrutnie niesprawied­liwy. Dotąd czuł się zawsze w pełni odpowiedzialny za swą decyzję. Miał już dosyć statusu studenta. Pragnął dorosłego życia, domu. Na pakcie o wierności, jaki zawarliśmy między sobą, zależało mu jeszcze bardziej niż mnie, gdyż powtórne wyjś­cie za mąż jego matki pozostawiło mu chorobliwą odrazę do zerwań, rozstań. Pobraliśmy się latem 1944 roku i pierwszy okres naszego szczęścia zbiegł się z upajającą radością Wyzwolenia. Maurycego pociągała medycyna społeczna. Dostał pracę w zakła­dach Simca. Miał dzięki niej więcej swobody, niż gdyby był leka­rzem dzielnicowym, a poza tym lubił swoich pacjentów — ro­botników.

Lata powojenne przyniosły mu rozczarowanie. Praca w zakła­dach Simca zaczęła go nudzić. Couturier, który odbył pomyślnie staż w szpitalu, namówił go, aby przeniósł się z nim do polikli­niki Talbota, zaczął pracować w jego ekipie i zrobił specjalizację. Z pewnością — Maria Lambert dała mi to odczuć — zbyt gwał­townie walczyłam z decyzją Maurycego przed dziesięciu laty; niewątpliwie za bardzo okazywałam mu, że w głębi serca nigdy ' się z nią nie pogodziłam. Ale to nie jest wystarczający powód, by przestał mnie kochać. Jaki związek zachodzi właściwie między zmianą w jego życiu zawodowym a zmianą jego uczuć?

Zapytała mnie, czy często robił mi wymówki, czy krytykował mnie. Och, kłócimy się, oboje jesteśmy z natury porywczy. Ale to nigdy nie jest nic poważnego. W każdym razie z mojej strony.

Nasze życie seksualne? Nie wiem, w jakim momencie straciło swój żar. Kto z nas dwojga pierwszy się znużył? Zdarzało się, że czułam się dotknięta jego obojętnością: stąd mój flirt z Quilla- nem. Ale może to moja oziębłość rozczarowała go? Wydaje mi się, że to sprawa drugorzędna. Wyjaśniałaby ona fakt, że sypiał z innymi kobietami, ale nie to, że odsunął się ode mnie. Ani to, że szaleje za Noellie.

Dlaczego właśnie ją wybrał? Gdyby chociaż była naprawdę

MM

S

piękna, naprawdę młoda lub wybitnie inteligentna, zrozumiała­bym. Cierpiałabym, ale zrozumiałabym. Ma trzydzieści osiem lat, miły wygląd, lecz nic ponadto, jest bardzo powierzchowna. Więc dlaczego? Powiedziałam do Marii Lambert:

Mam pewność, że jestem więcej warta od niej.

Uśmiechnęła się.

Nie w tym rzecz.

A więc w czym? Poza urokiem nowości i ładnym ciałem, co takiego Noellie może dać Maurycemu, czego ja mu nie daję? Maria powiedziała:

Nigdy nie rozumiemy miłości innych.

Ale ja mam przekonanie, którego nie umiem dobrze wyrazić. Związek Maurycego ze mną jest głęboki, angażuje wszystko, co w nim najistotniejsze, jest zatem nierozerwalny. Maurycy związał się z Noellie jedynie najpłytszymi uczuciami: każde z nich obojga mogłoby kochać kogoś innego. Ja i Maurycy jesteśmy złączeni. Lukę w tym rozumowaniu stanowi fakt, że mój związek z Mau­rycym nie jest nierozerwalny, skoro on go zniszczył. A może jest? Może Maurycy po prostu zadurzył się w Noellie, co przybiera pozory namiętności, ale co się rozwieje? Ach te drzazgi nadziei, które od czasu do czasu kłują mnie w serce, bardziej bolesne niż sama rozpacz.

Jest jeszcze inne pytanie, które chodzi mi po głowie, a na które tak naprawdę nie odpowiedział mi: dlaczego wyznał prawdę dopiero teraz, a nie przedtem? Absolutnie powinien był mnie uprzedzić. Ja też miałabym romanse. I pracowałabym: przed ośmiu laty znalazłabym dość odwagi, by postarać się o jakieś zajęcie, nie byłoby wokół mnie tej pustki, nie byłabym taka bez­bronna. To właśnie najbardziej zaszokowało Marię Lambert, że Maurycy swoim milczeniem pozbawił mnie możliwości stawienia czoła zerwaniu. Kiedy tylko zwątpił w swoje uczucia, powinien był nakłonić mnie do tego, bym ułożyła sobie niezależne życie. Przypuszcza, i ja także, że Maurycy milczał, bo chciał zapewnić naszym córkom szczęśliwe ognisko domowe. Kiedy po jego pier­wszych wyznaniach cieszyłam się, że nie ma z nami Lucienne, myliłam się: nie chodziło tu o przypadek. Ale wobec tego to pot-

wome: aby mnie porzucić, wybrał moment, kiedy nie miałam już przy sobie córek.

Nie sposób pogodzić się z faktem, że całym swoim życiem zaangażowałam się w miłość do takiego egoisty. Jestem z pew­nością niesprawiedliwa! Maria Lambert powiedziała mi to zre­sztą: „Należałoby poznać jego punkt widzenia. Kiedy kobieta opowiada, jak doszło do zerwania, nic się z tego nie rozumie. To «tajemnica męskiego serca», dużo bardziej nieodgadniona niż «tajemnica kobiecego serca».“

Zasugerowałam jej, aby porozmawiała z Maurycym. Odmó­wiła: miałabym do niej mniejsze zaufanie, gdyby go znała. Była bardzo przyjazna, ale mimo wszystko wyczułam jakieś niedomó­wienia, wahania.

Stanowczo najbardziej przydatna byłaby mi Lucienne ze swo­im wnikliwym zmysłem krytycznym, przez wszystkie te lata była do mnie niemal wrogo nastawiona, a to pozwoliłoby jej naświetlić mi moją sytuację. Listownie powiedziałaby mi tylko frazesy.

Czwartek, 10 grudnia

Kiedy szłam do Couturiera, który mieszka niedaleko Noellie, zdawało mi się, że poznaję nasz samochód. To nie był on. Ale za każdym razem, gdy spostrzegam ciemnozielony DS z szarym dachem i zielono-czerwonym kocem w środku, wydaje mi się, że to ten, który nazywałam naszym samochodem, a który jest teraz samochodem Maurycego, skoro nasze drogi się rozeszły. I od­czuwam lęk. Przedtem zawsze wiedziałam dokładnie, gdzie jest Maurycy, co robi. Teraz może być gdziekolwiek bądź: tam właś­nie, gdzie spostrzegam ten wóz.

Moje pójście do Couturiera było czymś niestosownym i on sam wydał mi się bardzo zakłopotany, kiedy przez telefon zapo­wiedziałam swoją wizytę. Ale ja po prostu chcę zrozumieć.

Wiem, że jest pan przede wszystkim przyjacielem Maury­cego — powiedziałam mu na wstępie. — Nie, nie przychodzę po to, aby zasięgać u pana informacji, chciałabym tylko poznać męski punkt widzenia na tę sytuację.

Odprężył się. Ale nie powiedział mi zupełnie nic. Mężczyzna bardziej od kobiety potrzebuje zmian. Wierność przez czternaś­cie lat to i tak coś bardzo rzadkiego. Kłamstwo jest czymś natu­ralnym, nie chce się sprawiać drugiemu przykrości. A w gniewie

65

iMMMi

człowiek wygaduje różne rzeczy, których wcale nie myśli. Z pew­nością Maurycy nadal mnie kocha. Można kochać dwie osoby, w różny sposób...

Oni wszyscy tłumaczą mi, co w życiu jest normalne, to znaczy, co zdarza się innym. I ja próbuję posługiwać się tym uniwersal­nym kluczem! Jak gdyby w grę nie wchodził Maurycy, ja i to, co jest w naszej miłości niepowtarzalne.

Czy musiałam upaść tak nisko! Miałam przypływ nadziei czy­tając w pewnym czasopiśmie, że w sferze uczuć Strzelec odniesie w tym tygodniu duży sukces. Zasmuciłam się natomiast przeglą­dając u Diany mały poradnik astrologiczny. Wygląda na to, że Strzelec i Byk zupełnie nie są stworzone dla siebie. Zapytałam Dianę, czy wie, pod jakim znakiem urodziła się Noellie. Nie wie. Gniewa się na mnie od czasu naszej nieprzyjemnej rozmowy i z satysfakcją oznajmiła mi, że Noellie mówiła jej nieco dłużej o Maurycym. Nigdy z niego nie zrezygnuje ani on z niej. Ja jestem wspaniałą kobietą (podobno Noellie przywiązuje wagę do tego określenia), ale nie doceniam Maurycego tak, jak na to zasługuje. Trudno mi było się opanować, kiedy Diana powtórzyła to zdanie. Czyżby Maurycy skarżył się na mnie Noellie? „Ty przynajmniej interesujesz się moją pracą zawodową.“ Nie, nie mógł jej tego powiedzieć, nie,chcę w to uwierzyć. Prawdziwa wartość Maury­cego nie ogranicza się do jego sukcesu zawodowego, sam dobrze

o tym wie, to czymś innym zjednuje sobie ludzi. A może pomyli­łam się co do niego? Czy jest w nim jakaś skłonność do frywol- nego światowego życia, która rozwinęła się przy Noellie? Zmusi­łam się do śmiechu. A potem powiedziałam, że chciałabym jednak zrozumieć, co mężczyźni widzą w Noellie. Diana podsu­nęła mi pomysł: dać do analizy nasze trzy charaktery pisma. Wskazała mi Sdres i powierzyła jakiś nieciekawy list Noellie. Poszukałam jednego z ostatnich listów Maurycego, napisałam do grafologa liścik, w którym prosiłam o szybką odpowiedź, i zosta­wiłam to wszystko u jego dozorczyni.

Sobota, 12 grudnia

Analizy grafologa zbiły mnie z tropu. Według niego najcie­kawszy charakter pisma ma Maurycy: wybitna inteligencja, roz­

legła kultura, duże zdolności do efektywnej pracy, wytrwałość, głęboka wrażliwość, mieszanina dumy i zwątpienia w siebie, pozornie bardzo otwarty, ale w gruncie rzeczy dość skryty (streszczam). U mnie dopatrzył się wielu zalet: szczerość, rów­nowaga duchowa, wesołość, głęboka troska o bliźniego. Zauważył również pewien rodzaj zachłanności uczuciowej, przez którą mogę być uciążliwa dla swego otoczenia. To zgadzałoby się z tym, co zarzuca mi Maurycy: że jestem natrętna, zaborcza. Dob­rze wiem, że mam ku temu skłonności, ale tak dzielnie zwalcza­łam je w sobie! Tyle wysiłku kosztowało mnie, aby pozostawić swobodę Colettę i Lucienne, nie zadręczać ich pytaniami, szano­wać ich sekrety. A Maurycy: tak często powściągałam swoją tro­skę, studziłam swe zapały, unikałam, choć miałam na to ochotę, wchodzenia do jego gabinetu lub wpatrywania się w niego z lubością, kiedy czytał obok mnie! Chciałam być dla nich obecna, a zarazem nie uciążliwa. Czy poniosłam porażkę? Grafologia ujawnia raczej skłonności niż postępowanie. A Maurycy skryty­kował mnie, bo był rozgniewany. Ich werdykt pozostawia mnie w niepewności. W każdym razie, nawet jeśli jestem trochę prze­sadna, zbyt wylewna, zbyt troskliwa, krótko mówiąc trochę kło­potliwa, to nie jest wystarczający powód, aby Maurycy wolał mnie od Noellie.

Co się jej tyczy, to o ile jej portret jest bardziej wyrazisty niż mój i wskazuje na więcej wad, to wydaje mi się ogólnie biorąc bardziej pochlebny. Jest ambitna, lubi się pokazać, ale ma wraż­liwość pełną niuansów, wiele energii, wspaniałomyślności, bar­dzo żywą inteligencję. Nie uważam się za kogoś nadzwyczajnego, ale Noellie jest tak powierzchowna, że nie może górować nade mną nawet inteligencją. Będę musiała zrobić ekspertyzę kon­trolną. W każdym razie grafologia nie jest nauką ścisłą.

Zadręczam się. Jak ludzie mnie widzą? A tak całkiem bezs­tronnie, kim jestem? Czy jestem mniej inteligentna, niż to sobie wyobrażam? Nie warto zadawać tego rodzaju pytań, nikt nie ośmieli się odpowiedzieć mi, że jestem głupia. A jak się dowie­dzieć? Każdy ma się za inteligentnego, nawet ci ludzie, których uważam za głupich. To dlatego kobieta jest zawsze wrażliwsza na komplementy dotyczące jej wyglądu niż na te związane z jej umysłem. W tej dziedzinie tak jak wszyscy ma wewnętrzne prze-

A

\

świadczenie, które niczego nie dowodzi. Aby poznać swoje moż­liwości, należałoby móc wyjść poza nie. To tak jak przeskoczyć swój cień. Zawsze rozumiem, co do mnie mówią, co czytam, ale być może rozumiem zbyt powierzchownie, bo nie potrafię uch­wycić bogactwa i złożoności jakiejś myśli. Czy te moje niedo­statki nie pozwalają mi dostrzec wyższości Noellie?

Sobota wieczór

Czy to szczęście obiecane w tym tygodniu Strzelcowi? Diana powiedziała mi przez telefon o czymś, co może mieć decydujące znaczenie: podobno Noellie sypia z wydawcą Jacques’em Vallin. Sama pani Vallin powiedziała o tym przyjaciółce Diany. Znalazła listy i znienawidziła Noellie. Co zrobić, żeby dowiedział się o tym Maurycy? Jest taki pewny miłości Noellie, to by go otrzeź­wiło. Tylko że mi nie uwierzy. Musiałabym mieć dowody. Nie mogę jednak pójść ot tak sobie do pani Vallin, której nie znam, i poprosić ją o listy. Vałlin jest niesamowicie bogaty. To jego, a nie Maurycego wybrałaby Noellie, gdyby zgodził się na rozwód. Co za intrygantka! Gdybym tylko mogła ją szanować, mniej bym cierpiała. (Wiem. Inna kobieta właśnie myśli sobie a propos swo­jej rywalki: gdybym tylko mogła nią gardzić, mniej bym cier­piała. Zresztą ja sama myślałam: zbyt mało ją szanuję, by cier­pieć.)

Niedziela, 13 grudnia

Pokazałam Izabeli opinię grafologa. Nie wyglądała na przeko­naną, nie wierzy w grafologię. Jednak zachłanność uczuciowa, na jaką wskazuje analiza, pokrywa się z niedawnymi zarzutami Maurycego — i na to zwróciłam jej uwagę. I wiem, że istotnie wiele oczekuję od ludzi, być może żądam od nich zbyt wiele.

Oczywiście. Ponieważ robisz dużo dla innych, żyjesz także w dużej części ich życiem — powiedziała mi Izabela. — Ale miłość, przyjaźń to właśnie to: coś w rodzaju symbiozy.

Ale czy jestem uciążliwa dla kogoś, kto odrzucałby symbio­zę?

Jesteśmy uciążliwi dla ludzi, którym na nas nie zależy, kiedy jednocześnie nam zależy na nich, to kwestia sytuacji, a nie charakteru.

Poprosiłam ją, aby zdobyła się na wysiłek i powiedziała mi, jak mnie widzi, co o mnie myśli. Uśmiechnęła się:

Tak naprawdę to ciebie nie widzę. Jesteś moją przyjaciółką, po prostu jesteś.

Twierdzi, że kiedy w grę nie wchodzą takie czy inne sprawy, miło nam przebywać z kimś albo nie, ale wówczas nie ma się o tej osobie wyrobionego poglądu. Ona lubi moje towarzystwo, to wszystko.

Czy uważasz, ale powiedz mi tak szczerze, czy uważasz, że jestem inteligentna?

Oczywiście. Tylko nie wtedy, kiedy zadajesz mi takie pyta­nie. Jeśli obie jesteśmy idiotkami, to każda uważa, że ta druga jest inteligentna. Czy to czegoś dowodzi?

Powtórzyła mi, że w tej sprawie nie chodzi o moje zalety czy wady. To nowość pociąga Maurycego; półtora roku to wciąż jeszcze nowość.

Poniedziałek, 14 grudnia

Okropne zejście na dno smutku. Kiedy jest się smutnym, nie ma się już ochoty robić nic wesołego. Już nigdy nie nastawiam płyt po przebudzeniu. Już nigdy nie słucham muzyki, nie chodzę już do kina, nie kupuję sobie niczego, co sprawiłoby mi przyje­mność. Wstałam dziś, kiedy usłyszałam, że przyszła pani Dor- moy. Wypiłam herbatę, zjadłam grzankę, żeby sprawić jej przy­jemność. I patrzę na ten jeszcze jeden dzień, jaki będę musiała przeżyć. I myślę sobie...

Ktoś zadzwonił do drzwi. Goniec wręczył mi wielki bukiet z bzów i róż z bilecikiem: „Wszystkiego najlepszego w dniu uro­dzin. Maurycy.“ Kiedy tylko drzwi się zamknęły, rozpłynęłam się we łzach. Bronię się wzburzeniem, czarnymi myślami o przy­szłości, nienawiścią; a te kwiaty, to przypomnienie utraconych radości, raz na zawsze utraconych, czyni mnie zupełnie bezbron­ną.

Koło godziny pierwszej klucz obrócił się w zamku i poczułam w ustach ten okropny smak, smak strachu (ten sam co wtedy, gdy szłam do kliniki do umierającego ojca). Ta osoba bliska mi,

jak bym to była ja sama, jedyna racja mojego życia, moja radość

to teraz ten obcy człowiek, sędzia, wróg. Moje serce wali z przerażenia, kiedy otwiera drzwi. Podszedł do mnie bardzo szybko, uśmiechnął się biorąc mnie w ramiona:

Wszystkiego najlepszego, kochanie.

Łagodnie płakałam na jego ramieniu. Gładził mnie po wło­sach:

Nie płacz. Nie chcę, żebyś była nieszczęśliwa. Tak bardzo mi na tobie zależy.

Powiedziałeś mi, że nie kochasz mnie już od ośmiu lat.

Tak, ale przecież to odwołałem. Zależy mi na tobie.

Ale to już nie jest prawdziwa miłość?

Jest tyle rodzajów miłości.

Usiedliśmy, rozmawialiśmy. Mówiłam z nim tak jak z Izabelą albo z Marią Lambert: przyjaźnie, w zaufaniu, bez emocji, jak gdyby nie chodziło o naszą własną historię. Dyskutowaliśmy o jakimś problemie, bezstronnie, dobrowolnie, tak jak dyskutowa­liśmy dotąd o tylu innych. Znowu zdziwiłam się, że milczał przez osiem lat. Powtórzył:

Mówiłaś, że umrzesz z rozpaczy...

Ty mnie nakłoniłeś do takich deklaracji, myśl o niewier­ności zdawała się napawać cię takim lękiem...

Bo napawała mnie lękiem. To dlatego siedziałem cicho: żeby wszystko toczyło się nadal tak, jakbym cię nie zdradzał. To była magia... A także wstydziłem się, oczywiście...

Powiedziałam, że pragnę nade wszystko zrozumieć, dlaczego w tym roku przerwał to milczenie. Zgodził się, że to częściowo dla­tego, iż wymagają tego jego stosunki z Noellie, ale również — oznajmił — myśli, że mam prawo znać prawdę.

Ale nie powiedziałeś mi prawdy.

Ze wstydu, że cię okłamałem.

Otulał mnie tym ciemnym i ciepłym spojrzeniem, którym zdaje się otwierać przede mną głębię swego serca, jakby oddawał mi się cały, niewinny i czuły jak dawniej.

Twoim największym błędem — oznajmiłam mu — było to, że pozwoliłeś, abym, ufna, uśpiła swoją czujność. I oto znalazłam się w wieku czterdziestu czterech lat z pustymi rękami, bez zawodu, nie mając w życiu żadnego innego celu poza tobą. Gdy­byś osiem lat temu mnie uprzedził, ułożyłabym sobie niezależne życie i łatwiej pogodziłabym się z taką sytuacją.

Ależ, Moniko! — powiedział ze zdumioną miną. — Sie­dem lat temu nikt inny tylko ja nalegałem, żebyś objęła sekreta­riat w „Przeglądzie Medycznym“. Znałaś się na rzeczy i mogłaś z czasem dojść do dobrego stanowiska: nie chciałaś!

Prawie już zapomniałam o tej propozycji, tak bardzo wydawała mi się nieodpowiednia.

Spędzać cały dzień z dala od domu i dzieci, za tysiąc fran­ków miesięcznie. To mnie nie nęciło.

Tak właśnie mi wtedy odpowiedziałaś. Namawiałem cię usilnie.

Gdybyś podał mi prawdziwe powody, powiedział, że nie jestem już dla ciebie wszystkim i że też powinnam trzymać się trochę na dystans, zgodziłabym się na pracę.

W Mougins znowu proponowałem, żebyś podjęła pracę. A ty znowu odmówiłaś!

Wtedy wystarczała mi twoja miłość.

Nigdy nie jest za późno. Z łatwością znajdę ci jakieś zajęcie.

Myślisz, że to by mnie pocieszyło? Przed ośmiu laty nie wydawałoby mi się to takie niedorzeczne, miałabym ponadto więcej szans, by do czegoś dojść. Ale teraz...

Długo rozwodziliśmy się nad tym. Czuję, że gdyby zaoferował mi jakąś pracę, ulżyłoby to jego sumieniu. Nie mam wcale ochoty uspokajać jego sumienia.

Wróciłam do naszej rozmowy z 1 grudnia: czy naprawdę uważa mnie za władczą, natrętną egoistkę?

Nawet w gniewie nie wyssałeś sobie przecież tego z palca?

Zawahał się, uśmiechnął, wyjaśnił. Moimi wadami są niekiedy

moje zalety. Jestem uczynna, troskliwa, to cenne, ale czasami, gdy jest się w złym humorze, to męczy. Jestem tak wierna prze­szłości, że najdrobniejsze zapomnienie wydaje się zbrodnią, że człowiek czuje się winny, kiedy zmienia upodobania czy swoje zdanie. Niech będzie. Ale czy żywi do mnie jakieś urazy? Miał do mnie żal przed dziesięciu laty, wiem o tym dobrze, dość czę­sto kłóciliśmy się, ale to się dobrze skończyło, skoro zrobił to, czego pragnął, a z czasem przyznałam mu rację. A jeśli chodzi o nasze małżeństwo, czy uważa, że zmusiłam go do ożenku? Wcale nie, zdecydowaliśmy razem...

Zarzucałeś mi ostatnio, że nie interesuję się twoją pracą?

Trochę żałuję, że tak jest, to prawda, ale byłoby jeszcze

gorzej, gdybyś zmuszała się do tego zainteresowania jedynie po to, aby mi zrobić przyjemność.

Jego głos brzmiał tak zachęcająco, że ośmieliłam się zadać pytanie, które dręczy mnie najbardziej:

Masz do mnie żal z powodu Colette i Lucienne? Rozczaro­wują cię i uważasz, że jestem za to odpowiedzialna?

Jakim prawem miałbym być rozczarowany? I jakim pra­wem miałbym mieć o to do ciebie żal?

Więc dlaczego mówiłeś do mnie z taką nienawiścią?

Ach, sytuacja dla mnie też nie jest łatwa. Zły jestem na siebie i niezasłużenie obraca się to przeciw tobie.

Jednakże nie kochasz mnie tak jak dawniej, zależy ci jeszcze na mnie, owszem, ale to już nie jest taka miłość, jak wtedy, gdy mieliśmy po dwadzieścia lat.

Dla ciebie to też już nie taka sama miłość. Kiedy miałem dwadzieścia lat, kochałem ciebie i upajałem się miłością samą w sobie. Straciłem całą tę skłonność do egzaltacji, jaką wtedy prze­jawiałem: to właśnie się zmieniło.

Miło było rozmawiać z nim przyjaźnie jak za dawnych czasów. Trudności malały, problemy rozwiewały się jak dym, zdarzenia jakby nigdy nie miały miejsca, prawda i fałsz gubiły się w grze niewyraźnych niuansów. W gruncie rzeczy nic się nie stało. Uwierzę w końcu, że Noellie nie istnieje. Złudzenie, kuglarskie sztuczki. W rzeczywistości ta pogawędka nic a nic nie zmieniła. Nadaliśmy rzeczom inne nazwy, ale są nadal tym, czym były. Niczego się nie dowiedziałam. Przeszłość pozostaje równie nie­jasna. Przyszłość równie niepewna.

Wtorek, 15 grudnia

Wczoraj wieczorem chciałam podjąć popołudniową rozmowę, która mnie tak rozczarowała. Ale Maurycy pracował po kolacji, a kiedy skończył, chciał się położyć.

Dosyć już rozmawialiśmy po południu. Nie ma nic do dodania. Jutro rano muszę wcześnie wstać.

Właściwie niczego sobie nie powiedzieliśmy.

Przybrał zrezygnowaną minę:

Co mam ci jeszcze powiedzieć?

No cóż, jest jednak coś, co chciałabym wiedzieć: jak wyo­brażasz sobie naszą przyszłość?

Milczał. Przyparłam go do muru.

Nie chcę cię stracić! Nie chcę też zrezygnować z Noellie.

Co się tyczy reszty, tracę grunt pod nogami.

Zadowala ją takie twoje podwójne życie?

Nie mam innego wyjścia.

Tak jak ja. Kiedy pomyślę, że ośmieliłeś się powiedzieć mi w „Club 46“, że między nami nic się nie zmieniło!

Nie powiedziałem tego.

Tańczyliśmy i powiedziałeś mi: nic się nie zmieniło! A ja ci uwierzyłam!

To ty, Moniko, powiedziałaś mi: najważniejsze jest to, że między nami nic się nie zmieniło. Nie zaprzeczyłem, milczałem. Nie sposób było właśnie w tamtej chwili analizować spraw^*,* dogłębnie.

Powiedziałeś tak. Doskonale sobie przypominam.

Po prostu dużo wypiłaś, a potem wyobraziłaś sobie Bóg wie co!

Dałam temu spokój. Czy to ma jakieś znaczenie? Ważne jest to, że nie chce zrezygnować z Noellie. Wiem o tym i nie mogę w to uwierzyć. Oświadczyłam mu nagle, że postanowiłam nie je­chać na narty. Dobrze to przemyślałam i zadowolona jestem z podjęcia takiej decyzji. Kiedyś tak bardzo lubiłam być z nim w górach. Zobaczyć znów góry w tej sytuacji byłoby męką. Nie do zniesienia byłaby dla mnie świadomość, że jadę tam z nim pier­wsza i wyjeżdżam pokonana, wypędzona przez inną, której ustę­puję miejsca. Równie wstrętne byłoby dla mnie przyjechać po Noellie wiedząc, że Maurycy tęskni za nią, że porównuje jej i moją sylwetkę, mój smutek i jej śmiech. Popełniałabym jedną niezręczność za drugą i Maurycy miałby jeszcze większą ochotę całkowicie pozbyć się mnie.

Spędź z nią te dziesięć dni, które jej obiecałeś, i wracaj

powiedziałam mu.

Po raz pierwszy w tej sprawie biorę inicjatywę w swoje ręce i Maurycy wydał się bardzo zbity z tropu.

Ależ, Moniko, mam ochotę zabrać cię ze sobą. Spędziliśmy takie piękne dni na śniegu!

No właśnie.

Nie będziesz w tym roku jeździć na nartach?

Wiesz, w obecnej sytuacji przyjemność jazdy na nartach niewiele znaczy.

Przemawiał mi do rozsądku, nalegał, wyglądał na zmartwio­nego. Do mojego codziennego smutku przyzwyczaił się, ale poz­bawić mnie jazdy na nartach — to budzi w nim wyrzuty sumienia. (Jestem niesprawiedliwa. On się nie przyzwyczaja, na milę czuje się, że ma nieczyste sumienie, bierze środki nasenne, żebv zasnąć, i wygląda jak z krzyża zdjęty. Nie wzruszam się tym, a nawet raczej miałabym do niego o to żal. Jeśli torturuje mnie z całą świadomością, a jednocześnie torturuje samego sie­bie, widocznie zależy mu wyłącznie na Noellie.) Długo dyskuto­waliśmy. Nie ustąpiłam. W końcu wyglądał na tak wyczerpanego

ściągnięte rysy twarzy, podkrążone oczy — że posłałam go do łóżka, aby się położył. Pogrążył się we śnie jak w spokojnej przystani.

Środa, 16 grudnia

Patrzę, jak krople wody spływają po szybie, w którą niedawno zacinał deszcz. Nie spadają pionowo. Przypominają żyjątka, które dla jakichś tajemniczych powodów zbaczają na prawo, na lewo, przeciskają się między innymi nieruchomymi kroplami, zatrzy­mując się i ruszając w dalszą drogę, jak gdyby czegoś szukały. Wydaje mi się, że nie mam już nic do zrobienia. A zawsze wynaj­dywałam sobie zajęcia. Teraz robienie na drutach, gotowanie, czytanie, słuchanie muzyki, wszystko wydaje mi się bez sensu. Miłość do Maurycego przydawała znaczenia każdej chwili mo­jego życia. Teraz to życie jest jałowe. Wszystko jest pozbawione sensu, puste: przedmioty, chwile. I ja.

Zapytałam wtedy Marię Lambert, czy uważa mnie za osobę inteligentną. Utkwiła we mnie swe jasne spojrzenie.

Jest pani inteligentna...

Powiedziałam:

Jest tylko jakieś „ale“...

Inteligencja zanika, kiedy się jej w sobie nie podtrzymuje. Powinna pani pozwolić mężowi, aby poszukał dla pani pracy.

Taka praca, jaką zdolna jestem wykonywać, nic mi nie da.

To nie jest wcale takie pewne.

Dziś rano doznałam olśnienia: to wszystko moja wina. Najpo­ważniejszy błąd, jaki popełniłam, to to, że nie rozumiałam prze­mijania czasu. Czas mijał, a ja trwałam w swej postawie idealnej żony idealnego męża. Zamiast ożywić nasze życie seksualne, fas­cynowałam się wspomnieniami naszych dawnych nocy. Wyobra­żałam sobie, że zachowałam twarz i figurę trzydziestolatki, za­miast dbać o siebie, uprawiać gimnastykę, odwiedzać salon pięk­ności. Pozwoliłam zanikać swojej inteligencji; nie kształciłam już umysłu, myślałam sobie: później, kiedy dziewczynki dorosną i nas opuszczą. (Być może śmierć mojego ojca wpłynęła na to zaniedbanie się. Coś się urwało. Począwszy od tamtej chwili czas dla mnie stanął.) Tak, młoda studentka, którą poślubił Maurycy, która pasjonowała się wydarzeniami, poglądami, książkami, była zupełnie inna od dzisiejszej kobiety, której świat zamyka się w czterech ścianach. To prawda, że skłonna byłam zamknąć w nich Maurycego. Sądziłam, że ognisko domowe starczy mu za wszyst­ko, sądziłam, że mam go całego dla siebie. Ogólnie rzecz biorąc uważałam, że wszystko jest już uzgodnione, ustalone: musiało go to drażnić, jego, który zmienia się i poddaje różne rzeczy w wątpliwość. Rozdrażnienie, tego się nie wybacza. Nie powinnam była również upierać się przy naszym zobowiązaniu wierności. Gdybym zwróciła Maurycemu jego wolność — i być może czy­niła użytek z mojej — Noellie nie skorzystałaby z uroku potaje­mnego związku. Od razu stawiłabym jej czoło. Czy jeszcze nie jest za późno? Powiedziałam Marii Lambert, że muszę rozmówić się na ten temat z Maurycym i podjąć odpowiednie kroki. Zaczę­łam już znowu trochę czytać, słuchać płyt. Trzeba zdobyć się na poważniejszy wysiłek. Muszę stracić kilka kilogramów, lepiej się ubierać. Swobodniej rozmawiać z Maurycym, nie dopuszczać do milczenia. Maria Lambert słuchała mnie z entuzjazmem. Chcia­łaby wiedzieć, kto, Maurycy czy ja, był odpowiedzialny za moją pierwszą ciążę. Oboje. No cóż, ja o tyle, że za bardzo zaufałam kalendarzykowi, ale to nie moja wina, jeśli mnie zawiódł. Czy nalegałam, aby utrzymać ciążę? Nie. Aby pozbyć się jej? Nie. Decyzja zapadła sama przez się. Maria wydawała się sceptyczna. Przekonana jest, że Maurycy żywi wobec mnie poważną urazę. Przeciwstawiłam jej argument Izabeli: początkowy okres naszego małżeństwa nie byłby tak szczęśliwy, gdyby on tego związku nie

pragnął. Uważam, że jej odpowiedź jest bardzo skomplikowana: abv nie przyznać się do swojego rozgoryczenia Maurycy postawił na miłość, gwałtownie pragnął szczęścia, kiedy zaś namiętność przygasła, obudziła się stłumiona uraza. Sama czuje, że jej tłu­maczenie jest mało przekonywające. Jego dawne urazy nie odży­łyby aż z taką mocą, by oddalić go ode mnie, gdyby jednocześnie nie wezbrały w nim nowe żale. Zapewniłam ją, że nie ma takowych.

Prawdę mówiąc Maria Lambert trochę mnie irytuje. Oni wszyscy mnie denerwują, ponieważ mają takie miny, jakby wie­dzieli o rzeczach, o których ja nie wiem. Albo Maurycy czy też Noellie rozpowszechniają własną wersję wydarzeń, albo oni znają z doświadczenia takie historie i przykładają do mnie swoje sche­maty. Może widzą mnie z zewnątrz taką, jakiej mnie samej nie udaje się dojrzeć, i dzięki temu sytuacja staje się dla nich jasna. Oszczędzają mnie i wyczuwam niepewność, kiedy z nimi rozma­wiam. Maria Lambert pochwala mnie za to, że zrezygnowałam z wyjazdu w góry, uniknę bowiem nowych cierpień; nie sądzi jed­nak, aby nastawienie Maurycego zmieniło się z tego powodu.

Powiedziałam Maurycemu, że rozumiem swoje błędy. Pow­strzymał mnie jednym z tych znużonych gestów, do których zaczynam się przyzwyczajać.

Nie masz sobie nic do zarzucenia. Nie wracajmy wciąż do przeszłości!

A co mi pozostało innego?

Ta przygniatająca cisza.

Nie mam nic poza swoją przeszłością. Ale nie jest już ona powodem ani do szczęścia, ani do dumy: to zagadka budząca lęk. Chciałabym wyrwać jej prawdę. Ale czy można ufać swej pamię­ci? Wiele zapomniałam i zdaje się, że czasem nawet zniekształci­łam fakty. (Kto powiedział: „Nic się nie zmieniło?“ Maurycy czy ja? Może dlatego, że chciałam w to wierzyć...) To trochę przez niechęć zaprzeczyłam Marii Lambert. Nie jeden raz wyczułam u Maurycego urazę. W dniu moich urodzin wyparł się tego. Ale są słowa, akcenty, które jeszcze we mnie nie przebrzmiały; nie chciałam przywiązywać do nich wagi, a jednak pamiętam je. To całkiem jasne, że kiedy Colette zdecydowała się na to „idioty­czne“ małżeństwo, Maurycy, irytując się na nią, pośrednio mnie krytykował. Czynił mnie odpowiedzialną za jej sentymentalizm, potrzebę poczucia bezpieczeństwa, nieśmiałość, bierność. Ale

zwłaszcza wyjazd Lucienne był dla niego ciosem. „Lucienne wyjechała, aby się od ciebie uwolnić.“ Wiem, że tak myśli. W jakim stopniu to jest prawdą? Czy przy innej matce, nie tak nie­spokojnej, nie tak wciąż obecnej jak ja — Lucienne łatwiej znosi­łaby życie rodzinne? A przecież w zeszłym roku wydawało mi się, że wszystko między nami lepiej się układa, że jest mniej roz­drażniona. Czy dlatego, że zamierzała wyjechać? Sama nie wiem. Jeśli nie powiodło mi się wychowanie moich córek, całe moje życie jest porażką. Nie mogę w to uwierzyć. Ale gdy tylko rodzi się we mnie cień wątpliwości, dostaję obłędu.

'Czy to z litości Maurycy jest nadal ze mną? W takim razie powinnam powiedzieć mu, by odszedł z domu. Nie mam odwagi. Jeśli zostanie, może Noéllie się zniechęci, przerzuci się na Vallina lub na kogoś innego. Albo on uświadomi sobie na nowo, czym byliśmy dla siebie.

Wyczerpuje mnie to, że Maurycy jest na przemian w miłym i w ponurym nastroju. Nigdy nie wiem, kto otwiera drzwi. Jakby wstrętne mu było to, że sprawił mi ból, ale bał się jednocześnie, że dał mi zbyt wiele nadziei. Czy powinnam popaść w rozpacz? Wówczas zupełnie zapomniałby, kim byłam i dlaczego mnie kochał.

Czwartek 17

Małgorzata znowu zwiała i nie udaje się jej odnaleźć. Uciekła z dziewczyną, która jest zwykłą złodziejką. Będzie się prostytuo­wać, kraść. To przykre. Ale mnie nie jest przykro. Nic mnie już nie wzrusza.

Piątek 18

Znowu widziałam ich wczoraj wieczorem. Krążyłam wokół lokalu „Rok 2000“, w którym często bywają. Wysiedli z kabrio­letu Noellie, wziął ją pod rękę, śmieli się. W domu nawet wtedy, kiedy stara się być miły, zawsze jest ponury, a jego uśmiechy są wymuszone. „Sytuacja nie jest prosta...“ Przy mnie ani na moment o tym nie zapomina. Przy niej, owszem. Odprężony, beztroski, śmiał się. Miałam ochotę zrobić jej coś złego. Wiem,

i ÜÜM W\

że to takie babskie i niesprawiedliwe, cóż mi ona winna, ale tak już jest.

Ludzie są tchórzliwi. Poprosiłam Dianę, by umożliwiła mi spotkanie ze swoją przyjaciółką, której pani Vallin mówiła o Noellie. Wyglądała na zażenowaną. Przyjaciółka nie jest taka pewna winy Noellie. Vallin sypia z młodą, bardzo znaną adwo- katką. Pani Vallin nie wyjawiła jej nazwiska. Można przypu­szczać, że to Noellie, która kilkakrotnie broniła interesów ich firmy. Ale być może chodzi o inną kobietę... Kiedy rozmawia­łyśmy poprzednio, Diana nie miała żadnych wątpliwości. Teraz albo jej przyjaciółka przestraszyła się, że wynikną z tego nieprzy­jemne historie, albo Diana boi się, że narozrabiam. Przysięgła mi, że nie; pragnie jedynie mi pomóc. Bez wątpienia. Ale oni wszyscy mają własne koncepcje co do tego, jak mi najlepiej pomóc.

Niedziela 20

Za każdym razem, gdy widzę się z Colette, zasypuję ją pyta­niami. Wczoraj z tego powodu miała aż łzy w oczach.

Ja nigdy nie uważałam, że jesteś dla nas zbyt opiekuńcza, podobało mi się, że ktoś się o mnie troszczy... Co Lucienne myś­lała o tobie w zeszłym roku? Nie byłyśmy ze sobą zbyt blisko, ona mnie też surowo osądza. Uważała, że jesteśmy obie bardzo sentymentalne, odgrywała twardą. Zresztą, jakie to ma znaczenie, co ona myślała? To nie jest wyrocznia.

Oczywiście Colette nigdy nie czuła się zdominowana, skoro spontanicznie dostosowywała się do moich życzeń. I z pewnością nie żałuje, że jest tym, czym jest. Zapytałam ją, czy się nie nudzi. (Jean-Pierre to poczciwy chłopak, ale niezbyt zabawny.) Nie, jest raczej przeciążona zajęciami. Prowadzić dom to nie takie proste, jak sądziła. Nie ma już czasu na czytanie książek czy słuchanie muzyki. „Postaraj się wygospodarować sobie trochę czasu, ina­czej człowiek w końcu głupieje" — powiedziałam jej i dodałam, że przemawia przeze mnie doświadczenie. Zaśmiała się: jeśli ja jestem głupia, to ona też chce taką być. Kocha mnie czule, przy­najmniej tego nikt mnie nie pozbawi. Ale czy przytłoczyłam ją

swoją osobowością? Z pewnością widziałam dla niej całkiem inne życie, bardziej aktywne, bogatsze. Moje u boku Maurycego, kiedy byłam w jej wieku, było dużo ciekawsze. Czy zmarniała żyjąc w moim cieniu?

Jak bardzo chciałabym spojrzeć na siebie cudzymi oczami! Pokazałam trzy listy pewnej przyjaciółce Colette, która para się trochę grafologią. Zainteresowało ją zwłaszcza pismo Maurycego.

O mnie powiedziała wiele dobrego; dużo mniej dobrego o Noel- lie. Ale w tym było dużo fałszu, ponieważ z pewnością zrozu­miała, czego spodziewam się po tej konsultacji.

Niedziela wieczorem

Byłam bardzo mile zaskoczona, kiedy Maurycy powiedział przed chwilą: „Oczywiście Wigilię spędzimy razem.“ Myślę, że to rekompensata za ten zimowy wyjazd na narty, z którego zre­zygnowałam. Mniejsza o powód. Postanowiłam nie stronić od przyjemności.

kS JUfe, g % «¡¡% #

n f i flłk^Kf

t a ^ ^

0i4s4 •II iflmjUifi

27 grudnia — niedziela

To raczej przyjemność stroniła ode mnie. Mam nadzieję, że Maurycy tego nie spostrzegł. Zarezerwował stolik w „Club 46“. Wystawna kolacja, wspaniałe atrakcje. Pieniądze i starania Mau­rycego, aby być miłym, poszły na marne. Miałam na sobie ładną nową sukienkę, uśmiechałam się, ale dręczył mnie nieznośny nie­pokój. Wszystkie te pary... Kobiety dobrze ubrane, wystrojone, uczesane, umalowane, śmiały się ukazując swoje zęby leczone u wspaniałych dentystów. Mężczyźni zapalali im papierosa, nale­wali szampana, wymieniali spojrzenia i czułe słówka. W poprzed­nich latach więź łącząca każdą kobietę z jej partnerem, każdego mężyczyznę z jego partnerką, wydawała mi się namacalna. Wie­rzyłam w małżeństwa, ponieważ wierzyłam w nasze. Teraz wi­działam osoby znajdujące się przypadkowo jedna naprzeciw dru­giej. Od czasu do czasu odżywało dawne złudzenie, wydawało mi się, że Maurycy jest ze mną nierozerwalnie złączony, tak jak Colette jest moją córką. To związek, o którym można zapomnieć, który można skalać, ale którego nie sposób unicestwić. Poza tym

fiJfl

nie płynęły już od niego do mnie żadne fluidy, nic do mnie już nie czul: byliśmy parą obcych ludzi. Miałam ochotę krzyczeć: wszystko jest fałszywe, to komedia, parodia; pić razem szampana to jeszcze nie żadna więź duchowa. Po powrocie do domu Mau­rycy mnie pocałował:

To był udany wieczór, prawda?

Wyglądał na zadowolonego i odprężonego. Powiedziałam „tak, oczywiście“. Sylwestra spędzimy u Izabeli.

1 stycznia

Nie powinnam cieszyć się, że Maurycy jest w dobrym humo­rze: prawdziwy powód to to, że niedługo wyjeżdża z Noellie na dziesięć dni. Ale jeśli za cenę poświęcenia widzę go znów czułym

i wesołym, podczas gdy tak często bywa naburmuszony albo zrzędzący, to zyskuję na tym. Znowu byliśmy parą, kiedy zjawi­liśmy się u Izabeli. Otaczały nas małżeństwa bardziej lub mniej dobrane, mające za sobą różne kryzysy, ale jednak zgodne. Iza­bela i Karol, Couturierowie, Colette i Jean-Pierre i inni. Były świetne płyty jazzowe, pozwoliłam sobie na trochę alkoholu i po raz pierwszy od... od jak dawna? — poczułam się wesoła. Weso­łość: przejrzystość powietrza, płynność czasu, łatwość w oddy­chaniu; nie pragnęłam niczego więcej. Nie wiem, jak to się stało, że zaczęłam mówić o salinach projektu Ledoux i opisywać je szczegółowo. Słuchali, zadawali mi pytania, ale nagle przyszło mi coś do głowy: czy nie sprawiam czasem wrażenia, że naśladuję Noellie, że chcę błyszczeć w towarzystwie jak ona, i czy Maurycy nie uważa mnie raz jeszcze za śmieszną? Wydawał się trochę zirytowany. Wzięłam Izabelę na stronę:

Za dużo mówiłam? Wygłupiłam się?

Ależ skąd — zaprotestowała — to, co opowiadałaś, było bardzo ciekawe!

Widząc mój niepokój, zrobiło jej się przykro. Czy dlatego, że niepotrzebnie się niepokoiłam, czy dlatego, że słusznie? Później zapytałam Maurycego, dlaczego wyglądał na rozdrażnionego:

Ależ nie byłem wcale rozdrażniony!

Mówisz to tak, jakbyś był.

Ależ skąd.

Może rozdrażniło go moje pytanie. Nie wiem już sama. Odtąd

zawsze i wszędzie za moimi słowami i czynami kryje się coś istot­nego, co mi umyka.

2 stycznia

Wczoraj wieczorem jedliśmy kolację u Colette. Biedactwo, zadała sobie wiele trudu, a nic jej się nie udało. Patrzyłam na nią oczami Maurycego. Jej mieszkanie jest za mało przytulne, to pewne. Nawet w tym, co dotyczy ubioru, umeblowania domu, Colette nie wykazuje prawie żadnej inicjatywy. Jean-Pierre jest bardzo miły, uwielbia ją, to poczciwości chłopak. Ale nie wia­domo, o czym | nim rozmawiać. Nigdzie nie chodzą, mają nie­wielu przyjaciół. Bezbarwne, jałowe życie. Znów zaczęłam zasta­nawiać się z przerażeniem: czy to moja wina, że piętnastoletnia, błyskotliwa licealistka stała się z czasem tą młodą, zgaszoną kobietą? Taka metamorfoza często się zdarza, widziałam wiele podobnych przypadków, ale może za każdym razem była to wina rodziców. Przez cały wieczór Maurycy był bardzo wesoły, bardzo przyjazny i po wyjściu nie robił komentarzy. Przypuszczam, że mimo to myślał swoje.

Wydawało mi się dziwne, że Maurycy spędza cały wczorajszy dzień w domu, a wieczór ze mną u Colette. Naszło mnie podej­rzenie i przed chwilą zatelefonowałam do Noellie; gdyby przyjęła telefon, odłożyłabym słuchawkę. Trafiłam na sekretarkę:

Pani Guerard wróci do Paryża dopiero jutro.

Czy muszę być wciąż taka naiwna! Noellie wyjechała, a mnie przypadła rola zapchajdziury. Dusi mnie wściekłość. Mam ocho­tę wypędzić Maurycego z domu, skończyć z tym raz na zawsze.

Zaatakowałam go gwałtownie. Odpowiedział, że Noellie wyje­chała, ponieważ on zdecydował, że święta spędzi ze mną.

Ależ skąd! Teraz już sobie przypominam: ona zawsze spę­dza święta ze swoją córką, u męża.

Zamierzała pojechać tam tylko na cztery dni.

Patrzył na mnie z tą szczerą miną, która go tak niewiele kosztuje.

W każdym razie ułożyliście to sobie oboje!

Oczywiście mówiłem jej o tym — wzruszył ramionami. —

Widocznie kobiety są zadowolone tylko wtedy, kiedy to, co im się ofiaruje, zostało gwałtem wyrwane tej drugiej. Liczy się nie rzecz sama w sobie, lecz odniesione zwycięstwo.

Zdecydowali o tym wspólnie. I to prawda, że psuje mi to całą przyjemność, jaką sprawiły mi te dni. Gdyby ona się bardzo postawiła, on z pewnością uległby jej. A więc zależę od niej, od jej kaprysów, od jej wielkoduszności lub małostkowości: w rze­czywistości od jej interesów. Jutro wieczorem wyjeżdżają do Courchevel. Zastanawiam się, czy moja decyzja nie była chy­biona. Maurycy bierze tylko piętnaście dni urlopu zamiast trzech tygodni (co jest poświęceniem, jak to zauważył, biorąc pod uwagę jego zamiłowanie do narciarstwa). Spędzi zatem z Noëllie pięć dni dłużej, niż myślał. A ja tracę dziesięć dni sam na sam z nim. Ona będzie miała dość czasu, by go zbałamucić. Po powro­cie Maurycy powie mi, że między nami wszystko skończone. Pogrążyłam się ostatecznie. Mówię to sobie, będąc w stanie pew­nej apatii. Czuję, że tak czy siak stoję na straconej pozycji. Oszczędza mnie, może boi się, żebym nie skończyła ze sobą — co nie wchodzi w grę, nie chcę umierać — ale jego przywiązanie do Noëllie nie słabnie.

15 stycznia

Powinnam otworzyć puszkę konserw. Albo napuścić sobie wody do wanny. Ale wówczas nadal pozostawałabym ze swoimi myślami. Kiedy piszę, jestem zajęta, pozwala mi to oderwać się od nich. Ile godzin już nie jadłam? Ile dni się nie myłam? Dałam urlop pani Dormoy, która przychodzi sprzątać, zamknęłam się jak w klasztorze, dwa razy ktoś dzwonił do drzwi, często dzwonił telefon, ale ja nie odpowiadam, podnoszę słuchawkę tylko o ósmej wieczorem, kiedy telefonuje Maurycy. Dzwoni codziennie, punktualnie, pyta zaniepokojonym głosem:

Co dzisiaj robiłaś?

Odpowiadam, że widziałam się z Izabelą, z Dianą lub z Colette, że byłam na koncercie, w kinie.

A co będziesz robić dziś wieczór?

Mówię, że mam zamiar odwiedzić Dianę lub Izabelę, że pójdę do teatru. Dopytuje się usilnie:

Dobrze się czujesz? Dobrze sypiasz?

Uspokajam go i pytam o warunki narciarskie: śnieg jest nie- nadzwyczajny, pogoda też taka sobie. Mówi jakimś ponurym gło­sem, jakby wypełniał w Courchevel ciężkie i nużące obowiązki. A wiem, że kiedy tylko odłoży słuchawkę, wchodzi ze śmiechem do baru, gdzie czeka na niego Noellie, i piją drinka komentując z ożywieniem wszystkie wydarzenia dnia.

Takiego właśnie wyboru dokonałam, czyż nie?

Postanowiłam zaszyć się w moim grobowcu; nie odróżniam już dnia od nocy. Kiedy czuję się zbyt źle, kiedy staje się to nie do zniesienia, piję alkohol, biorę środki uspokajające lub nasenne. Kiedy samopoczucie trochę się poprawi, zażywam środki pobu­dzające i zabieram się ochoczo do czytania kryminału; zaopatrzy­łam się w nie na zapas. Kiedy zaczyna dokuczać mi cisza, otwieram radio i z odległej planety docierają do mnie ledwo zro­zumiałe głosy: ten świat ma swój czas, swoje godziny, swoje prawa, język, kłopoty i rozrywki, które są mi całkowicie obce. Do jakiego stopnia można się zaniedbać, kiedy jest się zupełnie samym, uwięzionym! Pokój cuchnie tytoniem i alkoholem, wszę­dzie porozsypywany jest popiół, jestem brudna, pościel jest brudna, niebo jest brudne za brudnymi szybami, ten brud jest skorupą, która mnie chroni, nigdy już z niej nie wyjdę. Łatwo byłoby posunąć się jeszcze dalej w nicość, aż do punktu, skąd się nie wraca. Mam co trzeba w szufladzie. Ale nie chcę, nie chcę. Czterdzieści cztery lata, to za wcześnie, by umierać, to niespra­wiedliwe! Nie mogę już żyć. Nie chcę umrzeć.

Przez dwa tygodnie nic nie napisałam w tym zeszycie, ponie­waż przeczytałam go od początku. I przekonałam się, że słowa nic nie wyrażają. Wściekłość, koszmary, przerażenie wymykają się słowom. Przelewam myśli na papier, kiedy nabiorę sił w przypływie rozpaczy lub nadziei. Ale przegrana, stan ogłupienia, rozkład moralny, nie znalazły odbicia ha tych stronach. A poza tym one tylko kłamią, tak bardzo się mylą! Jakże mną manipulo­wano! Powoli, powoli Maurycy doprowadził mnie do tego, bym mu oznajmiła: „Wybieraj!“, po to, by mi odpowiedzieć: „Nie zrezygnuję z Noellie...“ Och, nie zacznę na nowo komentować tej historii. Nie ma w tym dzienniku nawet linijki, która nie wyma­gałaby poprawki lub sprostowania. Na przykład, jeśli zaczęłam prowadzić ten pamiętnik w Arc-et-Senans, to nie z powodu odnalezionej nagle młodości, ale po to, by oddalić pewną ukrytą obawę. Ukrytą na dnie ciszy i upału tego niepokojącego popołud-

f % v*HnnHnwNH rf % MWn

i1* >

03* V* łjk* 4 * Ku i $ !XwV**» *3 f

K JT r1» lii»

ra s-j . i1v 11 <%•

m. i £ ' i JTŁ

' fiWffif *§

I 2**1 T |

!*2*% mV* ||H §«>4 i

.«WaS i ?v

i SIll *• r

83

nia. a związaną z ponurym nastrojem Maurycego i z jego wyjaz­dem. Tak, na wszystkich tych stronicach wierzyłam w to, co piszę, a jednocześnie myślałam coś wręcz przeciwnego i teraz czytając je na nowo, czuję się zupełnie zagubiona. Są zdania, przy których czerwienię się ze wstydu... „Zawsze chciałam znać prawdę i jeśli mi się to udało, to dlatego, że tego chciałam.“ Czy można do tego stopnia pomylić się co do swojego życia? Czy wszyscy są równie ślepi, czy też to ja jestem najgłupszą z głu­pich? Nie tylko głupią. Okłamywałam siebie. Jak ja siebie okła­mywałam! Wmawiałam sobie, że Noellie się nie liczy, że Mau­rycy woli mnie, a doskonale wiedziałam, że to nieprawda. Sięg­nęłam znów po pióro nie po to, by cofnąć się w przesżłość, ale dlatego, że we mnie, wokół mnie była tak straszliwa pustka. Musiałam zrobić jakiś gest, aby upewnić się, że jeszcze żyję.

Czasami siadam przy tym oknie, z którego widziałam pewnego sobotniego ranka, jak Maurycy odjeżdżał; od tamtej pory minęła już cała wieczność. Myślałam sobie: „On nie wróci.“ Ale nie byłam tego pewna. Czułam intuicyjnie, co miało zdarzyć się później, i co istotnie się zdarzyło. On nie wrócił. To nie był już on; a pewnego dnia zabraknie u mego boku nawet jego pozornej postaci. Samochód stoi zaparkowany przy chodniku, zostawił go. Ten wóz oznaczał zawsze obecność Maurycego i jego widok sprawiał, że robiło mi się ciepło na sercu. Teraz przypomina tylko o jego nieobecności. Maurycy wyjechał. Wyjedzie na zaw­sze. Nie będę mogła żyć bez niego. Ale nie chcę się zabijać. A zatem?

Dlaczego? Znalazłam się w matni, walę głową o mur. Przecież nie kochałam przez dwadzieścia lat łajdaka! Nie jestem, nie wie­dząc o tym, idiotką czy też jędzą! Miłość między nami była czymś realnym, solidnym: równie niezniszczalnym jak prawda. Tylko że czas upływał, a ja o tym nie wiedziałam. Rzeka czasu, erozje spowodowane wodami rzek: no i nastąpiła erozja jego miłości drążonej wodami czasu. Ale wobec tego dlaczego ostała się moja miłość?

Wyjęłam z szafy pudełka, w których przechowujemy nasze stare listy. Wszystkie zdania Maurycego, które znam na pamięć, pochodzą sprzed co najmniej dziesięciu lat. Podobnie jest ze wspomnieniami. Należy zatem sądzić, że namiętna miłość mię-

dzy nami, przynajmniej jego miłość do mnie — trwała tylko dziesięć lat, a wspomnienie o niej wywierało wpływ na nasze sto­sunki przez dziesięć następnych lat, nadając sprawom wydźwięk, jakiego tak naprawdę nie miały. Jednak przez te ostatnie lata Maurycy posyłał mi takie same uśmiechy, takie same spojrzenia. (Och, gdybym tylko odnalazła te spojrzenia i uśmiechy!) Listy świeższej daty są zabawne i czułe, ale przeznaczone niemal w równym stopniu dla dziewczynek, co i dla mnie. Od czasu do czasu prawdziwie serdeczne zdanie kontrastuje ze zwykłym to­nem listu, ale zdania te pełne są jakiejś sztuczności. Kiedy chcia­łam przeczytać swoje listy, oczy zaszły mi łzami.

Przeczytałam je na nowo i pozostało mi jakieś niemiłe uczucie. Z początku dostrojone są do listów Maurycego, gorących i rados­nych. Później wpadają w jakiś dziwny ton narzekań, prawie oska­rżeń. Ze zbytnią egzaltacją stwierdzam w nich, że kochamy się jak pierwszego dnia, domagam się, by mnie o tym zapewniał, zadaję pytania, które same podsuwają odpowiedzi. Jak mogłam się zadowolić tymi odpowiedziami wiedząc, że mu je niemal na­rzuciłam? Ale nie zdawałam sobie z tego sprawy, zapomniałam. Zapomniałam o wielu sprawach. Co to był za list, jaki wysłał do mnie, a ja — jak mu donoszę w moim — spaliłam go po naszej rozmowie telefonicznej? Niejasno przypominam sobie: byłam z dziećmi w Mougins, on kończył przygotowywać się do egzaminu, zarzuciłam mu, że za mało do mnie pisze, odpowiedział mi ostro w liście. Bardzo ostro. Zbulwersowana skoczyłam do telefonu. Przepraszał, błagał, bym spaliła jego list. Czy są jeszcze inne epi­zody, które zatarły mi się w pamięci? Wyobrażałam sobie, że zawsze byłam uczciwa. To straszne, kiedy pomyślę, że moja własna historia jest już za mną tylko ciemnością.

>,f■JITP >W»~f §\ A

Mii % > i $ ***

* ■ wW % • jsA' £

* Wf 1%Łi 1 i IIYJH|

t - I'? i&fNKł

iw 1T #£ > 4 tiH 4

Nn|M ¿4*

Dwa dni później

Biedna Colette! Zatelefonowałam do niej dwa razy i rozmawia­łam wesołym głosem, aby się nie niepokoiła. Była jednak zdzi­wiona, że nie przyszłam jej odwiedzić i że nie proszę, aby do mnie wpadła. Teraz zjawiła się u mnie. Naciskała dzwonek i waliła do drzwi gwałtownie, póki jej nie otworzyłam. Miała tak

\W \ \

85

V V

;T

osłupiałą minę, że ujrzałam się w jej oczach. Zobaczyłam miesz­kanie i również osłupiałam. Zmusiła mnie, bym zrobiła toaletę, spakowała walizkę i zamieszkała na jakiś czas u niej. Kobieta przyjdzie tu posprzątać i doprowadzi wszystko do porządku. Kiedy tylko Jean-Pierre wyjechał, uczepiłam się Colette i zasy­puję ją pytaniami. Czy często kłóciliśmy się, jej ojciec i ja? W pewnym okresie tak i to ją właśnie przeraziło, ponieważ do tej chwili żyliśmy zgodnie. Ale później nigdy nie dochodziło do scen, przynajmniej w jej obecności.

Jednak nie było już tak, jak dawniej?

Mówi, że była za młoda, żeby zdawać sobie z tego sprawę. Nie pomaga mi. Mogłaby dać mi klucz do tej historii, gdyby zdobyła się na wysiłek. Wydaje mi się, że wyczuwam w jej głosie jakąś niepewność, jakby i ona miała ukryte myśli. Jakie? Czy aż tak bardzo zbrzydłam? W tej chwili rzeczywiście jestem brzydka: wychudła, zniszczone włosy, popsuta cera. Ale przed ośmiu laty? Nie ośmielam się zapytać jej o to. A może jestem głupia? Albo w każdym razie nie dość błyskotliwa dla Maurycego? To okropne pytania, kiedy nie jest się przyzwyczajonym do zadawania pytań na temat własnej osoby.

19 stycznia

Czy można w to uwierzyć? Czyżby miała mnie spotkać nagro­da za to, że zdobyłam się na pozostawienie Maurycemu swo­body, że nie uczepiłam się go? Po raz pierwszy od tygodni nie miałam tej nocy koszmarów, spałam spokojnie i przestało ściskać mnie w gardle. Nadzieja. Jeszcze krucha, ale jest. Poszłam do fryzjera, do salonu piękności; kiedy Maurycy przestąpił próg, byłam ładnie ubrana, dom wypucowany, kupiłam nawet kwiaty.

A jednak jego pierwsze słowa brzmiały:

Jak ty wyglądasz!

To prawda, że schudłam cztery kilo. Kazałam Colette przy­siąc, że nie powie mu, w jakim zastała mnie stanie, ale jestem niemal pewna, że się wygadała. No cóż! Może i dobrze zrobiła. Maurycy wziął mnie w ramiona.

Moje biedactwo!

Ależ wszystko w porządku — odparłam. (Zażyłam wcześ­niej librium, chciałam być odprężona.) I ku mojemu zaskoczeniu to w jego oczach zobaczyłam łzy.

86

Postąpiłem jak łajdak!

Kochać inną kobietę to nie łajdactwo. Nie możesz nic na to poradzić.

Wzruszył ramionami.

Czy ja ją kocham?

Od dwóch dni karmię się tym zdaniem. Dwa tygodnie spędzili razem na rozrywkach, w otoczeniu pięknych gór, a on wraca i mówi: „Czy ja ją kocham?“ Nie ośmieliłabym się rozgrywać tej partii z zimną krwią, ale moja rozpacz na coś się przydała. W czasie tego długiego sam na sam jego namiętność zaczęła przyga­sać. Powtórzył: „Nie chciałem tego! Nie chciałem cię unieszczęś- liwiać.“ Ten frazes niewiele mnie wzrusza.

Gdyby miał tylko odruch litości, nie odzyskałabym nadziei. Ale on zapytał na głos w mojej obecności: „Czy ja ją kocham?“ I pomyślałam, że może jego uczucia zaczynają wygasać, może odejdzie od niej i wróci do mnie.

23 stycznia

Spędził wszystkie wieczory w domu. Kupił nowe płyty i słu­chaliśmy ich. Przyrzekł mi, że pod koniec lutego odbędziemy krótką podróż na Południe.

Ludzie chętniej sympatyzują z nieszczęściem niż ze szczęś­ciem. Oznajmiłam Marii Lambert, że w Courchevel Noëllie zde­maskowała się i że Maurycy z pewnością wraca do mnie defini­tywnie. Powiedziała do mnie półgębkiem:

Jeśli definitywnie, tym lepiej.

W końcu nie dała mi żadnej dobrej rady. Jestem pewna, że mówią o mnie za moimi plecami. Mają wyrobione zdanie na temat tego, co mnie spotkało. Nie zdradzają się z nim. Powie­działam do Izabeli:

Miałaś rację, że przeszkodziłaś mi w stworzeniu sytuacji nie do naprawienia. W rzeczywistości Maurycy nigdy nie prze­stał mnie kochać.

Tak przypuszczam — odparła tonem powątpiewania.

Zareagowałam żywo:

Przypuszczasz? Myślisz, że mnie już nie kocha? Zawsze zapewniałaś mnie o czymś wręcz przeciwnym...

Nic myślę nic konkretnego. Mam wrażenie, że on sam nie wie, czego chce.

Co? Dowiedziałaś się czegoś nowego?

Nie, niczego.

Nie bardzo wiem, czego mogłaby się dowiedzieć. Jest po pro­stu przekorna: kiedy wątpiłam, dodawała mi otuchy; daje wyraz swoim wątpliwościom, kiedy ja odzyskuję zaufanie.

24 stycznia

Powinnam była odłożyć słuchawkę, powiedzieć: „Nie ma go w domu“, albo nawet nic nie odpowiadać. Co za tupet! A to poru­szenie na twarzy Maurycego! Muszę rozmówić się z nim stano­wczo, kiedy wróci. Przeglądał gazety obok mnie, kiedy zadzwonił telefon: Noellie. Zdarzyło się to po raz pierwszy: o jeden raz za dużo. Bardzo uprzejmy głos:

Chciałabym mówić z Maurycym.

Podałam mu słuchawkę, głupio zrobiłam. Prawie nic nie mó­wił, miał okropnie zakłopotaną minę. Powtórzył kilkakrotnie: „Nie, to niemożliwe.“ W końcu powiedział: „Dobrze. Przyjadę.“ Kiedy tylko odłożył słuchawkę, krzyknęłam.

Nigdzie nie pójdziesz! Mieć czelność wydzwaniać tutaj, niepokoić cię w domu!

Posłuchaj. Niedawno ostro pokłóciliśmy się. Jest zrozpa­czona, ponieważ nie dawałem jej znaku życia.

Ja również bywałam często zrozpaczona, a nie telefonowa­łam do ciebie do Noellie.

Błagam cię, nie utrudniaj mi wszystkiego. Noellie gotowa jest skończyć ze sobą!

Akurat!

Nie znasz jej.

Chodził tam i z powrotem po pokoju, kopnął fotel i zrozumia­łam, że tak czy inaczej pójdzie tam. Przez tyle dni panowała mię­dzy nami taka zgoda, że znów zmiękłam. Powiedziałam: „Jeśli musisz, to jedź.“ Ale zaraz jak wróci, porozmawiam z nim. Nie będzie scen. Ale nie chcę, aby traktował mnie jak wycieraczkę.

88

Jestem załamana. Zatelefonował do mnie, aby mi powiedzieć, że spędzi u Noćllie noc, że nie może jej zostawić w takim stanie. Zaprotestowałam, odłożył słuchawkę, ja z kolei zatelefonowałam, długo był sygnał i wtedy oni przerwali połączenie. Mało brako­wało, a złapałabym taksówkę i pojechałabym dobijać się do drzwi Noellie. Nie miałam jednak odwagi spojrzeć w twarz Maurycego. Wyszłam z domu, spacerowałam w chłodzie nocy nic nie widząc, nie zatrzymując się wcale, aż ogarnęło mnie zmęczenie. Wróci­łam do domu taksówką i rzuciłam się w ubraniu na kanapę w living-roomie. Maurycy mnie obudził:

Dlaczego nie położyłaś się do łóżka?

W jego głosie była nagana. Okropna scena. Powiedziałam, że spędzał ze mną czas tylko dlatego, że pokłócił się z Noellie, a leci na jej pierwsze zawołanie, ja natomiast mogłam sobie umierać ze zmartwienia, nie wzruszało go to.

Jesteś niesprawiedliwa — powiedział mi oburzony. — Jeśli chcesz wiedzieć, pokłóciliśmy się z twojego powodu.

Z mojego?

Chciała, żebym przedłużył nasz pobyt w górach.

Powiedz raczej, że chciałaby, abyś mnie rzucił!

Płakałam, płakałam...

Dobrze wiesz, że w końcu mnie opuścisz.

Nie.

30 stycznia

Co się dzieje? Co oni wiedzą? Nie są już w stosunku do mnie tacy jak przedtem. Izabela przedwczoraj... Byłam wobec niej agresywna. Zarzuciłam jej, że dała mi złe rady. Od samego początku zgadzałam się na wszystko, wszystko przełknęłam i oto rezultat: Maurycy i Noellie traktują mnie jak wycieraczkę. Tro­chę się broniła: z początku nie wiedziała, że chodzi o związek, który trwa już dłuższy czas. Powiedziałam:

A nie chciałaś przyznać, że Maurycy to łajdak.

Zaprotestowała:

Nie, Maurycy nie jest łajdakiem! To mężczyzna, który miota się między dwiema kobietami. W takiej sytuacji żaden nie jest wspaniały.

89

8 WY. \ H

Nie powinien był pakować się w taką sytuację.

To zdarza się całkiem porządnym facetom.

Jest wyrozumiała dla Maurycego, ponieważ sama zaakcepto­wała wiele posunięć Karola. Ale między nimi było zupełnie inaczej.

Nie uważam, aby Maurycy był porządnym facetem — powiedziałam. — Odkrywam u niego różne słabości. Zraniłam jego ambicję, bo nie zachwycałam się jego sukcesami.

Tu jesteś niesprawiedliwa — odparła z niejaką surowością.

Jeśli mężczyzna lubi mówić o swojej pracy, to jeszcze nie zna­czy, że jest zarozumiały. Zawsze mnie dziwiło, że tak mało obchodzi cię jego praca.

Nie miałam mu nic ciekawego do powiedzenia na jej temat.

Nie. Ale on na pewno chętnie dzieliłby się z tobą swoimi trudnościami, odkryciami.

Naszło mnie podejrzenie:

Widziałaś się z nim? Rozmawiał z tobą? Otumanił cię?

Chyba żartujesz?

Dziwię się, że bierzesz jego stronę. Jeśli to porządny facet, to wobec tego ja jestem wszystkiemu winna.

Ależ nie! Ludzie mogą się nie zgadzać ze sobą, a jedno­cześnie żadne z nich obojga nie jest winne.

Przedtem mówiła do mnie innym tonem. Jakie słowa oni mają na końcu języka, których nie chcą mi powiedzieć?

Wróciłam do domu zniechęcona. Co za rozczarowanie! Prakty­cznie cały wolny czas spędza z Noëilie. W czasie tych rzadkich chwil, jakie mi poświęca, unika naszego sam na sam, zabiera mnie do restauracji lub do teatru. Ma rację, to mniej przykre niż znaleźć się razem w tym, co było kiedyś naszym domem.

Colette i Jean-Pierre są doprawdy mili. Dużo się mną zajmują. Zabrali mnie na kolację do miłego bistra w dzielnicy Saint- -Germain-des-Prćs, gdzie puszczano wspaniałe płyty; grano tam bluesa, którego często słuchałam razem z Maurycym, i uświado­miłam sobie, że zostanę pozbawiona całej swojej przeszłości, całego życia, że już je straciłam. Nagle zemdlałam, podobno krzyknęłam przedtem. Prawie natychmiast odzyskałam przyto­mność. Ale Colette przejęła się tym. Rozgniewała się:

Nie chcę, żebyś się tak wyniszczała. Biorąc pod uwagę, jak

tato z tobą postępuje, powinnać posłać go do diabła. Niech sobie zamieszka z tą babą, będziesz miała święty spokój.

Jeszcze miesiąc temu nie dałaby mi takiej rady.

Faktem jest, że gdybym umiała przegrywać z honorem, powie­działabym Maurycemu, aby odszedł. Ale moją ostatnią szansą jest to, że z kolei Noellie zdenerwuje się, zrobi mu scenę, ukaże się w złym świetle. A także, że moja dobra wola wzruszy Maury­cego. A poza tym, nawet jeśli rzadko jest obecny, to nadal ma tu przecież swój dom. Nie żyję na pustyni. To słabość, tchórzostwo, ale nie mam powodu, aby się maltretować, próbuję przeżyć.

Patrzę na moją egipską statuetkę: bardzo dobrze udało się ją skleić. Kupiliśmy ją kiedyś razem. Była cała przesiąknięta czułoś­cią, błękitem nieba. Stoi tu, naga, smutna. Biorę ją do ręki, pła­czę. Nie mogę już założyć naszyjnika, jaki Maurycy podarował mi na czterdzieste urodziny. Wszystkie przedmioty, wszystkie meble wokół mnie trawi kwas. Zostaje z nich tylko coś w rodzaju godnego pożałowania szkieletu.

31 stycznia Tracę grunt pod nogami.

Spadam coraz niżej, wciąż coraz niżej. Maurycy jest miły, uprzedzająco grzeczny. Ale widać po nim źle skrywaną radość z tego, że pogodził się z Noellie. Nie powie już: „Czy ja ją kocham?“ Wczoraj jadłam kolację w towarzystwie Izabeli i ze szlochem oparłam się na jej ramieniu. Na szczęście było to w dość ciemnym barze. Mówi, że nadużywam środków pobudzają­cych i uspokajających, że marnuję sobie zdrowie. (To prawda, że marnuję sobie zdrowie. Znów zaczęłam dzisiaj krwawić, piętnaś­cie dni wcześniej, niż powinnam.) Maria Lambert radzi mi, abym poszła do psychiatry: nie na psychoanalizę, ale na kurację wspomagającą. Ale co on może dla mnie zrobić?

Kiedyś byłam kobietą z charakterem i wyrzuciłabym Dianę za drzwi, ale teraz jestem już tylko szmatą. Jak mogłam u niej bywać? Bawiła mnie, a w tamtych czasach nic nie miało znacze­nia.

Och! Alei pani schudła! Ależ pani zmizerniała!

Przyszła z ciekawości, przywiodła ją tu złośliwość, od razu to

wyczułam. Nie powinnam była jej przyjmować. Zaczęła paplać, nie słuchałam jej. Nagle przystąpiła do ataku:

Tak mi przykro widzieć panią w takim stanie. Powinna pani coś zrobić, żeby poprawić sobie nastrój: rozerwać się, na przykład niech pani wybierze się w podróż. W przeciwnym razie wpadnie pani w depresję.

Czuję się zupełnie dobrze.

Nie oszukujmy się! Gryzie się pani ze zmartwienia. Proszę mi wierzyć, przychodzi moment, kiedy trzeba umieć zerwać.

Udała, że się waha:

Nikt nie ma śmiałości powiedzieć pani prawdy. Ja uważam, że często, chcąc kogoś oszczędzić, wyrządza mu się tylko krzy­wdę. Musi pani zrozumieć, że Maurycy kocha Noëllie: to powa­żne uczucie.

Czy to Noëllie powiedziała pani o tym?

Nie tylko Noëllie. Przyjaciele, którzy często widywali ich razem w Courchevel. Wyglądali na parę zdecydowaną ułożyć sobie razem życie.

Spróbowałam przybrać lekceważącą minę:

Maurycy okłamuje Noëllie tak samo jak mnie.

Diana popatrzyła na mnie ze współczuciem.

W każdym razie uprzedziłam panią. Noëllie nie jest typem dziewczyny, która da się wywieść w pole. Jeśli Maurycy nie spełni jej żądań, zerwie z nim. On oczywiście wie o tym. Zdziwi­łabym się, gdyby nie postąpił zgodnie z jej wolą.

Prawie zaraz wyszła. Wyobrażam już sobie, co tam wygaduje: „Biedna Monika! Ależ ona wygląda! Robi sobie jesżcze złudze­nia.“ Dziwka. Oczywiście, że on kocha Noëllie, nie torturowałby mnie dla byle kogo.

3 lutego

Nie powinnam zadawać pytań. Pomagam mu w ten sposób wybrnąć z kłopotu, a on szybko z tego korzysta. Zapytałam Maurycego:

Czy to prawda, co opowiada Noëllie, że zdecydowany jesteś ułożyć sobie z nią życie?

Na pewno tego nie opowiada, bo to nieprawda.

Zawahał się:

Myślę o czymś innym. Nie rozmawiałem z nią o tym, bo to ciebie dotyczy. Miałbym ochotę pomieszkać sam przez jakiś czas. Stosunki między nami są napięte, to napięcie zniknęłoby jeśli, przejściowo, zamieszkalibyśmy osobno.

Chcesz mnie opuścić?

Ależ nie. Będziemy widywać się jak dotąd.

Nie chcę!

Krzyczałam. Wziął mnie za ramiona.

Przestań! Przestań! — powiedział łagodnie. — To był tylko taki luźny pomysł. Jeśli to dla ciebie takie przykre, zrezygnuję z tego.

Noellie chce, żeby mnie opuścił, nalega, robi mu sceny, jestem tego pewna. To ona go dopinguje. Nie ustąpię.

6 lutego, potem bez daty

Kiedy straciło się chęć do życia, na nic zda się dzielna krząta­nina wokół najprostszych rzeczy! Wieczorem przygotowuję im- bryk do herbaty, filiżankę, rondelek, ustawiam każdą rzecz na miejscu, aby rano podjąć egzystencję z jak najmniejszym wysił­kiem. A jednak tak trudno mi się przemóc, by zwlec się z poś­cieli, rozpocząć nowy dzień. Umówiłam się z kobietą do sprząta­nia, że będzie przychodzić po południu, abym mogła rano pole- żeć w łóżku tak długo, jak będę chciała. Zdarza mi się wstać dopiero o pierwszej, kiedy Maurycy wraca na obiad. Albo, jeśli nie wraca, dopiero kiedy usłyszę, jak pani Dormoy przekręca klucz w zamku. Maurycy marszczy brwi, kiedy witam go o godzinie pierwszej, potargana i w peniuarze. Myśli, że odgrywam przed nim komedię rozpaczy. Albo, że w każdym razie nie czynię należytego wysiłku, by „prawidłowo“ przeżyć tę sytuację. On również powtarza mi do znudzenia:

Powinnaś iść do psychiatry.

Nadal krwawię. Gdyby tak życie mogło ze mnie ujść bez żadnego wysiłku z mojej strony!

Musi być jakaś prawda. Powinnam polecieć do Nowego Jorku i zapytać o nią Lucienne. Ona mnie nie kocha: powie mi prawdę. Wówczas usunę wszystko, co jest złe, wszystko, co mi szkodzi, ułożę na nowo moje stosunki z Maurycym.

Wczoraj wieczorem, kiedy Murycy wrócił, siedziałam w li- ving-roomie po ciemku, w podomce. Była niedziela, wstałam późnym popołudniem, zjadłam trochę szynki, napiłam się konia­ku. A potem już tylko siedziałam zaprzątnięta myślami, co plą­tały mi się w kółko w głowie. Przed jego przyjściem zażyłam środki uspokajające i znowu usadowiłam się w fotelu, nawet nie pomyślałam, żeby zapalić światło.

Co ty tu robisz po ciemku? Dlaczego nie zapalisz światła?

A po co?

Zbeształ mnie, niby życzliwie, ale kryła się za tym irytacja. Dlaczego nie widuję się ze swoimi przyjaciółkami? Dlaczego nie poszłam do kina? Wymienił mi pięć filmów, jakie warto zoba­czyć. Ale to niemożliwe. Był czas, kiedy mogłam pójść do kina, a nawet do teatru, zupełnie sama. Rzecz w tym, że nie byłam sama. Czułam jego obecność w sobie i wokół siebie. Teraz, kiedy jestem sama, myślę sobie: „Jestem sama.“ I boję się.

Nie możesz tak dalej żyć — powiedział.

Jak żyć?

Nie jeść, nie ubierać się, zaszyć się w domu jak odludek.

A dlaczego nie?

Rozchorujesz się. Albo dostaniesz bzika. Ja nie mogę ci pomóc, bo to o mnie chodzi. Ale błagam cię, idź do psychiatry.

Powiedziałam: nie. Nalegał i nalegał. W końcu zniecierpliwił się.

Jak chcesz się z tego otrząsnąć, skoro nic w tym celu nie robisz?

Otrząsnąć się? Z czego?

Z tego marazmu. Wygląda na to, że specjalnie chcesz się pogrążyć.

Zamknął się w swoim gabinecie. Myśli, że w pewnym sensie szantażuję go swoim nieszczęściem, aby napędzić mu strachu i uniknąć naszego rozstania. Może ma rację. Czy ja wiem, kim jestem? Może czymś w rodzaju pijawki, która karmi się życiem innych: życiem Maurycego, naszych córek, wszystkich tych bied­nych „ofiar losu“, którym chciałam przyjść z pomocą. Egoistką, która nie chce zwolnić uścisku; piję, zaniedbuję się, doprowa­dzam się do choroby z ukrytym zamiarem rozczulenia Maury­cego. Fałszywą, zepsutą do szpiku kości, odgrywającą komedie, żerującą na jego litości. Powinnam mu powiedzieć, by zamieszkał | Noellie i był szczęśliwy beze mnie. Nie udaje mi się to.

uA'v*

: Aaj» >i,jK

¡ rfl •»* * V - ' « *1

i ííyli M **••»»

.^í«,^. -y % % Vm£ tiNi^ 4 ¿^.<%«<¿ *

bft*SptasiS#'ji ti K«44

PKzáíJi*»??' Si TV*

*i% ^’•(1 % >W»y |

!£►■* |M 5,'|xwiw*l:í

iAt'»

4¿í

Którejś nocy śniło mi się, że mam na sobie błękitną jak niebo sukienkę, a niebo jest błękitne.

Te uśmiechy, te spojrzenia, te słowa nie mogły zniknąć. Uno­szą się tu gdzieś w mieszkaniu. Słowa słyszę często. Jakiś głos wyraźnie szepcze mi je do ucha: „Moja mała, moja kochana, moje kochanie...“ Spojrzenia, uśmiechy... należałoby pochwycić je w locie, położyć je znienacka na twarzy Maurycego i wtedy wszystko byłoby jak dawniej.

Nadal krwawię. Boję się.

Kiedy upadnie się tak nisko, można się już tylko podnieść“

powiedziała Maria Lambert. Co za głupota! Można zawsze upaść jeszcze niżej i niżej, i jeszcze niżej. Nie ma dna. Ona to mówi, żeby się mnie pozbyć. Ma mnie dosyć. Wszyscy mają mnie dosyś. Tragedia to dobre na krótki czas, ludzie okazują ci zainteresowanie, są ciekawi, czują się dobrzy. A potem to się powtarza, takie dreptanie w miejscu, i zaczyna być nudne; to śmiertelnie nudne nawet dla mnie. Izabeli, Dianie, Colette, Marii Lambert gardłem to już wychodzi; a Maurycy...

Pewien człowiek stracił swój cień. Nie pamiętam już, co mu się przydarzyło, ale to było straszne. Ja straciłam swój obraz. Nie patrzyłam na niego często, ale on był w tle, taki, jaki Maurycy namalował dla mnie. Obraz kobiety bezpośredniej, prawdziwej, „autentycznej“, ani małostkowej, ani idącej na kompromis, lecz pełnej zrozumienia, wyrozumiałej, wrażliwej, głęboko myślącej, poświęcającej wiele uwagi rzeczom i ludziom, oddanej bez reszty kochanym przez siebie istotom i starającej się zapewnić im szczęście. Piękne życie, pogodne i aktywne, w „harmonii“. Wo­kół mnie zrobiło się ciemno, już siebie nie widzę. A co widzą inni? Być może coś szkaradnego.

Za moimi plecami odbywają się tajne narady. Między Colette i jej ojcem, Izabelą i Marią Lambert, Izabelą i Maurycym.

95

W końcu im ustąpiłam. Bałam się krwi, która ze mnie ucho­dziła. Bałam się ciszy. Przyzwyczaiłam się telefonować do Izabeli trzy razy dziennie, a do Colette w środku nocy. Więc teraz płacę komuś, żeby mnie słuchał, to doprawdy śmieszne.

Nalegał, abym dalej prowadziła ten dziennik. Wiem, o co mu chodzi: chce sprawić, abym odzyskała zainteresowanie dla samej siebie, abym odtworzyła swoją tożsamość. Ale dla mnie liczy się tylko Maurycy. Moja osoba, cóż to takiego? Nigdy się o nią nie troszczyłam. Byłam bezpieczna, skoro on mnie kochał. Jeśli już mnie nie kocha... Interesuje mnie tylko, jak to się stało, czym zasłużyłam sobie na to, że mnie nie kocha? A może niczym nie zasłużyłam sobie na to, może to łajdak? Czy nie należałoby go ukarać, a razem z nim także jego wspólniczkę? Doktor Marąuet zabiera się do tego od innej strony: pyta o mojego ojca, o moją matkę, o śmierć ojca i chce, żebym opowiadała mu o sobie, gdy tymczasem ja mam ochotę mówić tylko o Maurycym i Noellie. Zapytałam go jednak, czy uważa mnie za kobietę inteligentną. Tak, oczywiście, ale inteligencja to nie jest jakaś oderwana zdol­ność umysłu; kiedy pozostaję w kręgu moich natrętnych myśli, moja inteligencja jest wyłączona.

Maurycy traktuje mnie z tą mieszaniną delikatności i skrytej irytacji, z jaką traktuje się chorych. Jest cierpliwy, tak cierpliwy, że mam ochotę wyć, co też niekiedy robię. Oszaleć: to byłby dobry sposób, by uciec od moich problemów. Ale Marąuet zapewnia, że mi to nie grozi, mam mocną strukturę psychiczną. Nawet używając alkoholu i narkotyków nigdy nie zabłądziłam zbyt daleko. To wyjście jest dla mnie zamknięte.

23 lutego

Krwotok ustał. Udaje mi się trochę jeść. Pani Dormoy pro­mieniała wczoraj, ponieważ zjadłam cały suflet z sera, jaki przygotowała. Ta kobieta mnie wzrusza. W czasie tego długiego koszmaru, z jakiego z trudem się budzę, nikt nie był mi tak pomocny jak ona. Co wieczór znajdowałam pod poduszką świeżą koszulę nocną. Więc niekiedy zamiast iść spać w ubraniu, wkła­dałam koszulę, której biel zmuszała mnie do zrobienia wieczornej

toalety. Po południu pani Dormoy mówiła mi: „Przygotowałam pani kąpiel“, i brałam kąpiel. Wymyślała różne apetyczne potra­wy. Nigdy nie robiła żadnych komentarzy, nie zadawała żadnych pytań. A ja wstydziłam się, tak bardzo wstydziłam się swojego zaniedbania, jestem przecież bogata, a ona nie ma nic.

Proszę ze mną współpracować“ — prosi doktor Marąuet. Czemu nie? Chętnie spróbuję odnaleźć siebie. Stanęłam przed lustrem: ależ jestem brzydka! Ależ moje ciało jest niezgrabne! Od kiedy? Na zdjęciach sprzed dwóch lat podobam się sobie, jestem pociągająca. Na tych sprzed roku wyglądam całkiem nie­źle, ale to są fotografie amatorskie. Czy zmieniłam się przez te sześć miesięcy zgryzoty? Czy już od dawna zaczęłam się starzeć?

Tydzień temu napisałam do Lucienne. W odpowiedzi przy­słała mi bardzo serdeczny list. Przykro jej z powodu tego, co mnie spotkało, bardzo pragnie o tym ze mną porozmawiać, choć nie ma nic specjalnego do powiedzenia. Sugeruje, abym przyje­chała do Nowego Jorku zobaczyć się z nią, mogłaby się tak urzą­dzić, żeby spędzić w tym mieście dwa tygodnie, pogadałybyśmy sobie, a poza tym rozerwałabym się. Ale ja nie chcę teraz wyjeż­dżać. Chcę walczyć tu, na miejscu.

Kiedy sobie pomyślę, że mówiłam: „Nie będę walczyć!“

26 lutego

Posłuchałam się psychiatry, podjęłam pracę. Chodzę do sali z czasopismami w Bibliotece Narodowej i robię notatki ze starych przeglądów medycznych dla pewnego faceta, który pisze coś na temat historii medycyny. Nie wiem, w jaki sposób to może roz­wiązać moje problemy. Kiedy sporządzę dwie czy trzy fiszki, nie daje mi to żadnej satysfakcji.

3 marca

A więc to tak! Wysłali mnie do psychiatry, zrobili wszystko, bym nabrała sił, nim zadadzą mi ostateczny cios. Zupełnie jak ci hitlerowscy lekarze, którzy cucili ofiary, by znowu mogły być poddane torturom. Zawołałam do niego: „Hitlerowiec! Opraw­ca!“ Wyglądał na przygnębionego. Niby, że to on jest ofiarą. Posunął się do tego, że powiedział mi:

97

i \\\ JwA tetfp

Moniko! Miej nade mną trochę litości!

Wyjaśnił mi na nowo, zachowując niezwykłą ostrożność, że mieszkanie pod jednym dachem nam nie służy, że nie zamierza przeprowadzić się do Noellie, nie, ale postara się o małe mieszka­nie dla siebie. Nie przeszkodzi to nam widywać się ani nawet spędzić części wakacji razem. Powiedziałam: nie! krzyczałam, obraziłam go. Tym razem nie obiecał, że poniecha swojego pomysłu.

Co za bzdura, ta ich ergoterapia. Skończyłam z tą idiotyczną pracą.

Myślę o noweli Edgara Poe: żelazne ściany, które się przybli­żają, i wahadło zegara w formie noża, które porusza się nad moim sercem. Chwilami zatrzymuje się, ale nigdy się nie cofa. Znajduje się już tylko o kilka centymetrów od mojej skóry.

5 marca

Opowiedziałam psychiatrze o naszej ostatniej awanturze. Od­parł: „Jeśli tylko starczy pani odwagi, byłoby z pewnością lepiej, gdyby przynajmniej przez pewien czas żyła pani z dala od męża.“ Czy Maurycy zapłacił mu za to, żeby mi to oznajmił? Spojrzałam mu prosto w oczy.

To dziwne, że wcześniej mi pan o tym nie powiedział.

Chciałem, aby ten pomysł wyszedł od pani.

Wyszedł nie ode mnie, ale od mojego męża.

Owszem. Ale mimo wszystko mówiła mi pani o tym.

A potem zaczął mącić mi w głowie swoimi historyjkami o zagubionej i odnalezionej osobowości, o potrzebie patrzenia na pewne sprawy z dystansem, o zastanowieniu się nad sobą. Bred­nie.

8 marca

Psychiatra doprowadził mnie do ostatecznego załamania. Nie mam już sił, nie próbuję więcej walczyć. Maurycy szuka umeblo­wanego mieszkania: ma kilka na widoku. Tym razem nawet nie

zaprotestowałam. A jednak nasza rozmowa była straszna. Powie­działam bez gniewu, zupełnie przybita, wykończona:

Lepiej byś zrobił, gdybyś uprzedził mnie zaraz po powro­cie z wakacji albo nawet w Mougins, że zdecydowałeś się mnie opuścić.

Przede wszystkim nie opuszczam cię.

Mówisz dwuznacznikami.

Poza tym niczego wtedy jeszcze nie zdecydowałem.

Jakaś mgła przesłoniła mi oczy.

Chcesz przez to powiedzieć, że przez sześć miesięcy wysta­wiałeś mnie na próbę i że zmarnowałam swoją szansę? To wstrętne.

Ależ nie. Nie chodzi o ciebie, tylko o mnie. Miałem na­dzieję, że jakoś poradzę sobie dzieląc czas między Noellie i cie­bie. I dostaję kręćka. Nawet nie jestem już w stanie pracować.

To Noellie wymaga, abyś odszedł z domu.

Dla niej ta sytuacja jest tak samo nie do zniesienia jak dla ciebie.

Gdybym ja lepiej ją znosiła, zostałbyś?

Ale ty nie mogłaś już lepiej jej znosić. Nawet twoja uprzej­mość, twoje milczenie dręczą mnie.

Opuszczasz mnie, bo za bardzo cierpisz, kiedy tak litujesz się nade mną?

Och, proszę cię, zrozum mnie! — powiedział błagalnym głosem.

Rozumiem — odparłam.

Może nie kłamał. Może w lecie nie był jeszcze zdecydowany; kiedy rozważał to na zimno, myśl, że złamie mi serce, musiała nawet wydać mu się okropna. Ale Noellie przynagliła go. Może zagroziła mu zerwaniem? Więc w końcu wyrzuca mnie za burtę.

Rozumiem — powtórzyłam — Noellie postawiła ci alterna­tywę: albo mnie opuścisz, albo ona cię rzuci. No cóż, jest wstrętna! Mogła zgodzić się na to, byś zachował dla mnie trochę miejsca w swoim życiu.

Ale zachowałem, i to dużo miejsca.

Wahał się: zaprzeczyć czy przyznać, że ustępuje Noellie? Sprowokowałam go:

Nigdy bym nie przypuszczała, że dasz się zaszantażować.

Nie ma ani alternatywy, ani szantażu. Potrzebuję trochę

w

4 W \ \

samotności i ciszy, potrzebuję własnego kąta; zobaczysz, że wszystko lepiej ułoży się między nami.

Wybrał wersję, która, jak mu się wydawało, wyrządzi mi naj­mniejszą krzywdę. Czy była ona prawdziwa? Nigdy się tego nie dowiem. Wiem natomiast, że za rok czy za dwa lata, kiedy się przyzwyczaję, zamieszka z Noellie. Gdzie wtedy będę? W grobie, w domu wariatów? Jest mi to obojętne. Wszystko jest mi obojęt­ne.

Maurycy nalega, a także Colette i Izabela, abym wyjechała na dwa tygodnie do Nowego Jorku. Oni ukartowali to wspólnie, a może nawet zasugerowali Lucienne, by mnie zaprosiła. W czasie mojej nieobecności Maurycy wyprowadzi się. Nie odczuję wtedy tego tak boleśnie — tłumaczą mi. Faktem jest, że gdybym zoba­czyła, jak opróżnia szafy, skończyłoby się to atakiem nerwowym. W porządku. Jeszcze raz ustępuję. Lucienne pomoże mi zapewne zrozumieć siebie, choć teraz nie ma to już żadnego znaczenia.

15 marca. Nowy Jork

Mimo wszystko w głębi ducha czekam wciąż na telegram, na telefon od Maurycego, w którym mi oznajmi: „Zerwałem z Noel­lie“, albo po prostu: „Zmieniłem zdanie. Zostaję w domu.“ I oczywiście nic takiego się nie zdarza.

I pomyśleć, że dawniej cieszyłabym się, że mogę zobaczyć to miasto! A teraz jestem ślepa.

Maurycy i Colette odwieźli mnie na lotnisko, nafaszerowałam się przedtem środkami uspokajającymi. Lucienne odbierze mnie w Nowym Jorku jak przesyłkę, jak nadany bagaż, kalekę czy osobę upośledzoną umysłowo. Spałam, o niczym nie myślałam i wylądowałam we mgle. Jaka Lucienne stała się elegancka! To już nie dziewczyna: to kobieta, bardzo pewna siebie. (Ona, która nie znosiła dorosłych. Kiedy mówiłam jej: „Przyznaj, że mam rację“, wpadała we wściekłość: „Mylisz się! Nie masz racji, mając rację.“) Zawiozła mnie samochodem do ładnego mieszkania przy 50-tej ulicy, jakie przyjaciółka zostawiła jej do dyspozycji na dwa tygodnie. Rozpakowując walizki myślałam: „Zmuszę ją, by mi wszystko wyjaśniła. Dowiem się, dlaczego jestem skazana. To będzie łatwiejsze do zniesienia niż nieświadomość.“ Powiedziała mi:

'.ir^TiTTFC''3 7*5*" I %]F£*W ** “ *2 ,,'^

uKShEmS 2HfMv8KKiO£uffi **■

->%-*'% . i i

j^»^^V‘ -'■ ■>-w?% *¡¡2€***’*'** f # ri* *A*>. f .y$*ił'iiii»,4+\y» jj

* fcfci^ł -«? $£ %(,M N»^i

;;' W jJlli

ęlI^Pii * V' **£64 '*f^ 1*»!» ;

Mli ** . *j&mra#it

Schudłaś i dobrze ci z tym.

Byłam za tęga?

Trochę. Tak jest lepiej.

Jej spokojny, zrównoważony głos onieśmielał mnie. Jednakże wieczorem spróbowałam z nią porozmawiać. Piłyśmy akurat drinka w hałaśliwym barze, gdzie było okropnie gorąco.

Widziałaś, jak żyliśmy razem — powiedziałam. — 'Byłaś nawet wobec mnie bardzo krytyczna. Nie bój się, że mnie zra­nisz. Spróbuj mi wyjaśnić, dlaczego twój ojciec przestał mnie kochać.

Uśmiechnęła się z odrobiną politowania:

Ależ, mamo, po piętnasttf latach małżeństwa to normalne, że przestaje się kochać swoją żonę. Dziwne byłoby, gdyby było inaczej!

Są ludzie, którzy kochają się przez całe życie.

Udają.

Posłuchaj, nie odpowiadaj mi jak inni ogólnikami: „To jest normalne, to naturalne.“ To mnie nie zadowala. Z pewnością popełniłam jakieś błędy. Jakie?

Popełniłaś błąd sądząc, że miłość to coś trwałego. Ja już zrozumiałam; kiedy tylko zaczynam się przywiązywać do jakiegoś faceta, biorę sobie innego.

A więc nigdy nie będziesz kochać!

Oczywiście, że nie. Sama widzisz, dokąd to prowadzi.

Po co żyć, jeśli nikogo się nie kocha!

Nie żałuję, że kochałam Maurycego i nawet dziś nie chcę prze­stać go kochać. Pragnę, aby on mnie kochał.

Przez następne dni nalegałam:

Jednak spójrz na Izabelę, na Dianę; weź takich Couturie- rów: zdarzają się dobrane, trwałe małżeństwa.

To kwestia statystyki. Kiedy się postawiło na miłość mał­żeńską, ma się wszelkie szanse, że po czterdziestce zostanie się na lodzie, z pustymi rękami. Wyciągnęłaś zły los, nie ty jedna.

Nie po to przyleciałam za Ocean, żebyś mi tu mówiła banały.

To nie takie znowu banały, skoro nigdy o tym nie pomyśla­łaś i nawet nie chcesz w to uwierzyć.

Statystyki nie wyjaśniają, dlaczego właśnie mnie to spotka­ło!

fi *’2

#1 INm Wp# i

W. P'*U

***» W IWłl

¡Ł5pi * - i •• ij 1

Wzrusza ramionami, zmienia temat rozmowy, zabiera mnie do teatru, do kina. pokazuje mi miasto. Ale ja nie daję za wygraną:

Czy odniosłaś wrażenie, że nie rozumiałam twojego ojca, że nie byłam na poziomie?

Kiedy miałam piętnaście lat, oczywiście że tak myślałam, jak wszystkie dziewczęta zakochane w swoim ojcu.

Co dokładnie myślałaś?

Że go nie dość podziwiasz: dla mnie był on czymś w rodzaju geniusza.

Z pewnością popełniłam błąd nie interesując się bardziej jego pracami. Czy sądzisz, że miał do mnie żal?

Z tego powodu?

Z tego albo z innego.

O ile wiem, nie.

Czy często się kłóciliśmy?

Nie. Nie w mojej obecności.

Jednak w 55 roku; Colette pamięta...

Bo ona zawsze czepiała się twojej spódnicy. I była starsza ode mnie.

Więc dlaczego przypuszczasz, że twój ojciec mnie opuści?

Mężczyźni w jego wieku często mają ochotę zacząć nowe życie. Wyobrażają sobie, że ono już zawsze będzie takie nowe.

Doprawdy nie mogę niczego wyciągnąć z Lucienne. Czy ona myśli o mnie tyle złego, że nie jest w stanie mi tego powiedzieć?

16 marca

Nie chcesz mówić ze mną o mnie: tak źle o mnie myślisz?

Co za pomysł!

Wiem, że się powtarzam. Ale chcę jasno widzieć moją przeszłość.

Liczy się przede wszystkim przyszłość. Znajdź sobie face­tów. Albo jakąś pracę.

Nie. Potrzebuję twojego ojca.

Może do ciebie wróci.

Doskonale wiesz, że nie.

Z dziesięć razy powtórzyła się między nami ta rozmowa. Ją także nudzę, męczę. Może gdybym doprowadziła ją do ostate­czności, w końcu wybuchłaby i zaczęła mówić. Ale jest tak cierp­

liwa, że aż mnie zniechęca. Kto wie, czy czasem nie napisali jej o wszystkim, prosząc, aby była dla mnie wyrozumiała.

Mój Boże! Życie jest takie gładkie, jasne, samo przez się zro­zumiałe, kiedy wszystko pomyślnie się układa. Ale wystarczy, że dojdzie do konfliktu, i odkrywa się, że jest nieprzeniknione, że właściwie nie zna się dobrze nikogo, ani siebie samego, ani innych. Nie wie się, kim są, co myślą, co robią, jak nas widzą.

Zapytałam ją, jak osądza postępek ojca.

Och, ja nikogo nie osądzam!

Nie uważasz, że postąpił jak łajdak?

Mówiąc szczerze, nie. Z pewnością robi sobie złudzenia co do tej damulki. To naiwniak. Ale nie łajdak.

Uważasz, że ma prawo mnie poświęcić?

Oczywiście, dla ciebie to strasznie przykre. Ale dlaczego miałby się sam poświęcać? Ja dobrze wiem, że nie poświęcę się dla nikogo.

Powiedziała to tonem przechwałki. Czy jest aż tak twarda, na jaką chce wyglądać? Zastanawiam się. Wydaje mi się o wiele mniej pewna siebie, niż z początku sądziłam. Wczoraj wypytałam ją o jej sprawy.

Posłuchaj, chciałabym, żebyś była ze mną szczera, potrze­bne mi to. Twój ojciec tyle mi nakłamał. Czy to z mojego powodu wyjechałaś do Ameryki?

Co za pomysł!

Ojciec jest o tym przekonany. I ma do mnie o to żal. Wiem, że ci ciążyłam. Zawsze ci ciążyłam.

Powiedzmy raczej, że nie jestem stworzona do rodzinnego życia.

Nie mogłaś znieść mojej obecności. Wyjechałaś, aby się ode mnie uwolnić.

Nie przesadzajmy, nie gnębiłaś mnie. Chciałam tylko po­próbować własnych skrzydeł.

Udało ci się?

Tak.

Jesteś szczęśliwa?

To jedno z twoich ulubionych słów. Dla mnie jest pozba­wione sensu.

A więc nie jesteś szczęśliwa.

Odpowiedziała agresywnym tonem:

Moje życie doskonale mi odpowiada.

Praca, rozrywki, przelotne znajomości. Uważam, że to jałowe życie. Jest momentami opryskliwa, zniecierpliwiona nie tylko wobec mnie, co — jak mi się wydaje — zdradza jakieś wewnę­trzne napięcie, niepokój. To z pewnością również moja wina, to odrzucanie miłości. Mój sentymentalizm ją zraził, pracowała nad sobą, by nie być do mnie podobną. W jej zachowaniu jest coś sztywnego, prawie odpychającego. Przedstawiła mi kilku swoich przyjaciół i uderzyła mnie jej postawa wobec nich: zawsze w pogotowiu, trzymająca się na dystans, autorytatywna; w jej śmie­chu nie ma wesołości.

20 marca

Z Lucienne coś jest nie tak. Jest w niej, waham się przed uży­ciem tego słowa, bo budzi we mnie odrazę, ale to jedyne odpo­wiednie słowo — jest w niej niegodziwość. Zawsze była krytycz­na, kpiąca, surowa, ale teraz z prawdziwą złością „rozrywa na kawałki“ ludzi, których zwie swoimi przyjaciółmi. Chętnie mówi im gorzką prawdę w oczy. W gruncie rzeczy to zwykli znajomi. Dołożyła starań, by pokazać mi ludzi, ale na ogół żyje bardzo samotnie. Złośliwość to postawa obronna. Czego się obawia? W każdym razie nie jest silną, promienną, zarównoważoną dzie­wczyną, jak to sobie wyobrażałam w Paryżu. Czy z obiema cór­kami mi się nie powiodło? Nie, tylko nie to!

Zapytałam ją:

Czy uważasz, tak jak ojciec, że Colette beznadziejnie wy­szła za mąż?

Tak wyszła za mąż, jak jej było pisane. Marzyła tylko o miłości, więc było nieuniknione, że zadurzy się w pierwszym napotkanym chłopaku.

Czy to moja wina, że ona taka była?

Lucienne zaśmiała się swoim śmiechem bez radości:

Zawsze miałaś bardzo przesadne poczucie odpowiedzial­ności!

Nalegałam. Lucienne twierdzi, że w dzieciństwie ważna jest sytuacja psychoanalityczna, taka jaka istnieje bez wiedzy rodzi­ców, niemal wbrew ich woli. Wychowanie przebiegające w sferze świadomości, rozumowania, odgrywa całkiem drugorzędną rolę. Według niej za nic nie jestem odpowiedzialna. Marna to pocie-

f i *W

* 3p»W »**A • » tłu4 s* <H-

ftaSiliifWMiffid

Jv

fmW.Sjikm v^ S wm* i trtkf Sm ¡fil

^ fisl s*»5 ^4%i4

rŁsti

SfSBBf Pff ^imUfi

lft§^fS?,;;

ixv^v^^ *>M|S^S ^"ł^Ł®"v A"* €

H Sp

! fwrifr« *4$ i|i|Ki •*>

rjNpSwfff'Ife fSS

:tVI ^J|H*||Sf^1 Mifi 1J

Fi M|

X^Br8i" *QmwmWJ*

cha. Nie myślałam, że będę musiała bronić się przed poczuciem winy: córki były moją dumą.

Zapytałam ją także:

Jaka jestem w twoich oczach?

Spojrzała na mnie ze zdziwieniem.

To znaczy, jak byś mnie opisała?

Jesteś bardzo francuska, bardzo soft, jak tu się mówi. Jesteś też wielką idealistką. Nie umiesz się bronić, to twoja jedyna wada.

Jedyna?

Ależ tak. Poza tym jesteś żywa, wesoła, urocza.

Jej opis był raczej powierzchowny. Powtórzyłam:

Żywa, wesoła, urocza...

Wydała mi się zażenowana:

A jak ty się widzisz?

Jako trzęsawisko. Wszystko pogrążyło się w mule.

Jeszcze siebie odnajdziesz.

Nie, i być może to właśnie jest najgorsze. Dopiero teraz uświa­damiam sobie, jaki szacunek żywiłam w gruncie rzeczy dla siebie. Ale Maurycy zabił wszystkie słowa, którymi starałam się uzasad­nić ten szacunek; wyparł się kodeksu, według którego osądzałam bliźnich i samą siebie. Nigdy nie myślałam, żeby negować ten kodeks — to znaczy negować samą siebie. I zastanawiam się teraz: w imię czego przedkładać życie wewnętrzne nad życie światowe, kontemplację nad frywolność, poświęcenie się, oddanie nad ambicję? Moją jedyną ambicją było stworzyć wokół siebie szczęście. Nie dałam Maurycemu szczęścia. I moje córki też nie są szczęśliwe. A więc? Nic już nie wiem: nie tylko, kim jestem, ale jaką należałoby być. Czarne i białe mieszają się, świat stał się jakąś magmą i nie ma już konturów. Jak tu żyć nie wierząc w nic ani w samą siebie?

Lucienne jest oburzona, że tak mało ciekawi mnie Nowy Jork. Dawniej nieczęsto wyglądałam ze swojej skorupki, ale kiedy to robiłam, interesowałam się wszystkim: pejzażem, ludźmi, muze­ami, ulicami. Teraz jestem jak martwa. Martwa kobieta, która musi przeżyć jeszcze ileś tam lat. Ile? Nawet jeden dzieii, kiedy rano otworzę oczy, wydaje mi się niemożliwie długi. Jak dotrwać do jego końca? Wczoraj w kąpieli już samo podniesienie ręki było dla mnie problemem. Po co podnosić rękę, po co stawiać jedną

stopę przed drugą? Kiedy jestem sama, przez długie minuty stoję nieruchomo na brzegu chodnika, zupełnie sparaliżowana.

23 marca

Jutro wyjeżdżam. Ciemność wokół mnie jest wciąż równie gęsta. Zatelegrafowałam prosząc, aby Maurycy nie przyjeżdżał po mnie na Orły. Nie mam odwagi spotkać się z nim. Nie będzie go już w domu. Ja wracam, a jego już nie będzie.

24 marca

No i tak. Colette i Jean-Pierre czekali na mnie na lotnisku. Zjadłam u nich kolację. Odwieźli mnie tutaj. W oknie było cie­mno; zawsze będzie w nim ciemno. Weszliśmy po schodach na górę, postawili walizki w living-roomie. Nie chciałam, żeby Colette została na noc, będę musiała się przecież przyzwyczaić. Usiadłam przy stole. Nadal przy nim siedzę. I patrzę na te dwie pary drzwi: do gabinetu Maurycego i do naszej sypialni. Zam­knięte. Zamknięte drzwi, coś się za nimi czai. Nie otworzą się, jeśli tylko się nie poruszę. Nie wolno mi się poruszyć; nigdy. Trzeba zatrzymać czas i życie.

Ale wiem, że się poruszę. Drzwi otworzą się powoli i zobaczę, co się za nimi kryje. To przyszłość. Drzwi do przyszłości otworzą się. Powoli. Niewzruszenie. Stoję na progu. Są tylko te drzwi i to, co za nimi czyha. Boję się. I nie mogę nikogo zawołać na pomoc.

Boję się.

WIEK UMIARU

Czyżby mój zegarek stanął? Nie. Ale wskazówki jakby prze­stały się obracać. Nie trzeba na nie patrzeć. Trzeba myśleć o czymś innym, nie ważne o czym: o tym minionym dniu spokoj­nym i zwyczajnym mimo pełnego napięcia oczekiwania.

Czułość o przebudzeniu. Andrzej spał skulony, z zawiązanymi oczami, z dłonią opartą o ścianę w geście dziecka, jakby w za­męcie snu pragnął upewnić się o solidności świata. Usiadłam na brzegu łóżka, położyłam dłoń na jego ramieniu. Zsunął z oczu opaskę, na oszołomionej twarzy zarysował się uśmiech.

Już ósma.

Postawiłam w bibliotece tacę ze śniadaniem; sięgnęłam po książkę, którą otrzymałam poprzedniego dnia i zdążyłam już w połowie przewertować. Co za nuda te wieczne lamenty o niemo­żności porozumienia się! Jeśli komuś zależy na porozumieniu, to jakoś tam mu się to w końcu udaje. Nie ze wszystkimi oczywiś­cie, ale z dwiema czy trzema osobami. Zdarza mi się ukryć przed Andrzejem zły humor, jakiś żal, drobne kłopoty; on z pew­nością też ma swoje małe sekrety, ale ogólnie rzecz biorąc wiemy

o sobie wszystko. Nalałam do filiżanek chińskiej herbaty, bardzo gorącej, bardzo mocnej. Wypiliśmy ją przeglądając pocztę, lip­cowe słońce zalewało pokój. Ileż to razy siedzieliśmy naprzeciw siebie przy tym małym stoliku popijając bardzo mocną, bardzo gorącą herbatę? I znowu usiądziemy tak jutro, za rok, za dziesięć lat... Ta chwila miała w sobie słodycz wspomnienia i radość obietnicy. Czy mieliśmy lat trzydzieści czy sześćdziesiąt? Włosy Andrzeja wcześnie posiwiały; niegdyś ten szron podkreślający świeżość jego śniadej cery wyglądał na kokieterię. I nadal ma w sobie coś z kokieterii. Skóra stwardniała i popękała jak stary rze-

mień. ale uśmiech ust i oczu zachował blask. Obraz Andrzeja takiego, jakim był za młodu, nagina się do jego dzisiejszej twarzy, choć przeczy temu album z fotografiami. Moje spojrzenie nie liczy mu lat. Przeżyliśmy szmat życia pełnego śmiechu, łez, gniewu, uścisków, wyznań, milczenia, wzlotów, a niekiedy wy­daje się, że czas się zatrzymał. Przed nami przyszłość rozciąga się jeszcze w nieskończoność. Andrzej wstał:

Powodzenia w pracy — powiedział do mnie.

Tobie także, powodzenia w pracy.

Nie odpowiedział. W tego rodzaju pracy naukowej bywają rzecz jasna okresy, kiedy drepcze się w miejscu; trudno mu się z tym pogodzić, trudniej niż kiedyś.

Otworzyłam okno. Paryż w duchocie letniego skwaru pachniał asfaltem i burzą. Odprowadziłam Andrzeja wzrokiem. Może w tych właśnie chwilach, kiedy patrzę, jak się oddala, istnieje dla mnie w sposób najbardziej bulwersujący; wysoka sylwetka maleje znacząc każdym krokiem drogę powrotu; wreszcie znika, ulica wydaje się pusta, ale w rzeczywistości jest to pole magnetyczne, które przyprowadzi go z powrotem do mnie, na właściwe mu miejsce. Ta pewność wzrusza mnie bardziej jeszcze niż jego obecność.

Przez długą chwilę stałam jeszcze na balkonie. Z szóstego pię­tra obejmuję wzrokiem spory kawał Paryża, lot gołębi ponad dachami krytymi łupkiem i kominy — te sztuczne doniczki z kwiatami. Dźwigi, czerwone albo żółte — pięć, dziewięć, dziesięć

naliczyłam ich dziesięć — zagradzają niebo swymi stalowymi ramionami; po prawej stronie moje spojrzenie napotyka wysoki mur z małymi otworami: nowy dom mieszkalny. Dostrzegam również wieże w kształcie graniastosłupów, świeżo zbudowane drapacze chmur. Od kiedy to podmurowany teren przy bulwarze Edgara Quineta stał się parkingiem? Rzuca mi się w oczy mło­dość tego pejzażu, a przecież nie przypominam sobie, aby wyglą­dał inaczej. Chciałabym móc porównać dwa zdjęcia: jak było przedtem, a jak później, i zdziwić się, że są tak różne. Ale nie. Świat tworzy się na moich oczach w wiecznej teraźniejszości; tak szybko przyzwyczajam się do jego nowego oblicza, że wydaje mi się, iż się nie zmienia.

Na moim stole fiszki i białe kartki papieru zachęcały mnie do pracy, ale słowa tańczące w głowie nie pozwalały mi się skoncen­trować. »Filip będzie tu dziś wieczór.“ Po prawie miesięcznej

nieobecności. Weszłam do jego pokoju, gdzie poniewierają się jeszcze książki, papiery, stary szary pulower, fioletowa piżama, do tego pokoju, którego nie zdecydowałam się jakoś urządzić na nowo, ponieważ nie mam ani czasu, ani pieniędzy, ponieważ nie chcę uwierzyć, że Filip przestał do mnie należeć. Wróciłam do biblioteki, gdzie pachniał wielki bukiet róż, świeżych i naiwnych jak główki sałaty. Zdziwiłam się, że to mieszkanie mogło kiedy­kolwiek wydać mi się opustoszałe. Niczego nie brakowało. Moje spojrzenie z lubością syciło się ostrymi i pastelowymi kolorami poduszek rozrzuconych na tapczanach; polskie lalki, słowaccy rozbójnicy, portugalskie koguciki stały grzecznie na swoich miej­scach. „Filip tu będzie...“, czułam się bezradna. Kiedy ogarnia nas smutek, można się wypłakać. Ale niełatwo jest opanować radosną niecierpliwość.

Postanowiłam odetchnąć trochę zapachem lata. Wysoki Mu­rzyn ubrany w elektryzująco niebieski płaszcz nieprzemakalny, w szarym pilśniowym kapeluszu na głowie, zamiatał z nonszalancją trotuar; przedtem robił to zwykle jakiś Algierczyk o szarej karna­cji. Na bulwarze Edgara Quineta zmieszałam się z tłumem kobiet. Ponieważ niemal nigdy nie wychodzę tak rano, targ wydał mi się czymś egzotycznym (tyle targów, rano, pod tyloma niebami). Mała staruszka ze starannie zaczesanymi do tyłu kos­mykami włosów kuśtykała od jednego straganu do drugiego ści­skając pałąk pustego koszyka. Dawniej nie przejmowałam się starymi ludźmi; uważałam ich za umarłych, których nogi jeszcze niosą. Teraz widzę ich: mężczyźni, kobiety, są tylko trochę starsi ode mnie. Tę staruszkę zauważyłam w dniu, kiedy poprosiła u rzeźnika o ochłapy dla swoich kotów. „Dla kotów!“ — powie­dział rzeźnik, kiedy wyszła ze sklepu. Ona nie ma ani jednego kota. Upichci sobie z tego jakiś „sztukamięs w rosole!“ Dla niego to było śmieszne. Na targu staruszka zbierze spod straganów odpadki, nim rosły Murzyn wymiecie wszystko do rynsztoka. Wyżyć ze stu osiemdziesięcioma frankami na miesiąc! Ponad milion ludzi znajduje się w takiej sytuacji, a trzy inne miliony są nie mniej ubogie.

Kupiłam owoce, kwiaty, powłóczyłam się. Przejść na emery­turę to brzmi trochę jak pójść w „odstawkę“. To słowo mnie mroziło. Przerażała mnie ilość wolnego czasu. Myliłam się. Ten czas jest dla mnie jakby za szeroki w ramionach, ale daję sobie z nim radę. A jak przyjemnie żyć bez poleceń, bez przymusu! Nie-

III

. ■ w*m&M a W\ \ W M

Ę

kiedy ogarnia mnie jednak zdumienie. Przypominam sobie moją pierwszą posadę, moją pierwszą klasę, zeschłe liście szeleszczące pod mymi stopami tamtej jesieni na prowincji. Wówczas dzień przejścia na emeryturę — od jakiego dzielił mnie okres czasu dwa razy dłuższy, lub prawie, od mojego uprzedniego życia — wydawał mi się nierealny jak sama śmierć. A oto nadszedł już rok temu. Przekroczyłam przedtem inne granice, ale nie tak wyraźne. Ta jest sztywna niczym żelazna kurtyna.

Wróciłam do domu, usiadłam przy stole: bez pracy nawet ten radosny poranek wydałby mi się nudny, banalny. Około godziny trzynastej przerwałam pisanie, aby nakryć do stołu w kuchni: przypomina zupełnie kuchnię babci, w Milly — chciałabym znów zobaczyć Milly — z wiejskim stołem, ławami, naczyniami z miedzi, stropem z widocznymi belkami; tylko że u mnie jest kuchenka gazowa zamiast żeliwnej kuchni i lodówka (w którym roku lodówki pojawiły się we Francji? Kupiłam swoją dziesięć lat temu, ale był to już wówczas powszechnie używany sprzęt. Kiedy zatem je wprowadzono? Przed wojną? Zaraz po wojnie? Oto jeszcze jedna rzecz, jakiej nie mogę sobie przypomnieć.)

Andrzej przyszedł późno, tak jak mnie uprzedził: po wyjściu z laboratorium był na zebraniu w sprawie „siły uderzenia“. Zapy­tałam go:

Dobrze poszło?

Skończyliśmy opracowywanie nowego manifestu. Ale nie mam złudzeń. Pozostanie bez żywszego echa podobnie jak i inne. Francuzi gwiżdżą na to. Na siłę uderzenia, na bombę atomową, na wszystko. Czasem mam ochotę stąd zwiać i znaleźć się gdzie indziej: na Kubie, na Mali. Nie całkiem poważnie, ale marzę o tym. Może tam człowiek na coś by się przydał.

Wtedy nie mógłbyś już więcej pracować.

To nie byłoby takie znów nieszczęście.

Postawiłam na stole sałatę, szynkę, ser, owoce.

Jesteś aż tak zniechęcony? Przecież już nie pierwszy raz tkwicie w martwym punkcie.

Nie.

A więc?

Nie chcesz zrozumieć.

Często powtarza mi, że obecnie wszystkie nowe pomysły wychodzą od jego współpracowników, że jest już za stary na wynalazki: nie wierzę mu.

Ach, wiem, co myślisz — powiedziałam. — Ja w to nie wierzę.

Mylisz się. Ostatni pomysł miałem piętnaście lat temu.

Piętnaście lat. Żaden z jego „jałowych“ okresów nie trwał tak

długo. Ale w punkcie, do jakiego doszedł, potrzebuje z pewnoś­cią tej pauzy, aby odnaleźć nowe natchnienie. Myślę o wierszach Valery’ego:

Każdy atom dziś milczenia Obiecuje przyszłe żniwa!*

Efektem tego stadium powstawania, tych powolnych narodzin będzie wydanie na świat niespodziewanych owoców. Jeszcze nie skończyła się ta przygoda, w jakiej uczestniczyłam zawsze z pasją: zwątpienie, porażka, nuda dreptania w miejscu, potem światełko ujrzane w ciemności, nadzieja, potwierdzona hipoteza; po tygodniach i miesiącach cierpliwego, pełnego obaw czekania

upojenie sukcesem. Niewiele rozumiałam z prac Andrzeja, ale moja uparta ufność dodawała mu sił. Ta ufność pozostała nie­tknięta. Dlaczego nie mogę już sprawić, by i jemu się udzieliła? Odrzucam od siebie myśl, że już nigdy nie zobaczę, jak w jego oczach błyszczy gorączkowa radość odkrycia.

Wcale nie jest powiedziane, że nie złapiesz drugiego od­dechu.

Niestety. W moim wieku pewnego rodzaju rutyna, nawyki umysłu, hamują inwencję. I z roku na rok staję się większym ignorantem.

Pomówimy o tym za dziesięć lat. Być może dokonasz swego największego odkrycia po siedemdziesiątce.

Zawsze byłaś optymistką: zapewniam cię, że nie.

Zawsze byłeś pesymistą!

Roześmieliśmy się. Nie ma się jednak z czego śmiać.

Defetyzm Andrzeja jest nieuzasadniony, tym razem brakuje mu logiki. Owszem, Freud napisał w swych listach, że w pew­nym wieku niczego się już nie wymyśli i że to przykre. Ale był wtedy dużo starszy od Andrzeja. Tak czy inaczej, ten niczym nie usprawiedliwiony ponury nastrój zasmuca mnie. Jeśli Andrzej poddaje mu się, to dlatego, że przeżywa kryzys w znaczeniu ogólniejszym. Zaskakuje mnie to, ale faktem jest, że nie może pogodzić się z tym, że przekroczył sześćdziesiątkę. Mnie bawi

*4.$ ^ 4 i i fel

łł i* ■ NM*JNIk$ jlf W

*** . V** f S %

* i | iKA

i W \ X \ V.

jeszcze mnóstwo rzeczy, jego nie. Kiedyś wszystko go intereso­wało, teraz zaciągnąć go na film, na wystawę, do przyjaciół to cała przeprawa.

Jaka szkoda, że nie lubisz już chodzić na spacery — powie­działam. — Dni są takie piękne! Pomyślałam sobie dziś rano, że chętnie pojechałabym znów do Milly i do lasu w Fontainebleau.

Jesteś zadziwiająca — powiedział do mnie z uśmiechem.

Znasz całą Europę, a chciałabyś zobaczyć znów okolice Paryża!

A czemuż by nie? Kolegiata w Champeaux nie jest mniej piękna tylko dlatego, że weszłam na Akropol.

Niech ci będzie. Za cztery czy pięć dni, kiedy tylko zamkną laboratorium, przyrzekam ci długą przejażdżkę samochodem.

Znaleźlibyśmy czas na więcej niż jedną przejażdżkę, skoro będziemy siedzieć w Paryżu aż do początku sierpnia. Ale czy Andrzej będzie miał na nie ochotę? Zapytałam:

Jutro niedziela. Jesteś zajęty?

Niestety tak! Wiesz, że ma być wieczorem ta konferencja prasowa na temat apartheidu. Przynieśli mi masę dokumentów, jeszcze ich nie przejrzałem.

Hiszpańscy więźniowie polityczni, portugalscy aresztowani, prześladowani Irariczycy, rebelianci z Konga, Angoli, Kame­runu, partyzanci wenezuelscy, peruwiańscy, kolumbijscy: on za­wsze jest gotów przyjść im z pomocą w miarę swoich sił. Zebrania, manifesty, wiece, ulotki, delegacje, nic go nie zniechę­ca.

Za dużo masz tego.

Dlaczego za dużo? A co mam robić innego?

Co robić, kiedy świat stracił barwę? Pozostaje tylko zabijać czas. Ja także przeszłam zły okres dziesięć lat temu. Moje własne ciało napawało mnie wstrętem. Filip stał się dorosły, po sukcesie mojej książki o Rousseau czułam w sobie pustkę, byłam wypa­lona. Starzenie się budziło we mnie lęk. A potem podjęłam bada­nia nad Monteskiuszem, udało mi się skłonić Filipa do zrobienia docentury i przystąpienia do pracy habilitacyjnej. Powierzono mi wykłady na Sorbonie, które zainteresowały mnie bardziej jeszcze niż moja humanistyczna klasa w liceum przygotowująca się do studiów. Pogodziłam się z moim ciałem. Wydało mi się, że odży­wam. A dzisiaj, gdyby Andrzej nie uświadamiał sobie tak wyra­źnie swego wieku, ja z łatwością zapomniałabym o moich latach.

Poszedł z powrotem do pracy, a ja długą chwilę stałam jeszcze

na balkonie. Patrzyłam, jak na niebieskim tle nieba obraca się dźwig w kolorze minii. Śledziłam wzrokiem czarnego owada, który znaczył lazur szeroką bruzdą, spienioną i zlodowaciałą. Wieczna młodość świata trzyma mnie w napięciu. Rzeczy, jakie lubiłam, zniknęły, obdarzono mnie wieloma innymi. Wczoraj wieczorem szłam w górę bulwaru Raspail, a niebo było purpu­rowe. Wydawało mi się, że stąpam po obcej planecie, gdzie trawa jest fioletowa, a ziemia niebieska; drzewa zasłaniały migoczący czerwono neonowy szyld. Andersen zachwycał się w wieku sześć­dziesięciu lat, że przemierza Szwecję w czasie krótszym od dwu­dziestu czterech godzin, podczas gdy za jego młodości podróż trwała tydzień. Zaznałam w życiu podobnych olśnień: Moskwa o trzy i pół godziny od Paryża!

Taksówka zawiozła mnie do parku Montsouris, umówiona tam byłam z Martine. Przy wejściu do ogrodu chwycił mnie za serce zapach skoszonej trawy, zapach alpejskich hal, gdzie z plecakiem wędrowałam razem z Andrzejem, tak wzruszający, bo to przecież zapach łąk z mojego dzieciństwa.

Obrazy, echa minionych lat odbijały się w nieskończoność: odkryłam, jak słodko jest mieć za sobą długą przeszłość. Nie mam czasu, aby ją sobie opowiedzieć, ale często niespodzianie dostrzegam ją wyraźnie niczym w przejrzystej wodzie na dnie chwili obecnej; nadaje jej swój kolor, swój blask, tak jak skały czy piasek odbijają się w migotaniu morza. Dawniej upajałam się projektami, obietnicami; teraz cień umarłych dni łagodzi moje emocje, moje przyjemności, nadaje im szczególny czar.

Dzień dobry!

Na tarasie restauracji Martine popijała cytronadę. Gęste czar­ne włosy, niebieskie oczy, krótka sukienka w pomarańczowe i żółte .paski z odrobiną fioletu: piękna młoda kobieta. Czterdzieści lat. Kiedy miałam trzydzieści lat, a ojciec Andrzeja nazwał pewną czterdziestolatkę „piękną młodą kobietą“, uśmiechnęłam się pobłażliwie; a oto te same słowa cisnęły mi się na usta na widok Martine. Teraz prawie wszyscy wydają mi się młodzi. Uśmieehnęła się do mnie:

Przyniosła mi pani swoją książkę?

Oczywiście.

Popatrzyła na dedykację.

Dziękuję — powiedziała wzruszonym głosem. I dodała: — Tak śpieszno mi, żeby ją przeczytać. Ale pod koniec roku szkol-

ncgo mamy tyle pracy. Będę musiała zaczekać z tym do 14 lipca.

Bardzo ciekawa jestem pani zdania.

Mam ogromne zaufanie do jej sądu: to znaczy, że prawie zawsze się zgadzamy. Czułabym się z nią całkiem na równej sto­pie, gdyby nie zachowała względem mnie nieco dawnego res­pektu uczennicy do profesora, choć sama jest już nauczycielką, żoną i matką rodziny.

Trudno dzisiaj wykładać literaturę. Bez pani książek do­prawdy nie wiedziałabym, jak się do tego zabrać.

Zapytała mnie nieśmiało:

Czy z tej jest pani zadowolona?

Uśmiechnęłam się do niej:

Szczerze mówiąc, tak.

W jej oczach kryło się jakieś pytanie, choć nie ośmielała się go sformułować. Ubiegłam ją. Jej milczenie tak mnie zachęca, że całkiem zręcznie mówię o błahych sprawach:

Wie pani, o co mi chodziło: chciałam poczynając od ref­leksji na temat wydań krytycznych, jakie ukazały się po wojnie, zaproponować nową metodę, która pozwoliłaby zgłębić dzieło jakiegoś autora dokładniej niż kiedykolwiek dotąd. Mam na­dzieję, że mi się to udało.

Było to coś więcej niż nadzieja: przekonanie. Opromieniało mi serce. Piękny dzień, a ja lubiłam te drzewa, te trawniki, te aleje, gdzie tak często przechadzałam się z kolegami, przyjaciółmi. Nie­którzy z nich już nie żyją albo nasze drogi rozeszły się. Na szczęście, w przeciwieństwie do Andrzeja, który nie widuje się już z nikim, zaprzyjaźniłam się z uczennicami i młodszymi kole­żankami. Wolę je od kobiet w moim wieku. Ich ciekawość świata ożywia moją; ciągną mnie w swoją przyszłość, poza mój grób.

Martine pogładziła książkę otwartą dłonią.

Jednak przejrzę ją jeszcze dziś wieczorem. Czy ktoś już ją czytał?

Tylko Andrzej. Ale literatura go nie pasjonuje.

Nic go już nie pasjonuje. I jest defetystą w równym stopniu, jeśli chodzi o mnie, co i o niego. Nie mówiąc mi tego wprost, jest w głębi duszy przekonany, że to, czego jeszcze dokonam, nie przyda niczego mojej renomie. Nie przejmuję się tym, ponieważ wiem, że się myli. Napisałam właśnie moją najlepszą książkę, a w drugim tomie posunę się jeszcze dalej.

A pani syn?

Przekazałam mu cały stos próbnych odbitek. Powie mi, co

o nich myśli. Wraca dziś wieczorem.

Porozmawiałyśmy o Filipie, o jego pracy doktorskiej, o litera­turze. Tak jak i ja Martine lubi słowa i ludzi umiejących się nimi posługiwać. Tylko że ją całkowicie pochłonęły praca zawodowa i obowiązki domowe. Odwiozła mnie do domu swoim małym austinem.

Czy wraca pani wkrótce do Paryża?

Nie sądzę. Z Nancy pojadę prosto do Yonne, żeby odpo­cząć.

Zamierza pani pracować w czasie wakacji?

Bardzo bym chciała. Ale zawsze brakuje mi czasu. Nie mam takiej energii jak pani.

To nie kwestia energii — pomyślałam rozstając się z Martine: nie mogłabym żyć bez pisania. Dlaczego? A dlaczego zawzięłam się, żeby zrobić z Filipa intelektualistę, podczas gdy Andrzej pozwoliłby mu wybrać inną drogę? Książki uchroniły mnie od rozpaczy, kiedy byłam dzieckiem, dojrzewającą dziewczyną; to mnie przekonało, że kultura jest najwyższą z wartości, i nie udaje mi się spojrzeć krytycznym okiem na to przekonanie.

W kuchni krzątała się Marie-Jeanne przygotowując kolację: menu składało się z ulubionych potraw Filipa. Sprawdziłam, czy wszystko w porządku, przeczytałam gazety i rozwiązałam trudną krzyżówkę, która zajęła mi trzy kwadranse. Czasami bawi mnie to, że długo ślęczę nad kartką, gdzie w zasadzie słowa są obecne, choć niewidzialne; aby się ukazały, używam mojego mózgu jak wywoływacza. Zdaje mi się, że wydobywam je z warstwy papie­ru, w jakiej się ukryły.

Po wypełnieniu ostatniego okienka wybrałam z szafy najład­niejszą sukienkę z cienkiego szaroróżowego jedwabiu. Kiedy miałam pięćdziesiąt lat, moje toalety wydawały mi się zawsze albo zbyt smutne, albo zbyt wesołe. Teraz wiem, co mi wolno, a czego nie, ubieram się bez problemów. Ale i bez przyjemności. Ten intymny, nieomal czuły stosunek, jaki miałam niegdyś do moich ubrań, zniknął. Jednak z satysfakcją przyjrzałam się swojej sylwetce. To Filip powiedział mi pewnego dnia: „Coś podob­nego, zaokrąglasz się.“ (Ale wcale nie wygląda na to, żeby zauwa­żył, iż odzyskałam linię.) Przeszłam na dietę, kupiłam wagę. Dawniej nie wyobrażałam sobie, że kiedykolwiek będę się przej­mować swoją wagą. No i cóż! Im mniej rozpoznaję siebie w

swoim ciele, tvm bardziej czuję się w obowiązku nim zajmować. Jest na moim utrzymaniu i troszczę się o nie z pełnym znudzenia oddaniem, jak starym przyjacielem nieco odsuniętym od łask, nieco podupadłym na siłach i potrzebującym mnie.

Andrzej przyniósł butelkę Mumm, którą włożyłam do lodów­ki, żeby się ochłodziła, pogawędziliśmy trochę, potem Andrzej zatelefonował do swojej matki. Często to robi. Matka dobrze się trzyma i jeszcze walczy zaciekle w szeregach partii komunisty­cznej, ale przecież ma osiemdziesiąt cztery lata, mieszka sama w swoim domu w Villeneuve-les-Avignon. Andrzej trochę się o nią niepokoi. Przy telefonie śmiał się, słyszałam, jak coś wykrzykuje, protestuje, ale szybko cichł. Manette jest gadatliwa, kiedy tylko nadarzy jej się okazja.

Co ci powiedziała?

Jest coraz bardziej przekonana, że któregoś dnia pięćdzie­siąt milionów Chińczyków przekroczy granicę rosyjską. Albo rzucą gdzieś bombę, nieważne gdzie, dla samej przyjemności wywołania wojny światowej. Oskarża mnie, że stoję po ich stro­nie. Nie sposób przekonać ją, że tak nie jest.

Dobrze się miewa? Nie nudzi się?

Będzie zachwycona, jeśli ją odwiedzimy, ale ona nie wie, co to nuda.

Dla tej nauczycielki, matki trojga dzieci, emerytura była szczę­ściem, jakim dotąd nie mogła się nacieszyć. Porozmawialiśmy o niej i o Chińczykach, o których, podobnie jak wszyscy, tak mało wiemy. Andrzej otworzył jakieś pismo. A ja oto patrzę na zega­rek, którego wskazówki jakby przestały się obracać.

I nagle zjawił się. Za każdym razem zdumiewa mnie, że odnaj­duję na jego twarzy harmonijnie stopione w jedno, tak przecież różne rysy mojej matki i Andrzeja. Uścisnął mnie bardzo mocno mówiąc radosne słowa, a ja poddałam się delikatnej miękkości flanelowej marynarki przy moim policzku. Wyswobodziłam się z uścisku, by ucałować Irenę; uśmiechała się do mnie tak lodo­wato, że ze zdziwieniem poczułam pod wargami delikatny i ciepły policzek. Irena. Zawsze o niej zapominam, a ona zawsze jest obok. Blondynka o szaroniebieskich oczach, ustach bez wyrazu, spiczastym podbródku; na jej zbyt wysokim czole rysuje się coś nieokreślonego i upartego. Szybko odsunęłam ją na dalszy

4# w*2 43ml8b# W

#.sf. ■% :%-%W> VMI ‘

plan. Byłam sama z Filipem jak w czasach, kiedy budziłam go każdego ranka muśnięciem warg na czole.

Nie napijesz się nawet kropelki whisky? — zapytał An­drzej.

Nie dziękuję. Poproszę o sok.

Jakaż ona rozsądna! Ubrana i uczesana z pełną umiaru elegan­cją: gładkie włosy, grzywka zakrywająca wysokie czoło, dyskretny naturalny makijaż i obcisły kostiumik bez wdzięku. Kiedy wer­tuję jakiś żurnal, zdarza mi się często powiedzieć do siebie: „Toż to cała Irena!“ Zdarza mi się również, że widząc ją, nie całkiem ją rozpoznaję. „Ładna jest“ — zapewnia Andrzej. Bywają dni, kiedy zgadzam się z nim: ta subtelna linia uszu i nozdrzy, ta skóra delikatna i lekko opalizująca, co podkreślają jeszcze grana­towe rzęsy. Ale wystarczy, że poruszy trochę głową i twarz roz­mywa się, widzi się już tylko te usta, ten podbródek. Irena. Dlaczego? Dlaczego Filip lgnął zawsze do tego typu kobiet: ele­ganckich, pełnych rezerwy snobek? Z pewnością po to, aby udo­wodnić sobie, że może je uwieść. Nie przywiązywał się do nich. Myślałam, że jeśli się przywiąże... Myślałam, że się nie przy- wiąże, a tu pewnego wieczoru mówi do mnie: „Mam dla ciebie wielką nowinę“ z podekscytowaną miną dziecka, które w świąte­czny dzień za długo się bawiło, śmiało, krzyczało. Serce zaczęło mi walić jak gong, krew uderzyła do głowy, z całych sił starałam się powstrzymać drżenie warg. Zimowy wieczór, zasunięte zasło­ny, światło lamp na poduszkach kolorowych jak tęcza i nagle ta przepaść nieobecności rozwarta między nami. „Spodoba ci się: to kobieta, która pracuje zawodowo.“ Pracuje od czasu do czasu jako script-girl. Już ja znam te młode „nowoczesne“ kobiety. Mają jakiś trudny do określenia zawód, niby to dbają o swój inte­lekt, uprawiają sporty, dobrze się ubierają, nienagannie zajmują się domem, wzorowo wychowują dzieci, prowadzą światowe życie, krótko mówiąc, wszystko im się udaje. A tak naprawdę nic zależy im na niczym. Takie kobiety mrożą mi krew w żyłach.

Na początku czerwca, w dniu kiedy wydział zamykał swe pod­woje, wyjechali na Sardynię. Jedząc kolację przy tym stole, gdzie tak często dawałam jeść Filipowi (no dalej, skończ zupę; dołóż sobie wołowiny; zjedz coś, zanim pójdziesz na wykład), mówi­liśmy o tej ich podróży — pięknym prezencie ślubnym ofiarowa­nym im przez rodziców Ireny. Stać ich na to. Irena dużo milczała, jak kobieta inteligentna, która umie zaczekać na odpo-

H

'i-v > i 4“*-* £

ml&k I

^ i|i * * j *

SEiiii

i (5 If J ’fif.

y** §? fi i>

gi 4*»* ■**<

i.*1liit* Sifls 4%

£ . łJdrŁi' 1i* JkS£ 1

*u I

WmMwW^m 17*.» *

f w ? V|| Mn| ■

+$% fljraufCj

KstMrar

wiedni moment, by wtrącić zręczną i nieco zaskakującą uwagę; od czasu do czasu wypowiadała jakieś krótkie zdanie, zdumiewa­jące — przynajmniej ja tak sądzę — swoją głupotą lub banal­nością.

Przeszliśmy z powrotem do biblioteki. Filip rzucił okiem na mój stół.

Dużo pracowałaś?

Jakoś mi idzie. Nic miałeś czasu przeczytać moich „szczo­tek“?

Wyobraź sobie, że nie. Przykro mi.

Przeczytasz książkę. Mam dla ciebie egzemplarz.

Jego lekceważenie zasmuciło mnie trochę, ale nie pokazałam tego po sobie. Zapytałam:

A ty, czy teraz poważnie weźmiesz się z powrotem za swój doktorat?

Nie odpowiedział. Zamienił z Ireną jakieś dziwne spojrzenie.

O co chodzi? Wyruszacie w następną podróż?

Nie. — Znowu zapadła cisza, a po chwili odezwał się z lekką irytacją: — Ach! Będziesz się gniewać, potępicie mnie, ale w ciągu tego miesiąca podjąłem decyzję. Zbyt ciężko jest pogo­dzić stanowisko asystenta i pracę nad doktoratem. Tymczasem bez doktoratu Uniwersytet nie zapewni mi ciekawej przyszłości. Więc zamierzam go opuścić.

Co ty wygadujesz?

Zamierzam odejść z Uniwersytetu. Jestem jeszcze na tyle młody, że mogę poświęcić się innej karierze.

Ależ to niemożliwe. Po tym, do czego doszedłeś, nie możesz rzucić tego wszystkiego, ot tak sobie — powiedziałam z oburzeniem.

Zrozum mnie, mamo. Dawniej profesura to był złoty zawód. Teraz, i nie tylko ja tak uważam, nie sposób pracować dla siebie i jednocześnie zajmować się studentami: są zbyt liczni.

To prawda — powiedział Andrzej. — Trzydziestu uczniów to trzydzieści razy jeden uczeń. Pięćdziesięciu to tłum. Ale można z pewnością znaleźć jakieś wyjście z sytuacji, które poz­woli ci mieć więcej czasu dla siebie i zrobić doktorat.

Nie — powiedziała Irena tonem zamykającym dyskusję. — Praca dydaktyczna i badania naukowe są doprawdy za mało płatne. Mam kuzyna chemika. W CNRS* zarabiał osiemset fran-

ków miesięcznie. Przeszedł do fabryki barwników i wyciąga teraz trzy tysiące.

To nie tylko kwestia pieniędzy — powiedział Filip.

Oczywiście. Ważne jest również, aby brać udział w tym, co się dzieje wokół.

W krótkich, dobrze wyważonych zdaniach dała do zrozumie­nia, co o nas myśli. Och, zrobiła to taktownie: z tym taktem, który wyczuwa się jako coś tak odległego. (Nie chcę, broń Boże, was urazić, nie gniewajcie się na mnie, to byłoby niesprawied­liwe, są jednak rzeczy, które trzeba wam powiedzieć, a gdybym się nie hamowała, powiedziałabym dużo więcej.) Andrzej jest oczywiście wielkim uczonym, a i mnie, jak na kobietę, całkiem nieźle się powiodło. Ale żyjemy odcięci od świata, w laborato­riach i bibliotekach. Młode pokolenie intelektualistów chce mieć bezpośredni kontakt ze społeczeństwem. Filip, z natury dynami­czny, nie nadaje się do takiego życia jak nasze; są inne zawody, w których może lepiej się wykazać.

W końcu praca doktorska to coś przestarzałego — wywnio­skowała wreszcie. Dlaczego czasami wygłasza takie bzdury?

Irena nie jest głupia aż do tego stopnia. Ona istnieje, ona się liczy, to ona przekreśliła zwycięstwo, jakie odniosłam wraz z Fili­pem przeciw niemu, dla niego. Długa walka, niekiedy tak dla mnie ciężka. „Nie idzie mi to wypracowanie, boli mnie głowa, napisz mi usprawiedliwienie, że jestem chory. — Nie.“ Grymas zniecierpliwienia postarzał jego delikatną, młodzieńczą twarz, zielone oczy jakby chciały mnie zabić: „Niedobra jesteś.“ And­rzej wstawiał się za nim: „Ten jeden raz... — Nie.“ Moja zgry­zota w Holandii w czasie ferii wielkanocnych, kiedy to zostawi­liśmy Filipa w Paryżu. „Nie chcę, żebyś robił swój dyplom aby zbyć.“ A on krzyczał z nienawiścią: „Nie zabierajcie mnie, gwiż­dżę na to, nie napiszę ani linijki!“ A potem jego sukcesy, zgoda i zrozumienie między nami. Ta harmonia, jaką Irena właśnie teraz burzy. Zabiera mi Filipa po raz drugi. Nie chciałam się unosić przy niej, opanowałam się.

A zatem, co zamierzasz robić?

Irena już chciała odpowiedzieć, ale Filip jej przerwał.

Ojciec Ireny ma dla mnie to i owo na widoku.

Jakiego to rodzaju praca? W interesach?

Trudno jeszcze powiedzieć.

Rozmawiałeś z nim o tym przed waszą podróżą. Dlaczego

nam nic nie powiedziałeś?

Chciałem się zastanowić.

Aż mnie poderwało z gniewu; to nie do pomyślenia, że nie

poradził się mnie, kiedy tylko myśl o odejściu z Uniwersytetu

zakiełkowała mu w głowie.

Naturalnie potępiacie mnie — powiedział Filip z irytacją.

Zieleń jego oczu nabrała dobrze mi znanego koloru burzy.

Nie — powiedział Andrzej. — Trzeba robić to, na co ma się ochotę.

A ty mnie potępiasz, mamo?

Samo zarabianie pieniędzy nie wydaje mi się szczególnie porywającym celem. Jestem zdziwiona.

Powiedziałem ci, że nie chodzi tylko o pieniądze.

Więc w takim razie o co? Mów jaśniej.

Nie mogę. Muszę zobaczyć się jeszcze z teściem. Ale przyjmę jego propozycję tylko wtedy, gdy uznam tę pracę za interesującą.

Dyskutowałam z nim jeszcze trochę, najspokojniej jak tylko mogłam, próbując przekonać go o wartości jego doktoratu, przy­pominając mu dawne projekty esejów, studiów. Odpowiadał uprzejmie, ale moje słowa spływały po nim jak woda. Nie, wcale a wcale nie należał już do mnie. Nawet jego wygląd się zmienił: inaczej ostrzyżony, modniejsze ubranie, styl szesnastej dzielnicy. To ja ukształtowałam jego życie. Teraz przyglądam mu się z zewnątrz, jak obojętny świadek. To wspólny los wszystkich matek, ale czy kiedykolwiek pocieszyło kogoś to, że los jego dzielą inni?

Andrzej zaczekał z nimi na windę, a ja osunęłam się na kanapę. Znowu ta pustka... Błogi nastrój tego dnia, ta pełnia szczęścia mimo nieobecności Filipa wynikała tylko z pewności, że przez kilka godzin będę go miała przy sobie. Oczekiwałam go, jak gdyby wracał do domu, by już nigdy nie odejść: zawsze będzie odchodził. A nasze zerwanie to coś bardziej definitywnego, niż przypuszczałam. Nie będę już uczestniczyła w jego pracy, nie będziemy mieli wspólnych zainteresowań. Czyżby pieniądze do tego stopnia liczyły się dla niego? A może tylko ulega Irenie? Czy tak bardzo ją kocha? Trzeba by wiedzieć co nieco o ich nocach. Ona z pewnością potrafi jednocześnie zaspokoić jego zmysły i ambicję. Wyobrażam sobie, że choć na zewnątrz okazuje

światowe maniery, zdolna jest do miłosnych szaleństw. Mam skłonność do niedoceniania tej więzi, jaką tworzy w małżeństwie szczęśliwe współżycie fizyczne. Sprawy seksu dla mnie już nie istnieją. Nazywałam dotąd tę obojętność pogodą ducha. Nagle pojęłam, że to co innego: to kalectwo, utrata jednego zmysłu, czyniąca mnie ślepą na potrzeby, cierpienia, radości tych, którzy go posiadają. Wydaje mi się, że już nic nie wiem o Filipie. Jedno jest pewne: tak bardzo będzie mi go brakowało! Być może to dzięki niemu prawie oswoiłam się z moim wiekiem. Wciągał mnie w krąg swojej młodości. Zabierał mnie na wyścigi „Dwa­dzieścia cztery godziny Le Mans“, na wystawy op-artu, a nawet pewnego wieczoru na happening. Jego obecność niosąca ze sobą wiele pomysłów i zamieszania wypełniała dom. Czy przyzwyczaję się do tej ciszy, do spokojnego mijania dni, jakich nie zakłóci żadne niespodziewane wydarzenie?

Zapytałam Andrzeja:

Dlaczego nie pomogłeś mi przemówić Filipowi do roz­sądku? Od razu dałeś za wygraną. We dwójkę może udałoby się nam go przekonać.

Trzeba pozostawić ludziom swobodę. On nigdy nie miał specjalnie ochoty być profesorem.

Ale praca doktorska go interesowała.

Do pewnego stopnia, bardzo niepewnego. Rozumiem go.

Ty rozumiesz wszystkich.

Dawniej Andrzej był równie nieustępliwy wobec innych, co wobec siebie samego. Teraz w sprawach polityki pozostał nie­ugięty, ale w życiu prywatnym zachowuje surowość tylko dla sie­bie. Usprawiedliwia, tłumaczy, akceptuje innych ludzi. Do tego stopnia, że niekiedy mnie irytuje. Podjęłam temat:

Uważasz, że zarabianie pieniędzy to wystarczający cel w życiu?

Nie wiem zbyt dobrze, jakie były nasze cele ani też czy były wystarczająco ważne.

Czy rzeczywiście tak myślał, czy bawiło go prowokowanie mnie? To mu się zdarza, kiedy uzna, że za bardzo upieram się przy swoich przekonaniach i zasadach. Na ogół chętnie pozwa­lam mu droczyć się ze mną, daję się wciągnąć w tę grę. Ale tym razem nie byłam w nastroju do żartów. Podniosłam głos:

Dlaczego my żyliśmy tak, jak żyliśmy, jeśli uważasz, że równie dobrze można żyć inaczej?

123

Ponieważ my nie moglibyśmy żyć inaczej.

N’ie moglibyśmy, ponieważ właśnie ten nasz styl życia wydawał nam się wartościowy.

Nie. Dla mnie poznawanie, robienie odkryć było jakąś nianią, pasją lub nawet rodzajem nerwicy, bez żadnego moral­nego uzasadnienia. Nigdy nie myślałem, że wszyscy powinni mnie naśladować.

Ja natomiast myślę w głębi ducha, że wszyscy powinni nas naśladować, ale nie chciałam dyskutować na ten temat. Powie­działam:

Nie chodzi o wszystkich, ale o Filipa. Zostanie jakimś afe­rzystą. Nie po to go wychowałam.

Andrzej zastanawiał się:

To krępujące dla młodego człowieka mieć rodziców, któ­rym powiodło się aż za dobrze. Nie śmie wierzyć w to, że idąc w ich ślady dorówna im. Woli postawić na co innego.

Filip świetnie wystartował.

Pomagałaś mu, pracował w twoim cieniu. Naprawdę, bez ciebie daleko by nie zaszedł, a jest wystarczająco bystry, żeby zdawać sobie z tego sprawę.

W tym, co dotyczyło Filipa, zawsze była między nami skry­wana niezgoda. Być może Andrzej był urażony, że Filip wybrał literaturę, a nie nauki ścisłe; albo grała tu rolę klasyczna rywali­zacja między ojcem a synem. Andrzej zawsze miał Filipa za przeciętnego, co było świetnym sposobem, by go ku tej przecięt­ności skierować.

Wiem — powiedziałam. — Nigdy w niego nie uwierzyłeś.

I jeśli wątpi w swoje zdolności, to dlatego, że patrzy na siebie twoimi oczami.

Być może — rzekł Andrzej pojednawczo.

W każdym razie wszystkiemu winna jest Irena. To ona nim kieruje. Chce, żeby jej mąż zarabiał krocie. I nie posiada się z radości, że odsuwa go ode mnie.

Och, nie odgrywaj teściowej! Irena nie jest gorsza od innych.

Jakich innych? Gadała bzdury.

To jej się zdarza. Ale czasami jest złośliwa. To raczej objaw chwiejnej równowagi uczuciowej niż braku inteligencji. Poza tym, gdyby zależało jej głównie na pieniądzach, nie wyszłaby za Filipa, lrtóry nie jest bogaty.

I*"«.'»» HP.MIii #% *. • vw|l ilnmi

1 vk t y- * *

|§£3gfnMttinB*C9» Mp m!|mIi

fAM9 <-\Tt‘r-Z:%l«Ti» , ■W®®»«* nH Mi>k 4Ul ISAM it

piiwm l*p%4y 9ęW

»¡F, » Am * W. W -i-*'' ^

MWaNnk %\ Jf

a Wi^LK» "A*¿jk|*

7**%Pp 7^rri| Sił iib.Hp f %Ł **' # WfTM

KnaU *Jr+t<7łif. ¿¿jfł*. 'al Il-jJBSI

Zrozumiała, że jeszcze może nim zostać.

W każdym razie to jego wybrała, a nie jakiegoś beznadziej­nego snoba.

Jeśli ona ci się podoba, tym lepiej.

Kiedy zależy nam na jakimś człowieku, trzeba mieć trochę zaufania do osób, które on kocha.

To prawda — odrzekłam. — Ale Irena mnie zniechęca.

Nie trzeba zapominać, z jakiego środowiska wyszła.

Wcale z niego nie wyszła, tkwi w nim nadal, na nieszczę­ście.

Ci grubi burżuje nadziani forsą, wpływowi, ważni, wydają mi się jeszcze bardziej nie do zniesienia niż frywolne i światowe śro­dowisko, przeciw któremu buntowałam się w młodości.

Przez chwilę siedzieliśmy w milczeniu. Za szybą neonowy szyld migał czerwono i zielono, błyszczały oczy wielkiego muru. Piękna noc. Dawniej zeszłabym z Filipem wypić jeszcze kieliszek wina na tarasie kawiarni... Na nic zdałoby się zaproponować przechadzkę Andrzejowi, wyraźnie brała go senność. Powiedzia­łam:

Zastanawiam się, dlaczego Filip ją poślubił.

Och, wiesz, patrząc z boku nigdy nie rozumie się tych rzeczy.

Odpowiedział mi z obojętną miną. Twarz mu się zapadła, machinalnie dotykał palcem policzka na wysokości dziąsła. Od pewnego czasu nabawił się tego tiku.

Boli cię ząb?

Nie.

Więc dlaczego ciągle macasz dziąsło?

Sprawdzam, czy mnie nie boli.

W zeszłym roku co dziesięć minut mierzył sobie puls. To prawda, że miał lekkie nadciśnienie, ale po kuracji spadło mu do 170, a w naszym wieku trudno o lepsze. Trzymał tak palec przy­ciśnięty do policzka, w oczach miał pustkę, odgrywał starca, w końcu przekona mnie, że nim jest. Przez moment pomyślałam ze zgrozą: „Filip odszedł, a ja spędzę resztę życia z tym starcem!“ Miałam ochotę krzyknąć: „Przestań, nie chcę.“ Uśmiechnął się do mnie tak, jakby mnie usłyszał, stał się na powrót sobą, poszliśmy spać.

Śpi jeszcze; obudzę go, napijemy się chińskiej herbaty, bardzo czarnej, bardzo mocnej. Ale ten ranek nie jest podobny do wczo-

L*vln s*

125

\

rajszego. Muszę raz jeszcze uświadomić sobie, że straciłam Fili­pa. Powinnam to wiedzieć. Opuścił mnie tamtej chwili, kiedy oznajmił, że się żeni; kto wie, czy nie wcześniej: w chwili swych narodzin. Mogła mnie była zastąpić jakaś mamka. Co ja sobie wyobrażałam? Był wymagający, toteż myślałam, że jestem nie­zbędna. Łatwo ulega wpływom, toteż sądziłam, że stworzyłam go na swój obraz. W tym roku, kiedy widywałam go w towarzystwie Ireny lub w gronie jej rodziny, tak różnego niż wtedy, gdy jest ze mną, wydawało mi się, że gra, dostosowuje się do okoliczności. Tylko ja znałam jego prawdziwe oblicze. A tymczasem on posta­nowił odsunąć się ode mnie, zniszczyć nasze wzajemne zrozu­mienie, zrezygnować z życia, jakie zbudowałam mu za cenę tylu wyrzeczeń. Stanie się obcym człowiekiem.

No, dajmy temu spokój; być może ja, której Andrzej zarzuca często ślepy optymizm, niepotrzebnie się zadręczam. Mimo wszystko nie uważam przecież, że poza Uniwersytetem nie ma zbawienia ani też że doktorat to absolutna konieczność. Filip powiedział, że przyjmie tylko interesującą pracę... ja jednak nie mam zaufania do stanowisk, jakie może mu zaoferować ojciec Ireny. Nie mam zaufania do Filipa. Często zdarzało mu się ukry­wać coś przede mną albo kłamać mi, znam jego wady, pogodzi­łam się z nimi, a nawet wzruszają mnie, tak jak wzruszałaby mnie fizyczna ułomność. Ale tym razem jestem oburzona, że nie infor­mował mnie na bieżąco o swoich projektach. Oburzona i niespo­kojna. Do tej pory, kiedy sprawiał mi przykrość, umiał zawsze mnie pocieszyć. Nie jestem pewna, czy mu się to uda tym razem.

Dlaczego Andrzej się spóźnia? Pracowałam cztery godziny bez przerwy, głowa mi ciążyła, wyciągnęłam się na kanapie. Minęły trzy dni, a Filip wciąż nie dawał znaku życia; to do niego niepo­dobne. Jego milczenie dziwiło mnie tym bardziej, że zazwyczaj, kiedy obawia się, iż mnie zranił, zwielokrotnia ilość telefonów i liścików. Nie rozumiałam, co się stało, ciężko mi było na sercu, a mój smutek ogarniał pomału wszystko, kładł się posępnym cie­niem na świat wokół mnie, który w zamian dostarczał mu pożywki. Andrzej. Staje się coraz bardziej marudny. Vatrin był jedynym przyjacielem, z jakim chciał się jeszcze widywać, a roz­gniewał się, że zapraszam go na obiad: „Nudzi mnie.“ Wszyscy go nudzą. A ja? Kiedyś, bardzo dawno temu, powiedział mi: „Z

chwilą* gdy mam ciebie, nigdy nie będę nieszczęśliwy.“ A nie wygląda na szczęśliwego. Nie kocha mnie już tak jak kiedyś. Co dzisiaj znaczyło dla niego kochać? Zależało mu na mnie jak na starym przyzwyczajeniu, ale nie byłam już dla niego źródłem radości. Może to niesprawiedliwe z mojej strony, ale miałam mu to za złe: przystawał na tę obojętność, zadomowiła się w nim.

Klucz zazgrzytał w zamku, Andrzej pocałował mnie, wyglądał na zmartwionego.

Spóźniłem się.

Trochę.

To dlatego, że Filip przyszedł po mnie na uczelnię. Po­szliśmy razem napić się czegoś.

Dlaczego go tu nie przyprowadziłeś?

Chciał porozmawiać ze mną w cztery oczy, prosił, żebym to ja powiedział ci to, co ma nam do zakomunikowania.

O co chodzi?

(Wyjeżdża za granicę, bardzo daleko, na długie lata?)

Nie będzie to dla ciebie przyjemna wiadomość. Tamtego wieczoru nie miał śmiałości nam tego wyznać, ale to już załat­wiona sprawa. Teść postarał się dla niego o posadę. Wprowadził go do Ministerstwa Kultury. Filip wyjaśnił mi, że dla kogoś w jego wieku to wspaniałe stanowisko. Ale zdajesz sobie sprawę, co się z tym wiąże.

To niemożliwe. Filip!

Nie mieściło mi się to w głowie. Filip podzielał nasze poglądy. Wiele ryzykował w czasie wojny w Algierii — tej wojny, która nas zniszczyła, a która, zdawałoby się teraz, tak jakby nigdy nie miała miejsca; dawał się pałować podczas antygaulistowskich manifestacji, w ostatnich wyborach głosował tak samo jak my...

Mówi, że zmienił zapatrywania. Zrozumiał, że negatywizm francuskiej lewicy nie doprowadził do niczego, że jest przegrana, a on chce być zorientowany we wszystkim, mieć wpływ na wyda­rzenia w świecie, działać, budować.

Zupełnie jakbym słyszała Irenę.

Ale to mówił Filip — powiedział Andrzej ostrym głosem.

Nagle wszystko zrozumiałam. Ogarnął mnie gniew.

Więc co? Jest dorobkiewiczem? Zmienia skórę, żeby się dorobić? Mam nadzieję, że go zwymyślałeś.

Powiedziałem mu, że tego nie pochwalam.

Nie próbowałeś skłonić go, by zmienił zdanie?

Oczywiście, że tak. Dyskutowałem z nim.

Dyskutowałeś! Trzeba było go zastraszyć, powiedzieć, że nic będziemy się z nim więcej widywać. Byłeś za miękki, już ja ciebie znam.

Nagle runęła na mnie lawina podejrzeń, niezadowolenia, jakie dotąd tłumiłam w sobie. Dlaczego Filip miał zawsze tylko te kobiety aż za dobrze ubrane, z wyższych sfer, snobki? Dlaczego Irena i ten ślub z całą pompą, w kościele? Dlaczego tak nadskaki­wał rodzinie żony, tak ją czarował? Czuł się w tym środowisku jak ryba w wodzie. Dotąd nie chciałam zadawać sobie pytań, a kiedy Andrzej odważał się na jakąś krytykę, ja broniłam Filipa. Całe to uparte zaufanie przeobrażało się teraz w niechęć. Filip za jednym zamachem zmienił twarz. Dorobkiewicz, intrygant.

Ja z nim porozmawiam.

Podeszłam do telefonu. Andrzej mnie powstrzymał:

Uspokój się najpierw. Scena nic tu nie pomoże.

To mi sprawi ulgę.

Proszę cię.

Zostaw mnie.

Nakręciłam numer Filipa.

Twój ojciec powiedział mi właśnie, że obejmujesz posadę w Ministerstwie Kultury. Moje gratulacje.

Och, proszę cię — rzekł — nie mów tym tonem.

A jakim mam mówić tonem? Mam się cieszyć, kiedy ty nawet nie masz śmiałości porozmawiać ze mną twarzą w twarz, tak bardzo wstydzisz się siebie?

Wcale się nie wstydzę. Każdy ma prawo zrewidować swoje poglądy.

Zrewidować! Sześć miesięcy temu radykalnie potępiałeś politykę kulturalną rządu.

No właśnie! Zamierzam spróbować ją zmienić.

Nie pleć! Niewiele znaczysz i wiesz o tym. Będziesz tań­czył, jak ci zagrają, zapewnisz sobie wspaniałą karierę. Powoduje tobą ambicja, nic innego...

Nie wiem już, co mu powiedziałam, krzyczał: „Milcz, milcz!“ Mówiłam dalej, przerwał mi, jego głos wzbierał wrogością, w końcu rzekł do mnie z furią:

Nie jestem łajdakiem tylko dlatego, że nie chcę podzielać waszych starczych zramolałych przekonań.

Dosyć tego! Nie chcę cię więcej widzieć!

o|l

n 4mm *wW>

Odłożyłam słuchawkę, nogi się pode mną uginały, usiadłam zlana potem, drżąca. Nieraz już pogniewaliśmy się „na całe życie“, ale tym razem to poważna sprawa: więcej się z nim nie zobaczę. Nagła zmiana poglądów Filipa budziła we mnie wstręt, a jego słowa zraniły mnie, ponieważ chciały mnie zranić.

Obraził nas. Mówił o naszym starczym uporze. Nigdy wię­cej go nie zobaczę i nie chcę, żebyś ty się z nim widywał.

Ty także byłaś nieprzyjemna. Nie powinnaś była stawiać sprawy na gruncie uczuciowym.

A niby dlaczego? On wcale nie brał pod uwagę naszych uczuć; dla niego ważniejsza jest kariera, godzi się przypłacić ją zerwaniem...

Nie przewidywał zerwania. Zresztą do tego nie dojdzie, jestem temu przeciwny.

Co się mnie tyczy, klamka zapadła: między Filipem i mną wszystko skończone.

Zamilkłam; nadal trzęsłam się z gniewu.

Od jakiegoś czasu Filip schodził na psy — powiedział And­rzej. — Nie chciałaś przyjąć tego do wiadomości, ale ja dobrze zdawałem sobie z tego sprawę. Nie sądziłem jednak, że posunie się tak daleko.

To wstrętny karierowicz.

Tak — powiedział Andrzej zmieszany. — Ale dlaczego?

Jak to dlaczego?

Mówiliśmy o tym tamtego wieczoru. Z pewnością jesteśmy za to po części odpowiedzialni. — Zawahał się: — Ambicję to ty w nim rozbudziłaś; z natury był raczej obojętny. A ja niewątpli­wie rozwinąłem w nim chęć rywalizacji.

To wszystko wina Ireny — powiedziałam gwałtownie. — Gdyby się z nią nie ożenił, gdyby nie wszedł do tego środowiska, nigdy nie zgodziłby się na kompromis.

Ale ożenił się z nią po części dlatego, że to środowisko mu imponowało. Już od dłuższego czasu uznaje inne wartości niż my. Wiele się na to złożyło...

Nie będziesz go chyba bronił.

Próbuję wytłumaczyć to sobie jakoś.

Żadne tłumaczenie mnie nie przekona. Nie zobaczę go wię­cej. Nie chcę, żebyś ty się z nim widywał.

Nie oszukuj się. Potępiam go. Potępiam go z całej duszy. Ale zobaczę się z nim. I ty także.

' fi i * h * *« V1

ISififJroMftjKtt Ź&iii iilpil

I

Nic. A jeśli ty nie będziesz trzymał mojej strony po tym, co on powiedział mi przez telefon, to pogniewam się na ciebie jak jeszcze nigdy dotąd. Nie mów mi o nim więcej.

Ale nie mogliśmy również mówić o czymś innym. Zjedliśmy kolację prawie w zupełnej ciszy, bardzo szybko, a potem każde z nas sięgnęło po książkę. Gniewałam się na Irenę, na Andrzeja, na cały świat. „Z pewnością jesteśmy za to trochę odpowiedzialni.“ Och, szukanie przyczyn, jakiegoś usprawiedliwienia było bezce­lowe. „Wasze starcze, zramolałe przekonania“ — krzyknął do mnie te słowa. Byłam tak pewna jego miłości do nas, do mnie; w rzeczywistości niewiele znaczyłam, byłam dla niego niczym, rupieciem, jaki odstawia się do rekwizytorni. Nie pozostawało mi nic innego, jak zrobić z nim to samo. Przez całą noc dręczyła mnie uraza. Rano po wyjściu Andrzeja wkroczyłam do pokoju Filipa, podarłam i wyrzuciłam stare gazety, stare papiery; ułoży­łam w walizce jego książki, do drugiej wepchnęłam pulower, piżamę, wszystko, co zostało w szafach. Na widok pustych półek łzy napłynęły mi do oczu. Budziło się we mnie tyle wzruszają­cych, bulwersujących, rozkosznych wspomnień. Ukręcę im kark. On mnie opuścił, zdradził, obraził, zakpił ze mnie. Nigdy mu tego nie wybaczę.

Upłynęły dwa dni, a my nie rozmawialiśmy wcale o Filipie. Trzeciego dnia przeglądając poranną pocztę powiedziałam do Andrzeja:

Jest list od Filipa.

Domyślam się, że przeprasza.

Traci tylko czas. Nie będę czytać tego listu.

Och, zajrzyj chociaż do środka! Wiesz, ile kosztuje Filipa zrobienie pierwszego kroku. Daj mu szansę.

Nie ma mowy.

Złożyłam list, wsunęłam go do koperty i napisałam na niej adres Filipa.

Proszę, wrzuć go do skrzynki.

Zbyt łatwo ulegałam dotąd jego pięknym uśmiechom, okrąg­łym zdaniom. Tym razem nie ustąpię.

Dwa dni później wczesnym popołudniem do drzwi zadzwoniła Irena.

Chciałabym chwilkę z mamą porozmawiać.

Prosta sukieneczka, gołe ramiona, rozpuszczone włosy: wyglą­dała na młodziutką dziewczynę, świeżą i nieśmiałą. Nigdy jeszcze

' TH 'T. * Ty,*-. .TT- ^-»1 '»jju. 5ł,v®

** ^1 ¡L

SftSKiBtS

fil' Mm

nie widziałam jej w tej roli. Wpuściłam ją do środka. Przyszła oczywiście bronić sprawy Filipa. Było mu bardzo przykro, że odesłałam jego list. Przeprasza za to, co powiedział przez telefon, wcale tak nie myśli, ale znam przecież jego usposobienie, łatwo wpada w gniew, a wtedy mówi, co mu ślina na język przyniesie. Chce koniecznie rozmówić się ze mną.

Dlaczego sam nie przyszedł?

Bał się, że za trzaśnie mu mama drzwi przed nosem.

Istotnie, właśnie to bym zrobiła. Nie chcę go więcej wi­dzieć. Koniec, kropka.

Nalegała... On nie może znieść, że gniewam się na niego, nie wyobrażał sobie, że wezmę sobie te sprawy tak do serca.

Więc widocznie zidiociał; niech idzie do diabła!

Ale mama nie zdaje sobie sprawy, że tatce udało się doko­nać dla niego wyczynu; w Filipa wieku takie stanowisko to coś zupełnie wyjątkowego. Nie może mama wymagać, aby poświęcił dla mamy swoją przyszłość.

On już miał przyszłość, swoją własną, odpowiadającą jego poglądom.

Proszę mi wybaczyć: waszym poglądom. Zmienił swe za­patrywania.

I dalej będzie zmieniał, znamy tę śpiewkę; będzie dostoso­wywał swe opinie do swych interesów. Na razie popada w nie­uczciwość: myśli tylko o tym, żeby mu się powiodło. Zapiera się siebie i wie o tym: to jest właśnie wstrętne — powiedziałam z uniesieniem.

Irena przyjrzała mi się bacznie:

Domyślam się, że mamy życie było zawsze nieposzlako­wane i że to upoważnia mamę do sądzenia wszystkich z góry.

Zesztywniałam.

Starałam się być uczciwa. Chciałam, żeby Filip też był uczciwy. Żałuję, że sprowadziłaś go z tej drogi.

Roześmiała się.

Można by pomyśleć, że został złodziejem albo fałszerzem pieniędzy.

Biorąc pod uwagę przekonania Filipa, nie uważam, aby jego wybór był stosowny.

Irena tostała.

Dziwi mnie ta bezwzględność — powiedziała powoli. —

131

Ł f i % Mjfa

i*

itfPffłswinfrr v»

r1

Jego ojciec, który jest bardziej niż mama zaangażowany polity­cznie, nie zerwał z Filipem. A mama...

Przerwałam jej:

Nie zerwał... Chcesz przez to powiedzieć, że się ostatnio widzieli?

Nie wiem — odparła żywo. — Wiem tylko, że nie mówił o zerwaniu, kiedy Filip powiadomił go o swej decyzji.

To było jeszcze przed moim telefonem. A później?

Nie wiem.

Nie wiesz, z kim Filip się widuje, a z kim nie?

Odpowiedziała z upartą miną:

Nie.

Niech będzie. To i tak bez znaczenia.

Odprowadziłam ją do drzwi. Powtarzałam w myśli koniec

naszej rozmowy. Czy zaprzeczyła sobie samej przez perfidię czy przez niezręczność? W każdym razie miałam już pewność. Byłam prawie pewna. Nie na tyle, aby wyładować się w gniewie, lecz wystarczająco, by dusił mnie niepokój.

Kiedy tylko Andrzej wrócił, przystąpiłam do ataku.

Dlaczego nic mi nie powiedziałeś, że spotkałeś się znowu z Filipem?

Kto ci to powiedział?

Irena. Przyszła mnie zapytać, dlaczego nie widuję się z nim, skoro ty się z nim widujesz.

Uprzedziłem cię, że będę się z nim widywał.

A ja uprzedziłam cię, że śmiertelnie się na ciebie o to po­gniewam. To ty nakłoniłeś go, żeby do mnie napisał.

Ależ skąd.

Oczywiście, że ty. Nieźle ze mnie zakpiłeś. „Wiesz, jak wiele go kosztuje zrobienie pierwszego kroku.“ A przecież to ty go zrobiłeś! Po kryjomu.

W stosunku do ciebie on zrobił pierwszy krok.

Ty go namówiłeś. Spiskowaliście za moimi plecami. Po­traktowaliście mnie jak dziecko, jak chorą. Nie miałeś prawa.

Nagle w mojej głowie pojawiły się czerwone opary, jakaś czer­wona mgła przesłoniła mi oczy, coś czerwonego krzyczało mi w gardle. Kiedy wściekam się na Filipa, jest to jakieś swojskie, roz­poznaję w tym siebie. Ale gdy rzadko, bardzo rzadko ogarnia mnie gniew na Andrzeja, to prawdziwe tornado, które porywa

LMftClU« <1 Mii.BfcewB* jt a«jMn €J^UJfctrtlY*f^f $ałe5eł^

'¡§ %% w*9> *6.‘Wj^sft, #• w

mnie o tysiące kilometrów od niego i ode mnie samej, w samot­ność palącą, a zarazem lodowatą.

Nigdy mi nie kłamałeś! To pierwszy raz.

Powiedzmy, że popełniłem błąd.

Popełniłeś błąd spotykając się z Filipem, popełniłeś błąd zmawiając się przeciw mnie z nim i z Ireną, popełniłeś błąd oszukując mnie, kłamiąc. To sporo błędów jak na ciebie.

Posłuchaj... Posłuchaj mnie spokojnie.

Nie. Nie chcę już z tobą więcej rozmawiać, nie chcę już ciebie więcej widzieć, chcę być sama, wyjdę zaczerpnąć świeżego powietrza.

Idź zaczerpnąć świeżego powietrza i postaraj się uspokoić

powiedział do mnie oschle.

Wyruszyłam na miasto, szłam ulicami, tak jak to często robi­łam, kiedy chciałam wyzbyć się lęku, gniewu, natrętnych myśli. Tylko że nie mam już dwudziestu lat ani nawet pięćdziesięciu, szybko się zmęczyłam. Wstąpiłam do kawiarni, wypiłam kieliszek wina, bezlitosne światło neonu raniło mi oczy. Z Filipem już skończone. Ożenił się, przeszedł na drugą stronę. Miałam tylko Andrzeja, którego właśnie już nie miałam. Sądziłam, że jesteśmy dla siebie bez tajemnic, złączeni, zrośnięci jak bracia syjamscy. A on przestał być ze mną solidarny, skłamał mi i oto siedzę sama na tej ławeczce. Z każdą sekundą, przypominając sobie jego twarz, jego głos, podsycałam w sobie urazę, która mnie trawiła. Podob­nie jak przy tych chorobach, kiedy to człowiek jest kowalem własnego cierpienia, bo każdy wdech rozrywa płuca, a jednak trzeba oddychać.

Wyszłam z kawiarni, pospacerowałam jeszcze trochę. I co teraz? — zastanawiałam się, ogłupiała. Nie rozstaniemy się prze­cież. Samotni, będziemy nadal żyli obok siebie. Ukryję zatem mój żal, ten żal, którego nie chciałam się wyzbyć. Irytowała mnie myśl, że pewnego dnia gniew mógłby mnie opuścić.

Po powrocie do domu znalazłam na stole karteczkę: „Poszed­łem do kina.“ Pchnęłam drzwi do naszej sypialni. Na łóżku leżała piżama Andrzeja, na podłodze stały mokasyny, które służą mu za pantofle, na nocnym stoliku fajka, paczka tytoniu i lekarstwa na nadciśnienie. Przez chwilę zaistniał dla mnie w przejmujący spo­sób, jak gdyby oddaliła go ode mnie choroba czy też wygnanie, jak gdybym odnajdywała go w tych porzuconych przedmiotach.

Imm Jr mST »■ Z<L i ' * wjt- JĆ

M|l i

Rit ' ^

^ "*< 's*sA>. 1

3 a3 i $31S!l$łMCT3IH mff U»* 4» §9«

¿W

MW ifet, 1

w w fil

lf#| i w Łp y.y ł ąi

WjM % %w • • ■

Łzy napłynęły mi do oczu. Wzięłam proszek nasenny i położy­łam się spać.

Kiedy rano obudziłam się, spał skulony opierając dłoń o ścianę. Odwróciłam oczy. Nic mnie do niego nie ciągnęło. Moje serce było zimne i ponure, jak nieczynna kapliczka, w której nie pali się już czerwonym światełkiem nawet najmniejsza lampka wieczysta. Pantofle, fajka już mnie nie wzruszały, nie przypomi­nały mi drogiej, a nieobecnej osoby; były tylko przedłużeniem tego obcego człowieka, który mieszkał ze mną pod jednym dachem. Cóż za okropna sprzeczność tkwiła w tym gniewie zro­dzonym z miłości, gniewem, który zabijał miłość.

Nie rozmawiałam z nim; kiedy pił w bibliotece herbatę, byłam w swoim pokoju. Przed wyjściem zawołał mnie i zapytał:

Nie chcesz, żebyśmy wyjaśnili sobie parę spraw?

Nie.

Nie było nic do wyjaśniania. Słowa rozbiły się o ten gniew, ten ból, to stwardniałe serce.

Przez cały dzień myślałam o Andrzeju i chwilami mój mózg jakby szwankował. Tak jak wtedy, gdy po uderzeniu w głowę mąci się wzrok i widzi się dwa obrazy świata na dwóch różnych poziomach, nie mogąc uzmysłowić sobie, gdzie jest góra, a gdzie dół. Dwa obrazy Andrzeja, ten z przeszłości i ten teraźniejszy, nie pasowały do siebie. Gdzieś tkwił błąd. Ta chwila niosła w sobie kłamstwo: to nie był on, to nie byłam ja, ta historia wyda­rzyła się gdzie indziej. Albo też przeszłość była mirażem: pomyli­łam się co do Andrzeja. Nie, to ani jedno, ani drugie, pomyśla­łam, gdy wróciła mi jasność umysłu. Prawda jest taka, że on się zmienił. Zestarzał się. Nie przywiązywał już takiej wagi do rze­czy. Niegdyś postawa Filipa oburzyłaby go: teraz zadowalał się jej potępieniem. Nie knułby za moimi plecami, nie skłamałby mi. Jego wrażliwość, moralność przytępiły się. Czy nadal będzie się tak staczał? Coraz bardziej obojętny... Nie chcę. Ludzie nazy­wają tę inercję serca wyrozumiałością, mądrością: to śmierć pomału zadomawia się w nas. Jeszcze nie, nie teraz.

Tego dnia ukazała się pierwsza recenzja mojej książki. Lander zarzucał mi powtarzanie się, nudziarstwo. To stary dureń, który mnie nie cierpi. Nie powinnam była tym się przejmować. Ale ponieważ byłam w nastroju do irytacji, zirytowałam się. Chętnie porozmawiałabym na ten temat z Andrzejem, ale wpierw musia­łabym pogodzić się z nim, a tego nie chciałam.

Zamknąłem laboratorium — powiedział mi wieczorem z miłym uśmiechem. — Możemy wyjechać do Villeneuve i do Włoch, kiedy tylko zechcesz.

Postanowiliśmy spędzić ten miesiąc w Paryżu — odparłam oschle.

Mogłaś do tej pory zmienić zdanie.

Ale nie zmieniłam.

Twarz Andrzeja spoważniała:

Długo jeszcze będziesz się na mnie boczyć?

Obawiam się, że tak.

No cóż, nie masz racji. To niewspółmierne do tego, co się wydarzyło.

Każdy ma swoją miarę.

Twoja jest fałszywa. Zawsze jesteś taka sama. Przez opty­mizm, przez woluntaryzm nie chcesz dostrzec prawdy, a kiedy w końcu bije ona w oczy, ty załamujesz się lub wybuchasz. To, co doprowadza cię do irytacji, a zarazem spada na mnie, to fakt, że przeceniałaś Filipa.

Ty go nigdy nie doceniałeś.

Nie. Po prostu nie robiłem sobie zbyt wielu złudzeń ani co do jego zdolności, ani co do jego charakteru. Ogólnie biorąc i tak robiłem ich sobie zbyt wiele.

Dziecko to nie przedmie badań w laboratorium. Zostaje tym, czym uczynią go jego rodzice. Dla ciebie był z góry prze­grany, to mu nie pomogło.

Ty zawsze liczysz na wygraną. Wolno ci. Ale pod warun­kiem, że będziesz też umiała pogodzić się z porażką. Tymczasem ty nie umiesz przegrywać. Szukasz wybiegów, wpadasz we wściekłość, oskarżasz pierwszą lepszą osobę, która ci się nawinie, byle tylko nie przyznać się do swoich błędów.

Pokładać w kimś zaufanie to nie jest błąd!

Och, ty nigdy nie przyznasz się, że się pomyliłaś!

Wiem. W młodości tak często mówiono mi, że się mylę, tyle mnie kosztowało, żeby mieć rację, że wzdragam się przed kryty­kowaniem siebie samej. Ale nie byłam w nastroju, żeby otwarcie się z tym zgodzić. Sięgnęłam po butelkę whisky.

Nie do wiary! Ty wytaczasz mi proces!

Napełniłam szklankę i wypiłam ją jednym haustem. Twarz Andrzeja, jego głos; ten sam Andrzej, inny, kochany, znienawi­

dzony — ta sprzeczność zapadała w moje ciało; moje nerwy, moje mięsnie dostał)' jakichś tężcowych skurczów.

Od samego początku nie chciałaś dyskutować spokojnie. Zamiast tego wolisz być cała roztrzęsiona... A teraz się upijesz? To śmieszne — powiedział, kiedy napoczynałam drugą szklankę.

Upiję się, jeśli zechcę. To nie twoja sprawa, zostaw mnie w spokoju.

Zabrałam butelkę do swojego pokoju. Położyłam się do łóżka z powieścią szpiegowską, ale nie mogłam czytać. Filip. Jego obraz zbladł nieco, tak bardzo zacięłam się w gniewie na Andrzeja. Nagle zza oparów alkoholu Filip uśmiechał się do mnie ze słody­czą nie do zniesienia. Przeceniałam go? Nie. Kochałam go razem z jego słabostkami. Gdyby byl mniej kapryśny, mniej nonsza­lancki, mniej by mnie potrzebował. Nie byłby tak rozkosznie czuły, gdybym nie miała mu nic do wybaczenia. Nasze pojedna­nia, nasze łzy, nasze pocałunki. Ale wtedy chodziło tylko o drobne grzeszki. Teraz to było co innego. Pociągnęłam duży łyk whisky, ściany zaczęły się kręcić, pogrążyłam się w nicości.

Światło przeniknęło przez moje powieki. Miałam zamknięte oczy. Głowa mi ciążyła, byłam śmiertelnie smutna. Nie pamięta­łam swoich snów. Pogrążyłam się tej nocy w czarną otchłań, płynną jak mazut i duszącą, a tego ranka ledwo się z niej wynu­rzałam. Otworzyłam oczy. Andrzej siedział w fotelu w nogach łóżka, patrzył na mnie z uśmiechem:

Kochanie, nie będziemy dalej tak postępować.

To był on, z przeszłości, z teraźniejszości, ten sam, rozpozna­wałam go. Ale żelazna sztaba nadal tkwiła mi w piersi, a usta mi drżały. Ach, zesztywnieć jeszcze bardziej, iść prosto na dno, uto­nąć w otchłani samotności i nocy! Albo starać się uchwycić tej wyciągniętej do mnie ręki. Mówił tym swoim monotonnym, uspokajającym głosem, jaki lubię. Uznał swą winę. Ale to w moim interesie rozmawiał z Filipem. Widział, że jesteśmy oboje bardzo zasmuceni, więc postanowił interweniować od razu, nim ta niezgoda nie zapanuje między nami na dobre.

Zawsze jesteś taka wesoła, nie masz pojęcia, jak przykro mi było patrzeć, jak się zadręczasz! Rozumiem, że w pierwszej chwili miałaś mi to za złe. Ale nie zapominaj, czym oboje jesteśmy dla siebie, przecież nie będziesz wiecznie chowała do mnie urazy.

Uśmiechnęłam się słabo, zbliżył się, otoczył mnie ramieniem,

przytuliłam się do niego i zapłakałam cicho. Rozkosznie ciepłe łzy spływały mi po policzkach. Co za ulga! To takie męczące nie cierpieć kogoś, kogo się kocha.

Wiem, dlaczego skłamałem — powiedział po chwili. — Dlatego, że się starzeję. Wiedziałem, że jeśli powiem ci prawdę, to będzie z tego cała afera. Dawniej nic by mnie nie powstrzy­mało, teraz myśl o kłótni męczy mnie. Poszedłem jakby skrótem.

Czy to znaczy, że będziesz kłamał coraz więcej?

Nie, obiecuję ci. Zresztą nie będę często widywał się z Fili­pem, nie mamy już sobie wiele do powiedzenia.

Kłótnie cię męczą, a jednak wczoraj wieczorem nieźle mi nawymyślałeś.

Nie znoszę, kiedy chodzisz obrażona: już lepiej nawymyś- lać sobie.

Uśmiechnęłam się do niego:

Może masz rację. Trzeba było z tego jakoś wybrnąć.

Wziął mnie w ramiona:

Wybrnęliśmy z tego, naprawdę z tego wybrnęliśmy? Nie gniewasz się już na mnie?

Wcale a wcale. Koniec waśni.

Koniec waśni; pogodziliśmy się. Ale czy powiedzieliśmy sobie wszystko? Ja w każdym razie nie. Coś jeszcze leżało mi na sercu: sposób, w jaki Andrzej poddawał się starości. Nie chciałam z nim mówić o tym teraz, wpierw niebo nad nami musi całkiem się rozchmurzyć. A on? Czy miał jakieś ukryte myśli? Czy serio zarzucał mi to, co nazywał moim optymistycznym woluntaryz­mem? Ta burza za krótko trwała, by cokolwiek zmieniło się mię­dzy nami, ale czyż nie była ona znakiem, że od pewnego czasu

od kiedy? — coś niedostrzegalnie zmieniło się?

Coś zmieniło się“, myślałam sobie, podczas gdy mknęliśmy autostradą z prędkością stu czterdziestu kilometrów na godzinę. Siedziałam obok Andrzeja, nasze oczy widziały tę samą szosę, to samo niebo, ale między nami była niewidzialna, niewyczuwalna bariera. Czy zdawał sobie z tego sprawę? Bez wątpienia tak. Jeśli zaproponował mi tę przejażdżkę, to w nadziei, że ożywiając wspomnienia dawnych wycieczek zbliży nas ona ostatecznie do siebie; tymczasem nie była podobna do tamtych, ponieważ And­rzej osobiście nie czerpał z niej żadnej przyjemności. Powinnam

137

h

była okazać mu wdzięczność za ten miły gest, lecz ja martwiłam się jego obojętnością. Wyczuwałam ją tak wyraźnie, że omal nie odmówiłam. Wiedziałam jednak, że odmowę wziąłby za dowód złej woli. Go się z nami działo? Bywały w naszym życiu sprzecz­ki, ale z poważnych powodów, dotyczyły na przykład edukacji Filipa. Chodziło wtedy o prawdziwe konflikty, jakie likwidowa­liśmy w sposób gwałtowny, ale szybko i definitywnie. Tym razem były to jakieś kłęby dymu, dymu bez ognia, który właśnie z powodu braku konsystencji w ciągu dwóch dni nie rozwiał się tak zupełnie. Trzeba też powiedzieć, że niegdyś przeżywaliśmy w łóżku burzliwe pojednania. W pożądaniu, podnieceniu, rozkoszy próżne żale spalały się. Nowi i radośni odnajdywaliśmy się jedno naprzeciw drugiego. Teraz nie mogliśmy uciec się do tego środ­ka.

Zobaczyłam tablicę, otworzyłam szeroko oczy ze zdziwienia.

Co? To już Milly? Dopiero dwadzieścia minut, jak wyru­szyliśmy.

Jechałem szybko — powiedział Andrzej.

Milly. Kiedy mama zabierała nas w odwiedziny do babci, cóż to była za wyprawa! To była kiedyś wieś, rozległe pola złocistego zboża, na ich skraju zrywaliśmy maki. Ta odległa wioska leżała teraz bliżej Paryża niż Neuilly czy Auteuil w czasach Balzaka.

Andrzej miał kłopot z zaparkowaniem wozu, bo był dzień targowy: mrowie pieszych i samochodów. Rozpoznałam stare hale targowe, hotel Pod Złotym Lwem, domy i ich dachówki o wyblakłych kolorach. Ale ustawione na placu stragany zmieniły jego wygląd. Plastikowe sprzęty, zabawki, wyroby dziewiarskie, perfumeryjne, konserwy, biżuteria nie przypominały dawnych wiejskich targów: to „Monoprix“, „Inno“, duże domy towarowe rozkładały swój towar na świeżym powietrzu. Wielka księgarnia, cała oszklona, lśniła pełna książek i magazynów ilustrowanych w błyszczących okładkach. Dom babci stojący niegdyś nieco poza obrębem miasteczka zastąpił teraz pięciopiętrowy budynek wto­piony w zespół miejski.

Chcesz się czegoś napić?

Och nie! — odparłam. — To już nie moje Milly.

Istotnie, nic nie było już takie jak dawniej, ani Milly, ani Filip,

ani Andrzej. A ja?

Dwadzieścia minut drogi do Milly, to cud — powiedzia­

łam, kiedy wsiadaliśmy z powrotem do samochodu. — Tylko te to już nie jest Milly.

No właśnie. Widzieć, jak świat się zmienia, to zarazem i cudowne, i przykre.

Zastanowiłam się.

Znów będziesz kpił sobie z mojego optymizmu, ale dla mnie to przede wszystkim cudowne.

Ależ dla mnie również. Kiedy człowiek się starzeje, to, co przykre, nie tkwi w rzeczach, ale w nim samym.

Ja tak nie uważam. Tu również się traci, ale i zyskuje.

Traci się dużo więcej, niż zyskuje. Prawdę mówiąc nie bar­dzo wiem, co się zyskuje. Możesz mi powiedzieć?

Przyjemnie jest mieć za sobą długą przeszłość.

Sądzisz, że ty ją masz? Ja nie mam swojej. Spróbuj więc opowiedzieć ją sobie.

Wiem, że ona jest. Nadaje głębię teraźniejszości.

Niech ci będzie. A co jeszcze?

Intelektualnie lepiej panuje się nad różnymi zagadnienia­mi; wiele się zapomina, zgoda, ale nawet to, co zapomniane, pozostaje w pewnym sensie do naszej dyspozycji.

Może w twojej dziedzinie. Ale ja staję się coraz większym ignorantem w tym wszystkim, co nie należy do mojej specjal­ności. Żeby poznać na bieżąco fizykę kwantową, musiałbym wró­cić na Uniwersytet jako zwykły student.

Nic nie stoi temu na przeszkodzie.

Może tak zrobię.

To dziwne — powiedziałam. — Zgadzamy się ze sobą we wszystkich sprawach, a w tej jednej nie: nie widzę, co człowiek traci, starzejąc się.

Uśmiechnął się:

Młodość.

To nie jest dobro samo w sobie.

Młodość jest tym, co Włosi tak ładnie nazywają: la stamina. Sok, ogień, który pozwala kochać i tworzyć. Kiedy człowiek to traci, traci wszystko.

Mówił z takim naciskiem, że nie ośmielałam się zarzucić mu, iż znajduje w tym jakieś upodobanie. Coś go gryzło, coś, czego ja nie znałam. Czego' nie chciałam poznać, co mnie przerażało. Może to właśnie nas dzieliło.

Nigdy nie uwierzę, że nie możesz już tworzyć — powie­działam.

Bachelard napisał: „Wielcy uczeni są przydatni dla nauki w pierwszej połowie swego życia, a szkodliwi w drugiej.“ Uchodzę za uczonego. Wszystko, co mogę teraz zrobić, to próbować zbyt­nio nie szkodzić.

Nic nie odpowiedziałam. Czy to prawda, czy nie, wierzył w to, co mówi, i na nic zdałyby się protesty. Rozumiałam, że mój optymizm często go drażni: w ten sposób zręcznie maskował swoje problemy. Ale co począć? Nie mogłam za niego stawić im czoła. Najlepiej było nie odzywać się. Jechaliśmy w milczeniu aż do Champeaux.

Ta nawa jest naprawdę piękna — powiedział Andrzej, kiedy weszliśmy do kościoła. — Przypomina bardzo tę w Sens, ale ma dużo lepsze proporcje.

Tak, jest piękna. Nie pamiętam już nawy w Sens.

Tam też stoją na przemian grube pojedyncze kolumny i cienkie bliźniacze.

Ależ ty masz pamięć!

Patrzyliśmy w skupieniu na nawę, prezbiterium, transept. Kolegiata nie była mniej piękna przez to, że weszłam na Akropol, ale ja nie byłam już w tym samym nastroju, co w czasach, gdy w starym gruchocie systematycznie „przeczesywaliśmy“ Ile-de- -France. Żadne z nas dwojga nie znało się na tym zbytnio. Nie interesowałam się tak naprawdę rzeźbionymi kapitelami, stal­lami, których podpory przy siedzeniach niegdyś tak nas bawiły.

Wychodząc z kościoła Andrzej zapytał mnie:

Czy sądzisz, że „Złoty Pstrąg“ jeszcze istnieje?

Chodźmy zobaczyć.

Było to kiedyś jedno z naszych ulubionych miejsc, ta mała oberża nad wodą, gdzie jadało się dania proste i wyborne. Obchodziliśmy w niej nasze srebrne gody i od tamtej pory już tam nie byliśmy. To miasteczko, spokojne, wybrukowane małymi kamieniami, nie zmieniło się. Przemierzyliśmy główną ulicę tam i z powrotem: „Złoty Pstrąg“ zniknął. Restauracja w lesie, gdzie się zatrzymaliśmy, nie przypadła nam do gustu. Może dlatego, że porównywaliśmy ją ze wspomnieniami.

Co teraz robimy? — zapytałam.

Mówiliśmy coś o zamku w Vaux, o wieżach w Blandy.

Ale czy masz ochotę tam pojechać?

Czemu nie?

Gwizdał na to, więc mnie też zrobiło się wszystko jedno, ale żadne z nas nie ośmielało się tego powiedzieć. O czym on właści­wie myślał, kiedy tak jechaliśmy wąskimi drogami, które pach­niały listowiem? O pustyni swej przyszłości? Nie mogłam podą­żać tam za nim. Czułam, że jest obok mnie całkiem sam. Ja też byłam sama. Filip próbował kilkakrotnie dzwonić do mnie Odkładałam słuchawkę, kiedy tylko poznałam go po głosie. Zada­wałam sobie różne pytania. Czy stawiałam mu zbyt duże wyma­gania? Czy Andrzej okazywał mu zbyt wiele lekceważącej wyro­zumiałości? Czy ucierpiał właśnie z powodu tej rozbieżności? Chciałam podyskutować o tym z Andrzejem, ale obawiałam się, że na nowo wzniecę sprzeczkę.

Zamek w Vaux, wieże w Blandy: wykonaliśmy nasz program. Mówiliśmy: „To doskonale pamiętam, tego sobie nie przypomi­nam, te wieże są wspaniałe...“ Ale w pewnym sensie oglądanie rzeczy jest bezcelowe. Chyba że jakiś projekt, jakaś sprawa przy­wiązuje was do nich. Ja dostrzegałam tylko kamienie ułożone jedne na drugich.

Ten dzień nie zbliżył nas do siebie; podczas gdy wracaliśmy do Paryża, czułam, że jesteśmy oboje rozczarowani i bardzo sobie dalecy. Wydawało mi się, że nie możemy już znaleźć wspólnego języka. Czyżby prawdą było to, co mówią o niemożności porozu­mienia się? Czy skazani byliśmy na samotność, na milczenie, jak przeczułam to w gniewie? A może zawsze byłam na nie skazana, a tylko uparty optymizm kazał mi twierdzić coś wręcz przeciw­nego?

Trzeba zdobyć się na jakiś wysiłek“ — powiedziałam sobie kładąc się spać: „Porozmawiamy jutro rano. Spróbujemy zgłębić te sprawy.“ Jeśli nasza sprzeczka nie całkiem została załago­dzona, to dlatego, że była tylko symptomem. Trzeba wszystko zacząć od początku, sięgnąć do korzeni. W szczególności nie bać się ponownej rozmowy o Filipie. Wystarczy ten jeden temat tabu

i cały nasz dialog utyka na martwym punkcie.

Rano podałam herbatę i dobierałam słowa, by przystąpić do tych wyjaśnień, a tu Andrzej mówi do mnie:

Wiesz, na co mam ochotę? Pojechać jak najszybciej do Vil­leneuve. Odpocząłbym tam lepiej niż w Paryżu.

A więc oto wniosek, jaki wyciągnął z tego nieudanego dnia: zamiast szukać zbliżenia uciekał! Zdarza mu się spędzić beze

¡jfVKSpB vÿkvJHki? ti jfirll |> Ul *j||

* sit # V- i

4ś/i - 'V'

Mw? vif

tlivu

mnie kilka dni u swojej matki, to zrozumiałe, jest do niej bardzo przywiązany. Teraz jednak był to sposób na uniknięcie naszego sam na sam. Zraniło mnie to do żywego.

Doskonały pomysł — powiedziałam chłodno. — Twoja matka będzie zachwycona. Jedź.

Nie chcesz jechać ze mną? — zapytał półgębkiem.

Dobrze wiesz, że nie mam wcale ochoty wyjeżdżać z Paryża tak szybko. Przyjadę później, tak jak to planowałam.

Rób, jak chcesz.

Tak czy siak zostałabym w Paryżu; chciałam popracować, a także zobaczyć, z jakim przyjęciem spotka się moja książka, i pomówić o niej z przyjaciółmi. Byłam jednak zbita z tropu, że Andrzej nie nalega więcej. Zapytałam chłodno:

Kiedy zamierzasz jechać?

Nie wiem, wkrótce. Nie mam tu nic do roboty.

Wkrótce, to znaczy kiedy? Jutro, pojutrze?

Chociażby jutro rano.

Rozstaniemy się zatem na dwa tygodnie. Nigdy nie opuszczał mnie na dłużej niż trzy czy cztery dni, chyba że wyjeżdżał na jakiś kongres. Czyżbym była względem niego aż tak nieprzyje­mna? Powinien był podyskutować ze mną na ten temat, a nie uciekać. Wywnętrzanie się nie było jednak w jego stylu. Miałam na to tylko jedno wyjaśnienie, zawsze to samo: starzał się. Pomyślałam z irytacją: „Niech jedzie gdzie indziej wyzbyć się myśli o starości.“ Nie zamierzałam nawet kiwnąć palcem, żeby go zatrzymać.

Uzgodniliśmy, że pojedzie samochodem. Spędził dzień w sta­cji obsługi, na robieniu zakupów i telefonach; pożegnał się ze swoimi współpracownikami. Przez cały dzień prawie go nie widziałam. Kiedy wsiadał nazajutrz do' samochodu, wymieni­liśmy pocałunki i uśmiechy. Wróciłam znów do biblioteki, oszo­łomiona. Miałam wrażenie, że zostawiając mnie tu Andrzej pragnie mnie ukarać. Nie, po prostu chciał uwolnić się ode mnie.

Kiedy minęło pierwsze zdziwienie, zrobiło mi się lekko na duszy. Zycie we dwoje wymaga podejmowania decyzji. „O której zrobić kolację? Co masz ochotę zjeść?“ Mówi się na głos o swoich projektach. W samotności nasze działanie nie musi trzy­mać się jakiegoś planu, to daje odprężenie. Wstawałam późno, leżałam sobie otulona ciepłą pościelą, usiłując pochwycić w locie strzępki moich snów. Czytałam korespondencję popijając herbatę

i nuciłam: „Obywam się... obywam się... obywam się świetnie bez ciebie.“ Pracowałam, a w przerwach włóczyłam się po mieś­cie.

Ten błogostan trwał trzy dni. Czwartego dnia po południu rozległy się szybkie, krótkie dzwonki do drzwi. Tylko jedna osoba tak dzwoni. Serce zaczęło walić mi jak młotem. Zapytałam przez drzwi:

Kto tam?

Otwórz — zawołał Filip. — Będę dzwonił, dopóki nie otworzysz.

Otworzyłam i od razu objął mnie chyląc głowę na moim ramieniu.

Moja kochana, moja droga, proszę cię, nie gniewaj się na mnie. Nie mogę żyć skłócony z tobą. Proszę cię! Tak bardzo cię kocham!

Jakże często ten błagalny głos sprawiał, że topniały moje urazy! Wprowadziłam go do biblioteki. Kochał mnie, nie mog­łam w to wątpić. Czy liczyło się coś więcej? Dawne słowa „mój mały chłopczyk“ cisnęły mi się na usta, ale powstrzymałam się. To nie był już mały chłopczyk.

Nie próbuj mnie rozczulać, już za późno. Wszystko zepsu­łeś.

Posłuchaj, może nie miałem racji, może źle postąpiłem, sam już nie wiem, nie sypiam po nocach. Ale nie chcę cię stracić, miej litość nade mną, jestem przez ciebie taki nieszczęśliwy!

Dziecięce łzy błyszczały w jego oczach. Ale to już nie było dziecko, lecz dorosły mężczyzna, mąż Ireny.

To byłoby zbyt proste. Wykręcasz po cichu taki numer doskonale wiedząc, że wykopujesz między nami przepaść. I chciałbyś, żebym zniosła to z uśmiechem, żeby wszystko znowu było jak dawniej! Nie i jeszcze raz nie.

Doprawdy jesteś zbyt surowa, zbyt dogmatyczna. Są ro­dzice i dzieci, którzy kochają się, choć nie mają wcale takich samych poglądów politycznych.

Tu nie chodzi o różnice poglądów. Przechodzisz do dru­giego obozu przez ambicję, właśnie to twoje karierowiczostwo jest wstrętne.

Ależ nie. Moje poglądy zmieniły się! Może i jestem wpły­wowy, ale to prawda, że zacząłem patrzeć na wiele spraw pod innym kątem. Przysięgam ci!

W takim razie powinieneś był uprzedzić mnie wcześniej. A nie kombinować za moimi plecami i stawiać mnie następnie przed faktem dokonanym. Nigdy ci tego nie wybaczę.

Nie miałem śmiałości. Masz taki sposób patrzenia na mnie, że się boję.

Zawsze to mówiłeś; to nigdy nie było wytłumaczenie.

A jednak wybaczałaś mi. Wybacz mi jeszcze i tym razem. Błagam cię. Nie mogę żyć z tobą w niezgodzie.

Nic na to nie poradzę. Postąpiłeś w taki sposób, że nie mogę cię już szanować.

Burza rozpętała się w jego oczach: wolałam już to. Jego gniew podtrzyma mój gniew.

Mówisz słowa, które mnie dobijają. Ja nigdy nie zastana­wiałem się, czy cię szanuję, czy nie. Nawet gdybyś zrobiła coś idiotycznego, nie przestałbym cię kochać! Dla ciebie miłość to coś, na co trzeba zasłużyć. Ależ tak: zadałem sobie w życiu dość trudu, aby nie stracić w twoich oczach. Wszystkie moje pragnie­nia — być pilotem albo kierowcą wyścigowym, albo reporterem, zamiłowanie do ruchu, przygody — uznawałaś za kaprysy; zre­zygnowałem z nich, aby sprawić ci przyjemność. Teraz po raz pierwszy ci nie uległem i już gniewasz się na mnie.

Przerwałam mu:

Nie próbuj mydlić mi oczu. Oburza mnie twoje postępo­wanie, oto dlaczego nie chcę ciebie więcej widzieć.

Oburza cię, ponieważ nie jest po twojej myśli. Trudno, żebym słuchał ciebie przez całe życie. Jesteś zbyt despotyczna. W gruncie rzeczy nie masz serca, tylko żądzę władzy — w jego głosie była wściekłość i łzy: — No cóż, żegnaj, możesz gardzić mną do woli, obejdę się bez ciebie.

Podszedł do drzwi, zatrzasnął je za sobą. Stałam w przedpo­koju myśląc: wróci. Zawsze wracał. Nie miałabym już wtedy siły opierać się: płakałabym razem z nim. Po pięciu minutach wróci­łam do biblioteki, usiadłam i płakałam, sama. „Mój mały chłop­czyk...“ Co to jest dorosły człowiek? Dziecko z bagażem lat. Ujmowałam mu tych lat, odnajdowałam dwunastoletniego chłop­ca, na którego nie sposób się gniewać. A jednak nie, to był męż­czyzna. Nie było powodu, by sądzić go mniej surowo niż innych. Czy mam twarde serce? Czy są ludzie zdolni kochać kogoś nie szanując go zarazem? Gdzie szacunek ma swój początek, a gdzie kres? A miłość? Gdyby nie udało mu się zrobić kariery na Uni-

wersytecie, gdyby miał przeciętne życie, nigdy nie zabrakłoby mu mojej czułości, ponieważ potrzebowałby jej. Nawet gdybym stała się dla niego bezużyteczna, lecz mogła być z niego dumna, nadal z radością ubóstwiałabym go. Ale teraz wymyka mi się, a ja jednocześnie potępiam go. Na co mi taki syn?

Znów ogarnął mnie smutek i już mnie nie opuszczał. Od tej pory, jeśli rano ociągałam się ze wstawaniem z łóżka, to dlatego, że bez czyjejś pomocy z trudem przychodziło mi obudzić świat i moje życie. Nim pogrążyłam się samotnie w monotonię dnia, długo się wahałam. Kiedy byłam już na nogach, kusiło mnie cza­sem, aby położyć się z powrotem do łóżka i leżeć tak do wie­czora. Rzucałam się w wir pracy, siedziałam przy stole po kilka godzin bez przerwy, żywiąc się sokiem owocowym. Kiedy koń­czyłam pracę późnym popołudniem, miałam rozpaloną głowę i obolałe kości. Zdarzało mi się tak mocno zasnąć na kanapie, że budziłam się zupełnie osłupiała, jak gdyby moja świadomość wynurzając się bezimiennie z ciemności wahała się przed ponow­nym wcieleniem. Albo też z niedowierzaniem przyglądałam się znajomemu otoczeniu: złudnej i mieniącej się odwrotnej stronie niebytu, w jakim się uprzednio pogrążyłam. Ze zdumieniem zatrzymywałam spojrzenie na przedmiotach przywiezionych z różnych zakątków Europy. Moje podróże nie pozostawiły śladu w przestrzeni; moja pamięć rzadko kiedy przywołuje ich obraz; tymczasem ludowe lalki, wazony, bibeloty są tutaj. Czasem jakiś drobiazg fascynował mnie, prześladował. Zestawienie czerwo­nego szala i fioletowej poduszki: kiedy to po raz ostatni widzia­łam fuksje, ich biskupie i kardynalskie sukienki ich długie i delikatne organy płciowe, albo jaśniejący wilec purpurowy, zwy­kłą dziką różę, rozczochrany wiciokrzew, narcyzy o białych twa­rzyczkach otwierające duże, zdziwione oczy, kiedy? Mogłyby przestać istnieć na świecie, a ja nie wiedziałabym o tym. Mog­łyby zniknąć z jezior nenufary, z pól — gryka. Ziemia wokół mnie jest jakby szeroką hipotezą, jakiej już nigdy nie sprawdzam.

Otrząsałam się z tych rojeń, wychodziłam do miasta, patrzy­łam na niebo, na niestarannie odnowione domy. Nic mnie nie wzruszało. Poświata księżyca i zachody słońca, zapach mokrej wiosny i rozprażonego asfaltu, światła i pory roku — przeżywa­łam już kiedyś chwile, z których bił czysty blask diamentu; nigdy jednak nie zabiegałam o nie. Zaskakiwały mnie, pojawiały się na przekór pochłaniającym mnie zajęciom jako niespodziane wytch-

$1,%W,p i JWjm w

Sł.JWfc *1 ii § • i? ¡¿M.' % Im. ^v-

! 57" a

*?> * . 1

» «W * '•»")$ «#•

r.ffi i.> m* #| i »VI

nienie, nieoczekiwana obietnica, skrycie cieszyłam się nimi wy­chodząc z liceum albo ze stacji metra, stojąc na balkonie w przerwie w mojej pracy czy śpiesząc bulwarem do Andrzeja. Teraz spacerowałam po Paryżu wolna od zajęć, patrząc na wszystko, co dzieje się wokół, uważnie, lecz z lodowatą obojęt­nością. Nadmiar wolnego czasu, zawierzając mi cały świat, przeszkadzał go widzieć. Podobnie w ciepłe popołudnia słońce przedzierając się przez spuszczone żaluzje rozpala we mnie całą wspaniałość lata; natomiast oślepia mnie, jeśli zetknę się bezpoś­rednio z jego blaskiem i żarem.

Wracałam, telefonowałam do Andrzeja albo to on telefonował do mnie. Jego matka była bardziej wojownicza niż kiedykolwiek, widywał się z kolegami z dawnych lat, spacerował, pracował w ogrodzie. Jego wesoła serdeczność deprymowała mnie. Myślałam sobie, że spotkamy się dokładnie w tym samym punkcie co przedtem, przedzieleni murem milczenia. Telefon nie zbliża, utwierdza w poczuciu dystansu. Nie jest się we dwoje, jak w czasie rozmowy, ponieważ nie widzi się siebie nawzajem. Nie jest się samym, jak przed kartką papieru, która, choć piszemy do kogoś, pozwala nam mówić z samym sobą, pozwala dociekać, odkryć prawdę. Miałam ochotę napisać do Andrzeja, ale co? Do moich kłopotów dołączył się niepokój. Przyjaciele, którym wysła­łam esej, powinni byli napisać do mnie, by podzielić się swoimi uwagami na jego temat: żaden z nich tego jakoś nie zrobił, nawet Martine. W tygodniu, jaki nastąpił po wyjeździe Andrzeja, poja­wiło się nagle sporo recenzji z mojej książki. Te, które ukazały się w poniedziałek, rozczarowały mnie, te środowe zirytowały, a czwartkowe przygnębiły. W najbardziej krytycznych była mowa

o tym, że się powtarzam; w najbardziej przychylnych o interesu­jącym podejściu do tematu. Wszystkim umknęła oryginalność mojej pracy. Czy nie potrafiłam naświetlić tego, co w niej istotne? Zadzwoniłam do Martine. Recenzje są głupie — powie­działa — nie powinnam brać ich pod uwagę. Co się tyczy jej własnego zdania, to z wyjawieniem mi go chce zaczekać, aż przeczyta książkę do końca, właśnie dziś wieczór ją skończy i zastanowi się, a jutro przyjedzie do Paryża. Odkładając słu­chawkę czułam gorycz w ustach. Martine nie chciała rozmawiać ze mną przez telefon, a zatem jej ocena jest nieprzychylna. Nie rozumiałam dlaczego. Zwykle nie mylę się na temat tego, co robię.

Trzy tygodnie upłynęły od naszego spotkania w parku Mont- souris — trzy tygodnie, jakie zaliczyć można do najbardziej nie­przyjemnych w moim życiu. Normalnie byłabym uszczęśliwiona na myśl o zobaczeniu się z Martine. Tym razem czułam się bar­dziej zalękniona, niż kiedy czekałam na ocenę mej pracy dyplo­mowej. Po krótkiej wymianie uprzejmości przeszłam do sedna:

A więc? Co pani myśli o tej książce?

Odpowiedziała mi dobierając dobrze wyważone zdania. Czuło

się, że starannie obmyśliła je wcześniej. Ten esej jest doskonałą syntezą, wyjaśnia pewne niezrozumiałe kwestie, uwydatnia to, co nowego wniosło moje dzieło.

Ale czy on sam wnosi coś nowego?

To nie jest jego celem.

To było moim celem.

Zmieszała się. Nalegałam, zadręczałam ją pytaniami. Według niej, proponowane przeze mnie metody zastosowałam już w moich wcześniejszych badaniach. W wielu fragmentach nawet całkiem wyraźnie już je sformułowałam. Nie, nie wymyśliłam tu nic nowego. Chodzi raczej, jak ujął to Pćlissier, o solidne opra­cowanie.

Chciałam napisać coś zupełnie innego.

Byłam jakby ogłuszona, a zarazem nie dowierzałam, jak to się często zdarza, kiedy spada na nas zła nowina. Jednomyślność werdyktu przytłaczała mnie. A jednak myślałam sobie: „Niemoż­liwe, bym pomyliła się do tego stopnia.“

W ogrodzie, gdzie jadłyśmy kolację, u bram Paryża, zdobyłam się na duży wysiłek, by ukryć, jak mi przykro. Powiedziałam w końcu:

Zastanawiam się, czy po sześćdziesiątce człowiek nie jest skazany na powtarzanie się.

Co za pomysł!

Jest dużo malarzy, muzyków, nawet filozofów, którzy w starości przeszli samych siebie, ale pisarze... czy mogłaby pani wymienić mi choć jednego?

Wiktor Hugo.

Niech będzie. Ale kto poza nim? Monteskiusz praktycznie przestał tworzyć w wieku pięćdziesięciu dziewięciu lat po wyda­niu dzieła O duchu praw, nad którym zaczął pracować wiele lat wcześniej.

Są z pewnością inne przypadki.

147

I. . Jfc. 'ft ■ g ’jp» iń- .1

* WMt il'él Î » i l|y i„: I & * * V- ' Î ¿4

oi ki

zsÊlmÈÊMb

'ą ■» Z § ÿ

vttAi

' -wm‘m m ’%-*?» Afl AK5 ’ *

*9%^-JĘą %■% 4

v v?Tr i c i*ll If 4

jvf »Jy! yW m » j i ■*. \ w 7 ¿, 'V f-7*i 3%wS km it Ł»%M"v» -■ ,

MIUl

*>i WWi


ji

i f jSt

imij



ÉwIlWf

ma an

M • -,




>C*» ' » * »'

Ale żaden nie przychodzi pani do głowy.

Ejźe, chyba nie zamierza się pani zniechęcać? — powie­działa mi Martine z wyrzutem. — W dorobku każdego twórcy są blaski i cienie. Tym razem nie udało się pani dokonać w pełni tego, co pani sobie założyła. Jeszcze pani to sobie powetuje.

Na ogół porażki dodają mi bodźca. Tym razem jest inaczej.

Nie bardzo rozumiem dlaczego.

Z powodu wieku. Andrzej twierdzi, że uczeni kończą się dobrze przed pięćdziesiątką. Niewątpliwie w literaturze również nadchodzi chwila, kiedy można już tylko dreptać w miejscu.

Jestem pewna, że w literaturze nie — odparła Martine.

A w naukach ścisłych?

W tej dziedzinie nie jestem kompetentna.

Zobaczyłam znów w myśli twarz Andrzeja. Czy odczuwał roz­czarowanie podobne do mojego? Czy odczuł je jeden raz, ostate­cznie? Czy też wiele razy?

Ma pani naukowców wśród swoich przyjaciół. Co oni myślą o Andrzeju?

Że to wielki uczony.

Ale jak oceniają to, co robi w tej chwili?

Ma doskonały zespół, ich prace są bardzo znaczące.

Andrzej mówi, że wszystkie nowe pomysły wychodzą od jego współpracowników.

To całkiem możliwe. Podobno uczeni robią odkrycia tylko w sile wieku. W dziedzinie nauk ścisłych prawie wszyscy laureaci Nagrody Nobla to młodzi ludzie.

Westchnęłam.

A zatem Andrzej ma rację: niczego już nie odkryje.

Nie mamy prawa przesądzać o przyszłości — powiedziała Martine zmieniając nagle ton. — W końcu liczą się tylko indywi­dualne przypadki. Większość niczego nie dowodzi.

Chciałabym w to wierzyć — odparłam i sprowadziłam roz­mowę na inne tory.

Żegnając się ze mną, Martine powiedziała z wahaniem:

Jeszcze raz zabiorę się do lektury pani książki. Przeczyta­łam ją zbyt szybko.

Nie, nie w tym rzecz, po prostu nie udała mi się. Ale, jak to pani wcześniej zauważyła, nie ma się czym przejmować.

Oczywiście, że nie. Jestem pewna, że napisze pani jeszcze dużo świetnych książek.

Byłam niemal pewna czegoś wręcz przeciwnego, ale nie za­przeczyłam jej.

Jest pani taka młoda! — dodała.

Często słyszę te słowa, pochlebiają mi. Nagle jednak to powie­dzenie rozdrażniło mnie. Jest to dwuznaczny komplement, który zapowiada trudne dni. Zachować siły witalne, wesołe usposobie­nie, sprawność umysłową — znaczy pozostać młodym. A zatem, ze starością muszą iść w parze rutyna, zgryźliwość, starcze zdzie­cinnienie. Nie jestem młoda, dobrze się trzymam, to coś zupełnie innego. Jestem więc dobrze zakonserwowana i być może skoń­czona. Wzięłam proszki nasenne i położyłam się do łóżka.

Po przebudzeniu ogarnął mnie jakiś dziwny stan: było to raczej rozgorączkowanie niż niepokój. Wyłączyłam telefon, za­brałam się na nowo do czytania mojego Rousseau i mojego Mon­teskiusza. Czytałam przez dziesięć godzin z krótką przerwą na zjedzenie plastra szynki i dwóch jajek na twardo. Ciekawe doś­wiadczenie: ożywić te teksty zrodzone pod moim piórem i zapo­mniane. Chwilami budziły moje zainteresowanie, zadziwiały mnie, jak gdyby napisała je jakaś inna osoba; poznawałam jednak to słownictwo, te pauzy w zdaniach, ten cięty język, elipsy, pewna maniera. Stronice te były mną przesiąknięte, biła z nich intymność mdląca jak zapach pokoju, w którym zbyt długo pozo­stawało się zamkniętym. Zmusiłam się do wyjścia, aby zaczerp­nąć świeżego powietrza i zjeść kolację w pobliskiej restauracji; później w domu wypiłam parę filiżanek bardzo mocnej kawy i otworzyłam swój ostatni esej. Miałam go świeżo w pamięci i z góry wiedziałam, jaki będzie rezultat tej konfrontacji. Wszystko, co miałam do powiedzenia, zostało zawarte w moich dwóch monografiach. Ograniczyłam się tu do powtórzenia w odmiennej formie myśli, które stanowiły o walorach tamtych książek. Myli­łam się sądząc, że posuwam się do przodu. Moje metody w ode­rwaniu od osobliwej treści, do jakiej je zastosowałam, traciły nawet na subtelności, na elastyczności. Nie wniosłam nic noyflF- I go; zupełnie nic. Wiedziałam już, że drugi tom tylko przedłuży to dreptanie w miejscu. A więc tak: spędziłam trzy lata na pisa­niu niepotrzebnej książki. Nie tylko nieudanej, jak parę innych, w których popełniając niezręczności i posuwając się po omacku otwierałam jednak jakieś perspektywy. Niepotrzebnej. Takiej, którą można wrzucić do pieca.

Nie wolno przesądzać o przyszłości. Łatwo mówić. Teraz ją

149

HjjH

widziałam. Gągnęła się przede mną jak okiem sięgnąć, płaska, goła. Ani jednego projektu, ani jednego pragnienia. Nie będę więcej pisać. Co zatem będę robić? Jaka wielka pustka we mnie, wokół mnie. Jestem niepotrzebna. Grecy nazywali swych starców trutniami. „Niepotrzebny truteń“ — mówi o sobie Hekuba w Trojankach. To o mnie chodzi. Czułam się jak rażona gromem. Zastanawiałam się, jak ludziom udaje się jeszcze żyć, kiedy już niczego się po sobie nie spodziewają.

Powodowana dumą nie chciałam przyśpieszać wyjazdu i przez telefon o niczym Andrzejowi nie powiedziałam. Ale jakże dłużyły mi się trzy następne dni! Ani kruche ciasteczka w jaskrawych żakiecikach, ani książki ustawione ciasno na drewnianych pół­kach, ani muzyka, ani rozmowy nie mogły mi pomóc. Zawsze oczekiwałam od nich, że pobudzą mnie do działania lub pozwolą odpocząć. Teraz widziałam w nich tylko rozrywkę, której banal­ność zniechęcała mnie. Pójść na wystawę, zajrzeć znów do Luwru? Tak bardzo pragnęłam mieć na to czas, kiedy mi go brakowało. Ale jeśli przed dziesięcioma dniami nie potrafiłam dostrzec w kościołach i zamkach niczego innego poza kamieniami ustawionymi jeden na drugim, teraz byłoby jeszcze gorzej. Mię­dzy obrazem a moim spojrzeniem nic by nie zaszło. Na płótnie widziałabym tylko wyciśnięte z tubki farby rozprowadzone pędz­lem. Spacery nudziły mnie, stwierdziłam to już wcześniej. Moi przyjaciele byli na wakacjach, a zresztą nie miałam ochoty ani na ich szczerość, ani na ich kłamstwa. Filip... jak boleśnie za nim tęskniłam! Oddalałam od siebie jego obraz, bo sprawiał, że łzy napływały mi do oczu.

Zostałam zatem w domu roztrząsając to wszystko. Było gorąco; nawet przy spuszczonych storach dusiłam się. Czas stał w miejs­cu. To straszne — powiedziałabym; wręcz niesprawiedliwe — że może on upływać tak szybko, a zarazem tak powoli. Przekracza­łam próg liceum w Bourg niemal równie młoda co moi ucznio­wie, patrzyłam z rozczuleniem na starych profesorów o siwych włosach. I ani się obejrzałam, a sama zostałam starą profesorką, potem zamknęły się drzwi liceum. Przez długi czas moje kolejne klasy dawały mi złudzenie, że mam wciąż tyle samo lat. Na każ­dym rozpoczęciu roku szkolnego widziałam uczniów niezmiennie młodych i łudziłam się tą niezmiennością. Na oceanie czasu byłam skałą, o którą biją coraz to nowe fale, a która tkwi w miejscu i nie ulega zniszczeniu. A oto nagle przypływ porywa

mnie i będzie tak niósł, aż osiądę na mieliźnie śmierci. W tragi­czny sposób moje życie płynie coraz szybciej. A przecież w tej chwili sączy się tak wolno, kropla po kropli — godzina za godziną, minuta za minutą. Trzeba zawsze czekać, aż cukier się rozpuści, wspomnienie zatrze, a rana zabliźni, aż zajdzie słońce, aż rozwieje się nuda. Dziwny rozłam między tymi dwoma rytmami. Dni uciekają mi galopem, a każdy dzień z osobna zda się wlec w nieskończoność.

Pozostawała mi jedna jedyna nadzieja: Andrzej. Ale czy będzie w stanie wypełnić tę pustkę? Na jakim znajdowaliśmy się etapie? A przede wszystkim czym byliśmy jedno dla drugiego w tym naszym życiu, jakie zwie się wspólnym? Chciałam to rozstrzyg­nąć nie oszukując się. Aby to uczynić, należało przemyśleć od początku naszą historię. Zawsze obiecywałam sobie, że to zrobię. Spróbowałam. Rozsiadłszy się wygodnie w głębokim fotelu, z wzrokiem wbitym w sufit opowiadałam sobie nasze pierwsze spotkania, nasz ślub, narodziny Filipa. Nic nowego, wszystko to znałam. Co za banały! „Pustynia przeszłości“ — powiedział Cha- teaubriand. Niestety, ma rację! Wyobrażałam sobie mniej więcej, że moje minione życie jest pejzażem, w jakim będę mogła prze­chadzać się do woli odkrywając stopniowo jego meandry i zakąt­ki. Nie. Jestem zdolna wymienić nazwiska, daty, tak jak uczeń recytuje dobrze wyuczoną lekcję na obcy mu temat. A miejscami ożywają zdeformowane, wyblakłe obrazki równie abstrakcyjne, jak te z mojego starego podręcznika do historii Francji; odcinają się wyraźnie na białym tle. W czasie tego rozpamiętywania prze­szłości twarz Andrzeja nigdy się nie zmienia. Dałam temu spo­kój. Należało raczej zastanowić się, czy kochał mnie tak, jak ja go kochałam? Myślę, że z początku tak, lub raczej żadne z nas nie zadawało sobie tego pytania. Było nam ze sobą tak dobrze. Ale kiedy praca przestała go zadowalać, czy zdał sobie sprawę, że nasza miłość mu nie wystarcza? Czy był z tego powodu rozczaro­wany? Myślę, że uważa mnie za niezmiennik, którego zniknięcie zbiłoby go z tropu, lecz który w niczym nie zdołałby zmienić jego przeznaczenia, gdyż gra o nie toczy się gdzie indziej. A więc nawet moje zrozumienie niewiele mu pomoże. Czy innej kobiecie udałoby się dać mu więcej? Kto wzniósł ten mur między nami? On, ja, my oboje? Czy istniała szansa, aby go zburzyć? Zmęczyły mnie te pytania. Słowa rozkładały się w mojej głowie na części: miłość, harmonia, niezgoda stawały się dźwiękami pozbawionymi

151

sensu. Czy kiedykolwiek go miały? Kiedy wczesnym popołud­niem wsiadłam do pociągu Mistral, nie wiedziałam zupełnie, co mnie czeka.

Czekał na peronie dworca. Tyle razy widziałam go w myśli, potem słyszałam ten oderwany od ciała głos, a tu nagle stoi przede mną!

Ogorzały od słońca, szczuplejszy, ze świeżo ostrzyżonymi wło­sami, ubrany w płócienne spodnie i koszulkę z krótkimi ręka­wami był trochę inny od tego Andrzeja, którego żegnałam w Paryżu, ale to był on. Moja radość nie mogła być sztuczna, nie mogła prysnąć w jednej chwili. A może tak? Serdecznie pomagał mi usadowić się w samochodzie, a kiedy jechaliśmy do Ville- neuve posyłał mi uśmiechy pełne życzliwości. Jesteśmy jednak tak przyzwyczajeni mówić do siebie w miły sposób, że gesty i uśmiechy niewiele znaczyły. Czy naprawdę cieszył się, że mnie widzi?

Manette położyła mi swą chudą dłoń na ramieniu, lekko poca­łowała mnie w czoło: „Dzień dobry, moje dziecko.“ Kiedy ona umrze, nikt nie nazwie mnie już „swoim dzieckiem“. Trudno mi uwierzyć, że mam piętnaście lat więcej, niż miała ona, kiedy ujrzałam ją po raz pierwszy. W wieku czterdziestu pięciu lat wydawała mi się niemal równie leciwa co dziś.

Usiadłam z Andrzejem w ogrodzie; róże omdlałe od słońca wydzielały zapach przejmujący jak skarga.

Odmłodniałeś — powiedziałam.

Pobyt na wsi mi służy! A jak ty się miewasz?

Ze zdrowiem całkiem nieźle. Ale czy widziałeś recenzje mojej książki?

Owszem, kilka.

Dlaczego nie uprzedziłeś mnie, że ta książka jest nic nie warta?

Przesadzasz. Może nie wyróżnia się spośród innych aż tak, jak myślałaś, ale pełno w niej ciekawych rzeczy.

Ciebie tak znowu nie zainteresowała.

Och, ja... Już prawie nic mnie nie wciąga. Trudno o gor­szego ode mnie czytelnika.

Nawet Martine osądziła ją surowo; a po głębszym zastano­wieniu ja także.

Próbowałaś czegoś bardzo trudnego, poruszałaś się trochę po omacku. Ale sądzę, że teraz wszystko jest dla ciebie jasne; nadrobisz niedostatki w drugim tomie.

Niestety, nie! Już sama koncepcja książki jest błędna. Drugi tom byłby równie zły co pierwszy. Poniecham tego.

To pochopna decyzja. Daj mi do przeczytania rękopis.

Nie przywiozłam go. Wiem, że jest zły, uwierz mi.

Spojrzał na mnie z zakłopotaniem. Wie, że nie zniechęcam się

łatwo.

Co w takim razie będziesz robić?

Nic. Sądziłam, że przez dwa lata będę miała pełne ręce roboty. A tu nagle pustka.

Położył dłoń na mojej dłoni.

Rozumiem, że cię to gryzie. Nie przejmuj się zbytnio. Chwilowo to faktycznie pustka. Ale któregoś pięknego dnia przyjdzie ci do głowy jakiś pomysł.

Widzisz, jak łatwo być optymistą, kiedy chodzi o kogoś innego.

Upierał się przy swoim, taka była jego rola. Wymieniał auto­rów, o których warto byłoby napisać. Ale po co miałabym zaczy­nać znów coś w rodzaju mojego Rousseau czy Monteskiusza? Chciałam znaleźć jakiś inny punkt widzenia: nie znajdę go. Przy­pomniałam sobie, o czym powiedział mi Andrzej. Napotykałam w sobie te opory, o jakich mi mówił. Moje podejście do zagad­nień, nawyki w rozumowaniu, perspektywy, założenia stano­wiły część mnie samej, nie wyobrażałam sobie, bym mogła je zmie­nić. Moja działalność literacka dobiegła końca, a ambicja nie cierpiała z tego powodu. Gdybym musiała umrzeć tej nocy, uważałabym swoje życie za udane. Ale przerażała mnie ta pusty­nia, przez którą miałam się wlec, aż nadejdzie śmierć. Przy kola­cji z trudem robiłam dobrą minę. Na szczęście Manette i And­rzej kłócili się namiętnie, rozprawiając o stosunkach chirfsko- -radzieckich.

Wcześnie poszłam na górę, aby się położyć. Mój pokój pach­niał przyjemnie lawendą, tymiankiem i igliwiem. Zdawało mi się, że opuściłam go dopiero wczoraj, a to już rok minął! Każdy rok upływa mi szybciej niż poprzedni. Nie będę musiała tak znowu długo czekać, nim zasnę na wieki. Wiedziałam jednak, jak powoli potrafią wlec się godziny. Za bardzo kocham jeszcze życie, aby

pocieszała mnie myśl o śmierci. W wiejskiej ciszy sen przyniósł mi jednak ukojenie.

Chcesz pojechać na spacer? — zapytał mnie Andrzej naza­jutrz rano.

Oczywiście.

Pokażę ci ładny zakątek, jaki na nowo odkryłem. Nad rzeką Gard. Weź kostium kąpielowy.

Nie przywiozłam ze sobą kostiumu.

Manette ci pożyczy. Zobaczysz, jak cię będzie kusiło. Jechaliśmy samochodem przez garig wąskimi, zakurzonymi

drogami. Andrzej mówił ze swadą. Już od wielu lat jego pobyt tutaj nie trwał tak długo. Miał czas zwiedzić nie widziane od dawna okolice, spotkać kolegów z dawnych lat. Wyraźnie robił wrażenie dużo młodszego i weselszego niż w Paryżu. Najwido­czniej wcale mu mnie nie brakowało. Jak długo obchodziłby się beze mnie nie tracąc radosnego nastroju?

Zatrzymał samochód.

Widzisz tę zieloną plamę, tam w dole? To rzeka Gard. Tworzy rodzaj zagłębienia, to świetne miejsce do kąpieli i prze­śliczny zakątek.

Ale słuchaj, to niezły kawał drogi. Potem trzeba będzie iść pod górę.

To nie takie znów męczące, byłem tu nieraz.

Zbiegł stromą ścieżką bardzo szybko i pewnie. Podążałam za nim daleko w tyle nieco chwiejnym krokiem, hamując, bo w moim wieku upadek, złamanie, to nie byłoby nic zabawnego. Pod górę mogłam iść szybko, ale nigdy nie byłam zbyt sprawna przy schodzeniu.

Czy nieładnie tu?

Bardzo ładnie.

Usiadłam w cieniu skały. Ale kąpiel? Co to, to nie. Słabo pły­wam. I nawet wobec Andrzeja krępuję się pokazać w kostiumie kąpielowym. Ciało starego mężczyzny jest w każdym razie mniej brzydkie od ciała starej kobiety — pomyślałam patrząc, jak And­rzej otrząsa się z wody. Zielona woda, niebieskie niebo, zapach zarośli. Lepiej by mi tu było niż w Paryżu. Gdyby tylko Andrzej nalegał, przyjechałabym wcześniej, ale to tego właśnie sobie nie życzył.

Usiadł koło mnie na żwirze:

Żałuj, że się nie kąpałaś. Woda jest wspaniała!

Tu mi bardzo dobrze.

Jak znalazłaś mamę? Jest zdumiewająca, prawda?

Zdumiewająca. Co ona porabia przez cały boży dzień?

Dużo czyta, słucha radia. Zaproponowałem, że kupię jej telewizor, ale odmówiła. Powiedziała mi: „Nie wpuszczam do domu byle kogo.“ Pracuje trochę w ogrodzie. Chodzi na zebra­nia. Mówi, że nie ma żadnych zmartwień.

W sumie to najlepszy okres w jej życiu.

Na pewno. To jeden z tych przypadków, kiedy starość jest szczęśliwym wiekiem, jeśli ma się za sobą ciężkie życie, którym w większym lub mniejszym stopniu zawładnęli inni.

Kiedy zaczęliśmy wracać pod górę do samochodu, panował upał. Podejście było dłuższe i cięższe, niż mówił Andrzej. Szedł wielkimi krokami, a ja, która dawniej tak dzielnie wspinałam się, teraz wlokłam się daleko za nim, to było irytujące. Słońce świd­rowało mi skronie, przenikliwa skarga zakochanych cykad w ago­nii wierciła w uszach; dostałam zadyszki.

Za szybko idziesz — powiedziałam.

Nie spiesz się. Zaczekam na ciebie na górze.

Przystanęłam, zlana potem. Po chwili ruszyłam dalej. Nie

panowałam już nad swoim sercem, nad oddechem. Nogi chwi­lami odmawiały mi posłuszeństwa, światło raziło mnie w oczy, śpiew cykad, śpiew miłości i śmierci swą uporczywą monotonią działał mi na nerwy. Dotarłam do samochodu z pałającą twarzą, bliska, jak mi się wydawało, wylewu do mózgu.

Umieram ze zmęczenia.

Powinnaś była iść wolniej.

Zapamiętam sobie te twoje wygodne ścieżki.

Wróciliśmy do domu w milczeniu. Niepotrzebnie się irytowa­łam z powodu takiego głupstwa. Zawsze byłam z usposobienia cholerykiem; czy na stare lata miałam stać się zgryźliwa? Muszę uważać. Ale nie mogłam opanować gniewu. I czułam się tak źle, że obawiałam się udaru słonecznego. Zjadłam dwa pomidory i poszłam odpocząć do pokoju, gdzie cień, posadzka z płytek i biel pościeli dawały złudne wrażenie chłodu. Zamknęłam oczy, słu­chałam w ciszy tykania zegarowego balansu. Powiedziałam nie­dawno do Andrzeja: „Nie bardzo widzę, co człowiek traci starze­jąc się.“ No cóż, teraz już wiem! Nigdy nie godziłam się na to, aby za przykładem Fitzgeralda pojmować życie jako „proces degradacji“. Myślałam, że moje stosunki z Andrzejem nigdy się

.

155

i \ ! \ ■ V „\. A

nic popsują, że będę wciąż powiększać swój dorobek, że Filip z każdym dniem będzie coraz bardziej upodabniał się do czło­wieka, jakiego chciałam z niego uczynić. Nie niepokoiłam się o swoje ciało. I sądziłam, że nawet milczenie wydaje owoce. Cóż za złudzenia! Powiedzenie Sainte-Beuve’a zawiera więcej prawdy niż zdanie Valerv’ego: „Miejscami się twardnieje, miejscami gnije, nie dojrzewa się nigdy.“ Moje ciało zawodziło mnie. Nie byłam już zdolna do pisania. Filip pogrzebał wszystkie nadzieje, jakie w nim pokładałam, a jeszcze większą przykrość sprawiło mi to, że między Andrzejem i mną coś się psuło. Co za oszustwo kryło się w tym postępie, w tym pięciu się do góry, jakim się upajałam, skoro nadchodzi czas degrengolady! Już się zaczęła. Teraz wszystko potoczy się bardzo szybko i bardzo wolno: sta­niemy się zniedołężniałymi starcami.

Kiedy zeszłam na dół, upał już zelżał. Manette czytała przy oknie wychodzącym na ogród. Nie podupadła z wiekiem, ale co działo się w głębi jej duszy? Czy myślała o śmierci? Z rezygnacją, z lękiem? Nie śmiałam jej o to zapytać.

Andrzej poszedł zagrać z kolegami w kule, niedługo wróci

powiedziała.

Usiadłam naprzeciw niej. W każdym razie jeśli dożyję osiem­dziesięciu lat, nie będę do niej podobna. Nie wyobrażam sobie, abym mogła nazwać swoją samotność wolnością i ze spokojem korzystać z każdej chwili. Mnie życie miało odebrać stopniowo wszystko to, czym mnie obdarzyło; już zaczęło odbierać.

A więc — powiedziała Manette — Filip zrezygnował z pracy naukowej; to go nie zadowala; chce porosnąć w piórka.

Niestety, tak.

Ci młodzi w nic nie wierzą. Trzeba przyznać, że wy dwoje też właściwie w nic nie wierzycie.

Andrzej i ja? Ależ nie, wierzymy.

Andrzej jest przeciw wszystkiemu. To właśnie błąd. To dlatego Filip zszedł na złą drogę. Trzeba coś popierać.

Nigdy nie pogodziła się z tym, że Andrzej nie zapisał się do partii. Nie miałam ochoty dyskutować na ten temat. Opowiedzia­łam Manette o porannej przejażdżce i zapytałam ją:

Gdzie mama trzyma zdjęcia?

To należy do rytuału; co roku oglądam stary album ze zdję­ciami. Ale nigdy nie ma go na tym samym miejscu.

Manette położyła na stole album, a obok tekturowe pudełko.

Bardzo starych fotografii jest mało. Manette w dniu swego ślubu, w długiej, prostej sukni bez ozdób. Zdjęcie rodzinne: ona z mężem, ich bracia, siostry, całe pokolenie, z którego tylko ona została przy życiu. Andrzej jako dziecko, z upartą, zdecydowaną miną. Dwudziestoletnia Renée między swymi dwoma braćmi. Myśleliśmy, że nigdy nie pocieszymy się po jej śmierci; dwa­dzieścia cztery lata i tyle oczekiwała od życia. Co by od niego otrzymała? Jak znosiłaby swój podeszły wiek? Moje pierwsze zetknięcie ze śmiercią, jakże ja płakałam. Potem płakałam już coraz mniej: odchodzili moi rodzice, szwagier, teść, przyjaciele. To także znaczy starzeć się. Tyle umarłych ma się za sobą, nie­odżałowanych, zapomnianych. Czytając gazetę często dowiaduję się o nowym zgonie: ulubiony pisarz, koleżanka, dawny współ­pracownik Andrzeja, jeden z towarzyszy naszej działalności poli­tycznej, przyjaciel dawno stracony z oczu. Człowiek musi czuć się dziwnie, kiedy tak jak Manette pozostaje jedynym świadkiem świata, który przestał już istnieć.

Oglądasz zdjęcia?

Andrzej zajrzał mi przez ramię.

Przekartkował album i pokazał mi zdjęcie, które przedstawiało go jako jedenastoletniego chłopca w towarzystwie kolegów z klasy.

Więcej niż połowa z nich już nie żyje — powiedział. — Z tym tutaj, Piotrem, widziałem się. Z tym także. I z Pawłem, któ­rego nie ma na fotografii. Spotkaliśmy się po dwudziestu latach. Ledwo ich poznałem. Trudno wyobrazić sobie, że są w moim wieku: wyglądają na starców. Posunęli się dużo bardziej niż Manette. To mnie naprawdę poruszyło.

Z powodu życia, jakie tu wiedli?

Tak. W tych stronach wieśniacy wcześnie się zużywają.

Poczułeś się przy nich młody.

Młody nie. Ale bardzo uprzywilejowany. — Zamknął al­bum: — Zabieram cię do Villeneuve na apéritif.

Zgoda.

W samochodzie opowiedział mi o wygranych dopiero co par­tyjkach gry w kule. Od przyjazdu poczynił duże postępy. Wyglą­dało na to, że całkiem się rozpogodził, moje kłopoty nie popsuły mu humoru, co stwierdziłam z odrobiną goryczy. Zatrzymał samochód przy tarasie, gdzie pod niebiesko-pomarańczowymi parasolami ludzie popijali pastis; w powietrzu unosił się zapach

i W | \ V

anyżku. Zamówił i dla nas pastis. Zapadła długa cisza. Powie­dział:

Wesoły ten placyk.

Bardzo.

Mówisz to z ponurą miną. Żałujesz, że wyjechałaś z Pary­ża?

Och nie! Miejsca nie mają teraz dla mnie większego zna­czenia.

Mam wrażenie, że ludzie też.

Dlaczego tak mówisz?

Nie jesteś wcale rozmowna.

Wybacz mi. Jestem nie w sosie. Za dużo siedziałam na słońcu dziś rano.

Zwykle jesteś taka wytrzymała.

Starzeję się.

Mój głos nie był miły. Czego spodziewałam się po Andrzeju? Cudu? Czy dotknięciem czarodziejskiej różdżki miał sprawić, że moja książka będzie dobra, a recenzje przychylne? Czy też u jego boku moja porażka miała stać mi się obojętna? Kiedyś dokonał dla mnie wielu małych cudów; w czasach, gdy żył zwrócony ku przyszłości, jego zapał udzielał mi się. Darzył mnie swym zaufa­niem, przywracał mi moje. Stracił już tę moc. Nawet gdyby zachował wiarę we własne przeznaczenie, nie wystarczyłoby to, abym ja uspokoiła się co do swojego. Wyjął z kieszeni list:

Filip napisał do mnie.

Skąd wiedział, że tu jesteś?

Zadzwoniłem do niego w dniu wyjazdu, żeby się pożegnać. Pisze mi, że wyrzuciłaś go za drzwi.

Tak, to prawda. Nie mam wyrzutów z tego powodu. Nie mogę kochać kogoś, kogo nie szanuję.

Andrzej przyjrzał mi się uważnie.

Nie wiem, czy jesteś w tym przypadku bardzo uczciwa.

Jak to?

Rozpatrujesz to wszystko w sferze moralnej, podczas gdy czujesz się przede wszystkim zdradzona w sferze uczuciowej.

Jedno i drugie wchodzi w grę.

Zdradzona, porzucona, tak; ta rana zbyt krwawi, bym mogła spokojnie o niej mówić. Znów pogrążyliśmy się w milczeniu. Czy miało ono na stałe zapaść między nami? Małżeństwo, które nadal jest razem tylko dlatego, że rozpoczęło kiedyś wspólne życie: czy

takim się właśnie stawaliśmy? Spędzić jeszcze piętnaście, dwa­dzieścia lat bez specjalnych powodów do urazy, bez wzajemnej niechęci, ale każde z nas zamknięte w swojej skorupie, zapa­trzone w swoje problemy, przeżuwające osobiste porażki w mil­czeniu, gdyż wszelkie słowa na nic by się zdały? Zaczęliśmy żyć w całkiem różnych nastrojach. W Paryżu ja byłam wesoła, on ponury. Teraz miałam mu za złe, że jest wesoły, kiedy ja sposęp­niałam. Zdobyłam się na wysiłek:

Za trzy dni będziemy we Włoszech. Cieszysz się?

Jeśli ty się cieszysz, to i ja też.

Cieszę się, jeśli ty się cieszysz.

Ponieważ dla ciebie miejsce pobytu nie ma większego znaczenia?

Tobie też bardzo często wszystko jedno.

Nic nie odpowiedział. Nasz dialog jakby utknął. Każde z nas opacznie rozumiało, co mówi drugie. Czy w końcu jakoś z tego wybrniemy? Dlaczego raczej jutro niż dziś, raczej w Rzymie niż tu?

No cóż, wracajmy — powiedziałam po chwili.

Wieczorem zabijaliśmy czas grając w karty z Manette. Naza­jutrz nie odważyłam się stawić czoła słońcu i koncertowi cykad. Po co wychodzić na dwór? Wiedziałam, że stojąc przed zamkiem papieskim czy mostem na rzece Gard pozostanę równie obojętna co w Champeaux. Wymówiłam się bólem głowy, żeby tylko zos­tać w domu. Andrzej przywiózł ze sobą z dziesięć nowych ksią­żek i zatopił się w lekturze jednej z nich. Ja staram się być na bieżąco, znałam je wszystkie. Przejrzałam bibliotekę Manette. Klasycy z serii Garnier, kilka tomów Plejady, jakie jej podarowa­liśmy. Do wielu z tych tekstów nie zaglądałam już od bardzo dawna, zapomniałam je. A jednak odczuwałam rozleniwienie na myśl, że mam znowu po nie sięgnąć. W miarę czytania wszystko się pomału przypomina albo w każdym razie ma się takie wraże­nie. Świeżość, urok nowości minęły jednak bezpowrotnie. Co oni mogli mi ofiarować, ci pisarze, którzy uczynili mnie taką, jaką jestem i jaką nie przestanę być? Otworzyłam i przewertowałam kilka tomów: wszystkie miały niemal równie odpychający zapach jak moje własne książki: zapach kurzu.

Manette podniosła oczy znad gazety:

Zaczynam już wierzyć w to, że zobaczę na własne oczy ludzi na Księżycu!

Na własne oczy? Wybierzesz się tam w podróż? — zapytał Andrzej żartobliwym tonem.

Oj, rozumiesz mnie chyba. Będę wiedziała, że tam są. I to będą Rosjanie, mój drogi. Amerykańcy ze swoim czystym tienem nic nie wskórali.

Tak, mamo, zobaczysz Rosjan na Księżycu — powiedział czule Andrzej.

I pomyśleć, że zaczynaliśmy w jaskini mając do dyspozycji tylko dziesięć palców — podjęła marzycielsko Manette. — I pro­szę, do czego doszliśmy: przyznaj, że to dodaje otuchy.

To prawda, że historia ludzkości jest piękna — powiedział Andrzej. — Szkoda, że historia ludzi jest taka smutna.

Nie zawsze będzie taka smutna. Jeśli ci twoi Chińczycy nie wysadzą kuli ziemskiej w powietrze, nasze wnuki poznają socja­lizm. Chętnie pożyłabym jeszcze z pięćdziesiąt lat, żeby to zobaczyć.

Ta to ma zdrowie! Słyszałaś ją? — powiedział do mnie Andrzej. — Zaciągnęłaby się znów do służby na pięćdziesiąt lat.

A ty nie, synku?

Nie, mamo, mówię ci szczerze, że nie. Historia podąża tak dziwacznymi drogami, że mam nieomal wrażenie, iż mnie nie dotyczy. Czuję się poza nawiasem. Więc co dopiero mówić za pięćdziesiąt lat!...

Wiem: ty już w nic nie wierzysz — powiedziała Manette z naganą w głosie.

To niezupełnie prawda.

W co wierzysz?

W cierpienie ludzi i w to, że jest ono okropne. Trzeba zro­bić wszystko, aby położyć mu kres. Prawdę mówiąc nic innego nie wydaje mi się ważne.

A więc — zapytałam — dlaczego nie bomba, dlaczego nie unicestwienie? Niech wszystko wyleci w powietrze, skończmy z tym raz na zawsze.

Czasem skłonni jesteśmy tego pragnąć. Ale ja wolę marzyć, że możliwe byłoby życie bez bólu.

Życie, z którym trzeba zrobić coś sensownego — powie­działa Manette wojowniczo.

Uderzył mnie ton Andrzeja; nie był tak beztroski, jakby się wydawało. „Szkoda, że historia ludzi jest taka smutna.“ Jakim głosem to powiedział! Popatrzyłam na niego i odczułam taki ser­

deczny poryw ku niemu, że nagle ogarnęła mnie pewność. Nigdy nie będziemy sobie obcy. Któregoś dnia, może jutro, odnaj­dziemy się, ponieważ moje serce już go odnalazło. Po kolacji to ja zaproponowałam przechadzkę. Poszliśmy powoli pod górę w stronę fortu Świętego Andrzeja. Zapytałam:

Naprawdę myślisz, że liczy się tylko to, aby położyć kres cierpieniu?

A co innego?

To nie jest zbyt wesołe.

Nie. Tym bardziej że nie wiemy, jak z nim walczyć.

Zamilkł na chwilę, potem rzekł:

Mama myli się mówiąc, że w nic nie wierzymy. Ale prakty­cznie rzecz biorąc, żadna sprawa nie jest tak na dobre nasza: nie jesteśmy za ZSRR i jego kompromisowymi posunięciami ani też za Chinami; we Francji nie popieramy ani obecnego reżymu, ani żadnej z partii opozycyjnych.

To niedogodna sytuacja — powiedziałam.

To tłumaczy trochę postawę Filipa: być przeciw wszyst­kiemu w wieku trzydziestu lat to nic porywającego.

W wieku sześćdziesięciu lat również. To nie powód, żeby wyprzeć się swych poglądów.

Czy to rzeczywiście były jego poglądy?

Co chcesz przez to powiedzieć?

Och, Filip buntuje się rzecz jasna przeciw rażącej niespra­wiedliwości, grubym świństwom. Ale nigdy nie był taki znów upolityczniony. Patrzył na świat naszymi oczami, przejął nasze zapatrywania, ponieważ nie mógł postąpić inaczej. Ale do jakiego stopnia był przekonany o ich słuszności?

Przecież tyle ryzykował w czasie wojny w Algierii?

Szczerze się nią brzydził. Poza tym podróże, manifestacje, to było bezpośrednie działanie, przygoda. To jeszcze nie dowo­dzi, że w duchu opowiadał się zdecydowanie po stronie lewicy.

W szczególny sposób bronisz Filipa: niszcząc go.

Nie, nie niszczę go. Im bardziej się zastanawiam, tym wię­cej znajduję na jego usprawiedliwienie. Zdaję sobie sprawę, jak duży nacisk wywieraliśmy na niego; w końcu odczuł potrzebę sprawdzenia siebie przeciw nam, za wszelką cenę. Poza tym mówisz o Algierii: spotkało go ogromne rozczarowanie. Żaden z tych, dla których się narażał, nie dał mu znaku życia. A wielki człowiek dla nich tam — to de Gaulle.

Usiedliśmy na trawie u podnóża fortu. Słuchałam głosu And­rzeja, spokojnego i przekonywającego; znów mogliśmy ze sobą rozmawiać i coś we mnie jakby się przełamało. Po raz pierwszy myślałam o Filipie bez gniewu. Także i bez radości, ale ze spoko­jem. Może dlatego, że Andrzej stał mi się nagle tak bliski, obraz Filipa zacierał się.

Owszem, wywieraliśmy na niego nacisk — powiedziałam pełna dobrej woli. Zapytałam: — Sądzisz, że powinnam się z nim zobaczyć?

Byłoby mu bardzo ciężko, gdybyście pozostali skłóceni ze sobą: czemu by to służyło?

Nie zależy mi, by sprawić mu przykrość. Straciłam do niego serce, to wszystko.

O, rzecz jasna, nigdy już nie będzie między nami i Filipem tak jak dawniej.

Popatrzyłam na Andrzeja. Wydawało mi się, że między nim a mną wszystko było znów tak jak dawniej. Świecił księżyc, a także wiernie towarzysząca mu gwiazdka i wstąpił we mnie wielki spo­kój: „O gwiazdeczko wysoka — Którą księżyc przyciąga.“* Odnalazłam w pamięci te stare słowa, tak jak zostały napisane. Łączyły mnie z zamierzchłymi stuleciami, kiedy to gwiazdy świe­ciły dokładnie tak samo jak dziś. I owo odradzanie się i trwanie dawało mi poczucie wieczności. Ziemia wydawała mi się świeża jak u zarania dziejów: Ta chwila żyła swoim życiem. Stałam tak i widziałam u naszych stóp kryte dachówką dachy skąpane w poświacie księżyca. Patrzyłam na nie ot tak, bez powodu, dla samej przyjemności. To oderwanie od codzienności miało w sobie przejmujący urok.

Oto przywilej literatury — powiedziałam. — Obrazy de­formują się, bledną. Słowa nosi się w sobie.

Dlaczego o tym myślisz? — zapytał Andrzej.

Zacytowałam mu te dwa wersy z Alkasyna i Nikolety. Doda­łam z żalem:

Jakie piękne są tutaj noce!

Tak. Śzkoda, że nie mogłaś przyjechać wcześniej.

Drgnęłam:

Szkoda! Ależ to ty nie chciałeś, żebym przyjechała!

Ja? Coś podobnego! To ty odmówiłaś, kiedy zaproponowa-

* Rzecz o Alkasynie i Nikolecie w przekładzie Anny-Ludwiki Czerny.

łem: „Dlaczegóż by nie pojechać jak najszybciej do Villeneuve?“, odpowiedziałaś mi: „To dobra myśl. Jedź.“

To nie było tak. Powiedziałeś, przypominam sobie słowo w słowo: „Mam ochotę pojechać do Villeneuve.“ Miałeś mnie dosyć, marzyłeś tylko o tym, żeby dać nogę.

Zwariowałaś! Miałem oczywiście na myśli: „mam ochotę, żebyśmy pojechali do Villeneuve“. A ty mi odpowiedziałaś: „jedź“, głosem, który mnie zmroził. Jednak namawiałem cię.

Och, od niechcenia. Liczyłeś na to, że odmówię.

Wcale nie.

Miał taką szczerą minę, że ogarnęły mnie wątpliwości. Czy możliwe, żebym się pomyliła? Scena ta utrwaliła mi się w pamięci, nie mogłam jej zmienić. Ale pewna byłam, że Andrzej nie kłamie.

Jakie to głupie — powiedziałam. — Przeżyłam taki szok, kiedy zobaczyłam, że zdecydowałeś się wyjechać beze mnie.

To głupie — powiedział Andrzej. — Ciekaw jestem, dla­czego tak sądziłaś!

Zastanowiłam się:

Byłam w stosunku do ciebie nieufna.

Dlatego, że ci skłamałem?

Wydawało mi się, że zmieniłeś się od jakiegoś czasu.

W jakim sensie?

Odgrywałeś starca.

To nie była gra. Sama mi wczoraj powiedziałaś: starzeję się.

Ale ty zaniedbywałeś się. I to pod wieloma względami.

Na przykład?

Miałeś jakiś tik; to macanie dziąsła.

Ach! O to chodzi...

Co?

Mam w tym miejscu lekką infekcję, jeśli stan się pogorszy, koniec z mostkiem, będę musiał nosić sztuczną szczękę. Zdajesz sobie sprawę, co to znaczy?!

Zdaję sobie sprawę. Czasem śni mi się, że wszystkie zęby mi wypadają, i nagle starość chwyta mnie w swe szpony. Sztuczna szczęka...

Dlaczego mi o tym nie powiedziałeś?

Są takie kłopoty, które zachowuje się dla siebie.

Może to błąd. W ten sposób dochodzi do nieporozumień.

163

Może. — Wstał. — Chodź, robi się chłodno.

Ja też wstałam. Zeszliśmy powoli trawiastym zboczem.

Masz jednak trochę racji, że odgrywałem starca — powie­dział Andrzej. — Przesadzałem. Kiedy zobaczyłem wszystkich tych facetów, którzy o tyle bardziej posunęli się ode mnie, a przyjmują to jako coś naturalnego, nie robiąc z tego problemu, skarciłem sam siebie. Postanowiłem się zmienić.

Ach, więc to tak! Myślałam, że to moja nieobecność przy­wróciła ci dobry humor.

Co za pomysł! Wręcz przeciwnie: to w dużej mierze ze względu na ciebie zależało mi, aby się wydźwignąć. Nie chcę być starym piernikiem. Starym, to już wystarczy. Piernikiem nie.

Wzięłam go za rękę, uścisnęłam ją. Odnalazłam Andrzeja, któ­rego nigdy nie utraciłam, którego nigdy nie utracę. Weszliśmy do ogrodu, usiedliśmy na ławce, pod cyprysem. Księżyc i jego gwiazdka świeciły nad domem.

Jednak to prawda, że starość istnieje — odezwałam się. —I niezbyt to zabawne powiedzieć sobie, że jest się skończonym.

Położył swoją dłoń na mojej:

Nie wmawiaj sobie tego. Chyba wiem, dlaczego nie udał ci się ten esej. Przyświecała ci próżna ambicja: wymyślić coś no­wego, przejść samą siebie. To się mści. Zrozumieć i przybliżyć innym Rousseau, Monteskiusza to był konkretny pomysł, który daleko cię zaprowadził. Jeśli weźmiesz się w garść, możesz jeszcze napisać coś dobrego.

Ogólnie biorąc moje dzieło pozostanie tym, czym jest: zobaczyłam, gdzie kończą się moje możliwości.

Z narcystycznego punktu widzenia nie masz zbyt wiele do zyskania, to prawda. Ale możesz jeszcze zainteresować czytelni­ków, wzbogacić ich, dać im do myślenia.

Oby tak było.

Ja już podjąłem decyzję. Jeszcze rok i przerywam pracę. Zabiorę się do studiowania, nadrobię zaległości, wypełnię luki.

Myślisz, że potem na nowo wystartujesz z lepszej pozycji?

Nie. Ale są rzeczy, o których nie mam pojęcia, a które chciałbym poznać. Dla samej wiedzy.

To ci wystarczy?

W każdym razie na jakiś czas. Nie wybiegajmy myślą zbyt daleko w przyszłość.

Masz rację.

Zawsze wybiegaliśmy myślą daleko w przyszłość. Czy trzeba będzie nauczyć się żyć z tygodnia na tydzień? Siedzieliśmy obok siebie pod gwiazdami, muskał nas gorzki zapach cyprysów, nasze dłonie stykały się; na moment czas się zatrzymał. Wkrótce znów zacznie upływać. A wtedy? Czy będę mogła jeszcze pracować? Czy moja uraza do Filipa się zatrze? Czy znów ogarnie mnie lęk przed starzeniem się? Nie trzeba wybiegać myślą zbyt daleko w przyszłość. W tej dali czyhały okropności śmierci i pożegnań; sztuczne szczęki, ischiasy, niemoc, wyjałowiony umysł, samot­ność w obcym świecie, jakiego nie będziemy już rozumieli, a jaki będzie nadal szedł naprzód, bez nas. Czy uda mi się nie podnosić oczu ku tym horyzontom? Czy też nauczę się patrzeć na nie bez trwogi? Jesteśmy razem i to jest naszą szansą. Pomożemy sobie przeżyć tę ostatnią przygodę, z której już nie wrócimy. Czy to uczyni ją dla nas łatwiejszą do zniesienia? Nie wiem. Miejmy nadzieję. Nie mamy wyboru.

42** + tmftt CAf ««►'


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
K Vintges Simone de Beauvoir A Feminist Thinker of Our Time
Myśleć i działać Zaangażowanie intelektualne Simone de Beauvoir i Hanny Arendt
Simone de Beauvoir and Michel Foucault
Tuszynska Simone de Beauvoir wobec sartre’owskiej koncepcji człowieka i
E Gothlin Simone de Beauvoir s Notions of Appeal, Desire and Ambiguity
Feminist interpretation of Simone de Bouvair
Bruyn Gunter De NAGRODA LITERACKA KIK
Balzac Honoré de Kobieta trzydziestoletnia
Balzac Honoré de Kobieta porzucona
!M A Simons The Silencing of Simone de Bouvoir Guess What s Missing From The Second Sex
Honoré de Balzac Kobieta porzucona
Willem de Kooning – Kobieta I, Analizy Dzieł Sztuki

więcej podobnych podstron