Bruyn Gunter De NAGRODA LITERACKA KIK

Bruyn Gunter De

NAGRODA LITERACKA




Zaproponowano mi, abym opisał idealne małżeństwo, wskazano mi także jego wzór. Zgodziłem się na to z pew­nymi zastrzeżeniami i zacząłem obserwować przykładną pa­rę małżeńską. Teraz wszystko, czego się dowiedziałem, usi­łuję ująć w całość, opisując pewien dzień, który rozpoczy­na się od tego, że Teo Overbeck rozsuwa firanki, otwiera okno i myśli przy tym: „Tego zlecenia nie powinienem był przyjąć!” Mówi jednak: — Piękna dziś pogoda!

Jest majowy ranek, chłodny i słoneczny. Jego jasność oślepia oczy Teodora, nawykłe do światła lampy. Irena, jego żona, leży w łóżku i je śniadanie. Górną część ciała ma lekko uniesioną, a nogi tak podkurczone, że może ko­lanami przytrzymać tacę na brzuchu.

To, że Teo nie wypowiada swych myśli, nie ma nic wspólnego z hipokryzją, wynika raczej z taktownej po­wściągliwości. Nie chce psuć z samego rana radosnego nastroju Ireny. Troski, które go dręczą, nie staną się lżej­sze, gdy się nimi podzieli z żoną.

Irena jednak chce dzielić się z nim swą wesołością. — W takim dniu wszystko musi pójść dobrze! — mówi tonem, który uważa za ‘bardzo miły, £ twarzą, która wy­raża: to nie jest próba pocieszania, lecz głębokie prze­konanie, z gestem, który przywołuje go na pierwszą po­ranną pieszczotę, co sprawia mu przyjemność, nie może jednak nadać jego myślom innego kierunku.

Jak zwykle o tej porze jest już nienagannie ubrany —s garnitur, biała koszula, krawat. Rzadkie kosmyki włosów

ma gładko przyczesane, twarz ogoloną, opanowaną, spo­kojną, pogodną. Siedzi na łóżku, przypatruje się Irenie przy posiłku, sam bierze tylko pigułki, upija łyk kawy z jej filiżanki i zapala czwartego w tym dniu papierosa, gdyż od piątej jest już na nogach po niedobrej nocy z koszmarnymi snami i bólami żołądka. Opowiada o tym, bo ma nadzieję, że ta rozmowa rozproszy mroki, które od wielu dni zaćmiewają mu umysł.

Żaden rozmówca nie nadaje sję do tego lepiej od żony. Głębia jej duszy jest zawsze przejrzysta i spokojna; czar­ne myśli w niej toną, ciężkie oczywiście najszybciej. Na wierzchu zostaje to, co lekkie i radosne, tego ranka jest to uszczęśliwiające uczucie rześkości — bo wyspała się świetnie — zapach kawy, ładna pogoda, harmonia małżeń­ska, ustabilizowane życie. Ma w sobie dość spokoju i we­sołości, aby nimi obdarzać innych. Widzi w tym swój obowiązek, który potrafi spełniać, który spełnia z ochotą. Teo jest jej za to zawsze wdzięczny.

Także pytanie, które teraz mu stawia, ma z tym pewien związek. Teo jest mocno zafrasowany przemówieniem, jakie ma wygłosić po południu na uroczystości przyzna­nia nagrody • literackiej. Ona usiłuje przemienić jego troskę w przedsmak radości z tego, co nastąpi, gdy będzie to miał już za sobą, zapytuje więc, czy by nie mogli wie­czorem posiedzieć przed domem, na tarasie, na świeżym, płynącym z ogrodu wiosennym powietrzu, po tślz pierw­szy w tym roku.

On spostrzega natychmiast, że jej starania są daremne: nie może wraz z nią lekko przeskoczyć tej olbrzymiej ma­sy trosk. Ponieważ jednak ona jest dla niego ważniejsza od wszystkich trosk świata, nie chce jej zasmucać, po­zwolić, by zauważyła bezskuteczność swych zabiegów. Wysila się więc, aby sprawiać wrażenie pogodnego, mówi coś na temat temperatury przewidywanej na noc, pyta o wciąż jeszcze nie dokonany wybór gości, jacy mają być zaproszeni. Prócz' Krautwursta, który musi być obecny zawsze i wszędzie, ustalili tylko tyle, że powinien przyjść laureat Paul Schuster, oczywiście z żoną, jeśli taka istnieje.

«¡2 StZTtjCi llSUs^wfc * * ‘ 1

wnnr •. ' ,, - 4, ł s jk.

Ufc V$ 1* SłiSy*

'i'»« *2<& » %> ito# *w

rŁ|» V Jm j*bmm V[

_ JęMj «!>

. i « rntTś ", aJ Pł WM m Mm

\vlii§ nji iifv» a* ■* * % i® ‘^lw'%

14 4* ^*<1* «Pł ^751

nStFIIHtlT*»!! iJ^łj ¿4 •«

11,, m®\9» f r W * ' *■ /' \

VS •■!>'i 9 .mjfc Łt.fr jm * Afcj

ftlllyy > *, |ra»%' «& §JPI «S»ii® ?J

ly SgL.MjL.^ ń -M*fcC e^i

Nie znana im żona Paula staje się dla Ireny tematem poranka. Wynajduje mnóstwo osób rodzaju żeńskiego, których wspólną cechą jest jedynie umiejętność doskona­łego pisania na maszynie. Wie przecież, jaki typ najbar­dziej Paulowi odpowiada, co go u kobiet pociąga, a co zniechęca; wie, czego on potrzebuje lub sądzi, że potrze­buje. Wprawdzie jej znajomość rzeczy pochodzi sprzed osiemnastu i więcej lat, uważa jednak, że nie ma to żad­nego znaczenia, gdyż jej zdaniem wiele cech psychicznych (także to, ku komu zwraca się nasza miłość, na przykład), zaznacza się trwale już w dzieciństwie na całe życie.

Jest godna podziwu, gdy bezustannie namiętne intere­sowanie się innymi ludźmi uskrzydla jej fantazję. Od dawna zapomniała, z jakim zamiarem zaczęła tę rozmowę. Chciała na inny tor skierować myśli Teodora, lecz tylko swe własne myśli skierowała gdzie indziej. Jest bardzo ciekawa tej kobiety, bardziej niż samego Paula czy też ewentualnie ich dzieci. Czy Schusterowie znajdą wspólny język z Krautwurstami, z panną Hesse, z profesorem Liebscherem?

A więc teraz już wie dokładnie, kto ma być zaproszony. Teo ma pewne zastrzeżenia co do Liebschera, nie upiera się jednak przy jego odrzuceniu, gdy Irena daje mu do zrozumienia, że w sprawach taktu, dyplomacji, w stosun­kach towarzyskich czuje się bardziej od niego kompe­tentna, on bowiem swoją pracą i swoimi pojęciami moral­nymi często zbyt wysoko wznosi się ponad rzeczywistość, by mógł mieć o niej właściwe wyobrażenie.

Nie myśli tego tak całkiem serio, ale uważa, że coś w tym jest. Ton lekkiej autoironii występuje dość wy­raźnie w jej wypowiedziach. Usprawiedliwia nim swoje naiwne zwroty w rodzaju: „Co ma być, to będzie!” — zresztą niepotrzebnie, gdyż mimo że on takich zwrotów nie znosi i nie wybaczyłby ich kolegom czy studentom, to u niej nie przeszkadzają mu one zupełnie. Nie ma w niej w ogóle nic, co by go raziło.

Kiedy-słyszy, że ich córka Kornelia wychodzi z pokoju, całuje Irenę (ostrożnie, by nie potrącić tacy) i wstaje.

7

Irena chce jeszcze wiedzieć, czy profesor lubi fondue*.

Zapytaj go — mówi Teo. I już od drzwi dorzuca: — Zadzwonisz?

To ostatnie pytanie należy od półtora dziesiątka lat do pożegnalnego rytuału ich obojga. Dla tak oddanej sobie pary małżonków rozstanie na cały dzień pracy jest zbyt długie. Trzeba je przerwać rozmową telefoniczną, której pora rzadko kiedy bywa z góry ustalona, gdyż praca Ire­ny nie daje się ściśle zaplanować.

Nie wiadomo również, czy Irena ma brać udział w uroczystości, czy też nie. Trzej polscy fachowcy od handlu owocami, którymi opiekuje się jako tłumaczka, mocno ją absorbują. Nie wie także, co by Teo wolał. On rad by jej to powiedzieć, gdyż Irena musiałaby się w takim razie od­powiednio ubrać, ale sam nie wie.

Mieszkają jako sublokatorzy na przedmieściu, w które­go nazwie występuje imię jednego z cesarzy, co pozwala wnioskować o czasie jego powstania. W małej willi pana Birta przy Waldstrasse, skromnym domku z dwuokapo- wym dachem i z centralnym ogrzewaniem, zajmują dwa z czterech znajdujących się tam pokoi. Kuchnia, łazienka i toaleta są wspólne. Mają też do dyspozycji ogródek; nie muszą w nim pracować, muszą go tylko podziwiać. Ale ten obowiązek wypełnia Irena za nich wszystkich troje. Jej przede wszystkim mają do zawdzięczenia, że nigdy nie dochodzi do żadnych zatargów z gospodarzem. On bardzo Irenę lubi. Teo nie spotkał jeszcze człowieka, który by jej nie lubił.

W małym pokoju mieszka Kornelia. Drugi, połączony oszklonymi drzwiami z tarasem wychodzącym na ogród, służy jej rodzicom za sypialnię i pokój mieszkalny. Tutaj też stoi biurko Teodora. Dobrze mu się pracuje, gdy Irena jest w pokoju, nawet gdy włącza telewizor. Jej znów dobrze się śpi, gdy on pracuje wieczorem, nocą czy też rano. Ma mocny sen. Gdy Teo wsuwa się do niej pod kołdrę, ona mruczy z zadowoleniem, wsuwa mu rękę pod

pachę i śpi dalej. Mają tylko jedno łóżko; nie z oszczęd­ności czy z braku miejsca, lecz po prostu dlatego, że tylko jedno jest im potrzebne.

Do osobliwości, jakie wytworzyły się w czasie ich dość już długiego pożycia, należy opuszczanie pokoju przez jednego z małżonków, gdy drugie się ubiera. Ponieważ rzadko byli zmuszeni do równoczesnego wstawania, nie przyzwyczaili się do tego, by pokazywać się sobie w bie- liżnie. Dlatego też Teo z nie ukończonym referatem pod pachą wychodzi przez przedsionek do pokoju Kornelii.

Tam w niszy okiennej stoi stół do pracy. Teo odsuwa na bok książki, listy i płyty, otwiera teczkę i na próżno usiłuje się skoncentrować. Dom jest zbyt akustyczny. W drugim pokoju zgrzybiały ze starości stylowy empi­rowy zegar bije ze zgrzytem dziewięć razy. Jest więc wpół do ósmej. Gdy Teo jest w jej pokoju, Kornelia de­monstracyjnie zatyka sobie uszy przed tym hałasem, gdyż podejrzewa, że ojciec tylko ze względu na modę ceni so­bie ten stary grat, który zawsze chce być szybszy od cza­su, jaki powinien wskazywać. Nie wierzy mu, że lubi ten zegar, ponieważ lubił go jego ojciec, który przejął go w spadku od swojego ojca.

Irena nie uskarża się na ten zegar, toleruje go ze względu na Teodora, dostrzega w nim jednak tę jedyną zaletę, że jego hałaśliwe bicie zwraca uwagę na ciszę, jaka panuje poza domem i bywa przerywana tylko pod koniec każdego tygodnia, kiedy berlińczycy uciekają na łono natury. To jest jednak wesoły hałas, który Irenie nigdy nie przeszkadza. Ludzie o pogodnym usposobieniu wydają się jej sympatyczni. Powagę uznaje tylko wów­czas, gdy jest skutkiem wzruszenia lub zachwytu. Wobec ludzi smutnych, obojętnych lub przygnębionych potrafi być niesprawiedliwa. Gdy obcokrajowcy, którymi musi się zajmować, odczuwają tęsknotę za domem rodzinnym lub cierpią z powodu różnicy klimatu, ona, uosobienie uprzejmości, z trudem się do niej zmusza. To, że dla córki każda drobnostka staje się problemem, uważa za coś wy­soce niestosownego. Ostatecznie kto nie może być wesoły

(a któż by nie mógł być wesoły obecnie w naszym kraju), powinien przynajmniej udawać wesołego. Ona przecież potrafi, potrafiła zawsze, jeśli nie liczyć bardzo dawnych lat, kiedy jeszcze była z Paulem.

O tym jednak myśli rzadko, tym bardziej nie myśli

o tym tego dnia, w którym chce spotkać się z nim tak naturalnie, jak to tylko możliwe. Chce nacieszyć się tym dniem jak każdym innym, od początku do końca, chce rozkoszować się kawą, miodem, papierosami, blaskiem słońca, kąpielą, swoim odbiciem w lustrze w czasie wy­cierania się, swoją skórą, która nawet w zimie nie traci opalenizny, a przy pierwszym zetknięciu się ze słońcem staje się brązowa jak te bułeczki, które Teo przyniósł już dziś rano. Ma właśnie taką ciemną karnację i oczywi­ście jest z niej tak dumna, jak inni ze swojej bladości lub z grubych czy też cienkich nóg, jak ona sama była nie­gdyś dumna ze swoich piersi, w porę jednak skoncentro­wała tę dumę na innych, bardziej odpornych na upływ czasu częściach swego drobnego ciała. Obiema rękami mo­deluje piersi tak, by zyskały dawny kształt, i zaraz śmieje się z tego, lecz w uśmiechu wydaje się sobie ładniejsza, po czym dalej uśmiecha się do siebie, aż w końcu uważa swoje zachowanie za głupie i niewłaściwe, zwłaszcza przy makijażu: to jest poważna praca. Uważa za swój obowią­zek podobać się ludziom; w ogóle prawie wszystko czyni dla innych, w przeciwieństwie do mężczyzn, którzy twier­dzą, że wszystko czynią dla tak zwanej sprawy, i sami przez to wydają się sobie lepsi. Jak gdyby sprawy były ważniejsze od ludzi! Teo cieszy się z jej próżności zabarwio­nej altruizmem, ale pozwala żonie podśmiewać się z jego własnej próżności, którą on nazywa poczuciem obowiązku.

Słyszy teraz, te Irena wychodzi z łazienki i przez przed­sionek przechodzi do kuchni. Dopiero teraz, elegancka i zadbana, pokazuje się córce, która o tej porze na stojąco je tu śniadanie, aby dać przykład, którego Kornelia nie­stety nie naśladuje. To, że dziewczyna w wieku lat sie­demnastu nie umie się odpowiednio ubrać, jest dla matki przykre, tym przykrzejsze, że Kornelia nie chce się tego

nauczyć i wynajduje sobie teoretyczne uzasadnienie, trochę za wcześnie stosując metodę niepostępowania we­dług zasad, lecz podbudowywania zasadami najwygodniej­szego sposobu życia. Starania o ładny wygląd, które dla Ireny są tak ważne, nazywa odwracaniem uwagi od spraw istotnych, nagany zaś czy napomnienia matki — drobno- mieszczańskim wymądrzaniem się.

W wytartych niebieskich Imanych spodniach, które nosi dzień w dzień, wygląda jak dziecko z ubogiej rodziny, myśli Irena i wstydzi się za nią, ale jest zbyt mądra, by dać córce to odczuć. Nie chce z nią całkowicie stracić kontaktu. Niebezpieczeństwo jest duże, a od pół roku jesz­cze się znacznie zwiększyło. Odtąd bowiem Kornelia jest opanowana przez stałą depresję, która przechodzi niekie­dy w agresywność i napady wściekłości, niekiedy zaś roz­pływa się we łzach. Teo i Irena domyślają się oczywiście, jakie są przyczyny tego rozstroju psychicznego, ale kon­kretnie nie wiedzą nic. Gdy pewnego razu spazmatyczny płacz zakończył się wybuchem czułości wobec matki, Ire­na odważyła się zapytać o to wprost, ale skutek był taki, że córka z urazą i nieufnością odsunęła się od niej.

Teo wykazuje większą zręczność. Uważa za zrozumiałe sźtmo przez się, że córka jest taka, jaka jest, i nie daje po­znać po sobie, że wolałby, aby była inna. Czasem Kornelia odwdzięcza mu się za to dowodami zaufania. Irena czuje, że nie nadąża już za wewnętrznym rozwojem dziecka, więc cieszy się z tego i nie jest ani odrobinę zazdrosna. Tak było zawsze w ich małżeństwie: czego jedno z nich nie umiało, potrafiło drugie. Ale z jakiego powodu Kornelia jest taka nieszczęśliwa, również i Teo się nie dowiedział.

Na twoim miejscu wstawałabym o kwadrans wcześ­niej — mówi Irena.

Teo nie powiedziałby tego, nie umiałby zresztą nigdy tego tak powiedzieć: całkiem bez wyrzutu, przyjaźnie, z uśmiechem, tylko jako dobrą radę, która jednak zosta­je zlekceważona.

Kornelia z pełnymi ustami wskazuje palcem na kredens kuchenny, na którym wisi przypięta kartka: „Szanowna

Pani Overbeck! Przepraszam bardzo, że ośmielam się zwrócić uwagę, ale w nocy znów w kuchni paliło się światło. Z najlepszymi życzeniami dobrego dnia. Oddany Johannes Birt”.

Teo nigdy się nie nauczy, by czymś takim się nie iryto­wać. Gdyby kiedyś Birt ukazał się w pobliżu takiej świeżo napisanej kartki, Teo zachowałby się wobec niego gbu- rowato, zaproponowałby mu na przykład, że zawsze sam będzie płacił cały rachunek za prąd, co by Birta na pew­no uraziło. Bo jemu nie chodzi o pieniądze. On wiele nie potrzebuje. Idzie mu zapewne bardziej o kontakt z Ireną, która z podobną uprzejmością, z jaką on redaguje kar­teczki, uspokaja go wyjaśnieniami.

To na pewno ojciec popełnił znów przestępstwo — mówi Kornelia. — Na takie roztargnienie będzie sobie mógł pozwolić właściwie dopiero wtedy, gdy wreszcie zo­stanie profesorem. Dlaczego spędza znowu noce przy na­parze z rumianku?

Martwi się o swój referat — odpowiada Irena.

A nie o ciebie przypadkiem? Ostatecznie, jeśli chodzi

o Schustera, jest to twoja dawna miłość.

Irena wybuchnęła głośnym, dźwięcznym śmiechem, któ­ry zawsze zachwycał Teodora i wszystkich innych (może z wyjątkiem córki). I to była bardziej przekonywająca odpowiedź, niż gdyby stwierdziła z patosem znamionu­jącym prawdę: Z mojego powodu tato jeszcze nigdy nie miał potrzeby się martwić!

Córka nie mówi na to nic, bierze teczkę i wybiega z do­mu. Irena wstawia do zlewozmywaka naczynia po śnia­daniu. Pod wpływem jej śmiechu Teodora opanowało na moment poczucie pewności, przypominające okres dzie­ciństwa. Oto leży w łóżku, ma już za sobą chłód i wrogość dnia, mała siostrzyczka spokojnie oddycha we śnie, a do­chodzące z pobliża przytłumione głosy rodziców zapewnia­ją — cokolwiek by się działo — opiekę i bezpieczeństwo.

Wkrótce potem wychodzi także Irena. Teo ze swego miejsca przy oknie widzi, jak wyrusza z domu. Stoi przed drzwiami w jasnym kostiumie i z rozkoszą wdycha rześ-

mii apPt4Ä.4-^?rP 3^

* l'H** li

V wfc\m4M

kie powietrze poranka. Trzyma się prosto i podnosi głowę do góry, jakby chciała oznajmić: Jej wysokość tłumaczka Irena Overbeck, żona doktora Overbecka, jest gotowa na­pełnić świat radością życia. Zstępując z trzech małych schodków, uśmiecha się do słońca, do łagodnego wiatru, do drzew i znajduje zaraz poddanego, który już na nią czekał, aby przyjąć usprawiedliwienia i pokazać jej naj­nowsze cuda ogrodu.

Gdy Teo widzi ją, jak z szykiem modelki o kształtnych nóżkach idzie lekko, zwiewnie, żywo obok ociężałego sta­rego człowieka, przychodzą mu na myśl porównania z sa­renkami, gazelami i pięknymi białymi ptaszkami. Lekki jak piórko jest również jej głos, gdy opowiada o bólach żołądka swego męża, a niczym tchnienie ów ton, którym wyraża radość na widok kwiatów Birta — nie śmiechem ani tym bardziej chichotem, raczej już cichutkim wes­tchnieniem jest to, co się dobywa z jej wnętrza. Tym po­konała już wszystkie opory, tym mogłaby też całkowicie rzucić na kolana pana Birta, który jeszcze długo stoi przy ogrodzeniu, żegnając ją ruchem uniesionej w górę ręki, choć jego słabe oczy już jej nie dostrzegają. Wie, że jesz­cze raz odwróci się ku niemu, zanim skręci w Bahnhof­strasse.

Teo znów tępym wzrokiem patrzy w swoje papiery, kartkuje to, co napisał i co po południu ma zamienić się w przemówienie. Jeszcze brakuje mu początku, jeszcze brakuje mu końca, jeszcze brakuje mu głównej części myśli przewodniej. Wiele jest napisane, ale brakuje właś­ciwie wszystkiego. Zaczyna więc pisać, zaczyna od nowa, niestrudzenie, żywi nadzieję, że każda praca daje jakiś efekt, że usilne starania nie pójdą na marne. Wciąż jesz­cze nie ma nic do powiedzenia na chwałę książki, którą należy pochwalić. Mógłby to „nic” wyrazić na sześciu stronach, potrzebuje jednak dwunastu do piętnastu, które byłyby łatwe do zapełnienia, gdyby mógł odrzucić ha­mujące oddziaływanie własnego sądu.

Profesor Liebscher obarczył go tym zadaniem, ponie­waż wie o jego przyjaźni z Paulem. Oczekują od niego

iV? IjEjj S>, IMfc £4*

'iplg

;ÄÜfö

1s *

SIS: li

wypowiedzi o charakterze osobistym. Na ten temat mógł- by'naprawdę ze szczerego serca powiedzieć tak: Pamiętasz może ten letni wieczór w twojej wsi rodzinnej... Jako pierwszy czytelnik twego pierwszego utworu... Byłem studentem na trzecim semestrze, gdy nazwisko Paul Schu­ster po raz pierwszy...

Nie w tym więc leży trudność, nie w osobie, lecz w przedmiocie, w samej książce.

2

Dziewiętnaście lat temu Teo Overbeck i Paul Schuster spotkali się po raz pierwszy. Kilku studentom, którzy zo­stali wysłani na akcję żniwną do południowo-wschodnie- go zakątka strefy przygranicznej, powierzono zadanie zorganizowania wiejskiej grupy młodzieżowej. Zanudzali I oni paru młodych ludzi, którzy przyszli do nieczynnej gospody, utworami poetyckimi oraz przemówieniami i roz­paczliwie dyskutowali, aby przezwyciężyć milczenie, aż wreszcie sami umilkli; wtedy to Teo wpadł na zbawienny pomysł i zobowiązał każdego z obecnych do wymienie­nia nazwiska i przedstawienia swego życiorysu. Dla przy­kładu zaczął od siebie, opowiedział o ojcu, proletariuszu, który już w okresie faszystowskim wpoił mu antyfaszy­stowskie poglądy, o przymusowym wcieleniu go do Hitler­jugend i do Wehrmachtu, o wczesnych upodobaniach li­terackich, które go zaprowadziły na studia germanistycz- ne. Częściowo nieporadnie, częściowo z zakłopotaniem, częściowo ze zbytnią pewnością siebie usiłowali inni iść w jego ślady. Tylko Paul mruknął opryskliwie, nie zwa­żając na dany przykład, że jego ojciec jest stolarzem, on. sam rybakiem, a nazywa się Schuster*. Teo zapytał, czy jego ojciec ma własny warsztat. Tak, ale na Zachodzie.

A gdzie jest matka? Także po tamtej stronie, zbiegła. 1 Paul wrócił sam, uzupełnili inni.

To było właśnie to, czego Teo potrzebował do swego końcowego przemówienia. Zycie Paula otrzymało w jego

wersji krągłe, poręczne kształty, zostało spreparowane do wykorzystania, mimo sprzeciwu autora, który mruknął „bzdury!” i umknął w mrok nocy, lecz następnego wie­czoru nagabywany przez Teodora, dzięki jego uporczy­wości był zmuszony do wypowiedzi.

Ściągnęła go z powrotem jakaś Gudrun, młoda dziew­czyna o jasnych warkoczach. A młoda republika? To Paul stanowczo odrzucił, zadeklarował swą apolityczność i mało się przejął wyjaśnieniem, że jego postanowienie miało • zdecydowanie polityczny charakter, zainteresowało go jed­nak znaczenie słowa „obiektywnie”. Teo wyjaśnił chętnie.

Jeśli można tak określić stosunek misjonarza do tu­bylca, była to przyjaźń, która trwała czternaście dni, a po świętach Bożego Narodzenia zaczęła się na nowo, gdy Paul, bez zapowiedzenia się, stanął w drzwiach mieszczą­cego się w byłym sklepie mieszkania Teodora i wręczył mu całkowicie zapisane trzy szkolne zeszyty. Powiedział, że opisał tam wszystko tak, jak było, i zmusił Teodora do natychmiastowego przeczytania. Na stronach tytułowych napis głosił: Powrót. Życiorys.

Była' to jednak tylko część jego autobiografii. Część, w której żył tylko i wyłącznie dla tej dziewczyny. Cztery lata starał się o nią na próżno, w piątym przelotny po­całunek pożegnalny uczynił go szczęśliwym, w szóstym pewien list, w którym prócz nieważnych szczegółów można było wyczytać, że ona odczuwa jego brak, przy­wiódł go z powrotem do rodzinnej wsi, gdzie dziewczyna mu wyznała, iż tymczasem ktoś inny potrafił sobie z nią poradzić lepiej niż on.

Choć przerażony apolitycznością przebiegu akcji, Teo był wzruszony cierpieniem, które nieporadnie i trywial­nie próbowało się tutaj wysunąć na pierwszy plan. Po­dziwiał także odwagę i energię tego rybaka, który o- świadczył mu o północy, że chciałby zostać pisarzem i ma nadzieję, iż będzie się tego mógł u niego nauczyć.

Teo, wspominając swoje przemówienie o równości szans, dla wszystkich, dał za wygraną. Zaofiarował Paulowi, jako przejściowe mieszkanie, nie wykorzystane pomiesz-

ćsenie sklepowe, które wprawdzie pozbawione było szyb okiennych, ale miało szczelne żaluzje, poczynił skreślenia i propozycje uzupełnień, skorygował gramatykę oraz pi­sownię i przekazał rękopis dalej.

Redaktor wydawnictwa uznał, że Paul ma talent i że przez dokonanie uzupełnień i zmian można będzie z tej relacji zrobić książkę. Wskutek tego Paul odrzucił plan Teodora, aby uczęszczał na dokształcające kursy przed­maturalne dla pracowników fizycznych. Nie chciał nic innego, jak tylko pisać, pisał też codziennie, wieczorami i nocami, w ciągu dnia pracował u handlarza węglem, co niedziela odczytywał wszystko Teodorowi, pisał znów na nowo, aż po miesiącach ogarniało go zwątpienie, pędziło przez miasto do knajp, na schadzki, w ramiona dziew­cząt, a w końcu do jego rodzinnej wioski, gdzie znów przychodził do siebie. Jego powrót raczej nie rzucał się w oczy. Pewnego dnia, gdy Teo wracał z uniwersytetu, Paul siedział znów przy biurku i na zarzuty odpowiadał stwierdzeniem, że takie okresy furii i szaleństwa są mu właśnie potrzebne, co Teo, którego zawsze drażnił brak zdyscyplinowania, tak sobie tłumaczył: Ja, artysta, jestem oczywiście inny niż ty, pedant!

Podczas jednego z takich okresów bezczynnego wałę­sania się Paul poszedł zamiast Teodora, który był wtedy zajęty, na studencki bal karnawałowy, gdzie smagła twarz zmęczonej dziewczyny hawajskiej pozwoliła mu wreszcie zapomnieć o bladym obliczu niewiernej Gudrun.

Następnego ranka Teo zobaczył Irenę po raz pierw­szy. Nie umyta, nie uczesana, nie uszminkowana, w bie- liźnie niezbyt wartej wzmianki iwo wiele za dużych pantoflach weszła do kuchni, a zarazem w jego życie, potężnie ziewając. Gdy go zobaczyła, przestraszyła się. Z wymuszoną grzecznością powiedziała „dzień dobry” i jakby miała do tego jakiekolwiek prawo, zapytała jego, posiadacza (lub lepiej: głównego lokatora) mieszkania, kim jest i co tam robi.

Było to drugiego dnia ferii semestralnych o godzinie siódmej trzydzieści pięć rano, a więc już pięć minut póź-

niej niż potrzeba, aby stanąć przed drzwiami biblioteki przy jej otwarciu, co Teo uważał za swój obowiązek. Her­bata nie była jeszcze zaparzona, słonina, która o tej porze powinna być już roztopiona, a nawet przyrumieniona, nie była jeszcze pokrajana, Teo nie był zdolny przed go­dziną ósmą do rozmowy bez nadmiernego wysiłku nerwo­wego, książka leżała otwarta na stole, wszelkie zakłócenia normalnego toku spraw były więc niepożądane i jedynym środkiem zapobieżenia im był z jego strony zupełny brak reakcji na bodźce zewnętrzne. Nie odpowiedział więc nic, ukroił kawałek słoniny, pominął milczeniem drugie poranne powitanie, zaparzył herbatę, pokroił słoninę w długie paski, zignorował trzecie pozdrowienie, pokroił sło­ninę w poprzek, zapalił gaz, poczekał na następne po­wtórzenie, postawił patelnię na ogniu, rzucił na nią sło­ninę, a w kierunku drzwi — zirytowany milczeniem — złe spojrzenie, mimo woli skierowane dokładnie na miej­sce, które rąbek podkoszulka raczej akcentował niż przy­krywał, co wprawiło go w zakłopotanie, a może nawet wywołało rumieniec i spowodowało, że do słoniny nalał herbaty.

Nie rozległ się ironiczny śmiech, jakiego oczekiwał, usłyszał tylko cichy okrzyk przerażenia i szybkie czła­piące kroki. Odsunęła go na bok, miała już w ręce sitko, zdjęła patelnię z ognia, wylała herbatę przez sitko do zlewu | wrzuciła słoninę z powrotem na patelnię.

Wtedy powiedział do niej pierwsze słowo: „Dziękuję!” A ponieważ ze względu na jej niekompletny strój nie mógł przy tym na nią spoglądać, powiedział to w kie­runku okna, gdzie jego wzrok padł na płaszcz kąpielowy, który zakrywał wybitą szybę. Wskazał tam ręką i wy­rzekł drugie słowo: „Proszę!” Gdy ona włożyła płaszcz i zawinęła rękawy tak daleko, że można było dostrzec jej ręce, zamarkował ukłon, spojrzał po raz pierwszy w jej twarz i wypowiedział swoje nazwisko, wtedy ona po raz pierwszy zaśmiała się, co go, jak później twierdził, nie zachwyciło, lecz zirytowało, podobnie jak poprzednio nadmiar gołego ciała.

r~ i ■ ■

Podszedł z powrotem do patelni, rozbił jajko nad mie­szanką słoniny z herbatą, podczas gdy ona wypowiedziała zdanie, z którym dopiero rozpoczęła się historia jego walki przeciwko niej, o nią I dla niej. Powiedziała: „Od jutra będę tu miała swoje własne rzeczy”, co przecież mogło tylko oznaczać, że zamierza się usadowić na dobre.

Rzadko kiedy w swym krótkim życiu był tak zły i tak bezradny jak tego rana. Ostatecznie mieszkanie należało do niego; dzielił je z Paulem z przyjaźni, z poczucia od­powiedzialności lub jakkolwiek by to określić, i znosił wszystkie wynikające z tego zakłócenia swej pracy: nocne pijatyki, zaległości czynszowe, nieporządek, a nawet dziewczęta wątpliwego autoramentu, które czasem póź­nymi przedpołudniami wychodziły z pomieszczenia skle­powego, w południe znikały i nigdy nie mówiły o powro­cie czy też wręcz o pozostaniu, jak ta tutaj teraz, która od razu zaczęła grać rolę gospodyni i była na tyle głupia, by wierzyć wszelkim nieostrożnym, w łóżku wypowie­dzianym przysięgom. Jasne, że nie pozostanie tutaj długo, ale nawet dni i tygodnie były wystarczającym powodem do gniewu, który może nie był tak absolutnie tylko sa­mym gniewem, może tkwiła w nim także zazdrość, może nawet zawiść, może też zgryzota, że taka niesprawiedli­wość panuje w tych (na jego karcie życia jeszcze nie za­pisanych) dziedzinach, może wszystkiego po trochu, jed­nakże na zewnątrz był to przede wszystkim gniew, na nową formę niepokoju i przewidywanych kłopotów, jakie wyczuł już podczas jej śmiechu z jego nienagannego za­chowania się.

Gdy mu się przyznała, że nie ma przy sobie szczotecz­ki do zębów, wbrew swej naturze zareagował zgryźliwie: Najniezbędniejsze rzeczy powinna by stale nosić w to­rebce, aby zawsze być w pogotowiu.

Zaskoczyło go bardzo, jak zareagowała na tę próbę obrazy. Nie była oburzona ani zirytowana. Zachowała się tak, jakby mu się nie udał żart, uśmiechnęła się współ­czująco, aby zaoszczędzić mu przykrości. Nie spodziewała się po nim po prostu zamiaru obrażenia jej — tak samo

zresztą jak i później prób zbliżenia. Od pierwszego po­rannego spotkania w kuchni przydzieliła mu rolę dobrego kolegi, pocieszyciela, doradcy, spowiednika, który wszyst­ko może wiedzieć, ponieważ jest dyskretny, dobrego przy­jaciela, który wszystko może widzieć, gdyż nie należy u niego oczekiwać żadnych męskich uczuć. A on przyjął tę rolę bez oporu, nie protestował, nie chciał (początkowo) żadnej innej, dostosował się, starał się grać ją tak dobrze, jak się tylko dało, i nie dziwił się wcale, że czynił to tak znakomicie. Była to bowiem rola dlań stosowna. Mógł grać samego siebie lub jakąś część samego siebie. Tym, czym przedtem był dla jednego, mianowicie dla Paula, stał się teraz dla nich obojga: drogowskazem, latarnią morską, tablicą przykazań, symbolem porządku. Dobrą stroną tej przymusowej roli, którą on wprawdzie dopiero później ocenił jako taką, było to, że zawsze się orientował w sto­sunkach panujących między nimi.

Irenę przytłaczały stale dwie główne troski: brak pie­niędzy oraz jej stosunek (czy też brak stosunku) do pracy literackiej Paula.

Prowadziła wówczas trzy wykazy: jeden, najkrótszy, dotyczył wpływów, drugi — wydatków i trzeci, najdłuż­szy — długów. Nie stali, się jednak dzięki temu bogatsi, a nawet wyciągnięcie z tego jakichś pożytecznych wnios­ków nie okazało się możliwe, gdyż żaden miesiąc nie był podobny do innego. Raz odpadło jej stypendium za wy­niki w nauce, innym razem on zarobił u węglarza mniej albo i nic, czasem on miał uboczne dochody, czasem ona, średnie, małe, żadne, nigdy duże. Najskromniejsze były te miesiące, kiedy praca nad książką Paula posuwała- się dobrze naprzód. Wówczas węglarz nie miał okazji wi­dywać swego pomocnika, a klienci Ireny, dla których pisała na maszynie, musieli poczekać, ponieważ ona każ­dą wolną godzinę, zmęczona i głodna, spędzała przy ma­szynie, po raz dziesiąty przepisywała pierwszy rozdział i myślała przy tym o możliwościach zarobku: bo przy­padała płatność czynszu, bo żaden z przyjaciół nie dał pożyczki, bo ona już nie mogła znieść pasztetówki z ee-

bulą. Poza swoimi studiami przepisywała dla pieniędzy, tłumaczyła za pieniądze, robiła na drutach, szyła, sprzą­tała, prała i łatała za pieniądze, aż wreszcie ktoś zapro­ponował jej zajęcie w zachodnioberlińskiej drukarni*: co­dziennie od godziny osiemnastej do dwudziestej trzeciej, jedną markę zachodnioniemiecką za godzinę, trzydzieści wschodnich za wieczór, jeśli nie przyniosło się papierosów i kawy ł,ub czasem pary pończoch,. lekkie prace przy fal- cowaniu prospektów płytowych (rewia przebojów I, II, III, IV), sto, tysiąc, dziesięć tysięcy, ten sam ruch, o dziewią­tej filiżanka kawy, mimo kostki introligatorskiej zrogowa- cenie skóry na prawym kciuku, jakiego można by sobie było życzyć raczej na błonie bębenkowej, ponieważ stary, który jak się wydawało, postanowił uchodzić za stereotyp wyobrażeń o łaskawym nadzorcy, siedział przed nią i ga­dał bez przerwy: o czasach, kiedy będzie mógł znowu dru­kować przepisy o służbie wojskowej, i o tym, co nazywał swoją własną filozofią: nieszczęście jest winą duchową lub brakiem rozsądku, gdyż dusza jest potężną siłą, najinten­sywniej nawiedzające nas myśli materializują się najmoc­niej. Kto się obawia biedy, ten ściąga ją na siebie. Można było z nim (falcując) dyskutować, przy czym najmilsze mu były kontrargumenty marksistowskie. Ale gdy powiększył gromadę swoich studentów ze wschodniej strefy, a zwol­nił robotników, związek zawodowy zagroził mu procesem, on dał za wygraną i chciał tylko Irenę zatrzymać jako sekretarkę, od osiemnastej do dwudziestej trzeciej, w swoim mieszkaniu. „Dlaczego nie? — powiedział Paul. — Jeśli dobrze płaci. Co sądzisz o tych zaczątkach kapi­tału?”

Po porannej rozmowie w kuchni z Teodorem wzięła sobie do serca jego oburzenie i sprzedała się jako posłu- gaczka do pewnego socjalistycznego architekta, któremu herbata smakowała tylko w filiżance z najcieńszej chiń­skiej porcelany, ona musiała mu ją podawać i zmywać,

aż ze stale rosnącego strachu, że stłucze to kruche na­czynie, uciekła do jakiegoś lekarza, którego gabinet i po­czekalnię trzeba było sprzątać między szóstą a dziewiątą rano, co w efekcie spowodowało spanie na wykładach i oblanie egzaminu.

Skreślenie z listy studentów było dla niej ulgą. „Teraz jestem już tylko twoją kobietą, niczym więcej.”

W ciągu dnia pracowała jako telefonistka w chemicznej hurtowni, wieczorem przepisywała szesnastą wersję pierwszego rozdziału lub wysłuchiwała szóstej drugiego, albo pierwszej piątego.

Gdy Paul mówił, że chciałby jej odczytać tekst, był szczęśliwy, ona jednak wpadała w popłoch. Następnie od­suwała na bok maszynę, odkładała ścierkę, zostawiała nie dogotowaną zupę, siadała, napinała uwagę — i za­czynała się męczyć. Nigdy bowiem nie orientowała się, jak ma się zachować, aby nie zakłócać jego szczęścia.

Musiała mieć dla niego czas, zaraz, natychmiast, to było jasne. Nie wolno jej było niepokoić się czymkolwiek, nawet po kilku godzinach nie mogła wstać, aby zapuścić rolety, dołożyć węgla lub wyłączyć światło na korytarzu. Nie wolno też jej było robić na drutach, szyć czy też opiłowywać paznokci. Musiała okazywać uwagę, patrzeć na niego, gdy podniósł wzrok znad tekstu, by sprawdzić efekt, musiała uzewnętrzniać wzruszenie, uśmiechać się, sprawiać wrażenie, że odczuwa ból. Ale to jeszcze po­trafiła. Najtrudniejszą rzeczą było czynić to, co należało, we właściwym czasie, ponieważ nigdy nie była pewna, że pojmuje to, co zostało przeczytane, tak jak on to pomyślał.

Wielka udręka zaczynała się jednak dopiero potem. Gdy on zamilkł, odłożył na bok ostatnią kartkę, wziął papierosa i wyczekująco na nią spoglądał.

Rano w kuchni wyżalała się Teodorowi. Nigdy nie orientowała się, jak ma się zachować, aby go zadowolić — skargę tę Teo uznał za błędną już w samym założeniu. Zamiast pytać, czy byłoby mądrze powiedzieć to czy tam­to, powinna raczej zatroszczyć się o prawdę! Powinna po-

1 jMff!

* -

f *if * ix hi <i| % f w+yiif&iĄ i: *>* \ i*# Sawsi

i'fj. fc» f lag?

f

> ¿i Sff

»ii *

,' 1 ■ Hm

»iyfT j **4*Ł ii*? ****** *

I5'•?rf '

.wiedzieć, co rzeczywiście odczuwa, tylko to może pomóc Paulowi!

Dobry, prostolinijny (żeby nie powiedzieć: naiwny) Teo! On zawsze wiedział, co jest dobre, ale nigdy, co jest właściwe. Nie miał pojęcia o niepewności, jaka ogarnia innych przy ocenianiu tego, co zostało przeczytane.

Jakże często zdarzało się Irenie, że .to, co bardziej kom­petentni od niej uważali za kicz, ją samą wzruszało, a to, co nazywano sztuką — po prostu nudziło. Jak wypowiadać sądy, gdy ich nie mamy, jak zgodnie z prawdą wyrażać doznane odczucia, gdy przy słuchaniu musimy uważać na własne zachowanie i do tego jeszcze nie dowierzamy swoim wrażeniom, czyhamy na nie przy ich powstawaniu, usiłujemy je korygować (być może w niewłaściwym kie­runku), często je przez to niszczymy w zarodku, ponieważ nie zapominamy przecież nigdy, że należy je w tej chwili jeszcze sformułować. Co było prawdą, co uczciwością? Może tylko to, że wszystko, co Paul napisał, uznawała za dobre z jednego powodu, zrozumiałego dla każdego, kto kocha: ponieważ napisał to on. To nie była żadna opinia artystyczna. No pięknie, ale czymże była dla Ireny sztuka! Miała ona dla niej znaczenie szczypty cukru, którą dobra gospodyni dodaje rzekomo do każdego jedzenia z poczu­cia obowiązku, aby niczego nie zaniedbać, postępując zgodnie z doświadczeniami innych, z których nigdy nie powstaną własne. Gdyż nie można wysmakować słodyczy, musi się wierzyć w jej niezbędność, podobnie jak w nie­zbędność sztuki, która rzekomo ludzkie życie wieńczy i użupełnia jedynie wówczas, gdy ogranicza się do drobnej szczypty. Nie, sztuka niewiele dla niej znaczyła. Lecz Paul znaczył dla niej wszystko. I to, co pisał, nie było dla niej sztuką, to był Paul sam, jego nieodłączna część, jak broda, którą w tym czasie zapuścił, jak jego ciężki, kołyszący się chód, jego zachowanie podczas jedzenia, jego basowy głos. Musiałaby się wyprzeć swej miłości do tego niedźwiedzia, by móc ujemnie ocenić to, co pisał. A więc chwaliła, i | Paul jej wymyślał. Nazywał ją pochlebczynią, siostrą miłosierdzia, która chce oszczędzać durnego pismaka, bez-

myślną potakiwaczką, zarozumiałą arogantką, która nie spodziewa się po nim niczego więcej prócz tych jałowych bzdur, i wreszcie, co trudno było jej zrozumieć, obwiniał ją o chciwość, o to, że dla niej ważne jest jedynie szybkie wyprodukowanie i natychmiastowa sprzedaż książki, po­nieważ zapewne myśli o drogiej kiełbasie, o pomarańczach i o nowych firankach.

Lecz krytyka, mówiła Irena z samego rana do Teodora, krytyka, którą z trudem sobie wymyśliła, działała jeszcze gorzej. Paul spuszczał wtedy głowę tak nisko, że tylko bardzo niewyraźnie mógł ją widzieć spoza gęstwiny krza­czastych brwi, i prosił cicho, z ledwie skrywaną złośli­wością, o skonkretyzowanie jej obiekcji, które nieśmiało wysuwała i natychmiast wycofywała, gdy on zaczynał bronić swego elaboratu takim tonem, jaki byłby dopusz­czalny, gdyby Irena powiedziała, że on jest ignorantem, partaczem, zarozumiałym chłopkiem, który powinien ra­czej powrócić ze skruchą do swego rybackiego więcierza. (Czego ona nigdy by nawet nie pomyślała.)

Ten ton przerażał ją zawsze, tak jak za pierwszym ra­zem, próbowała szukać słów uspokajających, znajdowała tylko mdłe i bezbarwne lub nie znajdowała ich w ogóle, bała się nienawiści, którą właściwie on czuł sam do siebie, ale teraz przelewał na nią; w rozpaczliwej samoobronie, jako ostatniego oręża, używała łez, które także w erze równouprawnienia spełniają jeszcze swe zadanie. Dziecko, które nie płacze, nie dostaje piersi do ssania, a kobieta, wydana na łup autora obarczonego kompleksami, musi umieć płakać, aby gasić łzami płomienie wściekłości. To się Irenie zazwyczaj udawało.

Jej poranne skargi stawały się oskarżeniami, jej wo­łanie o pomoc — krzykami rozpaczy. Jej jedyną nadzieją była nadzieja ukończenia i przyjęcia książki.

Dłuifo oczekiwany dzień okazał się deszczowym, takim, kiedy od rana do wieczora trzeba palić światło i znosić monotonny szmer wody spływającej po szybach. Była studentka Irena siedziała w centrali telefonicznej, a zara­zem portierni fabryki wyrobów cukierniczych Pralinka,

przedsiębiorstwo państwowe, nad otwartym podręczni­kiem języka polskiego i nie uczyła się, ponieważ musiała wypisywać przepustki, podnosić słuchawkę telefoniczną, mówić: „Tu Pralinka, dzień dobry, łączę”, zgłaszać roz­mowy zamiejscowe, a w chwilach spokoju sporządzać obliczenia upływającego czasu, obliczenia z wieloma nie­wiadomymi.

Bo jakże miała wiedzieć, czy Paul rzeczywiście o wpół do dziesiątej wyszedł z mieszkania, czy poszedł, czy też pojechał, czy o dziesiątej naprawdę dotarł do wydawnic­twa, a nie zatrzymał się dla odpoczynku gdzieś w knajpie, czy mu nie kazano czekać godzinami (tak jak on kazał wydawcy czekać miesiącami), czy mu powiedziano „tak” lub „tak, ale”, czy powiedziano mu „nie” lub „nie, ale”, czy pozostanie spokojny, czy może będzie krzyczał, klął, sprzeciwiał się, czy przedtem napił się wódki, czy też wy­ciągnął ją z kieszeni w czasie rozmowy lub może zamierza się napić dopiero później, czy zechce zgodzić się bez słowa, czy też będzie stawiać bezsensowne żądania, czy i kiedy pomyśli o tym, by powiadomić ją o wyniku rozmowy. Niewiadoma obok niewiadomej.

O wpół do ósmej zaczęła dyżur od śniadania, w którym nikt jej nie przeszkadzał, ponieważ także wszyscy poten­cjalni rozmówcy telefoniczni dopiero jedli śniadanie. O ósmej zaczęło się dzwonienie, około dziewiątej osiągnęło swój punkt szczytowy, po dziesiątej osłabło, w południe całkiem ustało i dopiero po drugiej ponownie wzrosło, nie osiągając jednak przedpołudniowego natężenia. Ponieważ szczytowy okres rozmów telefonicznych zbiegał się z naj­większym nasileniem ruchu interesantów, nerwy Ireny były narażone na nadmierne wysiłki, mniejsze jedynie tylko od tych, jakie nękały ją w tak zwanym wolnym od pracy czasie, kiedy wyprowadzało ją z równowagi nie stu rozmówców telefonicznych i dwudziestu interesantów, lecz jeden człowiek, Paul, który wykorzystywał ją do robienia zakupów, jako sekretarkę, fryzjerkę, słuchaczkę, recen- zemtkę, sprzątaczkę, kucharkę i kochankę często do późnej nocy, która dla niej kończyła się o szóstej rano, podczas

gdy on mógł sobie przedłużyć tę noc aż do południa, może przedłużył także i w tym decydującym dniu, podczas gdy w wydawnictwie czekano na to, aby powiadomić go o lo­sie czwartej wersji jego powieści (a tym samym o losie jego samego i telefonistki).

Pralinka. Dzień dobry, łączę.

Pan do kogo? Proszę o dowód.

Pralinka. Dzień dobry, łączę.

Erfurt cztery — cztery — pięć — trzy. To potrwa dłużej.

Pralinka. Dzień dobry... Teo? Co się stało?

Nic się nie stało. Wszystko poszło dobrze. Miły, trochę za wysoki głos przyjaciela z kuchni, który każdego ranka między szóstą a siódmą, kiedy przygotowywała obiad dla Paula, dawał jej niepotrzebne rady i wygłaszał kazania

o prawie jednostki do szczęścia, teraz ją pocieszał: On, Teo, potrafił Paulowi narzucić swoje towarzystwo. Wpraw­dzie z lekka podchmielony, ale uczesany, porządnie ubra­ny, opanowany, małomówny siedział teraz w wydawnict­wie i słuchał, jak się wydawało, uważnie. Obchodzono się z nim ostrożnie, powiedziano mu wielkie „tak” i całkiem małe „ale”, zmiany miały mu zająć najwyżej tydzień, umowa była gotowa, pieniądze mogły być podjęte zaraz po jej podpisaniu, on, Teo wymknął się, aby ją zawiado­mić, żeby w spokoju mogła zjeść obiad, ponieważ to jesz­cze potrwa godzinę lub dwie, właściwie Irena mogłaby za­raz złożyć wymówienie, z kursem tłumaczy wszystko jest załatwione, Teo jeszcze raz się upewnił, oczekiwano jej od pierwszego, ma jeszcze trochę czasu, on także już nie mógł dłużej patrzeć na tę niewolę w epoce emancypacji człowieka, i gdyby kiedyś jeszcze potrzebowała rady i po­mocy, może je znaleźć u niego, jutro czy w przyszłym roku, w 1970 lub 1984. A potem, nie pozostawiając czasu na odpowiedź, pozdrowił ją słowem, które wówczas ozna­czało tylko przyjaźń.

Trzasnęło w przewodach. Irena wykrzykiwała jego imię, jakby połączenie można było przywrócić dzięki sile głosu. Ktoś jednak powiedział przez okienko, że chce iść do

25

W« u1

I * i!

ff y

S f9

SM!Slf r*r i » ii * i

i ra ♦ ■?]

m f %y

Mg

magazyniera, zadzwonił drugi telefon, Irena powiedziała swoje; „Tu Pralinka, dzień dobry”, wypisywała nazwiska, adresy i numery na przepustkach, udzielała informacji i myślała przy tym o wieczorze we troje, pierwszym ra­dosnym wieczorze od lat z zadowolonym Paulem i Ireną, która znowu będzie miała pieniądze i przed sobą przy­szłość.

Ta przyszłość zaczęła się już przy obiedzie. Irena zapo­wiedziała kompetentnemu koledze swoją rezygnację z pra­cy, lecz nie zdążyła dokończyć, ponieważ jej zastępczyni krzyknęła na całą stołówkę: — Twój mąż chce z tobą mówić!

Paul tak przycisnął swoją twarz do szyby, że nos i bro­da spłaszczyły się i zbladły. Policzki były zaczerwienione ■od trunku. Z brody i brwi spadały krople deszczu.

Chodź — powiedział.

Co się stało?

Nie wydawnictwo powiedziało „nie”, lecz on. Gdy mu wyjaśnili, dlaczego zamierzają teraz drukować jego książ­kę, on zauważył, że to nie była już jego książka.

No chodź już!

Zdawała sobie sprawę, że równie dobrze mógłby po­wiedzieć: „Kocham cię, jesteś mi potrzebna!” Taka bo­wiem była jego miłość: zagarnięcie drugiego w niewolę. Patrzyła tępo na krople, które spływały po szybie, i myślała o straconych latach, o pracy, która utraciła sens,

0 niedostatku, sięgnęła jednak przy tym po płaszcz

1 chustkę na głowę i wrzuciła do torebki owiniętą pa­pierem kromkę chleba z masłem, filiżankę do kawy i podręcznik do nauki języka. Chociaż serce jej krwawiło, duch się buntował, szła za nim: jak pies za swoim panem, żołnierz za oficerem, od stuleci kształtowana niewiasta za swym władcą — ale tylko do drzwi wyjściowych.

Tam stał Teo, nazbyt skromne wcielenie archanioła z mieczem w postaci parasola. Paul odsunął go na bok i wyszedł w deszcz na zewnątrz, nie oglądając się za Ireną.

Ona podała Teodorowi rękę. Mimochodem. Lecz on

trzymał ją mocno; w rzeczywistości — przez cztery czy pięć minut swojego dobrze przemyślanego, pośpiesznie wygłoszonego przemówienia na temat prawa do szczęścia, uzdolnień i równouprawnienia, w przenośni— przez całe życie.

Podczas gdy Paul odchodzi! ciężkimi krokami przez mgłę i ulewę, przyjaciel przyprowadził jego niewiastę z powrotem do oazy suchości, ciepła, bezpieczeństwa, do pokoiku portierni, do hałasujących telefonów.

Irena podniosła słuchawkę, powiedziała: „Pralinka. Dzień dobry!” — lecz zamiast „łączę” powiedziała: „Tak”. Pytano bowiem, czy jej wypowiedzenie należy traktować serio. Ona traktowała to całkiem serio. Również i owo „tak”, które wkrótce potem wypowiedziała w urzędzie stanu cywilnego.

Nie pożałowała tego nigdy.

3

Wszystko, z wyjątkiem ociężałych dębów i przezornych akacji, jest już zielone. Irena spogląda na prawo, na lewo, przystaje przed rozkwitłymi ogródkami i porannym po­witaniem upiększa dzień starszym paniom. Sobie samej upiększa go, pozwalając się podziwiać. Panie uważają, że jest miła i czarująca, i mówią jej o tym. Ona ich nie pro­wokuje, nigdy jednak nie ma tego dość. Powtarzanie prawdy nigdy nie jest za częste.

Poczucie własnej wartości, które jest podstawą takiego zachowania się, dało jej dopiero małżeństwo z drem Over- beckiem. Uznanie, jakie mąż jej okazywał, przyjmowała za coś jej należnego.

Gdy w wieku lat dwudziestu przyjechała z najbardziej odległego meklemburskiego miasteczka i każde słowo, każdy ruch to zdradzały, była przekonana o swojej nie­udolności. Wielkie, brzydkie miasto z jego elokwentny- mi mieszkańcami wprawiało ją w niepokój. Można było w nim żyć tylko wówczas, gdy człowiek stawał się jego

częścią. A do tego nie była wtedy zdolna. Władza Paula nad nią mogła ją tylko utwierdzić w tym mniemaniu.

Z trudem usiłuje zachować resztki swego północno- -zachodniego, nieomal lubeckiego pochodzenia, ciągle je­szcze używając niektórych wyrazów gwarowych, inne zaś wymawiając w sposób charakterystyczny dla tego regionu, chociaż Kornelia śmieje się z tego, a Teo doszukuje się przyczyn i je wynajduje. Dzięki temu Irena może sobie wciąż na nowo uświadamiać proces swego rozwoju, co jest potrzebne, gdy myśli o własnych skromnych osiągnię­ciach, które mimo rad i cierpliwej pomocy Teodora kosztowały ją tyle sił i trudu. To, czym jest, zawdzięcza Teodorowi. Jako zasługę może sobie właściwie policzyć tylko to, że w odpowiednim czasie powiedziała „tak”.

Jazda o tej porze koleją elektryczną, która jest prawie pusta i prawie czysta, sprawia jej przyjemność. Ma w torebce gazetę, woli jednak patrzeć przez okno, chociaż okolica jest nie mniej monotonna. Okna są do połowy otwarte. Pęd powietrza igra z jej włosami. Gdy las lub budynki stacyjne tworzą ciemne tło, w szybie okiennej niby w lustrze widzi Irena, jak jej do twarzy z fryzurą w lekkim nieładzie.

Nawet poszanowanie dla jej ciała przywrócił dopiero Teo, tak długo podziwiając je tylko, aż udało się odmienić uczucie Ireny. Swoją twarz nauczyła się cenić dopiero znacznie później. Wydawała się jej zbyt wychudła, zbyt drobna i zbyt nudna. Lubi ją dopiero, odkąd wie, że takie twarze nie starzeją się tak szybko i nie stają się po­marszczone jak twarz kobiety, w tym samym mniej wię­cej wieku, która usiadła naprzeciwko niej. Polscy rolnicy, którzy poprzedniego miesiąca zostali powierzeni jej opie­ce, oszacowali ją na dwadzieścia pięć lat. Nawet gdyby dodać pięć lat na konto grzecznościowej blagi, to i tak jest to miłe, chociaż stałe umizgi, do jakich goście czują się zobowiązani, bywają też niekiedy uciążliwe. Na szczę­ście potrafi tak panować nad sytuacją, by nie dać tego po sobie poznać. Nie życzy sobie powrotu do niepewności

0Päi®S$?* ’*’

§$ Kb* % *Vft it ?&flß

E < ^fev’ *■*!

V**5n.i § s ™ lÄwSi

-¿•Fl® M •*l4>vi' #*./! E*|S » ist

i ® \S.*JAT» ^Fr >* i'»»

Kail

^p»M1

i Jw Jl w.4 ''■ -1 #. W^P%■% *>'

¿: iHt a%i%« MÜ&

młodych lat. A Kornelii życzy chłopca, który pokocha ją dość mocno, by móc ją dostatecznie długo podziwiać. Ponieważ ona sama bardziej tego potrzebuje niż bezpo­średniego kontaktu: staje się wówczas piękniejsza. Wpraw­dzie przy Paulu doświadczała czegoś innego: że zadowole­nie i ból, radość i niedostatek mogą ze sobą iść w parze. Mój Boże, dokładnie jeszcze pamięta, jak ciężko przyszło zwycięstwo nad poniżeniem i pożądaniem wobec pragnie­nia bezpieczeństwa i stabilizacji.

Pani Irena Overbeck idzie przez halę dworcową. Spoj­rzenia mężczyzn świadczą, jak dobrze się prezentuje. W koetiumie jest jej rzeczywiście bardzo do twarzy. Lecz czy to dość odświętny strój na akademię?

Obserwuje podróżnych, którzy przyjeżdżają z zachodu: starców wlokących walizy, południowców bez marynarek, rodziny, torby z owocami, pocałunki, łzy, barwne stroje dziewcząt z jakiejś szkoły. Chciałaby raz ujrzeć Kornelię tak świeżą, wesołą, starannie ubraną. Często wydaje się sobie młodsza od córki. Ona, matka, wciąż jeszcze paso­wałaby do tej roześmianej gromady dziewcząt z Ratze- burga czy Buxtehude. Kornelia natomiast stanęłaby na uboczu, wyniosła lub znudzona, i usiłowałaby robić wra­żenie nie należącej do tego grona.

Pewna dama w kapeluszu budzi zachwyt Ireny. Potrafi bez zazdrości podziwiać piękne kobiety. Potrafi nawet z mężczyznami mówić z entuzjazmem o kobietach, łatwo się w ogóle wstawiać w położenie innych, z innymi podziwiać innych, zachwycać się. Wie, że ta zdolność stanowi część jej wdzięku, i pielegnuje ją. To, że pan, który towarzyszy tej kobiecie, wygląda równie wytwornie, tak cieszy Irene, że idzie za nimi aż do samochodu. Warto zadać sobie trud i nałożyć trochę drogi, by zo­baczyć piękną kobietę wsiadającą do pięknego wozu. Wie, że ten obraz będzie prześladował ją aż do zaśnięcia. Ka­pelusz i ona mogłaby sobie kupić, lecz samochód pozosta­nie marzeniem do czasu, aż Teo zostanie profesorem.

Ta myśl ją niepokoi. Usiłuje się od niej uwolnić, zanim

nie popsuje jej całego dnia. To, ze troski Teodora do­tyczą czegoś więcej niż tylko dzisiejszego referatu, jest jasne także dla niej, mimo iż on o tym nie mówi. Ale kochać człowieka, nie znaczy przecież zarażać się każdym jego stanem rozdrażnienia. Często ważniejsze jest pozo­stać zdrowym, a więc pogodnym. Jej zadaniem nie jest współczuć, lecz wspierać go, pobudzać jego ambicję, od­wodzić od niebezpiecznych skrupułów, których ona nawet nie chce zrozumieć, ponieważ się ich lęka. Nawykła do tego, że u Teodora wszystko przebiegało gładko.

Czy z tego powodu nie zawodzi niekiedy jako partner do rozmowy? Co on w ogóle z niej ma? Wszyscy uważają, że jest miła. Ale to właściwie już prawie wszystko. O swo­ich umiejętnościach językowych nie ma zbyt wielkiego mniemania. Ich ograniczony zasięg poznaje każdego dnia (na przykład znów już jej wypadło z pamięci polskie słowo oznaczające miejsce przechowywania owoców, co wprawiło ją w zakłopotanie już poprzedniego dnia). Poza tym jednak umie tak niewiele, że strach ją ogarnia, gdy sobie pomyśli, jak skomplikowane jest życie. Matematyki nie pojmowała nigdy: o tym, czego Kornelia uczy się w szkole, nigdy nawet nie słyszała. Wszelka technika jest dla niej pełna tajemnic. Nie umie siać ziarna ani piec chleba, ani też prowadzić auta. Właściwie to przestęp­stwo, że wychowała swoje dziecko bez znajomości jego rozwoju psychicznego. Na literaturze też zna się bardzo mało. Czyta kilka powieści, o których się mówi od czasu do cżasu, i zdaje się przy tym na oceny Teodora. Nie jest dla niej jasne, co sprawia mu kłopot, jeśli idzie o powieść Paula. Zwróciła uwagę tylko na to, że w książce nic nie przypomina-jej dawnego Paula. Czy Teo zazdrości Paulowi sukcesu? Czy wchodzi w grę spóźniona zazdrość? Nie­rozsądna obawa o nią? Kimkolwiek by Paul mógł być, ona boi się ponownego spotkania z człowiekiem, którego porzuciła w najcięższym dla niego okresie, choćby nawet z uzasadnionych powodów. Nie oskarżeń się boi ani drwi­ny. Zniesie nawet, jeśli on protekcjonalnie potraktuje Te­odora, który jeszcze dotąd nie osiągnął swego celu. Nie

boi się niczego tak, jak własnej niepewności, możliwego popadnięcia w dawną pokorę, dawną służalczość.

A jeśli Paul zapyta o datę urodzenia Kornelii, zacznie- liczyć, może nawet wyliczy Teodorowi miesiące? Myśl ta zanika tak szybko, jak się nasunęła.

Nie, mówi do siebie samej, do nieobecnego Teodora, ten kostium nie jest dość odświętny na akademię, nie dość wytworny, niewystarczający do wywarcia silnego wraże­nia na Paulu. Ona musi mieć kapelusz. Wprawdzie Irena nie zna literatury, ale zna życie i wie, że ubiór może za­równo dać, jak i odebrać pewność siebie, szczególnie ta­kim ludziom jak ona, którzy niekiedy zdają sobie sprawę, jak niewiele mają poza tym do zaofiarowania.

Z wieloma ludźmi przechodzi przez most Weidendamm, rozkoszuje się chaosem barw, dźwięków, nie kończącym się ruchem, chwilowym krzyżowaniem i rozchodzeniem się spojrzeń, zagadkowością obcych słów i zdań, przezna­czonych dla kogoś innego. Chciałaby nie być niczym więcej, niż częścią tego tłumu, dać się unosić jego fali, bezwolnie, nieodpowiedzialnie, bez pragnień, bez winy, bez własnej, indywidualności — być snem, który szybko przemija. Już za mostem, gdzie chodniki dla pieszych stają się szersze, strumień się rozdziela, pojedyncze osoby oddalają się spiesznie, wesołe, obojętne, przygnębione, do sklepów, szpi- . tali, fabryk, biur, Irena w kierunku hotelu, przed którym Jan Kamiński, najmłodszy z powierzonych jej ekspertów handlu owocami, chodzi tam i z powrotem, wysoki, smu­kły, o jasnych włosach.

Chociaż Irena wolałaby, by pocałunki, jakie składa na jej dłoni, były bardziej symboliczne, a mniej realistyczne,, cieszy się jednak nimi. Fakt, że obrady we właściwym ministerstwie rozpoczynają się o godzinę później, bardziej ogranicza możliwość punktualnego przybycia jej na po­południową uroczystość. Pan Kamiński jednak cieszy się z tego. Teraz przez godzinę będzie miał Irenę dla siebie. Jego koledzy jedzą jeszcze śniadanie, on zaś chce coś zwiedzić, coś starego, bo przecież nowe części miast stają się do siebie coraz bardziej podobne na całym świecie.

\ * j| 4 • f , ,-S^ * »( « % f*j 1 % Ł %'*»' ^ '

***» *9 Y. - M M.

Jr•'■ alg ■uł » |łl -■>

Gdziekolwiek się przyjedzie — mówi, oczywiście po polsku — pokazują zwiedzającym z napuszoną dumą to, co ich nie interesuje, ponieważ mają to u siebie.

Irena ułatwia sobie zadanie, przeprowadza Kamińskiego na tyłach hotelu przez zasiane nędzną trawką, a potem już pozbawione wsżelkiego nadzoru gruzowisko na August­strasse, która kiedyś była jej ulicą.

Wprawdzie było to już osiemnaście lat temu, co Kamiń­skiego skłania do refleksji na temat nieprawdopodobnego wieku Ireny, ale w porównaniu z wiekiem ulicy znaczy to tyle co nic. Bowiem ta ulica będzie miała wkrótce. trzysta lat, zapewne też nigdy nie będzie starsza, gdyż jej wyburzenie jest już postanowione, a jej trasa nie da się włączyć do nowych planów urbanistycznych.

Już z samych nazw wynika, co to za ulica, w którą się skierowali. Od sądu najwyższego lub kryminalnego, a więc katowni mającej społeczne przyzwolenie, nazywała się ona najpierw Arme-Sünder-Gasse, potem, od cmenta­rza dla ubogich, Armengasse, później, od szpitala dla ubo­gich, Hospitalstrasse, potem jednak i aż do dziś August­strasse — nie od Augusta Mocnego, jak przypuszcza Ka­miński, który nic nie wie o odwiecznej wrogości między Saksonią a Prusami, lecz od dowódcy pruskiej artylerii, późniejszego księcia Augusta. Dla jej mieszkańców oraz sąsiadów ulica ma znaczenie z powodu trzech-szkół, dla zamiejscowych oraz żołnierzy — z powodu sali tanecznej „U Klarci”, Kamiński natomiast, mimo iż interesuje go wszystko, co ma związek z historią, ożywia się bardziej dopiero przy wzmiance o mieszkaniu posklepowym, w którym kiedyś mieszkała tłumaczka. Chętnie by je zwiedził.

Prosto i równo biegnie ulica z południowego zachodu na północny wschód kilometrowym odcinkiem o dość sze­rokiej jezdni i wąskich, pozbawionych drzew chodnikach od Oranienburger Strasse do Rosenthaler Strasse, za którą kończy się wyrostkiem robaczkowym przy garnizo­nowym kościele. Na jej początku, w Domu Techniki, mi­gotał pierwszy niemiecki obraz telewizyjny, w jej środku,

l>x4 Ąj^,

^LŁmLK1 i 4j4

<v »:-;, t, *>. fi ŁAn ji/«■•,

, IV <1 I * * lfVl,w •»

M3K '*ł> 9 I

i|«ł■*■■*■•>* *?*►|

^¿jj, ?Atj«4%

I. wi|l|if 2$tcJ|

k snit %Tf[jBSii

IS

ftMMraSTOC*»«*!! 1

\ 9-.3AŁ> jŁ «lVj 4 A\l a - wiŁyw^^l Si y * ^,'

;^ylllK|U^

w f > *♦ * j <C>

l

,, ii Vmi>TwV4SBflKXdl l«

w przytułku chrześcijańskim, leżą podobno Biblie na noc­nych stolikach (co jeśli nawet nie odpowiada prawdzie, mogłoby być jakimś impulsem), na jej końcu zaś (zapewne nie bez zasługi, wśród wielu wojskowych) został pocho­wany piszący wiersze baron Friedrich de la Motte-Fouąue. Przestrzenie między budynkami, wyrwane angielskimi lub amerykańskimi bombami, albo niemieckimi lub radziec­kimi granatami, zostały wykorzystane na składy węgla, boiska lub parkingi, w kilku przypadkach także na maleń­kie skwerki. Knajpy zamieniono na biura lub magazyny, sklepy na mieszkania, niekiedy za pomocą niewielkich przeróbek budowlanych, jak w domu naprzeciwko fabryki margaryny, gdzie Irena straciła chwilowo orientację. Daw­niej szło się prosto z ulicy trzema schodkami bezpośrednio do sklepu, do którego przylegał kiszkowaty korytarz, i od którego na lewo znajdowały się drzwi: do izby Teodora, do klozetu, do kuchni, gdzie rankami, gdy artysta Paul jeszcze spał, wiele się nauczyła, także z dziedziny historii, czym teraz jeszcze może imponować polskiemu przyja­cielowi.

Uwielbienie Kamińskiego dla niej niepohamowanie wzrasta przy jej rozmówkach krajoznawczych. Ma ona ten rzadki talent, że parę okruszyn wiedzy, które wydzio­bała tu i ówdzie, najczęściej pod stołem Teodora, potrafi tak odtworzyć, że wydaje się, jakby to były przypadko­wo odpadające okruchy wielkiego, okrągłego bochenka. To uchroni słuchacza przed kompromitacją. Tak więc py­tania w trakcie rozmowy, o jaką artylerię chodziło lub co ten szlachetnie urodzony poeta właściwie napisał, któ­re mogłyby Irenę wprawić w zakłopotanie, nie zostają zadane.

Okno wystawowe jest teraz do połowy zamurowane, drzwi sklepowe całkowicie. Aby wejść do mieszkania, musiałoby się przejść przez wąskie podwórze do bocznego skrzydła, a stamtąd przez nowe drzwi do kuchni. Ale tego zbyt bliskiego kontaktu z przeszłością Irena unika.

I rzeczywiście mieszkała pani w tej ponurej norze?

pyta z drżeniem młody człowiek, przyzwyczajony do

iai

luksusu nowego budownictwa, podnosząc równocześnie głowę, aby u końca tego szybu świetlnego poszukać ka­wałka nieba.

I nagle Irena także czuje dreszcz zgrozy, nie przed przeszłością, lecz przed przyszłością. JJiagle pomyślała, że wie, co znaczą słowa Teodora, wypowiadane w ostatnich dniach o zleceniu, którego nie powinien był przyjąć: nier bezpieczeństwo! Niebezpieczeństwo dla niego, dla niej, dla córki. Niebezpieczeństwo, że będzie musiała wrócić do jednego z tych tanich mieszkań. A nawet gdyby nie to (same jej pobory również wystarczyłyby, aby za obydwa pokoje w domu Birta zapłacić sto marek), pozostaje za­grożenie planów na przyszłość, skierowanych ku trzy­pokojowemu komfortowemu mieszkaniu w nowym bu­downictwie. Szczęście posiadania wystarczającej ilości miejsca i własnej kuchni kosztowałoby dwieście marek lub więcej.

Irena spogląda na zegarek. Teo jest już w drodze na uniwersytet. Telefonicznie będzie więc mogła się z nim połączyć dopiero później. Musi z nim porozmawiać, wska­zać mu niebezpieczeństwo i przywrócić poczucie rzeczy­wistości. Musi szukać sprzymierzeńców: Kornelii, profe­sora Liebschera. Wszyscy muszą go ostrzec, przypomnieć mu jego cel, którego nie powinien tracić z oczu z powodu drobnostek. Ona musi mu opowiedzieć, jak się tutaj zna­lazła i jak obudziły się w niej wspomnienia, nie te różo­we, lecz szare, czarne, które jednak nie cieszyły jej, jak zwykle dawniej, ponieważ jej obecne życie tak jasno i wyraźnie z nimi kontrastowało, lecz napełniły ją stra­chem, niepewnością, trwogą.

Cóż się z tobą dzieje — musi go zapytać — gdzie się podziała twoja pewność, która mnie przywiązała do cie­bie przez połowę życia?”

Na ulicy, którą cień domów dzieli na strefę gorącą i umiarkowaną, strach ten nie jest już tak wielki. Irena wybiera naturalnie stronę słoneczną. Kamiński wykorzy­stał ciemność przejścia przez bramę, by opiekuńczo ująć ją pod rękę. Ona zauważa to dopiero wtedy, gdy przestaje

rozmawiać sama z sobą i Teodorem i słyszy, co mówi Ka­miński. Są w tym jakieś usilne starania.

Przystaje więc, wysuwa ramię spod jego ramienia, trzy­ma jednak jeszcze przez chwilę jego rękę, by go nie u- razić, i mówi:

Proszę mi nie sprawiać zawodu!

W czym? — chce wiedzieć Kamiński.

Wie pan dobrze!

On zapewnia gorąco, że nic nie wie, że nie ma pojęcia, nawet najmniejszego wyobrażenia, o co chodzi. Oświadcza, że jest gotów na to przysiąc; okazuje się zaskoczony, mówi tak dużo i długo, aż Irena zaczyna wierzyć w jego nieświadomość, w jego niewinność i musi się wobec niego wytłumaczyć, co sprawia jej trudność w ogóle w tym kon­kretnym przypadku, a już szczególnie w obcym języku, w którym zakładając znajomość zasobu potrzebnych wy­razów, można wprawdzie względnie łatwo opisać metody zbierania, magazynowania i transportu świeżych owoców, który jednak stawia opór, gdy. chodzi o niuanse, o sub­telne różnice między miłością a sympatią na przykład, między flirtem, usilnymi staraniami czy uwodzeniem.

Od wielu dni zachowywali się wobec siebie poprawnie, jak dwoje dorosłych ludzi, a teraz on zmusza ją do roli matki, która musi dziecku udzielać napomnień. Właśnie dlatego, że jest starsza od niego, ta rola jej zdecydowanie nie odpowiada. Musi ją jednak grać, ponieważ on wypadł ze swojej. Naruszył niepisane reguły gry, którą oboje prowadzili dla obopólnego' pożytku, dla obopólnego za­dowolenia. Ona je także narusza, mówiąc o nich. Ale nie ma innej rady, skoro on mówi coś takiego jak właśnie teraz: że odjazd go unieszczęśliwia, że chciałby ją zmusić do ponownego spotkania, że dalsza egzystencja bez niej wydaje mu się niemożliwa, że domaga się odpowiedzi „tak” lub „nie”.

Od pierwszego momentu ich spotkania okazywał jej, jak bardzo mu się podoba, spojrzeniami, słowami. Wielbił ją, chwalił ukradkiem i otwarcie. Mówienie komplementów doprowadził do wysokiego kunsztu, sprawiając jej tym

pizyjemność. Ona zaś te dobrodziejstwa nie tylko przyj­mowała z wdzięcznością, lecz oddawała je spojrzeniami, słowami, okazywała, jak bardzo się jej podoba to, że on ją podziwia, jak bardzo on sam się jej podoba i przede wszystkim, jak wysoko ceni jego talent do flirtu.

Dziecko, którego by się nie głaskało, marnieje, mówi Irena i obraca głowę tak, że słońce kładzie się ciepło na jej twarz, a dusza człowieka dojrzałego stałaby się za­skorupiała i ułomna, gdyby odmówiono jej uznania. Z tego punktu widzenia komplementy są chyba aktem miłości bliźniego, pochlebstwa są ważne jak codzienny chleb, a udany (to znaczy bez następstw) flirt jest witaminą dla duszy. Że to tylko gra? Oczywiście, ale jako taka ma zna­czenie i jest skuteczna tylko wówczas, gdy pozostaje grą, a nie przekształca się w coś poważnego.

Do reguł tej gry mogłoby należeć również i to, mówi, Irena, podczas gdy pozornie bezcelowo przemierza pół­nocną część śródmieścia i coraz rzadziej przerywa sobie wzmiankami na temat jego osobliwości, że przyjaciel z Polski, poważny, sympatyczny młody człowiek, byłby w słowach bardziej ciepły i serdeczny niż to powszechnie jest w zwyczaju, ba, że przyjmując jako warunek zacho­wanie koniecznego taktu, dałby jej nawet do zrozumienia, że byłoby mu bardzo miło iść z nią do łóżka, nie powinien tylko na serio usiłować do tego łóżka jej wciągać.

Pani mnie źle rozumie — mówi Jan Kamiński i mi­miką wyraża, jaki ból mu to sprawia.

Grać, to znaczy udawać — odpowiada Irena — jest- to więc coś pokrewnego sztuce.

Ja to traktuję całkiem serio!

To właśnie mam panu za złe.

■— Ireno, pani jest okrutna!

Jestem dorosła. Dlatego wiem, że to, co pan nazywa „całkiem serio”, należy tłumaczyć długą rozłąką z pańską żoną.

Czy pani chce mnie obrazić?

Chcę, żeby pan został dobrym aktorem, również te­raz, gdy pójdzie pan ze mną kupować kapelusz — mówi

Irena, staje już przed sklepem i czarem swego uśmiechu zmusza młodego człowieka, aby uśmiechając się również, otworzył jej drzwi.

4

Dziedziną specjalizacji asystenta dra Overbecka jest literatura niemieckiego romantyzmu, jego działalność pe­dagogiczna rozciąga się jednak także na literaturę naj­nowszą, i takie seminarium właśnie się zaczęło. Chociaż jest to jedyne zajęcie naukowe dla niego w tym dniu, Teo nie może się na nim skoncentrować. Podczas gdy jego studenci wygłaszają referaty, on pozwala zbaczać swoim myślom na manowce.

Chwilowo mówi czarno- i długowłosy dorodny młodzian, który u dziewcząt osiąga to, czego odmawia mu nauka: sukcesy. Zaczął od rozwlekłego streszczania książki zna­nej wszystkim. Swoista jego cecha, zaczynanie każdego zdania od „następnie...”, nie wywołuje wesołości, ponieważ nikt go nie słucha. Studenci coś kreślą, piszą, bujają w obłokach. Asystent myśli o zleceniu, którego nie powi­nien był przyjąć, nie przeczytawszy przedtem książki. Dla­czego właściwie on je przyjął? Czy dlatego, że to zlecenie było dlań pochlebne? Czy było mu trudno powiedzieć nie? Czy może jeszcze raz chciał wobec Ireny wywyższyć się ponad Paula? Czy miał jakieś porachunki z Paulem?

Następnie przeżycie wojenne dało decydujący impuls jego rozwojowi.

Dorodny młodzieniec czyta cicho i szybko. Obawia się słuchaczy tak samo jak swoich własnych myśli. Gdy rzuca w bok nieśmiałe spojrzenie na asystenta, ten mruga do niego zachęcająco: dobrze, dobrze! Wszystko jest dobre, co ten rodzaj studentów podaje za własne referaty. Na­uczyli się w szkole zajmować literaturoznawstwem po­dobnie jak matematyką, zapominają przeprowadzenia do­wodu, uczą się formułek, które mogą być wszędzie za­stosowane. Ponieważ przyzwyczaili się do nich, więc ich

żądają, przechodzą dzięki nim przez egzaminy i do zawodu nauczycielskiego, gdzie bezkrytycznie przekazują je dalej. Bardzo to proste, zbyt uproszczone, uważa Teo i walczy przeciw temu — z nikłym rezultatem. Gdy przeciwstawia sobie dwie różne opinie, studenci przestają notować, cze­kają na tę właściwą. Gdy z uniesieniem mówi, że litera­tura jest równie trudna i wielowarstwowa jak samo życie, wraca to do niego jako cytat w dziesięciu pracach i re­feratach. Każdy ostrożnie sformułowany sąd natychmiast staje się uznaną świętością. Wszelkie rozwarstwienia zbi­jają ich z tropu. Nauczyli się dobrze przyswajać sobie wiedzę, ale kiepsko myśleć. Niewiele pomaga fakt, że Teo uznaniem nagradza własne ich poglądy, ponieważ boją się ryzyka, a bezpieczne drogi są wybrukowane gotowymi wzorcami. I tak budują potem swym późniejszym uczniom znowu te łatwe, proste, nudne drogi nauczania literatury, na których giną z pragnienia dzieci żądne przeżyć i pięk­na. Jest to łańcuch bez końca. Kto trzyma w ręku jego początek? Kto ma siłę, by go przerwać? On?

Także i on. Oczywiście nie sam. Nie należy do mocarzy dysponujących siłą przebicia, ale ma koncepcje, których tamci często nie mają i którymi on musi ich zainspirować, zachęcając do dyskusji, stawiając pytania, podając w wątpliwość także to, co wypróbowane od dawna, nie­kiedy również to, co nowe, co się jeszcze nie sprawdziło. Przy użyciu ulubionego określenia „piękna tradycja” po­winno zawsze współbrzmieć pytanie o jej uzasadnienie. Coś raz ustalone ma tendencję utrzymania się jako usta­lone raz na zawsze. Tej tendencji do utrwalania się musi przeciwdziałać akcelerator krytyki. Przejście ze szkoły na uniwersytet na przykład czy przyswajanie materii do twórczego myślenia wydaje się wciąż jeszcze sprawiać młodym ludziom zbyt dużo trudności. Wprawdzie uni­wersytet stał się bardziej szkolarski, ale, zastanawia się Teo, czy nie byłoby lepiej uczynić szkoły bardziej uni­wersytecką, wyżej oceniając tam samodzielne myślenie od gromadzenia wiadomości, które bez obawy można by po­zostawić środkom pomocniczym, gdyby nauczono uczniów

posługiwania się nimi? Oni unikają wielkich bibliotek, sta­ją bezradnie przed katalogami, nie umieją korzystać z bibliografii.

Jego wiara we własne siły nie jest wielka, mimo to stara się zawsze, aby idee wprowadzić w czyn. Wygodnic­kim kolegom to się nie podoba. Inni okazują mu nie­ufność, obwiniają jego, który chce zmienić metody, o re­zygnację z zasad, nie chcą zrozumieć, że właśnie chodzi mu tylko o ich wpojenie. Podobnie myślący skłaniają się do tego, by całą winą obarczyć samych studentów, przy czym czynią gorzkie porównania z okresem własnych stu­diów. Teo jednak nie godzi się z tym. Jeśli oni wówczas nie szukali drogi do centralnie ogrzewanego i zmotory­zowanego dobrobytu, to dlatego, że go w ogóle nie było. A zapaleni myśliciele i poszukiwacze również i wówczas należeli do mniejszości. Czy on sam w ogóle do nich na­leżał? Czy raczej ich nie zwalczał, ponieważ nie chciał ponownie podawać w wątpliwość nielicznych przekonań wydartych swojej niepewności?

Opancerzał się przeciwko zakłóceniom bezpiecznej egzy­stencji tak długo, jak tylko było to możliwe, aż do końca lat studenckich, które z późniejszej perspektywy wyda­wały mu się, podobnie jak innym, latami beztroskiego dzieciństwa, okresem, po którym pewnego dnia się budzi­my i stwierdzamy, że dotychczas widzieliśmy świat ta­kim, jaki powinien być, lecz nie takim, jaki istotnie jest. Stało się to w pewnym brandenburskim mieście powia­towym, lecz nie tak nagle, jak później mu się wydawało. Musiał już wcześniej przeczuwać te rozbieżności między pozorem a bytem, w przeciwnym razie nie byłby wówczas na własne życzenie ,-przerwał jasno wytyczonej kariery uniwersyteckiej, by kilka lat przepracować poza Berli­nem. Pędził go głód rzeczywistości, głód życia, który po­chodził ze źródeł zawodowych, to znaczy literackich. Jeśli jest prawdą, że literatura nie tylko nie odbiega zbyt da­leko od rzeczywistości, lecz z niej wynika, to każdy, kto chce oceniać literaturę, powinien bezwarunkowo być zdol­ny do wydawania sądu o rzeczywistości. Teo był wów-

I

<k%Ą

39

WKtmmi

czas pod wrażeniem literatury, która raczej przysłaniała dostęp do rzeczywistości, niż go otwierała, otaczał się ludźmi, którzy, podobnie jak on, wyobrażenie odpowiada­jące własnym życzeniom brali za rzeczywistość, a rzeczy­wistość za skażone piękno i spoglądali na łudzisz ukry­waną wyniosłością i lekceważeniem. Potępiali wszelkie teorie elitarne, a sami byli nimi owładnięci. Ponieważ wieża, w której przebywali, nie była 1 kości słoniowej, nie wydawała im się w ogóle wieżą. Mogli z niej spoglądać tylko w dal, a także w przyszłość, o której wiedzieli wszystko, przede wszystkim jednak to, że ona należy do nich. Hasło, że zdobywanie powodzenia jest obowiązkiem każdego, uczynili w najlepszej wierze nowym dogmatem

o przeznaczeniu, gdyż byli pewni, że odtąd szlachetny wysiłek i powszechne jego honorowanie będą się zapewne splatały w jedność.

Dobrowolne zejście na prowincjonalne niziny nie przy­szło mu łatwo. Marna sytuacja w dziedzinie zaopatrzenia, jaka tam panowała, budziła w nim mniejszą troskę niż świadomość, że dla większości ludzi ma ona większe zna­czenie niż wszystko inne. Fakt, że jego wiedza w nowym otoczeniu nie miała wielkiej wartości, przerążał go mniej, niż natychmiast ogarniające go pragnienie wyszukania nowego, właściwego dla siebie środowiska. Toczył prze­ciwko temu walkę, usiłował przynajmniej tworzyć to no­we środowisko zamiast go szukać. Ponieważ jednak jego obawa przed odchyleniem i obniżeniem poziomu była większa od zdolności przeobrażenia się, 'nie znalazł nigdy właściwego sposobu postępowania z ludźmi. Literatura,

. którą uważał za bardzo skuteczną, zawiodła. Chwilowo znienawidził ten lud, który nie był taki, jak należało.

Jako kierownik domu kultury miałby dosyć czasu na pracę doktorską. On jednak pozostawił ją odłogiem i po­grążył się głównie w działalności politycznej, której nie znał. Jeździł po wsiach jako instruktor i porównywał sprawozdania o handlu i rolnictwie, przeznaczone dla władz powiatowych, ze stanem faktycznym. Uczył się przy tym, jak niebezpieczne jest myślenie kategoriami sukcesu. Mel-

dowano nie o tym, co było naprawdę, lecz czego wymaga­no, bardziej interesowano się dobrymi statystykami niż dobrym działaniem, tolerowano raczej lakiernictwo niż krytykę. Wszędzie tam, gdzie miał wgląd i wady określał jako wady, oczekiwał izolacji, intryg — i nie mylił się co do tego, był jednak zaskoczony, znajdując dzięki temu wielu współtowarzyszy. Jednym z nich był Karl Krautwurst, którego przyjaźń dotąd' wielce sobie cenił.

Krautwurst jest najbrzydszym, najoryginalniejszym, najbardziej wrażliwym i dobrodusznym człowiekiem, ja­kiego zna. Jego bezwarunkowe umiłowanie prawdy wy­daje się niektórym komiczne aż do głupoty, innym zaś niebezpieczne. Karl stara się innym pomagać w konflik­tach, | sam stale się w nie wikła. Obce mu są jakiekol­wiek dążenia do zaszczytów. Marzy zawsze o spokojnym, wygodnym życiu w otoczeniu licznej rodziny i nigdy do tego nie dochodzi. Pomaga każdemu, kto go potrzebuje, tylko nie umie ppmóc samemu sobie. Ten, kto go lubi, obawia się o niego, również i jego żona, która od dziesiąt­ków lat na próżno usiłuje uciekać od jego niezmiennej miłości ku niej. Wymyśla mu od niedołęgów życiowych

i ma w tym rację, jeśli rozumieć przez to zdolność do uprzyjemniania własnego życia.

Już wówczas był on wychowawcą w tym samym hotelu dla młodzieży pracującej, w którym tkwi jeszcze dzisiaj. Teo zobaczył go po raz pierwszy na rozprawie w sądzie powiatowym; Karl, jako świadek obrony, wystąpił w spra­wie swego byłego wychowanka i wdał się w gwałtowną sprzeczkę z prokuratorem i sędzią, którym udowodnił kompletną nieznajomość stosunków społecznych. Teo, obecny przy tym jako ławnik, sprawdził na miejscu ze­znanie świadka i uznał je za potwierdzone.

Od tego dnia dzięki Krautwurstowi poznał sytuacje życiowe, których różnorodność i giębie przeraziły go

i oszołomiły, a także pozwoliły pojąć wielkość zadania, stawianego wszystkim reformatorom. Trwało to długo, zanim wiele szczegółów, nierozpoznawalnych z jego wy­sokiej wieży, zaczęło mu się znowu powoli przedstawiać

* i I j )pi



i ^

X 4 i 4 i

V 1%)

liiSfi





ma

* 9,






npKWaiCa


we właściwym świetle. Wiele spraw jednak pozostało nie- odgadnionych, wśród nich tragizm życia Krautwursta, który, pomagając, niszczy sam siebie, między innymi przez chorobliwą miłość do kobiety, która nie umie pogodzić się z jego bezinteresownością.

Gdy Teo myśli o zawiłych kolejach życia Krautwursta, własne wydaje mu się proste i gładkie. Rozsądnie, chociaż z trudem, posuwał się naprzód. (Wprawdzie jego zew­nętrzne windowanie się w górę uległo zahamowaniu, lecz dzięki Krautwurstowi nauczył się tym gardzić.) Tak więc jego życie niewiele różniło się od życia tych studentów, którym on stawia identyczne zarzuty. Jest faktem, że naj­lepsze konie najtrudniej zaprząc do jarzma, co jednak nie oznacza, że każdy, kto się wymiguje od wszystkiego, jest lepszy niż inni. Paul zmienił się na korzyść, to może Teo potwierdzić. Powinien go za to chwalić, ale nie po­trafi. Ponieważ Paul doszedł jedynie do miejsca, które może gdzieś tam przed laty zasługiwałoby na pochwałę.

Czarnowłosy młodzieniec odmienia swoje formułki o uwarunkowanym wojną rozwoju bohatera. Asystent Over­beck zapisuje: „Powtórzenia!” — i notuje pytania, które słuchacze mogliby postawić referentowi, ale które praw­dopodobnie on, nauczający, sam musi postawić. Czy bez­sens bezwiednie nie nabierze sensu, a wojna nie zosta­nie jeszcze raz uznana za stwórcę wszechrzeczy, jeśli sta­le i wciąż będzie wykorzystywana jako szczebel lite­rackiej drabiny, służącej rozwojowi bohaterów? Popiół wydaje się być stworzony tylko po to, aby z niego mógł powstać Feniks. Jeśli nie ma wojny, to kozłem ofiarnym muszą być katastrofy żywiołowe, nieszczęśliwe wypadki, pożary kopalni lub stodół. W literaturze roi się od sty­mulujących ewolucję katastrof, podczas gdy życie, jak się wydaje, radzi sobie całkiem dobrze bez nich. Wówczas zadawali sobie wiele trudu, aby Paulowi wmówić tę ka­tastroficzną teorię. On jednak uparcie twierdził, że tak nie jest, i nie chciał zrozumieć, co oni przez to rozumieli. Ich przyjaźń zaczęła się od tego, że Paul nie zgodził się na konstruowanie od nowa jego przeszłości. Teraz, po la­

tach, zrezygnował ze swego sprzeciwu, przyjął ówczesny plan konstrukcyjny Teodora i w ten sposób skonfronto­wał Teodora z jego własną przeszłością.

A więc?

To jest zaproszenie do dyskusji, która z trudem się roz­wija i wkrótce znów wygasa, gdyż asystent nie wykorzy­stuje materiału napędowego wtrącanych przez siebie py­tań. Brak zainteresowania, który daje się zauważyć u stu­dentów, ożywiłby go i pobudził do oporu, gdyby jego własne zainteresowanie nie było także skierowane na coś innego. Niespokojnie patrzy na zegarek. Ciągnie go do biurka. Za pięć minut będzie koniec.

Nagle zaczyna mówić pewna blada, niepozorna dziew­czyna, która jeszcze nigdy nie wypowiadała się bez wez­wania, a która wygląda, jakby jeszcze nie osiągnęła doj­rzałości.

Chciałabym zapytać, jak to jest z miłością — mówi, a wszyscy nadstawiają uszu. Twarze, wyglądające dotąd | nudów jednakowo, uzyskują indywidualny wyraz. Śmie­ją się, szczerzą zęby, okazują zdziwienie, uwagę.

Mam na myśli miłość z książek — mówi dziewczyna

i patrzy wokoło zirytowana. Wrażenie, jakie wywarto jej pytanie, przestrasza ją, ale dzielnie mówi dalej. — Nasza literatura powinna być przecież realistyczna, ale mitość opisuje ona jak w średniowieczu. To znaczy, ja nie wiem w ogóle, jak w średniowieczu się o tym pisało, lecz tak to sobie wyobrażam: wszystko otoczone mistyczną tajem­nicą. Nie chodzi o to, by opisywać, jak ci dwoje razem śpią — nie mam na myśli tego, że śpią, bo są zmęczeni.

Teraz także Teo decyduje się, podobnie jak inni, na uś­miech, równocześnie jednak przecząco potrząsa ręką, przy­wraca spokój.

Lecz? — zapytuje i skinieniem głowy daje dziewczy­nie zachęcający znak.

Dlaczego właściwie nie można tego opisać? — woła czarnowłosy referent, a jego głos jest teraz dziarski i nie­ustraszony. — Przedtem opisuje się każdy szczegół; jak on wszedł do pokoju, jak ona równo nakrywa stół obru-

sem, przyciska czoło do szyby, on zapala papierosa; ale zaledwie się położą: koniec!

Mam na myśli co innego — mówi dziewczyna. — Nigdy nie można zrozumieć, dlaczego właśnie te dwie osoby się kochają. Jeśli nawet one same tego nie wiedzą, to przynajmniej autor mógłby się przecież nad tym za­stanowić. Piękność jako wyłączna przyczyna to jest nie­dorzeczne. Wtedy nieładne dziewczyny musiałyby z góry pogrzebać wszelką nadzieję. Rozwój polityczny i miłość występują w każdej książce. Na pierwszy problem, który dla mnie nie istnieje, ponieważ jest jasny, otrzymuję tysiąc odpowiedzi, a na drugi żadnej lub tylko połowiczną.

Widać po niej, jakie to dla niej okropne być ośrodkiem zainteresowania. Zaledwie skończyła mówić, zapada się w sobie, jakby chciała przez to odwrócić od siebie uwagę. Ale to jest niepotrzebne, gdyż już wszystkie spojrzenia kierują się ku innej dziewczynie, która się jej gwałtownie sprzeciwia.

Jak długo Amerykanie pozostają jeszcze w Wietna­mie, nasze osobiste uczucia powinny być całkiem nie­ważne!

Dlaczego właściwie nie przyznajemy się do tego, że nasza moralność seksualna i małżeńska jest wciąż jeszcze moralnością protestanckiego drobnomieszczanina?

Domagasz się socjalistycznej fali seksu?

Teo patrzy na zegarek. Czas wyznaczony już minął. Myśli o swoim nieukończonym referacie, lecz także i o tym, że już dawno nie był świadkiem tak ożywionej dys­kusji jak ta. Jest zaskoczony i zawstydzony. Co dzień przestaje ze studentami i nie wie, co ich pasjonuje. I cie­szy się, że to właśnie przy nim zaczynają rozmawiać. Co by powiedzieli o książce Paula? Może: niezłe, ale to wie­dzieliśmy już dawno. Jeśli nasza literatura często bywa nudna, to nie dlatego, że brak jej artystycznych środków wyrazu, lecz dlatego, iż nie podchwytuje rzeczywiście aktualnych tematów. Przeżuwa się ponownie, w artystycz­ni H sposób, rzeczy znane. Nie pobudza ona, nie wzrusza,

odkrywa to, co już dawno odkryte. Nie brak jej artystów, lecz odkrywców.

Gdy zwraca studentom uwagę na koniec godziny lek­cyjnej i każdemu pozostawia do wyboru wyjście lub po­zostanie nadal, nie wychodzi nikt. Dopiero o dwunastej Teo siedzi znów w swym gabinecie, który dzieli z trzema innymi, młodszymi asystentami, i nie może od razu skon­centrować się na swym referacie, ponieważ notuje sobie problemy, które jeszcze raz będzie musiał poruszyć na następnych seminariach, zapisuje sobie także tematy do dyskusji z kolegami. Na przykład: komu dajemy oceny bardzo dobre — bezkrytycznym zwolennikom, czy tym, którzy samodzielnie myślą, obojętnym czy szczerym, od­ważnym czy tym, którzy myślą twórczo?

I kto ma otrzymać nagrody?

Teo nie ocenia niesprawiedliwie ani lekkomyślnie. Do­kładnie sprawdził, wypisał laureatów z listy imiennej

i nic z tego nie mógł wywnioskować. Jest tak wiele na­gród literackich, że w miarę upływu czasu każdy może być wzięty pod uwagę. I wszędzie będą wygłaszane po­chwalne przemówienia, a żaden mówca nie martwi się

o to tak jak on.

I znów biały, bezdrzewny papier, którego Teo używa do notatek i pierwszych szkiców, pokrywa się czytelnym pismem pruskiego urzędnika hipotecznego. Do własnego użytku pisze dr Overbeck wciąż jeszcze stromym pismem grafika Ludwiga Siitterlina, czarnym atramentem, ostro zakończoną stalówką. Każdemu innemu, prócz niego sa­mego, byłoby trudno wrzucić do kosza tak czysto napisaną kartkę papieru.

Pozwólcie mi, moje panie i panowie — pisze on - a przede wszystkim pozwól mi ty, drogi Paulu, rozpocząć moje wywody cytatem, który choć nie zapisany, to jednak nr mej pamięci zachował się trwale. Brzmi on: Gdyby autorzy byli rzetelni, to ich bohaterowie musieliby nazy­wać się nie Schelmuffsky, Guliwer czy Schlemihl, lecz Reuter, Swift lub Chamisso! i wskazuje na przeżycie jako subiektywną podwalinę twórczości literackiej, przy

czym oczywiście tak samo... Drogi Paulu, szanowni ze­brani! Przed bez mała dwudziestu laty zostało wypowie­dziane zdanie, które mi jeszcze dzisiaj.... Przed bez mała dwudziestu laty, moje panie i panowie... O przeżyciu jako fundamencie twórczości pisarskiej, drodzy przyjaciele i to­warzysze, już od... Czy nie powinny by wszystkie posta­cie literackie nosić właściwie nazwisk, a przynajmniej imion swoich autorów? Tak zapytał, drodzy przyjaciele, przed siedemnastu laty... Minęło już chyba siedemnaście lub więcej lat od czasu, kiedy pewien młody autor...” Każdy tramwaj, który przejeżdża, zgrzyta na zakręcie Am Kupfergraben. Na moście, przy wejściu do Muzeum Pergamonu, grupy zmęczonych turystów wysiadają z auto­busów. W przedsionkach Instytutu śmieją się studenci. Cały ten hałas, jednak już stłumiony, przenika przez mury

i okna, zostaje wchłonięty przez stare stoły i szafy, przez rzędy ciemno oprawionych książek; pracujący nie zauwa­żają go. Słyszą tylko skrzypienie pióra Overbecka, szelest papieru, gdy mnie zapisane arkusze i rzuca je do kosza, a potem nagle: „Nie!”

Podnoszą więc głowy i widzą, jak Teo wstaje, idzie do telefonu, wykręca numer i słyszą, jak mówi: — Muszę z tobą porozmawiać. Tak, dzisiaj. Tak, zaraz!

I znowu pochylają głowy nad książkami, gdy on wraca na swoje miejsce, składa papiery i mówi:

Gdyby się ktoś o mnie pytał, jestem u Liebschera.

5

U Schusterów dzień zaczyna się później niż gdzie in­dziej. Nawet gdy Paul z wiekiem zaprzestał pracować no­cami, to jednak nie odzwyczaił się od późnego wstawania. Także dlatego, że dla człowieka, który wszędzie chce mieć coś do powiedzenia, zwiększył się tymczasem znacznie za­kres obowiązujących go wiadomości. Nie wystarczy tylko samo czytanie gazet. Każdego wieczoru ogląda program telewizyjny aż do końca o północy, przygotowuje sobie

?ę*ęś >%*<>« '•■ ff1jffly<ś«i|iii^'

c JflPłSrliiłSłSi M««#

ciepłą kąpiel, przechodzi do łóżka prosto z wanny i zaraz zasypia na dziewięć, dziesięć godzin, mocno, najczęściej bez snów, cicho, czerwonolicy okaz zdrowia, całkowitego spokoju, zadowolenia. Tak jak się położy w nocy do łóżka, leży jeszcze przed południem, jak sam twierdzi, a jego żona Ulla poświadcza, że w ogóle nie wie, co to prześcieradło pomięte po niespokojnej nocy.

Mówiąc po niemiecku — powiada Ulla — najlepszą poduszką jest czyste sumienie — i uśmiecha się niepewnie przy tej próbie zaznaczenia swego dowcipu.

Jej siła leży gdzie indziej, mianowicie w niepohamowa­nej i nigdy nie zaspokojonej aktywności. Przed zamąż- pójściem prócz ośmiogodzinnej pracy przy hodowli cieląt dawała sobie radę z wielkim gospodarstwem wiejskim, z ojcem, trzema braćmi, z kurami, gęsiami, owcami, świ­niami, z kotem i psem, ze świniobiciami i robieniem za­pasów zimowych, z rodzinnymi świętami i zebraniami plenarnymi. Teraz denerwuje swego męża stałym moles­towaniem o pracę. Jej siła, wytrwałość i upór łakną ja­kiegoś zajęcia i nie znajdują go. Komfortowe mieszkanie nie wymaga większych starań, a Paul nie chce wypuszczać jej z domu. Zbyt długo musiał żywić się gotowymi zu­pami i sadzonymi jajkami lub jadać po restauracjach.

Dwa razy tygodniowo za pomocą wody i ścierek czyni niewidocznymi szyby okienne. Trzy razy w roku prze­stawia meble w pokoju mieszkalnym i sypialni i obchodzi się przy tym hez pomocy. Boli ją to, że niczego nie może zmienić w kuchni z wbudowanymi meblami i urządze­niami. Na wiadomość o dostawie bananów obchodzi sy­stematycznie wszystkie sklepy z owocami w całej dziel­nicy. Jeśli idzie o połysk, to auto Paula góruje nad każ­dym pojazdem ministerialnym. Chętnie obejmowałaby dozorcostwa, które zwalniają się co parę miesięcy. Ale to szkodziłoby, jak twierdzi Paul, jego reputacji.

Polepszają nieco jej położenie nowe zadania, które bie­rze na siebie w związku z nowymi znajomościami w no­wym domu. Pomaga świeżo upieczonym mężatkom radzić sobie z gospodarstwem domowym. Opiekuje się dziećmi,

*1

fr #«#$>( ifWI i

dekoruje świątecznie fasady budynków, organizuje uro­czystości rodzinne, zgłasza do administracji reklamacje, gdy nie funkcjonują windy lub zsypy na śmieci, przechowuje klucze od mieszkań innych- lokatorów, gdy ma przyjść blacharz czy elektryk.

Dla Paula ważniejsze jest to, że żona uczy się od są­siadów kultywowania określonego stylu życia. Stara się ona swój dotychczasowy sposób gotowania nazywać nie­miecką kuchnią i gardzić nią jako najgorszą w świecie. Gotuje więc zupy na sposób francuski lub rosyjski, sałatę robi po włosku, mięso piecze po węgiersku. Minęły już czasy, kiedy to wieczorem przyjmowała gości chlebem z kiełbasą i serem. Ugania się za poszukiwanym czosn­kiem i zbiera starą porcelanę. Dla Paula staje się powoli niepojęte, że kawa smakowała im kiedyś także ze zwy­kłych współczesnych naczyń. Meble w stylu naśladującym rokoko, których sąsiad wyzbył się po taniej cenie, pod­niosły wreszcie ścieranie kurzu znowu do rzędu poważ­nych prac.

Nauczyła się również każdą porę posiłku zamieniać w święto. Obrus, bukiet kwiatów, świecznik zdobią już stół do śniadania. Gdy Paul przed południem wstaje, w pokoju mieszkalnym jest już nakryte — dla niego samego. Ulla dwie godziny przedtem zjadła śniadanie w kuchni.

Włączenie radia w łazience jest dla niej sygnałem, by postawiła patelnię na kuchence i zaczęła filtrować kawę. Nasłuchuje także szumu wody z ubikacji, prysznica, od­głosu golenia. Gdy on płucze gardło, ona przybiega, by pomóc mu przy szorowaniu.

To jest praca, którą wykonuje zziajana, gdyż skóra musi być wyszorowana tak, żeby zaczęła się czerwienić. Z przednią stroną radzi sobie on sam, podeszwy i plecy to już jej obowiązek.

W łazience wydaje się wobec niego drobniutka. Nagi stoi przed nią, ponad nią: mężczyzna wielki, ciężki, owło­siony. Niewiele brakuje mu do stu kilogramów wagi. Jego wzrost, metr dziewięćdziesiąt dwa. Jego zarost to raczej futro.

Rozchodzące się od ośrodków na głowie, piersiach i pod­brzuszu owłosienie pokrywa ciemną powłoką całe olbrzy­mie ciało, | wyjątkiem dłoni i podeszew, nierównomiernie zmieniając się w miarę odległości od danego ośrodka; jak gdyby jakiś leniwy siewca zamiast przemierzać całą po­wierzchnię rozrzucał nasiona tylko z tych trzech central­nych punktów, do pleców na przykład sięgał z trudem, a w zamian za to z najniższego stanowiska szczególnie hojnie obsiewał siedzenie i uda tak, że powstało z tego coś podobnego do futrzanych spodni, które jednak nie za­krywają, lecz raczej przez ciemne tło uwydatniają to, co najbardziej istotne. Tam gdzie przeziera skóra (na stopach, wokół pępka, na ramionach i plecach) jest ona tak deli­katna i biała jak skóra- na krągłym obliczu.

Mocniej! — rozkazuje.

Ulla musi wytężać wszystkie siły, by go zadowolić. Poci się. Potem biegnie do sypialni, kładzie na łóżku czystą bieliznę, wiesza ubranie na drzwiach szafy, wsuwa chu­steczki do kieszeni marynarki i spodni, podczas gdy on ekspanderem ćwiczy siłę mięśni: raz, dwa, raz, dwa.

Gdy on, ubrany, uczesany, pachnący, wchodzi do pokoju, jajka z szynką są już podane do stołu. Je bez słowa. Ona wpatruje się w niego, nalewa kawę, podaje masło, potem papierosy. Gdy jego głowa znika za gazetą, ona sprząta bezszelestnie i cicho zamyka drzwi. Przy zmywaniu nuci sobie żałośnie pod nosem i planuje rozkład zajęć dzien­nych. Po zmywaniu zjedzie na dół windą, aby przynieść na górę korespondencję, potem umyje samochód, ugotuje obiad, pomyje znowu naczynia, a potem się przebierze na uroczystość, przy czym pomoże jej sąsiadka — jako była aktorka zna się trochę na tych sprawach. Uciążliwe jest tylko to, że stale usiłuje wmówić Ulli, jakoby była nieszczęśliwa.

Także jako kobieta ma pani prawo do kształtowa­nia osobowości — powiada. A gdy Ulla odpowiada: — Ja jestem całkiem zadowolona ze swojej osobowości — śmie­je się głośno, obejmuje ją i woła: — Pani jest urzekająco niewinna, moje dziecko.

. .,* . .4spvii*h'uutL ^ 5255'Il* t >,€ f» ^ fr ^

f**m*^fiMi»Mił#MSlfiKxI3#l9U£lffl* j9?« *r>I%*£» lkY*r<

*t W^YM i

kF5< -.. i-.. f*; • 7W ^ $ A1

Słowa „niewinność” i „naiwność” słyszy Ulla od kobiet często i wie dobrze, że mają przy tym na myśli brak do­świadczenia lub wręcz głupotę. Ale to jej zbyt nie prze­szkadza, gdyż wie, że nie jest to powiedziane złośliwie. A niekiedy, co prawda tylko w myśli, odwzajemnia im się tym samym. Gdy ktoś na przykład uważa za śmieszne, że ona nie czyta artykułów ani książek, które pisze jej mąż. A czy pani, naiwna żono dyrektora, mówi potem do siebie, zna się może na tych lampach kineskopowych, które produkuje zakład pani męża? A czy umie pani, moja niewinna, odczytać coś z projektów budowlanych pani małżonka?

Nauczyła się tymczasem milczeć, gdy sąsiadki wymyś­lają na swoich mężów. Mogłaby tylko powiedzieć na ten temat: Odpowiada mi taki, jaki jest! i to byłoby niesto­sowne. Wyglądałoby, jak gdyby chciała się wynosić ponad te wszystkie nieszczęśliwe. Nie może tylko zrozumieć, dlaczego te kobiety pozostają przy mężach, którzy są dla nich zbyt nerwowi, zbyt zmęczeni, zbyt męczący, zbyt zazdrośni, zbyt kłamliwi, zbyt skąpi lub zbyt obojętni. Można się przecież rozwieść. Ona by to zaraz zrobiła. Gdyby Paul bił ją na przykład.

Ponieważ często dostawała cięgi, jest na tym punkcie szczególnie wrażliwa. Jest to dla niej punkt zerowy, punkt zwrotny między szczęściem a niedolą. Gdyby chciała opisać szczęście, mogłaby to uczynić jedynie przez wyli­czenie wszystkich tych cierpień i przykrości, które ono zakończyło. Sam fakt, że Paul mało pije i nie bije jej nigdy, usprawiedliwia jej miłość ku niemu. Tak wiele szczęścia nigdy się po małżeństwie nie spodziewała. Pijań­stwo i bicie kobiet uważała za ogólną męską cechę, która u jej ojca i trzech braci tylko „szczególnie dominowała.

Ona nie wybrała Paula, ona przyjęła go jak wybawi­ciela. Po pierwszym napomknieniu o małżeństwie zgodziła się natychmiast, by ją wyrwał z rodzinnego piekła. Z tru­dem przyszło jej tylko rozstanie się z cielętami, psami, kurami i owcami. Wiara, że Paul stanowi wyjątek pośród mężczyzn, jest u niej silna i niezniszczalna. Wytworni

50

mężczyźni, którzy teraz są jej sąsiadami, myśli, potrafią tylko lepiej ukrywać swoją brutalność. W mieście jest to łatwiejsze niż na wsi, gdzie każda prywatna tragedia dostaje się natychmiast do publicznej wiadomości.

Paula nie zalicza zresztą do wytwornych ludzi. On bo­wiem również pochodzi z jej ojczystych stron, a ona znała go jeszcze z tych czasów, kiedy jako zmęczone już pracą dziecko widywała go, gdy w rybackich butach chodził przez wieś, większy i silniejszy niż inni chłopcy w jego wieku. Respektu, jaki wówczas odczuwała wobec niego, nie straciła do dziś. Bogatych mężczyzn, których obecnie poznaje, uważa natomiast szybko za obrzydliwych. Wra­żenie, jakie wywierają na niej ich drogie mieszkania, biorą na swoje własne konto, co im pochlebia tak, że z wdzięczności stają się wobec niej ugrzecznieni, ona zaś odczuwa to jako szyderstwo z jej męża, któremu oni nie sięgają nawet do pięt.

Ulla!

Potężny głos Paula bez trudu przebija się z okna dzie­siątego piętra przez uliczny zgiełk. Ona spogląda w górę, jeszcze szybciej wyciera szybę samochodu i biegnie, po­nieważ winda jest znów zepsuta, po schodach do góry. Zadyszana wchodzi do jego pokoju. On siedzi przy ma­szynie i pisze. Ona czeka cierpliwie i koniuszkami palców zbiera mu przy tym włosy z kołnierza. Ma jeszcze też czas, by wstrząsnąć poduszki na kanapie, poobrywać suche listki z roślin doniczkowych. Gdy chce jeszcze wynieść do kuchni przepełnioną popielniczkę, on woła, nie prze­rywając pisania: — Nie uciekaj znowu!

Zostaje więc, a ponieważ nie ma nic do zrobienia, staje przy oknie i wygląda na zewnątrz. Odkąd mieszkają tutaj, nie czyniła tego jeszcze nigdy: żeby tak leniwie stanąć przy oknie i patrzeć bez żadnego określonego powodu, ot po prostu tak sobie, dla zabawy. Ale to nie jest dla niej zabawa. Jest w tym jakiś smutek, ona nawet nie wie dlaczego. Być może sprawia to ogrom, być może ob­cość. Widzi domy, same domy, jeden podobny do drugie­go, okna, same okna, jedno podobne do drugiego. Nawet

mmmM:

SSSS

y?$ *4 § I %

VŁŁA*lf»TiWir?.i

Uff 'i

»♦gKłmł .ma »tł4 X t £.& ^

Ł^ylyk mm ■% . ■ » H tI

ł i* »¡iii ^ *

yyjiii Mii

auta i ludzie wyglądają tak samo z tej wysokości. I wszy­stko to nie ma z nią absolutnie nic wspólnego. Dla tego wszystkiego jest obojętne, czy ona tutaj stoi, czy nie, czy ona żyje, czy nie. Gdyby otworzyła okno i wyskoczyła, powstałoby na pięć minut zamieszanie, no, może na dzie­sięć, po czym wszystko byłoby jak dawniej, także te wstrętne odgłosy uliczne, których na szczęście się nie za­uważa, jeśli komuś nie zdarzy się pech, że musi tu stać bezczynnie przez długie minuty. Dlaczego Paul każe jej to znosić? Przecież on sam też nie wytrzymałby tego. Jeśli nie jest w drodze, w podróży czy w redakcji, to jego dzień przebiega bez przerw: wstawanie, czytanie gazet, praca, jedzenie, praca, oglądanie telewizji, spanie.

Ulla odrywa się od ssącej pustki, odwraca się i od razu wszystko jest inaczej. Szafa nie stałaby tam, gdzie stoi, obrus nie byłby bez niej ozdobiony haftem, podłoga nie byłaby wyfroterowana. Każda rzecz, która tu stoi, jest częścią jej samej. To wszystko ona kupiła, uszyła, upo­rządkowała i stale się z tym styka. Koszula Paula jest tak biała, ponieważ ona ją wyprała, i gdyby ona umarła, tu siedzi ktoś, kto by odczuł jej brak.

: Chciałabym bardzo mieć dziecko — mówi nagle, niespodziewanie tak dla niej samej, jak i dla niego. Jest to zapewne pierwszy raz, że z własnej inicjatywy wyraża jakieś życzenie.

Paul zdejmuje palce z klawiszy i mówi: — Skąd ci to wpadło do głowy?

A tobie nie?

On znów zaczyna pisać, ale niedługo.

Posłuchaj — mówi — usiądź sobie. To ze względu na uroczystość.

O dziecku — mówi ona — wspominam dlatego, że czegoś mi brakuje. Może ty tego nie rozumiesz. Masz swoją pracę, cieszysz się z nagrody, którą otrzymasz. Ja również usiłuję cieszyć się z tego, ale to mi się nie udaje. W końcu ja nie mam przecież z tym nic wspólnego, zu­pełnie nic. Potrzebuję czegoś własnego, rozumiesz? W

domu żyłam jak wół roboczy. Tu żyję jak człowiek, ale jakiś bezużyteczny...

Gdy on bierze sobie papierosa i pozwala, by ona mu go zapaliła, czyni to szerokimi gestami. On chodzi tam i z powrotem. Ona siedzi na kanapie. Jej odwaga, by wy­musić rozmowę na temat własnych życzeń, zniknęła tak szybko, jak się pojawiła. Teraz Ulla jest już zadowolona, że go tym nie rozgniewała.

Dzień dzisiejszy jest dla mnie bardzo ważny — oświadcza Paul i wypuszcza w sufit chmurę dymu.

Tak, wiem, nagroda — odpowiada ona szybko, myś­ląc o tym, by przez skwapliwe pojmowanie jakoś go udobruchać.

Nagroda, słusznie, ale nie jakaś tam — wyjaśnia jej. Ta nagroda jest ważniejsza sama w sobie od tych dwóch, które już otrzymał, gdyż jest bardziej znana i przynosi więcej pieniędzy, szczególnie jednak jest tak ważna dla niego, ponieważ tą nagrodą za jego pierwszą powieść zo­stało potwierdzone, że udało mu się przeskoczyć z dzien­nikarstwa do literatury. Innymi słowy: skończyła się pi­sanina do gazet, jest on teraz pisarzem oficjalnie uzna­nym. — Rozumiesz?

Naturalnie. — Ona rozumie, co on mówi, ale nie wie, dlaczego to dla niego takie ważne. A nawet gdyby go nie rozumiała, powiedziałaby to samo, gdyż widzi, jaki jest zdenerwowany, i ponieważ wie, że w zdenerwowaniu nie znosi ani sprzeciwu, ani dodatkowych pytań.

Dziennikarz może być znany, mówi Paul, pisarz na­tomiast — sławny. A im sławniejszy staje się człowiek, tym uważniej go obserwują, i to nie tylko jego samego, lecz także jego żonę, sądząc o nim według niej, co zresztą jest głupie.

Mówiąc po niemiecku — powiada Ulla z zadowole­niem, pojmując wreszcie, o co chodzi — mam trzymać język za zębami.

Nie powtarzaj stale: „mówiąc po niemiecku". Nie znasz przecież żadnego innego języka.

Będę uśmiechać się i milczeć.

83

MKiliiHI i H

1* k '

a*«

Bmw

u*

flrtf

z -

Jeśli cię będą pytać, nie mów nic poza „tak” i „nie". A przede wszystkim bądź stale w moim pobliżu.

Czy nie byłoby lepiej, gdybym została w domu?

Przy takich okazjach żony zabiera się ze sobą.

Po tym, że Paul usiłuje jej tak szczegółowo objaśnić niepisane reguły stosunków towarzyskich, Ulla poznaje, jak bardzo jest podniecony. Wyjaśnianie nakazów nie jest w jego stylu. To również i ją podnieca. Co będą o niej myśleć ci wielcy, których tam spotka, jest jej obojętne. Nie chciałaby tylko zrobić czegoś, co Paulowi się nie spo­doba, co mu zaszkodzi lub go zirytuje.

Mówi (oczywiście tylko do siebie, nie głośno): wielcy, bogaci, wytworni, wie, że wszystkie te słowa są prze­starzałe i niewłaściwe, używa ich jednak, ponieważ inne nie przychodzą jej na myśl. Określa nimi wszystkich tych ludzi, którzy zarabiają nie pracując. Nie może bowiem uznać za pracę tego całego kierowania, rachowania, za­rządzania czy pisania, nawet jeśli już teraz, starając się przystosować, nazywa tak niekiedy siedzenie Paula przy biurku. Z tego też powodu nie ma do tych ludzi tak głę­bokiego szacunku, jaki odczuwała przecież do swych ziomków, także i do Paula. I jeśli nawet obawia się ich trochę, to tylko dlatego, że oni mimo swej niezmiennej uprzejmości są dla niej tak obcy i zdaniem Paula zwra­cają uwagę na sprawy, które dla niej są nieważne: na brudne paznokcie, na zachowanie się przy stole, a przede wszystkim na słowa. Przy tym sama już słyszała „gówno" i tym podobne z ust takich ludzi, ale gdy ona czasem powie „kołchoz” zamiast „spółdzielnia produkcyjna” albo „Berlin wschodni”, zapada pełne zakłopotania milczenie, a w oczach Paula pojawiają się złe błyski. Straszną awan­turę zrobił jej w domu, gdy pewnego razu amerykańskie­go szpiega przez nieświadomość nazwała wywiadowcą.

Po takich przeżyciach uznaje napomnienia Paula za tak samo zbędne, jak i dobre rady sąsiadki, u której kilka godzin później przymierza odświętny strój.

Najważniejsze to uśmiechać się i być swobodną — mówi była aktorka, zakończywszy codzienne skargi na

temat gospodyń domowych. — Proszę unikać problema­tyki politycznej, śmiać się z dowcipów, obojętne, czy pani je rozumie, czy też nie. Przy dłuższych opowiadaniach niech pani słucha uważnie i niekiedy wtrąci pełne zain­teresowania „hm”. Gdy ktoś zapyta o pani zawód, proszę nie mówić „gospodyni domowa”, lecz „zootechnik". Nikt się na tym nie zna i dlatego zrobi to wrażenie. Zootechnik, uśmiech, a do tego ten dekolt: to zdecydowanie podziała na panów, a mąż pani będzie zadowolony.

Szkotowi McLane fajka przestała smakować: gdy pali własny tytoń, żal mu pieniążków, gdy pali cudzy, fajka nie chce ciągnąć, ponieważ jest zbyt mocno nabita”.

Każdy odwiedzający Liebschera musi najpierw wysłu­chać jego najnowszych kawałów. Profesor potrzebuje ich na wykłady i wypróbowuje na gościach, wszystkich. Tak­że na Teodorze Overbecku, chociaż wie, że on niezbyt dobrze nadaje się jako sprawdzian. Zawsze ma wrażenie, że Overbeck śmieje się tylko dlatego, aby opowiadającego nie urazić. Ale Liebscher nikomu nie przepuści, gdyż rzadko przyjmuje wizyty, wygłasza wiele wykładów i ma ambicję, by się nie powtarzać.

Jeśli wierzyć psychologom, że w każdym człowieku tkwią zalążki doskonałości, to każda specjalizacja stano­wi ograniczenie istniejących możliwości, a każde dosto­sowanie się do rzeczywistości — skrępowanie i skarło- wacenie. Teoretycznie każdy, jeśli tylko sprzyjają temu warunki społeczne, może decydować, jakie uzdolnienia i skłonności rozwijać, a jakie ograniczać. Praktycznie zda­rza się to rzadko, gdyż człowiek nie tylko dostosowuje się do okoliczności, lecz także do swego zbyt wcześnie ukszałtowanego ja. Jeśli już tak rzadko można robić to, co się chce, to jeszcze rzadziej można chcieć tego, czego się pragnie.

Teo i Liebscher rozpoczęli te same studia, na tym sa-

nÄwfKJS

* Wm »ł * ¿1

i % ^

iteii

«ff

firn!

Zif r'f*

mym uniwersytecie, w tym samym czasie, wkroczyli na drogę kariery naukowej w takich samych warunkach, a przecież nie zdając sobie z tego dokładnie sprawy, roz­wijali się w bardzo różny sposób. Liebscher został lepszym pedagogiem, Teo zaś lepszym naukowcem. Jeden widzi swoje zadanie w przekazywaniu wiedzy, drugi w odkry­waniu jej obszarów. Ten walczy o jasność, tamten o praw­dę. Obydwaj połączeni w jedną osobę tworzyliby ideał profesora, każdy dla siebie stanowi fragment.

Dopóki pozostawali na równym stopniu hierarchii, zda­wali sobie sprawę, że wady jednego były w danym przy­padku zaletami drugiego i obydwaj usiłowali, o ile moż­ności, wzajemnie się uzupełniać. Mimo to ich przyjaźń nie była nazbyt udana.

Wprawdzie często spotyka się twierdzenie, że najbar­dziej krytycznie nastawiony przyjaciel jest najlepszy, jednakże bywa on także najbardziej męczący i nierzadko cierpi na tym przyjaźń, w każdym razie tak było w tym przypadku. Im człowiek jest starszy, tym bardziej przy­zwyczaja się do siebie samego. Silni wydają się silniej­szymi, a wady przestają przerażać. Człowiek uczy się oce­niać, co potrafi, a co jest dla niego niedostępne, i nawet jeśli uznaje wartość drugiego, to jednak chętnie odsuwa się od niego i szuka raczej przyjaciół, których mentalność i umiejętności nie są dlań stałym wyrzutem, lecz pod­trzymaniem na duchu. Nie ma wtedy potrzeby stale bro­nić swych opinii o ludziach i sprawach, wyjaśniać pro­cesów myślowych ani opisywać uczuć. Może się porozu­miewać słowami-hasłami lub bez słów. Oszczędza sobie manewrów obronnych, środków ostrożności, kompromi­sowych frazesów i wyniszczających działań zaczepnych. Zyskuje czas do stylowego kształtowania dialogu, do or­namentacji, dowcipu. Traci obawę przed klęską i blama- żem i przede wszystkim umacnia własną pozycję.

Taką harmonijną lub prawie harmonijną przyjaźń Teo zawarł z Krautwurstem, profesor Liebscher jednak — z nikim. Gdyby nawet nie przyszło mu zbyt trudno mieć przyjaciół, to jednak on sam nie jest przyjacielem dla

nikogo. Brak mu nieodzownej życzliwości, nie cieszy go okazywana mu sympatia. Woli przestawać z ludźmi, nad którymi może panować. Nie pozwala sobie nawet na umi­łowanie swojej specjalności. Jest to korzystne dla jego kariery. Społeczność bowiem, która go powołuje i opłaca, nie składa się ostatecznie z naukowców, znawców lite­ratury, lecz z szerokiego grona ludzi, którzy tę wiedzę

0 literaturze traktują jak każdy inny środek wiodący do celu, a tym celem jest ich władza, ich rozwój, ich postęp.

1 obowiązek organizowania, prowadzenia i przekazywa­nia tak pojętej nauki potrafi Liebscher wypełnić oczy­wiście lepiej niż Overbeck, człowiek pełen wewnętrznej życzliwości.

Naturalnie rozdźwięk między nimi pogłębił się, gdy do odmienności ich charakterów doszła różnica w hierarchii. Przyczyny tego w małym stopniu lub w ogóle nie leżały po stronie Teodora, tutaj poszkodowanego, zawiedzionego; gdyby podzielić z grubsza rzeszę asystentów na dwie gru­py: pochlebców i krytyków, Teo należał wprawdzie do tych ostatnich, by jednak nie uchodzić za zazdrośnika, z krytyką wobec profesora Liebschera nie występował. Ale im mniej go atakował, tym bardziej Liebscher czuł się atakowany. Wie bowiem, że sam będąc w sytuacji Teo­dora, reagowałby nieprzyjaźnią, czuje się zagrożony taką nieprzyjaźnią i osłania się dobitniejszym, niż to konieczne, akcentowaniem nierówności ich stanowisk. To czyni ich stosunek gładszym, płytszym i bardziej rzeczowym. Filo­zoficzna oziębłość twarzy Liebschera przybiera coraz bar­dziej cechy władczej oziębłości. Jego dotychczasowy chłód w stosunkach koleżeńskich ściął się w Jodową powłokę konwencjonalnej uprzejmości.

Przepraszam bardzo, ale nie mogę cię zrozumieć.

Liebscher odzwyczaił się od tego, by wydawać sądy, które od niedawna nazywa pochopnymi. Nauczył się nie dowierzać sobie. Stał się mądrzejszy — mniej samodziel­ny, mógłby, powiedzieć ktoś, kto nie akceptuje jego de­klaracji, że wraz ze wzrostem wpływu wzrasta odpowie­dzialność za ferowanie sądów i dlatego lepiej jest od-

czekać (do następnej porannej gazety na przykład), niż wyrywać się z opiniami, które potem trzeba będzie poddać rewizji.

W tym wypadku odczekanie nie jest co prawda możli­we, lecz także nie jest potrzebne. Jeśli chce, by Teo po­wtórzył swoje słowa, to tylko po to, by go zmusić do jasnego sformułowania. Choć bowiem te odwiedziny w skromnym spółdzielczym mieszkaniu Liebschera wyglą­dają na całkiem prywatne, jednak nie jest tak w rzeczy­wistości. To daje mu prawo żądać jasno sformułowanego ujęcia sprawy, aby w razie potrzeby mogło zostać zacho­wane jako notatka do akt.

Jeśli owo „nie mogę cię zrozumieć” Liebschera jest do­puszczalnym i koniecznym dla niego wybiegiem, to z inne­go względu jest szczerą prawdą. On rzeczywiście nie mo­że tego właśnie pojąć, czego od niego oczekuje Teo. Jeśli nawet rozumie, co Teo mówi/ to jednak nie rozumie, dla­czego to mówi jemu, od którego nie może oczekiwać żad­nej innej odpowiedzi niż taka, jakiej przecież sam mógłby sobie udzielić.

Potrzebuję twojej, rady — tak zaczął Teo, ale jak ta rada będzie wyglądać, musi on sam już zapewne wie­dzieć. Nie może bowiem być tak naiwny, aby przypuścić, że Liebscher, szef, który zlecenie wydał, mógłby mu po­radzić, by tego zlecenia nie wykonał. Do pomyślenia jest jedynie to, że Teo przychodzi do niego jak do spowied­nika i że nie chce rady, lecz odpuszczenia grzechu, któ­ry ma być dopiero popełniony.

Teo otrzymał zlecenie. Przyjął je. Bezpośrednio przed terminem ma skrupuły co do wykonania go. Ponieważ otrzymał zlecenie, by pochwalić książkę, która rzekomo nie jest godna pochwały!

To t y nie widzisz nic godnego pochwały!

To wszystko jedno, skoro ja mam wygłosić ten re­ferat.

Możesz się mylić.

Naturalnie, ale nawet gdyby to, co zmuszony jestem powiedzieć, było prawdą, i tak byłoby to kłamstwem.

Nikomu nie zaszkodzi, jeśli przy przyznawaniu nagrody będzie brakowało mowy pochwalnej, zaszkodzi jednak co najmniej jednemu, mianowicie mnie samemu, jeśli ją wygłoszę.

Teraz już sprawa stała się dla Liebschera jasna. Oto siedzi przed nim ktoś, dla kogo zbawienie własnej duszy ma większe znaczenie niż dobro ogółu, drobnomieszcza- nin, który zakreślone dla siebie granice uważa za gra­nice zakreślone dla istoty ludzkiej w ogóle, wyznawca subiektywnego poglądu, który zbawienia świata szuka w zbawieniu duszy. Gdyby ten idealizm na użytek domowy nie był tak rozpowszechniony, byłby on dziś już równie śmieszny jak honorowe zasady oficera szlacheckiego rodu, któremu też można by przyznać to, na czym zależy Teodo­rowi: subiektywną uczciwość.

A ty myślisz, że jeśli teraz się wykręcisz, nic ci to nie zaszkodzi?

Nie myślałem o szkodach, jakie mogłyby wpłynąć ujemnie na moją karierę.

Oczywiście — myśli zjadliwie Liebscher — coś takiego musi być zupełnie obce takiej szlachetnej naturze!” Ale wierzy w to, co mówi Teo, choć jest tak nieprawdopo­dobne. Nieraz już zastanawiał się nad tym osobliwym zjawiskiem. Niedołęstwo życiowe bywa przez takich ludzi jak Teo przekształcane w wartość etyczną. Myśli się cał­kiem poważnie, że tego, czego nie można osiągnąć, nie ma się ochoty osiągać, i na tej podstawie rości się dla siebie prawo do nazywania karierowiczami tych, którym się powiodło. Występuje to już od wieków, ale zniknie na zawsze zapewne dopiero wówczas, gdy powszechne uznanie zyska pogląd, że decydujące znaczenie ma osią­gnięta korzyść, a nie dobre czy złe pobudki działania jednostki. Nawet najbardziej wyrachowany karierowicz utrzyma się na swoim stanowisku tylko wtedy, jeśli wy­tęży wszystkie siły, jakimi dysponuje, i przez to osiągnie w końcu cel.

A o obowiązku, odpowiedzialności, dyscyplinie nie pomyślałeś?

Ja także byłem dawniej mocny w używaniu wiel­kich słów — mówi Teo zmęczony już tą dyskusją, którą sam wywołał. Tak cicho, jakby go w ogóle nie intereso­wało, czy go ktoś słucha, mówi o tym, jak pustą formułą są te wszystkie pojęcia, tak bezsensowne, jeśli się nie wie, do czego się odnoszą. Mogą przecież pozostawać ze sobą w sprzeczności obowiązki obywatela i krytyka li­terackiego czy nauczyciela i ojca rodziny. Przecież właśnie odpowiedzialność, którą ponosi fachowiec za swój odcinek, może przeszkodzić mu w tym, by stał się narzędziem obowiązku podporządkowanego rzekomo sprawie nad­rzędnej. W imię dyscypliny już niejeden zdegradował się do roli człowieka mówiącego zawsze „tak”.

Ty natomiast uważasz zapewne za coś lepszego czło­wieka, który stale mówi „nie”! — rzekł Liebscher nieco głośniej i bardziej niechętnie, niż mu wypadało. — Zbyt daleko posuwasz się w zarozumiałości i mędrkowaniu, Teodorze. Ale prędzej czy później nabierzesz rozsądku i będziesz zadowolony, że zaoszczędziłeś sobie kłopotów.

To nie ma sensu — mówi Teo i wstaje z miejsca. — Rozmawiamy każdy o czym innym: ja o kłamstwie i praw­dzie, ty zaś o szkodzie i pożytku.

Muszę ci przypomnieć o tym, o czym ty zapominasz!

Nie idzie o mnie, lecz o sprawę, o naszą wielką sprawę, która, o ile wiem, jest także twoją sprawą. Ja nie krytykuję decyzji jury, którego skład ani też moty­wy nie są mi znane. Nie zazdroszczę też Schusterowi na­grody, na którą rzeczywiście przed laty, gdyby jego książ­ka wówczas się ukazała, bardziej by zasłużył. Wówczas, mimo wszelkiej niedoskonałości, stanowiłaby jakiś wzór. Powitałbym ją z radością. Dzisiaj muszę powiedzieć: zu­żyty typ, stary model. My dzisiaj poszliśmy dalej, my, czytelnicy. A czy my, krytycy, nie chcemy tego przyjąć do wiadomości? Czy nie chcemy przyznać, że takie książ­ki już nie wystarczają wobec podwyższonych wymagań? Komuż się przydają osławione buble, wieńczone nagroda­mi pochłaniacze kurzu?

Przesadzasz!

Zgoda! Ale nie o praktykę przyznawania nagród mi chodzi. Cieszmy się, że mamy dosyć nagród, by moż­na było nimi wielu zaszczycić i wspomóc. Idzie mi o coś więcej.

Powiedziałbym, że o mniej, o drobnostki. Ty nagle odkrywasz, że istnieją układy. Będą istnieć zawsze"i wszę­dzie, gdzie ludzie żyją w uporządkowanej wspólnocie.

Czy nie zmieniliśmy stosunków własnościowych i form społecznych, aby skończyć z układami? Ty chcesz się do nich dostosować, ja chcę dostosować je do nas.

A przy tym spowodować polityczne szkody.

Patrząc na dalszą metę, szkoda jest większa, gdy nieuczciwość zatacza szerokie kręgi.

Powinieneś był się wcześniej nad tym zastanowić.

Pod tym względem masz rację, ale tylko pod tym. Teo ma już teczkę w ręce,. ale jeszcze nie wychodzi.

Zalega przykre milczenie, które dopiero Liebscher musi zakończyć. Z trudem udaje mu się nawet odezwać przy­jaznym tonem:

Cóż, u diabła, mam ci zresztą jeszcze powiedzieć. Nikt nie żąda, abyś zbyt mocno fatygował ten bęben, w który masz uderzać. Pytasz mnie o radę, więc daję ci ta­ką: Zawsze są możliwe kompromisy. Rób to, co musisz, ale nie więcej, niż chcesz. I nie zapominaj: obowiązkiem każdego jest mieć powodzenie.

On jednak ma w sobie coś wzruszającego — myśli Liebscher, wyglądając za nim przez okno. — Ten rodzaj szarpania się z samym sobą zawsze bywa wzruszający, ale tak strasznie bezużyteczny”.

7

Depresja Kornelii Overbeck zaczęła się przed pół ro­kiem na prywatce u jej przyjaciółki Katarzyny. Chociaż się zawsze nudziła, bywała tam stale. Za każdym razem oczekiwała czegoś, co nie nadchodziło. Sama nie wiedziała co. Nie tańczyła dobrze ani chętnie i czuła się zbyteczna.

Jej mocne strony, które przejawiały się przede wszystkim w politycznych i filozoficznych dyskusjach, nie były tutaj w cenie. Głośna muzyka przeszkadzała każdej poważniej­szej rozmowie.

Z kim przed chwilą tańczyłaś? — zapytała pewnego razu przyjaciółkę. — Mam na myśli tego w jaskrawym krawacie.

To motocyklista, sportowiec, którego przyprowadził Matthias. Nazywa się Frank Ungewitter. Jeśli cię intere­suje, mogę ci go tu posłać.

Dziękuję, nie ma potrzeby.

Nazwisko Ungewitter* bardzo nie pasowało do tego mło­dego człowieka. „Powinien się nazywać Landregen**”, pomyślała Kornelia i uśmiechnęła się ze swego żartu, któ­ry uznała za niezły. On rzeczywiście wyglądał tak nudno jak bezustanny, długotrwały deszcz. A ponieważ Kornelia chciała wykryć, co wywołało takie wrażenie, obserwowała go tak długo, aż Katarzyna kpiąco zapytała, czyby nie po­winna zabawić się w stręczycielkę.

Zachowaj Panie! — rzekła Kornelia podnosząc ręce w obronnym geście. Wykryła, że to wrażenie jakiejś nudy zrodziło się na tle bezbarwności Ungewittera: pod pło­wymi włosami, w bladej twarzy były osadzone jasnoszare oczy. Nawet całkiem zgrabny ten krawat, powiedziała do siebie — i zaraz pomyślała o czymś innym, o podaniu w sprawie przyjęcia na studia, które jeszcze musi złożyć,

o następnej klasówce z matematyki i o swoim zamiarze, aby dyskretnie zniknąć.

Gdy szukała torebki, którą położyła za sobą na tapcza­nie, Ungewitter przesuwał się w tańcu tak blisko niej, że musiała podciągnąć nogi, a on w tym momencie, konty­nuując dłuższe opowiadanie, mówił do swej partnerki:

Ta łąka opadała w dół ku brodowi. Było też błotniście, a brzeg był stromy. Jednym słowem idealny teren, żeby sobie złamać kark. Dodałem więc gazu... — Przesunął się dalej.

Kornelia pomyślała: „Także i głos ma bezbarwny”, zna­lazła swoją torebkę i pożegnała się z Katarzyną.

Nagle Ungewitter zastąpił jej drogę i poprosił do tańca.

No więc jak, zatańczymy? — zapytał, a Kornelia do­piero teraz zobaczyła, że jest trochę za mało wyrośnięty.

Za późno, stary — odparła i prześliznęła się obok niego do drzwi wyjściowych.

W następnych tygodniach zdarzało się kilkakrotnie, że z rana przed wstaniem lub wieczorem przed zaśnięciem wyobrażenie jasnej twarzy chłopca wywoływało jej u- śmiech. Jaki komiczny, myślała, mały i blady, a do tego to nazwisko! Gdy jednak ta twarz zaczęła się jej pojawiać także w godzinach nauki, broniła się przed tym, przypo­minając sobie jego przypadkowo podsłuchane zdanie i określając je jako nieprzyjemne przechwałki blagiera, który koniecznie chce się robić ważniejszy, niż jest. Ale to nie pomagało; również ta chełpliwość układała się jej w obraz, od którego nie mogła się już uwolnić: z hukiem pędzi Ungewitter na motorze w dół pochyłości, woda bryzga wysoko, gdy on przejeżdża w poprzek brodu.

Dopiero na następnej prywatce u Katarzyny zobaczyła go znowu. Gdy przyjaciółka zwróciła na niego jej uwagę, Kornelia zachowała się tak, jakby zapomniała jego na­zwiska. — Przypominam sobie. Czy on się nie nazywa Ha- gel* albo Nebel**? W każdym razie coś z dziedziny me­teorologii.

On się o ciebie pytał. Czy mam go do ciebie ściągnąć?

Rób, jak uważasz — powiedziała Kornelia i zagłębi­ła się w lekturze obwoluty płytowej, którą przeczytała od początku do końca, nie rozumiejąc z tego ani słowa.

Ungewitter miał na sobie inny krawat, nie mniej kolo­rowy niż poprzedni. Dziewczyna, z którą wiele tańczył, była tęga i bezustannym piskiem dawała wyraz swej mło­dzieńczej wesołości.

Tym razem Kornelia pozostała do końca. Gdy wkładała płaszcz Ungewitter stanął nagle za nią i szepnął jej do ucha: — Zaczekaj na rogu, odprowadzą cią kawałek.

W spojrzenie, którym go obrzuciła, włożyła tyle pogar­dy, ile tylko było możliwe. Potem wyszła — i była zawie­dziona, że nie poszedł za nią.

Od tego czasu przyjmowała wszystkie zaproszenia, któ­re otrzymywała, nawet te, którymi gardziła szalenie lu­biąca tańczyć Katarzyna. Już dawno przyznała sią sama przed sobą, że robi to tylko dlatego, żeby znów zobaczyć Ungewittera. Niekiedy budziła się w nocy, gdy ojciec szedł do kuchni. Wyobrażała sobie wówczas, że hałas wy­wołuje Ungewitter, który wyłamał drzwi, aby do niej przyjść. Na lekcji - gimnastyki prześladowało ją urojenie, że on zagląda przez okno. Nawet na historii, która była jej ulubionym przedmiotem, zaczęła o nim marzyć. Bez zainteresowania przyjmowała do wiadomości, że jej stop­nie stale się pogarszają. Pewnego razu na ulicy pobiegła' za jakimś mężczyzną, ponieważ od tyłu był nieco podobny do Ungewittera. Broniła się sama przed sobą, a ponieważ okazywało się to bezskuteczne, gryzła ją chwilami nie­nawiść do siebie samej. Biegała wszędzie, aby go spotkać, i nie spotykała nigdzie.

Na przedwiośniu powiedziała do Katarzyny: — Nie ze­mdlej zaraz, jeśli cię zapytam o tego chłopaka, który się nazywa Landregen czy jakoś tak podobnie; otóż jeden z Polaków, których moja matka nieraz oprowadza, intere­suje się sportem motorowym. Jak można się z nim skon­taktować?

Nie mam pojęcia, Conny — mówi Katarzyna, nie stawiając dalszych pytań. — Zapytaj Matthiasa, który wtedy go przyprowadził.

Ty go zapytaj. To w końcu była twoja prywatka, której on bynajmniej nie ozdobił.

Ale wtedy przyczepi się do ciebie!

Potrafiłam pozbyć się gorszych facetów — skłamała Kornelia.

Katarzyna zapytała Matthiasa na dziedzińcu szkolnym,

a Kornelia stała obok i zachowywała się tak, jakby nie nasłuchiwała. Ale gdy Matthias powiedział, ze Ungewit- ter jest podobno na trzymiesięcznej delegacji „na mon­tażu”, pobiegła do ubikacji i zaczęła szlochać. Oczekiwa­nie, że każdego dnia może się z nim spotkać, nie dopusz­czało dotychczas uczucia kompletnej pustki, jakie nią teraz owładnęło. Trzy miesiące to był niezmiernie długi okres czasu. Nie widzieć go przez trzy miesiące to było tak wiele, jak nie zobaczyć go nigdy więcej. W tym mo­mencie blada twarz ze snów utraciła ostatnie pozostałości tego, co czyniło ją nudną. Łzy wymyły z Kornelii wszelki opór przeciwko niemu.

Gdy z opóźnieniem szła na lekcję, czuła się całkowicie wydana na pastwę męczarni. Przez cały kwartał nie od­czuwać żadnej radości wydawało się jej nie do zniesie­nia. Nie będzie książki, która by mogła ją poruszyć. Nie będzie filmu, który skłoniłby ją do śmiechu, ani spokoj­nego snu, ani poczucia przewagi w dyskusjach, ani też nagłego przebłysku zrozumienia!

Z początku jeszcze zadawała sobie trud, aby żyć daw­nym życiem, potem zaczęła się z niego coraz bardziej i bardziej wycofywać. Szkoła stała się dla niej całkiem obojętna, życzliwość rodziców pobudzała ją tylko do gnie­wu. Unikała prywatek, kina, teatrów, zebrań. Na space­rach nie mogła znieść bólu, który sprawiała jej budząca się do życia przyroda. Wybuchała płaczem z byle powodu.

W czasie jednego z wydłużających się popołudni jak promyk nadziei w nocy pełnej cierpienia przyszła jej do głowy myśl, że ten kwartał może się wcześniej skończyć, niż oczekiwała. Matthias nie powiedział, kiedy on się za­czął. Ostatni raz widziała Ungewittera krótko przed Bo­żym Narodzeniem. Jeśli wyjechał już wówczas, mógłby teraz być znowu z powrotem. Obawa, że martwiąc się, przeoczy dzień jego powrotu, pozbawiła Kornelię wszel­kich hamulców.

Musisz wybadać, kiedy Ungewitter wraca — powie­działa do Katarzyny, która jednak wzbraniała się jeszcze raz pytać Matthiasa.

Wolałabym raczej przez całe życie nie słyszeć więcej beatu, niż narazić się na plotki, że latam za nim — od­parła przyjaciółka. — Ale to jeszcze nie powód, by chwy­tać za narkotyk. Do kogo zwrócisz się z całym zaufaniem, gdy nie wiesz, co dalej? Do partii oczywiście.

Po tych słowach Katarzyna ujęła słuchawkę telefonicz­ną, wykręciła numer komitetu powiatowego i powiedzia­ła: — Cześć, tato! Daj no mi numer właściwego biura zrzeszenia sportowego. Kornelia interesuje się sportem motorowym.

Zaśmiała się porozumiewawczo do Kornelii, która, moc­no podniecona, siedziała na tapczanie, nakręciła numer jeszcze raz, a potem powiedziała: — Tu komitet powiato­wy! Koledzy sportowcy, czy znacie niejakiego Ungewit- tera? To podobno wielki sportowiec-motocyklista... Do­brze, a więc mały, ale czy wiecie, gdzie i kiedy można go złapać? — I potem coś zapisywała, a Kornelia wstała i przyglądała się, co ona pisze: najpierw data, piąty maja, potem adres i numer telefonu, a po adresie w pawiasie „prywatny”, a po numerze telefonicznym w nawiasie „zakład pracy”.

Z chwilą gdy dla cierpień Kornelii został teraz wyzna­czony końcowy termin, straciły one na gwałtowności. Po­trafiła znów dostrzegać rzeczywistość. Szkoła nabrała dla niej trochę większego znaczenia. Przypomniało jej się znów napięcie, z jakim oczekiwała decyzji, czy zostanie przyjęta na filozofię. Poczuła wyrzuty sumienia, że tak tyranizowała rodziców. Ostrożne próby zbliżenia ze strony matki przyjmowała teraz niekiedy z szaloną czułością. Czasem była skłonna zwierzyć się ojcu, czasem mu współ­czuła, że z powodu błahostki potrafi czuć się chory. Ona była w stanie zdradzić mu, co naprawdę jest wielkie i ważne.

Lecz wraz z przybliżaniem się od dawna upragnionego dnia rósł w niej także łagodny smutek, przeczucie tego, że rzeczywistość nigdy nie będzie w stanie ukoić jej tęsknoty, ani uśmierzyć jej pożądania. Ogarnęło ją melan­cholijne uczucie jak przy rozstaniu. To, co wypełniało jej

Wflfi

JpP4^w^** «.44 «»..«^

długie miesiące, być może teraz się skończy. To, co było dla niej najdroższe, jej marzenia, zostanie teraz prawdo­podobnie zburzone przez rzeczywisty stan rzeczy. Jeszcze zanim skończyły się jej cierpienia, mogła sobie wyobrazić, jak zapewne będzie lubić wspomnienia o nich.

Do tego dołączył się strach przed przebudzeniem się. Na razie jeszcze śniła, wiedziała już jednak, że śni, bro­niła się przed, powrotem do powszedniości dnia, usiłowała ten sen kontynuować, choć była już przekonana, że to nie jest możliwe. Z dnia na dzień coraz wyraźniej zda­wała sobie sprawę, że Ungewitter, za którym tak tęskniła, stanowił jej własność, jej twór, dla którego ten rzeczy­wisty nie był niczym więcej niż przyczyną sprawczą. Będzie miała za złe rzeczywistemu Ungewitterowi, że nie odpowiada postaci 1 urojenia.

Gdy nadszedł piąty maja, świadomość, że on znajduje się znów gdzieś w pobliżu, działała na nią obezwładniają­co. Dawniej myślała często, że nie ma chyba nic gorszego niż cierpienia, którym nie można przeciwdziałać. Teraz miała okazję do działania i nie wykorzystała jej. Pewne­go razu zebrała całą swoją odwagę, pojechała autobusem do pobliskiego przedmieścia, gdzie on mieszkał, przeszła koło jego domu i odetchnęła z ulgą, gdy dotarła do końca ulicy, nie spotkawszy go po drodze.

Od tygodnia zdecydowana była zadzwonić do niego. Ustalała sobie terminy i nie dotrzymywała ich. Miała nadzieję, że on ujmie sprawę w swoje ręce. Gdy opróżnia­ła skrzynkę na listy, serce jej biło w oczekiwaniu. Każdy dzwonek telefonu budził w niej lęk. Gdy wracała ze szko­ły, a ojciec był w domu, uspokajała się. Wtedy nie mogła sama dzwonić. Telefon stał na jego biurku.

Dziś stało się coś niewiarygodnego: na całe przedpo­łudnie zapomniała o Ungewitterze. Większa przykrość stłumiła mniejszą, nowa choroba przesłoniła dawną. Na swoje wczorajsze cierpienie patrzy dziś jak na szczęście.

Na pytanie nauczyciela, co zamierza teraz robić, wzru­szyła ramionami, udając obojętność: — Zobaczy się. — Nawet wracając do domu z Katarzyną, mogła jeszcze uda-

l

JL

wać opanowanie. Dopiero gdy zamyka za sobą furtką ogrodową, jej rozpacz przebija sobie drogę na zewnątrz. Obok Birta, który klęczy wśród kwiatów, przebiega z od­wróconą twarzą.

Usiłuje robić wszystko, co robi zazwyczaj, gdy wraca do domu. Idzie do kuchni, nastawia wodę na herbatę, kraje chleb. Wyjmuje masło i kiełbasę z lodówki, smaruje krom­ki, nakłada kiełbasę. Myje naczynia ze śniadania, wyciera je, ustawia do szafki, nalewa herbatę. Z tacą i teczką szkolną idzie do pokoju. Włącza radio i zasiada do jedze­nia. Ale nie je.

Herbata "jest już zimna, gdy płoszy ją pukanie Birta do drzwi. Przynosi jej kwiaty, irysy żółte, liliowe, maki, stokrotki.

Jakie piękne! — mówi Kornelia, wyciera sobie oczy i biegnie do pokoju rodziców po flakon. Wzrok jej pada na telefon. Jak wspomnienie dawnych czasów przychodzi jej na myśl Ungewitter i wie już, że dzisiaj nie będzie jej trudno do niego zadzwonić.

Napełnia flakon wodą, wkłada do niego kwiaty, na­chyla twarz nad bukietem i czeka, aż stary człowiek wyj­dzie.

Czy stało się coś?

Ona oddycha słodkim, odurzającym zapachem kwiatów i pragnie, by nie musiała odpowiedzieć. Ponieważ zatros­kanie starego znów napędza jej łzy do oczu, usiłuje myśleć

o telefonie, przez który wkrótce usłyszy głos Ungewittera.

Czy mógłbym ci jakoś pomóc?

' — Dziękuję, nie! Mógłby mi jedynie pomóc jakiś defekt komputera.

Jakie to nadzwyczajne urządzenie taka maszyna, myśli sobie. Wszyscy, którzy zwalają na nią odpowiedzialność, mówią o niej jak o Panu Bogu. Maszyna może wszystko, robi wszystko, wie wszystko — i nikt już nie ponosi żadnej winy. Ponieważ mówić o maszynie jak o kimś winnym byłoby przecież bezsensowne: to, co ona robi, jest dobrze zrobione.

Nie rozumiem — mówi pan Birt.

ft m,£^.i/UUE'M.VlII V♦ 3133 7 i- AS ■•* ' ■*

By mu pokazać, że już nie płacze, Kornelia unosi twarz do góry i patrzy na niego. Niesprawiedliwe to, myśli, że człowiek bardziej się opanowuje wobec obcych ludzi niż wobec bliskich. Wobec matki rozpłakałaby się gwałtow­nie, okazując, jak bezgranicznie cierpi.

Podobno komputery naładowane naszymi cenzura­mi rozstrzygają, kto będzie mógł studiować.

A więc ty nie będziesz mogła?

Skinęła głową.

Nie ma żadnego odwołania?

Potrząsa głową.

Źle — mówi stary człowiek i siada ociężale. — Ja wiem, co to dla ciebie znaczy.

Mogę zostać inżynierem przemysłu odzieżowego, zoo­technikiem lub siłą biurową na międzynarodowych liniach lotniczych.

To nie dla ciebie przecież — mówi Birt udając, że nie słyszy ironii w jej głosie. — Ale taka maszyna jest obiektywna. Nic nie jest tak obiektywne jak ona. To musisz przyznać.

Pan może wierzy, że komputer także decyduje, czy będzie mogła studiować córka premiera?

Wierzę, że córka premiera nie mogłaby sobie po­zwolić na niską przeciętną ocen szkolnych — mówi Birt i nie całkiem udaje mu się pod surowym tonem wypo­wiedzi ukryć współczucie.

Błogosławieni, którzy wierzą, myśli Kornelia, na znak zakończenia rozmowy nalewa sobie herbaty i zaczyna jeść.

Birt natychmiast wstaje, lecz znów zatrzymuje się przy drzwiach.

Jest to rzeczywiście okropne, ale to przecież nie tra­gedia. Gdy ja przed pierwszą wojną straciłem praktykę uczniowską u Schwartzkopfa, był to problem egzystencji nie tylko dla mnie, lecz dla całej rodziny. Pomyśl tylko

o tym.

Czy może było wówczas dla pana pociechą, że sto lat temu pański dziadek w ogóle nie mógł się uczyć?

69

Mkjg

91

Nie mówię tego na pocieszenie. Tylko tak, do za­stanowienia się, gdyż często pomaga nam myśl o tym, co się już osiągnęło. Wam może nie. Szkoda, ale to się nie da zmienić. Twój ojciec już lepiej by mnie zrozumiał.

Czy on może mi pomóc? Ostatecznie ma stanowisko

na uniwerku.

Nie wiem... — mówi Birt. Nic więcej. Lecz jego twarz wskazuje, że wolałby był tego nie słyszeć. Cicho, jakby wychodził od chorego, zamyka za sobą drzwi.

W chwilę potem Kornelia siedzi przy telefonie. Szybko ■ i zdecydowanie wykręca numer, który zna na pamięć. Działa pod przymusem. Tak musi czuć się ranny, który wzywa lekarza ostatkiem sił.

Kobiecy głos mówi coś niezrozumiałego, potem mono­tonnie, lecz wyraźnie: — Łączę z oddziałem pierwszym.

Tam zgłasza się jakiś mężczyzna, podając nazwisko. Kornelia tak często odtwarzała tę rozmowę w myślach, że teraz nie musi się koncentrować, zaczynając grać swoją rolę. Udaje, że sprawa jest bardzo pilna.

Dobrze, panienko — mówi mężczyzna — ale to po­trwa chwileczkę.

Bardzo dziękuję!

Musi poczekać kilka minut. Gdyby była dzwoniła do niego tydzień lub dzień wcześniej, stałoby się w tej chwi­li dla niej jasne, że Umgewitter, którego kocha, jest cie­niem padającym od niej samej, że rzeczywisty Ungewitter przyćmi słońce jej tęsknoty i unicestwi ten cień. Dziś jednak ona potrzebuje pomocy i zmusza się do uwierze­nia, że pomoc przyjdzie stamtąd.

Gdy' on się zgłasza, napełnia ją lękiem obce brzmienie głosu. Nie zachowała w ogóle w pamięci jego barwy, ale zawsze wierzyła, że przypomni sobie, gdy go ponownie usłyszy. Nie może od razu się odezwać, chociaż wie, co ma powiedzieć.

Halo?

Tu Kornelia Overbeck. Może sobie przypominasz, spotkaliśmy się...

Oczywiście. Jak się masz?

Spotkaliśmy się w zimie na prywatce u Katarzyny.

Prosił mnie ktoś, pewien zaprzyjaźniony Polak, o infor­macje na temat naszego sportu motorowego. Więc po­myślałam o tobie.

Zrobiła przerwę z rozmysłem. Jej plan, którego mimo zmienionej sytuacji nie ma odwagi zmienić, przewiduje teraz odczekanie na jego reakcję, która następuje natych­miast, nieco zbyt energiczna i zbyt głośna.

Całkiem słusznie. Wpadnij po prostu do mnie.

0 pierwszej kończę dziś pracę, o wpół do drugiej jestem w domu.

Czy tak można?

Dlaczego nie? Masz mój adres?

On dyktuje, a ona powtarza każde słowo, tak jakby je równocześnie zapisywała.

Najlepiej będzie, jak pojedziesz autobusem.

Tak.

No to na razie!

Kornelia odkłada słuchawkę i odchodzi, nie zastana­wiając się ani przez chwilę. Stary zegar wybija ze zgrzy­tem wpół do trzeciej. Jest więc pierwsza. O wpół do dru­giej może być u niego. Usiłuje obserwować swoje uczucia

1 zauważa, że nie budzi się w niej radość z zadziałania jej planu, nie dręczy jej wstyd, nie cierpi jej duma, nie czuje już żadnej tęsknoty, pożądania ani lęku. Nie ma nic prócz bardzo niewielkiej nadziei, że nie będzie iuż sama między murami swego rozgoryczenia.

8

Irena Overbeck nie należy do owianych tragizmem postaci, którym z powodu rozbieżności między ideałami a rzeczywistością grozi załamanie. Potrafi się cieszyć własnymi wyobrażeniami o rzeczywistości, nawet gdy ta rzeczywistość im nie odpowiada. Z najczarniejszego kwia­tu może wysysać miód, przy złamaniu nogi cieszyć się, że nie uszkodziła karku, a gdy do kupna kapelusza po­

trzebuje poważniejszego doradcy niż jej polski wielbi­ciel, potrafi go odesłać i stworzyć sobie adoratora wedle własnego wyobrażenia: bogini, jak niekiedy zwie ją Teo w momentach najwyższego zachwytu.

Pierwsze w jej życiu kupno kapelusza jest wydarze­niem, które nie każdy umie docenić. Jan Kamiński, nie przeczuwając, że przez to narusza świętość, usiłowałby zapewne hałaśliwą elokwencją nadal pozyskiwać jej względy. Musi mu więc, stojąc w drzwiach sklepu z ka­peluszami, wyjaśnić, że powinien wrócić do hotelu, by uspokoić swoich kolegów i powiedzieć im, że ona wkrótce przyjdzie. Teraz jeszcze musi się opędzić od natrętnej ekspedientki, potem wreszcie nadchodzi upragniona chwi­la: wymarzony konsultant, elegancki, szpakowaty, już niemłody pan, może ją powitać przy kupnie pierwszego w życiu kapelusza.

Cierpliwie wysłuchuje jej źle przygotowanych, a zatem zbyt obficie wypowiadanych słów, którymi ufnie oddaje się całkowicie w jego ręce: Ma to być coś wytwornie kobie­cego, z szerokim rondem, coś podobnego do kapelusza florenckiego (jeśli florenckie kapelusze nie są z reguły ze słomy), z filcu lub (i przy tym spostrzega już z góry oczekiwany uśmiech ubolewania) z zamszu, albo może coś małego jak beret czy toczek.

I oto twarz tego pana staje się poważna w sposób od­powiedni do wielkości zadania. Bardzo uprzejmie, ani trochę protekcjonalnie, bardzo zdecydowanie, bardzo za­chęcająco, mierząc ją wzrokiem z właściwie odmierzoną dozą obiektywizmu i osobistego zainteresowania, mówi: Łaskawa pani, twarz pani wymaga kapelusza, pani figura dopomina się o niego! i przystępuje do działania, to znaczy do regału z modelami kapeluszy, nie do szafy, gdzie masowo wytwarzane produkty leżą poukładane jeden na drugim.

Przykre dla Ireny jest to, że ekspedientka, a może też i właścicielka, ma jej za złe przyjazną, lecz zdecydowaną odprawę. Siedzi w kącie z ponurą twarzą, schylona nad jakąś papierkową robotą, robi parę kresek i znów patrzy

tępym wzrokiem na ołówek. Irena stara się o niej zapo­mnieć, myśląc, jak to świetnie, że nie zamyka przed nią sklepu żadna przerwa obiadowa, żadna inwentaryzacja ani przyjęcie towaru, że bez kłopotu w czasie zbliżającego się obiadu może sprawdzić ceny na kapeluszach, także na modelach.

Lecz wszystko to zostaje wkrótce zepchnięte w cień przez zauroczenie, któremu szybko ulega. Już w dziew­częcych latach i później obok Paula, obok Teodora, którzy na tym nic nie tracili, stale istnieli władcy jej serca, których okresy panowania były krótkie, których purpu­rowy blask rozpalał się nagle i powoli wygasał, niepo­strzeżenie przyćmiewany nowymi promieniami, bez in­terregnum, bez tych strasznych, pustych okresów bezkró­lewia. Nie było to trzpiotowatością, lecz wszechogarnia­jącą miłością (nie tylko do płci odmiennej), niefrasobliwą, niewinną, nie grożącą niebezpieczeństwem dla tego, do kogo całkowicie i zupełnie należała, następstwem nigdy nie nasyconego głodu radości, zaspokajanej lekką pożywką: dietetycznym pożywieniem, które dla kogoś innego często byłoby niczym, jak na przykład ten kapelusz, na który najpierw padło jej spojrzenie i w którym zakochała się natychmiast, co ma oznaczać, że radość, którą odczuwa na jego widok, wypełnia ją bez reszty, a równocześnie budzi w niej pragnienie jego posiadania. Wprawdzie zadaje sobie trud, by poświęcić uwagę także innym kapeluszom, ale ten zamiar jest niewykonalny.

Jej pytanie: — Czy można? — skłania głowę w kącie, zagłębioną w rozmyślaniach, do potakującego skinienia; ale gdy Irena sięga po kapelusz, ekspedientka przypomina sobie o swych obowiązkach, pospiesznie odnotowuje wy­niki swych rozmyślań, zrywa się raptownie, bierze ze sto­jaka cenny przedmiot trzema koniuszkami palców prawej i trzema lewej ręki, nakłada go ostrożnie na włosy Ireny, wszczyna zwyczajną rozmowę na temat kupna, lecz przy­pomina sobie o szczególnej indywidualności tej klientki i wraca na swoje miejsce i do swej postawy myślicielki, podczas gdy Irena kieruje swe kroki do lustra, które daje

się obracać wzdłuż osi poziomej. Ustawia je i przygląda się sobie poważnie, spokojnie, badawczo, z gotowością do sceptycyzmu, z postanowieniem, by dla pięknego od­bicia w lustrze nie sprzeniewierzyć się rozsądkowi.

To właśnie odpowiednia rama, łaskawa pani, mówi szpakowaty pan z niełatwo hamowanym podziwem, sto­sowna do pani twarzy! Staje za nią, prześlizguje się wzro­kiem ponad nią, patrząc do lustra, a Irena uznaje, że on ma rację, śmieje się do niego, lecz zaraz wstrzymuje się od śmiechu, zamienia go w uśmiech, ponieważ kapelusz dodaje jej godności, do której rysy twarzy muszą się do­stosować.

Czy zawsze będzie to możliwe? Wątpi w to, gdy myśli

o damie, której zawdzięcza pomysł kupienia kapelusza. Brak jej imponującej postaci tamtej, dojrzałej pełni ob­licza, mówi do siebie, musi jednak swemu wyimaginowa­nemu doradcy przyznać rację, gdy ten zwraca jej uwagę na urok kontrastów: drobna twarz pod szerokim rondem, młodzieńczość w eleganckim okryciu, surowość obramo­wana łagodnością.

Jego głos zabarwia się ciepłą życzliwością, nie naru­szając jednak ani trochę granicy przesadnej poufałości. Irena, podobnie jak wiele kobiet, ulega tej słabości, że uważa za przyjemnego każdego mężczyznę, który jej pragnie, jest jednak w takiej sytuacji i w tym wieku, kiedy próżność jest silniejsza niż pożądanie i z tego po­wodu żąda ona od mężczyzn, by zadowolili się flirtem. Dlatego jej konsultant jest bardzo miły, lecz powściągli­wy, a ona spoufala się tylko na tyle, by móc go wtajem­niczyć w realia swego życia: Nigdy nie wraca z miasta bez wypełnionej siatki z zakupami, i po co jej kapelusz, gdy taszczy po prostu wieszaki na ubrania, kije do miotły lub krzaki rododendronu do ogrodu pana Birta? Ponie­waż jednak dla jej męża wiele niewytłumaczalnych rze­czy jest ważniejszych od kariery, ona nie ma samochodu, więc ten kapelusz oraz kolej elektryczna zapewne niezbyt dobrze z sobą harmonizują w tej nie sprzyjającej kape­luszom stolicy.

Jest to oczywiście egzemplarz tylko na specjalne okazje, mówi doradca, pomija milczeniem nasuwające mu się żartobliwe uwagi na temat czepków i oczepin (który to temat Teo będzie później analizował od strony etymolo­gicznej i kulturowej oraz poszerzy takimi pojęciami jak spiczaste kapelusze w kształcie tutki, budki biedermeie- rowskie, kapelusze rembrandtowskie, berety wagnerow­skie, a nawet posunie się do śledzi a la Bismarck i na- poleonek) i zapytuje sugestywnie, czy właśnie dzień dzi­siejszy nie stwarza takiej szczególnej okazji, co ona (zbyt impulsywnie) musi potwierdzić.

Ale czy wolno mi wydać na to tyle pieniędzy?

Czemu nie? Sprawi pani tym wiele radości!

Komu? Teodorowi? Jemu kłopoty przysłonią oczy lub też wyśmieje tak nierozsądną próżność. Kornelia zwróci uwagę na nie rozwiązane problemy światowe, a piękny wygląd matki i tak nie wyrwie jej z depresji. Tylko pan Birt będzie naprawdę zachwycony.

Irena podchodzi parę kroków do drzwi, do szafy, ku ekspedientce. Rondo kołysze się przy każdym kroku. Ka­pelusz zmuszą ją do innego sposobu chodzenia, powolniej­szego, pełnego godności. Jej twarz staje się dzięki temu piękniejsza, jej krok bardziej dostojny. Łaknąc uznania, spogląda ku ekspedientce, która odczuwa jej pragnienie, lecz przez przekorę pisze dalej z zatroskaną twarzą. Ule­gając swemu dążeniu do p*jednania, Irena pochyla się, aby zobaczyć, w jakiej to trudnej pracy zagłębiła się ura­żona sprzedawczyni. To krzyżówka.

Czegóż to jeszcze pani brakuje — pyta Irena z życz­liwą troską.

Ryba na trzy litery; druga U, pierwsza T.

Pomyślałabym że sum, gdyby to nie było T. A jak się pani podoba kapelusz?

Kapelusz jest dobry — mówi modystka niechętnie.

Dla mnie?

Powiedziałam przecież, tylko ten kolor!

Nieodpowiedni dla mnie?

Nie do kostiumu.

Aby doprowadzić jakoś do zgody, Irena jeszcze przed ponownym podejściem do lustra mówi: — Mógłby być tur, ale ryba?

Usiłuje też skoncentrować całą swoją uwagę na kolo­rach, na beżu kostiumu i błękicie kapelusza. Nie jest to łatwe, gdyż jej odbicie w lustrze jako takie zachwyca ją coraz bardziej, a myśli tłoczą się i rozbiegają we wszyst­kie strony, odkąd zbudziła się pamięć o świecie istnieją­cym poza drzwiami sklepu. Podobnie jak w kwietniu zima i lato znajdują się w naturze często blisko siebie, tak w myśleniu i odczuwaniu wystarczy nieraz mały impuls, aby z usianych wiosennym kwieciem łąk wpaść na pola po­kryte śniegiem, a nawet równocześnie na obu się poruszać. Ona może rozkoszować się spokojnym kupnem kapelusza, stworzyć sobie szarmanckiego doradcę, a nawet przychylnie do siebie usposobić współtowarzyszkę od rozwiązywania krzyżówek, nie może jednak zapomnieć o wszystkim in­nym: obawa o przyszłość Teodora, niepokój, jaki może spowodować spotkanie z przeszłością, niewytłumaczalna melancholia Kornelii, która wprawdzie jej samej się nie udziela, stanowi jednak ciemne tło dla wszystkich jej drobnych radości.

Gdybyż wreszcie ta modystka zechciała się przynaj­mniej wypowiedzieć! — Tua, tub, tue, tud — mruczy w jej kierunku, by pokazać, że nie straciła jeszcze nadziei.

Tuz, a może tuż. Albo ząszła pomyłka w numeracji. Gdyby pytanie dotyczyło na przykład świątyni, to roz­wiązaniem byłby tum.

Nagłe postanowienia pasują do Ireny, tak jak wska­zówki do zegarka. Dopiero co pokręciła i obróciła jeszcze przed lustrem głowę, szyję, tułów i stwierdziła, że ten zestaw kolorów jest nie do przyjęcia, teraz zdejmuje ka­pelusz i mówi: — Biorę go. — I gdy spostrzega, że tym jeszcze bardziej szokuje ekspedientkę, dodaje w formie wyjaśnienia: — Dla córki! — Bo ona ma błękitną su­kienkę, którą dzisiaj, czy zechce, czy też nie, będzie raz wreszcie musiała włożyć. Pogoda jest odpowiednia, zajęcie się rzeczami powierzchownymi dobrze wpłynie na jej

psychikę. Ani bowiem chandra, ani też inteligencja nie usprawiedliwiają niechlujstwa, również strój należy do morale, a odpowiedzialność wobec społeczeństwa doku­mentuje się także wizerunkiem, jaki się mu przedstawia.

A dla pani? — zapytuje całkiem już przychylnie usposobiona jej poufałością ekspedientka, trzymając w ręce coś w kolorze ochry.

Również szpakowaty pan potakuje z uznaniem, gdy widzi nowe odbicie w lustrze, wyraża jednak wątpliwość, nie ze względu na kapelusz, lecz na wyraz twarzy, któ­remu brak wesołości stosownej do tego nakrycia głowy. Nie do twarzy pani ze zmartwieniem i nikomu ono nie pomaga, łaskawa pani. Na łożu śmierci, przy mównicy, w rozpaczy każdy jest samotny i aby radość w rodzinie nie wymarła, musi jej pani strzec; jest ona bowiem waż­niejsza niż tytuły i samochody — mówi wewnętrzny do­radca nie bez rezultatu.

Ten pozostawiam od razu na głowie.

Nie pożałuje pani.

W podzięce za uprzejmość Irena ponownie skłania ko­bietę do zajęcia się krzyżówką. Skoro się okazało, że nakry­cie głowy to nie czapka, lecz turban, lipa musi zostać zmieniona na klon, pies na ogar, a Tytus na Cezar, ryba bę­dzie się więc zaczynać na C; śmiejąc się, dają za wygraną.

Przy przejściu przez skrzyżowanie, które jeszcze nadal nazywa się Bramą Oranienburską, musi Irena z wysiłkiem hamować swoje szybkie zazwyczaj kroki. Przed hotelem chód dostosowany do kapelusza stał się już całkiem na­turalny. Kamiński wygląda, jakby chciał przed nią uklę­knąć. Również pozostali fachowcy-sadownicy, którzy do­tychczas zachowywali się z rezerwą, pozwalają sobie te­raz głośno wyrażać uznanie i podziw.

9

Jest pora obiadowa, a nikt z trójki rodzinnej Overbec- ków nie myśli o posiłku, nawet Teo, chociaż właśnie je obiad nieuważnie, bezmyślnie lub raczej w pełnym za­

myśleniu, zbyt pochłonięty myślami o odległej przeszłości i najbliższej przyszłości, by mogło się znaleźć miejsce dla myślenia o kartoflach, filecie z ryby i obrzydliwym sosie mącznym; źle przeżute potrawy zsuwają się do żołądka o błonach śluzowych w stanie chronicznego za­palenia, które jeszcze tego wieczoru wypowiedzą posłu­szeństwo.

Teo zmienił już ponownie stół, ale nie zmienił myśli. Je i rozmawia przy tym ze swoim vis à vis, które — za­leżnie od okoliczności nazywane towarzyszką czy panną Hesse — rzuca się w oczy dzięki niezwykle modnej opra­wie okularów, a pracuje nad rozprawą naukową o nie­zwykle specjalistycznym temacie z zakresu angielskiej literatury współczesnej. Tylko ze względu na doktora Overbecka panna Hesse zajęła się także literaturą nie­miecką, a jej opinia wykazuje stałą tendencję do upo­dobnienia się z jego własną. Gromadzi i przechowuje każde słowo, które on napisał lub wypowiedział w jej obecności w ostatnich dwu dziesiątkach lat, na każde nowo pojawiające się czeka w napięciu. Poza tym nie wymaga wiele. Działa więc nadzwyczaj zbawiennie na mężczyznę, który serdecznie kocha swą żonę i uporządko­wane życie, gardzi brakiem dyscypliny i przygodami miłosnymi, lecz jak każdy chętnie przyjmuje oznaki sza­cunku i czci oraz ceni rozsądnych słuchaczy. Nawet wówczas, gdy — podobnie jak niekiedy panna Hesse, w najlepszej zresztą intencji — stają się oni niewygodni właśnie przez to, co tak kojąco działa: przez poważanie i nadzwyczajną pamięć. Pamięć ta działa jeszcze przy spożywaniu filetów z dorsza. Przypomina słowa wypowie­dziane przez niego do pewnego przyjaciela przed siedem­nastu laty, a powtórzone jej przed trzema laty, które, jak się wydaje, pozostają w sprzeczności z tym, co doktor powiedział przed chwilą.

Panna Hesse nie wyszukuje tego bynajmniej, by mu u- dowodnić brak konsekwencji, jest raczej przekonana, że widzi sprzeczności tam, gdzie ich nie ma. Otwiera swój

spichlerz pamięci tylko po to, aby się dowiedzieć, co widzi nieprawidłowo, gdzie nie domykają się u niej luki w pa­mięci. Pyta więc z czystej chęci wiedzy o niezrozumiały dla niej fakt, że Teo Overbeck w sposobie pisania Paula Schustera uważa dzisiaj za złe właśnie to, czego mu wów­czas brakowało i czego się domagał. Słyszy w odpowiedzi na to przeciągłe: „Taaak!” Ale to nie ma być odpowiedź, lecz pauza.

Gdyby Teodorowi zależało na tym, by utrzymać swoje zdanie, postawiłby pannie Hesse zarzut niehistorycznego myślenia, przerzuciłby pytanie na ogólną płaszczyznę, od­powiedziałby może: ponieważ czasy się zmieniły, i oczy­wiście miałby tym samym rację. Bowiem czasy stale się zmieniają: po dwu dziesiątkach lat, po dwu godzinach. Ale on przecież nie tylko chce mieć rację, taki to on już nie jest. Przestał wierzyć, że ma monopol na mądrość, wie teraz, że poszerzanie wiedzy burzy piękną prostotę dogmatów, że wielkości stają się przestarzałe, że nawet żelazne pomniki mogą runąć, że pomyłki są możliwe zawsze i wszędzie, że nie chodzi o to, by mieć rację, lecz by znajdować prawdę, że wygodne jest, ale głupie kiedyś odnalezione prawdy traktować jako wieczne, że trzeba się nieustannie dokształcać i że frazesy takie jak o zmien­ności czasów mają sens tylko wówczas, gdy nie wyko­rzystuje się ich jako generalnego rozgrzeszenia i gdy zawsze dopuszcza się wszelkie pytania typu: dlaczego, skąd, jak dalece — lub najlepiej, gdy się od razu nad tym zastanawia. Dlatego też po przerwie sięga on daleko wstecz, przydaje odległym czasom barwy i kształtów, ożywia postacie tamtych obcych młodzieńców imieniem Paul i Teo, numeruje kolejno tamte cztery wersje jednej powieści i charakteryzuje je jako naiwno-sentymentalną, ckliwą chałę w pierwszym ujęciu, w drugim jako genial­ny chaos, w trzecim jako gładki gips.

A w czwartym — pyta panna Hesse, nie otrzymuje jednak odpowiedzi, gdyż Teo sam stanowi o swoim spo­sobie rozwijania myśli i do drugiego oraz trzeciego okreś­

lenia chce jeszcze coś dopowiedzieć, mianowicie: — Pro­wadziłem twardą walkę. O niego, jak mi się wówczas wy­dawało. Przeciwko niemu, jak wiem to dziś.

Trzecia wersja pochodziła więc od pana?

On miał wrodzony talent, który ja, z najczystszym w świecie sumieniem, zniszczyłem.

Pan przesadza!

Panna Hesse przesuwa rozstawionymi palcami po o- strzyżonej na jeża czuprynie — objaw oburzenia odnosi się jednak nie do byłego studenta, lecz do obecnego doktora, któremu nie chce pozwolić, by rzucał cień na tak przez nią czczoną świetlaną postać.

Zamiast uporządkować chaotyczny świat, który zo­stał przez niego naszkicowany, ja zbudowałem mu jakiś inny, od samego początku ukształtowany, w którym wszy­stko dobrze się rozwijało. Z przerażających dysonansów powstawały przyjemne współbrzmienia, krzykliwe barwy zostały stuszowane, niebezpieczne głębie wypełnione nic nie mówiącymi słowami. Wszystko stało się gładkie, pra­widłowe, nudne i bezbarwne.

Czy on się nie bronił?

Oczywiście. Ja jednak byłem silniejszy i miałem sprzymierzeńców: jego niepewność i jego chęć, by książkę wydrukowano. Ja chciałem popierać dzieło, które pomaga naszej sprawie. Powiedziałem mu: „O tym, co piszesz, decydujesz ty, o tym, co będzie wydrukowane, my!”

Sympatyczne jest u panny Hesse to, że w tym miejscu się uśmiecha, mianowicie z tego „my”, wychodzącego z ust dwudziestojedno- czy dwudziestodwulatka, które przecież nie odpowiada faktycznemu stanowi rzeczy i jest przez to śmieszne — dla niej, wiele lat później, ale nie wówczas dla początkującego pisarza, nawet jeśli on wcale nie zauważył zarysowującej się szczeliny między tym „ty” i „my”, zapewne w ogóle nie dostrzegał, co się dzieje z nim i jego książką, ponieważ to nie przyszło nagle, lecz powoli, stopniowo. Nie chodziło przecież nigdy o wielkie rozstrzygnięcia, tylko o szczegóły, w których on ustępo­wał, o słowa, zdania, akapity, rozdziały. Miałby może upie-

* rać się przy każdym raz już napisanym słowie? Czyżby uważał swoje metafory za święte? Czyż jego postacie nie mogły być także inne? Czyżby chciał być mądrzejszy niż jegó przyjaciel, który występował nawet w liczbie mno­giej? Któż z nich obydwu właściwie wiedział, co jest zbyt naturalistyczne, a co nie? On istotnie za bardzo upierał się przy tym, co dotyczyło jego biografii, przy sprawach prywatnych. Ale naprawdę nie chciał uważać siebie sa­mego za coś bardziej ważnego niż całość.

To, co chciałem dać książce — powiedział Teo — to była perspektywa, szeroki rezonans publiczny, wielkość, ważność, totalność. Wszystko słusznie. A przecież wszystko stało się fałszywe. Czegoś brakowało: indywidualności. Było tak, jakby książka przestała mieć autora.

Tak sądzi pan obecnie. A wtedy?

Wiedziałem, co w literaturze jest prawdziwe i co fałszywe, lecz nie wiedziałem, czym jest ona sama. Po­dobnie jest u nas z miłością, z życiem, ze szczęściem: my wiemy o nich wszystko, lecz ich naprawdę nie znamy.

Cóż to za dzień dla panny Hesse! Nie można sobie przy­pomnieć, by kiedykolwiek z ust Overbecka słyszała słowa „miłość’ i „szczęście”, to znaczy, że on nie wymawiał ich w jej obecności aż do tej chwili, do tej znaczącej minuty, w której coś w niej kiełkuje: zalążek nadziei.

Powiedział „miłość”, „szczęście”, wprawdzie tak całkiem zwyczajnie, i gdyby to w ogóle miało się do kogokolwiek odnosić, to tylko do niego samego, nie do niej, a w każ­dym razie nie do nich obojga, ale przecież: szczęście, miłość, coś osobistego, coś więcej niż tylko literatura i wiedza, i zakład naukowy. To tylko oczywiście słowa bez większego znaczenia, i ona wcale im tego znaczenia nie nadaje. Ona tylko odnotowuje: on to powiedział! Gdy to odnotowuje, przełamuje się nieco skorupa beznadziejności i to miejsce staje się wrażliwe na długo.

Istnieje duża pokusa, by sprowokować powtórzenie tych słów. Wystarczyłoby tylko w przerwie, jaka zapanowała, zaczepić go jakimś pytaniem. Ale ona jest mądrą dziew­czyną. Nie należy do tych, którzy rozum wykorzystują

tylko po to, by usprawiedliwić wiarę. Jej rozum jest za słaby, by zabić zalążki nadziei, lecz dość mocny, by unik­nąć nieostrożności. I dlatego też mówi: — O tej indywi­dualności słyszę od pana po raz pierwszy.

Nie spodziewa się pani po mnie nowych myśli? — mówi Overbeck, jej zdaniem, wesoło. Tak naprawdę po­wiedział to ironicznie.

Ale ironia nie jest tutaj skierowana przeciw pannie Hesse; jest skierowana do wewnątrz, do niego samego i ma znaczyć tyle co: Za późno, kwiatku, za późno!

Ta myśl nie jest znów wcale taka nowa — mówi od­ważnie panna Hesse. — To truizm, który się z góry przyj­muje jako założenie.

Osobliwe, myśli doktor, że bliższy jest mu teraz Teo nawet jako dziecko w wieku szkolnym niż ten dwudziesto­latek, ten arogancki, wzorowy uczeń, który nie myślał własnymi kategoriami, uważał jednak, że jest w stanie pouczać cały świat, który z' poklepywaniem po ramieniu kwitował dobre predyspozycje Goethego czy Heinego, Einsteina zaś i Norberta Wienera darzył pogardą: jeden z tych trudnych do zniesienia ludzi, którym się zdaje, że są całkiem dojrzali.

Usiłowałem w najlepszej intencji odzwyczaić go od szczerości. Śmiałem się, gdy stale mi powtarzał, że prze­cież to tak nie było. Zarzucałem mu nieprzyzwoitość, za­miast go za to chwalić, miałem mu za złe samodzielne sądy, zamiast go do nich zachęcać.

Panna Hesse ma rację: Overbeck przy tym obiedzie ma skłonność do przesady. I ponownie ma rację, gdy mówi: — I cóż byłby to za talent, który dałby się przez to zmarnować!

Teo tymczasem przełyka deser, budyń — największa, prócz pisania, słabość Paula, która naturalnie także i w powieści miała swą rolę do odegrania. Było wiele świą­tecznych uczt i biesiad z budyniami wszelkich gatunków, kształtów, kolorów i wielkości, najobfitsza zaraz po po­wrocie u stale brzemiennej żony pastora, która bohaterowi książki w jakimś stopniu zastępowała wcześnie zmarłą

matkę. Obżarstwo budyniowe ciągnęło się przez wiele stron. I oto skreśleniom czerwonego ołówka Teodora ule­gła najpierw jedna, potem jeszcze jedna połowa tego ob­żarstwa, aż w końcu zniknęło ono całkowicie, ponieważ straciło swoją funkcję, skoro została zmieniona funkcja jego ojca. Z ograniczonego młodego mężczyzny o dużym doświadczeniu frontowym, lecz niewielkim życiowym, za­wziętego przeciwnika budyniu, który nie wiedział, jak sobie poradzić z inteligentnym chłopcem, stał się okrut­nym hitlerowcem z krwawymi orderami pod materacem, który zamiast walczyć przeciwko bułeczkom z marmoladą i deserom, codziennie walczył przeciw socjalizmowi.

Jego szacunek wobec mej wiedzy był bezgraniczny, większy niż jego twórcza duma, bez której nie może się udać żadna dobra książka. I ja go oszukałem!

Dwudziestolatek Teo jest dla asystenta o tym samym imieniu kimś tak dalekim i obcym jak jakiś Eskimos. Łatwo jest analizować go bez oszczędzania, którego nie istniejący już nie potrzebuje. Co ten człowiek rozumiał wówczas przez sztukę, przez przyjaźń, przez czyste su­mienie, ową trudną do poznania rzecz ukrytą w nas, owe­go nieprzekupnego sędziego, o którym nie wiadomo komu służy? Wydaje się, iż jest narzędziem prawa natury, a być może jest tylko narzędziem wychowania i przyzwyczajenia. Bije na alarm u zagorzałego wegetarianina, który spoży­wa mięso, a milczy u zagorzałego donosiciela, który nisz­czy egzystencję sąsiada. Albo też hie milczy, może tylko głos jego ignorujemy dniami, latami, dziesiątkami lat, aż do jakiejś godziny prawdy przed grożącym ponownie spotkaniem, aż do rozinowy przy obiedzie z doskonałą słuchaczką, którą przeraża szczerość, więc broni się prze­ciw niej wielokrotnym powtarzaniem słowa „przesada”, którą raduje szczerość, gdyż stwarza ona upragnioną in­tymność, i która wciąż jeszcze czeka na powtórzenie pew­nych słów, bo chociaż nie wypowiedziane bezpośrednio, zaznaczają się przecież w aluzjach i peryfrazach, gdy roz­gadany orator wyraża przypuszczenie, że ówczesne użycie potęgi jego wiedzy nie służyło wcale wyłącznie dobrej

sprawie, że się nią, chociaż może tylko w nieznacznej części, jedynie posłużył, by udrapować inne pobudki dzia­łania, że właściwie chodziło tu o pewną formę nadużycia władzy, przy czym żadne z trojga zainteresowanych nie miało o tym nawet najmniejszego pojęcia.

Trojga? — pyta panna Hesse nie tylko po to, by dowieść, jak uważnie słucha, lecz także, by zwrócić uwagę na swoją obecność, co wydaje się potrzebne, gdyż Teo coraz bardziej mówi sam do siebie, a dla niej oczywiście nie jedynie opis faktów jest ważny, lecz fakt, że on jej (właśnie jej, tylko jej) go przedstawia. Jest jasne, że jeśli mowa o trzeciej osobie, to chodzi tu tylko o kobietę, prawdopodobnie o jego żonę, którą on.a zresztą zna i po­waża, naturalnie dlatego, że i on to czyni.

Młodzieńcze przyjaźnie i miłości kończą się wraz z końcem nierówności. Słabszy pozostaje tylko tak długo obok tego drugiego, aż siła tamtego przestanie przyśpie­szać jego rozwój i zacznie go hamować.

To mówi Teo i przez tę wymijającą odpowiedź daje do zrozumienia, że nie zamierza pozwolić, by pytania panny Hesse sprowadziły tok rozmowy w kierunku przez nią pożądanym. A ona dostosowuje się, nie obstaje przy upra­gnionej zażyłości, podaje w wątpliwość jego tezę, broni gorąco swojej o partnerstwie osób równej wartości, wzru­szająco, a zarazem komicznie: mogłoby przecież otworzyć jej oczy spojrzenie w najmniejsze kieszonkowe lusterko.

Napełnione zostały zdrowe i chore żołądki, opróżnione talerze i kompotierki. Teo odsuwa je ku nie ukończone­mu maszynopisowi wykładu. Napina już mięśnie nóg, by wstać, lecz oto sekretarka Instytutu otwiera drzwi sto­łówki profesorskiej, a panna Hesse usta do ostatniego pytania.

Wizyta do pana, panie Overbeck — mówi sekretarka.

A czwarta wersja? — pyta panna Hesse.

- Bardzo dziękuję, już idę — mówi Teo, do sekretarki oczywiście.

Do panny obdarzonej trwałą pamięcią nie wypowiada jednak oczekiwanych słów charakterystyki, jakie miał w

pogotowiu dla trzech innych wersji, lecz zdanie, które już często wypowiadał, a jeszcze częściej powtarzał w myśli: — Tego zlecenia nie powinienem był przyjąć.

Więc dlaczego je pan przyjął?

Spieszy mu się, wstaje już, odwraca się, by pójść, mówi, rzucając tylko przez ramię, że tego nie da się wy­jaśnić w dwu słowach. Lecz ona nie ustępuje, także wsta­je, idzie za nim i pyta:

I wygłosi pan ten referat?

On najpierw wzrusza na to ramionami, lecz potem jednak dodaje: — Liebscher uważa, że to mój obowiązek. I zapewne ma co do tego rację.

Tylko pan sam może o tym decydować.

Czy jest pani tego tak pewna?

Całkiem pewna.

mS4l

10

Zarówno mówione, jak i pisane życiorysy wykazują mniejszą tendencję do liczenia się z faktami niż ze słu­chaczami czy też czytelnikami.

Frank Ungewitter ułożył sobie trzy takie życiorysy, dwa na papierze (dla szkoły i zakładu pracy) i jeden (w głowie) dla dziewcząt. Czwarty miał innego autora, mianowicie matkę. Trzy sporządzone samodzielnie miały inne osoby przychylnie usposobić do autobiografa, czwarty służył tylko samousprawiedliwieniu się autorki. Do zro­zumienia czy wręcz poznania samego siebie żaden nie był przydatny.

Szkoła przygotowuje do życia. Ponieważ wchodzi w to także pisanie życiorysów, szkoli i w tej dziedzinie. Frank Ungewitter wykonywał świetnie to zadanie. Opisywał osobę, która urodziła się tego samego dnia co on, nosiła jego nazwisko i żyła w jego warunkach społecznych i ro­dzinnych, a której rozwój prowadził w górę od apolitycz­nego braku odpowiedzialności do ugruntowanej świado­mości klasowej. Ta wyróżniona bardzo dobrą notą treść podstawowa została następnie uzupełniona dla zakładu

89

*

pracy opisaniem przejawiającego się już od dzieciństwa wyraźnego zainteresowania sprawami technicznymi, a zwłaszcza techniką pojazdów mechanicznych.

W trzecim życiorysie, przeznaczonym dla dziewcząt, wszystko to zostało zepchnięte na margines lub pominięte w ogóle. U jego podstaw leżały nie szkolne, lecz rodzinne doświadczenia. Nie przedstawiały one ani politycznego, ani zawodowego rozwoju, lecz dążenie do pięcia się wzwyż. Ponieważ cecha ta była najwyższym dobrem dla matki, przeto syn uważał, że i dla wszystkich istot ro­dzaju żeńskiego. Wierzył, że opisując swoje dążenie wzwyż, może im bardziej zaimponować.

Życiorys sporządzony przez matkę pomijał sprawę roz­woju. Dla niej Frank przyszedł na świat blady, chorowity i bezradny i takim pozostał. Tylko ciało i dusza wyrosły, z nimi jednakże wzrosły również niebezpieczeństwa, z któ­rych największe było to, że syn mógłby ją opuścić.

Miała tylko jego. Frank bowiem był nieślubnym dziec­kiem, synem inżyniera, który opuszczając młodą robot­nicę, pannę Ungewitter, by w swojej rodzinnej Saksonii dalej awansować (aż do szczebla dyrektora technicznego), pozostawił jej nie narodzonego jeszcze Franka, na którym matka mogła skoncentrować swoją podwójną miłość (do dziecka i mężczyzny).

Frank natomiast rezerwował dla niej tylko jedną trzecią swej zdolności do kochania. Drugą cząstkę marno­wał, na razie bez skutku, dla dziewcząt, jednak trzecią i najlepszą — dla nieznanego Boga, który najpierw miał postać nieobecnego ojca, potem jednak oznaczał bezpo­staciowy sukces, awans, karierę, pieniądz, luksus, dobro­byt, co przezeń w życiorysie dla dziewcząt zostało języ­kiem matki przełożone na pięcie się wzwyż.

Matka sama była częściowo winna tej tak bolesnej dla niej utracie miłości. Chociaż nienawidziła przez całe życie (płacącego zresztą hojnie i punktualnie) ojca, mimowolnie stawiała go synowi za przykład, wpajając mu od początku zasadę: My też to potrafimy — według niej miała to być najsroższa zemsta na wiarołomnym, jaką mogła była wy­

myślić. Oznaczało to: Syn też może z jej pomocą podobnie piąć się w górę. A ponieważ samochód jest symbolem sukcesu, dziecko musiało kochać ojca już choćby dlatego, że on miał samochód.

Jednak miłość do ojca, którą później Frank mylnie identyfikował z miłością do samochodu, miała jeszcze inne powody. Do najpiękniejszych dni jego dzieciństwa należały mianowicie niedziele, kiedy matka ubierała go szczególnie starannie i wysyłała samego na ulicę, gdzie ojciec w najpiękniejszym i największym podówczas sa­mochodzie, dziś już staromodnym EMW, oczekiwał, by za­brać go na wycieczki po okolicy, podczas których nie tylko wydawał wiele pieniędzy po gospodach, lecz także śmiał się z synem i bawił. Ojciec bowiem należał do tego gatunku godnych zazdrości ludzi, którzy umieją radość, jaką dają im osiągnięcia zawodowe, przenosić na czas wol­ny od pracy. W ten sposób mógł dać dziecku to, czego nigdy nie mogłoby ono poznać bez niego: czystą, dziecinną radość życia.

Frank jednak przedstawiał to sobie inaczej. Skoro życie z matką składało się z trudów i gorliwych starań, a życie z ojcem z zabaw, żartów i wesołości, musiało to na pewno być uzależnione od samochodu, na którego kupno jeden mógł sobie pozwolić, a ktoś inny nie. Hołdował dziecinnej, ale bynajmniej nie tylko u dzieci występującej wierze, że szczęście można sobie kupić, wnioskował stąd, że przede wszystkim należałoby zarabiać dużo pieniędzy; stawał tym samym całkowicie na linii zapatrywań matki — i zaczął nią gardzić. Ona bowiem nie wypełniła głównego zadania, czekała raczej na to, że on je wypełni.

Oczywiście nigdy nie dopatrywałby się związku między pojęciem pogardy a stosunkiem, jaki wytworzył się u nie­go w odniesieniu do matki. Pogarda oznaczała coś eks­tremalnego; jego stosunek do matki był normalny, oczy­wiście w rozumieniu naturalnego sposobu odnoszenia się mężczyzny do kobiety.

Powracając jednak do owych trzech życiorysów: nie było w nich nic zełganego, tylko akcenty były umieszczo-

87

i I V V\ 1 i \\

ne inaczej w każdym przypadku, a istota rzeczy została przemilczana. Frank rzeczywiście rozwinął się pod wzglę­dem politycznym. Jego cele wymagały od niego, by był dobry w szkole. A więc był dobry pod każdym względem, także i politycznym. Nie było żadnego powodu, by nie być takim, jaki powinien być. Uczył się, jakim trzeba być, aby móc osiągać sukcesy, i stawał się takim. Po­nieważ poza tą jedną korzyścią nie dostrzegał innych, nie istniało nic, co mogłoby go powstrzymywać od nauki. Jego myślenie posuwało się bowiem tylko po bezpiecznych szlakach planu nauczania i nigdzie nie zbaczało. Ponieważ chodziło mu o coś innego niż o prawdę, wątpliwości nigdy nie hamowały jego postępów.

Nie całkiem tak świetnie spisywał się w swej pracy zawodowej. Jego kwalifikacje fachowe były zadowalające, żądano jednak więcej. Wciąż wyróżniali się zapaleńcy, majsterkowicze, pedanci, nowatorzy, wynalazcy, którzy w pracy znajdowali przyjemność, jaką on dopiero później chciał sobie kupić z wynagrodzenia za pracę. Ci zawsze go wyprzedzali, a ponieważ nie był w stanie dorównać im na tej drodze, wybrał inną — najpierw manowce sportu motorowego, gdzie na czele plasowali się energicz­ni i odważni, a w końcu drogę do ludu — ludu samocho- dziarzy, którzy, gdy wozy nawalają, nikogo wyżej nie cenią niż ludzi, do jakich chciał teraz należeć Ungewitter.

Skreślił więc ze swego' spisu celów takie słowa jak sukces i awans, aby na pozostałe wystarać się o pieniądze krótszą drogą niż ta, jaka wiedzie przez kopertę z wyna­grodzeniem. Zaplanował sobie, że po swoim trzymiesięcz­nym zagranicznym wyjeździe do prac montażowych roz­wiąże ze swym zakładem umowę o pracę, ponieważ spo­dziewał się większej ilości banknotów pięćdziesięciomar- kowych, nie związanych z uposażeniem, od ludzi szczegól­nie zainteresowanych przyspieszaniem naprawy swych pojazdów.

Naturalnie rozczarował tym matkę, która myślała

o kwalifikacjach, wyższej szkole, dyplomie, i każde co trzecie uderzenie serca, które jeszcze przecież wciąż dla

niej bije, sprawia mu trochę bólu, gdy widzi, jak nie­zmienna powaga jej twarzy przeobraża się teraz w za­troskanie. A niekiedy, szczególnie z rana, gdy przychodzą­ca z nocnej zmiany matka budzi go, życzyłby sobie, żeby nie dał tak szybko za wygraną, i żywi potem nadzieję na decydującą pomoc od wewnętrznej, jeszcze neutralnej jednej trzeciej cząstki, jaka jeszcze stale należy ogólnie do dziewcząt, chociaż powinna należeć do jednej konkret­nie określonej, która pobudziłaby jego inicjatywę.

W tej sytuacji dociera do niego nieoczekiwanie telefon Kornelii, dziewczyny, o której chyba nigdy ponownie nie pomyślał. Nie dlatego, że nie zrobiła na nim wrażenia, lecz ponieważ należy do dziewcząt, które uważa dla siebie za nieosiągalne. Jak młodzieniec, który uwielbiając gwiaz­dę filmową, nie ma nadziei uczynić z niej swej przyja­ciółki, tak Ungewitter nie oczekuje prawdziwego zrozu­mienia u dziewcząt, które nazywa genialnymi, co w zwy­kłym języku oznacza po prostu, że interesuje je jakaś określona rzecz, jakaś specjalna dziedzina.

Wie z doświadczenia, że dzieli je od niego jakaś trudno przekraczalna granica. Każda klasa, każdy rok nauki wy­kazywały istnienie podziału na zainteresowanych (genial­nych) i obojętnych, a on zawsze należał do tych ostatnich, których można by było również nazwać wygodnymi, po­nieważ byli wygodni dla siebie i dla innych. Jak dalece ich postawa bywa zwalczana, tolerowana, poważana, po­żądana czy też przyjmowana z uznaniem, zależy nato­miast od przynależności nauczyciela, mistrza lub urzędni­ka do tej czy tamtej grupy. Dwuczęściowy podział kolek­tywu nie jest bowiem identyczny z podziałem na dobrych i złych uczniów czy praktykantów. Nie opiera się ani na przeciętnej ocen, ani na najlepszych wynikach w okreś­lonych zawodach. Ekspert od badań bieguna północnego może mieć złe stopnie z geografii. Mistrz w gimnastyce, który wynajduje nie znane dotychczas ćwiczenia na po­ręczach, należy do pierwszej -grupy, tak samo jak rach­mistrz, który uczy się na pamięć rozkładów jazdy na całym świecie, by ćwiczyć swą pamięć do liczb, podobnie

ITmi AJl*

entuzjasta esperanta czy miłośnik literatury, któremu grozi pozostanie na drugi rok, gdyż potajemnie uprawia­na poezja liryczna nie pozostawia mu czasu na pracę w szkole. Liczne piątki na świadectwie Ungewittera nie robią na tych ludziach żadnego wrażenia. Gdy on nazywa ich genialnymi, mówi to ze znakiem cudzysłowu. Oni za to nazywają go nudziarzem i karierowiczem.

Frank jest pewny, że na pierwszy rzut oka pozna, czy dziewczyna należy do tej pierwszej grupy. Nie są one najczęściej najładniejsze ani też specjalnie zadbane. Pra­wie wszystkie dziewczęta tego rodzaju wyglądają, jakby było im obojętne, że są dziewczętami. Zachowują się tak, jakby nie były zdane na mężczyzn. Z trudem można się odważyć na traktowanie ich jak dziewczyny. Raczej one traktują chłopców w taki sposób, to znaczy protekcjonal­nie. Żądają, by ceniono u nich to, co on uważa za bez­użyteczne. Na szczęście są one w mniejszości.

Jest dla niego jasne, że Kornelia należy do nich. Widać to po sposobie jej ubierania się. Dostrzegł to także w jej oczach, gdy ją zaprosił do tańca. Stanowi o tyle wyjątek od reguły, że jest ładna. Ale nie robi nic, by swą urodę podkreślić. Duma, jaka jego zdaniem daje się w tym roz­poznać, zbija go z tropu.

Ale gdy stoi za drzwiami mieszkania i przez judasza ogląda jej twarz, jego niepewność ustępuje natychmiast, kiedy odkrywa u niej brak pewności siebie. Kornelia ociąga się długo, zanim naciśnie dzwonek. Patrzy tępo na wizytówkę, jakby ją z trudem odczytywała. Porusza wargami, jakby wprawiała się w to, co chce powiedzieć. Przyczesuje włosy.

Irytuje się, że dzwonek nie wydaje żadnego dźwięku. Frank go wyłączył, żeby matka się nie obudziła. Jeszcze dwa razy pozwala jej ponowić próbę, potem dopiero otwiera i prowadzi ją przez malutki przedsionek do swego pokoju. Wyjaśnia jej, dlaczego mówi szeptem, a ona sto­suje się do tego.

Ponieważ nie może sobie wyobrazić, że takiej dziewczy­nie jak Kornelia cokolwiek na nim zależy, uwierzył w

historyjkę o Polaku' zainteresowanym sportem motoro­wym. Gdy spostrzega, jaka jest zakłopotana, przestaje w to wierzyć, czepia się jednak tego tematu, gdyż nic innego nie przychodzi mu do głowy. Ze swoim życiorysem musi się jeszcze powstrzymać. Ma nadzieję, że Kornelia po­zostanie długo, aż do wieczora, kiedy matka będzie mu­siała iść do pracy. W południe jeszcze wcale o niej nie myślał; teraz dziewczyna jest z nim od kilku minut, a on już się obawia pustki, jaka powstanie, gdy ona odejdzie.

Dlatego mówi i mówi, objaśnia jej organizację sportu motorowego, mówi o sprawach technicznych, opowiada swoje przeżycia.

A jak to było z tym przejazdem przez rzekę? — za­pytuje Kornelia, gdy on już nie wie, co dalej.

Jak już wiele razy wobec dziewcząt, Frank podaje się i teraz za zapalonego sportowca, nie za jakiś talent by­najmniej, za takiego, który z wysiłkiem posuwa się na­przód w swej pracy, aby piąć się wyżej. Ale podczas opowiadania umacnia się jego wrażenie, że jej tym nie zaimponuje. Kornelia ledwo go słucha, patrzy obok niego na obrazy, szafy, ściany, przez okno, wprawdzie niekiedy zadaje pytania, niekiedy nawet dwukrotnie, lecz gdy on odpowiada, bardzo wyczerpująco, bardzo szczegółowo, ona zdaje się myśleć o czymś innym.

A ty? Ty także uprawiasz sport?

Ona potrząsa głową i każe sobie jeszcze raz opisywać rzekę, którą on zamierza przejechać w poprzek na moto­cyklu. On pokazuje rękami głębokość wody w rzece, ry­suje jej zakręty na blacie stołu, przyozdabia ją krzewami tarniny i wierzbami głowiastymi.

Tam chyba jest pięknie — mówi Kornelia. A po­nieważ udaje się jej na jedną chwilę przenieść siebie, swoje zmartwienia i Ungewittera, o jakim marzyła, w tę okolicę, głos jej zabarwia się tonem, który go cieszy, gdyż zaznacza się w nim coś, co ich łączy. Siedzi z nią na pa­górku o wiosennej porze i po raz pierwszy widzi nie tylko dobre szosy i przeszkody, lecz piękno. Odczuwa wpływ, jaki ona może na niego wywierać, z góry roz-

koszuje się możliwością nowego spojrzenia na rzeczy i ludzi i czuje nadzieję odmiany, choć nie potrafi jej wy­raźnie określić.

Kiedy na chwilę zapada milczenie, oboje słyszą w przedsionku ciche szmery, niepewne kroki, człapanie chrobotanie.^

Co to? — pyta Kornelia przestraszona.

Moja wścibska matka — mówi Frank bardzo głośno i złośliwie, na co kroki oddalają się pośpiesznie. — Od­wiedziny są dla niej wydarzeniem, a dziewczyn tu jeszcze nigdy nie było.

Już pójdę — mówi Kornelia i wstaje. •

Nie, nie, bardzo proszę! Jeszcze nie opowiedziałaś mi o sobie. Chodzisz jeszcze do szkoły?

Chciałam studiować — mówi Kornelia i dziwi się, że może to powiedzieć bez wybuchu płaczu. Tylko jej głos wydaje się nieco obcy, gdy dodaje: — Ale z tego nic nie będzie, jak się dziś dowiedziałam.

Ja też mógłbym studiować — powiada Frank. — Możesz potem obejrzeć moje świadectwa. Ale po co stu­diować? Czy wiesz, ile ja już teraz zarabiam?

Kornelia potrząsa głową w taki sposób, że on, który wszystkie jej reakcje śledzi z intuicją, jakiej do tej chwili jeszcze nie miał, spostrzega, że przechwałki tego rodzaju nie tylko nie robią na niej wrażenia, lecz nawet ją jakoś rozczarowują. Chce więc natychmiast zmienić temat, chce wrócić do pytania o jej zaplanowane studia, do propo­zycji, by wspólnie w niedzielę pojechali nad rzekę, nie zdążył jednak, ponieważ wchodzi matka.

Masz wizytę? — Nie zadaje sobie zbyt wiele trudu, by udawać zdziwienie, i natychmiast zaczyna Kornelię wypytywać: nazwisko, zawód ojca, miejsce zamieszkania, wykształcenie, wiek. Mierzy ją wzrokiem bez żenady i pyta prostacko, bez owijania w bawełnę, tak jak wy­pytuje się dziecko, które zabłądziło.

A czym chce pani zostać?

Chciałam studiować filozofię, lecz mnie nie dopusz­czono.

A co pani na to, że Frank chce opuścić swój zakład

pracy?

Na to Kornelia nie może nic powiedzieć, ponieważ czło­wiek, który tu przed nią siedzi, nic ją już nie obchodzi i ponieważ nie zna okoliczności.

Teraz zostają jej wyjaśnione. Ale ona już nie słucha tego, co mówi matka i syn, na przemian, niekiedy także równocześnie, najpierw do Kornelii, potem, gdy spór staje się bardziej zacięty, tylko jedno do drugiego.

Kornelia zauważa, że wprawdzie nie jest tutaj zbędna, niemniej jest do zastąpienia. Obecność osoby trzeciej pod­nieca oboje nie tylko do powiedzenia, co myślą o samej sprawie, lecz także, co myślą o sobie. On zdaniem matki jest nieudacznikiem, a ona jego zdaniem jest tyranem.

Kornelia straciła nadzieję, że znajdzie tutaj to, czego potrzebuje. Na radę czy zgoła pomoc nie liczyła już od chwili wejścia do tego mieszkania, co najwyżej jeszcze na zrozumienie lub przynajmniej na zainteresowanie. Pytania matki w rodzaju: filozofia, a co to takiego? albo: czy pani tak bardzo na tym zależy? wystarczyłyby już, aby uwolnić ją od uczucia rozpaczliwego osamotnienia.

Ja już nie jestem dzieckiem, mamo! — mówi Frank.

Matka śmieje się współczująco, głaska go po głowie

i kieruje przy tym w stronę Kornelii spojrzenie, które mówi: Teraz chyba pani sama widzi, jaki to strasznie bezradny chłopiec!

Po co ci właściwie ten samochód? — pyta Kornelia i tym samym ma ich oboje nagle przeciwko sobie.

A więc pani jest również za tym, żeby on zrezygno­wał? — pyta ostro matka.

Jestem za tym, żeby robił to, co chce.

Ale on przecież sam nie wie, czego chce!

Lepiej zaparz nam kawy — mówi Ungewitter.

Muszę już iść — mówi Kornelia i nie pozwala się zatrzymać.

Przyjdziesz jeszcze kiedyś? — pyta na schodach Un­gewitter.

Ona znów potrząsa głową, prawie niezauważalnie, jak­by ostatkiem sił.

Ależ to nie jest dziewczyna dla ciebie! — mówi matka i przyciąga do siebie opierającego się syna. — Studentka filozofii! A czy widziałeś, jak była ubrana? Bez fantazji, bez szyku!

11

Koledzy dr. Overbecka poprosili osobę, która do niego przyszła, a nie przedstawiła im się, by zaczekała w bi­bliotece. Gdy Teo chce tam przejść, dzwoni telefon. Irena telefonuje z hallu w ministerstwie. Niezwykle rzeczowym tonem daje mu do zrozumienia, że nie jest sama. Gdyby on był sam, zapytałby ją: czy ktoś ci się tam przysłuchu­je? i dostosowałby się do tego, być może nawet przez pełną uroku grę, podczas której zapytywałby ją na przy­kład, czy ona istotnie jeszcze go kocha, na co ona odpo­wiadałaby najbardziej oschłym w świecie „tak” lub po­wierzchownym „oczywiście”. On jednak nie jest sam i dla­tego na jej rzeczowość odpowiada jeszcze bardziej suro­wo, co ona nie od razu pojmuje jako odpowiedź oraz in­formację o jego sytuacji, lecz bierze za wrogość.

Chce mu powiedzieć, że jeszcze nie jest pewne, czy będzie mogła przyjść na uroczystość wręczenia nagrody. Nietrudno to powiedzieć nawet w obecności przysłuchu­jących się osób, brzmi jednak tak, jakby to nie miało dla niej żadnego znaczenia. To przeraża Teodora, eliminuje doświadczenia osiemnastu bezpiecznych lat miłości z tej sfery jego mózgu, gdzie nie dominuje rozsądek, i pozwa­la mu w odpowiedzi wydobyć z siebie tylko „tak”, co znów przeraża Irenę, dając jej do poznania jak mało można być pewnym drugiej osoby, jak mało można za­ufać wiedzy, gdy obserwacja zmysłowa wydaje się jej zaprzeczać.

Co to ma znaczyć? — zapytuje.

Bardzo mi przykro — odpowiada Teo, lecz tak

sztywno, że mogłoby to równie dobrze oznaczać: Wszystko mi jedno.

Rzeczywiście? — pyta Irena i niepokoi się jeszcze •bardziej, gdy w odpowiedzi słyszy: — Nie przejmuj się — co wypowiedziane jest takim tonem, że może też znaczyć: Nie wtrącaj się, dam sobie radę bez ciebie.

Może będzie lepiej, gdy pojadę do domu i przygo­tuję wszystko na wieczór — mówi Irena, by usłyszeć protest, lecz dla jego uszu brzmi to tak, że nie potrafi zaprotestować, j

Być może.

A więc ty tak wolisz? .

Tego nie powiedziałem.

Ona milczy tak długo, że jest mu niezręcznie wobec słuchających po jego stronie, więc kilkakrotnie powtarza do słuchawki „tak”, jak gdyby przysłuchiwał się dłuższej wypowiedzi.

Co takiego? — pyta teraz Irena całkiem zbita z tropu.

Wszystko dobrze — odpowiada Teo.

Będzie dobrze, tak sądzisz?

Z pewnością.

Czy to nie zaszkodzi?

To jeszcze problematyczne, która z tych różnych możliwości mogłaby się do tego przyczynić — mówi Teo i chociaż uniknął słowa „szkodzić”, ma uczucie, że ci trzej obok niego wiedzą jednak, o co idzie w tej rozmowie.

Proszę cię, pomyśl też o nas — mówi jeszcze Irena.

Naturalnie — odpowiada, odkłada słuchawkę i nie oglądając się na kolegów, którzy siedzą pochyleni nad swymi pracami, przechodzi do biblioteki.

Kornelia jeszcze nigdy nie odwiedzała ojca w Instytu­cie. Ale jeszcze nigdy nie czuła się tak opuszczona i nie­zrozumiana, jak w mieszkaniu Ungewittera. Miała wielką potrzebę zwierzyć się ojcu.

Do obecnej chwili minęło jednak trochę czasu. Przeszła się znajomymi ulicami, jechała kolejką z wieloma ludźmi, musiała się opanować, poczekać w Instytucie. Nikt po niej nie poznał, że w ciągu jednego dnia przeżyła dwa

największe rozczarowania. Sama siebie nazywa człowie­kiem bez przyszłości i zapłakałaby nad tym, gdyby była sama. A łzy płynęłyby nie tylko z powodu samych rozcza­rowań, lecz także z powodu przekroczenia granicy, którą one oznaczają. Na swoje dzieciństwo, które po raz pierw­szy nazywa szczęśliwym, spogląda wstecz jak na coś bar­dzo odległego. Przychodzi jej na myśl łąka w dzień Zie­lonych Świątek, na której siedzi matka i wije dla niej wianki, pierwszy dzień wakacji rano w łóżku, wieczorna rozmowa z ojcem, dzięki której pojmuje, co to jest byt, świadomość, byt zwyczajny, byt sam w sobie, byt dla samego siebie. Nigdy już więcej nie powróci ta beztroska i niezmącona radość, wszystko będzie przepojone rozcza­rowaniami, tymi, co były, tymi, co nadejdą, świadomością tego na przykład, że istnieją tacy Ungewitterowie, z któ­rymi porozumienie wydaje się prawie niemożliwe, myś­lą o tym, że jeden z takich jak on, gdyby chcfał, byłby może dopuszczony na studia filozoficzne.

Cierpienie jest wielkie, lecz im bardziej Kornelia mu się oddaje, tym bardziej staje się jasne, że na jego dnie żarzy się jeszcze coś podobnego do nadziei. W małym zakątku w głębi jej duszy daje się nawet już odczuwać coś, co mogłaby nazwać wyzwoleniem. Także złe doświad­czenia są doświadczeniami. Może trzeba przez to przejść. Może są one niepowtarzalne. Ona już teraz z czymś się uporała. Coś zostało zakończone. Miesiące, w których prze­stała należeć do siebie samej, przeminęły. Pozostało je­dynie przerażenie, że uczucia mogą mylić. Tego się nie pozbędzie, to uczyni ją niepewną^ sceptyczną wobec sie­bie i innych, ostrożną.

Słyszy ojca, jak obok rozmawia przez telefon. Na dźwięk jego głosu napływają jej do oczu łzy. Usiłuje je powstrzymać. Nie chce przy nim płakać, chce z nim po­rozmawiać. Bardziej niż pomocy oczekuje od niego zro­zumienia. Można je znaleźć raczej u niego niż u matki, ponieważ i on jest bezradny.

Matka należy do ludzi, którzy są sami w sobie dosko­nali i którym ta doskonałość daje prawo żyć w zgodzie

z samym sobą. Spokój i pewność, jakie od nich promie­niują, ogrzewają wprawdzie, ale własną niedolę czynią jeszcze większą, ponieważ w ich bliskości dostrzega się szczególnie wyraźnie, czego komu nie dostaje. Ojciec natomiast robi często takie wrażenie, jakby i on cierpiał, jeszcze na chorobę, która nazywa się młodością. On jest jeszcze bezbronny wobec wszystkiego, wszystko może go ranić. Gdy Kornelia się przed nim zwierza, nie ma rad w pogotowiu, lecz pocieszające jest, gdy mówi: „Wiem, rozu­miem, u mnie jest tak samo”.

Kornelia ociera łzy, chce wobec niego wystąpić z god­nością, stara się, by jej twarz udawała spokój. Rozmawia­jąc, chce się uwolnić od ucisku płynącego z głębi duszy. Ale wszystko odbywa się inaczej, niż to sobie wyobrażała.

Gdy ojciec staje w drźwiach, a zdziwienie, że ją tu widzi, ustępuje natychmiast trosce o nią, Kornelia przy­pomina sobie nagłe jego kłopot i na pytanie: — Co się stało? — odpowiada kłamstwem: — Chciałam tylko się dowiedzieć, czy jesteś już gotowy.

Z czym? — pyta Teo jeszcze z rezerwą, potem jednak przyjmuje jej ofertę, by mówić o sobie, przedstawia krótko i bez zastrzeżeń swoją sytuację.

.Gdy Kornelia widzi, jaką ulgę przynosi ojcu mówienie

0 swoich kłopotach, pociesza ją to prawie tak, jak gdyby sama się wyżalała. Nie tylko dlatego, że zmienia to kie­runek jej myśli, a cudze zmartwienie pomniejsza własne, lecz także dlatego, że jego zaufanie podnosi ją na duchu. Ponieważ ojciec mówi jak do równorzędnego partnera, ona dostosowuje się do tego.

W żadnym wypadku nie wolno ci się decydować tak jak ludzie, którzy nie myślą o niczym innym, jak o kup­nie samochodu — mówi.

Znasz takich ludzi? — zapytuje Teo uśmiechając się

1 patrzy na nią badawczo.

Tak — mówi Kornelia od niechcenia. — I odtąd zastanawiam się, czy zdanie o świadomości, którą określa byt, nie tłumaczy również prawidłowości oportunizmu.

Zapominasz o dialektycznym oddziaływaniu wzajem­

nym — mówi ojciec, wciąż jeszcze się uśmiechając. — Jeśli już cytaty, to także i ten o idei, która staje się siłą materialną.

W każdym razie łatwiej o ideały ludziom, którzy już mają samochód.

Ludzie, których masz na myśli, nie mają ideałów, oni tylko tak udają.

A ty? — pyta córka, czym budzi u ojca lęk. — Co się stanie z twoimi, jeśli będziesz przemawiał?

Wypowiadasz tylko to, o co ją stale sam siebie za­pytuję.

I jak sobie na to odpowiadasz?

Dalszymi pytaniami, na przykład, co by się działo, gdyby wszyscy ludzie wzbraniali się wykonywać pole­cenia.

Wówczas mielibyśmy anarchię, odpowiadasz sobie i masz alibi, ale fałszywe; gdyż twoje pytanie musi brzmieć: Co by się działo, gdyby wszyscy ludzie, którzy coś lepiej umieją, robiliby to gorzej, ponieważ wygodniej jest być posłusznym niż zdecydowanie postawić na wyższe umiejętności.

Pozostaje jeszcze do wyjaśnienia, czy oni to rze­czywiście lepiej umieją?

Niejeden pyta i pyta, by nie musiał odpowiadać.

Pytania są stopniami, które wiodą wzwyż ku praw­dzie.

Ale przecież ty wiesz dobrze, że potrafisz bardziej niezawodnie ocenić książkę Schustera niż ci, którzy chcą wiwatować na jego cześć!

Istnieją obowiązki, które należy wypełnić.

Obowiązki! To słowo, którego nienawidzę, ponieważ rozlega się zawsze wtedy, gdy rządzi tchórzostwo. Istnie­ją także obowiązki wobec samego siebie. Poza tym rów­nież obowiązki ojcowskie.

Naturalnie — mówi Teo i czuje natychmiast (z ulgą), że córka chce teraz z zakresu jego problemów przejść do spraw jej dotyczących. Mimo braku czasu jest do tego gotów.

Jak sobie o tym przypomniałaś? — pyta jeszcze, by ułatwić jej to przejście.-

Lecz Kornelia nie może już posłużyć się pomostem, który ojciec jej buduje. Oczy powoli napełniają się łzami. Całuje go szybko i wychodzi.

A więc dużo szczęścia! — woła od drzwi.

Co ci jest, Kornelio?

Nic dobrego — mówi ona. — Ale z tym mamy czas do wieczora.

12

Paul Schuster i jego żona przebyli drogę z komforto­wego mieszkania do akademii samochodem w ciągu dzie­sięciu minut. Przez ten czas Paul myślami przemierza lata. Przypomina sobie.

Dzisiejszy triumfator przypomina sobie wczorajsze klęs­ki. Sprawuje sąd. Jest sędzią, prokuratorem i świadkiem w jednej osobie.

Dodaje gazu, włącza sprzęgło, hamuje, zwraca uwagę na wyprzedzanie pojazdów, na światła, na przejście dla pieszych i formułuje skargę. Brzmi ona: Wy opóźniliście moje zwycięstwo!

Irena i Teo na przykład, ponieważ opuścili go w de­cydujących dniach. Gdy on w dziecinnie nierozsądny sposób sprzeciwił się wydaniu własnej książki, Teo byłby w stanie sprowadzić go na drogę rozsądku. Lecz oni go porzucili. Wysłali go na zieloną trawkę, samego, jego, który nie może być sam.

Swoje własne powody podała Irena później listownie. Swoje serce, pisała pod dyktando nieczystego sumienia,, musiała wyrwać z jego serca, by zapuściło nowe korze­nie u Teodora, który pozostawiał jej na to czas. Nie mogła inaczej postąpić, gdyż przy nim, przy Paulu, byłaby zmar­niała. Narażona na jego humory, jego złość, jego pychę stawała się przy zmywaniu, gotowaniu, przepisywaniu świadoma własnych uczuć jeszcze tylko na wspomnienie

krótkich, jasnych dni pierwszej miłości — i to wszystko dla jakiejś chimery, nadużywana jako środek do wątpli­wych celów, ofiara urojonej wielkości.

Coś, co człowiek odczuwa najdotkliwiej, to brak ludzi. Bez miłości i przyjaźni nie można. już żyć, gdy się ich choć raz doświadczyło. A rozpacz z powodu własnej głu­poty staje się większa, gdy musi się ją znosić samemu. Nadzieja może się wprawdzie żywić najnędzniejszym po­karmem, ale strach także. I często nadzieja jest do złu­dzenia podobna do braku przezorności.

Paul długo żywił nadzieję na powrót Ireny. Ona po­winna ponieść ofiarę dla zadania, któremu także on się przecież poświęcał, nie, któremu on byłby się poświęcił, gdyby przyszła Irena lub ktośkolwiek inny, kto czynem wycofałby słowo o urojonej wielkości.

Ale Irena nie przyszła. Nikt nie przyszedł. Czy z tego powodu wszyscy są oskarżeni? Naturalnie troszczono się

o niego. Gdy był na wsi, przyszedł rybak, aby nabyć go jako siłę roboczą, sołtys, aby zrobić z niego swego następcę. Gdy był w Berlinie, przyszedł handlarz węglem, a później urzędniczka Związku Literatów, która go zwa­biła do Koła Młodych Autorów.

Przez wiele miesięcy pracował jako rybak, wiele ty­godni jako sołtys, przez wiele dni jako węglarz, a w sobo­ty bywał w Kole Młodych. Tam nie uczył się pisać, lecz dyskutować o tym, co zostało napisane, dowiadywał się, co zostaje wydrukowane, a co nie, i gdzie można przeczytać, jaka powinna być literatura. Czytał więc, akceptował to, co rozumiał, nie zdołał jednak skonstruować jakiegoś związku między tym, co czytał, a tym, co pisał.

Potem przez długi czas nie pisał. Na wsi się nudził. Nienawidził jej, gdy tam był, i tęsknił za nią z oddali. Berlina zawsze nienawidził. Ogrom tego miasta czynił go małym. Budził pragnienie uznania i zwrócenia uwagi, a tego pragnienia nie zaspokajał. Paul szukał stale przy­czyn swej literackiej bezpłodności i znalazł je tym ra­zem w swoim skromnym zasobie słów. Odtąd dręczyło g°> gdy nie umiał czegokolwiek nazwać. Miliony rzeczy,

żywych istot, pojęć, których nie mógł określić, otaczały go jak jakaś groźba. Oglądanie silnika samochodu, łąki w czerwcu mogło go doprowadzić do stanów obłędu. Zbie­rał słowa, jak inni znaczki pocztowe, zakładał kartoteki, kierowany odsyłaczami pospiesznie przerzucał encyklo­pedie i szybko się nużył, kapitulował. Usiłował znowu za­lążki swego talentu użyźnić alkoholem, lecz wyrastały tylko blade wybujałe pędy. Rzucał się w wir nocnego ży­cia, szukał wrażeń, przygód w obu częściach Berlina, z młodzieżowymi brygadami kopał przez bagnisty teren ro­wy odwadniające, był pływakiem-ratownikiem, kąpielo­wym i wciąż powracał na Auguststrasse, gdyż potrzebo­wał na pisanie czasu, któremu pozwalał upływać bezuży­tecznie. Miał sukcesy u kobiet, lecz im łatwiej je zdoby­wał, tym bardziej stawał się gładki i chłodny. Widział tylko alternatywę: sława lub zakład dla obłąkanych.

Od czasu gdy doznał niepowodzeń, przygnębiała go obecność każdego człowieka, wobec którego nie miał po­czucia wyższości. A nie odczuwał przewagi wobec nikogo, kto przystępował do niego z uroszczeniem, że wie coś le­piej od niego. Tak zaś postępowali wszyscy, którzy się o niego troszczyli. Każdy miał swoje stanowisko i czuł się uprawniony i zobowiązany do pouczania go. Dlatego scho­dził tym ludziom z drogi i przebywał tylko w towarzyst­wie takich, którzy nie mogli mu dodać bodźca do marszu naprzód. Potrzebne mu uznanie znajdował tylko wśród głupszych. Nie miał zaufania do nikogo i nikt nie miał zaufania do niego. Gdy znalazł się wśród ludzi mądrzej­szych, wytworniejszych, lub tylko udających wytworniej­szych, stawał się niezgrabny, nieśmiały. Potrafił dobrze opowiadać, ale nie tam, ponieważ spostrzegał, że im nie chodziło o ważne sprawy, lecz o ważne nazwiska, których on nie znał. Ironii nie rozumiał, cynizm czynił go bezrad­nym. O sprawach, które go fascynowały, nie potrafił roz­mawiać, gdyż wiedział, że każdy kontrargument zraniłby go strasznie. Dobre jedzenie, jakie bardzo cenił, ponieważ rzadko się nim raczył, stawało się dla niego gorzkie od cudzych dobrych dowcipów. Nie miał ani razu ¿zcZęścia,

by w głębi ducha móc wyśmiać tych, którym się lepiej powiodło, bo zawsze dopiero poniewczasie dostrzegał ich śmieszność. Łaknął pochwały, a ponieważ jej nie znajdo­wał, był złośliwy wobec lepszych. Usiłował pisać książki satyryczne, lecz były one tak mało satyryczne jak dzieła ewangelistów. By uzasadnić swoją wstydliwość, wmawiał sobie, że jest zarozumiały — i stał się takim rzeczywiście.

Kogo więc oskarżać? Czy ludzi, którzy się o niego trosz­czyli, pouczali go, radzili mu? Czy tych lepszych, którym się bardziej powiodło? Czy może należy obok Teodora i Ireny posadzić na ławie oskarżonych ojca, który dla niego ojcem nie był, młodego człowieka w polowym mun­durze, młodszego niż teraz on sam, który przyjeżdżał w odwiedziny na dwa tygodnie w roku, a potem niespodzie­wanie pozostał na zawsze, komenderował całą rodziną i pewnego dnia nakazał ucieczkę do Berlina, gdzie Paul nie wytrzymał długo. Nie, ojca to oskarżenie nie dotyczy; on nie miał nic wspólnego z tym, co się tu rozpatruje. W niezrozumiały sposób został kiedyś mężem matki Paula, lecz ojcostwa nigdy się nie nauczył. Napłodził tymczasem kilkoro innych dzieci, posyłał niekiedy paczki, a Paul dziękował i wydawało mu się dziwne, gdy w nagłówku listu pisał: „Kochany Ojcze!” Gdyby ojciec wówczas nie odszedł, odejść musiałby Paul!

A jak przedstawiała się sprawa z oskarżonym Preus- sem? On pierwszy zlecił napisanie reportażu Paulowi, który wówczas pracował w Państwowym Ośrodku Ma­szynowym jako traktorzysta. Paul napisał go pod koniec jednego tygodnia, w następnym przepił już honorarium, które odpowiadało w przybliżeniu jego miesięcznemu wy­nagrodzeniu, a następnego z kolei, był w Berlinie, aby od Preussa zażądać wytłumaczenia. Reportaż bowiem ukazał się wprawdzie pod jego nazwiskiem, ale tak zręcznie skrócony i opracowany, że z krytyki wyszła pochwała, a z powątpiewania optymizm, i jego koledzy słusznie na­zwali go kłamcą. Mechanik samochodowy, który klął na brak części zamiennych, mówił w prostych, lecz przy­zwoitych słowach o poprawie zaopatrzenia w towary, dy­

rektor nie oskarżał o brak mieszkań gospodarki budo­wlanej, lecz zachodnioniemiecki imperializm. Pozostały bez zmian opisy przebiegu pracy, krajobrazu, ludzi, za któ­re najpierw krótko i zdecydowanie pochwalił Schustera redaktor naczelny, a potem wyczerpująco i fachowo Preuss. Dzięki temu żar oburzenia Paula wyraźnie ostygł, by roz­gorzeć na nowo dopiero wtedy, gdy przestała działać pigułka 1 pochwałami. Był na tyle naiwny, by przypusz­czać, że nie dowierzano jego relacjom, starał się więc usilnie o dowody potwierdzające prawdziwość tego, co napisał. „Musi pan jeszcze nauczyć się odróżniać rzeczy­wistość od prawdy” — powiedział redaktor naczelny. „Ty widzisz rzeczy takimi, jakie są, a nas interesuje, jakimi się stają”— powiedział Preuss. „Panu nie wolno dostar­czać broni dla wroga” — powiedział redaktor naczelny. „Drobnomieszczańskie ambicje ferowania własnych sądów powinieneś poświęcić zasadzie, że wyrokowanie jest spra­wą tych, którzy patrzą z najwyższej perspektywy” — po­wiedział Preuss. „Stojąc na pierwszej linii frontu, nie wolno odsłaniać swych słabych stron” — powiedział re­daktor naczelny. „Pomija się znaczenie jasnych stron jakiejś sprawy, jeśli chodzi o zamierzchłą przeszłość, a nie

o promienny ideał. Nie idzie o idealistyczną gadaninę

o prawdzie, lecz o korzyści. O czyje korzyści? O nasze, a więc także o twoje!”

To się zgadzało. Pochwała i pieniądze robiły swoje. Żar pojawiał się coraz rzadziej. By mieć więcej czasu do pisania, traktorzysta został kierownikiem domu kultury, pracownikiem resortu kultury, bibliotekarzem i w końcu niezależnym dziennikarzem. Najpierw pisał o tym, co sam znał, o gospodarce rolnej, o rybołówstwie, potem o wszyst­kim, czego potrzebowano. Preuss musiał coraz mniej skreślać i opracowywać, gdyż Paulowi udało się pomię­dzy siebie jako obserwatora a siebie jako pisarza wsunąć sito, które przepuszczało tylko to, co było pożądane. Po­tem sito stało się zbyteczne, przestał bowiem dostrzegać określone strony rzeczywistości.

Z początku pisanie przychodziło mu z trudem. W myś­

lach kształtowały mu się najciekawsze opisy, najdowcip­niejsze zwroty. Jak kamień unoszony przez wodę pod­nosiły się lekko aż na powierzchnię jeziora jego wyobra­żeń; ale gdy chciał je wyciągnąć całkowicie i w sposób widzialny przenieść na papier, okazywały się zbyt ciężkie, brakowało mu do tego siły. Stawiał sobie jeszcze wyma­gania i cierpiał, że nie może im sprostać. Dostrzegał ideał i nie umiał się do niego zbliżyć, przechodził tylko z jednego przedpokoju do drugiego. Później, gdy zauwa­żył, że uznanie, którego pragnął, może łatwiej osiągnąć w inny sposób, ułatwił to sobie. Przestał poszukiwać słów, miał gotowe szablony, za pomocą których jego styl sta­wał się bardziej staranny, wygładzony, płytki i jedno­stajny. A wraz ze stylem takie same stały się też jego obserwacje i myśli.

Puchary uznania, które wolno mu było opróżniać, sta­wały się większe, ale nie zamieniały się w beczki, jakich by sobie życzył. Był dość mądry, by zdać sobie sprawę, że winę ponoszą już zbyt długo używane szablony. Lecz był zbyt opieszały (zbyt stary, jak sam mówił), aby je wymienić, miał jednak dość energii, aby je sprzedać gdzie indziej — do filmu, do radia czy telewizji. Miał więcej pieniędzy niż kiedykolwiek dotąd, ponieważ jednak prze­stawał z ludźmi, którzy mieli dużo i jeszcze więcej od niego, potrzebował także jeszcze więcej. Pragnienie, aby stać się sławnym pisarzem, poszło w zapomnienie jak guzik, który potoczył się pod łóżko. Czyżby się opłacało zamęczać tylko po to, aby parę tysięcy ludzi poznało jego nazwisko i pozwalało sobie na wydawanie o nim sądu? Łatwiej było dawać się wszędzie widzieć, brać we wszyst­kim udział, przyjmować wszelkie zaproszenia, troszczyć się o to, by kilka ważnych osób dobrze się o nim wyra­żało, a trzymać się z dala od tych, którzy popadali w nie­łaskę.

Tym samym jego stosunek do ludzi wszedł w trzecie stadium. W pierwszym decydowała tylko sympatia i an­typatia. W drugim wszyscy, ze względu na przyszłe książ­ki, zostali podzieleni na charaktery interesujące i nieinte-

resujące. Teraz pytał tylko o ich wpływy, które mógłby ewentualnie wykorzystać dla siebie. Pod tym kątem wi­dzenia poszukiwał żony, lecz takiej nie znalazł. Najbardziej wpływowe były zamężne, młodymi, ambitnymi nie chciał się zadręczać. Dlatego zdecydował się na Ullę i nie żało­wał tego. Nie oczekiwał niczego więcej niż to, co mu po­tem zaofiarowała. Nie chciał nawet uczyć jej pisania na maszynie. Była środkiem przeciwko budzącej obawę sa­motności, rozpieszczała go i zostawiała w spokoju. Wyż­szych wymagań nie stawiał. Także i sobie samemu.

Lecz inni je stawiali. Na przykład Preuss. Przestał już brać wszystko, co Paul mu oferował. Także inne pisma znajdowały wykręty. Wszystko, co wiedział i umiał, zostało zużyte. Był pusty. Stare szablony już się do ni­czego nie nadawały. Schronił się przy rozgłośni radiowej, pisał tekściki do audycji rozrywkowych, krótkotermino­we, w ciągu paru godzin, na zawołanie, niedorzeczne ba­nały, których słucha się przy zmywaniu i zaraz się za­pomina.

Wtedy przypomniał sobie znów o książce, którą swego czasu tak lekkomyślnie poświęcił idolowi prawdy. Teraz już przestał się do niego modlić. Ponieważ także sam siebie nie brał już tak poważnie, na własne przeżycia mógł patrzeć z dystansu i zdobył pisarską rutynę, udało mu się z dawnej, przestarzałej książki zrobić nową, aktualną.

Nie była ona zła, o tym wiedział. Lecz to, że miała otrzymać nagrodę, zaskoczyło go — i dodało mu bodźca. Gdy otrzymał tę wiadomość, był uradowany i jednocześ­nie zawstydzony. Nagroda uświadamia mu, jak bardzo ułatwił sobie jej zdobycie! Chętnie pokazałby tym, którzy mu tę nagrodę przyznają, że stać go na więcej.

Przyjeżdża na miejsce, podjeżdża, hamuje, wysiada. Za wcześnie. Spaceruje jeszcze z żoną pod rękę przez park, siada na ławce, pali papierosa, nie zapomina o wniesie­niu skargi, lecz ją odracza. Być może umorzy ją całko­wicie. Nie ze wspaniałomyślności, z ostrożności. Mogłaby łatwo stać się samooskarżeniem.

105

A SM EW

Teraz jeszcze buty! — mówi Teo Overbeck, zrzuca z nóg obuwie noszone na co dzień i w samych skarpet­kach stara się odnaleźć na spodzie szafy, stojącej w ciemnym korytarzu Instytutu, buty używane od święta, równocześnie zaś usiłuje podjąć decyzję co do rozpoczęcia mowy pochwalnej, samego początku przemówienia, spo­sobu zwracania się do zebranych, który to sposób, od­rzucający wszelkie formułki z czasów feudalnych i pół- feudalnych, wystawiony jest na pastwę dowolności, stwa­rza kłopoty z dokonaniem wyboru, pozostawia mówcę samego z jego doświadczeniem, które w przypadku Teo­dora jest znikome. Czy należy tutaj użyć ceremonialnego: „Wielce szanowni”, serdecznego: „Drodzy” czy też bardziej naturalnego: „Czcigodni”, co dla Teodora jest już nie do przyjęcia, gdyż kojarzy mu się z pośladkami*. Czy można powiedzieć: „Towarzyszki i towarzysze”, jeśli wśród obecnych znajdują się także bezpartyjni i członkowie in­nych partii? Czy obejmujące szerszy zakres: „Koleżanki i koledzy!” nie brzmi nazbyt fachowo, czy nie jest zbyt związane z zawodem i czy właściwe jest wobec prze­wodniczącego Akademii lub obecnego, być może, przed­stawiciela ministerstwa? Jeszcze mniejsze prawo ma on chyba zwrócić się do tych ostatnich po prostu: „Przy­jaciele!” Zwrot ten, pozbawiony logiki poczucia języko­wego, wyłącza zastosowanie wariantu żeńskiego. („Drogie przyjaciółki!” brzmiałoby tak, jak gdyby zwołał plenarne zebranie partnerek byłych i aktualnych romansów, co spo­wodować by mogło wyludnienie na sali, gdyż ta jedna, to jest Irena, nie przyjdzie.) Pozostaje jeszcze zwykłe mieszczańskie: „Panie i Panowie!”, które w każdym wy­padku jest odpowiednie, a gdyby mieli tu być cudzo­ziemcy, neutralne rodzajowo: „Drodzy goście!”, co nie do­tyczy jedynie domowników, oraz jako najbardziej ogólne,

i ^t i. j-*>f

li^Ełii^jE ec^BPOBeSź1 i.*^ %

*‘*,^i "Jk-^% i Jn£fyfoi V£ % -:.'''i< • 4,^V AS ><4^ *V **^1% .3»*»-^. m w _ n% 9 41 f li ^t 't. •%

,w$'łvSĘlk%9^^'i‘'i

1 s>r.*\:fZ *%&»•* m MMbI *

7* ł* ł•! >■^'4^*^

$ >*1» jj’** 4^.4 i***

¿* jWfc* <%i* :I'%‘*

m ■ Vi| i 4# *% Ś%i I ^ 3s!S5?2jE *ao3*3 ii JmtmJ •! •’N

,-* v^y jwfiłp^si * *

1 f |«WMl^mi ą\ ^5fflUCłt* ;j&! *«’

I ^ łH /»ik |

1 iyji ■i'*,'*

v9€t 5? v^ r* i ą* J i *$%»''%>■ 1

MW l^.**y«^?t**< 1 mm AvJ<4h'‘ k ’®^ i * *■'%’•<*'» %\4

1kamm^*|iSllłl

c«,*l'il JiOiłSr • ¡¡■%«K mm niVw^ , *

i'<* / 4#if •'śfiii;

■■■¿n® j* T^Tfj

JWyB| %

łlSłłm*S*W*SsNc 1 jiyjl^ apjwn&fl^

najbardziej niekonkretne, bezbarwne i pozbawione po­lotu: „Drodzy obecni!”, z czego nikt nie może się wyłączyć.

Teraz krawat!

Teo mówi zawsze do siebie samego, gdy jest zmuszony żyć równocześnie na dwu płaszczyznach: na płaszczyźnie myślowej, do której przywykł, i na płaszczyźnie czynu, która w miejscu brakującego oparcia w myślach potrze­buje rozkazów, poleceń, zmuszających ręce, by zapinały guziki od kołnierzyka i spodni, by zawiązywały sznuro­wadła, wiązały krawat, podczas gdy mózg usiłuje ująć w trzech, czterech zdaniach to, co ma być powiedziane. Wie on bowiem, jakie fatalne następstwa może u prze­mawiających wywołać brak koncentracji. Wewnętrzną pustkę usiłują oni zapełnić potokiem słów, stwarzają topiel, wznoszą się, opadają w dół, pryskają pianą do samego nieba, kręcą się wokół ociężale, już zmielone często mielą na nowo, często przeżuwają już przeżute.

Teraz marynarka!

Czarna, ważna część składowa zestawu ubraniowego, ustalonego samodzielnie przez Teodora, do którego ściśle się stosuje. Dzieli się on na odcinki: ubranie po domu, do pracy, od święta, do których należą po jednym ubraniu, po dwie koszule i po dwa krawaty. Ubrania, z wyjątkiem jednego czarnego, są szare, koszule — białe, krawaty po­trafi rozróżnić jeden od drugiego tylko on sam. Przy­zwyczaił się dawno do takiego odzienia, by swym wy­glądem możliwie najmniej rzucać się w oczy, i nie chce już poświęcać sił na zmianę tego przyzwyczajenia. Usiło­wania małżonki, by spowodować rewolucję w dziedzinie mody, rozbiły się o jego uprzejmą odmowę; Irena od daw­na przyzwyczaiła się do tego, że wbrew wszelkim trud­nościom kupuje się tylko to, co jest możliwie najbardziej podobne do rzeczy znoszonych. Garnitury szyte są na za­mówienie, tylko w nich czuje się Teo należycie ubrany, tylko w nich może poruszać się między ludźmi, tylko one dają mu zewnętrzną pewność siebie, której on tak ko­niecznie potrzebuje. Gdy z uniwersytetu przychodzi do domu, zmienia nienaganny strój roboczy na nie mniej

107

nienaganny strój domowy; gdy ma brać udział w uroczy­stościach, przebiera się w czarne ubranie, które wraz z odpowiednimi butami najczęściej przechowywane jest w Instytucie.

Chusteczka? Dowód osobisty? Portmonetka? Grze­bień?

Jego ręka 'dotyka kolejno określonych miejsc: prawa kieszeń spodni, lewa kieszeń wewnętrzna marynarki, pra­wa tylna kieszeń spodni, prawa kieszeń wewnętrzna marynarki.

Teraz golenie!

Odbywa się ono przy biurku, elektrycznie, przy użyciu wklęsłego lusterka, które na szczęście pokazuje mu tylko okolice podbródka; przy goleniu bowiem nawet najmąd­rzejsi ludzie robią najgłupsze miny. A jemu najmniej potrzeba teraz widoku głupiej twarzy, po której nie można się spodziewać jako tako swobodnego przemówienia. Czego mu najbardziej potrzeba, to wiary we własne siły, a trud­no ją wzbudzić, znając siebie i swoje słabostki, które można przezwyciężyć jedynie mając wiarę w siebie same­go, której on jednak nie ma (błędne koło), ponieważ zbyt dokładnie zna owe słabostki.

Teo Overbeck nie należy do genialnych, lecz do dziel­nych. Wszystko, czym jest i co umie, zawdzięcza swej pilności i uporowi. Nie ma w nim niczego, co nie byłoby uzyskane żmudną drobiazgową pracą. Jemu nic nie spada z nieba, musi wszystko zdobywać sam. Nie ma w nim bujnie tryskającego źródła, cienkie strugi spływają le­niwie. Ciężki trucht jest ruchem, jakim posuwa się on naprzód, i tylko dzięki ściśle regulowanemu dyspono­waniu siłami nie zatrzymuje się w miejscu. Dlatego też porządek jest dlań połową życia, drugą połową jest ucz­ciwość. Ona chroni go przed tym, by chciał wydawać się czymś więcej niż jest. Jest on przeciwieństwem pozera. To sprawia, że publiczne wystąpienia są dla niego tak trudne.

Kiedyś przed laty, w łóżku, po gorących pieszczotach, gdy z większym niż kiedykolwiek rozluźnieniem można mówić o sobie samym, ponieważ przeżycie wzajemnej

<ji* fc \^;Ąv $%£*; * * * s\4 ■* Wsi1

SfawSli t« rił %'wiSi I**

akVfriS5» ■ i,z- i**J&Jlfe*.'5i «'AJ'i'fe, c -'- •#. rjSa i ■ -:^ •«_

przynależności jest jeszcze świeże, a pancerz osobowości jeszcze się ponownie nie zasklepił, opowiadał on Irenie

o swej niezdolności do publicznego przemawiania, do któ­rego czuł się zobowiązany. Nie brakowało mu przy tym bynajmniej myśli ani też słów. Sam w swoim pokoju mógł do popiersia Marksa na biurku, do Listonosza van Gogha na ścianie przemawiać płynnie, zrozumiale, żywo, ba, porywająco. Nawet we śnie przemawiał czasem w wielkich salach, pod gołym niebem, zza wysokich pul­pitów, z trybun, i jeszcze po obudzeniu wiedział dokład­nie, jaki był rozpłomieniony i logiczny. Ale wystarczyło, by siedziało przed nim i patrzyło na niego więcej niż sześciu ludzi, a wszystko się kończyło: myśli, słowa, lo­gika, zapał, i na nic mu się nie przydawało, że wiedział więcej niż jego słuchacze, że mówienie do nich było jego obowiązkiem, że oni chcieli go słuchać: nie wydobył z siebie nic więcej niż to, co przedtem był zanotował.

Ale on się z tym nie pogodził. Stale i wciąż usiłował przezwyciężać strach, najpierw w związku młodzieżowym, potem na uniwersytecie, aż się udało: choć nie lubił wody, nie umiał pływać, dzięki energicznemu treningowi został zwycięzcą olimpiady w pływaniu stylem dowolnym, a na­wet mistrzem okręgu, natomiast mimo codziennych ćwi­czeń nie stał się wspaniałym mówcą i początkowe obawy powracały z całą siłą, gdy zmieniało się otoczenie lub grono słuchaczy.

Teraz płaszcz! I jazda!

Podczas gdy ręce i nogi są posłuszne rozkazom, głowa usiłuje rozproszyć trwożliwe wyobrażenie o twarzach słuchaczy i wpaść na pomysł konstrukcji referatu, który mógłby być klasycznie prosty (po pierwsze autor, po dru­gie treść, po trzecie sąd), gdyby jego czasochłonna praca wstępna nie była przesunęła w samo centrum tematu, autobiograficznej istoty literatury pięknej, by przewijał się on wokół wszystkiego, co byłoby nie tylko doskonałym ujęciem (w ambitnym zamierzeniu przedstawienia słu­chaczom czegoś nowego), lecz stanowiłoby zarazem jakieś wyjście, wyjście z labiryntu półprawd, jaki powstaje, gdy

i ♦łłwTT

Wj.

i ♦ % *4 * ♦ V*

i» Iki#

£¡*$5

k jj'n at9MK i

i i *%

">* i»4* i’*

109

wif i W .

Wą ** * *

*• Ąf SĘĘMjpS

trzeba wypowiadać sądy, których nie uznaje się za włas­ne. Omawiając temat na podstawie książki, nie byłoby potrzeby poruszania problemu samej książki.

Do widzenia!

To mówi Teo do sekretarki Instytutu i do asystentów, którzy wszyscy bez wyjątku są od niego młodsi. Mówi to grzecznie jak zawsze, zachowuje się poprawnie jak zawsze wobec innych, którzy nawet nie domyślają się, jakie on ma kłopoty. Nieprzezwyciężona nieśmiałość nie pozwala mu chełpić się cierpieniem i zmartwieniami. Chełpić się nie umie w ogóle. Często ukrywa wobec ko­legów swoją większą wiedzę, ponieważ obawia się, że mo­gliby się uważać za skompromitowanych. Jeśli robienie szumu wokół siebie, jak powiada przysłowie, należy do fachu, to znaczy, że on swój fach źle pojmuje.

Jest to zresztą miły człowiek, który | wpół do czwartej wychodzi na ulicę, aby pójść pieszo na Akademię. Nikogo nigdy nie prześladował, nikomu źle nie życzył, nigdy nie robił intryg. Nie zadrasnął nigdy kobiecej godności, a ze swojej własnej ustępuje tylko o tyle, o ile to niezbędnie konieczne, nie robił żadnych długów, nikogo nie zabił, nic nie ukradł. Kocha swoje dziecko (ponieważ należy do nie­go, chociaż nie on je spłodził), swoją żonę, swój kraj, pali, pije, a wszystko to z umiarem: przeciętny człowiek, a więc z wadami i zaletami, jedną wielką, mianowicie pilnością, i jeszcze jedną: uczciwością. Punktualny jest także. Dziesięć przed czwartą otwiera ciężką bramę Aka­demii, pozdrawia portiera, otrzymuje w odpowiedzi lek­kie skinienie głową, idzie bezgłośnie do góry po schodach wyłożonych dywanami i na przedostatnim stopniu robi odkrycie, które jest tak okropne, że zaczernia wszystkie szare myśli o uroczystości i referacie i sprawia, że spływa­ją teraz połączone razem do obrzydliwej atramentowo- ciemnej kałuży nieszczęścia.

Gdy mianowicie wchodzi po schodach, nagle czuje, jak gdyby na jego lewej nodze coś było nie w porządku, jak gdyby but był luźniejszy niż na prawej. Aż do połowy schodów obserwuje, czy podejrzenie się potwierdzi, rzuca

okiem w górę na półpiętro, które ma rozmiar średniej sali, i gdy spostrzega, o ile może je ogarnąć jednym spoj­rzeniem, że nie ma tam ludzi, decyduje się na przed­ostatnim stopniu sprawdzić, czy sznurowadło się nie roz­luźniło lub wręcz nie rozwiązało, tak iż istnieje niebez­pieczeństwo przydeptania go drugą nogą i potknięcia się; wykorzystuje najwyższy stopień jako podporę, schyla się

i widzi, że niebezpieczeństwo potknięcia się nie istnieje, ponieważ sznurowadła, które by się mogło obluzować, w ogóle nie ma; na lewej nodze tkwi jeszcze but roboczy z zestawu codziennego, używanego na uniwersytecie, bez sznurowadei, "jest to bowiem wygodny, łatwo wsuwający się półbucik z umocowanym gumowym klinem zamiast urządzenia wymagającego wiązania, co wyraźnie go róż­ni od prawego buta, używanego od święta, który jest butem sznurowanym.

Na szczęście obydwa są czarne.

To, co się dzieje teraz, przebiega szybciej niż samo czytanie o tym, ponieważ dzieje się równocześnie.

Na dole portier otwiera drzwi ze szkła i metalu nie dla grupy, kolorowo ubranych studentek i studentów, któ­rzy z szacunkiem ustępują miejsca, lecz dla dwu czarno ubranych panów, którzy wysiadają z wielkich czarnych samochodów i godnym krokiem zdążają ku schodom.

U góry, zza podpory klatki schodowej, ukazuje się ja­kiś pan, uśmiecha się do Teodora poznając go i wyciąga rękę na powitanie.

Tymczasem Teo myśli: do sklepu z butami na Chaus- seestrasse mógłbym zdążyć w pięć minut, ale już w czasie, gdy to myśli, podaje rękę człowiekowi, o którym wie, że go zna, ale nie wie, kto to jest.

Witaj, Teo — mówi mężczyzna. — Cieszę się! — bierze Teodora przyjacielsko pod ramię i prowadzi, nie mówiąc, z czego się cieszy, schodami na górę, przy czym wyjaśnia mu, że kierownictwo na niego czeka.

Teo ma uczucie, że powinien coś powiedzieć, a ponie­waż jego towarzysz jest mniejszy od niego i tym samym

111

nie może być Schusterem, pyta więc, czy Paul już jest tutaj, na co otrzymuje odpowiedź przeczącą.

Na pierwszym piętrze Teo się potyka, nie pada jednak, bo podtrzymuje go jego nieznany znajomy, który nie­szczęśliwym trafem patrzy teraz w dół. Nie patrzy jednak na uuty Teodora, lecz na kabel, położony tu przez pra­cowników radia, którzy od drzwi sali rzucili się do Teo­dora, by dowiedzieć się, jak długo będzie trwało jego prze­mówienie.

Dwadzieścia minut — odpowiada Teo tak pewnie, jakby mu to było wiadome.

Zbliża się do sali, zostaje jednak skierowany w inną stronę wzdłuż korytarza, aż do wysokich drzwi, które dostosowując się do panującej w tym budynku ciszy, otwierają się bezgłośnie i zamykają pomiędzy nim a jego towarzyszem.

Nie potrzebuje się przedstawiać. Obecni znają go i sami uważają się za wystarczająco znanych, proszą go, by usiadł w wielkim wolno stojącym fotelu, czego on nie przyjmuje, lecz potem jednak sam siada na krześle przy stole konferencyjnym, który podobnie jak całe urządzenie, imponuje swą wielkością.

Mówi „tak” na. pytanie o kieliszek koniaku, „tak” na pytanie o papierosa, „dwadzieścia minut” na pytanie o czas trwania przemówienia. Z całą energią, na jaką go stać, wewnętrznie odsuwa od siebie problem butów, pije koniak wysokiej jakości, którego zresztą nie znosi, i mówi spokojnie: — Trudno będzie pochwalić tę książkę — co jest jakimś zagajeniem, ale nieudanym, ponieważ zostaje uznane za swoistą bezceremonialność, którą zazwyczaj prelegent usiłuje rozładować napięcie, i przyjęte z pełnym zrozumienia uśmiechem.

Sądzę, że nie będę mógł pochwalić tej książki — mówi z powagą prowokatora, nie wiedząc jeszcze, w jakim kierunku i do jakiego zakończenia to zagajenie ma właściwie prowadzić. Nie wie także, do kogo mówi, gdyż ci trzej mężczyźni z tamtej strony stołu ani wyglądem, ani zachowaniem nie zdradzają swej rangi ani stanowiska.

Ich twarze, z których jeszcze i teraz uśmiech nie znika, tylko staje się mniej pewny, wprawiają go w zakłopota­nie nie dlatego, że wywierają na nim wrażenie, lecz dla­tego, że nie robią na nim żadnego wrażenia.

Koniak przeciwdziała tremie — mówi jeden z nich

i częstuje jeszcze jednym kieliszkiem.

Teo pije i powtarza także tutaj swoje coraz bardziej bezsensownie brzmiące zdanie: — Tego zlecenia nie powi­nienem był przyjąć. — Lecz żaden z obecnych już nie słucha, gdyż w momencie, kiedy on zaczął mówić, otwie­rają się drzwi i już znany nam pan witający gości wpro­wadza jakąś panią, a za nią jakiegoś pana, w którym Teo natychmiast rozpoznaje Paula Schustera.

I rzecz dziwna: podczas gdy od dłuższego czasu nic nie było w stanie odwieść Teodora od głównej troski dnia, dokonało tego spotkanie z właściwym sprawcą jego udręk. Gdy rozpoznaje Paula, nie przychodzi mu na myśl ani jego książka, ani referat, który za kilka minut ma wy­głosić, lecz twarz córki, która wcale nie jest podobna do tłustej, pucołowatej twarzy przyjaciela z lat młodości.

Jak dobrze postępowaliśmy — myśli o Irenie i o sobie zarazem — nie dopuszczając, by biologiczne fakty przez ich omawianie kiedykolwiek stały się problemem’’.

Wyjaśnieniem... związku tych odosobnionych... zja­wisk może być... auto...

Doprawdy auto? czyje auto? — zapytują znajdujący się wśród słuchaczy żartownisie, a kąciki ust unoszą im się do góry i rozciągają w uśmiechu, podczas gdy ci bardziej wrażliwi, uginając się pod uczuciem przykrości, wlepiają oczy w podłogę, okrutnicy zaś, ostro spoglądając na mówcę, liczą sekundy, które niezbyt słusznie można nazwać pauzami, gdyż wypełnione są ruchami ramion, dłoni, głowy, a przede wszystkim oczu, które stale szu­kają stołu z rękopisem i ledwie go znalazłszy, uciekają,

i

by się zatrzymać gdzieś nad głowami słuchaczy, na ścia­nach i na suficie, na łukach okien i gzymsach, jak gdyby można było oczekiwać, że tu lub tam rozbłyśnie i przy­niesie ratunek następne zdanie, następna sylaba, że wy­bawi mówcę i słuchaczy od przekleństwa ciszy, zlikwi­duje napięcie, zakończy kpiny. Ale nie rozbłyskuje żaden napis, tylko lampy błyskowe fotografów i reflektory pra­cowników telewizji, a następne słowo „biografia” roz­brzmiewa jednak głośno, wyraźnie, normalnym tonem, bez śladu westchnienia ulgi czy poczucia triumfu, i ru­chy ramion uspokajają się, a dziennikarze mogą znów pisać coś w swych notatnikach, które się zapełniają, wie­czorem zaś posłużą, by wydestylować z nich trzywier­szową informację do porannego wydania.

Każdy autor wykorzystuje literacko swoje ja. Jego rangę ustala się jednak między innymi'na podstawie tego, ile tam jest do wykorzystania.

Teo Overbeck przemawia (nie tak płynnie, jak to się teraz czyta) jako drugi po przewodniczącym. Przedsta­wiciel ministerstwa wybrał najlepszy sposób, by nic nie powiedzieć, mianowicie milczenie. Zrobił swoje, siedzi oto tutaj, niebezpiecznie blisko mówcy, i udaje zaintereso­wanie, które u fotografów i operatorów już zanikło; poznać po nich złość, jakiej powodem jest kolejność punktów programu. Gdyby akt nadania nastąpił przed przemówieniem, mogliby już być teraz w domu.

Tworzą oni najmniejszą z dających się odróżnić grup publiczności; skoro tylko przestają hałasować, rzucają się w oczy dzięki swym ubraniom roboczym i beztroskiemu, swobodnemu zachowaniu się, rozlokowani na przednich miejscach z boku, w pobliżu wyjść, tuż obok rzędu czar­nych ubrań wybitnych osobistości, które pozornie nie za­uważały brzęczenia i pstrykania aparatów i z największą powagą słuchały mowy pochwalnej Overbecka.

W środkowej grupie nie najwybitniejszych, lecz prze­ważnie podług etykiety ubranych gości siedzi najwięcej kobiet oraz osób najbardziej zainteresowanych literaturą. Śmieją się, przytakują skinieniem głowy, potajemnie szep­

czą, a niekiedy spozierają groźnie do tyłu, gdzie z ostat­nich rządów sieją niepokój studenci.

Autobiograficznie nastawiony autor niczym zręczny kłamca ustawia tyle filarów opartych na własnych wspo­mnieniach, ile potrzeba do utrzymania gmachu fantazji.

Dopiero na trzymetrowej drodze, wiodącej od miejsc siedzących dla prominentów do stojącego miejsca dla mówcy, powziął Teo decyzje dotyczące referatu i spo­sobu jego przedstawienia. Postanowił wprawdzie wyko­rzystać prace przygotowawcze na temat autobiografii, ale tylko jako wstęp do wypowiedzenia jasnego sądu o książ­ce Paula; zdecydował się też wziąć przy tym do pomocy głowę, ręce i oczy, ale nie stopy. To pierwsze podyktowało mu sumienie, to drugie zaś jego buty.

Postać mówcy bowiem nie jest, jak się spodziewał, zasłonięta do wysokości piersi przez pulpit stanowiący zamkniętą całość, lecz tkwi za stołem o wysmukłych no­gach, który jego własne wyda na łup spojrzeń, jeśli te spojrzenia nie zostaną odwrócone w innym kierunku za pomocą gestów, jakie musi on sobie wymyślić, podobnie jak zdania, często długie, lecz ku jego własnemu zdziwie­niu zawsze kompletne i gramatycznie bezbłędne.

Szczególna, przeżyta, konkretna rzeczywistość może więc być tylko przyjaciółką autora; za swoją żonę nato­miast, której wolno się wtrącać do rozmowy, zezwalać, zabraniać, musi on wziąć prawdę.

Nie patrzy słuchaczom w twarz, spoziera w dal ponad nimi, zauważa jednakże, jak niektóre zdania są przyjmo­wane, jak nerwowe poruszenie na sali staje się bardziej życzliwe, przedziera się z trudem przez natłok myśli do następnego zdania tego rodzaju, musi jednak ponadto wy­myślać nowe gesty (obie ręce chować do kieszeni spodni, nagle je wyjmować i wyrzucać przed siebie, zastępować tymczasowo jakieś brakujące słowo przez groźne potrzą­sanie wskazującym palcem), a przy tym dalej po omacku przesuwać się na nitce wspomnień aż do tego supełka, od którego odgałęzia się inny splot, splot główny, który go prowadzi do książki Paula.

fł?c9!iKVfc!Iii Mi ^tvUM»vt 1

Książka może wywierać wrażenie tylko dzięki zu­pełnej szczerości; tylko bowiem wtedy, gdy autor się identyfikuje ze swoim dziełem, może czytelnik jego myśli

i uczucia uznać za swoje.

Przy takim zdaniu jak to czuje on już supełek, nie mo­że jednak odnaleźć nowego oddzielającego się splotu, mu­si więc brnąć dalej prosto w nieskończoność wstępu, który już dawno utracił charakter wstępu. Lecz Teo nie jest w stanie oderwać się od niego, chociaż słyszy, jak rośnie niepokój, który zresztą nie wychodzi od Paula. Teo już dawno przestał obawiać się jego gładkiej twarzy.

Z tyłu, z góry, od studentów dochodzi hałas, kasłanie, skrzypienie krzeseł, ledwie tłumione rozmowy, ciche szu­ranie nogami, które jeszcze można uznać za nieumyślne.

Teo musi więc przystąpić do rzeczy. Uderza pięścią w stół, ale i to nie daje mu supełka do ręki. Chwyta szklan­kę z wodą, pije, odstawia ją gwałtownie, nie wypuszcza­jąc jej z ręki. Przypomina sobie, że przy zdaniu o szcze­rości autora był już na tropie; musi spróbować jeszcze raz. Próbuje więc przemianować pojęcie szczerości na wy­zbycie się wstydu, co w sposób oczywisty oznaczałoby tak­że bezwstyd, odwagę do wyjawiania ekshibicjonistycz- nych skłonności — i przeraża się swojej własnej myśli, która jeszcze nigdy dotąd nie przyszła mu do głowy, któ­ra wydaje mu się niebezpieczna, fałszywa, niewyba­czalna, którą musi wycofać, choćby już tylko w interesie wszystkich tych nieprzyjemnych prawd, które potem jesz^- cze powie na temat książki. Ale do wycofania potrzebne są nowe drogi okrężne, które stają się bezdrożami. Prze­chodzi przez nie z przerwami pełnymi gestów, aż obez­władnia go strach: słychać śmiech, głośny, bezczelny, okrutny śmiech.

Buty.

Po raz pierwszy patrzy na publiczność, w ironiczne

i ubawione twarze studentów, w znudzone oblicza foto­grafów, spotyka współczujące spojrzenia. Także ci naj­godniejsi stracili na powadze: zmarszczone czoła, gniew, szepty za zasłaniającą usta dłonią. Lecz żadnego spoj-

rżenia w dół, na jego buty. Cóż on takiego powiedział? Szekspir? Jak doszedł do Szekspira? Jak wróci od niego do teraźniejszości, a stamtąd do Paula Schustera?

Jeśli także u Szekspira auto...

Pauzę wypełna śmiech. Szuranie nogami staje się coraz głośniejsze. Ponadto daje się słyszeć ciche syczenie nie­wiadomego pochodzenia. Dochodzi z powietrza, spływa ze ścian, spuszcza się na dół z sufitu. Przewodniczący podnosi rękę, by zwrócić na siebie uwagę, po czym wska­zuje na zegarek. Mówca przemawia dalej, patrzy przy tym na swój zegarek; przemawia już prawie godzinę, czu­je, jak krew uderza mu do głowy, wie, że teraz nie chodzi już o to, by przystąpić do rzeczy, lecz by znaleźć jeszcze jakieś zakończenie. Wie również, że rana hańbiącej klęski nigdy w nim się nie wygoi, przemawia jednak dalej we wzrastającym hałasie, już wcale nie szuka treściowego zakończenia swoich rozważań, szuka jeszcze tylko punktu, na którym będzie mógł zniżyć głos,- jak przy zakończe­niu, nie znajduje go jednak, patrzy tępo w twarze tych wszystkich ludzi, którzy bez wyjątku są jego wrogami, zatrzymuje wzrok na twarzy Paula, która nie okazuje zadowolenia z jego porażki, lecz tylko współczucie, prze­mawia, przemawia, powtarza się — i nagle milknie, za­łamuje się w środku zdania i patrzy bez wyrazu, tak jak wszyscy milczący teraz ludzie, w stronę drzwi.

Otworzyły się cicho i niezauważalnie zarówno dla niego, jak też dla słuchaczy, i zamknęły się z powrotem z głoś­nym trzaskiem. Przed nimi jednak, bardziej urocza niż kiedykolwiek przedtem, stoi Irena, a w swoim nowym kapeluszu wygląda bardzo młodo.

Przepraszam — mówi wyciszy zalegającej salę i u- śmiecha się do męża stojącego powyżej, ani trochę nie zażenowana, lecz tak jak ktoś, kto ma prawo się spóźnić

i właściwie nie potrzebuje przepraszać.

Rondo kapelusza ugina się przy każdym kroku, gdy Irena zbliża się do pierwszego rzędu krzeseł. Liebscher podnosi się, wita ją i przedstawia szeptem przewodni­czącemu, a ona siada i skinieniem głowy daje znak mężo-

117

li

"im II m

nłiM

W*

W Si i. \ w*

1 yssfi» W« i if PlfMUiSsTSii

wi, jakby chciała powiedzieć: No, mój drogi, teraz już możesz ruszać dalej.

I sprawa rusza dalej. Nie tak, jak Teo o wiele za późno sobie zaplanował, ale jakoś to idzie. Cudu Irena nie dokonała, ale dała mu możliwość rozpoczęcia od nowa. Także i teraz nie udaje mu się, tak jak chciał, przerzucić mostu od spraw ogólnych do szczegółowych. Znajduje tyl­ko zakończenie. I wypowiada je wyraźnie, swobodnie, bez gestykulacji, wobec uważnych słuchaczy, którzy potem uprzejmie nagradzają go nawet słabymi oklaskami.

Gdy występuje przewodniczący, trzymając w ręce akt nadania nagrody w czerwonej skórzanej teczce, i mówi coś o wielce interesujących wywodach i bogactwie pro­blemów, wskutek czego entuzjasta literatury przekroczył zaplanowany czas, Teo szybko pokonuje szeroką trzy­metrową przestrzeń, jaka dzieli go od miejsca w pierw­szym rzędzie. Myśli jeszcze tylko o tym, by stopy od­stawiać jak tylko się da najdalej do tyłu, a Irenie szep­nąć słowo powitania. Potem zapada w stan duchowego odrętwienia, w którym czuje jeszcze tylko bicie własnego serca.

15

Gdy tłum słuchaczy opuścił gmach, zebrali się promi­nenci i współorganizatorzy w pomieszczeniach szefa na własnej, wewnętrznej uroczystości. Mężczyzna witający gości, którego Teo mimo najszczerszych chęci nie może zidentyfikować, zaprosił na nią dyskretnie wybranych

i nazwał tę drugą część uroczystości lampką wina w ścisłym gronie. Ścisłe grono składa się z trzydziestu pięciu mężczyzn i dwu kobiet, jeśli nie liczyć usługujących sekretarek, lampka wina zaś — z szampana i kawy po­dawanej na zakończenie pominiętej milczeniem zakąski, składającej się z dużej ilości kiełbasy, mięsa, jajek, sera

i małej ilości chleba. Przyjemność spożywania tych rzeczy

psuje osobom starszym i w średnim wieku to, że muszą stać i prowadzić rozmowy. Bardzo starzy, do których dys­pozycji postawiono kilka foteli, muszą sobie takich przy­jemności tak czy owak odmówić.

W ich stronę wybiegają spojrzenia Paula, gdy stoi ra­zem z Ullą, Ireną, Teodorem i Liebscherem. Czuje się on oczywiście centralnym punktem uroczystości, musi jednak stwierdzić, że nikt z nim nie sympatyzuje. Oficjalną częścią spełniono powinność, wyrażono mu uznanie, i nikt nie czuje się zobowiązany do czegoś więcej.

Pierwsze słowa Paula, skierowane do Ireny, są komple­mentem, powiedzianym szczerze, lecz jej to zbyt nie po­rusza. Przyzwyczajona do serdeczności Teodora, musi od­czuwać galanterię Paula jako coś zimnego. Próbuje wciągnąć w rozmowę Ullę Schuster, lecz to się nie uda­je. — Ależ tak! ależ nie! — odpowiada, a gdy Irena za­pytuje w taki sposób, ,-że Ulla byłaby zmuszona odpo­wiadać całymi zdaniami, Paul robi to za nią. Gdy nastę­pują przerwy w rozmowie, Liebscher żartami ratuje sytuację.

Pierwsze słowa Paula, skierowane do Teodora, brzmią:

Nic sobie z tego nie rób! — i są wypowiedziane tonem, który każe oczekiwać dodatku w rodzaju: stary! bracie! lub czegoś podobnego. Nikt inny spośród znajomych Teo­dora nie jest tak nietaktowny, by wspominać nieudane przemówienie, i gdy pretensjonalny laureat nie potrafił przejść nad tym do porządku, wszyscy zadają sobie trud, by natychmiast zmienić temat.

Teo jednak inaczej pojmuje to zdarzenie. W taktownym milczeniu wielu osób dopatruje się wrogości, a w rubasz­nym zachowaniu Paula przyjaznego gestu, który ma dać mu okazję do przynoszących ulgę wyjaśnień, jakie roz­poczyna od razu i przez to powoduje nowe przykrości.

Szybko spostrzega, że Paul także go nie słucha, że jego zainteresowanie skupia się całkowicie na wybitnych oso­bistościach. Tylko żona Paula patrzy na niego uważnie, nie odzywa się jednak ani słowem. Zwrócony do niej,

119

Hkfl

mówi jeszcze kilka zdań o swym niepowodzeniu, potem zostaje sam.

Irena pozwala Liebscherowi przedstawić sobie prze­wodniczącego i ufa, że blask, jaki wokół siebie roztacza, przedstawia także w lepszym świetle jej męża.

Paul mówi: — Chwileczkę! — i wraz z żoną idzie w stronę najstarszych poważnych osobistości, gdzie zacho­wuje się tak, jak tego oczekiwano. Śmieje się głośno z każdej weselszej uwagi, nie wprawia nikogo w zakło­potanie przez dwuznaczną polityczną gadaninę, gawędzi bezproblemowo, wydaje się skromny i z zainteresowa­niem przysłuchuje się mądrym frazesom. Tylko raz wy­suwa się na pierwszy plan, mianowicie gdy przy szampa­nie narusza wyraźnie" akcentowany niekonwencjonalny styl tej małej, wewnętrznej uroczystości, wznosząc zbyt długi toast na cześć państwa, partii i narodu, którym li­teratura wszystko zawdzięcza, a przez to wywołuje na twarze obecnych taki wyraz, do którego, robiąc aluzje, Teo mógłby mu powiedzieć: Nic sobie z tego nie rób, chłopie!

Lecz Teo ma co innego w głowie; przede wszystkim, a właściwie w całości zapełnia mu myśli nieszczęsne prze­mówienie, nad którym jeszcze nie potrafi się zastanawiać, lecz może je tylko odtwarzać. W nie kończącej się, po­wracającej udręce przemawia wewnętrznie dalej, słyszy znowu śmiech, sykanie, szuranie, odnosi do tego każde sło­wo, które zostało wypowiedziane, każde spojrzenie, które było dla niego ważne, nie może sobie wyobrazić, że to kiedyś przeminie, że jego dusza znów ozdrowieje, nie zna na to żadnego środka — a już jeden z nich stosuje.

Jak wiadomo, cierpienie powiększa się na skutek bier­ności, a zmniejsza dzięki działaniu. A do tego działania zmusza Teodora jego niejednakowa para butów i zapla­nowane przez Irenę przyjęcie, które i dla niego nabiera teraz znaczenia.

Aby swoich nóg nie czynić obiektem przyciągającym wzrok, wpycha się do środka jednej z grup i stamtąd w spokoju planuje drogi, jakie ma do zrobienia.

Musi wziąć na bok tych, którzy mają być zaproszeni jako prywatni goście, gdyż nie może prosić ich w obec­ności innych, których także zna, lecz których nie ma za­miaru zaprosić. Musi jednak działać szybko, gdyż to ze­branie miało trwać krótko. Szampan już się skończył. Sekretarki sprzątają resztki zakąsek.

Ważni są przede wszystkim laureat i jego żona. Lecz oni stoją jeszcze przy stole tych najstarszych wiekiem, ona uśmiechając się i milcząc, on z rozpromienioną twa­rzą. Wskazówki, że wszystko zależy od pracowitości, od daru spostrzegawczości, od związku z życiem pełnym na­pięć, od stałych zapatrywań, przyjmuje on jak objawienie, a na pytanie o literackich mistrzów odpowiada rejestrem przodków duchowych, który dokładnie w połowie składa się z nazwisk siedzących obok osobistości — hołd ten przez jednych przyjęty jest z życzliwym, przez innych ze sceptycznym uśmiechem.

Podczas gdy wspaniale opowiedziana kariera pewnej dziennikarki, która prowadziła przez liczne łoża małżeń­skie ludzi o znanych nazwiskach, doprowadza do śmiechu grupę osób, pośród których stoi Teo, pokonuje on szyb­kim krokiem nie osłonięty teren i z nogami pod osłoną stołu, licząc na przytępienie słuchu u starców, przekazuje Schusterom zaproszenie, w odpowiedzi na co otrzymuje od Paula łaskawe skinienie głową, a od pani Ulli głośne:

Tak, chętnie!

Irena tymczasem sprowadziła rozmowę z szefem na bardzo poufałe tory. Wzbudza w nim współczucie dla Teodora, nie oszczędza jednak też czułych zarzutów. U- śmiechającego się jak w oczarowaniu pana informuje

o moralności Teodora, którą można by nazwać niemal aspołeczną, i wymusza na nim obietnicę, że zatroszczy się

o niego i o ewentualne następstwa dzisiejszego niepowo­dzenia.

Teo przez ten czas dotarł do grupy, w której Liebscher może nie tylko przedstawić swój repertuar kawałów, lecz także go poszerzyć.

Dialog: Mój mąż odzwyczaił się od palenia! Do tego jednak potrzeba dużo silnej woli! Toteż ja ją mam!

Liebscher jest niezawodny. Publiczność znużona uro­czystościami, jest wdzięczna za każdą okazję do śmiechu.

Gdy następuje przerwa, Teo szeptem przekazuje mu zaproszenie i chce iść w stronę panny Hesse, która stoi w pobliżu drzwi z młodymi kolegami. Ale Liebscher przy­trzymuje go za rękaw.

Moja kompromisowa propozycja nie całkiem tak była pomyślana.

Możesz być spokojny: nigdy o niej nie wspomnę.

Grupa wokół panny Hesse milknie, gdy nadchodzi Teo,

a potem szybko się rozprasza. Panna Hesse ma smutne wejrzenie. Także uśmiech, jakim kwituje jego zaprosze­nie, jest pełen bólu.

Czy nie byłoby lepiej, gdyby pan dzisiaj pozostał sam?

Nie, wręcz przeciwnie — mówi Teo i prosi ją, by za­czekała na ulicy na niego i na Irenę.

On musi się jeszcze pożegnać z szefem, który właśnie •całuje Irenę w rękę, a potem zatrzymuje Teodora dłużej niż potrzeba, i zapowiadając decydującą rozmowę, oznajmia:

Będzie ona, jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, znacznie bardziej zasadnicza.

Jacy to uroczy ludzie — mówi Irena na schodach. — Czułam się bardzo dobrze.

Tam gdzie człowiek zyskuje uznanie — odpowiada nie bez goryczy Teo — łatwo mu czuć się dobrze.

Ostatnie promienie zachodzącego słońca padają przez otware okno na matkę i córkę, które w pokoju dziew­częcym prezentują sobie kapelusze. Obie uważają na­wzajem, że wyglądają ładnie, lecz także' obco i komicz­nie. Śmieją się, padają sobie ,w ramiona i nagle wybu­chają płaczem, bez słów, zalewają się łzami. Ale ten obraz

wspólnoty, jaki przedstawiają, myli. Obie płaczą razem, lecz każda z innych przyczyn.

Córka płacze z powodu straconych złudzeń miłosnych, z powodu własnej słabości, z obawy przed niepewną przy­szłością i radości z powrotu do domu, który na nowo przynosi jej w darze to, co utraciła: wszystko, do czego przywykła. Od tej chwili, tak sobie postanawia, chce to nowo odnalezione widzieć tak, jakby widziała je po raz pierwszy: ten pokój, ten ogród i tę zawsze wesołą matkę, przed którą można się wypłakać, bez potrzeby opowiada­nia od razu o całym rozmiarze przeżytej niedoli. Łzy pły­ną za tym, co minęło, zaczynają zmywać resztki rozpaczy, uwrażliwiać ją na rzeczy nowe, których już oczekuje. Mokre plamy na ramieniu matki zaznaczają punkt zwrot­ny: koniec dzieciństwa. Również i we łzach matki miesza­ją się rądość i cierpienie. Do tego dochodzi obawa. Przy­czyną radości jest tak nieoczekiwanie odmieniona córka, źródłem cierpienia wątpiący w siebie mąż, a powodem obawy Paul, który jednym słowem może zniweczyć szczęś­cie rodziny, obliczone na całe życie.

Jest szczęśliwa, że jeszcze tak wiele znaczy dla córki. Trzyma w ramionach swoje duże dziecko, a życzy sobie, by było małe i jeszcze mniejsze, całkiem malutkie. Prze­nosi się w myślach do tego czasu, kiedy losy ich obydwu splatały się jeszcze w jedność, kiedy dziecko było jeszcze całkowicie zdane na jej miłość, jej staranie,' na mleko, którym je karmiła.

To, że ich drogi coraz bardziej się rozchodzą, jest jed­nym powodem do płaczu, innym jest wspomnienie tego czasu, w którym jeszcze obydwie były jednym ciałem. . Był to czas obawy i odrazy.

Obawę Irena czuła przed obydwoma mężczyznami, od­razę — do siebie samej. Podczas gdy dziecko Paula roz­wijało się w niej, rosło jej uczucie dla Teodora — i oszu­kała go, aby dla dziecka zachować ojca, a dla siebie szczęście. Wymioty, które męczyły ją całymi miesiącami, miały duchowe, a nie fizyczne przyczyny. Spokojna ra­dość ciąży, jaką zna wiele kobiet, nie była jej dana.

\ iif&wraMn ił

1 1kśk§-. Asi» .•W 3iSc 3ł .

iKPsjK.

Często nienawidziła dziecka w swym łonie, z powodu któ­rego stała się kłamczynią.

Także długoletnie szczęście daje powód do łez, jeśli opiera się na oszustwie, które może zostać odkryte przez przypadek, przez nieuwagę albo z zemsty.

Czy my, głupie kobietki... — mówi Irena i odrywa się od córki -=■ musimy właśnie wtedy zalewać się łzami, gdy są goście i kiedy musimy być piękniejsze niż zwykle? Na szczęście istnieją środki na zapłakane twarze.

Irena rzadko przyjmuje gości, umie to jednak robić. Potrafi serwować takie przysmaki, że w razie kłopotów z konwersacją można stale o nich rozmawiać. Umie właś­ciwie częstować alkoholem, który oliwi języki, a wylany na ukryty żar, roznieca płomienie, i nie wpada w panikę przy nieuniknionych długotrwałych rozmowach na temat chorób, dzieci, blacharzy, kuchni czy pojazdów mecha­nicznych, ponieważ się przekonała, że odpowiedzialni gospodarze są mniej tolerancyjni niż goście, których cie­szy już sam brak poczucia odpowiedzialności.

Prócz tego, w odróżnieniu od Teodora, nie ma zbyt wiele zastrzeżeń przeciw takim rozmowom, ponieważ wszyscy mogą w nich uczestniczyć. Choroby nękają wszy­stkich, a historie o blacharzach są do siebie tak bardzo podobne jak rozmowy miłosne, które można bez znudze­nia prowadzić stale od nowa. Naturalnie bardziej ceni rozmpwy o ludziach, czyli plotki, jak się je bezpodstawnie z lekceważeniem określa, nowinki z cudzych mieszkań, z cudzych serc, dramaty rodzinne, personalia — lecz bez realiów; historie o znajomych — lecz bez ich problemów zawodowych; o autorach — ale nie o ich dziełach; o po­litykach — ale bez polityki. Jest całkowicie nastawiona na ludzi; rozważania spraw, problemów naukowych, lite­rackich, historycznych nazywa zawężonymi tematami za­wodowymi i jest im przeciwna.

Aby im przeszkodzić, konieczne jest planowe rozloko­wanie gości, które bierze na siebie Irena za pomocą kart z nazwiskami. Zazwyczaj onieśmieleni przy wejściu goś­cie kierują się podług nich bez szemrania. Posadziła

TTrTEJ TjniTrgaTT^ fTrtTi tTfm

*« * Sm; Ek^i!7rS®#

W If4l

li

Krautwursta między Teodorem a panną Hesse, profesora Liebschera obok pani Krautwurst, a siebie samą pomię­dzy parą jubilatów, między panem i panią Schuster, by przeszkodzić tworzeniu się poufałych frakcji, co było nie­potrzebne, gdyż żadne z nich nawet nie próbowało za­mienić że sobą ani jednego słowa. Czy potrafią powiedzieć sobie również coś bez słów, czy też nie mają sobie na­wzajem nic do powiedzenia?

Paul bierze udział w rozmowie o samochodach. Nie mo-. że się przyzwyczaić do zmiany biegów w nowym wartbur­gu. Rezygnuje z tortu ze względu na swoją wagę i mówi, jak dawniej przepadał za kawą i jak obecnie musi ogra­niczać jej spożycie.

A budyń?

W ogóle go nie jadam!

Naprawdę?

Milcząca pani Ulla płoszy się, gdy się do niej mówi. Ma wielkie oczy dziecka, których stała wilgotność poz­bawia je ostrości wyrazu, co może kryć w sobie zamyś­lenie albo pustkę.

Ależ tak! — mówi i z powrotem zapada w milcze­nia, aż następne pytanie Ireny znów wprowadza ją w po­płoch:— Ależ tak! Ależ nie! Ależ tak!

Biedny Paul, myśli Irena. Ale ta współczująca myśl nie odnosi się do tego gładko wygolonego, troszczącego się

0 swą wagę mężczyzny obok niej, lecz do Paula jej wspomnień. W tym momencie nie myśli o tym, że cier­pienia, podobnie jak niektóre owoce południowe, stają się słodkie dopiero po długim uleżeniu, tak że po latach cierpienia niewiele różnią się od radości. Jej Paul to był Paul brodaty i takiego jej żal, gdy słyszy „ależ tak”

1 widzi trwożliwie zaciśnięte kolana, między którymi tkwią ręce z płasko złożonymi dłońmi.

Ponieważ nowy Paul jest dla niej tak obcy jak ktoś, kogo nigdy nie znała, znika również obawa przed nim. Robi on wrażenie człowieka, któremu teraźniejszość zbyt się podoba, by miał ochotę grzebać się we wspomnieniach, które mogłyby być dla niej niebezpieczne.

125

«Wit f] EnXvlvfCvf9ll

ł ^lfłi<8fV4

Pani Krautwurst chce się dowiedzieć od swojego są­siada profesora Liebschera, czy jest coś prawdy w po­głosce, że istnieje związek między wzmożonym apetytem a popędem seksualnym. Lecz jego irytuje już samo za­stanawianie się nad tym, okazuje jawnie, jak jest znu­dzony, wzrusza najpierw ramionami, mówi, że nie jest psychologiem, lecz gdy baczniej zmierzył wzrokiem py­tającą, co nie było jej niemiłe, staje się bardziej ożywio­ny, nachyla się ku niej i szepcze jej do ucha coś, co ją pobudza do śmiechu.

Jedynym, który wydaje się od początku rzeczywiście rozbawiony, jest Krautwurst, i Irena jest mu za to wdzięczna. Udaje mu się przez prowokacyjne wypowiedzi rozniecić dyskusję o środkach do zmywania, o papiero­wych pieluszkach, o regułach wyprzedzania, a opowia­daniem przejmującej grozą historii o pewnym zmotory­zowanym blacharzu, który przez nadużywanie czosnku doprowadza do zawalenia się kuchni w przedszkolu, spro­wadzić do jednego wszystkie tematy. Niestety, nie udaje mu się za to uchwycić ani jednego życzliwego spojrzenia swojej żony. Wtedy słabnie jego zapał, wzdycha zrezyg­nowany, odchyla się na krześle, drżącymi rękami zapala papierosa, opanowuje się jednak jeszcze raz i zwraca się współczująco do panny Hesse, aby zapytać, czy jej coś dolega.

Nie, nie — kłamie ona pospiesznie, stara się już więcej nie wpatrywać tak uporczywie w drzwi, za któ­rymi zniknął Teo, i zastanawia się dalej, co może mu powiedzieć na pocieszenie.

17

Birt nigdy nie należał do tego gatunku starych ludzi, którzy młodszym mają za złe, że ich wyobrażenia o życiu są inne. Jak długo był czynny politycznie i zawodowo, w miarę możliwości starał się zmieniać razem z nowymi pokoleniami. Od czasu gdy choroba trzyma go w domu i w ogrodzie, jego młodzi sublokatorzy stali się dla niego

najważniejszym połączeniem ze światem, z tą częścią świata wprawdzie, w której on się niezbyt dobrze orientu­je, gdyż jego światem przez całe życie był przemysł.

Lecz także już tam, choć może tylko w zalążkach, nie­smakiem napełniało go spostrzeżenie, że z biegiem czasu (być może w powiązaniu ze wzrostem dobrobytu) stosunki między ludźmi straciły swoją pierwotną, rewolucyjną świeżość, że stały się bardziej ucywilizowane, kultural- niejsze, jak mówią niektórzy, sztywniejsze, bardziej miesz­czańskie, jak on to nazywa. Oziębienie stosunków między ludźmi stało się jego zdaniem większe, możliwość swo­bodnego wypowiadania opinii mniejsza, gdyż potrzeba było coraz większego rozpędu, by przebijać tekturowe ściany konwencji. To go martwi, gdyż widzi w tym coś więcej niż tylko formy towarzyskie, mianowicie tenden­cję do wyizolowywania się. Dlatego też cieszy go bardzo, gdy tak jak tego wieczoru doświadcza, że może też być inaczej.

Siedzi w kuchni i pije z Teodorem koniak. To, że by­wa zapraszany, gdy Overbeckowie mają gości, stało się z czasem tak samo zrozumiałe samo przez się, jak i jego- pomoc w kuchni przy takich okazjach. Stara się więc pomagać, aż Teo przychodzi i zachęca go do wypicia.

Jemu też dobrze robi zejście w dół z rozrzedzonego powietrza akademickich wyżyn w opary kuchni. Tutaj sykanie, szuranie nogami, śmiech w jego uszach stają się cichsze, jednak stale są tam obecne, nawet wtedy, gdy informuje Birta o swoich gościach i potrafi o każdym powiedzieć coś wesołego, tylko nie o Paulu, dostojnym towarzyszu, jak nazywa go Birt. Dopytuje o niego i do­wiaduje się, że jest to przyjaciel, jeśli można tak jeszcze powiedzieć po siedemnastu latach; trudno go bowiem po­znać, właściwie nie wiadomo, jak go traktować. Istniała obawa, że stare historie, które ich rozdzieliły, wyjdą jeszcze na jaw, ale stało się tak jak z chmurami burzowy­mi, które z daleka są czarne, a nad głową okazują się tylko szare. Ale czy nie spadną pioruny, tego przecież nie wiadomo.

Tak daleko doszedł Teo ze swoimi objaśnieniami, gdy drzwi się otworzyły, a dostojny towarzysz we własnej oso­bie wsadza głowę przez szparę, aby się upewnić, czy to jest miejsce, którego szuka, mianowicie toaleta.

Kłopotliwa sytuacja, ocenia Birt, cieszy go jednak, gdy Teo, nie dopuszczając do zakłopotania, mówi:

Wejdź, właśnie o tobie rozmawiamy — wskazuje mu ruchem ręki miejsce na skrzynce na węgiel i kontynuuje swoje komentarze, przy czym obecnego nie traktuje teraz łagodniej, lecz bardziej surowo.

Dawniej był on artystą — mówi Teo — jak go za­pewne wyobrażają sobie bywalcy kina: brodaty, biedny, obdarty, głodny i z wszystkiego niezadowolony. Źle! Ale dobrze pod jednym względem: że niezadowolony był także sam z siebie, co jest znamieniem talentu; widzi się wielkość w dziełach innych, marność we własnych, gardzi się tym, kim się jest, ponieważ ma się dosyć siły i fantazji, by móc sobie wyc>brazić, jakim powinno się być, jakim można by być. I to dopinguje, to dodaje bodźca, ale też sprawia ból, jaki sprawiają przecież ostrogi. To krwawi, to nie przesta­je krwawić, ponieważ ruch nie ustaje. Nie ustaje także napięcie, gdyż pędzi się naprzód pod bodźcem własnych ostróg do celu, którego się nigdy nie osiąga, którego nigdy osiągnąć nie można,- aby się nie uspokoić, bowiem spokój, bezbolesność są śmiercią talentu. Można się wyuczyć pięk­nego pisania. Tego co najistotniejsze, decydujące, nauczyć się nie da, tym się żyje, tym się jest, i dlatego decyzje, jakie się w życiu podejmuje, to jednocześnie decyzje o książkach, które się będzie pisać.

Od dłuższej chwili Teo nie siedzi już przy stole. Chodzi od drzwi do lodówki, od lodówki do drzwi, w jedną i dru­gą stronę, tam i z powrotem, obok Birta stojącego przy oknie, zdumionego wykładem, który już nie do niego jest skierowany i który dopiero na skutek zdziwienia Birta także Teo uznaje za wykład, obok Paula, który bez ruchu siedzi na wskazanym mu miejscu i robi wrażenie, jakby oglądał deseń na okładzinie podłogi.

Teraz dopiero spostrzega Teo, jak żywo, jak przekony-

128

wająco przemawia on w kuchni przed jednym człowiekiem, który go podziwia i być może rozumie, oraz przed innym, do którego ten wykład jest właściwie skierowany. Tu po­trafi swój głos podnosić do pełnego brzmienia, tu chwyta natychmiast supełki, znajduje bez trudności przejście od autora do książki, tu umie w jasnych, zrozumiałych zda­niach formułować opinię, tutaj, w kuchni, pełen ironii względem siebie, pełen rozpaczy, lecz chwilowo przyćmio­nej blaskiem nadziei, że przez obecność głównego zaintere­sowanego, kuchenny wykład będzie mógł zrekompensować zawód, jaki spotkał go przy wykładzie publicznym.

Jednak już podczas przemawiania staje się dlań jasne, jak zwodniczą jest ta nadzieja, a jego wykład, co tylko on sam spostrzega, z wykładu o książce staje się wykładem o życiu, jego życiu, jego postępowaniu, zawodach. Unika wprawdzie takich słów jak odpowiedzialność, odwaga, ucz­ciwość, godność, ale pobrzmiewają one zrozumiale dla wszystkich słuchaczy w przejrzystych zdaniach, z zamie­rzoną przesadą, określa książkę Schustera jako dzieło źle pokierowanego talentu, który w artystyczny sposób powta­rza banały, który maluje pięknymi barwami to, co zo­stało narysowane jako wzór, i dla którego wszelkiego ro­dzaju ograniczenia mają większe znaczenie niż obowiązek autora, by je zlekceważyć, gdyż obowiązkiem jego jest nie ilustrowanie rzeczy znanych, lecz odkrywanie tego, co nie­znane, tego co nowe. Dla kogo bowiem poszerzanie wszy­stkich możliwości człowieka jest najwyższym celem, ten nie może tolerować dobrowolnego ich ograniczenia, choćby nawet zgodnego z przyjętą konwencją.

Teo chodzi i mówi, jego głos staje się pewniejszy, moc­niejszy, jego wykład bardziej wartki, gdy jednak po peł­nej namysłu przerwie chce przejść do podsumowania ca­łości, Birt wykrzykuje: — Mój Boże, buty!

Jest to okrzyk przerażenia, ale nie tylko. Jest w tym także radość, tylko maleńka jej cząstka, ale przecież u- chwytna dla słuchu, który wszędzie oczekuje kpiny i ra­dości i cudzego nieszczęścia, a jedną i drugą zdaje się dostrzegać także u Schustera.

\

Birt rzeczywiście jest przede wszystkim przerażony swym odkryciem, ale gdy widzi, że Schuster nie dzieli jego prze­rażenia, a Teo zaczyna się śmiać, przerażenie ustępuje. Birt widzi cały komizm tego pechowego zdarzenia i przy­łącza się do śmiechu, póki nie spostrzega, że ten coraz głoś­niejszy śmiech, który wstrząsa ciałem Teodora, nie jest wcale śmiechem, lecz konwulsyjnym napadem, krzykiem.

Śmiech ten daje się słyszeć w całym domu: w pokoju dziecinnym, gdzie wargi Kornelii po raz pierwszy odczu­wają dotyk kredki do ust, i w pokoju mieszkalnym, gdzie przestraszone towarzystwo milknie. Irena zrywa się i wy­biega.

Teo niewiele wypił, czuje się jednak jak pijany, który sądzi, że tylko udaje pijanego i każdego zapewnia, jakoby nie był pijany. Śmieje się i śmieje i na twarzy Ireny widzi strach, który pobudza go do jeszcze głośniejszego śmiechu, rozkoszuje się oddźwiękiem, jaki ten śmiech budzi, i nagle urywa, gdy Irena zatyka mu ręką usta.

W taki mniej więcej sposób zaczynają się choroby umysłowe — mówi cicho do niej i czeka, aż znowu zacznie się psykanie.

Ale nic się nie zaczyna, ponieważ rozmowa skierowała jego myśli w inną stronę. Birt bowiem uznał, że nadszedł właściwy moment, by rodzicom opowiedzieć o niepowodze­niu ich córki.

Nic nie będzie ze studiów filozoficznych Kornelii — mówi, wzruszając ramionami daje do zrozumienia, że nie ma na to rady, i śledzi z zatroskaniem reakcję Ireny.

A więc to tak — mówi ona tylko i powstrzymuje się od wszelkiego utyskiwania.

Teo nie mówi nic, kiwa tylko głową w stronę Ireny, Birta oraz Schustera i idzie zaraz do pokoju Kornelii. Zastaje córkę zajętą szminkowaniem, którego nie przerywa również, gdy on się do niej zbliża i kładzie jej dłoń na głowie.

Birt już wypaplał? — zapytuje Kornelia i uruchamia ołówek do brwi.

Tak — mówi Teo i potem długo nic.

* f n* * «^*1. s # <;* f f *ł 5 ■, t4' 7, ■' “ WV* .

;■ TY® J " wm

*J*Sa 3k JCSfMibMBlBEBH

Na miłość rodziców do dzieci powinno by się mieć jakieś inne słowo, myśli Teo, ponieważ ona jest inna: czystsza, bardziej bezinteresowna. Czy jest ona mniejsza, w miarę jak dzieci dorastają, w końcu przestają nimi być? To dziec­ko tutaj zabiera się właśnie, by swoją wewnętrzną doros­łość udokumentować zewnętrznie.

Rozsądek to jest zapewne też takie słowo, którego ty nienawidzisz — mówi i głaszcze jej włosy — ale ja nie znajduję żadnego innego. Ponieważ nie wszyscy mogą studiować, musisz się uczyć zrozumienia, że taką możliwość mają tylko najlepsi.

To łatwo zrozumieć, ale jak ja mam sobie wmówić, że nie należę do najlepszych?

Ja także uważam ocenę, jaką daje przeciętna stopni szkolnych, za środek pomocniczy, ale nie znam żadnego lepszego. A ty?

Jesteś więc jeszcze w dalszym ciągu przekonany, że nadaję się do studiowania filozofii? — pyta Kornelia i chwyta za ołówek do brwi.

Tak.

A dlaczego nie chcesz wykorzystać swoich stosunków? Jeśli już nie ze względu na swoją córkę, to chociaż może dla samej sprawiedliwości.

Przeceniasz moje wpływy.

Nie używasz nawet tych skromnych, jakie masz.

— Dziewczynie, która chce studiować filozofię, a więc

także etykę, nie potrzebuję chyba wyjaśniać powodów, jakimi się kieruję.

Wierzysz w to może, podobnie jak stary Birt, że tego rodzaju machlojki u nas nie istnieją?

Wierzę, że byłoby dobrze, gdyby nie istniały.

Ponieważ moim ojcem jest moralista, nie pozostaje mi więc nic innego jak rezygnacja.

Nie rezygnacja, rozsądek, także wobec faktu, że ty coś źle zrobiłaś. Miałaś, jak każdy, wszystkie możliwości i prze­grałaś je, ale nie na zawsze. Możesz znowu, stale próbować.

U ciebie przecież wszystko się dopiero zaczyna. Jeśli jes­teś przekonana, że ci się coś słusznie należy, będziesz mog-

I

ia także innych o tym przekonać. Bądź nieustępliwa, nie dawaj im spokoju. Bądź nieustępliwa także wobec samej siebie. Jeśli jesteś pewna samej siebie, nie ma żadnego powodu do rezygnacji.

Szminkowanie już zakończone. Kornelia wstaje, obej­muje Teodora ramionami za szyję i ociera policzek o jego twarz. — Ale to śmieszne — mówi gdzieś poza jego ple­cami — że właśnie ty mówisz coś takiego. Właśnie ty, właśnie dzisiaj!

Możesz się śmiać — mówi Teo i zapytuje sam sie­bie, jak już tak wiele razy w tych wszystkich latach, czy kochałby to dziecko tak bardzo, gdyby było chłopcem. — Ja też się śmieję z niepewnego starca, który prawi kaza­nia o pewności. Ale o niebezpieczeństwach ślizgawki naj­bardziej przekonywająco może ostrzegać ten, pod kim się właśnie lód załamał. Ty nazywasz mnie moralistą, ale nauczka, jaką dziś otrzymałem, ma bardziej praktyczny charakter. Można tylko czynić dobro, o którego wartości jest się przekonanym, a tak zwana droga złotego środka jest często koloru czarnego i kończy się przepaścią. Ale idź już i pokaż się ciekawskiemu tłumowi. A ja wypocznę sobie trochę tutaj u ciebie i zmienię buty.

18

Chwilowo jestem chyba jedyną normalną osobą w tej rodzinie, myśli Irena, gdy widzi, jak Kornelia wchodzi do pokoju.

Zaniepokojone napadem śmiechu Teodora towarzystwo zagubiło wszelkie tematy rozmowy. Wszyscy patrzą w stro­nę drzwi, gdy się otwierają, i tak stają się świadkami wystąpienia Kornelii w pełnej gali.

Odchylenie od normy nie przychodzi przy tym na myśl nikomu poza panią domu, a także i u niej obawa idzie w parze z podziwem.

Z lękiem widzi przemianę córki, cieszy się, że przemiana ta idzie w kierunku przez nią pożądanym, gotowa jest po­dziwiać, a przecież nie może pozbyć się strachu, bo wydaje

się jej, że zbyt wiele tu jest podobieństwa do pełnego rozpaczy śmiechu Teodora.

Kornelia wygląda pięknie. Z nieszczęśliwego dziecka stała się wspaniale wystrojoną panienką, pewną siebie, pewną swego oddziaływania — przede wszystkim oddzia­ływania na mężczyzn, gdyż ci nie tylko podziwiają, lecz także .pożądają. Wydaje się, że z godziny na godzinę dziec­ko pojęło kazanie matki o piękności, więcej, że wykryło tajemnicę niewieściego strojenia się, jakiej matka nigdy jej nie zdradziła. Że mianowicie to, co warte pożądania, jest pożądane podwójnie, jeśli wyraźnie uwydatni się wez­wanie do pożądania. Że więc nie tylko staje się pożądane coś, co zostaje pokazane, lecz dodatkowo jest pożądane dlatego, że jest wystawione na pokaz.

A Kornelia wystawia na pokaz wiele. Nie tylko dlatego, że jej błękitna sukienka zrobiona jest z niewielkiej ilości materiału i już od roku leży nie używana, podczas gdy dziewczyna z miesiąca na miesiąc rosła i nabierała kształ­tów, lecz także dlatego, że jest dobrze uszminkowana, kie­ruje uwagę obecnych na swoje oczy, na swoje wargi, któ­re nie zaciśnięte już w zamyśleniu, lecz rozluźnione, stały się pełniejsze, i może ze strachu, iż nie nawykłe do tłustej szminki mogłyby się skleić, odsłaniają nieco biel zębów.

Czego nie pokazuje, to swej (nie dającej się w ciągu jednej godziny ułożyć) fryzury. Zakrywa ją modny kape­lusz, który stanowi o doskonałości postaci, dopełnia czaru, któremu od razu wszyscy ulegają, wszyscy, nawet pan Krautwurst, który zapomina się w kilka sekund trwającym zdumieniu, zanim, by nie uczynić nic niestosownego, nie uzależnia swego rozeznania od reakcji żony. Ale ona jest podobnie zachwycona jak i on, w podziwie pochyliła ukoś­nie głowę, a ponieważ tam znajduje się ramię profesora Liebschera, opiera się na nim. Panna Hesse wygląda na jeszcze bardziej zamyśloną niż poprzednio; a ponieważ w myślach stale zajęta jest ojcem, doszukuje się podobieństwa u córki. Twarz pani Schuster traci wygląd zastraszonej; uśmiecha się i nie pytając o to męża, mówi: — Aaach! — Na Paula nie zwraca uwagi. Pozostawia to Irenie, której

jedno spojrzenie wystarcza, by wiedzieć, że tu będzie po­trzebna jej interwencja. Tym spojrzeniem mianowicie roz­poznaje znowu Paula po raz pierwszy, tego dawnego Paula albo lepiej: w tym starym i odmienionym poznaje znowu dawnego Paula. Tak bowiem jak teraz przypatruje się on jej córce, przypatrywał się ów brodacz dawniej jej samej. I to ją przeraża.

Niech wolno mi będzie przedstawić: oto moja pan- nica-córka! — mówi do całej giomady i stara się przy tym o komediancki ton, który ma pokazać, że jest całko­wicie gotowa wraz z obecnymi dopatrzyć się w tej scenie komizmu, że nie ma nic przeciwko temu, by się pośmiano z wyfiokowanego dziecka, które na przyjęcie we własnym domu pojawia się w kapeluszu, że również można śmiać się z niej samej, dumnej matki, która przedstawia swoje dziecko, jakby nie wiedziała, że jest ono znane wszystkim z wyjątkiem pary małżeńskiej Schusterów.

Ale nikt się nie śmieje. Podziwiają i mówią to tej, któ­rą podziwiają, a ona uśmiecha się niezmiennie i uśmiech ten zatrzymuje na twarzy, gdy tak siedzi, a Irena podaje napoje. Jest to uśmiech, który robi wrażenie, jakby był narysowany szminką, uśmiech ogólnikowy, który odnosi się do wszystkich równocześnie, a tym samym do nikogo, nikomu nie może być ofiarowany, gdyż stanowi część twa­rzy, nie ustępuje nawet w czasie mówienia, nie wyraża ni­czego, co dzieje się we wnętrzu dziewczyny, wydaje się, że ma raczej to ukryć.

Tylko jedno niepokoi Irenę bardziej niż ten uśmiech: wzrok Paula, jakim niekiedy spogląda na Kornelię, dys­kretnie jak sam przypuszcza, poważnie, nie badawczo, nie taksująco, nawet nie pożądliwie. Tak się usadowił, nie obok niej, lecz naprzeciw niej, że może to robić bez trudu.

Nie mówi też do niej więcej niż do innych, bierze udział w lekkiej ogólnej rozmowie, odpowiada, gdy ktoś go za­pytuje, uprzejmie i rozsądnie jak zawsze, jest bardzo grzeczny wobec wszystkich obecnych pań, nawet wobec własnej żony, aż do tych sekund, kiedy zatapia się w spoj­rzeniu Kornelii. Niekiedy i ona potem spogląda na niego

i Irena jest zaskoczona, że córka tak długo wytrzymuje jego spojrzenie.

Na zewnątrz Irena zachowuje spokój, wewnętrznie jed­nak wpada w panikę. To, co się zaczyna dziać na jej oczach, może być końcem jej długo chronionej tajemnicy, począt­kiem katastrofy dla wszystkich uczestników, początkiem końca jej nie zagrożonego szczęścia.

Przysiada się do Paula, który rozmawiając z nią, musi się do Kornelii odwracać plecami, i wysila się na poufały ton, co zadziwiająco źle jej się udaje. Chce go od córki od­ciągnąć w inną stronę, zainteresować czym innym, sobą, jeśli to możliwe (lecz tę myśl porzuca tak szybko, jak ją powzięła), tematem, który wzbudziłby jego zainteresowa­nie. Zna dwa takie tematy: jego pracę i jego wieś rodzinną. Ponieważ na pierwszym niewiele się zna, wybiera drugi.

On zwraca się do niej, słucha, wydaje się być uprzej­my, przestrzega dobrych manier, lecz jego oczy zdradzają zniecierpliwienie, które tylko wtedy zanika, gdy musi się odwrócić do popielniczki, co za każdym razem trwa długo.

Jak teraz tam wygląda, tego nie wiem — mówi. — Już dawno tam nie byłem. Jeśli masz ochotę, moglibyśmy tam kiedyś pojechać. Może by to także zainteresowało Teodora i córkę.

I wykorzystuje dobrą okazję, by odwrócić się do niej plecami, pochylić się do przodu i swoim łagodnym, czułym, tylko nieznacznie protekcjonalnym, przeznaczonym spec­jalnie dla kobiet i dzieci głosem, którego wobec Ireny już teraz nie używa, zapytuje jej córkę, czy nie miałaby na to ochoty, kiedyś w niedzielę, może już w następną, jeśli pogoda będzie taka jak dziś, jak jeszcze teraz, wieczorem, którym można by jeszcze się trochę nacieszyć w ogrodzie.

I nie czekając na aprobatę wstaje, do Ireny kieruje tyl­ko przepraszające skinienie głowy, idzie do oszklonych drzwi, otwiera je, rzuca jeszcze jedno spojrzenie w stro­nę Kornelii i wychodzi.

Byłoby ładnie z twojej strony, Kornelio, gdybyś zech­ciała zajrzeć do ojca — mówi szybko Irena, gdy widzi, że Kornelia też chce wstać. Potem sama w zastępstwie

Uią Ifcft

li#*»Sta»*

HSSaiiYif

wychodzi na taras, gdzie Paul nie daje po sobie poznać rozczarowania. Po drodze w tamtą stronę prowadzi z nim w myśli następujący dialog:

Ona: Zostaw, proszę, Kornelię w spokoju!

On: Cóż ty sobie wyobrażasz? Ona mogłaby być moją córką!

Ona: Ona jest twoją córką!

Głośno jednak mówi o tym, jakie to osobliwe uczucie spotkać się znowu po tylu latach. A on potwierdza to i kłamie przy tym dokładnie tak jak ona.

Albowiem o uczuciach tego rodzaju nie może być mowy, tak u niego, jak i u niej. Każde z nich wie, że kiedyś kochało to drugie, ale takie, jakim jest teraz, nie ma nic wspólnego z rajem i piekłem wspomnień. To sprawia im kłopot w znalezieniu wspólnego języka. Bo o teraźniejszoś­ci, jaką dla nich jest Kornelia, nie chcą mówić.

Jesteś szczęśliwy? — pyta w końcu Irena, ponieważ ma wrażenie, że coś takiego wypada powiedzieć w tej sytuacji. Chce przy tym pozostać w pobliżu tematu, który ją interesuje, chce więc usłyszeć coś o jego żonie i jego małżeństwie. On jednak odnosi to pytanie do nagrody literackiej i tłumaczy jej, że z tym dzieje się tak jak z wszelką radością, która, jak wiadomo, bywa wielka, gdy się czegoś oczekuje, by potem rozpłynąć się w nicości.

A w twoim małżeństwie?

Czy ono może mieć coś wspólnego ze szczęściem?

U mnie raczej tak.

Tak, we wspomnieniu — mówi on, uzupełniając sło­wa szerokimi gestami. — Pojedyncze, stojące w trawie nędzne kwiatki polne zlewają się później zawsze w ko­lorową płaszczyznę.

Wszystko to gadanina i kabotyństwo, myśli Irena, cynicz­ny bilans niezadowolonego egoisty, który frazesami uśmie­rza rozczarowanie z powodu tego, że świat nie kładzie mu się u stóp. Jej nie może wmówić, że szczęście nie jest możliwe, nawet w tym dniu, w którym jej własnemu szczęściu grozi rozpad u samych podstaw, w którym wszys-

136

A

Ijłfc <aflt W* _< S|//i,».,w , aaŁ^«■r.jiŁ.isr■•«, a»--ML•.. •,.. -, l t £m

lijjffl* ffij*^ JsiiSs« jwwf'fN^ %%< >» % $ wiś Pa *4.4*. • /

iff1

MA SilJfeA. vm4b

[**?*’■ ¿w*

K sit 44 <i»4iI

5 v4* wfiwijii ■<£« lOimMŚiiii

llWI ł*S%'»- *

ylli KiIJNk« •**

f;u-,,: ?v.'

1 Wi

■■ ■> i.',' ■ .-■' ;• >1

Mli [ii'

1 &% wnk« IJ

ni iitiw

Mii

pHfT

AMIll

tko stało się niepewne, w którym każde z nich trojga się odizolowało.

Jeśli u ciebie jest tak rzeczywiście, to bardzo mi cię

¿al mówi Irena i myśli: Czy rzeczywiście wszystko

się dziś dopiero zmieniło, czy też ja nauczyłam się tylko inaczej na to patrzeć?

Dotąd było tak: Istniał jakiś punkt centralny, który był pewny i który był ośrodkiem szczęścia, wspólnoty, bez­pieczeństwa: rodzina. Stamtąd wszystko wychodziło, tam wszystko wracało, temu wszystko służyło, także szkoła i praca. Cokolwiek by się działo na zewnątrz, nie dotykało istoty spraw. Troje ludzi codziennie wyruszało, by samo­dzielnie wykazywać swoją przydatność na forum publicz­nym i wieczorem przynosić plony do domu.

Dziś wszystko wygląda inaczej: Córka przeżyła wstrzą­sy, które częściowo zostały ukryte przed rodzicami. Ojciec wyjawił, że ze światem zewnętrznym jest silniej związany niż z wewnętrznym, że był gotów swoim problemom za­wodowym złożyć w ofierze siebie samego i bezpieczeństwo rodziny. Matka poznała nieufność i zwątpienie, a groźba, że dawne kłamstwa wyjdą na jaw, unosiła się ponad wszy­stkim. Istota rzeczy okazała się krucha. Punkt centralny przestał już może w ogóle istnieć.

Paul? Gdzie jesteś? — woła Ulla Schuster w drzwiach i nie może oczyma, oślepionymi światłem lampy, dojrzeć od razu ich obojga.

Co się stało?

Miałam przecież stale być w pobliżu ciebie.

Ale teraz już nie! — mówi Paul i na próżno się sta­ra przytłumić szorstki ton pana domu.

Muszę zajrzeć do Teodora — mówi Irena, przechodzi przez pokój, gdzie profesor Liebscher z powodzeniem opo­wiada swoje dowcipy, w stronę pokoju Kornelii i akurat słyszy jeszcze końcowe słowa, którymi Teo podsumowuje swojej córce nauki tego dnia:

Prawdziwej zgodności ze społeczeństwem nie potra­fisz wyłudzić. Możesz tylko dawać to, co masz: swoje przekształcające innych i zmieniające się własne ja.

Irena znajduje w tym potwierdzenie dla swego nowego spojrzenia na świat. Już od dawna ma rywalkę, którą dotąd, jak sądziła, mogła lekceważyć, wobec której jest bezsilna i do współżycia z którą musi się przystosować: pracę Teodora.

Pomyślcie o naszych gościach! — mówi.

Pod rękę z córką wchodzi do pokoju i uszczęśliwia pana Birta specjalnie dla niego przeznaczonym uśmiechem. Krautwurst usiłuje zirytowanemu tym Liebscherowi wy­jaśnić swoje rozróżnienie między autentycznymi a nie­autentycznymi pointami dowcipów, milknie jednak, gdy twarz jego żony zdradza gniew. Ulla Schuster opróżnia przepełnione popielniczki. Paul staje w oszklonych drzwiach i pyta, czy ktoś może miałby ochotę towarzy­szyć mu w spacerze przez ogród.

Ja! — woła Kornelia.

19

Trajkotać jak kos to ona potrafi, ale śpiewać nie, stwier­dza Irena, mając na myśli Ullę Schuster, która nieobec­ność swojego męża wykorzystuje do tego, by zaspokoić tamowaną przez długie godziny potrzebę wygadania się. Irena nie broni się przed tym zalewem porad domowych i zwierzeń, nasłuchuje nawet jednym uchem, gdyż jej zaciekawienie życiem małżeńskim Paula istnieje jeszcze gdzieś na marginesie. Głównie jednak interesuje ją rozmo­wa towarzystwa, a właściwie oczekiwany przez nią rych­ły koniec tejże. Chciałaby bowiem zaprowadzić wszystkich na nocny spacer do ogrodu, by zakończyć wreszcie to sam na sam Paula z Kornelią.

Dlaczegóż to Paul nie chce mieć dzieci? — mówi pani Schuster bez żadnych wstępów. — Pani zna go prze­cież od dawna.

Bo on sam ze sobą nie może już dojść do ładu — odpowiada Irena. — A pani chciałaby mieć dzieci?

?*** %*V' %%<. ¿&* *%» ** % i ł> ^ k 4 «kt 9 4

I będą je miała! — mówi Ulla Schuster z zaskaku­jącą gwałtownością.

Dlaczego?

Może z obawy przed późniejszą samotnością.

Irena stoi obok niej, ze szklanką w ręce, przy drzwiach na taras, które wpuszczają do środka majowe powietrze, wypuszczają zadymione, a jej pozwalają wyglądać do ogrodu. Niestety, nie może dojrzeć nic więcej poza kawał­kiem oświetlonej drogi i zarysami drzew, wśród których wąski sierp księżyca powoli wspina się do góry. Na ogól­nie poruszany temat nie ma wiele do powiedzenia, bo chociaż opinie Teodora chętnie uznaje za swoje, lecz nie­chętnie podaje jako swoje. Ta odrobina, którą mogłaby powiedzieć, dotyczy jednak tylko Teodora osobiście, i to woli powiedzieć mu w cztery oczy, gdyż wie, że mężczyz­nom z trudem przychodzi przyjmowanie rad, których żony udzielają im publicznie.

Rozmowa zatacza szerokie kręgi, obraca się dokoła przy­znania nagrody, książki Paula, decyzji jury, przemówie­nia Teodora, a więc literatury, polityki, psychologii. Ton rozmowie nadają Liebscher i Overbeck. Irena się przy­słuchuje i milczy. Przy wszelkich drążeniach w głąb czy też wzlotach wzwyż ona pozostaje przy ziemi. To jest u niej dziwne: Jak ryba morska, która całe swoje życie spę­dza w słonej wodzie, sama nie stając się słona, tak też i ona żyje bez mała dwa dziesiątki lat wśród analizujących i teoretyzujących naukowców, a nie pozostawia to na niej żadnych śladów. Wydaje się, że instynkt chroni ją przed chęcią naśladowania czegoś, co mogłaby naśladować tylko połowicznie. Zadowalając się tym, czym jest, staje się w swoim rodzaju czymś całkowitym, ulepionym z jednej bryły, doskonałym.

Może chciałabym je mieć także dlatego, że wtedy bym więcej dla niego znaczyła —. mówi Ulla Schuster, która nabrała do Ireny zaufania, choć jego przyczyn nie potrafiłaby określić.

Mimo iż Irena uważnie wsłuchuje się w ciemność ogrodu, słucha rozmowy w pokoju, by nie przeoczyć dogodnego

i

momentu do jej przerwania, i okazuje zainteresowanie dla problemów pani Schuster, pozostało jej jeszcze troszeczkę uwagi na to, by przyjrzeć się urządzeniu swego pokoju i stwierdzić u siebie przemianę. Stało się dla niej zupeł­nie obojętne, czy wyższa profesorska pensja pozwoli na sprawienie nowych mebli, czy nie. Także i samochód już jej nie interesuje ani też upragnione nowe mieszkanie, któ­re tak powinno wyglądać, jak pani Schuster opisuje swoje własne. Ważne jest jeszcze jedynie tylko to, aby niebez­pieczeństwo, które nad nimi zawisło, przeszło bez śladu.

Po odcinku ścieżki ogrodowej, oświetlonej od strony domu, poruszają się dwie postacie i bez zwłoki znikają znów w ciemności. Telepatyczne usiłowania Ireny, by im obojgu przekazać myśl o powrocie do domu, są bezskutecz­ne. To, że spacerujący utrzymują względem siebie wy­raźnie widoczny dystans, nie uspokaja Ireny. Ona wie, jak różnorodne bywają formy wzajemnego zbliżenia, i je­szcze dobrze przypomina sobie, jak uwodzicielską siłę mają słowa zachwytu.

Kto postuluje autobiograficzność jako podstawę li­teratury, naraża się na niebezpieczeństwo stosowania su­biektywnej skali ocen — mówi panna Hesse, rozstawio­nymi palcami przesuwa przez szczeciniastą czuprynę i jest oburzona na obydwu mężczyzn, którzy z różnych powodów nie chcą postępować drogą, na którą ona chce sprowadzić rozmowę, z chęci dręczenia i z samoudręczenia, jak przy­puszcza (w tej błędnej ocenie zgodna jest z Ireną). Po­stanowiła sobie, że pocieszy Teodora Overbecka tym, iż nie wspominając o katastrofie z przemówieniem, przyjmie to, co powiedział, z całą powagą, i dyskutuje z nim tak, jak­by to przemówienie nie miało być mową pochwalną, lecz fachowym odczytem. Niestety, nigdzie nie znajduje przy tym poparcia, nawet u Ireny, której duszę uważa za po­krewną swojej, gdyż obie są związane z trzecią.

Nie chodzi o mowę, lecz o mówcę — mówi profesor Liebscher ze złym spojrzeniem na pannę Hesse, której samarytański^ zamiary przejrzał i ich nie pochwala. Nie idzie mu o pociechę, słowo, którego nie używa inaczej jak

z przydawką „tania”, lecz o przyczyny i skutki wyrządzo­nej szkody. Podczas rozmów o czosnku i kotletach zasta­nawiał się nie tylko nad problemami pani Krautwurst, lecz także Overbecka, i to z dobrym skutkiem, więc rezultaty musi przekazać temu, komu mogą się przydać, a więc Teodorowi, czy mu się to będzie podobało czy nie. Im wy­żej się człowiek wspina, myśli Liebscher, tym bardziej jest narażony na złą pogodę, i jeśli ktoś uważa się za zdol­nego do wygłaszania mów pochwalnych, musi także znieść mowy skierowane do niego samego, w tym również kry­tyczne, demaskatorskie, co tacy ludzie jak towarzyszka Hesse chcą udaremnić, jak się zdaje wbrew woli zaintere­sowanego, który nie usiłuje wcale unikać tematu, który wprost przeciwnie — zaraz po swym powrocie do towa­rzystwa zaczął mówić o swoim niepowodzeniu, a po obfi­tej konsumpcji alkoholu, wbrew wszelkim próbom uników, zmuszony odruchem, jaki sprawcę czynu sprowadza ponow­nie na miejsce jego popełnienia, stale na nowo zaczyna

0 tym mówić, ale, jak Liebscher krytycznie zauważa, grzęźnie przy samym opisie, nie sięgając do przyczyn, a przecież one są istotne, jeśli taka rozmowa ma mieć jakieś znaczenie.

To wszystko było jednym wielkim niewypałem — mówi pani Krautwurst — a ostatecznie przecież wiadomo, na czym to w końcu polega.

Mówi tak, jak gdyby tym samym jednoznacznie udowod­niła Teodorowi największe przestępstwo, jakie w jej poczu­ciu może istnieć, mianowicie impotencję, i patrzy przy tym na Liebschera, jakby mówiła: jedynym mężczyzną, jak okiem sięgnąć, jesteś tylko ty! Ona lubi dziś brutalnych mężczyzn, takich jak on, gdyż wczoraj lubiła delikatnych

1 taktownych. Liebscher myśli: Bzdury! Wprawdzie tego nie mówi, lecz daje do zrozumienia, niegrzecznie, jak to on potrafi, nie przyjmując tej uwagi do wiadomości, mówi dalej, jak gdyby nikt niczego nie powiedział, a przy tym wyraźnie określa prawdziwą przyczynę zawodu, jaki Teo sprawił.

Ponieważ jednak dostrzega przy tym spojrzenie pani

Krautwurst i toleruje dotyk jej kolan, ona nic sobie nie robi z jego prostactwa, gdyż nigdy nie zależy jej na akom­paniamencie rozmów, z których chętnie by zrezygnowała, lecz zawsze tylko na tym, co istotne, to jest na działaniu.

Niepewnością nazywa Liebscher źródło niepowodzeń, lecz chce, by rozumiano, że ujmuje to ideologicznie, nie psychologicznie, nie jako zagadnienie duchowe, lecz kla­sowe, jako problem prawdziwej lub fałszywej świadomości, mocnego lub chwiejnego stanowiska. Nie należy ubolewać nad wadliwym przygotowaniem, lecz nad wadliwą stałością przekonań, rozkładem spowodowanym przez etyczne wąt­pliwości, co jest szczególnie przykre i właściwie niezrozu­miałe u człowieka o proletariackim pochodzeniu i wycho­waniu.

Zbyt ogólnikowe, zanadto ogólnikowe — mruczy pan Birt, którego nikt nie posądzał o to, że w ogóle śledzi tok rozmowy. Rzadko używany, uciskający krawat stale go absorbuje. Strojąc grymasy, kręci głową, spuszcza ją, raz wyciąga, raz kurczy szyję, przejeżdża palcem pod kołnie­rzykiem, rozluźnia węzeł, zaciąga go mocno, poprawia. — Czego wam brakuje, to wroga. Przy tym wcale go nie bra­kuje. Wyście go tylko stracili z oczu. Być może mur jest za wysoki.

Człowiek jest czymś więcej niż produktem swego oto­czenia — mówi Krautwurst do Liebschera. — Wychowanie nie jest wszystkim, a dusza nie jest tak obliczalna, jak pan przypuszcza. Gdyby to zależało od pana, musiano by psy­chologów i psychiatrów zastąpić socjologami. — I potem dodaje, co nie dla wszystkich jest zrozumiałe: — Tu muszę przyznać rację mojej żonie!

Ona jednak nie dziękuje mu, spogląda, ponieważ czyni to Liebscher, wyczekująco na Teodora, liczy zmarszczki na jego czole i nazywa go milcząco, sama dla siebie, zwierzę­ciem zimnokrwistym — jak każdego mężczyznę, któremu na jej widok nie robi się gorąco. Jak wszyscy jednostron­nie ukierunkowani ludzie, którzy nie potrafią zrozumieć języka uczuć innych, uważa ona swój za jedyny istniejący. Inni jakoś sobie radzą z metodami myślenia. Nad tym

zastanawia się Teo, dając sobie trochę czasu na odpowiedź, a gdy na nią w końcu się zdobywa, stanowi ona pytanie, pytanie skierowane do Liebschera, na które ten bezzwłocz­nie odpowiada przecząco.

Czy ty nigdy nie wątpiłeś w słuszność polecenia lub

decyzji? — brzmi to pytanie.

Jakież to nudne życie myśliciela — mówi Krautwurst.

Gdyby wychowanie oddziaływało przez całe życie, nie byłoby żadnego postępu — mówi panna Hesse, alkohol dodaje jej odwagi. — Naturalnie wiele rzeczy oddziaływa długo, pytanie tylko jak. Aby uchronić dzieci przed fru­stracją, nasi rodzice chadzali w lecie nago. Skutek był taki, że wszyscy cierpimy na chorobliwą wstydliwość.

I to pani nazywa postępem? — pyta z oburzeniem pani Krautwurst. Ona gardzi tą wykształconą emancypan­tką, ponieważ nie liczy się jako rywalka.

Mnie jeszcze dziś nie smakuje piwo, bo moja matka uważała, że kto pije piwo, zabijałby również ludzi — mówi Irena ze swojego punktu obserwacyjnego i myśli ze zgrozą

0 tych hektolitrach piwa, które Paul wypił w jej obecności.

Na widok munduru myślę zawsze o moim ojcu, który jako właściwe tłumaczenie na język niemiecki słowa „woj­sko” zalecał określenie „szkoła morderców” — krzyczy Krautwurst w nadziei, że przez to popadnie w spór z Lieb- scherem i że będzie mógł powiedzieć w końcu zdanie, które przygotował dla niego już przed kilku godzinami: Ludźmi sukcesu nazywa się najczęściej tych, którzy umie­ją innych skłonić do pracy dla siebie.

Ale Liebscher nie słucha tego, co wino i koniak wydoby­wają na jaw ze wspomnień dzieciństwa, lecz tylko Teodora, który usiłuje wyjaśnić panu Birtowi, że on, tak jak każdy inny fachowiec w dziedzinie techniki, ekonomii czy ja­kiejkolwiek innej, jest zobowiązany do kontroli jakości

1 że musi się bronić przed nakazami, których skutkiem musiałby być spadek jakości.

A nie narzekałbyś na spadek dyscypliny?

Dla profesora spokój jest pierwszym obowiązkiem

obywatelskim — mówi Krautwurst.

Rozmawiacie ze sobą jak wrogowie — mówi uspoka­jająco Birt.

Przy tym wszyscy chcecie przecież tego samego.

Morderstwa, jak wiadomo, najczęściej zdarzają się w rodzinie — woła Krautwurst.

W dzieciństwie — mówi Teo — ojciec jest Bogiem- -Ojcem, nauczyciel Schulze jest po prostu nauczycielem, każda rzeka nazywa się Szprewa, każdy szef państwa to Ulbricht, a każdy las to las sosnowy. Gdy jednak człowiek dorasta, ojciec nie jest już wszystkowiedzący, on zaś wi­duje też lasy bukowe i słyszy o Wołdze czy Missisipi, uważa również, że można od czasu do czasu samemu decy­dować, rozwija się u niego coś takiego jak sumienie, honor, poczucie godności osobistej, odpowiedzialność, świa­domość czy jak byśmy to jeszcze inaczej staroświecko lub niestaroświecko nazwali. Gdy popełnione zostają błędy, człowiek poczuwa się do obowiązku korygowania ich, gdy odznaczone zostają złe książki — do publicznego oświad­czenia, że są złe.

Może powiesz to raczej lekarzowi chorób nerwowych

mówi Liebscher.

A dlaczego pan tego nie powiedział? — pyta panna Hesse.

Dlaczego właściwie książka Schustera jest zła? — pyta pan Birt.

To pytanie skłania Teodora do krótkiej opinii: — Ponie­waż nie stanowi odbicia świata, lecz papieru! — natomiast pannę Hesse do zastanowienia. Dlaczego on właściwie nie wypowiedział swej krytyki? Czy było to tchórzostwo, czy niepewność? Czy niepewność w wyniku tchórzostwa? Czy tchórzostwo jako wynik niepewności? Czy tchórzostwa nie można przemianować na roztropność, niepewności na do­świadczenie? A może on doświadczył tego, że własne opi­nie, odbiegające od zalecanych, okazują się później fałszy­we, że powstrzymanie się od zbyt pochopnych, prywatnych sądów w chwili strachu robi potem wrażenie mądrości.

Butelki się opróżniają, pani Krautwurst kładzie sobie ręce na kolanach tak, że dotykają one nie tylko jej włas-

J irVr ':-

v'v.

nych, lecz także i Liebschera, panna Hesse podchodzi do Ireny i pani Schuster ku drzwiom na taras, by dzielić z Ireną troskę o stan jej męża — wnikliwe doszukiwanie się Teodora przyczyn jego porażki prowadzi jedynie-do tego, że znów zaczyna się kręcić taśma z owym nieszczęsnym przemówieniem, że znowu z ukrycia rozlegają się sykania, śmiechy, szurgotanie, widać natomiast, jak kurczowo za­ciskają się mięśnie na jego szyi i policzkach, a twarz wy­krzywia się jakby od bólu, gdy wybitne osobistości z pier­wszych rzędów zaczynają szeptać. To są także cierpienia, które go dręczą i nie skutkuje ów środek uzdrawiający, w którym pokładał tyle nadziei: rozmawianie o tym wszys­tkim, roztapianie tego w rozmowie. Również powtórzenia nie działają łagodząco. Ani nienawiść, ani wściekłość, ani gniew nie pozwalają uciec przed tym brzemieniem. Nikogo nie może za to pociągnąć do odpowiedzialności, nawet siebie samego. Cierpienie jest bezsensowne i niezasłużone, podobne do tego, jakie powoduje choroba. Można je tylko przytłumić, a nie uleczyć. Teo usiłuje to robić za pomocą alkoholu, czuje go jednak tylko w żołądku, z którego kwa­sy falami podchodzą do gardła.

Wyczuwa czyjąś rękę na swym ramieniu, widzi tuż obok siebie przyjazną, wykrzywioną dziwnym grymasem twarz Krautwursta. — Spróbuj sobie wytłumaczyć, że two­je morze utrapień jest tylko małą kałużą. U nas w zakła­dzie pracy jest taka dziewczyna, która omalże nie zabiła swojego ojca, gdy ten chciał się z nią przespać.

Czy muszę jeszcze i tobie tłumaczyć, że to przecież nie tylko o mnie chodzi? — odpowiada Teo.

Zbyt rzadko w waszych kręgach słyszę słowo socja­lizm — mówi pan Birt i także teraz doznaje zawodu ze strony Liebschera, który rozmowy o sprawach oczywistych nie uważa za coś interesującego.

O chlebie rozmawia się tylko wtedy, gdy go brakuje!

Należy sobie jednak zawsze uświadamiać, jakim szczęściem jest to, że go mamy — mówi Birt. — Dla was, młodych, jest on czymś zwyczajnym!

Ja znam tylko jedną formę szczęścia — mówi pani

i

Krautwurst i spojrzeniami usiłuje dać Liebscherowi do zrozumienia, o jaką formę jej przy tym chodzi.

Szczęście jednego pokolenia jest troską następnych

mówi panna Hesse.

Szczęście to spokój i bezbolesność, myśli Teo, całą na­dzieję pokłada w tabletkach i tęskni za chwilą, kiedy one niepowstrzymanie wciągną go w głębię bezświadomości.

Muzyka jest szczęściem! — krzyczy Krautwurst, przechodzi przez krzesło do radia, nastawia muzykę orga­nową na naturalną, a więc trudną do zniesienia siłę gło­su i zaczyna sam ze sobą tańczyć i śpiewać ułamki z tego, czego kiedyś w szkolnych czasach nauczył się na pamięć i co potrafi dostosować do każdej melodii: — Mój drogi kraju, bądź spokojny, choć bardzo smutno mi, Bóg, który nie zabrania wojny, w mych myślach ciągle tkwi, łzy płyną z oczu, serce się smuci, bo żadna z nich chłopca mego mi nie zwróci...

Tylko Liebschner uważa to za zabawne i śmieje się, co znowu złości panią Krautwurst.

Birt, który sądzi, że wreszcie już wolno mu rozwiązać krawat i rozpiąć guzik od kołnierzyka, przedstawia jesz­cze spóźnione wyjaśnienia dotyczące nieudanego wystą­pienia Teodora, ale nikt ich już nie słucha.

Może to jakaś nowa forma objawów starości. Do­świadczenia życiowe i zawodowe stają się dziś przestarza­łe szybciej niż ich nosiciele. Mądrość starości staje się starczą naiwnością. Teraz tylko trochę odpoczynku, mówi człowiek do siebie, gdy jest u celu — i już jest zawadą.

Irena pchnięciem otwiera szeroko drzwi na taras. Pan­na Hesse pierwsza wychodzi na zewnątrz, wdycha z rozko­szą nocne powietrze i patrzy w księżyc. Pani Schuster sprząta naczynia i podgrzewa w kuchni wodę do zmywa­nia. Teo szuka w szafce tabletek. Krautwurst śpiewa: — Przed tą szpetną parą, której tchórz się lęka, czy przed zmarłym także czuje lęk kochanka? — tańcząc dociera do Teodora i krzyczy mu do ucha: — Szpetna para: śmierć i diabeł dla starych, zawał serca i schizofrenia dla nas! Ale istnieje środek, by trzymać się od nich z dala, tysiąc­

krotnie wypróbowany, absolutnie pewny, stosowany z dob­rym skutkiem przez wszystkich ludzi o zdrowym instyn­kcie samozachowawczym.

. — Hipokryzja?

Ta właśnie najłatwiej rzuciłaby cię w ich paszcze, nie, coś o wiele prostszego: praca, sensowna praca!

Nie oglądając się za swoją żoną, Krautwurst wytacza się w tańcu na taras. Muzyka organowa rozlega się aż do ogrodu.

Z tego powodu ludzie starzy są dziś bardzo samotni

kończy Birt i oczekuje z nadzieją na przychylne spoj­rzenie Ireny, otrzymuje jednak coś więcej, mianowicie trzy słowa: — Pan się myli.

Miłe przyjęcie — mówi Paul Schuster do Kornelii Overbeck. — Bardzo bym chciał, aby mi się kiedyś tak udało.

Jest jednak ktoś, kto przez cały wieczór nie mówi w ogóle nic. Nie śmieje się, nie płacze, choć mu jest bardzo do płaczu. Najpierw stał przed furtką ogrodową i wielo­krotnie podnosił rękę, by ją położyć na guziku od dzwon­ka. Teraz już od dłuższej chwili stoi przy końcu parkanu, tam gdzie nie dociera ani blask lampy ulicznej, ani też światło padające z okien, on natomiast ma wgląd do ogrodu i na tylną część domu z tarasem włącznie. Gdy Kornelia i ten olbrzym przechodzą obok, robi się tak mały, jak mały się czuje, i nie może zdobyć się na odwagę, by powiedzieć to, co sobie postanowił: Dobry wieczór, Kor­nelio, to ja, Frank Ungewitter, czy mógłbym chwilkę porozmawiać z tobą?

20

Paul już nie jest zimnym podrywaczem, jakim był przez długie lata. Ogarnął go płomień, lecz nie spala jak mło­dzieńca; na to Paul jest już za stary, za ciężki, za bardzo zahartowany dymem poprzednich ogni. Nie może wpraw­dzie ugasić płomienia, potrafi go jednak utrzymywać w nor­mie i automatycznie regulować. Na wpół świadomie jest

posłuszny planowi, zaprojektowanemu na dłuższy czas, planowi zjednoczenia, a nie podboju. On nie atakuje, lecz manipuluje, choć nie zdaje sobie z tego sprawy; ale to właśnie gwarantuje sukces. Jest podniecony bliskością Kornelii, mówi wiele rzeczy bez zastanowienia, lecz ponie­waż jest przesiąknięty dawniejszą praktyką, brzmi to roz­sądnie i nie pozostaje początkowo bez skutku. Rutyniarz w sprawach miłosnych, jakim był jeszcze do tego popołud­nia, pozostawił w spadku świeżo zakochanemu cały swój ekwipunek. Nie uświadamia sobie, że młode dziewczęta lę­kają się nadmiaru namiętności, jest jednak pełen umiaru. Nie myśli: na pewno będzie dobrze okazać trochę kultury, okazuje ją jednak. Nie zastanawiając się nad tym, co mo­gą zdziałać komplementy, przeplata nimi rozmowę.

Kornelia nabiła sobie głowę innym Paulem niż ten, jaki pojawił się teraz obok tamtego. Oczekiwała brodatego niczym Fidel Castro zdobywcy niewieścich twierdz, a spo­tyka jeńca tychże twierdz. Jego pełne umiarkowania umiz- gi nie są wezwaniem do kapitulacji, lecz prośbą o uwol­nienie. Jego rozumny spokój daje jej wewnętrzną pewność siebie, która na zewnątrz wzmocniona jest brakiem świat­ła; nie ma bowiem lepszego sposobu zrobienia się „na bós­two” niż ślepota drugiej osoby. Szacunek, jaki jej Paul okazuje, przyczynia się do wzrostu szacunku dla samej siebie. Słowa, które mają usposobić ją przychylnie dla niego, usposobiają ją przychylnie do samej siebie. Resz­ta jej zwątpień ginie wraz z pojawieniem się poczucia własnej wartości, o którym on ją przekonuje. A ponieważ jest mu za to wdzięczna, jego pochlebstwa osiągają swój cel; chociaż zdaje sobie sprawę, że to komplementy, wpada w ich sidła. Wie dobrze, że dużo pięknych rzeczy, jakie Paul mówi o niej, nie odpowiadają rzeczywistości, mimo to jednak odczuwa je jako przyjemne, gdyż o działaniu kom­plementów nie decyduje obiektywna prawda, lecz subiek­tywna uczciwość. Ważne jest to, że ktoś ma ochotę mówić pochlebstwa, a nie to, czy trafia przez nie w sedno.

Księżyc, gwiazdy, powietrze wiosenne i alkohol też oczy­wiście wywierają swój wiadomy wpływ. Jest to pierwsza

noc w tym roku, którą można spędzić na wolnym powiet­rzu bez obawy przeziębienia. Światło padające z domu na ogród odbiera ciemnościom poczucie grozy i zwiększa urok niedozwolonego odosobnienia. Ponieważ oboje lekceważą wspólnotę, czują się z niej wyeliminowani, a przez to moc­niej ze sobą związani.

Ogród nie jest duży. Spacer wokół domu nawet wolnym krokiem nie trwa dłużej niż pięć minut. Gdy mijają o- świetlony kawałek drogi, Kornelia widzi matkę stojącą przy oszklonych drzwiach i sądzi, że jest zazdrosna. Paul widzi tylko Kornelię.

Jak Zygfryd z Nibelungów po wypiciu krwi smoka zrozumiał mowę ptaków, tak ja teraz na nowo rozumiem rzeczywistość — mówi Paul i to „teraz” staje się najbar­dziej skuteczne, gdyż bez przykrego dla niej natręctwa mówi o tym, co powinno być powiedziane, i pozostawia jej do wyboru, czy chce to zrozumieć, czy też nie.

Ona jest mu za to wdzięczna, nie domaga się wyjaśnie­nia, nie pyta, ubiegając się o komplementy: Jak się to stało? Ani też kokieteryjnie: Ma pan na myśli otrzymanie nagrody? lecz dostosowuje się do tego na swój sposób, przyjmuje za rzecz normalną cud, jakim dla niego jest spotkanie z nią, i stawia mu stereotypowe pytanie o jego plany, oczywiście plany twórcze. Jako córka krytyka li­terackiego wie bowiem, że powieściopisarze, którzy mówią

o rzeczywistości, mają zawsze na myśli jej odbicie w swo­ich książkach.

Po tym pytaniu nie mówi przez chwilę nic, ponieważ w rozmowach, w których uczestnikom zależy nie tylko na samej rozmowie, lecz także na porozumieniu się, może mówić tylko jedna osoba: w tym przypadku on. A ponie­waż jego plany jeszcze są świeże, zarysy ich są jeszcze nieokreślone i wymagają przedmowy. Paul wyjaśnia, jak doszło do tej ślepoty, która pozwalała mu dostrzegać tylko tę część rzeczywistości, jaką odbijał papier gazetowy i ek­ran telewizyjny. Usiłuje wyjaśnić, jak niewytłumaczalne jest to, iż plan, którego jeszcze nie ma (jest tylko jego część, opowiadanie bez tematu), przyszedł mu nagle do gło­

wy, gdy ujrzał ją, Kornelię. Zaklina się, że to opowiadanie nie ma nic, ale to nic wspólnego z nią, że słyszał je kie­dyś przed laty na jakiejś budowie' i natychmiast o nim zapomniał aż do chwili, kiedy ona, Kornelia, wyszła w kapeluszu ze swego pokoju i swym spojrzeniem zerwała jakąś czarną, tkwiącą w nim zasłonę. Twierdzi, że jeszcze nie wie, jak będzie w końcu wyglądać książka, która ma kiedyś powstać z tego opowiadania. Każde bowiem opo­wiadanie, mówi, zmienia się po drodze z głowy na papier, ponieważ występujących w nim ludzi należy kształtować własnymi, mniej lub więcej odpowiednimi środkami opisu. A ponieważ ci ludzie — nie siły wyższe — posuwają na­przód lub też hamują rozwój wydarzeń, wraz z nimi zmie­nia się także tok opowiadania niekiedy tak bardzo, że już gotowe kontrprojekty stają się na nowo planem wyjścio­wym; nie wynika to z jakichś tajemniczych procesów, lecz po prostu z faktów, że ludzie (i koncepcje ich postaci) nie dają się konstruować z matematyczną dokładnością; naj­mniejsze odchylenie od planu rozrasta się na dalekich szlakach akcji do olbrzymich rozmiarów, tak jak dwie po­zornie równoległe linie przy ich znaczniejszym przedłużeniu niespodziewanie krzyżują się lub oddalają od siebie. Wolny od tych uchybień może być tylko ktoś, mówi Paul i pochy­la się przy tym ku jej twarzy, kto konstrukcję ceni wyżej niż samo życie, kto idee kocha więcej niż ludzi, tak jak on sam jeszcze kilka godzin temu.

A to opowiadanie?

W największym skrócie przedstawia się ono tak:

W demokratycznej części Berlina, w niedzielny wczesny

poranek pewien murarz pocałował na pożegnanie swoją młodą, ładną żonę i rzekł: „Jeszcze rok, a mamy wszystko z głowy. Potem już każdy wieczór spędzam w domu, a w niedzielę sypiamy długo. Będą dzieci, to w lecie pojedzie- my z nimi na wieś. W zimie będziemy chodzić w futrza­nych płaszczach i spacerować po alei Unter den Linden, na koniec pójdziemy coś zjeść i zatańczyć. Urlop spędzimy na Kubie lub na Krymie”. — „Jeden rok to mało, gdy go porównać z wieloma laty, jakie mamy za sobą” — rzekła

żona, wróciła przez ogród do nowego domu i z werandy pomachała mężowi ręką. Był to wzruszający obrazek. A gdy minęła ukwiecona wiosna, lato obfitujące owocami, burzliwa jesień, a nawet już śnieg około południa zaczynał topnieć, murarz pomyślał, że jego trudy już teraz wkrótce się skończą i że właśnie to — to jest szczęście. „Osiem lat harowałem przez każdą wolną godzinę — powiedział w przerwie obiadowej do ludzi ze swojej brygady — w go­dzinach pracy zarabiałem sześćset marek, sześćset marek w czasie dni wolnych od pracy i podczas urlopów i wszystko mogłem odkładać do kasy oszczędności, bo na życie wystar­czało mi to, co zarobiłem wieczorami u sąsiadów i przyjaciół drobnymi naprawami. Kto chce, może wyliczyć, ile wynosi mój majątek. Dom jest zbudowany i urządzony, płaszcze fu­trzane kupione, teraz idę po auto; niemała reszta pozostaje na dostatnie życie i podróże. Mój cel, by zapewnić żonie i przyszłym dzieciom wszelki możliwy luksus, jest osiąg­nięty. Od końca tego miesiąca będziecie mnie tu widzieć wyłącznie od poniedziałku do piątku tylko przez osiem godzin dziennie”. I na trzy godziny przed końcem pracy opuszcza budowę, idzie po samochód i wjeżdża — gdyż lubi sprawiać niespodzianki — po kryjomu do garażu pod domem, z którego żona właśnie wychodzi. On nie myśli sobie nic złego, lecz idzie za nią, aby dla żartu ją nastra­szyć — samego jednak ogarnia niemały strach, gdyż na ro­gu ulicy czeka na nią jakiś mężczyzna, całuje ją, bierze pod rękę i razem z nią odchodzi. Przypatrywanie się temu nie jest dla niego przyjemne. Pomimo to idzie za nimi aż do tej części osiedla, gdzie domy są coraz mniejsze, ogrody coraz bardziej zaniedbane i gdzie pług śniegowy nie oczyszcza ulic. Potem stoi przez trzy godziny, drżąc z bó­lu i zimna, przed drewnianym domkiem, dopóki żona stamtąd nie wychodzi. W pierwszej chwili strach zmusza ją do kłamstwa: „Cóż ty sobie wyobrażasz, nic się przecież takiego'nie stało”, potem jednak mówi „tak” na jego py­tanie, czy chce go opuścić, czy chce zamieszkać z innym w tej drewnianej chacie. „Czy może to któryś z was zro­zumieć? — zapytuje murarz yr czasie następnej przerwy

obiadowej. — Powinni byście zobaczyć tę budę. Nie po­trzebowałbym więcej niż pięć minut, żeby ją zrównać z ziemią”. I kto zna tego człowieka, wierzy w to. — I co pani o tym sądzi?

Nie wiem. Jaka myśl się w tym kryje?

On z kolei twierdzi, że nie wie, i aby uchylić się od tego pytania, opowiada tę historię jeszcze raz, ale tak, jak gdy­by on, Paul Schuster, był jej nieszczęśliwym bohaterem i relacjonował ją w knajpie swoim kolegom. Z upodoba­niem opisuje przy tym stronę zewnętrzną, dom, zakład budowlany, samochód. Charaktery, które w krótkim ujęciu nie zostały ukazane, usiłuje określić szczególnie przez spo­sób wypowiedzi. Tak więc żona i kochanek rozmawiają doskonałą, nieco afektowaną, poprawną niemczyzną, zaś opowiadający murarz berlińskim dialektem, co tej historii przydaje kolorytu i humorystyczno-sentymentalnych ak­centów. Gdy przedtem była mowa o pracy, teraz Kornelia słyszy o harówie. W czasie przerwy obiadowej wcinają, aż im się uszy trzęsą. Gdy ten człowiek nie wierzy w kłam­stwo żony, mówi: „Czy wyglądam na takiego, co okna pu­cuje młotkiem?” — i po końcowej kwestii następuje wy­jaśnienie, dlaczego bohater zrezygnował z roztrzaskania tej drewnianej budy: „Miałem stracha, żeby sobie gdzie nie wbić drzazgi!” — co Kornelii wydaje się egzotyczne i zabawne, nie znaczy jednak, że stanowi odpowiedź na jej pytanie.

Wiem tylko, że jest to dobre opowiadanie.

Może dlatego, że mówi o panu? O tej historii z mamą?

On jest na tyle zręczny, by temu od razu nie zaprze­czyć. Zastanawia się przez chwilę, a potem mówi:

Nie, nie. Matka pani nie uciekła od luksusu, ona uciekła do luksusu.

To doprowadza Kornelię do śmiechu, gdyż za luksus uważa przecież coś zupełnie innego niż ich skromne ognisko domowe. Paul jednak szybko zmienia temat. Myśl, że wielbiciel kochał się już w matce, musi popsuć nastrój nocy księżycowej. Owszem, jest gotów różnicę

wieku obrócić na swoją korzyść, jednak nie przez mówie­nie o niej, zbacza więc na sprawy ogólne, nie mówi już

0 osobach, lecz o pokoleniach, szczególnie o tych, które zaprzedały swoje dusze dobrobytowi.

Choć nie mówi: dzięki Bogu, ja taki nie jestem, od­cina się naturalnie od tego rodzaju ludzi. Skarga przeciw innym staje się w sposób nie wyrażony słowami pieśnią pochwalną na cześć oskarżyciela. On nie mówi po to, by wyjawić własne myśli, własne opinie, lecz by na słuchacz­ce wywrzeć dobre wrażenie. Wypowiada to, czego ona jego zdaniem słucha chętnie. Sądzi, że młodzi ludzie są krytyczni, i sam takiego udaje. Wyobraża sobie, co ona potępiłaby u niego, gdyby go znała tak dobrze, jak on zna sam siebie, i potępia to — u innych.

Mówi o ludziach, którzy wychodząc z nędzy wojennych

1 powojennych czasów, okazywali się podatni na wszyst­ko, co obiecywało dobrobyt, umieli się szybko przystoso­wać, zadowalali się płytkim myśleniem, ignorowali nie­wygodne problemy, wykorzystywali tendencje rewolucji technicznej do specjalizacji, by móc się zasklepić w cie­ple i tłuszczu, by przemilczanie i maskowanie się nazy­wać cnotami, by nieustannymi dawkami obłudy wypa­czać sobie charakter — i nie spostrzega, że tym wyzna­niem, zamaskowanym jako oskarżenie, coraz bardziej za­myka bariery wieku, dzielące go od dziewczyny.

Ten bowiem rodzaj samobiczowania jest jej tak obcy jak śnieg dla mieszkańca centralnej Afryki. Po niespokoj­nym sumieniu rozpoznaje ona ten rodzaj starych lepiej niż po zmarszczonej twarzy czy siwych włosach. Już bardziej sympatyczny wydaje się jej inny, nie mniej nudny ich rodzaj: samochwalców, którzy stale powtarzają: bez nas nie byłoby wam tak dobrze.

Paul Schuster jednak nie odczuwa tego, przecenia jeszcze ponad miarę swoje już nie istniejące szanse, nawet wówczas, gdy ona mówi:

To opowiadanie nie przedstawia przecież nic nowego. Mówi ono, że posiadanie nie jest wszystkim, ale to prze­cież zrozumiałe samo przez się.

183

Zrozumiałe samo przez się dla pani, gdyż nigdy nie zaznała pani nędzy i ubóstwa — odpowiada Paul i jeszcze ciągle nie wie, że tym samym niszczy ostatnie zalążki sympatii, zanim się one właściwie pojawiły. A ponieważ złośliwe słowa, jakimi Kornelia zazwyczaj reaguje na ta­kie powiedzonka, nie mogą przejść jej przez gardło, on mówi dalej o wielu znaczeniach tego opowiadania, które właśnie jego, Paula, czynią główną postacią. Może on jest murarzem, któremu zrabowano iluzję, iż ciężka praca sprzymierza się z prywatnym szczęściem, może kobietą, która ucieka przed zachłannością do humanitaryzmu, a może też owym kochankiem, który sztukę i piękno wy­rywa ze szponów luksusu, to wszystko jednak stanie się dla niego jasne dopiero w trakcie pisania.

Jest bardzo zadowolony, że ma słuchaczkę. Chciałby ją zdobyć jako stałą słuchaczkę, której będzie mógł głośno czytać o każdej porze dnia i nocy. Która odsunie na bok maszynę do pisania, odłoży ścierkę, zostawi nie dogotowa- ną zupę, gdy wymagać tego będzie praca, jego praca. Któ­ra wtedy nie będzie robić nic innego, tylko uważnie słuchać, nie będzie robić na drutach ani opiłowywać paz­nokci. Której twarz odzwierciedli wzruszenie, pozwoli do­myślać się radości, bólu. I która, gdy on odłoży ostatnią stronę i spojrzy na nią, da wyraz swemu wzruszeniu.

Jest jasne, do czego to zmierza! Do rozpoczęcia wszyst­kiego na nowo potrzebuje on nowej Ireny, ludzkiej ofiary składanej muzom, by zdobyć ich łaskawość. Ponieważ byłoby to wbrew jego strategii pozyskiwania względów, nie mówi Kornelii, że ją kocha, ale myśli tak, a rozumie przez to, że jej potrzebuje. I jak każdy, kto kocha, prag­nąłby wzajemności, co jednak dla niej znaczyłoby oddać mu siebie samą, stać się środkiem do jego celów, być płytą rezonansową współdrgającą na częstotliwości jego dźwię­ków.

Tego oczywiście Kornelia nie wie. Ale gdyby nawet nie była uszła sieci, które on na nią zarzucił, miałaby jeszcze teraz dogodną okazję, gdyż on zamiast dopuścić ją do słowa, całkowicie zagarnia dziewczynę dla siebie, a więc już

z góry zakłada istnienie oczekiwanych przez niego przy­szłych sytuacji i pozwala jej domyślać się swej roli obok niego. Mówi mianowicie o pisaniu; o znaczeniu, jakie ma ono dla niego, a bynajmniej nie o tym, jakie ma mieć dla innych. To znaczy, mówi przez jakieś pół godziny tylko

0 sobie, i to do dziewczyny, która po gwałtownych wstrzą­sach tego dnia potrzebuje z kimś mówić o sobie i szuka człowieka, który będzie miał dla niej czas, pomoże jej uporządkować wewnętrzny chaos lub przez współczucie

1 zainteresowanie okaże jej, że ona także coś dla innych znaczy.

Pisanie było dla mnie czymś takim jak leczenie ran i pod tym względem na nowo odzyskana wrażliwość jest moją siłą, a skóra Zygfrydowego smoka, którą nosiłem do dziś, byłaby moją śmiercią jako literata — mówi Paul i dotyka czegoś prawdziwego, ale nie trafia do przekona­nia Kornelii, ona bowiem nie może sobie nic lepszego ży­czyć niż takiej stwardniałej skóry, i mówi to.

Paul jednak nawet nie pyta o przyczyny takiego życze­nia, lecz dalej mówi o sobie, o intensywności swych do­świadczeń i trudności ich wyrażania, aż do chwili kiedy drzwi na taras się otwierają i wychodzi z nich tańczący Krautwurst, pani domu oraz goście, z wyjątkiem pani Krautwurst i Liebschera, przeciągają się jak po drzemce i głośno wdychają świeże powietrze.

Gdy Kornelia i Paul ukazują się w kręgu światła, roz­mowa toczy się o nocnym chłodzie, o ubiegłej zimie,

0 wiośnie, po czym Teo znów wciąga Paula do ogrodu

1 rozpoczyna z nim pięciominutowe okrążenia. Kornelia natomiast pada, tym razem bez płaczu, w ramiona swej czułej matki, której to wcale nie cieszy, lecz napawa strachem, gdyż mylnie tłumaczy sobie ten gest.

Być może w swej młodości zbyt wiele naczytała się kiepskich powieści. W przeciwnym razie trudno by chyba było wytłumaczyć jej obawę, iż teraz usłyszy słowa: „Za­ręczyłam się właśnie z Paulem!” lub coś podobnie głu­piego.

Powiedziałem to Paulowi — mówi Teo — przedtem w ogrodzie, gdy wszyscy byliście na tarasie. — A więc mniej więcej godzinę temu.

I teraz — jeśli empirowy zegar na komodzie idzie nie­prawidłowo w zwykły sobie sposób — dokładnie o drugiej w nocy, mąż powtarza żonie to, co powiedział swemu byłemu przyjacielowi; ona leży już w łóżku nie na wznak, lecz z na wpół uniesioną górną częścią ciała i podkurczo­nymi nogami, a więc w położeniu, w którym może palić, postawić sobie na kolanach popielniczkę i przypatrywać się mężowi, który przed łóżkiem chodzi tam i z powrotem. Ponieważ górna część ciała opiera się o wysokie wezgło­wie łóżka, nie będzie też mogła przewrócić się z prze­strachu, gdy mąż powie to, co powiedział Paulowi: mia­nowicie prawdę.

Irena jest już umyta, wystrojona, uczesana. Gdyby krem na noc nie błyszczał na jej twarzy, można by przy­puszczać, że ma się dopiero zacząć przyjęcie towarzyskie, takie bardziej uroczyste, raczej bal, na który nocna ko­szula byłaby stosowna jako suknia.

Teo jest jeszcze nienagannie ubrany, w garniturze i kra­wacie. Koszula, buty, zaprasowane kanty spodni wyglą­dają jeszcze całkiem dobrze, tylko on nie. Odkąd goście odeszli, jego twarz zaczyna się zapadać. Podkowy pod o- czami stają się ciemniejsze, zmarszczki głębsze, barwa skó­ry bledsza, chociaż po przemówieniu można było przy­puścić z całą pewnością, że już dalsze tego rodzaju zmiany nie będą możliwe. Ale to przecież rzecz znana: dopiero gdy mija napięcie, wyczerpanie staje się widoczne w całej swojej rozciągłości.

Tym razem także żołądek zaczekał do tej chwili z przy­padającym co jakiś czas rozstrojem. Ataki, jakie w ciągu całego dnia przeprowadzano przeciwko niemu, zaczyna odpierać kontratakami. Wydaje się, jakby się rozszerzał, staje się twardy jak kamień, uciska płuca i serce, utrud­

nia oddychanie, wyrzuca do gardła piekący kwas, powo­duje mdłości.

Teo chodzi po pokoju tu i tam, tam i tu, lekko zgięty do przodu, z prawą ręką przyciśniętą do żołądka, a lewą do ust, jakby oczekiwał przynoszącego ulgę odbijania, które nie następuje. Nie przedstawia wspaniałego widoku, i gdyby emocje tego dnia nie wymagały jeszcze zamyka­jącej całość rozmowy, nie wystąpiłby wobec Ireny w takiej formie i swój żałosny spacer odbywałby w kuchni. Nie należy bowiem do ludzi, którzy cierpienie chętnie wystawiają na pokaz i głosem lub gestami domagają się uśmierzającego ból współczucia.

Irena ma inne zmartwienia, wielkie, największe od siedemnastu lat. Musi bowiem powiedzieć mu to, co prze­milczała prawie przez całe swoje pożycie małżeńskie, nie tylko wobec męża i oczywiście córki, lecz także wobec siebie samej. Fakt, który by ją stale gnębił, udało jej się przesunąć w tak mroczną niepamięć, że pozostawał nie­osiągalny dla błysku świadomości aż do chwili, kiedy nie­oczekiwane niebezpieczeństwo rzuciło na niego jaskrawe światło.

Jeszcze gawędzi o ubiegłym wieczorze, o gościach, o chwili, w której alkohol stopił na nich powłokę dobrego wychowania. Wie, że mężowi dobrze robi jej paplanina, kierująca myśli na inne tematy, jeśli ponadto, za pomocą wtrącanych pytań o jego stan, daje mu poznać, że trosz­czy się o niego. — Człowiek wciąż zadaje sobie pytanie — mówi Irena — czy Krautwurst zasługuje na kpiny, czy na współczucie, ale nie pozostaje nic innego, jak tylko lubić go, tak jak się lubi dziecko. — Pannę Hesse natomiast uważa zdecydowanie i całkowicie za sympatyczną, co nie sprawia jej trudności, ponieważ może być pewna Teo­dora. Gdy wymyśla na Liebschera, Teo czuje się zobowią­zany do jego obrony. Jednak i on uważa rozmowy często za tak jałowe, iż trudno sobie wyobrazić, że prowadzą je ludzie, których głowy przepełnione są mądrymi myślami. Irena proponuje wynalezienie aparatu rejestrującego na

taśmie nie dźwięki, lecz myśli, których te tęgie głowy nie wypowiadają ani też nie podają do druku.

Oczywiście rozmawiają też o Paulu, o tym, na co się dawniej zapowiadał, a czego potem nie spełnił, przy czym Irena osądza go bardziej surowo niż Teo, którego własne nieudane wystąpienie czyni sprawiedliwszym wobec in­nych. By móc ocenić życie kogoś innego, mówi Teo, trzeba by nie tylko być jego sobowtórem, lecz także przeżyć ży­cie tak jak on. Jeśli bowiem opowiada się komuś swoje życie, tak jak Paul w skrócie opowiedział jemu w ogro­dzie, więcej się zataja niż wyjaśnia, gdyż nigdy nie można powiedzieć, co się zdarzyło naprawdę, lecz jedynie jak widzi się później to, co się zdarzyło. A dla wyrażania uczuć nie ma w ogóle powszechnego sposobu porozumie­nia; ponieważ każdy jest w tym wypadku dla każdego cudzoziemcem i mówi językiem, dla którego nie ma ani słowników, ani przewodników językowych.

I co opowiadał ci Paul o sobie? — pyta Irena, by zyskać na czasie. Ma bowiem nadzieję, że ból mężowi przejdzie, że Teo rozbierze się i położy przy niej. Gdy jej głowa spocznie na jego piersi, łatwiej będzie powiedzieć to, co teraz wreszcie musi być powiedziane.

Lecz Teo odpowiada najpierw wyczerpująco na pytanie żony, zanim przejdzie do istoty sprawy, może z obawy, by nie istniejącego faktu nie powołać do bytu przez wy­raźne mówienie o nim, a przez to nie uczynić go przyczyną nie dających się przewidzieć skutków, może też dlatego, że chce pozostawić sobie część kulminacyjną aż do prze­łomowego momentu. Powtarza więc wypowiedzi Paula z rozmowy w ogrodzie i nawet stara się przy tym od­tworzyć komizm, wywodzący się z rozbieżności między wielkim podnieceniem wewnętrznym Paula a niewłaści­wie wybranymi sposobami jego zamaskowania. Mówił on, jak twierdzi Teo, o trzech sprawach: po pierwsze o Kor­nelii, po drugie o sobie samym i po trzecie też o sobie. W pierwszym punkcie mowa była tylko o zaletach, w punkcie drugim tylko o wadach (tych z jego dawniej­szego życia), a w punkcie trzecim znowu o zaletach: za­

letach jego przyszłych książek. Żadnym słowem nie wska­zał na jakiś związek między tymi trzema punktami, a na­wet zaprzeczyłby jego istnieniu, gdyby go o to zapytano, spodziewał się jednak, że słuchacz samodzielnie potrafi wyciągnąć odpowiednie wnioski. Słowem Paul zachowy­wał się wobec Teodora jak młodociany amant, który chce ojca swej ukochanej prosić o rękę córki, a nie może.

Nic nie mówił o swojej żonie?

Ani słowa.

A co ty na to? — pyta Irena, nie mając pojęcia, jaki wstrząs wywoła u niej odpowiedź na to niefrasobliwe pytanie. Postawiła je tylko po to, by zyskać na czasie, spodziewa się dalszego szczegółowego opisu, możliwie dłu­gich dygresji, do których łatwo nakłonić ludzi o szerokiej wiedzy i talencie do krytycznego obserwowania samego siebie. Sądzi, że usłyszy, jak Teo się czuł obok starego przyjaciela, jak doszło do nie przywoływanych wspomnień

o wsi rodzinnej Paula, o mieszkaniu w byłym sklepie,

o pierwszych kuchennych rozmowach z nią. Oczekuje me­todycznych komentarzy do tego, co powiedział autorowi na temat jego nagrodzonej książki, napomknień o prze­mówieniu, tym nieudanym zapewne posiewie na niwie intelektualnej, dygresji na temat miłości, przyjaźni, za­zdrości, wszystkiego, wszystkiego innego prócz tej od­powiedzi, jaką otrzymuje w jednym krótkim zdaniu, któ­re ją zaskakuje, porusza, przeraża, szokuje i które zwiąże ją z Teodorem na całe życie.

Teo mówi: — Powiedziałem mu, że Kornelia jest jego córką — i zaraz po tym ciągnie dalej bez przerwy, nie patrząc na Irenę. Chodzi także dalej po pokoju tam i z powrotem, przyciska prawą rękę do żołądka i mówi to wszystko, czego Irena oczekiwała przed chwilą.

Ona jednak nie potrafi już tego słuchać. Jej dusza, uwolniona nagle od ciężaru, doznaje oszołomienia, tak jak ciało, które zbyt szybko podnosi się do góry.

W którymś momencie mówi jeszcze: — Nie, nie — gdy Teo mianowicie pyta ją, czy bardzo się martwi o następ­stwa jego nieudanego przemówienia, poza tym jednak

1S9

milczy, plącze, śmieje się, całuje i ściska męża, w końcu wyciąga się na łóżku i zamyka oczy, by widzieć tylko to, co ją uszczęśliwia.

Teo jednak chodzi dalej dokoła, czeka na uśmierzające działanie tabletek, spodziewa się, że do tego czasu jego żołądek się uspokoi, a na razie z chaosu wrażeń tego dnia usiłuje wyłowić to, co najbardziej istotne. Chce sporzą­dzić bilans, podsumować doświadczenia, liczy na wyniki, chciałby wydawać wyroki, formułować aksjomaty, nada­wać sens cierpieniom.

Jednakże jego zbyt podrażniony mózg nie dorasta jesz­cze do tego zadania, przegania myśli to w tę, to w tamtą' stronę, nie daje posłuchu nakazowi systematycznego po-, stępowania, nie zostaje w terminie wyznaczonym przez tabletki przywołany do porządku, lecz wpędzony w pa­nikę.

I w tym stanie rzeczy pozostawiam samym sobie przy­kładną parę małżeńską: żonę pogrążoną już we śnie, męża czekającego na sen. Lecz kiedykolwiek ten sen nadejdzie,. nadejdzie za wcześnie.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Nagrody literackie, Polonistyka, oprac i streszcz
polskie nagrody literackie, Kulturoznawstwo
Polskie nagrody literackie, Zagadnienia
polskie nagrody literackie
Nagrody Literackie po 1989 roku, Rozrywka, FILOLOGIA POLSKA, FILOLOGIA POLSKA, DRUGI ROK
Granda, Leopoldo de Trazegnies diccionario de terminos literarios
1 Periodisering van de Nederlandse literatuur
PERIODISERING VAN DE NEDERLANDSE LITERATUUR konspekt
1 Periodisering van de Nederlandse literatuur(1)
Beauvoir Simone De KOBIETA ZAWIEDZIONA KIK
Pawel Dudziak Polskie nagrody literackie (po 1989 roku)
1 Periodisering van de Nederlandse literatuur
11 de provotarische literatuur
43. de Man, teoria literatury!!!
Nagroda Nobla w dziedzinie literatury, Polonistyka
lit. romantyzmu, Prelekcje paryskie, Prelekcje paryskie - cykl wykładów Adama Mickiewicza na temat l
Polscy laureaci Literackiej Nagrody Nobla
dlaczego chłopom reymonta przyznano literacką nagrodę nobla
De perfecta poesi(1), Lektury Okresy literackie

więcej podobnych podstron