John Brunner
(fragment)
świat pełen wydarzeń (1)
CZYTAJ INSTRUKCJE
3 maja 2010 roku. Manhattan donosi, że w dniu dzisiejszym pod Kopułą Fullera panuje typowo wiosenna pogoda. Identiko na Placu General Technics.
Ale Shalmaneser jest komputerem Mikriogenicznym ® zanurzonym w kąpieli z ciekłego helu i w jego bunkrze jest zimno.
(„IDENTIKO”. Mówcie tak! Związany z tym słowem proces myślowy jest dokładnie analogiczny do techniki maksymalnego wykorzystania pasma, stosowanej w waszym telefonie. Jeśli już coś zobaczyliście, to znaczy, że to widzieliście, a czeka na was jeszcze tyle nowych informacji, że szkoda czasu na przyglądanie się temu więcej niż raz. Mówcie „identiko”. Mówcie tak!
— Chad C. Mulligan, Słownik Grypstępstwa
Bardziej istota ludzka niż maszyna, ale dzieląca naturę obu, Georgette Tallon Buckfast w swym dziewięćdziesiątym pierwszym roku jest w wielkim stopniu podtrzymywana przy życiu przez protetykę.
„Jeśli odczuwamy NADMIAR wrażeń, to dlatego, że kalifornijski Hajtrip spreparował to dając mniej łodygi, a więcej czystego, królewskiego liścia na uncję. Spytajcie „człowieka, który poślubił marychę”!
Eric Ellerman jest genetykiem roślin, ojcem trzech córek, i ma pietra, bo jego żonie wyrósł wielki kałdun, który nie ma zamiaru opaść.
„…a Puerto Rico dołączyło dzisiaj do stanów, które ratyfikowały kontrowersyjną klauzulę amerykańskiej ustawy eugenicznej, dotyczącą dichromatyzmu. Skutkiem tego tym, którzy chcą chować dalej niepełnosprawne dzieci, pozostały już tylko dwa miejsca: Newada i Luizjana. Klęska lobby hodowców dzieci usuwa zadawnioną plamę z dobrego imienia tego Pra—wie—Najmłodszego Stanu — plamę, można by rzec, dziedziczną, ponieważ przystąpienie PN—Stanu do grona sygnatariuszy zbiegło się niemal co do dnia z datą pierwszej eugenicznej ustawy dotyczącej hemofilii, fenylketonurii oraz imbecylizmu wrodzonego…”
Poppy Shelton od lat wierzy w cuda, ale obecnie jeden zachodzi wprost w jej ciele i świat rzeczywisty nakłada się jej na sny.
TRUDNE ROBIMY OD RAZU. NIEMOŻLIWE ZABIERA NAM TROCHĘ WIĘCEJ CZASU.
— Podstawowa wersja motta General Technics
Norman Niblock House jest młodszym wiceprezesem General Technics do spraw zatrudnienia.
— Sekundkę, jeśli wolno — mamy zgłoszenie uczestnika. Pamiętajcie, że tylko wtedy, kiedy zgłoszenie uczestnika SKANALIZERA obsługuje Shalmaneser firmy General Technics, gwarantujemy dokładniejszą odpowiedź w krótszym czasie…
Prawdziwe nazwisko Guinevere Steel brzmi Dwiggins, ale czy to jej wina?
Czy twoje gacie pokazują wystarczająco rzetelnie twoje siły witalne — tak na pierwszy rzut oka?
Jeśli nosisz bieliznę firmy Męskość, odpowiedź brzmi „tak”. Zmęczeni półśrodkami, wstawiliśmy rozporek z powrotem tam, gdzie jego miejsce, żeby baby wiedziały, że mają do czynienia z chłopem, a nie z trokiem od kaleson.
Sheena i Frank Potterowie są już kompletnie spakowani i gotowi do wyjazdu do Puerto Rico, ponieważ tamtejszy daltonizm obejmuje również kolor czarny.
— Dwa zgłoszenia uczestników! Numer pierwszy: sorry, przyjacielu, ale nie — nie mylimy się twierdząc, iż decyzja Puerto Rico pozostawia na świecie zaledwie dwa miejsca dla dysydentów. Isola faktycznie posiada państwowość, ale cały rejon Pacyfiku zajmowany przez jej wyspy znajduje się w stanie wojny i nie otrzymasz wizy, chyba że z powodów wojskowych. Dziękujemy jednak za zwrócenie się do nas z pytaniem; tak trzeba w dzisiejszym świecie. Jesteście moim środowiskiem, a ja waszym i dlatego eksploatujemy SKANALIZERA w trybie dupleksowym…
Arthur Golightly nie przejmuje się tym, że nie pamięta, gdzie co położył. Szukając zawsze znajduje inne przedmioty, o których zapomniał, że je w ogóle miał.
TRUDNE ZROBILIŚMY WCZORAJ. NIEMOŻLIWE ROBIMY WŁAŚNIE TERAZ.
— Obecna wersja motta General Technics
Donald Hogan jest szpiegiem.
— Ten drugi numer: dichromatyzm to wada wzroku, którą nazywamy zwykle daltonizmem i jest to, pewne jak czas gwiezdny, wada dziedziczna. Dziękujemy, uczestniku, dziękujemy.
„Og” (zdrobnienie od „Ogier”) Lucas jest git człowiekiem, zrównoważonym, opanowanym i niezależnym w pełnym tego słowa znaczeniu.
(„NIEMOŻLIWE”. Oznacza: 1 — Nie chciałbym tego i kiedy się wydarzy, nie przyjmę tego do wiadomości; 2 — Nie zawracać mi głowy; 3 — Nie zawracać głowy Panu Bogu. Znaczenie nr 3 jest może i słuszne, ale pozostałe to 101–procentowa zbijbryndza.
— Chad C. Mulligan, Słownik Grypstępstwa)
Philip Peterson ma dwadzieścia lat.
Czy wkurza cię stary typ urządzenia autokrzykowego, tego, które wymaga ciągle ręcznego przeprogramowywania, jeśli nie ma cię wzywać do załatwiania spraw, które zgodnie z harmonogramem załatwiłeś już w ubiegłym tygodniu?
Rewelacyjny nowy autokrzyk firmy GT przeprogramowuje się sam!
Sasha Peterson jest matką Philipa.
— Wracając do tematu, tłumy burzycieli porządku publicznego zaatakowały dzisiaj kościół prawosławny w Malmo (Szwecja) w trakcie porannej mszy. Listy poszkodowanych podają ponad czterdzieści ofiar śmiertelnych włączając w to księdza i wiele dzieci. Papież Eglantine oskarżył ze swego pałacu w Madrycie rywalizującego z nim papieża Tomasza o celowe podżeganie do tych i innych wybuchających ostatnio zamieszek. Władze Watykanu stanowczo zdementowały’ te insynuacje.
Victor i Mary Whatmoughowie urodzili się w tym samym kraju i są małżeństwem od dwudziestu lat — ona po raz drugi, on po raz trzeci.
Tego, na co masz ochotę widząc ją w kostiumie Maxstęp firmy Forlon & Morler.
Ona właśnie po tobie oczekuje pokazując ci się w kostiumie Maxstęp firmy Forlon & Morler.
Gdyby tak nie było nie zakładałaby go na siebie.
Maksymalny dostęp nie jest wcale skrótem, kiedy wymawia się to „MAX–STĘP”.
Model przedstawiony na ilustracji to „Kurtyzana”.
Ale powinieneś zobaczyć „Kokotę”.
Co tam jego jest.
Elihu Masters pełni obecnie funkcję ambasadora Stanów Zjednoczonych w Beninii, niegdyś kolonii brytyjskiej.
— Nawiązując do oskarżeń, Senator z Południa Lowell Kyte obciążył dzisiaj ćpunów odpowiedzialnością za dziewięć dziesiątych przestępstw popełnianych ostatnio ręcznie… przepraszam!… rocznie w jego rodzinnym Teksasie, oraz stwierdził, iż wysiłki władz federalnych mające na celu opanowanie tego problemu zakończyły się fiaskiem. Dodam od siebie, że słyszano, jakoby oficjele Sekcji Narkotyków wyrażali spore zaniepokojenie faktem, że nowy produkt firmy GT — Triptine — spodobał się ćpunom.
Gerry Lindt dostał kartę powołania.
Kiedy my, w GT, mówimy „generalnie”, to naprawdę mamy na myśli GENERALNIE. Stwarzamy szansę zrobienia życiowej kariery każdemu zainteresowanemu astronautyką, biologią, chemią, dynamiką, eugeniką, ferromagnetyzmem, geologią, hydrauliką, inżynierią, jedwabnictwem, kinetyką, lingwistyką, metalurgią, nukleoniką, optyką, prawami patentowymi, robotyką, syntezą, telekomunikacją, ultradźwiękami, wirusologią, ylemetn, zoologią…
Nie, nie przeoczyliśmy Twojej specjalności. Nie starczyło nam po prostu na mą miejsca w tym anonsie.
Profesor doktor Sugaiguntung jest dziekanem Wydziału Tektogenetyki na Uniwersytecie Dedication w Demokratycznej Republice Socjalizmu Sterowanego Yatakangu.
— Rozmiary obłędu utrzymują się wciąż na wysokim poziomie; jeden szaleniec zaliczył wczoraj w Zewnętrznym Brooklynie 21 ofiar, dopóki nie zwinęli go gliniarze, a drugi nadal grasuje w Evanston, Illinois, i ma już na swoim koncie jedenaście osób plus trzy zranione. Po drugiej stronie oceanu, w Londynie, ogarnięta szałem kobieta zdążyła skasować cztery osoby, w tym swoje własne 3—miesięczne dziecko, dopóki nie przyłożył jej przytomny świadek zajścia. Doniesienia z Rangunu, Limy i Auckland ustalają liczbę ofiar z dnia dzisiejszego na 69.
Grace Rowley ma 77 lat i zaczyna trochę słabować na umyśle.
Dzisiaj tu, jutro tam, to nie rewelacja, jak na nowoczesny wiek, w którym żyjemy.
Dzisiaj tu, dzisiaj tam, oto ideał, do którego dążymy.
Wielce Czcigodny Zadkiel F. Obomi jest prezydentem Beninii.
— A teraz coś niecoś z zachodu: Dzisiaj rano Waszyngton otrzymał ostrą notę rządu Yatakangi oskarżającą jednostki marynarki wojennej operujące z portu Isoli o naruszenie wód terytorialnych Yatakangi. Dyplomaci byli uprzejmi, ale powszechnie wiadomo, że liczące sobie sto wysp terytorium Yatakangi udziela wciąż schronienia chińskim akwabandytom, którzy wymykają się z tzw. portów neutralnych i czatują pośrodku oceanu na patrole USA…
Olive Almeiro jest najpopularniejszym hodowcą dzieci w Puerto Rico.
Znacie facetów trzymających na smyczy jedną, dwie, trzy dupy. Znacie dupy puszczające się co weekend z innym facetem. Zazdrościcie im?
Nie trzeba.
Tak jak innej działalności ludzkiej, i tego można się nauczyć. Prowadzimy w tym zakresie kursy dostosowane do waszych upodobań.
Fundacja Imienia Pani Grundy (oby przewróciła się w grobie).
Chad C. Mulligan był socjologiem. Odechciało mu się.
— Zeszłotygodniowe pożary Lasu Stanowego, które strawiły setki mil kwadratowych cennego drewna przeznaczonego do produkcji tworzyw sztucznych, papieru i chemikaliów organicznych, zostały dzisiaj oficjalnie uznane przez Nadleśniczego Wayne C. Charlesa za akty sabotażu. Jak dotąd nie wiadomo jeszcze dokładnie, komu przypisać winę: zdradzieckim tzw. partyzantom wywodzącym się spośród nas, czy przenikającym do naszego kraju czerwonym.
Jagajong to rewelacja.
Słowo to brzmi „TESTUKACJA”
Nie zaglądaj do słownika.
Jest zbyt nowe, aby znalazło się w słowniku.
Ale dowiedz się lepiej, co oznacza.
TESTUKACJA.
Robimy to tobie.
Pierre i Jeannine Clodardowie są oboje czarnoskórzy i nic w tym dziwnego, ponieważ są rodzeństwem.
— Ostrzeżenia przed tornado ogłoszono w następujących stanach…
Jeff Young jest „człowiekiem często odwiedzanym” przez wszystkich na zachód od Gór Skalistych, a to ze względu na raczej specjalistyczne towary, jakimi obraca: bezpieczniki czasowe, materiały wybuchowe, termit, kwasy żrące i bakterie sabotażowe.
— A teraz o plotkach: krąży znowu pogłoska, że małe niezależne terytorium afrykańskie Beninii znajduje się w stanie chaosu ekonomicznego. Prezydent Dahomeju Koute, wygłaszając przemówienie w Bamako, ostrzegł Unię Republikańską Nigerii i Ghany, że jeśli spróbuje wykorzystać tę sytuację, wszystkie niezbędne kroki w celu odparcia…
Henry Butcher jest entuzjastycznym propagatorem panaceów, w które wierzy.
(„PLOTKA”. Wierz we wszystko, co usłyszysz. Twój świat może nie być wcale lepszy od tego, w którym żyją sami durnie, ale pogląd taki na pewno poprawi ci samopoczucie.
— Chad C. Mulligan, Słownik Grypstępstwa)
Wiadomo na pewno, że człowiek nazwiskiem Begi nie żyje. Z drugiej jednak strony, przynajmniej w pewnym określonym sensie on nie umarł.
— Głośno również o tym, że Burton Dent znowu wziął się za chłopów; dzisiaj widziano go podobno, jak spacerował z byłym pracownikiem stacji benzynowej Edgarem Jewelem. A tymczasem, Czasu Pacyficznego, wygląda na to, że Fenella Koch, od trzech lat jego małżonka, z powodzeniem montuje trójkąt małżeński ze słodką lesbą Zoe Laigh. Jak głosi slogan — dlaczego nie równa się dlaczego nie!
Pan i Pani Dowolni są osobami abstrakcyjnymi, współczesnymi odpowiednikami Smithów, z tym, że z nimi nie trzeba się ceregielić. Kupuje się po prostu personalizowany telewizor z przystawką domoobrazową, dzięki której Pan i Pani Dowolni wyglądają, mówią i poruszają się jak wy.
(„GRYPSTĘPSTWO”. Popełniłeś je otwierając tę książkę. Rób tak dalej. To nasza jedyna nadzieja.
— Chad C. Mulligan, Słownik Grypstępstwa)
Bennie Noakes, siedzi na Triptinie przed aparatem dostrojonym do SKANALIZERA i powtarza w kółko „Chryste, ależ ja mam wyobraźnię!”
— I na zakończenie, Kącik Małych Pociech. Jakiś mądry łeb wyliczył właśnie, że jeśli każdemu facetowi, każdej dupie i każdemu milusińskiemu wydzielić prostokąt o wymiarach jednej stopy na dwie, można by ustawić nas wszystkich na sześciuset czterdziestu milach kwadratowych powierzchni wyspy Zanzibar. Dzisiaj mamy trzeci maja roku 2010, usłyszymy się jeszcze.
ciąg dalszy (2)
MARTWA RĘKA Z PRZESZŁOŚCI
Norman wyszedł zdecydowanym krokiem z drzwi windy, gotowy dać upust jednemu ze swych nieczęstych, zawsze obliczonych wybuchów złego humoru, przy którym kulił się w poczuciu winy każdy z jego podwładnych. Jego oczy nie oswoiły się jeszcze z mrokiem panującym w bunkrze Shalmanesera, kiedy dużym palcem u nogi potrącił coś walającego się po podłodze.
Spojrzał na to.
Była to ludzka dłoń odrąbana w nadgarstku.
— A mój dziadek ze strony matki — powiedział Ewald House — miał tylko jedną rękę.
Sześcioletni Norman spojrzał na swego pradziadka okrągłymi ze zdziwienia oczyma nie rozumiejąc tego wszystkiego, co starzec mu opowiadał, ale świadom, że jest to tak samo ważne, jak to, żeby nie siusiać w łóżko ani nie zaprzyjaźniać się zbyt blisko z Curtisem Smithem, chłopcem w jego wieku, ale białym.
— Nie odbyło się tak gładko i schludnie, jak to się teraz słyszy — ciągnął Ewald House. — Żadna tam amputacja. Nie obcięli mu ręki chirurgicznie w szpitalu. Urodził się, widzisz, niewolnikiem i…
Był, widzisz, człowiekiem leworęcznym. A zawinił tym, że… że podniósł gniewną pięść na swego pana. Tak mu przyłożył, że tamten nakrył się nogami. I pan kazał wtedy pięciu czy sześciu dozorcom przykuć go łańcuchem do pala, który mieli na polu, a sam wziął piłę…
I urżnął ją. Gdzieś tu — dotknął cybuchem fajki swego chudego ramienia trzy cale poniżej łokcia.
— Dziadek nic na to nie mógł poradzić. Urodził się niewolnikiem.
Tym razem bardzo spokojny, bardzo opanowany, Norman rozejrzał się po wnętrzu bunkra. Ujrzał właściciela dłoni wijącego się po podłodze i jęczącego; człowiek ów ściskał kurczowo swój nadgarstek i usiłował, poprzez mgłę nieznośnego cierpienia, odnaleźć końce przeciętych naczyń krwionośnych, zatamować upływ krwi. Ujrzał roztrzaskaną konsoletę, której fragmenty chrzęściły pod stopami nieprzytomnego z przerażenia personelu obsługi. Ujrzał błysk w oczach kredowo bladej dziewczyny, dyszącej głęboko jak w orgazmie, broniącej się przed napastnikami toporem.
W górze, na galerii, ujrzał też ponad setkę stłoczonych idiotów.
Nie zważając na to, co się działo pośrodku pomieszczenia, podszedł do wmontowanej w ścianę tablicy. Dwa szybkie obroty zatrzasków i płyta spadła odsłaniając sieć grubo izolowanych rur splątanych niczym ogony króla szczurów.
Przerzucił dźwignię zaworu uchylnego i wymierzył kantem dłoni błyskawiczny cios w złączkę rurową, zbyt szybki, by skuwający ją mróz zdążył przeniknąć przez skórę; wsunął sobie pod pachę jeden z węży, tak że mógł go wlec za sobą przyciskając ramieniem do boku. Wąż był na tyle długi, że wystarczał do celu, w jakim Norman chciał go wykorzystać.
Zbliżając się do dziewczyny nie spuszczał z niej wzroku.
Córa Niebios. Pewnie ma na imię Dorcas, a może Tabitha albo Martha. Myśli o zabijaniu. Myśli o niszczeniu. Typowa reakcja chrześcijanina.
Zamordowaliście swego Proroka. Nasz umarł ze starości w pełni chwały. Wy zabilibyście swojego ponownie i bez wahania. Jeśli nasz by powrócił, mógłbym porozmawiać z nim jak z przyjacielem.
Zatrzymał się w odległości dwóch metrów od niej. Rura ciągnęła się za nim po posadzce, jak monstrualny łuskowany wąż. Niepewna co do tego mężczyzny o ciemnej skórze i zimnym, złowrogim spojrzeniu, dziewczyna zawahała się, zamierzyła nań toporem, ale coś ją powstrzymało. Pewnie chcą odciągnąć jej uwagę. To podstęp.
Rozglądała się gorączkowo dookoła, pewna, że ujrzy kogoś przygotowującego się do zajścia jej od tyłu. Ale obecni zorientowali się już, co ciągnie za sobą Norman, i odsuwali powoli pod ściany.
Nic nie mógł na to poradzić…
Nagłym ruchem otworzył zawór na końcu rury i policzył do trzech.
Rozległ się syk, sypnęło śniegiem i topór, trzymająca go dłoń oraz ramię nad dłonią powlekły się białym szronem. Nastąpiła nie kończąca się chwila, przez którą nic się nie działo.
Potem ciężar topora odłamał dziewczynie ramię od barku.
— Ciekły hel — powiedział krótko Norman zwracając się do obserwatorów zajścia i puścił rurę. Uderzyła z brzękiem o posadzkę. — Zanurz w nim palec, a złamie się jak suchy patyk. Nie radzę próbować. I nie wierzcie też w to, co mówią o Teresie.
Nie patrzył na dziewczynę, która upadła — zemdlona, a może martwa po przeżytym szoku — a na zamrożony kształt dłoni wciąż ściskającej stylisko topora. W jego galopujących myślach powinien wystąpić jakiś odzew, a przynajmniej duma. Nie było jednak nic. Jego umysł, jego serce wydawały się tak samo zamrożone, jak ten bezsensowny obiekt na podłodze.
Odwrócił się na pięcie i ruszył z powrotem w kierunku windy, doświadczając straszliwego rozczarowania.
Zink przysunął się do Oga.
— Hej, hej! — powiedział. — A może byśmy tak coś zmontowali, żeby uczcić nasz przyjazd, co? Strzelmy sobie wieczorem działkę zbijbryndzy. To wynosi mnie zawsze prosto na prawidłową orbitę!
— Nie — powiedział Og nie odrywając wzroku od drzwi, za którymi zniknął ten brązowonosy. — Nie w tym mieście. Nie podoba mi się rodzaj przymusu, jaki tu stosują.
ciąg dalszy (9)
PRZECIWKO SOBIE
Niczym monstrualnie ukształtowana negatywowa matryca prasy wybuchowej otoczenie zatrzasnęło się na osobowości Donalda Hogana, jak dłoń, która zaciśnięta na bryłce kitu pozostawi pręgi między palcami, odcisk linii papilarnych. Czuł, jak indywidualność odpływa od niego w ciemność, unoszona w roztworze jego mocy podejmowania i realizacji decyzji, redukując go do poziomu bezwolnej łupiny zdanej na łaskę zewnętrznych zdarzeń.
Niektórzy teoretycy socjologii dowodzili, że człowiek zamieszkujący wielkie miasta znajduje się obecnie w punkcie chwiejnej równowagi; wielbłądzi garb jego racjonalizmu mógł się ugiąć pod ciężarem słomki. Zwykła dzika świnia ryje i chrząka na szczycie wzgórza, z którego roztacza się widok na morze — tak według teoretyków rozumowali ludzie — a więc jeśli tylko istnieje inne wyjście, nie warto pchać się do i tak już zatłoczonych miast. W krajach takich jak Indie nie było alternatywy; umieranie z głodu trwało dłużej w społeczeństwie miejskim, bo tam ludzie znajdowali się bliżej punktów rozdzielających racje żywnościowe, a nawet letarg wywołany głodem redukował tarcia społeczne i wybuchy gwałtu do poziomu sporadycznych incydentów. Ale stosunkowo dobrze odżywione populacje amerykańskie i europejskie mogły w każdej chwili przekroczyć krawędź przepaści, a pierwszym ostrzeżeniem był zapewne ten rodzaj atmosfery nerwowości, z powodu której nosiło się przy sobie paczkę środków uspokajających.
W ostatnich chwilach logicznego rozumowania Donald zdołał sformułować myśl, że czym innym było czytanie o tym niebezpieczeństwie, a czymś zupełnie innym obserwowanie, jak staje się ono faktem.
Potem świat stanął na głowie i Donald stracił orientację.
OBRAZ: suka. Pomalowany na biało, trapezoidalny pojazd o długości czterech i szerokości dwóch metrów, koła ukryte pod spodem dla ochrony przed przestrzeleniem, rozstawione wokół płaskiego zbiornika paliwa zasilającego zespół napędowy, czteroosobowa kabina przednia zaopatrzona w okna z szybami ze szkła zbrojonego chronionego dodatkowo chowanymi siatkami drucianymi, część tylna przystosowana do przewozu aresztantów i, jeśli zajdzie potrzeba, rannych, wyposażona w opuszczaną klapę z grubej metalowej płyty, w szyny do wsuwania noszy i system wentylacyjny z wlotem gazu usypiającego. Na dziobie dwa oślepiająco białe reflektory o kącie odchylania 150°, jeden zniszczony, bo kierowca zbyt długo zwlekał z zasunięciem zabezpieczającej go siatki; w narożach dachu jeszcze cztery reflektory o regulowanej szerokości wiązki; pośrodku, w małej obrotowej wieżyczce, działko gazowe strzelające szklanymi granatami rozpryskowymi na odległość sześćdziesięciu metrów; pod zewnętrzną blachą pancerną miotacze olejowe, do stosowania tylko w przypadkach specjalnych, zdolne zalać okoliczne ulice małym morzem ognia w celu powstrzymania atakujących, kiedy załoga czeka na nadejście odsieczy oddychając przez maski zapasem powietrza z butli. Pojazd mogły zniszczyć: 1. miny, 2. trzy pociski z granatnika ręcznego uderzające kolejno w pancerz około pięciu centymetrów jeden od drugiego, 3. przysypanie gruzami walącego się budynku — ale poza tym nie mogło mu zaszkodzić nic, z czym należałoby się liczyć podczas typowych zamieszek ulicznych. Jednakże jego zespół napędowy był za słaby, by jadąc w przód zepchnąć z drogi unieruchomiony samochód z hamulcami włączonymi automatycznie na skutek otwarcia drzwiczek albo cofając się sforsować przeszkodę w postaci zwalonego na rufę słupa latarni ulicznej, który właśnie, w pocie czoła i przy akompaniamencie niewybrednych przekleństw, zaklinowano pomiędzy jego kikutem z jednej strony a dobrze zamocowaną skrzynką pocztową z drugiej.
PLAN PIERWSZY: zmaterializowane jakby z powietrza, zapełniające tłumnie chodniki, dziesiątki — setki ludzi, w większości Afroamerykanów, trochę Portorykańczyków, trochę białych. Dziewczyna z elektronicznym akordeonem, fantastycznie głośnym po rozkręceniu na cały regulator, wprawiającym w drżenie szyby i w rezonans bębenki uszu, wywrzaskuje poprzez tubę piosenkę, którą inni podchwytują przytupując do rytmu: „Co mamy zrobić z naszym miastem kochanym, zaśmieconym, niebezpiecznym, śmierdzącym i obesranym?” O korpus suki szczęka wszystko, czym mogą w nią rzucać — odłamki betonu, śmieci, butelki, puszki. Ciekawe, kiedy ożyje gazowe działko i popłynie płonący olej?
DEKORACJA: jednostajne fasady dwunastopiętrowych budynków, zajmujące blok albo pół bloku każda, z rzadka poprzecinane kanionami ulic, bo wprowadzenie zakazu używania samochodów prywatnych w granicach miasta doprowadziło do sytuacji, że dla ruchu pojazdów służbowych i taksówek wystarczało jedno pasmo ruchu. Autobusy jeździły tylko do następnej przecznicy, skręcały w lewo, a dwie przecznice dalej w prawo. Chodniki oddzielone od jezdni czterocalowymi betonowymi murkami, na tyle niskimi, aby można je było przekroczyć, a jednocześnie wystarczająco wysokimi, żeby jakiś legalnie przejeżdżający pojazd nie wpadł na przechodniów. Na fasadzie niemal każdego budynku jakiegoś rodzaju malowidła reklamowe, przez co widzowie z górnych pięter wyglądali na ulicę albo z łuszczących się oceanów, albo ze środka litery O, albo z krocza roznegliżowanej dziewczyny. Jedyne urozmaicenie wąwozowej natury ulicy stanowi plac zabaw dla dzieci, przywodzący na myśl wtargnięcie Einsteina w uporządkowany świat Euklidesa.
ZBLIŻENIE: fasada budynku, do której się tulił, naprzeciwko placu zabaw, przyozdobiona była okazalej niż większość jej sąsiadek i posiadała zarówno szeroki taras wznoszący się ponad poziom ulicy i prowadzący do wnętrza, jak i liczne przypory, płaskie i rozmieszczone parami w odstępach po około pół metra, zwężające się od grubości pół metra u podstawy do zera na poziomie czwartego piętra. Nisza pomiędzy jedną z par przypór zasłaniała go przed światłem, miotającymi się tam i z powrotem demonstrantami oraz przecinającymi powietrze zaimprowizowanymi pociskami. Szczęk metalu nad głową kazał mu spojrzeć w górę. Ktoś usiłował wysunąć chowane schodki przeciwpożarowe nie prosto w dół, a pod kątem względem ściany, żeby ze swojego punktu obserwacyjnego móc obrzucać czym popadnie dach uwięzionej suki.
Fsst–trach. Fssst–trach. Wiuu–fsst–trach.
Działko gazowe.
Granaty roztrzaskują się o ściany budynków, każdy wyrzuca z siebie kłąb gęstego oparu, który ścieka powoli w dół w wąski kanał ulicy. Pierwsze ofiary kaszlą, wyją i walą się z nóg wciągnąwszy w płuca skoncentrowaną dawkę, a ci, którzy mieli na tyle szczęścia, że znaleźli się poza zasięgiem pierwszej salwy, przypadają do ziemi i na czworakach rzucają się do ucieczki.
Fssst–trach. Wiuuu–fssst–trach.
Dziewczyna, której rozciął usta, szła zataczając się ze środka ulicy w jego kierunku. Pchnięty jakimś nieokreślonym impulsem niesienia pomocy Donald wychylił się ze swojej kryjówki między przyporami i krzyknął do niej. Nie widząc wołającego, ale słysząc przyjazny głos, skręciła w jego stronę i wtedy czyjaś ciężka jak młot łapa spadła z tyłu na jego lewe ramię. Kątem oka dostrzegł, że łapa ta należy do jakiegoś Afroamerykanina. Schylił się i odskoczył w bok. Działko gazowe miotało teraz granaty na tę stronę ulicy i już pierwsze wizgi zniechęcały do oddychania. Ci, którzy jak dotąd uniknęli zagazowania, ratowali się ucieczką pod osłonę łysych gałęzi sterczących na placu zabaw, niczym starożytny praczłowiek umykający przed sforą wilków. Dziewczyna dostrzegła swego brata, bo to on właśnie uderzył Donalda, i zapominając o nim popędzili razem w stronę rogu ulicy. Ruszył za nimi, bo wszyscy uciekali w jakimś kierunku.
Na rogu: nowo przybyli poprzedzani przez grupę git ludzi, którzy zaopatrzywszy się w kijki i wielkie puste puszki walą w nie jak w bębny, wyją z radości na widok zablokowanej suki.
— Gaz!
Wrzaski przycichły. Po drugiej stronie ulicy mieścił się sklep z automatyczną obsługą; teraz zjawił się właściciel czy kierownik; pośpiesznie zatrzaskiwał metalowe kraty na oknach wystawowych i na wejściu uniemożliwiając opuszczenie sklepu trzem klientom, którzy sprawiali wrażenie raczej z tego zadowolonych niż oburzonych. Anonimowa ręka cisnęła kamieniem w ostatnią nie zamkniętą jeszcze witrynę, na której wystawione były trunki. Puszki i butelki runęły w dół, a stos tych pierwszych zakleszczył kratę, która nie zdążyła się jeszcze unieść i zatrzasnąć. Kilka osób z tłumu uznało to za lepszy cel niż policyjna suka.
W górze warkot. To jeden z tych malutkich, jednoosobowych helikopterów zdolnych do lawirowania pomiędzy wierzchołkami wysokościowców i Kopułą Fullera, której zaróżowiony spód tworzył manhattańskie niebo, przeprowadzał rekonesans nad terenem objętym zamieszkami, przekazując sztabowi sił policyjnych meldunki o rozwoju sytuacji. Z dachu domu, gdzieś z prawej, huknął wystrzał — staroświecki karabinek sportowy. Helikopter zakołysał się i zwalił w dół przy akompaniamencie wrzasku łopatek wirnika. Wysiłki pilota w celu utrzymania wysokości na nic się nie zdały; maszyna roztrzaskała się pośrodku ulicy. Tłum oszalały z zachwytu, że oto gliniarz sam się pakuje w łapy, ruszył z miejsca, by przywitać go pałkami.
Donald czmychnął.
Na następnym rogu natknął się na trwające już tłumienie rozruchów. Dwie polewaczki wyposażone w armatki wodne metodycznie zmywały ludzi z chodników w bramy. Donald zawrócił na oślep i pobiegł w przeciwnym kierunku, aby po chwili nadziać się na spychacze, przerobione wozy do przewożenia aresztantów przypominające teraz pługi śnieżne, ze sterczącymi z obu burt wielgachnymi szuflami spełniającymi ten sam cel, co armatki wodne, ale w sposób o wiele mniej delikatny. Zmuszanie tłumu do nieustannego ruchu miało pozbawić go możliwości zorganizowania się i stawienia skutecznego oporu. Pojawił się też drugi jednoosobowy helikopter i zniżywszy lot przystąpił do obrzucania ulicy granatami gazowymi.
Donald biegł w grupce około pięćdziesięciu osób, które nie mieszkały w okolicy i nie mając się gdzie schronić były pędzone przed pojazdami urzędowymi. Pomagając sobie łokciami przepychał się bliżej ściany budynku, bo jak zauważył, niektórzy z jego towarzyszy niedoli wpadali w drzwi klatek schodowych i znikali, ale przy pierwszym wejściu, do którego zbliżył się na tyle, aby można było myśleć o szansie pójścia w ich ślady, stało dwóch uzbrojonych w maczugi Afroamów, od których usłyszał: „Nie mieszkasz tutaj, białasie — spływaj, pókiś cały”.
Na skrzyżowaniu spotkały się dwie polewaczki i spychacz, przed którym uciekał. Masa ludzka z trzech ulic wtłoczona została w czwartą i skierowana z powrotem w kierunku ogniska rozruchów. Biegli teraz ramię przy ramieniu, następując jeden drugiemu na pięty i wrzeszcząc wniebogłosy.
Suka nadal tkwiła unieruchomiona tam gdzie przedtem. Jej kierowca nacisnął klakson, witając w ten sposób swoich kolegów ze spychacza. Gaz rozwiał się już w większości, pozostawiając kaszlące i wymiotujące ofiary, ale zamieszkom nie było widać końca. Mężczyźni i kobiety stojący na betonowych balustradach otaczających plac zabaw wyli wciąż pieśń podchwytując słowa wywrzaskiwane przez dziewczynę z elektronicznym akordeonem: „Znajdź sobie młotek i ROZWAL TO W DRZAZGI!” Wybite zostało praktycznie każde okno i pod stopami chrzęściło szkło. Ludzi wraz z rumowiskiem zalegającym jezdnię zgarniano na jeden ogromny stos nie tylko z tego kierunku, z którego biegł Donald, ale i z drugiego końca ulicy. Stosowano szablonową taktykę: zamknąć rejon, nie dać im przystanąć, stłoczyć razem i zwinąć.
Co śmielsi, przytomni młodzieńcy wskakiwali na szufle spychacza mijającego plac zabaw dla dzieci, a stamtąd pod osłonę rzadkich betonowych gałęzi. Donald nie zdążył pójść w ich ślady; zanim się zdecydował, został przepchnięty dalej.
Bezmyślnie rozpychał się łokciami, miotał i darł jak wszyscy, nie zwracając nawet uwagi czy potrąca mężczyznę, czy kobietę, Afroama, czy białego. Działko gazowe zainstalowane na spychaczu wystrzeliło nad jego głową serię granatów i ogłuszająca muzyka urwała się w pół akordu. Kłąb gazu dotarł do nosa Donalda i zniszczył ostatni ślad logicznego rozumowania. Waląc rękoma jak cepami, nie zwracając uwagi, kto go tłucze, byle tylko tłuc samemu, parł w kierunku ludzi spychanych z przeciwnego kierunku, wpadających teraz na grupę, w którą on był wmieszany.
Siadają na dachach z wyciem silników: helikoptery policyjne, które niczym jakieś ohydne skrzyżowanie pająka z sępem mają pochwycić w sieci i porwać ze sobą wichrzycieli. Donald szlochał, dyszał, walił i kopał, nie czując razów spadających na niego samego. Przed oczyma wyrosła mu ciemna twarz, która wydała mu się znajoma, i stać go było tylko na myśl, że to ten chłopiec, do którego strzelił ze swojego strumieniowego Jettguna, ten sam, którego siostra zaatakowała go w odwecie, a on uderzył ją w usta powodując krwotok. Przerażony, zaczął grzmocić zagradzającego mu drogę mężczyznę.
— Donaldzie! Przestań, Donaldzie — PRZESTAŃ!
Z rozrywających się granatów spłynęła następna porcja gazu. Stracił energię potrzebną do kierowania pięściami i zanim zemdlał, wróciła mu odrobina świadomości.
— Norman — wykrztusił — o mój Boże, Norman, Tak mi… Przeprosiny, ich adresat, wygłaszający je, wszystko wirując zapadło się w nicość.
Przełożył Jacek Manicki