John Brenner
Zbiór opowiadań
Człowiek który lubił złe filmy 3
Faktograf nr 6 20
Jak ten facet grał bluesa 42
Judasz. 48
Czy nie dziwiliśmy się nigdy dlaczego powstaje tak dużo naprawdę okropnych filmów? Czy nie zastanawiało was, pomijając sprawę ich rozpowszechniania, w jaki sposób ludziom, którzy je zrobili, udaje się często zdobyć pieniądze na drugi, a nawet trzeci film, równie przerażający? Kto te filmy zamawia? Kto płaci, żeby je oglądano? Dlaczego ich producenci, ich reżyserzy, ich scenarzyści - nie mówię już o tych nieszczęśnikach, którzy w nich „grają”, ponieważ tak jak wasz uniżony sługa, który pisuje „na murzyna” książki dla Laszlo Zucha i jemu podobnych, ciągle są do tego zmuszani przez ekonomiczną konieczność - ale dlaczego ci ludzie, w końcu odpowiedzialni, nie zostają wyrzuceni z biznesu filmowego, dlaczego banki nie odmawiają im kredytów, a oni wydrwieni nie czmychają ze wstydem?
Na niektóre z tych pytań łatwiej jest odpowiedzieć, na inne trudniej. Na przykład wiemy, że zdecydowanie najgorsze z najgorszych filmów cieszą się wątłym, ale stale przedłużanym życiem dzięki programom telewizyjnym, wystawiającym je na pośmiewisko i zjazdom science fiction, gdzie dołączane są do programu jako zapchajdziury.
Ale one nadal i wciąż rozmnażają się. Każda nowa lista filmów danego roku nieuchronnie zawiera rozmaite tego typu pozycje, jak „Mechaniczny Potwór” lub „Święty Mikołaj zwycięża Marsjan” albo „Inwazja morderczych pomidorów” czy „Kosmiczny plan nr 9”. Całkiem niedawno, na przykład, mogliście natknąć się na „Byłem nastoletnim mutantem”, albo nawet...
Kiedy się jednak nad tym zastanowić, dochodzę do wniosku, że prawdopodobnie nic nie wiecie o „Wenusjańskim szwadronie pedalskich esesmanów”, „Człowieku - kaktusie z Kasjopei” i „Zmocz jej podkoszulek krwią”. Czy o „Inwazji Motocyklowych Wojsk Specjalnego Przeznaczenia KGB na USA”...
Ja tak. Musiałem obejrzeć te, a także wiele innych, których tytułów - na szczęście - już nie pamiętam. I zanim to obrzydliwe doświadczenie skończyło się, już znałem odpowiedź na jedno ważne pytanie: Gdzie twórcy tych okropnych filmów je pokazują?
Odpowiedź jest dość prosta. Na festiwalach filmowych w miejscach, o których nikt nigdy nie słyszał. Mogę o tym zaświadczyć.
I co więcej...
Choć niechętnie, muszę jednak przyznać, że nie był to tak kompletnie stracony tydzień, jak na początku uważałem. Teraz znam odpowiedzi na wszystkie pytania, które postawiłem na początku. Nie wyobrażajcie jednak sobie, że sam na nie wpadłem. O nie. Musiano mi to wytłumaczyć.
Kto? A któż by inny?
Tylko on. Pan Sekret.
To był mój głupi błąd. Znając tak długo Laszlo Zucha powinienem wiedzieć, że nigdy nie wyświadczy on nikomu przysługi. A w każdym razie nie z czystej przyjaźni, nie mając w tym jakiegoś interesu.
Łatwo wybaczam, a może po prostu nie jestem pamiętliwy, poczułem się więc mile pochlebiony, kiedy otrzymałem list polecony od organizatorów festiwalu filmowego w północnych Włoszech, mającego się rozpocząć w następnym tygodniu w...
Cóż, nic nie mam przeciwko mieszkańcom miasta, w którym się on odbywał, ładnego, małego sioła położonego między wzgórzami i lasami. Nie miałem możliwości ich poznać, ale na pewno byli mili, a przynajmniej jedna z mieszkanek, i jestem skłonny zaakceptować, że tak jak i ja zostali oszukani.
Będę więc to miejsce nazywał Averno...
W kopercie znajdował się lśniący folder ogłaszający pierwszy Averneński Festiwal Filmów Niedocenianych oraz list podpisany przez przewodniczącego komitetu i burmistrza, który informował mnie w trudnej do rozszyfrowania angielszczyźnie, że jedna z osób zaproszona do ich jury, mającego przydzielić nagrody w postaci Brązowych, Srebrnych i Złotych Kraterów w każdej z wymienionych dalej kategorii (ten fragment przeskoczyłem, chociaż zastanowiło mnie jak kogoś można nagrodzić kraterem, potem odkryłem, że jest to rodzaj starożytnego naczynia klasycznego kieliszka do wina, a wręczano jego plastikowe kopie), zmuszona była z powodów osobistych zrezygnować. Jednak zaproponowała na swoje miejsce moją osobę. Organizatorzy przepraszali, że zawiadamiają mnie w ostatniej chwili, ale gdybym szczęśliwie mógł propozycję przyjąć, powinienem natychmiast dać im znać teleksem; otrzymam bilet lotniczy, samochód będzie mnie oczekiwał na lotnisku, na czas tygodnia festiwalowego zostaną zarezerwowane dla mnie posiłki i mieszkanie...
Szczerze mówiąc, wstyd mi przyznać jak szybko odpowiedziałem. Nie spodziewałem się, żeby moja codzienna rutyna została przerwana w najbliższym czasie, ani nawet w dalszym przez jakieś nadzwyczajne wydarzenie. Darmowa wycieczka we włoskie góry wydawała się prezentem niebios.
Mimo że osobą, która zrezygnowała był Laszlo Zuch, a mój agent mógł mi powiedzieć, za cenę zwykłej miejskiej rozmowy telefonicznej, że bynajmniej nie z powodów osobistych. Tak naprawdę, to Laszlo Zuch konferował właśnie ze słynnym producentem, panem Casporale, tym razem ustalając terminy realizacji serialu telewizyjnego, którego scenariusz powstał w oparciu o jego ostatni bestseller: „Wskazywanie kością: Klucz do tajemnego świata Aborygenów”.
W tym akurat nie miałem swojej działki. Zuch użył jakiegoś durnia z Sydney. Ostatnio pan Agent był niezadowolony, bo wbrew jego radzie nie poleciałem na własny koszt na antypody, tylko po to, żeby on mógł sobie wziąć regularny procent od mojego zarobku. Właśnie dlatego do niego nie zadzwoniłem.
To na wypadek, gdybyście się nad tym zastanawiali.
Moja podróż na początku toczyła się gładko. Przyznam się, że - ponieważ festiwale filmowe wyobrażałem sobie, na podstawie reportaży z Cannes - miałem nadzieję po raz pierwszy w życiu polecieć pierwszą klasą, ale nie czułem się zbyt zawiedziony, kiedy okazało się, że mam tylko drugą. Ostatecznie, to niedaleki przelot. Kierowca wysłany, żeby mnie spotkać pojawił się spóźniony, ale tylko piętnaście minut i poza tym okazał się szczupłą, jasnowłosą, młodą dziewczyną, dobrze mówiącą po angielsku. Muszę przyznać, że wraz z wizją luksusowego lotu rozwiał się także obraz czekającej na mnie limuzyny; jej samochód był starym Innocenti Mini. Pocieszyłem się refleksją, że rozłożysta limuzyna nigdy nie poradziłaby sobie tak dobrze na wąskich, krętych drogach. Carla - tak miała na imię moja przewodniczka znała je dobrze i prowadziła z...
Hmm! Jak powiedzieć po włosku „werwa”? Jestem pewien, że gdzieś spotkałem to słowo... Och, oczywiście. Brio. Przez całą drogę trzymałem się kurczowo klamki przy drzwiach. Mimo wszystko dotarliśmy cali.
Kiedy pierzchła ostatnia z moich nadziei, nie zgłosiłem żadnych obiekcji. Jako członek jury festiwalu filmowego oczekiwałem mianowicie, że zostanę umieszczony w pięciogwiazdkowym hotelu... no, przynajmniej cztero. Kiedy jednak wjechaliśmy do miasteczka zacząłem zdawać sobie sprawę, że to się będzie różnić od Cannes.
Mimo wszystko pokój, w którym mnie ulokowano, położony pięć minut spacerkiem od głównego placu u podnóża wzgórza, a dziesięć pełnych posapywania z powrotem, był czysty, wygodny i miałem z niego wspaniały widok.
Jeszcze zanim się rozpakowałem, zacząłem studiować turystyczną mapę, którą dała mi Carla wraz z programem, informującym gdzie i kiedy powinienem być. Jako pierwszy punkt optymistycznie wybrałem coctail i kolację na ratuszu, gdzie miałem spotkać moich kolegów jurorów, organizatorów festiwalu i członków rady miejskiej.
Już wtedy przestraszyło mnie odkrycie, że przez następne pięć dni powinienem oglądać po pięć filmów. Pocieszałem się myślą, że po powrocie do Londynu pochwalę się odkryciem jakiegoś zlekceważonego dzieła - nawet zarekomenduję je u brytyjskiego dystrybutora i zażądam procentu od znaleźnego.
Jak bardzo się myliłem...!
Pod koniec tego tygodnia, kiedy przypominałem sobie sam siebie z jego początku, kręciłem głową nad własną naiwnością. Nie będę zanudzał was wszystkich powodami. Wystarczy powiedzieć, że dłużej niż powinno zajęło mi stwierdzenie, że pomagam i biorę udział w zniewadze sztuki, moralności i zdrowego rozsądku.
Na pierwszy rzut oka nie wyglądało to jeszcze tak źle. Och, była tam galeria postaci o wyolbrzymionych ego, ale przemysł rozrywkowy roi się od tego typu osób i ja - nawet ja na swój dziecinny sposób - pragnąłem być wielką żabą w małym stawie. Nie zwracałem więc za bardzo uwagi na ludzi, którzy zabiegali o względy członków jury: aktorów jak trzecie popłuczyny po Clincie Eastwoodzie (jeden nazywał się Bent Hardwood, a przynajmniej tak twierdził), aktorki świadome, że ich majątek znajduje się między szyją a pępkiem i zdecydowane pokazywać go w całości; reżyserów z długimi listami tytułów zrealizowanych przez siebie filmów zawsze pod ręką, powielonych raczej niż skopiowanych i wyjątkowo źle przepisanych; producentów dławiących się wielkimi cygarami, które najwyraźniej miały być częścią ich wizerunku - to ostatnie oczywiście nie dotyczy Amerykanów, którzy z ociężałością charakterystyczną dla grubasów obiegali codziennie przed śniadaniem dwadzieścia razy główny placyk w mieście, czym chełpili się potem przez cały dzień.
Byłem wdzięczny za Carlę, która mnie polubiła. Kilka razy wymanewrowała mnie z sytuacji, grożącej wykładem na temat kariery tej lub tamtej z „wybitnych osobistości”, tłumacząc, że nie spotkałem jeszcze pana takiego to a takiego (który niezmiennie okazywał się być tą samą osobą) albo pani takiej to a takiej (która niezmiennie dawała do zrozumienia, co mogłaby osiągnąć z odpowiednim partnerem). I wreszcie to również Carla, prowadząc mnie do hotelu pierwszego wieczoru, uświadomiła mi po raz pierwszy w co zostałem zamieszany.
Była idealistką, bolało ją więc, że organizatorzy festiwalu przekupują jury. Prosiła, żebym nie przyjmował zaproszeń ani prezentów od kogokolwiek z ocenianych.
Obiecałem, że w granicach grzeczności będę się starał. Byłem jedyny...
Kto jeszcze zasiadał w jury? Nie martwcie się. Nie usłyszycie o nich. Chyba, że znajdziecie się na tak egzotycznych terenach sztuki filmowej jak ustalanie obsady i miejsca zdjęć do spagetti westernów lub zbieranie funduszów na wynajęcie jugosłowiańskiej armii dla celów międzynarodowej koprodukcji przeznaczonej dla świata arabskiego i Pakistanu. Najnormalniejszym z moich kolegów jurorów był emerytowany charakteryzator z Cinecitta, który mimo zaawansowanego wieku, co było raczej widoczne, starał się stosować swoje doświadczenia do własnych pomarszczonych rysów.
(Patrząc wstecz mam wrażenie, że już wtedy przeczuwałem spotkanie z panem Sekretem. Nie wiem, jak to jest możliwe; nie wierzę, żeby nadawał odbicia swojej obecności z wyprzedzeniem w czasie. Jasno pamiętam, że nieraz podczas tego nieszczęsnego tygodnia w Averno chciałem móc zwrócić się do kogoś takiego jak on...).
Festiwal trwał. W Averno było jednak kino z prawdziwego zdarzenia, o nazwie „Rialto”, ciasne i marne, ale przypominające mi kina z czasów dzieciństwa, ze stałymi bywalcami witanymi przez kierownika i dziewczętami sprawdzającymi bilety przy wejściu. Początkowo poczułem do niego sentyment, jednak w tym samym mniej więcej momencie, w którym stali widzowie stwierdzili, że wolą oglądać telewizję, chociaż wielu kupiło - lub, jak podejrzewam, otrzymało - kartę wstępu na festiwal, zastąpiło go uczucie wstrętu. Kierownik starał się ze wszystkich sił robić dobrą minę, ale był nawet gorszym aktorem od tych, którzy zajęli jego ekran.
W ratuszu opróżniono salę narad, zabierając z niej wielki stół, a wstawiono rzędy plastikowych krzeseł i budkę z projektorem z tyłu. Emaliowane ramy okien były zbyt skorodowane, żeby je bezpiecznie zamykać i otwierać; również zaciemnianie okien wymagało niezwykle skomplikowanych zabiegów. Wchodziliśmy w pełnię lata i bardzo niewiele osób wytrzymywało więcej niż jeden pokaz dziennie, złapani tam gdzie się właśnie znajdowali w pułapkę między natrętnym słońcem i duszącym gorącem. Pomieszczenie wypełniało się jednak pod wieczór. Już drugiego dnia doszedłem do wniosku, że głównym tego powodem było unikanie trzeciego miejsca pokazów.
Zorganizowano je na świeżym powietrzu, w jedynym relikcie przeszłości, który Averno mogło uczciwie przedstawiać jako atrakcję turystyczną: w ruinach zamku wybudowanego przez Franków, na „pobliskim” wzgórzu.
Pobliskim! Ktokolwiek napisał to w broszurce festiwalowej powinien pokonać tę drogę pieszo, tak jak ja wracając stamtąd ostatniej nocy, obejrzawszy po naleganiach Carli pokaz jedynej pozycji festiwalu, której nie udało mi się dotąd zobaczyć. Był to film o rosyjskich sabotażystach dostających się łodzią podwodną do wybrzeży Kalifornii, gdzie wychodzą wyposażeni w motocykle i zminiaturyzowaną broń nuklearną w ilościach zdolnych do zniszczenia kontynentu. Broń ta, co można było przewidzieć, zostaje im w mgnieniu oka wykradziona przez dziewczynę, będącą członkiem bandy motocyklowej, która zwraca na siebie uwagę najeźdźców, pozwalając się siekać seriami z karabinów (zbliżenie, kolor) tak długo, aż grupa jej przyjaciół, nierozgarniętych, ale niezwykle patriotycznych szajbusów motocyklowych, odbierze bombę i pożegluje w dał, w stronę zachodu słońca, poprzysięgając wysadzić Władywostok.
Kiedy dotarłem do głównej kwatery festiwalu, wielkie party już trwało. Ponieważ ceremonia przyznawania nagród przewidziana była na poranek dnia następnego - konferencja prasowa zwołana została na godzinę dziesiątą - próbowałem porozmawiać z paroma innymi jurorami, ale zostałem zignorowany.
Stopniowo zaczynało mi świtać, że być może jestem jedyną osobą, która obejrzała wszystkie filmy. Pamiętam, jak zrobiło mi się bardzo zimno, chociaż wciąż jeszcze była to ciepła, letnia noc.
Do tej chwili traktowałem swoje zadanie poważnie. Żaden z pokazanych filmów nie zrobił na mnie wrażenia, a wiele wywołało obrzydzenie, ale dawno nauczyłem się, że moje wymagania są zbyt wygórowane (to pan Sekret użył tego określenia) dla nierówności i potknięć świata komercjalnego. Byłem przygotowany na wysłuchanie argumentów innych osób w obronie wartości kultury popularnej. Czasami - powiedzmy, że często - czułem się zdesperowany, jakby wszyscy na świecie, poza mną jednym, mówili innym językiem.
Jak znikąd pojawiła się Carla wręczając mi drinka. Wziąłem go i wyraziłem swoje podejrzenia, ona zaś przytaknęła ze zmartwionym wyrazem twarzy.
- Myślę, że to nie jest uczciwe - wyszeptała. - Myślę, że wszystko jest ustalone.
Przełykając drugiego drinka - przyniosła mi jakiś miejscowy likier, który producenci starali się wylansować na eksport i który nie nadawał się do picia - powiedziałem:
- W porządku, zobaczymy o co tu chodzi! - I skierowałem się prosto do przewodniczącego, który podczas krótkich i bezowocnych spotkań jury odzywał się tak mało jak to było możliwe, przypominając nam jedynie o czasie. W tej chwili był pogrążony w dyskusji z producentem „Wenusjańskiego szwadronu pedalskich esesmanów” i z odtwórcą głównej roli w tym filmie, który z goryczą wpatrywał się w Carlę: nie z powodów, które same się nasuwają, ale ponieważ uważał, że... koktajlowa sukienka, którą założyła tego wieczoru zamiast, jak zazwyczaj, podkoszulka i dżinsów, lepiej by wyglądała na nim.
Przerywając przewodniczącemu, rzuciłem mu wyzwanie pytając, czy naprawdę widniał wszystkie stające w szranki filmy. Odgarniając do tyłu swe przerzedzone - ale nieskazitelnie uczesane włosy, zapewnił mnie najbardziej uspokajającym tonem; jakby miał do czynienia z krnąbrnym dzieckiem.
- Tak, oczywiście. Jeśli nie na pokazach publicznych, to na wideokasetach, które dostarczyli producenci.
- Wszystkie?
- Czyż nie jest to obowiązek jurora?
Po czym powrócił do rozmowy z producentem.
Wreszcie - wreszcie! - zrozumiałem. Oczywiście żadne spotkanie jury tej nocy w sprawie nagród nie było potrzebne. Przeznaczenie wszystkich tych „kraterów” już zostało ustalone za sceną, gdzie ja nie zostałem zaproszony.
A jednak, przez długą chwilę, nie chciałem w to uwierzyć. Widząc jak bardzo czuję się nieszczęśliwy, Carla objęła mnie uspokajająco ramieniem i poprowadziła do krzesła, gdzie mogłem usiąść z głową w rękach. Klęcząc obok mnie wyszeptała:
- Wiem, co czujesz. Przez całe życie chciałam robić filmy, zostać pewnego dnia wielkim reżyserem. Nigdy wcześniej nie byłam na festiwalu filmowym. Kiedy dowiedziałam się, że jeden z nich ma się odbyć w moim rodzinnym mieście, byłam taka szczęśliwa. Od razu zgłosiłam się do pracy, nie chcąc za to żadnych pieniędzy. Ale teraz obawiam się, że moje ambicje nigdy się nie spełnią. Jeżeli tacy ludzie jak ci kierują tym interesem i dostają pieniądze na...
Przestałem ją słyszeć. Uniosłem głowę. Zacząłem myśleć o tym, ile te okropne, niedorzeczne, zasługujące na pogardę śmieci, które oglądałem przez parę ostatnich dni musiały kosztować; ile musiał kosztować ten cały festiwal; ile teraz musiało kosztować to wieczorne przyjęcie, a właśnie zbliżał się kolejny kelner z butelkami iskrzącego się wina w jednej ręce.
Powiedziałem do Carli:
- Czy są tu jacyś dziennikarze?
Pokręciła głową.
- Ale będą jutro.
- A więc chcę z nimi porozmawiać. Opowiedzieć im wszystko po kolei i w szczegółach. Zanim nagrody zostaną rozdane. Proszę, umów mnie z nimi. Idę do łóżka. - Nawet wtedy miałem jeszcze nadzieję. Ale długo nie mogłem zasnąć.
Rano Carla po raz pierwszy zjawiła się na czas. Podczas tygodnia swoją niepunktualność zbywała wzruszeniem ramion w stylu prawdziwie śródziemnomorskim, twierdząc, że żaden z pokazów nie zaczyna się zgodnie z planem. I muszę przyznać, miała całkowitą rację. Pokaz „Człowieka-kaktusa z Kasjopei” spóźnił się tak bardzo, że nie zdążyłem na kolację, na którą zapraszał producent, a która odbyła się, jak mi później powiedziano, w najlepszej restauracji oddalonej o pięćdziesiąt kilometrów. Ale odegrałem się. Kolejny, równie okropny jego film pokazywany był następnego wieczoru. Anonimowy w ciemnościach kina „Rialto”, zaśmiewałem się w głos tak często jak tylko się dało. Moja wesołość była tak zaraźliwa, że kiedy publiczność wysypała się z kina, wiele osób płakało ze śmiechu i zataczało podtrzymując nawzajem. Sam nie byłem specjalnie ubawiony, ale czułem się jak po spełnieniu dobrego uczynku...
Tym razem jednak Carla była punktualna, a nawet zjawiła się za wcześnie. I przyniosła ze sobą wieści - tak złe, że jej normalnie znakomity angielski zawodził.
- Nie możesz rozmawiać z reporterami. Wszyscy są w głównym biurze festiwalowym, poza jednym, którego miałam przywieźć. Przez chwilę stałem oszołomiony. Potem odezwałem się głupio: - Chodzi ci o to, że powinnaś pojechać na lotnisko...
- Nie, wyjść na pociąg! - zaciskała pięści i w jej głosie słychać było wstrzymywany płacz. - Ale ja nie chcę więcej mieć z tym do czynienia! Wczoraj wieczorem słyszałam...
- Co? - zaniepokojony chwyciłem ją za rękę. - Powiedz!
- Domyślili się, co chcesz zrobić. Wysłali złą... nieuprzejmą, tak się mówi? Tak? Nieuprzejmą wiadomość do signore Zucha, bo nie wytłumaczył ci wszystkiego, nie powiedział jak masz się zachowywać. Jeśli porozmawiasz z dziennikiem... dziennikarzami - nie będzie samolotu do domu, niczego. Utkniesz tutaj, wszystko odwołane.
- O mój Boże...
Ale w jaki sposób tutaj, w sercu spokojnych, północnych Włoch mogło wziąć się tyle pieniędzy i możliwości zebranych w celu promowania czegoś, co mogłem jedynie nazwać śmieciami... odpadkami; w niektórych wypadkach szkodliwymi odpadkami - a wszystko to dla kilku trofeów z metalizowanego plastiku?
Cóż, jeżeli nie mogę pochwalić się rozpoznaniem jakiegoś talentu, przynajmniej umiem rozpoznać moment kiedy jestem pobity. Powiedziałem:
- Czy zdążę na wcześniejszy lot zanim mój bilet zostanie unieważniony?
- Zmieniłam rezerwację! - powiedziała. - Pakuj się! Zawiozę cię na czas!
I w taki sposób nie wziąłem udziału w ceremonii przyznawania nagród i w konferencji prasowej na jedynym festiwalu, na którym byłem i prawdopodobnie kiedykolwiek będę członkiem jury.
Ale moje przygody jeszcze się nie skończyły.
Carla wpisała mnie na lot samolotem British Airways Tristar, znanym także jako Lockheed - 1011. Pod wieloma względami jest to zupełnie przyzwoity samolot, ale ma jedną zasadniczą wadę, a przynajmniej jego typ AB. W kabinach nie ma miejsca na bagaż ręczny. Pakując się w pośpiechu, nie poskładałem moich rzeczy tak porządnie jak zazwyczaj i kiedy zjawiłem się na pokładzie, poza torbą, którą normalnie stawiam pod siedzeniem, miałem także wypchany plastikowy worek.
Kiedy spocony i zniecierpliwiony usiłowałem wepchnąć go na już i tak pełną półkę, długie ramię sięgnęło ponad moim ramieniem, a znajomy głos powiedział:
- Pozwól, że ja to zrobię, stary! Sięgnę o te parę centymetrów wyżej... No już.
A kiedy zamek już zamknął się z trzaskiem, odwróciłem się i stanąłem twarzą w twarz z panem Sekretem ubranym w typowy dla niego strój wakacyjny: marynarkę khaki i kosztowną, ale niedbale elegancką koszulę. Czekał, żeby przecisnąć się koło mnie do miejsca przy oknie.
Już zapinając pas mówił dalej:
- No, no, Pisarzu. Byłeś ostatnią osobą, którą spodziewałem się spotkać, chociaż oczywiście wiedziałem, że jesteś we Włoszech. Ale zgodnie z tym co donosiła prasa, którą czytałem we Florencji - nawiasem mówiąc tam właśnie byłem, spełniając stare marzenie odwiedzenia wszystkich co do jednego muzeów i galerii sztuki - dokładnie w tej chwili powinny być ogłaszane nagrody przyznane na festiwalu w Averno. Sądziłem, że jesteś tam jurorem...
Nie przepraszając, przerwałem mu i obrazowo, czasami używając niecenzuralnych słów opowiedziałem mu, co myślę o festiwalu w Averno, jego organizatorach, jego jury i filmach, które byłem zmuszony przemęczyć. Trwało to dość długo. Samolot wzniósł się już wysoko, zanim mój rozmówca zdążył wtrącić słowo i to tylko dlatego, że nie mając nic w ustach od rana poza filiżanką kawy, zbyt wyschło mi w gardle, żebym miał siłę ciągnąć dalej.
Ale udało mi się zakończyć najbardziej palącym z moich pytań, które wyrzuciłem z siebie odpowiednio ochrypłym tonem:
- Jak, na litość boską, udaje im się zrobić takie filmy?
Pan Sekret zwrócił moją uwagę, że stewardesa chce się dowiedzieć, czego chcieliśmy się napić. Poprosiłem o wodę mineralną i czarną kawę, a pan Sekret wziął herbatę z cytryną. Wypił trochę, stwierdził, że jest zbyt gorąca i odstawiwszy ją, żeby ostygła, westchnął.
- Mój drogi Pisarzu! Jak wiele zaoszczędziłbyś sobie kłopotów przez jeden telefon!
- Już wyjaśniłem, dlaczego nie rozmawiam obecnie z moim agentem...
- Nie, nie, nie. Nie do niego. Do mnie. Nie przypuszczam, żebym powstrzymał cię przed wyjazdem, właściwie dlaczego miałbym to robić? Darmowa podróż do Włoch warta jest świeczki. Jednak mógłbym przynajmniej ostrzec cię przed tym, czego możesz się spodziewać.
Zamrugałem. - Ale dlaczego miałbym zadzwonić właśnie...?
Słowa same zamarły mi w ustach. Miał rację. Zawsze powinienem pomyśleć, żeby skonsultować się z panem Sekretem zanim zacznę coś robić.
Wymruczałem wreszcie:
- Przypuszczam, że dokładnie wiesz, jak im się udaje zgromadzić fundusze na sfinansowanie tych obrzydliwych filmów.
- Prawdę mówiąc...
- Mów - powiedziałem. - Zamieniam się w słuch.
Może pamiętasz (mówił pan Sekret) jak wspominałem, że podczas moich „lat górnych i chmurnych” spędziłem kilka tygodni kręcąc się po Hollywood.
Naturalnie chciałem też zwiedzić duże studio i zobaczyć jakiś film w trakcie kręcenia, na planie, jak to się nazywa technicznie. Byłem bardzo rozczarowany, ponieważ opowieści moich znajomych o ich bliskiej zażyłości z wielkimi postaciami Srebrnego Ekranu okazały się zwykłymi przechwałkami. Na każdą moją prośbę o konieczne kontakty odpowiedzią były tylko uniki i wykręty, a i mój czas prawie dobiegł końca i podjąłem desperackie próby, rezygnując z przesadnych ambicji.
Wtedy, przez przypadek, natknąłem się na kogoś, kto rzeczywiście pracował przy filmie, chociaż nisko w hierarchii. Nazwijmy go - hmmm! - Jaś Malarz. Jego praca polegała na reperowaniu zniszczeń powstałych podczas kręcenia, przed powtórzeniem ujęcia. Jak mi powiedział, reżyser nie dawał mu odpocząć, ponieważ wahał się pomiędzy oszalałym pośpiechem a nie uznającym ograniczeń czasowych perfekcjonizmem.
- Bóg jeden wie dlaczego - mówił Jaś ponuro do swego kufla z piwem. - Nikt się nie pali, żeby zobaczyć tę scenę i chociaż będzie się cackał ze szczegółami i tak mu to nic nie pomoże.
Mnie jednak chodziło tylko o to, żeby się dostać do studia, niezależnie jak marna była ta produkcja. Tak długo mu pochlebiałem i namawiałem, że w końcu Jaś zgodził się zorganizować mi wejście pod pretekstem, że jestem dziennikarzem. Mówiłem się, że w razie czego nie mam jak udowodnić swojej tożsamości, ale on machnął na to ręką.
- Nie przejmuj się! - powiedział. - Przesuń sobie kapelusz na tył głowy i trzymaj cały czas peta przyklejonego do dolnej wargi... nie, chwileczkę, ty nie palisz, prawda? No cóż, przez cały czas żuj gumę, do kieszonki na piersi napchaj pełno ołówków i długopisów, miej ze sobą gruby notes i cały czas przerzucaj jego kartki. Innymi słowy wyglądaj na hoolywoodzką karykaturę reportera. Ci idioci w tym mieście nie znają innych. Przejdziesz.
Czując się raczej głupio zgodziłem się tak zrobić: Miał całkowitą rację.
Obiecałem pojawić się przebrany wcześnie następnego ranka, ale już wtedy zapowiadało się, że to będzie wyjątkowo gorący dzień i przyznaję, że idąc do studia byłem całkiem mokry od potu. Pomieszczenie pod sklepionym dachem wydawało mi się wielkości hali dworcowej i prawdopodobnie tak było, ale kiedy się na nie przez chwilę pogapiłem, wrażenie bladło. (Pamiętaj, że byłem w wieku najbardziej podatnym na uleganie wrażeniom). Zacząłem zauważać jak tandetna była konstrukcja, na której przymocowano reflektory i w ich przyprawiającym prawie o ból świetle zobaczyłem, że pomiędzy wijącymi się kablami jest masa brudów, że podłoga pokryta jest niedopałkami papierosów i jak odpychająca jest ta cała fabryka masowej produkcji celuloidowych snów. A co więcej, to miejsce śmierdziało.
Mimo wszystko, byłem zdecydowany wyciągnąć wszystko z nadzwyczajnej okazji, w jakiej się znalazłem i zagrać swą rolę do końca. Zamieniłem z Jasiem kilka słów, a potem on przedstawił mnie swemu przełożonemu, kierownikowi artystycznemu, któremu zadałem parę pytań. Ten z kolei zaprowadził mnie do inżynierów zajmujących się dźwiękiem i oświetleniem, co było dobrym posunięciem, ponieważ zanim zdjęcia naprawdę się rozpoczęły, wszyscy byli przekonani, że mam prawo przebywać na planie. Przedstawiono mnie nawet reżyserowi.
Reżyser...
Być może nie uwierzysz mi, ale zapewniam cię, że to fakt. Nazywał się Rudolf Szloch. Proszę, nie śmiej się. Okoliczności, które przywiodły go do Hollywood, wcale nie były komiczne. Przez całą wojnę pracował w Niemczech kręcąc filmy propagandowe. Mimo że oficjalnie był zdenazyfikowany, nie zmienił swoich opinii nawet o jotę, do tego stopnia, że kiedy dowiedział się co w wersji jidysz oznacza jego nazwisko w jego przybranym kraju, odmówił zmiany twierdząc, że byłoby to ugięcie się przed dyktatem „bestialskich Żydów”... i znalazł wielu ludzi w filmowym światku, którzy podziwiali jego stanowisko.
Tego dowiedziałem się od Jasia Malarza poprzedniego wieczoru. Wtedy nie chciałem wierzyć. Zanim minęła połowa poranka byłem przekonany, że zarzut musi mieć mocne podstawy. Jak inaczej mógłby być w ogóle reżyserem, jeśli nie dzięki tym wszystkim ludziom, którzy dzielili jego zgubną ideologię? To, co się działo w studio, było gorsze niż występy amatorskiego teatru z jakiegoś miasteczka; aktorzy, o żadnym z nich wcześniej nie słyszałem, byli okropni; dialog denny; podobnie zresztą cały scenariusz, który przerzuciłem ukradkiem, kiedy mająca nad nim pieczę dziewczyna została odwołana, żeby zażegnać kłótnię między Herr Szlochem a osobą, którą tylko przez grzeczność określić mogę jako pierwszą damę tego filmu...
Jednym słowem, Pisarzu, po paru godzinach byłem w takim szoku jak ty, uciekając z Averno.
Kiedy dwie, no powiedzmy trzy, minuty filmu zostały nakręcone, zamajaczyła przerwa na lunch. Stwierdziłem, że zostanę jeszcze, mając nadzieję na darmowy posiłek, po którym chciałem się wynieść, kiedy zdarzyło się coś zadziwiającego: W trakcie drugiego ujęcia jedne z drzwi prowadzących do studia dźwiękowego otworzyły się i wszedł przez nie kuśtykając elegancki, starszy mężczyzna opierający się na lasce, w towarzystwie pielęgniarki. Oczekiwałem, że Herr Szloch pozwoli sobie na kolejny wybuch, bo już kilka razy podczas tego ranka dawał pokazy złego humoru. Myliłem się. W momencie, kiedy pozwoliłem sobie uwierzyć w to, co widziały moje oczy, wiedziałem dlaczego.
Intruzem był nie kto inny tylko Sir Victor Warren.
Dzisiaj, oczywiście, mało kto go pamięta, ale w tamtych czasach był co najmniej tak sławny jak C. Aubrey Smith. Jego tytuł akurat był prawdziwy, był baronetem. Jednym z pierwszych członków kolonii brytyjskich emigrantów, którzy wywarli wpływ cywilizacyjny na celuloidowe miasteczko podczas lat międzywojennych. Nadal pozostawał bramkarzem w jednej z ich drużyn krykietowych, wędzone śledzie na śniadanie przysyłano mu drogą lotniczą z Aberdeen; na przyjęcie w swoje pięćdziesiąte urodziny sprowadził szefa kuchni ze swego londyńskiego klubu i dał mu carte blanche co do menu obiadu... Był po prostu jednym z tych Wielkich Starych Gentlemenów świata filmowego. Nie mogłem pojąć, co robi tutaj.
A on rozmawiał przyjaźnie ze Szlochem, rzuca wokół komplementy i gratulacje, i nawet usiadł cierpliwie przyglądać się drugiemu ujęciu. Wtedy zdecydowałem się zrezygnować z posiłku za frajer w kantynie. Oto był jeden z tych ludzi, których naprawdę chciałem spotkać. To była moja jedyna szansa!
Wyplułem gumę na podłogę, nie robiło to żadnej różnicy. Wyrzuciłem prawie wszystkie długopisy poza moim własnym Osmiroidem, który schowałem do wewnętrznej kieszeni. Poprawiłem jak mogłem swój wygląd, zdjąłem kapelusz i zaraz po tym zaryzykowałem i zbliżyłem się. Właśnie podnosił się szykując do odejścia z trudnością i przy pomocy pielęgniarki. Przez chwilę bałem się, że zbyt długo zwlekałem.
W tym momencie błysnęła mi myśl, jak zwrócić na siebie jego uwagę.
Kaszlnąłem głośno. Herr Szloch zauważył mnie, przypomniał sobie kogo udawałem i natychmiast mnie zaprosił.
- Dzięki panu i poparciu takich osób jak pan - mówił płaszcząc się przed Sir Victorem - mój film zainteresował prasę. Oto dziennikarz, który spędził ten poranek przeprowadzając wywiady ze mną i ekipą. Pan... hm...
Odrzuciłem przebranie wracając do swego najbardziej formalnego akcentu angielskiego i uścisnąłem dłoń Sir Victora.
- Sekret, sir - powiedziałem. - Do niedawna, kapitan Sekret, Królewski Korpus Zwiadowczy. Miałem zaszczyt służyć z kilkoma oficerami z pułku, w którym jak zrozumiałem i pan walczył w czasie pierwszego wielkiego przedstawienia.
Patrzył na mnie podejrzliwie spod najeżonych, siwych brwi.
- To znaczy...?
- „Goździki i róże” - miałem na myśli, co bez wątpienia wiesz, pułk, który powstał z połączenia starej Lekkiej Konnej z Worcestershire i Trzeciej Kawaleryjskiej z Kentu - oba hrabstwa pretendowały do tytułu „Ogrodu Anglii”, stąd przezwisko. To nie było całkiem comme il faut, żeby tej nazwy używał ktoś z zewnątrz, ale tak na poczekaniu nie mogłem wymyślić czegoś bardziej mnie uwierzytelniającego.
Tak czy siak pułapka zadziałała. Natychmiast się rozpromienił, powiedział, że to zawsze przyjemność spotykać młodych ludzi ze Starego Kraju, zapytał, czy muszę jeszcze zostać w studio, a dowiedziawszy się, że zakończyłem już tutaj swoje sprawy, zaprosił mnie, żebym dołączył do niego na czas lunchu.
Okazał się przemiłym, pełnym wdzięku gospodarzem, o ostrym poczuciu humoru. Kiedy, po naszym drugim chota peg - scotch (nie za dużo wody) - w jedynej porządnej hinduskiej restauracji w całej Kalifornii, zaryzykowałem wyjaśnienie mu pod jakim przebraniem dostałem się do studia, śmiał się tak bardzo, że bałem się, że się udusi. Rozmowa pozostała przy tematach natury ogólnej aż do końca posiłku, kiedy to zaproponował, żebyśmy przeszli do miło zacienionej werandy, otwartej tylko dla wybranych, gdzie mogliśmy pozwolić sobie na wypalenie cygara, nie przeszkadzając tym, którzy jeszcze jedli. Był, jak powiedziałem, prawdziwym dżentelmenem. Spróbowałem nawet cygara, które mi polecił, chociaż muszę powiedzieć, że była to nieudana próba, jak zresztą wszystkie inne, przekonując mnie kolejny raz, że nie lubię tytoniu.
Wreszcie rozmowa zamarła; prawdę mówiąc, przekonany, że ma on ochotę na poobiednią drzemkę, przygotowywałem się do dyskretnego odejścia, kiedy nagle pochylił się do mnie konfidencjonalnie i powiedział.
- Mój młody chłopcze, wiem co ci chodzi po głowie, chociaż jesteś zbyt grzeczny, żeby o tym mówić. Chociaż nie jesteś reporterem, masz ochotę dowiedzieć się, co na litość boską przywiodło mnie dzisiaj do studia Szlocha.
Zawahałem się przez moment zanim powiedziałem:
- Tak.
Parsknął śmiechem.
- A więc bardzo dobrze, powiem ci. Ale pod dwoma warunkami!
- Pod jakimkolwiek warunkiem - powiedziałem stanowczo.
- Twoje słowo oficera i dżentelmena?
To było niespodziewanie oficjalne. Wyprostowałem się starając się wyglądać, jakbym był obrażony.
- No dobrze, dobrze - odchrząknął, zapadając się w swym krześle. - Nie powinienem był tego mówić... Ale warunki muszę postawić. Po pierwsze, nie wolno ci nikomu przekazać tego, co zamierzam ci opowiedzieć, dopóki nie spocznę bezpiecznie w grobie. Co stanie się dość szybko.
Zaskoczony, już miałem zaprotestować, ale machając ręką nie dopuścił mnie do głosu.
- Ja to wiem, nawet jeżeli mój głupi doktor tego nie wie. Dwa lata, trzy, jeżeli będę miał szczęście. Ten aparat jest już zdezelowany. Żyłem z nim wystarczająco długo, żeby to wiedzieć, kiedy przestaje nadążać.
A drugi warunek jest następujący. Nawet gdy odejdę, możesz podzielić się tą informacją tylko z osobą, która w twojej opinii zasługuje, żeby się tego dowiedzieć. Nieważne co mam na myśli. Zrozumiesz kiedy będzie trzeba, albo źle cię oceniłem. No cóż, mam mówić dalej?
Gorączkowo odpowiedziałem:
- Tak!
Na chwilę powróciłem do świata realnego uświadamiając sobie, że jestem w Tristar monotonnie lecącym nad północną Francją. W pewnym momencie podczas opowiadania pana Sekreta podano nam kolację. Zaabsorbowany, nie tknąłem jej.
Za to pan Sekret zmiótł swoją do ostatniego maźnięcia imitacji kremu podanego na deser. Jak udało mu się to zrobić, nie przerywając ani na moment opowiadania, nie mam pojęcia. Do dziś tego nie wiem. Pamiętam tylko, że kwaśno zapytałem:
- I co to za tajemnicę odsłonił przed tobą? - i czy jestem osobą, która zasługuje, żeby się tego dowiedzieć?
Rzucił mi spod szarych brwi spojrzenie pełne wyrzutu; zastanawiałem się, czy nie nauczył się go od Sir Victoria Warrena.
- Pisarzu, jak mogłeś to powiedzieć? Właśnie dlatego, że zasługujesz, po raz pierwszy ośmielam się naruszyć zaufanie, które Sir Victor pokładał we mnie.
- Po raz pierwszy?
- Tak.
Zawstydzony powiedziałem:
- Proszę, mów dalej.
- Nie mogę powiedzieć, żebyś wyglądał na bardzo zainteresowanego...
- Jestem, jestem! To jest... no cóż, po prostu nie mogę wyobrazić sobie związku między tym, co zdarzyło się lata temu a tą jatką w Averno!
- Nie po raz pierwszy, Pisarzu, rozczarowujesz mnie. Ostatecznie to ty jako zawodowy pisarz powinieneś mieć żywą wyobraźnię... A związek jest bardzo bezpośredni, zaręczam ci - wytarł górną wargę papierową serwetką. Zmiął ją, usiadł wygodnie w siedzeniu i powrócił myślą w przeszłość.
Ludzie tacy jak Sir Victor Warren (ciągnął pan Sekret), był w podobnym położeniu jak Grecy na dworze cesarskim w Rzymie. Otoczeni luksusem, zależeli jednak od kaprysu ludzi, których sami uważali za na wpół cywilizowanych barbarzyńców. Wyobraź sobie niesmak aktorów, pisarzy, projektantów, kompozytorów, nawet poetów, przyzwyczajonych myśleć o sobie jako o twórczych indywidualnościach, odkrywających, że zatrudniają ich i oczekują, że można mieć wenę na rozkaz, ludzie, z których większość obrobiła się swoich fortun na takich przedsięwzięciach jak handel szmatami. To tak jakby sama Muza była na sprzedaż!
Przypuszczam, że w tym momencie powinienem wstawić odnośnik. W czasie, kiedy czyniono mi te zwierzenia, nie śmiałbym nigdy poruszyć tego aspektu sprawy. O ile był jakiś postęp w tym pokoleniu to można powiedzieć, że doprowadził do większej swobody w tej właśnie dziedzinie... Natychmiast zrozumiesz o co mi chodzi, kiedy powiem, że wielu brytyjskich emigrantów cierpiało sytuację, w jakiej się znaleźli, na skutek skłonności, które dzielili ze wspomnianymi właśnie Grekami. Dzięki temu wolni byli od jakichkolwiek zobowiązań w stosunku do swoich potomków. Mam nadzieję, że nie muszę mówić bardziej jasno? Kiedy po raz pierwszy dokładnie poruszono tę sprawę, nie mam pojęcia. Mogę tylko powiedzieć, że musiało to być tak w środku lat trzydziestych, kiedy mimo - a może właśnie z powodu - krachu, biznes filmowy nadal był na fali, przynajmniej w tym sensie, że wciąż jeszcze wielu ludzi w Hollyvood miało tyle pieniędzy, że nie wiedziało co z nimi zrobić.
W tym takie kilku z nas. Mam na myśli Brytyjczyków, albo, jak wtedy byśmy powiedzieli, Anglików.
Jeden z nich, nie osiadły na stałe, ale gość z Ojczyzny, po wysłuchaniu szczególnie gorzkiej litanii żalów kierownika przeciwko, szefom studiów, wpadł na niezwykle błyskotliwy pomysł. Był on tak błyskotliwy, że aż ma się chętkę, żeby któregoś dnia dowiedziano się kto był jego autorem...
No, ale drogi Noel już dawno nie żyje. De mortuis... Wykończył go wrzód. A powiedział wtedy coś takiego:
„Robią filmy, o których myślimy, że są okropne, ale wszyscy inni myślą, że są wspaniałe. Dlaczego nie zadbać, żeby zrobili kilka, o których wszyscy będą wiedzieli, że są obrzydliwe, ponieważ nikt przy zdrowych zmysłach nie może twierdzić inaczej?”
Rezultatem tego ciepłego, miłego i bez wątpienia nieco alkoholowego wieczoru, było wymyślenie przez grupę Brytyjczyków subtelnego, ale okrutnego sposobu zemszczenia się za poniżenie, jakie cierpieli. Kosztował on ich wstępnie pięć tysięcy dolarów, ale uważali, że nie jest to wygórowana cena.
Postanowili upewnić się, że w następnym roku celuloidowe miasteczko wypuści film tak nieopisanie zły, że nikt już więcej nie pokusi się o traktowanie amerykańskiego przemysłu filmowego poważnie. Wszyscy z nich znali potencjalnych kandydatów; ciągnęli losy, żeby ustalić, kto pójdzie na pierwszy ogień.
Zanim o to zapytasz, powiem ci od razu, że Sir Victor nie podał mi nazwiska tego zwycięzcy ani tytułu jego filmu. Powiedział tylko, że Brytyjczycy byli na premierze i - podobnie jak publiczność w Averno, o czym mi opowiadałeś - wyszli kompletnie oszołomieni.
Ich pierwsze przedsięwzięcie okazało się sukcesem, wsadzili zatem więcej pieniędzy do pudełka i ufundowali kolejną, podobną szmirę w następnym roku. Ponieważ jednak zbierały się ciemne chmury wojny, a w dodatku niektórzy z nich byli już dość starzy, zdecydowali się przekształcić oryginalny pomysł w coś bardziej stałego.
Sir Victor zaoszczędził mi szczegółów, ale w rezultacie powstał trust inwestycyjny, administrowany przez pośredników, żeby zachować anonimowość. Teoretycznie celem przychodów, które on miał, było finansowanie niedochodowych produkcji.
W praktyce trust finansował Nagrody Dla Najgorszych Filmów. I niech ci czasem nie przychodzi do głowy, że w jakikolwiek sposób przypominały one Kratery z Averno. Nie były to zwykłe trofea. Wręcz przeciwnie! Ich zdobywcy otrzymywali, i do dziś dnia nadal otrzymują, znaczącą sumę pieniędzy, ale pod dwoma warunkami: po pierwsze, że wyprodukują kolejny film; po drugie, że co najmniej jedna trzecia nagrody zostanie przeznaczona na promocję i reklamę nagrodzonego dzieła.
Widzę, że zaczynasz rozumieć. Tak, oczywiście! Członkowie jury Nagród dla Najgorszych Filmów bardzo starannie wybrali beneficjantów. Jak dotąd z ponad setki, tylko kilku - dwa czy trzy procent - zabrało pieniądze i zwiało. Reszta należycie wydaje spadłe im jak z nieba fundusze na upewnienie się, że ich straszne, koszmarne, odpychające filmy, naprawdę ktoś zobaczy. W taki sposób festiwale typu Averno znajdują się na listach oficjalnych festiwali. Dlatego te koszmary pojawiają się jako drugi film na seansach w Wenezueli i Mongolii.
Są wspaniałym i ostatecznym wynikiem kawału wymyślonego pół wieku temu, skierowanego przeciwko „magnatom filmowym”, przez bandę pijanych - ale dowcipnych! - Brytyjczyków.
Fundusz, tak się składa, wynosi teraz coś około miliarda dolarów, a procenty są wysokie i mimo ostatnich niepowodzeń na giełdzie możesz być pewien, że w przyszłym roku na międzynarodowych festiwalach pokazywana będzie „Maria, matka Boga spotyka ośmiornicę - wampirzycę”, która następnie trafi do kin Singapuru, Puenta Arenas i Ouagadougou. Czy gdziekolwiek. A teraz wiesz.
Odgłos wysuwanego podwozia przywołał mnie do świata rzeczywistego. Z głośników popłynęło:
- Za chwilę wylądujemy na lotnisku Heathrow. Prosimy o zgaszenie papierosów i sprawdzenie, czy stoliki i siedzenia są w pozycji pionowej.
Drętwo wykonując polecenie, powiedziałem:
- Ale...!
- Co ale? Wybacz, że mówię niegrzecznie. Nie ma już nic do dodania.
Podwozie uderzyło z głuchym trzaskiem. Wzdrygnąłem się, jak zwykle w tym momencie i natychmiast straciłem wątek tego, co chciałem powiedzieć. Jakby czytając w moich myślach, pan Sekret powiedział.
- Och, wiem! Jeżeli o całej zabawie nikt miał nie wiedzieć, dlaczego więc Sir Victor sam osobiście pojawił się wtedy na planie... Poczekaj sekundę! Myślałem, że nie pamiętam tytułu filmu, nad którym pracował Szloch, ale wydaje mi się, że zaraz go sobie przypomnę! Tak dawno nie myślałem o tym wszystkim...
Zacisnął oczy koncentrując się, potem nagle strzepnął palcami.
- Tak, oczywiście! „Królestwo Białych, Atomowych Mutantów” - rozpromienił się patrząc na mnie. - Czy pamięć nie jest zadziwiającym fenomenem?
- Co robił wtedy Sir Victor osobiście na planie? - tym razem nie dałem się zbić z tropu.
- Och! - pan Sekret wzruszył swymi kościstymi ramionami, spojrzał przez okno na zachodni Londyn, ledwie widoczny przez niebieskawą, letnią mżawkę. - Myślałem, że to oczywiste. Ponieważ był jednym z prowodyrów i wiedział, że nie pozostało mu dużo życia przed sobą, chciał zobaczyć na własne oczy, co on i jego kumple sprokurowali. Musisz przyznać, że tę drobną słabość można mu wybaczyć.
Usiedliśmy na ziemi. Silniki zaryczały całą mocą wstecznych. Podano normalne informacje na temat pozostania na swoich miejscach do czasu całkowitego zatrzymania samolotu.
Po których jak zwykle ludzie zaczęli wstawać i wyciągać bagaże ze schowków nad głowami, w czasie kiedy samolot jeszcze się toczył.
Gardzący takim nieracjonalnym zachowaniem pan Sekret powiedział:
- I oczywiście fakt, że Szloch był oddanym nazistą powodował, że Sir Victor odczuwał tym większą przyjemność robiąc go na szaro. Prawdę mówiąc, czułem to samo.
- Chciałbym tylko... - mruknął.
- Chciałbyś co?
- Chciałbym tylko, żebyś nie powiedział mi, że festiwal w Aver - no był sukcesem.
Skoczyłem na równe nogi, o mało nie wywracając innego pasażera, który właśnie przepychał się z trudem z nielegalną ilością bagażu ręcznego.
- Sukces? - powtórzyłem za nim. - Ależ mówiłem ci! To była plajta, klęska, katastrofa!
- Nie dla organizatorów - odpowiedział ponuro.
Ponieważ przejścia wciąż były zatłoczone, opadłem znowu na swoje siedzenie. Po chwili powiedziałem:
- Och.
- Widzę, że podzielasz moje złe przeczucia. Przez wszystkie poprzednie lata odbiorcy nagród musieli wystawiać siebie na pośmiewisko, ale wystarczająco dużo zdołali odłożyć i użyć na łapówki, żeby przekonać co najmniej kilku ludzi, którzy powinni mieć trochę rozumu, że trzeba ich traktować poważnie. Boję się westchnął ciężko - że festiwal w Averno może być pierwszym z wielu następnych. A przed nim jeszcze nie podbity ląd telewizji.
Chciałem w tym momencie wykrzyknąć, że to już nie jest niezdobyty obszar, kiedy przypomniałem sobie, że pan Sekret nigdy nie miał telewizora. Na poparcie jego teorii nie warto było wskazywać przykładów filmów, które mój agent kazał mi oglądać podczas - na szczęście krótkiego - okresu, kiedy usiłował przerobić mnie na scenarzystę. Co skończyło się dość gwałtownie w momencie, gdy dowiedziałem się, że zmieniam „podstawową wizję” producentów, kiedy starałem się zastosować zasady logiki do historyjki, którą miałem napisać.
Nie było mi przykro...
- No, musimy się ruszyć! Przepraszam, stary - mam nadzieję, że nie nastąpiłem ci na nogę! Cieszę się, żeśmy tak wpadli na siebie! Chciałbym cię zobaczyć niezadługo, dobrze? Zawsze możesz mnie zastać w bibliotece. Do zobaczenia.
I mimo że siedział na miejscu przy oknie, pan Sekret znalazł się nagle o dziesięć miejsc przede mną, w drodze do wyjścia, z całym swoim bagażem w jednej ręce. Od tego czasu nie widziałem go.
Teraz oglądam telewizję innymi oczami. Przypominam sobie utratę złudzeń Carli podczas festiwalu w Averno. I staram się choć nic nie wiem na temat finansów i dobrze mi z tym - i staram się sobie wyobrazić co może stać się ze standardami rozrywki popularnej, w rezultacie ustalonego pięćdziesiąt lat temu funduszu, który wart jest dzisiaj miliard dolarów, przeznaczonych na sfinalizowanie najgorszych filmów, jakie sobie można wyobrazić.
Ale nie mogę prześcignąć rzeczywistości. Jeden z moich amerykańskich przyjaciół przysłał mi właśnie wycinek z „Kroniki Hollywoodzkiej”, myśląc że mnie ubawi. Informowano tam o nowym filmie, właśnie skierowanym do produkcji, zatytułowanym „Uratowany przez naszego Pana z otchłani lochu”. Cytuję: „Prapremiera Apokalipsy według świętego Jana! Zobaczycie smoki piekielne. Zobaczycie nierządnicę z Babilonu! Obejrzycie zagładę, która czeka grających w gry science fiction! Obejrzycie zabranie żywcem do nieba wybranych, którzy pozostawiają za sobą puste fotele za kierownicami! I dużo więcej!
Oczywiście, to może być szczera próba głoszenia Słowa Bożego przez jakąś bogatą grupę ewangeliczną. Mówię, że może. Jednak mam stałe podejrzenia, co do tego skąd najprawdopodobniej pochodzą na to pieniądze. Dzięki panu Sekretowi.
Nie, to skreślam.
Nie dzięki panu Sekretowi.
przekład: Dorota Malinowska
Mervyn Grey, zwany „cudownym dzieckiem” świata wielkiego biznesu, stał się milionerem w wieku dwudziestu dziewięciu lat nie przez brak zdecydowania. Toteż kiedy tylko otrzymał od swego londyńskiego agenta, Edgara Cassona, wiadomość, iż temu udało się zakupić - płacąc po trzydzieści pensów za akcję - portfel akcji, które jeszcze w zeszłym tygodniu stały przeszło trzykrotnie wyżej, opuścił centralę swego finansowego imperium znajdującą się na Wielkiej Bahama i najbliższym Viscountem udał się do Londynu.
Oczywiście nie zadał sobie trudu, by telegraficznie uprzedzić Cassona o swym przyjeździe, ale flegmatyczny, krępy makler nie okazał zdziwienia, kiedy przed jego willą zatrzymał się Rolls prowadzony przez szofera. Poprosił żonę, żeby dalej sama zabawiała gości, których mieli na obiedzie, kazała zostawić mu coś gorącego na później i nie pozwoliła przeszkadzać mu pod żadnym pozorem, a sam przyjął Greya w bibliotece.
Grey - niski blondyn, napięty i chwilami wręcz rozgorączkowany - zawsze (nawet wtedy kiedy siedział za swym biurkiem) robił wrażenie człowieka, który za chwilę pomknie gdzieś w szalonym pośpiechu. Teraz opadł w najwygodniejszy fotel, wziął do ręki pełniejszy z dwóch kieliszków sherry i zapytał: - Cóż do diabła stało się z Luptonem i Whitem, że ich akcje spadły tak nisko?
Casson wiedział, że Grey zada mu to pytanie, ale fakt, że zazwyczaj dzielił ich cały Atlantyk, powodował, iż nieco przesadnie oceniał swą zdolność do zachowania spokoju, kiedy jego szef wpada w złość. Oblizał nerwowo wargi i powiedział naburmuszony: - Muszę panu powiedzieć, że dalej coś się z nimi dzieje. Kiedy zamykano dziś giełdę, za ich akcje dawano po sześć pensów i jutro nie będzie można ich sprzedać. W tej sytuacji uznałem za stosowne...
- Co się z nimi stało? - warknął Grey. - I proszę mi nalać jeszcze jeden kieliszek tego paskudztwa, które panu wkręcono jako sherry.
Casson westchnął głośno i wykonał polecenie. Niemal cały dzień powtarzał sobie w myślach wyjaśnienia, jakich miał zamiar udzielić Greyowi, gdyby ten pojawił się osobiście, i był przekonany, że po wielu trudach udało mu się przygotować imponującą opowieść: początkowe zaskoczenie, szybka reakcja, która pozwoliła na uniknięcie strat, dyskretne sondaże wśród ekspertów i wreszcie interesujące odkrycie...
Ale teraz wiedział już, że się to na nic nie zdało. Jeśli będzie próbował się wyłgiwać, to Grey po prostu wyleje go z posady. Odstawił ponownie napełniony kieliszek i wzruszywszy ramionami sięgnął do wewnętrznej kieszeni swego nieskazitelnego smokinga.
- Oto co się z nimi stało - powiedział głośno i podał Greyowi złożoną kartkę papieru.
- Faktograf nr 5 - Grey przeczytał na głos napis umieszczony u góry kartki, kiedy ją rozwinął. - Co to ma do rzeczy?
- Proszę przeczytać całość - mruknął Casson - a wtedy będzie pan wiedział tyle samo, co ja, czy ktokolwiek z ludzi, z którymi rozmawiałem na ten temat.
Grey spojrzał na niego spode łba, ale zabrał się do czytania. Kartka, którą wręczył mu Casson, była rodzajem ulotki, odbitej z oryginalnego maszynopisu. Co gorzej, oryginał ten był bardzo zły: o nierównych marginesach, z wieloma błędami i kilkoma wierszami niedbale wyiksowanymi. Tytuł ulotki wydrukowano wyraźnymi czarnymi literami, ale i tu widać było partacką robotę; górna część liczby „5” była zamazana i niewyraźna, Cały tekst obejmował dziesięć czy dwanaście akapitów, a każdy z nich rozpoczynał się nazwą jakiejś spółki czy towarzystwa. Większość z nich była mu znana. Z postępującą lekturą narastała w nim wściekłość i zdumienie.
Dale, Dockery & Petronelli Ltd. Producenci lodów. 3021 dzieci, które w ciągu ostatnich sześciu miesięcy zakupiły ich produkty, doznało różnych zaburzeń żołądkowych.
Grand International Tobacco Coro. Papierosy marki „Prestige”. „Chilimenth” i „Cachet”. Wśród użytkowników tych marek zanotowano w ciągu ostatniego raku 4186 przypadków raka płuc.
Naukowo Sprawdzone Środki Ochronne, Sp. z o.o. Wyroby kauczukowe. W rodzinach, które korzystały wyłącznie z produktów tej firmy, zanotowano w ciągu ostatniego roku 20512 przypadków niepożądanej ciąży.
I wreszcie to, czego szukał:
Lupton & White Ltd. Wyposażenie dla dostawców artykułów żywnościowych. 127 pracowników firm korzystających z maszynek do krajania chleba, z mechanicznych noży do krajania szynki i tym podobnych urządzeń dostarczonych przez te spółkę utraciło w omawianym okresie po jednym lub więcej palców.
Grey zadrżał wyobraziwszy sobie przez chwilę rękę, z której krew tryska na białą emalię krajarki do wędlin, ale natychmiast uzmysłowił sobie, że w grę wchodzi strata pięćdziesięciu tysięcy funtów. Spojrzał na Cassona, który tymczasem usadowił się w fotelu visavis Greya i ponuro zabierał się do zapalenia cygara.
- Ten szmatławy donos miał wykończyć Lupiona i White’a?
- Tak powiedzieli mi eksperci - odparł Casson.
- Ależ na miły Bóg! - Grey przebiegł szybko wzrokiem obie strony ulotki. - Ulotka wymienia jedenaście spółek. A czy innym nic się nie przydarzyło? Na przykład - Grand International Tobacco?
- Przed dwoma tygodniami podjęli akcję uruchamiania nowych przedsiębiorstw i sprzedaż ich produktów wzrosła poważnie. Spowodowało to wzrost ich kursu na giełdzie. Normalnie rzecz biorąc, należało się spodziewać, że ta tendencja utrzyma się przynajmniej przez pół roku. Ale z jakichś powodów ich kurs spadł wczoraj do poprzedniego poziomu, a dzisiaj o trzy pensy poniżej. Oczywiście, to niczego nie dowodzi. Ale ta koincydencja na coś wskazuje.
- Cóż za bzdura! Przecież takie rzeczy są czymś normalnym, natomiast spadek akcji toki, jak w przypadku Luptona i White’a, jest właściwie czymś bez precedensu, jeśli nie mamy tu do czynienia z bankructwem! Jakże może pan twierdzić, że to wszystko spowodował jakiś niechlujny świstek papieru? A poza tym - dlaczego przydarzyło się to akurat tej firmie, a nie producentom prezerwatyw z ich - rzekomo - dwudziestoma tysiącami ofiar?
- Przyznaję, że Lupton i White byli dalecy od bankructwa. Ich zysk w zeszłym roku wzrósł w porównaniu z rokiem poprzednim o 8%, inne ich wskaźniki są w dalszym ciągu prawidłowe... Ale nie można domagać się odszkodowania od firmy, z winy której rodzi się nam niepożądane dziecko! Można natomiast zaskarżyć kogoś, przez kogo straciliśmy palec. A poza tym, jak słyszę, parlament ma się właśnie zająć projektem nowego prawa o odszkodowaniach przemysłowych...
Grey ściągnął brwi. - Rozumiem! Ma pan na myśli paragraf, obciążający odpowiedzialnością tych wytwórców, których produkty nie spełniają wymogów Brytyjskiej Normy. Ten projekt nigdy nie przejdzie - już my się o to postaramy - ale wyobrażam sobie, że ludzie mogli się przestraszyć... Ale przecież nie do tego stopniał
- Nie każdy ma taką pewność, jak pan, że ten nowy projekt nie przejdzie - powiedział Casson. - Po drugie, w związku z tą sprawą zrobiłem pewne obliczenia i okazało się, że jeśli liczby podane w tej ulotce są prawdziwe i jeśli prawdziwe są dane dotyczące podobnych przypadków, to gdyby ilość wypadków spowodowanych przez produkty Luptona i White’a miała osiągnąć pułap zeszłoroczny - firma ta musiałaby wypłacić poszkodowanym około trzech milionów dolarów tytułem odszkodowania.
- Muszą zatem odnowić park maszynowy, by sprostać wymaganiom technicznym - powiedział sucho Grey. - Będzie to ich kosztowało... A, teraz sobie przypominam. Przecież zrobili to już jakieś trzy lata temu!
- I spłacili dopiero 60% pożyczki, jaką uzyskali na sfinalizowanie tej akcji. Casson nadał temu stwierdzeniu charakter nieodwołalny. - Nie, dziś Lupton i White nigdzie nie znajdą już kredytu i ich plajta jest nieuchronna. Będzie to zresztą dowodem sprawiedliwości losu, jeśli przyjmiemy, że ich maszynki rzeczywiście okaleczyły tylu nieszczęśników.
- Nonsens! - zawołał Grey. - Byle idiota wie, że każdy instrument służący do cięcia jest niebezpieczny! Nawet scyzoryk, nie mówiąc już o brzytwie.
Casson skrzywił usta tak, jakby mimo jego przygnębienia, ostatnie zdanie Greya rozbawiło go. - Człowiek, który wydrukował ten Faktograf, całkowicie zdaje sobie z tego sprawę - powiedział. - Ale nie przeczytał pan jeszcze drugiej strony. Niech pan spojrzy. To chyba przedostatnia pozycja.
Grey odwrócił kartkę i przeczytał głośno: - Brzytwy firmy Zorza używano w dwudziestu trzech na dwadzieścia osiem wypadków okaleczenia znanych policji w... - Przerwał nagle i spojrzał na Cassona.
- Jak taką bzdurę można traktować serio? To wymysł jakiegoś szaleńca!
- A jednak ktoś potraktował to poważnie. Prawdę mówiąc - nawet wielu ludzi. To, co stało się z Luptonem i White’em jest chyba wystarczającym dowodem, co?
- Dowodem? Nie może pan tego nazwać dowodem! - Grey zerwał się z miejsca i zaczął przemierzać wielkimi krokami pokój. - A te inne spółki? Poza Luptonem i White’em żadna z nich nie splajtowała!
- Po pierwsze: trzy z nich nie są spółkami akcyjnymi, toteż możemy nie brać ich pod uwagę, i prawdę mówiąc, zastanawiam się, dlaczego autor tej ulotki w ogóle je tu uwzględnił. A pozostałe spółki są finansowo uzależnione od towarzystw o wiele większych, co może im ułatwić wyjście z trudnej sytuacji.
- Ale! - Grey wyrżnął pięścią w stolik tak, że Faktograf spadł na podłogę. Casson pochylił się i podniósł go.
- Ale co?
- Ale jeśli przyjmiemy, że ma pan słuszność, to przecież trzeba coś z tym zrobić. Czy to nie jest... no... rodzaj oszczerstwa?
- Obawiam się, że nie. Korporacji nie można zniesławić, tylko jednostkę.
Ale to jest tak oczywista bzdura! - zagrzmiał Grey. - Do diabła, któż mógł wyśledzić rodziców tych wszystkich niepożądanych dzieci? To absurd!
- Absurd czy nie absurd, zapewniam pana, że bardzo wielu ludzi potraktowało to bardzo poważnie. Mogę mówić dalej?
- Proszę, niech pan mówi. - Grey opadł znowu na fotel.
- Zdobycie tego numeru Faktografu kosztowało mnie wiele czasu i wysiłku - podjął Casson. - Chcąc wykryć, co się przydarzyło Luptonowi i White’owi, zadzwoniłem między innymi do jednego z moich - no, powiedzmy - starych przyjaciół i usłyszałem, że gdyby zdawał sobie sprawę z tego, że mam jakieś akcje tej firmy, toby mnie ostrzegł w porę. Kiedy zapytałem go, skąd czerpie swoje informacje, odparł, że powie mi, jeśli zaproszę go na lunch. Zaprosiłem go i wtedy pokazał mi tę ulotkę. Miał jej kopię, więc podarował mi ten egzemplarz.
Nie znał nikogo, kto by ją także otrzymał, jak również nie miał pojęcia, dlaczego dostał ją właśnie on, ani też, kto mu ją przysłał. Faktografy przychodzą po prostu pocztą, mniej więcej raz na miesiąc, w kopercie bez nadruku i różnie omarkowane. Czytał je począwszy od numeru 3, który zresztą wyrzucił, bo uznał go za płód jakiegoś szaleńca. Jednakże jedna z informacji podanych w tym numerze utkwiła mu w pamięci, ponieważ odnosiła się do pewnej firmy produkującej konserwy mięsne, którą się interesował, i zawierała oskarżenie, że przy ich produkcji nie dość starannie przestrzega się przepisów dotyczących higieny. Tak więc, kierując się irracjonalnym odruchem (jak się sam wyraził), zdecydował się nie kupować akcji tej firmy. W kilka dni później wyszło na jaw, że wybuch epidemii tyfusu brzusznego w Leeds miał związek z konserwami wołowymi przysłanymi przez tę samą firmę. Oczywiście przez trzy miesiące ich zbyt równał się zeru, dopóki nie zapomniano o tej aferze.
- Dalej - powiedział Grey słuchający z napięciem.
- No więc, kiedy mój przyjaciel otrzymał następny Faktograf, przestudiował go już bardzo starannie. Nie miał akcji żadnej z firm, które znalazły się na kolejnej liście, ale z czystej ciekawości postanowił nie spuszczać z nich oka. Jedno z przytoczonych tam oskarżeń przypominało sprawę firmy produkującej lody. Chodziło tam o Radość Dziecka: jak twierdził autor ulotki, cała masa dzieci pochorowała się dotknąwszy zabawek importowanych przez tę firmę. Zna ją pan?
- Oczywiście. Sprowadzają lalki i zabawki z Hongkongu i Japonii. To oni zadarli ze Zrzeszeniem Konsumentów.
- Tak, to ci sami - potwierdził Casson. - Dowiedziono, że w farbie używanej do malowania niektórych zabawek znajdowała się domieszka arszeniku, musieli więc wycofać z handlu i spalić towar wartości dziesięciu tysięcy funtów.
- Kto, do diabła, powiedział panu o tym wszystkim? - zapytał Grey.
- Prosił mnie wprawdzie, żebym nikomu nie zdradził jego nazwiska - zamruczał Casson. - Ale... No, wystarczy, jeśli powiem, że jestem za stary cynik na to, żebym połknął taką historię nie przyglądając się bliżej temu, kto mi ją opowiedział, toteż - z zachowaniem całej dyskrecji - zasięgnąłem o nim informacji. Zaczął od dwudziestu tysięcy, które odziedziczył, kiedy miał dwadzieścia jeden lat, i doszedł dziś do przeszło półtora miliona, gotów więc jestem dać głowę za jego kompetencje i rozsądek.
Grey patrzył na niego przez dłuższą chwilę i wreszcie zapytał: - Czy ten facet od Faktografów zaczepił kiedykolwiek jakąś naprawdę wielką korporację?
- Nie wiem.
- Niech no ja się przyjrzę lepiej tej ulotce! - Grey pochwycił kartkę Faktografu i przez chwilę dumał nad nią w milczeniu. W końcu powiedział: - Jedno trzeba mu przyznać. To niezły cwaniak, co?
- Nie rozumiem...?
- Niech pan nie udaje! - prychnął wściekle Grey. - Przecież potrafi pan widzieć dalej niż czubek własnego nosa! Sprawa jest jasna: mamy tu do czynienia ze wspaniałym aferzystą, jednym z najinteligentniejszych manipulatorów rynku, o jakich słyszałem. Ale zdradza go wzorzec, który się tu powtarza. Naprawdę nie rozumie pan tego?
Zdenerwowanie, które przeminęło, kiedy tylko Casson - jak mu się zdawało - przekonał Greya o prawdziwości swych zapewnień, teraz powróciło z całą siłą. Niepewnie potrząsnął głową.
- To znaczy, że jest pan bardziej naiwny, niż przypuszczałem - warknął Grey. - I może powinienem zastanowić się nad przekazaniem moich interesów komuś, kto nie cierpi na przedwczesną sklerozę! Do diabła, człowieku, niech pan pomyśli choć przez chwilę! Z tego, co mi pan powiedział, wynika, że wszystkie te Faktografy ukła dane są według jednego wzoru. Każdy z nich opiera się na Jakimś stwierdzonym fakcie - zarażone mięso w jednym przypadku, farba z arszenikiem w drugim - o którym może się dowiedzieć każdy, kto ma dostęp do właściwych źródeł. Możemy się założyć, że potrafiłbym bez większego trudu wymienić ze dwadzieścia faktów obciążających tyleż samo różnych znanych spółek. Potem wymyśliłbym jeszcze trochę oszczerstw, dorzucił do tego dane statystyczne, których nie można ani zweryfikować, ani zbić, ale które wydawałyby się prawdopodobne, i dam głowę, że to samo robi ten facet od Faktografów. A potem uwieńczyłbym to wszystko historyjką o firmie szczególnie wrażliwej na ciosy wskutek szczególnych okoliczności, takiej właśnie jak Lupton i White. W rezultacie otrzymałbym możliwie najdoskonalszą informację wewnątrzrynkową, proroctwo spełniające się bez pudła.
- Tak, ale - przerwał mu Casson. - Ale co? Mów pan! Co pan sądzi o człowieku, który zbiera taką kolekcję bzdur?
- Sądzę, że...
- Myśli pan, że to jakiś filantrop, który chce zwrócić uwagę społeczeństwa na to, iż wytwarza się produkty, które wywołują choroby, obcinają ludziom palce, powodują wypadki i zabijają ich? Jeśli tak, to dlaczego nie atakuje wielkich korporacji dysponujących personelem, który mógłby zweryfikować jego oskarżenia? Bezpośrednio lub pośrednio kontroluję siłę roboczo liczącą sześćdziesiąt tysięcy ludzi. Gdybym musiał, to choćby jutro nająłbym jeszcze stu, po to tylko, żeby zbadali, czy prawdą jest, że w ubiegłym miesiącu uległo wypadkowi ileś tam tuzinów wozów, których koła miały opony marki „Ultrac”, lub też, ze tyle a tyle gospodyń domowych utopiło się w pralkach marki „Magiczny Wir”. - Grey roześmiał się chrapliwie. - i właśnie dlatego ten facet nie rzuca się na duże firmy. Dowiodłyby mu, że jest kłamcą, gdyby zostały do tego zmuszone,
- A pan? - zapytał Casson.
- Co ja?
- Czy pan wynająłby specjalnych ludzi do sprawdzenia tych oskarżeń? Kiedy kontrolerzy ze Zrzeszenia Konsumentów donieśli, że opony marki „Ultrac” powodują większe zarzucanie kół i maja większą tendencję do spadania z obręczy kota na zakrętach...
- Powiedziałem im, żeby mnie pocałowali gdzieś! To prawda. Ale - do diabła - czego się pan spodziewał? Każda opona nada się tylko do wyrzucenia, jeśli nie będzie się jej oszczędzać, i czy stało się nam coś? Oczywiście - nie. Nasz zbyt wzrósł! Ultraki cieszą się ogromną popularnością, bo są tanie i dobrze reklamowane. Ta cała bzdura z kontrolowaniem produktów przez konsumentów znajduje posłuch może u stu tysięcy nabywców w całym kraju, a przecież mamy miliony takich, którzy chcą tego, co im daję. To są fakty. Nie ja wymyśliłem rynek i nie ja ponoszę odpowiedzialność za tych, którzy o nim decydują. Ale nie odpowiedział pan na moje pytanie; czy rzeczywiście wyobraża pan sobie wydawcę tego Faktografu jako rycerza w lśniącej zbroi rozpoczynającego krucjatę przeciwko niebezpiecznym produktom? Nie, nie sądzę, żeby pan był aż tak naiwny.
Okropnie zakłopotany Casson poczuł, że pogardliwe słowa jego szefa przyprawiają go o rumieniec. Miał już pięćdziesiąt cztery lata. Nie po raz pierwszy zadawał sobie pytanie, jak długo jeszcze będzie w stanie pracować dla tego... dla tego młodzieniaszka. Kiedy spotkali się po raz pierwszy, był dokładnie dwa razy starszy od Greya. Był już wtedy człowiekiem doświadczonym, odnosił sukcesy i cieszył się dużym szacunkiem w swej dziedzinie. Jednakże w Greyu było coś, co budziło chęć, by zwinąć się, skulić w sobie i uciec gdzieś możliwie najszybciej. Być może pragnienie to budziła w nim ta cecha Greya, która pełni podziwu dziennikarze pisujący kroniki towarzyskie bez wahania określali mianem bezwzględności, a może po prostu to jego bezwstydna chciwość czyniła go szczególnie wyczulonym na chciwość ludzi, którzy kupowali towary, jakie im oferował.
Swą karierę rozpoczął od produkcji trwałych artykułów gospodarstwa domowego i od odkrycia - nienowego, ale nigdy przedtem nie rozpatrywanego w tym świetle, w jakim ukazał je Mervyn Grey - że ludzie nie lubią płacić dużo za wyposażenie służące do wykonania tak mało olśniewającej pracy, jak pranie, jednakże czują się zmuszeni do kupowania drogich urządzeń o wysokiej precyzji, ponieważ już akt samego kupna przydaje splendoru ich pracy.
Skutkiem tego odkrycia była produkcja pralek do montowania w domu: można je było złożyć w ciągu pół godziny przy pomocy dołączonego do nich śrubokrętu. Efekt był nie tylko estetyczny - Grey wynajął dobrych projektantów, by opracowali opakowanie dla jego produktów, i specjalistów od marketingu, by stwierdzili, jaki kolor, kształt i „dodatki” były najbardziej poszukiwane - lecz także spektakularny. W zamian za poświęcenie około pół godziny ze swego czasu mogłeś mieć maszynę tej samej wielkości, co twoi sąsiedzi, tylko tyle, że oni zapłacili za nią trzy razy więcej. A co ważniejsze, twoja była ładniejsza.
Dalsza droga doprowadziła go do produkcji innych drogich artykułów gospodarstwa domowego, dostarczanych również w postaci składanych części, a wyczerpawszy możliwości, jakie się tu przed nim otworzyły - aparaty telewizyjne go nie interesowały - Grey zwrócił się do najpoważniejszej pozycji w budżecie rodzinnym - do samochodu. Przede wszystkim trzeba było wozom nadać taki kształt, by zwykłe samochody wyglądały jak wykonane na zamówienie; następnie udało się doprowadzić do poważnego przełomu w produkcji opon samochodowych, a to dzięki odkryciu, że kierowcy niechętnie płacą drogo za wyposażenie, którego nie zauważa i nie chwali nikt poza ekspertami, i wolą raczej zainstalować w swym wozie filtr słoneczny i staromodny klakson niż komplet nowych opon wysokiej jakości.
I tak interes rozwijał się w zawrotnej spirali. Czegoś podobnego nie widziano od czasów Johna Blooma, który też zrobił zawrotną karierę, jednakże Mervyn Grey - w przeciwieństwie do swego poprzednika - nie okazał niczym, że przeliczył się z siłami. Nawet tak katastrofalna strata, jak ta, którą właśnie poniósł przez Luptona i White’a, nie miała większego znaczenia w bilansie towarzystwa posiadającego dziesięciokrotnie większą wartość.
Ale co teraz?
Nagle Casson zdał sobie sprawę, że Grey przygląda mu się z sardonicznym uśmiechem, i gwałtownie zaczął przeszukiwać pamięć, by wyłowić z niej choćby echo ostatnich słów, które szef zwrócił do niego.
- Tak więc - nie! Nie wyobrażam sobie tego faceta jako „krzyżowca”. I by odwrócić uwagę rozmówcy od swego chwilowego zamyślenia, brnął rozpaczliwie dalej. - Ale z drugiej strony, musi to być maniak... Zastanawiam się, czy nie jest to jakiś zbłąkany idealista?
Grey zastanowił się przez chwilę, a jego twarz przybrała życzliwszy wyraz. - Nie sądzę, chociaż jest to rozsądne przypuszczenie. Monomaniak opętany ideą bezpieczeństwa drogowego, zdrowia dzieci i tak dalej, zadawałby ciosy na ślepo i - jak już powiedziałem - raczej atakował największe korporacje. Tymczasem ta akcja ma wszelkie cechy przebiegłej i starannie przemyślanej kampanii. Wykorzystajmy więc ten fakt.
Pochylił się naprzód i zetknąt czubki palców obu rąk. - Chciałbym, żeby zrobił pan dwie następujące rzeczy. Po pierwsze - wykupił Lupiona i White’a.
- Co taakiego? Przecież oni lada moment zbankrutują.
- Ależ z pana głupiec! Nie chodzi mi o wykup nadwyżki ich akcji po to, żebym mógł wytapetować sobie nimi ściany! Mam na myśli błyskawiczny wykup większej części całego portfela ich akcji i przejęcia tej spółki przez nas! Kto finansował zeszłoroczna rekonstrukcję ich zakładów? Czy nie był to jeden z banków handlowych? No, nieważne, ale ktokolwiek to zrobił, nie pozwoli im zbankrutować. Teraz zaczną skutecznie kontrolować to, co pozostało z ich aktywów, a jeśli wartość ich nieruchomości nie pokryje ich zadłużenia, to chyba przyjmą nasz plan poprawy sytuacji, co? Na Boga, przecież ten nowy projekt prawa o odszkodowaniach przemysłowych nie zostanie uchwalony już w przyszłym tygodniu! Może by pozbyć się niebezpiecznych produktów - wyeksportować je po kosztach własnych, jeśli trzeba będzie! Musi się gdzieś znaleźć jakiś nieświadom rzeczy bałwan, który chętnie ozdobi swój spożywczy sklepik śliczną nową maszynką do krajania chleba czy szynki! Zresztą - do stu diabłów! - dlaczego mam tłumaczyć szczegóły tej operacji właśnie panu? Wystarczy zmiana nazwy firmy i czar nazwiska „Mervyn Grey”, żeby w ciągu kilku lat całe przedsiębiorstwo wróciło do równowagi. Złe się tylko stało, że pan uległ panice i wyzbył się naszego portfela akcji, tak że teraz będziemy musieli wykupić go z powrotem...
- Skoro ich wartość zaczęła spadać tak szybko - wtrącił nieśmiało Casson,
- Trzymał się pan sztywnych reguł postępowania, zamiast posłużyć się odrobino wyobraźni. Ale to nieważne. Przynajmniej to, cośmy wypuścili z rąk, odkupimy za ułamek dawnej ceny. A przy odrobinie szczęścia wyjdziemy z tego jeszcze z zyskiem. Ale pan będzie musiał wziąć się w garść, chłopcze!
- Tylko nie „chłopcze” I - warknął Casson.
- A dlaczego nie? - ton głosu Greya był niby dzika pieszczota. - Jeśli pan zachowuje się jak niedoświadczony nastolatek, to trudno nie traktować pana jak chłopca. Ale teraz już dość! Nie mam zamiaru siedzieć w tym wilgotnym i zimnym kraju ani chwili dłużej, niż to jest konieczne. A żeby naprawić swój błąd, zrobi pan jeszcze jedno: odnajdzie mi pan tego człowieka, który to publikuje! - tu wskazał palcem na Faktograf leżący na stoliku. - Ten facet odkrył coś, co przynosi mu korzyść. Otóż ja chcę to mieć, żeby mnie to przynosiło korzyść, i nikt mi nie powie, że nie potrafię docenić oryginalnego pomysłu, szczególnie, jeśli przynosi tak okazałe dywidendy.
Wstał i ruszył ku drzwiom. - Ma pan, chłopcze, czas aż do ukazania się następnego Faktografu - rzucił przez ramię. - A jeśli się to nie uda, jest pan u mnie skończony. Cześć!
Im bardziej Grey się nad tym zastanawiał, tym bardziej podziwiał genialną prostotę Faktografu. Jeśli jej twórcy udało się w ciągu kilku zaledwie miesięcy pozyskać zaufanie zarówno Cassona - który mimo wszystkie szyderstwa Greya był człowiekiem o ogromnych kompetencjach - jak i jego anonimowego przyjaciela oraz przynajmniej kilku tuzinów ludzi posiadających poważne pakiety akcji Łupiona i White’a (bo w przeciwnym razie nie doszłoby do tok szybkiego i tak całkowitego spadku ich akcji)... to ten facet miał zdumiewający dar wykorzystywania ludzkiej naiwności. Przez całe życie Grey był przekonany, że wszyscy ludzie są zarówno chciwi, jak i niezwykle głupi.
Odkrycie kogoś, kto doszedł do tego samego wniosku i potrafił wyciągnąć z tego korzyści, wystarczyło, by zdecydował, iż człowiek ten, podobnie jak on sam, należy do elity.
Codziennie napływały z Londynu nowe dane, które pozwalały mu uzupełnić wyobrażenie, jakie wyrobił sobie o tajemniczym manipulatorze rynku. Zrazu Grey skłonny był przypuszczać, że Casson w końcu puści farbę i przyzna się, że chodzi tu o kogoś, kogo dobrze zna - nie był on jedynym przedsiębiorco, który mógł zyskać na przejęciu za bezcen spółki produkującej wyposażenie dla sklepów spożywczych. Jednakże z upływem czasu zaczął uważać tajemniczego manipulatora za finansowy odpowiednik cygańskiej wróżki i to nie tylko dlatego, że z reguły stosował on metodę przekazywania istotnej informacji w całej plejadzie starannie dobranych faktów, które nie miały z nią nic wspólnego, a całości nadawał pozór precyzji przytaczając swe niewiarygodne dane statystyczne, ale także dlatego, że od samego początku swej akcji w sposób pomysłowy kierował swe miesięczne biuletyny pod fałszywy adres.
Gdyby biuletyny te wydawane były schludnie i miały charakter profesjonalny, ludzie od razu uznaliby, że mają do czynienia z jakąś normalną agencjo wydawniczą specjalizującą się w informacji rynkowej. Autor wolał jednak podjąć ryzyko, że większość jego odbiorców wyrzuci przysłane im biuletyny do kosza, traktując je jako bzdury nieudolnego amatora, i wyraźnie liczył na to, że los ześle mu niewielkie grono ufnych czytelników, którzy będą czytać jego biuletyny dość dokładnie, by pamiętać jego przepowiednie, kiedy będą się sprawdzać. W przypadku przyjaciela Cassona była to zapowiedź dotycząca firmy produkującej konserwy mięsne; niewątpliwie w przypadku jeszcze większej ilości „klientów” chodziło o aferę trujących zabawek.
- Dobrze pomyślane - powiedział Grey do siebie. A potem dodał: - Chcę mieć tego człowieka! Do diabła! Jak długo jeszcze Casson będzie się bawił?
Chociaż bowiem nowe informacje nadchodziły niemal codziennie, w gruncie rzeczy nie przynosiły nic nowego. Odnaleziono jeszcze innych adresatów biuletynu, ale i oni otrzymywali go zawsze anonimowo, zawsze w zwykłych kopertach, które nigdy nie miały takich samych stempli. Ludzi tych dobierano bardzo starannie. Byli wśród nich tacy, którzy opracowywali programy inwestycyjne dla trustów i niektórych największych firm ubezpieczeniowych, ale nie tylko. Byli wśród nich także ludzie zajmujący kluczowe stanowiska w sieci sklepów rozprowadzających towary konsumpcyjne, tacy jak czołowi nabywcy dla sklepów wielobranżowych, zaopatrzeniowcy organizujący dostawę dla sklepów z częściami samochodowymi i dla stacji obsługi samochodów, jak również szefowie agencji eksportowych, przez których ręce przechodziły co roku brytyjskie towary wartości milionów funtów szterlingów, A jak ustalił Grey, każdy z tych ludzi pozostawał w kontakcie ze światem finansów i to dość bliskim, by szybko zorientować się w słuszności ostrzeżeń pojawiających się w nędznych małych ulotkach.
Obserwując kurs firm wymienionych w biuletynie, który dostał od Cassona, Grey wykrył daleką analogię z katastrofą, jaka wydarzyła się Luptonowi i White’owi, w stopniowym spadku akcji Grand International Tobacco w przeciągu kolejnych kilku tygodni, w cofnięciu się poprzedniej powolnej zwyżki akcji innego towarzystwa, w nagłym wycofaniu oferty przejęcia pewnego przedsiębiorstwa przez jeszcze inne.
Pod wpływem nagłego impulsu zadzwonił do Cassona bezpośrednio, ale rozmowa z nim niewiele mu dała. Koperty, w których przychodziły Faktografy, należały do gatunku najbardziej popularnego w kraju; papier, na którym je drukowano, pochodził z największych papierni; maszyna, na której pisano oryginał każdego Faktografu, był to model już nie produkowany, ale w użyciu mogło być jeszcze kilka tysięcy jego egzemplarzy. Wysłuchawszy całej masy wymówek i przeprosin, Grey wpadł w gniew. Jego wizja wydawcy biuletynu jako człowieka żyjącego z abstrakcyjnych danych, manipulującego cenami akcji z pewnego rodzaju wyniosłym rozbawieniem, po to, by pomnożyć swą fortunę, nabrała dlań rumieńców życia: siebie i tajemniczego autora widział już jako współpracowników działających we wspólnym interesie.
- Daję panu jeszcze tydzień czasu! - wybuchnął. - Jeżeli nią znajdę się na liście adresatów Faktografii nr 6, to jest pan u mnie skończony! Zrozumiano?
W słuchawce zapanowała ciszo. Dopiero po chwili Casson odzyskał głos:
- Prawdę mówiąc, przyszło mi do głowy, że mógłby pan zrobić jeszcze jedno... - odezwał się. - Wahałem się, czy mam to panu powiedzieć, ale...
- Co takiego?
- Niech pan da ogłoszenie. Na przykład w Financial Times. Jestem pewien, że ten - no, autor tych biuletynów - uważnie czytuje prasę tego rodzaju...
Grey byt już gotów odrzucić ten pomysł jako śmieszny, ale w ostatniej chwili powstrzymał się i zaczął go rozważać. W gruncie rzeczy, jeśli trzeźwo przyjrzeć się całej sprawie, to fakty przytoczone przez Cassona, takie np, jak pospolitość materiałów, których używano do przygotowania Faktografów, wskazywały niedwuznacznie, iż ciężko będzie zburzyć mur anonimowości otaczający autora biuletynów. A on, Grey, bardzo chciał znaleźć tego człowieka. Chciał tego tak bardzo, że stało się to jego prawdziwą obsesją. Łapał się już na tym, iż wyobrażał sobie wszystkie możliwe sposoby wykorzystywania reputacji, którą cieszyły się teraz Faktografy, do obniżania cen spółek, wykupywania ich i wprowadzania z powrotem na rynek pod nowymi nazwami w aureoli tego, co nazywał swym „czarem”.
Sam był zbyt niecierpliwy na to, by po prostu ściągnąć pomysł anonimowego autora i zacząć wydawać swój własny miesięczny biuletyn o podobnym profilu. Chciał mieć do swej dyspozycji ów zasób dobrej woli - czy raczej łatwowierności - którą zaskarbił sobie autor istniejącej wersji biuletynu.
- Sądzę, że powinniśmy zamieścić kilka anonimowych ogłoszeń również w innych pismach - odezwał się Casson.
- Anonimowych? - przerwał mu Casson. - Boże broń! Czy chce pan zniszczyć dobre wrażenie, jakie robią pańskie - jakże, niestety, rzadkie - trafne pomysły? Dlaczego anonimowych? Jeśli będzie wiadomo, że Mervyn Grey interesuje się Faktografem, to będzie to dyplom uznania, na którym temu facetowi zależy, i prawdopodobnie na wet największych sceptyków zapędzi to na jego podwórko. Tak, w ten sposób pozyskam sobie jego wdzięczność... No, a teraz do roboty! Niech pan natychmiast zamieszcza te ogłoszenia, i to podpisane moim nazwiskiem!
W sześć dni później w porannej poczcie znalazła się zwykła koperta poczty lotniczej zawierająca pół arkusza zwykłego białego papieru i zaadresowana do „Mr Mervyna Greya, Mervyn Grey Enterprises, Grand Bahama Island” List napisany na maszynie brzmiał krótko:
„Widzę, że przejawia Pan zainteresowanie kolejnym numerem mojego Faktografu. Bardzo słusznie! Z przyjemnością sam pokażę Panu egzemplarz. Proszę przyjść osobiście”.
U góry kartki znajdował się adres nadawcy; było to małe miasteczko położone kilka mil na północ od Londynu. U dołu zaś widniał podpis autora listu: George Handling. I nie tylko typ czcionki był tu ten sam, co typ czcionki używany w Faktografach, ale także ta sama nieudolność w sposobie pisania: w kilku linijkach listu jego autor popełnił przynajmniej z pół tuzina błędów.
Grey z triumfem polecił swej sekretarce, żeby zakupiła mu bilet na najbliższy samolot odlatujący do Anglii. Już chciał jej kazać, by połączyła go z Cassonem, ale w ostatniej chwili zmienił zamiar. Albowiem chociaż pomysł Cassona z poszukiwaniem wydawcy Faktografów za pośrednictwem ogłoszeń przyniósł rezultaty, to jednak jego agent potrzebował nieprawdopodobnie długiego czasu, żeby w ogóle na to wpaść. Z Cassona więc - zdecydował Grey - należałoby zrezygnować na korzyść kogoś młodszego i bardziej przedsiębiorczego, ale lepiej będzie sprowokować go do rezygnacji niż otwarcie udzielić mu dymisji. A najlepiej, oczywiście, byłoby posłać go na emeryturę, nie po to, żeby nie ranić jego uczuć (ludzi, którzy nie potrafili dać sobie rady w życiu, Grey uważał za zbędny ciężar i nie ruszyłby palcem, żeby im pomóc), lecz po prostu dlatego, że nie chciał ujawniać wewnętrznych konfliktów swego finansowego imperium.
Zrobimy więc tak, pomyślał: Udam się do Anglii nie powiadamiając przedtem nikogo o swym przyjeździe, następnie pojadę do domu czy urzędu tego pana Handlinga i przedstawię mu korzystną propozycję”. W stosownym czasie mógłbym mu nawet zaproponować objęcie stanowiska Cassona, jeśli inne talenty Handlinga dorównują umiejętności wykorzystywania łatwowierności ludzi. Człowiek, który potrafiłby wykorzystać w maksymalnym stopniu nowe możliwości w walce z konkurencjo, jakie otwierało wydawanie Faktografii, musiał odznaczać się fantastyczno pomysłowością.
Oczywiście nie obeszło się bez hojnych napiwków: pracownikom linii lotniczej, żeby być pewnym, iż nikt nie piśnie słowa o jego przybyciu, dziennikarzom - niemal za każdym różom, kiedy udawał się do Anglii, czyhało na niego kilku dziennikarzy - potem, po przybyciu, naziemnej obsłudze lotniska, żeby nie musiał pojawiać się publicznie wśród pasażerów w sali odpraw celnych, a jeszcze później firmie wynajmującej samochody, w której wypożyczał małą i nie rzucająca się w oczy limuzynę.
I mimo, że jesienne niebo dalej tchnęło smutkiem, Grey zaczął pogwizdywać za kierownico swego wozu. A kiedy jutro czy pojutrze Casson zgłosi się z najnowszymi - teraz już bezużytecznymi - informacjami, z jakąż przyjemnością oświadczy mu, że odwiedził już autora Faktografu i zawarł z nim korzystną umowę. Będzie to pierwszy z troskliwie przygotowanych ciosów, które powinny zmusić Cassona do ostatecznej rezygnacji. A następnie wspaniałomyślnie zaproponuje mu przejście na emeryturę. Musi się to udać. Miał już doświadczenie w takich sprawach.
Jednakże kiedy znalazł się w małym miasteczku, które było jego celem, oczekiwała go niejedna niespodzianka. Sądził, że ulicę, której nazwa widniała na liście, znajdzie w centrum miasteczka; z doświadczenia bowiem wiedział, że jakkolwiek byznesmeni woleli lokować swe firmy z daleka od wielkich metropolii, to jednak siedziby dla nich obierali w centrum miejscowości, do których je przenosili. Po długich poszukiwaniach zasięgnął informacji u jakiegoś przechodnia, który skierował go na peryferie miasteczka, do dzielnicy monotonnych zabudowań wzniesionych po wojnie i pozbawionych wszelkiego charakteru i wdzięku. U końca jakiejś ślepej uliczki znalazł wreszcie duży bungalow z jednym oknem, w którym spoza szczelnych zasłon przebłyskiwało światło; przed domem znajdował się zarośnięty ogród, a szeroko otwarte drzwi przylegającego doń garażu pozwalały stwierdzić, że nie ma w nim żadnego wozu.
Ale ulica, przy której znajdował się bungalow, nosiła właściwą nazwę, a na jego bramie widniał właściwy numer.
Grey zaparkował wóz i powoli ruszył w kierunku domu. To sąsiedztwo domów zamieszkanych przez biedaków i ten zaniedbany dom w nie plewionym od lat ogrodzie nie pasowały do wyobrażenia, jakie wyrobił sobie o znakomitym wynalazcy Faktografu. Czyżby padł ofiarą kawału? Przypomniał sobie, że list, który otrzymał, był pisany tą sama czcionką, co Faktografy. Wzruszył ramionami i wszedł na ścieżkę przecinającą ogród. Idąc zauważył, że ścieżka jest wyasfaltowana, podczas gdy inne biegnące od niej były wysypane żwirem, i że - mimo ogólne zaniedbanie całego ogrodu - trawa na obrzeżach ścieżek była staranie przystrzyżona.
Było już całkiem ciemno, a najbliższa lampa uliczna znajdowała się zbyt daleko, by oświecić drzwi prowadzące do bungalowu. Ostatnich kilka jardów szedł więc szczególnie ostrożnie, nie chcąc potknąć się o próg domu. Ale w tym domu nie było progu. Wydało mu się to czymś osobliwym, ale nie potrafił powiedzieć sobie dlaczego. Zresztą, jakież mogło to mieć znaczenie?
Po omacku poszukał obramowania drzwi, a znalazłszy guzik dzwonka, nacisnął. Po krótkiej chwili nad jego głową zapaliło się światło i drzwi stanęły przed nim otworem.
- Tak? - usłyszał jakiś głos. - O, to Mr Mervyn Grey, nieprawdaż? Proszę, niech pan wejdzie. Na dworze musi być zimno i paskudnie. - Ton głosu uległ nagłej zmianie, której przyczyny Grey nie mógł pojąć.
Zdumienie Greya było tak wielkie, że przez chwilę nie mógł wydobyć z siebie żadnej odpowiedzi. Nienawidził sytuacji, które wprowadzały go w zakłopotanie, ale ten... ten stwór, który pojawił się przed nim, tak dalece nie pasował do wyobrażenia, jakie wyrobił sobie o autorze Faktografów, że zdumienie przez chwilę odebrało mu mowę.
Przede wszystkim człowiek, który się pojawił, siedział w fotelu na kółkach, fotelu poruszanym za pomocą baterii z zespołem przyrządów do sterowania umieszczonym na jego prawej poręczy. Lewa ręka tego człowieka była uschnięta, a wykręcona dłoń - zgięta w pałąk niemal pod kątem prostym do przegubu. Jego nogi okrywał szary koc z plamami tłuszczu i żółtka. Nad wełniana koszulo z oberwanym guzikiem widniała twarz, której jedną połowę skrywała rozczochrana kasztanowata broda, a drugą pokrywała gładka, niemal purpurowa narośl sięgająca od kości policzkowej aż do szczęki. Ale oczy mężczyzny były żywo i przenikliwe i pod ich bacznym spojrzeniem Grey poczuł się nieswojo.
- Pan George Handling? - wykrztusił wreszcie.
- Tak, to ja. - Mężczyzna siedzący w wózku inwalidzkim kiwnął twierdząco głową.
- To pan publikuje Faktografy?
- Tak, to jął Ale niechże pan tam nie stoi! Wyziębi mi pan cały dom. Nie znoszę, kiedy ktoś zostawia drzwi otwarte. A poza tym ogrzewanie cholernie podrożało...
Myślałem, że zarabia pan na Faktografach tyle, że...
Grey przełknął nie wypowiedziane zdanie. Myśl, że wszystkie jego domysły okazały się fałszywe i że miał do czynienia tylko z obłąkańcem, podziałała nań paraliżująco. Wszedł jednak do środka i rozejrzał się w pomieszczeniu, w którym się znalazł. Był to najdziwniejszy z domów, jakie znał. Brak progu u drzwi frontowych znalazł natychmiast wyjaśnienie, kiedy Handling pojawił się na swym wózku, ale teraz Grey mógł się przekonać, że całe wnętrze domu było urządzone tak, by uwzględnić kalectwo jego właściciela. Ściany działowe zostały usunięte, tak by pojazd kaleki napotykał na najmniejszą ilość przeszkód; wyjątek stanowiło oddzielone od całości pomieszczenie, będące - jak sądził - łazienką. W jednym z rogów domu znajdowało się łóżko z zasłoną, którą można było w każdej chwili zaciągnąć, w innym stały półki na książki, a przy nich stolik z maszyną do pisania, jeszcze w innym litograficzna prasa drukarska, obok której złożono stosy papieru i wielkie pudla z kopertami.
Handling ruszył w stronę stolika i Grey automatycznie udał się za nim. Po drodze zauważył duży piecyk na naftę, ale mimo, iż piecyk był rozpalony do białości i wbrew temu, co Handling powiedział na temat zamykania drzwi i ogrzewania domu, było tu bardzo zimno.
A może wskutek szoku, jakiego doznał, tylko mu się tak zdawało?
- Niech pan siada - powiedział gospodarz, z wprawą obracając swój wózek i unikając zderzenia z piecykiem. Głową skinął w kierunku krzesła, na którym leżała sterta papierów, a na niej stała filiżanka do herbaty. - Bardzo przepraszam, ale sam pan musi zrobić sobie miejsce do siedzenia. Nie mogę trzymać tego wszystkiego na podłodze: raz, że by mi zawadzały, a dwa, że nie mógłbym sam ich podnieść. Kiedy spada mi coś na ziemię, muszę sięgać po to szczypcami... No, dobrze. Powinienem zapewne zaproponować panu jakiś poczęstunek, ale nie mam tu nic do picia. W mojej sytuacji nie sprawia mi to wielkiej przyjemności. Ale mogę poczęstować pana herbatą, jeśli ma pan ochotę.
Grey zdjął ze wskazanego mu krzesła filiżankę i papiery i znalazł dla nich miejsce na skraju stolika. Czynności tej jednak poświęcił więcej czasu, niż to było rzeczywiście potrzebne, mając cichą nadzieję, że dojrzy gdzieś coś z materiałów do następnego Faktografa. Ale nie znalazł nic, co mogłoby go zainteresować; na stoliku leżała jedynie ryza papieru do maszyny i kilka ręcznie pisanych listów.
- Nie - nie, dziękuję bardzo - odparł, starając się mówić normalnym głosem. - Prawdę mówiąc, powinienem był zawiadomić pana wcześniej o moim przyjeździe, ale... No, wyznam szczerze, że pańskie Faktografy zrobiły na mnie tak wielkie wrażenie, iż kiedy tylko dowiedziałem się, gdzie mogę pana znaleźć, po prostu rzuciłem wszystko i wyruszyłem w drogę.
O, nie musiał pan mnie uprzedzać o swym przyjeździe! - powiedział kaleka i zachichotał. - Nie było żadnej potrzeby. Mógłbym też powiedzieć, że pochlebił mi pan zadając sobie trud - i przylatując aż zza Atlantyku po to tylko, by mnie odwiedzić, ale wątpię, by i to było potrzebne.
Grey rozgląda się po ogromnym pokoju, w który zamieniono cały dom, odkrywając tu i ówdzie - wśród przedmiotów świadczących o starokawalerskim trybie życia właściciela domu, takich jak koszule zawieszone na poręczach krzeseł i stosy starych gazet - rzeczy, które mogły powiedzieć coś o samym Handlingu i o jego działalności. Kolejno odkrywał znaną sobie czerwoną okładkę Brytyjskiego Rocznika Przemysłowego, kilka spisów przedsiębiorstw handlowych, materiały reklamowe i prospekty różnych wielkich spółek, których kopie sam miał w swoim biurze. Po chwili odezwał się trochę dlatego, by w ogóle coś powiedzieć, a trochę po to, by zamaskować swą ciekawość; - Nasze ogłoszenia musiały przekonać pana, jak bardzo interesuję się pańską publikacjo.
- Ogłoszenia? - zapytał Handling.
Grey spojrzał na niego ze zdziwieniem i natychmiast musiał odwrócić wzrok - widok przypominającej hubę blizny w zestawieniu z niechlujną brodą jej właściciela przyprawiał go o mdłości.
- Oczywiście. Przecież dlatego napisał pan do mnie, nie? Zamieściliśmy ogłoszenia w Financial Times, w Economist”. - Słowa zamarły mu na ustach i znowu rozejrzał się po pokoju. Teraz dopiero uzmysłowił sobie, że wśród stosów starych gazet nie zauważył ani jednego numeru Financial Times.
- Och, nigdy nie czytam tych gazet - powiedział Handling w śmieszny sposób próbując wzruszyć ramionami. Ale Oreyowi gest ten wydał się wręcz ohydny.
- To skąd pan wiedział, że interesuję się pańską pracą?
- To tajemnica zawodowa, panie Grey - odparł Handling i wydał dźwięk, który zabrzmiał raczej głupawo niż złośliwie. - Przecież widział pan przynajmniej jedną z moich produkcji, nieprawdaż? To już pan wie, że mam bardzo dużo tajemnic zawodowych.
W duszy Greya wrzał zawzięty spór. Brudny kaleka w wózku inwalidzkim tak dalece odbiegał od wyobrażenia, jakie Grey wytworzył sobie o utalentowanym manipulatorze rynku, że był już prawie zdecydowany uznać Handlinga za szaleńca, jak to już raz zrobił, kiedy tylko Casson pokazał mu Faktograf nr 5. Jednakże nie ulegało żadnej wątpliwości, że Handling odkrył prawdziwy skarb, który on, Grey, mógłby wykorzystać dla siebie, gdyby tylko miał możliwość. Ale musi postępować taktownie. Gdyby nawet okazało się, że straszne kalectwo doprowadziło Handlinga do obłędu, to i tak będzie można go wykorzystać.
- Tak. I zrobiły na mnie ogromne wrażenie - odparł, siłą nadając swemu głosowi serdeczność. Splótł palce, jednocześnie zdając sobie sprawę, że zapomniał zdjąć rękawiczki. Ale postanowił nie zdejmować Ich i teraz - w domu Handlinga panowało przenikliwe zimno. - Poufne informacje, jakimi pan dysponuje, byłyby warte fortuny, gdyby umiał je pan wykorzystać. Prawdę mówiąc... No, mniejsza, nie o tym chciałem mówić.
- Chciał pan przypuszczalnie powiedzieć, że dziwi pana fakt, iż człowiek dysponujący takimi informacjami mieszka w tandetnym bungalowie położonym w ubogiej dzielnicy na przedmieściu małego i nudnego prowincjonalnego miasta - przerwał mu Handling. Mówił głosem pozbawionym wszelkiej emocji. - Ale tu, panie Grey, nikt nie wtrąca się w moje sprawy. A poza tym dziś już nie potrzebuję fortuny. Miałem kiedyś żonę. I syna. Oboje zginęli w tym samym wypadku, który mnie uczynił kaleką.
- Przykro mi - powiedział Grey machinalnie.
- Dziękuję panu.
Zapadło niezręczne milczenie. Po krótkiej chwili Grey, starając się rozpaczliwie zmienić temat, odezwał się: - Ale musiał pan mieć jakiś cel podejmując publikację tych swoich biuletynów! A może to pańskie hobby?
- To coś więcej. Praktycznie biorąc zajmuje mi to cały mój czas. Samo gromadzenie informacji trwa bardzo długo, nie mówiąc już o wypisywaniu Ich na maszynie - rozumie pan, że nie mogę pisać ani szybko, ani dobrze - a do tego dochodzi odbijanie i adresowanie tych wszystkich kopert... Zajmuje mi to bardzo dużo czasu.
- Rozumiem. - Grey zwilżył wargi językiem. - Ale jak pan to robi, że egzemplarze pańskiego Faktografu wysyłane są z tylu różnych miejsc? Czy sam pan je wysyła?
- O, nie. Ostatnio nie wychodzę dalej niż do sklepu na rogu, a jeśli jest niepogoda, to staram się w ogóle nie opuszczać domu. Istnieje pewna firma, która za drobną opłatą organizuje wysyłkę moich Faktografów z różnych miejscowości w obrąbie stu mil. Byłem zdania, że powinienem zatrzeć trochę ślady, zanim będę gotów ujawnić autora Faktografów.
A to bękart z tego Cassona! Na to już nie potrafił wpaść... Myśląc o tym, jak bardzo wyśledzenie firmy wysyłającej Faktografy skróciłoby jego poszukiwania, Grey zapytał: - Ma pan dużo adresatów?
- Zacząłem od pięciuset, dobierając ich mniej lub bardziej przypadkowo - odparł Handling. - Ale już w tym miesiącu będzie ich ponad tysiąc.
- Nic dziwnego, że jest pan tak zajęty! Acha! Nawiasem mówiąc: Bardzo mi miło, że i mnie wciągnął pan na swą listę!
- O, pan bynajmniej nie należy do tych ludzi, o których mi chodził - wykrzyknął Handling. - Wszystko przemyślałem bardzo starannie. Mówiąc, że zacząłem od przypadkowego doboru adresatów, nie miałem na myśli tego, że rodzaj osób, którym chciałem posyłać moje Faktografy, był mi obojętny; myślałem tylko o tym, że nie miałem pojęcia, kto może na nie zareagować. Ale w finansowym świecie tego kraju nie brak grubych ryb i można je wyłowić, jeśli tylko zgromadzi się dość informacji - a to potrafię robić. Sporządzenie ich listy zabrało mi kilka miesięcy pracy, ale mam przecież dość czasu. Wybierałem ludzi kierujących bardzo dużymi funduszami inwestycyjnymi, ludzi zarządzających wielkimi firmami eksportowymi, ludzi odpowiedzialnych za dobór towarów sprzedawanych w największych przedsiębiorstwach posiadających sieć punktów sprzedaży w całym kraju, i tak dalej. Krótko mówiąc, ludzi, których decyzja co do przyjęcia produktów jakiejś firmy może przesądzić o losach tej firmy. Rozumie pan?
Grey kiwnął potakująco głową, ale niezbyt pewnie. - A dlaczego dobierał pan akurat ich? - zaryzykował. - To znaczy: akurat ich, a nie ludzi takich, jak ja?
- Ze względu na rodzaj informacji, jakie otrzymywałem - odparł Handling. - Wydawało mi się, że są to ludzie, z którymi należało podzielić się tymi informacjami, jakie miałem. Czytał pan te dane, którymi dysponuję? To wie pan, o co chodzi...
- Oczywiście. Wiem. Ale dlaczego właśnie ten rodzaj informacji? Jak pan je zdobywa?
- Jestem psychometrą. Psychometria to rodzaj jasnowidzenia. Prawdę mówiąc, sądzę, że cały ten mój talent jest po prostu częścią jednej wielkiej zdolności, która kiedyś ujawni się w nas w całości. Ale to nawiasem. Co do mnie, to od czasu do czasu mam pewne przebłyski i - jak to się mówi - rąbek tajemnicy uchyla się. Czasami mogę wniknąć w czyjś charakter, kiedy indziej mogę odczytać czyjąś myśl, ale moja specjalność to - jeśli można tak powiedzieć - odczytywanie z przedmiotów ich powiązań z wypadkami i śmiercią.
Co za stek bzdur! Cały entuzjazm, jakim Greya natchnęła możliwość wejścia w posiadanie listy adresatów Faktografa, zniknął w jednej chwili. Wstał.
- No tak. Dziękuję panu bardzo, panie Handling. Przykro mi, że zabrałem panu tyle czasu. Ale skoro pan wysyła swe Faktografy tylko do...
- O, panie Grey! - przerwał mu Handling. - Nie przyjechał pan tu chyba aż z drugiej półkuli tylko po to, by pogawędzić ze mną przez pięć minut i nawet nie rzucić okiem na Faktograf nr 6? - I po sekundzie dodał: - Ten numer poświęcony jest firmom, które szczególnie pana interesują. Zdziwił się pan, że nie widziałem pańskich ogłoszeń? Ale jeśli przypomina pan sobie list, który do pana wysłałem, to pewnie zwrócił pan uwagę na to, że napisałem tam, iż widzę pana zainteresowanie moim małym przedsięwzięciem?
Grey zawahał się. Wprawdzie ten kaleka był oczywiście pomylony, ale z drugiej strony jego „przedsięwzięcie” rzeczywiście wywierało wpływ na rynek, tak więc...
- Słusznie. Chciałbym rzucić okiem na szósty numer Faktografu.
- Tak też myślałem! - zapiszczał triumfalnie Handling i na swym wózku objechał stolik, raz jeszcze tylko o centymetry unikając zderzenia z piecykiem. Wyciągnął szufladę i zajrzał do środka.
- Niestety, wygląda na to, że pozostały mi tylko egzemplarze wybrakowane - kontynuował. - Tak, ten jest zepsuty, a ten ma jedną stronę nie zadrukowaną, ten z kolei... Ale nie będziemy się tym przejmować. Zaraz poprawię ten błąd. Mam jeszcze kliszę w maszynie.
Zręcznie ruszył w stronę powielacza. Grey musiał w duchu przyznać, że sprawność, z jaką pracował posługując się tylko jedna, ręką, była godna podziwu, chociaż z konieczności wszystko robił powoli. Biznesmen czekał niecierpliwie, podczas gdy Handling wyraźnie się nie spieszył. Pracując mówił bez przerwy.
- Tak, sądzę, że zawsze miałem zdolność jasnowidzenia przynajmniej w formie elementarnej. Na przykład nie miałem ochoty kupować tej pralki, która odcięła rączkę mojego synka, ale oczywiście była o wiele tańsza od innych, a nie muszę dodawać, że się nam nie przelewało, toteż ustąpiłem żonie. Miałem również wątpliwości, co do tamtej maszyny do szycia, ale Meg nie mogła pójść do pracy po tym, kiedy...
- Czy powiedział pan, że pański syn stracił rękę? - zapytał Grey martwym głosem.
- Tak. Oczywiście. Widzi pan, ta pralka nie miała automatycznych wyłączników, toteż ten - jak mu tam? - no, ten wichajster kręcił się także wtedy, kiedy pokrywa pralki była otwarta, a kiedy nie było w niej wody, robił to zdumiewająco szybko, i mojemu biednemu chłopcu udało się uruchomić maszynę i podnieść jej pokrywę, i tak... No, już kończę. Jeszcze tylko chwila, aż się to rozgrzeje. O czym to ja mówiłem? Acha! Meg więc przez dłuższy czas nie mogła chodzić do pracy, po tym, kiedy podstawka żelazka do prasowania odpadła i spadła jej na nogę, a do rany, jaka powstała skutkiem oparzenia, przyplątało się zakażenie. (Nie było to dobre żelazko, ale oczywiście było bardzo tanie). A potem ta maszyna do szycia, którą kupiło, by zarobić coś szyjąc w domu, oszalała kompletnie i skłuła jej całą dłoń. Do wypadku doszło właśnie wtedy, kiedy odwoziłem ją do szpitala. Opony samochodu, rozumie pan. I one nie budziły we mnie zaufania, ale nie wiodło się nam zbyt dobrze, zwłaszcza odkąd Meg nie mogła pracować, toteż kiedy kupno nowych opon stało się absolutnie konieczne, musiałem zdecydować się na takie, na jakie było nas stać. Meg siedziała w wozie płacząc i tuląc własną dłoń, a Bobby skulony na tylnym siedzeniu popłakiwał, bo nie miał już dłoni, którą mógłby tulić... No, wreszcie. Ma pan tu swój egzemplarz. W całości. Można czytać obie strony.
Odjechał wózkiem od powielacza i zatrzymawszy się naprzeciw Greya, wyciągnął doń kartkę papieru zatytułowaną wielkimi literami: Faktograf nr 6.
Grey mechanicznie wziął egzemplarz Faktografu, ale nawet nań nie spojrzał. Jego uwagę przykuła twarz Handlinga. - No, to - co się stało? - usłyszał własne słowa.
- Co było przyczyną wypadku, pyta pan? No, jeśli wierzyć policjantowi, który występował na rozprawie, te opony mają skłonności do spadania z koła, kiedy szybko bierze się zakręt, a wtedy kierowca traci kompletnie kontrolę nad samochodem. Jeśli chodzi o nas, to wyrżnęliśmy w latarnię. Meg i Bobby mieli szczęście”. W tej sytuacji nie byłbym w stanie ich utrzymać. Co do mnie, to przebywałem w szpitalu całe cztery miesiące.
I to właśnie tam zacząłem odkrywać swój talent. Zupełnie nagle, pewnego dnia, kiedy właśnie dawano mi zastrzyk, zapytałem pielęgniarkę: - Czy człowiek, który przede mną dostał zastrzyk z tej strzykawki, umarł zaraz potem? - Myśleli, że majaczę, ale wiedziałem, że się nie mylę. Zacząłem więc obserwować te przebłyski, i wtedy przekonałem się, że mogę - no, jak by to powiedzieć? - wyczuć, czy jakiś przedmiot, który wezmę do ręki, lub inny przedmiot tego typu, wyrządzi komuś krzywdę.
Zrazu mogłem pochwycić tylko strzępki jakichś doznań, ale miałem masę czasu, aby popracować nad swą nową zdolnością, zwłaszcza zanim dostałem ten wózek i leżąc w łóżku musiałem czekać na pielęgniarkę. Największą przeszkodą było to, że początkowo sądziłem, iż rzeczy, które wyczuwałem, już się wydarzyły, i koncentrowałem uwagę - jak się okazało - na fałszywym tropie. Obawiam się, że nie potrafię tego dobrze wytłumaczyć. Nie sądzę, żeby wielu ludzi miało takie doświadczenia.
A potem nagle zrozumiałem, że powinienem nastawić się na przyszłość, a nie na przeszłość, i wtedy wszystko zaczęło grać. Ale niech pan pamięta o tym, że i tak wykrywanie tego, o co chodzi, nie może przebiegać szybko. Niekiedy - zwłaszcza w przypadku’ artykułów produkowanych masowo - potrzebuję półtorej doby, zanim uda mi się wyłowić to, czego szukam, i będę mógł pójść spać. Tyle jest możliwości, rozumie pan?
Niemal zahipnotyzowany żarliwym przekonaniem, jakie biło ze słów Handlinga, Grey nie mógł oderwać oczu od jego zmasakrowanej twarzy. - Ale właściwie co pan robi? - zapytał. I przez chwilę z paradoksalną bezstronnością zadumał się nad zmianą, jaka w nim zaszła: oto ktoś owładnął nim, choć na krótko. Ale jednocześnie wmawiał sobie, że znosi to tylko dlatego, że chce się całkowicie przekonać o tym, iż Handling jest szaleńcem. W przeciwnym razie bowiem rozwianie się marzeń o korzyściach, jakie mógłby przynieść Faktograf, stałoby się dlań źródłem nieznośnych cierpień.
- Do tej pory mówiłem raczej o tym, co robiłem dawniej - wyjaśnił Handling pogrążony w myślach. - Powiedziałem panu, że kiedy po raz pierwszy zacząłem wyczuwać, iż inne rzeczy przypominające te, które brałem do ręki, wyrządzają krzywdę określonej liczbie ludzi, zrazu sądziłem, że moje odczucia odnoszą się do przeszłości. Stwierdziłem jednak, że niekiedy rzeczy, które mi coś mówiły, były zbyt nowe na to, by już mogły wyrządzić komuś krzywdę, i wtedy zrozumiałem, o co chodzi. Potrafiłem wyczuwać to, co dopiero miało się wydarzyć. Niewątpliwie zapyta pan teraz: skąd miałem tę pewność? Oczywiście nie mogłem być pewien, dopóki tego nie sprawdziłem. Toteż notowałem sobie każde, jak sądziłem, słuszne przeczucie i, kiedy tylko miałem możność, sprawdzałem moje notatki. Pomagały mi tu, między innymi, testy Zrzeszenia Konsumentów, szczególnie kiedy stwierdzały, że jakaś maszyna, którą się zajmowałem, była potencjalnie niebezpieczna, ponieważ mogła na przykład porazić właściciela. Dość często znajdowałem też w prasie informacje o zatruciu pokarmem czy o zabawkach niebezpiecznych dla dzieci. Po mniej więcej roku byłem absolutnie pewien, że mam słuszność.
- Ależ to jest po prostu śmieszne! - wybuchnął Grey. - Skąd mógł pan wiedzieć o - no, o dwudziestu tysiącach nie chcianych dzieci, by przytoczyć naprawdę nieprawdopodobny przykład?
- To rzeczywiście draństwo, nieprawdaż? - powiedział Handling. - Czyż można wyrządzić dziecku większą krzywdę, niż pozwolić urodzić mu się, kiedy się go nie chce? Każde dziecko powinno być dzieckiem upragnionym!
- Tak, oczywiście! Ale mnie chodzi o liczby, o liczby!
- O, przepraszam! Nie zrozumiałem pana. No cóż, dodają się jakby w mojej podświadomości. Leżę nie śpiąc w nocy i czuję, jak tykają mi w głowie. A kiedy przestają, wiem, ile czasu minie, zanim zrealizuje się suma wypadków, jaką wyrażają - trzy miesiące, pół roku, rok. I wtedy notuję tę sumę. Kiedy zaś minie już odpowiedni czas, podaję ją w aktualnym Faktografie i wysyłam go do tych, których może on zainteresować. Myślałem o innych sposobach rozpowszechniania uzyskanych w ten sposób informacji, ale doszedłem do wniosku, że nie byłyby one tak skuteczne. Chodzi o to, że gazety są uzależnione od firm, które się w nich reklamują, nieprawdaż? A pisma konsumentów mają swe własne testy i własny sposób uzyskiwania odpowiednich informacji. Wprawdzie nie tak dobry, jak mój, ale tak już jest. A teraz ludzie wyraźnie interesują się już moim Faktografem. Szczególnie od chwili... Czy powiedział pan, że chcąc się ze mną skontaktować, dał pan ogłoszenie do gazet?
- Tak. - W ustach Greya słowo to zabrzmiało jak dźwięk nożyc do przecinania drutów.
- Czy z pańskich ogłoszeń wynikało jasno, że to właśnie pan je ogłaszał?
- Taki - Grey poczuł, jak strużka potu spływa mu po plecach. Jakże mogło mu się zdawać, że w tym domu było zimno, i dlaczego nie zdjął płaszcza, rękawiczek, szalika? Teraz czuł się tu jak w piecu ognistymi
- No, to powinno przekonać każdego, że warto poświęcić mi trochę uwagi - stwierdził Handling z zadowoleniem. To echo jego własnych słów, jakie wypowiedział do Cassona, wzburzyło żółć Greya.
- To stek bzdur! - zawołał. - Czepia się pan jakiegoś produktu i trąbi na cały świat, że przez następny rok wyrządzi krzywdę iluś tam ludziom, a iluś tam pozabija! Chyba pan zwariował! A ten pański Faktograf to nic innego, jak tylko pretensjonalne oszustwo!
- Może mi pan nie wierzyć, panie Grey - powiedział Handling cicho. - Ale uwierzy mi większość adresatów Faktografa, którzy jutro rano otworzą swą pocztę. Pracownicy firmy wysyłkowej zabrali dziś po południu tysiąc egzemplarzy Faktografa nr 6. Czy nie chce pan wiedzieć, co zawiera ten numer? - Grey podniósł rękę, w której trzymał wręczony mu egzemplarz, z zamiarem, by zmiąć go i demonstracyjnie wyjść, ale kątem oka zdążył jeszcze zauważyć trzy słowa, jakie na nim widniały. Osłupiał. Była to nazwa jego firmy;
Towarzystwo Mervyna Greya. Z przerażeniem zaczął czytać.
Pralki marki „Magiczny Wir” poraziły prądem tylu a tylu ludzi wskutek wadliwej instalacji, spowodowały pożar w tylu a tylu domach, a zalanie tylu a tylu mieszkań, przyczyniając się do zapadnięcia się tylu a tylu sufitów w innych mieszkaniach. Żelazka marki „Aksamit” wywołały tyle a tyle pożarów, rozpadły się w czasie prasowania i poparzyły użytkowników, spaliły i zniszczyły tyle a tyle drogich nowych garniturów. Samochody wyposażone w opony marki „Ultrac” doprowadziły do tylu a tylu nieszczęśliwych wypadków, do tylu a tylu obrażeń ciała, do tylu a tylu zniszczeń...
Poczuł zawrót głowy na myśl o tych, do których wędrowała ta lista oskarżeń, i o sile nabywczej, jaką reprezentowali, i o rynkach, do których mogli zamknąć mu dostęp... Toteż nieomal nie słyszał słów Handlinga: - Tak, to właśnie pralka marki „Magiczny Wir” pozbawia ręki mego syna, i jedno z pańskich żelazek zmusiło Meg do tego, że musiała zacząć zarabiać na życie szyciem, i jedna z pańskich maszyn do szycia podziurawiła jej rękę. I wreszcie jedna z opon marki „Ultrac”, którą musiałem kupić, stała się przyczyną wypadku, kiedy spieszyłem z żoną do szpitala. Nie tylko ma pan krew na swym sumieniu, panie Grey. Stał się pan sprawcą wszelkiego rodzaju cierpień. Wydaje się, że w całym pańskim życiu nie było ani jednego dnia, w którym by pan kogoś nie skrzywdził.
- Ty bękarcie - zasyczał Grey. Z wściekłością wepchnął pismo do kieszeni płaszcza. - Zatrzymuję to jako dowód! To potwórz! Ohydna, brudna, śmierdząca potwarz!
- Nie jest potwarzą stwierdzenie, że jakiś towar jest bublem - powiedział Handling i uśmiechnął się. Był to uśmiech upiorny; pojawił się bowiem tylko na pokrytej brodą części jego twarzy. - Och, oczywiście, może mi pan wytoczyć proces. Przypuszczam, że poniósł pan przeze mnie szkodę. Ale ja nie popełniłem żadnej zbrodni.
- Ty zadowolony z siebie diable! - ryknął Grey i rzucił się ku Handlingowi. Zapomniał o tym, że ma do czynienia z kaleką. Musiał zetrzeć ten uśmiech z jego twarzy!
Uderzenie odrzuciło wózek Handlinga do tyłu. Wózek wyrżnął prosto w piecyk, piecyk przewrócił się i morze płonącego oleju w okamgnieniu zalało całą podłogę. Płomienie buchnęły w górę, sięgając głowy Handlinga. W siatkówce oczu Greya odbił się, niby w świetle błyskawicy, obraz wykrzywionej twarzy, okrągłych oczu, ust otwartych i bezradnie chwytających pozbawione tlenu powietrze, skręcanych żarem włosów brody i głowy Handlinga niby węże otaczające głowę Meduzy - wybiegi już z domu, zatrzasnąwszy za sobą drzwi, i pędził w kierunku samochodu. Wskoczył doń, zapuścił motor i zaczął przyspieszać bez opamiętania, mknąc w kierunku szosy. Ale zanim jeszcze stracił dom Handlinga z oczu, obejrzał się za siebie. Z zewnątrz pożar byt jeszcze niewidoczny; zapuszczone zasłony miały chronić przed chłodem jesiennej nocy, toteż zapuszczono je we wszystkich domach na tej ulicy. Również i ten obraz utrwalił się w pamięci Greya niby klatka zatrzymanego filmu.
Po przejechaniu czterdziestu mil zatrzymał wóz na pustym poboczu drogi. Drżąc jeszcze, ale już zaczynając odzyskiwać panowanie nad sobą, zmusił się do racjonalnego zbadania sytuacji, w jakiej się znalazł. Nie jest chyba tak zła? - zadawał sobie pytanie. Nie mógł całkowicie ukryć faktu swego pobytu w Anglii, ale nikt nie mógł wiedzieć, że odwiedził miasto, w którym mieszkał Handling. Rozmawiał dokładnie z jednym człowiekiem, kiedy pytał o drogę, ale było to już o zmierzchu, a on sam siedział w ciemnym wnętrzu wozu takiego samego, jak tysiące innych. Na długo przedtem, zanim ktokolwiek zauważył pożar w domu Handlinga, był już daleko poza miastem, a może nawet poza granicami hrabstwa. Opustoszała ulica wyraźnie stała w jego pamięci. Tak, musiało upłynąć dużo czasu, zanim ktokolwiek zauważył płomienie w domu Handlinga.
Nikt też nie widział jego przyjazdu ani odjazdu, a ten szczęśliwy zbieg okoliczności, że w domu Handlinga nie zdjął rękawiczek, oznaczał, iż nie zostawił tam śladów swych palców, i rzecz najważniejsza: cóż było bardziej prawdopodobne od tego, że kaleka mógł przewrócić swój piecyk w chwili nieuwagi?
Toteż mógł spokojnie wrócić do Londynu, do swego apartamentu, do którego zawsze mógł wejść nie zauważony, mógł też, lekceważąc wszystkich, udać się do pewnego klubu, gdzie go znano, zjeść obiad i obejrzeć dobry kabaret. A jutro rano około dziesiątej mógł dać dyskretnie do zrozumienia - w kołach, które się liczyły - że tym razem Faktograf okazał się stekiem kłamstw, a finansowemu imperium Meryyna Greya nie groziło już niebezpieczeństwo, żadne niebezpieczeństwo, a potem... Faktograf!
Gorączkowo sięgnął do kieszeni płaszcza i wyciągnął z niej kartkę papieru. Był to jedyny przedmiot, który łączył go z Handlingiem. Dlatego musi się go natychmiast pozbyć. Już miał otworzyć okno wozu i wyrzucić kartkę, ale w ostatniej chwili zatrzymał się i sięgnął po zapalniczkę. W jednej minucie papier zmieni się w anonimowy popiół niesiony wiatrem - a on sam będzie bezpieczny. Ale jest jeszcze list od Handlinga! O Boże - niewiele brakowało, żeby o nim zapomniał! Na szczęście miał go ze sobą, ale czy ktoś poza nim widział go w siedzibie Towarzystwa? Trzeba coś z tym zrobić! Powiedzmy, że tak na wszelki wypadek wejdzie jutro rano do biura Cassona i powie, iż był zbyt zmęczony, by udać się tamtego popołudnia, ale mimo to w dalszym ciągu ma zamiar odwiedzić Handlinga i chciałby to zrobić razem z Cassonem... Tak, to dobry pomysł. Będzie potem całkowicie bezpieczny. Gdyby nawet ludzie uwierzyli Faktografowi i gdyby nawet poniósł duże straty, to i tak nic nie pozbawi go talentu, który uczynił zeń Cudowne Dziecko Świata Biznesu. Przetrwa i tę próbę.
Zapaliwszy zapalniczkę, zbliżył kopię Faktografu do jej płomienia. Ale tuż przed podpaleniem jej rzucił wzrokiem na druga stronę trzymanej w ręku kartki - i zmartwiał. Przed oczyma miał tekst obramowany czarną kreską.
Tekst ten, niechlujnie wypisany przez Handlinga na maszynie, brzmiał;
Jest to ostatnie wydanie Faktografu. Jego wydawca, George Handling, zamieszkały w Blentham, przy Wyebrid Close 29, został wczoraj zamordowany przez Mervyna Greya, który w ten sposób chciał powstrzymać rozpowszechnianie informacji publikowanych w Faktografie.
Siedział przez dłuższy czas, myśląc o tysiącu bardzo wpływowych ludzi, którzy otwierać będą koperty bez nadruku w jutrzejszej porannej poczcie. A kiedy przestał o tym myśleć, siedział dalej wpatrzony w ciemną noc za oknem.
Od razu ostrzegam, panie władzo, nie uwierzy pan w ani jedno moje słowo. Sam w to wszystko nie wierzę, choć widziałem na własne oczy. Przynajmniej tak mi się wydaje...
Nazwisko? Tommy Caxton. Tak, przez iks. Zawód? No cóż, dla swoich celów niech pan lepiej napisze: kierownik zespołu, chociaż to tylko tradycyjna kapela z doskoku. Co? O, przepraszam: nieprofesjonalna grupa jazzu tradycyjnego „The Solid Six”. Gramy w środy i piątki w naszym klubie w Norwood.
Widzi pan, więc to było tak: Jim Tolley, kierownik klubu, robi te niedzielne popołudniowe sesje z własną sekcją rytmiczną i kilkoma gwiazdami na gościnnych występach; jak wpadnie jakiś trębacz, zawsze może się przysiąść. Przychodzą różni: niedowarzeni grajkowie nie wiadomo skąd i napalone dzieciaki, ale miewamy też tych lepszych. Dzisiaj był Bud Reilly, grał bardzo dobrze jak na zbiega z dętego kwintetu, no i przecież ten Ribbler. Ale zaraz, nie wyprzedzajmy.
Wspomniany Jim poprosił mnie i mojego klarnecistę, Louiego Dittona, żebyśmy wieczorem pograli pod klientów; normalnie byśmy odmówili, bo to jak ćwiczenie wprawek, ale co tam, myślę: nie mamy w planie żadnego numeru, więc nieważne, że wargi drętwieją, zawsze to kawałek chleba. No i graliśmy jak zwykle, schodziło się coraz więcej ludzi, przybysze zbierali się na odwagę, żeby do nas dołączyć. Kiedy byłem tam ostatnim razem, jeden piętnastolatek pięknie grał stary jazz, aż przyszedł jego tatuś i ściągnął synka ze sceny w środku refrenu „Strutters”...
No dobrze. Muzykowałem tak może z pół godziny, włączył się Bud Reilly, żeby zagrać z nami „Dippermouth” na dwie trąbki prowadzące - i kogo to ja widzę, jak idzie przez salę? Phil Darcy we własnej osobie. Z niego to jest okaz. Znają go we wszystkich klubach; równy gość i ma fioła na punkcie muzyki, chociaż na niczym nie gra - pokazuje się na rozmaitych sesjach i koncertach, każdego dnia można znaleźć go w klubie. Zadaje się z całą chmarą różnych dziwaków; dla mnie to wszystko półwariaci. On sądzi, że jazzmani są ludem wybranym, więc każdorazowo gdy odbije mu coś nowego, na przykład harmonia społeczna poprzez modły unisono (to jego ostatni konik), albo nowa szkoła psychiatrii, czy jedzenie czarnej melasy jako sposób na nieśmiertelność - zawsze usiłuje w to wciągnąć przyjaciół jazzmanów. Raz, pamiętam, usłyszał taki kawałek organowy i wymyślił, że kluby jazzowe są najlepszym miejscem, gdzie można by zacząć...
Przepraszam. Mówić do rzeczy, tak?
W każdym razie, jak zobaczyłem tego kolesia, z którym przyszedł Phil, nie zawracałem sobie nim głowy.. Nie pasował tu zupełnie i wziąłem go za jednego z tych proroków, co to w przyszłym tygodniu zbawią świat. Ale dawno nie widziałem Phila, więc gdy tylko skończyliśmy kawałek, zawołałem do Buda: „zaraz wracam”, spakowałem trąbę i poszedłem chwilę pogadać.
Konwersowaliśmy tak przez parę następnych numerów: co u ciebie, co się stało z Iksem i Igrekiem, taka gadka - i gdzieś w dziesięć minut po tym jak usiadłem, zobaczyłem minę tego kolesia, któremu oczy zachodziły mgłą, gdy patrzył na grających, po raz pierwszy jakby go rozgryzłem. Śmieszny klient. Ubrany w taki ciemny, oficjalny garnitur, wyglądał trochę podejrzanie wśród tego, co ludzie mieli na sobie. Niski, ciemny, można powiedzieć krępy. Ale miał dziwne, jasne oczy: prawie żółte.
W każdym razie uderzyło mnie jego zachowanie. Nie mógł usiedzieć spokojnie. Oczywiście prawie cała publika wystukiwała rytm, tupiąc i klaskając, więc to nie było nic takiego, ale muzyka różne rzeczy robi z ludźmi. Sam widziałem przypadki, może rzec, dobrowolnej amnezji: facet jakby odchodził z tego świata, bo ktoś mu zagrał na sercu, a następnego dnia nie pamiętał nawet, co było grane i kto występował, choćby muzykę robił sam Satch. Ten koleś był inny, on się wczuwał, ale raczej rozgryzał muzykę niż pozwalał jej się wciągnąć. Jasno się wyrażam? Nie? Niech mi pan w takim razie wierzy na słowo: jego zachowanie wskazywało, że facet jest zorientowany, czym to się je.
I właśnie miałem powiedzieć do Phila: „może byś mi przedstawił swojego kumpla”, kiedy na scenie wynikła niewielka różnica zdań. Jakiś wyjątkowo surowy saksofon fałszował akordy w „Tulipanie”, a trzeba posłuchać, jak to gra Bud Reilly, on z tego robi prawie ładną melodię; publika zaczęła się burzyć, więc Bud poprosił gościa grzecznie mówię: poprosił, rozumie pan - żeby się zabierał razem ze swoją trąbą i następnie sobie ją wsadził w odpowiedni wylot i tak dalej przez dłuższą chwilę musiałem łagodzić sprzeczkę.
Gdy wreszcie pozbyliśmy się tego strasznego typa, ktoś chyba z Brummagerl Storripers - dosiadł się z puzonem i Bud wrzucił jakiegoś rozwlekłego bluesa, mogłem wrócić do Phila. Siedział tam i gadał z tym swoim kumplem; powiedział: „To jest Tommy Caxton, a to coś tam - Ribbler, Londyński korespondent jakiejś zagranicznej gazety, który przyszedł zebrać materiał do serii artykułów o... hm... współczesnym brzmieniu”. Wyleciała mi z głowy nazwa gazety, ale to było coś jak po hiszpańsku. Może po włosku.
Uścisnął mi rękę trochę nieśmiało i powiedział, że słyszał jak gram, podobało mu się i chciałby usłyszeć więcej. Spytałem wtedy, czy lubi taki jazz, a on na to, że dotychczas nie znał dobrze muzyki tradycyjnej, ale podoba mu się i że to jest najlepsze, co słyszał, odkąd przyjechał. Wyglądał jakby się wahał i chciał jeszcze coś dodać, ale nie zdążył, bo wtrącił się Phil.
To była jego zwyczajna wstawka o tym, jaki jego koleś jest inteligentny i miły, i niezwykły, i oryginalny, i co tam jeszcze. A ten biedak palił się ze wstydu. Ja już to wszystko słyszałem praktycznie o każdym z nowych „odkryć” Phila, więc tylko potakiwałem udając, że słucham, gdy naprawdę patrzyłem na grających. Ten facet z Brummagen walił bardzo ładnie, jego wejścia były ślicznie odmierzone i wyważone, tak właśnie gra Ory; no tak, przypominam sobie, to był Ory, bo oni grali przecież „Bluesa dla Jimmiego”. Bud poprowadził chłopców przez ładną kulminację na koniec tego ostatniego kawałka w pierwszej części sesji.
Puścili Bessie przez głośniki i tłum ruszył do baru, Bud zszedł, żeby mi powiedzieć, że teraz znowu gram, bo on i Chappie Menzies - pianista - byli umówieni i że obiecał jakiemuś tam facetowi wejście z klarnetem, jeżeli nie mam nic przeciwko temu, więc Louie i ja powiedzieliśmy: dobrze, o ile to nie ten przetrącony tenor z krzywą trąbą i sztucznym wąsem - pośmialiśmy się trochę i Bud poszedł sobie. Rozejrzałem się i zobaczyłem, że Phil zdąża w kierunku wuce, a ja zostałem z tym całym Ribblerem.
Stał tak cały czas z rozmarzonymi oczami podczas tego bluesa, że aż spodziewałem się zobaczyć łzy na jego twarzy. Pewnie, „Blues dla Jimmiego” to ładny kawałek; ale nie, żeby się zaraz rozpłakać. W każdym razie, kiedy spotkał mój wzrok otrząsnął się z zamyślenia, złapał mnie za ramię i spytał, czy to prawda, że na takiej sesji jak ta, każdy może się włączyć i pograć z zespołem? Powiedziałem: jasne, to właśnie na tym polega” i chciałem się dowiedzieć, dlaczego pyta.
Trochę się ociągał z odpowiedzią, jakby miał zamiar się zwierzyć; wydaje mu się, powiedział, że potrafi zagrać tak jak my i chciałby popróbować.
Osobiście znam cholernie dużo ludzi, którym też się tak wydawało, ale szybko wyprowadzono ich z błędu; nagadałem więc różnych wymijających uprzejmości i chyba miałem rację, bo gdy spytałem go wprost: na czym gra? - odpowiedział, że nie ma ze sobą instrumentu, a tam u siebie grał na czymś, czego nie umie nazwać po angielsku. Przyszło mi do głowy, że może to cytra albo cymbały, których nie ma co szukać w klubie jazzowym, z powodów raczej oczywistych: jazzmani grają na nich mniej więcej tak często, jak na dudach.
Właśnie był koniec przerwy, więc wróciliśmy na scenę, a Ribbler został, pogrążony w zadumie. Spytałem nowego klarnecistę, co chciałby zagrać na początek, ale on nie był zbyt pewny siebie, więc zarządziłem miłego, spokojnego bluesa, żeby się facet odprężył i zagraliśmy „If You See Me Comin”‘. Ciągnął nieźle, ale żarły go nerwy, chyba nie był przyzwyczajony do grania w nowym towarzystwie, no i Louie odstawiał swoje zwykłe sztuczki, popisywał się: gdzie tylko mógł oktawy grał arpeggio, co nie było ładne z jego strony, ale to właśnie cały Louie - zresztą; pomińmy szczegóły techniczne. Wszystko sprowadzało się do tego, że musiałem go temperować, a na domiar złego, gdy Chappie poszedł, zostaliśmy bez pianisty. Niektórzy lubią pracować tylko z basem, bandżo i perkusją, ale ja tam wolę mieć za plecami dobry, mocny fortepian. Bez pianisty, za to z tym nerwowym kolesiem, było naprawę trudno robić muzykę.
Ale gdzieś koło piątego refrenu wyszedłem na prowadzenie i dawałem równo przez tłumik, kiedy ktoś z tyłu zaczął uderzać w klawisze; nie widziałem go, ale pomyślałem, w porządku ktoś tam jest, a po skończonym refrenie obejrzałem się, żeby zobaczyć kto to taki i tam - niech skonam - ten cały Ribbler swingował jak stary.
Zamknąłem dziób i pozwoliłem mu na parę wejść solo; on wydobył z tego starego, wymłóconego pudła więcej niż mógłbym oczekiwać od samego Jelly Rolla.
Rzecz jasna nie wierzę, że ktoś nie grający od lat mógł robić taką muzykę, trochę mu przygadałem za fałszywą skromność, a chłopaki zaczęli go wypytywać: „gdzieś ty się ukrywał, może byś zrobił parę solówek?” Po takim przyjęciu każdy powinien być zadowolony, a ten szalony koleś wyglądał na wystraszonego i powtarzał, że nie, on nie powinien był grać ani jednego kawałka, ale nie mógł się powstrzymać. To było raczej dziwne. Ale zrobił coś jeszcze dziwniejszego: wyjął z kieszeni ten przedmiot, który wyglądał jak duży, srebrny zegarek - ale nie był zegarkiem - i patrzył na to coś z napięciem. Raz tylko widziałem podobny wyraz twarzy: w telewizji, kiedy saper odkręcał zapalnik bomby.
No mówię panu.
Ale w końcu jednak wziął głęboki wdech i usiadł znów do fortepianu.
Nie znał akordów żadnej z naszych melodii, ale powiedział, że wystarczy jak posłucha pierwszych paru fraz w wykonaniu Benniego, który gra na bandżo - no i wystarczyło, bo za pierwszym razem trącał tylko klawisze, za drugim robił takie same odwrotki jak Benny, a za trzecim razem on grał muzykę. Chryste, jaki słuch!
To była dopiero sesja, mówię panu. Ribbler zasuwał jak parowóz i po prostu porywał rytmem, zresztą to nie wszystko. Tamten fortepian nadaje się w sam raz do składu rupieci, bo tylu idiotów na nim bębniło, a Ribbler wydobył z niego śpiew, tak, właśnie śpiew. Przysięgam, zupełnie jak... Ech, może wydam się panu sentymentalny, ale to jakby ktoś, powiedział komplement starej jędzy, która kiedyś była najlepszą dziewczyną w okolicy: i nagle czas się cofa, widać jak spod siatki zmarszczek wygląda tamta piękność i wiadomo teraz, dlaczego każdy tak za nią szalał. Rozumie pan? To samo zrobił Ribbler z tym starym fortepianem!
Graliśmy - nie wiem ile kawałków. Dziesięć, może dwanaście. Za każdym razem gdy skończyliśmy, on wyjmował z kieszeni ten wielki niby - zegarek, wpatrywał się w niego, a wyglądał przy tym na śmiertelnie przerażonego; ale chyba przezwyciężał ten strach, bo przy ostatnim kawałku nawet na to nie spojrzał, tylko mi posłał szeroki, głodny uśmiech, co znaczyło: pograjmy jeszcze trochę.
Wtedy zacząłem z przytupem „Tishomingo”, on szybko się w to wgryzł - i nie puszczał. Dałem mu zrobić już drugą solówkę, a on walił dalej: Mógłbym przysiąc, że zapomniał o wszystkim, o całym wszechświecie. Jakby istniał tylko on i ten fortepian. Nawet publika się uciszyła. Pod koniec każdej frazy chciałem dawać chłopcom znak, że wchodzimy, ale za każdym razem zamierałem: nie wiedziałem przecież co on zrobi, jakie zagra wariacje. Po piętnastym refrenie dałem znać chłopcom, że mogą się wyłączyć i zostawić faceta, niech pracuje swoim systemem. Nikt jakoś nie miał zamiaru narzekać, nawet Jim Tolley - kierownik - który rzadko przerywa liczenie srebrników, żeby posłuchać pianisty.
Bo to, czego słuchaliśmy... Panie władzo, ja czegoś takiego w życiu nie słyszałem. To nie był właściwie jazz, ani żaden inny rodzaj muzyki, to był blues, Bóg mi świadkiem, blues z samych trzewi smutku. Prawdziwy blues, który łkał i się żalił, aż poczułeś swoją samotność niewyobrażalnie daleko od domu, bez drogi powrotu. Tak mógł się czuć jeden z tych skazańców wysłanych do Australii, który odpracował karę, zwolnili go, ale nie może dostać się na statek do Anglii, bo nie ma na bilet. To było właśnie takie uczucie, wyrażone muzyką: ciemność, chłód i oddalenie. Cały czas chodziły mi po głowie słowa takiego bluesa - może pan zna?
Siedziałem zamyślony o tysiąc mil od ciebie
Dopadł mnie blues i pozostał
Już nie pamiętam dnia
Ale Ribbler grał tak, że to nie było tysiąc mil. To było więcej niż tysiąc lat: Rozumie pan? Nie, pan tego nie pojmie.. Ktoś, kto nie słyszał jak on gra, nigdy się nie dowie, co chcę powiedzieć...
A sama, czysta muzyka była nie z tego świata. On dawno porzucił akordy, gdy tylko chłopcy ucichli. Czasem rozlewał pojedyncze nuty w głębi ciemnej studni, czasem budował dziwne, smutne harmonie na całej klawiaturze. On jakby szlochał, fortepianu nie można zmusić do płaczu - mimo to przysięgam, że on to zrobił. A potem znów grzmocił klawisze ogromnymi, dziesięciopalcowymi akordami - to brzmiało jakby lew wyrywał pręty klatki: muzyka gniewu.
I co jest najdziwniejsze: myślałem, że znam wszystkie rodzaje i szkoły grania muzyki - od symfonii do bębnów afrykańskich. A to była do niczego niepodobne.
Grał na tym pudle może ze czterdzieści pięć minut, kiedy ten drugi koleś wszedł do klubu. Mógł być starszym bratem Ribblera - wyższy o piętnaście centymetrów, miał na sobie garnitur nie czarny, lecz brązowy, ale jego oczy i włosy były tego samego koloru. Przedzierał się przez tum, ale nikt nie zwracał na niego uwagi, bo wszyscy W takim skupieniu słuchali. Wszedł na scenę akurat przede mną i wyjął duży niby - zegarek, taki jak miał Ribbler i powiedział coś po cichu. Stałem obok, ale nic nie złapałem. To chyba było w obcym języku.
Na to Ribbler się odwrócił i zobaczył go. Najpierw zgubił rytm i zrobił się zielony na twarzy. Potem uderzał jeszcze, ale akordami, rytm podział się gdzieś, to już było jak walenie w worek mokrych trocin. Słabo skinął głową temu większemu facetowi, a ja dałem znak chłopcom i zagraliśmy mu długi akord, żeby jakoś skończyć numer. Nie było to w żadnej tonach, które on sobie tworzył, ale zabrzmiało koszernie, bo i tak nikt nie słuchał nas, tylko pianisty.
Ten duży gestem spędził Ribblera ze sceny, a ja cisnąłem trąbkę na krzesło i popędziłem do telefonu.
Nie, nie po to, by was wzywać. Nie wiedziałem jeszcze, że będzie potrzebna policja: Chciałem zadzwonić do menadżera mojego zespołu, to jasne. W ciągu dziesięciu minut od chwili, gdy ten gość zszedł ze sceny, każdy spec od jazzu, w całym Londynie; miał usłyszeć o Ribblerze; a nie chciałem z nikim walczyć. Musiałem mieć faceta w moim zespole, bez względu na koszty, a mój pianista niech sobie idzie na zieloną trawkę, nic mnie to nie obchodzi!
Telefon jest w takiej wnęce. Jak się chce dzwonić, trzeba wypłoszy z zakamarka całujące się pary. Ta wnęka jest ciemna, ukryta w głębi ślepego korytarza prowadzącego do wuce. Wpadłem tam prawie biegiem i właśnie szukałem drobnych, gdy usłyszałem za sobą kroki. Wystawiłem głowę, żeby powiedzieć: „telefon zajęty, spływaj!”, ale to był Ribbler z tym większym. Już miałem go złapać za ramię i zaproponować stały angaż w mojej kapeli, ale ten duży rozejrzał się, jakby sprawdzał czy nikt nie idzie i przez chwilę światło padało mu na twarz. Wyglądał jak sędzia, który wydaje wyrok śmierci i jest z tego zadowolony. Ale nie tylko dlatego poczułem mrówki na plecach. To był niesmak, pomieszany z całą resztą, w każdym razie zrobiło mi się niedobrze. Niech pan sobie wyobrazi sędziego, który wydaje wyrok na tchórza i zdrajcę, a marzeniem jego życia było polec na froncie zamiast gnić w dusznej sali i godzinami słuchać nudnej gadaniny - rozumie pan?
Niezauważony, cofnąłem się w ciemny kąt, skąd mogłem dalej patrzeć.
Ribbler tam stał wyprostowany, jakby z dumą.
Wtedy ten duży sięgnął do kieszeni i wyjął błyszczący, płaski przedmiot z gałkami. Manipulował nim chwilę, błysnęło światło, potem przytknął to Ribblerowi do brzucha. I Ribbler... on... zmalał. Skurczył się. Chyba przy tym krzyczał.
Byłem zbyt przerażony, żeby wołać, czy zrobić cokolwiek. Po prostu stałem i patrzyłem jak człowiek znika. Może po piętnastu sekundach nie zostało nic. Wtedy ten duży schował swoją zabawkę, szurnął nogą po podłodze i poszedł.
A ja, idy tylko byłem w stanie się ruszyć, odnalazłem telefon i nakręciłem 999. To wszystko.
Tak, panie władzo. Ja wiem, że trudno w to uwierzyć. Ja sam prawie nie wierzę. Ale niech pan spyta portiera, czy Ribbler wyszedł tamtędy. Proste spytać Phila Darcy’ego, albo Louiego, kogokolwiek. Niech pan sam zobaczy i przekona się, czy są jakieś inne drzwi, którymi mógł wyjść. Był tu - i nie ma go. Nie wiem, co się stało, ani gdzie on jest. Ale jeżeli żyje, musimy go odszukać. Łatwo zdobędzie pan jego rysopis, proszę spytać kogoś z publiczności.
Gdyby pan słyszał jak on gra, wiedziałby pan dlaczego musimy go znaleźć. Słowami tego nie da się wyrazić. Cokolwiek powiem, nie wystarczy: na przykład, że to największy pianista wszechczasów. Mówię panu, jego muzyka była nie z tego świata!
Przełożyła Barbara Jankowiak
Tłum. Maria Gębicka-Frąc
Wieczorne piątkowe nabożeństwo dobiegało końca. Skośne promienie zachodzącego wiosennego słońca wpadały przez polichromowany plastik okien i rozlewały się po podłodze w środkowej nawie jak kałuże oleju na mokrej drodze. Na polerowanej stali ołtarza nieustannie obracało się koło, lśniące między dwoma wiecznie płonącymi lampami rtęciowymi; ponad nim, na tle ciemniejącego wschodniego nieboskłonu, rysował się posąg Boga. Chór w komżach śpiewał hymn „Słowo stało się stalą” – a ksiądz siedział zasłuchany, z ręką pod brodą, zastanawiając się, czy Bóg pochwali jego kazanie o Powtórnym Przyjściu.
Większa część wiernych zastygła w bezruchu, oczarowana muzyką. Tylko jeden z obecnych, w końcu ostatniego rzędu ławek z nagiej stali, wiercił się niecierpliwie, miętosząc w nerwowych palcach leżącą przed nim gumową podkładkę pod czoło. Musiał zająć czymś ręce, inaczej stale wędrowałyby do wybrzuszenia w wewnętrznej kieszeni prostej brązowej marynarki. Jego wodniste niebieskie oczy błądziły niespokojnie po zaprojektowanym z rozmachem wnętrzu metalowej świątyni i uciekały za każdym razem, gdy napotykały motyw koła, które architekt – zapewne sam Bóg – umieścił wszędzie, gdzie tylko możliwe.
Hymn zakończył się przeraźliwym dysonansem i wierni uklękli, wspierając głowy na gumowych krążkach, podczas gdy ksiądz głosił błogosławieństwo Koła:
– Niechaj prowadzi was po wytyczonych kursach... służy wam jako wieczna oś... obdarzy was na koniec spokojem prawdziwego wieczystego obrotu...
Potem stał wraz ze wszystkimi, podczas gdy chór wychodził, maszerując do muzyki elektronicznych organów. Gdy tylko kapłan zniknął w drzwiach zakrystii, wierni zaczęli dreptać do głównych wyjść. Tylko on pozostał w ławce.
Nie zaliczał się do osób, które przyciągają uwagę. Miał włosy koloru piasku i zniszczoną, zmęczoną twarz, zęby poplamione i nierówne, ubranie źle dopasowane, a oczy odrobinę nieskupione, jakby potrzebował okularów. Nabożeństwo nie przyniosło mu spokoju umysłu, to było widać.
Wreszcie, gdy wszyscy inni wyszli, podniósł się i z pedantyczną precyzją odłożył gumową podkładkę na miejsce. Jego oczy zamknęły się na chwilę, a usta poruszyły bezgłośnie; zdawało się, że ten akt przydał mu odwagi i utwierdził w podjętej decyzji, bo wyprostował się niczym pływak przed skokiem z wysokiej trampoliny. Wysunął się z ławki i ruszył – bezszelestnie po gumowej wykładzinie nawy – w kierunku niewielkich stalowych drzwi z napisem ZAKRYSTIA.
Obok nich wisiał dzwonek. Zadzwonił.
Po chwili drzwi otworzył młodszy akolita, młodzieniec w szarej szacie utkanej z metalicznych ogniwek, które brzęczały przy każdym jego ruchu, w szarych błyszczących rękawicach i w gładkiej stalowej czapce na głowie. Głosem, który dzięki starannym ćwiczeniom stał się bezosobowy, zapytał:
– Potrzebujesz rady?
Mężczyzna w brązowym ubraniu pokiwał głową, trochę nerwowo przestępując z nogi na nogę. Za drzwiami widział liczne święte obrazy i posągi; spuścił przed nimi oczy.
– Jak się nazywasz? – zapytał akolita.
– Karimov – odparł. – Julius Karimov.
Spiął się odrobinę, podając nazwisko, i jego oczy prześliznęły się po twarzy akolity, szukając śladu reakcji. Niczego nie znalazły. Mężczyzna odprężył się, gdy młodzieniec krótko polecił mu czekać, a sam poszedł powiadomić księdza.
Po jego odejściu Karimov wszedł do zakrystii i obejrzał malowidło na ścianie naprzeciwko drzwi, „Niepokalana produkcja” Ansona, ilustrującą legendarne pochodzenie Boga – błyskawica z niebios uderza w sztabę czystej stali. Rzecz jasna, było wspaniale wykonane; szczególny podziw budziła błyskawica, mistrzowsko oddana elektroluminescencyjną farbą. Ale w Karimovie wywołało uczucie fizycznych mdłości, więc musiał się odwrócić ledwie po paru sekundach.
Wreszcie zjawił się ksiądz w oficjalnej szacie, identyfikującej go jako jednego z Jedenastu najbliższych Bogu, bez nakrycia głowy, które w czasie nabożeństwa przysłaniało wygoloną czaszkę. Jego białe, szczupłe ręce bawiły się wysadzanym klejnotami emblematem Koła, wiszącym na szyi na platynowym łańcuszku. Karimov odwrócił się powoli w stronę kapłana, jego prawa ręka zawisła w płonnym geście. Podawanie prawdziwego nazwiska było skalkulowanym ryzykiem; uznał, że prawdopodobnie nie zostało odtajnione. Ale twarz...
Nie, ani śladu rozpoznania. Ksiądz zawodowo dźwięcznym głosem zapytał:
– Co mogę dla ciebie zrobić, mój synu?
Mężczyzna w brązowym ubraniu wyprostował ramiona i odparł krótko:
– Chcę porozmawiać z Bogiem.
Ksiądz westchnął z rezygnacją osoby przyzwyczajonej do odrzucania tego typu próśb.
– Bóg jest nadzwyczaj zajęty, synu – wymruczał. – Musi troszczyć się o duchową pomyślność całej rasy ludzkiej. Ja nie mogę ci pomóc. Czy szukasz rady w związku z konkretnym problemem, czy też pragniesz ogólnej Boskiej pomocy w zaprogramowaniu swojego życia?
Karimov popatrzył na niego z niedowierzaniem i pomyślał: Ten człowiek naprawdę wierzy! Nie udaje wiary dla zysku – to głęboko zakorzeniona, szczera wiara, i właśnie to jest najbardziej przerażające: uwierzyli nawet ci, którzy byli ze mną na początku!
Po chwili powiedział:
– Wielce to uprzejmie z twojej strony, ojcze, ale potrzebuję czegoś więcej niż rady. Modliłem się... – zdawało się, że potknął się na tym słowie – modliłem się wiele i nadal nie osiągnąłem spokoju prawdziwego obrotu. Raz, dawno temu, miałem przywilej ujrzeć Boga w stali; chciałbym znów Go zobaczyć, to wszystko. Nie wątpię, oczywiście, że On mnie pamięta.
Zapadła długa cisza, w czasie której ciemne oczy księdza nie odrywały się od twarzy Karimova. Wreszcie powiedział:
– Pamięta cię? Tak, z pewnością! Teraz ja też sobie ciebie przypominam!
Głos mu się trząsł z niekontrolowanej wściekłości. Sięgnął do dzwonka na ścianie.
Siła zrodzona z desperacji wezbrała w kościstym ciele Karimova. Rzucił się na księdza, odtrącając wyciągniętą rękę parę cali od celu, przewrócił go, złapał za łańcuszek na szyi i pociągnął z całej siły.
Łańcuszek wbił się głęboko w bladą skórę; Karimov, jak opętany, szarpnął raz i drugi, zmienił uchwyt i znowu pociągnął. Oczy księdza niemal wyskoczyły z orbit, z ust wydobyły się ohydne nieartykułowane stęknięcia, pięści uderzyły w ramiona napastnika – i osłabły, opadły bezwładnie.
Karimov wyprostował się, wstrząśnięty swoim postępkiem i chwiejnie podniósł się na nogi. Wymruczał bezsensowne przeprosiny pod adresem dawnego kolegi, który już nie mógł go usłyszeć, potem parę razy odetchnął głęboko, żeby się uspokoić i zbliżył się do drzwi – nie tych, którymi tu wszedł.
Bóg siedział na tronie pod stalowym baldachimem w kształcie koła. Polerowane kończyny lśniły w przyćmionym świetle, pięknie uformowana głowa sugerowała ludzką twarz, nie posiadając ani jednej ludzkiej cechy – nawet oczy.
Ślepa bezduszna maszyna, pomyślał Karimov, gdy zamknął drzwi za sobą. Mimowolnie dotknął tego, co miał w kieszeni.
Głos był nadludzko perfekcyjny: głęboki czysty ton, jakby przemówiły organy.
– Synu...
I urwał.
Karimov wydał głośne westchnienie ulgi i zdenerwowanie opadło z niego jak płaszcz. Niedbałym krokiem postąpił do przodu i przysiadł na środkowym z jedenastu krzeseł, ustawionych w podkowę przed tronem. Puste lśniące spojrzenie robota spoczęło na nim i metalowy twór zastygł ze zdumienia.
- I co? – zawołał Karimov. – Jak ci się podoba spotkanie z kimś, kto dla odmiany nie jest twoim wyznawcą?
Robot poruszył się w ludzki sposób, jak człowiek, który się rozluźnia. Splótł stalowe palce pod brodą i przyglądał się intruzowi już nie ze zdziwieniem, tylko z zainteresowaniem. Głos rozbrzmiał na nowo.
– To ty, Czarny!
Karimov z lekkim uśmiechem pokiwał głową.
– Tak mnie nazywali w dawnych czasach. Uważałem, że to głupia afektacja – przydawanie fałszywych nazwisk naukowcom, którzy pracowali nad ściśle tajnym projektem. Ale miało to swoje dobre strony, przynajmniej dla mnie. Podałem prawdziwe nazwisko, Karimov, twojemu... ach... świętej pamięci apostołowi, i nic mu ono nie powiedziało. A skoro mowa o fałszywych nazwiskach: kiedy ostatni raz ktoś mówił o tobie A-46? Robot wstrząsnął się.
– Używanie tego określenia w stosunku do mnie jest świętokradztwem!
– Świętokradztwo – zawracanie głowy! Pójdę dalej i przypomnę ci, co oznacza A w A-46. Android! Imitacja człowieka! Bezpłciowy nieczuły zlepek metalowych części, które pomagałem projektować. I to coś śmie nazywać się teraz Bogiem! – Smagające słowa ociekały zjadliwą pogardą. – Ty i twoje fantazje o niepokalanej produkcji! O uderzeniu niebiańskiej błyskawicy w bryłę nieobrobionej stali! Mówiąc o stworzeniu ludzi na podobieństwo Boga – ty jesteś „Bogiem”, który został skonstruowany na obraz człowieka!
Projekt obejmował nawet umiejętność wzruszania ramionami, przypomniał sobie z drgnieniem Karimov, gdy robot wykonał ten gest.
– Odłóżmy na chwilę kwestię świętokradztwa – powiedziała maszyna. – Czy masz jakiś konkretny powód, by sądzić, że nie jestem Bogiem? Czemu drugie wcielenie nie miałoby być wstaleniem – w niezniszczalny metal? Co zaś do twojego obskuranckiego i bałamutnego przekonania, że stworzyłeś metalową część mnie – co jest zgoła nieistotne, bo przecież duch jest wieczny – dawno temu zostało powiedziane, że nikt nie jest prorokiem we własnym kraju, a skoro wstalenie miało miejsce w pobliżu twojej stacji eksperymentalnej... Ha!
Karimov zaśmiał się. Powiedział:
– Niech mnie diabli! Ty sam w to wierzysz!
– Bezwarunkowo trafisz do piekła. Gdy ujrzałem, że wchodzisz do mojej sali tronowej, przez chwilę miałem nadzieję, iż spostrzegłeś swój błąd i postanowiłeś w końcu uznać moją boskość. W swej nieskończonej łaskawości dam ci ostatnią szansę, a gdy z niej nie skorzystasz, zawezwę kapłanów, żeby cię stąd zabrali. Teraz albo nigdy, Czarny, Karimovie czy jak tam chcesz się zwać: okażesz skruchę i wiarę?
Karimov nie słuchał. Patrzył w przestrzeń za lśniącą maszyną, pieszcząc ręką przedmiot ukryty w kieszeni. Cicho powiedział:
– Od lat planowałem ten ruch – przez dwadzieścia lat, od dnia, gdy cię włączyliśmy i zacząłem podejrzewać, że źle uczyniliśmy. Aż do tej chwili nic nie mogłem zrobić. Trudząc się i szukając sposobu, żeby cię powstrzymać, przez cały czas byłem świadkiem krańcowego poniżenia ludzkości.
Staliśmy się niewolnikami naszych narzędzi w chwili, gdy pierwszy jaskiniowiec sporządził pierwszy nóż, by ułatwić sobie szykowanie kolacji. Później nie było odwrotu. Budowaliśmy nasze maszyny, aż stały się dziesięć milionów razy potężniejsze od nas. Wynaleźliśmy samochód, podczas gdy mogliśmy nauczyć się jeździć, skonstruowaliśmy samolot, podczas gdy mogliśmy wyhodować skrzydła, a potem nastąpiło nieuniknione. Uczyniliśmy maszynę naszym Bogiem.
– A czemu nie? – huknął robot. – Czy możesz wymienić bodaj jedno, w czym nie jestem lepszy od ciebie? Jestem silniejszy, bardziej inteligentny i bardziej wytrzymały niż człowiek. Dysponuję umysłowymi i fizycznymi możliwościami, z którymi próżno się równać. Nie odczuwam bólu. Jestem nieśmiertelny i nie można mnie zranić, ty jednak twierdzisz, że nie jestem Bogiem. Dlaczego? Z przekory!
– Nie – powiedział Karimov i ze straszliwą otwartością dodał:
– Bo jesteś szalony. Byłeś zwieńczeniem dziesięcioletniej pracy naszego zespołu, dwunastu największych cybernetyków na świecie. Marzyliśmy o stworzeniu mechanicznego odpowiednika istoty ludzkiej, który mógłby zostać zaprogramowany przez inteligencję czerpaną bezpośrednio z naszych mózgów. Pod tym względem się nam powiodło – aż nazbyt dobrze!
W ciągu minionych dwudziestu lat miałem dość czasu, by dojść, gdzie popełniliśmy błąd. To była moja wina, Boże, wybacz mi – prawdziwy Boże, jeśli istniejesz, nie ty, mechaniczny oszuście! Gdy pracowaliśmy nad tobą, w jakimś zakamarku mojego umysłu zawsze czaiła się myśl, że budowa naszej wymarzonej maszyny przypomina dzieło boskie: tworzyliśmy kreatywną inteligencję, czego nie dokonał nikt prócz Niego! To była megalomania i dziś wstydzę się tych myśli, ale chodziły mi po głowie, a z mojej przeniosły się do twojej. Nikt o tym nie wiedział, nawet ja bałem się przyznać do tego przed sobą, bo wstyd jest wyłącznie ludzką cechą. Ale ty? Co mogłeś wiedzieć o wstydzie, powściągliwości, współczuciu i miłości? Mania raz zaszczepiona w twoich sztucznych neuronach rosła bez końca, przekraczając wszelkie granice i... oto jesteś. Obłąkany z żądzy boskiej chwały! Bo inaczej skąd doktryna Słowa, które stało się stalą, i obraz Koła, mechanicznej formy, która nie występuje w naturze?
Skąd trud, jaki sobie zadałeś, żeby stworzyć analogie między swoim bezbożnym istnieniem a życiem największego Człowieka w dziejach ludzkości?
Karimov nie podnosił głosu, ale w jego oczach płonęła nienawiść.
– Nie masz duszy, a mnie oskarżasz o świętokradztwo. Jesteś zbiorem drutów i tranzystorów, a nazywasz się Bogiem. Bluźnierstwo! Tylko człowiek mógłby być Bogiem!
Robot zmienił pozycję, podzwaniając metalowymi kończynami, i rzekł:
– To nie tylko bzdura, ale strata mojego cennego czasu. To wszystko, po co przyszedłeś – żeby mi naurągać?
– Nie – odparł Karimov. – Przyszedłem cię zabić. Wreszcie jego ręka wsunęła się do wypchanej kieszeni i wyjęła skrywany tam przedmiot: osobliwą niewielką broń, długą na niecałe sześć cali. Z przodu starczała krótka metalowa tuba, od rękojeści odchodził giętki przewód, niknący pod ubraniem, a pod kciukiem był mały czerwony przycisk. Powiedział:
– Projektowałem i konstruowałem to urządzenie przez dwadzieścia lat. Twoje ciało zbudowaliśmy ze stali, którą może zniszczyć tylko bomba atomowa, ale czy człowiek mógłby przyjść do ciebie z bombą nuklearną na plecach? Musiałem wymyślić coś, co pozwoli pociąć twoją stal z taką łatwością, z jaką nóż tnie miękkie ciało człowieka. Oto mój wynalazek! Teraz naprawię zło, które wyrządziłem własnemu gatunkowi.
Nacisnął guzik.
Robot, dotąd trwający w bezruchu, jakby niezdolny uwierzyć, że ktoś naprawdę chce wyrządzić mu krzywdę, teraz poderwał się, lekko odwrócił i stanął jak sparaliżowany. W jego metalowym boku pojawiła się maleńka dziurka. Stal stopiła się wokół otworu, a gdy powierzchnia dokoła zapłonęła czerwienią, metaliczne krople spłynęły jak woda – albo krew.
Karimov trzymał broń pewnie, choć parzyła go w palce. Pot wystąpił mu na czoło. Jeszcze pół minuty, a zniszczenia będą nie do naprawy.
Drzwi otworzyły się z trzaskiem za jego plecami. Zaklął, bo broń nie działała na człowieka. Celował do ostatniej chwili, potem ktoś chwycił go od tyłu i unieruchomił, a broń została mu wyrwana z dłoni, rzucona na podłogę i zmiażdżona pod podeszwami.
Robot nie ruszał się.
Napięcie dwudziestu lat nienawiści pękło i ulga znalazła ujście w postaci histerycznego śmiechu, nad którym próbował zapanować. Kiedy mu się to udało, zobaczył, że trzyma go młodszy akolita, który wpuścił go do zakrystii i że wokół stoją inni ludzie, obcy, patrzący w milczeniu na swojego Boga.
– Patrzcie na niego, patrzcie! – wychrypiał. – Wasz idol był tylko robotem, a co człowiek zbuduje, to człowiek może zniszczyć. Uważał się za Boga, lecz nie był nawet odporny na uszkodzenia! Uwolniłem was! Nie rozumiecie? Uwolniłem was!
Ale akolita nie zwracał na niego uwagi. Wbijał wzrok w potworną metalową kukłę, oblizując usta, aż wreszcie głosem, który nie wyrażał ani ulgi, ani przerażenia, tylko nabożną cześć, powiedział:
– Rozcięty bok!
Marzenie Karimova zaczęło umierać. W odrętwieniu patrzył, jak inni podchodzą do robota i zaglądają w wypaloną dziurę. Usłyszał, jak jeden pyta:
– Ile czasu zajmie naprawa? Drugi odparł bez namysłu:
– Och, trzy dni, jak myślę!
I stało się dla niego jasne, co zrobił.
Czy nie był to piątek, i wiosna? Czy sam nie powiedział, że robot starannie tworzył analogie między własną karierą a życiem człowieka, którego parodiował? Oto punkt kulminacyjny: była śmierć i będzie zmartwychwstanie – trzeciego dnia...
I doktryna, że Słowo stało się stalą, nigdy nie zostanie podważona.
Ludzie kolejno kreślili znak Koła i wychodzili, aż został tylko jeden. Surowy, odszedł od tronu, stanął przed Karimovem i zwrócił się do akolity, który trzymał go mocno.
– Kim on jest?
Akolita spojrzał na bezwładną postać na krześle, zgarbioną pod ciężarem miażdżących ją wieków i jego usta zaokrągliły się od zrozumienia. Powiedział:
– Teraz pojmuję! Przedstawił się jako Karimov. Ale naprawdę musi zwać się Iskariota.