Krzysztof Piskorski
Poczet dziwów miejskich
2007
Krach operacji „Niebiańskie Zastępy”
Kruk Rrax’Thwyl’Ydrwhyn przeszedł majestatycznie po gzymsie i schował się w mroku za plecami gargulca. Światło mu nie służyło, szczególnie o pierwszej w nocy. Oświetlić katedrę – też pomysł! Przez osiemset lat nie miała oświetlenia i nikomu to nie przeszkadzało!
Rrax wychylił na sekundę dziób, aby spojrzeć w dół. Wbudowane w chodnik reflektory poraziły mu wzrok. Ech! Wszystko przez niemieckich turystów. Żeby ich wszystkich...
Czasem Zhmf Spod Wzgórza śmiał się z Rraksowej nienawiści do Niemców. Cóż jednak mógł wiedzieć Zhmf? Przecież był tylko głupim, sklerotycznym bazyliszkiem. Poza tym przybył ledwie sto lat temu, uciekając z Krakowa, gdzie zaczęto przebudowywać kanały. Rrax tymczasem mieszkał w okolicy od samego początku.
Lubił wracać myślą do dni młodości, kiedy żył w chramie na szczycie Ślęży. To była dopiero, jak to się teraz mówi, fucha. Co tydzień ofiary, a cztery razy w roku taka wyżerka, że następnego dnia nie można się było ruszyć. Wtedy po raz ostatni Rrax jadł naprawdę dobry miód. Ech! I ta nabożna cześć, jaką otaczano kruki. Mogłeś wlecieć komuś do chałupy, wyżreć całą kaszę z miski, a on patrzył jak zaczarowany i ani myślał przegnać! Dobrze było... I kruków jakby więcej. Za Henia Brodatego w okolicach grodu mieszkało ich ze trzydzieści. Dziś został już tylko Rrax. Niedawno ostatniego ze znajomych – Elmmrezzfaeta – dorwał na dachu jakiś gruby kocur.
Rraksowi udało się przetrwać w mieście, bo właściwie nie przypominał kruka. Niegdyś często przeklinał Stwórcę, że nie dał mu dodatkowych dziesięciu centymetrów skrzydeł, przez co uznawano go za dużego gawrona. Takie porównanie było oczywiście dla kruka obraźliwe, ale zdążył się już przyzwyczaić. Tym bardziej że większych pobratymców dawno powywożono do rezerwatów przyrody. Najgorszym wrogiem kruka są bowiem ornitolodzy. Jak cię jeden z drugim wytropi, to koniec. Uśpią i zabiorą na jakieś bezludzie, gdzie jest okropnie zimno i pełno dzikich zwierząt. A co może kulturalny miejski kruk robić w takim miejscu?! Ech, żeby tych wszystkich ornitologów...
Nagle Rrax przerwał rozmyślania. Przekrzywił łepek, patrząc na niebo ponad katedrą. Do ziemi zbliżał się mały, świetlisty punkcik. Ludzie z reguły w tym momencie wypowiadali życzenia i robili inne głupie rzeczy. Rrax tylko się uśmiechnął (na tyle, na ile można się uśmiechnąć, mając dziób). Dokładnie wiedział, co znaczy „spadająca gwiazda”. Ech! Czy ci wariaci na górze i na dole nigdy nie dadzą sobie spokoju? Od kiedy rozbili ostatnią bramę, coraz częściej pojawiają się w Strefie. I jak porządny kruk ma tu żyć? Jak nie turyści z Berlina, to wariat z zaświatów. Ech!
* * *
Porfirion siedział w głębokim fotelu, trzymając nogi na biurku. Lubił tę pozycję. Za młodu często bywał w Strefie i przejął wiele ludzkich nawyków. Oczywiście nie wszystkie dawały się łatwo przenieść na nowy grunt. Na przykład ciągle jeszcze miał problem z blatami. Musiał je często wymieniać, bo ostre racice bezlitośnie kaleczyły drewno.
Drzwi gabinetu rozsunęły się, ukazując kosmatą twarz Surtaka. Młodzik wyciągnął rękę w pozdrowieniu, a Porfirion odmachnął mu niedbale.
„No tak. Ani chwili spokoju” – pomyślał.
– Właśnie otrzymaliśmy komunikat – zameldował Surtak.
Porfirion zaczął szybko obstawiać w myślach. Znowu demonstracje w wyższych kręgach? Rezydent nie wrócił po wskazanym czasie? A może jakiemuś paranoikowi ubzdurało się, że wytropił sabotażystę?
– Niebianie wysłali do Strefy swojego agenta.
Cholera – nie zgadł. Swoją drogą nie spodziewał się, że to będzie podobna błahostka. Czy nawet z taką rzeczą musieli do niego biegać? Popatrzył na czekającego w napięciu Surtaka.
– I co z tego?
Młodzik ściągnął ze zdziwienia wargi.
– Śmiem przypomnieć, że według paragrafu ósmego, artykułu dwudziestego piątego, mamy teraz prawo wysłać swojego.
– Ale w jakim celu, Surtaku?
– Żeby wyeliminować wroga i uniemożliwić mu podjęcie działań na neutralnym terenie.
Słysząc to, Porfirion tylko westchnął. Chwilę patrzył na ścianę, gdzie wisiała reprodukcja „Sądu Ostatecznego” Breughla. W końcu wyjął z szuflady talerzyk pełen malin. Wziął jedną, a resztę podsunął Surtakowi, dając znak, aby się częstował.
– Od dawna mnie denerwuje, że choć wojna się skończyła, młodzież jest szkolona w taki sposób, jakby wciąż trwała w najlepsze. Myślisz, że po co ten Niebianin zszedł na dół? Chodzi z pewnością o zbiegłego sługę lub zbuntowanego rezydenta...
Surtak skinął głową, ale otwarł usta.
– Nie przerywaj przełożonemu – ubiegł go Porfirion. – Słuchaj uważnie, chłopcze. Pozwólmy im prać swoje brudy. Po co mamy się mieszać? Niech polują na siebie, niech rozdzierają ich konflikty. Patrz daleko, Surtaku. Oczywiście, że zamierzam skorzystać z artykułu...
Przerwał na chwilę, aby zjeść jeszcze jedną malinę. Uwielbiał je, niestety, na dole były towarem luksusowym. Rosły tylko w Strefie i za żadne skarby, podobnie jak większość roślin, nie chciały się przyjąć w zaświatach.
– Wyślę swojego adiutanta, ale nie po to, żeby bawił się w dziecinne podchody. O nie! Polecę mu kupić trochę owoców, rozejrzeć się za ciekawymi książkami.
– Używanie Strefy w prywatnych celach jest niestosowne! – skrzywił się Surtak.
– Było niestosowne, mój drogi. Było. Teraz Strefa nie jest polem bitwy. Jej przynależność ustaliły po wsze czasy traktaty pokojowe. Powinniśmy zacząć korzystać z dóbr, jakie oferuje nam ludzkość. Czy myślisz, że Lucyfer sądzi inaczej? A widziałeś nowego Picassa, którego kazał kupić na aukcji w Nowym Jorku? Zastanawiałeś się kiedyś, dlaczego w kantynie jest coraz więcej smakołyków z powierzchni?
Młodzik nie dawał za wygraną.
– Ale Księga Upadłych mówi... – jęknął.
– Ty tylko swoje „ale” i „ale”! – Porfirion machnął ręką. – Mimo tego, co ci kładą do głowy w szkole, wojna już się skończyła: w dniu, w którym ja i moi chłopcy rozbiliśmy bramę. Nikt z góry nie przejdzie na dół i vice versa. Niech wypiją piwo, którego nawarzyli. W tym czasie najem się malin i pokontempluję Breughla. Zapamiętaj me słowa, chłopcze, bo więcej nie będę powtarzał! Zrozumiano?
– Tak jest!
– Odmaszerować! I przyślij mi adiutanta!
* * *
Najpierw poczułem dotyk zimnego bruku i okropne zawroty głowy. Z trudem podniosłem się na czworakach, otwierając oczy. Leżałem na środku ulicy. Wszystkie mięśnie bolały. Prawie już zapomniałem, jak to jest mieć ciało z krwi i kości. Dowlokłem się do najbliższej bramy, padłem plackiem na ziemię. Czekałem cierpliwie, aż świat przestanie się kręcić. Posadzka pachniała moczem.
Wreszcie zdołałem dźwignąć się jeszcze raz i usiąść pod murem. Oddychałem głęboko, łapiąc wielkie hausty zimnego powietrza. Skrzyp schodów! Błyskawicznie odwróciłem głowę, wbiłem wzrok w ciemność. Z pierwszego piętra schodził wąsaty mężczyzna w wyświechtanym swetrze. Ciekawe, gdzie się wybierał kilka minut po północy? Nieważne. Trzeba coś zrobić. W końcu nie mógł zobaczyć w swojej bramie dwumetrowego gołego faceta z wielkimi skrzydłami sterczącymi z pleców. Spojrzałem mu prosto w oczy, jak uczył archanioł Malachiasz. Odwrócił wzrok i minął mnie obojętnie.
Uf! Udało się. Teraz muszę chwilkę odpocząć. Tak właśnie – odpocznę, a potem ruszę na poszukiwanie pierwszego.
* * *
– Widziałeś to, Gran?
Gargulec siedział na gzymsie z wywalonym jęzorem i oczyma wlepionymi w niebo. Rrax przestąpił z nogi na nogę i stuknął go dziobem po raz drugi.
– Gran! Rusz się, ty ociężała kupo piaskowca!
Gargulce potrafią spać i przez pół roku, jeśli nikt ich nie budzi. Możesz im wtedy narobić na sam czubek nosa, a i tak nie drgną. Rrax czekał chwilę, potem stuknął jeszcze raz tak mocno, że omal nie pękł mu dziób.
– Grrraaaan!
Długi jęzor powoli wsunął się w kamienną paszczę. Gran popatrzył na kruka swoimi śmiesznymi, wyłupiastymi oczyma.
– Nie budzić – powiedział wolno basem, od którego aż zadrżał gzyms.
– Nie budzić, nie budzić... Ech! Bez starego Rraksa skamieniałbyś tu ze szczętem. Nie widziałeś, że coś się dzieje?
– Nie budzić – odparł Gran.
Rrax westchnął. Gargulce były prawie tak ociężałe w myśleniu jak w ruchu.
– Gran! Słuchaj uważnie. Specjalnie dla ciebie powtórzę: coś się dzieje. Widziałeś?
– Nie widział.
– Ach! Jak to możliwe, jeśli można spytać, skoro gapisz się w niebo bez przerwy?
– Nie patrzył. Myślał.
Kruk pokręcił głową z politowaniem.
– Więc cię oświecę, tłumoku. Pojawił się ktoś z góry. Mogą się dziać interesujące rzeczy. Lecisz się przyjrzeć?
Gran stał dłuższą chwilę w bezruchu, pochłonięty najwyraźniej układaniem odpowiedzi.
– Nie leci. Nie umie.
– Daj spokój! Przecież każdy gargulec potrafi latać, tak jak każdy smok ma złoty brzuszek.
– Gran śpi.
– Graaan! Ile można spać?!
Po chwili Rrax zorientował się, że zadał zbyt trudne pytanie. Gran znów myślał, jeszcze dłużej niż poprzednio.
– Dziesięć lat byłoby dobrze. Gdyby ty nie budzić. Ech! I po co Stwórca dał gargulcom poczucie humoru?
– Tylko mi nie mów, że jesteś zmęczony. Czym? Rozmyślaniem? Gapieniem się w niebo?
– Siedzenie męczy.
– Grrraaaaan! Proszę po raz ostatni! Leć ze mną, bo inaczej zapaskudzę ci łeb! No dalej, rusz się, bęcwale!
Rrax czekał i czekał, lecz żadna odpowiedź nie nadeszła. Gargulec pogrążył się w całkowitym bezruchu. Przez chwilę kruk przemyśliwał, czy nie wprowadzić groźby w życie, ale w końcu uznał, że Gran, choćby nie wiem jak leniwy, jest jego przyjacielem, więc na podobne traktowanie nie zasługuje. Zresztą i tak był najbardziej rozmownym ze wszystkich gargulców na katedrze. Większość nigdy nie raczyła na Rraksa spojrzeć. Ech! Trzeba obyć się bez towarzystwa.
Kruk rozwinął skrzydła i skoczył z gzymsu. Chwilę potem szybował nad dachami starych kamieniczek.
* * *
Dopiero pół godziny po zejściu poszedłem na przystanek nocnego autobusu. Nie mogłem przecież stać tam nagi, a tworzenie nie wychodziło mi zbyt dobrze. Dopiero po czterech próbach udało mi się zrobić szary płaszcz. Na resztę odzienia nie miałem już siły. Zresztą nawet płaszcz nie wyszedł tak, jak powinien. Coś się nie zgadzało w jego wyglądzie. Po dłuższej obserwacji spostrzegłem błąd – nie miał w ogóle szwów!
Cztery poprzednie były jednak jeszcze gorsze – wrzuciłem je do kubła na śmieci. Nie miałem czasu ich palić, więc pozostawała nadzieja, że ktoś nie przestraszy się śmiertelnie, gdy je znajdzie...
Była za piętnaście pierwsza, jak wynikało ze stojącego na skrzyżowaniu zegara. Autobus miał przyjechać dopiero za dziesięć minut. A więc czekało mnie dziesięć minut bezproduktywnego czekania. Niestety, musiałem dotrzeć do pierwszego ludzkimi środkami transportu. Moje zadanie było poważne, więc mogło wymagać dużej mocy. Nie chciałem marnować ani odrobiny – tym bardziej że potrafiłem normalnie egzystować w Strefie. Moje szkolenie obejmowało kulturę i życie codzienne jej mieszkańców, dzięki czemu wiedziałem, co to autobus.
Do przystanku zbliżała się młoda, atrakcyjna kobieta. Próbowała iść w świetle latarni, unikając pasma mroku rozciągającego się pod murami. Kurczowo ściskała torebkę. Podeszła do rozkładu i zaczęła studiować go uważnie. Wzdychając, zerknęła na zegarek, a potem przeniosła wzrok na mnie.
Jej oczy nagle się rozszerzyły, usta otwarły. Nie rozumiałem dlaczego, ale chyba była wystraszona. Przez chwilę wyglądała, jakby miała krzyknąć, ale tylko odwróciła się na pięcie i ruszyła pospiesznie wzdłuż ulicy, zerkając, czy za nią nie idę. Dopiero teraz zauważyłem, że spod płaszcza sterczą mi gołe łydki i bose stopy.
* * *
Eneasz nalał pełniutką szklankę wódki. Patrzył chwilę na płyn, przełykając ślinę, która zebrała się w ściśniętym gardle. Nie lubił mocnych alkoholi. Nie przywykł do nich, bo w raju nie serwowano podobnych specjałów.
Na stole oprócz półlitrówki stała kryształowa kula. Oczywiście nie taka zwykła, jaką można kupić w każdym sklepie z książkami typu „Tarot dla każdego” lub „Czarna magia w weekend”. To była najprawdziwsza w świecie magiczna kula z najprawdziwszego kryształu. Eneasz dał za nią fortunę, ale się opłaciło. Tylko dzięki kuli wiedział o przybyciu agenta góry. Musiał go jakoś oszukać, ale jak?
Niestety, jedyny plan, który znał Eneasz, był okrutny. Rezydent chwycił szklankę i wypił zawartość do dna małymi łyczkami. Trunek palił gardło, oczy łzawiły. Wziął kilka głębokich oddechów i zdjął koszulkę, rozprostowując skrzydła. Spojrzał na butelkę. Wtedy przez głowę przeszła mu myśl, żeby napić się jeszcze. W końcu jednak zdecydował, że jest wystarczająco znieczulony. Wódka szybko uderzała do głowy. Czuł już, jak świat powoli zaczyna się kołysać. Czas na najgorszą część. Eneasz podszedł do kuchennego blatu i podniósł z niego piłę.
* * *
Tylko kilkadziesiąt metrów dzieliło mnie od domu pierwszego, a raczej pierwszej. Mieszkała na przedmieściach w wielkim blokowisku. Szedłem pomiędzy budynkami, delektując się otwartą przestrzenią. Właśnie dla takich chwil starałem się brać każdą robotę w Strefie. Jak miło jest nie widzieć żywej duszy! W raju było to możliwe, tylko gdy mocno zamykało się oczy.
Czułem pod stopami chropowaty beton. Co prawda miałem buty, lecz trochę je spartoliłem. Brakowało im podeszew. Na szczęście taki detal był trudny do zauważenia, przynajmniej do czasu, gdy nie założyłem nogi na nogę. Przekonałem się o tym w autobusie, gdzie wystraszyłem następnego Ziemianina.
Klatka schodowa była ciemna. Podłogę zaścielały kawałki szkła ze stłuczonej szyby. Wszedłem do pomazanej windy. Ktoś stopił przyciski zapalniczką – odliczyłem szósty i wcisnąłem. Zgrzytnął mechanizm, a kabina powoli, z wyraźnym trudem ruszyła w górę.
Przeanalizowałem jeszcze raz fakty. Pierwszy cel – Anna Salomea, wiek tysiąc pięćset sześćdziesiąt trzy lata. Rezydent do spraw resocjalizacji i kształcenia. W Strefie przez dwa lata pracowała w osiedlowej szkole. Zerwała kontakt z górą miesiąc temu. Dziwne. Dostała przecież w końcu przydziałową celę – dziewięć metrów kwadratowych. Luksus, na jaki mało kto zasługiwał. Mimo to zdecydowała się uciec...
Otworzyłem drzwi kabiny i wyszedłem na korytarz. Uznałem, że to nie będzie trudne zadanie. Anna była szeregowym rezydentem. Zresztą niewykluczone, że obejdzie się bez używania siły. Może nawet przekonam ją do pokuty i dobrowolnego powrotu?
Miała zwykłe białe drzwi z numerkiem i judaszem. Przyłożyłem dłoń do zamka, po chwili usłyszałem szczęknięcie. Pociągnąłem za klamkę. Przedpokój był ciemny. Już na progu poczułem zapach, który sprawił, że tętno gwałtownie mi przyśpieszyło. Zapach kobiecego ciała.
W łazience i kuchni panował mrok, ale przez szybę w drzwiach pokoju przenikała słaba poświata. Ruszyłem w tym kierunku. Delikatne pchnięcie kolejnych drzwi i moim oczom ukazała się sypialnia. Na szafce obok łóżka stała zapalona lampka. Anna Salomea czekała na mnie przy oknie ubrana w szlafrok. Przełknąłem ślinę. Była wyjątkowo piękna. Burza ciemnych włosów spadała na ramiona. Nos miała drobniutki, rysy twarzy delikatne, kilka piegów na policzkach. Wbiła we mnie spojrzenie zielonych oczu.
– Słabo się starasz. Od razu widać, że nie jesteś stąd.
Spojrzałem na swoje nieporadnie stworzone ubranie.
– Myślałam, że do tak odpowiedzialnych zadań wyznaczają doświadczonych agentów – dodała.
– Jestem wystarczająco doświadczony. Nie dam się wciągnąć w puste pogaduszki. – Poprawiłem kołnierz. – Musisz się domyślać, po co przyszedłem. Nie będę mówił o grzechu i tym podobnych sprawach. Zrobi to twój przełożony, kiedy wrócisz. Mam tylko dopilnować, żebyś wróciła. Zaproponuję układ korzystny dla obu stron. Zaoszczędzisz mi pracy i będziesz posłuszna, a ja szybko stworzę przejście. Kilka minut i już będziesz w domu.
– Jestem w domu. Tu mi dobrze. Po co miałabym wracać? Do czego? Do ścisku i ciągłego gwaru? Nic mnie tam nie trzyma!
– Pogarszasz tylko swoją sytuację.
– Mam to gdzieś! Gdybyś pożył tu tydzień, wiedziałbyś, o co mi chodzi. W Strefie życie jest spokojniejsze, a zarazem bardziej intensywne. To... to po prostu nie do opisania. Musisz sam zobaczyć.
Pokręciłem głową. Maria Salomea spojrzała na mnie błagalnie.
– Posłuchaj. Ja też mam propozycję.
Rozpięła i zrzuciła na ziemię szlafrok. Widok jej ciała sprawił, że na chwilę wstrzymałem oddech. Musnęła dłonią swoje nieduże, ale kształtne piersi.
– Zostaniemy tu razem. Wiem, że mnie pragniesz. Kiedy pierwszy raz poznałam to uczucie, również nie mogłam nad nim zapanować. To chyba największa przyjemność Strefy. Chodź. Spróbuj.
Usiadła na skraju łóżka, delikatnie rozchylając uda. Zakręciło mi się w głowie. Czułem łomot krwi w skroniach i gniecenie w spodniach.
– Zostaniemy razem tutaj. Poznasz, co znaczy prawdziwe życie. Ja będę dostarczać ci przyjemności, a ty będziesz mnie bronić, jeśli wyślą następnego.
Ku swemu przerażeniu stwierdziłem, że rozważam propozycję zupełnie poważnie. Zacisnąłem zęby. Zbyt dobrze mnie wyszkolono, abym mógł się poddać pokusie.
– Nie – odparłem.
– Żeby cię piorun strzelił, pieprzony kastracie! – jęknęła, chowając twarz w dłoniach.
Rozległ się cichy płacz. Czekałem na dalszą reakcję, ale nic nie nastąpiło. Dobrze – i tak nie miała szans.
Zacząłem tworzyć przejście. W powietrzu pojawił się zapach ozonu. Poczułem, jak włosy na głowie stają mi dęba. Energia tymczasem zmaterializowała się w postaci trzeszczącej wyładowaniami, oślepiająco jasnej kuli. W Strefie nazywano takie piorunami kulistymi. Na szczęście nikt nie wiedział, do czego służą naprawdę.
Chwyciłem Annę za rękę. Przez chwilę myślałem, że będę świadkiem jakiegoś ostatniego, desperackiego zrywu, ale była na to za rozsądna. Poprowadziłem ją do bramy, po czym pchnąłem delikatnie. Zrobiła dwa małe kroczki i stanęła tuż przed kulą. Rzuciła jeszcze raz okiem na mieszkanie.
– Jak się nazywasz? – spytała.
– Abraham. Numer służbowy 192.168.0.1.
– Kurwa, Abraham! A tak mi było dobrze...
Dotknęła bramy. Błysk na chwilę mnie oślepił. Kiedy znów mogłem widzieć, byłem już sam w pustym mieszkaniu. Rozejrzałem się wokół. „Całkiem ładnie” – uznałem. Ze zgrozą stwierdziłem, że próbuję sobie wyobrazić, jak by to było zerwać z górą, spróbować życia w Strefie. Natychmiast porzuciłem grzeszne myśli i ruszyłem w kierunku drzwi. Czekało na mnie jeszcze dwóch rezydentów.
* * *
Dawid usłyszał chrząknięcie. Podniósł obolałe oczy znad papierów. Przez chwilę zdawało mu się, że widzi zgnieciony placek jabłkowy. To jednak byłoby zbyt piękne. Miał przed sobą tłustą twarz Eliniusza.
– Jest sprawa – powiedział ten swoim wysokim, irytującym głosem.
– Mhmm. – Dawid odetchnął głęboko, po czym odsunął raporty, nad którymi przed chwilą pracował. Kilka kartek upadło pod biurko.
– To naprawdę ważna rzecz.
Dawid skinął głową. Wszystko było tutaj „naprawdę ważne”. Eliniusz chrząknął jeszcze raz, po czym rzucił na blat biurka teczkę. Dawid wziął ją do ręki i zajrzał do środka. Skierowanie do Strefy dla niejakiego Abrahama. Co piąty Niebianin nazywał się Abraham! Ten miał numer służbowy 192.168.0.1.
– Więc? – spytał.
– Jak to „więc”?! – obruszył się Eliniusz.
– O co chodzi? Papier ma wszystkie pieczątki i załączniki. Sam go podpisałem. Facet powinien być w Strefie już od dwóch godzin.
Grubas skrzywił plackowatą twarz. Choć wydawało się to nieprawdopodobne, wyglądał teraz jeszcze brzydziej niż zazwyczaj.
– Dawidzie, to poważne wykroczenie!
– Niby dlaczego?
– Podpisałeś nieważną przepustkę!
– Jak to...
– Spójrz tutaj. – Tłusty palec spoczął przy pozycji „opinia biegłego psychologa”.
– I? Nie widzę nic ciekawego – rzekł Dawid. – To melancholiczny, ale całkiem inteligentny typ. Nigdy nie miał problemów z dyscypliną. Na co dzień robi w służbach porządkowych. Profil wcale go nie dyskwalifikuje.
– Doprawdy? Przecież wyraźnie pisze...
– Jest napisane, Eliniuszu.
– Nie chwytaj mnie za słówka! Wyraźnie pisze, że facet ma napady melancholii! Zgodnie z ostatnią dyrektywą tacy Niebianie nie powinni być wysyłani do Strefy. Są podatni na pokusy!
– Sądzisz, że Abraham może się urwać? To śmieszne! Dotychczas miał nienaganny przebieg służby.
– Nieważne. Nie powinieneś go wysyłać. Muszę złożyć na ciebie raport.
Dawid machnął ręką. Eliniusz każdego dnia składał trzy lub cztery raporty o niekompetencji współpracowników. Nikt się już tym nie przejmował.
– Możesz go zawrócić?
– Nie ma mowy – odparł Dawid. – Powiedziałem przecież, że jest w Strefie od dwóch godzin. Sprowadzenie go teraz wymagałoby uruchomienia specjalnych procedur. Chyba nie chcesz, żeby wszyscy się dowiedzieli?
Eliniusz poskrobał łysinę.
– Faktycznie. Nie chcę. Ale następnym razem bądź bardziej uważny. Proszę!
„Proszę, bo donoszę” – przedrzeźniał go w myślach Dawid. Jednak skinął głową, choć wcale nie czuł się winny. Przecież nie sposób było spamiętać wszystkich dyrektyw, jakie ostatnio wydawała góra...
Grubas sapnął, podrapał się jeszcze raz i odszedł. Dawid chwilę wiódł za nim wzrokiem. Znoszenie Eliniusza było najgorszą częścią tej pracy, jednak młodszy podurzędnik Referatu Osobowego Wydziału Strefy nie narzekał. W końcu robił tu z własnego wyboru. Każde zajęcie było lepsze niż tysiąclecia bezczynności. Na takie stanowisko, przebierając nogami, czekały miliony Niebian.
Dawid odetchnął głęboko i wstał, aby rozprostować kości. Ponad szarą przegrodą swojego boksu zobaczył następny i następny. Tysiące klitek półtora na półtora metra, a w każdej zawalone papierami biurko i umęczony anioł.
* * *
Po drugiej stronie zwierciadła Zachariasz dostrzegł twarz diabła. Niestety, nie był to sam Lucyfer ani któryś z jego bliższych doradców, ale stał chyba wystarczająco wysoko w piekielnej hierarchii, by załatwić sprawę. Rezydent chrząknął. Diabeł w zwierciadle spojrzał na niego lekko zaskoczony.
– O! Interesant. Nie spodziewałem się, ale cóż, bardzo mi miło.
– Mnie również. Z kim mam przyjemność?
– Porfirion, do usług. Kwatermistrz Siódmego Kręgu Piekieł i Honorowy Chorąży Diabelskich Zastępów. A pan?
– Zachariasz, rezydent Zastępów, tyle że Anielskich. Jeśli można, przejdę od razu do rzeczy. Nie mam wiele czasu – rzekł z uśmiechem. Dobrze trafił.
– Doskonale. Nie lubię bezsensownej gadaniny. W czym mogę pomóc?
Zachariasz wziął głęboki oddech. Wahał się. Przed minutą był zupełnie przekonany o słuszności swojej decyzji, lecz teraz napadły go wątpliwości. Wreszcie zebrał wszystkie siły i powiedział:
– Chcę sprzedać duszę.
Twarz Porfiriona nawet nie drgnęła.
– Chcę oddać się na służbę Lucyferowi.
– No cóż – zastanowił się diabeł. – Nie wiem, czy będę w stanie pomóc szanownemu panu.
– Jak to?! – wykrzyknął zdziwiony anioł. – Przecież bierzecie jak leci. Kiedy tylko nadarzy się okazja!
– Pozwolę sobie sprostować: kiedyś braliśmy jak leci. Widzi pan, ostatnio mamy tak wielu interesantów, a każdy tylko marzy o sprzedaniu duszy. I co niby mamy potem z tymi wszystkimi duszami robić? Przykro mi. Takie czasy nadeszły. Poza tym uczymy się na cudzych błędach. Jak wyszliście na tym, że braliście jak leci? No jak?
– Nie wiedzieliśmy, że sprawa tak się skończy – warknął Zachariasz.
– Oczywiście, że nie. Nie chcieliście nawet myśleć, że operacja „Niebiańskie Zastępy” może spalić na panewce. A kiedy to nastąpiło, zostaliście na lodzie z całą gromadzoną przez dwa tysiące lat armią. Miliardy zbawionych dusz, dla których nie ma miejsca w raju. Dziwi się szanowny pan, że staramy się być ostrożni? Nie chcemy, żeby i w piekle zrobiło się ciasno.
Niebiański rezydent był zdesperowany.
– Ale ja jestem aniołem! Należy mi się chyba przyjęcie poza kolejnością!
– Nie ma różnicy, kim pan jest. Każda dusza jest nieśmiertelna. Pewnym atutem byłoby natomiast obeznanie w świecie, wliczając w to Strefę...
– Tak?
– Hmm... Zastanówmy się... Od jak dawna jest pan na stanowisku rezydenta?
– Będzie już siedemdziesiąt lat. Mam spore doświadczenie.
– Specjalność?
– Drobna działalność charytatywna.
– Ach, przeprowadzanie staruszek przez jezdnię i zbieranie datków na upośledzone dzieci? – w głosie diabła pobrzmiewała drwina.
– Coś w tym stylu – rzekł Zachariasz, dławiąc złość.
– Nic zatem dziwnego, że szanowny pan postanowił zmienić pracodawcę. Ale, niestety, pańskie kwalifikacje niezbyt nam odpowiadają. No chyba żeby...
– Tak? – Anioł był na skraju załamania.
– Może się pan zobowiązać do przejścia szkolenia. Potem wyślemy pana z powrotem do Strefy jako rezydenta. Tyle że tym razem będzie pan działał w pomniejszych aktach zła.
– Czyli?
– Dewastowanie środków komunikacji miejskiej, zastraszanie emerytek, kradzieże. Może jakieś podpalenie od czasu do czasu.
Niebianin nie zastanawiał się długo. Warunki były upokarzające, ale alternatywa... Cóż – lepiej nie myśleć o alternatywie.
– Dobrze – odpowiedział. – Zgadzam się.
Na twarzy Porfiriona zawitał szeroki uśmiech.
– Wyśmienicie. Proszę zaczekać chwilę.
Diabeł zniknął z pola widzenia. Z dobiegających zza lustra hałasów Zachariasz wywnioskował, że rozmówca przekopuje szuflady biurka. Zapewne wielkiego, bardzo zagraconego biurka. Chwilę potem w zwierciadle z powrotem pojawiła się twarz diabła. Wyglądał na strapionego.
– Niestety, szanowny pan musi czekać. Gdzieś zginęły mi ostatnie formularze. Muszę posłać do księgowości po nowe.
Zachariasz był załamany.
– Nie wystarczą tradycyjne sposoby? – jęknął. – Bawola skóra, kilka kropel krwi i takie tam?
– Niestety! Prowadzimy ścisłą ewidencję. Przełożeni byliby wściekli, gdybym dostarczył im coś podobnego. Zresztą skóry nie trzymają się pieczątki i stemple... Przykro mi. Musi pan poczekać jakieś dwa dni.
Twarz anioła ściągnęła się z rozpaczy, lecz nie rezygnował.
– Ależ mi się bardzo spieszy! Mówiłem już, że nie mam czasu do stracenia! Nie istnieje coś takiego jak przyśpieszona procedura w szczególnych wypadkach?
Porfirion z zakłopotaniem pokręcił głową.
– Nie, a nawet gdyby istniała, nie sądzę, aby pańska sprawa była szczególna. Jeszcze raz przepraszam, ale sam szanowny pan widzi, jakie u nas urwanie głowy. Nic nie poradzę.
Sytuacja wyprowadziła Zachariasza z równowagi. Walnął pięścią w stół, a magiczne zwierciadło aż podskoczyło.
– Zatem mam was gdzieś! Poradzę sobie sam! – krzyknął, przesuwając rękę po szklanej powierzchni. Obraz diabła zafalował i zniknął.
Bardzo daleko stamtąd Porfirion pokręcił głową.
– Co za chamstwo! Patrzcie, jakich to czasów dożyłem. Byle rezydent zwraca się w ten sposób do Honorowego Chorążego Piekielnych Zastępów. Po prostu oburzające!
Żeby się uspokoić, diabeł wyciągnął z szuflady spodeczek malin i położył racice na blacie.
* * *
Następny był Zachariasz – lat dwa tysiące osiem, rezydent z siedemdziesięcioletnim stażem. Pracował w drobnej działalności charytatywnej. Mieszkał w okolicy dworca, ale przeprowadził się, mając nadzieję, że zmyli ewentualny pościg. Oczywiście było to dla mnie bez znaczenia, bo wyczuwałem Niebian z wielkiej odległości. Niepokoiłem się tylko, że astralny ślad Zachariasza był słabszy, niż powinien. Ktoś gorzej wyszkolony mógłby go zgubić, ale nie ja – trop prowadził do kamieniczki przy rynku. To dobrze – niedaleko przebywał też trzeci. Nie będę musiał jeździć przez pół miasta.
Przed wejściem do bramy poświęciłem chwilę na koncentrację. Zachariasz mógł zaryzykować i bronić się lub próbować magicznych sztuczek.
Ostrożnie, powoli postawiłem nogę na schodach. Idąc w górę, przeklinałem skrzypiące stopnie. Jeśli się mnie spodziewał, to niemożliwe, żeby nie usłyszał hałasu. Stałem więc trochę pod drzwiami, ale ze środka mieszkania nie dobiegały żadne odgłosy. Poczułem za to lekką woń kadzidełek.
Otworzyłem drzwi i wszedłem do przedpokoju. Tfu! Przeklęty zdrajca. Na ścianach wywiesił sobie czarne płachty z odwróconymi pentagramami. Przełożony dobierze mu się solidnie do tyłka...
Skręciłem do dużego pokoju. Dziesiątki świec oświetlały diaboliczne wersety na ścianach. Przynajmniej mógłby nie robić w nich tylu błędów. Jeśli nawet udałoby mu się przyzwać jakiegoś demona, to biedak skonałby ze śmiechu, patrząc na to dzieło.
Na stole leżał egzemplarz Czarnej Biblii i ludzka czaszka. Z tyłu kolejny pentagram, a pod ścianą kryształowe lustro. W kątach – sterty czasopism i gazet. Zachariasz siedział rozparty w fotelu. Ubrany na czarno starał się wyglądać groźnie. Dopiero teraz spostrzegłem, dlaczego czułem go słabiej.
Uciął sobie skrzydła. Cóż – pewnie łudził się, że to mu pomoże.
– Witaj! – powiedział głębokim głosem. Jego lewa powieka trzęsła się jednak nerwowo.
– Dobra, nie czas na grzeczności – rzekłem. – Widzę, że całkiem nieźle się bawiłeś, ale to już koniec. Odejdziesz po dobroci czy mam cię wysłać siłą?
– Ha, ha, ha! Marny Niebianinie! Nie podlegam już władzy twego pana! – rzekł, machając rękoma w teatralnym geście. Wyglądał tak groteskowo, że z trudem powstrzymałem uśmiech.
– Tak twierdzisz? – Rozejrzałem się uważnie po pokoju. Biała powierzchnia czaszki błyszczała nowiutkim plastikiem. Z Czarnej Biblii zapomniał odkleić cenę.
– Wiesz co? Jakoś mnie nie przekonujesz. Przygotuj się. – Zacząłem tworzyć przejście.
– Stój! Nie wiesz, co robisz. Jestem poddanym Lucyfera, nie możesz!
Przerwałem pracę.
– Poddanym Lucyfera? A umowa jest?
– Zgubiłem – odparł cicho.
– Och, to prawdziwe nieszczęście! – Wróciłem do roboty.
– Zgodnie z artykułem osiemnastym paragraf szósty porozumienia o nieagresji masz obowiązek to sprawdzić – rzucił jednym tchem.
Zagryzłem zęby. Do diabła! Niepotrzebnie uczą młodych prawa.
– Wiedz, że zyskasz tylko chwilkę. Muszę się skontaktować z górą. Można? – spytałem, wskazując lustro.
Kiwnął głową, wiedząc, że i tak je wezmę.
* * *
Niebieski owal pojawił się nagle nad raportem o rozdziale powierzchni mieszkaniowej w bloku C9. Dawid podskoczył ze strachu. Nie lubił podobnych niespodzianek. Tymczasem w owalu ukazała się twarz któregoś z agentów. Urzędnik skrzywił się, a potem przypomniał:
– Chciałbym rzec, że magiczne zwierciadła nie znajdują się na liście oficjalnych środków komunikacji.
– Artykuł ósmy, paragraf dwudziesty ósmy piątego suplementu do reguł przebywania w Strefie: „Agent ma prawo wykorzystać dowolny dostępny środek transportu czy komunikacji, jeśli zmuszą go do tego okoliczności lub czas pozostały do powrotu”. Ze mną nie wygrasz, więc przejdźmy lepiej do rzeczy.
Dawid westchnął. Do diabła! Niepotrzebnie uczą młodych prawa.
– O co chodzi?
– Rezydent Zachariasz, numer służbowy 297.345.231, utrzymuje, że podpisał cyrograf. Musimy to sprawdzić.
Urzędnik pochylił się nad obrazem.
– Kolego, wiesz, ile to roboty?! Co najmniej pięć kilo papierów do wypełnienia. Podanie do pionu bezpieczeństwa o pozwolenie na kontakt z dołem. Podanie do pionu weryfikacji o potwierdzenie kontaktu. Podanie do pionu komunikacji o połączenie z dołem. Podanie do sekretariatu dołu o zezwolenie na kontakt z ich pionem kadr. Wreszcie podanie do pionu kadr o sprawdzenie twojego delikwenta.
– No cóż, zatem lepiej nie mów tyle, tylko zabieraj się do roboty.
– Zaraz, zaraz, chyba nie do końca zrozumiałeś. Każdy z tych papierów może być rozpatrywany do trzech dni. Możesz się spodziewać potwierdzenia za dwa tygodnie. Zadowolony?
– Hmm... Raczej mi nie pomogłeś, przyjacielu. Nie ma szybszej metody?
Dawid zastanowił się.
– Owszem, jest. Tylko że oficjalnie nie mam prawa jej polecić – rzekł, puszczając oko do obrazu.
– Może jakaś sugestia?
– Artykuł siódmy, paragraf dziesiąty.
Agent próbował sobie przypomnieć, czego zakazywał wspomniany punkt.
– Dzięki – odetchnął wreszcie.
– Tylko jak cię złapią, nie opowiadaj, że ci to mówiłem.
Kiedy obraz zniknął, anioł zastanawiał się parę minut, czy dobrze postąpił. W końcu doszedł do wniosku, że gdyby wszyscy traktowali przepisy Najwyższego całkiem serio, dawno już postradaliby rozum.
* * *
Kiedy lustro zgasło, spojrzałem na Zachariasza. Szczerzył zęby w uśmiechu od ucha do ucha. Sądził chyba, że mnie wykiwał.
– I co? Nie da się załatwić? Nawet nie wiesz, jak mi przykro – zakpił.
– Poczekaj, jeszcze z tobą nie skończyłem – odparłem, skupiając się znowu na tafli. Już ja mu pokażę. Kątem oka zauważyłem, że głupkowaty uśmiech zniknął z jego twarzy, gdy tylko usłyszał słowa mojego zaklęcia.
– Jak to? Przecież nie masz prawa! Doniosę na ciebie! – jęknął, widząc, jak w lustrze pojawia się pracownia Porfiriona.
– Tak? A kto ci uwierzy, kochany? – powiedziałem.
Zaraz potem spojrzałem w twarz diabła.
– A to ci dopiero niespodzianka – rzekł Porfirion. – Niebianin bez uprzedzenia? Pion kontroli nie przykłada się u was do roboty...
– Daruj sobie uwagi, Porfirionie. Muszę wiedzieć, czy obecny tu rezydent Zachariasz podpisał cyrograf.
Diabeł wyszczerzył zęby.
– Wiedz, że w normalnych okolicznościach anibym myślał ułatwiać ci pracę. Masz jednak szczęście, bo twój przyjaciel był wobec mnie bardzo niegrzeczny. Moja ranga wymaga pewnego respektu, szczególnie ze strony zwykłych...
– Wybacz, że przerywam, szlachetny Porfirionie, ale mam bardzo mało czasu i jeszcze jedno zadanie do wykonania tej nocy. Podpisał czy nie?
– Nie. Bierz go sobie. Wciąż jest pod waszą jurysdykcją.
Zachariasz siedział blady jak ściana. Wszystko rozegrało się nie po jego myśli.
– Dziękuję, szlachetny Porfirionie. – Złożyłem mu dworny ukłon, nawet zbyt dworny jak na jego rangę.
– Polecam się na przyszłość – odparł z capim uśmiechem.
Poszło łatwiej, niż myślałem. Diabeł był zaskakująco chętny do współpracy. Zachariasz zresztą już chyba też.
– Pójdziesz po dobroci czy chcesz się zmierzyć? – spytałem na wszelki wypadek.
Jego zrezygnowana mina i opuszczony wzrok starczyły mi za odpowiedź.
* * *
Ech! Latam, latam i nic. Czy porządne kruki odmrażają sobie z nudów skrzydła? Czy kręcą się tu i tam jak zwykłe gawrony? Ech! Czas już się ustatkować, uwić sobie ciepłe gniazdo gdzieś na katedrze i nie ruszać się stamtąd, choćby tysiąc Niebian zaczęło biegać po ulicach. Do czego to doszło? Albo nuda, albo mróz i wiatr. Gdzie on się podział, na Trygława i Swaroga?! Schował się pod ziemią czy jak? Za dawnych czasów Niebianie chadzali dumnie głównymi ulicami, zamiast kryć się po bramach jak rzezimieszki. Ech!
Pogrążony w myślach Rrax usiadł na gzymsie kamieniczki, żeby odpocząć i trochę się ogrzać. Tej nocy dął bowiem naprawdę silny, zimny wicher. Nie była to dobra pora na spacery. Ze złej pogody korzystał tylko wszelki miejski drobiazg. Na ulicach nie było ani jednego człowieka, więc stukuny wyległy z kanałów i rur ciepłowniczych, panosząc się po ciemnych bramach i podwórkach. Rrax zobaczył nawet płytnika, chyba starego Menffa, który wygramolił się ostrożnie z kryjówki pod chodnikiem, omiótł ulicę strachliwym spojrzeniem, a następnie potruchtał w stronę rzeki. Odgłos jego pazurków skrobiących po bruku niósł się daleko ulicami. W taką noc nawet Zhmf Spod Wzgórza wylazł pewnie z nory, by przejść się po parku.
Nagle w jednym z okien błysnęła niebieska poświata. Rrax drgnął i spojrzał uważnie w tamtą stronę. Szczęśliwie trafił. Wygląda na to, że znalazł Niebianina. Po kilku chwilach światło zgasło. Kruk czekał, aż agent wyjdzie z budynku, żeby polecieć za nim.
Minęła jedna minuta, druga, trzecia. Czyżby wyszedł od podwórka? A może wrócił do siebie? Rrax zawsze uważał, że za pogaństwa żyło się lepiej, był więc ostrożny wobec Niebian. Lecz w końcu jego ciekawość zwyciężyła – podleciał do okna i przycupnął na parapecie.
Anioł siedział na podłodze, przeglądając jakieś gazety. Kruk przytknął dziób do szyby, żeby widzieć wyraźniej. Agent był otoczony pismami podróżniczymi, dziennikami, tygodnikami, magazynami z gołymi ludzkimi samicami. Ech! Ludzie to mieli dobrze. Rrax ostatni raz widział samicę dwa lata temu, oglądając przez szybę film przyrodniczy. Podłe czasy!
Niebianin był całkowicie zaczytany. Rrax przestępował z nogi na nogę i zaczynał się niecierpliwić. Ech! Ci biedacy na górze mieli podobno tylko „Gościa Niebiańskiego” i jeden kanał w telewizji, w dodatku informacyjny. Makabra! To jednak nie powód, żeby marnować czas.
Kruk czekał jeszcze chwilę, aż w końcu postanowił się jakoś wtrącić. Nie przeleciał takiego kawałka drogi, aby oglądać czytającego anioła. Nie żeby widywał ich często, ale liczył na coś bardziej widowiskowego. Zastukał dziobem w szybę i uskoczył w cień. Niebianin poderwał się na równe nogi. Wbił wzrok w ciemność panującą za oknem, potem spojrzał na zegar, zaklął i wybiegł z pokoju. Nawet nie zamknął drzwi. Rrax przeciągnął z zadowoleniem skrzydła i przygotował się do lotu.
* * *
Zmarnowałem zbyt wiele czasu. Niech przeklęty będzie moment, w którym moje oczy spoczęły na gazetach w mieszkaniu drugiego. Nie zdołałem się powstrzymać i straciłem prawie godzinę. Trzeci zdążył w tym czasie uciec – gdy wpadłem do jego mieszkania, nie zastałem tam nic oprócz obrazów.
Trzeci był malarzem, jeśli można użyć takiego słowa w stosunku do kogoś, kto sporządzał dla turystów akwarele ze starówką. Na ścianach jego kawalerki wisiało wiele niesprzedanych egzemplarzy. Wyglądały pięknie i żałowałem, że mogę poświęcić im tylko chwilę. Ślad zdrajcy znikał jednak szybko. Powiedziałbym nawet, że nienaturalnie szybko.
Zastanawiałem się, czy trzeci nie skontaktował się z drugim i czy również nie obciął sobie skrzydeł. Zresztą nawet gdyby to zrobił, zostawiałby większy trop niż ten, który wyczuwałem. Musiał znaleźć inny sposób. Tylko jaki?
Kiedy wypadłem z jego bramy, puściłem się biegiem przez puste ulice. Wiedziałem, że trzeci zmierza do katedry. Jeśli się tam dostanie, aura przytłumi jego słabiutką emanację i nie będę miał już szans go znaleźć. Dobrze przynajmniej, że poruszał się wolno.
* * *
Gdyby ktoś stał tej nocy na brzegu rzeki, mógłby liczyć na niezwykły widok. Najpierw w leniwym, szerokim nurcie pojawiło się kilka kręgów, a potem z wody wychynął kudłaty łepek z parą zielonych oczu. Stworzenie szybko dopłynęło do murowanego brzegu i zaczęło się wspinać, szorując po cegłach pazurkami. Pod jego pachą trzepotała nieduża ryba.
Płytnik, bo tak zwana była dziwna istota, przelazł pod żelazną barierką i skurczył się, uważnie obserwując ulicę. Gdy był już pewien, że nikogo w okolicy nie ma, ruszył truchtem w stronę kryjówki, szybko przebierając krótkimi nóżkami. Nagle do uszu płytnika dobiegł odgłos stóp. Ktoś pędził ulicą w jego stronę. Stworzenie zatrzęsło się ze strachu i dało nura w pobliski zaułek. Tam zamarło, przyciskając rybę do piersi.
Tupot był coraz głośniejszy, aż wreszcie ogromna sylwetka okrytego płaszczem skrzydlatego człowieka mignęła tuż przed płytnikiem. Płochliwa istota podskoczyła ze strachu, na szczęście Niebianin wcale nie zamierzał ukraść jej posiłku. Szybko zniknął z pola widzenia, a odgłosy ucichły w dali.
Płytnik czekał na wszelki wypadek minutę (w końcu skrzydlaty stwór mógł się jeszcze namyślić i wrócić po jego rybę), a potem bardzo ostrożnie ruszył wzdłuż muru w stronę norki.
* * *
Minąłem most i kościół, zaraz potem drugi most – stalowy, zielony i oświetlony przez osadzone w ziemi reflektory. Od katedry dzieliła mnie już tylko długa, prosta ulica. Postanowiłem zaryzykować, przyspieszyłem jeszcze bardziej. Gdyby zobaczył mnie teraz jakiś śmiertelnik, z pewnością poznałby, że nie jestem człowiekiem. Prawie płynąłem w powietrzu.
Wreszcie dostrzegłem go – ciemną sylwetkę na bruku tuż przed drzwiami świątyni. Szedł z wielkim trudem, na czworakach. Nie miał skrzydeł. Poczułem dreszcz, zgadując, co mogło mu się przydarzyć. Powoli ruszyłem w jego kierunku. Kiedy mnie usłyszał, odwrócił się, ukazując nóż wbity do połowy w pierś. Twarz miał wykrzywioną w grymasie bólu, choć z rany nie płynęła ani kropla krwi.
– Nie starczyło... mi siły – szepnął.
– Co chciałeś zrobić, biedaku? – spytałem, klękając przy nim. – Zabić się? Przecież wiesz, że to niemożliwe.
Policzki anioła były blade jak u trupa, ale na usta wypłynął tajemniczy uśmiech.
– Nie... Poznałem sposób.
Przysunąłem się bliżej i nadstawiłem ucha, aby lepiej słyszeć jego szept.
– Sposób na oszukanie agentów.
– Nie wiesz, co mówisz. To niemożliwe, uwierz. Wyczuwamy Niebianina bez problemu.
– Na... Naprawdę? Zachariasz musiał ci sprawić... trudności...
– To ty poleciłeś mu obciąć skrzydła?
– Tak... One tworzą najsilniejszą aurę. I jeszcze jedna rzecz... – zamilkł na chwilę, a ja zamarłem w oczekiwaniu.
– Serce – rzekł słabo.
– A więc to chciałeś zrobić? – Cofnąłem się ze zgrozy. – Chciałeś je uśmiercić?
– Nie, to niewiele... daje. Chciałem je wyjąć... Byłbym wtedy jak każdy... Jak człowiek.
Czy to w ogóle możliwe? Gdyby miał rację, wszystko mogłoby się zmienić... Zaraz, zaraz! Musiał mieć rację – wykryć go było o wiele trudniej niż Zachariasza. A więc serce naprawdę jest ważne.
– Jeżeli inni rezydenci się dowiedzą, to będzie koniec – rzekłem poważnie.
Uśmiechnął się po raz kolejny.
– Wielu... wie już teraz. Przekazałem odkrycie wszystkim, których znam. Nic... nie zdziałasz.
– Odeślę cię, a twoich przyjaciół postaramy się znaleźć konwencjonalnymi środkami.
– Odeślesz... mnie, a ja powiem... wszystkim na górze. Każdemu, kto będzie miał zejść... Niech sam wy... wybierze. Mamy prawo wybrać.
Spojrzał na moją zmartwioną twarz.
– I co... co zrobisz? Mnie może uda wam się... odizolować, ale reszta... Oni powiedzą... Wieść się... rozejdzie.
Nagle osłabłem. Trzeci miał rację – nie mogę nic zdziałać. Najwyższy mógłby zezwolić na uwięzienie jednego z aniołów, ale nie całej grupy! W spragnionym plotek raju rewelacja szybko dotrze do wszystkich. Każdy rezydent będzie mógł się urwać.
Myśl o wycinaniu nieśmiertelnego serca brzmiała dla mnie jak bluźnierstwo, ale ostatecznie... Może to właśnie sposób na panujące w górze przeludnienie? Paru aniołów więcej, nawet upadłych, nie zaszkodzi przecież temu światu.
Po raz kolejny złapałem się na rozmyślaniu o urokach życia w Strefie. Przypomniałem sobie, co czułem, patrząc na nagie ciało pierwszej, sterty pism w domu drugiego, obrazy u trzeciego. Powiodłem wzrokiem po kamienicach otaczających placyk, przy którym stała katedra. Spojrzałem na samą świątynię i rozgwieżdżone niebo ponad nią.
Tu jest pięknie, a jeśli tylko zechcę, mogę zostać.
Trzeci sapał ciężko oparty na rękach. Jego ciałem wstrząsały torsje. Ból – cóż to dla mnie?! Byłem przecież dobrze szkolony. Szkoda trochę skrzydeł, ale ziemskie kobiety i uczucie, które się ma, kiedy...
* * *
Rrax przeleciał nad rzeką i skierował się w stronę katedry. Niebiański agent biegł tak szybko, że kruk zgubił go, choć machał z całej siły krótkimi skrzydłami. Miał nadzieję, że zdąży go znaleźć przed finałem.
Na szczęście oba anioły wciąż jeszcze były na placyku przed kościołem. Rrax wylądował na gzymsie i przestępując z nogi na nogę, zaczął przyglądać się widowisku.
Ten duży zaraz pewnie odeśle mniejszego. Może nawet stoczą pojedynek? Ech, od dawna nie widziałem porządnego magicznego pojedynku. No, z wyjątkiem walki rumuńskiego zaklinacza z Babcią Jagustynką trzy lata temu w parku. To było coś! Tak zaciekłej bitwy chyba jednak nie zobaczę. Mały jest przecież ranny. No dalej, dalej, panowie! Staremu krukowi należy się chyba trochę rozrywki!
Co?!
Duży podaje rękę małemu? Nie fair! To wbrew regułom.
Odchodzą razem w stronę rynku? Ech! Świat staje na głowie. Rezydent, zamiast ścigać zbiega, pomaga mu! Trzeba koniecznie opowiedzieć Granowi.
Chatka
Problem, który na długi czas miał zaprzątnąć uwagę Rraksa i jego znajomych, niespodziewanie zjawił się w parku pewnej ciemnej nocy. Oczywiście ludzie nie wierzą w pojawianie się czegoś z niczego, ale każdy rozumny kruk czy bazyliszek wie, że owszem – zdarza się to dość często, gdy wokół nie ma postronnych świadków.
Tym razem świadków cudownej materializacji też nie było, ale już jej efekt został szybko odkryty przez dwóch chłopców z pobliskiego osiedla. Słowo „chłopcy” jest tu może nie na miejscu, bo mimo że chodzili jeszcze do gimnazjum, byli prawie pełnoletni. Ważyli razem więcej, niż jest w stanie zjeść solidnie wygłodzony stukun. Kolesie mówili na nich Ciuma i Kolec.
Pamiętnego wieczoru szli alejką, pobłyskując odblaskowymi aplikacjami dresów. Zimna noc sprawiła, że w parku nie było nawet bezdomnego, którego można by skopać, czy staruszki, którą można by okraść.
– Do dupy, Ciuma – powiedział Kolec, łysy i szeroki w barach.
– No. Pizga jak diabli – odparł jego kumpel, tak samo łysy i szeroki w barach. – Wracamy do mnie na chatę?
– Taaa. Walniemy browara i zadzwonimy po jakieś dziweksy, a potem...
W tym momencie urwał, bo w krzakach po lewej stronie ścieżki dostrzegł światło.
– Ja pierdykam. Co to, Ciuma?
– A skąd mam wiedzieć? Chodź. Zobaczymy.
Podeszli do zarośli. Światło płynęło z małej polanki znajdującej się głęboko w gęstwinie. Ciuma wszedł w krzaki i torował sobie drogę mozolnie niczym kamień nerkowy przez moczowód emeryta. Kolec został na ścieżce.
– Stary! Ja tam nie idę – powiedział.
Próbował ukryć, że drży mu głos.
– Peniasz, Kolec?
– Nie słyszałeś historii o dziadku Chrepczyńskim? – Kumpel Ciumy niespokojnie rozejrzał się na boki. – Podobno odkąd zapił się tu na ławce...
– Co mi pieprzysz o jakichś dziadach! Duchów się boisz?
– No... W sumie to nie.
– Widzisz? Rusz dupsko.
Zaczęli razem przedzierać się przez kolczaste malinowe krzewy. Gdy rozgarnęli ostatnie gałęzie, ujrzeli widok nie z tej ziemi.
– Ccc... co to, Kolec? – spytał Ciuma.
Czuł, że gdyby nie golił głowy, włosy stanęłyby mu dęba.
– Niech zdechnę, jeśli wiem.
Przed nimi majaczyła chatka na kurzej nóżce. Z jej okna padało światło. W powietrzu czuć było zapach świeżego piernika.
– Może Olo dosypał nam kwasu do odżywy?
– I niby obaj mamy tego samego zwida?
– A jaki jest twój?
– No, widzę chatkę na kurzej nóżce.
– Ja pierdykam. Mam dokładnie to samo! Zaraz pewnie wyjdzie Baba Jaga!
W tym samym momencie drzwi chatki się otwarły. Na ganek wyszła Baba Jaga.
– Czego mi się drą pod oknem w nocy? Matka was nie wychowali?
– Kuźwa! – stęknął Kolec.
– Co proszę? Tak kląć przy staruszce? Oj, nauczę ja ciebie moresu!
To mówiąc, Baba Jaga zmarszczyła ogromny nochal i machnęła kijaszkiem. Ciuma i Kolec poczuli nagle, że dzieje się z nimi coś bardzo dziwnego.
* * *
Rrax ocknął się, zatoczył – i nieomal spadł z komina. Po odzyskaniu równowagi oraz kilku głębszych oddechach spojrzał uważnie dokoła. Dach kamienicy był całkiem pusty i cichy. Tylko plastikowa torebka zahaczona o jedną z anten szeleściła na wietrze.
Po chwili kruk zdał sobie sprawę, że przecież nie obudził go żaden głos. O nie! To było coś o wiele bardziej złowieszczego – coś, czego nie zaznał od dawna.
Spojrzał na panoramę miasta. Zastanawiał się długo, co znaczyło to uczucie. Wreszcie ze zgrozą przypomniał sobie, że poznał je, gdy był świadkiem nocnych obrzędów w chramie na Ślęży.
Ktoś w mieście użył magii. Bardzo złej magii.
* * *
Następnego dnia rano aspirant Jerzy Ratajczak rozbierał właśnie maszynę do pisania, gdy zadzwonił telefon. Policjant zastanawiał się chwilę, w co wytrzeć ubrudzone smarem ręce, zanim chwyci słuchawkę. Wreszcie uznał, że musi wystarczyć zasłona przy oknie. Gdy oczyścił dłonie, zawinął ją tak, żeby nie było widać tłustych plam.
– Komisariat policji, oficer dyżurny – powiedział, odbierając telefon.
– Dzień dobry, chciałam zgłosić znęcanie się nad zwierzętami.
Głos należał z pewnością do emerytki. Ratajczak westchnął. Znowu będzie wyjazd do psa kopniętego przez chuligana.
– Gdzie?
– W parku południowym.
– Mhm. Pani nazwisko?
– Julia Koniewska.
– O jakie zwierzę chodzi?
– O świnki, panie władzo.
Jerzy pomyślał, że ktoś właśnie robi mu głupi dowcip.
– Co proszę? – upewnił się.
– Jacyś chuligani pomalowali farbami dwie małe świnki.
– Przepraszam panią, ale co mogą robić świnie w parku?
– Ja tego nie wiem, panie władzo. Zresztą nie są już w parku, tylko u mnie. Biedactwa nie mogą przecież tak się same włóczyć, bo ktoś im zrobi krzywdę. Wie pan, na przykład bezdomny pies je pogryzie.
– Pani adres i telefon?
– Pszenna 14 przez 5, numer 0-71-342-63-93. Proszę szybko przyjechać i je zabrać.
– Oczywiście. Zaraz wyślemy kogoś po te... świnki.
* * *
Godzinę później na komisariacie miało miejsce niezwykłe przedstawienie. W pokoju odpraw zgromadził się cały personel, łącznie ze sprzątaczką, telefonistkami i samym komendantem. Wszyscy stali stłoczeni wokół miski, w której stały dwa przerażone prosiaki. Aspirant Ratajczak klęczał przy nich z podwiniętymi rękawami i zawzięcie szorował je gąbką.
– Nie schodzi, panie komendancie – powiedział i otarł pot z czoła.
– Próbowaliście rozpuszczalnikiem?
– Tak. Na nic. To chyba nie jest farba.
– W takim razie co, Ratajczak?
– Nie wiem. Zupełnie jakby to był naturalny kolor ich skóry.
Jeden z prosiaków zapiszczał rozpaczliwie. Oprócz głowy cały był niebieski z trzema białymi paskami na krótkich nóżkach i bokach.
– Wezwijcie służbę weterynaryjną. Niech obejrzą te zwierzaki.
* * *
Chatka mogła stać sobie bardzo długo, zanim mieszkańcy miasta dowiedzieliby się o jej istnieniu. Babie Jadze zależało widać na prywatności, bo wybrała najgęstsze i najbardziej kolczaste zarośla w całym parku. Na dodatek znanymi tylko wiedźmom sposobami sprawiła, że krzaki splątały się, zbiły, tworząc ścianę zieleni, która całkiem zasłaniała chatkę. Nawet z pobliskiej ścieżki nie było jej widać.
W ciągu dnia spacerujące pary czy rodziny z dziećmi wielokroć przechodziły tuż obok, ale nikt nie dostrzegł nawet skrawka budynku. No a w kolczaste chaszcze nikt przecież nie zapuszczałby się bez powodu.
Baba Jaga mieszkała więc tuż pod nosem ludzi. Słyszała ich rozmowy, kłótnie i krzyki, lecz sama pozostawała niewidoczna. A że nie była zbyt łakoma (zjadała ledwie jedno dziecko na tydzień) i latała na swojej miotle wyłącznie nocą, mogłaby żyć w parku wiele lat.
Nie wiedziała jednak, że w okolicy mieszka mnóstwo stworzeń, których zmysły są bardziej wyczulone od ludzkich. Stworzeń, co kryły się w piwnicach stuletnich kamienic, stworzeń zagrzebanych w mulistym dnie Odry, wreszcie stworzeń przesypiających dnie w bezpiecznych norkach pod płytami chodnikowymi. Wszystkie istoty, od małych do dużych, od niegroźnych po bardzo niebezpieczne, wyczuły jej przyjście. Nienormiastność – ta nadnaturalna warstwa Wrocławia, widoczna tylko dla oczu wybranych – wzburzyła się cała z powodu wiedźmy.
* * *
Następnego wieczoru u Zhmfa Spod Wzgórza urządzono zebranie. Jama wypełniła się osobliwymi gośćmi. Był tu stukun z Placu Grunwaldzkiego, gargulec z katedry, płytniki, a nawet jeden anten i dwa piwniczniki. Choć rozmowy w tak zróżnicowanym gronie były trudne, uchwalono dość szybko, że Baba Jaga musi odejść.
– Jej miejsce jest w lesie i tam powinna siedzieć! – Zhmf uderzył łapą w ziemię.
– Cja, ra, racja! – pokrzykiwały piwniczniki.
– Drogi Zhmfie, a nasze miejsce niby jest tutaj? – spytał Rrax. – Ech! Czy bazyliszki naturalnie żyją w opuszczonych piwnicach?
Bazyliszek zmrużył oczy ze złości.
– To co innego.
– Niby z jakiej przyczyny? My się przystosowaliśmy, więc i ona może.
– My nie zjadamy ludzi, Rrax.
Bankomaton zaskrzeczał na znak protestu.
– No dobrze, może i czasem zjadamy – sprostował Zhmf – ale nie jest to naszym stałym nawykiem.
Odpowiedziało mu kilka głosów aprobaty.
– Może ona też nie musi? – kruk nadal próbował bronić wiedźmy. – Przerzuci się na cielęcinę i po kłopocie.
– Nie, Rrax. Wcale nie będzie po kłopocie. Myślisz, że zacznie zarabiać na jedzenie, sprzedając kwiatki?
– Czemu nie?
Ponad połowa zebranych podniosła głos. Jedni, żeby powiedzieć, jak pomysł kruka jest głupi, inni, żeby mu przytaknąć.
– Cisza! – ryknął bazyliszek. – Dobrze więc, drogi Rraksie. Wyznaczam cię na przewodniczącego jednoosobowej komisji do spraw resocjalizacji Baby Jagi. Pójdź i porozmawiaj z nią.
Kruk przestąpił nerwowo z nogi na nogę.
– To znaczy... Wiesz... To była tylko propozycja.
– Ax, Rrax! Niech, chech, dzie, idzie! – zaskrzeczały piwniczniki.
– Głosujmy – powiedział Zhmf. – Kto jest za tym, żeby Rrax poszedł do wiedźmy?
Mimo głośnych protestów kruka ponad połowa łap, odnóży, macek lub czegokolwiek, co było używane przez różne stworzenia do głosowania, znalazło się w górze.
– Załatwione, przyjacielu. Życzę ci szczęścia.
Rrax w tej chwili chciałby zapaść się pod ziemię. Ech, podły kruczy żywot!
* * *
Pierwszy raz Janek Miciński spotkał dziwoludy, gdy był jeszcze małym chłopcem. Stało się to w samym środku lata w jego rodzinnej wiosce. Janeczek bardzo lubił chodzić nad leżący niedaleko zalew. Nie po to jednak, żeby łowić ryby, pływać czy puszczać kaczki. O wiele bardziej fascynowały go kąpiące się kobiety.
W wiosce raczej nikt nie widywał pań w strojach kąpielowych. Co więcej, Pilusowice zamieszkiwali ludzie na tyle niepostępowi, że i krótsza spódnica budziła ich protesty. Nic więc dziwnego, że kraina odsłoniętych ud i pośladków okrytych tylko skrawkiem materiału była dla młodego Janka rajem. Oczywiście wstydził się po prostu wejść na plażę, usiąść i patrzeć (tym bardziej że rodzice wiele razy mówili, jakim to skaraniem boskim i plagą nieczystą są przyjezdni). Podkradał się więc nadbrzeżnymi chaszczami. Właśnie w czasie jednej z takich wypraw zobaczył wodnika.
Przechodząc koło otoczonej trzcinami zatoczki, usłyszał plusk. Natychmiast spojrzał w stronę wody, ale dostrzegł tylko nieduże kręgi. Janek już zamierzał ruszyć dalej (bo myślał, że to tylko ryba), gdy nagle spod powierzchni wychynęło dziwne stworzenie. Niezdarnie wdrapało się na pobliski głaz, otrzepało zielone włosy, wyciągnęło spomiędzy palców trochę wodorostów i spojrzało prosto na chłopca. Mały słyszał nieraz od babci o różnych dziwoludach, w tym także i o wodnikach, ale nie traktował tego poważnie. Czy dziwne zatem, że prawie zmoczył ze strachu portki?
Tymczasem wodnik zmarszczył się i powiedział:
– Co się gapisz, gnojku? Mam cię zmienić w ropuchę? Spadaj, to moja zatoczka.
Jankowi nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Uciekł ile sił w nogach i nie wrócił nad jezioro przez następne trzy tygodnie, choć przyjechała tam grupa nudystów.
Gdyby potem nie nastąpiło w życiu Janka nic dziwnego, pomyślałby pewnie, że wszystko było jedynie niezwykłym przywidzeniem. Jednak w niecały rok później, idąc po węgiel, spotkał piwnicznika. Potem był jeszcze stukun na szkolnym strychu, południca widziana przelotnie na polu, leszy udający drzewo na skraju pobliskiego boru i wiele, wiele innych. Z początku chłopiec myślał, że po prostu zwariował. W końcu jednak zorientował się, że ma niespotykany dar widzenia tego, czego nie widzieli koledzy ani rodzina.
Zaczął podglądać tajemnicze stwory z jeszcze większą pasją niż plażowiczki. Po krótkim czasie zrozumiał, że opowiadania babci nijak się miały do prawdy. No, może i były prawdą dwieście, trzysta lat temu, ale dzisiejsze dziwoludy wcale nie przypominały swoich odpowiedników z legend. Wiele nauczyły się od ludzi i zmieniły swoje zwyczaje, by przeżyć w nowym świecie. W efekcie przestały być tak obce – niczym lisy, które przeniosły się na przedmieścia, by nocami rozgrzebywać śmietniki, lub pustułki porzucające skały na rzecz dachów opuszczonych kamienic.
* * *
Choć mieszkańcy miasta mieliby spore problemy ze znalezieniem chatki, kruk dotarł do niej szybko. Była ciemna noc. Ponure drzewa i gęste krzaki zdawały się mówić Rraksowi: „Nikt nie usłyszy twojego krzyku”. Nic więc dziwnego, że wzdrygnął się, gdy dostrzegł przebijające przez zarośla światło.
Kruk, choć oczywiście nigdy by się do tego nie przyznał, nie należał do stworzeń szczególnie odważnych. Lubił mówić o sobie, że jest „rozsądny”. Rozsądkiem w tym ujęciu było unikanie zdarzeń, które groziły utratą choćby jednego pióra. Tak więc gdy Brzetysław Czeski zdobywał gród, Rrax zaszył się głęboko w puszczy, rzekomo lecząc ostre napady kaszlu. Podobnie było, gdy w trzynastym wieku do miasta wraz z niemieckimi kupcami przybyła horda rozwydrzonych koboldów. Wszystkie miejskie dziwoludy wypowiedziały im wojnę, która miała przebieg krwawy i brutalny. Ludzie oczywiście nie zdawali sobie z niej sprawy – spalony kobold wygląda przecież jak martwy kot, a topione bazyliszki i piwniczniki idą na dno jak kamienie. Rrax w każdym razie całe zamieszanie przesiedział w bezpiecznej dziupli.
Wrodzony rozsądek kruka niewątpliwie pomógł mu stać się jednym z najbardziej wiekowych mieszkańców miasta. Nie zamierzał więc zmieniać zwyczajów na starość. Najpierw obleciał chatkę, dokładnie przyglądając jej się ze wszystkich stron. Potem pospacerował chwilę po dachu, zajrzał do komina i dopiero wtedy sfrunął na marcepanowy parapet. W normalnych warunkach z pewnością uszczknąłby kawałek chatki, ale dziś jakoś nie miał ochoty. Prawdę mówiąc, żołądek podchodził mu do gardła.
Rrax zajrzał przez kolorową szybkę do środka. Widział drewniany stół, ogień trzaskający w kominku i jakąś sylwetkę oświetloną przez migotliwe płomienie. Zebrał w sobie całą odwagę, po czym zastukał dziobem w szybę. Gospodyni wstała i garbiąc się, zbliżyła do okna.
– O! A cóż tu robisz, kochaneczku? Wejdźże. Ogrzej się.
Szczęknęła klamka. Rrax podejrzliwie przełożył jedną łapę na wewnętrzny parapet. Potem drugą. Wiedźma wyglądała jak typowy bajkowy okaz. Archetypicznie, rzec można. Miała garbaty nos, kurzajki i ogromne zmarszczki. Siwe włosy skrywała pod kolorową chustą. W ręku natomiast trzymała pokręcony i sękaty kijaszek.
Kruk przestąpił niepewnie z nogi na nogę.
– Dobry wieczór, mateczko! – powiedział wreszcie.
– A dobry, dobry. Nieczęsto mam przyjemność kogoś tu gościć. To znaczy tak żeby z nim porozmawiać.
Spojrzawszy na duże wiadro z popiołem stojące obok pieca, Rrax zadrżał. Lepiej było nie zastanawiać się nad dokładnym znaczeniem słów gospodyni.
Baba Jaga ruszyła z powrotem w kierunku fotela.
– Zbliż się do ognia, ogrzej się – rzekła, siadając.
Rrax sfrunął na podłogę i podszedł do kominka. Rozprostował skrzydła, a potem wystawił je w stronę żaru. Jego ogromny cień zakrył całą ścianę.
– Z czymże więc przychodzisz?
– Wieszli mateczko, że w tym mieście jest więcej takich jak ja?
– Kruków, powiadasz?
– Nie. Kruków nie ma, ale mam na myśli, wiecie, całą resztę.
Starucha skinęła powoli głową.
– Wielu naszych opuściło uroczyska i żyje teraz w człowieczym świecie – przyznała.
– Widzisz więc, mateczko, my w mieście mamy swoje prawa. Są zasady, które pomagają nam przetrwać.
– Tak? Jakież to zasady, kochaneczku?
– Staramy się nie rzucać w oczy, nie mieszać zbytnio w ludzkie losy. Tworzymy odrębny świat. – Rrax skulił się w obawie przed reakcją wiedźmy na to, co zaraz miał dodać: – I przede wszystkim nie zjadamy i nie zabijamy. Nie pozwalamy, żeby ktoś to robił.
Przez chwilę Baba Jaga siedziała w milczeniu wpatrzona w ogień.
– Co masz na myśli, mój miły?
– Przestań zjadać dzieci, mateczko, albo wyjedź. Wróć tam, skąd żeś przyszła.
Baba Jaga zerwała się na równe nogi i przewróciła z hukiem fotel. Żar w kominku buchnął tak wielkim płomieniem, jakby ktoś chlusnął weń benzyną.
– Cooo? Masz czelność mi rozkazywać, podły zwierzaku?!
Kruk cofał się w stronę okna, a starucha dalej wrzeszczała:
– Chodziłam po tym świecie, zanim się wyklułeś! Myślisz, że jesteś stary, bo pamiętasz czasy pogaństwa? Ja pamiętam czasy, gdy na tych ziemiach nie było jeszcze człowieka. Gdy od Odry do Bugu rozciągały się tylko dziewicze lasy. I mnie chcecie wyganiać? Mnie?
Rrax był już prawie przy parapecie, ale Baba Jaga nie pozwoliła mu uciec. Jeden ruch kijaszka i okiennice się zatrzasnęły. Kruk zamarł z przerażenia.
– Ano chodźcie do mnie! Wszyscy naraz albo po kolei. Pokażę wam, co znaczy prawdziwa magia, miejskie patałachy!
– Nie denerwujcie się tak, mateczko – wydusił z siebie Rrax. – Pójdę i przekażę im...
– O nie! – Oczy Baby Jagi rozbłysły. – Nigdzie nie pójdziesz, kochany. Wyślę im twoje ogryzione kosteczki. Chyba pojmą, co chciałam rzec.
To mówiąc, podniosła w górę kij. Ptak zdał sobie sprawę, że ma jeszcze tylko kilka uderzeń serca, aby uratować skórę. Obiegł pokój zdesperowanym spojrzeniem.
Zauważył, że w kominku żar prawie wygasł – i w jednej chwili zerwał się do lotu w czeluść czarną od sadzy jak kruk.
– Nie, kochaneczku. Nie umkniesz mi! – zaskrzeczała Baba Jaga.
A jednak umknął.
* * *
Choć była już późna noc, Zhmf siedział przy świecy z gazetą w łapach. Dzisiaj miał szczęście – przywiało mu całkiem nowy dziennik. Stary bazyliszek bardzo lubił czytać, natomiast nie znosił wprost opuszczać swojej nory. Leżała ona w samym centrum miasta, pod wzgórzem przy uczęszczanej promenadzie. Nawet noc nie gwarantowała więc dziwoludowi bezpiecznych przechadzek po okolicy. Siedział zatem w jamie i polegał na szczęściu, czyli mówiąc wprost – na śmieciach, które dość często wrzucali tam spacerowicze. Czasem wiatr przynosił reklamowe katalogi z hipermarketów czy gazety. Jednak rzadko takie jak dzisiaj. Zhmfowi trafiło się nie żadne ilustrowane piśmidełko, ale najnowsza „Rzeczpospolita”! Jeśli będzie oszczędzał, wystarczy na cały tydzień czytania.
Nagle usłyszał skrobanie. Odłożył gazetę i wsłuchał się uważnie w odgłosy. Ktoś schodził w głąb nory – niewątpliwie małe stworzenie. Po chwili ktoś zakołysał kotarą pełniącą rolę drzwi. Bazyliszek przez długi czas wlepiał oczy w zwierzę, które się pod nią przecisnęło. Wreszcie jęknął.
– Niech mnie diabli! To ty, Rrax?
Kruk kichnął i wzbił mały obłoczek sadzy. Był nią pokryty od stóp do głów, a wiele piór miał nadpalonych na końcach.
– Ledwo żyję – sapnął. – Przeklęta starucha!
Bazyliszek wyszczerzył zębiska.
– I co, nie było tak łatwo, przyjacielu? Próbowała cię upiec czy jak?
Rrax machnął lekceważąco skrzydłem. Nie chciał rozwijać tematu i opowiadać o haniebnej ucieczce przez komin.
– A więc nici z dyplomacji. Trzeba będzie wiedźmie skroić skórę i eksmitować siłą.
– To nie takie proste – pokręcił głową kruk. – Mocna jest, psia ją mać.
Zhmf zamyślił się.
– Jeśli tak, to nikt z naszych nie ma szans – powiedział wreszcie. – Rrax, ty znasz najwięcej ludzi. Czy któryś z nich nie byłby w stanie sobie z nią poradzić? Wiesz, w końcu to ludzie wytępili wiedźmy prawie do ostatniej. Mają doświadczenie.
Oczy kruka nagle rozbłysły.
– Znam jednego, któremu może się udać. Do diabła, na pewno mu się uda!
* * *
Gdy Janek Miciński skończył podstawówkę i liceum w położonym nieopodal miasteczku, zdał sobie sprawę, że bardzo pragnie opuścić prowincję. Nie było to dla niego wielkim kłopotem, bo odznaczał się sprytem i inteligencją. Był też zdeklarowanym nierobem i preferował rozrywkowy tryb życia. Czyniło go to idealnym kandydatem na studenta.
Ważnym argumentem była też niewyjaśniona ciąża Kachy Stelkowskiej, córki sołtysa. Choć dziewczyna milczała jak grób, w wiosce nie było zbyt wielu młodych kawalerów, więc Janek przeczuwał, że dość szybko drogą eliminacji odkryją w tym jego dzieło. A wtedy pozostawałoby mu już tylko jedno: ożenić się, kupić kawał pola i wybudować dom. Tymczasem pociągał go wielki świat.
Stypendium otrzymał bez kłopotów, bo większość jego kolegów nie potrafiła nawet napisać odpowiedniego podania. Spakował wszystkie rzeczy do niedużej walizki, pożegnał się z matulą, zgarnął do kieszeni tysiąc złotych na pierwszy miesiąc życia w mieście, po czym wyruszył pociągiem do Wrocławia.
Wrodzony spryt Janka podpowiedział mu bezbłędnie idealny dla niego kierunek – etnologię. Mało zajęć, bardzo rozrywkowe towarzystwo (które chciało tylko przeżyć pięć lat na koszt rodziców) i wykładowcy, których nie interesowało zupełnie nic. Miciński z łatwością zdał egzamin i z nieroba indywidualnego przemienił się w nieroba zinstytucjonalizowanego. Przez dwa lata pracował na pół etatu w hurtowni alkoholi, imprezował na koszt państwa i czasami chodził na wykłady. Był przykładnym polskim studentem.
Oczywiście wraz z przeprowadzką nie opuściły Janka talenty. I nie chodzi tu wcale o zdolność do zaciągania porządnych – zdawałoby się – dziewczyn do łóżka po pierwszym spotkaniu. Nadal widział wiele rzeczy, które kryją się przed oczyma zwykłego człowieka.
Miciński był z początku zaskoczony, ile dziwoludów żyje w mieście. Na prawie każdym wieczornym spacerze dostrzegał skradającego się płytnika, przyssanego do ściany antena czy nawet kołującego na niebie gargulca. Stworzenia bezbłędnie wyczuwały, że ktoś je widzi, więc dość szybko Janek znalazł wśród nich znajomych.
I tak mógłby prowadzić spokojny żywot jeszcze przez długi czas, gdyby nie to, że jego zamiłowanie do trunków przerodziło się w końcu w chorobę. Coraz rzadziej Janek Miciński był jeszcze trzeźwy, gdy przychodził wieczór. Wreszcie doszło do tego, że chłopak zapomniał prawie, jak wygląda zachód słońca. Na jego uczelni różne stadia alkoholizmu nie były problemem w robieniu kariery naukowej. Janek mógłby więc pozostać studentem – gdyby choć czasem chodził na zajęcia.
Wkrótce stało się nieuniknione – został skreślony. Zaowocowało to jedynie zdwojoną ilością spożywanego alkoholu. Praca Micińskiego była pod tym względem szczególnym ułatwieniem, bo załoga hurtowni często dostawała za półdarmo rodzime gatunki win, którym kończył się termin ważności.
Janek, od czasu gdy Alma Mater kopnęła go w tyłek, zajmował się tylko piciem, filozofowaniem, targaniem skrzynek i rozmawianiem z dziwoludami. Kolejni znajomi przestawali z nim gadać i wreszcie jedynymi partnerami do rozmów zostały istoty uznawane powszechnie za nieistniejące (oraz pewien nieudany dziennikarz, Rafał Witkowski zwany w skrócie Witek). Wiele dziwoludów odwiedzało Janka regularnie. Nie zdziwił się więc, gdy pewnej nocy, leżąc zamroczony na biurku, usłyszał stukanie w szybę oraz skrzekliwy głos:
– Otwieraj, stary pijaku!
Podniósł się ciężko. Powiódł nieprzytomnym wzrokiem po pokoju. Potem wstał chwiejnie i podszedł do okna.
– No otwieraj! Ogon mi zmarzł.
Osmolone stworzenie, które stało na parapecie, nie wyglądało na kogoś znajomego. Janek przyglądał mu się podejrzliwie przez kilka chwil i dopiero wtedy poznał Rraksa. Sięgnął po klamkę.
– Nareszcie! Myślałem już, że nie rozumiesz, co się do ciebie mówi – rzekł kruk, po czym wleciał do mieszkania.
– Hejka, Rrax – powiedział Miciński, przecierając oczy.
– Hej co? Nieważne. Jak żyjesz?
– Jak zwykle.
Kruk spojrzał na zawaloną pustymi butelkami podłogę.
– Widzę.
Janek uśmiechnął się.
– No cóż. Ty też nie wyglądasz najlepiej.
– Powiedzmy, że miałem zły dzień. – Ptak usiadł na biurku. – Pamiętasz, Janek, tę przysługę, co jesteś mi winien?
Miciński przełknął ciężko ślinę. Wiedział już, że ta rozmowa nie skończy się niczym miłym.
– Przysługę?
– Ech, krótka pamięć, co? Obiecałeś po tym, jak pomogłem ci zbajerować tę wielbicielkę mrrrocznej poezji.
No cóż, tę przysługę Janek oczywiście pamiętał. Przyrzekał sobie w myślach, że nigdy więcej nie pójdzie na taki układ. Przyjemność trwała jedną noc, a zobowiązanie zostało. Tymczasem dziwoludy nie przywykły prosić o coś, co mogły zrobić same. Obecność Rraksa świadczyła, że sprawa jest bardzo poważna. Miciński podszedł do lodówki. Wyciągnął z niej karton mleka i wypił kilka łyków.
– O co chodzi? – spytał.
– Trzeba wysiudać z miasta pewną staruszkę.
– Tylko tyle?
– Niezupełnie. To wiedźma.
Janek odstawił karton i zamyślił się.
– Masz przecież doświadczenie z wiedźmami, prawda? – zapytał kruk.
Miciński skinął głową. Miał. I to jakie! Osiem lat temu zaginął syn sąsiadów. Szukała go policja i cała wieś, ale nikt nie mógł trafić na ślad. Janeczek postanowił wziąć sprawy we własne ręce. Wypytał boguna, co mieszkał w lasku za wsią, i dowiedział się, że małego zabrała jakaś starucha. Do domku na mokradłach. Młody Miciński oczywiście poszedł tam, myśląc, że bez problemu uratuje dzieciaka i zostanie bohaterem. Starucha okazała się jednak wiedźmą. Gdy chłopak znalazł jej chałupę, mały był już związany jak salceson, a z pieca buchał ogień. Janek odważył się tylko rzucić kamieniem w szybę.
Chwilę potem uciekał przez bagniska, słysząc za plecami wrzaski pędzącej na miotle czarownicy. Na szczęście baba przed przygotowaniem głównego dania spożyła aperitif w postaci flaszki orzechówki. Lekko pijana, pochłonięta pościgiem leciała za szybko i trzasnęła w drzewo. Zsunęła się po pniu, po czym legła na grząskiej ziemi. Kijaszek upadł parę metrów dalej, a wiedźma, nie mogąc bez niego czarować, zapadała się powoli w bagnie. Błagała Janka, żeby jej pomógł, ale on tylko stał i patrzył, jak błoto pochłania staruchę. Gdy wiedziała już, że śmierć jej nie minie, obrzuciła malca wszystkimi możliwymi klątwami. Miciński do dziś drżał ze strachu, wspominając te groźby.
Kiedy po czarownicy nie został nawet ślad, wrócił do jej chatki i uwolnił dziecko. Chłopczyna najpierw zlał się pod siebie, a potem wybuchł płaczem. Nigdy już nie wynormalniał i następnego roku rodzice musieli go oddać do zakładu.
Janek był na tyle przytomny, że nie opowiedział nikomu o historii z czarownicą. Twierdził, że zaginionego odnalazł na bagnach. Swój cel osiągnął – w wiosce uważano go za bohatera. Nie cieszył się jednak zbytnio, bo ciągle wspominał dławiącą się błotem wiedźmę i jej klątwy.
Od tego czasu miał głęboki uraz do wszelkiej maści czarownic. Kruk nie mógł prosić go o nic gorszego. Ale cóż – słowo się rzekło...
– No dobra. Gdzie ta wiedźma? – spytał Miciński.
* * *
Rrax posiadał, przynajmniej w swoim mniemaniu, wiele zalet. Żadną z nich nie była jednak dyskrecja. Wiadomość o mającej się odbyć walce rozpuścił po całym mieście. Wszystkie stworzenia, które były na tyle odważne, żeby wybrać się do parku, postanowiły obejrzeć to niezwykłe wydarzenie. O północy alejkami ruszyła niezwykła kawalkada. Tylko Janek szedł jak na stracenie, co chwila pociągając z butelki napój winopochodny. Często przystawał, żeby poprawić wyjątkowo kretyński, za ciasny strój, który pił go dosłownie wszędzie. Gdyby ktoś zobaczył teraz Micińskiego, skonałby ze śmiechu.
Żeby dopełnić miary absurdu, wokół chłopaka pląsał tłumek piwniczników, stukunów i płytników. Był nawet anten, który kołysał się majestatycznie na błyszczących, cienkich nóżkach.
Gdy kolorowe towarzystwo stanęło przy zbitej ścianie roślin, zapadła cisza.
– To tu – zakrakał Rrax.
Janek przytknął butelkę do ust. Musiał dodać sobie jeszcze trochę odwagi.
– Je... jesteś pewien, że to dobry pomysł? – spytał kruka.
– Oczywiście, przyjacielu! Ech, nie wierzysz mi? Przecież żakowi nawet diabeł niestraszny.
Fakt, Rrax żył na tym świecie dość długo i wiedział, że kto jak kto, ale student jest zdolny do wszystkiego.
Miciński przetrząsnął kieszenie, upewniając się, czy ma potrzebne rzeczy. Mimo optymizmu kruka, zdaniem Janka, plan był całkowicie szalony. Pomyślał jednak, że życie żaby, w którą niechybnie zamieni go wściekła starucha, wcale nie jest gorsze niż to, które wiedzie obecnie. Odważnie ruszył w stronę zarośli.
– Cia, ścia, szczęścia! – zaskrzeczały piwniczniki.
– Powodzenia, Janek! – krzyknął Rrax. – I pamiętaj! Czarownice nie są zbyt sprytne! A w razie czego wiej przez komin!
Jednak Miciński już go nie słuchał zajęty przedzieraniem się przez zarośla. Po minucie zasapany i podrapany stanął na brzegu polanki. Chatka wydawała się lekko kołysać na wysokiej nóżce. Pachniała dość smakowicie. W oknie Janek zobaczył światło.
Poprawił jeszcze raz strój, a następnie wdrapał się po stromych schodkach. Cicho położył obok progu świecę dymną. Odpalił ją i walnął kilka razy pięścią w drzwi.
* * *
Baba Jaga zerwała się z bujanego fotela. Któż mógł przyjść o tej porze? Klnąc na czym świat stoi, sięgnęła po swój wiedźmowski kijaszek i poszła otworzyć.
– Kogo to po nocy niesie? – spytała najpierw.
– Otwieraj, starucho! – ryknął głos za drzwiami.
Czarownica skonfundowała się niezmiernie. Kto miał czelność zwracać się do niej w podobny sposób? Wtem dostrzegła dym. „Gore!” – pomyślała w pierwszej chwili, ale nie, kłęby napływały dziurą pod drzwiami, nie widziała jednak płomieni ani nie czuła gorąca. Ciarki przeszły jej po plecach. Szarpnęła klamkę i cofnęła się przerażona o kilka kroków.
Na progu stał diabeł. Miał czerwoną skórę, rogi, ogon i szkaradne, wykrzywione oblicze. Popatrzył na nią i przeciągle beknął. W chatce momentalnie zapachniało siarką.
– Oj! Cóż za zaszczyt dla mnie, poczciwej starowinki – rzekła, gnąc się w ukłonach. – Czemuż to Książę Ciemności nawiedził me skromne progi?
Diabeł wszedł do środka, zatrzasnął drzwi i rozsiadł się w fotelu.
– Ten... Tego... Masz kłopot, baba.
– Hę?
– Masz kłopot, powiadam! Przyszedłem odebrać ci moce magiczne.
– Olaboga! Czymże zasłużyłam, ja nieszczęsna, na taką karę! – biadoliła czarownica.
– Uczłowieczyłaś się. Mieszkasz z ludźmi. Co z ciebie za wiedźma?!
– Takie podłe czasy, Mroczny Panie. W lesie przyszłoby mi całkiem sczeznąć z głodu!
– Te kwestie mnie nie interesują. Mam jednak sentyment do was, wiedźm. Niewiele już was chodzi po ziemi.
Baba Jaga zatarła ręce, wpatrując się w diabła z nadzieją.
– Masz zatem wybór – zabełkotał ten łaskawie. – Wróć, gdzie powinnaś, a oszczędzę twe marne czarostwo.
– O ja nieszczęsna!
– Cichaj! – przerwał diabeł, po czym znów beknął.
Wiedźma spojrzała ponad jego ramieniem w okno i dostrzegła kłęby dymu, które nie znikały, choć przybysz był już w środku. Przeszyła gościa uważniejszym spojrzeniem, a jej oczy się zwęziły. Czyżby podstęp?
– Mroczny Panie, wybór zaiste straszny: żyć bez magii czy zmarnieć w ostępach. Jeśli już muszę wybierać, to proszę o to pierwsze.
Diabeł nagle pobladł.
– Bez magii może i sobie poradzę, natomiast bez jedzenia przyjdzie mi rychło zemrzeć – dodała Baba Jaga.
Na chwilę w chatce zaległa cisza.
– No więc tak... – rzekł w końcu przybysz. – W takim razie już pójdę. Piekielna administracja zajmie się sprawą odebrania ci mocy w ciągu najbliższych siedmiu dni.
Wstał i chwiejnie ruszył ku wyjściu. Czarownica zmarszczyła czoło.
– Hola, bratku! Coś mi się widzi, że taki z ciebie diabeł jak z mojej miotły królewna. Gdybyś był diabłem, mógłbyś zabrać mi moc tu i teraz.
* * *
Już przy „Hola, bratku!” Janek wiedział, że pomysł Rraksa mógł się wylęgnąć tylko w ptasim móżdżku. Zamarł w bezruchu, trzeźwiejąc w jednej chwili. Przełknął ciężko ślinę.
– Mnie starałeś się wywieść w pole, kochanieńki? – syknęła wiedźma. – Za sprytna jestem.
Jej wykręcone reumatyzmem palce zacisnęły się na kiju. Miciński chciał uciec jak najdalej, ale próby poruszenia nogami spełzły na niczym. Czuł się, jakby ktoś przybił mu stopy do podłogi.
– O, popamiętasz mnie teraz! – zapowiedziała tymczasem starucha. – Przysłało cię to przeklęte ptaszysko, prawda? Zwrócę mu ciebie w kawałkach!
To mówiąc, wzięła ze stołu nóż. Bardzo duży i zapewne bardzo ostry. Janek zdał sobie sprawę, że musi się chwycić ostatniej deski ratunku.
– Czekaj! – krzyknął.
Wiedźma przystanęła.
– Toledo! Jestem adeptem! Nie masz prawa mnie tknąć. – Miciński w desperacji sięgnął po strzępki wiedzy, jakie miał o świecie czarownic.
Baba Jaga nie wydawała się przekonana.
– Wyzywam cię na pojedynek! – krzyknął rozpaczliwie.
Czarownica zmarszczyła się, ale odłożyła ostrze.
– Cóż, twoje prawo, o ile jesteś magiem. Co się wkrótce okaże. Zdejmę zaklęcie, ale pamiętaj, że jeśli zrobisz choć krok w kierunku drzwi, usmażę cię w mgnieniu oka.
Janek poczuł, że może już ruszać nogami. Nie uszczęśliwiło go to jednak. Wciąż tkwił w głębokim łajnie.
– O co walczymy? – spytała wiedźma.
– Jeśli zwyciężę, odejdę wolno, a ty albo opuścisz miasto, albo będziesz żyć tak, jak ci nakażemy.
– Dobrze, kochaneczku. Jeżeli ja wygram, poćwiartuję cię i zjem na kolację. Zadowolony?
Niedoszły eksterminator czarownic skinął głową.
– Walczymy do trzech zwycięstw – kontynuowała Baba Jaga. – Jako wyzwana wybieram dwie dyscypliny. Najpierw będziemy pojedynkować się na czary. Następnie na wiedzę o magicznych roślinach. Jeśli w czymkolwiek uda ci się mnie pokonać, he, he, wtedy wybierzesz dyscyplinę, która rozstrzygnie pojedynek.
Miciński wolał być w tej chwili gdzieś bardzo daleko. Udało mu się jednak zachować trzeźwość umysłu. Szybko przypomniał sobie zawartość wszystkich kieszeni, szukając czegoś, co mogłoby wybawić go z opresji. Jak na złość nie miał jednak ani czarodziejskiego grzebyka, ani cholernej cudownej fasoli!
Baba Jaga odsunęła się pod ścianę, robiąc mu miejsce.
– Czarujesz pierwszy.
Janek wyciągnął przed siebie ręce w teatralnym geście.
– Mszug szmug alif agazi burgazi kama badahama – wybełkotał, wywijając dłońmi w powietrzu.
Potem odwrócił się do baby plecami, pociągnął szybkiego łyka z wyjętej zza pasa butelki i wrócił do poprzedniej pozycji. Błyskawicznie wyciągnął z kieszeni zapalniczkę, przyłożył ją do ust i bluzgnął ogniem na odległość co najmniej dziesięciu łokci.
Wiedźma zaśmiała się chrapliwie.
– Tylko tyle? Kochanieńki, każdy błazen to umie. Coś mi mówi, że nie minie dziesięć minut, a trafisz do garnka. Patrz!
Kijaszek w jej ręku wywinął skomplikowany wzór. Baba Jaga wyszeptała kilka słów i nagle cały domek stanął w płomieniach. Janek zmrużył porażone blaskiem oczy. Paliła się podłoga, ściany, stół, fotel, ława, firanki. Palił się nawet śpiący na zapiecku czarny kocur. Płomień jednak nie dawał nawet odrobiny ciepła ani niczego nie trawił.
Po kilku chwilach iluzja zgasła.
– Przegrałeś, kochanieńki. Zatem czas na drugą konkurencję. Najpierw ja zadaję pytanie, potem ty. Uważasz?
Miciński skinął głową.
– Co to za ziele, które zbierać można jeno o północy, a żąć tylko sierpem z brązu? Ziele, które z ziemi wyrywane krzyczeć potrafi tak głośno, że ogłuszy cię niechybnie, jeśli uszu nie zalepisz woskiem?
Na to jej przeciwnik pstryknął palcami i odparł ze śmiechem:
– Mandragora oczywiście. Proste pytania zadajesz, staruszko.
Baba Jaga prychnęła.
– Teraz ja – rzekł Janek. – Co to za ziele, które przybyło do nas z zamorskich krain, zielone jest jak murawa, a liście ma długie i postrzępione? Ziele, które palone sprawia, że wielka radość wypełnia twe serce. Ziele, dzięki któremu łatwo można zobaczyć rzeczy nieistniejące?
Czarownica skrobała się długo po głowie, mrucząc coś pod nosem, ale nie mogła znaleźć odpowiedzi. Cóż, w czasach gdy pobierała magiczne nauki, takiego zioła jeszcze nie znano.
– Ha! – krzyknął rozweselony Miciński. – To Cannabis indica. Konopie indyjskie, stara ruro! Wyyygrałem!
W oczach wiedźmy zabłysła złość.
– Jeszcze nie, kochanieńki. Nie ciesz się na zapas. Na razie mamy dopiero remis. W czym będziemy się pojedynkować teraz?
Na twarz Janka Micińskiego wypłynął paskudny uśmiech.
– Teraz, starucho, będziemy pić!
* * *
Nie chciałbyś, czytelniku, znać szczegółów tego, co nastąpiło potem. Przecież wiesz z pewnością, że ani wiedźma, ani nawet sam diabeł nie pokona studenta w butelce. Dość powiedzieć, że Janek skoczył do sklepu po sześć połówek „Lodowej”, a następnie stanęli w szranki. Pojedynek trwał kilka godzin z okładem, bo trzeba przyznać, że czarownica także sroce spod ogona nie wyleciała. Miciński ledwo trzymał się na krześle, gdy Baba Jaga spadła z hukiem pod stół. Następnego dnia w południe, kiedy wiedźma oprzytomniała, w chacie oprócz Janka siedział już Rrax i paru innych dziwoludów. Rozmowa, która potem nastąpiła, była krótka, konkretna i wielce dla gospodyni nieprzyjemna.
Tak oto spryt i nieprzeciętne zdolności Janka Micińskiego ocaliły żywoty wielu niewinnych dziatek. I choć potem Rrax utrzymywał, jakoby wszystko stało się za jego sprawą, to dziwoludy pamiętały, że spokój miasta zawdzięczają temu właśnie niepozornemu młodzieńcowi. A co, zapytacie, z Babą Jagą? Pragnąc pozostać w mieście, musiała przyjąć twarde warunki. Porzuciła chatkę i znalazła pracę jako opiekunka dworcowej toalety. Żyła w małym mieszkaniu nieopodal stacji kolejowej, a jeśli chodzi o upodobania kulinarne, to dość szybko przyzwyczaiła się do cielęciny. Magii oczywiście używała tylko do straszenia opornych klientów, co to narobili, a nie chcieli zapłacić. Ponieważ trzeba było ją nazwać, a miano czarownicy już do niej nie przystawało, ochrzczono Babę Jagę Babcią Jagustynką. Pod tym imieniem zapisała się jeszcze nieraz w historii miasta.
To już jednak całkiem inna opowieść...
Na wczoraj
Gdy nad ranem otwierano pocztę, pod drzwiami stał już jeden interesant, tupiąc z niecierpliwości. Wpadł do środka, kiedy tylko zaspany urzędnik zdjął kłódkę z kraty. – Dzień dobry – rzucił, podchodząc do pierwszego otwartego okienka. Miał zmierzwione włosy, krzywo zapiętą koszulę i poplamioną błotem kurtkę. Pod pachą ściskał aktówkę.
– Gdzie się tak śpieszy? – spytała okularnica zza szyby. – Nie widzi, że jeszcze komputery wyłączone? Proszę usiąść i czekać!
Mężczyzna przeczesał nerwowo włosy.
– Ale ja mam sprawę niecierpiącą zwłoki...
– Co poradzę?! Kierownik musi włączyć sieć. Listy i tak wychodzą dopiero o dwunastej – powiedziała urzędniczka, wracając do mieszania herbaty.
Tymczasem niechlujny petent stał przy okienku, bębniąc palcami po blacie. Wreszcie, kiedy ekran się zapalił, okularnica spytała:
– Co ma być?
– Polecony, priorytetowy. – Mężczyzna wyciągnął z aktówki dużą kopertę. Na blankiecie wypisał adres redakcji tygodnika „Gospodyni”.
Kiedy urzędniczka przeczytała kwitek, od razu stała się milsza.
– Łooo! Pisze pan tam te, no... artykuły?
– Czasem. Miałem zamówiony tekst i śpieszę się z wysyłką. Widzi pani, komputer mi padł i...
– Na kiedy ma być? – spytała, odstawiając na bok herbatę.
– Na wczoraj! Zamykają numer dziś wieczorem. Czekają mnie poważne problemy, nawet jak dojdzie natychmiast, a jeśli nie dojdzie...
Kobieta pokiwała głową z politowaniem.
– Będzie na wczoraj, ale wie pan, że to podwójna cena?
– Dobrze. Zapłacę, ile trzeba.
Urzędniczka zważyła list, nakleiła jakiś dziwny czerwony znaczek, po czym odłożyła kopertę na bok. Policzyła za to całe dziesięć złotych.
– O czym były pana artykuły? – dopytywała. – Bo ja to każdy numer kupuję od trzech lat. Pewno coś pamiętam.
– Och, nie będę się chwalił – powiedział mężczyzna z zażenowaniem. Istotnie nie było czym się chwalić: najnowszy tekst traktował o tajskim guru leczącym gwiazdy Hollywoodu. Poza tym miał na koncie takie hity, jak „Psychotest – sprawdź, czy jesteś zakochana!” albo „Wychowuj psa bez stresów”.
Zbył więc wierną czytelniczkę, po czym ruszył do domu. W drodze zastanawiał się, gdzie podział rozum, wyrzucając całe dziesięć złotych w błoto. Przecież przesyłka i tak nie dotrze na czas, nie było szans...
* * *
Wieczorem oglądał właśnie wiadomości, kiedy zadzwonił telefon. Wcale mu się nie śpieszyło z podniesieniem słuchawki. Był pewien, że to redaktor pragnący zawiadomić go o zerwaniu współpracy...
Wreszcie przemógł się i wstał z kanapy.
– Halo? Witek? – usłyszał.
– Przy telefonie. Dobry wieczór.
– Cześć! Twój ostatni tekst jest bomba. Wszedł na okładkę.
„Boże, błogosław Pocztę Polską!” – Pismak wzniósł oczy do sufitu.
– Myślałem, że już nie zdążysz, wiesz? – kontynuował redaktor. – Nie odbierałeś mejli od trzech cholernych dni! Dobrze, że artykuł doszedł wczoraj. Gdybyś go przysłał dziś, inaczej byśmy rozmawiali...
Witek stęknął z niedowierzania.
– Wczoraj?
– Ano wczoraj. W południe. Myślałem nawet, żeby zadzwonić, ale uznałem, że zrobię to po posiedzeniu redakcji.
Zapadła cisza.
– Co jest, Witek? Jesteś tam?
– No.
– Słuchaj, byle tak dalej. Czekam na następny tekst! Przygotuj jakiś reportaż o anoreksji, będzie okej do profilu numeru.
– Jasne – odparł dziennikarz, błądząc myślami gdzieś daleko.
Gdy odłożył słuchawkę, poszedł do przedpokoju i wygrzebał z kieszeni kurtki zmięte potwierdzenie nadania. Obejrzał je uważnie. Nie ulegało wątpliwości, że data była dzisiejsza. Do końca tego wieczoru Rafał Witkowski próbował zrozumieć, jakim cudem paczka cofnęła się w czasie. Wreszcie musiał przyznać, że trafiła mu się pierwsza w życiu całkowicie niewytłumaczalna przygoda. Najwyższy czas dla kogoś, kto od tylu lat pisywał teksty do magazynów o UFO.
* * *
Wszyscy znajomi wiedzieli, że Witek był typem dociekliwym. Jego półki zajmowała wszelkiego rodzaju fantastyka oraz prasa i literatura popularnonaukowa. To właśnie zdroworozsądkowe podejście chroniło dziennikarza przed obłędem, w jaki często popadali jego koledzy z branży pism kobiecych. Dlatego też przesyłkę z przeszłości odebrał jako rękawicę rzuconą mu w twarz.
Następnego dnia, czekając za rogiem na otwarcie poczty, czuł się jak bohater ulubionego opowiadania: „Tajemnica Organ Industries”. Kiedy urzędnik otworzył drzwi, Witek podszedł niespiesznie i przekroczył próg.
– O, dzień dobry, dzień dobry! Jakiś nowy artykulik? – powitała go znajoma okularnica, pani Irena.
– Nie, niestety. Tylko list do przyjaciela. – Wyciągnął kopertę. – Bardzo spóźniony.
– Ma być priorytet?
– A można na wczoraj?
Urzędniczka uśmiechnęła się.
– Dla pana? Oczywiście! – powiedziała i wyciągnęła rękę po list.
Kiedy go zabrała, dziennikarz wychylił się, przyklejając twarz do szyby. Tym razem dokładnie zobaczył naklejkę – miała czerwony napis: „Przesyłka Specjalna, pracownik 933-21”.
– To będzie osiem dziewięćdziesiąt pięć.
Witek zapłacił, pożegnał się i wyszedł. Szybkim krokiem ruszył prosto do domu. Pokonał ulicę, kilka podwórek i stanął pod swoją bramą. Wewnątrz od razu dopadł do skrzynki na listy. Zamarł. Zaadresowany do siebie list, który przed trzema minutami wysłał, leżał w przegródce jakby nigdy nic.
Tego właśnie Rafał Witkowski obawiał się najbardziej. Stał z oczami wlepionymi w kopertę i myślał, co teraz zrobić. Na początku chciał wrócić do urzędu z listem w kieszeni, by poprosić panią Irenkę o cofnięcie przesyłki. Mógł przecież powiedzieć, że pomylił kartki i posłał koledze życzenia dla cioci. Nękało go pytanie, co stałoby się później. Czy urzędniczka nie mogłaby mu zwrócić listu, bo został już doręczony (w takim wypadku niech wytłumaczy jak)? A może odda mu przesyłkę, a on zobaczy dziwny paradoks, mając w rękach dwa listy do siebie, choć napisał tylko jeden?
Po dłuższym namyśle Witek odrzucił pomysł konfrontacji. Bohaterowie jego ulubionych opowiadań nigdy nie szli pytać: „Jak?”. A nuż pani Irenka jest Obcym albo członkiem potężnej, ponadpaństwowej organizacji? Nie, tę sprawę trzeba załatwić dyskretnie.
* * *
Witek odczekał kilka dni. Zbierał materiały, w tym samym czasie pisząc nowy artykuł. W końcu tekst „Anoreksja może dopaść i ciebie” został ukończony. Można go było wysłać, zarzucając sieć.
Pani Irenka siedziała w tym samym okienku co zwykle. Uśmiechnęła się szeroko, gdy tylko podszedł.
– Od dawna pana nie widziałam. Nic pan nie pisał?
– Pisałem, oczywiście. Tylko że zazwyczaj korzystam z poczty elektronicznej.
Urzędniczka zrobiła smutną minę.
– Ale komputery tak często się psują... – dodał szybko Witek. – Znowu mam awarię, a muszę dostarczyć artykuł.
– Na wczoraj? – spytała, sięgając już po odpowiedni znaczek.
– Na wczoraj.
Podał jej kopertę, zapłacił, pożegnał się, wyszedł. Potem okrążył najbliższy budynek i dotarł na podwórko znajdujące się z tyłu poczty. Sprawę tajemniczych listów trzeba było zbadać od podstaw. Najpierw musiał sprawdzić, kto je roznosi (o ile w ogóle opuszczały budynek).
Siadł na ławce i czekał. Szybko okazało się, że cierpliwość i naukowe podejście zawsze popłacają. Około dziesiątej skrzypnęły tylne drzwi i na ulicę wyszedł listonosz. Dziennikarz ruszył w jego stronę szybkim krokiem. Doręczyciel chyba się przestraszył, bo prawą ręką sięgnął do kieszeni – pewnie po gaz.
Witek uśmiechnął się przyjaźnie, wyjął swoją nieco przerobioną legitymację studencką i machnął nią mężczyźnie przed nosem.
– Janusz Paczyński, Federacja Ochrony Praw Pracowników. Czy mogę zadać kilka pytań?
Listonosz wyjął rękę z kieszeni, ale podejrzliwość go nie opuściła.
– Czasu nie mam. Trzeba iść z przesyłkami...
– Zajmę tylko chwilę! Widzi pan, zbieramy dane o nadmiernym wyzyskiwaniu pracowników w instytucjach państwowych. Proszę tylko powiedzieć, czy nie jest pan czasem przepracowany?
Doręczyciel przekrzywił czapkę i podrapał się po karku.
– No... W sumie... tak...
– Czy nie uważa pan, że dostaje za małe wynagrodzenie? Czy przełożeni traktują pana niesprawiedliwie?
Mężczyzna skinął głową.
– Proszę więc mi pomóc, a ja postaram się pomóc panu – powiedział Witek, wyjmując z kieszeni notatnik. – Pana nazwisko?
– Mierzanowski. Bernard.
– Rok urodzenia?
– Sześćdziesiąty trzeci.
– Od ilu lat jest pan pracownikiem poczty?
– Będzie już siedemnaście.
– W tym czasie żadnego awansu?
– Żadnego.
Witek pokręcił znacząco głową.
– Żadnego?! O, trzeba będzie zrobić tu porządek! Działania których przełożonych uważa pan za krzywdzące?
– Pani Krysi. Kierowniczki. Cały czas tylko mię gania: „Panie Benek, pan przyniesie!”, „Panie Benek, pan poda!”. A co ja jestem, za przeproszeniem?! Jej sekretarz czy jak? Ja na etacie roznosiciela jestem. Każą mi robić rzeczy spoza, tego, no... wykresu obowiązków.
– Doskonale. Coś jeszcze?
– Pensja za mała. I od dwóch lat nie było podwyżki!
– Wyśmienicie! Będzie z tego pozew jak się patrzy. Sprawdzę jeszcze tylko kilka rzeczy.
Po tych słowach Witkowski chwycił w dwa palce rękaw listonosza. Uważnie zbadał materiał, a potem przyjrzał się spodniom i butom.
– Kiedy mundur był zmieniany?
– Oj, będzie ze trzy lata temu.
– Rozumiem. A torba nie za ciężka? – spytał, chwytając ją za pasek.
– Dzisiaj nie, ale bywa, że i piętnaście kilo waży!
Dziennikarz udał zaszokowanego. Odpiął pokrywę torby i zajrzał do środka.
– Czy nie jest pan zmuszany do przenoszenia przesyłek szkodliwych dla zdrowia i życia?
– A jakże! Teraz roznoszenie listów to niebezpieczna rzecz! Zawsze może się trafić bomba albo te... no... wungliki.
– Tak, tak... – Dziennikarz przerzucił palcami koperty. Pomiędzy nimi dostrzegł dwie z nalepką priorytetu specjalnego. Jedna należała do niego. Zamknął torbę listonosza i wyciągnął ku niemu dłoń. – To wszystko, bardzo dziękuję. Dane obejrzą prawnicy fundacji. Jeśli uznają, że materiał wystarczy do pozwania pracodawcy, skontaktuję się z panem. Miłego dnia.
– Do widzenia – powiedział listonosz, ale rękę podał z wahaniem. – Tyle żeby tak po sądach chodzić, to ja nie tego...
Witek jednak już tego nie słuchał. Odwrócił się i odszedł, ale zaraz przystanął ukryty za rogiem. Wyciągnął z teczki lornetkę. Teraz musiał już tylko śledzić doręczyciela, aby dowiedzieć się, gdzie trafiają niezwykłe przesyłki.
* * *
Rafał Witkowski był przygotowany na najbardziej osobliwe odkrycia. Nie zdziwiłby się na pewno, gdyby śladem listonosza trafił do siedziby wielkiej firmy. Ba, nawet instytut naukowy, ratusz czy kościół nie zrobiłby na nim wrażenia. Z lat pracy w brukowcach wyniósł naukę, że rzeczy najmniej wiarygodne przeważnie okazują się prawdziwe. Zaskoczyło go jednak, że doręczyciel wszedł do bramy zwykłej kamienicy. Budynek cuchnął okropnie. Tynk odpadał ze ścian.
Kilka chwil po listonoszu do ciemnej bramy bardzo ostrożnie wsunął się Witek. Tylko na wprost majaczyło nikłe światełko od uchylonych drzwi na podwórze. Dziennikarz dostrzegł idącego w ich stronę człowieka z ciężką torbą. Ruszył cicho za nim.
Podwórko wyglądało jeszcze gorzej niż front kamienicy. Było małe, z czterech stron otoczone starymi oficynami. Zamiast trawy – klepisko usłane psimi gównami jak sernik rodzynkami. Pod ścianami – sterty śmieci, które dawno wysypały się z nieopróżnianych kontenerów.
Witek lustrował teren przyczajony w bramie. Listonosz nie uszedł daleko. Jego celem były drewniane drzwiczki, do których prowadziły zagłębione w ziemi stopnie.
„Osobna piwnica” – uznał dziennikarz. W lepszych dzielnicach ludzie robili w podobnych miejscach sklepik, magiel czy inny punkt usługowy. Tutaj krzywo przybita cyferka świadczyła, że ktoś wykorzystywał loszek jako mieszkanie.
Doręczyciel zastukał kilka razy. Otworzył mu niski, zarośnięty mężczyzna w niechlujnym ubraniu. Wymienili kilka słów, których ukryty po drugiej stronie podwórka Witek nie mógł dosłyszeć. Drgnął jednak, gdy zobaczył, jak listonosz przekazuje obszarpańcowi koperty z czerwoną nalepką.
Strzał w dziesiątkę! Współpracownik „Gospodyni” poczuł się jak prawdziwy reporter, który przyłapał ministra z rosyjskim mafiosem. Ba – nawet więcej! Poczuł się jak dziennikarz, który przyłapał ministra z mafiosem na miłosnych uściskach w saunie! Listonosz tymczasem skinął głową mężczyźnie i ruszył z powrotem w stronę bramy.
Niedoszły szpieg nagle znów poczuł się jak podrzędny pismak. Zapomniał, że doręczyciel musi wracać przez jego kryjówkę! Witek popędził w ciemność, trzymając rękę na odrapanej ścianie. Po kilkunastu krokach, mniej więcej w połowie bramy, jego dłoń straciła oparcie – znalazł wejście na klatkę schodową. Skręcił, przewracając się prawie na drewnianych stopniach. Zamarł w oczekiwaniu. Na szczęście listonosz go minął, a jego kroki zaraz ucichły.
„Zupełnie jak w filmie!” – pomyślał Witek. Nie zwrócił nawet uwagi na dłoń, którą pokaleczył o złuszczoną skorupę farby. Opuścił bramę, kierując się przez podwórko prosto do drewnianych drzwiczek.
Już zamierzał w nie zapukać, gdy nagle doznał dziwnego uczucia. Zdawało mu się, że kiedyś (i to bardzo wiele razy) widział to miejsce. Potrząsnął głową. Niemożliwe. Był w tej okolicy pierwszy raz w życiu.
Zastukał mocno. Otworzył ten sam zarośnięty człowiek. W dodatku strasznie śmierdział, a jego odzież wyglądała na niepraną od miesięcy.
– Czego? – spytał ochrypłym głosem.
Witek miał oczywiście w zanadrzu fortel.
– Dzień dobry! Roman Bracki z Biura Administracji Komunalnej.
Wyciągnął rękę do obdartusa, ale gest pozostał bez odpowiedzi.
– Dla kogo dobry, dla tego dobry. Spadaj – usłyszał za to.
– Skąd taki zły humor? To zwykły przegląd techniczny, proszę mnie wpuścić.
– Kłamiesz.
– Proszę pana, zgodnie z umową najmu okresowo...
– Już mówiłem, kłamiesz! Z administracją masz tyle wspólnego, co ja z prezydentem.
– Zapewniam, że...
Mężczyzna wyszczerzył nadpsute zęby.
– Wystarczy, Witek. Ładuj się do środka i przejdźmy do rzeczy.
Dziennikarz wytrzeszczył oczy.
– Skąd pan mnie zna?
– Po prostu znam i tyle. Wejdziesz wreszcie? Bo ziąbem ciągnie!
Cała sprawa wyglądała coraz dziwniej. To jednak tylko podsyciło wrodzoną ciekawość Witka. Pochylił głowę, żeby nie uderzyć w niski strop, i przekroczył próg. Wnętrze wyglądało nędznie – całe zasłane szmatami i odpadkami. Na ścianach wilgoć i grzyb. Jedynym meblem z prawdziwego zdarzenia był stolik, na którym leżała bateria pustych butelek po winach. Były tu również trzy plastikowe krzesełka, pewno zwędzone z jakiegoś ogródka.
Brodacz wskazał jedno z nich Witkowi, zamknął drzwi i siadł na drugim. Dziennikarz poczuł nagle przeraźliwy chłód.
– Proszę powiedzieć, skąd zna pan moje imię! – zażądał.
– Dowiesz się w odpowiednim czasie. Mów, po coś przyszedł, tylko bez wykrętów.
Obdartus pogroził grubym, czarnym od brudu paluchem. Dziennikarz podrapał się po głowie.
– Tak... Od czego by tu zacząć... Zaciekawiła mnie sprawa pewnych przesyłek. Chodzi o listy z priorytetem specjalnym, które dochodzą dzień przed datą nadania.
– No i? – Brodacz przyjrzał się butelkom na stole. Wybrał taką, w której zostało jeszcze kilka kropli, i osuszył ją jednym łykiem.
– Chciałem wyśledzić – kontynuował Witek – gdzie dokładnie idą te przesyłki. Szedłem za listonoszem i trafiłem do pana.
– Do stu diabłów! – zaklął obdartus, rzucając flaszkę za siebie. – Pazerny dureń ten inżynier Kramowski! Mówiłem, że ktoś się sprawą zainteresuje, a on nic. Gadał, że dobrze będzie.
„Pazerny, Kramowski, inżynier, że dobrze będzie...” – Witek notował wszystko w pamięci.
– I wiesz co? – Brodacz dźgnął go paluchem. – Niepokoi mnie, że to ty się zjawiłeś. Po ostatnim spotkaniu miałem nadzieję, że nigdy już nie będę musiał oglądać twojej gęby.
Dziennikarz zmarszczył czoło.
– Nie żebyś był brzydki – wyjaśnił łachmaniarz. – Nie obrażaj się. Po prostu twoja obecność świadczy, że pewna sprawa jest jeszcze nieuregulowana, choć uważałem ją za zamkniętą.
– Jaka sprawa!? Dość już ogólników! Powiedz pan wreszcie, skąd mnie znasz!
Mężczyzna potarł brodę.
– Hmm... Widzisz... Historia jest nieźle poplątana, więc uważaj, żeby się nie zgubić. To było jakieś dwa miesiące temu. Obudziłem się właśnie z popołudniowej drzemki i widzę na stole takie dziwne cóś. Wyglądało jak gruba bransoletka z mnóstwem przycisków. Wiesz, taki gadżet z filmu sajensfikszyn. No to ja sobie myślę: ktoś musiał wleźć, kiedy spałem, i to podrzucić. Ale okazało się, że drzwi były zamknięte na klucz. – Tu brodacz przerwał, charknął i splunął siarczyście w bok. – Widzisz, Witek, ja zawsze dokładnie zamykam drzwi, żeby mi się gówniarzeria nie pętała. Zupełnie nie mogłem zrozumieć, skąd ta błyszcząca rzecz. Podniosłem ją i w tym momencie, choć jestem pewien, że nic nie przyciskałem, coś błysnęło. A w kącie, patrzę, stoi taki śmieszny dziadek w srebrnym kombinezonie. Trzymał pepeszę i był jak na swój wiek solidnej budowy, choć kombinezon i tak wisiał na nim luzem. No i ten dziadek nawija do mnie po rusku: „Psia krew! Znowu zapomniałem chronotransportera! To wszystko przez was, ty taki i owaki. I przez tego drugiego szuję. Towarzysz Pietrow nogi z dupy by mi powyrywał, gdyby się dowiedział. Ale się nie dowie. Dawaj bransoletę, Polaczek, bo pociągnę z automata”. Ja, widzisz, nie lubię, jak ruski dziad mówi o mnie „Polaczek”. Więc tak do niego: „Spadaj, kacapie! Nic ode mnie nie dostaniesz! I nie wywijaj mi pukawką, bo wezwę policję”. A on na to jak nie ryknie: „Myślisz, Polaczek, że żartuję? Przez ciebie i tego Witkowskiego mało nie skończyłem na Łubiance!”.
Brodacz znów pogrzebał w butelkach, ale wszystkie były całkiem puste.
– I w tym momencie, Witek, coś mi się zaczęło przejaśniać – ciągnął. – Dotarło do mnie, że ja już tego gościa widziałem. I bransoletkę też. Ruski powiedział: „Nu, dawaj chronotransporter! Nie mam czasu na zabawy”. Odbezpieczył automat. Już chciałem oddać mu ten złom, ale coś mnie zaczęło kusić. Poczułem, że powinienem teraz nacisnąć taki a taki przycisk, a potem pociągnąć za małą czerwoną dźwignię. No i, cholera, zrobiłem to. Wdusiłem przyciski i przesunąłem wajchę. A potem wyciągnąłem bransoletkę w jego stronę. Zdążył jeszcze krzyknąć: „Nic nie ruszaj, bo strzelam!” i zniknął w jasnym błysku. Tak, widzisz, stałem się właścicielem dziwnego urządzenia – to mówiąc, brodacz podszedł do swojego barłogu i spod pożółkłej poduszki wyciągnął bransoletę.
Witkowi omal nie wyszły na wierzch oczy.
* * *
O tej właśnie godzinie trzydzieści osiem lat wcześniej w podziemiach budynku Politechniki Moskiewskiej przygotowywano się pośpiesznie do kolejnego lotu. Inżynier Anatolij Iwanowicz Pietrow krążył groźnie po sali, a technicy w białych kitlach pracowali, jakby sam diabeł stał nad nimi z batem. I rzeczywiście był tam diabeł. Patrzył na krzątaninę zza pleców Pietrowa, chodząc za nim krok w krok. Tyle że był to diabeł w ludzkiej skórze – komisarz polityczny Wasilij Gołowkin.
Para buchająca z ust skraplała się na bokach elektroturbin i małymi strużkami ściekała na posadzkę. Laboratorium znajdowało się prawie dwadzieścia metrów pod ziemią, a na dodatek miało niezbyt sprawną wentylację. Było tu zawsze wilgotno, choć sekretarz Kolnikow zapewniał Anatolija Iwanowicza, że otrzyma najdogodniejsze warunki do pracy.
Technicy męczyli się stłoczeni w dusznym pomieszczeniu, ale nie narzekali. W końcu przypadł im zaszczyt pracowania nad najważniejszym projektem w ZSRR od czasów bomby wodorowej. A co istotniejsze – bez trudu umieli przewidzieć swe dalsze losy, jeśli ten projekt zawalą.
Gdy wielkie jak szafa, świecące tysiącami lamp komputery rozpoczęły pracę, gdy szpule z programem lotu zaczęły leniwie się obracać, do sali wkroczyli chrononauci. Naukowcy zamilkli, patrząc na młodych, muskularnych mężczyzn w srebrnych kombinezonach. Między nimi stał profesor Kałużkin, którego także wyznaczono do tej ważnej misji.
Przyszli bohaterowie Związku Radzieckiego zajęli miejsca na podestach, do których technicy natychmiast podpięli kable wysokiego napięcia. Turbiny poszły w ruch, a ich ryk wypełnił zaraz pomieszczenie.
– Ojczyzna na was liczy, towarzysze! – krzyknął Anatolij Iwanowicz. Jego głos z trudem przebijał się przez hałas generatora. – Chronotransportery załadowane?
Mężczyźni w kombinezonach sprawdzili urządzenia przyczepione do nadgarstków, po czym skinęli kolejno głowami.
– Założyć szkła ochronne! Trzeci poziom zasilania! Wszyscy w laboratorium założyli przyciemniane okulary.
– Towarzyszu Kałużkin! To wasza ostatnia szansa! Proszę jej nie zmarnować! – krzyknął Pietrow do jednego z chrononautów. Ten zasalutował. – W drogę!
Laboratorium utonęło w rozbłysku śnieżnej bieli.
* * *
Bransoleta była gruba, solidna, taka, co nie gniots’a, nie łamiots’a, jak przystało na produkt zdiełany w SSSR. Miała klawiaturę numeryczną, dwucyfrowy wyświetlacz z diod, trzy przyciski i czerwoną dźwignię.
Witkowski dotknął jej, ale szybko cofnął rękę, jakby bał się, że coś zepsuje.
– Czy to... Czy to jest maszyna do podróży w czasie?
– Generalnie rzecz ujmując, tak. Ale działa jakoś dziwnie. Widać, że rosyjski projekt.
– Dziwnie?
– Widzisz, nie dość, że w czasie, to jeszcze potrafi przenosić z miejsca na miejsce. Ale jest jeden szkopuł. Postarza lub odmładza w zależności od tego, w którą stronę czasu się przenosimy.
– Czyli nici z zobaczenia dinozaurów?
– Uwierz mi, Witek, nie chciałbym wiedzieć, w co byś się zmienił, gdybyś wstukał taką datę.
– A co z paradoksem młodszego „ja”? Można spotkać samego siebie?
– Nie. Automat, jak by to powiedzieć, podmienia ciebie starego na ciebie z przyszłości.
Dziennikarz zmarszczył czoło.
– No nie wiem – powiedział. – Brzmi jakoś podejrzanie. Inaczej to opisują w książkach i filmach.
– Do diabła! Czy jakiś pisarz miał w ręku podobną maszynkę?
– No... chyba nie...
– To skąd, na ciężką cholerę, mógłby wiedzieć, jak takie cóś działa?!
– W sumie racja... Próbował pan?
– Próbowałem. Gdyby nie szczęśliwy przypadek, srałbym dzisiaj w pieluchy.
– A przyszłość?
– A na cholerę mi latać w przyszłość?! Wiesz, co ja mam zamiast wątroby? Mógłbym wykitować, jak postarzę się choćby o pół roku!
– Czyli używa go pan tylko do listów?
– Dokładnie. Chciałem to ustrojstwo sensownie wykorzystać, więc opowiedziałem wszystko staremu znajomemu. To kierownik Poczty Głównej. Facet ma głowę na karku i wpadł na pomysł, że zatrudni mnie do dostarczania przesyłek w przeszłość. Widzisz, poczta miała koszmarne statystyki, a liczby ujemne w terminach dostarczenia bardzo to poprawiły.
Obdartus podszedł do ściany, na której wisiały dwie przegródki. W jednej leżały koperty. Druga była pusta.
– Dostarczone do mnie listy wkładam do pierwszej i cofam w przeszłość o parę dni, przesuwając jednocześnie w przestrzeni. Tak więc w drugiej przegródce codziennie zjawiają mi się listy z przyszłości, które oddaję na pocztę. Problem polega na tym, że od paru dni nic się nie zmaterializowało. Co, do diabła, znaczyć może tylko jedno: z jakichś przyczyn wkrótce nie będę wysyłać listów. Sam się domyślasz, że przyczyny mogą być niewesołe.
Witkowski przytaknął. Tylko jedna rzecz ciągle go nurtowała.
– Ale jeszcze nie wyjaśnił mi pan, skąd mnie pan zna.
Brodacz roześmiał się.
– Tylko bez panów. Teraz tego nie pamiętasz, ale jesteśmy dobrymi przyjaciółmi. Alojzy Bątel, do usług. Mów mi „Alo”.
– Dobrze, Alo. Ale znajomymi? Wybacz, nie pamiętam...
– Widzisz! – nie wiedzieć czemu ucieszył się obdartus. – Odkąd spławiłem tego Ruska, co dzień przypominało mi się coś nowego. Były to tylko strzępki. Niedokładne, pojedyncze obrazy. Ale widziałem w nich ciebie. Siedzieliśmy i rozmawialiśmy dokładnie tak jak dzisiaj, jestem pewien. Wciąż tylko nie pamiętam o czym.
Rafał Witkowski zamyślił się. Słowa brodacza otworzyły w jego głowie zamkniętą dotychczas szufladę. Twarz Alojzego stała się bardziej znajoma. Dziennikarz usiadł ciężko za stołem.
– Chyba... także zaczynam cię poznawać.
– Tylko co to, do diabła, znaczy?
– Nie mam pojęcia...
Nagle w piwnicy rozbłysło światło. Witek i Alo przysłonili oczy. Wokół rozbrzmiały krzyki jakby żywcem wyjęte z „Czterech pancernych”:
– Ani zdies’, tawariszcz pałkownik!
– Ruki w wierch, sobaki!
Alo potrząsnął głową. Mroczki znikły sprzed oczu – teraz widział wyraźnie sześciu dziadów w srebrnych kombinezonach i z pepeszami w dłoniach. Siódmy leżał na ziemi, trzymając się za serce.
– Jak tam Bałuczyn, Saszka?
Jedna z sylwetek pochyliła się nad leżącym.
– Martwy, towarzyszu pułkowniku. Pewnie zawał. Oficer odwrócił się do dwóch wciąż śmiertelnie zdziwionych mężczyzn i krzyknął:
– Widzisz, Bątel?! Gdybyś nie robił kłopotów przy aresztowaniu, do niczego by nie doszło.
– Całuj mnie w nos, dziadu borowy!
– Uch! Zaraz inaczej będziesz gadał.
To mówiąc, dowódca odbezpieczył pepeszę. Stojący obok chrononauta poprosił słabym głosem:
– Towarzyszu pułkowniku! Bardzo... źle się czuję. Załatwmy to szybko.
– Racja. Nu, Bątel, odłóżcie urządzenie! Jest własnością Związku Radzieckiego!
Alo ważył chronotransporter w rękach, jakby się nad czymś zastanawiał. W końcu jednak położył go na krawędzi stołu.
– Teraz ty, Witkowski! Lecisz do siebie. Powiedzmy... dwa tygodnie wstecz. Aleksiej! Wymaż mu dokładnie pamięć!
Jeden z Rosjan podszedł do dziennikarza z dziwnym urządzeniem, które wyglądało jak góra krzesła elektrycznego skrzyżowana z kalkulatorem „Bolek”. Witek chciał się bronić, ale dwóch chronokomandosów chwyciło go za ręce i unieruchomiło. Trzeci założył mu aparat na głowę.
– Geriatryczna mafia! Ja to wszystko w gazecie opiszę! – zagroził dziennikarz.
– Gówno opiszesz – odparł spokojnie dowódca. – Dawaj, Aleksiej!
Technik przycisnął parę guziczków, a Witek kilka razy rzucił się, łypnął białkami, w końcu opadł na ziemię. Pułkownik po chwili włączył swój chronotransporter i chłopak zniknął, świecąc przy tym jak czarnobylska krówka.
– Co mu zrobiliście, szuje?! – warknął Alo.
– Nic. Powinniśmy was rozstrzelać, ale towarzysz Pietrow powyrywałby nam nogi z dupy. Cały czas tylko baja o kontynułum czasprzestrzeni czy jakoś tak. A wiesz ty co, Bątel? Ja mam serdecznie w dupie jakieś tam kontynuła pospołu z czasprzestrzenią. Nawet bym zaryzykował. Więc mnie nie drażnij i wykonuj rozkazy.
Brodacz spurpurowiał, lecz milczał. Zamiast niego odezwał się jeden z komandosów.
– Towarzyszu... pułkowniku... ja chyba... zemdleję... – wydusił. Oparł się ciężko o ścianę, lecz zaraz upadł, tracąc przytomność.
– Saszka, co jest? Saszka!
– To serce, towarzyszu pułkowniku – powiedział któryś chrononauta, ciężko pochylając się nad leżącym.
– Do diabła, Aleksiej! Cały pokój o pół miesiąca wstecz! Szybko, zanim Sasza się przekręci.
– Tak jest!
Fala światła zalała pomieszczenie, a wszyscy poczuli dziwne skręcanie w żołądku. Pozornie nic się nie zmieniło, jednak Alo zauważył, że grzyb na jednej ze ścian jest jakby mniejszy.
Rosjanin odzyskał szybko świadomość i usiadł, wodząc tępym wzrokiem po piwnicy.
– Jak się czujesz? – spytał dowódca.
– Podle, towarzyszu pułkowniku.
– Trzymaj się. Zaraz wracamy. Aleksiej! Wymaż Bątlowi pamięć.
– Tak jest.
Alojzy stawiał większy opór niż Witek. Zdołał kopnąć w kostkę jednego z przeciwników, a drugiemu odgryźć kawałek ucha. W końcu jednak przycisnęli go do ściany i włożyli mu na głowę złowrogie urządzenie. Potem Bątel poczuł już tylko nagłe coś jakby kopnięcie prądu.
* * *
– Alojzy! Nie dotykaj tego drucika, na miłość boską. Kopnie cię prąd!
– Auuuuu!
– A widzisz? Jak będziesz dalej pchał łapy, gdzie nie trzeba, to je kiedyś stracisz! I rzuć ten kamień! Co zamierzasz z nim zrobić, na miłość boską?!
– Chciem oddać małpom.
– Nie wychylaj się! Spadniesz do wybiegu! Zostaw ten kamień! Utrapienie z tobą!
– Auuuuu!
– Nie chwytaj za drucik! Niedobry chłopiec! Już nigdy nie pójdę z tobą do zoo. Słyszysz? Czego chcesz od tych biednych zwierząt?!
– Chciem oddać małpom, bo one rzucajom w ludzi kupom. Rzuciły raz w wujka. I on był bardzo zły!
– Przestań się gramolić na murek! Chodź tu!
– Baaaaaaabciuuuuuuu! Tylko raz w nie rzucem!
– Nie ma mowy, młody człowieku! Idziemy!
– Baaaaaaabciuuuuuuu!
– Zostaw drucik, mówię!
– Auuu!
* * *
Alojzy ocknął się obolały. Chwilę leżał, obserwując sufit. W głowie miał pustkę. Gdzie więc, do cholery, podziało się parę ostatnich godzin?! Podniósł łeb i spojrzał na leżące wokół opróżnione butelki. Ze zgrozą próbował przypomnieć sobie, co takiego wypił, że ścięło go z nóg.
Nagle jego wzrok przyciągnął dziwny srebrny przedmiot leżący na krawędzi stołu. Bątel powoli wstał. To była jakaś bransoleta z wyświetlaczem, guziczkami i małą czerwoną wajchą. Patrząc na nią, Alojzy poczuł dziwną wesołość. Nie wiedział dlaczego, ale chciało mu się śmiać.
Zupełnie jakby widok urządzenia przypomniał mu dawno zapomniany dowcip...
* * *
W tym samym momencie kilka ulic dalej Rafał Witkowski siadł do klawiatury. Cały dzień nic nie robił, tylko sobie czytał. W końcu jednak zdołał się zmusić do pracy. Wstukał brzmiący dumnie tytuł: „Szaman z dżungli w Hollywood!”. Westchnął ciężko. Powinien był oddać ten tekst już do ubiegłego numeru. Jeśli spóźni się jeszcze raz, redaktor podziękuje mu za współpracę pięknym kopniakiem. Dwa tygodnie to niby sporo czasu, ale sieć co chwilę padała, a o zwykłej poczcie lepiej zapomnieć... Ech! Gdyby mieć taką maszynkę, co pozwala wysyłać gotowe teksty w przeszłość!
Żyłoby się o wiele łatwiej!
Prosty włam
Przegubowiec zawarczał, wchodząc w zakręt. Na wybebeszonych siedzeniach z tyłu pojazdu dyskutowało dwóch kolesiów o aparycji podwórkowych zabijaków. Kolejny przystanek. Autobus stanął, a przez otwarte drzwi wpadł do środka lodowaty podmuch.
Po schodkach wdrapała się babcia w filcowym kapeluszu. Obrzuciła wzrokiem bluzy z kapturem i dresy chłopaków, po czym ruszyła szukać miejsca gdzie indziej.
Jeden z zakapiorków – niski, pryszczaty blondyn – odczekał, aż staruszka odejdzie, po czym kontynuował konspiracyjnym tonem:
– No wiesz, Kolec, ja to najbardziej nie lubię srebrnych. Trzy zamki, a w środku jeszcze ta pieprzona pucha. No i koniec, nie? Nie zdążysz rozbić, nie zdążysz zabrać.
– Ta. Ale Waldi gadał, że robi srebrne.
– Zalewasz, Ciuma. Niby jak?
– Bierze brata. To byk jest, pakuje na siłowni. Meta, omka, teściu i ruskie sterydy. Łapie za łom i sru po zamkach.
– A co z puchą?
– Mają przecinak taki. Tytanową szpilę od gąsienicy, ostrą na końcu. Brat Waldiego zawsze nosi ją razem z młotkiem. Pięć razy pierdyknie i już są w domu.
– No. Fajnie by mieć takiego pakera w drużynie.
– Lepiej robić mniej pancerne maszyny i dzielić kesz na dwa.
– Właśnie! Podobno w galerii ustawili czerwony – przypomniał sobie Ciuma.
– Gdzie?
– Na górze, przy parkingu. Zrobimy go?
– Mowa! Czerwone to moje ulubione.
– Moje też. Rozwalasz zamek i kasa sama sypie ci się w ręce – rozmarzył się Ciuma. – Dobre by to było...
– To co? Na jutro zakoś staremu wiertarkę. Musimy...
Nie skończyli jednak, bo autobus znów stanął, a do środka weszła znajoma postać. Był to Karku – wysoki typ w markowych ciuchach, ze smokiem wytatuowanym na łysej pale. Rzecz jasna, nie mieli pojęcia, czy to smok, ale Karku tak mówił. Przed zabiegiem wypił z dziewczyną ze studia tatuażu małe co nieco i skończył ozdobiony bladoniebieską poczwarą, co przypominała skrzyżowanie jamnika z łuskowatą dżdżownicą.
– Siema – przywitał się Karku.
– Cze! – odparli Ciuma i Kolec. To, że taki kolo do nich zagadał, było niewąskim zaszczytem. Działał w wyższej lidze: kradł radia samochodowe. A ci od aut od zawsze pogardzali tymi od automatów biletowych.
Karku bezceremonialnie się dosiadł, a potem od razu przystąpił do rzeczy:
– Właśnie do ciebie jechałem, Ciuma. Mam na oku robotę.
– No?
– Będzie włam.
Ciuma i Kolec popatrzyli po sobie zaskoczeni. Prawdziwy włam? Nie spodziewali się, że Karku zaproponuje coś tak poważnego.
– No pewnie, stary – powiedział Ciuma. – Możesz na nas liczyć.
– Tylko czemu nie bierzesz Bola albo Siekiera? – spytał podejrzliwie Kolec.
– Są zajęci. A co? Coś nie pasi?
– Skąd! Co z tym włamem?
Choć w pobliżu i tak nie było nikogo, kto mógłby go usłyszeć, Karku nachylił się do nich tak blisko, że mogli sobie dokładnie obejrzeć wytatuowanego smoka.
– Poważna rzecz. Będzie z pięć patyków na twarz.
* * *
W tym samym momencie do gabinetu prezydenta wszedł dyrektor generalny CIA. Bush podniósł wzrok znad wyświetlacza pokazującego nowe sondaże. Dyrektor Hayden zasalutował i wypiął pierś, choć przy jego tuszy wyglądało to śmiesznie.
– Panie prezydencie, jesteśmy gotowi! – zameldował.
– Wszystko w porządku, ludzie na miejscach?
– Tak, sir!
– Ktoś zwrócił uwagę na konwój?
– Nie, sir! Kierownik grupy operacyjnej jest pewien, że absolutnie nikt nic nie podejrzewa.
Pomarszczona, szympansia twarz George’a Busha rozjaśniła się nieco.
– Wyśmienicie. Możecie zaczynać. Ameryka na was liczy!
– Tak jest, sir!
Hayden obrócił się w stronę drzwi.
– I... Mike? – zatrzymał go prezydent.
– Tak, sir?
– Niech dziesięć razy sprawdzą, czy wszystkie ślady zostały zniszczone. Obiekty przed piętnastym macie dostarczyć do strefy wydzielonej na Cape Canaveral.
– Ma się rozumieć, sir!
* * *
Wieczorem tego samego dnia Karku, Ciuma i Kolec siedzieli na murku przy szkolnym boisku. Patrzyli, jak gówniarze grają w kosza, i dopijali resztki piwa.
– Nie wiem, kurna, nie wiem... – powiedział Kolec. – Nie uważasz, że to za ryzykowne?
– Co ty?! – odparł Karku. – Znam tylne wejście do wytwórni. Stary pracował tam przy scenografii w latach osiemdziesiątych. Przychodziłem bawić się kostiumami.
– A jeśli już wszystko przebudowali? No wiesz, w końcu kasę mają.
– Nie zdążyli! Ekipa dopiero co przyjechała. To najlepszy czas.
– A na pewno mają cenne fanty?
– Stary, odpiałeś?! Amerykańskie filmowce mają nie mieć czegoś cennego? Zresztą spytaj Bola. Widział, jak wnosili całe skrzynie elektroniki.
– Ciuma, co myślisz?
Ciuma nic nie myślał. Wlepiał gały w lampy ulicznych latarni, które właśnie w tym momencie się zapaliły.
– Późno już – powiedział od rzeczy.
– Co myślisz o włamie, do jasnej ciasnej!
– Nie wiem. – Ciuma poskrobał się w głowę, zauważając z niezadowoleniem, że żel zaczął już puszczać. – Nie da się kiedy indziej? Chciałbym obejrzeć lądowanie.
– Nic do ciebie nie dotarło?! – krzyknął Karku. – Przecież mówiłem, cholera jasna, że włam robimy w trakcie lądowania, bo wszyscy będą oglądać telewizję. Pewno nawet strażnicy tej ekipy.
– Obejrzysz sobie kiedy indziej – dodał Kolec. – Będą powtarzać jeszcze przez rok.
– To nie to samo co na żywo.
Na to jego kumpel tylko westchnął:
– Nie chcesz, to nie idź, głupku.
– Ale dzielimy równo na trzy? – upewnił się Ciuma.
– Jasne.
– To pójdę.
– O-kij – podsumował Karku. – Jutro u mnie na chacie zrobimy... ten, no... zebranie. A pojutrze wieczór idziemy na akcję. To będzie prosty włam.
* * *
Przez okno widać było betonowy plac, iglicę i halę zbudowaną przez Niemców jeszcze przed wojną. Wszystko wydawało się MacAlistaire’owi wyjątkowo brzydkie. Iglica, choć wysoka, była odrapana z farby. W dodatku do połowy miała inny kolor, tak jakby zaczęto ją odnawiać, tylko nie starczyło pieniędzy na dokończenie prac. Halę oświetlało kilka reflektorów, ale surowa kopuła z betonu nie podobała się kapitanowi. Podobnie jak budynek, z którego lustrował teren – wielki i stary, pełen zakurzonych, pustych korytarzy. Do tego zardzewiała, często już półwieczna maszyneria. Choć faktycznie, filmowcy w takim miejscu wyglądali wiarygodnie.
MacAlistaire poprawił uwierającą go w ucho słuchawkę i zawiesił rękę na pasku H&K 45. Gdy dowiedział się, że jedzie do Polski, myślał, że wyląduje w miejscu, gdzie ulicami chodzą białe niedźwiedzie, a na każdej ławce mężczyźni w uszankach grają na bałałajkach i piją bimber. Niestety, zawiódł się. Nie było ani niedźwiedzi, ani ludowej muzyki, ani samogonu. Tylko nuda i szarzyzna. Gorzej niż w Idaho.
Jednak ów daleki kraj był najlepszym kandydatem na przeprowadzenie akcji. Spełniał wszystkie kryteria: leżał daleko od Stanów, więc niezależne agencje i stacje telewizyjne nie mogły zwietrzyć sensacji. Był w orbicie wpływów USA, dlatego wystarczył jeden telefon z Białego Domu, by dostali za darmo całą wytwórnię. Drugi telefon i już celnicy wraz z policją dali im spokój. Najważniejsza była jednak korupcja. Kilka grubych kopert mogło uciąć w zarodku każdą sprawę. Tak, Polska miała naprawdę wiele plusów.
Słuchawka MacAlistaire’a zaskrzeczała.
– Majorze, obstawiliśmy wszystkie wejścia. Vince pyta, czy techniczni mogą zacząć pracę.
MacAlistaire spojrzał na zegarek. Wyświetlacz odliczający czas pokazywał jeszcze dwie godziny.
– Niech podłączą zabawki. Ucharakteryzujcie wszystkie trzy obiekty. Można powoli się zbierać.
* * *
Karku, Ciuma i Kolec wyszli z parku. Przed sobą mieli pergolę z płytkim bajorem pośrodku. Po prawej, otoczona drzewami i zaroślami, stała wytwórnia. W żadnym oknie nie paliło się światło, chyba prawie nikogo tam nie było. Już park sprawiał wrażenie gęściej zaludnionego – na trawie przy sadzawce leżała obściskująca się para, gdzieś dalej siedziało kilku małolatów.
Karku wskazał ocienioną drogę pod pergolą.
– Wokół wytwórni lepiej nie pokazywać mord. Inaczej pały dotrą do nas, zanim zdążymy upłynnić fanty.
Ciuma i Kolec skinęli głowami w podekscytowaniu. Nigdy jeszcze nie robili tak poważnej akcji.
Ruszyli za kumplem i wkrótce stanęli w zaroślach pod tylną ścianą gmachu. Krzaki śmierdziały moczem. Idąc wzdłuż muru, w największej gęstwinie znaleźli odrapane drewniane drzwi.
– Wiedziałem – szepnął Karku. – Nie obstawili tego wejścia. Stary mówił, że nie ma go nawet na projektach budynku.
– Jak to? – zdziwił się Kolec.
– A tak. Solidna peerelowska robota. Po wojnie przebudowali halę bez żadnego planu. Jak majstrowi się uwidziało, tak murował – powiedział Karku, wyciągając z plecaka łom.
Ciuma i Kolec zrobili mu miejsce. Czubek łomu łatwo wszedł między wypaczone skrzydło a futrynę. Karku pchnął. Drzwi z trzaskiem się otworzyły, ukazując ciemne wnętrze. Włamywacze czekali chwilę, nasłuchując, czy ktoś nie idzie.
– W porzo – stwierdził wreszcie Karku. – Masz tą piszczałkę, Ciuma?
– Tak. – Pryszczaty chłopak wyciągnął mały gwizdek. – Podprowadziłem wujowi leśniczemu. Brzmi zupełnie jak kaczka. Sprawdzałem.
– O-kij. Stajesz na czatach. Jakby coś się stało, no wiesz, na przykład pały staną na chodniku i nie będzie można wyjść, piszczysz trzy razy. Rozumiesz?
– Tak.
– Dobra. Miej oczy i uszy otwarte, bo jak nawalisz, skopię ci tyłek tak, że będziesz srał uszami – zagroził Kolec, po czym zniknął w wejściu śladem starszego kumpla.
* * *
Prezydent podszedł do mównicy otoczonej dziesiątkami kamer i mikrofonów. Skinął głową na znak, że dziennikarze mogą zacząć transmisję. Mimo zdenerwowania wymusił na sobie szeroki uśmiech i tubalnym głosem rozpoczął przemówienie:
– Obywatele Stanów Zjednoczonych Ameryki! Nadszedł dla nas wielki dzień. Dzisiaj cały świat zobaczy owoce naszej determinacji i ciężkiej pracy. Będziecie dumni z tego, że jesteście Amerykanami. Sojusznicy dostrzegą, jak cennym jesteśmy sprzymierzeńcem, a wrogowie zaczną bać się nas jeszcze bardziej. Amerykanie, my, pierwsza i najstarsza demokracja, znów wyznaczymy milowy krok w dziejach ludzkości. Bowiem oto dziś amerykańska stopa pierwsza zostawi ślad na Marsie!
Prezydent Bush zrobił umówioną przerwę. W sali wybuchła burza oklasków.
– Amerykanie, gwiaździsty sztandar jest nie tylko symbolem naszego wielkiego narodu. Od początku naszej historii w przenośni i dosłownie stale kroczyliśmy ku gwiazdom. Dzisiaj na własne oczy zobaczycie efekt. Panie i panowie, zbliża się godzina tryumfu Ameryki!
Zebrani na konferencji przywitali te słowa owacją na stojąco. W domu niejeden Amerykanin ocierał łzę wzruszenia. Liczniki, które było widać na każdym kanale, wskazywały piętnaście minut do rozpoczęcia transmisji na żywo z Czerwonej Planety.
* * *
– I co? Mówiłem ci! Zarobimy tu kupę kasy – powiedział Karku.
Pomieszczenie, do którego dotarli po długiej wędrówce korytarzami, było jednym z magazynów otaczających halę produkcyjną. Stały tu duże czarne skrzynie pełne dziwnych urządzeń, które mrugały rzędami lampek i diod. Pod ścianą leżały trzy intrygujące obiekty – jakby stalowe trumny z panelami kontrolnymi w środku, wypełnione plątaniną kabli i przewodów.
– Co to jest? – spytał Kolec, zbliżając się do jednej.
– A skąd, do cholery, mogę wiedzieć?!
Młodszy z włamywaczy dotknął boku urządzenia i aż się wzdrygnął. Nie chciałby zostać zamknięty w czymś takim.
– Może oni kręcą tu ten... no... jakiś film scjencefikcjon?
– Mówi się sajensfikszyn, bucu! Dość opierniczania się. Trumienek nie weźmiemy, ale to... – Karku podszedł do jednego z urządzeń. – Damy radę wynieść. Wygląda na kawał cennej elektroniki.
Wyrwał wszystkie podłączone kable. Wyświetlacze zgasły.
– Dobra, Kolec. Bierzem tego grata.
Podnieśli z wysiłkiem skrzynię, ale nie zdążyli jej daleko zanieść. Nim dotarli do drzwi, z korytarza dobiegł ich łomot wojskowych butów.
– Chodu! – syknął Karku. – Chowamy się.
Upuścili łup, który z łoskotem uderzył o podłogę, i skoczyli w stronę stalowych trumien. Przycupnęli za jedną z nich. Dokładnie w tej samej chwili do pomieszczenia wpadło dwóch ludzi. Jeden w moro, z pistoletem maszynowym gotowym do strzału, drugi w białym kitlu.
– Do diabła, Jack! To nie żadna awaria, ktoś tu był! – krzyknął ten ostatni, patrząc na skrzynię leżącą pośrodku.
– Jak sprzęt?
Naukowiec zbadał urządzenie.
– Podłączę, to zobaczymy. Przeszukaj pokój. Sukinsyny nie mogły uciec daleko!
Kolec wyjrzał zza trumny i natychmiast schował się z powrotem.
– O kurde, stary! Ten strażnik ma karabin. W co nas wrąbałeś? – szepnął.
– Myślałem, że to zwykli filmowcy. Co mówili?
– Nie wiem. Nie znam angielskiego.
Tymczasem uzbrojony mężczyzna był coraz bliżej kryjówki chłopaków. Karku wskazał małe stalowe schodki pnące się w górę po ścianie przeciwległej do wejścia.
– To jedyna szansa.
– Stary, jak ten fagas zacznie strzelać, nie przebiegniemy nawet pięciu metrów!
– Nie zacznie. To pewno tylko na postrach.
* * *
Para obchodzących budynek strażników zatrzymała się gwałtownie. Dzikie chaszcze przy północnej ścianie były wyraźnie stratowane. Żołnierze odbezpieczyli automaty, po czym ruszyli w stronę krzaków.
Ciuma zatrząsł się, obserwując to z gęstwiny.
„Boże, oni mają broń – pomyślał. – Trzeba było słuchać mamy i pójść do liceum”.
Śliskimi od potu palcami wysupłał z kieszeni gwizdek i przytknął go do ust. W zdenerwowaniu dmuchnął tak mocno, że wabik wydał z siebie przeraźliwy jazgot, bynajmniej nie przypominający głosu kaczki. Ciuma przerażony rzucił się do ucieczki wzdłuż muru.
Strażnicy wpadli w krzaki, łamiąc je i tratując do reszty. Gdy stanęli przed wyważonymi drzwiami, jeden z nich przytknął dłoń do słuchawki.
– Kapitanie MacAlistaire?
– Tak?
– Mamy intruzów na terenie wytwórni.
* * *
Gdzieś z plątaniny korytarzy dobiegł zwielokrotniony przez echo okropny pisk. Strażnik, który był już kilka kroków od Karku i Kolca, obrócił się, a następnie wybiegł z pomieszczenia, krzycząc coś do słuchawki.
– Teraz! – rzucił Karku.
Przelecieli pędem obok zaskoczonego technika i dopadli do stromych schodków.
– Dokąd to prowadzi? – spytał Kolec.
– Chyba na rusztowania!
Schody kończyły się wąskim mostkiem, który przez dziurę w ścianie prowadził nad główną halę. Kiedy przeleźli na drugą stronę, zobaczyli, że takie same mostki dzieliły ogromne pomieszczenie na kwadraty. Gdzieś w dole paliło się światło – widać pracowała tam ekipa filmowa. Kroki chłopaków rozkołysały kładkę. Kolec popatrzył w dół i poczuł mdłości.
– Z tych mostków zwieszano oświetlenie i dekoracje! – krzyknął Karku w biegu.
– Dokąd teraz?!
– Na przełaj, przez całą halę! Tam są wejścia do innych magazynów!
Nie zdążyli.
Gdy przebiegali właśnie nad oświetloną częścią, padły pierwsze strzały. Kolec obrócił się przerażony. Na mostku kilkadziesiąt metrów za nimi stał strażnik, celując uważnie. Karku popatrzył w dół.
– Skacz! – krzyknął.
– Co?! Zabijemy się!
– Skacz, do cholery! – powtórzył Karku i zepchnął kumpla z rusztowania. Potem także skoczył.
Po bardzo krótkim locie upadli w wielką zaspę czerwonego piasku.
* * *
Stephen Mallencamp stanął przed śluzą i nacisnął guzik przy naramiennej kamerze. Wyjście lądownika pokazało się właśnie na trzech miliardach telewizorów. Astronauta wyciągnął przed siebie dłoń w białej, grubej rękawicy i wystukał coś na panelu. Śluza majestatycznie się otworzyła. Do środka wpadło światło.
Mallencamp na chwilę przesłonił wizjer dłonią. Zaraz potem stanął na progu i spojrzał na piękne czerwone wydmy Valles Marineris. Zza jego pleców krajobraz podziwiali dwaj pozostali członkowie załogi. Stephen zszedł na najniższy stopień wątłej metalowej drabinki. W oku zakręciła mu się łza. Prawie sam uwierzył, że jest naprawdę na Marsie. Upewnił się, czy mikrofon działa, i powiedział:
– Kiedy w 1969 roku Neil Armstrong...
Przerwał mu huk. Mallencamp obrócił głowę w lewo i zobaczył tuman pyłu, który wzbił się zza pobliskiego wzgórza. Ze zdziwienia aż otworzył usta. W tym momencie widzowie na całej kuli ziemskiej ujrzeli coś, czego nie wymyśliliby nawet twórcy „Z archiwum X”. Przez krawędź wydmy przetoczyły się dwie oblepione pyłem postacie. Jedna z nich wyciągnęła rękę i wskazując lądownik, krzyknęła:
– O kurwa! Łunochod!
Potem ekrany zgasły.
* * *
Od strony wytwórni biegły co sił trzy sylwetki. Puściwszy się sprintem w stronę głównej ulicy, ani razu nie spojrzały za siebie.
– Stary! O mało nas nie zabiłeś! Prosty włam? Oni chcieli nas zastrzelić – wysapał Kolec, gdy dotarli do przystanku. Drżącą ręką wytarł marsjański pył z twarzy.
– Nic nie rozumiem – odparł Karku. – Skąd miałem wiedzieć, że filmowcy są tacy psychiczni? Strzelać do ludzi za jedną skrzynkę elektroniki?!
– Zdycham z pragnienia – jęknął Kolec i wskazał mały kiosk przy wiacie. Podeszli do okienka. Karku nachylił się.
– Wodę mineralną, proszę.
Staruszka-kioskarka oderwała oczy od małego telewizorka. Przez chwilę patrzyła na nich zdziwiona, aż wreszcie wyjąkała:
– O święta Mario! To wy... chłopcy, jesteście te... Marsjany?
Całkiem zwyczajny wieczór
Ostatnio czas zaczął dla Grana przyspieszać. Może to ciepłe wiosenne dni tak go rozleniwiły, a może – jak twierdził Rrax – gargulec na starość po prostu kamieniał. Dość powiedzieć, że zachody i wschody słońca pędziły mu jeden po drugim w zawrotnym tempie. Ludzie wchodzący do katedry, niegdyś widoczni jako rozmyte smugi, teraz znikli zupełnie i tylko ich głosy zlane w monotonny świst pozwalały Granowi sądzić, że miasto bynajmniej się nie wyludniło.
Czasem przylatywał do niego Rrax – ciemna pręga pędząca po niebie, która materializowała się na jego ramieniu pod postacią kruka. Opowiedział coś, popytał, a potem – nie mając cierpliwości, by czekać na odpowiedź – odlatywał. Nikt inny nie odwiedzał Grana. Zresztą więcej niż jeden przyjaciel i tak byłby dla tak spokojnego gargulca zbędnym zamieszaniem.
Dlatego właśnie Gran się zdziwił, gdy pewnego popołudnia spostrzegł, jak po dachu pędzi w jego stronę obco wyglądający osobnik. Nim zdążył na dobre się zdumieć, poczuł, że jest unoszony w powietrze.
Następnie ktoś zrzucił go w dół.
Dopiero w połowie lotu stworzenie zorientowało się, że nie spada ku zagładzie, a jest spuszczane – zapewne dość wolno – na linie. Mimo to żołądek Grana zaczął się burzyć (a było to niezwykłe u kogoś, kto jadał cegły i miał metabolizm anemicznego ślimaka).
Gdy tylko gargulec dotknął ziemi, wokół zawirowały kolejne smugi. Zabrały go do pobliskiego samochodu, następnie wrzuciły do bagażnika, w locie owijając zieloną gąbką.
Wkrótce znów poczuł mdłości. Pojazd krążył po mieście jak drewniana łódeczka, którą złapał wodny wir. To przyspieszał, to zwalniał. Szarpało nim w różne strony. Czasem drzwi się otwierały, ale tylko po to, by do środka mógł wlecieć kolejny owinięty w gąbkę przedmiot. Wreszcie gdy Gran zaczął się już poważnie niepokoić, zobaczył nad sobą znajomy dziób. To Rrax patrzył mu uważnie w oczy, mówiąc coś przyśpieszonym głosem.
Gargulec nie zrozumiał ani słowa. Przeniesiono go do innego auta, które po krótkiej jeździe zatrzymało się koło katedry. Ktoś zaniósł Grana na dach i umieścił z powrotem na jego zwyczajnym miejscu, klepiąc po plecach na pożegnanie. Księżyc był już wtedy dokładnie pośrodku nieba.
Chwilę później znów pojawił się kruk. Siadł na karku gargulca i zakrakał:
– Nmiaście!
– Cooo?
– Nmiał ęście – powtórzył wolno ptak z udręczoną miną.
– Nie palić się. Ty mówić spokojnie, dobra? – poprosił Gran.
– No, miałeś szczęście – powiedział Rrax jak trzeba, choć minę miał taką, jakby ktoś go zmuszał do sylabizowania.
– Dlaczego?
– Ukradli ciętacy edni. Aljuż szysto obrze. – Widać było, że Rrax jest zniecierpliwiony mówieniem w tym tempie. Jego łapy rozmyły się, gdy przestępował z nogi na nogę.
Gran wielkodusznie pozbawił go problemu.
– Ty opowiedzieć jutro – rzekł. – Ja być zmęczony, za dużo się dziać. Ja spać.
Kruk odburknął coś wyraźnie zły, następnie poderwał się i momentalnie zniknął na czarnym niebie.
Lecąc, klął w myślach na nieruchawego gargulca. Ech, co za niewdzięczne stworzenie! Gdyby chociaż wiedział, co mu groziło...
* * *
– Cholercia! Coś chyba zmienili.
– Łomem spróbuj.
– Nie idzie.
– Jak nie idzie? Musi iść. Zawsze szło.
– No toż ci mówię, ciemna maso, że coś zmienili!
Trzech młodych mężczyzn w szerokich spodniach i bluzach z kapturem tłoczyło się wokół biletomatu. W świetle przekrzywionej latarni migały śrubokręty, przecinaki i łomy.
– Pierdolone MPK!
– Kuźwa, Ciuma, i co teraz zrobimy?
– Spadajmy. Zaraz nas ktoś nakryje.
– To da mu się w łeb. Zamknij wreszcie ryło, Kolec. Trza rozkminić tą maszynę, bo jak nie, to koniec z kieszonkowym.
– Dwa lata robienia automatów, a tu takie coś – biadolił Ciuma.
Wtem z tyłu dobiegło ich chrząknięcie. Obrócili się z godnym podziwu refleksem, chowając narzędzia za plecy.
Na przystanku stał wysoki mężczyzna w czarnym płaszczu i fraku. Przez szyję miał luźno przerzucony biały jedwabny szal. Srebrna gałka jego laseczki odbijała światło latarni, podobnie jak absurdalna ilość wtartej we włosy brylantyny.
– Co robicie, panowie, jeśli wolno spytać? – rzekł.
Kolec ruszył do przodu, ważąc w ręku łom.
– Spadówka, krawaciarz. Nic żeś nie widział, nic żeś nie słyszał, jasne?
Mężczyzna uśmiechnął się nonszalancko i podkręcił wąsa.
– O czym mówicie, panowie? O napadzie? – odparł. – Aaa, myślałem, że to nie tajemnica, biorąc pod uwagę, że wasze krzyki niosło wzdłuż całej ulicy.
Normalnie trójka chłopaków byłaby rozwścieczona jawnym lekceważeniem. Jednak absolutna pewność siebie, jaką emanował przybysz, zupełnie zbiła ich z tropu.
– Kiedy was zobaczyłem, od razu przeszło mi przez myśl, że wasze... talenty da się wykorzystać w bardziej odpowiedni sposób. Szkoda, żebyście się marnowali w pogoni za nędzną garstką drobniaków.
– O czym ty do mnie rozmawiasz, krawaciarz? W łeb chcesz? – uciął Karku.
– Wyrażę się prościej. Mam dla panów zlecenie.
– Zlecenie?
– Chodzi o pozyskanie kilku raczej marnie strzeżonych dzieł sztuki. Praca na jeden wieczór, a konkretnie: na dzisiaj. Płaca zaś... Powiedzmy, że więcej niż adekwatna. Oczywiście zapewniam najwyższej klasy narzędzia. Wraz z instrukcją obsługi – dodał, widząc głupawo rozdziawione gęby chłopaków.
– To nie jakiś bajer? – spytał Ciuma.
– Bo nas nie zbajerujesz – dorzucił Karku. – Jak będziesz leciał w kulki, to tak cię lutnę, że się własną grdyką zatchniesz.
Nie na darmo miał opinię najbardziej wygadanego z grupy. Podobno w drugiej klasie napisał nawet na laurce wierszyk na Dzień Matki. Z błędami, ale napisał.
– Och, zapewniam, że moje intencje są szczere. Po prostu jestem w mieście tylko jeden dzień, a już widzę parę rzeczy, które bardzo pasowałyby do mojej kolekcji. Tymczasem osoba mojego formatu nie może sobie brudzić rąk. Więc jak? Mamy umowę?
– Noooo. Mamy – odparli.
– Wyśmienicie.
Nieznajomy wyciągnął dłoń w stronę chłopaków. Leżały na niej kluczyki.
– Furgonetka stoi za rogiem. Lista przedmiotów oraz adresy i ogólne wskazówki są w schowku. Proszę tylko, żeby panowie wzięli naszą umowę na poważnie. Jeśli się nie wywiążecie, moi ludzie znajdą was w ciągu jednego dnia. Niech więc nie kusi panów wizja spieniężenia samochodu oraz sprzętu. Po ukończeniu misji zapłacę i tak wielekroć więcej, niż to wszystko jest warte.
– A... o jakiej kasie mówimy? – spytał Kolec.
– Sześćdziesiąt tysięcy.
– Złotych?
– Jakich złotych? Euro. No przecież są panowie obywatelami Unii.
– O Matko Boska! – jęknął Ciuma.
Mężczyzna skrzywił się nieznacznie. Po chwili rzekł:
– Jutro spotkamy się w starym magazynie na Fabrycznej. Dokładny adres jest w dokumentach. Panowie przyniesiecie zdobycze, a ja walizkę z gotówką.
To mówiąc, odwrócił się i odszedł. Chcieli jeszcze o coś spytać, jednak przybysz rozpłynął się w powietrzu po kilku krokach. Niepewni, czy wszystko to nie jest tylko pięknym snem jak po zielu, ruszyli za róg. Czarna furgonetka czekała jednak, błyszcząc nowiutkim lakierem.
– S4+4n? Co to za rejestracja? – zdziwił się Kolec.
– Unijna, ciemniaku – odparł Karku. – Zagraniczna.
* * *
To miał być dla Janka Micińskiego całkiem zwyczajny wieczór. Żadnych dziwoludów, afer, masońskiej mafii czy ufoludków. Po prostu zwykła randka jak u każdego normalnego człowieka. Wyłączył telefon, zamknął szczelnie okna w domu, od rana nie tknął alkoholu i dla pewności nie przeczytał gazety ani nie oglądał telewizji. Wszystko po to, żeby nie wplątać się w żadne szaleństwo tuż przed spotkaniem, na którym tak mu zależało.
Dziewczynę poznał w miejskim klubie fanów fantastyki. Witek zaciągnął go tam na spotkanie z autorem, którego książki miały „wywracać mózg na lewą stronę”. Chętnych na takie wywracanie widocznie nie było wielu, bo w klubowej salce zjawiła się ledwie garstka osób. Nie było też Witka, bo jakieś dwie godziny wcześniej zadzwonił, że wypadło mu coś ważnego. Janek Miciński jednak nie rozpaczał. Pochłonęło go bowiem obserwowanie istnego cudu natury, który przycupnął trzy rzędy dalej, ściskając notatnik w drobnych, białych dłoniach.
Ów cud odznaczał się burzą czarnych loczków, lekko zadartym nosem i okrągłą twarzyczką z wielkimi oczami. Słuchając, przekrzywiał głowę w sposób, który chwycił Micińskiego za serce tak mocno, jak wykidajło chwyta natrętnego klienta za jaja.
Przez całe spotkanie autor gadał i gadał, ale Janek nie usłyszał ani słowa. Natomiast zaraz po imprezie podszedł do dziewczyny i o coś spytał. Sam nie wiedział o co, ale musiała to być jakaś kompletna bzdura, bo czarnowłosa uśmiechnęła się lekko. Mimo to postanowił nie tracić szansy. Wiedział co nieco o fantastyce z gawęd Witka przy piwie. Zdołał więc nawiązać na tyle składną rozmowę, że dziewczyna dała się wciągnąć w dyskusję o ulubionych autorach. Odprowadził ją do tramwaju, a potem z sercem na ramieniu zaproponował spotkanie w swojej ulubionej chińskiej herbaciarni.
Zgodziła się. Na imię miała Anna Yulthe, co powinno już wtedy wzbudzić podejrzenia Janka. Tyle że jakoś nie wzbudziło.
Teraz właśnie wychodził z bramy, rozglądając się uważnie. Był gotów pierzchnąć natychmiast, gdyby zobaczył starego znajomego – dziwoluda z zafrasowaną miną, listonosza czy prawnika, który ściska pod pachą teczkę ze sprawą spadkową. Na szczęście nic takiego się nie wydarzyło. Miciński zaczął mieć nadzieję, że tym razem nienormiastność nie popsuje mu planów.
Do herbaciarni dotarł w wyśmienitym nastroju, który polepszył się jeszcze, gdy w rogu przytulnego wnętrza wypatrzył dziewczynę. W kwiecistej sukience, z kilkoma rzędami koralików oplatających szyję wyglądała jeszcze niezwykłej niż poprzedniego dnia.
Długo rozmawiali o niczym. Janek dosłownie pożerał ją wzrokiem, a i ona zdawała się zainteresowana. Przynajmniej jeśli dobrze zinterpretował uśmiechy oraz powłóczyste spojrzenia.
Wszystko byłoby pięknie, gdyby na parapecie pobliskiego okna nagle nie wylądował kruk.
„O nie! – pomyślał Janek. – Nie teraz!”
Ptak tymczasem począł dziobać szybę oraz walić w nią skrzydłami. Szybko zwrócił na siebie uwagę wszystkich gości herbaciarni. Z wyjątkiem Janka. Ten patrzył na Annę jakby nigdy nic.
– Widzisz to? – spytała, wskazując ptaka.
– Tak, tak. O czym to rozmawialiśmy?
– Myślisz, że coś mu się stało? – dziewczyna nie chciała zmienić tematu.
– To pewnie szalony gołąb. Słyszałaś, że ostatnio wiele się pochorowało? Jakaś ptasia zaraza czy coś. A teraz powiedz mi...
– Nie wygląda na gołębia. To raczej... kruk? Miciński wzruszył ramionami. Chwilę potem zmienili miejsce, bo stwierdził, że jego krzesło się chwieje. Usadził Annę plecami do okna, a sam starał się omijać je wzrokiem.
Ptak jednak się nie poddał. Po dłuższej chwili ktoś wyszedł go przegonić, a kruk, dostrzegłszy okazję, wpadł do środka przez uchylone drzwi.
– Janek! – krzyknął, krążąc wokół lampy, choć właścicielka herbaciarni już ruszyła w jego stronę ze zwiniętą gazetą. – Janek! Ratuj!
Jeszcze nigdy Miciński nie przeklinał w myślach swojego daru tak zaciekle. Podczas gdy pozostali goście herbaciarni słyszeli tylko niezrozumiałe krakanie, on – chcąc nie chcąc – rozumiał każde słowo.
– Musisz pomóc! Ukradli Grana! Jeśli nic nie zrobimy, wywiozą go z miasta. Janek, trzeba...
Nie dokończył, bo rozsierdzona kobieta zdzieliła go po karku, a potem pognała za drzwi.
Miciński przygryzł wargę. Anna patrzyła na niego z uprzejmym zainteresowaniem.
– Coś się stało, Janek?
– Wiesz, w sumie to... Muszę iść. Mam coś bardzo pilnego do zrobienia.
Jej brwi ściągnęły się, nie wróżąc nic dobrego.
– Ale sam zaproponowałeś ten wieczór. Mówiłeś, że ci pasuje.
– Słuchaj, okropnie przepraszam. Naprawdę bardzo mi przykro. Chciałem, żeby wszystko było dzisiaj super, ale zapomniałem o czymś ważnym.
– To chociaż powiedz, o co chodzi!
– Nie mogę. Przykra rodzinna sprawa. Było mi bardzo miło. Zadzwonię do ciebie. Mam nadzieję, że będziemy mieli jeszcze okazję się spotkać.
– Ale...
– Muszę lecieć. Cześć.
Zerwał się od stołu i pośpiesznie wyszedł na zewnątrz. Wolał nie odwracać głowy i nie patrzeć na minę dziewczyny. Wiedział, że wtedy mógłby się rozmyślić.
* * *
Całe szczęście, że złodziei widział Mux – inny gargulec. Był co prawda jeszcze wolniejszy od Grana, ale po półgodzinie cierpliwego słuchania (a także marznięcia na dachu katedry) Rrax i Janek mieli dokładny opis samochodu przestępców. Kruk zaraz wzbił się w powietrze i choć o tej porze na ulicach nie było wielu aut, długo krążył nad miastem, wspomagając wzrok magią, nim w końcu wypatrzył cel. Lecąc tuż nad dachem furgonetki, wypowiedział proste zaklęcie śledzące. Potem wrócił po Janka i razem ruszyli za wozem, który zostawiał teraz na planie astralnym ślad tak wielki jak atomowy lodołamacz w lodach Arktyki.
Dopadli go, gdy zaparkował przed rzędem pięknie odnowionych kamienic w śródmieściu.
– Myślisz, że to ich kryjówka? – spytał kruk.
– Raczej następny cel – odparł Janek, widząc, jak z auta wychodzi trójka zamaskowanych mężczyzn. – W tych domach są całopiętrowe apartamenty. Pewnie znajdzie się tam sporo cennych rzeczy.
– A więc nie tylko Grana szukali?
– Nie. Pewnie mają listę. Słyszałem już o dwóch czy trzech podobnych przypadkach. Kolekcjonerzy z Zachodu zamawiają u lokalnej mafii dzieła sztuki, bo u nas są słabo chronione.
– I wpisali na tę listę Grana? – zdziwił się Rrax. – Ten kolekcjoner musiał być naprawdę dziwny...
Tymczasem mężczyźni stanęli pod drzwiami kamienicy. Jeden wyciągnął z plecaka przedmiot w kształcie krążka do hokeja.
– Myślisz, że zdołamy jakoś ich wymanewrować? Dostać się do auta? – spytał kruk.
– Chyba...
Janek przerwał, nie wierząc własnym oczom. Pod dotknięciem okrągłego przedmiotu część ściany stała się nagle półprzezroczysta. Dwóch mężczyzn przeszło przez nią jak przez powietrze. Trzeci został pilnować samochodu.
– Chyba nie – dokończył Miciński.
Kruk aż poszarzał ze złości.
– To magia! Widziałeś? Używali magii! I to potężnej! Kto mógł... Takim powsinogom, takim rzezimieszkom!
– Nieważne, Rrax – westchnął Janek. – Jeśli mają tak silne wsparcie, to są z wyższej ligi niż my. Obawiam się, że możemy liczyć tylko na cud.
* * *
Młodszy podurzędnik Referatu Osobowego Wydziału Strefy zasypiał nad papierami. Po kilkunastu godzinach nieprzerwanej pracy czuł się, jakby stoczył bitwę ze wszystkimi hordami piekieł. Skrzydła mu zdrętwiały, tyłek bolał. Tymczasem sterty papierzysk rosły i rosły, aż w końcu półprzytomny anioł pomyślał, że zaraz zwalą się i pogrzebią go w grobowcu raportów, skarg i wniosków. Jakby dla potwierdzenia tej obawy stosiki kartek zaczęły dygotać. Podobnie jak całe biurko.
Anioł wychylił się zza niego i spojrzał na Eliniusza, który właśnie szedł ku niemu ociężałym krokiem. Ostatnio utył jeszcze bardziej. Widać kierownicza dieta dobrze mu służyła.
– Dawidzie, mamy tu raport z sekcji wywiadu – rzekł, rzucając na stół małą kopertę.
Anioł udał, że słucha z najwyższym zainteresowaniem.
– Piekielni zlecili ponoć kradzież dzieł sztuki na niezwykłą skalę. Bezczelność!
Dawid wzruszył ramionami. Przyzwyczaił się już, że ci z dołu traktują Strefę jak plac zabaw czy sklep z darmowymi pamiątkami. Dla odmiany Niebianie widzieli w niej przede wszystkim problem logistyczny. Jakby nie dość było kłopotu z tysiącami dusz, które co dzień przybywały do raju, to jeszcze świeciła im w oczy groza doktryny o powszechnym zbawieniu. Gdyby papież w końcu ją zatwierdził...
Niebiański urzędnik wzdrygnął się na samą myśl. Wiedział, że w tej chwili najlepsi agenci pracują w Watykanie, by powstrzymać tę katastrofę, jednak zagrożenie zawsze pozostawało.
– Dawidzie, czy ty mnie w ogóle słuchasz?
– Tak, Eliniuszu, słyszałem. Piekielni zamierzają coś podprowadzić ze Strefy.
– Trzeba działać! Wyślij tam zaraz jakiegoś agenta. Musimy im przeszkodzić!
– Nie ma agentów.
– Co?
– To, co powiedziałem. Wszyscy są niedostępni. Wczoraj wyszła nowa interpretacja Pionu Pracy w sprawie personelu liniowego. Okazało się, że do czasu akcji mamy też zaliczać briefingi oraz przygotowania. Wyszło, że każdy z naszych ludzi wyrobił setki nadgodzin i musi iść na urlop. Kadry puściły do domu całe trzecie skrzydło.
– Niemożliwe! A Gabriel? W końcu pracuje dla innego działu!
– Urlop. Tam też dostali wolne.
– Uwabiel?
– Na chorobowym.
– Parmiel?
– Służbowy wyjazd.
– Tamiel?
– Urlop.
– Siamiel?
– Też urlop.
Twarz Eliniusza nabrała głębokiego odcienia purpury.
– Do diabła, znajdź mi kogoś! To twoja cholerna praca.
– Technicznie rzecz biorąc... nie.
– Jak to?
– Misje planuje Lewatywiusz. Tyle że ostatnio poszło mu ścięgno Achillesa i...
Eliniusz począł krążyć wokół biurka jak rozwścieczony dzik.
– To poważna sprawa! To bardzo poważna sprawa! Dostaliśmy przydział, a sekcja nie potrafi go wypełnić. Ty wiesz, co to jest, Dawidzie? Niekompetencja! Gorzej nawet! To nieprzygotowanie! Jeśli każdy...
Dawid postanowił nie marnować czasu i w trakcie tyrady kierownika zabrał się do wypełniania kolejnych formularzy. Gdy skończył trzy, spostrzegł, że monolog powoli zbliża się do końca.
– ...Teraz rozumiesz? Idzie o odpowiedzialność! O wyższe dobro. Masz zaraz wymyślić jakieś rozwiązanie. To rozkaz!
Młodszy urzędnik posłusznie zaczął myśleć, a później odparł:
– Po prostu wywalmy ten raport.
– Co masz na myśli? – w głosie Eliniusza brzmiało oburzenie zmieszane z niedowierzaniem.
– Wyrzućmy tę cholerną kartkę do śmieci. Nie było żadnego pisma. I tak nikt tego nie sprawdzi. A nawet jeśli, to powiemy, że nigdy do nas nie dotarło.
– Ale... To niemoralne! Naganne i sprzeczne z regulaminem!
Dawid wzruszył ramionami.
– Wiesz, co by było, Eliniuszu, gdybyśmy zawsze postępowali zgodnie z prawem? Niebo dawno utonęłoby w powodzi papierków. I tak agent nie ma już szans dotrzeć tam na czas. Piekielni wykazują w podobnych akcjach daleko posuniętą sprawność.
Kierownik chwilę się wahał, trzymając pismo nad koszem. Zmarszczki na jego tłustym obliczu zmieniały konfiguracje, mnożąc dwukrotnie liczbę policzków i podbródków. W końcu wyrzucił kartkę, choć minę miał jak ktoś, kto przypadkiem spuścił w toalecie ulubionego chomika.
Stał długo nad koszem, kołysząc się na krótkich, pałąkowatych nogach.
– Nie dręczy cię, Dawidzie, że właśnie pozwoliliśmy, by niewinni Ziemianie zostali złupieni przez Piekielnych?
– Ziemianie? Oni tylko ślęczą na klęcznikach i czekają na cud – odparł młodszy anioł, skrobiąc coś w tabeli. – Niech sami zajmą się własnymi problemami.
* * *
Dwóch złodziei wciąż jeszcze buszowało po mieszkaniu. Trzeci tymczasem wyciągnął z samochodu listę i teraz studiował ją uważnie, wodząc palcem po literach.
– To może być coś ciekawego – szepnął Rrax. – Polecę sprawdzić.
Nim Janek zdążył zaprotestować, kruk zerwał się do lotu. Wylądował na dachu furgonetki i spojrzał złodziejowi przez ramię. Chwilę potem był już przy Micińskim wyraźnie rozbawiony.
– I co? – Janek pękał z ciekawości. – Co tam było?
– Jak podejrzewałeś, lista przedmiotów, które chcą ukraść.
– To z czego tak się cieszysz?
– Bo ta lista, drogi Janku, utwierdziła mnie w przekonaniu, że nic nie musimy robić.
– Że co? – zdziwił się Miciński.
– Tym razem możemy obserwować spokojnie rozwój sytuacji. Jest spora szansa, że wszystko potoczy się po naszej myśli. – Kruk spokojnie poprawił sobie odstające pióro.
– Zupełnie nie rozumiem. Mów jaśniej, Rrax!
– Następna na liście jest jakaś ikona z Muzeum Narodowego. Ci durnie myślą, że uda im się okraść kustosza Skrzypczaka.
* * *
Pozieleniała, nadgniła dłoń wysunęła się do przodu. Zżółkłe paznokcie odbiły światło świec. Palce chwilę przebierały w powietrzu jak odnóża pająka, a potem opadły na białą głowę królowej.
Utopiec przesunął figurę po szachownicy, a potem rzekł:
– Szach, panie kustoszu.
Skrzypczak poprawił okulary i zaczął przeczesywać brodę. Długo myślał, podczas gdy wielki dziewiętnastowieczny zegar za jego plecami odliczał sekundy metalicznym klikaniem.
W końcu podjął decyzję. Zasłonił króla swoją wieżą, stawiając ją na polu bronionym z kolei przez skoczka.
Żywy trup uśmiechnął się z satysfakcją. Potem przestawił o jedno pole gońca po drugiej stronie planszy.
– Szach i mat.
– Ażebyś sczezł! – mruknął Skrzypczak.
– Czarny humor, panie kustoszu?
– Jak ty...
Wtem coś zastukało w szybę. Skrzypczak poderwał się gwałtownie. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że strach przed duchami jest absurdalny, kiedy siedzi się w towarzystwie umrzyka. Podszedł do okna. Na parapecie świeciła para żółtych, paciorkowatych ślepi.
* * *
– To tutaj.
– Jak robimy? Ostrożnie czy na rympał?
– Na rympał. Nie ma co się czaić. Trzeba wlecieć, zwinąć co trzeba i w długą.
– A jak będzie strażnik?
– To oberwie jedną z zabawek tego dziwaka. Pieprzony Dżejms Bond zostawił nam całą zbrojownię.
– Poza tym ja żem słyszał, że tam nie ma ochrony. Kasy nie było, to wylali stróżów. Jakiś czas temu w gazecie o tym pisali.
– Czytasz gazety?!
– Czasem. Babcia zostawia przy kiblu, to i czytam.
– Dobra, dość tego. Startujemy.
Trzy sylwetki wysiadły z auta i ruszyły w stronę muzeum. Pod drzwiami złodzieje się rozejrzeli, ale wokół nie było żywej duszy. Tylko przez pobliski plac przejeżdżały co jakiś czas samochody. Pijak śpiewał w parku po drugiej stronie ulicy.
– Do środka!
Urządzenie w kształcie krążka utorowało im drogę przez grube wrota wprost do ciemnego holu. Nocą muzeum wyglądało upiornie. Polerowane schody i posadzki błyszczały w świetle księżyca, a rzędy dawno umarłych postaci oraz modeli gapiły się na przybyszów z każdej ściany, z każdego kąta. Na dodatek wysokie korytarze wzmacniały najmniejszy dźwięk kilkakrotnie i zdawało się, że każde stąpnięcie słychać w najdalszej części budynku.
– Dokąd tera?
– Na drugie piętro. Ta cała ikona wisi w dziale średno... średnie...
– Średniowiecza, durniu.
Złodzieje weszli po szerokich stopniach. Przed nimi otwarł się długi korytarz. Na ścianie wisiały obrazy, a daleko z przodu stała samotna rzeźba. Ruszyli, by po kilku chwilach zatrzymać się gwałtownie.
Rzeźba drgnęła. Potem zaczęła iść im na spotkanie.
– Co to, kuźwa? Jakiś golum?
– Golem, durniu. Nie, bo za chudy.
– A co ty tam wiesz! Widziałeś jakiegoś?
Gdy postać znalazła się w świetle, które padało z bocznego okna, cała trójka krzyknęła jednocześnie:
– O kuźwa!
– Matko Boska!
– Co to, Ciuma?!
Mieli przed sobą lekko rozdętego trupa o pozieleniałym obliczu i wybałuszonych oczach. Miejscami schodziła mu skóra, ukazując kremowe, jakby ulepione z wosku mięśnie. We włosy umrzyk miał wplecione kawałki wodorostów.
Złodzieje nie mogli wiedzieć, że oto spotkali nieoficjalną ochronę gmachu. Utopiec, który zwał się po prostu Zielony, pracował u kustosza od paru dobrych lat, odkąd kolejne cięcia budżetu zmusiły placówkę do pozbycia się strażników. Z początku Skrzypczak planował poprosić o pomoc Pana Samochodzika, ale ten stary dziwak ostatnio całymi tygodniami leżał pod swoim pordzewiałym gratem i nie miał na nic czasu. Na szczęście kustosz, którego pasją było badanie dziwoludów, zorientował się, że w płytkim bajorku tuż przy muzeum żyje (jeśli to odpowiednie słowo) autentyczny utopiec. Wkrótce Skrzypczak złożył mu ofertę pracy. Zorientował się bowiem, że umarlak to idealny strażnik: nigdy nie śpi, nie je, a sam nic nie ukradnie – pieniądze mu przecież niepotrzebne. W zamian za usługi Zielony mógł cieszyć się ludzkim towarzystwem, miał też zawsze świeży zapas puzzli oraz gier planszowych i logicznych, które wprost uwielbiał. No i mógł wreszcie zamienić bajoro, gdzie co chwila ktoś wrzucał śmieci, na miłą, zalaną wodą z dziurawych rur piwniczkę w podziemiach muzeum. Ten dobry układ trwał latami, choć naturalnie wiedziała o nim ledwie garstka istot.
Z pewnością złodzieje nie spodziewali się takiego spotkania. Na widok ożywieńca wpadli w panikę. Dopiero po chwili najodważniejszy, albo najgłupszy z nich, wyciągnął zza pazuchy małą kościaną rękojeść. Gdy nacisnął na niej ukryty przycisk, rozwinęła się w szpadę o dziwnym zielonkawym poblasku.
– Stój, kuźwa! – krzyknął.
Utopiec nawet się nie zawahał. Szedł pewnie w jego stronę. Gdy był tuż obok, złodziej w desperackim odruchu dźgnął go ostrzem.
– Elegancka broń na bardziej cywilizowane czasy – stwierdził trup, obserwując szpadę wbitą w pierś. – Magiczna, bardzo zabójcza. Każdego człowieka powaliłaby po lekkim draśnięciu. Macie jednak problem. Ja nie żyję od dobrych piętnastu lat.
Włamywacze cofnęli się całkiem bladzi. Ożywieniec wyszarpnął ostrze. Odrzucił je w kąt, ryknął wniebogłosy, po czym ruszył do ataku. Strach przestał już paraliżować złodziei, nadał im za to niespotykaną prędkość. Uciekli jakby ścigani przez samego diabła. Zielony nie odstąpił ich na krok.
Wkrótce wypadli na zewnątrz i popędzili w stronę auta. Potwór wciąż trzymał się tuż za nimi. Gdy dotarli do drzwi, któryś z chłopaków wyciągnął kluczyki. Próbował wsadzić je do zamka dłonią trzęsącą się jak u epileptyka podczas napadu. Gdy spostrzegł, że bestia dobiega, rozczapierzając ramiona, pisnął cienko, po czym dał w długą. Reszta poszła w jego ślady.
Po minucie z muzeum wyszli Janek i kustosz. Trup wyszczerzył się, machając im ręką.
* * *
Ania zadzwoniła do Micińskiego już następnego ranka. Rozczochrany, z oczyma podkrążonymi po nieprzespanej nocy uniósł się i chwycił słuchawkę.
– Halo?
– Cześć, Janek. To ja. Anka.
– Słuchaj – zaczął, odruchowo przygładzając czuprynę – jeszcze raz przepraszam. To naprawdę miał być wspaniały wieczór, a ja wszystko popsułem. Ale uwierz, nie było wyboru. Moja matka...
– Nie musisz udawać, Janek. Wiem, o co chodzi, bo zrozumiałam kruka.
Miciński omal nie udławił się śliną.
– Co?
– Znam dziwoludy. Widuję je – zachichotała. – Między innymi dlatego tak mnie wciągnęło w fantastykę.
– Uff... Dzięki Bogu, teraz mnie zrozumiesz. Wiesz, jakie te cholerstwa potrafią być denerwujące? Chciałem mieć jeden całkiem zwyczajny wieczór, a i tak nie dały mi żyć. Przepraszam cię, że tak się wszystko potoczyło. To przez nie.
Poczuł, jak ponownie wzbiera w nim złość.
– Nienawidzę ich czasem – wyznał, zastanawiając się, co pomyślałby o ich rozmowie psychiatra. – Żeby te wszystkie magiczne kruki, bazyliszki, anteny i inne dziadostwo po prostu wzięła cholera! Żeby mnie w końcu zostawiły w spokoju te przeklęte potworki. Ostatnio mam serdecznie i całkowicie dość dziwoludów.
Po drugiej stronie słuchawki zapadła cisza. Chwilę potem Janek usłyszał, że dziewczyna pochlipuje.
– Proszę, Aniu. Ja naprawdę nie chciałem psuć tego wieczoru. Ale zrozum, przyjaciel...
– Nie ooo to choooodzi!
– A o co?
– Bo... Bo ja je...estem pół...rusaaałką. Poo ma...aamusi – wybeczała.
„Ale wpadka – przeraził się Miciński. – Gorzej niż z Kachą Stelkowską”.
– Jesteś... dziwoludem? Słuchaj, ja tylko tak... Ja nie miałem tego na myśli. Wkurzony byłem i tyle! Nie mam nic do dziwoludów. Anka? Anka!
W odpowiedzi usłyszał tylko kolejny wybuch szlochu i trzask odkładanej słuchawki.
* * *
Ciuma, Kolec i Karku zamierzali z początku zaszyć się gdzieś na kilka dni i przeczekać aferę. Zdali sobie jednak sprawę, że człowiek, który stworzył urządzenie do przechodzenia przez ściany i potrafił rozpływać się w powietrzu jak kamfora, pewnie zdoła ich wytropić. Dobrze chociaż, że nad ranem znaleźli samochód porzucony z boku katedry. Zebrali więc w sobie tyle odwagi, by następnego wieczoru przyjść pod wskazany adres i porozmawiać ze zleceniodawcą.
Mężczyzna czekał już na nich, siedząc na złoconym krześle, które było jedynym meblem w ogromnej betonowej hali. Światło latarni skrzyło się na odłamkach szkła, które zaścielały podłogę.
– Podejdźcie, panowie – rzekł, kręcąc w lewej dłoni laską. – Gdzie moje eksponaty?
– My...
– My zgubiliśmy...
– Zamknij ryj, Ciuma! Ja będę mówił – warknął Karku. – Panie szefie, to była naprawdę ciężka robota. W tym cholernym muzeum, tym od ikony, grasował jakiś upiór. Próbowałżem go nawet załatwić tą dziwuśną kosą, ale on, wyobraź se szefie, był już wcześniej martwy!
Pozostali dwaj przytaknęli gorliwie.
– A gdzie reszta przedmiotów?
– No, jak ten sztywniak nas zaczął gonić, tośmy dali nogę. Wtedy jakieś sukinsyny zwędziły nam brykie. Jak żeśmy ją znaleźli, to bagażnik był całkiem wyczyszczony.
– Czyli zgubiliście drogi sprzęt i wszystkie zdobycze?
– Słuchaj, szefie, nie denerwuj się. Bywa. Niebezpieczny zawód.
– Milczeć! – ryknął mężczyzna.
Powietrze wokół niego aż zafalowało. Oczy rozjarzyły mu się dziwnym blaskiem. Po chwili jednak odetchnął głębiej, uspokoił się i rzekł:
– Trudno, panowie. Rozsądny człowiek nie będzie płakał nad rozlanym mlekiem. Lepszy wróbel w garści et cetera, et cetera.
– Co... co to znaczy? – spytał ze strachem Ciuma, dla którego łacina brzmiała jak obcojęzyczne przekleństwo albo gorzej: groźne zaklęcie.
– Och, zaraz wytłumaczę! Ale proszę, żeby przesunęli się panowie trzy kroki w lewo, o tam, w stronę światła. Chciałbym dokładnie widzieć panów twarze.
Trójka zakapiorów posłusznie potruchtała w bok.
– Ooo! A co to za płótno? – spytał Kolec, wskazując wielką sztalugę dokładnie za swoimi plecami.
Mężczyzna nic nie odpowiedział, no chyba że za odpowiedź miał wystarczyć jego złowieszczy uśmiech. Gdy wstał, złodziejom zdawało się, że jest teraz dwa razy wyższy. Co gorsza, znów zaczął mamrotać jakieś obco brzmiące wyrazy. W powietrzu rozległy się dziwne trzaski.
– Chodu! – pisnął Ciuma.
Lecz nim zdążyli się ruszyć, wszystko eksplodowało czerwonym światłem.
* * *
Kalcyfer co prawda zapowiedział, że przyjdzie z towarzyską wizytą, ale Porfirion nie dał się nabrać. Wiedział, że prawda wygląda inaczej.
Wysocy rangą urzędnicy piekielnej administracji mieli wspólne zainteresowania. Takie, które w Siódmym Kręgu uchodziły za rozrywkę elit – operę, wino oraz ziemskie dzieła sztuki. Do Kalcyfera musiały dotrzeć plotki o krótkim wypadzie Porfiriona, więc pewnie przylazł sprawdzić, czy Honorowy Chorąży Diabelskich Zastępów nie nabył czegoś, co przyćmiłoby jego własną kolekcję.
– Słyszałem, że ostatnio wpadłeś do Strefy – rzucił, rozglądając się po wielkim gabinecie.
– Takie małe wakacje. Dawno nie brałem urlopu, więc dział przepustek nie protestował, gdy poprosiłem o dzień na powierzchni.
– Jak polowanie? Udało się?
Porfirion zmarszczył czoło.
– Nieszczególnie. Wybrałem chyba nieodpowiednie miejsce. Ale nie mogę narzekać. Przywiozłem jeden ciekawy eksponat. O tam, nad kominkiem.
Kalcyfer dopiero teraz spostrzegł pokaźnych rozmiarów płótno w złoconej ramie. Zbliżył się i zlustrował je uważnie.
– Co to za obraz? – spytał. – Nie przypominam sobie z żadnego katalogu, a wygląda... bardzo naturalistycznie. Jest taki przepełniony emocją. Zdaje się aż drżeć od uchwyconego napięcia! Jak się nazywa?
– „Trzech przerażonych durniów”.
Horror na 13. Piętrze
Dzień był tak gorący, że masa bitumiczna na dachu bloku nabrała konsystencji kisielu. Jeśli kogoś nie wypędziło stąd słońce ani lepka czarna papka, w której zapadały się nogi, musiały to zrobić cuchnące opary asfaltu. Tylko prawdziwy wariat chciałby spędzić tu więcej niż pięć minut.
Znalazła się jednak osoba, której te warunki były obojętne – gruby jegomość w rybackiej kamizelce i korkowym kapeluszu. Kucnął na samej krawędzi dachu, opierając łokcie o niziutki murek (stworzony zapewne z myślą o zdrowiu psychicznym kominiarzy i monterów telewizji satelitarnej).
Wielka lornetka, którą mężczyzna lustrował osiedle, oraz przewieszona przez ramię strzelba na słonie sprawiały, że wyglądał, jakby przed chwilą przeniósł się tu z afrykańskiego buszu. Tyle że zamiast lustrować osiedlowe krzaki w poszukiwaniu lwa, obserwował uważnie ściany pobliskich bloków upstrzone białymi plamami anten satelitarnych.
Mężczyzna otarł pot z czerwonego czoła. Potem wrócił do bazgrania czegoś w swoim notatniku.
– Źle, bardzo źle! – wymamrotał.
Znów podniósł lornetkę do oczu i patrzył długo, bardzo długo – jakby chciał się upewnić, czy nie popełnił błędu. Niestety, notatki nie kłamały. Życie mieszkańców miasta było w wielkim niebezpieczeństwie.
– To mój dzień, tatku – powiedział grubas, chwytając za strzelbę. – Nie zawiodę cię.
* * *
Do Winpolu niełatwo było dotrzeć. Zaraz za zjazdem z głównej drogi zaczynał się labirynt małych i mniejszych firm. Hurtownie jajek, składy budowlane, warsztaty wyrastały niemal jedne na drugich, przetykane od czasu do czasu jakąś zrujnowaną halą pofabryczną. Rafał Witkowski błąkał się długą chwilę, nim uczynny bezzębny magazynier ze składu rur wskazał mu właściwą drogę.
Hurtownię win otaczał wysoki mur ze spiralą drutu kolczastego na szczycie. Brama z pordzewiałej blachy była szczelnie zamknięta. Zwykłego przechodnia mogłyby zdziwić takie środki ostrożności w zwykłym składzie alkoholu – i to raczej taniego. Witkowskiego nie dziwiły. Wiedział bowiem, jakie budzące grozę procedery mogą tam mieć miejsce.
Stał pod bramą i tłukł w nią cierpliwie dobre parę minut, aż po drugiej stronie szczęknęła kłódka. Ciężkie skrzydło uchyliło się, ukazując postać znajomego.
– Czołem, Janek – powiedział ten z uśmiechem, ściskając rękę Micińskiemu. – A to niespodzianka!
Nie widzieli się od pól roku, bo każdy tonął w zaległych sprawach. Z braku czasu na wizyty wiedzieli o swoich poczynaniach jedynie od Rraksa i Zhmfa.
Na pierwszy rzut oka zdawało się, że nie mogą mieć ze sobą wiele wspólnego. Z jednej strony wieczny student, z drugiej młody dziennikarz z aspiracjami. Janek był wysoki i ciemnowłosy, pewny siebie na sposób podwórkowych rozrabiaków. Witek zdawał się jego przeciwieństwem: niski szatyn w okularach, cichy i spokojny.
Jeśli cokolwiek ich łączyło, to osobliwa trudność z odnalezieniem się w rzeczywistości miasta. Janek trzykrotnie zmieniał kierunki studiów, za każdym coraz mocniej przeczuwając, że w końcu nie skończy żadnego. Pracował w kilkunastu miejscach i zawodach, nigdzie nie pozostając dłużej niż parę miesięcy. Witek marzył o pracy w prasie, ale zlecenia, jakie dostawał, były coraz bardziej groteskowe i nieprawdopodobne. Obu ledwo starczało pieniędzy na skromne życie, obaj nie mieli bliższej rodziny, a przyjaciele się ich nie trzymali.
Może taki już był los niezorganizowanych marzycieli, a może przez obcowanie z dziwoludami sami stali się częścią nienormiastności: nie ludzie i nie bajkowe stwory, coś rozpiętego między jednym a drugim, skazani na wplątywanie się w osobliwe historie, które co dzień miały miejsce we Wrocławiu, a mimo to były niezauważone przez zwykłych mieszkańców. Nic dziwnego, że szybko się zaprzyjaźnili.
– Wskakuj, stary byku. Trzeba zamknąć bramę. – Janek wciągnął Witka do środka.
Gdy znaleźli się na zakurzonym podwórku, dziennikarz wskazał głową pobliski magazyn z szyldem Winpolu.
– I co tam porabiasz? Bronicie tej hurtowni jak twierdzy...
– A co? Gryzie ciekawość?
– A co? Masz tam coś, czego wstydzisz się przed prasą?
– Jestem teraz kierownikiem – odparł ze śmiechem Miciński. – Kieruję zespołem twoich starych znajomych.
Witek zmarszczył czoło. Jednak w tej samej chwili, jakby w odpowiedzi, z ciemnego wnętrza magazynu dobiegł krzyk:
– Nie tak, Śtokrotka! Ty tempy fajfusie! Ty nawet lać nie umisz prośto!
– Gorzałek Opiłek? – zdziwił się Witkowski.
– A i owszem. On i cała banda dostali tu angaż. Mnie zaś skapnęła podwyżka i stanowisko kierownicze. Wszystko w nagrodę za innowacje w dziedzinie produkcji.
– Chcesz mi powiedzieć, że...?
– Tak. Krasnale zamiast do mleka sikają teraz do wina.
Dziennikarz skrzywił się z obrzydzeniem.
– Ale... Po co?
– Widzisz, ich mocz to doskonały konserwant! Subtelna mieszanina siarki i różnych kwasów nadaje trunkowi pożądaną długowieczność. No i charakterystyczny siarkowy bukiet, do którego tak przyzwyczajeni są nasi klienci. Oczywiście mam nadzieję, że nikomu o tym nie wspomnisz.
– No co ty?! Na mnie możesz liczyć – odparł Witek, choć minę miał ciągle nietęgą. Zaraz też zmienił temat: – Jak tam Anna? Widzę, że wzięła się za ciebie ostro? Po twarzy widać, że już tyle nie pijesz.
Miciński wzruszył tylko ramionami.
– Lepiej powiedz, co u ciebie. Gdzie ostatnio pisujesz?
– I tak nie uwierzysz. – Witkowski machnął ręką.
– Właśnie przed chwilą nadzorowałem trzy skrzaty, które taśmowo odlewały się do butelek taniego wina. Mogę uwierzyć we wszystko.
– No dobra... To takie pismo dla leśników. Mały nakład, wszystko z kasy ministerstwa. Tylko się nie śmiej, dobra?
Janek skinął głową.
– Nazywa się „Leśne Nowinki”.
Wbrew obietnicy Micińskim targnął niekontrolowany spazm śmiechu. Zaraz potem zaczął kaszleć, bo przy okazji udławił się śliną.
– A co tam pisałeś? – spytał, gdy kaszel minął. – Felietony o życiu towarzyskim mrówek?
– Nie. Powieść w odcinkach. O gajowym, co łapał kłusowników i przemytników.
Kolejna salwa śmiechu sprawiła, że w budynku obok jeden z krasnali drgnął i obsikał bok butelki. Płyn wyżarł na etykietce podłużną pręgę.
– Omskło mi siem, panie majster! – krzyknął do nadzorcy.
– Nie bój nic, lej dalej. My tu od sztuk kulinarnych, a nie plastycznych.
Tymczasem na placyku Janek właśnie się uspokoił.
– Lepiej ci? – zapytał Witek i dodał z wyrzutem w głosie: – Przynajmniej robię coś konkretnego, a nie truję ludzi. Teraz może przejdziemy do rzeczy? Chyba że mam pójść gdzie indziej!
– Bez obrazy. – Miciński klepnął przyjaciela po plecach. – Nie bierz tego do siebie, tylko powiedz, z czym przychodzisz.
– Mam zlecenie. To trudna sprawa, ale dobrze płatna, więc tak sobie pomyślałem, że może chciałbyś ją wziąć.
– Chodzi o dziwoluda?
– Nie mam pojęcia. Dzieciak znajomego znajomych nie sypia po nocy i ciągle ma koszmary. Nie je, opuścił się w nauce, stał się złośliwy, no, generalnie zmarniał. Jak lekarz nic nie pomógł, to pomyśleli, że to opętanie albo czary. Wezwali więc egzorcystę ze wsi. Przyjechał jakiś dziad w gumofilcach i kufai, Jakub jakiśtam. Siedział całą noc w pokoju u dzieciaka i nic się nie stało. Nad ranem powiedział, że czarów w tym nie ma, a mały to po prostu rozpuszczona cholera i trzeba go lać pasem przez gołą dupę. Tyle że mógł coś przeoczyć, bo całą noc tankował bimber z brukwi, a rano ledwie się trzymał na nogach.
– I co? Spróbowali?
– Z czym?
– Z pasem. Zadziałało?
– Jakby zadziałało, toby mnie tu nie było. Mówię ci, Janek, to nie z dzieckiem jest problem. Chłopak, owszem, trochę rozpieszczony, ale nie bardziej niż reszta dzisiejszych bachorów. Tu chodzi o co innego. Dlatego poleciłem znajomym ciebie. Wchodzisz w to?
Miciński spojrzał w stronę ciemnego wnętrza hurtowni, skąd dobiegł właśnie podniesiony głos:
– Dawaj no tu drugom flaszkie, Bidronek. No sybciej, no! Dłużej nie strzymam, bo mię rozerwie!
– Wchodzę – odparł Janek. – Jak widzisz, nie mam nic ciekawego do roboty.
* * *
Pół godziny potem byli już w tramwaju jadącym w stronę jednego z osiedli, które obrastały miasto ze wszystkich stron jak napastliwy betonowy grzyb. Wysiadłszy na pętli, chwilę rozglądali się niepewnie. Domy były prawie identyczne, a tabliczki z nazwami ulic pozrywano. Witek musiał zadzwonić do znajomych, żeby wspomogli go dokładnym opisem drogi.
Wkrótce obaj zmierzali już we właściwą stronę. Mijali właśnie osiedlowy sklep, gdy Miciński nagle przystanął.
– Czekaj! Daj mi sekundę.
– A co?
– Od rana nie jadłem, muszę coś przekąsić. Wyszedł po paru minutach z butelką soku, bułką i jakimś małym opakowaniem.
– Co to? – zapytał Witek.
– Ciasteczko z wróżbą.
– Chyba żartujesz!
– A skąd! Widziałem na własne oczy wiedźmy, bazyliszki, a nawet smoka. Czemu miałbym nie wierzyć w proste wróżby?
Ruszyli dalej. Janek szybko pochłonął swój obiad, a gdy nadeszła pora na ciasteczko z przepowiednią, przełamał je ruchem pełnym namaszczenia.
– I co? – spytał zaciekawiony Witek.
– „Dzisiaj spotka cię coś nieprawdopodobnego”.
– Marna ta przepowiednia – roześmiał się dziennikarz. – Takie rzeczy to ty masz na co dzień.
Miciński wzruszył tylko ramionami i wyrzucił karteczkę. Stali już pod właściwym blokiem. Wszystko tu było rozklekotane, począwszy od poręczy przy schodach, a kończąc na windzie. Połowę żarówek stłuczono. Jednak w przeciwieństwie do starych, trzeszczących domów klatka bloku nie budziła skojarzeń z duchami ani nie przyprawiała nieproszonych gości o dreszcze. Jeśli coś się tu czuło, to zdziwienie, jak sprawnie lokatorzy potrafili zmienić nowoczesne wnętrze w postindustrialną ruinę poznaczoną tu i ówdzie smugami zaschniętego moczu. Gdy wjechali na trzynaste piętro, Witek przywitał się ze znajomymi i przedstawił przyjaciela, po czym obaj przystąpili do szczegółowych oględzin mieszkania. Dziennikarz używał w tym celu lupy, Janek – odrobiny magii detekcyjnej, której uczył go Rrax.
Nie znaleźli jednak żadnych tropów ani astralnych smug w kątach, ani w ogóle nic prócz pajęczyny za szafą. Spróbowali więc przesłuchać dzieciaka, ale ten nie miał nic do opowiedzenia poza ostatnim odcinkiem „Pokemonów” i tym, jak napluł grubemu Lolkowi do plecaka, bo śmierdzą mu nogi. Zrezygnowani wypytali jeszcze szczegółowo rodziców – z nie lepszym skutkiem.
Wnioski były konfundujące. Żadnych śladów działalności paranormalnej, nawet malutkiego nawiedzenia czy zagubionego uroku. Żadnego potwora w szafie ani w rurach, żadnych dziwoludów, nawet tyciego skrzacika. Mieszkanie było wzorowo jałowe – prawdziwa ezoteryczna pustynia.
Z trudem kryjąc rozczarowanie, Witek i Janek powlekli się markotnie do windy.
– I tyle widzieliśmy nasze pięć tysięcy – melancholijnie westchnął Witkowski.
– Może jednak ten cały Jakub miał rację? – zastanowił się Miciński. – Może to po prostu rozpieszczony bachor, któremu trzeba solidnie zlać tyłek? Wiesz, ADHD i te sprawy.
– Możliwe. Choć przeczucie mówiło mi coś zupełnie innego.
Ruszyli w stronę najbliższego przystanku. Nim jednak uszli sto metrów, Janek zatrzymał się gwałtownie.
– Hej! Co ci jest? – spytał Witek, widząc, że przyjaciel pozieleniał, jakby łyknął właśnie zgniłą ostrygę.
W odpowiedzi palec Micińskiego wskazał boczną ścianę bloku. Ktoś naskrobał tam koślawymi literami:
Nie masz nad niego gorszego potwora,
Chyba że biskup albo mantykora.
– Nie rozumiem. Co to za denny dwuwiersz?
– To cytat – szepnął Janek. – Cytat z proroctw wielkiego mędrca Micka Słowackiewicza1!
– Żartujesz chyba! – Witek wzruszył ramionami, zwłaszcza że jako dziennikarz czuł się większym ekspertem od literatury niż jego przyjaciel. – Kto mógł coś takiego nabazgrać? Przecież o tym facecie zapomnieli już nawet badacze literackich patologii!
Miciński przyjrzał się napisowi z bliska. Litery wyglądały na nieporadne, zupełnie jakby twórca z trudem potrafił utrzymać kredę. Jednak zamaszysty kształt tych kulfonów przywodził coś Jankowi na myśl.
– To, co powiem, chyba ci się nie spodoba – powiedział do Witka.
– Wal.
– Sądzę, że to sam Micek.
– Przecież on...
– Wiem – przerwał Janek grobowym tonem. – Słyszałem jednak, że jego duch objawia się od czasu do czasu, żeby przestrzec ludzi przed katastrofą czy jakimś wiekopomnym zdarzeniem.
– Ale ten cytat przecież nic nie znaczy! Że niby potwór. Ale brakuje standardowych elementów każdej wróżby. No wiesz: kto, kiedy, po co i jak!
– Racja – odparł Miciński. – A jednak mamy do czynienia tylko z fragmentem. Trzeba zobaczyć resztę tekstu. Chyba przeczucie mnie nie myliło. Ta sprawa może być bardzo, bardzo poważna.
* * *
Budynek biblioteki stał niedaleko centrum, górując nad wąską uliczką. Architekt zadbał, żeby nikt zbyt chętnie nie wchodził do środka i nie obmacywał paluchami księgozbioru – masa czerwonych cegieł przykrytych zaśniedziałą miedzią skutecznie odstraszała wszystkich poza studentami. Skrzypiały długopisy, czasem ktoś beknął czy wygłosił do dyktafonu fragment urywanego monologu. Jednak to nie owe sale – jasne i uczęszczane – były celem Janka oraz Witka. Oni wiedzieli, że poniemiecki budynek kryje w sobie wiele tajemnic: zakurzonych korytarzy i pomieszczeń, do których tylko co rok czy dwa zaglądał jakiś zgrzybiały profesor (i to z reguły dlatego, że jego trącona rydwanem czasu głowa zapomniała drogi do toalety). Składowano tam nikomu niepotrzebne woluminy, zdezaktualizowane dzieła naukowe, grafomańskie knoty. Natomiast najgłębsza i najbardziej zakurzona sala była zarezerwowana dla Działu Źródeł Niewiarygodnych.
Założyli go niemieccy twórcy biblioteki. Kierowani właściwym dla swojej nacji umiłowaniem porządku zdecydowali, że nawet najbardziej wierutna bzdura, nawet opracowanie pozbawione grama prawdy, musi znaleźć swoje miejsce w księgozbiorze. Wkrótce półki w podziemiach zapełniły się tworami wszelkiej maści szalonych naukowców. Po wojnie, gdy biblioteka trafiła w ręce polskiego uniwersytetu, zastanawiano się przelotnie, czy po prostu nie oddać tych śmieci Armii Czerwonej, choćby do skręcania papierosów. Dział Źródeł Niewiarygodnych jednak pozostał, a nawet zaczął rosnąć, bo okazało się nagle, że wiele dzieł powinno pilnie zniknąć z półek. I tak przetrwał do dnia dzisiejszego – w końcu każda siwa profesorska głowa od czasu do czasu rodziła nieco karkołomnych bzdur, a te należało trzymać w jakimś bezpiecznie odległym, ciemnym i zapomnianym miejscu.
Po krótkim błądzeniu na zapleczu biblioteki Janek z Witkiem wkroczyli przez pordzewiałe żelazne drzwi do najbardziej zagraconego pomieszczenia, jakie widzieli w życiu. Chwilę stali, patrząc niepewnym wzrokiem na plamy mroku, które rozgościły się w kątach, za stertami teczek czy masywnymi regałami. Wyglądało to, jakby obawiali się kogoś lub czegoś, co mogło trwać tam zaczajone i łakomym wzrokiem obserwować przybyszów z zewnętrznego świata.
Powolnym ruchem Witek wyciągnął zza pazuchy torebkę orzeszków. Rozsypał je na krawędzi starego biurka. Zaraz coś zaszurało w odległym kącie, a chwilę potem ujrzeli władcę tej podziemnej krainy.
Zbliżył się, pomrukując w zadowoleniu. Miał aparycję orangutana – zarośniętą twarz, długie ręce, przygarbioną sylwetkę. Dźwięki, które wydawał, także wykazywały więcej podobieństw do odgłosów małp niż ludzkiej mowy. Jednak nie było to zwierzę, tylko wiekowy bibliotekarz, który przebywając więcej wśród woluminów niż wśród ludzi, oduczył się mówić, jeszcze gdy Wrocław nazywano Breslau. A potem zwyczajnie zapomniał umrzeć.
Orzeszki szybko znikły zgarnięte kudłatą łapą i bibliotekarz zaczął je pałaszować z ogromnym zadowoleniem. Obaj goście milczeli, znając dobrze obowiązującą ceremonię. Dopiero gdy włochacz pochłonął niemal połowę daniny, Miciński chrząknął.
– Szukamy księgi z proroctwami wielkiego wieszcza Micka Słowackiewicza – powiedział.
Bibliotekarz gapił się na nich tępo.
– Proroctwa Słowackiewicza – powtórzył głośniej Witek.
Bez słowa władca księgozbioru obrócił się na pięcie i zniknął w mroku. Zaraz dobiegł stamtąd osobliwy rumor. Janek dałby głowę, że to bibliotekarz skacze z regału na regał i wspina się po półkach, próbując dotrzeć do jakiejś niedostępnej części archiwum.
Wrócił po kilku minutach cały okryty kurzem. Rozległ się głośny huk, gdy gruba teczka wylądowała na blacie biurka. Witek otworzył ją i przejrzał szybko kilkadziesiąt stron pożółkłego maszynopisu.
– Będziemy tego potrzebować na parę dni. Można wypożyczyć? – spytał Janek.
Włochacz spojrzał na niego zdziwiony, ale potem wzruszył tylko ramionami i z potwornym skrzypieniem wysunął szufladę biurka. Podał Micińskiemu pożółkły kartelusik, w którym obaj przybysze poznali rewers biblioteczny z dziewiętnastego wieku.
– Name... Vorname... Signatur... – wydusił z trudem strażnik księgozbioru, szukając pióra i atramentu.
* * *
– Słuchaj tego – zachichotał Witek.
A tedy z piekielnej otchłani wyjdzie
Bestyja straszna, kiej nie masz nigdzie.
Każdego, co zoczy, żywota zbawi.
Oddycha żarem, a kwasem krwawi.
I ściśnie miasto w twardey swey ręce,
Ubieżą rycerze i pocichną mędrce,
Zwony trwogę będą zwonić,
A maszkaron – maszkaronić.
Tedy w noc wielkiey komety jasną
Odważni się zbiorą, gdy inni zasną,
I wylosują piątkę straceńców,
Pogromców diabła, piekielnych żeńców.
Książę żebraków powiedzie tę grupę,
Z wielkiey fuzyji strzeli bestii w d...
Janek jęknął i schował twarz w dłoniach.
– Wystarczy! Dość mnie już pognębiłeś! Przyznaję, miałem głupi pomysł.
Witkowski znów się roześmiał.
– Naprawdę myślałeś, że te banialuki dadzą nam jakąś wskazówkę? – spytał, wycierając łzę w kąciku oka.
– Miałem nadzieję. Każdy ma prawo się mylić od czasu do czasu.
– Ooo! Słuchaj tego...
– Wystarczy! – Miciński pełnym desperacji ruchem wyrwał maszynopis z rąk przyjaciela.
Mijało właśnie pięć godzin, odkąd siedli w jego mieszkaniu, próbując odszukać w proroctwach wskazówkę. Jedyne, co dotąd znaleźli, to kilka tysięcy wersów szkaradnego wierszydła.
– Jak ktoś mógł uważać tego gościa za wieszcza? – Witek wzruszył ramionami. – Przecież już na pierwszy rzut oka widać, że to brednie.
– Kilka proroctw się sprawdziło – odparł cicho Janek. – Wiesz, wielka powódź, przybycie wiedźmy, choroba szalonych krów.
– To jak z Nostradamusem. Jeśli spłodzisz odpowiednio enigmatyczną bzdurę, będzie pasować do wszystkiego. Na przykład... – Witek przerzucił kilka kartek. – O! Słuchaj:
Dziecko ucierpi snu niedostatki
Ku zgrozie ojca i rozpaczy matki.
Dwójka rycerzy ruszy więc po księgę,
W której proroctwo opisuje mękę.
Znalazłszy tom w chramie pod małpy wezwaniem,
Siędą pospołu ukuć rozwiązanie...
Miciński aż poderwał się na równe nogi, wybałuszając oczy.
– Niemożliwe – szepnął Witek, który również zdał sobie właśnie sprawę, co czyta.
– Dalej! Dawaj dalej!
Lecz pismo błazna nic nie pomoże.
Trzeba im zady ruszyć co skorzej,
Inaczej dzieciątku wypaczy wnętrze
Horror, co zawisł na trzynastym piętrze.
Co w dzień ma postać białego talerza,
W noc niewiniątka zaciąga do leża.
– A niech mnie pokręci! – krzyknął Janek. – I co teraz powiesz, panie „zdemaskuję każdy mit”?
Jego przyjaciel nic nie powiedział. Gapił się w kartkę z otwartą gębą.
– No już – potrząsnął nim Miciński. – Nie takie rzeczy widziało się w życiu. Trzeba myśleć racjonalnie. Są tu nowe wskazówki. Pomyślmy... „Horror zawisły na trzynastym piętrze”, „postać białego talerza”...
– Wiem! – ocknął się Witkowski. – Ojciec dzieciaka wspomniał mi, że ostatnio ktoś podmienił mu antenę satelitarną. Miał czarną, a pewnego dnia zobaczył za oknem białą. Nie zwróciłem na to uwagi, ale teraz myślę, że...
– To anten! Wszystko na to wskazuje, choć kilka rzeczy wciąż mi nie gra. Anteny nie są agresywne wobec ludzi, a już na pewno nie wobec dzieci. To proste fotosyntezujące stworzenia. Całe dnie spędzają, grzejąc się na ścianach bloków. Zupełnie nie wiem, jak jedno z nich mogło zaszkodzić bachorkowi.
– Bo może to nie prawdziwy anten. Może mają za oknem zmiennokształtnego czy inną paskudną bestię. Trzeba się śpieszyć, Janek! Zaraz noc, więc może złapiemy to coś na gorącym uczynku.
* * *
Płytnik wiedział, że w nocy mało kto chodzi po osiedlu – a nawet jeśli ktoś się trafi, to nie będzie w stanie wyłowić z półmroku małego i zwinnego kształtu dziwoluda. Dlatego czekał z wyjściem, aż zapadną kompletne ciemności.
Grubo po zmierzchu stanął u wejścia do swojej norki i podniósł lekko płytę chodnikową służącą za przykrycie. Ulica była pusta, więc zaczął powoli wypełzać na zewnątrz. W tym momencie usłyszał gdzieś z tyłu łomot buciorów. Wtoczył się do nory i przykrył z powrotem, a sekundę później dwaj ludzie przebiegli mu tuż nad głową.
Niezadowolony płytnik fuknął i odczekał dłuższą chwilę. Potem, jako że był stworzeniem z natury ostrożnym, jeszcze jedną. I jeszcze. W końcu zebrał się na to, by znów unieść pokrywę. Nim zdążył wyjść na zewnątrz, zatrzęsła się ziemia. Coś nadbiegało z tyłu.
Stworek ledwie zdążył się schować, gdy nad głową przeleciał mu potwór tak ciężki, że pył z betonowej płyty obsypał płytnikowi łepek. Gdyby przerażony dziwolud wiedział, co to jest słoń, pewnie pomyślałby, że właśnie takie zwierzę przebiegło nad jego kryjówką. Nie znając jednak afrykańskiej fauny, wysnuł wniosek znacznie bliższy prawdzie: że nad jego głową przemknął bardzo, bardzo gruby człowiek. I że bardzo, bardzo się śpieszył.
Zdenerwowany płytnik rzucił w kąt kawałek kredy.
„No nie dadzą porysować!” – pomyślał, prychając i wściekle podskakując.
Podczas gdy jego rodacy ryli norki głęboko pod chodnikami, a solidny tunel był szczytem ich marzeń, on wolał – zamiast na brudne podziemia – spoglądać na kolorowy świat ponad nimi. Był urodzonym artystą, a może i uczonym. Często unosił lekko płytę, żeby przez szczelinę obserwować wielkich ludzi, ich codzienne wędrówki i osobliwe wehikuły, którymi się poruszali. Szczególnie fascynowały płytnika ciągi znaczków umieszczane przez ludzi niemal na wszystkim – od tablic przy drodze po własne ubrania i paczki z jedzeniem. Stworek zagarniał łapczywie każdy skrawek materii pokryty symbolami i po wielu miesiącach ich badania nabrał pewności, że owe symbole muszą coś znaczyć (choć nie zdradził tego innym płytnikom, które z pewnością wyśmiałyby podobnie absurdalną myśl). I zaczął je kopiować na próbę.
Początki były trudne. Dłonie stworka, przystosowane do kopania i chwytania drobnych owadów, nie były dostatecznie giętkie. Nie wiedział też, czym ani na czym można skutecznie bazgrać. Z pomocą przyszło obserwowanie dzikich ludzi w ich naturalnym środowisku. Płytnik zauważył, że ludzkie szczenięta także muszą się nauczyć dziwnych szlaczków, a wprawę zdobywają, bazgrząc po ścianach swych kamiennych uli. Ów przykład był przełomem dla dalszych badań. Stworek zwędził grupie dziewczynek kolorową kredę, po czym przystąpił do pracy. Najpierw kopiował znaczki z papierów i kawałków gazet zbieranych nocą po osiedlu. Jednak pewnego dnia zdarzył się cud. Późnym wieczorem jakiś przyciężki mężczyzna zatrzymał się dokładnie nad norką płytnika, by zawiązać sznurowadło. Stworek zamarł, jak zwykli to czynić jego współplemieńcy, by jakimś przypadkowym odgłosem nie zdradzić, że są pod spodem – oddzieleni od świata ludzi ledwie kilkoma centymetrami kamienia. Po chwili człowiek wstał i ruszył dalej. W tym momencie coś spadło z wysoka, łomocząc głucho tuż przed wejściem do norki. Zebrawszy w sobie całą odwagę, płytnik wychylił nos na zewnątrz, by spostrzec gruby papierowy przedmiot, który leżał tuż obok. Zabrał go zaraz i z radością odkrył, że w środku są pojedyncze kartki pokryte tysiącami znajomych znaczków. Teraz miał dość materiału, żeby malować do końca życia. Problemem był tylko czas. Na zewnątrz mógł wychodzić jedynie nocą, zaś wtedy musiał dzielić czas między sztukę a grzebanie po śmietnikach.
Na dodatek przeklęci ludzie wciąż zakłócali mu twórczy spokój.
* * *
Jeszcze biegnąc do bloku, Witek zadzwonił do rodziców malca. Z przerażeniem dowiedział się, że nie ma ich w domu. Byli na parapetówce u znajomych na drugim końcu miasta. Dziecko zostało samo.
Na tę wiadomość obaj przyjaciele podwoili tempo. Gdy więc dotarli pod właściwe drzwi, każdy wyglądał jak emeryt po maratonie.
– Jak... otwo...rzymy? – wysapał Witkowski.
– Jeden z krasnali... uczył mnie odpowiedniego czaru. Tyle że musisz... znaleźć mi dżdżownicę.
– Co?
– No, robaka. Glizdę, dżdżownicę. Wiesz, o co chodzi!
– Oszalałeś? Wywal je po prostu z kopa.
– Żeby sąsiedzi wezwali policję?
Witek zaklął. Chcąc nie chcąc, zbiegł na sam dół i wypadł na trawnik. Zaczął rozgrzebywać ziemię gołymi rękoma.
Jakaś babcia patrzyła na niego podejrzliwie z wysokiego balkonu, a przechodzący nieopodal mężczyzna z psem zatrzymał się gwałtownie, po czym zmienił trasę.
Po kilku chwilach dzikiej kopaniny dziennikarz wreszcie znalazł odpowiedniego robaka. Wbiegł z powrotem do bloku, wjechał na trzynaste piętro i dopadł do Janka, który stał oparty o drzwi, pogwizdując cicho.
– Nada się?
– Mogłaby być tłustsza.
– A niech cię strzeli! Sam sobie szukaj, jak takiś mądry.
– Spokojnie, spokojnie – uspokoił go Miciński i dodał jak zawodowy włamywacz: – To tylko zwykła gerda starego typu. Powinno się udać.
Wyszeptał jakąś tajemną formułę. Dżdżownica zesztywniała zaraz jak szeregowiec przed generałem, a Janek wepchnął ją w zamek. Chwilę kręcił na wszystkie strony, aż w końcu drzwi dały znać cichym stukiem, że droga do środka jest otwarta.
Wpadli do mieszkania jak burza, wiedząc, że może być za późno. Przemknęli przez przedpokój, wywrócili wieszak, a potem wbiegli do pokoju dziecka.
– Mamy cię! – krzyknął Janek do pałąkowatej istoty, która właśnie zbliżała się do łóżka chłopca.
Jeśli stworzenie pozbawione oczu, twarzy i wszelkiej mimiki może wyglądać głupio, udało się to właśnie antenowi. Stał bez ruchu na skrzyżowanych nogach, zwrócony w stronę gości. Wyglądał jak kot przyłapany na podjadaniu ze stołu albo minister, który po wyjściu z burdelu spojrzał w obiektyw ciekawskiego paparazzi.
– A więc jednak! – wysapał Witek. – To anten!
– Zwykły anten? Niemożliwe.
Stworzenie dalej stało bez ruchu. Chłopiec nie budził się, zapewne uśpiony magią.
– Jak myślisz? Co tu robi?
– Nie wiem. Może to senny wampir albo...
Witkowskiemu nie dane było skończyć, bo w tej samej chwili do mieszkania wpadł grubas w stroju safari i w korkowym kapeluszu. W dłoni ściskał ciężką dubeltówkę.
– Stać – krzyknął. – Wszyscy staaać! Ty też, wredny potworze.
Anten zakołysał się, zupełnie jakby przeczuwał, że zwrócona w jego stronę rura nie wróży nic dobrego.
– Jesteście rodzicami tego dziecka? – spytał tymczasem obcy.
– My? Nie wiem, czy zauważyłeś, kolego, ale jesteśmy dwoma...
– Oszczędź mi takich zwierzeń! – warknął tajemniczy wybawiciel. – I odsuń się na bok. Muszę rozwalić tego potwora.
– Nikt nie będzie tu nikogo rozwalał – powiedział kategorycznie Janek. – A przynajmniej do czasu, zanim nam nie wyjaśnisz, kim jesteś i co tu, do diabła, robisz.
– Nazywam się Hieronim. – Nieznajomy był wyraźnie rozdrażniony, że musi się tłumaczyć. – Hieronim Słowackiewicz.
– Krewny tego Słowackiewicza?
– Syn, dokładniej rzecz biorąc.
Witek aż gwizdnął.
– Jak tu w ogóle trafiłeś? – spytał. – I co tu robisz?
– Jak to co? Nie widać? Jestem myśliwym, a to moja zwierzyna.
– Co to, to nie! – zaprotestował Miciński. – Z antenem jest coś nie tak, ale to nie znaczy, że można go ot tak sobie ukatrupić!
– Czemu nie? To nie człowiek. Ani nawet nie zwierzę. To paskudny potwór! Obrzydliwa abominacja!
– Spokojnie, spokojnie. – Janek lekko odsunął lufę strzelby Słowackiewicza w stronę ściany. – Masz jakiś uraz do dziwoludów czy co? To zwykły mały anten, jakich wiele.
– Zwykły?! – oburzył się Hieronim. – Żaden z nich nie jest zwykły! To pasożyty, szczury współczesnych miast. To one doprowadziły tatkę do obłędu. Pamiętam jeszcze, jak narzekał, że cały czas do niego przychodzą, że wszędzie je widzi. Ludzie mu nie wierzyli, ale mówił prawdę. Oni są wszędzie. Dlatego zdecydowałem się walczyć, bronić, tępić to szkaradztwo, zanim się całkiem rozpleni. Tatuś nawiedza mnie w snach. Mówi mi, gdzie ich szukać.
Miciński aż się wzdrygnął.
– Weź pod uwagę, że wiele z tego „szkaradztwa” to inteligentne istoty. I nasi dobrzy znajomi. Poza tym nie rozumiemy jeszcze, jak tu trafiłeś.
– Od dawna prowadziłem obserwację całego osiedla. Mierzyłem pogłowie różnych gatunków, planowałem odstrzały. Zwróciłem uwagę, że antenowate stwory, jak ten tutaj, mnożyły się nad wyraz szybko. Co więcej, z dnia na dzień były coraz bardziej aktywne. Zdawały się dużo przemieszczać, ale nigdy nie przyłapałem ich w ruchu. Dopiero dziś wieczorem, w czasie nowego liczenia, spostrzegłem, że ten jeden zaczął pełznąć po ścianie w stronę okna. Gdy otworzył je i wślizgnął się do środka, wiedziałem, że to moja chwila. Trzeba było obronić niewinnych ludzi przed bestią. Jeszcze kogoś by skrzywdziła.
– Wyobraź sobie, że znamy magiczne istoty lepiej od ciebie. I wiemy, że anteny są nieszkodliwe.
Witek nie był tego taki pewny.
– Słuchaj, Janek, a jednak wlazł po coś do pokoju dzieciaka. To chyba nie pierwszy raz. Coś czuję, Janek, że to przez niego wszystkie kłopoty z małym.
– Daj spokój. Przecież widziałem już niejednego antena i wiem, że to do nich zupełnie niepodobne. Chyba że... Ależ oczywiście! Wszystko już rozumiem, Witek! Rrax mówił mi, że świat dziwoludów ciągle ewoluuje. Niektóre odchodzą, inne się zmieniają, a co jakiś czas rodzą się nowe. W końcu anteny w ciągu kilkudziesięciu lat istnienia też przeszły szereg zmian. No wiesz, zamiast chude i rozczapierzone zrobiły się okrągłe i talerzowate. Jeśli tak bardzo mogła zmienić się ich aparycja, to czemu i nie obyczaje?
Słowackiewicz słuchał tych wywodów bezbrzeżnie zdziwiony. Jeszcze nigdy w swojej karierze myśliwskiej nie trafił na szalonego ekologa.
Dziennikarz przyjrzał się antenowi badawczo.
– Ale jak zmieniają zwyczaje? I dlaczego akurat w ten sposób?
– To proste – uśmiechnął się Miciński. – Pamiętasz może, jak to było z telewizją, kiedy byłeś mały? Bo u mnie na przykład rodzice nie mieli telewizora, więc chodziłem do dziadka na wieczorynki. Nikt nie mówił, że to ogłupia, a dziadek wręcz zachęcał do siedzenia przed ekranem. Był dumny ze swojego „Rubina”, którego ściągnął z zagranicy przy pomocy znajomych ze związku kombatantów, bo telewizor miał uczyć i rozwijać. Mówiono, że dzięki niemu dzieci edukują się, poznają świat. A dzisiaj? To wróg numer jeden. No, może dwa, za grami komputerowymi. Rozumiesz chyba jednak, do czego zmierzam? Zmienił się mentalny obraz telewizji. Teraz to zło, które drąży i wyniszcza umysły biednych dzieci. Ogłupia, oswaja z przemocą... Ale po co ja gadam, znasz na pamięć całe to biadolenie.
– Okay. Jednak jak się to przekłada na...
– Prosto i bezpośrednio. Rrax opowiadał ci z pewnością, że stukuny urodziły się z dziecięcych strachów? Że bankomatony powstały z obaw ludzi, że maszyna połknie im kartę? Ten nowy anten jest owocem negatywnych cech, jakie ludzie przypisali telewizji. Ucieleśnionym pożeraczem dziecięcych dusz!
– Czyli mogę go zastrzelić? – spytał Hieronim, którego znużył przydługi wykład.
– Nie będzie strzelania, już mówiłem. Anten to anten, nawet zły. Trzeba tylko wezwać do niego jakieś mądrzejsze dziwoludy. Rraksa, może i Zhmfa. Pogadają, przekonają. Udało im się odwieść smoka od pożerania dziewic, to z pewnością trafią do zdziczałego antena.
– Gadanie! – Słowackiewicz potrząsnął dubeltówką. – Żaden potwór nie jest godny zaufania.
– To już nasza sprawa. To nas wynajęli rodzice dzieciaka do rozwiązania problemu. I to my rozwiązanie znajdziemy. A teraz proszę opuścić mieszkanie! – Janek nieco teatralnym gestem wskazał myśliwemu drzwi.
– Wyjdę, jak dacie mi ustrzelić tę bluźnierczą poczwarę! – sprzeciwił się gwałtownie Hieronim.
– Nie będzie żadnego strzelania!
– Aaaa... Już rozumiem! – Oczy Słowackiewicza rozbłysły chytrze. – On opanował wasze myśli.
– Jaki „on”?
– Anten! Snożerca i mąciciel umysłów. A teraz cofnij się, bezwolny ghulu! I tak załatwię twojego władcę.
Witek i Janek przez chwilę patrzyli na niego jak na wariata. Kiedy jednak podniósł broń do oka, zdali sobie sprawę, że nie żartuje. Miciński podbił mu zaraz lufę, a kula – zamiast w antena – trafiła w sufit. Stworzenie padło omdlone na plecy i chwilę kręciło się jak miska rzucona na stół.
Jednak potem nie było już tak łatwo. Hieronim ważył dobre sto dwadzieścia kilo i był silny jak goryl. Cała trójka sczepiona razem w dzikich zapasach przetoczyła się przez całe mieszkanie. Próbując wyrwać myśliwemu strzelbę, dwaj przyjaciele wywrócili przy okazji szafę, rozbili telewizor, stłukli szklany stolik, a upadający Słowackiewicz roztrzaskał sofę. W trakcie zapasów broń wypaliła raz jeszcze – prosto w czoło postaci na portrecie wiszącym w dużym pokoju.
Anten, korzystając z okazji, prysnął przez okno.
Wkrótce Janek i Witek wywalczyli przewagę nad grubasem. Miciński siadł mu na plecach, wyłamując do tyłu ramię, a dziennikarz szarpnął go mocno za włosy.
– Dość! Poddaję się – wyjęczał myśliwy.
– Masz... szczęście... – wysapał Janek. – Że to... od nas... dostajesz manto. Gdybyś... Gdybyś zabił tego antena... Miałbyś do czynienia ze złym bazy... bazyliszkiem.
– Rozumiesz teraz? – dodał Witek. – W tym mieście... obowiązuje układ między ludźmi a dziwoludami. My i paru innych ochotników stoimy... na jego straży. Lepiej nie wchodź nam w drogę, Hieronimie, bo nie uratuje cię nawet widmo słynnego tatusia. A teraz zbieraj się. Odprowadzimy cię na bezpieczną odległość i dla pewności utopimy to żelastwo w rzece.
Myśliwy był czerwony ze złości, ale nie miał wyboru. Miciński wciąż trzymał go mocno.
– No, zmywamy się, zanim przyjedzie policja – zdecydował.
Chwilę potem opuścili mieszkanie, zostawiając za plecami całkowicie zdemolowane wnętrze i ośmioletniego chłopca, który spał spokojnie jakby nigdy nic.
Idąc przez osiedle, omijali lepiej oświetlone miejsca, jednak już za pierwszym zakrętem wpadli na niespodziewanego świadka.
Janek z wrażenia aż puścił grubasa. Ten zaś – całkowicie zadziwiony tym, co zobaczyli – ani pomyślał o ucieczce.
Przed trójką mężczyzn stał malutki, chudy jak patyk płytnik, który właśnie kończył prymitywne graffiti. Koślawe literki układały się w słowa: „Dzisiaj zdarzy się coś nieprawdopodobnego”. Jako wzór służyła stworkowi karteczka z wróżbą, którą ściskał w prawej łapce.
Wtem płytnik też dostrzegł ludzi i zdębiał, telepiąc się ze strachu. Po chwili wyrzucił kredę i małą karteczkę, by uciec tak szybko jak kot, który dowiedział się, że czeka go kąpiel.
Witek i Janek, nie zwlekając, ruszyli w pościg. Nie trwał długo – już po kilkudziesięciu metrach potworek dał nura do ciemnej dziury na samym środku ścieżki. Zaraz też chwycił leżącą nieopodal płytę chodnikową i próbował się nią nakryć. Było jednak za późno. Prześladowcy widzieli go, więc szybko podbiegli i unieśli płytę.
Pod spodem znajdowała się kryjówka stworka – taka, jakich w mieście musiały być setki. Futrzasty płytnik o pałąkowatych nóżkach i wielkich oczach dygotał wtulony w kąt jamy. Na dnie było trochę zwędzonego ludziom drobiazgu – monety, medaliki, pierścionki, sreberka od czekoladek. A także strzępy gazet, oprawiony w skórę notatnik oraz parę kawałków kredy.
– Nie ugryzie? – spytał Witek, wsuwając tam dłoń.
– Nie. Najwyżej dostanie palpitacji ze strachu.
Dziennikarz chwycił tajemniczą książeczkę i uniósł ją do światła. Napis na okładce sprawił, że krew szybciej zatętniła mu w żyłach.
– Niesamowite, Janek! To ręczne zapiski Micka Słowackiewicza!
Notatnik był pełen wierszydeł pokreślonych jak księga rezerwacji w knajpie, w której wykryto salmonellę.
Hieronim, który właśnie dotoczył się do nich, aż pisnął.
– Notatnik tatusia! To ty mi go zwędziłeś, podły stworze! – Podetknął lufę dubeltówki tuż przed nos płytnika.
– Dość! – krzyknął Miciński. – Chyba coś ustaliliśmy! Żadnego strzelania, bo stracę cierpliwość. I zostaw tę strzelbę!
– Ale... notatnik... mój tatko... – zająknął się myśliwy.
– Masz tu swój notatnik i przestań jęczeć. A teraz spływaj. Tylko zapamiętaj dobrze: jeśli coś się stanie jakiemuś dziwoludowi, następnej nocy przyjdą po ciebie utopce. I bazyliszek.
Słowackiewicz wzdrygnął się. Schował notes do kieszeni i już go nie było.
Witek z Jankiem zostali sami, jeśli nie liczyć płytnika, który wciąż się zastanawiał, czy ujdzie z tej przygody z życiem. Widząc strach stworzenia, Miciński westchnął i zakrył jego norkę płytą chodnikową.
– No i to by było na tyle – stwierdził. – Jutro możesz odebrać nasze pięć tysięcy.
– Minus dwa tysiące za telewizor, tysiąc za kanapę, pięćset za dywan i trzysta za obraz – odparł ponuro dziennikarz.
– No cóż, lepsze to niż nic. Przynajmniej kolejna sprawa doczekała się szczęśliwego rozwiązania.
Ruszyli obaj w stronę świateł autobusowej pętli. Ale po paru krokach Janek zatrzymał się wyraźnie zamyślony.
– Zaraz, zaraz – powiedział. – Czegoś jeszcze nie rozumiem. Z tego wszystkiego wynika, że Hieronim przypadkiem zgubił notatki, które przypadkiem znalazł płytnik, przypadkiem postanowił wybazgrać na ścianie, a my zupełnie przypadkiem zobaczyliśmy je i skojarzyliśmy z księgami Micka Słowackiewicza, które przypadkiem opisywały całą sytuację? – Złapał przyjaciela za ramiona i zawołał z przejęciem: – To absowicie i całkolutnie niemożliwe!
– Przecież dostałeś w ciasteczku wróżbę, że zdarzy się coś nieprawdopodobnego – wzruszył ramionami Witek. – Więc co ci nie gra?
Miciński zamilkł, a po długim namyśle odparł:
– W sumie masz rację.
– Więc co teraz robimy?
– Nie wiem, może by tak... – zaczął Janek po chwili ciszy. – Ale nie denerwuj się, to tylko propozycja.
– No?
– Może by siąść do tych wypocin Słowackiewicza tak... no wiesz, naukowo i metodycznie. Podobno zawarł w nich wizję całej przyszłości. W tym numery lotto na najbliższe pięćset lat.
– Numery lotto?
– Nie mów, że nie przydałoby ci się trochę forsy.
– W sumie... To chyba lepsze niż nadzorowanie pijanych skrzatów.
Jak powiedzieli, tak zrobili. Wkrótce stali się jedynymi osobami na świecie, które doczytały „Proroctwa” do końca. Co prawda niewiele im z tego przyszło (jedna piątka i dwie czwórki), jednak duch wieszcza był tak uradowany, że przestał nawiedzać Hieronima. Ten zaś mógł poświęcić się życiowej pasji – wkrótce wyjechał do Afryki. Oczywiście przywiózł stamtąd znacznie więcej, niż planował, a miasto znów wpadło w kłopoty – to jednak temat na zupełnie inną opowieść.
Sprawa kota Lewiatana
List z prośbą o pomoc wciśnięty w kieszeń przez nieznajomego według Janka zdarzał się tylko w tanich kryminałach. Prawdopodobieństwo równało się temu, że małpy z zoo przypadkiem odtworzą obraz Matejki, bazgrząc odchodami i ogryzkami po szybie wybiegu. A jednak nadszedł dzień, gdy Miciński otrzymał podobny list osobiście.
Stało się to w miejskim autobusie – pewnego wieczoru, gdy wracał z pracy wyżęty jeszcze bardziej niż zwykle. W pizzerii telefony urywały się od rana – załoga po ośmiu godzinach była tak zmęczona, że nawet zwyczajowe plucie w ser czy smarkanie do butli z sosem nie były w stanie poprawić humorów. Teraz Miciński zasypiał na siedząco. Przymknął oczy i opuścił głowę. Po kilku przystankach spostrzegł kątem oka, że obok dosiadła się znajoma osoba.
Tego mężczyznę Janek widział już dziesiątki razy. Wychudzony brodacz w okularach wsiadał gdzieś na wysokości miejskiej biblioteki i jechał aż za jego dzielnicę. Zawsze był z nim kot – skulony w ramionach swego pana, z głową leniwie przekręconą na bok. W chłodniejsze wieczory zwierzę zdradzała tylko wypukłość pod swetrem mężczyzny oraz stercząca spod niego para trójkątnych uszu.
Miciński nigdy nie zwrócił na nich większej uwagi. Ot, parę razy zastanowił się, po co brodacz wciąż zabiera zwierzaka do pracy. Raz czy dwa zdziwiły go sztywny krok i nieobecne oczy mężczyzny. Nic jednak nie było na tyle podejrzane, aby Janek poświęcił facetowi z kotem więcej niż jedno spojrzenie.
Tego wieczoru, gdy Miciński wracał autobusem do domu, świat powoli zaczął odpływać, głosy stopiły się w niezrozumiały szum. I właśnie wtedy Janek poczuł delikatny dotyk na bocznej kieszeni kurtki. Otworzył oczy. Mężczyznę z kotem całkowicie pochłonęło gapienie się w kasownik. Wymęczony pracownik pizzerii uznał, że zaspany umysł płata mu figle, więc wrócił do poprzedniej pozycji. Było przecież ciepło i bardzo, bardzo dobrze...
Pół godziny później szedł wściekły ciemną szosą – ze wsi, gdzie podmiejski autobus kończył trasę. Wiatr był chłodny, więc Micińskiemu szybko zmarzły dłonie. Wcisnął je głęboko do kieszeni. Wtedy wśród zmechaconych paragonów, spinacza i plastikowego kapsla wyczuł zwiniętą kartkę. Wyciągnął ją zdziwiony, by odkryć, że ma przed sobą list. Od nieznajomego!
Na ciemnej drodze, w świetle księżyca i przy akompaniamencie psa, który zawodził żałośnie za polem, Miciński przeczytał:
Ratunku!
Przeklęta bestia mnie wykończy. Nie mam władzy nad ciałem, tylko trochę, kiedy śpi. Ktoś go musi powstrzymać, inaczej opanuje...
Wiadomość urywała się po trzecim zdaniu, a ostatnie słowa były nabazgrane pośpiesznym ruchem nadgarstka, zupełnie jakby autorowi nagle zabrakło czasu.
Janek poczuł dreszcz.
* * *
Życie już wiele razy wpychało Micińskiego w dziwne i tajemnicze sprawy, więc nie musiał długo myśleć, żeby odgadnąć sens listu. Wszystko było jasne! Mężczyzna został opętany, niewątpliwie przez własnego kota – leniwe zwierzę, dla którego stał się niewolnikiem i tragarzem. Mało kto mógłby uwierzyć, że domowy futrzak potrafi władać magią, lecz Janek widział już wiele: płytniki pod chodnikami miast, bazyliszki w kanałach, wiedźmy w dworcowych toaletach, skrzaty w hurtowni win.
Pozostało mu tylko sprawdzić swoją teorię. Następnego wieczoru wyśledził w autobusie człowieka z kotem, po czym dosiadł się jakby nigdy nic. Spojrzał na zwierzę.
Przymrużone oczy łyskały w świetle mijających ich samochodów, a w miarę jak autobus kołysał się na wybojach, powieki futrzaka opadały coraz niżej i niżej, ciągnąc ku sobie nieuchronnie jak ślimak do liścia sałaty. Chwilę potem kot zasnął.
Miciński pociągnął mężczyznę za rękaw.
– Przepraszam pana – szepnął. – Może pan mówić? Czy to od pana dostałem list?
Brodacz odwrócił głowę. Jego zdesperowane spojrzenie przygwoździło Janka do szyby.
– Proszę... – jęknął. – Pomóż...
W tym momencie kot otworzył oczy i przeciągnął się niedbale, rozczapierzając pazury. Mężczyzna zesztywniał, a jego wzrok zeszklił się jak cebula rzucona na rozgrzaną patelnię.
Janek udał, że wysiada na swoim przystanku. Naprawdę jednak wmieszał się w tłum w tyle autobusu. Kilka minut później – w samym sercu kwartału starych kamienic – mężczyzna podniósł się i ruszył do wyjścia. Miciński także wyskoczył wprost w wietrzną, zimną noc.
Na brukowanej ulicy połowa latarni nie działała, a bramy zdewastowanych domów ziały odorem, prezentując przechodniom swoje wilgotne, czarne wnętrza. Człowiek z kotem szybko skręcił w jeszcze ciemniejszą, jeszcze brzydszą uliczkę, zupełnie jakby pierwsza nie była dla niego dostatecznie groźna.
Szedł prędko i pewnie, nie poświęcając mijanym zaułkom nawet ostrożnego spojrzenia.
Miciński starał się utrzymać podobne tempo, choć był dużo ostrożniejszy. Z pewnością w tej okolicy łatwo było dostać w głowę czy stracić portfel, jednak to nie ludzi się obawiał. Martwiły go stworzenia, które zwykły żyć w opuszczonych kamienicach, w gnijących, zabitych deskami mieszkaniach i na spowitych pajęczynami strychach, do których nikt nie zaglądał. Co prawda znajomy kruk Rrax nauczył kiedyś Janka dwóch czy trzech zaklęć ochronnych, ale przy tym wymienił długą listę poczwar, którym niestraszne były żadne inkantacje.
Na szczęście mężczyzna z kotem wkrótce się zatrzymał. Stojąc pod bramą różowo-beżowego bloku wkomponowanego między wiekowe kamienice, zaczął grzebać w kieszeni. Miciński zwietrzył okazję. Zdecydowanie przyśpieszył kroku.
– Puść tego człowieka! – krzyknął do zwierzęcia.
Zielonkawe ślepia rozwarły się szeroko.
Janek wystrzelił naprzód, usiłując chwycić futrzaka za kark, i stracił równowagę, gdy stopy poślizgnęły się na... krawędzi mostu. Nim zdążył pomyśleć, skąd tu, do cholery, most, jego ramiona same desperackim ruchem zaczęły zagarniać powietrze. Lewa dłoń zacisnęła się na barierce, a Miciński zawisł w powietrzu tak zaskoczony i przerażony, że zaparło mu dech w piersi.
Pod nim płynęła rzeka, fale skrzyły się srebrem w świetle księżyca.
Podciągnąwszy się, Janek wsadził stopę między barierkę a betonowy gzyms. Chwilę później był już po drugiej stronie. Wziął głęboki oddech i trochę ochłonął.
Rozejrzał się wokół. Znał tę okolicę. Stary żelazny most był kilka minut drogi od dzielnicy, w której mieszkał mężczyzna z kotem.
„Jak tu trafiłem?” – zastanawiał się Miciński. Czy kot chciał pogrzebać go w mulistym dnie rzeki? Jeśli tak, sprawa wyglądała na znacznie trudniejszą, niż przypuszczał.
Pełen złych przeczuć Janek ruszył powoli wzdłuż mostu. Tymczasem przyczajony w nabrzeżnych zaroślach wodnik odprowadził go smętnym wzrokiem. Choć nie był lotnym stworzeniem, domyślił się, że niedoszły samobójca musiał w ostatniej chwili zmienić zdanie. Tak oto przepadła nadzieja na kolację ze świeżego topielca.
* * *
– Urok – stwierdził bez wahania Rrax. – Jak mamusię kocham, padłeś ofiarą uroku.
Miciński tylko zgrzytnął zębami i przełknął nieco piwa. Na samo wspomnienie pobudki na brzegu mostu ścisnęło mu się gardło.
– To nic niezwykłego! – kontynuował niefrasobliwie kruk. – Ech, za czasów młodości żyłem w świętym lasku na szczycie Ślęży. Był tam i chram kapłanów Świętowita. W każdą równonoc rozpalali ognie wysokie na pięć sążni, wytaczali baryłki miodu, upijali niedźwiedzia, żeby z nim tańcować. Taka, rozumiesz, mała libacja. Kilku przy tym rozchodziło się po okolicznych wsiach, by trochę dziewek sprowadzić. Jak której mąż czy ojciec nie zamknął w domu na cztery spusty, to kapłani zauroczali, a niebożę samo, z własnej woli, szło na górę. Ech... Tam ją za wszystkie czasy tak wy...
Rrax urwał, zdając sobie sprawę, że taką opowiastką bynajmniej nie pocieszy przyjaciela.
– Tak czy inaczej – podjął po chwili – sądzę, że użyto przeciw tobie identycznej magii.
– Ale twoich chramów i kapłanów nie ma już od tysiąca lat! – Janek znów pociągnął łyk i aż go wykręciło. Cholerny kot, nie dość, że zauroczył, to jeszcze smak odebrał!
– No, owszem, nie ma – westchnął kruk – niestety. Jednak wiedza, mój drogi... Wiedza może przetrwać stulecia hołubiona jako rodzinny skarb, przekazywana z ust do ust.
– W tym wypadku raczej z ust do pyska. Naprawdę sądzisz, że ktoś mógł nauczyć kota dawnej słowiańskiej magii?
Na to Rrax zmieszał się nieco. Miciński tymczasem wysączył z puszki ostatnią kropłę (piwo już z powrotem zaczęło mu smakować – znak, że będzie żył), po czym zgniótł ją i cisnął na stertę za kanapą.
– Przyjmijmy, że masz rację – powiedział. – Znasz jakiś sposób, żeby uodpornić się na ten urok?
Kruk przechylił łeb i przyjrzał się badawczo Jankowi.
– Może i znam. Powiedz mi tylko, czemu po prostu nie zostawisz przeklętego zwierzaka w spokoju.
– Przecież wiesz, Rrax. Jeśli ja tego nie zrobię, kto inny pomoże biednemu gościowi?
– I zrobisz wszystko, żeby powstrzymać kota?
Już wkrótce Miciński miał wyrzucać sobie, że nie wyczul w głosie kruka czegoś, co kazałoby mu zastanowić się dwa razy. Nie podejrzewając nic, rzekł jednak:
– Tak, Rrax. Wszystko.
– Ech... Dobrze, potrzeba nam będzie wielu bardzo rzadkich składników. Najpierw musimy zdobyć łzy wiedźmy.
– To nie problem. Babcia Jagustynka powinna już wrócić z pracy. Kupimy jej żołądkówki i powspominamy dawne czasy, to na pewno staruszce zwilgotnieją oczy. Musimy...
Tu urwał, wpatrując się w telewizor, który stał ściszony w rogu pokoju. Właśnie w lokalnych wiadomościach transmitowano relację z zoo. Gruby dziennikarz pokazywał wielobarwne plamy wymazane przez stado małp na wewnętrznej stronie szyby wybiegu.
Janek przypatrywał im się chwilę, nic nie rozumiejąc, aż w końcu zdał sobie sprawę, że układ wzorów wygląda znajomo. Owocowa papka z rannego posiłku zastygła w kształcie wielkiego mistrza, a miękkie odchody dumnie prezentowały zwalistą sylwetkę Zawiszy Czarnego.
„Nieprawdopodobne” – pomyślał Miciński.
– Idziesz czy nie? – ponaglił z parapetu kruk.
* * *
W całym mieście koty nagle zatrzymały się w pół ruchu. Kilka niemal skręciło sobie przez to kark, spadając z dachów i gzymsów, kilku uciekła smakowita mysz czy skrzat, kilka potłukło się, lądując na grzbiecie zamiast na czterech łapach.
Ich uwagę całkowicie pochłonął zew, który wibrował w nocnym wietrze – wołanie, jakiego żaden kot nie słyszał od pradawnych czasów.
Zwierzęta długo nadstawiały uszu, aż w końcu – tak nagle, jak zamarły – puściły się truchtem wszystkie w tym samym kierunku.
Tymczasem wysoko na dachu bloku Lewiatan mruknął z zadowoleniem. Czuł, że wezwanie odniosło skutek. W tej chwili tysiące pobratymców z całego miasta biegło w umówione miejsce. Zadowolony zeskoczył na balkon, a stamtąd wślizgnął się do ciepłego mieszkania, w którym spędził całe dotychczasowe życie.
Tego wieczoru wszystko miało ulec wielkiej zmianie.
Pamiętał dobrze, jak to się zaczęło – najpierw były szczęśliwe lata kocięctwa: gonitwy za kulami włóczki, łapanie papierowych ptaków na nitce, spanie koło grzejnika. Nie rozumiał świata na zewnątrz: kamiennej rzeki, którą płynęły metalowe pudła, czy dziwnych dwunogów. Ba, nie rozumiał nawet tego dwunoga, który się nim opiekował. Było to szkaradne, łyse zwierzę, tylko na przodzie głowy obrośnięte bezładną kępą futra, w której od czasu do czasu ukazywał się pysk pełen tępych, dziwacznych zębisk.
Lewiatan jednak lubił tego dziwoląga: za uściski, drapanie za uchem, za mleko i pełną miskę w rogu kuchni. Żył więc spokojnie i szczęśliwie, nie licząc dni.
Potem coś się zmieniło.
Delikatną, drobno ciętą karmę dla kociąt zastąpiły ciemne kawałki mięsa o dziwnym żelazistym smaku. Szybko je polubił, tym bardziej że za każdym razem, gdy najadł się do syta, czuł zagadkowe mrowienie w całym ciele. We łbie mu szumiało. Natłok myśli nie pozwalał zasnąć.
Wkrótce Lewiatan zaczął rozumieć słowa dwunoga-matki. Pojął, że mieszka w wielkim mrowisku łysych małp, że stalowe pudła były ich środkiem transportu (fakt, chodzili tylko na dwóch łapach, więc pewnie szybko się męczyli), a prostokątne skały pełne równo wykrojonych otworów pełniły rolę zbiorowego legowiska. Niedługo pojął też, do czego służy dziwny czworobok ze szklanym przodem, przed którym codziennie siadał dwunóg. Dla Lewiatana stało się jasne, że ten zagadkowy przedmiot ukazuje obrazy z dalszych miejsc. Wtedy też zobaczył, że cały przeogromny świat jest opanowany przez łyse dwunogi, że wytępiły one lub zniewoliły resztę zwierząt, a teraz – z nudów – zabijają się nawzajem.
Wtedy pierwszy raz poczuł strach i obrzydzenie.
Po kolejnych dniach oglądania przedmiotu te uczucia zagościły w Lewiatanie na stałe, aż wreszcie zdał sobie sprawę, że musi działać. Był przecież sprytniejszy od łysej małpy – a z każdym dniem rósł w siłę. Nie minęło wiele czasu, a rozwinął swój umysł na tyle, że przejął kontrolę nad opiekunem. Za jego pomocą poruszał się po świecie ludzi, szykując swoje wielkie dzieło.
Dziś zamierzał go dokonać. Nie mógł zwlekać: ostatnio jeden z dwunogów przejrzał jego plany i należało oczekiwać, że zaalarmuje resztę.
Lewiatan właśnie przygotowywał się do wyjścia, czyszcząc futerko. Łysa małpa leżała na dywanie i śledziła go badawczo.
– Co się gapisz? – prychnął kot. – Dzisiaj mój wielki dzień, dwunogu. Już wkrótce wszyscy ludzie podzielą twój los. Ale nie martw się. Jako mój osobisty sługa staniesz się najwyżej sytuowanym człowieczkiem na ziemi. O czymś takim nie mogłeś nawet marzyć w swoim parszywym życiu.
Tu zarechotał złośliwie. Potem drapał się chwilę za uchem, aż w końcu skoczył na parapet i zniknął w ciemności nocy.
Mężczyzna uwolniony spod zaklęcia jęknął. Dlaczego, och, dlaczego postanowił oszczędzać i dawał swemu zwierzakowi przemycaną ukraińską karmę, której głównym składnikiem były pewnie krowy spod Czarnobyla?!
* * *
– Krew świni?
– Jest.
– Oko żaby?
– Jest.
– Łzy wiedźmy?
– Są.
– Główka szczura?
– Jest.
– Przecier ze ślimaków?
Nie było odpowiedzi.
– Halo, halo. Mamy na sali przecier ze ślimaków?
Janek wziął kilka głębokich oddechów i odrzekł słabo:
– Mamy.
Wykładając składniki na stół, walczył z torsjami. Te obrzydliwości były jeszcze gorsze niż zepsute koncentraty i spleśniałe sery, z którymi miał do czynienia w pizzerii. Na dodatek ich zebranie zajęło pół nocy – Rrax z Micińskim włamali się do zoo, okradli muzeum anatomii, upili Babę Jagę i dokonali wielu innych wszetecznych czynów tylko po to, żeby zebrać kilkanaście woreczków wszelakich paskudztw.
Kruk obejrzał całą kolekcję krytycznym wzrokiem.
– Dobra, wszystko mamy – stwierdził. – Zagotuj garnek wody i bierz się do mieszania komponentów.
– Ja?
– Ech! Jako jedyny w towarzystwie masz ręce, czyż nie?
– Powiedz raczej, że nie chcesz sobie brudzić skrzydeł.
– A nawet jeśli? Zapominasz, że jestem mózgiem operacji. Poza tym beze mnie też zostaniesz ginącym gatunkiem.
Nie protestując dalej, Janek zaklął i zaczął przygotowywać wywar. Gdy skończył, w mieszkaniu panował smród gorszy niż w niesprzątanym od roku wybiegu dla słoni.
– Dobrze, dobrze – powiedział Rrax, przysiadłszy na krawędzi lodówki. – Teraz czeka nas trudniejsza część.
– Zamieniam się w słuch.
– Musisz znaleźć dużo bandaży albo jakichś szmat. Potem zmocz je w wywarze i owiń sobie tym głowę.
– Co?!
– Ech... A wolałbyś to wypić? Nie jęcz, tylko pracuj. Kto wie co ten przeklęty zwierzak może właśnie wyprawiać!
Pół godziny później byli już na ulicy. Miciński szedł niepewnie zamroczony odorem nasączonego miksturą turbanu. Kruk leciał daleko z tyłu. Po części by nie czuć smrodu, po części by żaden znajomy dziwolud nie zobaczył go w tak osobliwym towarzystwie.
Przemierzenie całego miasta okazało się niełatwym zadaniem. Pierwszą kłodą, jaką los rzucił im pod nogi, był gruby kierowca nocnego autobusu. Kiedy tylko Janek wsiadł do środka, żeby skrócić sobie podróż, tłuścioch zgasił silnik i zapowiedział, że nie ruszy, póki reszta pasażerów nie odeskortuje śmierdziela za drzwi.
Potem było tylko gorzej. W centrum zatrzymała Micińskiego policja – zataczał się tak mocno, a ubiór miał tak osobliwy, że zdawał się idealnym kandydatem do izby wytrzeźwień. Na szczęście uratował go alkomat, którego wyświetlacz nijak nie chciał pokazać więcej niż marne pół promila. Zdegustowani policjanci ruszyli szukać lepszej ofiary, a Janek z krukiem poszli ostrożnie dalej.
Ledwie dotarli do właściwej dzielnicy, a już władowali się w kolejne kłopoty. Tym razem przybrały one formę pięciu pijanych kibiców z biało-czerwonymi szalikami. Mężczyźni wracali z transmisji meczu w lokalnej mordowni, zawodząc fałszywie hymn.
– Hej, tam idzie beżowy! – krzyknął jeden, gdy tylko zobaczył nakrycie głowy Micińskiego.
– Bić cynamona!
– E, chłopaki! Na turbaniarza! – zawtórowała reszta.
Janek próbował wytłumaczyć, że jest białym Polakiem, katolikiem z dziada pradziada, jednak z powodu zamroczenia wydobył z siebie tylko egzotycznie brzmiący bełkot.
Zresztą i tak było za późno – napastnicy przebiegli ulicę i już otoczyli go kołem. Rrax zaczął się obawiać, że będzie musiał skorzystać z czarów. Na szczęście obezwładniający smród okazał się wystarczającym zabezpieczeniem. Napastnicy zzielenieli, a chwilę potem byli już kilkanaście metrów od swej niedoszłej ofiary. Przygoda skończyła się na kilku wyzwiskach i groźbach, które rzucili z bezpiecznej odległości.
Wkrótce podróż dobiegła końca, a Miciński i kruk stanęli pod właściwym domem.
– No, to teraz mamy problem – stwierdził Janek. – Przecież nie wiemy nawet, pod jakim numerem mieszka ten biedny facet!
– Ech... Wszystko muszę robić sam – westchnął Rrax.
Zerwał się do lotu i okrążył dom, zaglądając do każdego okna. Po chwili wylądował na ramieniu przyjaciela wyraźnie podekscytowany.
– Pierwsze mieszkanie z lewej na ostatnim piętrze.
– Jesteś pewien? Widziałeś tam coś niezwykłego?
– Goły brodacz przykuty do kaloryfera chyba spełnia twoje kryterium niezwykłości?
Miciński uśmiechnął się i ruszył w stronę drzwi. Nacisnął jeden z przycisków domofonu, a gdy odebrała zaspana staruszka, rzucił szybko:
– Z-rzę-skiego-ić-liczniki.
Kruk spojrzał na niego dziwnie.
– Działa za każdym razem – szepnął Janek.
Po sekundzie drzwi bzyknęły, a dwójka przyjaciół weszła na ciemną klatkę bloku.
– Uważajmy teraz – powiedział Rrax. – Jesteśmy w leżu potwora!
– Przecież mówiłeś, że ta mikstura mnie ochroni! – Miciński cofnął się pod ścianę, aż niemal walnął głową w skrzynkę na listy.
– Ochroni. Ale tylko jeśli to rzeczywiście czary, a pewności przecież nie mamy.
Janek zgrzytnął zębami, po czym ruszył w górę schodów.
Drzwi mieszkania były zamknięte, na szczęście kruk przecisnął się przez klapkę dla kota i otworzył je z drugiej strony. Obaj weszli do przedpokoju, a stamtąd do przytulnej, pełnej książek i papierów pracowni.
Mężczyzna był przykuty za kostkę do grzejnika. Jęczał, bo pokaleczył sobie dłonie, próbując rozgiąć oczka łańcucha. Na widok Micińskiego i Rraksa poderwał się na równe nogi.
– Gdzie kot? – spytał Janek, uważnie mierząc wzrokiem każdy zacieniony kąt.
– Poszedł! Musicie go powstrzymać! Dzisiaj ma zrobić coś strasznego, mówił o panowaniu nad światem. On... On jest zdolny do wszystkiego! To przez...
– Kiedy wyszedł? – przerwał mu kruk.
Brodacz zamarł zmrożony widokiem gadającego ptaka.
– No mów, człowieku! – ponaglił go Janek.
– Kilka godzin temu.
– Do diabła! – zaklął Rrax. – Musimy go znaleźć. Straciliśmy zbyt wiele czasu.
– Jak się wabi to zwierzę? – spytał na odchodnym Miciński.
– Lewiatan.
– Lewiatan? – roześmiał się kruk. – Dlaczego tak go nazwałeś?
– Bo Behemot było już zajęte – odparł brodacz, jakby to coś tłumaczyło. – Ej, możecie mnie rozkuć? Eeej!!!
W odpowiedzi usłyszał tylko oddalający się łomot butów.
* * *
Gdy obaj byli już znów na ulicy, Janek westchnął.
– Jak, do diabła, znaleźć w mieście jednego kota! To gorzej, niż szukać niezużytej zapałki na konwencie piromaniaków!
Rrax przysiadł na ławce głęboko zamyślony. Po długiej chwili wzbił się w powietrze.
– Zaraz wracam – kraknął i znikł w ciemności.
Miciński spędził następne dziesięć minut, przestępując z nogi na nogę. Gdy zamierzał już rzucić wszystko, zdjąć cuchnący turban i pójść do domu, kruk przyleciał z powrotem.
– Dobra nowina! – rzekł. – Zauważyłem, że wszystkie koty z miasta lezą jak zahipnotyzowane do dzielnicy przemysłowej. Tam pewnie znajdziemy naszego Lewiatana. Trzeba tylko wypatrzyć jakiegoś marudera, który wskaże nam drogę.
Tak też zrobili. Ryży dachowiec, którego spotkali kilka podwórek dalej, prowadził ich nieświadomie dobre pół godziny. Wreszcie stanęli pod wielkim magazynem. Kolektywne mruczenie, które dochodziło ze środka, nie pozostawiało wątpliwości, że siedzi tam już połowa kotów z miasta.
Przyłożywszy ucho do drzwi, Janek słuchał chwilę, aż w końcu zdecydował:
– Wchodzimy szybko i brutalnie. Trzeba go dorwać, zanim ucieknie albo zrobi nam coś z głowami.
– Chyba oszalałeś?! – zakrakał kruk. – Nie myślisz, że wlecę gdzieś, gdzie siedzi dobry tysiąc kotów?!
– Nie desperuj, Rrax. Za późno, żeby się wycofać. Zresztą potrzebuję cię w środku.
– Czy wiesz, co one robią z ptakami?!
Janek tylko westchnął i naparł na wrota. Te uchyliły się łatwo. Światło z ulicznej latarni wyrysowało na podłodze hali jasny trójkąt. Był całkowicie wypełniony futrzanym dywanem – koty siedziały jeden przy drugim, patrząc na przybyszów jak na konkurenta do puszki sardynek. Poza plamą światła było ich jeszcze więcej – setki par oczu błyszczały w mroku.
Lewiatan zajął plastikową beczkę przy końcu pomieszczenia.
Miciński rozejrzał się, oceniając szybko, czy ma szansę dopaść zwierzaka, nim ten czmychnie przez okno lub ukrytą dziurę. Kruk natomiast myślał tylko o tym, że zaraz dostanie skurczu skrzydła i spadnie prosto w rozciągające się pod nim morze uroczych pyszczków pełnych ostrych jak igiełki ząbków.
– Poddaj się! – krzyknął Janek do Lewiatana. – Twoja magia już na mnie nie działa!
Kocisko powiodło wzrokiem po zebranych współplemieńcach, jakby chciało powiedzieć, że czary może nie zaszkodzą przybyszom, ale horda wściekłych dachowców – owszem.
– Nie baw się z nim, tylko za kark i do wora – rzekł Rrax, łopocząc skrzydłami.
Do wora – łatwo powiedzieć! Miciński ruszył ostrożnie przed siebie. Rozpychał koty czubkami butów i zastanawiał się, czy „psik!” albo „a kysz!” będą wystarczającymi argumentami, jeśli Lewiatan pośle stado pobratymców do ataku.
Kocur miał jednak inny plan.
– Dzieci – powiedział głośno – widzicie oto, jak łysy dwunóg chce mnie schwytać, by pozbawić was szansy na wolność! W dawnych czasach to my władaliśmy ziemią, a ludzie i małpy chowali się przed nami na wierzchołkach drzew. Byli zwierzyną nie inną od antylop. Te czasy mogą wrócić, jeśli mi pomożecie. Jeśli dacie się poprowadzić!
Koty słuchały, przekrzywiając łepki. Janek poczuł, że ciarki przechodzą mu po plecach. Starał się przyśpieszyć, ale nie chciał zadeptać żadnego stworzenia, by nie sprowokować ataku.
– Skupcie się! – kontynuował Lewiatan. – Macie pradawną moc, której nie jesteście nawet świadomi! Moc odziedziczoną po boskich przodkach. Wystarczy, że wszystkie naraz pomyślicie o czymś, a myśl owa natychmiast zmieni się w rzeczywistość. Z moim przewodnictwem odmienicie w ten sposób świat! Najpierw jednak ukarzcie tego dwunoga. Skupcie się, a to, czego pragniecie, nastąpi samo! Skupcie się... Teraz!
Wszystkie zwierzęta wbiły oczy w jeden punkt. Rrax poczuł, że powietrze drży od pradawnej magii, jakiej nie czuł od wieków. Nagle moc zogniskowała się tuż przed Jankiem.
Z ziemi wyrosła monumentalna sterta kociego jedzenia. Obok stanęła kuwetka z piaskiem.
Kruk zatrząsł się ze śmiechu i prawie uderzył w jeden ze słupów hali jak kamikadze, który przesadził z sake.
– Nie to miałyście zrobić, przeklęte futrzaki! – wydarł się Lewiatan. Zwierzęta tymczasem ruszyły w stronę jedzenia, pomrukując radośnie.
Miciński zerwał się do biegu i sekundę potem był już przy kocurze. Chwycił go za kark i podniósł.
– Poddaj się!
Lewiatan jednak nie miał zamiaru. Wyrywał się, drapał, a potem... zaczął dziobać ciemięzcę po rękach.
Janek nagle zorientował się, że coś jest nie tak. Potrząsnął głową, przetarł oczy i wtedy dostrzegł, że trzyma w garści nie kota, a kruka.
– Puść moje gardło, głupcze – wydusił Rrax. – Zaczarował cię!
– Gdzie jest teraz? – Miciński rozejrzał się półprzytomnie po hali.
– Uciekł tamtędy!
– Więc mikstura nie działa? – Janek zerwał z głowy turban.
– Nic dziwnego! To nie była magia! – odparł kruk. – Cholerny kot jest cholernym telepatą. Łap go! Nie może nam uciec.
Tego nie trzeba było Micińskiemu dwa razy powtarzać. Rzucił się pędem w stronę okna, którym pierzchnął Lewiatan.
* * *
Schwytanie kota nocą w ciemnych zaułkach było zadaniem zgoła niemożliwym. Na szczęście Jankowi pomógł kruk, który szybko wypatrzył go z wysokości i zaczął pościg nieustępliwie niczym policyjny helikopter. Miciński ledwo nadążał.
Przemknęli przez całą dzielnicę i niezliczone uliczki, w których zwierzę próbowało zgubić pościg. Wreszcie dotarli nad brzeg rzeki. Lewiatan pędził ile sił w łapach kamiennym nabrzeżem, Janek zostawał coraz bardziej z tyłu.
Wtem, kiedy kot przebiegał koło gęstych zarośli, wystrzeliła stamtąd zielona błyskawica. Niski, zgarbiony stwór uderzył z boku w Lewiatana i przekoziołkował z nim kilka metrów, oplątując ofiarę ramionami.
Zwierzę miauknęło żałośnie, a sekundę potem zielona pięść grzmotnęła je w łeb, odbierając przytomność.
– Szybciej, Janek! – krzyknął z góry Rrax, gdy spostrzegł, że sprawy przybrały nieoczekiwany obrót.
Miciński dotarł na miejsce w ostatniej chwili, gdy wodnik przymierzał się do zejścia w stronę rzeki po stromym stoku.
– To mój kot! – zawołał zdyszany Janek. – Odłóż go natychmiast!
Dziwolud zmierzył go spojrzeniem wielkich oczu – czarnych i matowych jak najniższe głębiny rzeki. Długie, jakby ulepione z wosku palce zacisnęły się mocniej na wiotkim ciele futrzaka.
– Ja i mój przyjaciel znamy starą magię – powiedział twardo Miciński. – Jeśli spróbujesz uciec, znajdziemy cię i odbierzemy kota siłą. Postaw go na ziemi po dobroci...
– Daj spokój! Niech go sobie weźmie! – parsknął kruk.
– Nie ma mowy. To inteligentne, świadome stworzenie. Nie możemy pozwolić, żeby zostało pożarte.
– Zapominasz chyba, co koty robią z ptakami! – Rrax załopotał skrzydłami jak urażona papużka. – Niech jeden pozna na własnej skórze, jak to jest zostać czyimś posiłkiem!
– Nie bądź rasistą!
– Gatunkalistą, jeśli już. Nie mam nic do białych kruków. Ech, Janek, nie mów, że będziesz walczył o tego nicponia?
Ale Miciński nic nie odpowiedział. Zamiast tego ruszył powoli w stronę wodnika, sięgając do kieszeni. Zielone ciało stwora spięło się do skoku. Był głodny. Jedna okazja do posiłku już go dzisiaj minęła i nie miał zamiaru stracić następnej.
* * *
Lewiatan obudził się w ciemnym, ciasnym miejscu. Przez głowę przemknęła mu pierwsza, nie do końca jeszcze trzeźwa myśl, że może skończył w brzuchu wodnika. Szybko jednak zdał sobie sprawę, że został po prostu kotem w worku.
Gdzieś nieopodal rozmawiały dwie osoby. Pierwsza była młodym mężczyzną o spokojnym, nieco chrypiącym głosie. Drugi głos należał z pewnością do słabej staruszki. Sądząc po seplenieniu, była bezzębna albo pijana.
– I tak się wszystko skończyło. Dobrze, że miałem przy sobie ten wymięty batonik. Teraz trzeba zrobić coś z Lewiatanem, póki się nie obudzi. Jest bardzo niebezpieczny.
– Spochojnie, chochanieńki – odparła babcia. – Tutaj nis nam nie grosi. Jecho marne stucki nie pozia... nie poziałają na wieźmę pot jej właśnym dachiem.
Zwierzak wzdrygnął się przerażony. Wiele słyszał o wiedźmach – paskudny gatunek dwunogów, który władał magią i niewolił najzdolniejszych przedstawicieli kociego rodu.
– Ale gdzie go umieścimy?
– Nasstaw no ucha, Janchu. Mam tachi pomyszł...
Lewiatan, choć usilnie strzygł uszami, nie wyłapał nic z krótkiej rozmowy, którą ludzie odbyli szeptem. Chwilę potem do worka sięgnęła czyjaś ręka i bezceremonialnie wyciągnęła kota. Obrzucił pomieszczenie spanikowanym wzrokiem. Zdecydowanie nie była to chatka z drewna, jaką bajki przypisywały wiedźmom. Czarownica zajmowała zwykłe mieszkanie w bloku, choć wszystkie atrybuty wiedźmostwa – suszone zioła, zdechłe węże i słoiczki pełne magicznych komponentów – były tu, zajmując miejsce na półkach i szafkach. Kot spostrzegł nawet czarny kociołek, który grzał się na elektrycznej kuchence.
Nagle oczy Lewiatana spoczęły na uchylonym oknie. Wyprężył ciało, próbując uwolnić się z uścisku, a gdy to nie pomogło, zaczął drapać dłonie oprawców. Odpowiedziało mu karcące klepnięcie w łeb.
– No, no! – pogroziła palcem czarownica.
Kot zamarł ze strachu. Nie mógł się wyrwać, nie mógł użyć swych psychicznych talentów. Czuł się najbardziej bezsilny w całym życiu. Tymczasem wiedźma chwyciła ze stołu pordzewiały nóż, po czym bezceremonialnie przydusiła futrzaka do kolana.
– Poszymasz go, chochanieńki? – spytała chłopaka. Ten unieruchomił zwierzę, a wtedy babcia wprawnym ruchem oberżnęła mu... wąsy.
– I tyle? – spytał z niedowierzaniem Janek.
– Tah to szem zawsie robiła, chiedy się jachiś chowanies za barzo wyswanił. Zobaszysz, chłopsze, pomosze.
– Ale... Wiele razy słyszałem, że koty chorują, a nawet umierają, jeśli obciąć im wąsy.
– Same rossiewajo tachie plotki, scwane bestie.
– Ha, i co, panie telepato? Straciłeś swoje antenki – zakrakało coś z parapetu za Lewiatanem. Ten prychał z wściekłości i znów spróbował drapać, lecz po chwili ponownie skończył w worku. Jeszcze tej nocy zwrócono go właścicielowi.
* * *
Brodaty dwunóg okazał się łaskawy. Przyjąwszy od Micińskiego nożyczki do cięcia wąsów oraz porady dotyczące bezpiecznej hodowli kotówtelepatów, sprał tylko zwierzę po ogonie. Lewiatan stał się na powrót zwykłym domowym ulubieńcem. Od tej pory tylko czasami, leżąc na rozgrzanym kaloryferze, wracał do marzeń o władzy nad światem i mruczał z zadowolenia, śniąc, jak ludzie uciekają przed jego straszną zemstą.
Babcia Jagustynka dwa dni odchorowywała libację. Janek nie miał tyle szczęścia – już o świcie poszedł do pracy wykończony i niewyspany po całonocnej awanturze. Ale choć słaniał się na nogach, był zadowolony z kolejnej dobrze wykonanej roboty.
Wkrótce handlarzami, którzy sprzedali radioaktywną karmę, zajął się sanepid powiadomiony o sprawie anonimowym listem. I tak oto życie w mieście po raz kolejny wróciło do normy, jeśli normą można nazwać stan, w którym wodniki polują pod mostami, bazyliszki krążą po kanałach, a gadające kruki kołują po niebie, klnąc ile sił na zimny wiatr.
Dziadek
Łyżeczka kontra
chińskie
akrobatki
Nadrzeczne wały nie należały do dobrych miejsc na nocny spacer. W najlepszym wypadku można było się natknąć na ognisko pijanych studentów. W najgorszym – spotkać polującego wodnika czy utopca, który miał kaprys popływać brzuchem do góry w świetle księżyca.
Nic dziwnego, że chętnych na wyprawy po wale nigdy nie było wielu. Dlatego też nikt nie mógł zobaczyć, jak z pobliskiej drogi skręciła tu czarna limuzyna. Samochód wjechał na grzbiet wału, szorując zawieszeniem po polnej drodze, a następnie ruszył wzdłuż rzeki. Zatrzymał się w miejscu, gdzie gęste drzewa schodziły aż nad wodę.
Ze środka wyszło dwóch barczystych mężczyzn w garniturach. Pierwszy był ospowaty i – mimo ciemności – miał na oczach przeciwsłoneczne okulary. Łysina drugiego tak świeciła w promieniach księżyca, że mógłby jechać nocą rowerem bez świateł odblaskowych.
Obaj ruszyli na tył samochodu, po czym wyciągnęli z bagażnika wątłe ciało jakiegoś młodego człowieka. Zaciągnęli ofiarę nad rzekę, gdzie ospowaty ocucił ją dwoma ostrymi uderzeniami w policzek.
– No chyba was powaliło... – jęknął przebudzony.
– Uważaj, co mówisz! Obrażasz funkcjonariuszy państwowych – odparł ten w okularach.
– Cynicznie plujesz na autorytet IV Rzeczpospolitej – dodał łysy.
Chłopak zamilkł na chwilę, widocznie zastanawiając się nad tym, jak można pluć cynicznie. Ospowaty szybko ocucił go kolejnym uderzeniem.
– Dość zabaw! – warknął. – Imię, nazwisko, zawód?
– A co ci do tego?
Odgłos kolejnego policzka poniósł się daleko nad wodą.
– Imię, nazwisko, zawód?
– Rafał Witkowski, niezależny dziennikarz.
– No popatrz, dziennikarz – ucieszył się łysy. – Wy chyba nigdy nie przestaniecie.
– Czego?
– Godzić w autorytet władzy, w rząd i prezydenta! A teraz gadaj, kto ci powiedział o ośrodku?
– Nikt, śledziłem wasz samochód!
– Kłamiesz! Jesteśmy asami kontrwywiadu! Chwytaliśmy imperialistycznych szpiegów, kiedy ty jeszcze wsuwałeś bobofruty. Na pewno nie dalibyśmy się podejść marnemu dziennikarzynie. Kto ci powiedział o ośrodku?
– Już mówiłem. Ale widocznie błędnie myślałem, że dotrze to do młota, który nosi okulary przeciwsłoneczne w środku nocy.
Mężczyzna zbliżył swoją facjatę do twarzy Witka tak bardzo, że dziennikarz mógł dostrzec resztki kolacji między jego zębami.
– Wiesz, co ci zrobimy, chłoptasiu? Zdejmiemy z ciebie ciuchy, zwiążemy i zostawimy w błocie na całą noc. Brzeg roi się od pijawek. W kilka chwil przyssą ci się do jaj...
– Do jaj! – podkreślił drugi.
– Cicho, łysy! Na czym to ja skończyłem? Aaa, tak! Oblezą cię pijawki, pociachają komary.
– Jak w Wietnamie – sprecyzował partner ospowatego.
– Zamknij ryj! A ty, mały, słuchaj. To twoja ostatnia szansa. Przyznaj po prostu, że pracujesz dla „Koszernej”, że ten Żyd dał ci na nas zlecenie, że zbierałeś materiały. Potem daj nazwisko tego, który chlapnął o ośrodku, i wszystko z głowy. Przysłużysz się ojczyźnie, będziesz miał czyste sumienie.
– Czyściutkie jak niemowlę! – padło z boku.
Teraz ospowaty nie wytrzymał i zdzielił łysego po głowie. Potem uniósł dziennikarza za poły kurtki i spytał z naciskiem:
– To jak będzie? Gadaj prawdę!
– Już powiedziałem! Jestem freelancerem. Współpracuję z „Leśnymi Nowinkami”, „Światem Mega-Gwiazd” i magazynem „Historie nie z tej ziemi”. Do ośrodka trafiłem, śledząc wasz samochód. Widziałem tam... Nic nie widziałem i nie macie się czego bać. Jeśli miałbym coś o was napisać, i tak nadawałoby się to tylko na scenariusz komedii.
Ospowaty wziął zamach do kolejnego ciosu, lecz jego ręka zamarła niespodziewanie.
Coś zaszumiało w krzakach u podnóża wału.
– Kapitanie Ryś – jęknął z tyłu łysy.
– Mówiłem już, zamknij ryj. No więc, mały...
– Ale kapitanie – dłoń tajniaka potrząsnęła Rysia za ramię – tam coś jest. W krzakach.
– Nie bądź baba, łysy.
Jakby w odpowiedzi nieopodal strzeliło kilka gałązek. Dwaj agenci obrócili się w tę stronę, a puszczony nagle Witek z hukiem upadł na trawę, tłukąc sobie tyłek.
– Co to? Co to, kapitanie?
– Nie panikuj! Pewnie dziki pies. Albo dziki dzik.
Dziennikarz miał spytać złośliwie, czy widzieli kiedyś niedzikiego dzika, ale w tym momencie stworzenie wyszło na oświetloną księżycem przestrzeń. Całą trójkę zamurowało.
* * *
Oto w ich stronę pełzł potwór o kształtach tak bluźnierczych i wypaczonych, że jego widok wypalał w umyśle piętno niby rozpalone żelazo. Potwór miał kształt jaszczurki i przynajmniej dwa metry długości. Szedł na szeroko rozstawionych łapach, kołysząc kostnym grzebieniem. Najgorszy był jednak pysk: gadzia morda miała w sobie coś upiornie ludzkiego. Zdobiła ją para okularów w grubej czarnej oprawce i szkłach przypominających denka od butelek.
– Nnnie... Nnnie ruszaj się – wydukał Ryś.
Gad obrzucił ludzi krótkim spojrzeniem, zobaczył leżącego w trawie Witka, po czym ruszył w jego stronę.
– Ssstój, bo ssstrzelam! – jęknął kapitan.
– Do... dokładnie! Będziemy strzelać! – potwierdził łysy.
Stworzeniu nie były straszne takie groźby. Parło dalej. Tajniacy wyjęli broń. Dłonie drżały im jak chirurgom plastycznym przed operacją żony prezydenta, lecz mimo to wypalili kilka razy w stronę potwora. Ten nie zatrzymał się, zupełnie jakby kule nie robiły na nim wrażenia.
Tego było już za wiele. Mężczyźni zerwali się i puścili pędem w stronę samochodu. Witek został sam. Potwór podszedł i obwąchał go dokładnie.
– Cześć – rzucił krótko.
Dziennikarz podniósł się i klepnął gada po głowie.
– Wielkie dzięki, Zhmf. Gdyby nie ty, kto wie co by się stało. Polujesz?
– Co mówisz? – spytał głośno bazyliszek. – Wybacz, Witek, ale słuch znów mi się pogorszył. Rozumiesz, tysiąc lat to dużo, nawet jak na bazyliszka.
– Co tu porabiasz?! – krzyknął z bliska Witek.
– Aaa, tak sobie poluję. O tej porze są bardzo dobre, tłuste pędraki. Zęby się na nich nie ścierają, a wiesz, że niewiele mi ich zostało. Starość nie radość, Witek! No a jak zobaczyłem, że masz problem z tymi dwoma bykami, to postanowiłem trochę ich nastraszyć.
– Nie bałeś się? Na pewno nic ci nie jest? – spytał z niedowierzaniem dziennikarz.
– Co? Dlaczego?
– Ci wariaci wydusili w ciebie cały magazynek pestek!
Oliwkowy pysk bazyliszka nabrał nagle bledszego odcienia.
– Ccco?
– No, strzelali. Nie słyszałeś?
– Sss... strzelali?... – szepnął gad, po czym zachwiał się, a następnie, straciwszy przytomność, padł jak kłoda w wysoką trawę.
* * *
Porwanie i pobicie okazało się tylko początkiem atrakcji, jakie los zesłał Witkowi tej nocy. Następną było ciągnięcie stupięćdziesięciokilowego nieprzytomnego bazyliszka do nory. Dziennikarz nie tylko spocił się i zdyszał, taszcząc ciało przez nabrzeżne zarośla. Musiał też zatykać sobie nos, bo stary gad węch miał już tak zużyty jak słuch i wzrok – w związku z czym nie odczuwał potrzeby kąpieli.
Godzinę później Witek dotargał Zhmfa w pobliże jego leża. Nie przepadał za tym miejscem, bo nora znajdowała się w parku niemal w samym centrum miasta. Łatwo było trafić na niepożądanych gapiów.
Tam właśnie wznosił się rozległy, gęsto zarośnięty pagórek – niegdyś stał na nim arsenał. Teraz jedna strona wzgórza otoczona została wysokim płotem, a druga, porośnięta trawą, spadała wprost na spacerową promenadę. Gęste krzaki osłaniały przed wzrokiem przechodniów kilka różnej wielkości jam. Część wiodła głęboko pod wzgórze – do zasypanych dziewiętnastowiecznych piwnic. Już dawno zbadano je i zamknięto żelaznymi kratami. Później, przegryzłszy pręty i nadkruszywszy przy tym ząb, jedną z pieczar objął w swe władanie Zhmf.
Niestety, dzieciarnia, ciekawscy łazęgowicze oraz pijacy z pilną potrzebą nie respektowali ani krat (a przynajmniej tych, które nie wyjechały jeszcze na wózkach złomiarzy), ani tabliczek Zakaz wstępu. W efekcie pierwsze kilkanaście metrów jamy było unikalnym połączeniem śmietnika i publicznej toalety.
Bazyliszek, który mimo wady wzroku nadal bez problemu widział w ciemności, zręcznie lawirował między nieczystościami. Jego goście zazwyczaj nie mieli jednak tego talentu – i byli szczęśliwi, jeśli tylko raz czy dwa razy wdepnęli w świeże odchody. Na dodatek stare, zasypane korytarze nie wyglądały bezpiecznie, a gad, jak na złość, obrał za leże najniższą część.
Dlatego Rafał Witkowski odwiedził dotąd bazyliszka tylko dwukrotnie. Za każdym razem obiecywał sobie, że nigdy więcej tego nie zrobi. Jednak dziś znów siedział w jamie – na starej pufie, ściskając w dłoniach kubek herbaty.
– No, opowiadaj! – popędził go Zhmf, gdy doszedł już do siebie. – Co to za ludzie i jak im podpadłeś?
– Długa historia.
– No, no! Więc lepiej zaczynaj od razu, zamiast marnować czas. Wiesz, że nie puszczę cię, póki wszystkiego nie opowiesz!
Witek westchnął.
– Zaczęło się od handlu organami...
– Co?! Oj, Witek, wiem, że ci się ostatnio nie powodzi, ale żeby...
– Daj spokój, Zhmf! To przecież nie ja handlowałem. Pozwól mi opowiadać i nie przerywaj.
Gad skinął łbem.
– No więc na początku była sprawa handlu organami – podjął dziennikarz. – Wiesz, ostatnio zacząłem mieć dość gazetek, do których piszę. Uznałem, że pora na coś lepszego. Skontaktowałem się z redakcją gazety miejskiej. Przejrzeli moje portfolio, ale chyba teksty o feng shui i odchudzaniu nie zrobiły na nich wielkiego wrażenia, bo odpowiedzieli, że może i znaleźliby dla mnie miejsce, ale najpierw musiałbym napisać świetny tekst na jakiś poważny temat. – No i?
– Pomyślałem zaraz o zniknięciach emerytów, o których mówi się ostatnio w mieście. Słyszałeś może? Kilkanaścioro staruszków i staruszek wyparowało jak kamfora.
– Co się stało? Sklepikarze postanowili odzyskać pieniądze za mleko i chlebek brane na krechę?
– To nie jest śmieszne, Zhmf. Im naprawdę mogło się coś stać. Krążą plotki, że skupują ich bogaci Niemcy. Ci, którym potrzebna jest transplantacja.
– Legenda miejska. Nie wierz w takie bzdury. Zresztą kto by brał tak zużyty towar? – prychnął bazyliszek.
– Też byłem sceptyczny. Mimo wszystko postanowiłem trochę powęszyć. Zacząłem od dworca, bo w jego okolicach zdarzyło się najwięcej zniknięć. Kupiłem kilka win, pogadałem z paroma bezdomnymi. Zmarnowałem pół dnia i niewiele się dowiedziałem. Na szczęście, wychodząc, przypadkiem wpadłem w środek ciekawej sceny. Kojarzysz Dziadka Łyżeczkę?
– Wiesz przecież, że nie łażę dużo po mieście. Kto to taki?
– Mały staruszek, zarośnięty jak yeti. Siedzi całymi dniami na ulicy z tyłu dworca i gra na puszkach, pudełkach, butelkach. Ma w każdej dłoni dwie łyżeczki, a pod butami jeszcze dwie na pedałach. Dlatego tak go nazywają. Podobno był dawno temu wibrafonistą w filharmonii, ale go wylali, bo za dużo pił. W każdym razie gra niesamowicie! Kiedy przechodzi obok zagraniczna wycieczka, zarabia pewnie więcej niż ja w tydzień. No ale do rzeczy: jak opuszczałem dworzec, Dziadek Łyżeczka właśnie zbierał się do domu. Było już późno, ulica prawie pusta, tylko paru ludzi. Nagle podjechała do niego czarna limuzyna. Wysiadło dwóch bysiorów w garniturach, wpakowali staruszka do środka i zaraz odjechali. Zdążyłem tylko zauważyć, że auto miało rządową rejestrację. Bazyliszek zachichotał.
– Nie twierdzisz chyba, że rząd porywa emerytów na organy?
– Słuchaj dalej, Zhmf. Wiedziałem już, że w sprawę zamieszani są tajniacy. Udało mi się zapamiętać ich rejestrację, więc od razu pobiegłem do Babci Jagustynki. Staruszka szczęśliwie przyjęła mnie poza kolejką. Ja postawiłem na stół flaszeczkę, a ona kryształową kulę i w parę minut wiedziałem, dokąd jadą. Zabrali Dziadka Łyżeczkę do jakiegoś ośrodka pod miastem. Wysoki płot, strażnicy z psami: sprawa wyglądała poważnie. Wziąłem taksówkę, pojechałem tam z aparatem fotograficznym i obiektywem do zdjęć w nocy. Dobre dwie godziny obserwowałem kompleks, siedząc na drzewie. W końcu podkusiło mnie, cholera, żeby się wślizgnąć. Z początku szło nieźle: przelazłem przez płot, minąłem strażnika, doczołgałem się do jakiegoś budynku. A tam...
Tu Witek przerwał, pokręcił głową i pociągnął łyk herbaty.
– A tam...? – popędził go bazyliszek.
– Nie uwierzysz, Zhmf. Przez okno zobaczyłem, że przykuli dziadka do jakiegoś fotela, zadrutowali mu całą głowę, nogi wsadzili w metalowe buty. Miotał się zupełnie jak od elektrowstrząsów. Wyglądało to strasznie. Uznałem, że muszę strzelić fotkę, bo inaczej nikt mi nie uwierzy.
Witkowski zmieszał się, jakby następne wspomnienie było zgoła wstydliwe.
– I...?
– I wtedy mnie złapali. Zapomniałem wyłączyć flesza – burknął. – Sekundę po tym, jak pstryknąłem, byli już na zewnątrz. Ktoś dał mi w łeb, obudziłem się w bagażniku. Co było dalej, wiesz już sam.
Zhmf poskrobał się za uchem i poprawił okulary. W końcu spytał:
– Co teraz masz zamiar robić?
– Nie wiem. Myślałem, żeby wrócić do ośrodka, podpatrzyć coś jeszcze i uwolnić Dziadka Łyżeczkę. Jeśli spiszę jego opowieść, będzie z tego tekst na polskiego Pulitzera. Tyle że sam pewnie znów dam się złapać. Chyba potrzebuję pomocy.
Bazyliszek pokręcił łbem.
– Nie zrozum mnie źle, chłopcze. Jesteś moim przyjacielem, przyjacielem Rraksa oraz Janka. Jestem ci bardzo wdzięczny za nowe meble do nory czy za słoiki pysznych dżdżownic, dzięki którym oszczędzam zęby. Wiedz jednak, że są pewne granice. Nie uśmiecha mi się robienie za tarczę strzelecką, a ty zadzierasz z niebezpiecznymi ludźmi.
Witek wzruszył ramionami.
– I co z tego? Gdy przybyła tu wiedźma, też było niebezpiecznie. Albo wtedy, kiedy Lucyfer zorganizował w mieście imprezę integracyjną dla kadr Siódmego Kręgu Piekieł. Albo jak drzewce z parku postanowiły zemścić się na wszystkich psach w mieście. Za każdym razem pomagałeś!
– To było co innego, Witek. Wtedy dziwoludy i siły magiczne zagrażały ludziom. Ładowi, dzięki któremu możemy wśród nich żyć niezauważeni. Teraz to sprawa między ludźmi. Nie wiem, czy mam prawo się mieszać, a już na pewno nie chcę.
– Proszę, Zhmf! Wiesz, że nie znam nawet tej odrobiny magii, co Janek. Bez ciebie stracę życiową szansę! Słuchaj, jestem gotów przez rok dostarczać ci robaki, tylko pomóż mi się tam wkraść.
– Robaki... Sam mogę je znaleźć, nie ryzykując, że dostanę kulkę w łeb.
– Wysprzątam ci wejście do jaskini! Potrzebujesz do tego kogoś z parą rąk!
Zhmf zmrużył oczy. Ostatnio przednia część jamy stała się tak brudna, że nawet on brzydził się wejść, a co dopiero czyścić ją pyskiem.
– Dobrze, Witek – rzucił po chwili. – Mam chyba pomysł, jak rozwiązać twój problem.
* * *
– Teraś?
– Nie.
– Teraś?
– Nie, cichaj!
Nastąpiła długa chwila milczenia.
– Teraś?
– Teraś! Na gliebe go, siukinsina! – krzyknął Gorzałek Opiłek i chwilę potem był już między stopami mężczyzny, oplątując mu kostki liną. Reszta krasnoludków nie pozostała w tyle. W kilka sekund oblepiły nieszczęśnika grubą warstwą czerwonych kubraczków, drobnych rączek i nóżek.
– Na gliebe! – rozbrzmiało ponownie, a chwilę potem człowiek został obalony na chodnik.
– Podsyskowniku – zasalutował Gorzałkowi karzeł tak zarośnięty, że mógłby robić za świnkę morską – cel lezy! Cio teraś?
– Psyniescie bzitwę!
Gdy minął szok wynikły z zaskoczenia i z tego, że wokół roiło się od trzydziestocentymetrowych ludzików w szpiczastych czapeczkach, przewrócony człowiek zaczął rozpaczliwie wzywać pomocy. Ulica była jednak pusta. W sklepie monopolowym, który właśnie zamknął, leżał co prawda gazowy rewolwer, ale mężczyzna nie liczył, że półtora tuzina wściekłych karzełków pozwoli mu przebić się do środka. Rozpaczliwie próbując uwolnić ręce, posłał kilku przeciwników w powietrze. Reszta jednak szybko go spacyfikowała, kopiąc po bokach podkutymi butkami, plując w oczy, kłując twarz odłamkami szkła.
Wkrótce dwa krasnoludki przyniosły jakiś podłużny przedmiot.
– Otwozyć! – zakomenderował Gorzałek.
Stal błysnęła w świetle gwiazd. Mężczyzna zdziwił się, widząc staromodną brzytwę, lecz jego uwaga szybko skoncentrowała się na tym, że ludziki niosą ostrze w stronę jego krocza.
– Dawaj kluce, bo urżnem jajce! – pisnął Opiłek.
Sklepikarzowi nie trzeba było tego powtarzać. Drżącą dłonią sięgnął do kieszeni i wysunął z niej klucze.
– Proszę, bierzcie, co chcecie! – wybełkotał. – Tylko nie róbcie mi krzywdy.
– Ziamknij ryj!
Część podwładnych Gorzałka zaraz utworzyła żywą piramidę sięgającą zamka. Wkrótce drzwi się otwarły, a wtedy krasnoludki runęły do środka, pokrzykując z zadowolenia.
– Podsyskowniku – padło ze sklepu – to pradziwy raj!
Herszt watahy podkręcił wąsa, a następnie rozkazał związać sklepikarza.
Z ciemnej bramy naprzeciw obserwowały to dwie pary oczu.
– Nie powinniśmy mu pomóc? – spytał cicho Witek.
– Lepiej nie. Jeśli się zbliżymy, kto wie co zrobią.
– One są... dzikie.
– Nie dziw się. To sfrustrowane, bezrobotne krasnoludkialkoholicy. Kiedyś żyły sobie spokojnie, szczając do mleka i śpiąc na zapiecku. Sami zabraliście im obie przyjemności. Wasza cywilizacja wystrzeliła naprzód jak oszalała, a biedne stworzenia, które nie potrafią się tak szybko adaptować, zostały na lodzie. Gdy zabrakło zapiecków, stągwi z mlekiem i koni, którym można w nocy zaplatać warkocze, krasnoludki zeszły na złą drogę. I co się krzywisz? Wyobraź sobie, jak czuje się krasnal zmuszony do życia w węzłach ciepłownicznych i jadania w śmietniku. Jak cierpi, gdy widzi potworne gipsowe karykatury, które stawiacie sobie w ogródkach. Stworzyliście potwory, Witek!
– Stworzyliśmy potwory – powtórzył dziennikarz, widząc, jak krasnoludek stojący na nosie sklepikarza odsznurowuje portki ze złośliwym śmiechem.
Tymczasem ze sklepu zaczął dochodzić odgłos tłuczonych butelek i głośne wiwaty. Gorzałek Opiłek wykazał jednak roztropność godną prowodyra. Żelazną ręką nadzorował wiązanie sklepikarza i puścił resztę skrzatów do środka, dopiero gdy nieszczęśnik był tak spętany, że nie mógł ruszyć palcem.
Sam wszedł na końcu.
– No, chopaki! – krzyknął, stając w progu. – Naliejcie miściowi piendziesiontkie!
Jednak karzełki zamarły nagle i pobladły, patrząc w stronę Gorzałka. Ów z początku wziął to za komplement (tatko Koszałek, który zawsze chciał być zbójem, a skończył jako gryzipiórek, zawsze powtarzał, że porządny krasnal musi przede wszystkim budzić strach). Szybko jednak się zorientował, że wytrzeszczone oczy współbraci nie spoglądają na niego, a na coś z tyłu.
W tym momencie wielka łapa chwyciła Opiłka za kark.
* * *
Dziadek Łyżeczka spłynął powoli na karminową smugę danych, wyhamowując impet skrzydłami. Rozejrzał się wokół, podziwiając świetliste wstęgi i węzły niknące w oddali, po czym klęknął i przyłożył dłonie do podłoża. Zaraz z posadzki wyrosły rozgałęzione czerwone żyłki – najpierw wiotkie i chwiejne jak pędy fasoli, potem coraz grubsze, tętniące. Powoli wpełzły mu na ramiona, zagłębiły się pod skórą.
– Tu czysto. Schodzę niżej.
– Przyjąłem, 01. Zachowaj najwyższą ostrożność. Zbliżasz się do zagrożonej strefy. Pamiętaj: BHP ponad wszystko.
Dziadek roześmiał się tylko, po czym wziął rozbieg i skoczył ze smugi, w powietrzu wywijając efektowne salto. Tym razem spadał krócej. Już po kilku chwilach uderzył w pomarańczową, okrągłą wyspę.
– Jestem w matrycy dyskowej tego, no... serwisa C2.
– Serwera C2 – zabrzmiało mu w uszach.
– Jeden pies. Wygląda na to, że pusto. Chociaż nie... Czekaj...
– Co jest, 01? 01, słyszysz? Co widzisz? – słuchawka szczekała niecierpliwie.
– Idą tu! Wylądowali na krawędzi talerza. Pięciu. Nie, sześciu!
– 01, wycofaj się! Słyszysz? Wyrywaj stamtąd! 01?
Nie było odpowiedzi. Za to matryca rozbłysła światłem gwałtownie rozwijanych bojowych podprogramów. Po chwili, która zdawała się wiecznością, Dziadek Łyżeczka wznowił kontakt:
– Dupa zbita! – krzyknął. – Prawie mnie mają!
– 01, czemu się nie wycofujesz?!
– Nie dają mi się oderwać. Są szybkie jak diabli! I... Kurna chata! Mają świetną koordynację, używają wszystkich czterech kończyn!
– Kto to taki, 01?
– To chińskie akrobatki! Powtarzam: to znów te cholerne chińskie akrobatki!
* * *
Walka się przeciągała. Kapitan Ryś spoglądał to na monitor, to na twarz doktora Pszasnyskiego, który przygryzał palce i miotał się jak emeryt z hemoroidami w kolejce górskiej za każdym razem, kiedy program wyrzucał nowy komunikat. Dla Rysia było to równie interesujące co doroczny turniej wiedzy katechetycznej w Kopytkowie Mniejszym. Jeśli tak miało wyglądać szpiegostwo przyszłości, to wolał iść na wcześniejszą emeryturę.
Kapitan westchnął cicho. To nie to, co za dawnych czasów w MO! Pościgi polonezami, łapanie cinkciarzy czy amerykańskich szpiegów, pogadanki w szkołach. A dzisiaj? Jakaś głupia gra wideo. Jakieś zabawy w wirtualnej rzeczywistości.
Walka tymczasem trwała. Naukowiec fikał jak szalony, dziadek rzucał się na metalowym łożu, mucha krążyła bez celu po ścianie. W końcu Ryś, poczuwszy ucisk w pęcherzu, zdecydował się pójść na przechadzkę. Wyszedł z laboratorium, skręcił w boczny korytarz, wyjrzał przez okno, by sprawdzić, czy strażnicy przy bramie nie śpią. Potem wszedł do toalety.
Nagle zdało mu się, że na dachu słyszy cichy tupot. Zamarł w pół kroku, sięgnął do kabury pod marynarką. Zaraz jednak uśmiechnął się i cofnął dłoń. Niemożliwe, żeby ktokolwiek był na górze. Strażnicy i kamery śledzili każdy skrawek kompleksu. Tylko krasnoludki zdołałyby się prześlizgnąć...
Na starość widocznie chwyciła go paranoja.
Światło nie działało, więc w półmroku ruszył do jednej z kabin, wyciągnął rękę i... kilkanaście małych kształtów wypadło ze szpary pod drzwiami.
– Szczury! – krzyknął Ryś, próbując roztrącić nogami stworzenia. Te jednak błyskawicznie wlazły na niego. Desperackim ruchem wyrwał z kieszeni pistolet. Już chciał strzelić, gdy usłyszał z boku świst powietrza. Odwrócił się w sam raz, by oberwać w twarz potężną żeliwną patelnią zawieszoną na kablu od lampy.
Świat pociemniał. Kapitan zwalił się jak długi na posadzkę. Z daleka dobiegł go głos:
– Już ci dam ściury, tempy ludziaku!
Minęła chwila, nim odzyskał choć w części świadomość, a gdy to nastąpiło, jęknął z przerażenia.
Coś wdrapało mu się na pierś.
Coś okropnego.
Coś dziesięciocentymetrowego, zarośniętego jak świnka morska.
* * *
Zhmf i Witkowski nie musieli czekać długo. Nim na dobre rozgościli się w chaszczach przy płocie, z głównego budynku dobiegł osobliwy dźwięk.
– Szybkie są! Idziemy? – spytał Witek.
– A to była kuropatwa czy bażant? Bo widzisz, Witek, ja mam już słaby słuch.
– Co?
– Gorzałek Opiłek podawał nam przecież listę sygnałów. Odgłos tokującego bażanta miał znaczyć: „Wszystko w porządku, możecie iść”, a dźwięk przestraszonej kuropatwy: „Wpadka, spieprzamy”. Dziennikarz podrapał się po głowie.
– Mnie to... Mnie brzmiało chyba trochę jak bażant.
– Pewien?
– Raczej...
Zhmf wstał i już miał zamiar wyjść z krzaków, gdy Witek chwycił go za łapę.
– Czekaj! A bażant nie znaczył może: „Niespodziewane trudności, potrzeba więcej czasu”?
– Od tego był głos konającej żyrafy – stwierdził bazyliszek, po czym ruszył w stronę ogrodzenia.
Drut kolczasty nie opierał się długo jego zębom wprawionym w przeżuwaniu kolczug i pełnych pancerzy. Już po chwili obydwaj byli wewnątrz kompleksu i skradali się ostrożnie w stronę centralnej budowli. Reflektory wież strażniczych przeczesywały ciemne pole jak goryl szukający uciążliwej pchły. Człowiek z bazyliszkiem cudem uniknęli złapania, kilkakrotnie będąc o parę stóp od smugi światła.
– Nie wrócimy już tędy – stwierdził spocony jak mysz Witek, gdy dotarli do drzwi.
– Za duże ryzyko – wysapał Zhmf. – Pogadamy z Gorzałkiem, zmienimy trochę plan.
Herszta krasnali spotkali w długim korytarzu, gdzie pod ścianą ułożono piątkę skrępowanych i zakneblowanych ludzi. Podwładni Opiłka właśnie skończyli przetrząsać im kieszenie.
– No, no – gwizdnął Witkowski.
Karzeł wyprężył się dumnie.
– Czy to wszyscy? – spytał go Zhmf.
– Nie. Som jesce ci w rabolatorium. Dwóch ludziaków w kitlach i jeden z broniom.
– Dobrze się spisaliście, chłopaki – pochwalił bazyliszek. – Idziemy po Dziadka. Ale wcześniej jeszcze jedna sprawa, Gorzałku. Nie uśmiecha nam się wracać przez pole, zresztą będziemy pewnie nieśli Łyżeczkę. Mógłbyś zająć się strażnikami przy bramie?
– Siem robi! Wyrwiząb, Łamignat, Krwiopuszcz?
– Tak jeśt! – odkrzyknęły skrzaty.
– Pódziecie z nami po Dziadka. Śtokrotka?
– Meldujem się, panie podsyskowniku – zasalutował największy, najszpetniejszy i najbardziej zabliźniony z krasnali.
– Dla ciebie zadanie śpecjalne. Biezes magiewski eliksir i idzies uśpić ludziaków przy zelaznej furcie. Rozumies?
– Ta jeśt! Ale... Panie podsyskowniku, gdyby mikśtura nie tego?
– Wtedy mozes załatwić śprawe rencnie. Stokrotka zatarł dłonie. Wyraz jego twarzy przyprawił Witka o dreszcze.
– Ale, Śtokrotka, bez trupów. Bez trupów.
Szkaradny krasnal zasalutował i pobiegł w stronę wyjścia. Reszta ruszyła powoli w stronę głównego laboratorium.
* * *
Łysy nie miał szans, nie mieli ich również dwaj naukowcy. Wgapieni w ekrany niczym w świętą ikonę nie mogli zauważyć, jak do środka wkrada się kilka sylwetek różnej wielkości i kształtów. Bełkotanie Dziadka zagłuszyło cichy tupot krasnali, powolny krok bazyliszka, stuk butów Witkowskiego.
Niespodziewanie drużyna Gorzałka rzuciła się na ludzi, a Zhmf z rozbiegu grzmotnął łysego w plecy. Witek chwycił krzesło i rozbił je na łbie ryżego technika, a Gorzałek Opiłek spadł z góry na głowę starszego naukowca i zaczął rwać mu garściami resztki włosów. Walka skończyła się równie szybko, co się zaczęła.
Gdy wszyscy pracownicy kompleksu leżeli związani na podłodze, Witek przeszedł wzdłuż nich, szukając osoby wyglądającej na odpowiedzialną za laboratorium. Szybko wskazał palcem siwego doktora.
Gorzałek kopnął go w bok.
– Wśtawaj, ludziak. Wielki szef kce z tobom gadać!
Naukowiec wybełkotał coś, podniósł się i rozejrzał niepewnie wokół, zdezorientowany jak małpa w kokpicie myśliwca. Minęła długa chwila, nim dotarło do niego, w czyim towarzystwie się znalazł.
– Smok! I krasnoludki! Ja śnię, ja oszalałem! – jęknął, rwąc sobie z głowy te resztki włosów, które litościwie oszczędził Gorzałek.
– Dokładnie rzecz biorąc: bazyliszek i krasnoludki – sprostował Zhmf.
Widok gadającego gada bynajmniej nie poprawił sytuacji. Doktor pisnął cienko, po czym zachwiał się, niemal tracąc przytomność.
Witek chwycił go za kitel i potrząsnął porządnie.
– Uspokój się, człowieku. Nikt ci nie zrobi krzywdy. Mam tylko kilka pytań. Odpowiesz szczerze i już nas nie będzie. Pierwsze: co robicie temu biednemu staruszkowi?
– On... prze... przechodzi proces szkolenia... na agenta ABW.
– Dziadek Łyżeczka? Czyście oszaleli? Jakiego agenta! To żebrak i ekswibrafonista!
– Za... zaraz wyjaśnię. Obecny tu jest nowym pra... pracownikiem supertajnego biura wywiadu elektronicznego. Przeszkodziliście nam... gdy wykonywał misję o priorytetowym znaczeniu dla kraju.
– Priorytetowym, znaczy bardzo ważnym – zauważył z podłogi łysy.
– Popełniacie przestępstwo najwyższej... – kontynuował naukowiec.
Krasnoludki zarechotały, więc umilkł speszony.
– Mnie się wydaje, że to wy jesteście przestępcami – odparł Witek. – Porwanie, tortury, pobicie dziennikarza... Trochę się tego znajdzie.
– Ależ pan nic nie rozumie. On nie jest przetrzymywany wbrew woli. A przynajmniej już nie. Owszem, na początku agenci operacyjni musieli użyć przemocy, ale tylko ze względu na niezwykły kaliber sprawy.
– Kaliber-sraliber. Jaśniej, ludziak! – sarknął Gorzałek.
– Krótko mówiąc – doktor nabrał tchu – chodzi o Internet 2.
* * *
Stokrotka był krasnalem do zadań specjalnych. Miał reputację równie paskudną co pokryta bliznami facjata i jedną ważną cechę, która predestynowała go do szczególnie niebezpiecznych misji. Nie wykazywał mianowicie ani odrobiny instynktu samozachowawczego.
Samotne napady na ludzi i kradzieże w biały dzień należały do jego stałego repertuaru. Opowieść o tym, jak kiedyś pokiereszował trójkę dzieciaków, które chciały nakarmić nim kota, przeszła do legendy. Stokrotka kazał sobie wytatuować tę scenę na plecach, a zęby pechowego futrzaka zawiesił na szyi jako amulet.
Dla niego atak na dwóch wielkich ludzi nie wydawał się niczym nadzwyczajnym. Wiedział jednak, że musi zachować ostrożność. Poczekał, aż promienie reflektorów nieco się oddalą, wypatrzył kępę trawy, która mogłaby posłużyć za schronienie, po czym ruszył. Biegł lekko i bardzo szybko. Oczy miał wbite w cel.
Niespodziewanie coś pociągnęło go za kostkę. Stokrotka nie zdążył się nawet zdziwić. Wywinął w powietrzu długie salto, a chwilę potem ziemia rąbnęła go w twarz z siłą pędzącego parowozu.
* * *
– Internet 2? – Witek uniósł brew wyraźnie zaciekawiony. – Ta sieć, która nie jest nikomu potrzebna i dlatego przesunięto jej wprowadzenie na bliżej nieokreśloną przyszłość?
– Dokładniej rzecz biorąc, Internet 2 już powstał. Infrastruktura i pierwsze serwery zostały postawione dwa lata temu. Z początku korzystały z nich jedynie ośrodki akademickie, ale sprawa szybko zainteresowała rządy światowych mocarstw. Rozpoczęły się przepychanki o kontrolę nad nową siecią. Amerykanie, Chińczycy, Rosjanie, talibowie, izraelscy studenci, scjentolodzy... Piekło. Wkrótce z powodu ciągłych ataków hakerów sieć stała się zupełnie niezdatna do użytku. Zrezygnowali więc z niej wszyscy użytkownicy z wyjątkiem wywiadów państw, które traktowały sprawę ambicjonalnie.
– Ale co to ma wspólnego z Dziadkiem?
– Jakiś czas temu nasi amerykańscy sojusznicy zaproponowali, aby w Polsce powstał Zakład Walki Elektronicznej specjalizujący się w Internecie 2.
– To pewnie w ramach offsetu za gumki do goreteksowych majtek? – odgadł dziennikarz.
Naukowiec skinął głową.
– To była wielka szansa dla kraju – podjął. – Szansa na to, że będziemy się liczyć na nowoczesnym polu walki.
– Wszystko ku chwale IV Rzeczpospolitej. – Łysy zasalutował do sufitu.
– Prezydent nie mógł przepuścić takiej okazji – ciągnął doktor. – Wkrótce powstało odpowiednie laboratorium na licencji amerykańskiej, z amerykańskim sprzętem. Właśnie w nim stoicie.
– Wciąż nie wiem, co to ma... – zaczął Witek.
– Już wyjaśniam! Internet 2 jest siecią całkowicie wirtualną. Sterowanie odbywa się za pomocą ruchów wszystkich kończyn. Dlatego potrzebowaliśmy osoby obdarzonej niezwykłą koordynacją. Kogoś, kto pracuje zarówno rękoma, jak i nogami. Tym bardziej że Chińczycy, którzy już wtedy niemal opanowali sieć, używali jako operatorów doskonale wyszkolonych akrobatek ze szkoły cyrkowej w Bejing. Pierwszy trafił do nas perkusista znanego polskiego zespołu. Niestety, współpraca nie układała się najlepiej. Wyszło, że od pięciu lat grał już tylko z playbacku. W tej sytuacji potrzebowaliśmy na gwałt innego kandydata. Dowódca naszej ochrony, kapitan Ryś, szybko zlokalizował odpowiedni cel, który pozyskano w drodze akcji terenowej. Tu doktor wskazał Dziadka Łyżeczkę.
– A więc porwanie? – skwitował Witek. – Opinia publiczna wkrótce się dowie. A teraz uwolnij biednego staruszka!
– Nie mogę. Właśnie jest w trakcie starcia. Gdyby doszło do spięcia na zwojach neuro...
– Nie dojdzie do spiencia, bo wtiedy obecni tu kamraci zepnom ci tyłiek z akumulatorem cienzarówki – obiecał Gorzałek. – Bondź miły i rób, co ci szef kazie.
Argument akumulatora przemówił do doktora mocniej niż tysiąc słów. Zaraz zabrał się do pracy przy konsoli uważnie obserwowany przez krasnale. Po ledwie dwóch minutach światełka na koi Dziadka zgasły. Sam Łyżeczka rzucił się niecierpliwie i zaczął kląć.
Witek zdjął mu hełm.
– Co jest?! Właśnie zaczynałem wygrywać! – zaprotestował Dziadek.
– Przybyliśmy na ratunek, panie Łyżeczka. Proszę iść z nami.
– Na ratunek? – Emeryt zmarszczył krzaczaste brwi.
– Wiemy, że jest pan przetrzymywany wbrew swojej woli i zmuszany do współpracy z wywiadem. Teraz nie pora na pytania. Idziemy.
– A sam se idź, panie.
Odpowiedź osadziła Witka w miejscu.
– Co?
– Jajco! Chybaście oszaleli! – warknął Łyżeczka. – Mnie tu dobrze. Karmią, ciepło mam, czasem nawet żołądkówki dadzą. A w zamian cały czas tylko gram w te ich gry wideo. Żyć nie umierać!
Dziennikarz aż jęknął. Naukowiec uśmiechnął się tryumfalnie.
– I jest pan pewien, że nie chce wolności? – zapytał staruszka.
– Wolność? To znaczy siedzenie na dworcu w zimnie i w deszczu? Dziękuję, postoję.
– Dość tiego, szefie – parsknął Gorzałek. – Jak siem dziado stawia, to w łeb mu i do wora. Cza uciekać!
Krasnoludki, nie czekając na rozkaz, zaczęły otaczać emeryta.
– Stać! – powstrzymał je Witek. – Przybyliśmy tu ratować, a nie porywać! Ten człowiek ma prawo wyboru! Pozwolę sobie tylko spytać, panie Łyżeczka: nie czuje się pan wykorzystywany?
– Niby jak? Karmią mnie, panie. I pracę mam.
– Ale czy nie uważa pan...
– Zostaw go – przerwał Witkowi Zhmf. – Musimy uciekać, póki nie przyjdą posiłki. Widzisz, że to jakiś głupek.
– Nie macie prawa tak mówić – warknął łysy. – To prawdziwy Polak i patriota. Walczy za was, za nasz kraj! Co dzień naraża się na wypłaszczenie czy wypalenie mózgu.
Dziadek Łyżeczka aż się zakrztusił.
– Wypa... wypalenie?
Naukowiec spojrzał pod buty, łysy nagle ucichł.
– Wypalenie? – powtórzył staruszek. – Nie było mowy o żadnym wypalaniu. Co wy mi tu za kit wciskacie?
– Panie Łyżeczka – odparł w końcu doktor – proszę nie udawać zaskoczonego. Podczas treningu mówiliśmy o tym, że porażka w wirtualnej walce może mieć bardzo namacalne, wymierne konsekwencje.
– Coś tam żeście bełkotali, ale jak mi to zrozumieć? Ten ospowaty powiedział, że nic mi nie będzie, to żem mu uwierzył! Kłamcy!
– Proszę się nie unosić. Owszem, praca agenta niesie pewne niebezpieczeństwa, ale...
– A w zad sobie wsadźcie taką pracę, swołocze! – krzyknął wściekły Dziadek. – Ty tam, chudzielec! Prowadź do wyjścia. Z tymi w kitlach nie chcę mieć do czynienia.
– Mądra decyzja – skwitował Zhmf.
Krasnoludki skrępowały wszystkich jeńców, aby dać grupie więcej czasu na ucieczkę. Potem Witkowski powiódł całe towarzystwo z powrotem do głównych drzwi i puścili się biegiem w stronę bramy.
Niemal minęli małe ciałko, które leżało z rozprostowanymi ramionami w błocie – kilkanaście metrów od wyjścia.
– Stać! – syknął Zhmf, gdy dostrzegł kształt.
– Olaboga! To Stokrotka! – jęknął jakiś krasnal.
Stokrotka leżał bezwładnie z twarzą w środku kałuży magicznego napoju. Wokół walały się resztki rozbitej fiolki. Przyczynę samowolnej zmiany planu podpowiedziało wszystkim rozwiązane sznurowadło skrzata.
– Głupek! Śtłuk miksturie. – Gorzałek Opiłek chwycił się za głowę. – To znaci...
– Że strażnicy przy bramie są wciąż przytomni! – dokończył Zhmf.
Chwilę później strzelano do nich jak do kaczek.
* * *
Szary transformator miał metr wysokości i pół metra szerokości. Można by pomyśleć, że ukrycie za nim dwóch ludzi, sporego bazyliszka i zgrai krasnali jest zupełnie niemożliwe. Jednak pod ogniem karabinów całe towarzystwo skompresowało się za osłoną na tyle skutecznie, że ani jedna łapa czy szpiczasta czapeczka nie wystawała poza krawędź skrzynki.
– Już po nas – sapnął Witek, próbując odsunąć kolano Dziadka, które wbijało mu się w przeponę. – Przepraszam, że was w to wplątałem.
– Tylko tyle? – odparł ze złością Zhmf. – Chyba nie rozumiesz, Witek. To wielka, cholerna tragedia. Wiesz, co się stanie, jeśli ludzie nas złapią? Jeśli będzie w końcu naukowy dowód istnienia bazyliszków czy skrzatów? To koniec świata. Koniec naszego świata!
Gorzałek Opiłek wymierzył Zhmfowi kuksańca w bok.
– Nie rzucaj siem tak, bo mnie gnieciesz!
Witkowski zbladł. Pojął, że jaszczur ma rację. W tej chwili równowaga całego świata wisiała na włosku. Krasnal wystawił głowę na zewnątrz i jęknął:
– Zbliziajom siem! Łolaboga! Zara tu bendom!
– Musimy coś wymyślić – powiedział dziennikarz. – Stawka jest zbyt wielka. Słuchaj, Zhmf, nigdy nie myślałem, że cię o to poproszę, ale... czy mógłbyś zamienić tych ludzi w skałę?
– Oszalałeś? Dwa posągi pełne kamiennych żył, bebechów i kości to chyba równie dobry dowód na istnienie dziwoludów co żywy krasnal! Nie ma szans. Zresztą na wielkim konwencie w roku 1835 wszystkie pozostałe przy życiu bazyliszki uroczyście przysięgły, że nigdy już nie użyją swoich mocy. Gdybym się wyłamał, wyrzuciliby mnie z klubu. Osiemset lat składek na nic!
Witek westchnął ciężko. Pozostawała mu jedna możliwość.
– Dobrze więc. Ja nas w to wpakowałem, więc i ja spróbuję uratować. Wyjdę do nich i udam, że się poddaję. Kiedy podejdą mnie obezwładnić, zacznę się rzucać. To na chwilę przyciągnie ich uwagę, a wy w tym czasie spróbujecie czmychnąć.
– Gupiś! – parsknął Gorzałek Opiłek. – Jak bendziesz fikać, to ci wpakujom kulkie w łeb.
– Zaryzykuję – odparł dziennikarz, choć twarz miał białą jak prześcieradło obsypane mąką. – Jeśli dam im podejść naprawdę blisko...
– Gorzałek ma rację. Siedź na tyłku i się nie wychylaj – przerwał Zhmf. W jego głosie słychać było coś na tyle dziwnego, że Witek obrócił się do bazyliszka, choć tym samym przygniótł dwa krasnale i niemal uniósł Dziadka Łyżeczkę.
Oczy gada błyszczały dziwnie, jego głos był zimny, mięśnie spięte.
– Jest jedno rozwiązanie – rzekł. – Szarża na lustro. Nigdy nie myślałem, że na starość przyjdzie mi do tego...
– Co? – spytali jednocześnie Witek i Gorzałek.
Bazyliszek nie uraczył ich odpowiedzią. Wygramolił się spomiędzy skrzatów, kilka razy tupnął łapą, po czym wypadł zza transformatora wprost pod lufy żołnierzy.
Mężczyźni na chwilę się zawahali, widząc potwora. A po chwili było już dla nich za późno. Zhmf pędził bowiem szybciej niż pociąg. Szybciej niż samolot. Tak szybko, że spadły mu okulary.
Strażnicy próbowali strzelać, lecz pierwsze kule minęły błyskawicznie poruszający się cel. Nie mieli nawet czasu przycelować, a już bazyliszek uderzył pierwszego w brzuch, posyłając go w powietrze. Drugi nie czekał na swoją kolej. Rzucił karabin i zaczął uciekać z krzykiem.
– Huh, huh! – parsknął za nim rozochocony bazyliszek.
Witek dobiegł do przyjaciela.
– Zhmf, oszalałeś? – wydyszał. – Mogli cię zabić! Co to miało być?
– Szarża na lustro.
– Co?
– Szarża na lustro jak za dawnych czasów. Wiesz, kiedyś do lochów złaziły nam różne buce z lustrami, co się nasłuchały, że tym podstępem można zgładzić bazyliszka. Więc my na nich ile sił w łapach. Tłukłeś takiemu lustro łbem, a potem napędzałeś takiego stracha, że uciekając, fajdał w portki. Dzięki tobie, Witek, przypomniałem sobie czasy młodości!
– Podziękujesz później. Teraz trzeba uciekać, nim uwolnią się ci z laboratorium.
I dziennikarz ruszył biegiem w stronę czarnych limuzyn, które stały na parkingu nieopodal.
– Gorzałek! – zawołał, będąc już przy samochodach. – Czy ktoś z twoich potrafi kraść auta?
– Rozumie siem samo przez siem – odparł z uśmiechem herszt, po czym krzyknął: – Krwiopuszcz, odpal brykie. Pozostali niech zezłomiom resztie.
W kilka chwil rozochocone krasnale doprowadziły dwie limuzyny do takiego stanu, że nie dałoby się ich nawet odsprzedać za wschodnią granicę. Tymczasem Krwiopuszcz, oficjalny magiewnik kompanii, wygrzebał z ziemi tłustą dżdżownicę i podszedł z nią do trzeciego auta. Wymamrotał kilka łacińskich słów, po czym wetknął zesztywniałego nagle robaka w zamek. Chwilę potem był już w samochodzie i odpalił silnik. Witek zajął miejsce kierowcy, reszta towarzystwa wskoczyła na tył.
Wkrótce mknęli szosą w stronę świateł miasta, które rozpościerały się na czarnym horyzoncie jak gwieździsty pled.
* * *
Odwieźli staruszka na dworzec. Tam bazyliszek i krasnale zostali w samochodzie, a Witek odprowadził Dziadka Łyżeczkę do nocnego autobusu, po drodze wypytując o szczegóły porwania. Robił to bardziej z ciekawości niż z dziennikarskiego obowiązku, bo zdawał sobie sprawę, że główny cel wyprawy spalił na panewce. Po napadzie na placówkę rządową nie mógł napisać o tym artykułu. Następnego dnia miałby pod drzwiami kapitana Rysia czy innego smutniachę w czarnym garniturze.
Dlatego właśnie, gdy Dziadek Łyżeczka odjechał do domu, Witek poczuł, że wzbiera w nim smutek. Przeszedł się po pustym dworcu, przysiadł na ławce, by podumać nad swoim nieszczęściem. Potem ruszył w stronę auta, powłócząc nogami.
Myślał, że to już koniec przygody. Z prawdziwymi historiami bywa jednak tak, że nie lubią przestrzegać reguł wymyślonych przez bajarzy czy znawców literatury. Czasem urywają się niespodziewanie, czasem ciągną w nieskończoność, poza horyzont znudzenia. Czasem zaś pozornie dobiegają końca, by zaraz wyskoczyć zza rogu i walnąć bohatera w twarz.
Tak właśnie stało się z Witkiem. Kiedy wracał do samochodu, jego wzrok przyciągnęła dziwna postać. Z budynku dworca wyszedł stary mężczyzna, tuląc do piersi jakiś mały flakonik. Miał pomarszczoną twarz, garb na plecach, wyschłe dłonie o długich palcach. Rozejrzał się podejrzliwie na boki, po czym schował za najbliższym kioskiem.
Dziennikarski instynkt zatrzymał Rafała Witkowskiego w pół kroku. W ciągu długich lat praktyki nauczył się już, że z pozoru mało ważne zdarzenie może urosnąć w doskonały materiał. Co ukrywał ten człowiek? Czemu unikał postronnych świadków? Co robił za budką?
Witek schował się w cieniu i zaczął obserwować. Nie minęło pięć minut, a tajemniczy garbus opuścił kryjówkę. Tyle że zaszła w nim zmiana, która wprawiła dziennikarza w osłupienie. Siwe włosy zastąpiła kruczoczarna czupryna, zmarszczki znikły, plecy się wyprostowały. Na oko facetowi ubyło dwadzieścia parę lat!
Zszokowany Witek czekał, aż mężczyzna zniknie, po czym ruszył za kiosk, by upewnić się, czy czasem nie ma tam jeszcze starca, który wszedł przed chwilą. Ciemna szczelina pomiędzy budką a ścianą była jednak pusta. Leżało tam tylko trochę śmieci, truchło gołębia oraz dziwny pusty flakonik.
Dociekliwy dziennikarz zbliżył go do nosa i ostrożnie powąchał.
Nagle zrozumiał wszystko.
* * *
Pół godziny później był z powrotem w limuzynie. Załamany opowiadał Zhmfowi o swojej przygodzie.
– Wiedziałem już, co się święci. Poszedłem na dworzec do Babci Jagustynki. Nawet ucieszyła się, że zwróciłem jej butelkę. Powiedziała, że wielu klientów nie przynosi ich z powrotem, a ładne szkło kosztuje.
– Więc to ona?
– Tak. Od paru tygodni dorabiała sobie, sprzedając staruszkom eliksiry młodości. Oczywiście klienci nie mogli się pokazać znajomym ani rodzinie w odmienionej postaci. Musieli zacząć zupełnie nowe życie, więc znikali, powiększając rejestr zaginionych.
– Ciesz się! Przynajmniej rozwiązałeś sprawę zaginięć emerytów.
– I co mi z tego? – jęknął rozpaczliwie Witek. – Napiszę do „Wieczoru Miasta” artykuł o tym, że w dworcowej toalecie urzęduje Baba Jaga, która sprzedaje magiczne napoje? Kto w to uwierzy?!
– Ja tam się nie znam na waszym ludzkim dziennikarstwie – bazyliszek rozłożył łapy – ale jak dla mnie wiarygodne. Bardziej niż to, że jestem zbudowany z jakichś tam atomów, he, he, khe – stary gad aż się rozkaszlał. – To może i magia jest energią jak w tych tam, no... kuchenkach mikrofalowych?
– Faktycznie, nie znasz się na dziennikarstwie – westchnął Witek.
– No, w każdym razie historia zdaje się ciekawa... – Zhmf poskrobał pazurem głowę. – A może machniesz jakieś opowiadanie czy coś?...
– Opowiadanie? – zamyślił się Witkowski. – Chyba nic lepszego nie wymyślę, warto spróbować.
– No widzisz! – Bazyliszek klepnął go łapą po plecach. – Rozchmurz się! A teraz zasuwaj do domu po miotłę. Z tego, co pamiętam, czeka cię małe sprzątanie.
Dziennikarz westchnął ciężko. Był zmęczony i niewyspany jak student medycyny podczas sesji. Czekało go przerzucenie hałdy śmieci i gnoju, a zamiast przebojowego materiału miał tylko dziwaczną historię o rządowych eksperymentach, złych krasnoludkach, chińskich akrobatkach i wiedźmowej magii. Owszem, mógł z tego zrobić opowiadanie.
Ale jaki wydawca opublikowałby taką bzdurę?
Człowiek, którego nie było
28 marca 2008 roku Piotr Kotowski zaczął żyć wstecz. Był to skutek nieszczęśliwego wypadku, który zdarzył się w Ośrodku Fizyki Doświadczalnej pod Warszawą, gdzie nasz bohater pracował jako sprzątacz. Miał wtedy nocną zmianę i zamiatał podłogę w długim korytarzu przy rurze akceleratora cząsteczek. Zbliżała się dziesiąta. Na terenie ośrodka przebywało tylko paru asystentów i profesor Żelichowski, który układał w gabinecie nowy budżet. Właśnie skreślił z niego mydło, papier toaletowy i karmę dla myszy doświadczalnych (to dało sto złotych oszczędności, a myszy wyżywi się resztkami ze stołówki), gdy pod bramę zajechały limuzyny.
Stróż nocny, zobaczywszy proporczyki na maskach samochodów, nie mógł uwierzyć własnym oczom. Myślał, że wzrok płata mu figle za sprawą domowej podpalanki, którą rozgrzewał się w budce. Dopiero gdy z pierwszego auta wysiadło paru tajniaków, popędził otworzyć bramę, a zaraz potem chwycił słuchawkę i zadzwonił do gabinetu Żelichowskiego.
– Panie pro... profesorze! Panie profesorze kochany! Prezydent przyjechał! Sam Lech Kaczyński pod bramą stoi!
Żelichowski zachował spokój.
– Co też wygadujesz, Jerzy?! Upiłeś się znowu?
– Gdzieżby tam, profesorze! Klnę się na Matkę Boską, wszystkich świętych i rany Jezusa! Prezydent właśnie wszedł przez furtkę!
Antoni Żelichowski upuścił długopis i zamarł na kilka sekund. Potem spojrzał w okno i gdy zobaczył sylwetki idące w stronę budynku, chwycił się za głowę. Prezydent! W ich zapomnianym instytucie! Przecież od dobrych dziesięciu lat nie było tu nawet wizytacji z ministerstwa!
Profesor wypadł zaraz z gabinetu. Pędząc korytarzem, krzyczał do każdego pokoju: „Prezydent! Prezydent idzie!”. Asystenci przecierali ze zdumienia oczy, tłukli z wrażenia probówki, przewracali kubki z kawą.
Żelichowski wpadł na ochroniarzy tuż przy portierni, wyskakując zza zakrętu. Mężczyzna w czarnej marynarce przytrzymał go i spytał o coś, lecz profesor nie odpowiedział. Wpatrywał się w prezydenta jak w święty obrazek. A Lech Kaczyński rozmawiał właśnie ze stróżem Jerzym, poklepując go po ramieniu. W pewnym momencie odwrócił się do Antoniego.
– Pan jest kierownikiem zmiany? – spytał.
– Tak właśnie, panie prezydencie – odpowiedział trochę nieprzytomnie Żelichowski. – Ta wizyta... jest dla nas prawdziwym zaszczytem. Niezwykłą niespodzianką...
– Pana nazwisko?
– Antoni Żelichowski, profesor zwyczajny, dyrektor instytutu.
– Bardzo mi miło – rzekł prezydent, ściskając mu dłoń. – Oprowadzi mnie pan po budynku?
– Ależ oczywiście! Proszę tylko o sekundkę na zebranie załogi.
Stojący z tyłu mężczyzna skrzywił się, dając profesorowi do zrozumienia, że kto jak kto, ale prezydent nie powinien czekać.
– Nasz pan Jerzy pokaże panu prezydentowi hodowlę zwierząt doświadczalnych – poprawił się Żelichowski. – Ja zaraz dołączę i oprowadzę pana prezydenta po laboratoriach.
Kaczyński uśmiechnął się i łaskawie skinął głową. Stróż prawie zemdlał.
Profesor Żelichowski był zaskoczony odwiedzinami, ale szybko odzyskał naturalny spryt. Wizytację należało odpowiednio wykorzystać. Może dostaną im się dodatkowe fundusze? Albo trochę aparatury czy choć parę komputerów. Musiał tylko zrobić dobre wrażenie!
Opuściwszy hol, wbiegł na pierwsze piętro i niemal wyważył drzwi do gabinetu doktora Bańkowskiego.
– Tomek! – krzyknął już na progu. – Tomek, do diabła!
Bańkowski zerwał się z biurka i przetarł zaspane oczy.
– Tak, panie dyrektorze. Ja przepraszam, dyrektorze. Zmęczony byłem!
– Milcz, leniu. Prezydent nas odwiedził.
– Prezydent stolicy? – spytał rzeczowo asystent.
– Prezydent Kaczyński we własnej osobie!
– O Matko Przenajświętsza!
– Zbierz całą załogę – zakomenderował profesor. – Rozwieście krzyże nad drzwiami, uruchomcie wszystkie maszyny i komputery. Pełna gotowość!
– Jak to wszystkie?
– Ano wszystkie! Nawet autoklawy, kuchenki mikrofalowe, stare drukarki. Wszystko ma mrugać, buczeć i pracować. Aha! No i włącz główny akcelerator!
Doktor otworzył ze zdziwienia usta. Nie używali akceleratora od ponad pół roku, gdy elektrownia zagroziła im odcięciem prądu.
– Jak to, profesorze? Na co mam go ustawić? Sam pan wyrzucił do kosza wszystkie programy doświadczeń!
– Czy ja mam cię prowadzić za rączkę, Tomek? Po prostu zakręć gałkami. Ustaw cokolwiek, byle ładnie świeciło. No i żeby mi liczniki promieniowania nie oszalały.
– Spróbuję coś wymyślić, profesorze.
– Myśl szybko albo będziesz od jutra sprzątał mysie gówienka. Lecę do prezydenta!
* * *
Piotr Kotowski był zupełnie nieświadom zamieszania. W betonowym tunelu, którym szły rury akceleratora, nie byłoby słychać nawet samolotu uderzającego w gmach. Nikt tymczasem nie interesował się, gdzie akurat jest sprzątacz. Prawdę mówiąc, profesorowie i laboranci zwykle go nie zauważali, a co dopiero w podnieceniu, jakie wzbudziła wizyta twórcy IV Rzeczpospolitej.
Mężczyzna zorientował się, że coś jest nie tak, dopiero gdy doktor Bańkowski ustawił już wszystkie parametry i odpalił program, a rura zaczęła huczeć i grzać lepiej niż kaloryfer. W małych okrągłych okienkach widniejących co dziesięć metrów błysnęło światło. Kotowski najpierw wpatrywał się w nie tępo, całkiem zaskoczony. Wreszcie gdy dotarło do niego, że oto ktoś uruchomił program akceleratora i że zdecydowanie nikt nie powinien być teraz w tunelu, pobiegł w kierunku wyjścia. Pech chciał, że był akurat na samym końcu długiej elipsy – prawie czterysta metrów od ołowianych drzwi.
W normalnych warunkach Piotr Kotowski wyszedłby z wypadku obronną ręką. Twórcy akceleratora zadbali o podstawowe bezpieczeństwo i promieniowanie w czasie pracy przekraczało normę tylko kilkakrotnie, co czyniło spacer w tunelu nie groźniejszym od jedzenia jabłek z podwarszawskich sadów. A przynajmniej tak właśnie być powinno. Niestety, zaledwie dwa miesiące wcześniej, gdy nad instytutem znów zawisło widmo bankructwa, profesor Żelichowski kazał zdjąć z rur grube ołowiane płyty i potajemnie sprzedał je na złom. Przez to właśnie Kotowski stał się mimowolnym uczestnikiem niepowtarzalnego eksperymentu. Mógł spłonąć lub zostać śmiertelnie napromieniowany, lecz Bańkowski, kręcąc gałkami na oślep, zgotował mu zupełnie inny los.
Gdy mężczyzna dopadł wreszcie do drzwi, przecisnął się przez nie i zamknął z trudem, mrużąc oczy od oślepiającego światła, myślał, że wszystko jest w najlepszym porządku. Ot, niegroźny wypadek przy pracy. Dużo strachu, a potem wielkie nic.
Pierwsze efekty pojawiły się dwa tygodnie później.
* * *
Kotowski, który mieszkał samotnie w M-2 przy alei Jana Pawła II, nie widywał się z kobietami. Kiedyś nie miał na nie czasu zajęty opieką nad matką. Gdy ta w końcu umarła, zorientował się, że jest dla niego za późno. Miał niemal pięćdziesiąt lat, zmarszczki i wysuszoną twarz. Żadna młoda Polka by na niego nie spojrzała. Starsze zaś – które szukały dobrego męża – w życiu nie wybrałyby kogoś, kto od czasów wczesnego Gierka sprzątał laboratoria. W tej pracy nie było szans na awans, a jedyna premia, jaką można zyskać, to paskudne choróbsko.
Dlatego właśnie Kotowski żył sam i nie sądził, że kiedykolwiek będzie inaczej. Stąd i nieczęsto widywał lustro, zadowalając się pobieżną toaletą co kilka dni. Nawet wtedy, skupiony na skrobaniu zarostu tępą maszynką jednorazową (z konieczności musiała starczyć na miesiąc), nie przyglądał się dokładnie własnej twarzy. A że o zmianach, jakie na niej zaszły, nie miał kto mu powiedzieć, Kotowski tkwił w błogiej nieświadomości długi czas.
Kiedy pewnego ranka odkrył, że zmarszczki prawie znikły, z początku myślał, że to przywidzenie. Długo obracał głową przed brudnym lusterkiem, dotykając skóry twarzy opuszkami palców. Potem wziął tubkę kremu po goleniu „Kozak” i przeczytał wszystkie napisy. „Tylko 2,99”, „20% więcej”, „Odświeżająca receptura”. Nie było nic o wygładzaniu zmarszczek.
Wyeliminowawszy z gry także ziołową herbatę, którą niedawno poleciła mu dozorczyni, oraz nowy rodzaj tabletek nasennych, przyznał, że zmiana jest całkiem niewytłumaczalna. Pozostawało tylko się cieszyć. Przez całe życie na Kotowskiego spadały co rusz przykre niespodzianki. Na stare lata należał mu się choć jeden szczęśliwy traf.
Po godzinie studiowania nowego wyglądu ubrał się więc i podniesiony na duchu wyszedł do pracy. Może na świecie istnieje jednak sprawiedliwość?
* * *
Cztery tygodnie od wypadku zmiany zaczęli dostrzegać nawet laboranci i profesor Żelichowski. Nie było dnia, w którym Piotr Kotowski nie usłyszałby choć raz jednego z bliźniaczo podobnych pytań:
– Nadzwyczaj dobrze wyglądasz, Piotrze! Powiedz, jak ty to robisz?
– Widzę, że ostatnio zdrowie panu służy. Jakaś kuracja?
– No, no. Wyglądasz, jakby z każdym dniem ubywało ci lat, staruszku! Czyżby kobieta?
Z początku sprzątacz był zadowolony, ale radość szybko ustąpiła niepokojowi. Jeśli wszyscy pracownicy ośrodka zwracali na niego uwagę, znaczyło to, że dzieje się coś bardzo niepokojącego. W normalnych warunkach nikomu nie drgnęłaby powieka, gdyby przyszedł do pracy w gipsie czy ubrany w różową piżamę. Pierwsze przykazanie w dekalogu ludzi nauki brzmiało przecież: „Nie będziesz brał za bliźniego swego personelu technicznego i pomocniczego”. Dlatego Żelichowski nie interesował się dosłownie nikim (może z wyjątkiem cycatej recepcjonistki), profesorowie zwracali uwagę tylko na Żelichowskiego, doktorzy jedynie na dyrektora i profesorów, laboranci nie patrzyli nawet na personel, personelowi zaś do ignorowania zostawały już tylko dwie osoby – stróż Jerzy i sprzątacz Kotowski. Z nich dwóch oczywiście większym respektem darzono Jerzego, który zeźlony potrafił nie otworzyć komuś furtki, a wtedy biedak musiał stać parę ładnych minut na mrozie. Zaś Kotowski? Mógł najwyżej z zemsty nie wynieść śmieci. To, że był w centrum zainteresowania, oznaczało całkowity rozpad struktur społecznych instytutu. A podobnego rozpadu nie mogła przecież spowodować błahostka.
Pełen złych przeczuć Piotr Kotowski zaczął obserwować swoją powierzchowność jeszcze baczniej. Po zmarszczkach zaczęły znikać worki pod oczyma, a obwisła skóra na szyi nabierała jędrności. Potem gęste włosy z siwych stały się czarne. Gdzieś w międzyczasie zmianie uległ także głos Kotowskiego – teraz był mocniejszy i bardziej dźwięczny. Spod fałd na brzuchu zaczęły przebijać zarysy mięśni. Jednak prawdziwa panika ogarnęła sprzątacza, dopiero gdy zauważył, że Ania ze stołówki śle mu zalotne spojrzenia.
Wszystko stało się jasne – padł ofiarą wypadku. Ostatnich wydarzeń nie sposób było wytłumaczyć w inny sposób. Zaś wypadki przy pracy wedle regulaminu należało natychmiast zgłaszać dyrekcji instytutu. Przestrzegano tego szczególnie surowo od czasu, kiedy toksyczny przeciek do kanalizacji posłał na chorobowe połowę personelu. Kotowskiemu zostało więc tylko jedno: założył nadgryziony przez mole garnitur, po czym umówił się na rozmowę z Żelichowskim. Porządna państwowa instytucja, jaką był niewątpliwie OFD, z pewnością mu pomoże.
Dyrektor przyjął Kotowskiego następnego dnia około pierwszej. Kiedy sprzątacz przekroczył próg gabinetu, jak zwykle zatrzymał się zawstydzony. Co za przestrzeń! Co za przepych! Na pierwszy rzut oka było widać, że to miejsce zajmuje ktoś ważny – nie jakiś tam urzędniczyna czy zastępca zastępcy. Ogromne, czerwono lakierowane biurko, nowy komputer, pachnąca jeszcze boazeria, długie półki z nagrodami, zdobione ramy z dyplomami! Tylko raz Piotr Kotowski widział coś równie wspaniałego – mianowicie gdy odwiedził w pracy brata ciotecznego, który pełnił funkcję kontrolera urzędów celnych gdzieś na granicy z Białorusią.
Sam dyrektor był zajęty rozmową przez telefon. Kotowski wszedł niepewnie, zamknął drzwi i stanął naprzeciw biurka, wbijając wzrok w podłogę.
– Tak, tak, przyślemy jutro. Dziękuję, bardzo dziękuję. Będę czekał. Do widzenia. Tak, dziękuję bardzo.
Słuchawka trzasnęła o widełki. Żelichowski rozsiadł się w fotelu i zmierzył wystrojonego sprzątacza podejrzliwym wzrokiem.
– O co chodzi? Bo jeśli rozmyśla pan, panie Kotowski, o podwyżce, to od razu mówię, że...
– Nie, skądże znowu, panie dyrektorze!
– To o co chodzi? Jestem bardzo zajęty. Prasa, petenci i wszystkie te sprawy...
– Ja, panie dyrektorze, chciałem poinformować o wypadku przy pracy.
Zapadła cisza przerywana tyknięciami zegara.
– Jest pan... pewny? – spytał z naciskiem profesor.
– Tak, panie dyrektorze. Bo mnie, panie dyrektorze, miesiąc temu napromieniowało.
– Że co?
– No wtedy, jak pan prezydent przyjechał, sprzątałem tunel, kiedy nagle zrobiło się jasno.
– I dopiero teraz mi to pan mówi?!
– No bo wcześniej to żem myślał, że nic się nie stało. Ale potem zacząłem nagle młodnieć i...
Żelichowski przerwał mu gwałtownym ruchem ręki. Wstał z fotela i sapiąc ciężko, przemaszerował wzdłuż biurka. Wreszcie rzekł:
– Panie Piotrze, musi pan coś zrozumieć. W OFD wypadki po prostu się nie zdarzają. To, co mi pan opowiada, jest zupełnie niemożliwe.
– No ale przecież...
– Pamięta pan, co mówił prezydent Kaczyński? Kiedy inaugurował u nas rozpoczęcie polskiego programu nuklearnego? My, drogi panie Piotrze, rzeźbimy nową przyszłość narodu. Przywracamy ojczyźnie należne miejsce w awangardzie światowego postępu!
Dla potwierdzenia wagi swoich słów profesor palnął pięścią w stół.
– Co to ma... – zaczął z wahaniem sprzątacz.
– Ma wiele, Kotowski! – przerwał mu dyrektor. – No niech pan tylko pomyśli, jak to by w „Wyborczej” wyglądało. Najpierw „Polska chce głowic, świat protestuje”, potem „Prezydent nie ugnie się pod naciskami”, następnie „Nowy sprzęt dla naszych fizyków”, a na końcu „Straszliwy wypadek w laboratorium OFD”? Nie, Kotowski! Tak być nie może i być nie będzie.
Tu Żelichowski ściszył głos.
– Nawet pan powinien rozumieć, jakie nadzieje pokłada w nas prezydent. Wie pan, jaką otrzymaliśmy dotację? A jaką dostaniemy w przyszłym roku? Znów stajemy się ważni. Ścigamy się ze światem. Tu nie ma miejsca na jakieś tam wypadki!
– Ale ja nie do gazet. Ja tak tylko informuję. No bo regulamin... Mnie tam bez zmarszczek dobrze.
– Tym lepiej dla pana, Kotowski. Tym lepiej. Mimo to jestem zmuszony podjąć pewne kroki.
– Kroki? – Sprzątacz zadrżał.
– Muszę pana zwolnić. – Żelichowski odczekał chwilę, aż wyraz bezgranicznego zdziwienia zniknął z twarzy Kotowskiego. – Prywatnie to ja panu nawet współczuję, ale element antypaństwowy wiecznie czujny. Nie da się ukryć, że zwraca pan na siebie uwagę wyglądem. A nuż ktoś komuś szepnie słówko i na sprawę wpadnie dziennikarska hiena? No bądźże pan patriotą, Piotrze. Cywilna odwaga, głowa do góry! Zaraz wypiszę zwolnienie z datą, powiedzmy, tak pięć tygodni wstecz.
Kotowski stał z rozdziawionymi ustami, jakby grom w niego strzelił.
– Ale, panie dyrektorze kochanieńki! Ja tu dwadzieścia lat! Jak... Jak ja się teraz wyżywię?
Profesor zabębnił palcami po blacie i pomyślał chwilę.
– Tak, tak. Ja pana rozumiem, ja pana bardzo dobrze rozumiem. Ale to dla dobra ośrodka. Przykro mi bardzo, Kotowski. Budżet mamy napięty, niemniej dla zasłużonego pracownika... nawet znajdę coś na wyprawkę. Zapiszemy, że przed dwoma miesiącami otrzymał pan nagrodę za wzorową pracę. Powiedzmy, dwa tysiące. I jak?
Nieśmiałe protesty spełzły na niczym. Następnego dnia Piotr Kotowski był bezrobotnym pięćdziesięcioletnim sprzątaczem. Wiara w sprawiedliwość świata znowu gdzieś przepadła.
* * *
Następne tygodnie spełzły Kotowskiemu na poszukiwaniu pracy. Niestety, tam, gdzie przeszkodą nie był wiek i wykształcenie (najchętniej brano ludzi po studiach, z dwoma językami obcymi), sprawa rozbijała się o kwestie formalne. Na dokumenty Piotra patrzono podejrzliwie, a raz czy dwa wezwano nawet policję. Zdjęcie w dowodzie, podobnie jak data urodzenia nijak nie przystawały do wyglądu byłego sprzątacza.
Jakby tego było mało, zmiany wciąż się pogłębiały. Kilkanaście dni po odejściu z instytutu Kotowski spostrzegł, że zarost na twarzy zaczyna rzednąć i znikać. Zjawiły się za to pierwsze objawy trądziku. W przypływie bezradności poprosił o pomoc dozorczynię. Była to stara i cwana babina. Matka sprzątacza, gdy jeszcze żyła, często pytała ją o radę. Spytał więc i on, jako że nie znał innej osoby, z którą mógłby zamienić choć kilka słów.
Dozorczyni wysłuchała go, kiwając głową.
– Przede wszystkim przebadaj się, Piotrek! – powiedziała. – Jak lekarz powie, że ze zdrowiem coś nie tak, to instytut do sądu! Teraz każdy każdego za byle co pozywa i widzisz, kochanieńki, ostatnio w gazecie pisali o takim, co dostał pięćdziesiąt tysięcy od kolei, bo złamał kręgosłup, jak wypadł przez zepsute drzwi. Kto wie? Może i tobie zapłacą?
Pięćdziesiąt tysięcy! To było coś! Suma wystarczyłaby mu na trochę – może nawet do emerytury. Podbudowany myślą o odszkodowaniu zarejestrował się więc w przychodni.
Lekarz, który przyjął go w wykafelkowanym gabinecie, był młody i na pierwszy rzut oka milszy niż Żelichowski. Wyglądał na zmęczonego, zupełnie jakby spędzał właśnie przy aluminiowym stoliku dziesiątą albo i dwunastą godzinę. Zbadał Kotowskiego, zajrzał w dokumenty, cmoknął kilka razy, a wreszcie orzekł:
– No, no. Rzeczywiście wygląda, jakby ujmowało panu lat. To ci dopiero... Wezmę jeszcze krew do badań, ale z tego, co widzę, organizm jest jak nowy. Odmłodniał pan dwukrotnie w nieco ponad miesiąc!
– Doktor wypisze mi jakiś papier?
– Papier?
– No, diagnozę. Na potwierdzenie.
– Co mi pan tu głowę zawraca?! – Lekarz potarł przekrwione oczy. – Proszę się cieszyć i tyle!
– Ale ja mam problemy. Dowodu mi nie chcą uznawać, a dyrektor twierdzi, że nie było żadnego wypadku.
– Diagnoza, drogi panie, to oficjalny dokument. Nie mogę go wydać pochopnie. Prywatnie przyznaję: mamy do czynienia z jakimś niezwykłym fenomenem biologicznym. Tyle że środowisko medyczne wyśmiałoby mnie, gdybym napisał tak na papierze. Trzeba to najpierw bezspornie udowodnić. Trzeba badań, sprzętu, pieniędzy. A kto to dzisiaj ma, proszę pana?
– Nawet małego świstka mi doktor nie wyda?
– Ależ pan jest całkiem zdrowy! Co niby miałbym wydać? Proszę pukać gdzie indziej. Do Instytutu Nauk Biologicznych, Akademii Medycznej, do prasy. Ja nic nie pomogę.
– Jednak bardzo nalegam, żeby...
Lekarz poczerwieniał na twarzy. Wstał energicznie z krzesła.
– Panie Kotowski, dzisiaj pięciu czy sześciu ludziom powiedziałem, że niedługo umrą. Przychodzą do mnie z zaawansowanym nowotworem i z terminalną miażdżycą. Brak im pieniędzy na leki, nie ma dla nich łóżek w szpitalach. Miejsce na operację dopiero za trzy lata. Śmierć wypisana na twarzy. A pan mi tu narzeka, bo odmłodniał?! To cholerny egoizm! Zarozumiałość!
Pacjent chciał przerwać, ale został natychmiast uciszony.
– Pan chyba wstydu nie masz! Z kilkudziesięciu osób, jakie dzisiaj badałem, pan cieszy się najlepszym zdrowiem. I co? Niezadowolony! Żegnam, nie mamy już nic do omówienia! I proszę pomyśleć o tych kalekach, o tych śmiertelnie chorych!
Kotowski nie należał do ludzi szczególnie śmiałych, więc spuścił po prostu wzrok i wyszedł z gabinetu. Wracając do domu, na pocieszenie kupił sobie bułkę z rabarbarem i kruszonką. Żuł ją pełen gorzkich myśli o pięćdziesięciu tysiącach, które rozpłynęły się w powietrzu. Wieczorem przy myciu spostrzegł, że te kilka pryszczy, które dostrzegł poprzedniego dnia, teraz zmieniły się w całe stado. Nie było też już nawet śladu po męskim zaroście.
Dopiero teraz Piotr Kotowski z przerażeniem pojął, że proces może się nigdy nie zatrzymać, że czeka go śmierć. A co gorsze – nigdy nie dostanie emerytury!
* * *
Zagrożenie ma to do siebie, że potrafi pchnąć do działania nawet najspokojniejszą osobę. Dokładnie tak było z Piotrem. W ciągu kilku dni odbił się od drzwi wszystkich ważniejszych naukowców w Warszawie. Zaczął chodzić nawet do gazet. Wieczorami coraz dłużej przesiadywał u dozorczyni. Babina niedomagała trochę na umyśle i wciąż oglądała przemówienia prezydenta, ale Kotowski wolał ją od pustego mieszkania. Nie wiedzieć czemu, gdy był sam, robiło mu się jakoś strasznie, zwłaszcza po zmroku.
Szczęście uśmiechnęło się do Kotowskiego dopiero po tygodniu, gdy zrobił awanturę recepcjonistce w klinice radiologii. Kobieta już zamierzała wezwać ochronę, gdy z gabinetu wyszedł szpakowaty starszy pan w okularach w złoconej oprawce. Zbliżył się do biurka, zmierzył wzrokiem Piotra i spytał:
– Co się stało, pani Mario?
– Ten chłopiec, panie doktorze, koniecznie chce się widzieć z jakimś lekarzem od promieniowania. Mówiłam, że nie przyjmujemy bez skierowań, a on ciągle swoje. Ta dzisiejsza młodzież!
– No, no, tylko nie młodzież! – Kotowski zapiał głosem mutującego nastolatka.
Szpakowaty pan wyciągnął rękę.
– Doktor Walewski. Proszę wybaczyć pani Marii ten brak zrozumienia. Czego potrzebujesz, chłopcze?
– Ja mam, panie doktorze, pięćdziesiąt jeden lat!
Walewski pokiwał głową z politowaniem.
– No tak, rozumiem. Obawiam się, że powinieneś porozmawiać z lekarzem innej specjalności.
– Nie, to nie tak, doktorze. Ja nie jestem żaden wariat. Ja wypadek miałem, z radiacją. W Instytucie Fizyki.
Lekarz wciąż patrzył na byłego sprzątacza podejrzliwie, Kotowski poczuł jednak, że wreszcie ma szansę.
– To był OFD w Pikutkowicach pod Warszawą! Dyrektorem jest profesor Żelichowski. Ja tam dwadzieścia lat pracowałem, jak Boga kocham! Znam wszystkich. Proszę sprawdzić, zadzwonić! Zastępca Żelichowskiego to doktor Bańkowski, kierownik laboratorium to...
– Wystarczy, chłopcze – przerwał mu Walewski. – Wejdź do środka. Porozmawiamy o tym... wypadku.
Po godzinie (i paru telefonach) Kotowski wreszcie przekonał doktora, że mówi prawdę. Następną godzinę Walewski przeprowadzał skomplikowane badania. Potem godzinę dzwonił do znajomych. Wreszcie – niecałe cztery godziny od przyjścia do kliniki – Piotra rozebrano i położono w izolatce na oddziale zakaźnym. Mógł nareszcie usnąć spokojnie. Miał opiekę fachowców – teraz wszystko potoczy się z górki.
* * *
Każdy dzień przynosił nowe nadzieje. Kotowskim oprócz Walewskiego opiekowało się kilku młodszych lekarzy. Badali go aparatami, których nazw nawet nie próbował odgadnąć. Podawali mu różne surowice i szczepionki. W międzyczasie szpakowaty doktor pisał artykuł o „syndromie Kotowskiego”. Ściągnął nawet do szpitala dwóch dziennikarzy z popularnych gazet, którzy przeprowadzili z Piotrem wywiad, zapisali skrzętnie jego opowieść o wypadku, po czym kulturalnie się pożegnali i nawet podali pacjentowi rękę. W instytucie robił to niekiedy tylko stróż, i to nigdy na trzeźwo. Można więc powiedzieć, że sprawa postępowała szybko. Jedynymi objawami, które martwiły Kotowskiego, były coraz bardziej chłopięcy głos i coraz to luźniejsza piżama. Wreszcie po kolejnym dniu badań nie wytrzymał i zagaił o to Walewskiego, gdy ten przyszedł pobrać krew i zmierzyć temperaturę.
– Doktorze! Czy ja umrę?
Lekarz, który krzątając się przy łóżku, wesoło pogwizdywał, natychmiast spoważniał. Usiadł na skraju materaca i splótł ręce.
– Raczej nie, Piotrze, ale nie mogę tego wykluczyć. Pacjent patrzył w oczy doktora z rosnącym strachem.
– Widzisz – kontynuował Walewski – mówiąc prostym, zrozumiałym językiem: twoja strzałka czasu odwróciła się, coś zakłóciło elementarne właściwości cząsteczek, z których jesteś zbudowany. Przez to wszystko organizm pracuje, jak by to rzec, na biegu wstecznym. Telomery komórkowe się wydłużają. Tkanka, zamiast się rozrastać, kurczy. Może zdołamy to powstrzymać, może nie.
– I co wtedy, doktorze? – spytał powoli Kotowski.
– No cóż, nie możemy wykluczyć, że przejdziesz w stadium niemowlaka, płodu, potem zlepka komórek macierzystych, aż wreszcie rozdzielisz się na dwie komórki rozrodcze. Wrócisz tam, skąd wszyscy przyszliśmy, gdziekolwiek by to było.
Piotr nie mógł wydusić słowa. Co prawda sam podejrzewał od jakiegoś czasu, że historia może się tak skończyć, ale co innego podejrzewać, a co innego usłyszeć z ust lekarza. Walewski zobaczył, że Kotowski zaczyna pochlipywać.
– Nie bój się – uspokoił go zaraz. – Zdradzę ci drobną tajemnicę. Za cztery dni odbywa się w Pałacu Kultury międzynarodowy kongres naukowy. Zamierzam przedstawić twój przypadek najwybitniejszym uczonym świata. Oczywiście jesteś zaproszony. Pokażesz im się, odpowiesz na pytania. Z pewnością ta unikalna przypadłość zainteresuje wiele osób. Dostaniemy pomoc, stypendia i granty. Wtedy na pewno coś się da zrobić.
– Dziękuję, doktorze. Jest pan bardzo dobry. Ale gdyby się nie dało? Ile mam czasu?
– No cóż... Z obserwacji wynika, że proces nie przebiega liniowo. Co jakieś trzy tygodnie ubywa ci połowę lat. To daje jeszcze nieco czasu. Jednak w dwa miesiące będziesz, Piotrze, malutkim berbeciem, a w cztery do pięciu... Jesteś przecież duży, sam rozumiesz.
Bynajmniej nie uspokojony prognozą Kotowski tym bardziej oczekiwał kongresu. Kiedy więc nadszedł ten wielki dzień, nie mógł ukryć podniecenia. Pomocnik Walewskiego ubrał go w dziecięcy garnitur i odpowiednio uczesał. Potem byłego sprzątacza wyprowadzono na zewnątrz, do czekającego już mercedesa.
Samochód pędził ulicami stolicy, które mimo późnej pory były przepełnione. Piotr z nosem przylepionym do szyby oglądał neony, billboardy i witryny sklepów, jakby widział je pierwszy raz. Ledwie pamiętał rzeczy, które zdarzyły się przed wypadkiem, zupełnie jakby ostatnie półtora miesiąca było całym jego życiem, zaś to, co wcześniej – tylko dziwnym snem.
Rozkojarzony Kotowski nie słyszał nawet, co mówi do niego doktor Walewski. Ledwo zauważył, że przestali już jechać i jakimiś bocznymi uliczkami szli na tyły Pałacu Kultury. Umknął mu także obraz eleganckich pokoi i miłej obsługi z wielkimi identyfikatorami na piersiach. Doszedł do siebie dopiero w małym saloniku z tyłu sali konferencyjnej. Musiał tam czekać kilkanaście minut z pomocnikiem Walewskiego, rudym Maćkiem, podczas gdy sam doktor chodził po terenie zlotu, witał się ze znajomymi i sączył szampana.
Czas mijał, sala powoli się wypełniała – a przynajmniej tyle Piotr zdołał dostrzec przez szparę w drzwiach. Ludzie, którzy zajmowali miejsca, byli na ogół starzy, poważni, elegancko ubrani. Co jakiś czas pojawiał się dziennikarz, błyskając kilka razy fleszem. Nagle gdzieś od strony mównicy dobiegły pełne wściekłości okrzyki. Kotowski nadstawił ucha, rozpoznając wśród zgiełku głos Walewskiego. Chwilę potem do pokoju zbliżyły się głośne kroki. Trzasnęły drzwi. Doktor wpadł cały czerwony na twarzy.
– Skur... – zaczął, ale widok pyzatej buzi Kotowskiego powstrzymał go przed dokończeniem wiązanki. – Widzisz, Piotruś, odwołali prelekcję! Daj wódki, Maciek!
Dopiero kiedy lekarz chwycił za literatkę i opróżnił ją szybko na dwa razy, nieszczęśnik zdołał wydusić:
– Jak... Jak to?
Walewski przetarł usta i zaczął chodzić po pokoju jak wściekły wilk w klatce.
– Pewnie robota tego sukin... profesora Arendczaka. Albo Grzębały. Albo ich obu. Cały PAN to jedna wielka mafia. Nalej jeszcze, Maciek! Nie podobało im się, że ktoś nagle wyskakuje z ważnym odkryciem, to nas uziemili. Do kur... Do diabła!
Tu przerwał, wziął łapczywy haust „Chopina” i odkaszlnął głośno. Potem zaczął mówić już nieco spokojniej i bardziej składnie:
– Widzisz, Piotrze, wśród naukowców nie wszystko jest tak proste, jak by się mogło zdawać. Są ludzie, którzy pracują już długo i powinni mieć wreszcie ważne odkrycie, i są ludzie, którzy naukowo działają tylko kilka lat i mogą jeszcze poczekać. Na tym kongresie według woli Akademii powinien zabłysnąć Szpakowski z nowym sposobem leczenia nowotworów jelita grubego. A tu nagle... bach! Przychodzi Walewski z jakimś biologicznym fenomenem. No to nas załatwili. Skreślili z listy!
Dopiero teraz doktor zauważył, że Kotowski aż dygocze ze strachu.
– Nie przejmuj się, Piotrze. Dzisiaj odstawimy cię do domu, wyśpisz się porządnie. Jutro ktoś przyjedzie po ciebie i przeprowadzimy nowe badania. Mam jeszcze w tej siwej głowie kilka pomysłów. Nie damy się, Piotrze, głowa do góry!
Słowa Walewskiego nie przyniosły żadnego efektu. Pacjent siedział sztywno – drgała mu tylko lekko górna warga. Wreszcie rozpłakał się głośno zupełnie jak małe dziecko.
* * *
Nocą Piotr nie zmrużył oka za sprawą koszmarów i dziwnych odgłosów, które co rusz słyszał w mieszkaniu. Rano wstał roztrzęsiony i blady. Włączył telewizor na pełny regulator, zrobił sobie kawę (musiał wziąć drabinę, żeby dosięgnąć górnej szafki kredensu), ubrał się i czekał na Maćka albo innego z pomocników Walewskiego. Godziny mijały, nikt się nie zjawiał. Kiedy w telewizji zahuczała czołówka popołudniowych „Wiadomości”, Kotowski był już poważnie zaniepokojony. Założył malutkie palto, które pożyczyła mu dozorczyni, po czym wyszedł na ulicę, żeby dostać się do kliniki.
Ale gdy dotarł na miejsce tramwajem, już przed bramą wjazdową poczuł od razu, że coś jest nie tak. Na parkingu nie było mercedesa doktora ani srebrnej skody Maćka. Piotr wszedł do środka z duszą na ramieniu. Kiedy stanął naprzeciw biurka i chrząknął, pani Maria najpierw zmieszała się, a potem spuściła oczy z zażenowaniem.
– Doktora nie ma, Piotrusiu. Leży w szpitalu ciężko pobity. Wczoraj ktoś go napadł, kiedy wchodził do mieszkania.
– Ale ja tu na badanie!
– Wiem, dziecko kochane. Ja wszystko rozumiem. Zrozum i ty: nie ma doktora, nie ma jego stażysty. Do kogo miałabym cię wpuścić?
– Ale ja muszę!
– Przykro mi – powiedziała cicho, wbijając wzrok w klawiaturę. – Wróć do domu i czekaj na telefon. Na pewno doktor się odezwie, jak tylko wyzdrowieje.
Kotowski wybiegł z kliniki, trzaskając drzwiami. Godzinę szwendał się bez celu po ulicach. Potem w piekarni na rogu kupił sobie bułkę z rabarbarem, a kiedy już zjadł – odwiedził kościół. Po raz pierwszy od trzydziestu siedmiu lat.
* * *
Dni mijały. Piotr to odwiedzał dozorczynię, to robił małe zakupy (pieniądze prawie mu się skończyły). Resztę czasu spędzał przy telefonie, jednak aparat milczał. On tymczasem co rano wydawał się sobie mniejszy i bardziej żałosny. Nie miał nawet sił, by jeszcze raz szukać pomocy.
Wreszcie po niemal tygodniu usłyszał pukanie do drzwi. Kotowski zerwał się z kanapy i popędził do przedpokoju. Serce waliło mu jak młot pneumatyczny, bo czuł, że na progu musi czekać ktoś ważny.
Okazało się jednak, że pod drzwiami nie stoi ani Walewski, ani nikt z jego pomocników. Była tam gruba kobieta o czarnych włosach upiętych w kok, włochatych dłoniach i z wyraźnym zarostem nad górną wargą, a z nią mały, zasuszony człowieczek w popielatym płaszczu.
– Dzień dobry – zaczął staruszek. – Zastaliśmy może rodziców?
– Rodziców nie ma – powiedział piskliwym głosem Kotowski.
– A kiedy będą? – huknęła kobieta.
– Za tydzień. Wyjechali do babki, babka leży chora.
Mężczyzna przyklęknął przed Piotrem. Miał brzydką, pomarszczoną twarz i wielkie okulary. Z ust cuchnęło mu zgnilizną.
– Widzisz, chłopcze, nie chcemy dla ciebie źle. Wręcz przeciwnie. Jesteśmy z opieki społecznej. Doniesiono nam, że mieszkasz tu całkiem sam. Czy to prawda?
– Nie, nieprawda. Przychodzi wujek.
– Możesz dać nam do niego telefon?
– Nie znam telefonu, proszę już sobie pójść!
Kobieta jednak weszła do mieszkania i wyciągnęła w stronę Kotowskiego swoje krótkie, grube ręce. Piotr odskoczył jak oparzony.
– Proszę dać mi spokój! Ja... będę krzyczeć! Ja wezwę policję!
Urzędniczka zatrzymała się w pół kroku. Mężczyzna wstał i otrzepał kolana. Potem wyciągnął zza pazuchy małą karteczkę.
– Przekaż, chłopcze, komuś dorosłemu. Niech koniecznie do nas zadzwoni i wyjaśni sprawę. Nie możesz przecież mieszkać sam. To niebezpieczne!
– Proszę wyjść! Natychmiast!
Gruba wzruszyła ramionami i opuściła przedpokój, a staruszek za nią. Kotowski z furią trzasnął drzwiami.
Po niefortunnym spotkaniu zaczął na siebie uważać. Nie szwendał się po ulicy bez potrzeby, a gdy wychodził, sprawdzał, czy nikogo nie ma na klatce. Mieszkanie z każdym upływającym dniem było coraz bardziej ponure. Po trzech tygodniach Piotr ledwo potrafił w nim wytrzymać. Na dodatek miał coraz więcej problemów z poruszaniem się po mieście. Niemal za każdym razem, gdy jechał tramwajem albo trolejbusem, ktoś go zaczepiał:
– A gdzie mama, chłopcze?
Albo:
– Zgubiłeś się może?
Ewentualnie:
– Małe dzieci nie powinny chodzić same, powiedz to rodzicom.
Raz czy dwa jakiś podejrzany facet próbował nawet zaciągnąć go na lody. Nic dziwnego, że Piotr wychodził coraz rzadziej. Chyba że do dozorczyni, która dawała mu obiady i kolacje. Sam nie mógł już nic sobie kupić – zostało mu tylko parę złotych.
Wreszcie zebrał w sobie odwagę i postanowił prosić babinę o opiekę oraz mały kąt do spania. Była przecież bardzo uczciwą kobietą, bez dwóch zdań mógł liczyć na jej pomoc.
* * *
Siedział właśnie, jak zwykle wieczorami, u dozorczyni przed telewizorem. Kobieta patrzyła w ekran tępym wzrokiem, a w rękach miętoliła robótkę. Haft był brudny i przetarty – Piotr nigdy nie widział, żeby coś do niego dodała. Nie miała zresztą nawet potrzebnych narzędzi. Po prostu lubiła mieć coś w dłoni, gdy oglądała „Wiadomości”.
Kotowski leżał na dywanie przed fotelem. Bawił się plastikowymi żołnierzykami – znalazł je na dnie szafy. Zabawki należały do siostrzeńca dozorczyni, który czasem spędzał u niej wakacje.
Zajęty przestawianiem zielonych figurek, bohaterskimi szturmami na pudełko po butach zapomniał o swoich problemach, o widmie śmierci, które nad nim wisiało.
W ogóle ostatnio coraz rzadziej zauważał młodnienie, zupełnie jakby nie zdawał sobie już z niego sprawy. Dni stawały się radośniejsze, wszystko było prostsze. I tak ginęła w Kotowskim chęć walki z własnym losem. Zamiast ganiać po kolejnych klinikach, wolał się bawić. Właśnie przygotowywał dywizjon do kolejnego ataku, gdy dozorczyni oderwała oczy od telewizora i spytała:
– A mama kiedy przyjdzie, Piotrusiu?
– Późnym wieczorem, proszę pani – odparł.
– A co z mamą się stało?
– Pracuje dzisiaj do późna.
Dozorczyni była stara i mieszało jej się w głowie. Dlatego wcale jej nie dziwił coraz bardziej dziecięcy wygląd Kotowskiego – chyba myślała, że jest siedemdziesiąty rok, a on wciąż mieszka z matką. Albo myliła go z siostrzeńcem. Kto wie?
– A jak w szkole było?
– Dobrze, proszę pani, dobrze.
– Ten prezydent taki przystojny. Tak jak i brat! Ajajaj, taki przystojny, a taki mądry. Ucz się pilnie w szkole, to też będziesz mądry, Piotruś.
– Dobrze, proszę pani.
– Ajajaj, znowu ci bandyci! Boga w sercu nie mają. Ale Bóg wszystko widzi, rozumiesz, Piotruś?
– Tak, proszę pani.
Na chwilę dała mu spokój i mógł się beztrosko bawić.
– A ty, Piotrusiu, czemu tutaj? – nagle zaczęła od nowa. – Mamy nie ma?
– Mama pracuje dzisiaj do późna.
Długo milczeli, telewizor buczał, Kaczyński groził pięścią łże-elitom.
– Proszę pani?
– Tak, Piotruś, kochanie?
– Mogę tu dzisiaj spać?
– A możesz, możesz. Tylko przynieś pościel i zostaw mamie karteczkę, żeby się nie martwiła, jak wróci.
Kotowski aż podskoczył uradowany.
– Dziękuję! To ja zaraz wracam. Tylko skoczę szybko na górę!
– A dobrze, dobrze. Nie śpiesz się, Piotruś.
On jednak się śpieszył. Jego puste mieszkanie było takie straszne, że szybko zebrał co trzeba i zbiegł na dół. Czekał go jednak srogi zawód – drzwi dozorczyni były zamknięte. Walił w nie długo, ale nikt nie odpowiedział. Ze środka dobiegały tylko odgłosy telewizora. Kobieta widać zapomniała, że Piotr ma przyjść, i zamknęła się na noc, a potem usnęła na kanapie.
Były sprzątacz usiadł na poduszce i zaszlochał. Potem wrócił na górę, by ułożyć się do snu w ciemnym, zimnym mieszkaniu. Spotkał go kolejny bolesny zawód.
* * *
Rano Kotowskiego obudziło pukanie. Zerwał się i pobiegł otworzyć – nie do końca przytomny, w rozchełstanej piżamie, której rękawy ciągnęły się prawie po ziemi. Myślał, że dozorczyni przyszła sprawdzić, czy wszystko z nim w porządku. Kiedy jednak uchylił drzwi, zobaczył znajomą parę urzędników. Chciał natychmiast zamknąć, ale było już za późno. Czarny, wypolerowany but mężczyzny wcisnął się między skrzydło a framugę. Piotr krzyknął.
– Spokojnie, dziecko, spokojnie – powiedziała kobieta. – Chcemy dla ciebie dobrze.
Weszli do środka, a baba uklękła naprzeciw Kotowskiego.
– To na pewno ten sam? Wydaje się znacznie młodszy! – zawołała zdziwiona.
– Na pewno, pani Basiu – odparł mężczyzna. – Proszę spojrzeć: ta sama czuprynka. Zmarniał po prostu strasznie.
– Ależ on jest niższy o dobre pół metra!
– Wydaje się tylko pani, pani Basiu. No już, proszę uspokoić malca. Zabierzemy go do samochodu, dopiero jak przestanie płakać.
Piotr usiłował powiedzieć, że ma pięćdziesiąt jeden lat, że był wypadek w Ośrodku Fizyki Doświadczalnej, że to biologiczny fenomen. Krztusił się jednak łzami i nie potrafił wydusić słowa.
Dotyk grubego, owłosionego ramienia, które w Kotowskim-dziesięciolatku budziło obrzydzenie, dla Kotowskiego-pięciolatka był już całkiem miły. Przypominał uścisk matki, gdy podnosiła go z kanapy, żeby zanieść do łóżeczka, a potem ukołysać do głębokiego snu. Ucichł więc i wtulił twarz w płaszcz urzędniczki. Jego myśli poszybowały jaśniejszymi, dziecięcymi torami.
Teraz będzie już lepiej. Opieka społeczna dobrze się nim zajmie, w końcu dozorczyni mówiła, że sam prezydent jest bardzo, ale to bardzo za dziećmi...
Szerokie tory
Witek otarł pot z czoła i odłożył na bok kolejną kopertę. Wokół piętrzyła się góra rachunków oraz upomnień, groźna i niezdobyta niczym K2. Próba zaplanowania tego, co spłacić w pierwszej kolejności, co w drugiej, a czego wcale, była karkołomna jak bieg przełajowy przez pole minowe.
Nigdy jeszcze Witkowskiemu nie brakowało pieniędzy aż tak bardzo. „Czwarty Wymiar” niedawno padł. „Wróżka” nie przyjmowała materiałów. „Gorące Ploteczki” już całkiem jechały na przedrukach z niemieckiego wydania. Tymczasem jego ostatnie dziennikarskie śledztwo znów nie zaowocowało materiałem na poważny artykuł. W tym miesiącu dostał tylko pieniądze za ostatni odcinek powieści do „Leśnych Nowinek” (ten, w którym gajowy Nikitycz chwyta biznesmena odpowiedzialnego za nielegalne wysypisko) i wyrwał honorarium za opowiadanie. Ale i tak nie starczało nawet na prąd i gaz za ostatni miesiąc. Na szczęście był jeszcze amulet. Srebrna, masywna ozdoba błyszczała w świetle nocnej lampki. Musiała ważyć ładne ćwierć kilo. Była co prawda pamiątką z ostatniej przygody, ale przekopanie rachunków uświadomiło Witkowi, że tylko ona może go uratować.
W końcu zdecydował, że następnego dnia pójdzie do jubilera i sprzeda błyskotkę. Przynajmniej będzie z czego popłacić rachunki.
Tymczasem pysk srebrnego wilka szczerzył się jakby w złośliwym uśmiechu.
* * *
Dwa miesiące wcześniej
Tego ranka budzik nie zadzwonił. Podobnie jak poprzedniego – i jak każdego od dwóch tygodni. Kapitana Rysia obudziło dopiero jasne południowe słońce. Przetoczył się kilkakrotnie z boku na bok, ale suchość w ustach i ból głowy, który drążył mózg niby nadgorliwy kret, szybko wygnały go z łóżka.
Zazwyczaj zaraz po przebudzeniu Ryś zaczynał poranną gimnastykę. Ranek jednak dawno minął, a poza tym kapitanowi nikt już nie płacił za dobrą formę. Podrapał się więc po tyłku i przeszedł po pokoju, myśląc o tym, co dzisiaj robić.
Byłego funkcjonariusza pożerała nuda. Nikt go już nie potrzebował, nikt nie chciał. ABW pozbyło się Rysia po wpadce w Zakładzie Walki Elektronicznej – przełożeni kapitana za nic nie chcieli mu uwierzyć, że tajny ośrodek splądrowały krasnoludki. Nie pomogły nawet zeznania reszty personelu (milczał tylko doktor Pszasnyski, który z godną naukowca logiką stwierdził, że nie może udzielać wyjaśnień, bo skoro widział skrzaty, to musi być niepoczytalny). No i Ryś został zwolniony.
On! Obrońca najpierw Socjalistycznej Ojczyzny, a potem III i IV Rzeczpospolitej, łowca cinkciarzy i zachodnich szpiegów, pogromca rodzimych mafiosów i wierny człowiek prezydenta.
Ruszył do kuchni, mijając w przedpokoju długie rzędy oszklonych ramek, z których przyglądała mu się jego radosna i pełna przygód przeszłość. Dyplom uznania od samego towarzysza Kiszczaka – za zasługi w walce ze spekulacją mięsem. Pamiątkowe zdjęcie z drużyną harcerzy, która pomogła mu w jednej ze spraw. Dyplom od szkoły podstawowej, gdzie prowadził pogadanki o zasadach ruchu drogowego. Zdjęcie z pamiątkowego ogniska w roku 1990, na które wybrał się z paroma starymi przyjaciółmi. Wszystkie twarze na fotografii były szeroko uśmiechnięte, choć nie dlatego, że przy pniaku leżało już pięć opróżnionych flaszek, a na kijkach skwierczały kiełbaski. Najbardziej cieszyli się z samego ogniska, które rozpalono z parunastu opasłych teczek wygrzebanych w szafach Służby Bezpieczeństwa. Dalej na ścianie wisiały różne wycinki z gazet ze zdjęciem Rysia, w tym najładniejsza fotka – z obławy na mafię paliwową. Wreszcie podziękowania aktualnego prezydenta za tajne informacje na temat dziadka głównego kontrkandydata.
Wszedłszy do kuchni, kapitan spojrzał w długie lufy baterii butelek leżących na stole, podłodze i parapecie. Przez chwilę miał chęć sprawdzić, czy w którejś nie uchowało się jeszcze trochę alkoholu, jednak resztki godności wzięły górę. Wypił tylko odrobinę mleka. Stojąc ze szklanką w dłoni, wyjrzał za okno i pogrążył się w zadumie.
W chwilach jak ta ludzie często podejmują ważne życiowe decyzje (jak „rzucam tę pracę”, „od jutra się odchudzam”, „dość już mam starej jędzy, jadę z Jolką na Hawaje” czy „pieprzę politykę, zawsze chciałem zostać strażakiem”). Nie inaczej było z Rysiem. Zdecydował, że czas wziąć się w garść. Czas wrócić do normalnego życia. Zrobić coś poważnego.
Postanowił, że tego dnia przeczyta pocztę.
Na podłodze w przedpokoju leżała tylko jedna koperta. To dobrze, bo kapitan wiedział, że wielkich zmian nie można zaczynać gwałtownie. List wyglądał na urzędowe pismo, więc były funkcjonariusz długo walczył z chęcią spuszczenia go w kiblu bez czytania. Wreszcie jednak wyciągnął ze środka kartkę.
– Niemożliwe! – sapnął.
Papier był żółtawy, pieczątka na dole blada i rozmazana, litery wystukano na maszynie z bardzo zużytą taśmą. Takiego dokumentu nie widział od dwudziestu lat. Spojrzał na podpis, a wtedy zimny pot zalał mu plecy.
Niemożliwe! Zupełnie niemożliwe. Pułkownik Turski – przełożony z czasów SB. Tyle że Turski zapił się na śmierć parę lat po Okrągłym Stole.
Ryś chwycił w dłoń kopertę i spojrzał na datę stempla pocztowego. Nie ulegało wątpliwości, że list został wysłany przedwczoraj. Ktoś robił sobie z niego jaja. Bezczelność!
Wtedy zorientował się, że w środku jest jeszcze coś. Potrząsnął kopertą, a na stół wypadła mała, czerwono oprawiona legitymacja. Podniósł ją i otworzył z namaszczeniem.
Zobaczył swoje zdjęcie – wyciągnięte z akt ABW. Kolorowa, ostra fotografia gryzła się jednak z resztą dokumentu przypominającego już zabytek z zupełnie innej epoki. Mimo to Ryś zaczął wierzyć, że to coś więcej niż złośliwy dowcip.
* * *
Pół miesiąca później
Rafał Witkowski dobrze wiedział, że nieszczęścia chodzą parami. Miał skromną nadzieję, że szczęścia także. Dlatego gdy zadzwonił telefon, spodziewał się dalszego ciągu dobrej passy.
Pierwsze fortunne zdarzenie miało miejsce rano. Miły listonosz przyniósł Witkowi pismo, w którym informowano go, że został przyjęty do Ligi Niezwykłych Dziennikarzy. Organizacja zrzeszała wiele środowiskowych sław, jak Rafał Aleksandrowicz czy Radosław Tomaszewski. Witek ściągnął na siebie oko Ligi, gdy wyszło na jaw, że jego opowiadanie „Dziadek Łyżeczka kontra chińskie akrobatki” było oparte na faktach.
Co prawda członkostwo nie przynosiło ze sobą nic prócz lepszej samooceny. Nie pomagało bynajmniej znaleźć pracy w renomowanej gazecie, bo działacze LND słynęli z tego, że robią wszystko (od ratowania obcych form życia po badanie tajnych mechanizmów giełdy) poza tym, co robić powinni – czyli poza pisaniem artykułów.
Ale mimo wszystko milej dostać nawet taki list niż upomnienie z biblioteki. Jeśli telefon będzie równie przyjemny...
– Halo? Redaktor Witkowski? Mam dla pana informacje – zabrzmiał w słuchawce teatralny szept jakiegoś starszego gościa.
– Słucham? Z kim mówię?
– O nie! Muszę pozostać anonimowy. Inaczej oni mnie dostaną.
„Coraz lepiej” – pomyślał dziennikarz.
– Dobrze – zgodził się – nie musi pan podawać nazwiska. Proszę mówić, co to za informacje?
Mężczyzna przez dłuższą chwilę tylko dyszał.
– Proszę się nie rozłączać, zanim nie skończę – zażądał. – Uprzedzam, że może pan być zszokowany.
Gdyby Witek był zgrabną blondynką, uznałby, że został namierzony przez jakiegoś zboczeńca. „Zanim nie skończę”, „zszokowany”, no i to dyszenie... Nie był jednak blondynką, ani nawet blondynem.
– Niewiarygodne historie to moja specjalność – zachęcił rozmówcę.
– Wiem. Wolę się jednak upewnić. Wcześniej spławili mnie już w pięciu gazetach. Na szczęście znalazłem pana telefon w „Czwartym Wymiarze”.
Dziennikarz nieco się zawahał. Do redakcji „Wróżki” też dzwoniła cała masa wariatów, ale musieli mieć przynajmniej blade pojęcie o ezoteryce. Natomiast do „Czwartego Wymiaru” telefonował każdy szaleniec, bo przecież UFO było demokratyczne – chętnie porywało zarówno sprzątaczki, jak i naukowców.
– Proszę słuchać uważnie. – Rozmówca zniżył głos. – To same sprawdzone informacje. Wprost ze źródła. Rozumie pan?
– Tak, tak.
– Chodzi o to, że oni nas okradają. Złodzieje, przeklęte pasożyty! Podstawili swoich ludzi na giełdach. Drenują środki finansowe, waluty, nawet złoto. Ale to tylko czubek góry lodowej. Bo są jeszcze szerokie tory. Ja widziałem... Całe pociągi z węglem, zbożem, stalą... Wywożą je, złodzieje. Ojczyznę własną okradają!
– Proszę powiedzieć, jacy oni? – Witkowski już pojął, że nie chodzi o Obcych.
– Oni. Czerwona mafia. Żydokomuna.
Na to dziennikarz tylko jęknął. Jego nadzieja na kontynuację dobrej passy z hukiem zwaliła się w gruzy.
– Proszę mówić dalej – poprosił słabo, walcząc z chęcią odłożenia słuchawki.
– Jeśli się pan ze mną spotka, przedstawię dowody. Mam wyliczenia, prognozy gospodarcze. Bo ja to wszystko sobie dokładnie rozpisałem. Wiem, ile już ukradli. No i są jeszcze zdjęcia. Tej ich ruskiej maszyny. I gości w srebrnych kombinezonach.
Takiego klasycznego oszołoma spławiliby nawet w „Gazecie Narodowej”. Mimo to Witek zaczął się zastanawiać. Ruska maszyna i srebrne kombinezony – skądś to pamiętał.
Cóż, raz się żyje!
– Dobra, rzucę na to okiem, ale nic nie obiecuję. Kiedy chce się pan spotkać?
* * *
Następnego dnia
Jeśli mężczyźnie zależało na dyskrecji, to wybrał możliwie najgorszy strój i miejsce. Przez zalany słońcem rynek przechodziły setki ludzi, a tajemniczy informator łypał na nich zza ciemnych okularów i podniesionego kołnierza prochowca, co jakiś czas nerwowo patrząc na boki.
Turyści omijali go szerokim łukiem, zapewne myśląc, że jest ulicznym artystą, który zaraz zrobi coś śmiesznego, żeby wyciągnąć od nich parę monet.
Witek westchnął ciężko, nim podszedł do oczekującego go mężczyzny.
– Ciepła ta wiosna – zaczął. – Kanarki wracają z tropików.
– Hoduje pan kanarka? – spytał informator pełnym napięcia głosem.
– Nie, tylko chińską świnkę. Ale ma dość rozkoszny głosik.
Rozpoznawszy odzew, mężczyzna przysunął się i szepnął konspiracyjnie:
– Chodźmy stąd. Jesteśmy obserwowani.
Istotnie. Przechodnie patrzyli na nich uważnie, zupełnie jakby się spodziewali, że dwie postacie zaczną jakiś performance.
Mężczyzna zawlókł Witka do kawiarenki, która znajdowała się na piętrze kamienicy z tyłu rynku. Było tam pusto – tylko w rogu dwie dziewczyny dyskutowały gorąco z jakimś studentem. Informator spojrzał na nich podejrzliwie, ale gdy doszedł do wniosku, że nie są szpiegami onych, zajął miejsce przy oknie.
Zaraz też wyjął zza pazuchy opasłą teczkę. Zamówiwszy po kawie, zaczęli przeglądać materiały.
– Musi pan wiedzieć – powiedział mężczyzna w prochowcu – że jestem doktorem ekonomii. Właśnie przygotowywałem się do napisania pracy naukowej o polskim przemyśle ciężkim po roku 1990. Wie pan, jak nas wyprzedawali po kawałku. Jak prywatyzowali za grosze, złodzieje zasrani. Parszywe...
– Rozumiem, proszę dalej – przerwał Witek. Przynajmniej teraz miał niezbity dowód, że nawet całkowity głupek może w tym kraju zostać doktorem.
– A... o czym to ja? No więc zbierałem materiały do pracy. Zabrałem się do tego porządnie. Same źródła z pierwszej ręki: coroczne raporty, wewnętrzne listy stanów magazynowych, wyniki kontroli skarbowych. Dla porównania ściągnąłem przez znajomych podobne statystyki z zakładów czeskich i słowackich. Wtedy zobaczyłem, że coś nie gra. Za duże zużycie surowców, za dużo roboczogodzin, za mała produkcja. Pomyślałem, że kradną na potęgę wszyscy: od robola po dyrektora. Tyle że to się działo w każdym zakładzie, jaki wziąłem na tapetę. Cały przemysł był, proszę pana, permanentnie drenowany. O, proszę, niech pan zobaczy te tabele! Wtedy zdałem sobie sprawę, że to muszą być oni.
Dziennikarz kiwnął głową, choć historia wciąż mu się zupełnie nie kleiła.
– Zacząłem badać, co się dzieje – kontynuował wybitny ekonomista – przez znajomego znajomej, co pracuje w Mostostalu. Okazało się, że dużą część produkcji kradną z magazynów spółki świadczące usługi na terenie zakładu. Wie o tym tylko dyrekcja i nie reaguje. Oni mają ich w kieszeni. Ale o czym to ja...? Aha, potem, kontrolując wspomniane spółki, dotarłem do agencji finansowych, funduszy powierniczych, kont w Szwajcarii. Część dóbr wymieniają na gotówkę, która potem znika. Resztę ładują na pociągi przy bocznicach kolejowych i wywożą do sekretnych składów. Całe wielkie tajne magazyny, panie. Tylko oni mogli zrobić coś na taką skalę. Mają w końcu swoich wszędzie, w każdym rządzie. Myśli pan, że w tym nie? A gdzie tam! Żyd na Żydzie, panie. I masonem pogania.
Witek stukał palcami po blacie. Rozmowa stawała się coraz bardziej nieprzyjemna.
– No, a tu są zdjęcia z mojego śledztwa. Dokumenty Mostostalu, paru fikcyjnych firm oraz fotki ich ludzi. O, patrz pan, jaki ten ma garbaty nos. A tu... Tutaj mamy zdjęcia jednego ze składów.
„O cholera!” – omal nie wypsnęło się dziennikarzowi. Ostatnie fotografie były wyjątkowo znajome.
– Kiedy... Kiedy i gdzie pan to zrobił? – spytał Witek.
– Na starej bocznicy kolejowej, tuż pod miastem. W zeszły wtorek. Potem uznałem, że mam dość materiałów i że czas, aby się tym wszystkim zajęła prasa. Więc jak? Zajmie się?
Prasa jednak nie odpowiedziała zajęta analizowaniem szczegółów zdjęć.
– Słyszy mnie pan? Bierze pan tę sprawę? Napisze pan jakiś artykuł? Bo ludzie muszą się dowiedzieć, że oni nas niszczą. Że to przez tych czerwonych złodziei wleczemy się w ogonie, zamiast być prawdziwym tygrysem środkowej Europy. Więc jak?
– Biorę – odparł Witek półprzytomnie. – Proszę o kopie wszystkich dokumentów. Będzie pan miał swój artykuł.
* * *
Niedługo potem
Wiosna rozbuchała się na dobre wśród kolorowego harmidru spacerowiczów, pstrokacizny straganów z pamiątkami i ptasich śpiewów. Ulice i parki zapełniły tłumy ludzi. Zaczął się tłusty czas dla miejskich gołębi. Gdzie polecieć, tam zawsze siedziała matka z małym dzieckiem, które chciało pokarmić ptaszki, czy emerytka, co nie poskąpiła kawałka precla. Nic więc dziwnego, że gołębie, które zimą nie wyściubiały dzioba z kryjówek, wyroiły się niczym szczury w średniowiecznym mieście.
Nie inaczej było w samym środku miasta, na półkolistej promenadzie, której brukowana wstęga wieńczyła wyspę ze starym kościołem. Gołębi kłębiło się tam od cholery. Przyfrunął nawet jeden kruk.
Rrax’Thwyl’Ydrwhyn, choć z powodu nikczemnych rozmiarów często brano go za gawrona, był zwierzęciem dumnym. W końcu miał ponad tysiąc lat! Pamiętał czasy, gdy miasto było jeszcze plątaniną śmierdzących łojem chatynek, a jego mieszkańcy zajmowali się głównie rozwalaniem łbów plemieniu z drugiej strony rzeki. Nic dziwnego, że Rrax zwykł patrzyć na ludzi z góry. W końcu żył i uprawiał magię, zanim urodzili się ich pra-pra-pra-pra-pra-pradziadowie.
Różne nacje to przychodziły, to odchodziły, a on trwał. Już kilka razy widział, jak jeden język zastępuje drugi, a taka flaga – siaką. Nic więc dziwnego, że ludzie stanowili dla niego mało ważny element miasta: pył i kurz, który lada dzień mogło stąd wywiać.
Tego dnia patrzył z dachu kościoła na spacerowiczów, którzy hojną ręką rozrzucali ptakom okruszki. Cała promenada pełna już była gołębi.
Z początku Rrax tylko się roześmiał. Ech! Głupi, sami żywią te tłuste, bezmózgie ptaszydła, które potem srają im na samochody, szyby, a nawet głowy. Jednak ssanie w żołądku szybko przestawiło myśli na inny tor.
Ech, podle było ostatnio z dobrym jedzeniem! Za wcześnie na owoce czy ziarno, owady jeszcze się nie wyroiły, myszy siedziały w norach, dożerając zimowe zapasy. Nie trafił się nawet żaden zbiegły z domu chomik. Ot, typowy chudy wiosenny dzień. Tymczasem kawały chleba i świeżych rogalików rozrzucone po całej promenadzie kusiły apetyczną bielą.
Rrax’Thwyl’Ydrwhyn przestąpił z nogi na nogę. Honor honorem, ale w brzuchu ssie...
W końcu nie wytrzymał. Rzucił na boki uważne spojrzenie, by sprawdzić, czy w okolicy nie ma jakiegoś znajomego dziwoluda. Potem sfrunął wprost na chodnik i jął przepychać się z gołębiami. Bezceremonialnie dziobał je po karkach, walił po łbach skrzydłami. Mniejsze, strachliwe ptaki szybko zaczęły oddawać pole.
„Kolejne zwycięstwo cywilizacji oraz inteligencji” – pomyślał Rrax, rozgoniwszy konkurencję na cztery wiatry. Następnie przystąpił do wydzioby wania okruszków ze szczelin między kostkami chodnika.
Tymczasem promenadą wracał do domu Rafał Witkowski. Mruczał coś do siebie wyraźnie zamyślony. Kruka dostrzegł w momencie, gdy niemal nadepnął mu na ogon.
– To ty, Rrax? – w jego głosie pobrzmiewało całkowite niedowierzanie.
„Oż, w mordę! – pomyślał ptak. – Wtopa!”
– Dobrze cię widzieć, ale... co tu w ogóle robisz? – ciągnął Witek.
Kruk nie odpowiedział, wbiwszy z zażenowaniem wzrok we własne pazury.
– Głodny jesteś? Słuchaj, trzeba było walić do mnie albo do Janka. Zawsze dostałbyś suchą bułkę czy coś.
Rrax wymamrotał coś w odpowiedzi. I nie wiadomo, kto poczuł się głupiej. On przyłapany na podkradaniu gołębiom jedzenia, czy Rafał Witkowski, który nagle zorientował się, że ludzie wokół z drwiną w oczach obserwują, jak gada do ptaka.
Korzystając z konsternacji przyjaciela, kruk zaraz zerwał się do lotu i zniknął ponad dachem kościoła. Z jakiejś przyczyny zupełnie stracił apetyt.
* * *
Tego wieczoru
Rrax zastukał dziobem do okna Witka. Ten otworzył zdziwiony, bo nie spodziewał się podobnej wizyty. Nim jednak zdążył cokolwiek powiedzieć, kruk siedział już na stole.
– Słuchaj, musimy sobie coś wyjaśnić – zaczął. – To, co widziałeś, to było chwilowe zaćmienie umysłu. Zdarza się. Wiosna, słońce przygrzeje w łeb. Rozumiesz.
– Daj spokój. – Witkowski machnął ręką. – Naprawdę nie musisz się tłumaczyć.
– Nie powiesz nikomu?
– Oczywiście, że nie!
– Nawet Jankowi?
– Nawet Jankowi.
– Słowo?
– Słowo.
Kruk wyraźnie się odprężył. Witek natomiast spytał po chwili wahania:
– W zasadzie to... Słuchaj, Rrax, nie chciałbyś mi trochę pomóc? Bo widzisz, zjawiłeś się w sam raz w odpowiedniej chwili.
– A o co chodzi? Bo jeśli masz kolejny genialny pomysł na artykuł, to odpowiedź brzmi: „Nie”. Zhmf opowiadał mi, że wasza ostatnia przygoda skończyła się wielką strzelaniną. A ja jestem ostrożny, Witek. Między innymi dlatego przeżyłem tysiąc lat.
Dziennikarz nic nie odpowiedział wyraźnie zakłopotany.
– Więc jednak – rzekł po chwili kruk. – Chodzi o nowy tekst?
– No. Ale tym razem nie będzie żadnych bieganin, strzelania czy szarpania się z tajniakami. Obiecuję, Rrax. Muszę tylko pójść w jedno miejsce porobić trochę zdjęć.
– A ja jestem do tego potrzebny, bo...
– Bo z tobą czułbym się bezpieczniej – wszedł mu w zdanie Witek. – Poza tym możesz robić za świetny zwiad i czujkę. Proszę, Rrax. To dla mnie bardzo ważne.
– Ech, czy ty się w końcu nauczysz nie pchać nosa w nie swoje sprawy?
– Taki mój zawód. Więc jak? Pomożesz?
– Pomogę, pomogę. Ale żadnego biegania, żadnych strzelanin, tak? Tylko wchodzimy i wychodzimy!
– Obiecuję. Dobrze się przygotowałem. To będzie gładka sprawa na jeden wieczór.
* * *
Sto uderzeń gargulcowego serca później
– No to pięknie. Gdzie teraz?
Poirytowany Rrax wzruszył skrzydłami. W gęstych zaroślach, gdzie zapomniane, stare torowiska plątały się i przecinały, stracił już orientację równie dawno co Witek. Nie mógł nawet podlecieć i obejrzeć terenu z góry, bo gęste korony drzew zasłaniały widok.
A miało być tak łatwo! Dostali w końcu od informatora dokładną lokalizację bocznicy. Nie sądzili jednak, że wcześniej trzeba będzie przemierzyć zarośnięty postindustrialny labirynt. Kolejowa arteria rozdzieliła się bowiem szybko na dziesiątki bocznych odnóg i ślepych zaułków.
Niemcy widocznie mierzyli postęp cywilizacji liczbą torów i dróg, bo sieć zarośniętych, zapomnianych torowisk, którą zostawili wokół miasta, była tak gęsta, że Witek wątpił, czy nawet gauleiter Hanke kiedykolwiek umiał ją sensownie wykorzystać. A później dołożyli swoje jeszcze Rosjanie, którzy po zdobyciu miasta zorganizowali w nim ważny punkt zaopatrzeniowy. Na końcu zaś przyszły polskie PKP i – zupełnie gardząc tworami poprzedników – pocięły stare torowiska nowymi.
W końcu dziennikarz i kruk wybrali losowo odnogę, która wiodła głębiej w gąszcz. Nie pokonali nawet dwustu metrów, gdy z naprzeciwka wyszła dziwna postać. Zbliżała się powoli, jakby płynąc w powietrzu. Witek poczuł zimny dreszcz.
– Rr...rrax, to... To chyba duch.
– A widzisz prześcieradło albo kajdany? – zakpił ptak. – Duch! Dobre sobie. Zrozumiałbym jeszcze, gdyby wampir, lamia czy leszy. Ale duch? Na Swaroga, Witek! Kto wierzy w duchy?!
Tym wytłumaczeniem bynajmniej nie uspokoił przyjaciela. Tym bardziej że przybysz wyglądał dość osobliwie, ubrany w staromodny płaszcz i melonik. Rozglądał się wokół nieprzytomnym wzrokiem i przez chwilę Witkowski miał wrażenie, że w ogóle ich nie zauważa.
W końcu jednak, gdy byli ledwie kilka metrów od siebie, wzrok przybysza spoczął na Rafale. Mężczyzna ukłonił się, uchylając kapelusza.
– Profesor Edward Ryszpans, do usług. Pozwolę sobie spytać, czy nie widzieli panowie tu gdzieś ślepego toru?
– Słucham? – spytał zdziwiony Witek. – Czego dokładnie pan szuka? Bo my też się zgubiliśmy.
– A to przepraszam.
To mówiąc, minął ich i szybko zniknął w ciemności.
Dopiero po chwili dziennikarz zdał sobie sprawę z tego, że zwrot „panowie” mógł w ustach mężczyzny oznaczać tylko jedno: rozpoznał, że Rrax nie jest zwykłym krukiem.
Witek zamierzał już pobiec za dziwakiem, ale przyjaciel siadł mu na ramieniu i rzekł ostro:
– Zostaw go. To jakiś wariat. Idziemy, bo nie uda się znaleźć magazynu do jutra.
Istotnie, musieli błądzić jeszcze dwie godziny, nim odnaleźli właściwy tor i wzdłuż niego doszli do starej hali. Przypominała betonowy hangar i dziennikarz od razu zgadł, że musiano ją zbudować w czasie wojny. Nie rozsypywała się jednak i nie zarosła. Chaszcze wykarczowano, w przestronnym wnętrzu świeciły halogenowe lampy, a ludzie krzątali się przy wagonach towarowych.
– To tutaj – rzekł Witek, wyciągając lornetkę. – Widzisz?
Las niemal sięgał ściany hali, więc podkradli się do niej bez trudności. Nieco gorzej było z odnalezieniem drogi do środka. Ogromna brama frontowa odpadała – kręciło się tam pełno żołnierzy i pracowników. Co prawda obszedłszy tyły, znaleźli stare drzwi, jednak te były szczelnie zamknięte.
– Rrax, możesz? – spytał Witkowski.
– Co?
– Pomóc.
– W czym?
– No z drzwiami. Wiem, że potrafisz je otworzyć. Janek mi opowiadał, że znasz czary na każdą okazję.
– Ech, ludzie! Nic sami nie pokombinują, tylko od razu magia i czary, modlitwy, hu, ha przy ognisku...
– Spieszmy się, Rrax. W każdej chwili ktoś może nas zauważyć.
– No dobra, dobra. Odejdź. Użyję naprawdę silnej, pradawnej słowiańskiej magii.
Kruk zbliżył się do drzwi. Zmierzył je krytycznie wzrokiem, po czym stanął na jednej łapie i trzy razy stuknął dziobem w zamek. Wejście otwarło się lekko i cicho, choć Witkowski wyraźnie widział, że zawiasy są całkiem przerdzewiałe.
– Tylko tyle? – spytał zdziwiony formą zaklęcia.
– Tylko? Ech, Witek, dużo się jeszcze musisz nauczyć. Trzy uderzenia jak trzy głowy Światowida, opiekuna podróży, dróg i domów. Natomiast kruk na jednej nodze symbolizuje pradawny...
Przyjaciel jednak nie słuchał. Był już w środku i skradał się ciemnym korytarzem.
– Ech, ci ludzie! Za nic cierpliwości – westchnął Rrax, po czym ruszył za przyjacielem.
Znaleźli się w biurowej części hali. Większość małych pomieszczeń była ciemna i zagracona. Gruba warstwa kurzu na podłodze zdradzała, że nikt tu nie wchodził od dziesięcioleci. Dwa pokoje na końcu korytarza – tuż przy wejściu do magazynu – zostały jednak odnowione. W prawym paliło się światło, w lewym było jakieś ciche i ciemne archiwum.
Witek już chciał przyłożyć ucho do drzwi z prawej, gdy kruk boleśnie dziobnął go w kark.
– Ktoś idzie – syknął. – Uwaga!
Dopiero teraz dziennikarz usłyszał ciężkie kroki zbliżające się od strony hali. Błyskawicznie dał nura do pomieszczenia pełnego papierów. Chwilę potem na korytarzu zjawił się wysoki mężczyzna w srebrnym kombinezonie. Przez ożebrowaną szybkę w drzwiach archiwum przypominał rozmytą zjawę, jednak Witkowi zdawało się, że poznaje jego twarz.
Człowiek w kombinezonie zastukał do pokoju naprzeciwko, a chwilę potem wszedł do środka. Dziennikarz nadstawił ucha. Przez dwie pary drzwi słyszał niewiele, tym bardziej że z hali co rusz dochodziły hałasy. Ale nawet to, co zrozumiał, podniosło mu tętno.
– ...gotowy do drogi – powiedział pierwszy głos.
– Dobrze! W tym miesiącu... sto dziesięć procent normy, kapitanie – odparł drugi. – Ci z komitetu naciskają... Podobno...
– ...spróbują sami... coraz trudniej...
– Nie mówcie mi tu o...
– ...raport. Brama temporalna...
– ...zrozumieć. Towarzysz Gierek jest... Buduje nowe osiedla w Krakowie, Gdańsku, Warszawie... szkoły, szpitale... trzeba dewiz i materiałów... A są jeszcze dalsze plany... na nas... Rozumiecie?
– Naturalnie... liczyć. Odmeldowuję się, obywatelu pułkowniku!
Po tych słowach mężczyzna w kombinezonie opuścił biuro i wrócił do magazynu. Witek czuł, że powinien iść za nim, jednak był zbyt oszołomiony tym, co właśnie podsłuchał.
– Co jest? – dopytywał się Rrax. – Rozumiesz coś z tego? Bo ja nic a nic. Ech, widzisz, nie śledzę zbyt uważnie waszej polityki!
Witkowski rozumiał aż za dobrze. W szybkim przebłysku połączył w jedno materiały od informatora, zdjęcia ludzi w kombinezonach, szerokie tory, pociągi, nazwisko pierwszego sekretarza, bramę temporalną.
A więc jednak... Oszołom miał rację!
Szpiedzy komuny naprawdę okradali kraj! A wszystko, co ukradli, jechało pociągami za bramę czasową, by sfinansować wielkie inwestycje epoki Gierka. Zachodnie pożyczki pierwszego sekretarza powędrowały pewnie za Bug w zamian za znajomą już dziennikarzowi technologię skoków czasowych opracowaną w Moskwie.
* * *
Pięćdziesiąt kruczych uderzeń skrzydeł później
Gdy Witek doszedł do siebie, ruszył powoli w stronę głównej hali, wyciągając z plecaka cyfrową kamerę, którą przed akcją pożyczył od znajomego. Potrzebował twardych dowodów, jeśli ktokolwiek miał mu uwierzyć.
Stanąwszy w progu, westchnął. Na bocznicy stało kilkanaście wagonów. Wokół nich krzątali się ludzie, a jeszcze więcej pracowało przy pochylni na środku ogromnego pomieszczenia. Była to spiętrzona góra rur i metalu. Tory wspinały się na nią, niknąc w dziwnej kuli na szczycie. Przy bijącym od niej blasku halogeny oświetlające halę przypominały dwudziestowatowe żarówki, i to przy IV stopniu zasilania.
Dziennikarz podniósł kamerę i nakręcił długie ujęcie. Potem uważnie przeanalizował układ pomieszczenia, szukając jakiejś drogi podejścia, którą mógłby dotrzeć niezauważony w pobliże platformy.
– Patrz! – powiedział mu do ucha Rrax. – Możemy się schować tam – wskazał skrzydłem.
Z lewej strony bramy stała mała budka. Zza jej rogu mieliby doskonały ogląd sytuacji. Musieli tylko prześlizgnąć się między wagonami.
– Idziemy – rzucił krótko Witek, po czym zaczęli powolną, ostrożną drogę przez ciemne kąty hali.
Gdy byli już za budką, ludzie w kombinezonach właśnie przyciągnęli jeden wagon i teraz owijali go czymś, co z wyglądu przypominało folię aluminiową. Dziennikarz nakręcił ich, już miał zamiar podejść jeszcze bliżej, gdy kruk wylądował mu na ramieniu i stuknął przyjaciela w ucho.
– Co jest, Rrax?
– Niedobrze. Chyba jesteśmy spaleni.
Witek spojrzał w kierunku, w którym wskazywało krucze skrzydło. Zobaczył grupę uzbrojonych strażników wychodzącą z korytarza na zaplecze. Szukali czegoś, przetrząsając każdy ciemniejszy kąt.
– Co o tym myślisz? – spytał ptak.
– Chyba znaleźli otwarte drzwi do lasu i nasze ślady.
– Spadamy?
– Nie, odcięli nas. Czekamy tu, w cieniu. Może odpuszczą.
Nie odpuścili. Zamiast tego zaczęli systematycznie zbliżać się do kryjówki Witkowskiego. W tej sytuacji pozostało mu tylko jedno. Ruszył do drzwi budki i szybko ukrył się w jej wnętrzu.
Nie było tam żywej duszy, za to pełno lampek kontrolnych na kilku pulpitach. Zbyt wiele, aby służyły jedynie do przestawiania zwrotnic – Witek domyślił się, że to stanowisko kierowania bramą czasową. Ledwo zrobił kilka zdjęć, gdy kruk przerwał mu kolejnym dziobnięciem.
Dziennikarz zaklął. Zza owiniętego wagonu wyszła właśnie trójka naukowców w kitlach. Zmierzali wprost do budki.
– No pięknie. Jesteśmy teraz w pułapce... – jęknął kruk. – Ech, a mówiłeś, że obejdzie się bez problemów! Wymyśl coś! Zaraz tu będą!
Witkowski rzucił wokół przerażonym wzrokiem. Panel kontrolny bramy pomrugiwał feerią światełek.
– Sabotaż. To nasza jedyna szansa.
– Co?
– Pobawię się guziczkami. Przy odrobinie szczęścia brama zacznie robić coś dziwnego. Oni będą się na nią gapić, a my czmychniemy do kanałów pod wagonami. A tamtędy na zewnątrz.
– O nie! – zaprotestował kruk. – Dobrze wiem, co się stanie. Dość już widziałem takich historii. Jak będziesz się bawił panelem, to coś pewnie wybuchnie. Będzie chaos i strzelanina. Bum, fiu, sru! A to nie tak miało być, Witek! Obiecałeś, że nie będzie żadnych ucieczek, eksplozji, kul świszczących nad głowami!
Inżynier z pomocnikiem byli już coraz bliżej.
– Nie ma czasu, Rrax! Mamy ostatnią szansę!
To mówiąc, Witek pociągnął parę dźwigni, wstukał „1, 2, 3, 4, 5, 6” na numerycznej klawiaturze (przypadkiem takie było jego hasło do konta e-mailowego), przekręcił do oporu parę gałek. Nic jednak się nie stało. Naukowcy byli tuż-tuż.
– Rrax, tragedia. Nic mi tu nie chce działać.
– A próbowałeś wcisnąć ten duży czerwony przycisk „start”?
Witek dopadł do przełącznika i wdusił go z impetem.
Sekundę później kula zajaśniała białym światłem. W hali wybuchła panika, obsługa bramy zaczęła biegać na wszystkie strony. Dziennikarz i kruk natychmiast puścili się truchtem w stronę wyjścia. Nim jednak przebiegli choć parę metrów, zamarli.
Oto bowiem z bramy wyłoniła się kolosalna bestia – osobliwa krzyżówka pająka z ośmiornicą. Z pianą na pysku i obłędem w oczach skoczyła do przodu, roztrącając wagony. Witek aż się skulił, ale w tym momencie ze świetlnej kuli wystrzeliło coś jeszcze. Był to jakiś chuderlawy gość, cały w skórach i z białymi włosami. W dłoni trzymał długie mieczysko. Bestia z kwikiem zaczęła robić okrążenia wokół platformy, a białowłosy ścigał ją z takim zapamiętaniem, z jakim żebrak goni toczącą się monetę.
Witek wzruszył ramionami i skierował się znów w stronę drzwi na zaplecze. Jednak kruk został, obserwując uważnie nowo przybyłych.
– Co robisz, Rrax? – Dziennikarz przystanął na chwilę. – Uciekamy. To nie nasza sprawa.
– Nie lubię, jak ktoś dręczy dziwoludy, a ten facet w skórzanych gatkach zaraz kogoś skrzywdzi. Daj mi sekundę, Witek. Wszyscy i tak już dawno uciekli.
To mówiąc, kruk uwiesił wzrok na wysokich skórzanych butach białowłosego. Niespodziewanie dziwak wywinął długiego szczupaka i grzmotnął głową o betonową posadzkę.
– Dobra. Wrzuć go do bramy, zanim się ocknie. – Rrax otrzepał skrzydła.
Dziennikarz, klnąc na czym świat stoi, podbiegł do nieprzytomnego, chwycił go pod ramię, po czym zaciągnął na szczyt platformy. Kruk tymczasem wylądował tuż przed nosem potwora i chwilę mówił z nim w jakimś nieludzkim języku.
Gdy Witek wepchnął białowłosego w pole energii, zza wejścia do hali dobiegały już rozkazy. Wyglądało na to, że pracownicy szybko otrząsnęli się z przerażenia. Dziennikarz popędził do Rraksa. Po drodze podniósł osobliwy wisiorek, który zsunął się z szyi białowłosego.
Kruk zaś gawędził z potworem jakby nigdy nic. Przyjaciel bezceremonialnie szarpnął go za ogon.
– Chodu. Zaraz tu będą.
Jakby dla podkreślenia tych słów rozległy się strzały. Kilku żołnierzy weszło do hali, waląc w stronę platformy krótkimi seriami.
– Do tylnego wyjścia! – zakomendował Rrax.
– Za późno! Będą nam strzelać po plecach!
– Nie filozofuj! Biegnij!
W momencie gdy kruk wykrakał ostatnie słowa, bestia powoli uniosła ciało, po czym ruszyła z rykiem w stronę żołnierzy. Ci strzelali wprawdzie jeszcze chwilę, ale gdy stwór się zbliżył, uciekli tak szybko, że omal nie pogubili broni.
– Co to było? – wydusił w biegu Witek. – I jak to przekonałeś, żeby nam pomogło?
– Mówiła, że nazywa się kikimora. A ten siwy w skórach to był jakiś furiat, co tępi zagrożone gatunki. Była wdzięczna za uratowanie życia, więc w ramach odpłaty zgodziła się odciągnąć od nas uwagę.
Szarża parotonowego monstrum już w czasach Hannibala była skutecznym środkiem rozpraszającym. I od tego czasu niewiele się zmieniło. Wykurzywszy ludzi z hali, kikimora zatoczyła koło, po czym wpadła w bramę, znikając wśród błysków efektownych wyładowań.
Tymczasem Witek i Rrax wbiegli do korytarza na zapleczu hali. Myśleli, że to już koniec przygód, ale wtedy drogę zagrodziła im zwalista postać.
– O nie! Znowu ty? – jęknął Witkowski.
Kapitan Ryś nie dał się wystraszyć kikimorze. Był za starym wyjadaczem, żeby go byle bestia wzięła na tanie sztuczki. Z doświadczenia oficera MO wiedział, że potwór z jeziora to zawsze amerykański szpieg, który śledzi pobliskie lotnisko, a duch w muzeum to zagraniczny złodziej dzieł sztuki. Za każdym paranormalnym zjawiskiem stali ludzie. I choć ciężko mu było sobie wyobrazić, kto, w jaki sposób i w jakim celu przysłał do nich skrzyżowanie ośmiornicy z pająkiem, to Ryś był pewien, że wszystko da się uzasadnić materialistycznie. Najlepiej przesłuchując winnych całego zamieszania.
– Na ziemię! – warknął, celując w Witka z pistoletu.
– Więc to tak? Najpierw wierny człowiek prezydenta, a teraz agent socjalistycznego reżimu? – zakpił dziennikarz.
– Zamknij się, zapluty karle reakcji. A teraz na ziemię!
– Rrax – szepnął chłopak – ratuj.
– Ech! Co ty sobie myślisz?! Tylko magia i magia takiemu w głowie. A rozwiązać swoje problemy samemu to nie łaska?
– Ale Rrax...
– Nie gadać! Nie skamleć! – przerwał kapitan Ryś. – Na ziemię, bo strzelam!
Kruk wymamrotał coś w złości, po czym spojrzał esbekowi głęboko w oczy.
* * *
Wkrótce potem
Gdy monstrum zniknęło w bramie, ochrona placówki odczekała kilka ładnych minut, nim zdecydowała się wejść do środka. Nawet wtedy żołnierze zachowali ostrożność. Szli powoli, celując w każdą plamę mroku i w każdy zakurzony kąt. Z bezpiecznej odległości patrzyli na to technicy oraz naukowcy, czekając, aż droga będzie czysta.
I jedni, i drudzy aż podskoczyli, gdy z hukiem otwarły się drzwi na zaplecze. Na szczęście nie był to kolejny potwór, a wyjątkowo zadowolony kapitan Ryś.
– Mam go! – krzyknął, wpychając Witkowskiego do środka. – Mam przeklętego sabotażystę!
Ludzie patrzyli długo to na funkcjonariusza, to na Witka, którego oficer trzymał za kołnierz. Na ich twarzach rozbawienie mieszało się z politowaniem.
– Co tak patrzycie! To człowiek odpowiedzialny za całe zamieszanie. Trzeba go natychmiast przesłuchać. Dotrzeć do jego mocodawców.
Ktoś ledwie stłumił śmiech. Ktoś pokiwał głową z politowaniem.
Nic z tego nie rozumiejąc, Ryś spojrzał na Witka. I wtedy nastąpiła rzecz straszna. Dziennikarzyna rozpłynął się w powietrzu, a jego miejsce zajął spory zbutwiały konar. Człowieka nie przypominałby nawet osobie o nadzwyczaj wybujałej wyobraźni.
Kapitan poczuł, że oto nieodwołalnie zaczyna się emerytura.
* * *
Dwa tygodnie później
Napisanie tekstu zabrało Witkowskiemu niemal pół miesiąca intensywnej pracy. W końcu jednak postawił ostatnią kropkę. Ponieważ materiał był doskonale udokumentowany, zdecydował się uderzyć wysoko. Właśnie przed chwilą skończył e-mail do największego krajowego dziennika. Umieścił w załączniku swój tekst, zdjęcia, skany dokumentów.
Spojrzał na to jeszcze raz z dumą. Potem rozsiadł się głębiej w fotelu i wypił resztę kawy. Zawsze kochał ten moment, gdy tekst – owoc długiej pracy – tkwił już podczepiony do e-maila w oczekiwaniu, aż ktoś wciśnie „send”. To było takie małe prywatne święto. Za każdym razem wyobrażał sobie, że po nim nastąpi długie „pięć minut” sławy Rafała Witkowskiego.
Założył dłonie za głowę, przeciągnął się z rozkoszą i wbił oczy w sufit. Jego wzrok przykuła ciemna pręga pęknięcia. Uśmiechnął się. Porządna polska robota. Blok zbudowano ledwie trzydzieści lat temu, a już się rozsypywał.
Zaraz, zaraz...
Trzydzieści lat?
Niespodziewanie Witkowskiego tknęło niemiłe przeczucie. Przecież jeśli opublikuje ten tekst, a ktoś weźmie go na poważnie, to operacja peerelowskich chrononautów zostanie przerwana albo istotnie zakłócona. Wtedy zaś zmieni się cała historia Polski Ludowej. No i oczywiście panorama wielu miast.
Dziennikarz zadumał się nad implikacjami tej możliwości. Co, jeśli właśnie jego dom powstał dzięki pieniądzom i prefabrykatom z przyszłości? Czy kiedy kliknie w ikonę programu pocztowego, wszystko rozmyje się, a on trafi do zupełnie innego mieszkania?
Mieszkania?! Dobre sobie! Przecież aż do epoki Gierka jeśli już jakieś budowano, to tylko dla funkcjonariuszy partyjnych. Wyobraził sobie starą, odrapaną kamienicę i trzy rodziny w trzech pokojach, wspólną łazienkę i klozet na podwórku. A przecież otoczenie – i wszystkie drobne, codzienne przypadki, jakie z niego wynikają – formują człowieka w dużym stopniu. Co, jeśli zamieszka blisko centrum i nie spóźni się na spotkanie w redakcji „Gazety Miejskiej” trzy lata temu? Może wtedy dostałby tam pracę, zmienił tryb życia i środowisko. Czy poznałby wtedy Janka Micińskiego? Czy otworzyłby oczy na świat dziwoludów?
A może... Może w tym alternatywnym świecie już nie żyje. Ot, mieszkał w nieodpowiedniej dzielnicy i dostał nożem w bramie albo wysadziła go w powietrze sąsiadka-emerytka, odkręcając na noc kuchenkę gazową.
Kursor zamarł nad przyciskiem, a palec Witka centymetr nad myszką. Wystarczyłoby jedno kliknięcie, żeby historia przewaliła się z hukiem na inny tor. Z drugiej strony może wtedy żyłby z dala od nienormiastności i ciągłych awantur z dziwoludami.
Perspektywa kusiła.
Mijały minuty, a Rafał Witkowski nie mógł się zdecydować.
W końcu nacisnął przycisk, ale nie „send”. List wylądował w koszu. Potem, czując, jak wzbiera w nim żałość, dziennikarz skasował cały artykuł z twardego dysku. Oraz materiały od informatora.
To było jedyne rozsądne wyjście.
Srebrny amulet szczerzył wilcze zęby w złośliwym uśmiechu.
Koniec
1 Micek Słowackiewicz (1941-1973) - zaginiony dawno prorok i wieszcz; największy, jakiego zrodziło miasto. Uczył się ponoć z dzieł starożytnych wróżbitów, jak Pytia z Aleksandrii czy Sedes z Bakelitu. W swoich wierszowanych przepowiedniach zawarł ogromną wiedzę - od wszystkich zawieruch dziejowych, jakie miały się przetoczyć przez Wrocław, po zwycięskie numery lotto na najbliższe pięćset lat. Dywinacje M. Słowackiewicza okazały się jednak niezrozumiałe dla przeciętnego czytelnika i szybko uznano je za wyjątkowo grafomańską poezję. Sam prorok zaś, uparcie nie przyjmując do wiadomości tego, że zwykli ludzie nie widzą dziwoludów, opowiadał wciąż o bazyliszkach w kanałach i stukunach na strychu, aż w końcu zamiast miejsca w pamięci potomnych otrzymał miejsce w szpitalu psychiatrycznym, gdzie zmarł w zapomnieniu.