John Grisham Firma

JOHN GRISHAM

Firma

ROZDZIAŁ 1

Starszy wspólnik po raz setny przejrzał resume i teraz także nie doszukał się
w Mitchelu McDeerze niczego, co budziłoby jego zastrzeżenia; w papierach, w każdym razie, nic takiego nie dało się odnaleźć. Inteligentny, ambitny, o dobrej prezencji. A także zachłanny; ze swoją przeszłością musiał taki być. Żonaty, co stanowiło jeden z koniecznych warunków. Firma nigdy nie zatrudniała nieżonatych prawników. Nie aprobowała też rozwodów, skoków na boki i pociągu do alkoholu. Kontrakt zawierał klauzulę o obowiązku poddania się testowi na używanie narkotyków. Zdał egzamin u CPA1 za pierwszym podejściem i zadeklarował chęć zostania prawnikiem podatkowym. Był biały, a firma nigdy nie zatrudniała czarnych. Udawało im się to dzięki stosowaniu zasad dyskrecji i elitarności, a przy tym nigdy nie przyjmowali podań o pracę. Inne firmy poszukiwały i zatrudniały czarnych. Ich firma angażowała wyłącznie białych i pozostała biała jak śnieg. Poza tym znajdowała się w Memphis, a najlepsi czarni myśleli w pierwszym rzędzie o Nowym Jorku, Chicago albo o Waszyn­gtonie. McDeere był oczywiście mężczyzną - firma nie przyjmowała kobiet prawników. Popełnili taką pomyłkę tylko raz, w połowie lat siedemdziesiątych, kiedy zatrudnili najlepszego absolwenta z Harvardu i okazało się, że ten znakomity spec od prawa podatkowego jest damą. Prawniczka utrzymała się u nich przez cztery burzliwe lata, do dnia, gdy zginęła w wypadku samochodowym.

Jeśli wierzyć temu, co na papierze, McDeere prezentował się naprawdę nieźle. Był najlepszym kandydatem. Prawdę mówiąc, w tym roku nie mieli wielkiego wyboru. Lista była bardzo krótka - McDeere albo nikt.

Teczka z aktami personalnymi, które przeglądał wspólnik za­rządzający, Royce McKnight, opatrzona była napisem “Mitchel Y. McDeere - Harvard”. Miała około cala grubości i zawierała plik sporządzonych drobnym drukiem raportów oraz kilka fotografii. Materiały te przygotowało paru byłych agentów CIA z prywatnej grupy wywiadowczej
z Bethesda. Należeli oni do grona klientów firmy i co roku przeprowadzali dla niej bezpłatne śledztwo. Łatwa praca, mówili, to sprawdzanie niczego nie podejrzewających stu­dentów prawa. Dowiedzieli się na przykład, że McDeere chciałby wyjechać z północnego Wschodu, że ma trzy propozycje pracy - dwie z Nowego Jorku i jedną z Chicago - że najwyższa oferta wynosi siedemdziesiąt sześć tysięcy dolarów, a najniższa sześćdziesiąt. Jest na niego popyt. Na drugim roku miał możliwość ściągania na egzaminie z papierów wartościowych. Nie zrobił tego i uzyskał najlepszą ocenę w grupie. Dwa miesiące wcześniej proponowano mu kokainę na prawniczym party. Odmówił. Wyszedł żegnany porozumiewawczymi uśmiechami. Od czasu do czasu pijał piwo, ale alkohol był drogi, a on nie miał pieniędzy. Zapożyczył się u kolegów ze studiów na blisko dwadzieścia trzy tysiące dolarów. Był zachłanny.

Royce McKnight odłożył akta i uśmiechnął się. To był ich człowiek.

Lamar Quin miał trzydzieści dwa lata i nie był jeszcze wspólnikiem. Zatrudniono go po to, aby ze swoim młodzieńczym wyglądem i sposobem bycia stanowił niejako wizytówkę firmy Bendini, Lambert i Locke, która istotnie była młodą firmą, odkąd większość wspólników po dojściu do czterdziestki czy pięćdziesiątki, zdobywszy mnóstwo forsy, wycofała się z interesu. On także mógł zostać wspólnikiem. Mając zagwarantowane na resztę życia sześciocyfrowe dochody, Lamar mógł z satysfakcją nosić szyte na miarę garnitury po tysiąc dwieście dolarów za sztukę - był wysoki i miał sylwetkę sportowca, leżały na nim naprawdę świetnie. Nonszalanckim krokiem przeszedł przez apartament, którego wynajęcie na jedną dobę kosztowało firmę tysiąc dolarów, i nalał sobie filiżankę kawy z ekspresu. Sprawdził godzinę i zerknął na dwójkę wspólników siedzących przy niewielkim konferencyjnym stole obok okna.

Punktualnie o drugiej trzydzieści rozległo się pukanie do drzwi. Lamar spojrzał na wspólników, którzy wsunęli resume i akta do otwartej teczki. Wszyscy trzej sięgnęli po marynarki. Lamar poprawił krawat i otworzył drzwi.

- Mitchel McDeere? - zapytał, uśmiechając się szeroko i wycią­gając dłoń.

- Tak. - Mocno uścisnęli sobie ręce.

- Miło mi cię poznać, Mitchel. Lamar Quin.

- Cała przyjemność po mojej stronie. Proszę mi mówić Mitch.

McDeere wszedł do środka i szybkim spojrzeniem zlustrował ogromny pokój.

- Oczywiście, Mitch. - Lamar ujął go pod ramię i poprowadził przez apartament. Wspólnicy przedstawili się. Byli serdeczni i wyle­wni. Zaproponowali mu kawę, po czym wszyscy usiedli wokół błyszczącego, mahoniowego stołu. Wymienili uprzejmości. McDeere rozpiął płaszcz i założył nogę na nogę. Był już, jeśli chodzi o po­szukiwanie pracy, doświadczonym weteranem i wiedział, że go potrzebują. Odprężył się. Miał oferty od trzech spośród najznakomit­szych firm w kraju, więc nie zależało mu ani na tej rozmowie, ani na tej firmie. Mógł sobie pozwolić na nieco więcej niż odrobinę pewności siebie. Przyszedł tu, by zaspokoić ciekawość. Poza tym tęsknił za ciepłym klimatem.

Oliver Lambert, starszy wspólnik, pochylił się i oparty na łokciach czuwał nad przebiegiem wstępnej rozmowy. Odznaczał się elokwencją, a jego głęboki baryton o ciepłym, niezwykle ujmującym brzmieniu znakomicie ułatwiał nawiązywanie konwersacji. Mając sześćdziesiąt jeden lat był ojcem chrzestnym firmy i większość czasu spędzał na zarządzaniu i utrzymywaniu
w równowadze wybujałych osobowości kilku najbogatszych prawników w kraju. Był doradcą, do którego młodzi współpracownicy przychodzili ze swoimi problemami. Lambert kierował także rekrutacją, toteż uzyskanie podpisu Mitchela Y. McDeere stanowiło jego zadanie.

- Nie męczą cię tego typu rozmowy? - zapytał Mitcha.

- Nie bardzo. To jest konieczne.

Tak, tak, zgodzili się wszyscy. Można by odnieść wrażenie, że jeszcze wczoraj byli przesłuchiwani, sprawdzani, śmiertelnie wystraszeni tym, że nie znajdą pracy i trzy lata potu i tortur pójdą na marne. Wiedzieli, przez co musiał przejść. Nie ma sprawy.

- Mogę o coś zapytać? - tym razem on zadał pytanie.

- Oczywiście.

- Jasne.

- O co zechcesz.

- Dlaczego prowadzimy tę rozmowę w pokoju hotelowym? Inne firmy urządzają takie spotkania w campusach studenckich, za pośred­nictwem biur zatrudnienia.

- Dobre pytanie. - Skinęli głowami, spojrzeli po sobie i zgodnie uznali, że pytanie było rzeczywiście dobre.

- Myślę, że mogę ci to wyjaśnić, Mitch - rzekł Royce McKnight, wspólnik zarządzający. - Musisz zrozumieć naszą firmę. Jesteśmy inni i szczycimy się tym. Mamy czterdziestu jeden pra­wników, niewielu w porównaniu z innymi firmami. Nie przyjmujemy zbyt wielu ludzi, zwykle jedną osobę rocznie. Oferujemy najwyższe wynagrodzenie w kraju. Nie przesadzam. Musimy być więc bardzo selektywni. Wybraliśmy ciebie. List, który otrzymałeś w zeszłym miesiącu, wysłaliśmy po przesianiu ponad dwóch tysięcy studentów trzeciego roku prawa z najlepszych uczelni. Wysłaliśmy tylko jeden list. Nie dajemy ogłoszeń o rekrutacji i nie przyjmujemy podań o pracę. Nie afiszujemy się i mamy własne metody działania. Tyle tytułem wyjaśnienia.

- Rozumiem. Czym zajmuje się wasza firma?

- Podatkami. Częściowo także ubezpieczeniami, nieruchomoś­ciami i bankowością, ale podatki to osiemdziesiąt procent naszej pracy. I dlatego chcemy cię zatrudnić. Masz bardzo dobre przygoto­wanie w tej dziedzinie.

- Dlaczego zapisałeś się do Western Kentucky?

- To proste. Zaproponowali mi pełne stypendium za występowa­nie w ich drużynie futbolowej. Gdyby nie to, nie stać by mnie było na koledż.

- Opowiedz o swojej rodzinie.

- Czy to naprawdę konieczne?

- Dla nas jest to bardzo ważne - odezwał się ciepłym tonem Royce McKnight.

Oni wszyscy to mówią, pomyślał McDeere.

- W porządku. Mój ojciec zginął w wypadku w kopalni, kiedy miałem siedem lat. Matka wyszła ponownie za mąż i mieszka na Florydzie. Miałem dwóch braci. Rusty nie wrócił z Wietnamu. Teraz mam jednego brata, ma na imię Ray.

- Co się z nim dzieje?

- Obawiam się, że to nie pański interes - odparł Mitch i utkwił w McKnighcie wyzywające spojrzenie.

- Przepraszam - rzekł cicho wspólnik zarządzający.

- Nasza firma znajduje się w Memphis - powiedział Lamar. - Czy jest to dla ciebie jakiś kłopot?

- Absolutnie nie. Nie jestem miłośnikiem chłodnego klimatu.

- Byłeś już kiedyś w Memphis?

- Nie.

- Wkrótce cię tam ściągniemy. Na pewno ci się spodoba.

Mitch uśmiechnął się i skinął głową. Czy ci faceci byli poważni? Jak mógł na serio brać pod uwagę tak małą firmę w tak małym mieście, gdy czekała na niego Wall Street?

- Jak się plasowałeś na swoim roku? - zapytał Lamar.

- W pierwszej piątce - nie w pierwszych pięciu procentach, lecz w pierwszej piątce. - To im powinno wystarczyć, pomyślał. W pierw­szej piątce wśród trzech setek. Mógł im powiedzieć, że był trzeci, odrobinę za numerem drugim i zdumiewająco daleko za numerem pierwszym. Ale nie powiedział. To byli faceci z podrzędnych uczelni - Chicago, Columbia i Yanderbilt, o czym się dowiedział przeglądając pobieżnie rejestry Martindale-Hubbella. Wiedział, że tego typu szcze­góły nie mają dla nich znaczenia.

- Dlaczego wybrałeś Harvard?

- Właściwie to Harvard wybrał mnie. Złożyłem podania na kilku uczelniach i wszędzie zostałem przyjęty. Harvard zaofiarował mi najwyższe stypendium. Uważałem, że to najlepsza uczelnia. Nadal tak uważam.

- Niezła robota, Mitch - powiedział Lambert z zainteresowaniem przeglądając resume. Raporty wciąż spoczywały w teczce leżącej pod stołem.

- Dziękuję, ciężko pracowałem.

- Na zajęciach z podatków i papierów wartościowych zbierałeś wyłącznie najlepsze oceny.

- To leżało w moim interesie.

- Przeglądaliśmy twoje szkice. Robią wrażenie.

- Dziękuję. Lubię pracę w bibliotece.

Pokiwali głowami gładko przełknąwszy to oczywiste kłamstwo. Była to część rytuału, bo przecież żaden student prawa ani żaden prawnik o zdrowych zmysłach nie lubił tej pracy. Jednakże każdy bez wyjątku przyszły pracownik udawał, że pała głęboką, nienasyconą miłością do niej.

- Opowiedz nam o swojej żonie - powiedział prawie miękkim tonem Royce McKnight.

Zastygli w oczekiwaniu kolejnej riposty Mitcha. Ale było to pytanie standardowe, nie dotyczyło sacrum. Ten obszar badała każda firma.

- Ma na imię Abby. Dyplom uprawniający do nauczania począt­kowego otrzymała
w Western Kentucky. Pobraliśmy się w tydzień po tym, jak oboje skończyliśmy uczelnię. Od trzech lat pracuje w prywat­nym przedszkolu niedaleko uniwersytetu w Bostonie.

- A czy to małżeństwo...

- Jesteśmy bardzo szczęśliwi. Znamy się jeszcze ze szkoły średniej.

- Na jakiej pozycji grałeś? - zapytał Lamar, kierując rozmowę na mniej osobiste tory.

- W obronie. Byłem rozchwytywany, dopóki nie kontuzjowałem kolana w jednym
z meczy. Wtedy odwrócili się ode mnie wszyscy z wyjątkiem Western Kentucky. Grałem bez przerwy przez cztery lata, ale kolano nigdy nie wróciło do normy.

- Jak udawało ci się pogodzić grę w futbol ze zbieraniem najlepszych ocen?

- Przedkładam książki nad sport.

- Nie wydaje mi się, żeby Western Kentucky przypominało zbytnio poważną szkołę - wyrwało się naraz Lamarowi. Locke i McKnight popatrzyli na niego z dezaprobatą.

- Podobnie jak Kansas State - odparował Mitch.

Zamarli i przez kilka sekund spoglądali na siebie z niedowierzaniem. Ten facet wiedział, że Lamar Quin studiował w Kansas State. Nie spotkał go nigdy wcześniej i nie miał pojęcia, kto będzie reprezentował firmę na wstępnej rozmowie. A mimo to wiedział. Zajrzał do Martindale-Hubbella i posprawdzał ich wszystkich. Przeczytał szkice bio­graficzne czterdziestu jeden prawników pracujących w firmie i w ułam­ku sekundy przypomniał sobie, że Lamar Quin, jeden z nich studiował w Kansas State. Do diabła! Zrobiło to na nich naprawdę wrażenie!

- Powiedziałem chyba coś nie tak - przeprosił Lamar.

- Nie ma sprawy - ciepło uśmiechnął się Mitch.

Oliver Lambert odchrząknął i ponownie skierował rozmowę na inny temat.

- Mitch. W naszej firmie nie tolerujemy nadużywania alkoholu ani latania za spódniczkami. Nie jesteśmy gromadą Holy Rollersów2, ale interesy liczą się dla nas przede wszystkim. Mamy duże osiągnięcia i ciężko na nie pracujemy. I robimy naprawdę wielkie pieniądze.

- Jestem w stanie przyjąć te warunki.

- Zastrzegamy sobie prawo poddawania każdego z członków firmy testom dotyczącym używania narkotyków.

- Nie używam narkotyków.

- To świetnie. Jakiego jesteś wyznania?

- Metodysta.

- Znakomicie. W naszej firmie zetkniesz się z ludźmi różnych wyznań. Katolicy, baptyści, Kościół Episkopalny. W gruncie rzeczy to nie nasza sprawa, ale po prostu lubimy wiedzieć. Zależy nam na stabilności rodziny, szczęśliwy prawnik to wydajny prawnik. Dlatego się tym interesujemy.

Mitch przytaknął z uśmiechem. Już to kiedyś słyszał...

Jego trzej rozmówcy spojrzeli po sobie, a następnie utkwili wzrok w Mitchu. Oznaczało to, że dotarli do tego punktu rozmowy, w którym należy się od indagowanego spodziewać jednego lub dwóch inteligentnych pytań. Mitch rozprostował nogi. Pieniądze, to było istotne pytanie, a konkretnie chciał się dowiedzieć, jak proponowana suma ma się do innych ofert, które mu dotąd złożono. Jeśli będzie za mało, pomyślał, wtedy, cóż... miło mi was było poznać, chłopcy... Jeśli wasza oferta okaże się interesująca, wówczas, owszem, możemy pogadać o rodzinie, futbolu i wyznaniu. Lecz wszystkie firmy działały w ten sposób. Dopóki sytuacja nie była jasna, bawili się w coś w rodzaju pozorowanej walki. I było oczywiste, że rozmowa dotyczy wszystkiego oprócz pieniędzy. Zaatakował więc pierwszy miękkim ciosem.

- Jakiego typu pracę będę wykonywał na początku?

Pokiwali głowami zadowoleni z pytania. Lamber i McKnight popatrzyli na Lamara. Tym razem odpowiedź należała do niego.

- Mamy coś w rodzaju dwuletniej praktyki, chociaż nie nazywamy tego w ten sposób. Będziesz jeździł po całym kraju na seminaria podatkowe. Twoja edukacja potrwa jeszcze długo. Przyszłej zimy spędzisz dwa tygodnie w Waszyngtonie w Amerykańskim Instytucie Podatkowym. Jesteśmy bardzo dumni z naszych ekspertyz i dlatego ciągły trening jest konieczny dla każdego z nas. Jeżeli masz zamiar osiągnąć perfekcję
w tym, co robisz, będziemy za to płacić. Dopóki nie zajmiesz się praktyczną stroną prawa, twoja praca nie będzie zbyt ekscytująca, przynajmniej przez pierwsze dwa lata. Szukanie orzeczeń w bibliotekach, zestawienia i tym podobne śmiertelnie nudne zajęcia. Ale będziesz otrzymywał uczciwą zapłatę.

- Ile?

Lamar zerknął na Royce’a McKnighta, który, patrząc na Mitcha, powiedział:

- Omówimy wynagrodzenie i dodatkowe świadczenia, kiedy przyjedziesz do Memphis.

- Muszę mieć warunki na piśmie, bo inaczej być może w ogóle nie pojadę do Memphis - uśmiechnął się nieco arogancko, ale serdecznie. Zachowywał się jak człowiek, któremu złożono trzy propozycje pracy.

Wspólnicy uśmiechnęli się do siebie, po czym pierwszy odezwał się Lambert.

- W porządku. Podstawowe wynagrodzenie wynosi osiem­dziesiąt tysięcy za pierwszy rok, plus premie, osiemdziesiąt pięć za drugi rok, plus premie, nisko oprocentowany zastaw hipoteczny, więc możesz kupić dom. I nowe BMW. Oczywiście sam wybierasz kolor.

Spojrzenia całej trójki spoczęły na jego wargach i czekali na pojawienie się zmarszczek na policzkach. Próbował powstrzymać uśmiech, ale było to niemożliwe. Zachichotał.

- To niewiarygodne - wymamrotał. Osiemdziesiąt tysięcy w Mem­phis było równoważne stu dwudziestu tysiącom w Nowym Jorku. Czy ten facet powiedział “BMW”? Jego mazda miała na liczniku milion mil. Ostatnio miał też kłopoty z jej uruchomieniem, ale nie udało mu się jeszcze zaoszczędzić na nowy starter.

- Także wiele innych udogodnień, które miło nam będzie z tobą omówić
w Memphis.

Poczuł nagle silną chęć wyjazdu do Memphis. Czy nie leżało nad rzeką?

Starł z twarzy uśmiech, odzyskał panowanie nad sobą. Spojrzał uważnie na Olivera Lamberta i odezwał się, jak gdyby zapominając o pieniądzach, domu i samochodzie.

- Proszę mi opowiedzieć o firmie...

- Mamy czterdziestu jeden prawników. W zeszłym roku osiąg­nęliśmy dochód na jedną osobę wyższy niż jakakolwiek inna firma tej wielkości, czy większa, dotyczy to zresztą wszystkich dużych firm w kraju. Mamy wyłącznie bogatych klientów - korporacje, banki i zamożni ludzie - którzy dobrze płacą i nigdy nie narzekają. Specjalizujemy się w międzynarodowym prawie podatkowym, co jest tyleż intratne, co pasjonujące. I robimy interesy tylko z tymi ludźmi, którzy mogą zapłacić.

- Ile czasu musi upłynąć, nim zostaje się wspólnikiem?

- Przeciętnie dziesięć lat, i to dziesięć lat ciężkiej pracy. Zarobienie pół miliona rocznie nie jest dla naszych wspólników niczym nad­zwyczajnym i większość wycofuje się przed pięćdziesiątką. Musisz płacić składki i być na miejscu osiemdziesiąt godzin w tygodniu, ale jeśli zostaniesz wspólnikiem, rzecz jest tego warta.

Lamar pochylił się do przodu.

- Aby mieć sześciocyfrowe zarobki, nie musisz być wspólnikiem. Jestem w firmie od siedmiu lat i sumę stu tysięcy rocznie przekroczyłem cztery lata temu.

Mitch zastanawiał się przez krótką chwilę i obliczył, że mając trzydzieści lat mógłby zarabiać dobrze powyżej stu tysięcy. Być może prawie dwieście tysięcy rocznie. Mając trzydzieści lat.

Obserwowali go uważnie, dobrze wiedząc, co oblicza.

- Co międzynarodowa firma podatkowa robi w Memphis?

Pytanie wywołało uśmiechy. Lambert zdjął okulary i zaczął się nimi bawić. Dobre pytanie.

- Bendini założył firmę w czterdziestym czwartym. Pracował jako prawnik podatkowy w Filadelfii i pozyskał kilku bogatych klientów na Południu. Podatki były jego pasją i wylądował w Memphis. Przez dwadzieścia lat nie zatrudniał nikogo prócz prawników podat­kowych i firma prosperuje znakomicie po dziś dzień. Żaden z nas nie pochodzi z Memphis, ale pokochaliśmy to miejsce. Bardzo przyjemne, stare, południowe miasto. Tak na marginesie, pan Bendini zmarł w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym.

- Ilu wspólników pracuje w firmie?

- Dwudziestu. Staramy się utrzymać stosunek: jeden wspólnik na jednego pracownika. Dużo, ale nam to odpowiada. Jak widzisz, tu także postępujemy po swojemu.

- Wszyscy nasi wspólnicy są w wieku czterdziestu pięciu lat multimilionerami - dodał Royce McKnight.

- Wszyscy?

- Tak. Nie możemy tego zagwarantować, ale jeśli dołączysz do naszej firmy i poświęcisz dziesięć lat na to, by zostać wspólnikiem, a potem po kolejnych dziesięciu,
w wieku czterdziestu pięciu lat, nie staniesz się milionerem, to będziesz pierwszą taką osobą od dwudziestu lat.

- Imponująca statystyka.

- To imponująca firma, Mitch - odezwał się Oliver Lambert - i jesteśmy z tego dumni. Stanowimy elitarne bractwo. Nie jest nas wielu i troszczymy się o siebie nawzajem. Nie ma u nas bandyckiego współzawodnictwa, z jakiego słyną wielkie firmy. Staramy się być bardzo ostrożni przy doborze nowych ludzi i stawiamy sobie za cel, aby każdy pracownik został możliwie szybko wspólnikiem. Żeby to osiągnąć, inwestujemy mnóstwo czasu i pieniędzy w nas samych, a zwłaszcza w nowych ludzi. Bardzo rzadko,
w naprawdę wyjątkowych wypadkach, zdarza się, że prawnik odchodzi z naszej firmy. Jest to ewenement. Często staramy się w różny sposób pomagać naszym ludziom w robieniu kariery. Chcemy, żeby byli szczęśliwi, i wydaje nam się, że to najbardziej ekonomiczny sposób działania.

- Mam tu jeszcze jedną imponującą statystykę - dorzucił McKnight. - W zeszłym roku we wszystkich firmach naszej wielkości, i większych, współczynnik rotacji kadr wynosił dwadzieścia osiem procent. U Bendiniego, Lamberta i Locke’a był on równy zeru. Tak było i rok temu. Minęło już wiele czasu od ostatniego wypadku, gdy któryś z prawników opuścił firmę.

Patrzyli na niego uważnie, chcąc się upewnić, czy wszystko do niego dotarło. Przedstawili się, jak mogli najlepiej. Na resztę informacji przyjdzie jeszcze czas.

Oczywiście, wiedzieli znacznie więcej, niż mogli powiedzieć. Jego matka, na przykład, mieszkała w zdezelowanej przyczepie zaparkowanej na plaży w Panama City i wyszła powtórnie za mąż za byłego kierowcę ciężarówki, który pił jak szewc. Po eksplozji
w kopalni dostała czterdzieści jeden tysięcy dolarów odszkodowania, z czego większość roztrwoniła. Później, kiedy jej syn zginął w Wie­tnamie, czas jakiś cierpiała na poważne zaburzenia psychiczne. Wiedzieli, że był zaniedbanym dzieckiem, dorastał w ubóstwie pod opieką brata Raya i kilku życzliwych krewnych. Nędza boli, a oni wiedzieli też, że wzbudza silną potrzebę sukcesu. Pracował po trzydzieści godzin tygodniowo w całodobowym sklepie, a je­dnocześnie grał w drużynie futbolowej i zbierał najlepsze oceny. Wiedzieli, że mało sypia. Wiedzieli, że jest zachłanny. To był ich człowiek.

- Czy nie chciałbyś złożyć nam wizyty? - spytał Oliver Lambert

- Kiedy? - zapytał Mitch, marząc o czarnym 318 z przyciemnianym dachem.

Przedpotopowa mazda z trzema deklami i mocno porysowaną przednią szybą stała zaparta przednimi kołami o krawężnik, co uniemożliwiało jej stoczenie się ze wzniesienia. Abby chwyciła klamkę, szarpnęła ją dwa razy i otworzyła drzwi. Wsiadła i przekręciła kluczyk w stacyjce. Nacisnęła sprzęgło i obróciła kierownicą, mazda potoczyła się powoli do przodu. Kiedy zaczęła nabierać szybkości, Abby wstrzymała oddech. Zwolniła sprzęgło i zagryzała wargi, dopóki przytłumione obroty silnika nie stały się regularne.

Mitch miał trzy propozycje pracy do wyboru, nowy samochód był zatem kwestią paru miesięcy. Tyle może wytrzymać. Trzy lata gnietli się w dwupokojowym mieszkaniu
w miasteczku studenckim pełnym porsche i mercedesów i przez cały niemal czas starali się ignorować afronty ze strony kolegów w tym bastionie snobizmu typowego dla Wschodniego Wybrzeża. Byli kmiotkami z Kentucky i mieli niewielu przyjaciół. Ale przetrwali i w miarę gładko odnieśli sukces ku wyłącznie własnej satysfakcji.

Wolała Chicago od Nowego Jorku, godząc się nawet na mniejsze zarobki, przede wszystkim dlatego, że było dalej od Bostonu, a bliżej Kentucky. Lecz Mitch był ciągle nieprzenikniony, odpowiadał wymi­jająco i jak zawsze rozważał wszystko bardzo dokładnie, ale rezultaty swoich przemyśleń zachowywał dla siebie. Nie zaproszono jej do Nowego Jorku ani do Chicago. Niepewność bardzo ją męczyła, chciała znać odpowiedź.

Zaparkowała niezgodnie z przepisami na wzgórzu, niedaleko od domu, i wysiadła
z samochodu. Ich mieszkanie było jednym z trzy­dziestu w dwupiętrowym budynku
z czerwonej cegły. Abby stanęła przed drzwiami i zaczęła grzebać w torebce, szukając kluczy. Nagle drzwi otwarły się z impetem. Porwał ją, wciągnął do środka, rzucił na kanapę i zaatakował jej kark pocałunkami. Wrzasnęła i zaczęła chichotać. Całowali się, złączeni
w jednym z tych długich, wilgotnych, dziesięciominutowych uścisków, pieszcząc się na oślep i jęcząc, tak jak lubili to robić jako nastolatki, kiedy całowanie się było czymś zabawnym, tajemniczym i zbliżającym.

- Mój Boże - powiedziała, kiedy wreszcie oderwali się od siebie - cóż to za okazja?

- Nic nie czujesz? - zapytał.

Rozejrzała się i wciągnęła nosem powietrze.

- Mhm... tak... Co to jest?

- Kurczak chow mein i jajka foo yung. Od Wong Boys.

- W porządku. Co to za okazja?

- Plus butelka drogiego chablis. Ma nawet korek.

- Co się stało, Mitch?

- Chodź. - Na małym kuchennym stole, wśród rozmaitych szpargałów, stała butelka wina i pudełka z chińskimi potrawami. Sprzątnęli papiery ze stołu i rozłożyli jedzenie. Mitch otworzył wino i napełnił dwa plastikowe kubki.

- Miałem dziś niesamowite spotkanie - powiedział.

- Z kim?

- Pamiętasz tę firmę z Memphis, od której dostałem list w zeszłym miesiącu?

- Tak. Nie byłeś zachwycony.

- To jest to. Jestem pod olbrzymim wrażeniem. Praca dotyczy wyłącznie podatków i zarobki są bardzo dobre.

- Ile?

Uroczyście wyjął chow mein z pojemnika i rozłożył na dwa talerze. Następnie rozerwał cienką torebkę z sosem sojowym. Czekała na odpowiedź. Otworzył kolejne pudełko i zaczął rozkładać jajka foo yung. Skosztował wina i mlasnął ze smakiem.

- Ile? - spytała ponownie.

- Więcej niż Chicago, więcej niż Wall Street.

Jej brązowe oczy zwęziły się i zapłonęły nagłym blaskiem. Ściągnęła brwi i zmarszczyła czoło.

- Ile?

- Osiemdziesiąt tysięcy za pierwszy rok plus premia, osiemdziesiąt pięć za drugi plus premia - powiedział nonszalanckim tonem, przypatrując się z uwagą kawałkom selera
w chow mein.

- Osiemdziesiąt tysięcy - powtórzyła.

- Osiemdziesiąt tysięcy, maleńka. Osiemdziesiąt kawałków w Memphis, Tennessee, jest to mniej więcej tyle samo, co sto dwadzieścia kawałków w Nowym Jorku.

- Komu zależałoby na Nowym Jorku? - zapytała.

- Plus dodatkowo niski zastaw hipoteczny.

Słowo “hipoteka” od dłuższego już czasu nie było używane pod tym dachem. Właściwie w tej chwili nie mogła sobie przypomnieć, kiedy ostatnio rozmawiali o domu czy o czymkolwiek, co byłoby z nim związane. Od miesięcy przywykli akceptować fakt, że będą musieli wynajmować jakiś kąt, nie wiadomo jak długo, do jakiegoś niewyobrażalnie odległego momentu w przyszłości, kiedy to zdobędą majątek i będą mogli myśleć o wysokim zastawie hipotecznym.

Odstawiła kieliszek i powiedziała oficjalnym tonem:

- Chyba nie dosłyszałam.

- Niski zastaw hipoteczny. Firma pożycza wystarczająco dużo pieniędzy, aby można było kupić dom. Dla tych facetów jest rzeczą bardzo istotną, by ich pracownicy wyglądali zamożnie, więc dadzą nam pieniądze na niższy procent.

- Czy masz na myśli prawdziwy dom, z trawnikiem i drzewami dookoła?

- Tak. Nie żadne tam mieszkanie na Manhattanie po wy­górowanej cenie, ale dom na przedmieściu z trzema sypialniami, podjazdem i garażem na dwa samochody, w którym będziemy mogli zaparkować BMW.

Milczała przez parę sekund, może dłużej, ale w końcu zapytała.

- BMW? Czyje BMW?

- Nasze, maleńka. Nasze BMW. Firma przekazuje nam nowy samochód i daje kluczyki. To coś w rodzaju dodatkowej premii w ramach zaliczki. Jest to kolejne pięć tysięcy za rok. Oczywiście, sami wybieramy kolor. Myślę, że czarny byłby przyjemny. Co o tym sądzisz?

- Koniec z gratami, koniec z dziadostwem, koniec z kłopotami - powiedziała, potrząsając wolno głową.

Uśmiechnął się do niej z pełnymi ustami. Wiedział, że już od dawna marzyła o meblach, tapetach, a może i o basenie. I o dzieciach. Małych ciemnookich dzieciach z płowymi włosami.

- I będą jeszcze dodatkowe pieniądze, ale to ma być omówione później.

- Nie rozumiem, Mitch, dlaczego są tacy hojni.

- Też zadałem sobie to pytanie. Są bardzo wybredni, wymagający i dumni z tego, że mogą płacić tak wysokie pensje. Nastawiają się na najlepszych i nie boją się wydawać pieniędzy. Rotacja kadr jest u nich zerowa. Poza tym myślę, że ściąganie najlepszych do Memphis kosztuje ich więcej.

- Byłoby bliżej do domu - powiedziała, nie patrząc na niego.

- Nie mam domu. Byłoby bliżej do twoich rodziców i to mnie martwi.

Skwitowała milczeniem tę uwagę, w ten sposób reagowała niemal zawsze na jego komentarze dotyczące jej rodziny.

- Będziesz bliżej Raya...

Pokiwał głową, ugryzł kanapkę z jajkiem i wyobraził sobie pierwszą wizytę jej rodziców. Ten słodki moment, kiedy wtoczą się swoim zużytym cadillakiem na podjazd i zaszokowani będą się gapić na nowy domek z dwoma nowymi samochodami w garażu. Poziele­nieją z zazdrości i zaczną się gorączkowo zastanawiać, w jaki, do licha, sposób ten biedny dzieciak bez rodziny i pozycji mógł sobie pozwolić na coś takiego mając zaledwie dwadzieścia pięć lat, świeżo po szkole prawniczej. Zmuszą się do bolesnego uśmiechu i będą mówić, że wszystko jest takie cudowne, lecz po jakimś czasie - o, nie trzeba będzie czekać na to zbyt długo - pan Sutherhand załamie się i zapyta, ile ten dom kosztował. Wtedy Mitch powie mu, żeby pilnował swoich własnych spraw, czym doprowadzi starego człowieka do szału. Potem, posiedziawszy krótko odjadą, a gdy wrócą do Kentucky, wszyscy ich przyjaciele usłyszą o tym, jak wspaniale się powodzi córce i zięciowi
w Memphis. Abby będzie zmartwiona, że nie mogli się dogadać, ale nic nie powie. Od początku traktowali go jak trędowatego. Był dla nich do tego stopnia nikim, że zbojkotowali ich skromny ślub.

- Czy byłaś kiedyś w Memphis? - zapytał.

- Raz, jako mała dziewczynka. Na czymś w rodzaju spotkania religijnego. Pamiętam jedynie rzekę.

- Chcą, abyśmy przyjechali z wizytą.

- My? Czy to znaczy, że jestem zaproszona?

- Tak. Liczą na to, że przyjedziesz.

- Kiedy?

- Za parę tygodni. Opłacą nam samolot na czwartek po południu. I zostaniemy tam na weekend.

- Już teraz podoba mi się ta firma.

ROZDZIAŁ 2

Budynek firmy miał cztery piętra i został zbudowany przed stu laty przez handlarza bawełną i jego synów w czasach, gdy nastąpiło odrodzenie handlu tym towarem w Memphis. Stał pośrodku ciągu bawełnianego na Front Street obok rzeki. Przez jego korytarze, drzwi i podłogi przewinęły się miliony ton bawełny dostarczanej z Missisipi i Arkansas, a sprzedawanej na całym świecie. Opustoszały i zaniedbany, a następnie, po pierwszej wojnie światowej, wielokrotnie odnowiony, nabyty został w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym pierwszym roku przez agresywnego prawnika podatkowego Antoniego Bendiniego. Ów odnowił go raz jeszcze i zaczął zapełniać prawnikami. Nadał mu też nazwę Gmachu Bendiniego.

Gmach stał się jego oczkiem w głowie, hołubił go i pieścił dodając doń co roku kolejną warstwę luksusu. Ufortyfikował go, zabezpieczył drzwi i okna, zatrudnił armię strażników, aby chronili budynek i jego użytkowników, zainstalował windy, alarm elektroniczny, elektroniczne zamki szyfrowe, sieć monitorów, siłownię, łaźnię, urządził też przebieralnię, a na ostatnim piętrze stołówkę z zachwycającym widokiem na rzekę. W ciągu dwudziestu lat stworzył najbogatszą i zdecydowanie najbardziej dyskretną firmę prawniczą
w Memphis. Dyskrecja była jego obsesją. Każdemu pracownikowi zatrudnionemu przez firmę przypominano do znudzenia o fatalnych konsekwencjach nietrzymania języka za zębami. Wszystko było po­ufne. Pensje, funkcje, awanse i przede wszystkim to, co dotyczyło klientów. Ujawnienie interesów firmy, jak przestrzegano młodych pracowników, mogło przekreślić szansę na osiągnięcie nagrody świę­tego Graala: statusu wspólnika. Nic się nie wydostawało poza mury fortecy na Front Street, żonom mówiono, że nie powinny o nic pytać, albo je po prostu okłamywano. Pracownicy mieli ciężko pracować, niewiele mówić i wydawać pieniądze. I tak robili, wszyscy bez wyjątku. Zatrudniając czterdziestu jeden prawników, firma była czwarta pod względem wielkości w Memphis. Jej człon­kowie nie reklamowali się ani nie szukali rozgłosu. Stanowili zwarty klan i nie utrzymywali zażyłych stosunków z innymi prawnikami. Ich żony grały wspólnie w tenisa i brydża i razem jeździły po zakupy. Lambert i Locke to była wielka, wspólna rodzina, raczej bogata rodzina.

O dziesiątej rano na Front Street zatrzymała się limuzyna firmy i wysiadł z niej Mitchel Y. McDeere. Uprzejmie podziękował kierowcy i odprowadził wzrokiem odjeżdżający pojazd. Jego pierwsza jazda limuzyną. Stał na chodniku w pobliżu świateł dla pieszych i podziwiał niezwykły, malowniczy i w jakiś sposób imponujący budynek dyskretnej firmy Bendiniego. W niczym nie przypominał on stalowo-szklanych gigantów, stanowiących siedziby najlepszych w Nowym Jorku, ani ogromnego cylindra, który odwiedził w Chicago. Ale Mitch już wiedział, że go polubi. Był mniej pretensjonalny. Bardziej przypominał mu jego samego.

Lamar Quin pojawił się we frontowych drzwiach i zbiegł po schodach. Zawołał do Mitcha i pomachał mu ręką. Ubiegłej nocy czekał na niego i Abby na lotnisku, a potem zaprowadził oboje do hotelu “Peabody”.

- Witaj, Mitch, jak spałeś?

Uścisnęli sobie ręce jak starzy znajomi.

- Bardzo dobrze. To wspaniały hotel.

- Wiedzieliśmy, że ci się spodoba. “Peabody” podoba się ka­żdemu.

Weszli do frontowego foyer, gdzie napis na małej tabliczce witał Mitchela Y. McDeere’a, gościa dnia. Dobrze ubrana, choć nieatrak­cyjna recepcjonistka uśmiechnęła się ciepło, powiedziała, że ma na imię Sylwia i jeżeli będzie potrzebował czegokolwiek podczas pobytu w Memphis, niech jej po prostu da znać. Podziękował jej. Lamar poprowadził go do głównego korytarza i stąd rozpoczął oprowadzanie. Wyjaśnił Mitchowi plan budynku, a po drodze przedstawiał go sekretarkom i asystentom. W głównej bibliotece, na pierwszym piętrze, wokół olbrzymiego stołu konferencyjnego zgromadził się tłum pra­wników; jedli ciasteczka i popijali kawę. Umilkli, kiedy wszedł gość.

Oliver Lambert powitał Mitcha i przedstawił go zespołowi. Było ich dwudziestu, prawnicy firmy, w większości niewiele starsi od przybysza. Wspólnicy byli zbyt zajęci, wyjaśnił Lamar, ale spotkają się z nim później, na prywatnym lunchu. Stanęli przy końcu stołu. Lambert poprosił o ciszę.

- Panowie, to jest Mitchel McDeere. Wszyscy o nim słyszeliście i oto on, we własnej osobie. Nasz numer jeden tego roku. Numer jeden bez żadnych wątpliwości, że tak powiem. Duzi chłopcy w Nowym Jorku, Chicago i kto wie, gdzie jeszcze, zamieszali mu w głowie, więc musimy go sprzedać naszej małej firmie tu, w Memphis.

Uśmiechnęli się i pokiwali głowami z aprobatą. Mitch był zmieszany.

- Ukończy Harvard za dwa miesiące i ukończy go z wyróżnieniem. Jest członkiem kolegium redakcyjnego “Harwardzkiego Przeglądu Prawniczego”.

Mitch spostrzegł, że to zrobiło wrażenie.

- Studiował w Western Kentucky. Studia zakończył summa cum laudae. - To już nie było tak imponujące. - Grał też przez cztery lata w drużynie futbolowej, zaczynając jako junior.

Teraz byli naprawdę pod wrażeniem. Niektórzy sprawiali wrażenie oszołomionych, wręcz przerażonych. Jakby zobaczyli samego Joego Namatha.

Starszy wspólnik ciągnął swój monolog. (Mitch stał zażenowany obok niego). Monotonnym głosem rozwodził się o tym, jacy są zawsze wymagający wobec kandydatów, i o tym, jak znakomicie Mitch by się do nich nadawał. Mitch włożył ręce do kieszeni i przestał słuchać. Przyglądał się zebranym. Miał przed sobą młodych zamożnych ludzi sukcesu. Zasady dotyczące ubioru były chyba dość ściśle określone, ale nie inne niż w Nowym Jorku czy Chicago. Ciemnoszare lub granatowe wełniane garnitury, białe lub niebieskie bawełniane wykrochmalone koszule oraz jedwabne krawaty. Nic krępującego ani niewygodnego. Kilka muszek, ale nic bardziej śmiałego. Obowiązywała elegancja. Żadnego zarostu, wąsów ani włosów zachodzących na uszy. Było paru mięczaków, ale większość prezentowała się dobrze. Lambert już prawie kończył nudnawe przemówienie.

- Lamar pokaże Mitchowi nasze biuro, będziecie więc mieli okazję pogawędzić
z nim później. Postarajmy się przywitać go serdecznie. Dziś wieczorem on i jego śliczna, naprawdę tak uważam, śliczna żona, Abby, będą jeść żeberka w “Rendez-vous” i oczywiście jutro wieczorem będzie u mnie solidny obiad. Proszę was, abyście zachowali się najlepiej, jak was na to stać.

Uśmiechnął się i spojrzał na gościa.

- Mitch, jeżeli Lamar cię zmęczy, daj mi znać, a poszukamy ci kogoś bardziej wykwalifikowanego.

McDeere uścisnął ponownie ręce wszystkim obecnym i próbował zapamiętać tyle imion, ile był w stanie.

- Zaczynamy naszą wycieczkę - powiedział Lamar, kiedy pokój opustoszał. - To jest oczywiście biblioteka. Mamy identyczną na każdym piętrze. Wykorzystujemy je także, gdy mamy jakieś większe spotkania. Na każdym piętrze jest inny księgozbiór, więc nigdy nie wiadomo, gdzie będziesz pracował. Mamy dwóch pełnoetatowych bibliotekarzy i używamy powszechnie mikrofilmów i mikrofiszek. Przyjęliśmy zasadę: pracujemy wyłącznie w obrębie budynku. Zgromadziliśmy ponad sto tysięcy tomów, włączając w to ważne raporty dotyczące usług podatkowych. To więcej niż mają niektóre uczelnie prawnicze. Jeżeli nie będziesz mógł znaleźć jakiejś książki, zgłoś się do bibliotekarza.

Minęli długi stół konferencyjny, a następnie przeszli między rzędami wypełnionych książkami półek.

- Sto tysięcy tomów - wymamrotał Mitch.

- Tak, wydajemy prawie pół miliona rocznie na nowe wydania i suplementy. Nasi wspólnicy zawsze na to narzekają, ale nie zdecydo­waliby się nigdy na zredukowanie tych sum. Jest to jedna z najwięk­szych prywatnych bibliotek prawniczych w kraju.

- Imponujące...

- Staramy się uczynić pracę nad poszukiwaniem orzeczeń na tyle bezbolesną, jak jest to w ogóle możliwe. Wiesz, jakie to nudne i ile czasu można zmarnować na szukanie odpowiednich materiałów. Przez pierwsze dwa lata spędzisz tutaj mnóstwo czasu. Więc będziemy próbowali uczynić to zajęcie w miarę przyjemne.

Zza zagraconego biurka stojącego w rogu sali podniósł się jeden z bibliotekarzy, przedstawił się i pokazał im pokój komputerowy, gdzie czekało dwunastu pomocników gotowych dopomóc w poszukiwaniu materiałów. Zaproponował, że pokaże najnowsze, naprawdę wspaniałe programy, ale Lamar powiedział, że zajrzą tu później.

- To miły facet - powiedział, gdy opuścili bibliotekę - płacimy mu czterdzieści tysięcy rocznie tylko za pracę z książkami. To zdumiewające.

Naprawdę zdumiewające - pomyślał Mitch.

Pierwsze piętro było zagospodarowane w sposób niemal identyczny jak pozostałe. Przestrzeń pośrodku każdego z pięter zajmowały stanowiska pracy sekretarek; stały tam ich biurka, kopiarki, szafki z kartotekami i inne niezbędne urządzenia. Po jednej stronie tej otwartej przestrzeni znajdowała się biblioteka, a po drugiej mieściły się pomieszczenia konferencyjne i biura.

- Nie zobaczysz tu ani jednej ładnej sekretarki - powiedział cicho Lamar, kiedy Mitch przyglądał się pracującym dziewczynom. - Jest to, zdaje się, niepisane prawo firmy. Oliver Lambert robi wszystko, aby zatrudniać najstarsze i najbrzydsze, jakie uda mu się znaleźć. Niektóre siedzą tutaj już od dwudziestu lat.

- Wyglądają jak krowy - powiedział Mitch do siebie.

- Tak, to część ogólnej strategii. Flirtowanie jest absolutnie zabronione i o ile wiem, nigdy nic takiego tu się nie zdarzyło.

- A jeśli się jednak zdarzy?

- Kto to wie. Sekretarkę, oczywiście, natychmiast by wyrzucono, prawnik, jak sądzę, zostałby ciężko ukarany. Mogłoby go to ko­sztować wspólnictwo. Nikt nie ma ochoty się przekonać, zwłaszcza że to stado krów.

- Ubierają się elegancko.

- Nie zrozum mnie źle. Zatrudniamy tylko najlepsze sekretarki i płacimy im więcej niż jakakolwiek firma w mieście. Patrzysz na najlepsze, niekoniecznie najładniejsze. Wymagamy doświadczenia i dojrzałości. Lambert nie zatrudniłby żadnej przed trzydziestką.

- Przypada po jednej na prawnika?

- Tak, dopóki nie jesteś wspólnikiem. Potem dostaniesz następną, a potem jeszcze jedną, jeżeli będziesz potrzebował. Nathan Locke zatrudnia trzy, wszystkie mają dwudziestoletnią praktykę. I pozwala im się obijać.

- Gdzie jest jego biuro?

- Na trzecim piętrze, gdzie wstęp jest wzbroniony.

Mitch już miał zadać pewne pytanie, lecz z niego zrezygnował.

Narożne biura, dwadzieścia pięć na dwadzieścia pięć, zajmują najstarsi wspólnicy - poinformował Mitcha Lamar. Biura władzy, jak je nazwał. Każde było urządzone według indywidualnego gustu, nie liczono się tu z żadnymi kosztami. Zwalniały się dopiero wtedy, gdy owi wielcy, którzy tu urzędowali, szli na emeryturę lub umierali; wtedy walczyli o nie młodsi wspólnicy.

Lamar zapalił światło w jednym z nich. Po czym weszli do środka i zamknęli za sobą drzwi.

- Miły widok, nie sądzisz? - powiedział, gdy Mitch podszedł do okna i spojrzał na rzekę w dole, wolno, lecz nieprzerwanie toczącą swoje wody.

- W jaki sposób dostaje się takie biuro? - spytał Mitch, podziwiając barki przepływające pod mostem w drodze do Ar­kansas.

- Zabiera to dużo czasu, a kiedy już dostaniesz się tutaj, będziesz kimś bardzo zamożnym, bardzo zajętym i nie będziesz miał czasu na podziwianie widoków.

- A do kogo należy to biuro?

- Do Victora Milligana. Jest szefem do spraw podatków i bardzo miłym człowiekiem. Pochodzi z Nowej Anglii, przebywa tutaj od dwudziestu pięciu lat i nazywa Memphis swoim domem. - Lamar włożył ręce do kieszeni i zaczął chodzić po pokoju. - Te podłogi z twardego drewna i sufity są tak stare jak budynek, mają ponad sto lat. Większość powierzchni pokryta jest dywanami, ale są takie miejsca, gdzie drzewo nie zostało zniszczone. Będziesz mógł sobie wybrać dywan albo kobierzec.

- Wolę drzewo. A ten, tutaj, cóż to za kobierzec?

- Perski czy coś w tym rodzaju. Antyk. Nie znam dokładnie jego historii. Przy tym biurku pracował pradziadek Milligana, który był jakimś sędzią w Rhode Island. Tak przynajmniej twierdzi Milligan. Ma coś w rodzaju lekkiej paranoi i nigdy nie wiadomo, kiedy robi cię w konia.

- Gdzie on jest?

- Chyba na urlopie, tak mi się wydaje. Mówiono ci już o urlopach?

- Nie.

- Będziesz dostawał dwa tygodnie na rok przez pierwsze pięć lat. Płatnego urlopu, oczywiście. Potem trzy tygodnie, aż do czasu, kiedy zostaniesz wspólnikiem, wtedy będziesz mógł brać, ile chcesz. Firma ma domek w Veil, domek nad jeziorem w Manitoba i pokoje w Seven Mile Beach na Grand Cayman Island. Są za darmo, ale musisz je wcześniej zarezerwować. Wspólnicy mają pierwszeństwo, po nich kto pierwszy, ten lepszy. Kajmany są bardzo popularne w naszej firmie. Jest to niebo, jeśli chodzi o podatki międzynarodowe, dlatego trudno o miejsca na większość naszych wycieczek. Myślę, że Milligan jest tam teraz, prawdopodobnie nurkuje i prowadzi interesy.

Na jednym z wykładów na temat podatków Mitch słyszał o tych Kajmanach i wiedział, że znajdują się gdzieś na Morzu Karaibskim. Już chciał spytać Lamara, gdzie dokładnie, ale zdecydował, że sam to sprawdzi.

- Tylko dwa tygodnie? - zapytał.

- Tak. Czy to dla ciebie za mało?

- Wcale nie. Firmy w Nowym Jorku oferują co najmniej trzy tygodnie. - Powiedział to takim tonem, jakby sam, kierując się rozsądkiem, krytycznie oceniał kosztowne urlopy. Nigdy nie miał wakacji. Poza trzydniowym weekendem, który nazywali z Abby miesiącem miodowym, i okazjonalnymi przejazdami przez Nową Anglię, nigdy nie miał wakacji ani urlopu i nigdy nie był za granicą.

- Możesz dostać dodatkowy tydzień bezpłatnie.

Mitch skinął głową, co miało oznaczać, że jest to do przyjęcia. Opuścili biuro Milligana i kontynuowali zwiedzanie. Korytarz prze­chodził w długi prostokąt, za którego ścianami, po obu stronach mieściły się biura adwokatów, każde z nich miało okno ze wspaniałym widokiem, słoneczne światło. “Te z widokiem na rzekę są symbolem prestiżu i najczęściej zajmują je wspólnicy” - wyjaśnił Lamar. Istniały listy oczekujących na te biura.

Wewnątrz korytarza, z dala od okien i rozpraszających uwagę widoków, znajdowały się pomieszczenia konferencyjne, biblioteki i stanowiska pracy sekretarek.

Biura pracowników mniejsze, piętnaście na piętnaście, ale bogato urządzone prezentowały się o wiele lepiej niż biura pracowników, które widział w Nowym Jorku albo Chicago. “Firma wydaje niezły majątek na honoraria dla projektantów wnętrz” - powiedział Lamar. Wyglądało na to, że pieniądze rosną tu na drzewach.

Młodsi pracownicy byli przyjacielscy, rozmowni i sprawiali wrażenie zadowolonych
z przerwy w pracy. Większość wypowiadała w paru słowach swe uznanie dla wielkości firmy i Memphis. To stare miasto zaczyna jakby rosnąć w oczach, jeśli się tu przebywa już jakiś czas. Oni także byli rozrywani przez dużych chłopców w Waszyngtonie i na Wall Street, lecz wcale nie żałują swego wyboru.

Wspólnicy byli bardziej zajęci, ale tak samo mili. Powtarzali mu wciąż od nowa, że jest kimś, kogo wybrano niezwykle starannie z licznego grona kandydatów, i że będzie znakomicie pasował. To jest ten typ firmy, jaki mu na pewno będzie odpowiadał. Obiecali, że porozmawiają o tym wszystkim dłużej podczas lunchu.

Godzinę wcześniej Kay Quin zostawiła dzieci z niańką i dzie­wczyną do pomocy i spotkała się z Abby na obiedzie w “Peabody”. Pochodziła, podobnie jak Abby, z małego miasteczka. Poślubiła Lamara po ukończeniu koledżu i przez trzy lata mieszkała w Nashville, gdy on studiował prawo w Yanderbilt. Potem zaczął zarabiać tyle, że rzuciła pracę i w ciągu czternastu miesięcy urodziła dwójkę dzieci. Teraz, kiedy nie musiała już pracować i skończyła z rodzeniem dzieci, większość czasu spędzała w klubie ogrodniczym, fundacji serca, w Stowarzyszeniu Rodziców i Nauczycieli i w kościele. Mimo że miała teraz pieniądze i żyła w dostatku, pozostała osobą skromną i bezpretensjonalną i wszystko wskazywało na to, że już się nie zmieni, bez względu na to, jakie sukcesy odniesie jeszcze jej mąż. Abby znalazła przyjaciółkę.

Zjadły rogaliki z jajkami, usiadły w hallu hotelowym i piły kawę, obserwując kaczki pływające wokół fontanny. Kay zaproponowała wycieczkę po Memphis i późny lunch gdzieś w pobliżu jej domu. Może porobią też jakieś zakupy.

- Czy wspomnieli o niskim zastawie hipotecznym? - spytała.

- Tak. Podczas pierwszej rozmowy.

- Będą chcieli, abyście kupili dom, kiedy się tu przeprowadzicie. Większość ludzi nie może sobie pozwolić na dom po ukończeniu szkoły prawniczej, więc firma pożycza pieniądze na niski procent i sprawuje pieczę nad hipoteką.

- Jak niski?

- Nie wiem dokładnie. Minęło siedem lat, odkąd się tu prze­prowadziliśmy, i od tego czasu kupiliśmy sobie już drugi dom. To prawdziwa okazja, możesz mi wierzyć. Firma zadba o to, żebyście mieli własny dom. To rodzaj niepisanej umowy.

- Dlaczego jest to dla nich takie ważne?

- Z wielu powodów. Przede wszystkim chcą, żebyście tu zamiesz­kali. Firma bardzo starannie dobiera ludzi i najczęściej udaje im się dostać tego, kogo chcą. Ale Memphis nie jest specjalnie atrakcyjnym miejscem, dlatego muszą oferować więcej. Poza tym firma jest bardzo wymagająca, szczególnie jeśli chodzi o pracowników. Postuluje się pracę przez osiemdziesiąt godzin tygodniowo i spędzanie dużej ilości czasu poza domem. Nie będzie to łatwe dla żadnego z was obojga i firma o tym wie. Teoria mówi, że trwałe małżeństwo oznacza szczęśliwego prawnika, a szczęśliwy prawnik to wydajny prawnik. Tak więc w istocie rzeczy chodzi o zysk. Zawsze o zysk.

Jest także inna przyczyna. Ci wszyscy faceci są bardzo dumni ze swojej zamożności. Każdy powinien wyglądać i zachowywać się jak przystało na zamożnego. Byłaby to skaza na honorze firmy, gdyby któryś z ich pracowników musiał wynajmować mieszkanie. Chcą, by każdy miał dom, a po pięciu latach inny, większy dom. Jeśli będziemy miały trochę czasu dziś po południu, pokażę ci niektóre domy wspólników. Kiedy je zobaczysz, nie będziesz żałowała tych osiemdziesięciu godzin tygodniowo.

- I tak jestem do tego przyzwyczajona.

- To dobrze. Ale studia prawnicze nie dadzą się w ogóle porównać z tym, co mamy tutaj. W sezonie podatkowym pracuje się tu niekiedy po sto godzin tygodniowo.

Abby uśmiechnęła się i potrząsnęła głową, jakby jej to zaimponowało.

- Czy ty pracujesz? - zapytała.

- Nie. Większość z nas nie pracuje. Mamy pieniądze, więc nie musimy, a przy tym jeżeli chodzi o dzieci, to nasi mężowie niewiele nam pomagają. Oczywiście praca nie jest zabroniona.

- Zabroniona przez kogo?

- Przez firmę.

- Mam nadzieję.

Abby powtórzyła w myśli słowo “zabroniona”, ale zaraz przestała się nad nim zastanawiać.

Kay wypiła łyk kawy i spojrzała na kaczki. Mały chłopczyk oddalił się od swej mamy i przystanął w pobliżu fontanny.

- Czy masz zamiar założyć rodzinę? - zapytała Kay.

- Może za parę lat.

- Dzieci są dobrze widziane.

- Przez kogo?

- Przez firmę.

- Dlaczego firmie zależy, abyśmy miały dzieci?

- Ten sam powód: stabilna rodzina. Nowe dziecko to ważne wydarzenie w biurze. Przesyłają nam do szpitala kwiaty i prezenty. Traktują cię jak królową. Twój mąż dostaje tydzień urlopu, ale nadmiar zajęć nie pozwala mu go wykorzystać. Mamy tu sporo zabawy.

- Wygląda to jak jedno wielkie bractwo.

- Bardziej jak duża rodzina. Nasze życie towarzyskie wiąże się zawsze z firmą i jest to rzecz istotna, gdyż nikt z nas nie pochodzi z Memphis. Wszyscy jesteśmy przesiedleńcami.

- To miłe, ale nie życzę sobie, żeby ktokolwiek dyktował mi, kiedy mam pracować, kiedy przestać pracować, a kiedy rodzić dzieci.

- Nie martw się. Oni się bardzo troszczą wzajemnie o siebie, ale firma nie wtrąca się do tych spraw.

- Zaczynam się właśnie zastanawiać, jak to jest.

- Odpręż się, Abby. Firma jest jak rodzina. Są wspaniałymi ludźmi, a Memphis to urocze stare miasto, w którym cudownie się mieszka i wychowuje dzieci. Koszty życia są tu znacznie niższe niż gdzie indziej, a życie mija wolniej. Prawdopodobnie przymierzaliście się do jednego z wielkich miast. My kiedyś też, ale dziś nie zamienię Memphis na żadne z nich.

- Będę mogła je obejrzeć?

- Po to tu między innymi jestem. Myślę, że zaczniemy od centrum. Później pojedziemy na wschód, obejrzymy sobie przyjemniej­sze dzielnice, może też obejrzymy sobie niektóre domy i zjemy coś w mojej ulubionej restauracji.

- Brzmi to zachęcająco.

Kay zapłaciła za kawę. Opuściły “Peabody” i wsiadły do nowego mercedesa rodziny Quinów.

Jadalnia, jak nazywano to pomieszczenie, zajmowała zachodni kraniec czwartego piętra. Wzdłuż jednej ze ścian biegły rzędem wielkie okna, z których roztaczał się fascynujący widok na płynącą w dole rzekę - motorówki, kajaki, barki, statki i mosty. Sala ta stanowiła swoisty azyl dla owych najbardziej utalentowanych i ambitnych prawników, nazywanych w dyskretnej firmie Bendiniego wspólnikami. Zbierali się tutaj codziennie na lunch sporządzony przez Jessie Frances, ogromną, odznaczającą się burzliwym temperamentem Murzynkę, a podawany przez jej męża, Roosevelta, który nosił białe rękawiczki i dziwaczny, pognieciony frak, otrzymane w prezencie od samego pana Bendiniego; przychodzili też czasami rankiem na kawę i pączki, by podyskutować o interesach firmy, a niekiedy późnym popołudniem na kieliszek wina, aby uczcić udany miesiąc lub wyjątkowo wysokie honorarium. Tylko wspólnicy i ewentualnie niektórzy goście, na przykład ważni klienci lub obiecujący nowicjusz, mieli tu otwarty wstęp. Pracownicy mogli tam jeść jedynie dwa razy do roku. Tylko dwa - było to odnotowywane - i tylko na zaproszenie jednego ze wspólników... Obok stołówki mieściła się niewielka kuchnia, gdzie królowała Jessie Frances (przed dwudziestu sześciu laty ugotowała tu pierwszy posiłek dla Bendiniego i paru innych osób). Przez dwadzieścia sześć lat dotrzymywała wierności południowej kuchni i nieodmiennie ignorowała zamówienia na nowe potrawy, których nazw nie potrafiła nawet wymówić. “Jeżeli ci nie smakuje, nie jedz” - było jej dewizą. Sądząc po resztkach, które Roosevelt zbierał ze stołów, jedzenie cieszyło się powodzeniem. Menu na cały tydzień podawała w ponie­działek, prosiła, by dokonywać rezerwacji dziesięć dni wcześniej, i przez lata zachowywała urazę, jeśli ktoś odwołał zamówienie albo się nie pokazał. Ona i mąż pracowali przez cztery godziny dziennie i zarabiali razem tysiąc dolarów miesięcznie.

Mitch siedział przy stole z Oliverem Lambertem, Lamarem Quinem i Royce’em McKnightem. Główne danie stanowiły znakomite żeberka podane ze smażoną okrą i gotowaną dynią.

- Gotowała dzisiaj bez tłuszczu - zauważył Lambert.

- Wyśmienite - powiedział Mitch.

- Czy twój organizm jest przyzwyczajony do tłuszczu?

- Tak. W ten sposób gotowano w Kentucky.

- Wstąpiłem do firmy w pięćdziesiątym piątym - powiedział McKnight - i przyjechałem tu z New Jersey. Unikałem większości południowych potraw, gdy tylko się dało. Wszystko było przygotowy­wane i smażone na tłuszczu zwierzęcym. Bendini zadecydował wtedy, że założy małą kafejkę. Zatrudnił Jessie Frances, a ja przez dwadzieścia lat miałem szmery w sercu. Smażone czerwone pomidory, smażone zielone pomidory, smażony szpinak, smażona okra, smażone absolutnie wszystko, co można smażyć i czego nie można. Pewnego dnia Victor Milligan nie wytrzymał i powiedział trochę za wiele. On jest
z Connecticut, chyba tak. Jessie Frances właśnie przygotowała mnóstwo smażonych ogórków konserwowych. Możecie to sobie wyobrazić - smażone ogórki konserwowe! Milligan powiedział coś brzydkiego Rooseveltowi, a on doniósł o tym żonie. Wyszła tylnymi drzwiami i nie wróciła. Nie pojawiła się przez tydzień. Roosevelt chciał wrócić, ale nie wypuszczała go z domu. W końcu załagodził wszystko Bendini i zgodziła się powrócić pod warunkiem, że nikt nie będzie już narzekał. Ograniczyła też używanie tłuszczu. Myślę, że dzięki temu będziemy żyć o dziesięć lat dłużej.

- Jest pyszne - powiedział Lamar smarując bułkę masłem.

- Jest zawsze pyszne - dodał Lambert, kiedy Roosevelt prze­chodził obok - jedzenie jest zawsze obfite i tuczące, ale prawie nigdy nie opuszczamy lunchu.

Mitch jadł z rozwagą. Uczestnicząc w nerwowej pogawędce starał się sprawiać wrażenie całkowicie rozluźnionego. Nie było to łatwe. Otoczony prawnikami, ludźmi sukcesu i milionerami, którzy mogli sobie pozwolić na luksus odprężenia podczas posiłku, sam czuł się tak, jakby siedział na rozżarzonych węglach. Jedynie obecność Lamara i Roosevelta wpływała na niego kojąco.

W stosownym momencie Mitch skończył jeść. Lambert wytarł usta, wstał powoli i uderzył łyżeczką w szklankę.

- Panowie, proszę o uwagę.

Na sali zapadła cisza, a pewnie ze dwudziestu wspólników od­wróciło się w stronę głównego stołu. Odłożyli serwetki i przypatrywali się gościowi. Na biurku każdego z nich leżała gdzieś odbitka jego akt personalnych. Dwa miesiące wcześniej głosowali na jego kandydaturę. Wiedzieli, że biegał codziennie cztery mile, nie palił, był uczulony na sulfamidy, miał usunięte migdałki, niebieską mazdę i chorą psychicznie matkę. Wiedzieli też, że nie brał nigdy żadnego silniejszego środka niż aspiryna, nawet gdy był chory, i że jest dostatecznie zachłanny, by pracować sto godzin tygodniowo, jeżeli go o to poproszą. Podobał się im. Był przystojny, miał sylwetkę sportowca. To był ich człowiek, o bystrym umyśle i sprawnym ciele.

- Jak wiecie, mamy dziś specjalnego gościa, Mitcha McDeere’a, który wkrótce ukończy z wyróżnieniem Harvard.

- Słuchajcie, słuchajcie! - rozległo się kilka głosów absolwentów Harvardu.

- Tak, dziękuję. On i jego żona Abby będą mieszkać przez ten weekend w “Peabody” jako nasi goście. Mitch skończył w górnej piątce z trzech setek i wyrywano go sobie. A my chcemy, żeby trafił tutaj, i wiem, że będziecie mieli ochotę porozmawiać z nim, zanim odjedzie. Dziś wieczorem zje kolację z Lamarem i Kay Quinami, a na jutro jest zaproszony do mnie na obiad. Wszyscy są zaproszeni.

Mitch uśmiechał się z pewnym zażenowaniem do wspólników, kiedy Lambert zaczął się rozwodzić nad wspaniałością firmy. Kiedy skończył, wrócili do posiłku, a Roosevelt podał pudding i kawę.

Ulubiona restauracja Kay znajdowała się w zachodniej części Memphis i była stałym miejscem spotkań młodych zamożnych ludzi. Zewsząd zwisały setki paproci, a szafa grająca odtwarzała wyłącznie kawałki z wczesnych lat sześćdziesiątych. Daiquiri podawano w wyso­kich kieliszkach.

- Jeden wystarczy - ostrzegła Kay.

- Nie piję zbyt dużo.

Zamówiły specjalność zakładu i zaczęły sączyć swe koktajle.

- Czy Mitch pije?

- Bardzo mało. Jest sportowcem i troszczy się bardzo o swoje ciało. Czasem piwo lub kieliszek wina. Nigdy nic mocniejszego. A Lamar?

- Mniej więcej tak samo. Zaczął naprawdę pić piwo dopiero w szkole prawniczej, ale miał potem kłopoty z nadwagą. Firma krzywym okiem patrzy na tych, co piją.

- To godne podziwu, ale co to ich obchodzi?

- To dlatego, że alkohol i prawnicy są ze sobą związani tak, jak krew i wampiry. Większość prawników pije jak smoki. Cała profesja jest dotknięta plagą alkoholizmu. Przypuszczam, że zaczynają już na uczelni. W Vanderbild ktoś zawsze przemycał beczułkę piwa. To samo prawdopodobnie działo się w Harvardzie. Ta praca stwarza wielkie napięcia, a to często skłania do szukania relaksu w alkoholu. Ci faceci nie są gromadą abstynentów, nie myśl sobie. Ale umieją się kontrolować. Zdrowy prawnik to wydajny prawnik, czyli znów sprawa zysków.

- Wydaje mi się, że może ma to sens. Mitch mówi, że tu nie ma rotacji kadr.

- To trwa już od dawna. Nie pamiętam, żeby w ciągu ostatnich siedmiu lat ktoś opuścił firmę. Zarabia się tu duże pieniądze i firma zachowuje wielką ostrożność przy doborze osób, które chce zatrudnić. Nie chcą nikogo z dodatkowym źródłem dochodów.

- Nie jestem pewna, czy rozumiem.

- Nie zatrudnią prawnika, który ma inne źródło utrzymania. Chcą, by ich ludzie byli młodzi i pazerni. Chodzi im o lojalność. Jeżeli wszystkie twoje pieniądze pochodzą z jednego źródła, wtedy będziesz wobec tego źródła lojalny. Firma wymaga lojalności absolutnej. Lamar mówi, że tu nigdy nikt nie rozmawia o odejściu z firmy. Wszyscy są szczęśliwi i bogaci lub są na najlepszej drodze do osiągnięcia bogactwa. Gdyby ktoś chciał odejść, nie znalazłby żadnej innej firmy, w której dostałby tyle pieniędzy, ile ma tutaj. Zaoferują Mitchowi tak wiele, jak będzie potrzeba, aby go ściągnąć do siebie. Szczycą się tym, że płacą najwięcej.

- Dlaczego nie ma żadnych kobiet prawników?

- Raz tego spróbowali. Była prawdziwą wiedźmą i broniła swojej pozycji nie przebierając w środkach. Większość kobiet prawników jest jakby w ciągłej gotowości do walki i stale szuka okazji do zaczepki. Ciężko jest z nimi wytrzymać. Lamar mówi, że obawiają się zatrudnić kobietę, ponieważ, gdyby się nie sprawdziła, trudno byłoby im ją zwolnić.

Przyniesiono posiłek. Wypiły znów po łyku daiquiri.

Setki młodych zamożnie wyglądających ludzi zebrały się pod zielonymi obłokami paproci i nastrój w restauracji ożywił się wyraźnie. Z szafy grającej płynął miękki głos Smokeya Robinsona.

- Mam wspaniały pomysł - powiedziała Kay. - Znam pewną pośredniczkę handlu nieruchomościami, zadzwońmy do niej i obe­jrzyjmy sobie parę domów.

- Jakich domów?

- Dla ciebie i dla Mitcha. Dla najnowszego pracownika u Bendiniego, Lamberta i Locke’a. Pokażę ci kilka takich, na jakie cię będzie stać.

- Nie wiem, na co mnie będzie stać.

- Wydaje mi się, że wyniesie to jakieś 100 - 150 tysięcy. Ostatnio pracownik kupił dom w Oak Grove i to było coś w pobliżu tej sumy.

Abby pochyliła się i powiedziała niemal szeptem:

- Ile wynosiłaby miesięczna opłata?

- Nie wiem. Ale nie będzie to dla ciebie problemem. Około tysiąca za miesiąc, może trochę więcej.

Abby gapiła się na nią i przełykała nerwowo ślinę. Małe mieszkanie na Manhattanie kosztowało ich dwa razy tyle.

- Zadzwońmy do niej.

Jak należało przypuszczać, biuro Royce’a McKnighta było jednym z owych biur władzy, ze wspaniałym widokiem z okna. Zajmowało jeden z narożników na czwartym piętrze, docierało się tam idąc w głąb korytarzem od pokoju Nathana Locke’a. Lamar pożegnał się i wyszedł. Wspólnik zarządzający poprosił Mitcha, by usiadł przy małym konferencyjnym stole obok sofy. Sekretarkę wysłał po kawę.

McKnight zapytał, jak przebiega wizyta do tej pory. Mitch odparł, że jest pod dużym wrażeniem.

- Chciałbym omówić szczegóły dotyczące naszej oferty, Mitch.

- Oczywiście.

- Podstawowa pensja wynosi osiemdziesiąt tysięcy za pierwszy rok. Kiedy zdasz egzamin adwokacki, otrzymasz pięć tysięcy podwyżki. Nie będzie to nagroda, lecz podwyżka. Egzamin odbędzie się w sierpniu i będziesz musiał poświęcić większą część lata na przygotowywanie się do niego. Mamy własne kursy, które ułatwią ci tę pracę, otrzymasz też istotną pomoc ze strony paru wspólników. Taki jest po prostu nasz styl działania. Jak wiesz, większość innych firm od razu zaprzęga nowo przyjętych do roboty i zakłada, że na poszerzanie własnej wiedzy będą poświęcać swój czas wolny. My postępujemy inaczej. Wszyscy pracownicy firmy zdali w swoim czasie ten egzamin i nie zamierzamy zrywać
z tradycją. Osiemdziesiąt tysięcy na początku, osiemdziesiąt pięć po sześciu miesiącach. Po rocznym stażu otrzymasz podwyżkę do dziewięćdziesięciu tysięcy, a każdego grudnia dostaniesz premię wyliczoną na podstawie zysków i wydajności z poprzednich dwunastu miesięcy. W ubiegłym roku taka premia dla pracownika wynosiła przeciętnie dziewięć tysięcy. Jak wiesz, dzielenie się dochodem z pracownikami jest czymś niesłychanie rzadkim
w firmach prawniczych. Czy masz jakieś pytania dotyczące płacy?

- Co się stanie po drugim roku?

- Twoja podstawowa pensja będzie wzrastać o mniej więcej dziesięć procent rocznie, dopóki nie zostaniesz wspólnikiem. Ani podwyżki, ani dodatkowe wynagrodzenia nie są zagwarantowane. Wszystko zależy od wydajności.

- Rozumiem.

- Wiesz już, że jest to dla nas bardzo ważne, abyś kupił dom. To zwiększa stabilność i wzmacnia prestiż, a te rzeczy są dla nas bardzo istotne, zwłaszcza gdy chodzi o naszych pracowników. Firma zapewnia niski zastaw hipoteczny na trzydzieści lat, korzystnie oprocentowany. Jeżeli coś nie wyjdzie, powinieneś sprzedać dom w ciągu kilku lat. To jest jedyna okazja, tylko w przypadku twojego pierwszego domu. Później już będziesz załatwiał te sprawy sam.

- Jaki to procent?

- Tak niski, jak to tylko możliwe, bez zadzierania z IRS3. Aktualny procent na rynku wynosi dziesięć i pięć dziesiątych. My powinniśmy być w stanie dać ci pożyczkę na siedem albo osiem procent. Reprezentujemy kilka banków i one nas wspierają. Z taką pensją nie będziesz miał problemów z poręczeniem. Prawdę mówiąc, firma może wystąpić jako żyrant, jeżeli będzie to konieczne.

- To bardzo wielkoduszne, panie McKnight.

- Dla nas jest to bardzo ważna kwestia. Nie tracimy na tej umowie żadnych pieniędzy. Gdy tylko znajdziesz dom, my zajmiemy się wszystkim. Ty musisz po prostu wprowadzić się do niego.

- A co z BMW?

McKnight stłumił śmiech.

- Wprowadziliśmy to jakieś dziesięć lat temu, pomysł wzbudził ogólny entuzjazm i sprawdził się znakomicie. Rzecz jest bardzo prosta. Wybierasz sobie BMW, jedno z tych mniejszych. My wynajmujemy je na trzy lata i dajemy ci kluczyki. Płacimy wszelkiego rodzaju podatki i ubezpieczenia. Pod koniec tego trzyletniego okresu możesz je kupić od kompanii po legalnej cenie rynkowej. To również jedyna w swoim rodzaju transakcja.

- Bardzo kusząca.

- Wiemy o tym.

McKnight zerknął do notatnika.

- Pokrywamy w stu procentach koszty opieki lekarskiej i dentys­tycznej dla całej rodziny. Ciąża, badania przeglądowe, koronki, wszystko. Płaci bezpośrednio firma.

Mitch skinął głową, ale nie wywarło to na nim większego wrażenia. Taki był standard.

- Mamy też własny, bardzo korzystny system emerytalny. Za każdego zainwestowanego dolara otrzymujesz od firmy dwa. Musisz jednak zainwestować co najmniej dziesięć procent swojej podstawowej pensji. Powiedzmy, że zaczynasz od osiemdziesięciu i pierwszego roku odkładasz osiem tysięcy. Firma oddaje ci szesnaście, a więc dostajesz dwadzieścia cztery po pierwszym roku. Zajmuje się tym fachowiec od pieniędzy w Nowym Jorku i w zeszłym roku nasza emerytura wynosiła dziewiętnaście procent. Całkiem nieźle. Inwestujesz przez dwadzieścia lat i w wieku czterdziestu pięciu lat, tuż przed przejściem na emeryturę, jesteś milionerem. Jeden warunek. Jeśli, zanim minie te dwadzieścia lat, zawiedziesz, tracisz wszystko poza pieniędzmi, które zainwestowałeś, z tym że nie będzie od nich żadnego dochodu.

- Brzmi to dosyć bezwzględnie.

- Pozornie. W rzeczywistości są to raczej znakomite warunki. Znajdź mi inną firmę czy spółkę, która oferuje dwa za jednego. O ile mi wiadomo, nie ma takiej. Wielu naszych pracowników przechodzi na emeryturę w wieku pięćdziesięciu, a nieraz nawet czterdziestu pięciu lat. Nie gwarantujemy emerytury i dlatego niektórzy muszą pracować do sześćdziesiątki. Każdy ma to, na co zasługuje. Nasz cel jest prosty. Zapewnić dobrą pensję i umożliwić stosunkowo wczesne odejście na emeryturę.

- Ilu pracowników firmy jest obecnie na emeryturze?

- Dwudziestu lub coś koło tego. Zobaczysz ich tutaj od czasu do czasu. Lubią przyjść, zjeść lunch. Niekiedy nawet zatrzymują pomiesz­czenia biurowe. Czy Lamar mówił ci o urlopach?

- Tak.

- To świetnie. Zarezerwuj wcześniej miejsca, zwłaszcza jeśli wybierzesz Vail i Kajmany. Za przelot musisz zapłacić, ale pokoje są za darmo. Załatwiamy mnóstwo interesów na Kajmanach i czasami wyślemy cię tam na dwa lub trzy dni. Te wycieczki nie są wliczane do urlopu, fundujemy jedną taką w każdym roku. Pracujemy ciężko, Mitch, i potrafimy docenić wartość wolnego czasu.

Mitch skinął głową z aprobatą i wyobraził sobie, że leży na słonecznej plaży, sącząc pina colada i obserwując opalone dziewczyny.

- Czy Lamar wspomniał o dodatkowej premii?

- Nie, ale to brzmi interesująco.

- Jeżeli wstąpisz do naszej firmy, wypiszemy ci czek na pięć tysięcy dolarów. Chcielibyśmy, żebyś większość tej sumy wydał na garderobę. Po dziesięciu latach noszenia dżinsów i koszulek flanelowych liczba twoich garniturów jest prawdopodobnie niewielka i zdajemy sobie z tego sprawę. Przywiązujemy wielką wagę do wyglądu zewnę­trznego naszych pracowników, oczekujemy, że będą się ubierać schludnie i tradycyjnie. Nie ma żadnych przepisów dotyczących ubioru, ale sam się zorientujesz, o co nam chodzi.

Czy on powiedział pięć tysięcy dolarów? Na ubrania? Mitch dysponował obecnie tylko dwoma garniturami, z których jeden miał właśnie na sobie. Powściągnął uśmiech i zachował poważny wyraz twarzy.

- Masz jakieś pytania?

- Tak. Wiem, że duże firmy cieszą się złą sławą miejsc, gdzie pracownicy przez pierwsze trzy lata siedzą zamknięci w bibliotece zawaleni nudną robotą. Nie chciałbym, aby mnie to spotkało. Nie mam nic przeciwko wykonywaniu swojej części czarnej roboty i zdaję sobie sprawę, że będę tutaj na razie małym pionkiem, ale nie chciałbym, by moja praca polegała na szukaniu orzeczeń i pisaniu sprawozdań dla całej firmy. Chciałbym mieć do czynienia z prawdziwymi problemami i prawdziwymi klientami.

McKnight słuchał uważnie i czekał z przygotowaną już od­powiedzią.

- Rozumiem, Mitch. Jest to poważny problem w dużych firmach. Ale nie tutaj. Przez pierwsze trzy miesiące poza przygotowaniem się do egzaminu nie zrobisz wiele. Kiedy będzie już po wszystkim, rozpo­czniesz autentyczną praktykę prawniczą. Zostaniesz przydzielony do jednego ze wspólników, a jego klienci staną się twoimi klientami. Będziesz szukał orzeczeń potrzebnych do jego spraw i, oczywiście, do twoich własnych. Czasem zostaniesz poproszony, by pomóc komuś w przygotowaniu sprawozdania lub w jakiejś innej robocie. Chcemy, żebyś był zadowolony z życia. Szczycimy się tym, że nikt nie rezygnuje z pracy
w naszej firmie. Staramy się usuwać przeszkody utrudniające naszym ludziom robienie kariery. Jeżeli nie będziesz się mógł dogadać ze swoim wspólnikiem, znajdziemy ci innego. Jeżeli zorientujesz się, że nie lubisz spraw podatkowych, przydzielimy cię do ubezpieczeń lub bankowości. Decyzja należy do ciebie. Wkrótce firma zainwestuje w Mitcha McDeere’a mnóstwo pieniędzy, więc chcemy, żeby był wydajny.

Mitch pił kawę małymi łykami i zastanawiał się nad następnym pytaniem. McKnight rzucił okiem na swą listę punktów do omówienia.

- Pokryjemy koszty przeprowadzki do Memphis.

- Nie będzie tego wiele. Wystarczy jedna mała ciężarówka.

- Coś jeszcze, Mitch?

- Nie, nic nie przychodzi mi do głowy.

McKnight złożył listę na pół i włożył ją do teczki, po czym oparł łokcie na biurku i spojrzał na Mitcha.

- Mitch, nie naciskamy, ale chcemy mieć odpowiedź tak szybko, jak to możliwe. Jeżeli zdecydujesz się iść gdzie indziej, musimy kontynuować rozmowy z kandydatami. To długi proces, a my chcielibyśmy, żeby nasz człowiek rozpoczął pracę od pierwszego lipca.

- Czy może być za dziesięć dni?

- W porządku.

- Powiedzmy trzydziestego marca.

- Oczywiście, ale ja skontaktuję się z tobą wcześniej.

Mitch pożegnał się i opuścił biuro. Na korytarzu czekał na niego Lamar. Umówili się na siódmą na obiad.

ROZDZIAŁ 3

Na czwartym piętrze Gmachu Bendiniego nie było biur prawników. W części zachodniej mieściła się jadalnia wspólników i kuchnia. Pośrodku znajdowały się nie używane i nie pomalowane pomieszczenia magazynowe. Pozostała część tej kondygnacji oddzielona była grubą betonową ścianą. Małe metalowe drzwi, nad którymi wisiała kamera, prowadziły do niewielkiego pokoiku, gdzie siedział uzbrojony strażnik obserwując drzwi i ekrany monitorów na ścianie. Korytarz biegł zygzakiem przez labirynt zagraconych biur i pracowni, w których starannie dobrane osoby wykonywały swoją robotę, polegającą na prowadzeniu obserwacji i zbieraniu informacji. Okna były zamalowane farbą i zakryte żaluzjami. Światło słoneczne nie miało żadnych szans na przedostanie się do tej twierdzy.

DeVasher, szef ochrony, zajmował największe z małych biur. Wiszący na nagiej ścianie dyplom identyfikował go jako detektywa, mającego za sobą trzydzieści lat ofiarnej i nienagannej służby w nowoorleańskiej policji. Krępej budowy, z lekko rysującym się brzuchem, miał potężne ramiona, równie potężną klatkę piersiową i wielką, idealnie okrągłą głowę - uśmiech niezwykle rzadko pojawiał się na jego twarzy. Pofałdowana koszula była rozpięta przy kołnierzyku, co pozwalało swobodnie zwisać wydętej szyi. Szeroki krawat
z poliestru wisiał na wieszaku wraz z mocno znoszoną bluzą.

W poniedziałek rano, po wizycie Mitcha, Oliver Lambert stał przed małymi metalowymi drzwiami i wpatrywał się w wiszącą nad nimi kamerę. Dwa razy nacisnął zainstalowany w ścianie przycisk, odczekał chwilę, po czym został wpuszczony do środka. Przeszedł szybko przez korytarz i wkroczył do zagraconego biura. DeVasher zaciągnął się dymem, strzepnął popiół do popielniczki, a następnie rozgarnął papiery robiąc miejsce na biurku.

- Witaj, Ollie. Domyślam się, że chcesz pogadać o McDeerze.

DeVasher był w Gmachu Bendiniego jedynym człowiekiem, który zwracał się do niego per Ollie.

- Tak, między innymi.

- Cóż, dobrze się bawi. Firma zrobiła na nim wrażenie, Memphis mu się podoba i prawdopodobnie wyrazi zgodę.

- Gdzie byli twoi ludzie?

- Mieliśmy pokoje w obydwu skrzydłach hotelu. Jego pokój był oczywiście na podsłuchu, tak jak limuzyna, telefon i wszystko inne. To, co zwykle, Ollie.

- Przejdźmy do konkretów.

- W porządku. Zarejestrowali się w czwartek, późnym wieczorem, i poszli do łóżka. Krótka rozmowa. W piątek w nocy powiedział jej wszystko o firmie, biurach, ludziach. Stwierdził, że jesteś naprawdę miłym facetem. Pomyślałem, że ci się to spodoba.

- Mów dalej.

- Powiedział jej o fantastycznej jadalni i lunchu ze wspólnikami. Podał konkrety dotyczące oferty i oboje byli zachwyceni. To o wiele lepsze niż jego inne oferty. Ona marzy o domu z podjazdem, chodnikiem, drzewami i ogródkiem na tyłach. Powiedział, że będzie mogła mieć to wszystko.

- Jakieś zastrzeżenia wobec firmy?

- Raczej nie. Wspomniał, że nie ma tu czarnych i kobiet, ale nie wydaje się, żeby go to zbytnio raziło.

- Jaka jest jego żona?

- Podoba się jej miasteczko. Ona i żona Quina przypadły sobie do gustu. W piątek po południu oglądały domy i parę się jej spodobało.

- Masz jakieś adresy?

- Oczywiście, Ollie. W sobotę rano objechały limuzyną całe miasto. Zrobiło na niej spore wrażenie. Kierowca trzymał się z dala od gorszych dzielnic i obejrzały jeszcze parę domów. Wydaje mi się, że zdecydowali się już na jeden. 1231 East Meadow Brook. Jest pusty. Betsy Bell, pośredniczka, weszła tam z nimi. Żąda sto czterdzieści, ale weźmie mniej. Chce się tego pozbyć.

- To miła część miasta. Ile lat ma ten dom?

- Dziesięć czy piętnaście. Trzysta stóp kwadratowych. W stylu kolonialnym. Wystarczająco sympatyczny, jak dla jednego z twoich chłopców, Ollie.

- Czy jesteś pewien, że właśnie ten wybrali?

- Przynajmniej na razie. Mówili, że może wrócą za jakiś miesiąc, żeby obejrzeć inne.. Dobrze byłoby sprowadzić ich tutaj możliwie jak najszybciej. To normalna procedura, zgadza się?

- Tak. Załatwimy to. A co z wynagrodzeniem?

- Wywarło na nich wielkie wrażenie. Najwyższa z dotychczaso­wych ofert. Ciągle mówili o pieniądzach. Pensja, emerytura, hipoteka, BMW, premie, wszystko. Nie mogli uwierzyć. Te dzieciaki muszą być naprawdę wstrząśnięte.

- Są. Myślisz, że go mamy?

- Mogę się założyć. Co prawda powiedział raz, że być może firma nie ma takiego prestiżu jak te na Wall Street, ale prawnicy są wcale nie gorzej wykwalifikowani i znacznie sympatyczniejsi. Tak, myślę, że podpisze umowę.

- Czy coś podejrzewa?

- Nie sądzę. Quin wyraźnie dał mu do zrozumienia, aby trzymał się z daleka od biura Locke’a. Mitch powiedział swojej żonie, że nikt tam nigdy nie był prócz kilku sekretarek i garstki wspólników. Powiedział też, że Quin wspomniał, iż Locke jest ekscentrykiem i może być nieprzyjemny. Nie przypuszczam jednak, żeby żywił jakieś pode­jrzenia. Ona powiedziała, że firma wydaje się interesować sprawami, które nie powinny jej obchodzić.

- Na przykład?

- Sprawy osobiste. Dzieci, praca żony i tak dalej. Sprawiała wrażenie nieco poirytowanej, ale nie sądzę, żeby się tym naprawdę przejmowała. W sobotę rano powiedziała Mitchowi, że szlag by ją trafił, gdyby jakaś gromada prawników chciała jej dyktować, kiedy ma pracować, a kiedy rodzić dzieci. Ale nie powinno być z tym problemów.

- Czy on sobie zdaje sprawę, że to jest miejsce na stałe?

- Tak przypuszczam. Nie padło ani jedno słowo na temat ewentualnej przeprowadzki za parę lat. Myślę, że wszystko do niego dotarło. Chce być wspólnikiem, jak jego poprzednicy. Jest pod­ekscytowany i chce mieć pieniądze.

- Co mówili o obiedzie u mnie?

- Byli trochę spięci, ale bawili się dobrze. Twój dom zrobił na nich ogromne wrażenie. Spodobała im się naprawdę twoja żona.

- Seks?

- Co noc. Wyglądało na to, jakby spędzali swój miesiąc miodowy.

- Co robili?

- Nie mogliśmy zobaczyć. Brzmiało normalnie. Nic patologiczne­go. Myślałem o tobie, o tym, jak bardzo lubisz takie obrazki, i mówiłem sobie, że powinniśmy przemycić parę kamer dla starego Lamberta.

- Zamknij się DeVasher.

- Może następnym razem.

Zamilkli i DeVasher spojrzał w notes. Strząsnął popiół z cygara do popielniczki i uśmiechnął się do siebie. Wreszcie powiedział:

- W sumie jest to trwałe małżeństwo i wydaje się, że są bardzo zżyci ze sobą. Twój kierowca zauważył, że trzymali się za ręce przez cały weekend. Ani jednego niemiłego słowa przez trzy dni. To całkiem nieźle, prawda? Ale w końcu, kim ja jestem? Byłem żonaty trzy razy.

- To zrozumiałe. A co z dziećmi?

- Za parę lat. Ona chciałaby najpierw trochę popracować.

- Co myślisz o tym facecie?

- Bardzo dobry, przyzwoity młody mężczyzna. Bardzo ambitny. Myślę, że będzie nieustannie parł do góry i nie przestanie, dopóki nie znajdzie się na szczycie. Wykorzysta każdą okazję, nagnie niektóre przepisy, jeśli będzie to konieczne.

Ollie uśmiechnął się.

- To chciałem usłyszeć.

- Dwie rozmowy telefoniczne, obie do jej matki w Kentucky. Nic godnego uwagi.

- Co z jego rodziną?

- Nigdy o niej nie wspominali.

- Ani słowa o Rayu?

- Ciągle szukamy, Ollie. Daj nam trochę czasu.

DeVasher zamknął teczkę McDeere’a i otworzył inną, znacznie grubszą. Lambert pocierał skronie i wpatrywał się w podłogę.

- Jakie są najnowsze wieści? - spytał miękko.

- Niedobrze, Ollie. Wiem na pewno, że Hodge i Kozinski pracują teraz razem.
W zeszłym tygodniu FBI dostało cynk i przeszukało dom Kozinskiego. Znaleźli nasze kabelki. Powiedzieli mu, że dom był na podsłuchu, ale oczywiście nie wiedzieli, kto to zrobił. Kozinski poinformował o tym Hodge’a w zeszły piątek, kiedy spotkali się w bibliotece na drugim piętrze. Mieliśmy tam pluskwę i złapaliśmy fragmenty rozmowy. Niewiele, ale wiemy, że mówili o podsłuchu, że zorientowali się, iż wszystko jest na podsłuchu, i że nas podejrzewają. Byli bardzo ostrożni.

- Dlaczego FBI miałoby się przejąć tego typu informacją?

- Dobre pytanie. Prawdopodobnie zrobili to dla nas, aby sprawy wyglądały legalnie i właściwie. Szanują nas.

- Który to agent?

- Tarrance. Najwyraźniej to jego działka.

- Czy jest dobry?

- Jest w porządku. Młody, jeszcze zielony, bardzo gorliwy. Ale nie dorównuje naszym ludziom.

- Jak często rozmawiał z Kozinskim?

- W żaden sposób nie możemy tego ustalić. Wiedzieli, że słuchamy, więc byli bardzo ostrożni. Wiemy o czterech spotkaniach w ostatnim miesiącu, ale wydaje mi się, że było ich więcej.

- Ile wypaplał?

- Mam nadzieję, że niewiele. Ciągle jeszcze się obwąchują. Ostatnia rozmowa, jaką złapaliśmy, odbyła się tydzień temu i mówił raczej mało. Jest bardzo przestraszony. Naciskają go mocno, ale nie dostają wiele. Nie zdecydował się jeszcze na współpracę. Proponowali mu, pamiętasz. Przynajmniej nam się wydaje, że mu proponowali. Nieźle nim wstrząsnęli i był prawie gotów zerwać umowę. Teraz znowu zaczął się zastanawiać. Wciąż jednak kontaktuje się z nimi i to mnie martwi.

- Czy jego żona wie?

- Nie wydaje mi się. Zauważyła, że zachowuje się dziwnie, ale on jej powiedział, że ma trudne problemy w biurze.

- A co z Hodge’em?

- O ile mi wiadomo, wciąż jeszcze nie kontaktował się z FBI. On i Kozinski bardzo wiele rozmawiali, a raczej, należałoby powiedzieć, szeptali ze sobą. Ten Hodge utrzymuje, że FBI przeraża go potwornie, że oni grają nieuczciwie, oszukują i mają jakieś brudne interesy. Nie zrobi kroku bez Kozinskiego.

- A co będzie, jeśli Kozinski zostanie wyeliminowany?

- Hodge stanie się innym człowiekiem. Ale nie wydaje mi się, żeby sprawy zaszły aż tak daleko. Do cholery, Ollie, on nie jest jakimś bandziorem, przestępcą, który wszedł nam
w drogę. To miły młody facet z dzieciakami i żoną.

- Twoje miłosierdzie wręcz obezwładnia. Odnoszę wrażenie, że myślisz, iż mnie to bawi. Do diabła, przecież ja tych chłopców prawie wychowałem.

- Cóż, zawróć ich na dobrą drogę, dopóki jeszcze nie jest za późno. Nowy Jork staje się podejrzliwy, Ollie. Zadają mnóstwo pytań.

- Kto?

- Lazarov.

- Co im powiedziałeś, DeVasher?

- Wszystko. To moja praca. Żądają, byś był pojutrze w Nowym Jorku. Na przesłuchaniu.

- Czego chcą?

- Odpowiedzi i planów.

- Planów?

- Wstępnych planów dotyczących wyeliminowania Kozinskiego, Hodge’a i Tarrance’a. Mówią, że to konieczne.

- Tarrance’a? Oszalałeś, DeVasher? Nie możemy wyeliminować agenta. Przysłaliby nam tu armię.

- Lazarov jest durniem, Ollie, wiesz o tym. Jest idiotą, ale nie wydaje mi się, żebyśmy mogli mu to powiedzieć.

- Myślę, że mu to powiem. Polecę do Nowego Jorku i powiem Lazarovowi, że jest kompletnym głupcem.

- Zrób to, Ollie. Zrób to.

Oliver Lambert zerwał się z krzesła i ruszył w stronę drzwi.

- Obserwuj McDeere’a przez następny miesiąc.

- Jasne, Ollie, nie ma sprawy. On to podpisze. Nie martw się.

ROZDZIAŁ 4

Mazda została sprzedana za dwieście dolarów i większość tych pieniędzy Mitch zużył natychmiast na wynajęcie dwunastostopowej ciężarówki do przeprowadzek. Koszty te miały być zwrócone w Memphis. Połowę dość niezwykłego zestawu mebli McDeere’owie rozdali lub wyrzucili - na ciężarówkę załadowano: lodówkę, łóżko, bieliźniarkę, regał z szufladami, mały kolorowy telewizor, pudła z naczyniami, ubraniami i różnego rodzaju szpargałami oraz starą sofę, którą zabrano tylko przez sentyment i nie zanosiło się, by długo przetrwała
w nowym domu.

Abby trzymała na kolanach Hearsaya, ich psa, a Mitch poprowadził samochód przez Boston na południe, prosto na południe ku oczekują­cemu ich lepszemu życiu. Przez trzy dni jechali bocznymi drogami, podziwiali krajobrazy i śpiewali wraz z radiem. Spali w starych motelach i rozmawiali o domu, BMW, nowych meblach, dzieciach i zamożności. Opuszczali okna, pozwalając, by wiatr wpadał gwałtow­nym powiewem do środka ciężarówki, gdy ta osiągała swą maksymalną prędkość, czterdzieści pięć mil na godzinę. W pewnym momencie, gdzieś w Pensylwanii, Abby wspomniała, że mogliby zatrzymać się w Kansas i złożyć rodzicom krótką wizytę. Mitch nic nie odpowiedział, ale wybrał drogę przez Karolinę i Georgię, i ani razu nie zbliżył się do granicy Kansas na odległość mniejszą niż dwieście mil. Abby nie powróciła już do tego tematu.

Przyjechali do Memphis w czwartek rano i, zgodnie z obietnicą, czarne 318 stało już pod daszkiem. On nie odrywał oczu od samochodu, ona wpatrywała się w dom. Trawnik był bujny, zielony i równo przystrzyżony, żywopłoty poprzycinano starannie, a w ogrodzie kwitły nagietki...

Klucze znaleźli pod kubłem w komórce, tak jak to było umówio­ne. Po pierwszej próbie jazdy swym nowym wozem szybko roz­ładowali ciężarówkę, by sąsiedzi nie zobaczyli ich ubogiego dobytku, i zwrócili ją do najbliższego punktu, po czym odbyli następną przejażdżkę. Po południu pojawiła się projektantka wnętrz, ta sama, która miała projektować jego biuro. Przyniosła próbki dywanów, farb, wykładzin, zasłon, firanek i tapet. Przypomniawszy sobie ich mieszkanie w Cambridge, Abby uznała tę wizytę za epizod raczej rozweselający, ale nie dała tego poznać po sobie. Mitch bardzo szybko się znudził i poszedł raz jeszcze wypróbować BMW. Jechał cichymi, cienistymi ulicami pięknej dzielnicy,
w której on sam miał teraz mieszkać. Uśmiechnął się, kiedy jadący na rowerach chłopcy zatrzymali się i gwizdnęli z podziwu na widok jego nowego samochodu. Pomachał ręką kroczącemu chodnikiem listonoszowi. Oto on, Mitchel Y. McDeere, lat dwadzieścia pięć, tydzień po ukończeniu studiów prawniczych, we własnej osobie.

O trzeciej wybrali się z projektantką do sklepu z meblami, gdzie sprzedawca uprzejmie ich poinformował, że pan Oliver Lambert przygotował dla nich kredyt, mogą więc kupować, co tylko chcą, nie licząc się z kosztami. Kupili meble do całego domu. Mitch co jakiś czas marszczył brwi z dezaprobatą i dwukrotnie sprzeciwił się nabyciu rzeczy, które uznał za zbyt drogie, ale w tym dniu rządziła Abby. Projektantka przez cały czas chwaliła jej znakomity gust, a na pożegnanie oznajmiła, że spotka się z Mitchem w po­niedziałek, bo chce popracować nad jego nowym biurem, na co on powiedział: “wspaniale”.

Posługując się planem miasta odnaleźli rezydencję Quinów. Abby widziała już ten dom podczas pierwszej wizyty, ale nie pamiętała, jak się tam jeździ. Był położony
w dzielnicy Chickasaw Gardens: zapamię­tała porośnięte drzewami działki, ogromne domy i znakomicie za­projektowane ogródki. Zaparkowali na podjeździe, obok starego i nowego mercedesa.

Pokojówka skinęła uprzejmie głową, ale się nie uśmiechnęła. Wprowadziła ich do salonu i oddaliła się. Dom był ciemny i cichy, żadnych dzieci, żadnych odgłosów. Zupełna pustka. Podziwiali meble i czekali. Rozmawiali przez jakiś czas szeptem, a w końcu zaczęli się niecierpliwić. Z całą pewnością zaproszono ich na ten wieczór na obiad. Czwartek, godzina osiemnasta. Mitch raz po raz spoglądał na zegarek i powiedział coś o braku dobrych manier. Czekali.

W korytarzu pojawiła się Kay i usiłowała się uśmiechnąć. Oczy miała spuchnięte i wilgotne. Tusz do rzęs zmieszany ze łzami spływał po jej twarzy i policzkach. Przyciskała do ust chusteczkę. Uściskała Abby i usiadła obok niej na sofie. Zagryzła chusteczkę i szlochała głośniej. Mitch uklęknął przy niej.

- Co się stało, Kay?

Zagryzła chusteczkę jeszcze mocniej i potrząsnęła głową. Abby zacisnęła dłoń na jej kolanie, a Mitch pogłaskał drugie. Patrzyli na nią z lękiem, spodziewając się najgorszego: Lamar czy któreś z dzieci?

- Wydarzyła się tragedia - powiedziała łkając cicho.

- O kogo chodzi? - spytał Mitch.

Wytarła oczy i odetchnęła głęboko.

- Dwaj członkowie naszej firmy, Marty Kozinski i Joe Hodge, ponieśli dzisiaj śmierć. Byliśmy z nimi bardzo zżyci.

Mitch usiadł na stoliku. Pamiętał Kozinskiego ze swojej drugiej wizyty w kwietniu. Przyłączył się do Lamara i Mitcha na lunchu w knajpie na Front Street. Zajmował pierwsze miejsce w kolejce po wspólnictwo, ale nie zdradzał żadnego entuzjazmu z tego powodu. Joego Hodge’a nie mógł sobie przypomnieć.

- Jak się to stało? - zapytał.

Przestała płakać, ale łzy wciąż spływały po jej twarzy. Ponownie wytarła oczy i spojrzała na niego.

- Nie jesteśmy pewni. Byli na Grand Cayman, nurkowali. Nastąpiła jakaś eksplozja na statku i przypuszczamy, że utonęli. Lamar powiedział, że informacje są bardzo ogólnikowe. Parę godzin temu odbyło się zebranie firmy, na którym wszyscy o tym mówili. Lamar z trudem dotarł do domu.

- Gdzie on jest?

- Przy basenie. Czeka na ciebie.

Lamar siedział na białym metalowym leżaku, obok małego stolika z parasolem, parę stóp od brzegu basenu. Ustawiony obok kwietnika zraszacz trzeszczał i syczał, wyrzucając wodę idealnym łukiem, który obejmował stolik, leżak, parasol i Lamara Quina. Lamar przemókł do suchej nitki. Woda spływała mu z nosa, uszu i włosów. Niebieska koszula
z bawełny i bawełniane spodnie były zupełnie mokre. Nie miał na sobie skarpetek ani butów. Siedział bez ruchu, nie reagując na kolejne prysznice, jakby utracił czucie, wpatrując się uparcie w jakiś odległy przedmiot na krawężniku. Obok krzesła stała nie otwarta butelka heinekena.

Mitch przyjrzał się otoczeniu, częściowo po to, by upewnić się, że sąsiedzi niczego nie zobaczą. Nie mogli. Sześciostopowy żywopłot z cyprysów gwarantował całkowitą intymność. Obszedł basen dookoła i przystanął na jego krawędzi. Lamar zauważył gościa, skinął głową, zmusił się do uśmiechu i wskazał drugi mokry leżak. Mitch przesunął go o parę stóp i usiadł. W tym samym momencie lunęła kolejna porcja wody.

- Jest mi bardzo przykro, Lamar - powiedział wreszcie.

To dotarło do Quina. Popatrzył na Mitcha.

- Mnie również.

- Nie wiem zupełnie, co powiedzieć.

Lamar oderwał wzrok od krawężnika i utkwił spojrzenie w twarzy Mitcha. Ciemne, ociekające wodą włosy spadały mu na oczy. Te oczy były czerwone i pełne bólu. Patrzył na Mitcha i czekał na następny prysznic.

- Rozumiem cię, ale tu się nie da nic powiedzieć. Przykro mi, że stało się to dzisiaj. Nie byliśmy w stanie nic ugotować.

- Tym powinieneś się najmniej przejmować. Przed chwilą straci­łem apetyt.

- Pamiętasz ich? - spytał Lamar, wypluwając wodę z ust.

- Kozinskiego tak, Hodge’a nie.

- Marty Kozinski był jednym z moich najlepszych przyjaciół. Wstąpił do firmy trzy lata przede mną i był obecnie pierwszy w kolejce po wspólnictwo. Wspaniały prawnik. Wszyscyśmy go podziwiali i wszyscy zwracaliśmy się do niego o pomoc. Prawdopodobnie najlepszy negocjator w firmie. Bardzo chłodny i umiejący panować nad sobą
w najtrudniejszych sytuacjach.

Otarł czoło i utkwił wzrok w ziemi. Kiedy zaczynał mówić, woda kapała mu z nosa i przeszkadzała w artykulacji.

- Troje dzieci. Jego dziewczynki, bliźniaczki, są o miesiąc starsze od naszego syna. Zawsze bawili się razem - zamknął oczy, zagryzł wargi i zaczął płakać.

Mitch poczuł, że chciałby stąd odejść. Starał się nie patrzeć na przyjaciela.

- Bardzo mi przykro, Lamar, naprawdę, bardzo mi przykro.

Po paru minutach Lamar przestał płakać. Woda zalewała ich jednak dalej. Mitch rozglądał się po rozległym trawniku poszukując kurka. Dwa razy zdobywał się na odwagę, by zapytać, czy może zakręcić wodę, i dwa razy zadecydował, że wytrzyma, skoro Lamar to znosi. Może mu to pomaga. Spojrzał na zegarek. Za półtorej godziny powinno być już ciemno.

- Co to był za wypadek? - zapytał w końcu.

- Nie powiedzieli nam wiele. Kiedy nurkowali z akwalungami, na statku nastąpiła eksplozja. Kapitan też zginął. Tubylec z wyspy. Obecnie próbują ściągnąć ich ciała do domu.

- Gdzie były ich żony?

- Na szczęście w domu. To była podróż służbowa, załatwiali interesy.

- Nie mogę sobie przypomnieć Hodge’a.

- Joe był wysokim, małomównym blondynem. Rodzaj faceta, którego poznajesz, ale nie pamiętasz. Był po Harvardzie, jak ty.

- Ile miał lat?

- Obaj byli w tym samym wieku - trzydzieści cztery lata. Miał zostać kolejnym wspólnikiem, po Martym. Byli bliskimi przyjaciółmi. Mam wrażenie, że wszyscy tutaj jesteśmy bliskimi przyjaciółmi, zwłaszcza teraz.

Palcami zaczesał włosy gładko do tyłu, wstał i zrobił parę kroków. Woda ściekała
z jego koszuli i mankietów spodni. Zatrzymał się obok Mitcha i spojrzał niewidzącymi oczyma na wierzchołki drzew w ogro­dzie sąsiada.

- Jak tam BMW?

- Jest wspaniały. To świetny samochód. Dziękuję za dostarczenie.

- Kiedy przyjechaliście?

- Dzisiaj rano. Zdążyłem już nabić trzysta mil na liczniku.

- Czy pokazała się projektantka wnętrz?

- Tak. Ona i Abby wydały całą przyszłoroczną pensję.

- To miło. Przyjemny dom. Cieszymy się, że tu jesteś, Mitch. Przykro mi tylko
z powodu tych okoliczności. Spodoba ci się tutaj.

- Nie musisz się usprawiedliwiać.

- Wciąż nie mogę w to uwierzyć. Jestem odrętwiały i spara­liżowany. Robi mi się zimno na myśl o spotkaniu z dzieciakami i żoną Marty’ego. Chętnie zgodziłbym się, żeby mnie oćwiczono bykowcem, gdybym wtedy nie musiał do nich iść.

Pojawiły się kobiety. Przeszły wzdłuż drewnianego pomostu, zeszły schodami w dół i zbliżyły się do basenu. Kay znalazła kran i zakręciła kurek.

Opuścili Chickasaw Gardens, pojechali na zachód i włączyli się w potok pojazdów sunących w stronę centrum miasta. Słońce dogasało. Trzymali się za ręce, ale mówili niewiele. Mitch otworzył dach i okna. Abby poszukała w pudełku ze starymi kasetami i odnalazła Springsteena. Zabrzmiały pierwsze tony “Hungry Heart”. Magnetofon pracował znakomicie. Niewielki, lśniący samochód sunął w stronę rzeki ciągnąc za sobą wylewającą się przez otwarte okno smugę dźwięków. Ciepłe, lepkie, wilgotne letnie powietrze Memphis stapiało się z ciemnością. Na boiskach baseballowych zespoły grubych mężczyzn w ciasnych spodenkach i jaskrawozielonych i fluoryzujących żółtych koszulkach rysowały kredą linie i przygotowywały się do gry. Samo­chody pełne nastolatków tłoczyły się przy wejściach do małych kafejek, gdzie pito piwo, plotkowano i podrywano osoby płci przeciwnej. Mitch znowu zaczął się uśmiechać. Starał się zapomnieć o Lamarze, Kozinskim i Hodge’u. Dlaczego ma się smucić? Nie byli jego przyjació­łmi. Było mu żal ich rodzin, ale tak naprawdę nie znał tych ludzi. A on, Mitchel Y. McDeere, biedny dzieciak bez rodziny, miał wiele powodów, aby uważać się za szczęśliwego. Miał piękną żonę, nowy dom, nowy samochód, nową pracę, stopień naukowy z Harvardu, bystry umysł i mocne ciało, które nie przybierało na wadze i po­trzebowało mało snu. Osiemdziesiąt tysięcy rocznie, na razie. Za dwa lata mógł uzyskać sześciocyfrowe dochody, należało tylko pracować dziewięćdziesiąt godzin tygodniowo. Małe piwo.

Podjechał do stacji benzynowej i zatankował piętnaście galonów. Zapłacił i kupił sześć paczek michelobów. Abby otworzyła dwie i włączyli się z powrotem w ruch uliczny. Uśmiechał się.

- Chodźmy coś zjeść - powiedział.

- Nie jesteśmy odpowiednio ubrani - odrzekła.

Spojrzał na jej długie brązowe loki. Miała na sobie białą bawełnianą spódniczkę przed kolana i białą bawełnianą bluzkę. On był w szortach, czarnej koszulce polo i sandałach.

- Z takimi nogami jak twoje moglibyśmy się dostać do każdej restauracji w Nowym Jorku.

- A co powiesz na “Rendez-vous”? Ta sukienka wydaje się odpowiednia.

- Świetny pomysł.

Zapłacili za parking w centrum i weszli w wąski zaułek. Zapach barbecue zmieszany
z letnim powietrzem wisiał jak mgła nad chod­nikiem. Aromat delikatnie sączył się w ich nozdrza i powodował wrażenie ssania gdzieś głęboko w żołądku. Dym wydostawał się na zewnątrz przez przewody biegnące pod ziemią, a pochodził z masyw­nych pieców, gdzie piekły się najlepsze w całym mieście żeberka wieprzowe.

Restauracja mieściła się w podziemiach starego budynku z czer­wonej cegły, który rozebrano by już wiele lat temu, gdyby nie słynny lokal na dole. Były tam zawsze tłumy i kolejki czekających, ale wyglądało na to, że w czwartki jest luźniej. Poprowadzono ich przez długą, wypełnioną gwarem salę i zaproponowano mały stolik z czer­wonym obrusem. Kiedy szli w jego stronę, wszyscy na nich patrzyli. Zawsze tak było. Mężczyźni przestawali jeść i nieruchomieli z pełnymi ustami, gdy Abby McDeere przechodziła między stolikami. Idąc ulicą w Bostonie paraliżowała ruch na chodniku. Gwizdy i zaczepki pod swoim adresem słyszała codziennie od wielu lat, a jej mąż przyzwyczaił się już do tego. Był bardzo dumny ze swej pięknej żony.

Poirytowany czarnoskóry mężczyzna w czerwonym fartuchu stanął przy ich stoliku.

- Tak, proszę pana. Czego pan sobie życzy?

Jadłospisy leżące na stołach były tu zupełnie niepotrzebne. Żeberka, żeberka, żeberka...

- Dwie porcje, talerz z serem i dzbanek piwa.

Kelner nic nie zanotował, tylko odwrócił się i krzyknął w stronę kuchni:

- Dajcie dwa całe, ser i piwo!

Kiedy odszedł, Mitch złapał ją za nogę pod stołem. Trzepnęła go po ręku.

- Jesteś piękna - powiedział. - Kiedy ostatni raz powiedziałem ci, że jesteś piękna?

- Jakieś dwie godziny temu.

- Dwie godziny! Jaki głupiec ze mnie!

- Nie pozwól, by się to powtórzyło.

Znów położył jej rękę na nodze i pogłaskał kolano. Pozwoliła mu. Uśmiechnęła się do niego uwodzicielsko, na jej policzkach utworzyły się idealne dołeczki. Zęby bielały
w przyćmionym świetle, jasnobrązowe oczy płonęły.

Kelner przyniósł im piwo i bez słowa napełnił dwa kufle. Abby upiła trochę i przestała się uśmiechać.

- Myślisz, że z Lamarem wszystko w porządku? - spytała.

- Nie wiem. Początkowo myślałem, że jest pijany. Czułem się jak idiota siedząc tam i patrząc, jak moknie.

- Biedny facet. Kay powiedziała, że pogrzeby odbędą się pewnie w poniedziałek, jeśli uda im się ściągnąć ciała do tego czasu.

- Porozmawiajmy o czymś innym. Nie lubię pogrzebów, żadnych pogrzebów, nawet jeżeli mam tam się zjawić właściwie tylko z obowiąz­ku i nie znałem zmarłych. Mam przykre wspomnienia z pogrzebów.

Dostali żeberka. Podano je na tekturowych tackach z aluminiową folią, na której osadzał się tłuszcz. Małe talerzyki z sałatką i gotowaną fasolką stały obok polanych obficie sosem porcji. Zaczęli jeść palcami.

- O czym chciałbyś porozmawiać? - zapytała.

- O zajściu w ciążę.

- Myślałam, że zamierzamy poczekać parę lat.

- Owszem, ale myślę, że powinniśmy przykładnie poćwiczyć.

- Ćwiczyliśmy w każdym przydrożnym motelu między Kentucky i Bostonem.

- Tak, ale nie w naszym nowym domu - Mitch rozdzielił dwa żeberka i sos prysnął mu pomiędzy brwi.

- Wprowadziliśmy się tam dopiero dziś rano.

- Wiem. Więc na co czekamy?

- Mitch. Zachowujesz się, jakbym cię zaniedbywała.

- Bo tak było dzisiejszego ranka. Proponuję, byśmy zrobili to dziś wieczorem, gdy tylko wrócimy do siebie. Mógłby to być chrzest nowego domu.

- Zobaczymy.

- Czy to jest randka? Spójrz na tamtego faceta. Zaraz złamie sobie szyję, próbując zobaczyć kawałek twojej nogi. Powinienem tam pójść i przetrzepać mu tyłek.

- Tak, to jest randka. Nie przejmuj się tamtymi facetami. Gapią się na ciebie. Uważają, że jesteś słodki.

- Bardzo zabawne.

Mitch skończył swoje żeberka i zjadł połowę jej porcji. Gdy dopili piwo, zapłacił czekiem i opuścili “Rendez-vous”. Jechał ostrożnie przez miasto i rozpoznał nazwę pewnej ulicy, którą zapamiętał z jednej z licznych wycieczek po Memphis, jaką odbył tego dnia swym nowym samochodem. Dwa razy skręcił niewłaściwie, ale za trzecim odnalazł Meadowbrook i dom państwa McDeere.

Materace leżały wśród opróżnionych pudeł na podłodze w głównej sypialni. Hearsay ukrył się pod lampą i przyglądał się, jak ćwiczą.

Cztery dni później, w poniedziałek, który miał być pierwszym dniem jego pracy, Mitch i Abby dołączyli do grona dwudziestu dziewięciu pozostałych członków firmy i ich żon i oddali ostatnią posługę Martinowi S. Kozinskiemu. Katedra była wypełniona po brzegi. Oliver Lambert wygłosił ostatnią mowę, która wzruszyła nawet Mitcha. W oczach Abby pojawiły się łzy, gdy zobaczyła żonę i dzieci Martina.

Tegoż popołudnia wszyscy spotkali się ponownie w prezbiteriańskim kościele we wschodniej części Memphis, aby pożegnać J. E. Hodge’a.

ROZDZIAŁ 5

Kiedy punktualnie o ósmej trzydzieści Mitch zjawił się w małej poczekalni obok biura Royce’a McKnighta, pokój był pusty. Od­chrząknął, zakasłał i zaczął czekać, tłumiąc ogarniające go zniecierp­liwienie. Zza segregatorów wynurzyła się wiekowa, niebieskowłosa sekretarka, mierząc go wyraźnie niechętnym spojrzeniem. Kiedy zorientował się, że nie jest na pewno mile widzianym gościem, przedstawił się i wyjaśnił, że na tę godzinę ma wyznaczone spotkanie z panem McKnightem. Uśmiechnęła się i przedstawiła jako Louise, od trzydziestu jeden lat osobista sekretarka pana McKnighta. “Może kawy?” - spytała. “Chętnie - odparł - bez śmietanki”. Zniknęła na chwilę, by powrócić z filiżanką i spodeczkiem. Powiadomiła swojego szefa przez interkom i poprosiła Mitcha, by usiadł. Teraz go sobie przypomniała. Jedna z sekretarek zauważyła go wczoraj na pogrzebie i zwróciła na niego jej uwagę.

Przeprosiła za ponurą atmosferę, jaka tu dziś panuje. Nikt nie czuje się zdolny do pracy, wyjaśniła, i minie parę dni, zanim wszystko wróci do normy. To byli tacy mili, młodzi mężczyźni. Zadzwonił telefon, Louise podniosła słuchawkę i poinformowała, że pan McKnight jest na bardzo ważnym spotkaniu, którego nie można przerywać. Kiedy telefon zadzwonił ponownie, przytaknęła tylko, po czym poprowadziła Mitcha do biura wspólnika za­rządzającego.

Oliver Lambert i Royce McKnight przywitali się z nim i przed­stawili go dwóm innym wspólnikom, Victorowi Milliganowi i Avery’emu Tolarowi. Wszyscy usiedli przy małym stole konferencyjnym. Polecono Louise, aby przyniosła kawę. Milligan był szefem do spraw podatków, a czterdziestojednoletni Tolar jednym z młodszych wspól­ników.

- Przepraszamy za tak przygnębiający początek, Mitch - odezwał się McKnight. - Doceniamy twoją obecność na wczorajszych po­grzebach i przykro nam, że twój pierwszy dzień w firmie był tak smutnym dniem.

- Wydaje mi się, że czułem to samo co wszyscy - powiedział Mitch.

- Jesteśmy z ciebie bardzo dumni i wiążemy z tobą naprawdę wielkie nadzieje. Straciliśmy właśnie dwóch spośród naszych najlep­szych prawników, którzy zajmowali się wyłącznie podatkami, toteż zwiększą się nasze wymagania wobec ciebie. Wszyscy musimy pracować trochę ciężej.

Louise wniosła tacę, na której znajdował się srebrny dzbanek z kawą i filiżanki ze znakomitej porcelany.

- Jesteśmy nieco przygnębieni - powiedział Oliver Lambert. - Prosimy więc, bądź dla nas wyrozumiały.

Wszyscy skinęli głowami, wpatrując się w blat stołu. Royce McKnight zajrzał do swojego notatnika.

- Wydaje mi się, że już o tym mówiliśmy, Mitch. W tej firmie każdy pracownik przypisany jest do jednego ze wspólników, który nadzoruje jego pracę i zarazem pełni funkcję jego doradcy. Te związki są bardzo ważne. Próbujemy łączyć ludzi o podobnych charakterach, którym łatwo jest się ze sobą porozumieć i wspólnie pracować. Przeważnie nam się to udaje, ale zdarzały się pomyłki. Nieprzewidziane reakcje lub coś w tym guście. Kiedy tak się dzieje, tworzymy po prostu nową parę. Twoim partnerem będzie Avery Tolar.

Mitch uśmiechnął się dość sztucznie do Tolara.

- Będziesz pod jego kontrolą, a sprawy i akta, nad którymi zaczniesz pracować, będą należały do niego. Wszystko to dotyczy kwestii związanych z podatkami.

- W porządku.

- Dopóki pamiętam, chciałbym, abyśmy zjedli dzisiaj razem lunch - odezwał się Tolar.

- Oczywiście - odparł Mitch.

- Weź moją limuzynę - zaproponował Lambert.

- Zamierzałem to zrobić - powiedział Tolar.

- Kiedy ja dostanę limuzynę? - zapytał Mitch. Uśmiechnęli się, wyraźnie zadowoleni, że mogą się na chwilę odprężyć.

- Mniej więcej za dwadzieścia lat - odpowiedział Lambert.

- Mogę poczekać.

- Jak spisuje się BMW? - zapytał Victor Milligan.

- Świetnie. Można będzie już nim przejechać pięć tysięcy mil.

- Jak udała się przeprowadzka?

- Wszystko w porządku. Doceniam pomoc firmy. Sprawiliście nam wspaniałe powitanie, Abby i ja jesteśmy wam niezmiernie wdzięczni.

McKnight przestał się uśmiechać i powrócił do notatnika.

- Jak już wspominałem, Mitch, egzamin adwokacki to w tej chwili sprawa najważniejsza. Masz sześć tygodni na naukę i będziemy ci pomagać na tyle, na ile to będzie możliwe. Mamy własne seminaria prowadzone przez naszych członków. Omawiają na nich wszystkie zagadnienia egzaminacyjne, a twoje postępy będą przez nas dokładnie obserwowane, szczególnie przez Avery’ego. Co najmniej połowę czasu spędzanego w firmie oraz większość swego czasu wolnego musisz poświęcić przygotowaniom do egzaminu. Jeszcze żaden z pracowników firmy go nie oblał.

- Nie będę tym pierwszym.

- Jeśli go oblejesz, zabierzemy ci BMW - powiedział Tolar, uśmiechając się dyskretnie.

- Twoja sekretarka nazywa się Nina Huff. Pracuje w firmie od ponad ośmiu lat. Nieco narwana, niezbyt atrakcyjna, ale bardzo operatywna. Wie dużo na temat prawa i przejawia skłonność do udzielania rad, szczególnie nowo zatrudnionym. Sam zadecydujesz, czy będziesz chciał z nią współpracować. Jeśli nie będziecie mogli się dogadać, przydzielimy ci kogoś innego.

- Gdzie się znajduje moje biuro?

- Na drugim piętrze, za biurem Avery’ego. Projektantka wnętrz będzie tu dziś po południu, żeby wybrać biurko i meble. Jeśli okaże się to możliwe, zaakceptuj wszystkie jej propozycje.

Pokój Lamara znajdował się także na drugim piętrze i myśl o tym dodała teraz Mitchowi otuchy. Przypomniał go sobie siedzącego obok basenu, ociekającego wodą, płaczącego i mamroczącego coś nie­zrozumiale.

- Obawiam się, Mitch, że przeoczyłem coś, o czym powinniśmy porozmawiać
w czasie twojej pierwszej wizyty.

Odczekał, a potem zapytał:

- W porządku, o co chodzi?

Wspólnicy patrzyli na McKnighta z napięciem.

- Nigdy nie dopuszczamy do tego, by nasi pracownicy zaczynali pracę w firmie obciążeni długami z czasów studenckich. Wolimy, abyś miał inne powody do zmartwień i na co innego wydawał swoje pieniądze. Ile jesteś winien?

Mitch wypił łyk kawy i zaczął myśleć intensywnie.

- Prawie dwadzieścia trzy tysiące.

- Pierwszą rzeczą, jaką jutro zrobisz, będzie dostarczenie od­powiednich dokumentów na biurko Louise.

- Czy, hmm, czy mam rozumieć, że firma pokryje moje długi?

- Taka jest nasza polityka. Chyba że masz coś przeciwko temu.

- Oczywiście, że nie. Nie wiem po prostu, co powiedzieć.

- Nie musisz nic mówić. Od piętnastu lat postępujemy tak wobec każdego pracownika. Po prostu przekaż Louise papiery.

- To bardzo uprzejme, panie McKnight.

- No cóż, chyba istotnie tak.

Limuzyna jechała powoli przez zatłoczone - była to godzina popołudniowego szczytu - ulice. Avery Tolar mówił bez przerwy. Mitch przypominał mu jego samego, powiedział. Biednego dzieciaka z rozbitego domu, przygarnianego kolejno przez niezliczone litościwe rodziny z południowo-zachodniego Teksasu, który po ukończeniu szkoły średniej znalazł się na ulicy. Pracował na nocnej zmianie w fabryce butów, by móc opłacić koledż. Stypendium na University of Texas otwarło przed nim drzwi do kariery.

Ukończył koledż z wyróżnieniem, wysłał podania do jedenastu uczelni i wybrał Stanford. Skończył studia, zajmując drugie miejsce na roku i odrzucił oferty wszystkich dużych firm z Zachodniego Wybrzeża. Chciał się zajmować podatkami, wyłącznie podatkami. Oliver Lambert zwerbował go szesnaście lat temu, kiedy firma liczyła jeszcze mniej niż trzydziestu prawników.

Miał żonę i dwoje dzieci, ale o rodzinie powiedział niewiele. Mówił o pieniądzach. Jego pasji, tak to określił. Pierwszy milion był w banku. Drugi był kwestią dwóch następnych lat. Przy czterystu tysiącach rocznie nie zajmie to więcej czasu. Jego specjalnością było organizo­wanie spółek zajmujących się nabywaniem supertankowców. Był czołowym specjalistą w tej dziedzinie i zarabiając trzysta dolarów za godzinę, pracował sześćdziesiąt, a niekiedy nawet siedemdziesiąt godzin tygodniowo.

Mitch zacznie od stu dolarów za godzinę i będzie pracował co najmniej pięć godzin dziennie, dopóki nie zda egzaminu adwokackiego i nie otrzyma uprawnień. Potem wymagane będzie osiem godzin dziennie, przy stu pięćdziesięciu za godzinę. Fakturowanie było życiodajną krwią dla firmy. Wszystko obracało się wokół tego. Awanse, podwyżki, premie, przetrwanie i sukces - wszystko zależało od tego, za ile się zafakturowało. Dotyczyło to zwłaszcza nowych chłopców. Pracownicy obciążali klientów za swój trud przeciętnie stu siedem­dziesięcioma pięcioma dolarami za godzinę, wspólnicy kwotą trzystu dolarów. Milliganowi udało się wyciągnąć od kilku swoich klientów czterysta za godzinę, a Nathan Locke dostawał w swoim czasie pięćset za godzinę za pewną pracę podatkową związaną
z transakcjami wymiennymi dokonywanymi w kilku państwach. Pięćset dolców za godzinę! Avery rozkoszował się tą myślą, mnożąc pięćset za godzinę przez pięćdziesiąt godzin
w tygodniu i pięćdziesiąt tygodni w roku. Milion dwieście pięćdziesiąt tysięcy rocznie! Tak się zarabia w tym interesie. Bierzesz kilku prawników, pracujesz przez godzinę i budujesz dynastię. Im więcej zbierzesz prawników, tym więcej zarobią wspólnicy.

Nie lekceważ fakturowania, ostrzegał. To pierwsza zasada prze­trwania. Dziesiątego dnia każdego miesiąca podczas jednego ze swoich ekskluzywnych posiłków wspólnicy dokonują przeglądu faktur z po­przedniego miesiąca. Jest to zawsze wielka ceremonia. Royce McKnight wyczytuje nazwisko każdego prawnika i wynik jego miesięcznego fakturowania. Toczy się ostre współzawodnictwo między wspólnikami, ale wszyscy grają uczciwie. Wszyscy przecież stają się coraz bogatsi. Jest to silna motywacja. Co do pracowników, to nie upomina się mało wydajnych, dopóki nie zdarza się im drugi zły miesiąc z rzędu. Oliver Lambert wzywa wtedy delikwenta na krótką rozmowę. Nikt nigdy nie miał jeszcze złej passy przez trzy kolejne miesiące. Za fakturowanie ponad normę pracownicy otrzymuję premię. Awans na wspólnika zależy od zafakturowanych kwot. Tak więc nie zlekceważ tego, ostrzegł ponownie. To zawsze musi być na pierwszym miejscu - po zdaniu egzaminu, oczywiście.

Egzamin adwokacki jest przeszkodą, złem koniecznym, które trzeba pokonać, i rytuałem, ale absolwent Harvardu nie ma najmniejszego powodu, aby się go obawiać. Po prostu skoncentruj się na seminariach, powiedział Avery, i staraj się przypomnieć sobie wszystko, czego nauczyłeś się na uczelni.

Limuzyna wtoczyła się w boczną uliczkę pomiędzy dwoma wysoki­mi budynkami i przystanęła naprzeciwko małej markizy rozciągającej się od krawężnika do czarnych metalowych drzwi. Avery zerknął na zegarek.

- Bądź z powrotem o drugiej - polecił kierowcy.

Dwie godziny na lunch, pomyślał Mitch. Przez ten czas mógłby zafakturować sześćset dolarów. Cóż za marnotrawstwo!

Klub Manhattan zajmował ostatnie piętro dziesięciokondygnacyjnego biurowca. Wczesne lata pięćdziesiąte był to ostatni okres, gdy w pełni go wykorzystywano.

Avery nazwał budynek wrakiem, ale zaraz dodał, że klub ten słynie z najbardziej wyszukanego menu w całym mieście. Oferuje wspaniałe jedzenie wyłącznie śnieżnobiałym, bogatym mężczyznom z ekskluzyw­nych kręgów. Wielkie porcje dla wielkich ludzi. Bankierzy, prawnicy, zarządcy, przedsiębiorcy, kilku polityków i paru arystokratów. Ociekająca złotem winda kursowała bez przerwy; mijała wyludnione biura i zatrzymywała się na eleganckim dziesiątym piętrze. Szef sali zwrócił się do Tolara po imieniu i zapytał, jak się mają jego dobrzy przyjaciele, Oliver Lambert i Nathan Locke. Wyraził też współczucie
z powodu straty, jaką była śmierć Kozinskiego i Hodge’a. Avery podziękował i przedstawił nowego członka firmy. Jego ulubiony stół czekał w rogu sali. Elegancki, czarnoskóry kelner o imieniu Ellis podał im menu.

- Firma nie toleruje picia podczas lunchu - powiedział Avery, otwierając swoją kartę.

- Ja nie pijam podczas lunchu.

- To dobrze. Co zamawiasz?

- Herbatę z lodem.

- Dla niego herbatę z lodem - powiedział Avery do kelnera. - Dla mnie przynieś martini bombay z trzema oliwkami.

Mitch zagryzł wargi i wykrzywił się zza menu.

- Mamy zbyt wiele zasad - wymamrotał Avery.

Po pierwszym martini przyszła kolej na drugie, ale na tym się skończyło. Avery zamówił dla nich obu jakiś gatunek ryby z rusztu - potrawę dnia. Oznajmił, że dba o linię. Trenował też codziennie w klubie sportowym, swoim własnym klubie sportowym. Zapropono­wał Mitchowi, żeby poszedł z nim tam kiedyś wycisnąć z siebie trochę potu. Później nastąpiły zwyczajowe pytania o futbol w koledżu i inne rutynowe uprzejmości.

Mitch zapytał o dzieci. Dowiedział się, że mieszkają z matką.

Ryba była nie dopieczona, ziemniaki za twarde. Mitch męczył się ze swoją porcją, jadł powoli sałatkę i słuchał, jak jego partner opisuje pokrótce osoby obecne na lunchu. Przy dużym stoliku w towarzystwie kilku Japończyków siedział burmistrz, a przy sąsiednim stoliku jeden z bankierów firmy. Było tam też parę innych grubych ryb i kilku prawników. Wszyscy jedli z furią, poczuciem własnej ważności i władzy. Zdaniem Avery’ego każdy
z członków klubu był ważną figurą i miał wielkie wpływy, zarówno w swoim profesjonalnym kręgu, jak i w mieś­cie. Avery czuł się tu jak u siebie w domu.

Zrezygnowali z deseru i zamówili kawę. Avery wyjaśnił Mitchowi, że powinien być
w biurze o dziewiątej każdego ranka. Sekretarki zaczynają urzędowanie o ósmej trzydzieści. Pracuje się od dziewiątej do piątej, ale nikt nie poprzestaje na ośmiu godzinach dziennie. On sam przychodzi do biura o ósmej i rzadko kiedy wychodzi przed szóstą. Każdego dnia może fakturować za dwanaście godzin; codzien­nie, niezależnie od tego, ile godzin pracuje. Dwanaście godzin dziennie, pięć dni w tygodniu, przy trzystu dolarach za godzinę, przez pięćdziesiąt tygodni. Dziewięćset tysięcy dolarów! To był jego cel. Zeszłego roku zafakturował na kwotę siedmiuset tysięcy, ale miał wtedy jakieś problemy osobiste.

Firmy nie interesuje to, czy Mitch przyjdzie do pracy o szóstej, czy o dziewiątej rano, dopóki będzie dobrze wykonywał swoją pracę.

- O której godzinie otwierane są drzwi? - zapytał Mitch.

- Każdy ma klucz - wyjaśnił Avery - więc każdy może wchodzić i wychodzić, kiedy zechce. System bezpieczeństwa jest solidny, ale straże przywykły do ludzi uzależnionych od pracy. Niektóre przypadki tego nałogu przeszły do legendy. Victor Milligan w młodości pracował po szesnaście godzin dziennie przez siedem dni w tygodniu, dopóki nie dorobił się wspólnictwa. Potem przestał pracować w nie­dziele.

Później miał atak serca i zrezygnował z sobót. Jego doktor pozwolił mu pracować tylko dziesięć godzin dziennie przez pięć dni w tygodniu i od tej pory przestał czuć się szczęśliwy. Marty Kozinski znał wszystkich dozorców po imieniu. Przychodził o dziewiątej, ponieważ lubił zjadać śniadanie z dzieciakami. Potrafił przyjść o dzie­wiątej i wyjść po północy. Nathan Locke twierdzi, że kiedy przychodzą sekretarki, przestaje mu się dobrze pracować, więc przychodzi o szóstej. Wstydem byłoby zaczynać pracę później. Oto sześćdziesięciojednoletni mężczyzna, wart dziesięć milionów, który pracuje od szóstej rano do ósmej wieczorem przez pięć dni w tygodniu oraz przez pół soboty. Gdyby się wycofał, umarłby.

Nikt nie trzyma ręki na zegarku, wyjaśnił wspólnik. Przychodź i wychodź, kiedy masz na to ochotę. Rób tylko to, co do ciebie należy.

Mitch odpowiedział, że rozumie. Szesnaście godzin pracy dziennie nie było dla niego niczym nowym.

Avery pochwalił jego nowy garnitur. Istniało niepisane prawo dotyczące ubioru i wyglądało na to, że Mitch szybko je sobie przyswoił. Avery miał krawca w południowym Memphis, starego Koreańczyka, którego mógłby polecić Mitchowi. Tysiąc pięćset za garnitur. Mitch odparł, że może poczekać rok lub dwa...

Dosiadł się do nich pracownik jednej z większych firm i zaczął rozmawiać z Averym. Złożył wyrazy współczucia i zapytał o rodzinę. On i Joe Hodge pracowali razem nad jakąś sprawą rok temu i teraz nie mógł uwierzyć w to, co się stało. Avery przedstawił go Mitchowi. Tamten zaczął opowiadać o pogrzebie. Czekali, aż sobie pójdzie, ale on zanudzał ich dalej, powtarzając ciągle w kółko, że jest mu bardzo przykro. Najwyraźniej czekał na szczegóły. Avery nie podał mu żadnych, więc w końcu wrócił do swojego stolika.

O drugiej kończyła się pora lunchu i na sali zrobiło się luźniej. Avery wypisał czek, szef sali odprowadził ich do drzwi. Szofer stał cierpliwie obok limuzyny. Mitch usiadł z tyłu i zatopił się w skórzanym fotelu. Obserwował budynki i ruch uliczny. Obserwował przechodniów pędzących po gorących chodnikach, zastanawiając się, ilu z nich widziało wnętrze limuzyny albo klubu Manhattan. Ilu z nich wzbogaci się przez najbliższe dziesięć lat? Uśmiechnął się z zadowoleniem. Harvard był oddalony o milion mil stąd. Harvard bez długów studenckich. Kentucky było w innym świecie. Jego przeszłość została zapomniana. Przybył.

Projektantka wnętrz czekała w jego biurze. Umówili się z Averym, że Mitch przyjdzie do niego za godzinę i zaczną pracę. Dziewczyna miała katalogi mebli, wyposażenia biurowego i najprzeróżniejsze próbki. Poprosił ją o sugestie i przez jakiś czas słuchał tego, co mówiła, starając się okazać maksymalne zainteresowanie, po czym powiedział, że ufa jej gustowi, i poprosił, by wybrała to, co sama uzna za odpowiednie. Podobało jej się solidne biurko z drzewa wiś­niowego - bez szuflad, wybrała także burgundzkie skórzane fotele i bardzo drogi orientalny dywan. Mitch orzekł, że wszystko jest wspaniałe.

Gdy projektantka wyszła, usiadł za starym biurkiem, które wy­glądało całkiem nieźle i odpowiadałoby mu w zupełności, gdyby nie to, że zostało uznane za zużyte i nie dość dobre dla nowego prawnika firmy Bendini, Lambert i Locke... Jego pokój miał wymiary piętnaście na piętnaście, dwa sześciostopowe okna skierowane na północ i znaj­dujące się dokładnie na wysokości pierwszego piętra starego budynku stojącego naprzeciwko. Widok niezbyt ciekawy. Wychyliwszy się, mógł dostrzec połyskującą wstążkę rzeki. Na gołych ścianach widniały ślady po gablotkach. Dziewczyna zaproponowała mu kilka obrazów. Zadecydował, że ściana sukcesów będzie się znajdować naprzeciw biurka, za fotelami. Dyplomy i tym podobne trofea, które tu zawisną, muszą zostać oprawione. Jak na biuro pracownika pokój był duży. Znacznie większy od kwadratowych nor, w jakich umieszczano nowicjuszy w Nowym Jorku i Chicago. Wystarczy na parę lat. Potem przeprowadzi się do jakiegoś z lepszym widokiem. A potem będzie biuro narożne, jedno z owych biur władzy.

Panna Nina Huff zapukała do drzwi i przedstawiła się jako jego sekretarka. Była korpulentną, czterdziestopięcioletnią kobietą i wystarczyło na nią spojrzeć, by zrozumieć, czemu pozostała do tej pory niezamężna. Poinformowała go od razu, że pracuje w firmie od ośmiu lat i wie wszystko, co tylko można wiedzieć o pracy biurowej. Gdyby miał jakieś wątpliwości, niech ją po prostu pyta. Mitch podziękował. Przez pewien czas pracowała jako maszynistka i była wdzięczna za to, że może znowu pełnić funkcję sekretarki. Mitch przytaknął, jakby wszystko doskonale rozumiał. Spytała, czy wie, jak obsługiwać urządzenia techniczne. Odpowiedział twierdząco. Istotnie, rok temu pracował dla trzystuosobowej firmy na Wall Street, która dysponowała najnowo­cześniejszą technologią biurową. Jeśli jednak będzie miał jakieś problemy, na pewno zapyta, obiecał.

- Jak ma na imię twoja żona? - spytała.

- Dlaczego to jest ważne?

- Bo kiedy zadzwoni, znając jej imię, mogę być dla niej naprawdę słodka i miła.

- Abby.

- Jaką kawę lubisz?

- Czarną. Ale będę ją sobie sam przyrządzał.

- Nie mam nic przeciwko robieniu ci kawy. To część mojej pracy.

- Sam ją będę robił.

- Wszystkie sekretarki tym się zajmują.

- Jeżeli kiedykolwiek zrobisz mi kawę, wyślę cię do lizania znaczków.

- Mamy do tego automat. Czy na Wall Street liże się znaczki?

- To było takie powiedzonko.

- W porządku, zapamiętałam imię twojej żony i omówiliśmy kwestię kawy, więc myślę, że możemy zaczynać.

- Od jutra. Bądź tu o wpół do dziewiątej.

- Tak jest, szefie.

Wyszła i Mitch uśmiechnął się do siebie. Była naprawdę cwana, ale mogła być całkiem zabawna.

Potem zajrzał Lamar. Miał spotkanie z Nathanem Lockiem i był już spóźniony, ale chciał sprawdzić, jak się miewa jego przyjaciel. Cieszył się, że ich pokoje znajdują się blisko siebie. Jeszcze raz przeprosił za czwartkowy obiad. Tak - on, Kay i dzieciaki wpadną do Mitcha o siódmej obejrzeć nowy dom i meble.

Hunter Quin miał pięć lat. Jego siostra Holly - siedem. Oboje siedzieli przy nowiutkim stole, jedli spaghetti, zachowując nienaganne maniery i ignorując rozmowy dorosłych. Abby obserwowała tę dwójkę i marzyła o dzieciach. Mitch uznał, że są urocze, i do tego ograniczyła się jego reakcja. W myśli odtwarzał wszystkie wydarzenia tego dnia.

Kobiety zjadły szybko i wyszły, żeby obejrzeć meble i porozmawiać o ewentualnych poprawkach. Dzieci zabrały Hearsaya do ogródka.

- Jestem zdumiony, że przydzielili cię do Tolara - powiedział Lamar, wycierając usta.

- Dlaczego?

- Nie przypominam sobie, żeby kiedykolwiek nadzorował pracow­ników.

- Jest po temu jakaś konkretna przyczyna?

- W zasadzie nie. To wspaniały facet, ale nie nadaje się do pracy w zespole. Typ samotnika. Woli pracować sam. Coś jest nie tak miedzy nim i jego żoną, podobno są
w separacji. Ale on o tym nigdy nie mówi.

Mitch odsunął talerz i łyknął mrożonej herbaty.

- Czy to dobry prawnik?

- Bardzo dobry. Wszyscy, którzy zostają wspólnikami, są dobrzy. Większość jego klientów stanowią bogaci ludzie zarabiający miliony na ulgach podatkowych. Zakłada spółki z ograniczoną odpowiedzial­nością. Wiele jego ulg wiąże się z pewnym ryzykiem, ale on jest znany z tego, że lubi ryzykować, a później walczyć z IRS. Większość jego klientów to też ryzykanci. Będziesz miał masę roboty z wynajdywaniem sposobów na naginanie prawa podatkowego. To będzie zabawne.

- W czasie lunchu zrobił mi wykład na temat fakturowania.

- To niezbędne. Jesteśmy stale pod presją, by fakturować coraz więcej. Wszystko co mamy do sprzedania to nasz czas. Kiedy zdasz egzamin, twój wykaz faktur będzie co tydzień sprawdzany przez Tolara i Royce’a McKnighta. Będzie się od ciebie wymagało, abyś fakturował trzydzieści do czterdziestu godzin tygodniowo przez najbliższe sześć miesięcy. Potem przez parę lat - pięćdziesiąt godzin tygodniowo. Zanim zaczną rozpatrywać twoją kandydaturę na wspól­nika, musisz mieć za sobą parę lat, w których będziesz pracował po sześćdziesiąt godzin tygodniowo.

- To bardzo dużo.

- Tak się wydaje, ale to tylko pozory. Większość dobrych prawników pracuje osiem lub dziewięć godzin dziennie, a fakturuje za dwanaście. Nazywa się to rozdymaniem. Nie jest to postępowanie zbyt uczciwe wobec klienta, ale wszyscy tak robią. Wielkie firmy powstawały dzięki rozdymaniu akt. Tak się nazywa ta gra.

- Wygląda na to, że nie obowiązują w niej zasady etyczne.

- A czy jest etyczne, jeśli prawnik, specjalista od narkotyków, pobiera wynagrodzenie w gotówce, mając wiele powodów do przypusz­czeń, że pieniądze są brudne? Wiele rzeczy nie zgadza się z etyką. Co powiesz o lekarzu, który przyjmuje stu pacjentów dziennie? Lub o takim, który przeprowadza niepotrzebne operacje? Do najbardziej niemoralnych ludzi, jakich znam, należą moi klienci. Rozdymanie akt przychodzi bardzo łatwo, kiedy twój klient to multimilioner, który chce oszukać rząd i wymaga od ciebie, byś pomógł mu to zrobić w sposób legalny. Wszyscy tak robimy.

- Czy tu tego uczą?

- Nie. Sam poniekąd do tego dochodzisz. Początkowo pracujesz jak szalony przez wiele długich męczących godzin, ale to nie może trwać w nieskończoność. Więc stopniowo zmniejszasz liczbę godzin. Uwierz mi, Mitch, gdy pobędziesz tu z nami przez rok, nauczysz się, jak pracować dziesięć godzin, a fakturować za dwa razy tyle. To coś w rodzaju szóstego zmysłu, który jest niezbędny każdemu prawnikowi.

- Co jeszcze będzie dla mnie niezbędne?

Lamar pomieszał kostki lodu i pomyślał przez chwilę.

- Pewna doza cynizmu. Ta robota wyciska na każdym swoje piętno. Na uczelni wpojono ci pewien zasób wzniosłych pojęć dotyczą­cych zasad postępowania prawnika. Rycerz walczący o prawo jedno­stek, obrońca konstytucji, orędownik uciśnionych, rzecznik zasad swego klienta. Potem praktykujesz przez sześć miesięcy i widzisz, że jesteśmy tylko i po prostu prawnikami do wynajęcia. Rzecznikami tego, kto zapłaci najwięcej, gotowymi służyć każdemu oszustowi i złodziejowi, który ma dostatecznie dużo pieniędzy, aby pokryć nasze wygórowane honoraria. Nic cię nie dziwi. Nasz zawód uważa się za szacowną profesję, ale spotkasz tylu nieuczciwych prawników, że przyjdzie taka chwila, iż będziesz chciał zrezygnować i znaleźć jakąś uczciwą pracę. Tak, Mitch, staniesz się cynikiem. To doprawdy smutne.

- Nie powinieneś mi mówić tego właśnie teraz, kiedy dopiero zaczynam moją karierę.

- Pieniądze to sprawią. To zdumiewające, jak ciężko będziesz potrafił harować za dwieście tysięcy rocznie.

- Harować? To brzmi przerażająco.

- Przykro mi. Nie jest tak źle. Moje widzenie świata zmieniło się diametralnie od zeszłego czwartku.

- Czy chciałbyś obejrzeć dom? Jest wspaniały.

- Może innym razem. Pogadajmy jeszcze trochę.

ROZDZIAŁ 6

Budzik stojący na nowym stoliku nocnym, pod nową lampą zadzwonił o piątej rano i został natychmiast wyłączony. Mitch przeszedł chwiej­nym krokiem przez pogrążony
w mroku dom i natknął się na Hearsaya warującego przy tylnych drzwiach. Wypuścił go do ogrodu i poszedł wziąć prysznic. Dwadzieścia minut później zajrzał do śpiącej jeszcze żony i pocałował ją na do widzenia. Nie zareagowała.

Kiedy nie trzeba było przedzierać się przez korki, droga do biura zajmowała nie więcej niż dziesięć minut. Postanowił rozpoczynać pracę o piątej trzydzieści, chyba że znalazłby się ktoś, kto przychodziłby wcześniej od niego, wtedy gotów był zjawiać się
w biurze o piątej, wpół do piątej, czy o którejkolwiek, byleby przychodzić pierwszy. Sen to tylko zawada. Postanowił, że od dzisiaj będzie tym, który zawsze przychodzi pierwszy do Gmachu Bendiniego, przynajmniej do czasu, kiedy zostanie wspólnikiem. Jeżeli innym zajmowało to dziesięć lat, jemu zajmie siedem. Zamierzał zostać najmłodszym wspólnikiem w historii firmy.

Pusty teren wokół Gmachu Bendiniego otaczało ogrodzenie z łań­cuchów, a przy bramie stał strażnik. Wewnątrz znajdował się parking, na którym wyznaczono miejsce dla jego samochodu - jego nazwisko wypisano sprayem między żółtymi liniami. Zatrzymał się przy bramie i czekał. Umundurowany strażnik wyłonił się z ciemności i podszedł do wozu. Mitch nacisnął przycisk uchylający okno i pokazał plastikową legitymację ze swoim zdjęciem.

- Musisz być tym nowym - powiedział strażnik, oglądając legitymację.

- Tak. Mitch McDeere.

- Potrafię czytać. Zresztą poznałbym po samochodzie.

- Jak się nazywasz? - zapytał Mitch.

- Dutch Hendrix. Pracowałem w departamencie policji w Memphis przez trzydzieści trzy lata.

- Miło mi cię poznać, Dutch.

- Taak, nawzajem. Wcześnie zaczynasz.

Mitch uśmiechnął się i schował legitymację.

- Sądziłem, że wszyscy będą już w komplecie.

Dutch zdobył się na uśmiech.

- Jesteś pierwszy. Wkrótce pojawi się pan Locke.

Brama się otwarła i Dutch pozwolił mu wjechać. Znalazł swoje nazwisko wypisane białymi literami na asfalcie i zaparkował lśniące BMW na trzecim stanowisku od strony budynku. Zabrał z tylnego siedzenia pustą aktówkę z wężowej skóry i delikatnie zamknął drzwi. Drugi strażnik stał przy tylnym wejściu. Mitch przedstawił się i czekał, aż ten otworzy mu drzwi. Spojrzał na zegarek. Dokładnie piąta trzydzieści. Sprawiło mu ulgę, że godzina jest tak wczesna. Wszyscy inni ciągle jeszcze spali.

Zapalił światło w swoim biurze i położył teczkę na biurku. Przeszedł korytarzem na zaplecze, zapalając po drodze wszystkie światła. Ekspres do kawy był jednym z tych kombajnów wyposażonych w tysiące przycisków, światełek i podziałek - żadnej instrukcji obsługi Mitch oczywiście nie znalazł. Wsypując kawę do filtra, badał maszynę przez chwilę. Przez jeden z otworów znajdujących się w górnej pokrywie nalał wody i uśmiechnął się, gdy zaczęła ściekać we właściwe miejsce. W rogu pokoju stały trzy pudła kartonowe pełne książek, papierów, notatników i notesów, które zgromadził w ciągu ostatnich trzech lat. Postawił jedno z nich na biurku, po czym zaczął je opróżniać i segregować wstępnie zawartość, ustawiając małe stosiki.

Po dwóch kawach znalazł w trzecim pudełku materiały do eg­zaminu. Podszedł do okna i odsłonił żaluzje. Było wciąż ciemno. Nie zauważył postaci, która nagle pojawiła się
w drzwiach.

- Dzień dobry!

Mitch odwrócił się gwałtownie od okna i utkwił w gościu niezbyt mądre spojrzenie.

- Przestraszył mnie pan - powiedział, ciężko oddychając.

- Przepraszam. Nazywam się Nathan Locke. Nie sądzę, byśmy się kiedyś już spotkali.

- Jestem Mitch McDeere. Nowy człowiek.

Podali sobie ręce.

- Tak, wiem. Przepraszam, że nie mogliśmy się spotkać wcześniej. Byłem bardzo zajęty podczas twojej ostatniej wizyty. Wydaje mi się, że widziałem cię na poniedziałkowych pogrzebach.

Mitch przytaknął skinieniem głowy. Był całkowicie pewien, że nigdy dotąd nie znalazł się w odległości mniejszej niż sto jardów od Nathana Locke’a. Zapamiętałby go bez wątpienia. Te oczy. Zimne, czarne, otoczone siecią ciemnych zmarszczek. Ogromne niesamowite oczy, których nie można zapomnieć. Włosy miał białe, przerzedzone na czubku głowy, gęstsze nad uszami. Ich biel kontrastowała silnie z resztą twarzy. Kiedy mówił, te oczy zwężały się, a źrenice zaczynały płonąć dzikim ogniem. Przerażające, wszystkowiedzące oczy.

- Być może - powiedział Mitch, zahipnotyzowany widokiem twarzy, z której wyzierało bezwzględne zło, jakiego nigdy w życiu jeszcze nie widział. - Być może.

- Widzę, że jesteś rannym ptaszkiem.

- Tak, proszę pana.

- Cieszymy się, że do nas dołączyłeś.

Nathan Locke odwrócił się i w następnej chwili zniknął. Mitch wyjrzał na korytarz i zamknął drzwi. Nic dziwnego, że trzymają go na czwartym piętrze, z dala od wszystkich, pomyślał. Teraz rozumiał, dlaczego nie spotkał Nathana Locke’a przed podpisaniem kontraktu. Mógłby się zacząć zastanawiać. Prawdopodobnie nie pokazywali go żadnemu ze zwerbowanych nowicjuszy. Sprawiał wrażenie najbardziej odrażającego i najokrutniejszego ze wszystkich ludzi, jakich Mitch kiedykolwiek widział. To były te oczy, powiedział do siebie, kładąc nogi na biurko i podnosząc do ust filiżankę z kawą. Te oczy.

Tak jak się tego spodziewał, Nina zjawiła się w biurze o ósmej trzydzieści. Zaproponowała mu pączki - wziął dwa - po czym zapytała, czy życzyłby sobie, by przynosiła każdego ranka coś do jedzenia. Mitch odparł, że byłoby to z jej strony bardzo miłe.

- Co to jest? - zapytała, wskazując na sterty papierów i notesów porozkładanych na biurku.

- To nasze zadanie na dzisiejszy dzień. Musimy to posegregować.

- Nie będzie dyktowania?

- Na razie jeszcze nie. Mam spotkanie z Averym za parę minut. Muszę jakoś uporządkować ten bałagan.

- Jakież to fascynujące - powiedziała, wychodząc na zaplecze.

Avery Tolar czekał na Mitcha z pękającą w szwach teczką, którą natychmiast mu wręczył.

- To teczka Cappsa. Część dokumentów. Nasz klient nazywa się Sonny Capps. Mieszka w Houston, ale wychował się w Arkansas. Wart jest trzydzieści milionów i trzyma łapę na każdym cencie tej sumy. Jego ojciec tuż przed śmiercią przekazał mu kilka starych barek, a on stworzył z tego największe przedsiębiorstwo usług holowniczych na całej Missisipi. Dziś jego statki, czy też łódki, jak sam je nazywa, pływają już po całym świecie. Robimy osiemdziesiąt procent jego prawniczej obsługi, wszystko oprócz spraw sądowych. Chce założyć następną spółkę z ograniczoną odpowiedzialnością, by kupić kolejną flotę tankowców - tym razem od rodziny jakiegoś zmarłego żółtka z Hongkongu. Capps jest zazwyczaj głównym udziałowcem i potrafi namówić do współpracy ze dwadzieścia spółek
z ograniczoną od­powiedzialnością, by rozłożyć ryzyko i powiększyć zasoby. Ta trans­akcja jest warta około sześćdziesięciu pięciu milionów. Pomogłem mu nawiązać kontakt z kilkoma spółkami, z których każda jest inna i z każdą związane są inne kłopoty. A współpraca z nim układa się bardzo ciężko. Jest perfekcjonistą i wydaje mu się, że wie więcej ode mnie. Nie będziesz z nim rozmawiał. Nikt z firmy oprócz mnie z nim nie rozmawia. Te papiery są częścią dokumentacji dotyczącej ostatniej spółki, którą dla niego założyłem. Zawierają między innymi plany, zgodę na założenie spółki, listy intencyjne, wyciągi bankowe i samą umowę spółki. Zapoznaj się z każdym słowem. Potem sporządzisz wstępny szkic umowy spółki dotyczącej tego interesu.

Teczka nagle stała się jeszcze cięższa. Mogło się okazać, że piąta trzydzieści nie jest dostatecznie wczesną porą.

- Capps dał nam jakieś czterdzieści dni, więc już jesteśmy do tyłu - kontynuował wspólnik. Marty Kozinski też nad tym pracował i jak tylko dostanę jego materiały, przekażę je tobie. Masz jakieś pytania?

- A analizy?

- Większość mamy, ale będziesz musiał je uaktualnić. Capps zarobił w zeszłym roku ponad dziewięć milionów i zapłacił z tego minimalny podatek. Jest przeciwnikiem płacenia podatków i uczynił mnie osobiście odpowiedzialnym za każdego centa, który na nie przeznacza. Wszystko pozostaje oczywiście całkowicie legalne, ale moim zdaniem nie jest to właściwa metoda działania. Kiedy inwestuje się miliony dolarów, oszczędzanie na podatkach jest rzeczą ryzykowną. To przedsięwzięcie będzie kontrolowane przez rządy przynajmniej trzech państw. Bądź więc ostrożny.

Mitch przekartkował dokumenty.

- Ile godzin dziennie będę nad tym pracował?

- Tyle, ile będziesz mógł. Egzamin jest ważny, lecz Sonny Capps również. Zarobiliśmy na nim w zeszłym roku na czysto prawie pół miliona.

- Dam sobie radę.

- Wiem, że potrafisz. Jak ci już powiedziałem, twoje wyna­grodzenie wynosi sto dolarów za godzinę. Nina przejrzy dziś z tobą terminarz. Pamiętaj, nie zaniedbuj fakturowania.

- Jakże mógłbym zapomnieć?

Oliver Lambert i Nathan Locke stali przed metalowymi drzwiami i spoglądali
w kamerę. Coś głośno trzasnęło i drzwi się otwarły. Strażnik skinął głową. DeVasher czekał w swoim biurze.

- Dzień dobry, Ollie - powiedział cicho, ignorując drugiego wspólnika.

- Jakie wieści? - sapnął Locke w kierunku DeVashera, nie patrząc na niego.

- Skąd? - zapytał łagodnie DeVasher.

- Z Chicago.

- Są bardzo poirytowani. Bez względu na to, co ty o tym sądzisz, Nat, nie lubią brudzić sobie rąk. Szczerze mówiąc, po prostu nie rozumieją, czemu mieliby to robić.

- Co masz na myśli?

- Zadali mi parę nieprzyjemnych pytań, na przykład, dlaczego nie potrafimy utrzymać naszych ludzi w ryzach.

- I co im powiedziałeś?

- Że wszystko jest w porządku. Wspaniale. Wielka firma Bendiniego jest solidna. Przeciek zlikwidowano. Interesy jak zwykle. Żadnych problemów.

- Jak wielkie szkody wyrządzili? - zapytał Oliver Lambert.

- Nie mamy pewności. Nigdy się tego nie dowiemy, ale nie wydaje mi się, aby rozmawiali z tamtymi. Na pewno mieli taki zamiar, nie ma wątpliwości, ale myślę, że do tego nie doszło. Dowiedzieliśmy się z dobrego źródła, że w dniu wypadku na wyspie przebywało dwóch agentów FBI, więc sądzimy, że planowali spotkanie, by nawiązać współpracę.

- Skąd to wiesz? - spytał Locke.

- Daj spokój, Nat, mamy swoje źródła. Mamy też ludzi na całej wyspie. Wiesz, że znamy się na swojej robocie.

- Jasne.

- Czy coś spapraliśmy?

- Nie, nie, byliście świetni.

- Jak to się stało, że tubylec został zamieszany w tę aferę?

- Dzięki temu bardziej to wyglądało na wypadek, Ollie.

- Co na to tamtejsze władze?

- Jakie władze? To mała, spokojna wyspa. W zeszłym roku zdarzyło się tam jedno morderstwo i były cztery wypadki przy nurkowaniu. Oni po prostu myślą, że to kolejny wypadek. Trzy przypadkowe utonięcia.

- Co z FBI?

- Nie wiem.

- Myślałem, że macie jakieś źródła informacji.

- Mamy. Nie możemy jednak do nich dotrzeć. Nic od wczoraj nie słyszeliśmy. Nasi ludzie są wciąż na wyspie i nie zauważyli nic szczególnego.

- Jak długo tam zostaniecie?

- Kilka tygodni.

- Co zrobicie, jeżeli traficie na ślad FBI?

- Będziemy ich dokładnie obserwować. Namierzymy ich, gdy będą wysiadać
z samolotu, i pójdziemy za nimi do hotelu. Być może nawet założymy podsłuch na ich telefony. Będziemy wiedzieć, co jedzą na śniadanie i o czym rozmawiają. Każdego z tych facetów będzie obserwować trzech naszych i będziemy wiedzieć nawet to, kiedy idą do toalety. Nic nie wykryją, Nat. Mówiłem ci, że to była czysta robota, bardzo profesjonalna. Żadnej pomyłki. Odpręż się.

- Nie podoba mi się to wszystko, DeVasher - powiedział Lambert.

- Myślisz, że mnie się to podoba, Ollie? Co twoim zdaniem powinniśmy zrobić? Siedzieć bezczynnie i pozwolić im mówić? Daj spokój, Ollie, wszyscy jesteśmy ludźmi. Nie chciałem tego robić, ale tak polecił Lazarov. Jeżeli chcesz się kłócić z Lazarovem, proszę bardzo. Znajdą gdzieś twoje ciało. Ci chłopcy nie zachowywali się tak jak trzeba. Powinni siedzieć cicho, prowadzić swoje fikuśne samo­chodziki i udawać wielkich prawników. Ale nie, zachciało im się zostać świętymi.

Nathan Locke zapalił papierosa i puścił z ust ciężki obłok dymu dokładnie w stronę DeVashera. Przez chwilę wszyscy troje siedzieli w ciszy, a dym unosił się ponad biurkiem. DeVasher spojrzał na Czarne Oczy, ale nic nie powiedział.

Oliver Lambert wstał i wpatrzył się w nagą ścianę obok drzwi.

- Dlaczego chciałeś się z nami widzieć? - zapytał.

DeVasher odetchnął głęboko.

- Chicago domaga się, byśmy założyli podsłuch w domach wszystkich, którzy nie są wspólnikami.

- Mówiłem ci - powiedział Lambert do Locke’a.

- Nie zachwycam się tym pomysłem, ale oni upierają się przy nim. Są bardzo zdenerwowani i domagają się dodatkowych zabez­pieczeń. Nie możesz mieć do nich o to pretensji.

- Nie wydaje ci się, że posuwają się trochę za daleko? - spytał Lambert.

- Tak, to zupełnie niepotrzebne. Ale Chicago ma inną opinię na ten temat.

- Kiedy? - zapytał Locke.

- W następnym tygodniu czy coś koło tego. Zajmie to kilka dni.

- Wszystkich?

- Wszystkich. Tak powiedzieli.

- Nawet McDeere’a?

- Tak. Nawet McDeere’a. Myślę, że Tarrance spróbuje ponownie i tym razem zacznie od samego dołu.

- Spotkałem go dziś rano - powiedział Locke. - Był przede mną.

- O piątej trzydzieści dwie - podpowiedział DeVasher.

Notatki z uczelni wylądowały na podłodze, a na biurku znalazła się teczka Cappsa. Nina przyniosła na lunch kanapki z sałatką z kurczaka; Mitch czytał w czasie jedzenia, a ona tymczasem sprzątała bałagan na podłodze. Parę minut po pierwszej pojawił się Wally Hudson, czy też J. Walter Hudson, jak go tytułowano w firmie, by rozpocząć z nim naukę do egzaminu. Jego specjalnością były kontrakty. Należał do firmy od pięciu lat i był tu jedynym człowiekiem pochodzącym z Wirginii, co jego samego bardzo dziwiło, ponieważ uważał, że Wirginia miała najlepsze uczelnie prawnicze. Przez dwa lata opracowywał nowy program przygotowawczy do tej części egzaminu, która dotyczyła kontraktów. Miał wielką ochotę wypróbować go na kimś. Wręczył Mitchowi ciężki skoroszyt, który był gruby na co najmniej cztery cale i ważył mniej więcej tyle samo, ile teczka Cappsa.

Egzamin będzie trwał cztery dni i składał się z trzech części - poinformował Mitcha Wally. W pierwszym dniu odbędzie się cztero­godzinny test z etyki. Gill Vaughn, jeden ze wspólników, jest specjalistą w dziedzinie etyki i przygotuje Mitcha do tej części egzaminu.
W drugim dniu nastąpi ośmiogodzinny egzamin zwany po prostu blokiem głównym. Dotyczy on prawa obowiązującego we wszystkich stanach. To również test, a pytania są bardzo podchwytliwe. Następnie ciężka robota; w dniu trzecim i czwartym ośmiogodzinne egzaminy obejmujące piętnaście dziedzin prawa, kontrakty, kodeks handlowy, nieruchomości, delikt cywilnoprawny, kontakty wewnętrzne, testamenty, majątki, pobieranie podatków, rozliczanie należności wzajemnych, prawo konstytucyjne, federalna procedura sądowa, procedura kryminalna, spółki, ubezpieczenia i relacje dłużnik-wierzyciel. Wszystkie od­powiedzi powinny mieć formę eseju, a pytania będą dotyczyły głównie prawa stanu Tennessee. Firma prowadziła seminaria dotyczące wszy­stkich piętnastu sekcji.

- Masz na myśli piętnaście notesów takich jak ten? - zapytał Mitch, wskazując na brulion.

- Tak. Firma jest bardzo dokładna - uśmiechnął się Wally. - Nikt stąd jeszcze nie oblał...

- Wiem. Wiem. Nie będę pierwszym...

- Będziemy się spotykać co najmniej raz na tydzień przez sześć następnych tygodni, by przejrzeć materiały. Każda sesja będzie trwała dwie godziny, więc będziesz mógł odpowiednio rozplanować zajęcia. Proponowałbym w każdą środę o trzeciej.

- Rano czy po południu?

- Po południu.

- W porządku.

- Jak wiesz, kontrakty oraz kodeks handlowy są ze sobą powiązane, więc włączyłem kodeks handlowy do materiałów. Przero­bimy jedno i drugie, ale zajmie to więcej czasu. Typowy egzamin adwokacki jest przeładowany zagadnieniami dotyczącymi transakcji handlowych. O takich właśnie problemach będziesz musiał pisać eseje, więc ten skoroszyt bardzo nam się przyda. Zawiera pytania z po­przednich egzaminów i przykładowe odpowiedzi. To fascynująca lektura.

- Nie mogę się doczekać.

- Przerób pierwsze osiemdziesiąt stron w przyszłym tygodniu. Znajdziesz tam pytania, na które powinieneś dać odpowiedzi w formie eseju.

- Czy masz na myśli zadania domowe?

- Oczywiście. Ocenię je w ciągu tygodnia. To bardzo ważne, by co tydzień przerabiać te pytania.

- To będzie gorsze niż w szkole prawniczej.

- To o wiele ważniejsze niż szkoła prawnicza. Podchodzimy do całej sprawy niezwykle serio. Mamy komitet, który będzie kontrolował twoje postępy od chwili obecnej aż do egzaminu. Będziemy je obserwować bardzo uważnie.

- Kto wchodzi w skład komitetu?

- Ja, Avery Tolar, Royce McKnight, Randall Dunbar i Kendall Mahan. Będziemy spotykać się w każdy piątek.

Wally wyciągnął notes wielkości koperty i położył go na biurku.

- To jest twój terminarzyk. Masz tu odnotowywać godziny spędzone na uczeniu się do egzaminu i przedmioty, których się uczyłeś. Będę przeglądał go w każdy piątek z rana, przed zebraniem komitetu. Czy masz jakieś pytania?

- Chyba nie - powiedział Mitch, kładąc notes na teczce Cappsa.

- W porządku. Do zobaczenia w środę o trzeciej.

Niecałe dziesięć minut później zjawił się Randall Dunbar ze skoroszytem opatrzonym napisem “Nieruchomości” i do złudzenia przypominającym ten, jaki pozostawił Wally, tyle że nieco cieńszym. Dunbar stał na czele działu nieruchomości i to on kierował sprzedażą i kupnem domu McDeera w maju. Wręczył Mitchowi notatki i oświad­czył, że jego działka to najbardziej skomplikowana część egzaminu. “Wszystko w końcu sprowadza się do prawa własności” - powiedział. Przygotowywał te materiały bardzo starannie przez dziesięć lat i wyznał, że wielokrotnie myślał o wydaniu ich jako miarodajnego szkicu na temat praw własności i handlu ziemią. Będzie im potrzebna co najmniej jedna godzina w tygodniu, najlepiej we wtorkowe popołudnia. Przez godzinę opowiadał o tym, jak wyglądał egzamin trzydzieści lat temu, kiedy on do niego przystępował.

Następny był Kendall Mahan. Chciał się spotykać w sobotnie ranki. Wcześnie, powiedzmy o siódmej trzydzieści.

- Nie ma sprawy - odpowiedział Mitch, biorąc skoroszyt i kładąc go obok poprzednich. Ten dotyczył prawa konstytucyjnego, ulubionej dziedziny Kendalla. To była najważniejsza część egzaminu, w każdym razie, kiedy on sam zdawał go pięć lat temu, była nią na pewno. Opublikował artykuł dotyczący zasad pierwszej nowelizacji w “Colum­bia Law Review” podczas swojego trzeciego roku pracy w firmie. Gdyby Mitch miał ochotę się z nim zapoznać, znajdzie kopię w skoro­szycie. Mitch natychmiast obiecał, że nie omieszka przeczytać artykułu.

Procesja przeciągnęła się do wieczora i trwała dopóty, dopóki połowa firmy
z notatnikami, zadaniami domowymi i terminami cotygodniowych spotkań nie przetoczyła się przez jego biuro.

Kiedy jego sekretarka zbierała się do wyjścia o piątej, małe biurko pokryte było materiałami przygotowawczymi w ilości wystarczającej do zamęczenia dziesięciu ludzi. Mitch, który już nie był w stanie mówić, uśmiechnął się do niej i powrócił do studiowania notatek Wally’ego. Godzinę później pomyślał o jedzeniu. Wtedy też po raz pierwszy od dwunastu godzin przypomniał sobie o Abby. Zadzwonił do niej.

- Jeszcze nieprędko wrócę do domu - zapowiedział.

- Ale ja gotuję obiad.

- Zostaw go na piecyku - powiedział po prostu.

Na chwilę zapadła cisza.

- O której będziesz w domu? - zapytała wolno, starannie dobierając słowa.

- Za parę godzin.

- Parę godzin. Byłeś tam już przez pół dnia.

- To prawda, ale mam jeszcze masę roboty.

- Ależ to jest twój pierwszy dzień.

- Nie uwierzyłabyś, gdybym ci opowiedział.

- Czy wszystko w porządku?

- Tak. Wrócę później.

Odgłos uruchamianego silnika obudził Dutcha Hendrixa. Wartow­nik zerwał się na równe nogi, otworzył bramę i czekał przy niej, aż ostatni samochód opuści parking. Wóz zatrzymał się przy nim.

- Dobry wieczór, Dutch - powiedział Mitch.

- Dopiero teraz wychodzisz?

- Tak, miałem pracowity dzień.

Dutch zapalił światełko przy zegarku i spojrzał na godzinę. Jedenasta trzydzieści.

- Cóż, uważaj na siebie - powiedział.

- Dzięki. Do zobaczenia za parę godzin.

BMW skręciło we Front Street i pogrążyło się w ciemnościach. Za parę godzin, pomyślał Dutch. Ci nowicjusze byli naprawdę zdumiewa­jący. Osiemnaście, dwadzieścia godzin dziennie, przez sześć dni w tygodniu. Czasami przez siedem. Wszyscy chcieli zostać najlepszymi prawnikami, zarabiającymi milion przez jedną noc. Czasami pracowali dwadzieścia cztery godziny na dobę, śpiąc przy swoich biurkach. Widział już takich. Ale nie byli w stanie długo tego wytrzymać. Ludzkie ciało nie było zdolne znosić takiej mordęgi. Po sześciu miesiącach tracili całą energię. Wtedy ograniczali się do piętnastu godzin dziennie, przez sześć dni w tygodniu. Potem przez pięć i pół. Potem pracowali po dwanaście godzin dziennie.

Nikt nie był w stanie pracować po sto godzin na tydzień dłużej niż sześć miesięcy.

ROZDZIAŁ 7

Jedna z sekretarek przetrząsała segregator w poszukiwaniu czegoś, co było niezwłocznie potrzebne Avery’emu. Druga stała przy jego biurku, z notesem w dłoni i co jakiś czas stenografowała instrukcje, których udzielał jej Avery w chwilach, gdy przestawał krzyczeć do słuchawki i słuchać rozmówcy. Trzy czerwone światełka migotały na telefonie. Kiedy Avery wrzeszczał w słuchawkę, panie rozmawiały ostrym tonem ze sobą. Mitch powoli wszedł do pokoju i zatrzymał się przy drzwiach.

- Cisza! - krzyknął Avery w stronę sekretarek.

Ta, która stała przy segregatorze, zatrzasnęła szufladę i podeszła do innej szafki. Avery skinął na drugą sekretarkę i wskazał kalendarz znajdujący się na biurku. Odwiesił słuchawkę, nie mówiąc do widzenia.

- Jaki jest mój program na dzisiaj? - spytał, wyciągając kartotekę z szafy.

- O dziesiątej spotkanie z IRS w śródmieściu. O pierwszej spotkanie z Nathanem Lockiem - przejrzenie kartoteki Spinosy. O trzeciej trzydzieści zebranie wspólników. Jutro jest pan w sądzie podatkowym przez cały dzień i powinien pan się do tego przygotowy­wać przez cały dzień dzisiejszy.

- Wspaniale. Odwołaj wszystkie spotkania. Sprawdź loty do Houston w sobotę po południu i powroty w poniedziałek, wcześnie rano.

- Dobrze, proszę pana.

- Mitch! Gdzie jest teczka Cappsa?

- Na moim biurku.

- Ile zrobiłeś?

- Przeczytałem prawie wszystko.

- Musimy przejść na szybsze obroty. Dzwonił Sonny Capps. Chce spotkać się ze mną w sobotę rano w Houston i chce, bym dostarczył mu szkic umowy spółki z ograniczoną odpowiedzialnością.

Mitch poczuł nerwowy skurcz w pustyni żołądku. Jeśli dokładnie pamiętał, umowa liczyła sobie sto czterdzieści parę stronic.

- Tylko szkic - powiedział Avery.

- Nie ma sprawy - odparł Mitch tak pewnym siebie tonem, na jaki potrafił się zdobyć. - Być może nie będzie doskonały, ale będę miał ten szkic.

- Potrzebuję go w sobotę po południu i ma być tak doskonały jak to jest możliwe. Powiem jednej z moich sekretarek, by pokazała Ninie, gdzie znajdują się formularze umów
w banku pamięci. Będzie mniej pisania i dyktowania na maszynie. Wiem, że to nie
w porządku, ale nic, co dotyczy Cappsa, nie jest w porządku. To bardzo wymagający klient. Powiedział mi, że jeśli nie ukończymy sprawy w ciągu dwudziestu dni, zerwie umowę
z nami.

- Będzie gotowe.

- Dobrze. Spotkajmy się jutro o ósmej, żeby zobaczyć, jak stoimy z robotą.

Avery włączył jedno z migoczących światełek i zaczął kłócić się przez telefon. Mitch wszedł do swojego biura i spojrzał na teczkę Cappsa leżącą pod piętnastoma notesami. Nina zajrzała do środka.

- Oliver Lambert chce się z tobą zobaczyć.

- Kiedy? - zapytał Mitch.

- Jak najszybciej.

Mitch spojrzał na zegarek. Trzy godziny w biurze i już był do tyłu.

- Czy to może poczekać?

- Nie wydaje mi się. Pan Lambert zwykle na nikogo nie czeka. Lepiej, żebyś poszedł.

- Czego chce?

- Jego sekretarka nic nie mówiła.

Założył marynarkę, poprawił krawat i pośpieszył na górę na czwarte piętro, gdzie czekała na niego sekretarka Lamberta. Przed­stawiła się i poinformowała go, że pracuje
w firmie od trzydziestu jeden lat. Nazywała się Idą Renfroe, ale wszyscy nazywali ją panią Idą. Wprowadziła go do dużego biura, po czym sama wyszła i zamknęła za sobą drzwi.

Oliver Lambert stał za biurkiem i zdejmował okulary. Uśmiechnął się ciepło i odłożył fajkę na popielniczkę.

- Dzień dobry, Mitch - powiedział miękko, tak jakby mieli dużo czasu i nie musieli pracować. - Usiądźmy tutaj - wskazał na sofę. - Napijesz się kawy?

- Nie, dziękuję.

Mitch usiadł na sofie, a wspólnik na solidnym krześle, tuż obok. Mitch rozpiął marynarkę i próbował się odprężyć. Założył nogę na nogę i spojrzał na swoje nowe buty. Sto dolców. Tyle zarabiał przez godzinę jako pracownik tej fabryki produkującej pieniądze. Starał się trochę odprężyć. Ale wciąż jeszcze słyszał nutę paniki w głosie Avery’ego i widział rozpacz malującą się w jego oczach, gdy trzymał słuchawkę i słuchał tego faceta Cappsa. To był jego drugi dzień pracy, głowa mu ciążyła i bolał go żołądek.

Lambert uśmiechnął się swoim najszczerszym uśmiechem dobrego dziadka.

- Tylko parę rzeczy, Mitch - powiedział. - Wiem, że stajesz się bardzo zajęty.

- Tak, proszę pana, bardzo.

- Panika jest chlebem powszednim w znaczących firmach pra­wniczych, a klienci
w rodzaju Sonny’ego Cappsa mogą przyprawić człowieka o wrzody żołądka. Ale nasi klienci są naszym jedynym źródłem pieniędzy, więc zabijamy się dla nich.

Mitch uśmiechnął się i skrzywił jednocześnie. .

- Dwie rzeczy, Mitch. Po pierwsze, moja żona i ja chcemy zaprosić was na lunch
w sobotę. Jadamy dość często poza domem i zawsze cieszy nas towarzystwo przyjaciół. Sam jestem niezłym kucharzem, więc doceniam dobre jedzenie i dobre trunki. Najczęściej rezerwujemy duży stół w jednej z naszych ulubionych restauracji w mieście, zapraszamy przyjaciół i spędzamy wieczór spożywając dziewięciodaniowy posiłek i popijając najdroższe wina. Czy Abby i ty dysponujecie w sobotę wolnym czasem?

- Oczywiście.

- Kendall Mahan, Wally Hudson i Lamar Quin z żonami będą tam również.

- Będzie nam bardzo miło.

- Świetnie. Moje ulubione miejsce w Memphis nazywa się “U Justine”. To stara francuska restauracja z pięknymi pomie­szczeniami i imponującym zestawem win. Powiedzmy w sobotę o siódmej?

- Będziemy.

- Po drugie, jest coś, o czym musimy porozmawiać. Jestem pewien, że zdajesz sobie z tego sprawę, ale rzecz wymaga omówienia. Dla nas to bardzo ważna kwestia. Wiem, że mówiono ci w Harvardzie o istnieniu poufnej relacji pomiędzy tobą, jako prawnikiem, a twoim klientem. Jest to specyficzna, obdarzona - z punktu widzenia prawa - szczególnymi przywilejami relacja i nic nie może cię zmusić, byś wyznał coś, co powiedział ci twój klient. Są to sprawy absolutnie poufne. Omawianie ich publicznie jest pogwałceniem zasad etyki. Dotyczy to oczywiście każdego prawnika, ale w naszej firmie podchodzimy do tego zagadnienia wyjątkowo poważnie. Nie rozmawiamy o sprawach naszych klientów z nikim. Ani z innymi prawnikami, ani z własnymi żonami. Niekiedy nie rozmawiamy o nich nawet między sobą. Jest zasadą, że nie mówimy o nich w domu, nasze żony nauczyły się o nic nie pytać. Im mniej będziesz mówił, tym lepiej dla ciebie. Pan Bendini niezwykle wysoko cenił dyskrecję i nas także nauczył ją cenić. Nigdy nie usłyszysz o członku tej firmy, który wymówiłby choćby tylko imię swojego klienta poza tym budynkiem. Aż tak poważnie do tego podcho­dzimy.

Do czego zmierza? - zastanawiał się Mitch. Każdy student drugiego roku prawa mógłby wygłosić podobną przemowę.

- Rozumiem, panie Lambert, może mi pan zaufać.

- “Długi język przegrywa proces”, tak brzmiało motto pana Bendiniego i powtarzał je każdemu. Po prostu nie mówimy o sprawach naszych klientów z nikim, dotyczy to, jak już mówiłem, także naszych żon. Działamy bardzo dyskretnie i bardzo poufnie i to nam odpowiada. W tym mieście, prędzej czy później, spotkasz prawników, którzy będą cię pytać o naszą firmę lub o naszych klientów. Nie rozmawiamy o tym, rozumiesz?

- Oczywiście, panie Lambert.

- Dobrze. Jesteśmy z ciebie bardzo dumni, Mitch. Będziesz wspaniałym prawnikiem. Bardzo bogatym prawnikiem. Do zobaczenia w sobotę.

Pani Ida przekazała Mitchowi wiadomość. Pan Tolar chce się z nim natychmiast zobaczyć. Mitch podziękował jej i pomknął w dół po schodach, potem wzdłuż korytarza, minął swoje biuro i wszedł do dużego, narożnego pokoju. Byty tam teraz trzy sekretarki; szukały czegoś szepcząc gorączkowo do siebie, podczas gdy ich szef wrzesz­czał
w słuchawkę. Mitch znalazł bezpieczne miejsce przy drzwiach i spokojnie przyglądał się widowisku. Kobiety wyjmowały pospiesz­nie teczki z dokumentami i skoroszyty mamrocząc wciąż do siebie w dziwnym żargonie. Co jakiś czas Avery przywoływał je i wskazywał to lub tamto miejsce, a wtedy sekretarki skakały jak przerażone króliki.

Po dwóch minutach Avery odłożył słuchawkę - tym razem również nie powiedział do widzenia. Spojrzał na Mitcha.

- To znów Sonny Capps. Chińczyk domaga się siedemdziesięciu pięciu milionów, a on zgodził się tyle zapłacić. Będzie czterdzieści jeden spółek z ograniczoną odpowiedzialnością zamiast dwudziestu pięciu. Mamy dwadzieścia dni albo nici z umowy.

Dwie sekretarki podeszły do Mitcha i wręczyły mu grube, opasłe teczki.

- Czy poradzisz sobie z tym? - tonem niemal lekceważącym spytał Avery.

Mitch wziął teczki i skierował się w stronę drzwi.

- Oczywiście, że sobie poradzę. Czy to wszystko?

- To wystarczy. Nie chcę, byś do soboty pracował nad czymś innym. Tylko te teczki, rozumiesz?

- Tak, szefie.

W swoim biurze odłożył na bok materiały przygotowawcze do egzaminu, wszystkie piętnaście skoroszytów. Dokumenty Cappsa spoczywały, starannie uporządkowane, na biurku. Odetchnął głęboko i zaczął czytać. Ktoś zapukał do drzwi.

- Kto tam?

Nina wsunęła głowę do środka.

- Przykro mi, ale właśnie dostarczono twoje nowe meble.

Mitch potarł skronie i wymamrotał coś bez sensu.

- Może spróbowałbyś popracować przez kilka godzin w bi­bliotece.

- Spróbuję.

Przepakowali teczkę Cappsa i wynieśli wszystkie piętnaście skoro­szytów na korytarz, gdzie dwaj ogromni Murzyni czekali obok rzędu ogromnych kartonowych pudeł i orientalnego dywanu.

Nina zaprowadziła go do biblioteki na pierwszym piętrze.

- Miałem się dzisiaj spotkać z Lamarem Quinem i przygotowywać do egzaminu. Zadzwoń do niego i odwołaj to spotkanie. Powiedz, że wszystko wyjaśnię później.

- Masz spotkanie z Gillem Vaughnem o drugiej - powiedziała.

- Odwołaj je również.

- To wspólnik.

- Odwołaj. Nadrobię to później.

- To nierozsądne.

- Zrób, jak powiedziałem.

- Jesteś szefem.

- Dziękuję.

Kobieta rozlepiająca tapety była niską, mocno zbudowaną blon­dynką już posuniętą
w latach, ale przyzwyczajoną do ciężkiej pracy i wspaniale wyszkoloną. Przez prawie czterdzieści lat, zwierzyła się Abby, przylepiała kosztowne tapety w najbogatszych domach
w Memphis. Mówiła przez cały czas, ale nie przerywała pracy. Przycinała tapety
z dokładnością chirurga, następnie nakładała klej jak artysta. Kiedy ułożyła tapetę na całej ścianie, Abby oznajmiła, że może już skończyć pracę i poprosiła kobietę, by przyszła następnego ranka o dziewiątej. Kobieta zgodziła się chętnie i zaczęła sprzątać po sobie. Otrzymywała dwanaście dolarów za godzinę w gotówce i godziła się niemal na wszystko. Abby podziwiała pokój. Skończą go jutro i będzie już po tapetowaniu - pozostaną jeszcze tylko dwie łazienki i przybu­dówka. W przyszłym tygodniu rozpoczną malowanie. Klej z tapet i świeży lakier na nowych meblach roztaczały cudowną, świeżą woń. Pachniało po prostu jak w nowym domu. Pożegnała się z kobietą i powędrowała do sypialni, rozebrała się i położyła
w poprzek łóżka. Zadzwoniła do męża. Telefon odebrała Nina i powiedziała jej, że Mitch jest na zebraniu, które potrwa przez jakiś czas. Dodała także, że Mitch zadzwoni do domu. Abby wyciągnęła swoje długie, zmęczone nogi i potarła ramiona. Wentylator umieszczony pod sufitem wirował nad nią z wolna. Mitch wkrótce będzie w domu. Będzie pracował po sto godzin tygodniowo, a później poprzestanie na osiemdziesięciu. Mogła poczekać.

Obudziła się godzinę później i wyskoczyła z łóżka. Była prawie szósta. Picatta cielęca. Picatta cielęca. Założyła szorty koloru khaki i białą bluzeczkę polo. Pobiegła do kuchni, która była prawie gotowa - pozostało tylko malowanie, brakowało też jeszcze firanek: miały być dostarczone w przyszłym tygodniu. Znalazła przepis w książce kucharskiej i starannie przygotowała niezbędne składniki na blacie kredensu. Gdy Mitch studiował prawo, jadali nieraz czerwone mięso, czasem sznycle siekane. Kiedy gotowała, był to najczęściej kurczak przyrządzony w ten lub inny sposób. Jedli też dużo kanapek i hotdogów.

Teraz jednak, gdy zaczęła się epoka zamożności, nadszedł czas, by nauczyła się gotować. W pierwszym tygodniu co wieczór przygotowy­wała coś nowego i jedli to, gdy tylko Mitch wrócił do domu. Wymyślała potrawy, studiowała książki kucharskie, eksperymentowała z sosami. Nie wiadomo właściwie, czemu Mitch lubił włoską kuchnię, więc po wypróbowaniu i udoskonaleniu cappellini wieprzowej nadszedł czas na picattę cielęcą. Utłukła kotlety drewnianym młotkiem, opanierowała je w mące, do której dodała uprzednio sól i pieprz. Postawiła na gazie rondelek z wodą, by przygotować sos. Nalała do szklanki wino Chablis i włączyła radio. Od lunchu telefonowała dwukrotnie do biura, a on wciąż jeszcze nie znalazł czasu, żeby się z nią skontaktować. Pomyślała, że spróbuje zadzwonić raz jeszcze, ale zrezygnowała. Teraz jego kolej. Obiad będzie gotowy i zjedzą go, gdy tylko Mitch wróci do domu...

O siódmej wszystko było gotowe; sałatka z bekonu i pomidorów z grzankami, picatta cielęca i chleb czosnkowy w piecyku. Mitch nie zadzwonił. Zabrała swoje wino na patio i spojrzała na ogródek. Hearsay wybiegł z krzaków. Przeszła wraz z psem wzdłuż trawnika i zatrzymała się pod dwoma rozłożystymi dębami. Znalazła kauczuko­wą piłeczkę, rzuciła ją i przyglądała się, jak pies goni za nią. Nasłuchiwała dźwięku telefonu przez kuchenne okno. Nie zadzwonił.

Hearsay znieruchomiał, a potem zawarczał. Sąsiad, pan Rice, wyłonił się zza rzędu starannie przyciętych żywopłotów otaczających jego patio. Pot kapał mu z nosa, a jego bawełniany podkoszulek był mokry. Zdjął swoje zielone rękawiczki i wtedy dopiero zauważył za ogrodzeniem Abby, stojącą pod swoim drzewem. Uśmiechnął się. Spojrzał na jej brązowe nogi i uśmiechnął się raz jeszcze. Otarł czoło spoconą dłonią i podszedł do płotu.

- Jak się masz? - spytał ciężko oddychając. Jego gęste, siwe włosy skleiły się i przylgnęły do czaszki.

- Dobrze, panie Rice. Jak się pan miewa?

- Gorąco. Musi być chyba ze trzydzieści parę stopni.

Abby wolno podeszła do płotu, by porozmawiać z sąsiadem. Od tygodnia wyczuwała, że się jej przygląda, ale nie miała nic przeciwko temu. Liczył sobie co najmniej siedemdziesiątkę i prawdopodobnie był nieszkodliwy. Niech sobie patrzy. Poza tym był żywym, spoconym człowiekiem, który mógł rozmawiać i podtrzymać konwersację. Kobieta od tapet była jedyną osobą, z którą Abby dziś rozmawiała, od chwili gdy wczesnym rankiem Mitch wyszedł z domu.

- Pański trawnik wygląda wspaniale - powiedziała.

Otarł czoło ponownie i spojrzał na ziemię.

- Wspaniale? Nazywasz go wspaniałym? Nadaje się do magazynu ogrodniczego. Nigdy jeszcze nie widziałem tak utrzymanego trawnika. Zasłużyłem na tytuł ogrodnika miesiąca, ale nie chcą mi go przyznać. Gdzie jest twój mąż?

- W biurze. Pracuje do późna.

- Już prawie ósma. Musiał wyjechać przed wschodem słońca. Wychodzę zawsze na spacer o szóstej trzydzieści i już go wtedy nie było. Co się z nim dzieje?

- Lubi pracować.

- Gdybym miał taką żonę jak ty, to siedziałbym w domu. Nic by mnie nie mogło stąd wyciągnąć.

Abby skwitowała uśmiechem komplement.

- Jak się miewa pani Rice?

Pan Rice zmarszczył brwi, a potem wyrzucił chwast za płot.

- Obawiam się, że nie najlepiej. Nie najlepiej - spojrzał gdzieś w przestrzeń i zagryzł wargi.

Pani Rice umierała na raka. Nie mieli dzieci. Pozostał jej rok, tak mówili lekarze.
W najlepszym wypadku rok. Usunięto jej połowę żołądka, a nowotwór zaatakował teraz płuca. Ważyła dziewięćdziesiąt funtów i rzadko kiedy opuszczała łóżko. Gdy Mitch i Abby odwiedzili ich po raz pierwszy, oczy pana Rice’a zwilgotniały, kiedy mówił o niej i o tym, jak będzie się czuł samotny po pięćdziesięciu jeden latach wspólnego życia.

- A teraz nie chcą przyznać mi tytułu ogrodnika miesiąca. Zła część miasta. Zawsze dają go tym bogatym ludziom, za których całą robotę wykonują wynajęci chłopcy, podczas gdy oni siedzą obok basenu i popijają koktajle. Wygląda dobrze, prawda?

- Cudownie. Ile razy w tygodniu strzyże pan ten trawnik?

- Trzy lub cztery. To zależy od deszczu. Czy chcesz, abym przystrzygł twój?

- Nie. Chcę, żeby Mitch to zrobił.

- Wygląda na to, że on nie ma czasu. Będę przyglądał się twojemu trawnikowi, a jeżeli się okaże, że potrzebuje trochę kosmetyki, przyjdę i zrobię co trzeba.

Abby odwróciła się i spojrzała w stronę kuchennego okna.

- Czy słyszał pan telefon? - zapytała, zbierając się do odejścia. Pan Rice wskazał na swój aparat słuchowy.

Pożegnała się i pobiegła do domu. Dzwonek umilkł, gdy sięgała po słuchawkę. Była ósma trzydzieści, prawie ciemno. Zatelefonowała do biura, ale nikt nie odpowiadał. Możliwe, że właśnie jechał do domu.

Godzinę przed północą zadzwonił telefon. Jego dźwięk przerwał panującą w biurze na drugim piętrze ciszę zakłócaną jedynie niewyraź­nym chrapaniem. Nogi Mitcha, założone jedna na drugą i zdrętwiałe skutkiem utrudnionego przepływu krwi, leżały na jego nowym biurku. Reszta ciała spoczywała wygodnie na solidnym krześle obitym grubą skórą. Przewrócił się na drugi bok i zaczął wydawać nieregularne odgłosy głębokiego snu. Zawartość teczki Cappsa była rozłożona na biurku, a jeden z niezwykle groźnie wyglądających dokumentów przywarł mocno do brzucha śpiącego. Jego buty leżały na podłodze przy biurku obok papierów pochodzących z tejże teczki.

Gdy telefon odezwał się po raz dwunasty, Mitch poruszył się, a następnie sięgnął po słuchawkę. To była jego żona.

- Dlaczego nie zadzwoniłeś? - spytała chłodno, choć z nutą troski w głosie.

- Przepraszam. Zasnąłem. Która godzina? - przetarł oczy i spojrzał na zegarek.

- Jedenasta. Szkoda, że nie zadzwoniłeś.

- Dzwoniłem. Nikt nie odebrał.

- Kiedy?

- Pomiędzy ósmą a dziewiątą. Gdzie byłaś?

Nie odpowiedziała. Odczekała chwilę i spytała:

- Wracasz do domu?

- Nie. Muszę pracować przez całą noc. Zdarza się to tutaj od czasu do czasu. Tego się po nas oczekuje.

- A ja oczekuję cię w domu, Mitch. Mogłeś mnie przynajmniej zawiadomić. Obiad jest wciąż na piecyku.

- Przykro mi. Mam masę terminowej roboty i straciłem rachubę czasu. Przepraszam.

Przez chwilę panowała cisza, tak jakby Abby rozpatrywała jego przeprosiny.

- Czy to się stanie zwyczajem, Mitch?

- Być może.

- Rozumiem. Jak myślisz, kiedy możesz być w domu?

- Boisz się?

- Nie, nie boję się. Idę do łóżka.

- Przyjdę około siódmej, żeby wziąć prysznic.

- To miło. Jeżeli będę spać, to mnie nie budź.

Odwiesiła słuchawkę. Mitch spojrzał na swoją i odłożył ją na miejsce. Na czwartym piętrze agent ochrony zachichotał do siebie.

- “Nie budź mnie”. To dobre - powiedział naciskając przycisk na aparaturze nagrywającej. Nacisnął trzy przyciski i przemówił do małego mikrofonu.

- Hej, Dutch, obudź się.

Dutch ocknął się i oparł o interkom.

- Tak, o co chodzi?

- Mówi Marcus z góry, myślę, że nasz chłopiec zamierza tu zostać przez całą noc.

- Ma jakiś problem?

- Na razie chodzi o żonę. Zapomniał do niej zadzwonić, a ona przygotowała naprawdę przyjemną kolacyjkę.

- To niedobrze. Już to kiedyś słyszeliśmy, prawda?

- Tak, każdy nowicjusz postępuje tak przez pierwszy tydzień. W każdym bądź razie powiedział jej, że wróci do domu dopiero rano. Możesz wracać do spania.

Marcus nacisnął jeszcze parę guzików i powrócił do lektury swego magazynu.

Abby czekała. Słońce prześwitywało przez gałęzie dębów. Sączyła kawę, trzymała psa na kolanach i słuchała cichych dźwięków budzącego się wokoło życia. Nie spała dobrze, a gorący prysznic nie złagodził zmęczenia. Miała na sobie jeden z białych frotowych szlafroków Mitcha i nic poza tym. Mokre włosy zaczesała gładko do tyłu.

Trzasnęły drzwi od samochodu, a pies zaczął się wyrywać w stronę domu. Usłyszała kroki w kuchni i w chwilę później otwarły się drzwi na patio. Mitch położył marynarkę na ławeczce obok drzwi i podszedł do niej.

- Dzień dobry - powiedział, po czym usiadł na szerokim stole.

Posłała w jego stronę nieszczery uśmiech.

- Dzień dobry.

- Wcześnie wstałaś - powiedział, usiłując, bez powodzenia, zdobyć się na przyjazny ton. Uśmiechnęła się znowu i upiła łyk kawy.

Odetchnął głęboko i powiódł wzrokiem po ogródku.

- Jak widzę, wciąż jesteś wściekła o wczorajszą noc.

- Wcale nie. Nie mam zwyczaju przechowywać długo uraz.

- Powiedziałem, że jest mi przykro i naprawdę tak było. Próbo­wałem raz zadzwonić.

- Mogłeś zadzwonić jeszcze.

- Proszę, nie rozwódź się ze mną, Abby. Przysięgam, że to się nie powtórzy. Po prostu nie opuszczaj mnie.

Zdobyła się na łaskawy grymas.

- Wyglądasz okropnie - powiedziała.

- Co masz pod tym szlafrokiem?

- Nic.

- Zobaczmy.

- Może byś się przespał. Wyglądasz na wykończonego.

- Dzięki. Ale o dziewiątej mam spotkanie z Averym. A potem następne o dziesiątej.

- Czy oni próbują cię zabić już w pierwszym tygodniu?

- Tak, ale to im się nie uda. Jestem przecież prawdziwym mężczyzną. Chodź, weźmy prysznic.

- Już jeden wzięłam.

- Nago?

- Tak.

- Opowiedz mi o tym. Opowiedz mi ze wszystkimi szczegółami.

- Gdybyś przyszedł do domu o odpowiedniej godzinie, nie czułbyś się winny.

- Jestem pewien, że to się powtórzy, kochanie. Jeszcze wiele razy będę musiał pracować przez całą noc. Nie narzekałaś, gdy w okresie studiów pracowałem dwadzieścia cztery godziny na dobę.

- To było co innego. Wytrzymałam ten okres, ponieważ wiedzia­łam, że to się wkrótce skończy. Ale teraz jesteś prawnikiem i będziesz nim przez długi czas. Czy to jest częścią tego? Czy zawsze będziesz pracować tysiąc godzin w tygodniu?

- Abby, to jest mój pierwszy tydzień.

- I to mnie martwi. Bo będzie jeszcze gorzej.

- Na pewno. Tak to tu wygląda. To krwiożerczy interes, gdzie słabi są zjadani, a silni się bogacą. To maraton. Kto przetrwa, zagarnia złoto.

- I umiera na mecie.

- Nie wierzę. Przeprowadziliśmy się tu zaledwie tydzień temu, a ty już martwisz się o moje zdrowie.

Wypiła łyk kawy i pogłaskała psa. Była piękna. Ze zmęczonymi oczyma, bez makijażu i z mokrymi włosami była piękna. Wstał, zaszedł ją od tyłu i pocałował w policzek.

- Kocham cię - wyszeptał.

Przytrzymała jego dłoń leżącą na jej ramieniu.

- Idź, weź prysznic. Przygotuję śniadanie.

Stół wyglądał wspaniale. Znalazła się na nim porcelana jej matki - Abby po raz pierwszy wydobyła ją z kredensu w nowym domu. W srebrnych świecznikach paliły się świece. Sok grejpfrutowy został nalany do kryształowych szklanek. Na talerzach leżały starannie złożone lniane serwetki. Kiedy Mitch wyszedł z łazienki, przebrał się w nowe ubranie i wkroczył do pokoju jadalnego, aż zagwizdał z wrażenia.

- Cóż to za okazja?

- Wyjątkowe śniadanie dla wyjątkowego męża.

Usiadł i podziwiał porcelanę. Ze srebrnego półmiska wydobywała się para.

Abby uniosła pokrywkę.

- Co to jest? - zapytał nie patrząc na nią.

- Picatta cielęca.

- Cielęce co?

- Picatta.

Spojrzał na zegarek.

- Myślałem, że pora na śniadanie.

- Ugotowałam to wczoraj wieczorem i proponuję, abyś to zjadł.

- Picatta cielęca na śniadanie?

Skrzywiła się i pokiwała głową. Mitch jeszcze raz spojrzał na danie i przez chwilę analizował sytuację.

- Pachnie wspaniale - powiedział w końcu.

ROZDZIAŁ 8

Sobotnie popołudnie. Mitch spał długo i do biura przyszedł dopiero o siódmej. Nie ogolił się, miał na sobie dżinsy i starą rozpinaną koszulę. Żadnych skarpetek ani eleganckich butów. Ubiór, jaki zwykł nosić na uczelni.

Umowę Cappsa udało się poprawić i przepisać w piątek wieczorem. Mitch dokonał potem jeszcze kilka dalszych poprawek, a Nina przepisała ją ponownie na maszynie. Doszedłszy do wniosku, że Nina nie prowadzi zbyt ożywionego życia towarzyskiego, Mitch nie zawahał się poprosić ją, by została w pracy trochę dłużej. Ponieważ powiedziała, że nie ma nic przeciwko nadgodzinom, poprosił ją też, by przyszła do pracy w sobotę rano.

Zjawiła się o dziewiątej ubrana w dżinsy, które byłyby dobre dla śmieciarza. Wręczył jej umowę liczącą dwieście sześć stronic, z ostatnimi poprawkami i poprosił, aby przepisała ją po raz czwarty. Z Averym miał się spotkać o dziesiątej.

W sobotę biura wyglądały inaczej. Obecni byli wszyscy pracownicy i większość wspólników oraz parę sekretarek. Nie było natomiast klientów, nie obowiązywały więc zasady dotyczące ubioru. Drelichów wystarczyłoby na to, aby odziać całą bandę poganiaczy bydła. Żadnych krawatów. Tylko niektórzy mieli na sobie najlepsze wykrochmalone spodnie firmy Duckheads i sztywno wykrochmalone koszule; odnosiło się wrażenie, że poruszając się skrzypią.

Napięcie jednak wisiało w powietrzu, odczuwał je w każdym razie Mitchel Y. McDeere, najmłodszy stażem pracownik firmy. Odwołał spotkania przygotowawcze do egzaminu adwokackiego w czwartek, piątek i sobotę, a spoglądając co jakiś czas na piętnaście notesów, które leżały na półce, pokrywając się coraz grubszą warstwą kurzu, zaczął pomału dochodzić do wniosku, że istotnie może zostać pierwszym członkiem firmy, który obleje egzamin adwokacki.

O dziesiątej czwarta wersja była gotowa i Nina uroczyście położyła ją na biurku Mitcha, po czym wyszła na zaplecze. Tekst liczył sobie teraz dwieście dziewiętnaście stron. Mitch przeczytał każde słowo cztery razy i analizował postanowienia przepisów podatkowych tak długo, dopóki nie wryły mu się w pamięć. Przemaszerował korytarzem do biura swojego wspólnika i położył maszynopis na jego biurku. Sekretarka pakowała olbrzymią teczkę, podczas gdy szef rozmawiał przez telefon.

- Ile stronic? - zapytał Avery, odłożywszy słuchawkę.

- Ponad dwieście.

- Całkiem nieźle. Czy bardzo ogólnie?

- Nie. To czwarta przeróbka od wczoraj. Jest prawie doskonała.

- Zobaczymy. Zapoznam się z tym w samolocie, a potem Capps przeczyta to przez szkło powiększające. Jeżeli znajdzie chociaż jeden błąd, zrobi godzinną awanturę i nic nie zapłaci. Ile godzin nad tym pracowałeś?

- Pięćdziesiąt cztery i pół, od środy.

- Wiem, że cię wymęczyłem, i przepraszam za to. Miałeś ciężki pierwszy tydzień. Ale nasi klienci czasami mocno przyciskają i nie po raz ostatni padamy na nos dla kogoś, kto płaci dwieście dolarów za godzinę. To część tego interesu.

- Nie mam nic przeciwko temu. Jestem trochę do tyłu z eg­zaminem adwokackim, ale mogę nadrobić zaległości.

- Czy ten mały dureń Hudson daje ci w kość?

- Nie.

- Jeżeli będzie próbował, powiedz mi o tym. Jest tutaj dopiero od pięciu lat, a już zgrywa profesora. Wydaje mu się, że jest prawdziwym naukowcem. Specjalnie za nim nie przepadam.

- Nie ma z nim problemu.

Avery włożył umowę do teczki.

- Gdzie są prospekty i inne dokumenty?

- Przygotowałem wstępne szkice każdego z nich. Powiedział pan, że mamy dwadzieścia dni.

- Mamy, ale zakończmy tę robotę. Capps chce mieć to wszystko przed upływem ostatecznego terminu. Czy pracujesz jutro?

- Nie planowałem. Prawdę mówiąc, moja żona w pewnym sensie zarządziła, że pójdziemy do kościoła.

Avery potrząsnął głową.

- Żony potrafią nieraz naprawdę sprawiać trudności, nie są­dzisz? - powiedział tonem, który wskazywał, że nie oczekuje od­powiedzi.

Mitch milczał.

- Skończymy z Cappsem do przyszłej soboty.

- W porządku. Nie ma sprawy - powiedział Mitch.

- Czy mówiliśmy już o Koker-Hanksie? - zapytał Avery, szperając w teczce.

- Nie.

- Mam to tutaj. Koker-Hanks jest ważnym kontrahentem z Kan­sas City. Trzyma kontrakt na sto milionów z całego kraju. Organizacja z Denver zwana Holloway Brothers wyraziła chęć wykupienia Koker-Hanksa. Chcą zgarnąć trochę akcji, trochę nieruchomości, trochę kontraktów i zainwestować trochę gotówki. Dość skomplikowana sprawa. Zapoznaj się z tymi dokumentami i omówimy sprawę we wtorek rano po moim powrocie.

- Ile mamy czasu?

- Trzydzieści dni.

Ta teczka nie była aż tak gruba jak teczka Cappsa, ale prezentowała się również imponująco.

- Trzydzieści dni - wymamrotał Mitch.

- Umowa jest warta osiemdziesiąt milionów i zagarniemy dwieście tysięcy opłaty. Niezła umowa. Za każdym razem, gdy tylko spojrzysz na tę teczkę, policz to jak za godzinę. Pracuj nad nią, kiedy tylko możesz. Właściwie to kiedykolwiek nazwa Koker-Hanks przyjdzie ci na myśl, nawet w czasie jazdy do pracy, policz to jak za godzinę. Nie ma tutaj żadnych ograniczeń.

Avery rozkoszował się myślą o kliencie, który zapłaci za wszystkie naliczone godziny. Mitch pożegnał się i wrócił do swojego biura.

Wypito już koktajle, studiowano listę win i przysłuchiwano się, jak Oliver Lambert porównuje subtelność, walory i specyficzne cechy każdego z nich. Mitch i Abby zdali sobie naraz sprawę, że z całą pewnością woleliby teraz siedzieć w domu, jeść pizzę i oglądać telewizję. W tym samym mniej więcej czasie dwaj mężczyźni otwarli znakomicie dopasowanymi kluczami lśniące, czarne BMW, stojące na parkingu obok restauracji “U Justine”. Mieli na sobie marynarki i krawaty i w ich wyglądzie nie dałoby się dostrzec nic podejrzanego. Wsiedli do wozu i pojechali do nowego domu państwa McDeere’ów. Zaparkowali BMW na jego zwykłym miejscu pod daszkiem. Kierowca wyjął następny klucz i obaj weszli do środka. Hearsaya zamknęli w szafce w łazience.

Dookoła panował mrok. Mężczyźni położyli na stole małą czarną teczkę. Na ręce wciągnęli cienkie, jednorazowe gumowe rękawiczki, po czym każdy zaopatrzył się w małą latarkę.

- Najpierw zajmijmy się telefonami - powiedział jeden z nich.

Pracowali szybko i sprawnie. Odłączyli słuchawkę kuchennego telefonu, odkręcili mikrofon i starannie go zbadali. W przewodzie słuchawki umieścili maleńki nadajnik wielkości rodzynka powleczony odrobiną kleju. Kiedy klej stwardniał, mikrofon powrócił na swoje miejsce, słuchawkę podłączono i telefon znowu zawisnął na ścianie kuchennej. Głosy bądź sygnały będą od tej chwili transmitowane do małego odbiornika umieszczonego na strychu. Podłączony obok nadajnik będzie przesyłał poprzez miasto sygnały do anteny znajdującej się na dachu Gmachu Bendiniego. Dzięki użyciu linii AC jako źródła energii mały podsłuch w telefonie będzie transmitował nieprzerwanie.

- Teraz ten w przybudówce.

Wbili mały gwóźdź nad wgłębieniem, na krawędzi boazerii, a następnie go wyciągnęli. W powstałym otworze umieścili mały czarny cylinder o rozmiarach jeden na jedną dwudziestą cala. Przykleili go odrobiną specjalnego czarnego kleju. Mikrofon był praktycznie niedostrzegalny. Drucik grubości ludzkiego włosa delikatnie wmon­towali
w spojenie boazerii i doprowadzili do sufitu. Należało go jeszcze połączyć z odbiornikiem na strychu.

Identyczne podsłuchy mężczyźni zainstalowali w ścianach każdej z łazienek... Odnaleźli wciągane schodki i wdrapali się na strych. Jeden z nich wyjął z walizki nadajnik i odbiornik, drugi tymczasem poodnajdywał cieniutkie przewody prowadzące ze ścian na dole. Zebrał je razem, okrył izolacją i doprowadził do rogu pomieszczenia, gdzie jego towarzysz ukrył transformator w starym kartonowym pudle. Przewody AC połączyli z zasilaczem. Antenę wielkości cala umieścili na dachu.

Ich oddechy stały się cięższe - w ciemnym, nagrzanym niesamowicie pomieszczeniu trudno było wytrzymać. Małą czarną obudowę starego radia dopasowali do nadajnika, a stare ubrania i izolacje rozrzucili wokoło po podłodze. To był odległy kąt i wydawało się prawdopodobne, że nikt nie zauważy tych rzeczy przez całe miesiące, a może i lata. A jeśli nawet ktoś by je tu znalazł, uznałby je na pewno za nikomu niepotrzebne śmieci i wyrzucił, nie odczuwając żadnych podejrzeń.

Przez chwilę obaj mężczyźni z satysfakcją przyglądali się swej robocie, a potem zeszli po schodach na dół.

Skrupulatnie zatarli za sobą wszelkie ślady i w dziesięć minut później byli gotowi do odejścia. Uwolnili Hearsaya i ukradkiem przebiegli pod daszek. Wskoczyli do samochodu i szybko odjechali. BMW znalazło się na parkingu przy restauracji mniej więcej w tym momencie, gdy do stołu podano pieczone pompano. Kierowca prze­szukał kieszenie i znalazł kluczyki do czerwonego jaguara, będącego własnością Kendalla Mahana, innego prawnika. Dwaj technicy za­mknęli BMW i wśliznęli się do jaguara. Mahanowie mieszkali bliżej niż McDeere’owie i, sądząc z planów domu, robota powinna być łatwiejsza.

Na piątym piętrze Gmachu Bendiniego Marcus wpatrywał się w migoczącą światłami tablicę i czekał na jakieś sygnały z 1231 East Meadowbrook. Przyjęcie kolacyjne skończyło się trzydzieści minut wcześniej i nadszedł czas na słuchanie. Małe żółte światełko zamigotało słabo i Marcus wyłowił jakiś dźwięk. Nacisnął przycisk nagrywania. Czekał. Zapłonęło zielone światełko oznaczone kodem McD6. To była łazienka. Sygnały stały się czystsze, dźwięki, początkowo zamglone, wyraźniejsze. Zgłośnił odbiór i słuchał.

- Jil Mahan to jędza - powiedziała kobieta, pani McDeere. - Im więcej pije, tym bardziej się staje jędzowata.

- Myślę, że w jej żyłach płynie swego rodzaju błękitna krew - odpowiedział pan McDeere.

- Jej mąż jest w porządku, ale ona to kawał cholery - oznajmiła z naciskiem pani McDeere.

- Czy jesteś pijana? - zapytał pan McDeere.

- Prawie. Jestem gotowa na namiętny seks.

Marcus zgłośnił odbiór jeszcze bardziej i nachylił się w stronę migoczących światełek.

- Rozbierz się - zażądała pani McDeere.

- Nie robiliśmy tego od pewnego czasu - powiedział pan McDeere.

Marcus wstał i nachylił się nad przyciskami i światełkami.

- A czyja to wina? - spytała.

- Nie zapomniałem, jaka jesteś piękna.

- Chodź do łóżka - powiedziała.

Marcus nastawił maksymalną głośność. Uśmiechał się do światełek i oddychał ciężko. Uwielbiał tych pełnych energii pracowników po studiach prawniczych. Uśmiechnął się, wsłuchując w odgłosy ich miłości. Zamknął oczy i uśmiechnął się szerzej.

ROZDZIAŁ 9

Kryzys związany z Cappsem minął po dwóch tygodniach. Sprawa zakończyła się pomyślnie, co było głównie zasługą nowego pracownika firmy pracującego przez wiele dni po osiemnaście godzin. Pracownika, który nie zdał jeszcze egzaminu adwokackiego i który był zbyt zajęty konkretną robotą, by miał czas się tym martwić. W lipcu fakturował średnio pięćdziesiąt dziewięć godzin tygodniowo, rekord firmy w kate­gorii nieprawników. Avery dumnie poinformował wspólników na comiesięcznym spotkaniu, że jak na nowicjusza McDeere ma im­ponujące rezultaty. Sprawa Cappsa została zakończona na trzy dni przed terminem dzięki McDeere’owi. Na dokumentację składało się czterysta stronic, każda z nich była doskonała, oparta na wnikliwej analizie, drobiazgowo przygotowana, znakomicie zredagowana, a po­tem raz jeszcze przeredagowana przez McDeere’a. Sprawa Koker-Hanksa będzie zamknięta w ciągu miesiąca, znowu dzięki McDee­re’owi, a firma zarobi na niej prawie ćwierć miliona. Pracował jak maszyna.

Oliver Lambert wyraził zaniepokojenie przebiegiem przygotowań Mitcha do egzaminu adwokackiego. Pozostało mu już mniej niż trzy tygodnie i było oczywiste dla wszystkich, że nie jest gotowy. Odwołał wszystkie seminaria w lipcu i jak dotąd nie poświęcił nauce więcej niż dwadzieścia godzin. Avery oznajmił jednak, że nie ma powodów do zmartwień, jego chłopiec da sobie radę.

Kiedy do egzaminu pozostało już tylko piętnaście dni, Mitch zaczął w końcu protestować. Grozi mu oblanie, oświadczył Avery’emu podczas lunchu w klubie “Manhattan”. Potrzebuje czasu na naukę. Dużo czasu. Jest w stanie przemęczyć się przez najbliższe dwa tygodnie, a następnie zdać bez wysiłku. Ale musi mieć spokój. Żadnych zamówień terminowych. Żadnych nagłych zamówień. Żadnego siedzenia po całych nocach. Avery wysłuchał go uważnie i przeprosił. Obiecał, że zostawi go w spokoju przez najbliższe dwa tygodnie. Mitch po­dziękował.

W pierwszy poniedziałek sierpnia, w bibliotece głównej na parterze, największej, reprezentacyjnej sali w gmachu, odbyło się zebranie członków firmy. Połowa zespołu prawników zasiadła wokół wykona­nego z wiśniowego drzewa antycznego stołu konferencyjnego, przy którym ustawiono dwadzieścia krzeseł. Reszta stała obok półek wypełnionych grubymi, oprawionymi w skórę księgami prawniczymi - do tych szacownych dzieł nie zaglądał nikt już od wielu lat. Wszyscy byli obecni, nawet Nathan Locke. Spóźnił się i stał samotnie obok drzwi. Nie odezwał się do nikogo i nikt na niego nie patrzył. Mitch zerkał na Czarne Oczy tak często, jak tylko mógł.

Nastrój był smutny. Żadnych uśmiechów. Oliver Lambert osobiście wprowadził na salę Beth Kozinski i Laurę Hodge. Posadzono je na środku sali, naprzeciwko ściany, na której wisiały dwa zakryte portrety. Obie kobiety trzymały się za ręce i próbowały się uśmiechać. Lambert stanął plecami do ściany, twarzą ku niewielkiemu audytorium.

Mówił cicho, jego głęboki baryton przepełniony był szacunkiem i współczuciem. Początkowo przemawiał niemal szeptem, ale wkrótce potęga jego głosu sprawiła, że każdy dźwięk i sylabę słyszało się wyraźnie w całej sali. Popatrzył na obie wdowy i zaczął mówić o wielkim smutku, jaki odczuwa firma, i o tym, że firma nigdy, dopóki istnieje, nie przestanie się nimi opiekować. Mówił o Martym i Joem, o ich pierwszych latach w firmie, o ich znaczeniu dla firmy, o wielkiej stracie, jaką była ich śmierć.

Wdowy cicho płakały i ocierały oczy. Po jakimś czasie stojący bliżej Lamar Quin i Doug Turney zaczęli pociągać nosami.

Kiedy skończył przemówienie, odsłonięto portret Marty’ego Kozinskiego. To był moment poruszający uczucia. Znowu popłynęły łzy. Na uczelni prawniczej w Chicago miało zostać ustanowione stypendium nazwane jego imieniem. Firma pokryje koszty edukacji jego dzieci. Rodzinę otoczy się opieką. Beth zagryzła wargi, ale płakała coraz głośniej. Zahartowani, twardzi, niewzruszeni negocjatorzy wielkiej firmy Bendiniego tłumili łzy i starali się nie patrzyć wzajemnie na siebie. Tylko Nathan Locke pozostał nieporuszony. Gapił się w ścianę swoimi przenikliwymi laserami i ignorował ceremonię.

Potem odsłonięto portret Joego Hodge’a; podobna biografia, podobne stypendium. Do Mitcha dotarły plotki, że Hodge nabył ponoć polisę ubezpieczeniową na życie za dwa miliony dolarów, na cztery miesiące przed śmiercią.

Gdy wszystkie pochwały zostały już wygłoszone, Nathan Locke opuścił salę. Prawnicy otoczyli wdowy i wyrażali im cicho swoje współczucie. Mitch nie znał ich i nie miał nic do powiedzenia. Podszedł do frontowej ściany i zaczął oglądać portrety. Obok portretów Kozinskiego i Hodge’a wisiały trzy inne, nieco mniejsze, utrzymane w podobnej poważnej tonacji. Uwagę Mitcha przyciągnął portret kobiety. Na metalowej płytce widniał napis: “Alice Knauss 1948 - 1977”.

- To był błąd - powiedział szeptem Avery, zatrzymawszy się obok swojego pracownika.

- Co masz na myśli? - zapytał Mitch.

- Typowy prawnik w spódnicy. Przyszła tu z Harvardu, numer pierwszy na roku, i darła koty z każdym, ponieważ była kobietą. Uważała, że każdy żyjący facet dyskryminuje kobiety i była przeko­nana, iż jej zadaniem jest obrona pokrzywdzonej płci. Superjędza. Po sześciu miesiącach .wszyscyśmy jej nienawidzili, ale nie mogliśmy się jej pozbyć. To ona sprawiła, że dwóch wspólników poszło szybciej na emeryturę. Milligan do dziś ją oskarża, że przez nią doznał ataku serca.

- Czy była dobrym prawnikiem?

- Bardzo dobrym, ale my nie byliśmy w stanie docenić jej talentów. Kłóciła się o wszystko.

- Co się z nią stało?

- Wypadek samochodowy. Zabił ją pijany kierowca. Rzeczywiście tragiczna sprawa.

- Czy była tu pierwszą kobietą?

- Tak. I ostatnią. Następną przyjęlibyśmy tylko wtedy, gdyby nas zmuszono do tego wyrokiem sądowym.

Mitch wskazał na następny portret.

- Kto to?

- Robert Lamm. Był moim dobrym znajomym. Uniwersytet w Atlancie. Został zatrudniony mniej więcej trzy lata wcześniej niż ja.

- Co się z nim stało?

- Nikt nie wie. Był zapalonym myśliwym. Którejś zimy polowaliś­my razem na łosie
w Wyoming. W tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym drugim podczas polowania na sarny
w Arkansas zaginął bez śladu. Znaleziono go miesiąc później z dziurą w głowie. Sekcja zwłok wykazała, że kula przeszła przez tył głowy i rozerwała twarz. Przypusz­czano, że strzał oddano z potężnej strzelby o dużym zasięgu. Prawdopodobnie był to nieszczęśliwy wypadek, ale kto wie. Nigdy nie mogłem sobie wyobrazić, jak ktoś mógł chcieć zabić Bobbiego Lamma.

Ostatni portret przedstawiał Johna Mickela, 1950 - 1984,

- A co stało się z nim? - zapytał szeptem Mitch.

- Prawdopodobnie najbardziej tragiczna sprawa ze wszystkich. Nie był zbyt silnym mężczyzną i nie wytrzymał napięcia, jakie nam tu stale towarzyszy. Pił dużo, potem zaczął brać narkotyki. Potem opuściła go żona i mieli bardzo nieprzyjemny rozwód. Firma była zażenowana. Po dziesięciu latach pracy tutaj zaczął się obawiać o to, że nie zostanie wspólnikiem. Stał się alkoholikiem. Wydaliśmy niezły majątek na leczenie, psychoterapię, próbowaliśmy wszystkiego. Ale nic nie pomogło. Popadł w depresję i w końcu popełnił samobójstwo. Napisał siedmiostronicowy list pożegnalny, a potem przestrzelił sobie mózg.

- To okropne.

- Pewnie że tak.

- Gdzie go znaleźli?

Avery odchrząknął i rozejrzał się po sali.

- W twoim biurze.

- Co?!

- Tak, ale wszystko wysprzątali.

- Żartujesz!

- Nie, mówię poważnie. To było wiele lat temu, biura od tego czasu używało się tak jak innych. Jest w porządku.

Mitch nie był w stanie wymówić słowa.

- Chyba nie jesteś zabobonny? - Avery skrzywił się nieprzy­jemnie.

- Oczywiście, że nie.

- Myślę, że powinienem ci o tym wcześniej powiedzieć, ale o podobnych rzeczach się nie rozmawia.

- Czy mogę zmienić biuro?

- Oczywiście. Oblej egzamin, to dadzą ci jakąś komórkę w pi­wnicy.

- Jeżeli obleję, to przez ciebie.

- Wiem, ale przecież zdasz, prawda?

- Skoro ty mogłeś zdać, ja też mogę.

Między piątą a siódmą rano Gmach Bendiniego ział pustką i panowała w nim głucha cisza. Nathan Locke przychodził około szóstej, ale szedł prosto do swojego biura i zamykał drzwi. O siódmej zaczynali się schodzić pracownicy i coraz częściej słyszało się głosy. O siódmej trzydzieści, gdy większość zespołu firmy znajdowała się już w gmachu, przybywała gromada sekretarek. O ósmej korytarze były zatłoczone i panował normalny rozgardiasz. Koncentracja stawała się rzeczą trudną, ciągle ktoś przeszkadzał się skupić. Telefony dzwoniły bezustannie. O dziewiątej wszyscy byli już obecni bądź właśnie przybywali.

Mitch cenił sobie ogromnie spokój wczesnych, samotnych godzin. Przestawił swój budzik o pół godziny i zaczął budzić Dutcha o piątej zamiast o piątej trzydzieści. Po wypiciu dwóch szklanek kawy wałęsał się po pustych korytarzach, zapalał światła i dokonywał niejako przeglądu budynku. Czasami, w pogodne poranki, stawał przed oknem w pokoju Lamara i obserwował wschód słońca nad Missisipi. Niekiedy liczył barki, które płynęły sznureczkiem za swoimi holownikami, sunącymi powoli w górę rzeki, albo obserwował przejeżdżające przez most ciężarówki. Ale marnował niewiele czasu. Dyktował Ninie listy, raporty, streszczenia, wykazy i setki innych dokumentów i przekazywał Avery’emu do sprawdzenia. Wkuwał do egzaminu.

Rankiem, nazajutrz po ceremonii ku czci zmarłych prawników, Mitch, szukając jakiegoś opracowania, trafił do biblioteki na parterze. Portrety znowu przyciągnęły jego uwagę. Podszedł do ściany i zaczął się im przyglądać. Pamiętał dobrze to, co opowiedział mu o tych ludziach Avery. Pięciu prawników zmarło tu w ciągu dwudziestu pięciu lat. To było niebezpieczne miejsce pracy. Zapisał w notatniku ich nazwiska i daty śmierci. Była piąta trzydzieści.

Coś poruszyło się na korytarzu i Mitch odskoczył w bok. Zobaczył Czarne Oczy. Locke stanął w drzwiach i utkwił w Mitchu badawcze spojrzenie.

- Co tu robisz? - spytał ostro.

Mitch popatrzył na niego i zmusił się do uśmiechu.

- Dzień dobry panu. Przygotowuję się do egzaminu adwokac­kiego.

Locke zerknął na portrety, a potem na Mitcha.

- Rozumiem. Czemu cię tak interesują?

- Zwykła ciekawość. Ta firma ma swój udział w tragedii.

- Oni wszyscy już nie żyją. Będziemy mieli prawdziwą tragedię, jeżeli nie zdasz egzaminu adwokackiego.

- Zamierzam zdać.

- Słyszałem coś innego. Twoje metody nauki budzą zaniepokojenie wśród wspólników.

- Czy budzą w nich także zaniepokojenie moje bardzo liczne faktury?

- Nie bądź taki przemądrzały. Mówiono ci przecież: egzamin przede wszystkim. Pracownik bez licencji nie przyda się firmie.

Mitch znalazł tuzin ciętych odpowiedzi, ale nic nie odrzekł. Locke odwrócił się i wyszedł. Mitch wrócił do swego biura. Zamknąwszy drzwi włożył kartkę z nazwiskami i datami do szuflady, po czym otworzył podręcznik prawa konstytucyjnego.

ROZDZIAŁ 10

W sobotę po egzaminie adwokackim Mitch nie pojechał do biura, nie mógł także wytrzymać w mieszkaniu. Spędził ranek, okopując kwietniki i czekając. Dom wyglądał teraz reprezentacyjnie i oczywiście pierwszymi gośćmi musieli być rodzice Abby. Sprzątała i czyściła wszystko już od tygodnia, a teraz wreszcie nadszedł czas na wizytę. Obiecała, że nie posiedzą długo, najwyżej parę godzin. Przyrzekł, że będzie tak miły, jak to tylko możliwe.

Wymył i wypolerował oba nowe samochody i wyglądały tak, jakby właśnie opuściły wystawę. Trawnik został przycięty przez dzieciaka mieszkającego na tej samej ulicy. Pan Rice nawoził go od miesiąca i teraz - jak sam to określił - trawnik wyglądał jak pole golfowe.

Przyjechali w południe i Mitch niechętnie opuścił ogród. Uśmiech­nął się, przywitał i powiedział, że musi iść się umyć. Wiedział, że czują się niezręcznie i chciał, aby tak było. Długo brał prysznic, a Abby tymczasem pokazywała im każdy mebel i każdy cal tapety. Takie rzeczy imponowały Sutherlandom. Małe rzeczy zawsze im imponowały. Oceniali innych po tym, co mieli lub czego nie mieli. Ojciec Abby był prezesem małego, okręgowego banku, który od dziesięciu lat chylił się ku upadkowi. Matka miała o sobie zbyt wysokie mniemanie, by poniżać się pracą, i spędziła całe swoje dorosłe życie szukając sposobu na to, by wspiąć się wyżej w hierarchii społecznej w miasteczku, gdzie na podobny awans nie było po prostu żadnych szans. Twierdziła, że jej przodkowie wywodzili się z królewskiego rodu panującego ongiś w jednym ze starszych państw, co zawsze bardzo imponowało górnikom
w Danesboro w Kentucky.

Mając tyle błękitnej krwi w żyłach, mogła ograniczyć swoje obowiązki do picia herbaty, gry w brydża, rozmów o pieniądzach jej męża, wyrażania nieżyczliwych opinii o tych, którym się gorzej powodziło, i do pracy bez nadmiernego wysiłku w klubie ogrod­niczym. On był pantoflarzem, kulącym się po każdym jej szczek­nięciu i żył w nieustannej obawie, że ją czymś zdenerwuje. Oboje zgodnie i uparcie wmawiali córce od dnia jej narodzin, że jest najlepsza, że osiągnie to, co najlepsze i - co najważniejsze - po­ślubi najlepszego. Ich córka zbuntowała się i wyszła za biednego dzieciaka, którego całą rodzinę stanowili matka - wariatka i brat - kryminalista.

- To miłe miejsce, Mitch - powiedział z wysiłkiem pan Sutherland, pragnąc przełamać lody. Zasiedli do lunchu i zaczęli nakładać sobie potrawy.

- Dziękuję.

Nic więcej, po prostu dziękuję. Skoncentrował się na jedzeniu. Nie będzie się uśmiechał podczas lunchu. Im mniej powie, tym bardziej będą zakłopotani. Chciał, aby czuli się niezręcznie, źle, by czuli się winni. Chciał, żeby się pocili, męczyli. To oni zbojkotowali ślub córki. To oni wznieśli ten mur między sobą a nim.

- Wszystko jest śliczne - powiedziała jej matka, patrząc w jego stronę.

- Dziękuję.

- Jesteśmy z tego dumni, mamo - wtrąciła Abby.

Rozmowa zeszła na przeprowadzkę. Mężczyźni jedli w milczeniu, a kobiety trajkotały bez przerwy o tym, co projektantka zrobiła w tym pokoju, a co w tamtym. Abby plotła, co tylko jej przyszło do głowy, starając się za wszelką cenę podtrzymać rozmowę. Mitch prawie jej współczuł, ale wciąż patrzył w stół.

- A więc znalazłaś pracę? - zapytała pani Sutherland.

- Zaczynam za tydzień od poniedziałku. Będę uczyć trze­cioklasistów w episkopalnej szkole pod wezwaniem świętego An­drzeja.

- Nie zarobisz wiele jako nauczycielka - wyrwało się jej ojcu.

On jest nieugięty, pomyślał Mitch.

- Nie chodzi mi o pieniądze, tato. Jestem nauczycielką. Moim zdaniem to najważniejszy ze wszystkich zawodów. Gdybym chciała zdobywać pieniądze, poszłabym do szkoły medycznej.

- Trzecioklasiści - powiedziała jej matka - to taki słodki wiek. Wkrótce sama zapragniesz mieć dzieci.

Mitch kiedyś już doszedł do wniosku, że właśnie wnuki będą przyciągać tych ludzi do Memphis. I zadecydował, że może jeszcze długo poczekać. W jego otoczeniu nigdy nie było dzieci. Nie miał żadnych bratanic ani bratanków, chyba że istnieli jacyś nieznani potomkowie Raya spłodzeni przezeń przypadkiem w którymś ze stanów. Sam nie odkrył w sobie żadnego instynktu ojcowskiego.

- Może za kilka lat, mamo.

Może po śmierci tych dwojga, pomyślał Mitch.

- Chciałbyś mieć dzieci, Mitch, prawda? - spytała teściowa.

- Może za kilka lat.

Pan Sutherland odstawił talerz i zapalił papierosa. Kwestię palenia Mitch omówił
z Abby kilka dni przed ich przyjazdem. Chciał, aby w domu obowiązywał zakaz palenia, zwłaszcza dla tych ludzi. Kłócili się zapalczywie i Abby wygrała.

- Jak poszedł egzamin adwokacki? - zapytał teść.

Rozmowa staje się interesująca, pomyślał Mitch.

- Był wyczerpujący - Abby nerwowo przeżuwała jedzenie.

- Myślisz, że zdałeś?

- Mam nadzieję.

- Kiedy będziesz wiedział?

- Za cztery do sześć tygodni.

- Jak długo trwał?

- Cztery dni.

- Odkąd się tu sprowadziliśmy, nie robił nic, tylko uczył się i pracował. Nie widywałam go za często tego lata - powiedziała Abby.

Mitch uśmiechnął się do żony. Czas, który spędzał poza domem, stał się już drażliwym tematem i było zabawne słyszeć, jak ona mu wybacza.

- Co się stanie, jeżeli nie zdasz? - zapytał jej ojciec.

- Nie wiem. Nie myślałem o tym.

- Czy, jeśli zdasz, dostaniesz podwyżkę?

Mitch postanowił być miły, tak jak obiecał. Nie przyszło mu to łatwo.

- Tak, dobrą podwyżkę i dobrą premię.

- Ilu prawników zatrudnia firma?

- Czterdziestu.

- Mój Boże - powiedziała pani Sutherland. Zapaliła papiero­sa. - Tylu nie ma
w całym okręgu Dane.

- Gdzie jest twoje biuro?

- W centrum miasta.

- Czy moglibyśmy je zobaczyć?

- Może kiedy indziej. W soboty jest zamknięte dla odwiedzających. - Mitch sam był zaskoczony swoją odpowiedzią. “Zamknięte dla odwiedzających”. Brzmiało to tak, jakby chodziło o muzeum.

Rozmowa urwała się. Zapadła niezręczna cisza. Teść zapalił następnego papierosa. Pal dalej, staruszku, pomyślał Mitch. Pal dalej.

- Zjedzmy deser na patio - zaproponowała Abby i zaczęła sprzątać ze stołu.

Wyrazili uznanie dla umiejętności ogrodniczych Mitcha, a on spokojnie przyjął pochwałę. Ten sam dzieciak z ich ulicy, który zajął się trawnikami, poprzycinał drzewa, powyrywał chwasty i przystrzygł żywopłoty. Jedyną zasługą Mitcha było zakopanie psich odchodów. Mógłby także podlewać ogród za pomocą gumowego węża, ale najczęściej pozwalał to robić panu Rice’owi.

Abby podała placek z truskawkami i kawę. Spojrzała bezradnie na męża, ale nie potrafiła odgadnąć jego myśli.

- Mieszkacie naprawdę w miłym miejscu - powiedział jej ojciec po raz trzeci i objął wzrokiem ogródek. Mitch dobrze wiedział, o czym teść w tej chwili myśli. Musiał oszacować dom i otoczenie, a teraz pożerała go ciekawość. Ile to miejsce kosztowało, do diabła? Musiał się tego dowiedzieć. Ile kosztuje całość? Ile płacą miesięcznie? Wszystko. Będzie się grzebał z jedzeniem, dopóki nie przemyci w końcu tego pytania.

- Śliczne miejsce - powiedziała po raz dziesiąty matka Abby.

- Kiedy wybudowano ten dom? - zapytał ojciec. Mitch odsunął talerz i odchrząknął. Wyczuwał, że zasadnicze pytanie padnie już za chwilę.

- Ma około piętnastu lat - odrzekł.

- Ile stóp kwadratowych?

- Około trzech tysięcy - odpowiedziała nerwowo Abby. Mitch spojrzał na nią. Powoli tracił panowanie nad sobą.

- Jakie śliczne sąsiedztwo - dodała jej matka.

- Nowa pożyczka, czy dokładasz do starej? - zapytał jej ojciec takim tonem, jakby przesłuchiwał dłużnika ze słabym zabezpieczeniem dodatkowym.

- To nowa pożyczka - powiedział Mitch. Czekał. Abby czekała także i modliła się w duchu.

Pan Sutherland nie czekał, nie mógł czekać.

- Ile za to zapłaciłeś?

Mitch odetchnął głęboko i już chciał odpowiedzieć: “Zbyt dużo”, ale Abby była szybsza.

- Nie zapłaciliśmy zbyt wiele, tatusiu - powiedziała stanowczo, marszcząc brwi. - Potrafimy rozsądnie gospodarować naszymi pieniędzmi.

Mitch zdobył się na uśmiech, przygryzając jednocześnie język.

Pani Sutherland wstała.

- Może pojedziemy na spacer? Chciałabym zobaczyć rzekę i tę nową piramidę wybudowaną obok niej. Dobrze? Chodź, Haroldzie.

Harold chciał zebrać więcej informacji na temat domu, ale żona szarpała go już za ramię.

- Świetny pomysł - powiedziała Abby.

Władowali się wszyscy czworo do nowego lśniącego BMW i poje­chali obejrzeć rzekę. Abby poprosiła ich, by nie palili w nowym samochodzie. Mitch prowadził w milczeniu i starał się być miły.

ROZDZIAŁ 11

Nina weszła pośpiesznie do biura dźwigając stos papierów i położyła je przed swoim szefem.

- Potrzebuję podpisów - powiedziała i wręczyła mu długopis.

- Co to jest? - zapytał Mitch, posłusznie gryzmoląc swoje nazwisko.

- Nie pytaj. Po prostu mi zaufaj.

- Znalazłem błąd ortograficzny w umowie Landmark Partners.

- To wina komputera.

- W porządku. Zajmij się tym.

- Jak długo będziesz pracować dziś wieczorem?

Mitch sprawdzał dokumenty i podpisywał je kolejno.

- Nie wiem. Dlaczego pytasz?

- Wyglądasz na zmęczonego. Czemu nie idziesz wcześniej do domu, powiedzmy około dziesiątej lub dziesiątej trzydzieści, żeby odpocząć trochę. Twoje oczy stają się podobne do oczu Nathana Locke’a.

- Bardzo zabawne.

- Telefonowała twoja żona.

- Zaraz do niej zadzwonię.

Gdy skończył, zebrała listy i dokumenty.

- Jest piąta. Ja już wychodzę. Oliver Lambert czeka na ciebie w bibliotece na parterze.

- Oliver Lambert! Czeka na mnie?

- Otóż to. Zadzwonił jakieś pięć minut temu. Powiedział, że ma coś bardzo ważnego.

Mitch poprawił krawat i pośpieszył korytarzem, zbiegł po schodach na dół i spokojnym krokiem wszedł do biblioteki. Lambert, Avery i jak się wydawało większość pozostałych wspólników siedzieli wokół stołu konferencyjnego. Obecni byli także wszyscy pracownicy: stali za wspólnikami. Puste krzesło u szczytu stołu czekało na niego. W pokoju panowała cisza, nastrój był prawie uroczysty. Nikt się nie uśmiechał. Lamar stał bardzo blisko i wyraźnie starał się nie patrzeć w jego stronę. Avery sprawiał wrażenie skrępowanego i jakby zażenowanego. Wally Hudson bawił się końcem krawata i kiwał miarowo głową.

- Siadaj, Mitch - powiedział poważnym tonem Lambert. - Chcemy z tobą o czymś porozmawiać.

Doug Turney zamknął drzwi. Mitch usiadł i szukał jakiejś choćby najmniejszej oznaki życzliwości. Nie znalazł żadnej. Wspólnicy obrócili krzesła w jego stronę, a pracownicy otoczyli ich i spoglądali ku niemu z góry.

- O co chodzi? - spytał słabym głosem, patrząc bezradnie na Avery’go. Małe kropelki potu pojawiły się nad jego brwiami. Serce biło mu jak młot pneumatyczny. Oddychał z trudem.

Oliver Lambert pochylił się nad stołem i zdjął okulary. Zmarszczył brwi, jakby go coś zabolało.

- Właśnie dostaliśmy wiadomość z Nashville, Mitch, i chcieliśmy z tobą o tym pomówić.

Egzamin adwokacki. Egzamin adwokacki. Egzamin adwokacki. Nadszedł historyczny moment. Pracownik wielkiej firmy Bendiniego oblał w końcu egzamin adwokacki. Spojrzał na Avery’ego i miał ochotę krzyknąć: “To wszystko twoja wina”. Avery ściągnął brwi tak, jakby miał migrenę, i umknął wzrokiem. Lambert obrzucił pode­jrzliwym spojrzeniem pozostałych wspólników i popatrzył znów na McDeere’a.

- Obawialiśmy się, że to się może zdarzyć, Mitch.

Chciał mówić, tłumaczyć się, że zasłużył na jeszcze jedną szansę, że egzamin odbędzie się ponownie za sześć miesięcy i że przygotuje się solidnie, że nie zawiedzie ich ponownie. Poczuł mocny ból nieco poniżej pasa.

- Tak, proszę pana - powiedział pokornym tonem, zgnębiony porażką.

Lambert przygotował się do zadania ostatecznego ciosu.

- Nie powinniśmy wiedzieć o takich rzeczach, ale ludzie z Nashville powiedzieli, że otrzymałeś największą liczbę punktów na egzaminie adwokackim. Gratulacje, adwokacie.

Pokój wypełnił się śmiechem i uśmiechami. Wymieniano uściski dłoni. Avery ruszył w kierunku Mitcha, wycierając sobie chusteczką czoło. Kendall Mahan postawił na stole trzy butelki szampana i zaczął strzelać korkami. Rozlano kolejkę do plastikowych kieliszków. Mitch odetchnął wreszcie i uśmiechnął się. Wypił musujący napój i nalano mu następny kieliszek.

Oliver Lambert delikatnie ujął Mitcha za ramię i powiedział:

- Mitch, jesteśmy z ciebie bardzo dumni. To zasługuje na małą premię. Mam tutaj czek firmy wystawiony na dwa tysiące dolarów. Wręczam ci go jako małą nagrodę za to osiągnięcie.

Rozległy się okrzyki i gwizdy.

- To jest oczywiście dodatek do podstawowej podwyżki, na którą właśnie zapracowałeś.

Znowu dały się słyszeć okrzyki i gwizdy. Mitch przyjął czek, ale nie spojrzał na niego.

Lambert podniósł ręce i poprosił o ciszę.

- Chciałbym też wręczyć ci prezent w imieniu firmy. - Lamar podał mu sporą paczkę owiniętą w brązowy papier. Lambert rozwinął ją i położył na stole. - Jest to płyta pamiątkowa, którą przygotowaliśmy na tę okazję: odlana w brązie reprodukcja stronicy firmowego papieru listowego, i umieszczono na niej nazwiska wszystkich pracowników naszej firmy. Jak widzisz, twoje imię i nazwisko znajdują się tu również.

Mitch wstał i dość niezgrabnie przyjął nagrodę. Jego twarz odzyskała naturalną barwę, poczuł, że szampan zaczyna mu smakować.

- Dziękuję - powiedział miękko.

Trzy dni później w gazecie wychodzącej w Memphis podano nazwiska prawników, którzy zdali egzamin adwokacki. Abby wkleiła artykuł do albumu z wycinkami, a kopie wysłała rodzicom i Rayowi.

Mitch odkrył małą restaurację oddaloną o trzy przecznice od Gmachu Bendiniego, pomiędzy Front Street i Riverside Drive, nie opodal rzeki. Lubił ją, ponieważ mógł się tam łatwo wymknąć i pracować nad dokumentami w trakcie jedzenia. Teraz, kiedy był pełnoprawnym pracownikiem, mógł jeść hot-dogi na lunch i fakturować po sto pięćdziesiąt za godzinę.

W tydzień po tym, jak jego nazwisko ukazało się w gazecie, siedział samotnie w głębi sali i jedząc hot-doga z chilli studiował zestawienia grubości jednego cala. Restauracja była pusta. Jej właściciel, Grek, drzemał za kasą.

Do stolika Mitcha zbliżył się nieznajomy. Zdjął opakowanie z trzymanego w ręku batonika, robiąc przy tym tyle hałasu, ile było możliwe. Kiedy stało się jasne, że go nadal nie dostrzegają, podszedł jeszcze bliżej i usiadł. Mitch spojrzał nań ponad czerwonym obrusem i położył dokument obok mrożonej herbaty.

- Czy mogę w czymś pomóc? - zapytał. Nieznajomy spojrzał na kasę, na puste stoły i przebiegł wzrokiem przestrzeń za jego plecami.

- Pan się nazywa McDeere, prawda?

Mówił z wyraźnym brooklińskim akcentem. Mitch przyjrzał mu się uważnie. Miał około czterdziestki i siwe włosy ostrzyżone po bokach krótko, po wojskowemu, z grzywką opadającą niemal do samych brwi. Jego trzyczęściowy granatowy garnitur wykonany był w co najmniej dziewięćdziesięciu procentach z poliestru. Krawat stanowił tanią imitację jedwabiu. Nie był dobrze ubrany, choć niewątpliwie dbał o swój wygląd. Wyczuwało się też, że jest dość zarozumiały.

- Tak. A kim pan jest? - spytał Mitch.

Sięgnął do kieszeni i szybkim ruchem wydobył znaczek.

- Tarrance. Wayne Tarrance. Agent specjalny, FBI.

Uniósł brwi i czekał na odpowiedź.

- Niech pan siada - powiedział Mitch.

- Dziękuję.

- Chce mnie pan zrewidować?

- Jeszcze nie. Po prostu chciałem się z panem spotkać. Zobaczyłem pańskie nazwisko w gazecie i dowiedziałem się, że jest pan nowym człowiekiem w firmie Bendini, Lambert i Locke.

- Dlaczego miałoby to interesować FBI?

- Mamy ich pod lupą.

Mitch stracił ochotę na hot-doga z chilli i odsunął talerz na brzeg stołu. Dosypał cukru do swojej herbaty w wielkim plastikowym kubku.

- Napije się pan czegoś? - zapytał.

- Nie, dziękuję.

- Dlaczego obserwujecie firmę Bendiniego?

Tarrance uśmiechnął się i spojrzał na Greka.

- Naprawdę nie mogę w tej chwili powiedzieć. Mamy swoje powody, ale nie przyszedłem tu po to, aby o tym mówić. Przyszedłem, żeby się z tobą spotkać i żeby cię ostrzec.

- Ostrzec mnie?

- Tak, ostrzec cię przed firmą.

- Słucham.

- Trzy rzeczy. Po pierwsze, nikomu nie ufaj. Nie ma w firmie ani jednej osoby, którą mógłbyś obdarzyć zaufaniem. Pamiętaj o tym. Po drugie, każde wypowiedziane przez ciebie słowo, czy to w domu, czy w biurze, czy gdziekolwiek w budynku, jest prawdopodobnie nagrywane. Mogą cię słuchać nawet w twoim samochodzie.

Mitch patrzył na niego i słuchał uważnie. Tarrance’owi najwyraźniej sprawiało to przyjemność.

- I po trzecie?

- Po trzecie, pieniądze nie rosną na drzewach.

- Czy mógłbyś to wyjaśnić?

- Teraz nie mogę. Myślę, że nawiążemy ze sobą bliską znajo­mość. Chcę, abyś mi ufał, i wiem, że muszę zasłużyć na twoje zaufanie. Nie zamierzam więc niczego przyspieszać. Nie możemy spotykać się w twoim ani w moim biurze, nie możemy też roz­mawiać przez telefon. Wobec tego od czasu do czasu będę cię jakoś odnajdywać. Ty natomiast pamiętaj o tych trzech rzeczach i bądź ostrożny.

Tarrance wstał i sięgnął po portfel.

- Tu jest moja wizytówka. Mój numer domowy znajduje się na odwrocie. Korzystaj tylko z telefonów publicznych.

Mitch przyjrzał się wizytówce.

- Czemu miałbym dzwonić do ciebie?

- Jeszcze przez jakiś czas nie będziesz odczuwał takiej potrzeby. Ale zatrzymaj moją wizytówkę.

Mitch włożył wizytówkę do kieszonki koszuli.

- Jeszcze jedno - powiedział Tarrance. - Widzieliśmy cię na pogrzebach Hodge’a i Kozinskiego. To smutne, naprawdę smutne. Ich śmierć nie była przypadkowa.

Spojrzał na Mitcha, trzymając obie ręce w kieszeniach, i uśmiechnął się.

- Nie rozumiem.

Tarrance skierował się w stronę wyjścia.

- Zadzwoń do mnie kiedyś, ale bądź ostrożny. Pamiętaj, oni podsłuchują.

Parę minut po czwartej zatrąbił klakson i Dutch zerwał się na równe nogi. Przeklinając podszedł do samochodu.

- Do cholery, Mitch. Jest czwarta. Co ty tu robisz?

- Przepraszam, Dutch. Nie mogłem spać. Ciężka noc.

Furtka się otworzyła.

Do siódmej trzydzieści zasypał Ninę taką ilością roboty, by nie miała szans uporać się z nią przed upływem dwóch dni. Kiedy nie mogła oderwać nosa od monitora, mniej się wtrącała do nie swoich spraw. Mitch postawił sobie teraz nowy cel - będzie pierwszym pracownikiem zasługującym na drugą sekretarkę.

O ósmej zjawił się w biurze Lamara. Jeszcze go nie było. Postanowił, że poczeka na niego. Poprawiał kontrakt, pił kawę, a sekretarce Lamara powiedział, żeby zajęła się swoimi sprawami. Lamar przyszedł o ósmej piętnaście.

- Musimy porozmawiać - oznajmił Mitch i zamknął drzwi. Jeżeli Tarrance mówił prawdę, pomyślał, biuro było na podsłuchu i rozmowa zostanie nagrana. Nie był pewien, komu wierzyć.

- Wygląda na to, że to coś poważnego - powiedział Lamar.

- Czy słyszałeś coś o facecie, który nazywa się Tarrance, Wayne Tarrance?

- Nie.

- FBI.

Lamar przymknął oczy.

- FBI - wymamrotał.

- Właśnie. Miał znaczek i wszystko.

- Gdzie go spotkałeś?

- Znalazł mnie w restauracji Lansky’ego na Union. Wiedział, kim jestem, a także to, że zostałem niedawno zatrudniony. Powiedział, iż wie wszystko o firmie. Obserwują nas niezwykle uważnie.

- Mówiłeś o tym Avery’emu?

- Nie. Nikomu oprócz ciebie. Nie bardzo wiem, co robić.

Lamar podniósł słuchawkę.

- Musimy zawiadomić Avery’ego. Myślę, że coś takiego zdarzyło się już wcześniej.

- Co się dzieje, Lamar?

Lamar połączył się z sekretarką Avery’ego i powiedział, że ma pilną sprawę. Po paru minutach usłyszał w słuchawce znajomy głos.

- Mamy mały problem, Avery. Agent FBI kontaktował się wczoraj z Mitchem. Mitch jest u mnie w biurze.

Lamar słuchał przez chwilę uważnie, potem powiedział do Mitcha:

- Mam zaczekać. Powiedział, że zadzwoni do Lamberta.

- Odnoszę wrażenie, że to coś poważnego.

- Tak, ale się nie martw. Wszystko wyjaśnimy. To się już zdarzało.

Lamar przycisnął słuchawkę do ucha i wysłuchał instrukcji.

- Mamy być w biurze Lamberta za dziesięć minut.

Avery, Royce McKnight, Oliver Lambert, Harold O’Kane i Nathan Locke czekali na nich. Stali zdenerwowani wokół małego stołu konferencyjnego, ale kiedy Mitch wszedł do pokoju, starali się sprawiać wrażenie spokojnych.

- Siadaj - powiedział Nathan Locke i uśmiechnął się sztucz­nie. - Chcemy, abyś nam wszystko opowiedział.

- Co to jest? - zapytał Mitch wskazując na magnetofon usta­wiony pośrodku stołu.

- Nie chcemy, by cokolwiek nam umknęło - wyjaśnił Locke i wskazał na puste krzesło. Mitch usiadł i spoglądał ponad stołem na Czarne Oczy. Avery usiadł pomiędzy nimi. Nikt nie powiedział nawet słowa.

- W porządku. Poszedłem wczoraj na lunch do restauracji Lansky’ego na Union. Ten facet wszedł do środka i dosiadł się do mojego stolika. Wiedział, jak się nazywam. Pokazał mi odznakę i przedstawił się jako agent specjalny FBI, Wayne Tarrance. Oświad­czył, że chciał się ze mną spotkać, ponieważ powinniśmy się poznać nawzajem. Powiedział, że obserwują dokładnie firmę i ostrzegł mnie, abym nikomu nie ufał. Spytałem dlaczego, a on odparł, że nie ma teraz czasu, by mi tłumaczyć, ale zrobi to później. Nie wiedziałem, co odpowiedzieć, więc po prostu słuchałem. Dodał jeszcze, że skontaktuje się ze mną za jakiś czas. Kiedy już zbierał się do wyjścia, powiedział, iż widział mnie na pogrzebach. Powiedział, że śmierć Kozinskiego i Hodge’a to nie były wypadki. Potem wyszedł. Cała rozmowa trwała nie dłużej niż pięć minut.

Czarne Oczy przenikały Mitcha na wskroś i chłonęły każde słowo.

- Czy widziałeś już kiedyś tego człowieka?

- Nigdy.

- Komu o tym mówiłeś?

- Tylko Lamarowi. Powiedziałem mu dziś rano, gdy tylko przyszedł.

- Swojej żonie?

- Nie.

- Czy zostawił ci numer, pod który mógłbyś zadzwonić?

- Nie.

- Chcę znać każde słowo, jakie tamten powiedział - zażądał Locke.

- Powiedziałem wszystko, co pamiętam. Nie jestem w stanie powtórzyć rozmowy dosłownie.

- Czy jesteś pewien?

- Niech mi się pan pozwoli zastanowić - parę rzeczy Mitch chciał zachować dla siebie. Spojrzał na Czarne Oczy i zrozumiał, że Locke podejrzewa go o coś więcej.

- A więc od początku. Powiedział, że widział moje nazwisko w gazecie i że wie, iż jestem tu nowym człowiekiem. To tyle. Nie mam nic więcej do dodania. To była bardzo krótka rozmowa.

- Staraj się przypomnieć sobie wszystko - nalegał Locke.

- Zapytałem, czy chce trochę mojej herbaty. Odmówił.

Magnetofon wyłączono, a wspólnicy sprawiali wrażenie nieco odprężonych. Locke podszedł do okna.

- Mitch, mamy kłopoty zarówno z FBI, jak i z IRS. To trwa już od wielu lat. Niektórzy z naszych klientów to grube ryby - autentyczni bogacze robiący miliony, wydający miliony, którzy liczą na to, że nie będą płacić podatków lub tylko bardzo niewielkie. Dostajemy od nich tysiące dolarów za to, że dzięki nam mogą uniknąć opodatkowania w sposób legalny. Mamy opinię agresywnych i nie cofamy się przed podejmowaniem ryzyka, jeśli klienci sobie tego życzą. Mówimy o bardzo sprytnych i doświadczonych biznesmenach, wiedzących, co to ryzyko. Płacą hojnie za naszą pomysłowość. Pewne ulgi i zwolnienia podatkowe, które im zapewniliśmy, są kwestionowane przez IRS. Przez ostatnie dwadzieścia lat ciągle walczymy z nimi w sądach. Nie lubią nas, a my nie lubimy ich. Niektórzy z naszych klientów nie odznaczają się wysokim poziomem etycznym i są stale śledzeni i nękani przez FBI. Od trzech lat FBI nęka także i nas.

Tarrance to nowicjusz, który chce się wybić. Jest tu dopiero niecały rok, a już stał się zadrą. Masz z nim więcej nie rozmawiać. To co powiedziałeś mu wczoraj, zostało prawdopodobnie nagrane. Jest niebezpieczny, niezwykle niebezpieczny. Nie gra uczciwie, wkrótce zresztą sam się przekonasz, że większość fedów nie gra uczciwie.

- Ilu waszych klientów udało im się złapać?

- Ani jednego. Wygraliśmy w sądzie naszą sprawę z IRS.

- A co z Kozinskim i Hodge’em?

- Dobre pytanie - odparł Oliver Lambert. - Nie wiemy, co się stało. Początkowo wyglądało to na wypadek, ale teraz nie jesteśmy już tego pewni. Na pokładzie wraz z nimi znajdował się mieszkaniec wyspy. Był kapitanem statku i instruktorem nurkowania. Miejscowe władze podejrzewają, że był również członkiem szajki handlarzy narkotyków
z Jamajki i jest możliwe, że spowodowano eksplozję chcąc właśnie jego zlikwidować. Oczywiście zginął.

- Myślę, że nigdy się nie dowiemy, jak było naprawdę - dodał Royce McKnight.

- Tamtejsza policja nie jest zbyt sprawna ani dociekliwa. Otoczy­my rodziny opieką, a z tego, co nam wiadomo, był to wypadek. Szczerze mówiąc, nie bardzo wiemy, jak sobie z tym poradzić.

- Pamiętaj, nikomu ani słowa o tej sprawie - nakazał Locke. - Trzymaj się z dala od Tarrance’a i jeżeli znów się z tobą skontaktuje, zawiadom nas natychmiast. Rozumiesz?

- Tak, proszę pana.

- Nie mów nawet swojej żonie - powiedział Avery.

Mitch skinął głową.

Lambert znów przybrał minę dobrego dziadka. Uśmiechnął się i przetarł okulary.

- Mitch, wiem, że jest to przerażające, ale przywykliśmy do tego. Zajmiemy się tym, zaufaj nam. Nie boimy się Tarrance’a, FBI, IRS czy kogokolwiek innego, ponieważ nigdy nie zrobiliśmy nic złego. Antoni Bendini zbudował tę firmę ciężką pracą, talentem i będąc zawsze wierny niepodważalnym zasadom etyki. Nam także wpoił te zasady. Nasi klienci to nie zawsze święci, ale prawnik nie może narzucić klientowi moralności. Nie chcemy, byś się martwił tamtymi sprawami. Trzymaj się z daleka od tego faceta - jest bardzo, bardzo niebezpieczny. Jeżeli coś wyciągnie od ciebie, stanie się jeszcze bardziej natarczywy i nie da ci spokoju.

Locke wycelował w Mitcha zagięty palec.

- Ewentualne kontakty z Tarrance’em byłyby zagrożeniem dla twej przyszłości
w firmie.

- Rozumiem - powiedział Mitch.

- Rozumie - wtrącił defensywnym tonem Avery.

- To wszystko, co mieliśmy ci do powiedzenia, Mitch - zakończył Lambert. - Bądź rozsądny.

Mitch i Lamar wyszli i ruszyli w stronę najbliższych schodów.

- Idziemy do DeVashera - powiedział Locke do Lamberta. Nie minęło więcej niż dwie minuty, a obaj główni wspólnicy siedzieli już przy zagraconym biurku szefa ochrony.

- Słuchałeś? - zapytał Locke.

- Oczywiście, Nat. Słyszeliśmy każde słowo, które powiedział ten chłopiec. Rozegrałeś to naprawdę znakomicie. Myślę, że się boi i będzie unikał Tarrance’a.

- Co z Lazarovem?

- Muszę mu powiedzieć. On jest szefem. Nie możemy udawać, że to się nie zdarzyło.

- Co oni zrobią?

- Nic poważnego. Będziemy obserwować chłopca przez dwadzieś­cia cztery godziny na dobę. I będziemy czekać. Nie możemy zrobić żadnego kroku. To Tarrance spróbuje działać. Odnajdzie go znowu, a wtedy i my tam będziemy. Staraj się trzymać go w budynku tak długo, jak się da. Jeżeli możesz, informuj nas, kiedy wychodzi. Naprawdę nie wydaje mi się, żeby to było coś poważnego.

- Dlaczego wybrali McDeere’a?

- Prawdopodobnie nowa strategia. Kozinski i Hodge kontaktowali się z nimi, jak wiesz. Może powiedzieli więcej, niż nam wiadomo. Prawdopodobnie tamci doszli do wniosku, że z McDeere’em pójdzie im najłatwiej, ponieważ trafił tu prosto z uczelni. Nowicjusz pełen idealizmu i zasad etycznych. Jak nasz przyjaciel Ollie. To było dobre, Ollie, naprawdę dobre.

- Zamknij się, DeVasher.

DeVasher przestał się uśmiechać i zagryzł wargi. Nie odpowiedział. Spojrzał na Locke’a.

- Wiesz, jaki będzie następny krok, prawda? Jeżeli Tarrance zacznie naciskać, ten idiota Lazarov zadzwoni do mnie któregoś dnia i każe go usunąć. Uciszyć go. Zamknąć
w beczce i utopić w zatoce. A kiedy się to stanie, wy wszyscy, czcigodni panowie, będziecie musieli przejść na wcześniejszą emeryturę i opuścić kraj.

- Lazarov nie wyda rozkazu, żeby zlikwidować agenta. Nie odważy się.

- Tak, byłoby to głupie posunięcie, ale Lazarov jest głupcem. Jest bardzo zaniepokojony tutejszą sytuacją. Często dzwoni i zadaje najprzeróżniejsze pytania. A ja mu daję najprzeróżniejsze odpowiedzi. Czasami słucha, czasami wrzeszczy. Nieraz mówi, że będzie rozmawiać z górą. Ale jeżeli powie, że mamy się pozbyć Tarrance’a, to po­zbędziemy się Tarrance’a.

- Niedobrze mi się robi od tego - stwierdził Lambert.

- W porządku, Ollie, pozwól jednemu ze swoich małych obijają­cych się adwokatów zaprzyjaźnić się z Tarrance’em i mówić. Wtedy będziesz miał piekło i będzie to znacznie gorsze od tego, co obecnie czujesz. A teraz proponuję wam, chłopcy, byście przydusili McDeere’a taką ilością roboty, żeby nie miał czasu zastanawiać się nad rewelacjami Tarrance’a.

- Mój Boże, DeVasher, on pracuje dwadzieścia godzin dziennie. Zaczął jak burza i dotąd nie przystopował.

- Miejcie go po prostu na oku. Powiedz Lamarowi Quinowi, żeby postarał się bliżej z nim zaprzyjaźnić. Może McDeere, jeśli coś mu zacznie chodzić po głowie, zwierzy się tamtemu.

- Dobry pomysł - mruknął Locke. Spojrzał na Lamberta. - Porozmawiajmy
z Quinem.

- Zastanówcie się, chłopcy - powiedział DeVasher. - McDeere jest na razie przestraszony. Nie wykona żadnego ruchu. Jeżeli Tarrance skontaktuje się z nim ponownie, zrobi to, co zrobił dzisiaj. Pobiegnie prosto do Lamara Quina. Pokazał nam, komu ufa.

- Czy powiedział o tym swojej żonie wczorajszej nocy?

- Sprawdzamy teraz kasety. Zajmie to około godziny. Mamy tyle cholernych podsłuchów w tym mieście, że aż sześć komputerów musi pracować, byśmy mogli znaleźć cokolwiek.

Mitch wyglądał przez okno w biurze Lamara. Mówił niewiele i bardzo starannie dobierał słowa. Przypuśćmy, że Tarrance miał rację. Przypuśćmy, że wszystko było nagrywane.

- Czy czujesz się lepiej? - zapytał Lamar.

- Myślę, że tak. To się trzyma kupy.

- Tak jak powiedział Locke, to się zdarzało już wcześniej.

- Kto to był? Kogo nagabywali wcześniej?

- Nie pamiętam. Wydaje mi się, że to było trzy albo cztery lata temu.

- Ale nie pamiętasz, o kogo chodziło?

- Nie. Dlaczego to takie istotne?

- Po prostu chciałbym wiedzieć. Nie rozumiem, czemu wybrali ze wszystkich czterdziestu prawników mnie, nowego człowieka, faceta, który najmniej wie o firmie i jej klientach. Dlaczego wybrali właśnie mnie?

- Nie wiem, Mitch. Słuchaj, czemu nie zrobisz tak, jak sugeruje Locke? Postaraj się o tym zapomnieć i trzymaj się z daleka od tego faceta, Tarrance’a. Nie musisz z nim rozmawiać, dopóki nie ma nakazu. Jeżeli pokaże się znowu, powiedz mu, żeby spływał. Jest niebezpieczny.

- Tak, myślę, że masz rację. - Mitch zmusił się do uśmiechu i ruszył w kierunku drzwi. - Zaproszenie na jutrzejszy obiad nadal aktualne?

- Oczywiście. Kay chce przyrządzić steki na grillu; będziemy jeść obok basenu. Umówmy się na późniejszą godzinę, powiedzmy, na siódmą trzydzieści.

- No to do zobaczenia.

ROZDZIAŁ 12

Strażnik wywołał jego nazwisko, zrewidował go i wprowadził do dużego pomieszczenia, gdzie rząd małych kabin zajmowali odwiedza­jący, rozmawiając i szepcząc przez grube metalowe kraty.

- Numer czternaście - powiedział strażnik.

Mitch podszedł do kabiny i usiadł. Po upływie minuty pojawił się Ray i zajął miejsce pomiędzy dwoma wąskimi ścianami po drugiej stronie kraty. Gdyby nie blizna na czole Raya i parę zmarszczek wokół jego oczu, wyglądaliby na bliźniaków. Każdy z nich liczył ponad sześć stóp wzrostu, a ważył około stu osiemdziesięciu funtów, obaj mieli jasnokasztanowate włosy, nieduże niebieskie oczy, szerokie kości policzkowe i mocno rozwinięte podbródki. Mówiono im wielokrotnie, że w ich żyłach płynie indiańska krew, a ciemna karnacja ich przodków zanikła po latach pracy w kopalniach.

Mitch nie był w Brushy Mountain od trzech lat. Od trzech lat i trzech miesięcy. Pisali do siebie regularnie, dwa razy w miesiącu, już od ośmiu lat.

- Jak tam twój francuski? - zapytał w końcu Mitch.

Wyniki, jakie uzyskał Ray na egzaminach w armii, potwierdziły jego zdumiewające zdolności do języków. Przez dwa lata służył jako tłumacz z wietnamskiego. W czasie sześciomiesięcznego pobytu w Niemczech opanował znakomicie niemiecki. Hiszpański zajął mu cztery lata, ale uczył się go ze słownika w bibliotece więziennej. Francuski to był jego ostatni pomysł.

- Myślę, że mówię płynnie - odpowiedział Ray - trochę trudno to tutaj sprawdzić. Nie mam wiele okazji, by ćwiczyć go praktycznie - tu oczywiście nie uczą francuskiego. Jest to z pewnością najpiękniejszy ze wszystkich języków.

- Czy jest łatwy?

- Nie tak łatwy jak niemiecki. Oczywiście mnie łatwiej było się nauczyć niemieckiego również dlatego, że mieszkałem w kraju, gdzie wszyscy używali tego języka. Czy wiedziałeś, że nasze słownictwo wywodzi się w pięćdziesięciu procentach
z niemieckiego, poprzez staroangielski?

- Nie, nie wiedziałem.

- To prawda. Angielski i niemiecki to kuzyni w pierwszej linii.

- Co dalej?

- Prawdopodobnie włoski. To język romański, tak jak francuski, hiszpański i portugalski. Może rosyjski. Może grecki. Czytałem niedawno o greckich wyspach. Mam zamiar tam wkrótce pojechać.

Mitch uśmiechnął się. Rayowi zostało co najmniej siedem lat do odsiedzenia.

- Myślisz, że żartuję, prawda? - zapytał brat. - Wynoszę się stąd, Mitchell, i to niedługo.

- Jaki masz plan?

- Nie mogę powiedzieć. Ale pracuję nad nim.

- Nie rób tego, Ray.

- Będę potrzebował pewnej pomocy z zewnątrz i trochę pieniędzy, żeby wymknąć się z kraju. Tysiąc powinien wystarczyć. Czy możesz tyle zorganizować? Nie będziesz w to zamieszany.

- Nie podsłuchują nas?

- Czasami.

- Mówmy o czymś innym.

- Jasne. Jak się ma Abby?

- Znakomicie.

- Gdzie jest?

- W tej chwili w kościele. Chciała przyjechać, ale powiedziałem jej, że nie pozwoliliby jej się z tobą widzieć.

- Chciałbym ją zobaczyć. Z twoich listów wynika, że powodzi się wam naprawdę dobrze. Nowy dom, samochody. Jestem z ciebie bardzo dumny. Jesteś pierwszym McDeere’em od dwóch pokoleń, który się czegoś dorobił.

- Nasi rodzice byli porządnymi ludźmi, Ray. Nie mieli od­powiedniej okazji, mieli za to niestety pecha.

Ray uśmiechnął się i popatrzył gdzieś w przestrzeń.

- Tak, pewnie tak. Rozmawiałeś z mamą?

- Nie, ostatnio nie.

- Wciąż jest na Florydzie?

- Tak sądzę.

Umilkli obaj i wbili wzrok w ziemię. Myśleli o swojej matce. Wspominali szczęśliwsze czasy, gdy byli jeszcze mali i gdy żył ich ojciec. Po jego śmierci nigdy nie przyszła już w pełni do siebie, a potem, gdy zginął Rusty, ciotki i wujkowie umieścili ją
w zakładzie dla nerwowo chorych.

Ray przesunął palcem wzdłuż metalowego pręta kraty.

- Mówmy o czymś innym.

Mitch przytaknął skinieniem głowy. Mieli sobie wiele do powiedze­nia, ale wszystko dotyczyło przeszłości. Oprócz przeszłości nic ich nie łączyło, lepiej było jednak do niej nie wracać.

- Wspomniałeś, że pewien facet, który siedział kiedyś z tobą w jednej celi, jest teraz prywatnym detektywem w Memphis.

- Eddie Lomax. Był gliną w Memphis przez dziewięć lat, dopóki nie został skazany za gwałt.

- Gwałt?

- Tak. Nie miał tu lekko. Tutaj niezbyt lubią gwałcicieli. Gliniarzy nienawidzą. Zabiliby go, gdybym się nie wtrącił. Od trzech lat jest już na wolności. Pisze do mnie przez cały czas. Zajmuje się głównie rozwodami.

- Czy jest w książce telefonicznej?

- 969-3838. Po co ci on?

- Mam prawnika, którego zdradza żona, ale nie może jej przyłapać. Czy ten facet jest dobry?

- Bardzo dobry, sam też tak uważa. Zarobił już trochę pieniędzy.

- Mogę mu ufać?

- Żartujesz? Powiedz mu, że jesteś moim bratem, a będzie zabijać dla ciebie. To on ma mi pomóc wydostać się stąd, tylko jeszcze o tym nie wie. Mógłbyś mu o tym wspomnieć.

- Chciałbym, abyś przestał o tym mówić.

Za plecami Mitcha stanął strażnik.

- Trzy minuty - powiedział.

- Co chciałbyś, żebym ci przysłał? - zapytał Mitch.

- Coś naprawdę specjalnego, jeżeli nie sprawi ci to kłopotu.

- Wszystko, co zechcesz.

- Idź do księgarni i kup mi jeden z tych kasetowych kursów: “Jak nauczyć się mówić po grecku w dwadzieścia cztery godziny”. To i jeszcze słownik grecko-angielski. Byłbym ci wdzięczny.

- Przyślę ci w następnym tygodniu.

- A gdyby tak jeszcze włoski?

- Nie ma sprawy.

- Nie mogę się zdecydować, czy jechać na Sycylię czy do Grecji. Jestem naprawdę rozdarty wewnętrznie. Spytałem o to pastora więziennego, ale nie potrafił mi pomóc. Myślę, że pójdę do naczelnika więzienia. Co o tym sądzisz?

Mitch zaśmiał się cicho i potrząsnął głową.

- Dlaczego nie pojedziesz do Australii?

- Świetny pomysł. Prześlij mi parę taśm do nauki australijskiego i słownik.

Obaj uśmiechnęli się, potem spoważnieli. Uważnie przyglądali się sobie wzajemnie i czekali na strażnika, który miał przerwać wizytę. Mitch patrzył na bliznę na czole brata. Te niezliczone bary i niezliczone bójki. To się musiało tak skończyć. Zabójstwem. Samoobrona, jak to określił Ray. Był taki okres, gdy Mitch chciał przekląć brata za jego głupotę, ale to już minęło. Z czasem gniew zdążył ostygnąć. Teraz miał ochotę go objąć, zabrać do domu i pomóc w znalezieniu pracy.

- Nie współczuj mi - powiedział Ray.

- Abby chce do ciebie napisać.

- To byłoby miłe. Z trudem ją sobie przypominam. Pamiętam ją jako małą dziewczynkę w Danesboro, kręcącą się wokół banku swojego tatusia na Main Street. Powiedz jej, aby przysłała mi zdjęcie. Chciałbym też mieć zdjęcie twojego domu. Jesteś pierwszym od stu lat McDeere’em, który ma własną nieruchomość.

- Muszę iść.

- Zrób jeszcze coś dla mnie. Myślę, że powinieneś odnaleźć mamę, po prostu, żeby się upewnić, że żyje. Teraz, kiedy masz już studia za sobą, myślę, że byłoby miło, gdybyście się zbliżyli.

- Zastanowię się nad tym.

- Zastanów się głębiej, zgoda?

- Zgoda. Zobaczę się z tobą za jakiś miesiąc.

DeVasher zaciągnął się roi-tanem i wypuścił kłąb dymu w kierunku klimatyzatora.

- Znaleźliśmy Raya McDeere’a - obwieścił z dumą.

- Gdzie? - zapytał Ollie.

- Więzienie stanowe w Brushy Mountain. Oskarżony o morders­two drugiego stopnia
w Nashville osiem lat temu i skazany na piętnaście lat bez zwolnienia warunkowego. Raymond McDeere. Trzydzieści jeden lat. Bez rodziny. Służył trzy lata w armii. Zwolniony dyscyplinarnie. Prawdziwy pechowiec.

- Jak go znaleźliście?

- Odwiedził go wczoraj młodszy braciszek. Pojechaliśmy za nim. Nadzór przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, pamiętasz.

- Jego wyrok znajduje się w oficjalnych kartotekach. Powinniście byli znaleźć go wcześniej.

- Znaleźlibyśmy, Ollie, gdyby to było istotne. Ale nie jest. Robimy to, co do nas należy.

- Piętnaście lat, tak? Kogo zabił?

- Banalna historia. Gromada pijanych mężczyzn bije się w barze o kobietę. Nikt nie miał żadnej broni, fakt. Z zeznań policji i sekcji zwłok wynikało, że uderzył swoją ofiarę dwa razy pięścią w głowę i roztrzaskał jej czaszkę.

- Dlaczego zwolnienie dyscyplinarne?

- Wyjątkowa niesubordynacja. Poza tym pobicie przełożonego. Nie wiem, jak udało mu się uniknąć sądu wojennego. Wygląda na to, że ma paskudny charakter.

- Masz rację, to nieważne. Czegoście się jeszcze dowiedzieli?

- Niewiele. Ten dom jest na podsłuchu, prawda? Nie wspomniał swojej żonie o Tarransie. Prawdę mówiąc, słuchamy tego dzieciaka dwadzieścia cztery godziny na dobę i jak dotąd nie wspomniał o Tarransie nikomu.

Ollie uśmiechnął się i kiwnął głową z aprobatą. Był dumny z McDeere’a. Co za prawnik!

- A co z seksem?

- Wszystko, co możemy robić, to słuchać. Ale słuchamy na­prawdę z bliska i nie wydaje mi się, aby do czegoś doszło w ciągu ostatnich dwóch tygodni. Oczywiście siedzi tutaj po szesnaście godzin na dobę i odrabia swoją codzienną działkę zgodnie z tym, coście mu wbili do głowy. Mam wrażenie, że ona zaczyna się tym męczyć. Możliwe, że to zwyczajny syndrom żony nowicjusza. Dzwo­ni dużo do swojej matki - na jej koszt, aby on się nie dowiedział. Powiedziała swojej mamie, że chłopak się zmienia i tak dalej. Obawia się, że on się sam zabija, pracując tak ciężko. Tylko tyle słyszymy. Tak więc nie mam żadnych obrazków, Ollie, i jest mi przykro, bo wiem, jak bardzo je lubisz. Jeśli tylko nadarzy się okazja, dostarczymy ci parę.

Lambert utkwił wzrok w ścianie, ale nic nie powiedział.

- Słuchaj, Ollie, myślę, że powinniśmy wysłać tego dzieciaka na Grand Cayman z Averym w interesach. Zobacz, czy uda ci się to zorganizować.

- Nie ma sprawy. Mogę spytać dlaczego?

- Nie teraz. Dowiesz się później.

Budynek położony był w tańszej części centrum - kilka przecznic dzieliło go od nowoczesnych wież ze stali i szkła, upakowanych tak blisko jedna drugiej, jakby w Memphis brakowało ziemi. Wywieszka na drzwiach wejściowych zapraszała na drugie piętro, gdzie mieściło się biuro prywatnego detektywa, Eddiego Lomaxa. Przyjęcia tylko w uzgodnionych wcześniej terminach. Tekst reklamowy na drzwiach do biura prezentował niezwykle bogaty wachlarz usług - firma zajmowała się między innymi sprawami rozwodów, wypadków, zaginięć osób bliskich, a także inwigilacją. Reklama w książce telefonicznej wspominała też o ekspertyzie policyjnej, ale na tym bynajmniej nie kończyła się lista ofert. Obejmowała ona także zakładanie podsłuchu, ochronę osobistą - w tym ochronę dzieci - fotografowanie, analizę głosu, lokalizację aktywów, sprawy roszczeń z tytułu ubezpieczenia, oraz wywiady przed zawarciem małżeństwa. Zabezpieczony, ubezpieczony, uprawniony i dostępny przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, zawsze działający zgodnie z zasadami etyki, niezawodny, dyskretny, precyzyjny Eddie Lomax.

Liczba proponowanych usług zrobiła na Mitchu wrażenie. Na spotkanie wyznaczone na piątą po południu przyszedł o parę minut za wcześnie. Zgrabna platynowa blondynka ubrana w obcisłą skórzaną spódnicę i dopasowane czarne buty zapytała o jego nazwisko i wskaza­ła mu pomarańczowe plastikowe krzesło obok okna. Eddie będzie wolny za minutę. Mitch obejrzał krzesło, a ponieważ zauważył grubą warstwę kurzu i parę tłustych plam, podziękował, tłumacząc się, że bolą go plecy. Tammy wzruszyła ramionami i powróciła do żucia gumy i przepisywania jakiegoś dokumentu. Mitch zastanawiał się, czy był to wywiad przedmałżeński, czy raport przedstawiający wyniki inwigilacji, czy też może plan jakiejś sprytnej akcji, którą Lomax zamierzał podjąć w obronie któregoś ze swoich klientów.
W popiel­niczce na jej biurku piętrzył się stos niedopałków z wyraźnymi śladami różowej szminki. Pisząc przez chwilę tylko lewą ręką, prawą szybkim, precyzyjnym ruchem wyjęła z paczki następnego papierosa i włożyła go między lepkie wargi, po czym, teraz przez moment pisząc prawą ręką, lewą nacisnęła zapalniczkę. Płomyk wystrzelił w górę i objął koniuszek bardzo cienkiego i nieprawdopodobnie długiego papierosa. Kiedy zgasł, odruchowo zacisnęła wargi wokół filtra i zaciągnęła się głęboko. Litery zamieniały się w słowa, słowa w zdania, zdania w paragrafy, ona tymczasem łapczywie wypełniała płuca dymem i w końcu, gdy papieros stał się calowym niedopałkiem, wyjęła go z ust dwoma lśniącymi, czerwonymi paznokciami i odkaszlnęła głośno. Dym płynął falami ku poplamionemu sufitowi, psuł utworzony poprzednio obłok i krążył wokół lampy. Kaszlała dość długo i od tego suchego, gwałtownego kaszlu poczerwieniała jej twarz, a biust pod­skakiwał rytmicznie. Chwyciła stojącą przy maszynie filiżankę i wypiła łapczywie jej zawartość, a potem włożyła do ust kolejnego papierosa i znowu zaciągnęła się dymem.

Po dwóch minutach Mitch zaczął się obawiać, że ulegnie za­czadzeniu. Dostrzegł niewielki otwór w szybie okiennej, której z jakie­goś powodu pająki nie osnuły pajęczyną. Podszedł bliżej do okna, przysunął twarz do postrzępionych, pokrytych kurzem firanek i próbował oddychać, starając się mieć usta blisko owego otworu. Poczuł mdłości. Kaszel dochodzący od strony biurka zaczął się nasilać. Próbował otworzyć okno, ale uniemożliwiała to gruba warstwa zaschniętej farby.

Właśnie wtedy, gdy zaczęło mu się kręcić w głowie, stukot maszyny ucichł i dziewczyna zgasiła papierosa.

- Prawnik?

Mitch odwrócił się od okna i spojrzał na sekretarkę. Siedziała teraz na stole, założywszy nogę na nogę, z czarną spódnicą podciągniętą wysoko nad kolana. Sączyła pepsi.

- Tak.

- Z dużej firmy?

- Zgadza się.

- Tak myślałam. Poznałam po garniturze, po oryginalnej koszuli i jedwabnym, stonowanym krawacie. Zawsze odróżniam prawników z dużych firm od płotek kręcących się po Sądzie Miejskim.

Dym się przerzedził i Mitch poczuł się lepiej. Patrzył na jej nogi, których w tej pozycji nie można było nie podziwiać. Ona przyglądała się jego butom.

- Podoba ci się ten garnitur, co? - zapytał.

- Jest drogi, to widać. Tak samo krawat. Nie mam pewności co do butów i koszuli.

Mitch przypatrywał się jej skórzanym butom, spódnicy i ciasnemu sweterkowi opinającemu jędrne piersi i zastanawiał się, co miłego mógłby jeszcze powiedzieć. To taksujące ją od stóp do głów spojrzenie sprawiało jej wyraźnie przyjemność. Znowu sączyła pepsi.

Kiedy ugasiła pragnienie, skinęła głową w stronę drzwi Eddiego i powiedziała:

- Możesz tam teraz wejść. Eddie czeka.

Detektyw rozmawiał przez telefon. Starał się uspokoić jakiegoś biednego, starszego mężczyznę, którego syn, jak się okazało, był homoseksualistą. Bardzo aktywnym homoseksualistą. Wskazał na drewniane krzesło i Mitch usiadł. Zauważył dwa okna, oba szeroko otwarte, i odetchnął z ulgą.

Eddie wyglądał na zdegustowanego i przykrył ręką słuchawkę.

- On płacze - szepnął do Mitcha, który uśmiechnął się grzecznie, jakby go to rozbawiło.

Detektyw miał na nogach buty ze skóry jaszczurki z wydłużonymi noskami, ubrany był w dżinsy Levi Strausa i dobrze wykrochmaloną, brzoskwiniową koszulę, rozpiętą na pokrytej czarnymi, gęstymi włosami klatce piersiowej. Na szyi nosił dwa ciężkie złote łańcuchy, jeden z turkusowym wisiorkiem. Był prawdopodobnie fanem Toma Jonesa, Humperdincka czy też jednego z tych piosenkarzy o bujnych włosach, czarnych oczach,
z bokobrodami i mocnymi podbródkami.

- Mam zdjęcia - powiedział i odsunął słuchawkę od ucha, kiedy stary mężczyzna zaczął coś wykrzykiwać. Wyciągnął z kartoteki pięć zdjęć formatu dziesięć na osiem i przesunął je w poprzek stołu w kierunku Mitcha. Tak, bez wątpienia ci mężczyźni byli homosek­sualistami. Ulokowali się na jakiejś jakby scenie, w pomieszczeniu wyglądającym na klub homoseksualistów. Eddie uśmiechnął się do niego z dumą. Mitch odłożył fotografie na biurko i zapatrzył się w okno. Były dobrej jakości, w kolorze. Ktokolwiek je zrobił, musiał znaleźć się na terenie klubu. Mitch pomyślał o wyroku za gwałt. Glina posadzony za gwałt.

Eddie odłożył słuchawkę.

- A więc ty jesteś Mitchell McDeere. Miło mi cię poznać.

Uścisnęli sobie ręce nad biurkiem.

- Cała przyjemność po mojej stronie - powiedział Mitch. - Widziałem Raya w niedzielę.

- Mam takie dziwne wrażenie, że cię znam od lat. Wyglądasz dokładnie jak on. Mówił mi, że jesteście bardzo podobni do siebie. Powiedział mi wszystko o tobie. Przypuszczam, że mówił ci też o mnie. Policyjna przeszłość. Gwałt. Odsiadka. Czy powiedział ci, że wszystko było ukartowane? Że dziewczyna miała siedemnaście lat, wyglądała na dwadzieścia pięć i że zostałem wrobiony?

- Wspomniał o tym. Ray nie mówi wiele. Znasz go.

- To twardy facet. Zawdzięczam mu życie, dosłownie. Prawie mnie zabili
w więzieniu, kiedy się dowiedzieli, że jestem gliną. On się wtrącił i nawet czarnuchy się odczepiły. Mógłby kogoś uszkodzić, gdyby zechciał.

- Poza nim nie mam żadnej rodziny.

- Tak, wiem. Jeśli siedzisz z facetem przez lata w komórce o wymiarach osiem na dwanaście, to dowiadujesz się o nim wszystkiego. Mówił o tobie godzinami. Kiedy wyszedłem, myślałeś o studiach prawniczych.

- Skończyłem je w lipcu tego roku i zacząłem pracować w firmie Bendini, Lambert i Locke.

- Nigdy o nich nie słyszałem.

- To firma na Front Street zajmująca się podatkami i spółkami.

- Wykonuję sporo brudnej roboty dotyczącej rozwodów. Zajmuję się też robieniem zdjęć, takich jak te, inwigilacją i zbieraniem dowodów dla sądu.

Mówił szybko, krótkimi zdaniami. Położył nogi na biurku, eks­ponując swoje kowbojskie buty.

- Poza tym mam kilku prawników, dla których robię różne rzeczy. Jeżeli wygrzebię porządne rozbicie samochodu lub uszkodzenie ciała, rozglądam się, kto mi najlepiej zapłaci. W ten sposób kupiłem ten budynek. To tam są najlepsze pieniądze - w uszkodzeniach ciała. Ci prawnicy biorą czterdzieści procent odszkodowania. Czterdzieści procent! - Potrząsnął głową z obrzydzeniem, jakby nie mógł uwierzyć, że aż tak chciwi prawnicy rzeczywiście żyli i działali w tym mieście.

- Ile bierzesz za godzinę? - zapytał Mitch.

- Trzydzieści dolców plus wydatki. Wczoraj w nocy spędziłem sześć godzin w mojej ciężarówce na zewnątrz “Holiday Inn” czekając, aż mąż mojej klientki opuści pokój ze swoją dziwką. Sześć godzin. Żeby zrobić więcej zdjęć. Sto osiemdziesiąt dolców za siedzenie na tyłku, przeglądanie świerszczyków i czekanie. Policzyłem jej też za obiad.

Mitch słuchał uważnie, tak jakby sam marzył o takiej robocie.

Tammy wsunęła głowę do pokoju i oznajmiła, że wychodzi. Otaczała ją chmura siwego dymu i Mitch odruchowo spojrzał na okna. Zatrzasnęła drzwi.

- To świetna dziewczyna - powiedział Eddie - ma kłopoty z mężem. Kierowca ciężarówki, któremu się wydaje, że jest Elvisem. Ma czarne, lśniące włosy i bujne bokobrody. Nosi grube okulary przeciwsłoneczne, takie jakie nosił Elvis. Kiedy nie jest na trasie, siedzi
w przyczepie, słuchając płyt Presleya i oglądając te okropne filmy. Przeprowadzili się tu z Ohio tylko po to, żeby ten błazen mógł być bliżej grobu Króla. Zgadnij, jak ma na imię.

- Nie mam pojęcia.

- Elvis. Elvis Aaron Hemphill. Zmienił sobie imię po śmierci Króla. Jest stałym bywalcem podejrzanych nocnych klubów. Widziałem go którejś nocy. Miał na sobie biały garnitur, ściśle przylegający do ciała i rozpięty do pępka, co może by i nie raziło, gdyby nie to, że ten jego brzuszek przypomina gigantycznego arbuza. Wyglądał dosyć żałośnie. Ma wysoki głos, który brzmi jak głos jednego z tych indiańskich czarowników śpiewających przy ogniu.

- Więc w czym problem?

- Chodzi o kobiety. Nie uwierzyłbyś, jakie są fanki Elvisa, które odwiedzają to miasto. Gromadzą się całymi stadami, aby oglądać tego bufona odgrywającego Króla. Rzucają w niego majtkami, dużymi majtkami, majtkami uszytymi na szerokie, tłuste tyłki, a on wyciera sobie nimi czoło i odrzuca z powrotem. Podają mu numery swoich pokoi i podejrzewamy, że się do nich przemyka i, podobnie jak Elvis, próbuje grać wielkiego samca. Jeszcze go nie przyłapałem.

Mitch nie bardzo wiedział, co powiedzieć. Wykrzywił się niczym idiota, tak jakby była to rzeczywiście niesamowita historia. Lomax domyślił się jednak, co gość naprawdę o tym sądzi.

- Masz problemy z żoną?

- Nie, nic z tych rzeczy. Potrzebuję informacji dotyczących czterech osób. Jedna żyje, trzy umarły.

- Brzmi interesująco. Słucham.

Mitch wyjął notes z kieszeni.

- Zaznaczam, że jest to sprawa całkowicie poufna.

- Oczywiście. Będę przestrzegał tajemnicy, tak jak ty to robisz, tam gdzie chodzi o sprawy twoich klientów.

Mitch przytaknął skinieniem głowy, ale pomyślał o Tammy i Elvisie, próbując zrozumieć, dlaczego Lomax opowiedział mu ich historię.

- To musi być tajne.

- Mówiłem ci, że będzie. Możesz mi ufać.

- Trzydzieści dolców za godzinę?

- Dla ciebie dwadzieścia. Pamiętaj, że to Ray cię przysłał.

- Rozumiem i doceniam.

- Kim są ci ludzie?

- Tych troje, którzy nie żyją, było kiedyś prawnikami w naszej firmie. Robert Lamm zginął w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym w wypadku podczas polowania, gdzieś
w górach w Arkansas. Znaleźli go po dwóch tygodniach poszukiwań, z kulą w głowie. Przeprowadzono sekcję zwłok. To wszystko, co wiem. Alice Knauss poniosła śmierć
w siedemdziesiątym siódmym w wypadku samochodowym, tutaj, w Memphis. John Mickel popełnił samobójstwo w osiemdziesiątym czwartym. Ciało znaleziono w jego biurze. Obok leżał pistolet, był też list pozostawiony przez niego.

- Czy to wszystko, co wiesz?

- Wszystko.

- Czego chcesz się dowiedzieć?

- Chcę wiedzieć jak najwięcej na temat śmierci tych ludzi. Jakie były okoliczności każdego z tych wypadków. Kto prowadził śledztwo w poszczególnych sprawach. Chcę znać każde pytanie, które pozostało bez odpowiedzi, i każde podejrzenie.

- A co sam podejrzewasz?

- Na razie nic. Po prostu jestem ciekawy.

- To więcej niż ciekawość.

- Zgoda, więcej niż ciekawość. Ale na razie zostawmy to na boku.

- W porządku. Kto jest czwarty?

- Mężczyzna o nazwisku Wayne Tarrance. Agent FBI przebywa­jący w Memphis.

- FBI!

- Czy robi ci to jakąś różnicę?

- Tak, robi. Za gliny biorę czterdzieści za godzinę.

- Nie ma sprawy.

- Co chcesz wiedzieć?

- Sprawdź go. Od jak dawna tu jest. Jak długo jest agentem. Jaką ma reputację.

- To dość łatwe.

Mitch zgiął papier i włożył go do kieszeni.

- Ile czasu to zajmie?

- Około miesiąca.

- W porządku.

- Jak się nazywa twoja firma?

- Bendini, Lambert i Locke.

- Ci dwaj faceci zabici tego lata...

- Byli członkami.

- Masz jakieś podejrzenia?

- Nie.

- Tak po prostu spytałem.

- Słuchaj, Eddie, musisz być bardzo ostrożny. Nie dzwoń do mojego domu ani do biura. Ja zadzwonię za jakiś miesiąc. Pode­jrzewam, że jestem bardzo dokładnie obserwowany.

- Przez kogo?

- Chciałbym to wiedzieć.

ROZDZIAŁ 13

Avery spojrzał na wydruk z komputera i uśmiechnął się.

- W październiku zafakturowałeś średnio sześćdziesiąt jeden godzin w tygodniu.

- Myślałem, że sześćdziesiąt cztery - powiedział Mitch.

- Sześćdziesiąt jeden to wystarczająco dużo. Prawdę mówiąc, nigdy dotąd nie mieliśmy człowieka, który w pierwszym roku osiągnął­by tak wysoką średnią za jeden miesiąc. Czy wszystko jest zgodne z przepisami prawnymi?

- Żadnego nadymania. Właściwie mógłbym podciągnąć jeszcze wyżej.

- Ile godzin tygodniowo pracujesz?

- Między osiemdziesiąt pięć a dziewięćdziesiąt. Mógłbym fak­turować siedemdziesiąt pięć, gdybym chciał.

- Nie proponowałbym, przynajmniej nie teraz. Wzbudziłoby to niepotrzebną zazdrość. Młodsi pracownicy przyglądają ci się uważnie.

- Czy chcesz, żebym zwolnił tempo?

- Oczywiście, że nie. Ty i ja jesteśmy obecnie miesiąc do tyłu. Trochę się martwię tak wielką liczbą godzin. Po prostu się martwię, to wszystko. Większość pracowników zaczyna jak burza, osiemdziesiąt, dziewięćdziesiąt godzin tygodniowo, ale po paru miesiącach się wykańczają. Sześćdziesiąt pięć do siedemdziesięciu to przeciętna średnia. Ty jednak wydajesz się niezwykle żywotny.

- Mój organizm nie potrzebuje dużo snu.

- Co o tym myśli twoja żona?

- Czemu to ma być istotne?

- Nie przeszkadzają jej te długie godziny w biurze?

Mitch spojrzał na Avery’ego i przez chwilę pomyślał o sprzeczce, jaka miała miejsce ostatniej nocy, kiedy przyszedł do domu na obiad tuż przed dwunastą. Oboje do końca panowali nad sobą, ale była to najgorsza jak dotąd ich kłótnia stanowiąca zapowiedź następnych. Żadne z nich nie miało zamiaru ustąpić. Abby powiedziała, że pan Rice
z sąsiedztwa jest jej bliższy od własnego męża.

- Ona to rozumie. Powiedziałem jej, że za dwa lata zostanę wspólnikiem i przejdę na emeryturę przed trzydziestką.

- Wygląda, jakbyś rzeczywiście próbował.

- Nie uskarżasz się, prawda? Wszystko, co fakturowałem w ciągu ostatniego miesiąca, brałem z jednej z twoich kartotek i nie wydawałeś się specjalnie przejęty tym, że się przepracowuję.

Avery położył wydruk na swoim biurku, spojrzał na Mitcha i zmarszczył brwi.

- Po prostu nie chcę, żebyś się wykończył, i nie chcę, żeby się coś popsuło między tobą a Abby.

Tego rodzaju upomnienie zabrzmiało raczej dziwnie w ustach człowieka, który właśnie opuścił żonę. Mitch popatrzył na Avery’ego z wyrazem źle ukrywanej pogardy.

- Nie musisz się martwić o to, co się dzieje w moim domu. Powinieneś się cieszyć, że jestem wydajny.

Avery pochylił się nad biurkiem.

- Widzisz, Mitch, nie znam się dobrze na tych sprawach. To przyszło z góry. Lambert i McKnight niepokoją się, że przesadzasz. Rozumiesz, piąta rano, codziennie, nawet w niektóre niedziele. To zbyt intensywnie, Mitch.

- Co mówili?

- Niewiele. Możesz temu wierzyć lub nie, Mitch, ale tym ludziom naprawdę zależy na twojej rodzinie. Chcą szczęśliwych prawników ze szczęśliwymi żonami. Lambert ma szczególnie ojcowskie podejście. Zamierza przejść za parę lat na emeryturę i chce raz jeszcze przeżyć lata swojej świetności utożsamiając się z tobą i innymi młodszymi pracownikami. Jeżeli zadaje zbyt wiele pytań lub wygłasza ci wykłady, wytrzymaj to jakoś. Ma prawo do tego, żeby się bawić w dobrego dziadka. Zasłużył sobie na to.

- Powiedz mu, że u mnie wszystko w porządku, u Abby też, że czujemy się szczęśliwi i że jestem bardzo wydajny.

- Nie ma sprawy. Teraz, skoro mamy to już za sobą, ty i ja wyjedziemy na Grand Cayman. Za tydzień od jutra. Muszę się spotkać w imieniu Cappsa z paroma tamtejszymi bankierami i trzema innymi klientami. Interesy przede wszystkim, ale zawsze wygospodaruję trochę czasu na pływanie i nurkowanie. Powiedziałem Royce’owi McKnightowi, że będziesz mi potrzebny, i wyraził zgodę na tę wyprawę. Chcesz jechać?

- Oczywiście. Jestem po prostu trochę zaskoczony.

- To interesy, więc nasze żony nie jadą. Lambert obawiał się trochę, że możesz mieć przez to jakieś kłopoty w domu.

- Myślę, że pan Lambert za bardzo martwi się tym, co dzieje się w moim domu. Powiedz mu, że wszystko jest w porządku. Nie będzie żadnych kłopotów.

- A więc jedziesz?

- Pewnie, że jadę. Jak długo tam będziemy?

- Kilka dni. Zatrzymamy się w jednym z domów wypoczyn­kowych firmy. Sonny Capps być może też zamieszka w którymś z naszych domów. Spróbuję załatwić samolot firmy, ale niewykluczone, że będziemy musieli polecieć zwyczajnym.

- Nie ma sprawy.

Tylko dwaj spośród pasażerów lecących samolotem 727 Kajmańskich Linii Lotniczych mieli na szyi krawaty, a zaraz po pierwszym rozdaniu darmowego ponczu Avery zdjął swój i wcisnął do kieszeni marynarki. Poncz podała piękna, brązowa, kajmańska stewardesa o niebieskich oczach i pięknym uśmiechu. Avery po raz kolejny stwierdził, że kobiety są tam wspaniałe.

Mitch siedział przy oknie i starał się ukryć napięcie spowodowane jego pierwszą zagraniczną podróżą. Znalazł w bibliotece książkę o Kajmanach. Były to trzy wyspy: Grand Cayman, Little Cayman i Cayman Brac. Dwie mniejsze, słabo zaludnione, nieczęsto odwiedzano. Grand Cayman liczyła osiemnaście tysięcy mieszkańców, dwanaście tysięcy zarejestrowanych spółek i trzysta banków. Dwadzieś­cia procent ludności stanowili biali, dwadzieścia czarni, a pozostałe sześćdziesiąt procent nie miało pewności, do jakiej grupy należy, i nie dbało o to. Georgetown, stolica, stało się w ostatnich latach między­narodowym rajem podatkowym, gdzie bankierzy byli równie dyskretni jak Szwajcarzy. Nie istniały tu żadne podatki od dochodu, podatki korporacyjne, podatki od rosnącego kapitału, podatki od spadków ani podatki od darowizn. Pewne spółki i inwestycje otrzymały gwarancje zwolnienia od podatków na pięćdziesiąt lat. Wyspy były brytyjskim terytorium zależnym i miały niezwykle stabilny rząd. Nie znano tam przestępstw ani bezrobocia.

Grand Cayman miała dwadzieścia trzy mile długości i miejscami osiem mil szerokości, ale z lotu ptaka wyglądała na dużo mniejszą. Przypominała małą skałę otoczoną czystą, szafirową wodą.

Wydawało się, że wylądują na wodach laguny, ale w ostatniej chwili pojawił się wąski pas asfaltu i pochwycił samolot. Wysiedli i przeszli przez odprawę celną. Mały czarny chłopak porwał torbę Mitcha i wrzucił ją razem z torbą Avery’ego do bagażnika forda, rocznik 1972. Mitch przymknął ostrożnie drzwi.

- Na Seven Mile Beach - rzucił Avery i odbiło mu się resztkami rumu.

- W porządku, mon - powiedział kierowca, przeciągając wyrazy. Zapalił silnik i skierował taksówkę w stronę Georgetown. Radio nadawało reggae. Kierowca potrząsał głową i mocno zaciskał palce na kierownicy. Jechał lewą stroną szosy, podobnie zresztą jak wszyscy inni. Mitch zapadł się w wytarte siedzenie i założył nogę na nogę. Samochód nie miał klimatyzacji, jeśli nie liczyć otwartych okien. Parne, tropikalne powietrze pieściło mu twarz i rozwiewało włosy.

Droga do Georgetown była zatłoczona małymi, zakurzonymi europejskimi samochodami, skuterami i rowerami. Małe, jednopiętrowe domki, z dachami obitymi blachą cynkową, pomalowane kolorowo, wyglądały przyjemnie i sprawiały wrażenie schludnych. Trawniki były maleńkie, ale czyste i zadbane. W miarę jak zbliżali się do miasta, zaczęły pojawiać się sklepy oraz dwu- i trzypiętrowe białe budynki, przed którymi, pod baldachimami, turyści chronili się przed słońcem. Kierowca wykonał ostry zakręt i nagle znaleźli się w centrum zapełnionym nowoczesnymi gmachami banków.

Avery objął rolę przewodnika.

- To są banki z całego świata. Niemieckie, francuskie, angielskie, kanadyjskie, hiszpańskie, japońskie, duńskie. Nawet z Arabii Saudyjs­kiej i Izraela. Ponad trzysta, jak podają ostatnie statystyki. Tu jest raj podatkowy. Miejscowi bankierzy są absolutnie dyskretni. Szwajcarzy przy nich to pleciugi.

Na jezdni zrobiło się tłoczno. Taksówka zwolniła i ustał przepływ powietrza.

- Widzę tu wiele banków kanadyjskich - powiedział Mitch.

- Ten budynek to Royal Bank of Montreal. Zjawimy się tam jutro o dziesiątej rano. Większość naszych interesów będziemy załatwiać z bankami kanadyjskimi.

- Jest po temu jakaś konkretna przyczyna?

- Są bardzo bezpieczne i bardzo dyskretne.

Skręcili w inną zatłoczoną ulicę. Za skrzyżowaniem wyłonił się migoczący błękit Morza Karaibskiego. W zatoce stał przycumowany statek wycieczkowy.

- To jest zatoka Hogsty - powiedział Avery. - To tam piraci mieli swoją przystań trzysta lat temu. Sam Czarnobrody wałęsał się po tych wyspach i tu gdzieś zakopał swój łup. Kilka lat temu znaleziono jego część w jaskini na wschodnim krańcu wyspy, niedaleko Bodden Town.

Mitch przytaknął, tak jakby uwierzył w tę opowieść. Kierowca wyszczerzył zęby do wstecznego lusterka.

Avery otarł pot z czoła.

- To miejsce zawsze przyciągało piratów. Kiedyś był Czarno­brody, a teraz są współcześni piraci, którzy zakładają spółki i chowają tu swoje pieniądze. Prawda, mon?

- Prawda, mon - odparł kierowca.

- To jest Seven Mile Beach - powiedział Avery. - Jedna z najsłynniejszych i najpiękniejszych plaż na świecie. Prawda, mon?

- Prawda, mon.

- Piasek jest biały jak cukier. Ciepła, czysta woda. Ciepłe, piękne kobiety. Prawda, mon?

- Prawda, mon.

- Czy będzie dziś party na wolnym powietrzu w “Palms”?

- Tak, mon. O szóstej.

- To zaraz obok naszego domu wypoczynkowego. “Palms” to popularny hotel
z najgorętszymi imprezami na plaży.

Mitch uśmiechnął się. Przypomniał sobie tę rozmowę, kiedy Oliver Lambert pouczał, że firma bardzo nie lubi rozwodów i podrywania kobiet. I picia. Być może Avery nie słyszał takich kazań. A może słyszał.

Domy wypoczynkowe znajdowały się w środkowej części Seven Mile Beach, obok następnych domów i hotelu “Palms”. Jak należało się spodziewać, te należące do firmy były obszerne i bogato zdobione. Avery powiedział, że każdy z nich można by łatwo sprzedać za co najmniej pół miliona, ale nikt nie zamierzał ich sprzedawać. Nie były też do wynajęcia. Stanowiły azyl dla zmęczonych prawników z firmy Bendini, Lambert i Locke. I dla małej garstki wybranych klientów.

Z balkonu sypialni na pierwszym piętrze Mitch obserwował małe statki sunące gdzieś bez celu po iskrzącym się morzu. Słońce zaczynało zachodzić i małe fale odbijały jego promienie we wszystkich kierunkach. Statek wycieczkowy płynął powoli z dala od wyspy. Tłumy ludzi spacerowały po plaży, rozkopując piasek, rozpryskując wodę, łapiąc kraby i popijając rum oraz piwo Jamaican Red Stripe. Z “Palms”, którego duży taras na dachu przyciągał plażowiczów jak magnes, dobiegały rytmiczne dźwięki karaibskiej muzyki.
W pobliskim bara­ku wypożyczano sprzęt do nurkowania, katamarany i piłki do siatkówki.

Na balkonie pojawił się Avery. Miał na sobie jaskrawe szorty w pomarańczowe i żółte kwiaty. Jego ciało było szczupłe, mocne i sprężyste. W Memphis trenował codziennie
w klubie sportowym. Klub ten z całą pewnością dysponował solariami. Mitch był pod wrażeniem.

- Jak ci się podoba mój strój? - zapytał Avery.

- Bardzo miły. Pasuje doskonale.

- Mam jeszcze jedną parę, gdybyś chciał.

- Nie, dziękuję. Włożę swoje spodenki sportowe z Western Kentucky.

Avery nadpił drinka i podziwiał krajobraz.

- Byłem tu wiele razy i za każdym razem jestem podniecony. Myślałem o przeniesieniu się tutaj po przejściu na emeryturę.

- To byłoby miłe. Mógłbyś spacerować po plaży i łapać kraby.

- Grać w domino i pić red stripe. Czy próbowałeś kiedyś red stripe?

- Nie przypominam sobie.

- Chodźmy na jednego.

Bar na otwartym powietrzu nosił nazwę “Rumheads”. Był wypeł­niony spragnionymi turystami, kilku mieszkańców wyspy siedziało razem wokół drewnianego stołu i grało
w domino. Avery przepchał się przez tłum i powrócił z dwiema butelkami. Znaleźli miejsce niedaleko stołu do gry w domino.

- Myślę, że to jest to, co będę robić na emeryturze. Przyjadę tutaj, będę grał
w domino i pił red stripe.

- To dobre piwo.

- A kiedy znudzi mi się domino, pogram w rzutki.

Ruchem głowy wskazał grupę pijanych Anglików, którzy rzucali do tarczy i przeklinali się nawzajem.

- A gdy mi się znudzi rzucanie do tarczy, kto wie, co będę robić. Przepraszam.

Skierował się w stronę stolika na patio, przy którym właśnie usiadły dwie dziewczyny
w kostiumach bikini. Przedstawił się, a one poprosiły go, by się przysiadł. Mitch zamówił następne piwo i zszedł na plażę. W oddali dostrzegł budynki banków w Georgetown. Ruszył w tę stronę.

Jedzenie rozłożono na składanych stolikach ustawionych wokół basenu. Garoupa
z grilla, rekin z rożna, pompano, smażone krewetki, żółwie i ostrygi, langusta i karmazyn. Wszystko było świeże i po­chodziło z morza. Goście gromadzili się wokół stolików i sami nakładali sobie potrawy, gdy tymczasem kelnerzy biegali tam i z po­wrotem z galonami ponczu. Jedzono przy małych stołach na tarasie wznoszącym się ponad plażą i barem “Rumheads”. Orkiestra zaczęła grać reggae. Zachodzące słońce zniknęło za chmurami.

Mitch podążył za Averym do bufetu, przy którym, jak się spodziewał, czekały tamte dwie kobiety. Okazało się, że są siostrami, obie zbliżały się do trzydziestki, obie były rozwiedzione, obie lekko wstawione. Pierwsza, Carrie, leciała na Avery’ego, a druga, Julia, natychmiast zaczęła robić słodkie oczy do Mitcha. Zastanawiał się, co Avery im naopowiadał.

- Widzę, że jesteś żonaty - szepnęła Julia, przysuwając się bliżej.

- Tak, na szczęście.

Uśmiechnęła się, jakby przyjmując wyzwanie. Avery i jego kobieta mrugali do siebie. Mitch chwycił kieliszek z ponczem i wychylił go do dna.

Jadł wolno i nie potrafił myśleć o nikim innym oprócz Abby. Trudno byłoby to wyjaśnić, gdyby wyjaśnienie okazało się konieczne. Jadł obiad z dwiema atrakcyjnymi kobietami, które nie miały prawie nic na sobie. Nie, to nie dałoby się wyjaśnić. Konwersacja przy stole zaczęła naraz budzić w nim odrazę i Mitch przestał się odzywać. Kelner postawił przed nimi duży dzbanek ponczu, który natychmiast opróżniono. Avery stał się nieznośny. Opowiedział kobietom, że Mitch grał w New York Giants i zdobył dwa złote puchary. Zarabiał milion dolców rocznie, dopóki kontuzja kolana nie położyła kresu jego karierze. Mitch skinął głową i wypił następnego drinka. Julia wdzięczyła się do niego i przysunęła się jeszcze bliżej.

Orkiestra zaczęła grać głośniej, nadszedł czas na tańce. Połowa gości przeniosła się na drewniany parkiet pod dwoma drzewami, pomiędzy basenem a plażą.

- Zatańczmy! - zawołał Avery, chwytając Carrie za rękę. Przeszli pomiędzy stolikami i po chwili zniknęli w tłumie trzęsących się w rytmie muzyki turystów.

Mitch poczuł, że Julia znów się przysuwa do niego, jej ręka znalazła się na jego nodze.

- Chcesz zatańczyć? - spytała.

- Nie.

- To dobrze. Ja też nie mam ochoty. Co chciałbyś robić? - otarła się biustem o jego bicepsy i posłała mu swój najbardziej uwodzicielski uśmiech. Jej twarz była oddalona od jego twarzy zaledwie o parę cali.

- Nie zamierzam nic robić - odsunął jej rękę.

- Daj spokój. Zabawmy się trochę. Twoja żona nigdy się nie dowie.

- Słuchaj, jesteś bardzo śliczną kobietką, ale marnujesz czas ze mną. Jest jeszcze wcześnie. Zdążysz poderwać prawdziwego samca.

- Jesteś słodki.

Znów położyła rękę na jego nodze, a Mitch odetchnął głęboko.

- Dlaczego nie spływasz?

- Przepraszam. - Cofnęła dłoń.

- Powiedziałem, spływaj.

Odchyliła się do tyłu.

- Co z tobą jest?

- Mam awersję do chorób wenerycznych. Spływaj.

- Więc dlaczego ty nie spłyniesz?

- Świetny pomysł. Chyba to zrobię. Dzięki za miły obiad.

Chwycił kieliszek z ponczem i wymijając tancerzy, podszedł do baru. Zamówił red stripe i usiadł sam w zaciemnionym rogu patio. Plaża rozpościerająca się przed nim była już wyludniona. Światła przepływają­cych statków przesuwały się z wolna po wodzie. Z tyłu dochodziły dźwięki muzyki i śmiech karaibskiej nocy. Jest tutaj bardzo przyjemnie, pomyślał, ale przyjemniej byłoby z Abby. Może będą mogli przyjechać tu na wakacje następnego lata. Brakowało im chwil spędzonych razem, z dala od domu i biura. Wytworzył się między nimi dystans - dystans, którego nie potrafił dokładnie określić, o którym nie mogli porozma­wiać, ale który oboje wyczuwali. Dystans, którego się obawiał.

- Czemu się tak przyglądasz? - usłyszał znienacka czyjś głos. Podeszła do stołu i usiadła obok niego. Była tubylką, miała ciemną skórę i niebieskie, a może piwne oczy, nie mógł tego dostrzec w ciemnościach. Ale były to oczy piękne, ciepłe i szczere. Ciemne włosy odrzucone do tym sięgały prawie do pasa. Połączyły się w niej rasy: biała, czarna i prawdopodobnie latynoska. Bardzo skąpa góra jej białego bikini ledwie zasłaniała duży biust, a długa, bardzo kolorowa spódnica z rozcięciem do pasa ukazywała prawie wszystko, gdy tak siedziała przy nim z założonymi nogami. Nie miała butów.

- Niczemu, naprawdę - powiedział Mitch. Była młoda, miała dziecięcy uśmiech, który odsłaniał wspaniałe zęby.

- Skąd jesteś? - spytała.

- Ze Stanów.

Uśmiechnęła się i zaśmiała cicho.

- Oczywiście. A skąd w Stanach? - mówiła z akcentem karaib­skim, słodką, miękką, precyzyjną angielszczyzną.

- Z Memphis.

- Wielu ludzi przyjeżdża tu z Memphis. Bardzo wielu płe­twonurków.

- Mieszkasz tu? - spytał.

- Tak. Całe życie. Moja matka pochodzi stąd. Tato przybył z Anglii. Nie ma go teraz, wrócił tam, skąd przyjechał.

- Chcesz drinka?

- Tak. Rum z wodą sodową.

Stał przy barze i czekał na drinki. W żołądku czuł nerwowe, przytłumione pulsowanie. Mógłby pogrążyć się w mroku, zniknąć w tłumie i znaleźć bezpieczną drogę do domu wczasowego. Mógłby zamknąć za sobą drzwi i czytać książkę o międzynarodowym raju podatkowym. Ale byłoby to nudne. Poza tym Avery był tam teraz ze swoją gorącą panienką. Ta dziewczyna jest nieszkodliwa, podpowiadały mu rum i red stripe. Wypiją parę drinków i powiedzą sobie dobranoc.

Wrócił z drinkami i usiadł naprzeciwko niej, najdalej jak mógł. Byli sami na patio.

- Czy jesteś płetwonurkiem? - spytała.

- Nie. Możesz mi wierzyć lub nie, ale przybyłem tu w interesach. Jestem prawnikiem i mam jutro rano spotkania z kilkoma bankierami.

- Jak długo tu zostaniesz?

- Kilka dni. - Zachowywał się uprzejmie, ale nie mówił wiele. Im mniej powie, tym będzie bezpieczniejszy. Znowu założyła nogę na nogę i uśmiechnęła się niewinnie. Poczuł, że robi mu się słabo.

- Ile masz lat? - zapytał.

- Dwadzieścia. Mam na imię Eilene. Jestem wystarczająco dorosła.

- Ja mam na imię Mitch. - Coś cisnęło go gwałtownie w żołądku, zaczęło mu się kręcić w głowie. Łapczywie wypił swoje piwo. Spojrzał na zegarek.

Patrzyła na niego z tym samym kuszącym uśmiechem.

- Jesteś bardzo przystojny.

Sytuacja wyjaśniła się w jednej chwili. Tylko spokojnie, powtarzał sobie. Pamiętaj, tylko spokojnie. Panuj nad sobą.

- Dziękuję.

- Jesteś może sportowcem?

- W pewnym sensie. Dlaczego pytasz?

- Wyglądasz na sportowca. Musisz być chyba bardzo silny - ton, jakim wymówiła słowo “silny”, wywołał kolejny skurcz w jego żołądku. Podziwiał jej ciało i starał się wymyślić jakiś komplement, który nie byłby zbyt sugestywny. Nie, pomyślał, lepiej nie.

- Gdzie pracujesz? - zapytał, chcąc przenieść się na bezpiecz­niejszy teren.

- Pracuję w mieście, w sklepie z biżuterią.

- Gdzie mieszkasz?

- W Georgetown. Gdzie ty się zatrzymałeś?

- W domu wypoczynkowym obok - skinął głową w tamtą stronę, a ona spojrzała na lewo. Wiedział, że chciała zobaczyć ten dom. Nadpiła drinka.

- Dlaczego nie jesteś na przyjęciu? - spytała.

- Z reguły nie chodzę na przyjęcia.

- Podoba ci się plaża?

- Jest piękna.

- Jest jeszcze ładniejsza w świetle księżyca. - Znów ten uśmiech.

Na to nie znalazł odpowiedzi.

- Jakąś milę stąd, idąc plażą, jest bar lepszy od tego - powiedziała. - Chodźmy się przejść.

- Nie wiem, powinienem wracać. Mam jeszcze trochę roboty przed jutrzejszym spotkaniem.

Zaśmiała się i wstała.

- Nikt nie wraca tak wcześnie do domu na Kajmanach. Chodź. Jestem ci winna drinka.

- Nie. Lepiej nie.

Wzięła go za rękę i zeszli z patio na plażę. Szli milcząc. Po jakimś czasie “Palms” znikł im z oczu, a muzyka stała się ledwie słyszalna. Księżyc wspiął się wyżej na niebo i rozjaśniał swym blaskiem pustą plażę. Rozwiązała coś i zdjęła spódnicę, nie po­zostawiając nic poza sznureczkiem wokół talii i sznureczkiem bie­gnącym pomiędzy nogami. Zwinęła spódnicę w rulon, owinęła ją wokół jego szyi i wzięła go za rękę.

Coś mu mówiło: uciekaj. Ciśnij butelkę z piwem do oceanu. Rzuć spódnicę na piasek. I uciekaj, tak szybko, jak możesz. Uciekaj do domu wypoczynkowego. Zamknij drzwi. Zamknij okna. Uciekaj. Uciekaj. Uciekaj.

Ale jednocześnie coś podpowiadało: odpręż się. To nieszkodliwa zabawa. Wypij jeszcze kilka drinków. Jeżeli coś się zdarzy, ciesz się tym. Nikt się nigdy nie dowie. Memphis jest daleko - tysiąc mil stąd. Avery się nie dowie. A zresztą, cóż go obchodzi Avery? Co mógłby powiedzieć? Wszyscy to robią. Już mu się to kiedyś zdarzyło, gdy był w koledżu. Przed ślubem, ale już po zaręczynach. Uznał, że zawiniło przede wszystkim piwo - wypił stanowczo za wiele - i jakoś to przeżył. Czas zagoił rany. Abby nigdy się nie dowie.

Uciekaj. Uciekaj. Uciekaj.

Przeszli milę, lecz nie było widać żadnego baru. Plaża stawała się coraz ciemniejsza. Księżyc zniknął za chmurą. Od chwili gdy opuścili “Rumheads”, nie spotkali żywego ducha. Pociągnęła go za rękę w stronę dwóch plastikowych krzeseł plażowych stojących w pobliżu morza.

- Odpocznijmy - zaproponowała.

Dokończył piwo.

- Nie mówisz zbyt wiele - szepnęła.

- Co chciałabyś usłyszeć?

- Czy uważasz, że jestem piękna?

- Jesteś bardzo piękna. I masz cudowne ciało.

Usiadła na skraju krzesła i zaczęła rozpryskiwać stopami wodę.

- Chodź, popływamy.

- Wiesz, prawdę mówiąc, nie jestem w nastroju.

- Chodź, Mitch. Uwielbiam wodę.

- Idź śmiało. Będę patrzeć.

Uklękła na piasku, z twarzą zwróconą w jego stronę, w odległości kilku cali od niego. Wolnym ruchem podniosła obie ręce, odpięła górę swojego bikini i powoli ją zdjęła. Oparła piersi o jego ramię i podała mu kostium.

- Potrzymaj.

Bikini było miękkie, białe i nie ważyło nawet jednej milionowej uncji. Czuł się jak sparaliżowany, a jego oddech, już przed chwilą straszliwie ciężki, teraz zamarł całkowicie.

Zaczęła iść wolno w stronę morza. Biały sznurek nie zasłaniał niczego. Jej długie, ciemne, piękne włosy opadały do pasa. Weszła po kolana w wodę i odwróciła się w stronę plaży.

- Chodź, Mitch. Woda jest wspaniała.

Uśmiechnęła się olśniewająco. Przesunął ręką po bikini i zrozumiał, że to ostatnia szansa, żeby uciec. Ale drżał na całym ciele i czuł się dziwnie słabo. Ucieczka wymagałaby więcej siły, niż byłby w stanie z siebie wykrzesać. Chciał po prostu odpocząć. Może ona odejdzie. Może utonie. Może nagle nadejdzie przypływ i porwie ją do morza.

- Chodź, Mitch.

Zdjął koszulę i zanurzył się w mrocznej toni. Obserwowała go z uśmiechem, a kiedy zbliżył się do niej, wzięła go za rękę i pociągnęła na głębszą wodę. Zarzuciła mu ręce na szyję i zwarli się w pocałunku. Znalazł sznureczki. Ich wargi złączyły się znowu.

Nagle odsunęła się i bez słowa ruszyła w stronę plaży.

Nie odrywał od niej oczu. Usiadła na piasku pomiędzy krzesłami i zdjęła resztę swego bikini. Zanurkował i wstrzymywał oddech w nieskończoność. Kiedy się wynurzył, leżała naga na piasku. Spojrzał na plażę i oczywiście nie dostrzegł nikogo. W tym momencie księżyc schował się za następną chmurę. Nie widać było żadnych statków, katamaranów, łódek ani nurków. Morze było puste.

- Nie mogę tego zrobić - powiedział przez zaciśnięte zęby.

- Dlaczego tak mówisz, Mitch?

- Nie mogę tego zrobić! - krzyknął.

- Ale ja cię pragnę.

- Nie mogę tego zrobić.

- Chodź, Mitch. Nikt się nigdy nie dowie.

Nikt się nigdy nie dowie. Nikt się nigdy nie dowie. Podszedł do niej powoli. Nikt nigdy się nie dowie.

W taksówce panowała kompletna cisza. Prawnicy jechali do Georgetown. Byli spóźnieni. Zaspali i nie zjedli śniadania. Czuli się nie najlepiej. Zwłaszcza Avery. Wyglądało na to, że dręczy go kac. Miał przekrwione oczy, bladą i nie ogoloną twarz.

Kierowca zjechał z ruchliwej ulicy i zatrzymał się przy głównym wejściu do Bank of Montreal. Wilgoć i upał utrudniały oddychanie.

Bankier nazywał się Randolph Osgood. Był typem staroświeckiego Anglika, nosił granatowy, dwurzędowy garnitur, okulary w rogowej oprawie, miał olbrzymie świecące czoło i wydatny nos. Przywitał się z Averym jak ze starym znajomym i przedstawił się Mitchowi. Poprowadził ich do pokoju na drugim piętrze z widokiem na zatokę Hogsty. Czekały tu na nich dwie pracownice banku.

- O co ci konkretnie chodzi, Avery? - zapytał Osgood przez nos.

- Zacznijmy od kawy. Potem potrzebuję wyciągów z wszystkich kont Sonny’ego Cappsa, Ala Coscia, Dolpha Hemmby, Ratzalfa Partnersa i Greene’a Groupa.

- Tak. Jak daleko wstecz?

- Sześć miesięcy. Każde konto.

Osgood pstryknął palcami w kierunku jednej z pracownic. Wyszła i powróciła po chwili z tacą, na której podała kawę i ciastka. Druga przez cały czas coś notowała.

- Oczywiście, Avery, potrzebne mi są upoważnienia i pełnomoc­nictwa od każdego
z naszych klientów - oświadczył Osgood.

- Są w kartotece - powiedział Avery i otworzył swoją teczkę.

- Tak, ale termin ich ważności już minął. Potrzebujemy aktual­nych. Dla każdego konta.

- Bardzo dobrze - odrzekł Avery - mamy je tutaj. - Pchnął teczkę w poprzek stołu. - Wszystko aktualne. - Mrugnął do Mitcha.

Jedna z urzędniczek wyjęła dokumenty i rozłożyła je na stole. Każdy został szczegółowo zbadany przez obie kobiety, a potem przez samego Osgooda. Prawnicy pili kawę i czekali.

Osgood uśmiechnął się i powiedział:

- Wygląda na to, że wszystko jest w porządku. Zdobędziemy te informacje. Czego jeszcze potrzebujecie?

- Muszę założyć trzy spółki. Dwie dla Sonny’ego Cappsa i jedną dla Greene’a Groupa. Załatwimy to zgodnie z normalną procedurą. Bank posłuży jako oficjalny pośrednik i tak dalej.

- Przygotuję niezbędne dokumenty - powiedział Osgood i spo­jrzał na urzędniczkę. - Co jeszcze?

- Na razie wszystko.

- Bardzo dobrze. Powinniśmy mieć te informacje w ciągu trzy­dziestu minut. Może zjemy razem lunch?

- Przykro mi, Randolph, ale muszę odmówić. Mitch i ja jesteśmy już na dziś umówieni. Może jutro.

Mitch nic nie wiedział o tym, że są gdziekolwiek umówieni, przynajmniej on.

- Może - odparł Osgood. Opuścił pokój wraz z pracowniczkami.

Avery zamknął drzwi i zdjął kurtkę. Podszedł do okna i łyknął kawy.

- Słuchaj, Mitch. Przepraszam za wczorajszą noc. Bardzo cię przepraszam. Upiłem się i przestałem myśleć. Nie powinienem był napuszczać na ciebie tej kobiety.

- Przeprosiny przyjęte. Nie chciałbym, żeby się to powtórzyło.

- Nie powtórzy się. Obiecuję.

- Czy była dobra?

- Tak mi się wydaje. Nie pamiętam wiele. Co zrobiłeś z jej siostrą?

- Powiedziała, bym spływał. Poszedłem na plażę pospacerować trochę.

Avery ugryzł ciastko i wytarł usta.

- Wiesz, że jestem w separacji. Prawdopodobnie za rok lub dwa dostanę rozwód. Staram się nikomu o tym nie mówić, bo nie chcę, żeby sprawa nabrała niepotrzebnego rozgłosu. W firmie istnieje takie niepisane prawo - to, co robimy z dala od Memphis, zostaje z dala od Memphis. Zrozumiałeś?

- Daj spokój, Avery. Wiesz przecież, że nic bym nie powiedział.

- To prawda. Wiem.

Mitch był zadowolony, że dowiedział się o tym niepisanym prawie. Rankiem obudził się ze świadomością, że popełnił zbrodnię doskonałą. Myślał o Eilene, w łóżku, pod prysznicem, w taksówce, a teraz miał problemy ze skoncentrowaniem się nad czymkolwiek. Kiedy jechali przez Georgetown, złapał się na tym, że przygląda się sklepom
z biżuterią.

- Mam pytanie - powiedział Mitch.

Avery skinął głową i sięgnął po kolejne ciastko.

- Parę miesięcy temu, podczas wstępnej rozmowy z Oliverem Lambertem, McKnightem i całą paczką usłyszałem, że firma nie toleruje rozwodów, podrywania kobiet, picia, narkotyków - tu się ciężko pracuje i robi pieniądze. Wywarło to na mnie duże wrażenie i dlatego, między innymi, przyjąłem tę ofertę. Istotnie, jest ciężka praca i są pieniądze, ale teraz widzę też inne rzeczy. Dlaczego postąpiłeś w ten sposób? Czy inni też to robią?

- Nie podoba mi się twoje pytanie.

- Wiedziałem, że tak zareagujesz. Ale chciałbym usłyszeć od­powiedź. Zasłużyłem na nią. Czuję się, jakbym został oszukany.

- Więc co zamierzasz zrobić? Odejść dlatego, że się upiłem i przespałem z dziwką?

- Nie myślałem o odejściu.

- W porządku. Nie rób tego.

- Ale czekam na odpowiedź.

- W porządku. Istotnie zasłużyłeś na nią. Jestem w firmie czarną owcą i ci na górze stają się bardzo nieprzyjemni, gdy wspominam o rozwodzie. Podrywałem kobiety i robię to
w dalszym ciągu, ale nikt o tym nie wie. W każdym razie nie potrafią mnie przyłapać. Założę się, że inni wspólnicy też tak postępują, ale ich też nigdy na tym nie przyłapiesz. Nie mówię o wszystkich, lecz o niektórych. Większość jest wierna swoim żonom - stanowią bardzo trwałe małżeństwa. Zawsze byłem złym chłopcem, ale tolerują mnie, ponieważ jestem utalentowany. Wiedzą, że piję w czasie lunchu i czasami w biurze, wiedzą też, że łamię część ich świętych przepisów, ale zrobili mnie wspólnikiem, bo byłem im potrzebny. A teraz, gdy już należę do grona wybranych, stałem się wspólnikiem, niewiele mogą mi zrobić. Nie jestem wcale takim strasznie złym facetem, Mitch.

- Nie powiedziałem tego.

- Nie należę też do ideałów. A niektórzy tutaj należą, możesz mi wierzyć. To prawdziwe maszyny, roboty. Żyją, jedzą i śpią dla firmy Bendini, Lambert i Locke. A ja lubię się trochę zabawić.

- A więc jesteś raczej wyjątkiem...

- Niż regułą... Tak. I nie zamierzam się usprawiedliwiać.

- Nie prosiłem cię, żebyś się usprawiedliwiał. Chodziło mi tylko o wyjaśnienie.

- Wyjaśniłem ci wystarczająco dokładnie?

- Tak. Zawsze podziwiałem twoją szczerość.

- A ja zawsze podziwiałem twoją dyscyplinę. Trzeba być silnym mężczyzną, by pozostać wiernym swej żonie mimo takich pokus, na jakie byłeś wystawiony wczorajszej nocy. Ja nie jestem tak silny. I nie chcę być.

Pokusy. Przecież już myślał o tym, by w czasie lunchu zrobić przegląd sklepów
z biżuterią.

- Słuchaj, Avery, nie jestem świętoszkiem i nie czuję się zszoko­wany. Nie zamierzam nikogo osądzać - to mnie ciągle osądzano przez całe życie. Byłem po prostu zdezorientowany - mam na myśli obowiązujące reguły. To wszystko.

- Te reguły nigdy się nie zmieniają. Są wyryte w kamieniu. Wyrzeźbione w granicie. Jeżeli złamiesz ich zbyt wiele, zostajesz wyrzucony. Albo też możesz łamać ich tyle, ile chcesz, tylko nie daj się złapać.

- To całkowicie jasne.

Do pokoju wszedł Osgood z grupą urzędniczek. Przynieśli wydruki komputerowe i całe stosy dokumentów. Porozkładali je na stole i posegregowali zgodnie z porządkiem alfabetycznym.

- Masz zajęcie na dzień lub dwa - powiedział Osgood z wymu­szonym uśmiechem. Pstryknął palcami i pracowniczki wyszły.

- Jestem w swoim biurze, jeżeli będziesz czegoś potrzebował.

- Tak, dzięki - powiedział Avery, przeglądając pierwszy plik dokumentów. Mitch zdjął marynarkę i rozluźnił krawat.

- Co będziemy robić, jeśli można wiedzieć? - zapytał.

- Dwie rzeczy. Po pierwsze, przyjrzymy się pozycjom tych kont. Szukamy głównie oprocentowania, oszacowania, jego wielkości i tak dalej. Skontrolujemy pobieżnie każde konto, aby się upewnić, że procenty trafiają tam, gdzie powinny. Na przykład, Dolph Hemmba lokuje zarobione procenty w dziewięciu różnych bankach na Baha­mach. To głupie, ale sprawia mu radość. Ma w tym banku około dwunastu milionów, więc opłaca się z nim współpracować. Mógłby sam się tym zająć, ale czuje się pewniej, gdy ja to prowadzę. Ponieważ płaci dwieście pięćdziesiąt za godzinę, nie mam nic przeciwko temu. Sprawdzimy odsetki, które ten bank wpłaca na każde konto. Wysokość oprocentowania zależy od wielu czynników i bank ma tu znaczną swobodę działania.

- Myślałem, że są uczciwi.

- Są, ale nie zapominaj, że to bankierzy. Mamy przed sobą blisko trzydzieści kont i kiedy skończymy, będziemy znać dokładne saldo, zarobiony procent i miejsce, do którego ten procent trafia. Po drugie, musimy zarejestrować trzy spółki podlegające kajmańskiej jurysdykcji. To całkiem prosta, zgodna z prawem robota i można by ją z powodze­niem wykonać w Memphis. Ale nasi klienci myślą, że musimy przyjeżdżać tutaj, żeby to załatwić. Pamiętaj, współpracujemy z ludźmi, którzy inwestują miliony. Parę tysięcy zapłaconych legalnie to dla nich pestka.

Mitch rzucił okiem na jeden z wydruków leżący na stosie dokumen­tów dotyczących klienta o nazwisku Hemmba.

- Co to za facet, ten Hemmba? Nigdy o nim nie słyszałem.

- Mam wielu klientów, o których nie słyszałeś. Hemmba jest bardzo bogatym farmerem z Arkansas, jednym z tych, którzy mają najwięcej ziemi w tym stanie.

- Dwanaście milionów dolarów?

- To w tym banku.

- Widzę tu dużo bawełny i soi.

- Powiedzmy, że ma też inne źródła dochodów.

- Na przykład jakie?

- Naprawdę nie mogę powiedzieć.

- Legalne czy nielegalne?

- Powiedzmy, że ukrywa przed IRS dwadzieścia milionów opro­centowanych dolarów w różnych karaibskich bankach.

- Czy my mu pomagamy?

Avery rozłożył dokumenty na jednym z końców stołu i zaczął sprawdzać konta. Mitch patrzył na niego oczekując odpowiedzi. Milczenie przedłużało się i było już oczywiste, że jej nie otrzyma. Mógłby nalegać, ale zadał dziś wystarczająco dużo pytań. Zakasał rękawy i zabrał się do roboty.

W południe Mitch dowiedział się, z kim Avery był umówiony na dzisiaj. Jego kobieta czekała na niego w domu wypoczynkowym. Avery zaproponował, żeby zrobili sobie parogodzinną przerwę i wy­mienił nazwę kafejki w centrum, którą Mitch powinien koniecznie odwiedzić.

Zamiast kafejki Mitch odnalazł bibliotekę oddaloną o cztery domy od banku. Na drugim piętrze wskazano mu dział czasopism, gdzie znalazł półkę wypełnioną starymi numerami “The Daily Caymanian”. Przekopawszy się przez stertę gazet wyciągnął numer
z 27 czerwca. Położył go na małym stole przy oknie wychodzącym na ulicę. Wyjrzał przez okno, potem spojrzał uważniej. Zauważył mężczyznę, którego kilka chwil wcześniej widział na ulicy obok banku. Siedział za kierownicą pokiereszowanego, żółtego chevette zaparkowanego na wąskim podjeździe naprzeciwko biblioteki. Mężczyzna ów wyglądał na cudzoziemca. Potężnej budowy, o ciemnych włosach, miał na sobie jaskrawą, zielono-pomarańczową koszulę, oczy były zasłonięte tanimi turystycznymi okularami przeciwsłonecznymi.

Ten sam chevette z tym samym kierowcą dopiero co stał zapar­kowany obok banku przy wejściu do sklepu z pamiątkami, a teraz, chwilę później, znalazł się tutaj. Jakiś tubylec jadący na rowerze zatrzymał się obok niego i zapalił papierosa. Mężczyzna w samochodzie wskazał na bibliotekę. Tubylec zsiadł z roweru i przeszedł szybko na drugą stronę ulicy.

Mitch złożył gazetę i wsunął ją pod marynarkę. Przeszedł wzdłuż rzędu półek, znalazł “National Geographic” i usiadł przy stole. Przeglądał tygodnik nasłuchując uważnie, jak tubylec wspina się po schodach. Wszedł do sali, dostrzegł Mitcha, przeszedł za jego plecami, zatrzymał się na moment, jakby chciał zobaczyć, co ten czyta, i wyszedł. Mitch, który przez cały czas obserwował go dyskretnie, odczekał chwilę, a potem powrócił do okna. Tubylec rozmawiał z mężczyzną siedzącym w chevette. Wyjął następnego papierosa, zapalił go i od­jechał.

Mitch rozłożył gazetę na stole i przeczytał wydrukowany na pierwszej stronie artykuł o dwóch amerykańskich prawnikach i ich instruktorze nurkowania, którzy zginęli
w tajemniczym wypadku poprzedniego dnia. Zanotował sobie w pamięci pewne szczegóły i zwrócił gazetę.

Mężczyzna w chevette czuwał nadal. Mitch przeszedł obok niego, minął jakiś budynek i skierował się w stronę banku. Dzielnica handlowa zajmowała obszar pomiędzy budynkami stanowiącymi siedziby banków a zatoką Hogsty. Uliczki były wąskie i zatłoczone przez turystów - pieszych, jadących na skuterach i w wynajętych samochodach. Mitch zdjął marynarkę i wszedł szybko do sklepu z koszulkami, nad którym znajdował się pub. Wspiął się po schodach na górę, zamówił colę i usiadł przy stoliku na balkonie.

Po paru minutach tubylec rowerzysta siedział w barze o kilka kroków od niego popijając red stripe i obserwując go zza ręcznie wypisanego menu.

Mitch sączył colę i czujnie obserwował ulicę w dole. Nie było ani śladu po chevette, ale Mitch wiedział, że samochód znajduje się gdzieś blisko. Zobaczył innego mężczyznę gapiącego się nań z ulicy. Potem kobietę. Czy to była jakaś obsesja? Zza najbliższego rogu wynurzyło się chevette i wolno podjechało pod pub.

Mitch zszedł do sklepu z koszulkami i kupił okulary przeciw­słoneczne. Przeszedł kilka kroków ulicą i skręcił w jakiś zaułek. Przebiegł pogrążoną w cieniu uliczką do następnej ulicy, a potem do sklepu z pamiątkami. Wyszedł tylnymi drzwiami. Uważnie rozglądał się dookoła i nie zauważył niczego podejrzanego. Półki były zawalo­ne szortami i koszulkami we wszystkich kolorach. Tubylcy nie kupiliby tych strojów, ale Amerykanie je kochali. Zdecydował się na tradycyjny zestaw: białe szorty z czerwonym pulowerem. Znalazł parę plecionych sandałów - pasowały znakomicie do kapelusza, który mu się spodobał. Sprzedawczyni zachichotała i wskazała mu przebieralnię. Ponownie omiótł spojrzeniem ulicę. Nie spostrzegł nikogo. Wszystko, co wybrał, miało odpowiednie wymiary. Zapytał ekspedientkę, czy mógłby pozostawić tu swój garnitur i buty na kilka godzin.

- Nie ma problemu, mon - odparła. Zapłacił gotówką, dał jej dziesiątkę i poprosił, by zadzwoniła po taksówkę. Powiedziała mu, że jest bardzo przystojny.

Nerwowo obserwował ulicę, dopóki nie przyjechała taksówka. Jednym susem znalazł się na tylnym siedzeniu.

- Abanks Dive Lodge - powiedział.

- To daleko, mon.

Mitch rzucił dwudziestkę na siedzenie.

- Ruszaj. Patrz w lusterko. Jeżeli ktoś będzie za nami jechać, daj mi znać.

Kierowca zgarnął banknot.

- W porządku, mon.

Mitch nasunął na oczy nowy kapelusz i wcisnął się głębiej w siedzenie. Pojechali wzdłuż Shedden Road, potem okrążyli Hogsty Bay. Potem skierowali się na wschód, wyminęli Red Bay i wyjechali i Georgetown na drogę do Bodden Town.

- Przed kim uciekasz, mon?

Mitch uśmiechnął się i opuścił szybę.

- Przed IRS. - Wydało mu się to dowcipne, ale kierowca sprawiał wrażenie zakłopotanego. Mitch przypomniał sobie, że na wyspie nie znano ani podatków, ani poborców podatkowych. Kierowca milczał przez dalszą drogę.

Według informacji podanych w gazecie instruktorem nurkowania był Philip Abanks, syn Barry’ego Abanksa, właściciela klubu płet­wonurków. W dniu śmierci miał dziewiętnaście lat. Cała trójka utonęła w wyniku eksplozji na statku. Bardzo tajemniczej eksplozji. Ciała odnaleziono osiemdziesiąt stóp pod wodą. Ofiary miały na sobie kombinezony do nurkowania. Nie było żadnych świadków eksplozji i nikt nie potrafił wyjaśnić, dlaczego wypadek wydarzył się o dwie mile od brzegu, w rejonie, gdzie nikt nigdy nie nurkował. Artykuł informował, że pozostało jeszcze wiele pytań, na które nie ma odpowiedzi.

Bodden Town okazało się małą wioską oddaloną od Georgetown o dwadzieścia minut jazdy. Klub płetwonurków znajdował się w połu­dniowej części wioski i zajmował wydzielony odcinek plaży.

- Czy ktoś za nami jechał? - zapytał Mitch.

Kierowca potrząsnął przecząco głową.

- Dobra robota. Masz tu czterdzieści dolców. - Mitch spojrzał na zegarek. - Jest prawie pierwsza. Możesz tu być dokładnie o drugiej trzydzieści?

- Oczywiście, mon.

Droga urywała się przy końcu plaży, przechodząc w otoczony tuzinami królewskich palm parking z białego kamienia. Siedzibę klubu stanowił duży, jednopiętrowy budynek
z blaszanym dachem i zewnęt­rznymi schodami wiodącymi na piętro. Nazywano go Wielkim Domem. Błękitne ściany w wielu miejscach zasłonięte były pnączami dzikiego wina. Solidne, drewniane okiennice pomalowano na kolor oliwkowy. Mieściły się tu biuro i jadalnia klubu Abanks Dive. Z prawej strony, pomiędzy palmami, wiła się wokół Wielkiego Domu wąska droga prowadząca na wybrukowany białym kamieniem plac. Po obu jego stronach wzniesiono kilkanaście pokrytych słomą chat, w których kwaterowali nurkowie. Labirynt drewnianych pomostów łączył chaty z barem na otwartym powietrzu nie opodal morza, centralnym punktem klubu.

Mitch skierował się w stronę baru, z którego dochodził śmiech zmieszany ze swojskimi dźwiękami reggae. Miejsce przypominało “Rumheads”, ale było tu mniej tłoczno. Po paru minutach barman Henry podał Mitchowi red stripe.

- Gdzie mogę znaleźć Barry’ego Abanksa? - zapytał Mitch.

Kelner wykonał ruch głową w kierunku oceanu i wrócił do baru. Pół mili od brzegu statek powoli sunął przez spokojne morze w stronę klubu. Mitch zajadał hamburgera z serem i obserwował grających w domino.

Statek wpłynął do przystani i przybił do brzegu między barem a większą z chat, na której oknie wymalowano ręcznie napis: “Sklep dla płetwonurków”. Nurkowie, dźwigając torby ze sprzętem, zeszli na ląd i wszyscy bez wyjątku skierowali się w stronę baru. Niski, krzepki mężczyzna stał obok statku i wykrzykiwał polecenia marynarzom, wyładowującym puste butle z tlenem. Na głowie miał białą czapeczkę baseballową, poza tym cały jego strój stanowiły czarne, obcisłe slipy. Patrząc na jego błyszczącą brązową skórę, można się było łatwo domyślić, że w ciągu ostatnich pięćdziesięciu lat nie korzystał zbyt często z ubrania. Zajrzał do sklepu, wrzasnął na instruktorów i marynarzy, po czym ruszył w stronę baru. Nie zwracając uwagi na tłum gości podszedł do zamrażalnika, wyjął z niego heinekena, zdjął kapsel i pociągnął długi łyk.

Barman powiedział coś do Abanksa i skinął w stronę Mitcha. Mężczyzna otworzył następnego heinekena, po czym podszedł do stolika, przy którym siedział Mitch.

Nie uśmiechał się.

- Szukasz mnie? - spytał niemal szyderczym tonem.

- Pan Abanks?

- To ja. Czego chcesz?

- Chciałbym z tobą porozmawiać parę minut.

Przełknął piwo i spojrzał na ocean.

- Jestem zbyt zajęty. Mój statek odchodzi za czterdzieści minut.

- Nazywam się Mitch McDeere. Jestem prawnikiem z Memphis.

Abanks popatrzył na niego maleńkimi brązowymi oczami. Mitch spostrzegł, że udało mu się obudzić jego zainteresowanie.

- No więc?

- No więc ci dwaj mężczyźni, którzy zginęli wtedy z twoim synem, byli moimi przyjaciółmi. Nie zajmę ci więcej niż kilka minut.

Abanks usiadł na stołku i oparł się na łokciach.

- Nie jest to mój ulubiony temat.

- Wiem. Przykro mi.

- Policja uprzedzała mnie, żebym z nikim nie rozmawiał.

- Zachowam wszystko dla siebie. Przysięgam.

Abanks zmrużył oczy i spojrzał na połyskującą migotliwie niebieską wodę. Jego twarz i barki pokryte były bliznami zdobytymi w ciągu tych wszystkich lat, które spędził pod wodą, oprowadzając nowicjuszy po rafach koralowych i wrakach statków.

- Co chcesz wiedzieć? - zapytał cicho.

- Czy moglibyśmy porozmawiać gdzie indziej?

- Pewnie. Chodźmy się przejść. - Krzyknął na Henry’ego i powiedział coś do nurków siedzących przy jednym stole. Poszli na plażę.

- Chciałbym porozmawiać o wypadku - powiedział Mitch.

- Pytaj. Mogę nie odpowiadać.

- Co spowodowało eksplozję?

- Nie wiem. Być może kompresor powietrza. Być może paliwo. Nie mamy pewności. Statek został poważnie uszkodzony, to pewne, ale większość naszych domysłów do niczego nie doprowadziła.

- Czy to był twój statek?

- Tak. Jeden z mniejszych. Trzydziestostopowy. Twoi przyjaciele wypożyczyli go na ranną wycieczkę.

- Gdzie znaleziono ciała?

- Osiemdziesiąt stóp pod wodą. Nie byłoby w tym nic pode­jrzanego, gdyby nie to, że nie widać było żadnych śladów oparzeń ani innych ran wskazujących na eksplozję. Uważam więc, że jest to bardzo dziwne.

- Sekcja zwłok wykazała, że utonęli.

- Tak, utonęli. Ale twoi przyjaciele mieli na sobie kompletne kombinezony do nurkowania, z pełnym wyposażeniem. Jeden z moich fachowców oglądał je później dokładnie. Wszystko było w porządku. A oni dobrze pływali.

- A twój syn?

- Nie był w pełnym kombinezonie. Ale pływał jak ryba.

- Gdzie nastąpiła eksplozja?

- Mieli nurkować wzdłuż ciągu raf obok Roger’s Wreck Point. Czy znasz dobrze wyspę?

- Nie.

- To jest wokół East Bay w Northeastern Point. Twoi przyjaciele nigdy tam dotąd nie nurkowali i mój syn zaproponował, żeby się wybrali w to miejsce. Dobrze znaliśmy twoich przyjaciół. Byli do­świadczonymi nurkami i traktowaliśmy ich poważnie. Zawsze wynajmowali dla siebie statek, a pieniądze nie miały znaczenia. I zawsze chcieli, żeby Philip był ich kapitanem. Nie wiemy, czy w ogóle nurkowali w Point. Płonący statek znaleziono dwie mile od brzegu, z dala od naszych miejsc do nurkowania.

- Czy statek mógł zdryfować?

- Niemożliwe. Gdyby były problemy z silnikiem, Philip użyłby radia. Dysponujemy nowoczesnym sprzętem, a nasi fachowcy są zawsze w pobliżu sklepu. Eksplozja w żadnym wypadku nie mogła nastąpić w Point. Nikt jej nie widział ani nie słyszał, a tam zawsze ktoś się kręci. Poza tym uszkodzony statek nie mógłby dryfować dwie mile w takiej spokojnej wodzie. I wreszcie to, co najważniejsze, ich ciał nie znaleziono na statku, pamiętaj. Przypuśćmy więc nawet, że statek zdryfował. Jak w takim razie wyjaśnisz fakt, że ciała zdryfowały osiemdziesiąt stóp pod wodą? Znaleziono ich w odległości dwudziestu metrów od statku.

- Kto ich odnalazł?

- Moi ludzie. Usłyszeliśmy przez radio raport i wysłałem załogę. Wiedzieliśmy, że to był nasz statek, i moi ludzie rozpoczęli po­szukiwanie. Znaleźli ciała w ciągu kilku minut.

- Wiem, że trudno ci o tym mówić.

Abanks opróżnił butelkę do dna i wyrzucił ją do tekturowego pudła na śmieci.

- Tak, to prawda. Ale czas leczy rany. Dlaczego cię to tak interesuje?

- Rodziny miały mnóstwo pytań.

- Żal mi ich. Poznałem ich żony ubiegłego lata. Spędzili wtedy z nami tydzień. Tacy mili ludzie.

- Czy to możliwe, że w momencie, kiedy się to zdarzyło, po prostu odkrywali nowe terytorium?

- Możliwe, tak. Ale nie sądzę, żeby tak było. Nasze statki informują o swoich ruchach z jednego miejsca w drugie. To jest normalna, obowiązująca procedura. Żadnych wyjątków. Mój syn był najlepszym kapitanem na wyspie. Wychował się na tych wodach. Nigdy by nie zapomniał o przekazaniu raportu o swoich ruchach na morzu. To takie proste. Policja wierzy, że tak się właśnie stało, ale oni muszą w coś wierzyć. To jedyne wyjaśnienie, jakie mają.

- A jak tłumaczą stan zwłok?

- Nie potrafią. Są przekonani, że to po prostu następny wypadek podczas nurkowania.

- Czy to był wypadek?

- Myślę, że nie.

Mitch zdjął sandały, bo zdążyły obetrzeć mu skórę i na stopach zrobiły się pęcherze. Ruszyli w drogę powrotną do klubu.

- Jeżeli to nie był wypadek, to co się stało?

Abanks szedł kołyszącym się krokiem i przyglądał się falom zalewającym plażę. Na jego twarzy po raz pierwszy zajaśniał uśmiech.

- Jakie są inne możliwości?

- W Memphis krążą plotki, że sprawa mogła się łączyć z handlem narkotykami.

- Powiedz mi o tych plotkach.

- Mówi się, że twój syn należał do gangu i że prawdopodobnie tego dnia wykorzystał statek, żeby się spotkać na morzu z dostawcą narkotyków, że doszło do sprzeczki między nimi, a moi przyjaciele stanęli im na drodze.

Abanks uśmiechnął się ponownie i potrząsnął głową.

- Nie Philip. Wiem, że nigdy nie zażywał narkotyków i nigdy nimi nie handlował. Nie interesowały go pieniądze. Kobiety i nur­kowanie - tylko to się dla niego liczyło.

- Jesteś tego pewien?

- Całkowicie. Nigdy nie słyszałem tych plotek i wątpię, aby w Memphis wiedziano coś więcej. To mała wyspa i coś takiego dotarłoby na pewno do mnie. To absolutnie niemożliwe.

Rozmowa dobiegała końca. Zatrzymali się obok baru.

- Mam do ciebie prośbę - powiedział Abanks. - Nie wspominaj o tym, co ci mówiłem, rodzinom. Nie mogę udowodnić, że to prawda, więc lepiej niech nikt tego nie wie. Zwłaszcza rodziny.

- Nie powiem nikomu. Ciebie też proszę, żebyś nikomu nie wspominał o naszej rozmowie. Ktoś może tu za mną przyjechać i pytać o moją wizytę. Powiedz wtedy po prostu, że mówiliśmy o nurkowaniu.

- Jak sobie życzysz.

- Moja żona i ja przyjedziemy tu wiosną na wakacje. Na pewno zajrzymy do ciebie.

ROZDZIAŁ 14

Parterowy budynek szkoły episkopalnej im. św. Andrzeja stał w po­bliżu kościoła pod wezwaniem tego samego świętego, w cieniu dwunastu prastarych dębów w centrum jednej
z dzielnic Memphis. Sześcioklasowa, słynna z ekskluzywności szkoła była najdroższą prywatną szkołą w mieście. Zdobycie miejsca tutaj stanowiło nie lada problem - zamożni rodzice wpisywali się na listę oczekujących na przyjęcie wkrótce po przyjściu na świat dziecka.

Mitch zatrzymał BMW na parkingu pomiędzy kościołem a szko­łą. Samochód Abby, wiśniowy peugeot, stał o trzy miejsca dalej. Jej mąż przyjechał tu bez zapowiedzi. Samolot przyleciał godzinę przed czasem. Mitch zatrzymał się w domu tylko po to, by ubrać się bardziej elegancko - postanowił, że najpierw zobaczy się z Abby, a później na parę godzin powróci za biurko.

Chciał ją zobaczyć właśnie tutaj, w szkole. Atak z zaskoczenia. Nie przewidziany ruch. Powie znienacka: “cześć”. Tęsknił za nią. Nie mógł się doczekać tej chwili, kiedy znów ją zobaczy, musiał pojechać do szkoły. Nie będzie mówił wiele, pierwsze dotknięcie i pierwsze słowa od czasu przygody na plaży. Czy domyśli się wszystkiego spojrzawszy tylko na niego? Możliwe, że potrafi czytać w jego oczach. Czy wyczuje lekkie napięcie w głosie? Nie, jeżeli będzie zaskoczona. Nie, jeżeli uraduje ją ta wizyta.

Zacisnął ręce na kierownicy i przez chwilę nie odrywał oczu od jej samochodu. Co za kretyn! Głupi dureń! Dlaczego nie uciekł? Powinien rzucić tę spódnicę na piasek i uciekać jak szalony. Ale, oczywiście, postąpił inaczej. Powiedział sobie wówczas, co, do cholery, nikt się przecież nigdy nie dowie. A więc teraz powinien strząsnąć to z siebie i powiedzieć: do cholery, wszyscy tak robią.

W samolocie przemyślał sobie, jak się zachowa. Poczeka, aż nadejdzie wieczór i wtedy wyzna jej prawdę. Nie będzie kłamać, nie chce żyć w kłamstwie. Przyzna się i powie jej dokładnie, co się wydarzyło. Może go zrozumie. Cóż, prawie każdy mężczyzna - cholera, właściwie każdy mężczyzna - tak by postąpił. To, co zrobi potem, będzie zależało od jej reakcji. Jeżeli zachowa spokój i okaże trochę wyrozumiałości, powie jej, że jest mu przykro, bardzo przykro, i obieca, że to się nigdy nie powtórzy. Jeśli bardzo to przeżyje i załamie się, będzie błagać, dosłownie, błagać o przebaczenie i przysięgnie na Biblię, że to był błąd i że już nigdy więcej nic takiego nie zrobi. Powie jej o tym, jak bardzo ją kocha i ubóstwia, i będzie prosić, żeby dała mu jeszcze jedną szansę. A jeżeli ona zacznie pakować walizki, to wtedy dopiero wyciągnie wniosek, że nie powinien był jej tego powiedzieć.

Nie przyznawać się. Nie przyznawać. Jego profesor od prawa karnego w Harvardzie, Moskowitz, znany radykał, który zdobył sobie to przezwisko broniąc terrorystów, zamachowców i gwałcicieli nielet­nich, wyznawał właśnie taką, prostą teorię obrony: Zaprzeczać! Zaprzeczać! Zaprzeczać! Nigdy nie potwierdzać żadnego faktu czy choćby najdrobniejszego fragmentu zeznań, które mogłyby ewentualnie posłużyć do udowodnienia winy.

Przypomniał sobie Moskowitza, gdy wylądowali w Miami, i zaczął pracować nad planem B, jak określał swoją niespodziewaną wizytę i romantyczny obiad późnym wieczorem w jednym z jej ulubionych lokali. I nie wspomni o niczym, z wyjątkiem ciężkiej pracy na Kajmanach. Otworzył drzwiczki od samochodu, pomyślał o jej pięknym uśmiechu, ufnej twarzy i zrobiło mu się niedobrze. Mocny, tępy ból świdrował gdzieś głęboko w żołądku. Podszedł wolno do frontowych drzwi. W powietrzu unosił się zapach późnej jesieni.

Korytarz był pusty i cichy. Po prawej stronie mieściło się biuro dyrektora. Czekał przez chwilę chcąc, by go zauważono, ale w pokoju nie było nikogo. Ruszył przed siebie. Szedł cicho korytarzem, dopóki zza trzecich drzwi nie dobiegł go cudowny głos jego żony. Powtarzała właśnie z dziećmi tabliczkę mnożenia, gdy wsunął głowę w drzwi i uśmiechnął się. Zamarła, a po chwili sama roześmiała się cicho. Przeprosiła klasę, poleciła dzieciom, by pozostały na swoich miejscach i przeczytały następną stronicę podręcznika. Zamknęła drzwi.

- Co ty tu robisz? - spytała, gdy chwycił ją w ramiona i przycisnął do ściany. Rozejrzała się nerwowo po korytarzu.

- Tęskniłem za tobą - powiedział z przekonaniem. Tulił ją mocno do siebie przez dobrą minutę. Pocałował w szyję i odetchnął słodkim zapachem jej perfum. I wtedy powrócił obraz tamtej dziew­czyny. Ty draniu, dlaczego nie uciekłeś?

- Kiedy przyjechałeś? - spytała, poprawiając włosy i spoglądając w głąb korytarza.

- Jakąś godzinę temu. Wyglądasz cudownie.

Miała wilgotne oczy. Piękne, uczciwe oczy.

- Jak się udała podróż?

- W porządku. Tęskniłem za tobą. Bez ciebie nie ma żadnej zabawy.

Uśmiechnęła się jeszcze szerzej i popatrzyła na niego.

- Ja też za tobą tęskniłam.

Trzymając się za ręce, szli w kierunku frontowych drzwi.

- Chciałbym się umówić na dzisiejszy wieczór - powiedział.

- Nie pracujesz?

- Nie pracuję. Jestem umówiony z moją żoną w jej ulubionej restauracji. Będziemy jeść i pić drogie wino i zostaniemy tam długo, a potem pojedziemy do domu i będziemy się kochać.

- Naprawdę za mną tęskniłeś - pocałowała go w usta i rozejrzała się po korytarzu. - Lepiej stąd idź, zanim ktoś cię zobaczy.

Nie zauważeni podeszli szybko do frontowych drzwi.

Odetchnął głęboko zimnym powietrzem i ruszył pośpiesznie w stro­nę samochodu. Udało się. Patrzył w te oczy, obejmował ją i całował jak zawsze. Nic nie podejrzewała. Była poruszona, a nawet wzruszona.

DeVasher przechadzał się niecierpliwie po pokoju nerwowo zacią­gając się roi-tanem. Usiadł na swoim wytartym krześle obrotowym i próbował się skoncentrować. Po chwili poderwał się i znów zaczął wędrować od ściany do ściany. Spojrzał na zegarek. Zatelefonował do swojej sekretarki. Ta zatelefonowała do sekretarki Olivera Lamberta. Znów spacerował.

Wreszcie, gdy minęło siedemnaście minut od momentu, kiedy powinien się tu zjawić, Ollie minął zabezpieczenia i wkroczył do biura DeVashera.

DeVasher stanął za biurkiem i zmierzył go groźnym spojrzeniem.

- Spóźniłeś się!

- Jestem bardzo zajęty - odparł Ollie i usiadł na wytartym krześle. - Co jest aż tak istotne?

Twarz DeVashera wykrzywiła się nagle w złym, podstępnym uśmiechu. Dramatycznym gestem otworzył szufladę w biurku i z błys­kiem triumfu w oczach rzucił nad stołem dużą kopertę wprost na kolana Olliego.

- Jest to chyba najlepsza robota, jaką wykonaliśmy kiedykolwiek.

Lambert otworzył kopertę i spojrzał na czarno-białe zdjęcia o wymiarach dziesięć na piętnaście. Wpatrywał się długo w każde z nich, trzymając je tuż przed nosem i starając się zapamiętać najdrobniejsze szczegóły. DeVasher spoglądał na niego z wyraźną dumą.

Lambert raz jeszcze obejrzał fotografie i westchnął głęboko.

- Są bezcenne.

- Otóż to. Tak sądzimy.

- Kim jest ta dziewczyna? - spytał Ollie, nie mogąc oderwać wzroku od zdjęć.

- Miejscowa prostytutka. Wygląda nieźle, co? Nigdy dotąd nie posługiwaliśmy się nią, ale bądź pewien, że wykorzystamy ją ponownie.

- Chciałbym ją poznać, i to szybko.

- Nie ma sprawy. Wcale mnie to poniekąd nie dziwi.

- To niesamowite. Jak ona to zrobiła?

- Z początku nie było to wcale łatwe. Powiedział pierwszej dziewczynie, żeby spływała. Avery miał drugą, ale twój człowiek nie okazywał najmniejszej ochoty na jej przyjaciółkę. Poszedł do tego małego baru na plaży. Wtedy pojawiła się nasza dziewczyna. Jest profesjonalistką.

- Gdzie byli twoi ludzie?

- Wszędzie wokół. Te zdjęcia zrobiono zza drzewa palmowego odległego o prawie osiemdziesiąt stóp. Niezłe, prawda?

- Bardzo dobre. Daj fotografowi zaliczkę. Jak długo tarzali się w piasku?

- Wystarczająco długo. Bardzo do siebie pasowali.

- Myślę, że się dobrze bawił.

- Mieliśmy szczęście. Plaża była wyludniona, a sceneria świetna.

Lambert podniósł zdjęcia tak, by padało na nie więcej światła.

- Zrobisz mi odbitki? - zapytał.

- Oczywiście, Ollie. Wiem, jak bardzo lubisz takie rzeczy.

- Myślałem, że McDeere będzie twardszy.

- Jest twardy, ale jest też człowiekiem. A poza tym nie jest też tępakiem. Nie mamy co do tego pewności, ale wydaje się nam, iż wyczuł, że go śledziliśmy następnego dnia
w czasie lunchu. Stał się podejrzliwy i zaczął kluczyć wokół centrum handlowego. W końcu zniknął. Spóźnił się prawie godzinę na spotkanie z Averym w banku.

- Dokąd pojechał?

- Nie wiemy. Obserwowaliśmy go ze zwykłej ciekawości, niczego nie podejrzewając. Do cholery, mógł być w jakimś barze w centrum, możemy się tylko domyślać. Ale po prostu zniknął.

- Obserwuj go uważnie. On mnie martwi.

DeVasher pomachał następną kopertą.

- Przestań się martwić, Ollie. Teraz go już mamy! Zabijałby dla nas, gdyby się o tym dowiedział.

- A co z Tarrance’em?

- Ani śladu. McDeere nie mówił o tym nikomu, przynajmniej nikomu, kogo my mogliśmy słyszeć. Tarrance czasami jest trudny do namierzenia, ale myślę, że trzyma się
z daleka.

- Miej oczy otwarte.

- Nie troszcz się o moją działkę, Ollie. Ty jesteś prawnikiem, doradcą, panem i masz za to swoją dolę. Ty zarządzasz firmą. Ja zajmuję się jej bezpieczeństwem.

- Jak układają się sprawy w domu McDeere’a?

- Nie za dobrze. Bardzo chłodno zareagowała na tę wyprawę.

- Co robiła, kiedy go nie było?

- Cóż, ona nie jest z tych, co siedzą w domu. Dwa razy wieczorem razem z żoną Quina poszły coś zjeść do jednej z tych knajpek dla yuppies. Potem do kina. Jeden wieczór spędziła ze swoją koleżanką ze szkoły. Trochę jeździła po zakupy.

Dzwoniła także często do swojej matki, na jej rachunek. To oczywiste, nasz chłopiec i jej rodzice nie kochają się za bardzo i ona chce to zmienić. Jest z matką bardzo blisko i martwi ją to, że nie mogą być dużą, szczęśliwą rodziną. Chce jechać do domu, do Kentucky, na Boże Narodzenie, ale obawia się, że on jej nie pozwoli. Sporo w tym wszystkim wrogości i niedomówień. Powiedziała matce, że on pracuje zbyt wiele, a jej matka odparła, że to dlatego, iż chce się popisać. Nie podoba mi się to, Ollie.

- Słuchaj po prostu uważnie. Próbowaliśmy go przystopować, ale jest jak maszyna.

- Tak, za sto pięćdziesiąt za godzinę. Wiem, że chcesz go przyhamować. Dlaczego nie wyznaczysz wszystkim pracownikom limitu godzin do czterdziestu w tygodniu, żeby mogli spędzać więcej czasu ze swoimi rodzinami? Mógłbyś też obciąć swoją pensję, sprzedać jaguara lub dwa, zastawić diamenty swojej starej, a może sprzedać rezydencję i kupić mniejszy domek.

- Zamknij się, DeVasher!

Oliver Lambert ruszył pospiesznie w stronę drzwi. DeVasher aż poczerwieniał ze śmiechu, a potem, kiedy został sam w pokoju, zamknął fotografie w biurku.

- Mitchell McDeere - powiedział do siebie i twarz wykrzywiła mu się niesamowitym uśmiechem - teraz jesteś nasz.

ROZDZIAŁ 15

W piątek po południu, dwa tygodnie przed świętami Bożego Narodze­nia, Abby pożegnała się ze swoimi uczniami i rozstała się ze szkołą imienia św. Andrzeja na czas urlopu. O pierwszej zaparkowała samochód na parkingu, gdzie stało wiele BMW, saabów i peugeotów i w strugach zimnego deszczu przeszła szybko do oranżerii, w której tłoczyli się młodzi zamożni amatorzy guiche, fajitas i zupy z czarnej fasolki. Był to obecnie ulubiony lokal Kay Quin. Umówiły się tu na ich drugi wspólny lunch w tym miesiącu. Kay spóźniała się, jak zwykle.

Ta przyjaźń nie wyszła jeszcze dotąd poza wstępne stadium. Ostrożna z natury Abby nigdy nie nawiązywała łatwo bliższej znajomo­ści z nieznajomymi. Studiując w Harvardzie przez trzy lata nie przyjaźniła się z nikim i nauczyła się wtedy być niezależna. W ciągu sześciu miesięcy pobytu w Memphis poznała wiele przychylnych jej osób - kilka w kościele i jedną w szkole, ale zachowywała się wobec nich dość powściągliwie.

Z początku Kay Quin trochę się narzucała. Była przewodnikiem, doradcą na zakupach i nawet dekoratorką w jednej osobie. Ale Abby zachowywała pewien dystans, wyciągała wnioski z każdego spotkania i uważnie obserwowała swoją nową znajomą. Kilka razy jadły razem w domu Quinów. Spotykały się parokrotnie na obiadach i imprezach firmy, ale zawsze otaczał je tłum. Czuły się dobrze razem podczas czterech długich obiadów w różnych lokalach, które w danym momencie stanowiły ulubione miejsce spotkań młodych i pięknych właścicieli kart kredytowych Gold Master, w Memphis. Kay zwracała uwagę na jakość samochodów, domów i strojów, ale udawała, że nie obchodzi jej to wszystko. Chciała się stać przyjaciółką, bliską, zaufaną przyjaciółką i powiernicą. Abby była nadal po swojemu powściągliwa, ale stopniowo stawały się sobie coraz bliższe.

Z baru na dole, gdzie sącząc drinki czekano na wolne stoliki, dobiegały dźwięki stylizowanej na lata pięćdziesiąte szafy grającej. Po dziesięciu minutach i dwóch piosenkach Roya Orbisona z tłumu przy drzwiach frontowych wyłoniła się Kay i spojrzała w górę na trzeci poziom. Abby uśmiechnęła się i pomachała do niej.

Uściskały się i ucałowały w policzki. Udało im się nie pobrudzić wzajemnie szminką.

- Przepraszam za spóźnienie - powiedziała Kay.

- W porządku. Jestem przyzwyczajona.

- Ależ tu dzisiaj tłok - powiedziała Kay rozglądając się wokół ze zdumieniem. - Tu są zawsze tłumy. A więc szkołę masz z głowy?

- Tak. Od godziny. Jestem wolna do szóstego stycznia.

Podziwiały wzajemnie swoje stroje i obdarzały się komplementami, jakie to są szczupłe, jakie w ogóle piękne i młode.

Rozmowa zeszła na przedświąteczne zakupy. Rozmawiały o skle­pach, wyprzedażach i dzieciach, dopóki nie podano wina. Abby zamówiła krewetki w ostrym sosie, ale Kay zadowoliła się duszonymi brokułami.

- Jakie masz plany na Boże Narodzenie? - zapytała Kay.

- Żadnych, jak dotąd. Chciałabym pojechać do Kentucky, zobaczyć się z rodziną, ale obawiam się, że Mitch nie pojedzie. Parę razy robiłam aluzje na ten temat, ale wszystkie zostały zignorowane.

- Nadal nie przepada za twoimi rodzicami?

- Nic się nie zmieniło. Prawdę mówiąc, nie rozmawiamy o tym. Nie wiem, jak sobie poradzić z tą sprawą.

- Musisz być bardzo ostrożna, wyobrażam sobie.

- Tak, i bardzo cierpliwa. Moi rodzice postąpili niesłusznie, ale ja wciąż ich potrzebuję. To boli, że mężczyzna, którego kocham - jedyny, jakiego w ogóle w życiu kochałam - nie znosi moich rodziców. Codziennie modlę się o mały cud.

- Wygląda na to, że potrzebujesz raczej dużego cudu. Pracuje rzeczywiście tak ciężko, jak mówi Lamar?

- Nie znam nikogo, kto pracowałby ciężej: osiemnaście godzin dziennie, od poniedziałku do piątku, osiem godzin w sobotę, a w nie­dzielę, ponieważ to dzień odpoczynku, tylko pięć lub sześć godzin. Rezerwuje dla mnie odrobinę czasu w niedziele.

- Czyżbym wyczuwała odrobinę niezadowolenia?

- Mnóstwo niezadowolenia, Kay. Byłam długo cierpliwa, ale to się staje coraz gorsze. Mam już dość spania na kanapie i ciągłego czekania na jego powrót do domu.

- Wiec jesteś tam od gotowania i seksu?

- Chciałabym, żeby tak było. On jest zbyt zmęczony na seks. To już przestało być najważniejsze. I to ten sam mężczyzna, któremu zawsze było mało. Wierz mi, prawie się pozabijaliśmy, kiedy studiował. A teraz raz w tygodniu, jeżeli szczęście dopisuje. Przychodzi do domu, jeśli ma jeszcze trochę siły, to je, i idzie spać. To wielki ewenement, gdy rozmawia ze mną przez parę minut, zanim nie zaśnie. Jestem tak stęskniona za rozmową z kimś dorosłym, Kay. Spędzam siedem godzin dziennie z ośmiolatkami i tęsknię za słowami, które mają więcej niż trzy sylaby. Próbuję mu to wyjaśnić, ale on się irytuje. Czy z Lamarem też tak było?

- W pewnym sensie. Przez pierwszy rok pracował siedemdziesiąt godzin w tygodniu. Myślę, że oni wszyscy tak postępują. To coś w rodzaju inicjacji. Rytuał, w którym udowadniają swoją męskość. Ale większości po pierwszym roku zaczyna brakować paliwa i przyha­mowują do sześćdziesięciu lub sześćdziesięciu pięciu godzin. Wciąż pracują ciężko, ale nie jest to już ten samobójczy maraton nowicjuszy.

- Czy Lamar pracuje w soboty?

- W większość sobót, przez parę godzin. Nigdy w niedziele. Wywalczyłam to. Oczywiście jeżeli jest wiele zleceń lub gdy nadchodzi sezon rozliczeń podatkowych, wszyscy pracują po dwadzieścia cztery godziny na dobę. Myślę, że z Mitchem też tak będzie.

- Na razie nie zwalnia. Prawdę mówiąc, zachowuje się jak nawiedzony. Czasami przychodzi do domu dopiero przed świtem. Wtedy bierze prysznic i wraca do biura.

- Lamar mówił mi, że Mitch stał się już legendą w Gmachu Bendiniego.

Abby nadpiła wina i spojrzała na kolejkę przy barze.

- To wspaniałe. Jestem poślubiona legendzie.

- Czy myślałaś o dzieciach?

- To wymaga seksu, nie sądzisz?

- Daj spokój, Abby. Nie może być aż tak źle.

- Nie jestem na to przygotowana. Nie chcę być jedynym rodzicem. Kocham swojego męża, ale na tym etapie jego życia wypadłoby mu na pewno jakieś okropnie ważne zebranie i zostawiłby mnie samą na sali porodowej. Nie myśli o niczym innym poza tą cholerną firmą prawniczą.

Kay delikatnie ujęła Abby za rękę ponad stołem.

- Będzie dobrze - powiedziała stanowczym tonem uśmiechając się pogodnie. - Pierwszy rok jest najgorszy. Będzie lepiej, obiecuję ci.

Abby uśmiechnęła się.

- Przepraszam.

Kelner przyniósł zamówione jedzenie. Poprosiły o więcej wina. Krewetki tonęły
w sosie z masła i czosnku i pachniały zachęcająco. Zimne brokuły leżące na liściach sałaty, przyozdobionej plasterkami pomidorów, nie wyglądały zbyt ponętnie. Kay wzięła do ust kulkę brokuła i zaczęła żuć.

- Wiesz, Abby, że firma cieszy się z dzieci.

- Nic mnie to nie obchodzi. Obecnie nie lubię firmy. Rywalizuję z nią i sromotnie przegrywam. Nie dbam więc o to, czego oni chcą. Nie będą za mnie planować rodziny. Nie rozumiem, czemu pchają swój nos w sprawy, które nie powinny ich obchodzić. To miejsce jest przerażające, Kay. Nic na to nie poradzę, ale ci ludzie przyprawiają mnie o dreszcze.

- Zależy im na szczęśliwych prawnikach z trwałymi rodzinami.

- A mnie zależy na odzyskaniu mojego męża. To oni mi go odbierają. Jak w takiej sytuacji można mówić o trwałej rodzinie. Gdyby przestali mu siedzieć na głowie, być może wtedy moglibyśmy być normalni, jak inni, i mieć ogródek pełen dzieci. Ale nie teraz.

Kelner przyniósł wino, krewetki stygły. Abby jadła powoli. Kay szukała mniej drażliwego tematu.

- Lamar mówił, że Mitch był w zeszłym miesiącu na Kajmanach.

- Tak. Pojechał tam z Averym na trzy dni. Nic poza interesami, jak mówi. Byłaś tam kiedyś?

- Jestem co roku. To piękne miejsce z obłędnymi plażami i ciepłą wodą. Jeździmy zawsze w czerwcu, gdy się kończy szkoła. Są tam dwa wielkie domy wypoczynkowe firmy, tuż przy plaży.

- Mitch chce pojechać tam na urlop w czasie mojej przerwy wiosennej w marcu.

- Musicie pojechać. Zanim dorobiliśmy się dzieci, nie robiliśmy nic, tylko wylegiwaliśmy się na plaży, piliśmy rum i kochaliśmy się. Po to właśnie firma zapewnia domy wypoczynkowe i - jeżeli masz szczęście - samolot. Żądają, żeby ciężko pracować, ale doceniają wartość odpoczynku.

- Nie wspominaj mi o firmie, Kay. Nie chcę słyszeć, co oni lubią, a czego nie, co robią, a czego nie robią, do czego zachęcają, a co potępiają.

- To się poprawi, Abby. Obiecuję. Musisz zrozumieć, że nasi mężowie są dobrymi prawnikami, ale nigdzie nie byliby w stanie zarobić takich pieniędzy jak tutaj. A ty i ja nie jeździłybyśmy nowymi modelami peugeota i mercedesa, tylko nowymi buickami.

Abby przekroiła krewetkę na pół i umoczyła ją w sosie. Dziobała jeszcze przez chwilę widelcem swoją porcję, po czym odsunęła talerz. Kieliszek z winem był już pusty.

- Wiem, Kay, wiem. Ale, do diabła, życie to coś więcej niż duży ogródek i peugeot. Tutaj jakby nikt nie zdawał sobie z tego sprawy. Przysięgam, że byliśmy szczęśliwsi mieszkając w dwupokojowym mieszkaniu studenckim w Cambridge.

- Jesteś tu dopiero od kilku miesięcy. Z pewnością Mitch przyhamuje i twoje życie będzie znowu takie jak dawniej. Wkrótce po ogródku zaczną biegać mali McDeere’owie, a zanim zauważysz, Mitch zostanie wspólnikiem. Wierz mi, Abby, wszystko się ułoży, przekonasz się sama. Przeżywasz okres, przez który wszystkie przechodziłyśmy i jakoś żeśmy go przetrwały.

- Dziękuję, Kay, naprawdę wierzę, że masz rację.

Park był mały, zajmował dwa lub trzy akry na stromym brzegu rzeki. Rząd armat i dwa pomniki z brązu przypominały o dzielnych konfedera­tach, którzy walczyli w obronie tej rzeki i miasta. Pod pomnikiem generała na koniu kulił się jakiś pijak. Kartonowe pudło i podarte łachmany nie chroniły go wystarczająco przed przenikliwym zimnem i małymi kropelkami lodowatego deszczu. Pięćdziesiąt jardów niżej sznury samochodów pędziły szybko wzdłuż Riverside Drive. Zapadł mrok.

Mitch zatrzymał się przy jednej z armat i spoglądał na rzekę i mosty. Zapiął płaszcz przeciwdeszczowy, postawił kołnierz. Czekał.

Gmach Bendiniego był z tej odległości ledwie widoczny. Mitch zaparkował samochód w garażu w śródmieściu, a tutaj przyjechał taksówką. Był pewien, że nikt go nie śledził. Czekał.

Mroźny wiatr wiejący od rzeki smagał mu twarz. Przypomniał sobie zimy w Kentucky po odejściu rodziców. Zimne, gorzkie zimy. Samotne, smutne zimy. Nosił wówczas używane płaszcze, podarowane przez kuzyna czy przyjaciela, w których nigdy nie było mu naprawdę ciepło. Odpędził od siebie te myśli.

Lodowaty deszcz przeszedł w grad. Małe kawałki lodu wpadały mu we włosy i odbijały się od chodnika. Spojrzał na zegarek.

Gdzieś w pobliżu rozległy się czyjeś kroki i z mroku wynurzyła się jakaś postać, która zaczęła szybko zmierzać w jego stronę. Ów ktoś przystanął na chwilę, a potem podszedł powoli bliżej.

- Mitch? - to był Eddie Lomax, ubrany w dżinsy i długi płaszcz z królika. Ze swoimi grubymi wąsami i białym kowbojskim kapeluszem wyglądał jak mężczyzna z reklamy papierosów Marlboro.

- Tak, to ja.

Lomax podszedł bliżej i stanął po drugiej stronie armaty. Wyglądali jak dwaj żołnierze Konfederacji obserwujący rzekę.

- Czy ktoś cię śledził? - zapytał Mitch.

- Nie, nie wydaje mi się. A ciebie?

- Nie.

Mitch spoglądał na Riverside Drive i dalej na rzekę. Lomax trzymał ręce głęboko
w kieszeniach.

- Czy rozmawiałeś ostatnio z Rayem?

- Nie - odparł krótko Mitch, jakby chciał dać do zrozumienia, że nie przyszedł tu na pogawędkę. - Czego się dowiedziałeś?

Lomax zapalił papierosa i teraz był mężczyzną Marlboro.

- Nie znalazłem wielu informacji o tych trzech prawnikach. Alice Knauss zginęła
w wypadku samochodowym w siedemdziesiątym siódmym. Raport policyjny stwierdza, że zabił ją pijany kierowca, ale, co dziwne, tego kierowcy nigdy nie odnaleziono. Wypadek zdarzył się około północy w środę. Pracowała do późna w biurze i wracała do siebie; mieszkała na Sycamore View. Kiedy była już niedaleko od domu, najwyżej milę, uderzyła ją z przodu ważąca tonę ciężarówka. Stało się to na New London Road. Prowadziła śmiesznego małego fiata, który został rozerwany na strzępy. Żadnych świadków. Kiedy gliny dotarły na miejsce, ciężarówka była pusta. Ani śladu kierowcy. Przetrząsnęli całą okolicę i odkryli, że ciężarówkę ukradziono w San Louis trzy dni wcześniej. Żadnych odcisków palców, żadnych śladów.

- Pobierali odciski?

- Tak. Znam człowieka, który się tym zajmował. Sprawa wyda­wała im się podejrzana, ale nie mieli żadnych poszlak. Na podłodze ciężarówki znaleziono rozbitą butelkę po whisky, tak więc uznali, że winny był pijany kierowca i zamknęli sprawę.

- Sekcja zwłok?

- Nie robiono. Było oczywiste, w jaki sposób poniosła śmierć.

- Wygląda to podejrzanie.

- Nawet bardzo. Wszystkie trzy wypadki wyglądają podejrzanie. Robert Lamm polował na sarny w Arkansas. On i kilku jego przyjaciół rozbili obóz w okręgu Izard
w Ozarks. Jeździli tam dwa lub trzy razy do roku podczas sezonu. Rankiem wyszli w las i wszyscy z wyjątkiem Lamma wrócili do bazy. Szukali go przez dwa tygodnie i znaleźli
w rowie, był w połowie przykryty liśćmi. Został postrzelony w głowę i właściwie nic więcej nie wiadomo. Wykluczono samobójstwo, ale nie było żadnych podstaw do wszczęcia śledztwa.

- A więc został zamordowany?

- Na to wygląda. Sekcja wykazała, że kula weszła obok podstawy czaszki, a wychodząc zmasakrowała mu połowę twarzy. Samobójstwo nie wchodziło w ogóle
w rachubę.

- To mógł być wypadek.

- Istotnie. Mogła go trafić kula przeznaczona dla sarny, ale to mało prawdopodobne. Znaleziono go z dala od bazy, w miejscu rzadko przez myśliwych odwiedzanym. Jego przyjaciele powiedzieli, że tego ranka, kiedy zaginął, nie słyszeli ani nie widzieli w okolicy żadnych innych myśliwych. Rozmawiałem z szeryfem, obecnie byłym szeryfem, i on uważa, że to morderstwo. Opiera się na fakcie, że ciało zostało specjalnie przykryte liśćmi.

- Czy to wszystko?

- Na temat Lamma, tak.

- A co z Mickelem?

- Smutna sprawa. Popełnił samobójstwo w osiemdziesiątym czwartym, mając trzydzieści cztery lata. Strzelił sobie w prawą skroń z pistoletu Smith & Wesson .357. Zostawił długi list pożegnalny, w którym prosił swoją byłą żonę o przebaczenie i tak dalej. Pożegnał się z dzieciakami i matką. Naprawdę poruszające.

- Czy list napisano ręcznie?

- Nie. Został wydrukowany, co nie dziwiło nikogo, bo stale posługiwał się komputerem. W jego biurze stał IBM Selectric i na nim właśnie napisano list. Mickel miał okropne pismo.

- A więc co tu podejrzanego?

- Pistolet. Nigdy w życiu nie kupował pistoletu. Nikt nie wie, skąd pochodził. Żadnego rejestru, numeru serii, nic. Podobno jeden z jego przyjaciół z firmy wspominał o tym, że Mickel mówił mu, iż kupuje pistolet, żeby się czuć bezpieczniej, ale nie mamy dowodów, że tak było. Na pewno przeżywał mocno jakieś problemy uczuciowe.

- Co o tym myślisz?

Lomax rzucił niedopałek na chodnik. Zbliżył dłonie do ust i chuchnął na nie, żeby je nieco ogrzać.

- Nie wiem. Nie potrafię uwierzyć, że nie znający się w ogóle na pistoletach prawnik kupuje jeden bez rejestru i numeru seryjnego. Gdyby takiemu facetowi potrzebny był pistolet, to poszedłby do sklepu, wypełnił formularz i kupił sobie ładną, świecącą, nową sztukę. Ten pistolet miał co najmniej dziesięć lat i został wyczyszczony przez profesjonalistów.

- Czy gliny wszczęły śledztwo?

- Tak naprawdę to nie. Nie znaleźli w tym nic podejrzanego.

- Czy podpisał list?

- Tak, ale nie wiem, kto potwierdził tożsamość podpisu. Był od roku rozwiedziony ze swoją żoną i ona wróciła do Baltimore.

Mitch zapiął ostatni guzik płaszcza i strząsnął lód z kołnierza. Grad sypał coraz gęściej. Pod lufą armaty uformowały się małe sople lodu. Na Riverside sznury samochodów sunęły teraz wolniej, bo koła zaczęły się ślizgać po oblodzonej jezdni.

- A więc co myślisz o naszej małej firmie? - zapytał Mitch, wpatrując się w rzekę.

- To niebezpieczne miejsce pracy. W ciągu ostatnich piętnastu lat stracili pięciu prawników. To nie jest dobra statystyka.

- Pięciu?

- Jeżeli dodasz Hodge’a i Kozinskiego. Wiem od kogoś, że tu także jest wiele pytań bez odpowiedzi.

- Nie miałeś się zajmować tymi dwoma.

- Ale ja nie biorę za to opłaty. Zaciekawiło mnie to, po prostu.

- Ile ci jestem winien?

- Sześćset dwadzieścia.

- Zapłacę gotówką. Żadnych dowodów wpłat, w porządku?

- Mnie to odpowiada. Wolę gotówkę.

Mitch odwrócił się od rzeki i zaczął się przyglądać wysokim budynkom stojącym niedaleko parku. Zmarzł, ale nie śpieszył się z odejściem. Lomax obserwował go kątem oka.

- Masz problemy, kolego, prawda?

- Nie domyślałeś się? - odparł Mitch.

- Nie chciałbym tam pracować. Oczywiście, nie wiem o wszystkim, co robisz, i podejrzewam, że jest wiele rzeczy, o których nie mówisz. Ale stoimy tutaj na chłodzie, ponieważ nie chcemy, żeby nas ktoś zobaczył. Nie możemy rozmawiać przez telefon. Nie możemy się spotkać w twoim biurze. Teraz nie chciałeś się spotykać w moim biurze. Podejrzewasz, że jesteśmy przez cały czas śledzeni. Ostrzegasz mnie, żebym był ostrożny i uważał na swoje tyły, gdyż tamci, kimkolwiek są, mogą iść moim tropem. W twojej firmie zginęło w tajemniczych okolicznościach pięciu prawników, a ty zachowujesz się, jakbyś miał być kolegą ofiary. Tak, powiedziałbym, że masz problemy. Poważne problemy.

- Co z Tarrance’em?

- Jeden z ich najlepszych agentów, przeniesiono go tu mniej więcej dwa lata temu.

- Skąd?

- Z Nowego Jorku.

Pijak wytoczył się spod konia z brązu i z hałasem przewrócił się na chodniku. Zacharczał, wstał z trudem, zabrał swoje kartonowe pudło i powlókł się w stronę centrum. Lomax rozejrzał się wokoło i od­prowadził go czujnym spojrzeniem.

- To tylko włóczęga - powiedział Mitch. Milczeli przez chwilę.

- Przed kim się ukrywasz? - zapytał Lomax.

- Chciałbym to wiedzieć.

Lomax uważnie wpatrywał się w jego twarz.

- Myślę, że wiesz.

Mitch nie odpowiedział.

- Słuchaj, Mitch, nie płacisz mi za to, bym się wtrącał. Wiem o tym. Ale instynkt podpowiada mi, że masz kłopoty, i myślę, że potrzebujesz przyjaciela, kogoś, komu mógłbyś zaufać. Mogę ci pomóc, jeżeli mnie potrzebujesz. Nie wiem, kim są ci źli faceci, ale podejrzewam, że są bardzo niebezpieczni.

- Dziękuję - powiedział cicho Mitch, nie patrząc na niego.

- Skoczyłbym chętnie do tej rzeki dla Raya McDeere’a, i pomogę też oczywiście jego młodszemu bratu.

Mitch skinął lekko głową, ale nic nie powiedział. Lomax zapalił następnego papierosa i strząsnął lód z butów.

- Dzwoń do mnie, kiedy chcesz. I uważaj. Są w pobliżu i na­słuchują.

ROZDZIAŁ 16

Stare jednopiętrowe budynki mieszkalne stojące przy skrzyżowaniu ulic Madisona i Coopera poddano gruntownej modernizacji i przero­biono na niewielkie bary, nocne kluby, sklepy z pamiątkami i kilka dobrych restauracji. Miejsce to nazywano Overton Square i tu można się było przekonać, jak wygląda w Memphis nocne życie na najwyż­szym poziomie. Wąski placyk na ulicy Madison otaczały drzewa. Podczas weekendów tłoczyli się tu studenci koledżu i marynarze, ale w zwykłe wieczory było raczej cicho i pusto. “Paulette”, nietypowa francuska restauracja, mieszcząca się w niewielkim białym budynku, wyróżniała się oryginalnym zestawem oferowanych win i deserów; dodatkową atrakcję stanowił obdarzony miękkim, matowym głosem pianista siedzący przy steinwayu. Nagły dobrobyt przyniósł także kolekcję kart kredytowych i McDeere’owie wykorzystywali je po­szukując najlepszych restauracji w mieście. Jak dotąd “Paulette” była ich ulubionym lokalem.

Mitch siedział w rogu baru, pijąc kawę i obserwując drzwi frontowe. Było wcześnie, ale tak to zaplanował. Zadzwonił do niej trzy godziny temu i spytał, czy mogliby się spotkać o siódmej. Zapytała dlaczego, a on odparł, że wyjaśni jej to później. Odkąd wrócił
z Kajmanów, wyczuwał, że ktoś stale podąża jego tropem, obserwuje go i słucha. W ostatnim miesiącu bardzo ostrożnie rozmawiał przez telefon, łapał się na tym, że stale zerka w tylne lusterko, i nawet podczas rozmów w domu starannie dobierał słowa. Ktoś obserwował i nasłuchiwał, był tego pewien.

Abby zziębnięta weszła do środka i rozejrzała się po sali, szukając męża. Spotkał się
z nią przy barze i cmoknął ją w policzek. Zdjęła płaszcz, po czym kelner poprowadził ich do jedynego wolnego jeszcze stolika; po obu jego stronach bardzo blisko siedzieli inni goście. Mitch szukał przez chwilę wzrokiem innego miejsca, ale wszystkie były zajęte. Podziękował kelnerowi i usiadł naprzeciw żony.

- Co to za okazja? - spytała podejrzliwie.

- Czy muszę mieć specjalny powód, by zjeść obiad z własną żoną?

- Oczywiście. Jest poniedziałek, siódma wieczorem, a ty nie jesteś w biurze. To rzeczywiście specjalna okazja.

Kelner przecisnął się między stolikami i spytał, co będą pili. Poprosili o dwa białe wina. Mitch rozejrzał się po sali i dostrzegł spojrzenie mężczyzny siedzącego samotnie pięć stolików dalej. Znał już skądś tę twarz. Kiedy Mitch popatrzył ponownie, twarz zniknęła za kartą dań.

- Co się dzieje, Mitch?

Przykrył jej dłonie swoimi i zmarszczył brwi.

- Abby, musimy porozmawiać.

Delikatnie cofnęła ręce i przestała się uśmiechać.

- O czym?

- O czymś bardzo poważnym - powiedział, zniżając głos.

Odetchnęła głęboko i spytała:

- Czy możemy poczekać na wino? Być może będzie mi potrzebne.

Mitch spojrzał raz jeszcze na twarz samotnie siedzącego mężczyzny.

- Nie możemy rozmawiać tutaj.

- Więc czemu tu siedzimy?

- Słuchaj, Abby, wiesz, gdzie są toalety? Idziesz korytarzem prosto i na prawo.

- Tak, wiem.

- Na końcu korytarza znajduje się tylne wyjście. Prowadzi na boczną uliczkę na tyłach restauracji. Chcę, żebyś poszła do toalety, a potem do drzwi. Będę czekał na ulicy.

Nie odpowiedziała. Zmarszczyła brwi i zmrużyła oczy. Przechyliła lekko głowę
w prawo.

- Zaufaj mi, Abby. Wyjaśnię to później. Spotkamy się na zewnątrz i znajdziemy jakieś inne miejsce, gdzie zjemy. Nie możemy rozmawiać tutaj.

- Przerażasz mnie.

- Proszę - powiedział stanowczym tonem, ściskając jej rękę. - Wszystko jest
w porządku. Przyniosę ci płaszcz.

Wstała, zabrała torebkę i wyszła z sali. Mitch spojrzał przez ramię na mężczyznę o znajomej twarzy, który właśnie podniósł się z krzesła i zapraszał jakąś starszą panią do swojego stolika. Nie zauważył wyjścia Abby.

Na ulicy za “Paulette” Mitch narzucił płaszcz na ramiona Abby i wskazał dłonią
w kierunku wschodnim.

- Wyjaśnię ci to - powtórzył.

Przeszli między dwoma budynkami i podeszli do frontowego wejścia “Bombay Bicycle Club”, małego baru, gdzie podawano dobre jedzenie, a orkiestra grała bluesa. Mitch spojrzał na kelnera, rozejrzał się po sali i wskazał na stolik w tylnym kącie.

- Tamten - powiedział.

Usiadł plecami do ściany, z twarzą skierowaną w stronę sali i drzwi frontowych.
W ich kąciku panował mrok. Na stole płonęły świeczki. Zamówili wino.

Abby siedziała bez ruchu, wpatrzona w niego, i czekała.

- Czy pamiętasz faceta, który nazywał się Rick Acklin, z Western Kentucky?

- Nie - powiedziała, nie poruszając wargami.

- Grał w baseball, mieszkał w akademiku. Wydaję mi się, że kiedyś go nawet poznałaś. Bardzo sympatyczny facet, bardzo zadbany, dobry student. Nie byliśmy bliskimi znajomymi, ale znaliśmy się.

Potrząsnęła głową i czekała nadal.

- Cóż, skończył rok przed nami i poszedł na prawo do Wake Forest. Teraz pracuje dla FBI. I jest tutaj, w Memphis. - Obserwował ją uważnie, chcąc sprawdzić, czy słowo “FBI” wywarło na niej wrażenie. Nie wywarło. - I dzisiaj, gdy jadłem lunch w “Obleo” - to takie miejsce, gdzie sprzedają hot-dogi, na Main Street - Rick wyłonił się znienacka i powiedział mi: “cześć”. Tak jakby to był zupełny przypadek. Pogawędziliśmy przez kilka minut, po czym następny agent, nazwiskiem Tarrance, podszedł i przysiadł się do nas. To już drugi raz ten Tarrance zaczepił mnie w barze.

- Drugi...?

- Tak. Od sierpnia.

- I oni są... agentami FBI?

- Tak, z odznakami i ze wszystkim. Tarrance to doświadczony agent z Nowego Jorku. Jest w Memphis już mniej więcej od dwóch lat. Acklin to nowicjusz, sprowadzili go tu trzy miesiące temu.

- Czego chcą?

Podano wino i Mitch rozejrzał się po klubie. Orkiestra stroiła instrumenty na małym podium w odległym rogu sali. W barze było pełno dobrze ubranych biznesmenów gadających bez przerwy i bez znużenia. Kelner wskazał na zamknięte menu.

- Później - powiedział niegrzecznie Mitch. - Abby, ja nie wiem, czego oni chcą. Pierwsze spotkanie miało miejsce w sierpniu, po tym jak moje nazwisko ukazało się
w gazecie, gdy zdałem egzamin adwokacki.

Nadpił wina i opowiedział ze szczegółami o pierwszym spotkaniu z Tarrance’em u Lansky’ego na Union, o ostrzeżeniach, komu nie ufać i gdzie nie rozmawiać, o spotkaniu
z Lockiem, Lambertem i innymi wspólnikami. Opowiedział jej, w jaki sposób wyjaśnili zainteresowanie FBI firmą, powiedział też, że rozmawiał o tym z Lamarem i że uwierzył we wszystko, co powiedzieli Locke i Lambert.

Abby chłonęła każde jego słowo, ale nie zadawała na razie żadnych pytań.

- A dzisiaj, kiedy myślałem o swoich własnych sprawach, jedząc foot long z cebulą, ten facet, z którym kiedyś chodziłem do koledżu, podchodzi do mnie i mówi, że FBI wie na pewno, iż moje telefony są na podsłuchu, mój dom też, a ktoś w firmie Bendini, Lambert & Locke wie, kiedy kicham i kiedy ziewam. Pomyśl o tym, Abby, Rick Acklin został tu przeniesiony po tym, jak ja zdałem egzamin adwokacki. Zabawny zbieg okoliczności, co?

- Ale czego oni chcą?

- Nie powiedzą. Nie mogą mi jeszcze powiedzieć. Chcą, bym im zaufał i tak dalej. Nie wiem, Abby. Nie mam pojęcia, o co im chodzi. Ale z jakiegoś powodu wybrali mnie.

- Czy powiedziałeś Lamarowi o tym spotkaniu?

- Nie. Nie powiedziałem nikomu. Tylko tobie. I nie zamierzam nikomu o tym mówić.

Piła łapczywie wino.

- Czy nasze telefony są na podsłuchu?

- Tak twierdzi FBI. Ale skąd oni mogą to wiedzieć?

- To nie są głupcy, Mitch. Gdyby FBI powiedziało mi, że moje telefony są na podsłuchu, uwierzyłabym im. Ty nie?

- Nie wiem, komu wierzyć. Locke i Lambert byli tacy mili i wiarygodni, kiedy wyjaśniali, w jaki sposób firma walczy z IRS i FBI. Chciałbym im uwierzyć, ale tak wiele rzeczy się nie zgadza. Popatrz na to od tej strony: jeżeli firma ma bogatego klienta, który jest podejrza­nym typem i zasługuje na to, żeby FBI wzięło go w obroty, dlaczego FBI miałoby wybrać mnie, nowicjusza, tego, który wie najmniej, i czemu śledzi właśnie mnie? Cóż ja mogę wiedzieć? Pracuję nad sprawami, które zlecił mi ktoś inny. Nie mam żadnych własnych klientów. Robię to, co mi polecą. Dlaczego nie przyczepią się, do któregoś ze wspólników?

- Może chcą, byś donosił na klientów.

- Na pewno nie. Jestem prawnikiem i składałem przysięgę, że zachowam
w tajemnicy sprawy moich klientów. Wszystko, co wiem o kliencie, są to informacje ściśle poufne. Fedowie to wiedzą. Nikt nie oczekuje od prawnika, że będzie opowiadał o swoich klientach.

- Czy widziałeś jakieś nielegalne umowy?

Zacisnął pięści i spojrzał na salę. Uśmiechnął się do Abby. Wino zaczęło działać.

- Nie powinienem odpowiadać na takie pytania, nawet gdy ty je zadajesz, Abby. Ale odpowiedź brzmi: nie. Pracowałem nad dokumen­tami dwudziestu klientów Avery’ego i nad paroma innymi sprawami i nie zauważyłem niczego podejrzanego. Może kilka ryzykownych ulg podatkowych, lecz nic nielegalnego. Miałem parę zastrzeżeń dotyczą­cych kont bankowych, które widziałem na Kajmanach, ale to drobia­zgi. - Żołądek skręcił mu się nagle na wspomnienie dziewczyny na plaży. Zrobiło mu się niedobrze.

Kelner kręcił się w pobliżu i spoglądał na menu.

- Jeszcze wina - powiedział Mitch wskazując na szklanki.

Abby pochyliła się do przodu, jej twarz znajdowała się teraz tuż przy świeczkach. Sprawiała wrażenie mocno zdezorientowanej.

- W porządku, ale kto założył podsłuch w naszych telefonach?

- Jeżeli są na podsłuchu. Nie mam pojęcia. Podczas pierwszego spotkania,
w sierpniu, Tarrance sugerował, że to ktoś z firmy. Tak w każdym razie ja to zrozumiałem. Powiedział mi, żebym nie ufał nikomu w firmie i że wszystko, co mówię, jest nagrywane. Domyślam się, iż chciał powiedzieć, że oni to robią.

- A co pan Locke powiedział na ten temat?

- Nic. Nie mówiłem mu o tym. Niektóre rzeczy zachowałem dla siebie.

- Ktoś założył podsłuch w naszym domu i w naszych telefonach?

- I możliwe, że również w naszych samochodach. Acklin ciągle dzisiaj powracał do tej sprawy.

- Mitch, to brzmi zupełnie niewiarygodnie. Czemu, na miłość boską, firma prawnicza miałaby robić coś takiego?

Potrząsnął wolno głową i popatrzył na pusty kieliszek.

- Nie mam pojęcia, maleńka. Nie mam pojęcia.

Kelner przyniósł dwa kolejne kieliszki z winem i postawił je na stole.

- Czy będziecie państwo coś zamawiać? - zapytał.

- Za parę minut - powiedziała Abby.

- Poprosimy cię, gdy się zdecydujemy - dodał Mitch.

- Wierzysz w to, Mitch?

- Myślę, że coś tu wisi w powietrzu. To nie koniec tej opowieści.

Położyła ręce na stoliku i wpatrywała się w niego z wyrazem najwyższego przerażenia. Opowiedział jej historię Hodge’a i Kozinskiego, zaczął od tego, co powiedział mu Tarrance w barze, zakończył relacją ze spotkania z Abanksem. Powtórzył jej wszystko, czego się dowiedział od Abanksa. Potem opowiedział o Eddiem Lomaksie i o szczegółach dotyczących śmierci Alice Knauss, Roberta Lamma i Johna Mickela.

- Straciłam apetyt - powiedziała, gdy skończył.

- Ja też. Ale czuję się lepiej, teraz, kiedy wiesz o tym wszystkim.

- Dlaczego nie powiedziałeś mi wcześniej?

- Miałem nadzieję, że się to skończy, że Tarrance zostawi mnie w spokoju i zajmie się kimś innym. Ale on ma tutaj pozostać. To dlatego Rick Acklin został przeniesiony do Memphis. Żeby zajął się mną. Zostałem wybrany przez FBI do wykonania misji, o której nie wiem zupełnie nic.

- Słabo mi się robi.

- Musimy być ostrożni, Abby. Musimy żyć tak jak dotąd, tak jakbyśmy niczego nie podejrzewali.

- Nie wierzę w to wszystko. Siedzę tu, słucham cię, ale nie wierzę w to, co mówisz. To nie może być prawdą, Mitch. Wymagasz ode mnie, żebym mieszkała w domu, który jest na podsłuchu, bym rozmawiała przez telefon, który jest na podsłuchu, podczas gdy ktoś gdzieś tam siedzi i słucha wszystkiego, co mówimy.

- Masz lepszy pomysł?

- Tak. Wynajmij tego faceta, Lomaxa, aby przeszukał dom.

- Myślałem o tym. Ale co zrobimy, jeżeli coś znajdzie? Pomyśl o tym. Co zrobimy wówczas, gdy będziemy wiedzieć na pewno, że dom jest na podsłuchu? Co wtedy? Co się stanie, jeśli on zniszczy zainstalowane urządzenie? Wtedy oni, kimkolwiek, cholera, są, dowie­dzą się, że my wiemy. To zbyt niebezpieczne, przynajmniej teraz. Może później.

- To szaleństwo, Mitch. Wynika z tego, że jeśli chcemy poroz­mawiać, powinniśmy wychodzić do ogródka.

- Słuchaj, Abby, bądźmy przez chwilę cierpliwi i normalni. Tarrance przekonał mnie, że mówi serio i nie ma zamiaru o mnie zapomnieć. Nie mogę go powstrzymać. Znajdzie mnie, pamiętaj. Myślę, że śledzą mnie i czekają, by mnie znienacka zaskoczyć. Ważne jest, żebyśmy przez jakiś czas żyli tak jak zawsze.

- Jak zawsze? Wydaje mi się, że ostatnio nie rozmawiamy zbyt wiele w naszym domu. Prawie mi ich żal. Jeśli czekają na jakiś ciekawy dialog, prawie im współczuję. Ale dużo rozmawiam z Hearsayem.

ROZDZIAŁ 17

Śnieg zniknął na długo przed Bożym Narodzeniem, pozostawiając po sobie wilgotną ziemię. Zapanowała tradycyjna w tej części kraju świąteczna pogoda - niebo pokryło się szarymi chmurami i zaczął padać zimny deszcz. W ciągu ostatnich dziewięćdziesięciu lat Memphis widziało dwa białe Boże Narodzenia i meteorolodzy nie przewidywali ich już więcej w bieżącym wieku.

W Kentucky leżał śnieg, ale drogi były suche. Abby zadzwoniła do swoich rodziców
w pierwszym dniu świąt, wcześnie rano, gdy była już spakowana. Powiedziała, że przyjeżdża, ale sama. Odpowiedzieli, że czują się rozczarowani, i poradzili, żeby może została, jeżeli miałoby to spowodować jakieś problemy. Zaprzeczyła. Jazda zajmie jej tylko dziesięć godzin. Ruch na szosie będzie niewielki, dotrze do nich o zmierzchu.

Mitch prawie się nie odzywał. Rozłożył poranną gazetę i udawał, że jest pochłonięty lekturą, kiedy Abby pakowała rzeczy do samochodu. Pies ukrył się pod krzesłem nie opodal i czekał na awanturę. Prezenty, które sobie wręczyli, już rozpakowane leżały porządnie ułożone na kanapie. Ubrania, perfumy, albumy i futro z lisów dla Abby. Po raz pierwszy, odkąd się pobrali, mieli pieniądze do wydania na Boże Narodzenie.

Zarzuciła futro na ramiona i podeszła do Mitcha.

- Za chwilę wyjeżdżam - powiedziała cicho, ale stanowczo.

Wstał wolno i popatrzył na nią.

- Tak bym chciała, żebyś pojechał ze mną - dodała.

- Może w przyszłym roku. - To było kłamstwo i oboje o tym wiedzieli. Ale brzmiało dobrze. Obiecująco. - Uważaj na siebie, proszę.

- Opiekuj się psem.

- Damy sobie radę.

Przytrzymał ją w ramionach i pocałował w policzek. Spojrzał na nią i uśmiechnął się. Była piękna, o wiele piękniejsza niż wtedy, kiedy się pobierali. Miała dwadzieścia cztery lata i wyglądała na tyle, ale czas obchodził się z nią bardzo łagodnie.

Podeszli do garażu i pomógł jej wsiąść do samochodu. Pocałowali się raz jeszcze i wyjechała tyłem z podjazdu.

- Wesołych świąt - powiedział do siebie. - Wesołych świąt - złożył życzenia psu.

Po godzinie gapienia się w ścianę wrzucił dwa komplety ubrań do BMW, posadził Hearsaya na przednim siedzeniu i opuścił miasto. Jechał na południe, międzystanową autostradą pięćdziesiąt pięć w stronę Missisipi. Droga była pusta, ale ciągle spoglądał w tylne lusterko. Równo co godzinę pies zaczynał skamleć żałośnie i wtedy Mitch zatrzymywał się na chwilę - jeżeli to było możliwe, na wzniesieniu. Krył się za jakąś kępą drzew i obserwował ruch uliczny, gdy tymczasem Hearsay załatwiał swoje sprawy. Nie zauważył niczego. Po pięciu postojach upewnił się, że nikt za nim nie jedzie. Najwidoczniej wzięli sobie wolne na święta.

Po sześciu godzinach był w Mobile, w dwie godziny później minął zatokę w Pensacoli i skierował się w stronę Szmaragdowego Wybrzeża na Florydzie. Autostrada dziewięćdziesiąta ósma biegła przez nad­brzeżne miasteczka: Navarre, Fort Walton Beach, Destin i Sandestin. Mijał skupiska domów wypoczynkowych i moteli, milowej długości ciągi sklepów, wesołe miasteczka i sklepiki z koszulkami; większość z nich była zamknięta i opuszczona od dnia Święta Pracy4. Później przez wiele mil nie było żadnych zabudowań, widział tylko za­chwycające śnieżnobiałe plaże i lśniące, szafirowe morze w zatoce. Na wschód od Sandestin droga się zwężała i oddalała od wybrzeża, przez godzinę jechał samotnie dwupasmową autostradą. Nie było teraz widać nic z wyjątkiem drzew i mijanych co jakiś czas samoobsługowych stacji benzynowych lub sklepów szybkiej obsługi.

O zmierzchu minął jakieś duże wzniesienie i tablicę informującą, że Panama City Beach znajduje się w odległości ośmiu mil stąd. Autostrada biegła teraz znowu wybrzeżem, aż do miejsca, w którym się rozwidlała, zmuszając kierowców do dokonania wyboru między okrężną drogą na północ a malowniczą trasą prowadzącą do miejsca zwanego Miracle Strip. Wybrał malowniczą drogę obok plaży - biegła przez blisko piętnaście mil wzdłuż brzegu, a po obu jej stronach stały domy wypoczynkowe, tanie motele, parki, domki wakacyjne, miejsca, gdzie można było coś szybko przekąsić i sklepy z pamiątkami. To było Panama City Beach.

Większość domów wypoczynkowych świeciła pustką, ale przed paroma stały zaparkowane samochody i Mitch dokonał odkrycia, że są i takie rodziny, które spędzają Boże Narodzenie na plaży. Ciepłe Boże Narodzenie. Przynajmniej są razem, powiedział sam do siebie. Pies zaszczekał i zatrzymali się obok mola, gdzie faceci z Pensylwanii, Ohio i Kanady łowili ryby wpatrując się w ciemną toń wody.

Na Miracle Strip przybyli samotnie. Hearsay stanął w drzwiach i rozglądał się, oszczekując zapalający się od czasu do czasu nad budynkiem motelu neon, który kusił gości niskimi cenami. W Boże Narodzenie na Miracle Strip pozamykano wszystko z wyjątkiem kilku kafejek i paru moteli.

Zatrzymał się, żeby nabrać paliwa przed czynnym całą noc Texaco, obsługiwanym przez jakiegoś niezwykle sympatycznego człowieka.

- Ulica San Luis? - spytał Mitch.

- Tak, tak - powiedział pracownik i wskazał na zachód. - Drugie skrzyżowanie na prawo. Pierwsza na lewo. To będzie San Luis.

Mitch rozglądał się uważnie dookoła. Znajdował się na terenie przedmieścia o dość oryginalnej zabudowie - stało tu mnóstwo wysłużonych przyczep, które zamieniono
w domki mieszkalne. Z całą pewnością nie zmieniły miejsca od dziesiątek lat, stały ciasno obok siebie, jak rzędy klocków domina. Krótkie, bardzo wąskie podjazdy były zagracone starymi rupieciami i zardzewiałymi meblami ogrodowymi. Ulice zapełniały zaparkowane lub porzucone samochody. Motory i rowery stały oparte o ściany przyczep, maszyny do strzyżenia trawników wystawały spod każdego domku. Tablica nazywała to miejsce wioską spokojnej starości - “Posiadłość San Pedro - pół mili od Szmaragdowe­go Wybrzeża”. Wyglądało to raczej na przytułek na kółkach dla ubogich.

Odnalazł ulicę San Luis i nagle poczuł, że ogarnia go zdener­wowanie. Była wietrzna i wąska, tworzyły ją przyczepy mniejsze i o brzydszym kształcie niż inne “domki spokojnej starości”. Jechał powoli, odczytując z napięciem numery domów i przyglądając się tablicom rejestracyjnym licznych samochodów spoza stanu. Jeśli nie liczyć zaparkowanych i opuszczonych aut, ulica była pusta.

Dom pod numerem 486 na San Luis należał do najstarszych i najmniejszych. Kiedyś pomalowano go prawdopodobnie na srebrny kolor, ale farba była skruszona i pozdzierana, a ciemnozielony grzyb, który opanował już cały dach, zaczął teraz z kolei pokrywać ściany. Jedno okno było pęknięte i sklejone szarą taśmą klejąca. Do środka wchodziło się przez mały oszklony ganek, a potem przez podwójne drzwi. Pierwsze, mające chronić przed chłodem, pozostawiono otwarte i przez okienko w drugich Mitch dostrzegł mały, kolorowy telewizor i przesuwającą się, niewyraźną sylwetkę mężczyzny.

Nie to chciał zobaczyć. Nigdy nie starał się poznać drugiego męża swojej matki, a teraz szczególnie nie miał na to ochoty. Odjechał żałując, że tu przybył.

Na Strip zauważył znajomą markizę motelu “Holiday Inn”. Był pusty, ale otwarty. Zaparkował BMW z dala od autostrady i zarejest­rował się pod nazwiskiem Eddiego Lomaxa z Danesboro w Kentucky. Zapłacił gotówką za pojedynczy pokój z widokiem na ocean.

W książce telefonicznej Panama City Beach odnalazł trzy restauracje “Waffle Hut” na Strip. Położył się na motelowym łóżku i wykręcił pierwszy numer. Nie miał szczęścia. Wykręcił drugi numer i ponownie poprosił do telefonu Evę Ainsworth. Poproszono go, żeby chwilę poczekał. Odłożył słuchawkę. Była jedenasta wieczorem.

Minęło dwadzieścia minut, zanim taksówka zajechała pod “Holiday Inn”, a kierowca zaczął się tłumaczyć, że właśnie siedział w domu racząc się wraz z żoną, dzieciakami i rodziną świątecznym indykiem, którego część jeszcze się uchowała, kiedy zadzwonił dyspozytor, i że to Boże Narodzenie, i że miał nadzieję, iż spędzi cały dzień z rodziną i przez ten jeden dzień w roku będzie mógł zapomnieć o pracy. Mitch rzucił dwudziestkę na siedzenie i poprosił tamtego, żeby się uciszył.

- Co jest w “Waffle Hut”, człowieku? - zapytał kierowca.

- Po prostu jedź.

- Wafle, tak? - zaśmiał się i wymamrotał coś do siebie. Włączył radio i odszukał swoją ulubioną stację. Spojrzał w lusterko, wyjrzał oknem, pogwizdał sobie trochę i w końcu spytał:

- Co cię tu sprowadziło w dzień Bożego Narodzenia?

- Szukam kogoś.

- Kogo?

- Kobiety.

- Kogoś szczególnego?

- Starej przyjaciółki.

- Jest w “Waffle Hut”?

- Tak myślę.

- Czy jesteś kimś w rodzaju prywatnego szpiega?

- Nie.

- Wydajesz mi się nieco podejrzany.

- Dlaczego po prostu nie skupisz się na prowadzeniu?

Waffle Hut” była małym budynkiem w kształcie prostokąta. W środku mieściło się kilkanaście stolików, długa lada dochodziła do samego grilla, na którym przyrządzano potrawy na oczach gości. Duże okna biegły rzędem wzdłuż ściany obok stolików, tak że goście mogli oglądać przez nie promenadę i domy wypoczynkowe, jedząc jednocześnie wafle z orzechami i bekon. Niewielki parking był prawie pełny i Mitch wskazał kierowcy na wolne miejsce obok budynku.

- Nie wysiadasz? - zapytał kierowca.

- Nie. Trzymaj licznik włączony.

- Człowieku, to jest dziwne.

- Zapłacę ci za to.

- Tu się z tobą zgadzam.

Mitch pochylił się do przodu i położył ręce na oparciu przedniego siedzenia. Licznik postukiwał cicho, a on tymczasem przyglądał się klientom siedzącym w środku. Kierowca pokręcił głową, zapadł się w siedzenie i przestał się interesować dziwnym pasażerem.

W rogu obok automatu z papierosami siedzieli przy stoliku ubrani w długie koszulki turyści, ich nie opalone blade nogi kontrastowały z czarnymi skarpetkami. Pili kawę i rozmawiali przeglądając jedno­cześnie menu. Jeden z nich - miał rozpiętą koszulę, gęste, siwe bokobrody i czapeczkę baseballową Phillies, a jego owłosioną pierś zdobił ciężki złoty łańcuch - spoglądał co chwilę w stronę grilla usiłując odnaleźć kelnerkę.

- Widzisz ją? - zapytał kierowca.

Mitch nic nie odpowiedział, a potem przechylił się do przodu i zmarszczył brwi. Pojawiła się nagle i stanęła przy stoliku z długopisem i bloczkiem w ręku. Turysta powiedział coś zabawnego i wszyscy zaczęli się śmiać. Ona nie uśmiechnęła się ani razu, przyjmując zamówienia. Była mizerna i znacznie szczuplejsza, niż ją zapamiętał. Dokładnie dopasowany biało-czarny fartuszek ściskał jej szczupłą talię. Siwe włosy miała odgarnięte do tyłu i ukryte pod czepkiem firmowym “Waffle Hut”. Liczyła sobie pięćdziesiąt jeden lat i z daleka na tyle wyglądała. Widać było, że nie jest w nastroju do żartów. Gdy skończyła pisać, zabrała od nich menu, powiedziała coś uprzejmego, prawie się uśmiechnęła i znikła. Poruszała się szybko pomiędzy stolikami, nalewając kawę, wręczając buteleczki z ketchupem i wydając polecenia kucharce.

Mitch odzyskał spokój. Licznik tykał powoli.

- Czy to ona? - zapytał kierowca.

- Tak.

- I co teraz?

- Nie wiem.

- Cóż, znaleźliśmy ją, czyż nie?

Mitch obserwował jej ruchy i nic nie powiedział. Nalewała kawę siedzącemu samotnie mężczyźnie. Powiedział coś, a ona się uśmiechnęła. Pięknym, łagodnym uśmiechem. Uśmiechem, który widział tysiąc razy, leżąc w ciemnościach i gapiąc się w sufit. Uśmiechem jego matki.

Zaczęła opadać delikatna mgła. Wycieraczki co dziesięć sekund przesuwały się po przedniej szybie. Dochodziła północ.

Kierowca zabębnił nerwowo palcami po kierownicy i przeciągnął się. Osunął się niżej i zmienił stację.

- Jak długo będziemy tu siedzieć?

- Niedługo.

- Człowieku, to jest dziwne.

- Zapłacę ci za to.

- Człowieku, pieniądze to nie wszystko. Jest Boże Narodzenie. W domu mam dzieci, krewnych, którzy przyjechali z wizytą, indyka i wino do wypicia, a ja siedzę przed “Waffle Hut”, żebyś ty mógł patrzeć sobie przez okno na jakąś starą kobietę.

- To moja matka.

- Twoja co?!

- Słyszałeś.

- Człowieku, och, człowieku... Różnych zdarza, mi się wozić.

- Po prostu zamknij się, zgoda?

- Zgoda. Nie zamierzasz z nią porozmawiać? Jest Boże Narodze­nie i znalazłeś swoją mamusię. Powinieneś się z nią zobaczyć.

- Nie. Nie teraz.

Mitch oparł się znowu na tylnym siedzeniu i spojrzał na ciemną plażę biegnącą wzdłuż autostrady.

- Jedźmy.

O świcie, ubrany w dżinsy i bluzę, boso, wybrał się na spacer po plaży z Hearsayem. Poszli w stronę wschodu, daleko przed nimi niebo przybrało już purpurową barwę - zza linii horyzontu lada moment miało się wynurzyć słońce. Fale załamywały się w odległości trzydziestu jardów od brzegu i gładko toczyły się w stronę plaży. Piasek był zimny i mokry. W górze na tle czystego nieba krążyły stada mew jazgocząc nieprzerwanie. Hearsay śmiało wbiegł do wody, po czym natychmiast odskoczył przestraszony, kiedy kolejna fala zbliżyła się do niego. Był psem domowym i nie kończące się połacie piasku i wody wymagały zbadania. Wysunął się do przodu i biegł wzdłuż brzegu wyprzedzając Mitcha o jakieś sto jardów.

Po przejściu dwóch mil dotarli do mola; duża betonowa konstrukcja wdzierała się
w ocean na odległość dwustu stóp. Hearsay, nie obawiając się już teraz niczego, wbiegł na molo i podbiegł do wiadra z przynętami stojącego w pobliżu dwóch mężczyzn, którzy zamarli w bezruchu nie odrywając oczu od wody w dole. Mitch minął ich i przeszedł na koniec mola, gdzie kilku wędkarzy, wymieniając między sobą co pewien czas jakieś uwagi, czekało cierpliwie, by ich spławiki drgnęły. Pies otarł się o nogę Mitcha i zastygł w bezruchu. Słońce wznosiło się pomału coraz wyżej i na przestrzeni wielu mil woda zaczynała lśnić i zmieniała barwę, z czarnej stając się zieloną.

Mitch oparł się o barierkę i zadygotał z zimna. Bose stopy zmarzły i zesztywniały. Hotele i domy wypoczynkowe, ciągnące się milami wzdłuż plaży w obie strony, pogrążone
w ciszy wyczekiwały dnia. Na plaży nie było jeszcze nikogo. W oddali dostrzegł następne podobne molo.

Wędkarze, rozmawiając ze sobą, posługiwali się ostrymi, krótkimi słowami charakterystycznymi dla ludzi z Północy. Mitch przysłuchując się temu, co mówili, dowiedział się, że ryby nie biorą. Obserwował morze. Patrząc w stronę południowego zachodu, myślał o Kajmanach i Abanksie. Przez chwilę także o dziewczynie. Powróci na wyspy w marcu, na wakacje ze swoją żoną. Do diabła z dziewczyną. Na pewno jej nie spotka. Będzie nurkować z Abanksem i pozyska jego przyjaźń. Będą pić heinekena i red stripe w jego barze i rozmawiać o Kozinskim i Hodge’u. Będzie szedł do przodu, nie dbając o to, czy ktoś go śledzi. Teraz, gdy Abby wie już wszystko, pomoże mu.

Mężczyzna czekał w ciemnościach, przy samochodzie marki Lincoln Town. Co chwila spoglądał nerwowo na zegarek i zerkał w stronę słabo oświetlonego chodnika, urywającego się przy wejściu do budynku. Na drugim piętrze zgasło światło. W chwilę później detektyw wyszedł z budynku i skierował się w stronę auta.

- Pan się nazywa Eddie Lomax? - zapytał mężczyzna.

Lomax zwolnił kroku, po czym się zatrzymał. Stali naprzeciw siebie.

- Zgadza się. A kim pan jest?

Mężczyzna trzymał ręce w kieszeniach. Dygotał lekko - powietrze było chłodne i wilgotne.

- Al Kilbury. Potrzebuję pomocy, panie Lomax. Mam kłopoty. Poważne kłopoty. Zapłacę z góry, od razu, gotówką, ile pan będziesz chciał. Tylko mi pan pomóż.

- Już późno, kolego.

- Proszę. Mam pieniądze. Wymień cenę. Musisz mi pomóc, Lomax. - Wyciągnął
z lewej kieszeni spodni zwitek banknotów i trzymał go w dłoni, gotów w następnej chwili odliczyć odpowiednią kwotę.

Lomax spojrzał na pieniądze, potem przeniósł wzrok w górę.

- W czym problem?

- Chodzi o moją żonę. Za godzinę powinna się spotkać z męż­czyzną w motelu
w południowym Memphis. Mam numer pokoju. Chcę, żebyś poszedł ze mną i zrobił im parę zdjęć, kiedy będą wychodzić.

- Skąd wiesz, że tam są?

- Z podsłuchu telefonicznego. Pracuje z tym facetem i zacząłem coś podejrzewać. Jestem zamożnym człowiekiem, panie Lomax, i muszę koniecznie wygrać proces rozwodowy. Mogę zapłacić tysiąc gotów­ką. - Szybko odliczył dziesięć banknotów i podsunął je Eddiemu.

Lomax przyjął pieniądze.

- W porządku. Pozwól, że wezmę swój aparat.

- Proszę się pośpieszyć. Wszystko w gotówce, dobrze? Żadnych dowodów.

- Odpowiada mi to - powiedział Lomax, odchodząc w stronę budynku.

Dwadzieścia minut później lincoln wjechał wolno na zatłoczony parking przed motelem “Days Inn”. Kilbury wskazał pokój na drugim piętrze, z tyłu motelu. Lomax zaparkował obok brązowej ciężarówki marki Chevy. Kilbury raz jeszcze wskazał pokój, raz jeszcze spojrzał na zegarek i raz jeszcze oświadczył Lomaxowi, że jest mu ogromnie wdzięczny za jego pomoc. Lomax pomyślał o pieniądzach. Tysiąc dolców za godzinę roboty. Nieźle. Wyjął aparat, założył film i nastawił światłomierz. Kilbury obserwował go
w napięciu, jego oczy wędrowały od aparatu do pokoju naprzeciwko parkingu i z powrotem. Sprawiał wrażenie dotkliwie zranionego. Mówił o swojej żonie i cudownych latach, które spędzili razem. Dlaczego, och, dlaczego to zrobiła?

Lomax słuchał i obserwował rzędy zaparkowanych przed nim samochodów. Trzymał aparat w pogotowiu.

Nie zauważył, że drzwi brązowej ciężarówki otwarły się cicho i powoli, dokładnie trzy stopy za nim. Mężczyzna w czarnym golfie i czarnych rękawiczkach siedział w wozie nisko pochylony i czekał. Kiedy na parkingu zapanowała cisza, wyskoczył z ciężarówki, szybko otworzył lewe, tylne drzwi lincolna i strzelił trzy razy w tył głowy Lomaxowi. Odgłosów strzałów, wyciszonych przez tłumik, nie mógł usłyszeć nikt znajdujący się na zewnątrz samochodu.

Eddie osunął się na kierownicę, nie żył. Kilbury wysiadł z lincolna, wskoczył do ciężarówki i odjechał z mordercą.

ROZDZIAŁ 18

Po trzech bezproduktywnych dniach spędzonych z dala od swoich sanktuariów, nasyciwszy się indykiem, szynką, sosem z żurawin i nacieszywszy się nowymi zabawkami, prawnicy firmy Bendini, Lambert i Locke, wypoczęci i odmłodzeni, pełni werwy, powrócili do swojej fortecy na Front Street. Do siódmej trzydzieści parking się zapełnił. Eleganccy i odprężeni zasiedli za swoimi ciężkimi biurkami, pili litrami kawę, przeglądali korespondencję i dokumenty mamrocząc coś z furią do swoich dyktafonów. Wyszczekiwali polecenia sekretar­kom, pracownikom, asystentom i sobie nawzajem. Było parę powitań typu: “Jak ci minęło Boże Narodzenie?” na korytarzach i przy kawie, ale pogawędki nie przynosiły przecież zysku i nie można było za nie fakturować. Dźwięki wydawane przez maszyny do pisania i telefony wewnętrzne oraz głosy sekretarek zlewały się razem we wspaniały szum, który oczyszczał biuro z nie sprzyjającego pracy świątecznego nastroju. Oliver Lambert przechadzał się po korytarzach, uśmiechał z satysfakcją i wsłuchiwał w znajome dźwięki - przy ich akom­paniamencie w ciągu każdej godziny firma zarabiała krocie.

W południe do pokoju wszedł Lamar i nachylił się nad biurkiem. Mitch studiował szczegóły transakcji dotyczącej indonezyjskiej ropy naftowej.

- Lunch? - zapytał Lamar.

- Nie, dzięki. Jestem do tyłu.

- Któż z nas nie jest. Myślałem, że moglibyśmy wpaść do barku na Front Street, na talerz chilli.

- Nie będę jadł. Dzięki.

Lamar spojrzał do tyłu na drzwi i nachylił się bliżej, tak jakby chciał się podzielić jakimiś niezwykłymi wieściami.

- Wiesz, jaki dzień mamy dzisiaj, prawda?

Mitch spojrzał na zegarek.

- Dwudziestego ósmego.

- Zgadza się. A czy wiesz, co się dzieje każdego roku dwudziestego ósmego grudnia?

- Macie wzmożone ruchy robaczkowe.

- Tak. I co jeszcze?

- W porządku. Poddaję się. Co się dzieje?

- Właśnie w tej chwili wszyscy wspólnicy zbierają się na lunch w jadalni na czwartym piętrze, jedzą pieczoną kaczkę i piją francuskie wino.

- Wino?

- Tak. To bardzo specjalna okazja.

- A więc?

- Kiedy minie godzina, Roosevelt i Jessie Frances opuszczą jadalnię, a Lambert zamknie drzwi. Zostaną sami wspólnicy. Tylko wspólnicy. A Lambert przedstawi podsumowanie finansów za miniony rok. Wymienia ono wszystkich wspólników i obok każdego nazwiska znajduje się podsumowanie faktur za cały rok. Na następnej stronie przedstawione jest podsumowanie czystego zysku, po odliczeniu wydatków. Następnie odbywa się dzielenie placka, zależnie od produktywności!

Mitch chłonął każde słowo.

- I?

- I w ubiegłym roku kawałek placka średnio wynosił trzysta trzydzieści tysięcy. I, oczywiście, oczekujemy, że w tym roku będzie nawet więcej. Co rok idzie w górę.

- Trzysta trzydzieści tysięcy - powtórzył wolno Mitch.

- Tak. A to tylko średnia. Locke otrzyma prawie milion. Victor Milligan dostanie prawie dwa razy tyle.

- A co z nami?

- Też dostaniemy po kawałku. Bardzo małym kawałku. W tam­tym roku wypadało przeciętnie po dziewięć tysięcy. To zależy od tego, jak długo się tu jest, i od produktywności.

- Czy możemy iść popatrzeć?

- Nie sprzedaliby biletu nawet samemu prezydentowi. Ma to być niby tajne zebranie, ale wszyscy o nim wiemy. Wieczorem dotrą już do nas jakieś plotki o tym, co się tam działo.

- Kiedy będą głosować, kto zostanie następnym wspólnikiem?

- W zasadzie powinno się to odbyć dzisiaj. Ale krążą pogłoski, że nie będzie żadnego nowego wspólnika w tym roku, z powodu śmierci Marty’ego i Joego. Myślę, że Marty był pierwszy w kolejce, a po nim Joe. Teraz może zechcą poczekać rok lub dwa.

- Kto obecnie jest pierwszy w kolejce?

Lamar wyprostował się i uśmiechnął dumnie.

- Za rok od dzisiaj, mój przyjacielu, ja zostanę wspólnikiem Bendiniego, Lamberta i Locke’a. Ja jestem tym pierwszym w kolejce, więc nie wchodź mi w tym roku w drogę.

- Słyszałem coś o Massengillu. Człowiek z Harvardu, mógłbym dodać.

- Massengill nie ma szans. Mam zamiar fakturować za sto czterdzieści godzin tygodniowo i te ptaszki zaczną mnie błagać, bym został wspólnikiem. Trafię na czwarte piętro, a Massengill pójdzie z asystentami do sutereny.

- Stawiam swoje pieniądze na Massengilla.

- To mięczak. Wykończę go. Chodźmy zjeść talerz chilli, to odsłonię ci swoją strategię.

- Dzięki, ale muszę pracować.

Lamar wycofał się z biura. W drzwiach minął się z Niną, która niosła stos papierów. Położyła je na rogu zasłanego papierami biurka.

- Idę na lunch. Czy potrzebujesz czegoś?

- Nie. Dzięki. Tak, dietetycznej pepsi.

Korytarze ucichły w porze lunchu - sekretarki opuszczały budynek i kierowały się
w stronę centrum, by odwiedzić którąś z tuzina małych kafejek i restauracji znajdujących się w pobliżu. Połowa prawników była zajęta liczeniem pieniędzy na czwartym piętrze, więc miły gwar towarzyszący intensywnej pracy umilkł na jakiś czas.

Mitch znalazł jabłko na biurku Niny i wytarł je do czysta. Otworzył podręcznik o przepisach IRS, położył go na kopiarce stojącej za biurkiem i nacisnął zielony przycisk druk. Zabłysło czerwone światełko ostrzegawcze i pojawiła się informacja podaj numer teczki. Odsunął się i spojrzał na kopiarkę. Tak, była nowa. Obok przycisku z napisem druk znajdował się inny z napisem bypass. Nacisnął go kciukiem. Z maszyny wydobył się głośny sygnał alarmowy i cały rząd przycisków zapalił się jaskrawoczerwonym światłem. Spojrzał bezradnie wokoło szukając pomocy, nie dostrzegł nikogo i przerażony chwycił podręcznik.

- Co się tu dzieje? - czyjś głos przebił się przez wycie kopiarki.

- Nie wiem! - wrzasnął Mitch.

Lela Pointer, sekretarka zbyt leciwa, by opuszczać budynek w czasie lunchu, odnalazła przełącznik i przekręciła go. Syrena umilkła.

- Co to, do diabła? - zapytał Mitch, z trudem łapiąc oddech.

- Nie powiedzieli ci? - zdziwiła się, zabrała mu podręcznik i odłożyła go na miejsce. Świdrowała go swoimi maleńkimi, złośliwymi oczkami z taką miną, jakby przyłapała go na grzebaniu w jej torebce.

- Oczywiście, że nie. O co chodzi?

- Mamy nowy system kopiowania - oznajmiła przez nos - został zainstalowany zaraz po Bożym Narodzeniu. Musisz wpisać numer teczki, zanim maszyna zacznie kopiować. Twoja sekretarka powinna ci była powiedzieć.

- Czy to znaczy, że to coś nie zacznie kopiować, dopóki nie wcisnę dziesięciocyfrowego numeru?

- Tak jest.

- A co z dokumentami nie należącymi do teczek klientów?

- Nie będzie działać. Pan Lambert uważa, że tracimy zbyt wiele pieniędzy na nie zafakturowane kopie. Tak więc od teraz, za każdą kopię z kartoteki wystawia się automatycznie rachunek. Najpierw wciskasz numer. Maszyna zapamiętuje liczbę kopii i przekazuje informację do głównego komputera, który wystawia za nie rachunek i obciąża klienta.

- A co z kopiami prywatnymi?

Lela pokręciła głową. Na jej twarzy malowało się zdumienie.

- Nie chce mi się wierzyć, że twoja sekretarka nie powiedziała ci tego wszystkiego.

- No dobrze, nie powiedziała, czemu ty wobec tego nie mogłabyś mi pomóc?

- Masz czterocyfrowy numer prywatny. Pod koniec każdego miesiąca dostaniesz rachunek za swoje własne kopie.

Mitch wlepił wzrok w maszynę.

- Ale po co ten cholerny system alarmowy?

- Pan Lambert powiedział, że po trzydziestu dniach odłączą alarm. Na razie jest on potrzebny ze względu na takich jak ty. Traktuje to bardzo poważnie. Powiedział, że traciliśmy tysiące na nie zafakturowanych kopiach.

- W porządku. Spodziewam się, że wymieniono wszystkie kopia­rki w tym budynku.

Uśmiechnęła się z satysfakcją.

- Tak, wszystkie siedemnaście.

- Dziękuję. - Mitch wrócił do biura, aby odnaleźć numer teczki.

O trzeciej po południu na piątym piętrze zakończono uroczystość, a wspólnicy, teraz znacznie zamożniejsi i trochę wstawieni, wyszli z jadalni i rozeszli się do swoich biur. Avery, Oliver Lambert i Nathan Locke dotarli krótkim korytarzem do ściany z zabezpieczeniami i nacisnęli przycisk. DeVasher czekał.

Wskazał krzesła i poprosił, by usiedli. Lambert puścił w obieg skręcone ręcznie honduransy i wszyscy zapalili.

- Cóż, widzę, że wszyscy jesteśmy w świątecznych nastrojach - powiedział drwiącym tonem DeVasher. - Ile wynosi średnia? Trzysta dziewięćdziesiąt tysięcy?

- Zgadza się, DeVasher - powiedział Lambert. - To był bardzo dobry rok. - Zaciągnął się powoli i wypuścił obłok dymu w stronę sufitu.

- Czy wszyscy mieliśmy udane Boże Narodzenie? - zapytał DeVasher.

- Co masz na myśli? - spytał Locke.

- Wesołych świąt, Nat. Po prostu kilka spraw. Dwa dni temu spotkałem Lazarova
w Nowym Orleanie. Jak wam wiadomo, on nie świętuje narodzin Chrystusa. Przedstawiłem mu dokładnie naszą sytuację, kładąc nacisk na sprawę McDeere’a i FBI. Zapewniłem go, że nie było żadnych innych kontaktów poza tym pierwszym spotkaniem. Nie do końca w to uwierzył i powiedział, że sprawdzi te informacje - ma swoje źródła w FBI. Nie wiem, co to oznacza, ale kim ja jestem, by zadawać pytania? Polecił mi, bym śledził McDeere’a dwadzieścia cztery godziny na dobę, przez najbliższe sześć miesięcy. Powiedziałem mu, że od jakiegoś czasu w pewnym sensie to robimy. On nie chce, żeby ponownie doszło do takiej sytuacji jak z Hodge’em i Kozinskim. Jest tym bardzo poruszony. McDeere’owi nie wolno wyjeżdżać z miasta w sprawach firmy, chyba że co najmniej dwóch z nas będzie mu towarzyszyć.

- Za dwa tygodnie jedzie do Waszyngtonu - powiedział Avery.

- Po co?

- Amerykański Instytut Podatkowy. Czterodniowe seminarium. Wymagamy od wszystkich naszych nowych pracowników, by w nim uczestniczyli. Obiecaliśmy mu, że pojedzie, i gdyby teraz ten wyjazd został odwołany, wzbudziłoby to w nim na pewno podejrzenia.

- Załatwiliśmy dla niego we wrześniu rezerwację - dodał Ollie.

- Zobaczę, czy uda mi się to wytargować u Lazarova - powiedział DeVasher. - Podajcie mi daty, loty i rezerwacje hotelowe. Nie będzie mu się to podobało.

- Czy coś się zdarzyło w czasie Bożego Narodzenia? - zapytał Locke.

- Niewiele. Jego żona pojechała do domu w Kentucky. Wciąż tam jest. McDeere zabrał psa i pojechał do Panama City Beach na Florydzie. Sądzimy, że po to, żeby zobaczyć się ze swoją mamą, ale nie jesteśmy pewni. Pierwszą noc spędził w “Holiday Inn” na plaży. Tylko on i pies. Nieciekawe. Potem pojechał do Birmingham, przenocował w innym “Holiday Inn”, a wczoraj, wczesnym rankiem, wybrał się do Brushy Mountain, żeby odwiedzić brata. Nieszkodliwa wycieczka.

- Co powiedział swojej żonie? - zapytał Avery

- Nic, o ile nam wiadomo. Trudno jest usłyszeć wszystko.

- Kogo jeszcze obserwujecie? - spytał znowu Avery.

- Sporadycznie słuchamy ich wszystkich. Poza McDeere’em nie podejrzewamy nikogo, jego zresztą wyłącznie z powodu Tarrance’a. Na razie wszystko jest w porządku.

- On musi pojechać do Waszyngtonu, DeVasher - powiedział Avery.

- Dobra, dobra. Wyjaśnię to Lazarovowi. Każe nam wysłać pięciu ludzi, żeby go mieli na oku. Co za idiota!

Bar lotniskowy “Ernie” znajdował się rzeczywiście obok lotniska. Mitch odnalazł go z trudem i zaparkował pomiędzy dwoma sa­mochodami terenowymi z prawdziwym błotem przyczepionym do kół i przednich lamp. Na parkingu stało wiele takich pojazdów. Rozejrzał się wokoło i instynktownie zdjął krawat. Dochodziła jedenasta. Sala barowa była długa i mroczna. Na szybach lśniły kolorowe reklamy piwa.

Aby się upewnić, raz jeszcze spojrzał na karteczkę. Drogi Panie McDeere. Proszę spotkać się ze mną w barze “Ernie” na Winchester dziś późnym wieczorem. Chodzi o Eddiego Lomaxa. Sprawa bardzo ważna. Tammy Hemphill, jego sekretarka.

Znalazł tę kartkę, przypiętą do drzwi kuchennych, kiedy wrócił do domu. Pamiętał Tammy z tej jedynej wizyty w biurze Eddiego, w listopadzie. Pamiętał ciasną, skórzaną spódnicę, olbrzymie piersi, utlenione włosy, czerwone, lepkie usta i dym wydobywający się nieustannie z jej nozdrzy. Pamiętał też historię o jej mężu Elvisie.

Otworzył drzwi i wśliznął się do środka. Połowę sali zajmował rząd stołów bilardowych. W tyle, poprzez mrok i gęsty dym, dostrzegł niewielki parkiet. Po prawej stronie stał długi bufet, przy którym, jak w saloonie, tłoczyli się kowboje obojga płci. Wszyscy pili bud longneck. Wyglądało na to, że nikt go nie zauważył. Podszedł szybko do końca baru i usiadł na stołku.

- Bud longneck - rzucił w stronę barmana.

Tammy podeszła, zanim podano mu piwo. Siedziała na zatłoczonej ławce obok stołów bilardowych i czekała na niego. Miała na sobie ciasne, sprane dżinsy, wypłowiałą koszulę
z drelichu i czerwone szpilki. Widać było, że dopiero co tleniła włosy.

- Dziękuję, że przyszedłeś - powiedziała. - Czekałam przez cztery godziny. Nie znalazłam innego sposobu, żeby się spotkać z tobą.

Mitch skinął głową i uśmiechnął się, jakby chciał powiedzieć: “W porządku. Postąpiłaś właściwie”.

- O co chodzi? - zapytał.

Rozejrzała się dookoła.

- Musimy pogadać, ale nie tutaj.

- Co proponujesz?

- Może moglibyśmy się przejechać?

- Oczywiście, ale nie moim samochodem. To... no cóż, to nie byłby dobry pomysł.

- Mam tu samochód. Jest stary, ale może być.

Mitch zapłacił za piwo i ruszył za nią w stronę wyjścia. Farmer siedzący obok drzwi powiedział:

- Popatrzcie tylko. Przychodzi facet w garniturze i podrywa taką w trzydzieści sekund.

Mitch uśmiechnął się do niego i wyszedł szybko z baru. Zajeżdżony volkswagen rabbit stał wciśnięty w rząd masywnych, błotożernych maszyn. Otworzyła drzwi i Mitch, zgięty wpół, wcisnął się na zawalone jakimiś drobiazgami siedzenie. Nacisnęła pedał gazu pięć razy i prze­kręciła kluczyki. Mitch wstrzymywał oddech, dopóki samochód nie ruszył.

- Dokąd chciałbyś pojechać? - zapytała.

Tam gdzie nikt nas nie będzie widział, pomyślał Mitch.

- Ty prowadzisz.

- Jesteś żonaty, prawda? - spytała.

- Tak. A ty jesteś mężatką?

- Tak, i mój mąż nie zrozumiałby tej sytuacji. Dlatego wybrałam tę spelunę. Nigdy tutaj nie chodzimy.

Powiedziała to takim tonem, jakby ona i jej mąż byli skrajnymi rasistami.

- Nie wydaje mi się, aby i moja żona zrozumiała. Zresztą nie ma jej w mieście.

Tammy prowadziła samochód w stronę lotniska.

- Mam pomysł - powiedziała. Mocno ściskała kierownicę, a w jej głosie Mitch wyczuł wyraźne napięcie.

- Co masz na myśli? - zapytał Mitch.

- Cóż, słyszałeś o Eddiem?

- Tak.

- Kiedy go ostatni raz widziałeś?

- Spotkaliśmy się jakieś dziesięć dni temu, przed Bożym Naro­dzeniem. W pewnym sensie było to tajne spotkanie.

- Tak właśnie myślałam. Nie trzymał żadnych dokumentów dotyczących roboty, którą prowadził dla ciebie. Powiedział, że ty sobie tego życzyłeś. Nie mówił mi wiele. Ale ja i Eddie, cóż... my, no cóż, byliśmy... sobie bliscy.

Mitch nie wiedział, co na to odpowiedzieć.

- To znaczy, byliśmy sobie bardzo bliscy. Wiesz, co mam na myśli?

Mitch odchrząknął i upił łyk piwa.

- I mówił mi rzeczy, o których, jak sądzę, nie powinien był mi mówić. Powiedział, że twoja sprawa jest naprawdę dziwna, że kilku prawników z twojej firmy poniosło śmierć
w bardzo niejasnych okolicznościach. I że zawsze zdawało ci się, że ktoś cię śledzi i podsłuchuje. To bardzo dziwne, gdy chodzi o firmę prawniczą.

A więc to taka poufność i dyskrecja, pomyślał Mitch. Cóż, to jest właśnie życie.

Skręciła, wjechała na teren lotniska i skierowała się w stronę ogromnego skupiska zaparkowanych samochodów.

- A kiedy skończył pracować dla ciebie, powiedział mi raz, tylko raz, w łóżku, że ma wrażenie, iż ktoś go śledzi. To było trzy dni przed Bożym Narodzeniem. A ja spytałam kto. Powiedział, że nie wie, ale wspomniał twoją sprawę i dodał, że ma to prawdopodobnie jakiś związek z tymi ludźmi, którzy śledzili ciebie. Nie powiedział wiele.

Zaparkowała obok przystanku.

- Czy mógł go śledzić ktoś inny?

- Nie, nikt. Był dobrym detektywem, nie zostawiał żadnych śladów. Mam na myśli to, że on był kiedyś gliną i kiedyś także siedział. Znał życie ulicy od podszewki. Płacono mu za śledzenie ludzi i wykrywanie świństw. Jego samego nie śledził nikt. Nigdy.

- A więc kto go zabił?

- Ktoś, kto za nim łaził. W gazetach pisano, że złapali go, jak śledził jakiegoś bogatego faceta, i go załatwili. To nieprawda.

Nagle, nie wiadomo skąd, wydobyła papierosa i zapaliła. Mitch otworzył okno.

- Będzie ci przeszkadzało, że palę?

- Nie, ale wydmuchuj tędy - poprosił, wskazując okno.

- Tak więc, boję się. Eddie był zdania, że ludzie, którzy cię śledzą, są bardzo niebezpieczni i bardzo przebiegli. Bardzo doświadczeni, jak to określił. Jeżeli jego zabili, co się stanie ze mną? Może myślą, że ja coś wiem. Nie byłam w biurze, odkąd go zabili. Nie zamierzam tam wracać.

- Nie wracałbym, gdybym był na twoim miejscu.

- Nie jestem głupia. Pracowałam dla niego przez dwa lata i wiele się nauczyłam. Mieliśmy wiele zwariowanych przypadków. Widzieliśmy wszystko, co tylko można zobaczyć.

- Jak go zastrzelili?

- Miał przyjaciela z Sekcji Zabójstw. Ten facet powiedział mi w zaufaniu, że Eddie dostał trzy razy w tył głowy z bliskiej odległości. Pistolet, kaliber 22. I nie mają żadnych poszlak. Powiedział, że to była bardzo czysta, profesjonalna robota.

Mitch wypił longneck i położył butelkę na podłodze, obok pół tuzina pustych puszek po piwie. Bardzo czysta, profesjonalna robota.

- To nie ma sensu - powiedziała Tammy. - To znaczy, w jaki sposób ktoś mógłby się skradać za Eddiem, dostać się jakoś na tylne siedzenie i strzelić mu trzy razy w tył głowy? A on nawet nie powinien się znaleźć w tym miejscu.

- Może zasnął, a oni go zaskoczyli?

- Nie. Bierze wszystkie rodzaje proszków, kiedy ma pracować do późnej nocy. Jest zawsze przytomny.

- Czy w biurze są jakieś dokumenty?

- Masz na myśli jakieś dotyczące ciebie?

- Tak, dotyczące mnie.

- Wątpię. Nigdy nie widziałam nic na piśmie. Powiedział, że tak sobie życzyłeś.

- To prawda - powiedział Mitch z uczuciem ulgi.

Obserwowali, jak 727 odlatuje na północ. Na parkingu panował ruch.

- Naprawdę się boję, Mitch. Mogę ci mówić Mitch?

- Jasne. Czemu nie.

- Myślę, że go zabili dlatego, że pracował dla ciebie. To wszystko. A jeżeli zabili go dlatego, że coś wiedział, prawdopodobnie dojdą do wniosku, że ja też coś wiem. Co o tym sądzisz?

- Na twoim miejscu starałbym się być bardzo ostrożny.

- Mogę zniknąć na jakiś czas. Mój mąż pracuje trochę w nocnych klubach i możemy się przenieść w każdej chwili, jeżeli będzie trzeba. Nie mówiłam mu o tym, ale wydaje mi się, że będę musiała. Co o tym myślisz?

- Gdzie byś pojechała?

- Do Little Rock w San Louis, Nashville. Jest teraz właśnie bez pracy, więc myślę, że moglibyśmy się przenieść - jej głos zadrżał. Zapaliła następnego papierosa.

Bardzo czysta, profesjonalna robota, powtórzył w myślach Mitch. Spojrzał na nią i zobaczył małą łzę spływającą po jej policzku. Nie była brzydka, tylko lata spędzone w barach i nocnych klubach dawały znać o sobie. Miała wyraziste rysy i gdyby nie utlenione włosy i zbyt mocny makijaż, byłaby dość atrakcyjna jak na swoje lata. Ocenił, że liczy sobie około czterdziestki.

Zaciągnęła się mocno i wypuściła przez okienko potężny obłok dymu.

- Wydaje mi się, że jedziemy na tym samym wozie, czyż nie tak? Mam na myśli to, że wiedzą o nas obojgu. Zabili tych prawników, następnie Eddiego i domyślam się, kto będzie następny.

- Nie tłum tego w środku, po prostu wyrzuć to z siebie. Słuchaj, zróbmy tak. Musimy być w kontakcie. Nie możesz do mnie dzwonić i nie możemy się razem pokazywać. Moja żona wie o wszystkim i powiem jej o tym naszym spotkaniu. Nie martw się o nią. Raz
w tygodniu prześlij mi wiadomość i daj znać, gdzie jesteś. Jak ma na imię twoja matka?

- Doris.

- W porządku. To będzie twój pseudonim. Na wszystkim, co do mnie wyślesz, podpisuj się Doris.

- Czy oni czytają także twoje listy?

- Prawdopodobnie, Doris, prawdopodobnie.

ROZDZIAŁ 19

O piątej po południu Mitch zgasił światło w swoim biurze, zabrał dwie walizki i zatrzymał się przy biurku Niny. Pisała na IBM, przytrzymując słuchawkę ramieniem. Zobaczyła go i wyjęła kopertę z szuflady.

- To jest potwierdzenie twojej rezerwacji w “Capital Hilton” - powiedziała do słuchawki.

- Dyktafon jest na moim biurku - powiedział. - Do zobaczenia w poniedziałek.

Wspiął się po schodach na czwarte piętro i wszedł do biura Avery’ego. Panowało tu małe zamieszanie. Jedna z sekretarek wpychała dokumenty do masywnej teczki. Druga mówiła coś ostrym tonem do Avery’ego, który wrzeszczał na kogoś przez telefon. Asystent wydawał polecenia pierwszej sekretarce.

Avery cisnął słuchawkę na widełki.

- Gotowy?! - rzucił w stronę Mitcha.

- Czekam na ciebie - odparł Mitch.

- Nie mogę znaleźć teczki Greenmarka! - krzyknęła pierwsza sekretarka w stronę asystenta.

- Była razem z teczką Rocconiego - powiedział asystent.

- Nie potrzebuję teczki Greenmarka! - wrzasnął Avery. - Ile razy mam ci to powtarzać? Głucha jesteś?

Sekretarka spojrzała lodowatym wzrokiem na Avery’ego.

- Nie, mam bardzo dobry słuch i wyraźnie słyszałam, jak mówiłeś, żebym zapakowała teczkę Greenmarka.

- Samochód czeka - powiedziała druga sekretarka.

- Nie potrzebuję tej cholernej teczki Greenmarka! - krzyknął Avery.

- A Rocconiego? - spytał asystent.

- Tak! Tak! Mówię po raz dziesiąty. Jest mi potrzebna teczka Rocconiego!

- Samolot także czeka - powiedziała pierwsza sekretarka.

Jedną walizkę zatrzaśnięto i przekręcono kluczyk. Avery przeko­pywał się przez stos dokumentów na swoim biurku.

- Gdzie jest teczka Fendera? Gdzie leży którakolwiek z teczek moich klientów? Dlaczego nigdy nie mogę znaleźć tego, co potrzebuję?

- Fender jest tutaj - powiedziała pierwsza sekretarka i wcisnęła dokumenty do drugiej walizki.

Avery gapił się na kartkę z notatnika.

- W porządku. Czy jest Fender, Rocconi, Cambridge Partners, Greene Group, Sonny Capps do Otaki, Burton Brothers, Galvestonn Freight i McQuade?

- Tak, tak, tak - zapewniła pierwsza sekretarka.

- Są wszyscy - powiedział asystent.

- Nie wierzę w to - oświadczył Avery chwytając swoją kurtkę. - Chodźmy.

Wymaszerował z pokoju, a za nim ruszyła cała ekipa: sekretarki, asystent i Mitch. Mitch dźwigał dwie walizki, asystent także dwie, sekretarka jedną. Druga sekretarka notowała polecenia i zadania, które wyszczekiwał po drodze Avery, i które miały być wykonane podczas jego nieobecności. Wszyscy wcisnęli się do małej windy i zjechali na parter. Na zewnątrz do akcji włączył się szofer, otwarł drzwi i umieścił walizki w bagażniku.

Mitch i Avery usiedli na tylnych siedzeniach.

- Odpręż się, Avery - radził Mitch. - Jedziesz na trzy dni na Kajmany. Po prostu się odpręż.

- Racja, racja. Zabrałem ze sobą tyle materiałów, że starczyłoby mi pracy co najmniej na miesiąc. Moi klienci chcą mnie obedrzeć ze skóry i grożą sądami za czyny niezgodne z etyką prawniczą. Jestem dwa miesiące do tyłu, a ty właśnie teraz wyjeżdżasz na cztery dni na seminarium podatkowe do Waszyngtonu, cztery dni śmiertelnej nudy. Spędzasz wspaniale czas, McDeere. Po prostu wspaniale.

Avery otworzył szafkę i zrobił sobie drinka. Mitch odmówił. Limuzyna sunęła przez zatłoczone - była pora szczytu - ulice w stronę lotniska. Po trzech łykach dżinu wspólnik odetchnął głęboko.

- Nie kończąca się nauka. Dobry kawał - powiedział.

- Miałeś to samo, gdy byłeś nowicjuszem. A zresztą, jeżeli się nie mylę, spędziłeś nie tak dawno cały tydzień na między­narodowym seminarium podatkowym w Honolulu. A może już zapomniałeś?

- To była praca. Wyłącznie praca. Czy zabierasz ze sobą swoje teczki klientów?

- Oczywiście, Avery. Oczekują ode mnie, że będę spędzał osiem godzin dziennie na seminarium podatkowym, ucząc się ostatnich poprawek, jakie Kongres wprowadził do prawa podatkowego, a w wol­nym czasie fakturował za pięć godzin dziennie.

- Sześć, jeżeli dasz radę. Jesteśmy do tyłu, Mitch.

- Zawsze jesteśmy do tyłu, Avery. Zrób sobie następnego drinka. Musisz się odprężyć.

- Mam zamiar się odprężyć, popijając w “Rumheads”.

Mitch pomyślał o barach, gdzie można było wypić red stripe, o stołach, przy których gra się w domino, o rzutkach i o... tak, o bikini ze sznureczkami. I o dziewczynie.

- Czy to twój pierwszy lot na pokładzie leara? - zapytał Avery już bardziej swobodnym tonem.

- Tak. Jestem tu od siedmiu miesięcy, a dopiero teraz zobaczę ten samolot. Gdybym to wiedział w ubiegłym roku w marcu, poszedł­bym pracować do firmy na Wall Street.

- Wall Street to nie jest miejsce dla ciebie. Czy wiesz, co ci faceci robią? Mają w firmie trzystu prawników, zgadza się? I co roku zatrudniają trzydziestu nowych pracowników, a może i więcej. Każdy chce tam dostać pracę, bo to jest Wall Street, zgadza się? Mniej więcej po miesiącu zbierają całą trzydziestkę do kupy w jednym, dużym pokoju i oświadczają, że oczekuje się od nich, że będą pracować po dziewięćdziesiąt godzin tygodniowo przez pięć lat. Kiedy minie pięć lat, połowy z nich już nie ma. Liczba zwolnień jest nieprawdopodobna. Usiłują zabić nowicjuszy, każą płacić klientom po sto, sto pięćdziesiąt za godzinę ich pracy, robią na nich ciężką forsę, a potem ich wyrzucają. To jest Wall Street. A mali chłopcy nigdy nie oglądają samolotu firmy. Ani limuzyny firmy. Jesteś prawdziwym szczęściarzem, Mitch. Powinieneś codziennie dziękować Bogu, że zdecydowaliśmy się na ciebie tutaj, w dobrym, starym Bendinim, Lambercie i Locke’u.

- Dziewięćdziesiąt godzin to fraszka. Mógłbym wykorzystać resztę.

- To by się opłaciło. Czy wiesz, ile wynosiła moja premia w zeszłym roku?

- Nie.

- Czterdzieści osiem tysięcy. Nieźle, co? A to tylko premia.

- Ja dostałem sześć tysięcy - zauważył Mitch.

- Trzymaj się mnie, a wkrótce będziesz należał do gromady wybrańców.

- Tak, ale najpierw muszę skończyć swoją nie kończącą się naukę.

Dziesięć minut później limuzyna skręciła na wjazd prowadzący w kierunku rzędu hangarów. Na tablicy widniał napis: MEMPHIS AERO. Srebrny, lśniący lear 55 podjeżdżał wolno do stanowiska.

- Oto on - powiedział Avery.

Walizki i bagaże szybko załadowano do samolotu i po kilku minutach byli gotowi do odlotu. Mitch zapiął pas, podziwiając kabinę wyłożoną mosiądzem i skórą. Była wystawna i luksusowa, czego się zresztą spodziewał. Avery przyrządził sobie następnego drinka i rozsiadł się wygodnie.

Godzinę i piętnaście minut później lear zaczął się zniżać nad międzynarodowym lotniskiem Baltimore w Waszyngtonie. Kiedy wkró­tce znieruchomiał na asfalcie, Avery z Mitchem zeszli na dół i otworzyli drzwi bagażowe. Avery wskazał mężczyznę stojącego przy furtce.

- To jest twój szofer. Limuzyna czeka przy wejściu. Idź za nim. Masz około czterdziestu minut drogi do “Capital Hilton”.

- Następna limuzyna? - zapytał Mitch.

- Tak. Nie postaraliby się tak dla ciebie na Wall Street.

Uścisnęli sobie dłonie, po czym Avery wrócił do samolotu. Tankowanie zajęło około trzydziestu minut, a kiedy lear wystartował i skręcił na południe, Avery zasnął ponownie.

Po trzech godzinach samolot wylądował w Georgetown na Grand Cayman, przetoczył się obok budynku dworca lotniczego i wjechał do małego hangaru, gdzie miał pozostać przez noc. Na Avery’ego i jego bagaż czekał strażnik, poprowadził go do wejścia i do komory celnej. Pilota i drugiego pilota odprowadzono także do wejścia.

Po północy zgasły światła w hangarze i pół tuzina samolotów pogrążyło się
w ciemnościach. W chwilę później otwarły się boczne drzwi. Trzej mężczyźni, wśród nich Avery, wśliznęli się do środka i podeszli szybko do leara 55. Avery otworzył drzwi bagażowe i wszyscy trzej zaczęli pospiesznie wyładowywać dwadzieścia pięć ciężkich kartonowych pudeł. Był tropikalny upał i hangar sprawiał wrażenie pieca. Pot ściekał z nich strumieniami, ale żaden nie powiedział ani słowa, dopóki wszystkie pudła nie zostały wyjęte.

- Powinno być dwadzieścia pięć. Policz je - powiedział Avery do muskularnego tubylca w trykotowej koszulce i z pistoletem w skórzanym pokrowcu przy biodrze. Drugi
z mężczyzn trzymał w dłoni notes i przyglądał się uważnie ciężkim paczkom, jakby był pracownikiem magazynu przyjmującym właśnie towar. Tubylec liczył szybko, pot ściekał zeń na pudełka.

- Tak. Dwadzieścia pięć.

- Ile? - zapytał człowiek z notesem.

- Sześć i pół miliona.

- Wszystko w gotówce?

- Wszystko w gotówce, w dolarach Stanów Zjednoczonych. Setki i dwudziestki. Załadujmy to.

- Gdzie to pojedzie?

- Do Quebecbanq. Czekają na nas.

Każdy chwycił po jednym pudle i przeszli w mroku do bocznych drzwi, gdzie czekał mężczyzna z pistoletem Uzi. Pudła załadowano na rozsypującą się ciężarówkę, opatrzoną
z jednej strony niezgrabnym napisem: Cayman produce. Tubylcy zajęli miejsca
w samochodzie, trzymając pistolety gotowe do strzału, a “magazynier” usiadł za kierownicą i poprowadził ciężarówkę w stronę śródmieścia Georgetown.

Rejestracja zaczęła się o ósmej. Prowadzono ją na zewnątrz Sali Stulecia, na półpiętrze. Mitch przybył wcześnie, zapisał się, odebrał grubą teczkę z materiałami, na której starannie wydrukowano jego nazwisko i imię, wszedł na salę i zajął miejsce w pobliżu jej środka. W broszurze wyczytał, że liczba uczestników jest ograniczona do dwustu osób. Kelner przyniósł mu kawę i Mitch rozłożył przed sobą egzemplarz “Washington Post”. Wiadomości ograniczały się głównie do rozmaitych historyjek o ukochanych Redskinsach, którzy ponownie zdobyli superpuchar.

Sala zapełniała się z wolna - prawnicy z całego kraju przybywali, by usłyszeć ostatnie nowinki dotyczące prawa podatkowego, które zmieniało się z dnia na dzień. Parę minut przed ósmą prawnik o starannie utrzymanej fryzurze i chłopięcym wyglądzie usiadł bez słowa z lewej strony obok Mitcha. Mitch zerknął na niego i powrócił do swojej lektury. Gdy sala się już zapełniła, przewodniczący przywitał wszystkich obecnych i przedstawił pierwszego referenta: kongresman taki a taki z Oregonu, przewodniczący Komisji Budżetowej Kongresu. Kiedy wszedł na podium, by rozpocząć swój wykład, który miał trwać około godziny, sąsiad z lewej pochylił się w stronę Mitcha i wyciągnął ku niemu dłoń.

- Cześć, Mitch - wyszeptał. - Jestem Grant Harbison z FBI - wręczył Mitchowi wizytówkę.

Kongresman zaczął od dowcipu, którego Mitch nie usłyszał. Przyglądał się wizytówce, trzymając ją tuż przed sobą. W odległości trzech stóp od niego siedziało pięciu ludzi. Nie znał nikogo spośród obecnych na sali, ale czułby się zażenowany, gdyby ktokolwiek się dowiedział, że trzyma wizytówkę przedstawiciela FBI. Po pięciu minutach Mitch spojrzał pytająco na Harbisona.

- Muszę się z tobą spotkać na parę minut - wyszeptał Harbison.

- A jeżeli jestem zajęty? - zapytał Mitch.

Agent wydobył ze swojej teczki konferencyjnej czystą, białą kopertę i wręczył ją Mitchowi. Ten otworzył ją dyskretnie. List był napisany ręcznie. Na górze kartki małe, lecz wyraźne litery tworzyły napis: Biuro Dyrektora FBI. Treść listu była następująca:

Drogi panie McDeere,

Chciałbym porozmawiać z panem przez kilka minut w czasie lunchu. Proszę zastosować się do instrukcji agenta Harbisona. Nie zajmę wiele czasu. Doceniamy pańską współpracę.

Dziękuję.

F. DENTON VOYLES

Dyrektor

Mitch wsunął list do koperty i powoli włożył ją do swojej teczki. Doceniamy pańską współpracę. Od dyrektora FBI. Zdawał sobie sprawę z tego, jak ważne jest, by nie tracił
w tym momencie zimnej krwi, zachował normalny, spokojny wyraz twarzy, jakby chodziło tu o zwykłą formalność. Potarł jednak mimo woli skronie palcami obu dłoni i utkwił wzrok
w podłodze. Zamknął oczy i zakręciło mu się w głowie. FBI. Siedzą tuż obok niego! Czekają na niego. Dyrektor i diabli wiedzą, kto jeszcze. Tarrance jest na pewno gdzieś w pobliżu.

Nagle sala zatrzęsła się od śmiechu, reagując w ten sposób na dowcip kongresmana. Harbison szybko pochylił się w stronę Mitcha.

- Spotkajmy się w toalecie męskiej na rogu za dziesięć minut - szepnął, po czym pozostawił swoją teczkę na stole i wśród nie milknącego śmiechu opuścił salę.

Mitch zajrzał do pierwszej części materiałów i udawał, że studiuje coś uważnie. Kongresman opisywał szczegółowo swoje bohaterskie boje o zachowanie ulg podatkowych dla bogaczy i zmniejszenie obciążeń klasy pracującej z drugiej strony. Pod jego nieustraszonym przewodnictwem komisja odrzuciła projekt ustawy ograniczającej ulgi dla przedsiębiorstw prowadzących poszukiwania ropy i gazu.

Mitch odczekał piętnaście minut, potem jeszcze pięć i zaczął kaszleć. Potrzebował koniecznie wody; zasłaniając usta ręką, prześliznął się pomiędzy krzesłami na tyły sali i wyszedł przez tylne drzwi. Harbison czekał w męskiej toalecie, myjąc ręce po raz dziesiąty.

Mitch stanął przy sąsiedniej umywalce i odkręcił zimną wodę.

- O co chodzi, chłopcy? - zapytał.

Harbison popatrzył na odbicie Mitcha w lustrze.

- Po prostu wykonuję polecenia. Dyrektor Voyles chce cię poznać osobiście, a mnie wysłano, żebym cię przyprowadził.

- A czego on może chcieć? - zapytał Mitch.

- Wolałbym, żebyś dowiedział się o tym bezpośrednio od niego, ale jestem pewien, że sprawa jest raczej ważna.

Mitch uważnie rozejrzał się po toalecie. Była pusta.

- Przypuśćmy, że będę zbyt zajęty, by móc się z nim spotkać. Co wtedy?

Harbison zakręcił wodę i otrząsnął ręce nad umywalką.

- To spotkanie jest nieuniknione, Mitch. Dajmy spokój zabawom. Kiedy zacznie się przerwa na lunch, wyjdź głównym wejściem i skręć w lewo, będzie tam czekała na ciebie taksówka, numer 8667. Zabierze cię do Vietnam Veterans Memorial i tam nas znajdziesz. Musisz uważać. Ci dwaj przyjechali tu za tobą z Memphis.

- Jacy dwaj?

- Chłopcy z Memphis. Rób po prostu, co ci powiemy, to wtedy oni się o niczym nie dowiedzą.

Przewodniczący podziękował drugiemu referentowi, profesorowi prawa podatkowego z Uniwersytetu New York, i ogłosił przerwę na lunch.

Mitch nie odezwał się słowem do kierowcy taksówki. Ten ruszył jak wariat i wkrótce zniknęli w potoku samochodów. Po piętnastu minutach zatrzymali się obok Vietnam Veterans Memorial.

- Nie wychodź jeszcze - powiedział kierowca. Mitch nawet nie drgnął. Przez dziesięć minut siedział bez ruchu, milcząc przez cały czas. Wreszcie biały ford escort zahamował obok taksówki i zatrąbił, po czym natychmiast odjechał.

Kierowca spojrzał przed siebie.

- W porządku. Podejdź do ściany. Znajdą cię za pięć minut - powiedział.

Mitch wszedł na chodnik, taksówka odjechała. Włożył ręce głęboko w kieszenie swojego wełnianego płaszcza i podszedł powoli do pomnika. Przenikliwy północny wiatr rozwiewał liście na wszystkie strony. Mitch poczuł dreszcze i postawił kołnierz płaszcza.

Samotny pielgrzym siedział sztywno na wózku inwalidzkim i wpatrywał się w ścianę. Był okryty ciężkim kocem. Miał na głowie zbyt obszerny beret, lotnicze okulary przeciwsłoneczne zasłaniały jego oczy. Siedział blisko końca ściany, obok nazwisk tych, co zginęli w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym drugim. Mitch krocząc powoli wzdłuż muru wpatrywał się w liczby ozna­czające lata i wreszcie przystanął nie opodal wózka. Teraz przyglądał się nazwiskom, zapomniawszy nagle zupełnie o siedzącym w pobliżu mężczyźnie.

Odetchnął głęboko, czuł wyraźnie, że nogi mu drętwieją, coś go cisnęło w żołądku. Spojrzał powoli w dół i wtedy, niemal na samym dole, zobaczył to nazwisko i imię. Wyryte starannie, podobnie jak wszystkie inne: RUSTY McDEERE.

Koszyk zwiędłych zmarzniętych kwiatów stał tuż pod tymi dwu­nastoma wyżłobionymi w kamieniu literami. Mitch delikatnie odsunął kwiaty na bok, uklęknął przed ścianą i dotknął jej palcami. Rusty McDeere. Na zawsze osiemnastoletni. Miał za sobą siedem tygodni w Wietnamie w tym dniu, kiedy wszedł na minę. Zginął na miejscu, jak im powiedziano. Zawsze tak mówiono, jeżeli wierzyć Rayowi. Mitch otarł łzę i wstał, nie odrywając oczu od ściany. Pomyślał o pięćdziesięciu ośmiu tysiącach rodzin, którym powiedziano, że śmierć nastąpiła natychmiast, i że nikt nie cierpiał.

- Mitch, oni czekają.

Odwrócił się i zobaczył człowieka na wózku inwalidzkim, jedynego człowieka
w zasięgu wzroku. Lotnicze okulary skierowane były wprost ku ścianie, nie w górę. Mitch rozejrzał się uważnie na wszystkie strony.

- Odpręż się, Mitch. Sprawdziliśmy to miejsce. Nikt nie obserwuje.

- A kim ty jesteś? - zapytał Mitch.

- Jednym z gangu. Musisz nam ufać, Mitch. Dyrektor ma ci coś ważnego do przekazania, coś co może ocalić ci życie.

- Gdzie on jest?

Mężczyzna na wózku inwalidzkim obrócił głowę i spojrzał w dół na chodnik.

- Zacznij iść w tym kierunku. Oni cię znajdą.

Mitch raz jeszcze spojrzał na imię swojego brata, a potem przeszedł obok wózka. Po chwili minął pomnik trzech żołnierzy. Szedł wolno, trzymając ręce ukryte głęboko
w kieszeniach. Zza rosnącego jakieś pięćdziesiąt jardów od pomnika drzewa wyszedł Wayne Tarrance i zrównał się z nim.

- Idź wciąż naprzód - powiedział.

- Czemu mnie to nie dziwi, że cię tutaj widzę? - zapytał Mitch.

- Na razie idź. Wiemy o co najmniej dwóch szpiclach z Memphis, których wysłano za tobą. Mieszkają w tym samym hotelu, w pokoju obok ciebie. Nie pojechali za tobą tutaj. Myślę, że ich zgubiliśmy.

- Co tu się, do cholery, dzieje, Tarrance?

- Zaraz się dowiesz. Idź ciągle naprzód. Ale odpręż się, nikt cię nie obserwuje
z wyjątkiem ze dwudziestu naszych agentów.

- Dwudziestu?

- Tak. Obstawiliśmy to miejsce. Chcieliśmy być pewni, że te skurwiele z Memphis nie pokażą się tutaj. Nie spodziewam się ich zresztą.

- Kim oni są?

- Dyrektor ci wyjaśni.

- Dlaczego sam dyrektor jest w to zaangażowany?

- Zadajesz mnóstwo pytań, Mitch.

- A ty pozostawiasz większość z nich bez odpowiedzi.

Tarrance wskazał na prawo. Zeszli z chodnika i skierowali się w stronę ciężkiej, solidnej ławki stojącej obok kładki, która prowadziła do małego lasku. Woda w stawie zamarzła i miała białą barwę.

- Siadaj - polecił Tarrance.

Usiedli. Dwaj mężczyźni pojawili się na kładce. W niższym Mitch natychmiast rozpoznał Voylesa F. Dentona, dyrektora FBI pełniącego tę funkcję nieprzerwanie w okresie kadencji trzech kolejnych prezyden­tów. Nie przebierający w słowach, znany z ciężkiej ręki, ale nie mający reputacji okrutnika pogromca przestępców.

Mitch wstał z respektem, kiedy zbliżyli się do ławki. Voyles wyciągnął zimną dłoń i jego znana na całym świecie duża okrągła twarz znalazła się o parę cali od twarzy Mitcha. Wymienili uścisk dłoni i przedstawili się sobie. Voyles wskazał ruchem ręki ławkę. Tarrance i drugi agent weszli na kładkę i zajęli się obserwacją okolicy. Mitch spojrzał ponad stawem i spostrzegł dwóch mężczyzn w iden­tycznych czarnych płaszczach, bez wątpienia agentów, stojących obok drzewa sto jardów dalej.

Voyles usiadł obok Mitcha tak, że ich nogi się stykały. Brązową fedorę miał zsuniętą na bok dużej, łysej głowy. Musiał sobie liczyć co najmniej siedemdziesiąt lat, ale jego ciemnozielone oczy spoglądały przenikliwie i odnosiło się wrażenie, że dostrzegają absolutnie wszystko.

Obaj mężczyźni siedzieli bez ruchu na zimnej ławce ukrywszy ręce głęboko
w kieszeniach.

- Doceniam to, że przyszedłeś - zaczął Voyles.

- Nie wydaje mi się, żebym miał jakiś wybór. Jesteście bez­względni.

- Tak. Sprawa jest dla nas bardzo ważna.

Mitch odetchnął głęboko.

- Czy zdaje pan sobie sprawę, jak bardzo jestem w tej chwili zdezorientowany i oszołomiony? Prosiłbym pana o wyjaśnienia.

- Panie McDeere, czy mogę mówić do pana: Mitch?

- Oczywiście.

- W porządku, Mitch. Nie jestem człowiekiem, który lubi dużo mówić. To, co mam zamiar ci teraz powiedzieć, będzie dla ciebie szokiem. Będziesz przerażony. Być może nawet mi nie uwierzysz. Zapewniam cię, że wszystko to jest prawdą i że przy twojej pomocy możemy ocalić ci życie.

Mitch skulił się i czekał.

- Mitch, żaden prawnik nie opuścił twojej firmy żywy. Troje próbowało i wszystkich troje zabito. Dwaj już mieli odejść, ale ponieśli śmierć latem ubiegłego roku. Prawnik, który zostanie pracownikiem firmy Bendini, Lambert i Locke, nigdy się już z nią nie rozstaje, dopóki nie przejdzie na emeryturę, i przez cały czas trzyma gębę na kłódkę. A kiedy przechodzi na emeryturę, należy już do konspiracji i nie może puścić pary z ust. W firmie istnieje wielkie centrum ochrony i nadzoru - mieści się ono na czwartym piętrze. Twój dom i samochód są na podsłuchu. Twoje telefony są na podsłuchu. Twoje biurko i biuro również. Tak więc każde wymówio­ne przez ciebie słowo jest słyszane i nagrywane na czwartym piętrze. Śledzą cię, a czasami także twoją żonę. Są tutaj w Waszyngtonie, teraz gdy rozmawiamy. Widzisz, Mitch, ta firma to więcej niż firma. To jest filia olbrzymiego interesu, interesu przynoszącego wielkie dochody. Bardzo nielegalnego interesu. Firma nie jest własnością wspólników.

Mitch odwrócił się i wpatrzył uważnie w swego rozmówcę. Dyrektor spojrzał na zamarznięty staw i mówił dalej:

- Widzisz, Mitch, firma prawnicza Bendini, Lambert i Locke stanowi własność rodziny Morolta z Chicago. Mafii. Szajki. Stamtąd kierują całym interesem. I dlatego tu jesteśmy. - Dotknął kolana Mitcha i spojrzał na niego uważnie z odległości sześciu cali. - Tak, to jest mafia, Mitch. Prowadząca absolutnie nielegalną działalność, piekielna mafia.

- Nie wierzę w to - wyjąkał Mitch, sparaliżowany strachem. Głos mu drżał.

Dyrektor uśmiechnął się.

- Wierzysz w to, Mitch. Tak, wierzysz. Już od jakiegoś czasu coś podejrzewasz. Dlatego rozmawiałeś z Abanksem na Kajmanach. Dlatego wynająłeś tego kiepskiego detektywa, którego zabili chłopcy z czwartego piętra. Wiesz, że firma śmierdzi, Mitch.

Mitch pochylił się, oparł łokcie na kolanach i zaczął się wpatrywać w skrawek ziemi pomiędzy swoimi butami.

- Nie wierzę w to - powtórzył słabym głosem.

- Z tego, co wiemy, około dwudziestu pięciu procent ich klien­tów - może zresztą powinienem powiedzieć waszych klientów - prowadzi legalne interesy. W firmie jest kilku bardzo dobrych prawników, którzy zajmują się podatkami i ubezpieczeniami bogatych biznesmenów. To bardzo solidna podstawa. Większość spraw, nad którymi dotąd pracowałeś, to były sprawy legalne. Właśnie w ten sposób oni działają. Przyprowadzają nowicjusza, obsypują go pienię­dzmi, dają BMW, nowy dom i tak dalej, wino i kolacje, wyjazd na Kajmany, a on siedzi na tyłku i tyra po całych dniach nad naprawdę legalnymi aktami. Prawdziwi klienci. Prawdziwa prawnicza robota. Trwa to przez kilka lat i nowicjusz nic nie podejrzewa, zgadza się? To wielka firma, wspaniali faceci. Mnóstwo pieniędzy. Ach, wszystko jest cudowne. A potem, po pięciu lub sześciu latach, gdy zarabiasz naprawdę niezłe pieniądze, gdy oni mają twój zastaw hipoteczny, gdy masz żonę i dzieciaki i czujesz się tak pewnie i bezpiecznie, bomba wybucha: mówią ci prawdę. I nie ma już wyjścia. To mafia, Mitch. Ci faceci nie bawią się z nikim. Zabiją jedno z twoich dzieci lub żonę, im jest wszystko jedno. Zarabiasz więcej pieniędzy, niż mógłbyś zarobić gdziekolwiek indziej. Szantażują cię, ponieważ masz rodzinę, która dla nich w ogóle się nie liczy. Więc co robisz, Mitch? Zostajesz. Nie możesz odejść. Jeśli zostaniesz, dorobisz się miliona, i przejdziesz szybko na emeryturę, rodzina pozostaje nietknięta. Jeżeli chcesz odejść, twój obrazek zawisa na ścianie w bibliotece na parterze. Ich argumenty są bardzo przekonujące.

Mitch potarł skronie i zaczął drżeć na całym ciele.

- Słuchaj, Mitch, wiem, że masz teraz tysiąc pytań. W porządku. Będę mówił dalej i powiem ci, co ja wiem. Tych pięcioro nieżyjących prawników chciało odejść, kiedy poznali prawdę. Nigdy nie roz­mawialiśmy z pierwszą trójką, ponieważ, mówię uczciwie, dowiedzieliś­my się o firmie dopiero siedem lat temu. Odwalili znakomitą robotę, zachowując się cicho i nie pozostawiając żadnych śladów. Pierwsza trójka prawdopodobnie chciała tylko odejść, a więc odeszła. W trumnach. Z Hodge’em i Kozinskim było już inaczej. Skontaktowali się z nami i spotkaliśmy się parokrotnie w ciągu roku. Wtajemniczyli Kozinskiego, gdy przepracował siedem lat w firmie. Powiedział Hodge’emu. Przez rok szeptali między sobą. Kozinski miał wkrótce zostać wspólnikiem i chciał się wycofać, zanim to nastąpi. Tak więc on i Hodge podjęli fatalną decyzję o ucieczce. Nigdy nie podejrzewali, że pierwszą trójkę zabito, przynajmniej nam nigdy o tym nie wspomnieli. Wysłaliśmy Wayne’a Tarrance’a do Memphis, aby nawiązał z nimi kontakt. Tarrance jest specjalistą z Nowego Jorku do spraw zor­ganizowanego przestępstwa. On i ci dwaj współpracowali ze sobą już naprawdę blisko w momencie, kiedy nastąpił ten wypadek na Kaj­manach. Ci faceci
z Memphis są znakomici, Mitch. Nigdy o tym nie zapominaj. Mają pieniądze i zatrudniają najlepszych. Tak więc po tym, jak Hodge i Kozinski zostali zabici, podjąłem decyzję, że dobiorę się do firmy. Jeżeli zburzymy firmę, to uda nam się zidentyfikować wszystkich liczących się członków rodziny Morolta. Być może w efekcie wniesionych zostanie ponad pięćset różnych oskarżeń. Uchylanie się od płacenia podatków, pranie pieniędzy, szantaż finansowy, co tylko chcesz. To zniszczyłoby rodzinę Morolta i byłoby jednocześnie najbardziej druzgocącym ciosem, jaki otrzymał świat zorganizowanego przestępstwa w ciągu ostatnich trzydziestu lat. A wszystko, Mitch, znajduje się w dokumentach spokojnej, małej firmy z Memphis.

- Dlaczego Memphis?

- Aaa, dobre pytanie. Kto podejrzewałby małą firmę z Memphis, w stanie Tennessee? Nie działają tam żadne szajki. Spokojne, śliczne miasto nad rzeką. Równie dobrze mogliby wybrać Durham, Topekę lub Wichita Falls. Ale wybrali Memphis. Jest przecież dostatecznie duże, by ukryć czterdziestoosobową firmę. Doskonały wybór.

- Z tego, co pan powiedział, wynikałoby, że każdy wspólnik...- słowa uwięzły mu w gardle.

- Tak, każdy wspólnik wie i gra zgodnie z przepisami. Pode­jrzewamy, że większość pracowników wie także, ale niełatwo to sprawdzić. Jest tyle rzeczy, które są dla nas tajemnicą, Mitch. Nie potrafię wyjaśnić, jak firma funkcjonuje. Ale mamy niemal pewność, że prowadzi się tam różnorodną, bardzo intensywną działalność przestępczą na wielką skalę.

- Na przykład?

- Oszustwa podatkowe. Zajmują się podatkami całej grupy Morolta. Co roku przygotowują ładny, starannie opracowany, od­powiednio wyglądający raport podatkowy uwzględniający tylko część jej dochodów. Piorą pieniądze jak szaleni. Zakładają legalne interesy, inwestując brudne pieniądze. Ten bank w Saint Louis, poważny klient, co to jest?

- Commercial Guaranty.

- Tak, to jest to. Własność mafii. Firma zajmuje się całą ich legalną robotą. Morolto zbiera około trzech milionów rocznie z hazar­du, narkotyków, gier liczbowych, i tak dalej. Wszystko gotówka, prawda? Większość tego idzie do tych banków na Kajmanach. W jaki sposób transportuje się je z Chicago na wyspy? Masz jakiś pomysł? Przypuszczamy, że samolotem. Tym pozłacanym learem, którym przyleciałeś tutaj i który mniej więcej raz
w tygodniu lata do Georgetown.

Mitch wyprostował się i obserwował Tarrance’a, stojącego teraz na kładce.

- Skoro tak, czemu nie wystąpicie ze swoimi oskarżeniami i nie rozwalicie firmy
w drobny mak?

- Bo jeszcze nie możemy. Zapewniam cię, że to zrobimy. Pięciu naszych agentów pracuje nad tą sprawą w Memphis, a trzech w Waszyngtonie. Dostanę ich, Mitch, przyrzekam ci to. Ale musimy mieć kogoś stamtąd, kogoś, kto jest w środku. Oni są bardzo sprytni. Mają mnóstwo pieniędzy. Są niezwykle ostrożni i nie popełniają błędów. Dlatego niezbędna jest nam twoja pomoc lub pomoc jakiegoś innego członka firmy. Potrzebujemy kopii dokumentów znajdujących się w teczkach klientów, kopii dokumentacji bankowej, kopii tysięcy innych dokumentów, które możemy otrzymać tylko z wewnątrz. Są one nieosiągalne w inny sposób.

- I wybraliście mnie.

- Tak, wybraliśmy ciebie. Jeżeli odmówisz, możesz pójść swoją drogą, robić mnóstwo pieniędzy i zostać w ogóle znakomitym, wziętym prawnikiem. Ale my będziemy nadal próbować. Zaczekamy na następnego nowego pracownika i spróbujemy go pozyskać. A jeżeli i tym razem się nie uda, spróbujemy z jednym ze starszych pracow­ników. Z kimś, kto będzie człowiekiem na tyle odważnym, energicznym i wiernym zasadom moralnym, że zrobi to, co należy zrobić. Któregoś dnia odnajdziemy naszego człowieka, Mitch, a wówczas oskarżymy ciebie i całą resztę, i znakomity, wzięty prawnik, pan Mitchell McDeere wyląduje w więzieniu. Tak się stanie, synu, wierz mi.

W tym momencie, w tym miejscu, w tym dniu Mitch mu uwierzył.

- Panie Voyles, jest mi zimno. Czy możemy się przejść?

- Oczywiście, Mitch.

Doszli powoli do chodnika i ruszyli w stronę Vietnam Memorial.

Mitch spojrzał do tyłu. Tarrance z drugim agentem podążali w pewnej odległości za nimi. Inny agent, w ciemnobrązowej kurtce, siedział czujnie na ławce przy chodniku.

- Kim był Antoni Bendini? - zapytał Mitch.

- Ożenił się z córką Morolta w trzydziestym roku. Zięć samego szefa rodziny. Prowadzili jakiś czas razem interesy w Filadelfii. Następnie, w latach czterdziestych, z jakichś powodów wysłano go do Memphis, aby tam założył firmę. Z tego, co wiemy, był dobrym prawnikiem.

Tysiące pytań tłoczyło się w głowie Mitcha. Starał się jednak sprawiać wrażenie spokojnego, opanowanego, a nawet okazać pewien sceptycyzm.

- A co z Oliverem Lambertem?

- To wśród nich jakby książę. Doskonały starszy wspólnik, który wie wszystko o Hodge’u, Kozinskim i o planach ich wyeliminowania. Gdy następnym razem zobaczysz pana Lamberta w biurze, staraj się nie zapominać, że to chłodny wyrachowany morderca. Oczywiście nie miał wyboru. Gdyby nie współpracował, znaleziono by go martwego
w jakimś kanale. Tak jest ze wszystkimi, Mitch. Zaczynali dokładnie tak jak ty. Byli młodzi, zdolni, ambitni, a potem nagle któregoś dnia okazywało się, że należą do organizacji i nie mają już odwrotu. A więc grali dalej w tę grę wraz z innymi, pracując ciężko, odwalając piekielną robotę i stwarzając pozory, że Bendini, Lambert i Locke to mała, ale uczciwa i szacowna firma. Mniej więcej raz na rok przyjmują nowego człowieka: młodego, biednego studenta prawa, bez bogatych rodziców, z żoną, która pragnie mieć dzieci. Następnie obsypują go pieniędzmi i chłopak należy już do nich.

Mitch pomyślał o pieniądzach, zdumiewająco wysokich jak na małą firmę w Memphis pensjach, o samochodzie i niskim zastawie hipotecznym. Szykował się na Wall Street i zmienił plany z powodu pieniędzy. Wyłącznie z powodu pieniędzy.

- A co z Nathanem Lockiem?

Dyrektor uśmiechnął się.

- Locke to całkiem inna historia. Był biednym dzieciakiem i mając dziesięć lat biegał po Chicago za sprawunkami dla starego Morolta. Przez całe życie należał do bractwa. Gdy ukończył studia prawnicze, staruszek wysłał go na Południe, aby pracował z Antonim Bendinim. Był ulubieńcem staruszka.

- Kiedy umarł Morolto?

- Jedenaście lat temu, w wieku osiemdziesięciu ośmiu lat. Ma dwóch obrzydliwych synów, Mickeya - “Gębę” i Joeya - “Księdza”. Mickey mieszka w Las Vegas i zajmuje niezbyt wysoką pozycję w hierarchii rodzinnej. Joey jest szefem.

Doszli do miejsca, w którym chodnik krzyżował się z drugim chodnikiem. Po lewej stronie, w oddali, wznosił się Monument Waszyngtona. Chodnik biegnący w prawą stronę prowadził do Ściany. Garstka ludzi wpatrywała się w nią, starając się odnaleźć imiona synów, małżonków i przyjaciół. Poszli wolnym krokiem w tym kierunku.

- Nie rozumiem, jak firma, która wykonuje tyle brudnej roboty, może utrzymywać to tak długo w sekrecie. Zatrudniają przecież mnóstwo sekretarek i asystentów - powiedział cicho Mitch.

- To dobre spostrzeżenie i nie potrafię na nie wyczerpująco odpowiedzieć. Sądzimy, że firma składa się właściwie jakby z dwóch firm. Jedna, ta, w której pracują nowi pracownicy, większość sekretarek i personelu pomocniczego, prowadzi legalną działalność, natomiast druga - starsi pracownicy i wspólnicy - zajmuje się brudną robotą. Hodge i Kozinski - to była kwestia już tylko kilku dni - mieli nam przekazać wiele informacji na ten temat, ale nigdy do tego nie doszło. Hodge powiedział Tarrance’owi o grupie asystentów urzędujących w suterenie i pracujących pod bezpośrednim nadzorem Locke’a, Milligana, McKnighta i paru innych wspólników, ale nikt nie wiedział dokładnie, czym się oni właściwie zajmowali. Sekretarki wiedzą wszystko i przypuszczamy, że część z nich też należy do organizacji. Jeżeli to prawda, jestem przekonany, że są dobrze opłacane i zbyt przerażone, by mówić cokolwiek. Pomyśl o tym, Mitch. Pracujesz tam, zarabiasz duże pieniądze, i wiesz, że jeżeli zaczniesz zadawać zbyt wiele pytań lub będziesz miał zbyt długi język, to skończysz
w rzece. Co robisz w tej sytuacji? Trzymasz buzię na kłódkę i bierzesz pieniądze.

Zatrzymali się przy brzegu Ściany. Sześćdziesiąt stóp dalej dwoje starszych ludzi wpatrywało się w czarny granit, płacząc cicho. Tulili się do siebie, aby się ogrzać wzajemnie i dodać sobie siły. Matka nachyliła się i położyła czarno-białą fotografię przy podstawie Ściany. Ojciec postawił obok pudełko po butach, w którym znajdowały się pamiątki ze szkoły średniej. Programy meczów piłki nożnej, zdjęcia szkolne, listy miłosne, breloczki do kluczy i złoty łańcuszek. Płakali coraz głośniej.

Mitch odwrócił się od Ściany i spojrzał na Monument Waszyng­tona. Dyrektor uważnie patrzył mu w oczy.

- A więc, co mam robić? - zapytał Mitch.

- Po pierwsze, trzymaj język za zębami. Jeżeli zaczniesz zadawać pytania, twoje życie znajdzie się w niebezpieczeństwie. Życie twojej żony również. Nie decydujcie się na dzieci w bliskiej przyszłości. Są łatwym... Najlepiej udawaj głupca, tak jakby wszystko było cudowne i jakbyś nadal miał zamiar zostać największym prawnikiem na świecie. Po drugie, musisz podjąć decyzję. Nie od razu, ale wkrótce. Musisz się zdecydować, czy będziesz współpracować czy nie. Jeżeli zechcesz nam pomóc, to oczywiście ci to wynagrodzimy. Jeżeli nie, to będziemy nadal obserwować firmę, dopóki nie zdecydujemy się na następnego pracownika. Jak powiedziałem, któregoś dnia znajdziemy kogoś odważnego i przygwoździmy tych skurwieli. A wtedy rodzina Morolta przestanie istnieć. Zaopiekujemy się tobą, Mitch, i już nigdy w życiu nie będziesz musiał pracować.

- Ale co to będzie za życie? Jeżeli przeżyję, to będę żyć w wiecz­nym strachu. Słyszałem historie o świadkach, których miało ochraniać FBI. Mija dziesięć lat i nagle któregoś dnia samochód eksploduje, kiedy jadą do pracy. Kawałki ciała walają się na ziemi o trzy ulice dalej. Mafia nigdy nie zapomina, dyrektorze. Pan o tym wie.

- Nigdy nie zapomina, Mitch. Ale obiecuję, że ty i twoja żona będziecie pod dobrą opieką.

Dyrektor spojrzał na zegarek.

- Musisz wracać, bo tamci zaczną coś podejrzewać. Tarrance będzie z tobą
w kontakcie. Ufaj mu, Mitch. On usiłuje ocalić twoje życie. Upoważniłem go całkowicie do reprezentowania mnie w tej sprawie. Jeżeli ci coś powie, będzie pochodziło to ode mnie. Będzie negocjować.

- Negocjować co?

- Warunki naszej umowy, Mitch. To co ci damy w zamian za to, co ty nam dasz. My chcemy rodziny Morolta i możemy ją mieć dzięki tobie. Wymień swoją cenę. Oczywiście
w granicach rozsądku.

Przeszli wolno wzdłuż Ściany i zatrzymali się przy agencie na wózku inwalidzkim. Voyles wyciągnął rękę.

- Spójrz, taksówka czeka na ciebie, numer 1073. Ten sam kierowca. Będzie lepiej, jeśli teraz już odjedziesz. Nie spotkamy się ponownie, ale Tarrance skontaktuje się z tobą za kilka tygodni. Proszę, przemyśl to, co ci powiedziałem. Nie pocieszaj się myślą, że firma jest nie do zdobycia i że będzie zawsze prosperować, bo ja do tego nie dopuszczę. W niedalekiej przyszłości wykonamy ruch, obiecuję ci to. Po prostu mam nadzieję, że jesteś po naszej stronie.

- Nie bardzo wiem, czego ode mnie oczekujecie.

- Tarrance ma plan całej rozgrywki. Wiele zależy od ciebie i od tego, czego się dowiesz, jeżeli się zobowiążesz do współpracy.

- Zobowiążę?

- To właściwe słowo, Mitch. Jeśli się już zobowiążesz, to nie ma odwrotu. Oni mogą być bardziej okrutni niż jakakolwiek inna organizacja na świecie.

- Dlaczego wybraliście mnie?

- Musieliśmy kogoś wybrać. Nie, to nie tak. Wybraliśmy ciebie, gdyż stać cię na odwagę, żeby stamtąd odejść. Nie masz żadnej rodziny poza żoną. Żadnych korzeni, żadnych bliskich powiązań. Wykształcenie i sukcesy zawdzięczasz tylko sobie, wybiłeś się tylko dzięki własnej pracy i własnym zdolnościom. Nauczyłeś się być niezależnym i polegać wyłącznie na własnych siłach. Nie potrzebujesz firmy. Możesz ją opuścić. Jesteś dzielny i twardy jak niewielu mężczyzn w twoim wieku. I jesteś wystarczająco bystry, by móc dokonać tego, czego od ciebie oczekujemy. Nie dasz się złapać. Dlatego cię wybraliś­my. Miłego dnia, Mitch. Dzięki, żeś przyszedł. A teraz już wracaj.

Voyles odwrócił się i odszedł szybko. Tarrance czekał przy końcu Ściany i uniósł dłoń w pożegnalnym geście, jakby chciał powiedzieć Mitchowi: Do zobaczenia - na razie.

ROZDZIAŁ 20

Po przymusowym dla samolotów latających na liniach lotniczych “Delta” postoju
w Atlancie DC-9 wylądował w zimnym deszczu na międzynarodowym lotnisku w Memphis. Samolot zatrzymał się przy furtce 19 i podróżni ruszyli tłumem w stronę wyjścia. Mitch niósł tylko swoją walizkę i “Esquire”. Zobaczył Abby czekającą obok automatów telefonicznych i pośpiesznie zaczął się przedzierać przez ciżbę w jej kierunku. Rzucił walizkę i czasopismo pod ścianę i chwycił ją w objęcia. Te cztery dni w Waszyngtonie wydawały mu się miesiącem. Całowali się wciąż od nowa szepcząc do siebie cicho.

- Pójdziemy na randkę? - zapytał.

- Mam obiad na stole i wino w lodówce - powiedziała. Trzymając się za ręce, przeszli przez halę dworcową zatłoczoną ludźmi, ciągnącymi wózki bagażowe we wszystkie strony.

- Cóż, musimy porozmawiać i nie możemy zrobić tego w domu - powiedział cicho.

Mocniej ścisnęła jego dłoń.

- Och?

- Tak. Prawdę mówiąc, musimy pójść na długi spacer.

- Co się stało?

- To potrwa chwilę.

- Dlaczego się tak nagle zdenerwowałam?

- Zachowaj spokój. Uśmiechaj się. Oni nas obserwują.

Uśmiechnęła się i spojrzała na prawo.

- Kto nas obserwuje?

- Wyjaśnię ci za chwilę.

Popchnął ją raptownie w lewą stronę. Torując sobie drogę w tłumie, szybko przeszli do ciemnej, zatłoczonej sali, pełnej biznesmenów, którzy czekali na swoje samoloty pijąc piwo i popatrując na telewizor umieszczony nad barem. Mały okrągły stolik, zastawiony pustymi kuflami, właśnie się zwolnił - usiedli przy nim, tyłem do ściany, tak aby mieć na oku bar i całą salę. Siedzieli blisko siebie, w odległości trzech stóp od następnego stolika. Mitch obserwował czujnie drzwi i poddawał dokładnej analizie twarz każdego człowieka wchodzącego do środka.

- Jak długo będziemy tu siedzieć? - zapytała.

- Czemu pytasz?

Zdjęła swoje długie futro z lisów i położyła je na pustym krześle obok stolika.

- Czego właściwie tutaj szukasz?

- Uśmiechaj się przez chwilę. Udawaj, że naprawdę za mną tęskniłaś. Tutaj, pocałuj mnie - cmoknął ją w usta i uśmiechnęli się do siebie, patrząc sobie w oczy. Pocałował ją
w policzek i powrócił do obserwacji drzwi. Podszedł kelner i sprzątnął ich stolik. Zamówili wino.

Uśmiechnęła się do niego.

- Jak ci się udała podróż?

- Była nudna. Siedzieliśmy na wykładach po osiem godzin dziennie przez cztery dni. Po pierwszym dniu prawie nie opuszczałem hotelu. Zrobiliśmy sześciomiesięczny kurs prawa podatkowego w trzy­dzieści dwie godziny.

- Czy coś zwiedzałeś?

Uśmiechnął się i popatrzył na nią rozmarzonym wzrokiem.

- Tęskniłem za tobą, Abby. Nigdy w moim życiu za nikim nie tęskniłem tak mocno. Kocham cię. Myślę, że jesteś przepiękna, absolutnie zachwycająca. Samotne podróże i budzenie się w obcym łóżku hotelowym bez ciebie nie sprawiają mi żadnej przyjemności. I mam ci coś okropnego do powiedzenia.

Przestała się uśmiechać. Mitch powoli rozejrzał się wokoło. Przy barze siedzieli trzej mężczyźni i oglądali mecz Knicksów z Lakersami, wydając co chwilę gromkie okrzyki. Na sali nagle zrobiło się głośniej.

- Powiem ci o tym - zaczął - ale jest to bardzo prawdopodobne, że ktoś obserwuje nas tutaj w tej chwili. Nie mogą nas słyszeć, ale mogą nas widzieć. Uśmiechaj się co jakiś czas, chociaż nie przyjdzie ci to łatwo.

Podano wino i Mitch rozpoczął swoją relację. Opowiedział jej o Antonim Bendinim i staruszku Morolcie, następnie o Nathanie Locke’u i Oliverze Lambercie oraz o chłopcach
z czwartego piętra.

Abby nerwowo sączyła wino i robiła wszystko, by wyglądać jak normalna kochająca żona, która tęskniła za swoim mężem, a teraz z przyjemnością słucha jego relacji o seminarium podatkowym. Przypatrywała się ludziom przy barze, podnosiła co chwila kieliszek do ust i od czasu do czasu uśmiechała się do Mitcha, gdy on opowiadał jej o praniu pieniędzy i zamordowanych prawnikach. Przerażenie przyprawiało ją o fizyczny ból. Oddychała nieregularnie. Ale słuchała i udawała spokojną.

Kelner przyniósł znowu wino. Tłum zaczął się przerzedzać. Po godzinie od chwili, gdy rozpoczął swą opowieść, Mitch zakończył cichym szeptem:

- I Voyles powiedział, że Tarrance skontaktuje się ze mną za parę tygodni, żeby się dowiedzieć, czy decyduję się na współpracę. A potem pożegnał się i odszedł.

- I to się zdarzyło we wtorek? - zapytała.

- Tak. Pierwszego dnia.

- Co robiłeś przez resztę tygodnia?

- Mało spałem, mało jadłem, przez cały niemal czas dręczył mnie tępy ból głowy.

- Wydaje mi się, że za chwilę mnie także rozboli głowa.

- Przykro mi, Abby. Chciałem natychmiast przylecieć do domu i opowiedzieć ci wszystko. Byłem w szoku przez trzy dni.

- Teraz ja jestem w szoku. Nie mogę wprost uwierzyć, Mitch. To jak zły sen albo coś jeszcze gorszego.

- A to dopiero początek. FBI traktuje sprawę śmiertelnie poważ­nie. Czy gdyby było inaczej, sam dyrektor chciałby się osobiście spotkać ze mną, nic nie znaczącym nowicjuszem z Memphis, w mroźną pogodę, na betonowej ławce w parku? Wyznaczył pięciu agentów
w Memphis i trzech w Waszyngtonie i powiedział, że będą pracować dopóty, dopóki nie rozpracują firmy. Tak więc jeśli nabiorę wody w usta, machnę na nich ręką i zajmę się moimi własnymi interesami, będąc dobrym i wiernym członkiem firmy Bendini, Lambert i Locke, pewnego dnia oni zjawią się z nakazami aresztowania i zgarną wszystkich. A jeżeli zdecyduję się współpracować, ty i ja opuścimy Memphis w jakąś okropną noc po tym, jak wydam firmę fedom, i zamieszkamy w Boise w stanie Idaho jako państwo Wilbur Gates. Będziemy mieć mnóstwo pieniędzy, ale będziemy musieli pracować, aby uniknąć podejrzeń. Po operacji plastycznej zostanę zatrudniony jako operator wózka widłowego w jakimś magazynie, a ty będziesz pracowała w niepełnym wymiarze godzin w przedszkolu. Będziemy mieli dwoje, może troje dzieci i będziemy się modlić każdego wieczora, aby ludzie, których nigdy nie spotkaliśmy, trzymali buzię na kłódkę, i aby zapomnieli o nas. Przez wszystkie dni, tygodnie, lata będziemy żyć w ciągłym śmiertelnym strachu, że tamci mogą nas odnaleźć.

- Wspaniale, Mitch, po prostu wspaniale - całą siłą woli powstrzymywała się przed płaczem.

Uśmiechnął się i rozejrzał po sali.

- Mamy trzecią możliwość. Możemy wyjść przez te drzwi, kupić dwa bilety do San Diego, przemknąć się przez granicę i jeść tortille do końca życia.

- Jedźmy.

- Ale oni prawdopodobnie pojechaliby za nami. Jak znam życie, Oliver Lambert czekałby na nas w Tijuanie z doborowym oddziałem bandziorów. To nie przejdzie. Tak sobie tylko powiedziałem.

- A co z Lamarem?

- Nie potrafię odpowiedzieć. Jest tutaj od sześciu czy siedmiu lat, więc prawdopodobnie wie. Avery jest wspólnikiem, a więc jest na pewno członkiem tej organizacji.

- A Kay?

- Nie mam pojęcia. Bardzo możliwe, że żadna z żon nie wie. Myślałem o tym przez cztery dni. Abby, oni potrafią się wspaniale maskować. Firma wygląda z zewnątrz dokładnie tak, jak powinna. Mogą wykiwać każdego. Pomyśl, czy tobie lub mnie czy też jakiemukolwiek innemu kandydatowi mogłoby w ogóle przyjść do głowy coś takiego. Urządzili to wspaniale. Tyle tylko, że teraz fedowie wiedzą, co tu jest grane.

- I oczekują, że wykonasz za nich ich brudną robotę. Dlaczego wybrali ciebie, Mitch? W firmie jest czterdziestu prawników.

- Ponieważ ja nic nie wiem. Uznali, że ze mną pójdzie im najłatwiej. FBI nie ma pewności, czy wspólnicy dzielą się tą słodką niespodzianką z pracownikami, więc nie mogli ryzykować z nikim innym. Tak się złożyło, że to ja jestem nowym człowiekiem, więc zastawili na mnie sidła, jak tylko zdałem egzamin adwokacki.

Abby zagryzła wargi i starała się powstrzymać łzy. Popatrzyła nie widzącym spojrzeniem w kierunku drzwi.

- I oni słyszą wszystko, co my mówimy - powiedziała.

- Nie. Tylko wszystkie rozmowy telefoniczne i rozmowy w domu i w samochodach. Możemy spotykać się tutaj i w większości restauracji i zawsze pozostaje patio. Ale proponuję, abyśmy przesunęli się dalej od drzwi. Chcąc się czuć bezpiecznie, musimy wymykać się za przybudówkę i szeptać cichutko.

- Czy starasz się być zabawny? Mam nadzieję, że nie. Nie mamy czasu na żarty. Jestem przerażona, zdezorientowana, wściekła jak diabli i sama nie wiem, co robić. Boję się odezwać w swoim własnym domu. Uważam na każde słowo, które wypowiadam przez telefon, nawet gdy ktoś pomyli numery. Za każdym razem, kiedy słyszę dzwonek, podskakuję i gapię się na aparat. A teraz jeszcze to.

- Potrzebujesz jeszcze jednego drinka.

- Potrzebuję jeszcze dziesięciu drinków.

Mitch ujął ją za rękę i ścisnął mocno w przegubie.

- Zaczekaj chwilę. Widzę znajomą twarz. Nie rozglądaj się.

Wstrzymała oddech.

- Gdzie?

- Po drugiej stronie baru. Uśmiechaj się i patrz na mnie.

Na stołku barowym, gapiąc się w telewizor, siedział mocno opalony blondyn
w jaskrawym niebiesko-białym swetrze alpejskim. Wyglądał, jakby się tu zjawił prosto ze stoku zjazdowego. Ale Mitch widział już kiedyś tę opaleniznę, jasną grzywę i wąsy, widział gdzieś w Waszyng­tonie. Mitch przyglądał mu się uważnie. Niebieskie światło z ekranu rozjaśniało twarz tamtego, twarz Mitcha była ukryta w ciemności. Mężczyzna wychylił kieliszek wina, zawahał się przez chwilę, po czym nagle spojrzał w stronę kąta, w którym siedzieli, ciasno przytuleni do siebie, McDeere’owie.

- Jesteś pewien? - spytała Abby przez zaciśnięte zęby.

- Tak. Był w Waszyngtonie, ale nie mogę sobie przypomnieć, gdzie. Ściślej biorąc, widziałem go dwukrotnie.

- Czy to jeden z nich?

- Skąd mogę wiedzieć?

- Wynośmy się stąd.

Mitch położył dwudziestkę na stole i opuścili lotnisko.

Siadłszy za kierownicą jej peugeota, Mitch przejechał przez parking, zapłacił należność i pomknął szybko w kierunku śródmieścia. Po kilku minutach milczenia Abby nachyliła się i szepnęła mu do ucha:

- Czy możemy rozmawiać?

Skinął głową.

- A więc, jaką mieliście pogodę, gdy mnie nie było?

Abby wywróciła oczy do góry i wyjrzała przez boczną szybę.

- Było zimno - powiedziała. - Dziś w nocy może padać śnieg.

- Przez cały ten tydzień w Waszyngtonie było bardzo mroźno.

Abby sprawiała wrażenie oszołomionej tą rewelacją.

- Padał śnieg? - zapytała unosząc brwi i szeroko otwierając oczy, jakby zafascynowana tą rozmową.

- Nie. Po prostu było przejmująco zimno.

- Co za dziwny zbieg okoliczności! Tam zimno i tu zimno.

Mitch zachichotał sam do siebie. Czas jakiś jechali w milczeniu.

- Kto zdobędzie puchar? - zapytał.

- Oilersi.

- Tak myślisz, ha? Ja jestem za Redskinsami. Tylko o tym mówiono
w Waszyngtonie.

- No, no. To musi być doprawdy zabawne miasto.

Znowu zapadło milczenie. Abby zakryła usta dłonią i wpatrywała się w światła uliczne przed nimi. W tej chwili, ciągle jeszcze nie mogąc się otrząsnąć z oszołomienia, byłaby gotowa zaryzykować wyjazd do Tijuany. Jej mąż, numer trzeci na swoim roku
(w Harvardzie!), ten, którego firmy na Wall Street witały z najwyższymi honorami, ten, który zostałby przyjęty wszędzie, w każdej firmie, podpisał umowę z... mafią! Mając już na swym kącie pięcioro zabitych prawników, ci panowie na pewno nie zawahaliby się przed zlikwidowaniem szóstego. Jej mąż! Przypomniały się jej rozmowy z Kay Quin. Firma się cieszy z dzieci. Firma pozwala żonom pracować, ale nie na zawsze. Firma nie zatrudnia nikogo, kto ma rodzinę z pieniędzmi. Firma wymaga lojalności. Firma ma najniższy procent zwolnień w całym kraju. Nie ma się co dziwić.

Mitch uważnie obserwował żonę. Po dwudziestu minutach od momentu, gdy opuścili lotnisko, peugeot stanął pod daszkiem obok BMW. Trzymając się za ręce, przeszli do końca podjazdu.

- To jest potworne, Mitch.

- Tak, ale całkowicie rzeczywiste. To nie zniknie jak zły sen.

- Co zrobimy?

- Nie wiem, maleńka. Ale musimy to zrobić szybko i nie wolno nam popełnić żadnych błędów.

- Boję się.

- Ja jestem przerażony.

Tarrance nie czekał długo. Tydzień po tym, jak pomachał Mitchowi na pożegnanie przy Ścianie, spotkał go idącego szybko w stronę Federal Building na North Main, osiem przecznic od Gmachu Bendiniego. Przez jakiś czas szedł za Mitchem, a potem wśliznął się do małej kafejki z rzędem okien wychodzących na ulicę czy też na deptak, jak ją tu nazywano. Na Main Street w Memphis obowiązywał zakaz ruchu samochodowego. Kiedy bulwar przestał być ulicą i zamieniono go w środkowoamerykański deptak, asfalt pokryto płytami. Tu i ówdzie wyrastało pomiędzy nimi samotne, niepotrzebne nikomu drzewo i wyciągało swoje nagie konary pomiędzy budynkami. Pijacy i żebracy miejscy wałęsali się ciągle po deptaku żebrząc o pieniądze i jedzenie.

Tarrance usiadł przy frontowym oknie i z daleka obserwował, jak Mitch znika
w Federal Building. Zamówił kawę i bułeczkę czekolado­wą. Spojrzał na zegarek. Była dziesiąta rano. Zgodnie z rejestrem sądowym, McDeere miał o tej porze uczestniczyć
w przesłuchaniu świadka w sądzie podatkowym. “Powinno to potrwać bardzo krót­ko” - powiedział Tarrance’owi urzędnik sądowy. Tarrance czekał cierpliwie.

W sądzie nic nie trwa krótko. Minęła godzina, a Tarrance z twarzą tuż przy szybie nadal obserwował z uwagą ludzi przechodzących ulicą. Wypił trzecią filiżankę kawy, położył dwa dolary na stole i ukrył się przy drzwiach. Kiedy Mitch pojawił się na drugim końcu deptaka, Tarrance podszedł szybko ku niemu.

Mitch dostrzegł go i zawahał się przez chwilę.

- Cześć, Mitch. Nie masz nic przeciwko temu, że się przejdę z tobą kawałek?

- Owszem, mam, Tarrance. Nie sądzisz, że to niebezpieczne?

Szli szybko nie patrząc na siebie.

- Spójrz na ten sklep - powiedział Tarrance, wskazując na prawo. - Potrzebna mi para butów.

Weszli do salonu obuwniczego Don Panga. Tarrance przeszedł do tylniej części sklepu i zatrzymał się między dwoma rzędami brzydkich reeboksów - cena za dwie pary wynosiła cztery dolary dziewięćdziesiąt centów. Mitch poszedł za nim i wybrał parę rozmiar dziesięć. Don Pang czy też jakiś inny Koreańczyk obrzucił ich podejrzliwym spojrzeniem, ale nic nie powiedział. Przez szpary w półkach obser­wowali drzwi wejściowe.

- Dyrektor dzwonił do mnie wczoraj - powiedział Tarrance nie poruszając ustami. - Pytał o ciebie. Powiedział, że nadszedł czas, byś podjął decyzję.

- Powiedz mu, że wciąż się zastanawiam.

- Mówiłeś chłopcom w biurze?

- Nie. Jeszcze ciągle się zastanawiam.

- To dobrze. Myślę, że nie powinieneś im o niczym mówić. - Wręczył Mitchowi wizytówkę. - Zatrzymaj to. Z tyłu znajdziesz dwa numery. Zadzwoń pod jeden z nich
z automatu publicznego. Kiedy usłyszysz automatyczną sekretarkę, po prostu zostaw wiadomość, powiedz dokładnie, kiedy i gdzie mogę cię spotkać.

Mitch schował wizytówkę do kieszeni.

Nagle Tarrance pochylił się w dół.

- Co się dzieje?! - zapytał Mitch.

- Myślę, że przyłapali nas. Przed chwilą zobaczyłem jednego z ich ludzi: przechodził obok sklepu i zajrzał do środka. Słuchaj, Mitch, słuchaj uważnie. Teraz wyjdziemy razem ze sklepu i jak tylko znajdziemy się na zewnątrz, zacznij na mnie krzyczeć, żebym się odczepił, i odpychaj mnie. Ja będę się zachowywał, jakbym chciał walczyć, a ty oddal się szybko
w stronę swojego biura.

- Wykończysz mnie kiedyś, Tarrance.

- Posłuchaj, rób, co ci mówię. Natychmiast po przyjściu do biura opowiedz o tym zajściu wspólnikom. Powiedz im, że cię zaczepiłem, zaciągnąłem w jakiś kąt, a ty wymknąłeś się, jak tylko mogłeś najszybciej.

Na ulicy Mitch popchnął go mocniej, niż to było konieczne, i wrzasnął:

- Do diabła, odczep się ode mnie! Zostaw mnie w spokoju!

Przebiegł do Union Avenue, potem ruszył w stronę Gmachu Bendiniego. Zatrzymał się w toalecie męskiej na pierwszym piętrze, aby złapać oddech. Popatrzył na swoje odbicie
w lustrze i odetchnął głęboko dziesięć razy.

Avery rozmawiał przez telefon, na którym migotały dwa światełka. Sekretarka siedziała na kanapie, z notesem w dłoni oczekując lawiny poleceń. Mitch spojrzał na nią i powiedział:

- Czy mogłabyś zostawić nas samych na chwilę? Muszę poroz­mawiać o czymś
z Averym w cztery oczy.

Podniosła się szybko z kanapy. Mitch odprowadził ją do drzwi i zamknął je dokładnie za nią.

Avery spojrzał na niego uważnie i odwiesił słuchawkę.

- O co chodzi? - zapytał.

Mitch stanął przy kanapie.

- FBI przyczepiło się do mnie, gdy wracałem z sądu podatkowego.

- Cholera jasna! Kto to był?

- Ten sam agent. Facet o nazwisku Tarrance.

Avery chwycił słuchawkę, nie przerywając rozmowy z Mitchem.

- Gdzie się to zdarzyło?

- Na deptaku. Niedaleko Union. Szedłem sam, myśląc o swoich sprawach.

- Czy to pierwsze spotkanie od czasu tamtego, o którym mówiłeś?

- Tak. Początkowo nie poznałem faceta.

Avery uzyskał połączenie.

- Mówi Avery Tolar. Muszę natychmiast rozmawiać z Oliverem Lambertem... Nieważne, że rozmawia przez telefon. Przerwij mu, i to już.

- Co się dzieje, Avery? - zapytał Mitch.

- Cześć, Oliverze. Tu Avery. Przepraszam, że ci przerwałem. Jest u mnie Mitch McDeere. Parę minut temu, kiedy wracał z Federal Building, agent FBI zaczepił go na deptaku... Co? Tak, właśnie wszedł do mojego pokoju i powiedział mi o tym. W porządku, będziemy tam za kilka minut. - Odłożył słuchawkę. - Odpręż się, Mitch. Zdarzało się nam to już wcześniej.

- Wiem, Avery, ale to się nie trzyma kupy. Dlaczego mieliby zawracać sobie głowę moją osobą? Kimś, kto najkrócej ze wszystkich pracuje w firmie.

- Chcą cię podręczyć, Mitch. Zwyczajnie i po prostu. To nic innego jak tylko chęć dokuczenia. Siadaj.

Mitch podszedł do okna i spojrzał na rzekę w oddali. Avery był perfidnym kłamcą. Teraz nastąpi znana odzywka: “Oni po prostu się nas czepiają. Odpręż się, Mitch”. Odprężyć się? Kiedy ośmiu agentów rozpracowuje firmę, a dyrektor, sam pan Denton Voyles, osobiście nadzoruje całą akcję? Odprężyć się? Właśnie przyłapano go, jak szeptał o czymś z agentem FBI w sklepie z obuwiem. A teraz zmuszają go, żeby się zachowywał jak nieświadomy niczego pionek, nad którym pastwią się piekielne siły rządu federalnego. Po prostu dokuczają mi? Czemu zatem wasz człowiek szedł za mną, kiedy odbywałem zwyczajny spacerek do budynku sądu? Odpowiedz na to, Avery.

- Boisz się, prawda? - zapytał Avery, otoczył go ramieniem i wyjrzał przez okno.

- Niespecjalnie. Locke wyjaśnił mi wszystko ostatnim razem. Chciałbym tylko, żeby mnie zostawili w spokoju.

- To poważna sprawa, Mitch. Nie traktuj jej tak lekko. Chodźmy zobaczyć się
z Lambertem.

Mitch poszedł korytarzem za Averym. Jakiś nieznajomy męż­czyzna w czarnym garniturze otworzył im drzwi, a następnie je zamknął. Lambert, Nathan Locke i Royce McKnight stali przy małym stole konferencyjnym, na którym, tak jak poprzednim razem, znalazło się miejsce dla magnetofonu. Mitch usiadł naprzeciw niego. Czarne Oczy siedział u szczytu stołu i wpatrywał się złym wzrokiem w Mitcha.

- Mitch, czy Tarrance lub ktokolwiek inny z FBI kontaktował się z tobą od czasu tamtego spotkania w sierpniu? - zapytał Locke marszcząc groźnie brwi. Nikt z obecnych
w pokoju się nie uśmiechał.

- Nie.

- Czy jesteś pewien?

Mitch uderzył pięścią w stół.

- Do jasnej cholery, powiedziałem, że nie! Dlaczego nie zażądacie, żebym wam przysiągł?

Locke był zaskoczony. Wszyscy byli zaskoczeni. Na trzydzieści sekund zapadła ciężka, pełna napięcia cisza. Mitch patrzył na Czarne Oczy.

Lambert, jak zawsze dyplomata i wytrawny mediator, próbował rozładować sytuację.

- Słuchaj, Mitch, rozumiemy, że to cię mogło przestraszyć.

- Do cholery, rzeczywiście tak. Wcale mi się to nie podoba. Zajmuję się tylko swoimi sprawami, siedzę na tyłku, pracując przez dziewięćdziesiąt godzin tygodniowo, usiłuję skoncentrować się wyłącz­nie na tym, by zostać dobrym prawnikiem i członkiem tej firmy, i z jakichś tam nieznanych powodów zaczepiają mnie faceci z FBI. A teraz, proszę pana, chciałbym usłyszeć jakieś wyjaśnienia.

Locke nacisnął czerwony przycisk magnetofonu.

- Porozmawiamy o tym za chwilę. A najpierw opowiedz nam wszystko, co się wydarzyło.

- To proste, panie Locke. Poszedłem do Federal Building na spotkanie o dziesiątej
z sędzią Koferem w sprawie Delaneya. Byłem tam około godziny i załatwiłem wszystko, co miałem do załatwienia. Opuściłem Federal Building, szedłem w stronę naszego budynku - dodam, że szedłem szybko. Na zewnątrz jest około minus czterech stopni. W pobliżu Union, nie wiedzieć skąd, pojawił się ten Tarrance, złapał mnie za rękę i wepchnął do małego sklepu. Zacząłem mu wymyślać, ale w końcu jest on przecież agentem FBI. A ja nie chciałem robić awantury. W środku powiedział, że chce ze mną porozmawiać przez chwilę. Wyrwałem mu się i rzuciłem się w stronę drzwi. Pobiegł za mną i usiłował mnie schwycić i wtedy go odepchnąłem. A potem przybiegłem tutaj, prosto do biura Avery’ego. To wszystko, co mam do powiedzenia. Opowiedziałem dokładnie wszystko.

- O czym chciał rozmawiać?

- Nie zdążył nic powiedzieć, nie pozwoliłem mu na to, panie Locke. Nie mam zamiaru rozmawiać z żadnym agentem FBI, dopóki nie zobaczę nakazu.

- Jesteś pewien, że to był ten sam agent?

- Tak mi się wydaje. Z początku go nie poznałem. Nie widziałem go od sierpnia. Ale w środku, w sklepie, wyciągnął swoją odznakę i pokazał mi to samo nazwisko. I wtedy dałem nogę.

Locke nacisnął inny przycisk i z powrotem usiadł na krześle. Lambert usiadł za nim i uśmiechał się ciepło, jak zawsze.

- Słuchaj, Mitch, wyjaśniliśmy ci to ostatnim razem. Ci faceci stają się coraz bardziej natrętni. W ubiegłym miesiącu zaczepili Jacka Aldricha, kiedy jadł lunch w małej kafejce
z rożnem na Second Street. Nie wiemy dokładnie, o co im chodzi, ale temu Tarrance’owi rzuciło się na mózg. On chce po prostu dręczyć innych, to wszystko.

Mitch patrzył na jego wargi, ale niewiele słyszał. Kiedy tamten mówił, on myślał o Kozinskim i Hodge’u, o młodych ładnych wdowach i dzieciach, które widział podczas pogrzebów.

Czarne Oczy odchrząknął.

- To poważna sprawa, Mitch. Ale my nie mamy nic do ukrycia. Jeżeli podejrzewają jakieś brudne sprawy, lepiej wykorzystaliby swój czas śledząc naszych klientów. My jesteśmy prawnikami. Możemy reprezentować ludzi, którzy igrają sobie z prawem, ale sami nie zrobiliśmy nic złego. To dla nas bardzo przykre i uciążliwe.

Mitch uśmiechnął się i rozłożył ręce.

- Co chcecie, abym zrobił? - zapytał z nutą oddania w głosie.

- Nic nie możesz zrobić, Mitch - powiedział Lambert. - Po prostu trzymaj się
z daleka od tego faceta i uciekaj natychmiast, gdy tylko go zobaczysz. Choćby tylko spojrzał na ciebie, daj nam o tym od razu znać.

- Tak właśnie zrobił - zauważył lojalnie Avery.

Mitch sprawiał wrażenie bardzo zasmuconego.

- Możesz odejść, Mitch - powiedział Lambert - I pamiętaj, zawiadom nas niezwłocznie, gdyby znów próbowali.

DeVasher przechadzał się za swoim biurkiem, nie zwracając uwagi na wspólników.

- Kłamie. Mówię wam, że on kłamie. Ten skurwysyn kłamie. Wiem, że kłamie.

- Co widział twój człowiek? - zapytał Locke.

- Mój człowiek zobaczył coś innego. Troszeczkę innego. Powie­dział, że McDeere i Tarrance weszli do sklepu z pewnego rodzaju nonszalancją. Nie było żadnej fizycznej przemocy ze strony Tarrance’a. Żadnej. Tarrance podszedł do McDeere’a, porozmawiali i obaj tak jakby dali nura do sklepu. Mój człowiek powiedział, że zniknęli gdzieś na tyłach sklepu i przebywali tam przez trzy, może cztery minuty. Wtedy drugi z naszych ludzi przeszedł obok sklepu, spojrzał i nic nie zobaczył. Musieli go na pewno zauważyć, bo w parę sekund później obaj wypadli ze sklepu, a McDeere zaczął pchać Tarrance’a i krzyczeć. Mówię wam, coś tu nie gra.

- Czy Tarrance złapał go za rękę i zmusił do wejścia do sklepu? - powoli,
z naciskiem zapytał Locke.

- Do diabła, nie. I tu mamy problem. McDeere wszedł dob­rowolnie. Kłamał mówiąc, że ten facet wciągnął go za rękę. Mój człowiek twierdzi, że zostaliby w środku dłużej, gdyby nie spostrzegli tamtego drugiego.

- Ale nie jesteś tego pewien - powiedział Nathan Locke.

- Nie jestem pewien, cholera. Nie zaprosili mnie do wnętrza sklepu.

Wspólnicy wpatrywali się w podłogę, DeVasher tymczasem wciąż chodził wielkimi krokami po pokoju. Wyjął z paczki papierosa i wsunął go między grube wargi.

Oliver Lambert przerwał wreszcie milczenie.

- Słuchaj, DeVasher, to bardzo prawdopodobne, że McDeere mówi prawdę, a twój człowiek się pomylił. To całkiem możliwe. Uważam, że McDeere pozostaje poza wszelkimi podejrzeniami.

DeVasher chrząknął i zignorował jego wypowiedź.

- Czy wiesz o jakichś spotkaniach od czasu tamtego w sierp­niu? - zapytał Royce McKnight.

- Nie wiem o żadnych, co nie znaczy, że nie rozmawiali ze sobą, prawda? Nie wiedzieliśmy przecież także o tamtej dwójce, dopóki nie zrobiło się prawie za późno. Jest rzeczą niemożliwą, żeby obserwować każde ich posunięcie.

Spacerował tam i z powrotem wzdłuż swojego biurka i najwyraźniej myślał o czymś intensywnie.

- Muszę z nim porozmawiać - powiedział w końcu.

- Z kim?

- Z McDeere’em. Nadszedł już czas, abyśmy odbyli małą po­gawędkę.

- O czym? - zapytał nerwowo Lambert.

- Pozwól, że ja się tym zajmę, dobrze? Nie wchodźcie mi w drogę.

- Myślę, że to trochę za wcześnie - zauważył Locke.

- A mnie to gówno, cholera, obchodzi, co ty myślisz. Gdyby takie błazny jak wy zajmowały się ochroną, to wszyscy dawno siedzielibyście w więzieniu.

Mitch siedział w swoim biurze i gapił się w ścianę. Czuł, że zaczyna go dręczyć migrena i było mu niedobrze. Ktoś zapukał do drzwi.

- Proszę wejść - powiedział cicho.

Avery zajrzał do środka i podszedł do biurka.

- Nie poszedłbyś na lunch?

- Nie, dzięki. Nie jestem głodny.

Wspólnik wsunął ręce do kieszeni spodni i uśmiechnął się ciepło.

- Słuchaj, Mitch, wiem, że się martwisz. Zróbmy sobie przerwę. Muszę jechać do centrum, mam coś ważnego do załatwienia. Może spotkalibyśmy się w klubie “Manhattan” o pierwszej. Zjemy razem lunch i pogadamy o wszystkim. Zarezerwuję dla ciebie limuzynę. Będzie czekała przed Gmachem za piętnaście pierwsza.

Mitch zdobył się na słaby uśmiech, tak jakby go to wzruszyło.

- Pewnie, Avery. Czemu nie.

- W porządku. Do zobaczenia o pierwszej.

Za piętnaście pierwsza Mitch wyszedł z budynku i podszedł do limuzyny. Kierowca otworzył drzwi i Mitch wsiadł do środka. W samochodzie ktoś na niego czekał.

Przysadzisty mężczyzna o łysej czaszce i obwisłej szyi siedział rozparty na tylnym siedzeniu. Wyciągnął rękę.

- Nazywam się DeVasher. Miło mi cię poznać, Mitch.

- Czy wsiadłem na pewno do właściwej limuzyny? - zapytał Mitch.

- Oczywiście, oczywiście. Odpręż się.

Auto wjechało na jezdnię i włączyło się w ruch uliczny.

- Czym mogę panu służyć? - zapytał Mitch.

- Możesz posłuchać przez chwilę. Musimy porozmawiać.

Kierowca skręcił w Riverside Drive i poprowadził limuzynę w stronę Hernando De Soto Bridge.

- Dokąd jedziemy? - zapytał Mitch.

- Na małą przejażdżkę. Odpręż się, synu.

A więc jestem numerem szóstym, pomyślał Mitch. To jest to. Nie, chwileczkę. Jak dotąd wykazywali znacznie większą pomysłowość w pozbywaniu się niewygodnych osób.

- Mitch, mogę ci mówić Mitch?

- Oczywiście.

- W porządku. Mitch, zajmuję się ochroną tej firmy i...

- Dlaczego firma potrzebuje ochrony?

- Wysłuchaj mnie, synu, to ci wyjaśnię. Dzięki staruszkowi Bendiniemu firma jest wyposażona w bardzo rozbudowany system ochrony. On był maniakiem na tym punkcie. Moim zadaniem właśnie jest czuwanie nad bezpieczeństwem firmy i, szczerze mówiąc, jesteśmy zaniepokojeni tą sprawą z FBI.

- Ja też.

- Tak. Przypuszczamy, że FBI zamierza uzyskać dostęp do posiadanych przez nas informacji, bo chcą zdobyć dane dotyczące niektórych naszych klientów.

- Jakich klientów?

- Chodzi o grube ryby korzystające z kontrowersyjnych ulg podatkowych.

Mitch skinął głową i spojrzał na płynącą dołem rzekę. Byli już w Arkansas. DeVasher umilkł. Siedząc z rękami skrzyżowanymi na brzuchu wyglądał jak wielka żaba. Po pewnym czasie Mitch zorien­tował się, że przerwy w konwersacji i niezręczna cisza wcale nie przeszkadzają DeVasherowi. Kilka mil za mostem kierowca zjechał z szosy międzystanowej i znalazł wyboistą wiejską drogę, która zataczała łuk i prowadziła z powrotem na wschód. Następnie wjechali na pokrytą żwirem szosę, która na przestrzeni mili wiodła przez pola rozpościerające się wzdłuż rzeki. Za rzeką w oddali znowu wyłoniło się Memphis.

- Gdzie jedziemy? - zapytał Mitch z nutą niepokoju w głosie.

- Odpręż się. Chcę ci coś pokazać.

Miejsce na grób, pomyślał Mitch. Limuzyna zatrzymała się przy urwisku, które opadało dziesięć stóp w dół i przechodziło w wydmy nadbrzeżne. Przed nimi rozciągał się wspaniały widok na miasto. Widać było nawet wierzchołek Gmachu Bendiniego.

- Przejdźmy się - zaproponował DeVasher.

- Dokąd? - spytał Mitch.

- No chodź. Wszystko w porządku. - DeVasher otworzył drzwi i podszedł do tylnych zderzaków. Mitch powoli ruszył za nim.

- Jak ci mówiłem, Mitch, martwimy się tą sprawą z FBI. Jeżeli będziesz z nimi rozmawiać, staną się jeszcze bardziej natrętni i kto wie, co tym głupcom może przyjść do głowy. Nie powinieneś z nimi rozmawiać. Nigdy. To jest nakaz. Zrozumiałeś?

- Tak. Zrozumiałem już po pierwszym spotkaniu w sierpniu.

Twarz DeVashera znalazła się nagle tuż przy twarzy Mitcha, tak że niemal stykali się nosami. Złośliwy uśmiech wykrzywił mu wargi.

- Mam tu coś, co cię skłoni do tego, żebyś był lojalny. - Sięgnął do kieszeni kurtki i wyciągnął z niej dużą kopertę.

- Przyjrzyj się temu - powiedział ironicznym tonem i odszedł o parę kroków dalej.

Mitch oparł się o limuzynę i nerwowo otworzył kopertę. W środku zobaczył cztery czarno-białe fotografie formatu osiem na dziesięć. Bardzo wyraźne. Plaża. Dziewczyna.

- O mój Boże! Kto to zrobił?! - wrzasnął Mitch.

- A czy to ma znaczenie? To ty czy nie?

Co do tego nie było żadnych wątpliwości. Podarł fotografie na strzępki i rzucił je w stronę DeVashera.

- Mamy mnóstwo tego w biurze - powiedział cicho DeVasher - całe stosy. Nie chcemy się nimi posługiwać, ale jeszcze jedna mała pogawędka z Tarrance’em czy innym fedem, a prześlemy je twojej żonie. Jakby ci się to podobało, Mitch? Wyobraź to sobie, twoja śliczna żona idzie do skrzynki po swój “Redbook” i katalogi i dostrzega tę dziwną kopertę adresowaną do niej. Pomyśl o tym, Mitch. Następnym razem, gdy ty i Tarrance wybierzecie się kupować buty z plastiku, pomyśl o nas, Mitch. Bo my będziemy się przyglądać.

- Kto o tym wie? - zapytał Mitch.

- Ja, mój fotograf, a teraz już i ty. Nikomu w firmie nic nie mówiłem i nie zamierzam im powiedzieć. Ale jeżeli jeszcze raz zaczniesz kręcić, to podejrzewam, że będziemy sobie oglądać wspólnie te zdjęcia podczas lunchu. Gram ostro, Mitch.

Mitch usiadł na pniu i potarł skronie. DeVasher podszedł bliżej.

- Słuchaj, synu. Jesteś bardzo zdolnym młodym człowiekiem, przed tobą wielka kariera i duże pieniądze. Nie spieprz tego. Po prostu pracuj ostro, kupuj nowe samochody, buduj większe domy. To się opłaci. Zachowuj się tak jak wszyscy inni faceci. Nie staraj się grać bohatera. Nie chcę być zmuszony do wykorzystania tych zdjęć.

- Rozumiem, w porządku.

ROZDZIAŁ 21

Przez siedemnaście dni i siedemnaście nocy trudne życie Mitcha i Abby McDeere’ów toczyło się raczej spokojnie, bez żadnych zakłóceń ze strony Wayne’a Tarrance’a czy któregoś z jego kolegów. Mitch powrócił do swego kieratu. Pracował po osiemnaście godzin na dobę, przez wszystkie dni tygodnia, i nigdy nie opuszczał Gmachu, chyba że po to, aby wrócić do domu. Lunch jadał przy biurku. Z wszelkimi poleceniami, dokumentami i do sądu Avery wysyłał innych pracow­ników. Mitch rzadko opuszczał biuro, swoje sanktuarium o wymiarach piętnaście na piętnaście, gwarantujące mu pełne bezpieczeństwo przed zakusami Tarrance’a. Starał się trzymać z daleka od korytarzy, toalet i bufetów. Obserwowali go, był tego pewien. Nie wiedział, kim oni są, ale nie miał wątpliwości, że ludzie ci bardzo się interesują każdym jego krokiem. Tak więc siedział przy swoim biurku, za zamkniętymi przez większość czasu drzwiami, pracując pilnie, fakturując zawzięcie i starając się zapomnieć o tym, że w budynku istnieje czwarte piętro i że na owym czwartym piętrze siedzi wstrętny skurwiel DeVasher mający w swoim posiadaniu kolekcję zdjęć, które mogłyby mu zrujnować życie.

W miarę jak kolejne dni mijały spokojnie, Mitch czuł się coraz pewniej w swoim azylu i zaczęła w nim narastać nadzieja, iż być może ostatnia przygoda w koreańskim sklepie z butami tak przeraziła Tarrance’a, że zrezygnował ze swej misji, lub że może wylano go
z pracy. A może Voyles zapomniał po prostu o całej operacji i teraz nic nie stoi na przeszkodzie, by on, Mitch McDeere, kroczył znowu tą samą ścieżką: bogacił się, ubiegał się o przyjęcie do grona wspólników i wydawał pieniądze na co mu tylko przyjdzie ochota. Ale wiedział, że to nieprawda.

Jeżeli chodzi o Abby, dom był dla niej więzieniem, choć mogła zeń swobodnie wychodzić i równie swobodnie doń wchodzić. Pracowała teraz dłużej w szkole, częściej spacerowała po deptakach i każdego dnia co najmniej raz jeździła do sklepu spożywczego. Obserwowała wszystkich, szczególnie przyglądających się jej mężczyzn w czarnych garniturach. Nosiła czarne okulary przeciwsłoneczne, aby nie mogli dostrzec jej oczu, nie zdejmowała ich nawet podczas deszczu. Późnym wieczorem, po samotnej kolacji, czekając na powrót Mitcha, wpa­trywała się w ściany i walczyła z pragnieniem, by poddać je badaniu. Telefony można by skontrolować za pomocą szkła powiększającego. Kable i mikrofony nie mogły być niewidzialne, powtarzała sobie. Myślała nieraz o tym, żeby zdobyć gdzieś książkę o tego typu aparaturze i dowiedzieć się, jak można ją zidentyfikować. Ale Mitch nie zgodził się na ten pomysł. Powiedział jej, że tu nie może być żadnych wątpliwości, mają na pewno założony w domu podsłuch i że wszelkie próby jego odnalezienia mogłyby się okazać katastrofalne w skutkach.

Starała się więc poruszać bezgłośnie w swoim własnym domu, czuła się osaczona i zdawała sobie sprawę, że to nie może trwać długo. Oboje doskonale wiedzieli, jak ważną jest rzeczą, by zachowywali się i rozmawiali ze sobą całkiem zwyczajnie. Próbowali prowadzić zwykłe pogawędki o tym, jak minął dzień, o biurze, o jej uczniach, o pogodzie, o tym i o owym. Ale rozmowy te były bezbarwne, często wymuszone i sztuczne. Kiedy Mitch był na studiach, kochali się często i namiętnie; teraz w zasadzie w ogóle przestali to robić. Ktoś nasłuchiwał.

Nocne spacery wokół domu weszły im już w nawyk. Po kolacji wymieniali codziennie niemal te same, głośne uwagi o dobroczynnym wpływie ruchu na zdrowie i wychodzili na ulicę. Trzymając się za ręce spacerowali w chłodnym mroku, rozmawiali o firmie, o FBI i zastanawiali się, na co powinni się zdecydować. Konkluzja była zawsze ta sama: nie ma żadnego wyjścia. Żadnego. Tak minęło siedemnaście dni i siedemnaście nocy.

Osiemnasty dzień przyniósł coś nowego. O dziewiątej wieczorem Mitch poczuł się wyczerpany i zdecydował się na wcześniejszy powrót do domu. Pracował bez przerwy przez piętnaście i pół godziny. Jak zwykle przeszedł wzdłuż korytarza na pierwszym piętrze i wszedł po schodach na drugie. Starannie sprawdził wszystkie biura, aby się przekonać, kto jeszcze siedzi. Na drugim piętrze nie było nikogo. Wspiął się schodami na trzecie piętro i zaczął iść szerokim, prostokąt­nym korytarzem. Szedł powoli, jak gdyby czegoś szukał. Wszystkie światła z wyjątkiem jednego były pogaszone. Royce McKnight pracował do tej pory. Mitch przemknął się nie zauważony obok jego biura. Nacisnął klamkę w drzwiach Avery’ego. Były zamknięte. Przeszedł do biblioteki na końcu korytarza, by znaleźć książkę, która nie była mu potrzebna. Po dwóch tygodniach dokładnych nocnych poszukiwań nie znalazł żadnej kamery nad korytarzami lub biurami. Doszedł do wniosku, że tylko słuchają. Nie mogą go widzieć.

Pożegnał się z Dutchem Hendrixem przy głównej bramie i odjechał do domu. Abby nie spodziewała się go tak wcześnie. Cicho otworzył drzwi na ganku i wśliznął się do kuchni. Włączył światło. Była w sypialni. Pomiędzy kuchnią a przybudówką znajdował się niewielki korytarz, w którym stało biurko z zasuwaną górną częścią, na którym Abby codziennie pozostawiała pocztę. Delikatnie położył swoją teczkę na biurku i wtedy to zobaczył. Dużą brązową kopertę zaadresowaną czarnym mazakiem do Abby McDeere. Bez adresu nadawcy. Wyko­nany czarnymi, wielkimi literami napis - FOTOGRAFIE - NIE ZAGINAĆ. Na chwilę zamarło w nim serce, potem oddech. Porwał kopertę. Była otwarta.

Pot wystąpił mu na czole. Poczuł suchość w ustach i nie mógł przełknąć śliny. Jego serce powróciło do akcji z furią młota pneumaty­cznego. Powoli odszedł od biurka, trzymając kopertę w ręce. Jest w łóżku, pomyślał. Zraniona, chora, rozbita i wściekła jak diabli. Otarł czoło i próbował wziąć się w garść. Zachowaj się jak mężczyzna, powiedział sobie.

Leżała w łóżku czytając książkę. Telewizor był włączony. Pies kręcił się w ogródku. Gdy Mitch otworzył drzwi do sypialni, Abby podniosła na niego wzrok, przerażona. Chciała już krzyknąć na widok intruza, ale sekundę wcześniej rozpoznała w nim męża.

- Przestraszyłeś mnie, Mitch!

W jej oczach lśnił strach, który ustąpił rozbawieniu. Nie znalazł w nich śladu łez. Wyglądały zwyczajnie. Nie dostrzegł w nich bólu ani złości. Milczał, niezdolny wydusić
z siebie choćby słowa.

- Dlaczego jesteś w domu? - zapytała, z uśmiechem siadając na łóżku.

Uśmiechała się?

- Mieszkam tutaj - powiedział słabym głosem.

- Czemu nie zadzwoniłeś?

- Czy zawsze muszę dzwonić, zanim wrócę do domu? - Teraz oddychał już prawie normalnie.

- To byłoby miłe. Chodź tutaj i pocałuj mnie.

Pochylił się nad łóżkiem, pocałował ją, po czym wręczył jej kopertę.

- Co to jest? - zapytał niedbałym tonem.

- Chciałabym wiedzieć. Jest zaadresowana do mnie, ale w środku nie było nic. Zupełnie nic! - Zamknęła książkę i położyła ją na nocnym stoliku.

Nic! Uśmiechnął się i pocałował ją raz jeszcze.

- Spodziewasz się zdjęć od kogoś? - spytał z zainteresowaniem w głosie.

- Nic mi o tym nie wiadomo. To musiała być pomyłka.

W tym momencie prawie usłyszał chichot DeVashera. Ten gruby skurwiel stał na pewno na swoim czwartym piętrze w ciemnym pokoju, pełnym kabli i maszyn, ze słuchawkami na uszach i ryczał ze śmiechu.

- To dziwne - powiedział Mitch. Abby włożyła dżinsy i wskazała na ogródek za domem. Sygnał był łatwy, po prostu szybki ruch głową w tamtą stronę.

Mitch położył kopertę na biurku i przesunął palcami po wielkich czarnych literach. Na pewno pismo DeVashera. W wyobraźni zobaczył jego tłustą twarz wykrzywioną obrzydliwym uśmiechem. Zdjęcia prawdopodobnie pokazywano sobie w jadalni wspólników podczas lunchu. Wyobraził sobie Lamberta i McKnighta, a nawet Avery’ego, jak oglądają je zachwyceni racząc się jednocześnie deserem.

Niech się cieszą tymi obrazkami. Niech się cieszą ostatnimi miesiącami swojej wspaniałej kariery, swym legalnie zdobytym bogact­wem i szczęściem.

Abby podeszła do niego i ujęła go za rękę.

- Co na obiad? - zapytał z myślą o tych, którzy słuchali.

- Może pójdziemy gdzieś coś zjeść. Powinniśmy uczcić to, że zjawiłeś się w domu o tak wczesnej porze.

Przeszli przez przybudówkę.

- Dobry pomysł - powiedział Mitch. Wymknęli się tylnymi drzwiami i zniknęli w ciemnościach.

- O co chodzi? - zapytał.

- Przyszedł do ciebie dzisiaj list od Doris. Napisała, że jest wciąż w Nashville, ale dwudziestego siódmego lutego wróci do Memphis. Że musi się z tobą zobaczyć. To bardzo krótki list.

- Dwudziestego siódmego! To było wczoraj.

- Wiem. Przypuszczam, że już jest w mieście. Zastanawiam się, czego chce.

- Tak, a ja się zastanawiam, gdzie jest.

- Napisała, że ona i jej mąż spotkają się tutaj, w mieście.

- To dobrze. Znajdzie nas - powiedział Mitch.

Nathan Locke zamknął drzwi i wskazał DeVasherowi mały stolik konferencyjny obok okna. Ci dwaj mężczyźni nienawidzili się nawzajem serdecznie i nie próbowali nawet tego ukrywać. Ale interes był interesem, a oni otrzymywali rozkazy od tego samego człowieka.

- Lazarov życzył sobie, żebym z tobą pogadał na osobności - powiedział DeVasher. - Spędziłem z nim dwa dni w Vegas. Jest bardzo zaniepokojony. Oni wszyscy są zaniepokojeni, Locke, a Lazarov ufa ci bardziej niż komukolwiek innemu tutaj. I lubi cię bardziej niż mnie.

- To zrozumiałe - powiedział Locke bez uśmiechu. Czarne kręgi wokół jego oczu zawęziły się, patrzył z napięciem na DeVashera.

- Tak więc jest kilka rzeczy, które jego zdaniem powinniśmy omówić.

- Słucham.

- McDeere kłamie. Pamiętasz, jak Lazarov chwalił się nam, że mają wtyczkę w FBI? No cóż, nigdy mu nie wierzyłem i nadal nie wierzę, przynajmniej nie do końca. Ale, trzymając się tego, co powiedział Lazarov, jego wtyczka przekazała mu wiadomość, że w styczniu, kiedy twój chłopiec był w Waszyngtonie, odbyło się tam jakieś tajne spotkanie. McDeere rozmawiał z jakimiś ważnymi per­sonami z FBI. Nasi ludzie byli też w Waszyngtonie i nic nie wypatrzyli, ale nie można śledzić kogoś dwadzieścia cztery godziny na dobę i nie zostać przyłapanym. Prawdopodobnie wymknął się gdzieś na chwilę bez naszej wiedzy.

- Wierzysz w to?

- To nie ma znaczenia, czy ja wierzę. Lazarov w to wierzy i to jest istotne. W każdym razie polecił mi, abym przygotował wstępny plan... uff... plan zaopiekowania się nim.

- Do jasnej cholery, DeVasher! Nie możemy wciąż eliminować ludzi!

- Po prostu wstępny plan, nic poważnego. Powiedziałem Lazarovowi, że uważam to za przedwczesne i że najprawdopodobniej zaszła tu jakaś pomyłka. Ale oni bardzo się niepokoją, Locke.

- To nie może tak dłużej trwać, DeVasher. Do cholery, nie może! Musimy brać pod uwagę naszą reputację. Mamy większy procent śmiertelnych wypadków niż rafineria ropy naftowej. Ludzie zaczną plotkować. Dojdzie w końcu do tego, że żaden absolwent wydziału prawa nie zechce podjąć tu pracy.

- Nie wydaje mi się, abyś musiał się o to martwić. Lazarov zabronił na razie zatrudniać kogokolwiek nowego. Kazał mi cię o tym poinformować. Chce także wiedzieć, ilu pracowników wciąż o niczym nie wie.

- Myślę, że pięciu. Zobaczmy: Lynch, Sorrell, Buntin, Myers i McDeere.

- Nie mówmy o McDeerze. Lazarov jest przekonany, że on wie dużo więcej, niż przypuszczamy. Jesteś pewien, że pozostali czterej nic nie wiedzą?

Locke zastanawiał się przez chwilę, mamrocząc coś pod nosem.

- Cóż, nic im dotąd nie powiedzieliśmy. Ty i twoi ludzie słuchacie i obserwujecie. Coście usłyszeli?

- Od tej czwórki nic. Wygląda na to, że nic nie wiedzą i niczego nie podejrzewają. Czy możesz ich wylać?

- Wylać ich! Oni są prawnikami, DeVasher. Nie wylewa się prawników. Są lojalnymi członkami firmy.

- Firma się zmienia, Locke. Lazarov chce wylać tych, którzy nic nie wiedzą, i zaprzestać przyjmowania nowych. To oczywiste, że fedowie zmienili strategię, więc teraz i my musimy zmienić swoją. Lazarov chce wyeliminować potencjalne przecieki. Nie możemy siedzieć z założonymi rękami i czekać, aż oni powyłapują naszych chłopców.

- Wylać ich - powtórzył Locke, jakby nie wierząc własnym uszom. - Ta firma jeszcze nigdy nie wylała prawnika.

- Bardzo wzruszające, Locke. Pozbyliśmy się pięciu, ale nigdy żadnego nie wylaliśmy. To rzeczywiście dobre. Masz na to miesiąc, więc zacznij wymyślać powody. Proponuję, abyś wywalił całą czwórkę w tym samym czasie. Powiedz im, że straciliście duże konto i dlatego musicie ich zwolnić.

- Nie mamy kont, tylko klientów.

- W porządku, niech będzie. Twoi najwięksi klienci zażądali, byś wywalił Lyncha, Sorrella, Buntina i Myersa. A teraz zacznij się przygotowywać do tego.

- Jak mamy wywalić tę czwórkę, nie wywalając McDeere’a?

- Wymyślisz coś, Nat. Masz miesiąc. Pozbądź się ich i nie szukaj nowych chłopców. Lazarov potrzebuje stabilnej, małej organizacji, w której każdemu można w pełni ufać. On się boi, Nat. Boi się i jest wściekły. Nie muszę ci mówić, co się stanie, jeżeli któryś z naszych chłopców puści farbę.

- Nie, nie musisz mi mówić. Co zamierza zrobić z McDeere’em?

- Na razie nic, wszystko jest tak jak dotąd. Słuchamy dzieciaka przez dwadzieścia cztery godziny na dobę i nigdy nie wspomniał o niczym ani żonie, ani komukolwiek innemu. Choćby słowem! Dwa razy kontaktował się z nim Tarrance i za każdym razem doniósł ci o tym. Wciąż uważam, że to drugie spotkanie jest nieco podejrzane, wiec jesteśmy bardzo ostrożni. Lazarov tymczasem utrzymuje, że doszło do spotkania w Waszyngtonie. Chce się upewnić. Powiedział, że jego ludzie nie wiedzą wiele, ale szukają. Jeżeli McDeere rzeczywiście spotkał się z fedami i nic nam o tym nie powiedział, to Lazarov na pewno każe mi się pośpieszyć. Dlatego żąda wstępnego planu usunięcia McDeere’a.

- Jak zamierzasz to zrobić?

- Jest jeszcze za wcześnie. Nie myślałem o tym zbyt wiele.

- Wiesz, że za dwa tygodnie jedzie z żoną na Kajmany. Za­trzymają się w naszym domu wypoczynkowym, jak zwykle.

- Nie zrobimy tam tego ponownie. Byłoby to zbyt podejrzane. Lazarov kazał mi doprowadzić do tego, by zaszła w ciążę.

- Żona McDeere’a?

- Tak. Chce, aby mieli dziecko, czuły punkt: Jest na pigułkach, więc trzeba się będzie włamać, zabrać jej małe pudełeczko i wymienić tabletki na placebo.

Coś jakby smutek zagościło na chwilę we wspaniałych, czarnych oczach i Locke wyjrzał przez okno.

- Co się tu dzieje, do diabła? - zapytał miękko.

- To miejsce się zmienia, Nat. Fedowie nie przestają się tu kręcić i wygląda na to, że cholernie się nami interesują. Kto wie, któregoś dnia jeden z naszych chłopców może połknąć przynętę, a wtedy wy wszyscy będziecie musieli opuścić miasto w środku nocy.

- Nie wierzę, DeVasher. Żaden prawnik nie byłby tak głupi, by chciał ryzykować własnym życiem i życiem swojej rodziny tylko dlatego, że fedowie obiecali mu to i owo. Nie wierzę, że to się stanie. Ci chłopcy są zbyt mądrzy i robią zbyt dużo pieniędzy.

- Mam nadzieję, że się nie mylisz.

ROZDZIAŁ 22

Agent zajmujący się wynajmowaniem lokali oparł się o ścianę windy i podziwiał czarną, skórzaną spódniczkę mini. Powiódł spojrzeniem aż do samych kolan, gdzie się kończyła, po czym skierował je na pończochy i przesunął niżej, aż do czarnych, wysokich szpilek. Powoli powędrował wzrokiem w górę, znów minął pończochy i spódniczkę, przez chwilę podziwiał krągłość pośladków, a potem przeniósł oczy w górę, na kaszmirowy sweter. Jego zdaniem ten sweter zasłaniał zbyt wiele, ale to, co odsłaniał, było z pewnością fascynujące. Włosy kończyły się na wysokości ramion. Wiedział, że są utlenione. Gdy jednak dodał tlenione włosy do skórzanej spódnicy, pończoch, wyso­kich szpilek oraz obcisłego swetra otaczającego wydatne krągłości z przodu, pomyślał, że w sumie jest to kobieta, którą chciałby mieć. A ona chciała tylko małego biura.

Winda stanęła. Drzwi się otworzyły i poszedł za tą kobietą wąskim korytarzem.

- Tędy - powiedział, włączając światło. Na zakręcie wyprzedził ją i wsunął klucz do starych, drewnianych drzwi.

- To tylko dwa pokoje - powiedział i znów nacisnął kontakt. - Około dwustu stóp kwadratowych.

Podeszła prosto do okna.

- Widok mi odpowiada - powiedziała.

- Tak, to miły widok. Dywan jest nowy. Wszystko zostało odmalowane zeszłej jesieni. Toalety mieszczą się na końcu korytarza. To przyjemne miejsce. Cały budynek odnowiono osiem lat temu. - Mówiąc to, gapił się na czarne pończochy.

- Jest całkiem nieźle - powiedziała Tammy takim tonem, jakby w ogóle nie interesowało jej to, o czym on przed chwilą mówił. Nadal wyglądała przez okno. - Jak się nazywa to miejsce?

- Budynek Handlu Bawełną. Jeden z najstarszych w Memphis. Ten adres naprawdę podnosi prestiż.

- Czy czynsz jest także odpowiednio wysoki?

Odchrząknął i wyciągnął jakiś plik papierów, na które jednak nie spojrzał. Gapił się na jej obcasy.

- Cóż, biuro jest małe. Do czego jest pani potrzebne?

- Do papierkowej roboty na zlecenia. - Podeszła do następnego okna, wciąż jakby go ignorując. Obserwował każdy jej ruch.

- Rozumiem. Na jak długo będzie to pani potrzebne?

- Na sześć miesięcy, z możliwością przedłużenia do roku.

- W porządku, skoro chodzi o sześć miesięcy, możemy obniżyć do trzystu pięćdziesięciu miesięcznie.

Wysunęła prawą stopę z buta i potarła nią lewą łydkę. Zauważył, że szew na pończosze zaczynał się pod obcasem i biegł wzdłuż zewnętrznej strony stopy. Jej paznokcie u nóg były... czerwone! Przesunęła się w lewo i oparła pośladkami o parapet. Dokumenty zadrżały mu w rękach.

- Zapłacę dwieście pięćdziesiąt za miesiąc - powiedziała stanow­czym tonem.

Odchrząknął. Nie było sensu zbytnio się upierać. Maleńkie pokoje stanowiły martwą przestrzeń, nieużyteczną dla innych i od lat nikt ich nie wynajmował. Sekretarka pracująca na zlecenie mogła się przydać lokatorom tego budynku. Cholera, przecież on sam też mógł czasem potrzebować sekretarki.

- Trzysta i ani centa mniej. Budynek cieszy się powodzeniem. Jest obecnie wykorzystany w dziewięćdziesięciu procentach. Trzysta za miesiąc to i tak za mało. Z trudem wystarczy na pokrycie kosztów.

Odwróciła się nagle i oto były tuż przed nim. Ciasno opięte kaszmirowym swetrem spoglądały na niego prowokacyjnie.

- Ogłoszenie informuje, że wynajmujecie umeblowane biura - powiedziała.

- To możemy umeblować - odrzekł idąc na kompromis. - Co będzie pani potrzebne?

Rozejrzała się po pokoju.

- Chciałabym stół dla sekretarki i biurko. Kilka szafek. Kilka krzeseł dla interesantów. Nic szczególnego. Drugi pokój nie musi być umeblowany. Wstawię tam kserokopiarkę.

- Nie ma sprawy - powiedział z uśmiechem.

- Będę płacić trzysta miesięcznie, z umeblowaniem.

- Dobrze - zgodził się i wydobył biały formularz umowy. Położył go na składanym stoliku i zaczął pisać.

- Jak się pani nazywa?

- Doris Greenwood. - Jej matka nazywała się Doris Greenwood, a ona Tammy Inez Greenwood, dopóki nie wyszła za mąż za Bustera Hemphilla, który później stał się Elvisem Aronem Hemphillem. Matka mieszkała w Effingham, w stanie Illinois.

- W porządku, Doris - starał się być miły, tak jakby od tej chwili mówili sobie po imieniu i dzięki temu stali się sobie bliżsi. - Miejsce zamieszkania?

- Po co ci to? - spytała z nutą irytacji w głosie.

- No cóż, po prostu potrzebna jest nam ta informacja.

- To nie twoja sprawa.

- Dobra, dobra - dramatycznym ruchem wykreślił ten fragment umowy. Spojrzał na poprzednie wiersze. - No więc tak... piszemy... od dzisiaj, od drugiego marca, do drugiego września. Czy ci to odpowiada?

Skinęła potakująco głową i zapaliła papierosa.

Przeczytał następny akapit.

- W porządku, wymagamy wpłacenia trzystu dolarów zadatku i opłaty za pierwszy miesiąc z góry.

Z kieszeni swej obcisłej, czarnej, skórzanej spódnicy wyjęła zwitek banknotów. Odliczyła sześć setek i położyła je na stole.

- Proszę pokwitować - powiedziała.

- Oczywiście. - Nie przerywał pisania.

- Na którym piętrze jesteśmy? - zapytała powracając do okna.

- Na ósmym. Po piętnastym każdego miesiąca pobieramy dziesięć procent kary, jeśli ktoś zalega z opłatą. Mamy prawo sprawdzać, jak są użytkowane te pomieszczenia. Nie mogą być wykorzystywane do żadnych nielegalnych celów. Płacisz za prąd, telefon, wodę i ubez­pieczenie wyposażenia. Dostaniesz jedno miejsce na parkingu po drugiej stronie ulicy, a tu masz dwa klucze. Jakieś pytania?

- Tak. Co będzie, jeżeli zechcę pracować o nietypowej porze? Na przykład późno w nocy.

- To nie ma znaczenia. Możesz przychodzić i wychodzić, kiedy ci się podoba. Po zapadnięciu ciemności strażnik na Front Street pozwoli ci przejść.

Tammy wetknęła papierosa między swoje lepkie wargi i podeszła do stołu. Spojrzała na umowę, zawahała się przez chwilę i podpisała: “Doris Greenwood”.

Zamknęli drzwi, po czym poszli korytarzem w stronę windy.

W południe następnego dnia dostarczono dość dziwaczny zestaw mebli, a Doris Greenwood z Greenwood Services postawiła na biurku pożyczoną maszynę do pisania i pożyczony telefon. Siedząc przy maszynie, mogła zerkać przez okno i obserwować ruch uliczny na Front Street. Zapełniła szuflady biurka papierem maszynowym, notesami, ołówkami i innymi przyborami. Rozłożyła czasopisma na szafkach i ustawiła niewielki stolik pomiędzy dwoma krzesłami, przeznaczonymi dla klientów.

Ktoś zapukał do drzwi.

- Kto tam? - spytała.

- Twoja kopiarka - odpowiedział czyjś głos.

Przekręciła klucz i otworzyła drzwi. Niski, ruchliwy, mały człowie­czek, na którego wołano Gordy, wpadł do środka, rozejrzał się wokoło i zapytał:

- Dobra, gdzie to postawić?

- Tutaj - Tammy wskazała na pusty pokój pozbawiony drzwi, o wymiarach osiem na dziesięć. Dwaj młodzi mężczyźni w niebieskich uniformach wepchnęli tam wózek, na którym znajdowała się kopiarka.

Gordy położył papiery na jej biurku.

- Ta kopiarka będzie chyba za wielka dla pani. Odbija dziewięć­dziesiąt kopii na minutę, ma automatyczną regulację prędkości i automatycznie kontroluje kolejność drukowania. To duża maszyna.

- Gdzie mam się podpisać? - zapytała, ignorując jego gadaninę.

Wskazał właściwe miejsce długopisem.

- Za sześć miesięcy, po dwieście czterdzieści dolarów miesięcznie. Mieści się w tym opłata za usługę, wypożyczenie i za pięćset arkuszy papieru na dwa pierwsze miesiące. Jaki format chce pani?

- A-4.

- Termin pierwszej wpłaty wypada dziesiątego i to samo dotyczy następnych pięciu miesięcy. Instrukcja znajduje się na podstawce. Proszę do mnie zadzwonić, jeżeli będzie pani miała jakieś pytania.

Dwaj mężczyźni zerknęli na dekatyzowane dżinsy oraz czerwone szpilki i z ociąganiem opuścili biuro. Gordy oderwał żółtą kopię i wręczył ją Tammy.

- Dzięki - powiedział.

Zamknęła za nimi drzwi. Podeszła do okna i spojrzała w kierunku północnym, na Front Street. Dwie przecznice dalej, po przeciwnej stronie, widać było trzecie i czwarte piętro Gmachu Bendiniego.

Pracował ciężko, całymi godzinami nie wstając od biurka zawalo­nego książkami i stertami papierów. Był zbyt zajęty, by kontaktować się z kimkolwiek z wyjątkiem Lamara. Zdawał sobie sprawę, że jeśli zmiana jego stosunku do firmy odbije się na jego wydajności, zostanie to zauważone. Wobec tego pracował ciężej. Może przestaną go podejrzewać o nielojalność, jeśli będzie fakturować dwadzieścia godzin dziennie. Możliwe, że pieniądze go ochronią.

Nina zajrzała do niego po lunchu i przyniosła pudełko z zimną pizzą. Jadł w czasie, gdy porządkowała jego biurko. Zadzwonił do Abby. Powiedział, że jedzie zobaczyć się z Rayem i że wróci do Memphis w niedzielę wieczorem. Przez boczne drzwi wymknął się na parking.

Przez trzy i pół godziny pędził czterdziestą autostradą międzystanową, nie spuszczając oczu z tylnego lusterka. Nic. Nie spostrzegł ich ani razu. Doszedł do wniosku, że prawdopodobnie po prostu dzwonili do siebie i czekali na niego dopiero gdzieś u celu. W Nashville skręcił raptownie w stronę centrum. Posługując się mapą, którą sam sobie naszkicował, to wciskał się w tłum pojazdów, to znowu zeń się wymykał, wykonując co chwila szalone manewry i, generalnie biorąc, jechał jak wariat. Znalazłszy się w południowej części miasta skręcił nagle w dzielnicę podmiejskich osiedli i zaczął się szybko przemykać pomiędzy blokami. Otoczenie sprawiało wrażenie dość sympatyczne. Parkingi były zadbane, twarze wszystkie bez wyjątku białe. Zaparkował BMW obok jakiegoś biura i zamknął samochód. Znajdujący się w pobliżu automat telefoniczny na szczęście działał. Zadzwonił po taksówkę i podał nazwę sąsiedniej ulicy. Przebiegł skrajem jezdni pomiędzy budynkami i dotarł na miejsce jednocześnie z taksówką.

- Dworzec autobusowy Greyhound - rzucił kierowcy. - Ale szybko. Mam dziesięć minut.

- Spokojnie, kolego. To tylko sześć przecznic stąd.

Mitch skulił się na tylnym siedzeniu i uważnie obserwował jadące za nimi samochody. Po siedmiu minutach zatrzymali się przed dworcem. Mitch rzucił dwie piątki na siedzenie i pobiegł do kasy. Kupił bilet do Atlanty na czwartą trzydzieści. Na ściennym zegarze była już czwarta trzydzieści jeden. Pracownik wskazał drzwi wahadłowe.

- Autobus numer 454 - powiedział. - Zaraz odjeżdża.

Kierowca zatrzasnął bagażnik, wziął od Mitcha bilet i wszedł za nim do autobusu. Pierwsze trzy rzędy foteli były zajęte przez leciwych Murzynów. Kilkunastu innych pasażerów zajmowało miejsca w głębi wozu. Usiadł przy oknie w czwartym rzędzie od tyłu. Założył okulary przeciwsłoneczne i obejrzał się za siebie. Nikogo. Cholera! Czyżby to był zły autobus? Wóz nabierał szybkości, a on gapił się w ciemne okno. Mieli zatrzymać się
w Knoxville. Może tam dojdzie do spotkania.

Kiedy wjechali na szosę międzystanową, a autobus osiągnął maksymalną prędkość, mężczyzna w niebieskich dżinsach i kolorowej bawełnianej koszuli zajął miejsce obok Mitcha. Był to Tarrance. Mitch odetchnął z ulgą.

- Gdzie się ukrywałeś? - zapytał.

- W toalecie. Zgubiłeś ich? - zapytał cicho Tarrance, przy­glądając się jednocześnie współpasażerom. Nikt się im nie przy­słuchiwał. Nikt nie mógł ich usłyszeć.

- Ja ich nigdy nie widzę, Tarrance. Więc nie mogę ci powiedzieć, czy ich zgubiłem. Ale myślę, że tym razem tylko supermen potrafiłby nie stracić mnie z oczu.

- Czy widziałeś naszego człowieka na dworcu?

- Tak. Przy automacie telefonicznym. Miał na głowie czerwoną czapeczkę Falcons. Czarny koleś.

- To on. Dałby znak, gdyby jechali za tobą.

- Zasygnalizował, że mam iść dalej.

Tarrance miał oczy zasłonięte okularami przeciwsłonecznymi o posrebrzanych szkłach, a na głowie zieloną czapeczkę baseballową. Mitch czuł silny aromat gumy owocowej.

- Dziś jakby bez munduru? - zapytał z uśmiechem. - Czy Voyles dał ci pozwolenie na taki ubiór?

- Zapomniałem się go spytać. Wspomnę mu o tym rano.

- W niedzielę rano? - zapytał Mitch.

- Oczywiście. Będzie chciał, żebym mu opowiedział dokładnie o naszej małej przejażdżce autobusowej. Rozmawiałem z nim krótko na godzinę przed wyjazdem z miasta.

- Cóż, zacznijmy od spraw najważniejszych. Co z moim samo­chodem?

- Zajmiemy się nim za kilka minut. Będzie w Knoxville na czas. Nie martw się.

- Nie boisz się, że nas odnajdą?

- Nie ma mowy. Nikt nie wyjechał za tobą z Memphis, a my nie wykryliśmy nikogo w Nashville. Jesteś czysty jak łza.

- Wybacz, że o to pytam. Ale po tamtej wpadce w sklepie z obuwiem wiem, że wy, chłopcy, nie grzeszycie nadmiernym rozumem.

- Zgoda, to była pomyłka. My...

- Wielka pomyłka. Taka, że mogłem przez nią trafić na listę załatwionych.

- Dobrze się wybroniłeś. To się nie powtórzy.

- Obiecaj mi, Tarrance. Obiecaj, że już nikt nigdy nie podejdzie do mnie w miejscu publicznym.

Tarrance spuścił wzrok i skinął głową.

- Nie, Tarrance. Chcę to usłyszeć z twoich ust. Obiecaj mi.

- Dobra. To się już nigdy więcej nie powtórzy. Obiecuję.

- Dzięki. Teraz może będę mógł jadać w restauracjach bez obawy, że zostanę zaczepiony.

- Załatwione.

Stary Murzyn z laską zbliżył się do nich, uśmiechnął i przeszedł obok. Drzwi toalety zamknęły się z trzaskiem. Autobus zjechał na lewy pas.

Tarrance zaczął przeglądać czasopismo. Mitch podziwiał krajobraz za szybą. Człowiek z laską załatwił swoje sprawy i powrócił na miejsce w pierwszym rzędzie.

- A więc, co cię tu sprowadza? - zapytał Tarrance kartkując czasopismo.

- Nie lubię samolotów. Zawsze podróżuję autobusem.

- Rozumiem. Od czego chciałbyś zacząć?

- Voyles powiedział, że masz plan gry.

- Tak. Potrzebuję po prostu przewodnika.

- Dobrzy przewodnicy kosztują.

- Mamy pieniądze.

- To będzie kosztować o wiele więcej, niż sądzisz. Ujmę to w ten sposób: zrezygnuję z czterdziestoletniej kariery za, powiedzmy, pół miliona za każdy rok.

- To wypada dwadzieścia milionów kawałków.

- Wiem. Ale możemy się jakoś dogadać.

- Miło to słyszeć. Zakładasz, że będziesz pracował czy prak­tykował, jak to nazywasz, przez czterdzieści lat. To bardzo ryzykowne założenie. A teraz, tak dla zabawy, załóżmy, że w ciągu pięciu lat rozwalimy firmę i oskarżymy cię razem z twoimi koleżkami. I że zostaniesz skazany na kilka lat. Nie będą cię trzymać długo, gdyż jesteś człowiekiem wykształconym, no i oczywiście słyszałeś, jak miłe są federalne więzienia. W każdym razie jednak stracisz swoją licencję, swój dom, swoje małe BMW. Prawdopodobnie także i swoją żonę. Kiedy wyjdziesz na wolność, będziesz mógł zostać prywatnym detek­tywem jak twój stary przyjaciel Lomax. To łatwa praca, dopóki nie zaczniesz pchać nosa w nie swoje sprawy.

- Jak powiedziałem, to jest do uzgodnienia.

- W porządku. Więc negocjujmy. Ile chcesz?

- Za co?

Tarrance zamknął czasopismo, położył je pod siedzeniem i otworzył grubą książkę. Udawał, że czyta. Mitch mówił, niemal nie otwierając ust i patrząc w okno.

- To dobre pytanie - powiedział Tarrance cicho, jego głos wzniósł się tylko odrobinę ponad przytłumiony warkot silnika. - Czego chcemy od ciebie? Dobre pytanie. Po pierwsze, musisz zrezyg­nować z kariery prawnika. Będziesz ujawniać sekrety i dokumenty należące do twoich klientów. To oczywiście wystarczy, by cię po­zbawiono licencji, ale tym się nie ma co martwić. Ty i ja musimy się dogadać co do tego, że podasz nam firmę na srebrnej tacy. Gdy się dogadamy w tej sprawie, reszta się już sama ułoży. Po drugie, rzecz najważniejsza, musisz nam dostarczyć bogatą dokumentację, abyśmy mogli oskarżyć wszystkich członków firmy i większość spośród tych, co rządzą rodziną Morolta. Dokumenty znajdują się w tym małym budynku na Front Street.

- Skąd o tym wiesz?

Tarrance uśmiechnął się.

- Wydaliśmy miliardy dolarów na walkę z organizacjami prze­stępczymi. Śledziliśmy rodzinę Morolta przez dwadzieścia lat. Mamy swoje wtyczki wewnątrz rodziny. Hodge i Kozinski zaczęli mówić, zanim zostali zamordowani. Nie oceniaj nas tak nisko, Mitch.

- A tobie się wydaje, że ja mogę zdobyć informacje?

- Tak, doradco. Będąc wewnątrz, możesz doprowadzić do upadku firmy i zniszczenia największej organizacji przestępczej w kraju. Musisz nam wydać firmę. Potrzebujemy wiele rozmaitych informacji. Gdzie znajdują się biura poszczególnych osób? Nazwiska sekretarek, pracow­ników, asystentów. Kto się zajmuje konkretnymi sprawami. Kto ma jakich klientów. Kto siedzi na czwartym piętrze. Co tam jest? Gdzie się przechowuje dokumenty? Czy tam znajduje się główna skrytka? Ile informacji jest w komputerach? Ile na mikrofilmach? I sprawa najważniejsza: musisz wynieść te dokumenty i dostarczyć je nam. Gdy będziemy mieć wystarczające dowody, wtargniemy tam z małą armią i weźmiemy wszystko. Ale to bardzo poważna operacja. Musimy mieć niezbite, konkretne dowody, zanim zdecydujemy się wkroczyć do akcji z nakazami rewizji.

- To wszystko, czego chcecie?

- Nie. Będziesz musiał świadczyć przeciw swoim kolegom na rozprawach sądowych. To może się ciągnąć latami.

Mitch odetchnął głęboko i zamknął oczy. Autobus zwolnił. Zapadał zmierzch i nagle, w jednej chwili, we wszystkich samochodach na zachodnim pasie zapaliły się przednie światła. Zeznawać w sądzie! O tym nie pomyślał. Tamtych stać będzie na miliony dla najlepszych prawników, więc rozprawy sądowe mogą się ciągnąć w nieskończoność.

Tarrance zaczął znowu czytać powieść. Jego wzrok przystosował się do słabego światełka lampki płonącej nad nimi, jakby rzeczywiście był prawdziwym pasażerem odbywającym prawdziwą podróż. Przeje­chali w milczeniu ze trzydzieści mil, po czym Mitch zdjął okulary i spojrzał na Tarrance’a.

- A co będzie ze mną?

- Otrzymasz mnóstwo pieniędzy, tyle, ile to jest warte. Jeśli masz jakieś poczucie moralności, będziesz mógł śmiało spojrzeć ludziom w oczy. Będziesz mógł zamieszkać w dowolnym miejscu w kraju, uzyskasz oczywiście nową tożsamość. Załatwimy ci pracę, zmienimy nos, zrobimy naprawdę wszystko, co zechcesz.

Mitch usiłował nie odrywać oczu od szosy, ale nie wytrzymał długo. Spojrzał na Tarrance’a.

- Moralności? Nie używaj przy mnie tego słowa, Tarrance. Jestem niewinną ofiarą i ty o tym wiesz.

Tarrance odchrząknął z miną spryciarza. Przez kilka mil jechali znowu w milczeniu.

- A co z moją żoną?

- Och, możesz ją zatrzymać.

- Bardzo zabawne.

- Przepraszam. Dostanie wszystko, czego tylko będzie chciała. Czy ona dużo wie?

- Wszystko. - Pomyślał nagle o dziewczynie na plaży. - Prawie wszystko.

- Załatwimy jej dobrze płatną pracę w Social Security Association, tam gdzie sobie zażyczy. Nie będzie tak źle, Mitch.

- Będzie wspaniale. Do jakiegoś momentu w przyszłości, kiedy któryś z waszych ludzi rozluźni się trochę za bardzo, szepnie coś nieodpowiedniej osobie i wtedy przeczytasz o mnie lub o mojej żonie w gazetach. Mafia nigdy nie zapomina, Tarrance. Mają pamięć lepszą od słoni. I lepiej strzegą tajemnic niż wy. Straciliście wielu ludzi, więc nie zaprzeczaj.

- Nie zaprzeczam. I przyznaję, że są niezwykle konsekwentni i pomysłowi, kiedy zdecydują się kogoś zabić.

- Dzięki. Więc co z sobą zrobię?

- To zależy od ciebie. W tej chwili mieszka w kraju około dwustu świadków, którzy przyjęli nowe nazwiska, mają nowe domy i pracują w nowych zawodach. Masz wszelkie szanse na to, że ci się uda.

- A więc to gra i to ryzykowna gra?

- Tak. Albo bierzesz pieniądze i uciekasz, albo zostajesz znako­mitym prawnikiem i liczysz na to, że nigdy nie wkroczymy do akcji.

- To gówniany wybór, Tarrance.

- Tak. I cieszę się, że to ty wybierasz.

Towarzyszka sędziwego Murzyna z laską wstała ze swojego miejsca i zaczęła przesuwać się w ich stronę. Po drodze chwytała się wszystkich oparć. Gdy przechodziła, Tarrance pochylił się ku Mitchowi. Nie ośmieliłby się mówić, kiedy ktoś nieznajomy znajdował się tak blisko. Miała co najmniej dziewięćdziesiątkę, była ułomna, wyglądała na analfabetkę i prawdopodobnie nie wywarłoby na niej większego wrażenia, gdyby Tarrance umarł w następnej chwili. Jednakże Tarrance milczał jak głaz.

Po piętnastu minutach drzwi od toalety otwarły się i zabulgotała spuszczana woda. Kobieta poczłapała do przodu i zajęła swoje miejsce.

- Kim jest Jack Aldrich? - spytał Mitch. Spodziewał się, że otrzyma nieprawdziwą odpowiedź na to pytanie i uważnie obserwował kątem oka, jaka będzie reakcja. Tarrance podniósł oczy znad książki i wbił wzrok w oparcie fotela przed sobą.

- Nazwisko brzmi znajomo. Jakoś nie mogę sobie przypomnieć.

Mitch znowu zapatrzył się w okno. Tarrance na pewno wiedział. Lekko drgnął, a jego oczy zwęziły się zbyt szybko, zanim odpowiedział. Mitch obserwował samochody sunące po pasie zachodnim.

- No więc, kto to jest? - zapytał w końcu Tarrance.

- Nie znasz go?

- Gdybym znał, to bym cię nie pytał.

- Jest członkiem naszej firmy. Powinieneś o tym wiedzieć, Tarrance.

- To miasto roi się od prawników. Mam wrażenie, że ty ich wszystkich znasz.

- Znam tych w Bendinim, Lambercie i Locke’u, małej, cichej firmie, którą wy obserwujecie od siedmiu lat. Aldrich pracuje tam od lat sześciu. Kilka miesięcy temu FBI próbowało nawiązać z nim kontakt. Prawda czy nie?

- Oczywiście, że nie. Kto ci to powiedział?

- To bez znaczenia. Po prostu plotki w biurze.

- To absolutne kłamstwo. Od sierpnia nie rozmawialiśmy z nikim poza tobą. Masz na to moje słowo. I nie zamierzamy rozmawiać z kimkolwiek innym, chyba że ty się wycofasz i będziemy musieli poszukać kogoś nowego.

- Nigdy nie rozmawiałeś z Aldrichem?

- Już ci mówiłem.

Mitch skinął głową i sięgnął po czasopismo. Jechali w milczeniu przez blisko trzydzieści minut. Wreszcie Tarrance przerwał lekturę powieści i powiedział:

- Słuchaj, Mitch, za godzinę, czy coś około tego, będziemy w Knoxville. Jeżeli mamy zawrzeć umowę, musimy zrobić to teraz. Dyrektor Voyles zada mi rano tysiąc pytań.

- Ile pieniędzy?

- Pół miliona dolców.

Każdy prawnik z prawdziwego zdarzenia wie, że pierwszą ofertę należy odrzucić. Zawsze. Mitch przypomniał sobie, jak zaszokowany Avery otwiera usta i potrząsa głową z wyrazem ogromnego niesmaku i zaskoczenia na twarzy po usłyszeniu pierwszej oferty, choćby brzmiała jak najbardziej rozsądnie. Później można było przedstawić kontr­propozycję i uzgodnić ostateczną kwotę, ale pierwszą ofertę należało koniecznie odrzucić.

Tak więc, uśmiechając się i kręcąc głową, tak jakby się spodziewał czegoś podobnego, Mitch nie zgodził się na pół miliona.

- Czy powiedziałem coś zabawnego? - powiedział Tarrance, który nie był ani prawnikiem, ani wytrawnym negocjatorem.

- To rzeczywiście śmieszne, Tarrance. Nie możesz oczekiwać po mnie, że odejdę z kopalni złota za pół miliona. Po odliczeniu podatków w najlepszym wypadku wezmę trzysta tysięcy.

- A jeżeli zamkniemy kopalnię złota i odeślemy was wszystkich do więzienia?

- Jeżeli, jeżeli, jeżeli. Jeżeli tyle wiesz, to czemu tak niewiele dokonałeś? Voyles powiedział mi, że wy, chłopcy, obserwujecie i czekacie od lat. To naprawdę dobre, Tarrance. Czy zawsze posuwasz się tak szybko?

- Chcesz się przekonać, McDeere? Załóżmy, że zajmie nam to następne pięć lat. Po pięciu latach podkładamy lont i wędrujesz normalnie za kratki. Skoro efekt końcowy będzie ten sam, to, ile czasu potrwa cała zabawa, nie wydaje mi się zbyt ważne.

- Przykro mi. Myślałem, że prowadzimy negocjacje, a nie grozimy sobie.

- Zaproponowałem ci wynagrodzenie.

- Twoja oferta jest zbyt niska. Oczekujesz, że dostarczę ci setek dowodów przeciwko całej zgrai najgorszych zbirów w Ame­ryce, wykonam cholernie niebezpieczną robotę, z całą pewnością ryzykując życie. A ty mi podsuwasz ochłap. Co najmniej trzy miliony.

Tarrance nawet nie drgnął ani nie zmarszczył brwi. Przyjął tę propozycję z kamienną twarzą, a Mitch, doświadczony negocjator, wiedział już, że nie posunął się za daleko.

- To mnóstwo pieniędzy - powiedział Tarrance tak, jakby mówił do siebie. - Nie wydaje mi się, abyśmy kiedykolwiek zapłacili komuś aż tyle.

- Ale możecie, prawda?

- Wątpię. Muszę porozmawiać z Dyrektorem.

- Z Dyrektorem! Myślałem, że otrzymałeś wolną rękę w tej sprawie. Będziemy tak ciągle jeździć w tę i z powrotem, zanim dojdziemy do porozumienia?

- A czego byś jeszcze chciał?

- Mam parę pomysłów, ale nie będziemy o nich mówić, dopóki się nie upewnię, że otrzymam kwotę, na jaką zasługuję.

Stary mężczyzna z laską musiał mieć chore nerki. Wstał ponownie i zaczął niezgrabnie kuśtykać w stronę toalety. Tarrance natychmiast zagłębił się w lekturze. Mitch zaczął przeglądać stary numer “Field & Stream”.

Greyhound zjechał z autostrady międzystanowej w Knoxville dwie minuty przed ósmą. Tarrance nachylił się i szepnął:

- Z dworca wyjdź głównymi drzwiami. Zobaczysz młodego człowieka w pomarańczowej bluzie z napisem: “University of Tennessee”, stojącego obok białego bronco. Rozpozna cię i zawoła do ciebie “Jeffrey”! Podaj mu rękę jak przyjaciel, który się odnalazł, i wsiądź do bronco. Podwiezie cię do twojego samochodu.

- Gdzie jest mój samochód? - zapytał również szeptem Mitch.

- Za akademikiem w campusie.

- Czy sprawdzili podsłuch?

- Chyba tak. Zapytaj człowieka w bronco. Jeżeli mimo wszystko jechali za tobą, gdy wyjeżdżałeś z Memphis, to mogą być teraz podejrzliwi. Powinieneś pojechać do Cookeville. To około stu mil stąd. Jest tam Holiday Inn. Przenocuj w nim, a jutro pojedziesz odwiedzić swojego brata. My też się będziemy przyglądać, a jeśliby coś zaczęło brzydko pachnieć, skontaktuję się z tobą w poniedziałek rano.

- Kiedy wybierzemy się na następną przejażdżkę autobusem?

- We wtorek są urodziny twojej żony. Na ósmą zarezerwuj stolik “U Grisantiego”, to ta włoska knajpa na Airways. Dokładnie o dziewiątej podejdź do automatu z papierosami, wrzuć sześć dwudziestopięciocentówek i kup paczkę jakichkolwiek papierosów. Na podstaw­ce, która wysuwa się z papierosami, znajdziesz kasetę. Kup sobie jeden z tych małych magnetofonów ze słuchawkami, jakich używają joggersi, i wysłuchaj taśmy w swoim samochodzie, nie w domu, i oczywiście nie w biurze. Słuchaj przez słuchawki. Niech twoja żona też tego posłucha. Na kasecie będzie nagrana nasza najwyższa oferta. Wyjaśnię także kilka innych spraw. Kiedy wysłuchasz taśmy kilka razy, pozbądź się jej.

- Nieźle dopracowane, co?

- Owszem. I nie będziemy ze sobą rozmawiać przez kilka tygodni. Oni obserwują i nasłuchują, Mitch. I są to zawodowcy. Nie zapominaj o tym, Mitch.

- Nie martw się.

- Jaki miałeś numer na koszulce, gdy grałeś w futbol w szkole średniej?

- Czternaście.

- A w koledżu?

- Też czternaście.

- W porządku. Twój tajny numer to 1-4-1-4. W czwartek wieczorem zadzwoń z automatu pod numer 757-6000. Usłyszysz głos, który poinstruuje cię, jak używać tajnego numeru. Potem usłyszysz mój głos z taśmy, zapytam cię o parę rzeczy. Od tego zaczniemy.

- Dlaczego nie mogę po prostu pracować w swoim zawodzie?

Autobus wjechał na dworzec i zatrzymał się.

- Jadę do Atlanty - powiedział Tarrance. - Nie będziemy się widzieć przez kilka tygodni. Jeżeli zajdzie taka potrzeba, to zadzwoń pod jeden z tych dwóch numerów, które ci kiedyś dałem.

Mitch przystanął w przejściu i spojrzał na agenta.

- Trzy miliony, Tarrance. Nie opuszczę ani centa. Jeżeli macie miliardy na walkę z organizacjami przestępczymi, to na pewno możecie znaleźć dla mnie trzy miliony. Poza tym, Tarrance, istnieje trzecia możliwość. Mogę zniknąć w środku nocy, rozpłynąć się w powietrzu. A jeżeli do tego dojdzie, ty i Morolto możecie się zwalczać do woli, a ja będę sobie grał w domino na Karaibach.

- Pewnie, Mitch. Możesz się zabawić raz albo dwa, ale znajdą cię w ciągu tygodnia. A nas tam nie będzie, żeby cię ochraniać. Do zobaczenia, kolego.

Mitch wyskoczył z autobusu i przemknął się przez dworzec.

ROZDZIAŁ 23

O ósmej trzydzieści Nina ułożyła w staranny stosik dokumenty i notatki na biurku Mitcha. Lubiła poranny rytuał porządkowania papierów i planowania zajęć na cały dzień. Kalendarzyk z odnotowanymi terminami spotkań leżał na rogu blatu. Zaczęła je czytać.

- Ma pan dziś pracowity dzień, panie McDeere.

Mitch przeglądał teczkę jednego z klientów i próbował nie zwracać uwagi na Ninę.

- Każdy dzień jest pracowity.

- O dziesiątej spotkanie w biurze pana Mahana dotyczące apelacji Delta Shipping.

- Nie mogę się doczekać - wymamrotał Mitch.

- O jedenastej spotkanie w biurze pana Tolara dotyczące sprawy Greenbriara. Jego sekretarka poinformowała mnie, że potrwa ono co najmniej dwie godziny.

- Dlaczego dwie godziny?

- Nie płacą mi za to, żebym zadawała takie pytania. Gdybym się stała za bardzo dociekliwa, mogliby mnie wyrzucić. O trzeciej trzy­dzieści chce się z tobą zobaczyć Victor Milligan.

- Po co?

- Powtarzam, że nie jestem upoważniona do zadawania takich pytań. A za piętnaście minut oczekuje cię w swoim biurze Frank Mulholland.

- Tak, wiem. Gdzie to jest?

- W centrum, w Budynku Handlu Bawełną. Cztery lub pięć przecznic za Union. Przechodziłeś tamtędy ze sto razy.

- W porządku. Co jeszcze?

- Czy mam ci przynieść coś na lunch?

- Nie, kupię sobie kanapkę w mieście.

- Doskonale. Masz wszystko, czego będziesz potrzebował na spotkaniu z Mulhollandem?

Bez słowa wskazał na ciężką skórzaną aktówkę.

Odeszła, a w chwilę później Mitch przeszedł przez korytarz, po czym po schodach zbiegł na dół do drzwi frontowych. Przystanął na chwilę przy światłach na skrzyżowaniu, potem skręcił i ruszył szybko w stronę centrum. Trzymał czarną aktówkę w prawej ręce, a skórzaną wiśniową teczkę w lewej. To był znak.

Zatrzymał się przed zielonym budynkiem o zaokrąglonych oknach obok hydrantu przeciwpożarowego. Poczekał chwilę i przeszedł przez Front Street. Następny znak.

Na ósmym piętrze w Budynku Handlu Bawełną Tammy Greenwood z Greenwood Services odeszła od okna i założyła płaszcz. Zamknęła za sobą drzwi, przekręciła klucz, podeszła do windy i nacisnęła przycisk. Czekała. Za chwilę miała spotkać się z człowie­kiem, który mógł się stać przyczyną jej zguby.

Mitch wszedł do hallu i skierował się w stronę windy. Nie zauważył nikogo podejrzanego. Minęła go grupka biznesmenów, przeszli tuż obok, nie przerywając nawet na chwilę ożywionej rozmowy. Jakaś kobieta szeptała coś w słuchawkę automatu telefonicznego. Uzbrojony strażnik kręcił się przy wejściu od strony Union Avenue. Mitch nacisnął przycisk windy. Po kilkunastu sekundach zjechała na dół. Gdy drzwi się otwarły, wsiadł do niej młody elegancik w stylu Merrilla Lyncha, w czarnym garniturze i błyszczącym płaszczu z szerokim kołnierzem.

Biuro Mulhollanda znajdowało się na szóstym piętrze. Mitch nacisnął odpowiedni przycisk, ignorując dzieciaka w czarnym gar­niturze. Jadąc do góry obaj mężczyźni przyglądali się uważnie migającym nad drzwiami numerom. Mitch stanął w tylnym kącie windy i położył ciężką aktówkę na podłodze, obok swojej prawej stopy. Na trzecim piętrze drzwi się otwarły i do środka weszła Tammy. Dzieciak spojrzał na nią. Była ubrana bardzo tradycyjnie. Prosta, krótka sukienka z dzianiny bez żadnych pokaźnych dekoltów. Żadnych szpilek. Jej włosy miały teraz odcień subtelnej czerwieni. Dzieciak spojrzał na nią ponownie i nacisnął przycisk. Drzwi się zamknęły, winda ruszyła.

Tammy trzymała w ręku grubą czarną aktówkę, identyczną jak aktówka Mitcha. Nie patrząc na niego, stanęła obok i postawiła swoją aktówkę obok tej drugiej. Na szóstym piętrze Mitch chwycił jej teczkę i wysiadł z windy. Na siódmym piętrze wysiadł słodki, młody człowiek w czarnym garniturze. Kiedy winda stanęła na ósmym, Tammy podniosła ciężką czarną aktówkę pełną dokumentów firmy Bendini, Lambert i Locke i zabrała ją do swego biura. Zamknęła i zaryglowała drzwi, szybko zdjęła płaszcz i przeszła do drugiego pokoju, gdzie czekała na nią włączona kopiarka. W aktówce znalazła siedem teczek, każda miała około cala grubości. Ułożyła je starannie na stoliku obok kopiarki i wzięła do ręki jedną z napisem: “Koker-Hanks i East Texas Pipe”. Odpięła metalowe zatrzaski, wyjęła zawartość z segregatora i umieściła stosik dokumentów, listów i notatek na automatycznej podawarce. Przycisnęła guzik z napisem “druk” i obserwowała, jak maszyna wykonuje po dwie znakomite kopie każdej stronicy.

Po trzydziestu minutach siedem teczek wróciło do aktówki. Czternaście nowych zestawów dokumentów Tammy włożyła do ognioodpornej kasetki ukrytej w małej szafce. Zatrzasnęła wieko kasetki, zamknęła szafkę na klucz i położyła aktówkę obok drzwi. Czekała.

Frank Mulholland był wspólnikiem niedużej firmy, zajmującej się bankowością i papierami wartościowymi. Jednym z jego klientów był pewien staruszek, który utworzył i rozbudował sieć sklepów z wyposa­żeniem dla majsterkowiczów i którego oceniano na osiemnaście milionów, dopóki jego syn i rada zdradzieckich dyrektorów nie przejęli nad wszystkim kontroli i nie zmusili go do przejścia na emeryturę. Staruszek skierował sprawę do sądu. Następnie spółka zaskarżyła jego. Wszyscy skarżyli się wzajemnie i sprawy sądowe związane z tymi sporami ciągnęły się już przeszło osiemnaście miesięcy. Teraz, kiedy prawnicy wzbogacili się już dostatecznie, nadszedł czas, aby osiągnąć porozumienie. Firma Bendini, Lambert i Locke za­jmowała się doradztwem podatkowym dla syna i nowej rady. Dwa miesiące wcześniej Avery zapoznał Mitcha z przeciwnikami. Zamie­rzano zaoferować staruszkowi pakiet zwykłych akcji wartych pięć milionów dolarów, gwarancje wymienne i kilka obligacji.

Mulholland nie był zachwycony tą propozycją. Podkreślił kilka­krotnie, że jego klient nie jest zachłanny i wie, że nigdy nie odzyska nadzoru nad spółką. Jego spółką, o tym należy pamiętać. Ale pięć milionów to suma zbyt mała. Każdy sędzia obdarzony choć odrobiną inteligencji stanie po stronie staruszka, a każdy głupiec zrozumiałby, że sprawa powinna kosztować co najmniej... cóż... no, co najmniej dwadzieścia milionów!

Po trwającej godzinę wymianie propozycji, ofert i poglądów przy biurku Mulhollanda Mitch przystał na powiększenie sumy do ośmiu milionów, a adwokat staruszka powiedział, że należałoby pomyśleć o piętnastu. Mitch grzecznie spakował swoje dokumenty, a Mulholland uprzejmie odprowadził go do drzwi. Obiecali wzajemnie jeden drugie­mu, że zobaczą się za tydzień. Żegnając się, uścisnęli sobie ręce jak starzy przyjaciele.

Winda zatrzymała się na czwartym piętrze. Tammy wkroczyła do środka. Wewnątrz nie było nikogo poza Mitchem. Kiedy drzwi się zamknęły, zapytał:

- Miałaś jakieś problemy?

- Nie. Mam u siebie podwójne kopie zamknięte w szafie.

- Ile ci to zajęło?

- Trzydzieści minut.

Winda stanęła na trzecim piętrze i Tammy chwyciła pustą aktówkę.

- Jutro w południe? - zapytała.

- Tak - odparł.

Drzwi otworzyły się i Tammy zniknęła. Mitch samotnie zjechał na dół do hallu, w którym nie było nikogo oprócz strażnika. Mitchell McDeere, adwokat i doradca prawny, wybiegł z budynku niosąc w każdej ręce ciężką teczkę i z ważną miną powrócił do biura.

Uroczysty wieczór z okazji dwudziestych piątych urodzin Abby okazał się niezbyt udany. Siedzieli “U Grisantiego” w ciemnym kącie rozjaśnionym mdłym blaskiem świecy, szeptali i próbowali się do siebie uśmiechać. Gdzieś w restauracji w tym samym czasie przebywał nieznany agent FBI; przybył tu z kasetą, którą włoży do automatu z papierosami w hallu dokładnie o dziewiątej, a Mitch powinien znaleźć się tam parę sekund później i wydobyć ją stamtąd w sposób na tyle zręczny i dyskretny, aby go na tym nie przyłapał żaden z tych niedobrych chłopców, kimkolwiek by oni byli. Z kasety McDeere’owie dowiedzą się, ile pieniędzy w gotówce dostaną za wyświadczone przysługi i narażanie swego życia teraz i w przyszłości.

Jedli bez apetytu, starali się uśmiechać i prowadzić ożywioną rozmowę, ale nie mogli opanować niepokoju i co chwila spoglądali na zegarki. Mimo wszystko obiad zjedli szybko, do ósmej czterdzieści pięć talerze były już puste. Mitch ruszył w stronę łazienki i przechodząc obok ciemnego hallu spojrzał w głąb. Automat z papierosami stał w rogu, dokładnie tam, gdzie powinien się znajdować.

Zamówili kawę, a punktualnie o dziewiątej Mitch wrócił do hallu, podszedł do automatu, wrzucił sześć dwudziestekpiątek i pociągnął za rączkę pod marlboro lights, by uczcić pamięć Eddiego Lomaxa. Szybko położył rękę na tacce, wziął papierosy i szukając w mroku na oślep znalazł kasetę. W tej samej chwili zadzwonił telefon tuż obok automatu. Mitch aż podskoczył. Odwrócił się i spojrzał wokoło. Hali był pusty, tylko przy barze siedzieli dwaj mężczyźni wpatrując się w ekran telewizora. Z ciemnego kąta w oddali dobiegł go głośny pijacki śmiech.

Abby śledziła każdy jego ruch aż do chwili, gdy usiadł znowu naprzeciwko niej. Podniosła brwi.

- No i?

- Mam. Zwykłą czarną kasetę Sony. - Mitch wypił łyk kawy, uśmiechnął się niewinnie i szybkim spojrzeniem omiótł zatłoczoną salę. Nikt nie patrzył w ich stronę. Nikt.

Wręczył kelnerowi czek i kartę kredytową American Express.

- Spieszy się nam - powiedział niegrzecznie.

Kelner wrócił po kilku sekundach. Mitch złożył swój podpis.

BMW było rzeczywiście na podsłuchu. Ludzie Tarrance’a cztery dni temu bardzo ostrożnie i dokładnie przeszukali samochód, używając szkła powiększającego. Tamci posłużyli się niezwykle drogą aparaturą, która była w stanie wychwycić nawet najlżejsze pociągnięcie nosem. Jednakże mogli jedynie słuchać i nagrywać, nie mogli widzieć. Mitch pomyślał, że to szalenie miłe z ich strony - tylko słuchają, ale nie przyglądają się temu, co dzieje się w BMW.

Opuścili parking przed restauracją, nie zamieniając ze sobą nawet jednego słowa. Abby ostrożnie otworzyła walkmana i włożyła kasetę do środka. Podała Mitchowi słuchawki - założył je sobie na uszy. Nacisnęła przycisk z napisem “start”. Obserwowała go, jak słuchał prowadząc BMW w stronę szosy międzystanowej.

Usłyszał głos Tarrance’a.

- Cześć, Mitch. Jest wtorek, 9 marca, parę minut po dziewiątej wieczorem. Złóż najlepsze życzenia urodzinowe swojej pięknej żonie. Nagranie trwa około dziesięciu minut, wysłuchaj go uważnie raz albo dwa, a potem zniszcz kasetę. Miałem spotkanie z dyrektorem Voylesem w cztery oczy w ubiegłą niedzielę i opowiedziałem mu o wszystkim. Był bardzo zadowolony z tego, co usłyszał, ale uważa, że rozmawiamy już wystarczająco długo. Chce zawrzeć umowę i to raczej szybko. Oświadczył mi dość jednoznacznie, że nigdy nie płaciliśmy nikomu trzech milionów dolarów i nie zapłacimy tyle również tobie. Gadał długo, ale jeśli ograniczyć się do tego, co najważniejsze, powiedział, że moglibyśmy ci zapłacić milion w gotówce, ale nie więcej. Powiedział, że pieniądze zostałyby przekazane do banku w Szwajcarii i nikt, nawet IRS, by o tym nie wiedział. Milion dolarów, wolne od podatku. To nasza najwyższa oferta i Voyles powiedział, że możesz iść do diabła, jeżeli ją odrzucisz. Rozwalimy tę małą firmę z tobą lub bez ciebie.

Mitch uśmiechnął się ponuro i popatrzył na mijające ich pędem samochody. Abby czekała na jakiś sygnał, chrząknięcie lub stuknięcie, które by jej powiedziało, czy wieści były pomyślne, czy też nie. Nie odezwała się nawet słowem.

Głos mówił dalej:

- Zaopiekujemy się tobą, Mitch. Zawsze będziesz mógł liczyć na naszą pomoc i ochronę. Jeżeli zechcesz, co jakiś czas będziemy sprawdzać, czy wszystko wokół ciebie jest w porządku. Jeśli za kilka lat będziesz chciał się przenieść do innego miasta, zajmiemy się tym. Możesz zmieniać miejsce zamieszkania co pięć lat, a my za każdym razem zorganizujemy przeprowadzkę i znajdziemy wam pracę. Dobrą pracę w Social Security albo w Postal Service. Voyles powiedział, że być może mógłby ci nawet znaleźć doskonale płatną pracę konsultanta jednego z urzędów federalnych. Powiedz, czego chcesz, Mitch, a bę­dziesz to miał. Oczywiście zapewnimy nową tożsamość tobie i twojej żonie i możecie zmieniać ją co roku. Nie ma sprawy. Możecie mieszkać w Europie lub Australii, jeżeli wolicie. Będziecie traktowani w specjalny sposób. Wiemy, że wiele obiecujemy, Mitch, ale sprawa jest diabelnie poważna. Spiszemy umowę na piśmie. Zapłacimy ci milion w gotówce, wolny od podatków, i wyślemy cię, dokąd tylko zechcesz. W zamian za to masz dla nas rozpracować firmę i rodzinę Morolta. Pomówimy o tym później. Teraz nadszedł czas, abyś podjął decyzję. Voyles siedzi mi na karku i sprawy muszą potoczyć się szybko. Zadzwoń do mnie pod ten numer w czwartek wieczorem o dziewiątej z restauracji “U Houstona” na Poplar, z aparatu przy toalecie męskiej. Do zobaczenia, Mitch.

Przesunął palcem po gardle, wtedy Abby nacisnęła przycisk “stop”, a następnie “rewind”. Podał jej słuchawki i zaczęła słuchać z napięciem.

Trzymając się za ręce, w milczeniu spacerowali po zalanym chłodnym światłem księżyca parku, nie budząc niczyich podejrzeń jak para zakochanych. Zatrzymali się przy armacie i przez chwilę przy­glądali się majestatycznej rzece płynącej wolno w stronę Nowego Orleanu. Przy tej samej armacie, obok której stał kiedyś Eddie Lomax, relacjonując Mitchowi swe ostatnie odkrycia.

Abby trzymała w ręku kasetę. Zdążyła przesłuchać ją już dwa razy, a teraz zabrała z samochodu, bojąc się, że ktoś mógłby ukraść nagranie.

- Wiesz, Abby - powiedział w końcu Mitch, bębniąc palcami po drewnianym kole armaty - zawsze chciałem pracować na poczcie. Mój wujek był listonoszem wiejskim. To miły zawód.

Ten żart był dość ryzykowny. Ale rozładował atmosferę. Abby zawahała się przez chwilę, potem zachichotała cicho.

- Tak. Masz rację. A ja mogłabym wycierać podłogi w szpitalu.

- Nie musiałabyś wycierać podłóg. Mogłabyś zmieniać baseny, to konkretna i nie budząca podejrzeń robota. Mieszkalibyśmy w małym domku z białymi okiennicami na Maple Street w Omaha. Ja bym się nazywał Harvey, a ty Thelma, i musielibyśmy mieć krótkie, nic nie mówiące nazwisko.

- Poe - dodała Abby.

- Świetnie. Harvey i Thelma Poe. Rodzina Poe. Mielibyśmy milion dolarów w banku, ale nie moglibyśmy wydać nawet dziesięciu centów, ponieważ cała Maple Street wiedziałaby o tym natychmiast i zaczęto by o nas gadać, a to byłaby ostatnia rzecz, jakiej byśmy sobie życzyli.

- Zmieniłabym sobie nos.

- Ależ twój nos jest doskonały.

- Nos Abby jest doskonały, ale jaki byłby nos Thelmy? Musieli­byśmy zmienić nasz wygląd, nie uważasz?

- Tak, pewnie tak.

Stracił naraz ochotę do żartów i umilkł. Abby stanęła przed nim i zarzuciła mu ręce na szyję. Przyglądali się, jak statek ciągnie cicho pod mostem długi sznur barek. Jakaś zabłąkana chmura przysłoniła księżyc, powiał natychmiast lodowaty wiatr od zachodu i w chwilę potem równie szybko ucichł.

- Czy wierzysz Tarrance’owi?

- Co masz na myśli?

- Powiedzmy, że nic nie zrobisz. Czy wierzysz w to, że pewnego dnia oni rzeczywiście rozbiją firmę?

- Boję się nie wierzyć.

- A więc bierzemy pieniądze i zmywamy się stąd?

- Dla mnie byłoby tak łatwiej, Abby, wziąć pieniądze i zwiać. Nie mam nic do stracenia. Z tobą jest inaczej. Mogłabyś już nigdy więcej nie zobaczyć swojej rodziny.

- Dokąd byśmy pojechali?

- Nie wiem. Nie chciałbym pozostać w tym kraju. Nie możemy bezgranicznie ufać FBI. Czułbym się pewniej w innym państwie, ale nie powiem o tym Tarrance’owi.

- A więc co robimy?

- Podpiszemy umowę i szybko zbierzemy informacje potrzebne do zatopienia okrętu. Nie wiem, czego chcą, ale im to znajdę. Kiedy Tarrance już się nasyci, znikniemy. Zabierzemy pieniądze, zmienimy nosy i znikniemy.

- Ile pieniędzy?

- Więcej niż milion. Mogą dać więcej, niż mówią. To jest do uzgodnienia.

- Ile dostaniemy?

- Dwa miliony wolne od podatku. Ani centa mniej.

- Czy nam tyle zapłacą?

- Tak, ale nie w tym problem. Istotne jest, czy uda nam się je wziąć i uciec.

Zmarzła. Otulił ją swoim płaszczem i mocno objął.

- To diabelska umowa, Mitch - powiedziała - ale przynajmniej będziemy razem.

- Mam na imię Harvey, a nie Mitch.

- Czy myślisz, że będziemy bezpieczni, Mitch?

- Nie tutaj.

- Nie podoba mi się tutaj. Jestem samotna i przerażona.

- A ja mam dość tej roboty tutaj, nie chcę już być prawnikiem.

- Weźmy pieniądze i wynośmy się stąd.

- Tak właśnie zrobimy, Thelmo.

Podała mu kasetę. Spojrzał na nią po raz ostatni i cisnął ją w dół do rzeki pod Riverside Drive. Trzymając się za ręce wyszli szybko z parku i poszli w stronę BMW zaparkowanego na Front Street.

ROZDZIAŁ 24

Dopiero po raz drugi w swojej karierze Mitch uzyskał prawo wstępu do słynnej jadalni na czwartym piętrze. Avery oznajmił mu, że wszyscy wspólnicy są pełni podziwu dla jego wydajności - w lutym fakturował średnio siedemdziesiąt jeden godzin w tygodniu - i aby dać wyraz swemu uznaniu, zapraszają go na lunch. Było to zaproszenie, którego żaden z pracowników nie mógł odrzucić, nawet jeśli miał w tym czasie zaplanowane spotkania, wizyty klientów lub jakieś inne niezwykle pilne i niesłychanie ważne sprawy do załatwienia. Nigdy się też jeszcze nie zdarzyło, aby któryś z zaproszonych pracowników nie przyszedł do jadalni. Każdy był zapraszany dwa razy do roku. Odnotowywano to starannie.

Mitch miał dwa dni na podjęcie decyzji. W pierwszym odruchu chciał się za wszelką cenę wykręcić i wymyślił natychmiast tuzin mało przekonujących wymówek. Nie miał wcale ochoty spożywać posiłku wraz z przestępcami, uśmiechać się do nich, gawędzić czy nawet bratać się z nimi; bez względu na to, jak byli zamożni i mili w obejściu, wołałby na pewno podzielić się talerzem zupy z jakimś bezdomnym na dworcu autobusowym. Ale odmowa byłaby poważnym uchybieniem przeciw tradycji. A poza tym ostatnie jego poczynania już i tak mogły wydawać się wystarczająco podejrzane.

Tak więc siedział teraz tyłem do okna i zmuszał się do uśmiechów i pogawędki z Averym, Royce’em McKnightem i, oczywiście, z Lamber­tem. Wiedział, że będzie jadł przy jednym stole z tymi trzema. Wiedział od dwóch dni. Wiedział, że będą przyglądać mu się uważnie, udając serdeczność i usiłując jednocześnie dostrzec wszelkie, choćby najdrobniej­sze, symptomy spadku entuzjazmu, cynizmu lub rozpaczy. Wiedział, że będą analizować dokładnie każde jego słowo, cokolwiek by powiedział. Wiedział też, że będą go zasypywać pochwałami i obietnicami.

Oliver Lambert był czarujący jak nigdy. “Siedemdziesiąt jeden godzin tygodniowo w lutym to stanowi rekord, gdy chodzi o pracow­ników” - oznajmił, kiedy Roosevelt podał już żeberka. “Wszyscy wspólnicy są zdumieni i zachwyceni” - relacjonował swoim ciepłym głosem, rozglądając się wokół po sali. Mitch zdobył się na uśmiech i pokroił mięso. Pozostali wspólnicy, zdumieni albo też nie, rozmawiali o bzdurach, pochłonięci jedzeniem. Mitch policzył ich dokładnie, było osiemnastu czynnych zawodowo i siedmiu na emeryturze. Ci ostatni, ubrani w spodnie khaki i swetry, rozglądali się wokół z wyrazem pogody i spokoju w oczach.

- Masz niesamowity wigor, Mitch - powiedział Royce McKnight z pełnymi ustami. Mitch skinął grzecznie głową. Pracuję nad tym przez cały czas, szepnął do siebie w duchu. Starał się - na ile to było możliwe - nie myśleć o Joe’em Hodge’u i Martym Kozinskim ani o trojgu innych zmarłych prawnikach, których portrety wisiały również na ścianie w bibliotece na dole. Nie potrafił jednak zapomnieć o fotografiach dziewczyny na plaży i zastanawiał się uparcie, czy wszyscy o tym wiedzieli. Czy wszyscy widzieli zdjęcia? Czy podawali je sobie kolejno podczas jednego z tych lunchów, na których obecni byli wyłącznie wspólnicy, bez żadnych gości? DeVasher obiecał, że dochowa tajemnicy, ale czy można ufać zbirowi? Oczywiście, że je widzieli. Voyles powiedział, że wszyscy wspólnicy i większość prawników znają tajemnicę.

Jak na człowieka pozbawionego apetytu nieźle sobie radził z jedze­niem. Posmarował nawet masłem dodatkową bułeczkę. Musiał za­chowywać się tak, jakby z jego apetytem wszystko było w porządku. Jakby w ogóle wszystko było w idealnym porządku.

- A więc wybieracie się z Abby na Kajmany w przyszłym tygodniu? - zapytał Oliver Lambert.

- Tak. Abby ma teraz wiosenną przerwę w szkole. Zarezer­wowaliśmy miejsce w jednym z domów wypoczynkowych dwa miesiące temu. Cieszymy się na ten wyjazd.

- Wybrałeś sobie okropną porę - powiedział z niezadowoleniem Avery. - Jesteśmy w tej chwili o miesiąc do tyłu.

- Zawsze jesteś miesiąc do tyłu, Avery, więc jakie znaczenie ma jeden tydzień? Domyślam się, że chcesz, bym zabrał ze sobą swoją robotę?

- Niezły pomysł. Ja zawsze tak robię.

- Nie rób tego, Mitch - zaprotestował Oliver Lambert. - Będziesz miał wystarczająco dużo roboty po powrocie. Ty i Abby zasłużyliście na prawdziwie wolny tydzień dla siebie.

- Będzie ci się tam podobało - powiedział Royce McKnight, tak jakby Mitch nigdy tam nie był, nie miał przygody na plaży i nikt nic w ogóle nie wiedział o zdjęciach.

- Kiedy wyjeżdżacie? - zapytał Lambert.

- W niedzielę rano. Wcześnie.

- Bierzecie leara?

- Nie. Lecimy Deltą bez przesiadek.

Lambert i McKnight wymienili szybkie spojrzenia, których Mitch nie powinien zauważyć. Natomiast inni wspólnicy posyłali co jakiś czas znad swoich stolików podobne szybkie spojrzenia w jego stronę, Mitch zauważył to zaraz po wejściu na salę.

- Czy będziecie nurkować? - zapytał Lambert, wciąż myśląc o tym, że ci dwoje lecą Deltą bez przesiadek, a nie learem.

- Nie, ale chcemy popływać.

- Na północnym krańcu Rum Point mieszka facet o nazwisku Adrian Bench, który ma wspaniały klub płetwonurków i może cię przyjąć na tydzień. To ciężka praca, masa poleceń, ale się opłaca.

Inaczej mówiąc, trzymaj się z dala od Abanksa, pomyślał Mitch.

- Jak się nazywa ten klub? - zapytał.

- Rum Point Divers. Wspaniałe miejsce.

Mitch wykrzywił się inteligentnie, tak jakby zapisywał sobie w pamięci tę pomocną radę. Oliver Lambert nagle posmutniał:

- Uważaj, Mitch. To przypomina nam o Martym i Joe’em.

Avery i McKnight gapili się w talerze. Mitch przełknął z trudem kolejny kęs i omal nie parsknął szyderczym śmiechem. Zachował jednak kamienną twarz, starał się nawet przybrać smutną minę jak oni. Marty, Joe, młode wdowy i pozbawione ojców dzieci. Marty i Joe, dwaj młodzi, zamożni prawnicy, zabici w fachowy sposób i usunięci, zanim zdążyli powiedzieć to, co zamierzali. Marty i Joe, dwaj dobrze zapowiadający się przestępcy zabici przez swoich kom­panów. Voyles poradził Mitchowi, aby zawsze, kiedy zobaczy Olivera Lamberta, pomyślał o Martym i Joe’em.

A teraz on za zwykły milion dolców miał dokonać tego, co zamierzali zrobić Marty i Joe. Możliwe, że za rok kolejny nowy pracownik zasiądzie dokładnie w tym samym miejscu, przy tym samym stoliku i zobaczy, jak pokrywają się nagłym smutkiem twarze prawników rozmawiających o młodym Mitchu McDeerze, jego niesa­mowitym wigorze, i o tym, jakim byłby wspaniałym prawnikiem, gdyby nie ten nieszczęśliwy wypadek. Ilu jeszcze zabiją?

Zażąda dwóch milionów. I paru innych rzeczy.

Po godzinie pogawędki, po dobrym posiłku, lunch dobiegł końca. Wspólnicy przeprosili Mitcha i opuścili salę. Powiedzieli, że są z niego dumni. Był, ich zdaniem, najjaśniejszą gwiazdą przyszłości. Przyszłości firmy Lambert, Bendini i Locke. Uśmiechnął się i podziękował im.

Mniej więcej w tym czasie, kiedy Roosevelt podawał ciasto z bananami i kawę, Tammy Greenwood Hemphill z Greenwood Services zaparkowała swojego brudnego brązowego rabbita za lśniącym peugeotem na parkingu przy szkole episkopalnej imienia świętego Andrzeja. Nie wyłączyła silnika. Przeszła cztery kroki, otworzyła kluczem bagażnik peugeota i wyjęła stamtąd ciężką czarną walizeczkę. Zatrzasnęła bagażnik i odjechała rabbitem.

Abby piła kawę w pokoju nauczycielskim i przez małe okno spoglądała na oddzielony od niej grupą drzew i szkolnym boiskiem parking. Z trudem widziała swój samochód. Uśmiechnęła się i spojrzała na zegarek. Dwunasta trzydzieści, tak jak ustaliły.

Tammy ostrożnie przedzierała się przez zatłoczone ulice w stronę centrum. Jazda była męcząca, bo przez cały czas nie spuszczała oka z lusterka. Jak zwykle nic nie zauważyła. Zaparkowała naprzeciwko Budynku Handlu Bawełną.

Tym razem było dziewięć teczek z dokumentami. Ułożyła je starannie na podstawce i rozpoczęła kopiowanie. Sigalas Partners, Lettie Plunk Trust, HandyMan Hardware i dwie teczki złączone luźno razem za pomocą gumki, oznaczone napisem “Teczki Avery’ego”. Odbiła dwie kopie każdej stronicy, po czym zapisała w notatniku datę, godzinę, a także nazwy wszystkich teczek. Zgromadziła już dwadzieścia dziewięć zestawów dokumentów. Mitch powiedział, że będzie ich na pewno około czterdziestu. Umieściła po jednej kopii każdego dokumen­tu w schowku, a oryginały i komplet drugich kopii zapakowała do czarnej walizeczki.

Zgodnie z instrukcjami Mitcha dwa tygodnie wcześniej wynajęła na swoje nazwisko mały magazyn o wymiarach dwanaście na dwanaście na Summer Avenue. Miejsce to położone było w odległości czternastu mil od centrum. Przyjechała tam teraz i otworzyła drzwi oznaczone numerem 38C. Włożyła komplet drugich kopii do małego kartonowego pudełka i zapisała datę na okładce każdej teczki. Postawiła pudełko na podłodze obok trzech innych.

Dokładnie o trzeciej po południu zaparkowała samochód na parkingu za peugeotem, otworzyła jego bagażnik i .włożyła walizkę tam, skąd ją wyjęła.

W chwilę później Mitch wyszedł głównym wejściem z Gmachu Bendiniego, zbiegł po schodach i przeciągnął się szeroko. Odetchnął głęboko i spojrzał w głąb Front Street. Spostrzegł, że w budynku stojącym o trzy przecznice dalej na północ w oknie na ósmym piętrze są opuszczone do końca żaluzje. Znak. Dobrze. Wszystko jest w porządku. Uśmiechnął się do siebie i wrócił do biura.

Następnego dnia Mitch wyskoczył z łóżka o trzeciej rano, ubrał się cicho w wytarte dżinsy i szkolną koszulkę flanelową, a na nogi włożył białe grube skarpety i parę starych roboczych butów. Chciał wyglądać jak kierowca ciężarówki. Bez słowa pocałował Abby, która się właśnie obudziła, i wyszedł na podwórze. East Meadowbrook była pusta, podobnie jak wszystkie ulice między jego domem a szosą międzystanową. Na pewno nikt nie będzie go śledzić o tej porze.

Pojechał autostradą międzystanową dwadzieścia pięć mil na południe do miejscowości Senatobia. Już z daleka zobaczył położony w odległości stu jardów od czteropasmowej szosy duży, czynny przez całą noc parking dla ciężarówek. Przemknął się pomiędzy potężnymi wozami na jego tyły, gdzie stało ze sto zaparkowanych na noc mniejszych półciężarowych samochodów. Zatrzymał się obok myjni i czekał. Gromada kierowców osiemnastokołowych pojazdów kręciła się wokół pomp.

Murzyn noszący czapeczkę futbolową Falcons wyszedł zza rogu i popatrzył na BMW. Mitch rozpoznał w nim agenta, którego widział na dworcu autobusowym w Knoxville. Wyłączył silnik i wysiadł z samochodu.

- McDeere? - zapytał agent.

- Oczywiście. A któż by inny? Gdzie jest Tarrance?

- W kafejce przy oknie. Czeka.

Mitch otworzył drzwi BMW i wręczył kluczyki agentowi.

- Dokąd go zabierasz?

- Kawałek wzdłuż tej szosy. Zaopiekujemy się nim. Nikt za tobą nie jechał z Memphis. Odpręż się.

Wsiadł do samochodu, przejechał pomiędzy dwoma pompami benzynowymi i wjechał na autostradę. Mitch patrzył przez chwilę, jak jego mały BMW znika w oddali, potem wszedł do kafejki. Dochodziła trzecia czterdzieści pięć.

Gwarną salę wypełniał tłum przysadzistych mężczyzn w średnim wieku. Pili kawę i jedli bułeczki kupione w sklepie, dłubali w zębach kolorowymi wykałaczkami i rozmawiali o wędkarstwie i polityce. Wielu mówiło z silnym, północnym akcentem. Z szafy grającej płynął śpiew Merle Haggarda.

Mitch przeszedł do tyłu i w kącie zobaczył znajomą twarz ukrytą za okularami przeciwsłonecznymi, oraz tę samą zieloną czapeczkę baseballową. Twarz rozjaśniła się w uśmiechu. Tarrance trzymał w dłoni menu i spoglądał na frontowe drzwi. Mitch przysiadł się do niego.

- Cześć, kolego - powiedział Tarrance. - Jak ci się jeździ ciężarówką?

- Wspaniale. Wydaje mi się jednak, że wolałbym autobus.

- Następny będzie pociąg. Żeby sobie po prostu odmienić. Czy Laney ma twój samochód?

- Laney?

- Ten czarny koleś. Jak wiesz, jest agentem.

- Nie byliśmy sobie przedstawieni. Tak, ma mój samochód. Dokąd go zabiera?

- Przejedzie się trochę międzystanówką. Będzie z powrotem za jakąś godzinę. Spróbujemy wypuścić cię o piątej, tak abyś mógł być w biurze na szóstą. Nie chcielibyśmy popsuć ci dnia.

- Już i tak nieźle namieszaliście.

Kelnerka o imieniu Dot podeszła do nich i zażądała, by zdradzili jej, co zamierzają zamówić. Poprosili o kawę, tylko kawę. Przez frontowe drzwi weszła do kafejki duża grupa kierowców. Zrobiło się jeszcze tłoczniej i jeszcze gwarniej.

- A więc jak się miewają chłopcy z twojej firmy? - zapytał pogodnym tonem Tarrance.

- Wszystko w porządku. Licznik wciąż nabija i wszyscy stajemy się coraz bogatsi. Dzięki za pamięć.

- Nie ma o czym mówić.

- Jak się czuje mój stary znajomy Voyles? - zapytał Mitch.

- Jest dosyć podenerwowany, naprawdę. Dzwonił do mnie wczoraj dwa razy i powtórzył po raz dziesiąty, że chce mieć wreszcie odpowiedź od ciebie. Oświadczył, że miałeś już dość czasu do namysłu. Powiedziałem mu, żeby się postarał trochę odprężyć. Wspomniałem o naszym dzisiejszym spotkaniu i był rzeczywiście przejęty. Prawdę mówiąc, mam zadzwonić do niego za cztery godziny.

- Powiedz mu, że milion kawałków to za mało, Tarrance. Wy, chłopcy, nie wahacie się wydawać milionów na walkę z organizacjami przestępczymi, wydajcie więc też coś na mnie. Co to są dwa miliony dla rządu federalnego?

- A więc w grę wchodzą dwa miliony?

- Tak, do cholery, dwa miliony. I ani centa mniej. Chcę milion teraz i milion później. Pracuję nad kopiowaniem wszystkich moich teczek i skończę za kilka dni. Myślę, że są to legalne kartoteki. Gdybym je dał komukolwiek, pozbawiono by mnie natychmiast licencji. Tak więc chcę mieć milion, gdy ci je dostarczę. Nazwijmy to zaliczką.

- Jak mamy ci go wypłacić?

- Wpłaćcie na konto w banku w Zurychu. Szczegóły omówimy później.

Dot postawiła na stole dwa spodki, a na każdym z nich nie pasującą zupełnie pod względem kolorystycznym filiżankę. Nalewała kawę z wysokości trzech stóp, rozpryskując ją na wszystkie strony.

- Dolewki za darmo - wymamrotała i odeszła.

- A drugi milion? - zapytał Tarrance, nie zwracając uwagi na kawę.

- Kiedy wspólnie z Voylesem dojdziecie do wniosku, że dostar­czyłem wam wystarczającą liczbę dowodów, byście mogli wnieść oskarżenie, dostanę połowę. Gdy załatwię wszystko do końca, dostanę drugą. To absolutnie sprawiedliwe, Tarrance.

- Masz rację. Umowa stoi.

Mitch odetchnął głęboko i na moment zrobiło mu się słabo. Umowa. Kontrakt. Umowa, której nie można było spisać, ale która mimo to miała charakter absolutnie zobowiązujący. Wypił łyk kawy, nie czując jej smaku. Dogadali się w sprawie pieniędzy. Postawił na swoim. Teraz trzeba iść za ciosem, zażądać jeszcze czegoś innego.

- I jeszcze jedno, Tarrance.

Opuścił głowę i przechylił ją lekko na prawo.

- Tak?

Mitch oparł się na łokciach i pochylił bliżej ku niemu.

- To cię nie będzie kosztowało nawet centa i możecie to zrobić bez żadnych kłopotów. W porządku?

- Słucham?

- Mój brat, Ray, znajduje się w Brushy Mountain. Zostało mu siedem lat do wyjścia. Chcę, aby się znalazł na wolności.

- To śmieszne, Mitch. Możemy rzeczywiście dużo, ale, do cholery, nie możemy wypuszczać na wolność więźniów stanowych. Federalnych to co innego. Ale nie stanowych. Nie ma mowy.

- Posłuchaj mnie, Tarrance, posłuchaj uważnie. Jeżeli będę zmuszony wiać przed mafią, chcę, żeby mój brat był ze mną. Taki mały kontrakt. Ja wiem, że jeśli dyrektor Voyles powie: tak, to Ray będzie wolny. Wiem o tym dobrze. A teraz wy, chłopcy, zastanówcie się, jak to zrobić.

- Ale my nie mamy prawa, aby ingerować w sprawy więźniów stanowych.

Mitch uśmiechnął się i pociągnął łyk kawy.

- James Earl Ray uciekł z Brushy Mountain. I nie miał żadnej pomocy z zewnątrz.

- Znakomicie. Zaatakujemy więzienie jak komandosi i wyciąg­niemy twojego brata. Coś wspaniałego.

- Nie rób ze mnie durnia, Tarrance. Ja nie ustąpię.

- Dobrze, dobrze. Zobaczę, co się da zrobić. Coś jeszcze? Jakieś inne niespodzianki?

- Nie, tylko pytania dotyczące tego, dokąd pójdziemy i co ze sobą zrobimy. Gdzie się schronimy w pierwszym momencie? Gdzie będziemy ukryci w okresie śledztwa? Gdzie będziemy żyć? Trochę małych pytanek tego typu.

- O tym możemy porozmawiać później.

- Co ci powiedzieli Kozinski i Hodge?

- Niewiele. Mamy notes dość pokaźnych rozmiarów, w którym zebraliśmy wszystkie informacje na temat firmy i rodziny Morolta. Większość stanowią informacje na temat Morolty, organizacji, jej najważniejszych ludzi, nielegalnej działalności i tak dalej. Musisz to wszystko przeczytać, zanim rozpoczniemy współpracę.

- Co oczywiście nastąpi po otrzymaniu przeze mnie pierwszego miliona.

- Oczywiście. Kiedy możemy obejrzeć twoje teczki?

- Mniej więcej za tydzień. Udało mi się skopiować zawartość czterech teczek należących do kogoś innego. Być może zdobędę więcej takich.

- Kto się zajmuje kopiowaniem?

- To nie twoja sprawa.

Tarrance pomyślał przez chwilę i nic nie odpowiedział.

- Ile jest tych teczek?

- Czterdzieści pięć albo pięćdziesiąt. Mogę wykradać tylko po kilka naraz. Nad niektórymi pracuję od ośmiu miesięcy, nad innymi dopiero od tygodnia lub coś około tego. Z tego, co wiem, są to wszystko legalni klienci.

- Ilu z tych klientów spotkałeś osobiście?

- Dwóch lub trzech.

- Nie jest wcale pewne, że wszyscy są legalni. Hodge opowiadał nam o jakichś podejrzanych teczkach, czy też “potliwych” teczkach, jak je nazywają wspólnicy, które znajdują się tam od lat i nad którymi poci się każdy nowy pracownik, potężne teczki, które wymagają setek godzin pracy i sprawiają, że każdy nowicjusz czuje się jak prawdziwy prawnik.

- Potliwe teczki?

- Tak powiedział Hodge. To nie jest łatwa gra, Mitch. Zwabili cię do siebie pieniędzmi. Dali ci do wykonania robotę, która wygląda na legalną i w większości jest prawdopodobnie legalna. Następnie, po kilku latach, nieświadomie stajesz się członkiem konspiracji. Wpadłeś w pułapkę, nie masz wyjścia. Nawet ty, Mitch. Zacząłeś pracę w lipcu, osiem miesięcy temu i przez ten czas prawdopodobnie zetknąłeś się już z jakimiś brudnymi dokumentami. Nie wiedziałeś o tym, nie miałeś żadnych powodów, aby coś takiego podejrzewać. Ale oni cię już mają.

- Dwa miliony, Tarrance. Dwa miliony i mój brat.

Tarrance wypił łyk letniej kawy i kiedy Dot znalazła się w zasięgu jego głosu, zamówił placek kokosowy. Popatrzył na zegarek, a potem na tłum kierowców ciężarówek - wszyscy palili papierosy, pili kawę i plotkowali.

Poprawił okulary.

- A więc co mam powiedzieć panu Voylesowi?

- Powiedz mu, że umowa nie jest ważna, jeśli nie zgodzi się wyciągnąć Raya z więzienia. Nie ma wtedy żadnej umowy, Tarrance.

- Prawdopodobnie uda się nam coś wymyślić.

- Jestem pewien, że wam się uda.

- Kiedy wyjeżdżasz na Kajmany?

- W sobotę rano. Czemu pytasz?

- Zwykła ciekawość, nic więcej.

- Cóż, ja natomiast jestem ciekaw, ilu różnych ludzi będzie się tam za mną włóczyć. Chcę może za dużo wiedzieć? Jestem przekonany, że będziemy stanowić przedmiot zainteresowania, a szczerze mówiąc, marzyliśmy o spędzeniu kilku dni z dala od ludzi, z dala od wszystkie­go - tylko we dwoje.

- Dom wypoczynkowy firmy?

- Oczywiście.

- Zapomnij o marzeniach. Jest tam z pewnością więcej kabli niż w centrali telefonicznej. Być może nawet kilka kamer.

- Miło to słyszeć. Moglibyśmy spędzić kilka nocy w Abanks Dive Lodge. Jeżeli ty i twoi chłopcy znajdziecie się w pobliżu, wpadnijcie na drinka.

- Rzeczywiście dowcipne. Zjawimy się tam, jeśli będziemy mieli powody po temu. A ty nie będziesz o tym wiedział.

Tarrance w mgnieniu oka pożarł placek, położył dwa dolary na stole i przeszli na tyły parkingu dla ciężarówek. Brudna, asfaltowa nawierzchnia drżała od ciężkiego warkotu silników. Wciąż jeszcze panował mrok.

- Za parę godzin będę rozmawiał z Voylesem - powiedział Tarrance. - Jutro jest sobota. A może wybralibyście się z żoną po południu na przejażdżkę dla odpoczynku?

- W jakieś konkretne miejsce?

- Tak. Trzydzieści mil stąd, jadąc na wschód, znajduje się miejscowość Holly Springs. Miłe miasteczko, pełno śladów historii, zabytkowych rezydencji. Kobiety uwielbiają oglądać te stare domy z okien samochodu. Bądź tam około czwartej, a my cię znajdziemy. Nasz kolega Laney przyjedzie czerwonym samochodem marki Chevy Blazer z rejestracją Tennessee. Pojedź za nim. Znajdziemy jakieś miejsce i pogadamy.

- Czy to bezpieczne?

- Zaufaj nam. Jeżeli coś zauważymy lub wywęszymy, zwijamy interes. Pojeździcie z godzinę po mieście, a jeżeli nie spotkasz Laneya, to kupcie sobie coś do jedzenia i wracajcie do domu. Będziesz wtedy wiedział, że trzymali się zbyt blisko. Nie damy się przyłapać.

- Dzięki. Świetni z was faceci.

Zza rogu wyjechało BMW. Laney zatrzymał samochód i wysiadł.

- Wszystko w porządku. Ani śladu nikogo.

- Dobrze - powiedział Tarrance. - Do jutra, Mitch. Przyjemnej jazdy.

Uścisnęli sobie ręce.

- Pamiętaj, ja nie ustąpię, Tarrance - powiedział Mitch.

- Możesz mi mówić Wayne. Do zobaczenia.

ROZDZIAŁ 25

Czarne sztormowe chmury i strugi deszczu wypędziły turystów z Seven Mile Beach, na długo zanim McDeere’owie, przemoknięci i zmęczeni, dotarli do luksusowego domu wypoczynkowego. Mitch minął krawęż­nik, przejechał wzdłuż niewielkiego trawnika i zatrzymał wynajętego dżipa mitsubishi przed frontowymi drzwiami prowadzącymi do części “B” budynku. Goszcząc tu pierwszym razem zatrzymał się w części “A”. Obie części były identyczne, różniły się tylko kolorem. Klucz pasował. Gdy zaczęli wnosić bagaże, deszcz przybrał nagle na sile.

Po wysuszeniu się zaczęli rozpakowywać walizki w głównej sypialni na górze, wyposażonej w duży balkon, z którego widać było przemok­niętą plażę. Czuwając nad każdym wypowiadanym słowem, obejrzeli dokładnie wszystkie pokoje i pomieszczenia. Lodówka świeciła pustka­mi, ale barek był doskonale zaopatrzony. Mitch przyrządził dwa drinki, rum z colą, na cześć wyspy. Usiedli na balkonie i wystawiwszy stopy na deszcz przyglądali się oceanowi zalewającemu co chwila plażę. “Rumheads”, słabo widoczny z tej odległości, był pogrążony w ciszy.

- To jest “Rumheads” - powiedział Mitch, wskazując kierunek szklanką.

- “Rumheads”?

- Mówiłem ci o nim. Najbardziej popularne miejsce. Turyści chleją tam, a miejscowi grają w domino.

- Rozumiem. - Nie zrobiło to na niej żadnego wrażenia. Ziewnęła, wtuliła się głębiej w plastikowy fotel i przymknęła oczy.

- Wspaniale, Abby. Nasza pierwsza podróż za granicę i pierwszy prawdziwy miesiąc miodowy, a ty zasypiasz w dziesięć minut po zejściu na ląd.

- Jestem zmęczona, Mitch. Przez całą noc, kiedy ty smacznie spałeś, ja pakowałam nasze rzeczy.

- Spakowałaś osiem walizek. Sześć swoich i dwie moje. Wzięłaś wszystkie nasze ubrania. Nic dziwnego, że nie spałaś całą noc.

- Nie mam zwyczaju wyjeżdżać gdziekolwiek bez ubrań.

- Bez ubrań? Ile bikini zabrałaś? Dziesięć? Dwanaście?

- Sześć.

- Wspaniale. Jedno na dzień. Czemu któregoś z nich nie założysz?

- Co?

- Przecież słyszałaś. Załóż to niebieskie ze skąpą górą i dwoma sznureczkami zamiast dołu. To, które waży pół grama i kosztuje sześćdziesiąt dolców, a w którym wyglądasz tak podniecająco. Chciał­bym popatrzeć.

- Mitch, przecież pada. Przywiozłeś mnie na tę wyspę w porze monsunów. Spójrz na te chmury. Ciężkie i ciemne. Zaciągnęło się na dobre. Obawiam się, że w tym tygodniu nie będę miała okazji, żeby założyć bikini.

Mitch uśmiechnął się i zaczął wycierać jej nogi.

- Właściwie podoba mi się ta pogoda. Szczerze mówiąc, mam nadzieję, że będzie padać cały tydzień. Spędzimy go tutaj, w łóżku, sącząc rum i próbując zrobić sobie krzywdę.

- Jestem zaszokowana. Czy to znaczy, że masz jeszcze ochotę na seks? Robiliśmy to już raz w tym miesiącu.

- Dwa razy.

- Myślałam, że zamierzasz pływać i nurkować przez cały tydzień.

- Nie. Prawdopodobnie gdzieś tam czyha na mnie rekin.

Wiatr dął coraz potężniej i wkrótce balkon stał się całkiem mokry.

- Zdejmijmy te ubrania - powiedział Mitch.

Po godzinie burza zaczęła cichnąć. Deszcz przeszedł w mżawkę, po czym w ogóle przestało padać. Czarne, niskie chmury odpłynęły znad wysepki kierując się na północny wschód, w stronę Kuby, i niebo pojaśniało. Na krótko przed zachodem niespodziewanie pojawiło się słońce. Domki na plaży, domy w mieście, pensjonaty i pokoje hotelowe opustoszały, turyści wylegli na plażę. W “Rumheads” zrobiło się nagle tłoczno. Dźwięki reggae dobiegające z “Palms” stały się głośniejsze.

Mitch i Abby szli brzegiem morza w kierunku Georgetown. Znajdowali się daleko od miejsca, w którym wydarzył się incydent z dziewczyną. Mitch od czasu do czasu myślał o niej i o fotografiach. Doszedł do wniosku, że była prostytutką i że DeVasher zapłacił jej za przyciągnięcie go przed ukryty aparat. Nie spodziewał się spotkać jej tym razem.

Nagle, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, muzyka ucichła, spacerujący plażowicze zastygli w bezruchu, umilkł hałas dochodzący z “Rumheads” i oczy wszystkich skierowały się w jedną stronę - ku słońcu, które spotykało się właśnie z morzem. Szare i białe chmury wisiały nisko nad horyzontem i tonęły wraz ze słońcem. Pomału nabierały barw i stawały się pomarańczowe, żółte, czerwone, i te barwy, początkowo blade, rozbłysły nagle jaskrawo. Na chwilę niebo stało się płótnem, na którym słońce, niby genialny malarz, rozrzucało oszałamiające bogactwem odcieni kolorowe plamy. Potem jasnopomarańczowa kula dotknęła wody i po paru sekundach zniknęła. Resztki chmur pogrążyły się w mroku.

Z duszą na ramieniu, bardzo ostrożnie i powoli, Abby, siedząc za kierownicą dżipa, przebijała się przez zatłoczone ulice w stronę centrum handlowego. Pochodziła z Kentucky i nigdy w życiu nie jeździła lewą stroną. Mitch pełnił rolę pilota i uważnie spoglądał we wsteczne lusterko. Był wczesny ranek, ale w wąskich uliczkach i na chodnikach kłębił się już tłum turystów oglądających wystawy sklepów wolno­cłowych, wypełnione porcelaną, kryształami, perfumami, aparatami fotograficznymi i biżuterią.

Mitch wskazał boczną uliczkę i dżip przedarł się między dwoma grupami turystów. Pocałował ją w policzek.

- Czekam na ciebie w tym miejscu o piątej.

- Bądź ostrożny - powiedziała. - Idę do banku, a później będę na plaży obok domu wypoczynkowego.

Mitch zatrzasnął drzwi i zniknął w tłumie. Zaułek łączył się z szerszą ulicą prowadzącą do Hogsty Bay. Wstąpił do zatłoczonego sklepiku pełnego koszulek, słomkowych kapeluszy i okularów przeciw­słonecznych. Wybrał krzykliwą koszulkę w zielono-pomarańczowe kwiaty i kapelusz panama. Dwie minuty później przemknął się ze sklepu do stojącej nie opodal taksówki i wskoczył na tylne siedzenie.

- Na lotnisko - powiedział. - Szybko. I patrz, czy nikt za nami nie jedzie.

Kierowca ruszył bez słowa. Po dziesięciu minutach taksówka zatrzymała się przed lotniskiem.

- Czy ktoś za nami jechał? - zapytał Mitch, wyciągając pieniądze z kieszeni.

- Nie, mon. Cztery dolary i dziesięć centów.

Mitch rzucił piątkę na siedzenie i pomaszerował w kierunku wejścia. Samolot Kajmańskich Linii Lotniczych odlatywał na Cayman Brac o dziewiątej. Mitch kupił w sklepie z pamiątkami kawę i ukrył się między dwoma rzędami półek zapełnionych drobiazgami. Obserwował uważnie poczekalnię i nie dostrzegł niczego podejrzanego. Nie miał oczywiście pojęcia, jak wyglądają ci, co go śledzili, ale nie zauważył nikogo, kto by węszył lub szukał zagubionych członków rodziny. Prawdopodobnie pojechali za dżipem lub przeczesują teraz centrum handlowe usiłując go odnaleźć. Prawdopodobnie.

Miał zarezerwowane ostatnie wolne miejsce w dziesięcioosobowym, trzysilnikowym trislanderze. Abby załatwiła rezerwację telefonicznie, dzwoniła z automatu tego wieczora, kiedy przybyli na wyspę. W ostat­niej chwili wybiegł na pole startowe i wspiął się na pokład. Pilot zatrzasnął drzwi i maszyna zaczęła kołować. Nie widać było innych samolotów. Z prawej strony mignął mały hangar.

Dziesięciu turystów podziwiało błękitne, migotliwe morze i nie mówiło zbyt wiele podczas dwudziestominutowego lotu. Gdy zbliżyli się do Cayman Brac, pilot wystąpił w roli przewodnika i zatoczył nad małą wysepką szerokie koło. Polecił szczególnej uwadze pasażerów wysokie urwiska opadające w morze na wschodnim krańcu wyspy. Bez tych urwisk, mówił, wyspa byłaby jednostajnie płaska jak Grand Cayman. Wylądował miękko na wąskim pasie asfaltu.

Przed małym białym budynkiem, na którego wszystkich ścianach widniał napis “Port lotniczy”, czekał elegancko ubrany młody człowiek i uważnie obserwował pasażerów pospiesznie opuszczających lotnisko. Był to Rick Acklin, agent specjalny. Pot ściekał mu z nosa i przyklejał koszulę do pleców. Zrobił mały krok do przodu.

- Mitch - powiedział jakby sam do siebie.

Mitch zawahał się, ale podszedł ku niemu.

- Samochód stoi z tyłu - powiedział Acklin.

- Gdzie jest Tarrance? - Mitch rozejrzał się dookoła.

- Czeka.

- Czy samochód ma klimatyzację?

- Obawiam się, że nie. Przepraszam.

Samochód nie miał klimatyzacji, nie działały też migacze ani licznik. Gdy jechali w tumanach kurzu, Acklin tłumaczył, że na Cayman Brac nie ma dużych możliwości wyboru, jeśli chodzi o samo­chody do wynajęcia. A powodem, dla którego rząd amerykański wynajął samochód, był fakt, że jemu i Tarrance’owi nie udało się złapać taksówki. Mieli i tak szczęście, że znaleźli pokój.

Małe, schludne domki zaczęły się coraz bardziej zbliżać do siebie, pojawiło się morze. Zatrzymali się na piaszczystym parkingu należącym do firmy zwanej Brac Divers. Do starego mola, wchodzącego daleko w wodę, przycumowane były setki różnej wielkości łodzi. Zachodnią część plaży pokrywały dziesiątki krytych strzechą chat, wznoszących się nie więcej niż dwie stopy ponad ziemią, przeznaczonych dla nurków zjeżdżających tu z całego świata. Tuż obok mola mieścił się bezimienny bar pod gołym niebem wypełniony amatorami gry w do­mino i rzutów do tarczy. Spod sufitu zwisały wiatraki, które obracając się cicho i powoli, dawały odrobinę ochłody gościom i barmanowi.

Wayne Tarrance siedział sam przy stole popijając colę i przyglądając się grupie nurków ładujących na stateczek tysiąc identycznych żółtych zbiorników. Ubrany był dość niezwykle, nawet jak na turystę. Ciemne okulary w żółtych ramkach, brązowe, nowiutkie, słomiane sandały, czarne skarpety, ciasna hawajska koszula w dwudziestu krzykliwych kolorach i złote spodenki gimnastyczne, bardzo stare i bardzo krótkie, niemal nie zakrywające jego ukrytych pod stołem kościstych, chorob­liwie białych nóg. Machnął szklanką w stronę dwóch wolnych krzeseł.

- Ładna koszula, Tarrance - odezwał się Mitch, nie kryjąc rozbawienia.

- Dzięki. Ty też nieźle wyglądasz.

- Ładnie się również opaliłeś.

- A tak, tak. Muszę robić wrażenie.

Kelner kręcił się w pobliżu, czekając na zamówienia. Acklin poprosił o colę, Mitch o to samo z dodatkiem rumu. Przez chwilę uwagę całej trójki zaabsorbowała łódź i nurkowie ładujący na nią pękate zbiorniki.

- Co się stało w Holly Springs? - spytał w końcu Mitch.

- Przykro mi, ale nic nie mogliśmy na to poradzić. Jechali za tobą z Memphis, a dwa samochody czekały w Holly Springs. Nie mogliśmy się do ciebie zbliżyć.

- Czy przed wyjazdem rozmawiałeś ze swoją żoną o podróży? - zapytał Acklin.

- Tak mi się wydaje. W domu parę razy poruszyliśmy ten temat.

Acklina najwyraźniej usatysfakcjonowała ta odpowiedź.

- Byli oczywiście na to przygotowani. Zielony skylark jechał za tobą jakieś dwadzieścia mil, potem cię zgubił i odwołaliśmy akcję.

Tarrance upił swojej coli i powiedział:

- W sobotę, późno w nocy, lear opuścił Memphis i udał się bezpośrednim lotem na Grand Cayman. Wydaje nam się, że na pokładzie było dwóch lub trzech wynajętych zbirów. W niedzielę wczesnym rankiem samolot wrócił do Memphis.

- Więc są teraz tutaj i śledzą nas.

- Oczywiście. Prawdopodobnie mieli swojego człowieka lub nawet dwóch na pokładzie samolotu, którym lecieliście z Abby. Mógł to być mężczyzna, mogła być kobieta albo jedno i drugie. Może czarny laluś albo orientalna kobieta. Kto wie. Pamiętaj, Mitch, że mają masę pieniędzy. Rozpoznaliśmy dwóch. Jeden był z tobą w Waszyngtonie. Jasnowłosy facet, koło czterdziestki, krótko ostrzyżony, prawie jak rekrut, bardzo ostre, nordyckie rysy. Szybko się porusza. Widzieliśmy go wczoraj za kierownicą czerwonego escorta wynajętego z Coconut Car Rental.

- Myślę, że go widziałem - powiedział Mitch.

- Gdzie? - spytał Acklin.

- W barze na lotnisku w Memphis, tej nocy, kiedy wróciłem z Waszyngtonu. Zauważyłem, że mnie obserwuje, i przypomniałem sobie, że w Waszyngtonie też go widziałem.

- To on. Jest tutaj.

- A ten drugi?

- Tony Verkler. Dwutonowy Tony, jak go nazywamy. Krymina­lista z imponującym dorobkiem wyroków, większość otrzymał w Chi­cago. Od lat pracuje dla Morolta. Waży jakieś trzysta funtów i znakomicie się sprawdza śledząc ludzi, gdyż nikt go nigdy nie podejrzewa.

- Był w “Rumheads” zeszłej nocy - dodał Acklin.

- Zeszłej nocy? My byliśmy tam zeszłej nocy.

Stateczek z grupą nurków na pokładzie wyruszył z przystani na otwarte wody. Rybacy, stojąc w swych małych łódkach, wyciągali sieci, pomalowane jaskrawo katamarany wypływały jeden za drugim w głąb morza. Cicha i senna jeszcze przed chwilą wyspa zaczęła się budzić do życia.

- Kiedy, chłopcy, dotarliście tutaj? - zapytał Mitch sącząc drinka, który był raczej rumem z colą.

- W niedzielę w nocy - odparł Tarrance, patrząc na powoli oddalającą się łódź.

- Tak z ciekawości, ilu ludzi macie na wyspie?

- Czterech mężczyzn, dwie kobiety - odpowiedział Tarrance.

Acklin milczał, spychając ciężar prowadzenia rozmowy na swego szefa.

- A po co wy tu jesteście? - zapytał Mitch.

- Och, z kilku powodów. Po pierwsze, chcieliśmy porozmawiać z tobą i przypieczętować nasz mały interes. Dyrektor Voyles jest diabelnie niecierpliwy, jeśli chodzi o tę umowę. Po drugie, chcemy się dowiedzieć, ilu mają tutaj ludzi. Spędzimy ten tydzień, próbując ich rozpoznać. To mała wyspa i świetnie się nadaje do obserwacji.

- A po trzecie, chcecie popracować nad opalenizną?

Acklin wykrzywił usta w lekkim uśmiechu. Tarrance uśmiechnął się, ale szybko spoważniał.

- Niezupełnie. Jesteśmy tu dla twojego bezpieczeństwa.

- Mojego bezpieczeństwa?

- Tak. Kiedy ostatni raz siedziałem przy tym stole, razem ze mną siedzieli Joe Hodge i Marty Kozinski. Jakieś dziewięć miesięcy temu. Dzień przed ich śmiercią, żeby być dokładnym.

- I myślisz, że chcą mnie zabić?

- Nie, jeszcze nie teraz.

Mitch skinął na barmana i zamówił następnego drinka. Gra w domino nabierała rumieńców. Tubylcy popijali piwo i kłócili się zawzięcie.

- Słuchajcie, chłopcy, wynika z tego, że te zbiry, jak ich nazwaliś­cie, będą jeździć za Abby po całej wyspie. Trochę mnie to niepokoi. No a co z naszą umową?

Tarrance oderwał wzrok od morza i łodzi i spojrzał na Mitcha.

- Zgadzamy się na te dwa miliony i...

- Oczywiście, że się zgadzacie. Przecież już o tym mówiliśmy.

- Uspokój się, Mitch. Zapłacimy milion, kiedy przekażesz nam swoje papiery. Od tej chwili, jak to się mówi, nie ma już odwrotu. Wóz albo przewóz.

- Rozumiem, Tarrance. To był mój pomysł, już zapomniałeś?

- Tylko że to jest łatwiejsza część zadania. Tak naprawdę, to nie potrzebujemy twoich papierów, ponieważ są czyste. Są w porządku, wszystko jest legalne. My potrzebujemy śmierdzących papierów, Mitch, takich, które same w sobie stanowią już właściwie akt oskarżenia. I te dokumenty będą trudniejsze do zdobycia. Kiedy to zrobisz, dostaniesz następne pół miliona. Reszta po ostatniej rozprawie.

- A mój brat?

- Spróbujemy.

- To dla mnie za mało, Tarrance. Chcę gwarancji.

- Nie możemy obiecać, że uwolnimy twego brata. Do diabła, ma jeszcze przed sobą całe siedem lat.

- Ale jest moim bratem, Tarrance, choćby nawet był wielokrot­nym mordercą czekającym w celi śmierci na ostatni posiłek. Jest moim bratem i jeśli chcecie mnie mieć, musicie go uwolnić.

- Powiedziałem, że spróbujemy, ale może nam się nie udać. Nie da się znaleźć jakiegoś legalnego, zgodnego z prawem sposobu na wyciągnięcie go stamtąd, musimy więc próbować czegoś innego. A co będzie, jeśli zastrzelą go podczas ucieczki?

- Po prostu wyciągnij go i już, Tarrance.

- Spróbujemy.

- Wykorzystasz całą władzę i wszystkie możliwości, jakimi dysponuje FBI, aby pomóc memu bratu wydostać się z więzienia. Zgadzasz się, Tarrance?

- Masz moje słowo.

Mitch rozparł się wygodnie w krześle i pociągnął solidny łyk swego drinka. Dobili w końcu targu. Odetchnął głębiej i uśmiechnął się do olbrzymiego tubylca.

- Kiedy dostaniemy papiery? - zapytał Tarrance.

- Myślałem, że ich nie chcecie. Przecież są za czyste, nie pamiętasz?

- Potrzebujemy tych papierów, Mitch, bo kiedy je dostaniemy, będziemy mieli także ciebie. Gdy dostarczysz nam swoje dokumenty, twoja licencja prawnika znajdzie się, że tak powiem, w naszych rękach.

- Za dziesięć do piętnastu dni.

- Ile tego będzie?

- Jakieś czterdzieści, pięćdziesiąt teczek. Małe mają około cala grubości każda. Duże nie zmieściłyby się na tym stole. Nie mogę użyć kopiarek, które mam w biurze, więc musimy załatwić to jakoś inaczej.

- Może potrafilibyśmy pomóc w kopiowaniu - odezwał się Acklin.

- Może jednak nie. Może, jeśli będę potrzebował waszej pomocy, sam o to poproszę.

- Jak zamierzasz nam je przekazać? - spytał Tarrance. Acklin zamilkł ponownie.

- W bardzo prosty sposób, Wayne. Gdy wszystkie dokumenty będą skopiowane, a milion zostanie przekazany w wyznaczone przeze mnie miejsce, wręczę wam klucz do jakiegoś małego pokoju w obrębie Memphis i zabierzecie je sobie stamtąd.

- Mówiłem ci, że pieniądze są zdeponowane w jednym ze szwajcarskich banków - powiedział Tarrance.

- Ale ja nie chcę mieć ich na koncie w szwajcarskim banku. Określę warunki przelewu i wszystko ma przebiegać zgodnie z moimi instrukcjami. Od tej chwili to ja, chłopcy, nadstawiam karku i ja będę dyktował warunki. W każdym razie większość.

Tarrance uśmiechnął się, odchrząknął i spojrzał na molo.

- Więc nie dowierzasz Szwajcarom?

- Powiedzmy, że mam na oku inny bank. Pamiętaj, że pracuję dla ludzi, którzy piorą brudne pieniądze, i stałem się ekspertem od ukrywania pieniędzy na zamorskich kontach.

- Zobaczymy.

- Kiedy mi pokażecie ten notatnik dotyczący rodziny Morolta?

- Gdy będziemy już mieli dokumenty i zapłacimy pierwszą ratę. Pomożemy ci w takim stopniu, w jakim możemy ci pomóc, ale większą część roboty będziesz musiał wykonać sam. My dwaj będziemy się musieli często spotykać, co oczywiście może się stać niebezpieczne. Przewiduję, że czeka nas jeszcze kilka miłych wycieczek autobusowych.

- W porządku, ale następnym razem biorę boczne siedzenie.

- Jasne. Człowiek wart dwa miliony może sobie wybrać siedzenie w greyhoundzie.

- Na pewno nie dożyję tego dnia, kiedy będą moje. Dobrze o tym wiesz, Wayne.

Mitch zobaczył go trzy mile za Georgetown na wąskiej, krętej drodze prowadzącej do Bodden Town. Mężczyzna przykucnął przy otwartej masce starego volkswagena, jakby zatrzymały go jakieś problemy z silnikiem. Ubrany był jak ktoś, kto nie jest turystą, lecz mieszka tu na stałe, i mógł bez trudu uchodzić za Anglika pracującego dla rządu lub banku. Był mocno opalony. Trzymał w rękach jakąś obręcz i oglądał ją, obserwując jednocześnie dżipa mitsubishi sunącego lewą stroną szosy. Facet o nordyckich rysach.

Mitch zwolnił instynktownie do trzydziestu mil na godzinę, by na niego zaczekać. Abby odwróciła się i zaczęła przyglądać się drodze. Wąska szosa prowadząca do Bodden Town biegła jakiś czas wzdłuż brzegu, po czym rozwidliła się i ocean zniknął im z oczu. Po niecałej minucie zielony volkswagen wyłonił się zza zakrętu. Dżip McDeere’a znajdował się o wiele bliżej, niż spodziewał się tego nordyk. Kiedy się zorientował, że go zauważono, zahamował gwałtownie i skręcił w wyłożoną białym kamieniem drogę prowadzącą w stronę morza.

Mitch dodał gazu. Minąwszy niewielką wioskę skręcił na południe i po przejechaniu niecałej mili znów zobaczyli ocean.

Dochodziła dziesiąta rano i parking przy Abanks Dive Lodge był już w połowie zapełniony. Pół godziny temu dwie łodzie wypłynęły w morze. McDeere’owie weszli szybko do baru, gdzie Henry podawał już miłośnikom domina piwo i papierosy.

Barry Abanks stał oparty o słup podtrzymujący dach baru i patrzył na znikające za cyplem łodzie. McDeere’owie podeszli do niego i Mitch cicho przedstawił mu Abby. Abanks nie potraktował ich zbyt uprzejmie, ale też nie zachowywał się niegrzecznie. Przeszli na pomost, gdzie marynarz przygotowywał do drogi trzydziestostopową łódź rybacką. Abanks wyrzucił z siebie serię niezrozumiałych dla Mitcha rozkazów, jednak młody marynarz, do którego były one skierowane, albo był głuchy, albo nie bał się swego szefa.

Mitch stanął obok Abanksa, który był teraz kapitanem, wskazał ruchem głowy oddalony o pięćdziesiąt jardów od pomostu bar i zapytał:

- Czy znasz wszystkich, którzy tam są w tej chwili?

Abanks spojrzał na niego z niechęcią.

- Próbowali mnie śledzić. Jestem po prostu ciekawy - wyjaśnił Mitch.

- Sami swoi - powiedział Abanks - Nikogo obcego.

- Nie zauważyłeś przypadkiem dziś rano kogoś dziwnego w po­bliżu?

- Słuchaj, to miejsce przyciąga różnych ludzi. Nie prowadzę rejestru, w którym odnotowuję tych dziwnych.

- Chodzi mi o grubego Amerykanina, rude włosy, trzysta funtów żywej wagi.

Abanks potrząsnął przecząco głową. Marynarz obrócił łódź tyłem do pomostu, dziobem w kierunku horyzontu i odbili od brzegu. Abby usiadła na małej ławeczce i patrzyła na oddalające się chatki. W plas­tikowej torbie, między jej stopami, znajdowały się dwa komplety nowych płetw i maski do nurkowania. Miała to być niby wycieczka płetwonurków, w której programie przewidziano także trochę węd­kowania, jeżeli ryby będą brały. Olbrzymi mężczyzna zgodził się im towarzyszyć osobiście dopiero po długich naleganiach Mitcha, gdy usłyszał, że chodzi o rozmowę dotyczącą spraw osobistych, w tym śmierci jego syna.

Z osłoniętego balkonu na pierwszym piętrze domu wypoczyn­kowego “Cayman Kai” nordyk obserwował dwie głowy nurków pojawiające się i znikające w pobliżu rybackiej łódki. Podał lornetkę Dwutonowemu Tony’emu Verklerowi, który szybko się znudził i oddał mu ją z powrotem. Efektowna blondynka w czarnym jednoczęściowym kostiumie stanęła za nordykiem i wzięła lornetkę z jego rąk. Szczególne zainteresowanie całej trójki wzbudził marynarz.

- Nie rozumiem - odezwał się Tony. - Jeśli rozmawiają o czymś poważnym, to co tam robi ten chłopak? Po co im dodatkowa para uszu?

- Może rozmawiają o nurkowaniu i łowieniu ryb - powiedział nordyk.

- Nie wiem - wzruszyła ramionami blondynka. - To raczej dziwne, że Abanks spędza czas na łodzi rybackiej. Lubi nurków. Jeśli traci czas z dwójką nowicjuszy, musi mieć jakiś ważny powód po temu. Coś tu jest nie tak.

- Kim jest ten chłopak? - spytał Tony.

- To jeden z jego pomocników - odparła. - Ma ich chyba tuzin.

- Możesz z nim potem porozmawiać? - zapytał nordyk.

- Tak - wtrącił Tony. - Pokaż trochę ciała, zrób słodkie oczy. Będzie mówił.

- Spróbuję - odparła.

- Jak się nazywa? - spytał nordyk.

- Keitch Rook.

Keitch Rook skierował łódź w stronę przystani przy Rum Point. Mitch, Abby i Abanks wyskoczyli na pomost i ruszyli w stronę plaży. Keitcha nie zaproszono na lunch. Został przy łodzi i leniwie mył pokład.

Bar “Shipwreck” położony w odległości stu jardów od brzegu, osłaniało przed słońcem kilka rozłożystych drzew. Okna szczelnie zasłonięto, pod sufitem obracały się nieprzerwanie wiatraki - panował tu mrok i czuło się wilgoć. Nie było słychać muzyki reggae, nie grano w domino ani nie rzucano do tarcz. Było południe i goście siedzieli spokojnie przy stołach prowadząc niegłośne, ale ożywione rozmowy.

Z miejsca, w którym usiedli, mieli widok na morze, na północ. Zamówili cheesburgery i piwo.

- Ten bar jest inny - zauważył cicho Mitch.

- Całkiem inny - powiedział Abanks - i nie bez powodu. Przesiadują tu często handlarze narkotyków, do których należy wiele spośród tych pięknych willi i domów wypoczynkowych, jakie widzicie wokoło. Przylatują tu własnymi samolotami, deponują pieniądze w naszych znakomitych bankach i przez parę dni zwiedzają swoje nieruchomości.

- To miłe miejsce.

- Naprawdę, bardzo miłe. Oni mają miliony i zachowują je dla siebie.

Kelnerka, krzepka Mulatka, bez słowa postawiła przed nimi trzy butelki jamajskiego red stripe. Abanks, oparłszy się łokciami o stół, przechylił się do przodu; był to przyjęty w “Shipwreck” sposób prowadzenia rozmowy.

- Więc myślisz, że możesz odejść?

Mitch i Abby pochylili się jednocześnie w przód i głowy wszystkich trojga spotkały się na środku stołu, dokładnie nad butelkami z piwem.

- Nie odejść, ale uciec. Uciec w cholerę. I potrzebuję twojej pomocy.

Abanks podniósł głowę i zastanawiał się przez chwilę. Wzruszył ramionami.

- Ale co ja miałbym zrobić? - spytał i pociągnął łyk piwa.

Abby zauważyła ją pierwsza. Tylko kobieta mogła dostrzec inną kobietę tak dyskretnie nadstawiającą ucha. Siedziała sama przy dwuosobowym stoliku tyłem do Abanksa. Miała bardzo jasne włosy, tanie okulary przeciwsłoneczne zasłaniały znaczną część jej twarzy. Patrzyła w stronę morza i nasłuchiwała trochę zbyt uważnie. Kiedy cała trójka pochyliła się nad stołem, blondynka wyprostowała się i z napiętą twarzą usiłowała wyłowić każdy dźwięk.

Abby wbiła paznokcie w nogę męża i przy ich stoliku zapadła natychmiast cisza. Blondynka w czerni nasłuchiwała jeszcze przez chwilę, po czym skoncentrowała uwagę na swym drinku.

Wayne Tarrance zmienił nieco swój wygląd i strój. Zniknęły słomiane sandały, krótkie spodenki i dziecinne okulary przeciw­słoneczne. Blade, wręcz chorobliwie białe przed kilku dniami nogi były teraz jasnoróżowe i porządnie spieczone. Po trzech dniach pobytu w tropikalnej głuszy na Cayman Brac on i Acklin wynajęli na koszt rządu Stanów Zjednoczonych raczej tani pokój na Grand Cayman, z dala od Seven Mile Beach i z dala od morza. Założyli tam punkt obserwacyjny, z którego śledzili ruchy McDeere’ów i innych inte­resujących ich ludzi. Tu, w “Coconut Motel”, dzielili mały pokój z dwoma pojedynczymi łóżkami i zimnymi prysznicami. W środę nawiązali kontakt z McDeere’em i zażądali, by spotkał się z nimi jak najprędzej. Odmówił. Oznajmił, że jest zbyt zajęty. Powiedział, że on i jego żona spędzają teraz miesiąc miodowy i nie mają czasu na tego typu spotkania. Może później, pocieszył ich, i to było wszystko, co od niego usłyszeli.

W czwartek wieczorem, gdy Mitch i Abby raczyli się wspaniałą rybą z grilla w “Lighthouse”, restauracji położonej przy drodze do Bodden Town, Laney, agent Laney, ubrany w typowy wyspiarski strój i nie różniący się wyglądem od miejscowych Murzynów, zatrzymał się przy ich stole. Tarrance uparł się na to spotkanie.

Kurczaki na Kajmanach pochodziły z importu i nie należały do najlepszych. Były towarem średniej jakości przeznaczonym nie dla tubylców, lecz dla Amerykanów, pozbawionych z dala od domu swego ulubionego przysmaku. Pułkownik Sanders omal nie dostał rozstroju nerwowego, ucząc miejscowe dziewczyny sztuki smażenia kurczaka. Była to dla nich czarna magia.

Agent specjalny Wayne Tarrance z Bronxu zaaranżował krótkie sekretne spotkanie na imprezie pod nazwą: “Smażone kurczaki z Kentucky na wyspie Grand Cayman”. Jedynej tego rodzaju imprezie. Był pewien, że nie zjawi się tam zbyt wielu ludzi. Mylił się.

Wygłodniali turyści z Georgii, Alabamy, Teksasu i Missisipi przy­byli tłumnie, by pożerać chrupiące mięso z sałatką z kapusty i ziemnia­kami puree. Smakowało nie tak jak w Tupelo, ale dało się zjeść.

Tarrance i Acklin usiedli przy stole w zatłoczonej restauracji i spoglądali nerwowo w kierunku drzwi. Jeszcze nie było za późno, żeby się wycofać. Zebrało się tu po prostu zbyt wielu ludzi. W końcu pojawił się Mitch. Wszedł sam i stanął w długiej kolejce. Po chwili, trzymając w ręku małą, czerwoną tackę, podszedł do ich stołu. Nie przywitał się i usiadł bez słowa. Zaczął jeść trzyczęściowy posiłek, który kosztował go cztery kajmańskie dolary i osiemdziesiąt dziewięć centów. Importowane kurczaki.

- Gdzie się podziewałeś? - zapytał Tarrance.

Mitch wbił zęby w udko.

- Na wyspie. To spotkanie tutaj to głupi pomysł, Tarrance. Za dużo ludzi.

- Wiemy, co robimy.

- Tak jak w koreańskim sklepie z butami.

- Niezłe. Dlaczego nie mogłeś spotkać się z nami we środę?

- We środę byłem zajęty. Nie miałem ochoty oglądać was we środę. Czy jestem czysty?

- Oczywiście, że jesteś czysty. Laney zatrzymałby cię jakoś przy wejściu, gdybyś nie był czysty.

- Denerwuje mnie to miejsce, Tarrance.

- Po co spotkałeś się z Abanksem?

Mitch wytarł usta i wziął do ręki częściowo ogryzione udko. Udko raczej niewielkich rozmiarów.

- Ma łódź. Nabrałem ochoty na nurkowanie i łowienie ryb i umówiłem się z nim. A ty gdzie wtedy byłeś, Tarrance? Krążyłeś wokół wyspy w łodzi podwodnej?

- Co mówił Abanks?

- O, on zna wiele słów. “Cześć”! “Podaj piwo”, “Kto nas śledzi”, masę słów.

- Oni cię śledzili. Wiesz o tym?

- Oni? Którzy oni? Wasi oni czy ich oni? Śledzi mnie tylu ludzi, że staję się przyczyną korków ulicznych.

- Źli chłopcy, Mitch. Ci z Memphis, Chicago i Nowego Jorku. Ci, którzy zabiją cię jutro, jeśli nie będziesz uważał.

- Jestem wstrząśnięty. Więc mnie śledzili. Wszędzie wlokę ich za sobą. Na ryby. Na nurkowanie. Daj spokój, Tarrance. Oni śledzą mnie, ty śledzisz ich, śledzisz mnie, a oni śledzą ciebie. Kiedy naciskam hamulec, dwadzieścia nosów wbija mi się w tyłek. Dlaczego się spotykamy w tym miejscu, Tarrance? Tu jest masa ludzi.

Tarrance rozejrzał się niespokojnie. Mitch odsunął talerz z kur­czakiem.

- Posłuchaj, Tarrance, czuję się tu nieswojo i straciłem apetyt.

- Uspokój się, byłeś czysty, kiedy przyjechałeś z domu wypoczyn­kowego.

- Zawsze jestem czysty, Tarrance. Przypuszczam, że Hodge i Kozinski też byli czyści, gdziekolwiek się ruszyli. Byli czyści u Abanksa, na łodzi i na pogrzebach. To nie jest dobry pomysł, Tarrance, wychodzę.

- W porządku. Dokąd chcesz iść?

- Co to ma do rzeczy? Zamierzacie mnie śledzić, chłopcy? Będziecie śledzić mnie czy ich? Co będzie, jeśli dojdzie do takiego zamieszania, że ja zacznę śledzić was wszystkich?

- Daj spokój, Mitch.

- Zarezerwuję wam miejsce na dziewiątą czterdzieści rano. Przy oknie, obok Dwutonowego Tony’ego.

- Kiedy dostarczysz nam dokumenty?

Mitch wstał i podniósł tackę z nie dojedzonym kurczakiem.

- Za jakiś tydzień. Daj mi dziesięć dni, Tarrance, i nie życzę sobie żadnych spotkań w miejscach publicznych. Weź pod uwagę, że oni zabijają prawników, a nie głupich agentów FBI.

ROZDZIAŁ 26

W poniedziałek rano o ósmej Oliver Lambert i Nathan Locke przedostali się przez betonową ścianę na czwartym piętrze, a potem poszli znajomym korytarzem. DeVasher czekał. Zamknął za nimi drzwi i wskazał krzesła. Poruszał się powoli. W nocy stoczył długą walkę z wódką i poniósł sromotną klęskę. Miał przekrwione oczy i coś pulsowało mu w mózgu przy każdym oddechu.

- Rozmawiałem wczoraj w Las Vegas z Lazarovem. Wyjaśniłem mu, jak mogłem najlepiej, dlaczego jesteście, chłopcy, tak niechętni wyeliminowaniu waszych czterech prawników: Lyncha, Sorrella, Buntina i Myersa. Przedstawiłem mu wszystkie wasze rozsądne argumenty. Powiedział, że zastanawiał się już nad tym i zdążył się upewnić, że ta czwórka pracuje tylko i wyłącznie nad zupełnie czystymi sprawami. Ale nie chce najmniejszego ryzyka i żąda, by dokładnie ich obserwować.

- Czy to nie jest naprawdę miły facet? - odezwał się Oliver Lambert.

- O, tak. Naprawdę czarujący. Mówił, że Morolto pyta o firmę raz w tygodniu od przeszło miesiąca. Uprzedził, że oni wszyscy są bardzo zaniepokojeni.

- Co mu powiedziałeś?

- Że na razie panujemy nad wszystkim. Że przecieki zostały zlikwidowane. Nie przypuszczam, żeby mi uwierzył.

- A co z McDeere’em? - zapytał Locke.

- Spędzili z żoną wspaniały tydzień. Czy widziałeś ją kiedyś w bikini? Niesamowita! Zrobiliśmy parę zdjęć dla zabawy.

- Nie przyszedłem tu, żeby oglądać zdjęcia - sapnął Locke.

- Nic takiego nie powiedziałem. Spędzili cały dzień z naszym przyjacielem, Abanksem. Tylko ich troje i marynarz. Bawili się w wodzie i łowili ryby. I dużo rozmawiali, nie wiemy o czym. Nie udało się nam ich podsłuchać. Ale jest to dla mnie bardzo podejrzane, chłopcy. Naprawdę bardzo podejrzane.

- Nie rozumiem dlaczego? - odezwał się Oliver Lambert.- Czemu mieliby rozmawiać o czymś innym niż łowienie ryb, nurkowanie i oczywiście o Hodge’u i Kozinskim? Więc rozmawiali o Hodge’u i Kozinskim. No i co z tego?

- Nigdy nie poznał Kozinskiego i Hodge’a, Oliverze - powiedział Locke. - Dlaczego więc miałby się tak interesować ich śmiercią?

- Pamiętaj - powiedział DeVasher - że Tarrance w czasie pierwszego spotkania powiedział mu, że te śmierci nie były przypad­kowe. Zabawia się teraz w Sherlocka Holmesa i szuka motywów.

- Niczego nie znajdzie, prawda, DeVasher?

- Nie, do diabła. To była dobra robota. Jest oczywiście kilka nie wyjaśnionych spraw, ale mogę dać głowę, że kajmańska policja nie rozwikła żadnej z tych zagadek. Nasz chłopiec McDeere też.

- Więc dlaczego się martwisz? - zapytał Lambert.

- Dlatego, że w Chicago się martwią, Ollie, i że płacą mi duże pieniądze, żebym się też martwił. I dopóki fedowie nie zostawią nas w spokoju, wszyscy będziemy się martwić. Jasne?

- Co jeszcze robił?

- Zwyczajny urlop na Kajmanach. Seks, słońce, rum, drobne zakupy, podziwianie krajobrazu. Mieliśmy na wyspie trzech ludzi i zgubili go parę razy, ale mam nadzieję, że to nic poważnego. Zawsze powtarzam, że nie można nikogo śledzić dwadzieścia cztery godziny na dobę przez siedem dni w tygodniu i nawet na chwilę go nie zgubić. Musimy czasem odpuścić.

- Czy myślisz, że McDeere z nimi rozmawiał? - spytał Locke.

- Wiem, że kłamie. Kłamie co do tego incydentu w koreańskim sklepie z obuwiem, miesiąc temu. Nie chcecie w to uwierzyć, chłopcy, ale ja jestem pewien, że wszedł tam wyłącznie po to, żeby spotkać się z Tarrance’em. Jeden z naszych chłopców popełnił błąd, podszedł zbyt blisko i małe spotkanie się nie udało. McDeere ma inną wersję, ale to było właśnie tak. Tak, Nat, myślę, że się z nimi kontaktuje.

- Nie masz jednak nic konkretnego, DeVasher - powiedział Ollie.

Pulsowanie w mózgu nasiliło się. DeVasher miał wrażenie, że za chwilę oszaleje z bólu.

- Nie, Ollie, nic w stylu Hodge’a i Kozinskiego, jeśli o to ci chodzi. Mamy tych chłopców na taśmie i wiemy, że puścili farbę. Z McDeere’em jest trochę inaczej.

- Jest nowicjuszem - powiedział Nat. - To prawnik dopiero od ośmiu miesięcy, prawnik, który jeszcze nic nie wie. Spędził setki godzin nad potliwymi kartotekami i wszyscy klienci, z którymi miał do czynienia, byli zupełnie czyści. Avery wykazał maksymalną ostroż­ność, jeśli chodzi o dokumenty, które dawał McDeere’owi. Roz­mawialiśmy o tym.

- Nie może nic powiedzieć, bo nic nie wie - dodał Ollie. - Marty i Joe wiedzieli znacznie więcej, ale pracowali tu od lat. McDeere jest jeszcze zupełnie zielony.

DeVasher pomasował sobie skronie.

- A więc dobrze, zatrudniliście pieprzonego niemowę. Przypuśćmy jednak, że FBI podejrzewa, kto jest naszym głównym klientem. Spróbujmy pójść dalej tym torem. Przypuśćmy, że Kozinski i Hodge wygadali dostatecznie dużo, by tamci mogli zidentyfikować tego klienta. Rozumiecie, do czego zmierzam? I powiedzmy, że fedowie powiedzieli McDeere’owi wszystko, co wiedzą, trochę to upiększając. I nagle twój niedoświadczony nowicjusz staje się bardzo bystry. I bardzo niebezpieczny.

- Jak to udowodnisz?

- Na początek musimy wzmocnić nadzór. Obserwować jego żonę dwadzieścia cztery godziny na dobę. Dzwoniłem przed chwilą do Lazarova i prosiłem, żeby dał więcej ludzi. Powiedziałem, że po­trzebujemy nowych twarzy. Wybieram się jutro do Chicago, żeby spotkać się z Lazarovem i może z Moroltem. Lazarov przypuszcza, że Morolto ma wtyczkę w FBI, pewnego faceta, który jest blisko Voylesa i przekazuje informacje. Ale kosztuje to prawdopodobnie bardzo drogo. Potrzebują od nas konkretów, potem zadecydują, co robić.

- I powiesz im, że McDeere mówi?

- Powiem im to, co wiem, i to, co podejrzewam. Obawiam się, że jeśli będziemy siedzieć i czekać na konkrety, może być potem za późno. Jestem pewien, że Lazarov będzie chciał przedyskutować plan wyeliminowania chłopca.

- Plan wstępny? - zapytał Ollie z nutą nadziei w głosie.

- Pominiemy część wstępną, Ollie.

Tawerna “Klepsydra” w Nowym Jorku mieściła się na Czterdziestej Szóstej Ulicy, niedaleko skrzyżowania z Dziewiątą Aleją. Mroczny mały lokal słynął z wysokich cen, znany był również z tego, że czekało się tu pięćdziesiąt dziewięć minut na każdy posiłek. Umieszczone na ścianach, niezbyt wysoko nad stołami, klepsydry wypełnione białym piaskiem odliczały sekundy i minuty, dopóki kelnerka nie dokończyła kalkulacji i nie podała tego, co zamówiono. Tawerna była zwykle pełna, stali, wierni goście czekali na chodniku przed wejściem.

Lou Lazarov lubił “Klepsydrę”, bo w jej mrocznym wnętrzu dobrze się prowadziło poufne rozmowy. Krótkie rozmowy, nie trwające dłużej niż pięćdziesiąt dziewięć minut. Lubił ją, bo nie znajdowała się na terenie Little Italy, a on nie był Włochem i chociaż stanowił własność Sycylijczyków, nie musiał jadać ich potraw. Lubił ją, bo urodził się i spędził pierwsze czterdzieści lat życia na Broadwayu. Potem główna kwatera przeniosła się do Chicago i Lazarova także tam przeniesiono. Ale interesy wymagały jego obecności w Nowym Jorku przynajmniej dwa razy w tygodniu i jeśli konieczne było spotkanie z równym mu pozycją przedstawicielem innej rodziny, Lazarov zawsze proponował “Klepsydrę”. Tubertini miał taką samą pozycję, może nawet nieco wyższą. Zgodził się, acz niechętnie, na “Klepsydrę”.

Lazarov przyszedł pierwszy i nie musiał czekać, aż zwolni się stolik. Wiedział z doświadczenia, że o czwartej tłum maleje, szczególnie w czwartki. Zamówił kieliszek wina. Kelnerka odwróciła klepsydrę nad jego głową i wyścig się rozpoczął. Usiadł przy stoliku blisko wejścia, twarzą do okna, plecami do sali. Był ciężkim mężczyzną o masywnej klatce piersiowej i pokaźnym brzuchu. Oparł się ciężko o przykryty czerwonym, kraciastym obrusem stół i obserwował ruch na Czterdziestej Szóstej Ulicy.

Tubertiniemu udało się nie spóźnić. Uprzejmie uścisnęli sobie ręce. Tubertini przez chwilę przyglądał się z pogardą maleńkiej sali. Posłał Lazarovowi plastikowy uśmiech i spojrzał na swoje miejsce przy oknie. Wypadło mu siedzieć tyłem do ulicy, co go mocno irytowało. I było niebezpieczne. Ale na zewnątrz czekało w samochodzie dwóch jego ludzi. Postanowił być uprzejmy. Zręcznie obszedł niewielki stolik i zajął swoje miejsce.

Wyglądał niezwykle elegancko. Miał trzydzieści siedem lat i był zięciem samego starego Palumba. Poślubił jego jedyną córkę. Piękny, szczupły, opalony, krótkie czarne włosy miał zaczesane do tyłu. Zamówił czerwone wino.

- Jak się ma mój przyjaciel Morolto? - zapytał z olśniewającym uśmiechem.

- Znakomicie. A pan Palumbo?

- Czuje się bardzo źle. I jest w bardzo złym humorze. Jak zwykle.

- Proszę przekazać mu pozdrowienia.

- Oczywiście.

Podeszła kelnerka i spojrzała groźnie na zegar.

- Tylko wino - powiedział Tubertini. - Nie jestem głodny.

Lazarov zajrzał do menu i podał je dziewczynie.

- Ryba saute i jeszcze jeden kieliszek wina.

Tubertini zerknął na swoich ludzi w samochodzie. Sprawiali takie wrażenie, jakby spali.

- No więc, co złego dzieje się w Chicago?

- Nic złego. Po prostu potrzebujemy trochę informacji, to wszystko. Słyszeliśmy z nie potwierdzonych oczywiście źródeł, że macie zaufanego człowieka gdzieś głęboko w FBI, gdzieś w pobliżu Voylesa.

- A jeśli mamy?

- Potrzebujemy od niego pewnej informacji. Mamy małą filię w Memphis i fedowie cholernie ostro próbują ją rozpracować. Podejrzewamy, że jeden z naszych pracowników współpracuje z nimi, ale nie mamy pewności.

- A jeśli się upewnicie, że to prawda?

- Wytniemy mu wątrobę i nakarmimy nią szczury.

- Poważna sprawa, co?

- Cholernie poważna. Coś mi mówi, że FBI namierzyło naszą małą filię, i wszyscy się trochę denerwujemy.

- Powiedzmy, że nazywa się Alfred i że jest bardzo blisko Voylesa.

- W porządku. Potrzebujemy od Alfreda prostej odpowiedzi. Chcemy wiedzieć, czy nasz pracownik współpracuje z fedami. Tak albo nie.

Tubertini spojrzał na Lazarova i pociągnął łyk wina.

- Alfred specjalizuje się w prostych odpowiedziach. Preferuje warianty tak albo nie. Korzystaliśmy z niego dwukrotnie, zawsze w sytuacji krytycznej, i w obu wypadkach były to pytania typu: czy agenci pojawią się tu albo tam? Jest bardzo ostrożny. Nie sądzę, by mógł dowiedzieć się wielu szczegółów.

- Czy jest dokładny?

- Diabelnie dokładny.

- Więc chyba będzie mógł nam pomóc. Jeśli odpowiedź będzie brzmiała: tak, postąpimy w stosowny sposób, jeśli: nie, nasz pracownik zostanie zdjęty z haczyka i interesy potoczą się dawnym torem.

- Alfred jest bardzo drogi.

- Tego się obawiam. Ile bierze?

- Pracuje w FBI od szesnastu lat i robi wspaniałą karierę. Dlatego działa ostrożnie. Ma wiele do stracenia.

- Ile bierze?

- Pół miliona.

- O, cholera!

- Oczywiście musimy mieć z tej transakcji mały profit. Już po wszystkim. Ostatecznie Alfred jest naszym człowiekiem.

- Mały profit?

- Naprawdę mały. Większość bierze Alfred. Wiesz, rozmawia z Voylesem codziennie. Pracuje dwa pokoje obok.

- W porządku, zapłacimy.

Tubertini uśmiechnął się zniewalająco i skosztował wina.

- Wydaje mi się, że kłamiesz, Lazarov. Powiedziałeś, że chodzi o małą filię w Memphis. To nie była prawda?

- Nie.

- Co to za filia?

- Firma Bendiniego.

- Córka starego Morolta wyszła za Bendiniego.

- To prawda.

- Jak nazywa się wasz pracownik?

- Mitchel Y. McDeere.

- To zajmie jakieś dwa lub trzy tygodnie. Zaaranżowanie spot­kania z Alfredem to poważna sprawa.

- Oczywiście. Ale zależy nam na czasie.

ROZDZIAŁ 27

Stosując się do niepisanej, lecz przestrzeganej od lat reguły, żony pracowników niemal nigdy nie odwiedzały małej, cichej fortecy na Front Street. Mówiło się im, że są tam zawsze mile widziane, ale rzadko je zapraszano. Abby McDeere wkroczyła przez frontowe drzwi do głównego hallu nie zaproszona i w dodatku bez zapowiedzi. Uparła się, że koniecznie musi się widzieć z mężem. Recepcjonistka zadzwoniła do Niny na pierwsze piętro i już po paru sekundach tamta gorąco witała żonę swojego szefa. Oznajmiła jej, że Mitch jest w tej chwili na zebraniu, na co Abby odpowiedziała, że on jest zawsze na jakimś cholernym zebraniu, i zażądała, aby Nina wyciągnęła go stamtąd. Przeszły do jego biura. Abby zamknęła za sobą drzwi i oświadczyła, że będzie czekać.

Mitch obserwował chaotyczne przygotowania do kolejnego wyjazdu Avery’ego. Sekretarki, zderzając się ze sobą co chwila, pakowały do teczek potrzebne dokumenty, a Avery wrzeszczał tymczasem do słuchawki. Mitch siedział na sofie, trzymał w ręku notes i przyglądał się ze spokojem tej scenie. Jego partner miał zaplanowany dwudniowy pobyt na Kajmanach. Piętnasty kwietnia zbliżał się nieubłaganie, a tamtejsze banki sygnalizowały, że sytuacja zaczyna wyglądać krytycznie. Avery uparł się, że musi to załatwić osobiście. Mówił o tej podróży od pięciu dni, bał się jej i przeklinał ją, ale uważał, że jest absolutnie konieczna. “Samolot już czeka” - poinformowała go sekretarka.

Prawdopodobnie czeka z workiem gotówki, pomyślał Mitch.

Avery odłożył słuchawkę i sięgnął po płaszcz. W drzwiach pojawiła się Nina i spojrzała na Mitcha.

- Panie McDeere, pańska żona jest tutaj. Mówi, że ma pilną sprawę.

Zapadła cisza. Mitch spojrzał na Avery’ego pustym wzrokiem. Sekretarki zamarły.

- Co się stało? - zapytał wstając.

- Jest w biurze - powiedziała Nina.

- Muszę lecieć, Mitch - odezwał się Avery. - Zadzwonię do ciebie jutro. Mam nadzieję, że wszystko jest w porządku.

- Oczywiście. - Milcząc poszedł za Niną do swego biura. Abby siedziała na biurku. Zamknął drzwi i przekręcił klucz w zamku. Spojrzał na nią z niepokojem.

- Muszę wyjechać do domu, Mitch.

- Dlaczego? Co się stało?

- Ojciec dzwonił do szkoły. Wykryli u mojej matki nowotwór płuca. Jutro operacja.

Odetchnął głęboko.

- Tak mi przykro.

Nie podszedł do niej. Nie płakała.

- Muszę jechać. Załatwiłam sobie w szkole zwolnienie.

- Na jak długo? - Wyczuła zdenerwowanie w jego głosie.

Spojrzała ponad nim na Ścianę Sukcesów.

- Nie wiem, Mitch. Musimy się rozstać na jakiś czas. Jestem tym wszystkim zmęczona i potrzebuję trochę czasu. Myślę, że będzie to dobre dla nas obojga.

- Porozmawiajmy o tym.

- Jesteś zbyt zajęty, Mitch. Od sześciu miesięcy usiłuję z tobą porozmawiać, ale ty mnie nie słuchasz.

- Jak długo cię nie będzie, Abby?

- Nie wiem. To zależy od mamy. Zresztą nie, to zależy od wielu rzeczy.

- Przerażasz mnie, Abby.

- Wrócę, obiecuję ci. Nie wiem kiedy. Może za tydzień. Może za miesiąc. Muszę sobie poukładać pewne sprawy.

- Miesiąc?

- Nie wiem, Mitch. Potrzebuję po prostu trochę czasu. I chcę być przy mamie.

- Na pewno wszystko będzie dobrze.

- Mam nadzieję. Jadę do domu spakować parę rzeczy i za jakąś godzinę wyjeżdżam.

- W porządku. Uważaj na siebie.

- Kocham cię, Mitch.

Skinął głową i patrzył, jak Abby otwiera drzwi. Nie pocałowali się na pożegnanie.

Na czwartym piętrze jeden z pracowników technicznych przewinął szpulę i wcisnął przycisk gorącej linii łączącej go z biurem DeVashera. Tamten pojawił się natychmiast i wsunął słuchawki na swoją niepraw­dopodobnie wielką czaszkę. Przez chwilę słuchał uważnie.

- Przewiń - zażądał. Ponownie wysłuchał nagrania.

- Kiedy to się stało? - zapytał.

Pracownik spojrzał na wykaz zarejestrowanych rozmów.

- Dwie minuty i czterdzieści sekund temu. W jego biurze na drugim piętrze.

- Niech to diabli, ona od niego odchodzi, tak? Nie rozmawiali wcześniej o rozwodzie ani o separacji?

- Nie. Wiedziałbyś o tym. Kłócili się nieraz, bo ona miała do niego ciągle pretensje o to, że zwariował na punkcie pracy i że nienawidzi jej rodziców. A teraz to było zupełnie co innego.

- No tak, tak. Sprawdź u Marcusa, może on coś będzie miał. I przesłuchaj te taśmy, może coś przeoczyliśmy. Niech to wszystko szlag trafi!

Abby nie dotarła do Kentucky. Po godzinie jazdy na zachód, przed Nashville, zjechała z czterdziestej międzystanowej autostrady i poje­chała na północ. Nie zauważyła, by ktoś ją śledził. Pędziła osiem­dziesiątką, potem zwolniła do pięćdziesięciu mil na godzinę. Nic. Przed Clarksville, małym miasteczkiem położonym blisko granicy Kentucky, skręciła nagle na dwunastą autostradę i skierowała się na wschód. Po godzinie wjechała do Nashville i jej czerwony peugeot zniknął w tłumie pojazdów.

Zostawiła samochód na parkingu przy lotnisku.

Mikrobus dowiózł ją pod budynek dworca lotniczego. W toalecie na pierwszym piętrze przebrała się w szorty koloru khaki, sandały i granatowy pulower. Był to ubiór trochę nieodpowiedni na tę porę roku, ale tam, gdzie leciała, nie groził jej chłód. Związała opadające do ramion włosy w kucyk i wsunęła go pod kołnierzyk. Zmieniła okulary przeciwsłoneczne, a sukienkę, buty na obcasach i pończochy spakowała do płóciennej sportowej torby.

Po kilku minutach znalazła się na pokładzie samolotu. Poprosiła o miejsce przy oknie. Od chwili, gdy opuściła Memphis, minęło niecałe pięć godzin.

Lecąc Deltą nie mogła oczywiście ominąć Atlanty, ale na szczęście nie musiała zmieniać samolotu. Czekała przy oknie, obserwując pogrążone w mroku zatłoczone lotnisko. Była zdenerwowana, ale starała się odpędzać złe myśli. Wypiła kieliszek wina i przejrzała “Newsweeka”.

Dwie godziny później wylądowała w Miami i zeszła z pokładu. Przeszła pośpiesznie przez budynek portu lotniczego, ignorując ściga­jące ją spojrzenia. To normalne, zwykłe spojrzenia, pełne podziwu i pożądania, tak jak co dzień i wszędzie, uspokajała samą siebie. Nic więcej.

W okienku odpraw, przeznaczonym dla podróżnych udających się na Kajmany, okazała bilet powrotny, wymagane świadectwo urodzenia i prawo jazdy. To wspaniali ludzie ci Kajmańczycy, ale nie wpuszczą do swojego kraju nikogo, kto nie ma powrotnego biletu. Zapraszamy, przylatujcie, wydawajcie wasze pieniądze, a potem żegnajcie.

Usiadła w kącie zatłoczonej poczekalni i próbowała czytać. Młody ojciec rodziny siedzący obok ze śliczną żoną i dwójką dzieci zaczął gapić się na jej nogi, ale nikt inny nie zwrócił na nią uwagi. Samolot na Grand Cayman miał odlecieć za pół godziny.

Początek był fatalny, robota szła Avery’emu jak po grudzie, ale wkrótce odzyskał wigor, nabrał rozpędu i spędził w kajmańskiej filii Royal Bank of Montreal, w Georgetown, siedem owocnych godzin. Gdy wychodził o piątej, udostępniony mu pokój konferencyjny zawalony był wydrukami z komputera i wykazami kont. Uznał, że może to skończyć jutro. Przydałby mu się McDeere, ale w obecnej sytuacji możliwości wyjazdu Mitcha uległy znacznemu ograniczeniu. Avery był zmęczony i chciało mu się pić. A plaża tętniła życiem.

W “Rumheads” zamówił piwo przy barze i zaczął się przedzierać przez tłum w stronę patio, gdzie dostrzegł wolny stolik. Kiedy minął stolik graczy w domino, Tammy Greenwood Hemphill z Greenwood Service lekko zdenerwowana, ale z nonszalancką miną, przecisnęła się do baru i wspięła się na wysoki stołek. Patrzyła na niego. Jej opalenizna, choć uzyskana sztucznymi metodami i nierównomierna, mogła wzbudzić zazdrość i podziw, był przecież dopiero koniec marca. Włosy miała ufarbowane na piaskowy blond, stonowany makijaż. Jasnopomarańczowe fluoryzujące bikini było arcydziełem, przyciągało wzrok. Jej duże, wspaniałe piersi rozpierały staniczek, a wąski pasek materiału zastępujący dół kostiumu nie zasłaniał niczego. Miała czterdzieści lat, lecz dwadzieścia par wygłodniałych oczu odprowadzało ją do baru. Zamówiła wodę sodową i zapaliła papierosa. Paliła i patrzyła na niego.

Był wilkiem. Dobrze się prezentował i wiedział o tym. Sączył piwo i powoli taksował wzrokiem wszystkie kobiety znajdujące się w pro­mieniu pięćdziesięciu jardów. Zauważył jedną młodą blondynkę i już zamierzał przypuścić atak, lecz w tym właśnie momencie pojawił się jej towarzysz i objął ją ramieniem. Avery podniósł do ust szklankę z piwem i kontynuował obserwację.

Tammy zamówiła jeszcze jedną wodę sodową z dwoma plasterkami cytryny i ruszyła w kierunku patio.

Wilk natychmiast zauważył jej duże piersi i już nie odrywał od nich wzroku. Powoli podeszła do jego stolika.

- Mogę się dosiąść? - zapytała.

Podniósł się i przysunął jej krzesło.

- Proszę - powiedział. To był jego wielki moment. Ze wszystkich wygłodzonych, pożerających ją oczyma wilków, jakie zebrały się przy barze i na patio “Rumheads”, wybrała właśnie jego. Miewał młodsze laleczki, ale w tym miejscu i w tej chwili ta z całą pewnością wyglądała najbardziej podniecająco.

- Jestem Avery Tolar, z Memphis.

- Miło cię poznać. Ja jestem Libby. Libby Lox z Birmingham. - Teraz miała na imię Libby. Było to imię jej siostry.

- Jak tutaj trafiłaś? - zapytał Avery.

- Chciałam się po prostu zabawić. Przyleciałam dziś rano. Zatrzymałam się w “Palms”, a ty?

- Jestem prawnikiem podatkowym i możesz wierzyć lub nie, ale jestem tu w interesach. Muszę tu przylatywać kilka razy w roku. Prawdziwa męczarnia.

- Gdzie mieszkasz?

- Moja firma ma na wyspie dwa domy wypoczynkowe, o tam - pokazał - miłe, ładne, zadbane.

- Bardzo ładne.

Wilk nie wahał się nawet przez moment.

- Chciałabyś je obejrzeć?

Zachichotała jak studentka.

- Może później.

Uśmiechnął się do niej. To powinno być łatwe. Kochał te wyspy.

- Co pijesz? - zapytał.

- Dżin z tonikiem. Z podwójną cytryną.

Ruszył w stronę baru i wrócił z drinkami. Przysunął krzesło bliżej. Teraz ich nogi się dotykały. Jej piersi spoczywały wygodnie na stole. Popatrzył na nie.

- Jesteś tu sama? - Oczywiste pytanie, ale musiał je zadać.

- Tak. A ty?

- Też. Masz jakieś plany na wieczór?

- W zasadzie nie.

- To dobrze. O szóstej zaczyna się w “Palms” wspaniała impreza na wolnym powietrzu. Najlepsze dania z owoców morza na całej wyspie. Dobra muzyka. Poncz. Strój dowolny.

- Świetnie.

Przysunęli się do siebie jeszcze bliżej i nagle jego ręka znalazła się między jej kolanami. Otarł się ramieniem o jej pierś i uśmiechnął do niej. Ona też się uśmiechnęła. Nie jest to znowu takie nieprzyjemne, pomyślała, ale to tylko biznes.

Barefoot Boys dostroili instrumenty i festyn się rozpoczął. Do “Palms” ściągały tłumy plażowiczów. Tubylcy w białych koszulach i białych spodniach przykrywali stoły ciężkimi bawełnianymi obrusami. Zapach smażonych krewetek, pieczonego karmazyna i rekina z rożna rozszedł się po plaży. Gołąbeczki, Avery i Libby, trzymając się za ręce, przeszli przez dziedziniec “Palms” i stanęli w kolejce do bufetu.

Przez trzy godziny jedli i tańczyli, pili i tańczyli i mieli coraz większą ochotę na siebie. W końcu się upił i od tego momentu ona popijała już tylko wodę sodową. O dziesiątej Avery miał już dość; Libby ściągnęła go z parkietu i zaprowadziła do domu wypoczyn­kowego. Rzucił się na nią przed frontowymi drzwiami i przez pięć minut całowali się i pieścili w ciemnościach. Udało mu się otworzyć drzwi i weszli do środka.

- Jeszcze jednego drinka - powiedziała, jak przystało na łatwą dziewczynę.

Otworzył barek i przygotował jej dżin z tonikiem. On pił whisky z wodą. Usiedli na balkonie przylegającym do głównej sypialni i obserwowali księżyc odbijający się w spokojnym morzu.

Pije równo ze mną, pomyślał, więc skoro potrafi wypić jeszcze jednego drinka, to ja też dam sobie jakoś radę. Przeprosił ją na chwilę i wyszedł za potrzebą. Tammy uśmiechnęła się do szklanki, którą pozostawił na wiklinowym stoliku. Rzecz okazała się łatwiejsza, niż przypuszczała. Z pomarańczowego paska, zastępującego majteczki, wyjęła plastikowy pojemnik i wrzuciła do jego szklanki kapsułkę wodzianu chloralu. Uśmiechnęła się i zaczęła sączyć swój dżin.

- Wypij to, wielkoludzie - powiedziała, kiedy wrócił. - Jestem gotowa.

Chwycił szklankę i wychylił ją do połowy. Jego zmysł smaku był już poważnie przytępiony. Przełknął, pociągnął następny łyk i zaczął się uspokajać. Ostatni łyk. Głowa chwiała mu się na boki i w końcu opadła na piersi. Oddech stał się ciężki.

- Śpij dobrze, kochasiu - szepnęła.

Mężczyzna ważący sto osiemdziesiąt funtów powinien po jednej kapsułce wodzianu chloralu spać jak zabity przez dziesięć godzin. Wzięła do ręki jego szklankę i sprawdziła, ile whisky w niej pozostało. Niewiele. Przyjmijmy dla pewności: osiem godzin, pomyślała. Przeciąg­nęła go z krzesła na łóżko. Delikatnie zdjęła z niego żółto-niebieskie spodenki i położyła je na podłodze. Przyglądała się mu przez chwilę, a potem przykryła go prześcieradłem i kocem i pocałowała na dobranoc.

Na szafce znalazła dwa komplety kluczy. Jedenaście kluczy. W korytarzu na dole, między kuchnią i dużym pokojem z widokiem na plażę, odszukała tajemnicze, zamknięte na klucz drzwi, które Mitch odkrył w listopadzie. Zmierzył wtedy krokami wszystkie pomieszczenia na dole i na górze i obliczył, że dodatkowy pokój ma wymiary piętnaście na piętnaście. Wyglądało to podejrzanie, gdyż drzwi były metalowe, zamknięte na klucz i widniał na nich napis: “magazyn”. Były to jedyne drzwi w domu wypoczynkowym opatrzone napisem. Tydzień temu, w części “B” Mitch i Abby takich drzwi nie znaleźli.

Pierwszy komplet zawierał klucz do mercedesa, dwa klucze do Gmachu Bendiniego, klucz do bramy, dwa klucze do mieszkania i klucz do biurka. Klucze przypięte do drugiego kółeczka były nie oznaczone i trudne do zidentyfikowania. Zaczęła od nich i okazało się, że czwarty klucz pasuje. Wstrzymała oddech i otwarła drzwi. Nie poraził jej prąd, nie włączył się alarm, nie stało się nic. Mitch powiedział jej, by po otwarciu drzwi odczekała pięć minut i dopiero wtedy zapaliła światło.

Czekała dziesięć minut. Długich, pełnych napięcia minut. Mitch przypuszczał, że część “A” przeznaczona była dla wspólników i zaufa­nych gości, a część “B” dla pracowników i gości wymagających stałego nadzoru. Miał więc nadzieję, że część “A” nie jest naszpikowana mikrofonami, kamerami, magnetofonami i alarmami. Po dziesięciu minutach Tammy otwarła drzwi szerzej i zapaliła światło. Odczekała jeszcze chwilę. Nic się nie działo. Pokój o wymiarach piętnaście na piętnaście miał białe ściany, na podłodze nie było dywanu. Znajdowało się tu dwanaście ognioodpornych szafek na dokumenty. Tammy podeszła powoli do jednej z nich i spróbowała wysunąć górną szufladę. Nie była zamknięta.

Zgasiła światło, zamknęła drzwi i wróciła na górę do sypialni, gdzie pogrążony w głębokim śnie Avery chrapał głośno. Była dziesiąta trzydzieści. Mogła pracować jak szalona przez osiem godzin i skończyć o szóstej rano.

W kącie obok biurka znalazła trzy walizeczki ustawione w równym rządku. Zabrała je, wyłączyła światło i wyszła frontowymi drzwiami. Mały parking, teraz pusty i pogrążony w mroku, łączyła z szosą wysypana żwirem droga. Chodnik, biegnący tuż przy zaroślach, wzdłuż frontowych ścian obu części budynku, prowadził do białego drew­nianego parkanu. Przez furtkę wychodziło się na niewielki trawiasty pagórek, za którym stał budynek “Palms”.

Hotel znajdował się o parę kroków od domu wypoczynkowego, lecz zanim Tammy dotarła do pokoju numer 188, teczki stały się przeraźliwie ciężkie. Pokój mieścił się na pierwszym piętrze. Przez okno można było oglądać basen. Plaża nie była widoczna. Tammy zdyszana i spocona zapukała do drzwi.

Otwarła je Abby. Wzięła od niej walizeczki i położyła je na łóżku.

- Były jakieś problemy?

- Jeszcze nie. Śpi jak zabity. - Tammy wytarła twarz ręcznikiem i otwarła puszkę z colą.

- Gdzie on jest? - Abby patrzyła na nią poważnym wzrokiem, bez uśmiechu.

- W łóżku. Według moich obliczeń mamy jakieś osiem godzin. Do szóstej.

- Dostałaś się do tego pokoju? - zapytała Abby, podając jej spodenki i obszerną, bawełnianą koszulę.

- Tak. Jest tam dwanaście dużych szafek, nie są zamknięte. Kilka kartonowych pudeł i innych rupieci, ale nic więcej.

- Dwanaście?

- Tak. Są wysokie, o typowych rozmiarach. Będzie dobrze, jeśli skończymy do szóstej.

Znajdowały się w jednoosobowym pokoju z dużym łóżkiem. Łóżko i stolik zostały przesunięte pod ścianę, a na środku stała gotowa do pracy kopiarka Canon, model 8580 z automatycznym podajnikiem i programowaniem kolejności odbitek. Za niesamowicie wygórowaną opłatę trzystu dolarów Abby wypożyczyła ją ze sklepu z materiałami biurowymi. Był to najnowszy i największy ze znaj­dujących się na wyspie modeli, jak wyjaśniał ekspedient, który nie był zachwycony perspektywą wypożyczenia kopiarki tylko na jeden dzień. Abby przekonała go jednak, wykładając na ladę studolarowe banknoty. Dwa pudełka papieru, dziesięć tysięcy arkuszy, leżały obok łóżka.

Otwarły pierwszą walizeczkę i wyjęły z niej sześć cienkich teczek. Ten sam rodzaj co zawsze - wymamrotała Tammy do siebie samej. Rozpięła klamrę wewnątrz jednej z teczek i wydobyła jej zawartość.

- Mitch ostrzegał, że oni są bardzo ostrożni, jeśli chodzi o swoje akta - powiedziała, przeglądając dziesięciostronicowy dokument. - Mówił, że prawnicy mają szósty zmysł i dosłownie wyczuwają, jeśli sekretarka albo jakiś urzędnik dobierają się do ich papierów. Musisz być bardzo ostrożna. Pracuj powoli. Po skopiowaniu zbioru dokumen­tów staraj się spiąć je klamerką w tym samym miejscu. Jest to niestety nudna robota. Kopiuj po jednym zbiorze i uważaj na numery stronic. Potem zepnij je z powrotem. Nie śpiesz się i upewnij, że wszystkie stronice są ułożone we właściwej kolejności. Potem zepnij kopie.

Dzięki automatycznemu podajnikowi skopiowanie dziesięciostronicowego dokumentu zajęło osiem sekund.

- Całkiem nieźle - ucieszyła się Tammy.

Po dwudziestu minutach uporały się z pierwszą teczką. Tammy wręczyła Abby obydwa komplety kluczy, wzięła dwie nowe płócienne walizki i opuściła dom wypoczynkowy.

Abby wyszła wraz z nią i zamknęła drzwi na klucz. Przed hotelem wsiadła do wynajętego przez Tammy nissana stanza. Wymijając nadjeżdżające z przeciwka po niewłaściwej stronie drogi samochody, przemknęła wzdłuż Seven Mile Beach i dotarła do Georgetown. Dwie przecznice za imponującym gmachem Szwajcarskiego Banku, w małym zaułku, stał schludny drewniany domek należący do jedynego ślusarza na wyspie Grand Cayman. W każdym razie jedynego, którego udało się jej samodzielnie zlokalizować. Dom był zielony, a drzwi i otwarte okna obramowane białym paskiem.

Zaparkowała na ulicy i przeszła po piasku na małą werandę, gdzie ślusarz i jego sąsiedzi popijali rum i słuchali Radia Cayman. Stare, dobre reggae. Uciszyli się, gdy weszła, ale żaden z nich nie wstał. Była prawie jedenasta. Kiedy rozmawiała z nim poprzedniego dnia, ślusarz oznajmił, że może wykonać jej zamówienie w sklepie na zapleczu za skromną opłatą i że mile widziana byłaby zaliczka w postaci butelki rumu Myersa.

- Przepraszam za spóźnienie, panie Dantley. Przyniosłam panu mały prezent. - Wyjęła z torby flaszkę z rumem.

Dantley wyłonił się z ciemności i sięgnął po butelkę. Obejrzał ją.

- Chłopcy, to myers! - zawołał.

Przy stole zapanowało nagle ożywienie. Abby nie rozumiała tego, co mówiono, ale było rzeczą oczywistą, że siedząca na werandzie kompania jest z powodu owej butelki rumu Myersa niezwykle podekscytowana. Dantley podał im ją i poprowadził Abby za dom, do małej przybudówki pełnej narzędzi, małych maszyn i rozmaitych przyrządów. Pojedyncza żółta żarówka wisząca pod sufitem przyciągała setki komarów. Abby podała Dantleyowi oba komplety kluczy, a on położył je ostrożnie na nie zajętym kawałku zagraconego stołu.

- To będzie proste - powiedział, nie podnosząc głowy.

Była już jedenasta, a Dantley sporo już wypił, pracował jednak bardzo sprawnie. Prawdopodobnie jego organizm uodpornił się już na działanie rumu. Po dwudziestu minutach uporał się z robotą. Podał Abby klucze i ich kopie.

- Dziękuję, panie Dantley. Ile jestem panu winna?

- To nie było zbyt trudne - powiedział, przeciągając słowa. - Po dolarze za sztukę.

Zapłaciła mu szybko i wyszła.

Tammy włożyła zawartość górnej szuflady pierwszej szafki do dwóch płóciennych walizek. Pięć szuflad, dwanaście szafek, sześć­dziesiąt kursów do kopiarki i z powrotem. W osiem godzin. To mogło się udać. Były tam dokumenty, notesy, wydruki komputerowe i inne papiery. Mitch powiedział, żeby skopiowały wszystko. Nie był do końca pewien, czego szuka, więc niech skopiują wszystko. Zgasiła światło i pobiegła na górę sprawdzić, w jakim stanie jest jej kochanek. Leżał nadal, tak jak go pozostawiła, i cicho chrapał.

Walizki ważyły po trzydzieści funtów każda. Gdy Tammy dotarła do pokoju numer 188, bolały ją ramiona. Pierwszy kurs z sześć­dziesięciu, mogła nie dać rady. Abby nie wróciła jeszcze z Georgetown, więc Tammy starannie wypakowała walizki. Wypiła łyk coli i wyszła. Wróciła do domu wypoczynkowego. Zawartość drugiej szuflady była identyczna. Przełożyła dokumenty do walizek i zamknęła je na zamek błyskawiczny. Spociła się i z trudem oddychała. Cztery paczki dziennie, pomyślała, za dużo jednak palę. Poprzysięgła sobie, że ograniczy się do dwóch. Może nawet do jednej. Weszła na górę, żeby sprawdzić, co z Averym. Bez zmian.

Gdy wróciła, kopiarka już pracowała, wydając jakieś trzaski i pomruki. Abby uporała się już z drugą walizeczką i miała właśnie rozpocząć kopiowanie zawartości trzeciej.

- Masz klucze? - zapytała Tammy.

- Tak, nie było żadnych kłopotów. Co z twoim facetem?

- Gdyby kopiarka była wyłączona, usłyszałabyś jego chrapanie.

Tammy ułożyła na łóżku kolejny stos papierów. Wytarła twarz mokrym ręcznikiem i wyszła po następne materiały.

Po uporaniu się z trzecią walizeczką Abby zaczęła kopiować papiery z szafki. Szybko nauczyła się posługiwać automatycznym podajnikiem i po upływie pół godziny poruszała się ze sprawnością i wdziękiem profesjonalistki. Rozpinała i spinała papiery, a kopiarka z nerwowym klekotem wypluwała z siebie kolejne duplikaty.

Tammy wróciła po raz trzeci. Nie mogła złapać oddechu, pot lał się jej z czoła.

- Trzecia szuflada - zameldowała. - Tamten wciąż chrapie.

Rozpięła walizkę i na łóżku pojawił się następny stos papierów. Odetchnęła, wytarła twarz i spakowała skopiowane już dokumenty. Miała tak powracać i wychodzić aż do rana.

O północy Barefoot Boys zaśpiewali ostatnią piosenkę i hotel pogrążył się w ciszy. Ściany pokoju 188 skutecznie tłumiły monotonny szum kopiarki. Drzwi były zamknięte na klucz, ciemność rozjaśniała tylko mała lampka stojąca obok łóżka. Nikt nie zauważył zmęczonej, ociekającej potem kobiety noszącej tam i z powrotem dwie, ciągle te same płócienne walizki.

Po północy przestały rozmawiać. Były zbyt zmęczone i przestraszone. Tammy nie wspominała już nawet o tym, co się dzieje z Averym, bo nie było właściwie o czym mówić. Raz tylko około pierwszej, wciąż pogrążony w głębokim śnie, odwrócił się na brzuch, by po dwudziestu minutach wrócić do poprzedniej pozycji. Tammy zaglądała do niego za każdym razem, gdy wracała do domu wypoczynkowego, i zastanawiała się, co się stanie, jeśli otworzy nagle oczy i rzuci się na nią. W kieszeni szortów miała ukrytą metalową rurkę na wypadek, gdyby doszło do starcia. Mitch nie poinstruował jej szczegółowo, co powinna robić w tej sytuacji. “Nie uciekaj do pokoju w «Palms» - powiedział. - Przyłóż facetowi w łeb i krzycz, że chciał cię zgwałcić”. I to było wszystko, co jej doradził.

Po dwudziestej piątej wizycie Tammy doszła do przekonania, że Tolar ma przed sobą jeszcze parę godzin błogiej nieświadomości. A ona nie dość, że wędrowała nieustannie tam i z powrotem, objuczona jak muł, to jeszcze za każdym razem musiała pokonywać czternaście stopni prowadzących do pokoju, w którym spał “Casanova”. Po­stanowiła więc sprawdzać go raz na dwa kursy. Potem raz na trzy.

O drugiej, wykonawszy niemal połowę pracy, miały skopiowaną zawartość pięciu szafek. Sporządziły ponad cztery tysiące kopii i całe łóżko przykryte było stosami kartek. Stosy kopii piętrzyły się także w siedmiu rzędach pod ścianą, obok sofy.

Odpoczywały przez piętnaście minut.

O wpół do szóstej na wschodzie błysnął pierwszy promyk słońca i dziewczyny zapomniały o zmęczeniu. Abby zwijała się przy kopiarce, starając się nie myśleć o tym, że maszyna może się przegrzać. Tammy rozcierała skurcze w łydkach i biegała do domu wypoczynkowego i z powrotem.

Był to pięćdziesiąty pierwszy albo pięćdziesiąty drugi kurs. Straciła rachubę. Otwarła drzwi i poszła jak zwykle prosto do magazynu. Jak zwykle położyła wypchane dokumentami walizki na podłodze. Weszła cicho po schodach i w drzwiach do sypialni zamarła nagle. Avery siedział na skraju łóżka z twarzą zwróconą w stronę balkonu. Usłyszał jej kroki, powoli odwrócił się i utkwił w niej ciężkie, półprzytomne spojrzenie. Oczy miał szkliste, zapuchnięte.

Instynktownie rozpięła spodenki, ściągnęła je i rzuciła na podłogę.

- Hej, wielkoludzie - powiedziała, starając się oddychać spokoj­nie. Podeszła bliżej do niego. - Strasznie wcześnie wstałeś. Pośpijmy jeszcze trochę.

Odwrócił się z powrotem do okna. Nie odezwał się wcale. Usiadła przy nim i zaczęła masować jego udo od wewnętrznej strony. Przesunęła dłoń w górę. Nie drgnął nawet.

- Obudziłeś się? - zapytała. - Avery, odezwij się, maleńki. Pośpijmy jeszcze trochę. Jest jeszcze ciemno.

Opadł na poduszkę. Odchrząknął. Nie próbował mówić. Po prostu odchrząknął. Potem zamknął oczy. Uniosła jego nogi, pchnęła je na łóżko i przykryła go kocem.

Przez następne dziesięć minut stała przy łóżku. Kiedy usłyszała znowu donośne regularne chrapanie, założyła szorty i pobiegła do “Palms”.

- Abby, on się obudził! - zawołała przerażona. - Obudził się i znowu zasnął.

Abby przerwała pracę i zamarła w bezruchu. Obie kobiety spojrzały na łóżko zasłane nie skopiowanymi dokumentami.

- W porządku. Weź szybko prysznic - powiedziała Abby odzyskując panowanie nad sobą - a potem wracaj tam, połóż się w łóżku obok niego i czekaj. Zamknij na klucz drzwi do magazynu i zadzwoń do mnie, kiedy się obudzi i pójdzie pod prysznic. Ja przez ten czas skopiuję to, co pozostało. Spróbujemy przenieść to później, kiedy on pójdzie do pracy.

- To bardzo ryzykowne.

- Wszystko, co robimy, jest ryzykowne. Pośpiesz się.

Pięć minut później Tammy-Doris-Libby ubrana w skąpe pomarań­czowe bikini znowu ruszyła w drogę do domu wypoczynkowego, tym razem bez walizek. Zamknęła drzwi wejściowe, drzwi do magazynu i poszła do sypialni. Rozebrała się i wśliznęła do łóżka.

Chrapanie nie pozwalało jej zasnąć przez piętnaście minut. Potem zapadła w krótką drzemkę. Ocknąwszy się usiadła, by nie zasnąć na dobre. Była przerażona. Ten nagi mężczyzna, leżący w łóżku obok niej, zabiłby ją, gdyby się dowiedział o wszystkim. Jej zmęczone ciało nie mogło jednak dłużej bronić się przed snem i znów zapadła w drzemkę.

Avery ocknął się z letargu trzy po dziewiątej. Ziewnął głośno i przetoczył się na skraj łóżka. Powoli otwarł posklejane powieki, światło słoneczne poraziło mu oczy. Znowu ziewnął. Głowa ciążyła mu jak ołów i kiwała się bezwładnie na wszystkie strony, a każdy jej ruch powodował nieznośny ból. Odetchnął głęboko i świeży tlen zahuczał mu dziko w skroniach. Skoncentrował się na prawej ręce. Przez jakiś czas bezskutecznie próbował ją unieść, w końcu udało mu się: podniósł ją powoli i utkwił w niej niepewny wzrok. Zegarek!

Przez trzydzieści sekund przyglądał się czerwonym cyferkom na tarczy, zanim zdołał odczytać godzinę. Pięć po dziewiątej. Do diabła! O dziewiątej oczekiwali go w banku. Zaspał. Przez tę kobietę!

Usłyszała, że się obudził, lecz wciąż leżała z zamkniętymi oczami. Modliła się, by jej nie dotknął. Czuła, jak patrzy na nią.

W swojej karierze łajdaka i złego chłopca wiele razy miewał kaca, ale nigdy takiego jak ten obecny. Patrzył na jej twarz i usiłował przypomnieć sobie, czy była dobra. Takie rzeczy zawsze pamiętał, mógł zapomnieć wszystko, ale nie to. Niezależnie od rozmiarów kaca zawsze pamiętał kobietę. Patrzył na nią jeszcze przez chwilę i wreszcie się poddał.

Do diabła! Wstał i spróbował zrobić parę kroków. Nogi miał jak z ołowiu; tylko częściowo były posłuszne jego woli. Oparł się o drzwi od balkonu.

Łazienka znajdowała się w odległości dwudziestu stóp i postanowił, że musi się tam dostać. Biurko i szafka posłużyły jako punkty oparcia, jakoś udało mu się dotrzeć do celu. Pochylił się nad muszlą i zwymio­tował.

Odwróciła się twarzą do balkonu. Po chwili poczuła, że siada przy niej na łóżku. Delikatnie dotknął jej ramienia.

- Libby, obudź się.

Potrząsnął nią i wtedy zesztywniała.

- Obudź się, kochanie - powtórzył. Prawdziwy dżentelmen.

Posłała mu swój najsłodszy, senny uśmiech. Poranny uśmiech, który wyrażał zaspokojenie i wdzięczność. Scarlett O’Hara uśmiechała się w ten sposób rankiem po owej nocy, kiedy Rett jej dogodził.

- Byłeś wspaniały, wielkoludzie - zagruchała, nie otwierając oczu.

Mimo że głowa mu pękała, nogi odmawiały posłuszeństwa i nadal dręczyły go mdłości, poczuł się dumny z siebie. Tak, teraz już pamiętał, był rzeczywiście świetny tej nocy.

- Słuchaj, Libby, zaspaliśmy. Muszę iść do pracy. Jestem już spóźniony.

- Nie w humorze, co? - zachichotała, modląc się, by nie był w humorze.

- Nie bardzo, nie teraz. Co z dzisiejszym wieczorem?

- Będę tutaj, wielkoludzie.

- To dobrze. Idę wziąć prysznic.

- Obudź mnie, jak będziesz wychodził.

Wstał, wymamrotał coś i zamknął się w łazience. Tammy wy­skoczyła z łóżka i zadzwoniła do Abby. Zgłosiła się po trzecim sygnale.

- Bierze prysznic.

- Z tobą wszystko w porządku?

- Tak, świetnie. Nie potrafiłby, nawet gdyby musiał.

- Czemu dzwonisz tak późno?

- Nie mógł się obudzić.

- Podejrzewa coś?

- Nie. Nic nie pamięta. Ma strasznego kaca.

- Jak długo tam jeszcze będziesz?

- Pocałuję go na do widzenia, kiedy wyjdzie spod prysznica. Przyjdę za jakieś dziesięć, piętnaście minut.

- W porządku. Pośpiesz się.

Abby odłożyła słuchawkę i Tammy wśliznęła się do łóżka. Na poddaszu, nad kuchnią mały magnetofon zabrzęczał cicho i ucichł, gotowy do zarejestrowania następnych rozmów.

O dziesiątej czterdzieści były już gotowe do przypuszczenia ostat­niego szturmu na dom wypoczynkowy. Podzieliły kontrabandę na trzy równe części. Trzy śmiałe rajdy w biały dzień. Tammy wsunęła lśniące, nowe klucze do kieszeni i wyszła z walizkami z hotelu. Szła szybko, rzucając zza ciemnych okularów ukradkowe spojrzenia na wszystkie strony. Parking obok domu wypoczynkowego był wciąż pusty, ruch na szosie niewielki.

Nowy klucz pasował znakomicie i Tammy weszła do środka. Pasował również klucz do magazynu i po pięciu minutach Tammy opuściła dom wypoczynkowy. Druga i trzecia wyprawa zakończyły się równie szybko i przebiegły bez zakłóceń. Zanim zamknęła magazyn po raz ostatni, przez dłuższą chwilę przyglądała się wszystkiemu bardzo uważnie. Pokój wyglądał dokładnie tak, jak w momencie, gdy znalazła się w nim po raz pierwszy. Zamknęła dom wypoczynkowy i zaniosła puste torby do hotelu.

Przez godzinę leżały obok siebie na łóżku, śmiejąc się z Avery’ego i jego kaca. Było już po wszystkim, prawie po wszystkim. Dokonały zbrodni doskonałej. Przy czynnym, choć nieświadomym udziale Avery’ego. Uznały, że nie było to trudne.

Mała góra dokumentów wypełniła ponad jedenaście tekturowych pudeł. O drugiej trzydzieści półnagi tubylec w słomkowym kapeluszu zapukał do drzwi i przedstawił się jako pracownik firmy Cayman Storage. Abby wskazała mu pudła. Wziął pierwszą paczkę i bardzo powoli zaniósł ją do samochodu. Jak wszyscy tubylcy działał zgodnie z kajmańskim poczuciem czasu: Bez pośpiechu, mon.

Pojechały za nim stanzą do Georgetown, do niewielkiego magazynu. Abby obejrzała zaproponowany im składzik i zapłaciła gotówką za trzy miesiące z góry.

ROZDZIAŁ 28

Wayne Tarrance siedział w tyle autobusu linii Greyhound, 23.40, Louisville-Indianapolis-Chicago. Choć w autobusie panował tłok, siedział sam. Była noc z piątku na sobotę. Autobus wyjechał z Kentucky przed trzydziestoma minutami i obecnie miał Tarrance już pewność, że coś jest nie w porządku. Pół godziny i żadnej informacji, żadnego sygnału, od nikogo.

Może to nie ten autobus. Może McDeere się rozmyślił. Mogło wydarzyć się wiele rzeczy. Fotel, na którym siedział, dzieliło od dieslowskiego silnika zaledwie kilka cali i Wayne Tarrance z Bronxu zrozumiał teraz, dlaczego użytkownikom tej linii tak bardzo zależy na miejscach tuż za kierowcą. Od nieustannego wibrowania motoru rozbolała go głowa. Trzydzieści minut. I nic.

Rozległ się odgłos spuszczanej w toalecie wody. Przez otwarte na chwilę drzwi wionął nieprzyjemny zapach. Wayne odwrócił głowę i zaczął się przyglądać pędzącym na południe samochodom. Pojawiła się nagle, nie wiadomo skąd. Usiadła obok niego i odchrząknęła. Tarrance zerknął na nią. Już ją gdzieś chyba widział.

- Pan Tarrance? - Miała na sobie dżinsy, białe trampki i gruby zielony sweter. Oczy zasłoniła ciemnymi okularami.

- Tak. A pani?

Mocno uścisnęła jego dłoń.

- Abby McDeere.

- Spodziewałem się pani męża.

- Wiem. Postanowił, że się nie zjawi. Dlatego ja tu jestem.

- Hm, szczerze mówiąc, wolałbym porozmawiać z nim.

- Ale on wysłał mnie. Proszę traktować mnie jako jego pełno­mocnika.

Tarrance położył gazetę na kolanach i wyjrzał przez okno.

- Gdzie on jest?

- Czemu to ma być takie ważne, panie Tarrance? Wysłał mnie, żebym pomówiła z panem o interesach, a pan też chce o tym porozmawiać. Więc rozmawiajmy.

- W porządku. Proszę mówić ciszej i jeśli ktoś będzie tędy przechodził, niech mnie pani złapie za rękę i umilknie. Będziemy zachowywać się jak małżeństwo czy coś w tym rodzaju. W porządku? Czy wie pani, kto to jest pan Voyles?

- Wiem wszystko, panie Tarrance.

- To dobrze. Pan Voyles jest bliski zawału, ponieważ nie dostaliśmy jeszcze papierów Mitcha. Tych czystych. Rozumie pani, czemu są one takie ważne?

- Doskonale.

- Więc chcemy mieć te dokumenty.

- A my chcemy mieć milion dolarów.

- Słusznie, taka jest umowa. Ale najpierw dostarczycie nam dokumenty.

- Nie tak się umawialiśmy. Było uzgodnione, panie Tarrance, że dostarczymy wam papiery dopiero wówczas, kiedy milion znajdzie się na naszym koncie.

- Nie ufacie nam?

- Zgadza się. Nie ufamy panu ani Voylesowi, ani w ogóle nikomu. Pieniądze mają zostać zdeponowane na jednym z numerowych kont w banku we Freeporcie na Bahamach. My natychmiast prze­rzucimy je do innego banku. Kiedy pieniądze znajdą się tam, gdzie chcemy je mieć, przekażemy wam papiery.

- Gdzie są teraz?

- W małym magazynie, w Memphis. Pięćdziesiąt jeden teczek elegancko i starannie zapakowanych w pudła. Powinny zrobić na was wrażenie. Odwaliliśmy kawał dobrej roboty.

- My? Widziała pani te dokumenty?

- Oczywiście. Pomagałam je pakować. W pudle numer osiem jest kilka niespodzianek.

- Świetnie. Co to takiego?

- Mitchowi udało się skopiować trzy zestawy dokumentów Avery’ego Tolara i wydają się one podejrzane. Dwie umowy ze spółką akcyjną, która nazywa się Dunn Lane Ltd. Wiemy, że jest kontrolowana przez mafię i została założona na Kajmanach w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym szóstym z dziesięcioma milionami wypranych dolarów. Dokumenty umów dotyczą projektów budowy dwóch obiektów finanso­wanych przez tę korporację. Będzie to dla was fascynująca lektura.

- Skąd wiecie, że została założona na Kajmanach? I skąd wiecie o tych dziesięciu milionach? Na pewno żadna z tych umów o nich nie wspomina.

- Zgadza się. Mamy też inne dokumenty.

Tarrance przez sześć mil myślał o tych innych dokumentach. Nie zobaczy ich, to pewne, dopóki McDeere nie otrzyma pierwszego miliona. Będzie musiał na razie obyć się bez nich.

- Nie jestem pewien, czy będziemy mogli przesłać pieniądze przed otrzymaniem dokumentów.

Abby natychmiast przejrzała to kiepskie kłamstwo i uśmiechnęła się do niego.

- Czy musimy bawić się w kotka i myszkę, panie Tarrance? Dlaczego po prostu nie prześlecie tych pieniędzy? Zakończylibyśmy wtedy tę rundę.

Jakiś student, chyba Arab, przeszedł między fotelami i wszedł do toalety. Tarrance zamarł i odwrócił się do okna. Abby przytuliła się do jego ramienia, jakby byli parą zakochanych. Odgłos spuszczanej wody przypominał huk wodospadu.

- Jak szybko możemy to załatwić? - zapytał Tarrance. Odsunęła się już od niego.

- Dokumenty są gotowe. To zależy od tego, kiedy będziecie mieli ten milion.

- Jutro.

Abby wyjrzała przez okno i zaczęła mówić lewą stroną ust.

- Dzisiaj jest piątek. W przyszły wtorek, o dziesiątej rano czasu wschodniego, czasu obowiązującego na Bahamach, przekażecie milion dolarów z waszego konta w Chemical Bank na Manhattanie na numerowe konto do Ontario Bank we Freeporcie. Jest to czysta, legalna operacja, zajmie jakieś piętnaście sekund.

Tarrance zmarszczył brwi i słuchał z uwagą.

- A jeśli nie mamy konta w Chemical Bank na Manhattanie?

- Nie macie go dzisiaj, ale będziecie mieli w poniedziałek. Jestem pewna, że macie w Waszyngtonie kogoś, kto może dokonać prostego przelewu.

- Na pewno to zrobimy.

- To dobrze.

- Ale czemu Chemical Bank?

- Polecenie Mitcha, panie Tarrance. Zaufajcie mu, on wie, co robi.

- Widzę, że odrobił zadanie domowe.

- Zawsze odrabia zadania domowe. I jest coś, o czym powinniście pamiętać. On jest o wiele sprytniejszy od was.

Tarrance zaśmiał się nieszczerze. Przez jakieś dwie mile jechali w milczeniu, zastanawiając się nad następnymi pytaniami i odpowiedziami.

- W porządku - odezwał się w końcu Tarrance, jakby do siebie. - Kiedy dostaniemy dokumenty?

- Gdy pieniądze będą bezpieczne we Freeporcie, zostaniemy o tym zawiadomieni. W środę rano, przed dziesiątą trzydzieści, do waszego biura w Memphis nadejdzie przesyłka Federal Express zawierająca informację i klucz do magazynu.

- Mogę więc powiedzieć Voylesowi, że będziemy mieć dokumenty w środę po południu?

Abby wzruszyła ramionami i nic nie odpowiedziała. Tarrance zmieszał się i próbował pośpiesznie wymyślić jakieś mądre pytanie.

- Potrzebuję numer konta we Freeporcie.

- Jest zapisany. Dam go panu, kiedy autobus się zatrzyma.

W ten sposób zakończyli omawianie szczegółów. Tarrance sięgnął pod fotel i wyciągnął książkę. Przerzucił parę stronic i zaczął udawać, że czyta.

- Zajmę pani jeszcze minutę - powiedział.

- Jakieś pytania?

- Tak. Czy możemy porozmawiać o tych innych dokumentach, o których pani wspomniała?

- Oczywiście.

- Gdzie one są?

- Dobre pytanie. Jeśli dobrze pamiętam umowę, mamy najpierw otrzymać następną ratę, pół miliona, jak mi się wydaje, w zamian za udostępnienie dokumentów, które pozwolą wam postawić ich w stan oskarżenia. Te inne dokumenty są częścią następnej raty.

Tarrance odwrócił kartkę.

- Czy to znaczy, że macie już te... hm... brudne dokumenty?

- Mamy większość tego, czego potrzebujemy. Tak, mamy masę brudnych dokumentów.

- Gdzie one są?

Uśmiechnęła się słodko i poklepała go po ramieniu.

- Z całą pewnością nie ma ich w małym magazynie z czystymi papierami.

- Ale je macie?

- Część. Chciałby pan zobaczyć parę?

Zamknął książkę i odetchnął głęboko. Popatrzył na nią.

- Oczywiście.

- Tak myślałam. Mitch powiedział, że dostarczymy wam dziesięciocalowej grubości plik dokumentów dotyczących Dunn Lane Ltd: kopie rachunków bankowych, umowy najmu, protokoły, aneksy, nazwiska akcjonariuszy, potwierdzenia przelewów, listy Nathana Locke’a do Joeya Morolta i setki innych soczystych kąsków, które przyprawią was o bezsenność. Wspaniałe materiały. Mitch mówi, że dysponując papierami Dunn Lane można uzyskać co najmniej trzydzieści aktów oskarżenia.

Tarrance chłonął każde słowo i uwierzył jej.

- Kiedy mógłbym to obejrzeć? - zapytał cicho, lecz z wyraźną nutą podniecenia w głosie.

- Kiedy Ray wyjdzie z więzienia. To część umowy, pamięta pan?

- No tak. Ray.

- No tak. Znajdzie się poza murami, panie Tarrance, albo proszę zapomnieć o firmie Bendiniego. A Mitch i ja zadowolimy się nędznym milionem i rozpłyniemy w mroku.

- Pracuję nad tym.

- Niech się pan dobrze stara. - Nie była to czcza groźba i Tarrance wiedział o tym. Ponownie otwarł książkę i zaczął ją kartkować.

Abby wyciągnęła z kieszeni wizytówkę firmy Bendini, Lambert & Locke i położyła ją na książce. Na odwrocie wizytówki wypisany był numer konta: 477DL-19584, Ontario Bank, Freeport.

- Wracam na swoje miejsce, z dala od silnika. Ustaliliśmy wszystko co do przyszłego wtorku?

- Wszystko jasne, mon. Wyjeżdża pani z Indianapolis?

- Tak.

- Dokąd?

- Do Kentucky, do moich rodziców. Mitch i ja jesteśmy w separacji.

Zniknęła.

Tammy stała w jednej z dwunastu długich pozakręcanych kolejek do odprawy celnej w Miami. Miała na sobie szorty, sandały, mocno wydekoltowaną bluzkę, okulary przeciwsłoneczne, słomkowy kapelusz i wyglądem nie różniła się wcale od tysiąca innych zmęczonych turystek wracających z upalnych karaibskich plaż. Przed nią czekało młode małżeństwo z torbami wypełnionymi wolnym od cła alkoholem i perfumami. Oboje byli mocno poirytowani i spierali się o coś gwałtownie. Za nią stały dwie nowiuteńkie skórzane walizki zawierające dokumenty, które mogły stanowić podstawę do skazania czterdziestu prawników. Jej pracodawca, również prawnik, poradził jej, by kupiła walizki zaopatrzone w małe kółka, co ułatwi ich transport w międzynarodowym porcie lotniczym w Miami. Miała też małą, podręczną torbę z ubraniami i szczoteczką do zębów, aby całość nie budziła żadnych podejrzeń.

Przesuwając się do przodu o średnio sześć cali na minutę, po godzinie Tammy ze swym bagażem stanęła przed urzędnikiem celnym.

- Nic nie zgłasza? - warknął łamaną angielszczyzną.

- Nie - odwarknęła.

Wskazał na jej wielkie skórzane walizy.

- Co w środku?

- Papiery.

- Papiery?

- Papiery.

- Jakiego rodzaju papiery?

Toaletowe, pomyślała. Spędziłam wakacje, podróżując po Karai­bach i zbierając papier toaletowy.

- Dokumenty prawnicze i inne podobne śmieci. Jestem prawnikiem.

- Aha, aha... - Rozpiął podręczny bagaż i zajrzał do środka. - Następny.

Ostrożnie pociągnęła za sobą walizki. Były bardzo wywrotne. Zauważył ją bagażowy i szybko załadował wszystko na swój wózek.

- Delta, lot 282, do Nashville, wejście 44, hala dworcowa B - powiedziała, wręczając mu pięciodolarowy banknot.

Dotarła ze swymi trzema walizkami do Nashville w sobotę o północy. Załadowała je do swego samochodu i opuściła lotnisko. Zatrzymała się na parkingu na przedmieściach Brentwood i przeniosła walizki do wynajętego jednopokojowego mieszkania.

Oprócz niewielkiej sofy nie było w nim żadnych mebli. Tammy rozpakowała swój bagaż i zabrała się za segregowanie materiałów. Była to przeraźliwie nudna robota, ale Mitch chciał mieć listę wszystkich dokumentów, wszystkich rachunków bankowych i wszyst­kich spółek. Potrzebował tego i już. Powiedział, że będzie może musiał natychmiast wyjechać i lepiej, żeby dokumenty były skatalogowane.

Po czterech godzinach wszystko zostało uporządkowane. Tammy siedziała na podłodze i sporządzała szczegółowy opis. Po trzech jednodniowych wycieczkach na Grand Cayman, pokój w Brentwood trochę się zapełnił. W poniedziałek miała tam lecieć ponownie.

Czuła się tak, jakby przez ostatnie dwa tygodnie spała tylko trzy godziny. Ale Mitch powiedział, że to bardzo ważne. Sprawa życia i śmierci.

Tarry Ross, alias Alfred, siedział w najciemniejszym kącie re­stauracji hotelu “Phoenix Park” w Waszyngtonie. Spotkanie miało trwać jak najkrócej. Pił kawę i czekał na swego gościa.

Czekał i przyrzekł sobie, że będzie tu siedział jeszcze tylko pięć minut. Kiedy chciał wypić kolejny łyk, filiżanka zadrżała mu w ręku i kawa wylała się na stół. Spojrzał na plamę na obrusie. Wiedział, że nie powinien rozglądać się wokoło, ale z najwyższym trudem po­wstrzymywał się od tego. Wciąż jeszcze czekał.

Gość pojawił się niespodziewanie i usiadł plecami do ściany. Nazywał się Vinnie Cozzo i był zbirem z Nowego Jorku. Z rodziny Palumbo.

Zauważył poplamiony kubek i rozlaną kawę.

- Uspokój się, Alfred, tu jest naprawdę ciemno - powiedział.

- Czego chcesz? - syknął Alfred.

- Chcę się napić.

- Nie mam na to czasu. Wychodzę.

- Nie żartuj, Alfred, zrelaksuj się, przyjacielu. Jesteśmy tu prawie sami.

- Czego chcesz? - syknął ponownie.

- Po prostu drobnej informacji.

- To będzie kosztować.

- Wiem.

Podszedł kelner i Vinnie zamówił chivas z wodą.

- Co słychać u mojego przyjaciela, Dentona Voylesa? - zapytał.

- Pocałuj mnie w dupę, Cozzo. Idę. Wychodzę stąd.

- Daj spokój, przyjacielu. Chodzi tylko o drobną informację.

- Streszczaj się. - Alfred rozejrzał się po sali. Jego filiżanka była pusta. Prawie cała kawa znalazła się na obrusie.

Kelner przyniósł chivas i Vinnie upił łyk z prawdziwą przy­jemnością.

- Mamy małe zamieszanie w Memphis. Niektórzy chłopcy trochę się tym martwią. Słyszałeś o firmie Bendiniego?

Alfred instynktownie pokręcił przecząco głową. Zawsze na początku odpowiadał “nie”, aby potem po dokładnym zbadaniu sytuacji przygotować drobny raporcik i powiedzieć “tak”. W gruncie rzeczy słyszał o firmie Bendiniego i jej cennym kliencie. Operacja “Pralka”. Nazwę tę wymyślił osobiście Voyles i był bardzo dumny ze swego pomysłu.

Vinnie wypił kolejny łyk.

- W porządku. Jest tam taki facet, nazywa się McDeere, Mitchel McDeere. Pracuje dla firmy Bendiniego i podejrzewamy, że zadaje się z waszymi ludźmi. Wiesz, o co chodzi? Wydaje nam się, że przekazuje informacje tajniakom. Chcemy po prostu wiedzieć, czy to prawda. To wszystko.

Alfred słuchał z kamienną twarzą, chociaż nie było to łatwe. Znał grupę krwi McDeere’a i jego ulubioną restaurację w Memphis. Wiedział, że rozmawiał on z Tarrance’em kilka razy i że jutro, we wtorek, miał zostać milionerem. Drobiazg.

- Zobaczę, co się da zrobić. Porozmawiajmy o pieniądzach.

Vinnie zapalił salem lighta.

- To poważna sprawa, Alfredzie, nie będę cię oszukiwał. Dwieście tysięcy w gotówce.

Alfred odsunął filiżankę. Wyjął z kieszeni chusteczkę i zaczął nerwowo przecierać okulary.

- Dwieście tysięcy? W gotówce?

- Tak, jak powiedziałem. Ile zapłaciliśmy ci ostatnim razem?

- Siedemdziesiąt pięć.

- Teraz rozumiesz? To naprawdę cholernie poważna sprawa. Możesz to załatwić?

- Tak.

- Kiedy?

- Daj mi dwa tygodnie.

ROZDZIAŁ 29

Na tydzień przed piętnastym kwietnia fanatycy pracy z firmy Bendini, Lambert i Locke osiągnęli stan najwyższego napięcia. Zwijali się jak szaleni napędzani wyłącznie adrenaliną. I strachem. Strachem przed tym, że nie uda się uzyskać ulgi podatkowej, przed gwałtowną dewaluacją, która mogłaby kosztować bogatego klienta dodatkowy milion dolarów. Przed tym, że a nuż trzeba będzie podnieść słuchawkę, wykręcić numer klienta i poinformować tegoż klienta, że sporządzono już bilans, i, choć przykro to mówić, należy zapłacić dodatkowe osiemset tysięcy. Przed tym, że nie skończą do piętnastego i będą musieli zapłacić karę za zwłokę i procent. Parking zapełniał się już o szóstej. Sekretarki pracowały po dwanaście godzin na dobę. Atmosfera stała się napięta. Rozmawiano ze sobą rzadko i pośpiesznie.

Nie mając w domu żony, do której mógłby wracać, Mitch pracował teraz po dwadzieścia godzin na dobę. Sonny Capps wściekał się i przeklinał Avery’ego, uważał bowiem, że to z jego winy będzie musiał zapłacić czterysta pięćdziesiąt tysięcy dolarów podatku. Od zarobionych sześciu milionów. Avery przeklinał Mitcha i razem przekopywali się po raz nie wiadomo który przez akta Cappsa, szukając jakiegoś wyjścia i klnąc na czym świat stoi. Mitch przygotował dwa bardzo dyskusyjne dokumenty, pozwalające obniżyć tę sumę do trzystu dwudziestu tysięcy. Capps zagroził, że poszuka innej firmy prawniczej. W Waszyngtonie.

Kiedy do piętnastego pozostało już tylko sześć dni, Capps zażądał spotkania z Averym w Houston. Lear był do dyspozycji i Avery odleciał o północy. Mitch odwiózł go na lotnisko, a po drodze wysłuchał ostatnich instrukcji.

Wrócił do biura tuż po wpół do drugiej. Na parkingu stały jeszcze trzy mercedesy, jaguar i BMW. Strażnik wpuścił go tylnymi drzwiami i Mitch wjechał windą na trzecie piętro. Avery, jak zwykle, zamknął drzwi swojego biura na klucz. Pokoje wspólników zawsze zamykano na klucz. Z końca korytarza dobiegał głos Victora Milligana, szefa od spraw podatkowych, który siedział na biurku i znieważał najgorszymi słowami swój komputer. Pozostałe biura były pozamykane i tonęły w mroku.

Mitch wstrzymał oddech i włożył klucz w drzwi Avery’ego. Nacisnął klamkę i wszedł do środka. Zapalił wszystkie światła i podszedł do małego stołu konferencyjnego, przy którym on i jego partner spędzili cały dzień i znaczną część nocy. Wokół krzeseł piętrzyły się stosy teczek z dokumentami. Papiery walały się po całym pokoju.

Mitch usiadł przy stole i kontynuował pracę, nad dokumentami Cappsa. Według danych FBI Capps, który korzystał z usług firmy już od ośmiu lat, był uczciwym biznesmenem. Fedowie nie interesowali się jego osobą.

Po godzinie ucichł głos Milligana. Szef do spraw podatkowych zamknął swój pokój i nie pożegnawszy się zbiegł po schodach. Mitch sprawdził pospiesznie pomieszczenia na drugim i trzecim piętrze. Wszystkie były już puste. Dochodziła trzecia.

Przy jednej ze ścian w biurze Avery’ego tuż obok regałów stały cztery dębowe szafki na dokumenty. Mitch dawno już zwrócił na nie uwagę, ale nigdy nie widział, aby z nich korzystano. Bieżące papiery były przechowywane w trzech metalowych szafkach stojących przy oknie. Sekretarki stale tam właśnie zaglądały, zwłaszcza wtedy, gdy Avery wrzeszczał na nie. Mitch zamknął drzwi biura na klucz od wewnątrz i podszedł do dębowych segregatorów. Były oczywiście zamknięte. Miał jeszcze w swoim komplecie dwa niewielkie klucze. Pierwszy pasował.

Kiedy jakiś czas temu czytał sporządzony przez Tammy spis kopii znajdujących się w Nashville, utkwiło mu w pamięci wiele nazw spółek kąjmańskich obracających brudnymi pieniędzmi, które stawały się potem czyste. Zaczął przeglądać dokumenty znajdujące się w górnej szufladzie i nazwy te natychmiast rzuciły mu się w oczy. Dunn Lane Ltd., Eastpoint Ltd., Virgin Bay Ltd., Inland Contractors Ltd., Gulf-South Ltd. Wiele znajomych nazw znalazł też w drugiej i trzeciej szufladzie. Były tam dokumenty dotyczące pożyczek udzielonych przez banki kajmańskie, potwierdzenia przelewów, dokumenty dzierżawy, zastawy hipoteczne i setki innych papierów. Mitcha szczególnie interesowały Dunn Lane i Gulf-South. Tammy zebrała znaczną liczbę dokumentów dotyczących tych dwóch spółek.

Wyciągnął teczkę Gulf-South pełną potwierdzeń przelewów i dokumentów kredytowych Royal Bank of Montreal. Przeszedł do położonego w środkowej części trzeciego pietra pomieszczenia, w którym znajdowała się kopiarka, i uruchomił ją. Kiedy się rozgrzewała, sprawdził raz jeszcze oba piętra. Były całkowicie puste. Obejrzał sufit i nie zauważył żadnych urządzeń rejestrujących. Sprawdził to już wiele razy. Kiedy zapłonęła lampka z napisem: kod dostępu, wystukał numer teczki pani Lettie Plunk. Bilans dotyczący jej przedsiębiorstwa leżał na jego biurku w pokoju na pierwszym piętrze i mógł zrobić kilka kopii na jej konto. Położył plik papierów na automatycznej podawarce i po trzech minutach zebrał duplikaty. Sto dwadzieścia osiem kopii na konto Lettie Plunk. Wrócił do biura, a potem przeszedł znowu do kopiarki z naręczem akt Gulf-South. Wystukał numer teczki z aktami Greenmark Partners, spółki z Bartlett w stanie Tennesee zajmującej się handlem nieruchomościami. Uczciwi ludzie. Ich bilanse leżały również na jego biurku i można było obciążyć ich kilku kopiami. Ściśle mówiąc dziewięćdziesięcioma.

U siebie w biurze Mitch miał szesnaście gotowych bilansów, należało jeszcze tylko zdobyć wszystkie podpisy i można było po­wkładać dokumenty do teczek. Zakończył swoją morderczą robotę sześć dni przed ostatecznym terminem. Wszystkie szesnaście wykorzys­tał do skopiowania papierów Gulf-South i Dunn Lane. Nabazgrał ich kody dostępu na kawałku papieru z notesu, leżały teraz na biurku obok kopiarki.

Podłączony do kopiarki przewód biegł przez w otwór w ścianie do małej szafki, gdzie łączył się z przewodami czterech pozostałych kopiarek znajdujących się na trzecim piętrze. Grubszy już teraz kabel znikał w podłodze i biegł dalej, już na drugim piętrze, wzdłuż sufitu do pokoju, w którym stał komputer rejestrujący wszystkie sporządzane przez firmę kopie. Niewinnie wyglądający szary przewód sunął następnie po ścianie w górę, przechodził przez trzecie piętro i łączył się z zainstalowanym w pomieszczeniu na czwartym piętrze komputerem, w którym zapisywane były wszystkie kody dostępu, liczba kopii i lokalizacja kopiarki.

Piętnastego kwietnia o piątej po południu zamknięto Gmach Bendiniego. O szóstej parking opustoszał, a kosztowne samochody przeniosły się pod oddaloną o dwie mile szacowną restaurację “U Andertona”, której specjalnością były owoce morza. W niewielkiej sali bankietowej, wynajętej na coroczne przyjęcie z okazji piętnastego kwietnia, zjawili się wszyscy pracownicy i wspólnicy, oraz emerytowani członkowie firmy. Emeryci byli opaleni i wypoczęci, a pozostali biesiadnicy wymizerowani i przemęczeni. Wszystkim jednak udzielił się świąteczny pogodny nastrój. Tego wieczoru zapominano o regułach nakazujących umiar i wstrzemięźliwość. Na mocy innej niepisanej zasady szesnasty kwietnia był dla wszystkich pracowników (łącznie z sekretarkami) dniem wolnym od pracy.

Ustawione wzdłuż ścian stoły uginały się od talerzy pełnych krewetek i surowych ostryg. Była też wielka, drewniana beczka pełna lodu i piwa mooshead. Za beczką stało dziesięć skrzynek z tym napojem. Roosevelt otwierał je tak szybko, jak to było możliwe. Potem, w nocy, miał prawo upić się wraz ze wszystkimi. Oliver Lambert każdego roku osobiście wzywał taksówkę, by zawiozła Roosevelta do domu, do Jessie. Był to rytuał.

Kiedy prawnicy jeden po drugim wchodzili na salę i zajmowali miejsca za stołami, Little Bobby Blue Baker, kuzyn Roosevelta, siedział przy pianinie i nucił melancholijne melodie. W tym momencie stanowił atrakcję. Potem nie był już potrzebny.

Mitch pogardził jedzeniem, wziął schłodzoną zieloną butelkę i skierował się ku stołowi stojącemu w pobliżu pianina. Lamar dosiadł się do niego z talerzem pełnym krewetek. Przez chwilę obaj przyglądali się swoim kolegom, którzy szybko pozbywali się płaszczy i krawatów, po czym pędzili w stronę beczki z piwem.

- Uporałeś się ze wszystkim? - zapytał Lamar, pożerając krewetkę.

- Tak. Wczoraj skończyłem. Siedzieliśmy z Averym nad papierami Cappsa do piątej. Zdążyliśmy.

- Ile?

- Ponad ćwierć miliona.

- A niech to diabli! - Lamar wysuszył za jednym zamachem pół butelki. - Nigdy tyle nie płacił, co?

- Nie. I jest wściekły. Zupełnie nie rozumiem tego faceta. Zaoszczędził na różnego rodzaju ryzykownych operacjach sześć milionów i dostaje szału, bo musi wydać pięć procent na podatki.

- A jak Avery?

- Był trochę zaniepokojony. Tydzień temu Capps wymusił na nim spotkanie. Wypadło nie najlepiej. Wyleciał o północy learem. Mówił mi później, że Capps czekał na niego w swym biurze o czwartej nad ranem, wściekły z powodu tych podatków. Obwiniał o wszystko Avery’ego i groził, że zmieni firmę.

- Zawsze tak mówi. Masz ochotę na piwo?

Lamar zniknął na chwilę i wrócił z czterema butelkami moosheada.

- Co u mamy Abby?

Mitch obrał krewetkę.

- Na razie w porządku. Usunęli jej płuco.

- A jak Abby? - Lamar przerwał jedzenie i przyglądał się uważnie przyjacielowi.

Mitch otworzył następne piwo.

- W porządku.

- Wiesz, Mitch, że nasze dzieci będą chodzić do świętego Andrzeja. Nie jest tajemnicą, że Abby wzięła zwolnienie. Wiemy o tym i jesteśmy trochę zaniepokojeni.

- Wszystko będzie dobrze. Potrzebna nam była taka mała rozłąka. To nic wielkiego, naprawdę.

- Daj spokój, Mitch, to poważna sprawa, jeśli twoja żona opuszcza dom, nie wiedząc na jak długo. Tak w każdym razie powiedziała dyrektorowi szkoły.

- To prawda. Nie wie, kiedy wróci. Pewnie za miesiąc, czy coś koło tego. Miała już trochę dość tego mojego ciągłego przesiadywania w biurze.

Prawnicy byli już w komplecie i Roosevelt zamknął drzwi. Bobby Blue rozpoczął koncert życzeń.

- Nie myślałeś o tym, żeby zwolnić tempo? - zapytał Lamar.

- Nie, a powinienem?

- Słuchaj, Mitch, jestem twoim przyjacielem. Martwię się o ciebie. Nie zarobisz miliona przez pierwszy rok.

O tak, pomyślał, zarobiłem milion w poprzednim tygodniu. W ciągu dziesięciu sekund konto we Freeporcie podskoczyło z dziesię­ciu tysięcy do miliona i dziesięciu tysięcy dolarów. W piętnaście sekund później konto zostało zamknięte, a pieniądze ulokowano bezpiecznie w banku szwajcarskim. Ach, ten cud telegraficznego przelewu bankowego. No i z powodu tego miliona jest to najpraw­dopodobniej jego pierwsze i ostatnie przyjęcie z okazji piętnastego kwietnia. A dobry przyjaciel, który tak się niepokoi jego sytuacją rodzinną, najprawdopodobniej wyląduje wkrótce w więzieniu. Tak jak wszyscy obecni na tej sali z wyjątkiem Roosevelta. Do diabła, być może Tarrance zechce oskarżyć również Roosevelta i Jessie Francis, po prostu dla zabawy.

A potem rozprawa. Ja, Mitchel Y. McDeere, ślubuję mówić prawdę, samą prawdę i tylko prawdę. Tak mi dopomóż Bóg. I siądzie w fotelu świadków, i wskaże palcem swego dobrego przyjaciela Lamara Quina. A Kay będzie siedzieć z dziećmi w pierwszym rzędzie i cicho płakać.

Dopił piwo i otworzył trzecią butelkę.

- Wiem, Lamar, ale na razie nie mam zamiaru zwalniać. Abby dojdzie do siebie. Wszystko się ułoży.

- Skoro tak mówisz... Kay chciałaby zaprosić cię na jutro. Będzie wielki stek. Przyrządzimy go na grillu i zjemy na patio. Co ty na to?

- Wspaniale, ale pod jednym warunkiem. Żadnych rozmów o Abby. Pojechała zobaczyć się z matką i niedługo wróci. Okay?

- Świetnie. Jasne.

Dosiadł się Avery, postawił na stole talerz z krewetkami i zaczął je obierać.

- Rozmawialiśmy o Cappsie - powiedział Lamar.

- Nieciekawy temat - odparł Avery.

Mitch wpatrzył się w krewetki i kiedy tamten obrał już kilka, sięgnął po nie nad stołem i wsunął do ust pełną garść.

Avery spojrzał na niego zmęczonymi, smutnymi oczami. Prze­krwionymi oczami. Zastanawiał się przez chwilę, jak powinien zarea­gować, po czym zaczął jeść krewetki nie obrane.

- Wolę je z głowami - powiedział - są o wiele lepsze.

Mitch nabrał dwie garście skorupiaków i zaczął je chrupać.

- Osobiście wolę ogony. Zawsze byłem amatorem ogonów.

Lamar przestał jeść i spojrzał na nich zdumiony.

- Chyba żartujesz?

- Nie - odrzekł Avery. - W El Paso, kiedy byłem brzdącem, wyprawialiśmy się na krewetki z siatkami i łowiliśmy ich całe wiadra. A potem jedliśmy je na surowo... jeszcze się ruszały... Chrup, chrup. Głowy są najlepsze, bo zawierają sok mózgowy.

- Krewetki w El Paso?

- Tak, w Rio Grande jest ich cała masa.

Lamar poszedł po następne piwa. Zmęczenie, napięcie i wyczerpanie wymieszały się szybko z alkoholem i na sali zrobiło się głośniej. Bobby Blue grał Steppenwolf. Nawet Nathan Locke uśmiechał się i za­chowywał swobodniej niż zwykle. Był po prostu jednym z nich. Roosevelt dołożył pięć skrzynek piwa do beczki z lodem.

O dziesiątej rozpoczęły się śpiewy. Wally Hudson, bez krawata, stanął na stole obok pianina i wspomagany chóralnym wyciem dał recital sprośnych australijskich piosenek. Restauracja była już za­mknięta, więc nikt nie oponował. Po nim wystąpił Kendall Mahan. Grał w Cornell w rugby i znał zdumiewająco wiele wulgarnych pijackich przyśpiewek. Wtórowało mu pięćdziesięciu niemiłosiernie fałszujących, pijanych, uszczęśliwionych prawników.

Mitch przeprosił i ruszył w stronę toalety. Chłopiec z obsługi otworzył mu tylne drzwi. Mitch wyszedł na parking. Z tej odległości śpiew brzmiał znacznie przyjemniej dla ucha. Spojrzał na swój samochód, podszedł jednak do okna. Przez dłuższą chwilę stał w ciemności, patrzył i słuchał. Kendall wspiął się właśnie na pianino, stamtąd prowadził chór przez obsceniczny refren.

Radosne głosy zadowolonych i bogatych ludzi. Przyglądał się kolejno wszystkim zgromadzonym wokół stołu. Mieli czerwone twarze i błyszczące oczy. Byli jego przyjaciółmi. Ojcami rodzin. Wszyscy uwikłani w tę przeklętą konspirację.

Rok temu Hodge i Kozinski śpiewali razem z nimi.

Rok temu był świeżo upieczonym absolwentem Harvardu i miał dopiero wybrać sobie firmę. Jedną z wielu, które oferowały mu pracę.

Teraz był milionerem i prawdopodobnie wkrótce ktoś wyznaczy nagrodę za jego głowę.

Zabawne, ile może się wydarzyć w ciągu jednego roku.

Śpiewajcie dalej, bracia.

Mitch odwrócił się i odszedł.

Około północy na Madison ustawiła się kolejka taksówek i rozpo­czął się ostatni punkt programu: najbogatszych prawników w mieście zanoszono do nich i wrzucano na tylne siedzenia. Oliver Lambert, oczywiście najtrzeźwiejszy, dowodził ewakuacją.

W tym samym czasie do bramy na Front Street podjechały dwa identyczne błękitno-żółte mikrobusy marki Ford, każdy z jaskrawym napisem “Dustbusters” na obu bokach. Dutch Hendrix otworzył bramę i samochody wjechały do środka. Zaparkowały przy tylnym wejściu i osiem kobiet w jednakowych uniformach zaczęło wypakowy­wać odkurzacze, wiadra pełne puszek ze środkami do czyszczenia, miotły, szczotki i rolki papierowych ręczników. Przechodząc przez budynek szczebiotały między sobą beztrosko. Po kilku minutach przystąpiły do pracy. Miały posprzątać kolejno wszystkie piętra zaczynając od czwartego. Wszędzie spacerowali strażnicy, obserwując je uważnie.

Kobiety ignorowały ich, rozmawiały o pracy, o opróżnianiu koszy ze śmieciami, czyszczeniu mebli, odkurzaniu i szorowaniu łazienek. Nowo zatrudniona dziewczyna poruszała się wolniej od innych. Przyglądała się dokładnie pomieszczeniom i meblom. Kiedy strażnicy byli odwróceni do niej plecami, próbowała otwierać szafki i szuflady biurek. Robiła to jednak bardzo ostrożnie.

Była to jej trzecia noc w nowej pracy i wciąż jeszcze musiała się uczyć wielu rzeczy. Kiedy pierwszej nocy znalazła biuro Tolara na trzecim piętrze, uśmiechnęła się do siebie.

Miała na sobie brudne dżinsy i mocno znoszone tenisówki. W za dużej na nią niebieskiej bluzie z napisem “Dustbusters” sprawiała wrażenie znacznie tęższej, niż była naprawdę, dzięki czemu nie różniła się wyglądem od innych sprzątaczek. Na plastikowej plakietce nad kieszenią widniało jej imię: Doris. Doris - sprzątaczka.

Kiedy ekipa doprowadziła już prawie do porządku pierwsze piętro, strażnik wywołał Doris i dwie inne dziewczyny, Susie i Charlotte, by poszły za nim. Zjechali windą do piwnicy. Otworzył duże, metalowe drzwi prowadzące do obszernego pokoju podzielonego na kilkanaście mniejszych pomieszczeń. Na wszystkich biurkach stał komputery, a pod ścianami czarne drewniane segregatory. Nie było okien.

- Tam znajdziecie wszystko, czego potrzeba - powiedział strażnik, wskazując szafkę.

Wyjęły odkurzacz, puszki ze sprayem i zabrały się do roboty.

- Nie dotykać biurek - pouczył strażnik.

ROZDZIAŁ 30

Mitch zawiązał sznurówki butów do joggingu i usiadł na sofie. Czekał na telefon. Hearsay, bardzo przygnębiony z powodu dwutygo­dniowej nieobecności pani, położył się obok niego i próbował drzemać. Telefon zadzwonił dokładnie o dziesiątej trzydzieści.
W słuchawce rozległ się głos Abby.

Rozmowa była sucha i oficjalna. Żadnych cieplejszych słów w rodzaju “kochanie”, “maleńka”, “najdroższa”.

- Jak się czuje twoja mama? - zapytał.

- Znacznie lepiej. Już wstaje i chodzi, choć jeszcze ją mocno pobolewa. Ale jest
w dobrym nastroju.

- To miła wiadomość. A tata?

- Jak zwykle. Ciągle zajęty. Co z moim pieskiem?

- Smutny i opuszczony. Chyba się załamał.

- Tęsknię za nim. A jak w pracy?

- Dobrnęliśmy bez wpadki do piętnastego kwietnia. Wszystkim się nastrój poprawił. Połowa wspólników wyjechała szesnastego na wakacje i zrobiło się trochę spokojniej.

- Mam nadzieję, że przyhamowałeś do szesnastu godzin dziennie.

Zawahał się, ale pominął milczeniem to pytanie. Nie było sensu wszczynać sporu.

- Kiedy wracasz do domu?

- Nie wiem. Będę potrzebna mamie jeszcze przez parę tygodni. Obawiam się, że tata nie bardzo potrafi się nią zająć. Przychodzi pielęgniarka, ale mama chce, żebym była przy niej - zamilkła na chwilę, jakby przygotowując się do wypowiedzenia następnego zda­nia. - Dzwoniłam dzisiaj do szkoły i powiedziałam, że nie będzie mnie do końca semestru.

Przyjął to spokojnie.

- Do końca semestru zostały jeszcze dwa miesiące. Zamierzasz pozostać tam jeszcze przez dwa miesiące?

- Przynajmniej dwa miesiące, Mitch. Potrzebuję po prostu trochę czasu. To wszystko.

- Czasu na co?

- Nie zaczynajmy od nowa, dobrze? Nie mam teraz ochoty się kłócić.

- Świetnie, świetnie, świetnie. A na co masz ochotę?

Pominęła milczeniem to pytanie. Nastąpiła długa przerwa.

- Ile mil biegasz?

- Parę. Chodzę na stadion i robię jakieś osiem okrążeń.

- Uważaj na siebie. Jest strasznie ciemno.

- Dzięki.

Kolejna długa pauza.

- Muszę kończyć - oświadczyła. - Mama kładzie się już spać.

- Zadzwonisz jutro wieczorem?

- Tak. O tej samej porze.

Odłożyła słuchawkę. Nie powiedziała: “no to pa” ani: “kocham cię”. Po prostu odłożyła słuchawkę.

Mitch naciągnął białe sportowe getry i założył białą koszulkę z długimi rękawami. Zamknął kuchenne drzwi i wybiegł na ciemną ulicę. O kilka przecznic dalej wznosił się zbudowany z czerwonej cegły gmach West Junior High School. Obok znajdowało się boisko do baseballu, a w niewielkiej odległości za nim, przy końcu ciemnej uliczki, znajdowało się boisko futbolowe. Otaczająca je bieżnia cieszyła się wielką popularnością wśród okolicznych miłośników joggingu.

O tej porze jednak bieżnia była już pusta, co zresztą bardzo odpowiadało Mitchowi. Wiosenne powietrze, chłodne i rześkie, za­chęcało do biegu - pierwszą milę zrobił w osiem minut. Potem zwolnił, przeszedł do marszu. Kiedy mijał aluminiowe trybuny, dostrzegł kogoś kątem oka. Nie przerwał marszu.

- Pssst.

Zatrzymał się.

- Tak? Kto tam?

- Joey Morolto - odezwał się skrzypiący, ochrypły głos.

Mitch spojrzał w stronę trybun.

- Bardzo śmieszne, Tarrance. Jestem czysty?

- Jasne, że jesteś czysty. Laney siedzi z latarką w szkolnym autobusie. Kiedy przyszedłeś, dał zielony sygnał. Jeśli zobaczysz czerwony, wracaj na bieżnię i zasuwaj jak Carl Lewis.

Przeszli do górnego sektora trybun i weszli do nie zamkniętej pogrążonej w ciemnościach kabiny prasowej. Usiedli na stołkach i patrzyli przez chwilę na budynek szkoły. Wzdłuż drogi stały zaparkowane w idealnym porządku autobusy.

- Czy to miejsce jest dla ciebie dostatecznie zaciszne? - spytał Mitch.

- Może być. Co to za dziewczyna?

- Wiem, że wolisz spotykać się w biały dzień, a już szczególnie tam, gdzie jest mnóstwo ludzi, w takich miejscach, jak bar szybkiej obsługi albo koreański sklep z butami. Ale tu mi się bardziej podoba.

- Świetnie. Co to za dziewczyna?

- Sprytnie, co?

- Niezły pomysł. Kto to jest?

- Moja pracowniczka.

- Skąd ją wytrzasnąłeś?

- A co to za różnica? Dlaczego zawsze zadajesz pytania nie na temat?

- Nie na temat? Zadzwoniła do mnie dzisiaj jakaś kobieta, której nigdy przedtem nie widziałem na oczy, i oznajmiła, że musi ze mną porozmawiać o czymś, co ma związek z gmachem Bendiniego. Powiedziała, że musimy zmienić telefon. Wymieniła konkretną budkę telefoniczną znajdującą się przed konkretnym sklepem spożywczym i zażądała, żebym tam był dokładnie o wpół do drugiej. Poszedłem tam i dokładnie o pierwszej trzydzieści zadzwoniła. Pamiętaj, że miałem trzech ludzi obserwujących wszystkich przechodniów w pro­mieniu stu stóp od telefonu. Powiedziała mi, że mam być tutaj dokładnie o dziesiątej czterdzieści pięć, sprawdziwszy uprzednio, czy miejsce jest czyste, i że ty się tutaj pojawisz.

- I co, wszystko gra?

- Na razie tak. Ale kim ona jest? Widzę, że wplątałeś w naszą sprawę kogoś nowego, i to mnie naprawdę martwi. Kim ona jest i jak dużo wie?

- Zaufaj mi, Tarrance. Pracuje dla mnie i wie wszystko. Prawdę mówiąc, gdybyś wiedział to, co ona, smarowałbyś teraz akty oskar­żenia, zamiast siedzieć tutaj i na nią psioczyć.

Tarrance odetchnął głęboko.

- W porządku, co ona wie?

- Wie, że w ciągu ostatnich trzech lat gang Morolta i jego wspólnicy wywieźli z kraju ponad osiemset milionów dolarów w gotów­ce i zdeponowali je w różnych bankach na Karaibach. Wie, w jakich bankach, na jakich kontach, kiedy, zna masę faktów. Wie, że Morolto kontroluje co najmniej trzysta pięćdziesiąt firm na Kajmanach i że te firmy regularnie wysyłają czyste pieniądze z powrotem do kraju. Zna daty i sumy przelewów. Wymieni co najmniej czterdzieści amerykańs­kich spółek będących własnością spółek kajmańskich znajdujących się w rękach Morolta. Wie znacznie więcej. Jest całkiem nieźle poinfor­mowana, nie sądzisz?

Tarrance nie był w stanie nic odpowiedzieć. Ze zbolałą miną wpatrywał się w pogrążoną w mroku bieżnię.

Mitch był tym najwyraźniej ubawiony.

- Wie też, jak zdobywają te pieniądze i jak, po rozmienieniu na studolarowe banknoty, przerzucają je za granicę.

- Jak?

- Firma Lear, oczywiście. Ale ktoś to musi przewieźć. Mają małą armię mułów złożoną z podrzędnych opryszków i ich przyjaciółek, studentów i innych wolnych strzelców. Dają każdemu po dziewięć­dziesiąt osiem tysięcy dolarów i kupują bilet na Kajmany albo Wyspy Bahama. Nie trzeba deklarować sum mniejszych niż sto tysięcy, rozumiesz? Więc muły z kieszeniami wypchanymi gotówką podróżują jak zwyczajni turyści i wpłacają pieniądze do ich banków. Wydawałoby się, że to drobne sumy, ale w grę wchodzą trzy setki ludzi po­dróżujących po dwadzieścia razy w roku, a to już są poważne pieniądze, i te pieniądze odpływają z kraju. Nazywa się to też smurfing.

Tarrance przytaknął skwapliwie, jakby dobrze znał to słowo.

- Wielu ludzi chce być smurferami, gdyż mają wtedy bezpłatne wakacje i mogą zarobić trochę pieniędzy. Są też supermuły. Ci są zaufanymi ludźmi Morolta. Supermuł bierze milion dolarów gotówką, zawija go starannie w gazetę, tak by czujniki na lotnisku nic nie wykryły, wkłada do dużej walizki i wchodzi na pokład samolotu. Ubrany jest elegancko - garnitur i krawat - i wygląda jak chłopcy z Wall Street. Albo ma na sobie sandały i słomkowy kapelusz i przewozi pieniądze w bagażu podręcznym. Twoi chłopcy łapią ich czasem, pewnie jakiś jeden procent, tak sądzę, i wtedy supermuły trafiają do pudła. Ale nigdy nic nie mówią, prawda, Tarrance? I prędzej czy później każdy muł zaczyna myśleć o tych pieniądzach, które ma w walizce, i o tym, jak łatwo byłoby polecieć gdzieś indziej i zatrzymać te pieniądze dla siebie. I niektórzy znikają. Ale mafia nigdy nie zapomina. I po roku, czasem później, znajduje gdzieś delikwenta. Pieniądze oczywiście przepadają, ale i faceta już nie ma. Mafia nigdy nie zapomina, prawda, Tarrance? Tak jak nie zapomni o mnie.

Tarrance słuchał w milczeniu, ale w końcu stało się oczywiste, że powinien coś powiedzieć.

- Dostałeś już swój milion.

- Doceniam to. Już prawie zarobiłem na następną ratę.

- Prawie?

- Właśnie. Zostało nam - mnie i dziewczynie - trochę roboty na Front Street. Próbujemy wyrwać stamtąd jeszcze trochę dokumentów.

- Ile macie teraz?

- Ponad dziesięć tysięcy.

Tarrance’owi opadła szczęka i dosłownie zamarł z otwartymi ustami.

- Do diabła! Skąd pochodzą?

- Kolejne twoje niepotrzebne pytanie.

- Dziesięć tysięcy dokumentów - powtórzył Tarrance.

- Co najmniej dziesięć tysięcy. Rachunki bankowe, potwierdzenia przelewów, akty najmu, weksle, sprawozdania, korespondencja między różnymi ludźmi. Masa dobrego materiału, Tarrance.

- Twoja żona wspomniała o spółce o nazwie Dunn Lane Ltd. Przejrzeliśmy papiery, które nam dostarczyłeś. Całkiem niezłe. Wiesz coś jeszcze o tej korporacji?

- Bardzo dużo. Zarejestrowana w osiemdziesiątym szóstym roku z wkładem dziesięciu milionów dolarów, które zostały przekazane korporacji przelewem z numerowego konta w Banco de Mexico - tych samych dziesięciu milionów, które przyleciały na Grand Cayman pewnym learem zarejestrowanym przez małą, cichą firmę prawniczą w Memphis, z tym, że było to pierwotnie czterdzieści milionów, która to suma po zapłaceniu tego co trzeba kajmańskim celnikom i kajmańskim bankierom skurczyła się jednak do dziesięciu milionów. Gdy rejestrowano spółkę, jej założycielem był facet o nazwisku Diego Sanchez, wiceprezes Banco de Mexico. Prezesem był pewien poczciwiec, który nazywa się Nathan Locke, sekretarzem nasz stary znajomy Royce McKnight, a skarbnikiem niejaki Al Rubinstein. Jestem pewien, że znasz go, ja nie.

- To człowiek Morolta.

- Cóż za niespodzianka! Mam mówić dalej?

- Tak.

- Po zainwestowaniu w ten ryzykowny interes pierwszych dzie­sięciu milionów dolarów, w ciągu trzech lat zdeponowano tam kolejne dziewięćdziesiąt milionów w gotówce. Bardzo zyskowne przedsię­wzięcie. Spółka zaczęła wydawać pieniądze w Stanach. Kupowali fermy bawełniane w Teksasie, kompleksy mieszkaniowe w Dayton, sklepy jubilerskie na Beverly Hills, hotele w St. Petersburgu i Tampie. Płacąc najczęściej dokonywali przelewów z czterech czy pięciu różnych banków na Kajmanach. Jest to podstawowa metoda prania brudnych pieniędzy.

- I masz te wszystkie dokumenty?

- Głupie pytanie, Wayne. Gdybym ich nie miał, skąd wiedziałbym o tym wszystkim? Przecież pracuję tylko nad czystymi sprawami, nie pamiętasz?

- Ile ci to jeszcze zajmie?

- Ze dwa tygodnie. Ja i dziewczyna wciąż kręcimy się wokół Front Street. Nie wygląda to za wesoło. Trudno będzie wyciągnąć stamtąd te papiery.

- Skąd pochodzi te dziesięć tysięcy dokumentów?

Mitch zignorował to pytanie. Poderwał się i ruszył w stronę drzwi.

- Abby i ja chcemy zamieszkać w Albuquerque. To duże miasto, trochę na uboczu. Zacznij to załatwiać.

- Nie mów hop. Zostało jeszcze dużo roboty.

- Powiedziałem: dwa tygodnie, Tarrance. Dostarczę ci to za dwa tygodnie, więc wkrótce muszę uciekać.

- Nie za szybko. Chcę zobaczyć parę tych dokumentów.

- Masz krótką pamięć, Tarrance. Moja cudowna żona obiecała ci, że dostaniesz dużą partię materiałów dotyczących Dunn Lane, jak tylko Ray znajdzie się na wolności.

Tarrance spojrzał na pogrążone w ciemności boisko.

- Zobaczę, co się da zrobić.

Mitch podszedł do niego i skierował wyciągnięty palec w stronę jego twarzy.

- Posłuchaj mnie, Tarrance. Posłuchaj mnie uważnie. Mam wrażenie, że się nie rozumiemy. Dzisiaj jest siedemnasty kwietnia. Od dzisiaj za dwa tygodnie będzie pierwszy maja. Pierwszego maja dostarczę ci, jak obiecałem, ponad dziesięć tysięcy bardzo obciążających i całkowicie wiarygodnych dokumentów, które zniszczą jedną z naj­większych przestępczych organizacji na świecie. I być może zapłacę za to życiem. Ale obiecałem to zrobić i zrobię. A ty obiecałeś, że wydostaniesz mojego brata z więzienia. Masz na to tydzień, do dwudziestego czwartego kwietnia. Jeśli tego nie zrobisz, znikam, nie ma mnie. I już po twojej szansie i twojej karierze.

- Co zrobi, gdy go wydostanę?

- Ty i te twoje głupie pytania. Co zrobi? Będzie zwiewał, ile sił w nogach. Ma brata, który dysponuje milionem dolarów i jest ekspertem od prania brudnych pieniędzy i elektronicznych operacji bankowych. Przed upływem dwunastu godzin już go nie będzie w kraju, pojedzie śladem miliona dolarów.

- Na Wyspy Bahama.

- Wyspy Bahama. Jesteś idiotą, Tarrance. Te pieniądze nie pozostały na Wyspach nawet przez dziesięć minut. Nie można zaufać tym skorumpowanym durniom.

- Voyles nie lubi ostatecznych terminów. Będzie wściekły.

- Powiedz panu Voylesowi, żeby mnie pocałował w dupę. Powiedz mu, żeby zdobył następne pół miliona, ponieważ ja jestem prawie gotowy. Powiedz mu, że ma wydostać mego brata albo nici z interesu. Możesz mu zresztą powiedzieć, co chcesz, Tarrance, ale albo Ray w ciągu tego tygodnia znajdzie się po drugiej stronie muru, albo ja znikam.

Mitch trzasnął drzwiami i zaczął schodzić z trybun. Tarrance ruszył za nim.

- Kiedy będziemy mogli porozmawiać?! - krzyknął.

Mitch przeskoczył przez ogrodzenie i wszedł na bieżnię.

- Moja pracownica poinformuje cię telefonicznie.

ROZDZIAŁ 31

Nathan Locke musiał zrezygnować z trzydniowego urlopu z okazji piętnastego kwietnia, który, jak co roku, zamierzał spędzić w Vail. Zażądał tego Lazarov. Locke i Oliver Lambert siedzieli w biurze na czwartym piętrze i słuchali. DeVasher przedstawiał im fragmenty łamigłówki i bezskutecznie próbował ułożyć je w sensowną całość.

- Jego żona wyjechała. Powiedziała, że musi jechać do domu, do matki, która ma raka płuc. I że jest zmęczona sytuacją, jaka się wytworzyła. Zauważyliśmy, że było tam trochę nieporozumień w ciągu ostatnich miesięcy. Narzekała, że za długo przesiaduje w biurze i tak dalej, ale nic poważniejszego. Więc pojechała do domu do mamy. Powiedziała, że nie wie, kiedy wróci. Mama jest chora, tak? Ma usunięte płuco, tak? Ale nam nie udało się znaleźć żadnego szpitala, w którym słyszano by coś o Maxine Sutherland. Sprawdziliśmy wszystkie szpitale w Kentucky, Indiana i Tennessee. Wygląda to dziwnie, jak myślicie, chłopcy?

- Daj spokój, DeVasher - powiedział Lambert. - Moja żona miała cztery lata temu operację i polecieliśmy do kliniki Mayo. Nie znam takiego przepisu, który pozwalałby na dokonywanie operacji wyłącznie w obrębie stu mil od domu. Absurd. A to są nowocześni ludzie. Może zarejestrowała się pod innym nazwiskiem, żeby zachować chorobę w tajemnicy. To się zdarza, wcale nierzadko.

Locke skinął potwierdzająco głową.

- Często się ze sobą kontaktują?

- Dzwoni do niego prawie codziennie. Rozmawiają sobie sym­patycznie o tym i o owym. O psie. O jej mamie. O biurze. Powiedziała mu zeszłej nocy, że nie będzie jej jeszcze co najmniej przez dwa miesiące.

- Wspominała kiedykolwiek, jaki to szpital? - zapytał Locke.

- Nigdy. Jest bardzo ostrożna. Nie mówi zbyt wiele na temat operacji. Jej mama jest teraz najprawdopodobniej w domu, jeśli w ogóle go opuszczała.

- Do czego zmierzasz, DeVasher? - zapytał Lambert.

- Jak się zamkniesz, to dokończę. Przypuśćmy, że to wszystko jest tylko pretekstem, żeby zabrać ją z miasta. Z dala od nas. Z dala od tego, co się będzie działo.

- Sugerujesz, że on z nimi współpracuje? - zapytał Locke.

- Płacicie mi za takie sugestie, Nat. Przypuszczam, że wie o podsłuchu w telefonie i dlatego jest taki ostrożny, gdy go używa. Przypuszczam, że kazał jej wyjechać z miasta, żeby jej nic nie groziło.

- Mocno naciągane - powiedział Lambert. - Mocno naciągane.

DeVasher zaczął się przechadzać po pokoju. Spojrzał na Olliego i puścił jego uwagę mimo uszu.

- Jakieś dziesięć dni temu na trzecim piętrze ktoś sporządził mnóstwo niezwykłych kopii. Dziwne jest już to, że działo się to o trzeciej nad ranem. Według naszych rejestrów w czasie, kiedy wykonywano te kopie, w budynku byli tylko dwaj prawnicy. McDeere i Scott Kimble. Żaden z nich nie miał nic do roboty na trzecim piętrze. Użyto dwudziestu czterech kodów dostępu. Trzy dotyczą dokumentów Lamara Quina. Trzy dokumentów Sonny’ego Cappsa. Pozostałe osiemnaście należy do akt McDeere’a. Żaden nie dotyczy akt Kimble’a. Victor Milligan wychodził z biura około drugiej trzydzieści i McDeere pracował w tym czasie w pokoju Avery’ego. Wcześniej odwiózł go na lotnisko. Avery twierdzi, że zamknął biuro, ale mógł zapomnieć. Albo zapomniał, albo McDeere miał klucz. Przycisnąłem Avery’ego i po­wiedział, iż jest prawie na sto procent pewien, że je zamknął. Lecz działo się to o północy, on był śmiertelnie zmęczony i bardzo się śpieszył. Mógł zapomnieć, prawda? Ale nie upoważnił McDeere’a do pracy w jego biurze. Chociaż to nic wielkiego, bo przecież spędzili tam razem caluteńki dzień pracując nad bilansem Cappsa. Użyto kopiarki numer jedenaście; ze wszystkich kopiarek na trzecim piętrze ta znajduje się najbliżej biura Avery’ego. Sądzę, iż nietrudno jest dojść do wniosku, że to McDeere zrobił te kopie.

- Ile?

- Dwa tysiące dwanaście.

- Jakich dokumentów?

- Dotyczących wyłącznie klientów podatkowych, osiemnaście zestawów. Jestem pewien, że wytłumaczyłby się mówiąc, że uporał się z bilansami i po prostu kopiował wszystkie dokumenty. Brzmi to przekonująco, prawda? Tylko że od robienia kopii są sekretarki, a poza tym dlaczego, do cholery, robił o trzeciej nad ranem na czwartym piętrze dwa tysiące kopii? Był to ranek siódmego kwietnia. Ilu waszych chłopców kończy maraton i robi kopie na tydzień przed piętnastym kwietnia?

Przestał spacerować i spojrzał na nich. Zastanawiali się w sku­pieniu. Miał już ich.

- A teraz gwóźdź programu. Tydzień później jego sekretarka użyła tych samych kodów dostępu na swojej kopiarce na pierwszym piętrze. Zrobiła około trzystu kopii i jak sądzę, chociaż nie jestem prawnikiem, wykorzystała te numery w sposób bardziej zgodny z prawem. Co wy na to?

Obaj przytaknęli, ale nie powiedzieli nic. Byli prawnikami przywyk­łymi do interpretowania każdej sprawy na sto różnych sposobów. Teraz jednak milczeli. DeVasher uśmiechnął się złośliwie i zaczął spacerować po pokoju.

- A więc przyłapaliśmy go na tym, że sporządził dwa tysiące kopii, z czego w żaden sposób nie będzie się potrafił wytłumaczyć. Zasadnicze pytanie brzmi: Jeśli używał fałszywych kodów dostępu, to co, do cholery, naprawdę kopiował? Nie mam pojęcia. Wszystkie pokoje były pozamykane oprócz, oczywiście, biura Avery’ego. Więc porozmawiałem z Averym. Ma kilka metalowych segregatorów, w których trzyma legalne papiery. Trzyma je zamknięte, ale on, McDeere i sekretarki przekopują się przez nie codziennie. Mógł zapomnieć je zamknąć, kiedy śpieszył się na samolot. Po co jednak McDeere miałby kopiować legalne dokumenty? Nie miał po temu żadnych powodów. Jak wszyscy na trzecim piętrze Avery trzymał tajne materiały w czterech dębowych szafkach. Nikt ich nie tyka, prawda? Żelazna zasada. Nawet inni wspólnicy. Są zabezpieczone lepiej niż moje materiały. Więc McDeere nie mógł się do nich dobrać bez klucza. Avery pokazał mi swoje klucze. Powiedział, że nie ruszał tych materiałów od dwóch dni - ani piątego, ani szóstego kwietnia. Przejrzał je i okazało się, że wszystko jest w porządku. Trudno mu było stwierdzić, czy ktoś w nich grzebał. Ale czy gdybyście się przyjrzeli któremuś z waszych dokumentów, potrafilibyście powiedzieć, że został skopiowany lub nie? Nie. Ja też bym nie potrafił. Więc wziąłem te dokumenty od Avery’ego i wysłałem je do Chicago. Sprawdzą odciski palców. Zajmie to jakiś tydzień.

- Nie mógłby skopiować tych dokumentów - powiedział Lam­bert.

- No a co innego mógłby kopiować, Ollie? Chodzi mi o to, że na drugim i trzecim piętrze wszystko było pozamykane. Wszystko oprócz biura Avery’ego. A zakładając, że on i Tarrance szepczą wciąż jeden drugiemu wzajemnie do uszka, czegóż innego mógłby szukać w biurze Avery’ego, jeśli nie tajnych dokumentów?

- Teraz sugerujesz, że miał klucze - powiedział Locke.

- Tak. Przypuszczam, że ma duplikaty kluczy Avery’ego.

Ollie parsknął i wybuchnął nerwowym śmiechem.

- Niemożliwe. Nie wierzę w to.

Czarne Oczy spojrzał na DeVashera ze złym uśmiechem.

- Skąd by je wziął?

- Dobre pytanie, jedno z tych, na które nie potrafię od­powiedzieć. Avery pokazał mi te klucze. Dwa komplety, jedenaście sztuk. Zawsze ma je przy sobie. Żelazna zasada, prawda? To, co mały grzeczny prawnik zawsze robić powinien. Kiedy się budzi, ma klucze w kieszeni. Kiedy śpi poza domem, wkłada je pod materac.

- Gdzie wyjeżdżał w ostatnim miesiącu? - zapytał Czarne Oczy.

- W zeszłym tygodniu pojechał do Cappsa, do Houston, to możemy sobie darować. Wcześniej był na Kajmanach przez dwa dni, pierwszego i drugiego kwietnia.

- Pamiętam - powiedział Ollie. Słuchał teraz bardzo uważnie.

- Punkt dla ciebie, Ollie. Zapytałem go, co robił w te dwie noce, a on odparł, że pracował i nic poza tym. Jeden z wieczorów przesiedział w barze, ale na tym się skończyło. Przysięga, że obie noce spędził samotnie. - DeVasher uruchomił stojący na biurku magnetofon. - Kłamie. Ta rozmowa telefoniczna odbyła się drugiego kwietnia o godzinie dziewiątej piętnaście. Prowadzono ją z aparatu znajdującego się w głównej sypialni części “A”. - Taśma zaczęła się kręcić.

- Bierze prysznic - głos pierwszej kobiety.

- Z tobą wszystko w porządku? - głos drugiej kobiety.

- Tak, świetnie. Nie potrafiłby, nawet gdyby musiał.

- Czemu dzwonisz tak późno?

- Nie mógł się obudzić.

- Podejrzewa coś?

- Nie. Nic nie pamięta. Ma strasznego kaca.

- Jak długo tam jeszcze będziesz?

- Pocałuję go na do widzenia, kiedy wyjdzie spod prysznica. Będę za jakieś dziesięć, piętnaście minut.

- W porządku. Pośpiesz się.

DeVasher wyłączył magnetofon i znowu zaczął chodzić po pokoju.

- Nie mam pojęcia, kim one są, i nie pytałem o to Avery’ego. Na razie. On mnie niepokoi. Jego żona ma już dokumenty rozwodowe i niestety stracił całkowicie kontrolę nad sobą. Ciągle podrywa kobiety. To poważne naruszenie zasad bezpieczeństwa i podejrzewam, że Lazarov będzie wściekły.

- Z rozmowy wynika, że miał potwornego kaca - powiedział Locke.

- Niewątpliwie.

- Myślisz, że skopiowała klucze? - spytał Ollie.

DeVasher wzruszył ramionami i usiadł w swym wytartym skórza­nym fotelu. Cała jego pewność siebie nagle znikła.

- To możliwe, ale ja w to nie bardzo wierzę. Długo o tym myślałem. Poderwał jakąś dziewczynę w barze, upili się oboje i wylą­dowali w łóżku chyba dopiero późno w nocy. Jakim cudem zdołałaby skopiować klucze w środku nocy na tej małej wyspie? To mało prawdopodobne.

- Ale miała wspólniczkę - zauważył Locke.

- Tak, i nie wiem, o co tu chodzi. Może chciały ukraść jego torbę i coś poszło nie tak. Miał przy sobie parę tysięcy dolarów w gotówce i nie wiadomo, co im naopowiadał, kiedy się urżnął. Może zamierzała. je zgarnąć w ostatniej chwili i nie starczyło jej odwagi. Nie zrobiła tego. Naprawdę nic nie rozumiem.

- Masz jeszcze jakieś sugestie? - zapytał Ollie.

- Na razie nie. Uwielbiam je mieć, ale posunęlibyśmy się trochę za daleko podejrzewając, że te kobiety zabrały klucze Avery’emu, że jakimś cudem, bez jego wiedzy, skopiowały je na wyspie w środku nocy i że jedna z nich wśliznęła się potem z powrotem do jego łóżka. I że jest to w jakiś sposób związane z McDeere’em i kopiowaniem dokumentów na trzecim piętrze. To po prostu trochę za wiele.

- Zgadzam się - powiedział Ollie.

- A co z magazynem? - zapytał Czarne Oczy.

- Myślałem o tym, Nat. Prawdę mówiąc, spędza mi to sen z powiek. Jeżeli ona zainteresowałaby się dokumentami z magazynu, to musiałoby to mieć jakiś związek z McDeere’em albo kimś innym, kto także węszy wokół naszych spraw. I nie potrafię znaleźć tego związku. Powiedzmy, że znalazła pokój i papiery. Co mogłaby zrobić z nimi w środku nocy, zważywszy, że Avery spał w pokoju obok?

- Mogła je przeczytać.

- Tak, jest ich tam tylko milion. Pamiętaj, że musiała pić razem z nim, żeby nie nabrał żadnych podejrzeń. Więc najpierw pije ostro przez ileś godzin, potem czeka, aż on zaśnie, i starcza jej jeszcze sił na to, by zejść na dół i czytać dokumenty. To się nie trzyma kupy, chłopcy.

- Może ona pracuje dla FBI - wtrącił Ollie.

- To niemożliwe.

- Dlaczego?

- To proste, Ollie. Byłoby to działanie nielegalne, a oni starają się tego unikać. Poza tym jest jeszcze coś bardziej istotnego.

- Co?

- Gdyby była w FBI, nie korzystałaby z telefonu. Żaden zawodo­wiec by tego nie zrobił. Myślę, że była po prostu złodziejką.

Hipoteza złodziejki” została przedstawiona Lazarovowi, który znalazł w niej tysiąc słabych punktów, ale sam nie potrafił wymyślić nic lepszego. Polecił zmienić wszystkie zamki na trzecim i czwartym piętrze, w piwnicy i w obydwu domach wypoczynkowych na Kaj­manach. Kazał dotrzeć do wszystkich tamtejszych ślusarzy - był pewien, że nie może być ich wielu - i dowiedzieć się, czy któryś z nich nie wykonywał duplikatów kluczy w nocy z pierwszego na drugiego kwietnia. “Zapłaćcie im - powiedział DeVasherowi. - Niewiele będzie trzeba dać, żeby zaczęli mówić”. Polecił zdjąć odciski palców z dokumentów Avery’ego. DeVasher oświadczył z dumą, że już się tym zajął. Odciski palców McDeere’a przechowywano w jego teczce personalnej.

Nakazał też zawiesić Avery’ego na dwa miesiące w czynnościach służbowych.

DeVasher zauważył, że to może wzbudzić jakieś podejrzenia w McDeerze.

- W porządku - odparł Lazarov - każ Tolarowi zgłosić się do szpitala z bólami w klatce piersiowej, a lekarz wyśle go na dwu­miesięczne zwolnienie. Powiedz też Tolarowi, żeby uporządkował swoje akta. Zamknij jego biuro. Przydziel McDeera Victorowi Milliganowi.

- Mówiłeś, że masz dobry pomysł na wyeliminowanie McDeere’a - przypomniał mu DeVasher.

Lazarov wyszczerzył zęby w uśmiechu.

- Tak. Myślę, że użyjemy samolotu. Wyślemy chłoptasia na wyspy w małą podróż służbową i, niestety, zdarzy się wypadek, nastąpi tajemnicza eksplozja.

- Poświęcimy dwóch pilotów?

- Tak. To musi wyglądać naturalnie.

- Lepiej nie robić tego w pobliżu Kajmanów. Wiesz dlaczego.

- W porządku, ale niech się to stanie nad wodą. Mniej śladów. Użyjemy dużego ładunku i nie znajdą potem zbyt wiele.

- To kosztowny samolot.

- Wiem. Pomówię o tym wcześniej z Joeyem.

- Ty jesteś szefem. Daj mi znać, jeśli będziemy mogli tu jakoś pomóc.

- Jasne. Zacznij nad tym myśleć.

- Co z waszym człowiekiem w Waszyngtonie? - zapytał DeVasher.

- Czekam. Dzwoniłem rano do Nowego Jorku i rzecz jest w trakcie załatwiania. Za tydzień powinniśmy wiedzieć.

- To nam znacznie ułatwi sprawę.

- Tak. Jeśli odpowiedź będzie twierdząca, wyeliminujemy go w ciągu dwudziestu czterech godzin.

- Rozpocznę przygotowania.

W sobotę rano w biurze panował spokój. Paru wspólników i kilkunastu pracowników wałęsało się po budynku w szortach i koszulkach polo. Sekretarek nie było. Mitch przejrzał pocztę i sprawdził listy, które podyktował Ninie poprzedniego dnia. Po dwóch godzinach opuścił biuro. Nadszedł czas, by odwiedzić Raya.

Przez pięć godzin jechał na wschód czterdziestą międzystanową autostradą. Prowadził jak wariat. Przyśpieszał nagle z czterdziestu pięciu do osiemdziesięciu pięciu mil na godzinę. Zatrzymywał się przy każdym przydrożnym barze i każdej stacji obsługi. Zjeżdżał nagle z lewego pasa. Stawał przy wiaduktach, czekał i obserwował. Ani razu nie dostrzegł nikogo. Nie zauważył żadnego podejrzanego samochodu, ciężarówki ani mikrobusu. Przyglądał się uważnie nawet osiemnastokołowym kolosom. Nic. Po prostu nie jechali za nim. Na pewno by ich spostrzegł.

Strażnik sprawdził paczkę dla Raya zawierającą papierosy i książki, po czym skierował Mitcha do rozmównicy numer 7. Po minucie z drugiej strony grubej szyby usiadł Ray.

- Gdzie się podziewałeś? - zapytał z nutą irytacji w głosie. - Jesteś jedyną osobą na świecie, która mnie odwiedza, i widzę cię dopiero po raz drugi od czterech miesięcy.

- Wiem. Jest sezon podatkowy i byłem uziemiony. Poprawię się. Zresztą pisałem.

- Tak. Raz w tygodniu dostawałem dwie linijki: “Cześć, Ray. Jak tam prycza? Jak tam jedzenie? Jak tam mury? Jak tam grecki albo włoski? U mnie wszystko w porządku. Abby czuje się wspaniale. Pies jest chory. Muszę kończyć. Odwiedzę cię wkrótce. Uściski. Mitch.” Napisz do mnie długi, długi list, braciszku. Naprawdę tego potrzebuję.

- Sam nie jesteś lepszy.

- A co mam napisać? Strażnicy sprzedają narkotyki. Kolega dostał trzydzieści jeden pchnięć nożem. Widziałem, jak zgwałcili dzieciaka. Daj spokój, Mitch. Komu by się chciało o tym czytać.

- Poprawię się.

- Co u mamy?

- Nie wiem. Nie byłem tam od Bożego Narodzenia.

- Prosiłem cię, żebyś sprawdził, co się tam dzieje, Mitch. Martwię się o nią. Jeżeli ten oprych ją bije, to się musi skończyć. Jeśli uda mi się stąd wydostać, sam to załatwię.

- Uda ci się. - Nie było to pytanie, lecz stwierdzenie. Mitch położył palec na wargach i powoli skinął głową.

Ray oparł się na łokciach i wpatrywał w niego uważnie.

- Español. Hable despacio. Mów powoli po hiszpańsku - powie­dział cicho Mitch.

Ray uśmiechnął się dyskretnie.

- ¿ Cuándo? Kiedy?

- La semana próxima. W przyszłym tygodniu.

- Qué dia? Którego dnia?

Mitch zastanawiał się przez chwilę.

- Martes o miércoles. Środa albo czwartek.

- Qué tiempo? O której godzinie?

Mitch uśmiechnął się, wzruszył ramionami i obejrzał za siebie.

- Co u Abby? - zapytał Ray.

- Jest od kilku tygodni w Kentucky. Jej matka choruje. - Spojrzał na Raya i prawie niedosłyszalnie wyszeptał: - Zaufaj mi.

- Na co?

- Usunęli jej płuco. Rak. Bardzo dużo paliła. Powinieneś rzucić palenie, Ray.

- Rzucę, jeżeli kiedykolwiek stąd wyjdę.

Mitch uśmiechnął się i przytaknął.

- Zostało ci jeszcze siedem lat.

- Tak. I ucieczka jest niemożliwa. Niektórzy próbują, ale kończy się to zawsze tak samo. Łapią ich albo giną od kuli.

- James Earl Ray przeszedł przez mur, zgadza się? - Mitch skinął powoli głową, zadając to pytanie.

Ray uśmiechnął się i spojrzał bratu w oczy.

- Ale go złapali. Ściągnęli górali z psami. Skończyło się to dla niego raczej nieciekawie. Nie sądzę, żeby ktoś po przejściu muru przeżył w górach.

- Porozmawiajmy o czymś innym - zaproponował Mitch.

- Dobry pomysł.

Dwaj strażnicy stojący przy oknie, za rzędem kabin dla od­wiedzających, z rozbawieniem oglądali nieprzyzwoite, zrobione polaroidem zdjęcia, które ktoś próbował przeszmuglować przez bramę. Chichotali i nie zwracali uwagi na gości. Po tej stronie, gdzie siedzieli więźniowie, tylko jeden strażnik przechadzał się tam i z po­wrotem z dobrotliwym uśmiechem na twarzy, niemal zasypiając na stojąco.

- Kiedy mogę się spodziewać małych bratanic i bratanków? - zapytał Ray.

- Może za parę lat. Abby chce mieć synka i córeczkę. Chciałaby mieć już teraz, ale ja uważam, że trzeba poczekać.

Strażnik przeszedł obok Raya, nie spojrzawszy nawet w ich stronę.

Patrzyli sobie przez chwilę w oczy, próbując coś w nich wyczytać.

- Adónde voy? Dokąd się wybieram? - zapytał szybko Ray.

- Perdido Beach Hilton. Byliśmy z Abby w zeszłym miesiącu na Kajmanach. Cudowny urlop.

- Nigdy nie słyszałem o tym miejscu. Gdzie to jest?

- Na Karaibach. Na południe od Kuby.

- Qué es mi nombre? Jak się nazywam?

- Lee Stevens. Trochę nurkowaliśmy. Woda była ciepła i cudow­na. Firma ma dwa domy wypoczynkowe na Seven Mile Beach. Płaciłem tylko za podróż. Było wspaniale.

- Podrzuć mi jakąś książkę. Chciałbym o tym poczytać. ¿Pasaporte?

Mitch skinął głową twierdząco i uśmiechnął się. Strażnik zatrzymał się obok Raya i zaczęli rozmawiać o starych, dobrych czasach w Kentucky.

O zmierzchu zaparkował BMW w pobliżu wielkiego domu hand­lowego na przedmieściu Nashville. Pozostawił kluczyki w stacyjce i zamknął drzwi. Miał zapasowe w kieszeni. Przed wejściem do rzęsiście oświetlonego budynku kłębił się tłum - robiono wielkanocne zakupy. Mitch przepchnął się do środka i skierował do działu męskiej garderoby. Przez parę minut oglądał skarpetki i bieliznę, rzucając co chwila szybkie spojrzenie w stronę wejścia. Nie zauważył nikogo podejrzanego. Wyszedł na ulicę i ruszył szybkim krokiem przez zatłoczony pasaż handlowy. W jednej z witryn spostrzegł czarny wełniany sweter. Wszedł do sklepu, odnalazł taki sam i przymierzył go. Sweter tak mu się spodobał, że postanowił przebrać się weń od razu. Kiedy sprzedawca wydał mu resztę, przejrzał książkę telefoniczną. Wjechał windą na pierwsze piętro, gdzie znalazł telefon. Zamówił taksówkę. Miała podjechać za dziesięć minut.

Zapadł już zmierzch, robiło się coraz ciemniej. Mitch siedział w małym barze i obserwował wejście do domu handlowego. Był pewien, że nikt go nie śledzi. Niedbałym krokiem podszedł do taksówki.

- Brentwood - rzucił kierowcy i rozparł się na tylnym siedzeniu. Brentwood było oddalone o kilkanaście mil od traktu handlowego. Dotarli tam po dwudziestu minutach jazdy.

- Osiedle Savannah Creek - powiedział Mitch.

Taksówka długo kluczyła po labiryncie uliczek, ale w końcu znaleźli numer 480 E. Mitch rzucił na siedzenie dwadzieścia dolarów i wysiadł. Drzwi 480 E były zamknięte.

- Kto tam? - odezwał się ze środka pełen napięcia kobiecy głos. Usłyszał go i zrobiło mu się nagle słabo.

- Barry Abbanks - odpowiedział.

Abby otwarła drzwi i rzuciła mu się w ramiona. Całowali się dziko przez chwilę, potem chwycił ją wpół, wniósł do mieszkania i zatrzasnął drzwi nogą. Jego dłonie oszalały. W jednej sekundzie ściągnął z niej przez głowę sweter, rozpiął stanik i zsunął do kolan luźną spódniczkę. Kątem oka dostrzegł tanie, składane łóżko. Lepsze to niż podłoga. Delikatnie położył ją na posłaniu i zaczął się rozbierać.

Łóżko było za krótkie i skrzypiało przeraźliwie. Po bokach sterczały niebezpiecznie metalowe podpórki. Ale McDeere’owie nie przejmowali się tym wcale.

Kiedy zrobiło się całkiem ciemno i tłum kupujących przerzedził się trochę, czarny chevrolet silverado zatrzymał się za BMW. Wysiadł z niego nieduży, starannie uczesany mężczyzna, rozejrzał się szybko dokoła i zaczął majstrować małym śrubokrętem przy drzwiach BMW. Parę miesięcy później, kiedy go przesłuchiwano, przyznał się sędziom, że ukradł ponad trzysta samochodów i mikrobusów w ośmiu stanach i że potrafi włamać się do wozu i uruchomić silnik szybciej, niż oni będą w stanie to zrobić dysponując kluczykami. Powiedział, że jego przeciętny czas wynosi dwadzieścia osiem sekund. Na sędziach nie zrobiło to zbyt wielkiego wrażenia.

Czasem, jeśli miał szczęście, zdarzało się, że jakiś kretyn zostawiał kluczyki w stacyjce, co pozwalało znacznie skrócić operację. Tak było i tym razem, wspólnik trafił na samochód z kluczykami. Mężczyzna uśmiechnął się i zapuścił silnik, chevrolet odjechał, a za nim szybko pomknęło BMW.

Nordyk wyskoczył z mikrobusu i patrzył za nimi. Stało się to za szybko. Zbyt późno się zorientował. Silverado przesłonił mu na chwilę widok, a potem było już po wszystkim. BMW zniknęło. Ukradzione! Na jego oczach. Ze złością kopnął mikrobus. Jak to teraz wytłumaczy?

Wślizgnął się z powrotem do samochodu i czekał na McDeere’a.

Po godzinie spędzonej w łóżku zapomnieli oboje o bólu rozłąki. Przeszli przez małe mieszkanko trzymając się za ręce i całując. W sypialni Mitch po raz pierwszy zobaczył tajne dokumenty firmy Bendiniego. Przeglądał już wprawdzie przedtem ich wykazy z inte­resującymi adnotacjami i różne notatki ich dotyczące sporządzone przez Tammy, lecz nie widział jeszcze samych dokumentów. Zastawiony równymi stosami papierów pokój przypominał szachownicę. Tammy poprzypinała do ścian arkusze białego kartonu i pokryła je uwagami i wyjaśnieniami.

Któregoś dnia, już wkrótce, będzie mógł spędzić tu parę godzin, badając dokumenty i przygotowując oskarżenie. Ale nie tej nocy. Za kilka minut musi stąd wyjść i wrócić pod dom handlowy.

Abby zaprowadziła go z powrotem na posłanie.

ROZDZIAŁ 32

W korytarzu na dziewiątym piętrze gmachu szpitala Baptystów nie było nikogo oprócz sanitariusza i pielęgniarza notującego coś w ze­szycie. Pora odwiedzin kończyła się o dziewiątej. Była dziesiąta trzydzieści. Mitch przeszedł korytarzem, porozmawiał chwilę z sanita­riuszem, minął nie zwracającego nań uwagi pielęgniarza i zastukał do drzwi.

- Proszę - rozległ się donośny głos.

Pchnął ciężkie drzwi i stanął przy łóżku.

- Cześć, Mitch - powiedział Avery. - Możesz w to uwierzyć?

- Co się stało?

- Obudziłem się o szóstej i poczułem coś jakby skurcze żołądka. Wziąłem prysznic i nagle chwycił mnie ostry ból. Tutaj, koło ramienia. Zrobiło mi się duszno, zacząłem się pocić. Tylko nie to, pomyślałem. Do diabła, mam czterdzieści dwa lata, jestem w świetnej kondycji, pracuję jak maszyna i radzę sobie całkiem nieźle, dobrze się odżywiam, piję co prawda dużo, ale jak na mnie w sam raz. Zadzwoniłem do swojego lekarza, a on kazał mi natychmiast przyjechać do szpitala. Przypuszcza, że to lekki atak serca. Prawdopodobnie nic poważnego, ale nie ma jeszcze wyników badań.

- Atak serca.

- Tak powiedział.

- Nie jestem tym zaskoczony, Avery. To w ogóle cud, że prawnicy w tej firmie dożywają pięćdziesiątki.

- To wina Cappsa, Mitch. Sonny’ego Cappsa. Wszystko przez niego. Zadzwonił w piątek i powiedział, że znalazł inną firmę w Waszyngtonie. Chce odebrać wszystkie swoje dokumenty. To mój największy klient. Zarobiłem na nim w zeszłym roku prawie czterysta tysięcy, mniej więcej tyle, ile on płaci podatków. Nie zwraca uwagi na wysokość honorarium, a wścieka się z powodu podatków. To nie ma sensu, Mitch.

- Ale też nie ma sensu umierać z tego powodu. - Mitch rozejrzał się za kroplówką, ale jej nie zauważył. Nie było też żadnych rurek ani przewodów. Usiadł na jedynym krześle i położył nogi na łóżku.

- Jean wywalczyła rozwód, wiesz o tym?

- Słyszałem. To chyba nic dziwnego.

- Dziwne jest to, że nie zrobiła tego rok temu. Obiecałem jej małą fortunę tytułem kompensaty za wszystko. Mam nadzieję, że ją to usatysfakcjonuje. Nie chcę, żeby się to jeszcze za mną ciągnęło.

Kto tego chce, pomyślał Mitch.

- A co na to Lambert?

- To było naprawdę zabawne. Przez dziewiętnaście lat nie widziałem ani razu, żeby stracił kiedyś panowanie nad sobą, ale teraz się wściekł. Powiedział mi, że za dużo piję, że podrywam kobiety i robię Bóg wie co jeszcze. Powiedział, że wciąż przy­sparzam firmie kłopotów. Zaproponował, żebym poszedł do psy­chiatry.

Avery mówił powoli, zastanawiając się nad każdym słowem i co jakiś czas jego głos stawał się chwiejny i słaby. Sprawiało to wrażenie, jakby udawał. Potem zapominał o tym i głos odzyskiwał normalne brzmienie. Leżał nieruchomo jak nieboszczyk, zawinięty starannie w prześcieradła. Jego skóra miała zwyczajną, zdrową barwę.

- Myślę, że potrzebujesz psychiatry. Albo dwóch.

- Dzięki. Potrzebuję miesiąca na słońcu. Lekarz powiedział, że wypisze mnie za dwa, może trzy dni i że przez dwa miesiące nie będę mógł wrócić do pracy. Sześćdziesiąt dni, Mitch. Powiedział, że pod żadnym pozorem nie wolno mi się nawet zbliżać do biura.

- Masz szczęście. Też sobie zafunduję lekki zawał serca.

- Przy twoim tempie jest to całkiem możliwe.

- Co to, stałeś się lekarzem?

- Nie. Po prostu się boję. Kiedy przydarza ci się coś takiego, zaczynasz się bać i zastanawiać nad różnymi sprawami. Po raz pierwszy zacząłem myśleć o śmierci. Kiedy nie myślisz o śmierci, nie potrafisz docenić życia.

- Brzmi to raczej ponuro.

- Tak, wiem. Co u Abby?

- W porządku. Tak przypuszczam. Nie widziałem jej dość długo.

- Byłoby najlepiej, gdybyś pojechał do niej i przywiózł ją do domu. Wystarczy ci w zupełności sześćdziesiąt godzin tygodniowo. Jeżeli będziesz pracował tak jak do tej pory, zrujnujesz swoje małżeństwo i sam się wykończysz. Abby na pewno chce mieć dzieci, powinniście je mieć. Żałuję, że sam nie rozegrałem tego wszystkiego inaczej.

- Do diabła, Avery. Kiedy pogrzeb? Masz czterdzieści dwa lata i przeszedłeś lekki atak serca. Jeszcze nie jesteś rośliną.

Podszedł do nich pielęgniarz i spojrzał na Mitcha.

- Pora odwiedzin już się skończyła. Proszę się już żegnać.

Mitch poderwał się z krzesła.

- Tak, oczywiście! - Poklepał Avery’ego po stopie i skierował się do wyjścia. - Zobaczymy się za parę dni.

- Dzięki za odwiedziny, pozdrów Abby.

W windzie nie było nikogo. Mitch wcisnął guzik piętnastego piętra i po sekundzie był na miejscu. Przeszedł schodami dwa piętra wyżej, wstrzymał oddech i otworzył drzwi. Na końcu korytarza, obok wind, Rick Ackley szeptał coś do słuchawki uszkodzonego telefonu, obser­wując uważnie schody. Dał znak głową Mitchowi i ten podszedł do niego. Rick wskazał mu palcem kierunek. Mitch wszedł do niewielkiego pomieszczenia, które spełniało rolę poczekalni dla zmartwionych krewnych. W ciemnym i pustym pokoju stały dwa rzędy krzeseł i zepsuty telewizor. Jedyne źródło światła stanowił automat do coca-coli. Tarrance siedział tuż przy nim i przeglądał gazetę. Miał na sobie szary dres, przepaskę na głowie, niebieskie skarpetki i białe tenisówki. Tarrance uprawiający jogging. Mitch usiadł obok niego, twarzą w kierunku korytarza.

- Jesteś czysty. Jechali za tobą od biura do parkingu. Potem dali ci spokój. W korytarzu jest Acklin. Laney też się tu kręci. Odpręż się.

- Ładną masz przepaskę.

- Dzięki.

- Widzę, że otrzymałeś wiadomość.

- Oczywiście. Bardzo sprytnie, McDeere. Siedzę sobie po południu przy biurku, próbując pracować nad czymś, co nie dotyczy sprawy Bendiniego. Zajmuję się też innymi sprawami, chyba wiesz o tym. Wchodzi sekretarka, mówi, że dzwoni jakaś kobieta i chce porozmawiać o facecie, który nazywa się Marty Kozinski. Zrywam się z krzesła, łapię za słuchawkę i jest to oczywiście twoja dziewczyna. Jak zwykle mówi, że to pilne. Ja na to: “W porządku, porozmawiajmy”. Ale nic z tego. Każe mi rzucić wszystko, biec do “Peabody’ego” i usiąść w tej kafejce, jak się ona nazywa... “Mallard”. Siedzę więc tam i myślę, że to nie ma zupełnie sensu, bo przecież nasze telefony są czyste. Do diabła, Mitch, wiem, że nasze telefony są czyste. Mogliśmy porozmawiać przez telefon. Piję sobie kawę, a tu pojawia się kelner i pyta, czy nazywam się Kozinski. “Jaki Kozinski?” - pytam. Po prostu dla żartu. Przecież to tylko taka zabawa. “Marty Kozin­ski” - odpowiada skonsternowany kelner. “Tak, to ja” - mówię. Jest mi głupio. A on na to, że jest do mnie telefon. Podchodzę do baru. To znowu twoja dziewczyna. Tolar miał atak serca czy coś w tym rodzaju. A ty będziesz tutaj około jedenastej. Bardzo sprytnie.

- Działa, prawda?

- Tak. I działałoby równie dobrze, gdyby porozmawiała ze mną przez telefon w biurze.

- Wolę w ten sposób. Bezpieczniej. Tyle tylko, że odrywa cię to trochę od pracy.

- Rzeczywiście, cholera, odrywa. Mnie i trzech innych.

- Będziemy to robić po mojemu, Tarrance. To ja nadstawiam karku.

- Tak, tak. Cóż to znowu za gablota?

- Wynajęty celebrity. Przyjemny, co?

- A co się stało z małym czarnym samochodzikiem?

- Miałem problemy z insektami. Pełno pluskiew. Zaparkowałem go w dzielnicy handlowej w zeszłą sobotę w Nashville i zostawiłem kluczyki w stacyjce. Ktoś go sobie pożyczył. Lubię śpiewać, ale mam fatalny głos. Zawsze kiedy sam prowadzę, śpiewam sobie w samo­chodzie. Ale przy tych wszystkich pluskwach było to trochę krępujące. Znużyło mnie to po prostu.

Tarrance nie mógł się powstrzymać od uśmiechu.

- To dobre, McDeere, to dobre.

- Szkoda, że nie widziałeś dziś rano Olivera Lamberta, kiedy położyłem mu na biurku policyjny raport. Zaczął się jąkać i zapewniać mnie o tym, jak bardzo jest mu przykro. Zachowywałem się tak, jakbym naprawdę był zmartwiony. Ubezpieczenie to pokryje i stary Oliver powiedział jeszcze, że dadzą mi nowy samochód, a na razie dostanę wynajęty. Powiedziałem mu, że już sobie jeden wynająłem. W Nashville, w sobotę w nocy. Nie spodobało mu się to wcale, bo wie, że w tym wozie nie ma insektów. Zadzwonił natychmiast osobiście do salonu BMW, żeby sprawdzić, czy jest coś dla mnie. Zapytał, jaki chcę kolor. Powiedziałem, że znudził się mi już czarny i chciałbym wiśniowy z brązowymi siedzeniami. Byłem wczoraj w salonie BMW, by się rozejrzeć. Nie zauważyłem żadnego modelu w tym kolorze. Lambert powiedział przez telefon temu gościowi, czego chcę, a on odparł, że takiego nie mają. Czy nie może być czarny, granatowy, czerwony albo biały? Nie, nie, nie. Koniecznie wiśniowy. Będą musieli taki zamówić, oznajmił Lambert. “Świetnie” - powiedziałem. Odłożył słuchawkę i zapytał, czy nie zdecydowałbym się jednak na inny kolor. “Chcę właśnie taki” - odparłem. Próbował mnie przekonywać, ale zorientował się, że to głupio wygląda. Tak więc po raz pierwszy od dziesięciu miesięcy mogę śpiewać w sa­mochodzie.

Tarrance ciągle się uśmiechał; był wyraźnie zafascynowany opowieś­cią Mitcha.

- Ciekawe, co zrobią chłopcy z warsztatu, kiedy go rozbiorą i natkną się na te wszystkie pluskwy?

- Najprawdopodobniej oddadzą je do komisu jako sprzęt stereo. Ile to było warte?

- Nasi chłopcy powiedzieli, że to sprzęt najwyższej klasy. Od dziesięciu do piętnastu tysięcy. Nie wiem dokładnie. Śmieszna sprawa.

Dwie pielęgniarki przeszły obok głośno rozmawiając. Zniknęły za rogiem i znów zrobiło się cicho. Acklin pozorował kolejną rozmowę telefoniczną.

- Jak się czuje Tolar? - zapytał Tarrance.

- Świetnie. Mam nadzieję, że mój atak serca będzie równie niegroźny. Zostanie tu przez kilka dni i otrzyma dwa miesiące zwolnienia. Nic poważnego.

- Możesz dostać się do jego biura?

- Po co? Wszystko, co tam było, już skopiowałem.

Tarrance przysunął się bliżej; chciał dowiedzieć się czegoś więcej.

- Nie, nie mogę się dostać do jego biura. Zmienili zamki na drugim i trzecim piętrze. I w piwnicy.

- Skąd wiesz?

- Dziewczyna, Tarrance. W zeszłym tygodniu była we wszystkich biurach w budynku, z piwnicą włącznie. Sprawdziła każde drzwi, otwarła każdą szufladę i każdą szafę. Czytała korespondencję, prze­glądała dokumenty i grzebała w koszach na śmieci. Tam nie ma dużo koszy na śmieci. Naprawdę. Dziesięć pojemników, z czego cztery w piwnicy. Wiedziałeś o tym?

Tarrance słuchał uważnie z nieruchomą twarzą.

- Jak ona...

- Nie pytaj, Tarrance, bo ci nie odpowiem.

- Ona tam pracuje! Jest sekretarką albo kimś w tym rodzaju.

Mitch pokręcił głową z politowaniem.

- Wspaniale, Tarrance. Dzwoniła dzisiaj dwukrotnie do ciebie. Około drugiej piętnaście i potem mniej więcej o wpół do czwartej. Jakim sposobem sekretarka w godzinach pracy mogłaby zadzwonić aż dwa razy do agenta FBI?

- Może dziś nie pracuje. Może dzwoniła z domu?

- Mylisz się, Tarrance. I przestań się nad tym zastanawiać. Tracisz czas, martwiąc się o nią. Pracuje dla mnie i razem dostarczymy ci wszystko.

- Co jest w piwnicy?

- Duże pomieszczenie podzielone na dwanaście mniejszych; dwanaście biurek i tysiące zabezpieczonych elektronicznie segregato­rów. Myślę, że jest to ich centrum operacyjne, w którym piorą brudne pieniądze. Na ścianach zauważyła nazwy i numery telefonów wielu karaibskich banków. Nic więcej się tam nie znajdzie. Są bardzo ostrożni. Jest tam też zamknięty na cztery spusty nieduży pokój pełen komputerów większych niż lodówki.

- Zdaje mi się, że tego właśnie szukamy.

- Tak, ale zapomnij o tym. Nie da się wydostać stamtąd niczego nie wywołując alarmu. To niemożliwe. Jest tylko jeden sposób.

- Jaki?

- Nakaz rewizji.

- Zapomnij o tym. Nie ma podstaw.

- Posłuchaj mnie, Tarrance. Powiem ci, jak to dałoby się zrobić. Nie mogę dostarczyć ci wszystkich dokumentów, które byś chciał mieć, ale mogę dostarczyć ci takie, jakich potrzebujesz. Dysponuję w tej chwili ponad dziesięcioma tysiącami akt i chociaż wszystkich nie przeglądałem, widziałem dość, by mieć pewność, że jeśli pokazałbyś je w sądzie, natychmiast dostałbyś nakaz rewizji na Front Street. Dokumenty, które zgromadziłem do tej pory, pozwolą ci postawić w stan oskarżenia połowę pracowników firmy. Ale dzięki tym samym dokumentom możesz uzyskać nakaz rewizji i rozprawić się z całą firmą. To jedyny sposób.

Tarrance wyszedł na korytarz i rozejrzał się wokoło. Nie było nikogo. Przeciągnął się i podszedł do automatu z colą, oparł się o niego i wyjrzał przez okno.

- Dlaczego tylko połowę firmy?

- Na początek tylko połowę. I kilku emerytowanych wspólników. W moich dokumentach znajdziesz nazwiska wspólników, którzy za pieniądze Morolta zakładali fikcyjne spółki na Kajmanach. Postawienie ich w stan oskarżenia nie będzie trudne. Kiedy otrzymasz wszystkie papiery, sprawdzi się twoja teoria konspiracji i będziesz mógł oskarżyć wszystkich.

- Jak zdobyłeś te dokumenty?

- Miałem szczęście. Cholerne szczęście. Doszedłem do wniosku, że firma jest za cwana, żeby trzymać archiwa banków kajmańskich w kraju. Czułem, że te papiery są gdzieś na Kajmanach. Przeczucie mnie nie zawiodło. Skopiowaliśmy te dokumenty na miejscu.

- My?

- Dziewczyna i przyjaciółka.

- Gdzie są teraz te dokumenty?

- Ty i twoje pytania, Tarrance. Są w moich rękach. To ci musi wystarczyć.

- Potrzebuję papierów z piwnicy.

- Posłuchaj mnie, Tarrance. Skup się i postaraj zrozumieć. Tych papierów nie zobaczysz, dopóki nie zdobędziesz nakazu rewizji. Bez tego nie ma o czym mówić.

- Kim są faceci z piwnicy?

- Nie wiem. Pracuję tam od dziesięciu miesięcy i nigdy ich nie widziałem. Nie wiem, gdzie parkują samochody ani kiedy wchodzą i wychodzą. Są niewidzialni. Przypuszczam, że wspólnicy i chłopcy z piwnicy wykonują brudną robotę.

- Jakiego rodzaju sprzęt znajduje się na dole?

- Dwie kopiarki, cztery ścinarki do papieru, szybka drukarka i wszystkie te komputery.

Tarrance podszedł do okna i zapatrzył się w mrok.

- To by się zgadzało. To by się rzeczywiście zgadzało. Zawsze zastanawiałem się, jak firma zatrudniająca tyle sekretarek i tyle urzędników potrafi utrzymać w tajemnicy swoje powiązania z Moroltem.

- To proste. Sekretarki i urzędnicy nic o tym nie wiedzą. Są zajęci pracą tylko dla prawdziwych klientów. Wspólnicy i starsi pracownicy siedzą w swoich wielkich biurach i obmyślają oryginalne sposoby prania brudnych pieniędzy, a chłopcy z piwnicy wprowadzają ich pomysły w życie. To wspaniały zespół.

- Więc mają tam wielu legalnych klientów?

- Setki. Są utalentowanymi prawnikami i mają świetną klientelę. To znakomita zasłona.

- Powiedziałeś, McDeere, że jesteś obecnie w posiadaniu doku­mentów, które umożliwią sporządzenie aktów oskarżenia i otrzymanie nakazu rewizji. Masz je? Są rzeczywiście w twoich rękach?

- Zgadza się.

- W tym kraju?

- Tak, Tarrance. Dokumenty są w tym kraju. Niedaleko stąd, jeśli chodzi o ścisłość.

Tarrance był wyraźnie podniecony. Oddychał pospiesznie i przestępował z nogi na nogę.

- Co jeszcze możesz wydobyć z Front Street?

- Nic. Zrobiło się zbyt niebezpiecznie. Zmienili zamki i to mnie trochę martwi. Rzecz w tym, że zmienili wszystkie zamki na drugim i trzecim piętrze, a nie ruszyli żadnego na pozostałych. Dwa tygodnie temu zrobiłem na trzecim piętrze trochę kopii i sądzę, że nie był to najlepszy pomysł. Czuję, że coś jest nie tak. Więc już nie ma mowy o żadnych papierach z Front Street.

- A co z dziewczyną?

- Ona też się już nie zgadza.

Tarrance kiwał się w przód i w tył obgryzając paznokcie. Nadal patrzył gdzieś przez okno.

- Potrzebuję tych dokumentów, McDeere. I potrzebuję ich naprawdę szybko. Powiedzmy jutro.

- Kiedy będzie gotowy paszport Raya?

- Dzisiaj jest poniedziałek. Będzie gotowy jutro w nocy. Nie masz pojęcia, czego się musiałem nasłuchać od Voylesa. Poruszył niebo i ziemię. Myślisz, że żartuję? Skontaktował się z obydwoma senatorami z Tennessee i wszyscy trzej polecieli do Nashville do gubernatora. O, jak on mnie przeklinał, McDeere! I wszystko z powodu twego brata.

- On to docenia.

- Co zamierza zrobić, kiedy wyjdzie?

- Zajmę się tym. Ty go tylko stamtąd wyciągnij.

- Nie mogę tego zagwarantować. Jeśli mu się coś stanie, nie będzie to nasza wina.

Mitch wstał i popatrzył na zegarek.

- Muszę iść. Jestem pewien, że na zewnątrz ktoś na mnie czeka.

- Kiedy się spotkamy?

- Ona zadzwoni. Zrób to, co ci poleci.

- Daj spokój, Mitch. Tylko nie to. Możemy rozmawiać przez telefon. Przysięgam. Nasza linia jest czysta. Proszę, tylko nie to.

- Jak ma na imię twoja matka, Tarrance?

- Co? Doris.

- Doris?

- Tak. Doris.

- Za krótkie. Nie nadaje się. Z kim się ostatnio spotykasz?

- Hmm, obawiam się, że z nikim.

- Nie jestem zaskoczony. Jak nazywała się twoja pierwsza dziewczyna, jeśli jakąś miałeś?

- Mary Alice Brenner. Była całkiem niezła.

- Jestem pewien. Moja dziewczyna ma na imię Mary Alice. Kiedy Mary Alice zadzwoni do ciebie następnym razem, zrób dokładnie to, co ci powie.

- Nie mogę już czekać.

- Zrób coś dla mnie, Tarrance. Myślę, że Tolar udaje. I mam dziwne przeczucie, że jego rzekomy atak serca ma coś wspólnego ze mną. Przyślij tu paru swoich chłopców, żeby powęszyli trochę i wybadali, jak to naprawdę z nim jest.

- Dobra. Chociaż, szczerze mówiąc, mamy co innego do roboty.

ROZDZIAŁ 33

We wtorek rano całe biuro dyskutowało z ożywieniem na temat stanu zdrowia Avery’ego Tolara. Czuł się lepiej. Znano już wyniki badań. Żadnych poważniejszych komplikacji. Przepracowanie. Stres. Wszyst­kiemu winien był Capps. I rozwód. Dwa miesiące zwolnienia.

Nina przyniosła stertę listów do podpisania.

- Pan Lambert chce się z tobą zobaczyć, jeśli nie jesteś zbyt zajęty. Dzwonił przed chwilą.

- Świetnie. Mam o dziesiątej spotkanie z Frankiem Mulhollandem. Wiesz o tym?

- Oczywiście, że wiem. Jestem sekretarką. Wiem o wszystkim. W czyim biurze?

Mitch zajrzał do swojego terminarzyka udając, że szuka. Biuro Mulhollanda. Budynek Cotton Exchange.

- U niego - oznajmił z niezadowoloną miną.

- Spotkaliście się tam ostatnim razem, prawda? Czy nie uczyli cię na studiach o terytorium? Nigdy, powtarzam, nigdy nie spotykaj się dwa razy z rzędu na terytorium przeciwnika. To niezgodne z zasadami profesji. Świadczy o niezdecydowaniu i słabości.

- Czy wybaczysz mi to kiedykolwiek?

- Poczekaj, powiem o tym innym dziewczynom. Wszystkie uważają cię za takiego sprytnego i twardego. Będą zaszokowane, kiedy dowiedzą się, że jesteś mięczakiem.

- Nie sądzę, żeby można było je czymkolwiek zaszokować. .

- Jak się czuje mama Abby?

- O wiele lepiej. Jadę tam na weekend.

Wzięła do ręki teczkę z aktami.

- Lambert czeka.

Oliver Lambert wskazał mu sofę i zaproponował kawę. Siedział w fotelu idealnie wyprostowany i trzymał filiżankę z gracją angielskiego arystokraty.

- Martwię się o Avery’ego - powiedział.

- Widziałem się z nim wczoraj wieczorem - odparł Mitch. - Lekarz zalecił mu dwumiesięczny odpoczynek.

- Tak. Dlatego tu jesteś. Chcę, żebyś przez najbliższe dwa miesiące pracował z Victorem Milliganem. Przejmie większość spraw Avery’ego, będzie więc to dla ciebie znany teren.

- To świetnie. Jesteśmy dobrymi przyjaciółmi.

- Dużo się od niego nauczysz. To geniusz podatkowy. Czyta dwie książki dziennie.

Wspaniale, pomyślał Mitch, w więzieniu dojdzie do dziesięciu.

- Tak, to bardzo zdolny facet. Raz czy dwa razy pomógł mi wykaraskać się z opałów.

- To świetnie. Myślę, że będzie wam się dobrze razem pracowało. Porozmawiaj z nim już dziś. A teraz druga rzecz. Avery zostawił kilka nie załatwionych spraw na Kajmanach. Dobrze wiesz, że często spotyka się z tamtejszymi bankierami. Miał tam jutro polecieć na parę dni. Powiedział mi dziś rano, że znasz klientów i orientujesz się w ich problemach prawno-finansowych. Polecisz więc zamiast niego.

Lear, skopiowane materiały, dom wypoczynkowy, magazyn, konta. Tysiące myśli przeleciały mu w jednej chwili przez głowę. To nie trzymało się kupy.

- Na Kajmany? Jutro?

- Tak. To dość ważne. Trzech jego klientów chce uporządkować swoje konta i inne prawne sprawy. Chciałem wysłać Milligana, ale ma umówione spotkanie w Denver. Avery powiedział, że możesz się tym zająć.

- Oczywiście, że mogę.

- Świetnie. W tamtą stronę polecisz learem. Wylecisz około południa i wrócisz normalnym rejsem w piątek wieczorem. Jakieś problemy?

Tak, wiele problemów. Ray wychodzi z więzienia. Tarrance żąda kontrabandy. Trzeba jeszcze zapracować na pół miliona dolarów. A on sam musi być w każdej chwili gotowy do ucieczki.

- Żadnych problemów - odpowiedział.

Wrócił do biura, przekręcił klucz w drzwiach, zdjął buty, położył się na podłodze i zamknął oczy.

Winda zatrzymała się na szóstym piętrze, i na dziewiąte Mitch doszedł schodami. Tammy otworzyła mu drzwi i zamknęła je za nim na klucz. Podszedł do okna.

- Obserwowałaś?

- Oczywiście. Strażnik z twojego parkingu stał na chodniku i przyglądał się, jak tu wchodziłeś.

- Wspaniale. Nawet Dutch mnie śledzi.

Odwrócił się i spojrzał na nią.

- Wyglądasz na zmęczoną.

- Zmęczoną? Jestem półżywa. Przez ostatnie dwa tygodnie byłam dozorczynią, sekretarką, prawnikiem, bankierem, dziwką, kurierem i prywatnym detektywem. Dziewięć razy latałam na Grand Cayman. Za każdym razem kupowałam nowe komplety bagażowe i wracałam obładowana tonami kradzionych dokumentów. Do Nashville jeździłam cztery razy, a latałam dziesięć. Przeczytałam tyle rejestrów bankowych i prawniczych śmieci, że prawie oślepłam. A kiedy nadchodził czas na sen, zakładałam koszulkę z napisem “Dustbusters” i przez sześć godzin robiłam za sprzątaczkę. Mam tyle imion, że musiałam je sobie wypisać na ręce, żeby któregoś nie zapomnieć.

- Chcę ci zaproponować następne.

- Nie jestem zaskoczona. Jakie?

- Mary Alice. Od tej chwili, jeśli będziesz rozmawiać z Tarrance’em, nazywasz się Mary Alice.

- Czekaj, zapiszę. Nie lubię go. Jest nieuprzejmy przez telefon.

- Mam dla ciebie wspaniałe wieści.

- Nie mogę się doczekać.

- Koniec z “Dustbusters”.

- Chyba się położę i zacznę płakać. Dlaczego?

- To nie ma sensu.

- Mówiłam ci to tydzień temu. Nikt nie jest w stanie zabrać stamtąd tych dokumentów, skopiować i oddać z powrotem. To po prostu niemożliwe.

- Rozmawiałaś z Abanksem? - zapytał Mitch.

- Tak.

- Dostał pieniądze?

- Tak, przekazem w piątek.

- Jest gotów?

- Tak twierdzi.

- To dobrze. Co z fałszerzem?

- Widziałam się z nim dziś po południu.

- Kto to jest?

- Były kryminalista. Stary kumpel Lomaxa. Eddie twierdził, że to najlepszy fałszerz w kraju.

- Oby miał rację. Ile on chce?

- Pięć tysięcy. Oczywiście w gotówce. Nowe karty ID, prawa jazdy, paszporty i wizy.

- Ile mu to zajmie?

- Nie wiem. Na kiedy musisz to mieć?

Mitch usiadł na brzegu wynajętego biurka, odetchnął głęboko i próbował się skoncentrować.

- Tak szybko, jak to możliwe. Myślałem, że pozostał mi jeszcze tydzień, ale teraz zaczynam mieć wątpliwości. Załatw to jak najszybciej. Możesz pojechać w nocy do Nashville?

- O tak, z przyjemnością! Nie byłam tam od dwóch dni.

- Potrzebuję kamery Sony ze statywem, do zainstalowania w sypialni. Kup też pudełko kaset. Chcę, żebyś była tam przez parę dni pod telefonem. Przejrzyj jeszcze raz papiery firmy i pracuj nad listą.

- To znaczy, że mam tam zostać?

- Tak. A co?

- Od spania na tym łóżku mam już naruszone dwa kręgi.

- Sama je wypożyczyłaś.

- Co mam zrobić z paszportami?

- Jak nazywa się ten gość?

- Doc... jakiś tam. Mam jego numer.

- Daj mi go. Powiedz mu, że zadzwonię do niego za parę dni. Ile masz pieniędzy?

- Cieszę się, że o to pytasz. Zaczynałam z pięćdziesięcioma tysiącami, tak? Wydałam dziesięć tysięcy na przeloty, hotele, bagaże i wynajmowane samochody. I ciągle wydaję. Teraz potrzebujesz kamery i fałszywych dokumentów. Nie chciałabym stracić na tym interesie.

Mitch skierował się do drzwi.

- Co byś powiedziała na kolejne pięćdziesiąt tysięcy?

- Wezmę.

Popatrzył na nią i zamknął drzwi zastanawiając się, czy kiedykol­wiek ją jeszcze zobaczy.

Cela miała wymiary osiem na osiem. Kibel w kącie i dwie prycze jedna nad drugą. Na górnej od roku nikt nie spał. Na dolnej leżał Ray ze słuchawkami na uszach. Mówił sam do siebie używając bardzo dziwnego języka. Po turecku. Tu i ówdzie w korytarzu słyszało się ciche rozmowy, ale większość świateł wygaszono. Była środa, jedenasta w nocy.

Do celi podszedł bezszelestnie strażnik.

- McDeere - powiedział cicho przez kraty.

Ray usiadł na skraju pryczy i spojrzał na niego. Zdjął słuchawki.

- Komendant chce cię widzieć.

Jasne, pomyślał, komendant siedzi o jedenastej przy swym biurku i czeka na mnie.

- Dokąd idziemy? - zapytał z niepokojem.

- Włóż buty i chodź.

Ray rozejrzał się po celi i szybko zlustrował swój dobytek. Przez te osiem lat dorobił się czarno-białego telewizora, wielkiego magnetofonu i dwóch kartonowych pudeł z kasetami i książkami. W więziennej pralni zarabiał trzy dolary dziennie, ale oprócz papierosów niewiele można tu było kupić. To było wszystko, co miał, co zdobył. Przez osiem lat.

Strażnik przekręcił w zamku ciężki klucz i uchylił drzwi na parę cali. Wyłączył światło.

- Po prostu idź za mną i nie próbuj żadnych sztuczek. Nie wiem, kim jesteś, mister, ale musisz mieć wysoko postawionych przyjaciół.

Otwarł następne drzwi i znaleźli się na zewnątrz, pod koszem do koszykówki.

- Stój za mną - powiedział strażnik.

Ray omiótł spojrzeniem pogrążony w mroku dziedziniec. W oddali więzienny mur czerniał w mroku niczym góra ponad podwórzem i miejscem do spacerów, gdzie przemierzył setki mil i wypalił tonę papierosów. Ten mur miał szesnaście stóp wysokości, ale w nocy wydawał się o wiele wyższy. Wieżyczki strażników, rozmieszczone w odległości pięćdziesięciu jardów jedna od drugiej, były dobrze oświetlone i znakomicie wyposażone w broń.

Strażnik, z obojętną miną, oczywiście w mundurze i uzbrojony, szedł pewnym krokiem między dwoma ceglanymi budynkami i co jakiś czas przypominał Rayowi, że ma iść za nim i zachowywać się spokojnie. Ray nie tracił spokoju. Zatrzymali się na rogu i strażnik spojrzał na oddalony o pięćdziesiąt stóp mur. Reflektory omiotły dziedziniec, więc cofnęli się w mrok.

Dlaczego się kryjemy, pomyślał Ray. Czy ci faceci z pistoletami tam na górze są po naszej stronie? Chciał znać odpowiedź na te pytania, zanim się zdecyduje na jakikolwiek desperacki krok.

Strażnik wskazał miejsce, w którym niegdyś James Earl i jego chłopcy przedostali się przez mur. Słynny fragment muru podziwiany przez wszystkich mieszkańców Brushy Mountain.

- Za jakieś piętnaście minut będzie przerzucona drabinka. Drut na górze przecięto w tym miejscu. Znajdziesz tam mocną linę i spuścisz się na drugą stronę.

- Mogę zadać parę pytań?

- Tylko szybko.

- Co z tymi reflektorami?

- Zostaną odwrócone. Znajdziesz się w całkowitej ciemności.

- A ci faceci z karabinami?

- Nie martw się. Będą patrzeć w inną stronę.

- Do diabła! Jesteś pewien?

- Słuchaj, człowieku. Byłem świadkiem wielu takich akcji, ale ta teraz to pestka. Zaplanował ją osobiście komendant Lattener, który teraz jest tam na górze. - Strażnik wskazał najbliższą wieżyczkę.

- Komendant?

- Tak. Wszystko tu musi grać.

- Kto rzuci drabinkę?

- Dwaj strażnicy.

Ray otarł czoło rękawem i odetchnął głęboko. Czuł suchość w ustach, kolana mu drżały.

- Będzie na ciebie czekał pewien koleś - szepnął strażnik. - Ma na imię Bud. Przejmie cię za murem i rób, co ci powie.

Reflektory omiotły raz jeszcze dziedziniec i zgasły.

- Przygotuj się - powiedział strażnik.

Zapadła ciemność i, niemal jednocześnie, śmiertelna cisza. Mur był teraz zupełnie czarny. Z najbliższej wieżyczki dały się słyszeć dwa krótkie gwizdy. Ray przyklęknął i patrzył.

Dwie postacie wybiegły nagle zza sąsiedniego budynku i zbliżyły się do muru. Ray widział, jak ci dwaj szukają czegoś, a potem podnoszą to z ziemi.

- Biegnij, koleś - syknął strażnik. - Prędzej!

Ray ruszył nisko pochylony. Drabinka sznurowa była na miejscu. Strażnik ujął go pod ramiona i podrzucił na pierwszy szczebel. Drabinka co chwila odskakiwała od muru, ale wspinał się po niej tak szybko, jak mógł. Na szczycie mur miał dwie stopy szerokości. W zwojach drutu kolczastego wycięty był duży otwór. Prześliznął się przezeń. Znalazł linę, tam gdzie się jej spodziewał, i zaczął spuszczać się po niej w dół. Osiem stóp nad ziemią puścił linę i skoczył. Przykucnął i rozejrzał się dookoła. Nadal panowała ciemność. Reflek­tory były pogaszone.

Pas otwartej przestrzeni kończył się jakieś sto stóp od muru, dalej ciągnął się gęsty las.

- Tutaj - odezwał się cichy głos.

Ray spojrzał w tamtą stronę. Bud czekał na niego, ukryty w najbliższej kępie czarnych krzaków.

- Pośpiesz się.

Ray ruszył za nim. Po kilkunastu minutach marszu mur zniknął im z oczu. Zatrzymali się na małej polanie przy drodze gruntowej. Jego przewodnik wyciągnął ku niemu dłoń.

- Bud Riley. Niezła zabawa, co?

- Nieprawdopodobne. Ray McDeere.

Bud, postawny mężczyzna z czarną brodą, ubrany był w dżinsy i bluzę moro; nosił czarny beret i wojskowe buty. Wyglądało na to, że nie jest uzbrojony. Zaproponował papierosa.

- Z kim pracujesz? - zapytał Ray.

- Z nikim. Wykonuję po prostu małą fuchę dla komendanta. Zazwyczaj wzywa mnie, gdy komuś uda się ucieczka. Wtedy wygląda to oczywiście trochę inaczej. Zwykle biorę ze sobą moje pieski. Myślę, że poczekamy tu chwilę, dopóki nie odezwą się syreny, żebyś mógł ich posłuchać. Nie wypada, żebyś ich nie posłuchał. Chodzi mi o to, że w pewnym sensie będą wyły na twoją cześć.

- W porządku. Tylko że słyszałem je już nieraz wcześniej.

- Tak, ale kiedy jesteś na zewnątrz, brzmi to zupełnie inaczej. To piękny dźwięk.

- Słuchaj, Bud, ja...

- Posłuchaj, Ray. Mamy mnóstwo czasu. Oni, prawdę mówiąc, nie za bardzo chcą ciebie gonić.

- Nie za bardzo?

- No tak. Muszą narobić trochę zamieszania, obudzić wszystkich, jakby to była prawdziwa ucieczka. Ale nie zamierzają cię tropić. Nie wiem, co na nich masz, lecz jest to coś, co ich powstrzyma.

Syreny zaczęły wyć i Ray zerwał się na nogi. Smugi reflektorów przecięły ciemne niebo i usłyszeli niewyraźne z tej odległości głosy strażników.

- Rozumiesz, o co mi chodziło?

- Idziemy! - powiedział Ray i ruszył naprzód.

- Niedaleko stąd, przy szosie, stoi moja ciężarówka. Przywiozłem ci trochę ubrań. Komendant dał mi twoje rozmiary. Mam nadzieję, że ci się spodobają.

Gdy dotarli do ciężarówki, Bud z trudem łapał oddech. Ray przebrał się szybko w oliwkowe spodnie i granatową bawełnianą koszule.

- Bardzo ładne, Bud - powiedział.

- Więzienne łachy wyrzuć po prostu w krzaki.

Przez dwie mile jechali krętą górską drogą, po czym skręcili na asfaltową szosę. Bud w milczeniu słuchał Conwaya Twitty’ego.

- Dokąd jedziemy, Bud? - zapytał w końcu Ray.

- Cóż, komendant powiedział, że go to nie obchodzi i że, prawdę mówiąc, nie chce wiedzieć. Powiedział, że będzie to zależało od ciebie. Proponuję, żebyśmy pojechali do jakiegoś większego miasta, w którym jest dworzec autobusowy. Potem już będziesz musiał radzić sobie sam.

- Jak daleko możesz mnie podrzucić?

- Mamy całą noc. Zaproponuj jakieś miasto.

- Zanim zacznę się kręcić po jakimś dworcu autobusowym, wolałbym mieć już za sobą parę mil. Co byś powiedział na Knoxville?

- Czemu nie. Dokąd stamtąd pojedziesz?

- Nie wiem. Muszę wyjechać z kraju.

- Mając takich przyjaciół, nie będziesz miał z tym problemów. Mimo wszystko bądź ostrożny. Jutro twoje zdjęcie zawiśnie w każdym biurze szeryfa w dziesięciu stanach.

Przed nimi pojawiły się nagle trzy samochody migoczące niebieskimi światłami. Ray skulił się na siedzeniu.

- Spokojnie, Ray. Nie widzą cię.

Ray przyglądał się chwilę przez tylną szybę znikającym w oddali samochodom.

- A blokady na drogach?

- Posłuchaj, Ray. Nie będzie żadnych blokad. Zaufaj mi. - Bud wyciągnął z kieszeni zwitek banknotów i położył pieniądze na siedze­niu. - Pięćset dolców. Komendant dał mi je osobiście. Masz mocnych przyjaciół, koleś.

ROZDZIAŁ 34

Było to w środę rano. Tarry Ross wchodził po schodach na trzecie piętro hotelu “Phoenix Park”. Zatrzymał się na półpiętrze, żeby złapać oddech. Na czole perliły mu się kropelki potu. Zdjął ciemne okulary i otarł twarz rękawem płaszcza. Poczuł nagle mdłości, oparł się o poręcz. Postawił walizkę na ziemi i usiadł na schodach. Ręce drżały mu jak paralitykowi, miał ochotę się rozpłakać. Nacisnął żołądek obu dłońmi i próbował opanować odruchy wymiotne.

Po chwili mdłości minęły i oddech wrócił do normy. Weź się w garść, człowieku. Na końcu korytarza czeka na ciebie dwieście tysięcy dolarów. Jeśli masz charakter, dojdziesz tam i je zabierzesz. Jeżeli tylko zdobędziesz się na odwagę, wyjdziesz z tego hotelu z pieniędzmi. Odetchnął głęboko i spróbował powstrzymać drżenie rąk. Trochę odwagi, człowieku.

Nogi mu drżały, ale szedł naprzód. Ósme drzwi po prawej stronie. Wstrzymał oddech i zapukał.

Minęła sekunda. Rzucił spojrzenie w głąb korytarza, ale przez ciemne okulary nie zobaczył wiele.

- Taak? - rozległ się głos z pokoju.

- Tu Alfred. - Śmieszne imię, pomyślał. Kto je właściwie wymyślił?

Drzwi uchyliły się i w szparze pojawiła się znana mu twarz. Potem drzwi się zamknęły, ale po chwili otwarły znowu, tym razem na całą szerokość. Alfred wszedł do środka.

- Dzień dobry, Alfredzie - odezwał się ciepłym tonem Vinnie Cozzo. - Może kawy?

- Nie przyszedłem tutaj na kawę - sapnął Alfred. Położył walizkę na łóżku i spojrzał na Cozza.

- Zawsze jesteś taki nerwowy, Alfredzie. Czemu się nie rozluźnisz choć trochę? Nic ci przecież nie grozi.

- Zamknij się, Cozzo. Gdzie są pieniądze?

Vinnie wskazał ruchem głowy skórzaną walizkę i przestał się uśmiechać.

- Mów, Alfredzie.

Znów poczuł mdłości, ale udało mu się utrzymać na nogach. Spojrzał na walizkę. Serce waliło mu jak młotem.

- W porządku. Wasz człowiek, McDeere, otrzymał właśnie milion dolarów i czeka na następne pół miliona. Dostarczył nam już jedną partię dokumentów Bendiniego i ma zamiar dostarczyć dziesięć tysięcy innych. - Poczuł silny ból w pachwinie i usiadł na skraju łóżka. Zdjął okulary.

- Mów dalej - powiedział Cozzo.

- W ciągu ostatnich sześciu miesięcy McDeere wiele razy kontak­tował się z naszymi ludźmi. Będzie zeznawał na rozprawie, a potem zamierza zniknąć jako chroniony świadek. On i jego żona.

- Gdzie są te inne dokumenty?

- Nie wiem, cholera. Nie chce powiedzieć. Ale są gotowe. Daj mi moje pieniądze, Cozzo.

Vinnie podał mu walizkę. Alfred otworzył swoją i trzęsącymi rękami zaczął przekładać do niej paczki banknotów.

- Dwieście tysięcy? - zapytał.

Vinnie uśmiechnął się promiennie.

- Taka była umowa, Alfredzie. Za parę tygodni będę miał dla ciebie następną robotę.

- Nie ma mowy, Cozzo. Rezygnuję z tego interesu. - Zamknął walizkę i ruszył w stronę drzwi. Przystanął i próbował się uspokoić. - Co zrobicie z McDeere’em? - zapytał, nie patrząc na Vinniego.

- A jak myślisz, Alfredzie?

Zagryzł wargi, chwycił walizkę i wyszedł z pokoju. Vinnie uśmiech­nął się i zamknął za nim drzwi. Wyjął z kieszeni kartę telefoniczną i zamówił rozmowę z Chicago, z Lazarovem.

Tarry Ross w panice zbiegał po schodach. Prawie nic nie widział przez ciemne okulary. Przy końcu korytarza, tuż obok wind, jakaś ogromna ręka wynurzyła się z ciemności i wciągnęła go do pokoju. Otrzymał cios w twarz, a czyjaś inna pięść wylądowała na jego żołądku. Ktoś inny uderzył go w nos. Oszołomiony i zalany krwią runął na podłogę. Walizka wylądowała na łóżku.

Posadzono go na krześle, potężna żarówka zaświeciła mu w oczy. Trzej jego koledzy, agenci FBI, przyglądali mu się uważnie. Dyrektor Voyles podszedł do niego kręcąc głową z niedowierzaniem. Agent o sprawnych i silnych rękach stał w pogotowiu. Inny przeliczał pieniądze.

Voyles pochylił się nad nim.

- Jesteś zdrajcą, Ross. Najgorszy rodzaj ścierwa. Nie mogę w to uwierzyć.

Ross zagryzł wargi i zaczął szlochać.

- Kto to jest? - zapytał Voyles z napięciem w głosie.

Płacz stał się głośniejszy. Żadnej odpowiedzi.

Voyles zamachnął się z furią, i trzasnął go w lewą skroń. Tarry zawył z bólu.

- Kto to jest, Ross, o kogo chodzi, odpowiadaj!

- Vinnie Cozzo - wymamrotał przez łzy.

- Wiem, że to Cozzo. Do diabła, wiem, że to on. Ale co mu powiedziałeś?

Ciałem Rossa wstrząsały dreszcze. Szlochał żałośnie, a krew ciekła mu z nosa wartką strugą. Milczał.

Voyles uderzył go ponownie, potem jeszcze raz.

- Mów, nędzny skurwysynu. Gadaj, czego chciał Cozzo? - Uderzył go znowu.

Ross zgiął się we dwoje i opuścił głowę na kolana. Płacz nieznacznie ucichł.

- Dwieście tysięcy - zameldował agent.

Voyles przyklęknął na jedno kolano i niemal szeptem zapytał:

- Chodziło o McDeere’a, Ross? Proszę, o, proszę, powiedz mi, że nie o McDeere’a. Powiedz mi, Tarry, powiedz, że to nie McDeere.

Tarry objął kolana rękami i utkwił wzrok w podłodze. Krew kapała mu z nosa, tworząc na dywanie małą kałużę. Miej odwagę, Tarry. Już nie skorzystasz z tych pieniędzy. Trafisz do pudła. Hańba, Tarry. Jesteś małym, podłym zasrańcem i wszystko już skończone. Co możesz zyskać, zachowując to w tajemnicy? Miej odwagę.

Voyles patrzył na niego błagalnie.

- Powiedz, że to nie McDeere, Tarry. Proszę, powiedz, że to nie on.

Tarry usiadł prosto i wytarł twarz dłońmi. Odetchnął głęboko. Przygryzł wargi, obrzucił Voylesa wyzywającym spojrzeniem i skinął głową.

DeVasher nie miał czasu, by skorzystać z windy. Zbiegł po schodach na trzecie piętro i wpadł do biura Locke’a. Zebrała się tam połowa wspólników. Locke, Lambert, Milligan, McKnight, Dunbar, Denton, Lawson, Banahan, Kruger, Welch i Shottz. Pozostałych już wezwano.

W pokoju panował nastrój pewnej paniki. DeVasher usiadł u szczytu stołu konferencyjnego i wszyscy zgromadzili się wokół niego.

- W porządku, chłopcy. Na razie nie musimy jeszcze ewakuować się do Brazylii. W każdym razie jeszcze nie w tej chwili. Dowiedzieliś­my się dziś rano, że McDeere wiele razy kontaktował się z fedami, że zapłacili mu milion w gotówce i obiecali następne pół i że jest w posiadaniu dokumentów, które są jak bomba zegarowa. Wiemy to prosto z FBI. Lazarov i jego mała armia są już w drodze do Memphis. Wygląda na to, że nie doszło jeszcze do katastrofy. Na razie. Według naszego informatora - chodzi o osobę zajmującą bardzo wysokie stanowisko w FBI - McDeere zgromadził ponad dziesięć tysięcy dokumentów i jest gotowy je im dostarczyć. Jak dotąd, dostali tylko część. Tak przypuszczamy. Jedno jest pewne, musimy działać szybko. Jeśli uniemożliwimy mu wykonanie następnych posunięć, wszystko będzie w porządku. Mimo że otrzymali już trochę papierów. Sądzę, że nie mają ich zbyt dużo albo nie mogą się tu pojawić bez nakazu rewizji.

DeVasher znajdował się w centrum uwagi, co sprawiało mu ogromną przyjemność. Z pobłażliwym, pełnym wyższości uśmiechem przyglądał się zmartwionym twarzom wspólników.

- No dobrze, a gdzie jest McDeere?

- W swoim biurze. Właśnie z nim rozmawiałem. Niczego nie podejrzewa - powiedział Milligan.

- Znakomicie. Za trzy godziny ma lecieć na Grand Cayman, zgadza się, Lambert?

- Zgadza się. Około północy.

- Samolot nigdy tam nie dotrze, chłopcy. Wylądują w Nowym Orleanie, by załatwić parę spraw, i potem skierują się prosto ku wyspom. Jakieś trzydzieści mil przed zatoką mały punkcik na zawsze zniknie z radarów. Szczątki rozproszą się na dużej powierzchni i nikt nie odnajdzie nigdy żadnych ciał. Smutne, ale konieczne.

- Lear? - zapytał Denton.

- Tak, synu, lear. Kupimy ci nową zabawkę.

- Jesteśmy chyba trochę za bardzo pewni siebie - odezwał się Locke. - Zakładamy, że dokumenty, które trafiły w ich ręce, są niegroźne. Cztery dni temu podejrzewałeś, że McDeere skopiował część tajnych materiałów Avery’ego. Co im dał?

- Oglądali te dokumenty w Chicago. Tak, są pełne obciążających informacji, ale jest tego za mało. Nie mogą jeszcze wykonać pierwszego ruchu. Dobrze wiecie, chłopcy, że najważniejsze materiały są ukryte na wyspach. I oczywiście tu w piwnicy. Do piwnicy nikt się nie dostanie. Sprawdziliśmy materiały przechowywane w domu wypoczynkowym. Wygląda na to, że wszystko jest w porządku.

Locke nie był usatysfakcjonowany.

- Więc skąd się wzięło te dziesięć tysięcy dokumentów, o których była mowa?

- Tak naprawdę, wcale nie wiemy, czy on rzeczywiście ma te dziesięć tysięcy. Osobiście raczej w to wątpię. Pamiętaj, że zanim zniknie, chce dostać jeszcze pół miliona. Prawdopodobnie kłamie i węszy wokoło usiłując zdobyć więcej materiałów. Jeżeli miałby rzeczywiście dziesięć tysięcy, dlaczego FBI nie dostało ich do tej pory?

- Więc czego się obawiamy?

- Tego, co jest niewiadome, Ollie. Nie wiemy, co on zdobył, oprócz tego miliona dolarów. Nie jest głupcem i może się po prostu natknąć na coś ciekawego. Nie możemy do tego dopuścić. Lazarov, jeśli chcecie wiedzieć, rozkazał: “wysadzić skurwiela w powietrze”. W wolnym tłumaczeniu.

- Przecież to niemożliwe, żeby nowicjusz mógł odnaleźć i skopio­wać taką liczbę obciążających dokumentów - oznajmił stanowczo Kruger i rozejrzał się wokoło licząc na poparcie. Kilka osób spojrzało na niego z dezaprobatą.

- Po co przylatuje Lazarov? - zapytał Dunbar, specjalista od nieruchomości. Wymówił to imię takim tonem, jakby to chodziło o Charlesa Mansona.

- Głupie pytanie - sapnął DeVasher i popatrzył wokół, szuka­jąc idioty, który je zadał. - Przede wszystkim musimy zająć się McDeere’em i upewnić, że zagrożenie jest minimalne. Potem przy­jrzymy się uważnie tej sprawie i zrobimy wszystko, co będzie niezbędne.

Tarrance, Acklin i Laney siedzieli jak skamieniali i słuchali głosu Voylesa dobywającego się z aparatu telefonicznego stojącego na biurku. Ich szef dzwonił z Waszyngtonu i wyjaśniał szczegółowo to, co się wydarzyło. Za godzinę wylatywał do Memphis. Był zrozpaczony.

- Musisz go znaleźć, Tarrance, i musisz się pospieszyć. Cozzo nie wie, że my wiemy o Tarrym Rossie, ale Tarry powiedział mu, że McDeere jest w trakcie przekazywania nam materiałów. Mogą go wyeliminować w każdej chwili. Musisz go przejąć. Natychmiast. Wiesz, gdzie teraz jest?

- W swoim biurze - odparł Tarrance.

- Świetnie. Wyciągnij go stamtąd. Będę tam za dwie godziny. Chcę z nim pogadać. Do zobaczenia.

Tarrance nacisnął widełki i wykręcił numer.

- Gdzie dzwonisz? - zapytał Acklin.

- Do firmy prawniczej Bendini, Lambert i Locke.

- Zwariowałeś, Wayne?! - krzyknął Laney.

- Nic nie mów. Słuchaj.

Odebrała recepcjonistka.

- Z Mitchem McDeere’em proszę - powiedział Tarrance.

- Chwileczkę - odparła.

Po chwili odezwał się głos sekretarki:

- Biuro pana McDeere’a.

- Chciałbym rozmawiać z panem McDeere’em.

- Bardzo mi przykro. Jest na zebraniu.

- Posłuchaj, młoda damo. Mówi sędzia Henry Hugo. Pan McDeere powinien być od piętnastu minut na sali sądowej. Czekamy na niego. To bardzo ważne.

- No cóż... W jego terminarzu nie zostało nic zaznaczone.

- Czy pani ustala jego spotkania?

- Cóż...Tak, proszę pana.

- Więc jest to pani wina. Niech pani poprosi go do telefonu.

Nina pobiegła do pokoju Mitcha.

- Dzwoni sędzia Hugo. Mówi, że oczekują cię w sądzie. Lepiej z nim porozmawiaj.

Mitch zerwał się na równe nogi i chwycił słuchawkę. Pobladł gwałtownie.

- Tak? - zapytał.

- Pan McDeere? - odezwał się Tarrance. - Mówi sędzia Hugo. Spóźnił się pan. Proszę natychmiast stawić się w sądzie.

- Oczywiście. - Mitch porwał płaszcz i walizkę, po czym spojrzał na Ninę spod zmarszczonych brwi.

- Przepraszam - powiedziała. - Nie było tego w twoim kalendarzu.

Mitch wypadł na korytarz, zbiegł po schodach, minął recepcję i wypadł z budynku. Pobiegł wzdłuż Front Street w kierunku Union i przemknął przez hall Cotton Exchange Building. Znalazłszy się na Union skręcił w stronę dzielnicy latynoamerykańskiej.

Możliwe, że w innym mieście młody, dobrze ubrany człowiek z walizką, pędzący jak wystraszony pies, nie zwróciłby niczyjej uwagi. Ale to było Memphis. Ludzie gapili się na niego.

Ukrył się za straganem z owocami i odpoczywał chwilę. Nikt za nim nie biegł. Zjadł jabłko. Pomyślał, że jeśli ktoś miałby go ścigać, chciałby, żeby tym kimś był Dwutonowy Tony.

Wayne Tarrance nigdy nie imponował mu swym sprytem. Spotkanie w koreańskim sklepie z butami omal nie skończyło się fatalnie, spotkanie na imprezie z kurczakami na Grand Cayman okazało się również głupim pomysłem. Jego notatki na temat Morolta mogłyby zanudzić harcerzyka. Lecz jego pomysł kodu bezpieczeństwa: “o nic nie pytaj, uciekaj, jeśli ci życie miłe”, był znakomity. Mitch wiedział od miesiąca, że jeśli zadzwoni do niego sędzia Hugo, oznacza to, że musi rzucać wszystko i wiać jak szalony. Stało się coś złego i chłopcy z czwartego piętra ruszyli do akcji. Gdzie jest Abby? - pomyślał.

Po Union spacerowało parami tylko kilku przechodniów. Znacznie lepiej czułby się na zatłoczonej ulicy. Spojrzał na skrzyżowanie Union z Front Street, ale nie zauważył niczego podejrzanego. Minął dwie przecznice, wszedł do hallu hotelu “Peabody” i zaczął szukać telefonu. Znalazł jeden na galeryjce, ukryty w krótkim korytarzu przy męskiej toalecie. Wykręcił numer biura FBI w Memphis.

- Poproszę z Wayne’em Tarrance’em. To bardzo ważne. Mówi McDeere.

Tarrance zgłosił się natychmiast.

- Gdzie jesteś, Mitch?

- Wszystko w porządku, Tarrance. Co się dzieje?

- Gdzie jesteś?

- Poza budynkiem, panie sędzio. Jestem bezpieczny. Co się stało?

- Musisz tu przyjechać, Mitch.

- Nie myślę wykonywać głupich ruchów. I nie przyjadę, dopóki mi wszystkiego nie wyjaśnisz.

- Cóż, my... Hmm... mamy pewien problem. Był mały przeciek. Powinieneś...

- Przeciek, Tarrance? Powiedziałeś przeciek? Nie ma takich rzeczy jak mały przeciek. Mów, Tarrance, dopóki nie odłożę słuchawki i nie zniknę. Namierzasz ten telefon, prawda? Odkładam słuchawkę.

- Nie! Słuchaj, Mitch. Oni wiedzą. Wiedzą, że się kontaktujemy. Wiedzą o pieniądzach i dokumentach.

Nastąpiła długa chwila ciszy.

- Mały przeciek, Tarrance? Brzmi to raczej jak wielki wybuch. Opowiedz mi o tym przecieku. Tylko się pospiesz.

- To straszne, Mitch. Naprawdę straszne. Voyles jest załamany. Jeden z naszych ludzi sprzedał informację. Nakryliśmy go dziś rano w hotelu w Waszyngtonie. Za wiadomości o tobie zapłacili mu dwieście tysięcy. Jesteśmy wstrząśnięci, Mitch.

- Och, jakże mi przykro. Doskonale rozumiem wasz ból i smutek, Tarrance. Myślę, że chcecie, żebym przyszedł do was do biura. Będziemy mogli usiąść sobie razem i pocieszać się wzajemnie.

- Voyles będzie tu w południe, Mitch. Przylatuje z najlepszymi ludźmi. Chce się z tobą spotkać. Zabierzemy cię z miasta.

- Oczywiście. Chcecie, bym wpadł w wasze ramiona, bo tam będę bezpieczny. Jesteś idiotą, Tarrance. Voyles jest idiotą. Wszyscy jesteście idiotami. A ja jestem głupcem, że wam wierzyłem. Namierzasz ten telefon, Tarrance?

- Nie!

- Kłamiesz. Odkładam słuchawkę, Tarrance. Nie ruszaj się z miejsca. Zadzwonię do ciebie z innego aparatu za czterdzieści minut.

- Nie! Posłuchaj, Mitch. Jeśli nie przyjdziesz tutaj, zginiesz.

- Do usłyszenia, Wayne. Czekaj przy aparacie.

Mitch odłożył słuchawkę i rozejrzał się dookoła. Podszedł do marmurowej kolumny i zerknął na hall w dole. Wokół fontanny pływały kaczki. Restauracja była prawie pusta. Przy jednym ze stolików siedziały stare, bogate kobiety sącząc herbatę i plotkując. W recepcji stał samotny gość i wpisywał się do księgi meldunkowej.

Nagle zza paproci rosnącej w olbrzymiej doniczce wyłonił się nordyk i spojrzał w jego stronę.

- Tam, u góry! - krzyknął przez hall do swojego kolegi.

Obaj utkwili w nim spojrzenia i ocenili odległość. Barman popatrzył w górę na Mitcha, potem przeniósł wzrok na nordyka i jego kolegę. Kobiety gapiły się w milczeniu.

- Wezwijcie policję! - wrzasnął Mitch, cofając się od barierki. Obydwaj mężczyźni puścili się sprintem i wpadli na schody. Mitch odczekał pięć sekund, po czym wrócił do barierki. Barman nie wykonał żadnego ruchu. Kobiety zamarły.

Łomot nóg na schodach był coraz bliższy. Mitch usiadł na barierce, rzucił walizkę, przerzucił nogi na drugą stronę, wstrzymał oddech i skoczył z wysokości dwudziestu stóp na dywan w hallu. Zleciał jak kamień, ale udało mu się spaść na obie nogi. W kostkach i biodrach poczuł gwałtowny, ostry ból. Nadwerężone kolano ugięło się pod nim, lecz zdołał utrzymać się na nogach.

Obok, przy windach, znajdowała się mała pasmanteria. Na wy­stawie pełno było krawatów i rękawiczek. Utykając wszedł do sklepiku. Za ladą stał chłopak mający nie więcej niż dziewiętnaście lat. Nie było innych klientów. Drugie drzwi prowadziły na ulicę.

- Czy te drzwi są zamknięte? - zapytał cicho Mitch.

- Tak, proszę pana.

- Chcesz zarobić tysiąc dolarów? Całkiem legalnie? - Mitch pospiesznie wysupłał tysiącdolarowy banknot i rzucił go na ladę.

- Och, oczywiście.

- Wszystko zgodnie z prawem. Przysięgam. Nie będziesz miał żadnych kłopotów. Otwórz te drzwi i kiedy za jakieś dwadzieścia sekund wbiegną tu dwaj mężczyźni, powiedz im, że wyszedłem tędy i wskoczyłem do taksówki.

Chłopak uśmiechnął się szerzej i zgarnął pieniądze.

- Jasne. Nie ma sprawy.

- Gdzie jest przebieralnia?

- Tutaj, obok szafy.

- Otwórz drzwi! - polecił Mitch. Wszedł do kabiny, usiadł i zaczął rozmasowywać kostki i biodra.

Kiedy nordyk za swoim towarzyszem wpadli z hallu, sprzedawca rozwieszał krawaty.

- Dzień dobry - odezwał się uprzejmie.

- Czy nie przebiegł tędy średnio wysoki mężczyzna w ciemno­szarym garniturze i czerwonym krawacie?

- Tak, proszę pana. Wybiegł tymi drzwiami i wsiadł do taksówki.

- Do taksówki! Cholera!

Trzasnęły drzwi, po czym w sklepie znowu zapadła cisza. Chłopak zbliżył się do półki z butami.

- Już poszli, proszę pana - powiedział.

Mitch rozmasowywał kolana.

- To dobrze. Podejdź do drzwi i odczekaj dwie minuty. Jeśli ich zobaczysz, daj mi znać.

Po dwóch minutach chłopak wrócił.

- Zniknęli.

Mitch nie ruszył się z miejsca, uśmiechnął się tylko w stronę drzwi.

- Świetnie. Chciałbym jedną z tych ciemnozielonych sportowych kurtek, rozmiar czterdzieści cztery, i białe buty z koźlej skóry, dziesiątki. Przynieś je tutaj. I obserwuj, czy nic się nie dzieje.

- Oczywiście, proszę pana.

Chłopak przemknął przez sklep, porwał kurtkę i buty i wsunął je pod drzwi kabiny. Mitch zdjął krawat, przebrał się szybko i znowu usiadł.

- Ile ci jestem winien? - zapytał ze środka.

- Chwileczkę... Co by pan powiedział na pięćset dolarów?

- W porządku. Zamów taksówkę i daj mi znać, kiedy podjedzie.

Tarrance przespacerował wokół biurka ze trzy mile. Rozmowę udało się namierzyć, ale Laney przybył do “Peabody’ego” za późno. Już wrócił i siedział zdenerwowany obok Acklina. Czterdzieści minut po pierwszym telefonie w intercomie odezwał się głos sekretarki.

- Panie Tarrance. Dzwoni McDeere.

Tarrance rzucił się do aparatu.

- Gdzie jesteś?

- Jeszcze w mieście. Ale już niedługo.

- Posłuchaj, Mitch. Na własną rękę nie przeżyjesz dłużej niż dwa dni. Oni ściągają tu tylu swoich ludzi, że mogliby rozpętać kolejną wojnę. Musisz pozwolić nam ci pomóc.

- Nie wiem, Tarrance. Jakoś nie wierzę wam, chłopcy. Nie potrafię powiedzieć dlaczego. Przeczucie.

- Proszę, Mitch. Nie rób tego błędu.

- Wydaje mi się, chłopcy, że chcecie, bym uwierzył, że potraficie ochraniać mnie przez resztę mojego życia. To dosyć śmieszne, Tarrance. Zawarłem z FBI umowę i o mały włos nie zostałem zabity we własnym biurze. Naprawdę świetna ochrona.

Tarrance odetchnął głęboko do słuchawki. Na chwilę zapadła cisza.

- A co z dokumentami? Zapłaciliśmy ci za nie milion dolarów.

- Kręcisz, Tarrance. Zapłaciliście milion za czyste papiery. Dostaliście je, a ja dostałem milion. Była to oczywiście część umowy. Inną jej częścią była ochrona.

- Daj nam te cholerne dokumenty, Mitch. Powiedziałeś, że ukryłeś je gdzieś w pobliżu. Uciekaj, jeśli chcesz, ale daj nam te papiery.

- Nic z tego, Tarrance. W tej chwili mogę zniknąć, a Morolto będzie mnie ścigał albo nie. Jeśli nie dostaniecie dokumentów, nie będziecie mogli ich oskarżyć. Jeśli Morolto nie zostanie postawiony w stan oskarżenia, to być może dopisze mi szczęście i któregoś dnia po prostu o mnie zapomni. Napędziłem im porządnego stracha, ale poza tym na razie nie narobiłem im żadnych poważnych kłopotów. Do diabła, któregoś dnia może nawet zatrudnią mnie z powrotem.

- Chyba nie mówisz tego poważnie. Będą cię ścigać, aż dopadną. My też będziemy cię ścigać, jeśli nie dostaniemy dokumentów. To takie proste, Mitch.

- W takim razie postawię na mafię. Jeśli mnie, chłopcy, znajdziecie wcześniej, będzie to jakiś przeciek. Z tych mniejszych.

- Zwariowałeś, Mitch. Jesteś głupcem, jeżeli wydaje ci się, że możesz wziąć swój milion i powędrować tam, gdzie słońce wschodzi. Wyślą swoich oprychów na wielbłądach, żeby szukali cię po pustyni. Nie rób tego, Mitch.

- Żegnaj, Tarrance. Pozdrowienia od Raya.

W słuchawce słychać było już tylko sygnał. Tarrance porwał aparat i cisnął nim o ścianę.

Mitch spojrzał na zegar wiszący na ścianie portu lotniczego i wykręcił następny numer. Odebrała Tammy.

- Cześć, kochanie. Przepraszam, że cię obudziłem.

- Nic nie szkodzi. I tak nie mogę spać na tym łóżku. O co chodzi?

- Duże kłopoty. Weź ołówek i słuchaj uważnie. Nie mam chwili do stracenia. Uciekam, a oni depczą mi po piętach.

- Mów.

- Przede wszystkim zadzwoń do Abby, do jej rodziców. Powiedz, by rzuciła wszystko i natychmiast wyjechała z miasta. Nie ma czasu na pakowanie rzeczy ani pożegnalne buziaki. Powiedz jej, żeby odłożyła słuchawkę, wsiadła do samochodu i wyjechała nie oglądając się za siebie. Ma pojechać sześćdziesiątą czwartą międzystanową do Huntington w zachodniej Wirginii i dostać się na lotnisko. Z Huntington ma polecieć do Mobile. Tam niech wynajmie samochód i jedzie dziesiątą międzystanową do Gulf Shores, a potem sto osiemdziesiątą drugą autostradą na wschód do Perdido Beach. W “Perdido Beach Hilton” niech wynajmie pokój na nazwisko Rachel James i niech tam czeka. Zapisałaś?

- Tak.

- To nie wszystko. Chcę, żebyś przyleciała do Memphis. Dzwoni­łem do Doca, ale paszporty i cała reszta nie są jeszcze gotowe. Zwymyślałem go, ale nie pomogło. Obiecał, że będzie pracował całą noc i przygotuje na rano. Mnie tu nie będzie, więc ty odbierzesz to od niego.

- Tak jest.

- Następnie wróć z powrotem do Nashville i czekaj. Pod żadnym pozorem nie oddalaj się od telefonu.

- Zapisałam.

- Potem zawiadom Abanksa.

- W porządku. Jakie masz plany?

- Lecę do Nashville, ale nie wiem dokładnie, kiedy tam dotrę. Muszę kończyć. Słuchaj, Tammy, powiedz Abby, że jeśli natychmiast nie wyjedzie, zginie. Więc niech ucieka, do diabła. Niech ucieka!

- Tak jest, szefie.

Poszedł szybko do wejścia numer dwadzieścia dwa i zdążył jeszcze na samolot odlatujący o dziesiątej dwadzieścia cztery do Cincinnati. Kieszeń miał wypchaną biletami w jedną stronę, które kupił wykorzys­tując kartę kredytową. Do Tulzy - American Flight 233 o 10.14, na nazwisko Mitchel McDeere, do Chicago - Northwest Flight 861 o 10.15, na nazwisko Mitchel McDeere, do Dallas - United Flight 562 o 10.30, na nazwisko Mitchel McDeere i do Atlanty - Delta Flight 790 o 11.10, na nazwisko Mitchel McDeere.

Bilet do Cincinnati kupił za gotówkę na nazwisko Sam Fortune.

Kiedy Lazarov wkroczył do biura na trzecim piętrze, wszyscy spuścili głowy. DeVasher spojrzał na niego wzrokiem przestraszonego dziecka, które właśnie dostało lanie. Wspólnicy przyglądali się nie­zwykle uważnie swoim sznurowadłom i drżały im pośladki.

- Nie możemy go znaleźć - odezwał się DeVasher.

Lazarov nie należał do tych, którzy wrzeszczą i przeklinają. Cieszył się sławą człowieka, który w krytycznych momentach potrafi zachować spokój.

- Chcesz powiedzieć, że po prostu wstał i wyszedł stąd? - zapytał niemal łagodnym tonem.

Nie było odpowiedzi.

- W porządku, DeVasher. Plan jest następujący: wyślij wszystkich ludzi na lotnisko. Niech sprawdzą każdą linię. Gdzie jest jego samochód?

- Na parkingu.

- To cudownie. Uciekł pieszo. Uciekł z waszej małej twierdzy na piechotę. Joey będzie po prostu zachwycony. Sprawdźcie wszystkie firmy wynajmujące samochody. Ilu szanownych wspólników mamy do dyspozycji?

- Sześćdziesiąt procent.

- Utwórz z nich pary i wyślij na lotniska w Miami, Nowym Orleanie, Houston, Atlancie, Chicago, Los Angeles, San Francisco i Nowym Jorku. Niech kręcą się po tych lotniskach. Niech mieszkają na tych lotniskach. Niech jadają na tych lotniskach. Niech sprawdzają każdy międzynarodowy lot. Jutro przyślemy posiłki. Wy, szanowni panowie, dobrze go znacie, więc go odnajdźcie. Działamy trochę na oślep, ale co mamy do stracenia? Zajmie nam to trochę czasu i przykro mi, chłopcy, ale będą to bezpłatne godziny. Gdzie jest jego żona?

- W Danesboro, Kentucky, u swoich rodziców.

- Przywieźcie ją tutaj. Nie róbcie jej żadnej krzywdy. Po prostu ją przywieźcie.

- Zaczynamy kasować dokumenty? - zapytał DeVasher.

- Poczekamy dwadzieścia cztery godziny. Potem wyślij kogoś na Kajmany, żeby zniszczył te materiały. Musimy się spieszyć, DeVasher.

Biuro opustoszało.

Voyles chodził wokół biurka Tarrance’a i wyszczekiwał rozkazy. Jego wrzaski zapisywało kilku poruczników.

- Obstawić lotnisko! Sprawdzić każdy lot! Zawiadomić posterunki we wszystkich większych miastach! Skontaktować się z celnikami! Mamy jego zdjęcie?

- Nie możemy żadnego znaleźć, sir.

- Znajdźcie, i to szybko. Dziś w nocy musi się znaleźć w każdym biurze FBI i w każdym punkcie odprawy celnej. On chce się nam wymknąć! Skurwiel!

ROZDZIAŁ 35

Autobus wyjechał z Birmingham w środę, tuż przed czternastą. Ray zajął miejsce z tyłu i uważnie przyglądał się każdemu nowemu pasażerowi. Wyglądał bardzo przyzwoicie. Wcześniej pojechał ta­ksówką do centrum handlowego w Birmingham i zaopatrzył się tam w wytarte levisy, kraciastą koszulkę z krótkimi rękawami i parę czerwono-białych butów Reeboka. Kupił również lotnicze okulary przeciwsłoneczne i kapelusz Auburna. Zjadł też pizzę i ostrzygł się na jeża.

Sąsiednie miejsce zajęła niska, gruba, mocno opalona kobieta.

Uśmiechnął się do niej.

- ¿ De dónde es usted? Skąd pochodzisz?

Radosny grymas wykrzywił jej twarz. Uśmiechnęła się, pokazując resztki zębów.

- Mexico - odparła dumnie. - Habla español? - zapytała rozpromieniona.

- Si.

Przez dwie godziny, w czasie kiedy autobus toczył się w kierunku Montgomery, gawędzili sobie z ożywieniem po hiszpańsku. Musiała niekiedy powtarzać niektóre słowa, ale w zasadzie Ray zadziwiał sam siebie. Przez osiem lat nie używał w ogóle tego języka i tylko trochę wyszedł z wprawy.

Agenci specjalni Jenkins i Jones jechali za autobusem w dodge’u ariesie. Jenkins prowadził, Jones spał. Zadanie zaczęło ich nudzić już po dziesięciu minutach od momentu, w którym opuścili Knoxville. Rutynowa obserwacja, jak im powiedziano. Jeśli go zgubicie, nie będzie tragedii. Ale starajcie się go nie zgubić.

Samolot z Huntington do Atlanty miał wystartować dopiero za dwie godziny. Abby siedziała w dalekim kącie ciemnej poczekalni i rozglądała się uważnie dookoła. Bagaże położyła na sąsiednim fotelu. Zgodnie z instrukcją zabrała ze sobą tylko szczoteczkę do zębów, trochę kosmetyków i parę ubrań. Napisała krótki list do rodziców, w którym wyjaśniła, że musiała natychmiast wyjechać do Memphis, by zobaczyć się z Mitchem. Wszystko w porządku, nie martwcie się, ściskam, całuję, Abby.

Nie wiedziała, czy Mitch jeszcze żyje. Tammy powiedziała, że sprawiał wrażenie wystraszonego, ale doskonale panował nad sobą. Jak zwykle. Powiedziała, że wybierał się do Nashville, a ona, Tammy, miała polecieć do Memphis. Była zdenerwowana, ale wierzyła, że Mitch wie, co robi. Trzeba dostać się do Perdido Beach i czekać.

Abby nigdy nie słyszała o Perdido Beach. I miała niemal pewność, że on też nigdy tam nie był.

Poczekalnia okazała się niezbyt przyjemnym miejscem. Mniej więcej raz na dziesięć minut Abby otrzymywała od pijanych biznes­menów niedwuznaczne propozycje. “Zjeżdżaj pan” - odpowiadała za każdym razem.

Po dwóch godzinach znalazła się na pokładzie samolotu. Zajęła miejsce przy oknie. Zapięła pasy i próbowała się uspokoić. I nagle zobaczyła ją.

Była blondynką o wyraźnie zarysowanych kościach policzkowych i mocnej, wręcz niekobiecej szczęce. Miała jednak świetną figurę i była dość atrakcyjna. Abby widziała już kiedyś część tej twarzy. Część, gdyż ta kobieta nosiła wówczas, tak jak teraz zresztą, duże, przeciw­słoneczne okulary. Spojrzała na Abby, odwróciła natychmiast wzrok i poszła w stronę swojego fotela w tyle samolotu.

Bar “Shipwreck”. Blondynka z baru “Shipwreck”. Kobieta, która podsłuchiwała ich rozmowę z Abanksem. Więc ją znaleźli. A jeśli ją znaleźli, gdzie był jej mąż? Co z nim zrobili? Pomyślała o dwugodzinnej jeździe krętą, górską drogą z Danesboro do Huntington. Prowadziła jak wariatka. Nie mogli za nią jechać.

Samolot zaczął kołować i po minucie oderwał się od pasa star­towego.

Po raz drugi w ciągu ostatnich trzech tygodni Abby obserwowała zmierzch zapadający nad lotniskiem w Atlancie ze środka 727. Tym razem wraz z blondynką. Po upływie pół godziny obie odleciały do Mobile.

Z Cincinnati Mitch poleciał do Nashville. Dotarł tam w środę o szóstej wieczór, kiedy banki były już zamknięte. Znalazł punkt wynajmu ciężarówek U-Haul i telefonicznie zamówił taksówkę.

Wynajął jeden z mniejszych modeli, szesnastostopowy. Zapłacił gotówką, ale musiał zostawić w depozycie kartę kredytową i prawo jazdy. Jeżeli DeVasher odnajdzie to miejsce, trudno. Kupił dwadzieścia kartonowych pudeł i odjechał do wynajętego przez Tammy mieszkania.

Od wtorkowego wieczoru nie miał nic w ustach, ale okazało się, że ma szczęście. Tammy zostawiła paczkę prażonej kukurydzy i dwa piwa. Pożarł wszystko łapczywie. O ósmej wykonał pierwszy telefon do “Perdido Beach Hilton”. Zapytał o Lee Stevensona. “Jeszcze nie przybył” - odparła recepcjonistka. Wyciągnął się na podłodze i zaczął myśleć o tysiącach rzeczy, które mogły przydarzyć się Abby. Może zabili ją w Kentucky, a on nic o tym nie wiedział. Nie mógł zadzwonić.

Łóżko było nie zasłane, tanie prześcieradło i koc zsunęły się z jednej strony na podłogę. Tammy nie była wzorową gospodynią. Popatrzył na małe, wynajęte łóżko i pomyślał o Abby. Tylko pięć nocy temu próbowali się na tym łóżku pozabijać. Miał nadzieję, że jest na pokładzie samolotu. Sama.

W sypialni usiadł na nie rozpieczętowanym pudle z kamerą Sony i podziwiał zgromadzone tu dokumenty. Tammy porozkładała je na dywanie w równiutkich stosach - osobno te, które dotyczyły kajmańskich banków, i te dotyczące kajmańskich spółek. Na szczycie każdej sterty leżał żółty notes, a w nim zapisane były nazwy spółek, daty ich założenia i inne szczegóły. I nazwiska.

Nawet Tarrance by się w tym połapał. Sąd Najwyższy mógłby pożreć ich żywcem. Prokurator Generalny mógłby zwoływać kon­ferencje prasowe. A sędziowie mogliby skazywać, skazywać i skazywać.

Agent specjalny Jenkins ziewnął do słuchawki i wykręcił numer biura w Memphis. Nie spał od dwudziestu czterech godzin. Jones chrapał w samochodzie.

- FBI - odezwał się męski głos.

- Tak, kto przy aparacie? - zapytał Jenkins. Chodziło o zwyczaj­ny rutynowy meldunek.

- Acklin.

- Hej, Rick. Mówi Jenkins. My...

- Jenkins! Gdzie się podziewałeś? Zaczekaj!

Jenkins przestał ziewać i rozejrzał się po hallu dworca auto­busowego. W słuchawce rozległ się czyjś wściekły głos.

- Gdzie jesteś, Jenkins? - To był Wayne Tarrance.

- Jesteśmy na dworcu autobusowym w Mobile. Zgubiliśmy go.

- Co? Jak mogliście go zgubić?

Senność momentalnie opuściła Jenkinsa. Pochylił się nad słuchawką.

- Chwileczkę, Wayne. Mieliśmy polecenie śledzić go przez osiem godzin i zorientować się, dokąd jedzie. Powiedziałeś, że to rutynowa obserwacja.

- Nie mogę uwierzyć, że go zgubiliście.

- Nie dostaliśmy rozkazu śledzenia go przez resztę jego życia. Osiem godzin, Wayne. Jechaliśmy za nim dwadzieścia godzin i w końcu nam się wymknął. Po co od razu taka afera?

- Dlaczego nie zadzwoniliście wcześniej?

- Dzwoniliśmy dwa razy. Z Birmingham, z Montgomery. Za każdym razem było zajęte. O co chodzi, Wayne?

- Poczekaj chwilę.

Jenkins ujął mocniej słuchawkę i czekał. Odezwał się następny głos.

- Halo, Jenkins?

- Tak.

- Tu Voyles. Co się stało, do cholery?

Jenkins odetchnął głęboko i powiódł dookoła błędnym spojrzeniem.

- Zgubiliśmy go, sir. Jechaliśmy za nim dwadzieścia godzin i kiedy w Mobile wysiadł z autobusu, zgubiliśmy go w tłumie.

- Znakomicie, synu. Jak dawno?

- Dwadzieścia minut temu.

- W porządku. Teraz posłuchaj. Musimy go koniecznie od­szukać. Jego brat zniknął z naszymi pieniędzmi. Zmobilizuj chłopców z Mobile. Powiedz, kim jesteś i że w mieście ukrywa się zbiegły morderca. Prawdopodobnie zdjęcie i nazwisko Raya wisi już u nich na ścianie. Jego matka mieszka w Panama City Beach. Postaw na nogi wszystkich naszych ludzi od Panama City do Mobile. Przyślę posiłki.

- Tak jest. Przykro mi, sir. Nie mieliśmy rozkazu śledzić go bez przerwy.

- Porozmawiamy o tym później.

O dziesiątej Mitch ponownie zadzwonił do “Perdido Beach Hilton”. Zapytał o Rachel James. Jeszcze nie przyjechała. Zapytał też o Lee Stevensa. “Chwileczkę” - odparła recepcjonistka. Mitch usiadł na podłodze i czekał niecierpliwie. Telefon w pokoju dzwonił i po chwili ktoś podniósł słuchawkę.

- Tak? - powiedział ktoś szybko. - Słucham.

- Lee? - zapytał Mitch.

Chwila milczenia.

- Tak.

- Tu Mitch. Gratuluję.

Ray opadł na łóżko i zamknął oczy.

- To było takie łatwe, Mitch. Jak to zrobiłeś?

- Opowiem ci, kiedy będziemy mieli więcej czasu. Na razie kupa ludzi próbuje mnie zabić. Mnie i Abby. Uciekamy przed nimi.

- Kim oni są, Mitch?

- Opowiedzenie pierwszego rozdziału zajęłoby parę godzin. Porozmawiamy później. Na razie zapisz ten numer: 615-889-4380.

- To nie w Memphis.

- Nie, to w Nashville. Jestem w mieszkaniu, które służy za centrum operacyjne. Zanotuj ten numer. Jeśli mnie nie będzie, odbierze dziewczyna o imieniu Tammy.

- Tammy?

- To długa historia. Teraz uważaj. Dziś w nocy powinna się tam pojawić Abby i zameldować pod nazwiskiem Rachel James. Przyjedzie wynajętym samochodem.

- Przyjedzie tutaj!

- Posłuchaj Ray, gonią nas kanibale, ale na razie udało nam się im wymknąć.

- Wymknąć się komu?

- Mafii i FBI.

- To już wszyscy?

- Chyba tak. Teraz posłuchaj. Istnieje prawdopodobieństwo, że Abby będzie śledzona. Musisz ją znaleźć i zaopiekować się nią. I upewnić się, ale na mur, że nikt jej nie śledzi.

- A jeśli tak?

- Wtedy zadzwoń do mnie i coś wymyślimy.

- Nie ma problemu.

- Używaj telefonu tylko do skontaktowania się ze mną. Pamiętaj, nie będziemy mogli długo rozmawiać.

- Mam masę pytań, braciszku.

- A ja masę odpowiedzi. Ale nie teraz. Uważaj na moją żonę i zadzwoń, kiedy się tam pojawi.

- Tak zrobię. I dzięki, Mitch.

- Adios.

Po godzinie Abby zjechała ze sto osiemdziesiątej drugiej autostrady i wjechała na kręty podjazd do “Hiltona”. Zaparkowała cztero­drzwiowego chryslera z rejestracją stanu Alabama i przeszła pod szerokim tarasem do frontowych drzwi. Zatrzymała się na chwilę, obejrzała na drogę i weszła do środka.

Po dwóch minutach za mikrobusem zatrzymała się żółta taksówka z Mobile. Ray obserwował ją przez okno. Siedząca na tylnym siedzeniu kobieta pochyliła się i mówiła coś do szofera. Czekali minutę. Wyjęła z torebki pieniądze i zapłaciła. Wysiadła i czekała, aż taksówka odjedzie. Była blondynką, to zauważył najpierw. I była bardzo zgrabna. Miała na sobie bardzo obcisłe sztruksowe spodnie. Nosiła ciemne okulary, co wydało mu się dosyć dziwne, gdyż dochodziła północ. Zbliżyła się do frontowych drzwi, odczekała jeszcze minutę i weszła do środka. Obserwował ją uważnie. Przeszedł do hallu.

Blondynka podeszła do stojącego za kontuarem recepcjonisty.

- Pojedynczy pokój proszę - usłyszał.

Recepcjonista podsunął jej formularz. Blondynka wypełniła go.

- Jak się nazywa kobieta, która rejestrowała się przed chwilą? - zapytała. - Wydaje mi się, że to moja stara przyjaciółka.

Recepcjonista rzucił okiem na formularze.

- Rachel James.

- Tak, to ona. Skąd przyjechała?

- To adres w Memphis - powiedział recepcjonista.

- W którym pokoju się zatrzymała?

- Nie mogę podać numeru pokoju - odpowiedział recepcjonista.

Blondynka szybko wyjęła z torebki dwie dwudziestki i posunęła w jego kierunku.

- Chcę się z nią tylko przywitać.

Recepcjonista schował pieniądze.

- Pokój sześćset dwadzieścia dwa.

Kobieta zapłaciła gotówką.

- Gdzie są telefony?

- Tam z boku - wskazał recepcjonista.

Ray przemknął szybko w tę stronę i znalazł cztery aparaty telefoniczne. Podszedł do środkowego, zdjął słuchawkę i zaczął udawać, że rozmawia. Pojawiła się blondynka, stanęła przy aparacie i odwróciła się tyłem do Raya. Mówiła cicho. Słyszał tylko niektóre słowa:

- ...zameldowała... pokój sześćset dwadzieścia dwa... Mobile... północ... nie mogę... godzinę?... tak... pospieszcie się.

Odłożyła słuchawkę i Ray zaczął mówić głośniej.

Dziesięć minut później ktoś zapukał do jej drzwi. Wyskoczyła z łóżka, złapała czterdziestkępiątkę, wsunęła ją za pasek i przykryła koszulą. Zlekceważyła łańcuch i uchyliła drzwi.

Otwarły się z impetem, spychając ją na ścianę. Ray doskoczył do niej, wyrwał pistolet i przygwoździł ją do podłogi. Przycisnąwszy jej twarz do dywanu przytknął lufę do ucha kobiety.

- Zabiję cię, jeśli tylko piśniesz.

Przestała się szamotać i zamknęła oczy. Milczała.

- Kim jesteś? - zapytał Ray. Docisnął mocniej pistolet. Milczała uparcie. - Nie ruszaj się i bądź cicho. Jasne? Z rozkoszą rozwaliłbym ci głowę.

Uspokoił się, wciąż siedząc na jej plecach, otworzył jej torbę podróżną. Wyrzucił zawartość na podłogę i znalazł parę skarpetek.

- Otwórz usta - rozkazał.

Nie poruszyła się. Zbliżył ponownie lufę do jej ucha i powoli otwarła usta. Ray wepchnął jej skarpetkę między zęby, a oczy przewiązał jedwabną koszulą nocną. Związał ręce i nogi pończochami i zaczął pruć prześcieradło na długie pasy. Kobieta nie ruszała się. Kiedy skończył ją wiązać i kneblować, wyglądała jak mumia. Wepchnął ją pod łóżko.

W torebce znajdowało się sześćset dolarów w gotówce, był też portfel z prawem jazdy wystawionym w Illinois. Karen Adair z Chica­go. Urodzona czwartego marca sześćdziesiątego drugiego roku. Zabrał torebkę i portfel.

Kiedy o pierwszej w nocy zadzwonił telefon, Mitch jeszcze nie spał. Nie mógł oderwać się od dokumentów, przeglądał jeden po drugim. Fascynujące wykazy bankowe. Bardzo obciążające wykazy.

- Halo? - zapytał podejrzliwie.

- Czy to centrum operacyjne? - W tle słychać było głośną muzykę z szafy grającej.

- Gdzie jesteś, Ray?

- W przydrożnej spelunce. Nazywa się “Floribama”.

- A Abby?

- Jest w samochodzie. Wszystko w porządku.

Mitch odetchnął z ulgą.

- Musieliśmy opuścić hotel. Pewna kobieta śledziła Abby. Ta sama, którą widzieliście w jakimś barze na Kajmanach. Abby próbuje mi wszystko wyjaśnić. Kobieta śledziła ją przez cały dzień i przyjechała za nią do “Hiltona”. Zająłem się babą i zmyliśmy się stamtąd.

- Zająłeś się nią?

- Tak. Nie chciała nic powiedzieć, ale jest na jakiś czas wy­kluczona z gry.

- Z Abby wszystko w porządku?

- Tak. Jesteśmy śmiertelnie zmęczeni. Jakie masz plany?

- Znajdujecie się jakieś trzy godziny drogi od Panama City Beach. Wiem, że jesteście zmęczeni, ale musicie uciekać. Dostańcie się do Panama City Beach, zostawcie samochód i wynajmijcie dwa pokoje w “Holiday Inn”. Kiedy się zameldujecie, zadzwońcie.

- Mam nadzieję, że wiesz, co robisz.

- Zaufaj mi, Ray.

- Ufam ci. Ale zaczynam żałować, że nie zostałem w pudle.

- Już nie możesz tam wrócić. Musimy zniknąć albo zginiemy.

ROZDZIAŁ 36

Taksówka zatrzymała się na czerwonym świetle na przedmieściach Nashville. Mitch wysiadł z niej pospiesznie i przekuśtykał przez ruchliwe skrzyżowanie. Nogi miał obolałe i zdrętwiałe.

Southeastern Bank Building był dwunastopiętrowym szklanym cylindrem przypominającym wielką puszkę na piłki tenisowe. Ciemny, prawie czarny budynek stał niedaleko skrzyżowania, otoczony labiryntem chodników, licznymi fontannami i starannie przystrzyżonymi trawnikami.

Mitch wszedł przez frontowe drzwi i wmieszał się w tłum spieszą­cych do pracy urzędników. Na marmurowej tablicy znalazł numer pokoju dyrektora i wjechał windą na drugie piętro. Otwarł ciężkie szklane drzwi i znalazł się w olbrzymim okrągłym pomieszczeniu. Siedząca za szklanym biurkiem przystojna kobieta, około czterdziestki, spojrzała w jego stronę. Nie uśmiechnęła się.

- Chciałbym się zobaczyć z panem Masonem Laycookiem - powiedział.

Skinęła głową.

- Proszę usiąść.

Pan Laycook nie tracił czasu. Pojawił się natychmiast i był równie sztywny jak jego sekretarka.

- Czym mogę panu służyć? - zapytał przez nos.

Mitch wstał.

- Chciałbym dokonać telegraficznego przelewu.

- Tak. Ma pan konto w Southeastern?

- Tak.

- Pana nazwisko?

- Mam konto numerowe.

Innymi słowy, nie pozna pan mojego nazwiska, panie Laycook. Nie jest to panu potrzebne.

- Znakomicie. Proszę za mną.

W jego biurze nie było okien. Na pulpicie za szklanym biurkiem Mitch dostrzegł rząd klawiatur i monitorów. Rozsiadł się wygodnie w fotelu.

- Poproszę o numer pańskiego konta.

- 214-31-35 - powiedział z pamięci.

Laycook wystukał numer na klawiaturze i spojrzał na monitor.

- To konto trzy założone przez T. Hemphill. Korzystać z niego może osobiście ona albo mężczyzna o następujących cechach ze­wnętrznych: około sześciu stóp wzrostu, niebieskie oczy, dwudziestopięcio, dwudziestosześcioletni brunet. Odpowiada pan temu opisowi, sir. - Mr Laycook patrzył na ekran. - Jakie są cztery ostatnie cyfry numeru pana ubezpieczenia społecznego?

- 8585.

- Bardzo dobrze. Zgadza się. Co mogę dla pana zrobić?

- Chciałbym przelać trochę pieniędzy z banku na Grand Cayman.

Laycook zmarszczył brwi, po czym wyjął z kieszeni długopis.

- Z którego banku na Grand Cayman?

- Z Royal Bank of Montreal.

- Z jakiego konta?

- To konto numerowe.

- Przypuszczam, że zna pan numer.

- 499DFH2122.

Laycook zapisał numer i wstał.

- Za chwilę wrócę.

Wyszedł z pokoju.

Minęło dziesięć minut. Mitch rozmasowywał obolałe nogi i przy­glądał się stojącemu na biurku monitorowi.

Laycook wrócił ze swoim inspektorem panem Nokesem, wice­dyrektorem czegoś tam. Nokes przedstawił się, podając rękę nad biurkiem. Obydwaj mężczyźni sprawiali wrażenie podenerwowanych. Przyglądali się uważnie Mitchowi.

Nokes podjął rozmowę. Trzymał w ręce mały wydruk kom­puterowy.

- Jest to konto zastrzeżone. Zanim dokonamy przelewu, musimy uzyskać od pana pewne informacje.

Mitch skinął głową.

- Proszę podać daty i sumy trzech ostatnich wpłat, sir.

Patrzyli na niego uważnie wiedząc, że może się pomylić. Mitch odpowiedział z pamięci, nie zaglądając do notatek:

- Trzeci lutego tego roku, sześć i pół miliona dolarów. Czternasty grudnia zeszłego roku, dziewięć milionów dwieście tysięcy dolarów, i ósmy października zeszłego roku, jedenaście milionów dolarów.

Laycook i Nokes spojrzeli na wydruk. Nokes zdobył się na blady zawodowy uśmiech.

- Teraz numer pańskiego kodu identyfikacyjnego. - Laycook wziął do ręki długopis. - Jaki jest pana kod identyfikacyjny, sir?

Mitch uśmiechnął się i wyprostował obolałe nogi.

- 72083.

- Warunki przelewu?

- Chcę natychmiast przelać do waszego banku dziesięć milionów dolarów na konto numer 214-31-35. Poczekam.

- To nie jest konieczne.

- Poczekam. Kiedy przelew zostanie dokonany, będę miał jeszcze parę innych.

- Wrócimy za moment. Ma pan ochotę na kawę?

- Nie, dziękuję. Macie dzisiejszą gazetę?

- Oczywiście - powiedział Laycook. - Jest na stole.

Pospiesznie opuścili pokój. Tętno Mitcha zaczęło wracać do normy. Otworzył gazetę “Tennessean” z Nashville i po przejrzeniu trzech artykułów natknął się na kilka linijek na temat ucieczki z Brushy Mountains. Żadnych zdjęć. Kilka szczegółów. Byli bezpie­czni w “Holiday Inn” na Miracle Strip w Panama City Beach na Florydzie. Na razie nikt nie wpadł na ich trop. Tak przypuszczał. Taką miał nadzieję.

Laycook powrócił sam. Był teraz wręcz uroczy. Bardzo przy­jacielski.

- Dokonaliśmy przelewu. Pieniądze są już tutaj. Co jeszcze możemy dla pana zrobić?

- Chciałbym przelać te pieniądze dalej. W każdym razie większość.

- Ile przelewów?

- Trzy.

- Proszę podać szczegóły pierwszego.

- Milion dolarów do Coast National Bank w Pensacoli, na numerowe konto zastrzeżone dla jednej osoby. Białej kobiety w wieku około czterdziestu lat.

- Czy to jest już istniejące konto?

- Nie. Chcę, żebyście otwarli je tym przelewem.

- Bardzo dobrze. Kolejny transfer?

- Milion dolarów do Dane County Bank w Danesboro, Kentucky. Na konto Harolda albo Maxine Sutherland, albo obojga. To mały bank, ale ma odpowiednie powiązania z United Kentucky w Louisville.

- Dobrze. Trzeci transfer.

- Siedem milionów do Deutsche Bank w Zurychu. Numer konta 722-03BL-600. Reszta pieniędzy zostaje tutaj.

- To zajmie jakąś godzinę - informował Laycook, zapisawszy wszystko.

- Zatelefonuję za godzinę, by uzyskać potwierdzenie transferów.

- Oczywiście.

- Bardzo dziękuję, panie Laycook.

Każde stąpniecie sprawiało mu ból, ale teraz go nie odczuwał. Równym krokiem przeszedł do windy i wyszedł z budynku.

Na ostatnim piętrze kajmańskiej filii Royal Bank of Montreal sekretarka zajmująca się telegraficznymi przelewami podsunęła wydruk komputerowy pod wielki, szpiczasty nos Randolpha Osgooda. Małym kółkiem zakreśliła niezwykły transfer dziesięciu milionów dolarów. Niezwykły, ponieważ pieniądze z tego konta nigdy nie wracały do Stanów. Niezwykły również dlatego, że zostały przekazane do banku, z którym nigdy nie współpracowali. Osgood obejrzał wydruk i zadzwonił do Memphis.

- Pan Tolar jest na urlopie - poinformowała go sekretarka.

- A Nathan Locke? - zapytał.

- Wyjechał z miasta.

- Wiktor Milligan?

- Pana Milligana również nie ma.

Osgood odłożył wydruk na stertę dokumentów przeznaczonych do załatwienia następnego dnia.

Na Szmaragdowym Wybrzeżu Florydy i Alabamy, od krańców Mobile, poprzez Pensacolę, Fort Walton Beach, Destin, do Panama City, ciepła, wiosenna noc minęła spokojnie. Doszło do jednego tylko aktu przemocy. Młoda kobieta została okradziona, pobita i zgwałcona w swoim pokoju w “Perdido Beach Hilton”. Jej przyjaciel, wysoki jasnowłosy mężczyzna o wyraźnie nordyckich rysach, znalazł ją związaną i zakneblowaną. Nazywał się Rimme, Aaron Rimme, i pochodził z Memphis.

Prawdziwą sensacją tej nocy stały się masowe poszukiwania zbiegłego mordercy, Raya McDeere’a, w okolicy Mobile. Widziano go, kiedy pojawił się po zmierzchu na stacji autobusowej. Jego zdjęcie zamieszczono na pierwszej stronie porannej gazety i przed dziesiątą zgłosiło się trzech świadków, którzy oświadczyli, że go widzieli. Określono jego ostatnie miejsca pobytu: Mobile Bay, Foley i Gulf Shores. Ponieważ “Hilton” znajdował się w odległości zaledwie trzech mil od Gulf Shores i ponieważ w czasie, gdy dokonano jedynego poważnego przestępstwa, w pobliżu znajdował się tylko jeden zbiegły morderca, szybko wyciągnięto wnioski. Nocny portier hotelu zidentyfikował Raya. Z księgi hotelowej wynikało, że rejest­rował się około dziewiątej trzydzieści jako Lee Stevens. Zapłacił gotówką. Ofiara rejestrowała się jakiś czas po nim. Ona go także zidentyfikowała.

Portier przypomniał sobie, że ofiara pytała o Rachel James, która zarejestrowała się pięć minut przed nią i też zapłaciła gotówką. Rachel James zniknęła tej samej nocy. Strażnik z parkingu również ziden­tyfikował McDeere’a i powiedział, że ten razem z jakąś kobietą wsiadł między dwunastą a pierwszą w nocy do białego czterodrzwiowego chryslera. Dodał, że prowadziła kobieta i że wyjechali w pośpiechu. Pojechali na wschód autostradą sto osiemdziesiąt dwa.

Ze swego pokoju na piątym piętrze hotelu “Hilton” Aaron Rimmer zadzwonił do szeryfa okręgowego z Baldwin i nie podając swego nazwiska poradził mu, by sprawdził w Mobile firmy zajmujące się wynajmem samochodów. Sprawdźcie je na okoliczność Abby McDeere. To wasz biały chrysler, powiedział.

Na obszarze między Mobile a Miami wszczęto poszukiwania białego chryslera wynajętego w firmie Avis przez Abby McDeere. Szeryf kierujący akcją obiecał informować przyjaciela ofiary o rozwoju wydarzeń.

Pan Rimmer czekał na wiadomości od szeryfa w “Hiltonie”, dzieląc pokój z Tonym Verklerem. W pokoju obok zatrzymał się jego szef DeVasher. Czternastu jego przyjaciół czekało w swoich pokojach na szóstym piętrze.

Przeniesienie archiwów firmy Bendiniego z mieszkania do ciężaró­wki wymagało zrobienia siedemnastu kursów tam i z powrotem, ale około południa wszystko było gotowe do drogi. Mitch ledwie trzymał się na nogach. Usiadł na łóżku i napisał instrukcję dla Tammy. Opisał transakcję bankową, której dokonał, i poprosił ją, by odczekała tydzień i skontaktowała się z jego matką. Wkrótce miała zostać milionerką.

Położył sobie telefon na kolanach i przygotował się do nieprzyjem­nej rozmowy. Wykręcił numer Dane County Bank i poprosił Harolda Sutherlanda. Dodał, że chodzi o coś bardzo ważnego.

- Halo - odezwał się wyraźnie nieprzyjaznym tonem jego teść.

- Pan Sutherland? Mówi Mitch. Czy...

- Gdzie jest moja córka? Czy z nią wszystko w porządku?

- Tak. Czuje się dobrze. Jest ze mną. Musimy wyjechać z kraju na parę dni. Może tygodni. Może miesięcy.

- Rozumiem - odparł wolno Sutherland. - Dokąd jedziecie?

- Nie jesteśmy pewni. Musimy po prostu zniknąć na jakiś czas.

- Coś nie tak, Mitch?

- Tak, proszę pana. Coś jest bardzo nie tak. Ale nie mogę teraz wyjaśnić. Może kiedyś. Proszę uważnie czytać gazety. Znajdzie pan tam wkrótce interesującą historię dotyczącą Memphis.

- Jesteście w niebezpieczeństwie?

- W pewnym sensie. Czy nie otrzymał pan dziś rano dziwnego przelewu telegraficznego?

- Prawdę mówiąc, tak. Ktoś wpakował tutaj milion dolców jakąś godzinę temu.

- Ten ktoś to ja, a pieniądze należą do was.

Nastąpiła bardzo długa przerwa w rozmowie.

- Wydaje mi się, że należą mi się jakieś wyjaśnienia, Mitch.

- Tak, proszę pana. Należą się panu wyjaśnienia, ale ich pan nie otrzyma. Jeżeli uda nam się bezpiecznie wyjechać z kraju, zawiadomimy pana o tym za tydzień czy dwa. Muszę kończyć.

Mitch odczekał minutę i zadzwonił do pokoju 1028 w “Holiday Inn” w Panama City Beach. Odebrała Abby.

- Halo?

- Cześć, mała. Jak się czujesz?

- Strasznie, Mitch. Zdjęcie Raya jest na pierwszych stronach wszystkich tutejszych gazet. Na początku pisali tylko o ucieczce i o tym, że widziano go w Mobile. Teraz telewizja twierdzi, że jest głównym podejrzanym o gwałt, dokonany zeszłej nocy.

- Co? Gdzie?

- W “Perdido Beach Hilton”. Ray dorwał tę blondynkę, która śledziła mnie aż do hotelu, zaskoczył ją w pokoju i związał. Nic poważnego. Zabrał jej pistolet i pieniądze, a teraz ona twierdzi, że została pobita i zgwałcona przez Raya McDeere’a. Każdy glina na Florydzie szuka samochodu, który wynajęłam zeszłej nocy w Mobile.

- Gdzie jest ten samochód?

- Porzuciliśmy go jakieś cztery mile na zachód stąd.

- Gdzie jest Ray?

- Leży na łóżku i próbuje opalić twarz. Zdjęcie w gazecie pochodzi sprzed paru lat. Ma na nim długie włosy i jest bardzo blady. To niezbyt dobre zdjęcie. Teraz jest ostrzyżony na jeża i próbuje opalić się na brąz. Myślę, że to może pomóc.

- Czy obydwa pokoje wynajęte są na twoje nazwisko?

- Na Rachel James.

- Posłuchaj, Abby. Zapomnij o Rachel, Lee, Rayu i Abby. Poczekajcie, aż się ściemni, i wynoście się z hotelu. Opuśćcie to miejsce. Jakieś pół mili na wschód jest tam mały motel, nazywa się “Blue Tide”. Zróbcie sobie z Rayem spacerek po plaży i znajdźcie go. Idź do recepcji i wynajmij dwa sąsiadujące ze sobą pokoje. Zapłać gotówką. Powiedz, że nazywasz się Jackie Nigel. Tam cię odnajdę.

- A jeśli nie będą mieli wolnych dwóch sąsiadujących ze sobą pokoi?

- Jeśli cokolwiek będzie nie tak, jest tam też, parę kroków dalej, rudera zwana “Seaside”. Sprawdź. Podaj w recepcji to samo nazwisko. Ja zaraz wyjeżdżam, powiedzmy, o pierwszej, i powinienem tam być za jakieś dziesięć godzin.

- A jeśli znajdą samochód?

- Znajdą go na pewno i wtedy zaczną przetrząsać Panama City Beach. Bądźcie ostrożni. Po zmroku przemknij się do sklepu i kup trochę farby do włosów. Obetnij je krótko i ufarbuj na blond.

- Na blond?

- Albo na rudo. Nie zmuszam cię, ale lepiej to zrób. Powiedz Rayowi, żeby nie wychodził z pokoju. Nie ma najmniejszych szans.

- Ma pistolet, Mitch.

- Powiedz mu, żeby nie robił z niego użytku. W okolicy praw­dopodobnie już dziś wieczorem zaroi się od glin. Nie miałby szans, gdyby doszło do strzelaniny.

- Kocham cię, Mitch. Tak się boję.

- Jest czego, maleńka. Po prostu bądź czujna. Nie wiedzą, gdzie jesteście, i nie złapią was, jeśli się stamtąd wyniesiecie. Będę około północy.

Lamar Quin, Wally Hudson i Kendall Mahan siedzieli w pokoju konferencyjnym na drugim piętrze i zastanawiali się, co należałoby teraz zrobić. Jako starsi pracownicy wiedzieli o czwartym piętrze, o piwnicy, o Lazarovie, o Morolcie, Hodge’u i Kozinskim. Wiedzieli, że jeśli ktoś przyłącza się do firmy, to już z niej nie odchodzi.

Opowiedzieli sobie wzajemnie to, co słyszeli o ostatnich wydarze­niach. Przypomniał im się dzień, w którym poznali smutną prawdę o “świętym Mikołaju”. Nathan Locke wezwał ich na rozmowę do swego biura i poinformował o największym kliencie. A potem przedstawił ich DeVasherowi. Byli zatrudnieni w firmie rodziny Morolta. Wymagano od nich, by ciężko pracowali, wydawali z satys­fakcją sporo pieniędzy i trzymali język za zębami. Stosowali się do tych wymagań. Myśleli niekiedy o wycofaniu się z tego wszystkiego, ale nie były to nigdy poważne plany. Mieli przecież rodziny. Z czasem tego rodzaju myśli wywietrzały im w ogóle z głowy. Było dostatecznie dużo uczciwych klientów. Mieli masę ciężkiej, legalnej roboty.

Większość brudnej roboty wykonywali wspólnicy, jednakże oni sami angażowali się stopniowo coraz bardziej w konspirację. Firmie nic nie zagrażało, zapewniali wspólnicy. Byli zbyt sprytni. I mieli za dużo pieniędzy. Stworzyli idealną zasłonę. Szczególne zainteresowanie, ale i niepokój całej trójki wzbudzał dość niezwykły fakt - wszyscy wspólnicy gdzieś poznikali, nie było w Memphis ani jednego. Zniknął nawet Avery Tolar. Uciekł ze szpitala.

Rozmawiali o Mitchu. Był tam gdzieś, nie wiadomo gdzie, i walczył o przeżycie. Jeśli złapie go DeVasher, zginie i pochowają go jak Kozinskiego i Hodge’a. Ale jeśli złapią go gliny, w ich ręce dostaną się także dokumenty, a co za tym idzie, firma, w której wszyscy pracowali.

A co będzie, rozważali, jeśli nikt go nie złapie? Co będzie, jeśli uda mu się zniknąć? Z dokumentami oczywiście. A może oboje z Abby wylegują się w tej chwili na jakiejś plaży, pijąc rum i przeliczając pieniądze? Podobała im się ta myśl i rozmawiali przez chwilę o podob­nej możliwości.

Na koniec zadecydowali, że poczekają do jutra. Jeśli tamci dopadną Mitcha i zastrzelą go, oni będą mogli pozostać w Memphis. Jeśli Mitch zniknie, też będą mogli zostać w Memphis. Jeżeli natomiast złapią go fedowie, wówczas będą musieli zadbać o swoje tyłki i wziąć nogi za pas.

Uciekaj, Mitch, uciekaj.

Pokój w motelu “Blue Tide” był wąski i ciasny. Brudny dywan miał chyba ze dwadzieścia lat. Pościel zdobiły liczne dziurki wypalone papierosami. Oni jednak nie potrzebowali luksusu.

W czwartek po zmroku Ray z nożyczkami w ręku stał za Abby i delikatnie strzygł jej włosy nad uszami. Dwa leżące pod krzesłem ręczniki pokryły się grubą warstwą jej ciemnych włosów. Obserwowała uważnie jego poczynania w lustrze wiszącym obok starego kolorowego telewizora nie wtrącając się jednak do tego, co robił. Miała teraz fryzurę “na chłopaka” z odkrytymi uszami i grzywką. Cofnął się dwa kroki i podziwiał swoje dzieło.

- Nieźle - powiedział.

Uśmiechnęła się i strzepnęła palcami z ramion resztki włosów.

- Muszę je chyba teraz ufarbować - powiedziała ze smutkiem. Przeszła do maleńkiej łazienki i zamknęła drzwi.

Po godzinie wyszła z niej jako blondynka. Ray spał okryty prześcieradłem. Uklękła na brudnym dywanie i zaczęła zbierać włosy.

Uprzątnęła je z podłogi i wrzuciła do plastikowego worka na śmieci. Pusta butelka po farbie powędrowała tam również. Ktoś zapukał do drzwi.

Abby zamarła i zaczęła nasłuchiwać. Okna były szczelnie zasłonięte. Pukanie rozległo się ponownie. Ray wyskoczył z łóżka i pochwycił pistolet.

- Kto tam? - szepnęła głośno, stojąc przy oknie.

- Sam Fortune - odszepnął znajomy głos.

Ray przekręcił klucz w drzwiach i Mitch wszedł do środka. Porwał w ramiona Abby i Raya i wyściskał kolejno oboje. Zamknęli drzwi, zgasili światło i usiedli w ciemności na łóżku. Mocno przytulił Abby. Mieli sobie mnóstwo do powiedzenia, ale żadne z nich trojga nie odezwało się nawet słowem.

Pierwszy nieśmiały promyk słońca przedarł się przez zasłony. Po paru minutach wynurzyły się z mroku szafka i telewizor. Milczeli nadal. W “Blue Tide” panowała idealna cisza. Parking był pusty. Całkowicie pusty.

- Rozumiem, dlaczego ja tu jestem - odezwał się w końcu Ray. - Ale nie bardzo wiem, co wy tu robicie.

- Zapomnijmy na razie, dlaczego tu jesteśmy - odparł Mitch. - Musimy się skoncentrować na tym, jak stąd uciekniemy.

- Abby opowiedziała mi wszystko - rzekł Ray.

- Nie wiem wszystkiego. Nie wiem, kto nas ściga - powiedziała Abby.

- Sądzę, że tutaj nikogo nie ma - odrzekł Mitch. - DeVasher ze swoją bandą jest gdzieś w pobliżu. W okolicy Pensacoli, jak mi się wydaje. To najbliższe lotnisko. Tarrance kręci się gdzieś na wybrzeżu i kieruje zakrojoną na szeroką skalę akcją poszukiwania Raya McDeere’a, gwałciciela. I jego wspólniczki Abby McDeere.

- Co będzie potem? - zapytała Abby.

- Znajdą samochód, jeśli już nie znaleźli. To zawęzi poszukiwania do Panama City Beach. W gazecie piszą, że poszukiwania obejmują teren od Mobile do Miami. Na razie są więc rozproszeni. Kiedy znajdą samochód, wszyscy zwalą się tutaj. Wzdłuż plaży pobudowano tutaj mnóstwo tanich moteli. Takich jak ten. Przez dwanaście mil nie ma tu nic innego, tylko motele, domy wypoczynkowe i sklepy z pamiątkami. Jest tu masa ludzi. Mnóstwo turystów w sandałach i kapeluszach. Jutro my też będziemy turystami: sandały, kapelusze i tak dalej. Wydaje mi się, że chociaż szukają nas setki ludzi, mamy jakieś trzy - cztery dni.

- Co się stanie, kiedy dojdą do przekonania, że jesteśmy tutaj?

- Ty i Ray mogliście po prostu porzucić samochód i uciec innym. Nie będą mieć pewności, czy rzeczywiście ukrywamy się gdzieś w pobliżu, ale zaczną szukać. Jednakże oni to nie gestapo, nie mogą wyważać drzwi i działać bez nakazu rewizji.

- DeVasher może.

- Tak, ale tu są miliony drzwi. Zablokują drogi i będą obserwować sklepy i restauracje. Będą pokazywać fotografie Raya wszystkim sprzedawcom. Rozbiegną się jak mrówki. Potrwa to parę dni. I jeśli będziemy mieli szczęście, nie znajdą nas.

- Jaki masz samochód? - zapytał Ray.

- Ciężarówkę U-Haul.

- Nie rozumiem, dlaczego nie wsiadamy do niej i nie zjeżdżamy stąd natychmiast. Przecież samochód stoi przy drodze, jakąś milę stąd, i czeka, aż go znajdą. A my wiemy, że oni się tu zaraz pojawią. Mówię wam, zmywajmy się z tego miejsca.

- Posłuchaj, Ray. Może już postawili blokady na drogach. Zaufaj mi. Czy nie wyciągnąłem cię z pudła?

Gdzieś niedaleko przejechał samochód na sygnale. Zamarli i słuchali w napięciu, jak się oddala.

- W porządku, moi kochani - odezwał się Mitch. - Wynosimy się stąd. Nie podoba mi się to miejsce. Parking jest pusty i jesteśmy zbyt blisko drogi. Zaparkowałem ciężarówkę dwie przecznice stąd. Przy eleganckim motelu “Sea Gull’s Rest”. Mam tam dwa sympatyczne pokoje. Karaluchy są tam o wiele mniejsze. Zrobimy sobie małą przechadzkę po plaży. Potem musimy wyładować ciężarówkę. Czyż nie brzmi to ekscytująco?

ROZDZIAŁ 37

Joey Morolto i jego oddział wylądowali na lotnisku w Pensacoli czarterowym DC-9 w piątek przed wschodem słońca. Lazarov czekał na nich z dwoma limuzynami i ośmioma wynajętymi mikrobusami. Streścił Joeyowi wydarzenia ostatnich dwudziestu czterech godzin, a konwój tymczasem przejechał przez Pensacolę i skierował się na wschód dziewięćdziesiątą ósmą autostradą. Po godzinie dotarli do jedenastopiętrowego pensjonatu zwanego “Sandpiper”, w Destin. Do Panama City Beach było stąd około sześćdziesięciu mil. Przybudówkę na ostatnim piętrze wynajął Lazarov za skromną sumę czterech tysięcy dolarów na tydzień. Cena posezonowa. Pozostałą część jedenastego piętra i całe dziesiąte wynajęto na kwatery dla płatnych zbirów.

Joey Morolto wywarkiwał rozkazy niczym sierżant prowadzący musztrę. Punkt dowodzenia zorganizowano w jednym z dużych pokoi przybudówki, z którego okien roztaczał się wspaniały widok na spokojną, szmaragdową wodę. Nic go nie satysfakcjonowało. Chciał zjeść śniadanie. Lazarov wysłał dwa mikrobusy do pobliskiego supermarketu. Chciał mieć McDeere’a. Lazarov prosił go o cierpliwość.

O świcie cała grupa schroniła się w budynku. Czekali.

O trzy mile dalej, na balkonie na siódmym piętrze hotelu “Sandestin Hilton”, stojącego przy tej samej plaży, siedzieli F. Denton Voyles i Wayne Tarrance. Pili kawę, obserwowali słońce wynurzające się powoli zza horyzontu i omawiali dalszą strategię. Noc minęła bez rezultatów. Samochodu nie znaleziono. Mitch zapadł się jak pod ziemię. Nie trafili na żaden ślad. Przy pomocy sześćdziesięciu agentów FBI i setek tutejszych mieszkańców przeszukujących zatokę powinni w końcu znaleźć ten samochód. Ale z każdą godziną McDeere’owie byli coraz dalej.

Na stoliku leżała teczka z nakazami aresztowania. W nakazie dla Raya była mowa o ucieczce z wiezienia, rozboju i gwałcie. Grzechem Abby był jedynie współudział w ucieczce przestępcy. Formułując zarzuty wobec Mitcha wykazano nieco więcej inwencji. Wysunięto mgliste oskarżenia o oszustwo, obwiniono go utrudnianie pracy organom sprawiedliwości i oczywiście o szantaż (stary wypróbowany chwyt). Tarrance nie bardzo wiedział, do czego przyczepić ten szantaż, ale pracując w FBI nigdy jeszcze nie zetknął się z oskarżeniem, które nie zawierałoby zarzutów z tego paragrafu.

Te gotowe nakazy zostały już szczegółowo skomentowane przez setki reporterów z gazet i stacji telewizyjnych z całego Południowego Wschodu. Tarrance, który potrafił zachować kamienną twarz i niena­widził prasy, miał znakomitą zabawę z dziennikarzami.

Rozgłos był potrzebny. Opinia publiczna była nastawiona krytycz­nie. FBI i policja musiały odnaleźć McDeere’ów, zanim zrobi to mafia.

Rick Acklin wpadł do pokoju i wbiegł na balkon.

- Znaleźli samochód!

Tarrance i Voyles skoczyli na równe nogi.

- Gdzie?

- W Panama City Beach. Na strzeżonym parkingu.

- Wezwij naszych ludzi, wszystkich! - wrzasnął Voyles. - Przerwij poszukiwania. Chcę mieć wszystkich agentów w Panama City Beach. Przetrząśniemy to miejsce centymetr po centymetrze. Zbierz tylu miejscowych funkcjonariuszy, ilu uda ci się znaleźć. Powiedz im, żeby ustawili blokady na wszystkich okolicznych autostradach i dro­gach. Daj do badania odciski palców z samochodu. Jak wygląda to miasto?

- Podobne do Destin - odparł Acklin. - Dwunastomilowe pasmo biegnące wzdłuż plaży, hotele, motele, pensjonaty.

- Niech nasi ludzie zaczną przeszukiwać wszystkie hotele. Czy list gończy za nią jest już gotowy?

- Powinien być - powiedział Acklin.

- Daj ten list gończy, listy gończe za Mitchem i Rayem i zdjęcie Raya każdemu agentowi i glinie. Chcę, żeby po głównej ulicy cały czas chodzili ludzie, w tę i z powrotem, i wymachiwali tymi pieprzonymi listami gończymi.

- Tak jest.

- Jak daleko stąd do Panama City Beach?

- Jakieś pięćdziesiąt minut, dokładnie na wschód.

- Weź mój samochód.

W pokoju wynajętym przez Aarona Rimmera w “Perdido Beach Hilton” zadzwonił telefon. Dzwonił śledczy z biura szeryfa okręgu Baldwin. “Znaleźli samochód, panie Rimmer” - oznajmił - “W Panama City Beach. Parę minut temu. Jakąś milę od »Holliday Inn«. Na dziewięćdziesiątej ósmej autostradzie. Przykro mi z powodu dziewczyny” - dodał. - “Mam nadzieję, że czuje się lepiej”.

Rimmer podziękował i natychmiast zawiadomił Lazarova. Dziesięć minut później on, jego współlokator Tony, DeVasher i czternastu innych ludzi pędzili na wschód. Panama City Beach było oddalone o trzy godziny jazdy.

W Destin Lazarov mobilizował oddziały szturmowe. Jego ludzie szybko wybiegali z budynku i wskakiwali do mikrobusów. Rozpoczął się blitzkrieg.

O ciężarówce U-Haul dowiedziano się bardzo prędko. Pomocnik szefa firmy wynajmującej samochody, Billy Weaver, w piątek przyszedł do pracy wczesnym rankiem, zrobił sobie kawę i zaczął przeglądać gazetę. Z zainteresowaniem przeczytał zamieszczoną na pierwszej stronie historię o Rayu McDeerze i poszukiwaniach na wybrzeżu. Potem była wzmianka o Abby. A potem podano imię brata uciekiniera, Mitcha McDeere’a. Billy coś sobie nagle przypomniał.

Otworzył szufladę i przejrzał wykaz ostatnich klientów firmy. Oczywiście człowiek o nazwisku McDeere wynajął ciężarówkę w środę, późno w nocy. Podpisał się: M. Y. McDeere, lecz w pozostawionym w depozycie prawie jazdy Billy znalazł to imię. Mitchel Y. Z Memphis.

Był patriotą i uczciwie płacącym podatki obywatelem. Zadzwonił do swojego kuzyna, który pracował w policji. Kuzyn zawiadomił niezwłocznie FBI w Memphis.

Acklin prowadził, informację odebrał przez radiotelefon Tarrance. Voyles siedział z tyłu. U-Haul? Na co mu potrzebna ciężarówka? Opuścił Memphis bez samochodu, ubrań, butów i szczoteczki do zębów. Nie nakarmił psa. Nie wziął ze sobą naprawdę nic, więc po co ciężarówka?

Archiwa Bendiniego, oczywiście. Albo opuścił Nashville, mając dokumenty w ciężarówce, albo po nie jechał. Tylko dlaczego Nashville?

Mitch obudził się tuż po wschodzie słońca. Obrzucił żonę długim pożądliwym spojrzeniem i odpędził od siebie myśl o seksie. To mogło poczekać. Niech się dobrze wyśpi. Ominął sterty pudeł zapełniających niewielki pokój i poszedł do łazienki. Wziął szybki prysznic i ubrał się w szary dres, który nabył w Montgomery. Przeszedł plażą pół mili, zanim znalazł odpowiedni sklep. Kupił karton puszek coli, herbatniki i chipsy, okulary przeciwsłoneczne, czapeczki i trzy gazety.

Kiedy wrócił, Ray czekał obok ciężarówki. Rozłożyli gazety na łóżku Raya. Było gorzej, niż przypuszczali. Na pierwszych stronach gazet z Mobile., Pensacoli i Montgomery znaleźli krótkie artykuły dotyczące ich sprawy, listy gończe za Rayem i Mitchem oraz zdjęcie Raya. List gończy za Abby nie został opublikowany. Nawet w gazecie z Pensacoli.

Jak to zazwyczaj bywa z listami gończymi, “ich” listy miejscami podawały rzetelne informacje, miejscami natomiast mijały się z prawdą. Pełno tam było różnych rewelacji wymyślonych przez Wayne’a Tarrance’a, specjalnego agenta FBI. Na przykład, w liście dotyczącym Mitcha Tarrance informował; że widziano go w Gulf Shores. Ostrzegał, że on i Ray są dobrze uzbrojeni i bardzo niebezpieczni, że przysięgli, iż nie dadzą się wziąć żywcem, zawiadamiał, że pieniądze na nagrodę już zostały zebrane, więc jeśli ktoś zobaczy osobę przypominającą któregoś z braci, niech natychmiast zawiadomi lokalną policję.

Zjedli pastries i stwierdzili, że listy gończe wielokrotnie mijają się z prawdą. Zdjęcie uznali nawet za komiczne. Przeszli do sąsiedniego pokoju i obudzili Abby. Zaczęli rozpakowywać archiwa Bendiniego i przygotowali kamerę wideo.

O dziewiątej Mitch zadzwonił do Tammy. Miała już nowe karty indentyfikacyjne i paszporty. Poprosił, aby przesłała je ekspresem federalnym pod adresem: Sam Fortune, “Sea Gull’s Rest Motel”, 16694 Highway 98, West Panama City Beach, Florida. Przeczytała mu artykuł o nim i jego małym gangu, zamieszczony na pierwszej stronicy. Nie było listów gończych.

Polecił jej, żeby po wysłaniu paszportów wyjechała z Nashville. Podróż do Knoxville zajmie cztery godziny. Ma zatrzymać się w dużym motelu i zadzwonić do niego do “Sea Gull’s Rest”, pokój 39. Podał swój numer.

Dwaj agenci FBI zapukali do drzwi starej, odrapanej przyczepy campingowej. Pan Ainsworth podszedł do drzwi w samej bieliźnie. Błysnęli mu przed nosem odznakami.

- No więc czego chcecie ode mnie? - burknął.

Jeden z agentów podał mu poranną gazetę.

- Zna pan tych mężczyzn?

Przebiegł wzrokiem pierwszą stronicę.

- To chyba chłopcy mojej żony. Nigdy ich nie spotkałem.

- Jak się nazywa pana żona?

- Eva Ainsworth.

- Gdzie jest teraz?

Ainsworth uważnie studiował artykuł.

- W pracy. W “Waffle Hut”. Piszą, że oni kręcą się w pobliżu, hę?

- Tak, proszę pana. Pan ich nie widział?

- Nie, do diabła. Ale mam pistolet.

- Czy pańska żona ich widziała?

- Nic mi o tym nie wiadomo.

- Dziękujemy, panie Ainsworth. Mamy rozkaz, by zatrzymać się w pobliżu i obserwować ulicę, ale nie chcemy panu przeszkadzać.

- W porządku. To wariaci. Zawsze to mówiłem.

Milę dalej dwaj inni agenci zaparkowali dyskretnie samochód naprzeciw “Waffle Hut” i zaczęli obserwować ulicę.

Do północy na wszystkich autostradach i drogach na wybrzeżu wokół Panama City Beach rozstawiono blokady. Na głównej drodze policja zatrzymywała samochody co cztery mile. Policjanci chodzili od sklepu do sklepu i rozdawali listy gończe. Rozwiesili je na tablicach informacyjnych w “Shoney”, “Pizza Hut”, “Taco Bell” i dziesiątkach innych barów szybkiej obsługi. Radzili kasjerom i kelnerom, żeby mieli oczy szeroko otwarte, bo McDeere’owie to bardzo niebezpieczni ludzie.

Lazarov i jego ekipa zatrzymali się w “Best Western”, dwie mile od “Sea Gull’s Rest”. Lazarov wynajął duży pokój konferencyjny i zaczął wydawać rozkazy. Czterech ludzi wysłał do sklepu z odzieżą turystycz­ną. Przynieśli ubrania, kapelusze słomkowe i czapeczki. Wynajął dwa fordy escort i wyposażył je w policyjne scannery. Patrolowali nadbrzeże i słuchali nieskończonego potoku policyjnych komunikatów. Natych­miast odnaleźli falę zastrzeżoną do poszukiwań ciężarówki i rozpoczęli nasłuch. DeVasher rozmieścił wynajęte mikrobusy w strategicznych punktach nadbrzeża. Stały niewinnie na dużych parkingach, a ich pasażerowie słuchali uważnie radia i czekali.

Około drugiej Lazarov odebrał ważny telefon od jednego z ludzi pracujących na czwartym piętrze Gmachu Bendiniego. Dwie informa­cje. Po pierwsze, pewien pracownik węszący na Kajmanach znalazł starego ślusarza, który, otrzymawszy pewną drobną kwotę tytułem zachęty, przypomniał sobie, że około północy pierwszego kwietnia dorobił jedenaście kluczy. Jedenaście kluczy na dwóch kółkach. Powiedział, że zapłaciła za nie atrakcyjna Amerykanka, brunetka o bardzo zgrabnych nogach. Śpieszyła się. Powiedział, że była to łatwa robota, wyjąwszy klucz do mercedesa. Po drugie, dzwonił jakiś bankier z Grand Cayman. Poinformował, że w czwartek o dziewiątej trzydzieści trzy rano przelano dziesięć milionów dolarów z Royal Bank of Montreal do Southeastern Bank w Nashville.

Między czwartą a czwartą trzydzieści policyjne scannery oszalały. Skrzeczenie nie ustawało. Pracownik “Holiday Inn” prawdopodobnie rozpoznał Abby w kobiecie, która w czwartek o czwartej siedemnaście rano wynajmowała dwa pokoje. Zapłaciła gotówką za trzy noce, ale nie widziano jej od czasu, gdy sprzątano pokoje, to znaczy od około pierwszej w czwartek. Z pewnością w nocy z czwartku na piątek nikt w nich nie spał. Pracownik nie widział podpisu wspólnika kobiety. Przez godzinę w “Holiday Inn” roiło się od policjantów, agentów FBI i ludzi Morolta. Pracownika hotelu przesłuchiwał sam Tarrance.

Byli tutaj! Gdzieś w Panama City Beach. Raya i Abby rozpoznano. Mitch był prawdopodobnie z nimi, choć brakło na to dowodów.

Brakowało do piątku, do godziny czwartej pięćdziesiąt osiem po południu, kiedy to wybuchła kolejna bomba. Szeryf okręgowy wcho­dząc do taniego motelu zauważył szarobiałą maskę ciężarówki. Przeszedł między budynkami i uśmiechnął się na widok małego samochodu U-Haul zaparkowanego elegancko między rzędem jedno­piętrowych domków i ogromnym śmietnikiem. Spisał numery i prze­kazał je telefonicznie.

Jak się okazało, był to strzał w dziesiątkę. Piętnaście minut później motel został otoczony. Właściciel wytoczył się z biura i zażądał wyjaśnień. Spojrzał na listy gończe i skinął głową. Pięć odznak FBI zaświeciło mu w twarz i natychmiast nabrał ochoty do współpracy.

Zabrał klucze i w asyście tuzina agentów rozpoczął wędrówkę po wszystkich pokojach. Było ich czterdzieści osiem.

Tylko siedem było zajętych. Właściciel motelu wyjaśniał, że o tej porze roku “Beachcomber Inn” ma najgorszą frekwencję. Wszystkie małe motele walczą o byt przed Memorial Day.

Nawet “Sea Gull’s Rest”, położony o cztery mile dalej na zachód, walczył o byt.

Andy Patrick zarobił swój pierwszy wyrok mając lat dziewiętnaście i odsiedział cztery miesiące za fałszowanie czeków. Raz napiętnowany uznał, że stracił już na zawsze możliwość podjęcia uczciwej pracy i przez następne dwadzieścia lat wiódł żywot drobnego przestępcy. Podróżował po kraju okradając sklepy, fałszując czeki i włamując się do domów to tu, to tam. Był drobnym, wątłym, nieagresywnym mężczyzną i pewnego razu został dotkliwie pobity przez grubego, aroganckiego zastępcę szeryfa z Teksasu. Zdarzyło się to, gdy miał dwadzieścia siedem lat. Stracił wówczas oko i resztę szacunku dla prawa.

Przed sześcioma miesiącami wylądował w Panama City Beach i znalazł uczciwą pracę recepcjonisty w “Sea Gull’s Rest Motel” za cztery dolary na godzinę.

W piątek około dziewiątej wieczorem, kiedy oglądał telewizję, w drzwiach pojawił się zastępca szeryfa - gruby i arogancki,

- Mamy tu małe polowanie - oznajmił i położył na brudnej ladzie kopie listów gończych i zdjęcie. - Szukamy paru ludzi. Sądzimy, że są tu gdzieś w okolicy.

Andy przyjrzał się fotografiom. Jedna z tych osób, Mitchel Y. McDeere, wydała mu się znajoma. Jego mózg zaczął pracować na szybszych obrotach.

Spojrzał jedynym sprawnym okiem na grubego i aroganckiego zastępcę szeryfa i powiedział:

- Nie widziałem ich, ale będę miał oczy otwarte.

- Są niebezpieczni - oznajmił tamten.

To ty jesteś niebezpieczny, stwierdził w duchu Andy.

- Powieś to na ścianie - polecił zastępca szeryfa.

Czyżbyś był właścicielem tej cholernej budy? - pomyślał Andy i odpowiedział:

- Przykro mi, ale nie jestem upoważniony do wieszania czegokol­wiek na ścianie.

Zastępca szeryfa zamarł, przechylił głowę i spojrzał na Andy’ego przez grube okulary.

- Ja cię upoważniam, synu.

- Przykro mi, sir, ale nie mogę umieścić niczego na ścianie, dopóki nie zezwoli mi na to mój szef.

- A gdzie jest twój szef?

- Nie wiem. Najprawdopodobniej w jakimś barze.

Zastępca szeryfa podniósł ostrożnie listy gończe, wszedł za kontuar i przypiął je pinezkami do tablicy ogłoszeń.

- Wrócę tu za parę godzin. Jeśli to zdejmiesz, zamknę cię za utrudnianie pracy organom sprawiedliwości.

Andy nawet nie drgnął.

- To nie przejdzie. Złapali mnie kiedyś za to w Kansas, więc wiem o tym wszystko.

Tłuste policzki zastępcy szeryfa poczerwieniały. Zacisnął zęby.

- Mały, sprytny gnojek z ciebie, co?

- Tak, sir.

- Jeśli to zdejmiesz, znajdzie się powód, żeby cię wsadzić, mogę ci to przyrzec.

- To nie takie straszne, wiem, bo siedziałem już w pudle.

Na zewnątrz w mroku zabłysły nagle czerwone światła i rozległy się dźwięki syren. Zastępca szeryfa obejrzał się przez ramię chcąc sprawdzić, co się dzieje. Wymamrotał coś pod nosem i wytoczył się za drzwi. Andy wrzucił listy gończe do kosza na śmieci. Przez parę minut obserwował sunące wzdłuż plaży samochody policyjne, potem przeszedł przez parking do tylnego budynku. Zapukał do pokoju numer 38.

- Kto tam? - odezwał się kobiecy głos.

- Kierownik - odparł Andy, dumny ze swego tytułu. Drzwi się otwarły i mężczyzna, którego twarz przypominała tę na liście gończym, wysunął się za próg.

- Tak, sir? - powiedział. - O co chodzi?

Jest zdenerwowany, pomyślał Andy.

- Były tu gliny. Wiesz, co mam na myśli.

- Czego chcieli? - zapytał tamten z niewinną miną.

Twojego tyłka, pomyślał Andy.

- Zadawali pytania i pokazywali zdjęcia. Widziałem te zdjęcia, wiesz?

- Mhm - odparł mężczyzna.

- Niezłe zdjęcia - powiedział Andy.

McDeere spojrzał na Andy’ego twardym wzrokiem.

- Glina mówił, że jeden z nich uciekł z więzienia - ciągnął Andy. - Łapiesz? Byłem kiedyś w więzieniu i, moim zdaniem, wszyscy powinni stamtąd uciec. Rozumiesz?

McDeere uśmiechnął się. Był to raczej nerwowy uśmiech.

- Jak masz na imię? - zapytał.

- Andy.

- Możemy zrobić interes, Andy. Dostaniesz dzisiaj tysiąc dolarów i jeśli jutro też nie uda ci się nikogo rozpoznać, dam ci drugi tysiąc. Pojutrze tak samo.

Świetny interes, pomyślał Andy. Ale jeśli mogę zarobić tysiąc dolarów dziennie, równie dobrze mogę zarobić i pięć tysięcy. To była jego wielka szansa, na którą daremnie czekał tak długo.

- Nie - odrzekł twardo. - Pięć tysięcy.

Mr McDeere nie wahał się ani przez chwilę.

- Umowa stoi. Przyniosę pieniądze. - Zniknął za drzwiami i wrócił z niewielkim plikiem banknotów.

- Pięć tysięcy dziennie, Andy. Taka jest umowa?

Andy wziął pieniądze i rozejrzał się wokoło. Mógł przeliczyć je później.

- Myślę, że wolałbyś, żeby sprzątaczki trzymały się z daleka? - zapytał.

- Świetny pomysł. Nie byłoby źle.

- Kolejne pięć tysięcy - powiedział Andy.

McDeere zastanowił się przez sekundę.

- W porządku. Mam następną propozycję. Jutro rano pojawi się w recepcji przesyłka ekspresowa dla Sama Fortune. Przynieś ją i nie przysyłaj tu pokojówek. Zarobisz kolejne pięć tysięcy.

- Nic z tego. Pracuję na nocną zmianę.

- W porządku, Andy. A może mógłbyś pracować przez cały weekend, na okrągło? Musiałbyś tylko pilnować, by sprzątaczki trzymały się z dala od tego pokoju, i dostarczyć mi przesyłkę. Mógłbyś to zrobić?

- Jasne. Mój szef chleje cały czas. Lubi, kiedy pracuję przez cały weekend.

- Ile chcesz, Andy?

No, śmiało. Powiedz to, pomyślał Andy.

- Kolejne dwadzieścia tysięcy.

McDeere się uśmiechnął.

- Załatwione.

Andy uśmiechnął się także, schował pieniądze do kieszeni i wyszedł bez słowa. Mitch wrócił do pokoju

- Kto to był? - sapnął Ray.

Mitch uchylił nieznacznie kotarę i zerknął przez okno.

- Wiedziałem, że potrzebujemy chwili odpoczynku. Myślę, że właśnie ją mamy.

ROZDZIAŁ 38

Morolto założył czarny garnitur, czerwony krawat i usiadł u szczytu pokrytego plastikiem stołu konferencyjnego w Błękitnym Pokoju hotelu “Best Western” na wybrzeżu. Na dwudziestu stojących wokół stołu krzesłach siedzieli jego najlepsi ludzie. Chociaż byli bezwzględ­nymi mordercami, którzy wykonywali swoją brudną robotę skutecznie i bez skrupułów, wyglądali jak klauni w kolorowych koszulach, szortach i fantazyjnych słomkowych kapeluszach. Chciało mu się śmiać, kiedy na nich patrzył, ale sytuacja była zbyt poważna. Słuchał.

Lou Lazarov i DeVasher siedzieli najbliżej szefa, pierwszy po jego prawej ręce, drugi po lewej. Wszyscy obecni w małym pokoju mężczyźni przysłuchiwali się rozmowie, którą prowadzili ci dwaj, przypominającej trochę partię ping-ponga.

- Oni są tutaj. Jestem pewien, że oni są tutaj - oświadczył DeVasher dramatycznym tonem, akcentując każdą sylabę stuknięciem kostkami palców o stół. Ten człowiek czuł rytm.

Lazarov:

- Zgadzam się. Oni tutaj są. Tamtych dwoje przyjechało samo­chodem, on ciężarówką. Znaleźliśmy oba samochody, porzucone i pokryte odciskami palców. Tak, oni są tutaj.

DeVasher:

- Ale dlaczego Panama City Beach? To nie ma sensu.

Lazarov:

- Przede wszystkim był tu już wcześniej. Przyjechał tu na Boże Narodzenie, pamiętasz? Zna to miejsce i uważa, że z tymi wszystkimi tanimi motelami jest to świetny punkt, żeby ukryć się na jakiś czas. To naprawdę nie jest zły pomysł. Ale ma pecha. Jak na człowieka, który ucieka, wlecze za sobą trochę za dużo bagażu. Na przykład brata, którego wszyscy szukają. I żonę. I ciężarówkę, jak przypuszczamy, pełną dokumentów. Typowa mentalność ucznia. Jeśli musisz uciekać, zabierz ze sobą wszystkich, którzy cię kochają. Potem jego brat gwałci dziewczynę - wszyscy uważają, że ją zgwałcił - i nagle szuka ich każdy glina z Alabamy i Florydy. Prawdziwy pech.

- Co z jego matką? - zapytał Morolto.

DeVasher i Lazarov skinęli głowami w kierunku wielkiego człowie­ka, kwitując z całą powagą to niezwykle inteligentne pytanie.

Lazarov:

- To fałszywy trop. Prosta kobieta, która sprzedaje lody i nic nie wie. Obserwujemy ją, odkąd tu jesteśmy.

DeVasher:

- Zgadzam się. Nie kontaktowali się z nią.

Morolto przytaknął inteligentnie i zapalił papierosa.

Lazarov:

- Więc jeśli są tutaj i my wiemy, że są tutaj, na pewno wiedzą też o tym agenci FBI i gliny. Mamy tu sześćdziesięciu ludzi, a oni mają setki. Przewaga jest po ich stronie.

- Macie pewność, że jest tutaj cała trójka? - zapytał Morolto.

DeVasher:

- Całkowitą. Wiemy, że kobieta i więzień zarejestrowali się tej samej nocy w “Perdido”, potem wynieśli się stamtąd i w trzy godziny później ona wynajęła tutaj, w “Holiday Inn”, dwa pokoje, zapłaciwszy gotówką. Wynajęła także samochód, na którym znaleźliśmy jego odciski palców. Nie ma wątpliwości. Wiemy, że Mitch wynajął ciężarówkę U-Haul w środę w Nashville, że w czwartek rano przelał telegraficznie dziesięć milionów naszych dolarów do banku w Nashville i zniknął. Ciężarówkę znaleziono tutaj cztery godziny temu. Tak, sir. Są razem.

Lazarov:

- Jeśli opuścił Nashville zaraz po przelaniu pieniędzy, mógł przybyć tu o zmierzchu. Ciężarówka była pusta, gdy ją znaleziono. Musieli ją więc gdzieś rozładować i ukryć papiery. Zrobili to prawdopodobnie w czwartek, późno w nocy. Można przypuszczać, że teraz muszą się trochę wyspać. Myślę, że zatrzymali się tu zeszłej nocy i następny ruch zamierzali wykonać dzisiaj. Ale kiedy obudzili się rano, ich twarze były już w gazetach. Wszędzie biegały gliny, a na drogach pojawiły się blokady. Znaleźli się więc w pu­łapce.

DeVasher:

- Żeby się stąd wydostać, muszą wynająć lub ukraść samochód. Ona wynajęła samochód w Mobile na swoje nazwisko. Mitch wynajął ciężarówkę w Nashville na swoje nazwisko. Naprawdę nieźle się wystawili. Wynika z tego, że nie są znowu tacy cholernie sprytni.

Lazarov:

- Jest oczywiste, że nie mają fałszywych dokumentów. Jeśli wynajęliby tutaj samochód, w formularzach musiałyby figurować ich prawdziwe nazwiska. Nie znaleźliśmy takich formularzy.

Morolto zaczął machać rękami wyraźnie sfrustrowany.

- Dobra, dobra. Więc są tutaj. Jesteście genialni. Jestem z was naprawdę dumny. Ale co dalej?

DeVasher:

- FBI trzyma rękę na pulsie. Agenci kręcą się wszędzie. A my możemy tylko siedzieć i czekać.

Lazarov:

- Dzwoniłem do Memphis. Wszyscy starsi pracownicy są już w drodze. Znają bardzo dobrze McDeere’a i jego żonę. Wyślemy ich więc na plażę, do restauracji i moteli. Może coś zauważą.

DeVasher:

- Przypuszczam, że są w jednym z tych małych moteli. Mogą podać fałszywe nazwiska, zapłacić gotówką i nikt nie będzie niczego podejrzewał. Jest tam też mniej ludzi. Mniejsze prawdopodobieństwo, że zostaną rozpoznani. Wynajęli pokoje w “Holiday Inn”, ale nie zatrzymali się tam długo. Mogę się założyć, że posuwają się wzdłuż plaży.

Lazarov:

- Najpierw musimy pozbyć się glin i agentów. Jeszcze o tym nie wiedzą, ale wkrótce przeniosą się w inne miejsce. Wtedy, wcześnie rano, zaczniemy chodzić od motelu do motelu. Większość tych ruder nie ma więcej niż sześćdziesiąt pokoi. Myślę, że dwóch ludzi może sprawdzić taki motel w pół godziny. Wiem, że będzie to długo trwało, ale nie możemy siedzieć z założonymi rękami. Może kiedy gliny się wyniosą, McDeere’owie poczują się trochę pewniej i popełnią jakiś błąd.

- Chcesz, żeby nasi ludzie przeszukiwali pokoje hotelowe? - zapytał Morolto.

DeVasher:

- Nie jest możliwe sprawdzenie wszystkich pokoi, ale musimy próbować.

Morolto wstał i rozejrzał się po pokoju.

- A co z wodą? - zapytał DeVashera i Lazarova.

Spojrzeli na siebie, zaskoczeni pytaniem.

- Woda! - wrzasnął Morolto. - Co z wodą?

Oczy wszystkich spoczęły na Lazarovie.

- Przykro mi, sir. Nie pomyślałem o tym.

Morolto pochylił się nad nim.

- Co z wodą, Lou? Jesteśmy na wybrzeżu, prawda? Z jednej strony mamy suchy ląd, autostrady, drogi i lotniska. Z drugiej strony jest tutaj woda i są łodzie. Jeśli drogi są zablokowane, a lotniska i kolej nie wchodzą w rachubę, jak myślisz, co mogą zrobić? Wydaje się oczywiste, że będą próbowali zdobyć łódź i zwiać stąd którejś nocy. To chyba sensowne rozumowanie, prawda, chłopcy?

Wszyscy skwapliwie przytaknęli.

- Piekielnie sensowne - odezwał się DeVasher.

- Wspaniale - powiedział Morolto. - Więc gdzie są nasze łodzie?

Lazarov zerwał się z krzesła, odwrócił do swoich dowódców i zaczął wyszczekiwać rozkazy:

- Jedźcie do wszystkich portów i wynajmujcie każdą łódź, jaką uda się wam znaleźć tej nocy i jutro rano. Zapłaćcie właścicielom, ile będą chcieli. Nie odpowiadajcie na żadne pytania. Po prostu im zapłaćcie. Posadźcie na tych łodziach naszych ludzi i niech patrolują bez przerwy obszar wzdłuż lądu. Trzymajcie się jakąś milę od brzegu.

W piątek wieczorem, tuż przed jedenastą, Aaron Rimmer stanął przy kasie całonocnego punktu obsługi “Texaco” w Tallahassee i zapłacił za piwo oraz za dwanaście galonów benzyny. Potrzebował drobnych na telefon. Wyszedł na zewnątrz, zajrzał do książki telefonicz­nej i wykręcił numer posterunku policji w Tallahassee. Powiedział, że to ważne. Wyjaśnił, o co chodzi, i telefonista połączył go z dyżurnym kapitanem.

- Halo! Proszę uważnie słuchać! - krzyknął Rimmer pod­nieconym głosem. - Dzwonię ze stacji obsługi “Texaco”. Pięć minut temu widziałem tych więźniów, których wszyscy szukają. Jestem pewien, że to oni.

- Jakich więźniów? - zapytał kapitan.

- McDeere’ów. Dwóch mężczyzn i kobietę. Widziałem ich zdjęcia w gazecie. Dwie godziny temu wyjechałem z Panama City Beach, zatrzymałem się tutaj, żeby zatankować, i oni tu byli.

Rimmer opisał dokładnie, gdzie się znajduje, i czekał trzydzieści sekund na pierwszy samochód policyjny. W chwilę potem podjechały trzy następne. Posadzili go na przednim siedzeniu i zawieźli na posterunek. Oficer otoczony grupką swych podwładnych czekał niecierpliwie. Rimmera poprowadzono niczym ważną osobistość do biura kapitana, gdzie na stole leżały listy gończe i fotografie.

- To oni! - krzyknął. - Widziałem ich nie dalej niż dziesięć minut temu. Siedzieli w zielonym fordzie pikapie ciągnącym dwukołową przyczepę.

- Gdzie pan był dokładnie? - zapytał kapitan. Policjanci chłonęli każde słowo.

- Tankowałem benzynę z dystrybutora numer cztery, kiedy pojawili się na parkingu. Zachowywali się bardzo podejrzanie. Zatrzy­mali samochód z dala od dystrybutorów, a kobieta wysiadła i weszła do pomieszczenia. - Podniósł list gończy dotyczący Abby i obejrzał go uważnie. - Tak, to ona. Nie ma wątpliwości. Miała trochę krótsze włosy, ale na pewno czarne. Wyszła, nic nie kupiła. Wyglądała na zdenerwowaną i szybko wróciła do swego wozu. Skończyłem tankować i wsiadłem do samochodu. W momencie kiedy otwierałem drzwi, przejechali najwyżej pół metra ode mnie. Widziałem całą trójkę.

- Kto prowadził? - zapytał kapitan.

Rimmer spojrzał na zdjęcie Raya.

- Nie on. Ten drugi. - Wskazał list gończy dotyczący Mitcha.

- Czy mógłbym zobaczyć pańskie prawo jazdy? - spytał sierżant.

Rimmer miał przy sobie trzy komplety dokumentów. Podał sierżantowi prawo jazdy ze zdjęciem wydane w Illinois na nazwisko Frank Temple.

- W którą stronę jechali? - dopytywał się kapitan.

- Na wschód.

W tej samej chwili, jakieś cztery mile dalej, Tony Verkler odwiesił słuchawkę, uśmiechnął się do samego siebie i wrócił do baru “Burger King”.

Kapitan rozmawiał przez telefon, sierżant spisywał dane z prawa jazdy Rimmera-Temple’a, a policjanci rozmawiali z ożywieniem o tej fascynującej sprawie, kiedy do biura wpadł jak burza policjant z patrolu.

- Miałem telefon! Kolejny świadek! Dzwonił z “Burger King”, ze wschodniej części miasta. Widział całą trójkę w zielonym fordzie z przyczepą. Facet nie chciał podać nazwiska, ale powiedział, że widział zdjęcia w gazecie. Mówił, że podeszli do tylnych drzwi, kupili trzy pojemniki jedzenia i odjechali.

- To oni - zawyrokował kapitan z szerokim uśmiechem.

Szeryf okręgowy sączył mocną czarną kawę z plastikowego kubka, położywszy nogi w czarnych butach na stole konferencyjnym w Po­koju Karaibskim “Holliday Inn”. Agenci FBI kręcili się wokoło, przyrządzali sobie kawę, rozmawiali szeptem ze sobą i umawiali się na później. Dyrektor F. Denton Voyles we własnej osobie siedział przy stole z trzema podwładnymi i studiował mapę miasta. Wyobraźcie sobie, Denton Voyles w Bay County! W pokoju panowała atmosfera gorączkowej aktywności. Szefowie oddziałów policyjnych wchodzili i wychodzili. Bez przerwy dzwoniły telefony i skrzeczała radiostacja. Zastępcy szeryfa i policjanci wałęsali się wszędzie, przejęci ważnością całej sprawy, onieśmieleni obecnością tylu agentów FBI. I Voylesa.

Do pokoju wpadł zastępca szeryfa. Był niesłychanie podniecony.

- Dzwonili właśnie z Tallahassee! W ciągu ostatnich piętnastu minut mieli dwie pozytywne identyfikacje. Widziano całą trójkę w zielonym fordzie z rejestracją Tennessee.

Voyles odłożył mapę.

- Gdzie ich widziano? - Ciszę, jaka zapanowała w pokoju, zakłócała tylko radiostacja.

- Pierwszy świadek zobaczył ich przy całonocnym “Texaco”. Drugi był cztery mile dalej w “Burger King”. Podjechali do tylnego wejścia. Obydwaj świadkowie podali identyczny opis.

Voyles spojrzał na szeryfa:

- Niech pan zadzwoni do Tallahassee i potwierdzi te informacje. Jak to daleko stąd?

Czarne buty stuknęły o podłogę.

- Półtorej godziny jazdy. Prosto dziesiątą międzystanową.

Voyles skinął na Tarrance’a i przeszli do małego pokoju, pełniącego rolę jadalni. W centrum operacyjnym znowu zapanowało małe zamieszanie.

- Jeśli te sygnały są prawdziwe - cicho powiedział Voyles - to tracimy tutaj czas.

- Tak, sir. Brzmią one wiarygodnie. Pojedyncze doniesienie mogłoby być głupim kawałem, ale dwa w tak krótkim czasie to już coś poważnego.

- Jak się, do diabła, stąd wydostali?

- To musi być ta kobieta, szefie. Pomagała mu od miesiąca. Nie wiem, kim jest ani gdzie ją znalazł, ale ona jest zawsze w pobliżu i dostarcza wszystkiego, czego mu potrzeba.

- Myślisz, że jest z nimi?

- Wątpię. Myślę, że jest gdzieś w pobliżu i wykonuje jego rozkazy.

- On jest genialny, Wayne. Planował to od miesięcy.

- Nie ma wątpliwości.

- Wspomniałeś coś o wyspach Bahama.

- Tak, sir. Milion dolarów, który mu daliśmy, został telegraficznie przelany do banku we Freeporcie. Mówił mi później, że pieniądze nie zostaną tam zbyt długo.

- Myślisz, że tam jadą?

- Kto wie. Na pewno musi się wydostać z kraju. Rozmawiałem dziś z komendantem więzienia. Powiedział mi, że Ray włada płynnie pięcioma albo sześcioma językami. Mogą pojechać wszędzie.

- Myślę, że musimy się ruszyć.

- Trzeba zablokować drogi wokół Tallahassee. Mamy opis samochodu, więc nie będziemy chyba czekać zbyt długo. Powinniśmy ich mieć już rano.

- Za godzinę wszyscy policjanci ze środkowej Florydy mają obstawić autostrady. Zablokujemy wszystkie drogi. Każdy ford pikap ma być sprawdzony. Nasi ludzie niech poczekają do świtu, potem włączą się do akcji.

- Tak jest, sir - odparł Tarrance z grymasem zmęczenia na twarzy.

Wiadomość z Tallahassee w mgnieniu oka obiegła Szmaragdowe Wybrzeże i Panama City Beach odetchnęło. McDeere’owie zniknęli. Ze znanych tylko sobie powodów pojechali w głąb kraju. Zauważeni i zidentyfikowani nie raz, ale dwukrotnie, pędzili teraz desperacko pogrążoną w mroku autostradą na spotkanie niewiadomego.

Policjanci z wybrzeża wrócili do domów. Na kilku drogach pozostawiono jeszcze blokady, ale na parę godzin przed świtem sytuacja na wybrzeżu wracała w zasadzie do normy. Policjanci tylko pobieżnie sprawdzali prawa jazdy. Szosy wylotowe prowadzące na północ były już wolne. Poszukiwania przeniosły się na wschód.

Na przedmieściach Ocala, niedaleko Silver Springs, przy czter­dziestej autostradzie Tony Verkler wytoczył się ociężale z 7-eleven i wrzucił monetę do automatu. Zatelefonował na posterunek policji w Ocala i oznajmił, że właśnie widział tych trzech uciekinierów, których wszyscy szukają w Panama City Beach. McDeere’ów! Powie­dział, że poprzedniego dnia, kiedy jechał przez Pensacolę, widział ich zdjęcia w gazecie, a teraz zobaczył ich naprawdę. Telefonista odrzekł, że wszystkie znajdujące się w pobliżu wozy patrolowe pojechały właśnie na miejsce jakiegoś wypadku i zapytał Tony’ego, czy nie zechciałby podjechać na komisariat, by mogli sporządzić raport. Tony odparł, że prawdę mówiąc, trochę mu się śpieszy, ale skoro to coś ważnego, może im poświęcić parę minut.

Kiedy dotarł na miejsce, szef policji, ubrany w dżinsy i koszulkę, czekał na niego. Miał czerwone, zapuchnięte oczy, włosy w nieładzie. Zaprowadził Tony’ego do swego biura, podziękował za przybycie i zanotował jego opowieść. Tony tankował akurat benzynę przed 7-eleven, kiedy obok sklepu zatrzymał się zielony ford pikap. Wysiadła zeń kobieta i pobiegła do telefonu. Tak się złożyło, że Tony odbywał właśnie podróż z Mobile do Miami, i był świadkiem poszukiwań w Panama City. Czytał gazety, słuchał radia i wiedział wszystko o McDeere’ach. W każdym razie kiedy zatankował i wszedł, żeby zapłacić, wydawało mu się, że widział tę kobietę już wcześniej. Wtedy przypomniał sobie gazety. Podszedł do okna i uważnie przyjrzał się mężczyźnie w samochodzie. Nie było wątpliwości. Kobieta skończyła rozmowę, wróciła do samochodu i odjechali. Zielonym fordem z rejestracją Tennessee.

Komendant podziękował Tony’emu i zadzwonił do biura szeryfa okręgu Marion. Tony pożegnał się i wrócił do samochodu, w którym Aaron Rimmer spał na tylnym siedzeniu.

Pojechali na północ w kierunku Panama City Beach.

ROZDZIAŁ 39

W sobotę o siódmej rano Andy Patrick, rozglądając się bardzo czujnie na wszystkie strony, przeszedł szybko przez parking i zapukał ostrożnie do pokoju 39.

Po chwili ze środka dobiegł go głos kobiety:

- Kto tam?

- Kierownik - odparł.

Drzwi się otwarły i stanął w nich mężczyzna, przypominający poszukiwanego Mitchela Y. McDeere’a. Miał teraz krótkie, ufarbowane na blond włosy.

- Dzień dobry, Andy - powiedział przyjaźnie, omiatając spo­jrzeniem parking.

- Dzień dobry. Trochę się zdziwiłem, że ciągle tu jesteście.

Deere skinął głową, nadal patrząc w kierunku parkingu.

- Chodzi mi o to, że według informacji podanych w telewizji dziś rano, wyjechaliście tej nocy na Florydę.

- Tak. My też oglądaliśmy wiadomości. Robią sobie jaja, co, Andy?

Andy kopnął leżący na chodniku kamyk.

- W telewizji powiedzieli, że mają na to trzech świadków. W trzech różnych miejscach. Wydaje mi się to trochę dziwne. Pracowałem tu całą noc, miałem oczy szeroko otwarte i nie widziałem, żebyście wyjeżdżali. Przed wschodem słońca poszedłem drogą do kafejki. Jak zwykle w środku siedziały gliny. Usiadłem przy nich. Mówili, że przerwano poszukiwania w tej okolicy i podjęto je w innym rejonie, a ludzie z FBI wynieśli się stąd około czwartej rano, po otrzymaniu drugiego doniesienia. Wyniosła się też z nimi większość policjantów. Zamierzają utrzymać blokady na drogach do dwunastej w południe, a potem je też zlikwidować. Krążą pogłoski, że otrzymałeś pomoc z zewnątrz i że próbujesz dostać się na wyspy Bahama.

McDeere słuchał uważnie, wciąż obserwując parking.

- Co jeszcze mówili?

- Mówili o ciężarówce U-Haul pełnej skradzionych towarów. Że była pusta, gdy ją znaleziono, i że nikt nie potrafi wyjaśnić, jak przeładowaliście skradzione towary do przyczepy i wymknęliście się z miasta tuż pod ich nosem. Byli pod wrażeniem. To jasne. Ja oczywiście nic nie powiedziałem, ale domyśliłem się, że to ta sama ciężarówka, którą przyjechałeś tutaj we czwartek w nocy.

McDeere zamyślił się głęboko. Milczał. Nie wyglądał na zdener­wowanego. Andy uważnie przyglądał się jego twarzy.

- Nie wyglądasz na specjalnie uradowanego - zauważył Andy. - Chodzi mi o to, że gliny już się wyniosły, a poszukiwania zostały odwołane. To chyba dobrze, prawda?

- Czy mogę ci coś powiedzieć, Andy?

- Jasne.

- Jest teraz o wiele niebezpieczniej niż przedtem.

Andy zastanawiał się przez dłuższą chwilę, po czym zapytał:

- Jak to?

- Gliny chciałyby mnie po prostu aresztować, Andy. Lecz są tu też ludzie, którzy chcą mnie zabić. Zawodowi mordercy, Andy. Jest ich bardzo wielu. I wciąż są tutaj.

Andy zmrużył swoje jedyne sprawne oko i spojrzał na McDeere’a. Zawodowi mordercy! Tutaj? Na wybrzeżu? Andy cofnął się o krok. Chciał zapytać, kim są i dlaczego go tropią, ale wiedział, że nie otrzyma odpowiedzi. Dostrzegł następną szansę.

- Dlaczego nie uciekacie?

- Uciekacie? Jak mamy uciekać?

Andy kopnął kolejny kamyk i skinął głową w kierunku pontiaca bonneville model 1971, zaparkowanego obok biura.

- Cóż, moglibyście skorzystać z mojego wozu. Mogę wywieźć całą waszą trójkę z miasta. Nie wyglądacie na zrujnowanych, więc chyba uda wam się złapać jakiś samolot i zwiać lub wymyślić coś podobnego.

- Ile nas to będzie kosztować?

Andy spojrzał na swoje stopy i podrapał się za uchem. Facet jest chyba handlarzem narkotyków, pomyślał, a pudła są prawdopodobnie pełne kokainy i gotówki. Ścigają go pewnie Kolumbijczycy.

- To będzie dosyć drogie, jak się domyślasz. Chodzi mi o to, że teraz, za te pięć tysięcy dziennie, jestem po prostu niewinnym, niezbyt spostrzegawczym recepcjonistą. Nie biorę w tym udziału, rozumiesz. Ale jeśli pomogę wam się stąd wydostać, stanę się waszym wspólnikiem. Będą mieli powód, by mnie oskarżyć, skazać i zapudłować, a nie chciałbym drugi raz przez to przechodzić. Więc będzie cię to drogo kosztowało.

- Ile, Andy?

- Sto tysięcy.

McDeere nawet nie drgnął. Z kamienną twarzą patrzył ponad plażą na gładką taflę oceanu. Andy od razu zrozumiał, że nie zażądał czegoś niemożliwego.

- Pozwól mi się nad tym zastanowić, Andy. Na razie miej oczy otwarte. Teraz, kiedy wyniosły się gliny, mogą się tu pojawić mordercy. To może być bardzo niebezpieczny dzień, Andy. I potrzebuję twojej pomocy. Jeżeli zauważysz w pobliżu kogoś podejrzanego, natychmiast daj mi znać. My nie będziemy wychodzić z pokoju. W porządku?

Andy wrócił za kontuar. Każdy głupiec w tej sytuacji wskoczyłby do samochodu i ratował swój tyłek. Chodziło o pudła i skradziony towar. To dlatego nie mogli wyjechać.

McDeere’owie zjedli lekkie śniadanie, herbatniki i kawę. Ray marzył o zimnym piwie, ale wyprawa do sklepu byłaby obecnie zbyt ryzykowna. Jedli szybko i oglądali poranne wiadomości. Co jakiś czas lokalna telewizja pokazywała ich zdjęcia. Początkowo bardzo się denerwowali, ale po pewnym czasie przyzwyczaili się do tego.

Parę minut po dziewiątej Mitch wyłączył telewizor i rozsiadł się na podłodze między pudłami. Wziął do ręki plik papierów i skinął na Abby, operatora kamery. Powrócili do pracy nad dokumentacją.

Lazarov odczekał, aż pokojówki skończą poranne sprzątanie, po czym nakazał swym ludziom, by przystąpili do akcji. Pracowali parami, pukając do drzwi, zaglądając do okien i przemykając się przez ciemne korytarze. W większości małych moteli zatrudniano dwie albo trzy pokojówki, które znały każdy pokój i każdego gościa. System działania był prosty i raczej skuteczny. Odnajdywali pokojówkę, wręczali jej studolarowy banknot i pokazywali listy gończe. Jeśli stawiała opór, oferowali coraz wyższe kwoty i w końcu wszystkie godziły się na współpracę. Jeżeli nie była w stanie nikogo ziden­tyfikować, pytali, czy nie zauważyła ciężarówki U-Haul, pokoju pełnego pudeł, dwóch mężczyzn i kobiety zachowujących się pode­jrzanie lub wyglądających na wystraszonych albo czegokolwiek nie­zwykłego. Jeśli dziewczyna nie potrafiła pomóc, pytali, które pokoje są obecnie zajęte, i wędrowali od drzwi do drzwi.

Zacznijcie od pokojówek, polecił im Lazarov. Wchodźcie od strony plaży. Trzymajcie się z dala od głównej recepcji. Udawajcie gliny. Jeśli natkniecie się na nich, natychmiast dzwońcie.

DeVasher wysłał na wybrzeże cztery mikrobusy. Lamar Quin, Kendall Mahan, Wally Hudson i Jack Aldrich wystąpili w roli kierowców i obserwowali wszystkie przejeżdżające samochody. Przybyli o północy prywatnym samolotem wraz z dziesięcioma starszymi pracownikami firmy Bendini, Lambert i Locke. W sklepach z pamiąt­kami, kafejkach i restauracjach byli koledzy i przyjaciele Mitchela Y. McDeere’a zaczepiali turystów i pytali o niego, mając cichą nadzieję, że żaden z nich nie widział Mitcha. Wspólników ściągnięto ze wszystkich ważniejszych lotnisk w kraju i przed południem chodzili już po plaży, sprawdzali baseny i poczekalnie hotelowe. Nathan Locke został przydzielony do samego Morolta, ale reszta wspólników musiała założyć czapeczki golfowe i okulary przeciwsłoneczne i wykonywać rozkazy generała DeVashera. Brakowało tylko Avery’ego Tolara. Zniknął bez śladu. Nie widziano go od czasu, kiedy opuścił szpital. Łącznie z trzydziestoma trzema prawnikami w prywatnej obławie pana Morolta uczestniczyło teraz prawie stu ludzi.

W “Blue Tide” portier przyjął studolarowy banknot, zerknął na listy gończe i powiedział, że wydaje mu się, iż widział tę kobietę i jednego z mężczyzn, kiedy wynajmowali dwa pokoje w czwartek wcześnie rano. Przyjrzał się uważnie zdjęciu Abby i oświadczył, że była to z całą pewnością ona. Poszedł do biura, by sprawdzić w książce meldunkowej. Wrócił z informacją, że kobieta zarejestrowała się jako Jackie Nigel i zapłaciła gotówką za dwa pokoje, od czwartku do niedzieli. Po otrzymaniu następnego banknotu zaprowadził dwóch ludzi Lazarova na miejsce. Zapukał do obydwu drzwi. Nie było odpowiedzi. Otworzył je i wpuścił swoich nowych przyjaciół do środka. Były puste. Jeden ze zbirów zawiadomił Lazarova i pięć minut później DeVasher węszył już po motelu, szukając punktów zaczepienia. Nie znalazł żadnych, ale poszukiwania zawężono do czteromilowego odcinka plaży między “Blue Tide” a “Beachcomber Inn”, obok którego wcześniej znaleziono ciężarówkę.

Przywieziono mikrobusami ludzi od mokrej roboty. Wspólnicy i starsi pracownicy kręcili się po plaży i restauracjach. Bandyci pukali do drzwi.

Andy pokwitował przesyłkę o dziesiątej trzydzieści pięć. Wysłała ją niejaka Doris Greenwood, a adres zwrotny brzmiał: 4040 Poplar Avenue, Memphis, Tennessee. Bez numeru telefonu. Był pewien, że przesyłka jest cenna i przeleciało mu przez głowę, że nadarza się okazja, by szybko zarobić niezłe pieniądze. Ale umowa została już zawarta. Rozejrzał się i wyszedł z paczką z biura.

Przez całe lata Andy ciągle ukrywał się i uciekał. Wyrobiło to w nim trwały nawyk: podświadomie unikał otwartej przestrzeni, przemykał się w cieniu, pod ścianami. Kiedy wyszedł zza rogu na parking, zauważył dwóch mężczyzn pukających do drzwi pokoju 21. Wyglądało na to, że pokój jest pusty, a mężczyźni wydawali się mocno podejrzani. Byli ubrani w dziwacznie skrojone białe spodenki sięgające do kolan, chociaż trudno byłoby powiedzieć, w którym miejscu kończą się szorty, a zaczynają śnieżnobiałe nogi. Jeden miał czarne skarpetki i znoszone buty. Drugi był w tanich sandałach i poruszanie się sprawiało mu widoczny ból. Na głowy nacisnęli kapelusze panama.

Po sześciu miesiącach spędzonych na wybrzeżu Andy bez trudu rozpoznawał fałszywych turystów. Jeden z nich zastukał ponownie i Andy zauważył wystającą mu zza paska kolbę rewolweru.

Wycofał się na palcach i wrócił do biura. Zadzwonił do pokoju 39 i poprosił Sama Fortune.

- Tu Sam.

- Sam? Tu Andy. Dzwonię z recepcji. Nie wyglądaj przez okno, bo dwóch bardzo podejrzanych facetów puka do drzwi przy parkingu.

- Gliny?

- Nie wydaje mi się. Nie sprawdzali w recepcji.

- Gdzie są pokojówki? - zapytał Sam.

- Nie pojawią się tutaj przed jedenastą w sobotę.

- To dobrze. Zgasimy światło. Obserwuj ich i zadzwoń, kiedy się wyniosą.

Przez zasłonięte okno Andy obserwował mężczyzn chodzących od drzwi do drzwi, pukających i próbujących je niekiedy otworzyć. Zajętych było tylko jedenaście z czterdziestu dwóch pokoi. W pokojach 38 i 39 nikt nie odpowiadał. Mężczyźni poszli w kierunku plaży i zniknęli. Zawodowi mordercy! W tym motelu!

Na pobliskim parkingu sąsiadującym z małym polem golfowym Andy zauważył dwóch podobnych fałszywych turystów. Rozmawiali z kierowcą białego mikrobusu. Wskazywali w kierunku motelu i o czymś dyskutowali.

Zatelefonował do Sama.

- Posłuchaj, Sam. Wynieśli się. Ale podobni ludzie kręcą się po okolicy.

- Ilu?

- W pobliżu zauważyłem dwóch. Lepiej uciekajcie.

- Uspokój się, Andy. Nie znajdą nas, jeśli nie będziemy się stąd ruszać.

- Ale nie możecie zostać w tym pokoju na zawsze. Mój szef pojawi się tu prędzej czy później.

- Wkrótce wyjeżdżamy, Andy. Co z przesyłką?

- Jest tutaj.

- Świetnie. Chciałbym ją zobaczyć. Słuchaj, Andy, a co z jedze­niem? Mógłbyś przejść na drugą stronę ulicy i przynieść nam coś ciepłego?

Andy był portierem, a nie kelnerem, ale za pięć tysięcy dziennie “Sea Gull’s Rest Motel” mógł zapewnić dostawę do pokoju.

- Jasne. Będę za minutę.

Wayne Tarrance chwycił aparat telefoniczny i położył się w poprzek łóżka stojącego w jego pokoju w “Ramada Inn” w Orlando. Był zmęczony, wściekły, czuł się zagubiony i miał dość F. Dentona Voylesa. Była sobota, pierwsza trzydzieści w nocy. Zatelefonował do Memphis. Sekretarka nie miała mu nic do przekazania poza tym, że dzwoniła Mary Alice i chciała z nim rozmawiać. Namierzyli telefon. Telefonowała z budki w Atlancie. Powiedziała, że może połączy się jeszcze o drugiej, by zorientować się, czy Wayne - nazwała go Wayne - dowiedział się, że chce z nim rozmawiać. Tarrance podał numer pokoju i odłożył słuchawkę. Mary Alice. W Atlancie. McDeere był w Tallahassee, potem w Ocala. Później się rozpłynął. Nie było zielonego forda z przyczepą. McDeere znowu zniknął.

Zadzwonił telefon. Tarrance powoli podniósł słuchawkę.

- Mary Alice? - odezwał się miękko.

- Wayne, maleńki! Jak zgadłeś?

- Gdzie on jest?

- Kto? - Tammy zachichotała.

- McDeere. Gdzie jest?

- Przez chwilę byliście na jego tropie, chłopcy, ale teraz znowu gonicie za cieniem. Nie jesteście nawet w pobliżu niego, maleńki. Przykro mi to mówić.

- Mieliśmy trzy pozytywne identyfikacje w ciągu ostatnich czternastu godzin.

- Lepiej sprawdźcie to jeszcze raz, Wayne. McDeere mówił mi parę minut temu, że nigdy nie był w Tallahassee. Nigdy nie słyszał o Ocala. Nigdy nie jechał zielonym fordem pikapem. Nigdy nie ciągnął za sobą przyczepy. Połknęliście przynętę, chłopcy. Haczyk, żyłkę i spławik.

Tarrance uszczypnął się w nos i sapnął w słuchawkę.

- Jak się wam podoba Orlando? - zapytała. - Powinniście odwiedzić świat Disneya, skoro już jesteście w mieście,

- Gdzie on jest, do cholery?

- Wayne, Wayne, uspokój się, maleńki. Dostaniecie dokumenty.

Tarrance usiadł.

- W porządku. Kiedy?

- Cóż, powinniśmy być chciwi i domagać się reszty pieniędzy. Jestem w budce telefonicznej, Wayne, i nie próbuj jej namierzyć, okay? Ale nie jesteśmy chciwi. Dostaniecie dokumenty w przeciągu dwu­dziestu czterech godzin. Jeśli wszystko pójdzie dobrze.

- Gdzie one są?

- Odezwę się później, maleńki. Będę telefonowała pod ten numer co cztery godziny, zanim Mitch nie powie mi, gdzie są dokumenty. Ale, Wayne, jeśli nie będzie cię na miejscu, mogę cię nie złapać. Więc nie ruszaj się stamtąd.

- Będę tutaj. Czy on jest cały czas w kraju?

- Nie sądzę. Jestem pewna, że jest teraz w Meksyku. Jego brat zna hiszpański, wiesz o tym?

- Wiem. - Tarrance wyciągnął się na łóżku. Niech to wszystko szlag trafi! - klął w duchu. Niech sobie jadą do Meksyku, byleby dokumenty znalazły się w jego rękach.

- Zostań tam, gdzie jesteś, maleńki. Utnij sobie drzemkę. Musisz być wykończony. Skontaktuję się z tobą między piątą a szóstą.

Tarrance odłożył aparat na szafkę nocną i natychmiast zasnął.

Poszukiwania straciły nieco na rozmachu, kiedy w sobotę po południu policja z Panama City Beach. otrzymała trzecią skargę od właścicieli moteli. Wysłano policjantów do “Breakers Motel”. Poiry­towany właściciel poskarżył się, że uzbrojeni ludzie straszą mu klientów. Na wybrzeże skierowano większą liczbę funkcjonariuszy i przez pewien czas przetrząsali oni motele starając się znaleźć uzbrojonych ludzi, którzy szukali McDeere’ów. Szmaragdowe Wybrzeże znalazło się na krawędzi wojny.

Zmęczonych upałem ludzi DeVashera zmuszono do pracy w po­jedynkę. Rozproszyli się po plaży i skończyli z metodą “od drzwi do drzwi”. Odpoczywali w rozstawionych wokół basenów plas­tikowych krzesłach i obserwowali przechodzących turystów. Wy­legiwali się na plaży i przez przeciwsłoneczne okulary przyglądali się innym plażowiczom.

Z nadejściem zmierzchu armia zbirów, kryminalistów, zawodowych morderców i prawników ukryła się w ciemnościach i czekała. Jeśli McDeere’owie mieli zamiar się ruszyć, powinni zrobić to tej nocy. Cicha armia czekała na nich.

DeVasher oparł się ciężko o barierkę balkonu połączonego z poko­jem hotelowym “Best Western”. Obserwował rozpościerającą się w dole pustą plażę i niknące za horyzontem słońce. Aaron Rimmer uchylił szklane drzwi i stanął obok niego.

- Znaleźli Tolara - powiedział.

DeVasher nie poruszył się.

- Gdzie?

- Ukrył się w mieszkaniu swojej przyjaciółki w Memphis.

- Był sam?

- Tak. Zlikwidowali go, pozorując napad rabunkowy.

W pokoju 39 Ray po raz setny oglądał nowe paszporty, wizy, prawa jazdy i świadectwa urodzenia. Mitch i Abby mieli na zdjęciach gęste, ciemne włosy. Jeśli uda się ucieczka, po pewnym czasie ich jasny kolor powinien stać się tylko wspomnieniem. Fotografia Raya przypo­minała trochę zdjęcie zamieszczone w liście gończym za Mitchem: długie włosy, broda i kręcone studenckie loki. Po dokładnym przy­jrzeniu się można było dostrzec pewne podobieństwo w oczach i układzie kości policzkowych, ale nic poza tym. Dokumenty wy­stawione były na nazwiska: Rachel James, Sam Fortune i Lee Stevens - cała trójka mieszkała w Murfreesboro, w stanie Tennessee. Doc wykonał kawał dobrej roboty i Ray uśmiechał się, studiując uważnie każdy z dokumentów.

Abby spakowała kamerę Sony do pudełka. Statyw stał oparty o ścianę. Czternaście opisanych wideokaset leżało ułożonych w schlud­nym stosiku na telewizorze.

Po szesnastu godzinach zakończyli sporządzanie dokumentacji filmowej. Na pierwszych zdjęciach Mitch zwrócony twarzą do kamery, z podniesioną prawą ręką ślubował mówić wyłącznie prawdę. Stał przy szafie na ubrania, a podłoga za nim zasłana była dokumentami. Posługując się notatkami Tammy, przedstawił najpierw dokładnie wszystkie wykazy bankowe. Zidentyfikował ponad dwieście pięćdziesiąt tajnych kont w jedenastu kajmańskich bankach. Niektóre konta miały nazwy, ale większość stanowiły konta numerowe. Na podstawie kopii wydruków komputerowych odtworzył historię tych kont. Depozyty pieniężne, przelewy telegraficzne, wycofania przelewów. Na każdym dokumencie wykorzystanym w swoim materiale wypisał czarnym flamastrem inicjały MM i kolejno je numerował: MMI, MM2, MM3 i tak dalej. Po wypisaniu numeru MM1485 miał zidentyfikowanych dziewięćset milionów dolarów ukrytych w kajmańskich bankach.

Gdy uporał się z wykazami bankowymi, odtworzył pedantycznie strukturę imperium. W ciągu dwudziestu lat ponad czterysta korporacji kajmańskich zostało założonych przez Morolta i jego nieprawdopodob­nie bogatych i nieprawdopodobnie skorumpowanych doradców. Mitch szybko się zorientował, że w jego rękach znajduje się tylko część dokumentacji. Wyraził przed kamerą przypuszczenie, że większość dokumentów jest ukryta w podziemiach budynku na Front Street. Podkreślił też, że nawet przy pomocy małej armii pracowników IRS poznanie struktury korporacji Morolta może trwać ponad rok. Omawiał powoli każdy dowód rzeczowy, dokładnie go opisując. Abby obsługiwała kamerę. W tym czasie Ray obserwował parking i studiował fałszywe dokumenty.

Przez sześć godzin Mitch wyjaśniał różne metody, za pomocą których Morolto i jego współpracownicy prali brudne pieniądze. Najłatwiejszym i najbardziej popularnym sposobem było przerzucanie brudnej gotówki za granicę. Wykorzystywano do tego prywatną linię lotniczą firmy Bendiniego, przy czym na pokładzie samolotu znaj­dowało się zwykle dwóch lub trzech prawników, by nadać podróży pozory legalności. Amerykańska służba celna, mająca masę problemów z przemytem do kraju narkotyków, nie zwracała zbyt dużej uwagi na ładunki wywożone za granicę. Samoloty opuszczały kraj “brudne”, a wracały “czyste”. Znajdujący się na pokładzie prawnicy opłacali na Kajmanach celników i odpowiednich bankierów. Niekiedy dwadzieścia pięć procent przerzucanych pieniędzy przeznaczano na łapówki.

Zdeponowanych - najczęściej na numerowych kontach - pienię­dzy nie można już było potem praktycznie odnaleźć. Lecz wiele transakcji bankowych zbiegało się z zakrojonymi na dużą skalę operacjami przeprowadzanymi przez spółki. Pieniądze były zwykle deponowane na jednym z wielu kont numerowych. Albo superkont, jak je nazywał Mitch. Podał na użytek sędziów owe numery kont i nazwy banków. Po zarejestrowaniu nowych spółek pieniądze były przelewane z superkont na konta owych spółek, często w obrębie jednego banku. Gdy pieniądze znalazły się już w legalnej spółce kajmańskiej, rozpoczynał się proces prania gotówki. Najprostszą i najczęściej przez firmę stosowaną metodą było nabywanie w Stanach nieruchomości lub innych legalnych aktywów. Transakcje te przygoto­wywali ci wspólnicy firmy Bendini, Lambert i Locke, którzy zajmowali się pracą koncepcyjną, a wszystkie pieniądze przekazywano przelewem. Zdarzało się często, że spółka kajmańska wykupywała inną spółkę, która była właścicielem spółki panamskiej, a ta z kolei była właścicielem duńskiej spółki holdingowej. Duńczycy kupowali fabrykę łożysk tocznych w Toledo, przelewając pieniądze z banku w Monachium. I w ten sposób brudne pieniądze stawały się czyste.

Po oznaczeniu dowodu MM4292 Mitch zakończył sporządzanie dokumentacji. Był wykończony szesnastoma godzinami pracy. Mogło się zdarzyć, że materiały filmowe nie zostaną dopuszczone do wykorzys­tania na rozprawie, ale powinny być pomocne. Tarrance mógł przedstawić je Sądowi Najwyższemu i dzięki nim doprowadzić do skazania co najmniej trzydziestu prawników z firmy Bendiniego. Mógł również pokazać je sędziom federalnym i uzyskać na ich podstawie nakaz rewizji.

Mitch wywiązał się ze swojej części umowy. Co prawda nie będzie osobiście brać udziału w rozprawie, ale zapłacono mu tylko milion dolarów, a on dostarczy więcej materiałów, niż się spodziewano. Był wykończony fizycznie i psychicznie. Zgasił światło i usiadł na skraju łóżka. Abby siedziała na fotelu z zamkniętymi oczami.

Ray zerknął przez żaluzje.

- Przydałoby się trochę zimnego piwa - powiedział.

- Daj spokój - powiedział ostro Mitch.

Ray odwrócił się i spojrzał na niego.

- Uspokój się, braciszku. Jest ciemno, a sklep znajduje parę kroków stąd. Będę uważał.

- Proszę cię, daj spokój, Ray. Nie ma sensu ryzykować. Wynosimy się stąd za parę godzin i jeśli wszystko pójdzie dobrze, będziesz mógł przez resztę życia nie robić nic innego, tylko pić piwo.

Ray nie słuchał. Wcisnął na głowę czapeczkę baseballową, włożył do kieszeni trochę gotówki i sięgnął po pistolet.

- Ray, proszę cię, nie bierz chociaż pistoletu - powiedział Mitch błagalnym tonem.

Ray schował broń pod koszulę i otworzył drzwi. Szedł szybko po piasku, cały czas kryjąc się w mroku i marząc o zimnym piwie. Przystanął obok sklepu, szybko rozejrzał się wokoło, po czym wszedł do środka, pewien, że nikt go nie obserwuje. Lada chłodnicza z piwem znajdowała się w głębi sklepu.

Na pobliskim parkingu Lamar Quin, z twarzą osłoniętą wielkim słomkowym kapeluszem, gawędził właśnie z parą nastolatków z In­diany. Zauważył Raya wchodzącego do sklepu i naraz uświadomił sobie, że ten mężczyzna kogoś mu chyba przypomina. Było w jego sposobie poruszania się coś, co wydawało mu się znajome. Lamar podszedł do witryny i spojrzał w kierunku lady chłodniczej. Oczy mężczyzny zasłaniały ciemne okulary, ale ten nos i te kości policzkowe Lamar dobrze pamiętał. Lamar wszedł do środka i wziął do ręki paczkę chipsów. Zatrzymał się przy kasie i poczekał na mężczyznę, który nie był Mitchem McDeere’em, ale bardzo go przypominał.

To był Ray, to musiał być on. Miał opaloną twarz i krótkie włosy. Ten sam wzrost, ta sama sylwetka, ten sam chód.

- Jak leci? - zapytał go Lamar.

- Świetnie. A tobie? - Głos również okazał się znajomy.

Lamar zapłacił za chipsy i wrócił na parking. Wyrzucił paczuszkę do stojącego obok budki telefonicznej kosza na śmieci i szybko przeszedł do sąsiedniego sklepu - był to sklep z pamiątkami - by kontynuować poszukiwania rodziny McDeere’ów.

ROZDZIAŁ 40

Gdy zapadł zmrok, wzdłuż plaży powiał zimny wiatr. Słońce szybko zniknęło, a księżyc się nie pojawił i nie zastąpił go. Niebo spowiła zasłona ciemnych chmur i powierzchnia morza przybrała czarną barwę.

Na molu Dana Russela pojawili się wędkarze. Zbierali się grup­kami - po trzech lub czterech - i patrzyli w milczeniu na żyłki niknące w czarnej wodzie, dwadzieścia stóp niżej. Stali nieruchomo, oparci o barierkę, od czasu do czasu spluwając na boki lub wymieniając skąpe uwagi. Cieszyli się z wiatru, ciszy i spokojnej wody bardziej niż z tego, że ryby zaczęły brać. Byli urlopowiczami z Północy, przyjeżdżali tu co roku zawsze w tym samym miesiącu i tygodniu, zatrzymywali się zawsze w tych samych motelach i każdego wieczora wychodzili na molo, by łowić ryby i podziwiać morze. Obok nich stały pojemniki z przynętami i przenośne lodóweczki pełne piwa.

Co jakiś czas na molu pojawiały się osoby, które nie były wędkarzami, albo pary zakochanych. Jedni i drudzy dochodzili do końca mola i stanąwszy tu wpatrywali się przez parę minut w ciemną, łagodną toń, potem odwracali się i spoglądali z zachwytem na tysiące światełek migoczących wzdłuż brzegu. Przyglądali się też gromadkom wędkarzy. Ci, prawdę mówiąc, nie zwracali na nich uwagi.

Nie zwrócili też uwagi na Aarona Rimera, który przeszedł obok nich około jedenastej. Stanął na końcu mola i wrzucił niedopałek do wody. Wpatrywał się w plażę i myślał o tysiącach pokoi motelowych i pensjonatów.

Molo Dana Russela było najbardziej wysunięte na zachód z trzech tego typu konstrukcji wzniesionych w Panama City Beach. Najnowsze, najdłuższe, jedyne zbudowane wyłącznie z betonu. Pośrodku mola stał mały ceglany budynek. Mieścił się tam sklep ze sprzętem do wędkowania, bar przekąskowy i toalety. W nocy tylko one były otwarte.

Molo znajdowało się jakieś pół mili na wschód od “Sea Gull’s Rest”. O jedenastej trzydzieści Abby wyszła z pokoju 39, minęła zaniedbany basen i ruszyła wzdłuż plaży. Miała na sobie szorty, biały słomkowy kapelusz i sztormiak z postawionym kołnierzem. Szła powoli, trzymając ręce w kieszeniach. Pięć minut później z pokoju wyszedł Mitch, przeszedł obok basenu i ruszył jej śladem. Co chwila patrzył w stronę oceanu. Minęło go dwóch biegaczy, którzy rozbryz­giwali stopami wodę i zdyszanymi głosami wymieniali krótkie uwagi. Pod czarną bawełnianą koszulą Mitch ukrył zawieszony na rzemyku gwizdek. Po prostu na wszelki wypadek. We wszystkich czterech kieszeniach poupychał pieniądze - w sumie było tego sześćdziesiąt tysięcy dolarów. Popatrywał w stronę oceanu i uważnie obserwował idącą przed nim Abby. Kiedy przeszedł dwieście jardów, z pokoju 39 wyszedł Ray. Zamknął drzwi i schował klucz do kieszeni. Za czarną, dziesięciometrową nylonową linką okręconą wokół jego bioder tkwił, jak za pasem, pistolet. Obszerny sztormiak zasłaniał dokładnie to wszystko. Andy wytargował kolejne dwa tysiące za ubrania i sprzęt.

Ray doszedł do plaży. Obserwował Mitcha. Abby prawie nie widział. Plaża była zupełnie pusta.

Była sobota. Dochodziła północ i większość wędkarzy opuściła już molo. Abby zauważyła ich tylko trzech, stali obok toalety. Minęła ich obojętnie i przeszła do końca mola, oparła się o betonową balustradę i zaczęła się wpatrywać w rozległą czerń zatoki. Jak okiem sięgnąć migotały czerwone światełka licznych boi. Niebieskie i białe światła sygnalizacyjne dla statków układały się w równą linię. Na horyzoncie migotało żółte światło pozycyjne jakiegoś obiektu pływającego.

Mitch ukrył się w osłoniętym parasolem krześle plażowym, stojącym nie opodal wejścia na molo. Nie mógł zobaczyć Abby, ale miał dobry widok na ocean. Pięćdziesiąt stóp dalej Ray usiadł na ceglanym murku tonącym w ciemnościach. Nogi zwisały mu nad piaskiem. Czekali. Spoglądali na zegarki.

Dokładnie o północy Abby nerwowo rozpięła swój sztormiak i wyjęła ciężką latarkę. Spojrzała na wodę w dole i ścisnęła latarkę w dłoni. Przycisnęła ją do żołądka, osłoniła brzegiem sztormiaka i zwróciła w kierunku morza. Trzykrotnie nacisnęła przycisk. Zielona żarówka błysnęła trzy razy. Trzymała mocno latarkę i wpatrywała się w ocean.

Nie było odpowiedzi. Wydawało jej się, że czekała całą wieczność. Po dwóch minutach zaświeciła ponownie. Nic. Odetchnęła głęboko i szepnęła do siebie: spokojnie, Abby, spokojnie. On musi gdzieś tam być. Zaświeciła jeszcze trzy razy. Żadnej odpowiedzi.

Mitch siedział na skraju plażowego krzesła i z niepokojem obser­wował morze. Kątem oka dostrzegł nagle jakąś postać zbliżającą się szybko od strony zachodniej. Ów ktoś wbiegł na schodki, które prowadziły na molo. Był to nordyk. Mitch skoczył na równe nogi i puścił się za nim w pogoń.

Aaron Rimmer przeszedł obok małego budynku, za plecami wędkarzy, wpatrując się w kobietę w białym kapeluszu stojącą na końcu mola. Kobieta, pochylona, trzymała coś w ręku. To coś błysnęło znowu, trzy razy. Podszedł do niej cicho.

- Abby.

Obejrzała się i chciała krzyknąć. Rimmer pchnął ją na barierkę. Mitch wypadł z ciemności i skoczył głową naprzód pod nogi nordyka. Cała trójka zwaliła się na beton. Mitch wyczuł pistolet pod kurtką. Zamachnął się z furią, lecz cios chybił. Nordyk okręcił się i jego pięść wylądowała na twarzy Mitcha. Abby odturlała się na bok. Mitch był oślepiony i oszołomiony. Rimmer wstał szybko i sięgnął po pistolet, ale nie zdążył go użyć. Cios Raya rzucił nim o barierkę. Czterema piorunującymi uderzeniami pięści Ray, z wprawą zdobytą w więzieniu, zmasakrował mu twarz. Nordyk osunął się na ziemię zalany krwią, a Ray wymierzył mu cztery potężne kopniaki w głowę. Nordyk jęknął żałośnie i znieruchomiał.

Ray zabrał mu pistolet i podał go Mitchowi, który już wstał i próbował coś zobaczyć przez oko nie uszkodzone ciosem nordyka. Abby spojrzała na molo. Nie było nikogo.

- Zacznij nadawać - powiedział Ray, odwijając linkę z bioder. Abby odwróciła się znów w kierunku oceanu, osłoniła latarkę i zaczęła gorączkowo wciskać przycisk.

- Co zamierzasz zrobić? - zapytał szeptem Mitch patrząc, jak Ray mocuje się z linką.

- Mamy dwa wyjścia. Możemy rozwalić mu łeb albo go utopić.

- O mój Boże! - jęknęła Abby, sygnalizując nieprzerwanie.

- Nie używaj pistoletu - wyszeptał Mitch.

- Dziękuję - odparł Ray. Okręcił linkę wokół szyi nordyka i mocno ją zacisnął. Mitch odwrócił się i stanął między ciałem a Abby. Nie patrzyła.

- Przykro mi. Nie mamy wyboru - wymamrotał Ray, niemal do samego siebie.

Nieprzytomny nordyk nie poruszał się i nie stawiał oporu. Po trzech minutach Ray odetchnął głęboko.

- Nie żyje - oznajmił. Przywiązał drugi koniec linki do palika cumowniczego, przepchnął ciało pod barierką i spuścił je ostrożnie do wody.

- Schodzę pierwszy - powiedział. Prześlizgnął się pod barierką i zaczął się opuszczać po lince w dół. Osiem stóp pod pomostem znajdowała się żelazna kratownica przymocowana do dwóch grubych betonowych kolumn. Mogli się tam zupełnie nieźle ukryć. Następna była Abby. Ray chwycił ją za nogi i pomógł stanąć obok siebie. Mitch, mając sprawne tylko jedno oko, stracił równowagę i o mało nie wpadł do morza.

Udało się. Stali na żelaznej kratownicy, dziesięć stóp nad powierz­chnią czarnej jak smoła wody. Dziesięć stóp nad krainą ryb i pąkli i nad ciałem nordyka. Ray odciął linę i ciało opadło na dno. Powinno wypłynąć na powierzchnię dopiero po kilku dniach.

Siedzieli jak trzy sowy na konarze. Obserwowali migoczące boje, światła sygnalizacyjne dla statków i czekali na mesjasza, który miał przyjść do nich po wodzie. Wciąż panowała cisza, słychać było tylko miękki plusk fal i odgłos włączanej i wyłączanej latarki.

Potem dobiegły ich jakieś głosy z mola. Ktoś zdenerwowany, zniecierpliwiony, wystraszony, szukał kogoś. Po chwili znowu zrobiło się cicho.

- A więc, mały braciszku, co teraz zrobimy? - zaszeptał Ray.

- Plan B - odparł Mitch.

- A na czym on polega?

- Uciekamy wpław.

- Bardzo śmieszne - odezwała się Abby, wciąż sygnalizując latarką.

Minęła godzina. Żelazna kratownica, chociaż stanowiła znakomitą kryjówkę, nie była zbyt wygodna.

- Czy też zauważyłeś te dwie łódki? - szepnął cicho Ray. W odległości mniej więcej mili od brzegu snuły się od pewnego czasu jakieś niewielkie łodzie.

- Wydaje mi się, że to wędkarze - powiedział Mitch.

- Kto by tu łowił ryby o pierwszej w nocy? - zapytał Ray.

Wszyscy troje daremnie usiłowali znaleźć jakieś wyjaśnienie.

Abby zauważyła to pierwsza. To chyba nie jest tamto ciało, pomyślała z obawą i nadzieją zarazem.

- Tam - powiedziała, wskazując ręką. Było to coś ciemnego, znajdowało się na wodzie i zbliżało powoli w ich kierunku. Przyglądali się w napięciu. Potem usłyszeli odgłos, przypominający dźwięk maszyny do szycia.

- Włącz latarkę - powiedział Mitch.

Ujrzeli mężczyznę w małej łódce.

- Abanks - szepnął głośno Mitch. Warkot ustał.

- Abanks - powtórzył.

- Gdzie, do diabła, jesteście? - usłyszeli w odpowiedzi.

- Tutaj, pod molo. Pospiesz się, do cholery!

Warkot odezwał się ponownie i Abanks podpłynął ośmiostopowym pontonem pod molo. Zsunęli się z kratownicy i uradowani wskoczyli do pontonu, tworząc na jego dnie małe rozradowane kłębowisko. Wyściskali Abanksa. Ten zapuścił pięciokonny silnik i skierował ponton w stronę południa.

- Gdzie się podziewałeś? - zapytał Mitch.

- Krążyłem - odparł beztrosko Abanks.

- Dlaczego się spóźniłeś?

- Spóźniłem się, bo musiałem się wymknąć tym rybackim łódkom pełnym idiotów w turystycznych ubraniach udających węd­karzy.

- Myślisz, że to ludzie Morolta albo FBI?

- Jeśli tamci są idiotami, to ci na łódkach są na pewno albo jednymi, albo drugimi.

- Dlaczego nie nadawałeś sygnałów?

Abanks skinął dłonią w kierunku leżącej obok silnika latarki.

- Baterie wysiadły.

Statek był czterdziestostopowym szkunerem. Abanks kupił go na Jamajce za sto tysięcy dolarów. Przy drabince czekał jego przyjaciel i pomógł im wejść na pokład. Nazywał się George, po prostu George, i mówił po angielsku z lekkim akcentem. Abanks powiedział, że można mu zaufać.

- Mam whisky, jeśli macie ochotę. W szafce - zaproponował Abanks.

Ray znalazł butelkę. Abby znalazła koc i ułożyła się do snu na wąskiej koi. Mitch podziwiał swój nowy statek. Kiedy Abanks i George wciągali tratwę na pokład, Mitch odezwał się:

- Wynośmy się stąd. Możemy odpłynąć zaraz?

- Jak sobie życzysz - niemal odwarknął George.

Mitch przyglądał się światłom migoczącym wzdłuż wybrzeża i żegnał się z nimi. Zszedł na dół i nalał sobie solidną szklankę whisky.

Wayne Tarrance spał w ubraniu w poprzek łóżka. Od sześciu godzin, od momentu, gdy odebrał ostatni telefon, nie ruszał się z pokoju. Telefon znowu zadzwonił. Po czterech sygnałach Tarrance znalazł słuchawkę.

- Halo - odezwał się powolnym i ochrypłym głosem.

- Wayne, maleńki. Czyżbym cię obudziła?

- Oczywiście.

- Możesz odebrać dokumenty. Motel “Sea Gull’s Rest”, Highway 98, Panama City Beach. Pokój 39. Recepcjonistą jest facet, który nazywa się Andy. Wpuści cię do pokoju. Obchodź się z nimi ostrożnie. Nasz przyjaciel opisał je wszystkie naprawdę elegancko i precyzyjnie. Jest tam też szesnastogodzinny materiał filmowy, więc bądź ostrożny.

- Mam pytanie.

- Jasne, chłopie. Pytaj, o co chcesz.

- Gdzie on cię znalazł? Nie udałoby mu się to bez twojej pomocy.

- Ba, Wayne! Dzięki. Znalazł mnie w Memphis. Musieliśmy zostać przyjaciółmi i zaproponował mi masę pieniędzy.

- Ile?

- Dlaczego to jest dla ciebie takie ważne, Wayne? W każdym razie już nigdy nie będę pracować zarobkowo. Muszę kończyć, maleńki. To było naprawdę zabawne.

- Gdzie on jest?

- Jak już ci powiedziałam, jest na pokładzie samolotu, lecącego do Ameryki Południowej. Ale proszę, nie trać czasu próbując go złapać. Wayne, dziecinko, kocham cię, ale nie potrafiłeś go złapać nawet w Memphis. Na razie!

Odłożyła słuchawkę.

ROZDZIAŁ 41

Była niedziela. Świtało. Pod czystym bezchmurnym niebem czterdziestostopowy szkuner płynął na wschód pod pełnymi żaglami. Abby spała w głównej kajucie. Ray leżał na koi pogrążony w pijackim odrętwieniu. Abanks drzemał w kokpicie.

Mitch siedział na pokładzie i sączył zimną kawę. Słuchał wykładu George’a o zasadach sztuki żeglowania. George raczej dawno prze­kroczył pięćdziesiątkę. Miał siwe włosy i ciemną, ogorzałą twarz. Był niski, muskularny jak Abanks. Urodził się w Australii. Dwadzieścia osiem lat temu uciekł stamtąd po największym w historii tego kraju napadzie na bank. On i jego wspólnik zgarnęli jedenaście milionów w gotówce i srebrze, po czym zbiegli: każdy w swoją stronę. Doszły go słuchy, że jego dawny wspólnik został zabity.

Imię George nie było jego prawdziwym imieniem, ale używał go od dwudziestu ośmiu lat i zapomniał już, jak się naprawdę nazywa. Odkrył Kajmany w późnych latach sześćdziesiątych i kiedy zobaczył tysiące małych wysepek, których mieszkańcy posługiwali się prymitywną odmianą języka angielskiego, zadecydował, że będą jego nowym domem. Zdeponował pieniądze w bankach na Bahamach, Belize, w Panamie i oczywiście na Grand Cayman. Zbudował mały dom na plaży na Little Cayman i spędził ostatnie dwadzieścia jeden lat, przewożąc tubylców swym trzydziestostopowym szkunerem. Latem i wczesną jesienią trzymał się w pobliżu domu, ale od grudnia do czerwca mieszkał na swym statku i pływał z wyspy na wyspę. Na Karaibach zwiedził już ich około trzystu. Spędził też kiedyś dwa lata na Wyspach Bahama.

- Są tu tysiące wysepek - wyjaśniał. - I nigdy cię nie znajdą, jeśli będziesz zmieniał często miejsce pobytu.

- Czy ciągle cię jeszcze szukają? - zapytał Mitch.

- Nie wiem. Nie mogę zadzwonić i zapytać, chyba rozumiesz.

- Gdzie najbezpieczniej się ukryć?

- Na tym statku. To przyjemny mały jacht i kiedy nauczysz się nim pływać, stanie się twoim domem. Znajdź sobie jakąś małą wyspę w pobliżu, na przykład Little Cayman albo Brac, one są wciąż dziewicze. I zbuduj dom. Tak jak ja to zrobiłem. I spędzaj większość czasu na tej łodzi.

- Kiedy przestałeś się martwić o to, że cię szukają?

- Och! Wciąż o tym myślę. To oczywiste. Ale się tym nie przejmuję. Ile forsy udało ci się zgarnąć?

- Około ośmiu milionów - powiedział Mitch.

- Nieźle. Z tymi pieniędzmi możesz robić, co ci się podoba. Więc zapomnij o tych, którzy cię szukają. Po prostu przez resztę życia zwiedzaj te wyspy. Zdarzają się gorsze rzeczy.

Przez cztery dni płynęli w kierunku Kuby, a kiedy ją minęli, skierowali się na Jamajkę. Obserwowali George’a i słuchali jego wykładów. Po dwudziestu latach żeglowania po Morzu Karaibskim był człowiekiem wielkiej wiedzy i cierpliwości. Ray - poliglota - słuchał i zapamiętywał słowa takie, jak spinaker, maszt, ster, rufa, rumpel, kołowrót do naciągania fału, stopa masztu, wanty, liklinka, stojaki, szpros, kliwer, dryfkotwa, grot, fok, bom, balast, fał grota i kosz dziobowy. George wykładał o halsowaniu, że­glowaniu z wiatrem, zwrotach, trymowaniu ładunku, przybijaniu do przystani. Ray przyswajał sobie żeglarski słownik, a Mitch uczył się techniki.

Abby najczęściej przebywała w kabinie, mówiła niewiele i uśmie­chała się tylko wtedy, kiedy to było konieczne. Życie na statku nie było tym, o czym marzyła. Straciła dom. Martwiła się, co się z nim teraz stanie. Może pan Rice zetnie trawę i wyplewi chwasty? Brakowało jej ocienionych uliczek, zadbanych trawników i gromadek dzieci jeżdżących na rowerach. Myślała o swym psie i modliła się, żeby pan Rice zechciał go przygarnąć. Martwiła się o swoich rodziców. O ich bezpieczeństwo, o to, że się na pewno niepokoją. Kiedy znów się z nimi zobaczy? Może to trwać nawet latami. Cóż, poradzi sobie z takim życiem, jeśli tylko będzie wiedziała, że są już bezpieczni.

Jej myśli obsesyjnie krążyły wokół teraźniejszości, a przyszłość pozostawała jedną wielką niewiadomą.

W drugim dniu jej nowego życia zaczęła pisać listy, listy do rodziców, pana Rice’a, Kay Quin i paru innych przyjaciół. Wiedziała, że listy te nigdy nie zostaną wysłane, ale było jej lżej, gdy mogła przelać swe myśli i uczucia na papier.

Mitch obserwował ją uważnie, ale nie mówił nic. W gruncie rzeczy nie miał nic do powiedzenia. Może za parę dni będą mogli poroz­mawiać.

Pod wieczór czwartego dnia, w środę, w polu widzenia pojawiła się Grand Cayman. Okrążyli ją powoli i zarzucili kotwicę o milę od brzegu. Po zmroku Barry Abanks pożegnał się z nimi. McDeere’owie podziękowali mu za pomoc, a on odpłynął swym pontonem. Zamierzał dopłynąć do jednej z osad położonej o trzy mile od Bodden Town i zadzwonić do któregoś ze swoich kapitanów, by po niego przyjechał. Gdyby w okolicy działo się coś podejrzanego, jego człowiek na pewno wiedziałby o tym. Abanks nie spodziewał się żadnych kłopotów.

Posiadłość George’a na Little Cayman składała się z małego drewnianego budynku, pomalowanego na biało, i dwóch mniejszych przybudówek. Leżała w małej zatoczce, ćwierć mili w głębi lądu. W zasięgu wzroku nie było żadnych ludzkich siedzib. W najmniejszym domku mieszkała tubylka, która pełniła rolę gospodyni. Na imię miała Fay. McDeere’owie zatrzymali się w głównym budynku. Powoli zaczynali się przyzwyczajać do myśli, że muszą zaczynać wszystko od nowa. Ray włóczył się całymi godzinami po plaży. Był w euforii, ale nie umiał tego okazać. On i George każdego dnia zabierali jacht na parę godzin i zwiedzali okolicę pijąc przy tym whisky. Zwykle wracali pijani.

Abby spędziła pierwsze dni w małym pokoiku na piętrze, z wido­kiem na zatokę. Wciąż pisała listy i zaczęła pisać pamiętnik. Spała samotnie.

Dwa razy w tygodniu Fay jeździła do miasta mikrobusem marki “Volkswagen” po żywność i pocztę. Pewnego dnia przywiozła ze sobą paczkę od Barry’ego Abanksa. George wręczył ją Mitchowi. W środku znajdował się pakiet, który Doris Greenwood przesłała Abanksowi z Miami.

Mitch rozdarł gruby papier i wyjął trzy gazety, dwie pochodziły z Atlanty, a jedna z Miami.

Nagłówki mówiły o wielkim procesie firmy Bendiniego w Memphis. Pięćdziesięciu jeden obecnych i byłych członków firmy oraz trzydziestu członków przestępczej rodziny Morolto z Chicago postawiono w stan oskarżenia.

Sąd amerykański obiecywał, że to grono znacznie się jeszcze powiększy. To był jedynie czubek góry lodowej. Dyrektor F. Denton Voyles powiedział, że zdemaskowano największą organizację przestęp­czą w Ameryce. Sprawa powinna stać się ostrzeżeniem dla prawników i biznesmenów, których kuszą transakcje brudnymi pieniędzmi.

Mitch poskładał gazety i poszedł na długi spacer po plaży. Usiadł w cieniu rzucanym przez kępę palm. Gazeta z Atlanty publikowała listę wszystkich oskarżonych prawników z firmy Bendiniego. Od­czytywał ją powoli. Oglądanie tych nazwisk nie sprawiało mu przyjem­ności. Prawie mu było żal Nathana Locke’a. Prawie.

Wally Hudson, Kendall Mahan, Jack Aldrich i w końcu Lamar Quin. Widział ich twarze. Pamiętał ich żony i dzieci. Myśląc o Lamarze i Kay Quinach Mitch spojrzał na chwilę na przepiękny ocean. Kochał ich i jednocześnie nienawidził. Przyczynili się do tego, że znalazł się w tej firmie. Nie byli bez winy. Ale byli jego przyjaciółmi. Jaka szkoda! Może Lamar posiedzi tylko kilka lat i potem zostanie zwolniony. Może Kay i dzieciaki jakoś przetrwają. Może.

- Kocham cię, Mitch.

Abby stanęła za nim. Trzymała plastikowy dzbanek i dwa kubki. Uśmiechnął się do niej przesypując piasek w dłoni.

- Co jest w dzbanku?

- Poncz. Fay go dla nas przygotowała.

- Czy jest mocny?

Usiadła na piasku tuż obok niego.

- To prawie rum. Powiedziałam Fay, że musimy się upić, a ona przyznała mi rację.

Objął ją mocno i wypił łyk ponczu. W milczeniu obserwowali mały kuter rybacki kołyszący się w oddali na rozjaśnionych słońcem migotliwych falach.

- Czy się boisz, Mitch?

- Jestem przerażony.

- Ja też. To przecież szaleństwo.

- Ale zrobiliśmy to, Abby. Żyjemy. Jesteśmy razem.

- A co będzie jutro? Pojutrze?

- Nie wiem, Abby. Mogło być gorzej. Moje nazwisko mogło się znaleźć w gazecie obok nazwisk innych oskarżonych. A mogliśmy też już nie żyć. Są gorsze rzeczy niż żeglowanie wokół Karaibów z ośmioma milionami dolarów w banku.

- Czy myślisz, że moi rodzice są bezpieczni?

- Tak mi się wydaje. Cóżby to dało Morolcie, gdyby zrobił jakąś krzywdę twoim rodzicom. Są bezpieczni, Abby.

Nalała mu ponczu do kubka i pocałowała go w policzek.

- Wszystko będzie w porządku, Mitch. Wytrzymam wszystko, dopóki jesteśmy razem.

- Abby - powiedział Mitch. - Muszę ci coś wyznać.

- Słucham?

- Tak naprawdę to nigdy nie chciałem być prawnikiem.

- Och, doprawdy?

- Tak. Zawsze chciałem zostać żeglarzem.

- Coś takiego? Czy kiedykolwiek kochałeś się na plaży?

Mitch zawahał się przez moment.

- Nie.

- A więc pij, żeglarzu. Upijmy się i zróbmy dziecko.

1 Certified Public Accountant - wstępny egzamin dyplomowy upoważniający do dalszych studiów na Wydziale Prawa (przyp. tłum.).

2 Sekta protestancka (przyp.tłum.)

3 Internal Revenue Service, Wydział Departamentu Skarbu zajmujący się zbieraniem podatków i kontrolą zeznań podatkowych (przyp.tłum.)

4 Święto obchodzone w USA i Kanadzie w pierwszy poniedziałek września (przyp.tłum.)


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
John Grisham Theodore Boone [v1 0]
John Grisham Ominac Swieta
John Grisham Die Bruderschaft
John Grisham Der Coach
John Grisham Wspólnik
John Grisham Der Richter
John Grisham Czuwanie
John Grisham 20 Zawodowiec
John Grisham Czuwanie
John Grisham Ominąć święta
John Grisham Czuwanie
[ebook ita] John Grisham Fuga dal Natale
John Grisham Theodore Bone Uprowadzenie
Grisham John Obrońca ulicy
Grisham John Czuwanie
Grisham John Malowany Dom
Grisham John Czuwanie

więcej podobnych podstron