KSIĄŻKA O POLSKIM SERYJNYM MORDERCY
KRYPTONIM SKORPION
CZŁOWIEK Z MROKU
„...i oskarżam Pawła Alojzego Tuchlina oto, żedopuścił się czynu...". Słowa te wielokrotnie padały z ust prokuratora w pierwszym dniu procesu przed Sądem Wojewódzkim w Gdańsku przeciwko człowiekowi, który przez bez mała osiem lat grasował na terenie województwa gdańskiego i na jego obrzeżach, znacząc trasy swych wędrówek krwawymi tragediami, śmiercią i kalectwem. Pod koniec jego działalności kilkadziesiąt miasteczek i wsi żyło pod ciśnieniem terroru, w okowach strachu każącego chować się w domach przed zmrokiem i wykluczającego samotne wieczorne spacery. Na kobiety przyjeżdżające do miejsca zamieszkania pociągami i autobusami czekali ojcowie, mężowie i bracia, z popołudniowej zmiany należało wracać grupkami, bo nie wiadomo było, gdzie i kiedy nastąpi kolejny atak, kto będzie następną ofiarą..
„...i oskarżam Pawła Alojzego Tuchlina..." powtarzał prokurator, a za barierką dla oskarżonych słuchał tych słów wysoki, szczupły, a nawet wychudły, młody jeszcze, bo 39- -letni człowiek, bardzo blady, o długiej ascetycznej twarzy z głęboko wpadłymi oczyma okolonymi ciemnymi „workami". W stronę ław publiczności konsekwentnie nie patrzył, był jakiś spowolniały w ruchach, co wydawało się być efektem koncentracji i woli panowania nad każdym ruchem. Gdy prokurator przez kilka godzin odczytywał zawierający' ponad 40 pozycji akt oskarżenia, słuchał bardzo uważnie w bezruchu i tylko od czasu do czasu twarz jego zmieniał krótki grymas, jakby na wspomnienie tamtych wydarzeń.
3
Na stole, przed sędziami i ławnikami, piętrzył się stos 31 grubych torfów akt Dokumentacja zbrodni. Kilogramy papieru, tysiące słów zawarte w relacjach 1614 świadków, wnikliwe opinie 26 biegłych różnych specjalności. Sfowa, zdania, akapity. Jakże niezdarne w swej prawniczej i naukowej rzetelności nie będące w stanie oddać rozmiarów tragedii, odcieni rozpaczy. Ta emocjonalna rozbieżność, swego rodzaju rozdwojenie, jakby opowiadanie oskarżonego i materiał zawarty w dokumentacji procesowej stanowiące dwie różne płaszczyzny rzeczywistości, towarzyszyła całej rozprawie. Nieliczna dopuszczona ha salę publiczność słuchała tych opowieści z niedowierzaniem, jak ogląda się filmy science fiction albo horrory, które mrożą krew w żyłach, ale w życiu przecież zdarzyć się nie mogą. To jakby mechanizm obronny odrzucający takie skondensowanie zbrodni, spychający je do sfery nierealności.
Zdarzyło się to jednak naprawdę: dziewięć kobiet zostało zamordowanych w skrajnie okrutny sposób, jedenaście przeżyło wprawdzie, ale nigdy nie odzyska już pełnej sprawności. • '¿f „...i oskarżam Pawła Alojzego Tuchlina..." brzmiało w sali sądowej w pierwszym dniu tego precedensowego procesu, mogącego znaleźć porównanie w historii polskiej powojennej kryminalistyki tylkoz owianą ponurą sławą historią śląskiego wampira, Zdzisława Marchwickiego. Towarzyszyliśmy sprawie Pawła Tuchlina, nazwanego Skorpionem
— my, to znaczy autorzy tego reporterskiego zapisu —- przez ponad dwa lata, nieustannie szukając odpowiedzi na pytanie: jak mogło dojść do tak potwornego ciągu zbrodni? Towarzyszyliśmy wszystkim dziewiętnastu wizjom lokalnym. Rozmawialiśmy wielokrótnie z oficerami milicji prowadzącymi śledztwo, z dziesiątkami świadków, z rodzinami ofiar, z prawnikami i przedstawicielami różnych dyscyplin naukowych wypowiadającymi się w tej sprawie, wreszcie z nim samym — Skorpionem. Nasza dziennikarska dokumentacja sprawy Pawła Tuchlina rozrosła się do kilkunastu
4
wypełnionych nbtatkami skoroszytów oraz kilkudziesięciu nagranych kaset magnetofonowych. Szczegółowo zrekonstruowaliśmy przebieg poszczególnych zbrodni, próbując także znaleźć choćby okruchy odpowiedzi na pytanie: dlaczego? Ostatnie spostrzeżenia prowadziliśmy już na sali sądowej w maju, czerwcu i lipcu 1985 roku. Ale cała sprawa zaczęła się znacznie wcześniej, jesienią 1975 roku...
Taki dzień, jak 31 października 1975 roku, nie zachęcał do spacerów. Było zimno i siąpił deszcz, przechodnie przemykali przez ulicę. Każdy chciał jak najszybciej znaleźć się w domu. Kiedy mijała godzina 20,.w okolicach peronu PKP przy ul. Junackiej w Gdańsku-Oruni znajdowały się tylko dwie osoby. Kobieta i mężczyzna.
Kobieta, zamyślona i skulona z chłodu, sżła nie rozglądając się. Mężczyzna stał mniej więcej w połowie długości peronu ■':#? słabo widoczny w mroku październikowego wieczoru
— i obserwował, jak kobieta przechodzi przez tory, a następnie kreruje się w stronę skweru sąsiadującego z linią kolejową. Gdy zniknęła za betonowym ogrodzeniem peronu, ruszył za nią szybkim krokiem.
Tą kobietą była Danuta Ch. Nie słyszała, że ktoś idzie za nią. Szła z domu do kawiarni, gdzie umówiła się na spotkanie. Miała głowę zaprzątniętą tysiącem myśli. Ukończyła wówczas 21 lat. Była wysoką, ładną i zgrabną dziewczyną. Dbała o siebie. Zazwyczaj zwracała uwagę efektownym wyglądem, mimo iż od pewnego czasu była nałogową narkomanką. Poprzednio uczyła się w I Liceum Ogólnokształcącym dla Pracujących w Gdańsku i wiele wskazuje na to, że tam właśnie poznała ludzi biorących „prochy". Potem sama spróbowała. Nałóg utrwalił się, bowiem miała narzeczonego, także narkomana. Tak trafiła na salę sądow’ą, odpowiadając za włamania i kradzieże środków odurzających. Dziewięciokrotnie przebywała też w zamkniętych zakładach odwykowych.
Dla mężczyzny, który 31 października 1975 roku wieczo
rem zmierzał za nią krok w krok, była jednak tylko zgrabną kobietą. Tak ocenił jej sylwetkę, kiedy znalazł się jedynie kilka metrów za nią.
Przy końcu skweru był tuż obok. Zbliżył się z prawej strony, wyciągnął rękę i zatrzymując ją za ramię zapytał:
— Czy ma pani zapałki?
Zignorowała zaczepkę, próbowała iść dalej. Mężczyzna dopadł jej, zza paska spodni wyciągnął młotek, którym kilkakrotnie mocno uderzył ją w głowę. Danuta Ch. osunęła się na kolana, próbowała podeprzeć się ręką, ale po chwili upadła jednak do przodu, twarzą na ścieżkę.
Mężczyzna zaczął się spieszyć. Ruchy miał energiczne, zdecydowane. Szybko rozejrzał się dookoła. W pobliżu nie było nikogo. Chwycił ofiarę pod ramiona i zawlókł ją po ziemi do odległych o 10 - 12 metrów krzaków. Położył na wznak, pochylił się nad nią. Zrezygnował jednak, coś go zaniepokoiło — to brak młotka, który pozostał na ścieżce. Odskoczył od ofiary.
Pochylony i przyczajony wrócił na miejsce ataku. Młotek leżał na środku ścieżki. Zatknął go znów za pasek spodni. Gdy ponownie znalazł się w zaroślach, kobieta wciąż leżała bez ruchu. Pochylił się, zaczął szarpać na niej ubranie.
Nie zdążył. Ktoś szedł od strony torów kolejowych. To go spłoszyło. Uniósł się nad krzaki, by dojrzeć kto idzie. Zbliżała się jakaś inna kobieta. Wyszedł przed zarośla i znalazł się tuż obok nadchodzącej.
Mówi świadek, kobieta (kierowniczka sklepu mięsnego), która 31 października 1975 roku znalazła się w pobliżu miejsca napadu:
Przechodząc przez skwer natknęłam się na nieznajomego mężczyznę, który wychodził z zarośli. Usłyszałam dochodzące z krzaków odgłosy. Jakby charczenie i jęki. Zapytałam tego mężczyznę skąd się one biorą, czy coś się stało? Odpowiedział mi: właśnie zauważyłem, że w tych krzakach leży pokrwawiona kobieta, pójdę zadzwonić po pogotowie. Mężczyzna odbiegł. Wobec tego zostałam tam jakiś czas, ale
on, nie wr.acał. Postanowiłam sama sprowadzić pomoc.
Na miejsce zdarzenia przybyła milicja i karetka pogotowia ratunkowego. Ofiara napadu, Danuta Ch., przewieziona została do szpitala. Była nieprzytomna, lekarze określali jej stan jako bardzo ciężki i nie dawali jej dużych szans przeżycia.
Z oględzin Danuty Ch. po napadzie:
Otrzymała około dziewięciu uderzeń w głowę, zadanych narzędziem tępokrawędzistym z dużą siłą. Rany czaszki
0 średnicy około 3 cm wskazywały, że ciosy mogły być zadane młotkiem o małej płaszczyźnie. Uderzenia te spowodowały złamanie czaszki na skroni, na czole i z tyłu głowy.
Przez długi czas kontakt z Danutą Ch. był utrudniony, ponieważ na pewien okres straciła mowę. Nie mówiła nawet przez parę tygodni po wyjściu ze szpitala. $lady tego urazu pozostały do dziś, bowiem nawet teraz mówiąc zacina się. Ma też na twarzy jakby ślady tamtego dnia, jakiś trudny do określenia grymas, powstały zapewne wskutek uszkodzenia nerwu.
Obecnie mieszka z matką. Wszystko wskazuje na to, że zerwała kontakty ze środowiskiem narkomanów. Jej kondycja psychiczna nie jest jednak najlepsza—została ubezwłasnowolniona. Na ile ten życiowy odwrót spowodowany został nałogiem, któremu uprzednio ulegała, a na ile wpłynął na to napad dokonany tamtego październikowego wieczoru
1 jego skutki — trudno stwierdzić.
W tym czasie oglądałem film w telewizji. Nie pamiętam dokładnie, która była godzina. Przypominam sobie jedynie moment, gdy na ekranie telewizora ukazały się dwie dziewczynki. Właśnie wtedy usłyszałem, że ktoś szarpie za klamkę przy drzwiach wejściowych do mieszkania. Zona pozostała w pokoju, ja zaś poszedłem sprawdzić, kto dobija się do drzwi. Otworzyłem je i zapaliłem światło. Zauważyłem, że przy drzwiach mieszkania rodziny D. stoi ich córka Mirosława. Gdy mnie spostrzegła, poprosiła, abym ją wpuścił,
7
a
ponieważ chce się umyć. Powiedziała do mnie: Panie S., niech mnie pan wpuści, muszę się umyć, nie chcę, żeby w takim stanie zobaczyła mnie matka.
Mirosława D. pracowała w tym. czasie jako pielęgniarka w jednym z trójmiejskich szpitali. Zanim doszło do sytuacji, zrelacjonowanej przez świadka — jednego z jej sąsiadów
— wracała do domu po zakończonym dyżurze. Był wieczór 5 stycznia 1976 roku.
Gęsto padający śnieg, ciemność i zawierucha ograniczały widoczność, powodowały, że kobieta przemierzająca wyludniony park na Oruni spieszyła się, chcąc jak najszybciej znaleźć się w domu. Była zmęczona wyczerpującym dyżurem, wspominała rozstanie z narzeczonym: tego dnia wyjechał, odprowadzała go do pociągu.
5 stycznia 1976 roku Mirosława D. miała 26 lat. W swym środowisku zawodowym uchodziła za osobę spokojną i zrównoważoną. Nie zawierała przypadkowych znajomości, swoje życie prywatne traktowała niezwykle serio, oboje z narzeczonym mieli wobec siebie poważne zamiary.
Przeszła przez przejazd kolejowy w pobliżu peronu przy ul. Junackiej: twarz wtulona w kołnierz futerka, głęboko naciągnięta czapka. Nie rozglądała się i nikogo nie zauważyła. Na peronie kolejki elektrycznej Gdańsk-Orunia, niewidoczny w gęstniejącej zadymce stał mężczyzna. Był sam. Dostrzegł jej sylwetkę, kiedy na przejeździe przekraczała szyny. Chwilę patrzył w ślad za oddalającą się postacią, potem ruszył za nią. Za pasek spodni wciśnięty miał młotek.
Za przejazdem kolejowym kobieta skręciła w lewo. Mężczyzna szedł za nią w pewnej odległości. Minęli park, dochodząc po kilkuset metrach do ul. Smoleńskiej i wkroczyli na ośnieżoną, ledwie utwardzoną drogę, przebijającą się prosto między niewielkimi, parterowymi domkami. Okna wielu z nich były rozjaśnione słabą poświatą rzucaną przez ekrany telewizorów.
Mężczyzna zauważył, że Mirosława D. zbacza w kierunku furtki w ogrodzeniu okalającym jeden z domów. Przyspieszył
kroku. Wiedział, że jeszcze chwila, a wymknie mu się z rąk. Kiedy naciskała klamkę, otrzymała pierwszy cios. Furtka była już otwarta, kobieta osunęła się na ziemię. Nogi leżącej wystawały poza ogrodzenie, na chodnik. Wypadła jej torebka.
Z opisu obrażeń doznanych przez Mirosławę D. na skutek napadu: otrzymała szereg mocnych uderzeń zadanych narzędziem tępokrawędzistym — np. młotkiem — w czoło, ciemię i skroń. Stwierdzono dwie rany z pęknięciem podstawy czaszki oraz stłuczenie pnia mózgu.
Mężczyzna pochylił się, chwycił nieprzytomną wpół i zawlókł kilkanaście metrów za ogrodzenie, w głąb posesji. Tam ułożył ją na śniegu za murkiem, stanowiącym jednocześnie poręcz kilku schodów wiodących na ganek domu —domu, w którym mieszkała.
Przyklęknął, rozpiął zamek i zsunął jej spodnie... Trwało to kilkanaście minut, gdy w jednym z okien na parterze spostrzegł światło, jakiś ruch za firankami. Podniósł się, zostawił swą ofiarę i wybiegł na ulicę, zabierając jej torebkę. Mirosła- ' wa D. miała przy sobie torebkę ze sztucznego tworzywa, w niej zaś m.in. fotografię, klucze, pieniądze.
Poszedł w kierunku torów kolejowych, przekroczył je
i skierował się wzdłuż nich, idąc okolicą rzadko zabudowaną niewielkimi domami. Przeciął zawiany śniegiem pusty plac, dochodząc do ul. Jedności Robotniczej. Tam wsiadł do autobusu i odjechał.
Nie ustawała zadymka. Mirosława D. nie odzyskiwała przytomności; długo leżała na śniegu, niemal na progu swego domu. Ocknęła się wreszcie i brocząc krwią dowlokła się do jednego z mieszkań na parterze. Siady krwi pozostały na kamiennych schodach, klatce schodowej i drzwiach mieszkania. Zaczęła dobijać się do sąsiadów.
Z dalszego ciągu zeznania świadka, jednego z sąsiadów rodziny D., który wpuścił poranioną kobietę do swego mieszkania: Gdy wróciłem do łazienki zauważyłem, że Mirosława D. poprawia sobie spodnie. Dotychczas nie zwraca
9
łem uwagi na stan jej garderoby, teraz jednak zauważyłem, że ma rozpięty zamek błyskawiczny na lewym boku. Zaciągnęła go. Wsunęła także rękę za spodnie i, jak mi się wydaje, podciągała majtki.
Przed śmiercią uratowała kobietę szybka pomoc lekarska i gruba czapka z futra lisa. Rozległość obrażeń jakich doznała świadczą jednak, że ciosy w głowę musiały być zadawane z wielką siłą.
Mirosława D. powróciła do normalnego życia, założyła rodzinę, zmieniła miejsce zamieszkania, pracuje.
„Mała" była naprawdę dzielna. Z duszą na ramieniu; ale w pełni przekonana do takiego działania, wsiadała do tramwaju bądź autobusu i dyskretnie rozglądała się. Przed nią jakiś mężczyzna czytał gazetę podczas jazdy, nieco za nią dwóch innych spokojnie rozmawiało, pozornie nie zwracając uwagi na otoczenie i współpasażerów. W ten sposób „Mała" (a oficjalnie Jadwiga P., którą pracownicy gdańskiej milicji nazwali tak ze względu na jej filigranową sylwetkę, co zaś ona kwitowała z właściwym sobie humorem: „mała to jest walizka, ja jestem niska") przejechała wiele dziesiątków kilometrów trasami komunikacji miejskiej, ubezpieczona przez funkcjonariuszy w cywilu, mając nadzieję, że spotka i rozpozna sprawcę napadu na nią. Wytypowano bowiem rejony i trasy, po których mógł poruszać się i Uczono, że może drogi ekipy milicyjnej oraz napastnika w którymś momencie skrzyżują się. „Mała" zaś mówiła: pamiętam dokładnie jego twarz, poznam go nawet za siedemdziesiąt lat!
Bała się, ale po raz kolejny przemierzała wytypowane trasy. Dyskretnie ubezpieczona odwiedzała dyskoteki, kluby młodzieżowe, lokale gastronomiczne. Jedna z wersji śledczych zakładała bowiem, że sprawca upatrzy ją sobie w którymś z tych lokali bądź w środku komunikacji miejskiej (.pójdzie za nią.
Mogło się to wydarzyć wszędzie: w ciemnym zaułku, wśród lasu, porastającego gęsto wzgórza morenowe albo niemal w centrum osiedla. Ile kobiet, tych, które dziś
10
spokojnie chodzą ulicami, wchodzą do sklepów, wracają z pracy, więc ile z nich dzięki splotowi szczęśliwych okoliczności uszło śmierci. Nie sposób dziś nawet kusić się-o próbę dokonania takich obliczeń.
A ile razy wydarzenia przybierały taki obrót, jak 10 lutego 1976 roku: schodami od ul. Kartuskiej w Gdańsku-Siedlcach wbiega wieczorem młoda kobieta — pracownica Uniwersytetu Gdańskiego. Jest cieńino, śnieg, środek zimy. Kobieta słyszy za sobą odgłos szybkich kroków. Ktoś idący za nią jest coraz bliżej. Ona odwraca się, pstryka przełącznikiem kieszonkowej latarki i kieruje snop światła prosto w twarz nieznajomego mężczyzny. Widzi go dokładnie przez kilka chwil, w kręgu światła dostrzega też wzniesiony już do ciosu młotek. Kobieta zaczyna przeraźliwie krzyczeć, zasłania się rękami, wykonuje podświadomie kilka gwałtownych ruchów. Mężczyzna opuszcza młotek — Czego się pani boi?
— mówi spokojnym głosem. Odwraca się, mija ją, wbiega schodami do góry, potem skręca w lewo i znika w mroku.
Kobieta zapamiętała niektóre szczegóły z wyglądu nieznajomego. Oceniła go na 25 lat, podała, że był szczupły, wysoki, miał gładko wygoloną twarz. Swymi spostrzeżeniami podzieliła się z funkcjonariuszami milicji. Zbyt późno i zbyt mało dokładnie, by zapobiec kolejnej tragedii, bo oto w dwa dni po owym nocnym spotkaniu — 12 lutego 1976 roku około godziny 22 — w tym samym miejscu zdążała w kierunku schodów inna kobieta: Jadwiga P., „Mała".
Tramwajem dojechała do pętli przy ul. Kartuskiej. Nie była sama — wraz z kolegą wracała z potańcówki w „Rudym Kocie". Śmiała się, żartowała, wspominała jeszcze szczegóły udanej zabawy. Tego mroźnego wieczoru miała 19 lat. Chwilę rozmawiali stojąc na pętli, potem on uścisnął jej rękę i odszedł, ona zaś przeszła przez jezdnię i skierowała się w górę ul. Kolonia Zręby. Stąd widziała już rozświetlone okna wieżowców Suchanina.
Mężczyzna stał przy pętli tramwajowej. Zauważył idącą w chwili, gdy znikała w ciemnościach. Poszedł za nią. Ul.
11
Kolonia Zręby na pewnym swym odcinku rozszerza się w okrągły plac położony w głębokiej, osłoniętej skarpami kotlinie. Plac wykorzystywany jest jako prymitywne boisko do gry w piłkę. Ustawiono tam nawet dwie bramki. Dookoła porozrzucane są niewielkie domki, a właściwie byle. jak sklecone budy ogrodzone parkanami: typowa kolonia ruder, chylących się ku upadkowi.
Tuż u nasady-schodów mężfczyzna był już za plecami idącej. Zza paska spodni wyciągnął młotek i wymierzył jej cios w tył głowy. Dziewczyna przysiadła i chwiejąc się upadła twarzą w śnieg. Złapał ją pod ręce i zaczął wlec w ciemny zakątek kotliny, aż do miejsca, gdzie stała wówczas zbita z desek szopa. Za jej ścianą ułożył nieprzytomną w zaspie i cofnął się do miejsca ataku idąc po torebkę, która wypadła dzięwczynie z ręki. -
Zimno przywróciło świadomość Jadwidze P. Szarpnęła się i uniosła na rękach. Mężczyzna nadchodził. Zauważył, że jego ofiara rusza się, usiłuje wstać, pochylił się więc i zadał jej młotkiem kolejne uderzenia w głowę. Osunęła się w śnieg nie dając odtąd znaku życia. On przyklęknął i zaczął rozpinać jej ubranie. Przestał jednak i podniósł się nasłuchując. Dostrzegł cień. Ktoś zbliżał się od strony schodów, idąc z góry, z osiedla Suchanino. Mężczyzna przestraszył się i pobiegł w dół, w kierunku ul. Kartuskiej, unosząc zrabowaną torebkę. Tramwajem dojechał do węzła Hucisko, a następnie piechotą dotarł do kanału Raduni, przebijającego się pod ul. Rajską, gdzie wyrzucił torebkę.
Na pierwszą, rozległą plamę krwi widoczną na śniegu. natknął się przy schodach człowiek, który w cztery, pięć minut po napadzie szedł od strony Suchanina w kierunku ul. Kartuskiej. Potem dotarł aż do szopy, kierując się wzdłuż rozbryzgów krwi. Zapewne w tym momencie nie zdawał sobie sprawy, że to właśnie on spłoszył napastnika. Zaalarmował innych przechodniów.
Na miejsce napadu przyjechał milicyjny radiowóz. Jadwiga P. chwilami odzyskiwała świadomość, nie widziała jed
nak niczego i raczej intuicyjnie wyczuła, że ktoś nachyla się nad nią. Wyciągnęła ręce r wodząc nimi wymacała guziki, dotykiem rozpoznając mundur. Milicjant ukląkł w śniegu
i w tej pozycji doczekał przyjazdu karetki pogotowia. Dziewczyna z taką siłą zacisnęła pałce, że nie można ich było oderwać od munduru funkcjonariusza.
Dziewiętnastoletnia Jadwiga P. otrzymała jedenaście niezwykle silnych ciosów młotkiem w głowę. Na miejscu napadu, w plamach krwi odnalezione zostały później odłamki kości czaszki wielkości dłoni. Uszkodzeniu uległy opony mózgowe i sam mózg, stwierdzono wieloodłamowe złamania kości czaszki z Mężnymi wgnieceniami. Tuż po przewiezieniu do.szpitala lekarze nie dawali jej najmniejszych nawet szans przeżycia'.
Jadwiga P. pochodzi ze spokojnej, przeciętnej rodziny, ma rodzeństwo: dwóch braci r siostrę. Przeżyła, choć do dziś trudno w to uwierzyć. Wyszła za mąż, urodziła córkę, mieszka obecnie poza krajem.
Ponieważ ślady pozostawione na miejscu ataku na Danutę Ch. nie dawały żadnego konkretnego punktu zaczepienia, śledztwo poszło w kierunkach stosowanych w podobnych sytuacjach: inwigilowano środowiska przestępcze, sprawdzano meliny, przeprowadzano rozmowy z rodziną, znajomymi i przyjaciółmi poszkodowanej. W oparciu o hipotezę, że być może chodzi o zemstę bądź wewnętrzne porachunki, ze szczególną wnikliwością badano środowisko, w którym obracała się Danuta Ch. Bez rezultatu.
Poza kobietą, która rozmawiała z mężczyzną wychodzącym z zarośli, nie odnaleziono innych świadków, którzy mogliby wnieść do sprawy więcej szczegółów. Udało się wprawdzie dotrzeć do paru ludzi, którzy tego dnia znajdowali się w rejonie zdarzenia, ale ci niczego nie widzieli, ani nie słyszeli.
Funkcjonariusze milicji prowadzący śledztwo brali pod uwagę różne warianty przebiegu wypadków, typowali
13
/. t W \ \ \ \
ewentualnych sprawców. Jednakże żaden ż tych wątków nie potwierdził się. Nie było też najmniejszych podstaw, aby podejrzewać seksualne tło napadu.
Danuta Ch. batdzo długo nie odzyskiwała przytomności, walczyła o życie. Dopiero po kilku miesiącach — gdy stan jej zdrowia nieco się poprawił — przypomniała sobie moment napadu, opisała także mężczyznę, który ją zaczepił: jego wzrost, ubranie, rysy twarzy. Niestety, był to opis zbyt ogólny, nie pozwalający na precyzyjniejsze ustalenia.
W podobny sposób przebiegało śledztwo po napadzie na Mirosławę D. Nazajutrz po tym wydarzeniu, wczesnym rankiem na ul. Smoleńską w Gdańsku-Oruni przybyła milicyjna ekipa operacyjno-śledcza. Byli w niej między innymi} ppor. Stefan Chrzanowski i kpt. Józef Chuchmała. Wykonywali wymagane procedurą czynności. Dzisiaj mówią o tym lapidarnie:
W ciągu nocy, przez kilka godzin po napadzie padał śnieg i wiał dość silny wiatr. Gdy znaleźliśmy się na miejscu, wszelkie ślady były zasypane. Nie natrafiliśmy, na przykład, na odcisk buta, nie znaleźliśmy żadnego przedmiotu, który mógł należeć do przestępcy. Jedynym tropem pozostawało wtej sytuacji ubranie Mirosławy D. Zostało ono skrupu'?‘nie przebadane w poszukiwaniu jakichkolwiek dodatkowych informacji o sprawcy bestialskiego napadu. Nie dało to jednak oczekiwanych efektów.
Szukano więc inaczej. Odtworzono prawdopodobną trasę poruszania się przestępcy, by następnie szerokim pasmem przeprowadzić tzw. rozpoznanie posesyjne. Funkcjonariusze milicji odwiedzili setki domów i mieszkań licząc, że może uda się natrafić na kogoś, kto akurat w tym czasie wyglądał przez okno, wyprowadzał psa, czy też wchodził do domu bądź z niego wychodził. Ktoś taki mógł zapamiętać nieznajomego, gdyż w okolicy, szczególnie w osiedlu domków jednorodzinnych, ludzie mieszkali zwykle od lat i doskonale się znali.
Równolegle opracowywano i sprawdzano inne wersje
śledcze. Upadały one jedna po drugiej. Dopiero któraś z kolei
— skonstruowana w oparciu o portret pamięciowy sporządzony na podstawie okruchów obserwacji różnych ludzi
— okazała się obiecująca. Wytypowano osobę, która odpowiadała zarówno okolicznościom napadu, jak i kształtowi portretu pamięciowego. Był to mężczyzna mieszkający stale na Oruni, człowiek niezrównoważony psychicznie i w związku z tym przebywający przez pewien czas w zamkniętym zakładzie leczniczym. Mieszkańcy tej dzielnicy znali go z częstego włóczenia się bez celu po ulicach, szczególnie w godzinach wieczornych. W czasie napadu człowiek ten przebywał „na ucieczce” ze szpitala psychiatrycznego. Co więcej — podczas przeszukania znaleziono w jego mieszkaniu „młotek ze śladami włosów. To mogło być narzędzie zbrodni.
Tej wersji prowadzący śledztwo poświęcili dużo czasu
i energii. Cóż z tego jednak, kiedy kolejne informacje coraz bardziej ją osłabiały. I wreszcie upadła ostatecznie: ekspertyzy wykazały, że włosy na młotku nie pochodzą z czapki z lisa, jaką Mirosława D. miała tamtego wieczęru na głowie, lecz są włosami z sierści kota. Pytanie, skąd się tam wzięły, pozostanie tajemnicą śchizofrenika z Oruni. Dalsze czynności całkowicie wykluczyły go natomiast jako sprawcę napadu.
Brzmi to paradoksalnie, ale —jak mówią oficerowie milicji z pionu operacyjno-śledczego—dobrze jest (oczywiście dla prowadzących sprawę), gdy ofierze napadu sprawca zabierze jakieś konkretne przedmioty. Tworzą one bowiem ślad
i szansę doprowadzenia do przestępcy.
W przypadku Mirosławy D. takim tropem mogła być torebka, która zginęła podczas napadu.
I tym razem milicjantom nie dopisywało szczęście. Wprawdzie torebkę znalazł pewien emeryt, ale zupełnie gdzie indziej, bo w śródmieściu Gdańska, nie opodal ul. Heweliusza. Zachowane na niej linie papilarne nie odpowiadały żadnej z osób pozostających w kręgu śledztwa. Także wszechstronne badania kryminalistyczne torebki nie wniosły nic nowego.
15
Również w sprawie Jadwigi P. śledztwo nie przyniosło rozstrzygnięcia. Po napadzie pozostawała ona w stanie krytycznym. Długo utrzymywały się poważne obawy czy przeżyje. Upłynęły dwa tygodnie zanim młody, zdrowy organizm 19-letniej dziewczyny zaczął pokonywać śmierć.
Przez pewien czas po napadzie Jadwiga P. w ogóle nie mówiła. Wydawała tylko nieartykułowane dźwięki. Wszystko jednakże rozumiała. Na pytanie —co zapamiętała z przebiegu zdarzenia— dość wyczerpująco odpowiedziała. Słowo „odpowiedziała" trzeba jednak przyjąć niedosłownie, bowiem nie mogąc mówić, posługiwała się wyrazistymi gestami. Podchodziła na przykład do drzwi szpitalnego pokoju i demonstrowała, że zginęły jej klucze. Wykonując ruchy markujące robienie makijażu wskazywała, że skradziona została także szminka i tusz do rzęs. Gdy nie'udawało się jej czegoś wytłumaczyć za pomocą tej swoistej.pantomimy, sięgała po kartkę papieru i ołówek, aby rzecz narysować.
Później, kiedy już zaczęła mówić, dość dokładnie opisała jak wyglądał napastnik, jego sylwetkę, twarz, ubranie oraz sposób, w jaki ją zaatakował. Dane te wykorzystane zostały do sporządzenia kolejnego portretu pamięciowego.
Podczas napadu Jadwidze P. zginęła torebka. Po kilku dniach została ona znaleziona w obrębie Wielkiego Młyna przy ul. Rajskiej w Gdańsku. Pomocny okazał się przypadek i... dociekliwość dzieci. Otóż zauważyły one podczas zabawy, że do kanału, przebiegającego pod ul. Rajską, wleciał gołąb, lecz już stamtąd nie wyfrunął. Sądziły, że coś mu się stało. Zeszły więc na dół, wzdłuż bocznej ściany Wielkiego Młyna i w kanale natknęły się na torebkę. Była to własność Jadwigi P.
Torebka trafiła w ręce milicji. Poddano ją i jej zawartość skrupulatnym badaniom. Jednakże nie wniosły one do śledztwa jakichś rewelacyjnych ustaleń.
W ogóle w całej sprawie brakowało materiałów, mogących dostarczyć informacji o człowieku z młotkiem. Ślady
— być może zostawione przez niego na miejscu wydarzenia
16
■
zostały niezwykle skutecznie zatarte przez... gapiów. Leżącą na śniegu ofiarę napadu szybko otoczył wianuszek ludzi. Powodowani ciekawością całkowicie zniszczyli wszelkie ślady. Członkowie przybyłej na miejsce zdarzenia ekipy operacyjno-śledczej klęli, zataczali szeroki krąg wokół zaśnieżonej kotlinki, drobiazgowo przeszukując drogę ucieczki człowieka z młotkiem. Śladów już nie było. Także milicyjny pies początkowo podjął trop, lecz okazało się, iż prowadzi on do... jednego z pierwszych gapiów, którzy zatrzymali się przy ofierze.
Mimo bardzo rozbudowanych czynności i to śledztwo utknęło w martwym punkcie, podobnie zresztą jak w dwóch poprzednich przypadkach. Każdą z tych spraw prowadziła inna ekipa milicyjna i po upływie szeregu miesięcy każda z nich musiała — wobec braku postępów — śledztwo umorzyć. Trzeba dodać, że przypadki te nie były analizowane w jakimś oderwaniu od innych, których w dużej aglomeracji trójmiejskiej nie brakowało. Nic nie wskazywało przy tym na tło seksualne napadów, ani tym bardziej na działalność jednego sprawcy.
Mężczyzna z młotkiem za paskiem spodni pozostawał w cieniu...
W trakcie postępowania dowodowego przeciwko Pawłowi Tuchlinowi korzystano z wielu technik znanych współczesnej kryminalistyce. Jedną z zastosowanych metod było opracowanie tzw. modus operandi sprawcy napadów na kobiety. Chodzi tu — mówiąc najogólniej — o sposób działania sprawcy w świetle znanych okoliczności i przebiegu wszystkich jego zbrodni. Wprawdzie znajdujemy się teraz w początkowej fazie wyświetlania ciągu ponurych tragedii, jednak trzy opisane już przez nas przypadki usiłowań zabójstw stanowią istotne ogniwo w globalnym obrazie „modus operandi". Decydując się na szersze przedstawienie tej kwestii wychodzimy z założenia, że zabieg ten pozwoli czytelnikowi już na wstępie zapoznać się z ogólną charakterystyką przestępstw Pawła Tuchlina, pozwoli także zrozumieć, iż seria jego zbrodni nie była ciągiem oderwanych od siebie przypadków, dziełem szaleńca lub człowieka opanowanego chęcią mordu za wszelką cenę. Opracowanie indywidualnej analizy „modus operandi" wskazuje na specyficzny łańcuch przyczyn i skutków, wiążących się w jedną całość
— zamkniętą i możliwą do zrozumienia.
W trakcie zbierania materiałów do tej partii książki, korzystaliśmy z uprzejmości dr. Jerzego Wnorowskiego — kierownika Katedry Kryminalistyki Uniwersytetu Gdańskiego, który jest autorem ekspertyzy kryminalistycznej „modus operandi" w sprawie Pawła Tuchlina. Tę właśnie ekspertyzę omawiamy teraz w obszernych fragmentach.
Jej zadaniem było m.in. ustalenie stopnia identyczności
18
czynów zbrodniarza, więc tego, czy poszczególne fakty zawierają wspólne znamiona w stopniu umożliwiającym przypisanie ich temu samemu sprawcy a także tego, czy i na ile ujawnione elementy „modus operandi" poszczególnych czynów umożliwiają indywidualną identyfikację sprawcy
i w ten sposób udowodnienie mu winy.
Ogólna analiza stereotypu działania sprawców zabójstw seksualnych wyróżnia tę kategorię przestępstw spośród innych. Typowy jest także zestaw elementów, składających się na zabójstwo seksualne.
Brak poszczególnych przygotowań do popełniania czynu. Ofiarami zostają najczęściej przypadkowo spotkane kobiety w sytuacji dogodnej dla sprawcy. Przystosowanie do samego aktu przemocy polega na intensywnej obserwacji upatrzonej ofiary, próbach maskowania swego nią zainteresowania, wyborze miejsca ataku, skrytego podejścia i czasu napadu. Tej fazie mogą towarzyszyć próby nawiązania przez sprawcę słownego kontaktu z jego przyszłą ofiarą. Zadawane w tej sytuacji ogólnikowe pytania zmierzają do uspokojenia ofiary, zdenerwowanej niespodziewanym pojawieniem się w odludnym miejscu obcej osoby. Chodzi tu także
o „oswojenie" napastowanej z widokiem przestępcy, uśpienie jej czujności w celu pewniejszego zaskoczenia i wyniknięcia nieprzewidzianych przez sprawcę niespodzianek w postaci wywołanej strachem nagłej ucieczki upatrzonej ofiary, jej krzyku, wzywania pomocy lub gestów obronnych.
Czas działania. Zdeterminowany jest przede wszystkim możliwościami sprawcy oraz jego bezpieczeństwem. Są to najczęściej późr e godziny wieczorne lub wczesne poranne. Pora roku nie ma tu żadnego znaczenia, podobnie jak dzień miesiąca i tygodnia.
Ofiara. Gdy chodzi o przestępstwa seksualne, jest nią przypadkowa kobieta. Na spaczoną sferę uczuć sprawcy oddziałuje nie wygląd zewnętrzny ofiary, lecz jej płeć, przestrach, sycenie się fizycznym cierpieniem. Drgawki agonalne, widok krwi, rozpaczliwe próby obrony — podniecają
19
napastnika. Zasada przypadkowości w doborze ofiary może mieć wyjątki, zwłaszcza przy dokonywaniu pierwszego zabójstwa, zapoczątkowującego serię następnych, będących udziałem tego samego sprawcy.
Sposób realizacji czynu. Jest ich tyle, ilu sprawców zabójstw seksualnych. W konkretnych przypadkach występuje daleko posunięty stereotyp: żadławienie, zadzierzgnięcie, użycie narzędzia tępokrawędzistego lub ostrego.
Technika „modus operandi". Rozstrzyga o indywidualnej identyfikacji sprawcy. Fundamentalnym elementem jest tu narzędzie zbrodni i swoisty sposób jego użycia przez konkretnego napastnika, zdeterminowany jego siłą fizyczną, wzrostem, zasięgiem ramion. Użycie obucha lub klina, kierunek ciosów, ich ilość i siła, kąt uderzenia, umiejscowienie pierwszego ciosu — indywidualizują technikę wykorzystania narzędzia tępokrawędzistego, jakim jest konkretny młotek. Inne możliwości pojawiają się przy użyciu np. bagnetu, nożyc lub pętli.
Zachowanie się sprawcy wobec ofiary po ataku. O ile technika „modus operandi" ujawnia parametry i rinożliwości fizyczne przestępcy, to zachowanie się wobec ofiary po ataku obnaża pewne cechy jego psychiki. Sprawca może tu odkryć swoje prawdziwe oblicze, zrzucić uciążliwą maskę noszoną na co dzień w pracy, w domu, na ulicy. Może on także prezentować drzemiące w nim najbardziej prymitywne instynkty, sycić się triumfem nad ofiarą, wyżywać w sadyzmie. Przemiana dokonuje-się stopniowo. Pierwsze z serii zabójstw seksualnych nie nosi jeszcze pełnego piętna osobowości sadysty. Każde następne przestępstwo ośmiela sprawcę, coraz pełniej ujawniając jego możliwości. Fakt ten ma w kryminalistyce duże znaczenie wykrywcze przy ocenie stopnia „dojrzałości" przestępcy i jego czynów.
Po dokonaniu zbrodni i stopniowym ochłonięciu sprawca często obrabowuje ofiarę. Dążenie do zaspokojenia popędu seksualnego nie eliminuje chęci zysku, zwłaszcza gdy w pewnym momencie napastnik dostrzega wartościowe przedmioty. Nadto stanowią one dla niego swoiste trofea, które poprzez
Ł 20
skojarzenia wywołują wspomnienia doznanych podniet seksualnych.
Ukrycie zwłok ofiary i zatarcie śladów. Przestępca nie podejmuje szczególnych starań w tym celu. Może pozostawić zwłoki w miejscu napadu i w takim stanie, w jakim przerwał swoje czynności. Niekiedy dochodzi do prowizorycznego ukrycia ciała pod warstwą liści lub gałęzi. Świadomość braku świadków czynu uspokaja sprawcę. Dlatego często na znacznym obszarze wokół miejsca napadu odnaleźć można porozrzucane przedmioty ofiary, części garderoby i liczne ślady walki. Z narzędziem zbrodni przestępca rozstaje się niechętnie, choć zdarza się to niekiedy, zwłaszcza wówczas, gdy jest to przypadkowy przedmiot.
Porównawcza analiza sposobu dokonywania czynów zarzucanych Pawłowi Tuchlinowi wykazuje daleko idącą zbieżność i logiczną spójność. Uwidacznia się wyraźna, naturalna ewolucja „modus operandi" sprawcy. Akta spraw, karnych, podobnie jak ostry snop światła w ciemność, wydobywają z konkretnej ludzkiej historii jedynie te fragmenty z przeszłości człowieka, które mają znaczenie dla ostatecznej, prawnej oceny ludzkiego zachowania. Odpowiedź na pytanie, jak kształtował się sposób działania przestępcy, który został zaprezentowany w jego pierwszym, karalnym czynie — tkwi w życiorysie mordercy. Stąd przy analizie pierwszego z serii usiłowań zabójstw występuje naturalne odczucie braku ogniwa pośredniego. Pojawia się kolejny problem — czy były jakieś zdarzenia lub okoliczności, które nie zostały wykryte w toku śledztwa? Wiadomo jedynie, że musiały istnieć, skoro zrealizowany został pierwszy z czynów objętych aktem oskarżenia, tj. usiłowanie zabójstwa Danuty Ch.
Drugim brakującym ogniwem jest przerwa pomiędzy usiłowaniem zabójstwa Jadwigi P. (trzeci napad), a pierwszą w pełni dokonaną zbrodnią zabójstwa. Przerwa ta obejmuje okres trzech lat. Po tym czasie pojawiają się nowe elementy sposobu działania zbrodniarza, po raz pierwszy zaznaczone
21
w trakcie pierwszego morderstwa. Wszystkie zaś czyny zarzucane P. Tuchlinowi aktem oskarżenia wykazują, logiczną tożsamość. Oto ich kryminalna analiza.
# Spravyca*nie czynił szczegółowych przygotowań dla dokonania napadu, lecz wykorzystał nadarzające się okazje. Był wszakże potencjalnie przygotowany, nosząc przy sobie młotek lub metalowy pręt.
# Czas działania determinowały możliwości zabójcy i jego własne bezpieczeństwo. Napadów dokonywał w godzinach 19—23 lub 5—6 (z wyjątkiem dwóch przypadków).
# Miejsce działania uzależnione jest od miejsca zamieszkania P. Tuchlina lub miejsca i rodzaju wykonywanych przez niego zajęć i pracy. Ataki powtarzały się w rejonach mało uczęszczanych, leżących wszakże w odległości kilkudziesięciu metrów od ruchliwych dróg, szlaków komunikacyjnych lub przystanków autobusowych i kolejowych.
# Ofiarami były kobiety w wieku 18—54 lat, napotkane przypadkowo w dogodnych okolicznościach.
# Sposób realizacji napadu znamionuje gwałtowność ataku połączona z wykorzystaniem momentu zaskoczenia i paraliżującego ofiarę strachu. Po pierwszej serii bardzo silnych uderzeń obezwładniających P. Tuchlin dokonywał czynów nierządnych.
# We wszystkich przypadkach morderca posługiwał się niezmiennie tą samą wypróbowaną metodą. Dla obezwładnienia ofiary używał młotka lub metalowego pręta, posługując się tymi przedmiotami w ten sam sposób: silna seria pierwszych uderzeń (średnio 7) w tył głowy i sporadyczne uderzenia w przypadku próby oporu, ucieczki lub dla dobicia napadniętej. Siły ciosów ani ich ilości P. Tuchlin nie liczył i nie odmierzał ich. Na pytanie prokuratora zadane w trakcie jednego z przesłuchań
wyjaśnił, że z całej siły, to nie było bicie. Tu się nie liczy
ciosów. Jak regulować tę siłę, to się nie zastanawiałem".
W trakcie napadu i połączonej z nim walki, sprawca ujawnia w sposób nie kontrolowany swoje indywidualne cechy fizyczne, umożliwiające identyfikację jego czynów.
# Po obezwładnieniu ofiary napastnik przemieszczał ją w ustronne miejsce, obnażał dolne części ciała i manipulował przy narządach płciowych. Regułę stanowił zabór wartościowych przedmiotów, należących do zaatakowanych kobiet.
# P. Tuchlin nie podejmował specjalnych wysiłków i zabiegów w celu ukrycia swych ofiar, co było wynikiem jego swoistej nonszalancji. Niektóre kobiety w efekcie szybko udzielonej pomocy lekarskiej zostały uratowane.
Wymienione cechy poszczególnych czynów stanowią wspólny mianownik dla wszystkich badanych spraw, jest to jak gdyby ta sama pieczęć psychofizyczna, którą morderca odbijał na każdej ze swych zbrodni, pomimo tego że w różnych przypadkach posiadały one swoiste tło, scenerię czasu, miejsca i okoliczności.
Pierwsze napady ujawniają gwałtowność przestępcy, wynikającą z jego napięcia i usztywnienia. Ciosy zadawane są mało precyzyjnie, pojawia się nerwowość, pośpiech, tendencja do łatwego płoszenia się sprawcy. Wszystkie trzy ofiary w tej serii przeżywają atak. W następnych przypadkach (o których mowa będzie w dalszej części książki) sposób działania świadczy o pełnym opanowaniu i „dojrzałości" mordercy. Trzecią fazę zbrodniczej działalności P. Tuchlina cechuje przejście rutyny w nonszalancję. Dotychczasowa bezkarność rozzuchwala sprawcę. Atakuje swe ofiary w biały dzień, nawet w niedogodnych dla siebie okolicznościach, co sprawia, że niektórym kobietom udaje się ocalić życie. Zabójca zaczyna popełniać poważne błędy.
Znajdujemy się jednak na początku drugiej fazy tej swoistej „edukacji" poprzez okrucieństwo. „Modus operandi" zabójcy osiąga swoje apogeum. Jego spokój płynie z rutyny i opanowania. Po trzyletniej przerwie w zapoczątkowanym ciągu zbrodni widać w zachowaniu Pawła Tuchlina ostrożność i dokładność. Wszystkie te cechy po raz pierwszy ujawniają się 9 listopada 1979 roku, gdy w. miejscowości Niestępowo z jego ręki ginie Irena H.
Była dziewczyną wesołą, z temperamentem. Miała wiele koleżanek, licznych znajomych i w ogóle bogate kontakty towarzyskie. Takie, jak ona, zwykło się określać słowem
— niebrzydka.
Irena pracowała jako pielęgniarka w gdańskiej Akademii Medycznej i lepiej czuła się wśród koleżanek z pracy i znajomych« niż w środowisku wiejskim. Poza tym łatwo nawiązywała kontakty towarzyskie i lubiła spędzać czas w lokalach. Ot, po prostu i|| posiedzieć, wypić kawę, pogadać...
9 listopada 1979 roku około godziny 17 Irena H. wraz ze swoją kuzynką M. wstąpiły do kawiarni „Virginia" na Podwalu Staręmiejskim w Gdańsku. Piły kawę, rozmawiały. Wracały także razem autobusem do Leźna, kuzynka mieszkała bowiem w pobliżu domu Ireny H. Po wyjściu z autobusu zaszły jeszcze do kawiarni „Stylowa" w Leżnie. Opuściły lokal około godziny 19.45. Szły pieszo polną drogą. Po raz kolejny zatrzymały się przy domu ich wspólnej koleżanki, którą odwiedziły. Trwało to krótko, około 10 minut. Irena nie zdjęła nawet płaszcza. Stamtąd udały się już prosto do domów. Rozstały się o godzinie 20; M. skręciła do swego mieszkania, a Irena H. poszła dalej sama. Stąd do domu miała już zupełnie blisko.
Kiedy dochodziłyśmy do domu naszej koleżanki, Irena usłyszała dobiegający ze skraju lasu odgłos łamanych gałęzi. Jakby ktoś tamtędy przechodził. Spytała mnie, czy nie zwróciłam uwagi na te hałasy. Ja niczego wówczas nie
_24
A
usłyszałam. Jednakże po przejściu dalszych kilkudziesięciu metrów hałasyle powtórzyły się. Irena się przestraszyła. Tym razem usłyszałam trzaski, ale powiedziałam, że to pewnie sarny chodzą po lesie. Kiedy już byłam obok domu, zauważyłam mężczyznę jadącego na rozklekotanym i skrzypiącym rowerze. Pożegnałam się z Ireną i weszłam do mieszkania. Rozbierałam się, gdy nagle rozszczekał się pies. To musiało stać się właśnie wówczas.
Paplające beztrosko dziewczyny nie szły same drogą między polami a lasem. Mężczyzna stojący na poboczuszosy dojrzał kobiety idące od strony przystanku autobusowego i wolno ruszył za nimi, trzymając się w odległości 100 - 200 metrów. Szedł trochę drogą, trochę skrajem lasu. Był raz bliżej, raz dalej, ale pozostawał nie dostrzegany przez kobiety. Kiedy Irena H. pożegnała kuzynkę i została sama — przyspieszył. Wkrótce znalazł się o parę metrów za jej plecami. Rozpiął spodnie, obnażył się. Za paskiem miał młotek szczelnie owinięty bandażem.
Zatrzymał dziewczynę mówiąc:
— Chodź, będziemy się pieścić.
W oczach Ireny H. ujrzał strach i odmowę. Nie czekając na jej dalsze reakcje, zamachnął się ręką uzbrojoną w młotek. Ciosy były bezlitosne, w potworny sposób zmasakrowały głowę dziewczyny.
Z opisu obrażeń jakich doznała Irena H.:
Nastąpiło uszkodzenie głowy wskutek mechanicznych urazów czaszki powstałych w wyniku ciosów zadanych ze znaczną siłą narzędziem tępokrawędzistym. Mógł to być np. metalowy pręt lub młotek. Śmierć ofiary nastąpiła na skutek uduszenia — przez zatkanie otworów nosa i ust.
Gdy ofiara upadła na ścieżkę, mężczyzna chwycił ją pod pachy i zawlókł kilkadziesiąt metrów w lewo, aż do zagłębie- -nia terenu w kształcie płytkiego rowu. Nie zwracając uwagi na to, że jest dobrze widoczny od strony drogi, przyklęknął nad nieprzytomną, niecierpliwie szarpiąc na niej spodnie i bieliznę. Oporny materiał przeciął nożem...
25
Mężczyzna podniósł się, za pas spodni zatknął młotek, zabrał torebkę ireny H. Zostawił dziewczynę na ziemi z głową podziurawioną młotkiem. Wrócił tą samą ścieżką, którą przyszedł. W mroku dostrzegł, że obok przepływa strumień, spróbował go przeskoczyć. W ostatniej chwili zauważył, że to nie strumień, ale dość szeroka rzeczka. Zrezygnował. Podczas tego gwałtownego ruchu zgubił jednak młotek, który z pluskiem wpadł do wody. Próbował go odnaleźć, ale bez skutku. Zawrócił więc na polną drogę. Kilkaset metrów od miejsca, w którym pozostawił zwłoki Ireny H., nie opodal drewnianych zabudowań gospodarskich, skręcił do lasu. Wszedł między drzewa, usiadł na trawie i sprawdził zawartość torebki. Zabrał pieniądze i dowód osobisty, resztę wyrzucił. Chyłkiem przemknął do głównej szosy.
Zwłoki Ireny H odnalazł rahkiem jeden z mieszkańców Leźna. Jechał furmanką do zlewni mleka w Niestępowie, gdy w pewnej chwili spłoszył się koń, targnął się w uprzęży i stanął dęba. Mężczyzna zauważył ciało i natychmiast powiadomił o swym odkryciu posterunek milicji, stąd zaś popłynęła wiadomość do Komendy Wojewódzkiej w Gdańsku. Przybyła ekipa operacyjno-śledcza, lekarz i prokurator.
Irena H. leżała na swoim rozłożonym skafandrze. Od pasa w dół była całkowicie obnażona. W pobliżu znaleziono porozrywane rajstopy i majtki. Na udach zamordowanej widoczne były sińce świadczące, iż sprawca napadu na siłę rozchylał jej. nogi.
Penetracja terenu wokół miejsca zbrodni przyniosła obiecujące rezultaty. W wodzie, tuż przy brzegu przepływającej nie opodal Raduni, znaleziony został półtorakilogramowy młotek, którego metalowi część owinięta była precyzyjnie elastycznym bandażem. Ustalono, że to właśnie jest narzędzie zbrodni, ekspertyza wykazała obecność plam krwi na bandażu.
Przy ciele kobiety znaleziono również dwa krótkie, urwane włosy. Stwierdzono ponad wszelką wątpliwość, że nie są to
włosy Ireny H. Ich dokładne zbadanie było utrudnione: włosy nie miały niezwykłe ważnych fragmentów — cebulek.
Odnaleziono także ślad obuwia, który prawdopodobnie zostawił morderca. Określał on jedynie rozmiar jego buta, zaś charakterystyczne indywidualne cechy tzw. protektora podeszwy były bardzo niewyraźne. Dodatkowo zatarł je i rozmył padający w nocy deszcz.
W odległości ok. 800 metrów od miejsca znalezienia zwłok, w kierunku Leźna, czyli na ustalonej drodze oddalania się sprawcy zabójstwa, leżała torebka Ireny H. W torebce znajdowało się kilka drobiazgów, brakowało zaś dowodu osobistego i pieniędzy.
Obiecujący kierunek nadało śledztwu odkryte narzędzie zbrodni. Wydobyty z dna rzeki młotek miał wyryty na trzonku napis ZNTK (Zakłady Naprawcze Taboru Kolejowego). Badania chemiczne wykazały, że ok. 1,5 do 2 miesięcy przed dokonaniem zabójstwa był on regenerowany. W ZNTK w Gdańsku na stałe zainstalowała się 3-osobowa grupa
- pracowników dochodzeniowych milicji, ustalająca wszelkie możliwe okoliczności, w jakich młotek mógł zostać wyniesiony z zakładu, a przede wszystkim przez kogo.
W oparciu o sporządzone wykazy sprawdzono wszystkie osoby, które na przestrzeni pewnego czasu przed dokonaniem morderstwa pobierały młotki. Z czynności tych nie wyłączono także mężczyzn, którzy w ostatnim okresie zwolnili się lub zostali zwolnieni z ZNTK. Przeanalizowano skrupulatnie wszystkie przypadki, w których zakładowe ambulatorium udzielało pracownikom pomocy chirurgicznej. Tropem był w tym wypadku bandaż elastyczny użyty do owinięcia części młotka
Wszystkie typowane osoby zostały dokładnie sprawdzone: badano ich zachowanie, karalność, wzrost, wygląd, wiók. Szczególnie wnikliwą analizą objęto kilkunastu pracowników z ZNTK zamieszkałych na terenie gminy Żukowo.
Wydawało się, że młotek z napisem ZNTK prostą drogą zaprowadzi do mordercy. Tak jednak się nie stało. Bo
27
v \\ \ \ \. \ \
przecież taki właśnie lub podobny młotek mógł znaleźć się w domu każdego mieszkańca, każdej niemal miejscowości, przyniesiony kiedyś przez kogoś z rodziny, znajomego, znajomego znajomego... dziesiątki, setki możliwości. Dodajmy do tego, że młotków z napisem ZNTK używają wszyscy kolejarze.
Ironia losu sprawiła, że sprawca zabójstwa Ireny H. nie został ujęty. W czasie gdy toczyło się śledztwo, pracował on w ZNTK. Pracował od niedawną, ale — skutkiem niedbalstwa — nie figurował w żadnym z wykazów dostarczonych milicji do sprawdzenia. Ani razu jego nazwisko nie pojawiło się w śledztwie. Bo przecież gdyby tak się stało...
Równplegle z czynnościami prowadzonymi w ZNTK toczyło się śledztwo w rejonie zamieszkania Ireny H. W związku z tym, że towarzysząca jej przed śmiercią kuzynka zauważyła jadącego z góry rowerzystę, rozpatrzono także i tę możliwość. Sprawdzono pooad 70 osób. Bez rezultatu.
Rozpoznaniem posesyjnym objęto każde mieszkanie, każde zabudowanie w 11 wsiach położonych w okolicy Leźna i Niestępowa. Milicja usiłowała ustalić i odszukać niemal wszystkich, którzy tuż przed dokonaniem zbrodni przyjeżdżali lub wyjeżdżali z tego terenu. Bezskutecznie.
Przez pewien czas istniała bardzo mocna wersja śledztwa. Wiązano ją z osobą pewnego 47-letniego mieszkańca Niestępowa — nałogowego alkoholika. Z racji tego, że w jednym z trójmiejskich przedsiębiorstw zaangażowany był do prac transportowych, często przebywał w ZNTK. Drobiazgowa analiza ubrania zamordowanej ujawniła niewielkie plamki metalicznej farby. Farbę tego samego gatunku znaleziono u wspomnianego mieszkańca Niestępowa w trakcie przeszukania w jego mieszkaniu. W przeddzień zabójstwa był pijany. Nie wrócił na noc do domu, pojawiając się w nim dopiero po dwóch dniach. Wiadomo było także, że po powrocie dokładnie wyprał swoje ubranie zabrudzone smołą i smarami. Tylko jeden element nie pasował do „układanki" —człowiek ten nigdy nie wykazywał zainteresowania kobie
tami, nie przebywał w ich towarzystwie, ani nie starał się o to. Został dokładnie sprawdzony. Jego udział w zabójstwie Ireny H. wykluczono.
— To ja ją zabiłem — oznajmił Jerzy E. już na drugi dzień po znalezieniu zwłok. — Ona mnie zdradzała, śmiała się ze mnie, wciąż chciała żebym dawał jej pieniądze. Tak, zabiłem
ją-
Nie było to udane małżeństwo. Jerzy E., pracujący jako palacz centralnego ogrzewania, nie stronił od kieliszka. Stał się w końcu nałogowym alkoholikiem. Jego 30-letnia żona, Anastazja E., pracowała w gdyńskiej Centrali Rybnej jako robotnica. Łatwo nawiązywała kontakty towarzyskie z mężczyznami, zmieniała partnerów.
Jej mąż zdawał sobie sprawę z faktu, że jest zazdrosny. Wiedział o erotycznych przygodach żony, wielokrotnie jej to wypominał. Dochodziło na tym tle do kłótni i bijatyk. Sprawy te były zresztą tajemnicą poliszynela, bowiem w domu, a właściwie baraku, w którym mieszkali, cienkość działowych ścianek powodowała, że wszyscy wiedzieli tu wszystko o każdym.
Tamtego dnia małżonkowie pokłócili się już wczesnym rankiem. Ponury świt za oknami 1 lutego 1980 roku korespondował z nastrojem ich rozmowy. Anastazja E. przed wyjściem do pracy zapowiedziała, że nie wróci wieczorem do domu. Miała odebrać trzynastą pensję i w związku z tym snuła pewne plany. Mąż był oburzony, nie zgadzał się, by spała poza domem. W takiej gęstej pełnej obustronnej niechęci atmosferze rozstali się.
Po pracy Anastazja E. odwiedziła w Sopocie jedną ze swych koleżanek. Wieczór nie układał się jednak zbyt atrakcyjnie, postanowiła więc wrócić do domu jednym z ostatnich autobusów dojeżdżających do pętli w Gdańsku- -Zakoniczynie.
W chwili kiedy Anastazja E. próbowała znaleźć sposób na atrakcyjne spędzenie czasu, w zupełnie innej części Trójmia
sta młody mężczyzna, także już po zakończeniu pracy, przemierzał ulice Gdańska. Miał na sobie ciepłą kurtkę i porządnie zawiązany szalik Było zimno, siąpił deszcz ze śniegiem, szybko zapadał zimowy zmierzch. Mężczyzna mocno wcisnął ręce w kieszenie kurtki. Przez materiał czuł twardą główkę młotka zatkniętego za pasek spodni. Szedł pozornie bez celu. Szybkimi, taksującymi spojrzeniami obrzucał mijane kobiety. Drażnił go gwar miasta i spieszący w różne strony liczni przechodnie. Nie takiego nastroju szukał, czego innego mu brakowało.
Był świetnie zorientowany w zasadach funkcjonowania środków komunikacji miejskiej i podmiejskiej. Gdzieś w pamięci miał zakodowane zestawienia nazw przystanków pociągów i autobusów, rzędy cyfr oznaczających godziny ich odjazdów i przyjazdów, dziesiątki kombinacji „łamanych" połączeń, na przykład kolei z PKS-em. Znał to wszystko na wyrywki. Znalazłszy się w potrzebie możliwie ¡najszybszego opusżczenia danego terenu, potrafił wybrać optymalny wariant, a gdy trzeba było, umiał uzupełnić „luki" w rozkładach jazdy złapaniem na szosie „okazji", zniknięciem skradzionym samochodem, albo przynajmniej rowerem.
Wieczorem 1 lutego 1980 roku nie planował wyprawy do Zakoniczyna. Chodząc po ulicach po prostu natknął się na tę linię autobusową. To wywołało niemal automatyczną reakcję. Trybiki pamięci ruszyły, by dać zachęcającą odpowiedź: czerwony miejski autobus ma pętlę kończącą trasę w Zako- niczynie, to już daleko za miastem, tylko puste domki jednorodzinne i nie oświetlone drogi. Wsiadł więc i pojechał.
Tą samą trasą wracała do domu Anastazja E. Tych dwoje ludzi nic nie łączyło. Nie znali się, nigdy się ze sobą nie zetknęli. To, że ich drogi jednak się zeszły, stanowi czysty przypadek. Chyba żeby za powód ich spotkania wziąć perfekcyjną znajomość rozkładów jazdy, jaką posiadał człowiek z młotkiem...
Autobus zatrzymał się na pętli. Dochodziła godzina 23, nic
30
więc dziwnego, że pasażerów było niewielu. Każdy zmykał zresztą do domu, nie oglądając się na innych. Pogoda nadal była paskudna. Wzmagał się zimny, przenikliwy wiatr, zacinało mokrym śniegiem.
Anastazja E. skręciła w prawo na polną drogę wytyczoną rzędami drzew i nielicznych krzewów. To ul. Wieżycka. Po obu jej stronach rozpościerały się" płaszczyzny pustego, zaśnieżonego pola. Była sama. Oprócz niej nikt nie szedł drogą do Zakoniczyna, ani z niego nie wracał. I tylko zza wiaty przystanku autobusowego patrzył na nią zziębnięty mężczyzna. Ona także widziała jak szybko znikają ostatni przechodnie, jak nikną w oddali czerwone światełka odjeżdżającego autobusu. Zapadła cisza. Po chwili przerywało ją tylko ciche skrzypienie śniegu ugniatanego butami mężczyzny, który ruszył w ślad za znikającą w mroku kobietą.
Potrzebował trzech, może czterech minut, aby zbliżyć się do niej, idącej drogą wspinającą się pod górę, na odległość kilku metrów. Czuł ogarniające go ogromne podniecenie. Rozpiął spodnie, obnażył się. Wyciągnął młotek i ujął go w prawą dłoń. Był gotowy. Wtedy zatrzymał kobietę i schrypniętym głosem wypowiedział swą zwykłą formułkę:
— Zaczekaj. Chodźmy się popieścićl Kobieta wyszarpnęła ramię. Chciała odejść, lecz już nie zdążyła. Pierwszy cios młotkiem ugodził ją w tył głowy. Zatrzęsła się z potwornego bólu. Następnych, spadających szybko jeden po drugim, już właściwie nie czuła. Upadła twarzą na brudny śnieg drogi.
Z opisu obrażeń doznanych przez Anastazję E. podczas napadu:
U ofiary stwierdzono obecność licznych ran tłuczonych głowy (około dziesięciu, jedenastu^. Obrażenia te powstały na skutek zadawania wielokrotnych uderzeń z dużą siłą narzędziem tępokrawędzistym. Stwierdzono wkfinowanie migdałków móżdżku do otworu potylicznego, śmierć nastąpiła w wyniku porażenia ważnych ośrodków życiowych mózgu.
31
Mężczyzna rozejrzał się dookoła. Nikogo nie zobaczył. Ujął kobietę pod pachy i pociągnął w kierunku pustego pola. Ona zaś jakby stawiała nikły opór, wleczona próbowała klęknąć. Traciła jednak przytomność. Położył ją jakieś 30 metrów od drogi. Miała poszarpane ubranie i nogi poranione od ciągnięcia po grudach zamarzniętej, zlodowaciałej ziemi. Przyklęknął i począł rozbierać swą ofiarę. Był bardzo niecierpliwy. Spieszył się i gdy bielizna stawiała opór — rwał ją.
O śmierci Anastazji E. powiadomił milicję jej mąż. Wczesnym rankiem 2 lutego 1980 roku odnalazł ją leżącą na polu przy drodze, z podkurczonymi nogami. Wokół rozrzucone były jej rzeczy, m.ih. siatka z zakupami i nowa spódnica. Niektóre drobiazgi znaleziono także na drodze. Na miejscu zdarzenia ekipa milicyjna nie zabezpieczyła żadnych śladów sprawcy. Po napadzie przez parę godzin trwała w nocy śnieżna zadymka. Rano. wszystko zawiane było białym puchem.
Co do jednego nie było natomiast żadnych wątpliwości napad miał wyraźnie seksualny charakter. Ofiarę znaleziono na śniegu w poszarpanym ubraniu, częściowo obnażoną, z rozchylonymi nogami.
Już nazajutrz do zabójstwa żony przyznał się Jerzy E. Podał wiele szczegółów, znajdujących potwierdzenie na miejscu zbrodni. Podczas wizji lokalnej, przeprowadzonej z jego udziałem, pokazywał jak ją zabił, jak przeciągnął na pole i rozebrał. Wskazał też młotek, którym miał tego czynu dokonać. Były na nim ślady krwi. Po dokładnych badaniach tego narzędzia stwierdzono: na zabezpieczonym młotku ujawniono metodą widmową ślady krwi nie nadające się do dalszych badań. W opinii rzeczoznawców młotek ten, ze względu na swe małe rozmiary nie korespondował jednak z wielkością obrażeń ofiary.
Jerzy E. poddany został badaniom psychiatrycznym. Jednocześnie śledztwo, które początkowo zdawało się zmierzać ku szybkiemu zakończeniu, przynosiło kolejne wskazówki, że zabójstwa na ul. Wieżyckiej mógł jednak dokonać ktoś inny. Wkrótce prokurator rejonowy w Gdańsku umorzył
śledztwo przeciwko mężowi Anastazji E. Na jego też wniosek Sąd Wojewódzki postanowił umieścić Jerzego E. w zamkniętym zakładzie psychiatrycznym.
Dlaczego więc Jerzy E. przyznał się do zabójstwa swej żony i obstawał przy tym? Oficerowie milicji prowadzący Śledztwo są dzisiaj zdania, że jego dość szczegółowa wiedza
o przebiegu napadu wynikała z faktu, iż był pierwszym człowiekiem, który widział zwłoki Anastazji E., dokładnie ją obejrzał i wyobraził sobie jak doszło do tragedii. Rozkład tego małżeństwa był już tak daleko posunięty, a nienawiść do siebie obojga małżonków—w szczególności zaś Jerzego E. do żony, wynikająca z poczucia krzywdy, jakiej od niej doznał — tak duża, że być może — „zabijał" ją w myślach wiele razy. W sytuacji, gdy jej śmierć stała się faktem, zapewne uwierzył w dokonanie przez siebie czynu, którego wizja wcześniej mu się pojawiała.
Po tym epizodzie śledztwo skupiło się na poszukiwaniu innego mordercy. Nadal jednak zbyt mocno nie krystalizowała się koncepcja jednego sprawcy tego i innych, uprzednio dokonanych napadów. Prowadzący kolejne sprawy brali pod uwagę taką możliwość, analizowali pod tym kątem poszczególne napady, zestawiali występujące w nich elementy podobieństwa. Jednakże szczupłość materiałów ope- racyjno-śledczych nie pozwalała na skonstruowanie wersji jednego sprawcy — zdecydowanego na wszystko mordercy
— i skupieniu się na niej przy dalszych czynnościach.
Śmierć nastąpiła w wyniku urazów mechanicznych powstałych wskutek ciosów zadanych z dużą siłą narzędziem- tępokrawędzistym, o czym świadczy charakter ran oraz rozległość złamań kości czaszki. Uwzględniając przebieg szczelin i załamań w obrębie pokrywy czaszki należy przyjąć, że Alicja M. otrzymała co najmniej cztery do pięciu ciosów, godzących w okolicę tyłogłowta.
Została znaleziona po dwóch dniach, przy mało uczęszczanej polnej drodze w Skowarczu. Leżała na wznak z roz
rzuconymi nogami, przed śmiercią bezwiednie oddała kał, od pasa w dół była obnażona, twaYz zalana krwią, zastygła w maskę bólu i przerażenia: Alicja M. miała w tym dniu 35 lat, została zamordowana 29 kwietnia 1980 roku.
Oficerowie prowadzący śledztwo określali ją, jako przeciętną, niczym nie wyróżniającą się kobietę. Pracowała w Skowarczu, kierując klubem RSW„ Prasa-Książka-Ruch". Praca ta dawała jej szerokie możliwości zawierania nowych znajomości, przebywania w licznym towarzystwie, co lubiła. Alicja M. była zamężna, miała jedno dziecko.
29 kwietnia 1980 roku była nieprzyjemna, deszczowa pogoda. W powietrzu unosiła się zawiesista wilgoć, przechodziły częste mżawki. O godzinie 22.30 o tej porze roku jest już zupełnie ciemno. Dziesięć minut wcześniej Alicja M. wyprosiła z klubu ostatnich gości, popędzając rozleniwionych maruderów. Zamknęła drzwi na klucz, otworzyła parasolkę i poszła lśniącą od wody szosą w kierunku swojego domu. Ostatnią osobą, która widziała ją przed śmiercią była dróżnićzka—zauważyła Alicję M. w chwili, gdy przekraczała tory na przejeździe kolejowym. Za przejazdem droga tonęła już w gęstych ciemnościach.
Zapewne Alicja M. zarejestrowała bezwiednie w świadomości fakt, że zanim dotarła do przejazdu przejeżdżał tędy niebiesko-żółty pociąg elektryczny, jadący od Gdańska w kierunku Tczewa. Z tego pociągu wysiadł samotny mężczyzna. Stanął na peronie. Blade światełko rzucane przez ostatnią z ocalałych żarówek podświetlało przeszkloną tablicę informacyjną z napisem Skowarcz. Rozejrzał się niezdecydowany, przeszedł kawałek po peronie.
Dostrzegł samotną kobietę, gdy była już po drugiej stronie torów. Szła szybko, osłaniając się parasolką, wokół nie było nikogo. Tym razem Skorpion nie miał z sobą młotka. Szybko podbiegł w kierunku prowizorycznego składziku narzędzi kolejarskich, leżących pod niewielką wiatą na peronie. Wyszukał ciężki, zardzewiały kawał metalu, rodzaj grubego pręta o podłużnym kształcie z masywnym występem na
końcu. Słyszał jeszcze odgłos kroków oddalającej się kobiety. Natychmiast ruszył za nią. Za przejazdem dogonił ją szybko. -
Kilkakrotnie z całej siły uderzył ją w głowę ciężkim kawałem żelaza. Kobieta upadłą twarzą na szosę, wypadła jej parasolka i torebka. Skorpion odciągnął ją w bok szosy, ułożył obok płotu okalającego niewielki, zarośnięty zdziczałą roślinnością sad. Z tego miejsca jest do szbsy około 200 metrów. Alicja M. nie dawała znaku życia; Wrócił na drogę, podniósł parasolkę i torebkę, ponownie zbliżył się do leżącej, przyklęknął, rozebrał ją, ściągnął rajstopy i majtki.
Z palca zdjął jej obrączkę. Do Gdańska wrócił autobusem. Obrączkę długo jeszcze nosił przy sobie, często oglądał ją, przywołując wspomnienia tego deszczowego wieczoru. Była dla niego za mała, chciał odkupić ją jego brat. W końcu oddał ją żonie: w prezencie.
Ekipa operacyjno-śledcza zastała zwłoki Alicji M. częściowo obnażone, leżące twarzą do ziemi, z podkurczonymi ^nogami. Nie miała butów. Jeden z nich odnaleziono za płotem w dzikim sadzie. Dwudniowy deszcz rozmył widoczny na miejscu zdarzenia odcisk buta — sporządzono jego odlew gipsowy, mimo że nie nadawał się do dokładnej identyfikacji. Poza tym żadnych śladów. W okolicy narządów rodnych denatki badania nie wykryły cech wskazujących na manipulację. Obecność plemników w pochwie wskazywała jednak, że wcześniej — przed śmiercią — do-
- browolnie odbyła stosunek płciowy (żywotność plemników określa się na około 72 godziny). Parasolka wyrzucona pierwotnie przez mordercę za płot okalający sad została przez kogoś zabrana, odnalazła sięs dopiero po pewnym czasie.
Śledztwo w sprawie zabójstwa Alicji M. w swej pierwszej fazie koncentrowało się wokół stałych bywalców klubu; ich osoby, a także ich spostrzeżenia dotyczące tamtego dnia poddano wnikliwej analizie. Z ustaleń wynikało również, że w okolicy miejsca zdarzenia przebywała w tym czasie grupa
36
pracowników, zajmująca się melioracją gruntów. Mieszkali w niewielkim baraku, często wpadali do klubu. Jeden z nich zaczepiał nawet Alicję M., chciał się z nią uirlówić. Początkowo człowiek ten nie był w stanie podać swego alibi na ten dzień. 29 kwietnia 1980 roku wspólnie z kolegami pił ‘ w baraku wódkę, następnie wyszedł na poszukiwania kolejnej butelki A-r; nie było go przez ok. półtorej godziny. Był brany pod uwagę, jako potencjalny sprawca zabójstwa. W czasie pierwszego przesłuchania był jeszcze zupełnie pijany. Potem okazało się, że ma jednak alibi nie do podważenia.
Po dwóch dniach intensywnego śledztwa pod zarzutem popełnienia zabójstwa Alicji M. został aresztowany inny mężczyzna, mieszkaniec Skowarcza. Co więcej — człowiek ten przyznał się do popełnienia czynu. Wieczorem w dniu zabójstwa był w klubie, proponował Alicji M., że odprowadzi ją do domu. Nie był w stanie wyjaśnić, gdzie przebywał przez następne dwie godziny. W trakcie wizji lokalnej prezentował nawet niektóre szczegóły dokonanej rzekomo przez siebie zbrodni. Jego wersja przebiegu wydarzeń nie korespondowała jednak z ustaleniami śledztwa dotyczącymi samej ofiary. Podejrzany doprowadził wizję aż do miejsca, w którym znaleziono zwłoki. Tam rozpłakał się..: odwołał swoje poprzednie wyjaśnienia. Badania jego krwi i śliny wykluczyły go z kręgu możliwych sprawców.
Dlaczego się przyznał? Wydaje się,.,że powodem mogło być ostre zamroczenie alkoholem. Zapewne brał pod uwagę możliwość dokonania w tym czasie zbrodni. Jego wyjaśnienia były jednak wysoce nieprawdopodobne.
Zabójca Alicji M. pozostawał nieznany.
Niecierpliwie zrywane kartki z kalendarza, kolejne daty umykające z pamięci, przybliżające upragnioną wyczekiwaną chwilę. 22-letnia Cecylia G. żyła już tym dniem, przygotowywała się nań pełna radosnych myśli, planów. Nie starała się ujawniać swych najskrytszych emocji, była raczej zamknięta w sobie, przeżywała wszystko wewnątrz. Być może nawet nie do końca uświadamiana sobie ostrożność nakazywała jej nie mówić, nie wyrażać tego, jak bardzo czeka.
17 wrześniś 1980 roku — pełen słonecznego ciepła, jesienny już niemal dzień. Tego dnia w pracy spieszyła się, nie dawała jej spokoju myśl, że jeszcze tyle jest do załatwienia. Do godziny 14 uporała się z bieżącymi obowiązkami, wyszła wcześniej. Z miejsca swej pracy, z PGR w Radziejowie, pojechała do Starogardu. Tam czekała już na nią ciotka. Jedna z ostatnich przymiarek ślubnej sukni. Musiała być to ta jedyna — na ten jedyny czas, który przyjdzie za 10 dni. A jeszcze wcześniej, zanim zapukała do drzwi ciotki, na terenie swego zakładu pracy dokonała pospiesznych zakupów — nabyła wędlinę, później bułki paryskie, jakieś słodycze. Pośpiech, szybkie spojrzenia na zegarek.
Prosto z domu ciotki ruszyła do centrum miasta, bo przecież nie miała jeszcze ślubnego welonu, chciała go kupić, wybrać najładniejszy. Chodziła po sklepach, szukała.
Około godziny 19 zajęła wreszcie miejsce w autobusie PKS linii Starogard — Czarna Woda. Młoda, ładna dziewczyna z głową zaprzątniętą niezliczonymi myślami. W ręku trzymała wypchaną zakupami siatkę i torebkę z 10 tysiącami
37
m
złotych. To były jej skrzętnie gromadzone oszczędności, które niedawno podjęła z książeczki PKO, bo przecież teraz nadarzała się ku temu okazja, bo przecież... ślub... To już tylko dziesięć dni.
Wysiadła na przystanku PKS w miejscowości Lubiki. Szarzało już, ale było jeszcze ciepło. Nie było jej chłodno w dżinsach i cienkiej brązowej kurtce. Jeszcze tylko kilometr, dwa polną drogą przez las i już będzie rodzinny dom. Wiedziała, że czeka tam jej narzeczony, przygotowuje odświętną oprawę weselną, montuje nowo zakupione żyrandole w domu jego. przyszłych teściów.
Skorpion był tego dnia niespokojny, coś odwracało jego uwagę od normalnych czynności w pracy. Był wówczas zatrudniony w Zakładach Naprawczych Taboru Kolejowego w Gdańsku. Z niecierpliwością wyczekiwał końca dniówki. Potem przebrał się, za pasek spodni wcisnął duży, półtoraki- logramowy młotek. Pojechał pociągiem do Starogardu, trochę włóczył się bez celu po ulicach, by w końcu wsiąść do autobusu PKS. Za szybą dostrzegł tabliczkę z napisem Chojnice. Wysiadł w Czarnej Wodzie. Nie spieszył się. Piechotą poszedł szosą. Minął opustoszały przystanek w Lu- bikach i szedł dalej, /
Wolno zapadał zmrok. Po kilkuset metrach minął go jadący w przeciwną stronę autobus ze Starogardu. Przystanął. Zauważył, że ktoś z niego wysiadł, jednak z tej odległości nie mógł dostrzec szczegółów, widział tylko jakąś postać. Przeszła szosę i zagłębiła się w las. Wtedy zaczął biec. Zanim ów „ktoś" zniknął między drzewami,, wiedział już, że to kobieta. Na chwilę przystanął i pod najbliższym drzewem oddał mocz. Czuł, że narasta w nim szalone podniecenie, którego już nie opanuje.
Kilometr szedł za Cecylią G. Potem zbliżył się i po raz pierwszy uderzył ją młotkiem w głowę. Musiał zadać jeszcze kilka ciosów zanim upadła. Walcząc o życie kopała nogami: w piachu drogi pozostały wyraźne ślady. Chwycił ją pod pachy i zawlókł między drzewa, w las. Żyła jeszcze, usiłowała
38
wstawać, podnosić się. Dobił ją kolejnymi uderzeniami.
Przeszukał jej siatkę i znalazł słodkie ciastka „Katarzynki". Rozpieczętował jedno opakowanie i zjadł kilka na miejscu patrząc na konającą. Z torebki zabrał pieniądze i gryząc ciastka odszedł w kierunku szosy.
19 listopada 1980 roku Paweł Tuchlin pojechał pociągiem do Malborka. Przez pewien czas wałęsał się bez celu po mieście. Wcześniej, w pobliżu stacji, znalazł i zabrał ciężki metalowy pręt. Potem piechotą przeszedł kilka kilometrów w kierunku skrzyżowania z drogą wiodącą do miejscowości Szawałd. Było pochmurno, ciemno, wietrznie. Na drodze do Szawałd zauważył idącą samotną kobietę. Skręcił za nią, po około czterystu metrach rozpiął spodnie i obnażył się.
Droga po obu stronach obramowana jest szpalerem drzew, z jednej strony znajdują się pola uprawne, z drugiej zaś łąki. Skorpion zbliżył się do kobiety i zaczepił ją. Doszło do następującej wymiany zdań:
On: — Zimno dziś, prawda?
Ona: — Rzeczywiście, niezbyt ciepło.
On: — Jednak nie za zimno, żeby się popieścić...
Złapał ją za rękę. Wyrwała się i rzuciła do ucieczki. Wtedy zadał jej prętem kilka ciosów w głowę. Bił tak długo, aż upadła na szosę. Wówczas zaciągnął ją do pobliskiego, głębokiego i wyschniętego rowu. Tam rozebrał dziewczynę, rozerwał bieliznę.
Grażyna S. miała 22 lata, mieszkała w Malborku, pracowała w Państwowym Domu Dziecka. Była łubiana zarówno w pracy, jak i w szkole, gdzie uzupełniała wykształcenie. Do rodzinnej wsi Kamionki wpadała od czasu do czasu. Często nie zapowiadała swych wizyt u rodziców. Było tak również tamtego jesiennego dnia.
Zwłoki Grażyny S. odnalazł w dwa dni później — 21 listopada 1980 roku — miejscowy rolnik, przejeżdżający tą drogą traktorem. Bezpośrednią przyczyną śmierci kóbiety było zachłyśnięcie krwią. Sekcja zwłok wykazała obecność
siedmiu ran tłuczonych i ciętych w obrębie czaszki. Uderzenia prętem spowodowały złamania kości podstawy czaszki oraz stłuczenia tkanki mózgowej.
0 godzinie 13 z polecenia oficera dyżurnego udałem się na miejsce zdarzenia. Kiedy tam przybyłem, zostałem poinformowany przez obywatela Lecha Sz., że,dnia dzisiejszego, wspólnie z kolegą Sławomirem F., znalazł on zwłoki kobiety, leżące o ok. 100 metrów od ul. Pana Tadeusza oraz w odległości ok. 300 metrów od przejścia między ul. Pana Tadeusza a Kartuską. Zwłoki były ułożone twarzą do ziemi, z rozrzuconymi rękami, na lewej nodze brak buta. Na głowie, w części potylicznej, zauważyłem widoczne obrażenia.
W wyniku wstępnej penetracji terenu został odnaleziony but ofiary, leżący w odległości około pół metra od przejścia między ul. Pana Tadeusza a Kartuską- Ustaliłem, że denatką jest 30-letnia Wanda K., zamężna, mająca jedno dziecko w wieku ośmiu lat. Wanda K. w dniu 12 grudnia około 5 rano wyszła z domu do pracy, do sklepu spożywczego przy ul. Kartuskiej. Do pracy tego dnia nie stawiła się. Zaniepokojona tym faktem rodzina powiadomiła o zaginięciu II Komisariat MO oraz zainicjowała poszukiwania na własną rękę, w których uczestniczył znajomy Lech Sz.
Tej treści notąjka służbowa, sporządzona przez sierżanta sztabowego Adama Kędzierskiego z Komendy Miejskiej MO w Gdańsku, otwiera akta sprawy zabójstwa Wandy K.
Skorpion zabił po raz szósty. Tym razem po raz czwarty na szlaku jego „wędrówek" znalazł się Gdańsk.
Za kościołem usytuowanym nie opodal pętli tramwajowej przy ul. Kartuskiej w Gdańsku rozciągają się ogrody i działki uprawne. Między nimi wije się malowniczo wąska ścieżka częściowo wyłożona betonowymi płytami i ograniczona metalowymi poręczami, częściowo nieutwardzona. Dróżka ta pnie się zakolami ku położonemu na górze osiedlu
1 w paru miejscach przechodzi w harmonijki kamiennych schodów ułatwiających jej forsowanie. To zazwyczaj
1
ciche miejsce — szczególnie latem, gdy tonie w zieleni
— które choć położone tak blisko nad ruchliwą ul. Kartuską, tworzy enklawę spokoju chronionego pasmem drzew i krzewów,
12 grudnia 1980 roku, parę minut po godzinie 5 rano było tu cicho. Miasto dopiero budziło się ze snu. Gdzieniegdzie pojawiali się pierwsi przechodnie spieszący do pracy. Czas był nieprzyjemny: nocny mrok nie ustąpił, a pogłębiały go nisko zawieszone chmury. Zanosiło się na deszcz.
Tym razem Paweł Tuchlin wyruszył „na wędrówkę" w porze dla niego nietypowej, na granicy nocy i dnia. Wszystko pozostałe było podobne: ciepłe ubranie, by się nie przeziębić, młotek za paskiem spodni i szukanie kobiety „do pieszczot".
Wolno przeszedł wzdłuż ul. Łostowickiej, aż za kościół. Nikogo nie spotkał. Wspiął się więc ścieżką między ogródkami na samą górę i znalazł się w pobliżu usytuowanego na rogu ulic sklepu. Rozejrzał się — ani żywej duszy. Wybrał wyłożoną czarnym żwirem ul. Protazego i ruszył w głąb. Po kilkuset metrach zawrócił. Wciąż dookoła nie widział nikogo. Dopiero po paru chwilach u wylotu ul. Protazego ukazała się jakaś sylwetka. Od razu wiedział, że to kobieta. Przyspieszył idąc w jej kierunku. Ona zeszła na ścieżkę między ogródkami, on posuwał się jej tropem. Był coraz bliżej; Po pokonaniu serii kamiennych schodków kobieta zorientowała się, że ktoś za nią idzie. Obejrzała się raz i drugi. Mężczyzna był tuż, tuż. Ogromnie się przestraszyła, zaczęła głośno krzyczeć, zbiegając w dół, ku ul. Kartuskiej.
Skorpion zrezygnował. Zatrzymał go krzyk i gwałtowna reakcja kobiety. Cofnął się ścieżką do góry. Otworzył furtkę i wszedł na zaplecze znajdującego się tutaj piętrowego domu. Postanowił przeczekać, tym bardziej że z góry schodził ktoś jeszcze — jakiś mężczyzna. Wszedł więc głębiej w mrok chowając się za budynkiem.
Tymczasem przestraszona kobieta dobiegła do pętli tramwajowej. Obejrzała się. Napastnik zniknął. To ją uspokoiło. Nie przypuszczała nawet, że w ten sposób ocaliła życie.
41
Tkwił przyczajony pod domem. Poprzez płot i furtkę widział odcinek ścieżki. Czekał. Po pewnym czasie w zasięgu jego wzroku pojawiła się sylwetka innej kobiety. Szła na dół wyraźnie spiesząc się. Przeszła wzdłuż domu nie zdając sobie sprawy, że ktoś czai się w mroku. Gdy jej kroki oddalały się i cichły, Skorpion wyszedł przez furtkę. Rozejrzał się i ruszył szybkim krokiem. Na betonowym odcinku ścieżki, przy barierze z rur był tuż zâ" nią. Wypadki potoczyły się błyskawicznie. Jego propozycja: Stój, będziemy się pieścić! Przerażenie w jej oczach. Jakaś próba reakcji. I niemal jednocześnie zadawane z wielką siłą ciosy młotkiem w głowę.
Nie miała żadnych szans obrony. Upadła nieprzytomna już po pierwszych, wręcz miażdżących uderzeniach. Skorpion ujął ją wpół i pociągnął kilkadziesiąt metrów w bok, na łąkę, na uskok terenu, gdzie leżącego człowieka trudno dojrzeć ze ścieżki.
W Lubikach na miejscu napadu na Cecylię G. znaleziono rozrzucone wokół: torbę na zakupy, świeżego kurczaka, bułki paryskie, śliwki... Nie opodal leżały dwa puste papierki po cukierkach oraz opakowanie z heft>atnikami. Nie było natomiast wędliny, którą dziewczyna kupiła w swoim zakładzie pracy i z której odkroiła kawałek dla ciotki w Starogardzie.
Wykorzystując te ślady wprowadzono do akcji psa milicyjnego. Podjął on trop, jaki jednakże okazał się fałszywy, zaprowadził bowiem do osoby, która pierwsza dotarła na miejsce zabójstwa.
Zginęła torebka Cecylii G. Fakt, że brak było także kiełbasy, kazał brać pod uwagę rabunkowe tło napadu. Wychodząc z takiego założenia prowadzący śledztwo przyjmowali hipotezę, iż sprawcą mógł być uciekinier z zakładu psychiatrycznego w Kocborowie. Wersja stawała się mocniejsza, tym bardziej że w tym czasie do milicji trafiały sygnały o jakichś ludziach błąkających się w okolicznych lasach, przy tym wiedziano, iż ucieczki pacjentów z Kocborowa nié należą do rzadkości.
Były jeszcze inne przesłanki wskazujące na rabunek, jako motyw zbrodni. Kiedyś z-biurka Cecylii G. zginęły przechowywane tam służbowe pieniądze. W zakładzie rolnym nie było żadnej solidnej kasy ani sejfu. W tej sytuacji Cecylia G.
— obawiając się ponownej kradzieży — postanowiła zabierać je ze sobą. W pierwszej fazie śledztwa zakładano, że także tego dnia miała przy sobie większą kwotę. Dopiero później okazało się, że zrabowane po napadzie 10 tysięcy złotych stanowiły jej prywatne oszczędności.
Praca nad tą wersją zaowocowała kolejną hipotezą. Otóż okazało się, że księgowa PGR Radziejewo była osobą łubianą, niemniej pozostającą w konflikcie z niektórymi pracownikami. Nie uznawała kompromisów, starała się żaprowadzić dyscyplinę i porządki w zakładzie. Miejscowa społeczność znała jej starcia z magazynierem, rezonans wzbudzało jej twarde i konsekwentne rozliczanie traktorzystów. Niektórzy spośród pracowników nie chcieli się temu podporządkować. Były spięcia, a nawet otwarte konflikty.
Skrupulatnie badano w śledztwie tę możliwość środowiskowych porachunków. Nie znalazła ona jednak potwierdzenia w zebranych i przeanalizowanych materiałach.
Równolegle z opisywanymi czynnościami kontynuowano inne. Wytypowano szereg osób, które — wobec ustalonych wstępnych warunków — mogły być potencjalnymi sprawcami napadu. Znalazł się wśród nich jeden z mieszkańców Lubik. Cecylia G. bardzo mu się podobała. Był w niej wyraźnie zadurzony, kilkakrotnie nakłaniał ją do zawarcia małżeństwa. Wybrali się razem na kilka wiejskich zabaw, ale na tym się skończyło. Mężczyzna ten nie mógł pogodzić się z otrzymanym „koszem”. Doszło nawet do próby samobójstwa — truł się, ale przeżył.
Na czas zbrodni nie miał 100-procentowego alibi. Działo się to w porze żniw. Ludzie zajęci byli sprzętem zboża z pól. Chcieli je zwieźć jak najprędzej, bo zanosiło się na deszcz. Wszyscy skupiali się na robocie i nie zwracali uwagi na innych. Tymczasem człowiek, o którym mowa, jadąc w raz
z bratem ciągnikiem przez wieś w pewnym momencie zeskoczył i poszedł w sobie wiadomym kierunku. Powstała w ten sposób luka czasowa, w obrębie której nikt nie mógł potwierdzić, gdzie on był i co robił.
Wśród osób, mogących być sprawcami, znalazł się także włóczęga, który jeździł po różnych miejscowościach, zatrudniając się dorywczo przy pracach rolnych, na budowach i przy podobnych okresowych zajęciach. Co interesujące
— wątek ten pojawił się późno, bo bez mała po półrocznym śledztwie. Okazało się, że w czasie dokonania zbrodni błąkał się po lesie. Świadkowie zapamiętali, że' był rudy. Po ogromnie pracochłonnych, rozległych czynnościach ustalono kim był rudy włóczęga. Zatrzymano go. Wkrótce okazało się jednak, że ma on nie dające się podważyć alibi: dokładnie w tym czasie, gdy zginęła Cecylia G., przebywał w zupełnie innym miejscu.
Poważnie brano pod uwagę także wersję „grzybiarze". Wrzesień 1980 roku w tym rejonie, na obrzeżach Borów Tucholskich, charakteryzował się wielką obfitością grzybów. W poszukiwaniu borowików i rydzów przyjeżdżało tu mnóstwo ludzi z Elbląga, Malborka i innych miast. Zarówno przed, jak i po zabójstwie w okolicznych lasach przebywało wielu grzybiarzy. Rekonstruowano składy poszczególnych wycieczek, ustalano kto w tym czasie tu przyjeżdżał, z wielkim trudem odtwarzano listy pasażerów poszczególnych kursów autobusowych. Na darmo. I ta ogromna praca nie posunęła śledztwa naprzód.
Analizowano związki między tą i podobnymi sprawami. Między innymi wrócono do innego zabójstwa. Jego ofiara oraz Cecylia G. mieszkały w tym samym osiedlu, pracowały w tym samym przedsiębiorstwie, wcześniej zaś uczyły się wspólnie w jednym z techników. W odstępie kilku lat obie zostały zamordowane. Ustalono, że jeden z nauczycieli tej szkoły ma skłonności do stosunków z młodymi dziewczętami. Przeprowadzono dziesiątki rozmów z absolwentami owego technikum. Wszystko bez rezultatu.
Oczywiście przez cały czas trwały rutynowe czynności śjedcze. Sprawdzano alibi wszystkich osób karanych za gwałty, czyny lubieżne i inne podobne przestępstwa. Wyszło przytyta na jaw wiele nieznanych dotąd spraw: jedni ludzie znajdowali upodobanie w publicznym obnażaniu się, inni onanizowali się w zaroślach, jeszcze inni podglądali kobiety i małe dziewczynki... Jednakże i te kierunki śledztwa, i wcześniej przywoływane, nie dały odpowiedzi na pytanie: kto zabił Cecylię G.?
Czas płynął nieubłaganie. Zwykle śledztwo toczy się do trzech miesięcy. W uzasadnionych przypadkach trwa i dłużej. Jeżeli jednak zebrany materiał dowodowy nie pozwala
— w tym czasie — na wykrycie sprawcy, rzecz kończy się umorzeniem. Wprawdzie śledztwo pozostaje nadal w kręgu
* zainteresowań służb milicyjnych, wraca się do niego, szczególnie w przypadkach nasuwających analogie, jednak nie kontynuuje się już działań milicyjnych w pełnym zakresie.
Tak było również w przypadku zabójstwa Cecylii G. a także Grażyny S. i Wandy K. Po sześciu miesiącach ogromnie rozbudowanych i wytężonych działań śledztwa te umorzono.
8 lipca 1983 roku, szosa Gdańsk-Tczew. Przez przednią szybę autokaru widać poprzedzających kolumnę motocyklistów, migają czerwono-niebieskie światła sygnalizacyjne dwóch milicyjnych „emzetek", dolatuje stłumiony, pulsujący dźwięk syren. Na kolejnym zakręcie oglądamy się dó tyłu, stąd widać dokładnie rozciągniętą na szosie kawalkadę samochodów. Trzy niebieskie nysy, dwa gaziki, trzy ciężarówki z plutonami ZOMO, milicyjny fiat, wreszcie dwa kolejne motocykle „drogówki" zamykające kolumnę. Tuż za autokarem jedzie duża „więźniarka". Szarozielony kolor burt, siatka ochronna na przedniej szybie i reflektorach. Poza tym żadnych okien.
Trzeszczą niewielkie, przenośne radiostacje, z jazgotliwych dźwięków dobiegają słowa krótkich komend, szybkie polecenia, czasem jakieś niezrozumiałe, urwane słowa, fragmenty zdań. Samochody tasują się na drodze, bez przerwy przemykają zmotoryzowane patrole — wyprzedzają jadące samochody, powracają, trzymają się z boku. Zablokowane skrzyżowania, mijamy stojące na lewym poboczu auta, które nadjeżdżały z przeciwnej strony. Czekają na przejazd kolumny. Przed Tczewem kawalkada rozpada się na dwie części. Ciężarówki ZOMO pędzą do przodu, odjeżdża fiat.
Kiedy przyjedziemy na miejsce, teren będzie już otoczony kordonem, ruch drogowy zostanie wstrzymany.
Hamuje szarozielona „więźniarka", otwierają się jedyne drzwi. Ekipa magnetowidowa rozciąga długie sznury kabli.
7 więźniarki" zeskaWme uzbrojony funkcjonariusz ochro-
ny, za chwilę w drzwiach ukaże się Paweł Tuchlin. Zanim dotarł do tego miejsca, zanim po raz kolejny zabił, upłynęło wiele dni.
Uczestniczyliśmy w 19 wizjach lokalnych z jego udziałem. Te dni były trudne, wypełnione nerwową bieganiną, przerywane częstymi dzwonkami telefonów. Wyjazdy w teren owocowały stosami notatek. Same wizje sprzęgały się z niesamowitą mieszaniną zabójczego upału, napięcia i makabry. I ciągle czujna obserwacja: czy choćby raz „pęknie", czy jakimś ruchem zdradzi, że czuje więcej niż okazuje. Było w nas obecne jakieś nieracjonalne przeświadczenie, że na dnie tego morza zbrodni i okrucieństwa, kryje się bodaj odrobina człowieczeństwa, jakaś maleńka „zadra", której można by się uczepić. W tych poszukiwaniach nie chodziło już o to, żeby móc o duszy Pawła Tuchlina zapisać w reportażach jakiś maleńki plus. To raczej chodziło o nas, czysto prywatnie, bo często nie dawaliśmy sobie rady z wnioskowaniem. Mówiło się: bezwzględny zbrodniarz, wyzuty z ludzkich cech morderca, lecz to wszystko wydawało się zbyt prostą, nazbyt popularną oceną.
Mieliśmy po tych wizjach złe sny. To była prawda i trzeba
o tym napisać, bo to też był element upiornej atmosfery ' przenikającej owe upalne, lipcowe dni. Był taki okres, kiedy ledwo starczyło miejsca na sen, bo trzeba było zdać relację zainteresowanym kolegom, uporządkować notatki, przesłuchać taśmy, coś zjeść... Pierwsze, robocze wersje reportaży powstawały w aurze zewnętrznej sensacji. W redakcji dzwoniły telefony: —jj Czy to prawda, że on wysysał krew? Słyszałam, że zjadał ludzkie mięsoł Ile kilogramów złota znaleziono u niego w domu?
Niesamowite wersje rozdęte do apokaliptycznych rozmiarów ' eksplodowały absurdem. Pośpiech, trzeba było jak najprędzej rozerwać kurtynę niedomówień i nonsensu.
Akta. Stosy szarych, pękatych teczek. W nich dokumentacja zbrodni, zapis wielu ludzkich tragedii zamkniętych w szorstkich, urzędowych słowach. Nie ma miejsca na tonowanie
47
doznań, klasyfikowanie emocji. Fakty, fakty, fakty... Dziesiątki, setki konkretów ułożonych w chronologiczne ciągi zdarzeń, próby rekapitulacji materiału dowodowego, tasiemcowe protokoły przesłuchań, niekiedy celuloidowe torebki z drobniutkimi pyłkami — mikroślady, odpryski lakieru, próbki farb. ^ s
Kapitan Józef Chuchmała prosi bliżej. Otwiera pancerną szafę, pokazuje ogromną stertę wypchanych teczek.
— To jedynie dokumentacja do sprawy zabójstwa Ireny H. — mówi.
Przerzucamy kolorowe fotografie. Zbliżenia zmasakrowanych twarzy, zlepione krwią włosy, zachlapana na czerwono trawa. Twarze pełne zastygłego cierpienia, zamarłe w grymasie bólu, przerażające. Natężenie koszmaru znieczula. Oglądamy dziesiątki zdjęć z sekcji. Ręce w gumowych rękawiczkach trzymające straszliwie żgruchotane czaszki, pomiaż- dżone mózgi, wypreparowane fragmenty tkańek. Uprzedmiotowienie śmierci działa szokująco.
Kolejne ujęcia. Papieros' za papierosem. Drżenie rąk, którego nie trzeba się wstydzić.
Szlak krzyży. Widzieliśmy ich wiele, ale właśnie tu, po raz pierwszy, coś żelazną ręką chwyciło nas za gardła. Patrzyliśmy na siebie, wahając się czy z drżącymi w rękach notesami podejść do tego miejsca. Tam bowiem, gdzie Skorpion zabił Cecylię G., stoi wśród sosen prosty krzyż. Wokół kwiaty na zagrabionej starannie ziemi i... ślad, pieczołowicie co kijka dni odnawiany ślad, po którym Skorpion wlókł swą ofiarę na miejsce zbrodni. Niewielki rowek wygrzebywany w ziemi rękami rodziców. Żeby nie zapomnieć, żeby pamiętać.
Ludzie dowiedzieli się szybko: ruch w lesie, milicyjne samochody, psy. Stał między drzewami i patrzył. Niewysoki człowiek w niebieskiej, płóciennej koszuli, w czapce i tenisówkach. Dopuścili go blisko. Stał i nie płakał, patrzył. Był to jej ojciec.
Podeszliśmy bliżej, jakby nie wierząc, że zdecydował się na to, że chce to oglądać na własne oczy. Zwrócił ku nam
48
pooraną zmarszczkami twarz. — Wytrzymam — powiedział
— mam mocne nerwy. Chciałbym tylko spojrzeć mu w oczy.
Potem schylił głowę i... jednak odszedł. — Tu stanie pomnik ^powiedział odchodząc.
Kolejny krzyż. Wbity w strome zbocze rowu, metalowy, opleciony girlandami sztucznych kwiatów. Pod nim następne wiązanki, miseczki wypalonych zniczy. Nieco niżej klęczy Skorpion, nachylony nad manekinem, rozchyla jego nogi, dotyka ustami. Kamerzyści ślizgają się po stromiźnie, pochyły grunt umyka spod nóg. Wszędzie gęsta, soczysta trawa, niebo bez jednej chmurki, pełnia lata. Paweł T. potrąca kolanami znicze stojące na dnie rowu, raz klęczy z jednej, raz przysiada z drugiej strony kukły. Zdaje się przyspieszać potok słów, często rzuca wokół szybkie spojrzenia, błyszczą mu oczy, gdy dotyka martwej materii przedmiotu.
Zdarzyło się to właśnie wtedy. Szczęknęła przenośna radiostacja zawieszona na ramieniu jednego z oficerów, doleciał podenerwowany falset:
— Drogą biegnie kobieta, prawdopodobnie matka zamordowanej! Coś krzyczy!
— Zatrzymać! Nie dopuszczać!
| ^:Nie dam rady, nie mogę się z nią szarpaćl
Kapitan Józef Chuchmała rusza niemal biegiem. Kobieta przedostała się przez kordon funkcjonariuszy ZOMO, widać już jej sylwetkę w perspektywie drogi. Pochylona, zmierza ku skrzyżowaniu szybkim, zdecydowanym krokiem. Od strony wsi biegną jej naprzeciw następni mundurowi. Wizja nadal koncentruje się na dnie zarośniętego gęstą trawą rowu.
Ona zawodzi, biegnie i zanosi się jakimś przerażającym spazmem. Siwiejące włosy opadły jej na twarz. Zatrzymują ją. Podnosi nieprzytomny, pełen lęku i rozpaczy wzrok. Potem szarpie się i krzyczy przeraźliwie:
— Mareeekl... Jezu Chryste... Mareczkuuui
Mówią coś do niej, uspokajają, wreszcie krzyczą, żeby ją obudzić z hipnotycznego transu. W dwu dużych torbach niosła pęki wielobarwnych, polnych kwiatów. Szła sadzić je
40
pod krzyżem, zobaczyła samochody milicyjne, zobaczyła tłum ludzi, tam, w tym samym miejscu... Urywane zawodzenie przerywają lękliwe, pełne trwogi pytania:
— Panowie, co się stało z moim synem, czy na pewno nie ma tam Mareczka?
Tłumaczą jej, że to złudzenie, że przecież syn w wojsku... Daleko... Wtedy nagle kuli się, wtula głowę w ramiona i wybucha ostrym, spazmatycznym płaczem. Rozładowanie, drżenie rąk, zimno przebiegające po plecach^ Odprowadzają ją na bok, coś długo i cierpliwie tłumaczą. Raz po raz podnosi na nich oczy pełne łez i zastygłego przerażenia.
— Bóg wam zapłać panowie za wszystkie trudy mówi szeptem, ocierając twarz.
Odjeżdżamy. Patrzymy na Skorpiona, gdy autobus mija stojącą na poboczu kobietę. On ciekawie przyciska twarz do szyby. Przez ułamek sekundy ich oczy spotykają się: jego, lśniące nagłym błyskiem zainteresowania, i jej, zatopione w małej, skurczonej z rozpaczy twarzy. W ubiegłym roku umarł]jej mąż. Został tylko syn.
Paweł Tuchlin rozluźnia się. Spokój. Milczenie. ' _
Wizja lokalna w Skarszewach. Tu decyduje pośpiech. Napięcie w gromadzącym się tłumie może przerwać granice. Wśród ludzi wiele kobiet. Stoją stłoczone z siatkami wypchanymi zakupami, niektóre z dziećmi na rękach. One najdokładniej zapamiętały morderstwo Bożeny S., to one właśnie bały się zimowych, długich wieczorów.
Wchodzimy w tłum.
— Panie, co tu się działo... Tu była panika. Ludzie bali się wychodzić z domów, wieczorem na ulicy nie spotkało się samotnej dziewczyny.
Kobieta odchyla się w bok, wyciąga szyję, stara się dojrzeć Skorpiona. Ale z tej odległości nie sposób odróżnić rysów twarzy. Widać tylko nieokreślonego koloru plamę więziennego drelichu.
Inna. Zasłania usta dłonią w geście przerażenia.
— Tślawet jak byłam sama w domu, za zamkniętymi drzwiami, bałam się zapalać światło. Człowiek stał za firanką i tylko patrzył, kto wchodzi do klatki schodowej.
Akcja wizji przenosi się nieco, dalej. Tłum biegnie za kordonem. Dziesiątki głów w otwartych oknach, na balkonach. Funkcjonariusze ZOMO wpychają nazbyt ciekawskich do bram, za drzwi wiodące do klatek schodowych.
W jednej z nich siwa, przerażona staruszka. Patrzy na nas wylęknionym wzrokiem.
— Ja nic nie wierri, panowie, niczego nie pamiętam. Tak, tak, to było okropne.
Dopiero potem zbiera się na odwagę. Paweł Tuchlin przechodzi tuż obok schodków ganku. Przepraszamy milicjanta z „drogówki", przepuszczamy staruszkę do przodu, a ona, pełna strachu i jakiegoś niesamowitego napięcia, zapiera się we framugach, jak gdyby ktoś chciał ją stąd na siłę wyrwać. Dopiero z tej perspektywy, mając nas po obu bokach, patrzy na nadchodzącego. On spuszcza oczy, tylko czasem rzuca wokół szybkie, badawcze spojrzenia.
Tłum faluje, ulica rozbrzmiewa narastającym gwarem.
— Pokażcie go nam! Chcemy go zobaczyć!
Milicyjne motocykle blokują jezdnię biegnącą w dół ulicy.
Przy krawężniku stoi zaparkowana szarozielona więźniarka.
— Żeby to matka wiedziała, że takie dziecko urodziła i wychowała!...
Skorpion spieszy się. Przypominamy sobie jego słowa, kiedy mówił o żalu i wyrzutach sumienia: Ja nawet pieszo mogę iść do Skarszew, niech mnie tam ludzie rozszarpią... Ale co to zmieni, nikomu to życia nie przywróci...
Potem, przy jakimś drzewie, kiedy krótka chwila przerwy na zmianę taśmy filmowej w magnetowidzie wstrzymuje wizję lokalną, podchodzimy do niego. Prokurator Ryszard Zegar stoi odwrócony plecami, ociera pot z czoła.
— Kiedy to się ukaże, — pyta Skorpion kiedy będzie artykuł w gazecie?
— To jeszcze trochę potrwa, chyba w przyszłym tygod- niu... ■' ^
Patrzy na nas badawczo, a potem uśmiecha się i jest w tym uśmiechu jakiś cień ironii.
— Ciekawy jestem — mówi — ile będzie w tych reportażach fantazji i fikcji?
To*nas zaskakuje i przez chwilę trudno zebrać myśli.
— Wie pan, wydaje się nam, że w pana przypadku nie trzeba będzie fantazjować...
Znów się uśmiecha.
— Nie wierzę — dodaje cicho.
8 lipca 1983 roku. Wizja lokalna w Narkowach dobiega końca. Odchodzimy od szosy przez gęstą trawę zaścielającą łąkę. Wokół kordon zomowców z psami. Za kordonem gęsty tłum żywo gestykulujących ludzi. Dobiegają gniewnie podniesione głosy. Słyszymy też ostatnie słowa z opowieści mordercy:
— Wytarłem młotek o trawę... Zabrałem pieniądze... Zaspokoiłem się...
Więzienny drelich kontrastuje z soczystą zielenią. Przystajemy. Wzrok zatrzymuje się na stojących na szosie. Wśród nich oficerowie z grupy specjalnej — Stefan Chrzanowski, Stanisław Ćwiek, inni.
Powietrze pulsuje od żaru, w ciężarówkach zapalają motory. Jeszcze raz mignie pochylona sylwetka zbrodniarza, daleko, w perspektywie drogi. Z dłońmi skutymi kajdankami wsiada do więźniarki.
Tak go zapamiętamy i będzie to obraz, którego nie sposób zapomnieć...
26 czerwca 1981 roku Skorpion wracał z Elbląga, gdzie był na rozprawie sądowej. Jeszcze w czasie, gdy odbywał karę pozbawienia wolności, uległ wypadkowi przy pracy, doznał pęknięcia miednicy. Po opuszczeniu zakładu karnego wniósł do sądu w Elblągu pozew cywilny o odszkodowanie za uszczerbek na zdrowiu. Dodajmy, że karę więzienia odbywał w Braniewię.
Dzień był upalny, początek lata zdawał się zwiastować dobrą pogodę. Skorpion przygodnym samochodem, „okazją", dojechał do Kieżmarku, wysiadł przed mostem przerzuconym nad Wisłą i grzbietem wału przeciwpowodziowego ruszył w górę biegu rzeki. Rozglądał się, czuł narastający wewnętrzny niepokój. Przeszedł około kilometra, nikogo nie spotkał. Co innego przykuło jednak jego uwagę. Oto na przeciwległym brzegu rzeki dostrzegł leżący rower, tandem. Spostrzegł także wędkarza łowiącego nie opodal ryby.
Przeszedł przez most, ukradł rower i pojechał nim szosą E-81 w kierunku Gdańska. Po drodze dogonił jadącą na rowerze kobietę. Była ubrana jedynie w kostium kąpielowy. To go niezmiernie podnieciło. Jechał za nią, licząc, że sytuacja okaże się bardziej sprzyjająca i pozwoli mu zaatakować kobietę. Tak się jednak nie stało. W najbliższej miejscowości Ona skręciła między zabudowania. Skorpion zrezygnował i pojechał dalej.
Po kilku następnych kilometrach zauważył kobietę, jadącą na rowerze równolegle do głównej trasy, polną, piaszczystą drogą. Była to Genowefa B.
53
Skorpion skręcił za nią. Po kilkudziesięciu metrach zatrzymał się i pod szopą, przylegającą do zabudowań gospodarskich, odnalazł ciężki, metalowy palik. Ruszył w tym kierunku, gdzie zniknęła kobieta, napotykając po kilkudziesięciu metrach jej rower.
Genowefa B. pracowała w polu. Stała nachylona i odwrócona tyłem do nadchodzącego Skorpiona. Zmyliła go jej młodzieńcza sylwetka, szczupła budowa ciała, sądził, że ma do czynienia ze znacznie młodszą osobą. Ostatecznie to także nie stanowiło przeszkody.
Skorpion wiele razy uderzył Genowefę B. palikiem w głowę, potem zaś zaspokoił się w swój „zwykły" sposób.
Tego samego dnia Leszek B. z Koszwał zgłosił się na posterunek MO w Cedrach Wielkich. Poinformował funkcjonariuszy, że przed godziną 18 zaniepokojona przedłużającą się nieobecnością matki Joanna B. wyszła z domu w kierunku pola, na którym Genowefa B. pracowała przy przerywaniu buraków. Idąc wzdłuż pola, znalazła matkę, leżącą w pasie jęczmienia przylegającego do zagonu buraków, nieprzytomną, z licznymi ranami na głowie. Natychmiast zawiadomiła o tym pozostałych członków rodziny. Poraniona kobieta, w stanie ciężkim, przewieziona została z pola do zabudowań, a następnie do Szpitala Marynarki Wojennej w Gdańsku-Oliwie.
Na miejsce zdarzenia przybyła grupa funkcjonariuszy z posterunku w Cedrach Wielkich. Zabezpieczone zostały dobrze widoczne brunatnoczerwone plamy, ślady wleczenia oraz wygniecione w jęczmieniu miejsce wraz z takimi samymi plamami i zachowanymi śladami obuwia. O wydarzeniach poinformowano Komendę Wojewódzką MO w Gdańsku.
Genowefa B. została straszliwie poraniona. Na znajdujących się w dokumentach śledztwa kolorowych fotografiach oglądaliśmy te razy, pozszywane już i opatrzone przez lekarzy. Sprawca napadu kilkanaście razy z wielką siłą uderzał ciężkim, metalowym prętem w głowę ofiary, mimo iż
każdy pojedynczy z tych bezlitosnych ciosów musiałby pozbawić kobietę przytomności. Ale on bił jeszcze i jeszcze, w jakimś krwawym amoku...
Genowefa B. przeżyła ten napad mimo tak rozległych obrażeń. Długo musiała się leczyć, ale nie odzyskała już w pełni zdrowia i uprzedniej sprawności. Dzisiaj nie może pracować z taką intensywnością, jak niegdyś. Często odczuwa bóle i zawroty głowy. Przebywa prawie wyłącznie w domu, nie bierze udziału w pracach polowych, poważnie przytyła.
Do szybko wszczętych poszukiwań sprawcy napadu użyto psa tropiącego, który podjął ślad. Poprowadził przez około 700 metrów łąką, następnie skręcił w prawo do szosy E-81. Wzdłuż tej trasy widoczne były ślady w postaci złamanych roślin, utwierdzając prowadzących śledztwo w przekonaniu, że pies idzie tropem rzeczywistej ucieczki sprawcy. Jednakże po dotarciu do szosy stracił ślad, ginący w woni spalin z przejeżdżających tą drogą licznych samochodów.
Niewiele informacji wniosły także badania .zabezpieczonych na miejscu napadu śladów obuwia. Głównie sprowadzały się one do określenia wielkości buta, a na tej podstawie
— wzrostu sprawcy.
Odnaleziony został rower, na którym przyjechał bandyta. Znaczna część czynności śledczych poszła w kierunku ustalenia do kogo należy ten pojazd. Poszukiwano także ludzi, którzy tego dnia mogli widzieć podążającego szosą mężczyznę na rowerze. Wersja „tandem" na pewnym etapie śledztwa była bardzo rozbudowana. Znalazł się świadek, który do dzisiaj twierdzi, że wówczas widział sprawcę napadu, jadącego na rowerze. Okazało się jednak, że tak bardzo chciał on widzieć zbrodniarza, iż zaciemniło mu to obraz rzeczywistości. Człowiek ten wniósł do sprawy szereg nieprawdziwych informacji. Na przykład tę, że bandyta miał bliznę na twarzy, „dorzucił" do tego inny niż w rzeczywistości (co się później okazało) kolor włosów i to, jak był ubrany.
55
1
Ustalono także, że kilka innych osób prawdopodobnie widziało sprawcę. Ludzie ci wzięli następnie udział w eksperymentach operacyjno-śledczych, starając się precyzyjnie wskazać miejsce, w którym spostrzegli rowerzystę na tandemie: Jeden ze świadków zgłosił milicji fakt, że po pewnym czasie widział ponownie w tej okolicy sprawcę napadu, który miał być ubrany w żółty kombinezon ochronny. Ubiorów takich używa się przy opryskach roślin środkami chemicznymi, są one także w wyposażeniu w Gdańskich Zakładach Nawozów Fosforowych.
Były to kolejne informacje poważnie zaciemniające obraz sprawy i kierujące śledztwo na fałszywe tory. Oczywiście, nie wynikało to ze złej woli świadków, lecz z przyczyn obiektywnych: nietrafnych obserwacji, szczerej chęci oraz pomocy w ujęciu bandyty, przerastającej jednak rzeczywistość.
Mimo ogromu wysiłków, wielkiego zaangażowania ludzi i szeroko rozbudowanych czynności dochodzeniowo-śledczych nie udało się ustalić osoby, której można by przedstawić zarzut napadu na Genowefę B. Śledztwo trwało około pół roku i po tym czasie zostało umorzone.
Z relacji Reginy J. o spotkaniu ze Skorpionem:
14 listopada wyszłam do pracy o godzinie 6.25. Poszłam polną ścieżką, skracającą dojście do szosy z Kartuz do Gdańska. Zauważyłam, że od strony Smęgorzyna, z góry, nadchodzi nieznajomy mężczyzna. Był jakieś dwadzieścia metrów ode mnie i szedł szybkim krokiem. Idąc słyszałam, że podąża za mną w pewnej odległości. Sądząc po zachowaniu tego mężczyzny, nabrałam podejrzeń, że ma wobec mnie złe zamiary. Obejrzałam się do tyłu i zauważyłam iż kroczy ze spuszczoną głową. Kiedy byłam w połowie ścieżki, mężczyzna ten zrównał się ze mną, a następnie wyminął mnie z prawej strony w odległości półtora metra. Odwróciłam głowę w tym kierunku i przyjrzałam mu się. Był w wieku dwudziestu, dwudziestu dwu lat, wzrostu 170 -175 centy
metrów, szczupły, na bladej twarzy miał krótki wąsik. Ubrany był w długą dżinsową kurtkę, ciemne spodnie, na głowie miał jakąś czapkę. W ręku trzymał okrągłą latarkę na trzy baterie. Człowiek ten wyprzedził mnie i poszedł w kierunku przystanku autobusowego przy szosie. Po wyjściu na drogę zauważyłam, że stoi on pod wiatą przystanku PKS. Przyglądał mi się bacznie. Był sam. Od strony Kartuz nadjeżdżał autobus, ale nie zatrzymał się, bo jest to przystanek na żądanie. Spojrzałam na zegarek: była godzina 6.35. Idąc dalej w kierunku mojego zakładu pracy spotkałam koleżankę, Teresę K. ze Smęgorzyna. Spytałam, czy nie zauważyła na przystanku PKS obcego mężczyzny. Okazało się, że go nie widziała, natomiast jadąc rowerem dostrzegła po drodze znaną sobie z widzenia młodą dziewczynę, pracującą w kombinacie budowlanym w Kokoszkach, idącą polną ścieżką, tą samą, którą ja przechodziłam.
Regina J. nie wiedziała wówczas, że człowiekiem, który mijał ją.na dróżce w odległości półtora metra, był Skorpion. Tego dnia wyruszył on o świcie z młotkiem za paskiem spodni na swą kolejną morderczą wędrówkę. Kobieta była ostrożna i czujna. Zapewne dzięki temu ocaliła życie. Skorpion zaś w kilka, może kilkanaście minut po tym spotkaniu zaatakował inną ofiarę...
Kokoszki, a także położone nie opodal Smęgorzyno, znajdują się w granicach administracyjnych wielkiego Gdańska, lecz do centrum miasta jest stąd daleko. Mimo swego miejskiego statusu okolica to rolnicza, której wiejski krajobraz „psuje" jedynie Kombinat Budowy Domów oraz osiedle nowych, piętrowych bloków mieszkalnych. 14 listopada 1981 roku ruch był tu jak zwykle nieduży. Na progu dnia, między godziną piątą a szóstą rano, kilka osób szykowało się do wyjścia z domu, jedna o drugiej nic nie wiedząc i nie domyślając się, że los pokieruje ich drogami w taki sposób, iż staną się uczestnikami tego samego tragicznego wydarzenia.
Niewiele po godzinie 6 spieszył się, by zdążyć na autobus, Wacław P., długoletni mieśzkaniec Kokoszek. W kilka minut
później wyszła z domu Regina J. (której relację przytoczyliśmy wyżej). Niemal w tym samym momencie wsiadła na rower inna kobieta, Teresa K., udająca się do pracy w magazynie „Cefarmu" w Kokoszkach. Także na ranną zmianę w miejscowym kombinacie budowlanym spieszyła się Halina P., pracująca tutaj od paru miesięcy na stażu. Natomiast polną drogą od przystanku PKS szedł, pozornie bez celu, wysoki, szczupły, młody mężczyzna. Ścieżką między polami skierował się w górę, oddalając się od szosy, a następnie zboczem w dół, w kierunku zabudowań.
Płyną minuty, zazębiają się kółka mającej nastąpić tragedii. Skorpion, odwracając twarz, przechodzi obok zdążającego na poranny autobus Wacława P. W międzyczasie mija się z Reginą J. spieszącą do pracy. O tej samej mniej więcej porze Teresa K. jadąc rowerem spostrzega przemierzającą polną dróżką Halinę P. Skorpion dochodzi do pierwszych domów, lecz nikogo nie spotkawszy, zawraca. W chwilę później u wylotu ze wsi widzi idącą samotnie kobietę. To Halina P.
Dziewiętnastoletnia Halina P. w czerwcu 1981 roku skończyła Liceum Ekonomiczne w Gdańsku i podjęła pracę w Kombinacie Budowy Domów w Kokoszkach. Aby nie męczyć się codziennymi długimi dojazdami ze Steblewa, gdzie mieszkali jej rodzice, wynajęła pokój u Benedykta B. w Kokoszkach. Jednakże w każdą wolną sobotę i niedzielę przyjeżdżała do rodziców. Także 14 listopada 1981 roku, w „pracującą" sobotę, wybierała się do Steblewa. Miała tego dnia wyprawić przyjęcie z okazji swoich urodzin, spodziewała się gości.
Podczas ostatniej wizyty w domu rodzinnym Halina P. mówiła, że boi się wychodzić wieczorami, bo tyle ostatnio słyszy się o różnych napadach i chuliganach. Najczęściej przebywała więc w swoim sublokatorskim pokoju, także i z tego powodu, że była domatorką, dziewczyną nie szukającą towarzystwa, raczej zamkniętą w sobie. Inna sprawa, że nie narzekała na brak powodzenia — była ładna i zgrabna.
Zmierzając tego listopadowego ranka w górę polnej ścieżki nie sprawdzała, czy ktoś za nią idzie, nie oglądała się. Tymczasem Skorpion szybko ją doganiał. Gdy byłćf w połowie wzniesienia, obnażył się, przyspieszył jeszcze i po chwili był tuż za jej plecami. Bez jednego słowa zaczepki, wydobytym zza spodni młotkiem uderzył ją kilkakrotnie w głowę...
Około godziny 9 polną ścieżką przechodziła Barbara K., mieszkanka Smęgorzyna. Na piasku zauważyła rozległą plamę przypominającą krew, usłyszała też dolatujące z boku odgłosy zbliżone do jęków. Rozejrzała się dookoła, jednak nic jej nie zaniepokoiło. Poszła dalej, spiesząc się po zakupy.
Około godziny 13 do wsi wpadły zdyszane, przerażone dzieci, powiadamiając rodziców o odnalezieniu w trakcie zabawy nieprzytomnej dziewczyny. Wielu mieszkańców Smęgorzyna udało się na wskazane miejsce. Halina P. leżała w niewielkim zagłębieniu terenu, w odległości ok. 6 metrów od ścieżki. Dawała jeszcze nikłe oznaki życia. Plamy krwi na ścieżce były zupełnie wyraźne, równie dobrze zachował się ślad wleczenia ciała po ziemi w bok od piaszczystej dróżki.
Zatrzymany został przejeżdżający szosą samochód „Tran- sbudu". Jego kierowca zawiadomił pogotowie ratunkowe i milicję. Na miejsce zdarzenia przyjechała karetka reanimacyjna. Pielęgniarka, Barbara K., wspomina, iż Halina P. leżała na lewym boku, twarzą do ziemi, nogi miała skrzyżowane, i lekko podkurczone. Kobieta nie poruszała się, wydawało się, że nie żyje, leżała z wyprężonymi rękami, palce dłoni zaciśnięte. Była ubrana w ciemnobrązowy płaszcz w kratę, czarne kozaczki. Jej włosy i twarz lepiły się od krwi, na ustach widoczna była piana. Halina P. była w agonii. Za nią leżała otwarta torebka, rozrzucone przybory kosmetyczne
i inne drobiazgi, także tymczasowy dowód tożsamości, nie było natomiast pieniędzy. Obok — damska, składana parasolka. Pielęgniarka zauważyła także, iż bielizna kobiety była uporządkowana, na ręce miała zegarek. „Erka" przewiozła Halinę P. do Szpitala Wojewódzkiego w Gdańsku.
59
Zaniepokojone pierwszą nieobecnością w pracy koleżanki Haliny P. — Gertruda M. i Jadwiga P. — poszły do jej domu. Tam dowiedziały się, że ich przyjaciółka została napadnięta. Wprawdzie żyje jeszcze, ale jej stan jest krytyczny.
Cofnijmy się o kilka godzin. Jest znów wczesny ranek 14 listopada 1981 roku. Mówi kolejny świadek, Wacław P.:
14 listopada 1981 roku wyszedłem z domu około godziny 6.15. Chciałem zdążyć na autobus, który odjeżdża z przystanku o godzinie 6.32. Szedłem ul. Smęgorzyńską. Przy domu rodziny S., czyli przy pierwszych zabudowaniach
— licząc od strony przystanku w kierunku wsi — spotkałem nieznajomego mężczyznę. Szedł prawą stroną drogi od przystanku do wioski. Nie znałem go i nigdy przedtem nie widziałem. Zwrócił moją uwagę, ponieważ szedł w kierunku wsi, a b tej porze dnia wszyscy raczej zmierzają do autobusu. Jego wiek oceniłem na ok. 25 lat, miał jakieś 175 centymetrów wzrostu, był szczupły, włosy ciemne. Tego ostatniego szczegółu nie byłem pewny—było jeszcze szaro. Na głowie miał okrągłą czapkę z daszkiem, nasuniętą na prawe ucho, daszek zachodził na oczy. Nieznajomy miał na sobie kurtkę, z początku sądziłem/że była to robocza kufajka. Dopiero gdy mijaliśmy się, zauważyłem, że była to kurtka długości trzy czwarte, koloru jasnego, z paskiem. Początkowo przypuszczałem, że to pewnie idzie jakiś znajomy, dopiero gdy go mijałem, spostrzegłem, że był to zupełnie obcy człowiek. Znam niemal wszystkich mieszkańców Kokoszek, zaś tego człowieka nigdy wcześniej nie widziałem. Zauważyłem też, że nieznajomy zachowywał się tak, jak gdyby zależało mu na tym, abym nie mógł dojrzeć jego twarzy, ponieważ gdy go mijałem, odwrócił głowę w prawo i nie patrzył na mnie. Na ten szczegół zwróciłem uwagę dopiero, gdy dowiedziałem się o napadzie na Halinę P. Przypomniałem sobie wówczas to spotkanie. Jestem pewny, że on specjalnie odwracał się, bym go nie mógł zapamiętać. Po drodze do przystanku nikogo więcej nie spotkałem.
Inna kobieta, Teresa K., tego dnia około godziny 6.30
£0
— wyjechała z domu do pracy rowerem, do magazynu „Cefarmu" w Kokoszkach. Miała przed sobą dwa kilometry szosy, nigdy nie jeździła polną dróżką, gdyż wiązało się to z koniecznością pokonania stromego wzniesienia. Jadąc szosą, w rzednącym mroku zauważyła ciemną postać. Niestety, nie była w stanie określić nawet, czy była to kobieta czy mężczyzna. Dostrzegła natomiast idącą ścieżką, znaną jej z widzenia, dziewczynę. Przedtem spotykała się z nią przypadkiem trzy lub cztery razy. Była to Halina P. W kilka, może kilkanaście minut później została zaatakowana przez Skorpiona.
Przez cztery doby trwała walka o życie dziewiętnastoletniej dziewczyny. Przez cały ten czas znajdowała się w stanie Śmierci klinicznej. Jej dziewiętnaste urodziny minęły na oddziale reanimacji Szpitala Wojewódzkiego w Gdańsku. Już ich nie zapamiętała...
Suchy, lakoniczny komunikat lekarski:
Halina P. zmarła śmiercią gwałtowną — późną w następstwie nieodwracalnych zmian w centralnym układzie nerwowym, związanych z kilkudniowym stanem śmierci klinicznej spowodowanym ciężkimi uszkodzeniami czaszki i mózgu. Charakter, rozległość i umiejscowienie uszkodzeń głowy wskazują, że powstały one wskutek licznych urazów mechanicznych, zadanych ze znaczną siłą narzędziem tępokrawę- dzistym lub obłym, godzącym głównie w tył głowy.
Trzymiesięczne śledztwo także i tym razem zakończyło się niepowodzeniem. Nieuchwytny morderca triumfował raz jeszcze. Jego zbrodnie nasilały się, przybierały wymiar nieobliczalnego szaleństwa.
W końcu 1981 roku po zabójstwie Haliny P. Komenda Wojewódzka MO w Gdańsku wystąpiła do Komendy Głównej z wnioskiem o sporządzenie analizy ośmiu przypadków zabójstw bądź ich usiłowań, jakich m.in. dopuszczono się w województwie gdańskim do grudnia 1981 roku. Do Warszawy przesłano wszelkie materiały, dokumenty śledztw. Istniała już niemal pewność, że sprawcą zbrodni jest
61
jeden człowiek. Po zabójstwie Haliny P. rozpoczęły się także wstępne „przymiarki" poprzedzające powołanie specjalnej grupy operacyjno-śledczej, której zadaniem miało być wykrycie i ujęcie mordercy. Wciąż jednak brakowało ostatecznego potwierdzenia słuszności podjęcia takiej decyzji.
Analiza, która nadeszła z KG MO w czerwcu 1982 roku obejmowała szereg elementów, składających się na obraz zbrodni dokonanych przez Skorpiona: czas, miejsce i sposób działania sprawcy, charakter zadawanych przez niego obrażeń, związek miejsc napadów z liniami komunikacyjnymi, zabór osobistych przedmiotów ofiar. .Wynik analizy był pozytywny—sprawcą zbrodni jest jeden i ten sam człowiek. A więc potwierdzenie graniczących już z pewnością przypuszczeń, a więc jednak konieczność powołania grupy operacyjno-śledczej.
Tymczasem morderca przyczaił się, nie dawał o sobie znać, wydawało się, że poniechał zbrodni. Od listopada 1981 roku zaległa cisza. Nikt nie mógł nawet przypuszczać, że Skorpion znów otarł się o śmierć, tym razem działając w zupełnie odmienny, całkowicie nietypowy sposób.
26 listopada 1981 roku, około godziny 4.50, Krystyna W. wyszła z domu do pracy, kierując się do przystanku PKS w miejscowości Piesienice. Musiała przejść około 2 kilometry szosą, którą rano zwykle podążało wielu innych mieszkańców wsi dojeżdżających do pracy. Krystyna W. miała 35 lat, była zatrudniona jako sprzątaczka w Nadmorskich Zakładach Przemysłu Skórzanego w Starogardzie. Była zamężna, wychowywała dwoje dzieci.
O tej porze dnia jest jeszcze zupełnie ciemno. Mrok pogłębiały nisko wiszące chmury, zanosiło się na śnieżycę. Krystyna W. szła lewym skrajem szosy, gdy po pewnej chwili zauważyła światła reflektorów nadjeżdżającego z tyłu pojazdu. Snop światła omiótł jej postać, zeszła jeszcze bardziej na lewo. Usłyszała warkot silnika tuż za sobą i w tym samym momencie poczuła silne uderzenie samochodu w swój prawy bok. Odrzuciło ją, wpadła do rowu.
Kobieta nie straciła przytomności, zauważyła, że samochód—żuk z płócienną plandeką—zatrzymał się. Kierowca wyłączył silnik, zgasił reflektory. W chwilę potem wysiadł z samochodu. Krystyna W. zobaczyła go, zbliżającego się do rowu. Z trudem usiadła, wyciągnęła ręce do nadchodzącego mężczyzny. — Jak pan jechał? — wykrzyknęła. — Dlaczego pan nie uważał?! Nie udało się jej zapamiętać, że kierowca podniósł uzbrojoną w" młotek dłoń i opuścił obuch na jej głowę. Straciła przytomność. Gdy ją odzyskała, wokół tłoczyli się ludzie, na poboczu stał jakiś autobus.
Krystyna W. została przewieziona do szpitala w Starogardzie. Była przytomna, wymiotowała jednak. Na jej głowie w okolicy ciemieniowej, stwierdzono ranę tłuczoną w kształcie litery L o długości ramiona 5x3 centymetry oraz duży, masywny krwiak. Odczuwała ból w trakcie poruszania się. Powodem był poważnie nadwerężony kręgosłup. Straciła sporo krwi, zaszła konieczność jej przetoczenia. Krystyna W. przeleżała w szpitalu dwa tygodnie. Przed poważniejszymi cięższymi obrażeniami ochronił ją gruby, zimowy płaszcz, który tego dnia założyła wychodząc do pracy.
Na miejscu wypadku odnaleziono niewielkie odpryski lakieru a także małe włókienko z odzieży. Zginęła torebka Krystyny W. Prowadzący śledztwo zakładali, iż był to typowy wypadek samochodowy, którego sprawca zbiegł z miejsca zdarzenia. Nie wystąpił motyw seksualny. Krystyna W. nie zapamiętała, że kierowca uderzył ją młotkiem. Przypomniała sobie jednak, że na skrzyni żuka coś cicho podzwaniało, jak gdyby blaszane pojemniki. Śledztwo wykazało, że codziennie rano przejeżdżał tą trasą żuk z Zakładu Rolnego w Kleszczewie, który rozwoził mleko w bańkach. Przyjęto, że metaliczny dźwięk mogły wywołać odbijające się o siebie bańki. Żuka z Kleszczewa poddano drobiazgowemu badaniu, zaś jego kierowca został dokładnie sprawdzony. Okazało się jednak, że 26 listopada 1981 roku, około godziny 5 rano, przebywał w zupełnie innym miejscu. Nadto miał świadka, który potwierdził jego alibi.
63
2 grudnia 1981 roku, około godziny 19.50, z pracy do domu wracała 27-letnia Bogumiła P., pracownica jednego z trójmiejskich szpitali. Oto w jaki sposób odtwarza ona wypadki tamtego wieczoru:
Pamiętam, że było to w dniu 2 grudnia 1981 roku. Wracałam z pracy, z Gdańska, do domu w Nowym Gołę- biewku. Jechałam autobusem PKS, który z Gdańska wyjeżdża o godzinie 18.40 i dojeżdża do miejscowości Demlin, skąd resztę drogi do Nowego Gołębiewka musiałam przejść piechotą. Tego dnia również wysiadłam w Demlinie. Byiam tam około godz. 19.50. W kierunku domu szłam sama. Z Demlina do Nowego Gołębiewka jest około dwóch kilometrów asfaltową szosą. Przeszłam tą drogą około kilkuset metrów, kiedy usłyszałam za sobą doganiający mnie samochód. Obejrzałam się i spostrzegłam, że jest to samochód marki Żuk, kryty plandeką. Szłam prawą stroną drogi. Gdy zauważyłam nadjeżdżający samochód, skręciłam z asfaltu na prawe pobocze drogi. Po przejściu jeszcze kilku metrów zostałam potrącona przez ten samochód. Poczułam uderzenie z tyłu w lewy bok. Upadłam i straciłam przytomność. Gdy ją odzyskałam, nikogo przy mnie nie było. Znajdowałam się w tym miejscu sama. Po odzyskaniu świadomości czułam silny ból w lewym barku. Podniosłam się i poszłam dalej pieszo do domu. W miejscu, w którym mnie ten samochód uderzył, spostrzegłam na drodze drobne, potłuczone szkło. W domu byłam około godziny 20.45 i dopiero tam zauważyłam, że nie mam torebki, w której był dowód osobisty, książeczka ubezpieczeniowa, bilet miesięczny na autobus PKS i na tramwaj, parasolka, zdjęcia oraz portfel, w którym znajdowało się ponad 4 tysiące złotych —w tym jeden banknot o nominale 2 tysiące, dwa banknoty po tysiąc złotych i trochę drobnych. Opowiedziałam o całym tym zdarzeniu matce i babci. Przyszedł również od sąsiadów Mirosław Sz., który wsiadł na motocykl i pojechał na miejsce wypadku sprawdzić, czy znajduje się tam moja torebka. Niczego jednak nie znalazł.
64
A oto, co na temat obu zdarzeń napisał Paweł Tuchlin w swym, powstałym już po aresztowaniu, pamiętniku:
Nie mogę dokładnie opisać daty, ale było to jesienią chyba około listopada 1981 roku. Pojechałem do domu rodziców, do G. Po złożeniu tam wizyty udałem się wieczorem do stacji PKP Zblewo, skąd miałem około godziny 23 pociąg do Tczewa, stamtąd przesiadkę do Gdańska. Jechać musiałem, aby być na rano w pracy. Jednakże nie dojechałem do Tczewa, lecz wysiadłem w Starogardzie, idąc za jedną kobietą, która wysiadła z pociągu. Kobieta ta po odejściu od stacji, może z trzysta metrów, skręciła w boczną ulicę i weszła do jednego z domów. Idąc za nią nie zdążyłem uczynić u" siebie samogwałtu tak dużego, aby nastąpił wytrysk. Błąkałem się jeszcze trochę po ulicach Starogardu, myśląc, że spotkam inną kobietę, lecz to mi się nie udało, gdyż była już późna godzina. Teraz również nie było już żadnego innego pociągu. Postanowiłem pojechać do Gdańska napotkanym wcześniej żukiem. (Nieco wcześniej Skorpion zamierzał ukraść syrenę z szopy, stojącej w pobliżu zabudowań. Nie udało mu się jednak uruchomić samochodu, mimo iż wypchnął go już na szosę. Z szopy zabrał jednak 120 litrów paliwa — przyp. aut.). Po uruchomieniu żuka i ujechaniu kawałka drogi, może około jednego kilometra, zauważyłem, że temperatura na wskaźniku zbytnio się podnosi. Zatrzymałem się i stwierdziłem, że w silniku nie ma wody. Więc trzeba było sporo odczekać aż ostygnie silnik, aby można było wlać wodę, którą w międzyczasie przyniosłem z gospodarstwa. Po prostu zabrałem stojące na podwórzu wiadro i z będącej tam studni wyciągnąłem wodę. Trwało to około godziny, może dłużej. Pojechałem dalej, jadąc ze Starogardu drogą do Skarszew przez Karolewo i Kleszczewo. Będąc prawdopodobnie w Karolewie, w pobliżu skrzyżowania szosy prowadzącej do Pinczyna, zauważyłem idącą tą szosą .kobietę w kierunku stacji PKP Piesienice. Kobieta była w spodniach, widziałem zarys jej nóg i pośladków. I dlatego nie mając wcześniej, gdy chodziłem po Starogardzie, możliwości za
spokojenia popędu seksualnego, postanowiłem z tą właśnie kobietą się popieścić. Ale że nie widziałem w tej sytuacji innego wyjścia, podjechałem żukiem z tyłu do tej kobiety, potrącając ją lewym rogiem samochodu. Kobietę tę odrzuciło na pobocze. Już po zatrzymaniu samochodu podszedłem do leżącej kobiety, wziąłem jej siatkę, wrzuciłem na żuka. Następnie chciałem również włożyć tę kobietę na żuka, jak pamiętam, zaczynał padać śnieg. Lecz w tym czasie zauważyłem, że od strony wioski zbliża się jeszcze jakaś inna osoba, więc spłoszyłem ^się, nie zdążyłem zabrać tej kobiety do samochodu, ani też zaspokoić swoich potrzeb seksualnych. Pragnę dodać, iż po zatrzymaniu samochodu i dojściu do potrąconej kobiety, widząc iż próbuje ona powstać, uderzyłem ją po głowie zabranym uprzednio ze Starogardu młotkiem. Zdaje się, że kobieta ta coś do mnie mówiła, lecz nie pamiętam co, gdyż nie zwracałem na to uwagi. Pamiętam, iż młotek pozostał w samochodzie pomiędzy siedzeniami. Uruchomiłem samochód i odjechałem w kierunku Skarszew. Dodaję, że przed potrąceniem tej kobiety, kawałek wcześniej, widziałem inną kobietę, której jednak nie udało mi się potrącić, gdyż kobieta ta zdążyła uskoczyć na bok. Teraz, jadąc w kierunku Skarszew, dojechałem do miejsca za miejscowością Czarnocin. Tam się zatrzymałem, gdyż przypomniałem sobie o zabranej siatce. Sprawdzając zawartość, zauważyłem, że były kanapki, które zjadłem oraz jakieś pieniądze, których nie przeliczałem. Włożyłem je do kieszeni, a pozostałe rzeczy wyrzuciłem do przepływającej tam rzeki. Następnie, jadąc przez Skarszewy, udałem się do Gdańska, do pracy w Zakładach Naprawczych Taboru Kolejowego. Dodaję, że na żuku tym miałem również benzynę, którą uprzednio zabrałem ze Starogardu — w ilości około 120 litrów, w dwóch pojemnikach. W tym dniu wieczorem pojechałem żukiem do domu w Gdańsku i benzynę włożyłem do garażu. Następnie odprowadziłem żuka, pozostawiając go w pobliżu ul. Kartuskiej.
W jakieś trzy dni później, widząc, że żuk tam jeszcze stoi,
66
gdzie go zostawiłem, powiedziałem do żony, że mam fuchę do zrobienia i wyszedłem z domu. Zabierając wspomnianego żuka udałem się w kierunku Skarszew. Praktycznie nie miałem żadnej fuchy do zrobienia. Jadąc do Skarszew dojechałem do wioski Demlin, gdzie przed tą wioską odchodzi droga w kierunku Mirowa. W drogę tę skręciła samotna kobieta. Ja zauważyłem ją w świetle reflektorów samochodu dojeżdżając do tej drogi. Widząc tę kobietę postanowiłem się z nią popieścić, gdyż te chęci już siedziały we mnie wcześniej. Kobieta ta zdążyła odejść już tą drogą około 60 metrów, kiedy ją dogoniłem i potrąciłem prawym rogiem samochodu. Kobieta ta upadła na pobocze. Wyszedłem do niej chcąc ją zabrać do samochodu, by odjechać z nią w inne miejsce. Najpierw podniosłem jej siatkę, gdyż leżała na szosie. Natomiast gdy podszedłem do kobiety, która była w pozycji siedzącej, ta raptownie się podniosła i pobiegła w kierunku wsi Demlin. (Zwróćmy uwagę na rozbieżność relacji Skorpiona i Bogumiły P., która twierdzi, iż po uderzeniu samochodem straciła przytomność. Mogło się jednak zdarzyć, że na skutek szoku, kobieta niezbyt dokładnie zapamiętała przebieg wydarzeń. Warto także dodać, że o wypadku nie powiedziała milicji, zaś sprawa wypłynęła dopiero później
— przy okazji drobiazgowej analizy wszystkich zbrodni Skorpiona — przyp. aut.). W tym układzie, nie zaspokoiwszy swych seksualnych spraw, uruchomiłem żuka i odjechałem w kierunku Skarszew. Dodaję, iż w momencie uderzenia kobiety, wypadła czy też rozbiła się przednia szyba żuka. Teraz, jadąc tym żukiem odczuwałem zimno. Chcę dodać, że zabraną stamtąd torbę tej kobiety wrzuciłem do rzeki w pobliżu miejscowości Czarnocin. Sprawdziłem ją uprzednio. Były tam jakieś dokumenty, także przybory kosmetyczne, które zwykle kobiety noszą, nie pamiętam dokładnie co, bo tego nie przeglądałem. Nie wiem nawet, jak ta kobieta się nazywała. Wiem, że zabrałem pieniądze. Sumy nie- pamiętam, bo nie liczyłem, ale było kilka banknotów, więc mogło być około dwóch, trzech tysięcy złotych. Dokładnie nie
67
wiem. Żadnej z tych kobiet nie znałem, napotkane były przypadkowo r nie znam ich dalszego losu. Gdy dojechałem do Zblewa, postanowiłem żuka pozostawić. Była to akurat godzina 20, a wiem, że po dwudziestej jest pociąg do Tczewa. Kiedy podjechałem w pobliże stacji PKP i pozostawiłem samochód, udałem się szybko na stację, a stąd po wykupieniu biletu pojechałem do Gdańska. Byłem w domu około północy.
3 grudnia 1981 roku w Zblewie został odnaleziony porzucony samochód żuk. Miał wybitą przednią szybę i wyraźnie wgniecenie z lewej strony maski. Odnaleziono właściciela samochodu, który wcześniej zgłosił milicji jego kradzież.
Wydawało się, że Skorpion zrezygnował. Między listopadem 1981 roku a jesienią roku 1982 nie wydarzyło się nic, co mogłoby wskazywać, że morderca znów, się uaktywnił. Napad na Krystynę W. zakwalifikowany został jako wypadek drogowy, zaś potrącona żukiem Bogumiła P. w ogóle nie zgłosiła tego faktu milicji.
Skorpion miał niejako „związane ręce". Wprowadzenie stanu wojennego i ogłoszenie godziny milicyjnej wykluczało jego „wędrówki". Nie odważył się działać—jak kilkakrotnie poprzednio — w biały dzień. Czekał na sprzyjający moment, a ów nadszedł 4 listopada 1982 roku. Takopisuje ten dzień w swoim więziennym pamiętniku:
Może jeszcze zdarzenie, które pragnę wyjawić, związane z moją działalnością, to jest w miejscowości Sucumin, na trasie Zblewo — Starogard. Mieszkałem już w Górze, było to jesienią ubiegłego roku, przy czym dokładnie nie pamiętam daty. Mając jeden taki kolejny dzień, kiedy to nie wiedziałem co z sobą samym począć, wieczorem siadłem na rower, zabierając z sobą młotek za pas i udałem się drogą do Zblewa, następnie szosą do Starogardu. Pamiętam, że już w dzień padał deszcz,, później przestało, natomiast gdy zbliżałem się do miejscowości Sucumin, zaczął padać spory deszcz, tak że gdy dojechałem do przystanku autobusowego
PKS w SUcuminie, postanowiłem zatrzymać się na tym przystanku, chroniąc się przed deszczem pod wiatą. W czasie kiedy tam przebywałem, deszcz już zmniejszył się i sądziłem, że za chwilę pojadę dalej, lecz nadjechał w pobliże tegoż przystanku, gdzie ja byłem, autobus komunikacji miejskiej zą Starogardu. Z autobusu tego wysiadło kilka osób, rozchodząc się w różnych kierunkach. Ja widząc, że w jednym z kierunków, tzn. w drogę prowadzącą według kierunkowskazu, odeszły, dwie kobiety, pozostawiłem swój rower przy przystanku i udałem się za nimi. Kobiety te były ode mnie około 20-30 metrów. Gdy już je doganiałem, jedna z nich skręciła w podwórko. Po obydwu stronach tej szosy były jakieś zabudowania. Dochodząc do tej kobiety, która szła już sama, zauważyłem po prawej stronie tej drogi jakiś zbiornik, taki który używa się do przewozu mleka. Idąc szosą Zblewo- -Starogard odszedłem może ze 200 metrów i tam od tej drogi, którą szedłem za tą kobietą, odchodziła inna droga w prawo. I tu kobieta idąca przede mną, już w bezpośredniej bliskości, również skręciła, następnie poszła w prawo, wchodząc w ogrodzenie będącego tam zabudowania. Ja nie chcąc aby mi ta kobieta uciekła, a członek mój był w zwodzie, po prostu bez uprzedzenia uderzyłem ją od tyłu w głowę. Ilości uderzeń nie pamiętam, ale wiem, że nie mogło być jedno. W jednej chwili kobieta ta osunęła się na ziemię upuszczając jednocześnie torbę czy też koszyk z zakupami, które miała. Pamiętam, że idąc za nią, wcześniej patrzyłem na jej nogi, które to częściowo były widoczne spod płaszcza i bardzo mnie to podniecało. Nie zwracałem uwagi, czy ewentualnie z tyłu ktoś- idzie. Po zaatakowaniu kobiety chciałem ją odciągnąć z tej ścieżki od domu kilka kroków w bok, bo był to jakiś ogród. Złapałem ją za ręce, chcąc ją w ten sposób odciągnąć, bo kobieta ta nie przewróciła się całkowicie na ziemię, jak to bywało w innych przypadkach, a pozostawała w pozycji siedzącej i ręce założyła na głowę. Przytrzymałem ją i gdy uczyniłem próbę odciągnięcia jej, zsunęła się jej z palca obrączka. Pewnie tym łatwiej, iż miała
GO
i
mokrą rękę: raz, że był deszcz, a dwa, że gdy chciała ręką dotknąć głowy zamoczyła ją we krwi, która to krew musiała być z zadanych przeze mnie uderzeń. W każdym razie ja również zauważyłem na swej ręce krew. Więcej tej kobiety nie złapałem już za ręce, tym bardziej że nie zdążyłem jej odciągnąć, czy też rozebrać, by zaspokoić swoje popędy seksualne, gdyż w tym momencie usłyszałem dosyć wyraźne kroki kogoś, kto zbliżał się szosą w moim kierunku. Nie wiedziałem kto to był, gdyż teren w tym miejscu, aż do szosy głównej, był nieoświetlony i dlatego była tam duża ciemność. Dość, że na odgłos tych kroków zrezygnowałem z odciągnięcia tej kobiety, jak również nie przeglądałem zawartości jej torby, niczego nie zabierając poza obrączką. Szybko udałem się na przystanek PKS, gdzie stał mój rower i stamtąd udałem się z powrotem do domu,-oczywiście zabierając młotek, bo miałem go już za pasem, gdy chciałem odciągnąć kobietę. Według mnie miała ona około trzydziestu lat i gdzieś, powiedzmy, 170^ centymetrów wzrostu. Ja w domu powiedziałem żonie, że byłem u B. Żona w to uwierzyła, gdyż wiedziała, że często tam jeżdżę: a to czy mu . coś pomóc w pracy, czy też uzgodnić pożyczenie od niego ciągnika do obróbki naszego po|a. Co do obrączki, to za jakiś czas dałem ją żonie mówiąc, że kupiłem okazyjnie na rynku. A że żónie wcześniej zginął, dla mnie w niewiadomych okolicznościach, pierścionek złoty, który wiem, że miała już jako panna, więc powiedziałem, że ta obrączka w pewnym stopniu wyrówna jej stratę. Nie wiem, co się z nią dalej stało. Być npoże, że żona dała z niej zrobić kolczyki, naprawdę nie wiem.
4 listopada około godziny 22.30 do Komendy MO w Starogardzie Gdańskim, przyszedł Marian B. i powiedział, iż późnym popołudniem dokonano napadu na jego żonę —45-letnią Felicję B. Marian B. był w tym czasie w mieszkaniu, zaś niepokojące odgłosy szamotaniny dobiegające z podwórka usłyszała jego córka. Oboje wybiegli przed dom i ujrzeli Felicję B., która zataczając się szła przez podwórko.
Twarz miała zalaną krwią, zdołała powiedzieć, że ktoś ją pobił, ale nie możś określić, kto to był. Marian B. twierdził, iż nic żonie nie zginęło.
Pogotowie przewiozło poranioną Felicję B. do szpitala w Starogardzie z podejrzeniem wstrząśnienia mózgu. Jak ustalono później, otrzymała co najmniej pięć ciosów młotkiem w głowę.
Skradziona obrączka przez pewien czas służyła Skorpionowi jako fetysz. Później przyszedł mu do głowy inny pomysł. Zawierając związek małżeński posłużył się obrączką zamordowanej wcześniej Alicji M. Obrączkę tę przed ołtarzem wsunął na palec swej żony. Dla siebie wytoczył na tokarce obrączkę z mosiądzu. Teraz ze zrabowanej obrączki Felicji B. oraz z obrączki Alicji M. wykonał dwa złote krążki t— dla siebie i żony.
8 grudnia 1982 roku Pawła Tuchlina „nosiło" przez cały dzień. Był niespokojny, napięty, dojrzewała w nim myśl, żeby powtórzyć swoją „wędrówkę". Nie tak dawno, bo 4 listopada 1982 roku napadł w Sucuminie i ciężko poranił Felicję B. Wówczas nie doszło jednak do tego, co nazywał „pieszczotami". I chociaż od tamtego zdarzenia nie minęło jeszcze pięć tygodni, zdecydował się. Włożył ciepłe ubranie, za pasek spodni zatknął młotek — ten sam. Wyszedł z domu.
Nie miał jasno sprecyzowanego celu. Przypadek, czy jak kto woli — los, spowodował, że dotarł do swojej rodziny. Kuzyna przyjęto kawą i winem. Skorpion rozmawiał i siedząc za stołem, od czasu do czasu poprawiał ukryty pod ubraniem młotek. Wreszcie pożegnał się i wyszedł. Gdy dojechał do Skarszew, był już wieczór.
Przemierzał ulice niby bez celu, ale bacznie obserwując nielicznych przechodniów. Pogoda była „pod psem", panowało przenikliwe zimno, od dłuższego czasu siąpił deszcz. Skorpion szedł w dół ul. Kamierowskiej i w pewnym momencie zauważył kobietę, idącą prostopadłą ul. Kościuszki. Spojrzał w prawo, w kierunku skąd nadchodziła. W gęstniejącym mroku grudniowego wieczoru nie dojrzał nikogo. Spojrzał w lewo za oddalającą się kobietą. Widział tylko jej sylwetkę. Ruszył za nią nieco przyspieszając. Była godzina 20.45.
Kobietą, idącą samotnie ulicami Skarszew, była 24-letnia Bożena S. Wracała z pracy na drugiej zmianie w tutejszych zakładach meblowych. Spieszyła się do domu, jak prawie co
dnia, bo też miała w nim liczne i poważne obowiązki. Jej ojciec zmarł, zostawiając matkę z ośmiorgiem rodzeństwa. Bożena była jednym ze starszych dzieci, toteż czuła się odpowiedzialna za całą rodzinę i wraz z matką prowadziła dom.
Pracowała jako pomocnik tapicera przy montażu tapczanów i kanap. Robotę, z którą nie radził sobie niejeden mężczyzna, wykonywała jak mało kto. Obowiązywał tu tzw. akord zadaniowy, co oznaczało, że po zmontowaniu określonej ilości tapczanów można było ogłosić „fajrant" i pójść wcześniej do domu. Jej zaś właśnie na tym zależało. W domu zawsze czekało mnóstwo innej roboty.
Z tego też powodu trudno byłoby ją spotkać w dyskotece czy w kawiarni. Traktowała swoje obowiązki niezwykle serio. Znajdowała nieco czasu na działalność w zakładowej organizacji ZSMP. Poza tym — tylko praca i dom. Nic więc dziwnego, że zarówno jej współpracownicy, jak również sąsiedzi i znajomi mówią o niej z najwyższym uznaniem.
8 grudnia 1982 roku Bożena S. pracowała bardzo ostro. W efekcie, chociaż druga zmiana kończy się o godzinie 22, ona była wolna już o 20.30. Wyszła z zakładu idąc prosto do domu. Ślepy los chciał, że na wysokości krzyżujących się ulic Kamierowskiej i Kościuszki spostrzegł ją mężczyzna z młotkiem.
Opadającą w dół ul. Kościuszki Skorpion poszedł za Bożeną S. Był kilkanaście metrów za nią, ale ta odległość malała z każdym krokiem. Kiedy doszli do skrzyżowania ulic Kościuszki z Parkową i Kopernika, znajdował się już tylko
o 4-5 metrów z tyłu. Wówczas rozpiął spodnie i obnażył się. Bożena S. szła niezbyt szybko, była zmęczona wyczerpującą pracą. Nie oglądała się, nie wiedziała, że ktoś za nią idzie. Przeszli tak kilkadziesiąt kolejnych metrów, wchodząc w ul. Tczewską.
Po lewej stronie tej ulicy jest niewielka skarpa, na niej zaś osiedle stosunkowo niedawno wzniesionych bloków mieszkalnych. Wielka płyta, balkony. Mieszka tu sporo ludzi. Po
73
prawej stronie zachowało się nieco zieleni. Krzewy i drzewa. Za chodnikiem jest wąskie pasmo trawy dochodzącej pod niewysoki (120 - 130 centymetrów) kamienny murek oporowy...
Po pierwszym ciosie dziewczyna pada na chodnik po lewej stronie ul. Tczewskiej. Skorpion unosi ją nieco i ciągnie przez asfaltową jezdnię i prawy chodnik na trawę pod murkiem. Wraca, by zabrać torebkę ofiary i młotek. O kilkadziesiąt metrów nad nim rzędy jasno oświetlonych okien. Z jednego z nich dobiega muzyka, słychać imieninowe toasty. Dochodzi godzina 21.
Wraca do swej ofiary. Tymczasem Bożena S. odzyskuje świadomość, w jakimś samozachowawczym odruchu próbuje wstawać. Widzi to Skorpion i zadaje jej kolejne ciosy młotkiem. Dziewczyna pada'i już się nie podnosi. Oprawca bierze ją na ręce i kładzie na murku, a następnie spycha na drugą stronę.
Przeskakuje murek i jest przy swojej ofierze. Klęczy. Z ulicy go widać. Jednak nie zwraca na to uwagi. Zaczyna rozbierać nieprzytomną i zmasakrowaną kobietę. Spieszy się, szarpie ubranie. W tym czasie dziewczyna odzyskuje resztki świadomości. Rusza najpierw ręką, potem nogą. Próbuje wstać, coś bełkoce. Przeszkadza w rozbieraniu opierając się na łokciu. To rozwściecza Skorpiona. Jeszcze raz chwyta za młotek i wali mm kilkakrotnie w i tak już straszliwie rozbitą głowę dziewczyny.
Po trzeciej serii morderczych ciosów Bożena S. już nie stawia oporu. Późniejsze badania miejsca zbrodni wykażą na murku, leżących wokół kamieniach oraz na drzewach liczne, rozbryzgane ślady krwi i mózgu ofiary. Skorpion po zaspokojeniu się ogląda jej rozrzucone rzeczy. Chowa do kieszeni wyrwany kawałek majtek (czynił to parokrotnie, używając później tych strzępków materiału zamiast chusteczki do nosa). Zabiera też portmonetkę z pieniędzmi i z powrotem przeskakuje murek. Będąc już. po stronie ulicy patrzy na leżącą dziewczynę. Mówi, że widział jej nieznaczne ruchy
74
i słyszał ciche, nieartykułowane jęki. Raz jeszcze rozróżnił wśród nich słowo: „Mamo!". Morderca poprawia na sobie ubranie i odchodzi spokojnie. Powraca do domu „okazją" ¡¡jf zatrzymanym na szosie samochodem.
Mówi porucznik Andrzej Gawryś — członek grupy operacyjnej „Skorpion".
Tuż przed godziną czwartą rano obudził mnie telefon. Dzwonił porucznik Stefan Chrzanowski. Powiedział Andrzej, przyjeżdżaj szybko. Zabójstwo w Skarszewach.
Po dziesięciu ipinutach byłem w Komendzie Wojewódzkiej. Na miejscu był już kapitan Stanisław Ćwiek, kpt. Józef Chuchmała i porucznik Stefan Chrzanowski. Czekaliśmy chwilę na ekspertów w Za kład u Kryminalistyki. Do Skarszew pojechaliśmy mikrobusem. Nastroje panowały minorowe. Wiedzieliśmy, że klamka zapadła. Było wprawdzie wiadomo, co trzeba robić, jakie obrać kierunki śledztwa. Ale wiedzieliśmy też, co zobaczymy, gdy przyjedziemy na miejsce. Dręczyły nas pytania — co dalej, od czego zacząć, czy będą jakieś ślady, jakiś punkt zaczepienia?
Wszyscy wiedźieliśmy, że jesteśmy na głębokiej wodzie, że już niczego nie da się zmienić, że grupa operacyjno-śledcza musi powstać. Mówiąc zupełnie-szczerze — odczuwaliśmy też lęk przed robotą, która nas czekała. A jednocześnie wiedzieliśmy, że trzeba ją będzie wykonać.
Do Skarszew dojechaliśmy parę minut przed szóstą rano. W powietrzu unosiła się lekka mgła. Na murku, przez który przerzucono ciało, widoczny był szron. Było zimno. Obejrzeliśmy dokładnie ciało, ale z czynnościami śledczymi trzeba było poczekać do czasu, aż się rozwidni. Używaliśmy latarek i reflektora halogenowego, ale nie było to wystarczające oświetlenie.
Natychmiast wdrożono czynności operacyjne — już na miejscu funkcjonariusze MO ze Skarszew dokonali typowania ewentualnych potencjalnych sprawców zbrodni. Ruszyli w teren, dokładnie sprawdzając wszystkich podejrzanych.
Czynności operacyjne wdrożone przez milicję wykazały,
że Bożena S. doszła do miejsca zbrodni ulicami Skarszew, przecinając rynek. Tam, na kilka minut przed atakiem, widziały ją dwie osoby: siostra, wychodząca właśnie w licznym gronie znajomych z kawiarni oraz miejscowa fryzjerka, wracająca po pracy do domu. Była godzina 21.
Imieniny Marii obchodzono hucznie. W wielu domach trwały towarzyskie spotkania, przyjęcia,, prywatki. Gwar głuszył odgłosy dobiegające z ulicy. 0 godzinie 0.40 z przyjęcia w jednym z domów przy uh Kościuszki wyszło trzech podpitych mężczyzn. Zabrakło alkoholu, więc rozbawieni .goście wysłali tę trójkę po wino na pobliskie Osiedle Kopernika. Oddajmy głos jednemu z mężczyzn, a potem innym świadkom:
Idąc ul. Tczewską postanowiłem się załatwić pod drzewem. W pewnej chwili, nie wiem kto, powiedział, że ktoś tu woła. Po minucie usłyszałem jęk. D. i K. twierdzili, że jęk' słyszeli dwukrotnie. Latarką oświetliłem teren przed murem
i powiedziałem, żę nikogo nie ma. Mieliśmy już odejść, gdy postanowiłem zaświecić za mur. W świetle latarki zauważyłem ciało. Początkowo sądziłem, że to mężczyzna, dopiero gdy się przyjrzałem, zorientowałem się, że jest to kobieta. Leżała odwrócona plecami do muru, była obnażona do połowy. Z Witoldem,K. udałem się do telefonu, a Tadeusz D. został przy ciele. Po około 15 minutach przyjechali funkcjonariusze MO, po jakimś czasie także karetka pogotowia.
Mówi świadek Maria G., której posesja graniczy z terenem,
' na którym znaleziono Bożenę S.:
W dniu 8 grudnia 1982 roku o godzinie 19 wspólnie z mężem Czesławem poszliśmy do sąsiada, Wacława M., który mieszka w Skarszewach przy ul. Tczewskiej. U Wacława M. byliśmy do godziny 0.30 w nocy. Mąż i Wacław M. wypili sporo alkoholu, co zmusiło mnie do jak najszybszego powrotu do domu, ponieważ mąż był nietrzeźwy. Szliśmy ul. Tczewską w kierunku domu. Na wysokości murowanego parkanu okalającego mój ogród usłyszałam w pewnym momencie głos — „Mamo!", bardzo cichy i przytłumiony.
6
Głos ten słyszałam tylko raz. Zatrzymałam się i nasłuchiwałam przez kilka minut, ale niczego już nie słyszałam. Według mojej oceny głos dolatywał od strony ogrodu za murem. Mąż sądził, że może ktoś leżeć w stercie słomy, która znajduje się za murem w odległości nie większej jak 3 metry. Ale to niemożliwe, by ktoś tam był. Poszliśmy oboje do domu. Mówi świadek Bożena W.:
W dniu 8 grudnia 1982 roku wróciłam do domu krótko przed godziną 21. Byłam u swojej mamy. Idąc od mamy nie widziałam nikogo na ułicy. W domu był mąż i dzieci. Położyłam się spać między 22.453 22.50. Długo tej nocy nie mogłam zasnąć. Po upływie około pół godziny — w mieszkaniu było ciernno, więc nie patrzyłam na zegarek — usłyszałam od strony Tczewskiej ciche jęki. Byłam pewna, że to miauczy kot. Jęki te, jak mi się wydaje, dochodziły spod naszego budynku. W dalszym ciągu nie mogłam zasnąć. Po
15 minutach usłyszałam na ulicy Tczewskiej jakieś głosy... Zeznania świadka Witolda W.:
Około godziny 23 po emisji ostatniego dziennika telewizyjnego wyłączyłem telewizor. Leżałem na kanapie, ale jeszcze nie spałem. Po dziesięciu minutach usłyszałem jęki. Początkowo nie skojarzyłem ich z głosem ludzkim. Dopiero na drugi dzień dowiedziałem się o śmierci Bożeny S.
Mówi kolejny świadek — Daniela O.:
W dniu 8 grudnia po zakończeniu programu telewizyjnego otworzyłam okno w sypialni, aby wywietrzyć mieszkanie. Nie patrzyłam wówczas na zegarek, ale była chyba godzina między 23 a 23.30. Gdy otworzyłam okno usłyszałam jęki. Przypuszczałam, że u kogoś z sąsiadów jest chore dziecko. Gdy wychyliłam się przez okno, zorientowałam się, że jęki te słychać od strony kamiennego ogrodzenia po przeciwnej stronie ulicy. W pewnym momencie usłyszałam głos, który cicho wołał — „Mamo, chodź tutajł Mamo, chodź tutajl". Słowa te powtórzyły się trzy lub cztery razy. Po chwili jęki ustały, a ja zamknęłam okno. Na ulicy nikogo nie widziałam. Była silna mgła.
Zeznania Reginy B.:
W dniu 8 grudnia położyłam się spać przed godziną 21. Miałam chore dziecko i zostałam przez nie obudzona. Nie patrzyłam wówczas na zegarek, ale było to między 21 a 22. Okno mojego mieszkania było otwarte. Po przebudzeniu się usłyszałam na ul. Tczewskiej głośny kobiecy krzyk. Krzyk ten był bardzo głośny, choć niezbyt wyraźny. Skojarzył mi się ze słowami—„Mamo!" lub „Mamusiu!". Krzyk ustał, a po chwili usłyszałam go ponownie. Był już cichszy. Powtarzał się trzy lub cztery razy, ale każdy następny był cichszy od poprzedniego. Na naszej ulicy często słychać krzyki, zwłaszcza gdy na osiedle, zwane „Kanada", wraca pijana młodzież. Gdy usłyszałam ten krzyk, skojarzyłam go sobie z taką sytuacją.
Agonia Bożeny S. trwała blisko cztery godziny. W tym czasie nikt nie pospieszył jej z pomocą, umierała samotnie, wezwania o ratunek nie odnosiły skutku. Gdyby znalazł się ktoś... być. może... Silny, odporny organizm dziewczyny walczył ze śmiercią. Około 1 w nocy Bożena S. już nie żyła. Wezwany lekarz pogotowia stwierdził zgon.
Śledcze badanie miejsca zbrodni nie wniosło żadnych nowych elementów do obrazu sprawy. Poza zwłokami
i rozrzuconymi wokół rzeczami należącymi do ofiary, nie odnaleziono niczego... Prawie niczego, bowiem w zaciśniętej dłoni Bożena Ś. trzymała włos. Był koloru jasnego. Zginęła jej portmonetka wraz z pieniędzmi. Milicja otrzymała duplikat skradzionej portmonetki — identyczny przedmiot
— od prywatnego wytwórcy damskiej galanterii. Penetracja terenu, w której brały udział znaczne siły ZOMO, obejmująca swym zasięgiem obszar o promieniu półtora kilometra, także nie przyniosła efektu.
Pies milicyjny podjął wprawdzie ślad tuż przed murkiem, ale poprowadził funkcjonariuszy w rejon miejsca zamieszkania jednego z mężczyzn, typowanych następnie (bez powodzenia) jako sprawca zbrodni.
Czynności operacyjne koncentrowały się na kilku punktach — sprawdzeniu poddano środowisko znajomych za-
78
mordowanej, zbadano jej stosunki rodzinne, miejsce pracy. Śledztwo wykazało, że krytycznego dnia Bożena S. spieszyła się, pracowała ze zdwojoną energią, odmawiając sobie nawet papierosa. Być może ktoś na nią czekał, być może umówiła się z kimś po pracy. Mieszkańcy domów stojących przy ulicach, którymi szła, także zostali przesłuchani, pytano ich o to, czy nie zauważyli czegoś podejrzanego, jakichś kręcących się osób, nieznajomych.
Istniała już wówczas tzw. lista alarmowa stanowiąca zestawienie nazwisk tych osób, których personalia pojawiły się w śledztwach prowadzonych w sprawach zabójstw, gdzie zachodziło przypuszczenie, iż ich sprawcą jest jeden człowiek. Alibi ludzi „z listy alarmowej" było sprawdzone w pierwszej kolejności.
Jeden z trzech mężczyzn, którzy odnaleźli umierającą Bożenę S., był blondynem. Skojarzenie z włosem znalezionym w zaciśniętej dłoni zamordowanej narzucało się samo. Człowiek ten wyszedł z przyjęcia nieco wcześniej, nie było go przez pewien czas i — jak okazało się później — wdał się w awanturę na ulicy, ktoś go gonił. Działo się to w pobliżu miejsca zbrodni. On też, jako pierwszy, usłyszał jęki Bożeny S. ...
Typowano wiele innych osób. Wszystko na próżno. Żaden ze śladów nie okazał się właściwy. Brakowało dowodów, punktu, którego można by się uchwycić.
Oględziny lekarskie zwłok Bożeny S. wykazały, iż doznała ona blisko dziesięciu ciężkich urazów czaszki i mózgu, w wyniku których nastąpił zgon. Dodatkowym powodem były: znaczna utrata krwi z rozległych ran głowy oraz niska temperatura otoczenia. Ekspertyza ujawniła wyraźne ślady spermy na odzieży zamordowanej. Na podstawie badania plemników określona została grupa krwi mordercy — A.
Nie było odcisków palców. Już po raz drugi zabójca wyrwał kawałek majtek ofiary (po raz pierwszy u Ireny H.)
— pewne elementy zbrodni zaczęły łączyć się w jedną całość, począł powstawać mglisty zarys sylwetki Skorpiona,
79
jego „upodobań" i nawyków. Choć nie było żadnego pakietu dowodów rzeczowych, postać mordercy nie stanowiła już ciemnej, nieprzeniknionej plamy, ale upłynęło wiele miesięcy zanim udało się spojrzeć mu w twarz...
6 stycznia 1983 roku komendant wojewódzki MO w Gdańsku gen. bryg. Jerzy Andrzejewski, wydał „decyzję
o powołaniu grupy operacyjno-śledczej w sprawach dokonanych i dotychczas nie wykrytych zabójstw kobiet na terenie województwa gdańskiego". Grupa otrzymała kryptonim „Skorpion". Nadzór nad jej działaniem objął zastępca komendanta wojewódzkiego MO płk Andrzej Stojek.
Zabójstwo Bożeny S. w Skarszewach przesądziło sprawę. Przypuszczenia, które przedtem graniczyły niemal z pewnością, teraz potwierdziły się w całej pełni. Działa jeden sprawca. Jest bezwzględny, a jednocześnie przebiegły i o- strożny.
Przypomnijmy: morderstwd dokonane na Bożenie S. w Skarszewach było ósmą tak ciężką zbrodnią Skorpiona. Osiem zabójstw — osiem ludzkich tragedii — osiem rodzin pogrążonych w rozpaczy.
Siedem kobiet uszło śmierci. Wśród nich są i takie, które spotkanie ze Skorpionem przypłaciły ciężkim kalectwem, a życie zawdzięczają splotowi wyjątkowo szczęśliwych okoliczności.
Jest początek 1983 roku. Po raz pierwszy Skorpion wyszedł na ulicę z młotkiem zatkniętym za pasek w 1976 roku—7 lat temu. Zbrodnie nie układały się w chronologicznie ułożone ciągi. Ich częstotliwość zmieniała się, następowały przerwy — niekiedy trwające po kilka miesięcy, raz nawet dwa lata.
O wyborze ofiary decydował przypadek. Jedyny motyw
— konieczność patologicznego zaspokojenia potrzeb seksualnych. Element towarzyszący —rabunek. I jeszcze jedno...
i jak najmniej śladów.
Znikał, kluczył i przyczajał się. Bezkarność rozzuchwala, ale Skorpion nigdy nie przestał być czujny. Łatwo się płoszył
— z równą łatwością zabijał.
Bożena S. umarła w Skarszewach 9 grudnia 1982 roku
około 1 w nocy — po kilku godzinach agonii. W niecały miesiąc potem powstała specjalna milicyjna grupa operacyj- no-śledcza. Miała tylko jedno zadanie — przerwać pasmo zbrodni i pochwycić Skorpiona.
Wkraczamy w obszar żmudnej, niekiedy nieefektownej pracy. Jeden z dziennikarzy, rozmawiający z porucznikiem Stefanem Chrzanowskim szefem grupy „Skorpion"
— wykrzyknął: ależ to pasjonujące! To przecież gotowy scenariusz na „bombowy" film!
Tak — jeśli opowiadanie o grupie specjalnej można by zawrzeć w dwugodzinnym skondensowaniu narracji, nie
— gdy czas rozciąga się w tygodnie i miesiące wypełnione pracą i nadzieją. Nadzieją stanowiącą fundament tej swoistej „anatomii pościgu".
Po dokonanej przez Komendę Główną MO analizie materiału procesowegodotyczącego 8 przypadków zabójstw
i usiłowań zabójstw, których sprawcy nie wykryto—okazało się, że ta interpretacja wypadków pokrywa się z opiniami
i ocenami funkcjonariuszy gdańskiej milicji. Na tej podstawie sformułowano szeroki zestaw kryteriów jakim winien odpowiadać sprawca napadów na kobiety. Formalnie grupa „Skorpion” jeszcze nie powstała, ale opracowanie tego dokumentu i rozesłanie go do wszystkich jednostek milicji w Trójmieście i na terenie woj. gdańskiego, było jakby zapowiedzią i wstępem do jej powołania.
Kryteria te miały dopomóc w żmudnym, ogromnie pracochłonnym procesie sprawdzania ludzi, którzy znaleźli się w kręgu podejrzeń.
Skorpion zawsze działał sprytnie, z troską o własne bezpieczeństwo, z jakimś instynktem dzikiej bestii pozwalającym mu wyczuwać i omijać zagrożenia w sytuacjach krańcowo trudnych — np. tuż po dokonaniu napadu bezbłędnie wybierać optymalny wariant uciecżki. Przy tym niemal nie zostawiał śladów na miejscach kolejnych zbrodni. Jednakże nie działał w próżni. Tu i ówdzie ktoś go widział przez moment, ktoś zapamiętał jego sylwetkę, sposób poruszania
się, rodzaj ubrania bądźinne szczegóły. Oczywiście, materiał z zeznaniami świadków naszpikowany był szeregiem szczegółów nieprawdziwych, nietrafnych obserwacji, błędnych ocen. Te zaciemniały i gmatwały obraz spraWcy. Niektóre jednak powtarzały się, prezentowały coraz, wiarygodniej.
I tak z mtoku makabry wyłaniała się powoli sylwetka bezwzględnego, zdeterminowanego mordercy.
Wśród wspomnianych kryteriów, którym powinien odpowiadać potencjalny sprawca, były cechy jego’ wyglądu. Zakładano, że jest to mężczyzna wzrostu 160 - 180 cm, w wieku do 35 lat, o postaci nieotyłej, bez widocznych ułomności ciała. Jesienią lub zimą miał nosić płaszcz lub kurtkę „trzy czwarte" oraz okrągłą czapkę z daszkiem. Sądzono, że sprawca ma jakieś związki z terenem, na którym dokonano najwięcej napadów na kobiety — rodzinne, towarzyskie, przestępcze. Mógł gdzieś tu mieszkać lub pracować, mógł przebywać czasowo w okolicy np. na delegacji służbowej. Brano też pod uwagę, że w latach 1977 - 79, a więc w okresie przerwy w serii zabójstw kobiet
i usiłowań zabójstw, ich sprawca mógł np. odbywać służbę wojskową lub przebywać w zakładzie leczniczym.
Przypuszczalnie przestępca miał pracę jednozmianową dzienną, być może w transporcie samochodowym bądź kolejowym. Mógł być aktualnie lub dawniej zatrudniony w Gdańskich Zakładach Naprawczych Taboru Kolejowego, albo zamieszkiwać z pracownikiem tego przedsiębiorstwa. Nie wykluczano, iż w dniach kolejnych napaści korzystał z urlopu, zwolnienia lekarskiego, czy też samowolnie opuszczał miejsce pracy. Również z miejscem zatrudnienia wiązało się ewentualne posiadanie biletu miesięcznego na któryś ze środków komunikacji.
Kolejny zestaw ćech dotyczył domniemanej sylwetki psychicznej sprawcy. Zakładano, że może on mieć wadę płciową lub cierpieć na chorobę seksualną, wpływającą w pewnych okresach na zmiany stanu psychicznego bądź też wykazywać niedorozwój umysłowy. Brano pod uwagę, iż
może być to człowiek czujący awersję do kobiet, wynikającą ze schorzenia czy wady uniemożliwiającej prawidłowe odbycie stosunku płciowego, albo też z jakiegoś zawodu miłosnego, zdrady małżeńskiej, rozejścia się z żoną, porzucenia go przez matkę w wieku dziecięcym itp. Mógł też wykazywać nieśmiałość w kontaktach z kobietami, u podstaw której leży kompleks na tle braków urody, zeszpecenia, ośmieszania przez kobiety za nieumiejętne odbycie stosunku płciowego. Było też prawdopodobne, że sprawca objawia takie cechy charakteru, jak brak wyższych uczuć, sadyzm, obojętność w stosunku do najbliższych; natomiast w sferze zwyczajów 'r- że ma skłonności do wychodzenia z domu bez określonego celu we wczesnych godzinach rannych lub wieczornych, stroni od towarzystwa innych osób, uchodzi za człowieka wyróżniającego się swym zachowaniem odbiegającym od normy przyjętej w danym środowisku.
Już tych kilka informacji — a przecież zaledwie zasygnalizowaliśmy główne kierunki działań — dają pojęcie o skali wykonanej pracy i tej, która stanęła jeszcze przed ludźmi ścigającymi Skorpiona. Oczywiście — ten zestaw kryteriów, w części bądź w całości, pasował do licznej grupy osób
i niejako z góry narzucał ogrom roboty, nie mogącej dać oczekiwanych efektów. Z drugiej jednak strony stwarzał szansę, że metodą żmudnej eliminacji doprowadzi w końcu do tej jednej, poszukiwanej osoby — mordercy kobiet.
I znów przy okazji tropienia* Skorpiona wykrywano cały szereg mniejszych i większych przestępców, zboczeńców, jakichś podglądaczy dziewczynek, ekshibicjonistów, ludzi onanizujących się gdzieś w zaroślach oraz innych, zaczepiających kobiety i czyniących im nieprzyzwoite propozycje. Słowem — z rozpędu oczyszczono trochę owe peryferie normalnego życia, śmietnik ludzkich namiętności i ułomności. I kontynuowano robotę mając nadzieję, że przybliża ona moment ujawnienia i zatrzymania Skorpiona.
Wymienione, szczegółowe kryteria posłużyły jako punkt
wyjścia do wydania specjalnego dokumentu — ankiety wstępnego opracowania sylwetki psychologicznej osoby podejrzanej. Był to, jak gdyby, przewidywany portret psychiczny mordercy, rodzaj szablonu, który trzeba było przyłożyć do każdej z osób, która znalazła się w kręgu podejrzeń. Prócz stanowiących tu bazę wcześniej omówionych kryteriów, sformułowano dziesiątki pytań, kwestii i problemów „rozbitych" na szczegóły i szczególiki. Chodziło o to, .by nic istotnego nie wymknęło się uwadze.
Istotne było choćby to, czy sprawca pali papierosy, a jeśli tak jest, to jaki gatunek lubi szczególnie. Być może używał kiedyś lub używa jeszcze pewnych, określonych leków ¡Si jakich? Być może w przeszłości odbywał karę pozbawienia wolności — gdzie i za co? Być może, niegdyś, na skutek różnych okoliczności popadł w konflikt z prawem, a to spowodowało, że jego nazwisko, zdjęcie i inne dane trafiły do milicyjnych kartotek.
Przypomnijmy sobie sprawę zabójstwa Ireny M. i znaleziony w Raduni młotek z napisem ZNTK wyrytym na jego metalowej części. W ankiecie istotne były także kontakty towarzyskie podejrzanego, jakiś ślad, który mógłby wskazywać, że jego znajomi mają bezpośredni lub pośredni związek z Zakładami Naprawczymi Taboru Kolejowego w Gdańsku.
Znany był również rejon działania mordercy. Ewentualnego podejrzanego trzeba było więc sprawdzić pod kątem jego związków z okolicami Starogardu i Pruszcza Gdańskiego, a także samego Gdańska.
Kolejne kierunki hipotetycznych dociekań: możliwe, że zabójca przebywał czasowo w szpitalu lub w zakładzie odwykowym — w jakich latach, gdzie i dlaczego? Może charakter jego pracy umożliwiał mu częste wyjazdy, dlatego zachodziła konieczność rozliczenia służbowych delegacji potencjalnego Skorpiona. A może częste przenoszenie się z miejsca na miejsce jest wynikiem tego, że Skorpion to kierowca — czy podejrzany posiada prawo jazdy?
Istotny blok zagadnień to ogólny stan zdrowia, fakt czy
85
kiedykolwiek leczył się u psychiatry i seksuologa. Czy ewentualne zboczenia seksualne są widoczne i czym się przejawiają?... '' ^
Wszystko to było już gotowe zanim zapadła decyzja
o formalnym powołaniu grupy operacyjno-śledczej. vPo zabójstwie w Skarszewach setki ankiet rozesłano do terenowych jednostek MO. Oczywiście, zachodziła i taka ewentualność, że morderca nigdy więcej nie da o sobie znać. Wypadków losowych nie uda się przewidzieć: mógł wyjechać za granicę, wpaść pod tramwaj, powiesić się, .albo umrzeć na nieuleczalną chorobę. Na to liczyć jednak, nie wolno było. Czynności przygotowawcze toczyły się nieustannie.
Poszczególne punkty ankiety sprawdzali w terenie odpowiednio przeszkoleni milicjanci. Analizą ankiet zajmowali się członkowie grupy operacyjnej w oparciu o nadchodzącą do Gdańska dokumentację. Badaniami tymi objęto około 700 osób. W oparciu o zawarte w ankietach dane powstała „ruchoma lista alarmowa" składająca się z zestawu nazwisk osób, które mogły być sprawcami jednego bądź kilku napadów, w związku z czym wszechstronnie sprawdzanych pod kątem alibi w przypadku zaistnienia kolejnej sprawy. Była ona stale weryfikowana, poszerzana i uzupełniana nowymi informacjami. „Ludzie z listy" podlegali stałej inwigilacji, zakładano, że Skorpion jest być może gdzieś wśród nich, że któregoś dnia powinie mu się noga i kolejna informacja doprowadzi do tego miejsca „listy", gdzie będzie widniało jego nazwisko.
Przypomnijmy raz jeszcze — na mocy decyzji komendanta wojewódzkiego MO w Gdańsku (używamy nazewnictwa wówczas obowiązującego), gen. bryg. Jerzego Andrzejewskiego, 7 stycznia 1983 roku powołana została specjalna grupa operacyjno-śledcza do sprawy nie wykrytych zabójstw kobiet na terenie woj. gdańskiego. Otrzymała ona kryptonim „Skorpion".
Na początek trzeba było pokonać kilka problemów OFgani-
86
zacyjnych. A więc — jak i z kogo powołać grupę. Później —określić system alarmowania członków grupy na wypadek konieczności szybkiego wejścia do akcji. Ponadto trzeba było tworzyć koordynatorów w terenie. Byli nimi funkcjonariusze milicji, zajmujący się na ębszarze swego działania wszelkimi wątkami związanymi ze sprawą Skorpiona. Wszyscy ludzie z grupy specjalnej oraz ich bezpośredni współpracownicy muśieli odznaczać się m.in. dobrą znajomością pracy operacyjnej i śledczej oraz dyspozycyjnością, wynikającą z* ustabilizowanej sytuacji rodzinnej. A więc grupa nie składała się z jakichś supermanów, milicjantów najlepszych spośród wszystkich, ale z funkcjonariuszy, którzy dali się poznać jako rzetelni i sprawni w swej dotychczasowej pracy.
Szefem grupy, jej kierownikiem, był porucznik Stefan Chrzanowski, zastępca naczelnika Wydziału Dochodzeniowo-Śledczego KW MO w Gdańsku: długoletni, doświadczony funkcjonariusz, absolwent Akademii Spraw Wewnętrznych. Jego związek ze śledztwami prowadzonymi w sprawach Skorpiona zaznaczył się szczególnie na wstępie—przy okazji trzech pierwszych usiłowań zabójstw kobiet na terenie Gdańska. Prywatnie: zapalony wędkarz, stosujący tę formę wypoczynku, jako swoiste antidotum na stresy zawodowe.
Jego zastępcą był kapitan Stanisław Ćwiek, były kierownik Komisariatu MO w Nowym Porcie, także absolwent ASW, obecnie zastępca naczelnika Wydziału Kryminalnego KW MO. Jest człowiekiem o wielkiej wyobraźni i organizatorskim talencie.
Kapitan Józef Chuchmała — starszy inspektor Sekcji Zabójstw i Rozbojów Wydziału Kryminalnego KW MO
— uchodzi za specjalistę w sprawach zabójstw. Nadzorował od strony operacyjnej szereg śledztw w tych sprawach, prowadzonych przez Komendę Miejską MO w Gdańsku. Prywatnie ma tylko jedną pasję, hobby i zarazem miłość. Jest nim wnuczek. „Pasja" ma cztery lata.
Solidność w pracy dochodzeniowo-śledczej, duża facho
87
wość w sprawach procesowych, uczestnictwo w wielu śledztwach toczących się na długo przed formalnym zawiązaniem grupy „Skorpion". Mowa o poruczniku Andrzeju Gawrysiu, znanym także z niezwykle dokładnej znajomości terenu województwa gdańskiego i okolic, na których rozgrywały się opisywane przez nas dramatyczne wydarzenia. Stara się łączyć pracę zawodową z domem i łagodzić wynikające stąd niekiedy konflikty. *
Podporucznik Zygmunt Jażdżewskiinspektor Sekcji Zabójstw i Rozbojów Wydziału Kryminalnego KW MO: wyjątkowo dokładny i skrupulatny w trakcie przesłuchań podejrzanych i świadków. Mówi się, że jest drobiazgowy aż „do znudzenia"; co w tej właśnie pracy nie jest negatywną oceną. Ma poważne trudności mieszkaniowe. Studiuje na Uniwersytecie Gdańskim, łącząc naukę z pracą.
Starszy sierżant Marek Karpacz — młodszy inspektor Sekcji- Kryminalnej Wydziału Dochodzeniowo-Śledczego KW MO — człowiek z poczuciem humoru. Znana jest także jego wnikliwość połączona często z niezwykłymi, oryginalnymi pomysłami i koncepcjami, których potrafi bronić.
O sierżancie Mieczysławie Kościuku z Komendy MO w Pruszczu Gdańskim, mówi się, że jest milicjantem „w zachodnim stylu". To człowiek „uniwersalny" — doskonały kierowca, dobry w pracy dochodzeniowej i operacyjnej, sprawny fizycznie.
To samo powiedzieć można o starszym sierżancie sztabowym Adamie Kędzierskim -— inspektorze Wydziału Kryminalnego KW MO w Gdańsku— dodając, iż znał wiele zbrodni Skorpiona dokonanych na terenie Gdańska, a także uczestniczył w prowadzonych w tych sprawach śledztwach. (Zarówno Mieczysław Kościuk, jak i Adam Kędzierski pełnili funkcję ochrony Skorpiona w trakcie wizji lokalnych z jego udziałem).
Na co dzień pani Ela, a oficjalnie szeregowy Elżbieta Wołłejko z V Komisariatu MO w Gdańsku, odpowiedzialna była w grupie „Skorpion" za sprawy prowadzenia kartotek
i dokumentacji. Jej pomoc była nieodzowna w trakcie przesłuchań ofiar Skorpiona i innych kobiet — świadków. Jest z wykształcenia psychologiem, (w czasie wizji lokalnych pełniła rolę pozorantki).
Sierżant sztabowy Jerzy Kaliszewski z III Komisariatu MO we Wrzeszczu, zajmował się sprawami administracyjnymi w grupie „Skorpion". Mówiono „mól papierowy", co w praktyce oznaczało świetną orientację i rozeznanie we wszystkich pisanych dokumentach grupy. Był to człowiek niezwykle potrzebny i umiejący sprostać trudnym wymaga- niorri:
Starszy sierżant sztabowy Józef Wolter z KM MO w Starogardzie Gdańskim delegowany był do pracy na tamtym właśnie terenie. Był tam potrzebny ze względu na rejon operowania mordercy. Pozostawał w stałym kontakcie z grupą operacyjną „Skorpion".
Jedenastu młodych ludzi przeciwko sprawcy 20 zabójstw i usiłowań zabójstw dokonanych w ciągu siedmiu lat. Ich zadania były jasne, choć do spełnienia oczekiwań wiodła daleka droga. Od tej chwili, od 6 stycznia 1983 roku, działali na mocy specjalnych kompetencji i uprawnień, wyłączeni z innych obowiązków,-wyizolowani,
Grupa była specjalna, ale ludzie zwyczajni. Grupa specjalna — bo mająca do wykonania zadanie trudne i niezwykłej wagi, takie, które może się trafić tylko raz w życiu. Ludzie zaś zwyczajni — w najmniejszym stopniu nie przypominający* stereotypu Kojaka, czy Colombo; po prostu jedni z wielu, tyle, że znani w swej zawodowej działalności z rzetelności, fachowości i,wszechstronności.
Od początku praca grupy „Skorpion" przebiegała pod dużym ciśnieniem. Mieszkańcy terenów, na których grasował Paweł Tuchlin byli przerażeni charakterem oraz rozmiarami tragedii i domagali się przerwania pasma zbrodni. Niecierpliwili się przełożeni grupy specjalnej. Nie bez znaczenia była ambicja członków grupy, chęć sprostania skraj
89
nie trudnemu zadaniu. A wszystko to uzupełniała sytuacja rodzinna każdego z nich przebiegająca z regularnością sinusoidy od okresów pełnego zrozumienia i akceptacji, po momenty konfliktów i niesnasek. Nic w tym zresztą dziwnego — ludzie ci na długie miesiące wyłączali się ze spraw domowych, byli ciągle zmęczeni, napięci, nierzadko jednym telefonem wywoływani w środku nocy.'
Skorpion czaił się jeszcze gdzieś w mroku, nadal pozostawał nieuchwytny. Ścigający go ludzie jeszcze się z nim nie zetknęli, jeszcze go nie widzieli, ale poznawali go coraz lepiej. Z fragmentów zeznań świadków, z nikłych śladów pozostawionych na miejscach zbrodni, ze sposobu postępowania podczas kolejnych napadów, z okruchów wrażeń i przysłowiowego „nosa" w sprawach kryminalnych — wyłaniał się najpierw jakby zamglony, później coraz ostrzejszy obraz mordercy. I to zarówno w sensie wyglądu fizycznego, jak i — a może przede wszystkim -— sylwetki psychicznej. Najwięcej konkretnego materiału dostarczyły czynności śledcze w sprawach o zabójstwo Haliny P. w Gdańsku- -Kokoszkach i Wandy K. w Gdańsku-Siedlcach oraz o usiłowanie zabójstwa Genowefy B.
Po sprawie zamordowanej w Skarszewach Bożeny S. podczas kolejnych narad, na których omawiano dotychczasowe wyniki śledztwa i dyskutowano nad różnorakimi koncepcjami dalszego postępowania grupy specjalnej, rozważano między innymi decyzję czy wyjść z tym problemem
— poprzez prasę — do społeczeństwa z prośbą o pomoc w ujawnieniu mordercy. Stanowisko członków grupy było I inne. Mówili: dajcie nam trochę czasu, pozwólcie działać tak, jak uważamy za słuszne i konieczne, wyizolować się od innych spraw, pracować bez nacisków i zniecierpliwienia.
Wymiana opinii zakończyła się następującymi ustaleniami: grupa „Skorpion” rozwinie czynności, jeżeli jednak do czerwca 1983 roku nie przyniesie to oczekiwanych rezultatów, to wówczas zajdzie konieczność wystosowania apelu do ludności pod hasłem „szukamy zbrodniarza”.
90
Za punkt wyjścia do szerokich działań grupy specjalnej przyjęto zabójstwo Bożeny S. w Skarszewach. Miało ono miejsce niedawno, bo 8 grudnia 1982 roku i liczono, że „świeżość" wydarzenia pozwoli na uzyskanie istotnych informacji, które przyniosłyby dodatkową wiedzę o sprawcy serii bestialskich napadów, a przynajmniej — poprzez metodę eliminacji — ograniczy liczbę osób znajdujących się w kręgu podejrzeń. Rozwinięto więc szeroki front działań operacyjno-śledczych. Pracowali w terenie funkcjonariusze milicji. Obserwowali otoczenie ludzie wieclzący o dokonywanych w okolicy zbrodniach.Tworzyła się atmosfera napięcia i oczekiwania na to, co się dalej wydarzy.
Tymczasem w Skarszewach życie płynęło w ogromnym napięciu. Może nie była to aż histeria czy psychoza strachu, ale wyraźnie dający się odczuć lęk przed ewentualnym kolejnym atakiem wampira. W tych dniach rzadko widywało się na ulicach miasta idące wieczorem samotne kobiety. Jeżeli już musiały wyjść z domu, to z „obstawą" mężów, braci, czy znajomych. Mężczyźni odprowadzali kobiety do pracy, czy np. do autobusu, wychodzili po nie, gdy wracały do domów. Widmo krwawego wampira-mordercy kształtowało rytm życia miasteczka.
Wyrazem tych nastrojów była atmosfera w miejscowych Zakładach Meblowych. Kierownictwo tego przedsiębiorstwa — w którym pracowała zamordowana Bożena S.
borykało się z dużymi trudnościami ze skompletowaniem drugiej i trzeciej zmiany. Pierwsza zmiana: tak — mówiły pracownice. Ale przyjścia na następne odmawiały. Po prostu bały się przychodzenia i wychodzenia z pracy w takich niebezpiecznych, jak sądziły, porach. Czegoś podobnego nigdy w tych zakładach nie było. A firma to ważna, produkująca na rynek poszukiwane przez klientów meble.
W tym klimacie doszło do spotkania przedstawicieli grupy specjalnej „Skorpion" z załogą Zakładów Meblowych w Skarszewach.
W hali produkcyjnej zebrało się około 300 ósób. Przekaza
91
no im informacje o pewnych elementach śledztwa dotyczących morderstwa Bożeny S. Padały pytania, na które oficerowie milicji udzielali odpowiedzi. Przy okazji zdementowano szereg plotek i nieprawdziwych informacji, jakie w tej sprawie podawano sobie z ust do ust. Zebrani kiwali głowami. Było widać, że mają wolę dopomożenia śledztwu, że identyfikują się z tą sprawą i chcą przyczynić się do wykrycia sprawcy. Ludzie wychodzili doinformowani i wyczuleni na przyszłość, ale konkretnego materiału w sprawie bestialskiego mordu przybywało niewiele.
Śledztwo rozwinięte przez grupę „Skorpion" źataczało coraz szersze kręgi. Na kolejnych naradach ścierały się poglądy, krzyżowały różne koncepcje. Sięgano po wszelkie dostępne środki, drogi i metody, mogące przynieść upragnione efekty. Reprezentanci grupy specjalnej złożyli m.in. wizytę księdzu w Skarszewach. Rozmowa trwała około półtorej godziny. Apelowano, aby ksiądz w tej sprawie zwrócił się do wiernych z ambony. Chodziło o przełamanie skrupułów i rozwianie ewentualnych wątpliwości kogoś, kto posiadłby istotne informacje na temat okoliczności morderstwa bądź samego sprawcy, ale w ujawnieniu tego — i tym samym w przyczynieniu się do skazania innego człowieka
— przeszkadzałyby mu kanony wiary. Ksiądz odniósł się do sprawy ze zrozumieniem i podczas jednego z nabożeństw w miejscowym kościele wygłosił krótki apel na ten temat.
Na pewnym etapie śledztwa pojawiła się koncepcja włączenia do pomocy tzw. sygnalizatorów społecznych. Jej gorącym zwolennikiem był m.in. nadzorujący śledztwo z ramienia Komendy Głównej MO, wieloletni praktyk, płk Jan Tyrakowski. Chodziło o pozyskanie do współdziałania jak największej liczby ludzi, reprezentujących zawody z natury swej związane z komunikacją masową, z licznymi kontaktami z pasażerami, przechodniami bądź klientami. Byli to na przykład taksówkarze, kierowcy autobusów, dróżnicy, pracownicy kas dworcowych, drużyny konduktorskie, kierownicy pociągów i przedstawiciele różnych służb kolejarskich,
92
pracownicy handlu i usług oraz inni. Ci ludzie mieli większe od innych szanse spotkania się ze Skorpionem. Być może zresztą już kiedyś go widzieli, otarli się o niego nie'wiedząc, że mają przed sobą mordercę.
Docierano również do osób mieszkających bądź wykonujących pracę na peryferiach miast i osiedli, w pobliżu głównych tras komunikacyjnych. Także do takich, którzy w drodze do i z pracy przemierzali mało uczęszczane drogi, jakieś boczne ścieżki i „skróty" oraz korzystali codziennie ze środków publicznej komunikacji.
Wszystkich tych ludzi wyposażono w pewne—niezbędne do identyfikacji — minimum wiedzy o Skorpionie. Składały się na nią takie elementy, jak charakterystyczne cechy wyglądu, miejsca, w których może się pojawić i trasy, po których może się poruszać — szczególnie w okolicach Starogardu Gd., Kościerzyny i Pruszcza Gd. — a także prawdopodobne pory i okoliczności działania, sposoby zachowania się itp. Liczono, że pojawienie się Skorpiona przede wszystkim w małych miejscowościach, gdzie wszyscy na ogół dobrze się znają — jego zachowanie odbiegające od przyjętych miejscowych norm, zwróci na niego uwagę. W takim przypadku szybkie poinformowanie milicji może okazać się nieocenione i zapobiec kolejnej tragedii. Uczulano też wszystkich na pojawienie się u kogoś ewentualnego narzędzia zbrodni: młotka, klucza francuskiego, łyżki do opon itp.
Koncepcja takiego współdziałania urzeczywistniała teorię szerokiej współpracy milicji ze społeczeństwem. Jej realizacja jest dowodem na to, że owa współpraca istniała —jednakże tam, gdzie była potrzebna. Na tym etapie śledztwa nie podawano wprawdzie informacji i apeli do ludzi poprzez środki masowego przekazu, bowiem rozwinięto działania innego rodzaju, właśnie w oparciu o tzw. sygnalizatorów społecznych. Przy tym nie wywoływano widma krwawego wampira, a co za tym idzie — psychozy strachu na tych terenach, gdzie Skorpion nigdy nie działał.
93
Członkowie grupy specjalnej odbywali Spotkania z przedstawicielami różnych zawodów i środowisk, na których przekazywali wspomniane informacje i ustalali sposoby w miarę szybkiego i sprawnego zawiadamiania milicji. Warto podkreślić, że nigdy prośba o takie współdziałanie nie spotkała się z odmową, a tym bardziej nie była traktowana jako działanie konfidencjonalne. Ludzie doskonale rozumieli taką potrzebę, akceptowali formy współpracy i chętnie włączali się w tę akcję, chcąc przyczynić się do wykrycia i zatrzymania mordercy. Nad wszystkim górowała świadomość niebezpieczeństwa, które może zagrozić każdemu.
Oczywiście, niezależnie od tych poczynań, przez cały czas kontynuowana była normalna, tyle że bardzo szeroko zakrojona praca operacyjno-śledcza. Ponadto na wszelkie wątki mogące mieć związek z cyklem zbrodni Skorpiona wyczuleni byli — poza członkami grupy specjalnej — także funkcjonariusze milicji w całym województwie gdańskim, szczególnie zaś dzielnicowi, pracownicy poszczególnych komisariatów, „drogówka". Część z nich uczestniczyła w specjalnie zorganizowanych szkoleniach, mających na celu przekazanie najświeższych informacji i szczególne uczulenie funkcjonariuszy na śledztwo w sprawie mordercy kobiet.
Nad znaczną częścią województwa gdańskiego rozpięto więc sieć złożoną z ludzi zorganizowanych w sprawny system działania, tworzących coś w rodzaju konstrukcji składającej się z setek pułapek. Logika kazała wierzyć, iż jedną z nich musi wpaść dotąd nieuchwytny Skorpion. Odtąd znacznie częściej niż zwykle legitymowano osoby przebywające w miejscach ustronnych, gdzieś na bocznych ścieżkach, pod lasem, ńa szosie za miastem. Zwracano szczególną uwagę na ludzi podrapanych bądź pokaleczonych, bowiem takie obrażenia mogły stanowić pozostałość po walce z ofiarą. Sprawdzono chętnych do korzystania „z okazji" na drodze. Słowem — puszczono w ruch machinę, działającą dla jednego tylko celu: pochwycenia Skorpiona. Do centrum operacyjnego grupy zaczęły napływać setki
i tysiące informacji. Ogromna mnogość faktów, obserwacji, podejrzeń, sygnałów. Był to bardzo pozytywny efekt, ale nie wolny od stron ciemniejszych. Wszystko to trzeba było sprawdzać, systematyzować i zestawiać według różnych kryteriów. Gigantyczna praca — wręcz niemożliwa do natychmiastowego wykonania. Poza tym, taka ilość informacji niosła ze sobą niebezpieczeństwo „zamulenia" sprawy licznymi sygnałami, wynikającymi z nadmiernego wyczulenia ludzi na niebezpieczeństwo, z pewnego rodzaju psychozy, wynikającej ze świadomości istnienia czającego się niebezpieczeństwa.
Wiele groźnych z pozoru spraw, po wyjaśnieniu redukowało^ się do jakichś niewybrednych zaczepek kobiet przez mało eleganckich „kawalerów", do swoistego „podrywania", mogącego przestraszyć niejedną dziewczynę, ale typowego dla mężczyzn z pewnych kręgów. Jednakże nie można było wykluczyć, że w owej masie nieprzydatnych informacji pojawi się ta wyczekiwana, a dotycząca Skorpiona.
Sprawdzano wszystkie sygnały. Gdy kilka z nich dotyczyło jednej- osoby lub jakoś się z nią wiązało, pojawiała się konieczność głębszego ich zweryfikowania. To samo dotyczyło wieści i wątków zbieżnych z kierunkami śledztwa. Konfrontowano te informacje z ankietą wstępnego opracowania sylwetki psychicznej mordercy i podejmowano decyzje co z tym dalej robić. Poszczególne przypadki kolejnych potencjalnych sprawców kwalifikowano do dalszego, szczegółowego sprawdzenia bądź do kartoteki, bądź do jednej z tzw. wersji osobowych, bądź też wykreślano, gdy okazywało się, iż jest to ślad fałszywy. Najważniejsze osoby z tego kręgu, to znaczy takie, wokół których nazbierało się dużo poważnego materiału, trafiały na ruchomą listę alarmową.
Sprawdzono w ten sposób około 7 tysięcy osóbl Było w tej pracy ^kilkaset tzw. wersji osobowych. Każdy taki przypadek dotyczył człowieka, który mógł być sprawcą, bo świadczyły o tym zgromadzone liczne przesłanki. Każdy
z nich otwierał właściwie nowe, rozbudowane śledztwo. Warto przy tym po raz kolejny podkreślić wielkie skutki uboczne tak wielorakiej działalności milicji. Znów odkrywano całe pęczki małych przestępców, ludzi odznaczających się różnego rodzaju dewiacjami seksualnymi mniej lub bardziej groźnymi, wreszcie pospolitych rzezimieszków i chuliganów. Przypominało to pielenie zarośniętego chwastami ogrodu.
Powtaizały się okresy, kiedy lawina informacji dosłownie zasypywała członków grupy i doprowadziła ich wręcz do rozpaczy, do szewskiej pasji z powodu niemożności szybkiego ogarnięcia i „przetrawienia" całego ogromnego materiału. Wszystko to przecież działo się w sytuacji, gdy czas mógł decydować o czyimś życiu lub śmierci.
Ludzie z grupy „Skorpion" nie chcieli zarzucać jednostek milicyjnych w terenie coraz to większą ilością wymogów i zadań, ponieważ mogłoby to zaważyć na efektywności pracy funkcjonariuszy. Jednakże ta niezbędna, „minimalna" porcja prezentowała się i tak nadzwyczaj okazale; W tym sensie można więc powiedzieć, że wszyscy funkcjonariusze milicji w województwie gdańskim pracowali -— w różny sposób — na rzecz akcji „Skorpion".
W miejscowościach, w których Skorpion pozostawiał po sobie kolejne ofiary, utrzymywało się napięcie. Ludzie byli niezwykle wyczuleni na wszelkie znaki mogące świadczyć
o zagrożeniu, wszędzie spodziewali się napotkać wampira. To z kolei rodziło zupełnie nieoczekiwane sytuacje. Jedną z nich była historia, jaka wydarzyła się w Skarszewach. Tutaj bardziej niż w innych miejscowościach obawiano się mordercy kobiet, bardziej niż gdzie indziej wzrosło tu ciśnienie lęku.
W tej atmosferze, któregoś dnia późnym wieczorem kilku młodych mieszkańców Skarszew zauważyło jakiegoś mężczyznę, który kręciłsię wokół miejscowego kościoła. Zagrało wyczulenie na niebezpieczeństwo: człowiek był obcy, chodził bez wyraźnego celu, zachowywał się tajemniczo.
96
Wszystko zdawało się „grać". A więc — przestępca?
Młodzi ludzie nie wdawali się w dyskusje. Dopadli nieznajomego i mocno go poturbowali. Dopiero później okazało się, że jest to... ksiądz z innej miejscowości, który przyjechał w odwiedziny do księdza tutejszego. Zastał kościół zamknięty, więc chodził, pukał, szukał gospodarza. Zanim zdołał wytłumaczyć im kim jest, było już po wszystkim.
Przypadek jest anegdotyczny, ale świadczy o tym, w jakim napięciu żyli ludzie w Skarszewach i paru innych miejscowościach. Po prostu nerwy były napięte do granic wytrzymałości i — zdarzyło się — puszczały.
Rozpięta sieć pułapek czekała, ale Skorpion w nie nie wpadał. Mijały kolejne dni. Członkowie grupy specjalnej nie mogli pozwolić sobie na luksus oczekiwania aż morderca potknie się lub znajdzie się w którymś z zastawionych sideł. Gdy nie dawały oczekiwanych rezultatów dotychczasowe zabiegi operacyjno-śledcze, trzeba było wprowadzić do gry następne. Więc—rozszerzono systematycznie działania idąc i szerzej, i głębiej.
Penetrowano kolejne rejony i płaszczyzny życia miejscowych społeczności. Kierunki były różne. Badano informacje
o ludziach delegowanych do pracy na tych terenach w okresach obejmowanych śledztwem. Sprawdzano kto w dni przestępstw korzystał ze zwolnień lekarskich i jak ten czas spędzał, a kto miał absencje w pracy. Analizowano możliwości poruszania się poszczególnych osób w obrębie tragicznych wydarzeń... Papiery, rozmowy, wyjazdy w teren. Praca nieefektowna i wyczerpująca. Zwykła — o ile tak określić można maksymalnie wytężone wysiłki zmierzające do przerwania pasma nieludzkich zbrodni...
Ten zmasowany wysiłek powinien — wedle wszelkiego prawdopodobieństwa — przynieść tak oczekiwane wyniki. Powinien, ale gwarancji, że tak się stanie nie było. Wciąż brak było jakiejś jednej, przesądzającej sprawę informacji, błędu mordercy, wreszcie łutu szczęścia prowadzących śledztwo.
I
«
97
Coraz większa część województwa gdańskiego żyła pod ciśnieniem strachu. Także ludzie z grupy specjalnej bali się nowego ataku Skorpiona, którego miejsca ani czasu nie sposób było przewidzieć z jakąś dozą dokładności.
I w tej atmosferze nadszedł mroźny, zimowy dzień 18 stycznia 1983 roku.
Paweł Tuchlin musiał tego dnia wyjśćz domu. Powiedział żonie, że jedzie do sklepu. Przed wyjściem zabrał młotek. Szybko zapadał styczniowy zmierzch, ziemię pokrywała gruba warstwa śniegu, było mroźno.
Pojechał do Starogardu, bez celu przemierzał ulice, zaglądał do pustoszejących sklepów.-Odjechał w kierunku Tczewa. Tam przesiadł się do pociągu jadącego do Zblewa. A jednak pojechał dalej. Pociąg minął granicę województwa gdańskiego. Skorpion wysiadł w Rytlu. Stąd jest tylko kilkanaście kilometrów do Chojnic.
Nieliczni wysiadający szybko stawiali kołnierze, wtulali twarze w szaliki. Mróz wzmagał się, gęstniała zadymka. Wszyscy szli w kierunku zabudowań wsi. Jedynie Ewa G. mieszkała gdzie indziej. Poszła w przeciwnym kierunku, brnąc w zaspach znikała w mroku wzmocnionym cieniem ośnieżonego lasu. Skorpion zauważył ten moment. Zerknął do tyłu, dostrzegając czerwone światełka oddalającego się pociągu. Potem wcisnął ręce w kieszenie kurtki i poszedł za kobietą. Kiedy znów spostrzegł postać idącej, rozpoczął samogwałt.
Odeszli 200, może 300 metrów od stacji. W tym miejscu wyciągnął młotek i zadał pierwszy cios, potem następny i jeszcze jeden... Osuwającą się na śnieg kobietę Skorpion złapał pod ręce, przytrzymał. Nie do końca straciła świadomość. Nie musiał jej wlec, na zgiętych nogach słaniając się szła sama podtrzymywana przez napastnika. Tak weszli do lasu. Stanęli.
— Gdzie jestem—zapytała słabym głosem. Szarpnęła się, poczęła odpychać mężczyznę. Znów sięgnął po młotek i kolejne uderzenia spadły na głowę Ewy G. Teraz nie była już wstanie iść, straciła przytomność. Skorpion zawlókł ją dalej, w głąb lasu. Tam ułożył ją w śniegu i wrócił po siatkę i torebkę, które przyniósł w pobliże leżącej. Ukląkł i zdjął jej spodnie...
Trwało to 10, może 15 minut. Wstał i uporządkował swoją porozpinaną odzież. Ewa G. znów na chwilę odzyskała świadomość. Usiadła podpierając się ręką, ale po chwili osunęła się na śnieg.
Zabrał jej latarkę, pieniądze i zniknął w lesie. Do pociągu wsiadł kilka kilometrów dalej — w Gutowcu.
19 stycznia 1983 roku, Edmund B., miesżkaniec Rytla spieszył się, aby zdążyć na pociąg, odchodzący z tej miejscowości o godzinie 7.45. Zbliżał się do przystanku, kiedy w odległości około 300 metrów od linii kolejowej zauważył jakąś postać leżącą na śniegu. Podszedł bliżej i zorientował się, że jest to dziewczyna, nie tyle leżąca co raczej tkwiąca w pozycji kucznej, oparta o pień drzewa. Od pasa w dół była kompletnie rozebrana, miała rozbitą i pokrwawioną głowę. Żyła jednak. Edmund B. pobiegł sprowadzić pomoc. Wkrótce na miejsce zdarzenia przybyła karetka pogotowia ratunkowego i ekipa milicyjna.
19-letnia Ewa G. poprzedniego dnia skończyła pracę około godziny 16. Do domu wracała pociągiem, który wlókł się tego dnia i miał opóźnienie. Za oknami wagonu szalała zadymka. W ogóle 18 stycznia był dniem nietypowym ze względu na pogodę. Środek zimy, a tu nadciągała burza z piorunami i padającym deszczem ze śniegiem. W taki ponury wieczór Skorpion zauważył Ewę G. nie opodal dworca PKP w Rytlu i kawałek dalej zaatakował samotnie idącą dziewczynę.
Od godziny 17.45, kiedy porzucał ją Skorpion, do godziny 7 rano dnia następnego, gdy ranną odnalazł Edmund B., Ewa G. rozebrana do połowy leżała w śniegu, w mrozie i śnieżnej.
100
zawiei. Nad ranem, gdy odzyskała nieco sił, próbowała kucać. W takim stanie przewieziono ją do szpitala. Okazało się, że ma odmrożenia pierwszego stopnia podudzi i pośladków. Ponadto otrzymała co najmniej cztery bardzo mocne uderzenia młotkiem w głowę, na skutek czego doznała otwartego złamania kości potylicznej i ciemieniowych, miała rany tłuczone potylicy, stłuczenia twarzy i prawego barku.
To wprost niewiarygodne, ale mimo tak poważnych obrażeń i kilkunastogodzinnego przebywania bez ubrania na mrozie Ewa G. przeżyła. Młody, silny organizm zdołał przezwyciężyć kryzys, powoli zaczęły się zasklepiać głębokie rany. To jednak okazało się znacznie później. Tuż po napadzie dziewczyna walczyła ze śmiercią i trudno było przewidzieć jej dalszy los.
Przybyła na miejsce napadu ekipa milicyjna spenetrowała okoliczny teren. Zadanie miała niezwykle utrudnione. Padający przez wiele godzin śnieg pokrył wszystko świeżą warstwą białego puchu. W pobliżu drzewa znaleziono torebkę Ewy G. Zachowało się też kilka plam krwi. Żadnych śladów pozostawionych przez sprawcę nie było. Ustalono, że ofierze napadu zginęły pieniądze, skórzany mieszek peł- niący/rolę portmonetki oraz czerwona plastikowa latarka.
Rytel jest miejscowością położoną niedaleko granicy województwa gdańskiego, ale znajduje się już na terenie województwa bydgoskiego. Z tego też powodu — zgodnie z obowiązującymi przepisami — sprawę prowadziła tutejsza milicja i prokuratura, a konkretnie ekipy z Chojnic. Sygnał
o napadzie w Rytlu dotarł do grupy specjalnej „Skorpion" przez Starogard Gd. Pierwsze wiadomości na ten temat wskazywały, iż może to być kolejny wyczyn poszukiwanego mordercy. Do Chojnic niezwłocznie udali się członkowie grupy: porucznik Stefan Chrzanowski, porucznik Andrzej Gawryś i kapitan Stanisław ćwiek. Liczyli, że może tamtejsza ekipa dochodzeniowo-śledcza uzyskała jakieś nowe informacje dotyczące sprawcy, albo też trafiła na świeży, obiecu- jący ślad. Gdyby te przypuszczenia potwierdziły się, do
101
wspomnianej trójki miała dołączyć pozostała część grupy specjalnej i rozpocząć szeroko zakrojone działania. Jednakże nowych, rewelacyjnych wiadomości nie było... Na spotkaniu członków grupy „Skorpion" z funkcjonariuszami milicji z Chojnic poinformowano tych ostatnich o stanie śledztwa, dotyczącego serii morderstw kobiet popełnionych na terenie 'województwa gdańskiego, ustalono też warunki współpracy w sprawie napadu w Rytlu, który
— wedle wszelkiego prawdopodobieństwa — był dziełem tego samego sprawcy. Milicja bydgoska rozwinęła szerokie działania, uwzględniając kierunki sugerowane przez oficerów z Gdańska. Wszystkie interesujące wyniki śledztwa były na bieżąco przekazywane do centrum operacyjnego grupy „Skorpion", z Gdańska szły zaś w odwrotnym kierunku informacje, mogące być pomocne w sprawie wykrycia sprawcy napadu na Ewę G. w Rytlu. Odbywały się też narady, konsultacje i dyskusje nad kolejnymi koncepcjami.
Jednakże śledztwo postępowało opornie. Pasażerowie, którzy 18 stycznia 1983 roku około godziny 17.45 wysiedli, w Rytlu z pociągu relacji Tczew-Chojnice, nic nie zauważyli, niczego nie zapamiętali. Żadnych nowych informacji nie przyniosły badania odzieży Ewy G. Plamy krwi na poszczególnych częściach jej garderoby pochodziły bowiem od niej samej, nie od sprawcy.
Z Chojnic nadeszła wiadomość, że w miejscowości Kro- janty (stacja za-Rytlem, a przed Chojnicami) w dniu napadu był legitymowany Adam C. mieszkaniec wsi L. Zapytany, co robił na tym terenie późnym wieczorem, około godziny 22, nie potrafił dać sensownej odpowiedzi.
Ten ślad wydawał się być obiecujący. Poczyniono w związku z nim duże przygotowania. Adam C. mieszkał na terenie woj. gdańskiego, miał znajomych w miejscowościach, w pobliżu których działał Skorpion, miał też możność zaatakowania Ewy G. Słowem — było sporo elementów, nakazujących dokładnie zbadać prawdopodobieństwo tak zarysowanej hipotezy.
Człowiek ten został zatrzymany, dokonano przeszukania miejsca jego zamieszkania. Wynik był negatywny. Nieco później okazało się, że 18 stycznia Adam C. poszedł z kolegami „w plener" na wódkę, następnie odwiedzili jeszcze jakąś restaurację. W rezultacie tej eskapady pomylił pociągi i zamiast do domu, pojechał w innym kierunku. W wagonie zasnął i podróżował tak jakiś czas, aż przebudził się w Krojantach. Gdy zorientował się, że jedzie w niewłaściwym kierunku — wysiadł. Na stacji sprawiał wrażenie człowieka pijanego, został więc wylegitymowany przez funkcjonariusza milicji. I w taki oto prozaiczny sposób wyjaśniła się tak początkowo tajemnicza historia jednego dnia Adama C.
W międzyczasie ustalono także, iż na krótko przed przyjazdem wspomnianego pociągu, na przystanku PKP w Rytlu stał jakiś młody mężczyzna. W pewnym momencie, na około pięć minut przed zatrzymaniem się pociągu, odszedł w kierunku, w jakim nieco później udała się Ewa G. Mógł więc to być sprawca napadu. Jednakże mimo wielu starań do końca śledztwa nie udało się ustalić, kto był owym nieznajomym mężczyzną.
Kolejny kierunek poszukiwań związany był z sygnałem, że w dzień przed napadem, w nadleśnictwie Rytel pojawił się obcy młody człowiek, który chciał podjąć tu pracę. Nie miał jednak dowodu osobistego, były niejasności związane z jego zameldowaniem, został więc wysłany do miejscowego U- rzędu Gminy, aby uzyskać poświadczenie o miejscu zamieszkania. Gdy polecono mu, aby wpierw tę sprawę załatwił, nieznajomy wyszedł i więcej już się nie pojawił. Także w okolicy nigdy później nie widziano go.
Był jeszcze jeden kierunek śledztwa, zdający się początkowo zapowiadać rewelację. Milicja otrzymała anonim z Elbląga, z którego treści wynikało, iż pisała go kobieta. Informowała ona, że być może poszukiwanym mordercą jest pewien mieszkaniec Elbląga, bo w czasie snu, po pijanemu, wymieniał nazwisko jednej z poprzednich ofiar Skorpiona, Bożeny S. Ponadto bełkotał przez sen: „musiałem kurwę załatwić".
103
Przy udziale funkcjonariuszy milicji z Elbląga gruntownie przebadano tę możliwość. Po raz kolejny okazało się jednak, że ślad jest fałszywy. Także inne kierunki śledztwa upadały jeden po drugim... <
Starogard. Osiedle Kopernika. Początek kolejnej wizji lokalnej. Ryszard Zegar — ówczesny zastępca prokuratora wojewódzkiego w Gdańsku — staje przy jednym z szarych bloków mieszkalnych w otoczeniu oficerów milicji, którzy zgodnie z protokołem biorą udział w przebiegu wizji lokalnej. Rozpoczyna się rutynowe wyliczanie personaliów, pracują kamery. Zomowcy stają w drzwiach klatek schodowych, rozpraszają się wokół całego terenu. Pierwsze pytania do Skorpiona:
— Proszę powiedzieć, w jaki sposób i dlaczego podejrzany przyjechał do Starogardu 28 lutego 1983 roku?
— Pracowałem wtedy w Dąbrówce, wykonując instalację elektryczną — prywatnie, w jednym z domów. Nad wieczorem powiedziałem, że jadę już do domu, wsiadłem do swojego samochodu i dojechałem do Starogardu. Tu skończyło się paliwo i samochód swój pozostawiłem na jednej z ulic...
— Co było dalej?
— Doszedłem do tego miejsca. Przed blokiem stał żuk. To był „blaszak".
— Czy podejrzany miał przy sobie jakieś narzędzia?
— Tak, miałem młotek, który zabrałem z budowy. Samochód otworzyłem dopasowanym kluczykiem. Stacyjkę uruchomiłem też takim kluczykiem. Potem odjechałem w stronę Lubichowa.
W tym miejscu wizję lokalną przerwano, udając się do miejsca, które wskazał podejrzany.
Kamerzyści zwijają kable. Skorpion, znika w drzwiach więźniarki. Ruszają motocykle funkcjonariuszy „drogówki“. Na osiedle powraca normalne życie. Grupa zaaferowanych gapiów żywo komentuje przebieg wydarzeń.
104
Przy zabudowaniach gospodarskich nie opodal stacji kolejowej w Lubichowie gęsto od zboża. Krajobraz sielski.
— Czy podejrzany dojechał do tego właśnie miejsca?
— Tak, samochód zostawiłem przy stacji.
— Proszę opowiedzieć, co działo się dalej?
»¿L. Poszedłem kawałek przez pole.
— Do tego miejsca?
— Tak, z tego właśnie chlewa zabrałem cztery prosiaki.
— Czy drzwi do chlewa były zamknięte?
— Nie, były otwarte. Prosiaki wynosiłem pojedynczo i układałem na skrzyni żuka. Potem odjechałem do domu jadąc przez Borzechowo.
— 0 której godzinie podejrzany przyjechał do domu?
--•;Około drugiej w nocy. Przygotowałem dla świń ściółkę
a niewielką zagrodę. Powiedziałem żonie, że nie warto już kłaść się spać, że tylko zjem kanapkę i pojadę do pracy. Tak też zrobiłem. Wsiadłem do żuka i dojechałem do wsi Ź.
— Czy żona pytała skąd pochodzą świnie, które podejrzany przywiózł do domu?
— Pytała, więc powiedziałem, że prosiaki dostałem w rozliczeniu za robotę.
W Ż. była piąta rano, kiedy obok gospodarstwa Wiesławy G.-przejechał blaszany żuk. W chwilę potem zatrzymał się, silnik został wyłączony.
— Dlaczego podejrzany zatrzymał się w tym miejscu?
— Przejeżdżając obok tego domu zauważyłem w jednym z okien ubierającą się kobietę.
Pozorantka wchodzi do domu i staje w oknie.
— Czy z tej odległości widział podejrzany ubierającą się kobietę?
— Tak, potem zatrzymałem się kawałek dalej.
— W jakim celu?
— Chciałem zaczekać, aż ta kobieta wyjdzie z domu, żeby móc się z nią popieścić.
Po pewnym czasie Wiesława G. wyszła z domu i poszła szosą w kierunku przystanku autobusowego.
105
— Proszę opisać co następnie się wydarzyło.
— Zawróciłem i pojechałem za tą kobietą. Uderzyłem ją samochodem, kiedy szła lewą stroną szosy.
— Jak zachowała się kobieta?
— Wpadła do rowu i nie poruszała się.
— Proszę opisać jej położenie.
Paweł T. kładzie się w płytkim rowie. Trzaskają migawki aparatów fotograficznych. W oddali, poza pierścieniem kordonu, widać tłum gestykulujących ludzi.
— Potem zawróciłem, stanąłem obok leżącej i wysiadłem z samochodu. Złapałem tę kobietę wpół i wrzuciłem do żuka. Była nieprzytomna. Pojechałem w kierunku Starogardu.
— Podejrzany wspomniał wcześniej, że chciał się zaspokoić. Dlaczego nie uczynił tego w tym właśnie miejscu?
— Leżał śnieg, a poza tym zaczęły jeździć jakieś samochody.
Po kilku kilometrach Skorpion skręcił w leśną drogę. Z obu stron otaczał ją gęsty las.
— Po około 400 metrach koła zaczęły buksować i domyśliłem się, że ugrzęznę w błocie. Wysiadłem i zobaczyłem, że jest tak.faktycznie. Wtedy wziąłem młotek i zacząłem odgarniać nim śnieg spod kół żuka.
— Czy coś wydarzyło się w tym czasie?
— Tak, w tym czasie kobieta otworzyła boczne drzwi i wysiadła z samochodu. Stanęła obok mnie.
— Mówiła coś?
— Zapytała chyba: „Gdzie jestem, co się stało?" Powiedziałem, że nic się nie stało, że tylko trochę się popieścimy i pojedziemy dalej. Usiłowałem złapać ją ponownie, a ona zrobiła taki ruch, jak gdyby chciała uciekać. Wtedy uderzyłem ją młotkiem w głowę.
— Ile razy?
— Tego nie pamiętam.
— Jaka była reakcja kobiety?
Upadła twarzą do ziemi. Odwróciłem ją na plecy, klęknąłem obok. Rozpocząłem samogwałt.
106
— Czy kobieta przez cały czas była nieprzytomna?
— Chwilami odzyskiwała przytomność i usiłowała się bronić. Wówczas stosowałem siłę. Kiedy zaczęła się podnosić, uderzyłem ją znów płaską stroną młotka w głowę. Przeszkadzała mi, czepiała się rękami mojego ubrania. Po kolejnym uderzeniu rozpiął się pasek jej zegarka elektronicznego. Zabrałem go i schowałem do kieszeni.
— Co się stało z tym zegarkiem?
.— Nosiłem go przy sobie przez kilka dni. Ten zegarek to była dobra pamiątka. Gdy go oglądałem, przypominało mi się to zajście. W Dzień Kobiet — 8 marca tego roku — wróciłem bardzo późno do domu i żona miała do mnie pretensje. Chciałem ją jakoś przeprosić i dałem jej ten zegarek w prezencie.
— Jak długo podejrzany „zaspokajał się”?
— Dokładnie nie pamiętam, chyba około 20 minut. Potem wstałem, zapiąłem spodnie. Wróciłem do samochodu, którym chciałem odjechać. Początkowo oddaliłem się kawałek, ale potem ugrzęzłem w polu i tam też musiałem samochód pozostawić.
— Czy podejrzany zabrał coś z torebki swej ofiary?
-— Tak, sprawdziłem ją i zabrałem pieniądze. Było chyba kilka tysięcy złotych.
— Jak zachowywała się kobieta, kiedy podejrzany odchodził?
— Podniosła się i stała pod drzewem. Poszedłem w kierunku szosy, gdzie zatrzymałem samochód i dojechałem nim do Starogardu. Rano byłem w domu, gdzie wróciłem swoim samochodem zostawionym poprzedniego dnia przy dworcu w Starogardzie.
Tuż po napadzie wracającą Wiesławę G. widziała mieszkanka Lipinek Królewskich, Cecylia K. Tak opisuje ona wydarzenia tamtego dnia:
Aktualnie jestem na rencie, przeważnie cały dzień przebywam w domu. Wówczas około godziny 8.45, kiedy wszyscy domownicy jedli śniadanie w pokoju, szwagier Józef K.
zauważył, że na nasze podwórko weszła jakaś kobieta. W pierwszej chwili nie wiedzieliśmy, z której strony przyszła, ani kim jest. Wyglądała na Cygankę. Idąc zataczała się. Wyglądało to tak, jakby była pijana. Wyszłam z pokoju do kuchni i w tym samym momencie do kuchni weszła ta kobieta. Nic nie mówiła. Po chwili przyszła jeszcze moja córka i powiedziała, że jest to Wiesława G. z miejscowości Z. Przypomniało mi się, że znam tę dziewczynę, ale w pierwszej chwili nie poznałam jej, ponieważ głowę miała owiniętą szalikiem i pobitą twarz; zauważyłam zasi- niałe i zapuchnięte prawe oko. Wiesia zachwiała się. Złapałam ją i zapytałam, co się stało. Odpowiedziała, że została napadnięta i wywieziona do lasu. Nic więcej początkowo nie mówiła. Położyliśmy ją na wersalce, rozebraliśmy z kożucha, butów i rękawiczek. Ubranie miała mokre i zabrudzone, szczególnie na plecach i ff przodu, na wysokości piersi. Brudna była również spódnica. Mocno krwawiła, miała rozbitą głowę w części potylicznej. Leżąc na wersalce powtarzała, że jest jej zimno i że została napadnięta. Nic więcej nie można było zrozumieć. Trochę później wymieniła jakiś samochód marki Żuk lub Nysa koloru żółtego lub zielonego. W międzyczasie moja córka pobiegła do domu jej rodziców, aby ich zawiadomić o tym zdarzeniu i po drodze spotkała brata Wiesi. On wezwał pogotowie ratunkowe. Karetka przyjechała za około pół godziny. Przedtem jednak Wiesia intensywnie wymiotowała, także krwią. Mówiła też, że miała przy sobie siatkę i torebkę, ale nie wie, co się z nimi stało. Chciałabym dodać, że tego dnia była silna mgła i ograniczona widoczność^ Ani ja, ani pozostali domownicy nie zauważyliśmy w pobliżu jakichś obcych osób.
Przybyłym na miejsce ludziom z grupy „Skorpion" Wiesława G. opowiedziała własną, dość zaskakującą wersję zdarzenia. Otóż nie pamiętała, aby potrącił ją samochód, widziała natomiast, że przejeżdżał obok blaszany żuk. Samego momentu uderzenia karoserią furgonetki jej pamięć nie
¿08
zarejestrowała. Odzyskała przytomność dopiero w zamkniętym samochodzie.
Ekipa milicyjna szybko ustaliła, iż na drodze leśnej, w odległości około 400 metrów od jej skrzyżowania z szosą na trasie Lubichowo — Starogard znajdują się ślady krwi i inne, wskazujące miejsce ataku na kobietę. Stamtąd prowadził trop, wytyczający drogę jej odejścia w kierunku zabudowań.
0 jakieś 180 metrów dalej stał żuk zakopany po osie wśnieżnobłotnistej mazi. W pobliżu samochodu ujawniono
1 zabezpieczono, w postaci gipsowych odlewów, ślady męskich butów z charakterystycznym wzorem tzw. protektora. Natomiast w okolicy miejsca, gdzie ofiara napadu została zaatakowana i śnieg był wygnieciony, znaleziono męski szalik. Stwierdzono ponadto, że Wiesławie G. skradziono damski zegarek elektroniczny i pieniądze.
Bardzo dokładnie spenetrowany został okoliczny teren. Od miejsca zdarzenia, aż po zabudowania wsi las został przeczesany przez funkcjonariuszy ZOMO. Łącznie przeszukano bardzo duży obszar w promieniu około sześciu kilometrów, licząc, że być może sprawca porzucił gdzieś narzędzie, którym zadawał ciosy. Użyto psa tropiącego, który doprowadził po śladach do szosy, ale tam trop urwał się. Słowem —■ bardzo drobiazgowe i rozchodzące się coraz szerszymi kręgami badania terenu nie przyniosły większych rezultatów.
Pociąg, który po godzinie 23 wyjechał z Kościerzyny w kierunku Pszczółek, jest właściwie lokalną „ciuchcią", składającą się z dwóch wagonów, rano rozwożącą do pracy ludzi z okolicznych wsi, zaś wieczorem odstawiającą ich do domów. Przez lata lista korzystających z tej linii pasażerów niewiele się zmienia. Ludzie się znają, tłoku raczej nie ma.
9 marca 1983 roku pociąg ten zabrał z Kościerzyny kilku pasażerów i rozpoczął swą ospałą podróż. Wśród osób, które zajęły miejsca w ławkach było dwoje ludzi — kobieta i mężczyzna — nie znających się, nie wiedzących jeszcze, że splot okoliczności złączy je w tragedii.
Ewa B. pracowała w jednym z lokali gastronomicznych w Kościerzynie. Późnym wieczorem wracała z pracy do domu w miejscowości G. Młoda kobieta, zaprzątnięta własnymi sprawami, usiadła na ławce i nie zwracała uwagi na współpasażerów.
W ciemnym końcu wagonu zajął miejsce Paweł Tuchlin. Tego dnia wyszedł z domu około godziny 20. Miał ze sobą młotek, ten sam, którym .już tyle razy zabił. Autobusem dojechał do Kościerzyny. Chodził po mieście bez celu, a raczej z jednym, tym samym co i w poprzednich wędrówkach celem: przyglądał się kobietom, szukał (jak później sam to określi) partnerki do pieszczot. Dotarł do dworca kolejowego. Właśnie nadjeżdżał jakiś pociąg. Wsiadł do ostatniego wagonu, roztopił się w mroku — w czapce na opuszczonej nisko głowie, ze stulonymi ramionami. Czekał.
Na kolejnych stacyjkach wysiadały po dwie, trzy osoby. Paweł Tuchlin nieruchomy, niby drzemiący, patrzył przez okno, rejestrował kolejne, opuszczające peron postacie. Wreszcie „ciuchcia" dotarła na przystanek w miejscowości G.
Tutaj wysiadła tylko jedna osoba ^ Ewa B. Ze swego miejsca w końcu wagonu Skorpion dostrzegł to w ostatniej chwili. W ułamku sekundy zanotował: kobieta, samotna, nikogo poza nią nie ma na peronie. Wstał, otworzył drzwi i lekko wyskoczył z ruszającego już pociągu.
Kobieta poszła wzdłuż torów kolejowych, potem skręciła w lewo, w kierunku otwartego pola. Paweł Tuchlin zacisnął szalik, zapiął kurtkę i ruszył za nią. Było przenikliwie zimno, od czasu do czasu siąpił drobny deszcz. Gdy schodził z peronu, widział sylwetkę kobiety na wysokości jedynych z tej strony zabudowań —- oświetlała ją lampa, paląca się nad drzwiami domu.
Po przejściu wzdłuż łąki dalszych kilkuset metrów Tuchlin był,już blisko kobiety. Mimo mroku widział ją wyraźnie: była w płaszczu i spódnicy, miała siatkę z zakupami. Przyspieszył. Po chwili obnażył się i znalazł się tuż za nią. Jego podniecenie było ogromne. Nawet nie próbował jej zaczepiać. Bez
110
słowa wyciągnął zza spodni młotek i raz po raz zadał nim kobiecie kilka mocnych ciosów w głowę.
Ewa B. osunęła się na ścieżkę. Skorpion ujął ją pod pachy i pociągnął w bok, na łąkę. W miejscu oddalonym o kilkadziesiąt metrów od polnej ścieżki ułożył ofiarę na ziemi, a sam począł się obnażać. Po chwili jednak przerwał.
Rozejrzał się. Jakieś 60 metrów dalej spostrzegł zabudowania gospodarskie — budynki, kawałek ogrodu, wszystko okolone drewnianym płotem. Ponownie złapał wpół bezwładną ofiarę i ciągnąc ją po ziemi dotarł do płotu. Tu wziął nieprzytomną kobietę na ręce i przerzucił przez sztachety. Sam również przeskoczył do ogrodu.
Pochylił się nad Ewą B. i zaczął ją rozbierać. W tym czasie kobieta odzyskiwała przytomność, próbowała się bronić, coś niezrozumiale bełkocąc. Podkurczywszy nogi usiłowała o- depchnąć napastnika. Tuchlin raz i drugi odtrącił jej ręce. Gdy ponawiała rozpaczliwe próby obrony, raz jeszcze sięgnął po młotek i zadał kilka kolejnych uderzeń w głowę. "W trakcie walki zerwał z palca kobiety obrączkę, którą schował do kieszeni.
Gdy Skorpion „zaspokajał się", kobieta wciąż stawiała nikły opór. Był bezwzględny. Przygniatał jej ręce i nogi, nie dając szans skutecznego działania. Po kwadransie skończył.
Wstał i poprawił ubranie. Rozejrzał się. W domu stojącym w ogrodzie, o jakieś 20 metrów od miejsca brutalnych wydarzeń, okna były ciemne, nie widać było żadnego ruchu. Zainteresował się więc siatką na zakupy Ewy B. Usiadł na ziemi przy- nieprzytomnej kobiecie, wyjął z siatki bułki i butelkę śmietany. Jadł i popijał.
Podczas tego makabrycznego posiłku Ewa B. ocknęła się i usiadła. Paweł Tuchlin chwycił za młotek. Ale kobieta nie krzyknęła. Siedziała z otwartymi ustami i patrzyła na swego oprawcę. On zaś schował młotek za pasek spodni i nie spiesząc się dojadł bułkę oraz wypił resztę śmietany. Potem wstał i z leżącej torebki Ewy B. zabrał pieniądze.
— Wziąłem pieniądze nie dla zysku — powiedział w
111
śledztwie — pomyślałem tylko, że jak ona oprzytomnieje, to zauważy ich brak i będzie się tym martwiła. Chciałem żeby się martwiła. Myśl o tym sprawiała mi satysfakcję.
Przeskoczył przez płot na polną drogę. Z tamtej strony parkanu raz jeszcze spojrzał na swą ofiarę. Siedziała nieruchomo, nie wydając żadnego dźwięku. Nogi miała powalane kałem, bowiem po którymś z rzędu ciosie młotkiem przestała panować nad swymi reakcjami fizjologicznymi. Tak ją zostawił.
Odszedł w stronę szosy. Teraz myślał już tylko o tym, by jak najszybciej opuścić niebezpieczny teren. Pamiętał, że zostawił ofiarę żywą. Kiedy dotarł do następnych zabudowań, jego uwagę zwrócił samochód syrena, stojący w nie wykończonym jeszcze garażu bez drzwi, a więc widoczny z drogi. Wszedł do garażu i wypchnął samochód na zewnątrz. Miał zamiar uruchomić go „na pych" i odjechać. Jednakże syrena nie zapalała — akumulator był wyczerpany. Po przepchnięciu samochodu o około 60 metrów Skorpion zrezygnował. W tym samym czasie — a było to około godziny 1 w nocy Ewa B. wstała z ziemi i dowlokła się do okna domu, w pobliżu którego leżała. Zapukała, prosząc o pomoc. Wyrwani ze snu gospodarze w pierwszej chwili nie zorientowali się w sytuacji. Kazali przejść kobiecie pod budynek od strony podwórza. Zapalili światło i dopiero wtedy okazało się
0 co chodzi....
Skorpion b'ył jeszcze niedaleko. Próbował uruchomić
1 ukraść syrenę. Ruch przy domu, skąd niedawno odszedł oraz palące się światło zaniepokoiło go. Zrezygnował z samochodu i szybko się oddalił.
Idąc wzdłuż szosy próbował złapać jakąś „okazję". Nie udawało się. Między godziną 2 a 3 w nocy dotarł pieszo do domu w swej rodzinnej miejscowości. Resztę nocy spokojnie przespał.
1 marca 1983 roku w miejscowości Z. samochód żuk z blaszanym nadwoziem uderza w idącą szosą Wiesławę G.
Kobieta zostaje wywieziona do lasu i zaatakowana przez kierowcę samochodu. Ludzie ze specjalnej grupy milicyjnej ścigającej Skorpiona rozwijają wielokierunkowe śledztwo. Kiedy zaczyna ono przynosić obiecujące wyniki i potrzeba czasu na rozpracowanie i potwierdzenie hipotez śledczych, następuje napad w miejscowości G. zakończony ciężkim poranieniem Ewy B.
Ślady w tej ostatniej sprawie są świeższe, toteż mocno już „rozkręcone" czynności operacyjno-śledcze wychodzące od zdarzenia w Z. są częściowo wyhamowane a główny wysiłek skierowany na nowe tory. Jest to niezbędne, bowiem zebrany materiał w paru punktach wyraźnie zagęszcza się. '
Sprawca napadu na Ewę B. zostawił ślady obuwia żarów- no na polu, gdzie po grząskiej ziemi ciągnął nieprzytomną ofiarę, jak i nie opodal syreny, którą próbował ukraść. Odpowiadały one śladom zabezpieczonym w lesie, w miejscu zaatakowania Wiesławy G. a także innym jeszcze — pozostawionym przez złodzieja czterech prosiaków w Lubichowie.
Charakterystyczny był motyw przerzucenia ofiar. W Skarszewach morderca Bożeny S. uniósł ją i przerzucił za murek oporowy w zarośla. Z kolei w przypadku ostatniego napadu, w miejscowości G., kobieta została rzucona do ogrodu przez płot. Przy tym na oszronionych, wysokich na około 1,40 metra sztachetach nie zachowały się żadne mikroślady, pochodzące od otarcia się odzieży ofiary. Świadczyło to zarówno o wzroście napastnika (nie mógł tego dokonać ktoś niższy niż 180 cm) oraz o jego dużej sile i sprawności fizycznej. Tylko człowiek odznaczający się tymi cechami - mógł w ten sposób poradzić sobie z bezwładnym ciałem,
o zwisających luźno rękach i nogach.
Dodatkowa wskazówka o sile napastnika wynikała z epizodu, dotyczącego próby kradzieży syreny. Właściciel wraz z synem z trudem wypychali ją z garażu, tymczasem 9 marca w nocy samotny mężczyzna pchał samochód około 60
metrów i dopiero później go porzucił. Ta sprawa łączy się zresztą z jeszcze jedną cechą sprawcy napadów: umiejętnością włamywania się do samochodów i ich uruchamiania nawet bez oryginalnych kluczyków.
peszcie powtarza się w paru przypadkach grupa krwi ustalona na miejscach napadów i odzieży ofiar. Taka zbieżność śladów i poszlak — szczególnie gdy chodzi o trzy ostatnie napady, jeden z grudnia 1982 roku i dwa z marca 1983 roku—zdaje się przesądzać sprawę: wciąż działa jeden i ten sam groźny, nie cofający się przed niczym, zdeterminowany morderca kobiet. Jego postać powoli wyłania się zza mgły.
Nowy Barkoczyn, noc z 23 na 24 marca 1,983 roku, godzina 0.30.0 tej porze mieszkaniec tej wsi, Mieczysław P., już spał. W pewnej chwili obudziło go głośne ujadanie psa. Podniósł się, spojrzał w okno i wydało mu się, że za Szybą przez ułamek sekundy mignęła jakaś postać.
Gospodarstwo Mieczysława P. przylega niemal do toru kolejowego. Od nasypu odgradza je jedynie rów i płot okalający zabudowania.
Mieczysław P. wstał i zbliżał się kolejno do wszystkich okien, usiłując dostrzec, co dzieje się na zewnątrz. Nie zapalał światła. Niczego nie zauważył, jednak ujadanie psa nie ustawało. Gospodarz zaniepokoił się, ubrał się, na głowę ief ze względu, jak to określił, możliwość niebezpieczeństwa -7- założył kask motocyklowy i wyszedł przed dom. Zabrał z sobą latarkę. Zachowywał się cicho, by nie spłoszyć ewentualnego intruza. Sądził, że być może ktoś chce ukraść wózek, którym przewoził mleko w bańkach. Wózek stał w pobliżu toru, jego właściciel ruszył w tym kierunku uzbrojony w gruby kij. Wózek stał jednak na swoim miejscu, nikogo obok nie było. Coś błysnęło w rowie. Mieczysław P. podszedł bliżej i odnalazł leżący tam rower z lśniącymi błotnikami. Obok leżał także pas transmisyjny.
Gospodarz przyprowadził rower na podwórko, postawił
114
a nH aBI
przy werandzie i rozpoczął bardziej szczegółowy obchód gospodarstwa. Przy stodole i w niej nikogo nie było. Do stodoły przylegała nieduża szopa, w której stała syrenka. Wrota szopy były otwarte. Mieczysław P. niezwykle cicho zbliżył się i zajrzał do środka. Zobaczył otwarte drzwi samochodu i ciemną, niewyraźną postać kogoś siedzącego wewnątrz. Wówczas zapalił latarkę i zapytał: — Kto tam jest? Co tu robisz?
W świetle latarki zauważył nachylonego mężczyznę, który manipulował przy stacyjce syrenki. Intruz nie mógł wiedzieć, że w samochodzie nie było akumulatofa i jedno z kół było niesprawne.
Mężczyzna znieruchomiał, a po krótkiej chwili odpowiedział spokojnie, opanowanym głosem: Chciałem się tu tylko trochę przespać.
* Mieczysław P. polecił nieznajomemu wyjść z szopy. Zwracał uwagę na ręce intruza, obawiając się nagłego ataku. Dopiero, gdy tamten wyszedł, gospodarz użył kija i kilkakrotnie uderzył nim nieznajomego w plecy. Mężczyzna zaczął uciekać.
Mieczysław P. zawrócił, zamknął drzwi syrenki i wrota szopy. Wracając już do domu zauważył, że nieznajomy kręci się przy rowie, chcąc zapewne odszukać pozostawiony tam wcześniej rower. Gospodarz zaczął krzyczeć, wzywać synów. Tamten puścił się biegiem przez tor kolejowy i uciekł w pole.
Następnego dnia sąsiad Mieczysława P. idący do niego przez pole zauważył ślady butów, znalazł też zgubioną czapkę. Przyniósł ją swemu sąsiadowi. Funkcjonariusze z grupy specjalnej byli przekonani, że Mieczysława P. „odwiedził" w nocy ten sam mężczyzna, który dwa tygodnie wcześniej w G. omal nie zabił Ewy B.
Ślady obuwia nie były wyraźne, zatarł się odcisk protektora podeszwy. Jednak długość śladu była identyczna z odnalezionym na miejscu napadu w Goraz wcześniej, w okolicy gdzie Skorpion zaatakował Wiesławę G. Po raz kolejny
pojawiła się także próba kradzieży samochodu. Częstotliwość działania zabójcy wzrastała.
Ustalono, gdzie morderca kupił czapkę: u jednego z prywatnych wytwórców w Gdańsku. Syn byłej właścicielki zakładu, obecny pryncypał, wyjaśnił, że od chwili gdy przejął interes od swojej matki, zrezygnował z przyszywania firmowych metek do produkowanych przez siebie czapek. Ta odnaleziona na polu w Nowym Barkoczynie metkę taką posiadała. Było więc jasne, że kupiono ją przed 1976 rokiem. Czapka była używana rzadko — wskazywał na to stopień zniszczenia. Jej wnętrze nie nosiło śladów potu.
Byli już blisko, już niemal widzieli nieuchwytnego dotąd mordercę. Trwała gigantyczna operacja, która zaczynała przynosić pierwsze rezultaty. Jeszcze kilka może kilkanaście tygodni... Tego jednak nie mogli być pewni.
Zasięg i głębokość czynności śledczych, prowadzonych przez grupę „Skorpion", były ogromne i w historii powojennej kryminalistyki polskiej porównywalne jedynie ze sprawą Zdzisława Marchwickiego, wielokrotnego mordercy kobiet ze Śląska. Każda nowa postać w kręgu zainteresowań, każdy dodatkowo ujawniony fakt otwierał kolejne, rozbudowane śledztwo. Tych ludzi, śladów, hipotez było mnóstwo i wszystkie wymagały precyzyjnego sprawdzenia, choć wiadomo było, że większość musi zaprowadzić donikąd.
Po napadzie na Ewę G. w miejscowości Rytel nie udało się ująć sprawcy. Nie przyniosło rezultatów drobiazgowe analizowanie kilku wersji przebiegu wypadków, konstruowanych wokół osób, z którymi wiązało się sporo danych i poszlak wskazujących, iż — być może -—jedna z nich jest poszukiwanym od dawna mordercą kobiet. Nie dała końcowego, upragnionego efektu ścisła współpraca między ekipą prowadzącą śledztwo w Rytlu i grupą specjalną z Gdańska tropiącą Skorpiona. Milicja bydgoska po zapoznaniu się z dotychczas zebranym materiałem w sprawie serii zabójstw i usiłowań zabójstw kobiet, które miały miejsce na terenie województvya gdańskiego, poszła w swych działaniach przede wszystkim w kierunkach wynikających z tych danych i sugerowanych przez grupę specjalną „Skorpion". W czasie prowadzenia śledztwa istniał stały kontakt między obiema ekipami, odbywały się spotkania, konsultowano plany dalszych przedsięwzięć.
Wszystko na próżno. Po pewnym czasie powrócono więc
do uprzednio zaplanowanych szerokich czynności operacyjnych.
Funkcjonariusze milicji .odwiedzali zakłady pracy chcąc zorientować się, kto w terminach działań Skorpiona korzystał ze zwolnień lekarskich bądź nie był w pracy z innych powodów, by skonfrontować nazwiska tych osób z innym zebranym materiałem. Kilkakrotne pojawienie się kogoś w różnych zestawieniach tematycznych mogło w sumie doprowadzić do powstania analizy kolejnych hipotez.
Innym przykładem zasięgu i głębokości działań operacyj- no-śledczych było sprawdzanie możliwości wywodzenia się sprawcy napadów z kręgu ludzi związanych z budownictwem. Na terenach szczególnie branych pod uwagę kontynuowano w owym czasie wiele różnego rodzaju budów: od prowadzonych przez firmy państwowe i spółdzielcze,, poprzez te wykonywane przez rzemieślników prywatnych, aż po obiekty wznoszone tzw. systemem gospodarczym zatrudniające okresowo różnych ludzi. Ktoś przenoszący się z budowy na budowę miałby przecież możliwość poruszania się po terenie województwa i to bez wzbudzania podejrzeń. Odbywały się więc spotkania z dyrektorami i prezesami zakładów prowadzących prace tego rodzaju, odwiedzano place budów.
Było też sporo innych kierunków śledztwa, wchodzących w skład bardzo szeroko zakrojonych działań, mających na celu wytypowanie ludzi, którzy — hipotetycznie — mieli okazję i możliwości popełnienia czynów objętych śledztwem, aby następnie drogą eliminacji dotrzeć do właściwego sprawcy. Te czynności — nieefektowne, pracochłonne, bardziej urzędnicze niż składające się na wyobrażenia o pościgu za mordercą — przerywane były sygnałami o wydarzeniach bądź wytypowanych osobach, mogących mieć związek ze sprawą Skorpiona.
17 lutego 1983 roku z Komendy Miejskiej MO w Tczewie dotarła do grupy specjalnej informacja, że poprzedniego wieczoru zatrzymany został mężczyzna, który zaatakował
118
kobietę na posesji, gdzie mieszkała, tuż obok usytuowanego tu garażu. Napad miał następujący przebieg.
Wspomniana kobieta przebywała w pobliżu garażu wraz z mężem, który wyprowadził samochód na próbną jazdę. Chciał ustalić co pojazdowi dolega, od pewnego bowiem czasu były z ninri ciągłe kłopoty. Samochód niedaleko odjechał, kobieta zaś pozostała przy drzwiach garażu. W tym momencie podszedł do niej od tyłu nieznajomy mężczyzna i błyskawicznie zarzucił jej na szyję dwie samochodowe anteny radioWe. Napastnik zacisnął anteny, dusząc nimi napadniętą. Kobieta przerażona i zdezorientowana szarpnęła całym ciałem i wyrwała się przeraźliwie krzycząc. Uciekła nie oglądając się za siebie, lecz mężczyzna nie zrezygnował: gonił ją zapamiętale, zadając raz po raz uderzenia w plecy, trzymanymi w dłoni samochodowymi antenami.
Widziały to wszystko przechodzące w pobliżu dwie inne kobiety. Ogarnięte paniką uciekły do pobliskiego bloku mieszkalnego, po czym jedna z nich wezwała na pomoc męża i sąsiadów, którzy ruszyli w pościg za napastnikiem.
Pomoc okazała się skuteczna — ścigający dogonili uciekającego i ujęli go. Zabezpieczono przy nim dwie pogięte anteny samochodowe, a także klucz francuski, który — jak się później okazało — ukradł on z otwartego garażu. Wezwano milicję.
Mężczyzną tym był Bogdan K. Okazał się człowiekiem mrocznym i tajemniczym. Zebrało się wokół niego sporo poszlak i podejrzeń. W pewnym momencie złożyły się one na dość mocną wersję zakładającą, że może on być Skorpionem.
Bogdan K. od lat dysponował jakimś środkiem lokomocji. Raz był to samochód marki Syłena, kiedy indziej Trabant, albo motocykl. Pracował w różnych zakładach, przenosząc się z miejsca na miejsce. Poza tym miał krewnych w okolicach Starogardu Gd. no i wreszcie był człowiekiem, który napadł na kobietę, usiłując ją dusić. Na dodatek nie potrafił wyjaśnić motywu i celu swego postępowania. Twierdził, że
119
po pracy był u kolegi i pił wódkę, a potem chciał wrócić do domu. Dlaczego znalazł się w okolicy garażu i napadł na kobietę dusząc ją—nie wiedział. Wszystko to składało się na wizerunek dość jednoznacznie zbliżony do domniemanej sylwetki sprawcy napadów na kobiety poszukiwanego przez grupę specjalną.
Bogdan K. został zatrzymany. Dokonano przeszukania jego mieszkania. Nieco później prokurator yfrydał postanowienie o aresztowaniu go w oparciu o zarzut usiłowania rozboju, taka bowiem była kwalifikacja prawna wydarzenia pod garażem.
W trakcie czynności sprawdzających ustalono, że nie może on być sprawcą pewnych czynów „skorpionowskich",
0 które go podejrzewano. Miał na decydujący czas alibi, potwierdzone m.in. zeznaniami świadków. W związku z tym prokurator uchylił wobec niego areszt.
Okazało się jednak, że Bogdan K. nie jest zdrowy psychicznie. Po powrocie do domu choroba pogłębiła się. Jego żona zauważyła, iż zaczął on ostrzyć noże grożąc, że powy- rzyna całą rodzinę. Któregoś razu w obawie przed nożem wezwała pogotowie. Bogdan K. umieszczony został w zakładzie leczniczym w Kocborowie. Był to jednak krótki pobyt, wkrótce bowiem uciekł stamtąd i powrócił do domu. Z żoną nie rozmawiał—zresztą w ogóle nic nie mówił, jakby stracił głos — a porozumiewał się z nią za pomocą poleceń pisanych na kartkach. Wkrótce został ponownie zatrzymany
1 z powrotem odwieziony do szpitala w Kocborowie. W ten sposób wyjaśniła się kolejna — a dodajmy, że jedna z mocniejszych — wersja śledztwa.
W międzyczasie pojawiła się w śledztwie inna postaćP, wokół której zmarnowano sporo czasu i wysiłków. Chodzi oTomasza B. z zawodu kierowcę. Grupa specjalna otrzymała informację, że jest to człowiek, objawiający dewiacje w swych zachowaniach seksualnych, ponadto znający dobrze Starogard i przemierzający wzdłuż i wszerz teren województwa gdańskiego podczas służbowych wypraw samo
120
chodem. Każdy taki sygnał należało sprawdzić. Nie inaczej było więc i w tym przypadku.
Okazało się, że w czasie, gdy miał miejsce napad na Ewę G. w Rytlu, Tomasz B. był w podróży służbowej samochodem i wracał przez Chojnice (skąd do miejsca wydarzenia w Rytlu jest parę minut drogi). Teoretycznie mógł więc znaleźć się .w tym miejscu, w momencie odpowiadającym czasowi napadu.* Ponadto również w dniu zabójstwa Bożeny S. w Skarszewach przebywał służbowo w pobliżu tej miejscowości i miał możność znalezienia się w miejscu i w czasie popełnienia morderstwa. Na dodatek ustalono, że w jego pożyciu małżeńskim istnieją poważne odchylenia w zakresie zachowań seksualnych.
Tomasz B. został zatrzymany na 48 godzin. Wśród rzeczy należących do niego znaleziono wiele młotków i innych przedmiotów mogących pełnić funkcję narzędzia zbrodni.
Jednakże i ten kolejny ślad zawiódł śledztwo donikąd.
Wróćmy do sprawy napadu na Wiesławę G. w lesie, nie opodal miejscowości Z. .Cały materiał zebrany w pierwszym etapie śledztwa narzucał przede wszystkim jeden kierunek śledztwa — związany z samochodem marki Żuk, zakopanym po osie w grząskiej mieszaninie śniegu i błota, porzuconym na bocznej drodze.
Ostalono, że furgonetka należy do jednego z przedsiębiorstw transportowych, a jej kierowcą jest Andrzej Z., mieszkaniec Starogardu Gd., uprzednio karany za przestępstwa gospodarcze. W przedsiębiorstwie okazało się, że dwa dni wcześniej wyjechał on z towarem do Kielc. Funkcjonariusze MO, którzy udali się do domu Andrzeja Z., nie zastali go. Milicja starogardzka nic na temat kradzieży nie wiedziała, po prostu nie wpłynęło żadne zgłoszenie o zaginięciu żuka.
Andrzej Z. odnalazł się około południa. Opowiedział historię zaginięcia samochodu i wszczętych przez siebie poszukiwań pojazdu. Poprzedniego dnia, wracając do Starogardu, zabrał na trasie dwóch kierowców, którzy także byli w podróży służbowej i mieli pecha — awarię samochodu.
Wysiedli już w mieście, a Andrzej Z. zaparkował żuka przed swoim domem około godziny 23. Po kolacji zmęczony poszedł spać, lecz przedtem jeszcze spojrzał przez okno
i widział stojący samochód.
Następnego dnia o godzinie 8 rano obudziła go żona pytając, gdzie zostawił furgonetkę. Sprawdził — wozu rzeczywiście nie było. Zniknął. Prawdę mówiąc za bardzo się tym nie przejął, sądząc, że żuk był potrzebny innemu kierowcy i ktoś z przedsiębiorstwa go zabrał. Nie spieszył się więc i w zakładzie pracy zjawił się dopiero około godziny 10.
Jednak na terenie bazy również samochodu nie zastał. Koledzy twierdzili, że w tym czasie trwała kolejna akcja milicyjna pod hasłem „bezpieczeństwo w ruchu drogowym"
i być może jego żuk został odholowany. Andrzej Z. próbował także zorientować się, czy przypadkiem nie padł ofiarą „kawału" kolegów. Pamiętał bowiem, że w^zakładzię znaj- duje się zapasowy komplfet kluczy do wozu. Gdy zorientował się, że to nie dowcip, pojechał pod Komendę Miejską milicji w Starogardzie. Chciał się upewnić, czy po wspomnianej akcji porządkowej jego samochód nie trafił na tutejszy parking. Obszedł dookoła budynek komendy. Furgonetki nie było. -
Wrócił więc do swojej firmy, by dowiedzieć się* że podczas jego nieobecności zakład odwiedzili funkcjonariusze MO, pytając o żuka i kierowcę. Ktoś powiedział, że widział zaginiony samochód, stojący w Płaczewie. Andrzej Z. poprosił więc o pomoc kolegę, dysponującego prywatnym wozem i razem pojechali do wspomnianej miejscowości. Jest to ośrodek wypoczynkowy oraz restauracja i rzeczywiście nie opodal stał jakiś żuk. Ten samochód okazał się jednak własnością ajenta restauracji. Zrezygnowany Andrzej Z. po bezowocnych poszukiwaniach ponownie wrócił do swego zakładu pracy. Tu został zatrzymany.
Poddano go oględzinom. Na podkoszulku znaleziono ślac|y krwi, których pochodzenia nie potrafił wyjaśnić. Pozę tym wersja wydarzeń, jaką przedstawił tuż po zatrzymaniu,
122
była w wielu punktaeh rozbieżna z zeznaniami złożonymi przez jego żonę. Na niekorzyść kierowcy żuka przemawiała także — ustalona w trakcie śledztwa — tzw. ścieżka chodu.
Wśród zespołu cech indywidualnych (takich, jak odciski palców, grupa krwi i inne) wyróżniających każdego człowieka spośród innych jest także wspomniana ścieżka chodu. Inaczej mówiąc—chodzi o technikę poruszania się, na którą składają się takie elementy, jak sposób i kąt stawiania stopy, długość kroków, ich rozstawienie, przy czym, w przypadku osoby, bada się te elementy podczas normalnego i przyspieszonego kroku. Ścieżka chodu Andrzeja Z. niemalże pokrywała się ze śladami zostawionymi przez sprawcę napadu na miejscu zaatakowania Wiesławy G. oraz wokół porzuconego samochodu. Te ostatnie były o około 6 centymetrów krótsze, co jednak mieści się w dopuszczalnych granicach błędu. W tym konkretnym przypadku owe niewielkie różnice mogły być spowodowane zdenerwowaniem sprawcy w sytuacji, gdy chciał on możliwie najszybciej opuścić miejsce napadu na kobietę, a samochód „zakopał" mu się w błocie.
Wszystko to razem zdawało się poważnie obciążać Andrzeja Z. Na dodatek, nie były dla niego korzystne także wyniki prowadzonych równolegle drobiazgowych badań samochodu.
Po odnalezieniu unieruchomionego na leśnej drodze żuka wymontowano z niego zamki drzwiowe oraz stacyjkę, które poddane zostały badaniom mechanoskopijnym. Ich wynik był jednoznaczny: brak jakichkolwiek śladów manipulowania, samochód otwarty został bądź oryginalnymi, bądź idealnie dopasowanymi kluczykami. Przewody przy stacyjce nie były powyrywane, więc silnik musiał być uruchomiony przy pomocy samochodowego kluczyka.
Powołano biegłego rzeczoznawcę z Polskiego Związku Motorowego. Stwierdził on, że żuka można otworzyć również kluczykami od innych typów samochodów (o jakie marki idzie, ze względów oczywistych nie podajemy — przyp. autorów). Ponieważ stacyjki w tych pojazdach są identyczne lub podobne, kluczyki te mogą więc posłużyć
123
także do uruchomienia tego samochodu. Dawało to śledztwu dwa wnioski: albo przy użyciu oryginalnych kluczyków korzystał z żuka Andrzej Z., albo też ukradł go ktoś dysponujący pasującymi kluczykami od samochodów innych marek.
W poddawanym oględzinom samochodzie nie znaleziono żadnych odcisków palców. Nawet, gdyby sprawca kradzieży furgonetki używał rękawiczek, powinny były zachować się ślady linii papilarnych kierowcy lub kierowców wcześniej prowadzących ten pojazd. Tymczasem cała kolumna kierownicza, przyciski różnych mechanizmów, lewarek itp. miejsca były dokładnie wytarte. I znów pytanie: kto starł odciski? Andrzej Z. — aby upozorować kradzież samochodu, czy złodziej furgonetki usuwającyxślady swej działalności?
W skrzyni badanego żuka znaleziono przedmioty będące własnością Wiesławy G.—torebkę, siatkę, parasolkę. Natrafiono również na dwa szaliki: pierwszy w samochodzie, drugi obok miejsca ataku na kobietę. Jeden z nich należał do Andrzeja Z.
W świetle ustalonych faktów prawdopodpbieństwo, iż napadu dokonał kierowca żuka, Andrzej Z., było duże. W związku z tym 3 marca 1983 roku prokurator zastosował wobec niego tymczasowe aresztowanie.
I Po wykonanych w Zakładzie Medycyny Sądowej badaniach śladów krwi z podkoszulka Andrzeja Z. oraz ujawnionych na odzieży Wiesławy G. śladów spermy jednoznacznie wykluczono, aby mógł on być sprawcą napadu. Pechowy kierowca furgonetki został dzięki'temu zwolniony z aresztu, a dochodzenie w jego sprawie umorzono.
Równolegle z czynnościami wyjaśniającymi przypadek Andrzeja Z. zainteresowano się losami dwóch kierowców, których podwoził on do Starogardu. Ludzie ci wracali dużym ciężarowym wozem z Włocławka, dokąd jeździli po surowiec dla swego zakładu pracy. W drodze powrotnej ich samochód uległ awarii i nie mogąc go naprawić na szosie szukali okazji powrotu, próbując zatrzymać przejeżdżające wozy. Tak trafili na jadącego żukiem Andrzeja Z.
Razem dojechali do Starogardu. „Autostopowicze" wysiedli nie opodal fabryki obuwia.
Ustalono nazwiska kierowców ciężarowego wozu. Pierwszego z nich funkcjonariusze milicji szukali w miejscu jego zamieszkania. Tu sytuacja zaskakująco skomplikowała się. Żona twierdziła, że małżonek przebywa jeszcze na służbowej delegacji, podczas gdy z ustaleń śledztwa wynikało, iż wrócił już do Starogardu.
Milicjanci wycofali się podejrzewając historię starą jak świat i wkrótce okazało się, iż nie byli w błędzie. Nie- subordynowany małżonek mjał — jak wyjaśniono — przyjaciółkę, którą odwiedzał zarówno przed, jak i po wyjeździe na delegacje, przedłużając tym samym podróż służbową. Jednakże zanim rozsupłano całą tę kombinację i upewniono się, że żaden z dwójki kierowców nie ma nic wspólnego z napadem w miejscowości Z. upłynęło trochę czasu.
Warto zatrzymać się nieco przy jeszcze jednym wątku śledztwa. W samochodzie ukradzionym Andrzejowi Z. zabezpieczono zwierzęce odchody. Skojarzono ten fakt z informacją, że w miejscowości Lubichowo 1 marca 1983 roku nocą, a więc w terminie zgodnym z czasem napadu na Wiesławę G., skradzione zostały cztery warchlaki po około 35-40 kg każdy. Zarówno ślady męskich butów, jak i opon furgonetki zachowane na leśnej drodze pod wsią Z. oraz w miejscu kradzieży prosiąt — były identyczne. Świadczyło to. iż w obu wymienionych miejscach działała ta sama osoba.
Jeżeli dodamy, że w wyniku badań przeprowadzonych w zakładzie weterynaryjnym ustalono ponad wszelką wątpliwość, że pozostawione w samochodzie odchody zwierzęce pochodzą od świń, to stąd już prosta droga do odtworzenia kolejności wypadków. Sprawca kradzieży warchlaków musiał najpierw odstawić gdzieś swój żywy łup, a dopiero później, wracając pustym już wozem, spotkał idącą poboczem szosy Wiesławę G. i rozmyślnie potrącił ją jadącym żukiem.
Cztery ukradzione prosiaki stały się więc punktem wyjścia do kolejnych, szeroko zakrojonych działań. Ludzie z grupy „Skorpion" wchodzili w kontakty z lekarzami weterynarii, chcąc ustalić kto w ostatnim czasie dawał mięso wieprzowe do zbadania. Był to okres przedświąteczny, stąd też zakładano, iż—być może—posztikiwane warchlaki trafią do którejś z osób parających się pokątnym ubojem. Wytypowano kilkanaście takich miejsc i ludzi tego procederu w rejonie wsi Lubichowo, Osieczna, Zblewo. W kilku przypadkach przeprowadzono poszukiwania w gospodarstwach rolnych. Bez skutku.
Z kolei po usiłowaniu zabójstwa Ewy B„ jakie miało miejsce 9 marca 1983 roku w miejscowości G., w kręgu zainteresowań grupy specjalnej pojawił się m.in. mieszkaniec Starogardu Gd. Robert K.
Dyskretny wywiad środowiskowy przyniósł wy.niki, które zelektryzowały członków grupy specjalnej. Otóż okazało się, że małżeństwo Roberta K. od dłuższego czasu nie układało się dobrze i obecnie jest praktycznie w rozkładzie. Małżonek pewnego dnia spakował manatki i przeniósł się do swojej matki mieszkającej w Starogardzie Gd. Człowiek ten miał ponadto „na koncie" czyn lubieżny wobec dwuletniej dziewczynki oraz orzeczoną przez sąd karę pozbawienia wolności za usiłowanie gwałtu, która na razie nie była wykonana. Robert K. złożył prośbę o odroczenie realizacji kary, motywując to trudną sytuację rodzinną, chorobą żony itd. (szybko okazało się jednak, że żoną w ogóle się nie opiekuje, bo po prostu wyprowadził się z domu).
Podejrzenia wobec Roberta K. zagęszczały się w miarę ustalenia kolejnych szczegółów z jego oryginalnego sposobu bycia. Intrygowała szczególnie jego dbałość o niepozos- tawianie po sobie jakichkolwiek śladów. Natrafiono w śledztwie np. na taką historię. Robert K. wybrał się na spacer z kobietą. W pewnej chwili rzuciła ona na ziemię pustą paczkę po papierosach. Zareagował natychmiast. Podniósł opakowanie i spalił je bacząc starannie, aby nic z niego nie
zostało. Na pełne zdziwienia pytania swej partnerki odparł: nie powinno się pozostawiać śladów po sobie, tego nie należy robić.
Drążenie.tego wątku przyniosło kolejne, podobnego rodzaju informacje. Robert K. miał zwyczaj chodzenia zawsze z jakąś torebką, w której miał m.in. ręcznik, mydło, spodenki na zmianę itp. Użyte chusteczki jednorazowe także palił, nigdy ich po prostu nie wyrzucał.
Ponadto Robert K. od czasu do czasu „bawił się" w zastanawiający sposób. Wychodząc z domu zmieniał swój wygląd: przebierał się, a także zakładał perukę. Co potem robił, chodząc gdzieś tak odmieniony, nie było wiadomo.
Indagowana na ten temat żona Roberta K. stwierdziła, że od pewnego czasu zmienił się, przestał dbać o swój wygląd, zaniedbał się. Często późno wracał do domu nie wiadomo skąd, nie chciał nic na ten temat mówić. Chodził na te wyprawy z jakąś torbą, do której nikogo nie dopuszczał, nie pozwalał sprawdzić co jest w środku. Żona sądziła, że nosi w niej narzędzia używane przy remoncie samochodu, który kupił z przetargu i trzymał z dala od domu. Jednakże pewności co do przeznaczenia i zawartości torby nie miała.
Obraz ten uzupełnia zestaw przedmiotów należących do Roberta I?., a zabezpieczonych dla potrzeb śledztwa. Była wśród nich zakrwawiona koszula, poplamione krwią kalesony, nóż szewski, okulary. Oczywiście wszystko to przekazano do Zakładu Medycyny Sądowej dla dokonania badań a przede wszystkim dla ustalenia grupy krwi z plam na Odzieży.
Były to bardzo poważne poszlaki. Wokół osoby Roberta K. skupiło się na pewien czas sporo wysiłków grupy specjalnej.
Przypomnijmy sobie wcześniej opracowane kryteria, którym powinien — jak domniemano — odpowiadać sprawca napadów na kobiety. Robert K. mieścił się w nich „jak ulał". Ponadto nosił perukę, co skojarzono z czapką znalezioną na polu w Nowym Barkoczynie, którą zgubił mężczyzna próbujący ukraść samochód, a spłoszony przez właściciela syrenki.
126
127
Czapka ta — mimo iż wyprodukowana parę lat temu — nie miała wewnątrz charakterystycznych śladów potu. Przyczyną mogła być właśnie peruka. Kolejna poszlaka, to samochód kupiony przez Roberta K. i jego umiejętność obchodzenia się z pojazdem. Wreszcie przestępstwa seksualne, krew na odzieży,' tajemnicze wyprawy, zacieranie śladów.
I jeszcze jedna okoliczność — po opuszczeniu żony Robert K. wprowadził się do matki. Z jej mieszkania mógł obserwować Komendę Miejską MO w Starogardzie i widzieć ruchy milicjantów, wyruszających na obławy na Skorpiona i powracających z kolejnych akcji. Mogła to być przyczyna umiejętnego unikania zastawionych pułapek i przeczekiwania w ukryciu okresów wzmożonej działalności pościgowej. Wszystko to dawało dość klarowny obraz. Domniemano, że to może być Skorpion...
Wszystkie wskazane ślady dokładnie sprawdzono. Mimo takiego nagromadzenia obciążających poszlak i wielkiej roboty śledczej w końcu z całą pewnością stwierdzono jednak, że Robert K. nie jest Skorpionem.
Powstała refleksja. Czy Robert K. wkraczał na drogę taką, jak Paweł Tuchlin — Skorpion? Czy-7-7 gdyby mu nie przeszkadzano — jego wyprawy mogłyby kiedyś doprowadzić do tragedii? Trudno przesądzić, ale też nie można tego wykluczyć. Koleje życia Roberta K. zdawały się zmierzać w tym właśnie kierunku.
Rozsupływanie zawiłych logów Roberta K. trwało dość długo, równolegle kontynuowano inne, poważnie rozbudowane przedsięwzięcia śledcze. Widoczne rozzuchwalenie się Skorpiona, coraz krótsze odstępy czasu między kolejnymi napadami na kobiety, wreszcie mniejsza dbałość sprawcy
o własne bezpieczeństwo i wynikające stąd popełnianie coraz poważniejszych błędów — wszystko to skłaniało ludzi z grupy specjalnej do podjęcia szerokich działań w terenie.
Opracowany został plan zabezpieczenia obszaru, na którym Skorpion działał najczęściej. Do patrolowania użyto m.in. sił ZOMO. Główne kierunki działań biegły gwiaździście
od Starogardu Gd. na trasach: Starogard — Tczew, Starogard — Skórcz, Starogard — Zblewo, Starogard — Skarszewy. Od około godziny 19 do północy na każdej stacji kolejowej pełnione były dyżury. Obserwowano i ubezpieczono, odcinki dróg. biegnących w pobliżu torów PKP, połączenia drogowe stacji kolejowych i przystanków autobusowych, boczne ścieżki, leśne trakty.
W pierwszej fazie akcji działały w terenie patrole funkcjonariuszy milicji ubranych po cywilnemu. Później — aby nie dopuścić do jakichś konfliktów — pojawiły się patrole mundurowe. Legitymowano wszystkie osoby przebywające na kontrolowanym terenie, sprawdzono dokumenty kierowcom samochodów. Uzyskiwane w ten sposób dane nanoszone były na specjalnie sporządzone karty, które spływały do centrum grupy specjalnej. Następnie poddawano je konfrontacji z dotychczas powstałymi kartotekami. Jeśli jakieś nazwisko powtarzało się przy legitymowaniu parokrotnie, można było domniemywać, że ktoś taki „wędruje". Sprawdzano to.
Stosowano taktykę porównywalną z myśliwską nagonką. Blokując wszystkie drogi na danym obszarze, zostawiano jedną wolną — trasę ulubioną przez Skorpiona. Tutaj nie było widać funkcjonariuszy w mundurach. Ten teren — na przykład w kierunku na Kościerzynę — zabezpieczali sami członkowie grupy specjalnej, licząc, że w taki pozornie bezpieczny „rękaw" wejdzie sprawca spłoszony przez patrole w mundurach gdzie indziej.
Równolegle czekały zasadzki zastawione, na stacjach kolejowych, boczne drogi penetrowały patrole wyposażone w sprzęt do sprawnego komunikowania się oraz z psami tropiącymi, pó szosach jeździły nie oznakowane samochody współpracujące z patrolami i gotowe na sygnał Włączyć się do akcji. I czekano.
Wylegitymowano mnóstwo ludzi, wiele osób poddano dokładniejszemu sprawdzeniu. Skorpion nie wpadał jednak w szeroko zarzucone sieci. Albo był niezwykłe ostrożny
i dojrzał wielkie ruchy na spokojnych dotąd, mało uczęszczanych trasach, albo też przyczaił się i zaprzestał na pewien czas swoich krwawych polowań.
Jednakże działania tego rodzaju trudno prowadzić dyskretnie, co warunkuje skuteczność, przez dłuższy czas. W końcu mieszkańcy penetrowanych miejscowości połapali się o co idzie i rzecz cała przestała być tajemnicą.
Tymczasem nadal pojawiały się fałszywe tropy, trafiały się sugestie absurdalne...
Po usiłowaniu zabójstwa Ewy B. w miejscowości G. do milicjantów z posterunku w Zblewie zgłosił się mężczyzna.
— Podobno szukacie wampira?—zapytał. A gdy usłyszał twierdzącą odpowiedź, westchnął i oświadczył:
— Nie szukajcie więcej, ja nim jestem.
Oficerowie z grupy specjalnej natychmiast przyjechali do Zblewa. Rozpoczęto przesłuchanie domniemanego mordercy. Mężczyzna był pijany. Podał jednak niektóre szczegóły
i miejscowości, w których rzeczywiście dokonano zbrodni. Późną nocą zaczął na dobre trzeźwieć.
— Co ja tu robię? — zapytał ze zdumieniem.
Wszystko prędko się wyjaśniło. Poprzedniego dnia Waldemar S. pił wódkę od wczesnego popołudnia. Zawędrował do Zblewa, gdzie libacja przeciągnęła się do późnej nocy. Wtrakcie rozmów przy butelce usłyszał o zbrodniach dokonanych w okolicy. Ocknął się rano następnego dnia. Do pracy nie poszedł, było już zbyt późno. Ruszył prosto do komisariatu MO w Zblewie. Dalszy ciąg jest znany, dodajmy jedynie pointę: Waldemar S. liczył na to, że... milicja wystawi mu pisemne zaświadczenie usprawiedliwiające nieobecność w pracy.
Inna rozbudowana hipoteza śledcza wychodziła od śladów obuwia, pozostawionego przez sprawcę napadu na
• Ewę B. na polu, przez które przeciągał nieprzytomną ofiarę oraz w pobliżu samochodu syrend, jaki bezskutecznie usiłował ukraść, by szybko ujść z zagrożonego terenu. Kształt i charakter podeszew butów odciśniętych w ziemi
130
odpowiadał śladom, zabezpieczonym na miejscach innych przestępstw, zapisywanych w śledztwie na konto Skorpiona, to znaczy w miejscowości Z., gdzie sprawca wywiózł do lasu kobietę uderzoną'rozmyślnie samochodem żuk, a także w miejscu kradzieży czterech prosiaków w Lubichowie.
- Takich określeń w stosunku do czynności dochodzeniowo-śledczych, jak rozbudowane, pracochłonne, nieefektowne, mrówcze, żmudne, drobiazgowe, bądź podobnych używaliśmy dotychczas dość często, rzadko jednak wnikając głębiej w ich istotę. Właśnie ten wątek — nazwijmy go „buty" — przekonywająco zaświadcza, jak ogromną robotę trzeba było w tej sprawie wykonać, do tego często nie mając prawie nadziei na uzyskanie z nie} pożytku dla śledztwa. Ale „odpuścić" takich wątków nie można było, bo a nuż tym razem...
Po napadzie w miejscowości G oficerowie z grupy specjalnej ścigającej Skorpiona odwiedzili fabrykę obuwia w Starogardzie Gd. Mając dobrze zachowany kształt tzw. protektora podeszwy chcieli zorientować się, czy na podstawie tego jest możliwe ustalenie rodzaju obuwia.
Specjaliści z Nadmorskich Zakładów Przemysłu Skórzanego „Neptun".stwierdzili, że takich butów w Starogardzie Gd. nie produkuje się, dodając, iż jest to najprawdopodob-* niej podeszwa odlewana, na której dopiero montowany jest but. Poradzili też, by poprosić o pomoc w rozwikłaniu zagadki Instytut Wzornictwa Obuwia Gumowego w Łodzi oraz drugi instytut — z Krakowa, dysponujący kolekcją wszelkich spodów, na jakich montowane są buty w całej Polsce i to zarówno w produkcji krajowej, jak i na eksport.
Z rady tej oczywiście skorzystano. Łódź odpowiedziała, że ślady podobne są do pewnego rodzaju śniegowców. Natomiast z Krakowa nadeszła odpowiedź precyzyjna: są to ślady podeszew takiego to, a takiego rodzaju, a obuwie na tych spodach montowane jest przez Fabrykę Przemysłu Skórzanego im. M. Buczka w Lublinie. Tam też należy szukać dokładnych danych.
U producenta w Lublinie okazało się, że chodzi o buty specjalnego rodzaju. Na spodach — odpowiadających zabezpieczonym w śledztwie odciskom — montuje się saperki wojskowe, półsaperki marynarskie i trzewiki robocze. Wydawało się, że jest to okoliczność dla prowadzących dochodzenie pozytywna, bo zawężająca krąg użytkowników owych butów. Wkrótce okazało się, że /lic bardziej błędnego...
W dalszej fazie śledztwa ustalono kto z terenu województw Polski północnej zamawiał podobne obuwie. Lista kontrahentów była pokaźna. Na terenie woj. gdańskiego zakupiły je: Północna Dyrekcja Okręgowa Kolei Państwowych, Zakłady Naprawcze Taboru Kolejowego, gdyński „SUPON” zaopatrujący pożarnictwo, Morska Centrala Zaopatrzenia, spółdzielnia rolnicza, wreszcie jednostka wojskowa. A więc poważne firmy, o licznych załogach.
Próby poszukiwań zaczęto od Północnej DOKP, bo też wiele poszlak wskazywało na możliwość istnienia-jakichś związków sprawcy napadów z koleją. Z punktu natrafiono na gąszcz wprost nie do przebycia. Dyrekcja PDOKP wprawdzie ma siedzibę w Gdańsku i ona zamawia np. buty, ale magazyny, do których takie towary trafiają znajdują się w Olsztynie, a częściowo także w Bydgoszczy. PDOKP działa bowiem na obszarze paru województw, podlega jej kilka dyrekcji rejonowych, przez które „przechodzi" zaopatrzenie pracowników. W sumie dziesiątki tysięcy osób
i wszelkie próby dokładniejszych ustaleń sprowadzają się >- bez żadnej przesady — do pracy iście Syzyfowej.
Nie lepiej było w przypadku pozostałych odbiorców. Zakłady Naprawcze Taboru Kolejowego okazały się pełnić funkcję centrali zaopatrzenia rozdzielającej m.in. buty robocze dla pokrewnych przedsiębiorstw w całym kraju. Także Morska Centrala Zaopatrzenia obejmowała zasięgiem swego działania rybaków, centrale rybne i inne podobne zakłady w całej Polsce. Wreszcie gdyński „SUPON" zaopatrywał jednostki straży pożarnej pie tylko województwa gdańskiego, ale i ościennych — elbląskiego i słupśkiego.
132
W takiej sytuacji oklepane powiedzenie o poszukiwaniu igły w sfogu siana jest bliskie prawdy i rodzi pytanie
o celowości kontynuowania poszukiwań, rokujących tak minimalne nadzieje na sukces. Przy tym nie jest to jeszcze cały problem. Równie dobrze mogło się przecież okazać, że poszukiwane buty mógł ktoś kupić na targowisku, dostać w prezencie itp. Taki nowy właściciel obuwia nie musiał mieć jakichkolwiek związków z żadnym ,z wymienionych przedsiębiorstw. Wówczas cała ta gigantyczna robota byłaby zupełnie bezcelowa.
O tym wszystkim doskonale wiedzieli ludzie z grupy specjalnej, ale przerwać poszukiwań nie mogli. Ściągnięto więc z Lublina do Gdańska wzory saperek i butów roboczych. Sprawdzono długie listy osób, które od 1977 roku tego rodzaju obuwie pobierały. Robiono „kilometrowe" zestawienia, porównywano je z innymi materiałami śledztwa...
Sprawa zamiast się rozjaśniać, komplikowała się jednak coraz bardziej. Bo oto w trakcie ustaleń na kolei okazało się, że również wcześniej, tzn. przed 1977 rokiem, jednostki PKP miały w wyposażeniu buty o podobnym do poszukiwanego wzorze podeszwy. Otrzymywali je pracownicy fizyczni, a przede wszystkim ludzie zatrudnieni bezpośrednio na torach. Buty te bowiem zamiast sznurowadeł miały po obu bokach gumy. Gdyby więc noga w takim bucie zakleszczyła się między szynami, w zwrotnicy bądź w innym, podobnym miejscu, to w przypadku zbliżania się pociągu można ją było wyrwać, a but zostawić.
Tak wyglądała robota śledcza w przypadku wątku „buty"
— jak zresztą szeregu podobnych — którą wykonujący ją ludzie wspominają dzisiaj z ulgą.
Równolegle z opisywanymi czynnościami kontynuowano rozmowy z Ewą B. przebywającą w szpitalu. Kobieta wolno dochodziła do siebie po morderczych ciosach młotkiem.
Z trudem przypominała sobie okoliczności i szczegóły napadu. Opowiadała, że będąc już na peronie zauważyła męż
133
czyznę, wysiadającego z ostatniego wagonu pociągu. Miał on mieć na sobie porozpinaną kurtkę. Człowiek ten — według pierwszych zeznań Ewy B. — po odjeździe pociągu ruszył w tym samym co ona kierunku. Niczego więcej ranna kobieta początkowo sobie nie przypominała.
Natomiast po upływie kolejnych kilku dni, w czasie których rozmawiała wiele na ten temat między innymi z mężem, jej wersja wypadków zmieniała się i rozszerzała. Teraz Ewa B. mówiła, że w wagonie kolejowym jechał jakiś mężczyzna w ubiorze kolejarskim. W pewnym momencie ktoś inny chciał zapalić papierosa i poprosił go o zapałki. „Kolejarz" podał ogień, ale miał to zrobić w ten sposób, że nie uniósł głowy i jego twarz pozostała w cieniu.
Podczas następnych przesłuchań Ewa B. rozszerzała tę wersję o nowe szczegóły. Przypominała sobie, że nieznajomy miał na głowie czapkę typu kolejarskiego, zaś ubrany był w kolejarski płaszcz (a nie kurtkę, jak utrzymywała poprzednio). Mówiła, że szedł za nią dłuższy czas, że oglądała się
i widziała go. Dodawała też, że została uderzona w głowę w momencie, gdy poprawiała sobie beret.
W oparciu o te zeznania sporządzony został kolejny portret pamięciowy, tym razem człowieka o ponurym wyrazie twarzy, w kolejarskiej czapce na głowie. ;
Relacje Ewy B. przyjmowane były przez ludzi z grupy specjalnej raczej sceptycznie. Zbyt dużo zawierały poprawek
i nieścisłości. Trzeba było poważnie brać pod uwagę możliwość, że ofiara napadu włącza do opowiadania o wydarzeniu swoje domniemania, a także sugestie osób, z którymi na ten temat rozmawiała. Niemniej nie zrezygnowano z prób ustalenia, czy taki kolejarz jechał 9 marca br. przed północą pociągiem z Kościerzyny, a jeżeli tak, to kto nim jest.
Kolejny, równolegle kontynuowany kierunek śledztwa wynikał z przeświadczenia, że sprawca napadu na Wiesławę . G. w miejscowości Z., a także poprzednich zabójstw i usiłowań zabójstw kobiet, jest zapewne kierowcą, a w każdym razie potrafi prowadzić pojazdy mechaniczne. Świadczyła
o tym nry.in. łatwość z jaką.uruchamiał i kradł samochody, którymi bądź taranował na drogach swe ofiary, bądź też uciekał z miejsca napadu.
Poproszono więc urzędy miast oraz gmin o wykazy mężczyzn w wieku od 25 do 40 lat posiadających prawo jazdy. Skło to dość opornie, bowiem zestawienia takie zawierały z reguły masę nazwisk. Liczono, że być może poszukiwany wielokrotny morderca ma legalne uprawnienia tego rodzaju oraz, że jego nazwisko pojawiło się już przy okazji innych wątków i okoliczności kolejnych śledztw. Któryś z kierowców mógł też być uprzednio karany za gwałty, czyny lubieżne lub kradzieże. Doświadczenie uczyło bowiem, że sprawcy 'zabójstw kobiet na tle seksualnym bardzo często, niemalże z reguły, miewają jakieś wcześniejsze kontakty z milicją i wymiarem sprawiedliwości.
Znów grupa specjałna zalewana była ogromną ilością materiałów. Sukcesywnie spływały z różnych miejscowości wykazy posiadaczy prawa jazdy, czego efektem stało się sprawdzanie alibi poszczególnych kierowców. W tym samym czasie dotarły da grupy listy osób karanych w przeszłości za przestępstwa „korespondujące" z czynami Skorpiona. W każdym z takich przypadków również konieczne było ustalenie, co dany człowiek robił w czasie, gdy rozgrywały się kolejne tragedie napadniętych kobiet. Wreszcie trwało nadal analizowanie list ludzi, którzy używali obuwia o wzorze podeszwy odpowiadającym odciskom znajdującym się w aktach śledztwa. Słowem — kontynuowana była wytężona, ogromna robota „papierkowa" i wynikające z niej czynności w terenie.
Nie była to praca bez sensu, bowiem nieco później na jednej z takich list pojawi się nazwisko Pawła Tuchlina
Jola K. miała 19 lat a jej przyjaciółki i rodzina określają ją jako dziewczynę pełną życia, energii i radości. Mówiono: była duszą towarzystwa. Zawsze wesoła i uśmiechnięta.
Jej nazwisko zamyka listę ofiar zabójstw Pawła Tuchlina.
I znów zadecydował ślepy los, przypadek, który ułożył się w wyjątkowo okrutny ciąg zbiegów okoliczności.
Tuchlin pracował w tym czasie na prywatnej budowie w Skarszewach. Musiał wiedzieć o potężnej akcji pościgowej, która toczyła się także na tym terenie. Nie czuł się bezpieczny, wiedział, że z każdym dniem rośnie ryzyko, zbliża się moment przełomu. Jeszcze raz postanowił wyruszyć na wędrówkę...
6 maja 1983 roku pracował nerwowo, czuł narastający w ciągu całego dnia niepokój. Coś go nosiło, wyczekiwał końca dniówki. Po pracy nie poszedł do domu. Przebrał się
i z torby z przyrządami zabrał młotek, który zatknął za pasek spodni. Z tym narzędziem czuł się pewniej i bezpieczniej, dawało mu ono rękojmię siły.
Pociągiem dojechał do Tczewa. Zapadł mrok. Dochodziła godzina 22. Wsiadł do byle jakiego autobusu linii podmiejskiej. Nie zapamiętał nawet numeru. Usiadł na tylnym siedzeniu, pochylił głowę i skrył twarz w cieniu. Nic jednak nie uszło jego uwadze, bacznie obserwował nielicznych pasażerów.
Wreszcie podniosła się młoda dziewczyna, która szykowała się do wyjścia na najbliższym przystanku. Autobus stanął, Jola K. wysiadła przednimi drzwiami. Skorpion zareagował
natychmiast i wyskoczył tylnym wyjściem. Dziewczyna minęła go, a on udał, że wyciera nos. Nie chciał, by ktokolwiek mógł rozpoznać jego twarz.
Dziewczyna poszła w kierunku skrzyżowania. Stoi tam drogowskaz i napisem „Narkowy 2 km". Jolanta K. ruszyła do wsi, Paweł Tuchliń szedł za nią. Asfaltowa droga przecina przejazd kolejowy. Tu po raz pierwszy morderca zbliżył się do idącej. Obnażył się i chciał ją tym zainteresować. Dziewczyna żachnęła się, krzyknęła — Odczep się! Potem zaczęła biec przez przejazd kolejowy na drugą stronę szosy. Tuż za przejazdem stoi kilka wiejskich zabudowań...
Skorpion przystanął. Patrzył w ślad za uciekającą. Wahał się. Wreszcie poszedł za nią...
Gdyby Jolanta K. tuż za przejazdem kolejowym skręciła do pierwszego z brzegu budynku, morderca musiałby zrezygnować. Ona jednak musiała coś przeczuwać, bowiem zdjęła biżuterię i schowała ją do kieszeni.
W okolicy rosła psychoza strachu, ludzie wiedzieli oistnie- niu mordercy: Po Jolę zwykle wychodził ktoś z rodziny, gdy wracała autobusem z Tczewa z pracy. Było tak każdego wieczoru. Tego dnia jej brat zachorował, miał wysoką temperaturę, a ojciec... zasnął przed telewizorem. Nikt nie ponosi winy. Zadecydował przypadek, skomplikowany zbieg okoliczności.
Zaatakował ją'kilkaset metrów dalej. Po pierwszym ciosie młotkiem upadła na szosę. Nieprzytomną odciągnął w lewo, na łąkę. Wrócił po torebkę, która leżała na jezdni. Gdy powracał, Jolanta usiłowała usiąść. Na jej głowę posypały się kolejne uderzenia i ponownie straciła świadomość. Złapał ją za nogi i twarzą do ziemi wlókł przez łąkę, dalej od drogi. Potem odwrócił dziewczynę na plecy i zaczął rozbierać. Rozsznurował i zdjął jej buty, żeby ściągnąć spodnie. Jola ponownie ocknęła się. Podciągając się i opierając na rękach zaczęła odczołgiwać się od napastnika. Znów użył młotka, ale dziewczynie po krótkiej chwili jeszcze rdz wróciła przytomność. Stała u progu śmierci. Instynktownie szukała
137
rękami wokół siebie narzędzia do obrony. Zacisnęła palce na leżącym obok niej młotku. Skorpion wyrwał go jej i zadał kolejne ciosy. Było ich szesnaście...
Grupa specjalna „Skorpion" stanęła wobec kolejnej zbrodni. Doszedł nowy, zaskakujący element — gwałtowna zmiana rejonu operowania mordercy. Penetracja terenu wokół łąki, na której znaleziono zwłoki Jolanty K. nie przyniosła widocznych efektów. W trawie — prócz kałuż krwi — nie zachowały się odciski obuwia. Jedyny znaleziony ślad podeszwy należał do kogoś zupełnie innego.
Przez-pewien czas sporą nadzieję rokowała jedna z wersji osobowych. Rozpoczęły się poszukiwania mężczyzny, który
7 maja rano pojawił się na stacji PKP w Subkowach. Świadkowie zapamiętali, że miał podarte, ubłocone spodnie. Był pod wpływem alkoholu, odjechał pociągiem w kierunku Gdańska. Rozmowy z kasjerkami z dworców w Subkowach'
i w Gdańsku pozwoliły ustalić więcej szczegółów dotyczących osoby nieznajomego.
Podawał się za jubilera. W kasie dworcowej w Gdańsku często wieczorami kupował bilety do Skarszew lub Tczewa. W rozmowach z personelem dworca ’ wspominał, iż był w przeszłości karany przez kolegium do spraw wykroczeń za awantury uliczne w Gdańsku. Często zatrzymywany był w Izbie Wytrzeźwień. Jedyna personalna wiadomość w tej sprawie głosiła, że mężczyzna ma na imię Kazik.- Poszukiwanie nieznajomego trwało nawet wtedy, gdy został aresztowany Skorpion. Milicja sprawdzała zakłady jubilerskie, dokładnie analizowano Ijsty klientów Izby Wytrzeźwień.
Mężczyzna został odnaleziony... kilka dni po zatrzymaniu prawdziwego mordercy. Oczywiście nie miał nic wspólnego z zabójstwem w Narkowach.
Zamordowanie Jolanty K. zachwiało wjarę funkcjonariuszy z grupy specjalnej w słuszność niektórych, kolejno przyjmowanych koncepcji. Do tej pory byli pewni, że Skorpion działa w trójkącie między Skarszewami, Starogardem
a Kościerzyną. Narkowy położone są poza tym terenem, stąd wątpliwości.
Praca grupy toczyła się w stałym, kolosalnym napięciu. Wahania układały się w wątpliwości, a one chwiały wiarą, wywoływały zmęczenie.
Zakładano, że jeśli nie uda się schwytać mordercy do połowy roku 1983, koniecżile będzie „wyjście" do społeczeństwa z apelem o szeroką pomoc. Takie oficjalne ogłoszenie fiaska działań milicyjnych niosło wiele niebezpieczeństw.
Nie wykluczano potężnej fali paniki w województwie gdańskim, poza tym należało się spodziewać zalewu błędnych lub wręcz fałszywych informacji.
Sprawca przerażającej listy zbrodni — dziewięciu zabójstw kobiet, ciężkiego poranienia dalszych dziesięciu
— był zastanawiające skuteczny w niepozostawianiu bądź zacieraniu po sobie śladów. Przez długi czas praktycznie nie dawał szans poszukującym go ludziom. Znikał nie wiadomo gdzie, a jedynym znakiem jego działalności były same ofiary porzucone w lesie, w polu, w rowie... Dopiero pod koniec swych krwawych eskapad Skorpion zaczął popełniać poważniejsze błędy. Był nerwowy, uderzał coraz częściej, mniej zwracając uwagę na własne bezpieczeństwo.
W grupie specjalnej analizowano materiał także pod tym kątem, biorąc pod uwagę fakt, że zapewne jest to ktoś orientujący się w zasadach prowadzenia śledztwa, a w związku z tym skutecznie zabezpieczający się przed możliwością „wpadki". Mógł to być człowiek drobiazgowo przygotowujący się do każdej wyprawy, który nie zgubi guzika, grzebienia, chusteczki czy innego podobnego drobiazgu — nawet w szamotaninie, w walce — bowiem przed wyjściem wszystko sprawdza i nie zabiera ze sobą rzeczy mogących dostarczyć wiadomości o nim. Człowiek dokładnie wybierający teren, porę i warunki dla swych napadów.
Kryteria te odpowiadały ludziom karanym, którzy przeszli więzienny „uniwersytet". Ten fakt a także analiza danych
0 napadach i kradzieżach „wampira" narzucały przekonanie,
139
że poszukiwany Zbrodniarz musiał — a w każdym razie łayło to bardzo prawdopodobne — zetknąć się już wcześniej z milicją i wymiarem sprawiedliwości. Wydawało się niemożliwe, żeby zaczął od zbrodni najcięższego kalibru, nie próbując uprzednio kradzieży, zgwałceń lub ich usiłowań itp.
Tak więc pod kątem karalności za ten rodzaj przestępstw dokonywano wnikliwych analiz kolejnych list nażwisk sporządzonych według różnych kryteriów. Była wśród nich lista osób posiadających prawo jazdy, jako że wcześniej dowiedziono, iż sprawca potrafi uruchomić i poprowadzić samochód. Poddano ją „testowi" na karalność. Z około 5 tysięcy nazwisk, komputer wyrzucił 1500. Ci ludzie mieli wpisane w życiorys takie zdarzenia, które w jakiś sposób korespondowały — oczywiście z zachowaniem proporcji—ze zbrodniami Skorpiona. Należało skrupulatnie wyjaśnić, czy ktoś z tego grona nie pasuje do sylwetki poszukiwanego zbrodniarza.
Na liście kierowców wytypowanych do dokładniejszego sprawdzenia między piątą a szóstą setką nazwisk, znalazł się również Paweł Tuchlin. Gdy proces zbierania informacji dotarł do tego miejsca, dane okazały się ciekawsze od innych. Ustalono, że Paweł Tuchlin był już karany przez sąd w Gdańsku. Mieszkał w tym mieście i to w czasie oraz w okolicy zamordowania Wandy K., a także porzucenia dwóch torebek zrabowanych ofiarom innych napadów. Był notowany przez gdańskie jednostki milicji. ,
Jego twarz—na zdjęciach dołączonych do akt—przypominała portrety pamięciowe sporządzone w trakcie poszukiwań Skorpiona. Dalszym, potwierdzającym podejrzenia elementem okazało się ustalenie miejsca jego urodzenia i aktualnego adresu zamieszkania. Była to wieś Góra położona właśnie na terenie związanym z najczęstszym działaniem mordercy. To już stanowiło dużą ilość zastahawiająco zbieżnych danych. Wokół PawłaTuchlina „robiło się ciepło". Postanowiono przyjrzeć mu się dokładniej i wnikliwiej od innych.
Dochodziły nowe, uzupełniające obraz elementy. Pracował w gdańskich ZNTK, a w materiałach śledztwa znajdował się młotek ze znakami tego właśnie przedsiębiorstwa, młotek, którym Skorpion zamordował Irenę H. Ponadto był dwukrotnie na liście pracowników ZNTK, którzy pobierali buty robocze — odpowiadające śladom płotektora — odcis- ' kom gipsowym zabezpieczonym w kilku miejscach czynności śledczych. Czapka, którą Skorpion zgubił na polu w Nowym Barkoczynie, kupiona została w sklepie usytuowanym nie opodal zakładu, gastronomicznego, gdzie pracowała ówczesna konkubina Pawła T.
Kolejnym etapem zabiegów wokół Pawła T. była dyskretna próba dowiedzenia się o nim czegoś więcej w miejscu jego zamieszkania. To trzeba było zrobić bardzo delikatnie, mała wioska i wszystkie nowiny, rozchodziły się tu lotem błyskawicy. A Pawła Tuchlina nie można było spłoszyć, by nie wykonał jakiegoś nieobliczalnego kroku. Okazało się, że od pewnego czasu jest on posiadaczem czterech świń (przypomnijmy: sprawca napadu na Wiesławę G. w miejscowości Z. ukradł uprzędnio w Lubichowie i wywiózł gdzieś żukiem cztery prosiaki). Miejscowy posterunek MO prowadzi zaś wobec niego postępowanie związane z zarzutami
o kradzieże drzewa z lasu oraz parnika.
Dłużej nie można było czekać. Zapadło postanowienie
o zatrzymaniu Pawła Tuchlina. Wiązały się z tym jednak dość poważne obawy. Wprawdzie nagromadzenie poszlak związanych z jego osobą było tak duże, że niemal wykluczało możliwość omyłki, to jednak pewnego, stuprocentowego dowodu na to, że Paweł Tuchlin jest Skorpionem nadal brakowało. Nie można więc było wykluczyć, że jeżeli wstępne działania nie dodadżą oczekiwanych wyników, trzeba będzie Pawła Tuchlina zwolnić po 48 godzinach i dalej prowadzić żmudne śledztwo aż do uzyskania niezbitych dowodów.
Przed aresztowaniem podejrzanego oficerowie z grupy specjalnej postanowili dyskretnie rozpoznać teren, na któ-
141
rym miał się rozegrać ostatni — być może — akt dramatu. Przejechali przez wieś nie oznakowanym fiatem. Przed miejscowym sklepem stało kilkanaście osób, większość piła z butelek oranżadę. Parę metrów od nich, na schodkach prowadzących do sklepu, siedział samotnie Paweł Tuchlin. Był zamyślony, nisko pochylony. Gdy samochód odjeżdżał, uniósł nieco głowę i odprowadził go wzrokiem. Oficerowie z grupy specjalnej widzieli go w~ówczas „na żywo" po raz pierwszy. p
31 maja 1983 roku do Góry pojechał sierżant Mieczysław Kościuk. Po drodze zabrał ze sobą funkcjonariusza z posterunku w Starej Kiszewie. Plan zakładał, że Paweł Tuchlin zostanie zatrzymany w związku z kradzieżą parnika. Wszystko to miało wyglądać na interwencję w sprawie kradzieży, by nie spłoszyć groźnego — wierzono, że nim jest — bandyty.
W Gdańsku czekali członkowie grupy specjalnej, wspomagani przez innych funkcjonariuszy, gotowi włączyć się do akcji na sygnał o powodzeniu wstępnych poczynań w Górze. Wówczas konieczne było przeprowadzenie równoczesnych przeszukań w mieszkaniu Pawła Tuchlina oraz w miejscach zamieszkania członków jego rodziny. Liczono, że gdyby podejrzany nie przyznał się do zarzucanych mu czynów, sprawę rozwiązać mogą dowody jego zbrodniczej działalności znalezione podczas przeszukań.
Ponadto w pogotowiu czekali specjaliści weterynarze mający wydać opinię, czy wspomniane cztery świnie wyrosły z prosiąt ukradzionych wcześniej w Lubichowie. Wprawdzie stwierdzenie tego z całą pewnością jest_ niemożliwe
— nauka nie zna na to sposobu ^ale liczono na ewentualny efekt psychologiczny.
Gdy .sierżant Kościuk i towarzyszący mu funkcjonariusz podjechali pod dom Pawła Tuchlina, był wczesny ranek. Paweł Tuchlin kręcił się po podwórzu. Podeszli do niego, poprosili o dowód osobisty, wyjaśnili, że chodzi o kradzież parnika. Paweł Tuchlin najpierw żachnął się, ale szybko się opanował. Wyglądało na to, że „kupuje" tę wersję.
142
Weszli razem do domu. Wszystko przebiegało spokojnie, bez niespodzianek. Dopiero jak założono mu kajdanki, Paweł Tuchłin przez chwilę trząsł się jak galareta. Był zbyt doświadczonym kryminalistą, aby nie zdawać sobie sprawy, iż w sprawie banalnej kradzieży nie stosuje się tak daleko idących środków. Paweł Tuchlin powie później: — Jak fiat wjechał na podwórko, od razu wiedziałem, że to po mnie. Pomyślałem — to już koniec.
Zatrzymanego zawieziono na posterunek MO w Starej Kiszewie. Sierżant Kościuk zatelefonował do Gdańska i szefowi grupy specjalnej złożył meldunek: — Zadanie numer jeden wykonano. Ekipa natychmiast wyruszyła z miasta.
Po przybyciu do Starej Kiszewy w jednym z pokoi posterunku milicji przesłuchanie Pawła Tuchlina poprowadzili kpt. Stanisław ćwiek i por. Andrzej Gawryś. Pierwsze kwadranse rozmowy dotyczyły kradzieży. Paweł Tuchlin mówił na początku chętnie, odpowiadał na pytania, przyznawał się do drobnych przestępstw. Przesłuchanie przebiegało spokojnie, bez ekscesów i niespodziewanych zwrotów, nawet w atmosferze pewnej swobody. Prowadzący je oficerowie przyznają dziś, że mieli wówczas momenty zwątpienia: czy ten zrównoważony, gotów do rozmowy, jakby zastraszony człowiek jest tak długo ściganym mordercą. Skorpionem?
Paweł Tuchlin zmieniał się w momencie zadawania pytań
o napady na kobiety. Kradzieże — tak. Morderstwa, gwałty
— nie. Do tego nie chciał się przyznać. Miał taki bezwarunkowy odruch: zasłaniał dłonią usta, jakby się bał, że powie coś niewłaściwego. Nie mógł tego opanować mimo zwracanej mu uwagi.
Trwało to. kilka godzin. W pewnym momencie padło pytanie o grupę krwi, PawełTuchlin nie pamiętał. Stwierdził, * że adnotacja o tym jest w dowodzie osobistym. Por. Andrzej Gawryś sprawdził i — jak opowiada dziś kpt. ćwiek — na jego twarzy pojawił się wyraz ulgi. Grupa krwi Pawła Tuchlina zgadzała się z ustaleniami śledztwa. Koło podejrzeń przemieniło się w pewność.
143
Wreszcie Paweł Tuchlin atakowany pytaniami na temat ostatniego napadu w miejscowości Narkowy westchnął
i powiedział: — Dobrzef Było to tak...
Popłynęła opowieść o śmierci Jolanty K.( później o napa- ■ dzie w Z., później o tragedii Bożeny S. w Skarszewach. Skorpion — bo od tej chwili można Pawła Tuchlina już tak nazywać — mówił głosem spokojnym, beznamiętnie, jak
o sprawach zwyczajnych. W międzyczasie nadeszła wiadomość o efektach przeszukania mieszkania Pawła Tuchlina: znaleziono m.in. młotek, którym zabił tyle razy i zrabowaną ofierze obrączkę.
Stan, w którym znaleźli się w tej chwili, wszyscy członkowie grupy specjalnej określają jednym słowem: ulga. To był już koniec wielkiej roboty śledczej i koniec groźnego mordercy „wampira".
15 lat temu amerykański uczony Anthony Storr w swej książce „Humań aggression" napisał: „Najbardziej odrażające przykłady okrucieństwa człowieka określamy powszechnie jako zwierzęce czy bestialskie, sugerując przez użycie tych przymiotników, że zachowanie takie jest charakterystyczne dla zwierząt znajdujących się na niższym — aniżeli my
— poziomie rozwoju. W rzeczywistości jednak skrajnie „zwierzęce" zachowanie występuje wyłącznie u człowieka; dzikość i okrucieństwo z jakim traktujemy się nawzajem nie mają żadnego odpowiednika w naturze. Jest ponurym faktem, że jesteśmy najokrutniejszym i najbardziej bezlitosnym gatunkiem jaki kiedykolwiek stąpał po ziemi; i chociaż możemy wzdrygać się z odrazą, gdy czytamy w gazecie lub w dziele historycznym o okrucieństwach, jakich ludzie dopuszczają się wobec ludzi, to w głębi duszy wiemy, że każdy z nas żywi w sobie te same dzikie impulsy, które prowadzą do morderstwa, tortur i wojny".
To ponure memento zawiera w sobie elementy oceny wartości nadrzędnych cech ludzkich wykształconych wtoku wielowiekowej ewolucji, wzbogaconej o burzliwy postęp cywilizacji. Płynie stąd wniosek katastroficzny, sugerujący, że rozwój gatunku w rzeczywistości zatrzymał się na poziomie najniższych struktur, warunkujących rozkwit prymitywnych emocji i popędów, że w istocie obserwujemy regres wartości humanistycznych, przełożenie chęci rzezi ponad najcenniejszą zdobycz ewolucji — intelekt.
; Tezy naukowców za każdym razem wymagają udokumen-
i
towania, empirycznej weryfikacji, inaczej bowiem ich wartość poznawcza ulega ograniczeniu, a dowód sprowadza się do powierzchownej, „gry przekonań", sądów spekulatyw- nych, opartych o doświadczenia subiektywne. Wydaje się jednak, że nawet ów obszar wiedzy naukowo sprawdzalnej wciąż oddala się od zdolności pojmowania przeciętnego człowieka. On przecież nie opiera własnych przekonań
0 szczegółową analizę zjawisk społecznych; istnieje tu raczej tendencja do ferowania sądów rygorystycznych i na tej zasadzie każdy z nas oddziela dobro od zła, prawdę od kłamstwa albo pojęcie normy od dewiacji. Sądzimy według symptomów, nie według przyczyn. A jednak w ostatecznej refleksji zwykle pojawia się pytanie — dlaczego? Tym silniejsze jest to pytanie, im bardziej przedmiot wątpliwości wymyka się prostej ocenie. Tak jest, gdy stajemy wobec zbrodni, której ze względu na rozmiar nie sposób li tylko jednoznacznie potępić.
Powrócimy jeszcze do naukowych koncepcji agresji
1 przemocy, teraz jednak spróbujmy zebrać te wszystkie informacje dotyczące osoby mordercy, jakie udało się nam zgromadzić w ciągu długiego czasu bliskiego obcowania ze zbrodnią. Jest to materiał uzyskany w oparciu o obserwacje, analizę faktów, setki metrów taśmy magnetofonowej, opisanie sądowo-psychiatryczne, psychologiczne i seksuologiczne, rozmowy z Pawłem Tuchlinem, opinie szkół do których uczęszczał, zeznania świadków, wizje lokalne. Niekiedy posługujemy się także treścią napisanego w więzieniu pamiętnika mordercy.
Rozległość zbrodni dokonanych przez Pawła Tuchlina sugeruje, że sprawca musi być szaleńcem, człowiekiem chorym umysłowo. To jest najprostszy i zarazem najbardziej powierzchowny sąd. Spotykaliśmy się z nim wielokrotnie, w świadomości wielu postronnych obserwatorów funkcjonuje do dziś i zapewne pozostanie tam na długo. Jest to pogląd wygodny, ponieważ ucieka od stwierdzenia, że normalny człowiek zdolny jest do podobnych wynaturzeń.
To także, a może przede wszystkim, opinia egoistyczna, bowiem każdemu z nas trudno pogodzić się z myślą, że morderca Paweł Tuchlin jest w zasadzie taki sam, jak my, gdy chodzi o przebieg życia (z wyłączeniem zbrodni), codzienne troski, radości, pracę zawodową.
W swoim pamiętniku napisał: „Urodziłem się 28 kwietnia w Górze. Mając 7 lat poszedłem do szkoły podstawowej, tę szkołę ukończyłem i nie przypominam sobie, abym chodził dwa lata do tej samej klasy. Po ukończeniu tej szkoły zacząłem chodzić do Technikum Rolniczego w Bolesławowie. Niestety, z powodu mojej choroby nie dane mi było ukończyć nawet pierwszego roku tej szkoły. Moja choroba polegała na tym, że moczyłem się w nocy podczas snu. A jedynym wtedy dostępnym „lekarstwem" dla mnie w domu była pyda, splot rzemieni. Gdy się rano wstawało, to matka albo ojciec sprawdzali moje łóżko. Kiedy było mokre, to dostawało się porcję „lekarstwa" pydą. Następnego dnia scena ta się powtarzała, bo ojciec był zdania, że ja leję w łóżko złośliwie lub też z lenistwa".
Urodził się jako ósme dziecko spośród jedenaściorga rodzeństwa. W rodzinie nikt nie chorował na zaburzenia psychiczne, tylko jeden z braci cierpiał na epilepsję. Rodzice byli rolnikami, dziś już nie żyją. Ojciec pełnił funkcję sołtysa we wsi Góra, prowadził też 6-hektarowe gospodarstwo rolne. Paweł Tuchlin wspomina, że jego ojciec nadużywał alkoholu, robił awantury, w trakcie których bił matkę (kiedyś zdarzyło się, że uderzył ją młotkiem), zaczepiał domowników, był nie do wytrzymania, nie tyle agresywny, co „marudny" — podobnie jak starszy brat Bernard. Matka nie pracowała zawodowo, zajmowała się prowadzeniem domu. Paweł Tuchlin odczuwał silniejszą więź uczuciową z matką niż z ojcem. Określa ją jako kobietę spokojną, dobrego serca.
Z opinii Szkoły Podstawowej w Górze wynika, że Paweł Tuchlin był dobrym uczniem, uzyskiwał bardzo dobre oceny ze sprawowania, odznaczał się humorem z lekką domieszką drwiny, był łubiany, brał udział w grach świetlicowych
147
i tańcach, należał do najlepszych aktorów w przedstawieniach amatorskich.
Irena K., jego siostra: — Brat był odludkiem, samotnikiem, zawsze postępował według własnego zdania, z nikim nie utrzymywał bliższych kontaktów.
Dyrekcja Zespołu Szkół Rolniczych w Bolesławowie informuje, że Paweł Tuchlin w ciągu dwóch mie'sięcy nauki opuścił 20 dni, a następnie porzucił szkołę. Oceny, jakie w tym czasie uzyskiwał, to dwójki i trójki. Dyrekcja zawiadomiła ojca o chorobie ucznia, polegającej na tym, że w nocy moczył się do łóżka.
„Była niechęć do mnie, a już zwłaszcza kiedy tato sobie popił, co nierzadko mu się zdarzało. Wtedy nie było już Pawła, a był tylko „dójcok", „sikacz", „śmierdziel"... Z tej przyczyny nie dostawałem np. pieniędzy na kino. Miewał też tato po kieliszku pretensje do matki, że to ona nie może mnie wychować. W prawdziwego lekarza nikt wtedy nie wierzył, ja natomiast, mając takie „leczenie", niekiedy zbroiłem coś po złości lub też, bojąc się lania pydą, nie przychodziłem na noc do domu. „Leczenie" to trwało do czasu, gdy poszedłem do technikum. Tam, gdy po pewnym czasie wydało się, że się moczę, skierowano mnie na badania lekarskie. Wiem, że byłem w przychodni lekarskiej w S. oraz w K. Otrzymałem jakieś zastrzyki. To nie odniosło natychmiastowego skutku, skreślono mnie z listy mieszkańców internatu, co oznaczało również przerwanie nauki, gdyż na codzienne dojazdy nie było warunków. W moim środowisku, w technikum, jak
i w domu — w Górze — wiedziano o mojej chorobie, robiąc mi przy różnych okazjach na ten temat różne kawały i docinki. Gdy powróciłem do domu, leczenie zostało przerwane. Nadal moczyłem się. Trzeba było spać latem w szopie, a zimą w kuchni gospodarczej, czyli na strychu nad oborą. O dalszej nauce nie było mowy, trzeba było pracować w gospodarstwie ojca. Trwało to do ukończenia przeze mnie 18 roku życia. Jak już wspomniałem, niekiedy zbroiłem coś po złości. Doszło do tego, że zbroił coś brat lub siostra, a ja i tak
dostawałem swoją porcję „leku". Już z racji chociażby lania w łóżko byłem najgorszy. Toteż, gdy przypadkiem nie zarobiłem paru złotych u sąsiada, to nie mogłem pójść do kina, albo na wieczorek taneczny, chyba że tylko popatrzeć przez okno. W swojej wiosce nie miałem szans. Dziewczyny mówiły mi, że śmierdzę moczem. Więc jeśli już miałem parę złotych, to wyjeżdżałem rowerem do dalszych wiosek, gdzie ludzie nie"wiedzieli o mojej sprawie. Mając już ukończone 18 lat, jednego razu, gdy mój tato sobie popił, ja nie wytrzymałem tego dłużej i po prostu uciekłem z domu".
Dane, pochodzące z wielokierunkowych lekarskich badań specjalistycznych, dopełniają obrazu wczesnej młodości Pawła Tuchlina. Interesował się wyłącznie kobietami, samogwałt rozpoczął uprawiać w 13 roku życia. Potrzebę mastur- bacyjnego rozładowania napięć seksualnych odczuwał raz na parę dni. Brak powodzenia u dziewcząt był związany z faktem nocnego moczenia. Często podglądał kobiety oraz zakochane pary. Najbardziej ciekawiły go zwykle żeńskie narządy płciowe. Do czasu wyjazdu z domu nie miał pełnego stosunku seksualnego. Istnieje prawdopodobieństwo dyskretnych uszkodzeń w obrębie centralnego układu nerwowego, co mogło m.in. zaznaczyć się nocnym moczeniem. W młodości jąkał się. Obecnie wypowiada się prawidłowo, ale od lat stara się mówić wolno, aby się nie zająknąć. Wnioski: PawełTuchlin, osiągając wiek dojrzały, charakteryzował się lękowo-agresywną postawą wobec płci odmiennej oraz prymitywizmem w zakresie nawiązywania kontaktów z kobietami.
Po przyjeździe do Gdańska Paweł Tuchlin podejmuje pracę na budowie tunelu podziemnego przy dworcu głównym PKP. Jest rok 1964. W międzyczasie zdobywa samochodowe prawo jazdy. Zamieszkuje w hotelu robotniczym.
„W hotelu robotniczym, jak to w hotelu, różne jest życie
i różni ludzie. Tak, jak przedtem w domu nie lubiłem alkoholu, tak tu z czasem przyzwyczaiłem się do tego, jak i do tego, że bywały tam różne dziewczyny spod latarni. Jakiś
149
f
czas krępowała mnie ich obecność i zachowanie, ale jednak widok tego wszystkiego, jak i rozmowy z kolegami albo czytanie i oglądanie różnych pisemek o charakterze seksualnym sprawiło, że zetknąłem się po raz pierwszy cieleśnie z jedną z tych dziewczyn. Kiedy przełamał się mój wewnętrzny strach przed dziewczynami, były różne rodzaje tych miłości, przy czym zwykle sposobem lub stylem pieszczot kierowała dziewczyna. Trwało to możie rok".
W hotelu zamieszkiwał w pokoju 3-osobowym i dochodziło tam do indywidualnych i grupowych kontaktów seksualnych. Tam właśnie utrwaliły się jego szczególne upodobania do kontaktów oralno-genitalnych („miłość francuska"), w których zwykle był stroną aktywną.
W1966 roku Paweł Tuchlin rozpoczął odbywanie zasadniczej służby wojskowej, z której po kilku miesiącach został zwolniony w związku z uszkodzeniem słuchu, powstałym w efekcie ćwiczeń strzelania. Po okresie hospitalizacji w Szpitalu Marynarki Wojennej w Gdańsku otrzymał kategorię „D" i zwolniono go z wojska. Powrócił do swojej rodzinnej wsi i w czasie krótkiego tam pobytu dokonał kradzieży samochodu. Sąd Powiatowy w Gdańsku skazał go za to na karę 2 lat pozbawienia wolności, którą odbywał w Zakładzie Karnym w Wejherowie, gdzie pracował w miejscowym PGR. Zwolniony warunkowo za dobre sprawowanie po odbyciu 2/3 kary. Z karty karalności Centralnego Rejestru Skazanych Ministerstwa Sprawiedliwości wynika, że od roku 1967 Paweł Tuchlin jest tam notowany siedmiokrotnie.
Przed pierwszym aresztowaniem stara się o przyjęcie do pracy w milicji. Pomyślnie zdaje wstępne egzaminy, nie zostaje jednak przyjęty z uwagi na toczące się przeciwko niemu śledztwo. W styczniu 1968 roku podejmuje pracę w charakterze kierowcy żuka w Przedsiębiorstwie Transportu Łączności nr 4 w Gdańsku. Traci prawo jazdy za prowadzenie samochodu w stanie nietrzeźwym. Opinia z zakładu pracy stanowi, że był koleżeński, uczynny, wymagał jednak
150
kontroli i dozoru. Paweł Tuchlin twierdzi, że był to przypadek odosobniony i mówi, że zwykle starał się unikać alkoholu, ponieważ pamiętał przykład ojca. Nie zdarzało się, aby pił „ciągami^Isn po kilka dni, zwykle miało to charakter okazjonalny. Uważa, że ma „przeciętnie silną głowę do alkoholu", może wprawdzie wypić tyle, co inni mężczyźni, jednak w zależności od kondycji i „zagrychy".
W latach 1970 -1972 ponownie odbywa karę więzienia za kradzieże. W zakładzie karnym został regulaminowo ukarany za posiadanie noża w celi i wysłanie listu drogą nielegalną. Poza tym z pracy wywiązywał się dobrze, był zdyscyplinowany '-iii - posłuszny, dbał o czystość w pomieszczeniach mieszkalnych. Utrzymywał korespondencyjną łączność z rodziną.
Po wyjściu na wolność kontynuuje zapoczątkowane wcześniej „wędrówki", których celem jest rozładowanie napięcia seksualnego. Chodzi za samotnymi kobietami, podgląda je, niekiedy zbliża się i obnażony proponuje odbycie stosunku. Bawi go ich przestrach na widok odsłoniętego prącia. Bywa, że jest bardziej agresywny — napastuje zaczepiane kobiety, chwytając je dłonią w okolice krocza. Przez jakiś czas te formy zaspokajania popędu zdają mu się wystarczać.
W maju 1973 roku Paweł Tuchlin żeni się z młodszą od siebie o 7 lat Danutą D.
„Pracowałem w tym czasie na odcinku budowy Przedsiębiorstwa Robót Kolejowych nr 12 przy budowie rafinerii gdańskiej. Pamiętam, że w 1973 roku, gdy po raz kolejny opuściłem zakład karny, byłem u mojego młodszego brata na weselu. Tam poznałem Danutę D. Z Danką utrzymywałem znajomość przez jesień i zimę, a już w maju następnego roku zawarliśmy związek małżeński. Ja w tym czasie mieszkałem w hotelu zakładowym na Przymorzu. Zona nie zamieszkiwała ze mną, więc wynająłem pokój przy ul. Heweliusza w Gdańsku. Zona również podjęła pracę w PRK 12 na odcinku budowy domów mieszkalnych na Przymorzu. Małżeństwo to nie trwało długo i pomimo tego że było dziecko,
151
doszło do jego rozpadu z powodu dużej niezgodności charakterów i, jak mi doniesiono, z powodu zdrady żony. Dałem tym donosom wiarę, gdyż sam, osobiście, widziałem ją idącą pod rękę z innym mężczyzną. Byli po paru kieliszkach. Żona nie umiała się wytłumaczyć z tego faktu. Pod nieobecność żony sprawdziłem jej torebkę, miała tam spis adresów jeszcze innych mężczyzn. Nie sprzątała pokoju, w którym mieszkaliśmy. Dziecko w tym czasie przebywało w P., ja wracałem do domu dopiero pod wieczór. Przychodząc do domu chciałem zastać porządek. Gdy tego nie było, już była kłótnia". .••••yw >
Danuta D. twierdzi, że pożycie seksualne z mężem przebiegało normalnie. Małżeństwo zaczęło się psuć, gdy Paweł Tuchlin nie wracał na noc do domu, był ciągle zamyślony, czytał gazety. On sam uważa także, iż prowadził ze swą pierwszą żoną w pełni satysfakcjonujące życie erotyczne, polegające na częstych kontaktach typu oralno-genitalnego.
Danuta W. (wynajmująca pokój małżeństwu Tuchlinów)c
— Paweł Tuchlin bardzo pochlebnie wyrażał się o swojej żonie, uwielbiał ją. Nie pił alkoholu, pomagał w gospodarstwie domowym.
Odmiennego zdania są sąsiedzi, którzy twierdzą, że Paweł Tuchlin często bił swą żonę, znęcał się nad nią moralnie. Nie był towarzyski, a raczej zamknięty w sobie, często wracał do domu w godzinach nocnych. Pozostawił żonę z dzieckiem, prawdopodobnie z powodu jej zdrady.
Maria G. (siostra Pawła Tuchlina): Brat był drobnym złodziejaszkiem.
Bolesław T. (brat): — Zachowywał się poprawnie, nie był agresywny.
Klemens T. (brat): — M iałem z Pawłem konfI ikt, pon ieważ około 1968 roku kradł tak zuchwale, że o mało i mnie nie wpakował do więzienia.
Franciszek K. (znajomy): — Był spokojny, zrównoważony, inteligentny, wesoły w towarzystwie, nie agresywny.
Kazimierz K. (kolega z pracy): — Jako pracownik był
152
bardzo dobry, jako człowiek — raczej skryty, choć łubiany przez kolegów, stanowczy, przedsiębiorczy.
Bolesław Z. (kolega):— Zamknięty w sobie, zamyślony.
Stanisław B. (współpracownik): — Paweł Tuchlin był skryty, małomówny. Nie widziałem, żeby pił alkohol, nigdy też nie okazywał zdenerwowania. W sytuacjach konfliktowych Tuchlin wolał się wycofać niż doprowadzić do spięcia. Często pił zioła — lipę i miętę. Twierdził, że pomaga mu to na chore nogi.
Danuta D. (pierwsza żona): — Podejrzewałam, że ma inną kobietę. W październiku 1974 roku mąż wyszedł z domu i nie powrócił na noc, pomimo że tego dnia obchodziłam urodziny. Dowiedziałam się, że ma inną kobietę — Urszulę B., pracującą w jednej z kawiarni w Gdańsku. Kazałam mu wynosić się z domu. W maju 1975 roku mąż podjął mój wkład do spółdzielni mieszkaniowej z książeczki PKO i za te pieniądze kupił meble dla Urszuli B. Od tego czasu nie spotykałam się z nim. Rozwód otrzymałam w 1975 roku.
„Danuta często chodziła do koleżanek na kawę, nie zajmowała się domem tak jak należy. Zaczęły się pomiędzy nami nieporozumienia. Najpierw ja złożyłem pozew o rozwód, ale go wycofałem. Potem żona wniosła sprawę do sądu. Beata, córka z tego małżeństwa, ma obecnie ok. 10 lat. Płaciłem na nią alimenty. Nie jeździłem do domu byłej żony, ponieważ na rozprawie dotyczącej alimentów powiedziała ml, że mnie nie wpuści, albo rozwali łeb siekierą".
Znajomość z Urszulą B. trwała krótko. Kobieta była od niego starsza o 9 lat, miała dwie córki z innego związku. W październiku 1976 roku urodził się syn Pawła Tuchlina, jego drugie dziecko. Paweł Tuchlin podaje, że jego przyjaciółka nie godziła się na „miłość francuską".
Urszula B.: — Był to człowiek uczynny, choć natrętny i uporczywy. Wyrozumiały seksualnie, czuły, bez szczególnych żądań, bardzo skryty. Często sprawiał wrażenie niezupełnie normalnego psychicznie.
Marzena B. (córka Urszułi B.): — Paweł Tuchlin był
człowiekiem skrytym i małomównym, zazdrosnym o matkę. Niekiedy bywał złośliwy i bezlitosny.
Mirosława B. (córka Urszuli B.): — Matka często się z nim kłóciła, pamiętam, że kiedyś ją pobił. Innym razem wlał mi do szklanki jakiś pieniący się napój, a gdy go na tym przyłapałam
— zaczął dyszeć i zmienił się na twarzy.
Lokatorzy budynku, w którym Paweł Tuchlin zamieszkiwał z Urszulą B., określają go jako człowieka nie budzącego zastrzeżeń, zaś Zofia K., która wynajmowała mu mieszkanie twierdzi, że był skromny, bezkonfliktowy i nigdy nie była świadkiem nieporozumień albo awantur z Urszulą B., choć jej córka uskarżała się, że bywa agresywny i wulgarny wobec matki. Powodem wypowiedzenia kwatery były jednak nocne libacje alkoholowe, jakie urządzał w gronie kolegów.
Znajomość z Urszulą B. przerwało kolejne aresztowanie Pawła Tuchlina w 1976 roku za kradzież z zakładu pracy metalowej szafy i urządzeń elektrycznych. Rok wcześniej na Oruni zaatakował młotkiem Danutę Ch. Był to pierwszy akt agresji, która następnie przerodziła się w skrajne okrucieństwo.
„Nie wiem dokładnie, kiedy przyszedł mi do głowy pomysł napadania na kobiety i ogłuszania ich młotkiem. Pamiętałem jednak, że w ten sposób głuszy się świnie przed ubojem. Nie myślałem nigdy o jakichś bardziej bezpiecznych sposobach. Sądziłem, że nie zabijałem tych kobiet, bo zawsze słyszałem ich oddech, ruszały się i kiedy odchodziłem były żywe. Po osiągnięciu wytrysku ubierałem się, przeglądałem torebkę kobiety i zabierałem pieniądze, biżuterię, jedzenie. Przedmioty te miałem w domu, bawiłem się nimi albo dawałem żonie. Kiedy taka kobieta doszła do siebie i stwierdziła ich brak, to na pewno się martwiła. Ta myśl cieszyła mnie, ale nie wiem dlaczego".
W latach 1976 - 1979 Paweł Tuchlin odbywał kapę pozbawienia wolności w Zakładzie Karnym w Braniewie. Następnie podjął pracę w Zakładach Naprawczych Taboru Kolejowego w Gdańsku. W 1980 roku zawarł związek
małżeński z Reginą S., a w dwa lata później zwolnił się z ZNTK, powrócił do Góry, gdzie objął gospodarstwo po rodzicach. Zarejestrował też prywatny warsztat rzemieślniczy o specjalizacji elektrycznej. Z drugiego małżeństwa urodził się syn.
Regina S. (druga żona Pawła Tuchlina): — Poznałam go w tramwaju. Byłam w tym czasie motorniczą w WPK w Gdańsku. Był zawsze skryty, małomówny, nie miał przyjaciół. Przypominam sobie, że w czasie trwania małżeństwa tylko jeden raz byliśmy w odwiedzinach u jego kolegi w Gdańsku. Mąż był spokojny, opanowany, bardzo kochał nasze wspólne dziecko, umiał wszystko przy nim zrobić. Kiedy leżałam w szpitalu on sam gotował, prał i kąpał dziecko. Chłopiec lgnął do męża bardziej niż do mnie. Nigdy nie stwierdziłam u niego skłonności sadystycznych, nie zadał mi nigdy bólu, ani żadnej z osób, z którymi stykał się w mojej obecności. Mąż był bardzo zaradny, umiał wszystko zrobić w gospodarstwie. W pożyciu seksualnym zachowywał się normalnie. Często nie było go w domu, ponieważ prowadził prywatny warsztat elektryczny i wykonywał prace w różnych miejscach. Nic nie wiedziałam o napadach na kobiety. 0 tym wszystkim dowiedziałam się z gazet. Do tamtej pory uważałam go za normalnego człowieka i mężczyznę. Postanowiłam rozejść się z mężem i zmienić nazwisko, aby w przyszłości moje dziecko nie było szykanowane. Chcę sprzedać gospodarstwo i przenieść się do Gdańska.
W trakcie pobytu na obserwacji psychiatrycznej na Oddziale Psychiatrii Sądowej Aresztu Śledczego w Szczecinie, Paweł Tuchlin prosił o podanie mu adresów swoich ofiar, ponieważ chciałby do nich napisać, aby wyjaśnić, czy rzeczywiście nie żyją. Zapytany o to, czy po hipotetycznym zwolnieniu go z zakładu karnego nadal dokonywałby napadów na kobiety, odpowiedział, że raczej tak, gdyż odczuwa taką potrzebę. W tym czasie dwukrotnie wykonał z chleba i włosów kopię żeńskich narządów płciowych, biorąc udział w „konkursie" ogłoszonym przez współwięźniów, w którym
155
\ \\\ \ V
uznany został zwycięzcą za najlepszą wierność wykonywanych modeli. Jedną z tych kopii podarował tekarzotoi, Przez cały okres pobytu miał przy sobie wycinki z gazet, przedstawiające zdjęcia rozebranych kobiet. Paweł Tuchlin powiedział, że nigdy nie lubił patrzeć na zabijanie zwierząt, nie miał potrzeby oglądania krwi, nie przychodziły mu do głowy myśli, aby komukolwiek zadawać ból lub cierpienia.
Biegli skrupulatnie przeanalizowali okoliczności i przebieg wszystkich zarzucanych Pawłowi Tuchlinowi czynów i nie stwierdzili u niego niedorozwoju umysłowego ani choroby psychicznej, nie znaleźli również przesłanek dla udowodnienia hipotezy, że w czasie dokonywania przestępstw znajdował się on w stanie innego zakłócenia funkcji psychicznych. Biegli doszli do zgodnego wniosku, że Paweł Tuchlin nie miał z przyczyn chorobowych zniesionej ani ograniczonej w stopniu znacznym zdolności rozpoznania znaczenia czynów i kierowania swoim postępowaniem. Skłonność do dewiacyjnego zaspokajania potrzeb seksualnych oraz stwierdzone cechy nieprawidłowej osobowości pozwoliły na wyrażenie opinii, że miał on ograniczoną w sposób nieznaczny zdolność kierowania swoim postępowaniem.
Opinia seksuologów i psychologów pozostaje w zgodzie z orzeczeniem sądowo-psychiatrycznym. Analiza krwi i moczu, badania radiologiczne, okulistyczne, laryngologiczne, elektrokardiograficzne, elektroencefalograficzne, dermatologiczne, hormonalne, neurologiczne, genetyczne, tomografia komputerowa mózgu —^nie wykazały zmian o charakterze patologii.,
31 maja 1983 roku w godzinach porannych Paweł Tuchlin został zatrzymany w swoim domu. Milicyjny fiat przewiózł podejrzanego na posterunek MO w Starej Kiszewie i.tam, po wielogodzinnym przesłuchaniu, przyznał się on do popełnienia napadów na kobiety. Przed wyjazdem do Gdańska poprosił, aby pozwolono mu pożegnać się z rodziną. W asyście uzbrojonych funkcjonariuszy milicji wszedł do domu, wziął na kolana syna i długo kołysał go w milczeniu...
Trudno nawet przypuszczać, że naukowcy udzielą odpowiedzi na pytanie, dlaczego u normalnego z pozoru człowieka zaczynają w pewnym okresie dominować zbrodnicze instynkty. Jednocześnie nie ma wątpliwości co do tego, że wiele spośród chorób psychicznych, przebiegających przy współistnieniu uszkodzeń mózgu, objawia się m.in. wzmożoną agresją, która zaznacza się skrajnym okrucieństwem, skłonnością do nieprawidłowego zaspokajania popędu płciowego, a przede wszystkim — zanikiem uczuciowości wyższej. Te jednostki chorobowe mieszczą się w bogatej nomenklaturze psychiatrycznej, w wypadku zaś ich rozpoznania w trakcie zleconej przez sąd obserwacji specjalistycznej — mogą stanowić podstawę do zwolnienia sprawcy od odpowiedzialności karnej. Zazwyczaj sprawy te kończą się orzeczeniem o czasowym lub bezterminowym internowaniu w zamkniętym zakładzie psychiatrycznym, nie może bowiem być osądzony i skazany ten, kto w momencie popełnienia przestępstwa nie posiadał zdolności rozpoznania własnego czynu, wcześniej zaś nie umiał też właściwie ocenić skutków swego postępowania z uwagi na chorobę psychiczną lub upośledzenie umysłowe. Kodeks karny wylicza też specjalne okoliczności, jakie mogą stanowić podstawę do nadzwyczajnego złagodzenia wielkości orzeczonej kary. Wystarczy wspomnieć o przestępstwie popełnionym pod wpływem silnego wzburzenia emocjonalnego (zbrodnia w afekcie) albo o dzieciobójstwie, będącym skutkiem specyficznego stanu matki, określanego mianem psychozy połogowej.
t57
(I
Biegli specjaliści z zakresu wielu dyscyplin naukowych orzekli jednomyślnie, że przypadek Pawła Tuchlina nie kwalifikuje się do wyłączenia z odpowiedzialności karnej. Jednak nauka, zgodnie z naczelnym kanonem zgodności przyczyn i skutków, nie ogranicza interpretacji zjawisk do najprostszej rejestracji symptomów. O ile w sensie prawnym zabójca został zaklasyfikowany jako człowiek w pełni poczytalny, o tyle kwestia przyczyn, które doprowadziły do tego, że stał się on jednym z największych zbrodniarzy wciąż pozostaje otwarta.
Istnieje wielkie bogactwo koncepcji naukowych dotyczących licznych zjawisk z obszaru przestępczości i ustalenia te w sposób pośredni w pewnym sensie odpowiadają na pytania o przyczyny zbrodniczej działalności człowieka. Wzajemnie zazębiają się tu dociekania psychiatrii, psychologii, kryminologii i kryminalistyki, socjologii i pedagogiki oraz wielu innych nauk. Casus Pawła Tuchlina, jak i każdy inny przykład skrajnego wynaturzenia, musi być jednakże analizowany w sposób indywidualny, ponieważ zbrodnia zabójstwa jest bodaj najbardziej wysublimowaną formą przestępczości, a już na pewno najsilniej szokującą i wywołującą w społeczeństwie subiektywnie interpretowane wrażenie istotnego zagrożenia oraz utratę poczucia bezpieczeństwa.
Dopasowywanie indywidualnych przypadków do teorii naukowych jest zajęciem tyle frapującym, co niebezpiecznym i wątpliwym z dowodowego punktu widzenia. Dlatego decydujemy się jedynie na krótką prezentację wybranych koncepcji, mając na uwadze pewne cechy osobowości mordercy określone w trakcie badań specjalistycznych, a także przebieg jego życia, w którym udaje się zauważyć wiele momentów odpowiadających ogólnym teoriom przyczyn przestępczości. Jesteśmy zdania, że taka próba interpretacji jest daleko bardziej słuszna od powierzchownych spekulacji, opierających się o sądy potoczne, a przez to już a priori zafałszowane nadmiernie emocjonalnym charakterem opinii.
Pośród koncepcji, tłumaczących specyficzne dewiacje w obrębie osobowości, zwraca uwagę ta, która ich przyczyn szuka w zjawisku nazywanym psychopatią. Jakże często, właśnie w sądach potocznych, psychopatię utożsamia się z ciężką chorobą psychiczną, a niektórzy z nas określając kogoś mianem psychopaty automatycznie stawiają go w jednym rzędzie z ludźmi ewidentnie nienormalnymi. Psychopatia natomiast bywa określeniem używanym przez wielu psychiatrów, jako naturalne i wolne od pejoratywnego znaczenia, oznacza zaś odchylenie od normy w zakresie charakteru, temperamentu lub sfery popędowej, przy czym nie towarzyszą im dające się wykryć zmiany organiczne w mózgu.
Autor typologii temperamentów, znakomity psychiatra niemiecki, Ernest Kretschmer wyraził przed laty pogląd, zgodnie z którym „w czasach niespokojnych rządzą sami psychopaci, w spokojnych my ich sądzimy".1 Przykładem psychopatów są osobnicy wybuchowi, nadmiernie lękliwi lub nieśmiali, nazbyt podejrzliwi albo od dzieciństwa wykazujący braki w zakresie uczuć moralnych. Ludzie tacy wykazują tendencję do kłamstwa, okrucieństwa, przestępczości. W świetle przedstawionych wcześniej wyników badań psychiatrycznych i psychologicznych mordercy zwraca uwagę interesujące przypuszczenie, mające związek z psychopatią. Otóż zgodnie z tym przypuszczeniem nie należy wykluczać możliwości, że u niektórych psychopatów występują jednak zmiany organiczne w mózgu, wszakże tak subtelne, że nie dają się wykryć przy obecnym stanie wiedzy.
U psychopatów wykryto i opisano 9 typów zaburzeń cech i struktury osobowości, które według podziału Amerykańskiego Towarzystwa Psychiatrycznego zostały wprowadzone do Międzynarodowej Klasyfikacji Chorób, Urazów i Przyczyn Zgonów. Pośród owych zaburzeń wymienia się m.in. osobowość antysocjalną, którą cechuje brak trwałych związków z ludźmi, powierzchowna uczuciowość, słabość i niestałość zainteresowań, niezdolność do wyciągania
159
wniosków z dotychczasowych doświadczeń, brak zdolności planowania i przewidywania, niemożność przystosowania się do obowiązujących w danej społeczności zasad etycznych i norm prawnych, co prowadzić może do zachowań antysocjalnych.
W początkowej fazie badań nad psychopatią nazywano ją często „obłędem moralnym" (morał insanity) i wiązano z występowaniem zwyrodnienia etycznego albo trwałego defektu moralnego, czego przykładem mogła być niepopra- wność przestępcy pomimo zachowania normalnej inteligencji. W ostatnich latach coraz powszechniej używa się określenia— socjopatia, ponieważ—jak sądzą niektórzy badacze
— przyczyn zakłóceń w sferze osobowości należy poszukiwać w wadliwie ukształtowanym środowisku społecznym.
Psychopatię zazwyczaj łączy się ściśle ze zjawiskiem przestępczości i koncepcję tę zdają się potwierdzać liczne badania naukowe.
Amerykański uczony E. Mc Neil w pracy „Psychologia i agresja" wyraża następujący pogląd: „Przestępczość może być satysfakcjonującym wzorem życia, ponieważ zapewne umożliwia ona przestępcy zaspokajanie potrzeb i impulsów z najmniejszą z możliwych zwłoką, a jednocześnie pozwala mu rozładować swoją złość i pogardę wobec tych, którzy go odrzucili i lekceważyli. Wielu przestępców otwarcie odnosi się do tego nowego stylu życia w sposób entuzjastyczny, a poczucie sukcesu, który przeżywają, jest trudne do odróżnienia od tego, które odczuwają ludzie z akceptowanego społecznie stylu życia".
Analiza przebiegu życia Pawła Tuchlina wykazuje w sposób niezbity, że jego dzieciństwo nie należało do udanych i obfitowało w liczne przykrości oraz sytuacje konfliktowe, płynące głównie z faktu, że przez wiele lat moczył się do łóżka. Naukowcy przywiązują szczególną uwagę do wartości doświadczeń wypływających z wczesnych lat życia człowieka, często upatrując w nich pierwotne wzorce zachowań antysocjalnych, które są składowym elementem
socjopatii. Badania wykazują, że rodziny dzieci o ujawniających się w okresie późniejszym cechach socjopatycznych, są zazwyczaj duże, wielodzietne, posiadające ubogie kontakty z innymi rodzinami, między rodzicami występują silne konflikty, wyrażane także krzykiem i biciem. Rodzice ci stosują zazwyczaj surowe kary fizyczne, jednak w sposób niekonsekwentny, w zależności od własnego nastroju.. Niezwykle często wyśmiewają się z dzieci np. za ich niezaradność.
Dzieci, rozwijające się w podobnych rodzinach, mają znacznie więcej do czynienia z matką niż ojcem, który jest przede wszystkim osobą wymierzającą karę fizyczną. W tego rodzaju rodzinach dzieci są często głodne, a jeżeli są chore, nie znajdują należytego zrozumienia i opieki.
Fakt nocnego moczenia się bywa w literaturze przedmiotu opisywany, jako reakcja uczenia się, która jest związana z rygorystycznym wdrażaniem przez rodziców „treningu czystości". Impulsy z pęcherzem stają się lękotwórcze i dziecko uczy się następującej kolejności zdarzeń: wrażenie pełnego pęcherza — oddanie moczu — kara. W okresie czuwania dziecko powstrzymuje się przed oddaniem moczu, jednak natychmiast po zaśnięciu oddaje go. Zjawisko to jest szczególnie częste w rodzinach osób o udowodnionych cechach psychopatycznych.
Inne dociekania naukowców pozwoliły im dojść do wniosku, że u psychopatów występuie istotnie obniżony poziom lęku. „Dla psychopaty ocena społeczna nie ma żadnego znaczenia — twierdzi polski psychiatra Kazimierz Jankowski
— dlatego też pobyt w więzieniu postrzega on wyłącznie jako pewne ograniczenie, z którym można się pogodzić. Podobne sytuacje mogą występować także wtedy, kiedy jako wskaźnik lęku przyjmiemy naturalną dla wielu ludzi obawę kompromitacji, ośmieszenia itp. Dla psychopaty sytuacje te mogą nie mieć żadnego znaczenia, ponieważ nie liczy się on z ludźmi, w których oczach pewne jego zachowania byłyby właśnie tą kompromitacją czy ośmieszeniem". Warto zwrócić w tym miejscu uwagę na często powtarzającą
się wypowiedź Pawła Tuchlina, który w rozmowach z nami wielokrotnie podkreślał, że w momencie dokonywania zbrodni nie odczuwał żadnego lęku, zaś po samym fakcie czuł się spokojny i opanowany.
Powyższe stwierdzenie posiada także istotną wagę, jeśli rozpatrywać je w kontekście teorii frustracji i agresji. Psychologia łączy agresję z tendencją do łagodzenia frustracji. Traktując ten problem instrumentalnie łatwo jest wyprowadzić wniosek, że czynnikiem powodującym frustrację u Pawła Tuchlina była niemożność specyficznego zaspokojenia popędu seksualnego poprzez kontakty oralno-genitalne. Akty agresji wymierzone przeciw atakowanym kobietom łagodziłyte napięcia, co wielokrotnie potwierdzał morderca. Jego życiorys dostarcza wystarczającej ilości dowodów na to, że napięcia seksualne ulegały u niego wieloletniemu kumulowaniu. Opinia sądowo-psychiatryczna rejestruje e- pizody ekshibicjonistyczne w życiorysie zbrodniarza. Mogły to być pierwsze, nieudane zresztą, próby redukcji wzrastających napięć prowadzących do frustracji. Zgodnie z psychoanalityczną koncepcją katharsis sformułowaną przez Freuda
— jeśli człowiekowi nie pozwoli się wyładować agresji, to jego agresywna energia będzie się kumulowała, aż w końcu eksploduje albo w formie skrajnego gwałtu, albo choroby psychicznej.
Nie sposób w tym miejscu nie zadać sobie pytania, czy agresja zwykle przejawia się w tak skrajnych formach zachowania, bo przecież gdyby tak było w istocie, wówczas gatunek ludzki już u zarania rozwoju cywilizacji uległby totalnej zagładzie. I na to pytanie odpowiada współczesna psychologia rozróżniając trzy sposoby rozładowywania agresji —poprzez wydatkowanie jej w postaci aktywności fizycznej, stosowaniu tzw. agresji w wyobraźni oraz agresję bezpośrednią, czyli gwałt i przemoc. Z oczywistych względów interesuje nas ostatni z wymienionych tu sposobów.
Liczne eksperymenty naukowe dowiodły, że zewnętrzny
162
akt agresji nie redukuje dalszej jej potrzeby. Wprost przeciwnie — skrzywdzenie innej osoby w rzeczywistości wzmaga negatywne uczucia agresora wobec ofiary, a zatem może w rezultacie spowodować większą agresję w przyszłości. Porównajmy teraz poczynione tu ustalenia z zapisem zbrodni Pawła Tuchlina. Fakty potwierdzają, że w końcowym okresie jego zbrodniczej działalności częstotliwość dokonywanych zabójstw wzrastała, a sposób ich popełniania odznaczał się ekstremalnym bestialstwem. Dość przywołać ostatnie zabójstwo jakiego dopuścił się w Narkowach, gdzie w wyjątkowo okrutny sposób pozbawił życia Jolantę K.
Fakty polegające na wzrastającej indukcji agresji można w przypadku Pawła Tuchlina łączyć z jego długotrwałą bezkarnością. Poprzez czyny, których się dopuścił, był „nagradzany" dzięki rozładowaniu kumulujących się napięć, a jednocześnie przestępstwa te nie wiązały się nigdy z bezpośrednim zagrożeniem w postaci represyjnej reakcji odwetowej ze strony organów ścigania i wymiaru sprawiedliwości.
Wiele spośród elementów przedstawionej tu skrótowo koncepcji osobowości psychopatycznej, a także teorii frustracji i agresji odnaleźć można w psychoanalitycznym ujęciu podłoża przestępczości. Zwraca uwagę odmienna interpretacja psychologicznych przyczyn zjawiska, oparta o freudowską koncepcję libido, ale również interesujący wydaje się pogląd reprezentowany przez Karen Horney, wypływający z koncepcji osobowości neurotycznej. Zgodnie z tą interpretacją neurotyk szuka uwolnienia od silnego lęku za pomocą nie jednego, ale kilku sposobów, nawet sprzecznych z sobą. Neurotyk może bowiem odczuwać jednocześnie przemożną potrzebę dominowania nad wszystkimi i bycia przez wszystkich kochanym, podporządkowania się innym i narzucania im swej woli, oderwania się od ludzi i tęsknoty za ich miłością. Według Karen Horney te zupełnie nierozwiązalne konflikty stanowią najczęściej ośrodek dynamiczny nerwic.
163
W maju 1985 roku przed Sądem Wojewódzkim w Gdańsku rozpoczął się proces Pawła Tuchlina najrozleglejsza sprawa karna tego typu w powojennej historii gdańskiego sądownictwa. Rozprawa toczyła się przy drzwiach zamkniętych, na salę dopuszczono jedynie dziennikarzy i osoby wskazane przez Sąd, na podstawie specjalnych imiennych, przepustek. * •*;'£■
W jednym z pierwszych dni tej bezprecedensowej rozprawy Paweł Tuchlin zapytany o to, czy przyznaje się do zarzucanych mu w akcie oskarżenia przestępstw — zaprzeczył. Od tej chwili, przez trzy miesiące, jako rzekomy dowód swej niewinności podawał wersję wydarzeń, zgodnie ż którą funkcjonariusze Milicji Obywatelskiej prowadzący postępowanie przygotowawcze zawarli z nim „umowę". Miała ona polegać na tym, że Paweł Tuchlin przyzna się do nie popełnionych zbrodni w zamian za obietnicę czasowego pobytu w zamkniętym zakładzie psychiatrycznym. Oskarżony stwierdził też, że zagrożono mu, jak to określił, „schowaniem rodziny", gdyby nie zaakceptował warunków umowy.
Na początku sierpnia, gdy dobiegał końca kilkumiesięczny proces, Paweł Tuchlin powiedział w tzw. ostatnim słowie.
— Nie chcę wracać do lat swojego dzieciństwa i kłopotów, które się z tym wiązały. Pomimo odbywania kar pozbawienia wolności podejmowałem w międzyczasie próby normalnego i uczciwego życia; W trakcie pobytu w więzieniu niejedną bezsenną noc spędziłem na rozmyślaniach
o tym, jak spokojnie ułożyć swoje przyszłe życie. Po wyjściu z więzienia w 1979 r. natychmiast podjąłem pracę w ZNTK, później poznałem swoją przyszłą żonę. Nasze życie układało się dobrze, urodził się syn. Do szczęścia brakowało nam tylko mieszkania. Wykupifem gospodarstwo rolne moich nieżyjących już wówczas rodziców i zamieszkałem tam wspólnie z rodziną. Życie płynęło spokojnie.
I właśnie wtedy, 31 maja 1983 roku, jak grom z jasnego nieba, stanęło przede mną widmo utraty tego wszystkiego. Aresztowano mnie. Miałem do wyboru — albo wieloletni
164
wyrok tylko za kradzieże, albo przyjęcie zaproponowanej umowy: podjęcie się roli wielokrotnego mordercy i pobyt w zakładzie psychiatrycznym. Nawet dziś nie mogę powiedzieć jak bym postąpił, gdyby sytuacja taka się powtórzyła. Zapytuję — jak wtedy postąpiłby ktokolwiek inny? Zgodziłem się na to przedsięwzięcie mając na uwadze dobro mojej rodziny. Jestem jednak niewinny.
Prawdą jest to, co powiedziałem przed sądem. Innej prawdy nie ma. Prokurator zarzucił mi brak skruchy i wyrzutów sumienia. Przez cały czas miałem możność obserwowania i słuchania zeznań poszkodowanych kobiet i rodzin, ofiar stających na tej sali. Co się wtedy działo we mnie w środku, tylko ja jeden mogę wiedzieć. Wiem, czym jest dramat najbliższych, bo sam kiedyś bardzo mocno przeżyłem śmierć swoich rodziców. Wierzę, że Sąd nie bacząc na nie zawsze uczciwe relacje prasowe, w sposób obiektywny rozważy wszyśtkie zarzuty i wątpliwości.
Proszę o taki wyrok, który będzie słuszny i umożliwi mi szybki powrót do społeczeństwa. Kiedy utraciłem wszystko, poprzysiągłem sobie, że po wyjściu na wolność wszystkie swoje siły i środki, jakimi będę. dysponował, przeznaczę na odnalezienie prawdziwego mordercy kobiet. Odnajdę go i dopiero to oczyści mnie z zarzutów.
5 sierpnia 1985 roku na kwadrans przed południem sala 101 Sądu Wojewódzkiego w Gdańsku wypełniła się po brzegi rodzinami ofiar, prawnikami i publicznością.
Przewodniczący składu orzekającego, sędzia Sądu Wojewódzkiego Grzegorz Buchholz, w długim wywodzie, punkt po punkcie przytoczył 41 zarzutów zawartych w akcie pskarżenia, oznajmiając najpierw orzeczenie Sądu w każdej ze spraw oddzielnie, na koniec zaś ogłaszając karę łączną.
Sąd uznał Pawła Tuchlina winnym popełnienia prawie wszystkich zarzucanych mu czynów.
W sprawie trzech pierwszych napadów — na Danutę Ch„ Mirosławę D. i Jadwigę P., które przeżyły — Sąd orzekł, iż Paweł Tuchlin nie działał z bezpośrednim zamiarem pozba
165
wienia życia, lecz dokonując tych czynów musiał brać pod uwagę skutek śmiertelny. Mamy więc do czynienia ze znaną w prawie karnym postacią winy umyślnej w zamiarze ewentualnym. W każdym z tych trzech przypadków Sąd skazał oskarżonego na kary po 25 lat pozbawienia wolności oraz na kary dodatkowe. Natomiast odnosząc się do zarzutu czwartego— zabójstwa Ireny H. na tle seksualnym — Sąd przyjął, iż Paweł Tuchlin nie działał z bezpośrednim zamiarem pozbawienia życia, lecz — tak jak w przypadkach poprzednich—musiał brać pod uwagę, iż ofiara napadu może zginąć i skazał go na karę śmierci. W szeregu dalszych przypadków, gdy ofiary napadów umierały od ciosów, Sąd również ogłaszał karę śmierci oraz kary dodatkowe.
Kary pozbawienia wolności w różnym wymiarze oraz kary dodatkowe Sąd orzekł w sprawach udowodnionych oskarżonemu kradzieży, włamań, zaboru samochodów w celu krótkotrwałego użycia.
Na koniec ogłoszona została kara łączna: za popełniane czyny, które Sąd uznał za udowodnione, Paweł Tuchlin skazany został na karę śmierci i pozbawienie praw publicznych na zawsze.
Oskarżony przyjął wyrok z kamienną twarzą, bez żadnej zewnętrznej reakcji.
Następnie SSW Grzegorz Buchholz wygłosił uzasadnienie wyroku.
Podkreślił ogrom zaistniałych tragedii i ulgę społeczeństwa po zatrzymaniu Skorpiona. Stwierdził, iż Sąd opierał się głównie na wyjaśnieniach oskarżonego z okresu śledztwa, biorąc także pod uwagę wyniki oględzin miejsc zdarzeń, badania ofiar i zeznania świadków.
Oskarżony przedstawił w sądzie inną wersję wydarzeń, opartą na rzekomo dokonanej umowie z funkcjonariuszami prowadzącymi śledztwo, na podstawie której miał on jakoby otrzymać gwarancję pomocy jego rodzinie oraz umieszczenia jego samego na krótko w zakładzie psychiatrycznym, za przyznanie się do dokonania napadów na kobiety. W przypa
166
dku odrzucenia tej oferty grożono mu — jak utrzymywał
— „schowaniem rodziny". Sąd nie dał wiary tym wyjaśnieniom oskarżonego. Zarówno przesłuchania przez Sąd funkcjonariuszy MO biorących udział w śledztwie, jak też dodatkowe ustalenia i dowody pozwoliły stwierdzić, iż wobec P. Tuchlina nie były stosowane pozaprocesowe formy nacisku, nie wystąpiły ograniczenia warunków swobodnego wypowiadania się. Ponadto oskarżony był przedtem wielokrotnie karany i — zdaniem Sądu — trudno przypuszczać, aby zdecydował się na tak wątpliwą „umowę", szczególnie że musiałaby się ona opierać na korzystnej dla P. Tuchlina opinii sądowo-psychiatrycznej.
Sąd dysponował także dowodami bezpośrednimi takimi, jak zegarek należący do Wiesławy G. oraz obrączka Ewy B. Oba te przedmioty, zrabowane podczas napadów na te kobiety, odnalezione zostały w domu oskarżonego.
— Nie można uwierzyć w to — powiedział sędzia — że człowiek, który początkowo przyznaje się do popełnienia zabójstw, a następnie im zaprzecza, mógł nabyć od przygodnych osób przedmioty zrabowane akurat tym ofiarom, o zabójstwa których jest oskarżony. Taki zbieg okoliczności nie jest w żadnym sensie prawdopodobny.
Omawiając procesową wartość kolejnych dowodów, SSW Grzegorz Buchholz wskazał na ekspertyzę biegłych, dotyczącą butów Pawła Tuchlina odnalezionych w toku postępowania przygotowawczego. Biegli stwierdzili zgodność wielu indywidualnych ceph obuwia z kształtem stopy oskarżonego.
Sąd powołał się następnie na liczne dowody pośrednie, potwierdzające winę Pawła Tuchlina. Chodzi tu o opinie biegłych lekarzy medycyny sądowej, ekspertyzę włosów odnalezionych w miejscach wielu zbrodni. Gdyby oskarżony nie dopuścił się zarzucanych mu przestępstw, wówczas także badania krwi i spermy wykluczyłyby jego uczestnictwo w tych zdarzeniach. Tak się jednak nie stało.
Podstawowym celem kary — powiedział sędzia Grzegorz
Buchhołz — jest jej oddziaływanie wychowawcze. Istnieją jednak sytuacje, gdy w imię dobra społeczeństwa należy zrezygnować z niektórych zasad. Oskarżony Paweł Tuchlin, w rozumieniu prawa karnego, w chwili dokonywania przestępstw nie miał zniesionej w stopniu znacznym zdolności rozpoznania swoich czynów i pokierowania własnym postępowaniem. Zdawał sobie sprawę z tego, co robi, a śledząc głosy opinii publicznej w okresie, gdy dokonywał zbrodni —musiał wiedzieć, że wiele spośród jego ofiar utraciło życie.
W tej sytuacji nie może być mowy o karze w rozumieniu jej funkcji wychowawczej. Jest to kara eliminacyjna, której społeczeństwo ma prawo w tym przypadku się domagać. Sąd zaś, będący wyrazicielem i rzecznikiem społeczeństwa, nie ulegając presji opinii publicznej i środków masowego przekazu, zachowując chłodny obiektywizm — wydał wyrok, orzekł jedyną możliwą karę, jaką mógł Wymierzyć oskarżonemu Pawłowi Alojzemu Tuchlinowi.