ANNA KŁODZIŃSKA
„Nietoperze”
Rozdział 1
- Uważaj! - powiedział Trzeci. Ton jego głosu był ostrzegawczy, ale spokojny.
Szósty siedział nieruchomo, ręce wciąż jeszcze trzymał na kierownicy, chociaż stali w tym zagajniku od kilku minut. Oczywiście, mógł ustąpić, dotychczas zawsze tak robił. Co prawda Trzeci nie był jego bezpośrednim przełożonym, tym niemniej w układzie sił liczył się prawie tak jak Pierwszy. Zresztą Pierwszego widywano tak rzadko, że... No nie, zapomnieć o nim nikt nawet nie próbował.
Ale dzisiaj Szósty nie chciał ustąpić. Jego kanciasta twarz z mocno zarysowaną szczęką wyrażała zdecydowany upór.
- Na co czekamy? - burknął.
- Ja już swoje powiedziałem. Zawracaj.
- W żadnym wypadku. Chcesz tam wracać, to wysiądź z wozu. Na szosie złapiesz kogoś, kto cię podwiezie. Zresztą możesz iść pieszo - uśmiechnął się złośliwie.
- Uważaj! - powtórzył Trzeci. Siedział obok niego trochę skulony, przeszkadzały mu długie nogi. Patrzył jakby przed siebie, ale Szósty wiedział, czuł to, że wzrok tamtego nawet przez sekundę nie omija jego twarzy. Ón sam nawet nie musiał spoglądać w prawo. Od dawna zakodowane miał w pamięci te regularne rysy, pięknie osadzoną głowę i oczy koloru ciemnego piwa. Oczy mordercy. Tak przynajmniej Szósty myślał, bo to i owo wiedział.
- Za dobrze cię znam - powiedział. Natychmiast pożałował tych słów. Kropelki potu wystąpiły mu na nosie i brodzie.
Trzeci zmrużył tylko oczy, uśmiechnął się. Lewą rękę wsunął w kieszeń płaszcza. I gdyby Szósty rzeczywiście dobrze go znał, przeraziłby się tego ruchu.
- Zawracaj! - W głosie brzmiała teraz groźba. Szósty wzruszył ramionami. Przekręcił kluczyk w stacyjce, srebrzyste audi bezszelestnie potoczyło się z wolna w kierunku szosy, z każdą chwilą oddalając się od Warszawy. Wtedy Trzeci błyskawicznie wyszarpnął rękę z kieszeni. Tłumik przygasił odgłos strzałów. Czaszka, trafiona z odległości może piętnastu centymetrów, rozprysła się. Trzeci zahamował wóz, schował pistolet, sięgnął na tylne siedzenie po brązową torbę, wyszedł z samochodu i rozejrzał się. W zagajniku, gęsto zarośniętym świerkami i krzakami dzikiego bzu, nie dostrzegł nic, co wzbudziłoby jego obawę. Ranek był wczesny, pogodny, jesień dopiero nadchodziła, początek września. Wiedział, co powinien teraz zrobić, choć wymagało to pewnego wysiłku i opanowania nerwów. Sił, nie tylko fizycznych, miał sporo, a nerwy od dawna umiał trzymać na wodzy. Usiadł więc znowu obok zabitego i ostrożnymi ruchami zaczął go obszukiwać. Doskonale orientował się, czego szuka; nie interesowały go pieniądze ani paszport.
Nagle, instynktem raczej niż wzrokiem i słuchem, wyczuł, że grozi mu niebezpieczeństwo. Wysunął się z wozu. Tak, nie mylił się. Przez las szli ludzie. Dwóch, może trzech. Jeszcze byli daleko, ale zbliżali się w jego kierunku. Słyszał już głosy, rozmawiali, śmieli się, pokrzykiwali. Zmarszczył brwi. Nie zdążył znaleźć tego, czego szukał. To źle, bardzo źle. Ale trudno, musi stąd odejść jak najprędzej. Zdjął płaszcz, zwinął, wpakował do torby. W sportowym ubraniu, opalony, z aparatem fotograficznym przez ramię, wyglądał jak turysta. Szybkimi krokami oddalał się od samochodu, po kilkunastu minutach znalazł się na szosie. Podniesieniem ręki i uśmiechniętą twarzą zatrzymał fiata 126p, prowadzonego przez dziewczynę.
Sama. To dobrze - pomyślał. Mówił po polsku bez obcego akcentu, jeżeli się starał; teraz musiał. Jechała do Warszawy. Raczej z nudów niż z ciekawości spytała, co się stało, że o tak wczesnej godzinie wypatruje „okazji”. Odparł, że zabrał się ze znajomymi, ale mogli go dowieźć tylko do tego miejsca, dalej skręcali na boczną drogę.
Widział, że od czasu do czasu spogląda na niego z wyraźną sympatią. Znał takie spojrzenia, znał też wartość swojej urody i wykorzystywał ten atut w razie potrzeby. Zwłaszcza w kontaktach z kobietami. W trakcie banalnej, przyjaznej rozmowy spytała: - Pan jest leworęczny?
Pomyślał, że spostrzegawcza, to go zaniepokoiło. Odparł, że chwilowo posługuje się lewą ręką, bo prawą miał złamaną i jeszcze boli. Wyraziła umiarkowane współczucie. Swego czasu drażniła go ta leworęczność, w szkole niektórzy wyśmiewali, przezywali. Starał się wyrobić również prawą rękę, ale mu nie wychodziło. Potem ktoś powiedział, że leworęczny był prezydent Ford i jeszcze paru dostojników, co miało stanowić pociechę. Z czasem przyzwyczaił się do tej inności, już mu nie przeszkadzała.
*
Minęło pół godziny. W porzuconym samochodzie, zwinięty na przednim siedzeniu, leżał zabity człowiek. Ludzie, którzy szli lasem, ominęli srebrzyste audi; nie stało im na drodze, nie wiedzieli w ogóle o jego istnieniu. Wkrótce jednak w pobliżu znalazł się ktoś, kto przemierzał zagajnik z owczarkiem alzackim, czujnym i wytresowanym.
Sierżant sztabowy Strzałkowski miał wolny dzień. Przez dwie ubiegłe doby pomagali - on i pies - w tropieniu grupy włamywaczy, która za wszelką cenę usiłowała wykołować pościg. Późnym wieczorem „Trax” dopadł ich w starym wykopie kanalizacyjnym, a wykonawszy swoje zadanie, szturchnął zadowolonym pyskiem rękę przewodnika. W nagrodę dzisiaj obaj pozwolili sobie na długi spacer po lesie. Nie było im jednak dane zakończyć go spokojnie.
Zareagowali jednocześnie; przyśpieszyli kroku. „Trax” zjeżył sierść i węszył ostrożnie, w skupieniu. Sierżant rozgarnął gałęzie, znalazł się przy samochodzie.
- No! Ładny gips - mruknął.
Pies stał na sztywnych nogach, potem zaskomlił cicho. Przewodnik wciągnął rękawiczki, otworzył przednie drzwi, przyjrzał się i zagryzł wargi. Zrobiło mu się niedobrze. Zatrzasnął drzwiczki, przez kilka sekund zastanawiał się, co robić. Był sam, nie miał radiotelefonu, należało natychmiast zawiadomić kolegów z kryminalnego, ale należało również zostać przy samochodzie. W końcu wybrał to pierwsze: wybiegł na szosę, zaznaczając w myśli miejsce, gdzie stało audi.
Zatrzymał zielonego volkswagena z oficerem Wojska Polskiego za kierownicą, w paru słowach wytłumaczył, w czym rzecz, wskoczyli do wozu razem z „Traxem”. Do Warszawy nie mieli daleko, kilkanaście kilometrów.
Minęła jeszcze godzina. Przy samochodzie w zagajniku było teraz rojno. Sierżant Strzałkowski i „Trax” z zaciekawieniem przyglądali się z boku czynnościom dwóch ekspertów z Zakładu Kryminalistyki Komendy Głównej MO. Zainteresowanie wzbudzali nie tyle ludzie, ile obsługiwany przez nich aparat. Sierżant wiedział, że użyto tutaj termowizora; trochę go dziwiła niecodzienność milicyjnych czynności, pomyślał jednak, że widocznie morderstwo tego człowieka w wozie z rejestracją RFN ma jakieś specjalne znaczenie.
- Jak sądzicie, ile czasu minęło? - spytał major Szczęsny.
- Do dwóch godzin - odparł jeden z ekspertów. - Jeszcze chwyci.
- Wóz jest nagrzany - dorzucił jego kolega. - Ale gdzieś za piętnaście minut byłoby już za późno.
Posługiwali się urządzeniem AGA - Thermovision 750 szwedzkiej produkcji, mieli też kolorowy monitor.
- Nawet dość wyraźnie! - rzekł ekspert-kapitan z satysfakcją w głosie. - Obok kierowcy siedział człowiek wysoki, szczupły, w płaszczu, bez nakrycia głowy. Pistolet w kieszeni, ogrzany wskutek oddania strzałów.
- Kiedy dostanę zdjęcia? - upomniał się Szczęsny. Jeszcze nie dotykał niczego wewnątrz wozu, termowizja była najważniejsza, miała ściśle ograniczony czasem zasięg działania.
- Jutro.
- Na tylnym siedzeniu nikogo?
- Raczej nie.
- Co to znaczy: raczej?
Oficer wzruszył ramionami.
- Mogło tam siedzieć całe stado - odparł cierpko. - Ale nie w ciągu ostatnich paru godzin. Zajmij się nieboszczykiem, może ci powie, jak się nazywa zabójca.
- Może mi powie - Szczęsny przytaknął, nie przyjmując do wiadomości ironii. - Nie takie rzeczy mówili.
Rozejrzał się za Połońskim, przywołał go ruchem głowy. Tamci skończyli zdjęcia, po chwili wóz techniczny odjeżdżał powoli w kierunku szosy. „Trax” odprowadził termowizor wzrokiem pełnym aprobaty.
Ekipa dochodzeniowo-śledcza przystąpiła do pracy. Każdy wykonywał to, co do niego należało: wszelkiego rodzaju ślady, daktyloskopia, zdjęcia - całe mnóstwo, opis samochodu, układ protektorów opon, wgłębienia od kół na trawie, wyraźny odcisk butów, zmierzający do szosy. Lekarz medycyny sądowej obejrzał i obmacał to, co zostało z rozstrzelonej czaszki, pobieżnie zbadał resztę ciała. Sekcja wykaże... i tak dalej. Znaleźli dwa pociski i dwie łuski. Jeden pocisk przebił czaszkę, potem szybę obok kierowcy i utkwił w najbliższym drzewie; drugi uwiązł w drzwiczkach.
- Kaliber dziewięć - mruknął kapitan Połoński.
- Łuski, pociski - zastanawiał się Szczęsny. - Nie zależało mu na zatarciu śladów. Chyba się śpieszył. Szukał czegoś przy denacie, rozpiął mu płaszcz, marynarkę.
- Kierowca mógł sam się porozpinać, bo mu było gorąco.
- Mógł. Ale patrz, tutaj... guzik urwany, wisi na jednej nitce. Przy marynarce nadszarpnięta kieszeń. To świeże rozdarcie. Gość nie wygląda na obszarpańca, te rzeczy są w bardzo dobrym gatunku, czyściutka koszula, elegancki krawat.
Wyjął zabitemu z bocznej kieszeni portfel, pochylił się nad dokumentami. Paszport z Republiki Federalnej Niemiec, polska wiza wjazdowa, termin pobytu nie przekroczony. Parę fotografii: jakaś” willa w ogrodzie, samochód, kilka osób - jakby rodzina. Dwa tysiące marek zachodnioniemieckich, sto dwadzieścia dolarów i prawie trzydzieści tysięcy polskich złotych. Jeszcze trochę drobiazgów, wykorzystany bilet do kina w Warszawie, rachunek z hotelu „Victoria” za czterodniowy pobyt. W płaszczu paczka chesterfieidów, brakowało dwóch papierosów.
- Werner Kirshwaid, obywatel RFN - Połoński porównał zdjęcie z twarzą, a raczej próbował to zrobić, gdyż była tylko zakrwawioną maską - czterdzieści sześć lat. Czekaj, tu jest jeszcze... - Wyciągnął z portfela wizytówkę. - jakaś firma budowlana, a on tam jest, to znaczy był, inżynierem. Ciekawe, kto go uziemił. Chyba nie złodziej, bo zostawił najcenniejsze: portfel, pieniądze, złoty sygnet i zegarek.
- W bagażniku jest walizka - dorzucił technik od daktyloskopii. - Piękna rzecz! Z czarnej skóry, metalowe okucia. No i wspaniałe audi.
- W tym gęstym zagajniku morderca nie mógł zostać nagle spłoszony, bo gdyby ktoś go nakrył, nie zdążyłby uciec. A że nie widzę tutaj drugiego trupa - Połoński rozejrzał się jeszcze raz, na wszelki wypadek - można sądzić, że zabójcy nie interesowały dobra materialne. Jeżeli rzeczywiście czegoś szukał przy zwłokach, pewnie znalazł i spokojnie odszedł; Ślady butów prowadzą do szosy, ale któż nam zaręczy, że są to jego buty?
Kiedy już wszystkie czynności, obowiązujące w takiej sytuacji, zostały wykonane i można było ciało zabitego umieścić w „latającej trumnie”, jak nazywali specjalną nysę, Szczęsny pokonując odruchy wstrętu oczyścił szybę i kierownicę, po czym zapuścił silnik. Połoński usadowił się obok niego, reszta pojechała wozem technicznym. Audi zawarczało cicho, po chwili znaleźli się na szosie do Warszawy.
*
Następnego dnia po południu obaj oficerowie siedzieli w swoim pokoju służbowym w Stołecznym Urzędzie Spraw Wewnętrznych i przyglądali się zdjęciom. Na biurku Szczęsnego leżał ich cały stos, osobno te z termowizora, osobno - wykonane przez własnego technika.
Maszyna śledcza od wczoraj pracowała na pełnych obrotach. Na adres owej firmy budowlanej w RFN, a także na prywatny adres denata zostały wysłane telegramy oględne w treści, zwłaszcza ten drugi. Z paszportu nie wynikało, czy Werner Kirshwald ma jakąś bliską rodzinę, ale gdyby ją miał, nie należało brutalnymi słowami odkrywać z miejsca strasznej prawdy, na którą zawsze będzie czas. Otworzono i zbadano dokładnie czarną walizkę, jednakże jej zawartość, choć bogata i gustowna, nie nasunęła nic, co mogło być wskazówką w śledztwie. Bielizna, wizytowe ubranie, dwie pary butów, przybory toaletowe w wysokim gatunku, prospekty wspomnianej już firmy, różne drobiazgi.
Jednakże w trakcie dokładnego badania odzieży, którą denat miał na sobie w chwili zabójstwa, pracownik laboratorium kryminalistycznego natrafił - macając podszewkę marynarki - na mały, twardy i płaski przedmiot, coś jakby wizytówkę oprawioną w metalową ramkę. Wyjął więc tę rzecz wielkości miesięcznego biletu lub nieco mniejszą, obejrzał, zamyślił się, a potem zaniósł do pokoju, gdzie siedzieli Szczęsny Z Połońskim.
- Miał to zaszyte pod podszewką - rzekł zwięźle, kładąc przedmiot na biurku. - Zbadajcie sami, ja mam i tak dość roboty.
- A my to nie? - mruknął kapitan. Wziął do ręki tajemniczą wizytówkę czy co to tam było, przypatrzył się. Szczęsny spojrzał mu przez ramię, w jego czarnych oczach błysnęło zaciekawienie.
- Daj!
Całość, pokryta szczelnie przylegającą folią, mieściła się swobodnie na dłoni. Biały papier, oprawiony nie wiadomo dlaczego w ramki, był idealnie czysty - żadnego napisu, nazwiska czy firmowego znaku. Major obracał go w ręku, delikatnie pomacał, folia ugięła się lekko. Przesuwał palcami po oprawce, szukając jakiegoś zaczepienia, sprężynki lub otworu. Nie znalazł. Wziął więc scyzoryk i ostrożnymi ruchami ściągnął folię.
- Ki diabeł? - powiedział Połoński z zainteresowaniem. - Zdejmij ramkę. Tam coś musi być w środku.
Metal z początku stawiał opór, potem raptownie oprawka otworzyła się i na biurko wypadł złożony na pół arkusik papieru. Szczęsny rozpostarł go, zobaczył napis. Mikroskopijne, lecz bardzo wyraźne litery, pisane chyba na najmniejszej maszynie świata.
- Po angielsku - stwierdził kapitan. - Tłumacz, ty się na tym znasz.
- Poczekaj. Więc tak. „Smali nocturnal mammal of the order Chiroptera, resembling a mbuse...” Cóż to za historia?
- Tłumacz, nie wydziwiaj!
- „Mały nocny ssak z gatunku Chiroptera”, nie wiem co to znaczy...
- Nie komentuj, tłumacz, mówię!
- „...z gatunku Chiroptera, podobny do myszy, z przypominającymi skórę skrzydłami”... Czekaj, bo zapomniałem słowa. Aha, już wiem. Więc dalej: „składającymi się z błony, rozciągającej się od szyi poprzez przednie kończyny i wydłużone palce”... Jakaś cholerna zoologia! „...palce, wzdłuż boków ciała aż do kończyn tylnych i ogona”. Koniec.
- Rozumiesz co z tego?
- Przecież to jest opis nietoperza. - Major podszedł do szafy, pogrzebał, wyciągnął starą, mocno sfatygowaną encyklopedię. Przerzucił kilkanaście stron. - O, jest! „Chiroptera, rząd nietoperzy, obejmuje około 750 gatunków ssaków” i tak dalej.
- Po jaką cholerę facet tak starannie ukrył treść, którą można znaleźć w każdym podręczniku przyrody czy w encyklopedii?
- Nie mam pojęcia. Słuchaj, to jest chyba sprawa dla kontrwywiadu.
- Myślisz, że to jakiś szyfr?
- Na to wygląda.
*
Ale kontrwywiad po kilku dniach odpowiedział, że w opisie nietoperza nie sposób dopatrzyć się jakiegokolwiek szyfru. Owszem, na wszelki wypadek wykonali sobie zdjęcie, jeszcze poszukają, zastanowią się. Osoba denata nie jest im znana.
- W takim razie - powiedział pułkownik Daniłowicz, szef wydziału kryminalnego SUSW - prowadzimy sprawę dalej. Czy nadeszła odpowiedź i Republiki Federalnej?
- Wczoraj - odparł Szczęsny, w gruncie rzeczy zadowolony, że śledztwo w sprawie tajemniczego morderstwa wróciło do niego. - Firma pana Kirshwalda z głębokim żalem przyjęła wiadomość o śmierci swego inżyniera, a po ciało nieboszczyka przyjedzie jego brat, Edwin Kirshwald, współwłaściciel tejże firmy.
- Brat... On też się odezwał?
- Nie, tylko przez firmę. Z prywatnego adresu Wernera, na który wysłaliśmy depeszę, nie przyszła żadna odpowiedź. Widać nie miał, a w każdym razie nie mieszkał, z rodziną. Względnie mieszkał z tym Edwinem, któremu wystarczyło, że firma nas zawiadomiła.
- Kiedy przyjedzie?
- Pojutrze. Samolotem. Sądzę, że przyleci z nim również ktoś, kto zabierze samochód, bo trumnę z ciałem wpakują pewnie do pociągu. Nam już do śledztwa wóz niepotrzebny. Wszystko, czego mogliśmy się z niego dowiedzieć, wiemy. Zabraliśmy oba pociski i łuski, przestrzeloną szybę, rozmaite ślady palców, numer silnika, stan...
- Do rzeczy! - przerwał Daniłowicz. - Zostaw tę wyliczankę. Pierwszy raz prowadzisz sprawę zabójstwa w samochodzie?
- Jedenasty - mruknął Szczęsny i roześmiał się. - W porządku, ja tylko tak. Nieboszczyk też jest zbyteczny, protokół sekcji masz przed sobą.
- Szkoda, że nic nie wiemy o nietoperzu.
- A może nie ma w tym żadnej tajemnicy? - zauważył Połoński. - Może jest to, powiedzmy, znak umowny towarzystwa przyjaciół nocnych ssaków z gatunku Chiroptera?
- Chyba się mylisz - rzekł pułkownik. - Znaków czy znaczków takich niewinnych stowarzyszeń nie zaszywa się pod podszewką marynarki. Po cóż mieliby to robić? Nie, w tym tkwi jakaś specjalna historia. Być może jednak dla kontrwywiadu. Ale póki co, zajmijmy się znalezieniem zabójcy Wernera Kirshwalda.
*
Szczęsny siedział w gabinecie szefa, miał dyżur. Pałac Mostowskich prawie opustoszał, dochodziła jedenasta w nocy. Ruch był tylko, jak zwykle, na stanowisku dowodzenia; w poszczególnych wydziałach dyżurowali oficerowie.
Od pewnego czasu polubił takie nocne, samotne godziny. Rzadko odzywały się telefony, koledzy nie kręcili się po pokojach, a wyjazd do kolejnego zabójstwa nie stanowił problemu. Jako zastępca szefa Szczęsny organizował ekipę, wyciągając z łóżka zaspanych delikwentów i wysyłając ich „w miasto”. Zresztą wyjazdy takie nie zdarzały się często.
Przeglądał wczorajszy biuletyn wydarzeń, bo coś go tam zainteresowało, kiedy drzwi uchyliły się i zajrzał Połoński.
- Po coś przyszedł? - spytał major, nie odrywając oczu od papierów. Poznawali się po sposobie chodzenia, otwierania drzwi. Pracowali razem od kilku lat, najczęściej wspólnie nad jedną sprawą.
Kapitan siadł z drugiej strony biurka, zrzucił kurtkę. Miał twarz trójkątną jak u kota, z oczami tak czarnymi, jak tylko możliwe; oczy Szczęsnego wydawały się przy nich zaledwie brązowe, co go trochę irytowało.
- Posłuchaj. - Gość niecierpliwie zmiótł z biurka wszystkie papiery i rozłożył na nim kilka zdjęć. - Doszedłem, zdaje się, do ważnego wniosku. Albo czekaj! Zrobimy inaczej.
Zerwał się, ustawił na środku gabinetu dwa krzesła, jedno obok drugiego. Wyjął z żelaznej szafy swój pistolet, rozładował, odłożył na bok magazynek, dla pewności spojrzał w lufę pod światło, nacisnął spust. Cicho szczęknęła iglica. Szczęsny przyglądał się temu wszystkiemu z umiarkowanym zainteresowaniem, a potem powiedział:
- Na razie doszedłem do wniosku, że nie chcesz mnie zastrzelić. Po co te krzesła?
- Siadaj na tym z lewej strony. To jest miejsce kierowcy, rozumiesz? Ja obok ciebie. Jak tam, w audi. Dobra. A teraz popatrz na ruch mojej prawej ręki.
- Widzę. Wyjmujesz pistolet, chyba z płaszcza, termowizja pokazała, że zabójca miał na sobie płaszcz. I co dalej?
- Patrz uważnie. Zakładam, że kierowca nie spodziewał się strzałów, ale dostrzegł ruch zabójcy w ostatniej chwili. Musiał go dostrzec, bo moja ręka, to znaczy ręka zabójcy, wykonała w powietrzu dość duży łuk, od prawej strony do lewej. Denat nie mógł tego nie zauważyć, zwłaszcza że mamy prawo sądu, iż atmosfera pomiędzy tymi ludźmi była napięta. A dojrzawszy taki nagły ruch, jak myślisz, co robi? Co ty byś zrobił?
- Pewnie bym się zwrócił twarzą do tamtego. Choćby po to, aby zorientować się w jego zamiarach.
- Właśnie! Wtedy zabójca strzela mu prosto w twarz. A co nam pokazały oględziny i sekcja?
- Że dostał w prawą skroń. Tam były wloty obu pocisków. No, a gdyby chciał wyskoczyć z wozu, uciekać?
- To by dostał w tył głowy.
- W takim razie... Czekaj! - Szczęsny zerwał się z krzesła, popatrzył na zdjęcia, które przecież znał niemal na pamięć, ale teraz spojrzał na nie jakby innym okiem. - W takim razie facet strzelał z lewej ręki! Jest leworęczny. Cóż ze mnie za osioł! Przecież termowizor wyraźnie pokazał, że pistolet znajdował się w lewej kieszeni. Nikt praworęczny by go tam nie wkładał.
- Widzisz - Połoński uśmiechnął się z zadowoleniem. - Jak powiadają, punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Zresztą ja też to przeoczyłem. - Schował broń do szafy, zamyślił się na chwilę. - Powiedz mi, bo nie zdążyłem wtedy zapytać, a potem zapomniałem: skąd się w lesie tak błyskawicznie wzięła termowizja? Przecież nie mamy jej u nas w laboratorium.
- Po prostu koledzy z Zakładu Kryminalistyki przyjechali z aparatem tu, do szefa, coś tam omawiali, demonstrowali. No, a jak dostaliśmy sygnał o morderstwie, namówiłem ich, żeby pojechali. W końcu nam też się przyda częściej niż raz na dwa, trzy lata oglądać to cudo w akcji. Bohdan, pofatyguj się jutro na lotnisko.
- O której przylatuje ten Kirshwald?
- Dziesiąta czy jedenasta, nie pamiętam. Sprawdź w rozkładzie lotów. Mówisz dobrze po niemiecku, ja słabo. Przywieź go tutaj, bo...
- Razem z nieboszczykiem? - przerwał kapitan. - To zły omen.
- Nie wydziwiaj. Nieboszczyk w kostnicy. I tam najpierw zawieziesz Edwina Kirshwalda na rozpoznanie. Potem tu do nas na rozmowę. Może nam powie, kto zamordował mu brata. Jeżeli to był obcokrajowiec - dodał w zamyśleniu.
Połoński wzruszył ramionami.
- Gdyby to był miejscowy przestępca, nie zostawiłby portfela, zegarka i walizki. W to nie uwierzę. Oczywiście, nie wykluczam jakichś powiązań szpiegowskich, próby szantażu, czegoś w tym rodzaju. Czy w dalszym ciągu nic nie wiemy o ewentualnym kierowcy, który podwiózł potem zabójcę? Do Warszawy czy gdziekolwiek? Bo przecież nie szedł sobie szosą, gwiżdżąc wesoło. Na pewno z kimś się zabrał.
- Jak dotąd nic. Szukają koledzy z okolicznych jednostek. Może w końcu ktoś się zgłosi, były komunikaty. Albo nasi natrafią. Sęk w tym, że nie wiemy kogo szukać. „Wysoki, szczupły”, tylko taki rysopis, czyli nic. No, dodajmy teraz: leworęczny. Gdybyśmy mieli stuprocentową pewność, byłby to ważny ślad. Ale takiej pewności też nie mamy.
*
Bohdan Połoński stał przy poruczniku Wojsk Ochrony Pogranicza i śledził wzrokiem podróżnych, podchodzących do kontroli paszportowej. Nie wiedział, jak wygląda Edwin Kirshwald; interesujące było zgadywać na podstawie rysów twarzy, ubrania, nawet walizek. Samolot z Frankfurtu nad Menem wylądował przed chwilą i pasażerowie defilowali z wolna przed funkcjonariuszami WOP.
Może ten? - myślał, patrząc na zbliżającego się tęgiego mężczyznę z ładnym neseserem podróżnym. - Opalony, siwy krótki wąs, okulary. Rozgląda się bystro, chyba kogoś szuka.
Tęgi pan odezwał się do porucznika najczystszą polszczyzną, oficer wziął jego paszport. Połoński zerknął. Rodak, z Poznania, inżynier od Cegielskiego.
Albo ten? - myślał dalej. - Wysoki, przygarbiony, bez kapelusza, płaszcz przerzucony przez ramię, chociaż na dworze chłodno. Patrzy spode łba, rusza szczękami, jakby coś żuł.
Wysoki zagadał szybko, gwałtownie, po włosku. Znów niewypał.
Ale teraz to już z pewnością on! Ubrany na czarno, twarz przygaszona smutkiem. Zatrzymał się, poczekał na towarzysza podróży. Też na czarno, jakiś zatroskany, zaaferowany, rozgląda się... Tak, to oni. Podchodzą do kontroli.
Połoński zrobił dwa kroki w ich kierunku, spojrzał oficerowi przez ramię. Zgadza się.
- Przepraszam - odezwał się po niemiecku. - Pan Edwin Kirshwald?
Czarno ubrany mężczyzna podniósł na niego oczy o zapuchniętych powiekach, usta mu zadrgały.
- Tak - odparł cicho.
- Jestem kapitanem stołecznej milicji - wolał nie używać trudno zrozumiałego dla cudzoziemca skrótu „SUSW”. - Połoński.
- Kirshwald. To pracownik naszej firmy, Bolentz. Drugi z mężczyzn ukłonił się sztywno, nie wyciągając ręki.
- Chciałbym przede wszystkim wyrazić panu najgłębsze wyrazy współczucia z powodu tragicznej śmierci brata - mówił Połoński.
- Dziękuję - odparł Kirshwald. - To straszne, rzeczywiście...
W tym momencie kapitanowi przemknęło przez myśl, że przecież w depeszach nie zawiadamiali wcale o śmierci, a jedynie o wypadku, jakiemu uległ Werner Kirshwald. Nie było jednak czasu na zastanawianie się, postanowił więc później to przemyśleć. Wopista oddał przybyłym paszporty, celnicy przejrzeli pobieżnie ich niewielkie torby podróżne. Okazało się, że obaj mają zarezerwowane pokoje w „Victorii”.
- Chciałbym prosić o rozmowę - rzekł Połoński. - Kiedy mogę po pana przyjechać do hotelu?
- O rozmowę? - W głosie jakby zdziwienie, ale zaraz potem Niemiec kiwnął głową ze zrozumieniem. - Tak, oczywiście. Chcę się dowiedzieć wszystkich szczegółów i jeżeli panowie mogą mi wyjaśnić... - Spojrzał na zegarek. - Może, powiedzmy, za godzinę?
- Dobrze. Za godzinę przyjadę pod hotel i zadzwonię z recepcji. Do widzenia panom.
Nie chciał z góry uprzedzać, że przede wszystkim musi zawieźć Kirshwalda do kostnicy, miał nadzieję, że Niemiec sam się tego domyśli. Takie wizyty stwarzały przykre niespodzianki, z omdleniem i zawałem serca włącznie. Wprawdzie Wernerowi sklejono jakoś czaszkę i wykonano „kosmetykę” twarzy, ale mimo wszystko jego wygląd pozostawiał jeszcze wiele do życzenia. Połoński bezwiednie pożałował Edwina; to przecież brat.
Na szczęście zniósł to spokojnie. Przyjrzał się, dotknął końcami palców skamieniałej twarzy, jakby żegnając zmarłego, westchnął ciężko i powiedział, że tak, rozpoznaje swego brata Wernera. Wyszli potem z ponurego budynku, pojechali do Pałacu Mostowskich. Bolentz nie zabrał się z nimi, miał sporo formalności do załatwienia.
Daniłowicz i Szczęsny czekali na Edwina Kirshwalda niecierpliwie; człowiek ten mógł im przecież niejedno wyjaśnić. Usiedli w gabinecie szefa, sekretarka przyniosła kawę. Pułkownik, rzuciwszy okiem na pobladłą twarz zagranicznego gościa, zaproponował winiak i wyjął z szafy butelkę węgierskiej brandy „Trois tours”, która - wedle opinii Szczęsnego - stanowiła brakujące ogniwo między koniakiem a winiakiem. Trzej oficerowie znali język niemiecki lepiej lub gorzej, na tyle jednak, aby mogli obyć się bez tłumacza:
Połoński, starając się omijać drastyczne szczegóły, zwięźle zrelacjonował, co wydarzyło się w srebrzystym audi. Edwin Kirshwald słuchał uważnie, chwilami tylko bolesny skurcz przebiegał mu po twarzy. Kiedy kapitan skończył i zapanowała cisza, Daniłowicz chrząknął, odczekał chwilę, czy nie usłyszy jakiegoś pytania, a potem powiedział:
- Będziemy tutaj, w Polsce, dalej energicznie prowadzić śledztwo, aby jak najszybciej wykryć i zatrzymać zabójcę pańskiego brata. Jednakże pomógłby nam pan w tym, gdyby pan zechciał zastanowić się, pomyśleć, kto ewentualnie pozbawił go życia. Czy pan Werner miał wrogów tam, w Republice Federalnej? Czy mogła to być, powiedzmy, zemsta?
- Zemsta? - Edwin na chwilę przymknął powieki, przetarł czoło. - Nie. Z całą pewnością nie. Nie potrafię też wskazać ani jednego człowieka, którego można by nazwać jego wrogiem. Werner miał usposobienie łagodne, raczej ustępliwe.
- Czy mieszkał sam? - spytał Szczęsny. - Miał żonę?
- Nie. To znaczy mieszkał samotnie po śmierci swojej żony, zmarłej cztery lata temu. Pracował jako inżynier w firmie, której jestem współwłaścicielem, choć teraz już wycofałem się z czynnej pracy wskutek choroby. Nie mieli dzieci.
- Często widywał pan brata?
- Nie.
Odpowiedź była lakoniczna, więc major wyjaśnił:
- Chodzi mi o to, czy znał pan jego wszystkich znajomych, kontakty. Pytam nie z ciekawości... - W głosie Szczęsnego zabrzmiała nutka irytacji.
- Sądzę, że znałem - odparł Kirshwald ostrożnie. - Ale, nie urażając panów, posądziłbym o ten okrutny czyn raczej tutejszego przestępcę. Ostatecznie Werner żył bezpiecznie w swoim kraju ponad czterdzieści lat. I dopiero kiedy przyjechał do Polski, został zamordowany.
Połoński przygryzł wargi. Nie chciał podkreślać wobec przybysza faktu, że jego bratu nie zrabowano nic, choć do zrabowania miał wiele. I kim był ów wysoki, szczupły, leworęczny mężczyzna, siedzący obok Wernera w samochodzie?
Daniłowicz zaczął spokojnie, metodycznie pytać o znajomych i dalszych krewnych z RFN, o ich ewentualny pobyt w Polsce, przyjazd razem z Wernerem, a także o kontakty denata w Polsce. Edwin po kolei, wciąż jakby zachowując ostrożność i namyślając się nad każdym zdaniem, odpowiedział, że Werner przyjechał do Polski po raz pierwszy, sam, jako turysta. Jeżeli się orientuje, brat jego nie miał tutaj żadnych kontaktów ani znajomości towarzyskich. Oczywiście nie ma pojęcia, co zdarzyło się w ciągu tych kilku dni jego pobytu, kogo poznał.
- Czy panowie wiedzą, jak i kiedy właściwie został zabity? - spytał, nie patrząc na nikogo. Głowę miał spuszczoną, ręka, w której trzymał wygasłego papierosa, drżała lekko.
- Mówiłem już - odparł Połoński trochę zdziwiony - ale chętnie powtórzę. Pan Werner otrzymał dwa strzały z pistoletu w głowę, kiedy siedział w samochodzie.
Szczęsny i kapitan spojrzeli na siebie ukradkiem. Za pierwszym razem Bohdan wspomniał o strzałach w prawą skroń, teraz pominął ten szczegół.
- Czy mogę sądzić, że morderca jechał z nim razem? - pytał dalej Kirshwald.
- Tak przypuszczamy. Poza tym trudno nam zrozumieć, dlaczego jadąc szosą zboczył nagle dwa kilometry w las. Chciałbym dodać, że do dyspozycji pana są wszystkie osobiste rzeczy brata, łącznie z samochodem. Wydaje nam się, że niczego nie zrabowano, bo denat miał przy sobie, kiedy go znaleźliśmy, portfel z większą sumą pieniędzy, sygnet, zegarek, paszport i walizkę, sądząc po zawartości nie otwieraną przez zabójcę.
Edwin milczał czas jakiś. Dopił brandy, zapalił nowego papierosa.
- Czy pański brat - odezwał się nagle Szczęsny - interesował się naukami przyrodniczymi? Przypuśćmy, jako hobby?
Kirshwald spojrzał na mówiącego ze zdumieniem.
- Przyrodniczymi? - powtórzył. - Co pan ma na myśli? Motyle, żuki?
- Coś w tym rodzaju.
- Nie rozumiem, skąd panu to przyszło do głowy. Miał w samochodzie jakieś okazy?
Przez kilka sekund czarne wąskie oczy Szczęsnego utkwione były w twarzy siedzącego przed nim cudzoziemca. W końcu major odpowiedział niedbale:
- Zdawało mi się. Rzeczywiście, na tylnym siedzeniu audi leżał piękny okaz pazia królowej. Wie pan, taki motyl. Aie widocznie po prostu wpadł przez opuszczoną szybę.
- Jeżeli wolno zadać panu jeszcze jedno pytanie osobiste, dotyczące brata - rzekł Daniłowicz - to no interesuje nas, czy pan Werner był członkiem jakichś stowarzyszeń naukowych? Nie pytam o organizacje polityczne - zastrzegł się, widząc grymas zniecierpliwienia na twarzy Edwina.
- Naukowych? Nie, chyba nie. Jeżeli już, to mógł należeć do zrzeszenia inżynierów budowlanych, chociaż wątpię. Prowadził bardzo spokojne, uregulowane życie, nie angażował się politycznie ani nawet towarzysko. Mogę powiedzieć, że był samotnikiem, o co miałem czasem do niego pretensje. No, ale to już dzisiaj... Chciałbym przypomnieć, że nasza firma ANB znajduje się we Frankfurcie i Werner tam mieszkał, a ja, odkąd przestałem w niej pracować, przeniosłem się do Monachium. Tylko czasami odwiedzałem firmę i brata.
Zaprowadzono potem Edwina Kirshwalda do pokoju, w którym leżały starannie poukładane rzeczy Wernera. Samochód stał na podwórzu Pałacu Mostowskich. Oficerowie pomogli zapakować walizkę, Połoński położył przed Niemcem listę przedmiotów, które zabierał, i którą to listę Edwin pokwitował, sprawdziwszy przedtem spis ze stanem faktycznym. Zeszli następnie na dół. Kirshwald odebrał kluczyki, otworzył wóz, przez chwilę patrzał nieruchomo na przednie siedzenie i kierownicę, jakby przywołując w myśli straszliwą scenę, która tu się rozegrała. Pożegnał potem oficerów, zostawiwszy im swój adres i telefon w Monachium, raz jeszcze upomniał się o szybkie wykrycie zbrodniarza i odjechał.
- Właściwie dlaczego nie spytaliśmy go o nietoperze? - Szczęsny sięgnął po swoją kawę; była zimna i cukier zastygł na dnie filiżanki. - Dlaczego nie pokazaliśmy mu tej wizytówki, czy jak ją nazwać?
- Przecież uzgodniliśmy poprzednio, co powiemy, o co będziemy pytać - odparł Daniłowicz. - I tak wyrwałeś się niepotrzebnie z tym przyrodniczym hobby.
- E, to w niczym nie zaszkodziło - Szczęsny wzruszył ramionami. - Co sądzicie o Edwinie Kirshwaldzie?
- Chyba normalny facet - rzekł Połoński. - Przejęty śmiercią brata, zły na nas, ale grzeczny. Dokładny, jak to Niemiec, widziałem, z jaką uwagą przeglądał rzeczy Wernera, aż mi się głupio zrobiło. Cóż, miał prawo. Zdziwiło mnie tylko jedno na lotnisku. Kiedy składałem mu wyrazy współczucia z powodu śmierci brata, wyglądało, że już o niej wie. A przecież w depeszy pisaliśmy jedynie o wypadku. Werner mógł leżeć w szpitalu, nie każdy wypadek kończy się śmiercią. Tymczasem Edwin wcale się nie zdziwił, nie przeraził moimi słowami. Po prostu już wiedział. Skąd?
- Czy któryś z was zawiadamiał konsulat? - spytał szef.
Obaj oficerowie zaprzeczyli ruchem głowy, major dodał, że po co: denat miał dokumenty, adres, a odpowiedź na depesze przyszła bardzo szybko.
- Ja myślę, że Edwin był w dużym stopniu przygotowany na twoje słowa - rzekł Daniłowicz, zwracając się do kapitana. - Liczył się ze śmiercią. Dlatego przyjął to spokojnie. Szczęsny, oddałeś tę nietoperzową wizytówkę do Zakładu Kryminalistyki?
- Tak. Popracują nad nią. Znają się na różnych subtelnościach lepiej niż my - stwierdził Szczęsny z tak wyjątkową skromnością, że spojrzeli na niego ze zdumieniem.
Jednakże następnego dnia pułkownik, przemyślawszy sprawę, zdecydował, że z Edwinem Kirshwaldem należy odbyć jeszcze jedną rozmowę.
Rozdział 2
Wpierw pokazano mu fotografię wizytówki z tekstem o nietoperzach. Przyjrzał się jej dokładnie i powiedział, że niestety nie zna języka angielskiego, nie wie zatem, co te kilka zdań oznacza. Szczęsny przetłumaczył, a w miarę jak mówił, na twarzy Edwina Kirshwalda rosło zdziwienie.
- Quatsch! - mruknął. - Z całą pewnością ten... dokument - zaakcentował wzgardliwie - nie należał do mojego brata. Nie zajmował się nietoperzami.
- Jednakże miał to zaszyte pod podszewką marynarki - rzekł Daniłowicz. - Czyżby z jakiejś przyczyny włożył tego dnia cudzą?
Edwin zawahał się. Milczał przez chwilę, przygryzając wargi, a potem powiedział:
- Panowie wspominali o zabójcy, że mógł siedzieć obok Wernera w samochodzie. Czy wiecie już, kto to był?
- Nie. Mamy tylko termowizyjne zdjęcie sylwetki, jeżeli orientuje się pan w tej terminologii. Proszę - major podał kilka fotografii.
Kirshwald popatrzył, wzruszył ramionami.
- To może być każdy - odparł. - Po prostu śmieszne! I na tej podstawie chcecie znaleźć zabójcę?
- Nie tylko na tej - Szczęsny powściągnął odruch zniecierpliwienia, co mu łatwo nie przychodziło. - Ale zdjęcie pokazuje sylwetkę człowieka wysokiego, szczupłego, w płaszczu i bez nakrycia głowy. A także widać wyraźnie, że człowiek ten ma w kieszeni pistolet, z którego oddano strzały.
Edwin roześmiał się, dotknął palcem zdjęcia.
- Gdzie go pan widzi? - zawołał urągliwie. - To bzdura! Gdzie tu jest jakiś pistolet? Ten... ta mglista zjawa jest przecież nie do rozpoznania.
- Jak dla kogo - warknął Szczęsny, a Daniłowicz rzekł spiesznie, aby nie dopuścić do „międzynarodowego” konfliktu:
- Chcemy więc dowiedzieć się od pana, czy brat przyjechał do Polski z kimś znajomym. Być może nie wie pan tego dzisiaj, ale mógłby pan zapytać tam, wśród sąsiadów i kolegów pana Wernera.
- Wiem z całą pewnością, że przyjechał tutaj sam. Wspominając poprzednio o zabójcy, który, jak twierdzicie, siedział obok brata, miałem na myśli ewentualną zamianę marynarek. Z jakiegoś nie znanego mi powodu mogło tak się zdarzyć. W takim przypadku tekst o nietoperzach byłby własnością tego drugiego człowieka.
- I nic pan nie może nam powiedzieć o tym tekście? - raz jeszcze spytał Daniłowicz, notując coś na kartce.
- Nie. - Kirshwald pochylił się nad wizytówką i dodał: - To jest, jeżeli się nie mylę, fotografia oryginału. Chciałbym go zobaczyć. Może wtedy.
Oficerowie błyskawicznie wymienili spojrzenia, a szef wydziału rzekł z ubolewaniem w głosie:
- Niestety, nie mamy u siebie oryginału.
- Daliśmy do Zakła... no, do sprawdzenia, czy... - Połoński zająknął się, widząc ostrzegawczy wzrok majora. - Zdjęcie jest absolutnie dokładne.
Edwin spojrzał na niego z pobłażaniem.
- Sądzę, że każda fotografia oryginału jest dokładnym, absolutnie dokładnym jego powtórzeniem - odparł. - Myślę jednak, że gdybym miał w ręku oryginał, gdybym, powiedzmy, wyczuł palcami gatunek papieru, zobaczył tę metalową oprawkę, mógłbym powiedzieć panom coś więcej o tym tajemniczym dokumencie.
- Niestety - powtórzył pułkownik i umilkł. Niemiec siedział jeszcze przez chwilę, milcząc również, a potem spytał, czy może mają do niego jakieś pytania, bo wieczorem odjeżdża, więc chciałby już wrócić do hotelu. Pożegnali się, kapitan odprowadził Kirshwalda do wyjścia.”Kiedy wrócił, Szczęsny pokręcił głową z niezadowoleniem i rzekł:
- Po cholerę chciałeś go informować, gdzie jest oryginał? Co go to obchodzi? To są nasze działania.
- No, nic nie szkodzi - wtrącił Daniłowicz. - Oni też tam mają swoje instytuty i zakłady kryminalistyki i kryminologii, to są rzeczy znane na całym świecie. Mnie natomiast zastanowiło co innego. Patrzcie - dotknął końcem długopisu zdjęcia wizytówki - tutaj zupełnie nie widać metalowej oprawki. Widzimy tylko tekst. Więc skąd on wiedział?
- To już jego drugie potknięcie - stwierdził Połoński. - Pierwsze było na lotnisku. Wie o dwóch sprawach, o których wiedzieć nie miał prawa. Kto go zawiadomił?
Nastała cisza. To był jeden z takich momentów, kiedy oficerowie milicji woleliby nie mówić nic. Nawet myślą o tym z ogromną niechęcią, bronią się, jak przed czymś złym i groźnym. W końcu szef zabrał głos:
- Trzeba się liczyć z tym, że w wydarzeniu wzięło udział, bezpośrednio lub pośrednio, mnóstwo ludzi. Zacznijmy od przewodnika z psem, potem miejscowa jednostka, z pewnością kręciło się w lesie jeszcze trochę gapiów. Jakąś drogą mogła dojść do Edwina wiadomość, że brat nie żyje. Natomiast ta wizytówka w metalowej oprawce... - urwał, przetarł czoło.
- Dokończ, nie łam się! - wykrzyknął Szczęsny. - Ty, ja, Bohdan i Marek z laboratorium. No i koledzy z Zakładu. Dziesięć osób albo więcej. Kto z nich miał kontakt z Kirshwaldem?
*
Pułkownik Daniłowicz zatrzymał wóz przed bramą ministerstwa, okazał żołnierzowi przepustkę i wjechał na parking. Z trudem znalazł wolne miejsce, wyłączył silnik, ale jeszcze nie wysiadał. Wiedział, że człowiek, do którego miał iść na rozmowę, od pewnego czasu nie znosi dymu, należało więc wypalić papierosa „na zapas”. Tkwił za kierownicą, zaciągając się i myślał o sprawie, z którą przyjechał. Trudnej i przykrej.
Wreszcie zgasił niedopałek, wygramolił się z fiata, uważając, aby nie stąpnąć za mocno lewą nogą. Bolała najbardziej przy pierwszych kilku krokach, potem udawało się jakoś rozchodzić. Jak dotychczas nie pomagały żadne naświetlania, masaże ani ultradźwięki, ponoć niezawodne w tych dolegliwościach. „Widocznie mam nietypowe kości - powiedział raz do żony. - Trzeba się z tym pogodzić”.
Wszedł do gmachu, wdrapał się na drugie piętro, pozdrawiając po drodze i odpowiadając na pozdrowienia, wreszcie dobrnął do właściwych drzwi. Uśmiechnął się do jasnowłosej Ani-sekretarki, zajrzał w uchylone drzwi do gabinetu pułkownika Polewskiego z kontrwywiadu.
- Można?
- Przecież czekam. Aniu, zrób nam kawy - powiedział Polewski. - Siadaj, Stefan.
Daniłowicz zajął jeden z dwóch foteli przy małym stoliku, z przyzwyczajenia sięgnął do kieszeni po papierosy, ale zaraz cofnął rękę.
- Pal - zlitował się gospodarz. - Okno otwarte, bo ciepła jesień. Gdzie byłeś na urlopie?
Rozmawiali kilka minut o mało ważnych sprawach, zanim sekretarka nie wniosła kawy. Kiedy zamknęła drzwi za sobą, Daniłowicz rzekł:
- Słuchaj, Tadeusz, mam kłopoty.
- Ja też.
- To potem o twoich, na razie posłuchaj, z czym przyszedłem.
Streścił obie rozmowy z Edwinem Kirshwaldem, zaakcentował swoje spostrzeżenia i zakończył tak:
- Być może jest to zupełny drobiazg, mnie on jednak nie daje spokoju. Za długo pracuję w tej branży, żeby nie wiedzieć, do jakiego stopnia właśnie drobiazgi mogą mieć kolosalne znaczenie. Więc pytanie pozostaje otwarte: czy ktoś, a jeżeli tak, to kto, kontaktował się poza moimi plecami z Kirshwaldem. Uprzedził go o śmierci brata, to zresztą mniejsza, ale uprzedził również, może nawet pokazał mu nietoperzową wizytówkę. A przecież sprawa zaczęła się od morderstwa. Jestem niemal przekonany, że ten angielski tekst ma z nim związek.
Polewski słuchał uważnie, bawiąc się długopisem. Chwilami charakterystycznym dla siebie ruchem przeczesywał palcami gęste, siwiejące na skroniach włosy. Wreszcie rzekł:
- Rozumiem twoje obiekcje. Powiedz jednak, czego oczekujesz ode mnie? Myśmy już zastanawiali się nad tym tekstem i nie znaleźliśmy w nim szyfru. Bracia Kirshwaldowie nie znajdują się u nas w kartotece; żadnych powiązań szpiegowskich, nawet najmniejszych śladów w tym kierunku. Co więc chcesz, abym zrobił? Jak mogę ci pomóc?
- Widzisz, Tadek. Przyszło mi na myśl, czy ja przypadkiem nie zostałem pięknie wprowadzony w maliny.
- Co przez to rozumiesz?
- Powiem ci, w czym możesz mi pomóc. Sprawdź przez swoich kolegów, przede wszystkim przez kogoś, kto od dłuższego czasu siedzi w Bonn, we Frankfurcie czy Monachium, kim naprawdę są Kjrshwaldowie. Co to za firma budowlana. W ogóle... - Zamyślił się, a potem dodał: - Bo mam wątpliwości, czy facet, który do nas przyjechał jako Edwin, był nim rzeczywiście.
Polewski ściągnął brwi, potem uniósł je w górę.
- Sądzisz, że to ktoś podstawiony?
- Więcej nawet. Sądzę, że on doskonale wiedział, co naprawdę oznacza tekst o nietoperzach. Jeszcze więcej: że zależało mu, i to bardzo, na jego odnalezieniu.
- Poczekaj. Coś mi tu nie pasuje. Po waszej pierwszej rozmowie zabrał wszystkie rzeczy Wernera ze sobą do hotelu. Jeżeli ten tekst rzeczywiście był dla niego taki ważny, z pewnością od razu przeszukał je starannie. Czy wyście tę marynarkę potem zaszyli?
- Tak.
- Takie same nici? Daniłowicz zawahał się.
- Chyba nie. Tak tylko, pobieżnie, żeby nie oddawać rozprutej.
- To błąd. Załóżmy jednak, że Edwin Kirshwald nie dostrzegł różnicy. Ale kiedy nie znalazł tej, nazywajmy ją już umownie, wizytówki, w ubraniu ani w innych przedmiotach, należących do brata czy kim on tam był dla niego, to powinien zgłosić się do was na drugą rozmowę. Nie czekając na twoje zaproszenie. Mógł wam zasugerować brak, powiedzmy, płaszcza, teczki, diabli wiedzą czego. Dopominać się o to. Nawet urządzić awanturę.
- I w końcu musiałbym spytać, czego właściwie szuka, tak? Tadeusz, on nie chciał, wyraźnie nie chciał sam zaczynać rozmowy o nietoperzach. Dopiero kiedy zobaczył fotografię, upomniał się dwukrotnie o oryginał. Zrobił to ostrożnie, bez, nacisku, i choć dałbym głowę, że mu ogromnie zależało. Sądzę, że Edwin to wytrawny gracz. Wiesz, mam wrażenie, jakbym w tym śledztwie stąpał po kruchym lodzie. Zbyt wiele rzeczy tu się nie zgadza.
Milczeli kilka minut. Zadzwonił telefon, ale Polewski nie odbierał. W końcu rzekł:
- Przypuśćmy, że ci dwaj, zamordowany i ten, co przyjechał, a także trzeci: zabójca, stanowią powiązaną w jakiś sposób grupę osób, posługujących się między sobą umownym znakiem wizytówki z nietoperzowym tekstem. Nie mam pojęcia, co to może oznaczać i o co im chodzi. Natomiast weź pod uwagę taką sytuację: jeden zostaje zabity, dla jakichś tam im tylko znanych powodów. Bardzo źle, że stało się to w naszym kraju, a nie u nich, ale stało się i trudno. Wizytówka Wernera znalazła się W ręku polskiej milicji. Dobrze. I co z tego? Nie jest to szyfr, nie ma powiązań szpiegowskich, chyba żebym się bardzo mylił. Nietoperzowy tekst może sobie leżeć w twoim archiwum czy w Zakładzie Kryminalistyki, jako zagraniczne curiosum, nawet sto lat. Czemuż by więc tej grupie miało tak bardzo, jak mówisz, zależeć na odzyskaniu wizytówki? Zrobią sobie inną. W czym problem? Twoja rola: wykryć zabójcę. Powiem ci zresztą, iż mam tutaj poważne wątpliwości.
- Że znajdę?
- Właśnie. Nie irytuj się! Sądzę, że zabójcą był cudzoziemiec, to są ich wewnętrzne porachunki, ten facet zwiał i nigdy już się w Polsce nie pojawi. Będziesz szukał wiatru w polu. To pewnie przypadek, że zbrodnia została dokonana akurat pod Warszawą. Może im tak było wygodniej. Oczywiście, rozumiem twoje wątpliwości i postaram się pomóc. Poszukamy za Renem tych Kirshwaldów, ilu ich tam jest, sprawdzimy, kim naprawdę był Edwin. Tylko to musi trochę potrwać.
Daniłowicz wrócił do Pałacu Mostowskich mocno zamyślony. Zdawał sobie sprawę, że Polewski może mieć rację. Zbrodniarz ulotnił się natychmiast po zlikwidowaniu Wernera, spokojnie powrócił do swego kraju i ani mu się śni przekraczać po raz drugi polską granicę. W takim razie śledztwo rzeczywiście nigdy nie zostanie zakończone.
- A ja tego bardzo nie lubię! - powiedział do Szczęsnego, wspominając mu o sugestiach Tadeusza.
- Wiadomo - mruknął major, po raz setny przyglądając się zdjęciom z termowizora. Milczał potem tak długo, aż szef spytał zniecierpliwiony:
- Czemu nic nie mówisz?
- Będę szukał leworęcznego - odparł Szczęsny z ostrym błyskiem w oczach.
- Gdzie? W Erefenie? Nikt cię tam nie wyśle.
- Nie. Tu w Polsce.
- Myślisz, że on wróci? Na jakiej podstawie?
- Na żadnej. Chociaż... Stefan ja obserwowałem twarz Edwina, zwłaszcza w trakcie drugiej rozmowy. Jemu naprawdę bardzo zależało na odzyskaniu wizytówki. Coś w tym musi być.
- Edwin nie jest leworęczny, jeżeli brałeś to pod uwagę.
- Wiem. Jest też niewysoki, dość tęgi, więc nie pasuje do sylwetki zabójcy.
Szczęsny wstał, przeszedł się po gabinecie. Jego śniada, szczupła twarz z drobnymi zmarszczkami wokół ust i oczodołów, twarz ruchliwa, często zmieniająca wyraz, teraz była nieodgadniona. Pułkownik przyglądał mu się trochę z irytacją, a trochę już poddając się nieokiełznanej wyobraźni swego przyjaciela.
- Więc ty myślisz, że Edwin czy ktokolwiek od nich, przyjmując założenia Tadeusza o istnieniu tajemniczej grupy, że ktoś stamtąd przyjedzie do Polski, aby odzyskać wizytówkę Wernera? Poczekaj - ożywił się nagle - a jeżeli była w ogóle tylko jedna?
I dlatego ma dla nich takie znaczenie?
- Nie wiem. Może to jest cała grupa, może tylko trzy osoby, jedna czy dziesięć wizytówek, obojętne. Do nas należy znaleźć i zatrzymać zabójcę Wernera Kirshwalda; A przy okazji rozbić bandę, która wybiera sobie nasz kraj dla morderczych porachunków.
Szczęsny szedł potem Krakowskim Przedmieściem w swojej szarej zgrabnej kurtce i granatowej czapce z daszkiem, nasuniętej na czoło. Jak zwykle ręce włożył w kieszenie. W opinii kolegów „chodził jak chuligan”; przyczyna była prozaiczna - najczęściej gubił rękawiczki i rzadko kiedy je odnajdywał.
Wstąpił na kawę do barku „Kuchcik”, patrzył na kręcących się w lokalu przelotnych gości, ale myślami znajdował się daleko. Trudno byłoby mu teraz udowodnić, że prędzej czy później znajdzie zabójcę Wernera. A jednak był pewien, że znajdzie.
*
Jolanta nie czytała komunikatu w prasie. Zazwyczaj przerzucała tylko gazety, wyszukując w nich to, co ją najbardziej interesowało, a co dotyczyło malarstwa, rzeźby, muzyki. O ważniejszych codziennych wydarzeniach dowiadywała się z radia lub telewizji. Raczej z radia, bo pozwalało słuchać nie patrząc na odbiornik. Mogła wtedy malować, a informacje same wpadały do ucha.
Wezwanie do kierowcy, który tego a tego dnia wrześniowego podwiózł na szosie - prawdopodobnie w kierunku Warszawy - mężczyznę wysokiego, szczupłego, w płaszczu, zastanowiło ją na chwilę. Nie pamiętała jednak daty, w której wracała do” stolicy z wypadu do Krakowa. Usłyszała więc komunikat i zapomniała o nim. Kiedy jednak podano go po raz drugi, coś ją w nim uderzyło i rozbudziło pamięć.
- Leworęczny? - powiedziała ze zdziwieniem. - Czyżby to był ten przystojniak...
- O kim mówisz? - spytał mąż, zajęty przyrządzaniem sałatki pomidorowej na kolację. Robił to ze znawstwem i przyjemnością.
E, nic takiego - odparła niedbale. Wieczorem wróciła jednak myślą do tamtego dnia. Teraz dopiero przypomniała sobie, że nieznajomy mężczyzna nie zachowywał się jak zwyczajny polski autostopowicz. Elegancko ubrany, w wieku około czterdziestki, na pozór spokojny, lecz rzucający dokoła uważne spojrzenia, jakby się czegoś obawiał. Nadjeżdżając, widziała z daleka, że wyłonił się z lasu. Nie było tam żadnej bocznej drogi, w którą rzekomo mieli skręcić jego znajomi z samochodem.
- Podejrzane - mruknęła. Odwróciła się twarzą do męża, mając zamiar opowiedzieć mu całą historię, ale już spał. Zasypiał natychmiast, kiedy tylko przyłożył głowę do poduszki. Popatrzyła z żalem, jak równo, głęboko oddychał, posapując trochę; czasem nawet poświstywał, co ją irytowało, nie miała jednak serca, aby go budzić.
- No, to sobie śpij - powiedziała. Ubiła twardawą poduszkę i postanowiła, że jutro pójdzie do „Mostowskich” i opowie.
Tak też zrobiła. Kiedy z biura przepustek zadzwoniła na górę pod numer podany w komunikacie, odezwał się major Szczęsny. W kilka minut później siedziała po jednej stronie biurka, a po drugiej człowiek, patrzący na nią z napiętą uwagą swymi wąskimi czarnymi oczami.
- Ależ pan ma koloryt! - powiedziała, zapominając gdzie jest i po co przyszła. Szczęsny zdumiał się, potem roześmiał.
- Chodzi pani o to, że mam jasne włosy i czarne oczy? - spytał rozbawiony. - Zdarza się.
- Niezmiernie rzadko. Chciałby pan mi pozować?
Wybuchnął śmiechem. Takiej propozycji jeszcze nigdy nie otrzymał.
- Nie! Pani jest malarką czy rzeźbiarką? Chyba to pierwsze, bo wspomniała pani o kolorycie. Jednakże nie mówmy o mnie. Co pani może nam powiedzieć w związku z komunikatem?
- Więc tak - zaczęła z namysłem. - Wracałam wtedy z Krakowa swoim małym fiatem. Na szosie, w miejscu... no, w pobliżu miejsca podanego w komunikacie, z lasu, który tam się ciągnie po obu stronach drogi, wyszedł jakiś mężczyzna i podniósł rękę gestem autostopowicza. W zasadzie nie zatrzymuję się, nie lubię podwozić. Zwłaszcza nieznajomych mężczyzn. Ale był jasny dzień, po szosie kręciły się różne wozy, więc zaryzykowałam. Spytał, czy może się zabrać do Warszawy..Odpowiedziałam, że tak. Usiadł obok mnie.
- Proszę podać możliwie dokładny rysopis.
- Był wysoki, opalony. Bardzo przystojny. Prosty nos, ładny zarys głowy i karku, ciemne oczy. Miał chyba czterdziestkę przekroczoną.
- Jak ubrany?
- W jakieś sportowe ubranie. Zdaje się, szare.
- I w płaszcz?
- Nie.
- Nie miał płaszcza? - Szczęsny zmarszczył brwi. Przecież na zdjęciu termowizyjnym... A walizkę?
- Niedużą torbę podróżną. Mógł się tam zmieścić cienki płaszcz, jeżeli panu o to chodzi.
- Owszem, chodzi. Bystry z pani obserwator. Jaki kolor miała torba?
- Brązowa. Z metalowym okuciem. Z pewnością zagraniczna. Ten człowiek był leworęczny.
Szczęsny pomyślał przez chwilę, że zasugerowała się komunikatem.
- Dlaczego pani tak sądzi?
- Po prostu zauważyłam. Jak wsiadał, jak zapalał papierosa i przy wysiadaniu. Zegarek też nosił na prawej, odwrotnie niż my wszyscy. Nawet spytałam go o to.
- O zegarek?
- Nie. Czy jest leworęczny.
- Co powiedział?
- Że to wypadek czy coś takiego i prawa ręka go boli, więc chwilowo posługuje się lewą. Ale nie wyszło mu to przekonywająco. Aha, miał też aparat fotograficzny.
- Jakiej marki?
- Nie zauważyłam. W brązowym futerale, na pasku przez ramię.
- Które ramię? Zastanowiła się.
- Nie pamiętam. Jak wsiadł, to położył torbę i aparat na tylnym siedzeniu.
- O czym jeszcze rozmawialiście?
- Wie pan, takie byle co. Pytałam, co się stało, że ktoś taki jak on raptem znajduje się na szosie, bez samochodu. No, bo mi nie wyglądał na chłopaka z autostopu.
- I co odpowiedział?
- Że jacyś znajomi podwieźli go właśnie do tego miejsca, a potem musieli skręcić w boczną drogę. Dziwne, prawda? Zwłaszcza że nie widziałam w promieniu kilkunastu kilometrów żadnej bocznej drogi.
- A on wyszedł z lasu?
- Aha. Jeszcze mogę panu powiedzieć taką rzecz. Może się mylę, ale mam wrażliwe ucho. On mówił wprawdzie czysto po polsku, jednak z ledwie uchwytnym obcym akcentem. Tak mówią ludzie, którzy nie są Polakami, ale nauczyli się naszego języka, władają nim bardzo dobrze i na pozór nic ich mowie nie można zarzucić. Tylko że ja takich rozpoznam. Więc ten facet to nie był Polak.
- Dokąd go pani zawiozła?
- Wysiadł, jeżeli pamiętam, gdzieś w okolicy placu Konstytucji.
- I już go pani więcej nie widziała?
- Nie. W ogóle zapomniałam o jego istnieniu - roześmiała się. - Dopiero komunikat w radio mnie zastanowił.
- Chciałbym teraz prosić, aby pani poszła ze mną do naszego eksperta od portretów pamięciowych i podała mu dokładny rysopis.
- Nie trzeba. Ja już sama to zrobiłam.
Wyciągnęła z dużej kolorowej torby zwinięty rulon brystolu i podała Szczęsnemu. Major długo przyglądał się twarzy i sylwetce, naszkicowanej wprawną ręką barwnymi pastelami. Z białego tła patrzył na nich człowiek niewątpliwie przystojny, o regularnych rysach i oczach koloru ciemnego piwa. Aby zaakcentować jego leworęczność, Jolanta wyraźnie zaznaczyła, że papierosa trzymał w lewej ręce, a na prawej pobłyskiwał złoty zegarek.
- Dziewczyno, jesteś genialna! - powiedział Szczęsny z nieukrywanym zadowoleniem. - Oczywiście, zostawi mi pani ten szkic?
- Po to go przyniosłam. Ale proszę mi powiedzieć, o co tu chodzi? Co się stało z tym nieznajomym? Zabili go?
- Raczej odwrotnie. Mamy prawo podejrzewać, że to on kogoś zabił. Dlatego go szukamy. Pani Jolu, moja wdzięczność nie ma granic, prosiłbym jednak, aby pani nie informowała nikogo o tym wszystkim. Również i dla pani dobra. Zresztą, powiem wprost: dla pani bezpieczeństwa.
Patrzyła na niego, lekko przechyliwszy głowę, jak nadsłuchujący, pies. Miała krótko ostrzyżone jasne włosy, twarz okrągłą, zabawny nieduży nosek i oczy bystre nieokreślonego koloru, ni to szare, ni zielone.
Jaka miła! - myślał. - W innej sytuacji chętnie bym...
- Jest pani niewątpliwie zdolną malarką. Proszę mi jednak szczerze powiedzieć, ile w tym portrecie jest prawdy, a ile artystycznej fantazji. Ładnie się wyraziłem?
- W każdym razie uprzejmie. Panie majorze, siedziałam obok tego mężczyzny chyba ze czterdzieści minut. Często trzeba było hamować, czekać na skrzyżowaniach, na światłach. Wtedy przyglądałam mu się bez żenady, bo taka twarz jest dla malarza interesująca. Mam dobrą pamięć wzrokową. Sądzę, że jego znajomi rozpoznaliby go na portrecie bez trudu. Ale ponieważ przejawia pan, nazwijmy to: wątpliwości, dlatego proszę pokazać mi zdjęcie, kiedy już go zatrzymacie. Dobrze?
- Zgoda. A gdyby pani go zobaczyła po raz drugi, prószę zrobić dwie rzeczy. Po pierwsze, absolutnie „nie poznawać”, nawet gdyby on sam się pani przypomniał, chciał nawiązać rozmowę.
- A po drugie?
- Po drugie - Szczęsny podał jej małą karteczkę - proszę do mnie jak najszybciej zadzwonić pod któryś z tych numerów. O każdej porze dnia i nocy.
- Ja w nocy śpię. No, ostatecznie mogę dla pana zrobić wyjątek.
Uśmiechnęła się, miała śliczne białe zęby. Już w drzwiach spojrzała na niego i zapytała, czy by jednak nie chciał pozować.
- Znajdzie pani ciekawsze twarze - zapewnił ją z rozbawieniem.
Zaszedł potem do szefa, pokazał portret. Daniłowicz polecił przygotować kolorowe zdjęcia, a kiedy były gotowe, z jednym pojechał znowu do pułkownika Polewskiego. Oficer kontrwywiadu przez parę minut przyglądał się portretowi, przywołał też dwóch kolegów. Orzekli wspólnie, że twarz tego człowieka nie jest im znana.
- Chyba żeby... - Jeden z nich spojrzał znacząco na Polewskiego.
- Myślisz o „R-8”?
- Tak. On ich zna najwięcej i ma fenomenalną pamięć. Tylko że go teraz nie ma w Polsce.
- Wraca za tydzień - dorzucił drugi.
- Dobrze. Dziękuję, koledzy.
Po wyjściu oficerów Polewski wyjął z biurka jakiś dokument i rzekł:
- Stefan, mam tu już trochę danych odnośnie do braci Kirshwaldów. Więc tak. Rzeczywiście jest ich dwóch. To znaczy było. Edwin, współwłaściciel firmy ANB, i nieżyjący Werner, inżynier tejże firmy. Również miał tam jakieś udziały. Potwierdza się fakt, że Werner był wdowcem, mieszkał samotnie, do Polski przyjechał wtedy po raz pierwszy. W każdym razie oficjalnie. Edwin ma w tej chwili pięćdziesiąt Osiem lat, żonaty, dzieciaty. Mieszka we Frankfurcie nad Menem... nie, wróć! Mieszkał, kiedy pracował w firmie, bo ona tam ma swoją siedzibę. Potem przeprowadził się do Monachium. Niestety, nie mamy jego zdjęcia, bo krótko po śmierci brata wyjechał na dwa, może trzy miesiące do Stanów, razem z żoną, do jej krewnych. Nasz „K-5” będzie jeszcze próbował wydostać zdjęcie sobie tylko wiadomymi sposobami, zastrzegł się jednak, że jeżeli się uda, to nieprędko.
- Rozumiem. Powinien działać bardzo ostrożnie, żeby nie wzbudzić podejrzeń. Ale mówiąc szczerze, właśnie zdjęcie Edwina jest dla mnie najważniejsze.
- A jeżeli się okaże, że zamiast niego przyjechał ktoś inny, co wtedy zrobisz?
Daniłowicz rozłożył ręce.
- Nie wiem - odparł. - Przecież nie mogę prowadzić śledztwa na terenie Republiki Federalnej. Czy twój pracownik ustalił, że Edwin Kirshwald przyjechał wówczas, we wrześniu, do Polski? Wiesz, co mam na myśli. Paszport może być tak świetnie sfałszowany, że nasz konsulat bez wahania wyda takiemu gościowi wizę. Przecież nie znają wszystkich obywateli RFN.
- „K-5” nie mógł tego sprawdzić. Formalnie wszystko się zgadza. Ciało Wernera zostało przywiezione do Frankfurtu, odbył się pogrzeb, z pewnością brała w nim udział rodzina i przedstawiciele firmy. Tylko że mój oficer otrzymał polecenie zainteresowania się Kirshwaldami w tydzień po pogrzebie. A wtedy Edwin już wyjechał do USA. Stefan, gdyby chodziło o gwiazdę filmową, piosenkarza czy ministra, nie byłoby żadnego kłopotu ze zdjęciem! Miał byś tego całe mnóstwo. Ale Kirshwaldowie to zupełnie przeciętni ludzie z branży budowlanej, ich się nie fotografuje dla prasy... Poczekaj, może w tamtych gazetach były jakieś zdjęcia z pogrzebu. Zaraz, czy on o tym pisze - sięgnął po list, przesłany mu drogą służbową, przebiegł oczami. - Tak, „K-5” przejrzał gazety z tamtych dni. Owszem, był artykuł o zamordowaniu Wernera w Polsce. Dziennikarz sądzi, że zbrodnia miała charakter rabunkowy, są oczywiście i aluzje polityczne, złośliwostki... Zamieścili też zdjęcie z pogrzebu, ale Edwin stoi tam odwrócony tyłem, zresztą fotografowany z daleka, podobno rodzina nie życzyła sobie żadnych wywiadów ani zdjęć. Trudno, musisz poczekać, aż przyjedzie ze Stanów. Jeżeli sprawa jest z gatunku śmierdzących, nie byłoby wskazane, żeby nasz pracownik szukał zdjęć w zakładach fotograficznych i w gazetach.
Daniłowicz wrócił do Urzędu, a że był już wieczór, postanowił trochę pomieszkać. Żona siedziała przed telewizorem, zbliżał się czas dziennika.
- Co jest na kolację? - spytał, głodny i zły, bo nie zdążył zjeść obiadu.
- Zaraz ci przygotuję - odparła pogodnie. Wyczuła, że miał ciężki dzień; przyniosła więc zupę, pokroiła wędlinę, usmażyła jajka, zaparzyła świeżą herbatę. Zjadł, humor mu się poprawił. Pocałował żonę i mruknął:
- Szczęśliwym trafem ożeniłem się z właściwą osobą we właściwym czasie. Wczoraj w stołówce pewnego ministerstwa była koszmarna zupa i równie koszmarny mielony.
- Bo po co jesz Bóg wie gdzie? - obruszyła się. - W domu zawsze czeka na ciebie obiad.
*
Major Szczęsny ściszył telewizor i poczłapał w swoich starych, niesłychanie wygodnych pantoflach do telefonu. Zerkając na ekran - szedł ciekawy film - podniósł słuchawkę.
- Tak?
- Szczęsny? - Poznał głos Andrzeja Łanieckiego, eksperta z Zakładu Kryminalistyki.
- We własnej osobie. Nie możesz po filmie?
- Mogę. Nie oglądam. Zresztą wpadnij do mnie jutro z rana. Zobaczysz coś interesującego.
- Czego dotyczy?
- To nie jest rozmowa na telefon. Cześć! Wrócił przed telewizor, trochę zaintrygowany.
Przypomniało mu się, że Andrzej pracuje w wydziale badań dokumentów, więc szybko przebiegł myślą sprawy, które ostatnio prowadzili w SUSW, ale nie znalazł w nich żadnego podejrzanego dokumentu - nic, czym zajmowałby się Zakład. Bądź co bądź byle czego ci eksperci nie brali.
Z roztargnieniem przyglądał się, jak czarnoskórzy policjanci z „Posterunku przy Hill Street” urządzali obławę na włamywaczy i jak im to niezbyt wychodziło. Z zawodowej solidarności powinien im współczuć; za dużo tam jednak było hałasu, ścisku i bałaganu, w końcu trudno się było połapać, kto jest przestępcą, a kto policjantem, bo wyglądali podobnie. Dotrwał do końca i poszedł spać.
Nazajutrz rano wchodził do szarego budynku w Alejach Ujazdowskich, wciąż zastanawiając się, co mu pokażą i czy to rzeczywiście nie nadawało się na telefoniczną rozmowę. Odnalazł Andrzeja w jednym z pokojów, biegnących wzdłuż korytarza. Przychodził tu czasami, ostatnio we wrześniu, teraz był już koniec października.
Łaniecki pracował razem z kilkoma kolegami, jego biurko stało pod oknem z lewej strony. Wszyscy, ubrani w białe lekarskie płaszcze, wyglądali jak doktorzy nauk medycznych, zwołani na ważne konsylium. Tyle że zamiast łóżka z pacjentem stał tu solidny, na zielono pomalowany sejf i różne aparaty.
Szczęsny znał każdego z ekspertów, w pełni doceniał ich wysokie umiejętności, a w przystojnej koleżance swego czasu lekko się podkochiwał, co u niego zresztą nigdy nie trwało długo. Przywitali się teraz z uśmiechem jak dwoje dobrych, starych przyjaciół.
- Siadaj - Andrzej zaprosił go do biurka. - Miałem wczoraj kilka luźniejszych godzin, więc wróciłem do tej tajemniczej wizytówki z nietoperzowym tekstem. Wiesz, związanej z zabójstwem Wernera Kirshwalda. Oczy Szczęsnego rozbłysły jak dwa węgielki.
- No, no? - przynaglił niecierpliwie. - Znalazłeś coś nowego?
- Owszem. Więc tak. Badając wizytówkę analityczną lampą kwarcową zauważyłem w prawym dolnym rogu papieru maleńką rzymską cyferkę „VI”. Niewidoczna gołym okiem, ujawniła się pod wpływem promieni ultrafioletowych. Zbadałem dalej, że cyfra została nakreślona fluotexem. Jest to, jak pewnie wiesz, rozpuszczalny proszek chemiczny.
- Wiem - przyświadczył Szczęsny, co niezupełnie zgadzało się z prawdą, ale przecież nie mógł okazać się ignorantem, zwłaszcza w obecności ładnej koleżanki.
- Dalej. Tekst o nietoperzach napisano na maszynie „Olivetti”, typ podróżny, mieści się w teczce i ma mikroczcionki. Często posługują się nią szpiedzy i różni agenci wywiadów. Ta konkretna maszyna nie ma czcionek do polskiego języka, jest nieuszkodzona, sądzę, że prawie nowa, a w każdym razie w bardzo dobrym stanie. Taśma czarna, włóknista, szerokość dziesięć milimetrów. Teraz papier. Z całą pewnością zagraniczny, bo jego włóknisty skład i wypełniacz są wykonane według zupełnie innej niż polska receptury. Słuchaj, co jeszcze wykryłem, bo to ciekawe. Otóż w trakcie badań mikroskopowych, a także na specjalnym urządzeniu „Proiectina”, stwierdziłem śladowe cząstki barwionych włókien.
- To ważne?
- Bardzo. Stanowiło odpowiednie zabezpieczenie przed wszelkiego rodzaju podrabianiem.
- Rozumiem. Możemy przyjąć, że właścicielowi wizytówki ogromnie zależało na tym, aby ktoś niepowołany nie wykonał podobnej.
- Właśnie. Ale to jeszcze nie wszystko. Zbadaliśmy, już razem z kolegami, metalową oprawę wizytówki. Otóż, jak nam wyszło w toku badań graficznych i metaloznawczych, użyto do jej wykonania stopu cyny, antymonu i ołowiu. To są metale miękkie, topią się już w temperaturze około dwustu siedemdziesięciu stopni, a więc są podatne do wszelkiej obróbki. Oprawka, to znaczy sam stop, nie jest tu specjalnie zabezpieczona, ale wewnątrz ramki, niewidoczna dla oka, znajduje się również cyfra „VI”, niezwykle delikatnie wykuta.
- Andrzej, twoje odkrycie jest niesłychanie ważne! - powiedział Szczęsny z podziwem w głosie. - Sądzę, że... - Zamyślił się, patrzał to na leżącą na biurku niepozorną wizytówkę, to na twarz kapitana. - Ta „szóstka” musiała być czymś w rodzaju pseudonimu Wernera Kirshwalda.
- Raczej kryptonimu - poprawił Andrzej. - Jak myślisz, znajdziecie kiedyś zabójcę?
- Musimy.
- Aha, jeszcze jedno o papierze wizytówki. W promieniach podczerwonych w zakresie fal osiemset pięćdziesiąt milimikrona znajdują się również pewnego rodzaju znaki zabezpieczające, a mianowicie niebieskie włókienka długości około dwóch milimetrów. Tak więc z pewnością masz rację, że ktoś tam za granicą dołożył wszelkich starań, aby utrudnić, może nawet wręcz uniemożliwić sfałszowanie oryginałów.
- Powiedziałeś: oryginałów? W liczbie mnogiej? Łaniecki uśmiechnął się przelotnie.
- Oczywiście, nie udawaj greka. Jeżeli tutaj - wskazał palcem wizytówkę - postawiono cyfrę sześć, to z całą pewnością istnieje pierwszych pięć, a być może i siedem, osiem i tak dalej. Byłoby interesujące, gdybyś na przykład zatrzymawszy zabójcę Wernera Kirshwalda znalazł przy nim taki sam znak rozpoznawczy, ale z cyfrą dwa, cztery czy nawet piętnaście.
Szczęsny spoglądał przez chwilę na spokojną, trochę zmęczoną twarz kapitana, po czym spytał na pozór obojętnie:
- Ty byś potrafił wykonać taką samą?
- Tak.
- Zrobisz?
- Nie.
- Dlaczego?
- Bo my się nie zajmujemy fałszowaniem dokumentów.
- Nawet w dobrej sprawie? Łaniecki roześmiał się.
- Nawet w najlepszej. Na co ci druga wizytówka?
Major westchnął, przybrał całkowicie niewinny wyraz twarzy, ale Andrzej nie dał się wyprowadzić w pole.
- Chciałbyś wleźć w to stado szakali? Szczerze odradzam.
- Różne rzeczy już się robiło, kiedy było trzeba.
- Nic mnie tak nie złości jak odgrywanie bohatera! - odezwała się ładna koleżanka. W głosie jej wyczuli wzburzenie.
Szczęsny wstał, przysiadł na brzegu biurka i popatrzył z uśmiechem prosto w jej oczy.
- Nie chcesz, żeby mi tam gdzieś rozwalili czaszkę jak Wernerowi? - spytał żartobliwie.
- Głupie dowcipy! - obruszyła się.
- Nie obawiaj się, kochanie - wtrącił Łaniecki. - Ani ja mu drugiej wizytówki nie zrobię, ani go z czymś podobnym nie wyślą w świat. Chyba że zmieni służbę na kontrwywiad, w co wątpię.
Szczęsny podroczył się jeszcze trochę, zanotował dokładnie wszystko, czego dowiedział się od Andrzeja, i zadowolony z wyniku odwiedzin pojechał do Urzędu.
Daniłowicz przyjął rewelacje z pewnym sceptycyzmem. O tym, że nietoperzowa wizytówka stanowi ważny znak rozpoznawczy, wiedzieli przecież od dawna. Cyfry, oryginalne zabezpieczenia, fluotex - wszystko to wcale nie posuwało naprzód śledztwa w sprawie morderstwa. Pułkownik z każdym dniem coraz bardziej, choć nie przyznawał się do tego, obawiał się, że Polewski ma rację. Zabójca nigdy już do Polski nie przyjedzie, nie znajdą go i kiedyś tam zbrodnia o kryptonimie „Nietoperze” zatrze się w pamięci, akta ugrzęzną w archiwum. Jeszcze rok, może dwa w jednostkach milicyjnych i na granicy funkcjonariusze będą zwracać uwagę na wygląd mężczyzn wedle zdjęcia, wykonanego z rysunku Jolanty.
Jeżeli jest to rzeczywiście dobry portret pamięciowy - pomyślał smętnie. - Dziewczyna mogła naszkicować zupełnie inną twarz z jakichś tam powodów. Nic o niej nie wiemy. Zabójca nie zostawił w samochodzie żadnych śladów linii papilarnych. To jasne, dzisiaj nawet pięcioletnie dziecko włamywałoby się w rękawiczkach, naród jest w tym względzie uświadomiony. Prawda, że wewnątrz karoserii nad drzwiczkami znaleźliśmy trzy włosy. Nie należały do Wernera. Widać kiedy zabójcę coś spłoszyło i śpieszył się, uderzył głową przy wycofywaniu jej na zewnątrz. Cóż, to nam nic nie da, dopóki nie znajdziemy materiału porównawczego. A ten rośnie sobie na jego głowie. Potrzebna więc głowa, razem resztą. Szlag by to trafił!
Ale w domu, kiedy już zasypiał, znowu powróć myślą do pytania, które dwukrotnie zadał kapitan Połoński: „A jeżeli on wcale z Polski nie wyjechał Czy możemy go wtedy szukać tylko na podstawie rysunku, bez żadnej pewności, że jest prawdziwy?”
Rozdział 3
Pierwszy tydzień listopada nie przyniósł poprawy pogody. Wciąż było mglisto, szaro i smutno. Andrzej szedł przez park Ujazdowski, zeschłe liście szeleściły pod nogami, z drzew kapały duże, ciężkie krople i od czasu do czasu wpadały mu za kołnierz. Przysiadł na ławce, dopiero potem zauważył, że na sąsiedniej ulokowało się dwóch starszych panów. Kłócili się zażarcie, ale po cichu.
- Wiesz, co to abolicja? - Jeden raptem podniósł głos.
- Nie - odparł drugi. - Ale jeżeli ty to masz, to pewnie kradzione.
Kapitan Łaniecki roześmiał się, czym ściągnął na siebie podejrzliwe spojrzenia obu panów, więc wstał i ruszył w stronę Pięknej. Pociemniało, wiatr rzucił w niego garścią deszczu. Nastawił kołnierz kurtki, wrócił myślami do listu, nad którym ostatnio pracował. List został znaleziony przy zwłokach kobiety w jej małym, straszliwie brudnym mieszkaniu na czwartym piętrze starego domu. Napisała, że odchodzi z tego świata, bo jej obrzydł. Andrzej był już jednak pewien, że pismo ktoś podrobił, zresztą bardzo zręcznie, nie zostawiając śladów linii papilarnych. Zabójstwo - myślał, skręcając na chodnik. Nie wypiła ani łyku tej herbaty z arszenikiem, morderca musiał to zrobić przy pomocy jakiegoś zastrzyku. Sekcja wykaże, już nie...Dalszy tok rozważań przerwano mu gwałtownie i w sposób zupełnie nieoczekiwany. Coś, raczej ktoś wpadł na niego z rozpędu, a ponieważ była to kobieta, mówił potem: „Wiesz, po prostu rzuciła mi się w ramiona...” Na razie jednak zachwiał się, przytrzymał mocniej to, co już trzymał, i spojrzał z zainteresowaniem. W chwilę później zainteresowanie spotęgowało się do dziesięciu w skali Beauforta, bo oto miał w ramionach dziewczynę takiej urody, jakiej jeszcze nie widział, chyba na obrazku.
- Może by pan mnie puścił? - spytała z wyraźnym rozbawieniem.
Oprzytomniał, odsunął się troszeczkę, nie mając ku temu żadnej ochoty. Poczuł mocny zapach perfum, więc przybliżył się znowu o kilka centymetrów. I patrzył. Pozwoliła mu na to, w końcu roześmiała się.
- Dziękuję za pomocną dłoń. Gdyby nie pan, pewnie leżałabym jak długa na chodniku. Ślisko i deszcz.
Nagle wyraz jej twarzy zmienił się. Teraz przyglądała mu się z natężeniem, aż poczuł się nieswojo. Chciał coś powiedzieć, spytać, dlaczego tak patrzy. Nie zdążył.
- Andrzej! - krzyknęła radośnie. - Andrzej przecież to ty! Nie poznajesz mnie?
Miał absolutną pewność, że jej nie zna, pięknych dziewczyn się nie zapomina. Bąknął coś, czego ni dosłyszała, podeszła jeszcze bliżej, niemal dotykali się twarzami.
- Naprawdę nie pamiętasz Doroty? - szepnęła z uśmiechem na pięknie zarysowanych, wypukłych wargach.
Dorota! Oczywiście, że ją znał, ale...
- Miałaś wtedy jedenaście lat - rzekł, zawstydzony i przejęty. - A ja szesnaście. Wyrosłaś na taką śliczną dziewczynę, że nie mogłem cię rozpoznać. Z pyzatej uczennicy... Zawsze miałaś palce poplamione długopisem. I kolorowe fartuszki. Dorota! - Chwycił ją za ramiona, kusiło, żeby pocałować, ale nie wiedział, czy się nie obrazi. Ma dziś przecież nie jedenaście, ale... ile to? Mój Boże, dwadzieścia siedem. Kobieta.
- Będziemy tak stać na deszczu? - spytała, odgarniając z czoła wilgotny kosmyk rudawych włosów.
- Ależ ze mnie idiota! Masz wolną chwilę? Pójdziemy do kawiarni. - Rozejrzał się mało przytomnie, w pobliżu były do wyboru trzy. - Do „Ambasadora”?
- Dobrze - zgodziła się. - Powspominamy, Andrzejku.
Dopiero kiedy szatniarz odebrał od nich okrycia i Dorota stanęła przed lustrem, mógł w pełni ocenić jej urodę. Smukła, w miarę wysoka, ubrana w elegancką, beżową sukienkę z lekkiej wełny, ze sznurkiem mlecznobiałych pereł, od których kontrastowo odbijały jej gęste, rude włosy, wyglądała jak dziewczyna z okładki „Playboya” czy „Vogue”.
- Pamiętasz? - powiedział, podchodząc do niej. - Jako mała dziewczynka marzyłaś, żeby mieć na własność perfumy firmy „Chanel”. Wydawały ci się szczytem luksusu. Spełniły się te marzenia?
Odwróciła się do niego, uśmiechnęła.
- Dzisiaj używam „Yves Saint Laurent” - odparła. - Tamte już są niemodne.
Zajęli stolik na końcu sali pod oknem. Kelnerka przyjęła zamówienie na dwie kawy, mierząc Dorotę wzrokiem, w którym był niekłamany podziw i odrobina zazdrości. Łaniecki patrzał na swoją dawną znajomą z dziecinnych lat, co chwila znajdując nowy powód do zachwytu. Przy rudych włosach miała bardzo białą cerę bez piegów, wąskie łuki brwi, oczy ciemnozielone w oprawie czarnych rzęs, ładny prosty nos. Zdawał sobie sprawę, że ta twarz sporo - zawdzięcza doskonałym kosmetykom, ale nie przeszkadzało mu to. Jak każdy mężczyzna był dumny, że ma koło siebie „takiej klasy babkę!”, która od momentu wejścia na salę ściągą tęskne spojrzenia wszystkich panów przy stolikach.
- Nie widziałem cię od... czekaj, ile minęło? Szesnaście lat! Kawał czasu. Co robisz? Gdzie mieszkasz? A rodzice? Ojciec miał chyba warsztat elektrotechniczny, jeżeli pamiętam.
- Ma. I sklep z takimi różnymi fatałaszkami Matka tam pracuje, a ja jej pomagam. Lubię to - roześmiała się. - Ale nie mieszkamy już na Siennej. Mamy chałupę na Goraszewskiej.
- Chałupę? - Nie zrozumiał. - Gospodarstwo rolne?
- Nie, coś ty! No, willę. Musisz przyjść, to zobaczysz.
Spoważniał, zastanawiał się chwilę.
- Warsztat, sklep, willa. Jesteście klasycznym przykładem prywatnej inicjatywy - zauważył z odrobiną ironii. - Ja chyba nie pasuję do tych wspaniałości.
Przechyliła się przez stolik, musnęła ustami jego policzek, aż na moment stracił panowanie nad sobą. Uczuł nieprzepartą ochotę, aby wziąć ją po prostu w ramiona, wycałować na oczach całej kawiarni, a potem niech się dzieje co chce.
- Dorota - powiedział z wysiłkiem. - Nie rób tego więcej. To znaczy: nie rób tego tutaj - poprawił się z uśmiechem. - Nie uznaję czułych gestów przed publicznością. Na pokaz.
- Lubię cię - szepnęła. - Zresztą zawsze cię lubiłam. Także i wtedy, kiedy szarpałeś mnie za włosy i wołałeś: rudzielec!
- Naprawdę byłem taki wstrętny? Przepraszam cię teraz za to, co było wtedy. Bardzo mi się podobają twoje włosy. W ogóle jesteś śliczna. - Raptem spochmurniał. - I za elegancka dla mnie.
- Pleciesz. Powiedz mi wreszcie coś o sobie. Ożeniłeś się?
- Nie.
- Oczywiście gdzieś pracujesz? Może w handlu zagranicznym?
- Nigdy nie miałem zamiłowania do handlu. A ty studiowałaś? Skrzywiła się lekko, upiła trochę kawy.
- Rok byłam na prawie. Potem dwa lata na Akademii Sztuk Pięknych. Potem... - wybuchnęła śmiechem - potem już nic. A ty?
- Prawo.
- Tu, w Warszawie? - zdziwiła się. - Kiedy? Przecież mogliśmy się spotkać.
- Skończyłem w osiemdziesiątym drugim. Nie mogliśmy się spotkać.
- I co teraz robisz?
- Nie wyszłaś za mąż? - ominął pytanie.
- Wyobraź sobie, że nie. Parę razy byłam o krok od tego, ale zawsze coś mnie powstrzymywało. W zeszłym roku o mały włos nie zostałam żoną francuskiego reżysera filmowego. Spędziłam wtedy cudowny miesiąc w Saint-Tropez. - Zadumała się” wyjęła z torebki papierosy, wzięła jednego, podsunęła paczkę Andrzejowi. Były to nie znane mu, oryginalne raffles-special virginia. Chciał zapytać, skąd ma, ale coś go powstrzymało.
- Będąc żoną reżysera, w dodatku z twoją urodą, mogłaś zagrać w filmie - rzekł, podając jej ogień.
- Może i mogłam. Jean był całkiem sympatyczny, ale nigdy nie miał czasu. Zresztą, co tam mówić. Tak mi jest wygodniej - powiedziała z nagłą szorstkością.
Patrzał na jej ręce, nie przeładowane biżuterią; tylko jeden delikatny pierścionek, szafir oprawiony w dwa wąziutkie złote uchwyty. I maleńki złoty zegarek o staroświeckim wzorze, antyk albo umiejętnie podrobiony pod starocie.
- Daj mi swój telefon - poprosił. - Kiedy najłatwiej cię zastać w domu?
- Po południu. Albo późnym wieczorem. Możesz dzwonić nawet o północy, rodziców nie zbudzisz. Na noc przełączam aparat do swojej sypialni. Masz jakąś kartkę?
Wyrwał jedną z notesu, podał jej razem z długopisem. Zapisała numer i adres, roześmiała się.
- Widzisz, teraz też smaruję sobie palce.
- I nosisz kolorowe fartuszki?
- Sometimes. Jak robię kanapki dla gości. Andrzejku, muszę już iść. Kochany, bardzo się cieszę, żeśmy się spotkali! Zadzwoń, przychodź. Nie bój się prywatnej inicjatywy, nie jesteśmy tacy straszni.
*
Brzęknęło szkło kieliszków. Trzeci powiedział:
- Prosit!
Pierwszy nie zareagował. Mogło być tak, że poczuł się urażony poufałym zwrotem, ale mógł też po prostu nie słuchać, co do niego mówią. Siedział w głębokim fotelu wybitym czarną skórą, obracał w palcach inkrustowaną zapalniczkę i zastanawiał się nad czymś. Trzeci dałby wiele, żeby przeniknąć tę okrągłą, silnie sklepioną, prawie łysą czaszkę, dotrzeć w głąb mózgu i rozszyfrować myśli.
Nie doczekawszy się żadnych słów, wziął swój kieliszek i pił powoli, pozornie delektując się smakiem któregoś z likierów „DeKuyper”, choć zazwyczaj nie cierpiał słodkiego alkoholu, ale Pierwszy innego nie uznawał, więc należało tu, w tym gabinecie, poddać się jego gustom. Nagle Trzeci zatęsknił za ordynarną, zwykłą wódką.
Siedział trochę bokiem, starał się nie patrzeć na szefa, aby nie napotkać wzrokiem tych oczu wypłowiałych, lodowatych, które zdawały się przeszywać rozmówcę niby dwa sztylety. Trzeci nie pamiętał, aby kiedykolwiek Pierwszy złagodził wzrok. Nie widział też jeszcze nigdy jego uśmiechu. Prawdę mówiąc, Trzeci bał się szefa, nie rozumiał go i nie zawsze potrafił w pełni zastosować się do poleceń, chociaż starał się, bardzo się starał. Zuchwały i bezwzględny, tutaj pokorniał, cichł. Nie tylko ze strachu. Doceniał talenty Pierwszego, podziwiał, całym swoim „ja” przypadał przed nim do ziemi, czasami myślał, aby uciec stąd na drugi koniec świata, ale zawsze tłumił te pragnienia i powracał jak posłuszny pies do nóg swego pana. Pan ten wymagał i płacił. Dużo.
- Źle zrobiłeś - odezwał się wreszcie Pierwszy. Głos miał przytłumiony, nigdy go nie podnosił.
Trzeci spuścił głowę. Niewiele miał na swoje usprawiedliwienie; coś niecoś jednak chciał wyjaśnić, bronić się.
- Nie miałem wyboru - odparł cicho. - W lesie byli ludzie, szli w stronę samochodu. My przecież nie wiemy, gdzie który z nas chowa swój znak. Szósty nie wykonał zadania, chciał wyjechać na Sycylię. Od dawna podejrzewałem go o kontakt z tamtejszą mafią. Nie miałem wyboru - powtórzył.
- Mogłeś to zrobić w innym miejscu.
- Chciałem. Ale on...
Umilkł, bo Pierwszy uniósł rękę gestem, nakazującym milczenie.
- Trzeba odzyskać znak - powiedział.
Trzeci zasępił się. Wiedział, że polskiej granicy nie wolno mu już przekroczyć, był tam spalony. Dziewczyna z małego fiata obserwowała go i z pewnością zapamiętała twarz, kolor włosów, wzrost. Nawet tę leworęczność. Oczywiście, mógł ją wtedy załatwić gdzieś po drodze, wpakowałby się jednak w nielichą kabałę. Nie, on już do Polski nie wróci. Tutaj go nie znajdą. Powiedział to wszystko ostrożnie, starał się, żeby wypadło przekonywająco. Na koniec odważył się spytać:
- Czy to jest dla nas takie ważne?
- Co? - Spod grubych powiek strzeliło w jego stronę złe, ostre spojrzenie.
- Odzyskanie znaku. Możemy wykonać inny z szóstką i przygotować...
Urwał, bo Pierwszy znowu niecierpliwie uniósł rękę.
- Nic nie wiesz, Willy. Nie rozumiesz.
Zdumiał się. Po raz pierwszy szef użył jego imienia. Spojrzał mu w twarz i jak zwykle nic z niej nie wyczytał. Tamten ciągnął dalej:
- To, co teraz powiem, musi pozostać wyłącznie dla twojej wiadomości. W przeciwnym razie... Zresztą, zdajesz sobie sprawę. Więc słuchaj. Każdy z was, choć o tym nie wie, ma trzynastu swoich dublerów. Łącznie tworzycie czternastoosobowe grupy. Twój dubler znajduje się w Londynie, Paryżu, Madrycie, Rzymie, Bangkoku, Sztokholmie - wymienił po kolei trzynaście miast. - Każdy z nich ma znak z trójką. Jak ty. Nie znacie się, to jest konieczne w naszym działaniu. Tylko ja was wszystkich znam. Tylko ja!
Trzeci słuchał, oszołomiony zarówno niezwykłą informacją, jak i dowodem takiego zaufania. Żebym tylko tego później nie żałował - pomyślał z przestrachem. Zbyt dobrze pamiętał, że ci spośród „Nietoperzy”, którzy wiedzieli dużo, znikali w niewyjaśnionych okolicznościach. Na zawsze.
- Dubler - ciągnął dalej szef - to nie znaczy: sobowtór. Nie jesteście do siebie podobni. W każdym razie nie z wyglądu. To niepotrzebne. Dubler to ten, który podejmuje zadania zbieżne z innymi dublerami, ale wyłącznie na swoim terenie. Trójka z Paryża w zasadzie nie może, nie ma prawa... - zawahał się, należało raczej powiedzieć: bezprawia, uśmiechnął się niedostrzegalnie, zawsze tak się uśmiechał - więc nie może działać, powiedzmy, w Rzymie czy w Bernie. Powtarzam: nie znacie się, nie wiecie nic o sobie, robicie to samo każdy gdzie indziej.
Umilkł, popił trochę likieru. Trzeci wbił oczy we wzorzysty dywan; ze strachu rozbolał go żołądek. Może zresztą od obrzydliwego słodkiego „DeKuypera”.
- Na przykład twój, nazwijmy go, „odpowiednik” z Bangkoku zlikwidował dotychczas cztery osoby, dla kogoś niewygodne. Przeszkadzające w transakcjach finansowych dużej skali. To bardzo dobry dubler. - Pierwszy zamyślił się na chwilę. Trzeci chciał teraz tylko jednego: żeby tamten już skończył, żeby nic więcej nie mówił, bo każdy nie znany mu szczegół obarcza go straszliwą odpowiedzialnością, której wcale nie pragnął. Niestety, szef odstawił kieliszek i kontynuował półgłosem:
- Być może istnieje pewne podobieństwo pomiędzy nami a tymi, których nazywają „psy wojny”. Nas też można wynająć do likwidacyjnej roboty. Tylko że to kosztuje drogo. Bardzo drogo.
Trzeci pomyślał w tym momencie, że do tej pory właściwie nie wie, dlaczego Szósty w Polsce nie wykonał zadania; bał się jednak zapytać. Natomiast wciąż jeszcze nie rozumiał przyczyny, dla której odzyskanie znaku jest takie ważne. Pierwszy, jakby czytając jego myśli, wyjaśniał:
- Ponieważ nie znacie się, nikt z trzynastu dublerów szóstki nie będzie wiedział, czy osobnik z takim właśnie znakiem, który pewnego dnia dotrze do niego, rzeczywiście należy do „Nietoperzy”. Zdajesz sobie sprawę z niebezpieczeństwa, z ogromnego zagrożenia, jakie stąd może wyniknąć? Oczywiście, mógłbym natychmiast poinformować tę trzynastkę o takiej ewentualności. Ale wówczas musiałbym jednocześnie poznać ich wszystkich ze sobą, podać nazwiska i adresy w celu uniknięcia pomyłki. A to jest niemożliwe.
- Dlaczego? - Trzeciemu ta niemożliwość wydała się nielogiczna, nawet bezsensowna.
- Bo byłby to precedens, sprzeciwiający się naszym podstawowym regułom gry. Słuchaj, Willy, dotychczasowe całkowite powodzenie działania „Nietoperzy” w świecie polega właśnie na bezwzględnej tajemnicy, na absolutnej konspiracji. Tylko w ten sposób mamy gwarancję, że w razie wpadki jednego z dublerów nie zdradzi on innych. Po prostu nie wie o istnieniu dublerów ani o tym, co który z nich wykonał. I taka tajemnica musi być utrzymana. Otrzymujecie tak wysokie pobory, że zwykli najemnicy nie mogą się z wami równać. Nie macie ojczyzny, nie należycie do żadnego narodu. Obowiązuje was tylko ten znak - wskazał dłonią na ogromny obraz, przedstawiający na granatowym tle nocnego nieba gromadę czarnych nietoperzy w locie z rozpiętymi skrzydłami. - Polecenia wydaję wyłącznie ja. O tym, co się dzieje w razie odmowy wykonania, wiesz dobrze, bo sam wziąłeś w tym udział. Natomiast popełniłeś poważny błąd, nie odbierając znaku. Powinienem właściwie... - zawiesił głos, a Trzeci poczuł, jak zimna struga potu spływa mu po plecach. - Ale doceniam cię. Masz swoje zasługi. Dam ci więc szansę. Musisz odzyskać znak Szóstego. Wiem - uprzedził gestem ręki - nie powinieneś tam jechać. Rozejrzyj się wśród twoich pomocników. Wybierz takiego, kto potrafi, kto albo już jest w Polsce, albo może bezpiecznie tam się udać. Oczywiście powiesz mu tylko tyle, ile jest konieczne. Po zrealizowaniu zadania zlikwidujesz go. To też konieczne. Całkowita odpowiedzialność za powrót znaku tu, do mnie, spoczywa na tobie. Ze wszystkimi konsekwencjami. A teraz już idź.
Trzeci wstał, skłonił się nisko, wiedział, że Pierwszy rzadko kiedy podaje rękę, toteż nie czekał na to i sam ręki nie wyciągał. Odszedł, stąpając bezszelestnie po grubym dywanie, i znikł za drzwiami gabinetu.
Pierwszy podniósł się ociężale, zbliżył do okna, odsunął trochę firankę. Z jedenastego piętra wieżowca na Theresienstrasse 6 patrzał długo na rozświetlone, szumiące setkami samochodów, bardzo stare Monachium.
*
Uroczystość przeciągała się. Zimny listopadowy wiatr wciskał się pod płaszcze, szarpał za włosy i sprawiał, że większość zebranych przytupywała niecierpliwie, spoglądając ukradkiem na zegarki. Kolejny mówca, gość zagraniczny i dosyć ważny, rozpoczął przemówienie. Złożono już wieńce pod pomnikiem, ale nie wyczerpano oracji.
Dwóch reporterów, skulonych obok drzewa, obserwowało prelegenta.
- Załóż się - szepnął blondyn w skórzanej kurtce.
- O co? - zdziwił się łysawy w okularach.
- Że ta kapka, co mu wisi u nosa, spadnie, zanim facet skończy przemawiać. Ja mówię, że spadnie.
- Nie spadnie. Jest trochę mrozu i z kapki zrobił się sopelek. O co się zakładamy?
- O dużą kawę w „Victorii”.
- Stoi. - Szybko podali sobie ręce.
Kiedy mówca powiedział ostatnie zdanie, blondyn przegrał zakład. Uroczystość zakończyła się, zebrani truchtem pobiegli do samochodów. Plac opustoszał.
Łaniecki znalazł się tu właściwie przypadkiem. Miał wolny dzień po dyżurze w Zakładzie; zbudził się późno z bólem głowy i poszedł na spacer do parku. Wracając, natrafił na zebranych przy pomniku, trochę słuchał przemówień, a trochę rozmyślał nad swoimi sprawami. W końcu znudziło mu się sterczeć w tłumie. Wszedł do pobliskiej kawiarni, zamówił dużą czarną. Znowu, jak przez ostatnie tygodnie, wrócił niepokój i gniew, może żal. Nie mógł się z tym uporać. Wszystkie jego myśli wypełniła Dorota - śliczna, zgrabna, cudowna wprost dziewczyna. Trudno mu było skupić się nad robotą w Zakładzie, wciąż stawała przed oczami jej twarz pełna uroku, przedziwny uśmiech, smukła, wdzięczna sylwetka. Po dłuższych namowach zjawił się wreszcie z wizytą u państwa Wiktorskich w willi przy ulicy Goraszewskiej. Przyszedł skrępowany, prawie nieszczęśliwy, z bukietem czerwonych róż, które natychmiast po wejściu położył ukradkiem na stoliku w przedpokoju, ale które Dorota również natychmiast dostrzegła, podniosła do ust i pocałowała każdy z siedmiu pąków.
Ojciec dziewczyny okazał się zresztą całkiem sympatycznym panem; miał siwiejące włosy i pokaźny brzuszek, wystający spod szarego swetra. Przywitał Andrzeja tak, jakby się znali od wielu lat, zaproponował drinka, pogadali chwilę o byle czym. Potem do pokoju, w którym siedzieli, weszła pani Wiktorska i okazało się, że doskonale pamięta kilkunastoletniego sztubaka, który mieszkał dwa domy dalej i przychodził do Doroty, aby ją zabrać do kina czy na ślizgawkę.
- A rodzice pana żyją jeszcze? - spytała, sadowiąc się w fotelu. Jej twarz, zwiędła, trochę za mocno umalowana wydała mu się tak różna od twarzy tamtej młodej pani, częstującej go domowym sernikiem, że z żalem pomyślał o upływającym czasie. Odparł, że rodzice zmarli, na co pani wyraziła współczucie i zaraz spytała, czy woli kawę, czy herbatę do ciasta.
- Kiedyś jadłem u państwa wspaniały sernik - przypomniał z uśmiechem. - Chyba sama pani pie - I kła?
Odwzajemniła uśmiech, przytaknęła. Dorota przyniosła tacę z filiżankami i całą zastawą. Nie było ■, tam jednak domowego sernika, lecz ciastka od Bliklego.
- Już nie piekę - powiedziała pani Wiktorska. - A Dorota tego nie lubi. Rzadko zagląda do kuchni.
- Mamo, przecież mamy doskonałą kucharkę - dziewczyna lekko wzruszyła ramionami. - Andrzejku, czego ci nalać?
Siedział wtedy na tej wizycie - pierwszej po szesnastu latach - nieprzyzwoicie długo, bo Dorota nie chciała go puścić. W końcu zaproponowała odwiezienie swoim wozem. Pan Wiktorski rzucił niedbale, że on używa forda-mustanga, a córce kupił niedawno niebieskie audi. Łaniecki grzecznie, ale stanowczo wymówił się od podwiezienia; było coś takiego w jego głosie, że Dorota popatrzyła na niego uważnie i przestała nalegać.
Nie powiedział ani jej, ani państwu Wiktorskim, gdzie pracuje. Obmyślił to sobie przed wizytą i jakoś mu się udało wybrnąć z sytuacji. Jest radcą prawnym, mówił, zatrudniają go dwie spółdzielnie na półetatach, mniejsza o nazwy, takie tam sobie spółdzielnie. Nie podał swego adresu ani telefonu, wykręcił się, że chwilowo nie ma aparatu, a mieszkanie będzie zmieniał na lepsze. Wiktorski zaofiarował pomoc w jednym i drugim, ale gdy kapitan grzecznie odmówił, pan domu nie ponowił propozycji.
Dorota pożegnała się z nim trochę urażona, milcząca. Wsiadając do autobusu w alei Sobieskiego postanowił sobie, że więcej do tej willi nie przyjdzie. Sądził zresztą, że wystarczyłoby otwarcie postawić sprawę: jestem oficerem milicji - i miałby tu już drzwi zamknięte. To nie dla mnie towarzystwo - myślał potem w domu. - Trzeba z tym skończyć. Lepiej od razu.
Łatwo było postanowić, gorzej dotrzymać. Jakby los się na niego uwziął, bo zaraz następnego dnia spotkał Dorotę na placu Trzech Krzyży i zanim cokolwiek zdążył powiedzieć, już siedział obok niej w kawiarni, a mówiła ona. Po godzinie zanotowała jego telefon, podał też adres. Nie wymienił tylko miejsca pracy.
Teraz więc, zadumany nad filiżanką kawy, zastanawiał się, jak długo uda mu się utrzymać swój zawód w tajemnicy. Dorota miała o coś żal, wyczuwała, że nie powiedział prawdy; być może zrobił to nieumiejętnie, gdyż nie przywykł ukrywać przed kimkolwiek ani służby w milicji, ani oficerskiego stopnia. Wczoraj w nocy doszedł jednak do zawstydzającego wniosku: oto jedyny powód, dla którego do tej pory nie powiedział Dorocie, że jest kapitanem MO, to po prostu obawa, iż dziewczyna przestanie się z nim widywać.
Zanim przyszła do jego mieszkania, pousuwał starannie wszelkie ślady swej służby. Zdjął ze ściany proporczyk, wykonany z okazji czterdziestolecia MO i SB, upchnął na najwyższej półce regałów „Problemy kryminalistyki” i książki z tej dziedziny, nawet zamknął na klucz biurko, wymyślając sobie w duchu od osłów, kretynów i tym podobnych. Za to były kwiaty w wazonie, najlepsze wino, jakie udało mu się kupić, kasety z nowymi nagraniami i wiele, wiele czułych słów, gorących pocałunków, na których się oczywiście nie skończyło.
Świnia jestem - myślał, dopiwszy ostatni łyk kawy. - Ona mi wierzy, a ja ją po prostu oszukuję. Tak dalej być nie może. Jeżeli jej na mnie naprawdę zależy, nie odejdzie. A jeżeli odejdzie, to znaczy, że nie była to dziewczyna dla mnie. Przeboleję, trudno. Targnął nim ogromny żal; nie mógł już sobie wyobrazić dni i miesięcy bez Doroty. Postanowił nagle, że powie jej dziś jeszcze, natychmiast, niech to się raz wyjaśni w tę albo w tamtą stronę.
Zerwał się od stolika tak spiesznie, że przestraszona kelnerka podbiegła, aby zainkasować należność. Wróciwszy do mieszkania, nakręcił numer Doroty i z bijącym sercem czekał, aż ktoś podniesie słuchawkę. Była w domu. Sama odebrała telefon.
- Kochanie, muszę się z tobą zobaczyć - powiedział stanowczym tonem. - Zaraz. To ważne. Możesz przyjechać?
Milczała chwilę, a potem odparła, że tak. Będzie gdzieś za godzinę. Nie spytała, o co chodzi, za co był jej wdzięczny. Nie potrafiłby wyjaśnić tego wszystkiego przez telefon. Tym razem nie zdążył kupić kwiatów, ale proporczyk wrócił na dawne miejsce, książki i miesięczniki też. Tylko biurko nadal trzymał zamknięte; pomyślał, że nawet gdyby miał żonę, sprawy służbowe musiałyby pozostać dla niej tajemnicą.
Zadzwoniła do drzwi. Skoczył otworzyć i, nie patrząc jej w oczy, zdejmował biały puszysty kożuszek, wieszał go starannie, chciał odwlec chwilę, kiedy zacznie mówić. Zdziwiona i jakby spłoszona jego powagą zatrzymała się na progu pokoju. Był pewien, że dostrzegła proporczyk, ale nie odezwała się. Podsunął jej fotel, sam usiadł naprzeciwko, choć zazwyczaj siadali obok siebie na tapczanie.
- Andrzejku, co się stało? - spytała wreszcie, wyjmując z torebki papierosy. - Masz taki dziwny wyraz twarzy, jakby... Najlepiej powiedz wszystko od razu. Chyba - zawahała się - chyba nie chcesz, abyśmy zerwali ze sobą?
Zamiast odpowiedzi pochylił się i długo całował jej ręce, ale kiedy zbliżyła usta do jego twarzy, odsunął się. Najpierw niech się dowie - myślał - a potem zobaczymy. Westchnął ciężko i rzekł:
- Słuchaj, kochanie. Doszedłem do wniosku, że postąpiłem wobec ciebie nielojalnie. Nie powiedziałem ci prawdy o sobie.
Spoważniała, zmarszczyła brwi. Twarz jej nabrała obcego, surowego wyrazu.
- Jesteś żonaty, tak? - spytała sucho. - A to wszystko między nami to tylko taka zabawa? Męska przygoda?
- Mylisz się. Nie jestem żonaty i... wiesz dobrze, że cię kocham. Nigdy dotychczas nie kochałem nikogo tak bardzo.
Przyglądała mu się ze skupieniem, wciąż jeszcze bez uśmiechu.
- Więc o co chodzi? Zamordowałeś kogoś, okradłeś bank, sfałszowałeś czeki? Może jesteś narkomanem albo nałogowym alkoholikiem?
Roześmiał się, ale nie był to śmiech wesoły.
- Same negatywy. Nic dobrego we mnie nie zauważyłaś?
- Powiedz wreszcie! - krzyknęła. - Co się z tobą stało? Ale powiedz prawdę.
- Dobrze. Więc nie pracuję jako radca w żadne spółdzielni. Jestem oficerem milicji, zatrudnionym w Zakładzie Kryminalistyki. To właśnie chciałem ci po wiedzieć.
Nastała cisza. Dorota patrzała na niego z na wpół otwartymi ustami; wyglądała jak ktoś, kto zbudził się dopiero i nie bardzo wie, co się wokół niego dzieje. Po chwili jednak Łaniecki usłyszał ze zdumieniem, że dziewczyna wybuchnęła kaskadą głośnego śmiechu, aż twarz jej poczerwieniała.
- Z czego się śmiejesz? - zawołał, zirytowany.
- Z ciebie, Andrzejku! Żebyś wiedział, jaki jesteś teraz zabawny z tymi strasznie poważnymi oczami i wielką zmarszczką na czole! Kochany, przecież ja się wczoraj nie urodziłam. Mieszkam w Polsce, wiem, co to jest milicja i tylko jednego zupełnie nie rozumiem: dlaczego się z tym kryłeś? Z przyjemnością czytuję kryminały, pasjonują mnie wszelkie „Kobry” w telewizji i bardzo się cieszę, że jeden z naszych rodzimych Sherlocków Holmesów zainteresował się moją skromną osobą! Zwłaszcza że jest przystojny.
Gdzieś po godzinie, kiedy leżeli obok siebie na tapczanie, powiedział:
- Bałem się, że ty... a zwłaszcza że twoi rodzice nie pozwolą mi widywać się z tobą.
- Miły mój, ja mam dwadzieścia siedem lat, nie kryję swego wieku, bo mnie znasz od dziecka. Ja decyduję o sobie, tylko ja, ani mama, ani ojciec. Zresztą - zastanowiła się chwilę - nie musisz im tego mówić.
- A widzisz! - zmartwił się. Chciał coś dodać, ale nie pozwoliła.
- Nic nie widzę. Ojciec by zaraz chciał twojej protekcji, kiedy wymierzą mu mandat, bo fatalnie prowadzi wóz. A mama - machnęła ręką lekceważąco - bardzo ją kocham, ale mama nie zna się na polityce ani na tych wszystkich rzeczach - dokończyła niejasno. - Jej jest reszta obojętna, aby tylko szła sprzedaż w sklepie i w domu miała wszelkie wygody. Więc widzisz, Andrzejku - objęła go, przytuliła się - mogłeś tego proporczyka nie zdejmować ze ściany, jak tu przyszłam pierwszy raz.
*
„R-8” wysiadł z samolotu zmęczony i śpiący. Cały ubiegły tydzień, który spędził w kilku miastach Republiki Federalnej Niemiec, był jednym nieprzerwanym ciągiem długich, wyczerpujących rozmów, szarpiących nerwy. Każda doba tego niemiłosiernego tygodnia zdawała się za krótka, każde spotkanie nie miało końca, spał dwie, trzy godziny, budził się nieprzytomny z pustką w głowie. Nie pomagała kawa, trzeba było sięgnąć do tabletek; rozjaśniały umysł na krótko, coraz krócej, organizm z początku walczył z tym, potem, co gorsza, przyzwyczajał się.
Mimo to „R-8” był zadowolony. Sprawa, dla której jego - pracownika kontrwywiadu MSW - wysłano za granicę, choć właściwym terenem działania tej służby jest własny kraj, została jednak rozszyfrowana, oczywiście przy niebagatelnej pomocy kolegów z wywiadu. Mógł sobie powiedzieć, że wykonał powierzone mu bardzo trudne zadanie. Powinienem odpocząć - myślał, wsiadając do taksówki: znał trochę tego kierowcę i wiedział, że pojedzie za polskie złote, a nie za dolary.
Grażyna miała dzień wolny, siedziała w domu i coś tam przygotowywała w kuchni. Pocałował ją mocniej niż zwykle, nie widzieli się przecież siedem dni, to bardzo długo. Kiedy zasiedli do kolacji, powiedział:
- Czasami myślę o tobie jako o Jenny. Pamiętasz Golewice?
- Oczywiście, Stachu. Przecież to było zaledwie rok temu - odparła, krając kiełbasę. - No, trochę więcej niż rok. You remember, Ken?
Roześmieli się. Pracowali nad tą sprawą razem i razem ją wygrali, choć jego żona wyjechała wcześniej do Warszawy.
- A wiesz, kapitan Skierko awansował na majora i ożenił się. Kiedy go spotkałem, zacytował mi wprawdzie Sztaudyngera: „Już od czasów Adama, niestety, bokiem mężczyznom wychodzą kobiety” ale zaraz dodał, że jego to nie dotyczy, bo żonę ma w sam raz.
* Książka pt. „Malwina przegrała milion”, Warszawa 1984.
Wieczorem Grażyna sięgnęła na półkę po kasetę, nastawiła magnetofon, zgasiła lampę pod sufitem. Wpół leżąc, wsłuchany w głębokie, przenikające każdy nerw dźwięki utworów Vangelisa, przymknąwszy powieki, „R-8” odpoczywał. To były jego prywatne godziny we własnym domu, tu nikt obcy nie miał dostępu, tu był sobą - bez wcielania się w postać innego człowieka, bez trudnej gry oficera kontrwywiadu. Nieczęsto miał takie godziny.
Następnego dnia, kiedy wszedł do gabinetu pułkownika Polewskiego, okazało się, że jest nie tylko mile widziany, ale i bardzo potrzebny.
- Siadaj, Stachu. - Polewski wysunął szufladę biurka, szukał w niej przez chwilę, potem wyciągnął duże kolorowe zdjęcie jakiegoś rysunku. - Spójrz, czy znasz tę twarz.
„R-8” wziął do ręki fotografię i zobaczył barwny portret przystojnego mężczyzny o regularnych rysach, lekko wysuniętej, gładko wygolonej brodzie i ciemnych włosach. Mężczyzna ów był leworęczny, tak w każdym razie przedstawiał go rysunek.
- Nie - odparł. - Czyj to portret?
- Ba! Żebyśmy wiedzieli. - W paru zdaniach wyjaśnił kapitanowi, kogo ewentualnie przedstawia zdjęcie, zaznaczając, że nie ma żadnej pewności, iż rysunek jest rzeczywiście portretem, a nie wytworem fantazji pewnej sympatycznej malarki. Zaraz potem pułkownik znowu pogrzebał w szufladzie i wyjął kilka innych zdjęć. Rozłożył je na biurku, podzielił na dwie części. Kapitan popatrzył z uwagą, dotknął palcami tej po prawej stronie i rzekł:
- Rozwalona czaszka. Musiał dostać z bardzo bliskiej odległości. Trudno cośkolwiek poznać, twarz jest zniekształcona.
- Tak. Dwa pociski kaliber dziewięć, w samochodzie, zabójca siedział obok kierowcy. Ofiara to niejaki Werner Kirshwald z RFN. Pojawił się w Polsce jako turysta. Ten drugi - pokazał zdjęcia - to jego brat, który przyjechał zabrać ciało, Edwin Kirshwald. Nawiasem mówiąc, mamy pewne wątpliwości co do tego braterstwa. A teraz, Stachu, posłuchaj, co ci powiem. - Położył obok siebie zdjęcia obu Kirshwaldów i portret NN. - Te trzy osoby łączy jakaś dziwna tajemnica. Obchodziłaby nas tyle ile zeszłoroczny śnieg, gdyby zabójstwo nie wydarzyło się w Polsce. Śledztwo prowadzi normalnym trybem Stołeczny Urząd Spraw Wewnętrznych, choć Bogiem a prawdą tryb ten daleki jest od zwykłej procedury, bo jestem niemal pewien, że morderca nigdy już się u nas nie zjawi.
- Czy masz jakieś dane, że to był obcokrajowiec?
- Szczerze mówiąc, niewielkie. Dlatego Szczęsny, Daniłowicz i paru innych ciągną tę sprawę. Idzie im jak krew z nosa, czemu wcale się nie dziwię. Rozumiesz jednak, że wobec zagranicy, zwłaszcza wobec tych z Republiki Federalnej...
- Rozumiem - przerwał „R-8”. - Naszą ambicją i tak dalej. Podzielam ten pogląd. Nie powiedziałeś mi jednak, na czym polega tajemnica?
Polewski milczał chwilę, zapatrzył się gdzieś w kąt pokoju. Niebieskie, spokojne oczy kapitana spod ciemnych brwi śledziły to spojrzenie, zdając się zgadywać myśli pułkownika.
- Chcesz, żebym włączył się i pomógł - stwierdził. - Muszę wiedzieć trochę więcej.
- Naturalnie. Popatrz więc jeszcze i na to.
„R-8” z pewnym zdziwieniem przyglądał się fotografii małej białej wizytówki, a potem kolejno zdjęciom metalowej oprawki, mikroskopijnego tekstu o nietoperzach, rzymskiej szóstki. Słuchał objaśnień Polewskiego, który wcześniej rozmawiał z Łanieckim i otrzymał od niego dokładny opis czynności, wykonanych w Zakładzie.
- Zanim wyciągnę jakieś wnioski - rzekł - pozwól, że zapytam jeszcze, czy nasi koledzy z WOP lub celnicy nie przypominają sobie twarzy z rysunku?
- Nie. Pamiętaj jednak, że, po pierwsze, zbrodnia została dokonana pod koniec sezonu turystycznego, kiedy oni zazwyczaj upadają już na nosy, zmordowani najazdem zagraniczników i tysiącami naszych rodaków, gnających w tę i w tamtą stronę. Po drugie, jak już mówiłem, nie mamy żadnej gwarancji, iż portret jest prawdziwy. Jak dotąd owa malarka, która domniemanego zabójcę podwoziła do Warszawy, jest jedynym świadkiem w sprawie. W autentyzm jej zeznań możemy wierzyć lub nie. Żadnych dowodów. Koledzy z SUSW wypytali służbę hotelową, taksówkarzy, kelnerów, wszystkie osoby, które mogły mieć jakikolwiek kontakt z człowiekiem z portretu. Nikt go nie rozpoznał. Można sądzić, że przyfrunął do Polski jak ptaszek i tą samą drogą wyfrunął. Oczywiście, pozostają kontakty i kwatery prywatne, dyplomatyczne, zakonspirowane meliny, bo ja wiem, co jeszcze?
- Dlaczego wątpisz o pokrewieństwie między Kirshwaldami, jeżeli przyjąć, że obaj tak się nazywają?
Polewski wykonał jakiś niezdecydowany ruch ręką, przejechał palcami przez bujne, siwiejące włosy”.
- Mówiłem ci o tych dwóch faktach, które wzbudziły nasze podejrzenie: pewność śmierci Wernera, kiedy tylko Edwin zetknął się z naszym oficerem na lotnisku, i te jego słowa o metalowej oprawce. Zdaję sobie sprawę, że można by to wytłumaczyć, chociaż... Nie wiem. Stachu, pojedź do RFN, rozejrzyj się. Znajdziesz tam naszych z wywiadu, może oni coś wiedzą. Nie tyle o Kirshwaldach, ile o „Nietoperzach”.
- Bats! - powiedział nagle „R-8”, oczy mu rozbłysły. - Czekaj, to by mogło być to. Rozumiesz, Tadek? „Bats” to po angielsku „nietoperze”. Nie w RFN, ale w Londynie na pewnym, dość ekskluzywnym spotkaniu, dokąd wprowadził mnie głęboko zakonspirowany „ktoś”, mniejsza o nazwisko, usłyszałem w jednej rozmowie kilka ciekawych zdań. Czekaj, niech sobie przypomnę, to było dwa lata temu. - Przymknął oczy, próbując przywołać z pamięci tamten wieczór. - Więc tak. Siedziałem z tym moim znajomym trochę z boku, w takiej niszy półkolistej, zbudowanej na podwyższeniu, kilka stopni niżej rozstawiono stoliki. Kilkanaście osób, trochę alkoholu, żadnych kelnerów, w ogóle żadnej służby, wszystko załatwiali gospodarze domu, trzej... chyba to byli bracia, bo podobni do siebie. Gdzieś o metr niżej od naszej niszy przy stoliku siedziało kilku mężczyzn, zresztą na tym spotkaniu znajdowali się wyłącznie mężczyźni. Mój znajomy popijał whisky i milczał. Teraz wydaje mi się, że być może chciał, abym usłyszał to, co tamci w dole mówią. I właśnie w pewnym momencie jeden z nich powiedział trochę głośniej, może nie głośno, ale usłyszałem, mniej więcej tak: „Tylko przy pomocy nietoperzy możemy to załatwić”. Na to inny: „Owszem, ale to jest bardzo droga impreza, oni biorą mnóstwo pieniędzy”. A ten pierwszy: „Innego wyjścia nie widzę”.
- Nic więcej nie usłyszałeś?
- Nie. Mój znajomy popatrzył na mnie z uwagą, jakby chciał, żebym zapamiętał te zdania. Nie mogłem go o nic zapytać, rozumiesz, między nami był taki układ, że on mnie od czasu do czasu na coś zaprowadzał, milcząco informował, ale nigdy nie chciał na ten temat rozmawiać. Ja wiem, on nie mógł inaczej. W razie czego był kryty. W takich miejscach są przecież mikro-mikrofony, pochowane „pluskwy”, fotokomórki i najróżniejsze cuda elektroniczne. Nie możesz powiedzieć słowa, żeby nie pochwyciły, nie możesz poruszyć się, żeby tego nie zanotowały. Istna szatańska pułapka dla niewtajemniczonych.
- On jest Anglikiem?
- Nie. Z Trzeciego Świata. Mądry gość, ma żelazne nerwy i co ważniejsze, jest mi życzliwy. Dobrze, Tadeusz. Pojadę do RFN, a może i do Londynu. Spróbuję zebrać wszystko, co się da, o „Batsach”.
Rozdział 4
Maluch zaparł się czterema kołami i sapnął żałośnie. Szczęsny lubił swój wóz również i za to, że jak nawalił, to zawsze w pobliżu warsztatu naprawczego czy bodaj stacji CPN, w każdym razie nie w lesie. Tak było i teraz. „Wszelkie roboty motoryzacyjne” - przeczytał szyld nad drzwiami w piętrowym budynku na skraju dużej wsi, która nazywała się Załężna.
Wysiadł, popchnął drzwi pod szyldem. Otworzyły się, wesoło zadźwięczał dzwonek jak w dawnych starych sklepach. Stary był też majster, siwobrody, ale nad podziw rześki. Wytarł usmarowane ręce, obejrzał, ostukał fachowo fiata i powiedział:
- Zrobi się. Przyjdź pan za dwie godziny.
- Wcześniej nie można?
- A można, chociaż ja nie lubię, jak mi się kto przygląda w czasie roboty. Taką już mam naturę.
Major wyciągnął paczkę klubowych, poczęstował i sam zapalił, po czym spytał:
- Zna pan może Ignacego Wołczaka? Gdzieś tu podobno mieszka.
- Mieszka. Pójdzie pan cały czas prosto jak strzelił, aż znajdzie pan się na cmentarzu.
- Wolałbym jeszcze nie - zauważył Szczęsny.
- Nic się pan nie bój. Trzeba przejść przez cmentarz obok kościoła, skręcić w lewo i zaraz będzie nieduża chałupa z ogrodem. Tam mieszka Wołczak.
Szedł więc „jak strzelił” i rozmyślał nad dziwnym listem, który kilka dni temu nadesłał do warszawskiej milicji człowiek z dalekiej Załężnej. Krzywymi, niezdarnymi literami zawiadamiał rzeczowo, że służy informacją w sprawie Wernera Kirshwalda. Sam przyjechać do Warszawy nie może. Tyle było w liście.
O zabójstwie Kirshwalda podawała prasa w małej notatce; widocznie tą drogą dotarła i do wsi wiadomość, że milicja poszukuje mordercy.
Minął cmentarz i kościół, zobaczył chałupę z ogrodem, która okazała się piętrową willą, na oko bardzo starą i zaniedbaną. Łaciaty pies rozszczekał się zajadle, tańcząc na długim łańcuchu. Major ominął go łukiem, zastukał do drzwi. Otworzyła kobieta w chustce na głowie i ze spuchniętym policzkiem.
- Zastałem pana Wołczaka? - spytał, a widząc, że patrzy na niego niepewnie, powtórzył to głośniej.
- Wyszedł do gospody - odparła jękliwie. Chwyciła się za twarz i dodała, choć go to nie interesowało:
- Zęby mnie bolą, calutką noc nie spałam. Wróci za pół godziny.
- Trzeba iść do dentysty - poradził. Spojrzał na zegarek, dochodziła jedenasta. - Będę tu o pół do dwunastej - krzyknął jej prosto w ucho. - Niech pan Wołczak na mnie czeka.
- Dobrze - przytaknęła. - A dentysty u nas nie ma. Umarł w zeszłym tygodniu.
Zawrócił w stronę cmentarza. Zaciekawił go modrzewiowy, poczerniały kościółek z wysokim spadzistym dachem. Ze sto lat co najmniej - pomyślał, okrążając go ścieżką, pełną zeschłych liści. Niespodziewanie natknął się na mężczyznę, który wyszedł z ulicy i przystanął na jego widok.
- Podoba się panu - stwierdził raczej niż zapylał. Miał ładny baryton, mógł być śpiewakiem albo tutejszym organistą.
- Tak, to cenny zabytek - rzekł Szczęsny. - Dobrze, że ocalał w czasie wojny.
- Ocalał - powtórzył nieznajomy. - A ludzie nie.
- Ludzie? Z tej wsi?
Obcy przysiadł na ławce, ruchem ręki zachęcił oficera, aby zajął miejsce obok niego. Zapalili. Potem mężczyzna zapytał:
- Czy zna pan legendę o dzwonie? Naszą, tutejszą legendę?
- Nie.
- To niech pan posłucha. Działo się to jesienią trzeciego roku hitlerowskiej okupacji. Z naszej wioski gestapo zabrało pewnej nocy dziewięciu młodych mężczyzn i powiozło do powiatowego miasta na śledztwo. Wśród nich znajdował się szesnastoletni syn kolejarza, Jan. Miejscowego proboszcza wraz z wikarym hitlerowcy aresztowali, wywieźli do Oświęcimia. Wkrótce potem zdjęli stary, piękny spiżowy dzwon; jak inne, tak i ten miał zostać przetopiony na działo. Milczała więc opustoszała dzwonnica, zmarłych chowano w smutku i ciszy.
Któregoś ranka, gdzieś tak w połowie października - a dzień był ciepły, jak letni - ludzie w wiosce usłyszeli narastający warkot samochodów. Ten.. dźwięk od dawna budził jedynie strach. Więc pochowali się po domach, zamknęli drzwi i okna, ostrożnie tylko, szparami, wyglądając na zewnątrz. Trzy samochody wjechały na plac pośrodku wsi. O, tam - nieznajomy wskazał ręką, po czym mówił dalej: - ciężarówka i dwa osobowe. Wyskoczyli z nich niemieccy żołnierze, jakiś cywil i ci w czarnych mundurach. Potem z ciężarówki wypchnięto, wyciągnięto na ziemię dziewięciu młodych, których niedawno zabrano z wioski. Pobici, zakrwawieni, ledwie trzymali się na nogach. Mieli skute ręce.
Hitlerowcy ustawili więźniów na placu w jednym szeregu. Naprzeciw nich, dwukrotnie liczniejszy, utworzył się drugi szereg - żołnierzy w mundurach feldgrau. Zdjęli z pleców pistolety maszynowe. Szesnastoletni Jan stał wyprostowany, z głową odrzuconą do tyłu. Żaden z młodych nie prosił o litość, nie płakał. Kolejarz widział to. On też nie zapłakał. „Pożegnam cię, synku - szepnął. - I tamtych. Pożegnam jak trzeba.” Ukradkiem rzucił się między krzaki, gęsto zarastające ścieżkę do kościoła.
Mieszkańcy wioski ze zgrozą patrzyli na to, co działo się na placu. Żołnierze unieśli w górę automaty. Ale nim padła komenda, z pustej dzwonnicy rozległ się głęboki, spiżowy dźwięk dzwonu. Bił z potężną siłą, coraz donośniej, jego głos płynął ponad wioską daleko na pola. Niemiec z trupią czaszką na czapce zdziwił się; z tej okolicy wszystkie dzwony wywieziono już do Rzeszy. Machnął jednak ręką, wydał rozkaz. Zabrzmiała salwa. Dziewięciu młodych osunęło się na ziemię. Przerażeni, zdumieni ludzie uchylili okna, bo dzwon wciąż bił, posępnie, groźnie. Na trwogę i na śmierć.
Gestapowcy z kilkoma żołnierzami spiesznym krokiem skierowali się w stronę kościoła. Kiedy pierwszy z nich przestąpił próg, raptem nastała cisza. Hitlerowiec otworzył drzwi dzwonnicy, spojrzał w górę. U szczytu wieży, wczepiony obu rękami w sznur, który pozostał, kiedy odjęto dzwon, wisiał człowiek. Jego ciało w podartym, zakrwawionym swetrze i spłowiałych spodniach drżało jeszcze rytmem spiżowych tonów. Po strzale opadło bezwładnie na ziemię.
Taka jest nasza legenda - zakończył nieznajomy. Popatrzył na dzwonnicę i dodał: - A może prawda?
Odszedł tak nagle, że Szczęsny, zasłuchany, nie zdążył go o nic zapytać ani podziękować. Siedział jeszcze przez chwilę, z trudem wracając myślami do rzeczywistości. Wreszcie wstał, rozejrzał się, spojrzał na zegarek. Wpół do dwunastej. Czas iść do Ignacego Wołczaka.
Tym razem otworzył mu mężczyzna maleńki, prawie karzeł, o twarzy zasuszonej niczym stary pergamin i oczach koloru ciemnego orzecha. Tylko te oczy żyły, błyskały drobnymi ognikami, cała postać robiła wrażenie zniszczonego, manekinu, poruszającego się niezdarnymi ruchami jak nakręcana lalka. Miał palce dziwacznie powyginane i na wpół sztywne, pewnie od reumatyzmu. Spojrzał na Szczęsnego, bąknął coś niewyraźnie i wpuścił go do mieszkania. Weszli do dużego, zagraconego pokoju; pachniało w nim stęchlizną, tytoniem i jeszcze czymś nieuchwytnym, czego w pierwszej chwili nie mógł rozpoznać. Potem zorientował się, że to pachną suszone zioła, rozwieszone po ścianach wiązankami, gęsto utkane gdzie się dało.
- Pan o mnie pytał. Ja jestem Wołczak - odezwał się karzeł. Głos miał cienki, skrzypiący. Wskazał jeden z foteli, zrzucając stamtąd kota.
- Major Szczęsny z warszawskiej milicji. Otrzymaliśmy pański list w sprawie Wernera Kirshwalda.
- Pan się wylegitymuje. Chcę wiedzieć, czy to prawda.
Szczęsny podał mu legitymację służbową. Wołczak przejrzał ją z uwagą, zwrócił oficerowi i coś jakby ulga pojawiła się na jego twarzy. Usiadł, przez chwilę zbierał myśli, a potem rzekł:
OT
- On tu był.
- Kirshwald?
- Tak. Mówił trochę po polsku. Przyjechał samochodem. Nie znam się, ale miał ładny wóz, srebrzystego koloru.
- Kiedy się tu zjawił?
- Zaraz, niech sobie przypomnę. - Pocierał czoło, marszczył brwi, nagle zerwał się i podbiegł do biurka, stojącego w rogu pokoju. Pochylił się nad jakąś książką czy kalendarzem, zaszeleścił kartkami. - Czwarty września. Zapisałem, zawsze zapisuję, jak coś się wydarzy.
- A to było wydarzenie?
Wołczak wrócił na fotel, zmierzył majora długim, ironicznym spojrzeniem.
- Pan myśli, że u nas to jak w Warszawie? U nas, panie majorze, tygodniami, latami nic się nie dzieje. Przynajmniej ja tak uważam.
- Do kogo przyjechał Kirshwald?
- Tak jakby do mnie. Potem dopiero okazało się, że nie. Zaraz to panu wytłumaczę. Otóż ten Niemiec zajechał gdzieś tak koło południa, zatrzymał samochód przed domem, wysiadł i zaczął się rozglądać. Pracowałem akurat w ogrodzie, pies się rozdarł, bo obcych nie lubi. Podszedłem do furtki, pytam się Niemca, kogo szuka. Po polsku pytałem, bo ichniego języka nie znam. Ale on widać zrozumiał, bo najpierw popatrzał tak dziwnie, zdawało mi się, że wyciągnął jakąś fotografię i porównuje mnie ze zdjęciem, ale może się myliłem. Potem powiedział też po polsku, tylko kiepsko, że chce mówić z panem Rudolfem Sznajderem. „Nie ma tu takiego”. To on: „A gdzie mieszka?” Na to ja, że nie znam w ogóle żadnego Sznajdera. Porozglądał się znowu i pyta, czy może na chwilę wstąpić do domu, napić się wody. Było ciepło, pomyślałem, że z daleka jedzie, to się zmęczył, więc zaprosiłem, chociaż obcych nie lubię, jak mój pies. Poczęstowałem go herbatą, samej wody jakoś nie wypadało podać. Wypił, coś tam gadał o moich ziołach, a oczy tak mu latały wszędzie, jakby chciał nimi ściany przewiercić. Spytał, czy ja długo tu mieszkam. Mówię, że nie tak dawno, bo pół roku jak ten dom od gminy kupiłem. „A czyj był przedtem?” - pyta. Wtedy mi się przypomniało, że poprzedni właściciel nazywał się właśnie Sznajder. No, to mu mówię, jak i co. Pyta, gdzie tego pana można teraz spotkać. Wyjaśniłem, że Sznajder dom sprzedał i wyprowadził się z Załężnej. Jeszcze spytał, Czy nie znam obecnego adresu tego, znaczy się, Sznajdera, na co mu odpowiedziałem, że skąd, w ogóle on mnie nie obchodzi, nie widziałem go na oczy. Aha, zapomniałem: jak ten Niemiec odjeżdżał, to zostawił mi kartkę z adresem. Niby jakbym się dowiedział czegoś o Sznajderze, żeby napisać.
- Ma pan tę kartkę?
- Tak. - Podał Szczęsnemu mały, trochę wybrudzony kawałek papieru. Był tam adres firmy ANB we Frankfurcie nad Menem i nazwisko Wernera Kirshwalda.
- Mówił coś jeszcze? Powiedzmy, dlaczego szuka tego Sznajdera?
- Nie. Ja nie pytałem, nie ciekawym cudzych spraw.
- Czy wstępował do kogoś innego w Załężnej?
- Wiem, że nie. Chyba żeby ktoś się z tym krył. Ale po co?
Szczęsny pożegnał Wołczaka, zjadł obiad w gospodzie, malucha odnalazł gotowego do drogi. Jadąc do Warszawy zastanawiał się, po co Kirshwald tak naprawdę przyjechał do Załężnej. Czy rzeczywiście szukał Sznajdera?
- To i my go poszukamy - mruknął do siebie.
*
Urząd Gminny w Załężnej miał tylko taką informację: Rudolf Sznajder, urodzony dnia... w Sosnowcu, zameldowany w sierpniu czterdziestego piątego, wymeldowany w kwietniu osiemdziesiątego czwartego do Szczecina. Z zawodu technik weterynarii. Pracował w państwowych ośrodkach, potem prywatnie. Niczym specjalnym się nie wyróżniał.
Miejscowa milicja nie miała do Sznajdera żadnych pretensji. Wyjeżdżając z Załężnej sprzedał dom gminie. Natomiast listonosz, który mieszkał tu od urodzenia i znał wszystkich, a przynajmniej tak mu się zdawało, przypomniał sobie, że na kilka miesięcy przed wyprowadzką do Sznajdera przyszły dwa listy z Republiki Federalnej Niemiec. Dwa, w odstępie paru tygodni. Co w nich było, tego oczywiście listonosz nie wiedział.
- Poszukamy w Szczecinie - powiedział Szczęsny. - Warto też sięgnąć do Sosnowca. W końcu to jest jedyny ślad polskich podróży Wernera Kirshwalda, na jaki udało nam się dotąd natrafić.
Kapitan Połoński wysłał więc radiogramy i trzeba było poczekać na odpowiedź. Przyszła niemal jednoznacznie brzmiąca: ani Rudolf Sznajder nie figurował w księgach miejskich Sosnowca, jako tam urodzony, ani też nie zameldowano go w Szczecinie. Zaintrygowany Połoński pojechał do Załężnej i, po małym targu, wydostał stamtąd świadectwo urodzenia delikwenta. Na oko dokument wydawał się autentyczny, lecz specjaliści z Zakładu Kryminalistyki orzekli, iż został precyzyjnie sfałszowany. Poszły więc w ruch teleksy i telefony do wszystkich jednostek MO w kraju. Dziwnym trafem w ośrodkach gospodarstw rolnych w Załężnej nie zachowało się ani jedno zdjęcie Sznajdera; był tylko odpis świadectwa zawodowego, który zresztą również okazał się nieprawdziwy.
- Miał jakąś rodzinę? - spytał Daniłowicz, kiedy zastanawiali się nad tajemniczym zootechnikiem.
- Żonę, która zmarła w czterdziestym dziewiątym. Dzieci żadnych.
- Ile on ma teraz lat?
- Jeżeli świadectwo urodzenia, mimo fałszerstw, podaje autentyczną datę, to sześćdziesiąt osiem. Szukamy jeszcze w Załężnej, może ktoś z mieszkańców zachował jego fotografię - odrzekł Szczęsny. - Podobno jednak, poza kontaktami służbowymi, nie utrzymywał z nikim bliższych stosunków towarzyskich. Nie leżał w okolicznych szpitalach, więc nie dysponujemy grupą krwi. Nie był ani razu przesłuchiwany przez milicję, więc nie ma odcisków palców. Nie wyjeżdżał za granicę, więc nie składał podania o paszport. Jednym słowem idealnie spokojny obywatel, choć z punktu widzenia przepisów całkowicie zafałszowany. Pozostaje nam tylko czekać, może się zadekował w jakiejś miejscowości, ale bez meldunku długo nie wysiedzi. Wtedy go dostaniemy. Musi wyjaśnić swoje załgane curriculum vitae.
- A szy nie sądzicje, że on się teraz ukrywa przed kimś z Republiki Federalnej? W tych listach mogło być ostrzeżenie, groźby. Wyjechał, zatarł za sobą ślady. No, potem ten przyjazd Kirshwalda. Spóźniony. Widać miał kiepskie rozeznanie.
- Albo - Daniłowicz zamyślił się na chwilę - albo nie było żadnych gróźb, po prostu ktoś go szuka z powodów finansowych, rodzinnych, a on sobie nie życzy żadnego kontaktu stamtąd.
- Jeżeli od początku, to znaczy od czterdziestego piątego roku, żył na fałszywych papierach, może się okazać, że to jest były gestapowiec lub folksdojcz. Przyczaił się i wsiąkł w miejscową społeczność. Co tam zresztą snuć przypuszczenia! Znajdźmy Rudolfa Sznajdera, wtedy rzecz się wyjaśni.
Nie czekali długo. W połowie grudnia poznańska milicja nadesłała informację, że w mieszkaniu przy ulicy Szkolnej osiem znaleziono zwłoki mężczyzny lat pięćdziesiąt dwa, zameldowanego jako Andrzej Gałęzowski, księgowy. Denat otrzymał strzał z pistoletu w głowę z dość bliskiej odległości. Podczas przeszukiwania lokalu inspektor grupy operacyjno-śledczej natrafił na ukryty w podręcznym sejfie dowód osobisty na nazwisko Rudolfa Sznajdera. Ponieważ stołeczna milicja interesuje się człowiekiem o takim nazwisku, zawiadamiamy itd.
Major Szczęsny pojechał do Poznania. Ciało zostało już zabrane do Zakładu Medycyny Sądowej na sekcję. Zaszedł tam, wraz z kapitanem Jodłeckim z WUSW, który odnalazł w sejfie ukryty dokument. Lekarz zakończył właśnie swoje czynności. Nie zdejmując gumowych rękawiczek, odkrył białą, martwą twarz Sznajdera i mruknął, że orzeczenie dopiero zacznie pisać. Żadnych rewelacji kryminalistycznych; strzał oddano z odległości około trzech metrów, denat znajdował się w tym momencie w pozycji stojącej, twarzą do zabójcy. Sekcja nie wykazała upojenia alkoholowego ani zażycia środków psychotropowych.
Kiedy Szczęsny z kapitanem wyszli z gmachu Zakładu, Jodłecki zaproponował wpierw obejrzenie mieszkania przy Szkolnej osiem, a potem rozmowę w Urzędzie. Szczęsny zgodził się bez oporu, gdyż sam chciał przede wszystkim zorientować się, w jakich okolicznościach nastąpiło przestępstwo i jak wygląda lokal.
- Nie wykryliśmy najmniejszych śladów włamania - mówił kapitan, zrywając plombę z drzwi. - A mimo to sądzę, choć mam na to jeszcze mało dowodów, że zabójca wszedł tutaj przed nadejściem Sznajdera i czekał na niego ukryty. Pewnie zaopatrzył się w bardzo dobre wytrychy.
- Dlaczego zakładasz, że przyszedł pierwszy? - spytał Szczęsny, rozglądając się po dużym, trochę staroświecko urządzonym pokoju.
- Zastosowaliśmy metodę betaradiografii. Znasz to?
- Teoretycznie. Nie używaliśmy jeszcze w praktyce. Metodą projekcyjną?
- Nie, stykową. Popatrz - podszedł do okna i ujął w palce brzeg granatowej, cienkiej zasłony. - Ponieważ Sznajder, według opinii lekarza i naszej, stał mniej więcej tu, obok stołu, twarzą do okna i strzelono mu prosto w sam środek czoła, bardzo wątpię, żeby widząc wymierzony w siebie pistolet nie uchylił się, nie rzucił w bok, tylko czekał spokojnie, aż tamten pociągnie za spust. Dlatego uważam, że zabójca ukrył się za tą zasłoną i strzelił przez nią. Kaliber pięć milimetrów, pocisk nie zostawił w tkaninie otworu, widocznego gołym okiem, choć jest, jak widzisz, niezbyt ścisła. Natomiast betaradiografia wykazała przebicie zasłony przez cząstki prochu. Wykonaliśmy zdjęcia, pokażę ci później; w miejscach przebicia widać wyraźnie nieco jaśniejszy obraz.
- Jaki izotop promieniotwórczy stosowałeś?
- Ce czternaście. Co prawda długo trwa promieniowanie, około czterdziestu godzin, ale wynik rewelacyjny.
Major w skupieniu wodził wzrokiem po meblach, spłowiałym nakryciu tapczana, wytartym dywanie. Zbliżył się do szafy, otworzył. Wisiały w niej nieco podniszczone garnitury, na półkach bielizna, stare swetry. Potem obejrzał dokładnie mały sejf, jakoś nie pasujący samą swą obecnością do tego zagraconego mieszkania podstarzałego mężczyzny, mało widać dbającego o estetykę wnętrza i własny wygląd.
- Co było w sejfie prócz dowodu osobistego na nazwisko Sznajdera?
- Różne papiery, przejrzysz sobie potem. Ekspert z naszego laboratorium kryminalistycznego stwierdził, że dowód, wydany swego czasu przez jednostkę w Załężnej, jest autentyczny. Cóż, tam nie wiedzieli, że oparty na fałszywym dokumencie urodzenia. Natomiast ten na nazwisko Gałęzowskiego został podrobiony tak misternie, że ekspert ma wątpliwości. Zabierz dowód do Zakładu Kryminalistyki, oni się z tym pewnie uporają, mają większe możliwości techniczne. W rezultacie nie wiadomo dziś, czy denat nazywał się rzeczywiście Sznajder, czy Gałęzowski.
- Długo tu mieszkał? I w ogóle czyj to lokal?
- Zameldowany prawie dziewięć miesięcy temu. Mieszkanie, pokój z małą kuchnią i ubikacją, bez łazienki, wynajął od rodziny pewnego technika, który wraz z grupą kolegów wyjechał na dwa lata do Libii coś tam budować. Rodzina, nie chcąc za krewniaka płacić komornego, dała ogłoszenie, że wynajmie mieszkanie. Sznajder zgłosił się co prawda nie jako pierwszy, ale dawał wysokie odstępne, więcej nawet niż tamci żądali. Musiał mieć sporo pieniędzy. Zameldował się jako księgowy, jednakże, jak zdołaliśmy dotychczas ustalić, nigdzie nie pracował. Być może gdzieś prywatnie. Albo tylko dorywczo. Mało wychodził z domu, jak twierdzą sąsiedzi. Z nikim nie zawarł znajomości, określili go jako nietowarzyskiego mruka. Na dzwonek do drzwi długo nie otwierał, przyglądał się przez „judasza”, pytał, kto i po co. Listonosz nie przypomina sobie, żeby przynosił mu jakieś listy.
- Wygląda na to, że chciał się przed kimś ukryć. A jednak ten ktoś go znalazł i zabił. Kaliber pięć? Maleństwo, chociaż z tej odległości wystarczy. Żadnych śladów nie zostawił?
- Żadnych. Myślę, że był to przestępca przebiegły, opanowany, że przedtem obserwował tryb życia Sznajdera, opracował sobie plan i zadziałał bez pudła. Wyszedł stąd, nie zauważony przez nikogo. W samo południe, jak przypuszczamy.
- Kto znalazł ciało?
- Zaczął się tu dobijać monter z gazowni, bo akurat kontrolowano szczelność przewodów na całej ulicy. Przyszedł tak koło piętnastej. Sąsiedzi, zaintrygowani, czemu Sznajder nie otwiera, bo rano widzieli go, jak wracał do domu ze sklepu spożywczego, zawiadomili milicję. Dzielnicowy” myśląc, że facet zmarł nagle albo leży ciężko chory, wyważył wraz z dozorcą drzwi. No, potem ja przyjechałem. Leżał bokiem na dywanie, tak jak ustawiłem te chorągiewki. Trochę krwi z głowy. Na stole torba z chlebem, kostka masła, pół kilograma jabłek. Widać nie zdążył tego zanieść do kuchni. Nikt nie słyszał strzału, ale to nic dziwnego; większość ludzi była w pracy, a w domach kobiety, zajęte swymi sprawami, wszędzie radio, hałasy uliczne i tak dalej. Nikt nie dostrzegł kogoś obcego, zresztą w dzień mało kto zwraca na to uwagę. Zabójca wiedział, kiedy przyjść.
- Powiedz mi jeszcze, w jaki sposób otworzyłeś sejf?
- Był otwarty. W dodatku bez śladów manipulowania, bez uszkodzeń. Albo więc Sznajder, wróciwszy do domu, najpierw zajął się sejfem, może coś tam włożył, a dopiero potem chciał zanieść do kuchni sprawunki, albo też zabójca znał szyfr. Pytanie, czy w ogóle cokolwiek z niego zabrał, bo pozostawił pieniądze i dokumenty. Sznajder miał w sejfie dwieście tysięcy złotych, marki zachodnionierhieckie i dolary. Trzymał tam też trochę kosztowności: złoty zegarek, sygnet, dwie obrączki bez monogramów i dat, chyba coś jeszcze.
W budynku milicyjnym Szczęsny z uwagą przejrzał papiery, wyjęte z sejfu, ale nie znalazł w nich nic, co byłoby wskazówką w prowadzonym śledztwie. Trochę starych listów od jakiejś kobiety imieniem Benigna, chyba dalszej krewnej, która w każdym z nich jednocześnie dziękuje za przesłane pieniądze i prosi o następne. Listy nosiły daty sprzed kilkunastu lat; korespondencja urywała się pewnej jesieni, a do ostatniego doklejono mały nekrolog: Benigna Nowak, lat osiemdziesiąt sześć, zmarła etc. Podpisane: rodzina. Prócz listów w sejfie Sznajder chował dwie książeczki PKO z wkładami po osiemdziesiąt tysięcy złotych, przy cZym jedna wystawiona była na nazwisko Rudolfa Sznajdera, a druga na Adama Gałęzowskiego. Jeszcze kilka starych rachunków za gaz i światło, kwit za wpłacone odstępne, kalendarz sprzed trzech lat, czysty, bez najmniejszych zapisków.
- Zastanawiałem się - powiedział Jodłecki - po co on to wszystko trzymał w sejfie? Rozumiem, że walutę i kosztowności, ale listy i stare rachunki?
- Listy pewnie stanowiły dla niego jakąś pamiątkę rodzinną - odparł major - a rachunki wetknął tam przez roztargnienie. Szukacie kogoś z jego krewnych?
- Daliśmy ogłoszenie. Ta Benigna Nowak mogła mieć dzieci czy wnuki. Jak sądzisz, kto go zabił? I dlaczego?
- Nie wiem jeszcze. Tak, jak nie wiem, kto i dlaczego zabił Wernera Kirshwalda. Coś tych ludzi musiało łączyć i być może zgładziła ich ta sama ręka. Słuchaj, Marku, czy w mieszkaniu Sznajdera nie natrafiłeś przypadkiem na jakikolwiek ślad nietoperza?
- Nietoperza? - powtórzył Jodłecki ze zdumieniem. - Myślisz o takim wypchanym, bo chyba nie o żywym?
Szczęsny mimo woli roześmiał się, a potem wyjął z portfela fotografię wizytówki, znalezionej w marynarce Kirshwalda i położył przed kapitanem.
- O, coś takiego. Przecież wysłaliśmy wam zdjęcia. Nie pamiętasz?
Jodłecki uderzył dłonią w czoło.
- Prawda! Mam to u siebie w biurku, zaraz... Ale Szczęsny powstrzymał go ruchem ręki.
- Nie trzeba, wierzę ci. Więc czy była taka lub podobna w mieszkaniu Sznajdera?
- Z całą pewnością nie! Przeszukaliśmy je bardzo starannie.
*
Pierwszy zapalił lampę, stojącą na bocznym stoliku, prześliczny antyk porcelanowy, ozdobiony srebrem. Potem ociężale sięgnął do dzwonka. Po paru sekundach drzwi uchyliły się, stanął w nich mężczyzna o twarzy tak nijakiej, że wydawał się urodzony i żyjący przez pomyłkę.
- Zawołaj tego... - mruknął Pierwszy, nie kończąc. Służący czy sekretarz, on sam właściwie nie wiedział, kim jest naprawdę, oddalił się bezszelestnie, a po chwili do gabinetu wsunął się człowiek średniego wzrostu, przyzwoicie ubrany, o włosach gładko przylegających do czaszki i lekko wypukłych oczach. Na ogół oczy te miały wyraz pewności siebie, dopełniony przez ostro zarysowaną brodę i wąskie wargi; teraz jednak cała postać, pochylona w służalczym, może nawet pokornym ukłonie, wyrażała tylko gotowość do wysłuchania tego, co chciał powiedzieć szef, i do spełnienia jego woli.
Był to dubler Szóstego, działający w Madrycie. Tym razem zupełnie wyjątkowo wracał po wykonaniu misji w innym kraju niż Hiszpania.
- Mów! - powiedział Pierwszy, nawet nie proponując mu, by usiadł. Lekceważył dublerów, chociaż ich potrzebował.
- Wykonałem zadanie - odezwał się Szósty z Madrytu.
- Znak?
- Znalazłem w sejfie, zabrałem i przywiozłem. Oto jest - zbliżył się, położył na stoliku wizytówkę, oprawioną w metalowe ramki, potem odsunął się z uszanowaniem i czekał.
Pierwszy ujął w swe grube, krótkie palce nietoperzowy znak, zdjął oprawkę, przejrzał tekst. Dźwignął się potem z fotela, podszedł do jakiejś aparatury, stojącej w kącie pokoju, włożył tekst wizytówki pod silnie powiększające szkło, zapalił lampkę, uruchomił urządzenie. Zobaczył, niewidoczną dla zwykłego oka, rzymską dziewiątkę i kiwnął głową z zadowoleniem. Wrócił na fotel, przez chwilę obserwował twarz stojącego przed nim człowieka, a dojrzawszy na niej strach, znów się ucieszył. Tak było zawsze.
- Bez kłopotów? - mruknął pytająco.
- Bez. Miałem trudności z odnalezieniem go, potem już nie. Strzeliłem przez kotarę, nawet mnie nie widział. Sejf on sam otworzył zaraz po wejściu do mieszkania. Schował tam pieniądze. Kiedy odwrócił się twarzą do okna, dostał prosto w środek czoła. Znak wyjąłem z sejfu.
- Nic więcej? - W pytaniu Szósty dosłyszał nutę groźby, więc odparł spiesznie, że absolutnie nic, nawet nie tknął pieniędzy ani kosztowności.
- Wiesz, że mogę to sprawdzić?
- Tak. Ale jestem czysty.
- Możesz odejść. Otrzymasz premię. Szósty znikł za drzwiami. Pierwszy uśmiechnął się sam do siebie; dobrze wiedział, że nie jest w stanie sprawdzić, czy z sejfu nie zginęło nic oprócz znaku. Wiedział jednak również, że utrzymywanie dublerów w poczuciu całkowitego posłuszeństwa i strachu daje mu nad nimi władzę niemal absolutną. W tym miejscu zastanowił się nad słowem „niemal”, które już nie pierwszy raz pojawiło się w jego rozmyślaniach. Potrafił bowiem zdobyć się na trzeźwą ocenę sytuacji.
We wrześniu inny Szósty, tam w Polsce, został zlikwidowany, bo odmówił wykonania tego, na czym „Nietoperzom” zależało. Nie wiadomo, czym Szósty wówczas się kierował: obawą, skomplikowanymi warunkami miejscowymi, poczuciem bezradności? W każdym razie należało z nim skończyć, bo stał się niebezpieczny. I to był pierwszy przypadek, kiedy słowo „niemal” zaciążyło nad przywódcą tej złowrogiej organizacji. Po raz drugi musiał użyć go w przypadku Dziewiątki.
Człowiek ten od wielu lat tkwił w Polsce. Przed sześciu laty otrzymał zadanie usunięcia z powierzchni ziemi kogoś, kto zagrażał interesom pewnej firmy w Kolonii. Obiekt - młody, bardzo zdolny fizyk - zginął na pozór zwyczajnie, w wypadku samochodowym. Znaleziono później jego ciało w na wpół spalonym wraku fiata. Dziewiąty normalną drogą, a więc przez specjalnego pośrednika, zawiadomił o tym Pierwszego, opisując dokładnie całe wydarzenie. Pośrednik, sprawdziwszy jego relację, wrócił do Monachium. Dwa lata temu Dziewiąty wykonał podobne zadanie, tym razem chodziło o kobietę, sprawa była dość zawikłana, ale przyczyny nie interesowały „Nietoperzy”, liczyły się tylko pieniądze. I w tym przypadku Dziewiąty zrobił, co mu kazano, opisał, przesłał, wziął zapłatę.
Jednakże wkrótce potem, nagle i bez uprzedzenia, sprzedał dom i, starannie zacierając za sobą ślady, wyprowadził się do Poznania. Pierwszy miał zwyczaj „dawania szansy”, jak to nazywał. Wysłał do niego jednego z dublerów, aby ten zorientował się, w czym rzecz. Wysłał, to znaczyło, aby znalazł i przeprowadził rozpoznanie sytuacji. Dubler wykonał zadanie. Wykonał do końca, jak mu polecono. Był to właśnie ów Szósty z Madrytu.
Dlaczego? - zastanawiał się od pewnego czasu Pierwszy. - Dlaczego Werner Kirshwald i Rudolf Sznajder w pewnym momencie wycofali się, odmówili współpracy. Co nimi kierowało? Obaj zrobili to w Polsce. Kraju, który ich szef znał jedynie z nazwy, opisów, prywatnych kontaktów z paroma ludźmi, pracującymi najczęściej przy ulicy Englischer Garten. Może to za mało - myślał, pijąc drobnymi łykami portorykański rum „Captain Morgan”, bo sprzykrzyły mu się słodkie likiery. - Może powinienem bliżej poznać ten dziwny, niezrozumiały kraj, pełen sprzeczności i zaskakujących wydarzeń. Ale jak to zrobić?
*
Dorota uśmiechnęła się. Miała śliczny uśmiech pełen ciepła i obietnic, których najczęściej nie dotrzymywała.
- Nie zdradzam cię - powiedziała kiedyś do Andrzeja, odpowiadając na jego wymówki, że widział ją to tu, to tam w męskim towarzystwie. - Trochę więcej zaufania, darling! Nie bądź zazdrosny.
- Jestem - odparł gniewnie. - Nic na to nie poradzę. Chcę cię mieć na własność i na zawsze. Najchętniej wsadziłbym cię do klatki, Zamknął na klucz. Byłby tylko jeden i tylko u mnie.
- Nie mam w sobie nic z kanarka czy papugi. Lubię przestrzeń i swobodę. Musisz się do tego przyzwyczaić.
Takie rozmowy pomiędzy nimi nie zdarzały się często, toteż Dorota nie brała Andrzejowej zazdrości na serio. On jednak, w miarę upływu czasu, stawał się coraz bardziej zaborczy i nie potracił jej wybaczyć licznych towarzyskich kontaktów. Za ładna dla mnie - myślał z goryczą - za bardzo przyzwyczajona do hołdów i męskiego podziwu. Stawał wtedy przed lustrem i długo, krytycznie przyglądał się swemu odbiciu. Ukazywało twarz o męskich rysach, z pewnością przystojną; gęste falujące włosy koloru brunatnego z odrobiną siwizny na skroniach dodawały jej uroku. Wąsy zgolił niedawno, bo Dorota twierdziła, że mu „nie pasują”; teraz wydawał się młodszy.
Dzisiaj Dorota przyszła niespodziewanie, czym wprawiła go w kłopot; mieszkanie było nie sprzątnięte, w łazience nad wanną wisiały uprane koszule i skarpety, a na stole leżały rozłożone papiery, skrypty i książki, bo przygotowywał się do pracy doktorskiej.
- Mogłaś uprzedzić - wypomniał łagodnie, bo przecież tak naprawdę cieszyła go każda jej wizyta. - W domu bałagan.
- Nie szkodzi - odpowiedziała z uśmiechem. - Mam ochotę na dobrą mocną herbatę. Zrobisz?
- Oczywiście.
Wyszedł do kuchni. Kiedy wrócił, niosąc na tacy szklanki i cukier, dziewczyna spytała z zaciekawieniem:
- Pracujesz naukowo?
- Tak, chcę zrobić doktorat.
- Jaki temat obrałeś?
- „Niektóre metody badania dokumentów w świetle najnowszych osiągnięć techniki”. Trochę za szeroki, nadawałby się na trzy prace, nie na jedną. Dlatego zaznaczyłem „niektóre”.
- Czy to jest akurat potrzebne tam, gdzie jesteś zatrudniony? Mam na myśli twój wydział w Zakładzie.
- Naturalnie. Proszę, bierz cukier. Przecież pracuję w wydziale badania dokumentów, mówiłem ci kiedyś.
- Wiesz, trochę żałuję, że nie skończyłam jednak prawa. - Mogłabym też analizować najróżniejsze ciekawe dokumenty. Razem z tobą - objęła go za szyję i o mało nie przewróciła szklanki z herbatą. - Twoja praca musi być strasznie interesująca. Czy badasz tylko tajne papiery milicyjne, dla śledztwa?
- Nie tylko. Często zgłaszają się do nas instytucje, prosząc o uwiarygodnienie jakiegoś dokumentu. Były takie prośby z muzeów, chodziło o fałszerstwo obrazów. Znana ci jest pewnie słynna sprawa autentyczności paru listów Fryderyka Chopina, prasa o tym informowała. Raz zajmowałem się testamentem, pisanym na bardzo starym pergaminie, rzecz była o tyle ważna, że dotyczyła ogromnego zapisu. Rodzina wiodła zacięty spór z lokalnym muzeum. No, oczywiście najwięcej czasu przeznaczamy na sprawy śledcze, mówiąc w skrócie. Jesteśmy przecież instytucją milicyjną.
Dorota słuchała uważnie, popijając gorącą herbatę. Pomyślał, że mogłaby tak siedzieć obok niego jako żona, pani tego domu, przyjaciółka i towarzyszka codziennych trosk i radości. Jego Dorota. Czy zechce? Za wcześnie o to pytać - osądził trzeźwo. - Niech się dobrze poznają, niech nabiorą przekonania, że się dobrali, bo wcale niełatwo jest być żoną oficera milicji. Przecież mogą go przenieść do innego miasta, znajdzie się w jednostce operacyjnej, przyjdą dni i noce poza domem, ciężkie dni służby śledczej, okresy nagłego pogotowia, zmęczenie, nawet choroba. Czy ona to wytrzyma, ta delikatna, rozkapryszona, bardzo wrażliwa kobieta?
- O czym myślisz? - spytała, zdziwiona jego niespodziewanym milczeniem.
Uśmiechnął się, potrząsnął głową jakby odpędzając trudne myśli.
- Nic, tak sobie tylko.
- Powiedz!
- Kiedyś powiem - obiecał.
- Teraz! - zażądała stanowczo.
- Teraz nie. O co pytałaś przedtem? Aha, o te cywilne sprawy. No, więc owszem, bywają bardzo interesujące dokumenty. Ale to tylko z daleka wygląda pasjonująco. Na co dzień nasza robota jest żmudna, wymaga drobiazgowego, precyzyjnego badania, kroczek po kroczku, aby wyłowić prawdę. Bo to jest cel naszej pracy.
- A co to jest prawda? - spytała przekornie, kładąc mu głowę na ramieniu. - Pytam jak Piłat.
- Prawda to zgodność myśli z rzeczywistością - zacytował Tomasza z Akwinu. - Pamiętam to sformułowanie jeszcze ze studiów. Podoba mi się jego jasność i logika. Może jednak dość na dzisiaj o sprawach poważnych. Jak myślisz, kochanie?
- Poczekaj - odsunęła jego ręce - chcę jeszcze porozmawiać. Opowiedz mi o tych listach Chopina; nie pamiętam, co podawały gazety.
Powściągnął odruch zniecierpliwienia, najmniej teraz interesował go Chopin; Zapalił klubowego, choć Dorota za każdym razem częstowała go jakimiś zagranicznymi, jak kent III deluxe lub ostatnio merit ultra lights. Skąd je masz? - chciał czasem zapytać, ale coś zamykało mu usta. Może odpowiedź byłaby zbyt trudna do przełknięcia.
- No, więc... Zaraz, niech sobie przypomnę. Do naszego Zakładu zwróciło się w tej sprawie Towarzystwo imienia Fryderyka Chopina, prosząc o ekspertyzę. Otrzymaliśmy kserokopię, zatytułowaną: „Listy Chopina do Delfiny Potockiej”, tam były, jeżeli dobrze pamiętam, ręczne teksty czterech listów. Dostaliśmy też reprodukcję sześciu innych z angielskiego czasopisma muzycznego, nie pamiętam nazwy. Jako materiał porównawczy posłużył album z reprodukcjami autentycznych listów Chopina. Nie będę ci opowiadał o całej, bardzo drobiazgowej pracy badawczej. W przypadkach, kiedy mamy do czynienia nie z oryginalnym dokumentem do porównywania, ale z reprodukcjami, w dodatku wielokrotnie powielanymi, musimy doskonale znać całą dynamikę procesów graficznych, a zwłaszcza znajomość impulsu pisma osoby... Zostawmy, to za trudne dla laika. W rezultacie ustaliliśmy, że sporne teksty spreparowano przy pomocy chytrego fotomontażu, posługując się autentycznym pismem Chopina, „pociętym”, jeżeli można się tak wyrazić, na poszczególne elementy i połączonym fotograficznie w sfałszowane teksty. Zrozumiałaś coś z tej relacji?
- Wszystko. Opowiesz mi jeszcze kiedyś o innych ekspertyzach? To szalenie ciekawe!
- Opowiem. Kiedyś - zgodził się łatwo, bo w tym momencie zajmowało go zupełnie coś innego niż jakiekolwiek ekspertyzy dokumentów. Dorota już się nie sprzeciwiała.
*
„R-8” wszedł do gabinetu pułkownika Polewskiego, a widząc, że jest zajęty rozmową telefoniczną, usiadł w kącie i czekał. Praca w kontrwywiadzie nauczyła go cierpliwości, a także pewnej wyrozumiałości wobec kolegów starszych stopniem. Niektórych przewyższał doświadczeniem, umiejętnością błyskawicznego rozpoznawania sytuacji w momencie zagrożenia, prawidłowego wyciągania wniosków. Starał się im tego nie okazywać, gdyż poza wszystkim był dobrze wychowany. Z natury choleryk (sam tak mówił o sobie), wyuczył się tak doskonałego opanowania, że ci, którzy znali go krótko bądź mało, uważali, iż jest flegmatykiem. Nie wyprowadzał ich z błędu.
Polewskiego lubił i cenił. Zaprzyjaźnili się cztery lata temu, a mimo iż dzieliło ich kilka stopni służbowych i stanowisko Tadeusza, to przecież przyjaźń ta z czasem umocniła się i trwała. Polewski, choć też pracował w kontrwywiadzie, nie był jego szefem, co być może również wpływało na ich wzajemne stosunki. Dość często jednak zdarzało się, że jeden potrzebował pomocy drugiego przy wypełnianiu swoich zadań, bo kontakty pomiędzy wydziałami zazębiały się i pomagały w pracy..
Pułkownik zakończył rozmowę, wstał, pospacerował po gabinecie, głęboko nad czymś zamyślony. „R-8” nie odzywał się, aby nie przeszkodzić mu nierozważnym słowem.
- Dobrze, że się zjawiłeś - powiedział Polewski, zapominając, iż przed godziną sam go o to prosił. - Kiedy wyjeżdżasz za granicę?
- Pojutrze.
- Zaszły nowe okoliczności w związku ze sprawą Wernera Kirshwalda, o której ci swego czasu mówiłem.
- Wiem. Zabito Rudolfa Sznajdera, a Kirshwald we wrześniu szukał go w Załężnej.
- Już to wiesz? - Tadeusz roześmiał się. - W porządku, nie będę ci przypominał. Dlatego nagląca prośba: zainteresuj się nie tylko Kirshwaldami, ale przede wszystkim „Nietoperzami”. Pracowałeś w wywiadzie, wiesz, jak to zrobić.
„R-8” spojrzał na niego spod oka.
- To prawie tak, jakbyś kazał mi włożyć gołą rękę w gniazdo szerszeni. Wprawdzie wiem o „Batsach” na razie tyle co nic, ale i to wystarczy, aby zorientować się, że mają wiele wspólnego z terroryzmem. Chociaż - zamyślił się - mogą nie mieścić się w uznawanych dziś regułach gry.
- Wyjaśnij to.
- Widzisz, przeczytałem niedawno w czasopiśmie, wydawanym przez Międzynarodowy Instytut Studiów Strategicznych w Londynie, że istnieje sześć celów terroryzmu, tak oni to sobie w instytucie wyliczyli. A więc na przykład: chęć uzyskania od władzy jakichś ustępstw lub okupu, chęć szerzenia zamętu, niepokoju w społeczeństwie i tak dalej. Wśród tych sześciu nie wymienia się likwidowania pewnych osób wyłącznie za pieniądze. Podkreślam: za, a nie dla pieniędzy, bo nie ofiara czy jej rodzina miałaby złożyć okup, lecz inicjator zabójstwa za to płaci. Inaczej mówiąc, „nietoperza” ktoś wynajmuje po to, aby usunął człowieka niebezpiecznego, niewygodnego, przeszkadzającego inicjatorowi. Bywają prywatni detektywi, być może są też prywatni kaci.
- Sądzisz, że w taki sposób zabito Kirshwalda i Sznajdera? Dla kogoś stali się zbyteczni?
- Nie wiem, Tadeusz. Myślę tylko, że mocodawca tych zbrodniarzy znajduje się poza Polską. A inicjatorzy mogli być różni w obu wypadkach. Dla mnie terrorysta to osobnik z zaburzeniami psychicznymi, chociaż na ogół świadomy tego, co robi. W przypadku całej grupy, kierowanej przez jakąś bardzo silną, groźną jednostkę, mamy do czynienia z tak zwaną patologią kolektywu.
Polewski usiadł za biurkiem, chwilę patrzał w spokojne, jasne oczy kapitana, a potem rzekł:
- Słuchaj, Stachu, cofam swoją prośbę. Dowiedz się tylko, ile się da, o Kirshwaldach i Sznajderze, a z „Nietoperzami” daj sobie spokój.
„R-8” uśmiechnął się ledwie dostrzegalnie.
- Sądzisz, że właśnie teraz, kiedy już zacząłem swoją „wielką grę”, mógłbym z niej zrezygnować?
Rozdział 5
W styczniu zaczęły się ostre mrozy, śnieg zasypywał ulice i ubielił drzewa w parkach. W któryś z takich dni Szczęsny i Daniłowicz żegnali na Cmentarzu Północnym starszego kolegę. Odszedł na emeryturę kilka lat temu, po dwóch zawałach i z ciężką chorobą wrzodową. Mimo to usiłował nie poddać się, zmuszał swój zmęczony organizm do fizycznego wysiłku, długich spacerów i gimnastyki. Jakiś czas udawało mu się oszukać serce; potem zbuntowało się.
Cmentarz na Wólce Węglowej, który latem wyglądał jak rozległe, ukwiecone pole, ciągnące się aż hen po Puszczę Kampinoską, teraz był tylko martwą równiną z zaśnieżonymi, długimi rzędami krzyży i nagrobków.
- Wiesz - powiedział Daniłowicz, kiedy wracali z wolna alejką, przepuściwszy przodem rodzinę i delegację z jednostki - może nie tutaj, ale na Powązkach przypomina mi się często taka bardzo stara, jeszcze z pierwszej wojny światowej, pieśń, którą podobno śpiewano na froncie, chowając poległych żołnierzy. Ja oczywiście jej nie słyszałem, ale opowiadał mi ojciec. Zaczynała się od słów: „Oddaliście wszystko, co człowiek mógł dać...” Myślę, że tym jednym zdaniem można zastąpić najpiękniejszą mowę pogrzebową. Szczęsny podniósł kołnierz brązowego kożuszka, no wiatr ziębił go w szyję, a potem mruknął, że nie lubi cmentarzy, pogrzebów i w ogóle cholera go bierze, kolega powinien był jeszcze żyć co najmniej dziesięć lat, ale nie dbał o siebie.
Wyszli na plac przed bramą, wsiedli do samochodu, silnik długo nie chciał zapalić, bo zamarzł. W drodze, jak zwykle, wrócili do sprawy Kirshwalda.
- Nie natrafiliśmy dotąd na żadnych krewnych tej Benigny Nowak - rzekł pułkownik. - Być może ich nie ma.
- Odwiozę cię do Urzędu i pojadę do Zakładu Kryminalistyki.
- Po co?
- Chcę mieć odpis analizy włosów, znalezionych wtedy w samochodzie Wernera:
- Nie przysłali do nas?
- Owszem, jest w teczce sprawy. Ale ja chcę mieć dla siebie - powtórzył Szczęsny z uporem. Spojrzał na szefa spode łba, nie lubił, jak go za wiele pytano. Daniłowicz westchnął i umilkł. Dopiero kiedy minęli już Halę Marymoncką, odezwał się pojednawczo, aby rozładować smętny nastrój:
- Wczoraj jeden ze znajomych dziennikarzy, świetny facet zresztą, przytoczył mi anegdotkę o pewnym wybitnym polityku. Otóż on bardzo nie lubił wszelkich komisji i nie miał dla nich uznania. Kiedyś tak się wyraził: „Wielbłąd, moi panowie, to koń zaprojektowany przez komisję”... Szczęsny wybuchnął śmiechem, polonez zatoczył się na jezdni, ale jakoś utrzymał równowagę. Nastrój w wozie wyraźnie się poprawił. Major zahamował przy Pałacu Mostowskich, szef wysiadł, potupał trochę dla rozgrzewki, syknął, bo lewa noga zabolała ostrzegawczo, i utykając poszedł do wejścia. Szczęsny patrzał za nim chwilę z troską w oczach. Wykończy mi się chłop, jak nie pojedzie do sanatorium - pomyślał. Dodał gazu, ruszył w stronę Alej Ujazdowskich. Po drodze dojrzał jednak na chodniku Andrzeja Łanieckiego, zatrzymał wóz i zaprosił go na kawę.
- Zmarzłem na kość - powiedział.
- W samochodzie? - zdziwił się kapitan.
- Nie. Byliśmy ze Stefanem na pogrzebie... mniejsza z tym, nie znałeś go. Zresztą jechałem do was. Ściślej, do wydziału biologii w Zakładzie.
- To dobrze. Wypijemy kawę i zabiorę się z tobą. Weszli do lokalu, usiedli przy stoliku w samym kącie. Podeszła kelnerka. Łaniecki zamówił dwie duże, sobie szarlotkę, po czym zwrócił się do Szczęsnego:
- Co dla ciebie?
- Gniotą - odparł i spojrzał na kelnerkę z zainteresowaniem. Przymrużyła oczy i odpowiedziała bez wahania:
- Nie ma bajaderek.
- Jeden zero dla pani - mruknął, ubawiony. - Proszę wobec tego również szarlotkę.
Chciał powiedzieć coś Andrzejowi, ale zauważył, że kapitan patrzy w drugi koniec kawiarni z dziwnym wyrazem twarzy, tak jakby czemuś nie dowierzał albo był bardzo zaskoczony. Odwrócił się więc, przeleciał wzrokiem po stolikach.
- Jaka ładna dziewczyna! - rzekł z uśmiechem. - Znasz ją?
- Tak.
- Pogratulować.
- Jeszcze nie ma czego - odparł Łaniecki przez zaciśnięte zęby. Poznał Dorotę. Nie była sama.
Nagle Szczęsny zmarszczył brwi i z uwagą przyjrzał się mężczyźnie, który siedział obok dziewczyny. Gdzieś już go widział, może nawet rozmawiali ze sobą, ale gdzie to było? Gość przy stoliku miał gęste, siwe włosy w nieładzie spadające na kołnierz, twarz pełną, bladą, usta na twpół zakryte bujnymi wąsami. Ubrany był w gruby norweski sweter w barwne wzory, odpowiedni bardziej na narty niż do ciepłego lokalu.
- Ty znasz ją, a ja chyba jego - powiedział, wciąż wytężając pamięć. - Ale skąd? Do diabła, nie mogę sobie przypomnieć.
- Przesłuchiwałeś go?
- Nie przypuszczam. Dobrze znasz tę laleczkę? Zdziwił się, bo Łaniecki raptem poczerwieniał i syknął gniewnie:
- To nie jest... To jest... - urwał, nerwowym ruchem sięgnął po papierosy.
- Widzę, że jest, bo siedzi. Pytałem, czy ją dobi ze znasz, ale jeżeli masz się złościć, to nie mów. Mnie zresztą bardziej interesuje facet, który z nią tak czule...
- Przestań!
- O, z tego widać, że cię porządnie wzięło. Przypuśćmy, że to jej wujek? Bo na oko duża różnica wieku. Tak sobie pomyśl, a zaraz będzie ci lżej.
Kelnerka przyniosła kawy i ciastka, uśmiechnęła się do Szczęsnego. Zapłacili, Łanieckiemu nagle zaczęło się śpieszyć. Parząc usta wypił kawę, nie dojadł szarlotki, wstał. W tym momencie Dorota i jej znajomy również podnieśli się z krzeseł, zaczęli iść w stronę wyjścia. Dziewczyna dostrzegła Andrzeja, za późno już było na wszelkie uniki. Major, obserwujący tę scenę z pobłażliwym uśmiechem, zauważył, że po twarzy pięknej nieznajomej przeleciał cień zażenowania, które jednak natychmiast opanowała. Ze swobodą osoby, obytej w najróżniejszych sytuacjach życiowych, podeszła do Łanieckiego i powiedziała:
- Jakże się cieszę, że cię spotkałam, Andrzejku! Nie wiedziałam, że bywasz W tej kawiarni. A to pewnie twój kolega - spojrzała na Szczęsnego. W milczeniu ujął jej rękę, pocałował. Nie wymienił swego nazwiska, gdyż człowiek, stojący tuż za dziewczyną... Tak, już przypomniał sobie, kim jest. Tamten jednak ani jednym gestem czy słowem nie okazawszy, że się znają, przywitał się z oficerami, mówiąc wyraźnie:
- Balicki. Miło mi poznać.
Nastała chwila ciszy, jakby nikt z tej czwórki nie chciał odezwać się pierwszy. Dorota roześmiała się.
- Stoimy w przejściu - powiedziała. - Chodźmy do szatni.
Lawirowała tak, żeby znaleźć się obok Łanieckiego, pociągnęła go za rękę, odeszli na bok i szeptała mu coś do ucha. Szczęsny nałożył, kożuszek, ignorując siwowłosego mężczyznę, który próbował nawiązać rozmowę o mrozach i ostrej zimie. Poznał mnie czy nie? - myślał major. - Jeżeli udaje, to całkiem dobrze. Nie, łobuzie, nie dam ci tej satysfakcji. Odwrócił się raptownie w jego stronę.
- My się przecież znamy - powiedział ostro. - Już pan zapomniał?
Tamten zmieszał się, potem zaprzeczył ruchem głowy.
- Nie zapomniałem - odparł, akcentując każdą sylabę. Wzrok miał zimny, wrogi. - I nie zapomnę.
- Ja również.
Przez chwilę mierzyli się spojrzeniem; czarne wąskie oczy Szczęsnego pobłyskiwały w mrocznej szatni. Obok nich przesuwali się ludzie, oddawali i zabierali płaszcze, ale tych dwóch nie zwracało na nich uwagi. Byli jak w zamkniętym, odizolowanym kręgu.
- Zabrał mi pan dwanaście lat życia - mruknął Balicki.
- Nie ja. Sąd. Nawiasem mówiąc, pan też zabrał komuś życie. Myślę, że i tak pan się z tego tanio wywinął.
»- Posiedziałby pan chociaż pięć, to by pan zobaczył, jaka to „taniocha”.
W głosie siwowłosego było coś, co kazało majorowi spojrzeć na niego odrobinę mniej nieprzyjaźnie.
- Co pan teraz robi? - spytał. Łaniecki tłumaczył dziewczynie jakieś zawiłe sprawy, słuchała uważnie, położywszy mu rękę na ramieniu.
- Żyję - odparł Balicki. Wzruszył ramionami.
- Z czego? Jeżeli wolno zapytać.
- Wolno. Prowadzę znajomemu rachunkowość w warsztacie. Po wyjściu „stamtąd” nie przyjęli mnie w dawnym zakładzie. Zresztą nie mam do nich pretensji.
Dorota i Andrzej, uśmiechnięci i pogodzeni, wrócili do nich, pragnąc włączyć się do rozmowy. Ale rozmowy nie było. Obaj mężczyźni, powiedziawszy sobie tylko tyle, ile należało dla wyjaśnienia sprawy, milczeli. Dziewczyna pożegnała się z oficerami, chciała jeszcze zostać w kawiarni, bo dostrzegła przy stoliku znajomą. Balicki znikł, wmieszany w grupę gości.
- Częściowo miałeś rację - odezwał się Łaniecki, kiedy jechali w stronę Alej Ujazdowskich. - Wprawdzie to nie jej wujek, ale stary znajomy ojca. Spotkali się, pogadali przy kawie.
Szczęsny nic nie odrzekł. Zastanawiał się, czy powinien albo też czy ma prawo wyjaśnić koledze przestępcze fakty z przeszłości Balickiego. To prawlid, że stawał przed sądem za zabójstwo; sąd przyjął że w afekcie. Ale karę odcierpiał. Czy przeszłość miała się za nim wlec do końca życia? Może ojciec dziewczyny nie uważał za potrzebne mówić o tym w domu. Może nawet, w jakiś sposób, usprawiedliwiał względnie rozumiał motywy zabójstwa, choć zbrodnia zawsze zbrodnią pozostaje.
- Dlaczego nic nie mówisz? - zdziwił się kapitan.
- Ot, tak. Zamyśliłem się.
I już nie dodał więcej. Za to Łaniecki, wyraźnie podekscytowany spotkaniem, powiedział, że zna Dorotę od dziecka, że niedawno spotkali się przypadkowo (po szesnastu latach!), odnowili znajomość i, być może, związek ich będzie trwały.
- Cóż to za określenie! Powiedz po prostu, że chcesz się z nią ożenić.
- No, tak. Ale jeszcze nie mówiliśmy o tym w sposób zdecydowany.
- Ona gdzieś pracuje?
- W sklepie. Mają taki butik... Andrzej speszył się, umilkł. Major rzucił na niego przelotne spojrzenie i znowu ogarnęły go wątpliwości, czy dobrze robi, nie wyjaśniając, kim był Balicki. Dojechali już jednak do Zakładu, postanowił więc odłożyć to na inną okazję.
W - wydziale biologii Szczęsny poprosił o kopię ekspertyzy trzech włosów, znalezionych w srebrzystym audi Kirshwalda.
- Na co ci kopia? - spytał podpułkownik Wilski, chudy, przygarbiony, łysy. Miał za sobą ponad dwadzieścia lat pracy w kryminalistyce, napisał szereg prac, przetłumaczonych na kilka języków, i brał udział w międzynarodowych sympozjach biologów.
- Na prywatny, użytek - odparł Szczęsny i przymknął jedno oko dając tym do zrozumienia, że oczywiście żartuje, co jednak tylko częściowo było prawdą. Od czasu do czasu prowadził „własne śledztwo” w sprawach, które go bardziej interesowały, wynikami dzieląc się uczciwie ze swoim szefem.
Wilski wzruszył ramionami, przyjął papierosa; zapalili na korytarzu, aby nie drażnić poprzeziębianych gardeł kolegów.
- Fenotypy - mruknął podpułkownik, kontynuując poprzednie rozważania. - Rozumiesz, dopiero Culliford swoimi doświadczeniami w dziedzinie badania plam krwi umożliwił nam pierwsze próby zastosowania tych doświadczeń do włosów, mówiąc w skrócie.
- Powiedz mi, jaki termin ustaliliście dla procesu starzenia się wyrwanych włosów? Chodzi mi o to, czy...
- Wiem, o co ci chodzi. Mamy pozytywne rezultaty badań włosów, wyrwanych nawet trzy tygodnie wcześniej. - Zaciągnął się dymem, rozkaszlał i dodał: - Ogromne znaczenie dla celów sądowo-lekarskich.
- Tak. Zdarza nam się przecież znaleźć włos w trakcie śledztwa, które trwa już kilkanaście dni. Sęk w tym, że w sprawie Kirshwalda nie mam, jak dotąd, materiału porównawczego. Ale go znajdę! - zapewnił z nagłą zaciętością.
Wilski popatrzył na niego, pokiwał głową.
- Daj ci Boże. Oby tylko zabójca miał wciąż jeszcze inną głowę niż moja i oby materiału porównawczego nie zabrakło.
Roześmiali się. Podpułkownik nie martwił się łysiną, twierdził, że w ten sposób przypomina Kojaka, a według jego opinii jest to jeden z lepszych policjantów. Szczęsny schował wręczoną mu kopię, po kwadransie siedział już u siebie, w Pałacu Mostowskich. Pewna sprawa nie dawała mu jednak spokoju. Połączył się z dzielnicowym urzędem na Woli i poprosił do telefonu znajomego porucznika.
- Posłuchaj, stary - zaczął, choć porucznik był od niego kilkanaście lat młodszy. - Zapisz sobie: Ryszard Balicki, lat... teraz będzie miał pięćdziesiąt trzy bodajże, z zawodu ekonomista, mieszkał względnie jeszcze mieszka na twoim terenie. Czternaście lat temu stanął przed sądem za zabójstwo żony. Dostał dwanaście. Odsiedział. Podobno pracuje jako księgowy w jakimś warsztacie.
- To pilne?
- Raczej tak. Powiedzmy w ciągu kilku dni, jeżeli dasz radę. Bo chodzi mi przecież nie tylko o adres, ale o to, co naprawdę robi.
- Postaram się.
Zadzwonił już po dwóch dniach.
- Wymieniony osobnik, formalnie zatrudniony w warsztacie elektrotechnicznym na stanowisku księgowego, w rzeczywistości zajmuje się bardzo aktywnie handlem walutą. Robi to jednak na tyle sprytnie, że nie udało się jak dotychczas zebrać wystarczających dowodów jego winy. Nie posługuje się „konikami”.
- Na handlu nie możemy go złapać - mówił porucznik - a w domu może mieć nawet sto tysięcy dolarów, ale nie znaleźliśmy podstaw do przeszukania. Zresztą, wolno mieć. On na ulicy nie handluje, na to jest za szczwany. Wszystkie transakcje załatwia w lokalach. Najczęściej w „Europejskiej” albo w „Metropolu”. Chyba ze cztery razy nasz inspektor był absolutnie pewny, że już go ma w ręku, i nic. Pudło.
Szczęsny podziękował, odłożył słuchawkę i zamyślił się głęboko. Nie lubił wtrącać się do prywatnych, bardzo osobistych spraw kolegów; przyjaźń przyjaźnią, ale istnieje pewna granica, którą niechętnie przekraczał. I nie lubił również, kiedy jego próbowano wyciągać na zwierzenia.
Dlatego w domu długo zastanawiał się, zanim nakręcił numer Andrzeja. Postanowił, że zapyta go o byle co, a potem może w trakcie rozmowy zahaczy o spotkanie z Dorotą. Co będzie dalej, to już zależy od Łanieckiego: rozgada się czy urwie temat.
Po kilku sygnałach ktoś z tamtej strony podniósł słuchawkę. Usłyszał miękki kobiecy głos, a w tym głosie powstrzymywany śmiech:
- Halo? Słuchamy razem... - Potem było jakby lekkie szamotanie, śmiechy, i głos Andrzeja: - Proszę, Łaniecki?
Szczęsny bez słowa odłożył słuchawkę. Nie miało sensu zaczynać rozmowy z mężczyzną, u którego o tak późnej godzinie znajduje się dziewczyna.
*
Dorota spojrzała na zegarek.
- Powinnam już iść - mruknęła sennie.
- Zostań - poprosił. - Dwadzieścia stopni mrozu! Ja bym teraz nosa nie wychylił na dwór. - Pocałował ją i dodał: - Żartuję, rzecz jasna. Nie chodzi o mróz, chcę, żebyś była ze mną do rana.
Uśmiechnęła się, ułożyła wygodniej.
- Wiesz - zaczęła, gasząc papierosa - latem zwiedzałam grotę w pobliżu skały Loreley, niedaleko małego miasteczka St. Goarshausen nad Renem. A może zresztą - zastanowiła się - grota była przy Drachenfels? Nie pamiętam. W każdym razie weszliśmy do środka. I, wyobraź sobie, zobaczyłam zwisające od pułapu mnóstwo nietoperzy! Wisiały głowami w dół.
- Nietoperze zwykle tak wiszą - zauważył.
- Okropne. Ni to mysz, ni ptak. Widziałeś go kiedyś z bliska?
- Nieraz.
- Smali nocturnal mammal of the order Chiroptera - szepnęła, jakby recytując wiersz czy słowa piosenki.
Uniósł się na łokciu, popatrzył na nią uważnie.
- Skąd to znasz?
- Co?
- To, co mówiłaś przed chwilą. Ten tekst! Przeciągnęła się, zaplotła mu dłonie na karku.
- Kochanie, po prostu określiłam nietoperza po angielsku. Nie zrozumiałeś? Przecież znasz ten język.
Milczał dłuższą chwilę. Coś złego - bardzo złego - ogarnęło myśli, zamąciło je. Wyswobodził się z rąk dziewczyny, usiadł na tapczanie. Zastanowić się! Rozważnie, spokojnie. To może być zwyczajny zbieg okoliczności. Nie wolno być podejrzliwym. Tak. Ale nie wolno również stracić zawodowej czujności.
Poczuł gorące wargi dziewczyny na swoim policzku.
- Kochasz mnie?
- Po co pytasz - mruknął. - Mało masz dowodów?
- Może i mało - odparła z dziwną intonacją w głosie.
Odwrócił się gwałtownie, chwycił ją za przeguby rąk i ścisnął aż do bólu.
- Więc czego chcesz? Co mam jeszcze zrobić dla ciebie, żebyś była pewna tej miłości?
Uśmiechnęła się, ukazując drobne białe zęby.
- Zrobiłbyś?
- Co?
Teraz ona nie odzywała się czas jakiś, słyszał tylko jej szybki, nerwowy oddech.
- Co chcesz, żebym zrobił? - powtórzył niecierpliwie.
- Powiem ci. Niedługo. Musiałbyś jednak... - - zawahała się, a jemu niespokojnie załomotało serce. Nie chciał zgadywać, nie chciał usłyszeć czegoś, co zmusiłoby go do nieodwołalnej decyzji.
- Musiałbym... no, dokończ!
- Najpierw trochę zaryzykować. A potem bylibyśmy już zawsze razem.
- Nie rozumiem. Przecież jesteśmy razem. Bez żadnego ryzyka. Parokrotnie proponowałem ci małżeństwo, zawsze odpowiadałaś: trochę później. Więc co to znaczy: trochę? Rok, pięć lat? Jakie ryzyko masz na myśli?
- Niewielkie. Ale... - znów urwała, przygryzła wargi. Pomyślał, że to, co chce powiedzieć, sprawia jej przykrość albo jest trudne.
- Ale co? Dlaczego nie mówisz wprost, tylko kołujesz z daleka, jakbyś się czegoś bała. Co z tym ryzykiem?
- Czy ty jesteś bardzo przywiązany do swego zawodu?
Zesztywniał, odsunął się trochę, potem wstał, narzucił szlafrok i przeszedł się po pokoju. Spokojnie! - upomniał sam siebie. Może jej chodzi o coś zupełnie innego. Na przykład o rodziców.
- Twój ojciec wolałby zięcia, powiedzmy, inżyniera czy lekarza, aby nie oficera milicji? Tak? Mam rację? Mów prawdę!
- O zawodzie mego przyszłego męża decyduję wyłącznie ja. Ojciec czy matka nie ma nic do tego.
- Więc o co chodzi, u diabła! Przepraszam - zreflektował się. Usiadł przy biurku, zapalił papierosa z leżącej tam paczki. Nawet nie zauważył, że były to merit-ultra lights, które ostatnio paliła Dorota.
- Nie odpowiedziałeś mi na pytanie, czy jesteś bardzo przywiązany do swego zawodu - odparła, nie spuszczając z niego wzroku.
Nagle pomyślał, że ma w tych pięknych zielonych oczach coś bardzo ostrego, czego dotąd nigdy nie zauważył. Tak na niego jeszcze nie patrzała.
- Jestem. Bardzo. I nie zmienię go. Chyba że mnie wyrzucą - zażartował bez uśmiechu. - Dlaczego o to spytałaś?
- A dla mnie? Też byś nie zmienił?
Wciąż nie rozumiał, jaką grę z nim prowadzi, do czego dąży.
- Gdyby to miał być warunek naszego małżeństwa? - zaryzykował wreszcie pytanie, którego właściwie nie chciał postawić. Cóż, już się stało.
- Tak. Właśnie tak. Gdyby to był jedyny, ale istotny warunek naszego małżeństwa - powtórzyła.
- Dzisiaj przeczysz temu, co mówiłaś niedawno, że nie masz nic przeciwko mojej służbie w milicji. Więc co się nagle stało?Podniosła się, zaczęła ubierać. Nosiła tego dnia obcisłe granatowe spodnie, nieco jaśniejszą w tonacji bluzkę z crepe de Chine, długi granatowy krawat w poprzeczne paski i luźny biały żakiet ze złotymi guziczkami. Przy krawacie, jak nakazywała moda, zwisał do pasa złoty delikatny sznur, podwójnie spleciony. Patrzał na nią, czuł zapach oryginalnych perfum Anais de Cacharel, znał to wszystko. Jeszcze wczoraj, może jeszcze dziś rano, pociągały go, imponowały mu ta zagraniczną wytworna elegancja, biżuteria jakiejś firmy paryskiej czy włoskiej Trifari, te papierosy, szminka, suknie...
Czy to naprawdę jego dziewczyna? Ta Dorotka z Siennej, w kolorowym fartuszku, z warkoczykami przewiązanymi białą albo różową wstążką, z palcami umorusanymi od długopisu, z którą biegał na lody do Zielonej Budki albo na piętnastą do kina?
- Czy ty naprawdę... - chciał powiedzieć: jesteś ta sama, ale Dorota zrozumiała inaczej. Podeszła do niego, wyjęła mu z ust papierosa, pocałowała lekko.
- Naprawdę chciałabym, żebyś zmienił zawód - odparła. - Jeżeli mnie kochasz tak, jak ja ciebie, zrobisz dla mnie to, o co cię niedługo poproszę. Ryzyko doprawdy niewielkie. A cała, najpiękniejsza przyszłość przed nami! Bogata, niezależna. O tym mogę cię zapewnić. Miej tylko do mnie więcej zaufania. Jeżeli posłuchasz, będziemy szczęśliwi. No powiedz, przecież chcesz tego? - Zajrzała mu w oczy, przytuliła się. - Przecież kochasz, Andrzejku...
Odprowadził ją później do samochodu, przez chwilę patrzał, jak zakręca przed domem, ale zaczął padać gęsty śnieg i audi zniknęło w białej zawiei. Wrócił do mieszkania, uchylił trochę okno, aby wywietrzyć dym. Potem leżał bezsennie, wpatrując się w prześwitujące przez zasłonę słabe światło latarni.
*
Bardzo zły na siebie i cały świat Szczęsny wreszcie zdecydował się i umówił na kawę z Łanieckim. Jeszcze miał cichą nadzieję, że kolega nie znajdzie dla niego czasu, że choruje albo wysłali go gdzieś w teren. Niestety, Andrzej nawet jakby ucieszył się, bąknął coś, że i on „chciał, tylko że...” Sam zaproponował najbliższy termin: za godzinę.
- Szlag by to trafił! - warknął Szczęsny i pojechał. Po drodze wstąpił do wojskowej księgarni na Krakowskim, kupił nowe wydanie trylogii Konstantego Simonowa, na które od dawna polował i, uboższy o prawie tysiąc złotych, ale zadowolony, wszedł do „Europejskiej”. Tu się umówili, bo chciał przy okazji rozejrzeć się wśród kawiarnianych gości, stałych bywalców, waluciarzy, spekulantów, którzy dziwnie upodobali sobie ten lokal. Sądził też, że być może zobaczy Balickiego.
Łaniecki czekał już, zaszyty w samym kącie bocznej sali, z twarzą posępną i przygasłymi oczami. Będą zwierzenia - pomyślał major. - Ja już mam takie psie szczęście. No, trudno. Sam się podłożyłem. Wygląda, jakby mu się całe mieszkanie spaliło, a nie był ubezpieczony.
- Ty jesteś ubezpieczony? - spytał mimo woli, siadając przy stoliku.
Andrzej spojrzał na niego z bezgranicznym zdumieniem.
- Od czego?
- Tak, w ogóle. Mniejsza z tym. Słuchaj, chciałem z tobą pogadać. Widzisz, dowiedziałem się przy okazji tego i owego o panu Balickim. Podobno to jest stary znajomy ojca twojej dziewczyny, widzieliśmy ich razem.
- Pamiętam - rzekł kapitan. - Czegoś się dowiedział?
- To jest waluciarz, na dużą skalę. Przez te dwa lata, odkąd wyszedł z kicia...
- Siedział? Za co?
- Stara historia. Zabił swoją żonę. Tam były jakieś komplikacje, nie ma sensu teraz nad tym się rozwodzić. W każdym razie po wyjściu wprawdzie zatrudnił się jako księgowy w warsztacie elektrotechnicznym, ale to jest tylko parawan, żeby się nazywało, że podjął uczciwą pracę. Mówię ci o tym, bo może twoja dziewczyna, a także jej rodzice, o tym nie wiedzą. Nie chcę, żebyś się wplątał w coś, z czego potem trudno ci będzie się wywikłać. Andrzej, nie lubię takich pytań i możesz dać mi w łeb... oczywiście, moralnie - rozejrzał się po kawiarni - ale czy ty dobrze ją znasz? Czy wiesz, w jakim środowisku się obraca?
Łaniecki milczał długo, aż Szczęsny zniecierpliwił się i powtórzył pytanie.
- Czy ją znam? - Andrzej ściągnął brwi, usta mg lekko drżały. - Do wczoraj sądziłem, że tak.
- A co było wczoraj?
- Boję się, że...
- No, wal prosto z mostu! Puszcza się, handluje złotem, okłamuje cię? Jakieś interesy z cudzoziemcami?
- Nie. Słuchaj, może ja się potwornie mylę, może to jest coś, czego nie zrozumiałem, ale... Czy ty pamiętasz sprawę zabójstwa Kirshwalda? I ten angielski tekst o nietoperzach?
Szczęsny spoważniał. O, źle! - pomyślał. - Jeżeli tak zaczyna, to już całkiem źle.
- Oczywiście, że pamiętam - odparł. - Prowadzimy śledztwo, choć nam ciężko idzie. Ale co to ma wspólnego z nią? Z tą dziewczyną... jakże ona się nazywa?
- Dorota Wiktorska.
- Więc?
Łaniecki zaczął mówić. Szeptem, chociaż sala była niemal pusta, opornie, zacinając się. Major nie przerywał ani słowem, tylko jego czarne, wąskie oczy pobłyskiwały w przyćmionym świetle lamp. Słuchał, próbował od razu wyciągać jakieś sensowne wnioski, układał sobie wszystko w pamięci. W pewnej chwili pomyślał: tak, to by się zgadzało. Tak to mogło być.
- Zrozum, ona nie powiedziała wprost, o co chodzi - kończył kapitan. - To, jak określiła, „niewielkie ryzyko” i ta szczęśliwa przyszłość może oznaczać wyjazd do innego miasta, ucieczkę od jej rodziców, od mojego zawodu... Jestem prawnikiem, więc mógłbym pracować, w jej wyobrażeniu, jako adwokat, założyć prywatną kancelarię. Dużo zarabiać.. Nieprawdopodobne! - zniecierpliwił się nagle. - Dorosła kobieta, zdawałoby się inteligentna, oczytana, dwa języki obce perfekt i taka naiwność. Prościutkie, łatwe: wystąpić ze służby w milicji, założyć biuro adwokackie, zdobyć od razu ładne mieszkanie, mieć dla niej na drobne wydatki ze dwadzieścia „patyków” miesięcznie... Bagatela.
Szczęsny westchnął. Obym się mylił - pomyślał. - Ale chyba nie.
- Ty ją bardzo kochasz? - spytał niechętnie, musiał jednak od tego zacząć.
Andrzej zwiesił głowę, nerwowo zwijał i rozwijał papierową serwetkę.
- Bardzo - odrzekł wreszcie. - I niech ci to wystarczy.
- Jasne, że nie będziesz śpiewał przede mną miłosnej ballady, na co mi to. Zapytałem, bo widzę tę sprawę w innym świetle niż ty. O wiele gorszym. Nie mącisz ty sobie obrazu tą adwokacką kancelarią, wyjazdem do Krakowa, Gdańska czy gdzieś tam, ale w kraju? Powiedz otwarcie: nie podejrzewasz czegoś innego?
Łaniecki milczał długo, aż Szczęsnemu żal się go zrobiło; zdawał sobie sprawę, że doszli w rozmowie do najważniejszego punktu, po którym już nie będzie wolno się cofnąć.
- Pomogę ci, choć mnie cholera bierze, bo nic tu nie zawiniłem, a każesz mi być sędzią tej dziewczyny. Otóż stawiam sprawę jasno... Naturalnie, mogę się mylić. Dorota niedługo zażąda od ciebie, abyś jej dostarczył nietoperzową wizytówkę, którą przechowujecie w sejfie, w wydziale badań dokumentów. Powie ci: „Jeżeli mnie kochasz, przyniesiesz mi ją po kryjomu. Zrobisz to tak, żebyś miał kilka dni na przygotowanie się do wyjazdu. Ja ci dostarczę fałszywy paszport, wyjedziemy za granicę”. Czy ona ma gdzieś tam krewnych?
- Tak. Wuja, brata matki. Mieszka w Monachium.
- Jej matka jest Niemką?
- No - Andrzej zawahał się - z pochodzenia. Jeszcze przed wojną wyszła za mąż za Wiktorskiego, ma obywatelstwo polskie.
- Gdzie byli za okupacji?
- Zdaje się w Szwajcarii. Po wojnie mieszkali w Warszawie na Siennej, tam ich poznałem. Teraz mają willę na Goraszewskiej. Dorota dość często wyjeżdżała za granicę do tego wuja. Była też, jeżeli się nie mylę, w Londynie. Słuchaj, przecież to zupełnie niemożliwe, ona nie ma nic wspólnego z zabójstwem Kirshwalda i tą całą sprawą.
- Z zabójstwem nie. Tu się z tobą zgadzam. Ale z „Nietoperzami”... Nie posądzam jej o zapędy terrorystyczne ani o przynależność do „Batsów”. Myślę raczej, że chcą się nią posłużyć, ponieważ zaobserwowali, że chodzicie ze sobą, a wiedzą, kim jesteś. Niestety, twoja Dorota musi mieć długi język. I kocha pieniążki. Andrzej, myśmy z Daniłowiczem i z pułkownikiem Polewskim na wszystkie strony rozważali problem „Nietoperzy”. Doszliśmy do wniosku, opartego na dość pewnych podstawach, że z jakiejś przyczyny będą próbowali odzyskać wizytówkę z rzymską szóstką. Jakakolwiek byłaby ta przyczyna, dokument trzeba chronić. W Zakładzie Kryminalistyki jest bezpieczny. Chyba że znalazłby się ktoś...
Łaniecki poderwał opuszczoną głowę, spojrzał gniewnie.
- Taki ktoś się nie znajdzie - rzucił twardo.
- Ja też nie posądzam. Próbuję iść tokiem myśli terrorystów, jeżeli „Nietoperze” nimi są, bo właściwie prawie nic o nich jeszcze nie wiemy. Twoja dziewczyna jest elegancka, nosi zagraniczne ciuchy, używa drogich perfum. To bardzo dużo kosztuje. Rozumiesz, co mam na myśli? Przykro mi, chłopie, ale próbuj popatrzeć na nią od innej strony. Czy naprawdę dostaje to wszystko od rodziców?
- Rozumiem. Sądzisz, że gdzieś tam w RFN czy Anglii obiecali jej, a pewnie częściowo już dali, sporo pieniędzy, w zamian za...
- Jak ty ją poznałeś po tych szesnastu latach? Szukałeś jej?
- Nie. Na ulicy, zderzyliśmy się na chodniku. I ona mnie poznała. To przypadek.
- Naprawdę? A jeżeli całe to „zderzenie” zostało uprzednio zaplanowane, wyreżyserowane?
- Już dosyć! - powiedział raptem Łaniecki. Twarz miał ściągniętą jakimś przykrym grymasem, bladą, niemal szarą. - Dosyć - powtórzył. - Muszę to sam...
Szczęsny patrzał na niego, pełen współczucia, złości, trochę bezradny, trochę gniewny na samego siebie.
- Przepraszam cię, Andrzej. Ale nie mogłem inaczej. Wydarzyła ci się paskudna historia, konsekwencje mogły być tragiczne. Jesteś świetnym fachowcem, dobrym oficerem milicji, nie wolno ci zaprzepaścić przeszłości i przyszłości. Trzydzieści dwa lata, człowieku! Całe życie przed tobą. Nie pozwolę ci go zmarnować.
- Pójdę do domu - mruknął kapitan. - Nie spałem w nocy.
Przed kawiarnią Szczęsny mocno uścisnął mu rękę, a wtedy tamten nagle spytał:
- Ty mi wierzysz, że nie zrobię żadnego świństwa?... Powiedz, wierzysz mi?
- Jak sobie samemu - odparł major. I myślał tak naprawdę.
*
Dwa dni później Dorota zaparkowała samochód przed domem, w którym mieszkał Łaniecki, i weszła na trzecie piętro. Zadzwoniła do drzwi umówionym kiedyś hasłem - cztery szybkie sygnały, jeden po drugim. Ale nikt nie otworzył, w mieszkaniu panowała niczym nie zmącona cisza. Spojrzała na zegarek: dwudziesta druga sześć. O tej porze najczęściej był już w domu. Dzwoniła jeszcze kilka razy. Bez skutku. Telefon Andrzeja nie odpowiadał, nawet w nocy. Czyżby wyjechał, tak bez zawiadomienia? - myślała, zbiegając ze schodów. W sieni minął ją jakiś mężczyzna w kurtce i futrzanej czapce. Przez sekundę oczy ich spotkały się, tamten zaraz odwrócił głowę i zaczął wchodzić na górę. Zdziwiła się; do tej pory we wzroku każdego mężczyzny widziała tylko zachwyt, uznanie dla urody, chęć zaczepki. On patrzył inaczej. Chłodno, obojętnie. Jak na starą, brzydką babę - rozgniewała się, urażona w swej kobiecej dumie, przywykła do hołdów.
Wsiadła do audi. Postanowiła poczekać na Andrzeja. Może coś go zatrzymało w pracy. Okna mieszkania były ciemne, zasłony zaciągnięte. Włączyła ogrzewanie, otuliła się kożuszkiem. Radio nadawało jakąś rockową muzykę. Po kwadransie z bramy wyszedł ten sam mężczyzna w futrzanej czapce. Przystanął na chwilę, popatrzał na samochód. Odszedł nie śpiesząc się, znikł za zakrętem.
Co on mnie obchodzi? - myślała. - Pewnie przyszedł do kogoś i nie zastał. Jak ja. Może do Andrzeja... - Nie miało sensu czekać dłużej. Postanowiła, że nazajutrz zadzwoni do Zakładu Kryminalistyki.
Co prawda prosił, aby robiła to jak najrzadziej, no, ale jeżeli go nie ma w domu, nie odzywa się, to chyba jest to jedyne wyjście.
Zadzwoniła kilka minut po dziewiątej. Telefon odebrała jakaś kobieta o niskim głosie. Dorota poprosiła „z kapitanem Łanieckim”.
- Nie ma kapitana - odparła obca pani.
- A kiedy go zastanę?
- O, nieprędko. Wyjechał w teren na dwa, trzy miesiące.
- Czy coś się stało? - spytała niespokojnie.
- Nie, skądże! Po prostu został wydelegowany do specjalnej roboty. Ale ja nie jestem upoważniona do udzielania informacji.
- Proszę pani, ja muszę się z nim widzieć. Mam bardzo ważną sprawę. Bardzo panią proszę, niech mi pani poda jego obecny adres.
- Nie znam adresu. Przepraszam, muszę kończyć rozmowę.
Szczęknęła odłożona słuchawka. Dorota nie przywykła jednak łatwo rezygnować z tego, co chciała osiągnąć. Jej piękna twarz była pierwszym atutem w grze, którą prowadziła od kilku lat, jak dotąd z powodzeniem. Drugi stanowiły pieniądze.
Pod koniec dnia prący znalazła się na chodniku w Alejach Ujazdowskich. Przechadzając się z wolna obserwowała drzwi wyjściowe Zakładu. Przed szesnastą zaczęli stamtąd wychodzić pracownicy, pojedynczo i grupkami, rozmawiając ze sobą lub zmęczeni, zamyśleni, jedni śpieszyli do autobusów, inni do zaparkowanych samochodów. Przyglądała im się uważnie, w końcu zdecydowała: ten. Swym lekkim, swobodnym krokiem podeszła, uśmiechnęła się.
- Czy można pana o coś zapytać?
Mężczyzna zatrzymał się, spojrzał na nią niepewnie. Widać było, że zbiera myśli i próbuje sobie przypomnieć: znam ją czy nie.
- Proszę - odparł. - Słucham panią.
- Chciałam w ważnej sprawie zobaczyć się z kapitanem Łanieckim. Jego telefon w domu nie odpowiada. Czy nie zachorował?
Młody człowiek, stojący przed nią, był wyraźnie zaciekawiony nie tyle pytaniem, ile ładną dziewczyną. Przyglądał jej się z upodobaniem.
- Łaniecki? - powtórzył z roztargnieniem. - Nie. Chyba nie.
- Podobno wyjechał?
- Och, prawda. Jest w delegacji, za granicą. Wraca za kilka miesięcy. Niech pani dowiaduje się, powiedzmy, latem.
Latem? Ściągnąła brwi. Jej się śpieszyło, czas naglił.
Rozdział 6
Ostatni tydzień lutego był mroźny, pełen śniegu, przeplatany od czasu do czasu nagłymi odwilżami, trwającymi zaledwie dobę. Pogoda sprzyjała reumatyzmowi i grypie.
Edwin Kirshwald zaraz po powrocie ze Stanów przechorował dziesięć dni, co uniemożliwiło mu spacery na cmentarz. Od śmierci brata często myślą wędrował pomiędzy grobowcami bardzo starymi i zupełnie nowymi, szedł, mijał je, aż zatrzymywał się przy „swoim”. Tak go nazywał; tu leżał Werner, rodzice, chyba jeszcze dziadek, chociaż go nie pamiętał, a tablica z nazwiskami zatarła się. Tu kiedyś - i on... Odkąd zginął Werner, Edwin przeniósł się z powrotem do Frankfurtu nad Menem, gdyż z pewnych względów mieszkanie brata było wygodniejsze; poza tym chciał mieć oko na firmę.
W poniedziałek poczuł się dobrze, więc podjechał szarym mercedesem pod bramę cmentarza i poszedł między alejki. Dzień zrobił się jakby cieplejszy, powiało jeszcze nie wiosną, ale przedwiośniem. Kirshwald ze zdziwieniem dostrzegł, że na ławeczce przy grobowcu ktoś siedzi. Pomyślał, iż pewnie któryś z emerytów z firmy postanowił wspomnieć dawnego kolegę, może szefa. Jednakże w sylwetce siedzącego człowieka nie rozpoznawał żadnej znajomej postaci.
Kiedy zbliżył się do grobowca, nieznajomy uniósł głowę i powitał go uchyleniem kapelusza. Potem, nie śpiesząc się, wstał. Obca twarz - stwierdził Edwin, odpowiadając na ukłon. Mężczyzna ów nie mógł mieć więcej niż czterdzieści kilka lat, może nawet mniej, na emeryta nie wyglądał. Średniego wzrostu, szczupły, jasne włosy i broda, ścięta w klin, na oczach duże okulary w czarnej oprawie. Po lewej stronie twarzy poniżej oka widniała dość długa blizna, zarysowana ukośnie. Ubrany w czarny, elegancki płaszcz angielskiego kroju i biały jedwabny szalik, w ręku trzymał laskę z oryginalną rączką w kształcie głowy ptaka. Kiedy odezwał się, Kirshwald wyczuł w jego niemczyźnie nieznaczny obcy akcent.
- Pozwoli pan, że złożę uszanowanie bratu nieodżałowanej pamięci Wernera - rzekł nieznajomy. - Wielka to i bolesna dla mnie strata, z którą do dziś nie mogę się pogodzić.
- Dziękuję za słowa współczucia. Wybaczy pan jednak, że spytam, skąd pan znał mego brata? Bo jakoś nie przypominam sobie...
- Sorry, jestem jak widać mocno roztargniony. Nazywam się David O’Brien, a Wernera poznałem wiele lat temu, podczas jego pobytu w Londynie. Potem widywaliśmy się od czasu do czasu, to w Anglii, dokąd przyjeżdżał, to we Frankfurcie, który ja odwiedzałem w interesach swojej firmy. Prowadzę firmę budowlaną - dorzucił i ciągnął dalej: - Poznałem pana ze zdjęć, które mi pokazywał. Zbyt późno dotarła do mnie wiadomość o jego tragicznej śmierci, dlatego nie zdążyłem na pogrzeb. Dwa dni temu przyjechałem znów do waszego uroczego miasta, więc pośpieszyłem tutaj, aby złożyć choć teraz wiązankę kwiatów na grobie Wernera.
Edwin mimo woli spojrzał na płytę grobowca; leżał tam bukiet białego bzu, o tej porze roku z pewnością bardzo kosztowny. Przysiadł na ławeczce Anglik - może zresztą Irlandczyk, sądząc po nazwisku - usadowił się obok niego. Parę minut obaj milczeli, jakby wspólnie oddając się wspomnieniom o zmarłym, a potem Kirshwald powiedział:
- Nigdy brat nie mówił mi o waszej - zawahał się - znajomości czy przyjaźni. Jednakże wiem, że był skryty i małomówny. Kiedy po przejściu na emeryturę wyprowadziłem się do Monachium, nasz kontakt rozluźnił się jeszcze bardziej.
- A teraz wrócił pan do Frankfurtu. Do jego mieszkania.
Coś było dziwnego w tych, na pozór zwykłych słowach. Edwin popatrzał na O’Briena z uwagą.
- Czy mam przez to rozumieć, że zainteresował pan się obecnie moją osobą?
David nie od razu odpowiedział. Rozejrzał się dokoła; na cmentarzu, prócz nich, nie było żadnej żywej istoty, nie licząc stada wron i kawek, krążących pomiędzy drzewami.
- Tak - odparł wreszcie. - W tym celu przyjechałem.
- Czy Werner... czy mój brat zaciągnął u pana jakiś dług? Jeżeli to zrobił, to całkowicie prywatnie, nie w interesach naszej firmy. Oczywiście, gotów jestem uregulować... w rozsądnych granicach. I jeżeli ma pan pisemny dowód takiej pożyczki.
- Pan się myli. Werner nigdy ode mnie nie pożyczał pieniędzy. I nie po to przyjechałem.
- Wobec tego nie rozumiem. O co chodzi?
- Chcę odebrać znak.
Kirshwald drgnął, twarz jego z wolna pokryła się bladością, wargi zadygotały.
W dalszym ciągu nie rozumiem - szepnął, z trudem wydobywając głos z nagle zaschniętego gardła.
- Rozumie pan doskonale. Chodzi przecież o tekst nietoperza. O „szóstkę”. Był pan w Polsce, zabrał pan stamtąd nie tylko ciało zmarłego, ale i wszystkie jego rzeczy. Werner musiał mieć przy sobie znak, ponieważ otrzymał do wykonania zadanie.
- Jakie zadanie? - bąknął, zmartwiały z grozy i bezsilności wobec NICH.
- Nie pańska sprawa. Więc co pan zrobił ze znakiem?
- Nie dali mi. Pytałem, bardzo ostrożnie, ale pokazali tylko zdjęcie wizytówki. Musiałem udawać, że widzę ją po raz pierwszy.
- O kim pan mówi: oni?
- Oczywiście o polskiej policji. Prosiłem, aby pokazali oryginał, ale nie zgodzili się. Nic nie mogłem więcej zrobić - rozłożył ręce bezradnym gestem. - Przecież już mnie o to pytaliście.
David O’Brien żachnął się niecierpliwie.
- Trzeba było domagać się ostrzej! Wizytówka należała do pańskiego brata, była jego własnością, więc jakim prawem ją zatrzymano w Warszawie?
- Niechże pan zrozumie, że ja przez cały czas musiałem udawać, iż Werner niczego takiego nie miał przy sobie! Więc jak mogłem żądać czegoś, co nie było oficjalnie jego własnością?
Podniósł się z ławki, rozgniewany. Stanął przy grobowcu, oparł się o granitową płytę, jakby tym ruchem chciał bronić pamięci zmarłego, a jednocześnie i siebie. Patrzał na O’Briena z nienawiścią i mówił syczącym szeptem:
- Od samego początku, odkąd Werner wyjawił mi, że do was należy, robiłem co mogłem, żeby go wyrwać z waszych rąk. Prosiłem, błagałem, tłumaczyłem... Na nic. Odpowiadał, że już za późno, że kto raz z wami zaczął, musi pracować na wasze zlecenia, do końca. Prawda, że takiego końca nie przewidziałem, bo bym go wywiózł bodaj na biegun północny czy do Australii. Dzisiaj wiem, że i tam sięgają wasze macki. I zabiliście go! Wy, nie żaden polski bandyta. Wy, gorsi od największego łotra, stokroć gorsi! Za pieniądze mordujecie każdego, byle tylko ktoś inny zapłacił. Gdyby nie „Nietoperze”, mój brat żyłby spokojnie i pracował.
- Brał pieniądze - wtrącił O’Brien. - Duże.
- Za czyjeś życie! Był zbrodniarzem na wasze zlecenie. Coście z niego zrobili? Kanalie!
Trząsł się, twarz mieniła mu się z gniewu, zdarł z głowy kapelusz i cisnął nim o ziemię. Zdawało się, że zaraz rzuci się na obcego, zadusi, zabije. David zerwał się, odsunął.
- Niech pan się uspokoi - powiedział. - Jemu to już życia nie przywróci. Proszę usiąść. - Podniósł kapelusz, otrzepał ze śniegu i wsadził Edwinowi na głowę. - Zaziębi się pan.
Kirshwald ciężko osunął się na ławeczkę, wytarł spoconą twarz.
- Więc znaku nie mam - rzekł już spokojniej. - Niech pan powie tym swoim szefom w Monachium... temu, co go nazywają Pierwszym, że nie mam i dajcie mi wreszcie spokój.
- Nawet i to panu mówił? - zdziwił się David. - O Pierwszym? Cóż za zuchwalstwo i nieostrożność.
Edwin uniósł głowę, popatrzał na niego z ironią.
- A mówił, mówił! Raz się wygadał w chorobie, w gorączce, potem pociągnąłem go za język, bo mi to wszystko strasznie śmierdziało. Zawsze miał przede mną respekt. Zresztą wiedział, że nikomu nie powiem, bo bym go naraził na śmierć. No, ale nie ustrzegłem. Nawet mu się raz wymknęło, że gdzieś tam na Theresienstrasse... Mniejsza z tym, pan i tak wie.
O’Brien położył mu rękę na ramieniu.
- Niech pan posłucha. Byłem przyjacielem Wernera i, niech pan mi wierzy, nie ja przyczyniłem się do jego śmierci, naprawdę o niej nie wiedziałem. Może, gdybym przewidział, potrafiłbym przeciwdziałać. Dlatego, w imię tej przyjaźni, zapomnę o wszystkim, co pan tutaj powiedział. Proszę jednak, bardzo usilnie i stanowczo, aby pan ze swej strony absolutnie nikomu nie wspominał o naszej rozmowie. W ogóle o mnie. Bo tylko dotrzymując bezwzględnej tajemnicy zachowa pan przy życiu i siebie, i mnie.
Kirshwald słuchał zdziwiony, takich słów nie spodziewał się od „Nietoperzy”.
- Czyżby i wśród was znalazł się człowiek? - mruknął z powątpiewaniem.
- Niech pan o tym myśli jak chce. Ale niech pan mi obieca, że zastosuje się do tego, o co proszę. Czego wymagam - dodał ostrzej.
- Dobrze. Nie chcę ani pańskiej śmierci, ani mojej. Pewnie nie zobaczymy się więcej?
- Nie.
- I nie nazywa się pan O’Brien?
- To obojętne, jak się nazywam. Jesteśmy cyframi, liczbami.
Edwin z wahaniem wyciągnął rękę na pożegnanie, tamten ujął ją i lekko uścisnął. Potem rozeszli się, każdy w inną stronę.
*
O północy, w hotelu „Steigenberger” przy placu Kanclerskim w Bonn, siedziało dwóch mężczyzn. Jeden z nich, o śniadej pociągłej twarzy, ciemnych oczach i z nosem zakrzywionym jak dziób sępa, był gospodarzem pokoju, który raczej trzeba by nazwać apartamentem. „Steigenberger” należał do najdroższych, ekskluzywnych hoteli w stolicy Republiki Federalnej, a usytuowanie w pobliżu gmachu Urządu Kanclerza i innych dostojnych instytucji dodawało mu splendoru.Obaj mężczyźni, zatopieni w cichej rozmowie, którą skutecznie zagłuszała - na wypadek ukrytych mikrofonów - rockowa muzyka w radio, nie interesowali się jednak ani położeniem hotelu, ani jego luksusowym wnętrzem. Drugi z nich, szczupły, z jasnymi włosami i krótko ściętą brodą, w okularach, miał na lewym policzku ukośną bliznę. Od czasu do czasu sięgał po filiżankę z kawą, z uwagą słuchając tego, co mówił jego towarzysz. W pewnym momencie żywo zareagował.
- Nie obawiam się Stambułu - powiedział. - Ani w ogóle Turcji. Trochę znam ten kraj. Natomiast boję się jednego: że on mi nie uwierzy, nawet jeżeli wymienię hasło.
Śniady zaprzeczył ruchem głowy.
- Uwierzy - odparł. - Zresztą, na wszelki wypadek, dam ci coś.
- Żadnych listów! - sprzeciwił się jasnowłosy. - Żadnych dokumentów, nic pisanego czy drukowanego. Kasety ani taśmy też nie.
- Nie pozwoliłeś mi skończyć - upomniał go tamtem. - Dam ci coś, co razem z hasłem otworzy ci jego usta i serce.
Podniósł się z fotela, podszedł do stolika, na którym leżało kilka drobiazgów. Z małej czarnej torebki wyjął jakiś przedmiot i, położywszy na dłoni, podał swemu gościowi. Była to cienka złota bransoleta, na wewnętrznej stronie miała wyryty napis w tureckim języku. Człowiek z blizną pochylił się, wziął ją do ręki.
- Niestety, nie znam arabskiego alfabetu - mruknął zawiedziony.
- Tu jest napisane: „Allah korusun”, czyli „Niech cię Bóg ma w swojej opiece”. To bardzo stara bransoleta; dziś w Turcji już nie używają tego alfabetu ani pozdrowienia... Chociaż zdarza się - dodał po namyśle. - Powtórz to.
- Allah korusun. Zapamiętam. Czy mam mu to pokazać przed powiedzeniem hasła, czy potem?
- Zorientujesz się na miejscu. Może wystarczy hasło. Jeżeli dowiesz się wszystkiego, co chcesz wiedzieć, oddasz mu bransoletę. Ode mnie. A jeżeli na początku okaże ci nieufność, wtedy pokaż od razu. Hasło pamiętasz?
- Tak. „Czand Bardai przypomina”. Przecież tó nie jest twoje imię. Kim jest lub był Czand Bardai?
Krzywonosy uśmiechnął się lekko.
- Jeden z najsłynniejszych pisarzy w języku indi. Dwunasty wiek. Po prostu przyjąłem to jako hasło. I wyłącznie dla Orhana, chociaż on z literaturą ma niewiele wspólnego. Ale zna mnie pod tym imieniem. Słuchaj, przyjacielu, czy ty potrafisz się z nim porozumieć w jego języku? On wprawdzie trochę coś tam bełkocze po angielsku, jednakże tyle co nic.
- Mówię po turecku bardzo słabo, ale dogadam się najprostszymi słowami. Dam sobie radę.
Wstał, spojrzał śniademu prosto w oczy.
- Powiedzieć ci zwyczajnie: dziękuję, to zbyt mało.
- Nie trzeba dziękować - odrzekł jego towarzysz, wstając również. - Działamy obaj w słusznej sprawie. Tylko jeszcze raz ci przypominam, przyjacielu, żebyś zachował się jak czujne, dzikie zwierzę. Miej oczy i uszy bez przerwy otwarte, bo niebezpieczeństwo będzie ci grozić w każdej sekundzie i na każdym kroku. Ubierz się tak, jak radziłem. Nie rozmawiaj z nikim poza Orhanem. I strzeż się, bo chcę cię jeszcze zobaczyć żywego.
- Wiem. Ja też chcę wrócić. Stambuł to zaledwie połowa zadania, które mam wypełnić. Więc żegnaj, my friend, i do zobaczenia.
*
Szukał go od świtu, a teraz był już zmierzch. Spał niespokojnie w maleńkiej komórce na sienniku z wytartą słomą, podłożywszy pod głowę tobołek, w którym upchał garść kolorowych szmat. Wczesnym rankiem zbudził się, obmył twarz w misce z wodą, stojącej na starej komodzie, a potem długo, starannie poprawiał śniadość skóry, przyciemniał włosy na głowie i brodzie, zmienił koszulę, na bose nogi wsunął sandały. Zapłacił gospodarzowi za nocleg i wyszedł na ulicę.
W którejś z rzędu czorbiarni zjadł jogurt z bułką; na nabrzeżu od rybaka, smażącego ryby na węglikach, kupił jedną wraz ze szczyptą soli w papierku i kawałem pszennego chleba. Przysiadł na pustej beczce, rozglądał się uważnie, jadł, wsłuchiwał się w uliczny hałas, rozmowy, obcy - choć trochę już znany - język. Przez cały dzień włóczył się po nabrzeżu i porcie, zaglądał do meyhanów, brudnawych knajpek nieraz ulokowanych w suterenach, pogryzał prażoną kukurydzę, o nic nie pytał i na żadne zaczepki nie odpowiadał. Kiedy sytuacja stawała się trudna, rozkładał ręce i wymownym gestem pokazywał na usta: niemowa. Wtedy zostawiano go w spokoju.
Zaszedł nawet do dzielnicy umarłych - bardzo starego cmentarza, gdzie po raz pierwszy w życiu zobaczył na nagrobkach kamienne turbany i zawoje. Potem zawrócił na Wielki Bazar, choć wiedział, że tam go nie spotka, ale chciał obejrzeć ten olbrzymi, kryty plac targowy, gdzie kupić można wszystko - od tandetnej błahostki do bezcennego antyku, oczywiście jeżeli się ma tysiące lirów. Wyszedł z bazaru przez jedną z osiemnastu bram i skierował się z powrotem w stronę mostu Galata. Miał wielką ochotę na kuzu dolmasi, nadziewane jagnię z ryżem, ale wolał nie ryzykować wejścia do nieco lepszej restauracji. Biorąc pod uwagę wygląd i strój, mogli go nie wpuścić, a w dodatku poczęstować kopniakiem.
O zmierzchu usłyszał monotonne, jękliwe wołania muezzinów i, wraz z setkami mężczyzn, klęknął, bił czołem o ziemię jak przystało na wiernego muzułmanina. Sprzedawca w długim fartuchu podał mu sandwicz z salami, proponując do popicia ciepłe słodkie mleko, ale potrząsnął głową, gdyż do mleka miał wrodzoną awersję. Pozwolił sobie natomiast na pekmez, napój z winogron. Dwa sandwicze zaspokoiły głód, a chociaż zjadłby więcej, nie odważył się. Ktoś, wyglądający jak on, nie powinien mieć za dużo pieniędzy.
Wreszcie, kiedy w porcie rozbłysły tysiące latarni, odbijając swój blask w ciemnych falach Bosforu, dostrzegł grupę hamalów - tragarzy, którzy siedzieli w kucki pod murem magazynu i popijali herbatę. Zdjęli z pleców nosidła do dźwigania ciężarów, milczeli lub z rzadka rzucali do siebie jakąś uwagę. Spod szmat i ręczników, którymi owijali głowy, spływały im po twarzach krople potu.
Każdy hamal miał swój numer, był rejestrowany, należał do któregoś hurtownika, właściciela statku, sklepikarza. Każdemu z nich wolno było poruszać się tylko w przeznaczonym dla niego sektorze, a konkurencja twardo pilnowała terenu i bez pobłażania rozprawiała się z obcym przybyszem.
Człowiek, który od rana szukał jednego z hamali, zobaczył go wreszcie, siedzącego trochę dalej od innych, w zagłębieniu muru. Zbliżył się więc, przykucnął obok i przez kilka minut milczał, wpatrzony w złotawe wody Bosforu. Potem ostrożnie odwrócił głowę w stronę tragarza.
- Merhaba - powiedział półgłosem.
- Merhaba - odrzekł hamal, bo tak zwyczajowo odpowiadało się na pozdrowienie. Nie poruszył się jednak, powieki miał przymknięte, jakby drzemał.
- Czand Bardai przypomina...
Tragarz drgnął, szeroko otworzył oczy i popatrzył na mówiącego. Czekał jednak, sądząc, że może się przesłyszał. Więc tamten powtórzył: - Czand Bardai przypomina, Orhanie!
- Kim ty jesteś? - spytał cicho. Obejrzał się, nie dojrzał nikogo; inni siedzieli daleko.
- Nazywaj mnie jak chcesz.
- Nie jesteś Turkiem. Mówisz jak cudzoziemiec.
- To nieważne. Zrozumiałeś pozdrowienie?
- Tak, ale... - Na twarzy hamala widać było wahanie, może obawę. Wtedy obcy wyjął z zanadrza zwiniętą szmatkę, a z niej cienką złotą bransoletę i powiedział:
- Allah korusun.
Orhan delikatnie wziął z jego dłoni złote cacko, obejrzał napis i nikły uśmiech przeleciał mu po wargach. Oddał bransoletę, szepnął:
- Chcesz, abym ci mówił. Ale nie tutaj. Chodź!
Szli nabrzeżem. Po moście Galata, łączącym Europę z Azją, który wisiał jak ogromna klamra nad cieśniną, pędziły samochody, aż tu na dół dolatywał smród spalin i nieustanny szum pojazdów. Orhan, spoglądając czasami na twarz przybysza, prowadził go przez wąskie uliczki Stambułu, przez plac Eminónii nad Złotym Rogiem z jego maleńkimi hotelami, knajpkami, straganami, w zapachu smażonych ryb, owoców, obok otwartych już nocnych lokali - yeni inci.
Wreszcie zatrzymał się przed starą, zapadniętą w ziemię kamieniczką. Rozejrzał się uważnie dokoła, potem ruszył na poddasze po skrzypiących drewnianych schodach. Hamal otworzył drzwi, wszedł pierwszy i zapalił światło w przedpokoju.
- Tu mieszkam - powiedział, zapraszając gościa do wewnątrz. - Sam. Ani żony, ani dzieci. Wejdź, siadaj. Chcesz jeść?
- Nie, dziękuję, jadłem w porcie.
- Co jadłeś?
- Dwa sandwicze.
- Mało. Poczekaj, zrobię kolację.
Przybysz rozglądał się po pokoju urządzonym skromnie, ale czysto. Po kwadransie Orhan postawił na stole spory kawał smażonego jagnięcia, chleb i herbatę. Jedli w milczeniu, mięso było kruche i smaczne. Potem gość odsunął talerz i podziękował:
- Teekkiir ederim - starannie wymawiając sylaby.
Orhan uśmiechnął się.
- Kto cię nauczył po turecku? - spytał, ale nie czekał na odpowiedź. Sprzątnął ze stołu, wyjął z jakiegoś zakamarka butelkę i dwie szklaneczki. Nalał, podsunął przybyszowi. - Z wodą czy bez?
- To raki?
- Tak. Anyżówka, my ją pijemy zwykle na przemian z wodą.
- Niech będzie wszystko po waszemu - zgodził się.
Nie chciał okazywać zniecierpliwienia; mieli przed sobą całą noc, choć musiał liczyć się z tym, że hamal o świcie powinien stawić się do roboty w porcie. Czekał jednak, aż tamten zacznie mówić o najważniejszym. Czekał na pozór spokojnie, tylko w oczach pojawiały się i gasły ogniki wzrastającego podniecenia.
Orhan nagle wstał, podszedł do szafy w kącie. Po chwili na stole leżało niewielkie, pożółkłe zdjęcie. On sam, młodszy chyba o dziesięć lat, obok uśmiechnięta kobieta o przymglonych wschodnich oczach i dziecko, może pięcioletnie, przytulone do, rodziców. Gość wziął do ręki fotografię, przez chwilę patrzył, potem przeniósł pytający wzrok na hamala.
- To Halida, moja żona - rzekł Orhan. - I mój syn, Dżelal.
- Gdzie są?
Tragarz milczał długo. Wreszcie rozpiął koszulę na piersiach i pokazał straszną, głęboką bliznę, biegnącą między żebrami.
- Myśleli, że umarłem - szepnął. - Zabili ją i dziecko, choć broniłem ze wszystkich sił, ale nie zdołałem, ich było sześciu. Zostawili mnie ledwie żywego obok trupów mojej rodziny. Obudziłem się w obcym pokoju, na łóżku. To on mnie znalazł, wyratował i wezwał lekarza.
- Czand Bardai?
- Tak. On też pochował Halidę i Dżelala. A później... powiedział mi, kto ich zabił.
- „Bats”?
Twarz Orhana skurczyła się jak u złego psa, z oczu strzeliły błyskawice gniewu.
- Przeklinam ich każdego dnia i każdej nocy!
- Ale przecież mogli cię jeszcze spotkać. Nie ukrywałeś się?
- Ukrywałem. Przez całe lata. Tamto... tamta śmierć zdarzyła się nie w Stambule, ale w Antalya. Czand wywiózł mnie daleko, nad samą granicę. Dopiero po sześciu latach przyjechałem tutaj. Ja nie zawsze byłem tragarzem. Od spotkania z Czandem jestem... - zawahał się - no, jestem z nim w stałym kontakcie - dokończył niezręcznie. - Szukam, czego on szuka, i przekazuję mu to, czego potrzebuje.
Zabrał ze stołu zdjęcie, schował w szafie, wrócił na miejsce i nalał raki do szklaneczek.
- Nie pytam, skąd jesteś - ciągnął dalej. - Mnie wystarczy, że przysłał cię Czand Bardai. A teraz mów. Czego chcesz się dowiedzieć? Powiem ci wszystko, co wiem.
Rozmowa trwała kilka godzin. Gość słuchał z ogromną uwagą, notując jedynie w pamięci. Czasem prosił o powtórzenie, bo nie był mocny w tureckim języku; czasem Orhan posługiwał się swoją kiepską angielszczyzną. W rezultacie jednak przybysz dowiedział się tego, co chciał, a nawet więcej. Była chyba druga nad ranem, kiedy wstał i wyjąwszy z węzełka złotą bransoletę podał hamalowi.
- Dajesz mi? - zdziwił się gospodarz.
- Czand tak kazał.
- Tejekkiir ederim. Zobaczysz się z nim?
- Mam nadzieję. Jeżeli szczęśliwie stąd wyjadę. Orhan spojrzał na niego bystro, pokiwał głową.
- Uważaj na siebie. A kiedy go zobaczysz, powiedz mu, że będę pamiętał do końca życia. Jego i to, co dla mnie zrobił.
Uścisnęli sobie dłonie, mocno, po przyjacielsku.
- Allah korusun - powiedział Orhan.
Plan Stambułu, z konieczności pobieżny, miał zakodowany w pamięci od kilku tygodni. Szedł więc dość pewnie, przesuwając się pod murami wąskich uliczek, unikał jasno oświetlonych placów i parków. Tak dostał się do nowszej części miasta - Beyoglu, zwanej wciąż jeszcze Perą, zamieszkanej prócz Turków przez wiele innych narodowości. Ominął główną, elegancką ulicę Istiklal i znalazł się wśród biednych kamieniczek, ruder i slumsów.
Czujnym uchem usłyszał czyjeś kroki, podążające za nim od pewnego czasu, ciche, natarczywe. Wolał się nie oglądać; sięgnął tylko za płócienny pas pod koszulą, namacał krótki, ostry nóż, wyjął i już nie wypuścił z dłoni. Nie chciał, nie wolno mu było atakować; miał jednak prawo do obrony, gdyby zaatakowali inni.
Aby przekonać się, jakie zamiary ma osobnik idący za nim krok w krok, zatrzymał się przy oknie wystawowym małego sklepiku. W szybie zamajaczył z daleka cień, przystanął również, chwilę czekał. Raptem świsnęło coś w powietrzu, otarło się boleśnie o ramię człowieka, stojącego przy wystawie i, utkwiwszy między cegłami starego muru, błysnęło stalowym ostrzem. Zaatakowany odwrócił się błyskawicznie, ale już nie dostrzegł nikogo. Usłyszał tylko tupot oddalających się kroków.
Zbliżył się do noża, który drgał jeszcze siłą wyrzutu, przez szmatę wyrwał go z muru, schował w zanadrze. Dotknął zranionej ręki, uczuł piekący ból. Na palcach miał krew. Rozejrzał się; był już niedaleko od celu, do którego dążył. Pomyślał, że nie warto zajmować się ramieniem na ulicy, atak może się powtórzyć. Szedł więc spiesznym krokiem, aż znalazł się przed domem o nieco lepszym wyglądzie, odsuniętym od chodnika o skrawek ziemi, zarośnięty krzewami i trawą.
Zadzwonił do drzwi na drugim piętrze. Otworzył mu zaspany, ziewający co chwila mężczyzna, ubrany w kwiecistą piżamę. Odsunął się na bok, wpuścił przybysza do mieszkania i starannie zamknął drzwi na podwójne zamki. Dopiero wtedy przyjrzał mu się, otwierając szeroko oczy ze zdumienia.
- Skaleczyłeś się? - spytał łamaną angielszczyzną. - Trzeba opatrzyć. Może być zakażenie, jeżeli... - Urwał, bo tamten zniknął już w łazience. - Na półce jest spirytus i jodyna! - zawołał. - A w szafce bandaż.
Postał chwilę, ziewnął, aż mu coś zgrzytnęło w szczękach. Poczłapał do kuchni, nastawił wodę na herbatę. Mruczał do siebie, drapał się i czochrał, nadsłuchując od czasu do czasu kroków i szmerów za ścianą.
- Sait! - dobiegło go wołanie.
- Zaraz - burknął. Odstawił czajnik, bo woda już parowała, wszedł do łazienki.
- Zawiąż - powiedział gość, podając mu bandaż.
Sait zrobił to z wprawą, widać nie pierwszy raz. Zgarnął brudne szmaty i zakrwawioną koszulę nie pytając, co się stało. Przywykł mówić tylko tyle, ile było niezbędne. Do pokoju przyniósł gorącą herbatę. Poczekał, aż szklanka będzie pusta, zabrał i wyszedł. Przybysz rzucił się na posłany tapczan, zasnął mimo bólu drętwiejącej ręki. Spał do południa, a Sait nie budził go, czekał ze śniadaniem. Kiedy jego lokator wreszcie wstał, zmienił mu opatrunek.
- Jedziesz dzisiaj? - spytał, podając na stół smażoną paprykę, salami, duże kawały jakiejś ryby i owoce.
- Tak.
- Lepiej jutro. Niech się zagoi. Gość pomyślał chwilę, kiwnął głową.
- Chyba masz rację. Polecę jutro o dziewiątej. A jak było w nocy?
- Spokojnie - odparł Sait. - Nikt przecież nie wie, że tu jesteś. Nie szli za tobą?
- Z tego wynika, że nie. Kluczyłem po bramach i uliczkach.
- To dobrze.
Nie opuszczał już mieszkania. Spał, słuchał muzyki z radia, rozmyślał. Przepowiadał sobie w pamięci to wszystko, o czym mówił mu Orhan, aby o niczym nie zapomnieć. Napad nocny zlekceważył; to mógł być zwykły rabuś, czający się w ciemnych ulicach Pey. Rabuś raczej tchórzliwy, bo nie trafiwszy - uciekł. Tamci by nie uciekli.
Następnego dnia rano z domu wyszedł mężczyzna w czarnym płaszczu z białym szalikiem i w kapeluszu. Miał jasne włosy i krótko ściętą brodę, a na lewym policzku długą ukośną bliznę. Doszedł spokojnie do najbliższego postoju taksówek, i stąd pojechał na lotnisko.
*
Ramię jednak bolało, przyplątała się gorączka. Zatrzymał się na razie w skromnym hotelu „Morena”, leczył się sam, nieznany doktor mógł powziąć jakieś podejrzenia co do rany, zadanej nożem, a to już było niebezpieczne. W ogóle Monachium stawało się bezpieczne, jeżeli przebywał w nim dłużej niż godzinę. Opatrywał więc rękę, brał tabletki przeciw zakażeniu i gorączce, zresztą wierzył w swój silny, owy organizm.
Człowiek, z którym chciał się tu spotkać, wyjechał na kilka dni. W skrzynce na listy zostawił mu kartkę; nie wtajemniczonemu w szyfr nie mówiła nic. Czekał, szybko wracał do zdrowia. W sobotę wieczorem do drzwi hotelowego pokoju ktoś cicho zastukał. To był „K-5”.
Przywitali się serdecznie, po przyjacielsku. Przybysz, porucznik wywiadu Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, w Monachium nosił nazwisko Martin Shrot, w Polsce - Ryszard Kożewski, a z wyglądu przypominał raczej drobnego sklepikarza niż pracownika tajnej służby. Nieduży, krępy, łysawy, o okrągłej rumianej twarzy i wesołych oczach koloru bursztynu, chodził trochę niezgrabnie, z nogi na nogę, jak niedźwiadek. Dowcipny, wygadany, świetnie znający zarówno niemiecki język, jak i obyczaje tutejszych obywateli, wzbudzał ich zaufanie.
Z tym wszystkim wykonywał niejednokrotnie bardzo trudne zadania wywiadowcze.
- Chorujesz, Stachu? - zatroskał się, widząc lekarstwa i bandaż. - Co się stało?
„R-8” machnął ręką lekceważąco.
- Trochę mnie podrapali - odparł.
- Tutaj?!
- Nie. W Monachium raczej użyliby pistoletu. W bardzo egzotycznym kraju - uśmiechnął się przepraszająco, a Ryszard zrozumiał i nie pytał więcej. Każdego z nich obowiązywała tajemnica służbowa, odkrywali ją wzajemnie tylko na tyle i tylko wtedy, jeżeli kolega potrzebny był do współpracy. - Słuchaj, zabierz mnie do swego mieszkania. Tam porozmawiamy.
- Świetnie - ucieszył się Kożewski. - Pakuj rzeczy, mam na dole samochód.
Martin Shrot zajmował na jednej z bocznych ulic miasta dwupokojowy lokal na trzecim piętrze. Dom był spokojny, mieszkali w nim urzędnicy skromnie uposażeni, zapracowani, na ogół życzliwie obojętni wobec sąsiadów. Kożewski zachowywał podobną postawę, nie wchodząc z nikim w bliższy kontakt towarzyski. Wiedzieli, że gdzieś tam pracuje, że wdowiec (co nie było prawdą), bezdzietny, że należy do stowarzyszenia śpiewaczego i do sportowego klubu, od czasu do czasu odwiedza którąś knajpkę na Schwabingu albo też gospodę „Zurnscharfen Ritter”, gdzie potrafi wypić cztery kufle piwa pod rząd, a potem jeszcze cztery. To imponowało tylko niektórym, Monachijczycy piją je zachłannie, zajmując w tym pierwsze miejsce na świecie. Kożewski, kiedy zjawiał się w Warszawie, na piwo nie mógł patrzeć bez wstrętu. Tylko systematycznym ćwiczeniom sportowym zawdzięczał, że nie porastał zbytnio tłuszczem, a jego brzuch nie przypominał beczki.
W mieszkaniu kapitan zdjął bandaż z ramienia i wspólnie obejrzeli ranę. Goiła się prawidłowo, blizna poróżowiała, wygładziła się, właściwie opatrunek był już niepotrzebny.
- W porządku - zadecydował. Naciągnął koszulę i ciepły sweter; połowa marca przypominała raczej listopad.
Ryszard zaparzył kawę, zrobił kilka kanapek. Usiedli, popatrzyli na siebie i „R-8” roześmiał się.
- Tyjesz - powiedział. - Jesteś okrąglutki jak księżyc.
- A, cholera! Za często muszę zalewać się piwskiem. Za to ty wychudłeś jak szczapa. Pościłeś w tej egzotyce, czy co?
- Nerwy. Zawsze spadam na wadze w trakcie roboty.
- Nie oszczędzasz się, Stachu. Długo tak nie pociągniesz.
- Zostaw, nie zawracaj głowy. Za każdym razem, kiedy jestem w domu, słyszę to od Grażyny. Wystarczy. Słuchaj, nie mamy wiele czasu. Musimy zastanowić się i opracować coś w rodzaju planu działania.
- Dobrze. Od czego zaczniemy?
- Od tego. - Podał mu kolorowe zdjęcie portretu. Kożewski zobaczył na nim mężczyznę o przystojnej twarzy, ciemnych włosach, z papierosem w lewej ręce; na prawej wyraźnie zaznaczono zegarek.
- Kto to jest?
- Jeden z „Nietoperzy”. Prawie na pewno zabójca Wernera Kirshwalda w lesie pod Warszawą. Znasz tę sprawę?
- Tak, oczywiście. Łaziłem przecież za zdjęciem Edwina, jego brata. Zdaje się, że niedawno wrócił ze Stanów.
- Edwin już nam niepotrzebny. Rozmawiałem z nim na cmentarzu we Frankfurcie przy grobie Wernera.
- Też sobie wybrałeś miejsce!
- Tak samo dobre jak każde inne. Wziął mnie za jednego z „Batsów” i trochę puścił farbę. Theresienstrasse, mówi ci to coś?
Kożewski zmarszczył brwi, namyślał się chwilę.
- Są kontakty pomiędzy niektórymi ludźmi z Englischer Garten a kimś z domu numer sześć, przy ulicy, którą wymieniłeś. O kogo chodzi?
- Niestety, znam na razie tylko jego kryptonim: Pierwszy. A ten, którego portret trzymasz w ręku, to Trzeci.
- Dlaczego portret, a nie zdjęcie? Czy masz pewność, że rysopis się zgadza?
- Właśnie tam, w tej „egzotyce”, skąd wróciłem, otrzymałem od kogoś potwierdzenie wyglądu Trzeciego. Rzeczywiście, portret wykazywał aż zdumiewające podobieństwo do tego człowieka, który też z całą pewnością jest leworęczny. Ale naszym w Warszawie to nie wystarczy. Musimy mieć autentyczne zdjęcia w kilku wersjach, nagrać głos. Szczęsny domaga się kategorycznie garści włosów jako tak zwanego materiału porównawczego.
- Przecież mu z głowy nie wyrwiemy! Ale, czekaj, to chyba da się zrobić.
- Fryzjer?
- Tak. Goli się z pewnością w domu, ale od czasu do czasu musi się podstrzyc. Najpierw jednak trzeba gościa odnaleźć. Czy tam, gdzie byłeś, nie podano ci przypadkiem adresu? Byłoby nam łatwiej.
Kapitan spojrzał na uśmiechniętą drwiąco twarz kolegi i pokiwał głową.
- Po piwie masz taki humor? To dobrze, bo ja mam szereg wątpliwości.
- Jakich?
- Człowieku, przecież nie wiemy nawet, czy on mieszka w Monachium! Może tylko przyjeżdża raz na kwartał. Załóżmy, że mieszka. Miasto ma pewnie z półtora miliona obywateli. Jak znaleźć człowieka, jeżeli zna się tylko jego wygląd? Zresztą mógł zapuścić brodę, wąsy.
- Włócząc się po ulicach i lokalach, możemy go szukać do... śmierci. Widzę tylko jedną ewentualność: obserwacja domu przy Theresienstrasse sześć. Jeżeli przybrali takie kryptonimy, to ten zwany Pierwszym jest pewnie ich szefem. A do szefa od czasu do czasu trzeba przyjść. Słabe to wszystko, wątłe, ale zaproponuj lepszy plan. Myślę, że powinniśmy zaryzykować.
Rozważali jeszcze jakiś czas ten problem, przymierzali do swoich możliwości inne wersje, wreszcie zdecydowali. Obaj zaopatrzyli się w japońskie mikroskopijne aparaty fotograficzne, ukryte w ubraniu, teczce czy w oprawie okularów, oraz w mikrofony, niewidoczne dla oka, tak precyzyjne, że chwytały najlżejsze odchylenie dźwięku, zmianę intonacji głosu, oddech, przełknięcie śliny, gotowe błyskawicznie rejestrować to wszystko na swojej taśmie.
Pozostawał jeszcze wygląd obu oficerów. To wydawało się najprostsze: przebrać się, twarz ozdobić wąsami i brodą albo ukazać gładką, w okularach czy bez, o lasce i w siwiźnie czy na młodzieńczo albo na sportsmena. Rozumieli jednak, że mają do czynienia z przeciwnikiem bystrym, ostrożnym i bezwzględnym, jeżeli dostrzeże, że jest przez kogoś obserwowany, wówczas cała robota na nic.
Toteż przygotowali się bardzo starannie, przy czym kapitan polegał tu na zdaniu Ryszarda, gdyż ten najlepiej wiedział, jak wygląda przeciętny mieszkaniec Monachium, w co aktualnie się ubiera, jakie papierosy pali itd. Umówili się, że każdy będzie obserwował dom na Theresienstrasse dwukrotnie w ciągu doby; w ten sposób będą się zmieniać co sześć godzin.
- Tam jest mała kawiarenka - powiedział Kożewski. - Prawie naprzeciw numeru sześć. Od czasu do czasu można w niej posiedzieć, chociaż jak zauważyłem zbierają się tam „cioty”, a ja z pedałami nie lubię mieć do czynienia. Jak mnie który zgniewa, mogę dać w mordę. Jest też parę sklepów. Aha, tutaj masz spis lokatorów spod szóstki - podał mu kartkę. - Nie wszystkich. Niektórzy mieszkają incognito. Wynotowałem takich pięciu na dziesiątym piętrze i dwóch na jedenastym.
- Jakie to mieszkania?
- Duże i drogie. Czy twój informator z egzotycznego kraju nie podał ci żadnych szczegółów, dotyczących Pierwszego?
- Nie. On po prostu nie wie. Pomógł mi w tym, w czym mógł. Reszta do nas należy.
Cierpliwość jest podstawową cechą pracownika wywiadu i kontrwywiadu, tak niezbędną jak odwaga. Major Szczęsny myślał czasem, że odwagi mu nigdy nie brakowało, natomiast z cierpliwością najczęściej bywał na bakier. Dlatego praca w tych służbach nie nęciła go, choć cenił ją wysoko. O „R-8” mówiono, że z odwagą przez życie szedł pod rękę jak z piosenką; cierpliwość na początku służby wydawała mu się przeszkodą nie do pokonania. Zmuszał się więc, aby ją w sobie wyrobić. Kiedyś na filmie „Hubal” usłyszał zdanie, które zapamiętał na długo. Major Dobrzański powiedział wtedy: „To tak jak przy skoku - rzucić serce za przeszkodę!”. Od tej pory „R-8” rzucał za przeszkodę swój niepokój i okiełznywał niecierpliwość.
Kożewskiemu było łatwiej. Żartował, że warstewka tłuszczu przykrywa mu nerwy, a wrodzony optymizm nie pozwala na irytację. Mógł godzinami sterczeć pod kinem, w bramie jakiegoś domu, przy wystawach sklepowych, nie wzbudzał przy tym niczyjego zainteresowania i przechodnie mijali go obojętnie. Sam natomiast widział wszystko, co się dokoła działo, pamiętał raz widziane twarze, sposób chodzenia, ubrania, marki samochodów. Dla kapitana był niezastąpionym informatorem lokalnym, znawcą tutejszych obyczajów, knajp i sklepów.
Zaczęli pracować jak zgrany zaprzęg, choć każdy oddzielnie. Kiedy jeden wychodził z domu, drugi kończył swoją inwigilację. Widywali się w przelocie, spali o innych porach, jedli osobno. Zostawiali sobie kartki na stole: „Kup masło, bo się kończy” albo: „Zapłać za światło, pieniądze na biurku”. Tak minął jeden tydzień, potem drugi. Przyszła wiosna, zazieleniły się krzaki i trawa. Ludzie pozrzucali zimowe okrycia, idąc ulicą rozpinali płaszcze. Minęła Wielkanoc, przelatywały ciepłe ulewne deszcze.
Aż jednego przedpołudnia do domu numer sześć na Theresienstrasse zbliżył się wysoki, przystojny mężczyzna z teczką w lewej ręce. „R-8” drgnął, przeszedł go dreszcz podniecenia.
To był Trzeci.
Rozdział 7
Wiktorski odmówił.
- Powinnaś pamiętać, że mam ograniczone możliwości kupna benzyny - powiedział kwaśno. - Są autobusy, tramwaje. Ale ty nawet do najbliższego sklepu wolisz brać samochód. I w połowie kwietnia wyczerpałaś cały limit. To już doprawdy przesada.
Ojciec jest w złym humorze, stwierdziła, patrząc na jego skrzywioną twarz i podpuchnięte oczy.
- Masz kłopoty? - spytała pojednawczym tonem. - Mogę ci w czymś pomóc?
Pogłaskał ją po głowie, westchnął.
- To nie są sprawy dla takich ślicznych dziewcząt jak ty - odparł. - Dam sobie radę. A co do tej benzyny, pogadaj z Balickim.
Trochę nadąsana, stanęła na przystanku. Już w autobusie przypomniało jej się, że przecież nie ma biletów, trzeba więc było wysiąść, podejść do kiosku, potem znów czekać, wcisnąć się w tłum pasażerów, którzy gnietli jej płaszcz i popychali, kołysani ruchem autobusu. Na szczęście ktoś zwrócił uwagę na urodę Doroty i ustąpił miejsca. Nigdy się do tego nie przyzwyczaję - myślała, patrząc przez zakurzone szyby. - Wyrwać się stąd w wielki świat! Za każdą cenę. Żeby chociaż taksówek było więcej... Ale Goraszewska to zupełne peryferie.
Wysiadła na Krakowskim, wiedziała, że Balicki ostatnio przeniósł się z „Europejskiej” do kawiarni „Victorii” z jakichś tam Względów. Oddawała płaszcz w szatni, kiedy ktoś jej się ukłonił z miłym uśmiechem. Mężczyzna szczupły, jasnowłosy, ze śniadą twarzą i czarnymi wąskimi oczami, patrzał na nią z widoczną przyjemnością. Lubiła takie spojrzenia. Nagle przypomniała sobie, że przecież go zna. Wtedy błyskawicznie podjęła decyzję.
- Dzień dobry - powiedziała, podchodząc do niego. - Pan jest kolegą Andrzeja, prawda?
- Tak - odparł, całując jej dłoń. - Chciałem podejść pierwszy, przywitać się, ale obawiałem się, że pani mnie nie pozna i weźmie to za jakąś zaczepkę.
- Mam dobrą pamięć - roześmiała się.
- Przepraszam, czy pani jest z kimś umówiona?
- W zasadzie nie. Szukam kogoś, ale być może go tu nie ma.
- To zapraszam na górę, do kawiarni.
Usiedli pod oknem, Szczęsny zamówił dwie kawy, Dorota poprosiła też o tonik, ciastek zdecydowanie odmówiła. Przez kilka minut bawili się rozmową o niczym, przerzucając słowa jak piłki i kryjąc starannie to, co każde z nich naprawdę myślało. Potem Dorota powiedziała z rozżaleniem w głosie:
- Czy pan nie wie, co właściwie dzieje się z Andrzejem? Wyjechał tak nagle, nawet nie zawiadomił, nie napisał ani słowa... To do niego niepodobne.
- No cóż. W naszej służbie takie rzeczy się zdarzają. Czasem wieczorem dostajemy polecenie, aby następnego dnia o świcie wyjechać. Na dzień, na tydzień albo i dłużej.
- I naprawdę nie może stamtąd napisać?
- Skąd?
- No, nie wiem gdzie jest, ale podobno za granicą. Przecież są telefony, poczta. Chyba nie znajduje się gdzieś na końcu świata?
- Nie mam pojęcia, dokąd wyjechał. Tak bardzo pani za nim tęskni? - spytał przekornie i zajrzał jej w oczy.
- Wcale nie” tęsknię! - rozgniewała się. - Mam mnóstwo znajomych. Mogę wśród nich przebierać, jak tylko mi się podoba. Po prostu dziwi mnie, że Andrzej... Nie wie pan, kiedy on wraca?
- Zdaje się, że gdzieś w lipcu. Albo w sierpniu.
Nerwowo zapaliła papierosa, zaciągnęła się mocno; twarz jej sposępniała, wyglądała w tej chwili na starszą o dziesięć lat.
- Czy Andrzej miał pani coś załatwić?. - spytał ostrożnie. - Nie zrobił tego i teraz ma pani kłopoty? Może ja mógłbym go zastąpić?
Obrzuciła go długim, uważnym spojrzeniem. Milczała, więc nie nalegał. Zmienił temat, mówili o serialu „Niewolnica Isaura”, przez jednych mieszanym z błotem, przez drugich wielbionym. Spytał Dorotę o plany urlopowe, wyciągnął na opowiadania o krajach, które już zdążyła poznać. Relacje jej były interesujące, choć bardzo powierzchowne. Jakoś znów zatrącił w rozmowie o Łanieckiego i rzekł:
- Wie pani, mam dla Andrzeja wiele uznania. To doskonały znawca różnych starych dokumentów, tajemniczych listów, fałszywych banknotów. Nie wiem, czy opowiadał pani o listach Fryderyka Chopina?
- Tak. Wspomniał też o archiwalnym zapisie, wykonanym na pergaminie. A pan ma kontakty z Zakładem Kryminalistyki?
- Oczywiście - roześmiał się. - Od czasu do czasu prosimy tych wspaniałych ekspertów o pomoc w prowadzonym śledztwie.
Przyglądała mu się, coś w myślach rozważając.Pomyślał, że jest bardziej naiwna, niż przypuszczał. Mimo to nie ponawiał propozycji zastąpienia Łanieckiego. To musiało wyjść od niej. Być może jeszcze nie dzisiaj, przy pierwszej rozmowie. Nie wiedział, że jej się śpieszy.
- Ma pan rację - odezwała się wreszcie. - Andrzej obiecał mi załatwić pewną sprawę, ale widać nie zdążył przed wyjazdem. Pomyślałam teraz, że być może pan mógłby...
- Jeżeli tylko potrafię. Proszę mi powiedzieć, o co chodzi.
- Widzi pan - mówiła wolno, z namysłem - ja pomagam matce w naszym sklepie. To jest taki butik, sprzedajemy różne ładne drobiazgi i zależy nam, aby wciąż mieć coś nowego, oryginalnego. Są kłopoty z materiałami do tych wszystkich szalików, chusteczek, broszek, szukamy różnych źródeł kupna. Wiele robimy z matką same. Otóż Andrzej wspomniał mi kiedyś, że do jego rąk trafił dziwny dokument, wykonany na jedwabistym papierze, mocnym i ładnym. Podobno znajduje się w Zakładzie Kryminalistyki. Jest bez znaczenia dla śledztwa czy czegoś takiego, nie znam się na tym, ale zainteresowanie wzbudził właśnie gatunek papieru. Pomyślałam sobie, że gdyby udało się skopiować go, mam znajomego chemika, to można by na tym malować różne ciekawe wzory i... no, sprzedawać dziewczynom, które pasjonują się oryginalnymi drobiazgami. Jak to się mówi: wychodzimy naprzeciw ludzkim pragnieniom! - roześmiała się, ale oczy jej pozostały chłodne.
Szczęsny przybrał najbardziej tępy wyraz twarzy, jaki potrafił, i rzekł z wahaniem:
- W zasadzie rozumiem, tylko że... Chociaż nie. Nie rozumiem.
Dostrzegł ironiczne skrzywienie ust, więc uśmiechnął się przepraszająco.
- Może wyraziłam się niejasno jak dla milicji - odparła.
Gładko przełknął złośliwostkę, była mu na rękę. Chciał, żeby teraz „wyraziła się” zupełnie jasno, bez niedomówień. Czekał cierpliwie.
- Po prostu Andrzej obiecał, że przyniesie ten kawałek papieru i pozwoli mi skopiować. Kilka dni, nie dłużej. Potem oddam. Czy teraz do pana dotarło?
Pytanie zabrzmiało niemal impertynencko, ale Dorota przesłała majorowi śliczny uśmiech i lekko dotknęła jego ręki. Palce miała delikatne, ciepłe.
- Znaczy się, chciałaby pani pożyczyć, żeby ten znajomy chemik... A jeżeli on nie potrafi?
- To już nasze zmartwienie - odparła z irytacją.
- Bo w Zakładzie na pewno nie mieliby czasu na kopie - ciągnął rozwlekle. - Wie pani, oni są na ogół ogromnie zajęci. Chociaż, gdyby chcieli, potrafiliby to zrobić, tam też są chemicy. Mógłbym spróbować? - spojrzał na nią pytająco.
- Nie! - Z trudem opanowała się. - Nie miałabym sumienia, żeby swoimi sprawami obarczać ekspertów zakładu. Jestem przekonana, że mój znajomy dokładnie rozpozna gatunek papieru i uda mu się wykonać taki sam lub podobny.
- No, jeżeli pani tak twierdzi... Ale ja do tej pory nie wiem, o jaki papier chodzi? O jaki dokument?
Zdusiła w popielniczce niedopałek i zapaliła nowego papierosa. Rzuciła Szczęsnemu ostre spojrzenie, milczała chwilę. Starał się wyglądać dobrodusznie i przyjaźnie. Wykombinowała tę historyjka na poczekaniu - myślał - dlatego szyta grubymi nićmi. Teraz boi się powiedzieć wprost. Jeszcze mi nie wierzy. Ale za chwilę powie. Chyba nie ma innego wyjścia. Zastanawiające, że „Nietoperze” posłużyli się takim prymitywnym móżdżkiem... Ma tylko trochę sprytu i urodę. Albo nie znaleźli innego człowieka w Polsce, albo dobrze jej nie znają.
- Co Andrzej mówił panu o mnie? - spytała, raptem zmieniając temat.
- Same dobre rzeczy. Wysławiał pani urodę, wdzięk, elegancję. Nie pomylił się zresztą.
- Pan go dawno zna?
- Od początku świata. To znaczy gdzieś od kilkunastu lat.
Znowu jej pozostawił powrót do sprawy dokumentu. Powinna być przekonana, że jemu jest to obojętne, ale może to zrobić - dla niej. Ot, drobiazg. Koleżeńska przysługa dla Andrzeja.
- Nie wiem dokładnie, jak to wygląda - zaczęła ostrożnie - podobno mała biała karteczka w metalowej oprawce. W środku, bo kartka jest złożona, napisany jakiś tekst o... zdaje się ptakach czy motylach. Po angielsku.
- Czy Andrzej nie mówił, skąd dokument wziął się w Zakładzie?
- Chyba nie. Zaraz, niech sobie przypomnę - zamyśliła się. - Zdaje się, że gdzieś to znaleźli i schowali jako ciekawostkę.
- I na pewno o motylach? Bo w Zakładzie mają mnóstwo różnych dokumentów. Czy nic więcej nie mówił?
- Już wiem! - Twarz jej się rozjaśniła. - Nie o motylach, ale o nietoperzach.
Kiepsko grasz, dziewczyno - myślał. - Do filmu bym cię nie zaangażował. Chyba ze względu na urodę, ale to nie wszystko.
- O nietoperzach? Ciekawe. Po co ktoś pisze o nietoperzach i oprawia to w ramki? W dodatku po angielsku!
Dostrzegł, że zacisnęła palce, aż pobielały kostki u rąk. Musiała być rozzłoszczona jego tępotą i z trudem hamowała gniew. Teraz jemu niełatwo przyszło powściągnąć rozbawienie, choć gra szła o dużą stawkę.
- Nie wiem po co - odparła ze znużeniem. - Ludzie mają różne fantazje. Pewnie ten ktoś lubił nietoperze.
Uznał, że Dorota znajduje się już na granicy wyczerpania nerwowego, i przystąpił do rzeczy.
- Więc dobrze - powiedział swobodnym tonem. - Z przyjemnością wyręczę Andrzeja i postaram się przynieść pani ten papierek. Oczywiście nie dziś i chyba nie jutro. Powiedzmy - zawahał się - we czwartek. Najlepiej tu, w kawiarni. O której?
- Dostosuję się do pana - odparła z widoczną radością. - Ja mogę każdej chwili wyjść ze sklepu.
- No, więc może o dwunastej? Sądzę, że uda mi się tak ułożyć zajęcia, aby móc wyskoczyć do „Victorii”. A teraz - spojrzał na zegarek - niestety, muszę już iść.
Zapłacił kelnerce, w szatni podał szarmancko płaszcz, pożegnali się przed hotelem. Dorota obdarzyła go tak uroczym uśmiechem, że prędko przywołał w pamięci Ankę, aby zatrzeć wrażenie. Ty głupi, stary koniu - wymyślał sobie, przechodząc przez Ogród Saski - nie daj się nabrać. Wystarczy, że poplątała życie twemu koledze, który teraz siedzi daleko stąd, w naszym domu wczasowym, i w teorii kończy pracę doktorską, a w praktyce tęskni i cierpi. Ba! Gdyby ona była choć trochę brzydsza... Co też baba może zrobić z człowiekiem.
Dorota, przypomniawszy sobie o Balickim, wróciła jeszcze na chwilę do kawiarni, ale go nie znalazła. Zajrzała do „Europejskiej”, pokręciła się po śródmieściu. Każdy jej krok był obserwowany, czasem były to kobiety, a czasem mężczyźni, zmieniali się dość często, aby nie spostrzegła inwigilacji. Zwracali uwagę na osoby, z którymi chociaż przez chwilę rozmawiała, i wykonywali ich zdjęcia. Dostarczali materiały do Pałacu Mostowskich, gdzie pracowały komputery w registraturach daktyloskopijnych, a oficerowie różnych służb przyglądali się fotografiom i sięgali do starych akt.
Nieświadoma tego wszystkiego Dorota spotkała się z Balickim w pobliżu Supersamu, kiedy targował się z handlarką o cenę pęczka rzodkiewek. Siwowłosy waluciarz potrafił przepić w jedną noc tysiące złotówek, ale był przeraźliwie skąpy w kontaktach z ludźmi swego zawodu, choć na niższym szczeblu środowiskowym. Każda utargowana złotówka sprawiała mu swoiste zadowolenie.
Na widok dziewczyny przerwał jednak handlową dyskusję, było mu trochę wstyd. Dogadawszy się co do benzyny, poszli - ona do domu, on - do handlarki, bo nie zrezygnował z rzodkiewek. Zmaltretowana baba, mamrocząc najgorsze wyrazy, sprzedała mu pęczek za pół ceny, aby tylko sobie poszedł.
- Coś pani taka frajerka? - zaśmiała się jej sąsiadka z koszem pełnym jaj. - Dziad chce darmo, to niech se w ogródku zasieje.
- Mordę w kubeł! - burknął, chowając rzodkiewki do torby.
Nie odpowiedziały. Ale kiedy się odwrócił, przyczepiły mu z tyłu do płaszcza ubłoconą nać starej marchwi i tak szedł przez miasto, dziwiąc się, że słyszy za plecami chichoty.
*
”R-8” siedział w pokoju pułkownika Polewskiego, popijał kawę i zdawał relację ze swej podróży. Nie było to sprawozdanie służbowe, raczej opowieść o trudnych, nerwowych tygodniach, kiedy wraz z Korzewskim czekali cierpliwie na przyjście Trzeciego.
W gabinecie, prócz gospodarza, znajdowali się również Daniłowicz i Szczęsny. Kapitan rozłożył na biurku zdjęcia, wykonane w Monachium, oraz kasety z nagraniami głosu.
- Porównajcie zdjęcia z portretem pamięciowym tej malarki - powiedział. - Moim zdaniem podobieństwo wyraźne.
- Duże pudło czekoladek - mruknął Szczęsny i spojrzał wymownie na swego szefa.
- Skąd ja ci wezmę czekoladki? - westchnął Daniłowicz. - Sam bym zjadł.
- Nie masz chodów u Wedla?
- Nie mam, żebyś wiedział.
- To sobie wyrób. Zresztą Jolancie należy się lepsza nagroda niż słodycze.
- Koledzy, potem uzgodnicie poglądy na Jolantę - wtrącił Polewski. - Mów dalej, Stachu. Stanąłeś na tym, jak Trzeci wreszcie pojawił się na ulicy przed budynkiem numer sześć. Był ucharakteryzowany?
- Na szczęście nie, bo bym go nie poznał. Podszedłem z cygarem w ustach, wyglądałem tego dnia jak zażywny, rumiany Mueller po pięciu piwach na Schwabingu. Poprosiłem o ogień. Zatrzymał się, przyjrzał się uważnie, ale chyba tylko tak z przyzwyczajenia. Wyjął zapalniczkę i przypalił mi. Lewą ręką. Podziękowałem, mówiąc coś o meczu, na który pewnie śpieszy do telewizora, rzuciłem luźną uwagę na temat drużyny Bayern-Monachium, mieli grać z Włochami. Chwyciło, bo wzrok mu złagodniał, podjął temat. Zna się na sporcie, musiałem bardzo uważać, aby nie pomylić włoskiego bramkarza z którymś obrońcą. W ten sposób nagrałem kilka minut rozmowy i wykonałem zdjęcia.
- Nie zorientował się?
- Gdyby on się zorientował, to ja bym już wąchał kwiatki od spodu. Miałem doskonały aparat, tak mikroskopijny, że zmieścił się w guziku płaszcza. Tylko że robi zdjęcia czarno-białe. Więc te kolorowe wykonaliśmy z Ryszardem, kiedy Trzeci wychodził z budynku. Ale jeszcze przedtem wszedłem za nim do wewnątrz i zatrzymałem się w holu, przy kiosku z gazetami. Ostentacyjnie kupiłem zapałki, bo stał przy windzie mógł sobie coś niecoś skojarzyć. Wjechał, jak obliczyłem według szybkości windy i upływających sekund, na jedenaste piętro. Gdzieś po godzinie zjechał na dół. Wtedy podjął go Kożewski, miał na ulicy swój volkswagen. Trzeci wsiadł do mercedesa, ale nie śpieszył się, wolno jechał, był tłok, więc czarny wóz Ryszarda ginął między innymi samochodami. Nie będę już omawiał wszystkich szczegółów naszej roboty. W każdym razie wiemy, jak się nazywa, co robi oficjalnie i gdzie mieszka. To jest Willy Schultz, z zawodu pracownik umysłowy dużej firmy motoryzacyjnej, załatwia tam transakcje typu kupno-sprzedaż, jeździ po kraju, za granicę też. Ma przyzwoite mieszkanie przy Tiirkenstrasse. Żona, dwoje dzieci.
- No, a ten na jedenastym piętrze? Ten Pierwszy? - zapytał Daniłowicz. - Co to za typ?
„R-8” potrząsnął głową.
- Nie wiem - odparł. - Żeby dokładniej rozpracować „Nietoperzy”, potrzebuję jeszcze co najmniej kilku miesięcy. Nie wiem, czy moje kierownictwo wyraziłoby zgodę, jeżeli podsumować to, co zrobili w Polsce, będą to dwa zabójstwa. Jedna ofiara: Werner Kirshwald, druga: Sznajder. Sądzę, że nie dowiemy się, kto sprzątnął tego ostatniego. Natomiast potencjalny zabójca Wernera, Willy Schultz, jest już znany. Pozostaje tylko ściągnąć go tutaj i postawić przed polskim sądem. Ale bardzo wątpię, czy znajdziemy tak istotny powód, który zmusiłby go do ponownego przyjazdu.
- Znak - odezwał się Szczęsny.
- Owszem, Trzeci musi odzyskać znak - rzekł „R-8”. - Wiem od Orhana, że kiedy likwidują jednego spośród swoich ludzi, zabierają jego znak. Nie orientuję się jeszcze, dlaczego to jest dla „Nietoperzy” takie ważne. Ale jest. Sądzę jednak, że Schultz ma zbyt wiele zdrowego rozsądku, aby pokazywać się w Polsce. Mogli go widzieć ludzie wtedy w lesie, mogło go zapamiętać dziesięć osób.
Szczęsny już się nie odzywał. Następnego dnia był czwartek.
*
Przyszedł kwadrans wcześniej, zajął stolik tak, aby obserwować drzwi. Większość miejsc w kawiarni zapełniali obcokrajowcy, przede wszystkim czarnowłosi, śniadzi turyści i handlowcy z Trzeciego Świata. Jakieś starsze panie milcząc pożerały świeże kremówki, po dwie na osobę. Dziewczyna w czarnych skórzanych spodniach i w jedwabnej czerwonej bluzce wyraźnie oczekiwała na propozycję. Otaksowała majora bystrym spojrzeniem, uśmiechnęła się leciutko i odwróciła wzrok, jakby mówiąc: ładny to jesteś, ale nie przy forsie. Znam się na tym.
Mrugnął do niej okiem, ot, tak żeby urozmaicić nudne czekanie. Dorota spóźniała się. W pewnej chwili dostrzegł koleżankę ze służby wywiadowczej, wchodzącą wolnym krokiem do kawiarni. Wyglądała jak studentka matematyki ostatniego roku; blada, niedbale uczesana, w okularach na nieco przydługim nosie, z książką pod pachą. Była interesująca, jeżeli się wiedziało, że jest świetna w dżudo i jedna z lepszych w strzelaniu. Spojrzała na niego obojętnie, usiadła w pobliżu drzwi. W parę sekund później zobaczył Dorotę.
- Spóźniłam się? - Wydawała się zakłopotana i jakby czymś przestraszona. - Miałam przykrą rozmowę... - Urwała, przygryzła dolną wargę. - Proszę mi zamówić kawę.
Piła drobnymi łykami, w przerwach zaciągając się papierosem. Pokręcił głową z niezadowoleniem.
- Zdaje się, że za dużo pani pali. Szkoda tej ślicznej cery.
- Paczkę dziennie. Nic mi nie będzie.
Oparła się o poręcz fotela, siedziała czas jakiś z przymkniętymi powiekami. Miała naturalne cienie pod oczami i dwie małe bruzdy wokół ust. Pomyślał, że nie skończyła jeszcze trzydziestki, ale dziś wygląda na więcej. Nie zaczynał rozmowy, czekał, aż ona upomni się o to, co powinien był przynieść.
- Przepraszam - uśmiechnęła się. - Czasami człowiek miewa kłopoty... - Znów nie dokończyła. - Czy dostał pan ten papierek?
Wyjął z kieszeni płaskie pudełko, otworzył. Leżała w nim nietoperzowa wizytówka, prawie dokładnie taka, jaką znaleźli zaszytą w marynarce Wernera Kirshwalda. Różnica polegała na gatunku papieru i drobnych szczegółach, niewidocznych dla oka, ale tego już nie potrafił wykonać. Pracowali nad wizytówką, razem z magistrem chemii i kolegą z jednostki Wojtaszkiem, przez poprzednią noc aż do świtu.
Dziewczynie rozbłysły oczy. Wyjęła znak z pudełka, obejrzała. Chciała otworzyć oprawkę, ale nie wiedziała, jak to zrobić, więc jej pomógł. Kartka rozchyliła się, w środku był napis: „Smali nocturnal...” i tak dalej, dokładnie tyle tekstu, ile było w tamtej. Obserwował Dorotę uważnie, chcąc się przekonać, do jakiego stopnia wtajemniczono ją w wygląd wizytówki.
- Andrzej miał rację - powiedziała radośnie. - To doskonały rodzaj papieru, miękki jak jedwab. Świetnie wyjdą na nim batikowania, zwłaszcza kwiaty-
- Jeżeli tylko pani znajomy potrafi zgłębić tajemnicę gatunku papieru i zrobić taki sam.
- O, z pewnością. Dziękuję za przysługę!
Włożyła znak do pudełka i chciała umieścić w swojej torebce, lecz sprzeciwił się temu. Wyjął pudełko z jej ręki, schował do kieszeni. Na zdumione spojrzenie Doroty rzekł z ubolewaniem:
- Strasznie mi przykro, ale będzie pani musiała trochę poczekać. Na razie dostałem ten papier tylko na pół dnia, i to z trudem. Rzecz w tym, że kolega, który zajmuje się dokumentami, zachorował i wraca dopiero w poniedziałek. Ktoś inny, po wielkich oporach, wypożyczył mi, że się tak wyrażę, nietoperzowy tekst, ale musiałem się zobowiązać, że go zwrócę przed szesnastą. A przyniosłem dlatego, żeby pani po prostu mogła się przekonać o jego wartości. Mogło się przecież okazać; że na nic się w butiku nie przyda.
Zmartwiła się wyraźnie. Spoglądała to na niego, to gdzieś w okna kawiarni. Potem powiedziała:
- Naprawdę nie może pan mi zostawić? To przecież taki drobiazg! Ten kolega z pewnością nawet nie zauważy jego braku w szafie czy gdzie tam chowa się te rzeczy. Oddałabym panu w poniedziałek. Dobrze? - Przechyliła się nad stolikiem, położyła dłoń na jego ręce, zacisnęła palce. Twarz jej znalazła się blisko jego twarzy, poczuł zapach drogich perfum. Koleżanka w okularach lekko uniosła brwi, jakby czemuś się dziwiąc, ale nie była zdziwiona.
- Naprawdę nie mogę - odparł. Trochę irytowało go spojrzenie z tamtego stolika przy drzwiach, czuł je, chociaż nie patrzał w stronę „matematyczki”. - Miła pani Doroto, przyrzekam, że otrzyma pani dokument najpóźniej we wtorek rano. Możemy już dzisiaj umówić się, powiedzmy, na dziesiątą. Tu, w tej samej kawiarni. Zgoda?
Westchnęła, spojrzała na zegarek.
- Na pewno przyniesie pan go we wtorek?
- Z całą pewnością. Dziesiąta punktualnie.
- Bardzo mi zależy!
Teraz już wypadła z gry - myślał. - Nigdy by jej nie zależało na kawałku papieru, znajomy chemik sam może zrobić dwadzieścia takich jedwabistych, jeżeli dobrze popracuje. Ileż tego potrzebują w sklepie? Najwyżej kilkanaście metrów. Nie takie rzeczy chemicy robili.
Wstała, pożegnali się przy stoliku, bo Szczęsny jeszcze został, nie chcąc przeszkadzać obstawie. Wywiadowczym niedbałym krokiem podążyła za Dorotą; na ulicy przejął obserwację kierowca wartburga, który jechał później za niebieskim audi wytrwale aż na Goraszewską. Tam czekał już kto inny.
Szczęsny wrócił do Pałacu Mostowskich, powiedział Daniłowiczowi o spotkaniu. Najważniejszy był teraz sposób, w jaki Dorota skontaktuje się z człowiekiem, któremu z pewnością przekaże wiadomość o znaku.
- Jak sądzisz, nie zorientowała się, że to był falsyfikat? - Daniłowicz był sceptycznie usposobiony; noga mu dokuczała, szło na niż.
- Wykluczone! - zaoponował major. - Musiałaby przecież sprawdzić przy użyciu specjalnej aparatury czy jest rzymska szóstka i inne, niepowtarzalne cechy. Natomiast jeżeli Trzeci da się nabrać i przyjedzie, choćby na jeden dzień, to być może jeszcze tu, w Polsce, będzie chciał stwierdzić autentyzm wizytówki. Dlatego... - Szczęsny zakłopotał się, ale tylko na chwilę - musisz wówczas wydostać z Zakładu prawdziwy znak.
- Ja?!
- Ty, bo mnie nie dadzą.
- Szczery jesteś - powiedział szef z przekąsem. - Załóżmy nawet, że mi się uda. Jak zagwarantujemy, że dokument wróci do Zakładu, cały i nie pozbawiony swych oryginalnych cech? Że w ogóle wróci?
- Trzeba zaryzykować.
- W jaki sposób?
- Po prostu. Nie pozwolimy Trzeciemu odjechać.
- Bajesz! - W nodze boleśnie zakłuło i pułkownik się rozgniewał. - Facet może zjawić się pod innym nazwiskiem, kompletnie ucharakteryzowany, z ważną wizą wjazdową, przyjedzie samochodem, przez którykolwiek punkt graniczny, i szukaj wiatru w polu.
- Zapomniałeś o Dorocie. Nie spuszczamy z niej oka. Jest tak objęta obserwacją, że nie zrobi kroku bez naszej wiedzy. Stefan, ja tego zbrodniarza muszę postawić przed sądem. Żadne przestępstwo, popełnione w Polsce, nie może pozostać nie wykryte i bezkarne. Żadne.
- Ty mi tu nie wygłaszaj... No, dobrze. Chcę mieć dokładny termin przyjazdu Trzeciego. Trzeba przecież wiele spraw omówić, zorganizować pomoc. Myślę, że będzie nam bardzo potrzebny „Gwiazdor” ze swoją grupą.
*
Pierwszy wezwał go do siebie w nocy. Niektórzy sądzili, że takie nocne wezwania gwarantują lepszą konspirację. Prawda leżała zupełnie gdzie indziej; Pierwszy cierpiał na bezsenność, zasypiał dopiero nad ranem i budził się koło południa.
Trzeci szedł na Theresienstrasse z ciężkim sercem. Nie wydostał do tej pory znaku „szóstki” z Polski. Próba włamania do Zakładu Kryminalistyki, podjęta przez - zdawałoby się - wytrawnego złodzieja, któremu przyobiecano dolary, nie powiodła się. Budynek był „naelektryzowany”, jak to włamywacz później określił pośrednikowi, gdyż mimo wszystko udało mu się uciec. Wytłumaczył to tak: „Cholera, szedłem w środku nocy, przedostałem się na skwerek od tyłu domu, ciemno jak u Murzyna w brzuchu, tam rośnie wysokie drzewo, wdrapałem się, dostałem ręką okna, spróbowałem leciutko podważyć, aż tu jak coś nie gwizdnie w środku, zaraz zapaliły się światła we wszystkich oknach, k...mać, mało gnatów nie połamałem, tak żem spieprzał na ulicę”.
Trzeci, kiedy mu to pośrednik zrelacjonował, zastanawiał się, czy nie należałoby złodzieja zlikwidować; pośrednik też tak uważał. Ale warszawski cwaniak przeczuł to widać, bo znikł jak kamfora i nie udało się go odnaleźć.
Pozostawała więc tylko Dorota. Trzeci miał z nią kontakt przez pewnego zagranicznego korespondenta, który często podróżował to do Warszawy, to z powrotem do Bonn. Pracował w jednej z agencji przy placu Tulpenfeld, w zespole betonowych gmachów, zbudowanych z inicjatywy i pieniędzy towarzystwa ubezpieczeniowego Alliantz. Tutaj mieściły się redakcje, agencje, biura korespondentów, centrum radiowe i telewizyjne Republiki Federalnej. Tu właśnie Trzeci odwiedzał czasami owego korespondenta i, nie wgłębiając go w istotę sprawy, zlecał różne drobne a ważne dla „Nietoperzy” zadania.Płacił bardzo dobrze, toteż korespondent nigdy nie odmawiał. Poznawszy w Warszawie Dorotę, zakochał się; odpowiadał mu taki typ urody. Odwiedzanie jej w sklepie lub w kawiarni miało więc dla niego podwójną wartość: ładna dziewczyna i pieniądze.
Trzeci wjechał windą na jedenaste piętro, zadzwonił. Drzwi otworzył jak zwykle mężczyzna o nijakiej twarzy, niepozorny w swym szarym, nieco za dużym ubraniu. Z boku wyraźnie odstawał, wsunięty za pasek od spodni, pistolet colt woodsman z długą lufą. Trzeci tylko raz dał się zwieść pozorom i, trochę pijany, próbował tego wymoczka odsunąć z drogi, aby wejść do mieszkania. Otrzymał błyskawiczny cios kolbą w czoło; jedynie wyjątkowej twardości swej czaszki zawdzięczał, że wyszedł z tego cało.
- Przepraszam - powiedział wtedy nijaki, wylawszy mu wiadro wody na głowę. Było to jedyne słowo, jakie od niego usłyszał.
Teraz więc nie usiłował nawet zrobić kroku, zanim tamten nie zaprosi go do wnętrza. Potem, z drżeniem rąk i nóg, z wyschniętym gardłem, wszedł do gabinetu, przystanął w progu i czekał.
Pierwszy siedział za biurkiem, obok jego ręki stała szklanka z mineralną wodą i kieliszek, do połowy napełniony koniakiem hennessy. Ostatnio chętnie zmieniał gatunki alkoholi. Przeglądał z wyraźnym upodobaniem pornograficzny tygodnik i zdawało się, że w ogóle nie zauważył wejścia swego pracownika. Trzeci wiedział jednak, że szef widzi i słyszy więcej, niż mu się zdaje. Toteż stał w milczeniu na miękkim dywanie, próbując opanować drżenie nóg. Wreszcie mężczyzna za biurkiem uniósł głowę, popatrzył na przybysza.
- Dziesięć dni - powiedział, nie podnosząc głosu. Odłożył tygodnik.
Trzeci nie zrozumiał. A raczej: nie chciał jeszcze zrozumieć.
- Tak, szefie? - spytał nieśmiało.
- Daję ci ostatnie dziesięć dni na przyniesienie mi znaku Szóstego z Polski. Jeżeli nie wykonasz zadania, zajmie się tobą Czwarty.
Człowiek, stojący nieruchomo przed biurkiem, zatrząsł się ze strachu. Czwarty był najbardziej bezwzględnym wykonawcą wyroków na tych spośród „Nietoperzy”, którym nie udało się albo którzy z własnej winy nie wykonali zadania. Robił to z okrutnym sadyzmem, nie można go było przebłagać ani przekupić, nie można też było przed nim uciec. Do tej pory jednak Trzeci sądził, iż wyroki wykonywane jego rękami nie dotyczą żadnego z pierwszej piątki, lecz wyłącznie „Nietoperzy” pośledniejszego gatunku. Teraz usłyszał coś innego.
- Nie obchodzi mnie, jaką drogą wydostaniesz znakz Polski - ciągnął Pierwszy. Miał przed sobą na biurku maleńkie karty, którymi układał pasjansa; jeżeli mu nie wychodził, Pierwszy pił dodatkowy kieliszek koniaku i szachrował.
- Jestem tam spalony - przypomniał Trzeci szeptem, gdyż bał się podnieść głos.
- Wiem. Ale to nie jest przeszkoda dla „Nietoperzy”. Charakteryzacja, inne nazwisko, inny paszport... Czy mam cię uczyć? W razie potrzeby dasz sobie złamać nos, zoperować wargi, to drobiazg. Z twoich dotychczasowych działań nic nie wynika. Dobrałeś nieodpowiednich pomocników tam, w Warszawie. Więc musisz jechać sam. - Popatrzył na kalendarz i dodał: - Czwartego maja przyjdziesz tutaj i wręczysz mi znak Szóstego. Żeby nie było nieporozumień: znak Wernera Kirshwalda. Nie pamiętam bowiem, czy ci wyjaśniłem, że każdy z dublerów ma swój znak z jemu tylko właściwą cechą. Nie próbuj więc na przykład unieszkodliwić któregoś z dublerów Szóstego i zabrać mu jego znak, bo ja to bezbłędnie rozpoznam.
Trzeci, który przed chwilą zastanawiał się właśnie nad taką możliwością, opuścił głowę. Szef rzucił mu przelotne spojrzenie, położył waleta na dziesiątkę, choć powinien był zrobić to odwrotnie, ale lubił małe szachrajstwa w kartach. Potem ruchem ręki pokazał na drzwi. Trzeci skłonił się i wyszedł.
- Głupiec - mruknął Pierwszy. Przełożył dziesiątkę na waleta. Pasjans wyszedł.
*
- Proszę pani, ile kosztuje ta bluzeczka? Dorota spojrzała wpierw na pytającą, potem na białą bluzkę z ręcznym haftem.
- Cztery dwieście - odparła.
Dziewczyna gwizdnęła przeciągle, wpakowała ręce w kieszenie dżinsów. Stojący przy niej chłopak powiedział z irytacją:
- Chodźże, tu są straszliwe ceny. Nie wygłupiaj się!
- Wiem. Chcę tylko popatrzeć. Taką bluzkę - przyjrzała się krytycznie - można samej uszyć w domu i wyhaftować. Skopiuję, wiesz? - szepnęła mu do ucha. Roześmieli się, pokręcili trochę po sklepie i wyszli, przytuleni do siebie.
- Może za wysoko wyceniłaś? - spytała pani Wiktorską.
Dorota zaprzeczyła ruchem głowy. W tej chwili przez tłumek klientów przecisnęła się pani w beżowym kostiumie, z mnóstwem bransolet i pierścionków.
- To ręczny haft? - zapytała, przyglądając się białej bluzce.
- Tak.
- Co to kosztuje?
- Sześć czterysta - odparła Dorota bez wahania.
- Pani mi zapakuje.
Matka z córką wymieniły spojrzenia, Wiktorską westchnęła. Ona nie potrafiła tak jak Dorota otaksować w mgnieniu oka klientkę i odpowiednio do tego ustalić cenę. Bała się kontroli, butiki wciąż znajdowały się pod obstrzałem. Kiedy jednak próbowała robić córce wymówki, ta odpowiadała niezmiennie: - Nikogo nie zmuszamy, żeby kupował u nas. Nie ma pieniędzy, niech idzie do tańszego sklepu. Sprzedajemy modne ciuchy dla zamożnej klienteli.
Prawda, że interes szedł. Trudno więc było spierać się z Dorotą. Karteczki z ceną zmieniały się w jej rękach zależnie od amatorów. Kupowano zachłannie, targów w sklepie nie było.
Kilka minut po godzinie czternastej do butiku wszedł mężczyzna w jasnym prochowcu, rozpiętym i rozwiewającym się przy każdym ruchu. Miał kędzierzawe włosy, przerzedzone od czoła, nos z szerokimi nozdrzami i kształtne usta, które bezustannie to uśmiechały się, to przybierały wyraz powagi. Przez ramię przewiesił aparat fotograficzny w skórzanym futerale.
Dorota dostrzegła go, przywołała ruchem głowy. Przywitali się, odeszli na zaplecze. Rozmawiali po niemiecku.
- Widziałem się z nim wczoraj - rzekł przybysz. - Mam pani przekazać wiadomość, z której co prawda nic nie rozumiem, ale to mniejsza. Otóż on pani daje termin: pięć dni na wydostanie tej rzeczy, podobno pani wie jakiej, i przekazanie jemu osobiście.
- Osobiście? - Zdumiała się, przestraszyła. - Czy to znaczy, że mam z tym... z tą rzeczą jechać do Monachium? Boję się.
- Nie. On przyjedzie.
- Tutaj? Przecież mówił mi kiedyś, że mu odmówiono wizy. A mnie tak szybko nie dadzą paszportu.
- Meine Liebchen, nie denerwuj się - ujął ją za ręce, spróbował przyciągnąć do siebie, ale się oparła, więc szybko zrezygnował. - Przyjedzie widocznie w taki sposób, że nic mu się nie stanie.
- Samochodem?
- Samolotem. Będzie miał bardzo mało czasu, pewnie weźmie wizę dwunastogodzinną. W ciągu tej przerwy pomiędzy jego przylotem i odlotem pani musi zjawić się na lotnisku, podać mu to coś tajemniczego i zniknąć.
Zamyśliła się, nerwowo splatała i rozplatała palce.
- Jeżeli przyleci na Międzynarodowy Dworzec Lotniczy, to mnie tam nie wpuszczą bez biletu i odprawy celnej.
- Ale on, mając wizę, o której mówiłem, wyjdzie do sali przylotowej, a tam pani może wejść bez problemu. To nie pani ma się przedostawać do niego przez mury i ściany - zażartował, chcąc, aby się rozweseliła - to on do pani przyjdzie. Z taką wizą ma prawo wyjść na miasto, podłapać dziewczynę, zjeść dobry obiad w „Forum”. W każdym razie ja bym tak zrobił. A teraz proszę słuchać dalej. Dziś jest piątek. On chce przylecieć we środę przyszłego tygodnia, ale musi oczywiście być przekonany, że pani już tę rzecz ma. Najpóźniej we wtorek mam go zawiadomić. Dlatego przyjdę tutaj albo, jeżeli pani woli, do kawiarni we wtorek po południu. Jeżeli dowiem się, że wszystko gra, dam mu znać i we środę od godziny piętnastej proszę czekać na niego na Okęciu. Śliczna pani Dorotko, niech pani nie pomyli dworców: Międzynarodowy, sala przylotowa! Zresztą zobaczymy się jeszcze i przypomnę pani.
- Nie trzeba - mruknęła gniewnie. - A jeżeli nie uda mi się wydostać tę rzecz? Co wtedy?
Zachmurzył się, usta zwęziły mu się w sznureczek.
- Na pani miejscu - rzekł, dobierając oględnie słowa - zrobiłbym wszystko, aby wykonać to, o czym mówiłem.
Trzeci, a raczej Willy Schultz, bo znał go tylko pod jego prawdziwym nazwiskiem, powiedział mu wtedy, tam na Tulpenfeld: „Słuchaj, Herbert. Pięć tysięcy marek, jeżeli cała sprawa przebiegnie pomyślnie. Guzik z pętelką, jeżelyjie”.
Oferta była kusząca. Herrjert bardzo potrzebował tych pięciu tysięcy, postanowił więc za wszelką cenę namówić Dorotę, aby go posłuchała. Nie wiedział wprawdzie, co i skąd ma wydostać, sądził jednak, że nie będzie miała z tym trudności.
- Dobrze - powiedziała wreszcie. -. Spotkamy się we wtorek o piątej po południu. Może w kawiarni, bo tutaj za duży ruch. Powiedzmy, w „Ujazdowskiej”. Wie pan, gdzie to jest?
- Oczywiście.
Ucałował jej ręce, popatrzył w oczy, pełne niepokoju czy nawet strachu, pocieszył zdawkowym: - Wszystko będzie dobrze! - Zatrzymała go jeszcze, tknięta nową myślą.
- Jeżeli on przyjedzie bardzo zmieniony, ucharakteryzowany, ja go nie poznam. Co wtedy? Przejdziemy obok siebie i miniemy się!
- Niech się pani tym nie kłopocze - zapewnił. - On panią pozna. Pani obowiązkiem jest tkwić na sali, najlepiej z kwiatami, jakby na czyjeś przywitanie, i czekać. Samolot może mieć opóźnienie, proszę wtedy cierpliwie czekać - powtórzył. - A więc do wtorku w „Ujazdowskiej”.
W godzinę później do majora Szczęsnego zgłosił się chłopak w dżinsach, z nieco przydługimi włosami i nonszalanckim wyrazem twarzy. Wyraz ten zmienił się, kiedy siadł naprzeciw biurka, spoważniał i rozpoczął relację. Zakończył ją tak:
- Mają się spotkać we wtorek o siedemnastej w kawiarni „Ujazdowska”. Ona i ten zagraniczny facet, Herbert Schmidt. Łatwo go rozpoznać, ma taki charakterystyczny nos.
- Dziękuję, sierżancie - powiedział Szczęsny. - I nawet nie pytam, jaką drogą uzyskałeś te informacje, bo wiem, że i tak mi nie powiesz.
Sierżant roześmiał się; umiał wykonywać trudne zadania, ale zazdrośnie strzegł swoich „chodów” i kontaktów. Obecny przy rozmowie Połoński dorzucił:
- Tego Schmidta trochę już znamy. Nie jest akredytowanym korespondentem w Polsce, pracuje dorywczo dla jednej z agencji w Bonn. Sądzę zresztą, że w tej sprawie jest jedynie przekaźnikiem informacji.
- Pewnie masz rację. Bohdan. Nie udało mi się przekonać starego, żeby wydostał z Zakładu autentyczny znak. Uważa, że to za duże ryzyko. Będę więc musiał wręczyć Dorocie ten podrobiony. Może to i słuszne... Trzeci i tak nie zdąży z nim wyjechać. - Zamyślił się. - On rozpozna Dorotę na lotnisku, a my wtedy jego.
Rozdział 8
Bała się. Coś się koło niej działo niedobrego, coś, czemu już nie potrafiła zapobiec. Jeszcze dwa lata temu, jeszcze rok, była pewna, że nic nie zakłóci jej dotychczasowego beztroskiego trybu życia. Miała urodę, pieniądze, mnóstwo znajomych, miała przede wszystkim rodziców, którzy dbali o swoją jedynaczkę jak o drogocenny klejnot. Omijał ją wszelki trud i codzienne kłopoty, a pracę w butiku traktowała jak rozrywkę.
Wyjazdy do wuja w Monachium to zawsze było nieprzerwane pasmo zabaw i radości. Zamożny przemysłowiec nie szczędził siostrzenicy podarków, latem zawoził ją nad jezioro Starnberg czy do Bad Wiesse, zimą gdzieś dalej na narty. Lubiła tańczyć przez całą noc, najczęściej w eleganckim hotelu Hiltona lub w „Chinese Restaurant”, które spotkać tu było można w każdej dzielnicy. Po nartach piła gorący holunder-crusta na czerwonym winie i jagodach, po tańcu - koniak.
- Chcesz przetańczyć życie? - spytał wuj kiedyś żartem.
- Może - roześmiała się.
Miał piękny samochód plymouth turisme duster w kolorze ciemnego brązu ze złotym szlaczkiem. Bardzo chciała przyjechać nim choć raz do Polski, ale na to się nie zgodził. Mimo wszystko wóz cenił wyżej niż piękną siostrzenicę.
Ale właśnie tam w Monachium pewnego wieczoru poznała człowieka, który otworzył złą kartę w jej życiu. Nazywał się Willy Schultz. Dorota, właściwie nie zdając sobie z tego sprawy, po trochu stawała się coraz bardziej zależna od jego woli, decyzji i żądań. To prawda, że podobał jej się, bo był przystojny, wysportowany, świetnie tańczył. Ale takich znała wielu. Każdego umiała trzymać z daleka lub przyciągnąć, pozwalać na wiele lub nic; była to ciekawa gra, nie angażująca uczuć.
Z Schultzem od początku stało się inaczej. Nie rozumiała siebie, nie wiedziała, czy jej imponuje, czy przeraża. Może jedno i drugie. Spotykali się coraz częściej. Wreszcie na początku ubiegłego roku, kiedy siedzieli w kawiarni, zapytał:
- Czy masz dość pieniędzy? Mogę dostarczyć ci tyle marek lub dolarów, ile zechcesz.
- Lepiej cofnij swoją propozycję - odparła pół żartem. - Bo co zrobisz, jeżeli zażądam ogromnej sumy? Czasem wydaje mi się, że potrafiłabym wydać każdą. Nawet milion dolarów.
Uśmiechnął się. Wyjął portfel, odliczył dwa tysiące marek, położył przed nią.
- To zadatek - rzekł lekkim tonem. - Za kilka dni dostaniesz więcej.
Zastanowiła się, z wahaniem wyciągnęła rękę w stronę banknotów.
- Dlaczego mi dajesz? - spytała nieufnie.
- Bo mam ochotę. I nie mówmy o tym.
Kupiła wtedy całe pudło kosmetyków Rene Garraud, czarne czółenka na bardzo wysokim obcasie z firmy Baldini Gimmy, trochę biżuterii. I nagle zobaczyła, że pieniędzy już zabrakło, a tyle jeszcze chciała kupić! Przypomniała sobie jednak, że Willy obiecał: „Za kilka dni dostaniesz więcej...”
Dostała. I tak już było za każdym następnym przyjazdem do Monachium. Wuj nie orientował się w jej sprawunkach, ciotka tym bardziej; słabego zdrowia, ze sparaliżowaną ręką, rzadko wychodziła z domu. Nie przyszłoby jej do głowy przeglądać walizki Doroty lub pytać, skąd ma to czy tamto.
Ta beztroska sielanka skończyła się nagle pewnego listopadowego wieczoru, kiedy Willy usiadł naprzeciw dziewczyny w małej, ustronnej kawiarni „Alabama” i powiedział:
- W Warszawie musisz wykonać ważne zadanie. Jeżeli to zrobisz, wypłacę ci naprawdę dużą sumę. Będziesz mogła kupić sobie dobry wóz albo coś równie drogiego i cennego.
- Jakie zadanie? - spytała zdziwiona. Po raz pierwszy zażądał wykonania czegoś w Polsce. - Mam zawieźć prezent twoim znajomym albo przywieźć od nich list?
- Nie. Słuchaj uważnie. W Warszawie znajduje się Zakład Kryminalistyki, należący do polskiej milicji. W tym Zakładzie został we wrześniu umieszczony - zawahał Się - pewien dokument. On należy do mnie. I do mnie musi wrócić.
- Skąd się tam wziął? Ty byłeś w Polsce? Nic mi nie wspominałeś.
- Nie przerywaj. Dokument wygląda jak mały bilet autobusowy albo wizytówka, oprawiona w metalową ramkę. Jest to biały, nie zapisany papier. Prawdopodobnie został schowany w sejfie lub szafie.
- Jeżeli to jest twój dokument - powiedziała, dziwiąc się temu, co słyszała - to dlaczego nie upomnisz się? Wystarczy przecież pojechać albo napisać do nich. Mogę zawieźć taki list.
Skrzywił się, machnął ręką.
- Od ciebie żądam czego innego. Dowiesz się, czy wśród pracujących tam oficerów lub też osób cywilnych znajduje się ktoś, kogo znasz. Jeżeli nie, to kogoś takiego poznasz. Zawrzesz bliską znajomość. Bardzo bliską - podkreślił. - I namówisz go, aby ci dał względnie pożyczył na dzień, dwa ten dokument. Jak już będziesz go miała, natychmiast mnie zawiadomisz. Przywieziesz mi albo ja sam przyjadę. Sposób kontaktowania się omówimy później. Zrozumiałaś?Milczała, oszołomiona. Cała sprawa wydała jej się skomplikowana, wymagająca wielu zachodów, zabierająca czas. Nie lubiła trudu, a czas wolała przeznaczać na przyjemniejsze rzeczy.
- Nie zrobię tego - odparła niechętnie. - W ogóle nie rozumiem, o co ci chodzi. Cóż to za dokument, jeżeli papier jest nie zapisany? Zresztą nie znam nikogo z tego Zakładu.
Tak mu powiedziała wtedy w kawiarni. Rozmawiali potem długo, Schultz miał ostre spojrzenie i głos zimny, bezwzględnie żądający wykonania polecenia. Na jej protesty i prośby rzekł szorstko:
- Głupia jesteś! Czy nie rozumiesz, że te pieniądze, które ci dawałem, są dla polskich władz dowodem przeciwko tobie? Że, jeśli ja tak zechcę, możesz stanąć przed polskim sądem jako agentka obcego wywiadu?
- ja? Agentka?! - wykrzyknęła gniewnie. - Ależ to kłamstwo. Nie mam nic wspólnego z polityką, nic mnie ona nie obchodzi i nie przekazywałam ci żadnych informacji szpiegowskich.
- Wiem. Ale słowa będą bez znaczenia, bo ja po prostu stworzę dowody twojej współpracy z którąkolwiek zagraniczną agenturą wywiadu. Myślisz, że nie potrafię tego zrobić? To mnie nie znasz.
- Jakie dowody?
- Każde. Wszystko można spreparować, od tego jest wiedza i technika - roześmiał się. - Mam na przykład filmy, na których wręczam ci pieniądze, a ty je chowasz do torebki. Mam dokładne wyliczenia wszystkiego, co kupiłaś w tutejszych sklepach, z podaniem ceny. A są to na ogół rzeczy drogie. Na wasze stosunki luksusowe. Sądzisz, że twój szanowny wujaszek oświadczy, iż zapłacił za każdy sprawunek? O, nie! Kiedy pan dyrektor dowie się, że jego siostrzenica została oskarżona o szpiegostwo, wyprze się nie tylko znajomości, ale i pokrewieństwa. I będzie długo się trząsł ze strachu, że mu to zaszkodzi w interesach. Twoje częste przyjazdy do Monachium, kontakty z amerykańskimi pracownikami CIA...
- Co ty wygadujesz?! Jakie kontakty? - przerwała.
- Naprawdę nie domyślasz się? Mógłbym ci z miejsca wymienić co najmniej dwa nazwiska. Bawiłaś się z tymi ludźmi, tańczyłaś, jeździłaś na wycieczki za miasto. Każdy taki kontakt został przez nas dokładnie opisany, sfotografowany, a można do tego dorzucić jeszcze kilkanaście informacji typu, powiedzmy, wojskowego. Całość będzie wtedy wyglądała imponująco! Piękna dziewczyna, współczesna Mata Hari.
Tak wtedy przebiegała ich rozmowa w małej, cichej kawiarence „Alabama”. I od tego dnia Dorota zaczęła płacić za to, co zresztą w dalszym ciągu otrzymywała. Płacić - robotą dla Schultza. Po powrocie do Polski, przy pomocy różnych znajomych, przyjaciółek i krewnych, uzyskała informacje o kilku pracownikach Zakładu Kryminalistyki. Wśród tych kilku znalazło się nazwisko Andrzeja Łanieckiego. Przypomniała sobie wówczas, że przecież zna go z dawnych lat. Może więc wystarczy tylko umiejętnie odnowić tę znajomość.
Teraz, kiedy w niedzielny wieczór wracała myślą do ostatnich miesięcy - od listopada do połowy kwietnia - zrozumiała, że zabrnęła o wiele dalej, niż by kiedykolwiek przypuszczała. Marki, dolary otrzymywane od Schultza stały się jednak dla niej magnesem, przyciągającym z nieodpartą siłą. W zachodnich sklepach wciąż pojawiały się coraz to nowe, pięknie opakowane, luksusowe towary. Im więcej miała, tym więcej pozostawało do kupienia.
Wstała z fotela, wyszła do kuchni. Pani Wiktorską szykowała sobie ziółka, pomagały jej na wątrobę.
- Dorotko, czy masz jakieś zmartwienie? - spytała, patrząc na nią z troską. - Kolacji prawie nie ruszyłaś, jesteś blada.
- Głowa mnie boli - odparła. - Wezmę proszek. Dobranoc, mamo.
Pocałowała ją przelotnie w policzek, wróciła do swego pokoju. We wtorek o dziesiątej ten przystojny major wręczy jej dokument z nietoperzowym tekstem. Również we wtorek o siedemnastej spotka się w kawiarni z Herbertem, powie mu, że ma „tę rzecz”, Schultz może przyjechać i zabrać. Pojedzie w środę po południu na lotnisko. Trzeba rzeczywiście kupić jakieś kwiaty, tak będzie bezpieczniej. Poczeka w sali przylotowej. Herbert mówił, że Schultz ją pozna. No pewnie, on by nie poznał, znają się przecież rok.
Znowu jednak ogarnął ją strach. A co będzie, jeżeli Schultza zatrzyma milicja? Wtedy i ją...
- Nonsens! - szepnęła. Dlaczego milicja miałaby interesować, się jakimś zagranicznym pasażerem, który w dodatku przyleci tranzytem i po paru godzinach zniknie z Polski. Wprawdzie Schultz nigdy nie wyjaśnił jej, w jaki sposób ów dziwny dokument znalazł się w Zakładzie Kryminalistyki... Przeczytała kiedyś komunikat o zabójstwie w lesie pod Warszawą, ale nie zwróciła uwagi na poszukiwanie człowieka leworęcznego, nie przyszło jej do głowy, aby sprawę kojarzyć z Willym i z nietoperzową wizytówką.
Jeżeli major dostarczy jej dokument, to widocznie wszystko jest w porządku. Może Schultz zgubił go kiedyś, może z innych względów tak bardzo mu zależy na odzyskaniu, że gotów jest przyjechać z „lewym” paszportem.
*
Martin Shrot wszedł do sklepu spożywczego, rozejrzał się po półkach i powoli, z namysłem wybierał to, co było mu potrzebne na najbliższe dni. Lubił ten niewielki, świetnie zaopatrzony sklepik, lubił też sprzedawcę i właściciela w jednej osobie. O wiele mniej podobała mu się jego żona, siedząca przy kasie, sztywna, o kościstej końskiej twarzy i bezbarwnych włosach, niedbale spiętych w mizerny kok. Był jednak dla niej grzeczny i czasami udało mu się wywołać imitację uśmiechu na zwiędłych wargach bez szminki.
Zapełniwszy koszyk do granic możliwości, stanął przed kasą, starannie odliczył należność, powiedział kilka uprzejmych zdań, na które nie zareagowała, ukłonił się i wyszedł. Na chodniku zatrzymał się, wytarł spoconą twarz i mruknął: - Wiedźma!
„R-8” czekał w jego mieszkaniu na trzecim piętrze, trochę słuchał koncertów brandenburskich Bacha z płyt, trochę przeglądał czasopisma. Kożewski zadzwonił do drzwi; miał klucze, ale obładowany paczkami wolał, żeby mu otworzono.
- Pół sklepu zakupiłeś? - zdziwił się kapitan.
- Piątek dzisiaj - odparł, zasapany. - Musimy mieć żarcie na sobotę, niedzielę i poniedziałek rano. Weź tę puszkę, wsadź do lodówki. Nikt nie telefonował?
- Owszem.
- Warszawa?
- Tak. Zanotowałem, ale nie znam twego szyfru.
- Zaraz to zrobimy.
Poukładał przyniesione sprawunki, umył ręce i usiadł przy stole.
- Więc tak - rozpoczął. - „Deine Schwester Magdalena war...” - czytał półgłosem niemiecki tekst, zaglądając czasami do notesu. - W porządku!
Zawiadamiają nas, że Czesław, to jest kryptonim Schultza, ma w środę przylecieć do Warszawy. Zatrzyma się kilka godzin i odleci do Monachium po odebraniu znaku od dziewczyny, to znaczy od Doroty Wiktorskiej. Schultz będzie miał fałszywy paszport, na który otrzyma dwunastogodzinną wizę. Przyleci oczywiście z inną twarzą... Jaką, tego tam nie wiedzą. Również nie wiadomo, na jakie nazwisko konsulat wyda mu wizę.
- A wyda?
- Tak, jest uprzedzony, żeby w tych dniach nikomu z RFN nie wstrzymywać wizy tranzytowej.
„R-8” zamyślił się, a potem rzekł:
- Z tego wynika, że do nas dwóch należy tutaj, w Monachium, rozszyfrowanie Schultza.
- Właśnie tego Warszawa domaga się od ciebie i mnie. Chcą mieć jego nazwisko i wygląd. Bagatela! - Zafrasowany, patrzał to na tekst, to gdzieś za okno.
- Masz bezpośredni kontakt z konsulatem? - spytał kapitan.
- Owszem. Załóżmy, że tego typu wiz w najbliższych dniach nie będzie wiele. Może trzy, może dziesięć. Musimy mieć te nazwiska. Umówię się z Olgierdem, to nasz kolega, żeby dyskretnie sfotografował wszystkie zdjęcia w paszportach. Ale diabli wiedzą, czy Schultz już nie otrzymał wizy!
- Tak czy tak, konieczna jest obserwacja jego domu. W nocy z wtorku na środę i następnego dnia aż do godziny, w której musi wyjechać na lotnisko. Trzeba wziąć pod uwagę wszystkie zagraniczne linie lotnicze. Chyba powinniśmy się podzielić: jeden przy jego domu, drugi przy samolotach.
- Poczekaj. Porozumiem się z Olgierdem, spytam, czy dziś, wczoraj i jeszcze parę dni wstecz wydawali tranzytowe wizy, niech nam poda nazwiska, mężczyzn oczywiście. Wiele to nie ułatwi, co prawda. Wiesz, nie rozumiem, czemu Warszawa zadaje nam tę robotę? - zdenerwował się nagle. - Przecież nic prostszego niż zatrzymać człowieka, który wysiądzie z samolotu i podejdzie na sali przylotowej do Wiktorskiej. To będzie Schultz.
- Niekoniecznie - sprzeciwił się kapitan. - Jak się zorientowałem, ona ma mnóstwo znajomych. Również w Niemfezech Zachodnich. Tutaj mieszkają jej krewni ze strony matki. Któż zaręczy, że jeden z nich nie zjawi się akurat w momencie, kiedy nasi, tam na Okęciu, będą obserwować dziewczynę? Zdajesz sobie sprawę, co za galimatias może wyniknąć? Zatrzymają kompletnie niewinnego faceta, a tymczasem Schultz przemknie się gdzieś bokiem, odbierze dokument i szukaj potem wiatru w polu. Nie wiemy przecież, czy nie odleci prawie natychmiast, którąkolwiek linią zagraniczną, do któregokolwiek kraju. Na Okęciu wybór jest wprawdzie nie taki duży, jak w Arlande czy Orły, ale jednak jest.
- Masz rację - westchnął Ryszard. - Nie pozostaje nam nic innego, jak... na razie zjeść obiad - dokończył z nagłą energią. Wstał, poszedł do kuchni. - Lubisz zupę neapolitańską z parmezanem?
- Lubię - odparł „R-8”, który nie znosił parmezanu, ale nie chciał koledze sprawiać kłopotu.
*
Gdyby nie to maleńkie, żółtobrązowe stworzonko, które pod korzeniami starego pniaka założyło sobie zimowe gniazdo, a teraz - skuszone ciepłem kwietniowym - wylazło z norki, może nigdy, a w każdym razie nieprędko, odnaleziono by pistolet. Ośmiocentymetrowa orzesznica wzbudziła ogromne zainteresowanie jamnika, idącego dotąd przykładnie ze swoim panem. Gajowy rozpoznał jednak zwierzątko, objęte w Polsce ochroną, złapał psa na smycz, a sam pochylił się nad pniakiem, ciekaw, czy w gnieździe są młode. Zamiast nich znalazł broń.
Pistolet był niemiłosiernie zabrudzony, musiał przeleżeć tu długo, może całą zimę. Ktoś go wcisnął głęboko między korzenie, zasłonił kamieniem i trawą. Gajowy bardzo ostrożnie oczyścił broń z pierwszego brudu, ale nie odważył się sprawdzić magazynku. Jeżeli pocisk znajdował się w komorze i jeżeli był sprawny... Ryzyko strzelania w lesie... Zresztą mogło rozsadzić lufę.
Owinął pistolet w chustkę do nosa, włożył do torby. Po godzinie broń znalazła się w najbliższym posterunku milicji; jeszcze później - na biurku majora Szczęsnego. Gniazdo orzesznicy tkwiło bowiem w pobliżu miejsca, gdzie we wrześniu ubiegłego roku zabito w samochodzie Wernera Kirshwalda. Szczęsny Wpierw przyjrzał się pistoletowi, potem zeszedł z nim piętro niżej do eksperta mechanoskopii i broni palnej. Porucznik zajął się oględzinami z całą sumiennością; nieczęsto zdarzało mu się mieć do czynienia z tak straszliwie brudnym okazem.
- Colt, kaliber dziewięć - powiedział do Szczęsnego, który w laboratorium czekał na wynik. - W magazynku pięć naboi, dwa zostały wystrzelone. Bardzo dawno, co najmniej pół roku. Bez numeru ewidencyjnego. W ogóle bez żadnej cechy osobistej właściciela. Produkcja - zawahał się - powiedziałbym, że sprzed kilku lat. Gdzie on był?
- W lesie. Schowany w korzeniach jakiegoś pniaka. Myślę, że te dwa pociski wystrzelono na początku września. Zrobisz mi „konfrontację” z nimi? Mam też łuski.
Ekspertyza pistoletu przy porównaniu z tym, co swego czasu wyjęto z ciała Kirshwalda i z samochodu, dała rezultat pozytywny. Z tej broni zabito Wernera.
- No, dobrze - Szczęsny nie przejawiał entuzjazmu. - Ale jak mu to udowodnimy?
- Najpierw go zatrzymajmy - mruknął jego szef. - Masz już odpowiedź z WOP-u?
- Tak. Obywatel Republiki Federalnej Niemiec Willy Schultz przyjechał do Polski trzydziestego sierpnia ubiegłego roku, wyjechał szóstego września. W obie strony samolotem.
- Powód przyjazdu?
- Turysta.
- Szóstego... To znaczy, że uciekł następnego dnia po zabójstwie Wernera.
- Jeżeli to rzeczywiście on zabił - zauważył Połoński.
Szczęsny wziął z biurka kartkę papieru i długopis.
- Podsumujmy to, co już wiemy - rzekł. - A więc: był w tym czasie w Polsce, ale nie znaleźliśmy żadnego śladu pobytu w hotelach. Przyjmuję, że mieszkał prywatnie. Po drugie: wyjechał natychmiast po zabójstwie. To o niczym nie świadczy. Po trzecie: wiemy, to już z całą pewnością, że w dniu zabójstwa wyszedł z lasu niedaleko miejsca zbrodni, wsiadł do wozu Jolanty, podwiozła go do Warszawy. Po czwarte: jest leworęczny, a Wernera zastrzelono właśnie w ten sposób, z lewej ręki. Co jeszcze? - Długopis zatrzymał się w powietrzu.
- Teraz mamy pistolet, ukryty w pobliżu miejsca przestępstwa - dorzucił Połoński. - Broń, z której zabito.
- To by było: po piąte.
- Włosy - przypomniał Daniłowicz.
- Po szóste. Ale wymaga ekspertyzy przy pomocy materiału porównawczego, więc na razie dowód niepewny.
Milczeli parę minut, wreszcie szef stwierdził z westchnieniem:
- Proces poszlakowy.
- Chyba że się przyzna.
- Tak myślisz? - Kapitan pokręcił głową. - Na pewno nie. Niewiele by na tym zarobił.
- Owszem. Okoliczności łagodzące. Sąd weźmie pod uwagę.
- My wciąż zapominamy o jednym - powiedział Daniłowicz. - On może sądowi przedstawić swoje przestępstwo jako rezultat jakichś długoletnich sporów z Kirshwaldem, ogromnej krzywdy, którą tamten mu kiedyś wyrządził, strzałów oddanych w emocji i różne takie. Nasz sąd nie będzie się w to wgłębiał, bo te rzeczy działy się poza terenem Polski, z wyjątkiem oczywiście samego zabójstwa. Dobry adwokat znajdzie jednak dziesięć przyczyn, dla których zbrodnia okaże się porachunkami osobistymi zagranicznych obywateli, w niczym nie zagrażającymi naszym rodakom. Może się skończyć po prostu ekstradycją.
- A jeżeli „R-8”, powołując się na nietoperzowy znak... - zaczął Szczęsny, ale szef mu przerwał:
- Nie organizacja „Nietoperzy” będzie przedmiotem rozprawy sądowej, tylko zabójstwo w lesie pod Warszawą. Ja również, tak jak Bohdan, nie wierzę, aby Schultz przyznał się dobrowolnie do czegokolwiek przed polskim sądem. Możemy wówczas przedstawić dwa, może trzy dowody rzeczowe, które obrońca natychmiast podważy. Po lesie sobie spacerował, leworęcznych jest wielu, a co do włosów, powie, że jego klient owszem, siedział tego dnia w samochodzie Wernera, wychodząc uderzył głową o drzwiczki, ale kiedy rozstawali się, tamten był zdrów i cały.
- No, to po co ta cała robota?! - wybuchnął major. Zmiął i cisnął zapisaną kartkę do kosza. - Niech przyjeżdża, niech zabiera znak, w porządku. Fałszywy znak! - roześmiał się nagle. - Nie, moi kochani. Ja tego Schultza muszę dostać. Poszlakowy, nie poszlakowy, to już nie moja sprawa, tylko sądu. Do nas należy zatrzymać przestępcę. I tyle.
*
Zgrabna ciemnowłosa pielęgniarka otworzyła drzwi i zmierzyła Schultza uważnym spojrzeniem. Pomyślał, że go otaksowała jak przedmiot.
- Pan sobie życzy?
- Jestem umówiony z profesorem Mayerem. Nazywam się Willy Schultz.
- Proszę - odsunęła się, aby mógł wejść do środka. - Na którą godzinę?
- Na teraz - odparł szorstko.
Wszedł do poczekalni, urządzonej ładnie i z dobrym gustem; w niczym nie przypominała tego, czym była w istocie. Żadnych pism w kolorowych okładkach, żadnych oleodruków na ścianach ani napisów w rodzaju: „Pluć tylko do spluwaczki”. Miękkie fotele, dyskretne światło stojącej lampy, zasłony ze złotego egipskiego brokatu, jedna bardzo dobra kopia „Kobiet zbierających kłosy” Jean-Francois Milleta. Duży puszysty dywan.
- Zechce pan usiąść.
Zajął miejsce w fotelu, spojrzał na zegarek.
- Śpieszy mi się - mruknął. - Mój czas jest drogi.
Umyślnie przybrał pozę lekceważąco-nonszalancką, aby nie okazać, że się boi. Strach opanował go od chwili, kiedy Pierwszy wysłał go do Mayera.
- Czas profesora jest o wiele droższy - odparła cierpko. - Powiem mu, że pan się zgłosił. Proszę czekać.
Kiedy wyszła, poderwał się z fotela i zaczął niespokojnie krążyć po pokoju. Wyciągnął papierosy, ale nie dojrzał nigdzie popielniczki, więc klnąc schował je z powrotem. Od dwóch godzin miał ogromną ochotę na kieliszek koniaku, nawet dwa, nie wiedział jednak, czy lekarz by go nie zwymyślał, poczuwszy przy badaniu woń alkoholu. Pierwszy nie ułatwił mu sytuacji, nie napomknął ani słowem, o czym sam rozmawiał z Mayerem. Pierwszy nie liczył się z czyimś strachem, niewiedzą ani kłopotami.
Pielęgniarka pojawiła się bezszelestnie, przez wąski korytarz poprowadziła go w głąb mieszkania. Potem była jeszcze jedna poczekalnia, znowu korytarz. Zrozumiał, że profesor stara się ukryć swoje zabiegi, a w każdym razie niektóre z nich. Wreszcie otworzyła podwójne drzwi, do tych drugich lekko zastukała. Schultz nie usłyszał wezwania, ale widocznie nie było już potrzebne. Wszedł do gabinetu.
Zza biurka podniósł się mężczyzna przyjaźnie uśmiechnięty, tęgi, o twarzy okolonej siwym zarostem, w okularach. Był ubrany w biały kitel, przyciasny i rozpięty na brzuchu.
- Witam, panie Schultz - powiedział, ściskając mu rękę. - Niech pan siada, porozmawiamy. I proszę się nie denerwować, każdy zabieg wykonuję pod znieczuleniem. Tak... - Przyglądał mu się, przechylając trochę głowę w bok, dotknął palcami jego skroni, przesunął nimi po nosie, brodzie, szyi. Trzeci siedział nieruchomo, zdezorientowany, wciąż na nowo pełen strachu. Wreszcie Mayer odsunął się i spytał rzeczowo:
- Kiedy ma pan być gotowy?
- Za tydzień.
- O, to niedobrze! Bardzo mało czasu. - Zmarszczył brwi, zastanawiał się chwilę. - jeżeli za wcześnie wyciągnę szwy, mogą pozostać nieładne blizny. Wprawdzie, być może, dadzą się później usunąć, ale... Naprawdę, bardzo krótki termin. Wobec tego umówimy się, że po powrocie stamtąd przyjdzie pan do mnie i będziemy naprawiać to, co teraz zepsujemy - uśmiechnął się. - Wolałbym się jednak upewnić, czy pan się zgadza na zabiegi?
Schultz chciał powiedzieć, że nie ma innego wyjścia, ale osądził, że mogłoby to wyglądać na krytykę Pierwszego, a to byłoby już sięganiem po stryczek na własną szyję.
- Tak, zgadzam się - odparł stanowczym tonem. Profesor położył przed nim arkusz papieru i długopis.
- Chciałbym to mieć na piśmie.
- Ale przecież ja jeszcze nie wiem, co to będzie za operacja? - zdziwił się. - Może, kiedy pan profesor mi wyjaśni, wówczas...
Mayer uniósł brwi i rzekł odrobinę mniej uprzejmie:
- Kwestia zaufania. Ja nie muszę tego robić - zaakcentował słowa. - Natomiast muszę mieć pańską pisemną zgodę a priori. Inaczej... - rozłożył ręce wymownym gestem.
Schultz zwiesił głowę. Potem ujął długopis, napisał kilka zdań, wyrażających zgodę na zabiegi, nie dodając, o jakie chodzi. Podpisał się, westchnął ciężko.
- Ile... jakie honorarium pan weźmie?
- To już załatwię z pańskim szefem.
Wstał, schował dokument w biurku, naciśnięciem ukrytego kontaktu przywołał asystentkę. Nie była to ciemnowłosa pielęgniarka, lecz kobieta w średnim wieku, wysoka, z twarzą bardzo spokojną i chłodnym wyrazem szarych oczu.
- Więc tak - rzekł Mayer, patrząc na nią, ale mówił raczej do pacjenta. - Pierwszy zabieg to tak zwane boczne podniesienie twarzy. Normalnie usuwamy w ten sposób zmarszczki wokół oczu, z policzków, częściowo z czoła. Tutaj zrobimy odwrotnie. Wytniemy płaty skóry. - Asystentka zbliżyła się, potakiwała ruchem głowy, okazując, że wszystko rozumie, - o, tu i tu... Skóra na policzkach, u nasady nosa i wokół powiek zmarszczy się, zmieniając w dużym stopniu poprzedni wygląd. Drugi zabieg to nos. - Zamyślił się, znowu przejechał palcami po nosie i policzkach Schultza. - Sądzę, że najłatwiej będzie zmienić kształt na garbaty. Cięcie chirurgiczne wewnątrznosowe.
- Opatrunek musi pozostać do dwóch tygodni - zauważyła.
- Ale pozostanie tydzień - odparł profesor pogodnie. - Zabieg prowizoryczny. Później się wykona modelowanie nosa. Po powrocie pacjenta. Założymy mocne szwy. Jak pan się zapatruje na korektę uszu?
- Korektę? - Schultz był przerażony. - Mam normalne uszy.
- Myślałem o zmianie. Możemy je ustawić w pozycji dużego odchylenia od czaszki. Kąt mógłby wynieść nawet dziewięćdziesiąt stopni. Coś takiego daje ogromny efekt!
- Nie, panie profesorze. Sądzę, że poszlibyśmy już za daleko. Zresztą uszu nie będzie widać pod czapką.
- Słusznie.
- Cera - odezwała się asystentka. - Blizny, wypryski.
- Oczywiście - przyświadczył Mayer. - Jak najwięcej.Schultz pomyślał z wściekłością, że zaczynają go traktować jak ofiarę eksperymentów, doświadczalne pole dla tych wszystkich cięć, zmian, ustawień i garbatych kształtów. Postanowił się bronić.
- Nie zgadzam się również na blizny - powiedział stanowczo. - Potrafię to zrobić sam, bezboleśnie i bez konsekwencji. Po prostu przy pomocy plasteliny kosmetycznej.
Profesor przypatrywał mu się wciąż jeszcze z uwagą, jakby wyszukując kolejne miejsca do operacji. Bardzo lubił zmieniać ludziom twarze; obojętne mu było - na lepsze czy na gorsze. Musiał się jednak liczyć z opinią Pierwszego. „Nie za wiele - powiedział wczoraj człowiek o lodowatym spojrzeniu i cichym głosie. - On powinien czuć się swobodnie w trakcie wykonywania tego, co mu poleciłem. Zresztą jest mi jeszcze potrzebny.”
- Dobrze - Mayer wstał, przeszedł do sąsiedniego pokoju, urządzonego jak niewielka sala operacyjna. - Niech pani przygotuje pacjenta.
Po czterech godzinach Schultz ocknął się z półdrzemki po silnych zastrzykach, otworzył oczy i popatrzał dokoła. Nie wiedział, gdzie jest. Bolała go cała twarz, „ciągnęła” skóra, piekło wewnątrz nosa. Po chwili zorientował się, że leży na czymś, co mogło być łóżkiem, gdyby nie pasy, obejmujące jego ciało i ukryte gdzieś w dole. Nagle zaniepokoił się, szarpnął, próbując wydostać się spod więzów. Trzymały jednak mocno, więc krzyknął.
- Spokojnie - powiedział kobiecy głos. - Jak pan się czuje?
- Gdzie ja jestem? Kto tu jest?
- Jest pan u profesora Mayera, po zabiegu. Co pana boli?
- Wszystko - jęknął. - Cała twarz, głowa! Zwłaszcza nos.
- Znieczulenie przestało działać. Dostanie pan później tabletki przeciwbólowe.
Kobieta w białym fartuchu odpięła pasy, pomogła mu wstać. Podniósł się i zatoczył z powrotem na łóżko; cały pokój wirował, uczuł mdłości. Podała mu jakieś lekarstwo. Kiedy mógł już chodzić w miarę prosto, przeprowadziła go do gabinetu profesora, posadziła w fotelu. Mayer poklepał go życzliwie po ramieniu, uśmiechnięty, z czegoś zadowolony.
- Zostanie pan u mnie kilka dni - powiedział. - Wyjmiemy szwy i wtedy zobaczy pan siebie w lusterku. Na razie proszę nie ruszać opatrunków, o niczym nie myśleć. Jeść, spać i czekać.
To było przerażające. Kiedy piątego dnia po zabiegu profesor zręcznymi ruchami usunął szwy i asystentka podała Schultzowi lustro, przez kilkanaście sekund patrzał znieruchomiały w szklaną taflę, czując zimny pot, spływający mu po plecach. To nie był on! Miał naprzeciw siebie jakąś obcą, brzydką twarz z garbatym nosem, pełną zmarszczek i fałd. Oczywiście, pozostały też świeże blizny. Nawet oczy - jego ładne oczy wyglądały jakby były własnością kogoś innego, spoglądały wrogo, urągliwie. Wszystko zdawało się mówić: „Masz, - czego chciałeś!”
- Prawda, że doskonały efekt? - spytał Mayer z wyraźnym upodobaniem. - Nikt pana teraz nie pozna.
Musiał mu przyznać rację. Tak, to nie była już twarz Willego Schultza i profesor mógł być z siebie zadowolony. Trzeci rozumiał doskonale, że przyszedł tutaj, aby ją zmienić. Aby go nie rozpoznano na lotnisku w Warszawie. Nie miał dotąd żadnego niepokojącego sygnału ze strony Herberta. Dziewczyna dogadała się z kimś z Zakładu Kryminalistyki czy z innej jednostki milicyjnej, dostanie znak, przyniesie na Okęcie, wręczy mu i odejdzie. A kiedy on znajdzie się już z powrotem w Monachium, Dorotę trzeba będzie usunąć. Może i szkoda, bo wykonała niezłą robotę, ale byłoby niebezpiecznie ją pozostawić. Już za dużo wie.
Z kliniki zadzwonił do żony i, nie wdając się w szczegóły, polecił jej, aby zabrała dzieci i na tydzień przeniosła się do mieszkania rodziców w Bad Godesberg, niedaleko Bonn. Nie po raz pierwszy wymagał od niej takich przenosin; ładna, potulna, nie wtajemniczona w jego sprawy, przywykła o nic nie pytać. Mógł więc być pewny, że kiedy otworzy drzwi swego mieszkania przy Tiirkenstrasse, zastanie pusty dom.
Do firmy, w której pracował, klinika Mayera przesłała uprzejme zawiadomienie o chorobie pacjenta Schultza; na razie jest po operacji, potrzebny mu spokój, jak wyzdrowieje, natychmiast się zgłosi.
Wrócił więc do domu, aby w błyskawicznym tempie załatwić kilka naglących spraw. Pierwszy zapewniał mu fałszywy paszport, ale do tego paszportu trzeba było wkleić zdjęcie nowej twarzy. Najbardziej obawiał się, że w odpowiednim terminie nie otrzyma dwunastogodzinnej wizy z polskiego konsulatu. O dziwo jednak, dostał ją niemal od ręki.
- Pan Friedrich Lechman? - spytał urzędnik. - Kiedy pan chce jechać?
- We środę. Mam pilny interes do załatwienia w Sztokholmie, ale chcę się przez kilka godzin zatrzymać w Warszawie, popatrzeć znowu na wasze piękne miasto - odparł uprzejmie.
- Miło mi to słyszeć. Za pół godziny może pan się zgłosić po wizę.
Potem, w mieszkaniu z opuszczonymi zasłonami, zapalił lampę przed dużym lustrem, przyglądał się sobie z żalem i wstrętem, ale powoli przyzwyczajał się, bo musiał. Ćwiczył też godzinami prawą rękę, wyjmował nią papierosy, zapalał, podawał paszport, słodził kawę, podnosił w górę filiżankę. Wreszcie doprowadził do tego, że prawą władał równie swobodnie jak lewą. Trzeba było jeszcze nauczyć się na pamięć nowego nazwiska, danych personalnych, przygotować ubranie, inną torbę podróżną niż tę, którą we wrześniu miał w Polsce, inny płaszcz, nawet inne buty i rękawiczki.
W poniedziałek kupił bilet lotniczy w biurze Deutsche Lufthansa AG na trasę: Monachium-Warszawa-Sztokholm, z przesiadką w Polsce. Zaopatrzył się w odpowiednią sumę dolarów, marek i szwedzkich koron. Teraz już był gotowy do wyjazdu. I Czekał na sygnał od Herberta.
*
Kożewski złapał się za głowę.
- Jedenaście nazwisk! - zawołał z irytacją. - I to w ciągu paru dni. Jakby się uwzięli. Stachu, jak my z tego wybrniemy?
„R-8” uśmiechnął się. Im trudniejsza sytuacja, tym większy ogarniał go spokój; dopiero później przychodziła reakcja organizmu.
- Wziąłeś, oczywiście, tylko nazwiska mężczyzn?
- Tak. Popatrz, tu jest lista, a tutaj zdjęcia z paszportów.
Pochylili się nad papierami. Porucznik przyglądał się fotografiom mrucząc kolejno: - Erwin Katzinger... czterdzieści siedem lat, zamieszkały w Monachium... Heinrich Goletzek, pięćdziesiąt dwa... Johan Wolbeck... zobacz, Stachu, z twarzy jakby trochę podobny do Schultza?
- Chyba nie. Ale nie sugeruj się podobieństwem. Schultz z pewnością przybierze „inną twarz”. Co masz dalej?
- Friedrich Lechman, czterdzieści pięć... Dziwna facjata. Jakby go ktoś pokaleczył.
- Pokaż!
„R-8” długo, przez szkło powiększające przyglądał się zdjęciu, a potem rzekł:
- To może być on.
Kożewski pokręcił głową z powątpiewaniem.
- Zupełnie inny nos. Schultz nie miał zmarszczek.
- Wszystko jest do zrobienia. Wystarczy dobry chirurg-plastyk. Pytałeś Olgierda, którą ręką podpisywał się przy odbiorze wizy?
- Pytałem. Prawą. To znaczy nie pytałem konkretnie o Lechmana, ale ogólnie, czy ktokolwiek z tych jedenastu jest leworęczny. Nikt.
Kapitan wciąż patrzał z wytężoną uwagą na zdjęcie twarzy Lechmana i jego podpisu w paszporcie. W końcu odłożył je na bok. Przejrzeli potem pozostałe, z których jeszcze dwa mogły ewentualnie przypominać twarz Schultza. - Która godzina? - spytał „R-8”.
- Dziewiąta dwanaście. Wtorek, jeżeli zapomniałeś.
- Połącz się z Warszawą. Twoja lista nazwisk jest ułożona w tej samej kolejności, co u Olgierda?
- Tak. To przecież ważne. I w Warszawie już mają taką samą. Lechman jest czwarty. Dzwoń!
*
Szczęsny przeczytał krótką notatkę, popatrzył na leżący przed nim spis nazwisk.
- Czwarty to Friedrich Lechman. Nie mają żadnej pewności, ale zwracają nam uwagę na to nazwisko - powiedział do swego szefa. - Stefan, musimy mieć jego zdjęcie jeszcze dzisiaj. Daniłowicz zastanowił się chwilę.
- Za mało czasu, aby wysłać kogoś do Erefenu, nie uzyska wizy. Spróbuję skontaktować się z Olgierdem. Albo on sam przyleci, albo ktoś z konsulatu.
- Zdjęcie można przecież przekazać przez tele-foto - zauważył Połoński.
- Nie w tym wypadku. Chodzi o całkowitą dyskrecję, inaczej go spłoszymy.
Pułkownik wyszedł. Szczęsny spojrzał na zegarek i również wstał, zabierając się do wyjścia. O dziesiątej miał spotkanie z Dorotą.
*
Przyszła do kawiarni hotelu „Victoria” bardzo punktualnie i Szczęsny wyraził jej z tej przyczyny uznanie. Pożartowali trochę, ale widać było, że dziewczyna sili się na dobry humor, zdenerwowana czymś, blada i nie umalowana, co jej się dotąd nie zdarzało.
- Przyniósł pan? - spytała.
Zwrócił uwagę na jej zwężone źrenice, drżenie i chłód rąk, choć dzień był bardzo ciepły, słoneczny. Pomyślał, że zażywa jakieś silne środki nasenne, weronal, luminal w czystej postaci lub jako składnik.
Było mu żal, że użyto jej do złej sprawy, że musi ponieść konsekwencje. Cóż, nie jest dzieckiem - powtarzał sobie - i robi to dla pieniędzy. A mimo to żałował.
- Przyniosłem, naturalnie. - Wyjął z kieszeni maleńką paczuszkę, rozwinął, podał Dorocie. Wzięła znak z westchnieniem ulgi, ale i z niedowierzaniem, bo otworzyła oprawkę i dokładnie przeczytała angielski tekst. Wtedy twarz jej się wypogodziła.
- Dziękuję! - Spojrzała ciepło, serdecznie, a jemu zrobiło się głupio. Zaraz jednak przywołał siebie do porządku.
- Nie ma za co - odparł niedbale. - Może pani to trzymać nawet przez cały tydzień. Koledze powiedziałem, że... e, już nawet nie pamiętam co. Pewnie, że mi jest do czegoś potrzebne - roześmiał się. - Miała pani rację, ten bilet nietoperzowy nie ma żadnego znaczenia w jakimkolwiek śledztwie. No, ale po tygodniu proszę mi go jednak zwrócić, chcę być w porządku wobec Zakładu.
- Ależ oczywiście! Mój znajomy, wie pan... ten chemik - zająknęła się, przygryzła wargi - on się tylko zorientuje w gatunku papieru, potem mi odda.
- I wkrótce w pani butiku pojawią się nowe, oryginalne szaliki, chusteczki, co tam jeszcze, z pięknego jedwabistego materiału - powiedział, rzucając okiem po sali, bo ciekaw był, czy i tym razem w obstawie zjawiła się koleżanka „matematyczka”, ale nie dojrzał jej. Natomiast w pobliżu wejścia usadowił się długowłosy wywiadowca w jaskrawej niebieskiej kurtce z poprzecznymi pasami. Pił herbatę, zagłębiony w porannej gazecie; od czasu do czasu spoglądał w ich stronę..
Szczęsny, mimo słabego sprzeciwu dziewczyny, zapłacił rachunek, Pożegnali się przy szatni. „Niebieska kurtka” przewinęła się obok nich w stronę drzwi.
Dorota wsiadła do swego audi i, po krótkim namyśle, postanowiła wrócić do domu. Z Herbertem miała się spotkać dopiero późnym popołudniem. Mogła wprawdzie odwiedzić znajomych, mogła też popracować w sklepie, ale nagle odechciało jej się wszystkiego. Była to reakcja organizmu, trzymanego samymi tylko nerwami, na przemian podniecanego i uspokajanego środkiem psychotropowym. Teraz ogarnęło ją ogromne znużenie, chciała zamknąć się w swoim pokoju, zwinąć w kłębek na tapczanie i odpoczywać. Jadąc w kierunku Sadyby, powtarzała sobie z cichą radością: - Mam dokument! Nareszcie go mam.
Jutro, najdalej pojutrze przyleci Schultz. Odda mu tę bezsensowną - jak jej się wydawało - rzecz, skończy się szukanie, prośby, strach... Będą pieniądze. Willy przecież obiecał, a dotychczas zawsze dotrzymywał słowa. „Dużo pieniędzy - powiedział. - Dolary”.
W domu nastawiła budzik na trzecią po południu, połknęła tabletkę i po kwadransie już spała. Zbudziła się wypoczęta, ku zadowoleniu rodziców zjadła z nimi obiad. Kilka minut przed umówioną godziną weszła do kawiarni „Ujazdowska”. Myślała, że będzie pierwsza, ale Herbert już siedział. Zerwał się na jej widok i podszedł, pytając natarczywie, czy przyniosła.
- Pozwolisz, że usiądę? - Zirytował ją ten pośpiech.
Umyślnie zwlekała z odpowiedzią, wyjęła papierosy, zapalniczkę, poprosiła kelnerkę o kawę, popatrzała po sali, czy nie dojrzy kogoś ze znajomych.
- Dorota, ja się rozchoruję przez ciebie! - jęknął. - Masz?!
- Oczywiście, że mam - odparła. Odzyskała już pewność siebie, dumę z urody, elegancji, bogactwa.
- Pokaż!
- Zwariowałeś? Do kawiarni będę z tym przychodzić?
- Słuchaj. On mi kazał sprawdzić. Mam zaraz do niego dzwonić.
Poczerwieniała z gniewu, błysnęła oczami.
- No to idź i dzwoń.
Patrzał na nią nieufnie, był w głębokiej rozterce.
- Idź! - powtórzyła. - Czemu jeszcze siedzisz?
- Dorota, jeżeli nie... jeżeli robisz ze mnie idiotę, to...
- Byłoby to wywalanie otwartych drzwi - mruknęła złośliwie.
- Dobrze - najeżył się. - Ale nie chciałbym być na twoim miejscu, jeżeli on jutro przyleci na próżno!
Drgnęła, pobladła. A więc jutro.
- Mam ten dokument - powiedziała już łagodniej. - Możesz go o tym zapewnić. Na moją odpowiedzialność.
- Nareszcie mówisz ze mną jak prawdziwa Dorota - odetchnął z ulgą - a nie jak wróg. Co cię ugryzło, że tak na mnie napadłaś?
- Przepraszam. Jestem zdenerwowana. Myślisz, że mi łatwo przyszło zdobyć... No, ale mam. Więc przyjedzie jutro?
- Tak zostało ustalone. Nie przyjechałby, gdybyś nie miała dokumentu. O piętnastej przylatuje Lufthansą z Monachium. Masz być w sali przylotowej Międzynarodowego Portu Lotniczego. Kup jakieś kwiaty. I nie rozglądaj się za bardzo, bo może się zdarzyć, że przyjdzie trochę, no, zmieniony. On ciebie znajdzie, podejdzie. Gdyby samolot się spóźnił, czekaj.
- Wiem, już mi to wszystko mówiłeś. Pamiętam.
Rozdział 9
W środę rano lało jak z cebra, ale w południe wypogodziło się. Kilka minut po dwunastej Szczęsny z Połońskim zebrali w Pałacu Mostowskich sześciu podoficerów, którzy stanowili grupę specjalnie dobraną do zatrzymania Schultza i Doroty. Znali już swoje zadania: ująć terrorystę i jego agentkę. To drugie nie przedstawiało trudności, natomiast terrorysta był, jak dotąd, dla całej ósemki wielką niewiadomą. Nie znali jego nazwiska, wyglądu, cech szczególnych. Wiedzieli tylko, że podejdzie do dziewczyny, zabierze od niej maleńką paczuszkę, może kopertę, oddali się i będzie miał kilka godzin przerwy do następnego samolotu. Dysponuje dwunastogodzinną wizą tranzytową, może wyjechać na miasto, spotkać się z kimś w hotelu, kawiarni czy w mieszkaniu prywatnym.
- Dwa wozy na parkingu przy Międzynarodowym Porcie Lotniczym - rzekł major. - Lepiej byłoby obok parkingu. Łatwiej wyjechać, gdyby facet wyskoczył w miasto. -
- Czy może być tak, że będzie na niego czekał ktoś prywatnym samochodem? - spytał sierżant Marian. - Powiedzmy, wóz z CD.
- Nie wiem - odparł Szczęsny. - Wszystko może być w tej cholernej sprawie. A jeżeli dziewczyna prócz dokumentu da mu kluczyki swojego audi, którym przyjechała na lotnisko? Jeden z nas powinien wobec tego zaparkować w pobliżu jej wozu. I czekać.
- Na co jeszcze mamy być przygotowani? - spytał plutonowy Ryszard. - Weźmy pod uwagę wszystkie możliwe warianty.
- Nie przyleci z bronią palną, bo naraziłby się na kontrolę przy odlocie. Ale „Security” może nie wykryć materiału wybuchowego. Dlatego zatrzymanie musi być przeprowadzone bardzo szybkoi stanowczo, żeby nie zdążył nawet włożyć ręki do kieszeni.
- W takim razie powinniśmy zrobić to natychmiast jak tylko odejdzie od dziewczyny.
Szczęsny zaprzeczył ruchem głowy.
- W zasadzie byłoby to najprostsze. Przecinamy jednak w ten sposób ewentualność innych jego kontaktów w Polsce. Nie wiemy przecież, czy prócz Doroty nie znajdzie się na lotnisku jeszcze ktoś, z kim on ma umówione spotkanie. Jak już wspomniałem, przerwa w locie umożliwia mu również wyjazd na miasto, kontakty z osobami, o których w tej chwili nic jeszcze nie wiemy, a które musimy poznać. Nie. Zatrzymanie musi nastąpić zależnie od rozwijającej się sytuacji. Na lotnisku, na drodze w samochodzie, gdzieś w bramie, przed kawiarnią, może nawet tuż przed jego odlotem z Warszawy. Nie wiem, kochani, więc nasze oczy i uszy niech będą otwarte - zakończył z uśmiechem.
- Jeszcze jedno, majorze - rzekł sierżant sztabowy Andrzej - a gdyby on nagle zdecydował się na przyśpieszenie wyjazdu i prosto od dziewczyny skierował się do sali odlotowej? Taki gość dysponuje na pewno niemałą sumą pieniędzy, może też mieć w portfelu dwa, nawet trzy bilety na różne trasy. Co wtedy? Co robimy?
- Jasne. Jeżeli skieruje się od razu do sali odlotowej, tam go zatrzymujemy. Bo wtedy już, że tak powiem, pali nam się ziemia pod nogami. Przypominam tylko, moi drodzy, żebyśmy starali się uniknąć szumu i zamieszania na sali, będzie tam przecież wielu innych pasażerów. Błyskawicznie, po cichu, wyprowadzić do pomieszczeń WOP, a wtedy... - Umilkł, popatrzał po ich twarzach swymi wąskimi czarnymi oczami. - Wtedy może się zdarzyć, że to nie będzie on.
Któryś roześmiał się, inny wzruszył ramionami i rzekł:
- Przeprosimy ładnie, odwieziemy, gdzie zażąda. Mogę mu nawet postawić kawę.
Połoński, który dotąd nie zabierał głosu, zauważył:
- Sprawdzenie, czy to właściwie jest Schultz, nie przyjdzie nam tak szybko. Dlatego nie wolno dopuścić, aby w momencie zatrzymania pozbył się znaku. Tego dokumentu od dziewczyny. Bo to jednak jest dowód.
Samolot Lufthansy wystartował z Monachium z niewielkim opóźnieniem; podobno czekali na kogoś, a może przyczyną była mgła i ostrzeżenie meteo. Komplet pasażerów nie sprawiał kłopotu stewardessom; sezon turystyczny jeszcze się nie rozpoczął, podróżowali handlowcy, mała grupa rockowa z ładną piosenkarką, kilkunastu sportowców - ci od razu rozpoczęli zajadłą dyskusję o wczorajszym meczu.
Willy Schultz rozsiadł się wygodnie i przymknął oczy. Czuł ciągle jeszcze ból w zoperowanym nosie i w fałdach na policzkach. Pewność, z jaką profesor Mayer twierdził, że po powrocie wszystko da się naprawić i przywrócić twarzy dawny kształt, wydawała mu się podejrzana. Coś przecież tam wycięli, tu wstawili, ówdzie poprzecinali... Nie, Schultz nie odzyska już nigdy swoich regularnych rysów i prostego nosa.
- Czego pan się napije? - usłyszał nad sobą melodyjny głos stewardessy. - Może podać kanapki?
- Poproszę kawę. Czy orientuje się pani, jaka pogoda jest w Warszawie?
- Ładna. Słońce i około osiemnastu stopni ciepła.
Przyniosła mu kawę. Wypił, rzucił okiem na zegarek. Czternasta dziesięć. Przez chwilę przyglądał się temu zegarkowi. Nosił go na lewej ręce jak inni, lecz zadanie, które miał spełnić, było z całą pewnością nietypowe. Po każdej stronie, trochę poniżej tarczy, ledwie dostrzegalne gołym okiem, lecz wyczuwalne palcami, znajdowały się dwa kontakty wielkości główki od szpilki. Wiedział, że są, a mimo to dotknął ich delikatnie, aby raz jeszcze się upewnić; potrzebował tego, bo - choć nie chciał się przyznać sam przed sobą - bał się.
Wyjął kieszonkowe lusterko, popatrzył na swoją twarz. Doprawdy, zupełnie nie przypominała dawnych rysów, nikt w Polsce nie jest w stanie go rozpoznać, zwłaszcza ta dziewczyna z małego fiata, która podwiozła go wówczas do Warszawy. Gdyby nawet jakimś niewiarygodnym przypadkiem znalazła się dzisiaj na lotnisku...
*
Kilka minut przed godziną czternastą Dorota włożyła do torebki dokument, otrzymany od Szczęsnego, i podeszła do okna. Świeciło słońce, wiatr przeganiał małe białe obłoczki. Ulicą Goraszewską przejechał ciężarowy samochód, wiozący cegły na budowę. Pani w jasnym kostiumie wyprowadziła na spacer tłustego spaniela. Pokrzykiwały dzieci, grały w piłkę na podwórku. Z kuchni w mieszkaniu państwa Wiktorskich dolatywały jakieś smakowite zapachy; kucharka przygotowywała obiad.
Wszystko działo się jak zwykle, jak codziennie, w to kwietniowe, spokojne i ciepłe popołudnie. Zapragnęła nagle włączyć się w ten spokój, nie mieć już nigdy nic do czynienia z Schultzem, dokumentami, całą tą tajemniczą, strach budzącą rozgrywką. Podrzeć papier z angielskim tekstem bez sensu, nie jechać na Okęcie. Będzie czekał, rozgniewa się. Znajdzie ją. Nie on sam, to inni. Koniec z dolarami. Może nawet... Wstrząsnęła się, przeniknął ją dreszcz niepokoju. Złe przeczucia - pomyślała. - Od wczoraj mam złe przeczucia.
Usiadła przed lustrem, poprawiła makijaż.”Kilka kropel perfum Anais de Cacharel, złota bransoletka na rękę. Wystarczy. Ciepło, płaszcz niepotrzebny.
- Pani wychodzi? - zawołała gosposia z kuchni.
- Tak. Wrócę na czwartą, na obiad.
Audi stało przed willą. Już miała wsiąść, kiedy przypomniała sobie o kwiatach. W pobliżu był prywatny kiosk, znała właścicielkę. Podeszła, rozejrzała się.
- Dać róże? - spytała kwiaciarka. - Mam śliczne, czerwone.
Pomyślała, że nie warto w takim celu kupować drogich róż, wystarczą po prostu tulipany. Wzięła pięć, z przybraniem, owiniętych w przezroczystą folię. Jechała potem przez miasto, niespokojna, pełna obaw. Żeby mieć to już za sobą! - myślała. Kwadrans przed piętnastą zaparkowała wóz przy Międzynarodowym Porcie Lotniczym.
*
- Monachium ma opóźnienie - Połoński wszedł do pokoju wopistów przy sali przylotowej. Siedział tam Szczęsny i trzech Z grupy, inni czekali na wyznaczonych stanowiskach.
- Ile?
- Około dziewięciu minut.
- Dziewczyna przyjechała?
- Jeszcze nie. Chociaż... czekaj, dowiem się. - Wrócił po chwili i powiedział: - Właśnie wysiadła ze swojego wozu. Z kwiatami.
- Ryszard tam jest?
- Oczywiście. W samochodzie obok audi.
Major wstał, popatrzał na monitory. Zobaczył Dorotę, wchodzącą do sali. Przyglądał się dziewczynie w zadumie, mimo woli podziwiał jej urodę. Zauważył, że jest zdenerwowana.
- Nic dziwnego - mruknął do siebie.
- W czym? - spytał Połoński.
- W niczym, tak sobie pomyślałem. Marian i Andrzej, idźcie na salę, Janusz dołączy za kilka minut. Jest bardzo ładna, więc niech się wam nie wydaje, że można jej przesyłać namiętne spojrzenia... A zresztą - nagle zmienił zdanie - owszem, jeden z was może się nią zainteresować, będzie wyglądało bardzo naturalnie.
- Najlepiej ja - zaofiarował się Andrzej. - Umiem postępować z kobietami, zabawię ją, zanim tamten przyleci.
Szczęsny obrzucił go krytycznym spojrzeniem i wyraził zgodę. Wysoki, przystojny sierżant w jasnym garniturze nie miał wprawdzie większych szans u Doroty, ale mógł przelotnie wzbudzić jej zainteresowanie. Ot, dla zabicia czasu.
Megafon oznajmił, że samolot z Monachium przyleci z opóźnieniem ośmiu minut. Dorota zmarszczyła brwi. Wysoki mężczyzna w jasnym ubraniu, widząc, że wyciąga papierosy, podszedł i podał jej ogień. Podziękowała z roztargnieniem.
- Pani też czeka na Monachium? - spytał. Przyjrzała mu się uważnie. Powiedział: „też”.
A jeżeli on czeka nie tyle na samolot z Monachium, ile na Schultza? Zna ją z widzenia, z opisu. Pilnuje?
- Powiedzmy - odparła powściągliwie.
- Za kilka minut przyleci. Ładne kwiaty pani kupiła.
- A pan będzie witał z pustymi rękoma?
- Mężczyźni sobie kwiatów nie wręczają - roześmiał się.
Umilkła. Każde następne słowo mogło być ryzykowne. Ostentacyjnie wzruszyła ramionami.
- Niech pan się odczepi! - rzuciła ostro. - Nie czekamy na tę samą osobę.
- Taka pani pewna? - zadrwił. Żartobliwym gestem przyłożył dwa palce do czoła. - Do zobaczenia, śliczna! - odwrócił się i odszedł w kąt sali.
Nie miała już wątpliwości, że Willy przysłał tu kogoś, aby ją pilnował, dopóki on sam nie odbierze dokumentu. Gniewna, wystraszona, spoglądała co chwila na mężczyznę w jasnym garniturze, ale on nie zwracał już na nią uwagi. Oczywiście, dał jej poznać, że jest, czeka, nie pozwoli, aby stąd odeszła, zanim nie odda nietoperzowego świstka. Postanowiła, iż powie Schultzowi kilka słów prawdy! Żeby już zupełnie nie mieć do niej zaufania, przysyłać jakiegoś „goryla”...
Szczęsny obserwował w monitorze tę scenę, ale nie słyszał wymiany zdań; dostrzegł tylko, że dziewczyna zirytowała się i Andrzej odszedł. Nie wolno go było jednak teraz przywołać, mogła zorientować się, że wchodzi do pomieszczenia WOP i nabrać podejrzeń. Sam zaś w żadnym wypadku nie powinien pokazywać się na sali, dopóki Schultz nie zabierze od Doroty dokumentu.
- Majorze, Monachium ląduje - powiedział jeden z żołnierzy.
Spojrzał na zegarek: siedem minut po piętnastej. Przeszedł do monitora, nastawionego na płytę lotniska. Samolot Lufthansy kołował już w pobliżu budynku. Kamery pokazały, jak podjeżdżają schodki, jak otwierają się drzwi, a po chwili zaczęli wychodzić pasażerowie. Połoński zbliżył się do Szczęsnego, razem obserwowali na ekranie sylwetki podróżnych, ładujących się do autobusu lotniskowego.
- Mógł zmienić twarz, ale nie wzrost i tuszę - mruknął kapitan. - Widziałeś tego wysokiego w ciemnym ubraniu?
- Z czarną teczką? Tak. Ale wysokich było jeszcze kilku.
- Przypuszczam, że przyleciał bez bagażu. Chociaż, dla zmylenia... diabli go wiedzą.
- Jeżeli nie ma bagażu, tylko mały neseser albo teczkę, to odprawa celna go w ogóle ominie. Zwłaszcza przy wizie tranzytowej. Uważaj! Wchodzą.
Tkwili teraz nieruchomo przy monitorach, pokazujących wnętrze sali przylotowej. Wysoki mężczyzna w ciemnoszarym ubraniu, z teczką w prawej ręce, zatrzymał się kilka sekund i rozglądał dokoła. Z Monachium przyleciało kilkadziesiąt osób, między innymi grupa jakichś sportowców i zespół muzyczny, na który czekało grono wielbicieli rocka, dziennikarze i fotoreporterzy. Wytworzył się zamęt, tłum co chwila przesłaniał Dorotę.
- Cholera - zirytował się Szczęsny. - Nie widzę... Ale teraz, patrz, Bohdan! Podchodzi do niej. To ten z czarną teczką. Ależ gęba! Jest praworęczny...
Do pokoju wszedł sierżant Marian.
- Majorze, Friedrich Lechman rozmawia właśnie z dziewczyną. Chyba to ori.
- Tak - mruknął Szczęsny. - Podała mu kwiaty... wyjmuje z torebki kopertę... słuchaj, ona jest przerażona, może go nie poznaje? Ale widocznie powiedział jakieś hasło. A jeżeli w ostatniej chwili zamiast Schultza przyleciał jego wysłannik?
Połoński, który przez chwilę odbierał telefon, od - łożył słuchawkę i rzekł:
- „R-8” przysłał z Monachium wiadomość, przed chwilą nasi rozszyfrowali. Lechman to Schultz, oni tam są pewni.
- Dobrze. - Czarne oczy Szczęsnego rozbłysły; już nie miał wątpliwości, wiedział, że „R-8” pracuje bez pudła. - No, to go mamy.
*
Dorota w osłupieniu patrzała na jakże zmienioną, brzydką, odstręczającą twarz Willy’ego. Nigdy by go nie poznała, gdyby nie podszedł, gdyby nie odezwał się, bo głos pamiętała. Oczy też zostały takie same, poza tym nic. Miał teraz siwe włosy i posługiwał się prawą ręką.
- Willy? - wyszeptała przestraszona. - To ty?
- Nic nie mów - rzucił szorstko. - Daj kwiaty, uśmiechnij się. Już!
Kiedy wręczała mu tulipany, schylił się i pocałował ją; właściwie chciał to zrobić, ale bezwiednie odsunęła twarz. Gniewnie zmarszczył brwi. Wziął bukiet, skrzywił wargi w uśmiechu.
- Daj tamto! - burknął. Kątem oka obserwował salę, lecz w tłumie podróżnych i witających nie dostrzegł nic podejrzanego. - Nikt cię nie śledził, jak tu jechałaś?
- Nie, skądże! - Wyjęła z torebki kopertę, podała. Szybkimi ruchami rozerwał ją, obejrzał dokument, kiwnął głową z zadowoleniem.
- W porządku. Wracaj do domu. I pamiętaj, jeżeli dałaś mi nieprawdziwy, znajdę cię i nie chciałbym wtedy być w twojej skórze!
- Dałam ci ten, który był schowany w Zakładzie Kryminalistyki - odparła urażona. - Zamiast się złościć i grozić, powiedz, kiedy dostanę obiecane dolary? Miałam z tą rzeczą mnóstwo kłopotów.
- Dostaniesz. Prześlę ci przez Herberta. No, idź już!
- Przecież masz wizę dwunastogodzinną - zdziwiła się. - Nie możemy trochę tu porozmawiać? Posiedzieć?
- Nie.
- Ale tego „goryla” do pilnowania to mogłeś mi oszczędzić - powiedziała z gniewem.
Znieruchomiał. Oczy mu się zwęziły.
- Jakiego „goryla”?
- No, kręcił się taki w jasnym garniturze. Zaczepił mnie, pytał, czy też czekam na samolot z Monachium, coś tam jeszcze plótł. Myślałam, że to ktoś z twojego polecenia. Mówi, że oczekuje przyjazdu jakiegoś mężczyzny i pewnie tego samego, co ja.
- Gdzie on jest? Pokaż mi go! Rozejrzała się.
- Nie ma. Pewnie czekał jednak na kogoś innego i wyszli razem. Po prostu chciał mnie poderwać, bo moja uroda - podkreśliła słowa - nie zmieniła się.
Przygryzł wargi, coś burknął. Odwrócił się, wyszedł z sali. Zaniepokoił go ten obcy, który zaczepił Dorotę. Oczywiście, że mając wizę tranzytową mógł zaczekać do wieczornego samolotu i wrócić do Monachium. Mógł też za cztery godziny polecieć do Kopenhagi lub Sztokholmu. Jednakże...
Zastanawiał się minutę. Potem zdecydowanym krokiem skierował się do drugiego budynku, gdzie mieściła się sala tranzytowa i kasy biletowe. Dwukrotnie, przecinając skwer i chodniki, obejrzał się, czy ktoś za nim nie idzie; dostrzegł tylko jakieś małżeństwo z dzieckiem i dwie rozgadane, śmiejące się dziewczyny. Nie zauważył tych, którzy od chwili kiedy opuścił salę przylotową śledzili go bacznym okiem, gotowi w każdej chwili zareagować.
Duża sala tranzytowa pełna była pasażerów, czekających na swoje samoloty. Grupa czarnoskórych turystów czy handlowców, z kwiatami i paczkami z Cepelii, stała pośrodku, rozprawiając o czymś z przejęciem. Schultz wyminął ich, podszedł do monitora z rozkładem lotów. Studiował go przez chwilę, po czym poszukał wzrokiem właściwej kasy. Za trzy kwadranse odlatywał Boeing-707 do Londynu.
*
- Kupuje bilet na samolot do Londynu! - powiedział Połoński, zaniepokojony. - Widać zmienił zamiar.
- Chce jak najszybciej wydostać się z Polski - odparł Szczęsny. - To zrozumiałe. Idziemy!
Dorota, eskortowana - przez sierżanta sztabowego Andrzeja, weszła do pomieszczenia wopistów. Poprosił, aby usiadła.
- A mówiłem, że się jeszcze zobaczymy - rzekł.
Znów podał jej ogień. Teraz jednak na jego twarzy nie było uśmiechu.
Obaj oficerowie weszli na salę odlotową w momencie, kiedy odbywała się odprawa biletowo-celna dla podróżnych do Londynu. Czarna teczka Schultza leżała już na taśmie „Heimana”. Żołnierz WOP nie dostrzegł w monitorze nic, co by mogło wzbudzić jakieś podejrzenia, w teczce znajdowały się jedynie drobne przedmioty, potrzebne w czasie krótkiej podróży. Pasażerowie ustawili się w kolejce do drzwi, przy których stewardessa naziemna odbierała karty wstępu do samolotu. Schultz tkwił w samym środku, wciśnięty w grupę czarnoskórych podróżnych.
Szczęsny porozumiał się wzrokiem z porucznikiem WOP. Nie chciał wyciągać Schultza siłą, miał od swoich szefów nakazane, aby w miarę możliwości działać „spokojnie i grzecznie”.
- Bez awantur! - ostrzegał Daniłowicz.
- Czy ja kiedykolwiek robię awantury? - obruszył się Szczęsny. - Nie bój się, przecież nam nie ucieknie. W razie czego obstawię samolot armatami i ostrzelam..
- Żartuj sobie, żartuj. Znamy twój porywczy charakter. I skąd weźmiesz armaty?.
Tak się wczoraj przekomarzali. Wydawało się, że kiedy Schultz przyleci na Okęcie, nic prostszego, jak zatrzymać go „grzecznie i spokojnie”. Sytuacja jednak zmieniała się z każdą minutą. Mając wizę dwunastogodzinną, Schultz raptem kupił bilet na najbliższy samolot, dezorientując Szczęsnego, który czekał - bo musiał - aby upewnić się, czy ten nie będzie kontaktował się jeszcze z kimś prócz Doroty, czy nie wyjedzie na miasto. Ale nie zrobił tego - i oto podchodzi już do drzwi wyjściowych, otoczony innymi pasażerami.
Porucznik WOP szepnął coś żołnierzowi, który przeprowadzał ostatnią kontrolę paszportów. Ten odsunął się. Oficer zasalutował, wziął paszport Schultza, obejrzał i powiedział po niemiecku:
- Pan będzie łaskaw zatrzymać się chwilę.
- O co chodzi? - spytał, marszcząc brwi.
- Proszę poczekać tu z boku.
Pasażerowie przeszli tymczasem na płytę lotniska. Schultz błyskawicznie ocenił sytuację jako krytyczną. Odepchnął żołnierza, Wyskoczył na płytę. Dwa samoloty: Tu-134 i Boeing-707 znajdowały się w pobliżu, ich odrzutowe silniki już pracowały. Do Tu-134 właśnie podstawiono schodki. Żołnierz, stojący przed maską kabiny pilotów, popatrzał ze zdziwieniem na biegnącego samotnie mężczyznę w ciemnym ubraniu. Usłyszał krzyk oficera:
- Stój! Halt, halt!
Mężczyzna nie zatrzymał się. Żołnierz ściągnął z pleców pistolet, nie rozumiał sytuacji, bał się strzelić bez rozkazu. I wcale nie chciał zabijać. Zanim jednak zdążył zorientować się, o co chodzi, Schultz wdarł się na schodki Tu-134, przeskakując pp kilka stopni, i wbiegł do kabiny pasażerskiej.
Szczęsny zrozumiał, że pozostaje mu już tylko jedno. Dopadł do radiotelefonu, połączył się z Krajowym Portem Lotniczym.
- Jurek? - krzyknął, usłyszawszy znajomy głos. - Zabieraj swoją grupę i przyjeżdżajcie błyskawicznie na Międzynarodowy! Nie pytaj po co, nie ma czasu do stracenia... Tak, z pewnością uprowadzenie. Szybko!
Stewardessa Monika zajęta była właśnie w kabinie pasażerskiej. Zobaczyła Schultza w chwili, kiedy dostał się do wnętrza. Nie zdążyła krzyknąć; chwycił ją za gardło i wychrypiał po polsku:
- Nie ruszaj się!
Widziała jego dzikie, krwią nabiegłe oczy. Wariat! - pomyślała, zaraz potem przyszła refleksja: - Uprowadzi samolot. Spróbowała złapać go za rękę, ale przycisnął ją do ściany, kopnął kolanem w brzuch. Zrobiło jej się mdło, osłabła.
Z kabiny załogi wyjrzał zaniepokojony pierwszy pilot, oczy rozszerzyły mu się zdumieniem. Schodkami wbiegał żołnierz z pistoletem, zobaczył przerażoną, czerwoną twarz stewardessy i stanął, nie wiedząc, co robić. Schultz krzyknął do pilota:
- jeżeli ktoś się do mnie zbliży, uduszę dziewczynę!
- Rozumiem - odparł kapitan - nie zbliżymy się, ale niech pan zwolni uchwyt, uszkodzi jej pan tchawicę. O co chodzi?
- Słuchaj, nie mam czasu. Lecimy natychmiast do Monachium. Odstawić schodki, zamknąć drzwi, tego tam - pokazał ruchem głowy żołnierza - won! Mam przy sobie materiał wybuchowy. Jeżeli nie posłuchasz, wysadzę cały interes w powietrze”.
- Razem z tobą! - Pilot nie bawił się już w towarzyską konwersację.
- Razem ze mną. I wszystkimi. Czekam pięć sekund, potem... wiesz, co zrobię.
Kapitan powiedział do żołnierza:
- Proszę opuścić samolot.
Nie musiał już nic dodawać, wopista sam wiedział, kogo teraz trzeba zawiadomić. Wyskoczył na płytę, puścił się biegiem do budynku.
- Z tym materiałem wybuchowym to oczywiście bluff? - Pilot nie wierzył, ale nie mógł ryzykować. Chciał zyskać na czasie.
- Nie.
Schultz, nie zwalniając chwytu na gardle Moniki, zgiął nogę w kolanie. Palcami prawej ręki manipulował kilka sekund przy obcasie, wyjął z niego białą kostkę. Przytrzymał ją dwoma palcami, pozostałymi wydostał z górnej kieszonki marynarki coś w rodzaju cienkiego długopisu. Właściwie była to krótka metalowa rurka z zielonym, zwiniętym w podłużne pasemko kabelkiem antenowym.
W kabinie stłoczyli się drugi pilot, nawigator i radiooperator, w przeciwległym końcu przy wejściu do toalety stała przerażona, blada stewardessa Barbara. Nawigator w pewnej chwili zrobił ruch, jakby chciał rzucić się w stronę terrorysty, ale kapitan powstrzymał go. Już wiedział, że słowa o materiale wybuchowym nie były przechwałką, rozumiał, że rurka z zielonym kablem to detonator. Nie orientował się jeszcze, skąd może popłynąć sygnał alarmowy.
Schultz swymi silnymi, wyćwiczonymi palcami błyskawicznie wyżłobił w plastykowej kostce otwór, wbił w niego metalową rurkę. Uśmiech triumfu przeleciał mu przez twarz. Puścił dziewczynę i powiedział:
- W detonatorze jest materiał inicjujący. Wystarczy, że nacisnę te mikroskopijne kontakty w swoim zegarku. Wybuch będzie sterowany sygnałem radiowym. Czy wszystko jasne?
- Tak - odparł kapitan. - Zdaje się, że nie mamy innego wyjścia. Dokąd pan chce lecieć?
- Powiedziałem już: do Monachium. Natychmiast!
- Dobrze, polecimy do Monachium. Myślę jednak, że na tyle pan się orientuje w komunikacji lotniczej, iż bez mapy powietrznej i bez podania stanu pogody nie jest to możliwe. Dlatego pozwoli pan, że zażądam od wieży tych dwóch informacji, a odpowiedni pracownik tutaj je dostarczy.
- Nie zgadzam się! Jeżeli ktokolwiek otworzy drzwi, wysadzę samolot w powietrze. Wyleciałem z Monachium dzisiaj około godziny czternastej przy dobrej pogodzie. Nic nie zapowiadało pogorszenia. Kołuj teraz na środek pasa startowego, dalej od budynków!
Schody były już odstawione, drzwi zamknięte. Samolot z wolna zaczął kołować na drogę startową numer trzy, potem zatrzymał się na środku. Drugi pilot i reszta załogi przeszła do swojej kabiny.
Schultz stał wciąż jeszcze przy fotelu, trzymając w prawej ręce białą plastykową kostkę z wetkniętym detonatorem. Lewą, na której miał zegarek, uniósł trochę przed siebie. Patrzał to na Monikę, to przez okienka samolotu. Stewardessa rozcierała obolałą krtań, przełknęła ślinę i spytała cicho:
- Czy mogę usiąść?
Zaprzeczył ruchem głowy. Wolał mieć ją przed sobą niż gdzieś z tyłu. Wystarczy, że na końcu kabiny stała druga dziewczyna. Nie wierzył, aby któraś z nich desperacko rzuciła się na niego, chcąc przeszkodzić w uprowadzeniu. Ostatecznie jeżeli pilot posłucha, nic im się nie stanie. W Monachium on będzie już bezpieczny, a samolot powróci do Warszawy.
- Otwórz drzwi do kabiny pilotów! - zażądał. - Otwórz i zostań w miejscu. Bez głupstw, ostrzegam!
Przesunęła się do drzwi, otworzyła. Kapitan-pilot rozmawiał właśnie z wieżą. Kiedy spostrzegł, co zaszło, natychmiast przeszedł na szyfr:
- Podaj mi pogodę w Monachium... Cztery, dziewięć, pięć, sześć i jedenaście.
- Rozumiem - odparła wieża. - Za chwilę podam stan pogody.
- Nie rozmawiać szyfrem! - wrzasnął Schultz w stronę pilota.
- W porządku. Nie będziemy.
Co było potrzeba, już zostało powiedziane. Te liczby oznaczały, że porywacz ma wybuchowy materiał z detonatorem, sterowany sygnałem radiowym z zegarka na lewej ręce.
- Dlaczego opóźniasz lot? - krzyknął Schultz. Drugi pilot wyszedł z kabiny, zatrzymał się na progu i rzekł spokojnym tonem:
- Odlatujemy natychmiast po otrzymaniu stanu pogody w Monachium. Niechże pan będzie choć odrobinę rozsądny. Przecież nikt z nas nie stawia oporu, wszystko dzieje się tak, jak pan chciał. Za półtorej godziny, może nawet wcześniej, wylądujemy w Monachium; Zrezygnowaliśmy, na pańskie życzenie, z dostarczenia mapy powietrznej, chociaż utrudnia to przelot. Zdaje pan sobie sprawę, że w tej sytuacji możemy zderzyć się z innym samolotem, czego nikomu nie życzę. Dlatego prosiłbym, aby pan pozwolił nam spokojnie kierować lotem, bo zdenerwowanie może doprowadzić do katastrofy.
Mówił rzeczowo, starając się przedłużać swoją wypowiedź. Przybrał przy tym zrezygnowany wyraz twarzy, jakby zdawał się na łaskę porywacza. W duchu liczył sekundy i minuty, w czasie których grupa specjalna Milicji Obywatelskiej do walki z terroryzmem powietrznym, inaczej zwana: komandosi milicyjni, zdąży przyjechać na lotnisko i przystąpić do akcji.
Schultz, przemyślawszy sytuację, nagle uspokoił się. Rzeczywiście, teraz już nie miało sensu straszyć, grozić i denerwować pilotów. Jemu przecież najbardziej zależało na tym, aby bez przeszkód dolecieć do Monachium. Kiwnął więc głową, co oznaczało, że przyjął do wiadomości słowa pilota i zgadza się z nimi. Mając wciąż przed oczami jego i Monikę, cofnął się parę kroków. Położył kostkę z detonatorem na fotelu po prawej stronie, sam zajął miejsce na innym, po lewej. W ten sposób widział, co się dzieje przed nim i po bokach. Stewardessa w końcu kabiny nie przedstawiała zagrożenia, po prostu jakby jej nie było.
- Możesz startować w kierunku progu trzy koma trzy - odezwała się wieża. - W Monachium pogoda dobra do lądowania.
- Zrozumiałem - odparł kapitan. Odwrócił samolot, poczekał chwilę.
- Szybkość kołowania sześćdziesiąt kilometrów, pod koniec do stu - usłyszał z wieży.
Odetchnął z ulgą. Nawigator spojrzał porozumiewawczo na radiooperatora. Wiedzieli już, że kiedy wieża wyznacza im szybkość kołowania, to znak, że grupa komandosów weszła do akcji. Teraz jednak i od załogi zależy, aby wszystko przebiegało sprawnie i bezpiecznie.
- Uważaj! - powiedział kapitan do drugiego pilota.
*
Od Krajowego Portu Lotniczego pędziły dwa otwarte landrovery. W każdym siedziało czterech mężczyzn z grupy specjalnej MO, której zadaniem było zwalczanie terroryzmu powietrznego. Mieli na sobie gładkie, ciemnoszare mundury bez guzików, odznak czy naszywek. Na nogach czarne buty skoczka spadochronowego. Z boku, w pochwie, nóż szturmowy i rewolwer colt sześciostrzałowy, kaliber trzydzieści osiem, zwany detectiv special. Czarne berety, mocno przylegające do głowy. W pierwszym wozie siedział ich dowódca w stopniu kapitana. Ponieważ występował kiedyś w telewizji, koledzy nadali mu pseudonim „Gwiazdor”.
Szczęsny czekał na nich przy wjeździe. Kapitan wyskoczył, zanim pierwszy wóz zahamował.
- Krótko: co zaszło? - patrzał nie na majora, lecz ha płytę lotniska i na pas startowy, po którym Tu-134 z wolna nabierał szybkości. - To ten? - Wskazał na samolot.
- Tak. Pasażerów nie ma, tylko porywacz z RFN-u. Ma plastykową kostkę z detonatorem, radiowy sygnał sterujący może nadać ze swego zegarka, który nosi na lewej ręce. Siedzi tyłem do ogona.
- Wieża przekazała pilotowi szybkość kołowania?
- Tak. Wpierw sześćdziesiąt, potem sto.
- Dobra. Powiedz, że kiedy znajdziemy się pod silnikami, niech szybkość zmaleje do osiemdziesięciu.
Wskoczył do wozu. Oba landrovery pomknęły szerokim łukiem przez lotnisko, trzymając się z tyłu Tu-134. W sali tranzytowej megafony ogłosiły wstrzymanie wszelkich lotów z powodów technicznych na okres około dwudziestu minut. Pasażerowie, stłoczeni przy drzwiach, napierali na stewardessę i wopistę, zasypując ich pytaniami, co właściwie się stało i kiedy odlecą. Podszedł oficer, tłumaczył, że zauważono uszkodzenie na dwóch pasach startowych, ale naprawa nastąpi bardzo szybko, to drobna awaria, bez znaczenia. Nie można jednak wypuścić samolotów, start musi być bezpieczny.
Tylko jeden z pasażerów, który od paru chwil w napięciu obserwował to, co działo się na lotnisku, zdawał sobie sprawę z powagi sytuacji. Był to dziennikarz z wojskowej gazety. - Pilot starał się utrzymywać zwolnione tempo; ze swego fotela nie mógł dostrzec, czy milicyjne wozy są już na płycie lub na pasie. Reszta załogi obawiała się wstać, aby nie spłoszyć porywacza. Siedzieli niemal bez ruchu i od czasu do czasu ukradkiem spoglądali w głąb kabiny pasażerskiej. Monika stała przy ścianie, z opuszczoną nisko głową. Domyślała się, co w każdej sekundzie może nastąpić; nie chciała więc, aby wyrazem twarzy, na którą teraz patrzał terrorysta, dała mu poznać, że z tyłu kabiny coś zaczyna się dziać: Wystarczyło przecież lekkie drgnięcie ust, błysk w oczach... Utkwiła wzrok w dywanie na podłodze, liczyła trójkąty i kółka wzoru, choć chwilami mąciło jej się w głowie.
Stewardessa Barbara również orientowała się, że pomoc nadejść może tylko od strony luku bagażowego. Stała na progu pomiędzy kabiną a korytarzykiem, gdzie znajdowały się toalety. Dalej był luk, drzwi do niego zamknięte. Gdyby mogła cofnąć się parę kroków, otworzyć te drzwi... Nie odważyła się jednak. Nie woino było niczym zwracać uwagi porywacza na tył samolotu.
- Trzymaj się dwieście metrów za ogonem - powiedział dowódca grupy do kierowcy; drugi wóz jechał tuż za nimi. Spojrzał na zegarek: siedemnasta pięćdziesiąt. Na dworze poszarzało, chmury zakryły słońce, deszcz wisiał w powietrzu. Może być ślisko - pomyślał. - Trzeba się pośpieszyć.
Na bokach pasa startowego zabłysły czerwone światła sygnalizacyjne. To również był znak umowny dla pilotów.
- Osiemdziesiąt.
Kapitan-pilot wyrównał szybkość kołowania. Monika przymknęła oczy. Druga stewardessa z bijącym sercem starała się usłyszeć, poprzez szum silników, jakiś szmer od strony luku.
- Podjeżdżamy! - rzucił „Gwiazdor”. - Marek, przygotuj się.
W chwilę potem oba landrovery znalazły się tuż pod silnikami samolotu.
- Tak trzymać! - Dowódca mimo woli uśmiechnął się; zabrzmiało to niczym rozkaz dla sternika okrętu.
Marek, szczupły w pasie jak dziewczyna i silny jak atleta, uniósł się, stanął w rozkroku na siedzeniu samochodu i sięgnął rękami do drzwi, wiodących do tylnego luku bagażowego. Oba wozy nie wysunęły się spod Tu-134 i nikt ze znajdujących się w samolocie nie mógł ich dojrzeć.
Drzwi nie chciały ustąpić. Marek, przytrzymywany przez kolegę, uderzył butem w oporną klamkę. Odskoczyła, drzwi cofnęły się o kilka centymetrów, po czym z wolna uniosły w górę. Otwór był nie większy niż metr, może półtora, ale to wystarczyło.
- Odsuń się!
„Gwiazdor” szedł pierwszy; tak już było nieraz, brał na siebie pierwszy kontakt z terrorystą. Najłatwiej było po prostu oddać błyskawicznie jeden czy dwa strzały, miał specjalny rewolwer, którego pociski nie wywoływały dekompresji. Ale Szczęsny zdążył mu powiedzieć, że porywacz nie jest „takim zwyczajnym” porywaczem i trzeba, absolutnie trzeba dostać go żywego.
Dobrze - pomyślał teraz kapitan grupy. - Tylko jak to zrobić?...
W luku było już ich trzech, w pierwszym wozie pozostał jedynie kierowca. Drugi landrover stanowił rezerwę.
- Spróbuję - szepnął „Kindżi” do ucha dowódcy. - Podpełznę do fotela.
- Chwytaj za prawą rękę! Wtedy uniemożliwisz mu naciśnięcie kontaktów w zegarku.
- Może przycisnąć lewą do poręczy fotela - również szeptem zwrócił uwagę „Paker” (takie sobie kiedyś wymyślili pseudonimy dla zabawy).
- Nie zdąży - mruknął „Kindżi”.
Był najzwinniejszy ze wszystkich, w czasie ćwiczeń przesuwał się pod tak nisko umieszczonymi przeszkodami, że zdawało się - kot nie przejdzie. On jednak przechodził, nie dotykając barierki czy drutu.
Dowódca odsunął się, przepuścił go do drzwi, prowadzących na korytarzyk z toaletami. Nie przypominał: „Ostrożnie!” Każdy z nich wiedział, do jakiej służby wstąpił i jak ogromne pokonać musi ryzyko. Nieostrożność jednego mogła pociągnąć za sobą śmierć lub kalectwo wielu.
„Kindżi” otworzył drzwi. Barbara drgnęła lekko, ale nie odwróciła głowy, odsunęła się tylko o pół kroku na bok. Schultz siedział w fotelu, spokojny już, - pewien, że wygrał. Biała kostka z wetkniętym detonatorem spoczywała na siedzeniu. Porywacz położył lewą rękę z zegarkiem na poręczy fotela, prawą opuścił w dół. Patrzał na Monikę, zastanawiał się, dlaczego wciąż ma zwieszoną głowę; pomyślał, Iż pewnie boli ją jeszcze szyja. Za szybami okienek migały coraz szybciej - a przynajmniej tak mu się zdawało - pasy startowe, samoloty przycupnięte do ziemi, gdzieś daleko zielone pola i zabudowania.
„Kindżi” bezszelestnie pełzł po dywanie, trzymając się bliżej lewej strony foteli. Widział czubek głowy porywacza i jego rękę, zwisającą nad przejściem, palce znajdowały się osiem, może dziesięć centymetrów od podłogi. Tę rękę - myślał, zbliżając się ostrożnie. - Palce? Lepiej od barku. Mocnym chwytem. Nagle zorientował się, że dowódca czołga się tuż za nim. Odwrócił lekko głowę, a kapitan szepnął mu do ucha: - Ty prawą, ja lewą!
Podnieśli się jednocześnie, wyrośli za plecami Schultza niczym duchy. „Kindżi” żelaznym chwytem unieruchomił prawą rękę porywacza, dowódca poderwał lewą i zacisnął palce na przegubie, powyżej zegarka. W tym samym momencie „Paker” przewinął się obok nich, stanął naprzeciw Schultza z rewolwerem, wymierzonym w jego stronę, i zawołał:
- Nie ruszaj się! Milicja Obywatelska. Jeden ruch, a strzelam.
Monika rzuciła się do kabiny pilotów, ale samolot już hamował, załoga porwała się z siedzeń, wybiegła do pasażerskiej. Schultz, zaskoczony w chwili, kiedy zdawało mu się, że jest już całkowicie panem sytuacji - wściekły, przerażony konsekwencjami, jakłe z pewnością poniesie, nie mógł się ruszyć. Do kabiny wpadli trzej pozostali z grupy. Któryś ostrożnymi ruchami odpiął z ręki Schultza zegarek, inny z kostką i detonatorem czekał, aż samolot zatrzyma się. Potem wyskoczył, pobiegł daleko za pasy lotniska, położył ją na trawie. Musiał teraz przy niej pozostać tak długo, aż kierowca podjedzie, zabierze i saperzy zdetonują materiał wybuchowy w specjalnym bunkrze.
Dowódca trzymał na dłoni zegarek porywacza. Patrzał na maleńkie metalowe kontakty, dwa po każdej stronie obudowy tarczy. Delikatnie ułożył śmiercionośny przyrząd w przygotowanym do tego pudełku. Kiedy w bunkrze znajdzie się już biała plastykowa kostka, można będzie spokojnie nacisnąć radiowy sygnał. Albo też rozbroić kostkę bez jego pomocy.Do samolotu podjeżdżał milicyjny radiowóz. Barbara otworzyła drzwi, przykołowały schodki. Szczęsny z Połońskim wbiegli do kabiny. Jedno spojrzenie wystarczyło majorowi, aby w pełni ocenić sytuację. Podszedł do „Gwiazdora”, wyciągnął rękę.
- Gratuluję, Jerzy! - powiedział, ściskając mu dłoń. - To była wspaniała robota.
Kapitan grupy pokazał na „Kindżiego”, „Pakera” i innych.
- Im pogratuluj - odparł. - Bez nich nic bym nie zrobił.
Schultzowi założono kajdanki i wyprowadzono do radiowozu.
- Ich protestiere! - wybuchnął. - Jestem... - urwał. Od tej chwili nie odzywał się już po polsku, tak jakby nagle zapomniał tego języka.
W pomieszczeniach komisariatu na Krajowym Dworcu Lotniczym, dokąd pojechali, Szczęsny wyjął z portfela terrorysty nietoperzowy znak i rzekł z uśmiechem politowania:
- Nie na wiele przydałby się panu ten dokument. Nie ryzykowaliśmy, panie Schultz! Prawdziwa wizytówka z rzymską „szóstką” znajduje się w dalszym ciągu w bezpiecznym schronieniu. Ten znak jest falsyfikatem. - Rzucił niedbale wizytówkę na stół. - „Mały nocny ssak z gatunku Chiroptera”... Wie pan, kogo mi żal? Prawdziwych nietoperzy. Że tak zapaskudziliście ich nazwę.