ANNA KŁODZIŃSKA
„Nietoperze”
Rozdział 1
- Uważaj! - powiedział Trzeci. Ton jego głosu był ostrzegawczy, ale
spokojny.
Szósty siedział nieruchomo, ręce wciąż jeszcze trzymał na
kierownicy, chociaż stali w tym zagajniku od kilku minut. Oczywiście,
mógł ustąpić, dotychczas zawsze tak robił. Co prawda Trzeci nie był jego
bezpośrednim przełożonym, tym niemniej w układzie sił liczył się prawie
tak jak Pierwszy. Zresztą Pierwszego widywano tak rzadko, że... No nie,
zapomnieć o nim nikt nawet nie próbował.
Ale dzisiaj Szósty nie chciał ustąpić. Jego kanciasta twarz z mocno
zarysowaną szczęką wyrażała zdecydowany upór.
- Na co czekamy? - burknął.
- Ja już swoje powiedziałem. Zawracaj.
- W żadnym wypadku. Chcesz tam wracać, to wysiądź z wozu. Na
szosie złapiesz kogoś, kto cię podwiezie. Zresztą możesz iść pieszo -
uśmiechnął się złośliwie.
- Uważaj! - powtórzył Trzeci. Siedział obok niego trochę skulony,
przeszkadzały mu długie nogi. Patrzył jakby przed siebie, ale Szósty
wiedział, czuł to, że wzrok tamtego nawet przez sekundę nie omija jego
twarzy. Ón sam nawet nie musiał spoglądać w prawo. Od dawna
zakodowane miał w pamięci te regularne rysy, pięknie osadzoną głowę i
oczy koloru ciemnego piwa. Oczy mordercy. Tak przynajmniej Szósty
myślał, bo to i owo wiedział.
- Za dobrze cię znam - powiedział. Natychmiast pożałował tych słów.
Kropelki potu wystąpiły mu na nosie i brodzie.
Trzeci zmrużył tylko oczy, uśmiechnął się. Lewą rękę wsunął w
kieszeń płaszcza. I gdyby Szósty rzeczywiście dobrze go znał, przeraziłby
się tego ruchu.
- Zawracaj! - W głosie brzmiała teraz groźba. Szósty wzruszył
ramionami. Przekręcił kluczyk w stacyjce, srebrzyste audi bezszelestnie
potoczyło się z wolna w kierunku szosy, z każdą chwilą oddalając się od
Warszawy. Wtedy Trzeci błyskawicznie wyszarpnął rękę z kieszeni.
Tłumik przygasił odgłos strzałów. Czaszka, trafiona z odległości może
piętnastu centymetrów, rozprysła się. Trzeci zahamował wóz, schował
pistolet, sięgnął na tylne siedzenie po brązową torbę, wyszedł z
samochodu i rozejrzał się. W zagajniku, gęsto zarośniętym świerkami i
krzakami dzikiego bzu, nie dostrzegł nic, co wzbudziłoby jego obawę.
Ranek był wczesny, pogodny, jesień dopiero nadchodziła, początek
września. Wiedział, co powinien teraz zrobić, choć wymagało to pewnego
wysiłku i opanowania nerwów. Sił, nie tylko fizycznych, miał sporo, a
nerwy od dawna umiał trzymać na wodzy. Usiadł więc znowu obok
zabitego i ostrożnymi ruchami zaczął go obszukiwać. Doskonale
orientował się, czego szuka; nie interesowały go pieniądze ani paszport.
Nagle, instynktem raczej niż wzrokiem i słuchem, wyczuł, że grozi
mu niebezpieczeństwo. Wysunął się z wozu. Tak, nie mylił się. Przez las
szli ludzie. Dwóch, może trzech. Jeszcze byli daleko, ale zbliżali się w
jego kierunku. Słyszał już głosy, rozmawiali, śmieli się, pokrzykiwali.
Zmarszczył brwi. Nie zdążył znaleźć tego, czego szukał. To źle, bardzo
źle. Ale trudno, musi stąd odejść jak najprędzej. Zdjął płaszcz, zwinął,
wpakował do torby. W sportowym ubraniu, opalony, z aparatem
fotograficznym przez ramię, wyglądał jak turysta. Szybkimi krokami
oddalał się od samochodu, po kilkunastu minutach znalazł się na szosie.
Podniesieniem ręki i uśmiechniętą twarzą zatrzymał fiata 126p,
prowadzonego przez dziewczynę.
Sama. To dobrze - pomyślał. Mówił po polsku bez obcego akcentu,
jeżeli się starał; teraz musiał. Jechała do Warszawy. Raczej z nudów niż z
ciekawości spytała, co się stało, że o tak wczesnej godzinie wypatruje
„okazji”. Odparł, że zabrał się ze znajomymi, ale mogli go dowieźć tylko
do tego miejsca, dalej skręcali na boczną drogę.
Widział, że od czasu do czasu spogląda na niego z wyraźną sympatią.
Znał takie spojrzenia, znał też wartość swojej urody i wykorzystywał ten
atut w razie potrzeby. Zwłaszcza w kontaktach z kobietami. W trakcie
banalnej, przyjaznej rozmowy spytała: - Pan jest leworęczny?
Pomyślał, że spostrzegawcza, to go zaniepokoiło. Odparł, że
chwilowo posługuje się lewą ręką, bo prawą miał złamaną i jeszcze boli.
Wyraziła umiarkowane współczucie. Swego czasu drażniła go ta
leworęczność, w szkole niektórzy wyśmiewali, przezywali. Starał się
wyrobić również prawą rękę, ale mu nie wychodziło. Potem ktoś
powiedział, że leworęczny był prezydent Ford i jeszcze paru dostojników,
co miało stanowić pociechę. Z czasem przyzwyczaił się do tej inności, już
mu nie przeszkadzała.
*
Minęło pół godziny. W porzuconym samochodzie, zwinięty na
przednim siedzeniu, leżał zabity człowiek. Ludzie, którzy szli lasem,
ominęli srebrzyste audi; nie stało im na drodze, nie wiedzieli w ogóle o
jego istnieniu. Wkrótce jednak w pobliżu znalazł się ktoś, kto przemierzał
zagajnik z owczarkiem alzackim, czujnym i wytresowanym.
Sierżant sztabowy Strzałkowski miał wolny dzień. Przez dwie
ubiegłe doby pomagali - on i pies - w tropieniu grupy włamywaczy, która
za wszelką cenę usiłowała wykołować pościg. Późnym wieczorem „Trax”
dopadł ich w starym wykopie kanalizacyjnym, a wykonawszy swoje
zadanie, szturchnął zadowolonym pyskiem rękę przewodnika. W nagrodę
dzisiaj obaj pozwolili sobie na długi spacer po lesie. Nie było im jednak
dane zakończyć go spokojnie.
Zareagowali jednocześnie; przyśpieszyli kroku. „Trax” zjeżył sierść i
węszył ostrożnie, w skupieniu. Sierżant rozgarnął gałęzie, znalazł się przy
samochodzie.
- No! Ładny gips - mruknął.
Pies stał na sztywnych nogach, potem zaskomlił cicho. Przewodnik
wciągnął rękawiczki, otworzył przednie drzwi, przyjrzał się i zagryzł
wargi. Zrobiło mu się niedobrze. Zatrzasnął drzwiczki, przez kilka sekund
zastanawiał się, co robić. Był sam, nie miał radiotelefonu, należało
natychmiast zawiadomić kolegów z kryminalnego, ale należało również
zostać przy samochodzie. W końcu wybrał to pierwsze: wybiegł na szosę,
zaznaczając w myśli miejsce, gdzie stało audi.
Zatrzymał zielonego volkswagena z oficerem Wojska Polskiego za
kierownicą, w paru słowach wytłumaczył, w czym rzecz, wskoczyli do
wozu razem z „Traxem”. Do Warszawy nie mieli daleko, kilkanaście
kilometrów.
Minęła jeszcze godzina. Przy samochodzie w zagajniku było teraz
rojno. Sierżant Strzałkowski i „Trax” z zaciekawieniem przyglądali się z
boku czynnościom dwóch ekspertów z Zakładu Kryminalistyki Komendy
Głównej MO. Zainteresowanie wzbudzali nie tyle ludzie, ile obsługiwany
przez nich aparat. Sierżant wiedział, że użyto tutaj termowizora; trochę go
dziwiła niecodzienność milicyjnych czynności, pomyślał jednak, że
widocznie morderstwo tego człowieka w wozie z rejestracją RFN ma
jakieś specjalne znaczenie.
- Jak sądzicie, ile czasu minęło? - spytał major Szczęsny.
- Do dwóch godzin - odparł jeden z ekspertów. - Jeszcze chwyci.
- Wóz jest nagrzany - dorzucił jego kolega. - Ale gdzieś za piętnaście
minut byłoby już za późno.
Posługiwali się urządzeniem AGA - Thermovision 750 szwedzkiej
produkcji, mieli też kolorowy monitor.
- Nawet dość wyraźnie! - rzekł ekspert-kapitan z satysfakcją w
głosie. - Obok kierowcy siedział człowiek wysoki, szczupły, w płaszczu,
bez nakrycia głowy. Pistolet w kieszeni, ogrzany wskutek oddania
strzałów.
- Kiedy dostanę zdjęcia? - upomniał się Szczęsny. Jeszcze nie
dotykał niczego wewnątrz wozu, termowizja była najważniejsza, miała
ściśle ograniczony czasem zasięg działania.
- Jutro.
- Na tylnym siedzeniu nikogo?
- Raczej nie.
- Co to znaczy: raczej?
Oficer wzruszył ramionami.
- Mogło tam siedzieć całe stado - odparł cierpko. - Ale nie w ciągu
ostatnich paru godzin. Zajmij się nieboszczykiem, może ci powie, jak się
nazywa zabójca.
- Może mi powie - Szczęsny przytaknął, nie przyjmując do
wiadomości ironii. - Nie takie rzeczy mówili.
Rozejrzał się za Połońskim, przywołał go ruchem głowy. Tamci
skończyli zdjęcia, po chwili wóz techniczny odjeżdżał powoli w kierunku
szosy. „Trax” odprowadził termowizor wzrokiem pełnym aprobaty.
Ekipa dochodzeniowo-śledcza przystąpiła do pracy. Każdy
wykonywał to, co do niego należało: wszelkiego rodzaju ślady,
daktyloskopia, zdjęcia - całe mnóstwo, opis samochodu, układ
protektorów opon, wgłębienia od kół na trawie, wyraźny odcisk butów,
zmierzający do szosy. Lekarz medycyny sądowej obejrzał i obmacał to, co
zostało z rozstrzelonej czaszki, pobieżnie zbadał resztę ciała. Sekcja
wykaże... i tak dalej. Znaleźli dwa pociski i dwie łuski. Jeden pocisk
przebił czaszkę, potem szybę obok kierowcy i utkwił w najbliższym
drzewie; drugi uwiązł w drzwiczkach.
- Kaliber dziewięć - mruknął kapitan Połoński.
- Łuski, pociski - zastanawiał się Szczęsny. - Nie zależało mu na
zatarciu śladów. Chyba się śpieszył. Szukał czegoś przy denacie, rozpiął
mu płaszcz, marynarkę.
- Kierowca mógł sam się porozpinać, bo mu było gorąco.
- Mógł. Ale patrz, tutaj... guzik urwany, wisi na jednej nitce. Przy
marynarce nadszarpnięta kieszeń. To świeże rozdarcie. Gość nie wygląda
na obszarpańca, te rzeczy są w bardzo dobrym gatunku, czyściutka
koszula, elegancki krawat.
Wyjął zabitemu z bocznej kieszeni portfel, pochylił się nad
dokumentami. Paszport z Republiki Federalnej Niemiec, polska wiza
wjazdowa, termin pobytu nie przekroczony. Parę fotografii: jakaś” willa w
ogrodzie, samochód, kilka osób - jakby rodzina. Dwa tysiące marek
zachodnioniemieckich, sto dwadzieścia dolarów i prawie trzydzieści
tysięcy polskich złotych. Jeszcze trochę drobiazgów, wykorzystany bilet
do kina w Warszawie, rachunek z hotelu „Victoria” za czterodniowy pobyt.
W płaszczu paczka chesterfieidów, brakowało dwóch papierosów.
- Werner Kirshwaid, obywatel RFN - Połoński porównał zdjęcie z
twarzą, a raczej próbował to zrobić, gdyż była tylko zakrwawioną maską -
czterdzieści sześć lat. Czekaj, tu jest jeszcze... - Wyciągnął z portfela
wizytówkę. - jakaś firma budowlana, a on tam jest, to znaczy był,
inżynierem. Ciekawe, kto go uziemił. Chyba nie złodziej, bo zostawił
najcenniejsze: portfel, pieniądze, złoty sygnet i zegarek.
- W bagażniku jest walizka - dorzucił technik od daktyloskopii. -
Piękna rzecz! Z czarnej skóry, metalowe okucia. No i wspaniałe audi.
- W tym gęstym zagajniku morderca nie mógł zostać nagle
spłoszony, bo gdyby ktoś go nakrył, nie zdążyłby uciec. A że nie widzę
tutaj drugiego trupa - Połoński rozejrzał się jeszcze raz, na wszelki
wypadek - można sądzić, że zabójcy nie interesowały dobra materialne.
Jeżeli rzeczywiście czegoś szukał przy zwłokach, pewnie znalazł i
spokojnie odszedł; Ślady butów prowadzą do szosy, ale któż nam zaręczy,
że są to jego buty?
Kiedy już wszystkie czynności, obowiązujące w takiej sytuacji,
zostały wykonane i można było ciało zabitego umieścić w „latającej
trumnie”, jak nazywali specjalną nysę, Szczęsny pokonując odruchy
wstrętu oczyścił szybę i kierownicę, po czym zapuścił silnik. Połoński
usadowił się obok niego, reszta pojechała wozem technicznym. Audi
zawarczało cicho, po chwili znaleźli się na szosie do Warszawy.
*
Następnego dnia po południu obaj oficerowie siedzieli w swoim
pokoju służbowym w Stołecznym Urzędzie Spraw Wewnętrznych i
przyglądali się zdjęciom. Na biurku Szczęsnego leżał ich cały stos, osobno
te z termowizora, osobno - wykonane przez własnego technika.
Maszyna śledcza od wczoraj pracowała na pełnych obrotach. Na
adres owej firmy budowlanej w RFN, a także na prywatny adres denata
zostały wysłane telegramy oględne w treści, zwłaszcza ten drugi. Z
paszportu nie wynikało, czy Werner Kirshwald ma jakąś bliską rodzinę, ale
gdyby ją miał, nie należało brutalnymi słowami odkrywać z miejsca
strasznej prawdy, na którą zawsze będzie czas. Otworzono i zbadano
dokładnie czarną walizkę, jednakże jej zawartość, choć bogata i gustowna,
nie nasunęła nic, co mogło być wskazówką w śledztwie. Bielizna,
wizytowe ubranie, dwie pary butów, przybory toaletowe w wysokim
gatunku, prospekty wspomnianej już firmy, różne drobiazgi.
Jednakże w trakcie dokładnego badania odzieży, którą denat miał na
sobie w chwili zabójstwa, pracownik laboratorium kryminalistycznego
natrafił - macając podszewkę marynarki - na mały, twardy i płaski
przedmiot, coś jakby wizytówkę oprawioną w metalową ramkę. Wyjął
więc tę rzecz wielkości miesięcznego biletu lub nieco mniejszą, obejrzał,
zamyślił się, a potem zaniósł do pokoju, gdzie siedzieli Szczęsny Z
Połońskim.
- Miał to zaszyte pod podszewką - rzekł zwięźle, kładąc przedmiot
na biurku. - Zbadajcie sami, ja mam i tak dość roboty.
- A my to nie? - mruknął kapitan. Wziął do ręki tajemniczą
wizytówkę czy co to tam było, przypatrzył się. Szczęsny spojrzał mu przez
ramię, w jego czarnych oczach błysnęło zaciekawienie.
- Daj!
Całość, pokryta szczelnie przylegającą folią, mieściła się swobodnie
na dłoni. Biały papier, oprawiony nie wiadomo dlaczego w ramki, był
idealnie czysty - żadnego napisu, nazwiska czy firmowego znaku. Major
obracał go w ręku, delikatnie pomacał, folia ugięła się lekko. Przesuwał
palcami po oprawce, szukając jakiegoś zaczepienia, sprężynki lub otworu.
Nie znalazł. Wziął więc scyzoryk i ostrożnymi ruchami ściągnął folię.
- Ki diabeł? - powiedział Połoński z zainteresowaniem. - Zdejmij
ramkę. Tam coś musi być w środku.
Metal z początku stawiał opór, potem raptownie oprawka otworzyła
się i na biurko wypadł złożony na pół arkusik papieru. Szczęsny rozpostarł
go, zobaczył napis. Mikroskopijne, lecz bardzo wyraźne litery, pisane
chyba na najmniejszej maszynie świata.
- Po angielsku - stwierdził kapitan. - Tłumacz, ty się na tym znasz.
- Poczekaj. Więc tak. „Smali nocturnal mammal of the order
Chiroptera, resembling a mbuse...” Cóż to za historia?
- Tłumacz, nie wydziwiaj!
- „Mały nocny ssak z gatunku Chiroptera”, nie wiem co to znaczy...
- Nie komentuj, tłumacz, mówię!
- „...z gatunku Chiroptera, podobny do myszy, z przypominającymi
skórę skrzydłami”... Czekaj, bo zapomniałem słowa. Aha, już wiem. Więc
dalej: „składającymi się z błony, rozciągającej się od szyi poprzez przednie
kończyny i wydłużone palce”... Jakaś cholerna zoologia! „...palce, wzdłuż
boków ciała aż do kończyn tylnych i ogona”. Koniec.
- Rozumiesz co z tego?
- Przecież to jest opis nietoperza. - Major podszedł do szafy,
pogrzebał, wyciągnął starą, mocno sfatygowaną encyklopedię. Przerzucił
kilkanaście stron. - O, jest! „Chiroptera, rząd nietoperzy, obejmuje około
750 gatunków ssaków” i tak dalej.
- Po jaką cholerę facet tak starannie ukrył treść, którą można znaleźć
w każdym podręczniku przyrody czy w encyklopedii?
- Nie mam pojęcia. Słuchaj, to jest chyba sprawa dla kontrwywiadu.
- Myślisz, że to jakiś szyfr?
- Na to wygląda.
*
Ale kontrwywiad po kilku dniach odpowiedział, że w opisie
nietoperza nie sposób dopatrzyć się jakiegokolwiek szyfru. Owszem, na
wszelki wypadek wykonali sobie zdjęcie, jeszcze poszukają, zastanowią
się. Osoba denata nie jest im znana.
- W takim razie - powiedział pułkownik Daniłowicz, szef wydziału
kryminalnego SUSW - prowadzimy sprawę dalej. Czy nadeszła odpowiedź
i Republiki Federalnej?
- Wczoraj - odparł Szczęsny, w gruncie rzeczy zadowolony, że
śledztwo w sprawie tajemniczego morderstwa wróciło do niego. - Firma
pana Kirshwalda z głębokim żalem przyjęła wiadomość o śmierci swego
inżyniera, a po ciało nieboszczyka przyjedzie jego brat, Edwin Kirshwald,
współwłaściciel tejże firmy.
- Brat... On też się odezwał?
- Nie, tylko przez firmę. Z prywatnego adresu Wernera, na który
wysłaliśmy depeszę, nie przyszła żadna odpowiedź. Widać nie miał, a w
każdym razie nie mieszkał, z rodziną. Względnie mieszkał z tym
Edwinem, któremu wystarczyło, że firma nas zawiadomiła.
- Kiedy przyjedzie?
- Pojutrze. Samolotem. Sądzę, że przyleci z nim również ktoś, kto
zabierze samochód, bo trumnę z ciałem wpakują pewnie do pociągu. Nam
już do śledztwa wóz niepotrzebny. Wszystko, czego mogliśmy się z niego
dowiedzieć, wiemy. Zabraliśmy oba pociski i łuski, przestrzeloną szybę,
rozmaite ślady palców, numer silnika, stan...
- Do rzeczy! - przerwał Daniłowicz. - Zostaw tę wyliczankę.
Pierwszy raz prowadzisz sprawę zabójstwa w samochodzie?
- Jedenasty - mruknął Szczęsny i roześmiał się. - W porządku, ja
tylko tak. Nieboszczyk też jest zbyteczny, protokół sekcji masz przed sobą.
- Szkoda, że nic nie wiemy o nietoperzu.
- A może nie ma w tym żadnej tajemnicy? - zauważył Połoński. -
Może jest to, powiedzmy, znak umowny towarzystwa przyjaciół nocnych
ssaków z gatunku Chiroptera?
- Chyba się mylisz - rzekł pułkownik. - Znaków czy znaczków takich
niewinnych stowarzyszeń nie zaszywa się pod podszewką marynarki. Po
cóż mieliby to robić? Nie, w tym tkwi jakaś specjalna historia. Być może
jednak dla kontrwywiadu. Ale póki co, zajmijmy się znalezieniem zabójcy
Wernera Kirshwalda.
*
Szczęsny siedział w gabinecie szefa, miał dyżur. Pałac Mostowskich
prawie opustoszał, dochodziła jedenasta w nocy. Ruch był tylko, jak
zwykle, na stanowisku dowodzenia; w poszczególnych wydziałach
dyżurowali oficerowie.
Od pewnego czasu polubił takie nocne, samotne godziny. Rzadko
odzywały się telefony, koledzy nie kręcili się po pokojach, a wyjazd do
kolejnego zabójstwa nie stanowił problemu. Jako zastępca szefa Szczęsny
organizował ekipę, wyciągając z łóżka zaspanych delikwentów i wysyłając
ich „w miasto”. Zresztą wyjazdy takie nie zdarzały się często.
Przeglądał wczorajszy biuletyn wydarzeń, bo coś go tam
zainteresowało, kiedy drzwi uchyliły się i zajrzał Połoński.
- Po coś przyszedł? - spytał major, nie odrywając oczu od papierów.
Poznawali się po sposobie chodzenia, otwierania drzwi. Pracowali razem
od kilku lat, najczęściej wspólnie nad jedną sprawą.
Kapitan siadł z drugiej strony biurka, zrzucił kurtkę. Miał twarz
trójkątną jak u kota, z oczami tak czarnymi, jak tylko możliwe; oczy
Szczęsnego wydawały się przy nich zaledwie brązowe, co go trochę
irytowało.
- Posłuchaj. - Gość niecierpliwie zmiótł z biurka wszystkie papiery i
rozłożył na nim kilka zdjęć. - Doszedłem, zdaje się, do ważnego wniosku.
Albo czekaj! Zrobimy inaczej.
Zerwał się, ustawił na środku gabinetu dwa krzesła, jedno obok
drugiego. Wyjął z żelaznej szafy swój pistolet, rozładował, odłożył na bok
magazynek, dla pewności spojrzał w lufę pod światło, nacisnął spust.
Cicho szczęknęła iglica. Szczęsny przyglądał się temu wszystkiemu z
umiarkowanym zainteresowaniem, a potem powiedział:
- Na razie doszedłem do wniosku, że nie chcesz mnie zastrzelić. Po
co te krzesła?
- Siadaj na tym z lewej strony. To jest miejsce kierowcy, rozumiesz?
Ja obok ciebie. Jak tam, w audi. Dobra. A teraz popatrz na ruch mojej
prawej ręki.
- Widzę. Wyjmujesz pistolet, chyba z płaszcza, termowizja pokazała,
że zabójca miał na sobie płaszcz. I co dalej?
- Patrz uważnie. Zakładam, że kierowca nie spodziewał się strzałów,
ale dostrzegł ruch zabójcy w ostatniej chwili. Musiał go dostrzec, bo moja
ręka, to znaczy ręka zabójcy, wykonała w powietrzu dość duży łuk, od
prawej strony do lewej. Denat nie mógł tego nie zauważyć, zwłaszcza że
mamy prawo sądu, iż atmosfera pomiędzy tymi ludźmi była napięta. A
dojrzawszy taki nagły ruch, jak myślisz, co robi? Co ty byś zrobił?
- Pewnie bym się zwrócił twarzą do tamtego. Choćby po to, aby
zorientować się w jego zamiarach.
- Właśnie! Wtedy zabójca strzela mu prosto w twarz. A co nam
pokazały oględziny i sekcja?
- Że dostał w prawą skroń. Tam były wloty obu pocisków. No, a
gdyby chciał wyskoczyć z wozu, uciekać?
- To by dostał w tył głowy.
- W takim razie... Czekaj! - Szczęsny zerwał się z krzesła, popatrzył
na zdjęcia, które przecież znał niemal na pamięć, ale teraz spojrzał na nie
jakby innym okiem. - W takim razie facet strzelał z lewej ręki! Jest
leworęczny. Cóż ze mnie za osioł! Przecież termowizor wyraźnie pokazał,
że pistolet znajdował się w lewej kieszeni. Nikt praworęczny by go tam
nie wkładał.
- Widzisz - Połoński uśmiechnął się z zadowoleniem. - Jak
powiadają, punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Zresztą ja też to
przeoczyłem. - Schował broń do szafy, zamyślił się na chwilę. - Powiedz
mi, bo nie zdążyłem wtedy zapytać, a potem zapomniałem: skąd się w
lesie tak błyskawicznie wzięła termowizja? Przecież nie mamy jej u nas w
laboratorium.
- Po prostu koledzy z Zakładu Kryminalistyki przyjechali z aparatem
tu, do szefa, coś tam omawiali, demonstrowali. No, a jak dostaliśmy
sygnał o morderstwie, namówiłem ich, żeby pojechali. W końcu nam też
się przyda częściej niż raz na dwa, trzy lata oglądać to cudo w akcji.
Bohdan, pofatyguj się jutro na lotnisko.
- O której przylatuje ten Kirshwald?
- Dziesiąta czy jedenasta, nie pamiętam. Sprawdź w rozkładzie
lotów. Mówisz dobrze po niemiecku, ja słabo. Przywieź go tutaj, bo...
- Razem z nieboszczykiem? - przerwał kapitan. - To zły omen.
- Nie wydziwiaj. Nieboszczyk w kostnicy. I tam najpierw zawieziesz
Edwina Kirshwalda na rozpoznanie. Potem tu do nas na rozmowę. Może
nam powie, kto zamordował mu brata. Jeżeli to był obcokrajowiec - dodał
w zamyśleniu.
Połoński wzruszył ramionami.
- Gdyby to był miejscowy przestępca, nie zostawiłby portfela,
zegarka i walizki. W to nie uwierzę. Oczywiście, nie wykluczam jakichś
powiązań szpiegowskich, próby szantażu, czegoś w tym rodzaju. Czy w
dalszym ciągu nic nie wiemy o ewentualnym kierowcy, który podwiózł
potem zabójcę? Do Warszawy czy gdziekolwiek? Bo przecież nie szedł
sobie szosą, gwiżdżąc wesoło. Na pewno z kimś się zabrał.
- Jak dotąd nic. Szukają koledzy z okolicznych jednostek. Może w
końcu ktoś się zgłosi, były komunikaty. Albo nasi natrafią. Sęk w tym, że
nie wiemy kogo szukać. „Wysoki, szczupły”, tylko taki rysopis, czyli nic.
No, dodajmy teraz: leworęczny. Gdybyśmy mieli stuprocentową pewność,
byłby to ważny ślad. Ale takiej pewności też nie mamy.
*
Bohdan Połoński stał przy poruczniku Wojsk Ochrony Pogranicza i
śledził wzrokiem podróżnych, podchodzących do kontroli paszportowej.
Nie wiedział, jak wygląda Edwin Kirshwald; interesujące było zgadywać
na podstawie rysów twarzy, ubrania, nawet walizek. Samolot z Frankfurtu
nad Menem wylądował przed chwilą i pasażerowie defilowali z wolna
przed funkcjonariuszami WOP.
Może ten? - myślał, patrząc na zbliżającego się tęgiego mężczyznę z
ładnym neseserem podróżnym. - Opalony, siwy krótki wąs, okulary.
Rozgląda się bystro, chyba kogoś szuka.
Tęgi pan odezwał się do porucznika najczystszą polszczyzną, oficer
wziął jego paszport. Połoński zerknął. Rodak, z Poznania, inżynier od
Cegielskiego.
Albo ten? - myślał dalej. - Wysoki, przygarbiony, bez kapelusza,
płaszcz przerzucony przez ramię, chociaż na dworze chłodno. Patrzy
spode łba, rusza szczękami, jakby coś żuł.
Wysoki zagadał szybko, gwałtownie, po włosku. Znów niewypał.
Ale teraz to już z pewnością on! Ubrany na czarno, twarz
przygaszona smutkiem. Zatrzymał się, poczekał na towarzysza podróży.
Też na czarno, jakiś zatroskany, zaaferowany, rozgląda się... Tak, to oni.
Podchodzą do kontroli.
Połoński zrobił dwa kroki w ich kierunku, spojrzał oficerowi przez
ramię. Zgadza się.
- Przepraszam - odezwał się po niemiecku. - Pan Edwin Kirshwald?
Czarno ubrany mężczyzna podniósł na niego oczy o zapuchniętych
powiekach, usta mu zadrgały.
- Tak - odparł cicho.
- Jestem kapitanem stołecznej milicji - wolał nie używać trudno
zrozumiałego dla cudzoziemca skrótu „SUSW”. - Połoński.
- Kirshwald. To pracownik naszej firmy, Bolentz. Drugi z mężczyzn
ukłonił się sztywno, nie wyciągając ręki.
- Chciałbym przede wszystkim wyrazić panu najgłębsze wyrazy
współczucia z powodu tragicznej śmierci brata - mówił Połoński.
- Dziękuję - odparł Kirshwald. - To straszne, rzeczywiście...
W tym momencie kapitanowi przemknęło przez myśl, że przecież w
depeszach nie zawiadamiali wcale o śmierci, a jedynie o wypadku,
jakiemu uległ Werner Kirshwald. Nie było jednak czasu na zastanawianie
się, postanowił więc później to przemyśleć. Wopista oddał przybyłym
paszporty, celnicy przejrzeli pobieżnie ich niewielkie torby podróżne.
Okazało się, że obaj mają zarezerwowane pokoje w „Victorii”.
- Chciałbym prosić o rozmowę - rzekł Połoński. - Kiedy mogę po
pana przyjechać do hotelu?
- O rozmowę? - W głosie jakby zdziwienie, ale zaraz potem Niemiec
kiwnął głową ze zrozumieniem. - Tak, oczywiście. Chcę się dowiedzieć
wszystkich szczegółów i jeżeli panowie mogą mi wyjaśnić... - Spojrzał na
zegarek. - Może, powiedzmy, za godzinę?
- Dobrze. Za godzinę przyjadę pod hotel i zadzwonię z recepcji. Do
widzenia panom.
Nie chciał z góry uprzedzać, że przede wszystkim musi zawieźć
Kirshwalda do kostnicy, miał nadzieję, że Niemiec sam się tego domyśli.
Takie wizyty stwarzały przykre niespodzianki, z omdleniem i zawałem
serca włącznie. Wprawdzie Wernerowi sklejono jakoś czaszkę i wykonano
„kosmetykę” twarzy, ale mimo wszystko jego wygląd pozostawiał jeszcze
wiele do życzenia. Połoński bezwiednie pożałował Edwina; to przecież
brat.
Na szczęście zniósł to spokojnie. Przyjrzał się, dotknął końcami
palców skamieniałej twarzy, jakby żegnając zmarłego, westchnął ciężko i
powiedział, że tak, rozpoznaje swego brata Wernera. Wyszli potem z
ponurego budynku, pojechali do Pałacu Mostowskich. Bolentz nie zabrał
się z nimi, miał sporo formalności do załatwienia.
Daniłowicz i Szczęsny czekali na Edwina Kirshwalda niecierpliwie;
człowiek ten mógł im przecież niejedno wyjaśnić. Usiedli w gabinecie
szefa, sekretarka przyniosła kawę. Pułkownik, rzuciwszy okiem na
pobladłą twarz zagranicznego gościa, zaproponował winiak i wyjął z szafy
butelkę węgierskiej brandy „Trois tours”, która - wedle opinii Szczęsnego
- stanowiła brakujące ogniwo między koniakiem a winiakiem. Trzej
oficerowie znali język niemiecki lepiej lub gorzej, na tyle jednak, aby
mogli obyć się bez tłumacza:
Połoński, starając się omijać drastyczne szczegóły, zwięźle
zrelacjonował, co wydarzyło się w srebrzystym audi. Edwin Kirshwald
słuchał uważnie, chwilami tylko bolesny skurcz przebiegał mu po twarzy.
Kiedy kapitan skończył i zapanowała cisza, Daniłowicz chrząknął,
odczekał chwilę, czy nie usłyszy jakiegoś pytania, a potem powiedział:
- Będziemy tutaj, w Polsce, dalej energicznie prowadzić śledztwo,
aby jak najszybciej wykryć i zatrzymać zabójcę pańskiego brata. Jednakże
pomógłby nam pan w tym, gdyby pan zechciał zastanowić się, pomyśleć,
kto ewentualnie pozbawił go życia. Czy pan Werner miał wrogów tam, w
Republice Federalnej? Czy mogła to być, powiedzmy, zemsta?
- Zemsta? - Edwin na chwilę przymknął powieki, przetarł czoło. -
Nie. Z całą pewnością nie. Nie potrafię też wskazać ani jednego
człowieka, którego można by nazwać jego wrogiem. Werner miał
usposobienie łagodne, raczej ustępliwe.
- Czy mieszkał sam? - spytał Szczęsny. - Miał żonę?
- Nie. To znaczy mieszkał samotnie po śmierci swojej żony, zmarłej
cztery lata temu. Pracował jako inżynier w firmie, której jestem
współwłaścicielem, choć teraz już wycofałem się z czynnej pracy wskutek
choroby. Nie mieli dzieci.
- Często widywał pan brata?
- Nie.
Odpowiedź była lakoniczna, więc major wyjaśnił:
- Chodzi mi o to, czy znał pan jego wszystkich znajomych, kontakty.
Pytam nie z ciekawości... - W głosie Szczęsnego zabrzmiała nutka irytacji.
- Sądzę, że znałem - odparł Kirshwald ostrożnie. - Ale, nie urażając
panów, posądziłbym o ten okrutny czyn raczej tutejszego przestępcę.
Ostatecznie Werner żył bezpiecznie w swoim kraju ponad czterdzieści lat.
I dopiero kiedy przyjechał do Polski, został zamordowany.
Połoński przygryzł wargi. Nie chciał podkreślać wobec przybysza
faktu, że jego bratu nie zrabowano nic, choć do zrabowania miał wiele. I
kim był ów wysoki, szczupły, leworęczny mężczyzna, siedzący obok
Wernera w samochodzie?
Daniłowicz zaczął spokojnie, metodycznie pytać o znajomych i
dalszych krewnych z RFN, o ich ewentualny pobyt w Polsce, przyjazd
razem z Wernerem, a także o kontakty denata w Polsce. Edwin po kolei,
wciąż jakby zachowując ostrożność i namyślając się nad każdym zdaniem,
odpowiedział, że Werner przyjechał do Polski po raz pierwszy, sam, jako
turysta. Jeżeli się orientuje, brat jego nie miał tutaj żadnych kontaktów ani
znajomości towarzyskich. Oczywiście nie ma pojęcia, co zdarzyło się w
ciągu tych kilku dni jego pobytu, kogo poznał.
- Czy panowie wiedzą, jak i kiedy właściwie został zabity? - spytał,
nie patrząc na nikogo. Głowę miał spuszczoną, ręka, w której trzymał
wygasłego papierosa, drżała lekko.
- Mówiłem już - odparł Połoński trochę zdziwiony - ale chętnie
powtórzę. Pan Werner otrzymał dwa strzały z pistoletu w głowę, kiedy
siedział w samochodzie.
Szczęsny i kapitan spojrzeli na siebie ukradkiem. Za pierwszym
razem Bohdan wspomniał o strzałach w prawą skroń, teraz pominął ten
szczegół.
- Czy mogę sądzić, że morderca jechał z nim razem? - pytał dalej
Kirshwald.
- Tak przypuszczamy. Poza tym trudno nam zrozumieć, dlaczego
jadąc szosą zboczył nagle dwa kilometry w las. Chciałbym dodać, że do
dyspozycji pana są wszystkie osobiste rzeczy brata, łącznie z
samochodem. Wydaje nam się, że niczego nie zrabowano, bo denat miał
przy sobie, kiedy go znaleźliśmy, portfel z większą sumą pieniędzy,
sygnet, zegarek, paszport i walizkę, sądząc po zawartości nie otwieraną
przez zabójcę.
Edwin milczał czas jakiś. Dopił brandy, zapalił nowego papierosa.
- Czy pański brat - odezwał się nagle Szczęsny - interesował się
naukami przyrodniczymi? Przypuśćmy, jako hobby?
Kirshwald spojrzał na mówiącego ze zdumieniem.
- Przyrodniczymi? - powtórzył. - Co pan ma na myśli? Motyle, żuki?
- Coś w tym rodzaju.
- Nie rozumiem, skąd panu to przyszło do głowy. Miał w
samochodzie jakieś okazy?
Przez kilka sekund czarne wąskie oczy Szczęsnego utkwione były w
twarzy siedzącego przed nim cudzoziemca. W końcu major odpowiedział
niedbale:
- Zdawało mi się. Rzeczywiście, na tylnym siedzeniu audi leżał
piękny okaz pazia królowej. Wie pan, taki motyl. Aie widocznie po prostu
wpadł przez opuszczoną szybę.
- Jeżeli wolno zadać panu jeszcze jedno pytanie osobiste, dotyczące
brata - rzekł Daniłowicz - to no interesuje nas, czy pan Werner był
członkiem jakichś stowarzyszeń naukowych? Nie pytam o organizacje
polityczne - zastrzegł się, widząc grymas zniecierpliwienia na twarzy
Edwina.
- Naukowych? Nie, chyba nie. Jeżeli już, to mógł należeć do
zrzeszenia inżynierów budowlanych, chociaż wątpię. Prowadził bardzo
spokojne, uregulowane życie, nie angażował się politycznie ani nawet
towarzysko. Mogę powiedzieć, że był samotnikiem, o co miałem czasem
do niego pretensje. No, ale to już dzisiaj... Chciałbym przypomnieć, że
nasza firma ANB znajduje się we Frankfurcie i Werner tam mieszkał, a ja,
odkąd przestałem w niej pracować, przeniosłem się do Monachium. Tylko
czasami odwiedzałem firmę i brata.
Zaprowadzono potem Edwina Kirshwalda do pokoju, w którym
leżały starannie poukładane rzeczy Wernera. Samochód stał na podwórzu
Pałacu Mostowskich. Oficerowie pomogli zapakować walizkę, Połoński
położył przed Niemcem listę przedmiotów, które zabierał, i którą to listę
Edwin pokwitował, sprawdziwszy przedtem spis ze stanem faktycznym.
Zeszli następnie na dół. Kirshwald odebrał kluczyki, otworzył wóz, przez
chwilę patrzał nieruchomo na przednie siedzenie i kierownicę, jakby
przywołując w myśli straszliwą scenę, która tu się rozegrała. Pożegnał
potem oficerów, zostawiwszy im swój adres i telefon w Monachium, raz
jeszcze upomniał się o szybkie wykrycie zbrodniarza i odjechał.
- Właściwie dlaczego nie spytaliśmy go o nietoperze? - Szczęsny
sięgnął po swoją kawę; była zimna i cukier zastygł na dnie filiżanki. -
Dlaczego nie pokazaliśmy mu tej wizytówki, czy jak ją nazwać?
- Przecież uzgodniliśmy poprzednio, co powiemy, o co będziemy
pytać - odparł Daniłowicz. - I tak wyrwałeś się niepotrzebnie z tym
przyrodniczym hobby.
- E, to w niczym nie zaszkodziło - Szczęsny wzruszył ramionami. -
Co sądzicie o Edwinie Kirshwaldzie?
- Chyba normalny facet - rzekł Połoński. - Przejęty śmiercią brata,
zły na nas, ale grzeczny. Dokładny, jak to Niemiec, widziałem, z jaką
uwagą przeglądał rzeczy Wernera, aż mi się głupio zrobiło. Cóż, miał
prawo. Zdziwiło mnie tylko jedno na lotnisku. Kiedy składałem mu
wyrazy współczucia z powodu śmierci brata, wyglądało, że już o niej wie.
A przecież w depeszy pisaliśmy jedynie o wypadku. Werner mógł leżeć w
szpitalu, nie każdy wypadek kończy się śmiercią. Tymczasem Edwin
wcale się nie zdziwił, nie przeraził moimi słowami. Po prostu już wiedział.
Skąd?
- Czy któryś z was zawiadamiał konsulat? - spytał szef.
Obaj oficerowie zaprzeczyli ruchem głowy, major dodał, że po co:
denat miał dokumenty, adres, a odpowiedź na depesze przyszła bardzo
szybko.
- Ja myślę, że Edwin był w dużym stopniu przygotowany na twoje
słowa - rzekł Daniłowicz, zwracając się do kapitana. - Liczył się ze
śmiercią. Dlatego przyjął to spokojnie. Szczęsny, oddałeś tę nietoperzową
wizytówkę do Zakładu Kryminalistyki?
- Tak. Popracują nad nią. Znają się na różnych subtelnościach lepiej
niż my - stwierdził Szczęsny z tak wyjątkową skromnością, że spojrzeli na
niego ze zdumieniem.
Jednakże następnego dnia pułkownik, przemyślawszy sprawę,
zdecydował, że z Edwinem Kirshwaldem należy odbyć jeszcze jedną
rozmowę.
Rozdział 2
Wpierw pokazano mu fotografię wizytówki z tekstem o
nietoperzach. Przyjrzał się jej dokładnie i powiedział, że niestety nie zna
języka angielskiego, nie wie zatem, co te kilka zdań oznacza. Szczęsny
przetłumaczył, a w miarę jak mówił, na twarzy Edwina Kirshwalda rosło
zdziwienie.
- Quatsch! - mruknął. - Z całą pewnością ten... dokument -
zaakcentował wzgardliwie - nie należał do mojego brata. Nie zajmował się
nietoperzami.
- Jednakże miał to zaszyte pod podszewką marynarki - rzekł
Daniłowicz. - Czyżby z jakiejś przyczyny włożył tego dnia cudzą?
Edwin zawahał się. Milczał przez chwilę, przygryzając wargi, a
potem powiedział:
- Panowie wspominali o zabójcy, że mógł siedzieć obok Wernera w
samochodzie. Czy wiecie już, kto to był?
- Nie. Mamy tylko termowizyjne zdjęcie sylwetki, jeżeli orientuje się
pan w tej terminologii. Proszę - major podał kilka fotografii.
Kirshwald popatrzył, wzruszył ramionami.
- To może być każdy - odparł. - Po prostu śmieszne! I na tej
podstawie chcecie znaleźć zabójcę?
- Nie tylko na tej - Szczęsny powściągnął odruch zniecierpliwienia,
co mu łatwo nie przychodziło. - Ale zdjęcie pokazuje sylwetkę człowieka
wysokiego, szczupłego, w płaszczu i bez nakrycia głowy. A także widać
wyraźnie, że człowiek ten ma w kieszeni pistolet, z którego oddano strzały.
Edwin roześmiał się, dotknął palcem zdjęcia.
- Gdzie go pan widzi? - zawołał urągliwie. - To bzdura! Gdzie tu jest
jakiś pistolet? Ten... ta mglista zjawa jest przecież nie do rozpoznania.
- Jak dla kogo - warknął Szczęsny, a Daniłowicz rzekł spiesznie, aby
nie dopuścić do „międzynarodowego” konfliktu:
- Chcemy więc dowiedzieć się od pana, czy brat przyjechał do Polski
z kimś znajomym. Być może nie wie pan tego dzisiaj, ale mógłby pan
zapytać tam, wśród sąsiadów i kolegów pana Wernera.
- Wiem z całą pewnością, że przyjechał tutaj sam. Wspominając
poprzednio o zabójcy, który, jak twierdzicie, siedział obok brata, miałem
na myśli ewentualną zamianę marynarek. Z jakiegoś nie znanego mi
powodu mogło tak się zdarzyć. W takim przypadku tekst o nietoperzach
byłby własnością tego drugiego człowieka.
- I nic pan nie może nam powiedzieć o tym tekście? - raz jeszcze
spytał Daniłowicz, notując coś na kartce.
- Nie. - Kirshwald pochylił się nad wizytówką i dodał: - To jest,
jeżeli się nie mylę, fotografia oryginału. Chciałbym go zobaczyć. Może
wtedy.
Oficerowie błyskawicznie wymienili spojrzenia, a szef wydziału
rzekł z ubolewaniem w głosie:
- Niestety, nie mamy u siebie oryginału.
- Daliśmy do Zakła... no, do sprawdzenia, czy... - Połoński zająknął
się, widząc ostrzegawczy wzrok majora. - Zdjęcie jest absolutnie
dokładne.
Edwin spojrzał na niego z pobłażaniem.
- Sądzę, że każda fotografia oryginału jest dokładnym, absolutnie
dokładnym jego powtórzeniem - odparł. - Myślę jednak, że gdybym miał
w ręku oryginał, gdybym, powiedzmy, wyczuł palcami gatunek papieru,
zobaczył tę metalową oprawkę, mógłbym powiedzieć panom coś więcej o
tym tajemniczym dokumencie.
- Niestety - powtórzył pułkownik i umilkł. Niemiec siedział jeszcze
przez chwilę, milcząc również, a potem spytał, czy może mają do niego
jakieś pytania, bo wieczorem odjeżdża, więc chciałby już wrócić do
hotelu. Pożegnali się, kapitan odprowadził Kirshwalda do wyjścia.”Kiedy
wrócił, Szczęsny pokręcił głową z niezadowoleniem i rzekł:
- Po cholerę chciałeś go informować, gdzie jest oryginał? Co go to
obchodzi? To są nasze działania.
- No, nic nie szkodzi - wtrącił Daniłowicz. - Oni też tam mają swoje
instytuty i zakłady kryminalistyki i kryminologii, to są rzeczy znane na
całym świecie. Mnie natomiast zastanowiło co innego. Patrzcie - dotknął
końcem długopisu zdjęcia wizytówki - tutaj zupełnie nie widać metalowej
oprawki. Widzimy tylko tekst. Więc skąd on wiedział?
- To już jego drugie potknięcie - stwierdził Połoński. - Pierwsze było
na lotnisku. Wie o dwóch sprawach, o których wiedzieć nie miał prawa.
Kto go zawiadomił?
Nastała cisza. To był jeden z takich momentów, kiedy oficerowie
milicji woleliby nie mówić nic. Nawet myślą o tym z ogromną niechęcią,
bronią się, jak przed czymś złym i groźnym. W końcu szef zabrał głos:
- Trzeba się liczyć z tym, że w wydarzeniu wzięło udział,
bezpośrednio lub pośrednio, mnóstwo ludzi. Zacznijmy od przewodnika z
psem, potem miejscowa jednostka, z pewnością kręciło się w lesie jeszcze
trochę gapiów. Jakąś drogą mogła dojść do Edwina wiadomość, że brat nie
żyje. Natomiast ta wizytówka w metalowej oprawce... - urwał, przetarł
czoło.
- Dokończ, nie łam się! - wykrzyknął Szczęsny. - Ty, ja, Bohdan i
Marek z laboratorium. No i koledzy z Zakładu. Dziesięć osób albo więcej.
Kto z nich miał kontakt z Kirshwaldem?
*
Pułkownik Daniłowicz zatrzymał wóz przed bramą ministerstwa,
okazał żołnierzowi przepustkę i wjechał na parking. Z trudem znalazł
wolne miejsce, wyłączył silnik, ale jeszcze nie wysiadał. Wiedział, że
człowiek, do którego miał iść na rozmowę, od pewnego czasu nie znosi
dymu, należało więc wypalić papierosa „na zapas”. Tkwił za kierownicą,
zaciągając się i myślał o sprawie, z którą przyjechał. Trudnej i przykrej.
Wreszcie zgasił niedopałek, wygramolił się z fiata, uważając, aby nie
stąpnąć za mocno lewą nogą. Bolała najbardziej przy pierwszych kilku
krokach, potem udawało się jakoś rozchodzić. Jak dotychczas nie
pomagały żadne naświetlania, masaże ani ultradźwięki, ponoć niezawodne
w tych dolegliwościach. „Widocznie mam nietypowe kości - powiedział
raz do żony. - Trzeba się z tym pogodzić”.
Wszedł do gmachu, wdrapał się na drugie piętro, pozdrawiając po
drodze i odpowiadając na pozdrowienia, wreszcie dobrnął do właściwych
drzwi. Uśmiechnął się do jasnowłosej Ani-sekretarki, zajrzał w uchylone
drzwi do gabinetu pułkownika Polewskiego z kontrwywiadu.
- Można?
- Przecież czekam. Aniu, zrób nam kawy - powiedział Polewski. -
Siadaj, Stefan.
Daniłowicz zajął jeden z dwóch foteli przy małym stoliku, z
przyzwyczajenia sięgnął do kieszeni po papierosy, ale zaraz cofnął rękę.
- Pal - zlitował się gospodarz. - Okno otwarte, bo ciepła jesień. Gdzie
byłeś na urlopie?
Rozmawiali kilka minut o mało ważnych sprawach, zanim sekretarka
nie wniosła kawy. Kiedy zamknęła drzwi za sobą, Daniłowicz rzekł:
- Słuchaj, Tadeusz, mam kłopoty.
- Ja też.
- To potem o twoich, na razie posłuchaj, z czym przyszedłem.
Streścił obie rozmowy z Edwinem Kirshwaldem, zaakcentował
swoje spostrzeżenia i zakończył tak:
- Być może jest to zupełny drobiazg, mnie on jednak nie daje
spokoju. Za długo pracuję w tej branży, żeby nie wiedzieć, do jakiego
stopnia właśnie drobiazgi mogą mieć kolosalne znaczenie. Więc pytanie
pozostaje otwarte: czy ktoś, a jeżeli tak, to kto, kontaktował się poza
moimi plecami z Kirshwaldem. Uprzedził go o śmierci brata, to zresztą
mniejsza, ale uprzedził również, może nawet pokazał mu nietoperzową
wizytówkę. A przecież sprawa zaczęła się od morderstwa. Jestem niemal
przekonany, że ten angielski tekst ma z nim związek.
Polewski słuchał uważnie, bawiąc się długopisem. Chwilami
charakterystycznym dla siebie ruchem przeczesywał palcami gęste,
siwiejące na skroniach włosy. Wreszcie rzekł:
- Rozumiem twoje obiekcje. Powiedz jednak, czego oczekujesz ode
mnie? Myśmy już zastanawiali się nad tym tekstem i nie znaleźliśmy w
nim szyfru. Bracia Kirshwaldowie nie znajdują się u nas w kartotece;
żadnych powiązań szpiegowskich, nawet najmniejszych śladów w tym
kierunku. Co więc chcesz, abym zrobił? Jak mogę ci pomóc?
- Widzisz, Tadek. Przyszło mi na myśl, czy ja przypadkiem nie
zostałem pięknie wprowadzony w maliny.
- Co przez to rozumiesz?
- Powiem ci, w czym możesz mi pomóc. Sprawdź przez swoich
kolegów, przede wszystkim przez kogoś, kto od dłuższego czasu siedzi w
Bonn, we Frankfurcie czy Monachium, kim naprawdę są Kjrshwaldowie.
Co to za firma budowlana. W ogóle... - Zamyślił się, a potem dodał: - Bo
mam wątpliwości, czy facet, który do nas przyjechał jako Edwin, był nim
rzeczywiście.
Polewski ściągnął brwi, potem uniósł je w górę.
- Sądzisz, że to ktoś podstawiony?
- Więcej nawet. Sądzę, że on doskonale wiedział, co naprawdę
oznacza tekst o nietoperzach. Jeszcze więcej: że zależało mu, i to bardzo,
na jego odnalezieniu.
- Poczekaj. Coś mi tu nie pasuje. Po waszej pierwszej rozmowie
zabrał wszystkie rzeczy Wernera ze sobą do hotelu. Jeżeli ten tekst
rzeczywiście był dla niego taki ważny, z pewnością od razu przeszukał je
starannie. Czy wyście tę marynarkę potem zaszyli?
- Tak.
- Takie same nici? Daniłowicz zawahał się.
- Chyba nie. Tak tylko, pobieżnie, żeby nie oddawać rozprutej.
- To błąd. Załóżmy jednak, że Edwin Kirshwald nie dostrzegł
różnicy. Ale kiedy nie znalazł tej, nazywajmy ją już umownie, wizytówki,
w ubraniu ani w innych przedmiotach, należących do brata czy kim on tam
był dla niego, to powinien zgłosić się do was na drugą rozmowę. Nie
czekając na twoje zaproszenie. Mógł wam zasugerować brak, powiedzmy,
płaszcza, teczki, diabli wiedzą czego. Dopominać się o to. Nawet urządzić
awanturę.
- I w końcu musiałbym spytać, czego właściwie szuka, tak? Tadeusz,
on nie chciał, wyraźnie nie chciał sam zaczynać rozmowy o nietoperzach.
Dopiero kiedy zobaczył fotografię, upomniał się dwukrotnie o oryginał.
Zrobił to ostrożnie, bez, nacisku, i choć dałbym głowę, że mu ogromnie
zależało. Sądzę, że Edwin to wytrawny gracz. Wiesz, mam wrażenie,
jakbym w tym śledztwie stąpał po kruchym lodzie. Zbyt wiele rzeczy tu
się nie zgadza.
Milczeli kilka minut. Zadzwonił telefon, ale Polewski nie odbierał.
W końcu rzekł:
- Przypuśćmy, że ci dwaj, zamordowany i ten, co przyjechał, a także
trzeci: zabójca, stanowią powiązaną w jakiś sposób grupę osób,
posługujących się między sobą umownym znakiem wizytówki z
nietoperzowym tekstem. Nie mam pojęcia, co to może oznaczać i o co im
chodzi. Natomiast weź pod uwagę taką sytuację: jeden zostaje zabity, dla
jakichś tam im tylko znanych powodów. Bardzo źle, że stało się to w
naszym kraju, a nie u nich, ale stało się i trudno. Wizytówka Wernera
znalazła się W ręku polskiej milicji. Dobrze. I co z tego? Nie jest to szyfr,
nie ma powiązań szpiegowskich, chyba żebym się bardzo mylił.
Nietoperzowy tekst może sobie leżeć w twoim archiwum czy w Zakładzie
Kryminalistyki, jako zagraniczne curiosum, nawet sto lat. Czemuż by więc
tej grupie miało tak bardzo, jak mówisz, zależeć na odzyskaniu
wizytówki? Zrobią sobie inną. W czym problem? Twoja rola: wykryć
zabójcę. Powiem ci zresztą, iż mam tutaj poważne wątpliwości.
- Że znajdę?
- Właśnie. Nie irytuj się! Sądzę, że zabójcą był cudzoziemiec, to są
ich wewnętrzne porachunki, ten facet zwiał i nigdy już się w Polsce nie
pojawi. Będziesz szukał wiatru w polu. To pewnie przypadek, że zbrodnia
została dokonana akurat pod Warszawą. Może im tak było wygodniej.
Oczywiście, rozumiem twoje wątpliwości i postaram się pomóc.
Poszukamy za Renem tych Kirshwaldów, ilu ich tam jest, sprawdzimy,
kim naprawdę był Edwin. Tylko to musi trochę potrwać.
Daniłowicz wrócił do Pałacu Mostowskich mocno zamyślony.
Zdawał sobie sprawę, że Polewski może mieć rację. Zbrodniarz ulotnił się
natychmiast po zlikwidowaniu Wernera, spokojnie powrócił do swego
kraju i ani mu się śni przekraczać po raz drugi polską granicę. W takim
razie śledztwo rzeczywiście nigdy nie zostanie zakończone.
- A ja tego bardzo nie lubię! - powiedział do Szczęsnego,
wspominając mu o sugestiach Tadeusza.
- Wiadomo - mruknął major, po raz setny przyglądając się zdjęciom z
termowizora. Milczał potem tak długo, aż szef spytał zniecierpliwiony:
- Czemu nic nie mówisz?
- Będę szukał leworęcznego - odparł Szczęsny z ostrym błyskiem w
oczach.
- Gdzie? W Erefenie? Nikt cię tam nie wyśle.
- Nie. Tu w Polsce.
- Myślisz, że on wróci? Na jakiej podstawie?
- Na żadnej. Chociaż... Stefan ja obserwowałem twarz Edwina,
zwłaszcza w trakcie drugiej rozmowy. Jemu naprawdę bardzo zależało na
odzyskaniu wizytówki. Coś w tym musi być.
- Edwin nie jest leworęczny, jeżeli brałeś to pod uwagę.
- Wiem. Jest też niewysoki, dość tęgi, więc nie pasuje do sylwetki
zabójcy.
Szczęsny wstał, przeszedł się po gabinecie. Jego śniada, szczupła
twarz z drobnymi zmarszczkami wokół ust i oczodołów, twarz ruchliwa,
często zmieniająca wyraz, teraz była nieodgadniona. Pułkownik przyglądał
mu się trochę z irytacją, a trochę już poddając się nieokiełznanej
wyobraźni swego przyjaciela.
- Więc ty myślisz, że Edwin czy ktokolwiek od nich, przyjmując
założenia Tadeusza o istnieniu tajemniczej grupy, że ktoś stamtąd
przyjedzie do Polski, aby odzyskać wizytówkę Wernera? Poczekaj -
ożywił się nagle - a jeżeli była w ogóle tylko jedna?
I dlatego ma dla nich takie znaczenie?
- Nie wiem. Może to jest cała grupa, może tylko trzy osoby, jedna
czy dziesięć wizytówek, obojętne. Do nas należy znaleźć i zatrzymać
zabójcę Wernera Kirshwalda; A przy okazji rozbić bandę, która wybiera
sobie nasz kraj dla morderczych porachunków.
Szczęsny szedł potem Krakowskim Przedmieściem w swojej szarej
zgrabnej kurtce i granatowej czapce z daszkiem, nasuniętej na czoło. Jak
zwykle ręce włożył w kieszenie. W opinii kolegów „chodził jak chuligan”;
przyczyna była prozaiczna - najczęściej gubił rękawiczki i rzadko kiedy je
odnajdywał.
Wstąpił na kawę do barku „Kuchcik”, patrzył na kręcących się w
lokalu przelotnych gości, ale myślami znajdował się daleko. Trudno
byłoby mu teraz udowodnić, że prędzej czy później znajdzie zabójcę
Wernera. A jednak był pewien, że znajdzie.
*
Jolanta nie czytała komunikatu w prasie. Zazwyczaj przerzucała
tylko gazety, wyszukując w nich to, co ją najbardziej interesowało, a co
dotyczyło malarstwa, rzeźby, muzyki. O ważniejszych codziennych
wydarzeniach dowiadywała się z radia lub telewizji. Raczej z radia, bo
pozwalało słuchać nie patrząc na odbiornik. Mogła wtedy malować, a
informacje same wpadały do ucha.
Wezwanie do kierowcy, który tego a tego dnia wrześniowego
podwiózł na szosie - prawdopodobnie w kierunku Warszawy - mężczyznę
wysokiego, szczupłego, w płaszczu, zastanowiło ją na chwilę. Nie
pamiętała jednak daty, w której wracała do” stolicy z wypadu do Krakowa.
Usłyszała więc komunikat i zapomniała o nim. Kiedy jednak podano go po
raz drugi, coś ją w nim uderzyło i rozbudziło pamięć.
- Leworęczny? - powiedziała ze zdziwieniem. - Czyżby to był ten
przystojniak...
- O kim mówisz? - spytał mąż, zajęty przyrządzaniem sałatki
pomidorowej na kolację. Robił to ze znawstwem i przyjemnością.
E, nic takiego - odparła niedbale. Wieczorem wróciła jednak myślą
do tamtego dnia. Teraz dopiero przypomniała sobie, że nieznajomy
mężczyzna nie zachowywał się jak zwyczajny polski autostopowicz.
Elegancko ubrany, w wieku około czterdziestki, na pozór spokojny, lecz
rzucający dokoła uważne spojrzenia, jakby się czegoś obawiał.
Nadjeżdżając, widziała z daleka, że wyłonił się z lasu. Nie było tam żadnej
bocznej drogi, w którą rzekomo mieli skręcić jego znajomi z samochodem.
- Podejrzane - mruknęła. Odwróciła się twarzą do męża, mając
zamiar opowiedzieć mu całą historię, ale już spał. Zasypiał natychmiast,
kiedy tylko przyłożył głowę do poduszki. Popatrzyła z żalem, jak równo,
głęboko oddychał, posapując trochę; czasem nawet poświstywał, co ją
irytowało, nie miała jednak serca, aby go budzić.
- No, to sobie śpij - powiedziała. Ubiła twardawą poduszkę i
postanowiła, że jutro pójdzie do „Mostowskich” i opowie.
Tak też zrobiła. Kiedy z biura przepustek zadzwoniła na górę pod
numer podany w komunikacie, odezwał się major Szczęsny. W kilka minut
później siedziała po jednej stronie biurka, a po drugiej człowiek, patrzący
na nią z napiętą uwagą swymi wąskimi czarnymi oczami.
- Ależ pan ma koloryt! - powiedziała, zapominając gdzie jest i po co
przyszła. Szczęsny zdumiał się, potem roześmiał.
- Chodzi pani o to, że mam jasne włosy i czarne oczy? - spytał
rozbawiony. - Zdarza się.
- Niezmiernie rzadko. Chciałby pan mi pozować?
Wybuchnął śmiechem. Takiej propozycji jeszcze nigdy nie otrzymał.
- Nie! Pani jest malarką czy rzeźbiarką? Chyba to pierwsze, bo
wspomniała pani o kolorycie. Jednakże nie mówmy o mnie. Co pani może
nam powiedzieć w związku z komunikatem?
- Więc tak - zaczęła z namysłem. - Wracałam wtedy z Krakowa
swoim małym fiatem. Na szosie, w miejscu... no, w pobliżu miejsca
podanego w komunikacie, z lasu, który tam się ciągnie po obu stronach
drogi, wyszedł jakiś mężczyzna i podniósł rękę gestem autostopowicza. W
zasadzie nie zatrzymuję się, nie lubię podwozić. Zwłaszcza nieznajomych
mężczyzn. Ale był jasny dzień, po szosie kręciły się różne wozy, więc
zaryzykowałam. Spytał, czy może się zabrać do
Warszawy..Odpowiedziałam, że tak. Usiadł obok mnie.
- Proszę podać możliwie dokładny rysopis.
- Był wysoki, opalony. Bardzo przystojny. Prosty nos, ładny zarys
głowy i karku, ciemne oczy. Miał chyba czterdziestkę przekroczoną.
- Jak ubrany?
- W jakieś sportowe ubranie. Zdaje się, szare.
- I w płaszcz?
- Nie.
- Nie miał płaszcza? - Szczęsny zmarszczył brwi. Przecież na zdjęciu
termowizyjnym... A walizkę?
- Niedużą torbę podróżną. Mógł się tam zmieścić cienki płaszcz,
jeżeli panu o to chodzi.
- Owszem, chodzi. Bystry z pani obserwator. Jaki kolor miała torba?
- Brązowa. Z metalowym okuciem. Z pewnością zagraniczna. Ten
człowiek był leworęczny.
Szczęsny pomyślał przez chwilę, że zasugerowała się komunikatem.
- Dlaczego pani tak sądzi?
- Po prostu zauważyłam. Jak wsiadał, jak zapalał papierosa i przy
wysiadaniu. Zegarek też nosił na prawej, odwrotnie niż my wszyscy.
Nawet spytałam go o to.
- O zegarek?
- Nie. Czy jest leworęczny.
- Co powiedział?
- Że to wypadek czy coś takiego i prawa ręka go boli, więc chwilowo
posługuje się lewą. Ale nie wyszło mu to przekonywająco. Aha, miał też
aparat fotograficzny.
- Jakiej marki?
- Nie zauważyłam. W brązowym futerale, na pasku przez ramię.
- Które ramię? Zastanowiła się.
- Nie pamiętam. Jak wsiadł, to położył torbę i aparat na tylnym
siedzeniu.
- O czym jeszcze rozmawialiście?
- Wie pan, takie byle co. Pytałam, co się stało, że ktoś taki jak on
raptem znajduje się na szosie, bez samochodu. No, bo mi nie wyglądał na
chłopaka z autostopu.
- I co odpowiedział?
- Że jacyś znajomi podwieźli go właśnie do tego miejsca, a potem
musieli skręcić w boczną drogę. Dziwne, prawda? Zwłaszcza że nie
widziałam w promieniu kilkunastu kilometrów żadnej bocznej drogi.
- A on wyszedł z lasu?
- Aha. Jeszcze mogę panu powiedzieć taką rzecz. Może się mylę, ale
mam wrażliwe ucho. On mówił wprawdzie czysto po polsku, jednak z
ledwie uchwytnym obcym akcentem. Tak mówią ludzie, którzy nie są
Polakami, ale nauczyli się naszego języka, władają nim bardzo dobrze i na
pozór nic ich mowie nie można zarzucić. Tylko że ja takich rozpoznam.
Więc ten facet to nie był Polak.
- Dokąd go pani zawiozła?
- Wysiadł, jeżeli pamiętam, gdzieś w okolicy placu Konstytucji.
- I już go pani więcej nie widziała?
- Nie. W ogóle zapomniałam o jego istnieniu - roześmiała się. -
Dopiero komunikat w radio mnie zastanowił.
- Chciałbym teraz prosić, aby pani poszła ze mną do naszego
eksperta od portretów pamięciowych i podała mu dokładny rysopis.
- Nie trzeba. Ja już sama to zrobiłam.
Wyciągnęła z dużej kolorowej torby zwinięty rulon brystolu i podała
Szczęsnemu. Major długo przyglądał się twarzy i sylwetce, naszkicowanej
wprawną ręką barwnymi pastelami. Z białego tła patrzył na nich człowiek
niewątpliwie przystojny, o regularnych rysach i oczach koloru ciemnego
piwa. Aby zaakcentować jego leworęczność, Jolanta wyraźnie zaznaczyła,
że papierosa trzymał w lewej ręce, a na prawej pobłyskiwał złoty zegarek.
- Dziewczyno, jesteś genialna! - powiedział Szczęsny z
nieukrywanym zadowoleniem. - Oczywiście, zostawi mi pani ten szkic?
- Po to go przyniosłam. Ale proszę mi powiedzieć, o co tu chodzi?
Co się stało z tym nieznajomym? Zabili go?
- Raczej odwrotnie. Mamy prawo podejrzewać, że to on kogoś zabił.
Dlatego go szukamy. Pani Jolu, moja wdzięczność nie ma granic,
prosiłbym jednak, aby pani nie informowała nikogo o tym wszystkim.
Również i dla pani dobra. Zresztą, powiem wprost: dla pani
bezpieczeństwa.
Patrzyła na niego, lekko przechyliwszy głowę, jak nadsłuchujący,
pies. Miała krótko ostrzyżone jasne włosy, twarz okrągłą, zabawny
nieduży nosek i oczy bystre nieokreślonego koloru, ni to szare, ni zielone.
Jaka miła! - myślał. - W innej sytuacji chętnie bym...
- Jest pani niewątpliwie zdolną malarką. Proszę mi jednak szczerze
powiedzieć, ile w tym portrecie jest prawdy, a ile artystycznej fantazji.
Ładnie się wyraziłem?
- W każdym razie uprzejmie. Panie majorze, siedziałam obok tego
mężczyzny chyba ze czterdzieści minut. Często trzeba było hamować,
czekać na skrzyżowaniach, na światłach. Wtedy przyglądałam mu się bez
żenady, bo taka twarz jest dla malarza interesująca. Mam dobrą pamięć
wzrokową. Sądzę, że jego znajomi rozpoznaliby go na portrecie bez trudu.
Ale ponieważ przejawia pan, nazwijmy to: wątpliwości, dlatego proszę
pokazać mi zdjęcie, kiedy już go zatrzymacie. Dobrze?
- Zgoda. A gdyby pani go zobaczyła po raz drugi, prószę zrobić dwie
rzeczy. Po pierwsze, absolutnie „nie poznawać”, nawet gdyby on sam się
pani przypomniał, chciał nawiązać rozmowę.
- A po drugie?
- Po drugie - Szczęsny podał jej małą karteczkę - proszę do mnie jak
najszybciej zadzwonić pod któryś z tych numerów. O każdej porze dnia i
nocy.
- Ja w nocy śpię. No, ostatecznie mogę dla pana zrobić wyjątek.
Uśmiechnęła się, miała śliczne białe zęby. Już w drzwiach spojrzała
na niego i zapytała, czy by jednak nie chciał pozować.
- Znajdzie pani ciekawsze twarze - zapewnił ją z rozbawieniem.
Zaszedł potem do szefa, pokazał portret. Daniłowicz polecił
przygotować kolorowe zdjęcia, a kiedy były gotowe, z jednym pojechał
znowu do pułkownika Polewskiego. Oficer kontrwywiadu przez parę
minut przyglądał się portretowi, przywołał też dwóch kolegów. Orzekli
wspólnie, że twarz tego człowieka nie jest im znana.
- Chyba żeby... - Jeden z nich spojrzał znacząco na Polewskiego.
- Myślisz o „R-8”?
- Tak. On ich zna najwięcej i ma fenomenalną pamięć. Tylko że go
teraz nie ma w Polsce.
- Wraca za tydzień - dorzucił drugi.
- Dobrze. Dziękuję, koledzy.
Po wyjściu oficerów Polewski wyjął z biurka jakiś dokument i rzekł:
- Stefan, mam tu już trochę danych odnośnie do braci Kirshwaldów.
Więc tak. Rzeczywiście jest ich dwóch. To znaczy było. Edwin,
współwłaściciel firmy ANB, i nieżyjący Werner, inżynier tejże firmy.
Również miał tam jakieś udziały. Potwierdza się fakt, że Werner był
wdowcem, mieszkał samotnie, do Polski przyjechał wtedy po raz
pierwszy. W każdym razie oficjalnie. Edwin ma w tej chwili pięćdziesiąt
Osiem lat, żonaty, dzieciaty. Mieszka we Frankfurcie nad Menem... nie,
wróć! Mieszkał, kiedy pracował w firmie, bo ona tam ma swoją siedzibę.
Potem przeprowadził się do Monachium. Niestety, nie mamy jego zdjęcia,
bo krótko po śmierci brata wyjechał na dwa, może trzy miesiące do
Stanów, razem z żoną, do jej krewnych. Nasz „K-5” będzie jeszcze
próbował wydostać zdjęcie sobie tylko wiadomymi sposobami, zastrzegł
się jednak, że jeżeli się uda, to nieprędko.
- Rozumiem. Powinien działać bardzo ostrożnie, żeby nie wzbudzić
podejrzeń. Ale mówiąc szczerze, właśnie zdjęcie Edwina jest dla mnie
najważniejsze.
- A jeżeli się okaże, że zamiast niego przyjechał ktoś inny, co wtedy
zrobisz?
Daniłowicz rozłożył ręce.
- Nie wiem - odparł. - Przecież nie mogę prowadzić śledztwa na
terenie Republiki Federalnej. Czy twój pracownik ustalił, że Edwin
Kirshwald przyjechał wówczas, we wrześniu, do Polski? Wiesz, co mam
na myśli. Paszport może być tak świetnie sfałszowany, że nasz konsulat
bez wahania wyda takiemu gościowi wizę. Przecież nie znają wszystkich
obywateli RFN.
- „K-5” nie mógł tego sprawdzić. Formalnie wszystko się zgadza.
Ciało Wernera zostało przywiezione do Frankfurtu, odbył się pogrzeb, z
pewnością brała w nim udział rodzina i przedstawiciele firmy. Tylko że
mój oficer otrzymał polecenie zainteresowania się Kirshwaldami w
tydzień po pogrzebie. A wtedy Edwin już wyjechał do USA. Stefan, gdyby
chodziło o gwiazdę filmową, piosenkarza czy ministra, nie byłoby
żadnego kłopotu ze zdjęciem! Miał byś tego całe mnóstwo. Ale
Kirshwaldowie to zupełnie przeciętni ludzie z branży budowlanej, ich się
nie fotografuje dla prasy... Poczekaj, może w tamtych gazetach były jakieś
zdjęcia z pogrzebu. Zaraz, czy on o tym pisze - sięgnął po list, przesłany
mu drogą służbową, przebiegł oczami. - Tak, „K-5” przejrzał gazety z
tamtych dni. Owszem, był artykuł o zamordowaniu Wernera w Polsce.
Dziennikarz sądzi, że zbrodnia miała charakter rabunkowy, są oczywiście i
aluzje polityczne, złośliwostki... Zamieścili też zdjęcie z pogrzebu, ale
Edwin stoi tam odwrócony tyłem, zresztą fotografowany z daleka,
podobno rodzina nie życzyła sobie żadnych wywiadów ani zdjęć. Trudno,
musisz poczekać, aż przyjedzie ze Stanów. Jeżeli sprawa jest z gatunku
śmierdzących, nie byłoby wskazane, żeby nasz pracownik szukał zdjęć w
zakładach fotograficznych i w gazetach.
Daniłowicz wrócił do Urzędu, a że był już wieczór, postanowił
trochę pomieszkać. Żona siedziała przed telewizorem, zbliżał się czas
dziennika.
- Co jest na kolację? - spytał, głodny i zły, bo nie zdążył zjeść
obiadu.
- Zaraz ci przygotuję - odparła pogodnie. Wyczuła, że miał ciężki
dzień; przyniosła więc zupę, pokroiła wędlinę, usmażyła jajka, zaparzyła
świeżą herbatę. Zjadł, humor mu się poprawił. Pocałował żonę i mruknął:
- Szczęśliwym trafem ożeniłem się z właściwą osobą we właściwym
czasie. Wczoraj w stołówce pewnego ministerstwa była koszmarna zupa i
równie koszmarny mielony.
- Bo po co jesz Bóg wie gdzie? - obruszyła się. - W domu zawsze
czeka na ciebie obiad.
*
Major Szczęsny ściszył telewizor i poczłapał w swoich starych,
niesłychanie wygodnych pantoflach do telefonu. Zerkając na ekran - szedł
ciekawy film - podniósł słuchawkę.
- Tak?
- Szczęsny? - Poznał głos Andrzeja Łanieckiego, eksperta z Zakładu
Kryminalistyki.
- We własnej osobie. Nie możesz po filmie?
- Mogę. Nie oglądam. Zresztą wpadnij do mnie jutro z rana.
Zobaczysz coś interesującego.
- Czego dotyczy?
- To nie jest rozmowa na telefon. Cześć! Wrócił przed telewizor,
trochę zaintrygowany.
Przypomniało mu się, że Andrzej pracuje w wydziale badań
dokumentów, więc szybko przebiegł myślą sprawy, które ostatnio
prowadzili w SUSW, ale nie znalazł w nich żadnego podejrzanego
dokumentu - nic, czym zajmowałby się Zakład. Bądź co bądź byle czego
ci eksperci nie brali.
Z roztargnieniem przyglądał się, jak czarnoskórzy policjanci z
„Posterunku przy Hill Street” urządzali obławę na włamywaczy i jak im to
niezbyt wychodziło. Z zawodowej solidarności powinien im współczuć; za
dużo tam jednak było hałasu, ścisku i bałaganu, w końcu trudno się było
połapać, kto jest przestępcą, a kto policjantem, bo wyglądali podobnie.
Dotrwał do końca i poszedł spać.
Nazajutrz rano wchodził do szarego budynku w Alejach
Ujazdowskich, wciąż zastanawiając się, co mu pokażą i czy to
rzeczywiście nie nadawało się na telefoniczną rozmowę. Odnalazł
Andrzeja w jednym z pokojów, biegnących wzdłuż korytarza. Przychodził
tu czasami, ostatnio we wrześniu, teraz był już koniec października.
Łaniecki pracował razem z kilkoma kolegami, jego biurko stało pod
oknem z lewej strony. Wszyscy, ubrani w białe lekarskie płaszcze,
wyglądali jak doktorzy nauk medycznych, zwołani na ważne konsylium.
Tyle że zamiast łóżka z pacjentem stał tu solidny, na zielono pomalowany
sejf i różne aparaty.
Szczęsny znał każdego z ekspertów, w pełni doceniał ich wysokie
umiejętności, a w przystojnej koleżance swego czasu lekko się
podkochiwał, co u niego zresztą nigdy nie trwało długo. Przywitali się
teraz z uśmiechem jak dwoje dobrych, starych przyjaciół.
- Siadaj - Andrzej zaprosił go do biurka. - Miałem wczoraj kilka
luźniejszych godzin, więc wróciłem do tej tajemniczej wizytówki z
nietoperzowym tekstem. Wiesz, związanej z zabójstwem Wernera
Kirshwalda. Oczy Szczęsnego rozbłysły jak dwa węgielki.
- No, no? - przynaglił niecierpliwie. - Znalazłeś coś nowego?
- Owszem. Więc tak. Badając wizytówkę analityczną lampą
kwarcową zauważyłem w prawym dolnym rogu papieru maleńką rzymską
cyferkę „VI”. Niewidoczna gołym okiem, ujawniła się pod wpływem
promieni ultrafioletowych. Zbadałem dalej, że cyfra została nakreślona
fluotexem. Jest to, jak pewnie wiesz, rozpuszczalny proszek chemiczny.
- Wiem - przyświadczył Szczęsny, co niezupełnie zgadzało się z
prawdą, ale przecież nie mógł okazać się ignorantem, zwłaszcza w
obecności ładnej koleżanki.
- Dalej. Tekst o nietoperzach napisano na maszynie „Olivetti”, typ
podróżny, mieści się w teczce i ma mikroczcionki. Często posługują się nią
szpiedzy i różni agenci wywiadów. Ta konkretna maszyna nie ma czcionek
do polskiego języka, jest nieuszkodzona, sądzę, że prawie nowa, a w
każdym razie w bardzo dobrym stanie. Taśma czarna, włóknista, szerokość
dziesięć milimetrów. Teraz papier. Z całą pewnością zagraniczny, bo jego
włóknisty skład i wypełniacz są wykonane według zupełnie innej niż
polska receptury. Słuchaj, co jeszcze wykryłem, bo to ciekawe. Otóż w
trakcie badań mikroskopowych, a także na specjalnym urządzeniu
„Proiectina”, stwierdziłem śladowe cząstki barwionych włókien.
- To ważne?
- Bardzo. Stanowiło odpowiednie zabezpieczenie przed wszelkiego
rodzaju podrabianiem.
- Rozumiem. Możemy przyjąć, że właścicielowi wizytówki
ogromnie zależało na tym, aby ktoś niepowołany nie wykonał podobnej.
- Właśnie. Ale to jeszcze nie wszystko. Zbadaliśmy, już razem z
kolegami, metalową oprawę wizytówki. Otóż, jak nam wyszło w toku
badań graficznych i metaloznawczych, użyto do jej wykonania stopu cyny,
antymonu i ołowiu. To są metale miękkie, topią się już w temperaturze
około dwustu siedemdziesięciu stopni, a więc są podatne do wszelkiej
obróbki. Oprawka, to znaczy sam stop, nie jest tu specjalnie
zabezpieczona, ale wewnątrz ramki, niewidoczna dla oka, znajduje się
również cyfra „VI”, niezwykle delikatnie wykuta.
- Andrzej, twoje odkrycie jest niesłychanie ważne! - powiedział
Szczęsny z podziwem w głosie. - Sądzę, że... - Zamyślił się, patrzał to na
leżącą na biurku niepozorną wizytówkę, to na twarz kapitana. - Ta
„szóstka” musiała być czymś w rodzaju pseudonimu Wernera Kirshwalda.
- Raczej kryptonimu - poprawił Andrzej. - Jak myślisz, znajdziecie
kiedyś zabójcę?
- Musimy.
- Aha, jeszcze jedno o papierze wizytówki. W promieniach
podczerwonych w zakresie fal osiemset pięćdziesiąt milimikrona znajdują
się również pewnego rodzaju znaki zabezpieczające, a mianowicie
niebieskie włókienka długości około dwóch milimetrów. Tak więc z
pewnością masz rację, że ktoś tam za granicą dołożył wszelkich starań,
aby utrudnić, może nawet wręcz uniemożliwić sfałszowanie oryginałów.
- Powiedziałeś: oryginałów? W liczbie mnogiej? Łaniecki
uśmiechnął się przelotnie.
- Oczywiście, nie udawaj greka. Jeżeli tutaj - wskazał palcem
wizytówkę - postawiono cyfrę sześć, to z całą pewnością istnieje
pierwszych pięć, a być może i siedem, osiem i tak dalej. Byłoby
interesujące, gdybyś na przykład zatrzymawszy zabójcę Wernera
Kirshwalda znalazł przy nim taki sam znak rozpoznawczy, ale z cyfrą dwa,
cztery czy nawet piętnaście.
Szczęsny spoglądał przez chwilę na spokojną, trochę zmęczoną
twarz kapitana, po czym spytał na pozór obojętnie:
- Ty byś potrafił wykonać taką samą?
- Tak.
- Zrobisz?
- Nie.
- Dlaczego?
- Bo my się nie zajmujemy fałszowaniem dokumentów.
- Nawet w dobrej sprawie? Łaniecki roześmiał się.
- Nawet w najlepszej. Na co ci druga wizytówka?
Major westchnął, przybrał całkowicie niewinny wyraz twarzy, ale
Andrzej nie dał się wyprowadzić w pole.
- Chciałbyś wleźć w to stado szakali? Szczerze odradzam.
- Różne rzeczy już się robiło, kiedy było trzeba.
- Nic mnie tak nie złości jak odgrywanie bohatera! - odezwała się
ładna koleżanka. W głosie jej wyczuli wzburzenie.
Szczęsny wstał, przysiadł na brzegu biurka i popatrzył z uśmiechem
prosto w jej oczy.
- Nie chcesz, żeby mi tam gdzieś rozwalili czaszkę jak Wernerowi? -
spytał żartobliwie.
- Głupie dowcipy! - obruszyła się.
- Nie obawiaj się, kochanie - wtrącił Łaniecki. - Ani ja mu drugiej
wizytówki nie zrobię, ani go z czymś podobnym nie wyślą w świat. Chyba
że zmieni służbę na kontrwywiad, w co wątpię.
Szczęsny podroczył się jeszcze trochę, zanotował dokładnie
wszystko, czego dowiedział się od Andrzeja, i zadowolony z wyniku
odwiedzin pojechał do Urzędu.
Daniłowicz przyjął rewelacje z pewnym sceptycyzmem. O tym, że
nietoperzowa wizytówka stanowi ważny znak rozpoznawczy, wiedzieli
przecież od dawna. Cyfry, oryginalne zabezpieczenia, fluotex - wszystko
to wcale nie posuwało naprzód śledztwa w sprawie morderstwa.
Pułkownik z każdym dniem coraz bardziej, choć nie przyznawał się do
tego, obawiał się, że Polewski ma rację. Zabójca nigdy już do Polski nie
przyjedzie, nie znajdą go i kiedyś tam zbrodnia o kryptonimie
„Nietoperze” zatrze się w pamięci, akta ugrzęzną w archiwum. Jeszcze
rok, może dwa w jednostkach milicyjnych i na granicy funkcjonariusze
będą zwracać uwagę na wygląd mężczyzn wedle zdjęcia, wykonanego z
rysunku Jolanty.
Jeżeli jest to rzeczywiście dobry portret pamięciowy - pomyślał
smętnie. - Dziewczyna mogła naszkicować zupełnie inną twarz z jakichś
tam powodów. Nic o niej nie wiemy. Zabójca nie zostawił w samochodzie
żadnych śladów linii papilarnych. To jasne, dzisiaj nawet pięcioletnie
dziecko włamywałoby się w rękawiczkach, naród jest w tym względzie
uświadomiony. Prawda, że wewnątrz karoserii nad drzwiczkami
znaleźliśmy trzy włosy. Nie należały do Wernera. Widać kiedy zabójcę coś
spłoszyło i śpieszył się, uderzył głową przy wycofywaniu jej na zewnątrz.
Cóż, to nam nic nie da, dopóki nie znajdziemy materiału porównawczego.
A ten rośnie sobie na jego głowie. Potrzebna więc głowa, razem resztą.
Szlag by to trafił!
Ale w domu, kiedy już zasypiał, znowu powróć myślą do pytania,
które dwukrotnie zadał kapitan Połoński: „A jeżeli on wcale z Polski nie
wyjechał Czy możemy go wtedy szukać tylko na podstawie rysunku, bez
żadnej pewności, że jest prawdziwy?”
Rozdział 3
Pierwszy tydzień listopada nie przyniósł poprawy pogody. Wciąż
było mglisto, szaro i smutno. Andrzej szedł przez park Ujazdowski,
zeschłe liście szeleściły pod nogami, z drzew kapały duże, ciężkie krople i
od czasu do czasu wpadały mu za kołnierz. Przysiadł na ławce, dopiero
potem zauważył, że na sąsiedniej ulokowało się dwóch starszych panów.
Kłócili się zażarcie, ale po cichu.
- Wiesz, co to abolicja? - Jeden raptem podniósł głos.
- Nie - odparł drugi. - Ale jeżeli ty to masz, to pewnie kradzione.
Kapitan Łaniecki roześmiał się, czym ściągnął na siebie podejrzliwe
spojrzenia obu panów, więc wstał i ruszył w stronę Pięknej. Pociemniało,
wiatr rzucił w niego garścią deszczu. Nastawił kołnierz kurtki, wrócił
myślami do listu, nad którym ostatnio pracował. List został znaleziony
przy zwłokach kobiety w jej małym, straszliwie brudnym mieszkaniu na
czwartym piętrze starego domu. Napisała, że odchodzi z tego świata, bo jej
obrzydł. Andrzej był już jednak pewien, że pismo ktoś podrobił, zresztą
bardzo zręcznie, nie zostawiając śladów linii papilarnych. Zabójstwo -
myślał, skręcając na chodnik. Nie wypiła ani łyku tej herbaty z
arszenikiem, morderca musiał to zrobić przy pomocy jakiegoś zastrzyku.
Sekcja wykaże, już nie...Dalszy tok rozważań przerwano mu gwałtownie i
w sposób zupełnie nieoczekiwany. Coś, raczej ktoś wpadł na niego z
rozpędu, a ponieważ była to kobieta, mówił potem: „Wiesz, po prostu
rzuciła mi się w ramiona...” Na razie jednak zachwiał się, przytrzymał
mocniej to, co już trzymał, i spojrzał z zainteresowaniem. W chwilę
później zainteresowanie spotęgowało się do dziesięciu w skali Beauforta,
bo oto miał w ramionach dziewczynę takiej urody, jakiej jeszcze nie
widział, chyba na obrazku.
- Może by pan mnie puścił? - spytała z wyraźnym rozbawieniem.
Oprzytomniał, odsunął się troszeczkę, nie mając ku temu żadnej
ochoty. Poczuł mocny zapach perfum, więc przybliżył się znowu o kilka
centymetrów. I patrzył. Pozwoliła mu na to, w końcu roześmiała się.
- Dziękuję za pomocną dłoń. Gdyby nie pan, pewnie leżałabym jak
długa na chodniku. Ślisko i deszcz.
Nagle wyraz jej twarzy zmienił się. Teraz przyglądała mu się z
natężeniem, aż poczuł się nieswojo. Chciał coś powiedzieć, spytać,
dlaczego tak patrzy. Nie zdążył.
- Andrzej! - krzyknęła radośnie. - Andrzej przecież to ty! Nie
poznajesz mnie?
Miał absolutną pewność, że jej nie zna, pięknych dziewczyn się nie
zapomina. Bąknął coś, czego ni dosłyszała, podeszła jeszcze bliżej, niemal
dotykali się twarzami.
- Naprawdę nie pamiętasz Doroty? - szepnęła z uśmiechem na
pięknie zarysowanych, wypukłych wargach.
Dorota! Oczywiście, że ją znał, ale...
- Miałaś wtedy jedenaście lat - rzekł, zawstydzony i przejęty. - A ja
szesnaście. Wyrosłaś na taką śliczną dziewczynę, że nie mogłem cię
rozpoznać. Z pyzatej uczennicy... Zawsze miałaś palce poplamione
długopisem. I kolorowe fartuszki. Dorota! - Chwycił ją za ramiona, kusiło,
żeby pocałować, ale nie wiedział, czy się nie obrazi. Ma dziś przecież nie
jedenaście, ale... ile to? Mój Boże, dwadzieścia siedem. Kobieta.
- Będziemy tak stać na deszczu? - spytała, odgarniając z czoła
wilgotny kosmyk rudawych włosów.
- Ależ ze mnie idiota! Masz wolną chwilę? Pójdziemy do kawiarni. -
Rozejrzał się mało przytomnie, w pobliżu były do wyboru trzy. - Do
„Ambasadora”?
- Dobrze - zgodziła się. - Powspominamy, Andrzejku.
Dopiero kiedy szatniarz odebrał od nich okrycia i Dorota stanęła
przed lustrem, mógł w pełni ocenić jej urodę. Smukła, w miarę wysoka,
ubrana w elegancką, beżową sukienkę z lekkiej wełny, ze sznurkiem
mlecznobiałych pereł, od których kontrastowo odbijały jej gęste, rude
włosy, wyglądała jak dziewczyna z okładki „Playboya” czy „Vogue”.
- Pamiętasz? - powiedział, podchodząc do niej. - Jako mała
dziewczynka marzyłaś, żeby mieć na własność perfumy firmy „Chanel”.
Wydawały ci się szczytem luksusu. Spełniły się te marzenia?
Odwróciła się do niego, uśmiechnęła.
- Dzisiaj używam „Yves Saint Laurent” - odparła. - Tamte już są
niemodne.
Zajęli stolik na końcu sali pod oknem. Kelnerka przyjęła zamówienie
na dwie kawy, mierząc Dorotę wzrokiem, w którym był niekłamany
podziw i odrobina zazdrości. Łaniecki patrzał na swoją dawną znajomą z
dziecinnych lat, co chwila znajdując nowy powód do zachwytu. Przy
rudych włosach miała bardzo białą cerę bez piegów, wąskie łuki brwi,
oczy ciemnozielone w oprawie czarnych rzęs, ładny prosty nos. Zdawał
sobie sprawę, że ta twarz sporo - zawdzięcza doskonałym kosmetykom,
ale nie przeszkadzało mu to. Jak każdy mężczyzna był dumny, że ma koło
siebie „takiej klasy babkę!”, która od momentu wejścia na salę ściągą
tęskne spojrzenia wszystkich panów przy stolikach.
- Nie widziałem cię od... czekaj, ile minęło? Szesnaście lat! Kawał
czasu. Co robisz? Gdzie mieszkasz? A rodzice? Ojciec miał chyba warsztat
elektrotechniczny, jeżeli pamiętam.
- Ma. I sklep z takimi różnymi fatałaszkami Matka tam pracuje, a ja
jej pomagam. Lubię to - roześmiała się. - Ale nie mieszkamy już na
Siennej. Mamy chałupę na Goraszewskiej.
- Chałupę? - Nie zrozumiał. - Gospodarstwo rolne?
- Nie, coś ty! No, willę. Musisz przyjść, to zobaczysz.
Spoważniał, zastanawiał się chwilę.
- Warsztat, sklep, willa. Jesteście klasycznym przykładem prywatnej
inicjatywy - zauważył z odrobiną ironii. - Ja chyba nie pasuję do tych
wspaniałości.
Przechyliła się przez stolik, musnęła ustami jego policzek, aż na
moment stracił panowanie nad sobą. Uczuł nieprzepartą ochotę, aby wziąć
ją po prostu w ramiona, wycałować na oczach całej kawiarni, a potem
niech się dzieje co chce.
- Dorota - powiedział z wysiłkiem. - Nie rób tego więcej. To znaczy:
nie rób tego tutaj - poprawił się z uśmiechem. - Nie uznaję czułych gestów
przed publicznością. Na pokaz.
- Lubię cię - szepnęła. - Zresztą zawsze cię lubiłam. Także i wtedy,
kiedy szarpałeś mnie za włosy i wołałeś: rudzielec!
- Naprawdę byłem taki wstrętny? Przepraszam cię teraz za to, co
było wtedy. Bardzo mi się podobają twoje włosy. W ogóle jesteś śliczna. -
Raptem spochmurniał. - I za elegancka dla mnie.
- Pleciesz. Powiedz mi wreszcie coś o sobie. Ożeniłeś się?
- Nie.
- Oczywiście gdzieś pracujesz? Może w handlu zagranicznym?
- Nigdy nie miałem zamiłowania do handlu. A ty studiowałaś?
Skrzywiła się lekko, upiła trochę kawy.
- Rok byłam na prawie. Potem dwa lata na Akademii Sztuk
Pięknych. Potem... - wybuchnęła śmiechem - potem już nic. A ty?
- Prawo.
- Tu, w Warszawie? - zdziwiła się. - Kiedy? Przecież mogliśmy się
spotkać.
- Skończyłem w osiemdziesiątym drugim. Nie mogliśmy się spotkać.
- I co teraz robisz?
- Nie wyszłaś za mąż? - ominął pytanie.
- Wyobraź sobie, że nie. Parę razy byłam o krok od tego, ale zawsze
coś mnie powstrzymywało. W zeszłym roku o mały włos nie zostałam
żoną francuskiego reżysera filmowego. Spędziłam wtedy cudowny miesiąc
w Saint-Tropez. - Zadumała się” wyjęła z torebki papierosy, wzięła
jednego, podsunęła paczkę Andrzejowi. Były to nie znane mu, oryginalne
raffles-special virginia. Chciał zapytać, skąd ma, ale coś go powstrzymało.
- Będąc żoną reżysera, w dodatku z twoją urodą, mogłaś zagrać w
filmie - rzekł, podając jej ogień.
- Może i mogłam. Jean był całkiem sympatyczny, ale nigdy nie miał
czasu. Zresztą, co tam mówić. Tak mi jest wygodniej - powiedziała z nagłą
szorstkością.
Patrzał na jej ręce, nie przeładowane biżuterią; tylko jeden delikatny
pierścionek, szafir oprawiony w dwa wąziutkie złote uchwyty. I maleńki
złoty zegarek o staroświeckim wzorze, antyk albo umiejętnie podrobiony
pod starocie.
- Daj mi swój telefon - poprosił. - Kiedy najłatwiej cię zastać w
domu?
- Po południu. Albo późnym wieczorem. Możesz dzwonić nawet o
północy, rodziców nie zbudzisz. Na noc przełączam aparat do swojej
sypialni. Masz jakąś kartkę?
Wyrwał jedną z notesu, podał jej razem z długopisem. Zapisała
numer i adres, roześmiała się.
- Widzisz, teraz też smaruję sobie palce.
- I nosisz kolorowe fartuszki?
- Sometimes. Jak robię kanapki dla gości. Andrzejku, muszę już iść.
Kochany, bardzo się cieszę, żeśmy się spotkali! Zadzwoń, przychodź. Nie
bój się prywatnej inicjatywy, nie jesteśmy tacy straszni.
*
Brzęknęło szkło kieliszków. Trzeci powiedział:
- Prosit!
Pierwszy nie zareagował. Mogło być tak, że poczuł się urażony
poufałym zwrotem, ale mógł też po prostu nie słuchać, co do niego mówią.
Siedział w głębokim fotelu wybitym czarną skórą, obracał w palcach
inkrustowaną zapalniczkę i zastanawiał się nad czymś. Trzeci dałby wiele,
żeby przeniknąć tę okrągłą, silnie sklepioną, prawie łysą czaszkę, dotrzeć
w głąb mózgu i rozszyfrować myśli.
Nie doczekawszy się żadnych słów, wziął swój kieliszek i pił powoli,
pozornie delektując się smakiem któregoś z likierów „DeKuyper”, choć
zazwyczaj nie cierpiał słodkiego alkoholu, ale Pierwszy innego nie
uznawał, więc należało tu, w tym gabinecie, poddać się jego gustom.
Nagle Trzeci zatęsknił za ordynarną, zwykłą wódką.
Siedział trochę bokiem, starał się nie patrzeć na szefa, aby nie
napotkać wzrokiem tych oczu wypłowiałych, lodowatych, które zdawały
się przeszywać rozmówcę niby dwa sztylety. Trzeci nie pamiętał, aby
kiedykolwiek Pierwszy złagodził wzrok. Nie widział też jeszcze nigdy
jego uśmiechu. Prawdę mówiąc, Trzeci bał się szefa, nie rozumiał go i nie
zawsze potrafił w pełni zastosować się do poleceń, chociaż starał się,
bardzo się starał. Zuchwały i bezwzględny, tutaj pokorniał, cichł. Nie tylko
ze strachu. Doceniał talenty Pierwszego, podziwiał, całym swoim „ja”
przypadał przed nim do ziemi, czasami myślał, aby uciec stąd na drugi
koniec świata, ale zawsze tłumił te pragnienia i powracał jak posłuszny
pies do nóg swego pana. Pan ten wymagał i płacił. Dużo.
- Źle zrobiłeś - odezwał się wreszcie Pierwszy. Głos miał
przytłumiony, nigdy go nie podnosił.
Trzeci spuścił głowę. Niewiele miał na swoje usprawiedliwienie; coś
niecoś jednak chciał wyjaśnić, bronić się.
- Nie miałem wyboru - odparł cicho. - W lesie byli ludzie, szli w
stronę samochodu. My przecież nie wiemy, gdzie który z nas chowa swój
znak. Szósty nie wykonał zadania, chciał wyjechać na Sycylię. Od dawna
podejrzewałem go o kontakt z tamtejszą mafią. Nie miałem wyboru -
powtórzył.
- Mogłeś to zrobić w innym miejscu.
- Chciałem. Ale on...
Umilkł, bo Pierwszy uniósł rękę gestem, nakazującym milczenie.
- Trzeba odzyskać znak - powiedział.
Trzeci zasępił się. Wiedział, że polskiej granicy nie wolno mu już
przekroczyć, był tam spalony. Dziewczyna z małego fiata obserwowała go
i z pewnością zapamiętała twarz, kolor włosów, wzrost. Nawet tę
leworęczność. Oczywiście, mógł ją wtedy załatwić gdzieś po drodze,
wpakowałby się jednak w nielichą kabałę. Nie, on już do Polski nie wróci.
Tutaj go nie znajdą. Powiedział to wszystko ostrożnie, starał się, żeby
wypadło przekonywająco. Na koniec odważył się spytać:
- Czy to jest dla nas takie ważne?
- Co? - Spod grubych powiek strzeliło w jego stronę złe, ostre
spojrzenie.
- Odzyskanie znaku. Możemy wykonać inny z szóstką i
przygotować...
Urwał, bo Pierwszy znowu niecierpliwie uniósł rękę.
- Nic nie wiesz, Willy. Nie rozumiesz.
Zdumiał się. Po raz pierwszy szef użył jego imienia. Spojrzał mu w
twarz i jak zwykle nic z niej nie wyczytał. Tamten ciągnął dalej:
- To, co teraz powiem, musi pozostać wyłącznie dla twojej
wiadomości. W przeciwnym razie... Zresztą, zdajesz sobie sprawę. Więc
słuchaj. Każdy z was, choć o tym nie wie, ma trzynastu swoich dublerów.
Łącznie tworzycie czternastoosobowe grupy. Twój dubler znajduje się w
Londynie, Paryżu, Madrycie, Rzymie, Bangkoku, Sztokholmie - wymienił
po kolei trzynaście miast. - Każdy z nich ma znak z trójką. Jak ty. Nie
znacie się, to jest konieczne w naszym działaniu. Tylko ja was wszystkich
znam. Tylko ja!
Trzeci słuchał, oszołomiony zarówno niezwykłą informacją, jak i
dowodem takiego zaufania. Żebym tylko tego później nie żałował -
pomyślał z przestrachem. Zbyt dobrze pamiętał, że ci spośród
„Nietoperzy”, którzy wiedzieli dużo, znikali w niewyjaśnionych
okolicznościach. Na zawsze.
- Dubler - ciągnął dalej szef - to nie znaczy: sobowtór. Nie jesteście
do siebie podobni. W każdym razie nie z wyglądu. To niepotrzebne.
Dubler to ten, który podejmuje zadania zbieżne z innymi dublerami, ale
wyłącznie na swoim terenie. Trójka z Paryża w zasadzie nie może, nie ma
prawa... - zawahał się, należało raczej powiedzieć: bezprawia, uśmiechnął
się niedostrzegalnie, zawsze tak się uśmiechał - więc nie może działać,
powiedzmy, w Rzymie czy w Bernie. Powtarzam: nie znacie się, nie
wiecie nic o sobie, robicie to samo każdy gdzie indziej.
Umilkł, popił trochę likieru. Trzeci wbił oczy we wzorzysty dywan;
ze strachu rozbolał go żołądek. Może zresztą od obrzydliwego słodkiego
„DeKuypera”.
- Na przykład twój, nazwijmy go, „odpowiednik” z Bangkoku
zlikwidował dotychczas cztery osoby, dla kogoś niewygodne.
Przeszkadzające w transakcjach finansowych dużej skali. To bardzo dobry
dubler. - Pierwszy zamyślił się na chwilę. Trzeci chciał teraz tylko
jednego: żeby tamten już skończył, żeby nic więcej nie mówił, bo każdy
nie znany mu szczegół obarcza go straszliwą odpowiedzialnością, której
wcale nie pragnął. Niestety, szef odstawił kieliszek i kontynuował
półgłosem:
- Być może istnieje pewne podobieństwo pomiędzy nami a tymi,
których nazywają „psy wojny”. Nas też można wynająć do likwidacyjnej
roboty. Tylko że to kosztuje drogo. Bardzo drogo.
Trzeci pomyślał w tym momencie, że do tej pory właściwie nie wie,
dlaczego Szósty w Polsce nie wykonał zadania; bał się jednak zapytać.
Natomiast wciąż jeszcze nie rozumiał przyczyny, dla której odzyskanie
znaku jest takie ważne. Pierwszy, jakby czytając jego myśli, wyjaśniał:
- Ponieważ nie znacie się, nikt z trzynastu dublerów szóstki nie
będzie wiedział, czy osobnik z takim właśnie znakiem, który pewnego
dnia dotrze do niego, rzeczywiście należy do „Nietoperzy”. Zdajesz sobie
sprawę z niebezpieczeństwa, z ogromnego zagrożenia, jakie stąd może
wyniknąć? Oczywiście, mógłbym natychmiast poinformować tę trzynastkę
o takiej ewentualności. Ale wówczas musiałbym jednocześnie poznać ich
wszystkich ze sobą, podać nazwiska i adresy w celu uniknięcia pomyłki. A
to jest niemożliwe.
- Dlaczego? - Trzeciemu ta niemożliwość wydała się nielogiczna,
nawet bezsensowna.
- Bo byłby to precedens, sprzeciwiający się naszym podstawowym
regułom gry. Słuchaj, Willy, dotychczasowe całkowite powodzenie
działania „Nietoperzy” w świecie polega właśnie na bezwzględnej
tajemnicy, na absolutnej konspiracji. Tylko w ten sposób mamy gwarancję,
że w razie wpadki jednego z dublerów nie zdradzi on innych. Po prostu nie
wie o istnieniu dublerów ani o tym, co który z nich wykonał. I taka
tajemnica musi być utrzymana. Otrzymujecie tak wysokie pobory, że
zwykli najemnicy nie mogą się z wami równać. Nie macie ojczyzny, nie
należycie do żadnego narodu. Obowiązuje was tylko ten znak - wskazał
dłonią na ogromny obraz, przedstawiający na granatowym tle nocnego
nieba gromadę czarnych nietoperzy w locie z rozpiętymi skrzydłami. -
Polecenia wydaję wyłącznie ja. O tym, co się dzieje w razie odmowy
wykonania, wiesz dobrze, bo sam wziąłeś w tym udział. Natomiast
popełniłeś poważny błąd, nie odbierając znaku. Powinienem właściwie... -
zawiesił głos, a Trzeci poczuł, jak zimna struga potu spływa mu po
plecach. - Ale doceniam cię. Masz swoje zasługi. Dam ci więc szansę.
Musisz odzyskać znak Szóstego. Wiem - uprzedził gestem ręki - nie
powinieneś tam jechać. Rozejrzyj się wśród twoich pomocników. Wybierz
takiego, kto potrafi, kto albo już jest w Polsce, albo może bezpiecznie tam
się udać. Oczywiście powiesz mu tylko tyle, ile jest konieczne. Po
zrealizowaniu zadania zlikwidujesz go. To też konieczne. Całkowita
odpowiedzialność za powrót znaku tu, do mnie, spoczywa na tobie. Ze
wszystkimi konsekwencjami. A teraz już idź.
Trzeci wstał, skłonił się nisko, wiedział, że Pierwszy rzadko kiedy
podaje rękę, toteż nie czekał na to i sam ręki nie wyciągał. Odszedł,
stąpając bezszelestnie po grubym dywanie, i znikł za drzwiami gabinetu.
Pierwszy podniósł się ociężale, zbliżył do okna, odsunął trochę
firankę. Z jedenastego piętra wieżowca na Theresienstrasse 6 patrzał długo
na rozświetlone, szumiące setkami samochodów, bardzo stare Monachium.
*
Uroczystość przeciągała się. Zimny listopadowy wiatr wciskał się
pod płaszcze, szarpał za włosy i sprawiał, że większość zebranych
przytupywała niecierpliwie, spoglądając ukradkiem na zegarki. Kolejny
mówca, gość zagraniczny i dosyć ważny, rozpoczął przemówienie.
Złożono już wieńce pod pomnikiem, ale nie wyczerpano oracji.
Dwóch reporterów, skulonych obok drzewa, obserwowało
prelegenta.
- Załóż się - szepnął blondyn w skórzanej kurtce.
- O co? - zdziwił się łysawy w okularach.
- Że ta kapka, co mu wisi u nosa, spadnie, zanim facet skończy
przemawiać. Ja mówię, że spadnie.
- Nie spadnie. Jest trochę mrozu i z kapki zrobił się sopelek. O co się
zakładamy?
- O dużą kawę w „Victorii”.
- Stoi. - Szybko podali sobie ręce.
Kiedy mówca powiedział ostatnie zdanie, blondyn przegrał zakład.
Uroczystość zakończyła się, zebrani truchtem pobiegli do samochodów.
Plac opustoszał.
Łaniecki znalazł się tu właściwie przypadkiem. Miał wolny dzień po
dyżurze w Zakładzie; zbudził się późno z bólem głowy i poszedł na spacer
do parku. Wracając, natrafił na zebranych przy pomniku, trochę słuchał
przemówień, a trochę rozmyślał nad swoimi sprawami. W końcu znudziło
mu się sterczeć w tłumie. Wszedł do pobliskiej kawiarni, zamówił dużą
czarną. Znowu, jak przez ostatnie tygodnie, wrócił niepokój i gniew, może
żal. Nie mógł się z tym uporać. Wszystkie jego myśli wypełniła Dorota -
śliczna, zgrabna, cudowna wprost dziewczyna. Trudno mu było skupić się
nad robotą w Zakładzie, wciąż stawała przed oczami jej twarz pełna uroku,
przedziwny uśmiech, smukła, wdzięczna sylwetka. Po dłuższych
namowach zjawił się wreszcie z wizytą u państwa Wiktorskich w willi
przy ulicy Goraszewskiej. Przyszedł skrępowany, prawie nieszczęśliwy, z
bukietem czerwonych róż, które natychmiast po wejściu położył
ukradkiem na stoliku w przedpokoju, ale które Dorota również
natychmiast dostrzegła, podniosła do ust i pocałowała każdy z siedmiu
pąków.
Ojciec dziewczyny okazał się zresztą całkiem sympatycznym panem;
miał siwiejące włosy i pokaźny brzuszek, wystający spod szarego swetra.
Przywitał Andrzeja tak, jakby się znali od wielu lat, zaproponował drinka,
pogadali chwilę o byle czym. Potem do pokoju, w którym siedzieli, weszła
pani Wiktorska i okazało się, że doskonale pamięta kilkunastoletniego
sztubaka, który mieszkał dwa domy dalej i przychodził do Doroty, aby ją
zabrać do kina czy na ślizgawkę.
- A rodzice pana żyją jeszcze? - spytała, sadowiąc się w fotelu. Jej
twarz, zwiędła, trochę za mocno umalowana wydała mu się tak różna od
twarzy tamtej młodej pani, częstującej go domowym sernikiem, że z żalem
pomyślał o upływającym czasie. Odparł, że rodzice zmarli, na co pani
wyraziła współczucie i zaraz spytała, czy woli kawę, czy herbatę do ciasta.
- Kiedyś jadłem u państwa wspaniały sernik - przypomniał z
uśmiechem. - Chyba sama pani pie - I kła?
Odwzajemniła uśmiech, przytaknęła. Dorota przyniosła tacę z
filiżankami i całą zastawą. Nie było ■, tam jednak domowego sernika, lecz
ciastka od Bliklego.
- Już nie piekę - powiedziała pani Wiktorska. - A Dorota tego nie
lubi. Rzadko zagląda do kuchni.
- Mamo, przecież mamy doskonałą kucharkę - dziewczyna lekko
wzruszyła ramionami. - Andrzejku, czego ci nalać?
Siedział wtedy na tej wizycie - pierwszej po szesnastu latach -
nieprzyzwoicie długo, bo Dorota nie chciała go puścić. W końcu
zaproponowała odwiezienie swoim wozem. Pan Wiktorski rzucił niedbale,
że on używa forda-mustanga, a córce kupił niedawno niebieskie audi.
Łaniecki grzecznie, ale stanowczo wymówił się od podwiezienia; było coś
takiego w jego głosie, że Dorota popatrzyła na niego uważnie i przestała
nalegać.
Nie powiedział ani jej, ani państwu Wiktorskim, gdzie pracuje.
Obmyślił to sobie przed wizytą i jakoś mu się udało wybrnąć z sytuacji.
Jest radcą prawnym, mówił, zatrudniają go dwie spółdzielnie na
półetatach, mniejsza o nazwy, takie tam sobie spółdzielnie. Nie podał
swego adresu ani telefonu, wykręcił się, że chwilowo nie ma aparatu, a
mieszkanie będzie zmieniał na lepsze. Wiktorski zaofiarował pomoc w
jednym i drugim, ale gdy kapitan grzecznie odmówił, pan domu nie
ponowił propozycji.
Dorota pożegnała się z nim trochę urażona, milcząca. Wsiadając do
autobusu w alei Sobieskiego postanowił sobie, że więcej do tej willi nie
przyjdzie. Sądził zresztą, że wystarczyłoby otwarcie postawić sprawę:
jestem oficerem milicji - i miałby tu już drzwi zamknięte. To nie dla mnie
towarzystwo - myślał potem w domu. - Trzeba z tym skończyć. Lepiej od
razu.
Łatwo było postanowić, gorzej dotrzymać. Jakby los się na niego
uwziął, bo zaraz następnego dnia spotkał Dorotę na placu Trzech Krzyży i
zanim cokolwiek zdążył powiedzieć, już siedział obok niej w kawiarni, a
mówiła ona. Po godzinie zanotowała jego telefon, podał też adres. Nie
wymienił tylko miejsca pracy.
Teraz więc, zadumany nad filiżanką kawy, zastanawiał się, jak długo
uda mu się utrzymać swój zawód w tajemnicy. Dorota miała o coś żal,
wyczuwała, że nie powiedział prawdy; być może zrobił to nieumiejętnie,
gdyż nie przywykł ukrywać przed kimkolwiek ani służby w milicji, ani
oficerskiego stopnia. Wczoraj w nocy doszedł jednak do zawstydzającego
wniosku: oto jedyny powód, dla którego do tej pory nie powiedział
Dorocie, że jest kapitanem MO, to po prostu obawa, iż dziewczyna
przestanie się z nim widywać.
Zanim przyszła do jego mieszkania, pousuwał starannie wszelkie
ślady swej służby. Zdjął ze ściany proporczyk, wykonany z okazji
czterdziestolecia MO i SB, upchnął na najwyższej półce regałów
„Problemy kryminalistyki” i książki z tej dziedziny, nawet zamknął na
klucz biurko, wymyślając sobie w duchu od osłów, kretynów i tym
podobnych. Za to były kwiaty w wazonie, najlepsze wino, jakie udało mu
się kupić, kasety z nowymi nagraniami i wiele, wiele czułych słów,
gorących pocałunków, na których się oczywiście nie skończyło.
Świnia jestem - myślał, dopiwszy ostatni łyk kawy. - Ona mi wierzy,
a ja ją po prostu oszukuję. Tak dalej być nie może. Jeżeli jej na mnie
naprawdę zależy, nie odejdzie. A jeżeli odejdzie, to znaczy, że nie była to
dziewczyna dla mnie. Przeboleję, trudno. Targnął nim ogromny żal; nie
mógł już sobie wyobrazić dni i miesięcy bez Doroty. Postanowił nagle, że
powie jej dziś jeszcze, natychmiast, niech to się raz wyjaśni w tę albo w
tamtą stronę.
Zerwał się od stolika tak spiesznie, że przestraszona kelnerka
podbiegła, aby zainkasować należność. Wróciwszy do mieszkania,
nakręcił numer Doroty i z bijącym sercem czekał, aż ktoś podniesie
słuchawkę. Była w domu. Sama odebrała telefon.
- Kochanie, muszę się z tobą zobaczyć - powiedział stanowczym
tonem. - Zaraz. To ważne. Możesz przyjechać?
Milczała chwilę, a potem odparła, że tak. Będzie gdzieś za godzinę.
Nie spytała, o co chodzi, za co był jej wdzięczny. Nie potrafiłby wyjaśnić
tego wszystkiego przez telefon. Tym razem nie zdążył kupić kwiatów, ale
proporczyk wrócił na dawne miejsce, książki i miesięczniki też. Tylko
biurko nadal trzymał zamknięte; pomyślał, że nawet gdyby miał żonę,
sprawy służbowe musiałyby pozostać dla niej tajemnicą.
Zadzwoniła do drzwi. Skoczył otworzyć i, nie patrząc jej w oczy,
zdejmował biały puszysty kożuszek, wieszał go starannie, chciał odwlec
chwilę, kiedy zacznie mówić. Zdziwiona i jakby spłoszona jego powagą
zatrzymała się na progu pokoju. Był pewien, że dostrzegła proporczyk, ale
nie odezwała się. Podsunął jej fotel, sam usiadł naprzeciwko, choć
zazwyczaj siadali obok siebie na tapczanie.
- Andrzejku, co się stało? - spytała wreszcie, wyjmując z torebki
papierosy. - Masz taki dziwny wyraz twarzy, jakby... Najlepiej powiedz
wszystko od razu. Chyba - zawahała się - chyba nie chcesz, abyśmy
zerwali ze sobą?
Zamiast odpowiedzi pochylił się i długo całował jej ręce, ale kiedy
zbliżyła usta do jego twarzy, odsunął się. Najpierw niech się dowie -
myślał - a potem zobaczymy. Westchnął ciężko i rzekł:
- Słuchaj, kochanie. Doszedłem do wniosku, że postąpiłem wobec
ciebie nielojalnie. Nie powiedziałem ci prawdy o sobie.
Spoważniała, zmarszczyła brwi. Twarz jej nabrała obcego, surowego
wyrazu.
- Jesteś żonaty, tak? - spytała sucho. - A to wszystko między nami to
tylko taka zabawa? Męska przygoda?
- Mylisz się. Nie jestem żonaty i... wiesz dobrze, że cię kocham.
Nigdy dotychczas nie kochałem nikogo tak bardzo.
Przyglądała mu się ze skupieniem, wciąż jeszcze bez uśmiechu.
- Więc o co chodzi? Zamordowałeś kogoś, okradłeś bank,
sfałszowałeś czeki? Może jesteś narkomanem albo nałogowym
alkoholikiem?
Roześmiał się, ale nie był to śmiech wesoły.
- Same negatywy. Nic dobrego we mnie nie zauważyłaś?
- Powiedz wreszcie! - krzyknęła. - Co się z tobą stało? Ale powiedz
prawdę.
- Dobrze. Więc nie pracuję jako radca w żadne spółdzielni. Jestem
oficerem milicji, zatrudnionym w Zakładzie Kryminalistyki. To właśnie
chciałem ci po wiedzieć.
Nastała cisza. Dorota patrzała na niego z na wpół otwartymi ustami;
wyglądała jak ktoś, kto zbudził się dopiero i nie bardzo wie, co się wokół
niego dzieje. Po chwili jednak Łaniecki usłyszał ze zdumieniem, że
dziewczyna wybuchnęła kaskadą głośnego śmiechu, aż twarz jej
poczerwieniała.
- Z czego się śmiejesz? - zawołał, zirytowany.
- Z ciebie, Andrzejku! Żebyś wiedział, jaki jesteś teraz zabawny z
tymi strasznie poważnymi oczami i wielką zmarszczką na czole! Kochany,
przecież ja się wczoraj nie urodziłam. Mieszkam w Polsce, wiem, co to
jest milicja i tylko jednego zupełnie nie rozumiem: dlaczego się z tym
kryłeś? Z przyjemnością czytuję kryminały, pasjonują mnie wszelkie
„Kobry” w telewizji i bardzo się cieszę, że jeden z naszych rodzimych
Sherlocków Holmesów zainteresował się moją skromną osobą! Zwłaszcza
że jest przystojny.
Gdzieś po godzinie, kiedy leżeli obok siebie na tapczanie,
powiedział:
- Bałem się, że ty... a zwłaszcza że twoi rodzice nie pozwolą mi
widywać się z tobą.
- Miły mój, ja mam dwadzieścia siedem lat, nie kryję swego wieku,
bo mnie znasz od dziecka. Ja decyduję o sobie, tylko ja, ani mama, ani
ojciec. Zresztą - zastanowiła się chwilę - nie musisz im tego mówić.
- A widzisz! - zmartwił się. Chciał coś dodać, ale nie pozwoliła.
- Nic nie widzę. Ojciec by zaraz chciał twojej protekcji, kiedy
wymierzą mu mandat, bo fatalnie prowadzi wóz. A mama - machnęła ręką
lekceważąco - bardzo ją kocham, ale mama nie zna się na polityce ani na
tych wszystkich rzeczach - dokończyła niejasno. - Jej jest reszta obojętna,
aby tylko szła sprzedaż w sklepie i w domu miała wszelkie wygody. Więc
widzisz, Andrzejku - objęła go, przytuliła się - mogłeś tego proporczyka
nie zdejmować ze ściany, jak tu przyszłam pierwszy raz.
*
„R-8” wysiadł z samolotu zmęczony i śpiący. Cały ubiegły tydzień,
który spędził w kilku miastach Republiki Federalnej Niemiec, był jednym
nieprzerwanym ciągiem długich, wyczerpujących rozmów, szarpiących
nerwy. Każda doba tego niemiłosiernego tygodnia zdawała się za krótka,
każde spotkanie nie miało końca, spał dwie, trzy godziny, budził się
nieprzytomny z pustką w głowie. Nie pomagała kawa, trzeba było sięgnąć
do tabletek; rozjaśniały umysł na krótko, coraz krócej, organizm z
początku walczył z tym, potem, co gorsza, przyzwyczajał się.
Mimo to „R-8” był zadowolony. Sprawa, dla której jego -
pracownika kontrwywiadu MSW - wysłano za granicę, choć właściwym
terenem działania tej służby jest własny kraj, została jednak
rozszyfrowana, oczywiście przy niebagatelnej pomocy kolegów z
wywiadu. Mógł sobie powiedzieć, że wykonał powierzone mu bardzo
trudne zadanie. Powinienem odpocząć - myślał, wsiadając do taksówki:
znał trochę tego kierowcę i wiedział, że pojedzie za polskie złote, a nie za
dolary.
Grażyna miała dzień wolny, siedziała w domu i coś tam
przygotowywała w kuchni. Pocałował ją mocniej niż zwykle, nie widzieli
się przecież siedem dni, to bardzo długo. Kiedy zasiedli do kolacji,
powiedział:
- Czasami myślę o tobie jako o Jenny. Pamiętasz Golewice?
- Oczywiście, Stachu. Przecież to było zaledwie rok temu - odparła,
krając kiełbasę. - No, trochę więcej niż rok. You remember, Ken?
Roześmieli się. Pracowali nad tą sprawą razem i razem ją wygrali,
choć jego żona wyjechała wcześniej do Warszawy.
- A wiesz, kapitan Skierko awansował na majora i ożenił się. Kiedy
go spotkałem, zacytował mi wprawdzie Sztaudyngera: „Już od czasów
Adama, niestety, bokiem mężczyznom wychodzą kobiety” ale zaraz dodał,
że jego to nie dotyczy, bo żonę ma w sam raz.
* Książka pt. „Malwina przegrała milion”, Warszawa 1984.
Wieczorem Grażyna sięgnęła na półkę po kasetę, nastawiła
magnetofon, zgasiła lampę pod sufitem. Wpół leżąc, wsłuchany w
głębokie, przenikające każdy nerw dźwięki utworów Vangelisa,
przymknąwszy powieki, „R-8” odpoczywał. To były jego prywatne
godziny we własnym domu, tu nikt obcy nie miał dostępu, tu był sobą -
bez wcielania się w postać innego człowieka, bez trudnej gry oficera
kontrwywiadu. Nieczęsto miał takie godziny.
Następnego dnia, kiedy wszedł do gabinetu pułkownika
Polewskiego, okazało się, że jest nie tylko mile widziany, ale i bardzo
potrzebny.
- Siadaj, Stachu. - Polewski wysunął szufladę biurka, szukał w niej
przez chwilę, potem wyciągnął duże kolorowe zdjęcie jakiegoś rysunku. -
Spójrz, czy znasz tę twarz.
„R-8” wziął do ręki fotografię i zobaczył barwny portret
przystojnego mężczyzny o regularnych rysach, lekko wysuniętej, gładko
wygolonej brodzie i ciemnych włosach. Mężczyzna ów był leworęczny,
tak w każdym razie przedstawiał go rysunek.
- Nie - odparł. - Czyj to portret?
- Ba! Żebyśmy wiedzieli. - W paru zdaniach wyjaśnił kapitanowi,
kogo ewentualnie przedstawia zdjęcie, zaznaczając, że nie ma żadnej
pewności, iż rysunek jest rzeczywiście portretem, a nie wytworem fantazji
pewnej sympatycznej malarki. Zaraz potem pułkownik znowu pogrzebał w
szufladzie i wyjął kilka innych zdjęć. Rozłożył je na biurku, podzielił na
dwie części. Kapitan popatrzył z uwagą, dotknął palcami tej po prawej
stronie i rzekł:
- Rozwalona czaszka. Musiał dostać z bardzo bliskiej odległości.
Trudno cośkolwiek poznać, twarz jest zniekształcona.
- Tak. Dwa pociski kaliber dziewięć, w samochodzie, zabójca
siedział obok kierowcy. Ofiara to niejaki Werner Kirshwald z RFN.
Pojawił się w Polsce jako turysta. Ten drugi - pokazał zdjęcia - to jego
brat, który przyjechał zabrać ciało, Edwin Kirshwald. Nawiasem mówiąc,
mamy pewne wątpliwości co do tego braterstwa. A teraz, Stachu,
posłuchaj, co ci powiem. - Położył obok siebie zdjęcia obu Kirshwaldów i
portret NN. - Te trzy osoby łączy jakaś dziwna tajemnica. Obchodziłaby
nas tyle ile zeszłoroczny śnieg, gdyby zabójstwo nie wydarzyło się w
Polsce. Śledztwo prowadzi normalnym trybem Stołeczny Urząd Spraw
Wewnętrznych, choć Bogiem a prawdą tryb ten daleki jest od zwykłej
procedury, bo jestem niemal pewien, że morderca nigdy już się u nas nie
zjawi.
- Czy masz jakieś dane, że to był obcokrajowiec?
- Szczerze mówiąc, niewielkie. Dlatego Szczęsny, Daniłowicz i paru
innych ciągną tę sprawę. Idzie im jak krew z nosa, czemu wcale się nie
dziwię. Rozumiesz jednak, że wobec zagranicy, zwłaszcza wobec tych z
Republiki Federalnej...
- Rozumiem - przerwał „R-8”. - Naszą ambicją i tak dalej. Podzielam
ten pogląd. Nie powiedziałeś mi jednak, na czym polega tajemnica?
Polewski milczał chwilę, zapatrzył się gdzieś w kąt pokoju.
Niebieskie, spokojne oczy kapitana spod ciemnych brwi śledziły to
spojrzenie, zdając się zgadywać myśli pułkownika.
- Chcesz, żebym włączył się i pomógł - stwierdził. - Muszę wiedzieć
trochę więcej.
- Naturalnie. Popatrz więc jeszcze i na to.
„R-8” z pewnym zdziwieniem przyglądał się fotografii małej białej
wizytówki, a potem kolejno zdjęciom metalowej oprawki,
mikroskopijnego tekstu o nietoperzach, rzymskiej szóstki. Słuchał
objaśnień Polewskiego, który wcześniej rozmawiał z Łanieckim i otrzymał
od niego dokładny opis czynności, wykonanych w Zakładzie.
- Zanim wyciągnę jakieś wnioski - rzekł - pozwól, że zapytam
jeszcze, czy nasi koledzy z WOP lub celnicy nie przypominają sobie
twarzy z rysunku?
- Nie. Pamiętaj jednak, że, po pierwsze, zbrodnia została dokonana
pod koniec sezonu turystycznego, kiedy oni zazwyczaj upadają już na
nosy, zmordowani najazdem zagraniczników i tysiącami naszych rodaków,
gnających w tę i w tamtą stronę. Po drugie, jak już mówiłem, nie mamy
żadnej gwarancji, iż portret jest prawdziwy. Jak dotąd owa malarka, która
domniemanego zabójcę podwoziła do Warszawy, jest jedynym świadkiem
w sprawie. W autentyzm jej zeznań możemy wierzyć lub nie. Żadnych
dowodów. Koledzy z SUSW wypytali służbę hotelową, taksówkarzy,
kelnerów, wszystkie osoby, które mogły mieć jakikolwiek kontakt z
człowiekiem z portretu. Nikt go nie rozpoznał. Można sądzić, że
przyfrunął do Polski jak ptaszek i tą samą drogą wyfrunął. Oczywiście,
pozostają kontakty i kwatery prywatne, dyplomatyczne, zakonspirowane
meliny, bo ja wiem, co jeszcze?
- Dlaczego wątpisz o pokrewieństwie między Kirshwaldami, jeżeli
przyjąć, że obaj tak się nazywają?
Polewski wykonał jakiś niezdecydowany ruch ręką, przejechał
palcami przez bujne, siwiejące włosy”.
- Mówiłem ci o tych dwóch faktach, które wzbudziły nasze
podejrzenie: pewność śmierci Wernera, kiedy tylko Edwin zetknął się z
naszym oficerem na lotnisku, i te jego słowa o metalowej oprawce. Zdaję
sobie sprawę, że można by to wytłumaczyć, chociaż... Nie wiem. Stachu,
pojedź do RFN, rozejrzyj się. Znajdziesz tam naszych z wywiadu, może
oni coś wiedzą. Nie tyle o Kirshwaldach, ile o „Nietoperzach”.
- Bats! - powiedział nagle „R-8”, oczy mu rozbłysły. - Czekaj, to by
mogło być to. Rozumiesz, Tadek? „Bats” to po angielsku „nietoperze”. Nie
w RFN, ale w Londynie na pewnym, dość ekskluzywnym spotkaniu,
dokąd wprowadził mnie głęboko zakonspirowany „ktoś”, mniejsza o
nazwisko, usłyszałem w jednej rozmowie kilka ciekawych zdań. Czekaj,
niech sobie przypomnę, to było dwa lata temu. - Przymknął oczy, próbując
przywołać z pamięci tamten wieczór. - Więc tak. Siedziałem z tym moim
znajomym trochę z boku, w takiej niszy półkolistej, zbudowanej na
podwyższeniu, kilka stopni niżej rozstawiono stoliki. Kilkanaście osób,
trochę alkoholu, żadnych kelnerów, w ogóle żadnej służby, wszystko
załatwiali gospodarze domu, trzej... chyba to byli bracia, bo podobni do
siebie. Gdzieś o metr niżej od naszej niszy przy stoliku siedziało kilku
mężczyzn, zresztą na tym spotkaniu znajdowali się wyłącznie mężczyźni.
Mój znajomy popijał whisky i milczał. Teraz wydaje mi się, że być może
chciał, abym usłyszał to, co tamci w dole mówią. I właśnie w pewnym
momencie jeden z nich powiedział trochę głośniej, może nie głośno, ale
usłyszałem, mniej więcej tak: „Tylko przy pomocy nietoperzy możemy to
załatwić”. Na to inny: „Owszem, ale to jest bardzo droga impreza, oni
biorą mnóstwo pieniędzy”. A ten pierwszy: „Innego wyjścia nie widzę”.
- Nic więcej nie usłyszałeś?
- Nie. Mój znajomy popatrzył na mnie z uwagą, jakby chciał, żebym
zapamiętał te zdania. Nie mogłem go o nic zapytać, rozumiesz, między
nami był taki układ, że on mnie od czasu do czasu na coś zaprowadzał,
milcząco informował, ale nigdy nie chciał na ten temat rozmawiać. Ja
wiem, on nie mógł inaczej. W razie czego był kryty. W takich miejscach są
przecież mikro-mikrofony, pochowane „pluskwy”, fotokomórki i
najróżniejsze cuda elektroniczne. Nie możesz powiedzieć słowa, żeby nie
pochwyciły, nie możesz poruszyć się, żeby tego nie zanotowały. Istna
szatańska pułapka dla niewtajemniczonych.
- On jest Anglikiem?
- Nie. Z Trzeciego Świata. Mądry gość, ma żelazne nerwy i co
ważniejsze, jest mi życzliwy. Dobrze, Tadeusz. Pojadę do RFN, a może i
do Londynu. Spróbuję zebrać wszystko, co się da, o „Batsach”.
Rozdział 4
Maluch zaparł się czterema kołami i sapnął żałośnie. Szczęsny lubił
swój wóz również i za to, że jak nawalił, to zawsze w pobliżu warsztatu
naprawczego czy bodaj stacji CPN, w każdym razie nie w lesie. Tak było i
teraz. „Wszelkie roboty motoryzacyjne” - przeczytał szyld nad drzwiami w
piętrowym budynku na skraju dużej wsi, która nazywała się Załężna.
Wysiadł, popchnął drzwi pod szyldem. Otworzyły się, wesoło
zadźwięczał dzwonek jak w dawnych starych sklepach. Stary był też
majster, siwobrody, ale nad podziw rześki. Wytarł usmarowane ręce,
obejrzał, ostukał fachowo fiata i powiedział:
- Zrobi się. Przyjdź pan za dwie godziny.
- Wcześniej nie można?
- A można, chociaż ja nie lubię, jak mi się kto przygląda w czasie
roboty. Taką już mam naturę.
Major wyciągnął paczkę klubowych, poczęstował i sam zapalił, po
czym spytał:
- Zna pan może Ignacego Wołczaka? Gdzieś tu podobno mieszka.
- Mieszka. Pójdzie pan cały czas prosto jak strzelił, aż znajdzie pan
się na cmentarzu.
- Wolałbym jeszcze nie - zauważył Szczęsny.
- Nic się pan nie bój. Trzeba przejść przez cmentarz obok kościoła,
skręcić w lewo i zaraz będzie nieduża chałupa z ogrodem. Tam mieszka
Wołczak.
Szedł więc „jak strzelił” i rozmyślał nad dziwnym listem, który kilka
dni temu nadesłał do warszawskiej milicji człowiek z dalekiej Załężnej.
Krzywymi, niezdarnymi literami zawiadamiał rzeczowo, że służy
informacją w sprawie Wernera Kirshwalda. Sam przyjechać do Warszawy
nie może. Tyle było w liście.
O zabójstwie Kirshwalda podawała prasa w małej notatce; widocznie
tą drogą dotarła i do wsi wiadomość, że milicja poszukuje mordercy.
Minął cmentarz i kościół, zobaczył chałupę z ogrodem, która okazała
się piętrową willą, na oko bardzo starą i zaniedbaną. Łaciaty pies
rozszczekał się zajadle, tańcząc na długim łańcuchu. Major ominął go
łukiem, zastukał do drzwi. Otworzyła kobieta w chustce na głowie i ze
spuchniętym policzkiem.
- Zastałem pana Wołczaka? - spytał, a widząc, że patrzy na niego
niepewnie, powtórzył to głośniej.
- Wyszedł do gospody - odparła jękliwie. Chwyciła się za twarz i
dodała, choć go to nie interesowało:
- Zęby mnie bolą, calutką noc nie spałam. Wróci za pół godziny.
- Trzeba iść do dentysty - poradził. Spojrzał na zegarek, dochodziła
jedenasta. - Będę tu o pół do dwunastej - krzyknął jej prosto w ucho. -
Niech pan Wołczak na mnie czeka.
- Dobrze - przytaknęła. - A dentysty u nas nie ma. Umarł w zeszłym
tygodniu.
Zawrócił w stronę cmentarza. Zaciekawił go modrzewiowy,
poczerniały kościółek z wysokim spadzistym dachem. Ze sto lat co
najmniej - pomyślał, okrążając go ścieżką, pełną zeschłych liści.
Niespodziewanie natknął się na mężczyznę, który wyszedł z ulicy i
przystanął na jego widok.
- Podoba się panu - stwierdził raczej niż zapylał. Miał ładny baryton,
mógł być śpiewakiem albo tutejszym organistą.
- Tak, to cenny zabytek - rzekł Szczęsny. - Dobrze, że ocalał w czasie
wojny.
- Ocalał - powtórzył nieznajomy. - A ludzie nie.
- Ludzie? Z tej wsi?
Obcy przysiadł na ławce, ruchem ręki zachęcił oficera, aby zajął
miejsce obok niego. Zapalili. Potem mężczyzna zapytał:
- Czy zna pan legendę o dzwonie? Naszą, tutejszą legendę?
- Nie.
- To niech pan posłucha. Działo się to jesienią trzeciego roku
hitlerowskiej okupacji. Z naszej wioski gestapo zabrało pewnej nocy
dziewięciu młodych mężczyzn i powiozło do powiatowego miasta na
śledztwo. Wśród nich znajdował się szesnastoletni syn kolejarza, Jan.
Miejscowego proboszcza wraz z wikarym hitlerowcy aresztowali,
wywieźli do Oświęcimia. Wkrótce potem zdjęli stary, piękny spiżowy
dzwon; jak inne, tak i ten miał zostać przetopiony na działo. Milczała więc
opustoszała dzwonnica, zmarłych chowano w smutku i ciszy.
Któregoś ranka, gdzieś tak w połowie października - a dzień był
ciepły, jak letni - ludzie w wiosce usłyszeli narastający warkot
samochodów. Ten.. dźwięk od dawna budził jedynie strach. Więc
pochowali się po domach, zamknęli drzwi i okna, ostrożnie tylko,
szparami, wyglądając na zewnątrz. Trzy samochody wjechały na plac
pośrodku wsi. O, tam - nieznajomy wskazał ręką, po czym mówił dalej: -
ciężarówka i dwa osobowe. Wyskoczyli z nich niemieccy żołnierze, jakiś
cywil i ci w czarnych mundurach. Potem z ciężarówki wypchnięto,
wyciągnięto na ziemię dziewięciu młodych, których niedawno zabrano z
wioski. Pobici, zakrwawieni, ledwie trzymali się na nogach. Mieli skute
ręce.
Hitlerowcy ustawili więźniów na placu w jednym szeregu.
Naprzeciw nich, dwukrotnie liczniejszy, utworzył się drugi szereg -
żołnierzy w mundurach feldgrau. Zdjęli z pleców pistolety maszynowe.
Szesnastoletni Jan stał wyprostowany, z głową odrzuconą do tyłu. Żaden z
młodych nie prosił o litość, nie płakał. Kolejarz widział to. On też nie
zapłakał. „Pożegnam cię, synku - szepnął. - I tamtych. Pożegnam jak
trzeba.” Ukradkiem rzucił się między krzaki, gęsto zarastające ścieżkę do
kościoła.
Mieszkańcy wioski ze zgrozą patrzyli na to, co działo się na placu.
Żołnierze unieśli w górę automaty. Ale nim padła komenda, z pustej
dzwonnicy rozległ się głęboki, spiżowy dźwięk dzwonu. Bił z potężną siłą,
coraz donośniej, jego głos płynął ponad wioską daleko na pola. Niemiec z
trupią czaszką na czapce zdziwił się; z tej okolicy wszystkie dzwony
wywieziono już do Rzeszy. Machnął jednak ręką, wydał rozkaz.
Zabrzmiała salwa. Dziewięciu młodych osunęło się na ziemię. Przerażeni,
zdumieni ludzie uchylili okna, bo dzwon wciąż bił, posępnie, groźnie. Na
trwogę i na śmierć.
Gestapowcy z kilkoma żołnierzami spiesznym krokiem skierowali
się w stronę kościoła. Kiedy pierwszy z nich przestąpił próg, raptem
nastała cisza. Hitlerowiec otworzył drzwi dzwonnicy, spojrzał w górę. U
szczytu wieży, wczepiony obu rękami w sznur, który pozostał, kiedy
odjęto dzwon, wisiał człowiek. Jego ciało w podartym, zakrwawionym
swetrze i spłowiałych spodniach drżało jeszcze rytmem spiżowych tonów.
Po strzale opadło bezwładnie na ziemię.
Taka jest nasza legenda - zakończył nieznajomy. Popatrzył na
dzwonnicę i dodał: - A może prawda?
Odszedł tak nagle, że Szczęsny, zasłuchany, nie zdążył go o nic
zapytać ani podziękować. Siedział jeszcze przez chwilę, z trudem wracając
myślami do rzeczywistości. Wreszcie wstał, rozejrzał się, spojrzał na
zegarek. Wpół do dwunastej. Czas iść do Ignacego Wołczaka.
Tym razem otworzył mu mężczyzna maleńki, prawie karzeł, o
twarzy zasuszonej niczym stary pergamin i oczach koloru ciemnego
orzecha. Tylko te oczy żyły, błyskały drobnymi ognikami, cała postać
robiła wrażenie zniszczonego, manekinu, poruszającego się niezdarnymi
ruchami jak nakręcana lalka. Miał palce dziwacznie powyginane i na wpół
sztywne, pewnie od reumatyzmu. Spojrzał na Szczęsnego, bąknął coś
niewyraźnie i wpuścił go do mieszkania. Weszli do dużego, zagraconego
pokoju; pachniało w nim stęchlizną, tytoniem i jeszcze czymś
nieuchwytnym, czego w pierwszej chwili nie mógł rozpoznać. Potem
zorientował się, że to pachną suszone zioła, rozwieszone po ścianach
wiązankami, gęsto utkane gdzie się dało.
- Pan o mnie pytał. Ja jestem Wołczak - odezwał się karzeł. Głos miał
cienki, skrzypiący. Wskazał jeden z foteli, zrzucając stamtąd kota.
- Major Szczęsny z warszawskiej milicji. Otrzymaliśmy pański list w
sprawie Wernera Kirshwalda.
- Pan się wylegitymuje. Chcę wiedzieć, czy to prawda.
Szczęsny podał mu legitymację służbową. Wołczak przejrzał ją z
uwagą, zwrócił oficerowi i coś jakby ulga pojawiła się na jego twarzy.
Usiadł, przez chwilę zbierał myśli, a potem rzekł:
OT
- On tu był.
- Kirshwald?
- Tak. Mówił trochę po polsku. Przyjechał samochodem. Nie znam
się, ale miał ładny wóz, srebrzystego koloru.
- Kiedy się tu zjawił?
- Zaraz, niech sobie przypomnę. - Pocierał czoło, marszczył brwi,
nagle zerwał się i podbiegł do biurka, stojącego w rogu pokoju. Pochylił
się nad jakąś książką czy kalendarzem, zaszeleścił kartkami. - Czwarty
września. Zapisałem, zawsze zapisuję, jak coś się wydarzy.
- A to było wydarzenie?
Wołczak wrócił na fotel, zmierzył majora długim, ironicznym
spojrzeniem.
- Pan myśli, że u nas to jak w Warszawie? U nas, panie majorze,
tygodniami, latami nic się nie dzieje. Przynajmniej ja tak uważam.
- Do kogo przyjechał Kirshwald?
- Tak jakby do mnie. Potem dopiero okazało się, że nie. Zaraz to
panu wytłumaczę. Otóż ten Niemiec zajechał gdzieś tak koło południa,
zatrzymał samochód przed domem, wysiadł i zaczął się rozglądać.
Pracowałem akurat w ogrodzie, pies się rozdarł, bo obcych nie lubi.
Podszedłem do furtki, pytam się Niemca, kogo szuka. Po polsku pytałem,
bo ichniego języka nie znam. Ale on widać zrozumiał, bo najpierw
popatrzał tak dziwnie, zdawało mi się, że wyciągnął jakąś fotografię i
porównuje mnie ze zdjęciem, ale może się myliłem. Potem powiedział też
po polsku, tylko kiepsko, że chce mówić z panem Rudolfem Sznajderem.
„Nie ma tu takiego”. To on: „A gdzie mieszka?” Na to ja, że nie znam w
ogóle żadnego Sznajdera. Porozglądał się znowu i pyta, czy może na
chwilę wstąpić do domu, napić się wody. Było ciepło, pomyślałem, że z
daleka jedzie, to się zmęczył, więc zaprosiłem, chociaż obcych nie lubię,
jak mój pies. Poczęstowałem go herbatą, samej wody jakoś nie wypadało
podać. Wypił, coś tam gadał o moich ziołach, a oczy tak mu latały
wszędzie, jakby chciał nimi ściany przewiercić. Spytał, czy ja długo tu
mieszkam. Mówię, że nie tak dawno, bo pół roku jak ten dom od gminy
kupiłem. „A czyj był przedtem?” - pyta. Wtedy mi się przypomniało, że
poprzedni właściciel nazywał się właśnie Sznajder. No, to mu mówię, jak i
co. Pyta, gdzie tego pana można teraz spotkać. Wyjaśniłem, że Sznajder
dom sprzedał i wyprowadził się z Załężnej. Jeszcze spytał, Czy nie znam
obecnego adresu tego, znaczy się, Sznajdera, na co mu odpowiedziałem,
że skąd, w ogóle on mnie nie obchodzi, nie widziałem go na oczy. Aha,
zapomniałem: jak ten Niemiec odjeżdżał, to zostawił mi kartkę z adresem.
Niby jakbym się dowiedział czegoś o Sznajderze, żeby napisać.
- Ma pan tę kartkę?
- Tak. - Podał Szczęsnemu mały, trochę wybrudzony kawałek
papieru. Był tam adres firmy ANB we Frankfurcie nad Menem i nazwisko
Wernera Kirshwalda.
- Mówił coś jeszcze? Powiedzmy, dlaczego szuka tego Sznajdera?
- Nie. Ja nie pytałem, nie ciekawym cudzych spraw.
- Czy wstępował do kogoś innego w Załężnej?
- Wiem, że nie. Chyba żeby ktoś się z tym krył. Ale po co?
Szczęsny pożegnał Wołczaka, zjadł obiad w gospodzie, malucha
odnalazł gotowego do drogi. Jadąc do Warszawy zastanawiał się, po co
Kirshwald tak naprawdę przyjechał do Załężnej. Czy rzeczywiście szukał
Sznajdera?
- To i my go poszukamy - mruknął do siebie.
*
Urząd Gminny w Załężnej miał tylko taką informację: Rudolf
Sznajder, urodzony dnia... w Sosnowcu, zameldowany w sierpniu
czterdziestego piątego, wymeldowany w kwietniu osiemdziesiątego
czwartego do Szczecina. Z zawodu technik weterynarii. Pracował w
państwowych ośrodkach, potem prywatnie. Niczym specjalnym się nie
wyróżniał.
Miejscowa milicja nie miała do Sznajdera żadnych pretensji.
Wyjeżdżając z Załężnej sprzedał dom gminie. Natomiast listonosz, który
mieszkał tu od urodzenia i znał wszystkich, a przynajmniej tak mu się
zdawało, przypomniał sobie, że na kilka miesięcy przed wyprowadzką do
Sznajdera przyszły dwa listy z Republiki Federalnej Niemiec. Dwa, w
odstępie paru tygodni. Co w nich było, tego oczywiście listonosz nie
wiedział.
- Poszukamy w Szczecinie - powiedział Szczęsny. - Warto też
sięgnąć do Sosnowca. W końcu to jest jedyny ślad polskich podróży
Wernera Kirshwalda, na jaki udało nam się dotąd natrafić.
Kapitan Połoński wysłał więc radiogramy i trzeba było poczekać na
odpowiedź. Przyszła niemal jednoznacznie brzmiąca: ani Rudolf Sznajder
nie figurował w księgach miejskich Sosnowca, jako tam urodzony, ani też
nie zameldowano go w Szczecinie. Zaintrygowany Połoński pojechał do
Załężnej i, po małym targu, wydostał stamtąd świadectwo urodzenia
delikwenta. Na oko dokument wydawał się autentyczny, lecz specjaliści z
Zakładu Kryminalistyki orzekli, iż został precyzyjnie sfałszowany. Poszły
więc w ruch teleksy i telefony do wszystkich jednostek MO w kraju.
Dziwnym trafem w ośrodkach gospodarstw rolnych w Załężnej nie
zachowało się ani jedno zdjęcie Sznajdera; był tylko odpis świadectwa
zawodowego, który zresztą również okazał się nieprawdziwy.
- Miał jakąś rodzinę? - spytał Daniłowicz, kiedy zastanawiali się nad
tajemniczym zootechnikiem.
- Żonę, która zmarła w czterdziestym dziewiątym. Dzieci żadnych.
- Ile on ma teraz lat?
- Jeżeli świadectwo urodzenia, mimo fałszerstw, podaje autentyczną
datę, to sześćdziesiąt osiem. Szukamy jeszcze w Załężnej, może ktoś z
mieszkańców zachował jego fotografię - odrzekł Szczęsny. - Podobno
jednak, poza kontaktami służbowymi, nie utrzymywał z nikim bliższych
stosunków towarzyskich. Nie leżał w okolicznych szpitalach, więc nie
dysponujemy grupą krwi. Nie był ani razu przesłuchiwany przez milicję,
więc nie ma odcisków palców. Nie wyjeżdżał za granicę, więc nie składał
podania o paszport. Jednym słowem idealnie spokojny obywatel, choć z
punktu widzenia przepisów całkowicie zafałszowany. Pozostaje nam tylko
czekać, może się zadekował w jakiejś miejscowości, ale bez meldunku
długo nie wysiedzi. Wtedy go dostaniemy. Musi wyjaśnić swoje załgane
curriculum vitae.
- A szy nie sądzicje, że on się teraz ukrywa przed kimś z Republiki
Federalnej? W tych listach mogło być ostrzeżenie, groźby. Wyjechał, zatarł
za sobą ślady. No, potem ten przyjazd Kirshwalda. Spóźniony. Widać miał
kiepskie rozeznanie.
- Albo - Daniłowicz zamyślił się na chwilę - albo nie było żadnych
gróźb, po prostu ktoś go szuka z powodów finansowych, rodzinnych, a on
sobie nie życzy żadnego kontaktu stamtąd.
- Jeżeli od początku, to znaczy od czterdziestego piątego roku, żył na
fałszywych papierach, może się okazać, że to jest były gestapowiec lub
folksdojcz. Przyczaił się i wsiąkł w miejscową społeczność. Co tam
zresztą snuć przypuszczenia! Znajdźmy Rudolfa Sznajdera, wtedy rzecz
się wyjaśni.
Nie czekali długo. W połowie grudnia poznańska milicja nadesłała
informację, że w mieszkaniu przy ulicy Szkolnej osiem znaleziono zwłoki
mężczyzny lat pięćdziesiąt dwa, zameldowanego jako Andrzej
Gałęzowski, księgowy. Denat otrzymał strzał z pistoletu w głowę z dość
bliskiej odległości. Podczas przeszukiwania lokalu inspektor grupy
operacyjno-śledczej natrafił na ukryty w podręcznym sejfie dowód
osobisty na nazwisko Rudolfa Sznajdera. Ponieważ stołeczna milicja
interesuje się człowiekiem o takim nazwisku, zawiadamiamy itd.
Major Szczęsny pojechał do Poznania. Ciało zostało już zabrane do
Zakładu Medycyny Sądowej na sekcję. Zaszedł tam, wraz z kapitanem
Jodłeckim z WUSW, który odnalazł w sejfie ukryty dokument. Lekarz
zakończył właśnie swoje czynności. Nie zdejmując gumowych
rękawiczek, odkrył białą, martwą twarz Sznajdera i mruknął, że orzeczenie
dopiero zacznie pisać. Żadnych rewelacji kryminalistycznych; strzał
oddano z odległości około trzech metrów, denat znajdował się w tym
momencie w pozycji stojącej, twarzą do zabójcy. Sekcja nie wykazała
upojenia alkoholowego ani zażycia środków psychotropowych.
Kiedy Szczęsny z kapitanem wyszli z gmachu Zakładu, Jodłecki
zaproponował wpierw obejrzenie mieszkania przy Szkolnej osiem, a
potem rozmowę w Urzędzie. Szczęsny zgodził się bez oporu, gdyż sam
chciał przede wszystkim zorientować się, w jakich okolicznościach
nastąpiło przestępstwo i jak wygląda lokal.
- Nie wykryliśmy najmniejszych śladów włamania - mówił kapitan,
zrywając plombę z drzwi. - A mimo to sądzę, choć mam na to jeszcze mało
dowodów, że zabójca wszedł tutaj przed nadejściem Sznajdera i czekał na
niego ukryty. Pewnie zaopatrzył się w bardzo dobre wytrychy.
- Dlaczego zakładasz, że przyszedł pierwszy? - spytał Szczęsny,
rozglądając się po dużym, trochę staroświecko urządzonym pokoju.
- Zastosowaliśmy metodę betaradiografii. Znasz to?
- Teoretycznie. Nie używaliśmy jeszcze w praktyce. Metodą
projekcyjną?
- Nie, stykową. Popatrz - podszedł do okna i ujął w palce brzeg
granatowej, cienkiej zasłony. - Ponieważ Sznajder, według opinii lekarza i
naszej, stał mniej więcej tu, obok stołu, twarzą do okna i strzelono mu
prosto w sam środek czoła, bardzo wątpię, żeby widząc wymierzony w
siebie pistolet nie uchylił się, nie rzucił w bok, tylko czekał spokojnie, aż
tamten pociągnie za spust. Dlatego uważam, że zabójca ukrył się za tą
zasłoną i strzelił przez nią. Kaliber pięć milimetrów, pocisk nie zostawił w
tkaninie otworu, widocznego gołym okiem, choć jest, jak widzisz, niezbyt
ścisła. Natomiast betaradiografia wykazała przebicie zasłony przez cząstki
prochu. Wykonaliśmy zdjęcia, pokażę ci później; w miejscach przebicia
widać wyraźnie nieco jaśniejszy obraz.
- Jaki izotop promieniotwórczy stosowałeś?
- Ce czternaście. Co prawda długo trwa promieniowanie, około
czterdziestu godzin, ale wynik rewelacyjny.
Major w skupieniu wodził wzrokiem po meblach, spłowiałym
nakryciu tapczana, wytartym dywanie. Zbliżył się do szafy, otworzył.
Wisiały w niej nieco podniszczone garnitury, na półkach bielizna, stare
swetry. Potem obejrzał dokładnie mały sejf, jakoś nie pasujący samą swą
obecnością do tego zagraconego mieszkania podstarzałego mężczyzny,
mało widać dbającego o estetykę wnętrza i własny wygląd.
- Co było w sejfie prócz dowodu osobistego na nazwisko Sznajdera?
- Różne papiery, przejrzysz sobie potem. Ekspert z naszego
laboratorium kryminalistycznego stwierdził, że dowód, wydany swego
czasu przez jednostkę w Załężnej, jest autentyczny. Cóż, tam nie wiedzieli,
że oparty na fałszywym dokumencie urodzenia. Natomiast ten na
nazwisko Gałęzowskiego został podrobiony tak misternie, że ekspert ma
wątpliwości. Zabierz dowód do Zakładu Kryminalistyki, oni się z tym
pewnie uporają, mają większe możliwości techniczne. W rezultacie nie
wiadomo dziś, czy denat nazywał się rzeczywiście Sznajder, czy
Gałęzowski.
- Długo tu mieszkał? I w ogóle czyj to lokal?
- Zameldowany prawie dziewięć miesięcy temu. Mieszkanie, pokój z
małą kuchnią i ubikacją, bez łazienki, wynajął od rodziny pewnego
technika, który wraz z grupą kolegów wyjechał na dwa lata do Libii coś
tam budować. Rodzina, nie chcąc za krewniaka płacić komornego, dała
ogłoszenie, że wynajmie mieszkanie. Sznajder zgłosił się co prawda nie
jako pierwszy, ale dawał wysokie odstępne, więcej nawet niż tamci żądali.
Musiał mieć sporo pieniędzy. Zameldował się jako księgowy, jednakże,
jak zdołaliśmy dotychczas ustalić, nigdzie nie pracował. Być może gdzieś
prywatnie. Albo tylko dorywczo. Mało wychodził z domu, jak twierdzą
sąsiedzi. Z nikim nie zawarł znajomości, określili go jako
nietowarzyskiego mruka. Na dzwonek do drzwi długo nie otwierał,
przyglądał się przez „judasza”, pytał, kto i po co. Listonosz nie
przypomina sobie, żeby przynosił mu jakieś listy.
- Wygląda na to, że chciał się przed kimś ukryć. A jednak ten ktoś go
znalazł i zabił. Kaliber pięć? Maleństwo, chociaż z tej odległości
wystarczy. Żadnych śladów nie zostawił?
- Żadnych. Myślę, że był to przestępca przebiegły, opanowany, że
przedtem obserwował tryb życia Sznajdera, opracował sobie plan i
zadziałał bez pudła. Wyszedł stąd, nie zauważony przez nikogo. W samo
południe, jak przypuszczamy.
- Kto znalazł ciało?
- Zaczął się tu dobijać monter z gazowni, bo akurat kontrolowano
szczelność przewodów na całej ulicy. Przyszedł tak koło piętnastej.
Sąsiedzi, zaintrygowani, czemu Sznajder nie otwiera, bo rano widzieli go,
jak wracał do domu ze sklepu spożywczego, zawiadomili milicję.
Dzielnicowy” myśląc, że facet zmarł nagle albo leży ciężko chory,
wyważył wraz z dozorcą drzwi. No, potem ja przyjechałem. Leżał bokiem
na dywanie, tak jak ustawiłem te chorągiewki. Trochę krwi z głowy. Na
stole torba z chlebem, kostka masła, pół kilograma jabłek. Widać nie
zdążył tego zanieść do kuchni. Nikt nie słyszał strzału, ale to nic
dziwnego; większość ludzi była w pracy, a w domach kobiety, zajęte
swymi sprawami, wszędzie radio, hałasy uliczne i tak dalej. Nikt nie
dostrzegł kogoś obcego, zresztą w dzień mało kto zwraca na to uwagę.
Zabójca wiedział, kiedy przyjść.
- Powiedz mi jeszcze, w jaki sposób otworzyłeś sejf?
- Był otwarty. W dodatku bez śladów manipulowania, bez
uszkodzeń. Albo więc Sznajder, wróciwszy do domu, najpierw zajął się
sejfem, może coś tam włożył, a dopiero potem chciał zanieść do kuchni
sprawunki, albo też zabójca znał szyfr. Pytanie, czy w ogóle cokolwiek z
niego zabrał, bo pozostawił pieniądze i dokumenty. Sznajder miał w sejfie
dwieście tysięcy złotych, marki zachodnionierhieckie i dolary. Trzymał
tam też trochę kosztowności: złoty zegarek, sygnet, dwie obrączki bez
monogramów i dat, chyba coś jeszcze.
W budynku milicyjnym Szczęsny z uwagą przejrzał papiery, wyjęte z
sejfu, ale nie znalazł w nich nic, co byłoby wskazówką w prowadzonym
śledztwie. Trochę starych listów od jakiejś kobiety imieniem Benigna,
chyba dalszej krewnej, która w każdym z nich jednocześnie dziękuje za
przesłane pieniądze i prosi o następne. Listy nosiły daty sprzed kilkunastu
lat; korespondencja urywała się pewnej jesieni, a do ostatniego doklejono
mały nekrolog: Benigna Nowak, lat osiemdziesiąt sześć, zmarła etc.
Podpisane: rodzina. Prócz listów w sejfie Sznajder chował dwie książeczki
PKO z wkładami po osiemdziesiąt tysięcy złotych, przy cZym jedna
wystawiona była na nazwisko Rudolfa Sznajdera, a druga na Adama
Gałęzowskiego. Jeszcze kilka starych rachunków za gaz i światło, kwit za
wpłacone odstępne, kalendarz sprzed trzech lat, czysty, bez najmniejszych
zapisków.
- Zastanawiałem się - powiedział Jodłecki - po co on to wszystko
trzymał w sejfie? Rozumiem, że walutę i kosztowności, ale listy i stare
rachunki?
- Listy pewnie stanowiły dla niego jakąś pamiątkę rodzinną - odparł
major - a rachunki wetknął tam przez roztargnienie. Szukacie kogoś z jego
krewnych?
- Daliśmy ogłoszenie. Ta Benigna Nowak mogła mieć dzieci czy
wnuki. Jak sądzisz, kto go zabił? I dlaczego?
- Nie wiem jeszcze. Tak, jak nie wiem, kto i dlaczego zabił Wernera
Kirshwalda. Coś tych ludzi musiało łączyć i być może zgładziła ich ta
sama ręka. Słuchaj, Marku, czy w mieszkaniu Sznajdera nie natrafiłeś
przypadkiem na jakikolwiek ślad nietoperza?
- Nietoperza? - powtórzył Jodłecki ze zdumieniem. - Myślisz o takim
wypchanym, bo chyba nie o żywym?
Szczęsny mimo woli roześmiał się, a potem wyjął z portfela
fotografię wizytówki, znalezionej w marynarce Kirshwalda i położył przed
kapitanem.
- O, coś takiego. Przecież wysłaliśmy wam zdjęcia. Nie pamiętasz?
Jodłecki uderzył dłonią w czoło.
- Prawda! Mam to u siebie w biurku, zaraz... Ale Szczęsny
powstrzymał go ruchem ręki.
- Nie trzeba, wierzę ci. Więc czy była taka lub podobna w
mieszkaniu Sznajdera?
- Z całą pewnością nie! Przeszukaliśmy je bardzo starannie.
*
Pierwszy zapalił lampę, stojącą na bocznym stoliku, prześliczny
antyk porcelanowy, ozdobiony srebrem. Potem ociężale sięgnął do
dzwonka. Po paru sekundach drzwi uchyliły się, stanął w nich mężczyzna
o twarzy tak nijakiej, że wydawał się urodzony i żyjący przez pomyłkę.
- Zawołaj tego... - mruknął Pierwszy, nie kończąc. Służący czy
sekretarz, on sam właściwie nie wiedział, kim jest naprawdę, oddalił się
bezszelestnie, a po chwili do gabinetu wsunął się człowiek średniego
wzrostu, przyzwoicie ubrany, o włosach gładko przylegających do czaszki
i lekko wypukłych oczach. Na ogół oczy te miały wyraz pewności siebie,
dopełniony przez ostro zarysowaną brodę i wąskie wargi; teraz jednak cała
postać, pochylona w służalczym, może nawet pokornym ukłonie, wyrażała
tylko gotowość do wysłuchania tego, co chciał powiedzieć szef, i do
spełnienia jego woli.
Był to dubler Szóstego, działający w Madrycie. Tym razem zupełnie
wyjątkowo wracał po wykonaniu misji w innym kraju niż Hiszpania.
- Mów! - powiedział Pierwszy, nawet nie proponując mu, by usiadł.
Lekceważył dublerów, chociaż ich potrzebował.
- Wykonałem zadanie - odezwał się Szósty z Madrytu.
- Znak?
- Znalazłem w sejfie, zabrałem i przywiozłem. Oto jest - zbliżył się,
położył na stoliku wizytówkę, oprawioną w metalowe ramki, potem
odsunął się z uszanowaniem i czekał.
Pierwszy ujął w swe grube, krótkie palce nietoperzowy znak, zdjął
oprawkę, przejrzał tekst. Dźwignął się potem z fotela, podszedł do jakiejś
aparatury, stojącej w kącie pokoju, włożył tekst wizytówki pod silnie
powiększające szkło, zapalił lampkę, uruchomił urządzenie. Zobaczył,
niewidoczną dla zwykłego oka, rzymską dziewiątkę i kiwnął głową z
zadowoleniem. Wrócił na fotel, przez chwilę obserwował twarz stojącego
przed nim człowieka, a dojrzawszy na niej strach, znów się ucieszył. Tak
było zawsze.
- Bez kłopotów? - mruknął pytająco.
- Bez. Miałem trudności z odnalezieniem go, potem już nie.
Strzeliłem przez kotarę, nawet mnie nie widział. Sejf on sam otworzył
zaraz po wejściu do mieszkania. Schował tam pieniądze. Kiedy odwrócił
się twarzą do okna, dostał prosto w środek czoła. Znak wyjąłem z sejfu.
- Nic więcej? - W pytaniu Szósty dosłyszał nutę groźby, więc odparł
spiesznie, że absolutnie nic, nawet nie tknął pieniędzy ani kosztowności.
- Wiesz, że mogę to sprawdzić?
- Tak. Ale jestem czysty.
- Możesz odejść. Otrzymasz premię. Szósty znikł za drzwiami.
Pierwszy uśmiechnął się sam do siebie; dobrze wiedział, że nie jest w
stanie sprawdzić, czy z sejfu nie zginęło nic oprócz znaku. Wiedział jednak
również, że utrzymywanie dublerów w poczuciu całkowitego
posłuszeństwa i strachu daje mu nad nimi władzę niemal absolutną. W tym
miejscu zastanowił się nad słowem „niemal”, które już nie pierwszy raz
pojawiło się w jego rozmyślaniach. Potrafił bowiem zdobyć się na trzeźwą
ocenę sytuacji.
We wrześniu inny Szósty, tam w Polsce, został zlikwidowany, bo
odmówił wykonania tego, na czym „Nietoperzom” zależało. Nie wiadomo,
czym Szósty wówczas się kierował: obawą, skomplikowanymi warunkami
miejscowymi, poczuciem bezradności? W każdym razie należało z nim
skończyć, bo stał się niebezpieczny. I to był pierwszy przypadek, kiedy
słowo „niemal” zaciążyło nad przywódcą tej złowrogiej organizacji. Po raz
drugi musiał użyć go w przypadku Dziewiątki.
Człowiek ten od wielu lat tkwił w Polsce. Przed sześciu laty
otrzymał zadanie usunięcia z powierzchni ziemi kogoś, kto zagrażał
interesom pewnej firmy w Kolonii. Obiekt - młody, bardzo zdolny fizyk -
zginął na pozór zwyczajnie, w wypadku samochodowym. Znaleziono
później jego ciało w na wpół spalonym wraku fiata. Dziewiąty normalną
drogą, a więc przez specjalnego pośrednika, zawiadomił o tym
Pierwszego, opisując dokładnie całe wydarzenie. Pośrednik, sprawdziwszy
jego relację, wrócił do Monachium. Dwa lata temu Dziewiąty wykonał
podobne zadanie, tym razem chodziło o kobietę, sprawa była dość
zawikłana, ale przyczyny nie interesowały „Nietoperzy”, liczyły się tylko
pieniądze. I w tym przypadku Dziewiąty zrobił, co mu kazano, opisał,
przesłał, wziął zapłatę.
Jednakże wkrótce potem, nagle i bez uprzedzenia, sprzedał dom i,
starannie zacierając za sobą ślady, wyprowadził się do Poznania. Pierwszy
miał zwyczaj „dawania szansy”, jak to nazywał. Wysłał do niego jednego z
dublerów, aby ten zorientował się, w czym rzecz. Wysłał, to znaczyło, aby
znalazł i przeprowadził rozpoznanie sytuacji. Dubler wykonał zadanie.
Wykonał do końca, jak mu polecono. Był to właśnie ów Szósty z Madrytu.
Dlaczego? - zastanawiał się od pewnego czasu Pierwszy. - Dlaczego
Werner Kirshwald i Rudolf Sznajder w pewnym momencie wycofali się,
odmówili współpracy. Co nimi kierowało? Obaj zrobili to w Polsce. Kraju,
który ich szef znał jedynie z nazwy, opisów, prywatnych kontaktów z
paroma ludźmi, pracującymi najczęściej przy ulicy Englischer Garten.
Może to za mało - myślał, pijąc drobnymi łykami portorykański rum
„Captain Morgan”, bo sprzykrzyły mu się słodkie likiery. - Może
powinienem bliżej poznać ten dziwny, niezrozumiały kraj, pełen
sprzeczności i zaskakujących wydarzeń. Ale jak to zrobić?
*
Dorota uśmiechnęła się. Miała śliczny uśmiech pełen ciepła i
obietnic, których najczęściej nie dotrzymywała.
- Nie zdradzam cię - powiedziała kiedyś do Andrzeja, odpowiadając
na jego wymówki, że widział ją to tu, to tam w męskim towarzystwie. -
Trochę więcej zaufania, darling! Nie bądź zazdrosny.
- Jestem - odparł gniewnie. - Nic na to nie poradzę. Chcę cię mieć na
własność i na zawsze. Najchętniej wsadziłbym cię do klatki, Zamknął na
klucz. Byłby tylko jeden i tylko u mnie.
- Nie mam w sobie nic z kanarka czy papugi. Lubię przestrzeń i
swobodę. Musisz się do tego przyzwyczaić.
Takie rozmowy pomiędzy nimi nie zdarzały się często, toteż Dorota
nie brała Andrzejowej zazdrości na serio. On jednak, w miarę upływu
czasu, stawał się coraz bardziej zaborczy i nie potracił jej wybaczyć
licznych towarzyskich kontaktów. Za ładna dla mnie - myślał z goryczą -
za bardzo przyzwyczajona do hołdów i męskiego podziwu. Stawał wtedy
przed lustrem i długo, krytycznie przyglądał się swemu odbiciu.
Ukazywało twarz o męskich rysach, z pewnością przystojną; gęste falujące
włosy koloru brunatnego z odrobiną siwizny na skroniach dodawały jej
uroku. Wąsy zgolił niedawno, bo Dorota twierdziła, że mu „nie pasują”;
teraz wydawał się młodszy.
Dzisiaj Dorota przyszła niespodziewanie, czym wprawiła go w
kłopot; mieszkanie było nie sprzątnięte, w łazience nad wanną wisiały
uprane koszule i skarpety, a na stole leżały rozłożone papiery, skrypty i
książki, bo przygotowywał się do pracy doktorskiej.
- Mogłaś uprzedzić - wypomniał łagodnie, bo przecież tak naprawdę
cieszyła go każda jej wizyta. - W domu bałagan.
- Nie szkodzi - odpowiedziała z uśmiechem. - Mam ochotę na dobrą
mocną herbatę. Zrobisz?
- Oczywiście.
Wyszedł do kuchni. Kiedy wrócił, niosąc na tacy szklanki i cukier,
dziewczyna spytała z zaciekawieniem:
- Pracujesz naukowo?
- Tak, chcę zrobić doktorat.
- Jaki temat obrałeś?
- „Niektóre metody badania dokumentów w świetle najnowszych
osiągnięć techniki”. Trochę za szeroki, nadawałby się na trzy prace, nie na
jedną. Dlatego zaznaczyłem „niektóre”.
- Czy to jest akurat potrzebne tam, gdzie jesteś zatrudniony? Mam na
myśli twój wydział w Zakładzie.
- Naturalnie. Proszę, bierz cukier. Przecież pracuję w wydziale
badania dokumentów, mówiłem ci kiedyś.
- Wiesz, trochę żałuję, że nie skończyłam jednak prawa. - Mogłabym
też analizować najróżniejsze ciekawe dokumenty. Razem z tobą - objęła go
za szyję i o mało nie przewróciła szklanki z herbatą. - Twoja praca musi
być strasznie interesująca. Czy badasz tylko tajne papiery milicyjne, dla
śledztwa?
- Nie tylko. Często zgłaszają się do nas instytucje, prosząc o
uwiarygodnienie jakiegoś dokumentu. Były takie prośby z muzeów,
chodziło o fałszerstwo obrazów. Znana ci jest pewnie słynna sprawa
autentyczności paru listów Fryderyka Chopina, prasa o tym informowała.
Raz zajmowałem się testamentem, pisanym na bardzo starym pergaminie,
rzecz była o tyle ważna, że dotyczyła ogromnego zapisu. Rodzina wiodła
zacięty spór z lokalnym muzeum. No, oczywiście najwięcej czasu
przeznaczamy na sprawy śledcze, mówiąc w skrócie. Jesteśmy przecież
instytucją milicyjną.
Dorota słuchała uważnie, popijając gorącą herbatę. Pomyślał, że
mogłaby tak siedzieć obok niego jako żona, pani tego domu, przyjaciółka i
towarzyszka codziennych trosk i radości. Jego Dorota. Czy zechce? Za
wcześnie o to pytać - osądził trzeźwo. - Niech się dobrze poznają, niech
nabiorą przekonania, że się dobrali, bo wcale niełatwo jest być żoną
oficera milicji. Przecież mogą go przenieść do innego miasta, znajdzie się
w jednostce operacyjnej, przyjdą dni i noce poza domem, ciężkie dni
służby śledczej, okresy nagłego pogotowia, zmęczenie, nawet choroba.
Czy ona to wytrzyma, ta delikatna, rozkapryszona, bardzo wrażliwa
kobieta?
- O czym myślisz? - spytała, zdziwiona jego niespodziewanym
milczeniem.
Uśmiechnął się, potrząsnął głową jakby odpędzając trudne myśli.
- Nic, tak sobie tylko.
- Powiedz!
- Kiedyś powiem - obiecał.
- Teraz! - zażądała stanowczo.
- Teraz nie. O co pytałaś przedtem? Aha, o te cywilne sprawy. No,
więc owszem, bywają bardzo interesujące dokumenty. Ale to tylko z
daleka wygląda pasjonująco. Na co dzień nasza robota jest żmudna,
wymaga drobiazgowego, precyzyjnego badania, kroczek po kroczku, aby
wyłowić prawdę. Bo to jest cel naszej pracy.
- A co to jest prawda? - spytała przekornie, kładąc mu głowę na
ramieniu. - Pytam jak Piłat.
- Prawda to zgodność myśli z rzeczywistością - zacytował Tomasza z
Akwinu. - Pamiętam to sformułowanie jeszcze ze studiów. Podoba mi się
jego jasność i logika. Może jednak dość na dzisiaj o sprawach poważnych.
Jak myślisz, kochanie?
- Poczekaj - odsunęła jego ręce - chcę jeszcze porozmawiać.
Opowiedz mi o tych listach Chopina; nie pamiętam, co podawały gazety.
Powściągnął odruch zniecierpliwienia, najmniej teraz interesował go
Chopin; Zapalił klubowego, choć Dorota za każdym razem częstowała go
jakimiś zagranicznymi, jak kent III deluxe lub ostatnio merit ultra lights.
Skąd je masz? - chciał czasem zapytać, ale coś zamykało mu usta. Może
odpowiedź byłaby zbyt trudna do przełknięcia.
- No, więc... Zaraz, niech sobie przypomnę. Do naszego Zakładu
zwróciło się w tej sprawie Towarzystwo imienia Fryderyka Chopina,
prosząc o ekspertyzę. Otrzymaliśmy kserokopię, zatytułowaną: „Listy
Chopina do Delfiny Potockiej”, tam były, jeżeli dobrze pamiętam, ręczne
teksty czterech listów. Dostaliśmy też reprodukcję sześciu innych z
angielskiego czasopisma muzycznego, nie pamiętam nazwy. Jako materiał
porównawczy posłużył album z reprodukcjami autentycznych listów
Chopina. Nie będę ci opowiadał o całej, bardzo drobiazgowej pracy
badawczej. W przypadkach, kiedy mamy do czynienia nie z oryginalnym
dokumentem do porównywania, ale z reprodukcjami, w dodatku
wielokrotnie powielanymi, musimy doskonale znać całą dynamikę
procesów graficznych, a zwłaszcza znajomość impulsu pisma osoby...
Zostawmy, to za trudne dla laika. W rezultacie ustaliliśmy, że sporne teksty
spreparowano przy pomocy chytrego fotomontażu, posługując się
autentycznym pismem Chopina, „pociętym”, jeżeli można się tak wyrazić,
na poszczególne elementy i połączonym fotograficznie w sfałszowane
teksty. Zrozumiałaś coś z tej relacji?
- Wszystko. Opowiesz mi jeszcze kiedyś o innych ekspertyzach? To
szalenie ciekawe!
- Opowiem. Kiedyś - zgodził się łatwo, bo w tym momencie
zajmowało go zupełnie coś innego niż jakiekolwiek ekspertyzy
dokumentów. Dorota już się nie sprzeciwiała.
*
„R-8” wszedł do gabinetu pułkownika Polewskiego, a widząc, że jest
zajęty rozmową telefoniczną, usiadł w kącie i czekał. Praca w
kontrwywiadzie nauczyła go cierpliwości, a także pewnej wyrozumiałości
wobec kolegów starszych stopniem. Niektórych przewyższał
doświadczeniem, umiejętnością błyskawicznego rozpoznawania sytuacji w
momencie zagrożenia, prawidłowego wyciągania wniosków. Starał się im
tego nie okazywać, gdyż poza wszystkim był dobrze wychowany. Z natury
choleryk (sam tak mówił o sobie), wyuczył się tak doskonałego
opanowania, że ci, którzy znali go krótko bądź mało, uważali, iż jest
flegmatykiem. Nie wyprowadzał ich z błędu.
Polewskiego lubił i cenił. Zaprzyjaźnili się cztery lata temu, a mimo
iż dzieliło ich kilka stopni służbowych i stanowisko Tadeusza, to przecież
przyjaźń ta z czasem umocniła się i trwała. Polewski, choć też pracował w
kontrwywiadzie, nie był jego szefem, co być może również wpływało na
ich wzajemne stosunki. Dość często jednak zdarzało się, że jeden
potrzebował pomocy drugiego przy wypełnianiu swoich zadań, bo
kontakty pomiędzy wydziałami zazębiały się i pomagały w pracy..
Pułkownik zakończył rozmowę, wstał, pospacerował po gabinecie,
głęboko nad czymś zamyślony. „R-8” nie odzywał się, aby nie
przeszkodzić mu nierozważnym słowem.
- Dobrze, że się zjawiłeś - powiedział Polewski, zapominając, iż
przed godziną sam go o to prosił. - Kiedy wyjeżdżasz za granicę?
- Pojutrze.
- Zaszły nowe okoliczności w związku ze sprawą Wernera
Kirshwalda, o której ci swego czasu mówiłem.
- Wiem. Zabito Rudolfa Sznajdera, a Kirshwald we wrześniu szukał
go w Załężnej.
- Już to wiesz? - Tadeusz roześmiał się. - W porządku, nie będę ci
przypominał. Dlatego nagląca prośba: zainteresuj się nie tylko
Kirshwaldami, ale przede wszystkim „Nietoperzami”. Pracowałeś w
wywiadzie, wiesz, jak to zrobić.
„R-8” spojrzał na niego spod oka.
- To prawie tak, jakbyś kazał mi włożyć gołą rękę w gniazdo
szerszeni. Wprawdzie wiem o „Batsach” na razie tyle co nic, ale i to
wystarczy, aby zorientować się, że mają wiele wspólnego z terroryzmem.
Chociaż - zamyślił się - mogą nie mieścić się w uznawanych dziś regułach
gry.
- Wyjaśnij to.
- Widzisz, przeczytałem niedawno w czasopiśmie, wydawanym
przez Międzynarodowy Instytut Studiów Strategicznych w Londynie, że
istnieje sześć celów terroryzmu, tak oni to sobie w instytucie wyliczyli. A
więc na przykład: chęć uzyskania od władzy jakichś ustępstw lub okupu,
chęć szerzenia zamętu, niepokoju w społeczeństwie i tak dalej. Wśród tych
sześciu nie wymienia się likwidowania pewnych osób wyłącznie za
pieniądze. Podkreślam: za, a nie dla pieniędzy, bo nie ofiara czy jej rodzina
miałaby złożyć okup, lecz inicjator zabójstwa za to płaci. Inaczej mówiąc,
„nietoperza” ktoś wynajmuje po to, aby usunął człowieka
niebezpiecznego, niewygodnego, przeszkadzającego inicjatorowi. Bywają
prywatni detektywi, być może są też prywatni kaci.
- Sądzisz, że w taki sposób zabito Kirshwalda i Sznajdera? Dla kogoś
stali się zbyteczni?
- Nie wiem, Tadeusz. Myślę tylko, że mocodawca tych zbrodniarzy
znajduje się poza Polską. A inicjatorzy mogli być różni w obu wypadkach.
Dla mnie terrorysta to osobnik z zaburzeniami psychicznymi, chociaż na
ogół świadomy tego, co robi. W przypadku całej grupy, kierowanej przez
jakąś bardzo silną, groźną jednostkę, mamy do czynienia z tak zwaną
patologią kolektywu.
Polewski usiadł za biurkiem, chwilę patrzał w spokojne, jasne oczy
kapitana, a potem rzekł:
- Słuchaj, Stachu, cofam swoją prośbę. Dowiedz się tylko, ile się da,
o Kirshwaldach i Sznajderze, a z „Nietoperzami” daj sobie spokój.
„R-8” uśmiechnął się ledwie dostrzegalnie.
- Sądzisz, że właśnie teraz, kiedy już zacząłem swoją „wielką grę”,
mógłbym z niej zrezygnować?
Rozdział 5
W styczniu zaczęły się ostre mrozy, śnieg zasypywał ulice i ubielił
drzewa w parkach. W któryś z takich dni Szczęsny i Daniłowicz żegnali na
Cmentarzu Północnym starszego kolegę. Odszedł na emeryturę kilka lat
temu, po dwóch zawałach i z ciężką chorobą wrzodową. Mimo to usiłował
nie poddać się, zmuszał swój zmęczony organizm do fizycznego wysiłku,
długich spacerów i gimnastyki. Jakiś czas udawało mu się oszukać serce;
potem zbuntowało się.
Cmentarz na Wólce Węglowej, który latem wyglądał jak rozległe,
ukwiecone pole, ciągnące się aż hen po Puszczę Kampinoską, teraz był
tylko martwą równiną z zaśnieżonymi, długimi rzędami krzyży i
nagrobków.
- Wiesz - powiedział Daniłowicz, kiedy wracali z wolna alejką,
przepuściwszy przodem rodzinę i delegację z jednostki - może nie tutaj,
ale na Powązkach przypomina mi się często taka bardzo stara, jeszcze z
pierwszej wojny światowej, pieśń, którą podobno śpiewano na froncie,
chowając poległych żołnierzy. Ja oczywiście jej nie słyszałem, ale
opowiadał mi ojciec. Zaczynała się od słów: „Oddaliście wszystko, co
człowiek mógł dać...” Myślę, że tym jednym zdaniem można zastąpić
najpiękniejszą mowę pogrzebową. Szczęsny podniósł kołnierz brązowego
kożuszka, no wiatr ziębił go w szyję, a potem mruknął, że nie lubi
cmentarzy, pogrzebów i w ogóle cholera go bierze, kolega powinien był
jeszcze żyć co najmniej dziesięć lat, ale nie dbał o siebie.
Wyszli na plac przed bramą, wsiedli do samochodu, silnik długo nie
chciał zapalić, bo zamarzł. W drodze, jak zwykle, wrócili do sprawy
Kirshwalda.
- Nie natrafiliśmy dotąd na żadnych krewnych tej Benigny Nowak -
rzekł pułkownik. - Być może ich nie ma.
- Odwiozę cię do Urzędu i pojadę do Zakładu Kryminalistyki.
- Po co?
- Chcę mieć odpis analizy włosów, znalezionych wtedy w
samochodzie Wernera:
- Nie przysłali do nas?
- Owszem, jest w teczce sprawy. Ale ja chcę mieć dla siebie -
powtórzył Szczęsny z uporem. Spojrzał na szefa spode łba, nie lubił, jak
go za wiele pytano. Daniłowicz westchnął i umilkł. Dopiero kiedy minęli
już Halę Marymoncką, odezwał się pojednawczo, aby rozładować smętny
nastrój:
- Wczoraj jeden ze znajomych dziennikarzy, świetny facet zresztą,
przytoczył mi anegdotkę o pewnym wybitnym polityku. Otóż on bardzo
nie lubił wszelkich komisji i nie miał dla nich uznania. Kiedyś tak się
wyraził: „Wielbłąd, moi panowie, to koń zaprojektowany przez komisję”...
Szczęsny wybuchnął śmiechem, polonez zatoczył się na jezdni, ale jakoś
utrzymał równowagę. Nastrój w wozie wyraźnie się poprawił. Major
zahamował przy Pałacu Mostowskich, szef wysiadł, potupał trochę dla
rozgrzewki, syknął, bo lewa noga zabolała ostrzegawczo, i utykając
poszedł do wejścia. Szczęsny patrzał za nim chwilę z troską w oczach.
Wykończy mi się chłop, jak nie pojedzie do sanatorium - pomyślał. Dodał
gazu, ruszył w stronę Alej Ujazdowskich. Po drodze dojrzał jednak na
chodniku Andrzeja Łanieckiego, zatrzymał wóz i zaprosił go na kawę.
- Zmarzłem na kość - powiedział.
- W samochodzie? - zdziwił się kapitan.
- Nie. Byliśmy ze Stefanem na pogrzebie... mniejsza z tym, nie
znałeś go. Zresztą jechałem do was. Ściślej, do wydziału biologii w
Zakładzie.
- To dobrze. Wypijemy kawę i zabiorę się z tobą. Weszli do lokalu,
usiedli przy stoliku w samym kącie. Podeszła kelnerka. Łaniecki zamówił
dwie duże, sobie szarlotkę, po czym zwrócił się do Szczęsnego:
- Co dla ciebie?
- Gniotą - odparł i spojrzał na kelnerkę z zainteresowaniem.
Przymrużyła oczy i odpowiedziała bez wahania:
- Nie ma bajaderek.
- Jeden zero dla pani - mruknął, ubawiony. - Proszę wobec tego
również szarlotkę.
Chciał powiedzieć coś Andrzejowi, ale zauważył, że kapitan patrzy
w drugi koniec kawiarni z dziwnym wyrazem twarzy, tak jakby czemuś
nie dowierzał albo był bardzo zaskoczony. Odwrócił się więc, przeleciał
wzrokiem po stolikach.
- Jaka ładna dziewczyna! - rzekł z uśmiechem. - Znasz ją?
- Tak.
- Pogratulować.
- Jeszcze nie ma czego - odparł Łaniecki przez zaciśnięte zęby.
Poznał Dorotę. Nie była sama.
Nagle Szczęsny zmarszczył brwi i z uwagą przyjrzał się mężczyźnie,
który siedział obok dziewczyny. Gdzieś już go widział, może nawet
rozmawiali ze sobą, ale gdzie to było? Gość przy stoliku miał gęste, siwe
włosy w nieładzie spadające na kołnierz, twarz pełną, bladą, usta na twpół
zakryte bujnymi wąsami. Ubrany był w gruby norweski sweter w barwne
wzory, odpowiedni bardziej na narty niż do ciepłego lokalu.
- Ty znasz ją, a ja chyba jego - powiedział, wciąż wytężając pamięć. -
Ale skąd? Do diabła, nie mogę sobie przypomnieć.
- Przesłuchiwałeś go?
- Nie przypuszczam. Dobrze znasz tę laleczkę? Zdziwił się, bo
Łaniecki raptem poczerwieniał i syknął gniewnie:
- To nie jest... To jest... - urwał, nerwowym ruchem sięgnął po
papierosy.
- Widzę, że jest, bo siedzi. Pytałem, czy ją dobi ze znasz, ale jeżeli
masz się złościć, to nie mów. Mnie zresztą bardziej interesuje facet, który z
nią tak czule...
- Przestań!
- O, z tego widać, że cię porządnie wzięło. Przypuśćmy, że to jej
wujek? Bo na oko duża różnica wieku. Tak sobie pomyśl, a zaraz będzie ci
lżej.
Kelnerka przyniosła kawy i ciastka, uśmiechnęła się do Szczęsnego.
Zapłacili, Łanieckiemu nagle zaczęło się śpieszyć. Parząc usta wypił kawę,
nie dojadł szarlotki, wstał. W tym momencie Dorota i jej znajomy również
podnieśli się z krzeseł, zaczęli iść w stronę wyjścia. Dziewczyna
dostrzegła Andrzeja, za późno już było na wszelkie uniki. Major,
obserwujący tę scenę z pobłażliwym uśmiechem, zauważył, że po twarzy
pięknej nieznajomej przeleciał cień zażenowania, które jednak natychmiast
opanowała. Ze swobodą osoby, obytej w najróżniejszych sytuacjach
życiowych, podeszła do Łanieckiego i powiedziała:
- Jakże się cieszę, że cię spotkałam, Andrzejku! Nie wiedziałam, że
bywasz W tej kawiarni. A to pewnie twój kolega - spojrzała na
Szczęsnego. W milczeniu ujął jej rękę, pocałował. Nie wymienił swego
nazwiska, gdyż człowiek, stojący tuż za dziewczyną... Tak, już
przypomniał sobie, kim jest. Tamten jednak ani jednym gestem czy
słowem nie okazawszy, że się znają, przywitał się z oficerami, mówiąc
wyraźnie:
- Balicki. Miło mi poznać.
Nastała chwila ciszy, jakby nikt z tej czwórki nie chciał odezwać się
pierwszy. Dorota roześmiała się.
- Stoimy w przejściu - powiedziała. - Chodźmy do szatni.
Lawirowała tak, żeby znaleźć się obok Łanieckiego, pociągnęła go
za rękę, odeszli na bok i szeptała mu coś do ucha. Szczęsny nałożył,
kożuszek, ignorując siwowłosego mężczyznę, który próbował nawiązać
rozmowę o mrozach i ostrej zimie. Poznał mnie czy nie? - myślał major. -
Jeżeli udaje, to całkiem dobrze. Nie, łobuzie, nie dam ci tej satysfakcji.
Odwrócił się raptownie w jego stronę.
- My się przecież znamy - powiedział ostro. - Już pan zapomniał?
Tamten zmieszał się, potem zaprzeczył ruchem głowy.
- Nie zapomniałem - odparł, akcentując każdą sylabę. Wzrok miał
zimny, wrogi. - I nie zapomnę.
- Ja również.
Przez chwilę mierzyli się spojrzeniem; czarne wąskie oczy
Szczęsnego pobłyskiwały w mrocznej szatni. Obok nich przesuwali się
ludzie, oddawali i zabierali płaszcze, ale tych dwóch nie zwracało na nich
uwagi. Byli jak w zamkniętym, odizolowanym kręgu.
- Zabrał mi pan dwanaście lat życia - mruknął Balicki.
- Nie ja. Sąd. Nawiasem mówiąc, pan też zabrał komuś życie. Myślę,
że i tak pan się z tego tanio wywinął.
»- Posiedziałby pan chociaż pięć, to by pan zobaczył, jaka to
„taniocha”.
W głosie siwowłosego było coś, co kazało majorowi spojrzeć na
niego odrobinę mniej nieprzyjaźnie.
- Co pan teraz robi? - spytał. Łaniecki tłumaczył dziewczynie jakieś
zawiłe sprawy, słuchała uważnie, położywszy mu rękę na ramieniu.
- Żyję - odparł Balicki. Wzruszył ramionami.
- Z czego? Jeżeli wolno zapytać.
- Wolno. Prowadzę znajomemu rachunkowość w warsztacie. Po
wyjściu „stamtąd” nie przyjęli mnie w dawnym zakładzie. Zresztą nie
mam do nich pretensji.
Dorota i Andrzej, uśmiechnięci i pogodzeni, wrócili do nich, pragnąc
włączyć się do rozmowy. Ale rozmowy nie było. Obaj mężczyźni,
powiedziawszy sobie tylko tyle, ile należało dla wyjaśnienia sprawy,
milczeli. Dziewczyna pożegnała się z oficerami, chciała jeszcze zostać w
kawiarni, bo dostrzegła przy stoliku znajomą. Balicki znikł, wmieszany w
grupę gości.
- Częściowo miałeś rację - odezwał się Łaniecki, kiedy jechali w
stronę Alej Ujazdowskich. - Wprawdzie to nie jej wujek, ale stary znajomy
ojca. Spotkali się, pogadali przy kawie.
Szczęsny nic nie odrzekł. Zastanawiał się, czy powinien albo też czy
ma prawo wyjaśnić koledze przestępcze fakty z przeszłości Balickiego. To
prawlid, że stawał przed sądem za zabójstwo; sąd przyjął że w afekcie. Ale
karę odcierpiał. Czy przeszłość miała się za nim wlec do końca życia?
Może ojciec dziewczyny nie uważał za potrzebne mówić o tym w domu.
Może nawet, w jakiś sposób, usprawiedliwiał względnie rozumiał motywy
zabójstwa, choć zbrodnia zawsze zbrodnią pozostaje.
- Dlaczego nic nie mówisz? - zdziwił się kapitan.
- Ot, tak. Zamyśliłem się.
I już nie dodał więcej. Za to Łaniecki, wyraźnie podekscytowany
spotkaniem, powiedział, że zna Dorotę od dziecka, że niedawno spotkali
się przypadkowo (po szesnastu latach!), odnowili znajomość i, być może,
związek ich będzie trwały.
- Cóż to za określenie! Powiedz po prostu, że chcesz się z nią ożenić.
- No, tak. Ale jeszcze nie mówiliśmy o tym w sposób zdecydowany.
- Ona gdzieś pracuje?
- W sklepie. Mają taki butik... Andrzej speszył się, umilkł. Major
rzucił na niego przelotne spojrzenie i znowu ogarnęły go wątpliwości, czy
dobrze robi, nie wyjaśniając, kim był Balicki. Dojechali już jednak do
Zakładu, postanowił więc odłożyć to na inną okazję.
W - wydziale biologii Szczęsny poprosił o kopię ekspertyzy trzech
włosów, znalezionych w srebrzystym audi Kirshwalda.
- Na co ci kopia? - spytał podpułkownik Wilski, chudy, przygarbiony,
łysy. Miał za sobą ponad dwadzieścia lat pracy w kryminalistyce, napisał
szereg prac, przetłumaczonych na kilka języków, i brał udział w
międzynarodowych sympozjach biologów.
- Na prywatny, użytek - odparł Szczęsny i przymknął jedno oko dając
tym do zrozumienia, że oczywiście żartuje, co jednak tylko częściowo
było prawdą. Od czasu do czasu prowadził „własne śledztwo” w sprawach,
które go bardziej interesowały, wynikami dzieląc się uczciwie ze swoim
szefem.
Wilski wzruszył ramionami, przyjął papierosa; zapalili na korytarzu,
aby nie drażnić poprzeziębianych gardeł kolegów.
- Fenotypy - mruknął podpułkownik, kontynuując poprzednie
rozważania. - Rozumiesz, dopiero Culliford swoimi doświadczeniami w
dziedzinie badania plam krwi umożliwił nam pierwsze próby zastosowania
tych doświadczeń do włosów, mówiąc w skrócie.
- Powiedz mi, jaki termin ustaliliście dla procesu starzenia się
wyrwanych włosów? Chodzi mi o to, czy...
- Wiem, o co ci chodzi. Mamy pozytywne rezultaty badań włosów,
wyrwanych nawet trzy tygodnie wcześniej. - Zaciągnął się dymem,
rozkaszlał i dodał: - Ogromne znaczenie dla celów sądowo-lekarskich.
- Tak. Zdarza nam się przecież znaleźć włos w trakcie śledztwa, które
trwa już kilkanaście dni. Sęk w tym, że w sprawie Kirshwalda nie mam,
jak dotąd, materiału porównawczego. Ale go znajdę! - zapewnił z nagłą
zaciętością.
Wilski popatrzył na niego, pokiwał głową.
- Daj ci Boże. Oby tylko zabójca miał wciąż jeszcze inną głowę niż
moja i oby materiału porównawczego nie zabrakło.
Roześmiali się. Podpułkownik nie martwił się łysiną, twierdził, że w
ten sposób przypomina Kojaka, a według jego opinii jest to jeden z
lepszych policjantów. Szczęsny schował wręczoną mu kopię, po
kwadransie siedział już u siebie, w Pałacu Mostowskich. Pewna sprawa
nie dawała mu jednak spokoju. Połączył się z dzielnicowym urzędem na
Woli i poprosił do telefonu znajomego porucznika.
- Posłuchaj, stary - zaczął, choć porucznik był od niego kilkanaście
lat młodszy. - Zapisz sobie: Ryszard Balicki, lat... teraz będzie miał
pięćdziesiąt trzy bodajże, z zawodu ekonomista, mieszkał względnie
jeszcze mieszka na twoim terenie. Czternaście lat temu stanął przed sądem
za zabójstwo żony. Dostał dwanaście. Odsiedział. Podobno pracuje jako
księgowy w jakimś warsztacie.
- To pilne?
- Raczej tak. Powiedzmy w ciągu kilku dni, jeżeli dasz radę. Bo
chodzi mi przecież nie tylko o adres, ale o to, co naprawdę robi.
- Postaram się.
Zadzwonił już po dwóch dniach.
- Wymieniony osobnik, formalnie zatrudniony w warsztacie
elektrotechnicznym na stanowisku księgowego, w rzeczywistości zajmuje
się bardzo aktywnie handlem walutą. Robi to jednak na tyle sprytnie, że
nie udało się jak dotychczas zebrać wystarczających dowodów jego winy.
Nie posługuje się „konikami”.
- Na handlu nie możemy go złapać - mówił porucznik - a w domu
może mieć nawet sto tysięcy dolarów, ale nie znaleźliśmy podstaw do
przeszukania. Zresztą, wolno mieć. On na ulicy nie handluje, na to jest za
szczwany. Wszystkie transakcje załatwia w lokalach. Najczęściej w
„Europejskiej” albo w „Metropolu”. Chyba ze cztery razy nasz inspektor
był absolutnie pewny, że już go ma w ręku, i nic. Pudło.
Szczęsny podziękował, odłożył słuchawkę i zamyślił się głęboko.
Nie lubił wtrącać się do prywatnych, bardzo osobistych spraw kolegów;
przyjaźń przyjaźnią, ale istnieje pewna granica, którą niechętnie
przekraczał. I nie lubił również, kiedy jego próbowano wyciągać na
zwierzenia.
Dlatego w domu długo zastanawiał się, zanim nakręcił numer
Andrzeja. Postanowił, że zapyta go o byle co, a potem może w trakcie
rozmowy zahaczy o spotkanie z Dorotą. Co będzie dalej, to już zależy od
Łanieckiego: rozgada się czy urwie temat.
Po kilku sygnałach ktoś z tamtej strony podniósł słuchawkę. Usłyszał
miękki kobiecy głos, a w tym głosie powstrzymywany śmiech:
- Halo? Słuchamy razem... - Potem było jakby lekkie szamotanie,
śmiechy, i głos Andrzeja: - Proszę, Łaniecki?
Szczęsny bez słowa odłożył słuchawkę. Nie miało sensu zaczynać
rozmowy z mężczyzną, u którego o tak późnej godzinie znajduje się
dziewczyna.
*
Dorota spojrzała na zegarek.
- Powinnam już iść - mruknęła sennie.
- Zostań - poprosił. - Dwadzieścia stopni mrozu! Ja bym teraz nosa
nie wychylił na dwór. - Pocałował ją i dodał: - Żartuję, rzecz jasna. Nie
chodzi o mróz, chcę, żebyś była ze mną do rana.
Uśmiechnęła się, ułożyła wygodniej.
- Wiesz - zaczęła, gasząc papierosa - latem zwiedzałam grotę w
pobliżu skały Loreley, niedaleko małego miasteczka St. Goarshausen nad
Renem. A może zresztą - zastanowiła się - grota była przy Drachenfels?
Nie pamiętam. W każdym razie weszliśmy do środka. I, wyobraź sobie,
zobaczyłam zwisające od pułapu mnóstwo nietoperzy! Wisiały głowami w
dół.
- Nietoperze zwykle tak wiszą - zauważył.
- Okropne. Ni to mysz, ni ptak. Widziałeś go kiedyś z bliska?
- Nieraz.
- Smali nocturnal mammal of the order Chiroptera - szepnęła, jakby
recytując wiersz czy słowa piosenki.
Uniósł się na łokciu, popatrzył na nią uważnie.
- Skąd to znasz?
- Co?
- To, co mówiłaś przed chwilą. Ten tekst! Przeciągnęła się, zaplotła
mu dłonie na karku.
- Kochanie, po prostu określiłam nietoperza po angielsku. Nie
zrozumiałeś? Przecież znasz ten język.
Milczał dłuższą chwilę. Coś złego - bardzo złego - ogarnęło myśli,
zamąciło je. Wyswobodził się z rąk dziewczyny, usiadł na tapczanie.
Zastanowić się! Rozważnie, spokojnie. To może być zwyczajny zbieg
okoliczności. Nie wolno być podejrzliwym. Tak. Ale nie wolno również
stracić zawodowej czujności.
Poczuł gorące wargi dziewczyny na swoim policzku.
- Kochasz mnie?
- Po co pytasz - mruknął. - Mało masz dowodów?
- Może i mało - odparła z dziwną intonacją w głosie.
Odwrócił się gwałtownie, chwycił ją za przeguby rąk i ścisnął aż do
bólu.
- Więc czego chcesz? Co mam jeszcze zrobić dla ciebie, żebyś była
pewna tej miłości?
Uśmiechnęła się, ukazując drobne białe zęby.
- Zrobiłbyś?
- Co?
Teraz ona nie odzywała się czas jakiś, słyszał tylko jej szybki,
nerwowy oddech.
- Co chcesz, żebym zrobił? - powtórzył niecierpliwie.
- Powiem ci. Niedługo. Musiałbyś jednak... - - zawahała się, a jemu
niespokojnie załomotało serce. Nie chciał zgadywać, nie chciał usłyszeć
czegoś, co zmusiłoby go do nieodwołalnej decyzji.
- Musiałbym... no, dokończ!
- Najpierw trochę zaryzykować. A potem bylibyśmy już zawsze
razem.
- Nie rozumiem. Przecież jesteśmy razem. Bez żadnego ryzyka.
Parokrotnie proponowałem ci małżeństwo, zawsze odpowiadałaś: trochę
później. Więc co to znaczy: trochę? Rok, pięć lat? Jakie ryzyko masz na
myśli?
- Niewielkie. Ale... - znów urwała, przygryzła wargi. Pomyślał, że to,
co chce powiedzieć, sprawia jej przykrość albo jest trudne.
- Ale co? Dlaczego nie mówisz wprost, tylko kołujesz z daleka,
jakbyś się czegoś bała. Co z tym ryzykiem?
- Czy ty jesteś bardzo przywiązany do swego zawodu?
Zesztywniał, odsunął się trochę, potem wstał, narzucił szlafrok i
przeszedł się po pokoju. Spokojnie! - upomniał sam siebie. Może jej
chodzi o coś zupełnie innego. Na przykład o rodziców.
- Twój ojciec wolałby zięcia, powiedzmy, inżyniera czy lekarza, aby
nie oficera milicji? Tak? Mam rację? Mów prawdę!
- O zawodzie mego przyszłego męża decyduję wyłącznie ja. Ojciec
czy matka nie ma nic do tego.
- Więc o co chodzi, u diabła! Przepraszam - zreflektował się. Usiadł
przy biurku, zapalił papierosa z leżącej tam paczki. Nawet nie zauważył,
że były to merit-ultra lights, które ostatnio paliła Dorota.
- Nie odpowiedziałeś mi na pytanie, czy jesteś bardzo przywiązany
do swego zawodu - odparła, nie spuszczając z niego wzroku.
Nagle pomyślał, że ma w tych pięknych zielonych oczach coś bardzo
ostrego, czego dotąd nigdy nie zauważył. Tak na niego jeszcze nie
patrzała.
- Jestem. Bardzo. I nie zmienię go. Chyba że mnie wyrzucą -
zażartował bez uśmiechu. - Dlaczego o to spytałaś?
- A dla mnie? Też byś nie zmienił?
Wciąż nie rozumiał, jaką grę z nim prowadzi, do czego dąży.
- Gdyby to miał być warunek naszego małżeństwa? - zaryzykował
wreszcie pytanie, którego właściwie nie chciał postawić. Cóż, już się stało.
- Tak. Właśnie tak. Gdyby to był jedyny, ale istotny warunek naszego
małżeństwa - powtórzyła.
- Dzisiaj przeczysz temu, co mówiłaś niedawno, że nie masz nic
przeciwko mojej służbie w milicji. Więc co się nagle stało?Podniosła się,
zaczęła ubierać. Nosiła tego dnia obcisłe granatowe spodnie, nieco
jaśniejszą w tonacji bluzkę z crepe de Chine, długi granatowy krawat w
poprzeczne paski i luźny biały żakiet ze złotymi guziczkami. Przy
krawacie, jak nakazywała moda, zwisał do pasa złoty delikatny sznur,
podwójnie spleciony. Patrzał na nią, czuł zapach oryginalnych perfum
Anais de Cacharel, znał to wszystko. Jeszcze wczoraj, może jeszcze dziś
rano, pociągały go, imponowały mu ta zagraniczną wytworna elegancja,
biżuteria jakiejś firmy paryskiej czy włoskiej Trifari, te papierosy,
szminka, suknie...
Czy to naprawdę jego dziewczyna? Ta Dorotka z Siennej, w
kolorowym fartuszku, z warkoczykami przewiązanymi białą albo różową
wstążką, z palcami umorusanymi od długopisu, z którą biegał na lody do
Zielonej Budki albo na piętnastą do kina?
- Czy ty naprawdę... - chciał powiedzieć: jesteś ta sama, ale Dorota
zrozumiała inaczej. Podeszła do niego, wyjęła mu z ust papierosa,
pocałowała lekko.
- Naprawdę chciałabym, żebyś zmienił zawód - odparła. - Jeżeli
mnie kochasz tak, jak ja ciebie, zrobisz dla mnie to, o co cię niedługo
poproszę. Ryzyko doprawdy niewielkie. A cała, najpiękniejsza przyszłość
przed nami! Bogata, niezależna. O tym mogę cię zapewnić. Miej tylko do
mnie więcej zaufania. Jeżeli posłuchasz, będziemy szczęśliwi. No
powiedz, przecież chcesz tego? - Zajrzała mu w oczy, przytuliła się. -
Przecież kochasz, Andrzejku...
Odprowadził ją później do samochodu, przez chwilę patrzał, jak
zakręca przed domem, ale zaczął padać gęsty śnieg i audi zniknęło w
białej zawiei. Wrócił do mieszkania, uchylił trochę okno, aby wywietrzyć
dym. Potem leżał bezsennie, wpatrując się w prześwitujące przez zasłonę
słabe światło latarni.
*
Bardzo zły na siebie i cały świat Szczęsny wreszcie zdecydował się i
umówił na kawę z Łanieckim. Jeszcze miał cichą nadzieję, że kolega nie
znajdzie dla niego czasu, że choruje albo wysłali go gdzieś w teren.
Niestety, Andrzej nawet jakby ucieszył się, bąknął coś, że i on „chciał,
tylko że...” Sam zaproponował najbliższy termin: za godzinę.
- Szlag by to trafił! - warknął Szczęsny i pojechał. Po drodze wstąpił
do wojskowej księgarni na Krakowskim, kupił nowe wydanie trylogii
Konstantego Simonowa, na które od dawna polował i, uboższy o prawie
tysiąc złotych, ale zadowolony, wszedł do „Europejskiej”. Tu się umówili,
bo chciał przy okazji rozejrzeć się wśród kawiarnianych gości, stałych
bywalców, waluciarzy, spekulantów, którzy dziwnie upodobali sobie ten
lokal. Sądził też, że być może zobaczy Balickiego.
Łaniecki czekał już, zaszyty w samym kącie bocznej sali, z twarzą
posępną i przygasłymi oczami. Będą zwierzenia - pomyślał major. - Ja już
mam takie psie szczęście. No, trudno. Sam się podłożyłem. Wygląda,
jakby mu się całe mieszkanie spaliło, a nie był ubezpieczony.
- Ty jesteś ubezpieczony? - spytał mimo woli, siadając przy stoliku.
Andrzej spojrzał na niego z bezgranicznym zdumieniem.
- Od czego?
- Tak, w ogóle. Mniejsza z tym. Słuchaj, chciałem z tobą pogadać.
Widzisz, dowiedziałem się przy okazji tego i owego o panu Balickim.
Podobno to jest stary znajomy ojca twojej dziewczyny, widzieliśmy ich
razem.
- Pamiętam - rzekł kapitan. - Czegoś się dowiedział?
- To jest waluciarz, na dużą skalę. Przez te dwa lata, odkąd wyszedł z
kicia...
- Siedział? Za co?
- Stara historia. Zabił swoją żonę. Tam były jakieś komplikacje, nie
ma sensu teraz nad tym się rozwodzić. W każdym razie po wyjściu
wprawdzie zatrudnił się jako księgowy w warsztacie elektrotechnicznym,
ale to jest tylko parawan, żeby się nazywało, że podjął uczciwą pracę.
Mówię ci o tym, bo może twoja dziewczyna, a także jej rodzice, o tym nie
wiedzą. Nie chcę, żebyś się wplątał w coś, z czego potem trudno ci będzie
się wywikłać. Andrzej, nie lubię takich pytań i możesz dać mi w łeb...
oczywiście, moralnie - rozejrzał się po kawiarni - ale czy ty dobrze ją
znasz? Czy wiesz, w jakim środowisku się obraca?
Łaniecki milczał długo, aż Szczęsny zniecierpliwił się i powtórzył
pytanie.
- Czy ją znam? - Andrzej ściągnął brwi, usta mg lekko drżały. - Do
wczoraj sądziłem, że tak.
- A co było wczoraj?
- Boję się, że...
- No, wal prosto z mostu! Puszcza się, handluje złotem, okłamuje
cię? Jakieś interesy z cudzoziemcami?
- Nie. Słuchaj, może ja się potwornie mylę, może to jest coś, czego
nie zrozumiałem, ale... Czy ty pamiętasz sprawę zabójstwa Kirshwalda? I
ten angielski tekst o nietoperzach?
Szczęsny spoważniał. O, źle! - pomyślał. - Jeżeli tak zaczyna, to już
całkiem źle.
- Oczywiście, że pamiętam - odparł. - Prowadzimy śledztwo, choć
nam ciężko idzie. Ale co to ma wspólnego z nią? Z tą dziewczyną... jakże
ona się nazywa?
- Dorota Wiktorska.
- Więc?
Łaniecki zaczął mówić. Szeptem, chociaż sala była niemal pusta,
opornie, zacinając się. Major nie przerywał ani słowem, tylko jego czarne,
wąskie oczy pobłyskiwały w przyćmionym świetle lamp. Słuchał,
próbował od razu wyciągać jakieś sensowne wnioski, układał sobie
wszystko w pamięci. W pewnej chwili pomyślał: tak, to by się zgadzało.
Tak to mogło być.
- Zrozum, ona nie powiedziała wprost, o co chodzi - kończył kapitan.
- To, jak określiła, „niewielkie ryzyko” i ta szczęśliwa przyszłość może
oznaczać wyjazd do innego miasta, ucieczkę od jej rodziców, od mojego
zawodu... Jestem prawnikiem, więc mógłbym pracować, w jej
wyobrażeniu, jako adwokat, założyć prywatną kancelarię. Dużo zarabiać..
Nieprawdopodobne! - zniecierpliwił się nagle. - Dorosła kobieta,
zdawałoby się inteligentna, oczytana, dwa języki obce perfekt i taka
naiwność. Prościutkie, łatwe: wystąpić ze służby w milicji, założyć biuro
adwokackie, zdobyć od razu ładne mieszkanie, mieć dla niej na drobne
wydatki ze dwadzieścia „patyków” miesięcznie... Bagatela.
Szczęsny westchnął. Obym się mylił - pomyślał. - Ale chyba nie.
- Ty ją bardzo kochasz? - spytał niechętnie, musiał jednak od tego
zacząć.
Andrzej zwiesił głowę, nerwowo zwijał i rozwijał papierową
serwetkę.
- Bardzo - odrzekł wreszcie. - I niech ci to wystarczy.
- Jasne, że nie będziesz śpiewał przede mną miłosnej ballady, na co
mi to. Zapytałem, bo widzę tę sprawę w innym świetle niż ty. O wiele
gorszym. Nie mącisz ty sobie obrazu tą adwokacką kancelarią, wyjazdem
do Krakowa, Gdańska czy gdzieś tam, ale w kraju? Powiedz otwarcie: nie
podejrzewasz czegoś innego?
Łaniecki milczał długo, aż Szczęsnemu żal się go zrobiło; zdawał
sobie sprawę, że doszli w rozmowie do najważniejszego punktu, po
którym już nie będzie wolno się cofnąć.
- Pomogę ci, choć mnie cholera bierze, bo nic tu nie zawiniłem, a
każesz mi być sędzią tej dziewczyny. Otóż stawiam sprawę jasno...
Naturalnie, mogę się mylić. Dorota niedługo zażąda od ciebie, abyś jej
dostarczył nietoperzową wizytówkę, którą przechowujecie w sejfie, w
wydziale badań dokumentów. Powie ci: „Jeżeli mnie kochasz, przyniesiesz
mi ją po kryjomu. Zrobisz to tak, żebyś miał kilka dni na przygotowanie
się do wyjazdu. Ja ci dostarczę fałszywy paszport, wyjedziemy za
granicę”. Czy ona ma gdzieś tam krewnych?
- Tak. Wuja, brata matki. Mieszka w Monachium.
- Jej matka jest Niemką?
- No - Andrzej zawahał się - z pochodzenia. Jeszcze przed wojną
wyszła za mąż za Wiktorskiego, ma obywatelstwo polskie.
- Gdzie byli za okupacji?
- Zdaje się w Szwajcarii. Po wojnie mieszkali w Warszawie na
Siennej, tam ich poznałem. Teraz mają willę na Goraszewskiej. Dorota
dość często wyjeżdżała za granicę do tego wuja. Była też, jeżeli się nie
mylę, w Londynie. Słuchaj, przecież to zupełnie niemożliwe, ona nie ma
nic wspólnego z zabójstwem Kirshwalda i tą całą sprawą.
- Z zabójstwem nie. Tu się z tobą zgadzam. Ale z „Nietoperzami”...
Nie posądzam jej o zapędy terrorystyczne ani o przynależność do
„Batsów”. Myślę raczej, że chcą się nią posłużyć, ponieważ
zaobserwowali, że chodzicie ze sobą, a wiedzą, kim jesteś. Niestety, twoja
Dorota musi mieć długi język. I kocha pieniążki. Andrzej, myśmy z
Daniłowiczem i z pułkownikiem Polewskim na wszystkie strony rozważali
problem „Nietoperzy”. Doszliśmy do wniosku, opartego na dość pewnych
podstawach, że z jakiejś przyczyny będą próbowali odzyskać wizytówkę z
rzymską szóstką. Jakakolwiek byłaby ta przyczyna, dokument trzeba
chronić. W Zakładzie Kryminalistyki jest bezpieczny. Chyba że znalazłby
się ktoś...
Łaniecki poderwał opuszczoną głowę, spojrzał gniewnie.
- Taki ktoś się nie znajdzie - rzucił twardo.
- Ja też nie posądzam. Próbuję iść tokiem myśli terrorystów, jeżeli
„Nietoperze” nimi są, bo właściwie prawie nic o nich jeszcze nie wiemy.
Twoja dziewczyna jest elegancka, nosi zagraniczne ciuchy, używa drogich
perfum. To bardzo dużo kosztuje. Rozumiesz, co mam na myśli? Przykro
mi, chłopie, ale próbuj popatrzeć na nią od innej strony. Czy naprawdę
dostaje to wszystko od rodziców?
- Rozumiem. Sądzisz, że gdzieś tam w RFN czy Anglii obiecali jej, a
pewnie częściowo już dali, sporo pieniędzy, w zamian za...
- Jak ty ją poznałeś po tych szesnastu latach? Szukałeś jej?
- Nie. Na ulicy, zderzyliśmy się na chodniku. I ona mnie poznała. To
przypadek.
- Naprawdę? A jeżeli całe to „zderzenie” zostało uprzednio
zaplanowane, wyreżyserowane?
- Już dosyć! - powiedział raptem Łaniecki. Twarz miał ściągniętą
jakimś przykrym grymasem, bladą, niemal szarą. - Dosyć - powtórzył. -
Muszę to sam...
Szczęsny patrzał na niego, pełen współczucia, złości, trochę
bezradny, trochę gniewny na samego siebie.
- Przepraszam cię, Andrzej. Ale nie mogłem inaczej. Wydarzyła ci
się paskudna historia, konsekwencje mogły być tragiczne. Jesteś świetnym
fachowcem, dobrym oficerem milicji, nie wolno ci zaprzepaścić
przeszłości i przyszłości. Trzydzieści dwa lata, człowieku! Całe życie
przed tobą. Nie pozwolę ci go zmarnować.
- Pójdę do domu - mruknął kapitan. - Nie spałem w nocy.
Przed kawiarnią Szczęsny mocno uścisnął mu rękę, a wtedy tamten
nagle spytał:
- Ty mi wierzysz, że nie zrobię żadnego świństwa?... Powiedz,
wierzysz mi?
- Jak sobie samemu - odparł major. I myślał tak naprawdę.
*
Dwa dni później Dorota zaparkowała samochód przed domem, w
którym mieszkał Łaniecki, i weszła na trzecie piętro. Zadzwoniła do drzwi
umówionym kiedyś hasłem - cztery szybkie sygnały, jeden po drugim. Ale
nikt nie otworzył, w mieszkaniu panowała niczym nie zmącona cisza.
Spojrzała na zegarek: dwudziesta druga sześć. O tej porze najczęściej był
już w domu. Dzwoniła jeszcze kilka razy. Bez skutku. Telefon Andrzeja
nie odpowiadał, nawet w nocy. Czyżby wyjechał, tak bez zawiadomienia?
- myślała, zbiegając ze schodów. W sieni minął ją jakiś mężczyzna w
kurtce i futrzanej czapce. Przez sekundę oczy ich spotkały się, tamten
zaraz odwrócił głowę i zaczął wchodzić na górę. Zdziwiła się; do tej pory
we wzroku każdego mężczyzny widziała tylko zachwyt, uznanie dla urody,
chęć zaczepki. On patrzył inaczej. Chłodno, obojętnie. Jak na starą,
brzydką babę - rozgniewała się, urażona w swej kobiecej dumie,
przywykła do hołdów.
Wsiadła do audi. Postanowiła poczekać na Andrzeja. Może coś go
zatrzymało w pracy. Okna mieszkania były ciemne, zasłony zaciągnięte.
Włączyła ogrzewanie, otuliła się kożuszkiem. Radio nadawało jakąś
rockową muzykę. Po kwadransie z bramy wyszedł ten sam mężczyzna w
futrzanej czapce. Przystanął na chwilę, popatrzał na samochód. Odszedł
nie śpiesząc się, znikł za zakrętem.
Co on mnie obchodzi? - myślała. - Pewnie przyszedł do kogoś i nie
zastał. Jak ja. Może do Andrzeja... - Nie miało sensu czekać dłużej.
Postanowiła, że nazajutrz zadzwoni do Zakładu Kryminalistyki.
Co prawda prosił, aby robiła to jak najrzadziej, no, ale jeżeli go nie
ma w domu, nie odzywa się, to chyba jest to jedyne wyjście.
Zadzwoniła kilka minut po dziewiątej. Telefon odebrała jakaś
kobieta o niskim głosie. Dorota poprosiła „z kapitanem Łanieckim”.
- Nie ma kapitana - odparła obca pani.
- A kiedy go zastanę?
- O, nieprędko. Wyjechał w teren na dwa, trzy miesiące.
- Czy coś się stało? - spytała niespokojnie.
- Nie, skądże! Po prostu został wydelegowany do specjalnej roboty.
Ale ja nie jestem upoważniona do udzielania informacji.
- Proszę pani, ja muszę się z nim widzieć. Mam bardzo ważną
sprawę. Bardzo panią proszę, niech mi pani poda jego obecny adres.
- Nie znam adresu. Przepraszam, muszę kończyć rozmowę.
Szczęknęła odłożona słuchawka. Dorota nie przywykła jednak łatwo
rezygnować z tego, co chciała osiągnąć. Jej piękna twarz była pierwszym
atutem w grze, którą prowadziła od kilku lat, jak dotąd z powodzeniem.
Drugi stanowiły pieniądze.
Pod koniec dnia prący znalazła się na chodniku w Alejach
Ujazdowskich. Przechadzając się z wolna obserwowała drzwi wyjściowe
Zakładu. Przed szesnastą zaczęli stamtąd wychodzić pracownicy,
pojedynczo i grupkami, rozmawiając ze sobą lub zmęczeni, zamyśleni,
jedni śpieszyli do autobusów, inni do zaparkowanych samochodów.
Przyglądała im się uważnie, w końcu zdecydowała: ten. Swym lekkim,
swobodnym krokiem podeszła, uśmiechnęła się.
- Czy można pana o coś zapytać?
Mężczyzna zatrzymał się, spojrzał na nią niepewnie. Widać było, że
zbiera myśli i próbuje sobie przypomnieć: znam ją czy nie.
- Proszę - odparł. - Słucham panią.
- Chciałam w ważnej sprawie zobaczyć się z kapitanem Łanieckim.
Jego telefon w domu nie odpowiada. Czy nie zachorował?
Młody człowiek, stojący przed nią, był wyraźnie zaciekawiony nie
tyle pytaniem, ile ładną dziewczyną. Przyglądał jej się z upodobaniem.
- Łaniecki? - powtórzył z roztargnieniem. - Nie. Chyba nie.
- Podobno wyjechał?
- Och, prawda. Jest w delegacji, za granicą. Wraca za kilka miesięcy.
Niech pani dowiaduje się, powiedzmy, latem.
Latem? Ściągnąła brwi. Jej się śpieszyło, czas naglił.
Rozdział 6
Ostatni tydzień lutego był mroźny, pełen śniegu, przeplatany od
czasu do czasu nagłymi odwilżami, trwającymi zaledwie dobę. Pogoda
sprzyjała reumatyzmowi i grypie.
Edwin Kirshwald zaraz po powrocie ze Stanów przechorował
dziesięć dni, co uniemożliwiło mu spacery na cmentarz. Od śmierci brata
często myślą wędrował pomiędzy grobowcami bardzo starymi i zupełnie
nowymi, szedł, mijał je, aż zatrzymywał się przy „swoim”. Tak go
nazywał; tu leżał Werner, rodzice, chyba jeszcze dziadek, chociaż go nie
pamiętał, a tablica z nazwiskami zatarła się. Tu kiedyś - i on... Odkąd
zginął Werner, Edwin przeniósł się z powrotem do Frankfurtu nad Menem,
gdyż z pewnych względów mieszkanie brata było wygodniejsze; poza tym
chciał mieć oko na firmę.
W poniedziałek poczuł się dobrze, więc podjechał szarym
mercedesem pod bramę cmentarza i poszedł między alejki. Dzień zrobił
się jakby cieplejszy, powiało jeszcze nie wiosną, ale przedwiośniem.
Kirshwald ze zdziwieniem dostrzegł, że na ławeczce przy grobowcu ktoś
siedzi. Pomyślał, iż pewnie któryś z emerytów z firmy postanowił
wspomnieć dawnego kolegę, może szefa. Jednakże w sylwetce siedzącego
człowieka nie rozpoznawał żadnej znajomej postaci.
Kiedy zbliżył się do grobowca, nieznajomy uniósł głowę i powitał go
uchyleniem kapelusza. Potem, nie śpiesząc się, wstał. Obca twarz -
stwierdził Edwin, odpowiadając na ukłon. Mężczyzna ów nie mógł mieć
więcej niż czterdzieści kilka lat, może nawet mniej, na emeryta nie
wyglądał. Średniego wzrostu, szczupły, jasne włosy i broda, ścięta w klin,
na oczach duże okulary w czarnej oprawie. Po lewej stronie twarzy poniżej
oka widniała dość długa blizna, zarysowana ukośnie. Ubrany w czarny,
elegancki płaszcz angielskiego kroju i biały jedwabny szalik, w ręku
trzymał laskę z oryginalną rączką w kształcie głowy ptaka. Kiedy odezwał
się, Kirshwald wyczuł w jego niemczyźnie nieznaczny obcy akcent.
- Pozwoli pan, że złożę uszanowanie bratu nieodżałowanej pamięci
Wernera - rzekł nieznajomy. - Wielka to i bolesna dla mnie strata, z którą
do dziś nie mogę się pogodzić.
- Dziękuję za słowa współczucia. Wybaczy pan jednak, że spytam,
skąd pan znał mego brata? Bo jakoś nie przypominam sobie...
- Sorry, jestem jak widać mocno roztargniony. Nazywam się David
O’Brien, a Wernera poznałem wiele lat temu, podczas jego pobytu w
Londynie. Potem widywaliśmy się od czasu do czasu, to w Anglii, dokąd
przyjeżdżał, to we Frankfurcie, który ja odwiedzałem w interesach swojej
firmy. Prowadzę firmę budowlaną - dorzucił i ciągnął dalej: - Poznałem
pana ze zdjęć, które mi pokazywał. Zbyt późno dotarła do mnie
wiadomość o jego tragicznej śmierci, dlatego nie zdążyłem na pogrzeb.
Dwa dni temu przyjechałem znów do waszego uroczego miasta, więc
pośpieszyłem tutaj, aby złożyć choć teraz wiązankę kwiatów na grobie
Wernera.
Edwin mimo woli spojrzał na płytę grobowca; leżał tam bukiet
białego bzu, o tej porze roku z pewnością bardzo kosztowny. Przysiadł na
ławeczce Anglik - może zresztą Irlandczyk, sądząc po nazwisku - usadowił
się obok niego. Parę minut obaj milczeli, jakby wspólnie oddając się
wspomnieniom o zmarłym, a potem Kirshwald powiedział:
- Nigdy brat nie mówił mi o waszej - zawahał się - znajomości czy
przyjaźni. Jednakże wiem, że był skryty i małomówny. Kiedy po przejściu
na emeryturę wyprowadziłem się do Monachium, nasz kontakt rozluźnił
się jeszcze bardziej.
- A teraz wrócił pan do Frankfurtu. Do jego mieszkania.
Coś było dziwnego w tych, na pozór zwykłych słowach. Edwin
popatrzał na O’Briena z uwagą.
- Czy mam przez to rozumieć, że zainteresował pan się obecnie moją
osobą?
David nie od razu odpowiedział. Rozejrzał się dokoła; na cmentarzu,
prócz nich, nie było żadnej żywej istoty, nie licząc stada wron i kawek,
krążących pomiędzy drzewami.
- Tak - odparł wreszcie. - W tym celu przyjechałem.
- Czy Werner... czy mój brat zaciągnął u pana jakiś dług? Jeżeli to
zrobił, to całkowicie prywatnie, nie w interesach naszej firmy. Oczywiście,
gotów jestem uregulować... w rozsądnych granicach. I jeżeli ma pan
pisemny dowód takiej pożyczki.
- Pan się myli. Werner nigdy ode mnie nie pożyczał pieniędzy. I nie
po to przyjechałem.
- Wobec tego nie rozumiem. O co chodzi?
- Chcę odebrać znak.
Kirshwald drgnął, twarz jego z wolna pokryła się bladością, wargi
zadygotały.
W dalszym ciągu nie rozumiem - szepnął, z trudem wydobywając
głos z nagle zaschniętego gardła.
- Rozumie pan doskonale. Chodzi przecież o tekst nietoperza. O
„szóstkę”. Był pan w Polsce, zabrał pan stamtąd nie tylko ciało zmarłego,
ale i wszystkie jego rzeczy. Werner musiał mieć przy sobie znak, ponieważ
otrzymał do wykonania zadanie.
- Jakie zadanie? - bąknął, zmartwiały z grozy i bezsilności wobec
NICH.
- Nie pańska sprawa. Więc co pan zrobił ze znakiem?
- Nie dali mi. Pytałem, bardzo ostrożnie, ale pokazali tylko zdjęcie
wizytówki. Musiałem udawać, że widzę ją po raz pierwszy.
- O kim pan mówi: oni?
- Oczywiście o polskiej policji. Prosiłem, aby pokazali oryginał, ale
nie zgodzili się. Nic nie mogłem więcej zrobić - rozłożył ręce bezradnym
gestem. - Przecież już mnie o to pytaliście.
David O’Brien żachnął się niecierpliwie.
- Trzeba było domagać się ostrzej! Wizytówka należała do pańskiego
brata, była jego własnością, więc jakim prawem ją zatrzymano w
Warszawie?
- Niechże pan zrozumie, że ja przez cały czas musiałem udawać, iż
Werner niczego takiego nie miał przy sobie! Więc jak mogłem żądać
czegoś, co nie było oficjalnie jego własnością?
Podniósł się z ławki, rozgniewany. Stanął przy grobowcu, oparł się o
granitową płytę, jakby tym ruchem chciał bronić pamięci zmarłego, a
jednocześnie i siebie. Patrzał na O’Briena z nienawiścią i mówił syczącym
szeptem:
- Od samego początku, odkąd Werner wyjawił mi, że do was należy,
robiłem co mogłem, żeby go wyrwać z waszych rąk. Prosiłem, błagałem,
tłumaczyłem... Na nic. Odpowiadał, że już za późno, że kto raz z wami
zaczął, musi pracować na wasze zlecenia, do końca. Prawda, że takiego
końca nie przewidziałem, bo bym go wywiózł bodaj na biegun północny
czy do Australii. Dzisiaj wiem, że i tam sięgają wasze macki. I zabiliście
go! Wy, nie żaden polski bandyta. Wy, gorsi od największego łotra, stokroć
gorsi! Za pieniądze mordujecie każdego, byle tylko ktoś inny zapłacił.
Gdyby nie „Nietoperze”, mój brat żyłby spokojnie i pracował.
- Brał pieniądze - wtrącił O’Brien. - Duże.
- Za czyjeś życie! Był zbrodniarzem na wasze zlecenie. Coście z
niego zrobili? Kanalie!
Trząsł się, twarz mieniła mu się z gniewu, zdarł z głowy kapelusz i
cisnął nim o ziemię. Zdawało się, że zaraz rzuci się na obcego, zadusi,
zabije. David zerwał się, odsunął.
- Niech pan się uspokoi - powiedział. - Jemu to już życia nie
przywróci. Proszę usiąść. - Podniósł kapelusz, otrzepał ze śniegu i wsadził
Edwinowi na głowę. - Zaziębi się pan.
Kirshwald ciężko osunął się na ławeczkę, wytarł spoconą twarz.
- Więc znaku nie mam - rzekł już spokojniej. - Niech pan powie tym
swoim szefom w Monachium... temu, co go nazywają Pierwszym, że nie
mam i dajcie mi wreszcie spokój.
- Nawet i to panu mówił? - zdziwił się David. - O Pierwszym? Cóż
za zuchwalstwo i nieostrożność.
Edwin uniósł głowę, popatrzał na niego z ironią.
- A mówił, mówił! Raz się wygadał w chorobie, w gorączce, potem
pociągnąłem go za język, bo mi to wszystko strasznie śmierdziało. Zawsze
miał przede mną respekt. Zresztą wiedział, że nikomu nie powiem, bo bym
go naraził na śmierć. No, ale nie ustrzegłem. Nawet mu się raz wymknęło,
że gdzieś tam na Theresienstrasse... Mniejsza z tym, pan i tak wie.
O’Brien położył mu rękę na ramieniu.
- Niech pan posłucha. Byłem przyjacielem Wernera i, niech pan mi
wierzy, nie ja przyczyniłem się do jego śmierci, naprawdę o niej nie
wiedziałem. Może, gdybym przewidział, potrafiłbym przeciwdziałać.
Dlatego, w imię tej przyjaźni, zapomnę o wszystkim, co pan tutaj
powiedział. Proszę jednak, bardzo usilnie i stanowczo, aby pan ze swej
strony absolutnie nikomu nie wspominał o naszej rozmowie. W ogóle o
mnie. Bo tylko dotrzymując bezwzględnej tajemnicy zachowa pan przy
życiu i siebie, i mnie.
Kirshwald słuchał zdziwiony, takich słów nie spodziewał się od
„Nietoperzy”.
- Czyżby i wśród was znalazł się człowiek? - mruknął z
powątpiewaniem.
- Niech pan o tym myśli jak chce. Ale niech pan mi obieca, że
zastosuje się do tego, o co proszę. Czego wymagam - dodał ostrzej.
- Dobrze. Nie chcę ani pańskiej śmierci, ani mojej. Pewnie nie
zobaczymy się więcej?
- Nie.
- I nie nazywa się pan O’Brien?
- To obojętne, jak się nazywam. Jesteśmy cyframi, liczbami.
Edwin z wahaniem wyciągnął rękę na pożegnanie, tamten ujął ją i
lekko uścisnął. Potem rozeszli się, każdy w inną stronę.
*
O północy, w hotelu „Steigenberger” przy placu Kanclerskim w
Bonn, siedziało dwóch mężczyzn. Jeden z nich, o śniadej pociągłej twarzy,
ciemnych oczach i z nosem zakrzywionym jak dziób sępa, był
gospodarzem pokoju, który raczej trzeba by nazwać apartamentem.
„Steigenberger” należał do najdroższych, ekskluzywnych hoteli w stolicy
Republiki Federalnej, a usytuowanie w pobliżu gmachu Urządu Kanclerza
i innych dostojnych instytucji dodawało mu splendoru.Obaj mężczyźni,
zatopieni w cichej rozmowie, którą skutecznie zagłuszała - na wypadek
ukrytych mikrofonów - rockowa muzyka w radio, nie interesowali się
jednak ani położeniem hotelu, ani jego luksusowym wnętrzem. Drugi z
nich, szczupły, z jasnymi włosami i krótko ściętą brodą, w okularach, miał
na lewym policzku ukośną bliznę. Od czasu do czasu sięgał po filiżankę z
kawą, z uwagą słuchając tego, co mówił jego towarzysz. W pewnym
momencie żywo zareagował.
- Nie obawiam się Stambułu - powiedział. - Ani w ogóle Turcji.
Trochę znam ten kraj. Natomiast boję się jednego: że on mi nie uwierzy,
nawet jeżeli wymienię hasło.
Śniady zaprzeczył ruchem głowy.
- Uwierzy - odparł. - Zresztą, na wszelki wypadek, dam ci coś.
- Żadnych listów! - sprzeciwił się jasnowłosy. - Żadnych
dokumentów, nic pisanego czy drukowanego. Kasety ani taśmy też nie.
- Nie pozwoliłeś mi skończyć - upomniał go tamtem. - Dam ci coś,
co razem z hasłem otworzy ci jego usta i serce.
Podniósł się z fotela, podszedł do stolika, na którym leżało kilka
drobiazgów. Z małej czarnej torebki wyjął jakiś przedmiot i, położywszy
na dłoni, podał swemu gościowi. Była to cienka złota bransoleta, na
wewnętrznej stronie miała wyryty napis w tureckim języku. Człowiek z
blizną pochylił się, wziął ją do ręki.
- Niestety, nie znam arabskiego alfabetu - mruknął zawiedziony.
- Tu jest napisane: „Allah korusun”, czyli „Niech cię Bóg ma w
swojej opiece”. To bardzo stara bransoleta; dziś w Turcji już nie używają
tego alfabetu ani pozdrowienia... Chociaż zdarza się - dodał po namyśle. -
Powtórz to.
- Allah korusun. Zapamiętam. Czy mam mu to pokazać przed
powiedzeniem hasła, czy potem?
- Zorientujesz się na miejscu. Może wystarczy hasło. Jeżeli dowiesz
się wszystkiego, co chcesz wiedzieć, oddasz mu bransoletę. Ode mnie. A
jeżeli na początku okaże ci nieufność, wtedy pokaż od razu. Hasło
pamiętasz?
- Tak. „Czand Bardai przypomina”. Przecież tó nie jest twoje imię.
Kim jest lub był Czand Bardai?
Krzywonosy uśmiechnął się lekko.
- Jeden z najsłynniejszych pisarzy w języku indi. Dwunasty wiek. Po
prostu przyjąłem to jako hasło. I wyłącznie dla Orhana, chociaż on z
literaturą ma niewiele wspólnego. Ale zna mnie pod tym imieniem.
Słuchaj, przyjacielu, czy ty potrafisz się z nim porozumieć w jego języku?
On wprawdzie trochę coś tam bełkocze po angielsku, jednakże tyle co nic.
- Mówię po turecku bardzo słabo, ale dogadam się najprostszymi
słowami. Dam sobie radę.
Wstał, spojrzał śniademu prosto w oczy.
- Powiedzieć ci zwyczajnie: dziękuję, to zbyt mało.
- Nie trzeba dziękować - odrzekł jego towarzysz, wstając również. -
Działamy obaj w słusznej sprawie. Tylko jeszcze raz ci przypominam,
przyjacielu, żebyś zachował się jak czujne, dzikie zwierzę. Miej oczy i
uszy bez przerwy otwarte, bo niebezpieczeństwo będzie ci grozić w każdej
sekundzie i na każdym kroku. Ubierz się tak, jak radziłem. Nie rozmawiaj
z nikim poza Orhanem. I strzeż się, bo chcę cię jeszcze zobaczyć żywego.
- Wiem. Ja też chcę wrócić. Stambuł to zaledwie połowa zadania,
które mam wypełnić. Więc żegnaj, my friend, i do zobaczenia.
*
Szukał go od świtu, a teraz był już zmierzch. Spał niespokojnie w
maleńkiej komórce na sienniku z wytartą słomą, podłożywszy pod głowę
tobołek, w którym upchał garść kolorowych szmat. Wczesnym rankiem
zbudził się, obmył twarz w misce z wodą, stojącej na starej komodzie, a
potem długo, starannie poprawiał śniadość skóry, przyciemniał włosy na
głowie i brodzie, zmienił koszulę, na bose nogi wsunął sandały. Zapłacił
gospodarzowi za nocleg i wyszedł na ulicę.
W którejś z rzędu czorbiarni zjadł jogurt z bułką; na nabrzeżu od
rybaka, smażącego ryby na węglikach, kupił jedną wraz ze szczyptą soli w
papierku i kawałem pszennego chleba. Przysiadł na pustej beczce,
rozglądał się uważnie, jadł, wsłuchiwał się w uliczny hałas, rozmowy,
obcy - choć trochę już znany - język. Przez cały dzień włóczył się po
nabrzeżu i porcie, zaglądał do meyhanów, brudnawych knajpek nieraz
ulokowanych w suterenach, pogryzał prażoną kukurydzę, o nic nie pytał i
na żadne zaczepki nie odpowiadał. Kiedy sytuacja stawała się trudna,
rozkładał ręce i wymownym gestem pokazywał na usta: niemowa. Wtedy
zostawiano go w spokoju.
Zaszedł nawet do dzielnicy umarłych - bardzo starego cmentarza,
gdzie po raz pierwszy w życiu zobaczył na nagrobkach kamienne turbany i
zawoje. Potem zawrócił na Wielki Bazar, choć wiedział, że tam go nie
spotka, ale chciał obejrzeć ten olbrzymi, kryty plac targowy, gdzie kupić
można wszystko - od tandetnej błahostki do bezcennego antyku,
oczywiście jeżeli się ma tysiące lirów. Wyszedł z bazaru przez jedną z
osiemnastu bram i skierował się z powrotem w stronę mostu Galata. Miał
wielką ochotę na kuzu dolmasi, nadziewane jagnię z ryżem, ale wolał nie
ryzykować wejścia do nieco lepszej restauracji. Biorąc pod uwagę wygląd
i strój, mogli go nie wpuścić, a w dodatku poczęstować kopniakiem.
O zmierzchu usłyszał monotonne, jękliwe wołania muezzinów i,
wraz z setkami mężczyzn, klęknął, bił czołem o ziemię jak przystało na
wiernego muzułmanina. Sprzedawca w długim fartuchu podał mu
sandwicz z salami, proponując do popicia ciepłe słodkie mleko, ale
potrząsnął głową, gdyż do mleka miał wrodzoną awersję. Pozwolił sobie
natomiast na pekmez, napój z winogron. Dwa sandwicze zaspokoiły głód,
a chociaż zjadłby więcej, nie odważył się. Ktoś, wyglądający jak on, nie
powinien mieć za dużo pieniędzy.
Wreszcie, kiedy w porcie rozbłysły tysiące latarni, odbijając swój
blask w ciemnych falach Bosforu, dostrzegł grupę hamalów - tragarzy,
którzy siedzieli w kucki pod murem magazynu i popijali herbatę. Zdjęli z
pleców nosidła do dźwigania ciężarów, milczeli lub z rzadka rzucali do
siebie jakąś uwagę. Spod szmat i ręczników, którymi owijali głowy,
spływały im po twarzach krople potu.
Każdy hamal miał swój numer, był rejestrowany, należał do któregoś
hurtownika, właściciela statku, sklepikarza. Każdemu z nich wolno było
poruszać się tylko w przeznaczonym dla niego sektorze, a konkurencja
twardo pilnowała terenu i bez pobłażania rozprawiała się z obcym
przybyszem.
Człowiek, który od rana szukał jednego z hamali, zobaczył go
wreszcie, siedzącego trochę dalej od innych, w zagłębieniu muru. Zbliżył
się więc, przykucnął obok i przez kilka minut milczał, wpatrzony w
złotawe wody Bosforu. Potem ostrożnie odwrócił głowę w stronę tragarza.
- Merhaba - powiedział półgłosem.
- Merhaba - odrzekł hamal, bo tak zwyczajowo odpowiadało się na
pozdrowienie. Nie poruszył się jednak, powieki miał przymknięte, jakby
drzemał.
- Czand Bardai przypomina...
Tragarz drgnął, szeroko otworzył oczy i popatrzył na mówiącego.
Czekał jednak, sądząc, że może się przesłyszał. Więc tamten powtórzył: -
Czand Bardai przypomina, Orhanie!
- Kim ty jesteś? - spytał cicho. Obejrzał się, nie dojrzał nikogo; inni
siedzieli daleko.
- Nazywaj mnie jak chcesz.
- Nie jesteś Turkiem. Mówisz jak cudzoziemiec.
- To nieważne. Zrozumiałeś pozdrowienie?
- Tak, ale... - Na twarzy hamala widać było wahanie, może obawę.
Wtedy obcy wyjął z zanadrza zwiniętą szmatkę, a z niej cienką złotą
bransoletę i powiedział:
- Allah korusun.
Orhan delikatnie wziął z jego dłoni złote cacko, obejrzał napis i nikły
uśmiech przeleciał mu po wargach. Oddał bransoletę, szepnął:
- Chcesz, abym ci mówił. Ale nie tutaj. Chodź!
Szli nabrzeżem. Po moście Galata, łączącym Europę z Azją, który
wisiał jak ogromna klamra nad cieśniną, pędziły samochody, aż tu na dół
dolatywał smród spalin i nieustanny szum pojazdów. Orhan, spoglądając
czasami na twarz przybysza, prowadził go przez wąskie uliczki Stambułu,
przez plac Eminónii nad Złotym Rogiem z jego maleńkimi hotelami,
knajpkami, straganami, w zapachu smażonych ryb, owoców, obok
otwartych już nocnych lokali - yeni inci.
Wreszcie zatrzymał się przed starą, zapadniętą w ziemię
kamieniczką. Rozejrzał się uważnie dokoła, potem ruszył na poddasze po
skrzypiących drewnianych schodach. Hamal otworzył drzwi, wszedł
pierwszy i zapalił światło w przedpokoju.
- Tu mieszkam - powiedział, zapraszając gościa do wewnątrz. - Sam.
Ani żony, ani dzieci. Wejdź, siadaj. Chcesz jeść?
- Nie, dziękuję, jadłem w porcie.
- Co jadłeś?
- Dwa sandwicze.
- Mało. Poczekaj, zrobię kolację.
Przybysz rozglądał się po pokoju urządzonym skromnie, ale czysto.
Po kwadransie Orhan postawił na stole spory kawał smażonego jagnięcia,
chleb i herbatę. Jedli w milczeniu, mięso było kruche i smaczne. Potem
gość odsunął talerz i podziękował:
- Teekkiir ederim - starannie wymawiając sylaby.
Orhan uśmiechnął się.
- Kto cię nauczył po turecku? - spytał, ale nie czekał na odpowiedź.
Sprzątnął ze stołu, wyjął z jakiegoś zakamarka butelkę i dwie szklaneczki.
Nalał, podsunął przybyszowi. - Z wodą czy bez?
- To raki?
- Tak. Anyżówka, my ją pijemy zwykle na przemian z wodą.
- Niech będzie wszystko po waszemu - zgodził się.
Nie chciał okazywać zniecierpliwienia; mieli przed sobą całą noc,
choć musiał liczyć się z tym, że hamal o świcie powinien stawić się do
roboty w porcie. Czekał jednak, aż tamten zacznie mówić o
najważniejszym. Czekał na pozór spokojnie, tylko w oczach pojawiały się
i gasły ogniki wzrastającego podniecenia.
Orhan nagle wstał, podszedł do szafy w kącie. Po chwili na stole
leżało niewielkie, pożółkłe zdjęcie. On sam, młodszy chyba o dziesięć lat,
obok uśmiechnięta kobieta o przymglonych wschodnich oczach i dziecko,
może pięcioletnie, przytulone do, rodziców. Gość wziął do ręki fotografię,
przez chwilę patrzył, potem przeniósł pytający wzrok na hamala.
- To Halida, moja żona - rzekł Orhan. - I mój syn, Dżelal.
- Gdzie są?
Tragarz milczał długo. Wreszcie rozpiął koszulę na piersiach i
pokazał straszną, głęboką bliznę, biegnącą między żebrami.
- Myśleli, że umarłem - szepnął. - Zabili ją i dziecko, choć broniłem
ze wszystkich sił, ale nie zdołałem, ich było sześciu. Zostawili mnie
ledwie żywego obok trupów mojej rodziny. Obudziłem się w obcym
pokoju, na łóżku. To on mnie znalazł, wyratował i wezwał lekarza.
- Czand Bardai?
- Tak. On też pochował Halidę i Dżelala. A później... powiedział mi,
kto ich zabił.
- „Bats”?
Twarz Orhana skurczyła się jak u złego psa, z oczu strzeliły
błyskawice gniewu.
- Przeklinam ich każdego dnia i każdej nocy!
- Ale przecież mogli cię jeszcze spotkać. Nie ukrywałeś się?
- Ukrywałem. Przez całe lata. Tamto... tamta śmierć zdarzyła się nie
w Stambule, ale w Antalya. Czand wywiózł mnie daleko, nad samą
granicę. Dopiero po sześciu latach przyjechałem tutaj. Ja nie zawsze byłem
tragarzem. Od spotkania z Czandem jestem... - zawahał się - no, jestem z
nim w stałym kontakcie - dokończył niezręcznie. - Szukam, czego on
szuka, i przekazuję mu to, czego potrzebuje.
Zabrał ze stołu zdjęcie, schował w szafie, wrócił na miejsce i nalał
raki do szklaneczek.
- Nie pytam, skąd jesteś - ciągnął dalej. - Mnie wystarczy, że przysłał
cię Czand Bardai. A teraz mów. Czego chcesz się dowiedzieć? Powiem ci
wszystko, co wiem.
Rozmowa trwała kilka godzin. Gość słuchał z ogromną uwagą,
notując jedynie w pamięci. Czasem prosił o powtórzenie, bo nie był
mocny w tureckim języku; czasem Orhan posługiwał się swoją kiepską
angielszczyzną. W rezultacie jednak przybysz dowiedział się tego, co
chciał, a nawet więcej. Była chyba druga nad ranem, kiedy wstał i
wyjąwszy z węzełka złotą bransoletę podał hamalowi.
- Dajesz mi? - zdziwił się gospodarz.
- Czand tak kazał.
- Tejekkiir ederim. Zobaczysz się z nim?
- Mam nadzieję. Jeżeli szczęśliwie stąd wyjadę. Orhan spojrzał na
niego bystro, pokiwał głową.
- Uważaj na siebie. A kiedy go zobaczysz, powiedz mu, że będę
pamiętał do końca życia. Jego i to, co dla mnie zrobił.
Uścisnęli sobie dłonie, mocno, po przyjacielsku.
- Allah korusun - powiedział Orhan.
Plan Stambułu, z konieczności pobieżny, miał zakodowany w
pamięci od kilku tygodni. Szedł więc dość pewnie, przesuwając się pod
murami wąskich uliczek, unikał jasno oświetlonych placów i parków. Tak
dostał się do nowszej części miasta - Beyoglu, zwanej wciąż jeszcze Perą,
zamieszkanej prócz Turków przez wiele innych narodowości. Ominął
główną, elegancką ulicę Istiklal i znalazł się wśród biednych kamieniczek,
ruder i slumsów.
Czujnym uchem usłyszał czyjeś kroki, podążające za nim od
pewnego czasu, ciche, natarczywe. Wolał się nie oglądać; sięgnął tylko za
płócienny pas pod koszulą, namacał krótki, ostry nóż, wyjął i już nie
wypuścił z dłoni. Nie chciał, nie wolno mu było atakować; miał jednak
prawo do obrony, gdyby zaatakowali inni.
Aby przekonać się, jakie zamiary ma osobnik idący za nim krok w
krok, zatrzymał się przy oknie wystawowym małego sklepiku. W szybie
zamajaczył z daleka cień, przystanął również, chwilę czekał. Raptem
świsnęło coś w powietrzu, otarło się boleśnie o ramię człowieka, stojącego
przy wystawie i, utkwiwszy między cegłami starego muru, błysnęło
stalowym ostrzem. Zaatakowany odwrócił się błyskawicznie, ale już nie
dostrzegł nikogo. Usłyszał tylko tupot oddalających się kroków.
Zbliżył się do noża, który drgał jeszcze siłą wyrzutu, przez szmatę
wyrwał go z muru, schował w zanadrze. Dotknął zranionej ręki, uczuł
piekący ból. Na palcach miał krew. Rozejrzał się; był już niedaleko od
celu, do którego dążył. Pomyślał, że nie warto zajmować się ramieniem na
ulicy, atak może się powtórzyć. Szedł więc spiesznym krokiem, aż znalazł
się przed domem o nieco lepszym wyglądzie, odsuniętym od chodnika o
skrawek ziemi, zarośnięty krzewami i trawą.
Zadzwonił do drzwi na drugim piętrze. Otworzył mu zaspany,
ziewający co chwila mężczyzna, ubrany w kwiecistą piżamę. Odsunął się
na bok, wpuścił przybysza do mieszkania i starannie zamknął drzwi na
podwójne zamki. Dopiero wtedy przyjrzał mu się, otwierając szeroko oczy
ze zdumienia.
- Skaleczyłeś się? - spytał łamaną angielszczyzną. - Trzeba opatrzyć.
Może być zakażenie, jeżeli... - Urwał, bo tamten zniknął już w łazience. -
Na półce jest spirytus i jodyna! - zawołał. - A w szafce bandaż.
Postał chwilę, ziewnął, aż mu coś zgrzytnęło w szczękach. Poczłapał
do kuchni, nastawił wodę na herbatę. Mruczał do siebie, drapał się i
czochrał, nadsłuchując od czasu do czasu kroków i szmerów za ścianą.
- Sait! - dobiegło go wołanie.
- Zaraz - burknął. Odstawił czajnik, bo woda już parowała, wszedł do
łazienki.
- Zawiąż - powiedział gość, podając mu bandaż.
Sait zrobił to z wprawą, widać nie pierwszy raz. Zgarnął brudne
szmaty i zakrwawioną koszulę nie pytając, co się stało. Przywykł mówić
tylko tyle, ile było niezbędne. Do pokoju przyniósł gorącą herbatę.
Poczekał, aż szklanka będzie pusta, zabrał i wyszedł. Przybysz rzucił się
na posłany tapczan, zasnął mimo bólu drętwiejącej ręki. Spał do południa,
a Sait nie budził go, czekał ze śniadaniem. Kiedy jego lokator wreszcie
wstał, zmienił mu opatrunek.
- Jedziesz dzisiaj? - spytał, podając na stół smażoną paprykę, salami,
duże kawały jakiejś ryby i owoce.
- Tak.
- Lepiej jutro. Niech się zagoi. Gość pomyślał chwilę, kiwnął głową.
- Chyba masz rację. Polecę jutro o dziewiątej. A jak było w nocy?
- Spokojnie - odparł Sait. - Nikt przecież nie wie, że tu jesteś. Nie
szli za tobą?
- Z tego wynika, że nie. Kluczyłem po bramach i uliczkach.
- To dobrze.
Nie opuszczał już mieszkania. Spał, słuchał muzyki z radia,
rozmyślał. Przepowiadał sobie w pamięci to wszystko, o czym mówił mu
Orhan, aby o niczym nie zapomnieć. Napad nocny zlekceważył; to mógł
być zwykły rabuś, czający się w ciemnych ulicach Pey. Rabuś raczej
tchórzliwy, bo nie trafiwszy - uciekł. Tamci by nie uciekli.
Następnego dnia rano z domu wyszedł mężczyzna w czarnym
płaszczu z białym szalikiem i w kapeluszu. Miał jasne włosy i krótko
ściętą brodę, a na lewym policzku długą ukośną bliznę. Doszedł spokojnie
do najbliższego postoju taksówek, i stąd pojechał na lotnisko.
*
Ramię jednak bolało, przyplątała się gorączka. Zatrzymał się na razie
w skromnym hotelu „Morena”, leczył się sam, nieznany doktor mógł
powziąć jakieś podejrzenia co do rany, zadanej nożem, a to już było
niebezpieczne. W ogóle Monachium stawało się bezpieczne, jeżeli
przebywał w nim dłużej niż godzinę. Opatrywał więc rękę, brał tabletki
przeciw zakażeniu i gorączce, zresztą wierzył w swój silny, owy organizm.
Człowiek, z którym chciał się tu spotkać, wyjechał na kilka dni. W
skrzynce na listy zostawił mu kartkę; nie wtajemniczonemu w szyfr nie
mówiła nic. Czekał, szybko wracał do zdrowia. W sobotę wieczorem do
drzwi hotelowego pokoju ktoś cicho zastukał. To był „K-5”.
Przywitali się serdecznie, po przyjacielsku. Przybysz, porucznik
wywiadu Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, w Monachium nosił
nazwisko Martin Shrot, w Polsce - Ryszard Kożewski, a z wyglądu
przypominał raczej drobnego sklepikarza niż pracownika tajnej służby.
Nieduży, krępy, łysawy, o okrągłej rumianej twarzy i wesołych oczach
koloru bursztynu, chodził trochę niezgrabnie, z nogi na nogę, jak
niedźwiadek. Dowcipny, wygadany, świetnie znający zarówno niemiecki
język, jak i obyczaje tutejszych obywateli, wzbudzał ich zaufanie.
Z tym wszystkim wykonywał niejednokrotnie bardzo trudne zadania
wywiadowcze.
- Chorujesz, Stachu? - zatroskał się, widząc lekarstwa i bandaż. - Co
się stało?
„R-8” machnął ręką lekceważąco.
- Trochę mnie podrapali - odparł.
- Tutaj?!
- Nie. W Monachium raczej użyliby pistoletu. W bardzo
egzotycznym kraju - uśmiechnął się przepraszająco, a Ryszard zrozumiał i
nie pytał więcej. Każdego z nich obowiązywała tajemnica służbowa,
odkrywali ją wzajemnie tylko na tyle i tylko wtedy, jeżeli kolega
potrzebny był do współpracy. - Słuchaj, zabierz mnie do swego
mieszkania. Tam porozmawiamy.
- Świetnie - ucieszył się Kożewski. - Pakuj rzeczy, mam na dole
samochód.
Martin Shrot zajmował na jednej z bocznych ulic miasta
dwupokojowy lokal na trzecim piętrze. Dom był spokojny, mieszkali w
nim urzędnicy skromnie uposażeni, zapracowani, na ogół życzliwie
obojętni wobec sąsiadów. Kożewski zachowywał podobną postawę, nie
wchodząc z nikim w bliższy kontakt towarzyski. Wiedzieli, że gdzieś tam
pracuje, że wdowiec (co nie było prawdą), bezdzietny, że należy do
stowarzyszenia śpiewaczego i do sportowego klubu, od czasu do czasu
odwiedza którąś knajpkę na Schwabingu albo też gospodę „Zurnscharfen
Ritter”, gdzie potrafi wypić cztery kufle piwa pod rząd, a potem jeszcze
cztery. To imponowało tylko niektórym, Monachijczycy piją je zachłannie,
zajmując w tym pierwsze miejsce na świecie. Kożewski, kiedy zjawiał się
w Warszawie, na piwo nie mógł patrzeć bez wstrętu. Tylko
systematycznym ćwiczeniom sportowym zawdzięczał, że nie porastał
zbytnio tłuszczem, a jego brzuch nie przypominał beczki.
W mieszkaniu kapitan zdjął bandaż z ramienia i wspólnie obejrzeli
ranę. Goiła się prawidłowo, blizna poróżowiała, wygładziła się, właściwie
opatrunek był już niepotrzebny.
- W porządku - zadecydował. Naciągnął koszulę i ciepły sweter;
połowa marca przypominała raczej listopad.
Ryszard zaparzył kawę, zrobił kilka kanapek. Usiedli, popatrzyli na
siebie i „R-8” roześmiał się.
- Tyjesz - powiedział. - Jesteś okrąglutki jak księżyc.
- A, cholera! Za często muszę zalewać się piwskiem. Za to ty
wychudłeś jak szczapa. Pościłeś w tej egzotyce, czy co?
- Nerwy. Zawsze spadam na wadze w trakcie roboty.
- Nie oszczędzasz się, Stachu. Długo tak nie pociągniesz.
- Zostaw, nie zawracaj głowy. Za każdym razem, kiedy jestem w
domu, słyszę to od Grażyny. Wystarczy. Słuchaj, nie mamy wiele czasu.
Musimy zastanowić się i opracować coś w rodzaju planu działania.
- Dobrze. Od czego zaczniemy?
- Od tego. - Podał mu kolorowe zdjęcie portretu. Kożewski zobaczył
na nim mężczyznę o przystojnej twarzy, ciemnych włosach, z papierosem
w lewej ręce; na prawej wyraźnie zaznaczono zegarek.
- Kto to jest?
- Jeden z „Nietoperzy”. Prawie na pewno zabójca Wernera
Kirshwalda w lesie pod Warszawą. Znasz tę sprawę?
- Tak, oczywiście. Łaziłem przecież za zdjęciem Edwina, jego brata.
Zdaje się, że niedawno wrócił ze Stanów.
- Edwin już nam niepotrzebny. Rozmawiałem z nim na cmentarzu we
Frankfurcie przy grobie Wernera.
- Też sobie wybrałeś miejsce!
- Tak samo dobre jak każde inne. Wziął mnie za jednego z „Batsów”
i trochę puścił farbę. Theresienstrasse, mówi ci to coś?
Kożewski zmarszczył brwi, namyślał się chwilę.
- Są kontakty pomiędzy niektórymi ludźmi z Englischer Garten a
kimś z domu numer sześć, przy ulicy, którą wymieniłeś. O kogo chodzi?
- Niestety, znam na razie tylko jego kryptonim: Pierwszy. A ten,
którego portret trzymasz w ręku, to Trzeci.
- Dlaczego portret, a nie zdjęcie? Czy masz pewność, że rysopis się
zgadza?
- Właśnie tam, w tej „egzotyce”, skąd wróciłem, otrzymałem od
kogoś potwierdzenie wyglądu Trzeciego. Rzeczywiście, portret
wykazywał aż zdumiewające podobieństwo do tego człowieka, który też z
całą pewnością jest leworęczny. Ale naszym w Warszawie to nie
wystarczy. Musimy mieć autentyczne zdjęcia w kilku wersjach, nagrać
głos. Szczęsny domaga się kategorycznie garści włosów jako tak zwanego
materiału porównawczego.
- Przecież mu z głowy nie wyrwiemy! Ale, czekaj, to chyba da się
zrobić.
- Fryzjer?
- Tak. Goli się z pewnością w domu, ale od czasu do czasu musi się
podstrzyc. Najpierw jednak trzeba gościa odnaleźć. Czy tam, gdzie byłeś,
nie podano ci przypadkiem adresu? Byłoby nam łatwiej.
Kapitan spojrzał na uśmiechniętą drwiąco twarz kolegi i pokiwał
głową.
- Po piwie masz taki humor? To dobrze, bo ja mam szereg
wątpliwości.
- Jakich?
- Człowieku, przecież nie wiemy nawet, czy on mieszka w
Monachium! Może tylko przyjeżdża raz na kwartał. Załóżmy, że mieszka.
Miasto ma pewnie z półtora miliona obywateli. Jak znaleźć człowieka,
jeżeli zna się tylko jego wygląd? Zresztą mógł zapuścić brodę, wąsy.
- Włócząc się po ulicach i lokalach, możemy go szukać do... śmierci.
Widzę tylko jedną ewentualność: obserwacja domu przy Theresienstrasse
sześć. Jeżeli przybrali takie kryptonimy, to ten zwany Pierwszym jest
pewnie ich szefem. A do szefa od czasu do czasu trzeba przyjść. Słabe to
wszystko, wątłe, ale zaproponuj lepszy plan. Myślę, że powinniśmy
zaryzykować.
Rozważali jeszcze jakiś czas ten problem, przymierzali do swoich
możliwości inne wersje, wreszcie zdecydowali. Obaj zaopatrzyli się w
japońskie mikroskopijne aparaty fotograficzne, ukryte w ubraniu, teczce
czy w oprawie okularów, oraz w mikrofony, niewidoczne dla oka, tak
precyzyjne, że chwytały najlżejsze odchylenie dźwięku, zmianę intonacji
głosu, oddech, przełknięcie śliny, gotowe błyskawicznie rejestrować to
wszystko na swojej taśmie.
Pozostawał jeszcze wygląd obu oficerów. To wydawało się
najprostsze: przebrać się, twarz ozdobić wąsami i brodą albo ukazać
gładką, w okularach czy bez, o lasce i w siwiźnie czy na młodzieńczo albo
na sportsmena. Rozumieli jednak, że mają do czynienia z przeciwnikiem
bystrym, ostrożnym i bezwzględnym, jeżeli dostrzeże, że jest przez kogoś
obserwowany, wówczas cała robota na nic.
Toteż przygotowali się bardzo starannie, przy czym kapitan polegał
tu na zdaniu Ryszarda, gdyż ten najlepiej wiedział, jak wygląda przeciętny
mieszkaniec Monachium, w co aktualnie się ubiera, jakie papierosy pali
itd. Umówili się, że każdy będzie obserwował dom na Theresienstrasse
dwukrotnie w ciągu doby; w ten sposób będą się zmieniać co sześć godzin.
- Tam jest mała kawiarenka - powiedział Kożewski. - Prawie
naprzeciw numeru sześć. Od czasu do czasu można w niej posiedzieć,
chociaż jak zauważyłem zbierają się tam „cioty”, a ja z pedałami nie lubię
mieć do czynienia. Jak mnie który zgniewa, mogę dać w mordę. Jest też
parę sklepów. Aha, tutaj masz spis lokatorów spod szóstki - podał mu
kartkę. - Nie wszystkich. Niektórzy mieszkają incognito. Wynotowałem
takich pięciu na dziesiątym piętrze i dwóch na jedenastym.
- Jakie to mieszkania?
- Duże i drogie. Czy twój informator z egzotycznego kraju nie podał
ci żadnych szczegółów, dotyczących Pierwszego?
- Nie. On po prostu nie wie. Pomógł mi w tym, w czym mógł. Reszta
do nas należy.
Cierpliwość jest podstawową cechą pracownika wywiadu i
kontrwywiadu, tak niezbędną jak odwaga. Major Szczęsny myślał czasem,
że odwagi mu nigdy nie brakowało, natomiast z cierpliwością najczęściej
bywał na bakier. Dlatego praca w tych służbach nie nęciła go, choć cenił ją
wysoko. O „R-8” mówiono, że z odwagą przez życie szedł pod rękę jak z
piosenką; cierpliwość na początku służby wydawała mu się przeszkodą nie
do pokonania. Zmuszał się więc, aby ją w sobie wyrobić. Kiedyś na filmie
„Hubal” usłyszał zdanie, które zapamiętał na długo. Major Dobrzański
powiedział wtedy: „To tak jak przy skoku - rzucić serce za przeszkodę!”.
Od tej pory „R-8” rzucał za przeszkodę swój niepokój i okiełznywał
niecierpliwość.
Kożewskiemu było łatwiej. Żartował, że warstewka tłuszczu
przykrywa mu nerwy, a wrodzony optymizm nie pozwala na irytację.
Mógł godzinami sterczeć pod kinem, w bramie jakiegoś domu, przy
wystawach sklepowych, nie wzbudzał przy tym niczyjego zainteresowania
i przechodnie mijali go obojętnie. Sam natomiast widział wszystko, co się
dokoła działo, pamiętał raz widziane twarze, sposób chodzenia, ubrania,
marki samochodów. Dla kapitana był niezastąpionym informatorem
lokalnym, znawcą tutejszych obyczajów, knajp i sklepów.
Zaczęli pracować jak zgrany zaprzęg, choć każdy oddzielnie. Kiedy
jeden wychodził z domu, drugi kończył swoją inwigilację. Widywali się w
przelocie, spali o innych porach, jedli osobno. Zostawiali sobie kartki na
stole: „Kup masło, bo się kończy” albo: „Zapłać za światło, pieniądze na
biurku”. Tak minął jeden tydzień, potem drugi. Przyszła wiosna,
zazieleniły się krzaki i trawa. Ludzie pozrzucali zimowe okrycia, idąc
ulicą rozpinali płaszcze. Minęła Wielkanoc, przelatywały ciepłe ulewne
deszcze.
Aż jednego przedpołudnia do domu numer sześć na Theresienstrasse
zbliżył się wysoki, przystojny mężczyzna z teczką w lewej ręce. „R-8”
drgnął, przeszedł go dreszcz podniecenia.
To był Trzeci.
Rozdział 7
Wiktorski odmówił.
- Powinnaś pamiętać, że mam ograniczone możliwości kupna
benzyny - powiedział kwaśno. - Są autobusy, tramwaje. Ale ty nawet do
najbliższego sklepu wolisz brać samochód. I w połowie kwietnia
wyczerpałaś cały limit. To już doprawdy przesada.
Ojciec jest w złym humorze, stwierdziła, patrząc na jego skrzywioną
twarz i podpuchnięte oczy.
- Masz kłopoty? - spytała pojednawczym tonem. - Mogę ci w czymś
pomóc?
Pogłaskał ją po głowie, westchnął.
- To nie są sprawy dla takich ślicznych dziewcząt jak ty - odparł. -
Dam sobie radę. A co do tej benzyny, pogadaj z Balickim.
Trochę nadąsana, stanęła na przystanku. Już w autobusie
przypomniało jej się, że przecież nie ma biletów, trzeba więc było wysiąść,
podejść do kiosku, potem znów czekać, wcisnąć się w tłum pasażerów,
którzy gnietli jej płaszcz i popychali, kołysani ruchem autobusu. Na
szczęście ktoś zwrócił uwagę na urodę Doroty i ustąpił miejsca. Nigdy się
do tego nie przyzwyczaję - myślała, patrząc przez zakurzone szyby. -
Wyrwać się stąd w wielki świat! Za każdą cenę. Żeby chociaż taksówek
było więcej... Ale Goraszewska to zupełne peryferie.
Wysiadła na Krakowskim, wiedziała, że Balicki ostatnio przeniósł
się z „Europejskiej” do kawiarni „Victorii” z jakichś tam Względów.
Oddawała płaszcz w szatni, kiedy ktoś jej się ukłonił z miłym uśmiechem.
Mężczyzna szczupły, jasnowłosy, ze śniadą twarzą i czarnymi wąskimi
oczami, patrzał na nią z widoczną przyjemnością. Lubiła takie spojrzenia.
Nagle przypomniała sobie, że przecież go zna. Wtedy błyskawicznie
podjęła decyzję.
- Dzień dobry - powiedziała, podchodząc do niego. - Pan jest kolegą
Andrzeja, prawda?
- Tak - odparł, całując jej dłoń. - Chciałem podejść pierwszy,
przywitać się, ale obawiałem się, że pani mnie nie pozna i weźmie to za
jakąś zaczepkę.
- Mam dobrą pamięć - roześmiała się.
- Przepraszam, czy pani jest z kimś umówiona?
- W zasadzie nie. Szukam kogoś, ale być może go tu nie ma.
- To zapraszam na górę, do kawiarni.
Usiedli pod oknem, Szczęsny zamówił dwie kawy, Dorota poprosiła
też o tonik, ciastek zdecydowanie odmówiła. Przez kilka minut bawili się
rozmową o niczym, przerzucając słowa jak piłki i kryjąc starannie to, co
każde z nich naprawdę myślało. Potem Dorota powiedziała z rozżaleniem
w głosie:
- Czy pan nie wie, co właściwie dzieje się z Andrzejem? Wyjechał
tak nagle, nawet nie zawiadomił, nie napisał ani słowa... To do niego
niepodobne.
- No cóż. W naszej służbie takie rzeczy się zdarzają. Czasem
wieczorem dostajemy polecenie, aby następnego dnia o świcie wyjechać.
Na dzień, na tydzień albo i dłużej.
- I naprawdę nie może stamtąd napisać?
- Skąd?
- No, nie wiem gdzie jest, ale podobno za granicą. Przecież są
telefony, poczta. Chyba nie znajduje się gdzieś na końcu świata?
- Nie mam pojęcia, dokąd wyjechał. Tak bardzo pani za nim tęskni? -
spytał przekornie i zajrzał jej w oczy.
- Wcale nie” tęsknię! - rozgniewała się. - Mam mnóstwo znajomych.
Mogę wśród nich przebierać, jak tylko mi się podoba. Po prostu dziwi
mnie, że Andrzej... Nie wie pan, kiedy on wraca?
- Zdaje się, że gdzieś w lipcu. Albo w sierpniu.
Nerwowo zapaliła papierosa, zaciągnęła się mocno; twarz jej
sposępniała, wyglądała w tej chwili na starszą o dziesięć lat.
- Czy Andrzej miał pani coś załatwić?. - spytał ostrożnie. - Nie zrobił
tego i teraz ma pani kłopoty? Może ja mógłbym go zastąpić?
Obrzuciła go długim, uważnym spojrzeniem. Milczała, więc nie
nalegał. Zmienił temat, mówili o serialu „Niewolnica Isaura”, przez
jednych mieszanym z błotem, przez drugich wielbionym. Spytał Dorotę o
plany urlopowe, wyciągnął na opowiadania o krajach, które już zdążyła
poznać. Relacje jej były interesujące, choć bardzo powierzchowne. Jakoś
znów zatrącił w rozmowie o Łanieckiego i rzekł:
- Wie pani, mam dla Andrzeja wiele uznania. To doskonały znawca
różnych starych dokumentów, tajemniczych listów, fałszywych
banknotów. Nie wiem, czy opowiadał pani o listach Fryderyka Chopina?
- Tak. Wspomniał też o archiwalnym zapisie, wykonanym na
pergaminie. A pan ma kontakty z Zakładem Kryminalistyki?
- Oczywiście - roześmiał się. - Od czasu do czasu prosimy tych
wspaniałych ekspertów o pomoc w prowadzonym śledztwie.
Przyglądała mu się, coś w myślach rozważając.Pomyślał, że jest
bardziej naiwna, niż przypuszczał. Mimo to nie ponawiał propozycji
zastąpienia Łanieckiego. To musiało wyjść od niej. Być może jeszcze nie
dzisiaj, przy pierwszej rozmowie. Nie wiedział, że jej się śpieszy.
- Ma pan rację - odezwała się wreszcie. - Andrzej obiecał mi załatwić
pewną sprawę, ale widać nie zdążył przed wyjazdem. Pomyślałam teraz,
że być może pan mógłby...
- Jeżeli tylko potrafię. Proszę mi powiedzieć, o co chodzi.
- Widzi pan - mówiła wolno, z namysłem - ja pomagam matce w
naszym sklepie. To jest taki butik, sprzedajemy różne ładne drobiazgi i
zależy nam, aby wciąż mieć coś nowego, oryginalnego. Są kłopoty z
materiałami do tych wszystkich szalików, chusteczek, broszek, szukamy
różnych źródeł kupna. Wiele robimy z matką same. Otóż Andrzej
wspomniał mi kiedyś, że do jego rąk trafił dziwny dokument, wykonany
na jedwabistym papierze, mocnym i ładnym. Podobno znajduje się w
Zakładzie Kryminalistyki. Jest bez znaczenia dla śledztwa czy czegoś
takiego, nie znam się na tym, ale zainteresowanie wzbudził właśnie
gatunek papieru. Pomyślałam sobie, że gdyby udało się skopiować go,
mam znajomego chemika, to można by na tym malować różne ciekawe
wzory i... no, sprzedawać dziewczynom, które pasjonują się oryginalnymi
drobiazgami. Jak to się mówi: wychodzimy naprzeciw ludzkim
pragnieniom! - roześmiała się, ale oczy jej pozostały chłodne.
Szczęsny przybrał najbardziej tępy wyraz twarzy, jaki potrafił, i rzekł
z wahaniem:
- W zasadzie rozumiem, tylko że... Chociaż nie. Nie rozumiem.
Dostrzegł ironiczne skrzywienie ust, więc uśmiechnął się
przepraszająco.
- Może wyraziłam się niejasno jak dla milicji - odparła.
Gładko przełknął złośliwostkę, była mu na rękę. Chciał, żeby teraz
„wyraziła się” zupełnie jasno, bez niedomówień. Czekał cierpliwie.
- Po prostu Andrzej obiecał, że przyniesie ten kawałek papieru i
pozwoli mi skopiować. Kilka dni, nie dłużej. Potem oddam. Czy teraz do
pana dotarło?
Pytanie zabrzmiało niemal impertynencko, ale Dorota przesłała
majorowi śliczny uśmiech i lekko dotknęła jego ręki. Palce miała
delikatne, ciepłe.
- Znaczy się, chciałaby pani pożyczyć, żeby ten znajomy chemik... A
jeżeli on nie potrafi?
- To już nasze zmartwienie - odparła z irytacją.
- Bo w Zakładzie na pewno nie mieliby czasu na kopie - ciągnął
rozwlekle. - Wie pani, oni są na ogół ogromnie zajęci. Chociaż, gdyby
chcieli, potrafiliby to zrobić, tam też są chemicy. Mógłbym spróbować? -
spojrzał na nią pytająco.
- Nie! - Z trudem opanowała się. - Nie miałabym sumienia, żeby
swoimi sprawami obarczać ekspertów zakładu. Jestem przekonana, że mój
znajomy dokładnie rozpozna gatunek papieru i uda mu się wykonać taki
sam lub podobny.
- No, jeżeli pani tak twierdzi... Ale ja do tej pory nie wiem, o jaki
papier chodzi? O jaki dokument?
Zdusiła w popielniczce niedopałek i zapaliła nowego papierosa.
Rzuciła Szczęsnemu ostre spojrzenie, milczała chwilę. Starał się wyglądać
dobrodusznie i przyjaźnie. Wykombinowała tę historyjka na poczekaniu -
myślał - dlatego szyta grubymi nićmi. Teraz boi się powiedzieć wprost.
Jeszcze mi nie wierzy. Ale za chwilę powie. Chyba nie ma innego wyjścia.
Zastanawiające, że „Nietoperze” posłużyli się takim prymitywnym
móżdżkiem... Ma tylko trochę sprytu i urodę. Albo nie znaleźli innego
człowieka w Polsce, albo dobrze jej nie znają.
- Co Andrzej mówił panu o mnie? - spytała, raptem zmieniając temat.
- Same dobre rzeczy. Wysławiał pani urodę, wdzięk, elegancję. Nie
pomylił się zresztą.
- Pan go dawno zna?
- Od początku świata. To znaczy gdzieś od kilkunastu lat.
Znowu jej pozostawił powrót do sprawy dokumentu. Powinna być
przekonana, że jemu jest to obojętne, ale może to zrobić - dla niej. Ot,
drobiazg. Koleżeńska przysługa dla Andrzeja.
- Nie wiem dokładnie, jak to wygląda - zaczęła ostrożnie - podobno
mała biała karteczka w metalowej oprawce. W środku, bo kartka jest
złożona, napisany jakiś tekst o... zdaje się ptakach czy motylach. Po
angielsku.
- Czy Andrzej nie mówił, skąd dokument wziął się w Zakładzie?
- Chyba nie. Zaraz, niech sobie przypomnę - zamyśliła się. - Zdaje
się, że gdzieś to znaleźli i schowali jako ciekawostkę.
- I na pewno o motylach? Bo w Zakładzie mają mnóstwo różnych
dokumentów. Czy nic więcej nie mówił?
- Już wiem! - Twarz jej się rozjaśniła. - Nie o motylach, ale o
nietoperzach.
Kiepsko grasz, dziewczyno - myślał. - Do filmu bym cię nie
zaangażował. Chyba ze względu na urodę, ale to nie wszystko.
- O nietoperzach? Ciekawe. Po co ktoś pisze o nietoperzach i
oprawia to w ramki? W dodatku po angielsku!
Dostrzegł, że zacisnęła palce, aż pobielały kostki u rąk. Musiała być
rozzłoszczona jego tępotą i z trudem hamowała gniew. Teraz jemu
niełatwo przyszło powściągnąć rozbawienie, choć gra szła o dużą stawkę.
- Nie wiem po co - odparła ze znużeniem. - Ludzie mają różne
fantazje. Pewnie ten ktoś lubił nietoperze.
Uznał, że Dorota znajduje się już na granicy wyczerpania
nerwowego, i przystąpił do rzeczy.
- Więc dobrze - powiedział swobodnym tonem. - Z przyjemnością
wyręczę Andrzeja i postaram się przynieść pani ten papierek. Oczywiście
nie dziś i chyba nie jutro. Powiedzmy - zawahał się - we czwartek.
Najlepiej tu, w kawiarni. O której?
- Dostosuję się do pana - odparła z widoczną radością. - Ja mogę
każdej chwili wyjść ze sklepu.
- No, więc może o dwunastej? Sądzę, że uda mi się tak ułożyć
zajęcia, aby móc wyskoczyć do „Victorii”. A teraz - spojrzał na zegarek -
niestety, muszę już iść.
Zapłacił kelnerce, w szatni podał szarmancko płaszcz, pożegnali się
przed hotelem. Dorota obdarzyła go tak uroczym uśmiechem, że prędko
przywołał w pamięci Ankę, aby zatrzeć wrażenie. Ty głupi, stary koniu -
wymyślał sobie, przechodząc przez Ogród Saski - nie daj się nabrać.
Wystarczy, że poplątała życie twemu koledze, który teraz siedzi daleko
stąd, w naszym domu wczasowym, i w teorii kończy pracę doktorską, a w
praktyce tęskni i cierpi. Ba! Gdyby ona była choć trochę brzydsza... Co też
baba może zrobić z człowiekiem.
Dorota, przypomniawszy sobie o Balickim, wróciła jeszcze na
chwilę do kawiarni, ale go nie znalazła. Zajrzała do „Europejskiej”,
pokręciła się po śródmieściu. Każdy jej krok był obserwowany, czasem
były to kobiety, a czasem mężczyźni, zmieniali się dość często, aby nie
spostrzegła inwigilacji. Zwracali uwagę na osoby, z którymi chociaż przez
chwilę rozmawiała, i wykonywali ich zdjęcia. Dostarczali materiały do
Pałacu Mostowskich, gdzie pracowały komputery w registraturach
daktyloskopijnych, a oficerowie różnych służb przyglądali się fotografiom
i sięgali do starych akt.
Nieświadoma tego wszystkiego Dorota spotkała się z Balickim w
pobliżu Supersamu, kiedy targował się z handlarką o cenę pęczka
rzodkiewek. Siwowłosy waluciarz potrafił przepić w jedną noc tysiące
złotówek, ale był przeraźliwie skąpy w kontaktach z ludźmi swego
zawodu, choć na niższym szczeblu środowiskowym. Każda utargowana
złotówka sprawiała mu swoiste zadowolenie.
Na widok dziewczyny przerwał jednak handlową dyskusję, było mu
trochę wstyd. Dogadawszy się co do benzyny, poszli - ona do domu, on -
do handlarki, bo nie zrezygnował z rzodkiewek. Zmaltretowana baba,
mamrocząc najgorsze wyrazy, sprzedała mu pęczek za pół ceny, aby tylko
sobie poszedł.
- Coś pani taka frajerka? - zaśmiała się jej sąsiadka z koszem pełnym
jaj. - Dziad chce darmo, to niech se w ogródku zasieje.
- Mordę w kubeł! - burknął, chowając rzodkiewki do torby.
Nie odpowiedziały. Ale kiedy się odwrócił, przyczepiły mu z tyłu do
płaszcza ubłoconą nać starej marchwi i tak szedł przez miasto, dziwiąc się,
że słyszy za plecami chichoty.
*
”R-8” siedział w pokoju pułkownika Polewskiego, popijał kawę i
zdawał relację ze swej podróży. Nie było to sprawozdanie służbowe, raczej
opowieść o trudnych, nerwowych tygodniach, kiedy wraz z Korzewskim
czekali cierpliwie na przyjście Trzeciego.
W gabinecie, prócz gospodarza, znajdowali się również Daniłowicz i
Szczęsny. Kapitan rozłożył na biurku zdjęcia, wykonane w Monachium,
oraz kasety z nagraniami głosu.
- Porównajcie zdjęcia z portretem pamięciowym tej malarki -
powiedział. - Moim zdaniem podobieństwo wyraźne.
- Duże pudło czekoladek - mruknął Szczęsny i spojrzał wymownie
na swego szefa.
- Skąd ja ci wezmę czekoladki? - westchnął Daniłowicz. - Sam bym
zjadł.
- Nie masz chodów u Wedla?
- Nie mam, żebyś wiedział.
- To sobie wyrób. Zresztą Jolancie należy się lepsza nagroda niż
słodycze.
- Koledzy, potem uzgodnicie poglądy na Jolantę - wtrącił Polewski. -
Mów dalej, Stachu. Stanąłeś na tym, jak Trzeci wreszcie pojawił się na
ulicy przed budynkiem numer sześć. Był ucharakteryzowany?
- Na szczęście nie, bo bym go nie poznał. Podszedłem z cygarem w
ustach, wyglądałem tego dnia jak zażywny, rumiany Mueller po pięciu
piwach na Schwabingu. Poprosiłem o ogień. Zatrzymał się, przyjrzał się
uważnie, ale chyba tylko tak z przyzwyczajenia. Wyjął zapalniczkę i
przypalił mi. Lewą ręką. Podziękowałem, mówiąc coś o meczu, na który
pewnie śpieszy do telewizora, rzuciłem luźną uwagę na temat drużyny
Bayern-Monachium, mieli grać z Włochami. Chwyciło, bo wzrok mu
złagodniał, podjął temat. Zna się na sporcie, musiałem bardzo uważać, aby
nie pomylić włoskiego bramkarza z którymś obrońcą. W ten sposób
nagrałem kilka minut rozmowy i wykonałem zdjęcia.
- Nie zorientował się?
- Gdyby on się zorientował, to ja bym już wąchał kwiatki od spodu.
Miałem doskonały aparat, tak mikroskopijny, że zmieścił się w guziku
płaszcza. Tylko że robi zdjęcia czarno-białe. Więc te kolorowe
wykonaliśmy z Ryszardem, kiedy Trzeci wychodził z budynku. Ale
jeszcze przedtem wszedłem za nim do wewnątrz i zatrzymałem się w holu,
przy kiosku z gazetami. Ostentacyjnie kupiłem zapałki, bo stał przy
windzie mógł sobie coś niecoś skojarzyć. Wjechał, jak obliczyłem według
szybkości windy i upływających sekund, na jedenaste piętro. Gdzieś po
godzinie zjechał na dół. Wtedy podjął go Kożewski, miał na ulicy swój
volkswagen. Trzeci wsiadł do mercedesa, ale nie śpieszył się, wolno
jechał, był tłok, więc czarny wóz Ryszarda ginął między innymi
samochodami. Nie będę już omawiał wszystkich szczegółów naszej
roboty. W każdym razie wiemy, jak się nazywa, co robi oficjalnie i gdzie
mieszka. To jest Willy Schultz, z zawodu pracownik umysłowy dużej
firmy motoryzacyjnej, załatwia tam transakcje typu kupno-sprzedaż, jeździ
po kraju, za granicę też. Ma przyzwoite mieszkanie przy Tiirkenstrasse.
Żona, dwoje dzieci.
- No, a ten na jedenastym piętrze? Ten Pierwszy? - zapytał
Daniłowicz. - Co to za typ?
„R-8” potrząsnął głową.
- Nie wiem - odparł. - Żeby dokładniej rozpracować „Nietoperzy”,
potrzebuję jeszcze co najmniej kilku miesięcy. Nie wiem, czy moje
kierownictwo wyraziłoby zgodę, jeżeli podsumować to, co zrobili w
Polsce, będą to dwa zabójstwa. Jedna ofiara: Werner Kirshwald, druga:
Sznajder. Sądzę, że nie dowiemy się, kto sprzątnął tego ostatniego.
Natomiast potencjalny zabójca Wernera, Willy Schultz, jest już znany.
Pozostaje tylko ściągnąć go tutaj i postawić przed polskim sądem. Ale
bardzo wątpię, czy znajdziemy tak istotny powód, który zmusiłby go do
ponownego przyjazdu.
- Znak - odezwał się Szczęsny.
- Owszem, Trzeci musi odzyskać znak - rzekł „R-8”. - Wiem od
Orhana, że kiedy likwidują jednego spośród swoich ludzi, zabierają jego
znak. Nie orientuję się jeszcze, dlaczego to jest dla „Nietoperzy” takie
ważne. Ale jest. Sądzę jednak, że Schultz ma zbyt wiele zdrowego
rozsądku, aby pokazywać się w Polsce. Mogli go widzieć ludzie wtedy w
lesie, mogło go zapamiętać dziesięć osób.
Szczęsny już się nie odzywał. Następnego dnia był czwartek.
*
Przyszedł kwadrans wcześniej, zajął stolik tak, aby obserwować
drzwi. Większość miejsc w kawiarni zapełniali obcokrajowcy, przede
wszystkim czarnowłosi, śniadzi turyści i handlowcy z Trzeciego Świata.
Jakieś starsze panie milcząc pożerały świeże kremówki, po dwie na osobę.
Dziewczyna w czarnych skórzanych spodniach i w jedwabnej czerwonej
bluzce wyraźnie oczekiwała na propozycję. Otaksowała majora bystrym
spojrzeniem, uśmiechnęła się leciutko i odwróciła wzrok, jakby mówiąc:
ładny to jesteś, ale nie przy forsie. Znam się na tym.
Mrugnął do niej okiem, ot, tak żeby urozmaicić nudne czekanie.
Dorota spóźniała się. W pewnej chwili dostrzegł koleżankę ze służby
wywiadowczej, wchodzącą wolnym krokiem do kawiarni. Wyglądała jak
studentka matematyki ostatniego roku; blada, niedbale uczesana, w
okularach na nieco przydługim nosie, z książką pod pachą. Była
interesująca, jeżeli się wiedziało, że jest świetna w dżudo i jedna z
lepszych w strzelaniu. Spojrzała na niego obojętnie, usiadła w pobliżu
drzwi. W parę sekund później zobaczył Dorotę.
- Spóźniłam się? - Wydawała się zakłopotana i jakby czymś
przestraszona. - Miałam przykrą rozmowę... - Urwała, przygryzła dolną
wargę. - Proszę mi zamówić kawę.
Piła drobnymi łykami, w przerwach zaciągając się papierosem.
Pokręcił głową z niezadowoleniem.
- Zdaje się, że za dużo pani pali. Szkoda tej ślicznej cery.
- Paczkę dziennie. Nic mi nie będzie.
Oparła się o poręcz fotela, siedziała czas jakiś z przymkniętymi
powiekami. Miała naturalne cienie pod oczami i dwie małe bruzdy wokół
ust. Pomyślał, że nie skończyła jeszcze trzydziestki, ale dziś wygląda na
więcej. Nie zaczynał rozmowy, czekał, aż ona upomni się o to, co
powinien był przynieść.
- Przepraszam - uśmiechnęła się. - Czasami człowiek miewa
kłopoty... - Znów nie dokończyła. - Czy dostał pan ten papierek?
Wyjął z kieszeni płaskie pudełko, otworzył. Leżała w nim
nietoperzowa wizytówka, prawie dokładnie taka, jaką znaleźli zaszytą w
marynarce Wernera Kirshwalda. Różnica polegała na gatunku papieru i
drobnych szczegółach, niewidocznych dla oka, ale tego już nie potrafił
wykonać. Pracowali nad wizytówką, razem z magistrem chemii i kolegą z
jednostki Wojtaszkiem, przez poprzednią noc aż do świtu.
Dziewczynie rozbłysły oczy. Wyjęła znak z pudełka, obejrzała.
Chciała otworzyć oprawkę, ale nie wiedziała, jak to zrobić, więc jej
pomógł. Kartka rozchyliła się, w środku był napis: „Smali nocturnal...” i
tak dalej, dokładnie tyle tekstu, ile było w tamtej. Obserwował Dorotę
uważnie, chcąc się przekonać, do jakiego stopnia wtajemniczono ją w
wygląd wizytówki.
- Andrzej miał rację - powiedziała radośnie. - To doskonały rodzaj
papieru, miękki jak jedwab. Świetnie wyjdą na nim batikowania,
zwłaszcza kwiaty-
- Jeżeli tylko pani znajomy potrafi zgłębić tajemnicę gatunku papieru
i zrobić taki sam.
- O, z pewnością. Dziękuję za przysługę!
Włożyła znak do pudełka i chciała umieścić w swojej torebce, lecz
sprzeciwił się temu. Wyjął pudełko z jej ręki, schował do kieszeni. Na
zdumione spojrzenie Doroty rzekł z ubolewaniem:
- Strasznie mi przykro, ale będzie pani musiała trochę poczekać. Na
razie dostałem ten papier tylko na pół dnia, i to z trudem. Rzecz w tym, że
kolega, który zajmuje się dokumentami, zachorował i wraca dopiero w
poniedziałek. Ktoś inny, po wielkich oporach, wypożyczył mi, że się tak
wyrażę, nietoperzowy tekst, ale musiałem się zobowiązać, że go zwrócę
przed szesnastą. A przyniosłem dlatego, żeby pani po prostu mogła się
przekonać o jego wartości. Mogło się przecież okazać; że na nic się w
butiku nie przyda.
Zmartwiła się wyraźnie. Spoglądała to na niego, to gdzieś w okna
kawiarni. Potem powiedziała:
- Naprawdę nie może pan mi zostawić? To przecież taki drobiazg!
Ten kolega z pewnością nawet nie zauważy jego braku w szafie czy gdzie
tam chowa się te rzeczy. Oddałabym panu w poniedziałek. Dobrze? -
Przechyliła się nad stolikiem, położyła dłoń na jego ręce, zacisnęła palce.
Twarz jej znalazła się blisko jego twarzy, poczuł zapach drogich perfum.
Koleżanka w okularach lekko uniosła brwi, jakby czemuś się dziwiąc, ale
nie była zdziwiona.
- Naprawdę nie mogę - odparł. Trochę irytowało go spojrzenie z
tamtego stolika przy drzwiach, czuł je, chociaż nie patrzał w stronę
„matematyczki”. - Miła pani Doroto, przyrzekam, że otrzyma pani
dokument najpóźniej we wtorek rano. Możemy już dzisiaj umówić się,
powiedzmy, na dziesiątą. Tu, w tej samej kawiarni. Zgoda?
Westchnęła, spojrzała na zegarek.
- Na pewno przyniesie pan go we wtorek?
- Z całą pewnością. Dziesiąta punktualnie.
- Bardzo mi zależy!
Teraz już wypadła z gry - myślał. - Nigdy by jej nie zależało na
kawałku papieru, znajomy chemik sam może zrobić dwadzieścia takich
jedwabistych, jeżeli dobrze popracuje. Ileż tego potrzebują w sklepie?
Najwyżej kilkanaście metrów. Nie takie rzeczy chemicy robili.
Wstała, pożegnali się przy stoliku, bo Szczęsny jeszcze został, nie
chcąc przeszkadzać obstawie. Wywiadowczym niedbałym krokiem
podążyła za Dorotą; na ulicy przejął obserwację kierowca wartburga, który
jechał później za niebieskim audi wytrwale aż na Goraszewską. Tam
czekał już kto inny.
Szczęsny wrócił do Pałacu Mostowskich, powiedział Daniłowiczowi
o spotkaniu. Najważniejszy był teraz sposób, w jaki Dorota skontaktuje się
z człowiekiem, któremu z pewnością przekaże wiadomość o znaku.
- Jak sądzisz, nie zorientowała się, że to był falsyfikat? - Daniłowicz
był sceptycznie usposobiony; noga mu dokuczała, szło na niż.
- Wykluczone! - zaoponował major. - Musiałaby przecież sprawdzić
przy użyciu specjalnej aparatury czy jest rzymska szóstka i inne,
niepowtarzalne cechy. Natomiast jeżeli Trzeci da się nabrać i przyjedzie,
choćby na jeden dzień, to być może jeszcze tu, w Polsce, będzie chciał
stwierdzić autentyzm wizytówki. Dlatego... - Szczęsny zakłopotał się, ale
tylko na chwilę - musisz wówczas wydostać z Zakładu prawdziwy znak.
- Ja?!
- Ty, bo mnie nie dadzą.
- Szczery jesteś - powiedział szef z przekąsem. - Załóżmy nawet, że
mi się uda. Jak zagwarantujemy, że dokument wróci do Zakładu, cały i nie
pozbawiony swych oryginalnych cech? Że w ogóle wróci?
- Trzeba zaryzykować.
- W jaki sposób?
- Po prostu. Nie pozwolimy Trzeciemu odjechać.
- Bajesz! - W nodze boleśnie zakłuło i pułkownik się rozgniewał. -
Facet może zjawić się pod innym nazwiskiem, kompletnie
ucharakteryzowany, z ważną wizą wjazdową, przyjedzie samochodem,
przez którykolwiek punkt graniczny, i szukaj wiatru w polu.
- Zapomniałeś o Dorocie. Nie spuszczamy z niej oka. Jest tak objęta
obserwacją, że nie zrobi kroku bez naszej wiedzy. Stefan, ja tego
zbrodniarza muszę postawić przed sądem. Żadne przestępstwo, popełnione
w Polsce, nie może pozostać nie wykryte i bezkarne. Żadne.
- Ty mi tu nie wygłaszaj... No, dobrze. Chcę mieć dokładny termin
przyjazdu Trzeciego. Trzeba przecież wiele spraw omówić, zorganizować
pomoc. Myślę, że będzie nam bardzo potrzebny „Gwiazdor” ze swoją
grupą.
*
Pierwszy wezwał go do siebie w nocy. Niektórzy sądzili, że takie
nocne wezwania gwarantują lepszą konspirację. Prawda leżała zupełnie
gdzie indziej; Pierwszy cierpiał na bezsenność, zasypiał dopiero nad ranem
i budził się koło południa.
Trzeci szedł na Theresienstrasse z ciężkim sercem. Nie wydostał do
tej pory znaku „szóstki” z Polski. Próba włamania do Zakładu
Kryminalistyki, podjęta przez - zdawałoby się - wytrawnego złodzieja,
któremu przyobiecano dolary, nie powiodła się. Budynek był
„naelektryzowany”, jak to włamywacz później określił pośrednikowi, gdyż
mimo wszystko udało mu się uciec. Wytłumaczył to tak: „Cholera,
szedłem w środku nocy, przedostałem się na skwerek od tyłu domu,
ciemno jak u Murzyna w brzuchu, tam rośnie wysokie drzewo, wdrapałem
się, dostałem ręką okna, spróbowałem leciutko podważyć, aż tu jak coś nie
gwizdnie w środku, zaraz zapaliły się światła we wszystkich oknach,
k...mać, mało gnatów nie połamałem, tak żem spieprzał na ulicę”.
Trzeci, kiedy mu to pośrednik zrelacjonował, zastanawiał się, czy nie
należałoby złodzieja zlikwidować; pośrednik też tak uważał. Ale
warszawski cwaniak przeczuł to widać, bo znikł jak kamfora i nie udało
się go odnaleźć.
Pozostawała więc tylko Dorota. Trzeci miał z nią kontakt przez
pewnego zagranicznego korespondenta, który często podróżował to do
Warszawy, to z powrotem do Bonn. Pracował w jednej z agencji przy
placu Tulpenfeld, w zespole betonowych gmachów, zbudowanych z
inicjatywy i pieniędzy towarzystwa ubezpieczeniowego Alliantz. Tutaj
mieściły się redakcje, agencje, biura korespondentów, centrum radiowe i
telewizyjne Republiki Federalnej. Tu właśnie Trzeci odwiedzał czasami
owego korespondenta i, nie wgłębiając go w istotę sprawy, zlecał różne
drobne a ważne dla „Nietoperzy” zadania.Płacił bardzo dobrze, toteż
korespondent nigdy nie odmawiał. Poznawszy w Warszawie Dorotę,
zakochał się; odpowiadał mu taki typ urody. Odwiedzanie jej w sklepie lub
w kawiarni miało więc dla niego podwójną wartość: ładna dziewczyna i
pieniądze.
Trzeci wjechał windą na jedenaste piętro, zadzwonił. Drzwi otworzył
jak zwykle mężczyzna o nijakiej twarzy, niepozorny w swym szarym,
nieco za dużym ubraniu. Z boku wyraźnie odstawał, wsunięty za pasek od
spodni, pistolet colt woodsman z długą lufą. Trzeci tylko raz dał się zwieść
pozorom i, trochę pijany, próbował tego wymoczka odsunąć z drogi, aby
wejść do mieszkania. Otrzymał błyskawiczny cios kolbą w czoło; jedynie
wyjątkowej twardości swej czaszki zawdzięczał, że wyszedł z tego cało.
- Przepraszam - powiedział wtedy nijaki, wylawszy mu wiadro wody
na głowę. Było to jedyne słowo, jakie od niego usłyszał.
Teraz więc nie usiłował nawet zrobić kroku, zanim tamten nie
zaprosi go do wnętrza. Potem, z drżeniem rąk i nóg, z wyschniętym
gardłem, wszedł do gabinetu, przystanął w progu i czekał.
Pierwszy siedział za biurkiem, obok jego ręki stała szklanka z
mineralną wodą i kieliszek, do połowy napełniony koniakiem hennessy.
Ostatnio chętnie zmieniał gatunki alkoholi. Przeglądał z wyraźnym
upodobaniem pornograficzny tygodnik i zdawało się, że w ogóle nie
zauważył wejścia swego pracownika. Trzeci wiedział jednak, że szef widzi
i słyszy więcej, niż mu się zdaje. Toteż stał w milczeniu na miękkim
dywanie, próbując opanować drżenie nóg. Wreszcie mężczyzna za
biurkiem uniósł głowę, popatrzył na przybysza.
- Dziesięć dni - powiedział, nie podnosząc głosu. Odłożył tygodnik.
Trzeci nie zrozumiał. A raczej: nie chciał jeszcze zrozumieć.
- Tak, szefie? - spytał nieśmiało.
- Daję ci ostatnie dziesięć dni na przyniesienie mi znaku Szóstego z
Polski. Jeżeli nie wykonasz zadania, zajmie się tobą Czwarty.
Człowiek, stojący nieruchomo przed biurkiem, zatrząsł się ze
strachu. Czwarty był najbardziej bezwzględnym wykonawcą wyroków na
tych spośród „Nietoperzy”, którym nie udało się albo którzy z własnej
winy nie wykonali zadania. Robił to z okrutnym sadyzmem, nie można go
było przebłagać ani przekupić, nie można też było przed nim uciec. Do tej
pory jednak Trzeci sądził, iż wyroki wykonywane jego rękami nie dotyczą
żadnego z pierwszej piątki, lecz wyłącznie „Nietoperzy” pośledniejszego
gatunku. Teraz usłyszał coś innego.
- Nie obchodzi mnie, jaką drogą wydostaniesz znakz Polski - ciągnął
Pierwszy. Miał przed sobą na biurku maleńkie karty, którymi układał
pasjansa; jeżeli mu nie wychodził, Pierwszy pił dodatkowy kieliszek
koniaku i szachrował.
- Jestem tam spalony - przypomniał Trzeci szeptem, gdyż bał się
podnieść głos.
- Wiem. Ale to nie jest przeszkoda dla „Nietoperzy”.
Charakteryzacja, inne nazwisko, inny paszport... Czy mam cię uczyć? W
razie potrzeby dasz sobie złamać nos, zoperować wargi, to drobiazg. Z
twoich dotychczasowych działań nic nie wynika. Dobrałeś
nieodpowiednich pomocników tam, w Warszawie. Więc musisz jechać
sam. - Popatrzył na kalendarz i dodał: - Czwartego maja przyjdziesz tutaj i
wręczysz mi znak Szóstego. Żeby nie było nieporozumień: znak Wernera
Kirshwalda. Nie pamiętam bowiem, czy ci wyjaśniłem, że każdy z
dublerów ma swój znak z jemu tylko właściwą cechą. Nie próbuj więc na
przykład unieszkodliwić któregoś z dublerów Szóstego i zabrać mu jego
znak, bo ja to bezbłędnie rozpoznam.
Trzeci, który przed chwilą zastanawiał się właśnie nad taką
możliwością, opuścił głowę. Szef rzucił mu przelotne spojrzenie, położył
waleta na dziesiątkę, choć powinien był zrobić to odwrotnie, ale lubił małe
szachrajstwa w kartach. Potem ruchem ręki pokazał na drzwi. Trzeci
skłonił się i wyszedł.
- Głupiec - mruknął Pierwszy. Przełożył dziesiątkę na waleta. Pasjans
wyszedł.
*
- Proszę pani, ile kosztuje ta bluzeczka? Dorota spojrzała wpierw na
pytającą, potem na białą bluzkę z ręcznym haftem.
- Cztery dwieście - odparła.
Dziewczyna gwizdnęła przeciągle, wpakowała ręce w kieszenie
dżinsów. Stojący przy niej chłopak powiedział z irytacją:
- Chodźże, tu są straszliwe ceny. Nie wygłupiaj się!
- Wiem. Chcę tylko popatrzeć. Taką bluzkę - przyjrzała się
krytycznie - można samej uszyć w domu i wyhaftować. Skopiuję, wiesz? -
szepnęła mu do ucha. Roześmieli się, pokręcili trochę po sklepie i wyszli,
przytuleni do siebie.
- Może za wysoko wyceniłaś? - spytała pani Wiktorską.
Dorota zaprzeczyła ruchem głowy. W tej chwili przez tłumek
klientów przecisnęła się pani w beżowym kostiumie, z mnóstwem
bransolet i pierścionków.
- To ręczny haft? - zapytała, przyglądając się białej bluzce.
- Tak.
- Co to kosztuje?
- Sześć czterysta - odparła Dorota bez wahania.
- Pani mi zapakuje.
Matka z córką wymieniły spojrzenia, Wiktorską westchnęła. Ona nie
potrafiła tak jak Dorota otaksować w mgnieniu oka klientkę i odpowiednio
do tego ustalić cenę. Bała się kontroli, butiki wciąż znajdowały się pod
obstrzałem. Kiedy jednak próbowała robić córce wymówki, ta
odpowiadała niezmiennie: - Nikogo nie zmuszamy, żeby kupował u nas.
Nie ma pieniędzy, niech idzie do tańszego sklepu. Sprzedajemy modne
ciuchy dla zamożnej klienteli.
Prawda, że interes szedł. Trudno więc było spierać się z Dorotą.
Karteczki z ceną zmieniały się w jej rękach zależnie od amatorów.
Kupowano zachłannie, targów w sklepie nie było.
Kilka minut po godzinie czternastej do butiku wszedł mężczyzna w
jasnym prochowcu, rozpiętym i rozwiewającym się przy każdym ruchu.
Miał kędzierzawe włosy, przerzedzone od czoła, nos z szerokimi
nozdrzami i kształtne usta, które bezustannie to uśmiechały się, to
przybierały wyraz powagi. Przez ramię przewiesił aparat fotograficzny w
skórzanym futerale.
Dorota dostrzegła go, przywołała ruchem głowy. Przywitali się,
odeszli na zaplecze. Rozmawiali po niemiecku.
- Widziałem się z nim wczoraj - rzekł przybysz. - Mam pani
przekazać wiadomość, z której co prawda nic nie rozumiem, ale to
mniejsza. Otóż on pani daje termin: pięć dni na wydostanie tej rzeczy,
podobno pani wie jakiej, i przekazanie jemu osobiście.
- Osobiście? - Zdumiała się, przestraszyła. - Czy to znaczy, że mam z
tym... z tą rzeczą jechać do Monachium? Boję się.
- Nie. On przyjedzie.
- Tutaj? Przecież mówił mi kiedyś, że mu odmówiono wizy. A mnie
tak szybko nie dadzą paszportu.
- Meine Liebchen, nie denerwuj się - ujął ją za ręce, spróbował
przyciągnąć do siebie, ale się oparła, więc szybko zrezygnował. -
Przyjedzie widocznie w taki sposób, że nic mu się nie stanie.
- Samochodem?
- Samolotem. Będzie miał bardzo mało czasu, pewnie weźmie wizę
dwunastogodzinną. W ciągu tej przerwy pomiędzy jego przylotem i
odlotem pani musi zjawić się na lotnisku, podać mu to coś tajemniczego i
zniknąć.
Zamyśliła się, nerwowo splatała i rozplatała palce.
- Jeżeli przyleci na Międzynarodowy Dworzec Lotniczy, to mnie tam
nie wpuszczą bez biletu i odprawy celnej.
- Ale on, mając wizę, o której mówiłem, wyjdzie do sali przylotowej,
a tam pani może wejść bez problemu. To nie pani ma się przedostawać do
niego przez mury i ściany - zażartował, chcąc, aby się rozweseliła - to on
do pani przyjdzie. Z taką wizą ma prawo wyjść na miasto, podłapać
dziewczynę, zjeść dobry obiad w „Forum”. W każdym razie ja bym tak
zrobił. A teraz proszę słuchać dalej. Dziś jest piątek. On chce przylecieć
we środę przyszłego tygodnia, ale musi oczywiście być przekonany, że
pani już tę rzecz ma. Najpóźniej we wtorek mam go zawiadomić. Dlatego
przyjdę tutaj albo, jeżeli pani woli, do kawiarni we wtorek po południu.
Jeżeli dowiem się, że wszystko gra, dam mu znać i we środę od godziny
piętnastej proszę czekać na niego na Okęciu. Śliczna pani Dorotko, niech
pani nie pomyli dworców: Międzynarodowy, sala przylotowa! Zresztą
zobaczymy się jeszcze i przypomnę pani.
- Nie trzeba - mruknęła gniewnie. - A jeżeli nie uda mi się wydostać
tę rzecz? Co wtedy?
Zachmurzył się, usta zwęziły mu się w sznureczek.
- Na pani miejscu - rzekł, dobierając oględnie słowa - zrobiłbym
wszystko, aby wykonać to, o czym mówiłem.
Trzeci, a raczej Willy Schultz, bo znał go tylko pod jego
prawdziwym nazwiskiem, powiedział mu wtedy, tam na Tulpenfeld:
„Słuchaj, Herbert. Pięć tysięcy marek, jeżeli cała sprawa przebiegnie
pomyślnie. Guzik z pętelką, jeżelyjie”.
Oferta była kusząca. Herrjert bardzo potrzebował tych pięciu tysięcy,
postanowił więc za wszelką cenę namówić Dorotę, aby go posłuchała. Nie
wiedział wprawdzie, co i skąd ma wydostać, sądził jednak, że nie będzie
miała z tym trudności.
- Dobrze - powiedziała wreszcie. -. Spotkamy się we wtorek o piątej
po południu. Może w kawiarni, bo tutaj za duży ruch. Powiedzmy, w
„Ujazdowskiej”. Wie pan, gdzie to jest?
- Oczywiście.
Ucałował jej ręce, popatrzył w oczy, pełne niepokoju czy nawet
strachu, pocieszył zdawkowym: - Wszystko będzie dobrze! - Zatrzymała
go jeszcze, tknięta nową myślą.
- Jeżeli on przyjedzie bardzo zmieniony, ucharakteryzowany, ja go
nie poznam. Co wtedy? Przejdziemy obok siebie i miniemy się!
- Niech się pani tym nie kłopocze - zapewnił. - On panią pozna. Pani
obowiązkiem jest tkwić na sali, najlepiej z kwiatami, jakby na czyjeś
przywitanie, i czekać. Samolot może mieć opóźnienie, proszę wtedy
cierpliwie czekać - powtórzył. - A więc do wtorku w „Ujazdowskiej”.
W godzinę później do majora Szczęsnego zgłosił się chłopak w
dżinsach, z nieco przydługimi włosami i nonszalanckim wyrazem twarzy.
Wyraz ten zmienił się, kiedy siadł naprzeciw biurka, spoważniał i
rozpoczął relację. Zakończył ją tak:
- Mają się spotkać we wtorek o siedemnastej w kawiarni
„Ujazdowska”. Ona i ten zagraniczny facet, Herbert Schmidt. Łatwo go
rozpoznać, ma taki charakterystyczny nos.
- Dziękuję, sierżancie - powiedział Szczęsny. - I nawet nie pytam,
jaką drogą uzyskałeś te informacje, bo wiem, że i tak mi nie powiesz.
Sierżant roześmiał się; umiał wykonywać trudne zadania, ale
zazdrośnie strzegł swoich „chodów” i kontaktów. Obecny przy rozmowie
Połoński dorzucił:
- Tego Schmidta trochę już znamy. Nie jest akredytowanym
korespondentem w Polsce, pracuje dorywczo dla jednej z agencji w Bonn.
Sądzę zresztą, że w tej sprawie jest jedynie przekaźnikiem informacji.
- Pewnie masz rację. Bohdan. Nie udało mi się przekonać starego,
żeby wydostał z Zakładu autentyczny znak. Uważa, że to za duże ryzyko.
Będę więc musiał wręczyć Dorocie ten podrobiony. Może to i słuszne...
Trzeci i tak nie zdąży z nim wyjechać. - Zamyślił się. - On rozpozna
Dorotę na lotnisku, a my wtedy jego.
Rozdział 8
Bała się. Coś się koło niej działo niedobrego, coś, czemu już nie
potrafiła zapobiec. Jeszcze dwa lata temu, jeszcze rok, była pewna, że nic
nie zakłóci jej dotychczasowego beztroskiego trybu życia. Miała urodę,
pieniądze, mnóstwo znajomych, miała przede wszystkim rodziców, którzy
dbali o swoją jedynaczkę jak o drogocenny klejnot. Omijał ją wszelki trud
i codzienne kłopoty, a pracę w butiku traktowała jak rozrywkę.
Wyjazdy do wuja w Monachium to zawsze było nieprzerwane pasmo
zabaw i radości. Zamożny przemysłowiec nie szczędził siostrzenicy
podarków, latem zawoził ją nad jezioro Starnberg czy do Bad Wiesse, zimą
gdzieś dalej na narty. Lubiła tańczyć przez całą noc, najczęściej w
eleganckim hotelu Hiltona lub w „Chinese Restaurant”, które spotkać tu
było można w każdej dzielnicy. Po nartach piła gorący holunder-crusta na
czerwonym winie i jagodach, po tańcu - koniak.
- Chcesz przetańczyć życie? - spytał wuj kiedyś żartem.
- Może - roześmiała się.
Miał piękny samochód plymouth turisme duster w kolorze ciemnego
brązu ze złotym szlaczkiem. Bardzo chciała przyjechać nim choć raz do
Polski, ale na to się nie zgodził. Mimo wszystko wóz cenił wyżej niż
piękną siostrzenicę.
Ale właśnie tam w Monachium pewnego wieczoru poznała
człowieka, który otworzył złą kartę w jej życiu. Nazywał się Willy
Schultz. Dorota, właściwie nie zdając sobie z tego sprawy, po trochu
stawała się coraz bardziej zależna od jego woli, decyzji i żądań. To
prawda, że podobał jej się, bo był przystojny, wysportowany, świetnie
tańczył. Ale takich znała wielu. Każdego umiała trzymać z daleka lub
przyciągnąć, pozwalać na wiele lub nic; była to ciekawa gra, nie
angażująca uczuć.
Z Schultzem od początku stało się inaczej. Nie rozumiała siebie, nie
wiedziała, czy jej imponuje, czy przeraża. Może jedno i drugie. Spotykali
się coraz częściej. Wreszcie na początku ubiegłego roku, kiedy siedzieli w
kawiarni, zapytał:
- Czy masz dość pieniędzy? Mogę dostarczyć ci tyle marek lub
dolarów, ile zechcesz.
- Lepiej cofnij swoją propozycję - odparła pół żartem. - Bo co
zrobisz, jeżeli zażądam ogromnej sumy? Czasem wydaje mi się, że
potrafiłabym wydać każdą. Nawet milion dolarów.
Uśmiechnął się. Wyjął portfel, odliczył dwa tysiące marek, położył
przed nią.
- To zadatek - rzekł lekkim tonem. - Za kilka dni dostaniesz więcej.
Zastanowiła się, z wahaniem wyciągnęła rękę w stronę banknotów.
- Dlaczego mi dajesz? - spytała nieufnie.
- Bo mam ochotę. I nie mówmy o tym.
Kupiła wtedy całe pudło kosmetyków Rene Garraud, czarne
czółenka na bardzo wysokim obcasie z firmy Baldini Gimmy, trochę
biżuterii. I nagle zobaczyła, że pieniędzy już zabrakło, a tyle jeszcze
chciała kupić! Przypomniała sobie jednak, że Willy obiecał: „Za kilka dni
dostaniesz więcej...”
Dostała. I tak już było za każdym następnym przyjazdem do
Monachium. Wuj nie orientował się w jej sprawunkach, ciotka tym
bardziej; słabego zdrowia, ze sparaliżowaną ręką, rzadko wychodziła z
domu. Nie przyszłoby jej do głowy przeglądać walizki Doroty lub pytać,
skąd ma to czy tamto.
Ta beztroska sielanka skończyła się nagle pewnego listopadowego
wieczoru, kiedy Willy usiadł naprzeciw dziewczyny w małej, ustronnej
kawiarni „Alabama” i powiedział:
- W Warszawie musisz wykonać ważne zadanie. Jeżeli to zrobisz,
wypłacę ci naprawdę dużą sumę. Będziesz mogła kupić sobie dobry wóz
albo coś równie drogiego i cennego.
- Jakie zadanie? - spytała zdziwiona. Po raz pierwszy zażądał
wykonania czegoś w Polsce. - Mam zawieźć prezent twoim znajomym
albo przywieźć od nich list?
- Nie. Słuchaj uważnie. W Warszawie znajduje się Zakład
Kryminalistyki, należący do polskiej milicji. W tym Zakładzie został we
wrześniu umieszczony - zawahał Się - pewien dokument. On należy do
mnie. I do mnie musi wrócić.
- Skąd się tam wziął? Ty byłeś w Polsce? Nic mi nie wspominałeś.
- Nie przerywaj. Dokument wygląda jak mały bilet autobusowy albo
wizytówka, oprawiona w metalową ramkę. Jest to biały, nie zapisany
papier. Prawdopodobnie został schowany w sejfie lub szafie.
- Jeżeli to jest twój dokument - powiedziała, dziwiąc się temu, co
słyszała - to dlaczego nie upomnisz się? Wystarczy przecież pojechać albo
napisać do nich. Mogę zawieźć taki list.
Skrzywił się, machnął ręką.
- Od ciebie żądam czego innego. Dowiesz się, czy wśród
pracujących tam oficerów lub też osób cywilnych znajduje się ktoś, kogo
znasz. Jeżeli nie, to kogoś takiego poznasz. Zawrzesz bliską znajomość.
Bardzo bliską - podkreślił. - I namówisz go, aby ci dał względnie pożyczył
na dzień, dwa ten dokument. Jak już będziesz go miała, natychmiast mnie
zawiadomisz. Przywieziesz mi albo ja sam przyjadę. Sposób
kontaktowania się omówimy później. Zrozumiałaś?Milczała, oszołomiona.
Cała sprawa wydała jej się skomplikowana, wymagająca wielu zachodów,
zabierająca czas. Nie lubiła trudu, a czas wolała przeznaczać na
przyjemniejsze rzeczy.
- Nie zrobię tego - odparła niechętnie. - W ogóle nie rozumiem, o co
ci chodzi. Cóż to za dokument, jeżeli papier jest nie zapisany? Zresztą nie
znam nikogo z tego Zakładu.
Tak mu powiedziała wtedy w kawiarni. Rozmawiali potem długo,
Schultz miał ostre spojrzenie i głos zimny, bezwzględnie żądający
wykonania polecenia. Na jej protesty i prośby rzekł szorstko:
- Głupia jesteś! Czy nie rozumiesz, że te pieniądze, które ci
dawałem, są dla polskich władz dowodem przeciwko tobie? Że, jeśli ja tak
zechcę, możesz stanąć przed polskim sądem jako agentka obcego
wywiadu?
- ja? Agentka?! - wykrzyknęła gniewnie. - Ależ to kłamstwo. Nie
mam nic wspólnego z polityką, nic mnie ona nie obchodzi i nie
przekazywałam ci żadnych informacji szpiegowskich.
- Wiem. Ale słowa będą bez znaczenia, bo ja po prostu stworzę
dowody twojej współpracy z którąkolwiek zagraniczną agenturą wywiadu.
Myślisz, że nie potrafię tego zrobić? To mnie nie znasz.
- Jakie dowody?
- Każde. Wszystko można spreparować, od tego jest wiedza i
technika - roześmiał się. - Mam na przykład filmy, na których wręczam ci
pieniądze, a ty je chowasz do torebki. Mam dokładne wyliczenia
wszystkiego, co kupiłaś w tutejszych sklepach, z podaniem ceny. A są to
na ogół rzeczy drogie. Na wasze stosunki luksusowe. Sądzisz, że twój
szanowny wujaszek oświadczy, iż zapłacił za każdy sprawunek? O, nie!
Kiedy pan dyrektor dowie się, że jego siostrzenica została oskarżona o
szpiegostwo, wyprze się nie tylko znajomości, ale i pokrewieństwa. I
będzie długo się trząsł ze strachu, że mu to zaszkodzi w interesach. Twoje
częste przyjazdy do Monachium, kontakty z amerykańskimi pracownikami
CIA...
- Co ty wygadujesz?! Jakie kontakty? - przerwała.
- Naprawdę nie domyślasz się? Mógłbym ci z miejsca wymienić co
najmniej dwa nazwiska. Bawiłaś się z tymi ludźmi, tańczyłaś, jeździłaś na
wycieczki za miasto. Każdy taki kontakt został przez nas dokładnie
opisany, sfotografowany, a można do tego dorzucić jeszcze kilkanaście
informacji typu, powiedzmy, wojskowego. Całość będzie wtedy wyglądała
imponująco! Piękna dziewczyna, współczesna Mata Hari.
Tak wtedy przebiegała ich rozmowa w małej, cichej kawiarence
„Alabama”. I od tego dnia Dorota zaczęła płacić za to, co zresztą w
dalszym ciągu otrzymywała. Płacić - robotą dla Schultza. Po powrocie do
Polski, przy pomocy różnych znajomych, przyjaciółek i krewnych,
uzyskała informacje o kilku pracownikach Zakładu Kryminalistyki. Wśród
tych kilku znalazło się nazwisko Andrzeja Łanieckiego. Przypomniała
sobie wówczas, że przecież zna go z dawnych lat. Może więc wystarczy
tylko umiejętnie odnowić tę znajomość.
Teraz, kiedy w niedzielny wieczór wracała myślą do ostatnich
miesięcy - od listopada do połowy kwietnia - zrozumiała, że zabrnęła o
wiele dalej, niż by kiedykolwiek przypuszczała. Marki, dolary
otrzymywane od Schultza stały się jednak dla niej magnesem,
przyciągającym z nieodpartą siłą. W zachodnich sklepach wciąż pojawiały
się coraz to nowe, pięknie opakowane, luksusowe towary. Im więcej miała,
tym więcej pozostawało do kupienia.
Wstała z fotela, wyszła do kuchni. Pani Wiktorską szykowała sobie
ziółka, pomagały jej na wątrobę.
- Dorotko, czy masz jakieś zmartwienie? - spytała, patrząc na nią z
troską. - Kolacji prawie nie ruszyłaś, jesteś blada.
- Głowa mnie boli - odparła. - Wezmę proszek. Dobranoc, mamo.
Pocałowała ją przelotnie w policzek, wróciła do swego pokoju. We
wtorek o dziesiątej ten przystojny major wręczy jej dokument z
nietoperzowym tekstem. Również we wtorek o siedemnastej spotka się w
kawiarni z Herbertem, powie mu, że ma „tę rzecz”, Schultz może
przyjechać i zabrać. Pojedzie w środę po południu na lotnisko. Trzeba
rzeczywiście kupić jakieś kwiaty, tak będzie bezpieczniej. Poczeka w sali
przylotowej. Herbert mówił, że Schultz ją pozna. No pewnie, on by nie
poznał, znają się przecież rok.
Znowu jednak ogarnął ją strach. A co będzie, jeżeli Schultza
zatrzyma milicja? Wtedy i ją...
- Nonsens! - szepnęła. Dlaczego milicja miałaby interesować, się
jakimś zagranicznym pasażerem, który w dodatku przyleci tranzytem i po
paru godzinach zniknie z Polski. Wprawdzie Schultz nigdy nie wyjaśnił
jej, w jaki sposób ów dziwny dokument znalazł się w Zakładzie
Kryminalistyki... Przeczytała kiedyś komunikat o zabójstwie w lesie pod
Warszawą, ale nie zwróciła uwagi na poszukiwanie człowieka
leworęcznego, nie przyszło jej do głowy, aby sprawę kojarzyć z Willym i z
nietoperzową wizytówką.
Jeżeli major dostarczy jej dokument, to widocznie wszystko jest w
porządku. Może Schultz zgubił go kiedyś, może z innych względów tak
bardzo mu zależy na odzyskaniu, że gotów jest przyjechać z „lewym”
paszportem.
*
Martin Shrot wszedł do sklepu spożywczego, rozejrzał się po
półkach i powoli, z namysłem wybierał to, co było mu potrzebne na
najbliższe dni. Lubił ten niewielki, świetnie zaopatrzony sklepik, lubił też
sprzedawcę i właściciela w jednej osobie. O wiele mniej podobała mu się
jego żona, siedząca przy kasie, sztywna, o kościstej końskiej twarzy i
bezbarwnych włosach, niedbale spiętych w mizerny kok. Był jednak dla
niej grzeczny i czasami udało mu się wywołać imitację uśmiechu na
zwiędłych wargach bez szminki.
Zapełniwszy koszyk do granic możliwości, stanął przed kasą,
starannie odliczył należność, powiedział kilka uprzejmych zdań, na które
nie zareagowała, ukłonił się i wyszedł. Na chodniku zatrzymał się, wytarł
spoconą twarz i mruknął: - Wiedźma!
„R-8” czekał w jego mieszkaniu na trzecim piętrze, trochę słuchał
koncertów brandenburskich Bacha z płyt, trochę przeglądał czasopisma.
Kożewski zadzwonił do drzwi; miał klucze, ale obładowany paczkami
wolał, żeby mu otworzono.
- Pół sklepu zakupiłeś? - zdziwił się kapitan.
- Piątek dzisiaj - odparł, zasapany. - Musimy mieć żarcie na sobotę,
niedzielę i poniedziałek rano. Weź tę puszkę, wsadź do lodówki. Nikt nie
telefonował?
- Owszem.
- Warszawa?
- Tak. Zanotowałem, ale nie znam twego szyfru.
- Zaraz to zrobimy.
Poukładał przyniesione sprawunki, umył ręce i usiadł przy stole.
- Więc tak - rozpoczął. - „Deine Schwester Magdalena war...” -
czytał półgłosem niemiecki tekst, zaglądając czasami do notesu. - W
porządku!
Zawiadamiają nas, że Czesław, to jest kryptonim Schultza, ma w
środę przylecieć do Warszawy. Zatrzyma się kilka godzin i odleci do
Monachium po odebraniu znaku od dziewczyny, to znaczy od Doroty
Wiktorskiej. Schultz będzie miał fałszywy paszport, na który otrzyma
dwunastogodzinną wizę. Przyleci oczywiście z inną twarzą... Jaką, tego
tam nie wiedzą. Również nie wiadomo, na jakie nazwisko konsulat wyda
mu wizę.
- A wyda?
- Tak, jest uprzedzony, żeby w tych dniach nikomu z RFN nie
wstrzymywać wizy tranzytowej.
„R-8” zamyślił się, a potem rzekł:
- Z tego wynika, że do nas dwóch należy tutaj, w Monachium,
rozszyfrowanie Schultza.
- Właśnie tego Warszawa domaga się od ciebie i mnie. Chcą mieć
jego nazwisko i wygląd. Bagatela! - Zafrasowany, patrzał to na tekst, to
gdzieś za okno.
- Masz bezpośredni kontakt z konsulatem? - spytał kapitan.
- Owszem. Załóżmy, że tego typu wiz w najbliższych dniach nie
będzie wiele. Może trzy, może dziesięć. Musimy mieć te nazwiska.
Umówię się z Olgierdem, to nasz kolega, żeby dyskretnie sfotografował
wszystkie zdjęcia w paszportach. Ale diabli wiedzą, czy Schultz już nie
otrzymał wizy!
- Tak czy tak, konieczna jest obserwacja jego domu. W nocy z
wtorku na środę i następnego dnia aż do godziny, w której musi wyjechać
na lotnisko. Trzeba wziąć pod uwagę wszystkie zagraniczne linie lotnicze.
Chyba powinniśmy się podzielić: jeden przy jego domu, drugi przy
samolotach.
- Poczekaj. Porozumiem się z Olgierdem, spytam, czy dziś, wczoraj i
jeszcze parę dni wstecz wydawali tranzytowe wizy, niech nam poda
nazwiska, mężczyzn oczywiście. Wiele to nie ułatwi, co prawda. Wiesz,
nie rozumiem, czemu Warszawa zadaje nam tę robotę? - zdenerwował się
nagle. - Przecież nic prostszego niż zatrzymać człowieka, który wysiądzie
z samolotu i podejdzie na sali przylotowej do Wiktorskiej. To będzie
Schultz.
- Niekoniecznie - sprzeciwił się kapitan. - Jak się zorientowałem, ona
ma mnóstwo znajomych. Również w Niemfezech Zachodnich. Tutaj
mieszkają jej krewni ze strony matki. Któż zaręczy, że jeden z nich nie
zjawi się akurat w momencie, kiedy nasi, tam na Okęciu, będą
obserwować dziewczynę? Zdajesz sobie sprawę, co za galimatias może
wyniknąć? Zatrzymają kompletnie niewinnego faceta, a tymczasem
Schultz przemknie się gdzieś bokiem, odbierze dokument i szukaj potem
wiatru w polu. Nie wiemy przecież, czy nie odleci prawie natychmiast,
którąkolwiek linią zagraniczną, do któregokolwiek kraju. Na Okęciu
wybór jest wprawdzie nie taki duży, jak w Arlande czy Orły, ale jednak
jest.
- Masz rację - westchnął Ryszard. - Nie pozostaje nam nic innego,
jak... na razie zjeść obiad - dokończył z nagłą energią. Wstał, poszedł do
kuchni. - Lubisz zupę neapolitańską z parmezanem?
- Lubię - odparł „R-8”, który nie znosił parmezanu, ale nie chciał
koledze sprawiać kłopotu.
*
Gdyby nie to maleńkie, żółtobrązowe stworzonko, które pod
korzeniami starego pniaka założyło sobie zimowe gniazdo, a teraz -
skuszone ciepłem kwietniowym - wylazło z norki, może nigdy, a w
każdym razie nieprędko, odnaleziono by pistolet. Ośmiocentymetrowa
orzesznica wzbudziła ogromne zainteresowanie jamnika, idącego dotąd
przykładnie ze swoim panem. Gajowy rozpoznał jednak zwierzątko, objęte
w Polsce ochroną, złapał psa na smycz, a sam pochylił się nad pniakiem,
ciekaw, czy w gnieździe są młode. Zamiast nich znalazł broń.
Pistolet był niemiłosiernie zabrudzony, musiał przeleżeć tu długo,
może całą zimę. Ktoś go wcisnął głęboko między korzenie, zasłonił
kamieniem i trawą. Gajowy bardzo ostrożnie oczyścił broń z pierwszego
brudu, ale nie odważył się sprawdzić magazynku. Jeżeli pocisk znajdował
się w komorze i jeżeli był sprawny... Ryzyko strzelania w lesie... Zresztą
mogło rozsadzić lufę.
Owinął pistolet w chustkę do nosa, włożył do torby. Po godzinie broń
znalazła się w najbliższym posterunku milicji; jeszcze później - na biurku
majora Szczęsnego. Gniazdo orzesznicy tkwiło bowiem w pobliżu
miejsca, gdzie we wrześniu ubiegłego roku zabito w samochodzie Wernera
Kirshwalda. Szczęsny Wpierw przyjrzał się pistoletowi, potem zeszedł z
nim piętro niżej do eksperta mechanoskopii i broni palnej. Porucznik zajął
się oględzinami z całą sumiennością; nieczęsto zdarzało mu się mieć do
czynienia z tak straszliwie brudnym okazem.
- Colt, kaliber dziewięć - powiedział do Szczęsnego, który w
laboratorium czekał na wynik. - W magazynku pięć naboi, dwa zostały
wystrzelone. Bardzo dawno, co najmniej pół roku. Bez numeru
ewidencyjnego. W ogóle bez żadnej cechy osobistej właściciela. Produkcja
- zawahał się - powiedziałbym, że sprzed kilku lat. Gdzie on był?
- W lesie. Schowany w korzeniach jakiegoś pniaka. Myślę, że te dwa
pociski wystrzelono na początku września. Zrobisz mi „konfrontację” z
nimi? Mam też łuski.
Ekspertyza pistoletu przy porównaniu z tym, co swego czasu wyjęto
z ciała Kirshwalda i z samochodu, dała rezultat pozytywny. Z tej broni
zabito Wernera.
- No, dobrze - Szczęsny nie przejawiał entuzjazmu. - Ale jak mu to
udowodnimy?
- Najpierw go zatrzymajmy - mruknął jego szef. - Masz już
odpowiedź z WOP-u?
- Tak. Obywatel Republiki Federalnej Niemiec Willy Schultz
przyjechał do Polski trzydziestego sierpnia ubiegłego roku, wyjechał
szóstego września. W obie strony samolotem.
- Powód przyjazdu?
- Turysta.
- Szóstego... To znaczy, że uciekł następnego dnia po zabójstwie
Wernera.
- Jeżeli to rzeczywiście on zabił - zauważył Połoński.
Szczęsny wziął z biurka kartkę papieru i długopis.
- Podsumujmy to, co już wiemy - rzekł. - A więc: był w tym czasie w
Polsce, ale nie znaleźliśmy żadnego śladu pobytu w hotelach. Przyjmuję,
że mieszkał prywatnie. Po drugie: wyjechał natychmiast po zabójstwie. To
o niczym nie świadczy. Po trzecie: wiemy, to już z całą pewnością, że w
dniu zabójstwa wyszedł z lasu niedaleko miejsca zbrodni, wsiadł do wozu
Jolanty, podwiozła go do Warszawy. Po czwarte: jest leworęczny, a
Wernera zastrzelono właśnie w ten sposób, z lewej ręki. Co jeszcze? -
Długopis zatrzymał się w powietrzu.
- Teraz mamy pistolet, ukryty w pobliżu miejsca przestępstwa -
dorzucił Połoński. - Broń, z której zabito.
- To by było: po piąte.
- Włosy - przypomniał Daniłowicz.
- Po szóste. Ale wymaga ekspertyzy przy pomocy materiału
porównawczego, więc na razie dowód niepewny.
Milczeli parę minut, wreszcie szef stwierdził z westchnieniem:
- Proces poszlakowy.
- Chyba że się przyzna.
- Tak myślisz? - Kapitan pokręcił głową. - Na pewno nie. Niewiele
by na tym zarobił.
- Owszem. Okoliczności łagodzące. Sąd weźmie pod uwagę.
- My wciąż zapominamy o jednym - powiedział Daniłowicz. - On
może sądowi przedstawić swoje przestępstwo jako rezultat jakichś
długoletnich sporów z Kirshwaldem, ogromnej krzywdy, którą tamten mu
kiedyś wyrządził, strzałów oddanych w emocji i różne takie. Nasz sąd nie
będzie się w to wgłębiał, bo te rzeczy działy się poza terenem Polski, z
wyjątkiem oczywiście samego zabójstwa. Dobry adwokat znajdzie jednak
dziesięć przyczyn, dla których zbrodnia okaże się porachunkami
osobistymi zagranicznych obywateli, w niczym nie zagrażającymi naszym
rodakom. Może się skończyć po prostu ekstradycją.
- A jeżeli „R-8”, powołując się na nietoperzowy znak... - zaczął
Szczęsny, ale szef mu przerwał:
- Nie organizacja „Nietoperzy” będzie przedmiotem rozprawy
sądowej, tylko zabójstwo w lesie pod Warszawą. Ja również, tak jak
Bohdan, nie wierzę, aby Schultz przyznał się dobrowolnie do
czegokolwiek przed polskim sądem. Możemy wówczas przedstawić dwa,
może trzy dowody rzeczowe, które obrońca natychmiast podważy. Po lesie
sobie spacerował, leworęcznych jest wielu, a co do włosów, powie, że jego
klient owszem, siedział tego dnia w samochodzie Wernera, wychodząc
uderzył głową o drzwiczki, ale kiedy rozstawali się, tamten był zdrów i
cały.
- No, to po co ta cała robota?! - wybuchnął major. Zmiął i cisnął
zapisaną kartkę do kosza. - Niech przyjeżdża, niech zabiera znak, w
porządku. Fałszywy znak! - roześmiał się nagle. - Nie, moi kochani. Ja
tego Schultza muszę dostać. Poszlakowy, nie poszlakowy, to już nie moja
sprawa, tylko sądu. Do nas należy zatrzymać przestępcę. I tyle.
*
Zgrabna ciemnowłosa pielęgniarka otworzyła drzwi i zmierzyła
Schultza uważnym spojrzeniem. Pomyślał, że go otaksowała jak
przedmiot.
- Pan sobie życzy?
- Jestem umówiony z profesorem Mayerem. Nazywam się Willy
Schultz.
- Proszę - odsunęła się, aby mógł wejść do środka. - Na którą
godzinę?
- Na teraz - odparł szorstko.
Wszedł do poczekalni, urządzonej ładnie i z dobrym gustem; w
niczym nie przypominała tego, czym była w istocie. Żadnych pism w
kolorowych okładkach, żadnych oleodruków na ścianach ani napisów w
rodzaju: „Pluć tylko do spluwaczki”. Miękkie fotele, dyskretne światło
stojącej lampy, zasłony ze złotego egipskiego brokatu, jedna bardzo dobra
kopia „Kobiet zbierających kłosy” Jean-Francois Milleta. Duży puszysty
dywan.
- Zechce pan usiąść.
Zajął miejsce w fotelu, spojrzał na zegarek.
- Śpieszy mi się - mruknął. - Mój czas jest drogi.
Umyślnie przybrał pozę lekceważąco-nonszalancką, aby nie okazać,
że się boi. Strach opanował go od chwili, kiedy Pierwszy wysłał go do
Mayera.
- Czas profesora jest o wiele droższy - odparła cierpko. - Powiem
mu, że pan się zgłosił. Proszę czekać.
Kiedy wyszła, poderwał się z fotela i zaczął niespokojnie krążyć po
pokoju. Wyciągnął papierosy, ale nie dojrzał nigdzie popielniczki, więc
klnąc schował je z powrotem. Od dwóch godzin miał ogromną ochotę na
kieliszek koniaku, nawet dwa, nie wiedział jednak, czy lekarz by go nie
zwymyślał, poczuwszy przy badaniu woń alkoholu. Pierwszy nie ułatwił
mu sytuacji, nie napomknął ani słowem, o czym sam rozmawiał z
Mayerem. Pierwszy nie liczył się z czyimś strachem, niewiedzą ani
kłopotami.
Pielęgniarka pojawiła się bezszelestnie, przez wąski korytarz
poprowadziła go w głąb mieszkania. Potem była jeszcze jedna
poczekalnia, znowu korytarz. Zrozumiał, że profesor stara się ukryć swoje
zabiegi, a w każdym razie niektóre z nich. Wreszcie otworzyła podwójne
drzwi, do tych drugich lekko zastukała. Schultz nie usłyszał wezwania, ale
widocznie nie było już potrzebne. Wszedł do gabinetu.
Zza biurka podniósł się mężczyzna przyjaźnie uśmiechnięty, tęgi, o
twarzy okolonej siwym zarostem, w okularach. Był ubrany w biały kitel,
przyciasny i rozpięty na brzuchu.
- Witam, panie Schultz - powiedział, ściskając mu rękę. - Niech pan
siada, porozmawiamy. I proszę się nie denerwować, każdy zabieg
wykonuję pod znieczuleniem. Tak... - Przyglądał mu się, przechylając
trochę głowę w bok, dotknął palcami jego skroni, przesunął nimi po nosie,
brodzie, szyi. Trzeci siedział nieruchomo, zdezorientowany, wciąż na
nowo pełen strachu. Wreszcie Mayer odsunął się i spytał rzeczowo:
- Kiedy ma pan być gotowy?
- Za tydzień.
- O, to niedobrze! Bardzo mało czasu. - Zmarszczył brwi,
zastanawiał się chwilę. - jeżeli za wcześnie wyciągnę szwy, mogą pozostać
nieładne blizny. Wprawdzie, być może, dadzą się później usunąć, ale...
Naprawdę, bardzo krótki termin. Wobec tego umówimy się, że po
powrocie stamtąd przyjdzie pan do mnie i będziemy naprawiać to, co teraz
zepsujemy - uśmiechnął się. - Wolałbym się jednak upewnić, czy pan się
zgadza na zabiegi?
Schultz chciał powiedzieć, że nie ma innego wyjścia, ale osądził, że
mogłoby to wyglądać na krytykę Pierwszego, a to byłoby już sięganiem po
stryczek na własną szyję.
- Tak, zgadzam się - odparł stanowczym tonem. Profesor położył
przed nim arkusz papieru i długopis.
- Chciałbym to mieć na piśmie.
- Ale przecież ja jeszcze nie wiem, co to będzie za operacja? -
zdziwił się. - Może, kiedy pan profesor mi wyjaśni, wówczas...
Mayer uniósł brwi i rzekł odrobinę mniej uprzejmie:
- Kwestia zaufania. Ja nie muszę tego robić - zaakcentował słowa. -
Natomiast muszę mieć pańską pisemną zgodę a priori. Inaczej... - rozłożył
ręce wymownym gestem.
Schultz zwiesił głowę. Potem ujął długopis, napisał kilka zdań,
wyrażających zgodę na zabiegi, nie dodając, o jakie chodzi. Podpisał się,
westchnął ciężko.
- Ile... jakie honorarium pan weźmie?
- To już załatwię z pańskim szefem.
Wstał, schował dokument w biurku, naciśnięciem ukrytego kontaktu
przywołał asystentkę. Nie była to ciemnowłosa pielęgniarka, lecz kobieta
w średnim wieku, wysoka, z twarzą bardzo spokojną i chłodnym wyrazem
szarych oczu.
- Więc tak - rzekł Mayer, patrząc na nią, ale mówił raczej do
pacjenta. - Pierwszy zabieg to tak zwane boczne podniesienie twarzy.
Normalnie usuwamy w ten sposób zmarszczki wokół oczu, z policzków,
częściowo z czoła. Tutaj zrobimy odwrotnie. Wytniemy płaty skóry. -
Asystentka zbliżyła się, potakiwała ruchem głowy, okazując, że wszystko
rozumie, - o, tu i tu... Skóra na policzkach, u nasady nosa i wokół powiek
zmarszczy się, zmieniając w dużym stopniu poprzedni wygląd. Drugi
zabieg to nos. - Zamyślił się, znowu przejechał palcami po nosie i
policzkach Schultza. - Sądzę, że najłatwiej będzie zmienić kształt na
garbaty. Cięcie chirurgiczne wewnątrznosowe.
- Opatrunek musi pozostać do dwóch tygodni - zauważyła.
- Ale pozostanie tydzień - odparł profesor pogodnie. - Zabieg
prowizoryczny. Później się wykona modelowanie nosa. Po powrocie
pacjenta. Założymy mocne szwy. Jak pan się zapatruje na korektę uszu?
- Korektę? - Schultz był przerażony. - Mam normalne uszy.
- Myślałem o zmianie. Możemy je ustawić w pozycji dużego
odchylenia od czaszki. Kąt mógłby wynieść nawet dziewięćdziesiąt stopni.
Coś takiego daje ogromny efekt!
- Nie, panie profesorze. Sądzę, że poszlibyśmy już za daleko. Zresztą
uszu nie będzie widać pod czapką.
- Słusznie.
- Cera - odezwała się asystentka. - Blizny, wypryski.
- Oczywiście - przyświadczył Mayer. - Jak najwięcej.Schultz
pomyślał z wściekłością, że zaczynają go traktować jak ofiarę
eksperymentów, doświadczalne pole dla tych wszystkich cięć, zmian,
ustawień i garbatych kształtów. Postanowił się bronić.
- Nie zgadzam się również na blizny - powiedział stanowczo. -
Potrafię to zrobić sam, bezboleśnie i bez konsekwencji. Po prostu przy
pomocy plasteliny kosmetycznej.
Profesor przypatrywał mu się wciąż jeszcze z uwagą, jakby
wyszukując kolejne miejsca do operacji. Bardzo lubił zmieniać ludziom
twarze; obojętne mu było - na lepsze czy na gorsze. Musiał się jednak
liczyć z opinią Pierwszego. „Nie za wiele - powiedział wczoraj człowiek o
lodowatym spojrzeniu i cichym głosie. - On powinien czuć się swobodnie
w trakcie wykonywania tego, co mu poleciłem. Zresztą jest mi jeszcze
potrzebny.”
- Dobrze - Mayer wstał, przeszedł do sąsiedniego pokoju,
urządzonego jak niewielka sala operacyjna. - Niech pani przygotuje
pacjenta.
Po czterech godzinach Schultz ocknął się z półdrzemki po silnych
zastrzykach, otworzył oczy i popatrzał dokoła. Nie wiedział, gdzie jest.
Bolała go cała twarz, „ciągnęła” skóra, piekło wewnątrz nosa. Po chwili
zorientował się, że leży na czymś, co mogło być łóżkiem, gdyby nie pasy,
obejmujące jego ciało i ukryte gdzieś w dole. Nagle zaniepokoił się,
szarpnął, próbując wydostać się spod więzów. Trzymały jednak mocno,
więc krzyknął.
- Spokojnie - powiedział kobiecy głos. - Jak pan się czuje?
- Gdzie ja jestem? Kto tu jest?
- Jest pan u profesora Mayera, po zabiegu. Co pana boli?
- Wszystko - jęknął. - Cała twarz, głowa! Zwłaszcza nos.
- Znieczulenie przestało działać. Dostanie pan później tabletki
przeciwbólowe.
Kobieta w białym fartuchu odpięła pasy, pomogła mu wstać.
Podniósł się i zatoczył z powrotem na łóżko; cały pokój wirował, uczuł
mdłości. Podała mu jakieś lekarstwo. Kiedy mógł już chodzić w miarę
prosto, przeprowadziła go do gabinetu profesora, posadziła w fotelu.
Mayer poklepał go życzliwie po ramieniu, uśmiechnięty, z czegoś
zadowolony.
- Zostanie pan u mnie kilka dni - powiedział. - Wyjmiemy szwy i
wtedy zobaczy pan siebie w lusterku. Na razie proszę nie ruszać
opatrunków, o niczym nie myśleć. Jeść, spać i czekać.
To było przerażające. Kiedy piątego dnia po zabiegu profesor
zręcznymi ruchami usunął szwy i asystentka podała Schultzowi lustro,
przez kilkanaście sekund patrzał znieruchomiały w szklaną taflę, czując
zimny pot, spływający mu po plecach. To nie był on! Miał naprzeciw
siebie jakąś obcą, brzydką twarz z garbatym nosem, pełną zmarszczek i
fałd. Oczywiście, pozostały też świeże blizny. Nawet oczy - jego ładne
oczy wyglądały jakby były własnością kogoś innego, spoglądały wrogo,
urągliwie. Wszystko zdawało się mówić: „Masz, - czego chciałeś!”
- Prawda, że doskonały efekt? - spytał Mayer z wyraźnym
upodobaniem. - Nikt pana teraz nie pozna.
Musiał mu przyznać rację. Tak, to nie była już twarz Willego
Schultza i profesor mógł być z siebie zadowolony. Trzeci rozumiał
doskonale, że przyszedł tutaj, aby ją zmienić. Aby go nie rozpoznano na
lotnisku w Warszawie. Nie miał dotąd żadnego niepokojącego sygnału ze
strony Herberta. Dziewczyna dogadała się z kimś z Zakładu
Kryminalistyki czy z innej jednostki milicyjnej, dostanie znak, przyniesie
na Okęcie, wręczy mu i odejdzie. A kiedy on znajdzie się już z powrotem
w Monachium, Dorotę trzeba będzie usunąć. Może i szkoda, bo wykonała
niezłą robotę, ale byłoby niebezpiecznie ją pozostawić. Już za dużo wie.
Z kliniki zadzwonił do żony i, nie wdając się w szczegóły, polecił jej,
aby zabrała dzieci i na tydzień przeniosła się do mieszkania rodziców w
Bad Godesberg, niedaleko Bonn. Nie po raz pierwszy wymagał od niej
takich przenosin; ładna, potulna, nie wtajemniczona w jego sprawy,
przywykła o nic nie pytać. Mógł więc być pewny, że kiedy otworzy drzwi
swego mieszkania przy Tiirkenstrasse, zastanie pusty dom.
Do firmy, w której pracował, klinika Mayera przesłała uprzejme
zawiadomienie o chorobie pacjenta Schultza; na razie jest po operacji,
potrzebny mu spokój, jak wyzdrowieje, natychmiast się zgłosi.
Wrócił więc do domu, aby w błyskawicznym tempie załatwić kilka
naglących spraw. Pierwszy zapewniał mu fałszywy paszport, ale do tego
paszportu trzeba było wkleić zdjęcie nowej twarzy. Najbardziej obawiał
się, że w odpowiednim terminie nie otrzyma dwunastogodzinnej wizy z
polskiego konsulatu. O dziwo jednak, dostał ją niemal od ręki.
- Pan Friedrich Lechman? - spytał urzędnik. - Kiedy pan chce
jechać?
- We środę. Mam pilny interes do załatwienia w Sztokholmie, ale
chcę się przez kilka godzin zatrzymać w Warszawie, popatrzeć znowu na
wasze piękne miasto - odparł uprzejmie.
- Miło mi to słyszeć. Za pół godziny może pan się zgłosić po wizę.
Potem, w mieszkaniu z opuszczonymi zasłonami, zapalił lampę
przed dużym lustrem, przyglądał się sobie z żalem i wstrętem, ale powoli
przyzwyczajał się, bo musiał. Ćwiczył też godzinami prawą rękę,
wyjmował nią papierosy, zapalał, podawał paszport, słodził kawę, podnosił
w górę filiżankę. Wreszcie doprowadził do tego, że prawą władał równie
swobodnie jak lewą. Trzeba było jeszcze nauczyć się na pamięć nowego
nazwiska, danych personalnych, przygotować ubranie, inną torbę podróżną
niż tę, którą we wrześniu miał w Polsce, inny płaszcz, nawet inne buty i
rękawiczki.
W poniedziałek kupił bilet lotniczy w biurze Deutsche Lufthansa AG
na trasę: Monachium-Warszawa-Sztokholm, z przesiadką w Polsce.
Zaopatrzył się w odpowiednią sumę dolarów, marek i szwedzkich koron.
Teraz już był gotowy do wyjazdu. I Czekał na sygnał od Herberta.
*
Kożewski złapał się za głowę.
- Jedenaście nazwisk! - zawołał z irytacją. - I to w ciągu paru dni.
Jakby się uwzięli. Stachu, jak my z tego wybrniemy?
„R-8” uśmiechnął się. Im trudniejsza sytuacja, tym większy ogarniał
go spokój; dopiero później przychodziła reakcja organizmu.
- Wziąłeś, oczywiście, tylko nazwiska mężczyzn?
- Tak. Popatrz, tu jest lista, a tutaj zdjęcia z paszportów.
Pochylili się nad papierami. Porucznik przyglądał się fotografiom
mrucząc kolejno: - Erwin Katzinger... czterdzieści siedem lat, zamieszkały
w Monachium... Heinrich Goletzek, pięćdziesiąt dwa... Johan Wolbeck...
zobacz, Stachu, z twarzy jakby trochę podobny do Schultza?
- Chyba nie. Ale nie sugeruj się podobieństwem. Schultz z pewnością
przybierze „inną twarz”. Co masz dalej?
- Friedrich Lechman, czterdzieści pięć... Dziwna facjata. Jakby go
ktoś pokaleczył.
- Pokaż!
„R-8” długo, przez szkło powiększające przyglądał się zdjęciu, a
potem rzekł:
- To może być on.
Kożewski pokręcił głową z powątpiewaniem.
- Zupełnie inny nos. Schultz nie miał zmarszczek.
- Wszystko jest do zrobienia. Wystarczy dobry chirurg-plastyk.
Pytałeś Olgierda, którą ręką podpisywał się przy odbiorze wizy?
- Pytałem. Prawą. To znaczy nie pytałem konkretnie o Lechmana, ale
ogólnie, czy ktokolwiek z tych jedenastu jest leworęczny. Nikt.
Kapitan wciąż patrzał z wytężoną uwagą na zdjęcie twarzy
Lechmana i jego podpisu w paszporcie. W końcu odłożył je na bok.
Przejrzeli potem pozostałe, z których jeszcze dwa mogły ewentualnie
przypominać twarz Schultza. - Która godzina? - spytał „R-8”.
- Dziewiąta dwanaście. Wtorek, jeżeli zapomniałeś.
- Połącz się z Warszawą. Twoja lista nazwisk jest ułożona w tej
samej kolejności, co u Olgierda?
- Tak. To przecież ważne. I w Warszawie już mają taką samą.
Lechman jest czwarty. Dzwoń!
*
Szczęsny przeczytał krótką notatkę, popatrzył na leżący przed nim
spis nazwisk.
- Czwarty to Friedrich Lechman. Nie mają żadnej pewności, ale
zwracają nam uwagę na to nazwisko - powiedział do swego szefa. - Stefan,
musimy mieć jego zdjęcie jeszcze dzisiaj. Daniłowicz zastanowił się
chwilę.
- Za mało czasu, aby wysłać kogoś do Erefenu, nie uzyska wizy.
Spróbuję skontaktować się z Olgierdem. Albo on sam przyleci, albo ktoś z
konsulatu.
- Zdjęcie można przecież przekazać przez tele-foto - zauważył
Połoński.
- Nie w tym wypadku. Chodzi o całkowitą dyskrecję, inaczej go
spłoszymy.
Pułkownik wyszedł. Szczęsny spojrzał na zegarek i również wstał,
zabierając się do wyjścia. O dziesiątej miał spotkanie z Dorotą.
*
Przyszła do kawiarni hotelu „Victoria” bardzo punktualnie i
Szczęsny wyraził jej z tej przyczyny uznanie. Pożartowali trochę, ale
widać było, że dziewczyna sili się na dobry humor, zdenerwowana czymś,
blada i nie umalowana, co jej się dotąd nie zdarzało.
- Przyniósł pan? - spytała.
Zwrócił uwagę na jej zwężone źrenice, drżenie i chłód rąk, choć
dzień był bardzo ciepły, słoneczny. Pomyślał, że zażywa jakieś silne środki
nasenne, weronal, luminal w czystej postaci lub jako składnik.
Było mu żal, że użyto jej do złej sprawy, że musi ponieść
konsekwencje. Cóż, nie jest dzieckiem - powtarzał sobie - i robi to dla
pieniędzy. A mimo to żałował.
- Przyniosłem, naturalnie. - Wyjął z kieszeni maleńką paczuszkę,
rozwinął, podał Dorocie. Wzięła znak z westchnieniem ulgi, ale i z
niedowierzaniem, bo otworzyła oprawkę i dokładnie przeczytała angielski
tekst. Wtedy twarz jej się wypogodziła.
- Dziękuję! - Spojrzała ciepło, serdecznie, a jemu zrobiło się głupio.
Zaraz jednak przywołał siebie do porządku.
- Nie ma za co - odparł niedbale. - Może pani to trzymać nawet przez
cały tydzień. Koledze powiedziałem, że... e, już nawet nie pamiętam co.
Pewnie, że mi jest do czegoś potrzebne - roześmiał się. - Miała pani rację,
ten bilet nietoperzowy nie ma żadnego znaczenia w jakimkolwiek
śledztwie. No, ale po tygodniu proszę mi go jednak zwrócić, chcę być w
porządku wobec Zakładu.
- Ależ oczywiście! Mój znajomy, wie pan... ten chemik - zająknęła
się, przygryzła wargi - on się tylko zorientuje w gatunku papieru, potem
mi odda.
- I wkrótce w pani butiku pojawią się nowe, oryginalne szaliki,
chusteczki, co tam jeszcze, z pięknego jedwabistego materiału -
powiedział, rzucając okiem po sali, bo ciekaw był, czy i tym razem w
obstawie zjawiła się koleżanka „matematyczka”, ale nie dojrzał jej.
Natomiast w pobliżu wejścia usadowił się długowłosy wywiadowca w
jaskrawej niebieskiej kurtce z poprzecznymi pasami. Pił herbatę,
zagłębiony w porannej gazecie; od czasu do czasu spoglądał w ich stronę..
Szczęsny, mimo słabego sprzeciwu dziewczyny, zapłacił rachunek,
Pożegnali się przy szatni. „Niebieska kurtka” przewinęła się obok nich w
stronę drzwi.
Dorota wsiadła do swego audi i, po krótkim namyśle, postanowiła
wrócić do domu. Z Herbertem miała się spotkać dopiero późnym
popołudniem. Mogła wprawdzie odwiedzić znajomych, mogła też
popracować w sklepie, ale nagle odechciało jej się wszystkiego. Była to
reakcja organizmu, trzymanego samymi tylko nerwami, na przemian
podniecanego i uspokajanego środkiem psychotropowym. Teraz ogarnęło
ją ogromne znużenie, chciała zamknąć się w swoim pokoju, zwinąć w
kłębek na tapczanie i odpoczywać. Jadąc w kierunku Sadyby, powtarzała
sobie z cichą radością: - Mam dokument! Nareszcie go mam.
Jutro, najdalej pojutrze przyleci Schultz. Odda mu tę bezsensowną -
jak jej się wydawało - rzecz, skończy się szukanie, prośby, strach... Będą
pieniądze. Willy przecież obiecał, a dotychczas zawsze dotrzymywał
słowa. „Dużo pieniędzy - powiedział. - Dolary”.
W domu nastawiła budzik na trzecią po południu, połknęła tabletkę i
po kwadransie już spała. Zbudziła się wypoczęta, ku zadowoleniu
rodziców zjadła z nimi obiad. Kilka minut przed umówioną godziną
weszła do kawiarni „Ujazdowska”. Myślała, że będzie pierwsza, ale
Herbert już siedział. Zerwał się na jej widok i podszedł, pytając
natarczywie, czy przyniosła.
- Pozwolisz, że usiądę? - Zirytował ją ten pośpiech.
Umyślnie zwlekała z odpowiedzią, wyjęła papierosy, zapalniczkę,
poprosiła kelnerkę o kawę, popatrzała po sali, czy nie dojrzy kogoś ze
znajomych.
- Dorota, ja się rozchoruję przez ciebie! - jęknął. - Masz?!
- Oczywiście, że mam - odparła. Odzyskała już pewność siebie,
dumę z urody, elegancji, bogactwa.
- Pokaż!
- Zwariowałeś? Do kawiarni będę z tym przychodzić?
- Słuchaj. On mi kazał sprawdzić. Mam zaraz do niego dzwonić.
Poczerwieniała z gniewu, błysnęła oczami.
- No to idź i dzwoń.
Patrzał na nią nieufnie, był w głębokiej rozterce.
- Idź! - powtórzyła. - Czemu jeszcze siedzisz?
- Dorota, jeżeli nie... jeżeli robisz ze mnie idiotę, to...
- Byłoby to wywalanie otwartych drzwi - mruknęła złośliwie.
- Dobrze - najeżył się. - Ale nie chciałbym być na twoim miejscu,
jeżeli on jutro przyleci na próżno!
Drgnęła, pobladła. A więc jutro.
- Mam ten dokument - powiedziała już łagodniej. - Możesz go o tym
zapewnić. Na moją odpowiedzialność.
- Nareszcie mówisz ze mną jak prawdziwa Dorota - odetchnął z ulgą
- a nie jak wróg. Co cię ugryzło, że tak na mnie napadłaś?
- Przepraszam. Jestem zdenerwowana. Myślisz, że mi łatwo przyszło
zdobyć... No, ale mam. Więc przyjedzie jutro?
- Tak zostało ustalone. Nie przyjechałby, gdybyś nie miała
dokumentu. O piętnastej przylatuje Lufthansą z Monachium. Masz być w
sali przylotowej Międzynarodowego Portu Lotniczego. Kup jakieś kwiaty.
I nie rozglądaj się za bardzo, bo może się zdarzyć, że przyjdzie trochę, no,
zmieniony. On ciebie znajdzie, podejdzie. Gdyby samolot się spóźnił,
czekaj.
- Wiem, już mi to wszystko mówiłeś. Pamiętam.
Rozdział 9
W środę rano lało jak z cebra, ale w południe wypogodziło się. Kilka
minut po dwunastej Szczęsny z Połońskim zebrali w Pałacu Mostowskich
sześciu podoficerów, którzy stanowili grupę specjalnie dobraną do
zatrzymania Schultza i Doroty. Znali już swoje zadania: ująć terrorystę i
jego agentkę. To drugie nie przedstawiało trudności, natomiast terrorysta
był, jak dotąd, dla całej ósemki wielką niewiadomą. Nie znali jego
nazwiska, wyglądu, cech szczególnych. Wiedzieli tylko, że podejdzie do
dziewczyny, zabierze od niej maleńką paczuszkę, może kopertę, oddali się
i będzie miał kilka godzin przerwy do następnego samolotu. Dysponuje
dwunastogodzinną wizą tranzytową, może wyjechać na miasto, spotkać się
z kimś w hotelu, kawiarni czy w mieszkaniu prywatnym.
- Dwa wozy na parkingu przy Międzynarodowym Porcie Lotniczym
- rzekł major. - Lepiej byłoby obok parkingu. Łatwiej wyjechać, gdyby
facet wyskoczył w miasto. -
- Czy może być tak, że będzie na niego czekał ktoś prywatnym
samochodem? - spytał sierżant Marian. - Powiedzmy, wóz z CD.
- Nie wiem - odparł Szczęsny. - Wszystko może być w tej cholernej
sprawie. A jeżeli dziewczyna prócz dokumentu da mu kluczyki swojego
audi, którym przyjechała na lotnisko? Jeden z nas powinien wobec tego
zaparkować w pobliżu jej wozu. I czekać.
- Na co jeszcze mamy być przygotowani? - spytał plutonowy
Ryszard. - Weźmy pod uwagę wszystkie możliwe warianty.
- Nie przyleci z bronią palną, bo naraziłby się na kontrolę przy
odlocie. Ale „Security” może nie wykryć materiału wybuchowego.
Dlatego zatrzymanie musi być przeprowadzone bardzo szybkoi stanowczo,
żeby nie zdążył nawet włożyć ręki do kieszeni.
- W takim razie powinniśmy zrobić to natychmiast jak tylko odejdzie
od dziewczyny.
Szczęsny zaprzeczył ruchem głowy.
- W zasadzie byłoby to najprostsze. Przecinamy jednak w ten sposób
ewentualność innych jego kontaktów w Polsce. Nie wiemy przecież, czy
prócz Doroty nie znajdzie się na lotnisku jeszcze ktoś, z kim on ma
umówione spotkanie. Jak już wspomniałem, przerwa w locie umożliwia
mu również wyjazd na miasto, kontakty z osobami, o których w tej chwili
nic jeszcze nie wiemy, a które musimy poznać. Nie. Zatrzymanie musi
nastąpić zależnie od rozwijającej się sytuacji. Na lotnisku, na drodze w
samochodzie, gdzieś w bramie, przed kawiarnią, może nawet tuż przed
jego odlotem z Warszawy. Nie wiem, kochani, więc nasze oczy i uszy
niech będą otwarte - zakończył z uśmiechem.
- Jeszcze jedno, majorze - rzekł sierżant sztabowy Andrzej - a gdyby
on nagle zdecydował się na przyśpieszenie wyjazdu i prosto od
dziewczyny skierował się do sali odlotowej? Taki gość dysponuje na
pewno niemałą sumą pieniędzy, może też mieć w portfelu dwa, nawet trzy
bilety na różne trasy. Co wtedy? Co robimy?
- Jasne. Jeżeli skieruje się od razu do sali odlotowej, tam go
zatrzymujemy. Bo wtedy już, że tak powiem, pali nam się ziemia pod
nogami. Przypominam tylko, moi drodzy, żebyśmy starali się uniknąć
szumu i zamieszania na sali, będzie tam przecież wielu innych pasażerów.
Błyskawicznie, po cichu, wyprowadzić do pomieszczeń WOP, a wtedy... -
Umilkł, popatrzał po ich twarzach swymi wąskimi czarnymi oczami. -
Wtedy może się zdarzyć, że to nie będzie on.
Któryś roześmiał się, inny wzruszył ramionami i rzekł:
- Przeprosimy ładnie, odwieziemy, gdzie zażąda. Mogę mu nawet
postawić kawę.
Połoński, który dotąd nie zabierał głosu, zauważył:
- Sprawdzenie, czy to właściwie jest Schultz, nie przyjdzie nam tak
szybko. Dlatego nie wolno dopuścić, aby w momencie zatrzymania pozbył
się znaku. Tego dokumentu od dziewczyny. Bo to jednak jest dowód.
Samolot Lufthansy wystartował z Monachium z niewielkim
opóźnieniem; podobno czekali na kogoś, a może przyczyną była mgła i
ostrzeżenie meteo. Komplet pasażerów nie sprawiał kłopotu
stewardessom; sezon turystyczny jeszcze się nie rozpoczął, podróżowali
handlowcy, mała grupa rockowa z ładną piosenkarką, kilkunastu
sportowców - ci od razu rozpoczęli zajadłą dyskusję o wczorajszym
meczu.
Willy Schultz rozsiadł się wygodnie i przymknął oczy. Czuł ciągle
jeszcze ból w zoperowanym nosie i w fałdach na policzkach. Pewność, z
jaką profesor Mayer twierdził, że po powrocie wszystko da się naprawić i
przywrócić twarzy dawny kształt, wydawała mu się podejrzana. Coś
przecież tam wycięli, tu wstawili, ówdzie poprzecinali... Nie, Schultz nie
odzyska już nigdy swoich regularnych rysów i prostego nosa.
- Czego pan się napije? - usłyszał nad sobą melodyjny głos
stewardessy. - Może podać kanapki?
- Poproszę kawę. Czy orientuje się pani, jaka pogoda jest w
Warszawie?
- Ładna. Słońce i około osiemnastu stopni ciepła.
Przyniosła mu kawę. Wypił, rzucił okiem na zegarek. Czternasta
dziesięć. Przez chwilę przyglądał się temu zegarkowi. Nosił go na lewej
ręce jak inni, lecz zadanie, które miał spełnić, było z całą pewnością
nietypowe. Po każdej stronie, trochę poniżej tarczy, ledwie dostrzegalne
gołym okiem, lecz wyczuwalne palcami, znajdowały się dwa kontakty
wielkości główki od szpilki. Wiedział, że są, a mimo to dotknął ich
delikatnie, aby raz jeszcze się upewnić; potrzebował tego, bo - choć nie
chciał się przyznać sam przed sobą - bał się.
Wyjął kieszonkowe lusterko, popatrzył na swoją twarz. Doprawdy,
zupełnie nie przypominała dawnych rysów, nikt w Polsce nie jest w stanie
go rozpoznać, zwłaszcza ta dziewczyna z małego fiata, która podwiozła go
wówczas do Warszawy. Gdyby nawet jakimś niewiarygodnym
przypadkiem znalazła się dzisiaj na lotnisku...
*
Kilka minut przed godziną czternastą Dorota włożyła do torebki
dokument, otrzymany od Szczęsnego, i podeszła do okna. Świeciło słońce,
wiatr przeganiał małe białe obłoczki. Ulicą Goraszewską przejechał
ciężarowy samochód, wiozący cegły na budowę. Pani w jasnym kostiumie
wyprowadziła na spacer tłustego spaniela. Pokrzykiwały dzieci, grały w
piłkę na podwórku. Z kuchni w mieszkaniu państwa Wiktorskich
dolatywały jakieś smakowite zapachy; kucharka przygotowywała obiad.
Wszystko działo się jak zwykle, jak codziennie, w to kwietniowe,
spokojne i ciepłe popołudnie. Zapragnęła nagle włączyć się w ten spokój,
nie mieć już nigdy nic do czynienia z Schultzem, dokumentami, całą tą
tajemniczą, strach budzącą rozgrywką. Podrzeć papier z angielskim
tekstem bez sensu, nie jechać na Okęcie. Będzie czekał, rozgniewa się.
Znajdzie ją. Nie on sam, to inni. Koniec z dolarami. Może nawet...
Wstrząsnęła się, przeniknął ją dreszcz niepokoju. Złe przeczucia -
pomyślała. - Od wczoraj mam złe przeczucia.
Usiadła przed lustrem, poprawiła makijaż.”Kilka kropel perfum
Anais de Cacharel, złota bransoletka na rękę. Wystarczy. Ciepło, płaszcz
niepotrzebny.
- Pani wychodzi? - zawołała gosposia z kuchni.
- Tak. Wrócę na czwartą, na obiad.
Audi stało przed willą. Już miała wsiąść, kiedy przypomniała sobie o
kwiatach. W pobliżu był prywatny kiosk, znała właścicielkę. Podeszła,
rozejrzała się.
- Dać róże? - spytała kwiaciarka. - Mam śliczne, czerwone.
Pomyślała, że nie warto w takim celu kupować drogich róż,
wystarczą po prostu tulipany. Wzięła pięć, z przybraniem, owiniętych w
przezroczystą folię. Jechała potem przez miasto, niespokojna, pełna obaw.
Żeby mieć to już za sobą! - myślała. Kwadrans przed piętnastą
zaparkowała wóz przy Międzynarodowym Porcie Lotniczym.
*
- Monachium ma opóźnienie - Połoński wszedł do pokoju wopistów
przy sali przylotowej. Siedział tam Szczęsny i trzech Z grupy, inni czekali
na wyznaczonych stanowiskach.
- Ile?
- Około dziewięciu minut.
- Dziewczyna przyjechała?
- Jeszcze nie. Chociaż... czekaj, dowiem się. - Wrócił po chwili i
powiedział: - Właśnie wysiadła ze swojego wozu. Z kwiatami.
- Ryszard tam jest?
- Oczywiście. W samochodzie obok audi.
Major wstał, popatrzał na monitory. Zobaczył Dorotę, wchodzącą do
sali. Przyglądał się dziewczynie w zadumie, mimo woli podziwiał jej
urodę. Zauważył, że jest zdenerwowana.
- Nic dziwnego - mruknął do siebie.
- W czym? - spytał Połoński.
- W niczym, tak sobie pomyślałem. Marian i Andrzej, idźcie na salę,
Janusz dołączy za kilka minut. Jest bardzo ładna, więc niech się wam nie
wydaje, że można jej przesyłać namiętne spojrzenia... A zresztą - nagle
zmienił zdanie - owszem, jeden z was może się nią zainteresować, będzie
wyglądało bardzo naturalnie.
- Najlepiej ja - zaofiarował się Andrzej. - Umiem postępować z
kobietami, zabawię ją, zanim tamten przyleci.
Szczęsny obrzucił go krytycznym spojrzeniem i wyraził zgodę.
Wysoki, przystojny sierżant w jasnym garniturze nie miał wprawdzie
większych szans u Doroty, ale mógł przelotnie wzbudzić jej
zainteresowanie. Ot, dla zabicia czasu.
Megafon oznajmił, że samolot z Monachium przyleci z opóźnieniem
ośmiu minut. Dorota zmarszczyła brwi. Wysoki mężczyzna w jasnym
ubraniu, widząc, że wyciąga papierosy, podszedł i podał jej ogień.
Podziękowała z roztargnieniem.
- Pani też czeka na Monachium? - spytał. Przyjrzała mu się uważnie.
Powiedział: „też”.
A jeżeli on czeka nie tyle na samolot z Monachium, ile na Schultza?
Zna ją z widzenia, z opisu. Pilnuje?
- Powiedzmy - odparła powściągliwie.
- Za kilka minut przyleci. Ładne kwiaty pani kupiła.
- A pan będzie witał z pustymi rękoma?
- Mężczyźni sobie kwiatów nie wręczają - roześmiał się.
Umilkła. Każde następne słowo mogło być ryzykowne.
Ostentacyjnie wzruszyła ramionami.
- Niech pan się odczepi! - rzuciła ostro. - Nie czekamy na tę samą
osobę.
- Taka pani pewna? - zadrwił. Żartobliwym gestem przyłożył dwa
palce do czoła. - Do zobaczenia, śliczna! - odwrócił się i odszedł w kąt
sali.
Nie miała już wątpliwości, że Willy przysłał tu kogoś, aby ją
pilnował, dopóki on sam nie odbierze dokumentu. Gniewna, wystraszona,
spoglądała co chwila na mężczyznę w jasnym garniturze, ale on nie
zwracał już na nią uwagi. Oczywiście, dał jej poznać, że jest, czeka, nie
pozwoli, aby stąd odeszła, zanim nie odda nietoperzowego świstka.
Postanowiła, iż powie Schultzowi kilka słów prawdy! Żeby już zupełnie
nie mieć do niej zaufania, przysyłać jakiegoś „goryla”...
Szczęsny obserwował w monitorze tę scenę, ale nie słyszał wymiany
zdań; dostrzegł tylko, że dziewczyna zirytowała się i Andrzej odszedł. Nie
wolno go było jednak teraz przywołać, mogła zorientować się, że wchodzi
do pomieszczenia WOP i nabrać podejrzeń. Sam zaś w żadnym wypadku
nie powinien pokazywać się na sali, dopóki Schultz nie zabierze od Doroty
dokumentu.
- Majorze, Monachium ląduje - powiedział jeden z żołnierzy.
Spojrzał na zegarek: siedem minut po piętnastej. Przeszedł do
monitora, nastawionego na płytę lotniska. Samolot Lufthansy kołował już
w pobliżu budynku. Kamery pokazały, jak podjeżdżają schodki, jak
otwierają się drzwi, a po chwili zaczęli wychodzić pasażerowie. Połoński
zbliżył się do Szczęsnego, razem obserwowali na ekranie sylwetki
podróżnych, ładujących się do autobusu lotniskowego.
- Mógł zmienić twarz, ale nie wzrost i tuszę - mruknął kapitan. -
Widziałeś tego wysokiego w ciemnym ubraniu?
- Z czarną teczką? Tak. Ale wysokich było jeszcze kilku.
- Przypuszczam, że przyleciał bez bagażu. Chociaż, dla zmylenia...
diabli go wiedzą.
- Jeżeli nie ma bagażu, tylko mały neseser albo teczkę, to odprawa
celna go w ogóle ominie. Zwłaszcza przy wizie tranzytowej. Uważaj!
Wchodzą.
Tkwili teraz nieruchomo przy monitorach, pokazujących wnętrze sali
przylotowej. Wysoki mężczyzna w ciemnoszarym ubraniu, z teczką w
prawej ręce, zatrzymał się kilka sekund i rozglądał dokoła. Z Monachium
przyleciało kilkadziesiąt osób, między innymi grupa jakichś sportowców i
zespół muzyczny, na który czekało grono wielbicieli rocka, dziennikarze i
fotoreporterzy. Wytworzył się zamęt, tłum co chwila przesłaniał Dorotę.
- Cholera - zirytował się Szczęsny. - Nie widzę... Ale teraz, patrz,
Bohdan! Podchodzi do niej. To ten z czarną teczką. Ależ gęba! Jest
praworęczny...
Do pokoju wszedł sierżant Marian.
- Majorze, Friedrich Lechman rozmawia właśnie z dziewczyną.
Chyba to ori.
- Tak - mruknął Szczęsny. - Podała mu kwiaty... wyjmuje z torebki
kopertę... słuchaj, ona jest przerażona, może go nie poznaje? Ale
widocznie powiedział jakieś hasło. A jeżeli w ostatniej chwili zamiast
Schultza przyleciał jego wysłannik?
Połoński, który przez chwilę odbierał telefon, od - łożył słuchawkę i
rzekł:
- „R-8” przysłał z Monachium wiadomość, przed chwilą nasi
rozszyfrowali. Lechman to Schultz, oni tam są pewni.
- Dobrze. - Czarne oczy Szczęsnego rozbłysły; już nie miał
wątpliwości, wiedział, że „R-8” pracuje bez pudła. - No, to go mamy.
*
Dorota w osłupieniu patrzała na jakże zmienioną, brzydką,
odstręczającą twarz Willy’ego. Nigdy by go nie poznała, gdyby nie
podszedł, gdyby nie odezwał się, bo głos pamiętała. Oczy też zostały takie
same, poza tym nic. Miał teraz siwe włosy i posługiwał się prawą ręką.
- Willy? - wyszeptała przestraszona. - To ty?
- Nic nie mów - rzucił szorstko. - Daj kwiaty, uśmiechnij się. Już!
Kiedy wręczała mu tulipany, schylił się i pocałował ją; właściwie
chciał to zrobić, ale bezwiednie odsunęła twarz. Gniewnie zmarszczył
brwi. Wziął bukiet, skrzywił wargi w uśmiechu.
- Daj tamto! - burknął. Kątem oka obserwował salę, lecz w tłumie
podróżnych i witających nie dostrzegł nic podejrzanego. - Nikt cię nie
śledził, jak tu jechałaś?
- Nie, skądże! - Wyjęła z torebki kopertę, podała. Szybkimi ruchami
rozerwał ją, obejrzał dokument, kiwnął głową z zadowoleniem.
- W porządku. Wracaj do domu. I pamiętaj, jeżeli dałaś mi
nieprawdziwy, znajdę cię i nie chciałbym wtedy być w twojej skórze!
- Dałam ci ten, który był schowany w Zakładzie Kryminalistyki -
odparła urażona. - Zamiast się złościć i grozić, powiedz, kiedy dostanę
obiecane dolary? Miałam z tą rzeczą mnóstwo kłopotów.
- Dostaniesz. Prześlę ci przez Herberta. No, idź już!
- Przecież masz wizę dwunastogodzinną - zdziwiła się. - Nie
możemy trochę tu porozmawiać? Posiedzieć?
- Nie.
- Ale tego „goryla” do pilnowania to mogłeś mi oszczędzić -
powiedziała z gniewem.
Znieruchomiał. Oczy mu się zwęziły.
- Jakiego „goryla”?
- No, kręcił się taki w jasnym garniturze. Zaczepił mnie, pytał, czy
też czekam na samolot z Monachium, coś tam jeszcze plótł. Myślałam, że
to ktoś z twojego polecenia. Mówi, że oczekuje przyjazdu jakiegoś
mężczyzny i pewnie tego samego, co ja.
- Gdzie on jest? Pokaż mi go! Rozejrzała się.
- Nie ma. Pewnie czekał jednak na kogoś innego i wyszli razem. Po
prostu chciał mnie poderwać, bo moja uroda - podkreśliła słowa - nie
zmieniła się.
Przygryzł wargi, coś burknął. Odwrócił się, wyszedł z sali.
Zaniepokoił go ten obcy, który zaczepił Dorotę. Oczywiście, że mając
wizę tranzytową mógł zaczekać do wieczornego samolotu i wrócić do
Monachium. Mógł też za cztery godziny polecieć do Kopenhagi lub
Sztokholmu. Jednakże...
Zastanawiał się minutę. Potem zdecydowanym krokiem skierował
się do drugiego budynku, gdzie mieściła się sala tranzytowa i kasy
biletowe. Dwukrotnie, przecinając skwer i chodniki, obejrzał się, czy ktoś
za nim nie idzie; dostrzegł tylko jakieś małżeństwo z dzieckiem i dwie
rozgadane, śmiejące się dziewczyny. Nie zauważył tych, którzy od chwili
kiedy opuścił salę przylotową śledzili go bacznym okiem, gotowi w każdej
chwili zareagować.
Duża sala tranzytowa pełna była pasażerów, czekających na swoje
samoloty. Grupa czarnoskórych turystów czy handlowców, z kwiatami i
paczkami z Cepelii, stała pośrodku, rozprawiając o czymś z przejęciem.
Schultz wyminął ich, podszedł do monitora z rozkładem lotów. Studiował
go przez chwilę, po czym poszukał wzrokiem właściwej kasy. Za trzy
kwadranse odlatywał Boeing-707 do Londynu.
*
- Kupuje bilet na samolot do Londynu! - powiedział Połoński,
zaniepokojony. - Widać zmienił zamiar.
- Chce jak najszybciej wydostać się z Polski - odparł Szczęsny. - To
zrozumiałe. Idziemy!
Dorota, eskortowana - przez sierżanta sztabowego Andrzeja, weszła
do pomieszczenia wopistów. Poprosił, aby usiadła.
- A mówiłem, że się jeszcze zobaczymy - rzekł.
Znów podał jej ogień. Teraz jednak na jego twarzy nie było
uśmiechu.
Obaj oficerowie weszli na salę odlotową w momencie, kiedy
odbywała się odprawa biletowo-celna dla podróżnych do Londynu. Czarna
teczka Schultza leżała już na taśmie „Heimana”. Żołnierz WOP nie
dostrzegł w monitorze nic, co by mogło wzbudzić jakieś podejrzenia, w
teczce znajdowały się jedynie drobne przedmioty, potrzebne w czasie
krótkiej podróży. Pasażerowie ustawili się w kolejce do drzwi, przy
których stewardessa naziemna odbierała karty wstępu do samolotu.
Schultz tkwił w samym środku, wciśnięty w grupę czarnoskórych
podróżnych.
Szczęsny porozumiał się wzrokiem z porucznikiem WOP. Nie chciał
wyciągać Schultza siłą, miał od swoich szefów nakazane, aby w miarę
możliwości działać „spokojnie i grzecznie”.
- Bez awantur! - ostrzegał Daniłowicz.
- Czy ja kiedykolwiek robię awantury? - obruszył się Szczęsny. - Nie
bój się, przecież nam nie ucieknie. W razie czego obstawię samolot
armatami i ostrzelam..
- Żartuj sobie, żartuj. Znamy twój porywczy charakter. I skąd
weźmiesz armaty?.
Tak się wczoraj przekomarzali. Wydawało się, że kiedy Schultz
przyleci na Okęcie, nic prostszego, jak zatrzymać go „grzecznie i
spokojnie”. Sytuacja jednak zmieniała się z każdą minutą. Mając wizę
dwunastogodzinną, Schultz raptem kupił bilet na najbliższy samolot,
dezorientując Szczęsnego, który czekał - bo musiał - aby upewnić się, czy
ten nie będzie kontaktował się jeszcze z kimś prócz Doroty, czy nie
wyjedzie na miasto. Ale nie zrobił tego - i oto podchodzi już do drzwi
wyjściowych, otoczony innymi pasażerami.
Porucznik WOP szepnął coś żołnierzowi, który przeprowadzał
ostatnią kontrolę paszportów. Ten odsunął się. Oficer zasalutował, wziął
paszport Schultza, obejrzał i powiedział po niemiecku:
- Pan będzie łaskaw zatrzymać się chwilę.
- O co chodzi? - spytał, marszcząc brwi.
- Proszę poczekać tu z boku.
Pasażerowie przeszli tymczasem na płytę lotniska. Schultz
błyskawicznie ocenił sytuację jako krytyczną. Odepchnął żołnierza,
Wyskoczył na płytę. Dwa samoloty: Tu-134 i Boeing-707 znajdowały się
w pobliżu, ich odrzutowe silniki już pracowały. Do Tu-134 właśnie
podstawiono schodki. Żołnierz, stojący przed maską kabiny pilotów,
popatrzał ze zdziwieniem na biegnącego samotnie mężczyznę w ciemnym
ubraniu. Usłyszał krzyk oficera:
- Stój! Halt, halt!
Mężczyzna nie zatrzymał się. Żołnierz ściągnął z pleców pistolet, nie
rozumiał sytuacji, bał się strzelić bez rozkazu. I wcale nie chciał zabijać.
Zanim jednak zdążył zorientować się, o co chodzi, Schultz wdarł się na
schodki Tu-134, przeskakując pp kilka stopni, i wbiegł do kabiny
pasażerskiej.
Szczęsny zrozumiał, że pozostaje mu już tylko jedno. Dopadł do
radiotelefonu, połączył się z Krajowym Portem Lotniczym.
- Jurek? - krzyknął, usłyszawszy znajomy głos. - Zabieraj swoją
grupę i przyjeżdżajcie błyskawicznie na Międzynarodowy! Nie pytaj po
co, nie ma czasu do stracenia... Tak, z pewnością uprowadzenie. Szybko!
Stewardessa Monika zajęta była właśnie w kabinie pasażerskiej.
Zobaczyła Schultza w chwili, kiedy dostał się do wnętrza. Nie zdążyła
krzyknąć; chwycił ją za gardło i wychrypiał po polsku:
- Nie ruszaj się!
Widziała jego dzikie, krwią nabiegłe oczy. Wariat! - pomyślała, zaraz
potem przyszła refleksja: - Uprowadzi samolot. Spróbowała złapać go za
rękę, ale przycisnął ją do ściany, kopnął kolanem w brzuch. Zrobiło jej się
mdło, osłabła.
Z kabiny załogi wyjrzał zaniepokojony pierwszy pilot, oczy
rozszerzyły mu się zdumieniem. Schodkami wbiegał żołnierz z pistoletem,
zobaczył przerażoną, czerwoną twarz stewardessy i stanął, nie wiedząc, co
robić. Schultz krzyknął do pilota:
- jeżeli ktoś się do mnie zbliży, uduszę dziewczynę!
- Rozumiem - odparł kapitan - nie zbliżymy się, ale niech pan zwolni
uchwyt, uszkodzi jej pan tchawicę. O co chodzi?
- Słuchaj, nie mam czasu. Lecimy natychmiast do Monachium.
Odstawić schodki, zamknąć drzwi, tego tam - pokazał ruchem głowy
żołnierza - won! Mam przy sobie materiał wybuchowy. Jeżeli nie
posłuchasz, wysadzę cały interes w powietrze”.
- Razem z tobą! - Pilot nie bawił się już w towarzyską konwersację.
- Razem ze mną. I wszystkimi. Czekam pięć sekund, potem... wiesz,
co zrobię.
Kapitan powiedział do żołnierza:
- Proszę opuścić samolot.
Nie musiał już nic dodawać, wopista sam wiedział, kogo teraz trzeba
zawiadomić. Wyskoczył na płytę, puścił się biegiem do budynku.
- Z tym materiałem wybuchowym to oczywiście bluff? - Pilot nie
wierzył, ale nie mógł ryzykować. Chciał zyskać na czasie.
- Nie.
Schultz, nie zwalniając chwytu na gardle Moniki, zgiął nogę w
kolanie. Palcami prawej ręki manipulował kilka sekund przy obcasie,
wyjął z niego białą kostkę. Przytrzymał ją dwoma palcami, pozostałymi
wydostał z górnej kieszonki marynarki coś w rodzaju cienkiego długopisu.
Właściwie była to krótka metalowa rurka z zielonym, zwiniętym w
podłużne pasemko kabelkiem antenowym.
W kabinie stłoczyli się drugi pilot, nawigator i radiooperator, w
przeciwległym końcu przy wejściu do toalety stała przerażona, blada
stewardessa Barbara. Nawigator w pewnej chwili zrobił ruch, jakby chciał
rzucić się w stronę terrorysty, ale kapitan powstrzymał go. Już wiedział, że
słowa o materiale wybuchowym nie były przechwałką, rozumiał, że rurka
z zielonym kablem to detonator. Nie orientował się jeszcze, skąd może
popłynąć sygnał alarmowy.
Schultz swymi silnymi, wyćwiczonymi palcami błyskawicznie
wyżłobił w plastykowej kostce otwór, wbił w niego metalową rurkę.
Uśmiech triumfu przeleciał mu przez twarz. Puścił dziewczynę i
powiedział:
- W detonatorze jest materiał inicjujący. Wystarczy, że nacisnę te
mikroskopijne kontakty w swoim zegarku. Wybuch będzie sterowany
sygnałem radiowym. Czy wszystko jasne?
- Tak - odparł kapitan. - Zdaje się, że nie mamy innego wyjścia.
Dokąd pan chce lecieć?
- Powiedziałem już: do Monachium. Natychmiast!
- Dobrze, polecimy do Monachium. Myślę jednak, że na tyle pan się
orientuje w komunikacji lotniczej, iż bez mapy powietrznej i bez podania
stanu pogody nie jest to możliwe. Dlatego pozwoli pan, że zażądam od
wieży tych dwóch informacji, a odpowiedni pracownik tutaj je dostarczy.
- Nie zgadzam się! Jeżeli ktokolwiek otworzy drzwi, wysadzę
samolot w powietrze. Wyleciałem z Monachium dzisiaj około godziny
czternastej przy dobrej pogodzie. Nic nie zapowiadało pogorszenia. Kołuj
teraz na środek pasa startowego, dalej od budynków!
Schody były już odstawione, drzwi zamknięte. Samolot z wolna
zaczął kołować na drogę startową numer trzy, potem zatrzymał się na
środku. Drugi pilot i reszta załogi przeszła do swojej kabiny.
Schultz stał wciąż jeszcze przy fotelu, trzymając w prawej ręce białą
plastykową kostkę z wetkniętym detonatorem. Lewą, na której miał
zegarek, uniósł trochę przed siebie. Patrzał to na Monikę, to przez okienka
samolotu. Stewardessa rozcierała obolałą krtań, przełknęła ślinę i spytała
cicho:
- Czy mogę usiąść?
Zaprzeczył ruchem głowy. Wolał mieć ją przed sobą niż gdzieś z
tyłu. Wystarczy, że na końcu kabiny stała druga dziewczyna. Nie wierzył,
aby któraś z nich desperacko rzuciła się na niego, chcąc przeszkodzić w
uprowadzeniu. Ostatecznie jeżeli pilot posłucha, nic im się nie stanie. W
Monachium on będzie już bezpieczny, a samolot powróci do Warszawy.
- Otwórz drzwi do kabiny pilotów! - zażądał. - Otwórz i zostań w
miejscu. Bez głupstw, ostrzegam!
Przesunęła się do drzwi, otworzyła. Kapitan-pilot rozmawiał właśnie
z wieżą. Kiedy spostrzegł, co zaszło, natychmiast przeszedł na szyfr:
- Podaj mi pogodę w Monachium... Cztery, dziewięć, pięć, sześć i
jedenaście.
- Rozumiem - odparła wieża. - Za chwilę podam stan pogody.
- Nie rozmawiać szyfrem! - wrzasnął Schultz w stronę pilota.
- W porządku. Nie będziemy.
Co było potrzeba, już zostało powiedziane. Te liczby oznaczały, że
porywacz ma wybuchowy materiał z detonatorem, sterowany sygnałem
radiowym z zegarka na lewej ręce.
- Dlaczego opóźniasz lot? - krzyknął Schultz. Drugi pilot wyszedł z
kabiny, zatrzymał się na progu i rzekł spokojnym tonem:
- Odlatujemy natychmiast po otrzymaniu stanu pogody w
Monachium. Niechże pan będzie choć odrobinę rozsądny. Przecież nikt z
nas nie stawia oporu, wszystko dzieje się tak, jak pan chciał. Za półtorej
godziny, może nawet wcześniej, wylądujemy w Monachium;
Zrezygnowaliśmy, na pańskie życzenie, z dostarczenia mapy powietrznej,
chociaż utrudnia to przelot. Zdaje pan sobie sprawę, że w tej sytuacji
możemy zderzyć się z innym samolotem, czego nikomu nie życzę. Dlatego
prosiłbym, aby pan pozwolił nam spokojnie kierować lotem, bo
zdenerwowanie może doprowadzić do katastrofy.
Mówił rzeczowo, starając się przedłużać swoją wypowiedź. Przybrał
przy tym zrezygnowany wyraz twarzy, jakby zdawał się na łaskę
porywacza. W duchu liczył sekundy i minuty, w czasie których grupa
specjalna Milicji Obywatelskiej do walki z terroryzmem powietrznym,
inaczej zwana: komandosi milicyjni, zdąży przyjechać na lotnisko i
przystąpić do akcji.
Schultz, przemyślawszy sytuację, nagle uspokoił się. Rzeczywiście,
teraz już nie miało sensu straszyć, grozić i denerwować pilotów. Jemu
przecież najbardziej zależało na tym, aby bez przeszkód dolecieć do
Monachium. Kiwnął więc głową, co oznaczało, że przyjął do wiadomości
słowa pilota i zgadza się z nimi. Mając wciąż przed oczami jego i Monikę,
cofnął się parę kroków. Położył kostkę z detonatorem na fotelu po prawej
stronie, sam zajął miejsce na innym, po lewej. W ten sposób widział, co się
dzieje przed nim i po bokach. Stewardessa w końcu kabiny nie
przedstawiała zagrożenia, po prostu jakby jej nie było.
- Możesz startować w kierunku progu trzy koma trzy - odezwała się
wieża. - W Monachium pogoda dobra do lądowania.
- Zrozumiałem - odparł kapitan. Odwrócił samolot, poczekał chwilę.
- Szybkość kołowania sześćdziesiąt kilometrów, pod koniec do stu -
usłyszał z wieży.
Odetchnął z ulgą. Nawigator spojrzał porozumiewawczo na
radiooperatora. Wiedzieli już, że kiedy wieża wyznacza im szybkość
kołowania, to znak, że grupa komandosów weszła do akcji. Teraz jednak i
od załogi zależy, aby wszystko przebiegało sprawnie i bezpiecznie.
- Uważaj! - powiedział kapitan do drugiego pilota.
*
Od Krajowego Portu Lotniczego pędziły dwa otwarte landrovery. W
każdym siedziało czterech mężczyzn z grupy specjalnej MO, której
zadaniem było zwalczanie terroryzmu powietrznego. Mieli na sobie
gładkie, ciemnoszare mundury bez guzików, odznak czy naszywek. Na
nogach czarne buty skoczka spadochronowego. Z boku, w pochwie, nóż
szturmowy i rewolwer colt sześciostrzałowy, kaliber trzydzieści osiem,
zwany detectiv special. Czarne berety, mocno przylegające do głowy. W
pierwszym wozie siedział ich dowódca w stopniu kapitana. Ponieważ
występował kiedyś w telewizji, koledzy nadali mu pseudonim
„Gwiazdor”.
Szczęsny czekał na nich przy wjeździe. Kapitan wyskoczył, zanim
pierwszy wóz zahamował.
- Krótko: co zaszło? - patrzał nie na majora, lecz ha płytę lotniska i
na pas startowy, po którym Tu-134 z wolna nabierał szybkości. - To ten? -
Wskazał na samolot.
- Tak. Pasażerów nie ma, tylko porywacz z RFN-u. Ma plastykową
kostkę z detonatorem, radiowy sygnał sterujący może nadać ze swego
zegarka, który nosi na lewej ręce. Siedzi tyłem do ogona.
- Wieża przekazała pilotowi szybkość kołowania?
- Tak. Wpierw sześćdziesiąt, potem sto.
- Dobra. Powiedz, że kiedy znajdziemy się pod silnikami, niech
szybkość zmaleje do osiemdziesięciu.
Wskoczył do wozu. Oba landrovery pomknęły szerokim łukiem
przez lotnisko, trzymając się z tyłu Tu-134. W sali tranzytowej megafony
ogłosiły wstrzymanie wszelkich lotów z powodów technicznych na okres
około dwudziestu minut. Pasażerowie, stłoczeni przy drzwiach, napierali
na stewardessę i wopistę, zasypując ich pytaniami, co właściwie się stało i
kiedy odlecą. Podszedł oficer, tłumaczył, że zauważono uszkodzenie na
dwóch pasach startowych, ale naprawa nastąpi bardzo szybko, to drobna
awaria, bez znaczenia. Nie można jednak wypuścić samolotów, start musi
być bezpieczny.
Tylko jeden z pasażerów, który od paru chwil w napięciu
obserwował to, co działo się na lotnisku, zdawał sobie sprawę z powagi
sytuacji. Był to dziennikarz z wojskowej gazety. - Pilot starał się
utrzymywać zwolnione tempo; ze swego fotela nie mógł dostrzec, czy
milicyjne wozy są już na płycie lub na pasie. Reszta załogi obawiała się
wstać, aby nie spłoszyć porywacza. Siedzieli niemal bez ruchu i od czasu
do czasu ukradkiem spoglądali w głąb kabiny pasażerskiej. Monika stała
przy ścianie, z opuszczoną nisko głową. Domyślała się, co w każdej
sekundzie może nastąpić; nie chciała więc, aby wyrazem twarzy, na którą
teraz patrzał terrorysta, dała mu poznać, że z tyłu kabiny coś zaczyna się
dziać: Wystarczyło przecież lekkie drgnięcie ust, błysk w oczach...
Utkwiła wzrok w dywanie na podłodze, liczyła trójkąty i kółka wzoru,
choć chwilami mąciło jej się w głowie.
Stewardessa Barbara również orientowała się, że pomoc nadejść
może tylko od strony luku bagażowego. Stała na progu pomiędzy kabiną a
korytarzykiem, gdzie znajdowały się toalety. Dalej był luk, drzwi do niego
zamknięte. Gdyby mogła cofnąć się parę kroków, otworzyć te drzwi... Nie
odważyła się jednak. Nie woino było niczym zwracać uwagi porywacza na
tył samolotu.
- Trzymaj się dwieście metrów za ogonem - powiedział dowódca
grupy do kierowcy; drugi wóz jechał tuż za nimi. Spojrzał na zegarek:
siedemnasta pięćdziesiąt. Na dworze poszarzało, chmury zakryły słońce,
deszcz wisiał w powietrzu. Może być ślisko - pomyślał. - Trzeba się
pośpieszyć.
Na bokach pasa startowego zabłysły czerwone światła
sygnalizacyjne. To również był znak umowny dla pilotów.
- Osiemdziesiąt.
Kapitan-pilot wyrównał szybkość kołowania. Monika przymknęła
oczy. Druga stewardessa z bijącym sercem starała się usłyszeć, poprzez
szum silników, jakiś szmer od strony luku.
- Podjeżdżamy! - rzucił „Gwiazdor”. - Marek, przygotuj się.
W chwilę potem oba landrovery znalazły się tuż pod silnikami
samolotu.
- Tak trzymać! - Dowódca mimo woli uśmiechnął się; zabrzmiało to
niczym rozkaz dla sternika okrętu.
Marek, szczupły w pasie jak dziewczyna i silny jak atleta, uniósł się,
stanął w rozkroku na siedzeniu samochodu i sięgnął rękami do drzwi,
wiodących do tylnego luku bagażowego. Oba wozy nie wysunęły się spod
Tu-134 i nikt ze znajdujących się w samolocie nie mógł ich dojrzeć.
Drzwi nie chciały ustąpić. Marek, przytrzymywany przez kolegę,
uderzył butem w oporną klamkę. Odskoczyła, drzwi cofnęły się o kilka
centymetrów, po czym z wolna uniosły w górę. Otwór był nie większy niż
metr, może półtora, ale to wystarczyło.
- Odsuń się!
„Gwiazdor” szedł pierwszy; tak już było nieraz, brał na siebie
pierwszy kontakt z terrorystą. Najłatwiej było po prostu oddać
błyskawicznie jeden czy dwa strzały, miał specjalny rewolwer, którego
pociski nie wywoływały dekompresji. Ale Szczęsny zdążył mu
powiedzieć, że porywacz nie jest „takim zwyczajnym” porywaczem i
trzeba, absolutnie trzeba dostać go żywego.
Dobrze - pomyślał teraz kapitan grupy. - Tylko jak to zrobić?...
W luku było już ich trzech, w pierwszym wozie pozostał jedynie
kierowca. Drugi landrover stanowił rezerwę.
- Spróbuję - szepnął „Kindżi” do ucha dowódcy. - Podpełznę do
fotela.
- Chwytaj za prawą rękę! Wtedy uniemożliwisz mu naciśnięcie
kontaktów w zegarku.
- Może przycisnąć lewą do poręczy fotela - również szeptem zwrócił
uwagę „Paker” (takie sobie kiedyś wymyślili pseudonimy dla zabawy).
- Nie zdąży - mruknął „Kindżi”.
Był najzwinniejszy ze wszystkich, w czasie ćwiczeń przesuwał się
pod tak nisko umieszczonymi przeszkodami, że zdawało się - kot nie
przejdzie. On jednak przechodził, nie dotykając barierki czy drutu.
Dowódca odsunął się, przepuścił go do drzwi, prowadzących na
korytarzyk z toaletami. Nie przypominał: „Ostrożnie!” Każdy z nich
wiedział, do jakiej służby wstąpił i jak ogromne pokonać musi ryzyko.
Nieostrożność jednego mogła pociągnąć za sobą śmierć lub kalectwo
wielu.
„Kindżi” otworzył drzwi. Barbara drgnęła lekko, ale nie odwróciła
głowy, odsunęła się tylko o pół kroku na bok. Schultz siedział w fotelu,
spokojny już, - pewien, że wygrał. Biała kostka z wetkniętym detonatorem
spoczywała na siedzeniu. Porywacz położył lewą rękę z zegarkiem na
poręczy fotela, prawą opuścił w dół. Patrzał na Monikę, zastanawiał się,
dlaczego wciąż ma zwieszoną głowę; pomyślał, Iż pewnie boli ją jeszcze
szyja. Za szybami okienek migały coraz szybciej - a przynajmniej tak mu
się zdawało - pasy startowe, samoloty przycupnięte do ziemi, gdzieś
daleko zielone pola i zabudowania.
„Kindżi” bezszelestnie pełzł po dywanie, trzymając się bliżej lewej
strony foteli. Widział czubek głowy porywacza i jego rękę, zwisającą nad
przejściem, palce znajdowały się osiem, może dziesięć centymetrów od
podłogi. Tę rękę - myślał, zbliżając się ostrożnie. - Palce? Lepiej od barku.
Mocnym chwytem. Nagle zorientował się, że dowódca czołga się tuż za
nim. Odwrócił lekko głowę, a kapitan szepnął mu do ucha: - Ty prawą, ja
lewą!
Podnieśli się jednocześnie, wyrośli za plecami Schultza niczym
duchy. „Kindżi” żelaznym chwytem unieruchomił prawą rękę porywacza,
dowódca poderwał lewą i zacisnął palce na przegubie, powyżej zegarka. W
tym samym momencie „Paker” przewinął się obok nich, stanął naprzeciw
Schultza z rewolwerem, wymierzonym w jego stronę, i zawołał:
- Nie ruszaj się! Milicja Obywatelska. Jeden ruch, a strzelam.
Monika rzuciła się do kabiny pilotów, ale samolot już hamował,
załoga porwała się z siedzeń, wybiegła do pasażerskiej. Schultz,
zaskoczony w chwili, kiedy zdawało mu się, że jest już całkowicie panem
sytuacji - wściekły, przerażony konsekwencjami, jakłe z pewnością
poniesie, nie mógł się ruszyć. Do kabiny wpadli trzej pozostali z grupy.
Któryś ostrożnymi ruchami odpiął z ręki Schultza zegarek, inny z kostką i
detonatorem czekał, aż samolot zatrzyma się. Potem wyskoczył, pobiegł
daleko za pasy lotniska, położył ją na trawie. Musiał teraz przy niej
pozostać tak długo, aż kierowca podjedzie, zabierze i saperzy zdetonują
materiał wybuchowy w specjalnym bunkrze.
Dowódca trzymał na dłoni zegarek porywacza. Patrzał na maleńkie
metalowe kontakty, dwa po każdej stronie obudowy tarczy. Delikatnie
ułożył śmiercionośny przyrząd w przygotowanym do tego pudełku. Kiedy
w bunkrze znajdzie się już biała plastykowa kostka, można będzie
spokojnie nacisnąć radiowy sygnał. Albo też rozbroić kostkę bez jego
pomocy.Do samolotu podjeżdżał milicyjny radiowóz. Barbara otworzyła
drzwi, przykołowały schodki. Szczęsny z Połońskim wbiegli do kabiny.
Jedno spojrzenie wystarczyło majorowi, aby w pełni ocenić sytuację.
Podszedł do „Gwiazdora”, wyciągnął rękę.
- Gratuluję, Jerzy! - powiedział, ściskając mu dłoń. - To była
wspaniała robota.
Kapitan grupy pokazał na „Kindżiego”, „Pakera” i innych.
- Im pogratuluj - odparł. - Bez nich nic bym nie zrobił.
Schultzowi założono kajdanki i wyprowadzono do radiowozu.
- Ich protestiere! - wybuchnął. - Jestem... - urwał. Od tej chwili nie
odzywał się już po polsku, tak jakby nagle zapomniał tego języka.
W pomieszczeniach komisariatu na Krajowym Dworcu Lotniczym,
dokąd pojechali, Szczęsny wyjął z portfela terrorysty nietoperzowy znak i
rzekł z uśmiechem politowania:
- Nie na wiele przydałby się panu ten dokument. Nie ryzykowaliśmy,
panie Schultz! Prawdziwa wizytówka z rzymską „szóstką” znajduje się w
dalszym ciągu w bezpiecznym schronieniu. Ten znak jest falsyfikatem. -
Rzucił niedbale wizytówkę na stół. - „Mały nocny ssak z gatunku
Chiroptera”... Wie pan, kogo mi żal? Prawdziwych nietoperzy. Że tak
zapaskudziliście ich nazwę.