Andre Norton
Lyn McConchie
Władca Bestii i plaga
Przełożył Jarosław Kotarski
Tytuł oryginału Beast Master’s Ark
Książkę tę dedykujemy
Sharman Horwood,
która także uwielbia Świat Czarownic,
oraz Jean Weber z Australii
w imię pamięci Minou.
Za pustynią wznosiły się w niebo szczyty gór. Noc była gorąca — pora sucha jeszcze się nie skończyła — powietrza nie poruszał najmniejszy nawet wietrzyk. Był to czas, w którym żadna żywa istota nie spieszyła się, jeśli naprawdę nie musiała. A przez pustynię właśnie gnał frawn. Przybywał z gór Peaks, ale od dłuższego czasu znajdował się na pustyni zwanej przez ludzi Blue i nadal biegł. Miał ku temu bardzo konkretny powód.
Frawny to silne i wytrzymałe zwierzęta, ale ten już się zataczał. Poza tym kulał, gdyż jedno z kopyt miał rozszczepione przez kamień. Gnał go strach silniejszy od bólu i zmęczenia. Gorsze jeszcze niż ból było pragnienie; gwałtownie potrzebował wody, bo coraz bardziej słabł. Biegł tak szybko, jak mógł, starając się zostawić myśliwych jak najdalej.
Ale oni, choć poruszali się wolniej, nie robili żadnych przerw, i gdy tylko ich ofiara przystawała, zmniejszali dzielącą ich odległość. W końcu frawn nie mógł już dłużej biec. Opadł z sił na tyle, że mógł jedynie iść. Toteż szedł, zataczając się, kierowany instynktem samozachowawczym. A myśliwi podążali jego śladem, kierowani instynktem, który nakazywał im dopaść go i zabić. Nic innego ich nie interesowało; to, jak długo będzie trwało polowanie, także nie. Ani teren, ani brak wody nie były w stanie zniechęcić ich do pościgu.
Uciekający frawn nagle stracił równowagę i padł jak podcięty. Zbyt mało wody, zbyt wielki upał i zbyt długi bieg doprowadziły go do takiego stanu, że jego serce nie wytrzymało. Zmarł chwilę przedtem, nim pierwszy ścigający go dopadł. Ponieważ jego krew była jeszcze ciepła, prześladowcy zabrali się do uczty, choć przyjemność byłaby większa, gdyby ofiara żyła.
Na pokładzie statku kierującego się ku planecie, na której frawn właśnie przegrał wyścig o życie, także była noc. W kosmicznym laboratorium pracowała jedynie jedna osoba — siostrzenica pary naukowców kierujących jego załogą, pozostająca pod ich opieką po śmierci rodziców. Pracowała, gdyż zafascynowało ją to, co właśnie robiła, a w takich wypadkach często zapominała o upływie czasu.
Tani była zajęta sprawdzaniem materiału genetycznego, gdy do laboratorium wszedł jej stryj Brion. Zajrzał jej przez ramię i uśmiechnął się z aprobatą.
— Doskonale — pochwalił. — Potrzebujemy więcej fretek, bo to stadne stworzenia. A to po co, moja droga?
Pytanie dotyczyło kostki do gry leżącej na karcie genów. Tani zachichotała.
— A to twoja wina, stryjku. Powiedziałeś, że geny łączą się przypadkowo, więc pomagam przypadkowi. Rzucam kostką, zapisuję liczbę punktów i sprawdzam, czy dana kombinacja coś da albo czy jest w ogóle możliwa.
Nie musiała dodawać, że robi to tylko w wolnych chwilach, bo oboje o tym wiedzieli. Jej głównym zajęciem było obecnie wyhodowanie fretek, i to takich, jakie przydzielano w czasie wojny do zespołów Władców Bestii. Miały one niektóre cechy ichneumonów — nie przejawiało się to w ich wyglądzie, ale w skłonności do tępienia węży i w sporej odporności na ich jad. Fretki były ładne i miłe, toteż cieszyły się powszechną sympatią. Przyczyniał się do tego między innymi fakt, że miały duże oczy podkreślone jeszcze obwódką z sierści. Ludzie mieli zaprogramowany opiekuńczy stosunek do wszystkich wielkookich istot, a fretki dodatkowo były niezwykle rodzinne i walczyły jedynie wtedy, gdy zostały do tego zmuszone. Ponieważ w grupie walczy się skuteczniej, to także powodowało podświadome przychylne reakcje ludzi.
— Może coś ci z tego wyjdzie — zgodził się stryj z uśmiechem. — Tylko lepiej, żeby Jarro cię na tym nie przyłapał, bo dostanie zawału.
Dostrzegł, że spochmurniała, słysząc to imię, ale nie skomentował tego. Oboje wiedzieli, że Jarro jest nadętym dupkiem, który nie potrafi dogadać się z nikim na pokładzie. Brion podejrzewał, że wyżywa się na Tani, ale ponieważ ta się nie skarżyła, nie mógł nic zrobić. Jarro był pełnoprawnym naukowcem, podczas gdy Tani ledwie częściowo wykwalifikowaną i dopiero od niedawna pełnoletnią krewniaczką szefostwa. Miało prawo go irytować jej kręcenie się po laboratorium.
Tyle że Tani okazała się naprawdę przydatna, a Jarra irytowało wszystko. I nie tłumaczyło go to, że cierpiał z powodu zniszczenia ojczystej planety. Pochodził z rodziny pierwszych kolonistów Ishan, ale na Ishan mieszkało wielu ludzi, a na Ziemi jeszcze więcej. I po zmianie obu w radioaktywne pustynie naprawdę wielu znalazło się w takiej jak on sytuacji.
Brion poklepał Tani po ramieniu i powiedział:
— Tylko się nie przemęczaj, za kilka godzin lądujemy na Arzor.
— Zaraz kończę — zapewniła go. — Chcę tylko umieścić te dwie ostatnie w zbiornikach, żeby zaczęły się już rozwijać naturalnie.
Brion sprawdził wykaz i pokiwał głową.
— Trzy samice i cztery samce; nieźle. Mając materiał genetyczny od fretek z Arzor, będziemy dysponowali całkiem urozmaiconym zestawem genów. To kolejny gatunek, którego Xikom nie udało się całkowicie zniszczyć.
I uśmiechnął się z zadowoleniem.
— Wiem, ale tak wiele straciliśmy bezpowrotnie… —głos Tani zadrżał. — A część Władców Bestii to samoluby! Ten na Fremlynie nie dopuścił nas do zwierząt, nie pozwolił nawet pobrać próbek genetycznych. Powiedział, że to je zestresuje, a Marten przyznał mu rację!
— Wiem, ale Martena już nie ma, a próbki pobraliśmy. Skończ z tymi fretkami i rozchmurz się. Na Arzor zostaniemy przynajmniej trzy miesiące. Mandy nalata się do woli, a kojoty będą miały aż za dużo biegania — dodał Brion, siląc się na lekki ton.
Czasami zastanawiał się, czy nie popełnili błędu, zatrzymując Tani na pokładzie…
Jego siostra była tak jak i on czystej krwi Irlandką, mimo że od trzech pokoleń rodzina żyła w Arizonie. Ale ojciec Tani — Jasne Niebo — nie był Irlandczykiem. Pochodził z plemienia Czejenów, z rodu wojowników i szamanów. W rok po ślubie i krótko po narodzinach córki przeszedł pozytywnie stosowane testy i trafił do Sił Specjalnych, a konkretnie do Władców Bestii. Alisha przyjęła to bez sprzeciwu, a zespół, z którym połączyła go telepatyczna więź, traktowała jak nieodłączną część męża. Tani zaś wręcz zakochała się w zwierzętach, a te postrzegały ją jak człowieka będącego wodzem zespołu i także nawiązały z nią telepatyczną więź.
Od pierwszych dni swego życia wychowywała się z dwoma wilkami, afrykańskim orłem i parą mangust… A potem, w czasie próby odbicia planety zajętej przez Imperium Xik, zginął cały zespół wraz z Jasnym Niebem. Alishi i Tani zawalił się cały świat…
Tani miała wtedy pięć lat — była zbyt młoda, by pojąć, dlaczego tak się stało. Jej matka natomiast doskonale rozumiała, dlaczego ziemskie dowództwo rzuciło wszystkie rezerwy, w tym także Siły Specjalne, do niezwykle ryzykownych zadań. Ale żal i ból spowodowały, że zamiast stawić czoło prawdzie, uciekła w szaleństwo i kłamstwo. Uznała, że wykorzystywanie zwierząt do prowadzenia wojny jest niemoralne, a więc Władcą Bestii może zostać tylko ktoś z gruntu zły, skłonny poświęcić zwierzęta, by ocalić własną skórę. Jedynym dobrym był jej mąż, ale wyjątek, jak wiadomo, potwierdza regułę.
Była lekarzem. Zginęła dwa lata później, podczas rajdu Xików na Ziemię, próbując ratować rannych, ale część z jej pokrętnych ocen i nauk została zapamiętana i przyswojona jako prawda przez córkę. Brion nadal nie wiedział, jaka to część, ale obawiał się, że spora.
Tani po ojcu odziedziczyła czarne włosy i dar telepatycznego łączenia się ze zwierzętami, a po matce zielono–szare oczy i radość życia. Poza tym była zdrowa, sprytna, nie bała się pracy i szybko się uczyła. Nie potrafił określić, czy była ładna — dla niego i Kady była, ale w tej kwestii trudno im było o obiektywizm.
Od śmierci Alishy minęło dwanaście lat. W kilka dni po wylądowaniu Tani skończyła dziewiętnaście. Co przypomniało mu, że najwyższy czas porozmawiać z żoną o stosownym prezencie urodzinowym dla niej.
Brion siedział w swojej kabinie, przeglądając informacje dotyczące planety Arzor. Mieszkał na niej jeden Władca Bestii, wywodzący się z plemienia Navaho, Hosteen Storm, przybrany syn Brada Quade’a, potomka jednej z pierwszych rodzin, jakie osiedliły się na planecie. Quade miał dużą posiadłość w rejonie zwanym Basin, należącym do najżyźniejszych. Matka Storma zmarła na Arzor, pozostawiając mu przyrodniego brata Logana, którego ojcem był Quade. W skład zespołu Storma wchodziły dwie fretki, lwica i samica afrykańskiego orła. Materiał genetyczny ich wszystkich stanowiłby cenne uzupełnienie tego, czym dysponowali…
Mógł mieć jedynie nadzieję, że ten cały Storm nie okaże się takim idiotą jak jego towarzysz broni z Fremlyna, który zażądał w rewanżu partnerów dla swoich zwierząt.
Brion przyznawał, że też go poniosło — pomysł był nieakceptowalny, gdyż kilka gatunków rozmnażających się w świecie, w którym nie powstały, mogło doprowadzić do katastrofy całego systemu. Natomiast Marten miał rację — mogli mu dać niepłodne osobniki i w ten sposób wszyscy byliby zadowoleni, a zwierzęta szczęśliwe.
Wtedy uznał to za śmieszny i niedorzeczny pomysł — celem nie było zapewnianie towarzystwa samotnym zwierzętom, lecz zebranie materiału genetycznego, by odtworzyć jak największą część ziemskiej fauny. Materiał uzyskali po wydaniu wyroku sądowego, tyle że przy jego pobieraniu jedno ze zwierząt zostało zranione i nie udało się go uratować. A Marten złożył wymówienie.
Patrząc na to z perspektywy czasu, Brion przyznawał, że źle postąpił — mogli uniknąć wszystkich tych problemów i śmierci niewinnego zwierzęcia, gdyby posłuchał Martena. Cóż, przeszłości nie był w stanie zmienić, natomiast nie miał zamiaru powtórnie popełnić podobnego błędu.
Pozostało tylko mieć nadzieję, że ten Władca Bestii okaże się skłonniejszy do współpracy.
Skończył robić notatki, przeczytał je i w tym momencie weszła Kady. Pochyliła się nad nim.
Uniósł głowę i spytał:
— Rozmawiałaś z gubernatorem?
— Godzinę temu.
— I co?
— W prawie planetarnym nie ma przepisu, na podstawie którego można byłoby zmusić Władcę Bestii do udostępnienia zwierząt w jakikolwiek sposób. Jeżeli nie przekonamy go do współpracy, to nasz problem i nasza strata — wyjaśniła spokojnie i dodała, widząc jego minę: — Nie denerwuj się, bo nie ma powodu. I nie próbuj robić niczego na siłę, bo pogorszysz sprawę. Marten wysłał wiadomość na Arzor. Uprzedził, że na Fremlynie pobrałeś próbki siłą, co doprowadziło do śmierci jednego ze zwierząt. Władze Fremlyna wściekły się, a mieszkańcy jeszcze bardziej. Dobrze, że szybko odlecieliśmy. Dla nich te zwierzęta są ostatnim ogniwem łączącym ich z Ziemią. Marten przesłał także wiadomość do mnie: dostał sporą dotację na autorski program: ma sklonować i stworzyć nowe zwierzęta dla zespołów. Rząd planety wyznaczył dużą wyspę na rezerwat dla nich.
Brion uśmiechnął się kwaśno.
— Nieźle się urządził, a nas zostawił w gównie.
— A gówno się przylepia. Dlatego musimy uważać, żeby mieszkańcy Arzor nie uznali nas za intruzów, którzy stawiają na swoim, ignorując konsekwencje. To prymitywny świat nastawiony na hodowlę. Ludzie są blisko ze zwierzętami, a Storm cieszy się doskonałą opinią. Dwa lata temu zniszczył grupę Xików, którzy zaczęli stwarzać poważne problemy.
Niespodziewanie Brion parsknął śmiechem:
— Powiedz Tani, żeby była dla niego miła. Może go przekona, by pozwolił nam wziąć próbki.
— Mam lepszy pomysł. Według raportu, który właśnie czytałeś, na Arzor przydałaby się rosnąca populacja fretek. Po wytrzebieniu rincersów powstała tam luka, którą dobrze byłoby wypełnić. Nie dziwię się zresztą, że się ich pozbyli, nie dość, że okazały się kanibalami, to śmierdziały gorzej od skunksów. Czego nie zrobili ludzie, dokończyła zaraza i teraz zaczynają się problemy. Przywrócenie równowagi ekologicznej byłoby pożądane przez wszystkich. Ile Tani ma fretek?
— Siedem — odparł Brion z namysłem. — Orły mnożą się bardzo powoli… Na Arzor żyje drapieżny ptak o podobnych cechach i władze musiałyby dopilnować, by orły nie stały się konkurencją dla zamli, ale to wykonalne… Możemy więc zaproponować Stormowi partnera dla jego samicy, i to płodnego, tylko uprzedzić, żeby zostawił sprawy ich naturalnemu biegowi. Żadnych inkubatorów i pomagania słabym orlętom. A dzięki temu przy następnej wizycie mielibyśmy nowy materiał genetyczny…
— Doskonały pomysł — pochwaliła Kady. — Powiedzieć Tani, żeby przygotowała samca orła afrykańskiego? Przy przyspieszonym wzroście dorośnie przed naszym odlotem na tyle, że będziemy mogli go bezpiecznie przekazać Stormowi.
— Zrób tak. I na wszelki wypadek niech przygotuje też lwa. Zawsze zdążymy go wysterylizować, jeśli uznamy, że nie ma miejsca na lwią populację. A taki gest z naszej strony powinien przekonać Storma, że mamy na względzie także dobro jego zwierząt… No dobrze; to byłoby chyba wszystko co najważniejsze: lądowanie tuż–tuż, a ja mam na głowie milion spraw…
I pochylił się nad ekranem z kolejnymi danymi genetycznymi.
Nawet nie zauważył, kiedy żona wyszła z kabiny.
W posiadłości Quade’a Hosteen oczekiwał przybycia Arki, jak potocznie zwano statek — laboratorium, z mieszanymi uczuciami. Z jednej strony istniała szansa, że Hsing, Baku i Surra doczekają się wreszcie partnerów, ale wieści o tym, co wydarzyło się na Fremlynie, były niepokojące. Problem polegał na tym, że Hsing samotność zaczęła poważnie doskwierać. Fretki to rodzinne stworzenia, a ona straciła towarzysza dwa lata temu. Ho zginął tuż przed narodzinami młodych: trzy z nich okazały się samcami i gdy podrosły, zaczęły się utarczki. Chwilowo jeszcze niegroźne, ale w tym przypadku czas działał na niekorzyść. I dlatego potrzebny był nie tylko partner dla Hsing, ale także partnerki dla młodych…
Rozmawiał z przyjacielem Brada, ekologiem w radzie. Z przeprowadzonych testów wynikało, że fretki mogłyby z powodzeniem zająć miejsce śmierdzących rincersów. Teraz pozostało więc tylko przekonać do pomysłu rządzących Arką.
Sama idea była doskonała. Kilka lat po zniszczeniu Ziemi i Ishan zaczęły rozchodzić się wieści o pojawieniu się specjalnego statku — laboratorium, którego zadaniem było zbieranie i przenoszenie z planety na planetę materiału genetycznego. Chodziło o to, by w razie podobnej katastrofy w przyszłości uniknąć utraty wszystkich zamieszkujących zniszczony świat gatunków zwierząt. Celem głównym zaś było odtworzenie jak największej części ziemskiej fauny.
Statek i cały projekt były w jakiś sposób powiązane ze sztabem generalnym i formacją Władców Bestii, a na pokładzie zgromadzono materiał genetyczny wszystkich zwierząt wchodzących w skład zespołów bojowych. Jednostka pierwotnie była frachtowcem, a ponieważ miała zbyt delikatną konstrukcję, nie dało się jej przerobić na transportowiec wojskowy. Dlatego kupcy, do których należała, zostawili ją zakonserwowaną na orbicie, czekając na lepsze czasy, czyli na koniec wojny. Ktoś przewidujący postanowił wykorzystać okazję i przekonał dowództwo, by wykorzystać frachtowiec w nowej roli. Statek poddano modyfikacjom, a jego genetyczne banki wypełniono materiałem pobranym od milionów ziemskich zwierząt. Oprócz magazynów zbudowano też laboratoria genetyczne, zbiorniki inkubacyjne i pomieszczenia do przyspieszonego dojrzewania okazów. Statek — laboratorium oddano najlepszym genetykom ziemskim, na ich czele stawiając słynne małżeństwo naukowców, i gdy wszystko zapięto na ostatni guzik, statek cicho i bez zbędnego rozgłosu wyprawiono do sektora pozbawionego zamieszkanych planet.
Siedem miesięcy później siły zbrojne Imperium Xik, z którym Konfederacja Ziemska toczyła desperacką wojnę, zdołały przełamać obronę i dotrzeć na Ziemię. Po rajdzie Ziemia stała się radioaktywną pustynią bez żadnych śladów życia, a równocześnie symbolem, który zjednoczył wszystkich ludzi — zmobilizował ich do jeszcze większego wysiłku. W następnych tygodniach zaciętych walk taki sam los spotkał jeszcze Ishan, ale potem Xikowie utracili inicjatywę, aż w końcu zostali pokonani.
Z czym się naturalnie nie pogodzili, a ludziom zabrakło zdecydowania, by z ostatnią ich planetą — macierzystą — postąpić tak, jak oni postąpili z Ziemią. Xikowie byli przekonani o własnej wyższości nad pozostałymi rasami inteligentnymi, a na dodatek uważali, że ich życzenia winny stanowić prawo. Prawie dwa lata temu Hosteen odkrył na Arzor grupę niedobitków sprzymierzonych z bandą zdrajców i renegatów rasy ludzkiej, próbującą zdestabilizować sytuację na planecie i doprowadzić do wojny między ludźmi a tubylcami. Wśród Xików był imitator — chirurgicznie zmieniony i psychicznie uwarunkowany do udawania człowieka osobnik, których istnienie wyszło na jaw dopiero w ostatnim okresie walk. Wszyscy członkowie grupy zginęli, ale po zasiedlonych przez ludzi planetach nadal krążyły plotki o innych bandach oraz planach imperialnego dowództwa dotyczących dalszego ciągu zmagań — partyzanckich i zdradzieckich, skoro otwarty konflikt zakończył się dla nich klęską. Nikt, kto zetknął się z Xikami, nie miał bowiem złudzeń, że pogodzą się z przegraną i zechcą żyć w pokoju…
Dalsze rozmyślania przerwały mu zbliżające się kroki.
Uniósł głowę i uśmiechnął się:
— Witaj, Logan. Jak tam stada?
Przyrodni młodszy brat skrzywił się niechętnie.
— Stada w porządku, ale Dumaroy znowu kłapie ozorem na prawo i lewo.
— On zawsze narzeka. O co tym razem chodzi?
— O to, że coś się dzieje na pustyni. Coś złego i tym razem wyjątkowo nie mającego nic wspólnego z tubylcami. A najgorsze jest to, że on może mieć rację…
Storm zastanowił się. Dumaroy nie tylko miał niewyparzoną gębę, ale na dodatek był przekonany, że wszystkiemu są winni tubylcy. Poza tym jednak był dobrym hodowcą, znał swoje ziemie i stada. Skoro tym razem nie oskarżał Norbiech, ani tym bardziej dzikich Nitra, sytuacja musiała być jeśli nie poważna, to przynajmniej nietypowa.
— A co konkretnie mówi? — spytał.
— Coś albo ktoś zabija frawny. Na pustyni, w pobliżu granicy jego terenu. Nie na masową skalę, ale od czasu do czasu znajdują szkielety, których parę dni wcześniej tam nie było. I jest ich więcej niż kiedykolwiek dotąd.
— Frawny też umierają — zauważył Hosteen.
— Fakt, ale to dziwne, że w ciągu nocy pojawia się ogryziony do czysta szkielet w miejscu, w którym poprzedniego dnia nie było nawet tropów frawna, prawda? Dumaroy twierdzi, że coś je zabija i zjada lub zabiera mięso. I że na pewno nie są to Norbie, a coś, z czym się dotąd nie zetknął. — Logan uśmiechnął się. — I mówi też, że nie chciałby tego czegoś spotkać po zmroku.
Hosteen pokiwał głową.
— Nie wiem, co to może być… — przyznał. — Jest pewny, że te szkielety pojawiają się z dnia na dzień?
— Z początku nie był niczego pewien. Mówi, że po prostu zauważał od czasu do czasu jakiś nowy gdzieś, gdzie nie widział go wcześniej. Po raz pierwszy zwrócił na to uwagę, gdy gonił na pustynię jakiegoś zabłąkanego cielaka. Nie znalazł go, więc przenocował na skraju pustyni, a o poranku ruszył w dalszą drogę. Po trzech czy czterech godzinach znalazł szkielet objedzony do czysta. Takich rzeczy się nie zapomina, a frawn leżał dokładnie na własnych śladach z dnia poprzedniego.
— Dumaroy pojechał dalej jego tropem?
— Pojechał. Ślady prowadziły prosto na skraj Blue i zawracały. Nie dostrzegł natomiast żadnych innych, a cielak musiał być ścigany, bo z powrotem biegł naprawdę szybko. I przez cały czas, a to kraj bez wody. Znasz frawny: nie są głupie i żaden nie gnałby bez potrzeby po pustyni, aż padnie z wyczerpania. To przede wszystkim ten brak śladów pościgu wyprowadził Dumaroya z równowagi. Wiesz, jak to działa.
— Ano wiem — Hosteen uśmiechnął się lekko. Wiedział też, że Logan i Dumaroy mają rację — żaden frawn, nawet jeszcze nie w pełni dorosły, nie pędziłby całą noc przez pustynię. Blue zaś stanowiło teren najgorszy ze złych — nie było na nim zbiorników wody, toteż prawie nic nie rosło, a piach rozciągał się aż do podnóża skalistych i równie suchych gór. Wiatry i prądy wstępujące i zstępujące nad całym tym obszarem były tak silne, że uniemożliwiały przeloty helikopterów, stąd też nie istniały mapy tego rejonu. Kilka maszyn, które się tam udało, uległo wypadkowi, a samolotów na planecie nie było. Mapy miano sporządzić po sprowadzeniu ich, albo wykorzystując satelity, ale na przeszkodzie stanęła wojna, a po jej zakończeniu stale było coś pilniejszego do zrobienia.
— Dumaroy jest niezłym tropicielem, ale Norbie są lepsi — ocenił Storm. — Nie przyszło mu do głowy zwrócić się do nich o pomoc?
Logan wyszczerzył się radośnie.
— Żartujesz?! Za to przyszło mu zwrócić się o pomoc do ciebie i Surry. Połączył się z ojcem, gdy miałem wyjechać i poprosił, żebyś przybył i sprawdził, co uda ci się znaleźć. Nie rób takiej miny; mówiłem ci, że traktuje sprawę poważnie. To, że pomyślał o tobie, oznacza, że niepokoi go to bardziej, niż okazuje. Pojedziesz?
— Oczywiście że tak. Skoro coś zabija jego zwierzęta, niedługo zacznie zabijać i inne. Powiedz mu, że będę u niego jutro.
— A co z Arką? Myślałem, że chcesz z nimi pogadać, a jutro lądują. Oni też chcą się z tobą zobaczyć; mogą się obrazić, jeśli cię nie będzie.
— Ich problem, jeśli tak łatwo się obrażają. Te tajemnicze śmierci frawnów są ważniejsze, a oni tak szybko nie odlecą. Przeproś ich i wyjaśnij, dlaczego mnie nie ma. Wrócę najszybciej, jak będę mógł, a do tego czasu trzymaj ich z dala od Hsing i młodych — polecił Storm. — Nie chcę, żeby coś się stało podczas mojej nieobecności, bo z tego co mówili mieszkańcy Fremlyna, wynika, że ten cały Brion Carraldo uważa, że może robić, co mu się żywnie podoba, bo jest naukowcem.
Logan prychnął pogardliwie.
— Może sobie być księciem z bajki, a do Hsing nie podejdzie, obiecuję ci. A gdyby się stawiał, ogłuszę i zostawię, żeby oprzytomniał. Noc na świeżym powietrzu w niektórych przypadkach czyni cuda. Jedź i zobacz, co się porobiło u Dumaroya, a ja powiem o wszystkim ojcu.
Ta deklaracja uspokoiła Hosteena — Brad dojdzie do ładu z nawet najbardziej nadętym naukowcem, wiedząc, że stawką są partnerzy dla zwierząt zespołu. A on musiał pomóc Dumaroyowi, gdyż hodowla frawnów stanowiła podstawę gospodarki planetarnej. I nie chodziło tylko o mięso, ale i o skóry czy włosie, raz że ładne, dwa wytrzymałe, trzy wodoodporne, a cztery lekkie. Co więcej, tubylcy byli uzależnieni od istnienia frawnów tak samo jak Indianie, przodkowie Hosteena, od istnienia bizonów. I dlatego niezależnie od przekonań Dumaroya i innych hodowców coś, co zagrażało frawnom, stawało się automatycznie obiektem poważnego zainteresowania Agencji Ochrony Tubylców.
Postanowił nie tracić czasu — helikopterem mógł dotrzeć do posiadłości Dumaroya w ciągu paru godzin, a Surra i Baku przyzwyczaiły się do tego środka transportu. Wezwał więc maszynę, używając ręcznego komunikatora, jako że odległość była niewielka — dyżurna maszyna stale parkowała na lądowisku za domem.
Przed helikopterem pojawił się jednakże Brad, którego Hosteen tak naprawdę zaczął poznawać nieco ponad rok temu. Czas ten jednak wystarczył, by się polubili i obdarzyli prawdziwym szacunkiem. Na pewno wpływ na to miał fakt, iż Navaho przywiązywali dużą wagę do rodziny i Hosteen został w tym duchu wychowany, ale równie istotne, o ile nie istotniejsze było to, jakim człowiekiem był Brad.
— Muszę jechać, asizi — powitał go Storm, używając starego tytułu przysługującego wodzowi.
— Wiem, Logan mi o wszystkim powiedział. Uważaj na siebie: jeśli rzeczywiście coś zabija frawny i potrafi w ciągu jednej nocy obrać mięso do gołych kości, to wolałbym, żebyś się na to coś nie natknął. Logan twierdzi, że to coś nie zostawia śladów; dziwne…
— Nie tylko to jest dziwne. Frawny nie są łagodne z natury, to wojownicy. A więc to, co je zabija albo napawa takim przerażeniem, że uciekają, aż nie padną z wyczerpania, powinno także zostawić jakieś ślady walki i choć jeden trup napastnika. Jeżeli myśliwy jest duży, powinien zostawić ślady, jeśli to stado małych drapieżników, frawn powinien choć kilka zabić. A nie odkryto ani ciał, ani śladów.
Quade zmarszczył brwi.
— To nie brzmi zachęcająco — ocenił. — Uważaj na Dumaroya: wiesz, że to narwaniec, i gotów jestem się założyć, że już się zastanawia, czy to nie sprawka Norbiech. A od tego już tylko krok do kłopotów z tubylcami.
— Tym razem chyba nie. Logan uważa, że Dumaroy naprawdę jest zaniepokojony, i nawet nie wspomniał o Norbiech. A zresztą nawet on rozumie, że na zagładzie frawnów gorzej wyjdą tubylcy niż hodowcy.
Helikopter wylądował, toteż Storm pożegnał się i zapakował na pokład wraz z dwójką zwierząt. Baku nie była zachwycona, uważała, że sama lepiej lata, ale nie protestowała. Za to Surra wskoczyła bez oporu na pokład i natychmiast zajęła wygodną pozycję na podłodze. Polować uwielbiała i nie był to dla niej wysiłek, lecz przyjemność, za to podróże wolała, o ile było to tylko możliwe, odbywać bez przemęczania się, toteż już dawno temu uznała helikopter za nader pożyteczne urządzenie. A wiedziała, że wybierają się na łowy…
Storm także o tym wiedział, tyle tylko że nie miał pojęcia, na co będą polować. Ani czy przypadkiem to, co żyło na obszarze Blue i polowało na frawny, nie zechce zapolować na nich…
Helikopter wylądował i Hosteen wysiadł, niosąc na ramieniu Baku. Z nieprzeniknioną twarzą przyglądał się podbiegającemu do maszyny Dumaroyowi.
— Dwa nowe szkielety — powitał go ten bez ceregieli. — Wybierz sobie konia i pojedziemy je obejrzeć.
Storm uniósł rękę, wydając równocześnie telepatyczne polecenie i Baku wzbiła się w powietrze, okrążając wielkim łukiem zabudowania.
— Prowadź — powiedział. — Żywność spakowana?
— Na wozie, bo musimy po drodze dostarczyć zaopatrzenie do paru obozów. Twój kot będzie miał przejażdżkę. Do ostatniego obozu, z którego zameldowano o szkieletach, dotrzemy jutro, więc przenocujemy w innym po drodze.
— Kto jest w tym ostatnim?
— Jarry, chłopak Mirt Lasco. To obóz Big Blue o godzinę jazdy od miejsca, w którym znalazł szkielety.
— Godzina jazdy… to blisko…
— Co z tego? Żaden człowiek nie ucierpiał, a kozłowaty też nie, bo już byśmy o tym usłyszeli, więc o co chodzi? Zresztą proponowałem mu, żeby wrócił do większego obozu, ale stwierdził, że nie chce mu się jeździć tam i z powrotem. Rozsądny chłopak.
— Jego wybór — podsumował Hosteen. — To gdzie te konie?
Dumaroy zaprowadził go do corralu, gdzie znajdowało się kilka wierzchowców. Hosteen obejrzał je dokładnie — cześć pochodziła bez dwóch zdań od Pata Larkina, ale nie z najnowszej hodowli, nie miały bowiem jeszcze domieszki krwi żyjących na planecie Astran duocornów. Niemniej jednak jako konie klasycznej krwi prezentowały się nieźle. Wybrał karosza z czarną grzywą i ogonem, nieco większego od innych. Dumaroy wskazał mu stroczone siodło z jukami i spytał:
— Manierka?
— Dwie.
— Jasne. Dostaniesz też tabletki oczyszczające wodę, na wszelki wypadek.
Storm osiodłał konia, dosiadł go i czekał na gospodarza. Ten wrócił po paru minutach, podał mu manierki i fiolkę i wskoczył na siodło swego wierzchowca. Surra umościła się na wozie ciągniętym przez jabłkowitą klacz i ruszyli.
Pod wieczór dotarli do drugiego obozu, w którym mieli nocować. Składał się z długiego budynku z bali częściowo wkopanego w zbocze niewielkiego wzgórza, co powodowało, że w środku panował chłód nawet w największe upały. Dwie trzecie wnętrza stanowiła stajnia, resztę pomieszczenia mieszkalne oddzielone ścianą z desek. Najpierw nakarmili i napoili konie, potem rozładowali zapasy, a na koniec zajęli się sobą i zwierzętami Storma.
Na telepatyczny rozkaz Baku wróciła i wylądowała na jego ramieniu. Hosteen przeniósł ją na gałąź wbitą między pnie w rogu pomieszczenia i dał jej kawał surowego mięsa. Surra zajęła jedno z wolnych łóżek i najpierw zaspokoiła pragnienie. Potem najadła się i rozciągnęła na posłaniu jak długa. Dumaroy wyglądał tak, jakby chciał coś powiedzieć, ale spojrzał na Storma i ostatecznie nie odezwał się słowem.
O świcie wyruszyli w dalszą drogę. Jechali wolniej, a Surra nie podróżowała na wozie, tylko sprawdzała teren przed nimi i po bokach. W pewnej chwili coś wzbudziło jej zainteresowanie, toteż Hosteen wysłał tam Baku, a gdy ta przekazała mu telepatycznie, co widzi, ściągnął lejce i spytał:
— Mówiłeś, że te szkielety są o godzinę drogi za następnym obozem. Bliżej nigdy żadnego nie odkryto?
— Nie, a bo co?
Zamiast odpowiedzieć, Hosteen skręcił w kierunku czekającej Surry.
Po paru minutach jazdy okrążyli stertę głazów porośniętą przez jakieś krzewy i zobaczyli szkielet, przy którym siedziała lwica.
— O, w mordę! — jęknął Dumaroy. — To zaczyna być kosztowne!
— Jeszcze nie wiesz jak bardzo — pocieszył go Storm i trącił konia piętami.
Po kilku minutach wjechali w niewielką rozpadlinę. Na jej końcu leżała kupa świeżych kości — choć były pomieszane, nie ulegało wątpliwości, że należały do sześciu frawnów. Surra podeszła do nich, zmarszczyła nos i prychnęła z obrzydzeniem.
Storm zsiadł, obejrzał szkielety i obszedł je, zataczając coraz większe kręgi. W pewnym momencie stanął i zawołał:
— Rig, obejrzyj to i powiedz mi, co myślisz! Dumaroy zsiadł z konia i zbliżył się do niego, po czym długo przyglądał się drobniutkim, prawie niewidocznym zagłębieniom w ziemi.
— Wygląda jak ślad po deszczu, ale w nocy nie padało… — ocenił w końcu. — Widać je tylko, gdy patrzy się pod pewnym kątem… Pojęcia nie mam, co to takiego. Jesteś pewien, że to, co je zrobiło, zabiło frawny?
— Nie jestem pewien. Ale to coś dziwnego i wartego zapamiętania.
Dumaroy pokiwał głową.
— Cholera, powinienem kazać wrócić Jarry’emu. Te frawny były dalej od pustyni niż on dzisiejszej nocy.
Hosteen podszedł do konia i dosiadł go, polecając równocześnie Baku, by sprawdziła drogę przed nim, po czym powiedział:
— Teraz już niczego nie zmienimy. Albo zdążymy, albo przybędziemy za późno. Możemy tylko jechać.
I ruszył, poprzedzany przez Surrę, czujną i świadomą niebezpieczeństwa.
Tani była zła.
Władca Bestii obiecał powitać ich, gdy prom wyląduje, a zamiast niego zjawił się jakiś jegomość z mętnym tłumaczeniem, że Storm zdecydował się jechać na pustynię, bo zaczęły tam ginąć zwierzęta. Co gorsza, zabrał ze sobą dwie trzecie zespołu. Była to obelga dla nich, lekceważenie ich wysiłków i całej idei Arki. Prawdę mówiąc, była zaskoczona, że stryj tak tego nie określił. Zachował się tak, jakby nic wielkiego się nie stało, i gawędził z jegomościem o pogodzie i warunkach klimatycznych.
Zirytowana wróciła na pokład, wyniosła stojak z grzędą i wbiła go solidnie w ziemię obok rampy promu. Potem wróciła do wnętrza i wyszła z Mandy na ramieniu. Parasowa radośnie przefrunęła na swoją grzędę, sprawdziła, czy pojemnik z wodą jest pełen, i rozejrzała się ciekawie.
Obaj mężczyźni podeszli i przyglądali się jej z podziwem.
— Piękna — ocenił obcy. — To parasowa z Ishan, prawda?
Zyskał tym znacznie w oczach Tani — Mandy była piękna, a on znał się na ptakach.
— Prawda. Miały być łącznikami w zespołach Władców Bestii.
— Podejrzewałem, że jest efektem genetycznych manipulacji. Parasowy nie przepadają za światłem słonecznym.
— Mandy lubi dzień i może przenosić długie wiadomości słowne bez pomyłek. Parasowy same z siebie mają dobrą pamięć i słuch, genetyka tylko trochę je udoskonaliła. Poza tym świetnie naśladują dźwięki. Osadnicy nazwali je duchami, bo latały tylko nocą, bezgłośnie, i były zupełnie białe — wyjaśniła Tani.
— W przeciwieństwie do Mandy, która biała na pewno nie jest.
— Nie jest — przyznała Tani, gładząc ją delikatnie po piórach, których biel stanowiła jedynie tło dla nieregularnych plam i plamek w kolorach od beżu do ciemnego brązu. — Pióra Mandy mają barwy ochronne: jeśli będzie siedziała bez ruchu, pozostanie niewidoczna na każdym tle poza piaskiem i śniegiem. W naturze niewiele było tak ubarwionych, gdyż białe je zadziobywały, a poza tym zbyt wyraźnie widać je było na śniegu. Nam udało się wyizolować odpowiednie geny i teraz wszystkie mają takie ubarwienie. I nadal latają bezgłośnie. Proszę ją podrapać po piersiach, bardzo to lubi.
Brad nader ostrożnie zastosował się do prośby, gdyż parasowa miała naprawdę imponujący dziób, ale drapanie w określonym przez dziewczynę miejscu rzeczywiście lubiła. Przy okazji stwierdził, że wzór na piórach, jeśli przyglądać mu się dłużej, zaczynał się rozmazywać, mącąc wzrok.
— Śliczny ptak — powtórzył. — Mam nadzieję, że dysponujecie wystarczającą ilością materiału genetycznego, bo naprawdę byłoby szkoda, gdyby ten gatunek wymarł.
— Nie ma obawy. Raz, że mamy go dużo, dwa, na parasowy jest duże zapotrzebowanie, ale i jest skąd wziąć nowy materiał, gdyby zaszła taka potrzeba — roześmiała się Tani, a widząc jego minę, wyjaśniła: — Rok przed zniszczeniem Ishan wyruszył z niej pełen naukowców wszelkiej maści statek badawczy na Dulshan. To pustynna planeta parę parseków od Ishan. Okazało się, że jest niezamieszkana, ale warunki są sprzyjające dla ludzi, znaleziono też sporo ciekawostek mogących mieć znaczenie handlowe. Trzy wyprawy kolonizacyjne wyruszyły, ledwie opublikowano raport naukowców. Trzy następne parę miesięcy później, a ponieważ na Dulshan najbardziej opłaca się hodowla, przewieziono kilkanaście parasów jako najtańszy środek łączności przed stworzeniem sieci komunikacyjnej. To tak jak w wypadku koni: same się reprodukują, paliwo do nich jest tanie i ogólnodostępne, a kiedy się zepsują, wymagają specjalisty, a nie drogich części zamiennych sprowadzanych z innej planety.
Kątem oka dostrzegła pełną aprobaty reakcję stryja. Wyhodowali wiele parasów, żyły teraz na różnych planetach. Na Dulshan zadomowiły się i pomagały hodowcom. Okazało się też, że do pilnowania stad sernów, roślinożernych zwierząt podobnych do ziemskich antylop, tyle że głupich aż żałość brała, idealnie nadawały się kojoty z rodzaju stworzonych dla zespołów bojowych…
To przypomniało jej, że zajęta Mandy zapomniała o kimś. Skoncentrowała się i po paru sekundach w luku promu pojawiły się dwie zwieńczone uszami i pełne ciekawości świata mordy.
Brad Quade zauważył je prawie natychmiast.
— Kojoty? — spytał z uśmiechem.
Tani przywołała je telepatycznie, a gdy stanęły obok niej, przedstawiła:
— To jest Minou, a to Ferarre.
W jej głosie brzmiała duma, do której miała powody. Zwierzęta były inteligentne i doskonale się prezentowały. Ich sierść w przenikających się odcieniach szarości powodowała, że gdy stały nieruchomo, stopniowo zlewały się z tłem. W złocistych ślepiach kryło się przynajmniej tyle inteligencji co w spojrzeniu Surry. Dla hodowców mogły być — i z pewnością były — olbrzymią pomocą, toteż Brad podziwiał je z przekonaniem i otwarcie.
Co sprawiało Tani olbrzymią przyjemność.
Bez trudu zauważył jej wrogość na wieść o nieobecności Storma. Prawdopodobnie uznała ją za obelgę, może nie pod swoim adresem, ale z pewnością pod adresem stryja. Nie tłumaczyło to jednak nutki pogardy obecnej zawsze, gdy mówiła o Władcach Bestii czy konkretnie o Hosteenie. Było to zastanawiające i dlatego Brad obserwował ją baczniej, niż robiłby to w innych okolicznościach, ale niepostrzeżenie. Nie była ładna, ale gdy dorośnie, będzie kobietą, do której najbardziej pasuje określenie „elegancka”. Czarne włosy i zmieniające barwę z zielonej na szarą w zależności od oświetlenia oczy dodadzą jej uroku. Miała osiemnaście lub dziewiętnaście lat, czyli była o siedem lub osiem lat młodsza od Hosteena, co naturalnie było widać. Natomiast nie było widać, że była półkrwi Irlandką.
Jej stryj wspomniał, że wychowywali ją wraz z żoną. Dzieci często przejmowały opinie dorosłych. Jeśli naukowcy nie lubili Władców Bestii, tłumaczyłoby to pogardę w jej głosie. A w takim wypadku nadzieje Hosteena na partnerów dla zespołu nie miały szans na realizację…
Mimo tych rozmyślań gawędził z dziewczyną i jej stryjem, dopóki nie uznał, że złagodził złość wywołaną nieobecnością Hosteena. Chłopak powinien wrócić następnego dnia, więc problem zniknie, ale z drugiej strony kłopoty Dumaroya mogły okazać się poważniejsze, niż na to wyglądały. Jeśli tak było, mógł jedynie mieć nadzieję, że Hosteen nie da się zaskoczyć.
Storm także mógł mieć jedynie nadzieję, że ich czujność okaże się wystarczająca, zwłaszcza że była wsparta dobrym planowaniem. Baku zataczała kręgi, patrolując trasę przed nimi, a zakamarki sprawdzała Surra. Z obydwiema pozostawał w stałym kontakcie. Dumaroy obserwował go, nie odzywał się i był nieszczęśliwy. Z jednej strony męczyła go bezczynność, a z drugiej martwił się losem pracownika. Widząc jego rosnącą nerwowość, Hosteen przerwał milczenie, by nie skończyło się na tym, że Dumaroy sam pogna do obozu, a on jak drugi dureń będzie musiał go gonić na oślep.
— To, co zabiło frawny, nie zostawiło wielu tropów, ale jest ślad zapachowy, który Surra może śledzić, jeśli się jej nie popędza.
Dumaroy potrząsnął głową; przypominał rozgniewanego byka.
— Ja wszystko rozumiem, ale to za długo trwa. Myślę, że powinniśmy sprawdzić, co z chłopakiem, a potem ruszyć na poszukiwanie tego czegoś.
— To ma sens — przytaknął Storm ku jego zaskoczeniu. — Jak najszybciej tam dotrzeć?
— W dół tamtego kanionu do płaskowyżu. Kilka mil za wylotem kanionu jest obóz, w którym miał na nas czekać. Kazałem mu nigdzie samemu się nie szwendać. — Dumaroy starał się mówić normalnie, ale słychać było, że jest autentycznie zaniepokojony.
Hosteen bez słowa skierował się we wskazaną stronę, ale po kilku krokach Dumaroy przepchnął swego wierzchowca przed jego konia i objął prowadzenie. Stopniowo przyspieszali, aż przeszli w lekki kłus. Klacz ciągnąca prawie pusty wóz zdołała dotrzymywać im kroku, tyle że wóz podskakiwał i skrzypiał na nierównościach. Ponieważ Surra na nim nie podróżowała, nikomu to nie przeszkadzało.
Surra zresztą nie lubiła długo się wysilać i wolała podróżować we własnym tempie — z dotrzymaniem kroku koniom zawsze miała problemy, dlatego też Hosteen jej nie poganiał i szybko stała się tylną strażą. Znając ją, wiedział, że dołączy na pierwszym popasie.
Tyle tylko że Dumaroy nie miał zamiaru się zatrzymywać, nim nie dotrą do prowizorycznego obozu. Widać było, że z trudem powstrzymuje się, by nie gnać ile sił w końskich nogach, byle jak najszybciej znaleźć się u celu. Nie ulegało też wątpliwości, że obawiał się tego, co tam zastanie, i obwiniał o to, co spodziewał się ujrzeć.
Hosteen się temu nie dziwił, ale zdawał sobie sprawę, że spadł na niego dodatkowy kłopot — pilnowania narwańca, by nie zrobił czegoś głupiego powodowany poczuciem winy, jeśli ich podejrzenia się sprawdzą. A miał nadzieję, że ten rok upłynie spokojnie i będzie mógł spenetrować dalszą część Zamkniętych Jaskiń. Ich zawartość fascynowała go, podobnie jak ich budowniczowie pochodzący z jakiejś starej, nieznanej, a stojącej technologicznie wyżej niż ludzie rasy. Zarówno dla Nitra, jak i dla Norbiech jaskinie były świętymi miejscami, od których należało się trzymać z daleka. Tak to zresztą budowniczowie musieli sobie zaplanować, bo do jaskiń nie było się łatwo dostać.
Jemu udało się to dwukrotnie. Za pierwszym razem — szukał wtedy schronienia — zadecydował przypadek. Za drugim doprowadziły go do nich poszukiwania zaginionego kombatanta, syna bogacza z innej planety. Odkrył wtedy, że jaskinie łączą długie tunele pełne wytworów obcej techniki i różnych, często niezrozumiałych artefaktów. Władze Arzor nie miały jednak pieniędzy na zakrojone na szeroką skalę prace badawcze, a w Konfederacji panował jeszcze zbyt wielki chaos, by sensowne było nagłaśnianie odkrycia. O istnieniu jaskiń wiedziano od dawna, o działających w nich nadal urządzeniach nie i wszyscy zainteresowani postanowili, że lepiej będzie, jeśli chwilowo tak pozostanie.
Wzmocnił więź z Baku i wysłał ją tam, gdzie według opisu Dumaroya powinien znajdować się obóz. Odprężył się, automatycznie dostosowując ruchy ciała do ruchów konia, wiedząc, że ten podąży śladem wierzchowca Dumaroya.
Dzięki Baku zobaczył nieco rozmazany obraz utrzymany w różnych tonacjach szarości — widział jej oczami.
Szybko też dojrzał obóz. Ani śladu konia czy jeźdźca, drzwi do budynku zamknięte. Westchnął i posłał Baku, by zbadała okolicę, zmniejszając równocześnie natężenie telepatycznej więzi. Połączył się z Surrą i uprzedził ją, co powinna zrobić, gdy znajdzie się w obozie. Lwica prychnęła, gdy kazał jej szukać śmierdzącego tropu, ale wykonała polecenie. Teraz pozostało tylko powstrzymać Dumaroya przed zadeptaniem delikatnego tropu.
Na szczęście klacz ciągnąca wóz zaczęła pozostawać z tyłu.
— Rig! — zawołał ostro.
— Co się stało?
— Powinniśmy zostawić tu wóz, bo klacz ma dość. A potem okrążyć obóz i zbliżyć się doń od strony pustyni. Jeżeli są w nim napastnicy, w ten sposób odetniemy im najlepszą drogę odwrotu.
— A co z Jarrym? — spytał chrapliwie Dumaroy, ale ściągnął cugle.
— Jeżeli jest już martwy, a oni uciekli, pośpiech niczego nie zmieni. Jeżeli jest martwy, a oni nadal tam są, będziemy mieli okazję ich zaskoczyć. A jeśli żyje, mamy większe szansę go uratować, atakując z zaskoczenia i z większym rozeznaniem.
Dumaroy był narwańcem, ale służył w wojsku i skutecznie walczył z Xikami. Storm wiedział o tym i dlatego użył odpowiednich argumentów, by zmienić wyprawę myśliwską w wojenną.
I odniósł sukces. Koń Dumaroya zwolnił, po chwili stanął, a sam jeździec zeskoczył z siodła i podszedł do klaczy, która także się zatrzymała. Wbił w ziemię palik i przywiązał do niego cugle, po czym wyjaśnił:
— Obóz to opuszczona nora djimbuta. Wyprostowaliśmy ściany, zrobiliśmy dach i przegrodę, by oddzielić stajnie od reszty. No i naturalnie zamontowaliśmy drzwi. Wewnątrz są dwa posłania i stół. Proste, ale obóz z założenia miał służyć jako schronienie na jedną noc, i to tylko w wyjątkowych okolicznościach. Jest także stalowa szafka na zapasy z wojskowego demobilu, przechowujemy w niej też radiotelefon i zasilacze.
— Czy od strony Blue jest jakaś osłona, która pozwoli zbliżyć się niepostrzeżenie?
— Jest. Ja prowadzę: łatwiej pokazać, niż opisać. Storm nie zaprotestował.
— Twój teren, twoje prawo.
Dumaroy dosiadł wierzchowca i zachowując ostrożność, zaczął objeżdżać obóz. Nie wiedział, że Surra zbliża się prosto do niego; ona nie zachowywała zbytnich środków ostrożności, bo nie musiała. Storm pozostawał z nią w stałym kontakcie, toteż wyraźnie poczuł skok jej emocji, gdy dotarła do tropu o złym, wyraźnym zapachu. Polecił jej chwilowo trzymać się z dala od nich, gdyż właśnie dotarli do obozu.
Dumaroy przebił się przez zasłaniające widok krzewy i krzyknął donośnie:
— Hej, tam w obozie! Jarry, jesteś tu?
Hosteen pozwolił koniowi odsunąć się od Dumaroya i uważnie obserwował okolicę. Dumaroy podjechał do drzwi, zeskoczył z siodła i ruszył ku nim energicznym krokiem. Ani Baku, ani Surra nie zauważyły niczego podejrzanego. Dumaroy otworzył drzwi, zajrzał do środka i cofnął się, klnąc na czym świat stoi.
Storm również zsiadł z konia i powoli podszedł do wejścia. Domyślał się, co zastanie wewnątrz, i nie pomylił się. Były tam dwa szkielety — ludzki i koński, z tym że obok końskiego znajdowało się nienaruszone siodło i uprząż, natomiast przy posłaniu leżały buty, kapelusz i pas. Minął Dumaroya i dokładnie obejrzał domowej produkcji pryczę, po czym powiedział:
— Sprawdź, czy Jarry użył koca.
Dumaroy potrząsnął głową.
— Nie użył, bo miał własny śpiwór. Matka mu zrobiła, i to dobry, dwuczęściowy, tak że podpinkę można było prać osobno.
— W takim razie gdzie on jest?
Zapytany rozejrzał się po pomieszczeniu.
— Nie wiem — odparł, nie kryjąc zdziwienia. — A to ważne?
Hosteen pochylił się i podniósł z podłogi strzęp materiału.
— Popatrz, tkanina z wełny frawna. Z tego był jego śpiwór?
— Z tego. I co?
Hosteen obejrzał dokładniej pryczę, po czym wyprostował się powoli:
— Obejrzyj posłanie. Drewno zostało uszkodzone. Nim zaczniesz zadawać kolejne głupie pytania, powiem ci, że owszem, podejrzewam, że ma to wiele wspólnego z jego śmiercią. Na podłodze są strzępki śpiwora, a drewno na środku posłania wygląda, jakby ktoś zabrał się za nie przy użyciu wiertarki… albo bardzo specyficznych zębów.
— O czym ty mówisz?
— Zacznij wreszcie patrzeć i myśleć. Następna sprawa: chłopak zginął tu, ale nigdzie nie ma śladu krwi. Skoro — a na to wygląda — umarł, leżąc na posłaniu, w co ona wsiąknęła? Bo przecież nie wyparowała.
Wyraz twarzy Dumaroya świadczył o tym, że zaczyna kojarzyć.
— Śpiwór, środkowa część posłania… to przecież…
— To, czego nie ma albo co zostało uszkodzone — dokończył Storm.
— Sądzisz, że to, co zabiło Jarry’ego, zeżarło wszystko, na czym znalazła się jego krew — podsumował Dumaroy i pochylił się nad pryczą. — Niezłe ząbki… mam nadzieję, że udławił się drzazgami. Dorwę to coś i…
— Surra jest na tropie zabójców — przerwał mu Storm, obawiając się, że żal Dumaroya przerodzi się w atak wściekłości. — Ruszajmy za nią, przynajmniej będziemy mieli pewność, w którą stronę poszli.
— To na co jeszcze czekamy? — Dumaroy wypadł na zewnątrz i wskoczył na siodło.
A potem zamarł na dłuższą chwilę i powiedział zdławionym głosem:
— Storm, Jarry nie był głupi i zamknął drzwi, a te nie zostały uszkodzone… jak więc dostali się do środka?
— Pod drzwiami — odparł cicho zapytany.
— Ale…
— Pomyśl: to coś zostawia ledwie widoczne ślady na piasku. Za to tych śladów, które z trudem można dostrzec, są tysiące. Dalej: dopadło człowieka przebywającego w zamkniętym pomieszczeniu, nie budząc go i nie uszkadzając drzwi. Według mnie zabójcy są mali, szybcy i lekcy. Poza tym jest ich naprawdę dużo i są kanibalami.
Dumaroy z lekka pozieleniał.
— Jak to: kanibalami?
— Nigdy nie znaleziono ani jednego martwego napastnika, a frawny nie poddają się bez walki, więc sądzę, że zjadają zabitych wraz z ofiarą.
Dumaroy wyprostował się w siodle.
— Kiedyś widziałem nagranie o jakichś ziemskich mrówkach. Myślisz, że to coś podobnego? — spytał.
— Może nie do mrówek, ale generalnie do owadów. Martwię się, bo z niczym podobnym dotąd się tu nie zetknęliśmy. Co prawda sto trzydzieści lat to nie tak wiele, ale dziwi mnie, że nie słyszeliśmy o istnieniu podobnego zagrożenia od Norbiech…
Sześć pokoleń to faktycznie niewiele na choćby pobieżne poznanie nowej planety, ale tubylcy żyli tu od wieków. A ponieważ Arzor nie miała łagodnego klimatu, każdemu ze szczepów potrzebne były duże tereny łowieckie. Wraz z ludźmi pojawiły się konie, w których tak Nitra, jak i Norbie wręcz się zakochali. Stosunki osadników z tymi ostatnimi układały się zresztą generalnie dobrze, od handlu i najmowania do pracy zaczynając, a na przyjaźni — choć to były rzadsze przypadki — kończąc. Skoro zagrożenie dotyczyło głównie frawnów, któryś z hodowców powinien usłyszeć o nim od Norbiech przez te wszystkie lata. A nic podobnego nie miało miejsca.
Dumaroy wiedział o tym i także mu się to nie podobało. Nie znajdując odpowiedzi, zawrócił konia w kierunku pustyni i zaproponował:
— Skoro mamy ruszać za nimi, nie ma sensu zwlekać.
Kilka mil przejechali w zupełnym milczeniu. Przerwał je Dumaroy:
— Może wydostały się z tych cholernych zapieczętowanych jaskiń?! Może trzeba by rozwalić wejście i wytłuc cholerstwo?!
Storm nie zareagował.
Brał pod uwagę taką możliwość i zdawał sobie też sprawę, jak niewykonalne było to zadanie. Badając jaskinie, odkrył w jednej z nich ogród botaniczny, w którym rosły rośliny z co najmniej kilkuset planet, oraz pozostałości po ogrodzie zoologicznym w innej. Było więc dość prawdopodobne, że w kolejnej zgromadzono okazy owadów z różnych planet, które jakimś cudem teraz zaczęły wydostawać się na wolność. Jeśli tak było, oznaczało to dopiero początek kłopotów…
Postanowił porozmawiać o tym z naukowcami z Arki zaraz po powrocie. Zanim cokolwiek będzie można przedsięwziąć, trzeba zdobyć próbki DNA. Postanowił, wracając, zebrać strzępy śpiwora i odłupać trochę drewna z nadgryzionego posłania; może tam się coś zachowało…
Przez kolejnych kilka godzin jechali w milczeniu. Dumaroy narzucił ostre tempo, ale Surra miała dobry start, a poza tym była na tropie, co miało istotny wpływ na jej możliwości. Przy dużym szczęściu dogonią ją dopiero po południu… To uświadomiło Hosteenowi, że sytuacja się komplikuje. Ścigali stworzenia, które polowały w nocy i były na tyle szybkie i wytrzymałe, by dopaść frawna. Albo też zagonić go na śmierć. A na obszarze Blue nie istniały źródła wody. A raczej istniały, ale ich położenie znali jedynie Nitra. Co oznaczało, że dla siebie, koni i zespołu mieli jedynie zawartość manierek.
Ten ostatni argument zdecydował i Storm, nic nie mówiąc, wydał lwicy telepatyczne polecenie. Surra dotarła po krótkim czasie do pierwszej poważniejszej przeszkody terenowej, czyli głębokiej rozpadliny, i zgodnie z jego rozkazem poszukała cienia, położyła się i czekała.
Dumaroy zaś popędzał konia niczego nieświadom.
Godzinę później dotarli do czekającej Surry.
— Dlaczego ona tu leży? — zdziwił się Dumaroy.
— Bo jej kazałem. Wiemy, w jakim kierunku się udają, a jeśli pojedziemy dalej, możemy wpakować się w kłopoty. Te stwory polują w nocy i są wytrwałe. Chcesz się obudzić i stwierdzić, że cię oblazły?
Dumaroy aż się wzdrygnął.
— Nie chcę, więc chyba trzeba będzie zawrócić — przyznał. — No i muszę powiedzieć Mirt, co się stało, i dopilnować, żeby chłopak miał porządny pogrzeb… Zgoda, wracamy. Ale to jeszcze nie koniec!
Hosteen potrząsnął głową.
— Obawiam się, że masz rację — powiedział cicho. — To dopiero początek. Nie wiesz jeszcze o czymś: Surra znalazła po drodze kilka następnych szkieletów. Sądząc po śladach, to coś wie, że ścigane zwierzę ma zwyczaj zataczać krąg i wracać na znajomy teren.
Dumaroy spojrzał na niego z obawą, ale w milczeniu czekał na ciąg dalszy.
— Surra odkryła, że myśliwi rozdzielają się. Jedna grupa goni frawna, a druga czeka w pobliżu miejsca rozpoczęcia polowania, aż ofiara sama do niej dotrze — wyjaśnił Storm. — To nie oznacza, że stwory są inteligentne, to może być po prostu instynkt, ale są niebezpieczniejsze, niż początkowo sądziliśmy. I dlatego wolę zawrócić teraz.
— Skoro o tym wiemy, nie popełnilibyśmy tego błędu!
— Tak? A dokąd byś uciekał? Na pustynię?! Nawet gdybyśmy nie skierowali się prosto do twojego domu, a konie zrobiłyby to odruchowo, to jechalibyśmy w kierunku czyjegoś domu, bo nie ma innej możliwości. Chcesz im pokazać drogę do ludzkich siedzib?
— Cholera, nie! Szlag, ten problem chyba mnie przerasta — Dumaroy rozejrzał się nieco bezradnie. — Z czymś, z czym można normalnie walczyć, poradzę sobie… a poza tym to na pewno nie sprawka kozłowatych. Choć raz Norbie będą mieli spokój.
I uśmiechnął się kwaśno.
— Nie będą mieli, Rig — sprzeciwił się Hosteen. — Mogą być w znacznie większym niebezpieczeństwie niż my. Trzeba się naradzić, zwłaszcza z tymi naukowcami, którzy mieli przylecieć. Może oni będą wiedzieli, jak sobie poradzić z tym draństwem.
Bez dalszej dyskusji zawrócili konie.
Przed zapadnięciem zmroku zebrali próbki z posłania i śpiwora, odszukali spokojnie pasącą się klacz i odjechali spory kawał od obozu. Przenocowali w jaskini na tyle obszernej, że pomieściła wszystkich — i ludzi, i zwierzęta. W wejściu rozpalili ognisko, którego pilnowali na zmianę aż do świtu, choć zwierzęta cały czas spały spokojnie.
Ani w nocy, ani rankiem nie wydarzyło się nic, co zwróciłoby uwagę któregoś z nich.
Quade i stryj odeszli pogrążeni w rozmowie, a Tani została. Bawiła się z Mandy — długim źdźbłem trawy łaskotała parasowę, próbując podważyć jej pióra na piersiach, a ptak udawał, że chce złapać źdźbło dziobem. Ponieważ ani razu mu się to nie udało, zabawa musiała się mu podobać.
— Zaniedbywałam cię ostatnio — przyznała Tani. — Wiem, że Marten dobrze się tobą opiekował, gdy byłam zajęta, ale to nie to samo. Brakowało mi twojego towarzystwa, a jest naprawdę piękne popołudnie.
I w tym momencie skoczyła jak oparzona, gdyż Mandy poradziła jej uprzejmie, by sobie poszła i oddała się pewnej czynności seksualnej samodzielnie albo też z pomocą wybranej osoby.
Godzinę później Tani wiedziała już wszystko i była zdruzgotana. Sądziła, że Marten opiekował się jej zwierzętami z dobrego serca, tymczasem okazało się, że wykorzystał okazję do zemsty. Wiedział, że długo nie zabawi na pokładzie, ale dołożył starań, by pamięć po nim pozostała. Z Minou i Ferarre niczego nie próbował, ale Mandy nauczył reagować na kilka słów–kluczy takich jak: popołudnie, wieczór, dzień, jeśli znajdowały się one na początku lub końcu zdania. Prawdopodobnie było tych słów więcej, ale prawdę mówiąc, Tani nie miała sił dalej sprawdzać.
Po usłyszeniu takiego słowa Mandy wygłaszała „uprzejme” zdanie lub dwa albo klęła konkursowo, adresując wiązankę do rozmówcy. Wypowiedzi „uprzejme” były gorsze niż przekleństwa, jako że podawały w wątpliwość pochodzenie rozmówcy czy prowadzenie się jego przodków lub też były propozycjami wykonania w trybie natychmiastowym różnych obscenicznych czynności.
Naturalnie mogła oduczyć ją tego, jak i wszystkiego innego, ale wymagało to wiele pracy. Pół biedy, gdyby Mandy ujawniła nowe umiejętności w czasie podróży, choć i wtedy Tani miałaby problem ze znalezieniem czasu. Ponieważ jednak była zajęta, niewiele rozmawiała z parasową, a wujostwo używali do powitań tradycyjnych irlandzkich zwrotów, toteż rzecz się nie wydała. A teraz niespodzianka była tym bardziej niemiła, że ptak miał kontakt z mieszkańcami Arzor. I tak właśnie musiał to zaplanować Marten. Swoją drogą nie podejrzewała, że miał do nich aż tyle żalu…
Co nie zmieniało faktu, że gdyby dostała go w swoje ręce, nauczyłaby paru rzeczy na temat możliwości mrówek, dajmy na to, albo innych termitów.
Zostawiła w końcu Mandy w spokoju. To nie była wina parasowy, a zamykanie jej na statku byłoby okrutne. Musiała tylko uprzedzić stryja, żeby nie rozmawiał z nikim w jej pobliżu, dopóki ona nie upora się z problemem. W sumie to nawet dobrze się złożyło, że ten cały Storm się spóźniał, bo mogła się tym zająć. A tak stryj chciałby, żeby od razu poświęciła czas fretkom przeznaczonym dla Władcy Bestii. Tylko po to, by on mógł je następnie bezmyślnie wykorzystać i zmarnować. W końcu nawet jego ojczym musiał przyznać, że samiec fretki z pierwotnego zespołu został przypadkowo zabity.
Tani doskonale wiedziała, co się za tym kryje. Władca Bestii zaryzykował, a zapłaciło za to zwierzę. To w praktyce oznaczała „przypadkowa śmierć”. Te i inne prawdy o Władcach Bestii przekazała jej matka; fakt, zdziwaczała po śmierci ojca, ale nie na tyle, by zmyślać. Choć nie wszystko, co mówiła, było logiczne, nawet dla dziecka. No bo skoro Władcy Bestii byli źli, a ona miała dar i mogłaby zostać jednym z nich, to znaczy, że też była zła? Matka twierdziła, że dar jest dobry, tylko szkolenie złe, bo uczy wykorzystywać te zdolności do niecnych celów, do prowadzenia walki i wojny. Ale w takim razie ojciec też był zły, bo przeszedł szkolenie i walczył, używając zwierząt.
Potem z nagrań i baz danych dowiedziała się, że w ciągu całej wojny istniało mniej niż sto w pełni wyszkolonych zespołów bojowych. Formacja Władców Bestii była naprawdę elitarna i nieliczna, ale większość z nich zginęła w czasie ostatniej ofensywy Xików, której celem była Ziemia. Zginęli, wariacko ryzykując, ale to było ich prawo, natomiast nie mieli prawa doprowadzać w tak bezsensowny i beztroski sposób do śmierci zwierząt, które im ufały i słuchały ich poleceń.
Po zakończeniu walk ci, którzy przeżyli, osiedlili się na różnych planetach albo wstąpili do Zwiadu Kartograficznego. Zespoły doskonale sprawdzały się w misjach mających na celu zbadanie nowej planety i nawiązanie pierwszych kontaktów z tubylcami, jeśli takowi na niej żyli. A genetycznie zmodyfikowane zwierzęta pomagały ludziom także w codziennym, zwykłym życiu. Doskonałym tego dowodem była sytuacja na Dulshan — osadnicy doceniali wsparcie i towarzystwo zwierząt i troszczyli się o nie tak, jak powinni.
Pogładziła pióra Mandy, na co ta zareagowała, łapiąc ją delikatnie za palec. To, że jej dziób mógł z łatwością odciąć ten palec, nawet nie przeszło Tani przez myśl.
Roześmiała się i spytała:
— Pewnie chciałabyś orzecha lastree?
Parasowa fuknęła twierdząco.
— Poczekaj, łakomczucho, poszukam jakiegoś — obiecała i wróciła na prom.
Kilka orzechów musiało znajdować się w kuchni, bo wszyscy wiedzieli, że są przysmakiem parasów, tyle tylko że nie wiedziała dokładnie gdzie, toteż chwilę trwało, nim je znalazła i wróciła. Mandy czekała cierpliwie i powitała ją radosnym okrzykiem.
Po czym natychmiast zajęła się rozbijaniem twardej jak stal łupiny, pomagając sobie nogą, w której sprawnie obracała orzech. Tani obserwowała ją, rozmyślając, jakie parasowa ma szczęście — na Dulshan przewieziono bowiem trochę sadzonek lastree, które się tam przyjęły. W przeciwnym razie smakołyk przestałby istnieć wraz z ojczystą planetą ptaków.
Minęło południe, postanowiła więc zostawić Mandy na świeżym powietrzu i słońcu. Ryzyko, że kogoś obrazi, było niewielkie, bo nikt nie powinien się tu zjawić przez najbliższych parę godzin, a Mandy na pokładzie była pozbawiona jednego i drugiego.
Z wcześniejszych rozmów wiedziała, że stryj planuje dłuższy pobyt na terenie posiadłości Quade’a. Chciał urządzić w niej bazę na okres pobytu na powierzchni. Generalnie nie miała nic przeciwko temu, podobnie jak jej zwierzęta; poza tym cieszyła się na myśl, że w zagrodzie w pobliżu trzymano konie.
Ostatni raz co prawda siedziała w siodle rok temu, ale takich rzeczy się nie zapomina, a zawsze lubiła konną jazdę. Koni powszechnie używano na nowo zasiedlonych planetach, jako że były przydatne a tanie z powodów, które wyrecytowała wcześniej Bradowi. Czasami wymagały drobnych przeróbek genetycznych, by móc żywić się lokalną trawą i lepiej przystosować do warunków środowiskowych, ale nie odbijało się to w znaczący sposób na ich wyglądzie czy charakterze. Z tego co wiedziała, na Arzor nie zaszła taka konieczność, więc konie były czystej krwi. A równe, otwarte przestrzenie idealnie nadawały się na przejażdżki i miała zamiar to wykorzystać.
Storm dotarł do domu Dumaroya zakurzony i zmęczony. Ale i tak był w lepszej kondycji niż ciągnąca wóz klacz czy też Surra. Zrobiło się bowiem gorąco i lwica ledwie doczłapała w cień rzucany przez budynek, po czym od razu padła, ciężko dysząc. Przyniósł jej wody, a Dumaroy zasiadł przed modułem łączności.
Zanim skończył rozmawiać, Hosteen zdołał się opluskać i napić. Dołączyła do niego Baku mająca chwilowo dość latania w upale.
— Kelson tu przyleci, żeby z nami porozmawiać — oznajmił Dumaroy, wychodząc na dwór.
Storm pokiwał głową. Kelson wydawał się najwłaściwszym człowiekiem do rozmowy. Był kimś w rodzaju łącznika czy koordynatora między hodowcami, agencją i policją, której był jednym z komendantów. Był też zwolennikiem utworzenia formacji Rangersów do patrolowania i badania dzikich terenów. Ten ostatni pomysł bardzo przypadł do gustu Loganowi, tyle że jego realizacja przeciągała się, co martwiło zarówno Brada, jak i Storma. Logan bowiem zaczynał się nudzić, co przy jego usposobieniu zapowiadało rychłe wpadnięcie w kłopoty.
— Kiedy tu będzie? — spytał.
— Za pół godziny. Mamy poczekać.
Hosteen mruknął potwierdzająco.
W drodze powrotnej przeanalizował sytuację i niektóre wnioski zdecydowanie mu się nie podobały. Zaczynając od tego, że na obszarze Blue żyli Nitra — jeśli to robactwo zaczęło zabijać ich zwierzęta czy też ich samych, Nitra zostaną zmuszeni do zmiany terenów łowieckich. A przenieść mogli się tylko na tereny Norbiech, co wywołałoby wojnę, jakiej ludzie tu jeszcze nie widzieli. Norbie byli bardziej cywilizowani i pokojowi, ale pozostali byli wojownikami, dla których walka i polowanie stanowiły sens życia.
Jeżeli Nitra będą naprawdę zdesperowani, mogą zepchnąć poszczególne klany Norbiech z ich terenów i zmusić je do migracji. A to oznaczało, że Norbie wejdą na tereny hodowców. Co dla Dumaroya i jemu podobnych będzie wystarczającym powodem, by zacząć strzelać. Zawsze oskarżali Norbiech o wszystko co złe, od kradzieży koni po ataki yorisów. Co prawda Dumaroy ostatnio zbłaźnił się konkursowo, oskarżając ich o coś, z czym nie mieli nic wspólnego, toteż nie cieszył się takim posłuchem jak wcześniej, ale jego pozycja wzrosłaby błyskawicznie, gdyby klany pojawiły się na ich ziemiach. A to oznaczałoby naprawdę poważne problemy.
Dalsze rozważania przerwał mu odległy jeszcze, ale narastający odgłos silnika. Wstał i skierował się na lądowisko.
Maszyna sprawnie wylądowała i Kelson wysiadł, nie czekając, aż pilot wyłączy silnik.
— Witaj! — krzyknął Storm, przekrzykując huk łopat wirnika.
— Miło cię widzieć! — odwzajemnił się Kelson.
Dumaroy nie był w nastroju do prawienia powitalnych uprzejmości.
— Kelson, trzeba coś z tym zrobić, bo jakieś cholerstwo na pustyni wyżera frawny. I zjadło chłopaka Mirt. Tylko kości z niego zostały. Musisz coś zrobić!
— Mam taki zamiar — odparł spokojnie Kelson. — Gdy tylko będę wiedział, co to takiego. Teraz chcę, żebyś poleciał ze mną do obozu po szczątki Jarry’ego. Przetransportujemy je do lekarza, może Rendel będzie w stanie coś nam powiedzieć. Poza tym chcę pogadać z tobą, Hosteen, ale nie teraz. Rano wpadnę do Brada.
Dumaroy zdążył już wsiąść do helikoptera i czekał niecierpliwie na Kelsona.
— Rig, mogę pożyczyć wóz? — spytał Storm. — Surra jest za bardzo zmęczona, żeby iść.
— Jasne, nie ma problemu. Dobrze się spisała! Pilot włączył silnik, więc ostatnie słowa zabrzmiały nieco niewyraźnie.
— Nie zawracaj sobie głowy wozem — oznajmił Kelson. — Do obozu po szczątki Jarry’ego przyleci druga maszyna, żeby znalazły się jak najszybciej u doktor Rendel. Chcę się rozejrzeć po okolicy, więc pilot, wracając z kośćmi, przyleci tu i zabierze ciebie i zespół do Brada. Powiadomię go przez radio, gdy wystartujemy.
I wsiadł do helikoptera, który natychmiast uniósł się w powietrze.
Kombinacja z helikopterem była logiczna, gdyż ten należał do starego typu i osiągał znacznie mniejszą prędkość niż nowe. Ten drugi szybciej pokona całą trasę, niż Kelson dotrze z obozu do posiadłości Dumaroya. A to oznaczało, że zdąży jeszcze dziś spotkać się z naukowcami…
Helikopter dostarczył Storma, Surrę i Baku prawie na próg domu Brada Quade’a, i to wczesnym popołudniem, ale Brad najpierw chciał porozmawiać z Hosteenem, więc spotkanie z naukowcami znów się odwlekło.
Po wysłuchaniu relacji Brad potrząsnął lekko głową ze smutkiem i przyznał:
— Cholera, masz rację. Jeśli zaczną żerować na terenach Nitra, to ci, próbując uniknąć zagrożenia, wejdą na tereny Norbiech, a gdy zrobi się ciasno, Norbie wejdą na pastwiska. Dojdzie do walki, a problem polega na tym, że prawo do tych ziem gwarantuje nam traktat z tubylcami i zawsze może paść argument, że tubylcy mają większe prawa do ziem, jeśli jest to kwestia przetrwania. Tak przynajmniej może uznać Patrol.
— W takim razie szkoda, że nie było go parę wieków temu — burknął Storm, myśląc o historii Navaho.
Brad uśmiechnął się z przymusem. Znał historię Czejenów. Wszystkie indiańskie plemiona doświadczyły podobnego traktowania.
— Wiem. A wracając do rzeczy, kto o tym wie?
— Niewielu, ale pamiętaj, że jednym z nich jest Dumaroy.
— Który, jak znam życie, właśnie opowiada o tym całemu światu przez radio — dodał Brad.
Storm uśmiechnął się złośliwie.
— To nie znasz życia — skomentował. — Nie opowiada, bo razem z Kelsonem poleciał po szczątki chłopaka. A Kelson dopilnuje, żeby nie siał plotek i paniki. Przynajmniej na razie.
— Hmm… nie doceniłem Kelsona — przyznał Brad. — Rig zrobił z siebie idiotę dwa lata temu i w zeszłym roku… Może to go czegoś nauczyło, ale wątpię.
— Kelson na pewno mu o tym przypomni. A sam Rig przyznał, że za to nie może obwiniać Norbiech, i sądzę, że mówił uczciwie, co myślał.
— Na pewno. I na pewno będzie tak uważał, dopóki nie uświadomi sobie, że Norbie mogą wejść na jego ziemię. Pamiętasz, jak Bister nim manipulował? Rig jest niezdolny do sięgania myślą w przyszłość dalszą niż pięć minut i gada szybciej, niż myśli, przez co pogarsza już i tak złą sytuację, a potem nie może zrozumieć, jak to się stało.
Storm uśmiechnął się z zimną satysfakcją.
— Na szczęście Bistera już nie ma — przypomniał. — A na charakter Dumaroya nic nie poradzimy. Kelson chwilowo nad nim panuje, a ja muszę pogadać z naukowcami, więc rano pojadę do Portu. Jest coś dziwnego w tych tajemniczych istotach… Rozumiem, jak dopadły Jarry’ego i jego konia: byli w zamkniętych pomieszczeniach i spali. Ale nadal nie pojmuję, jak udaje im się zabijać frawny…
— Mrówki zabijają zwierzęta, które z jakiegoś powodu nie mogą się poruszać. Nie polują na nie… Jeśli Surra rzeczywiście dobrze odczytała ślady, te robaki polują jak stado dzikich psów albo wilków… O tym też koniecznie im powiedz.
— Na pewno powiem. Gdzie jest Logan?
— Poluje z Gorgolem, ma wrócić pojutrze. Wtedy zdam mu relację ze wszystkiego.
Hosteen źle spał. Cały czas miał przed oczyma kupkę kości. Nie dawała mu spokoju myśl o ostatnich chwilach chłopaka…
Ledwie zrobiło się jasno, osiodłał Raina i wyruszył do Portu. Na Arzor powszechnie używano do podróży koni, gdyż paliwo pochodziło wyłącznie z importu i było drogie. Mimo iż droga była długa, gdy zobaczył prom po pokonaniu ostatniego wzgórza, nadal był spięty.
Tani także źle spała. Częściowo na pewno dlatego, że Jarro skrytykował jej pracę nad fretkami. A raczej nie tyle samą pracę, ile sposób wyboru genów do kombinacji. Stryj radził jej schować kostkę do gry i miała zamiar go posłuchać, ale zapomniała o tym zaaferowana nowymi umiejętnościami Mandy. Na dodatek Jarro wlazł do laboratorium bez pukania i podkradł się do niej. No i zobaczył, co robi. A potem wspiął się na wyżyny złośliwości i niedomówień, by uświadomić jej, że ma dostęp do laboratorium, gdzie przeszkadza innym, wyłącznie dlatego że jest siostrzenicą najważniejszych osób na pokładzie. Jej wuj Brion był w końcu szefem administracji i kierował zaopatrzeniem w materiał genetyczny, a ciotka była głównym genetykiem.
Tylko ten fragment jego insynuacji był zgodny z prawdą. Tani zdobywała potrzebne kwalifikacje powoli, za to posiadała wiele praktycznego doświadczenia, a poza tym na statku przebywało niespełna dwadzieścia osób i wszystkie miały pełne ręce roboty. A odkąd zabrakło Martena, z reguły mieli więcej pracy, niż byli w stanie wykonać. Ponieważ zaś Brion i Kady byli jej jedynymi żyjącymi krewnymi, oczywiście mieszkała z nimi i pomagała im, nim osiągnęła pełnoletność.
Natomiast Jarro był łajdakiem i egoistą, który nigdy w życiu nie zrobił niczego oryginalnego czy interesującego. A o jego moralności najlepiej świadczył brak manier — choćby to, że nie pukał, tylko podkradał się, żeby podglądać innych.
Dlatego Tani powitała ranek z ulgą. Ubrała się i wyszła na zewnątrz, zdecydowana spędzić większość dnia ze zwierzętami. Mandy była tym zachwycona, choć mógł mieć na to wpływ kolejny orzech lastree. Tani zostawiła ją zajętą rozbijaniem go i zabrała kojoty na spacer.
Nie odeszli daleko, ale dobrą godzinę bawili się w trójkę piłką, i ogólnie rzecz biorąc, mile spędzali czas. Potem Tani postanowiła sprawdzić, jak rozwijają się fretki. Co prawda nie podejrzewała, żeby Jarro posunął się aż tak daleko, by manipulować przy już rozwijających się zarodkach, ale wolała dmuchać na zimne.
Myśl, że może się na niego natknąć, nie poprawiła jej nastroju, toteż była nastawiona znacznie bardziej bojowo niż zwykle, gdy obchodząc prom, prawie zderzyła się z mężczyzną zmierzającym w stronę rampy.
Storm przywiązał wierzchowca przed budynkiem kapitanatu portu i na lądowisko wszedł pieszo. Prom widział z daleka, ale Tani nie zauważył, gdyż zbliżała się z przeciwnej strony i zasłaniał ją kadłub. Natomiast bez trudu zauważył parasowę i odruchowo skręcił ku niej. Widział parokrotnie parasowy w ośrodku szkoleniowym Władców Bestii. Ta była naprawdę piękna.
Przemówił do niej cicho, a ona odpowiedziała miękko.
I akurat wtedy pojawiła się Tani. Widok obcego zagadującego Mandy momentalnie wyprowadził ją z równowagi, a to, że mu odpowiedziała, tylko pogorszyło sprawę.
Obcy nie miał prawa nagabywać jej ptaka, a na dodatek był to Władca Bestii, bo inaczej Mandy by nie zareagowała. Wpojone przez matkę uprzedzenia dały o sobie znać ze zdwojoną siłą i, nie zastanawiając się, Tani warknęła:
— Zostaw Mandy w spokoju!
Hosteen odwrócił się błyskawicznie — dawno nikt go tak nie zaskoczył, toteż odparł chłodno:
— Nie robiłem nic złego. Chciałbym porozmawiać z kimś z Arki. Jeśli powiesz mi, gdzie mogę znaleźć genetyków w tak piękny poranek…
W tym momencie Mandy przerwała mu, głośno i donośnie radząc, co powinien ze sobą zrobić w tak piękny poranek.
Storm wysłuchał jej z otwartą gębą, a potem parsknął śmiechem. Po napięciach poprzedniego dnia i pełnej koszmarów nocy kontrast i zaskoczenie były zbyt wielkie i po prostu dostał napadu wesołości, nad którą nie był w stanie zapanować.
Tani o tym wszystkim nie miała pojęcia, a jego śmiech uznała za wyśmiewanie się z Mandy i z siebie. Niczym ucieleśnienie urażonej godności podeszła, zdjęła parasowę z grzędy i wmaszerowała na pokład. Na szczycie rampy zatrzymała się i rzuciła dumnie przez ramię:
— Powiem komuś, że czekasz.
Jak pech, to pech — pierwszą osobą, którą zobaczyła, był Jarro.
I wtedy ją olśniło — Jarro nie lubił kolonistów, uważał ich za bandę chamów i ignorantów. A w okazywaniu wyższości był doskonały. Miała okazję odpłacić Władcy Bestii za wyśmiewanie się, i to wykorzystując w tym celu tego nadętego bubka.
Uśmiechnęła się więc uprzejmie i powiedziała:
— Jarro, na zewnątrz jest jakiś facet. Pewnie osadnik. Mówi, że chce się widzieć z genetykiem. Podejrzewam, że nawet mu przez myśl nie przeszło, żeby wcześniej umówić się na spotkanie, za to jest uparty. I pewnie przekonany, że przyszedł z czymś naprawdę ważnym, a mnie raczej trudno to ocenić. Pomyślałam, że ty byłbyś odpowiednią osobą…
Jarro wręcz urósł w oczach, tak się nadął, i natychmiast skierował się ku śluzie wyjściowej.
A Tani zachichotała złośliwie — nim Władca Bestii dotrze do tych, na których mu zależy, dostanie zimny prysznic od pyszałka. I dobrze mu tak, niech się nie wyśmiewa z biednego ptaka.
Zostawiła Mandy w swej kabinie i wróciła po pozostawioną na zewnątrz przenośną grzędę. Żartowniś już odchodził, żegnany tryumfującym uśmieszkiem Jarro.
— Doskonale postąpiłaś, mówiąc mi o nim — pochwalił Jarro. — Wyobraź sobie, że on się spodziewał, że stworzymy partnerów dla zwierząt z jego zespołu. Powiada, że martwi się o fretkę, która straciła towarzysza i jest sama z „młodymi.
— A więc jednak Władca Bestii — burknęła Tani.
— Przynajmniej tak mówił — prychnął pogardliwie Jarro. — Mówił też, że chce porozmawiać z naszymi przywódcami, bo pojawiło się jakieś bliżej niesprecyzowane zagrożenie dla bydła. Jakieś wsiowe plotki i tyle. Gdy mu powiedziałem, że są zbyt zajęci, by zajmować się pogłoskami, obraził się i poszedł. Żadnych manier, mówię ci!
I zadowolony wrócił do wnętrza promu.
A Tani spojrzała za odchodzącym i zrobiło jej się trochę nieswojo. Właściwie nie powinna nasyłać na niego Jarra… ale on też nie powinien się naigrawać. A poza tym jeśli miał do nich naprawdę ważną sprawę, to i tak wróci.
Hosteen nie miał najmniejszego zamiaru wracać. Ani teraz, ani nigdy. Znał takie typki jak Jarro. Z trudem powstrzymał się, by go nie zrugać i nie sprowadzić na ziemię. Hamowała go jedynie świadomość, że rozmówca jest zbyt ograniczony, by go zrozumieć. Był tak nadęty własną ważnością i doniosłością swej pracy, że nikt, kto nie zajmował się tym samym, jego zdaniem po prostu nie mógł się z — nim równać. W zeszłym roku miał do czynienia z podobnym czubkiem, tyle że tamten był nieporównanie niebezpieczniejszy — żeby dowieść, jak jest ważny, omal nie doprowadził do wojny tubylców z osadnikami. I też był technikiem, tyle że nie genetycznym. Brad uznał naukowców z Arki za rozsądnych i sympatycznych, niech więc w takim razie sam załatwia wszystko, bo on nie był pewien, czy drugie spotkanie z przemądrzalcem nie skończy się jeśli nie na rękoczynach, to na wymianie obelg.
Przypomniała mu się rada parasowy i poczuł kolejny napływ wesołości, choć nie był to już paroksyzm śmiechu. Przerażona mina dziewczyny wszystko wyjaśniała — ktoś wyuczył ptaka tego pod jej nieobecność i musiała dopiero niedawno to odkryć. To tłumaczyło także jej złość — była to naturalna reakcja obronna. Ale nie tłumaczyło wrogości. Odniósł wrażenie, iż zorientowała się, iż jest Władcą Bestii, i bała się, że w jakiś sposób skrzywdzi parasowę.
Ponieważ nie był w stanie odgadnąć, skąd wzięło się takie nastawienie, przestał sobie nad tym łamać głowę.
Storm wrócił do posiadłości Brada prawie równocześnie z Loganem. Dlatego najpierw się z nim przywitał i popodziwiał trofea łowieckie, a przy okazji uspokoił się do reszty, a dopiero potem wszedł do domu, by porozmawiać z Quadem.
— I jak ci poszło? — spytał Brad.
— W ogóle mi nie poszło. Nie rozmawiałem z Carraldami, bo jakiś nadęty technik nie chciał mnie do nich wpuścić, twierdząc, że są za bardzo zajęci. Pomogła mu dziewczyna, która naskoczyła na mnie, jakbym chciał oskubać jej parasowę.
— To ich siostrzenica. Wyniosła ptaka na zewnątrz, kiedy byłem tam wczoraj.
— A dzisiaj wniosła go z powrotem — dodał Hosteen, uśmiechając się odruchowo.
— Co cię tak śmieszy? — spytał podejrzliwie Logan.
— Cóż… — Storm streścił mu rozmowę z parasową, cytując jej dobrą radę, i obaj ryknęli śmiechem.
— Chyba będę musiał pogadać z Brionem — ocenił Brad, gdy się uspokoił. — Sądzę, że da się przekonać do pomysłu zastąpienia ricnów fretkami, gdy pokażę mu wyniki analiz i symulacji. Wydawało mi się także, że nie jest do końca przeciwny pomysłowi partnerów dla Baku i Surry, zwłaszcza dla Baku… Ale w tej chwili ważniejsze jest to, co odkryliście z Dumaroyem. Próbek, jak rozumiem, nie zostawiłeś?
— Nie było komu. Próbowałem temu cymbałowi wyjaśnić, o co chodzi, ale uznał, że ma do czynienia z przygłupem z zabitej dechami wiochy, który wierzy w plotki i boi się własnego cienia. Oznajmił mi ozięble, że mają ważniejsze zajęcia.
Brad spoważniał.
— Jutro z rana sam tam pojadę — oświadczył. — Kelson ma się zjawić o świcie; powiem mu, żeby zabrał raport ekologów. We dwóch powinniśmy ich przekonać, że to nie przelewki.
Logan pokręcił głową i włączył się w rozmowę.
— Zła taktyka, ojciec. Pomyśl spokojnie: ich tak naprawdę nie interesują nasze problemy. Ale jest coś, co ich interesuje, i to bardzo.
— Materiał genetyczny i święty spokój — prychnął Storm.
— Należy więc zacząć od tego, że kłopoty powoduje najprawdopodobniej coś nie znanego ziemskiej nauce. Nowy gatunek zwierzaka, a więc nowy materiał genetyczny — wyjaśnił Logan.
— Wracając, zastanawiałem się nad Zamkniętymi Jaskiniami — powiedział powoli Hosteen. — Znaleźliśmy tam zoo i ogród botaniczny. Może więc też istnieć wylęgarnia owadów.
— To im to powiedz. Gwarantuję, że natychmiast się zaciekawią.
Przysłuchujący się dyskusji Brad uśmiechnął się w duchu. Pomysł był dobry, a uroku dodawało mu to, że tym razem to nie Storm na niego wpadł. Żeby nie tracić czasu, postanowił od razu skontaktować się z Kelsonem i uzgodnić taktykę.
Brion był zadowolony z faktu, iż naukowcy mieli się przenieść do jego posiadłości na czas pobytu na planecie. Dzięki temu miałby ich pod ręką, a skoro dziewczyna lubi jeździć konno, Logan i Hosteen mogliby ją zabierać na wycieczki… To powinno pomóc w przełamaniu wrogości między nią a Stormem. Może z Loganem pójdzie lepiej, bo byli prawie w tym samym wieku…
— Kelson przywiezie wszystko co potrzebne jutro — oznajmił Brad, wracając do salonu. — Zaprosiłem też Carraldów, by zatrzymali się tutaj. Prawdopodobnie wrócę wieczorem razem z nimi. Logan, przygotuj kilka koni, niech dziewczyna wybierze sobie któregoś. I przekaż naszym jeźdźcom, żeby przepędzili stada dalej od granicy. Jeśli zaczną się kłopoty, wolę mieć frawny bliżej. Hosteen, polecisz z nami. Kelson chce, żebyś zdał relację z wyjazdu i dał im te próbki. Zgodził się z Loganem, że okazja do znalezienia zupełnie nowego materiału genetycznego powinna skłonić naukowców do aktywnej współpracy.
Storm tylko pokiwał głową — tego, z którym rozmawiał, nie skłoniła do niczego. Pozostało tylko mieć nadzieję, że jego przełożeni będą mądrzejsi.
— Będę gotów, asizi — obiecał.
Pozostało liczyć na to, że to Brad ma rację, w ocenie genetyków. Może nie wszyscy są napuszonymi cymbałami albo niezrównoważonymi nastolatkami.
Tym razem do Portu wybrali się we trójkę. Storm dosiadał ogiera imieniem Rain, który choć nie był genetycznie zmodyfikowany, miał ciekawe umaszczenie — czerwone kropki na jasnoszarym tle. Logan jak zwykle siedział na czarnoszarym ogierze, a Brad na karym wałachu statecznego usposobienia. Tani dostrzegła ich z daleka i rozpoznała Brada i Hosteena, toteż zdążyła przestawić grzędę Mandy do kępy drzew rosnących około stu metrów od rampy prowadzącej do wnętrza promu.
Przy tej okazji sklęła w duchu Martena, obiecując sobie solennie zrobić mu coś naprawdę niemiłego przy pierwszym spotkaniu. Nadal nie miała czasu zająć się parasową a właśnie dowiedziała się, że pozostaną na powierzchni ze trzy miesiące. Oznaczało to, że musi znaleźć ten czas, nie chcąc wstydzić się za każdym razem, gdy któryś z kolonistów zechce uprzejmie się przywitać, gdy Mandy będzie w pobliżu. Napełniła pojemniki z wodą i ziarnem, poprawiła mocowanie całej konstrukcji i już bez pośpiechu ruszyła w stronę promu.
I dosłownie wpadła na trzeciego z przybyszów.
Odskoczyła z krzykiem, a ten uśmiechnął się szeroko i wyciągnął dłoń.
— Przepraszam, nie chciałem cię przestraszyć. Jestem Logan Quade — przedstawił się i spytał: — To jest parasowa? Ojciec mówił, że jest piękna, i miał rację.
— Tak, nazywa się Mandy — potwierdziła, próbując delikatnie odciągnąć go od ptaka.
Logan ominął ją zręcznie i podszedł bliżej.
— Słyszałem, że są w stanie zapamiętać długie wiadomości i powtórzyć je bezbłędnie konkretnym osobom. To prawda?
Tani ponownie spróbowała zablokować mu drogę, modląc się w duchu, by nie wypowiedział któregoś ze słów–kluczy.
— To prawda — potwierdziła. — Używa się ich w sytuacjach, gdy klasyczna łączność nie funkcjonuje lub też jej użycie jest zbyt niebezpieczne. Zmodyfikowano w tym celu ich wrodzone umiejętności; usiłowano też wykorzystać ich fizyczne predyspozycje do atakowania celów naziemnych, ale to ostatnie nie bardzo im odpowiada.
Logan znów ominął ją jakby od niechcenia i stanął w pobliżu Mandy.
— Może i nie odpowiada, ale dziób i szpony mają wręcz do tego stworzone — ocenił z uśmiechem, obserwując jej kolejne próby uniemożliwienia mu dojścia do ptaka. — Czym się żywią?
— Na Ishan żywiły się owadami, ale były mniejsze. Na Dulshan jedzą orzechy lastree i owady, które są nieco bardziej okazałe. Na początku karmi się je orzechami i specjalną mieszanką białkową. Mandy orzechy uwielbia, ale dziś jeszcze żadnego nie dostała, choć jest już dziewiąta.
W oczach Logana błysnęły diabelskie ogniki.
— A szkoda, taki piękny dzień… — palnął i czekał na reakcję.
Mandy go nie zawiodła — poradziła mu dokładnie to samo co dzień wcześniej Hosteenowi, powodując u tego ostatniego prawie konwulsje.
Czerwona jak dorodny ziemski burak Tani czekała na kolejny wybuch śmiechu, ale Logan tylko uśmiechnął się szerzej i spytał:
— To ty ją tego nauczyłaś?
Pokręciła głową, nie mogąc wydobyć z siebie głosu.
— Ktoś to zrobił, żeby ci dokuczyć?
— Tak — wykrztusiła.
— Swołocz — ocenił zwięźle i z uczuciem Logan. — Dlaczego tak postąpił?
Tani spojrzała na niego zaskoczona, ale i wdzięczna, że zrozumiał sytuację, a nie wyśmiewał się z Mandy i z niej. I zaczęła opowiadać mu całą historię, ledwie świadoma, że pozostali dwaj przybysze rozmawiają przy rampie z Brionem i Katy. Tego, że Hosteen obserwuje ją dyskretnie, już nie była świadoma.
W zasadzie rozmawiali Brad i Kady, bo Brion i Storm bardziej przysłuchiwali się wymianie zdań, niż w niej uczestniczyli.
— …wszystko więc wskazuje na to, że mamy do czynienia z czymś całkowicie dotąd nieznanym. Istnieje szansa, że są to owady uwolnione z którejś z Zamkniętych Jaskiń stworzonych przez nieznaną cywilizację dawno temu. Skoro istnieje tam ogród botaniczny i istniał zoologiczny, nie jest to niemożliwe. Mój syn próbował wam o tym wczoraj opowiedzieć i dać próbki mogące zawierać DNA tych stworzeń, ale jakiś młodzian całkowicie niezainteresowany tym, co usłyszał, odesłał go z kwitkiem — zakończył Brad.
Ta ostatnia informacja wyraźnie zirytowała rozmówczynię.
— Ile czasu minęło, odkąd te próbki miały kontakt ze stworzeniami, o których mowa? — spytała, z trudem panując nad złością.
Brad zastanowił się, a potem odparł:
— Minimum sześćdziesiąt pięć godzin.
Kady zaklęła w paru językach z dużym uczuciem.
— Czyli teraz są już prawie na pewno bezużyteczne! — warknęła. — Gdybyśmy dostali je wczoraj, choćby po południu, mielibyśmy całkiem realną szansę… Proszę opisać tego młodzieńca!
Ostatnie zdanie skierowane było do Storma, toteż w paru słowach podał rysopis.
— Jarro! — Kady zgrzytnęła zębami. — Już ja się z tym idiotą policzę! Przez tydzień będzie mył zlewki i probówki, cymbał jeden!
— Kady, tym zajmiesz się za chwilę — Brion postanowił interweniować. — Brad zaproponował, żebyśmy przenieśli się do niego, co jest rozsądne, bo będziemy znacznie bliżej rejonu ataków, a jeśli weźmiemy wóz laboratoryjny, nie utracimy mobilności. Tubylcy mogą nas zaprowadzić na miejsce, a na dodatek Brad ma w ogrodzie kilka roślin z tego ogrodu botanicznego obcych.
Kady spojrzała na Quade’a i spytała z nadzieją:
— Coś ziemskiego? Albo z Ishan?
— I jeszcze z paru innych planet. Nie wszystkie zresztą byliśmy w stanie zidentyfikować. To bardziej poletko doświadczalne, bo chcieliśmy sprawdzić, które utrzymają się w naturalnych warunkach Arzor. Zachowaliśmy środki ostrożności, żeby nie doszło do przypadkowych krzyżówek czy rozplenienia się któregoś gatunku, ale te, które zaadaptują się do panujących na planecie warunków, mogą się przydać. Mamy zamiar sprawdzić, czy są jadalne albo użyteczne w jakikolwiek inny sposób. Prawdę mówiąc, powoli już to sprawdzamy.
— I znaleźliście coś?
Brad parsknął śmiechem.
— Żywica jednej z nich rozpuszcza szkło, a stężona może odkształcać lub kształtować plasbet, a nawet armoplast — wyjaśnił.
Brion gwizdnął z podziwem.
— Też nas to zaskoczyło — przyznał Brad. — Armoplast jest naprawdę twardy, a tej żywicy można też używać do trawienia na nim wzorów albo cięcia na dowolne kształty. Paru artystów eksperymentuje na innych materiałach. Poza tym dwie rośliny są jadalne, ale trzeba je sztucznie zapylać. Są więc bezpieczne w uprawie i mogą być dobrym towarem eksportowym, bo nie udało nam się ich zidentyfikować, więc raczej są nieznane.
— I nie macie nic przeciwko temu, żebyśmy ze wszystkiego pobrali próbki? — upewniła się Kady.
— Nie. Jak długo będziecie nas informowali o tym, co odkryjecie.
Kady uśmiechnęła się z zadowoleniem.
— Obiecuję — przyrzekła. — I sądzę, że przeprowadzka to doskonały pomysł. Powiedz Tani, by zaczęła się pakować.
Ostatnie zdanie skierowane było do męża. Ten uśmiechnął się tylko i pokiwał głową.
— Powiem, ale ty też zajmij się pakowaniem. A Jarra zostawimy — niech pilnuje promu. I na początek niech spróbuje uzyskać DNA z próbek, których wczoraj nie chciał. To nie będzie szybkie ani ciekawe i powinno pomóc mu zapamiętać, że to nie on tu rządzi. Może następnym razem, gdy ktoś będzie miał jakąś sprawę do nas, pomyśli, nim coś powie.
Tani i Logan pogrążeni byli w rozmowie o koniach.
— Mamy taką jabłkowitą klacz, która powinna się dla ciebie nadać w sam raz — ocenił Logan. — To przyrodnia i siostra mojego ogiera. Pat Larkin próbuje wyhodować konia, który znosiłby każde warunki klimatyczne panujące na tej planecie, co jest o tyle trudne, że konie nie lubią Wielkiej Suszy. Spróbował dodać odpowiednie cechy astrańskiego duocorna i pierwsze źrebaki z tej krzyżówki wydają się nieźle reagować na suszę. Tyle że z kolei ich kopyta nie bardzo spisują się w Czasie Mokrym… Gleba na Astronie jest lżejsza i bardziej piaskowa i nie trzyma wilgoci, a nasza wręcz przeciwnie…
— To nie taki wielki problem… — powiedziała z namysłem Tani. — Powinno udać się wyizolować odpowiedzialne za to geny i zmienić kopyta na twardsze. Jeżeli ta cecha zostałaby wpisana jako dominująca, wszystkie następne źrebaki miałyby już odpowiednie kopyta… Jeżeli pojedziemy do was, mogę obejrzeć te konie. I nie tylko te. I porozmawiać z twoim przyjacielem.
— Powinnaś też porozmawiać z Hosteenem. On wiele wie o zwierzętach: jest Władcą Bestii.
— Jestem pewna, że wie — parsknęła Tani. — Ale mnie interesują geny odpowiedzialne za twarde kopyta, nie zakute łby!
Logan otworzył usta ze zdumienia i zamknął je bez słowa. To nie była niechęć wywołana wspomnieniem śmiechu Hosteena z poprzedniego dnia. To była wrogość, której nie rozumiał, więc postanowił nie pogarszać sprawy głupimi pytaniami. A nie wiedząc, o co chodzi, mądrych nie był w stanie zadać. Jedyne, co mógł zrobić, to udać, że niczego nie słyszał, i przy pierwszej okazji powiedzieć o wszystkim Hosteenowi.
— Chyba czas dowiedzieć się, co starsi zdecydowali — zaproponowała Tani całkowicie normalnym tonem.
Skinął potakująco głową i oboje ruszyli w stronę rozmawiającej przy rampie grupy.
— A, dobrze że jesteś — ucieszył się Brion, widząc Tani. — Zdecydowaliśmy się skorzystać z zaproszenia Brada. Weźmiemy wóz laboratoryjny. Spakuj, co uznasz za stosowne. Ciotka zajmie się resztą.
— A kto jedzie? — zainteresowała się dziewczyna.
— Tylko my troje, dlatego chciałbym, żebyś dopilnowała uzupełnienia wyposażenia i odczynników laboratoryjnych. I pomogła ciotce unieruchomić sprzęt. Brad ostrzegł nas, że ostatni kawałek drogi jest wyboisty, więc szkoda byłoby coś uszkodzić przez niedbalstwo. Ja zajmę się rozkładem dyżurów na statku w czasie naszej nieobecności 1 przydzielę wszystkim coś do roboty, żeby im się nie nudziło. Zwłaszcza Jarrowi!
Przygotowania zajęły prawie dwa dni i dopiero drugiego po południu wyruszyli. Prowadził Brion, a Tani pełniła rolę pilota. Jak długo jechali główną drogą, nawierzchnia była przyzwoita, natomiast gdy skręcili w boczną, prowadzącą do posiadłości Quade’a, zaczęły się wyboje, tak jak ostrzegał. Żeby niczego nie uszkodzić, Brion jechał naprawdę powoli, toteż dopiero pod wieczór dotarli na miejsce.
Kiedy zajechali przed dom, powitał ich sam Brad. Jak wyjaśnił, Logan pojechał odwiedzić przyjaciela, a Hosteen był czymś zajęty u jednego z hodowców.
— Będzie z powrotem jutro, bo spodziewaliśmy się was dopiero nazajutrz koło południa — dodał. — Ma jeszcze odwiedzić Norbiech z klanów Shosonna i Zamle. To przyjaciele i mogą coś wiedzieć o nowych atakach. A nie używają radia.
Po przeciwległej stronie obszaru zwanego Basin, na pograniczu pustyni, Storm siedział, i używając mowy znaków, rozmawiał z Gorgolem. Norbie był ciągle młody, ale cieszył się już sporym uznaniem jako wojownik i myśliwy. Był też przyjacielem Hosteena Storma od czasu, gdy się poznali.
W jego wyglądzie nic się nie zmieniło — jak zwykle nosił gorset–tunikę ze skóry frawna rozciętą od pasa w dół i spiętą pasem ze skóry yorisa. Był wyższy od człowieka, choć humanoidalnej budowy. Jego czaszka pozbawiona była włosów, za to posiadała dwa niewielkie, zakrzywione rogi. To one stały się przyczyną określenia „kozłowaty” używanego przez część hodowców. Jedynymi ozdobami noszonymi przez Gorgola był naszyjnik z kłów yorisa i pazurowi latacza oraz czerwone tatuaże otaczające blizny. Tych ostatnich stopniowo przybywało, co świadczyło o jego rosnącym statusie w klanie, jako że na uznanie zasługiwały jedynie blizny po ranach odniesionych w czasie walki lub polowania.
Mowa znaków była koniecznością, aparaty głosowe obu ras nie były bowiem w stanie wydać zrozumiałych dla drugiej dźwięków. Dla ludzi mowa Norbiech brzmiała jak ćwierkanie, mowa ludzka dla tubylców jak buczenie.
— Część klanów Nitra opuściła swoje tereny — sygnalizował Gorgol. — Mówią, że dzieją się tam dziwne rzeczy, i wolą być bliżej naszych ziem i dalej od kłopotów. Nasze klany nie są z tego zadowolone.
— Jakie dziwne rzeczy? — spytał Storm.
— Giną frawny, giną konie. Dwa razy znaleźli szkielety myśliwych, którzy wypuścili się na samotne wyprawy. Kości powiedziały, że zginęli bez walki. Nitra nie boją się wrogów, ale mogą walczyć tylko z wrogiem, którego widzą. Nikt nie potrafi walczyć z niewidzialnym przeciwnikiem. Ci–Którzy–Bębnieniem–Przywolują–Grom mówią o złym czającym się w nocy.
Storm skrzywił się odruchowo — jeśli szamani klanów już ogłosili coś takiego, sytuacja musiała być gorsza, niż podejrzewał.
Gorgol niespodziewanie wstał, prostując się tak, iż słońce zalśniło na jego rogach, i dodał:
— Nitra zaczynają wpychać się na nasze tereny. To niedobrze.
Hosteen także wstał.
— Ano niedobrze. Zło zabiło też człowieka i wiele frawnów. Hodowcy są zaniepokojeni. Jeżeli będziemy polowali wspólnie, możemy znaleźć tego wroga. Poznać jego słabe strony i zabić.
— Dobry pomysł. Powiedz, jak klan Zamle może pomóc?
— Przybywają naukowcy, być może okażą się użyteczni. Jeżeli zobaczycie coś, co będzie wskazywać, że Nocna Śmierć się zbliża, poślijcie po mnie. Może zdołam dowiedzieć się czegoś, co pomoże ją pokonać.
— Nocna Śmierć to dobra nazwa — ocenił Gorgol. — Dobrze. Zawiadomimy inne klany i jeśli czegoś się dowiem, prześlę ci wiadomość.
I nie tracąc czasu, dosiadł konie i odjechał.
Storm przyglądał się malejącej sylwetce jeźdźca z zamyślonym wyrazem twarzy.
A więc zabójcy stali się bardziej aktywni. Albo też ich aktywność rosła stopniowo, ale wpierw na terenach Nitra, a dopiero potem na ziemi graniczącej z pastwiskami Dumaroya. To było znacznie bardziej prawdopodobne, bo Nitra niełatwo ulegali strachowi. Zapewne potrzeba było długiego czasu, wielu śmierci, i to nie tylko frawnów czy koni, by zmusić ich do opuszczenia terenów, które uważali za swoje. I od początku klany musiały być przekonane, że ani Norbie, ani ludzie nie mają z tym nic wspólnego — inaczej dawno już wybuchłaby wojna.
Gdyby zdołał porozmawiać z szamanem Norbiech, być może dotarłby do Nitra chroniony słupami pokoju. Genetycy potrzebowali świeżych próbek, bo te, które dostarczył, nie nadawały się do niczego. Tę wiadomość przesłali następnego dnia. Ani w laboratorium promu, ani w laboratoriach Arki nie udało się uzyskać dobrych odczytów DNA, gdyż materiał zdążył się zdegenerować. Jarro w ogóle niczego nie znalazł, ale to Storma nie dziwiło — tak napuszony egoista nie był zdolny do uczciwego wysiłku…
W końcu Hosteen ocknął się z zadumy. Czas było wracać do domu, bo uzgodnił z Bradem, że będzie obecny przy powitaniu Carraldów. Ot, takie rodzinne gorące przyjęcie.
Dosiadł Raina, ale nie spieszył się — nie przynosił dobrych wieści.
Storm dostrzegł zabudowania ze wzgórza w chwili, gdy kanciasty pojazd mieszczący laboratorium zatrzymał się przed budynkiem mieszkalnym. Z szoferki wysiadła Tani, a zaraz potem z wnętrza wyskoczyły dwa kojoty i zaczęły tańczyć wokół niej.
Niespodziewanie Surra uniosła łeb, a po sekundzie popędziła w dół ku nieświadomej niczego trójce. W ciągu paru sekund była na dole i skoczyła na Tani, która pod jej ciężarem wylądowała z łoskotem na ziemi. I z okrzykiem dzikiej radości objęła i przytuliła lwicę.
Oba kojoty zaś w najmniejszym nawet stopniu nie zaniepokojone przysiadły, obserwując to radosne powitanie.
Hosteen pozwolił ogierowi wybierać tempo i trasę zjazdu, toteż znalazł się na dole po znacznie dłuższym czasie niż Surra, która nadal czule witała się z dziewczyną. Nie ulegało wątpliwości, że obie znały się i lubiły. W końcu przestały się tulić — Tani podrapała lwicę pod brodą, na co ta zamruczała radośnie.
— Skąd znasz Surrę? — spytał Storm.
Radosny blask w oczach Tani przygasł, gdy usłyszała jego głos, ale odparła uprzejmie:
— Byłam na Stacji nr 12, gdy się zjawiliście.
To wszystko wyjaśniało: ponad pięć lat temu został poważnie ranny w jednej z ostatnich akcji w czasie wojny. Surra także ucierpiała, choć znacznie mniej. Zostali skierowani do Stacji nr 12 na operację i leczenie. Tani musiała opiekować się jego zespołem, gdy był nieprzytomny, a potem dochodził do siebie po zabiegu. Nie powiedziano mu wtedy, kto zajmował się Surrą (była to tajemnica wojskowa). Fakt, że lwica nadal pamiętała Tani, dowodził, że dziewczyna zrobiła to dobrze. A nawet lepiej niż dobrze, bo Surra nie tylko ją lubiła, ale także jej ufała. A nie należała do łatwowiernych czy szybko nawiązujących znajomości.
— Dziękuję w imieniu Surry i swoim. I przepraszam, że nie miałem wcześniej okazji — powiedział formalnie.
— Surra sama mi podziękowała — prychnęła Tani. — A podziękowań od kogoś, kto wciągnął ją w tę rzeźnię, w której omal nie zginęła, nie potrzebuję.
— Wykonywałem rozkazy, które uważałem i nadal uważam za słuszne.
— I te rozkazy doprowadziły do śmierci Ho, prawda? — spytała, nie ukrywając złości. — Zapoznałam się z przebiegiem służby twoim i zespołu. Ryzykowałeś życie zwierząt i przychodziłeś do nas po nowe. Jesteś taki sam jak wszyscy.
Surra trąciła ją nosem niezadowolona z emocji, jakie odbierała, Tani zrobiła więc, co mogła, by zapanować nad złością — nie chciała denerwować niewinnej niczemu lwicy. Dlatego poklepała ją, wstała i odeszła. Odwrócenie się plecami do Storma sprawiło jej dużą ulgę.
Dzięki temu nie zauważyła wyrazu jego oczu.
A nie był on miły, gdyż Hosteen utwierdził się oto w przekonaniu, że ma do czynienia z rozpuszczoną i rozpieszczoną smarkulą, która dzięki znajomościom dostała zespół, a nie miała do tego prawa. Nie zamierzał tracić czasu z kimś takim. Na Arzor zaczęli ginąć ludzie i zwaliło się na niego wystarczająco dużo poważnych problemów.
Czas było zdać relację Bradowi. Szkoda tylko, że przynosił tak niepomyślne wieści…
Brad i Carraldowie wysłuchali opowieści Hosteena w milczeniu. Pierwsza przerwała je Kady.
— Cokolwiek to jest, najwyraźniej się rozprzestrzenia. Musimy jak najszybciej dostać próbki, by móc to coś zidentyfikować.
Brad przytaknął, nie kryjąc niepokoju.
— Problem w tym, że jak na razie wszyscy, którzy spotkali się z tym czymś, nie żyją — zauważył. — Macie jakiś pomysł, jak zdobyć potrzebny materiał, nie narażając się na śmierć?
— Nie mamy. Wiemy tylko, że nie da się skutecznie walczyć z nieznanym, a żeby poznać przeciwnika, potrzebujemy próbek jego materiału genetycznego.
Przez długą chwilę panowała cisza. Przerwał ją Storm.
— Skontaktuję się z Gorgolem i powiem mu o tym. Norbie dadzą nam znać, gdy zagrożenie pojawi się na ich terenach, a być może ułatwią mi kontakt z Nitra. Potem sprawdzę pograniczne obozy, a dzięki temu będą mogli mnie łatwo znaleźć, gdyby Nitra zgodzili się na spotkanie.
I poszedł się spakować.
Hosteen wybrał sobie nowego konia, gdyż Rain był zbyt zmęczony na ponowną podróż. Wziął też drugiego, jucznego, jako że ta wyprawa miała być dłuższa, toteż potrzebował więcej zapasów. Przy corralu spotkał Tani i Logana, ale zignorował ich — nie miał czasu na głupie dyskusje ani ochoty na kłótnie.
Obserwując odjeżdżającego Storma, Tani utwierdziła się w przekonaniu, że jest nieokrzesanym gburem. Minął ich, nawet nie odzywając się do brata. Wybierał się na przejażdżkę i nawet nie spytał, czy nie miałaby ochoty mu towarzyszyć. Ot, chamidło niemyte i tyle. Jak nie, to nie — obejdzie się. Logan obiecał, że weźmie ją na pustynię, a poza tym w sumie mogła pojechać sama. W bazie danych statku nie znalazła żadnej wiadomości o poważnym zagrożeniu: tubylcy byli przyjaźni, jedyne groźne drapieżniki, czyli yorisy, nie zapuszczały się tak daleko, a ona miała swój zespół.
Kiedy zaproponowała przejażdżkę, Logan szybko osiodłał dla niej klacz i wyruszyli.
Prowadził, opowiadając o roślinach i zwierzętach typowych dla Arzor, a gdy nadarzyła się okazja, pokazywał to, o czym mówił, jak choćby gniazdo freetawów. Zgodził się też z jej propozycją, że może jeździć na każdym wierzchowcu, jeśli przekona się, że konie jej słuchają. Słowem, Przejażdżka była nader udana.
Tani spędzała czas na zabawie z Hsing i jej młodymi, przejażdżkach z Loganem i pracy. Fretki przychodziły do niej regularnie, bo wiedziała, gdzie należy drapać, żeby było najprzyjemniej. Była coraz bardziej zła na Storma — powinien poświęcać im dość uwagi, by nie musiały prosić kogoś obcego o pieszczoty. A w ogóle powinien zabrać je ze sobą — stanowiły cześć zespołu, a zespół powinien działać i być razem.
Wyizolowała geny, tak jak obiecała Loganowi, i czekała na przybycie nowej partii młodych koni, by przejść do następnego etapu — tworzenia wierzchowców wytrzymałych na upały i posiadających zarazem twarde kopyta. Gdyby to osiągnęła, pokazałaby Stormowi, że nie spędza czasu wyłącznie na przyjemnościach.
Przez tydzień było miło i spokojnie, ale Tani sypiała coraz gorzej. Nie dotyczyło to całych nocy, tylko ich części, gdy coś ją budziło. Nie zasypiała potem natychmiast, ale gdy już się jej udało, spała spokojnie i nieprzerwanie do rana.
W końcu zirytowało ją to na tyle, że szóstego wieczoru poprosiła ciotkę o środek nasenny. Tym razem to nie ona się obudziła — jej przeraźliwe wrzaski postawiły za to na nogi wszystkich domowników. Wszyscy też zbiegli się do jej pokoju (w tym część z bronią), by sprawdzić, co wywołało tak głośną i pełną przerażenia reakcję.
Wyjącą Tani obudziła Kady, co nie było proste.
— Co się stało? — spytała wreszcie dziewczyna, tocząc wokół półprzytomnym wzrokiem.
— A tego to akurat my byśmy chcieli się dowiedzieć, bo zerwaliśmy się dzięki tobie na równe nogi — odparła Kady rzeczowo.
— Tak? A co ja zrobiłam?
— Wyłaś, jakby cię żywcem obdzierano ze skóry — poinformowała ją ciotka. — Byliśmy przekonani, że coś cię zaatakowało. Wszyscy czekają za drzwiami na wyjaśnienia.
— Nikt mnie nie zaatakował… to był tylko sen, ale koszmarny — westchnęła Tani, najwyraźniej przypominając sobie stopniowo, co jej się śniło. — Zaczęło się tak jak poprzednie koszmarki, ale poprzednio zawsze się budziłam…
Ponieważ obie siedziały na łóżku, a Kady przytuliła ją mocno, Tani nie mogła spostrzec, że brwi ciotki unoszą się ku górze w nagłym przypływie zrozumienia. Jak na koszmar było to zadziwiająco regularne doświadczenie, tym bardziej że umysł śpiącej dotąd skutecznie się przed nim bronił, budząc ją, nim sytuacja stała się zbyt poważna.
— Od czego się zaczął? — spytała łagodnie.
— Coś polowało… nie, to ja polowałam… też nie tak… nie wiem sama… — Tani potrząsnęła bezradnie głową. — Coś polowało, ale ja słyszałam, że się zbliża… Zbliżało się coraz bardziej, a ja czułam jego głód… zawsze dotąd się budziłam, gdy było naprawdę blisko… Tym razem nie mogłam się obudzić i to na mnie skoczyło… i ugryzło mnie w szyję, a ja nie mogłam się ruszyć… Krwawiłam, a to coś piło moją krew… a potem zaczęło mnie jeść… żywcem… i nie mogłam się ruszyć ani krzyknąć… mogłam tylko krzyczeć w duchu, ale nikt mnie nie słyszał i nie przybył…
Po czym w nagłym paroksyzmie zgięła się nad krawędzią łóżka i zwymiotowała.
— To tylko sen, kochanie — Kady podtrzymała ją, po czym zawołała: — Brion! Przynieś mi dristancin!
Czekający wraz z innymi na korytarzu Hosteen, który wrócił tego wieczoru, słyszał opowieść Tani. Oddalił się niepostrzeżenie, nim Brion wrócił z lekarstwem na uspokojenie. Wiedział, że wraz z Kady zaopiekują się dziewczyną, a musiał się w samotności zastanowić. Nie był przekonany, czy to był zwykły koszmar. A raczej miał pewność, ze tak nie było. Zrodziło się w nim dziwne wrażenie, że Tani w jakiś sposób odebrała emocje tajemniczych zabójców frawnów; to, co opowiedziała, tłumaczyłoby pozycję, w jakiej leżał szkielet Jarrego, który zginął tak, jak spał, nie wykonując najmniejszego nawet gestu obronnego.
Jeżeli ukąszenie zabójcy powodowało paraliż, wszystko stawało się zrozumiałe. Musiała to być ohydna śmierć, bo ofiara cały czas pozostawała przytomna i czuła ból. Leżała, nie mogąc się ruszyć czy choćby wezwać pomocy, i była w tym czasie zjadana żywcem. Śmierć następowała po parunastu sekundach, najdalej po minucie lub dwóch w wyniku szoku, ale były to najdłuższe sekundy w jej życiu… Wstrząsnął nim dreszcz — gorszego rodzaju umierania nie sposób sobie wyobrazić.
Ciekawe było także to, że gdy Tani była przytomna, niczego nie wyczuwała. Dopiero sen obniżał bariery empatyczne i umożliwiał odbiór emocji zabójcy i ofiary. Bez środków usypiających jej umysł reagował, nim to, co czuła, stało się zbyt męczące, teraz ten bezpiecznik nie zadziałał i dostała pełną dawkę z obu stron. Mieszanka była rzeczywiście obrzydliwa i nic dziwnego, że ją zemdliło.
Jeśli wyciągał słuszne wnioski, oznaczało to, że Tani była w stanie zlokalizować zabójców. Istniały środki obniżające bariery empatyczne bez potrzeby zasypiania…
Musiał pogadać z Bradem, a ponieważ pora była równie dobra jak każda inna, postanowił zrobić to zaraz. Przechodząc obok pokoju Tani, zajrzał do wnętrza przez uchylone drzwi.
Kady siedziała przy łóżku, a Tani spała. Wyglądała mała dziewczynka po wyjątkowo wyczerpującym dniu… W tym momencie nowy pomysł wydał mu się dużo mniej atrakcyjny — więź empatyczna z kimś, kto umierał, i to w taki sposób, mogła doprowadzić do śmierci empaty, jeśli stała się zbyt głęboka. Takie rzeczy już się zdarzały, nieczęsto, ale się zdarzały.
Kilkoro Władców Bestii, a raczej kandydatów na Władców Bestii w trakcie szkolenia, zbyt głęboko sprzęgniętych z zespołem zginęło w ten sposób, gdy któremuś zwierzakowi zdarzył się śmiertelny wypadek. Człowiek ginął wraz z nim w wyniku szoku.
Z drugiej strony była to jedyna realna możliwość, jaką mieli…
A Tani miała zespół i zdolność komunikowania się ze zwierzętami. Pytanie, jak silne były te umiejętności i czy kiedykolwiek przeszła jakiekolwiek szkolenie. Należało wpierw dowiedzieć się tego, a dopiero potem przedstawić pomysł Bradowi.
Dlatego zawrócił w pół kroku. Co prawda zasnął dopiero po godzinie, ale za to spał jak kamień.
Rankiem, ledwie się obudził, Hosteen wstał, ubrał się i poszedł porozmawiać z Carraldami.
Tani spała długo wyczerpana wydarzeniami ostatniej nocy, ale jej opiekunowie wstali wcześnie i zajęli się testowaniem urządzeń laboratoryjnych. Hosteen także szybko był na nogach, zjadł pospiesznie śniadanie i właśnie dopijał swankee pełniącą rolę kawy, gdy naukowcy zjawili się na posiłek. Pozwolił im zjeść w spokoju, a dopiero potem spytał:
— Jak się czuje Tani?
— Śpi.
— A jej zespół jest z nią?
Sprawdzić tego nie mógł, gdyż drzwi do pokoju były zamknięte, za to Hsing i młodych nie znalazł na zwykłym miejscu, stąd nabrał podejrzeń.
Brion spojrzał na niego zdziwiony.
— Jest, a dlaczego pytasz?
— Pomogą jej — odparł zwięźle. — Czy ona przechodziła test przeznaczony dla ewentualnych Władców Bestii?
Kady westchnęła i spytała:
— Czy to ma coś wspólnego z koszmarem?
— Ma — potwierdził Hosteen i przedstawił swoją teorię Kiedy skończył, naukowcy spojrzeli na siebie wymownie, po czym Brion pokiwał głową i rzekł:
— Chyba powinienem opowiedzieć ci jej historię. Ojcem Tani był Jasne Niebo…
— Spotkałem go — przerwał mu zaskoczony Storm. Raz. Był Czejenem i doskonałym Władcą Bestii.
— Zgadza się. Jej matką była moja siostra, Alisha. Pochodzimy ze starej irlandzkiej rodziny, w której od czasu do czasu przejawiają się talenty paranormalne. Głównie empatia, ale nie tylko. Alisha była pielęgniarką, a gdy w wyniku przedłużających się walk zaczęło brakować lekarzy, przeszła kurs felczerski. Felczerzy jako pierwsi zjawiali się wraz z sanitariuszami i strażakami na miejscach ataków, ledwie Xikowie zostali wybici. Widziała wiele cierpień i okropności…
Storm pokiwał głową ze zrozumieniem — Xikowie nie okazywali litości na okupowanych terenach, dlatego mieszkańcy Ishan walczyli dosłownie do ostatniego. Rajd, którego celem było zniszczenie Ziemi, w zamyśle Xików miał zakończyć wojnę — wierzyli, że unicestwienie rodzinnej planety gatunku ludzkiego załamie ludzi i odbierze im wolę walki. Fakt, że wywarło to wręcz odwrotny skutek, musiał być dla nich nie lada szokiem. Kolonizacja innych planet trwała jednak od dziesięciu pokoleń i ludzie potrafili pogodzić się z utratą ojczystej planety i skupić na zemście.
— Wiem, że widziałeś swoje… prawdopodobnie jeszcze więcej makabry niż Alisha — powiedział Brion. — I Jasne Niebo. Stanowili bardzo zżytą rodzinę i jego śmierć złamała Alishę. Obwiniła o nią dowództwo, a szczególnie dowództwo waszej formacji. Twierdziła, że to dowództwo Władców Bestii zmarnowało życie jej męża w imię jakiegoś idiotycznego i nieprzemyślanego planu. Rzadko się wtedy z nami widywała i dopiero potem od Tani dowiedzieliśmy się tego wszystkiego. Osobiście sądzę, że po śmierci męża moja siostra nie była w pełni władz umysłowych… Nauczyła Tani, że poza jej ojcem wszyscy Władcy Bestii byli źli i marnowali zwierzęta, byle ocalić własną skórę. Zadaniem Tani, gdy dorośnie, miało być utrzymywanie zwierząt jak najdalej od Władców Bestii i wojny. Śmierć matki była kolejną tragedią, która wzmocniła u dziecka część poglądów przekazanych przez matkę.
— Jak zginęła? — spytał Hosteen.
— Przez głupotę jakiegoś wyższego oficera z dowództwa obrony terytorialnej. Niewielkie siły Xików dotarły na Ziemię w czasie jednego z rajdów zwiadowczych przed głównym atakiem. Opanowali na krótko kawałek Teksasu i zabili sporo ludzi. Ledwie ich wybito, przewieziono na zaatakowany obszar zespoły medyczne, by zajęły się rannymi. Dowodzący akcją oficer nie wziął pod uwagę ostrzeżeń bardziej doświadczonych podwładnych odnoś nie do taktyki wroga. Otóż Xikowie często rozdzielali siły:; mniejszymi przeprowadzali pierwszy atak, po czym czekali, by na danym terenie zebrali się potrzebniejsi do dalszego prowadzenia wojny ludzie, jak lekarze, wyżsi oficerowie czy inni specjaliści, i pozostałymi siłami uderzani ponownie, wyrzynając wszystkich, których napotkali. Taki też było i tym razem. Z nagrań wynika, iż wspomniany oficer zignorował ostrzeżenia i rozkazał ekipom ratunkowym wylot pod groźbą postawienia pod sąd za tchórzostwo w obliczu wroga. W wyniku tego zabitych zostało prawie dwieście osób w tym pięćdziesięciu medyków. I to, że ten idiota stanął przed sądem, został zdegradowany i wysłany na Fremlyn, gdzie zginął, niczego już nie mogło zmienić. Ponieważ Alisha wyznaczyła nas na prawnych opiekunów córki na wypadek swej śmierci, Tani znalazła się z nami na Arce, bo właśnie wtedy zajmowaliśmy finalizowaniem tego projektu.
— Myślałem, że to zaczęło się dopiero po zniszczeniu Ishan — zdziwił się Hosteen.
— To była ostatnia faza, albo, jak twierdzą inni, druga operacja. My zaczęliśmy wcześniej i współpracowaliśmy ze sztabem Sił Specjalnych. Mieliśmy wybrać odpowiednia gatunki ze wszystkich planet Konfederacji i zmodyfikować je tak, by jak najlepiej nadawały się do zespołów Władców Bestii. Zdecydowano, że skoncentrowanie wszystkich badań nad tym na Ziemi jest zbyt ryzykowne, gdyż zniszczenie placówki spowodowałoby zaprzepaszczenie wszystkich doświadczeń, wyników, ludzi i szkolonych zespołów. Dlatego zdecydowano skopiować bazy danych i banki embrionów oraz materiału genetycznego i przenieść je na kilka innych planet, wykorzystując istniejące tam stacje Zwiadu Kartograficznego.
— Byliśmy gotowi, gdy Ishan została zniszczona — dodała Kady. — Do pewnej osoby w Naczelnym Dowództwie dotarło, że skoro taki los spotkał jedną planetę, może spotkać i Ziemię. Przekonała innych, obiecując w razie czego wziąć całą winę na siebie. Pozostali mieli powoływać się na jej rozkazy. I w ten nielegalny sposób postawiła na swoim. Bezprawnie przeznaczyła ludzi i pieniądze i po trzech miesiącach Arka była gotowa: pełne bazy danych i banki genetyczne, dobrana załoga i naukowcy oraz przygotowane fundusze na tajnym koncie na jednej z planet. Przeprowadzono nawet akcję w ogrodach zoologicznych i innych miejscach, gdzie znajdowały się zwierzęta i rośliny z planety Ishan, by odzyskać próbki ich materiału genetycznego. Pierwotnie przeznaczony na ten cel statek okazał się zbyt mały na kosmiczne laboratorium, toteż wspomniana osoba, głowa starego rodu kupieckiego, podarowała na ten cel największy frachtowiec, który mieli, a którego nie dało się przerobić na transportowiec wojskowy ze względu na zbyt słabą konstrukcję. A potem sfałszowała rozkazy, doprowadzając do jego przebudowy. Działo się to w czasie maksymalnego nasilenia ofensywy Imperium i coraz częstszych rajdów zwiadowczych na Ziemię. Jakie wtedy panowało zamieszanie, wszyscy wiemy. Miała świadomość, że odpowie za wszystko, jeśli przetrwa, ale uznała, że to, co robi, jest ważniejsze od jej własnej przyszłości… Miała rację. Tani pracowała już wtedy z nami i wiedziała, co ryzykuje Efana. Z tego powodu jeszcze bardziej pogłębiła się jej niechęć do dowództwa Władców Bestii. Nowy dowódca nie chciał współpracować i musieliśmy ukraść część materiału genetycznego. Tani wraz ze swoim zespołem bardzo w tym pomogła, ale przez to zwróciła jego uwagę. Została poddana testom i osiągnęła naprawdę dobry wynik, więc uparł się, by została objęta oficjalnym szkoleniem…
Kady umilkła i jej dłoń nagle zaczęła drżeć. Dopiero po chwili ciszy podjęła dalszą opowieść:
— Sam wiesz, jak trudno jest znaleźć ludzi nadających się na Władców Bestii. Dowództwo było zdesperowane; jak się okazało, miało to miejsce na dwa miesiące przed zniszczeniem Ziemi. Władcy Bestii ginęli, podejmując najbardziej ryzykowne misje, by dać nam wszystkim czas do wzmocnienia obrony. Tani odmówiła, ale miała już ukończone szesnaście lat i mogli ją powołać do wojska. Gdyby i wtedy odmówiła wstąpienia do tej formacji, trafiłaby do psychotechników, którzy albo by ją przekonali, albo złamali. Nie była to miła perspektywa. Gdyby wasz dowódca inaczej do niej podszedł i zamiast rozkazywać, wytłumaczył, być może zgodziłaby się rozpocząć wstępne szkolenie. A kiedy przekonałaby się, jak traktowane są zwierzęta i jakie misje wykonujecie, być może zmieniłaby swoje podejście do całej koncepcji Władców Bestii. Groźby podziałały na nią tak jak na każdego upartego człowieka. Oboje jej rodzice także byli uparci.
Hosteen przytaknął — sam był uparty i wiedział, jak to działa.
— Zauważyłem, że zawsze mówi o rodzicach, używając imion — wtrącił.
Kady wzruszyła ramionami.
— Tak o mężu mówiła po jego śmierci Alisha, Tani przejęła ten nawyk. Potem my także tak o nich mówiliśmy, więc utwierdziła się w nim.
— Jak uniknęła szkolenia?
— Dzięki Efanie. Ta co prawda nie mogła interweniować bezpośrednio, ale wydała rozkaz, by Arka przetransportowała materiał genetyczny do Terlaine, a potem sfałszowała inne rozkazy i pomogła przemycić Tani oraz jej zwierzęta na pokład. W parę tygodni po naszym odlocie Ziemia została zniszczona.
— A Efana? — spytał Storm.
Kady potrząsnęła jedynie głową, toteż odpowiedział Brion:
— Zginęła wraz ze wszystkimi na planecie. Otrzymaliśmy wiadomość od niej nadaną w chwili, w której rozpoczęło się bombardowanie. Prosiła, by przekazać Tani, że żadne ze zwierząt nie będzie cierpiało, a nam, żebyśmy pamiętali, iż naszym celem jest dobro wszystkich planet i wszystkich ludzi. I że choć wkrótce będziemy pracowali dla pokoju, musimy pamiętać, że do wojny trzeba dwóch, ale do masakry wystarczy jedna strona. I że jeśli będziemy musieli walczyć, mamy to robić dobrze i zdecydowanie od początku.
— Co miała na myśli, mówiąc, że zwierzęta nie będą cierpiały?
— Efana kazała zamontować we wszystkich pomieszczeniach, w których przebywały, pojemniki z błyskawicznie działającym gazem — wyjaśniła Kady. — By je uruchomić, wystarczyło w odpowiedni sposób nacisnąć wisiorek, który zawsze nosiła. Mówiła, że to ostatni podarunek dla tych, których kocha. Wiadomo było, że jeśli zacznie się tam bombardowanie, zwierzęta nie będą w stanie walczyć, bo Xikowie pozostaną na orbicie, nie zejdą na ląd, a mogą nie trafić bezpośrednio w stację. Od promieniowania umiera się wolno i w bólu. A na chorobę popromienną nie ma lekarstwa…
Storm milczał, słowa były bowiem zbyteczne. Okręty Imperium nie przebywały długo na orbicie Ziemi — ledwie kilkanaście minut — ale wystarczyło to na zrzucenie odpowiedniej ilości ładunków nuklearnych, by zmienić Ziemię w radioaktywną pustynię. Tyle że nie nastąpiło to powoli i wiedział z nagrań, że ci, którzy mieli pecha znaleźć się z dala od miejsc detonacji, umierali po paru dniach, o ile nie zabili się sami wcześniej. Efana zasłużyła na szacunek wszystkich, którym drogie były zmutowane zwierzęta. A to, co usłyszał, równocześnie wyjaśniało zagadkę niewielkiej plakietki, którą zauważył przy wejściu do Promu, z napisem Arka — SPUŚCIZNA EFANY.
Pozwoliło mu także lepiej zrozumieć dziewczynę, którą źle ocenił — nie była bynajmniej rozpuszczoną nastolatką, lecz ofiarą okrutnego splotu wydarzeń spowodowanych przez wojnę z bezwzględnym wrogiem i kontakt z durniami w stopniach oficerskich.
— Tani ma powody do takich czy innych uprzedzeń, choć nie oznacza to, że te uprzedzenia są słuszne — podjęła po chwili milczenia Kady. — Wie, że zespół nie może żyć wiecznie i że nawet przed wojną, w Zwiadzie, zwierzęta ginęły, wykonując różne zadania. Zdaje sobie sprawę, że Konfederacja zrobiła wszystko, by nie dopuścić do wojny, i że to nie my ją wywołaliśmy. Od czasu zniszczenia Ziemi zrobiła naprawdę duże postępy, ale część uprzedzeń pozostała. Pamiętaj, proszę, że nie są jej winą, i spróbuj nie tracić cierpliwości, rozmawiając z nią.
— Spróbuję — obiecał, wstając.
Po czym skinął im uprzejmie głową na pożegnanie i wyszedł.
Dosiadł gotowego do drogi ogiera czekającego przed domem i skierował się w stronę pustyni, analizując to, co usłyszał. Tani zasługiwała na wyrozumiałość i było mul jej żal, ale z drugiej strony mogła być jedyną deską ratunku dla całej planety. Wybór nie był łatwy, ale…
Rozmyślania przerwało mu niespodziewanie głośne ćwierkanie.
Obecność Norbiech tak blisko zabudowań mogła oznaczać tylko jedno — kłopoty, i to poważne. Natychmiast skierował się w stronę wzgórza, z którego dobiegło wezwanie i po chwili stał już naprzeciw Gorgola.
— Co się stało? — spytał bez zbędnych wstępów.
— Kłopoty. Jeden z klanów Nitra wtargnął na tereny sąsiadującego klanu Norbie i zajął jego źródło. Nitra mówią, że na pustyni grasuje śmierć i że teraz to ich teren. Odmówili klanowi wody z tego źródła, więc wybuchła walka. Padli zabici, których trzeba będzie pomścić. Nitra przegrali i uciekli. W stronę obszaru zwanego Peaks.
Storm zaklął. Ziemie Dumaroya znajdowały się właśnie na tym terenie. Jeśli Nitra wejdą na jego pastwiska Dumaroy przestanie gadać, a zacznie strzelać.
— Nitra kierują się ku terenowi Dumaroya? — upewnił się.
— Myślę że tak. Jechałem tak szybko, jak mogłem. Klan Zamle nie chce wojny i Krotag powiedział, że mam cię ostrzec, żebyś mógł uprzedzić Kelsona.
Wódz klanu Zamle był doświadczony i rozsądny — jeśli Kelson dotrze do Dumaroya wcześniej niż Nitra, być może zdoła zapobiec walce. W przeciwnym bowiem wypadku może rozpocząć się wojna na nieporównanie większą skalę, niż mógłby to sugerować najazd jednego klanu na jedną posiadłość hodowlaną. Storm zeskoczył z konia i wręczył cugle Gorgolowi, biorąc od niego wodze jego spienionego wierzchowca.
— Wracaj do Krotaga i powiedz mu, że zawiadomię Kelsona. I powiedz mu też, że mój ojciec prosił, by przekazać, że jeśli wojna dotrze na tereny klanu Zamle, klan zawsze będzie mile widziany na tych ziemiach.
Wiedział, iż Krotag uzna ofertę za uczciwą — Logan został oficjalnie przyjęty do klanu parę lat temu, toteż Brad, będąc jego ojcem, proponował pomoc w przypadku wojny jako krewny, nie jako osoba obca. Shosonna mogli przyjąć ofertę bez utraty twarzy czy obawy zdrady. A wiadomo było, że dwaj wojownicy działający razem są trzykroć silniejsi niż walczący osobno. Hodowcy musieli się z tym pogodzić i część z nich zresztą najprawdopodobniej postąpi podobnie. Pat Larkin czy Dort Lancin bez trudu pojmą, że mają dość ziemi dla frawnów, by gościć najbliższy klan Norbiech i dzięki temu uniknąć wojny. Ale inni, tacy jak Dumaroy, na to nie pójdą, bo dla nich własność to rzecz święta, a ziemia stanowi prawie relikwię. Poza tym po stracie syna przyjaciela Dumaroy tylko czekał, by na kogoś zwalić winę za jego śmierć.
Nie tracąc czasu, Hosteen pożegnał Gorgola i ruszył w drogę powrotną.
Zmęczony wierzchowiec stanął na wprost drzwi wejściowych, Storm zeskoczył z niego i wpadł do wnętrza, ignorując fakt, iż z konia płatami opada piana. Normalnie w pierwszej kolejności zająłby się wierzchowcem, ale teraz miał ważniejszą sprawę do załatwienia. Dopadł radiostacji, wybrał stosowny kanał i wywołał Kelsona. Ten na szczęście był na miejscu. Hosteen zdał mu relację że spotkania z Gorgolem i jeszcze nim skończył, usłyszał, jak Kelson wyrzuca z siebie serię rozkazów, po których w tle słychać było tupot.
— Gorgol powiedział, dlaczego Nitra zdecydowali się na tak drastyczne posunięcie? — spytał Kelson, gdy relacja dobiegła końca.
— Nitra powiedzieli, że śmierć grasuje na pustyni, co według mnie oznacza zwiększoną aktywność zabójców. Nitra musieli ponieść spore straty, skoro się na to zdecydowali, bo są przywiązani do swych terenów łowieckich.
— Jak zaatakują Dumaroya, to w tym klanie może nie przeżyć ani jeden myśliwy — burknął Kelson. — Dobra, lecę i spróbuję zapobiec strzelaninie. Skontaktuję się z wami, gdy jakoś uporządkuję to zamieszanie.
I zakończył połączenie.
Storm odsapnął. Teraz należało zająć się koniem i zawiadomić o wszystkim Brada.
Wstał i wyszedł.
Hosteen kończył właśnie przekazywać Quade’owi złej wieści, gdy odezwał się Kelson.
— Możecie się uspokoić. Nitra skręcili w dolinę, do której nikt nie rości sobie praw. Prosiłem Dorta, żeby miał na nich oko, bo jego teren jest najbliżej, i zostawiłem mu zapas G–34. Dort to spokojny człowiek i użyje gazu tylko jeśli będzie musiał. A w ten sposób unikniemy strzelaniny: kiedy Nitra się ockną, powinni być skłonniejsi do rozmów, zwłaszcza że do Lancina zdążą w tym czasie dotrzeć posiłki. Storm, jeśli masz jakieś pomysły, bierz się do ich realizacji. Dziś mieliśmy szczęście, jutro może go nam zabraknąć.
— Wiem i zrobię, co będę mógł. Bez odbioru.
Brad, przysłuchujący się rozmowie w milczeniu, spytał:
— Co ci chodzi po głowie?
— Podstawowym problemem jest to, że bez wiadomości o przeciwniku nie sposób obmyślić skutecznej obrony. Muszę w jakiś sposób odnaleźć napastników i dostarczyć Carraldom świeże próbki genetyczne, żebyśmy wiedzieli, z czym mamy do czynienia.
— To niebezpieczne zadanie. Nitra są doświadczeni i znają teren, a nie zdołali uniknąć strat. I to dużych, i przez dłuższy czas, inaczej nie opuściliby swych terenów łowieckich. Zdajesz sobie z tego sprawę?
— Musieli próbować każdego sposobu obrony czy ataku, jaki przyszedł im do głowy, i żaden nie przydał się na nic. A skoro przydarzyło się to jednemu klanowi, spotka też inne. Należy się spodziewać coraz większego nacisku dzikich na Norbiech. I to szybko. Norbie będą się bronić i Nitra mogą dojść do wniosku, że z ludźmi pójdzie im łatwiej.
— Wiem — przyznał nieco zrezygnowany Brad. — Rozmawiałem nieoficjalnie z dowództwem rozjemców. Jeżeli tubylcy zostaną przegonieni ze swych terenów, zaistnieje podstawa do anulowania traktatu i możemy stracić prawa do ziemi, którą przejmą oni. Jak na razie jest to teoria, ale nie ma powodu sądzić, by coś, co grasuje na pustyni, było uprzejme zatrzymać się na granicy naszych pastwisk, toteż trzeba się z tym liczyć. Czasu na działanie nie ma wiele, kiedy bowiem decyzja o anulowaniu traktatu zostanie podjęta, osadnicy jak jeden mąż wystąpią przeciwko tubylcom. Ponieważ władze planety nie będą w stanie wypłacić rekompensat, zaczną się masakry. Trupowi nie trzeba oddawać ziemi, prawda? Potem przybędzie Patrol i wtedy wybuchnie regularna wojna, bo osadnicy nie będą mieli do stracenia nic prócz życia. Nie zdołamy jej wygrać, ale walczyć będziemy. Jedynym sposobem, by temu zapobiec, jest zlikwidowanie przyczyny całego problemu. Jedź porozmawiać z Krotagiem, a zwłaszcza z Ukuri. Jest szamanem, może ma jakiś pomysł… Storm pokiwał głową.
— Wyruszę natychmiast — obiecał — ale wezmę zwierzaki i dokonam przy okazji zwiadu. Spróbuję znaleźć jakoś te cholerne próbki dla genetyków.
I wyszedł, by szukać fretek.
Hing znalazł prawie natychmiast — wyciągnięta jak długa zażywała kąpieli słonecznej. Co prawda potrzebował tylko jej, ale wolał się upewnić, gdzie są młode, toteż przesłał jej telepatycznie stosowne pytanie. W odpowiedzi zobaczył obraz Tani, którą obsiadły pozostałe cztery fretki. Odebrał też ich wrażenia: Tani była ciepła, miła i dawała poczucie bezpieczeństwa. Poinformował Hing, że Tani naturalnie jest miła, i w odpowiedzi ujrzał w umyśle obrazek, na którym stał obok Tani i trójki młodych fretek z ludzkimi głowami.
Z wrażenia omal nie upuścił Hing.
— Nie! — oznajmił głośno i zdecydowanie. — Żadnych takich. A teraz poszukaj Surry, bo wybieramy się w drogę!
Storm na nowym wierzchowcu ponownie wjechał na wzgórze, na którym tego dnia spotkał Gorgola. Hing wyglądała z torby przytroczonej do siodła, Baku krążyła w górze, a obok konia maszerowała Surra. Na wschodzie widać było dwa czarne punkciki — Logan zabrał Tani na przejażdżkę. Hosteen, nie zatrzymując się, zjechał w dół zbocza z mocnym postanowieniem porozmawiania z nią zaraz po powrocie. Wychodziło na to, że była kluczem do rozwiązania całego problemu.
Gdy kładł się spać, przyszło mu na myśl, że skoro ona potrafiła wyczuć napastników, on także powinien być w stanie to zrobić; w końcu przeszedł szkolenie…
Zasnął z tą myślą…
…i obudził się mokry od potu i pełen obrzydzenia.
Zasnął ponownie i sytuacja się powtórzyła.
Trzeci raz błędu nie powtórzył — rozpalił ogień i siedział przy nim do rana.
W blasku słońca koszmar stracił na wyrazistości, ale Storm już doskonale rozumiał, dlaczego emocje, które odebrała Tani, wywołały taką silną jej reakcję. On walczył i zabijał. I w niektórych sytuacjach sprawiało mu to satysfakcję. Jednak to, czego teraz doświadczył, było dewiacją. Z jednej strony przerażenie i ból ofiary, z drugiej najpierw wściekły głód, a potem chora radość zabójców z picia ciepłej krwi i jedzenia żywego mięsa. Ból ofiary był tak silny, że wyrwał go ze snu.
Za drugim razem był świadom, czego się spodziewać, toteż umysł zareagował wcześniej. Odebrał tylko przerażenie ofiary czującej zbliżającą się pogoń, nagły ból w szyi i paraliż. A potem się obudził. Tylko że tą drugą ofiarą nie było zwierzę i nie znajdowała się ona daleko. Wiedział, że w normalnych warunkach ze zwierzętami zespołu może utrzymać łączność na odległość czterech do pięciu mil, w ekstremalnych warunkach zasięg ulegał zwiększeniu do dziesięciu, ale dalej nie, nawet pod wpływem środków farmakologicznych. Istniała naturalnie możliwość, że zabójcy odczuwali tak silne emocje, że odebrał je z większej odległości, ale nie sądził, by była ona o wiele większa.
Powoli ruszył w kierunku, z którego nadszedł drugi przekaz empatyczny. Co prawda jak dotąd ataki następowały tylko nocą, ale zachował czujność i przedsięwziął wszelkie środki ostrożności, jakie tylko przyszły mu na myśl. Musiał odszukać szkielety ofiar, by zorientować się, z jakiej odległości wyczuwał napastników. Dlatego Baku i Surra bacznie przeczesywały okolicę, ale do południa niczego nie znalazły. Około południa zatrzymał się na popas, by dać wszystkim odpocząć, a Hing pozwolić zażyć trochę ruchu.
Fretka radośnie skorzystała z okazji i gdy Hosteen kończył przekąskę, wróciła z łupem. Okazała się nim strzała, i to cała, nie uszkodzona, nowa i nie nosząca śladu wpływu warunków atmosferycznych, co oznaczało, że leżała na ziemi ledwie kilka godzin. Barw i znaków nie rozpoznał, ale bez wątpienia była tubylczego pochodzenia. Nąjprawdopodobniej więc Hing znalazła ją przy ciele, ani Nitra, ani Norbie nie gubili bowiem strzał. A ofiara nie mogła paść w bitwie, gdyż każdy klan starannie zbierał łupy, czyli wszystko, co mogło się przydać.
Ale zabójcy tak nie postępowali. Jeżeli coś nie zostało zbryzgane krwią ofiary, nie interesowało ich i zostawało przy szkielecie. Przyjrzał się uważnie fretce, która czekała cierpliwie, aż odda jej zdobycz.
— Hing, gdzie to znalazłaś? — spytał, wzmacniając pytanie serią obrazów.
Z doświadczenia wiedział, że w jej przypadku najlepiej działa ta forma komunikacji. Podziałała i tym razem fretka pisnęła radośnie i pognała przez trawę do sterty głazów. Za jednym z nich znajdował się otwór — typowa nora djimbuta, ale z powiększonym wejściem. Djimbut były kopaczami lubiącymi kryć się w ziemi i często zamieszkiwały te same nory przez wiele pokoleń, pogłębiając je i poszerzając tak, że mogły się tam swobodnie pomieścić całe rodziny.
Opuszczone nory często służyły innym zwierzętom tubylcom albo i ludziom za schronienie na noc lub na pustyni na okres największych upałów. Nawet bowiem zwykła nora pojedynczego zwierzęcia po powiększeniu wejścia była znacznie chłodniejsza od otoczenia, a mógł się tam zmieścić i człowiek, i koń. Hing zniknęła w otworze i pojawiła się po chwili z drugą strzałą w pysku. Tej Storm jej nie odebrał, bo niczego nowego by się już nie dowiedział, a Hing lubiła zachowywać swoje znaleziska.
Ponieważ nie chciało mu się wracać po latarkę, odciął długą gałąź z pobliskiego krzaka i rozciął ją tak, by w środku umieścić kilka przypominających kłębki wełny kwiatów innego krzewu. Jak przekonali się pierwsi osadnicy, kwiaty wełniczki, bo tak nazwano ów krzew, umieszczone w gałęzi jeden nad drugim tworzyły doskonałe i zaskakująco długo palące się pochodnie.
Na wszelki wypadek zrobił dwie, jedną wsunął za pas, drugą zapalił i wszedł do nory, rozglądając się i oświetlając wnętrze. Tak jak się spodziewał, zobaczył szkielet tubylca, a obok niego zwyczajowy ekwipunek myśliwego: łuk, kołczan i worek podróżny. Pod kośćmi leżał częściowo wygryziony do gołej ziemi pled. Jego wzór nie był znajomy, więc zabitym na pewno nie był nikt z klanu Shosonna.
Wbił w ziemię pochodnię i naszkicował w notesie ów wzór, opisując równocześnie kolory. Zabitego należało pogrzebać, ale on mógł mu zapewnić tylko prowizoryczny grób. Natomiast po zidentyfikowaniu klanu, z którego pochodził, można było przekazać wiadomość jego ziomkom, a ci zajęliby się właściwym pochówkiem. W identyfikacji mogły też pomóc łuk i strzały, toteż następnie im poświęcił uwagę. I wśród zwykłych strzał myśliwskich odnalazł kilka o postrzępionych, pełnych zadr grotach — strzały wojenne, których nie sposób było wyjąć z rany, by któryś z kolców nie odłamał się i nie pozostał w ciele. Ten wzór grotów wojennych widział już wcześniej — tak wykańczali swoje Nitra i po tych właśnie wykończeniach najłatwiej było rozróżnić groty Norbiech od grotów Nitra.
Powstała w ten sposób nowa zagadka: co samotny wojownik Nitra robił na obszarze łowieckim klanu Shosonna, i to tak blisko terenów osadników… Analizowanie tej niespodzianki przerwało mu nagłe ostrzeżenie przesłane Przez Surrę.
Zbliżali się jeźdźcy, a ponieważ jechali pod wiatr, nie wyczuła ich wcześniej. Baku zaś siedziała sobie spokojnie na gałęzi, gdyż nie kazał jej po posiłku sprawdzić okolicy.
Jego błąd.
Przeniósł pochodnię tak, by znajdowała się za szkieletem i oświetlała go, po czym przeskoczył do wejścia, gdzie mrok był najgęstszy. Dzięki temu każdy, kto wejdzie, odruchowo skupi uwagę na szkielecie i będzie podatniejszy na niespodziewany atak.
I czekał.
Tani tymczasem nudziła się setnie. Wszyscy traktowali ją jak kalekę i miała już tego dość. Wspomnienia koszmaru stłumiła w sobie tak skutecznie, że pozostało jedynie nieprzyjemne wrażenie, żadnych szczegółów. Miała też dość leżenia w łóżku i nadskakiwania, jakby była poważnie chora. Na zewnątrz były konie, nowe okolice i Logan zawsze gotów dotrzymać jej towarzystwa, a na dodatek jej zwierzęta z niecierpliwością czekały na możliwość wybiegania się i wylatania. Mandy poza tym nie mogła już patrzeć na papkę spożywczą i kategorycznie domagała się żywego posiłku, najlepiej osobiście złapanego.
Dlatego Tani poczekała spokojnie, aż wszyscy wyjadą. Brad i jeźdźcy pracowali, Brion i Kady byli zajęci w laboratorium, Storma wymiotło na dłużej, a Logan gdzieś zniknął. W całym domu znajdował się tylko kucharz, a i on miał dość zajęć, by nie opuszczać rejonu kuchni i spiżarni.
Starając się zachować ciszę, ubrała się, przypinając do prawego ramienia i przedramienia specjalną poduszkę pozwalającą Mandy utrzymywać się na jej ramieniu. Było to niezbędne, parasowa bowiem wprawdzie traktowała ją niezwykle delikatnie, ale pazury miała imponujące, a musiała je zacisnąć, by utrzymać równowagę. Okno Tani zbadała już wcześniej — otwierało się do wewnątrz, a choć było zabezpieczone żelaznymi sztabami, rozmieszczono je tak, by nie przecisnął się między nimi dorosły mężczyzna.
Stanowiły bowiem pozostałość pierwszego okresu kolonizacji i miały chronić domy nie przed tubylcami, lecz przed j bandytami należącymi do rasy ludzkiej.
Tani prześlizgnęła się między nimi z łatwością, podobnie jak kojoty. Mandy sama by się nie wydostała, ale z pomocą dziewczyny udało się to zrobić bezboleśnie. Następnie Tani przymknęła okno na tyle, na ile było to możliwe, i uśmiechnęła się niczym złośliwy urwis. Nie musiała wychodzić w ten sposób, ale sprawiło jej to frajdę. Obawiać się także nie miała czego: groźne drapieżniki nie zbliżały się do pastwisk, a tubylcy byli przyjaźnie nastawieni. Co więcej, nauczyła się nawet mowy znaków, żeby móc z nimi porozmawiać.
Już miała ruszać, gdy zatrzymało ją pytające popiskiwanie — cała czwórka młodych fretek wyrosła jak spodl ziemi i najwyraźniej też chciała wziąć udział w wycieczce. Tyle że ona nie miała prawa ich zabrać, i to nie dlatego, że Storm wściekłby się, gdyby którejś coś się stało. Stać się nie miało prawa nic, ale zwierzęta nie należały do niej. Przekazała im swoją decyzję i ignorując słabe protesty, zastanowiła się, co dalej.
Akurat był sezon przejściowy — Wielka Susza przechodziła w Czas Mokry i temperatury nawet w dzień były do wytrzymania. Powietrze ochładzały dodatkowo przelotne deszcze, które za trzy miesiące zmienią się w nieustanną ulewę. Teraz jednak pogoda była jej sprzymierzeńcem. Poza jednym drobiazgiem — trwał właśnie sezon godowy yorisów, co oznaczało, że samce dysponowały trucizną śmiertelną dla człowieka.
Najlepszą obroną przed yorisami był jej zespół — już wcześniej przekazała im obrazy gadów obejrzane na nagraniu jeszcze na statku i wyjaśniła, że powinny uważać na te osobniki i alarmować ją natychmiast, gdy tylko jakiegoś zauważą. Teraz jedynie powtórzyła polecenie.
W sumie należałoby wziąć ze sobą jakąś broń… choćby strunner, ale te przechowywane były w centralnej części domu, gdzie mogłaby natknąć się na kucharza czy Logana. Zaczęłyby się pytania i tłumaczenia… i mogłoby się skończyć na zakazie wycieczki. Zwierzęta uprzedzą ją o obecności jaszczura, będzie więc miała dość czasu, by okrążyć go w bezpiecznej odległości. Zrezygnowała więc z zabrania broni. Natomiast postanowiła zostawić wiadomość, żeby nikt się nie niepokoił jej nieobecnością.
Dlatego wróciła do pokoju i wystukała na klawiaturze krótką notkę adresowaną do ciotki, informując, że zabiera ze sobą zespół na przejażdżkę i wróci, jak będzie. Przy okazji zabrała pas z wyposażeniem i nóż w ręcznie robionej przez ojca pochwie, najcenniejszą rzecz, jaką posiadała. Sam nóż był z doskonałej stali, miał ponad stopę długości i był naostrzony naprawdę dobrze.
Dorzuciła do tego torbę podróżną z racjami polowymi, miską, sztućcami i garnkiem z termicznie izolowaną pokrywą i uchwytami. Poza tym miała tam medpakiet i mały zestaw do szycia. Na koniec dołożyła dwie manierki — Logan zawsze powtarzał, że wody trzeba zabrać tyle, ile się da, bo stanowi podstawę przeżycia. Manierki były puste, ale koło zagrody dla koni płynął strumień, więc będzie miała je czym napełnić.
Wyśliznęła się sprawdzoną już drogą, przymknęła okno, podeszła do narożnika budynku i ostrożnie zza niego wyjrzała. Drzwi do wozu–laboratorium były zamknięte, a przez otwarte okno słyszała rozmowę. Sądząc po sposobie jej prowadzenia, stryj i ciotka dyskutowali o dalszych poczynaniach w trakcie pracy, a to oznaczało, że nic poza głośną eksplozją nie miało prawa do nich dotrzeć. Drzwi zaś do budynku były z drugiej strony i jeśli kucharz przypadkiem nie pokaże się w bocznym wyjściu, nikt nie powinien jej zauważyć.
Przeszła szybkim, zdecydowanym krokiem do corralu i gdy jego ściana ją zasłoniła, napełniła manierki, przypięła je do pasa i zajrzała do wnętrza, sprawdzając, jakie są tam konie. Było kilka przyprowadzonych poprzedniego dnia przez Pata Larkina. Jej uwagę przykuł jeden. Przypomniała sobie fragmenty dyskusji z wczorajszego wieczoru. Co prawda kolację dostała do łóżka, ale potem nabrała jeszcze ochoty na owoce, a te znajdowały się w misie stojącej na stoliku w pobliżu drzwi do salonu. Poszła więc tam, wybrała, co chciała, i właśnie wówczas przypadkiem usłyszała rozmowę gospodarzy.
— Pat przyprowadził po południu konie — oznajmił Brad.
— I jakie są? — zainteresował się Storm.
— Dobre. Poza jednym.
— A co mu dolega? — spytał Logan.
Brad roześmiał się.
— W sumie nic, tyle że potrzebujemy księżniczki z bajki i albo wiedźmy, żeby go dosiadła. A raczej ją, bo to klacz — i dodał poważniej: — Raąuel lubiła piękno. Spodobałaby się jej.
Zapadła chwila ciszy.
— Aż taka śliczna? — spytał Logan.
— Pat półtora roku temu sprowadził astrańskie duocorny półkrwi — przypomniał Brad. — W dostawie były dwie źrebne klacze i źrebaki zostawił sobie.
— Z tego co pamiętam, ktoś zostawił otwartą bramę i uciekły, ale złapano je przed załadunkiem. Dopiero w trakcie lotu okazało się, że będą miały młode — powiedział wolno Hosteen. — A sądząc po wyglądzie źrebiąt, ojcem był ogier duocorna, więc geny tego gatunku stały się dominujące. I to bardzo.
— Niełatwo będzie je ujeździć — ocenił Logan radośnie.
— Ano nie. Duocorny rosną szybciej niż konie i po roku mogły już chodzić pod jeźdźcem, więc spróbowali je ujeździć. Zaczęli od ogiera, który się wściekł i omal nie zabił jeźdźca. Pat zdecydował się przeznaczyć go na rozpłodowca dla tutejszych klaczy. Z klaczą poszło im lepiej: przyjęła uzdę i siodło i nauczyli ją podstaw, ale słucha jeźdźca tylko do tego momentu, do którego sama chce. Nikt na niej nie utrzymał w siodle wbrew jej woli. Jest piękna i ma charakterek. Jest też na sprzedaż, więc Pat przyprowadził ją z tymi, które zamówiliśmy, żeby sprawdzić, czy dasz sobie z nią radę, Hosteen.
— Aż taka zła? — zaciekawił się Logan.
— Ponieważ to w dwóch trzecich duocorn, ma rogi i wie, jak ich użyć — wyjaśnił Brad. — Na dodatek potrafi też zrobić użytek z zębów… Żaden z jeźdźców Pata nie dał jej rady, a trzeba pamiętać, że już jest duża, a będzie jeszcze większa. Jej źrebaki byłyby doskonałym dodatkiem do naszego stada, gdybyś potrafił ją ułożyć, Hosteen.
— Takie mieszańce przeważnie łączy więź z jeźdźcem — powiedział z namysłem Storm.
— Jesteś Władcą Bestii, więc dołącz ją do zespołu — zaproponował Logan. — Jestem pewien, że Rain nie będzie miał nic przeciwko temu, by mieć taką klacz na wyłączność!
Rozmowa zeszła na inne tematy, a Tani wróciła niezauważona do swego pokoju. A teraz miała przed oczyma obiekt tej rozmowy. I stała jak oniemiała, tak ją ten widok oczarował. Widziała w życiu wiele koni, jako że jeździć nauczyła się niewiele później, niż chodzić. Dla jej ojca Czejena jedną z najważniejszych spraw było to, aby jego dziecko zostało dobrym jeźdźcem. A Tani uwielbiała jeździć konno, podobnie zresztą jak matka, która dopilnowała, by nie straciła kontaktu z końmi i doskonaliła swe umiejętności, choć nie było to łatwe. Czasami bowiem obie znajdowały się całe miesiące w miejscach, w których ich po prostu nie było. Zawsze jednak z tym większą radością do nich wracała. Za jedną z największych zalet Arzor uważała więc dużą liczbę koni i otwarte przestrzenie zachęcające do pędu.
Klacz była wysoka — miała w kłębie prawie piętnaście dłoni — a maść tak jasnoszarą, że w blasku słońca wydawała się srebrzysta. Długa grzywa i ogon wyglądały niczym płynne srebro, za to rogi były czarne, jedynie ich końce miały szarą barwę. Jej ciało było tak umięśnione, jakby w jej skórę wbito znacznie większego konia.
— Córko wiatru i srebrnej błyskawicy — powiedziała cicho Tani.
Klacz zastrzygła uszami.
— Dumna siostro, jesteśmy dwie i jesteśmy jednością. Podziel się ze mną swą siłą.
Klacz zrobiła krok w jej stronę i przekrzywiła łeb.
Ludzie próbowali nią rządzić, ich głosy były donośne i rozkazujące. Nikt nie zrobił jej krzywdy, ale nie lubiła, by jej rozkazywano. Ten głos był inny: cichy i spokojny. I nie rozkazywał, lecz prosił…
Tani instynktownie zachowała się podobnie jak wtedy, gdy pierwszy raz nawiązywała kontakt ze zwierzętami, które stały się jej zespołem. Słowa były pełne emocji, tak jak jej myśli. I nie ukrywała podziwu.
— Jesteśmy jednością, choć w dwóch osobach — powiedziała. — Dzielmy pęd i radość, ścigając się z wiatrem!
I przeskoczyła przez ogrodzenie.
Klacz pochyliła łeb i głęboko wciągnęła powietrze.
Nie wyczuła zapachu strachu, gniewu czy żądania, za to poczuła łagodny dotyk na szyi. Odwróciła łeb i delikatnie złapała palce dziewczyny zębami zdolnymi przegryźć dłoń.
Tani drugą ręką podrapała ją między zakrzywionymi rogami, a potem przyjrzała się kopytom. Były czarne. Przesunęła dłoń wzdłuż nogi, czując pod sierścią stalowe muskuły. Klacz posłusznie uniosła kończynę, pozwalając jej obejrzeć dokładnie kopyto.
— Dobre i mocne — oceniła Tani, postukując w nie delikatnie. — Mogą przebiec wiele mil.
Klacz prychnęła cicho z dezaprobatą i Tani zrozumiała, że nie lubi ciężkich, dużych siodeł preferowanych przez jeźdźców ani metalowych elementów uzdy.
Pokiwała głową ze zrozumieniem.
— Storm używa uzdy bez metalu i lekkiego siodła — uspokoiła ją. — Wiem, gdzie trzyma zapasowe, więc pożyczymy sobie komplet.
Wyobraziła sobie takie siodło i uprząż. Oraz przyjemność ze wspólnej jazdy. A przy okazji zrozumiała, że podświadomie pragnęła tej konkretnej klaczy. Żaden koń, na którym dotąd jechała, nie mógł się z nią równać…
Poczuła w dłoniach miękkie chrapy i wiedziała, że klacz została pokonana. Przez podziw i coś, co mogło być zaczątkiem miłości…
Udała się po obiecane siodło i uprząż do szopy. Gdy je przyniosła, element po elemencie pokazała klaczy i dała do obwąchania, po czym kolejno nałożyła, nie zapominając o położeniu pod siodło miękkiej derki. Klacz przyjęła wszystko bez protestów i Tani uchyliła bramę, trzymając w dłoni cugle.
Klacz wyszła spokojnie i poczekała, aż Tani zamknie bramę i wskoczy na siodło, po czym obróciła się gwałtownie. Dziewczyna pozostała w siodle, poruszając się zgodnie z ruchami ciała konia, jakby stanowiła jego przedłużenie.
Klacz uniosła łeb i zatańczyła na próbę. Jeździec poruszał się płynnie i naturalnie, toteż uspokoiła się. Tani zaś wezwała telepatycznie zespół, równocześnie przekazując klaczy, że nie ma się czego obawiać. Widok kojotów nie przestraszył jej — były małe i mogła je bez trudu rozdeptać. Skoro jednak jeździec uważał je za przyjaciół, opuściła łeb… i została polizana po chrapach kolejno przez każdego z nich.
Było to nowe doznanie, ale tak fizycznie, jak i psychicznie przyjemne.
Tani spojrzała na Mandy i ta siedząca dotąd cierpliwie na szczycie ogrodzenia rozprostowała skrzydła i przefrunęła bezgłośnie, lądując na jej prawym ramieniu. Klacz wygięła szyję, przyglądając się nowemu pasażerowi. Jeździec uważał, że to przyjaciel, więc zaakceptowała i to.
Powoli ruszyła z miejsca.
Tani i zespół dotarli niezauważeni poza granicę zabudowań, gdzie lekki wietrzyk przyniósł nowe, fascynujące zapachy, rozwiewając grzywę klaczy i poruszając piórami parasowy.
Ruszyli pod wiatr, z początku wolno, potem stopniowo zwiększając prędkość, aż Tani z okrzykiem radości pochyliła się nad grzywą, zachęcając wierzchowca do biegu.
Reakcja klaczy zaparła jej dech w piersiach — miała wrażenie, że leci, a na dodatek poczuła, jak jej radość łączy się i przenika z radością wierzchowca. Mandy zdołała dotrzymać im towarzystwa, natomiast oba kojoty zostały w tyle. A potem zwolniły, słusznie uznając, że nie ma sensu się męczyć, próbując dogonić kogoś znacznie szybszego.
Dopiero gdy klacz się zatrzymała, Tani zorientowała się, jak daleko ujechały w tym, wydawałoby się, błyskawicznym biegu. Była sama z zespołem i czuła się cudownie. Była wolna.
Logan był dobrym towarzyszem, ale on także bywał: uciążliwy… Nie wspominając o Stormie, który za każdym razem, gdy widział ją wracającą, przyglądał się koniowi; tak, jakby spodziewał się, że go ochwaciła. A Brad traktował ją, jakby była panienką z morskiej piany…
A teraz miała tylko zespół i mogła jechać, dokąd chciała. Może spotka przy okazji tubylców — tyle dni była na powierzchni, a nie widziała żadnego. Nim skończyła snuć marzenia, Minou i Ferarre dołączyły do niej nawet nie zziajane, a klacz powoli ruszyła przed siebie długim, miarowym krokiem.
Tani ocknęła się z radosnych rozmyślań po dwóch godzinach i stwierdziła, że przebyli zaskakująco daleką drogę za godzinę lub dwie należało zawrócić, by nie przeciąga struny… Ta myśl spotkała się ze zdecydowanym sprzeciwem pozostałych. Tak długo przebywali w zamkniętym wnętrzu statku, że nie mieli ochoty wracać, skoro nareszcie posmakowali wolności.
Tani rozejrzała się tęsknie po okolicy — rzeczywiści szkoda byłoby wracać tak szybko, tym bardziej że nie wiedziała, kiedy ponownie zdoła się wyrwać na samotną cieczkę. Nawet jeśli rodzina zaakceptuje fakt, że potrafi się sama o siebie zatroszczyć, co właśnie udowodniła, to Quade’owie od początku twierdzili, że nie może sama jeździć, więc na pewno zdania nie zmienią. Byli nadopiekuńczy, bo uważali, że nic nie wie o Arzor, a ona obejrzała dokładnie wszystkie dostępne nagrania i zapoznała się z danymi na temat planety. I wiedziała, że na nizinach groźne są tylko yorisy. W górach to co innego, ale tam się nie wybierała. Poza tym zostawiła wiadomość, więc nie powinni się o nią niepokoić! Zdecydowała, że nie musi jeszcze wracać, co zwierzęta przyjęły z radością.
Tak upłynęło parę godzin — to szła, to jechała, a to, czy stępa, czy kłusem, zależało w równej mierze od jej widzimisię, co od chęci klaczy. W południe dotarła do granicy obszaru zwanego Basin i zdała sobie sprawę, że czas wracać.
Ale coś w dzikich terenach rozpościerających się przed nią wołało ją i pragnęła posłuchać tego zewu. Podobnie jak tworzące zespół zwierzęta. Wszyscy chcieli zapolować na pustyni wzorem przodków, jako że tylko klacz pochodziła z porośniętych zielenią równin. Jej za to spodobała się obcość okolicy i nieznane dotąd poczucie wolności. Zaczęła schodzić w dół stoku, a jeździec nie zrobił nic, by ją powstrzymać.
Po godzinnej jeździe Tani zdecydowała, że teraz już naprawdę wystarczy. Należało odpocząć i coś zjeść, a potem wrócić do domu. I ona, i zwierzęta były głodne, ale na polowe racje nikt nie miał ochoty, toteż postanowiono zapolować. Tani z nagrań wiedziała, że na Arzor popularne są kury preriowe, a w okolicy była masa miejsc, w których powinny mieć gniazda.
Zsiadła, poszukała poręcznych kamieni, po czym nie spiesząc się, ruszyła ku najbliższej kępie niewysokich krzewów. Klacz spokojnie kroczyła za nią, a Minou zgodnie z poleceniem okrążyła kępę i poinformowała, że czuje coś żywego i interesującego. Tani odczekała, aż oba kojoty zajmą pozycję, i dała sygnał do ataku. Oba skoczyły równocześnie i z krzaków na wszystkie strony wyprysnęły kury prerio we.
Łowy były błyskawiczne i zakończyły się pełnym sukcesem — Ferarre złapał kurę, Tani trafiła kamieniami dwie, a Minou po krótkiej pogoni skręciła kark następnej, która wyrwała się jej w pierwszej fazie ataku. Mandy przesłała Tani obraz pobliskiej sterty kamieni, wokół której zebrały się kawałki drewna i inne resztki nadające się na opał. Tam też urządziła popas i rozpaliła ogień.
Rozsiodłała i starannie wytarła klacz, a potem zabrała się do cieczenia kury. Doszła do wniosku, że jeden ptak im wystarczy, jako że było wczesne popołudnie, więc po krótkim odpoczynku dotrą do posiadłości Quade’a akurat na kolację. Kojoty zajęły się drugim ptakiem, klacz pasła; się spokojnie. Tani wyjęła garnek, nalała doń wody i postawiła na ogniu, po czym oskubała kurę i umieściła na j rożnie nad ogniskiem.
Teraz przyszła pora, by zająć się posiłkiem Mandy. W tym celu Tani odeszła cicho na bok i nagle zatupotała, zrywając się do biegu. Fruwająca w pobliżu parasowa zanurkowała i wzbiła się ponownie w powietrze z niewielkim gryzoniem w szponach. Jedno kłapnięce dziobem załatwiło sprawę, po czym powtórzyły całą operację. Gdy Mandy złapała drugą mysz skalną, Tani poinformowała ją telepatycznie, że to musi wystarczyć. Potem albo mieszanka, której niewielki zapas zabrała, albo kolacja.
Woda w kociołku zagotowała się w tym czasie, toteż! Tani wsypała do niej swankee i wymieszała. Wydało jej się, że zrobiła sobie za dużo napoju, ale zawsze mogła uszczelnić pokrywkę i zabrać resztę z sobą. Kura piekła się spokojnie, spływając tłuszczem, który skwierczał w ognisku, dodając potrawie aromatu. Kojoty skończyły rozprawiać się z drugą kurą i poukładały się, by spokojnie trawić.
Tani nie musiała długo czekać, by kura się upiekła. Zdjęła ją z rożna i najadła się do syta, co naturalnie nie oznaczało, że zjadła całą kurę — sporo jeszcze zostało. Po czym oparła się o ciepłe od ognia kamienie i westchnęła z ulgą.
Było jej naprawdę dobrze.
Nawet nie zauważyła, kiedy zamknęły się jej oczy.
Tani otworzyła oczy i rozejrzała się zaskoczona — zaczynało zmierzchać.
— Cholera! — powiedziała z takim uczuciem, że wszystkie należące do zespołu zwierzęta spojrzały na nią zdziwione. — Nie ma się co gapić; jest za późno, żeby wracać. Nie zaryzykuję jazdy po ciemku, bo albo ja skręcę kark, albo ty połamiesz nogi, siostro. Czyli zostajemy tu na noc, szlag by to trafił!
Dojadła kurę, po czym urządziła sobie posłanie z torby i derki i ułożyła się do snu. Wiedziała, że zwierzęta uprzedzą ją w razie jakiegokolwiek niebezpieczeństwa.
Spała spokojnie — tylko raz zaczęła śnić znany koszmar, ale dzięki więzi z zespołem ocknęła się natychmiast, westchnęła i obróciła się na drugi bok. Po czym natychmiast zasnęła i tym razem już nic jej się nie śniło.
Dla reszty zespołu to, co wyczuwała, nie stanowiło zagrożenia. Czyjaś śmierć nie była niczym nadzwyczajnym, zwłaszcza jeśli miała miejsce tak daleko jak ta.
Znacznie bliżej znajdowało się obozowisko ludzi–nieludzi, ale Tani uprzedziła, że są oni przyjaźni, więc także nie stanowili niebezpieczeństwa.
Zespół drzemał i czuwał, gotów obudzić ją przy pierwszych oznakach zagrożenia.
A w obozie, o którego istnieniu Tani nie miała pojęcia, przebywało czterech wojowników Nitra. Tani nie wiedziała, iż tubylcy dzielą się na Nitra, czyli dzikich, i Norbiech, czyli przyjaznych, gdyż o tym w danych, do których miała dostęp, nie było mowy. Podawały, że wszyscy tubylcy to Norbie, życzliwie nastawieni do ludzi. Storm, Brad czy Logan nie rozmawiali z nią o tym głównie dlatego, że nie spodziewali się, by kiedykolwiek miała okazję spotkać się z Nitra. Poza tym założyli, że mając sporo informacji o Arzor, wie o ich istnieniu i o niebezpieczeństwie, jakie stanowią dla ludzi.
I z tych właśnie powodów w przeświadczeniu zespołu, tak jak w jej własnym, każdy tubylec był przyjazny.
Tani obudziła się, gdy zaczęło świtać. Po ognisku zostało jedynie wspomnienie, więc zajęła się jego ponownym rozpaleniem i podgrzaniem garnka z zimną swankee. Potem wypłoszyła kilka skalnych myszy, które następnie zjadła Mandy. A potem przyszedł czas na polowanie, bo wyszła z założenia, że jeśli przywiezie kilka kur, bura będzie mniejsza. Aż tak naiwna, by wierzyć, że zdoła w ogóle jej uniknąć, nie była.
Wybrała parę odpowiednich kamieni i wyruszyła z kojotami do znajomej kępy krzewów. Efektem było upolowanie wspólnym wysiłkiem czterech kur preriowych. W ten sposób po upieczeniu jednej i śniadaniu kojotów miała w zapasie jeszcze dwie. Nie tracąc czasu, oskubała trzy ptaki. Jednego nadziała na rożen, dwa przygotowała do przytroczenia do siodła. Kojoty nie były aż tak wybredne — po ich kurze zostały pióra i kości.
Swankee podgrzała się i roztaczała wokół miły aromat, który Tani kojarzył się z czekoladą. Polubiła swankee od pierwszego łyka; Brad stwierdził, że doskonale by się tu zaaklimatyzowała, jako że wszyscy mieszkańcy Arzor pilił ten napój litrami. Dotyczyło to zarówno ludzi, jak i tubylców, od których ci pierwsi przejęli ten zwyczaj.
W pewnym momencie Minou warknęła cicho. Tani wcisnęła się w zagłębienie i wyciągnęła nóż. Z drugiej strony kamiennego kopca rozległo się warknięcie Ferarre, a w umyśle dziewczyny pojawił się obraz: jeźdźcy, nieludzie.
Uśmiechnęła się zadowolona i wróciła do ogniska. Dosypała swankee i dolała wody do garnka, a od siodła odczepiła dwie kury. Pieczona na rożnie była już gotowa, toteż odłożyła ją na kamienie i nadziała następną, korzystając z dodatkowego rozwidlenia gałęzi, dzięki czemu mogły piec się równocześnie. Czuła radosne podniecenie — nie dość, że miała spotkać tubylców, to na dodatek w okolicznościach, w których będzie mogła pokazać im, że wie, jak powinna się zachować.
Czterej Nitra tymczasem odbyli krótką naradę. Poczuli dym. Szamanka wysłała ich, żeby kogoś znaleźli, ale nie powiedziała dokładnie kogo. Stwierdziła, że gdy znajdą właściwą osobę, będą o tym wiedzieć. A znalezionego mają przywieźć żywego i nieuszkodzonego do głównego obozu oddalonego o dwa dni ostrej jazdy.
Wszyscy byli doświadczonymi wojownikami i wiedzieli, że ludzie walczą jak wściekłe yorisy. Teraz znaleźli samotnego człowieka, na co wskazywały odkryte o świcie ślady. Ślady były dziwne, gdyż pojedynczemu koniowi towarzyszyły dwa zwierzęta, jakich dotąd nie widzieli. Ślady były wczorajsze, a więc jeździec musiał nocować w pobliżu, a teraz wiedzieli gdzie i widzieli stertę kamieni, za którą musiało znajdować się obozowisko.
Narada była krótka, ale decyzja niełatwa, tym bardziej że w pobliżu kręcili się Norbie. W końcu najstarszy, a więc przywódca grupy, oznajmił, że zbliżą się do obozowiska jawnie, zgodnie ze starym zwyczajem. Po reakcji obozującego poznają albo, że to ten, którego szukają, albo go zabiją i będą szukać dalej.
I tak też zrobili.
Na miejscu Tani każdy człowiek, widząc czterech zbliżających się Nitra, albo od razu zacząłby strzelać, albo przynajmniej wybrałby dogodne stanowisko i przygotował się, by otworzyć ogień, gdy tylko podjadą bliżej. Nitra byli wrogami tak ludzi, jak i Norbiech, toteż była to zrozumiała ostrożność.
Tani zaś siedziała sobie spokojnie przy ognisku i obserwowała, jak się zbliżają. W sporej odległości od kopca wszyscy czterej zsiedli z koni, wyjęli z kołczanów proste, tępo zakończone patyki i równocześnie wystrzelili je z łuków w powietrze. Nitra byli bowiem oszczędniejsi od Norbiech i nie marnowali strzał na ceremonię powitalną.
Tani uśmiechnęła się do nich radośnie i uniosła dłonie.;
— Ogień czeka — zasygnalizowała wolno i starannie. — Jest jedzenie i picie, a nóż spoczywa w pochwie, jak się należy między przyjaciółmi.
Czterej wojownicy gapili się na nią zaskoczeni.
Oto mieli przed sobą drobną ludzką kobietę, która nie dość, że się ich nie obawiała, to proponowała gościnę. Nal pustyni kobiet było mało, toteż cieszyły się szacunkiem i chronił je cały klan. Tylko przez jeden okres w życiu kobieta zdana była na samą siebie — kiedy przed wybraniem partnera i założeniem rodziny udawała się na osiem dni i nocy na pustynię. Mogła zabrać ze sobą koc, nóż i tyle zapasów ile zdołała unieść, lub jeśli była z bogatszej rodziny, ile mógł zabrać koń, którego jej dano.
Musiała samotnie przeżyć ten okres i wrócić. Jeśli wróciła, stawała się pełnoprawnym członkiem klanu, gdyż dowiodła, że ziemia ją zaakceptowała. Jeśli nie wróciła, wojownicy odszukiwali jej ciało i palili je tam, gdzie je znaleźli. Każda, która przeżyła, opowiadała swe przygody szamanowi, a ten wybierał dla niej na tej podstawie prawdziwe imię. Od chwili powrotu do obozu cały czas znajdował się już pod opieką i ochroną całego klanu. Walczyli i ginęli wojownicy, bo taka była ich rola; jeśli zdarzyło się, że ucierpiała lub zginęła kobieta, prawie zawsze był to wypadek.
Nitra podeszli i bez słowa zasiedli po drugiej stronie ogniska. Przyjęli podane im naczynie swankee oraz dwie prawie już upieczone kury preriowe, do których spożycia natychmiast się zabrali. Tani także zajęła się kurą, tyle że trochę zimną, bo najwcześniej upieczoną i spoczywającą dotąd na kamieniach przy ognisku.
Posiłek nie przeszkadzał wojownikom w rozmowie, gdyż wymieniali uwagi tylko między sobą, a więc nie używali mowy znaków. To, co musieli uzgodnić, nie było bowiem przeznaczone do wiadomości ludzkiej kobiety. Doszli do wniosku, że musi ona odbywać wyprawę po imię — miała koc i nóż, ale nie miała łuku czy strunnera. Picie można było zabrać ze sobą, ale kury były świeże, musiała więc je sama upolować.
Tani z kolei przyglądała się im z podziwem. Wrażenie robił na niej zwłaszcza ich wzrost i kolor skóry, żółtawoczerwony, przypominający barwę gleby. Małe, zakrzywione rogi kojarzyły jej się z porożem klaczy, choć wiedziała, że tubylcy nie są w żaden sposób spokrewnieni z duocornami. Ubrani byli tak jak ci na nagraniach — w tuniko–gorsety ze skóry yorisa rozcięte na biodrach i spięte szerokimi pasami, do których przytwierdzono różnorakie woreczki i pochwy noży kształtu i wielkości kordelasów. Na nogach mieli wysokie, także skórzane buty.
Szczególną jej uwagę zwróciły pochwy noży. Każda była ręcznie wykonana i ozdobiona wzorami z naszytych paciorków. Tak jak na jej własnej przeważały czerwone, niebieskie i białe. Chciała je dokładniej obejrzeć, ale wiedziała, że teraz to niemożliwe; może później, gdy się lepiej poznają…
Najstarszy Nitra zaczął sygnalizować w mowie znaków. Robił to powoli, oddzielając poszczególne znaki na wypadek, gdyby kobieta odczytywała je wolniej, niż sama sygnalizowała.
— Inni podróżują z tobą, kto?
Nim Tani odpowiedziała, zza pleców wojowników dobiegło ciche warknięcie. Nitra odwrócili się, a oba kojoty przywarowały, ponownie zlewając się z tłem. Powietrze nad ich głowami drgnęło, gdy bezgłośnie przeleciała tam parasowa. Tani wstała i ptak majestatycznie opadł na jej ramię.
Dziewczyna odsygnalizowała:
— Podróżują ze mną przyjaciele zesłani przez duchy, by być moimi towarzyszami.
Skończyła i Mandy wzbiła się w powietrze.
Tani wolała na wszelki wypadek, by zwierzęta nie znajdowały się na widoku — były dla tubylców nowością i mogły sprowokować nieprzemyślane, gdyż wywołane przez strach reakcje.
Nitra pokiwali głowami — wszyscy byli zgodni, że to musi być kobieta opisana przez Tę–Która–Bębnieniem–Przywołuje–Grom. Teraz musieli ją tylko skłonić, by się z nimi udała, a dowódca zdecydowanie wykluczył użycie siły. Zmuszenie kogoś do przerwania wyprawy po imię musiało sprowadzić nieszczęście na cały klan. Pozostali zgodzili się z nim.
Obserwując ich, Tani uśmiechała się radośnie: wszystko wyglądało dokładnie tak jak na nagraniach. Żałowała, że Storm jej teraz nie widzi.
Storm miał własne problemy i to skutecznie odbierające ochotę do podziwiania widoków. Pierwszym bowiem, który wszedł do nory, był także Nitra, czego się Hosteen spodziewał. Zaskakujące było natomiast to, że wojownik natychmiast go zauważył, a jeszcze bardziej to, że nie sięgnął po broń.
W ślad za nim weszło trzech następnych i oni także, choć rozstawili się półkolem i obserwowali go uważnie, nie wykonali żadnego wrogiego gestu. Pierwszy obejrzał powoli i dokładnie szkielet i leżące przy nim rzeczy, po czym wstał i odwrócił się ku Hosteenowi.
— Jak go znalazłeś?
Storm przywołał telepatycznie Hing, która zgodnie z wcześniejszym poleceniem zaszyła się w jakimś odległym zakamarku. Fretka podbiegła i wspięła się po jego nogawce, aż dotarła w zagłębienie lewego ramienia.
— Ona jest ciekawa i stale szuka nowych rzeczy do zabawy — wyjaśnił. — Znalazła strzałę i przyniosła mi ją. Szukałem właściciela.
— Dlaczego?
Storm wyjaśnił, co mimo wprawy w posługiwaniu się mową znaków zajęło mu trochę czasu.
Nitra poczekał cierpliwie, po czym spytał:
— Ona tak jak koń jest twoim duchowym przyjacielem?
— Tak.
Wojownik powoli wyciągnął rękę i delikatnie dotknął futra Hing na grzbiecie. Ostrożnie ją pogłaskał, a Hing naturalnie obróciła się, nadstawiając brzuch do podrapania. Wojownik roześmiał się śpiewnie, a pozostali mu zawtórowali.
A potem Nitra przykucnął.
Hosteen także przysiadł na piętach, Hing zaś wdrapała się na jego ramię.
— Wysłała nas Ta–Która–Bębnieniem–Przywołuje–Grom — wyjaśnił Nitra. — Powiedziała, że musimy znaleźć wybranego przez duchy i przyprowadzić go do obozu, żeby mogła z nim porozmawiać o wielkiej groźbie, która pojawiła się na świecie.
— Groźbie? — upewnił się Hosteen.
— Śmierć przybywa z pustyni. Wielu zginęło, a ginie coraz więcej. I żaden nie krzyknął o pomoc ani nie walczył o życie. Wszyscy zginęli we śnie i zostały po nich tylko kości. Z początku ginęli tylko samotni w podróży, myśliwi, pasterze, kobiety na wyprawach po imiona. Potem małe grupki z dala od obozu. A teraz ci, którzy spali samotnie w obozie. Kiedy zabito kobietę śpiącą obok czujnego wojownika, który niczego nie zauważył i rankiem, znalazł obok jej kości, klan opuścił tereny łowieckie. To coś straszniejszego niż śmierć, coś, z czym przodkowie nie potrafią sobie poradzić.
Storm pochylił głowę i spytał:
— Co zrobił ten wojownik?
— Modlił się do Gromu, a potem odebrał sobie życie by połączyć się ze swą towarzyszką. — Oczy o pionowych źrenicach przyglądały się Stormowi uważnie, a po chwil; padło pytanie: — Wiesz o Śmierci–Chodzącej–Nocą?
— Wiem. Szukamy sposobu, by ją zniszczyć. Nasi mądrzy twierdzą, że muszą poznać ducha tego, co zabija by móc go pokonać.
Wojownicy pokiwali z aprobatą głowami.
— Wasi mądrzy zaiste są mądrzy. Nasi mówią to samo. Nasza Ta–Która–Bębnieniem–Przywołuje–Grom chce z tobą porozmawiać. Pojedziesz z nami?
Storm zastanowił się. Było to dokładnie to, co miał nadzieję osiągnąć przy pośrednictwie Norbiech i słupów pokoju. Teraz mógł to załatwić szybciej, choć także przy znacznie zwiększonym ryzyku. Nikt nie spodziewał się jego powrotu przez kilka najbliższych dni, toteż nikt nie podniesie alarmu. Poza tym teraz Nitra pytali uprzejmie; jeśli odmówi, mogą się uprzeć i przestać być uprzejmi…
Zdecydował się napisać wiadomość, dać ją niepostrzeżenie Baku z poleceniem, by jeśli cokolwiek mu się przytrafi, natychmiast poleciała do Brada. A poza tym zachować czujność i skorzystać z zaproszenia.
Zwykle Nitra walczyli z każdym, kto nie był Nitra, a tym razem potraktowali go prawie jak przyjaciela. To byli doświadczeni wojownicy, a ich szamani mieli jeszcze więcej doświadczenia i wiedzy. Skoro chcieli z nim rozmawiać, istniała duża szansa, że potem będą skłonni wypuścić go nawet nie uszkodzonego. Na wszelki wypadek wolał się jednak upewnić, więc o to spytał.
— Pojedziesz z nami i porozmawiasz, a potem oddalisz się w pokoju. To są słowa Tej–Która–Bębnieniem–Przywołuje–Grom naszego klanu — odparł Nitra.
Hosteen powoli, by nie niepokoić wojowników, wstał i oznajmił:
— Pojadę z wami, by porozmawiać o Nocnej Śmierci. Może dowiemy się czegoś od siebie, może coś wspólnie wymyślimy. Razem zawsze lepiej działać, a wiedza przyda się każdemu.
— Wiedza przyda się każdemu — potwierdził wojownik. — Pojedziemy razem, zwołaj swoich duchowych przyjaciół. Pojadą z nami.
— Ptak poleci, duży kot pójdzie naszym śladem, a mały pojedzie ze mną — poinformował.
Obaj wyszli z nory i dosiedli koni.
Hing umościła się wygodnie za koszulą Hosteena. Surra szła na razie obok konia, a Baku krążyła nad nimi. Trzej wojownicy pozostali w norze, by pogrzebać kości zgodnie ze zwyczajem.
Nie była to długa ceremonia, toteż około południa dogonili ich, gdy prowadzący Storma Nitra zarządził krótką przerwę.
Tani otrzymała identyczną jak Storm propozycję. Bez trudu wyczuła, że jest szczera i że wojownicy są pełni żalu i obaw. Żalu po zabitych, a obawy przed siłami własnych terenów łowieckich, które nagle zwróciły się przeciwko nim.
Powoli zasygnalizowała:
— Moi bliscy będą się martwić, bo powinnam dziś wrócić. Mogę wysłać ptaka, by przekazał im wiadomość, że pojadę z wojownikami, którzy będą mnie chronić.
Przywódca odetchnął z ulgą — skoro podróż w poszukiwaniu imienia zakończyła się rankiem, nikogo nie obrazili, prosząc, by im towarzyszyła. A poza tym dało mu to niespodziewany argument:
— Przysięgam, że będziesz z nami bezpieczna. A Ta–Która–Bębnieniem–Przywołuje–Grom naszego klanu wysłucha twej opowieści i nada ci nowe imię. Wszystko odbędzie się tak, jak należy.
Tani uśmiechnęła się uszczęśliwiona.
Ojciec opowiadał jej o ceremoniach nadawania imienia. Jej prapraprababka, Siostra Wilków, otrzymała nowe imię podczas takiej właśnie ceremonii w dowód uznania za odwagę wykazaną w rajdach przeciwko Kiowom. Ojciec był dumny, że pochodzi w prostej linii od niej.
— Będę zaszczycona, otrzymując nowe imię od Tej–Która–Bębnieniem–Przywołuje–Grom waszego klanu. Poczekajcie chwilę, muszę porozmawiać z moim ptakiem. Kiedy wrócę do swojego klanu?
— Może za pięć dni, na pewno za sześć.
— Powiem im, że za sześć, będę miała więcej czasu, by poznać nowych przyjaciół — zdecydowała Tani.
Wojownicy popatrzyli na siebie — jeśli któryś miał dotąd jakieś wątpliwości, czy to na pewno ją mieli znaleźć, teraz one zniknęły. Kobieta nie znała strachu i uważała za przyjaciół ich, których bali się zarówno Norbie, jak ludzie. Nie przypominała żadnego człowieka, o jakim słyszeli czy jakiego poznali dotąd. W milczeniu obserwowali, jak Tani przekazuje polecenia parasowie, i dopiero gdy ptak odleciał, przywódca spytał:
— Czy ona cię znajdzie, jeśli stąd odjedziemy?
— Tak. Wyruszamy zaraz?
Potwierdził ruchem głowy i Tani zaczęła się pakować. Nie zajęło jej to dużo czasu, jako że miała w tym sporą wprawę. Następnie wzięła derkę oraz siodło i ruszyła w stronę pasącej się klaczy. Stała w niewielkim zagłębieniu terenu częściowo osłoniętym krzewami i kopcem.
Nitra nie szukali wcześniej jej wierzchowca, bo nie był im do niczego potrzebny. Teraz poszli za nią i gdy klacz przybiegła na jej wezwanie, zamarli z wytrzeszczonymi oczyma. Nigdy nie widzieli srebrnego konia, i to na dodatek z rogami.
Klacz pochyliła łeb, Tani osiodłała ją, pogładziła po szyi i szepnęła:
— Nazwę cię Destiny. Wystarczyło, że razem wyjechałyśmy i patrz, co się porobiło!
Klacz prychnęła cicho i na wszelki wypadek tupnęła ostrzegawczo, spoglądając na Nitra. Nikt nie jeździł na niej wbrew jej woli — tak było w przypadku ludzi, i tak samo będzie w przypadku nieludzi.
Przywódca grupy cofnął się z szacunkiem o krok. Kobieta miała niezwykłych obrońców; teraz nie dziwił się, że wędrowała samotnie, nie czując strachu.
Tani na wszelki wypadek dodała:
— Ten koń jest wojownikiem i moim duchowym przyjacielem. Ci, którzy nie są jego duchowymi przyjaciółmi, nie mogą go dosiadać.
Przywódca przytaknął. Sam doszedł już do tego wniosku. Nie zamierzał tracić podwładnego. Ten dziwny wierzchowiec gotów był atakować i zabić; jego zachowanie świadczyło o tym dobitnie. Zwykłe konie tak się nie zachowywały. Nie znał planety Astra, nie wiedział nawet ojej istnieniu, toteż nie mógł wiedzieć, że choć był to zielony świat o miłym klimacie, pod żadnym względem nie przypominający Arzor, żyło na nim nieporównanie więcej drapieżników niż w jego świecie. Duocorny były zwierzętami roślinożernymi, ale chcąc przeżyć w tych warunkach, musiały wyrobić w sobie instynkt walki zamiast instynktu ucieczki — i zrobiły to.
Ostrzegł pozostałych i polecił im zostawić tego dziwnego wierzchowca w spokoju. Kobietę przysłał Grom i nie wolno było go rozgniewać. Wierzchowiec należał do niej i tylko ona miała prawo na nim jeździć. Stojący za jego plecami najmłodszy z wojowników skrzywił się pogardliwie — zabił już wroga, był wojownikiem i nikt nie będzie mu rozkazywał.
Tani” dosiadła klaczy i spokojnie czekała, aż Nitra dotrą do niej. Przywódca objął prowadzenie i skierował się ku paśmie Peaks, gdzie teraz obozował klan. Nie mieli czasu do stracenia, toteż trącił konia piętami, by ten przeszedł w kłus.
Czterech jeźdźców i dwa kojoty bez trudu dotrzymywali mu kroku.
Parasowa wylądowała koło podnieconej i zaniepokojonej Kady, która natychmiast wezwała męża:
— Brion, chodź tu zaraz! Mandy przyleciała, na pewno ma jakąś wiadomość!
Brion wypadł biegiem z domu, wołając Logana i Brada i zaniepokojonych nieobecnością dziewczyny prawie tak samo jak jej bliscy. Logan dopiero co wrócił po zaalarmowaniu klanu Zamle, którego wojownicy przetrząsali w tej chwili pogranicza Basin w poszukiwaniu dziewczyny. Tak, on, jak i ojciec doskonale zdawali sobie sprawę z zaciętości i dzikości klaczy i jakoś zapewnienia Kady o telepatycznych zdolnościach siostrzenicy nie były w stanie rozwiać ich obaw.
Kady poczekała, aż trzej mężczyźni dobiegną do niej, i dopiero wtedy poleciła Mandy:
— Powtórz wiadomość Kady.
Parasowa wyrecytowała, idealnie naśladując intonację i sposób mówienia Tani:
— Ciociu Kady, przepraszam, ale musiałam pojechać sama. Spotkałam czterech tubylców, którzy poprosili mnie, żebym udała się z nimi do obozu ich klanu. Myślę, że chcą porozmawiać o tym, co zabija nocą. Wrócę za sześć dni, nie martwcie się: powiedzieli, że będą się mną opiekować, i są naprawdę mili. Aha, wzięłam z zagrody srebrną klacz, mam nadzieję, że gospodarze się nie pogniewają. Zachowuje się wspaniale, a jeździ się na niej cudownie. Kocham was oboje. Do zobaczenia.
Parasowa przyjrzała się z namysłem zaskoczonym ludziom i nie zwlekając, poderwała się w powietrze. A potem udała, że nie słyszy wołania. Dostarczyła wiadomość i teraz chciała jak najszybciej wrócić do Tani. Wyprawa była bardziej interesująca niż cała podróż statkiem, a żywe jedzenie znacznie lepsze od dotychczasowego. Wiedziała z doświadczenia, że jeśli zostałaby dłużej, kazaliby jej w kółko powtarzać wiadomość, i dlatego skorzystała z okazji, by uniknąć nudnego zajęcia.
Mandy dotarła do reszty zespołu w czasie, gdy urządził sobie popołudniową przerwę na odpoczynek. Był on potrzebny najbardziej koniom Nitra podróżującym od kilku dni. Dla Nitra konie były prawie tak cenne jak źródła wody znane jedynie członkom danego klanu. Norbie żyjący na żyźniejszych terenach i często wynajmujący się hodowcom mogli otrzymać konie w ramach zapłaty albo wymiany. Nitra nie chcieli mieć nic wspólnego z ludźmi, więc mieli znacznie mniejsze możliwości zdobycia wierzchowców.
Większość tych, które posiadali, ukradli — albo Norbiem, albo kolonistom. Życie na obszarze Blue było twarde i bezwzględne i często kosztowało życie — czy to wojowników, czy zwierząt. Dlatego cała czwórka z podziwem i zazdrością obserwowała klacz Tani, która zresztą doskonale zdawała sobie sprawę z tych emocji, podobnie jaki i sama klacz. Dlatego ta ostatnia stała dumna i gotowa do ataku.
Najmłodszy z wojowników wstał pierwszy, gdy przywódca dał znak, że odpoczynek dobiegł końca, i podszedł do klaczy. Zachowywał się tak, jakby chciał ją pogładzić po szyi, ale zamiast tego złapał za kulbakę. Klacz choć piękna i dorodna była młoda, a on jeździć nauczył się niewiele później, niż chodzić. Nie miał pojęcia, że na Astrze duocorny od pokoleń walczyły z olbrzymimi orłami, zwodniczymi jaszczurami potrafiącymi błyskawicznie się poruszać czy kotowatymi drapieżnikami o płynnych ruchach. I że wyrobiły w sobie nie tylko bojowego ducha, ale i refleks. Fizjologicznie były roślinożercami, psychicznie drapieżnikami.
Młody Nitra nie słyszał także o ziemskich słoniach idealnym wręcz przykładzie zwierząt roślinożernych, których gniew bywa straszny w skutkach. Zresztą nawet gdyby słyszał, i tak by w te opowieści nie uwierzył. Klaczy zaś, choć była młoda i nie do końca rozwinięta, nie brakowało ani siły, ani woli walki, czego zresztą nie ukrywała. Młodzian zignorował to całkowicie, zdecydowany przejechać się na niej i pokazać ludzkiej kobiecie, że Nitra są wojownikami.
Pokazał jedynie, jak umierają durnie.
Wskoczył na grzbiet klaczy, a raczej chciał wskoczyć, gdyż gdy znalazł się w powietrzu, ta zrobiła błyskawiczny półobrót i gwałtownie szarpnęła łbem, otwierając mu rogami klatkę piersiową, po czym złapała go zębami za ramię i cisnęła o ziemię, a na koniec wzięła pod kopyta. Po czym stanęła gotowa do dalszej walki, czekając na następnego ochotnika.
Tani zerwała się w momencie, w którym rozpoczął się atak, i pierwsza dobiegła do Destiny. I zasłoniła ją, sygnalizując rozpaczliwie:
— Nie róbcie jej krzywdy!
Z boków rozległo się ostrzegawcze warczenie — kojoty były gotowe do walki. A nad głową Tani pojawiła się Mandy i krzyknęła przeraźliwie. Destiny tupnęła ostrzegawczo i splunęła: smak krwi nieludzi był zdecydowanie obrzydliwy.
Przywódca także został zaskoczony rozwojem wypadków i w pierwszej chwili zerwał się zaniepokojony. A za moment uśmiechnął się szeroko.
Gdyby narwany gówniarz nie zginął pod kopytami, musiałby go zabić osobiście, bo żaden przywódca, nawet tak małego jak ten oddziału, nie mógł pozwolić, by podkomendny tak lekceważył jego rozkazy. Smarkacz nie dość, że był zbyt dumny, to jeszcze działał szybciej, niż myślał, toteż zginąłby prędzej czy później, a na dodatek prawdopodobnie spowodowałby przy tym śmierć innych. Lepiej że zginął teraz, i to w taki sposób. Ciało zabiorą, bo byli to winni klanowi, ale na tym koniec sprawy. Kobieta i jej zwierzęta zachowały się jak prawdziwi wojownicy. Nitra niczego bardziej nie szanowali. Przywódca równocześnie zaczął sygnalizować i mówić:
— Nie krzywdzimy koni. A ten koń postąpił słusznie. Poleciłem głupcowi nie dotykać tego wierzchowca, nie posłuchał mnie, a ja jestem wodzem tej grupy. Zapłacił słuszną cenę za głupotę i nieposłuszeństwo. Zostaniesz z nami i pojedziesz do obozu?
Tani odetchnęła z ulgą, czując, że wojownik powiedział prawdę, i skinęła głową.
Oboje dosiedli koni i ruszyli w dalszą drogę. Dwaj pozostali wojownicy owinęli trupa w koc i przywiązali do wierzchowca.
A potem ruszyli w ślad za nimi.
Na nocleg zatrzymali się wcześnie, gdyż konie tubylców były naprawdę zmęczone. Minou znalazła osłonięte miejsce, w którym do przypominającego misę głazu ściekała skądś woda, więc mogli się napić, nie naruszając zapasów. Znajdowali się na obrzeżu pustyni, toteż każda woda była mile widziana. Wojownicy dokładnie zapamiętali to miejsce. Znajdowali się o dzień drogi od doliny obranej przez klan na nowy teren łowiecki.
Tani osiodłała klacz i poszła polować na kury preriowe. Z pomocą kojotów udało jej się zdobyć cztery, czyli o dwie więcej, niż potrzebowała dla siebie i dla nich. Potem przyszła kolej na myszy skalne dla Mandy. W tymi polowaniu pełniła rolę nagonki, a łowcą była parasowa.
Obie części łowów nie trwały zbyt długo. Gdy kojoty dostały swoją część łupu, Tani położyła pozostałe kury obok zapasów żywności wojowników.
— Zostawcie suszone mięso na czas, gdy będzie niezbędne — zaproponowała. — Jak długo polowanie się udaje, tak długo lepiej jeść świeże mięso.
Nitra zgodzili się z entuzjazmem i zabrali do oprawiania ptaków i pieczenia ich. Poszło im to szybko, a posiłek jeszcze szybciej.
Powoli zapadał zmrok, lecz Tani zamiast ułożyć się wygodnie i trawić, zaczęła wiercić się niespokojnie. Rozglądała się nerwowo i co chwilę zmieniała miejsce. Wojownicy zauważyli to natychmiast, ale dopiero po długiej chwili przywódca spytał, co ją niepokoi.
— Nie wiem — przyznała. — Czuję coś dziwnego. Jakieś zagrożenie, ale nie mam pojęcia jakie. Powinniśmy się stąd oddalić. Może to, co poluje nocą, jest blisko. Nie wiem, wiem tylko, że nie powinniśmy tu pozostać.
Wyjaśnienia przychodziły jej z trudem, gdyż obawiała się ośmieszyć. Przeważyła jedna z zasad ojca, które zapamiętała, głosząca, że lepiej być żywym głupcem niż martwym geniuszem. Od nadmiaru ostrożności raczej się nie ginie, natomiast lekceważenie instynktu samozachowawczego jest proszeniem się o śmierć. Przywódca tubylców wbrew jej obawom nawet się nie uśmiechnął, za to zupełnie poważnie spytał:
— Z której strony czujesz zbliżającą się śmierć?
Tani rozejrzała się, potem powoli obróciła w kółko. Z początku nie była pewna, ale po chwili sygnał stał się jakby mocniejszy i już bez wahania wskazała kierunek.
— Śmierć przybywa z pustyni — dodała na wszelki wypadek.
Przywódca zaćwierkał krótko i obóz został zwinięty w błyskawicznym tempie.
Osiodłano niezbyt uszczęśliwione tym konie i wszyscy oddalili się tak szybko, jak pozwalało na to gasnące światło dnia.
Nowe miejsce na obóz wybrane po godzinnej jeździe nie było aż tak wygodne, ale Tani nie miała w związku z nim żadnych złych przeczuć, toteż wszyscy udali się na spoczynek.
O świcie Tani ocknęła się i zobaczyła, że jeden z wojowników opuszcza obóz. Zasnęła ponownie i obudził ją dopiero aromat swankee. Prawie równocześnie wojownik wrócił i zdał krótki raport przywódcy. Ten, gdy go wysłuchał, przyjrzał się Tani z namysłem graniczącym wręcz z czcią.
Nie powiedział jej, że klan rozesłał wiele podobnych do tej dowodzonej przez niego grup na poszukiwanie osoby naznaczonej przez Grom. Jedna z nich znalazła ich poprzednie obozowisko i postanowiła tam przenocować. Wojownik, który udał się na zwiady, ujrzał cztery szkielety leżące wokół popiołu ogniska.
Gdyby nie ta kobieta, to on i jego podkomendni leżeliby tam. Klan miał wobec niej dług krwi — uratowała życie trzem wojownikom. A długi krwi muszą być spłacane zawsze…
Dopił starannie swankee i przykucnął przed nią. Kiedy spojrzała na niego z uwagą, zaczął sygnalizować, ale zorientował się, że ona nie rozumie sensu tych znaków, co też zaraz potwierdziła. Zastanowił się i zaczął ponownie, używając prostszych i robiąc to bardzo powoli.
— Podzieliłaś się z nami żywnością i napojem. Uratowałaś nam życie dzięki mądrości danej ci przez Grom. Ci, którzy nocowali w opuszczonym przez nas obozie, nie żyją. Ci, do których przemawia Grom, są szanowanymi wojownikami. My też jesteśmy wojownikami, a tej grupie ja przewodzę. Właściwe jest, żebym przedstawił ci się swoim klanowym imieniem. Wołają mnie Mafiikyy, co znaczy Skaczący Wysoko.
— A dlaczego skaczesz? — zaciekawiła się Tani. Pozostali wojownicy nie posługiwali się mową znaków na tyle dobrze, by z nią rozmawiać, ale najwyraźniej sporo rozumieli, gdyż przyglądali się ciekawie każdej rozmowie między nią a przywódcą. Tej także, a po jej pytaniu ryknęli śmiechem. Choć nie było to najwłaściwsze określenie, gdyż wydawany przez nich odgłos przypominał najbardziej plusk wody płynącej po kamieniach. Gdy zapytany przestał się śmiać, odrzekł:
— Byłem młody. Zabiłem górskiego latacza, co zwykle nawet wojownikowi nie przychodzi łatwo, a to był duży latacz. Zabrałem jego pazury na naszyjnik i uważałem się za wielkiego myśliwego. Przy ognisku klanu chwaliłem się zdobyczą i opowiadałem, jak go zabiłem. Pewnie za bardzo się chwaliłem i przodkowie postanowili dać mi nauczkę. Gdy tak stałem i opowiadałem, w mój złożony koc wpełzła skalna mysz, pewnie szukając ciepła, bo noc była chłodna. Nie wiedziałem o tym i usiadłem, a ona się rozgniewała i ugryzła mnie. Podskoczyłem bardzo wysoko i wrzasnąłem bardzo głośno, tak przynajmniej wszyscy mówili. I dlatego dostałem to imię. Twój klan używa podobnych.
Tani dłuższą chwilę zajęło opanowanie histerycznego śmiechu.
Dopiero potem odparła:
— Używa. Moje brzmi… — tym razem powiedziała je najpierw głośno, a dopiero potem wyjaśniła. — Zachód Słońca. Jestem córką Jasnego Nieba. Po ładnym dniu, gdy niebo jest jasne, przychodzi zachód słońca.
— Twój ojciec jest tutaj?
— Mój ojciec został zabity przez wrogów mego ludu wiele lat temu. Moja matka w kilka lat później zginęła z rąk tych samych wrogów. Oni też potem zniszczyli mój dom. Mieszkam teraz w domu brata mojej matki.
Po jej oświadczeniu rozległy się ciche syki zrozumienia. Wojownicy wiedzieli z doświadczenia, co czuje ktoś, kogo spotkał podobny los, a nie należał on wśród Nitra do rzadkości.
Skaczący Wysoko zamyślił się nad tym, co usłyszał. Kobieta, która ukończyła podróż po imię, zyskiwała prawo wyboru. Nieczęsto, ale zdarzało się, że jeśli nie miała najbliższej rodziny, decydowała się zmienić klan. Dla jego klanu byłoby zaś niezwykle korzystne mieć w swoich szeregach kogoś, kto potrafi uprzedzać o zbliżaniu się Nocnej Śmierci. Byli już jej dłużnikami z racji uratowania trzech wojowników…
Przestał się zastanawiać i zaczął sygnalizować:
— Możesz zamieszkać w naszym obozie. Jesteśmy z klanu Djimbuta. Jeśli chcesz, porozmawiam z Tą–Która–Bębnieniem–Przywołuje–Grom. Moja towarzyszka uzna cię za kuzynkę i staniesz się kobietą z klanu Djimbuta. Nie musisz mieszkać z nami cały czas, ale będziesz do nas należała i będziesz rodziną. Co ty na to?
Tani poczuła łzy spływające po policzkach. Coś ścisnęło ją za gardło i jedyne, co mogła zrobić, to złapać Skaczącego Wysoko za ręce i przytaknąć ruchem głowy.
Wojownik westchnął prawie jak człowiek i poklepał ją po ramieniu.
— Zdecydujesz później, na spokojnie — zaproponował. — Teraz pora coś zjeść. Potem trochę odpoczniemy i wyruszymy. Musimy dotrzeć do siedziby klanu przed zachodem słońca. Wtedy Zachód Słońca będzie z klanem.
Tani uśmiechnęła się przez łzy.
W trakcie śniadania uświadomiła sobie, że tubylcy wcale nie są tak prymitywni czy prostoduszni, jak sądziła. Mowa znaków będąca jedynym sposobem komunikowania się z nimi wymuszała używanie najprostszych pojęć i najoczywistszych skojarzeń. Gra słów zaprezentowana przez Skaczącego Wysoko udowodniła właśnie, że wojownik nie tylko ma poczucie humoru, ale w ogóle daleko mu do prymitywa czy naiwnego tępaka. Dlatego gdy dosiedli koni i wyruszyli, zaczęła go wypytywać o rozmaite szczegóły dotyczące życia codziennego klanu.
Okazało się, że jest ono niezwykle podobne do życia Indian amerykańskich przed pojawieniem się białych. Tani zorientowała się też, za kogo ją w pierwszym momencie wzięli. Wśród Czejenów także istniał niegdyś zwyczaj wysyłania dorastających członków plemienia na samotne wyprawy, by poznali oni swe prawdziwe imiona. Na krótko przed zniszczeniem Ziemi tradycja ta znów stała się popularna. Ona sama nigdy takiej wyprawy nie podjęła, gdyż najpierw była za mała, potem nie było już Ziemi, a członków jej szczepu zostało zbyt mało i byli zbyt rozsiani po zasiedlonej części wszechświata.
Nie wyprowadziła jednak wojowników z błędu, uznając,’ że byłoby to niezbyt rozsądne, a poza tym niepotrzebne.
Uświadomienie sobie podobieństw zwyczajów sprowadziło jej myśli na rodzinę Quade’ów. Storm należał do Navaho, choć Brad nie był jego ojcem. Logan zaś z kolei był mieszanką Navaho, Czejena i białego. Brad natomiast: był półkrwi Czejenem. Bez wątpienia zwyczaje każdego z nich różniły się częściowo, podobnie jak różniło się od; nich to, co ona pamiętała ze zwyczajów przodków, a mimo to czuła się z nimi jak z rodziną. Naturalnie nie licząc Storma, który był Władcą Bestii. Kiedy wróci, nie tylko on będzie mógł mówić o zaprzyjaźnionych tubylcach…
Uśmiechnęła się zadowolona z siebie i poprosiła towarzysza, by opowiedział jej kilka następnych z tych historii, jakie zwykle opowiada przy ognisku w siedzibie klanu.
Jechali przez większość dnia i zasadą było, że cały czas brakowało któregoś z wojowników — jak Storm podejrzewał, podróżował przodem, badając teren. Dla niego była to dziwna podróż, jechał bowiem z grupą wojowników, ale nie stanowił części tej grupy. Nikt z nim nie rozmawiał i nikt też nie zwracał na niego uwagi. Pozornie oczywiście, czego miał pełną świadomość — gdyby spróbował się oddalić, zauważyliby to natychmiast.
Przed wieczorem dotarli do miejsca wybranego na obóz — skalnej iglicy, wokół której rosły krzewy wełniczki. Nie było idealnym obozowiskiem, ale zapewniało schronienie, więc nadawało się na obóz na jedną noc.
Ten, który posługiwał się mową znaków, wskazał na Surrę i spytał:
— Będzie polować?
— Będzie i przyniesie mięso — obiecał Hosteen. — Nie będziecie do niej strzelać, gdy zjawi się z powrotem?
Wojownik spojrzał na niego z politowaniem, jakby miał zamiar palnąć coś w stylu: „nie ucz ojca dzieci robić”, ale odpowiedział uprzejmie:
— Nie. Jesteśmy myśliwymi i będziemy wiedzieć, kto się zbliża.
Bez dalszego zbędnego gadania Hosteen skontaktował się telepatycznie z lwicą, po czym ta udała się na łowy. Wróciła szybko z niewielkim jeleniem, za którego oprawianie zabrali się Nitra. Baku zaś w tym czasie upolowała kurę preriową i stojąc na jednej nodze, drugą pomagała sobie w pozbywaniu się piór i spożywaniu oskubanego łupu.
Jeden z wojowników zbliżył się do niej ostrożnie i pozbierał kilka nie uszkodzonych piór, po czym z nich, źdźbeł trawy i kłębków wełniczki wykonał dziwną rzecz, którą Hosteen oglądał z dużym zainteresowaniem.
Z trawy została upleciona sieć, wewnątrz której znalazło się kilka kwiatów i liści frelwooda, na którego gałęzi siedziała Baku. Z siatki zwieszał się długi, spleciony z tra wy sznur, na którego końcu wpleciono kilka puchowych piór z piersi kury preriowej. Wojownik zauważył zainteresowanie Storma i powiedział coś znającemu mowę znaków. Ten przyjrzał się Hosteenowi i zaczął tłumaczyć:
— Modlimy się do Gromu mieszkającego w niebie. A to jest nasza modlitwa, którą mu wysyłamy. Ptaki należą do niego, a drzewo jest święte. Liście drzewa i pióra ptaka mówią w naszym imieniu. Rozumiesz?
Hosteen przytaknął.
Wiedział, że kłębki wełniczki są lżejsze od powietrza. Zawierały nasiona krzewu i w odpowiedniej porze roznosił je wiatr. Sam pomysł też był mu znany, gdy podobnie postępowali jego przodkowie na Ziemi. Wojownik, który wykonał siatkę, podał ją każdemu z pozostałych, by jej dotknął, po czym odszedł na skraj obozowiska i uniósł w obu dłoniach nad głową.
Postał tak chwilę, aż silniejszy podmuch wiatru wyrwał mu jej z rąk i nie poniósł nad równiną. Siatka unosiła się i opadała, ale pióra nie dotknęły ziemi przynajmniej tak długo, jak znajdowała się w polu widzenia obozujących. Kiedy zniknęła w oddali, Nitra zaćwierkali z uznaniem, a najstarszy poinformował Storma:
— Grom usłyszał nas i wysłuchał. Nasza modlitwa stała przyjęta. Teraz zjemy i pójdziemy spać. Jutro czeka nas długa jazda, ale nocować będziemy już z klanem.
Jeleń właśnie się dopiekał, toteż posilili się szybko. Surra nie miała nic przeciwko pieczystemu — dawno już nauczyła się je jeść. Następnie Storm owinął się kocem i zasnął. Nitra nie zaproponowali mu udziału w pełnieniu nocnych wart, więc się nie narzucał. I tak budził się, gdy wartownicy się zmieniali. Poza tym jednak nic nie przerywało mu snu.
Po śniadaniu złożonym z resztek jelenia osiodłali konie. Storm spytał:
— W którą stronę jedziemy?
— Ku górom. Czy ona zdoła dotrzymać nam kroku? To będzie długa jazda.
Mieli na myśli Surrę. To rzeczywiście był problem. Wczoraj jechali tylko przez część dnia, a do tego nie forsowali koni i Surra była w stanie za nimi nadążyć. Skoro dziś mieli jechać cały dzień, i to szybciej, nie było to możliwe. Storm nie mógł też wziąć jej na swego wierzchowca, bo ten nie wytrzymałby takiego obciążenia. Co innego krótka przejażdżka przez strumień czy inną przeszkodę terenową, której lwica nie lubiła pokonywać pieszo, co innego zaś wiele godzin szybkiej jazdy z wielkim kotem i jeźdźcem na grzbiecie. Koń po prostu by tego nie zniósł.
— Nie zdoła biec tak długo — przyznał. — Może moglibyśmy jechać wolniej? Dotarlibyśmy do obozu później, ale w komplecie.
Wojownicy wdali się w dyskusję i to dość zaciętą. Skończyła się, gdy przywódca zaćwierkał coś rozkazująco. Następnie zaś zwrócił się do Storma:
— Jeśli będziemy jechać wolniej, droga zajmie nam dwa dni, co nie byłoby bezpieczne. Nocna Śmierć poluje w tych rejonach. Chcemy je jak najszybciej opuścić, ale posłuchamy twojej mądrości i twego doświadczenia.
Surra potarła nosem o jego kolano, więc odruchowo podrapał ją za uszami. Wielokrotnie pokonywała dłuższe dystanse na wozie czy jucznym, ale słabiej obciążonym koniu. Nie było to najwygodniejsze, ale było wykonalne, tyle że nie mieli zapasowego wierzchowca, o jukach nie wspominając. A to mogło oznaczać kłopoty, bo jeśli Nitra zobaczą, że spowalnia tempo, mogą zdecydować się zostawić ją na pustyni. Choć z drugiej strony zdawali się; traktować jego i zespół jako całość. I…
Przykucnął i oznajmił:
— Nie chcę narażać was na niebezpieczeństwo, ale podróżuję wszędzie ze swymi duchowymi przyjaciółmi. Może lepiej będzie, jeśli pojedziecie przodem i zostawicie mi znaki, a ja podążę wolniej waszym śladem.
— Nie zostawimy cię samego.
W ten sposób szlag trafił najlepszy pomysł. Storm zaklął w duchu i spytał:
— Znacie jakieś miejsce, w którym Nocna Śmierć by nam nie zagrażała?
No, to by było na tyle, jeśli chodzi o drugi dobry pomysł.
— A istnieje krótsza droga? Może jest jakiś skrót, który mógłbym pokonać pieszo? Wy wzięlibyście mojego konia i spotkalibyśmy się na końcu tej krótszej drogi?
Jego ostatnie pytanie wywołało dłuższą dyskusję. Jeden z wojowników ćwierkał nader energicznie i na dodatek żywo gestykulował. Wyglądało na to, że zna skrót, którym mogłaby pójść Surra.
W końcu Nitra ucichli i najstarszy z nich zwrócił się do Hosteena:
— Ten wojownik polował tu wiele lat temu, gdy jeszcze obozowaliśmy w starym miejscu. Mówi, że jest taka krótsza droga, ale nie jest ona łatwa!
— Spróbujemy — zdecydował Hosteen.
Kilka godzin później Storm przyznał rację wojownikowi — trasa rzeczywiście nie była łatwa. Za to fascynująca i z pewnością nie zbudowana przez tubylców. Najbardziej; przypominała schody, które kiedyś musiał sforsować, wycięte w skale w pobliżu jednej z Zamkniętych Jaskiń. Prowadziły z wierzchołka jednej góry na szczyt drugiej przez głęboką dolinę. Na piechotę dało się tędy przejść, lwica także nie miała z tym problemów, ale koń nie mógłby pokonać takiej stromizny.
Dlatego trzej Nitra ze wszystkimi wierzchowcami musieli objechać rozłożystą przeszkodę, a on, Surra i najmłodszy wojownik bawili się w kozice. Na ramieniu Hosteena podróżowała Hing, która nie miała najmniejszej ochoty rozstawać się z nim. Nie ulegało wątpliwości, że jakieś zwierzęta używały tego szlaku, natomiast nie sposób było stwierdzić jakie, gdyż ziemia była ubita na kamień, a deszcze jeszcze nie dotarły tak daleko nad pustynię.
Kiedy po przekroczeniu doliny rozpoczęli wspinaczkę, Hing zdecydowała, że ma dość jazdy na Stormie, i zeskoczyła na ziemię. Z wchodzeniem nie miała kłopotów, bo stopnie nie były wysokie, a lata erozji uczyniły je jeszcze niższymi. Bardziej przypominały rampę niż schody. Czasami trafiały się jednak miejsca, w których wspinaczka stawała się naprawdę trudna, toteż gdy w końcu dotarli na szczyt, obaj — i Hosteen, i Nitra — byli solidnie zmęczeni. Jedynie Surra promieniowała zadowoleniem, bo dla niej trasa nie okazała się wcale ciężka.
Ponieważ pierwsi znaleźli się w umówionym miejscu, mogli odpocząć. Hosteen stwierdził, że to, co z jednej strony wyglądało na stromą górę, z drugiej było ledwie wzgórzem o stromych i poszarpanych ścianach niedostępnych dla koni. Całość zajmowała jednak sporą przestrzeń, toteż objechanie jej znacznie wydłużało podróż.
Jeźdźcy zjawili się wcześniej, niż można się było spodziewać, bo mając zapasowe konie, zmieniali je w czasie jazdy, dzięki czemu uzyskali znacznie lepsze niż zwykle tempo. Dlatego też resztę drogi wszyscy mogli przejechać wolniej, w tempie pozwalającym lwicy dotrzymać koniom kroku. Przed zmrokiem powinni dotrzeć do obozu. Wśród jeźdźców panowało niezwykłe ożywienie, toteż gdy ujechali już kawałek, Storm spytał, co się stało. Po chwili najstarszy z wojowników odparł:
— Ta–Która–Bębnieniem–Przywołuje–Grom naszego klanu wysłała na poszukiwania wiele takich grup jak nasza. Nasz zwiadowca odkrył ślady jednej z nich. Jej misja zakończyła się sukcesem. Dostrzegł też ślady innej, która nikogo nie znalazła. Ślady były świeże, więc pojechał kawałek za nimi i odnalazł miejsce, w którym jej członkowie nocowali. Ich także odnalazł. Dopadła ich Nocna Śmierć.
— Wszystkich? — zdziwił się Storm.
— Wszystkich.
— Jak to możliwe?! Nikt nie stał na straży, by pilnować snu przyjaciół?
— Wszyscy byli młodzi, a młodzi wojownicy nie obawiają się niczego; uważają, że są niepokonani. Nie wystawili wart, wszyscy poszli spać przy ognisku. I zginęli tam, gdzie leżeli.
— A co z ich końmi? Także zostały zabite?
— To jest najdziwniejsze. Nocna Śmierć nie tknęła ich. A pierwsza grupa, która znalazła tego, po kogo została wysłana, obozowała w tym miejscu wcześniej, ale tylko przez krótki czas, po czym spakowała się i odjechała. Niedaleko, do następnego miejsca nadającego się na nocleg. Tam też spędziła noc, a o świcie jeden z wojowników wrócił i znalazł szkielety. Pochowali je zgodnie z tradycją, wzięli konie i ruszyli do siedziby klanu.
Storm zamyślił się głęboko. Jedynym sensownym wytłumaczeniem było to, że ktoś z pierwszej grupy wyczuł zbliżające się niebezpieczeństwo. Z tego co wiedział, byłby to pierwszy podobny przypadek. Równie zagadkowa była sprawa koni — czterej wojownicy to mniej mięsa niż cztery konie, a jednak to oni zostali zabici i zjedzeni, a wierzchowce zostawiono w spokoju. Jeszcze jednego nie rozumiał, toteż spytał:
— Dlaczego konie nie uciekły, gdy nadeszła Nocna Śmierć?
— Bo spętano je dokładnie i nie zdołały się uwolnić, choć sądząc po śladach, naprawdę próbowały. Pasły się w oddaleniu, ale Nocna Śmierć nie mogła ich przeoczyć. Nie zabiła ich, bo nie chciała. Najpierw ginęły frawny. Potem konie. A wreszcie zaczęli ginąć Nitra. Odkąd Nocna Śmierć posmakowała krwi Nitra, nie interesuje się już innymi ofiarami, jeżeli może znaleźć i zabić kogoś z nas.
Była to naprawdę zatrważająca wiadomość, bo oznaczała, że prawdziwym celem drapieżników byli ludzie, a raczej istoty inteligentne. Zwierzęta padały łupem tylko wtedy, gdy ich nie dało się upolować. Podstawowym problemem stała się odpowiedź na pytanie, dlaczego istoty inteligentne były celem — dlatego że lepiej smakowały, czy dlatego, że były łatwiejszymi ofiarami?
— Znalazłem szkielet młodego wojownika mojej rasy zabitego w czasie snu. Koc, na którym leżał, był wygryziony i zjedzony w miejscach, w których wsiąknęła weń jego krew. Znajdowaliście szkielety koni. Czy piasek, na który spadła ich krew, także został zjedzony?
— Nie. Ale piasek zroszony krwią Nitra znikał. Nocna Śmierć żywi się naszą krwią i nie pozostawia ani kropli.
W takim razie to musiało stanowić przynajmniej częściowe rozwiązanie zagadki — coś w krwi tak tubylców, jak i ludzi przyciągało zabójców.
— Nitra to wielcy myśliwi — oznajmił Storm. — Podróżujecie daleko na pustynię. Znacie nawet szlaki prowadzące przez Blue. Czy któryś z klanów zetknął się kiedykolwiek z czymś takim jak Nocna Śmierć?
— Nigdy. Ci–Którzy–Bębnieniem–Przywołują–Grom mówią, że w całej historii klanów nie ma żadnej informacji o czymś podobnym.
— Giną ludzie, Nitra, konie i frawny. Widzieliście kości innych ofiar? Co jeszcze zabija i zjada Nocna Śmierć?
— Widzieliśmy kości feefrawnów. Więcej kości niż zwykle, choć nie dużo więcej. Feefrawny mogły zginąć, bo jest mniej frawnów, więc mają mniej włosów na gniazda, a młode giną wtedy z zimna. Dorosłe z tego powodu będą umierać w zimie. Kości innych zwierząt nie widzieliśmy.
Storm przerwał rozmowę, analizując to, co usłyszał., Kluczem musiało być coś, co mają i frawny, i konie, i tubylcy, i ludzie, ale pojęcia nie miał, co by to mogło być.
Hing od dłuższego już czasu miała dość jazdy, czemu dawała wyraz, popiskując, gdy zauważyła coś ciekawego. Popiskiwanie przybrało na sile, gdy wjechali do obozu, ale ponieważ Hosteen nie pozwolił jej zejść na ziemię, a nawet złapał ją lekko na wszelki wypadek, zamilkła obrażona. Storm wolał nie ryzykować — gdyby niespodziewanie pojawiła się w którymś z namiotów, wywołałaby zamieszanie i mogłaby zostać uznana za niebezpieczną, jako że Nitra dotąd fretek nie widzieli. A to co niebezpieczne zabija się od razu…
Jednak w pewnym momencie Hing zaczęła piszczeć radośnie, a zaraz potem usłyszał znajomy głos:
— Ja ją wezmę.
Zatkało go kompletnie. Spojrzał w dół w kierunku, z którego dochodził głos. I zobaczył Tani.
— Co ty tu robisz? — wykrztusił.
— Skaczący Wysoko poprosił mnie o pomoc. Tutejsza szamanka chce ze mną porozmawiać — wyjaśniła i widząc jego minę, dodała: — Wszystko w porządku, wysłałam Mandy z wiadomością, więc wiedzą, że jestem z przyjaciółmi. A Norbie rzeczywiście są przyjacielscy.
Hosteen omal nie spadł z konia, słysząc to ostatnie zdanie. Już otwierał usta, by ją wyprowadzić z błędu, ale natychmiast zamknął je z trzaskiem, myśląc intensywnie.; Najwyraźniej nie miała pojęcia o istnieniu Nitra i o ich zwyczajach, jak choćby wieszaniu prawych dłoni zabitych wrogów, by wędziły się w dymie, czy o tym, że są kanibalami. Rytualnymi, ale jednak.
Do Tani tymczasem podszedł jeden z wojowników. Odwróciła się do niego i zaczęli rozmawiać. Dziewczynie szło to całkiem sprawnie, choć znaki, których używała, były raczej podręcznikowe. Najprawdopodobniej nauczyła się mowy znaków z nagrań jeszcze w trakcie lotu i nie posługiwała się nią zbyt szybko, ale za to płynnie. W miarę jak przyglądał się rozmowie, jego zdumienie rosło.
Wojownik zwracał się do Tani jak do członka klanu i swojej kuzynki, poza tym przez tłum zgromadzony wokół prześliznęły się dwa kojoty i dołączyły do dziewczyny, nie wywołując żadnych gwałtownych reakcji — Nitra musieli je zaakceptować. Rozejrzał się dyskretnie i na gałęzi uschniętego drzewa dostrzegł spokojnie siedzącą parasowę. Przeniósł spojrzenie na dziewczynę akurat, gdy ta kończyła rozmowę — wojownik poklepał ją po ramieniu i odszedł, a Hosteenowi omal nie opadła szczęka.
Mówili coś o nowym imieniu. Znając zwyczaje Nitra, zaczynał rozumieć, jakim cudem mogła być wśród nich faktycznie bezpieczna…
Powoli zsiadł, nie wypuszczając jednak Hing.
— Będzie chciała pomyszkować, więc wśliźnie się wszędzie, gdzie się da — powiedział. — Możesz powiedzieć swoim przyjaciołom, że nie zrobi nikomu krzywdy, a jeśli zabierze coś, czego nie powinna, to oddam im to, gdy tylko przyniesie, żeby się pochwalić?
Tani skinęła głową, zwróciła się w stronę tubylców i uśmiechnęła się radośnie, nim zaczęła sygnalizować.
Ku zdziwieniu Hosteena kilkoro z nich odpowiedziało jej uśmiechami. Poczekał, aż skończy, i dopiero wtedy zwolnił chwyt. Hing natychmiast zbiegła po jego nodze na ziemię i zniknęła w tłumie.
— Jak długo tu jesteś? — spytał.
— Przybyliśmy wczoraj. Mieszkam z rodziną Skaczącego Wysoko. Ma przemiłą żonę i dwie córeczki. Ani chwili się nie nudziłam! Tu jest naprawdę wspaniale!
Przez moment Storm miał nieodparte wrażenie, że ma halucynacje. Jeszcze nie słyszał, by jakiś człowiek nazwał swój pobyt w towarzystwie Nitra wspaniałym. A w następnej chwili wrażenie to jeszcze się pogłębiło, gdyż do Tani podeszły dwie nastolatki, złapały ją za ręce i wszystkie trzy odeszły gdzieś. W trakcie całego pobytu na planecie Hosteenowi nie zdarzyło się zobaczyć kobiety czy dziewczyny Nitra. Były chronione i pilnowane niczym źródła wody, a tymczasem tu, choć nie było ich aż tak wiele jak wojowników, widział ich całkiem sporo.
Wyglądały podobnie jak kobiety Shosonna — przystojne, smukłe, z małymi rogami w kolorze kości słoniowej. Były nieco niższe niż kobiety Norbiech. Wojownicy sprawiali wrażenie żylastych z racji swego wzrostu, ale niższym od nich o głowę kobietom wzrost dodawał smukłości i elegancji. Można by rzec, że są bardziej proporcjonalnie zbudowane od mężczyzn.
Ubrane były tak jak mężczyźni, w tuniko–gorsety ze skóry yorisa, ale na nogach nosiły bufiaste spodnie z wełny frawna wpuszczone w sięgające do połowy łydek buty. Miały także biżuterię, od ledwie oszlifowanych kamieni półszlachetnych, poprzez połączenie ich z kłami czy pazurami drapieżników, aż do prawdziwych klejnotów. Jedna nosiła misternie wykonany kołnierz sięgający prawie do pasa i zakrywający oba ramiona. Wśród Norbiech podobne ozdoby zakładali jedynie mężczyźni. Kołnierz składał się głównie z płytek wykonanych ze szlachetnych kamieni starannie wypolerowanych i wyrzeźbionych, i wyglądał na rzecz naprawdę starą. A więc i cenną — dlatego Hosteen zbyt dokładnie mu się nie przyglądał.
Jedynie paru wojowników nosiło podobne, choć znacznie skromniejsze kołnierze. Nie zauważył niczego podobnego u żadnej innej kobiety. Dalsze obserwacje przerwał mu przywódca grupy, która go tu przyprowadziła Podszedł i oznajmił:
— Chodź ze mną do namiotu Tej–Która–Bębnieniem–Przywołuje–Grom. Chce rozmawiać z tobą i Zachodem Słońca.
Hosteen odruchowo poszedł za nim, nim dotarł do nic go sens ostatniego zdania. Stanął i spytał:
— Chodziło ci o to, że chce ze mną rozmawiać o zachodzie słońca, tak?
Wojownik wyraźnie się zniecierpliwił.
— Powiedziałem „i Zachodem Słońca”. To imię kobiety z twojego klanu, która przybyła ze Skaczącym Wysoko. Jest przyjacielem mojego klanu. A teraz chodź!
Hosteen posłusznie wykonał polecenie, analizując nowe rewelacje. Musiało chodzić o Tani, ale nie miał pojęcia, jakim cudem stała się przyjacielem klanu Nitra. Musiała zrobić coś niezwykłego i skutecznego. Atakując ludzkie domy, do czego dochodziło obecnie niezwykle rzadko, ale co w początkowym okresie kolonizacji było codziennością, Nitra nigdy nie krzywdzili kobiet. Co oczywiście nie oznaczało, by posuwali się do uznawania ich za przyjaciół klanu. Nawet jeśli przyjęli, że Tani jest na wyprawie po imię, nie postąpiliby tak wyłącznie z tego powodu. Musiała udowodnić, że może być cennym nabytkiem.
Z tego co wiedział, szamanka rozesłała wojowników na poszukiwanie osób odmiennych od reszty, ale pod jakim względem odmiennych, tego nie wiedział. Jego, jak podejrzewał, wybrali ze względu na zespół; może dlatego również wybrali ją. Tyle że w czasie podróży musiała wywrzeć na nich naprawdę silne wrażenie.
Dalsze analizy przerwało mu wejście do namiotu będącego równocześnie Domem Duchów i mieszkaniem Tej–Która–Bębnieniem–Przywołuje–Grom.
Wewnątrz oczekiwała go siedząca w kręgu starszyzna klanu. Była też Tani, a obok niej wojownik, z którym wcześniej rozmawiała. A także stara kobieta w imponującym naszyjniku przypominającym rozłożysty kołnierz. Teraz miała twarz pomalowaną we wzór przynależny wyłącznie szamanom. Storm usiadł na jedynym wolnym miejscu i czekał cierpliwie na to, co będzie dalej, starannie ukrywając przy tym niepewność. A spowodowana ona była niewiedzą, gdyż ludzie przebywali na planecie od sześciu pokoleń, ale mieli kontakty jedynie z mężczyznami Nitra.
U Norbiech kobiety były strażniczkami domowego ogniska. One też przekazywały i uzupełniały historię klanu i drzewa rodowe jego członków. Wyglądało na to, że wśród Nitra pełniły jeszcze ważniejszą rolę. Kolejną ciekawostką był młodzieniec zasiadający po prawicy szamanki — miał poważnie potrzaskaną i źle zrośniętą nogę. Choć rany już się zagoiły, nie było szans na to, by kiedykolwiek przestał być kaleką. Nitra powinni byli nakłonić go do samobójstwa, by przestał być kłopotem i obciążeniem dla klanu. Żyli w warunkach, w których nie mogli sobie pozwolić na żywienie nieużytecznych. Ten młodzian musiał być dla klanu cenny, skoro nadal żył.
Szamanka dała znak i przywódca grupy, z którą przyjechał Storm, zaczął opowiadać, jak doszło do spotkania. Storm nigdy jeszcze nie spotkał nikogo tak biegłego w te formie komunikacji.
Po pierwszych paru zdaniach wojownika szamanka uniosła dłoń, przerywając mu, i spytała, a młodzian natychmiast to pokazał:
— Znasz mowę znaków? Czy on nie mówi zbyt szybko? Rozumiesz wszystko?
Storm kiwnął głową.
— Kobieta z twego klanu nie rozumie tak szybkiej mowy znaków — dodała. — Powtórzysz jej wszystko, co musi wiedzieć?
Storm ponownie skinął głową potakująco.
— To dobrze — oceniła szamanka i dała znak wojownikowi, by mówił dalej.
Tani rozumiała znacznie więcej, niż spodziewali się szamanka i Storm. Nauczyła się mowy znaków dla rozrywki, ale jak to bywa z teoretyczną nauką każdego języka, lepiej go rozumiała, niż się nim posługiwała, gdyż to ostatnie wymagało wprawy. A tę nabywała dopiero od niedawna. Dlatego rozumiała kogoś sygnalizującego kilkakrotnie szybciej, niż sama potrafiła. Większość zaś rozmówców powolność i brak zręczności jej dłoni i palców brała za oznakę słabej znajomości mowy znaków. Dzięki temu miała teraz doskonałą okazję, by sprawdzić, jak dalece Storm będzie z nią szczery i ile uzna za stosowne jej powiedzieć.
W swoim życiu odwiedziła ponad dziesięć planet i zetknęła się z kilkoma różnymi kulturami, toteż nauczyła się ostrożności. Wiedziała, że nieporozumienia są częste, a czasami mają tragiczne konsekwencje. Zaczynała też pojmować, jaki błąd tubylcy popełnili w stosunku do niej, ale niczego nie prostowała, gdyż mogłoby się to obrócić przeciwko niej. Nie tylko oni je zresztą popełniali. Wbrew oczekiwaniom Hosteena widok wędzonych odciętych dłoni nie zaskoczył jej ani nie zaszokował. Wychowała się na opowieściach z historii Czejenów i Irlandii — obie były krwawe i znalazło to odzwierciedlenie w relacjach zarówno ojca, jak i matki czy reszty rodziny.
Polowała z zespołem od dawna i zabijała także od dawna. Miała świadomość, że obraziłaby tubylców, reagując w jakikolwiek sposób na widok trofeów wojennych, toteż skomentowała je tylko jako dowód, iż znajduje się w domu prawdziwego wojownika, i potem ignorowała konsekwentnie. Stwierdziła, że jej zachowanie było właściwe, gdyż wywołało zadowolenie i dumę gospodarzy.
Opowieść wojownika nie była długa i, prawdę mówiąc, nie była też ciekawa, toteż Tani mogła sobie pozwolić na rozmyślania. Kiedy jednak przemówił Skaczący Wysoko, skupiła się na jego relacji, gdyż interesowało ją, jak przedstawi znane jej wydarzenia.
Ciągnęła się ona znacznie dłużej gdyż obecni życzyli sobie, by powtórzył opis chwili, gdy ostrzegła ich przed zbliżaniem się Nocnej Śmierci, i tego, co potem nastąpiło. O odkryciu szkieletów rankiem musiał opowiadać parokrotnie z najdrobniejszymi szczegółami. Tani zauważyła, że od tego momentu nawet Storm przyglądał się jej z namysłem, jakby dopiero teraz do niego dotarło, że nie tylko wyszkolony do walki i marnujący zwierzęta Władca Bestii zna się na różnych rzeczach i sporo potrafi.
Miała w pewnym sensie rację, gdyż relacja wyjaśniła Hosteenowi kilka zagadek, jak choćby tę, dlaczego Nitra uznali ją za przyjaciela klanu. Stało się tak dzięki że nie miała pojęcia o istnieniu dzikich i groźnych tubylców, co też znalazło potwierdzenie w relacji wojownika. Logan nie powiedział jej o nich, wychodząc z założenia, że wie, a baza danych Arki okazała się niekompletna. Dlatego też widząc czterech wojowników, Tani przyjęła, ż to Norbie, i powitała ich jak przyjaciół, oferując jedzenie picie i miejsce przy ognisku.
Już choćby to musiało spowodować, że zaskoczeni wojownicy uznali ją za godną szacunku i niezwykłą. Opinię tę wzmocniło odkrycie jej duchowych przyjaciół, czyli zespołu, a kiedy uratowała im życie, uznali, że słyszy Głos Gromu, przez co, choć nie stała się równa Tej–Która–Bębnieniem–Przywołuje–Grom, zyskała status równy statusowi; jej pomocnika. To, że ich towarzystwo przyjęła zupełnie; naturalnie i ujawniła swoje klanowe imię w rewanżu za szczerość Skaczącego Wysoko, przypieczętowało sprawę.
O tym, że wzięła mieszańca duocorna, Storm dowiedział się dopiero z opowieści Skaczącego Wysoko. Ponieważ szamanka chciała obejrzeć niezwykłego wierzchowca, który błyskawicznie zabił wojownika, wszyscy wyszli na zewnątrz. Tani przywołała klacz, która stała się obiektem powszechnego zainteresowania.
Po obejrzeniu klaczy Ta–Która–Bębnieniem–Przywołuje–Grom spojrzała na Storma i spytała:
— Czy ty mógłbyś jej dosiąść?
— Mógłbym utrzymać się na jej grzbiecie, ale to nie byłaby prawdziwa jazda. Jej serce należy do Zachodu Słońca. Mógłbym ją zmusić, by mnie słuchała, ale byłoby to jak uczynienie z wojownika niewolnika. Ta klacz zaakceptowała jako jeźdźca Zachód Słońca i nie zaakceptuje nikogo innego. Nigdy.
Kątem oka dostrzegł wyraz twarzy Tani. Nie ulegało wątpliwości, że nie zdawała sobie dotąd sprawy, jak głęboka więź narodziła się między klaczą a nią. A prawda była brutalna: tylko Tani mogła na niej jeździć. Kiedy odleci z Arzor, klacz będzie nadawała się już tylko do rozrodu. Nigdy nie przyjmie innego jeźdźca, więc nigdy więcej nie zazna radości pędu i przyjemności wspólnej jazdy. Hosteen żałował, że na niego wypadło, ale ktoś to musiał dziewczynie powiedzieć, a pytanie szamanki wymagało zgodnej z prawdą i kompletnej odpowiedzi.
Tani podeszła do klaczy i objęła jej szyję. Szamanka obserwowała tę scenę z błyskiem zrozumienia w oczach, a jako osoba doświadczona nie odezwała się słowem.
Wrócili do namiotu, gdzie Skaczący Wysoko dokończył opowieść.
A potem zapadła cisza.
I trwała naprawdę długo — dopiero po dobrych pięciu minutach odezwała się Ta–Która–Bębnieniem–Przywołuje–Grom. Spytała, patrząc na Hosteena:
— Szukacie sposobu zwalczenia Nocnej Śmierci. Zachód Słońca może ją usłyszeć, gdy jest blisko. Ty także to potrafisz?
— Nie wiem. Nigdy nie próbowałem, będąc przytomnym, natomiast we śnie mogę to zrobić. Zachód Słońca usłyszała ją, rozmawiając z wojownikami. Sądzę, że ma większe możliwości niż ja.
— W klanach jest wielu potrafiących bębnieniem przywoływać Grom. Czasami w sytuacji zagrożenia część z nich jest w stanie połączyć się i zjednoczyć siły, tak jak miało to miejsce, gdy pojawił się fałszywy Władca Gromu. Wiesz, o czym mówię?
Hosteen przytaknął i dodał:
— Byłem tam i widziałem moc tych, którzy bębnią prawdziwie. I widziałem, jak skończył fałszywy Władca Gromu.
— Skoro dziewczyna słyszy Nocną Śmierć, może byłbyś w stanie połączyć się z nią i wtedy słyszałbyś lepiej? Jak sądzisz ty, za którym podążają duchy?
Przez twarz Tani przemknął wyraz takiego obrzydzenia, że nie sposób było go nie zauważyć. Dlatego szamanka dodała:
— Nie mogę i nie chcę nikogo do niczego zmuszać. Jedynie sugeruję, wiedząc, że jeśli czegoś nie zrobimy, Nocna Śmierć zje ten świat. Przeciwko takiemu zagrożeniu powinien walczyć każdy, kto tylko może. Aby uratować klan, można i należy zaryzykować wszystko, prawda? Teraz muszę odpocząć. Wy też odpocznijcie i zastanówcie się. Możesz chodzić, gdzie chcesz, ale nie opuszczaj obozu, bo nasi wojownicy gotowi pomyśleć, że odjeżdżasz bez pożegnania.
Ostatnie zdanie adresowane było wyłącznie do Storma.
Szamanka wstała i dotknęła ramienia Tani.
— Zjedz ze mną kolację, mała siostro, i opowiedz mii o swojej rodzinie — zaproponowała. — Skaczący Wysoko powiedział, że wróg zabił twoich rodziców i zniszczył twój dom. Chciałabym usłyszeć, jak do tego doszło.
Hosteen wyszedł wraz z innymi i skierował się w stronę pastwiska, na którym przebywały konie. Usiadł w ich pobliżu i pogrążył się w rozmyślaniach. Tak znalazły go Hing i Surra. Perspektywy nie były radosne. Gdyby połączył się telepatycznie z Tani, być może zdołaliby coś osiągnąć. Nie byłoby to miłe przeżycie, bo z jakichś powodów dziewczyna go nie lubiła i nie ufała mu. W trakcie szkolenia parokrotnie łączył się telepatycznie z innymi Władcami Bestii, ale były to krótkotrwałe doświadczenia, kierował się bardziej ciekawością niż potrzebą i efekt sprowadzał się do wyczuwania najsilniejszych emocji.
Połączenie z nią musiałoby być głębsze i dłuższe, jeśli miałoby dać cokolwiek, a takie sprzęgi były ponoć niebezpieczne dla biorących w nich udział telepatów. Zresztą całe to rozważanie było czysto teoretyczne, gdyż sądząc po reakcji Tani, nie zgodzi się na propozycję. Kiedy Nitra to zrozumieją, powinni ich wypuścić, a być może po powrocie do domu uda mu się ją przekonać… Lubiła Arzor, więc może wykorzystać argument, iż chodzi o uratowanie planety przed zniszczeniem, a wszystkiego, co na niej żyje, przed wybiciem.
Może…
Następnego dnia Tani, ledwie wstała, dowiedziała się, że Skaczący Wysoko chce z nią rozmawiać. Wojownik, gdy ją zobaczył, oświadczył bez wstępów:
— Wyruszamy na zwiady. Jeśli chcesz nam towarzyszyć, zjedz coś i osiodłaj konia.
Tani przeciągnęła się, spoglądając w lawendowe niebo — zapowiadał się słoneczny dzień. Zdecydowała, że wycieczka dobrze jej zrobi.
— Mogę zabrać moich duchowych przyjaciół? — spytała.
— Nawet powinnaś.
Tani roześmiała się i pobiegła się umyć. Gdy wróciła, żona Skaczącego Wysoko zwana Małym Ptaszkiem kończyła już przygotowywać śniadanie.
— Dobrze spałaś, teraz musisz dobrze zjeść. Zrobiłam placki z horvy. Jadłaś je już kiedyś?
Tani potrząsnęła przecząco głową;
— Będą ci smakowały z dżemem — zapewniła Mały Ptaszek.
Placki rzeczywiście były dobre. Dopiero po zjedzeniu pierwszego Tani uświadomiła sobie, że parę dni temu kucharz Quade’a zrobił podobne. Tyle tylko że choć i te, i tamte sporządzono z mąki uzyskanej z ziaren horvy, Nitra najwyraźniej użyli dzikiej odmiany, gdyż placki różniły się nieco smakiem. A dżem z jakichś czerwonych jagód doskonale do nich pasował. Kiedy się najadła, wstała i uściskała Małego Ptaszka.
Ze zdziwieniem odkryła, że kobiety i dziewczęta z klanu są bardzo uczuciowe i okazują te uczucia dotykiem czy uściskiem. Spodobało jej się to, gdyż przypominało jej dom; rodzinny — rodzice także często się ściskali czy całowali, choćby przelotnie. Uczuciowość stanowiła istotną część rodzinnego życia, którego teraz jej brakowało, gdyż Kady i Brion, choć równie kochający, nie odczuwali potrzeby, by to tak okazywać. Tani dopiero tutaj zdała sobie sprawę, jak bardzo za tym tęskniła.
Zaczęło się od tego, że na powitanie Mały Ptaszek uściskała ją serdecznie, a potem to samo zrobiły dziewczęta. Z początku była zaskoczona, ale po dwóch dniach robiła odruchowo to samo i sprawiało jej to przyjemność.
Po czułym pożegnaniu złapała siodło i derkę i udała się na poszukiwanie Destiny. Nie musiała szukać długo. Klacz czekała na nią na skraju pastwiska. Na powitanie rzuciła ostro łbem i zatańczyła.
Tani roześmiała się.
— Tak jest: jedziemy na wycieczkę — potwierdziła. — Na długą wycieczkę z przyjaciółmi.
Za jej plecami rozległo się ciche ni to chrząknięcie, ni to ćwierknięcie, jakie wydawali Nitra, chcąc uprzejmie zwrócić na siebie uwagę. Odwróciła się i zobaczyła o kilka kroków z tyłu Tę–Która–Bębnieniem–Przywołuje–Grom i je tłumacza–kalekę.
— Jedź ostrożnie, mała siostro — powiedziała szamaka. — Właśnie dostałam wiadomość z innego klanu: ostatniej nocy nawiedziła ich Nocna Śmierć, zginęła cała rodzina.
— Ilu?
— Troje. Wojownik, jego kobieta i mały syn. Nie mamy wiele dzieci i strata każdego jest ogromna. Strata całej rodziny to prawdziwy cios dla klanu. Wygląda na to, że Nocna Śmierć rośnie w siłę i staje się coraz żarłoczniejsza. Ich szaman udał się do świętego miejsca, by spytać Grom, co winni zrobić. Ja byłam w takim miejscu wiele dni temu. Otrzymałam odpowiedź na część pytań, ale tylko na część.
— Jak ona brzmiała?
— Powinnam rozesłać wojowników na poszukiwanie tego, kto będzie walczył z Nocną Śmiercią.
Tani dobrze wiedziała, że przepowiednie rzadko kiedy są jednoznaczne i jasne. Łatwo można je źle zinterpretować, a regułą było, że wysłuchujący ich słyszeli więcej, niż zostało powiedziane.
— Usłyszałaś, że wygramy? — spytała.
Szamanka potrząsnęła głową.
— Usłyszałam, że mam szukać i znajdę. Nie na wszystkie pytania dostałam odpowiedzi, ale wydaje mi się, że znaczenie było następujące: jeśli ci, których znajdę, nie zdołają zwyciężyć, to nikt nie zdoła. Ale nie jest to tylko ich walka, musi w niej wziąć udział wielu. Ci, których znalazłam, będą grotem strzały, ci, którzy pomogą, będą stanowić jej resztę, a tylko prosta i kompletna strzała może trafić w cel. Widziałam, jak wirują wokół ciebie gwiazdy, widziałam, jak unosisz nasz świat i trzymasz go jak matka trzyma dziecko. A za tobą widziałam innego, ale jego twarzy nie mogłam dostrzec, gdyż przesłaniał ją dym. Tyle powiedział mi ogień rozpalony ze świętego falwooda. Jedź bezpiecznie, przyjaciółko klanu.
Po czym odwróciła się gwałtownie i odeszła, a tłumacz pokuśtykał za nią.
Tani spoglądała w ślad za nią, a potem wzruszyła ramionami i zabrała się do siodłania klaczy. Następnie wskoczyła na siodło i skierowała się tam, gdzie czekał na nią Skaczący Wysoko wraz z towarzyszami.
Wrócili pod wieczór przyjemnie zmęczeni i głodni. Wycieczka przebiegła spokojnie, a największą atrakcję stanowiło polowanie. Kojoty wytropiły i wypłoszyły zwierzynę, dzięki czemu wojownicy bez wysiłku ustrzelili dwa meriny. Oba kozły przywieziono do obozu, gdzie zostały mile przyjęte jako urozmaicenie kulinarne. Do siodła klaczy przytroczonych było kilka kur preriowych, które upolowała Tani i z których zamierzała zrobić indywidualne t prezenty.
Dzień upłynął jej wspaniale, toteż uśmiechała się, kołysząc się w rytm kroków wierzchowca. Zdecydowała, że musi wysłać Mandy z następną wiadomością, żeby nikt się o nią niepotrzebnie nie martwił. Objechali obóz, zbliżając się do pastwiska. Tani doszła do wniosku, że tak musiało wyglądać obozowisko przodków jej ojca, nim na’ ich ziemi pojawili się biali i zaczęły się kłopoty. Westchnęła, żałując, że nie ma go przy niej…
Nadal miała taką na poły rozmarzoną, na poły szczęśliwą minę, gdy podszedł do niej Hosteen. Widząc wyraz jej twarzy, zwolnił, nie chcąc odrywać jej od myśli, które musiały być przyjemne. Tak naprawdę dopiero w tym momencie uświadomił sobie, że straciła to samo co on, a była młodsza, więc tę stratę bardziej odczuła. I musiała obawiać się utracić jeszcze więcej. Zrobiło mu się jej żal. Wie dziony nagłym impulsem podszedł i objął ją delikatnie.
Najwyraźniej udzieliły mu się zwyczaje panujące wśród kobiet Nitra. Zwierzętom zawsze okazywał uczucia w ten sposób, gdyż nauczono go, że dla nich dotyk jest równiej ważny jak więź psychiczna, natomiast w stosunku do ludzi czynił to rzadko. Brad na przykład w ogóle nie był wylewny, a Logan, choć miał ku temu ciągoty, hamował się przy ojcu.
Tani była w ciągu ostatnich dni tak często obejmowana, że zareagowała odruchowo, czyli odwzajemniła uścisk. Przez chwilę było jej naprawdę dobrze i nie czuła się samotna, bo ramiona, w których się znalazła, były przyjazne i ciepłe.
A potem zdała sobie sprawę z tego, kto ją obejmuje i zesztywniała.
Hosteen wyczuł to natychmiast i puścił ją.
Odskoczyła, przyjrzała mu się podejrzliwie i pobiegła ku namiotowi Skaczącego Wysoko. Po jakichś dwudziestu krokach zwolniła — nie groziło jej żadne niebezpieczeństwo, więc nie było sensu uciekać.
Mandy siedząca na gałęzi w pobliżu namiotu przyjrzała się jej uważnie, po czym powoli okręciła się na gałęzi, aż zwisła głową w dół, patrząc na nią do góry nogami. Tani zachichotała — ta sztuczka zawsze tak na nią działała i Mandy doskonale o tym wiedziała. Parasowa puściła gałąź, rozpostarła skrzydła i wykonała obrót w locie, oblatując drzewo, po czym wylądowała w normalnej pozycji na gałęzi.
— Komediantka — oświadczyła Tani. — Chcę, żebyś poleciała do Kady i powtórzyła jej wiadomość.
Zrobiła przerwę, pogłębiając więź telepatyczną, i powiedziała, cicho i wyraźnie wymawiając słowa:
— Ze mną wszystko w porządku. Do klanu dołączył Storm. Wrócimy za kilka dni, tak sądzę. Nie martwcie się o nas. Koniec wiadomości. Powtórz!
Mandy wykonała polecenie, jak zwykle recytując tekst bezbłędnie.
— Doskonale. Leć i bądź ostrożna.
Parasowa wzbiła się w powietrze. Powinna szybko dotrzeć do celu i wrócić przed świtem. Na szczęście latanie w nocy nie było dla niej żadnym utrudnieniem. Jak wszystkie sowy doskonale widziała w ciemnościach.
Spoglądając na malejącego w oddali ptaka, Tani nadal czuła na sobie ramiona Storma. I, co ją irytowało, było to całkiem przyjemne wspomnienie. Prychnęła i potrząsnęła głową zupełnie jak klacz — jeden uścisk nie robił z niego przyjaciela i nie zmieniał faktu, że był Władcą Bestii marnującym życie zwierząt, by uratować własne.
Tyle że on zdawał się kochać swój zespół… i to właśnie ją dezorientowało. Odkryła też, że jego zwierzęta ufają mu i kochają go tak jak jej zwierzęta ją. Oraz to, że Hing od dnia śmierci Ho jest naprawdę samotna…
Wiedziała, że stryj przyznał rację ekologom planetarnym — fretki mogły zastąpić wytrzebione prawie całkowicie rincy. Zaraz po przybyciu spędziła wiele czasu na tworzeniu embrionów, by dysponować dużą populacją fretek, właśnie z tego powodu. To właśnie wtedy doszło do starcia z Jarrem. Teraz wiele embrionów poddanych procesowi przyspieszonego rozwoju powinno już być małymi fretkami. Z materiału, którym dysponowali, stworzyła także klona dorosłego samca fretki. Do czasu powrotu na statek małe powinny osiągnąć ten sam poziom rozwoju co młode Hing, więc będą mogły do nich dołączyć bez żadnych kłopotów. A klon będzie idealnym partnerem dla Hing.
Postanowiła powiedzieć o tym Stormowi.
Jakoś tak zaczynała go lubić — w sumie był równiej samotny jak ona, a ta informacja na pewno sprawi mu przyjemność…
Tani zjadła kolację z rodziną Skaczącego Wysoko, po czym udała się na poszukiwanie Storma. Nim go znalazła, zrobił się już wieczór.
Hosteen powitał ją, starając się zachować neutralny wyraz twarzy, czego nie zauważyła. Ledwie zobaczyła, że trzyma w zagięciu lewej ręki Hing i drapie ją po brzuchu co wywoływało pełne zadowolenia mruczenie fretki, wypaliła:
— Nie wiem, czy stryj Brion ci mówił, ale z materiału; genetycznego Arki zrobiliśmy sześć fretek i jeśli nic się żadnej nie stało, teraz powinny już być prawie dorosłe. Są w inkubatorach, więc za parę tygodni będą w wieku młodych Hing i będą mogły do niej dołączyć. A klon jest w toku przyspieszonego rozwoju, żeby Hing miała dorosłego partnera. Może uda mi się stworzyć jeszcze kilka, żeby poszerzyć tu asortyment genów. Nie musisz się dłużej martwić o Hing; gdy wrócimy, jej partner powinien już osiągnąć stosowny wiek.
Hosteen z początku nie zrozumiał, o co jej chodzi, alt gdy to do niego dotarło, uśmiechnął się, spoglądając na zadowoloną Hing.
— Siedem fretek — powiedział cicho, z podziwem w głosie. — Będzie miała regularny klan liczący dwanaście osobników.
Tani pogłaskała Hing i dodała:
— Samiec naturalnie będzie płodny, więc Hing urodzi młode. To pomoże pozostałym fretkom nauczyć się, jak dbać o następne pokolenie. Kiedy wszystkie dorosną, stado najprawdopodobniej rozdzieli się na dwie grupy i będziesz musiał poszukać dla tej drugiej stosownej nory na tyle blisko, by kontakt pozostał, ale na tyle daleko, by nie wybuchła wojna o teren łowiecki.
Storm usiadł na pobliskim pniu i podał jej rozleniwioną fretkę. Choć głos dziewczyny brzmiał pogodnie, zauważył w jej oczach nagły smutek, gdy powiedział, że Hing będzie miała swój klan.
— Potrzymaj chwilę. Jeśli chcesz, podrap ją po brzuchu; uwielbia to.
Po czym uśmiechnął się lekko, widząc, jak posłusznie wykonuje polecenie.
Zapadła chwila ciszy, gdy zbierał myśli, nim odezwał się ponownie:
— Twój stryj powiedział mi, że twój ojciec był Czejenem i Władcą Bestii. Spotkałem go tylko raz. Opowiedz mi o nim.
Przyjrzała mu się podejrzliwie i spytała:
— Dlaczego?
— Lubiłem go. Był dobrym człowiekiem i dobrym wojownikiem. Miał w zespole lwa. Planowaliśmy, że jak wojna się skończy, połączymy go z Surrą w parę. Matka mówiła ci, jak zginął?
— Nie chciała o tym rozmawiać. A ja chciałabym wiedzieć, więc jeśli wiesz, to mi powiedz.
Storm westchnął, ale spełnił prośbę.
— W czasie wojny Xikowie zdobyli kilka planet skolonizowanych przez ludzi. Jedną z nich była Trastor. Ludzie mieszkali na niej dopiero od dwóch pokoleń i zasiedlili wyłącznie główny kontynent. Byli rozrzuceni po całej jej powierzchni, gdyż ludność planety liczyła około pięćdziesięciu tysięcy osób. Planeta była jednak bogata i przy większych osadach znajdowały się duże magazyny z surowcami i towarami przeznaczonymi na eksport. Inwazja zaczęła się jak zwykle od zniszczenia obrony orbitalnej i portu kosmicznego. Twój ojciec przebywał wówczas na tej planecie. Xikowie wzięli jeńców i więźniów i torturowali ich, by wydobyć z nich informacje. Standardowa procedura, kończąca się zawsze śmiercią więźnia. Twój ojciec postanowił ich uwolnić, co mu się udało, ale w ten sposób zdradził swoją obecność i zaczęli na niego polować. Xikowie szybko nauczyli się, jak groźni są Władcy Bestii i ich zespoły, i gdy tylko dowiadywali się o obecności któregoś na swym terenie, stawał się on wrogiem numer jeden. Twojemu ojcu długo udawało się wyprowadzanie ich w pole, a przez cały czas tworzył na planecie partyzantkę, która zaczęła całkiem skutecznie nękać Xików. Udało mu się też nawiązać łączność z dowództwem sektora, toteż gdy nasze siły rozpoczęły atak, by odbić planetę, partyzanci ruszyli do walki. On dowodził atakiem na kwaterę główną i więzienie zbudowane koło odbudowanego portu kosmicznego. Zginął, próbując wyprowadzić w bezpieczne miejsce jedno ze swych zwierząt, które zostało poważnie ranne. Jego zespół dostał szału i zaatakował Xików. Wszystkie zwierzęta zginęły w walce, do końca zabijając wrogów. Po śmierci Jasnego Nieba nikt nie był w stanie nad nimi zapanować. Zrozum, to nie dowództwo posłało go na śmierć. Mógł nie wziąć udziału w tym ataku, ale był Czejenem i postąpił jak wojownik. Mieszkańcy Trastor pochowali go wraz z zespołem. Byłem rok później na tej planecie, stąd wiem, jak zginął. Ich grób został przykryty plastbetem i postawiono na nim pomnik z tablicą pamiątkową.
— Co jest na niej napisane?
— Wyryto jego imię i imiona wszystkich zwierząt z zespołu, a pod spodem napis: „Niczego nie zdobywa się bez ofiar. Ich śmierć przyniosła Trastor wolność”. Nie każdy ma takie epitafium i nie każdy na nie zasłużył. On zasłużył. Okazało się, że większość jeńców stanowił personel dowództwa obrony planetarnej. Gdyby twój ojciec ich nie uwolnił, nie zdołałby potem stworzyć tak skutecznej partyzantki. A jego rajdy przeciw Xikom, z początku samotne, potem z kilkoma ludźmi, dały mieszkańcom nadzieję. Gdyby nie to, nie byłoby żadnego ruchu oporu. To on przywrócił im wolę walki i pokazał, że można pokonać Xików. On i jego zespół są tam wspominani z szacunkiem.
Tani milczała.
Nie taki obraz ojca i jego śmierci nosiła w sobie. Alisha twierdziła, że jego życie zostało bez sensu zmarnowane przez naczelne dowództwo. Teraz Storm mówił jej, że było inaczej, że jej ojciec był bohaterem i zginął, chroniąc zwierzęta. Nie chciała wierzyć, że matka kłamała, ale relacja Storma pasowała do zbyt wielu innych fragmentarycznych relacji, które słyszała od różnych osób. Do tego Kady często powtarzała, że nie należy wierzyć we wszystko, co Alisha opowiadała po śmierci męża, bo zbyt ciężko ją przeżyła.
Jeśli jednak nie mówiła prawdy o śmierci męża, podawało to w wątpliwość wszystko inne, co nieustannie powtarzała. Jak choćby to, że Władcy Bestii z powodu tchórzostwa marnują życie swoich zwierząt. Miała na to dowód — często wracali po nowe, by uzupełnić braki w zespołach. Jakoś nie pasowało to do tego, co widziała w ciągu ostatnich paru dni, czyli do troski, z jaką Storm traktował swój zespół.
Już miała mu o tym powiedzieć, gdy w obozie wybuchło zamieszanie. Wszyscy pędzili w to samo miejsce, a ponad zgiełk wybijał się głos Minou. Tani zerwała się i pobiegła, Storm zrobił to samo. Minął ją, gdy dotarli do obrzeża tłumu, i zaczął torować drogę. Wkrótce zobaczyła powód zbiegowiska — był nim samiec yorisa, który przypadkiem trafił w pobliże obozu i natknął się na grupę bawiących się dzieci.
Czworo zdołało uciec, ale piąty, berbeć ledwie umiejący chodzić, siedział na niewysokiej skale i trząsł się z przerażenia. Znajdował się w zasięgu poirytowanego jaszczura, który, widać to było wyraźnie, był jadowity, jako że trwał sezon godowy. Jakakolwiek ingerencja w celu uratowania brzdąca mogła go do reszty rozzłościć, co skończyłoby się atakiem i śmiercią dziecka. Yorisy były bowiem głupie i rozwścieczone często atakowały to, co już; przykuło ich uwagę, a nie to, Co je rozwścieczyło.
Storm wezwał natychmiast Surrę i Baku, ale musiał chwilę poczekać, aż obie się zjawią. Do tego momentu mógł jedynie oddać Hing Skaczącemu Wysoko i czekać. Tani nie musiała — Minou i Ferarre były na miejscu, a zabawę znały, choć rozumiały, że tym razem sprawa jest poważna. Tani podkreśliła to wyraźnie, przekazując im telepatycznie, co mają robić, by skupić na sobie uwagę yorisa. Kojoty stanowiły zgraną parę, a w ten sposób bawiły się z różną zwierzyną i z ludźmi wielokrotnie. Najpierw atakował jeden, a gdy zaatakowany kierował się w jego kierunku, z przeciwnej strony wyskakiwał drugi, i tak na zmianę. Mrok i blask pochodni tworzyły migoczące cienie ułatwiające im zadanie. Wiedziały od Tani, że muszą uważać, ale były szybkie i na brzuchu yorisa zaczęły się pojawiać rany od ich kłów. Nie były dla jaszczura groźne, ale denerwujące, i o to chodziło. W krótkim czasie kojoty skupiły na sobie całą jego uwagę. Zażarcie próbował zabić irytujące stworzenia. Jego boki i grzbiet chroniła pancerna skóra, na której znacznie większy drapieżnik połamałby sobie kły, ale brzuch i szyja były delikatniejsze.
Obok Hosteena pojawiła się Surra, ale polecił jej czekać — kojoty spisywały się doskonale. Teraz pozostało tylko jedno — gwizdnął przeraźliwie i z góry odpowiedzią mu krzyk orła: Baku była gotowa. Wokół pojawiało się coraz więcej pochodni, aż uznał, że oświetlenie jest starczające. Dopadł Tani w trzech skokach i polecił:
— Kiedy ci powiem, odwołaj kojoty! Baku jest gotowa a my już polowaliśmy na yorisy.
Dziewczyna skinęła głową, a on skoncentrował się więzi z Baku.
Gdy ta zaczęła nurkowanie, złapał Tani za ramię i wiedział:
— Teraz!
Wykonała polecenie i oba kojoty zniknęły w mroku, zostawiając ogłupiałego yorisa, który nagle stracił z oczu zagrożenie.
W tym momencie uderzyła Baku, rozpościerając z łoskotem skrzydła. Jej szpony trafiły w łeb jaszczura sponad dwustu stóp wsparte siłą nurkowania. Yoris był duży, ale cios go oszołomił. Nim uniósł łeb, by zaatakować nowego napastnika, Baku była już wysoko.
Na to właśnie czekał Storm — ledwie yoris pokazał podgardle, wpakował weń cały magazynek stunnera. Yoris padł, drgając konwulsyjnie, a z tłumu wyskoczył wojownik z kordelasem w dłoni i wprawnym ruchem rozpłatał mu szyję i żyły. Jaszczur szarpnął się w agonii i znieruchomiał.
Surra podeszła do niego, sprawdziła, czy jest martwy i prychnęła z niesmakiem. Yorisy jej nie interesowały: śmierdziały i miały obrzydliwy smak.
Do malca na skale podbiegła matka i zdjęła go z niej, tuląc do piersi. Natychmiast dołączyli do niej inni członkowie rodziny.
Storm wycofał się niepostrzeżenie i załadował świeży magazynek do stunnera. Nie lubił tłoku i podziękowań, a wiedział, że gdy minie pierwsza radość, zaczną go szukać w tym właśnie celu. Uśmiechnął się ze zrozumieniem, widząc, że Tani zrobiła to samo.
— Masz zgrany zespół — pochwalił. — Dobrze się spisały.
Tani zarumieniła się.
— Baku była wspaniała.
Hosteen uśmiechnął się szerzej i wydał ledwie słyszalny gwizd.
Po paru sekundach Baku wylądowała na jego ramieniu.
— Baku to łowczyni i lubi takie zadania. Surra też. Była zła, że nie pozwoliłem jej przyłączyć się do akcji.
— A dlaczego nie pozwoliłeś?
— Bo nie było takiej potrzeby. Twoje kojoty miały yorisa pod pełną kontrolą. Tak, o was mowa — dodał, gdyż z mroku wyłoniły się Minou i Ferarre z wywalonymi w radosnych grymasach językami. — Gdyby Mandy tu była, a ty miałabyś stunner, poradziłabyś sobie sama. Widziałaś, jak się to robi, więc gdyby sytuacja się powtórzyła, na pewno dasz sobie radę.
— Chyba tak — przyznała nie do końca przekonana.
Nie lubiła zabijać zwierząt, ale tym razem chodziło o życie malca, a yoris zginął szybko i bezboleśnie, chłopak zaś konałby w męczarniach. Umierałby kwadrans w okropnych bólach — tak działała trucizna jaszczura. Najgorszymi zabójcami, jakich znała, byli Xikowie, gdyż mordowali dla samej przyjemności zabijania, nie tylko by wygrać wojnę…
Uniosła głowę i spojrzała w gwiazdy — wielokrotnie zastanawiała się, co wywołało ten konflikt, bo przecież nie spór o jakąś planetę. Być może obie rasy były tak podobne fizycznie, że Xikowie założyli, że muszą też być podobne psychicznie, a gdy okazało się, że ludzie znacznie się od nich różnią, zadziałała urażona ambicja czy rozczarowanie. Choć zaczęły się już pojawiać opracowania na ten temat, nikt tak naprawdę nie wiedział, co spowodowało wojnę. Teorii była masa, ale autor żadnej nie zgadzał się z żadną inną oprócz własnej.
Podobnie nie było do końca pewne, dlaczego Xikowie zniszczyli życie na Ishan i na Ziemi, z tym że w tej kwestii panowała większa zgodność poglądów. Powszechnie uważano, że chcieli pokazać, co może spotkać inne planety, jeśli ludzie się nie poddadzą, i zadać cios, który ma złamać ich ducha i chęć walki (jeżeli chodziło o Ziemię) Dowodziło to całkowitego braku zrozumienia ludzkiej psychiki, jako że zniszczenie Ziemi odniosło dokładnie odwrotny do zamierzonego skutek i doprowadziło do upadku Imperium Xik, z którego pozostała tylko jedna planeta macierzysta.
Co oczywiście nie oznaczało, że Xikowie nie planowali już i nie przygotowywali się do nowej wojny. Znając ich sposób rozumowania, należało się z tym liczyć, ale nie sposób było określić, ile czasu im to zajmie. Wojnę wygrano, ale ponieważ ludzie nie przeprowadzili eksterminacji wroga ani nie pozbawili go całkowicie bazy technologicznej, sprowadzając do epoki kamiennej, walka nie została zakończona. Mimo iż ludzkość poniosła olbrzymie ofiary…
Tani odruchowo spojrzała w górę na obce gwiazdy. Jej ojciec był wojownikiem i zginął jak wojownik. Postanowiła w duchu, że jeśli zajdzie taka potrzeba, nie przyniesie mu wstydu i także będzie walczyć.
Ciemny kształt przesłonił gwiazdy, przerywając jej rozmyślania. Mandy bezgłośnie wylądowała po doręczeniu wiadomości. Gładząc jej pióra, Tani doszła do wniosku, że matka nie miała racji. Za bardzo przeżyła utratę ojca i obwiniła wszystkich, którzy mieli cokolwiek wspólnego z jego śmiercią. W tym Władców Bestii i dowództwo naczelne. Myliła się, i to pod każdym względem, łącznie z oceną wojny. Owszem, wojna była zła, ale bezczynność byłaby jeszcze gorsza. Gdyby ludzie nie podjęli walki, Xikowie mieliby wolną rękę w galaktyce. Mogliby bezkarnie mordować, kogo by chcieli, i zajmować, na co przyszłaby im ochota. Kiedyś przeczytała bardzo mądre zdanie: „Wystarczy, by ci dobrzy nie zrobili nic, a źli zatryumfują”.
Hosteen musiał wyczuć targające nią sprzeczne emocje, gdyż stał obok i nie odzywał się słowem, czekając, aż dojdzie do ładu sama ze sobą. Wiedział, że skutek może być dwojaki — albo odejdzie, albo podejmie rozmowę. Tani odchrząknęła i wiedział już, co przeważyło i do jakich wniosków doszła.
— Chciałeś usłyszeć o moim ojcu… — powiedziała nieśmiało.
— Chciałem — potwierdził. — Usiądźmy i opowiedz mi o nim.
Oboje wstali, gdy powróciły ich ptaki, by umożliwić im normalne lądowanie. Teraz Hosteen podszedł do zwalonego pnia i przysiadł na nim. Tani zrobiła to znacznie wolniej i z wahaniem, ale w końcu też usiadła. I Baku, i Mandy odleciały na jakąś gałąź, gdy wyczuły, że oboje chcą usiąść. Tani nie bardzo wiedziała, od czego zacząć, bo matka nigdy nie chciała rozmawiać o ojcu po jego śmierci, choć Tani wielokrotnie próbowała ten temat poruszyć. Alisha w końcu powiedziała jej, że rozmowy o tym, kogo tak bardzo kochała, zbyt ją ranią. Nie chciała go wspominać. Tani wolałaby, żeby było inaczej, ale miała wtedy sześć lat i niewiele do powiedzenia.
A teraz brakowało jej słów. Pamiętała jakieś oderwanej fragmenty — jak ojciec dzielił się z nią zespołem, jak był dumny, gdy poszła do szkoły… Na ostatnie urodziny zrobiła mu amulet, może nieładny, nie taki, jaki sprzedawano turystom, ale prawdziwy, z wierzbowej witki i pięciu swoich włosów splecionych w sznureczki. Miał kształt łzy, a jego zadaniem było łapanie snów. U dołu do warkoczyka splecionego z własnych włosów włożyła dwa piórka zgubione przez młodego sokoła, w centrum plecionki utrzymującej kształt amuletu wplotła zaś ametyst znaleziony po długich poszukiwaniach w kasetce z uszkodzoną biżuterią. Ponieważ przeważnie w takich amuletach występowały turkusy, była dumna, że jej amulet jest inny.
Dopiero w tym momencie zorientowała się, że opowiada to głośno.
— Kiedy mu go dałam, obiecałam, że od tej pory już nigdy nie będzie miał koszmarów, a on odrzekł, że będzie go miał zawsze przy sobie. Następnego dnia wyjechał, przed śmiercią wrócił tylko raz. Pokazał mi wtedy, że nosi amulet w kieszeni koszuli, na sercu, i powiedział, że jest tak zawsze od dnia, w którym go dostał. Potem odjechał i już go nie zobaczyłam. Wygląda na to, że przeciwko zmorze Xików okazał się nieskuteczny.
Głos jej się załamał, a potem zaczęła bezgłośnie łkać.
Zwierzęta z zespołu stłoczyły się wokół niej. Dołączyła do nich Surra. Lizała ją delikatnie po dłoni. Hing zaś najzwyczajniej w świecie telepatycznie zrugała Storma z to, że siedzi bezczynnie.
Hosteen przygarnął dziewczynę delikatnie, a gdy się trochę uspokoiła, powiedział cicho:
— Płacz po wojowniku, lecz weź jego łuk i walcz. Gdzieś na pustyni czai się wróg zagrażający nam wszystkim. Twój ojciec walczyłby z nim, by uratować ten świat. Staw czoło koszmarowi, Zachodzie Słońca następujący po Jasnym Niebie dnia. Udaj się śladem zła i pomóż je pokonać.
Poruszyła się, więc ją puścił. Pociągnęła nosem i stłumiła histeryczny chichot. Czuła bliskość i wsparcie zespołu, od którego robiło jej się cieplej na duszy, i strzępy koszmaru, które się jej przypomniały, nie wydawały się aż tak straszne jak wówczas w nocy. Odchrząknęła i oświadczyła:
— Będę walczyć. Mój ojciec był potomkiem Siostry Wilków linii w prostej. Szczycił się tym. Jutro porozmawiamy o szczegółach.
— Dobrze — zgodził się Storm. — Może zanim zaczniemy walkę, zrobisz taki amulet chroniący przed koszmarami także i mnie. Nigdy nie miałem podobnego.
Zobaczył, że wstała, i usłyszał jej oddalające się kroki. Jednak nim zniknęła na dobre, spytała:
— A będziesz go nosił, Władco Bestii?
Nim zdążył odpowiedzieć, już jej nie było.
Westchnął i pogłaskał Hing. Dobrze że nie czekała na odpowiedź, bo sam nie wiedział, jak by brzmiała.
Może odkryje to, jeśli dostanie amulet…
Tani spała do późna, lecz gdy się obudziła, stwierdziła, że od dawna nie czuła się tak dobrze. Ałisha nigdy niej płakała i nie była zadowolona, gdy córka w ten sposób j okazywała uczucia. Tani szybko nauczyła się tłumić łzy, a potem nie wymieniać nawet imienia ojca, gdyż powodowało to napady melancholii matki. Weszło jej to w nawyk, a blokowanie emocji sprawiało, że rana nie mogła się zagoić, z czego do poprzedniego wieczoru nie zdawała sobie sprawy.
Uściskała Minou i Ferarre, które obudziły ją, zaniepokojone jej długim snem.
— Wszystko ze mną w porządku… tak sądzę — zapewniła je. — Wygląda na to, że skoro mój ojciec był Władcą Bestii i pozostał dobry mimo szkolenia wojskowego, mogą też istnieć i inni dobrzy Władcy Bestii. Alisha mówiła że tak nie jest… ale też nigdy nie opowiedziała mi, że ojciec uratował Trastor.
Minou zaskomlała cicho i polizała ją po policzku.
— Łaskoczesz mnie! — pisnęła Tani i wróciła do retrospekcji. — Właściwie to mnie okłamała: twierdziła, że dowództwo wysłało go na pewną śmierć, a wcale tak nie było… Chciałabym kiedyś polecieć na Trastor i porozmawiać z ludźmi, którzy go znali. I zobaczyć jego grób.
Ferarre szczeknął i zaczął gonić Minou.
— Rozumiem — przyznała samokrytycznie Tani. — Zrobiło się za poważnie. No dobra, wstaję i coś zjem, a potem zobaczymy.
Wstała i ubrała się, ale zamiast coś zjeść, pobiegła sprawdzić, jak czuje się klacz. Ta powitała ją radośnie na skraju pastwiska, toteż Tani podrapała ją czule wokół rogów i starannie obejrzała. Destiny wyglądała doskonale i była w pełni sił: wczorajsza wycieczka nie zostawiła śladu zmęczenia, być może dlatego, że była silniejsza od przeciętnego wierzchowca, a miała znacznie lżejszego od przeciętnego jeźdźca.
Tani wróciła do namiotu, a raczej w jego pobliże: do kuchni, skąd roznosiły się smakowite zapachy. Były całkowicie uzasadnione. Mały Ptaszek kończyła smażyć jaja na cienkich plastrach kurzego mięsa. Tani nie trzeba było zachęcać do jedzenia — wymiotła talerz do czysta.
— Dobre było? — spytała Mały Ptaszek, gdy skończyła.
— Doskonałe. Gdzie twoje córki?
— Poszły do Tej–Która–Bębnieniem–Przywołuje–Grom po prezent dla ciebie.
— Jaki prezent? — zdumiała się Tani.
Zza pleców dobiegł ją głos Storma:
— Kto ma dostać prezent? — zaciekawił się.
Tani odwróciła się ku niemu.
— Ja — wyjaśniła. — Właśnie się dowiedziałam. Od Tej–Która–Bębnieniem–Przywołuje–Grom. Po co ci łuk?
— Zastanawiałem się, czy nie masz ochoty na polowanie. Surra właśnie wróciła z połową kozła. To znaczy przyniosła go w sumie całego, tylko pół wewnątrz, obżartuch jeden — wyjaśnił z udawanym oburzeniem.
Dziewczyna parsknęła śmiechem.
— I chcesz poszukać sobie całego? — spytała.
— Właśnie. A Surra wie, gdzie pasie się kilka merinów. Zaprowadzi nas.
— To na co czekamy? Jedziemy czy idziemy?
— Nie ma pośpiechu: meriny aż do zmierzchu nie zmieniają pastwiska. Skoro Surra znalazła je rankiem, będą tam do nocy; mamy cały dzień. A podjechać musimy konno, bo to dobrych kilka mil stąd — wyjaśnił, po czym dodał poważniej, ale nie zmieniając wyrazu twarzy: — Zauważyłaś, że obserwuje cię jedna z kobiet?
Tani spojrzała na niego zdumiona.
— Wszystkie mnie obserwują. Ciebie też, bo jesteśmy tu nowi.
— Nie o to mi chodzi. Przyjrzałem się jej dyskretnie: — ma w oczach nienawiść, gdy na ciebie patrzy. Poza tymi stara się cię śledzić. Surra też mówi, że czuje jej nienawiść, gdy jest blisko ciebie.
Tani wzruszyła ramionami.
— Niczego nie zauważyłam, ale będę uważać. Jeśli Surra ma rację, kojoty też powinny to wyczuć, a nie wspomniały o tym.
— A pytałaś je?
Potrząsnęła przecząco głową, a ponieważ Minou była w pobliżu, zrobiła to teraz. Ku jej zdumieniu Minou potwierdziła, że kobieta nieludzi chodzi za nią, emanując nienawiścią i żalem. Kojoty obserwowały ją, ale ponieważ dotąd niczego nie próbowała zrobić, nie informowały Tani. W trakcie jej relacji zjawił się Ferarre. On także zwrócił uwagę na złe emocje kobiety. Zaniepokoiło to Tani — powiedziała Stormowi o wszystkim, a ten jakby nigdy nic dalej strugał jakiś patyk.
— Jest starsza, ale nie stara, ubrana zwyczajnie, lecz ma naszyjnik ze szponów latacza ozdobiony wisiorem z polerowanego kwarcu i dwóch kłów yorisa — oznajmił nagle nie podnosząc głowy. — Nie rozglądaj się, bo jest w pobliżu, z twojej lewej strony. Obserwuje cię ukryta za namiotem. Twój zespół lubi zabawy grupowe?
Przez chwilę nie odpowiedziała, zaskoczona nagłą zmianą tematu, nim nie dotarło do niej, co zamierza i po co struga ten kij. Skontaktowała się telepatycznie z kojotami i po chwili cała czwórka przerzucała się kijem, skacząc i biegając.
I niepostrzeżenie zachodząc od tyłu obserwującą ich kobietę.
Ta zorientowała się za późno i gdy chciała uciec, wpadła prosto na Storma. Ten zablokował jej drogę i spytał:
— Obserwujesz dziewczynę. Dlaczego?
Nie próbowała się wymknąć, ale też nie odpowiedziała — po prostu stała.
Hosteen spróbował paru innych pytań, ale reakcja pozostała bez zmian. A potem przez niewielki tłumek, który się zebrał i rósł z każdą minutą, przepchnęła się Ta–Która–Bębnieniem–Przywołuje–Grom wraz z tłumaczem.
— Co się stało? — spytała.
— Storm powiedział mi, że ta kobieta mnie śledzi, a jego duchowy przyjaciel wyczuł bijącą od niej złość — wyjaśniła Tani. — Moi duchowi przyjaciele potwierdzili, że mnie nienawidzi i że ma do mnie o coś żal. Ponieważ właśnie nas szpiegowała, udawaliśmy, że się bawimy, i osaczyliśmy ją. Storm spytał, dlaczego mnie szpieguje i czego ode mnie chce, ale nie odpowiedziała. W ogóle się nie odezwała.
Szamanka uśmiechnęła się smętnie.
— Nie ma potrzeby, by Idąca Szybko wyjaśniła, czego chce od ciebie, bo dobrze wiem, o co jej chodzi — wyjaśniła. — Jej syn był tym głupcem, którego zabił twój duchowy przyjaciel.
Oczy Storma zwęziły się.
— Czy Idąca Szybko chce skrzywdzić Zachód Słońca? — spytał.
Szamanka zaćwierkała zdecydowanie, kobieta odćwierknęła coś i Ta–Która–Bębnieniem–Przywołuje–Grom odparła:
— Twierdzi, że tylko obserwuje nowego przyjaciela klanu.
— Nie to mówi mój duchowy przyjaciel. Poza tym ktoś, kto ma dobre intencje, nie kryje się, by obserwować. Zachód Słońca jest z mojej krwi, a wasz klan przyjął ją jako przyjaciela. Ten, którego słusznie nazwałaś głupcem, został ostrzeżony zarówno przez nią, jak i przez przywódcę oddziału, ale nie posłuchał tych ostrzeżeń. Duchowy przyjaciel Zachodu Słońca zabrał mu więc życie, ale Zachód Słońca uratowała dla klanu trzy życia.
Z całkiem już sporego tłumu wystąpił wojownik i zaćwierkał energicznie.
— Mego syna czekała śmierć od trucizny yorisa — przetłumaczył kulawy chłopak. — Przyjaciółka klanu i ci, którzy jej słuchają, powstrzymali yorisa, a potem zabili go i mój i syn przeżył. W zamian za jedno życie dała klanowi cztery.
Stojąca obok niego kobieta dodała:
— Tak było i jestem winna przyjacielowi klanu życie.
Dołączył do nich Skaczący Wysoko, ćwierkając i sygnalizując równocześnie:
— Dowodziłem oddziałem i poleciłem Wysokiemu w Trawie oraz pozostałym, by zostawili w spokoju wierzchowca Zachodu Słońca. On nie posłuchał mojego rozkazu, będąc na wojennej wyprawie. Miałem prawo zabić go za to. Wierzchowiec po prostu mnie uprzedził. Niech Idąca Szybko słucha uważnie: gdyby nie zabił go koń, zrobiłbym to ja. Klan istnieje dzięki posłuszeństwu, inaczej nie przetrwałby pierwszego poważnego zagrożenia. Tylko dzięki niemi nie rozbiegamy się na wszystkie strony jak stado zaatakowanych kur preriowych!
Jego słowa rozzłościły kobietę, która zaczęła ćwierkać w tak wysokiej tonacji, że Hosteena i Tani uszy rozbolały. A palce tłumacza wręcz zamigotały.
— To jej zły duch zabił mojego syna, a wy pełzacie u jej stóp! Nazwaliście ją przyjacielem klanu i mówicie, że uratowała czterech, a zabiła tylko jednego. A co mnie obchodzą ci, których uratowała? To ona go zabiła i należy ją wygnać z obozu! Wzywam Grom, by ją osądził!
Obecni westchnęli.
A Ta–Która–Bębnieniem–Przywołuje–Grom wystąpiła dwa kroki do przodu. A czyniąc to, przeszła metamorfozę — to już nie była miła, stara kobieta, z którą Tani lubiła rozmawiać. To była szamanka klanu, wcielenie władzy i mocy. Gdy się odezwała, jej głos miał głębsze niż zwykle brzmienie i był donośniejszy. A jej dłonie zaczęły wybijać rytm na przytroczonym do pasa bębenku.
— Słyszałam twoje wyzwanie. Nie targujemy się o życie i Zachód Słońca także się nie targowała. Powitała naszych wojowników jak przyjaciół, podzieliła się pożywieniem, ogniem i mądrością. Dała, nie prosząc o nic. Kiedy powiedzieli, że klan jej potrzebuje, pojechała z nimi, nie pytając dokąd. Kiedy dziecko znalazło się w niebezpieczeństwie, zadziałała, a nie targowała się z matką o jego życie. To, co jest dane dobrowolnie, zostaje zwrócone. Ona należy do klanu.
W oddali rozległ się huk grzmotu.
— Grom słyszał, więc niech odpowie i osądzi żądania Idącej Szybko — dodała szamanka.
Nisko nad nimi przeleciała błyskawica, trafiła w ziemię i nie uczyniła nikomu krzywdy. W powietrzu zatańczyły purpurowe iskry, a gdy przebrzmiał huk, po piorunie nie pozostał najmniejszy nawet ślad.
Dźwięki bębenka stały się głośniejsze i odpowiedziały na kolejny grzmot dochodzący już z oddali. Ta–Która–Bębnieniem–Przywołuje–Grom kiwnęła głową, jakby zgadzając się z decyzją, którą właśnie oznajmił jej niesłyszalny dla innych głos.
I ogłosiła:
— Prawo klanu zakazuje walk między członkami klanu, chyba że ktoś otrzyma takie prawo od Gromu. To prawo nie zostało ci udzielone, Idąca Szybko. Błyskawica uderzyła, ale nie w Zachód Słońca. Grom osądził, że nie masz racji. Jeśli spróbujesz wyrządzić jej krzywdę, klan odwróci się od ciebie. Będziesz musiała odejść i żyć lub umrzeć samotnie. Taka jest wola Gromu. Usłysz ją!
Bębenek zabrzmiał głośniej i umilkł. Idąca Szybko stała bez ruchu, już nie ukrywając nienawiści.
— Słyszałam! — wrzasnęła nagle. — I nie przyjmuję. Nim jej krzyk ucichł, sięgnęła po nóż i skoczyła. Równocześnie Hosteen spodziewający się takiej właśnie reakcji zasłonił Tani, a Surra czekająca tylko na okazję skoczyła. Obie spotkały się w powietrzu i zwaliły na ziemię, przy czym, jak należało oczekiwać, lwica była na wierzchu.
Zagryźć kobiety nie zdążyła, gdyż Storm ją odwołał. Kobietą zajęli się wojownicy. Wrzeszczącą dziko rozbroili i postawili na nogi, nie wypuszczając jednak z silnego chwytu.
Surra krwawiła lekko z płytkiej rany na lewej łapie.
W górze niespodziewanie zagrzmiało.
Ta–Która–Bębnieniem–Przywołuje–Grom spojrzała na wrzeszczącą i wyrywającą się kobietę i poleciła:
— Puśćcie ją!
Idąca Szybko zatoczyła się, a potem rozejrzała. Wszędzie wokół napotkała wrogie spojrzenia — nikt z klanu nie pomoże komuś, kto sprzeciwił się Gromowi. Nie zrobi tego żaden Nitra, który będzie o tym wiedział. A Idąca Szybko nie dość, że najpierw chciała, by Grom osądził sprawę, to potem odrzuciła wyrok i zaatakowała kogoś, kogo szamanka właśnie uznała za członka klanu.
Skaczący Wysoko odszedł na kilka minut i powrócił ze zrolowanym kocem.
Przykucnął, położył go na ziemi i rozwinął, pokazując wszystkim, co znajduje się wewnątrz. A były tam: nóż, sznur upleciony z trawy, bukłak z wodą i zapas suszonego mięsa oraz woreczek z jakimiś ziołami.
Szamanka wskazała to wszystko i poleciła:
— Weź to i ruszaj w drogę, Idąca Szybko.
— Mam prawo zabrać więcej! Tyle, ile mogę unieść! A koń mojego syna jest teraz mój i też mogę go zabrać.
— Nie możesz. Słyszałaś, co powiedział przywódca grupy: twój syn nie posłuchał jego rozkazu i zostałby przez niego zabity, gdyby wierzchowiec Zachodu Słońca go nie zabił. Koń należy do klanu. Możesz natomiast zabrać tyle, ile zdołasz unieść — przyznała Ta–Która–Bębnieniem–Przywołuje–Grom i poleciła rodzicom uratowanego poprzednie go dnia dziecka: — Jedno z was pójdzie z nią i dopilnuje, by nie zabrała niczego, czego zabrania prawo.
Poszli oboje.
Obserwowała to z zadowoleniem, gdyż miała pewność, że choćby z wdzięczności dla dziewczyny wypełnią jej lecenia naprawdę dokładnie.
Tani natomiast zauważyła, że Surra krwawi, i natychmiast, przyklęknęła; by obejrzeć jej ranę. Storm patrzył na to z rozbawieniem — jak na lwicę było to draśnięcie, ale naturalnie bezwstydnie wykorzystała okazję, by skupić na sobie uwagę, i nadstawiała się do głaskania, aż miło było patrzeć. Storm podchwycił spojrzenie szamanki i oboje uśmiechnęli się porozumiewawczo.
A potem kobieta poleciła:
— Zabierz stąd Zachód Słońca. Chcieliście jechać na polowanie, zróbcie to teraz. Lepiej żeby nie słyszała kolejnych wyzwisk i oskarżeń Idącej Szybko, a gdy ta tu wróci, na pewno będzie się awanturować, jeżeli tylko dziewczyna będzie w pobliżu.
Hosteen kiwnął głową ze zrozumieniem i zabrał się do przekonywania Tani.
Zabrało mu to kilka minut, ale wykorzystał draśnięcie Surry i nakłonił Tani, by udała się wraz z nim do namiotu, w którym spał, po maść odkażającą. Kiedy tam dotarli, zostawił ją, by wypełniła samarytańskie obowiązki, a sam poszedł szukać Skaczącego Wysoko.
Odnalazł go szybko, a dogadali się jeszcze szybciej, więc prędko wrócił do namiotu. Znalazł Tani zadowoloną, że lwica nie nabawi się infekcji, i Surrę zadowoloną, że tak długo ktoś się z nią bawi, a co ważniejsze drapie i masuje.
Surra jak każdy kotowaty uwielbiała znajdować się w centrum uwagi. A zestresowaną potrafiła udawać wręcz doskonale. Hosteen uśmiechnął się i wysłał jej telepatycznie obraz merina. Lwica natychmiast zerwała się i spojrzała na niego wyczekująco.
— Co…? — zdziwiła się Tani.
— Planowaliśmy polowanie, Surra spodziewa się, że dotrzymamy słowa.
Argument, tak jak się spodziewał, okazał się skuteczny — zamierzająca protestować Tani znieruchomiała i po paru sekundach powiedziała:
— Ojciec zawsze mówił, że nie należy łamać obietnicy danej dziecku i zwierzęciu: żadne z nich nie zrozumie powodów. Wezmę swoje rzeczy.
I wybiegła z namiotu.
Wróciła błyskawicznie, niosąc derkę i siodło, a w ślad za nią zjawiły się oba kojoty.
— Jeśli Surra nie będzie miała nic przeciwko temu, to także chciałyby zapolować — wyjaśniła.
Surra podeszła do kojotów, dotknęła nosem nosa każdego z nich i wyszła, kierując się w stronę pastwiska. Storm uśmiechnął się z zadowoleniem.
— Masz odpowiedź — oznajmił, starannie ukrywając zaskoczenie: Surra lubiła polować samotnie, a pod pewnymi względami miała iście monarsze nawyki.
To, że pozwoliła kojotom na udział w łowach, było nader interesujące i wiele mówiło o jej stosunku do Tani. Hosteen nie zdawał sobie dotąd sprawy, jak bardzo lwica ją lubi i do jakiego stopnia aprobuje jej obecność. Dokładnie w takim samym stopniu aprobowała obecność jej zespołu. Nie tracąc czasu, Tani pomaszerowała za Surrą i ledwie dotarła na pastwisko, zajęła się siodłaniem klaczy. Ledwie dokończyła, wskoczyła na siodło, a wierzchowiec zatańczył pod nią radośnie.
— Jeśli nie wyruszymy zaraz, Destiny wyruszy sama — oceniła.
Hosteen skończył siodłać swego konia, wskoczył na jego grzbiet i dotknął boków piętami. Wyruszyli prowadzeni przez Surrę.
Gdy wyjeżdżali z doliny na obrzeże pustyni, dołączył do nich bez słowa Skaczący Wysoko prowadzący jucznego konia. Tani powitała go szerokim uśmiechem. Obrzeże przechodziło dalej w pustynię stanowiącą początek Blue, ale Surra nie skierowała się tam, lecz skręciła na wschód, a potem płytką dolinką wróciła do podnóża gór, gdzie w zacienionym zagłębieniu rosła trawa o długich źdźbłach.
A potem stanęła.
Storm odebrał jej sugestię i przekazał pozostałym:
— Meriny są pół mili przed nami. Zostawmy tu konie,
Surra obejdzie zwierzynę i zaatakuje. Meriny pobiegną ku nam. Będziemy mieć idealne stanowisko strzeleckie w tych krzakach.
Gdy zsiedli z koni, Tani spytała z niesmakiem:
— A ja co mam robić? Przestraszyć któregoś na śmierć?
— Na kury polowałaś skutecznie i nie narzekałaś — odpalił Storm.
— Kamieniami do kozłów możesz sobie sam rzucać. Kury są wolniejsze i wystarczy raz je trafić. I nie mają rogów osłaniających boki łbów! — słychać było, że Tani zaczyna się rozgrzewać.
Ciąg dalszy tyrady nie nastąpił, gdyż Skaczący Wysoko poklepał ją po ramieniu i gdy odwróciła się ku niemu, zdjął z jucznego konia zrolowany koc, wręczył jej i wyjaśnił gestami, że ma go rozwinąć. Zrobiła to ostrożnie i znalazła pięknie wykończony niewielki łuk, a potem kołczan ze strzałami. Kołczan śmiało można było nazwać dziełem sztuki — wykonany został ze skóry yorisa, ale tak przyciętej, że kolory łusek tworzyły symbol klanu: djimbuta, błyskawicę i nóż — atrybut wojownika.
Z równym mistrzostwem wykonano strzały. Groty czterech zrobiono z białego kwarcu, pozostałych z jakiegoś jasnozielonego minerału. Tani uniosła jeden z nich i powiedziała cicho:
— Są zbyt piękne, by ich użyć do strzelania. Bardziej nadają się na naszyjnik.
Wojownik rozpromienił się i odparł:
— Nie musisz marnować tych strzał, dostaniesz inne. To prezent od klanu. Łuk i strzały myśliwskie podarowali dwaj wojownicy, którym uratowałaś życie, kołczan zrobiła Mały Ptaszek. Powiedziała, że się do mnie przyzwyczaiła i nie chciałoby się jej tresować nowego partnera. Wojenne strzały przynieśli Pieśń strumienia i Szybki Zabójca, których syna ocaliłaś. Ta–Która–Bębnieniem–Przywołuje–Grom wie, że on — wskazał na Storma — nosi magiczne przedmioty. Klan zdecydował, że skoro ty także słyszysz Grom, powinnaś mieć podobne.
Tani spojrzała pytająco na Storma.
— Jakie znów magiczne przedmioty? — spytała.
Zamiast odpowiedzi sięgnął za koszulę i wyjął naszyjnik. Stara robota Navaho zalśniła w słońcu srebrem i turkusami. Potem podciągnął rękaw koszuli, ukazując ketoh i zapiętą na lewym przedramieniu.
Tani wytrzeszczyła oczy.
— Są piękne — szepnęła. — To wszystko?
— Jest jeszcze pas, ale pękło jedno z ogniw i zostawiłem go w domu — odparł, po czym przeszedł na mowę znaków i spytał Skaczącego Wysoko: — Dlaczego sądzicie, że to magiczne przedmioty?
Wojownik uśmiechnął się.
— Bo tak mówi Ta–Która–Bębnieniem–Przywołuje–Grom. Mówi, że to stare rzeczy i pochodzące z bardzo daleka, ale ich magia przemawia do niej. Uważa, że Zachód Słońca powinna mieć podobne, tylko kobiece. Takie jak przystoją Tej–Która–Bębnieniem–Przywołuje–Grom. Są z tego samego kamienia co groty strzał, a przedstawiają magiczne kwiaty Gromu przynoszące szczęście. Wykonały jej kobiety w porach obfitych łowów, gdy miały dużo wolnego czasu. Każda rodzina mająca dług życia wykonała stosowną ilość, a potem należało je tylko połączyć. Te ozdobę może nosić tylko Ta–Która–Bębnieniem–Przywołuje–Grom lub ktoś przez nią zaakceptowany.
— Czyli naprawdę niewielu — skomentował Hosteen.
Skaczący Wysoko rozwinął koc do końca i wyjął paczuszkę zawiniętą w chustę z wełny frawna. Rozwinął ją ostrożnie i Tani westchnęła, bo to, co leżało na błękitno–szarej materii, było rzeczywiście piękne.
I bezdyskusyjnie było dziełem sztuki.
Bransoletę tworzyło sześć kwiatków z białego i zielonego kamienia połączonych delikatnymi, ale solidnie wykonanymi łańcuszkami. Pas składał się z większych kwiatów połączonych metalowymi krążkami, natomiast klamrę zrobiono z rzadkiego, żyłkowanego kwarcu. Metalowe krążki były ceremonialnymi pieniędzmi używanymi jedynie do zawierania formalnych transakcji między klanami Nitra. Większość z nich także była grawerowana w rozmaite wzory.
Do kompletu był naszyjnik sporządzony z białych i zielonych paciorków wykonanych z tych samych kamieni. Pomyślano go tak, by paciorki tworzyły motyw kwiatowy, a największy kwiat miał w środku świecące ślepię. Ślepiami zwano najrzadsze na planecie kamienie wyglądające niczym na wpół przymknięte oko jakiegoś nocnego zwierzęcia. Wszystkie były żółte, natomiast różniły się barwą źrenicy — większość miała czerwone, rzadziej spotykało się lawendowe, a najrzadziej zielone.
Ślepię w naszyjniku miało kolor zielony.
Skaczący Wysoko założył Tani naszyjnik z takim dostojeństwem, jakby to była relikwia. Tani wyciągnęła rękę i z podobną rewerencją zapiął na jej nadgarstku bransoletę, Hosteen zaś w tym czasie przeplótł pas przez szlufki spodni dziewczyny, wyciągając przy tej okazji stary, skórzany, który włożył do juków. Rewerencji ani dostojeństwa przy tej czynności nie okazał.
Skaczący Wysoko oznajmił:
— Kwiaty Gromu rozkwitają, gdy odzywa się Grom, a potem następuje deszcz. Przynoszą szczęście każdemu, kto otrzymał je w darze. Te magiczne przedmioty nie ochronią cię przed Nocną Śmiercią, bo ona ma własną magię. Ale gdy wojownik czy ktokolwiek z dowolnego klanu zobaczy te przedmioty, będzie wiedział, że władasz magią i należysz do klanu. Władających magią nie zabija się bez zastanowienia.
Gdy skończył, Storm dodał:
— Inaczej mówiąc, to ci przyniesie szczęście, ale za bardzo nie licz na nie.
Tani zignorowała jego komentarz i zwróciła się do wojownika:
— Rozumiem słowa Skaczącego Wysoko. Nigdy nie posiadałam niczego równie pięknego. Powiedz proszę wszystkim, którzy mi je ofiarowali, że są dla mnie prawdziwym skarbem i że każę, by mnie z nimi pochowano, aby Grom wiedział, że byłam przyjaciółką klanu Djimbuta.
Omal się przy tym nie rozpłakała, toteż Hosteen czym prędzej przekazał Surrze parę sugestii. Lwica podeszła do Tani i zniecierpliwiona trąciła ją nosem. Nie ulegało wątpliwości, że miała dość marnowania czasu na rzeczy, których nie dało się zjeść, skoro przybyli tu polować. Ponieważ pierwsze trącenie nie odniosło skutku, drugie było silniejsze — Tani zachwiała się, roześmiała i skapitulowała:
— Lepiej chodźmy polować albo Surra zapoluje na nas… — po czym spojrzała na Storma i spytała nieśmiało: — Myślisz, że Skaczący Wysoko wie, ile dla mnie znaczą te prezenty?
— Wie — potwierdził, podziwiając w duchu przenikliwość szamanki. — A teraz, jak sama powiedziałaś, czas na polowanie!
Do obozu wrócili późnym popołudniem, prowadząc obładowanego trzema kozłami jucznego konia. Sądząc po zachowaniu, był święcie przekonany, że został nie tyle obładowany, ile przeładowany, i wlókł się noga za nogą. Tani zaś ledwie rozkulbaczyła klacz, została otoczona przez rozćwierkany krąg kobiet, które najpierw ją wyściskały, a potem zabrały się do podziwiania ozdób.
Dzieciaki zaś zachwycały się łukiem, którego ku zaskoczeniu Hosteena Tani używała z dużą wprawą. No ale w końcu jej ojciec był wojownikiem — nauczył ją podstaw, a potem ćwiczyła na jego cześć. Arka była na tyle duża że mogła mieć przestronną salę gimnastyczną, czyli było gdzie urządzić strzelnicę.
Storm wpierw pomógł rozładować kozły, następnie zajął się swoim koniem, a potem stwierdził, że jest zbyt zmęczony, by pytać, jak się skończyła sprawa z Idąca Szybko. Postanowił się tym zająć po kolacji.
Albo jutro.
Mandy wylądowała koło ruchomego laboratorium i wrzasnęła przeraźliwie. Jej krzyk sprowadził Kady, która po drodze złapała dyktafon i kilka orzechów lastree. Pokazała je parasowie i poleciła:
— Przekaż Kady wiadomość!
Mandy wykonała polecenie, po czym zajęła się rozłupywaniem przysmaku.
Kiedy Brion do nich dołączył, Kady puściła mu nagranie z dyktafonu. Wysłuchał go i powiedział zaskoczony:
— Tani powtarza, że jest z tubylcami. Sądziłem, że Brad to sprawdził…
W tym momencie dobiegł do nich Brad Quade.
— Nowa wiadomość od Tani? — spytał.
W odpowiedzi Kady ponownie odtworzyła nagranie. Po jego wysłuchaniu Brad wyglądał na równie zdezorientowanego co Brion.
— Mówi, że Hosteen jest z nią, i to dobrze — ocenił. — Tylko gdzie oni są?! Shosonna widzieli go ostatni raz kilka dni temu na pograniczu Basin. Miał powiedzieć Gorgolowi, by przesunęli stada bliżej moich terenów, ale nie spotkał się z nim. Logan sprawdził to osobiście. Puść to jeszcze raz, Kady.
Rozległ się głos parasowy naśladujący doskonale głos Tani:
— Czuję się dobrze i jest ze mną Storm. Wrócimy za kilka dni gdy przestaniemy pomagać klanowi. Nie martwcie się o nas. Kocham was oboje.
— Nie powiedziała, jakiemu klanowi… — zastanawiał się Brad. — Wiemy, że nie jest to żaden klan Shosonna, ale Logan za ich pośrednictwem posłał pytanie do innych okolicznych klanów. Od żadnego nie przyszła odpowiedź potwierdzająca…
— Co to może znaczyć? — spytał Brion.
— Że albo są z klanem Norbiech, który z jakichś powodów nie chce się do tego przyznać… — zaczął Brad i umilkł.
— Albo? — spytała Kady, gdy milczenie zaczęło się przeciągać.
— Shosonna widzieli kilka dni temu ślady zwiadowców Nitra — odparł niechętnie. — Jest możliwe, że to oni uprowadzili Tani i Hosteena.
Ciałem Kady wstrząsnął dreszcz — od niego i od Logana nasłuchała się sporo o Nitra i wiedziała, że choć nie krzywdzili celowo kobiet, nie byli przyjaźnie nastawieni do ludzi. W połączeniu z tym, że tajemnicza plaga nocnych zabójstw zmusiła ich do opuszczenia pradawnych terenów łowieckich, mogło to oznaczać, że Tani znalazła się w niebezpieczeństwie. Przeczyły temu jednak wiadomości od niej…
Brion najwyraźniej też o tym myślał, gdyż widząc jej reakcję, potrząsnął głową i powiedział:
— Coś mi tu nie pasuje, Brad. Znam Tani i jestem pewien, że nie bała się, przekazując Mandy tę wiadomość. Poza tym żeby parasowa nie pomyliła niczego, najlepiej jest potwierdzić przekaz telepatycznie: gdyby Tani została zmuszona do przekazania fałszywej wiadomości, telepatyczne polecenie byłoby silniejsze od słownego i Mandy przekazałaby oba. Ponieważ tego nie zrobiła, należy uznać, że informacja jest prawdziwa. W pierwszej nie było słowa o Stormie, czyli przybył później, i sądzę, że także nic mu nie grozi, gdyż inaczej coś w tej wiadomości by na to wskazywało.
Logice jego wywodu trudno było cokolwiek zarzucić, ale nie pasowało to zupełnie do tego, co Brad wiedział o Nitra, a wiedział naprawdę dużo… Te mieszane uczucia musiały odbić się na jego twarzy, gdyż Kady uśmiechnęła się nagle.
— Oczywiście że nic im nie jest i nic im nie grozi! — oznajmiła niespodziewanie. — Popatrzcie tylko na Mandy!
Parasowa spokojnie zabrała się do jedzenia drugiego orzecha.
— Nie zachowywałaby się tak spokojnie, gdyby Tani coś groziło. To nie jest zwykły, głupi ptak, a te słowa zostały wypowiedziane zaledwie kilka godzin temu. Jeżeli przez ten czas nic niespodziewanego się nie wydarzyło, to ona i Storm pozostają bezpieczni i w dobrym zdrowiu. Skoro mają wrócić za parę dni, dobrze byłoby mieć dla nich jakieś wiadomości. Brion, wracamy do pracy!
I pomaszerowała do laboratorium.
Mąż podążył za nią.
Brad zaś skierował się do kuchni — zawsze lepiej mu się myślało przy kubku gorącej swankee, więc od tego zaczął. Skłonny był zaufać ocenie sytuacji Carraldów, w końcu najlepiej znali swą wychowanicę. Wyglądało na to, że nic jej się nie stało i nikt jej w żaden sposób nie groził. Podobnie jak Hosteenowi. Co w jego opinii raczej wykluczało możliwość, iż znajdowali się w obozie Nitra…
Rozmyślania nad wpływem widoku wędzonych prawic na samopoczucie młodej dziewczyny przerwało mu przybycie Logana, który naturalnie natychmiast spytał:
— Były jakieś wieści od Tani?
Brad powtórzył mu wiadomość i podsumował wnioski, do jakich doszedł.
— Myślisz, że złapali ich ci zwiadowcy Nitra? — upewnił się Logan.
— Myślę, że to możliwe… słuchaj, co ty jej właściwie powiedziałeś o Nitra?
— Nic. Rozmawialiśmy o Norbiech, głównie o klanie Zamle. Opowiedziałem jej o paru zwyczajach, żeby wiedziała, jak się zachować, gdybyśmy kogoś spotkali… Powiedziałem jej też, że najprawdopodobniej każdy tubylec, jakiego spotka, będzie przyjaźnie nastawiony. Wiesz, że ona w czasie lotu nauczyła się mowy znaków? Z nagrań, dzięki sennikowi. Mają na pokładzie ten system uczący.
— Jak dobrze się nią posługuje?
— Wystarczająco dobrze, by mogła się dogadać z każdym tubylcem, który też zna mowę znaków. Ćwiczyliśmy podczas wycieczki.
Brad zamilkł, patrząc niewidzącym wzrokiem w drzwi. Znający jego zwyczaje Logan umilkł i cierpliwie czekał, aż ojciec skończy myśleć. W końcu Brad się ocknął i rzekł:
— To musiało wyglądać tak: dosiadała konia, jakiego żaden Nitra nigdy nie widział. Towarzyszyła jej parasowa i kojoty, a ty nauczyłeś ją dobrych manier. Jeśli napotkała zwiadowców Nitra, wzięła ich za Norbiech i powitała jak przyjaciół we właściwy, uprzejmy sposób. Zabrała ze sobą zapasy, w tym puszkę swankee, sprawdziłem to. Jeżeli ich poczęstowała… jak zareagowaliby na coś takiego, dokonując zwiadu, a nie znajdując się na wojennej ścieżce?
Teraz Logan zamyślił się głęboko — zwyczaje Norbiech znał doskonale, a wielu z nich hołdowali też Nitra.
— Jeśli zaproponowała im jedzenie, picie i miejsce przy ognisku, to zgodnie z obyczajem przyjęli zaproszenie, nie myśląc — powiedział powoli. — A jeśli tak zrobili, prawo zakazywało im zrobić jej krzywdę w jej obozie. A jak już z nią pogadali, musieli poczuć się zaintrygowani i zaciekawieni…
— Na tyle, by ją zaprosić do obozu klanu?
— Tak. Być może chodziło tylko o to, by ich szamani zdecydował, co z nią zrobić, ale potem musiało zajść coś poważniejszego, bo Tani mówi o pomocy. Poza tym jest jeszcze coś: popełniasz błąd, uważając, że grozi jej niebezpieczeństwo, bo nie zna Nitra i ich zwyczajów. Jesteś przekonany, że gdy zobaczy na przykład odcięte dłonie, dozna szoku. Wątpię, by tak się stało. Widzisz, opowiadałeś mi kiedyś o tubylcach z Ermaine. Mieli zwyczaj zjadać serca szanowanych wrogów i wyjątkowo groźnych drapieżników, by przejąć ich siłę. Tani była na tej planecie już po zakończeniu wojny i brała udział w podobnej uczcie, choć na szczęście nikt jej nie poczęstował tym specjałem. Spytałem, co by zrobiła, gdyby go jej zaproponowano. Odparła, że zjadłaby, bo taki był tam zwyczaj, a odmowa oznaczałaby obrazę dla częstującego. Spróbowałaby schować gdzieś mięso, udając, że je, ale gdyby nie było to możliwe, toby zjadła. W jej słowach nie było przerażenia ani niesmaku: dla niej był to prostu zwyczaj obcej rasy i nic więcej.
— I uważasz, że tak samo zareagowałaby na zwyczaje Nitra?
— Uważam, że tak, to przecież kolejna obca rasa. Tak na marginesie: wzięła broń?
— Tylko nóż.
— Łuku czy stunnera nie zabrała? — upewnił się Logan.
— Stunnera na pewno nie, bo żadnego nie brakuje. A łuk… umie chociaż z niego strzelać?
— Z lekkiego umie, i to nieźle. Nauczyła się od ojca podstaw, a reszty od ciotki Kady, która od lat jest łuczniczką–hobbystką. Na statku urządziły sobie strzelnicę w sali gimnastycznej.
— W takim razie mogła wziąć własny, bo nasze są wszystkie.
Logan kiwnął głową i wyszedł.
Logan wrócił po parunastu minutach i oznajmił:
— Mówią, że zostawiła łuk na statku, bo potrzebna była nowa cięciwa.
Brad przyjrzał mu się uważnie i spytał:
— O co chodzi z tą bronią?
— O coś, co usłyszałem kiedyś od Krotaga. Istnieje pewien stary zwyczaj, którego Norbie już nie praktykują, ale Nitra tak. Chodzi o wyprawę po imię… Niewiele o tym wiem, ale to może być ważne. Pojadę pogadać z Ukurtim na ten temat.
— A jeżeli on nic nie będzie wiedział?
— To wrócę jutro tak samo głupi, jak wyjechałem. Aha, Norbie żyjący blisko pustyni mówią, że jest coraz więcej ofiar. Nitra zajmują każdy wolny kawałek terenu i coraz silniej naciskają na Norbiech, by ustąpili ze swych terenów łowieckich.
Brad pokiwał głową. Minę miał niewesołą.
— Wiem, Dumaroy znowu podniósł alarm i tym razem zaczynają mu sekundować ludzie z Agencji Ochrony Tubylców. Jeśli nie rozważymy szybko tego problemu, będziemy wkrótce mieć na karkach Patrol. Wracaj szybko.
Wyszli razem, ale Brad pozostał na ganku i obserwował odjeżdżającego syna.
Jak dotąd nikomu nie udało się zdobyć próbek genetycznych, a więc nie sposób było zidentyfikować zabójców; Mogli to być uciekinierzy z Zamkniętych Jaskiń albo co budziło się z letargu w górach za Blue raz na kilkaset lat, przetaczało przez planetę i wymierało na kolejnych kilkaset lat. Ta wersja była mniej prawdopodobna, tubylcy bowiem nie posiadali wiadomości o czymś takim, a choćby szaman klanu Zamle znał ważniejsze wydarzenia z kilkuset lat historii klanu. Informacja o pladze o takim zasięgu musiałaby znaleźć się wśród nich.
Mogło to zresztą być jeszcze coś innego — coś, co uciekło z Zamkniętych Jaskiń, zetknęło się z jakimś owadem z Arzor i zmutowało. Czynników, które mogły mieć na to wpływ, było wiele — cykl rozwojowy w pobliżu jakiego minerału czy nowe rodzaje jedzenia, by wymienić choćby najprostsze.
Westchnął ciężko — kiedy wreszcie robiło się spokojnie i normalnie, coś musiało stanąć na głowie. Teraz mógł tylko mieć nadzieję, że Hosteenowi i dziewczynie nic nie stanie. Wiadomości były krzepiące, ale Nitra w jednej chwili mogli zmienić podejście do swych gości.
No i liczyć na to, że zdobędą jakieś świeże próbki, zanim nie będzie za późno.
Westchnął ponownie i postanowił sprawdzić, co najpilniejszego ma do zrobienia. Na pewno robota czekała, a był to rozsądniejszy sposób spędzania czasu od takiego bezproduktywnego dumania.
Tani wstała wcześnie i pomogła przygotować śniadanie.
A potem poszła poćwiczyć strzelanie z nowego łuku.
Storm zaś udał się na pogawędkę ze Skaczącym Wysoko — chciał dowiedzieć się dokładnie, jak wyglądało odejście wygnanej z klanu.
— Rozmawiałem z przyjaciółmi — wyjaśnił wojownik. — Idąca Szybko odeszła krótko po naszym odjeździe. Niosła duży tobół, bo zabrała dużo rzeczy: dwa koce, uzdę, wnyki, krzesiwo…
— Po co jej uzda? — przerwał mu Storm. — Zakazano jej zabrać konia, który należał do syna. A co zabrała z broni?
— Konia nie zabrała, ale to nie znaczy, że nie zdoła się o niego postarać w taki czy inny sposób. Co do broni, to wzięła noże i łuk z dużym zapasem strzał. Tak myśliwskich, jak i wojennych. Pieśń Strumienia pilnowała jej cały czas, żeby nie zabrała czegoś, czego nie wolno.
— Pieśń Strumienia?
— To jej synka uratowaliście przed yorisem. Kazała mi was ostrzec — Idąca Szybko jest pełna nienawiści, może wrócić w nocy, zakraść się do namiotu i spróbować zabić Zachód Słońca. Gdyby potem ukradła konia i odjechała daleko i szybko, może uszłaby naszej pogoni. Może nawet udałoby się jej dołączyć potem do jakiegoś innego klanu.
— Sądziłem, że żaden klan nie przyjmie kogoś wyrzuconego przez Tą–Która–Bębnieniem–Przywołuje–Grom.
Skaczący Wysoko prychnął, a potem odpowiedział:
— Ona potrafi opowiadać i zmyślać, a jeśli miałaby dobrą klacz… Klan Djimbuta ma dobre klacze, któryś z dalekich klanów mógłby się skusić. Pilnuj Zachodu Słońca i powiedz duchowym przyjaciołom, by robili to samo. Jeżeli Idąca Szybko zdołałaby zabić Zachód Słońca, dopadlibyśmy ją i powiesili jej dłoń nad ogniskiem. To dobre trofeum, ale lepiej byłoby, żeby Zachód Słońca przeżyła.
To ostatnie zdanie skłoniło Storma do zadania kolejnego pytania:
— Idąca Szybko była popularna? Lubiano ją w klanie?!
Wojownik potrząsnął głową.
— Często się kłóciła, i to z wieloma. Nie miała przyjaciół i nie przepadano za nią. Była chciwa i bez polecenia niczym się nie dzieliła. Troszczyła się tylko o syna, którego wychowywała sama, bo jego ojciec zginął dawno mu w walce z klanem Merrina. Jeśli wróci, by się zemścić, możesz ją zabić i nikt z klanu nie powie słowa przeciwko tobie. Ona już nie należy do klanu, a Zachód Słońca jest naszym przyjacielem.
Sprawa była jasna — wygnanie odbierało wszelkie prawa i jeżeli wygnana nie dołączy do innego klanu, pozostanie wyrzutkiem, którego może bezkarnie zabić każdy. Nawet Storm choć nie należał do klanu, a tylko był jego gościem. A fakt, że robiąc to, zapobiegłby ewentualne kradzieży konia czy zabiciu osoby uznanej za przyjaciela byłby tylko dodatkową zaletą.
Postanowił uczulić na to Surrę i Baku i zajął się tym natychmiast. Kiedy skończył przekazywać im wiadomości, zauważył, że wróciła Mandy, toteż ruszył w jej kierunku. Nawiązanie kontaktu z parasową nie przyszło łatwo, gdyż niewiele o nich wiedział. Zaczęto je bojowo wykorzystywać dopiero pod koniec wojny, gdy udało zmienić śnieżną biel ich upierzenia na maskujący brąz. Wiedział niewiele więcej ponad to, że nie lubiły polować: robiły to tylko, by nakarmić młode. Na Ishan w takie przypadkach ich ofiarą przeważnie padały lanoury zwane też minikozicami i charakteryzujące się twardymi sklepieniami czaszek. Dlatego parasowy zabijały na dwa sposoby — nurkując z dużej wysokości i rozbijając łeb ofiary szponami lub atakując z boku i łamiąc jej kark.
Po dłuższych wysiłkach udało mu się nawiązać kontakt z Mandy i wytłumaczyć jej, jakie niebezpieczeństwo zagraża Tani. Potem zajął się szukaniem kojotów. Z nimi łatwiej nawiązał kontakt i szybciej wytłumaczył im rodzaj zagrożenia. Oba miały już kontakt z Idącą Szybko i były gotowe na jej ewentualny powrót.
Tani nie znalazł, bo poszła sprawdzać wnyki wraz z córkami Skaczącego Wysoko. Gdyby jej rodzina o tym wiedziała, dostałaby spazmów. Dziewczyna czuła się na Arzor tak, jakby się tu urodziła, i było to miłe i dziwne równocześnie. Poważniejszym problemem było coś innego: powinni zbierać się do powrotu, a on nadal nie zrobił nic, by zapobiec pladze. Co więcej, szamanka ściągnęła ich tu z konkretnego powodu, a on nie miał pojęcia z jakiego.
Tani zdawała się akceptować sytuację, uznając najwyraźniej, że kiedy przyjdzie czas, wszystkiego się dowie. Można to było zrozumieć, bo doskonale się bawiła. Hosteen nie był tak radosny jak ona, ale postanowił jeszcze trochę poczekać.
Zjadł przy wspólnym ognisku kawalerów i wrócił do namiotu, by się przespać, pamiętając o starej zasadzie, że wojownik powinien jeść, pić i spać, kiedy tylko może. Kilka najbliższych nocy miał zamiar spędzić, mniej śpiąc, a więcej czuwając na wypadek pojawienia się spodziewanego wroga.
Żaden klan Nitra nie udaje się na spoczynek bez wystawienia wart, a jego członkowie nie śpią kamiennym snem. Mimo to tej nocy pierwszy o zbliżającym się niebezpieczeństwie wiedział Storm.
Obudziła go Surra i przekazała ostrzeżenie. Kilku nieludzi zbliżało się skrycie ku obozowi. Wstając, Storm skontaktował się z Baku i polecił jej sprawdzić, jak daleko są i z jakiego kierunku podchodzą. Baku nie cierpiała latać po nocy, ale wykonała polecenie. A Surra zniknęła w mroku, nim skończył się ubierać.
Podążył do namiotu szamanki — nie stała przed nimi warta, ale ona i tłumacz już go oczekiwali całkowicie przytomni, a ogień płonął na tyle jasno, by mogli rozmawiać.
— Moi duchowi przyjaciele ostrzegli mnie o zbliżaniu się czterech, pięciu wrogów — oznajmił Hosteen. — Sprawdzają, czy za nimi nie idą następni.
Kobieta wydała młodzieńcowi ciche polecenie, a gdy zniknął, zasygnalizowała znacznie wolniej, ale równie zrozumiale:
— Sądzę, że chcą ukraść konie, ale mogę się mylić. Będziesz walczył u naszego boku?
— Zachód Słońca jest z mojego klanu, a wy jesteście jej przyjaciółmi. Będę walczył i moi duchowi przyjaciele także. Powiedz mi, co mam robić.
Pokiwała głową z aprobatą i odrzekła:
— Obserwuj konie. Jeśli spróbują je ukraść, przeszkodź im. Jeśli zaatakują obóz, chroń Zachód Słońca.
Storm kiwnął głową na znak zgody i wyszedł.
Tani musiała być już przytomna, a wiedział, że kojoty są razem z nią, więc nie była bezbronna. Za to wśród koni dał się zauważyć początek niepokoju… Syknął cicho i z boków odpowiedziały mu podobne dźwięki. Jak podejrzewał, sygnały alarmowe Nitra były takie same jak używane przez Norbiech. Rozległo się parsknięcie i głośniejszy tupot rozzłoszczonego konia.
A potem rozpętało się piekło.
Rozległ się dziki trel agonalny jakiegoś Nitra, kwik spłoszonych koni i tupot kopyt wielu wierzchowców, które wyrwały się z pastwiska. Na jego środku zaś klacz Tani właśnie dobijała jakiegoś pechowca, który próbował jej dosiąść. W obozie zapłonęły ogniska i w ich blasku widać było, jak Surra ściąga z konia innego napastnika. Zrobiła to delikatnie, nie chcąc uszkodzić wierzchowca, zdołał więc wstać i złapał za kordelas. Storm wsadził mu nóż pod siódme żebro. Stunnera wolał nie używać — ogłuszony jeniec zapewniłby zbyt długą jak na jego gust rozrywkę całemu klanowi.
Ostrzeżony przez Surrę przyklęknął i z półobrotu ciął za siebie. Kolejny trup zwalił się na ziemię. Z prawej strony rozległ się krzyk atakującego orła i przez ognisko przebiegł napastnik, na którym wierzchem jechała Baku. Wbiła się szponami w jego ramiona, a dziobem raz za razem waliła w twarz i szyję. Ktoś ciosem z boku zakończył tę nierówną walkę i kolejny trup legł na ziemi.
Baku podreptała kilka szybkich kroków i wzbiła się w powietrze. Następnego napastnika śmierć dosięgnęła bez ostrzeżenia — łopot skrzydeł hamującej Mandy zlał się z trzaskiem jego pękających kręgów szyjnych. Osunął się bezwładnie i legł z głową przekręconą pod nienaturalnym kątem.
Od zachodu rozległo się nagle gardłowe poszczekiwanie i Storm skręcił, zmieniając kierunek biegu — Minou nie wydałaby dźwięku, gdyby Tani nie została zaatakowana. Surra pojawiła się obok i razem pędzili przez oświetlony obóz, w którym dogasała już walka. Oboje dopadli namiotu Skaczącego Wysoko i Storm przystanął, nie zamierzając nadziać się na czyjeś ostrze. Surra zaś przeciągnęła się leniwie, najwyraźniej nie wyczuwając już w okolicy żadnego niebezpieczeństwa.
— Tani? — zawołał cicho.
— Możesz wejść — padło w odpowiedzi.
Tani kończyła bandażować rękę Małego Ptaszka. Wnętrze wyglądało jak pobojowisko, a na środku leżał sobie spokojnie trup pilnowany przez Minou. Drugi kojot siedział w pobliżu wejścia. Surra wydała z siebie cichy pomruk aprobaty. Wyglądało na to, że ani ona, ani Storm nie byli już potrzebni.
— To coś poważnego? — spytał Hosteen.
— Nie, ale wolałam zdezynfekować i ściągnąć brzegi, a bandaż utrzyma wszystko w czystości przez parę dni.
Byłoby miło, gdybyś zaopiekował się nieboszczykiem, bo nie sposób tu posprzątać.
Storm uśmiechnął się z uznaniem — Tani znalazła doskonały sposób, by nie wpaść w histerię: jak długo była komuś potrzebna i miała coś do roboty, tak długo się trzymała. Złapał ubranie na karku zabitego i wyciągnął ciało z namiotu. Na zewnątrz było znacznie jaśniej, gdyż ogniska płonęły silnym ogniem, toteż mógł przyjrzeć się ranom na ciele trupa.
Stanowiły świadectwo naprawdę imponującej współpracy.
Na rękach i nogach znajdowało się pół tuzina głębokich śladów po zębach kojotów, na nogach trzy długie, ale płytkie rany po nożu, na prawym ramieniu ślady głębokiego pchnięcia, a na szyi z boku płytszego — za to brzegi rany były poszarpane. Całość koronował niepozorny ślad w lewym boku po ciosie, który sięgnął serca. Nitra był młody i Hosteen podejrzewał, że wpadł do namiotu, machając kordelasem na oślep, i wtedy zranił Małego Ptaszka, nie orientując się, że to kobieta. Albo w podnieceniu wywołanym walką nie zwracając na to uwagi.
Sądząc zaś ze stanu, w jakim się znajdował, oraz z krajobrazu po bitwie, jaki rozpościerał się w namiocie, wywołał efekt zbliżony do efektu nadepnięcia na gniazdo ognistych pszczół. Sam bowiem stał się obiektem może niezorganizowanego, za to entuzjastycznego odwetu zranionej, kojotów, Tani, a prawdopodobnie też dwóch córek Skaczącego Wysoko. Każdy atak następował z innej strony, napastników zaś było tylu, że skończył jak jeleń opadnięty przez wilki. W ostatnich chwilach życia zapewne klął pecha, który spowodował, że wpadł do tego właśnie namiotu.
Z mroku za kręgiem blasku wyłonił się Skaczący Wysoko i spojrzał na trupa. W jego oczach pojawiły się iskierki humoru, gdy obejrzał rany.
— Jakie straty? — spytał Storm.
— Jeden ciężko ranny, nikt z klanu nie zginął. Za to napastników padło dwunastu.
Hosteen gwizdnął cicho.
— Któremuś udało się uciec? — spytał.
— Wątpię, ale rano ruszamy, by to sprawdzić i odszukać wszystkie konie. Jeśli Grom będzie łaskaw, nie odbiegną daleko. Może znajdziemy też ich konie; to byłoby bardzo dobrze.
Do świtu nikt poza rannymi nie udał się na spoczynek, a o świcie wojownicy wyruszyli na poszukiwania. Tani i Storm byli z nimi, choć dziewczyna szukała wyłącznie Destiny. Znalazła ją szybko — w odpowiedzi na telepatyczne wołanie klacz wyłoniła się z krzaków i z dumą zaprezentowała zakrwawione rogi. Tani nie szczędziła jej pochwał ani mycia — obie broniły się przed napaścią najskuteczniej, jak potrafiły, a że potrafiły naprawdę dobrze, to był już pech napastników.
Tani wróciła do obozu, a poszukiwania trwały dalej. Znaleźli ciało tylko jednego napastnika; został poważnie ranny, ale zdołał się oddalić od obozu na tyle, by umrzeć w spokoju i samotności. Po dalszych poszukiwaniach odnaleźli konie nocnych nieproszonych gości. Tłumacz szamanki, który im towarzyszył, pierwszy zauważył, że coś się nie zgadza.
— Jednego przeoczyliśmy — oznajmił. — Koni jest czternaście, a razem z tym odkrytym dziś zabitych znaleźliśmy trzynastu. Ostatni gdzieś się czai. Powinniśmy okrążyć obóz i poszukać jego śladów. Twoi duchowi przyjaciele pomogą?
Pytanie skierowane było do Storma. Ten kiwnął głową i wydał stosowne polecenia Surrze i Baku.
Trop znalazła lwica — zbieg kierował się na zachód, ale Baku krążąca nad okolicą nie dostrzegła nikogo. Wojownicy narzucili ostre tempo, ale ślad był stosunkowo świeży, toteż mieli silną motywację.
Po dobrych dziesięciu milach ślad doprowadził ich do skalnego rumowiska gęsto porośniętego krzewami i drobniejszą roślinnością. Jak sprawdziła Baku, a po niej Surra, uciekinier już go nie opuścił.
— Przybył tu przed świtem i był zmęczony — ocenił Skaczący Wysoko. — Taka daleka ucieczka w mroku nie jest łatwa.
Surra myszkująca po okolicy znalazła coś, co uznała za na tyle interesujące, że przekazała Stormowi telepatyczną wiadomość natychmiast.
— Trzeba dokładnie przeszukać okolicę — odezwał się Hosteen. — Mój duchowy przyjaciel mówi, że zjawił się tu też ktoś z klanu.
Szybko odnaleźli drugi zestaw śladów prowadzących z innego kierunku i tak jak Hosteen się spodziewał, były to ślady stóp kobiety.
— Idąca Szybko — skomentował jeden z wojowników.
Stormowi coś się w tym wszystkim nie podobało. Dochodziło południe i oboje dawno już powinni uciekać dalej, chyba że wybuchła między nimi sprzeczka i poranili się poważnie. Tylko że ta wersja wydarzeń wydała mu się mało prawdopodobna.
Przygotowali pochodnie i weszli w mrok największej jaskini. Dalej nie musieli szukać — wewnątrz znajdowały się dwa szkielety. Idąca Szybko została zaskoczona w czasie snu, a wojownik natknął się na plagę w trakcie spożywania przez nią pierwszej ofiary, gdyż jego kości leżały bezładnie rozrzucone prawie w samym wejściu.
Storm wyszedł z jaskini pogrążony w niewesołych myślach — zagrożenie zbliżało się coraz bardziej, w linii prostej jaskinię od obozu dzieliło nieco ponad pięć mil. Fakt, obóz nie znajdował się już na pustyni i położony był kilkaset stóp wyżej, ale nie wiedział, czy to ma jakieś znaczenie.
Wrócił do jaskini i pobrał próbki z koca, na którym leżała Idąca Szybko, i ze szkieletu wojownika. Inni w tym czasie przygotowywali się do odprawienia ceremonii pogrzebowej.
Kiedy ją zakończyli, zabrali z dobytku zabitych to, co miało jakąś wartość, i wyruszyli z powrotem do obozu. Hosteen wiedział, że musi przekazać Carraldom próbki najszybciej, jak tylko się da. I musiał też w pierwszej kolejności porozmawiać wreszcie z Tą–Która–Bębnieniem–Przywołuje–Grom.
Czas bezczynności dobiegł końca.
Resztę dnia zajęły obrzędy związane ze skutkami napadu.
Ciała napastników usunięto i pogrzebano zgodnie ze zwyczajami, by zapewnić spokój ich duchom, a nad ogniskami zawisły nowe dłonie. Hosteen prawo do swoich ofiarował Tej–Która–Bębnieniem–Przywołuje–Grom, co spotkało się z ogólną aprobatą. Odcięte lewice wrogów dawały moc, więc właściwe było, by otrzymała je ta, która para się magią na rzecz klanu.
Następnie przystąpiono do dzielenia zdobytych na napastnikach łupów. Tani miała do dyspozycji dobytek wojowników zabitych przez Mandy i klacz, a dodatkowo Storm ofiarował jej wszystko, do czego sam uzyskał prawo.
— Siostro — oznajmił formalnie, używając tak głosu, jak i mowy znaków. — Jesteś przyjacielem tego klanu, więc obdaruj tego, kogo zechcesz, w sposób, w jaki chcesz.
To także spotkało się z uznaniem całego klanu.
Tani przyjrzała się uważnie rzeczom i stojącym obok nich koniom. Potem odbyła krótką konferencję na migi z Małym Ptaszkiem i wzięła się do roboty. Z kołczanów wybrała starannie kilkanaście strzał myśliwskich i włożyła je do swojego. Strzały wojenne zaś rozdzieliła między Skaczącego Wysoko i tłumacza szamanki. Wręczając je temu ostatniemu, powiedziała:
— Żebyś mógł chronić serce klanu.
Był to zręczny komplement dla obojga i Hosteen uśmiechnął się w duchu.
Następnie Tani wręczyła najlepszy łuk i kołczan z większością strzał myśliwskich Pieśni Strumienia ze słowami:
— To dla twojego syna. Oby został wojownikiem godnym swych rodziców.
Kolejny łuk i kołczan trafił do młodzieńca, który niedługo miał osiągnąć wiek stosowny, by zostać myśliwym. Widać było, że sprawiło mu to radość.
I tak stopniowo Tani znajdowała właścicieli dla każdego przedmiotu. Od czasu do czasu prosiła o radę Małego Ptaszka, ale widać było, że rozumie zasadę obdzielania łupami członków klanu. Gdy skończyła, prawie każda rodzina wzbogaciła się o coś pożytecznego.
W końcu pozostały tylko konie. Starszą, kulawą, ale mogącą jeszcze mieć źrebaki klacz dostała Pieśń Strumienia, parę wałachów zaś Mały Ptaszek. Wręczając jej cugle, Tani powiedziała:
— Kuzynce, by mogła jeździć, kiedy zechce.
Został jeszcze ostatni koń — pięcioletnia klacz o doskonałej prezencji i w świetnym stanie. Hosteen podejrzewał, że została skradziona jakiemuś hodowcy, gdyż nawet Norbie rzadko posiadali tak dobre konie. Tani zaplotła cugle w węzeł, czego znaczenia nie był w stanie dociec, i zaprowadziła klacz do Tej–Która–Bębnieniem–Przywołuje–Grom. Wręczając je, nic nie powiedziała.
Za to szamanka spytała:
— Dlaczego dałaś mi tak wielki dar?
— To dar dla całego klanu. Niech jej źrebaki przyczynią się do wzrostu jego siły.
— W takim razie przyjmuję go i dziękuję w imieniu klanu. Teraz zjedz coś i wypocznij. Jutro wracasz do swoich.
Tani nie ukrywała zdumienia.
— Dlaczego?!
— Nadszedł bowiem właściwy czas. Nie wyrzucamy cię, ale nie chcemy, by twój krewniak musiał cię wykraść.
Ostatnie zdanie wygłosiła, patrząc z rozbawieniem na Storma, a słuchający jej roześmiali się.
— Nie zapomnimy o tobie — dodała, klepiąc Tani po ramieniu. — Ale twoi krewni martwią się o ciebie i czas, byś do nich wróciła. W południe się pożegnamy, ale chciałabym, byś wcześniej przyszła do mego namiotu. Musimy porozmawiać. Same.
I odeszła, prowadząc klacz.
Patrząc w ślad za nią, Storm nadal nie wiedział, co zaplanowała, ale nie miał wątpliwości, że plan ten zbliża się do finału. Magia działała czasem w dziwny sposób i nie należało jej przeszkadzać.
Tani zaś odeszła ze Skaczącym Wysoko i jego bliskimi. Storm uśmiechnął się w duchu — wojownik przyjął ją do rodziny i wyszedł na tym naprawdę dobrze, oceniając to w kategoriach czysto materialnych. Przedtem miał tylko jednego konia, a jucznego dzielił z inną rodziną, teraz stał się majętnym wojownikiem. Nie dość bowiem, że trafiły do „niego wszystkie rzeczy i wierzchowiec zabitego, to Mały Ptaszek otrzymała właśnie dwa następne konie. Czyli miała własnego wierzchowca, a dodatkowo jeszcze dwa juczne do dyspozycji.
Co ważniejsze, ich córki, kiedy przyjdzie ich pora, by wyruszyć po imiona, będą mogły pojechać konno, co znacznie zwiększy ich szansę na przeżycie. Trudno więc było się dziwić, że ich matka wyglądała na uszczęśliwioną.
Poszedł obejrzeć Baku, która zaczynała gubić pióra. Kiedy proces ten przybierze na sile, nie pozbawi jej to możliwości latania, ale znacznie do niego zniechęci i będzie latała tylko wtedy, gdy naprawdę zostanie do tego zmuszona. Będzie też leniwa i poirytowana. Mógł tylko j żywić nadzieję, że u Mandy nie nastąpi to w tym samym czasie. Raz, że pozbawiłoby to ich powietrznego zwiadu, dwa, że para rozleniwionych i rozzłoszczonych drapieżnych ptaków w tym samym miejscu oznaczała kłopoty.
Zajmując się Baku, przeanalizował to, co powiedział Tani. Relację z odkrycia ciał w jaskini sformułował w ten sposób, by odniosła wrażenie, że pozabijali się wzajemnie. Nie zorientowała się, ponieważ wojownicy, którzy ich znaleźli, podzielili rzeczy między siebie po drodze i nie widziała ich przy ceremonii klanowej. A było co dzielić, zwłaszcza po Idącej Szybko. Storm podejrzewał, że wiedziała o istnieniu tej jaskini i z góry założyła, że tam się ukryje, nim nie ukradnie konia. Albo nim nie zabije Tani.
Storm skończył zajmować się Baku późnym popołudniem i dopiero wówczas poczuł, jak jest zmęczony. Wrócił do namiotu, który przydzielono mu na czas pobytu w klanie, i zastał Surrę wygodnie rozciągniętą na kocu. Z narożnika uwiła sobie gniazdo Hing i obie smacznie spały. Obudziły się naturalnie, gdy wszedł, i jedna nadstawiła grzbiet do drapania, druga wskoczyła mu na kolana, ledwie usiadł.
Roześmiał się i zrobił to, czego oczekiwały, a potem siedział długą chwilę, rozkoszując się spokojem i więzią łączącą go z zespołem. Dominowały w niej zaufanie i miłość — wiedział, że może liczyć na każde ze swoich zwierząt, jeśli znajdzie się w niebezpieczeństwie, podobnie jak one wiedziały, że mogą liczyć na niego.
Surra trąciła go nosem i zobaczył obraz wojownika zabitego przez Tani i jej zespół ostatniej nocy. Stała z nożem nad ciałem, a obok niej warczące kojoty. Znaczenie obrazu było jasne — członkowie tamtego zespołu też mieli do siebie zaufanie i też udowodnili, że nie było ono na wyrost. Wspólnie zabili tego, kto im zagroził. Tani nie była przeszkolonym Władcą Bestii i nie potrafiła walczyć tak dobrze jak on, ale wystarczająco dobrze, by przeżyć.
A poza tym umiała wiele innych rzeczy i póki co doskonale sobie radziła. Stała się członkiem klanu, co jak dotąd udało się tylko jednej osobie w dziejach ludzkiego osadnictwa na planecie. Nawet Norbie obawiali się Nitra, a ona została przyjęta przez klan Djimbuta jak swoja. A nie był to tylko pusty gest, jak uczyła historia.
Poprzedni, pierwszy przyjęty do klanu Nitra i nazwany przyjacielem klanu człowiek, należał do kolonistów, którzy przybyli tu w pierwszym statku kolonizacyjnym. Nazywał się Patterson i był lekarzem. Odkrył klan wymierający na neoodrę, a miał ze sobą dość szczepionek, by uratować wszystkich.
Pod jednym względem postępowanie jego i Tani było niezwykle podobne — on też nie wiedział, że ratuje Nitra. Lubił podróże i miał zwyczaj ufać tym, których spotkał. W tym wypadku zaufanie zaprocentowało — został przyjacielem klanu i przez lata przebywał a to na jego terenach łowieckich, a to w budujących się osadach ludzkich czy posiadłościach hodowców. Ponieważ nie lubił siedzieć w jednym miejscu, przemierzał planetę, utrzymując się z poszukiwania i sprzedaży ślepiów. Stanowiły wówczas zupełną nowość, toteż ceny były o wiele wyższe niż obecnie.
Pewnego razu udało mu się znaleźć ponad tuzin tych najrzadszych, zielonych. Wrócił z nimi do portu kosmicznego i zaufał nie tym, którym powinien. Banda mętów zabiła go i obrabowała, a potem radośnie świętowała po portowych knajpach, chwaląc szczęśliwy los, który wepchnął im w ręce naiwniaka.
Potrzeba było dwóch lat, by wieść o śmierci lekarza i informacja o tym, jak zginął, dotarła do jego klanu. Potem wydarzenia potoczyły się już błyskawicznie — do portu wyruszyła regularna wyprawa wojenna. Wojownicy zaczęli od tego, że złapali języka i w ciągu paru godzin wydobyli z niego nazwiska wszystkich ośmiu morderców. A potem zaczęło się polowanie — tej nocy znaleźli i zabili pięciu, ile przypadkowych ofiar, tego Storm nie wiedział. Poszukiwania pozostałych trwały tak długo, że osadnicy oprzytomnieli i w strzelaninie finałowej wybili prawie cały oddział. Do klanu powrócił tylko jeden ciężko ranny wojownik, ale nim skonał, zdał relację ze wszystkiego.
Po nim wyruszyli następni, gdyż była to kwestia honoru klanu. W sumie klan stracił połowę wojowników, ale zabito siedmiu zabójców, ósmy zaś wolał popełnić samobójstwo, niż ryzykować wpadnięcie w ich ręce. To właśnie te wydarzenia doprowadziły do powstania Agencji Ochrony Tubylców i spisania bardzo szczegółowych praw chroniących tak ich, jak i ludzi, by sytuacja się nie powtórzyła.
Klan Djimbuta przyjął Tani do swego grona, więc jeśli zdarzyłoby się tak, że umarłaby na Arzor, byłoby lepiej dla wszystkich, gdyby był to efekt nie budzącego podejrzeń wypadku lub śmierć z przyczyn naturalnych. W przeciwnym razie wojownicy klanu przetrząsnęliby każdy zakątek planety, byle znaleźć sprawców i nic, żadne przepisy ani zbrojny opór, nie powstrzymałoby ich przed tym. Wiedział, że gdy tylko znajdzie się w pobliżu radiostacji, musi zawiadomić o tym Kelsona.
Rozpalił niewielki ogień, podgrzał resztkę swankee i podzielił się zimnym pieczystym z Hing. Kończyły się zapasy i powrót był bardziej niż wskazany — z wielu względów.
Ułożył się przy ogniu, mając z jednej strony Hing, z drugiej Surrę, która odmówiła zjedzenia mięsa, co oznaczało, że upolowała sobie coś po południu.
I bardzo szybko zasnął.
Obudził się przed świtem. Śniło mu się to co kiedyś, tyle że spontanicznie — polowanie i jedzenie żywej ofiary. Czuł jej gorącą krew i drgające mięso, i rozkosz graniczącą z ekstazą. Zlany potem usiadł i sięgnął po kubek z wodą.
A potem pochylił się gwałtownie — w tej pozycji widział przez wejście do swego namiotu wejście do namiotu Skaczącego Wysoko. Właśnie rozpalano w nim ognisko.
Tani musiał również przyśnić się ten koszmar. Koszmar był najwłaściwszym określeniem tego obrzydliwego uczucia wywołanego ekstazą zabójców w trakcie pożerania żywej ofiary. Hosteen splunął na samo wspomnienie i położył się, by sprawę przemyśleć. Poprzedniej nocy nie czuł nic, ale też nie spał w czasie ataku na Idącą Szybko. Tani także nic nie czuła, a przynajmniej tak mu się wydawało. Postanowił spytać ją o to i sprawdzić, gdzie nastąpił atak. Dzięki temu dowie się, z jakiej odległości jest w stanie wyczuć zabójców. I pobrać świeże próbki.
Z tą myślą zasnął.
Nim Tani wstała i ubrała się, oba kojoty udały się na polowanie na kury preriowe. Polowanie na nie było łatwe jeśli myśliwy znalazł się na miejscu o wschodzie słońca co Minou i Ferarre zrozumiały błyskawicznie. Tani zaś poszła poszukać Tej–Która–Bębnieniem–Przywołuje–Grom. Przy szamance akurat nie było tłumacza, ale nie miało to znaczenia, jako że stara kobieta nieźle posługiwała się mową znaków. Dziewczyna została poczęstowana śniadaniem, jako że pora była ku temu. Zjadły w milczeniu, po czym Tani spytała:
— Powiedziałaś wczoraj, że pora wracać. Wcześniej rozesłałaś wojowników, prosząc nas o pomoc. Przybyliśmy, ale nie sądzę, byśmy w jakikolwiek sposób pomogli.
Szamanka dołożyła drewna do ogniska. Wiedziała, co zobaczyła w świętym dymie, ale mówienie o tym w sposób nieprzemyślany mogło doprowadzić do przeciwnych pożądanemu skutków, i to nie dlatego, by ktokolwiek przejawił złą wolę. Dlatego starannie dobierała gesty, gdy zaczęła wyjaśniać.
— Grom polecił mi we śnie, bym poszukała obcych, którzy pomogą klanowi. Klanowi i ziemi, nie tylko ziemi klanu. Nocna Śmierć nie jest z tej ziemi. Śniłam, że poznam szlak prowadzący do siedziby śmierci.
Tani nie odezwała się, choć stwierdzenie to było zaskakująco zgodne z jedną z teorii Storma o pochodzeniu zagrożenia spoza planety. Skoro to się pokrywało, sny szamanki mogły zawierać inne, całkiem konkretne informacje, które przydałyby się ludziom.
— Części snu nie mogę ci opowiedzieć, bo nie był przeznaczony dla nikogo poza mną. Najważniejsze było to, dwoje musi stanowić jedność, bo tylko wówczas trafi jak grot strzały w serce wroga. Ty jesteś jedną z tych dwojga. Jesteś córką wojowników i przyjacielem klanu wojowników, nie możesz więc pozwolić, by twoim postępowaniem kierował strach. Zaufaj wojownikowi swojej krwi. Krew nie kłamie, posłuchaj, co ma ci do powiedzenia. Widziałam śmierć na wszystkich ścieżkach przyszłości poza jedną. A na tej jednej stałaś ty ze swoimi duchowymi przyjaciółmi. Obok ciebie stał ktoś jeszcze. Ta ścieżka spłynęła krwią i nie byłam w stanie dostrzec jej kresu, ale wiem, że był inny niż pozostałych. Wiem też, że w jedności leży siła i że ścieżka będzie prostsza i krótsza dla dwojga. Życzę ci dobrej jazdy. Żyj lub umrzyj jak wojownik.
Szamanka umilkła. Tani przyglądała się jej z uwagą. Nie miała pojęcia, ile w tym, co usłyszała, było sensu, a ile sennych majaczeń, ale zapamiętała wszystko. A skoro nadeszła pora pożegnania, postanowiła dowiedzieć się czegoś jeszcze. Uśmiechnęła się i spytała:
— Skaczący Wysoko powiedział mi, że nadasz mi klanowe imię. Jestem ciekawa, jakie wybrałaś.
W oczach Tej–Która–Bębnieniem–Przywołuje–Grom błysnęło rozbawienie. Wiedziała, jakie nieporozumienie zaszło przy pierwszym spotkaniu wojowników z dziewczyną, ale nie wyprowadziła ich z błędu. Pasowało to bowiem do tej części snu, o której nie powiedziała Tani, i umacniało jej więź z klanem i ziemią. Więź dobrowolną i nierozerwalną, gdyż jej podstawę stanowiła miłość.
Uśmiechnęła się ciepło i odparła:
— Twój klan nazwał cię Zachodem Słońca. We śnie usłyszałam głos Gromu wymawiający inne imię. Dla klanu Djimbuta i dla mnie jesteś Wschodem Słońca, bo ono jest najpiękniejsze wtedy, gdy rozprasza mroki nocy i niesie nadzieję nowego dnia i nowego początku. A ty jesteś nadzieją dla całego naszego klanu, Nosząca–Kwiaty–Gromu. Dosiadasz niezwykłego wierzchowca, jesteś przyjacielem klanu i młodszą siostrą dla tej, która w tym życiu nosi imię Wieszczącej Sny. Przyjmujesz to imię?
— Przyjmuję, starsza siostro.
— W takim razie idź i ogłoś klanowi swoje nowe imię. I przygotuj się do drogi, bo w południe wyruszacie.
Szamanka obserwowała, jak Tani wychodzi, i nie ruszała się z miejsca. Wiedziała, że za chwilę będzie miała nowego gościa, który zada wiele pytań. Dlatego dołączył do niej tłumacz.
Do namiotu wszedł Storm, zasiadł przed ogniskiem i milczał.
— Chcesz wiedzieć, dlaczego zostałeś tu sprowadzony i dlaczego teraz cię odsyłam, mimo że nic nie zrobiłeś — i to było stwierdzenie, nie pytanie.
Storm kiwnął głową.
— Miałam sen i dlatego kazałam was odnaleźć. Nie będę męczyć cię szczegółami, powiem ci tylko, jaki sens ma dla mnie ten sen. Istnieją dwie wyjątkowe osoby. Osobno nie mają szans, by wygrać z Nocną Śmiercią, razem dysponują znacznie większą mocą. Jedną jest wojownik wyszkolony do walki, drugą ktoś młody i nie znający wojny, ale o sercu równie mężnym, a mocy większej nawet niż moc wojownika. Trzeba tylko zrobić z niej właściwy użytek. To tak jak z nożem. Co jest potrzebne do naostrzenia noża?
— Oliwa, osełka i ręce — odparł zwięźle Storm.
— Właśnie. Oliwa to jej czas spędzony tutaj. Nazwaliśmy ją przyjacielem klanu, ofiarowaliśmy przyjaźń i kazaliśmy nasze życie. Przywiązaliśmy ją do klanu i ziemi miłością po to, by gdy nadejdzie pora i zobaczy, jak giniemy, walczyła w naszej obronie.
— A osełka?
— Krew będzie osełką. Nie widziałam śmierci ani jej, ani twojej, ale ta ziemia spłynie krwią. A rękoma, jak się zapewne domyślasz, jesteś ty. To wszystko, co widziałam we śnie, wojowniku. Zwiąż jej moc ze swoją, byście mogli razem zwyciężyć. Oby wasza droga była prosta i pełna trofeów.
Po czym klasnęła w dłonie, dając znak, że rozmów skończona.
Storm zamierzał właśnie wysłać Baku na zwiady, by dowiedzieć się, czyjej śmierci był świadkiem w nocy, gdy zjawiła się Tani z kojotami i Mandy.
— Miałam w nocy koszmar — powiedziała Tani na powitanie. — Jestem pewna, że to była śmierć tubylca, a Mandy sądzi, że odebrała ode mnie telepatycznie informację o miejscu, w którym to się stało. Chcę, żeby poleciała i poszukała konia bez jeźdźca albo pustego obozu. Poślesz Baku do pomocy?
Hosteen przytaknął i skupił się, by przekazać stosowne polecenia Baku.
Oba ptaki poderwały się prawie równocześnie, Tani zaś usiadła pod drzewem, by poczekać na ich powrót. Storm po chwili dołączył do niej. Choć żadne z nich się nie odzywało, obojgu było przyjemnie — czuli, że przebywają z kimś przyjaźnie nastawionym.
Wkrótce dosiadły się do nich Surra, Hing i oba kojoty. Zgromadzenie to przyciągało zaciekawione spojrzenia tubylców, ale nikt nie podszedł i o nic nie pytał.
Parasowa wróciła po trzydziestu minutach. Wylądowała na ramieniu Tani i pogładziła ją delikatnie bokiem dzioba po policzku.
— Mandy coś znalazła — oznajmiła Tani.
Z góry dobiegł krzyk orła.
— Baku też, tylko gdzie indziej — odparł Storm.
Ruszyli w drogę. Wszystkie zwierzęta poza końmi i ptakami zostały w obozie. Wszystkich ich czekały dwa dni jazdy, więc powinny dobrze wypocząć.
Tani i Storm najpierw pojechali tam, gdzie wskazywała Baku.
Nieco ponad cztery mile od obozu znaleźli szkielet dziewczyny.
— Z innego klanu — ocenił Storm. — Na wyprawie po imię. Z biednego klanu.
— Skąd wiesz, że z biednego?
— Była bez konia, a to, co miała ze sobą, jest stare i zużyte. I jak sądzę, była młodsza niż większość wyruszających na takie wyprawy, a skoro klan potrzebuje aż tak młodych kobiet, oznacza to, że jest biedny.
— To bez sensu! Im starsza dziewczyna, tym ma większe szanse na przetrwanie. Wysyłając młodsze, tracą ich więcej.
— Dlatego zazwyczaj klany tak nie postępują. Skoro ten zaryzykował, najwyraźniej potrzebuje kobiet zdolnych założyć rodzinę, a z tego wniosek, że wielu jego członków musiało paść ofiarą plagi. Zostawimy ją tutaj i pojedziemy sprawdzić, co znalazła Mandy. Po powrocie powiemy Skaczącemu Wysoko, gdzie znajdzie szkielet. Zajmie się pogrzebem.
Po zatoczeniu koła w kierunku wschodnim znaleźli się na pustyni, w ocenie Hosteena dobre dziesięć mil w prostej od obozu. Nagle Mandy zniżyła lot i zaczęła krążyć nad kępą krzewów. Hosteen zsiadł z konia i zbliżyli się ostrożnie do kępy. Krzewy otaczały zagłębienie, w którym znajdowało się obłożone kamieniami miejsce na ognisko pełne popiołu, a obok leżał zapas drewna. Oznaczało to, że często tu nocowano.
Dał znak Tani, by się zbliżyła — teraz nie groziło jej już żadne niebezpieczeństwo. Destiny podeszła i prychnęła z obrzydzeniem. Tani zaś, nawet nie zsiadając, spytała;
— Ilu?
— Pięciu wojowników. Jeden spał osobno, prawdopodobnie wartownik. Ciekawostką jest to, że jak widzisz, jest pięć szkieletów, ludzi i cztery szkielety koni. Piąty koń został tylko zabity: uważam, że tym razem łup był za duży i zabójcy nie zdołali zjeść wszystkich ofiar. Co ułatwia nam kwestię wzięcia próbek.
Tani zeskoczyła z siodła i przyjrzała się szyi zabitego wierzchowca.
— Zgadza się — oceniła. — Jest ślad niewielkiego ugryzienia.
— Zaraz wytnę cały ten kawałek. Słuchaj, jak długo w czymś takim może się utrzymać DNA?
— To zależy… Nie mamy szczelnego pojemnika… Jeśli dotrze do laboratorium jutro wieczorem, powinno jeszcze dać się je wyizolować.
— Ale im wcześniej tam dotrze, tym lepiej?
— Oczywiście.
— A co powiesz na operację połączoną: wyślemy Mandy z wiadomością i Baku z próbką. Powinny dolecieć w kilka godzin.
Tani spojrzała na niego wpierw z osłupieniem, a potem z błyskiem radości w oczach.
— Doskonały pomysł! Owiń ciasno próbkę w kawałek materiału i wytłumacz Baku, jakie ma zadanie, a ja przekażę Mandy wiadomość dla ciotki.
Hosteen zaczął od odpięcia manierki i pozwolenia obu ptakom, by się napiły, po czym zrobił niewielką paczuszkę i przywiązał ją rzemieniem do nogi Baku, tłumacząc tełepatycznie, czego od niej oczekuje. Zajęło mu to prawie tyle samo czasu, co Tani nauczenie Mandy wiadomości i sprawdzenie, czy dobrze ją zapamiętała.
Oba ptaki odleciały prawie równocześnie, a para jeźdźców wróciła do obozu.
Po powrocie do obozu Storm natychmiast odszukał Skaczącego Wysoko i poinformował go o odkryciu. Wkrótce wyruszyły dwie grupy wojowników, by pogrzebać zmarłych i zebrać to, co po nich pozostało.
Storm zaś spakował się, co poszło mu błyskawicznie, po czym usiadł i pogrążył się w rozmyślaniach. Sądząc po śladach, ofiary zginęły równocześnie, ale w miejscach odległych o wiele mil, co oznaczało, że zabójcy rozdzielili się na dwie grupy. Tak jak się spodziewał, Tani usłyszała ich z prawie dwukrotnie większej odległości niż on, na dodatek była w stanie określić kierunek, podczas gdy on musiał polegać na Baku, by odszukać miejsce ataku.
Szamanka nie myliła się — Tani była lepszą telepatką. Mimo braku wyszkolenia miała większe możliwości. Musiał ją w jakiś sposób przekonać, by poszukała źródła plagi. Miejsca, z którego wywodzili się zabójcy. Wiedział, że nie przyjdzie mu to łatwo, ale wiedział też, że musi to zrobić. Szamanka dała mu klucz do jej serca — strach o życie przyjaciół; teraz pozostało tylko właściwie go użyć.
Stroczył konia i poprowadził go na plac, gdzie Tani właśnie dosiadała klaczy po pożegnalnych uściskach z rodziną Skaczącego Wysoko.
— Uważajcie na siebie — powiedziała. — Przyjadę w odwiedziny, kiedy tylko będę mogła.
Skaczący Wysoko zaćwierkał głośno i od strony pastwiska nadjechało sześciu wojowników, prowadząc wierzchowca, którego natychmiast dosiadł. Storm wskoczył na siodło swego konia i pokiwał głową z uznaniem — siedmioosobowa eskorta oznaczała, że klanowi naprawdę zależy, by dotarli szczęśliwie do domu, a równocześnie była dowodem szacunku.
Podróż była męcząca, ale bez niespodzianek. Gdy dotarli do granicy Basin, kojoty i Surra miały naprawdę dość, toteż z ulgą zwaliły się na ziemię, gdy Skaczący Wysoko zarządził postój.
Tym razem jednak Nitra nie zsiedli z koni. Skaczący Wysoko, oznajmił:
— Tutaj was opuścimy. Ta–Która–Bębnieniem–Przywołuje–Grom zakazała nam prowokować walkę z kimkolwiek. Jedź prosto, Wschodzie Słońca.
Tani uściskała go, pomachała pozostałym i obie grupy rozdzieliły się.
Storm i Tani szybko zjeżdżali po pochyłości porośniętej trawą i prawie natychmiast stracili z oczu wojowników wracających do obozu. Tani przestała się oglądać, za to jechała z zamyśloną miną. Prawdopodobnie czekała ją niezła awantura. Może jednak nie będzie tak źle — przesyłka i wiadomość dostarczone przez ptaki powinny zapewnić najbliższym sporo roboty.
I była to świadomość nader poprawiająca jej humor.
Budynki rosły im w oczach z każdym kolejnym końskimi krokiem, a na ramieniu Tani wylądowała Mandy, którą w przeciwieństwie do Baku nie wróciła z kurierskiej misji. Z corralu wyszedł Logan, rozejrzał się odruchowo i zamarł na ich widok. A potem wrzasnął tak, że nawet oni go usłyszeli. Tani drgnęła, a Storm uśmiechnął się.
— Uszy do góry, zaraz się przekonamy, jak bardzo rodzinka naprawdę jest na ciebie zła — pocieszył ją złośliwie.
— Nie będą źli. Ledwie zauważą, że jestem, tak są zajęci próbką — odparła z mieszaniną zadowolenia i smutku w głosie. — Nie ruszą się z laboratorium, dopóki nie rozwikłają tej zagadki.
Jej słowa go zaskoczyły. Wiedział, że Brion jest duże starszy od siostry, ale nie pomyślał o tym, że oboje z Kady musieli już mieć ustabilizowane życie i określone nawyki, gdy w ich domu zjawiła się Tani. Troszczyli się o nią i kochali ją, ale nie była to taka miłość, jaką otaczano Tani w domu rodzinnym. Teraz dowiedział się, że dziewczyna ma świadomość, iż jest dla nich mniej ważna od pracy. Pogodziła się z tym, ale to nie oznaczało, że czuła się z tego powodu dobrze ani że nie odczuwała utraty rodziców, mimo iż upłynęło tyle lat.
Gdyby spytał o to Logana, wiedziałby wcześniej, gdyż ten odkrył ową smutną prawdę już podczas jednego z pierwszych wyjazdów konnych z Tani. Brion i Kady byli pracocholikami — kiedy nie pracowali, rozmawiali o pracy i tak naprawdę zauważali istnienie dziewczyny i traktowali ją jak pełnoprawną istotę ludzką tylko wtedy, gdy z nimi pracowała lub gdy wspólnie omawiali wyniki badań. Poza tym stanowiła element codziennego życia będącego drugoplanowym dodatkiem do pracy. Czasami pamiętali spytać ją, co robiła czy co zamierza, ale generalnie przyjmowali, że jest szczęśliwa, bo gdyby nie była, toby powiedziała.
Było to założenie sensowne, ale nie wszyscy ludzie są tacy sami, a Tani różniła się od wujostwa. Logan polubił ją od pierwszego wejrzenia, ale jako przyjaciela, można by rzec młodszą siostrę. Wolał zupełnie inne dziewczyny i nie ukrywał tego, co nie zmieniało faktu, że złościło go ignorowanie Tani przez najbliższych, zupełnie tego zresztą nieświadomych, bo im się nie skarżyła.
Nie tylko Logan zauważył jej samotność — Brad także to dostrzegł i na ile mógł, na tyle prowokował naukowców, by okazali siostrzenicy więcej zainteresowania. Widział, że takie zainteresowanie sprawia jej przyjemność, toteż sam przy każdej okazji wypytywał ją — o wrażenia z wycieczek.
Teraz słysząc radosny wrzask Logana oznajmiający powrót Tani i Storma, Brad uśmiechnął się i wyszedł na zewnątrz, a gdy zobaczył, jak oboje są zmęczeni, ruszył biegiem na ich spotkanie.
Logan pobiegł za nim i do powitania doszło kilkadziesiąt jardów od zabudowań.
Ledwie Storm zsiadł z konia, Brad uścisnął go i spytał:
— Cały jesteś i zdrowy, synu?
— Cały, asizi. Tani także.
Logan miał zamiar porwać Tani z siodła i w ostatnim momencie wyhamował, widząc wymownie postawione rogi klaczy.
— Lepiej sama zsiądź — zaproponował. — Bo inaczej będziesz musiała mnie leczyć.
Tani roześmiała się i zeskoczyła na ziemię. Logan uścisnął ją mocno i okręcił w powietrzu. A potem postawił na ziemi i zasypał pytaniami:
— Jak ci się udało ujarzmić tę diablicę? Gdzie pojechałaś i z jakim klanem byłaś? Całe szczęście, że nic cii się nie stało, bo zamartwialiśmy się na śmierć! Jak…
Tani zachichotała, a potem parsknęła śmiechem.
— Zaraz ci powietrza zabraknie — ostrzegła. — Poczekaj, aż znajdziemy się w domu, wtedy opowiemy wszystko wszystkim. Gdzie moi?
Logan wzruszył ramionami.
— A gdzie mają być? — burknął. — W laboratorium, pracowite pszczółki jedne.
Tani spojrzała na niego zaskoczona i powiedziała już mniej radośnie:
— Odkrycie tożsamości zabójcy jest ważniejsze od wszystkiego innego. Zwłaszcza od relacji z parodniowego wyjazdu i pobytu u przyjaciół.
Storm w ostatnim momencie ugryzł się w język.
Logan był bystry i elokwentny, oboje z Tani byli w tyraj samym wieku, a na dodatek lubili swe towarzystwo, więc: bezsensem byłoby się wtrącać. Poza tym obiektywnie rzecz oceniając, Tani zakochała się w Arzor, a Logan nie mógł wybrać lepiej, tylko…
Czym prędzej przeniósł wzrok na Brada, który wyjaśnił:
— Pracują nad tą próbką od chwili, gdy ją dostali. Pierwsze, co zdołali wykluczyć, to lokalne pochodzenie. To coś na pewno nie pochodzi z Arzor.
Wszyscy powoli szli ku zabudowaniom, nie przerywając rozmowy.
— Co poza tym odkryli? — spytał Hosteen.
— Ślad po ukąszeniu jest niewielki, co sugeruje duża liczbę napastników, coś jak rój pszczół, bo z pewnością są to owady. Znaleźli ślady trucizny paraliżującej mięśnie, więc prawdopodobnie mamy do czynienia ze specjalizacją: największe osobniki znajdujące się na przedzie grupy mają truciznę, reszta nie. Z odkrytych przez ciebie śladów wynika, że nie potrafią latać. Chwilowo to tylko teoria, bo jak na razie nie udało się zidentyfikować konkretnego gatunku, choć cały czas trwają testy porównawcze. Ponieważ Brion i Kady dysponują pełnym genotypem, nawet gdyby doszło do dużej mutacji, są w stanie określić, co to było i jak zmutowało. Tak przynajmniej twierdzą.
— Więc wszystko zależy od zawartości pokładowych banków danych? — spytał Hosteen.
Brad kiwnął głową.
— Ile czasu zajmie im sprawdzanie?
— Trudno powiedzieć. Uważają, że co najmniej dwa dni, ale problem nie polega na analizach porównawczych, tym mogą zająć się komputery. Nie mają kompletu informacji z niektórych planet. Jarro, ten gówniarz, który cię potraktował parę dni temu per noga, nawiązuje teraz łączność z każdą z nich i zładowuje do pamięci pokładowego systemu dane od tych, które są skłonne do współpracy. I tu wyniknął następny problem: nie wszystkie dane są kompatybilne z uniwersalnym systemem, więc trzeba je przeformatowywać. Uruchomili samodzielny komputer jako interfejs do tego zadania, ale częściowo wymaga to konkretnych programów, bo niektóre komputery planetarne mają tak antyczne oprogramowanie, że sprzęt Arki nie posiada go w archiwum. To jest wykonalne, ale wymaga czasu. I to nie sposób przewidzieć jak długiego.
Storm podrapał się po brodzie i spytał:
— A co zrobimy, jeśli badania zakończą się fiaskiem?
Brad westchnął.
— Stracimy ziemię, a ludzie być może stracą Arzor. Tubylcy mogą stracić wszystko łącznie z życiem. Jak u nich wygląda sytuacja?
— Źle. Znaleźliśmy dowody na to, że niektóre klany poniosły ciężkie straty. Aż dziw, że jeszcze nie doszło do poważnych starć. Co z ludźmi?
— Jak dotąd nikt więcej nie zginął. Nawet Dumaroy siedzi cicho, ale wygląda mi to na ciszę przed burzą. Co się tyczy tego ostatniego — Brad uśmiechnął się lekko — jeśli pokażesz mu realnego wroga, możesz na niego liczyć. A umie walczyć, to weteran.
— Wiem. Słuchaj, musimy zająć się zwierzętami i coś zjeść. Możemy gadać i jeść? A jeszcze lepiej zjeść i pogadać?
— Powinno dać się zrobić. Kucharz zabrał się do roboty, ledwie Logan zaczął wrzeszczeć, że wróciliście, więc pewnie coś na ząb już na nas czeka. A Miller czeka, żeby zająć się waszymi końmi. Zatroszczcie się o pozostałe zwierzaki, a potem zapraszam na posiłek.
Tani co prawda nie była pewna, czy Destiny pozwoli się dotknąć komukolwiek poza nią, ale klacz uznała, że jest w domu, więc nie musi się bronić przed wszystkimi, i wystarczyło jej zapewnienie, że Tani odwiedzi ją, gdy odpocznie, by dała się rozkulbaczyć i poszła posłusznie za wyznaczonym przez Brada jeźdźcem.
Inny przyniósł dość surowego mięsa frawna, by wystarczyło aż nadto dla Surry i obu kojotów. Storm odkroił parę mniejszych kawałków dla Baku i pozostało im już tylko przypilnować, by wszystkie zwierzęta miały do dyspozycji dużo świeżej wody.
A potem oboje mogli obmyć się z pierwszego brudu i zająć miejsce przy stole, na którym czekało swankee i półprodukty do kanapek. Tani złapała kubek i wypiła zawartość duszkiem, ledwie usiadła. Potem westchnęła, usadowiła się wygodniej i spytała podejrzliwie:
— To przypadkiem nie jest uzależniające? Brad parsknął śmiechem.
— Ma trochę kofeiny, ale uzależnić się naprawdę trudno. Może gdybyś piła po pięćdziesiąt szklanek dziennie, toby ci się udało, ale przy dwudziestu pięciu na pewno nic ci nie grozi.
Tani odpowiedziała uśmiechem.
Była zmęczona, ale też dziwnie zadowolona z powrotu do miejsca, w którym czuła się jak w domu.
— Gdybym tyle piła, nie wychodziłabym z łazienki — oceniła, nalała sobie następny kubek i sięgnęła po chleb. — Tego mi brakowało.
— Nie mieli chleba? — zdziwił się Logan.
— Mieli placki, widocznie ziarno w okolicy było liche — wyjaśnił Storm. — Albo z jakiegoś innego powodu. Placki znasz, nie są złe, zwłaszcza z dżemem, ale to nie chleb. No i nie mieli masła.
Mówiąc to, posmarował chleb na palec grubo, udowadniając, czego jemu najbardziej brakowało, i rozejrzał się po stole.
— Tego szukasz? — spytał niewinnie Logan, stawiając przed nim słoik z dżemem.
— Właśnie.
Hosteen zajął się dżemem, a Logan cicho i sprawnie wystawił na stół całą baterię dżemów z najrozmaitszych owoców, dopóki się nią nie odgrodził od reszty towarzystwa.
Storm przyjrzał im się z kamienną twarzą i oznajmił:
— Umówiliśmy się na rozmowę po jedzeniu, a skoro będę musiał spróbować każdego, żeby cię nie urazić…
— Cóż, w takim razie… — Logan złapał dwa najbliżej stojące słoiki, by je zestawić.
— Uważaj, mam nóż w ręku — ostrzegł go Storm, unosząc tępy nóż do smarowania ociekający dżemem.
Logan skapitulował.
— Dowcipy z jedzenia nie popłacają — podsumował Brad. — Dobra, zostaw ze trzy, resztę wynieś do spiżarni, skoro taki pracowity jesteś.
Logan wziął się do roboty, a Storm podsunął jeden ze słoików Tani.
— Spróbuj tego, to z tych jagód, które zbierałyście z Małym Ptaszkiem.
Wzięła słoik bez słowa, jako że nie bardzo mogła mówić z pełnymi ustami. Dopóki nie zaczęła jeść, nie zdawała sobie sprawy, jak jest głodna. Zjedli tylko śniadanie, bo spieszyło im się do domu, podobnie jak wojownikom spieszyło się do obozu. Czuła się też niesamowicie brudna, opłukanie twarzy i rąk niewiele pomogło poza zmyciem kurzu. Dlatego też była zdecydowana na gorącą kąpiel połączoną z wylegiwaniem się w wannie, gdy tylko skończą rozmowę.
Dżem był dobry, chleb ciepły i całość łącznie z masłem stanowiła doskonałe danie. Obżerała się więc bezwstydnie i stwierdziła w pewnym momencie, że Storm już skończył jej towarzyszyć, a zaczął opowiadać. Nie trwało to długo, jako że niewiele miał do opowiedzenia, bo gdy dotarł do momentu, kiedy zobaczył ją w obozie, umilkł i spojrzał na nią wyczekująco.
Podobnie pozostali, więc westchnęła, dogryzła, co miała i zaczęła zdawać relację. Trwało to znacznie dłużej i widziała, że parokrotnie Brad i Logan spoglądali na nią z zaskoczeniem. Nie bardzo rozumiała dlaczego: przecież urodzili się tu, więc znali tubylców lepiej niż ona — nie mogła odkryć czegoś, o czym nie wiedzieli. Kiedy dotarła do przybycia Storma, zaczęli opowiadać na zmianę. Gdy doszła do opisu ostatniego spotkania z szamanką, stwierdziła, że wszyscy trzej wpatrują się w nią z osłupieniem. Urwała i spytała:
— O co chodzi?
— Ona zdradziła ci swe magiczne imię — wyjaśnił łagodnie Storm. — Jak wiesz, Ta–Która–Bębnieniem–Przywołuje–Grom to tytuł, nie imię. Jej imię klanowe, której znają wszyscy, to Słodki Frawn, choć tak się do niej rzadko zwracają. Poznałem je przypadkiem, ale to nie dziwi, żyliśmy przecież wśród członków klanu jakiś czas. Tobie podała swoje magiczne imię, to, które wiąże ją z duchami przodków. A je wyjawia się tylko członkom rodziny i najbliższym przyjaciołom. Ma jeszcze, jak każdy dorosły, pradziwe imię, ale tego imienia nigdy się nie wypowiada. Każdy dorosły wybiera je sobie sam lub prosi o to szamana. I tylko szaman zna prawdziwe imiona wszystkich członków klanu. Ale jego prawdziwego imienia nie zna nikt.
Logan westchnął żałośnie:
— Ech, że mnie tam nie było! Polowanie z Nitra, życie z klanem, walka i tyle wiedzy o ich zwyczajach… Ty masz szczęście!
Tani roześmiała się zaskoczona.
— Przecież ty całe tygodnie spędzasz z klanem Zamle. Jesteś nawet jego członkiem, prawda? A więc przeżyłeś to wszystko co ja i znacznie więcej. Co tak wszyscy na mnie patrzycie, jakby mi rogi wyrosły?!
Brad spytał ostrożnie:
— Czy Hosteen nie wyjaśnił ci, w jakim klanie się znaleźliście?
Tani potrząsnęła przecząco głową. A Storm oświadczył:
— Nie chciałem jej płoszyć. Gdyby nagle zaczęła się bać, sprawy mogłyby przybrać zły obrót.
Tani wytrzeszczyła oczy.
— Dlaczego miałabym się ich bać?
— Na Arzor żyją dwa typy tubylców, czego nie byłaś świadoma — wyjaśnił Brad. — Norbie, względnie cywilizowani i przyjaźnie nastawieni do ludzi, i Nitra, żyjący tak jak ich przodkowie wieki temu i nastawieni wrogo. Nitra z zasady nie zbliżają się do terenów przez nas zajętych, ale kiedy to robią, regułą są zabici po obu stronach, bo dla Nitra każdy, kto nie jest Nitra, jest wrogiem. Klan Djimbuta zaś to Nitra, nie Norbie. A ty jesteś drugim człowiekiem w dziejach Arzor, który został przyjacielem klanu Nitra, czyli jego członkiem. Pierwszy został zabity przez rabusiów. Było to w początkowym okresie kolonizacji, więc mętów nie brakowało. Gdy dowiedział się o tym jego klan, rozpoczęła się wojna, w której zginęła połowa wojowników tegoż klanu i kilkunastu ludzi, ale dorwali wszystkich morderców. Minęło sześć pokoleń, nim Nitra ponownie przyjęli człowieka do swego grona. Ciebie, Tani.
Oczy dziewczyny były wielkie jak spodki i zaniemówiła z wrażenia.
Brad uśmiechnął się i dodał:
— I niech nas Bóg ma w opiece, jeśli ktokolwiek cię zabije. Jesteś przyjaciółką szamanki klanu. Pomszczenie twojej śmierci będzie kwestią tak honorową, że cały klan Wstąpi na wojenną ścieżkę, jeśli będzie trzeba. A teraz dość gadania, czeka na ciebie gorąca kąpiel.
Tani przez moment nie reagowała, po czym powiedziała cichutko:
— Już mnie nie ma.
I posłusznie wyszła najpierw do swego pokoju, a zaraz potem do łazienki.
Brad poczekał, aż zaczęła się pluskać, zamknął drzwi do salonu i spojrzał badawczo na Storma.
— Teraz możesz spokojnie dokończyć — zaproponował. — Bo nie o wszystkim chciałeś mówić przy niej.
— Zgadza się. Ja też rozmawiałem z szamanką… — Hosteen streścił przebieg rozmowy i dodał: — Polubiła Tani. A ofiarowanie przyjaźni było szczere i nieplanowane: w końcu faktycznie uratowała kilka osób. Członkowie klanu obdarzyli ją sympatią spontanicznie i nie upatrują w relacjach, z nią żadnego interesu. Natomiast szamanka ma wobec niej konkretne plany i pewne rzeczy zrobiła celowo, by jak najbardziej związać Tani z klanem i Arzor.
— Dlaczego tak zabiega o względy dziewiętnastoletniej dziewczyny? Co ona może dla nich zrobić?
— Uratować klan i planetę, niszcząc Nocną Śmierć — odparł zwięźle Storm.
— A nie spodziewa się, że przy okazji zniweluje góry i nawodni pustynię? — prychnął Brad.
Storm nie uśmiechnął się i nie zareagował na złośliwość. Odrzekł zupełnie poważnie:
— Ona może mieć rację, asizi. Chce stworzyć z nas dwojga zespół; wie, że jestem wyszkolony do walki i będę walczył, znając przeciwnika. Tani nie jest wojownikiem i boi się plagi, więc szamanka znalazła sposób, by ją do tego nakłonić. Tani słyszy zabójców w czasie ataku i wyczuwa zagrożenie, nawet nie śpiąc. Potrafi określić kierunek, w którym nastąpił atak. Ostatniej nocy, gdy byliśmy w obozie, zabójcy uderzyli równocześnie w dwóch punktach. Zabitych zostało pięciu wojowników z jakiegoś klanu i dziewczyna na wyprawie po imię. Ona była bliżej i ja wyczułem we śnie ten atak, ale miejsce, gdzie on nastąpił, i nawet kierunek musiała określić Baku. Tani odebrała drugi atak, który miał miejsce w dwukrotnie większej odległości, i znała kierunek. Potrafi znaleźć zabójców, jeśli tylko uda się ją przekonać, by zaczęła świadomie próbować. I w tym właśnie próbuje pomóc Ta–Która–Bębnieniem–Przywołuje–Grom.
Przy stole zapadła cisza.
W końcu Brad przegryzł się przez to, co usłyszał, i powiedział z wahaniem:
— Jej ojcem był Władca Bestii, a matka według Briona pochodziła z rodziny o talentach telepatycznych i empatycznych. Faktycznie może mieć olbrzymie wrodzone możliwości, ale to, co odbiera w czasie ataków, jest tak okropne, że blokuje większość sygnałów. A zespół jej w tym pomaga…
— Problem w tym, że nie chcemy, by to robiła. Musi świadomie otworzyć umysł i szukać zabójców w czasie ataku. Wtedy będziemy wiedzieć, gdzie są, bo potrafi określić kierunek, a więc po paru próbach powinna podać i odległość. Może inne detale także… ale to wymaga ćwiczeń i jej dobrowolnej współpracy — dodał Storm.
Brad pokiwał głową.
— A dzięki szamance mamy sposób, by ją do tego nakłonić… i użyjemy, go jeśli będziemy musieli. Chwilowo dajmy jej spokój, niech się nacieszy życiem. A, możesz jej powiedzieć, że klacz należy do niej. A ty, Logan, weź ją do Krotaga; będzie miała zajęcie, dopóki nie dowiemy się, z czym konkretnie mamy do czynienia. Niech zbiera siły, bo będzie ich potrzebowała. Tak zresztą jak my wszyscy.
Nim Logan zabrał Tani do klanu Zamle, opowiedział o niej Krotagowi i starszyźnie, toteż gdy doszło do spotkania, powitano ją formalnie i z należnym szacunkiem.
— Witamy przyjaciela klanu Djimbuta — oznajmił Krotag. — Przebywaj w naszych namiotach w pokoju. Klan Zamle ze szczepu Shosonna ofiaruje gościnę i miejsce przy ognisku tobie i wszystkim, którzy ci towarzyszą. Tani uśmiechnęła się szeroko i odparła:
— Wodę i żywność przywiozłam, jak wypada gościowi. Dziękuję za zaproszenie w imieniu swoim i przyjaciół, którzy mnie strzegą, tak latających, jak i chodzących.
I na jej telepatyczne polecenie Mandy wylądowała na gałęzi pobliskiego drzewa, kojoty zaś przysiadły na zadach. Tani zsiadła z klaczy, odprowadziła ją na pastwisko i wraz z Loganem zajęła miejsce przy ogniu. Poczęstowano ich zgodnie z tradycją, która objęła także kojoty i parasowę. Minou i Ferarre zjadły mięso, a gdy dzieciaki zaczęły zapraszać je do zabawy, nie dały się długo prosić.
Tani przyglądała się temu z uśmiechem i skomentowała:
— Wasze dzieci nie uważają, że obce jest złe. Ukurti, który naturalnie był obecny, odparł:
— Storm odwiedza nas często i wiemy, że jego totemy–towarzysze to przyjaciele. Logan zapewnił, że twoje także. Widzę, że powiedział prawdę. Czy prawdą jest także, że jesteś młodszą siostrą Tej–Która–Bębnieniem–Przywołuje–Grom klanu Djimbuta?
— Tak. Dlaczego o to pytasz?
Ukurti uśmiechnął się.
— Bo to ważne. Ponieważ to prawda, mogę z tobą rozmawiać o snach.
Po tych słowach pozostali na znak Krotaga wstali i wyszli z namiotu. Sam wódz opuścił go jako ostatni i Tani została jedynie z Ukurtim. Ten milczał przez chwilę, czym powiedział:
— Śniłem, że zło nadciąga. Zło dla klanu i ziemi. Śniłem, że ziemia odrzuca to zło, bo nie pochodzi z niej.
Tani kiwnęła głową i potwierdziła:
— To samo śniła Ta–Która–Bębnieniem–Przywołuje–Grom klanu Djimbuta.
— To zło nadciąga z serca pustyni, z obszaru, który nazywacie Blue. Śniłem, że związana jest z nim nienawiść nie naszego, lecz waszego rodzaju. Wiem, że dopóki To–Co–Nienawidzi nie zginie, Nocna Śmierć będzie krążyć i rozrastać się. Odszukaj to, co nienawidzi i jest w sercu pustyni, a wtedy pokonasz wroga.
— Dzięki za twą mądrość. Wiesz, że podzielę się nią z bliskimi i Quade’ami.
— Taka jest potrzeba — odparł Ukurti zwięźle.
Tani wróciła z wycieczki do siedziby klanu Zamle głęboko zamyślona. Dość w życiu widziała, by wierzyć obojgu szamanom, jako że znali oni sposoby uzyskiwania wiedzy niedostępne przeciętnym śmiertelnikom. Oporządziła klacz, dała Mandy orzecha i weszła do domu. W salonie oprócz Quade’ów zastała Kady i Briona. Oboje byli zmęczeni i wyglądali na zniechęconych. Wiedziała, że nadal pracują nad próbką i że prace nie posuwają się w zasadzie do przodu.
Akurat gdy weszła, Kady tłumaczyła cichym, zmęczonym głosem:
— …sprawdziliśmy wszystkie, a mamy naprawdę bogaty bank genetyczny na pokładzie. Jarro skontaktował się z władzami planet, z których nie otrzymaliśmy danych. Prawie wszystkie zgodziły się udostępnić swoje i zrobiły to. To olbrzymia ilość informacji i wszyscy potrafiący to robić piszą teraz programy umożliwiające konwersje starych oprogramowań na zrozumiałe dla naszych komputerów. Pozostali sprawdzają skoncentrowane programy, wyłapując błędy, lub porównują DNA z uzyskanymi w ten sposób informacjami.
Brad wysłuchał jej spokojnie i powiedział ponuro:
— Doszło do wojny między klanami Nitra i Norbiech. Na razie tylko między dwoma, ale po obu stronach padli zabici. Pat Larkin wpuścił Norbiech na swój teren, co chwilowo zażegnało niebezpieczeństwo, ale w krótkim czasie należy spodziewać się wielu podobnych starć. Zrobi się z tego regularna wojna, a kiedy zaczną ginąć ludzie, będziemy musieli wezwać Patrol.
— Wiem — Brion wyglądał na jeszcze bardziej wyczerpanego od żony. — Ale materiału jest ogrom, a programów taka różnorodność, że ręce opadają. To, czego w wyniku wojny używa się na niektórych planetach, to zabytki informatyczne. Cześć danych trzeba wprowadzać ręcznie bo nie sposób osiągnąć kompatybilności na drodze programowej…
Tani nie słuchała dalej, bo coś w jej umyśle zaskoczyło, gdy padły słowa o wojnie. Ukurti rzekł, że nienawiść żyje w sercu pustyni. Nienawiść nie z tej planety. A Logan opowiedział jej o próbie wywołania wojny z tubylcami podjętej przez Xików. Słyszała o podobnych próbach na innych planetach, choć były to bardziej plotki niż sprawdzone wiadomości. Xikowie stanowiliby idealnie pasującej rozwiązanie. Jeśli się myliła, stracą tylko trochę czasu, a i tak muszą wszystko sprawdzić. Jeśli się nie myliła, oszczędzą sporo czasu.
Brad zaczął coś mówić, ale przerwała mu:
— Mamy jakieś dane z Imperium Xików?
Brion i Kady spojrzeli na nią zgorszeni, ale nim któreś zdążyło się odezwać, Brad spytał:
— Czego się dowiedziałaś?
— Ukurti twierdzi, że plagę sprowadziło coś, co nas nienawidzi. Nas, ludzi, nie Norbiech. Mamy dane genetycznie z Imperium?
— Mamy — odparła Kady. — Pochodzą z Trastor. Nie zdążyli ich zniszczyć, gdy twój ojciec wywołał powstanie. Nie zabraliśmy się jeszcze do nich, ale zaraz każę je za ładować i sprawdzić w pierwszej kolejności.
I prawie wybiegła z pokoju. Teraz pozostało im tylko czekanie.
Tani poszła spać, podobnie jak wszyscy nie znajdujący się na statku i nie zajęci pracą czy to przy komputerach, czy w laboratoriach.
Noc minęła czekającym spokojnie i bezczynnie.
Pobudka nastąpiła wyjątkowo wcześnie, gdyż przyszła wiadomość z Arki.
W salonie zebrali się wszyscy. Kady i Brion byli w nieporównanie lepszych humorach.
— Mamy go! — oznajmiła Kady. — To owad z ojczystej planety Xików. Został genetycznie zmodyfikowany, ale zbyt wiele elementów pasuje, by była najmniejsza choćby wątpliwość.
— No to znamy wroga! — Brad uśmiechnął się, co ostatnio nieczęsto mu się zdarzało. — Teraz należy zastanowić się, jak go zniszczyć.
Planeta Arzor zaczynała mieć szansę na przetrwanie.
Sprawa nie była aż tak prosta, jak mogłoby się z początku wydawać, co wyjaśniła Kady:
— Mamy szczęście, że krótko po pierwszym kontakcie na planecie Xików wylądował genetyk, który pobrał materiał od wszystkiego, od czego mógł. Próbki te połączono z materiałem zostawionym na Trastor i dzięki temu w ogóle je dostaliśmy. Naturalnie w programie, który trzeba było ręcznie ładować, bo jest starszy od węgla.
Brad pokiwał głową ze zrozumieniem. Nie problemów komputerowych, bo na tym nic a nic się nie wyznawał. Natomiast historię kontaktów z Imperium znał całkiem dobrze. Od samego początku Xikowie podchodzili do ludzi nieufnie, a gdy stwierdzili, że obie rasy mogą żyć na planetach tego samego typu, choć to, co dla jednych było komfortowymi warunkami, druga ledwo tolerowała, zaczęły się kłopoty. Xikowie byli przekonani, że są rasą wyższą, ich styl życia jest uświęcony, a więc wszystkie inne rasy winny się im podporządkować. Ludzi uznali za głupich słabeuszy cackających się z prymitywnymi tubylcami zupełnie bez sensu i potrzeby. Dlatego też zezwolenia na odwiedziny ojczystej planety Xików udzielone początkowo; naukowcom i handlowcom zostały szybko cofnięte. Stąd też istnienie próbek, o których mówiła Kady, graniczyło z cudem.
— W końcu po poprawkach udało się załadować wszystko i znaleźliśmy to, czego szukaliśmy — dodał Brion. — Nadal trwają badania materiałów jeszcze nie sprawdzonych, ale wątpię, by coś wniosły. Póki co Jarro zaczął odtwarzanie trzech egzemplarzy na podstawie uzyskanych genotypów. Mając żywe istoty, będziemy w stanie dowiedzieć się więcej o nich i o tym, jak je zwalczyć.
— A kiedy będziemy je mieli? — spytał Storm.
— Za parę dni — odparła Kady. — Używamy procesu przyspieszonego rozwoju, a to raczej niewielkie stworzenia. Damy znać, gdy tylko będą gotowe. Tak na pocieszenie — nie tylko my mamy kłopoty. Właśnie dostałam wiadomość od przyjaciółki z Ermaine. Jakaś zaraza gnębi uprawy szalotki — to taka odmiana cebuli, gorzka jak nie wiem co, przynajmniej według mnie… W każdym razie to ważny produkt eksportowy bo na paru planetach się nią zajadają, a teraz widnieje na niej rdza czy inne plamy.
— Co to za zaraza? — spytał Brad.
— Tego właśnie nie wiadomo. Coryl mówi, że siedzą po nocach, ale jedyne do czego doszli to to, że nie przypomina niczego, z czym się dotąd zetknęli, nawet w teorii. Pomogłabym jej chętnie, ale sami mamy za mało czasu na rozwiązanie własnych problemów.
I wyszła dopilnować Jarra siedzącego w głównym laboratorium.
Następnego dnia Tani wpadła do salonu i podała Bradowi kartkę papieru.
— To właśnie nadeszło z dowództwa Konfederacji, ale nie bardzo rozumiem, o co chodzi, i pomyślałam, że lepiej będzie, jeśli obaj ze Stormem to przeczytacie.
Ponieważ Hosteen także był obecny w salonie, nie nastręczało to problemów — zajrzał Bradowi przez ramię i obaj zapoznali się z przyniesioną przez dziewczynę wiadomością równocześnie.
Po czym spojrzeli na siebie zaskoczeni.
W tym momencie do pokoju weszła Kady.
Brad podał jej kartkę, ale machnęła ręką.
— Już to czytałam — wyjaśniła.
— Dziwne to jakieś — ocenił Hosteen.
— Zgadza się. Wygląda tak, jakby ktoś chciał powiedzieć coś ważnego i równocześnie się bał — oceniła Kady.
— Ja zrozumiałam to tak, że nadal są kłopoty z grupami sabotażystów z okresu wojny — dodała Tani.
— To akurat nie ulega wątpliwości — uśmiechnął się i Brad. — To ostrzeżenie o wrogich działaniach drobnych grup Xików, ale bez jednoznacznego określenia, że to o to chodzi. Tu napisano, cytuję: „Na zasiedlonych przez ludzi planetach doszło do kilku katastrof, które spowodowały poważne kłopoty finansowe. Dlatego też ostrzega się i uczula osadników, by zwrócili baczną uwagę na wszystko, co może zagrozić stabilności finansowej lub życiu na ich planetach. Koniec cytatu. Treść staje się jasna, jeśli czyta: się między wierszami. Ciekawe, czy ta historia z cebulą też pod to podpada.
Nie odzywający się prawie do tej pory Storm spytał; nagle:
— Kady, wasz pokładowy system łączności ma zasięg umożliwiający skontaktowanie się z większością planet Konfederacji?
— Praktycznie ze wszystkimi. To tylko kwestia czasu. A dlaczego pytasz?
— Bo byłoby dobrze wysłać do władz każdej następujący zestaw pytań. Czy wiedzą o jakichkolwiek wydarzeniach, które plotka wiąże z Xikami, a które zaszły niedawno. Czy odkryli jakieś grupy dywersyjne albo czy krążą o takowych plotki. I czy miało miejsce coś, co można określić jako plagę, zarazę czy katastrofę niespotykaną dotąd na planecie. Chodzi o wszystko, co wygląda na klęskę żywiołową o dużym zasięgu, ale może okazać się czyimś planowym wrogim działaniem. Niech spróbują znaleźć teoretyczne wytłumaczenie tych zajść, zakładając, że było to celowe działanie, a jeśli im się uda, niech postarają się sprawdzić, czy nie znajdą dowodów, że tak było rzeczywiście. Niech poinformują nas o każdym nietypowym zjawisku, choćby pozornie dało się je logicznie wytłumaczyć, o ile nigdy dotąd nie wystąpiło. Nawet jeśli w jednym miejscu będą to tylko plotki, mogą okazać się prawdą w innym. Dowództwo najwyraźniej nie chce ryzykować zadania tych pytań otwarcie, natomiast my to zupełnie co innego. A to może okazać się ważne i pomocne w naszej sytuacji. Mogłabyś się tym zająć natychmiast? Kady patrzyła na niego osłupiała.
— Myślisz, że… Dobra, zaraz to zrobię. Tam gdzie mam znajomych, wyślę pytania do nich osobiście, to zawsze daje szybszą reakcję.
I wyszła.
Brion, który zjawił się w międzyczasie, spytał:
— Naprawdę sądzisz, że to część jakiegoś planu Xików?
Odpowiedział mu Brad, choć pytanie adresowane było do Storma:
— Walczyłem z Xikami i wiem, że oni nie rozumują tak jak my, ale nienawidzić potrafią doskonale. I szybko uczą się na błędach. Zaczęli wojnę, gdy mogli współpracować, ale to im nie odpowiadało, bo chcieli zgarnąć wszystko. Gdyby wygrali, żadna planeta nie miałaby autonomii, a żadni tubylcy praw. O ile w ogóle by jeszcze żyli. Xikowie prowadzili gospodarkę rabunkową na nowych planetach: zabierali, co uznali za stosowne, i wywozili do siebie na planety wewnętrzne, głównie na macierzystą. Przegrali wojnę i została im tylko ona, ale to nie znaczy, że uznali się za pokonanych. Nie byli na tyle głupi, by to oficjalnie powiedzieć, ale władze jasno dały do zrozumienia społeczeństwu, że to tylko przegrana kampania, teraz należy się przyczaić, zbierać siły i czekać, aż nadejdzie właściwy moment. Wiemy, że na odbitych czy zdobytych planetach pozostały grupki Xików, częściowo przypadkiem, częściowo celowo. Większość nie złożyła broni i robiła, co mogła, by nam zaszkodzić. Z jedną mieliśmy problem tutaj i omal nie skończyło się wojną z tubylcami. Poza tym jakiś czas temu zaczęły krążyć plotki o nowych grupach specjalnie wysłanych pod koniec wojny z zadaniami sabotażowymi. Przygotowano dla nich odpowiednie bazy i zakazano zwracać na siebie uwagę. W ostatnich latach parę takich grup dywersyjnych zniszczono.
— Przecież to idiotyzm! — obruszył się Brion. — Pokonaliśmy ich. Jeśli zaczną następną wojnę, tym razem zniszczymy ich planetę, tak jak oni zniszczyli Ziemię.
— Szkoda że tego nie zrobiliśmy, kończąc tamtą — warknął Storm. — Byłby spokój na długo, tutaj też. Brad powiedział, że oni uczą się na własnych błędach. To prawda, ale nie tylko w tym rzecz. W trakcie wojny dowiedzieli się sporo o nas, podobnie jak my o nich. Jedną z rzeczy, którą zrozumieli, jest to, że ludzie muszą mieć dowód, by zacząć się mścić i karać. Uważają to za głupotę i słabość, ale to nie znaczy, że nie potrafią tego wykorzystać. Jeżeli na różnych planetach zaczną przytrafiać się rozmaite klęski żywiołowe czy naturalne plagi zdziesiątkują bydło, będzie to wyglądało na serię przypadków i nikomu nie przyjdzie do głowy ich o to obwiniać. A jeżeli w końcu na to wpadniemy, będziemy chcieli mieć w ręku dowody, nim weźmiemy odwet. Nawet jeśli złapiemy jakąś grupę dywersyjną, ich dowództwo wyprze się wszystkiego, twierdząc, że działała ona na własną rękę, a jej członkowie są zdrajcami zasługującymi na śmierć za niewykonanie rozkazu kapitulacji.
— Co zresztą może być prawdą — wtrącił Brad.
— Może, ale jest to bardzo wątpliwe — odparł spokojnie Storm. — Od zakończenia wojny minęło już parę lat. Większość takich przypadkowych grupek działających bez przygotowania wyłapaliśmy w ciągu pierwszego roku. Kilka innych poddało się, bo nie były w stanie niczego osiągnąć. Ci na Arzor działali dłużej dzięki temu, że większość planety nadal pozostaje niezbadana i nie zasiedlona przez ludzi, a nad znaczną częścią nie da się nawet przelecieć. Poza tym w ich składzie był imitator, który długo psuł nam szyki.
Xikowie byli humanoidami budowy na tyle podobnej do ludzkiej, że dzięki zabiegom chirurgicznym stało się możliwe całkowite fizyczne upodobnienie wybranych osobników do ludzi. Na szczęście wpadli na ten pomysł późno i udało się to w niewielu przypadkach, głównie z powodu barier psychicznych i konieczności treningu, bez którego błyskawicznie zostaliby rozszyfrowani. Jeden z imitatorów znalazł się na Arzor i tak na dobrą sprawę sam doprowadził do swej zguby — tak bardzo obawiał się Władcy Bestii i tak uporczywie próbował go zabić, że zwrócił na siebie uwagę. Po odkryciu oddziału Xików planeta została przetrząśnięta przez ludzi, Norbiech i Nitra w wyjątkowo zgodnym wysiłku i można było mieć pewność, że nie pozostał na niej ani jeden żywy Xik.
Ponieważ milczenie zaczęło się przeciągać, Brad spytał:
— Jaką dokładnie masz teorię?
— Sądzę, że dowództwo imperialne uznało, iż byli grzeczni wystarczająco długo, by przekonać nas, że naprawdę się poddali. Podejrzewam, że wysłali kilka niewielkich grup specjalnie przygotowanych do nowej formy walki, żeby sprawdzić, czy ta ocena jest słuszna. Jeśli okaże się że nie, wyprą się wszystkiego i będą twierdzić, że to maruderzy wojenni łamiący rozkazy.
— A jeśli okaże się, że ocenili sytuację dobrze, mogą skłonić nas do opuszczenia paru słabo zaludnionych i niedawno skolonizowanych planet, założyć na nich bazy i w tajemnicy zacząć odbudowywać swój potencjał militarny — dodał cicho Brad.
— Mogą wówczas wysłać więcej takich grup lub uaktywnić te pozostawione na planetach z takimi właśnie zadaniami i zacząć wyrównywać rachunki.
Brad pokiwał głową i spojrzał na Tani.
— Możesz sporządzić kompletny chronologiczny raport opisujący rozwój plagi? Myślę, że powinniśmy wysłać go do dowództwa.
— Z jakim wnioskiem końcowym? — spytał Brion.
— Takim, że owady–zabójcy pochodzą z macierzystej planety Xików i zostały genetycznie zmutowane. To powinno wystarczyć. I jeszcze jedno: chcielibyśmy dostawać informacje o każdej zarazie czy pladze, o której dowiecie się dzięki pytaniom wysłanym przez Kady. Spróbujemy je przeanalizować i zobaczymy, co z tego wyjdzie. Tani skinęła głową i wyszła.
Kilka godzin później Brad przeczytał napisany przez Tani raport i ocenił:
— Kompletne i zwięzłe. Najpierw fakty, potem możliwe powody i skutki. Dobra robota. A ta kartka to co?
— Wiadomość, która właśnie przyszła z Lereene. Chciałam wysłać je razem.
Brad przeczytał podaną przez nią kartkę. Na Lereene, jak napisała jedna ze znajomych Kady, nie zanotowano żadnych nieznanych dotąd plag czy kataklizmów, ale nie oznaczało to, że nie pojawiły się kłopoty. Na pustkowiach miało miejsce kilka niewielkich trzęsień ziemi, na które nikt nie zwrócił uwagi. Jak później stwierdzono, spowodowały one obsunięcie się ziemi, która zablokowała w górnym biegu główny dopływ rzeki Jade, wywołując gigantyczną falę. Ta zniszczyła niedawno wybudowaną tamę, uwalniając wodę ze zbiornika retencyjnego, i powódź rozpętała się na dobre. Mieszkańcy stolicy zostali uprzedzeni dwie godziny przed nadejściem fali i nie wszyscy zdołali się uratować. Oceniano, że zginęło prawie dziesięć tysięcy ludzi, a rannych było tak wielu, że nie sposób było wszystkim udzielić pomocy medycznej, tym bardziej że miasto zostało praktycznie zniszczone. Jak na razie w obozach dla uchodźców nie wybuchła żadna epidemia, ale było to tylko kwestią czasu. Tyle że była to klęska żywiołowa i spowodowanej przez nią epidemii nie sposób uznać za coś podejrzanego.
Nim Brad skończył czytać, wszedł Brion, i ledwie gospodarz uniósł głowę, podał mu kolejną kartkę.
— Dopiero co odebraliśmy — wyjaśnił.
Była to następna informacja o katastrofie, tym razem na planecie Merla. Od rozbitej butelki czy innego szkiełka zgubionego przez myśliwych zapalił się las, a że puszcze na planecie były ogromne, gdy zauważono pożar, był on już naprawdę duży. Spłonęło kilka hektarów neomahoniu, który musiał rosnąć wiele lat, by nadawał się do wycinki. Nie wywołało to zapaści gospodarki planetarnej, ale straty były poważne, gdyż drewno to eksportowano za bardzo dobrą cenę — służyło do wyrobu luksusowych mebli. Dokładne przyczyny pożaru badała specjalna komisja, a póki co zabroniono jakichkolwiek polowań.
To nie był koniec — równocześnie ujawnił się poważniejszy problem — otóż na planecie pojawiły się astrańskie pseudokorniki i pustoszyły lasy, aż przykro było patrzeć. Ponieważ nie miały naturalnych wrogów, rozmnożyły się błyskawicznie i niszczyły puszczę nieco tylko wolniej niż ogień. Osłabione przez nie drzewa padały w czasie burz i nie nadawały się na deski. Na Astrze pseudokorniki nie były groźne, gdyż żywiły się nimi krawki, utrzymując ich populację na niewielkim poziomie. Władze planety szybko ściągnęły wysterylizowane krawki i badały całą sprawę, próbując dojść, jak robactwo prześlizgnęło się przez kontrolę i proces dezynfekcyjny. Pod lupę wzięto wszystkie astrańskie ładunki i emigrantów, a poza tym sprawdzano, co komu przyszło do głowy, pod kątem możliwych przyczyn plagi. O Xikach jakoś nikt nie pomyślał.
Pochylona nad ramieniem Brada Tani skończyła czytać i oceniła zwięźle:
— Pasuje.
— Zgadza się — zawtórował jej pochylony nad drugim ramieniem Quade’a Hosteen, prostując się równocześnie. — Piękne w swej prostocie działania, w których nikt nie dopatrzyłby się sabotażu. I niezwykle łatwe. Na Lereene wystarczyło podłożyć w odpowiednich miejscach ładunki wybuchowe, co był w stanie zrobić średnio rozgarnięty saper, a w Siłach Specjalnych jest dużo dobrych saperów. Skoro my ich mamy, to oni też. Epidemia to nieunikniona część katastrofy na wielką skalę, więc gdyby wybuchła,, nikogo by to nie zdziwiło. Merla to jeszcze prostsza sprawa rozpalenie ognia w środku lasu bez pozostawienia śladów to żaden problem. Pseudokorniki musieli mieć ze sobą, najprawdopodobniej wiedzieli, że Astra i Merla prowadzaj regularny handel i statki z Astry przybywają na Merlę. Wystarczyło nasłuchiwać na częstotliwości kapitanatu portu i wypuścić robactwo po przybyciu promów ładunkowych z frachtowca z Astry. Dodatkową zaletą było zaostrzenie stosunków między obiema planetami — władze Merli obwiniają władze Astry o nieprzestrzeganie zasad sanitarnych. Co z tego wyniknie, trudno dokładnie przewidzieć, ale na pewno kłopoty. Wyślij wszystkie raporty, Tani, i dołącz opis tej zarazy cebulowej. Wszystko to może być efektem działania Xików, może nie być, ale władze każdej planety zawsze w takich przypadkach są przekonane, że tylko ich świat spotkało jakieś nieszczęście. Przy szerszym spojrzeniu może wyłonić się inny obraz. Wszyscy znamy starą zasadę: raz się coś wydarzy — przypadek, dwa — zbieg okoliczności, ale…
— Trzy — to wrogie działanie — dokończył Brad. — Ktoś w dowództwie zaczął się robić podejrzliwy, inaczej nie byłoby tej zawoalowanej prośby o wzmożenie uwagi. Prawdę mówiąc, taka nagła fala klęsk żywiołowych też wydaje się podejrzana. Cóż, zobaczymy, co myślą na górze…
Co myśleli, okazało się wieczorem, gdy przyszła następna wiadomość z dowództwa. Jej język był prosty, a treść jednoznaczna — istniały uzasadnione podejrzenia, iż na planetach Konfederacji działają imperialne oddziały sabotażowo–dywersyjne. Jeden z nich odkryto przy okazji wyprawy badającej taką właśnie pozornie naturalną katastrofę. Zginęła grupa naukowców, a Xikowie polegli w walce z eskortą, ale uzyskano dość dowodów, by stwierdzić, że była to zaplanowana operacja.
Ostatnie zdanie wiadomości brzmiało: „Zespoły sabotażowe wykorzystują nowe gatunki owadów i nieznane szczepy bakterii i nadają swym działaniom pozór klęsk żywiołowych, by wyrządzić szkody gospodarcze i spowodować problemy społeczne na słabo zaludnionych planetach Konfederacji”.
Brion przeczytał je na głos i podsumował:
— No to wiemy, na czym stoimy. Wracając do najważniejszego: insekty wyklują się jutro. Wysłałem ich kod genetyczny do dowództwa. Wątpię, żeby mieli jakieś materiały, których my nie otrzymaliśmy, ale nigdy nic nie wiadomo. Tani, powinnaś być obecna, gdy owady się wyklują. Może zdołasz odebrać coś od nich…
Hosteen zauważył, że Tani zesztywniała, ale odparła spokojnie:
— Dobrze. Wezmę ze sobą Mandy, jeśli nie masz nic przeciwko temu.
— Skądże znowu. Nie martw się, oboje z Kady będziemy uzbrojeni. Nawet jeżeli te robaki okażą się niebezpieczne, nie uciekną: przebywają w pojemnikach z armoplastu i do takiego zostaną wpuszczone. Przyjdź do laboratorium koło siódmej… to znaczy wszyscy przyjdźcie, sądzę, że będziecie chcieli zobaczyć, jak wygląda Nocna Śmierć. Ty, Hosteen, może także zdołasz coś telepatycznie wyczuć.
Było to całkiem prawdopodobne, tylko Brion niepotrzebnie prosił Tani o pomoc. Hosteen poradziłby sobie sam, a dziewczyna przeżyłaby o jeden szok mniej. Teraz już nie mógł temu zaradzić, bo gdyby spróbował interweniować, odebrałaby to jako brak zaufania.
Storm miał lekki sen, toteż sygnał wiadomości alarmowej dobiegający z modułu łączności postawił go na nogi błyskawicznie, mimo że urządzenie nie stało w jego pokoju. Dopadł go biegiem, włączył i na ekranie pojawiła się znajoma twarz.
— Dumaroy! Co się stało?
— Nitra zaatakowali klan Merina w pobliżu zachodniej granicy terenu Pata. Norbie, tak jak ustaliliśmy, uciekli na moją ziemię, odcinając się cały czas, ale Nitra poszli za nimi. Pat przyleciał i użyliśmy gazu, więc walka się skończyła. Nitra wycofali się, gdy się pobudzili, ale mam tu sporo rannych i zabitych Norbiech. Pat zawiadomił Kelsona, gdy tylko się uspokoiło.
— W czym w takim razie możemy ci pomóc?
— Kelson chce zawiadomić Patrol. Uważa, że powinniśmy wynieść się dobrowolnie z naszej ziemi. Lepiej mu przetłumacz, że ani ja, ani inni z okolicy Peaks nie ruszą się stąd. To nasz teren i będziemy o niego walczyć. Każdy, kto będzie chciał go nam odebrać, zapłaci krwią, obojętne: kozłowaty, gliniarz czy ktoś z Patrolu. Rządu nie stać na rekompensatę, a ja nie będę żebrakiem bez dachu nad głową w mieście. Wolę zginąć z bronią w ręku na własnej ziemi.
— Kelson tam jest?
— Jest. Daję ci go.
Na ekranie pojawiła się twarz szefa policji.
— Przykro mi, Storm, ale taka już moja robota — oznajmił bez wstępów.
— Wiem, ale nie musisz się tak spieszyć, to raz, a dwa, i wydarzyło się trochę różności, o których powinieneś wiedzieć, nim podejmiesz jakiekolwiek poważne decyzje. Od wczorajszego ranka nie byłeś w biurze?
Kelson przytaknął, nie kryjąc zaskoczenia.
— Przyszła wiadomość z dowództwa, i to podpisana przez starego — poinformował go Storm i przeczytał pierwszej mętne ostrzeżenie. — Brad zrobił się podejrzliwy i kazał Kady zasięgnąć języka wśród znajomych na innych planetach. Dostaliśmy sporo relacji o zdarzeniach mających pozór plag czy innych klęsk żywiołowych. Przesłaliśmy je do dowództwa i dostaliśmy to…
I przeczytał drugie ostrzeżenie. Kelson chciał coś powiedzieć, ale Hosteen nie dał mu dojść do słowa.
— Poczekaj, to nie wszystko. Przywiozłem świeże próbki genetyczne i Carraldom udało się stwierdzić, skąd pochodzi zabójca. To jakiś owad z ojczystej planety Xików, ale zmutowany. Tak, mają pewność, sprawdzili dwa razy. Powiedz Dumaroyowi, żeby się tak nie darł, bo aż tu go słychać.
Kelson zniknął na kilkanaście sekund z ekranu, a gdy wrócił, w tle nie było już słychać Dumaroya. Było za to go widać, jak uważnie słucha.
— Rozumiem, że chcesz mi powiedzieć, że wzywanie Patrolu nie jest moim najlepszym pomysłem? — spytał Kelson.
— Właśnie. Zdecydowanie lepiej zrobisz, biorąc gospodarza i Pata Larkina i przylatując tu. Być może będziemy mogli coś wam pokazać.
Po paru sekundach dostał potwierdzenie od całej trójki i zakończył rozmowę. Odwrócił się i dostrzegł Brada siedzącego na jednym z foteli.
— Wszystko słyszałeś? — upewnił się.
— Prawie, reszty się domyśliłem. Jeśli tego szybko nie załatwimy, wybuchnie wojna. To już drugi klan Nitra wszczynający walkę, by uciec przed zagrożeniem. To, że Dumaroy wie, iż za wszystkim stoją Xikowie, nie powstrzyma go od strzelania, jeśli jego frawny zaczną ginąć z rąk tubylców. I tak to olbrzymi postęp, że Pat zdołał przekonać go, by wpuścił Norbiech na swój teren. Lancinowie i Larkinowie są spokojni, ale oni też na pewne rzeczy nie pójdą. A Dumaroy na dodatek obwinia się o śmierć młodego Lasco, więc jest tym bardziej drażliwy…
— Robimy, co możemy. Wiemy, czyja to sprawka, i kiedy ustalimy, jak wygląda i działa to, czego użyli tutaj, będzie można obmyślić sposób przeciwdziałania. Poza tym trzeba odszukać kryjówkę Xików. No i zdaje się, że czas zobaczyć, co zmajstrowali nasi spece w laboratorium.
— O której przylecą Kelson i reszta?
— Myślę, że wkrótce, bo mieli startować zaraz po zakończeniu rozmowy.
Brad wstał i skierował się ku drzwiom do swego pokoju.
— Ubierz się i chodźmy tam wcześniej — zaproponował. — Gdyby coś się nie udało, wolę uprzedzić Dumaroya, zanim go szlag trafi.
— Pomyślne wieści wcale nie muszą okazać się takie dobre — burknął Storm, znikając w swoim pokoju.
Dziesięć minut później umyci i ubrani podeszli do drzwi i wozu–laboratorium. Brad zapukał uprzejmie, otworzyła mu Kady i gestem zaprosiła ich do środka. Brion stał pochylony nad urządzeniem, a Tani sprawdzała coś na ekranie komputera. Od czasu do czasu wymieniali półgłosem jakieś uwagi, których sensu Hosteen nawet nie próbowali zrozumieć. Obaj z Quade’em stanęli z boku, by nikomu nie przeszkadzać. Mandy siedziała na grzędzie przymocowanej do ściany i bacznie wszystko obserwowała. Hosteen poczuł jej napięcie i gotowość do akcji i zaczął żałować, że nie zabrał broni.
Kady spojrzała na siostrzenicę i spytała:
— Odbierasz coś?
— Głód — powiedziała cicho Tani.
— Od zabójcy?
— On chce krwi i żywego mięsa — powiedziała wolno Tani. — Ból sprawia mu przyjemność. On mnie zna!
Ostatnie zdanie wykrzyczała i odskoczyła od klawiatury.
— Zobaczmy, jak to wygląda — Brion nie przejął się zupełnie jej reakcją i przesunął jakąś dźwignię.
Coś czarnego wpadło do pudła o wysokich, przezroczystych ścianach. Brion sięgnął po pokrywę, ale nie zdążył go zamknąć. Robak poruszał się błyskawicznie — ledwie stanął na nogi, odbił się i skoczył bez trudu, uciekając z pojemnika. Wylądował na podłodze i natychmiast ruszył pędem ku Tani. Dopiero w tym momencie mogli go obejrzeć. Był długi na ponad palec, szeroki na dobre dwa i posiadał nieproporcjonalnie wielki otwór gębowy, teraz zresztą szeroko otwarty.
Tani pisnęła, Mandy zaś skoczyła, częściowo rozpościerając skrzydła. Jej masywny dziób złapał insekta i zamknął się z trzaskiem, miażdżąc jego chitynowy pancerz. Mandy mruknęła z satysfakcją i podała martwą zdobycz Tani.
Ta zbladła jak ściana i gdyby nie Brad, zwaliłaby się bezwładnie na podłogę.
— Już po wszystkim — uspokoił ją Brad. — Hosteen, dawaj wodę. Brion, bądź łaskaw nie wypuszczać drugiego i przekonaj Mandy, żeby oddała ci tego.
Po kilkunastu sekundach wściekłej aktywności Tani siedziała, pijąc drobnymi łyczkami wodę przyniesioną przez Storma. Ten zresztą na wszelki wypadek asekurował ją delikatnie. Kady bezskutecznie próbowała przekonać Mandy do oddania łupu. Parasowa uczyniła to dopiero wtedy, gdy Tani wydała jej telepatycznie stosowne polecenie. Niechętnie, ale rozstała się z nowym trofeum. Nim Kady odebrała od niej zabitego robaka, założyła kolczą rękawicę o drobnych oczkach wykonaną z nader wytrzymałego stopu. Przyjrzała się insektowi z mieszaniną podziwu i obrzydzenia i oznajmiła donośnie:
— Teraz cię pokroimy i wreszcie czegoś się dowiemy!
Ten dzień przyniósł sporo odpowiedzi, zarówno dzięki sekcji dwóch owadów, jak i obserwacji zachowań trzeciego. Po południu odbyła się narada z udziałem Kelsona, Dumaroya i Larkina, którzy przybyli około południa i zobaczyli pozostawionego przy życiu insekta. Referowała Kady:
— Ma bardzo twardy chitynowy pancerz. Żeby go rozgnieść potrzebny jest silny nacisk z obu stron, najlepiej punktowy, przypominający nacisk ptasiego dzioba.
Dumaroy spojrzał na martwego owada z obrzydzeniem.
— Znaczy się kopniak nie wystarczy — ocenił. — Trzeba na niego nadepnąć?
— I to może nie wystarczyć. Udałoby ci się, gdybyś na niego skoczył, ale one są niezwykle szybkie i nim zdążyłbyś to zrobić, już by cię dopadł — wyjaśniła.
Dumaroy wstrząsnął się, nie kryjąc wstrętu.
— Co to za trucizna? — spytał Kelson.
— Wredna. Paraliżuje mięśnie, uniemożliwiając ruch, ale została tak dobrana, by ofiara mogła oddychać, a jej serce pracować. No i nie traci przytomności.
— Dobrana?! — warknął Dumaroy. — Czyli to robota Xików, a nie wyjątkowo wredny robal z ich planety?
— Tak i nie — odparł Brion. — Otrzymaliśmy dane z dowództwa niedostępne dla osób cywilnych. To, z czym mamy do czynienia, to genetycznie zmodyfikowany owad, który występował w naturalnej formie, choć jego możliwości były nieco mniejsze. Xikowie wytępili go, zostały jedynie okazy w instytutach badawczych, a potem wpadli na pomysł, by wykorzystać go jako broń. Oryginalny był powolniejszy i dysponował słabszą trucizną: dla Xika ukąszenie było bolesne i trudno się goiło, ale to wszystko. Ukąszony człowiek czułby się źle i byłby otępiały przez dwa do trzech dni. Owady te żywiły się niewielkimi zwierzętami, stąd grupowe polowania i wykształcenie różnych rodzajów osobników wyspecjalizowanych w wykonywaniu różnych zadań. Z powodów ewolucyjnych zawsze preferowały zjadanie jeszcze żywych ofiar.
Zrobił przerwę, a opowieść podjęła Kady.
— Ten tu osobnik wyposażony w truciznę to wojownik. Potrafi skakać zarówno na sporą wysokość, jak i odległość. Takie osobniki tworzą czoło atakującego stada i ich zadaniem jest obezwładnić ofiarę. Same nie potrafią jej spożyć. Za nimi podążają osobniki stanowiące większość grupy. One zjadają ofiarę, przerabiają ją na półpłynną masę i karmią wojowników. Czynność ta sprawia im przyjemność graniczącą z rozkoszą. Podobnie jak jedzenie żywej ofiary. Mają słabe zdolności empatyczne i lubią odbierać wszelkie uczucia. Im są one silniejsze, tym lepiej.
Storm skrzywił się z niesmakiem — to właśnie oboje z Tani odbierali i to było najbardziej odrażające w tych robakach: czerpanie rozkoszy z cierpienia zjadanej ofiary. Tę cechę także zmodyfikowali imperialni genetycy — owady wybierały zawsze istoty o najsilniejszych emocjach. Dlatego wolały ludzi od zwierząt i dlatego ten konkretny insekt zignorował Briona, a ruszył ku Tani, mimo iż Brion stał bliżej. To Tani była najlepszą telepatką wśród obecnych, co Storm od dawna podejrzewał, a teraz wiedział na pewno: potwierdziło to zachowanie robaka.
Tani stała obok i wyraźnie czuł jej przerażenie. I doskonale ją rozumiał — gdyby nie Mandy, zostałaby sparaliżowana, dopóki Carraldowie nie wyprodukowaliby szczepionki. Przez przypadek sprawdzono także parasowę — okazało się, że może spożywać robaki bez żadnego ryzyka.
Była odporna na ten rodzaj trucizny. Zdecydowano więc; sklonować Mandy. Mając pod dostatkiem materiału genetycznego i komory przyspieszonego rozwoju, w ciągu kilku dni powinni dysponować niezłym stadkiem.
Jeśli znajdą skuteczniejszy sposób na robale, parasowy się zahibernuje, ponieważ przydałyby się na Dulshan, gdzie zapotrzebowanie przewyższało przyrost naturalny już żyjących tam ptaków. Hosteen miał nadzieję, że dotrą do Dulshan.
Wyszedł zaczerpnąć świeżego powietrza.
Po chwili dołączył do niego Brad i przez dłuższy czas obaj w milczeniu spoglądali w gwiazdy.
— Gdy patrzy się na nie, wierzyć się nie chce, ile na nich zła — powiedział zmęczonym głosem Brad.
Storm przyjrzał mu się uważnie i skwitował:
— Byłeś żołnierzem, wiesz, że pozory często mylą. Nie zamartwiaj się: ułożyliśmy już sporą część tej układanki.
— Wiemy, co to jest, skąd się wzięło i co potrafi. Nie wiemy, gdzie ukrył się zespół sabotażowy, nie wiemy, co nowego planuje, i nie wymyśliliśmy na razie sposobu zlikwidowania tego żarłocznego cholerstwa.
— Sklonowane parasowy…
— Poprawią sytuację na krótką metę. Rozmawiałem z Brionem. Jest pewien, że Xikowie będą w stanie hodować robale szybciej, niż parasowy je zabijać. Musielibyśmy sklonować ich kilkaset, a tego nie da się zrobić od ręki. Brion twierdzi też, że robale mają bardzo szybki metabolizm. Jak dotąd opuszczały kryjówkę o zmroku, polowały i wracały do niej przed świtem. Pierwotnie była tylko jedna grupa, teraz wiemy o dwóch, a kiedy będzie dziesięć? Musimy odkryć, gdzie jest ta cholerna wylęgarnia! Kady dostała kolejne wiadomości: na Lereene wybuchła epidemia, a Astra zamknęła porty dla statków z Merli. Na obu planetach zaczęły się zamieszki.
Storm pokiwał głową, ale nie przejął się zbytnio.
— Kiedy rozejdzie się, że to sprawka Xików, ludzie się uspokoją, asizi. Nic tak nie jednoczy jak wróg, którego można obwiniać. Natury się nie da, więc zwalamy winę na innych. Poczekaj; kiedy dowiedzą się o Xikach, waśnie się skończą, a zacznie polowanie.
— Stałeś się cyniczny.
— Życie mnie tego nauczyło. Poza tym los mieszkańców tych planet w tej chwili nie bardzo mnie, prawdę mówiąc, obchodzi. Obchodzi mnie nasz los i los naszej planety. Wszystko sprowadza się do podstawowego problemu, czyli do postawy Tani. Jest tak przerażona, że zablokowałaby wszelkie możliwości usłyszenia robali. Gdy tylko narada się skończy, nakłoń ją, żeby poszła spać. Chcę rano wziąć ją na wycieczkę. Może z dala od laboratorium zdołam ją namówić do współpracy.
— Kady mówiła, że wychodowali trzy insekty. Dwa pozostałe to też wojownicy?
— Nie, to robotnicy. Wolniejsze, nie tak agresywne i pozbawione jadu. Próby z tym, który żyje, będą bardziej bezpieczne; może to ją przekona…
Wrócili cicho do laboratorium, gdzie wszyscy obserwowali biegającego po zamkniętym pojemniku z armoplastu robala. Poruszając się, wydawał dźwięk podobny do tykania za silnie nakręconego mechanicznego zegarka, jakich wiele pozostawało w użyciu na słabo rozwiniętych planetach pogranicznych. Tyle że było to bardziej klikanie niż tykanie.
Tani nadal siedziała w kącie i mimo opalenizny była szaro–zielona.
Brad spojrzał na nią, powiedział coś do Kady i wyprowadził dziewczynę z pomieszczenia.
Storm podążył za nimi. Jak znał życie, reszta przez pół nocy dyskutować będzie o robalach. Wiedział, że Brad miał zamiar dać Tani lekki środek nasenny w swankee. Wyszedł na dwór i wziął Mandy wraz z jej przenośną grzędą. Zaniósł parasowę do pokoju dziewczyny, w którym spały już oba kojoty. Z zespołem będzie czuła się bezpieczniejsza i rzeczywiście bezpieczniejsza będzie.
Tani oddychała równo i spokojnie. Środek nasenny, obecność zwierząt i wydarzenia ostatniego dnia sprawiły, że spała kamiennym snem bez koszmarów i przebudzeń. Rano budziła się powoli, a gdy w pełni oprzytomniała, poczuła się wypoczęta i wyciszona. Perspektywa konnej przejażdżki była zdecydowanie miła, więc nie ociągając się, wstała, umyła się i ubrała.
W kuchni zrobiła sobie kanapkę z serem, po czym poszła do corralu, gdzie długo podpierała ogrodzenie i głaskała klacz, ciesząc się słońcem, nim ją osiodłała. Była rozleniwiona, a dzień był spokojny… Dosiadła wierzchowca i wraz z resztą zespołu skierowała się ku granicy obszaru zwanego Basin znajdującej się o dobre pół dnia konnej jazdy.
Nie miała naturalnie zamiaru jechać tak daleko… No, poprzednim razem też nie miała, a skończyła w dolinie oddalonej o trzy dni jazdy, w której spędziła jeszcze sporo czasu…
Na jej twarzy pojawił się rozmarzony uśmiech, gdy pomyślała o poznanych tam przyjaciołach, ale po chwili uśmiech zniknął, bo uświadomiła sobie, że zostali zmuszeni do opuszczenia swojego terenu łowieckiego i znajdowali się w rejonie, do którego docierały robale.
A wiedziała, co to może oznaczać — czytała o tym, co stało się z przodkami ojca wypartymi ze swej ziemi przez białych. Podobnie zresztą było z przodkami matki, tyle że ich wygnali z ojcowizny członkowie tej samej rasy. Sądziła, że tu nic podobnego nie nastąpi, gdyż uniemożliwiało to prawo…
Ale robali nic nie obchodziło prawo. Jeśli ich nie powstrzyma, będą polowały na coraz większym obszarze i spychały tubylców coraz dalej od ziem przodków. I nawet jeśli Patrol zmusi osadników do opuszczenia planety, niczego to nie zmieni. Robale będą się mnożyć i spychać tubylców coraz dalej i dalej, aż ci nie będą już mieli dokąd uciekać i zginą.
A gdy pomyślała, jak zginą, wstrząsnął nią dreszcz.
Destiny zdziwiona emocjami jeźdźca, który na dodatek puścił wodze i przestał interesować się, dokąd jadą i czy w ogóle jadą, stanęła. Tani zeskoczyła na ziemię i przytuliła się do rozgrzanej przez słońce skały. Trzęsła się coraz bardziej. Zrozumiała, że musi coś zrobić, gdyż inaczej wszyscy jej nowi przyjaciele zginą, i to okropną śmiercią.
Jadący za nią Storm zwolnił, gdy zobaczył Destiny. Powoli podjechał do klaczy i zsiadł, nie martwiąc się o nie spętanego konia. Rain wróci na wezwanie, o ile w ogóle odejdzie.
Zbliżył się cicho do Tani, która nawet tego nie zauważyła, pogrążona w strachu i złości na samą siebie za tchórzostwo. Wstrząsały nią dreszcze i widać było, że jest bliska histerii, mimo że zespół próbował podtrzymać ją na duchu. Ponieważ zwierzęta znały Storma, pozwoliły mu podejść, a kojoty nawet zrobiły mu miejsce, tuliły bowiem się do dziewczyny.
Strach widoczny był nie tylko w jej zachowaniu, przede wszystkim wręcz promieniował z niej telepatycznie. Podobnie jak wstyd. Tani wstydziła się tego, że się boi. Tyle że nie mogła nad tym zapanować — przerażenie było silniejsze od rozsądku, poczucia obowiązku i pragnienia udzielenia pomocy przyjaciołom czy świadomości, że wszystko to sprowadza się do jednej rzeczy, do zrobienia której nie mogła się przemóc.
Hosteen przestawił Mandy na skałę, do której tuliła się dziewczyna, tak by jej szpony znalazły szczelinę i mogła się utrzymać w pionie, a potem usiadł i objął Tani, zarówno telepatycznie, jak i szeptem zapewniając ją, że wszystko będzie dobrze i nie musi się bać, bo nie będzie sama. On i jej zespół będą z nią i wspólnymi siłami obronią ją przed złem.
Stopniowo dreszcze ustawały, puls przestawał galopować, a w końcu dziewczyna zasnęła. Doskonale znał tę reakcję — wiedział, że obudzi się za niecałą godzinę. Była to ucieczka zmęczonego ciała od stresu w chwili, w której jego powód zniknął. Uśmiechnął się krzywo, zmienił uchwyt i położenie śpiącej, tak by i jemu samemu było w miarę wygodnie, i nastawił się na dłuższe czekanie.
Kojoty podreptały na coś zapolować, wiedząc, że Tani jest bezpieczna, a oba konie zaczęły się paść. Klacz co prawda nie była całkiem pewna, czy Tani nic nie grozi, ale postanowiła na razie nie interweniować. Twarz dziewczyny zaś wypogodziła się i zagościł na niej spokój, który był rzadko na niej obecny, kiedy była przytomna, miała bowiem nader żywą fizjonomię wyrażającą cały czas jakieś uczucia. Tak ekspresyjne twarze mieli ludzie o wielkich sercach, gotowi do poświęceń dla przyjaciół i bliskich.
Trzymając ją tak długo w ramionach, Hosteen miał okazję przekonać się, że choć drobnej budowy, była dobrze umięśniona. Z obserwacji z podróży wynikało, że jest wytrzymała, ma refleks i szybkie ruchy. Fizycznie niczego jej nie brakowało. Braki były wyłącznie natury psychicznej, co zrozumiał po paru rozmowach odbytych już po powrocie.
Brion i Kady kochali ją, ale w jakby nieobecny czy roztargniony sposób. Mieli inne potrzeby i inne oczekiwania i po prostu nie potrafili jej zrozumieć… Storm miał zamiar zmusić Tani do współpracy, ale teraz zdał sobie sprawę, że nic by nie osiągnął. Poza być może wpędzeniem jej w obłęd. Pozostała tylko jedna metoda…
Pochylił się i delikatnie pocałował kącik jej ust.
— Nic takiego się nie stanie — powiedział cicho.
Powoli otworzyła oczy.
— Co się nie stanie? — szepnęła.
— Nikt nie zmusi cię do słuchania robali.
— Przecież chcesz, żebym je znalazła.
— Ale nie za taką cenę.
Zamknęła oczy.
I przypomniała sobie, co kiedyś słyszała… o czymś rzadkim, ale wykonalnym. Zastanowiła się i przyznała, że mogłaby spróbować. Nie bałaby się tak, nie będąc sama. Przynajmniej taką miała nadzieję… Poza tym jeśli spróbuje, nie będzie jej tak wstyd, że nie robi nic, by pomóc przyjaciołom. Że nie walczy, ponieważ się boi… Jej ojciec zginął, próbując uratować przyjaciół… podobnie jak Siostra Wilków…
Otworzyła oczy i powiedziała cicho:
— Nie bój się; jest ktoś, kto będzie cię strzegł. Będzie tarczą i mieczem, siłą, która cię wesprze, tak jak w razie potrzeby robi to zespół. Powiedziałeś to nie tylko na głos… To była prawda czy próbowałeś po prostu mnie uspokoić?
I spojrzała mu prosto w oczy.
— Prawda — odparł spokojnie, zaczynając rozumieć, do czego Tani zmierza.
— Wiesz, że czasami przy pomocy zespołów Władcy Bestii mogą łączyć się telepatycznie?
— Wiem. To się nazywa sprzęg — odparł spokojnie, nie chcąc mówić, co jeszcze słyszał.
Nie miał pewnych informacji, ale to, co wiedział o sprzęgach, na pewno nie brzmiało zachęcająco. Biorący w nich udział ponoć albo ginęli, albo tracili część umiejętności i w efekcie popełniali samobójstwo. Z drugiej strony kiedyś to samo przyszło jemu do głowy. Upatrywał w tym ostatniej deski ratunku. Teraz należało przekonać Tani do pomysłu, nie zdradzając, że o to właśnie chodzi. Był jeden prawie stuprocentowo pewny sposób, tylko Hosteen nie wiedział, czy dobrze to rozegra…
— Gdyby coś się stało, twój zespół nie zostanie sam — powiedziała cicho Tani. — Hing będzie miała partnera i stado. Orły rozmnażają się powoli, jedna para nie spowoduje zaburzeń w ekosystemie całej planety, a kiedy będzie ich za dużo, przeniesie się je na Trastor. Xikowie wytruli tam wszystkie neosokoły. Użyli za dużo trucizny i zbyt wiele pozostało w środowisku, by dało się odtworzyć ten gatunek. Już próbowano i dlatego władze poprosiły o podobne ptaki. Orły idealnie się do tego nadają.
— A Surra?
Tani uśmiechnęła się.
— Z Surrą byłby najmniejszy problem. Zwiad Kartograficzny znów zaczął działać i lwy są mu bardzo potrzebne. Surra może mieć tyle młodych, ile zechce; kiedy skończą sześć miesięcy, zajmą się nimi trenerzy i znajdą im odpowiednich ludzi. Partnerów dla Baku i Surry mogę mieć w trzy tygodnie.
Hosteen wypuścił ją z objęć i pomógł wstać.
— A co z twoim zespołem, jeżeli to tobie coś się przytrafi? — spytał.
— Minou i Ferarre wraz z Mandy mogą polecieć na i Dulshan. A twój ojciec powiedział mi, że gdy opuszczę; Arzor, Destiny zostanie włączona w skład stada rozpłodowego, bo nie zaakceptuje żadnego innego jeźdźca — Tani niespodziewanie zachichotała. — Powiedział też, że nie wie, czy zaakceptuje jakiegokolwiek ogiera, ale to już jej sprawa. Każdy źrebak, którego urodzi, będzie wiele wart. A kojoty szybko przyzwyczają się do życia na wolności.
Jakby na zawołanie obydwa wróciły wolnym krokiem, nie kryjąc zadowolenia.
Tani bez słowa dosiadła klaczy, a Storm ogiera i po chwili cała grupa zdążała ku zabudowaniom.
Rozsiodłali konie w mniejszej zagrodzie. Choć Tani nic nie mówiła, Hosteen był przekonany, że chciała spróbować sprzęgu natychmiast, zanim zdąży się rozmyślić. Ponieważ jemu także na tym zależało, robił, co mógł, by ją utwierdzić w tej decyzji. Starając się nie zwracać na siebie uwagi, weszli do domu i skierowali się ku pokojowi dziewczyny.
Kiedy się w nim znaleźli, Storm wyciągnął drugie posłanie spod łóżka Tani, oboje położyli się i wzięli za ręce. Oba ptaki przysiadły na grzędzie Mandy, a kojoty i Surra zajęły miejsce w nogach łóżka. Wszystkie zwierzęta były niespokojne; czuły, że to, co ma nastąpić, jest ważne, ale nie bardzo wiedziały, co to ma być i co one mają robić. Tani i Storm zaczęli im to powoli tłumaczyć, ostrożnie dobierając obrazy, emocje i słowa.
W teorii sprawa nie była skomplikowana — zespoły miały się połączyć ze swoimi ludźmi tak jak zwykle. Następnie ludzie mieli spróbować połączyć się ze zwierzętami z drugiego zespołu, a potem, utrzymując więź z każdym ze zwierząt, dokonać sprzęgu swoich umysłów, wykorzystując umysły i możliwości zwierząt. Jeżeliby się im powiodło, powinni zlikwidować kolejno połączenia ze zwierzętami i sprzęg stanie się kompletny.
Zwierzętom w czasie całej tej operacji nic nie groziło, ludziom natomiast tak, choć nie wiedzieli dokładnie co. Zespołom się to nie podobało, ale dały się przekonać, że tak trzeba. Hosteen i Tani zamknęli oczy i wyobrazili sobie po kolei każdego z członków swych zespołów, aż były one kompletne. Storm skupił się i jako pierwszy spróbował nawiązać kontakt z drugim zespołem, zaczynając od Mandy… Tani połączyła się z Mandy, Minou i Ferarre i ze zdziwieniem stwierdziła, że Destiny szuka jej telepatycznie. Nawiązała z nią kontakt i poczuła dziwną siłę, której dotąd brakowało jej zespołowi. A do tego przemożną chęć życia i nieokiełznaną wolę zwycięstwa.
Sięgnęła ostrożnie, szukając umysłu, który znała najlepiej, czyli umysłu Surry. Znalazła go bez problemów — poczuła dumę, siłę i pewność zabójcy. Emocje te miały dziwnie metaliczny posmak. Potem odszukała Hing — ciepłą, przyjazną i ciekawską, co też kryje umysł Tani. Ostatnia była Baku: duma i radość z latania, wolności i polowania. Tani stopniowo wzmacniała więź ze wszystkimi zwierzętami i ostrożnie sięgnęła ku umysłowi Hosteena.
Zabolało niczym oparzenie.
Uzgodnili, że to ona ma próbować ustanowić sprzęg jako silniejsza i mniej doświadczona. Storm spodziewał się, że będzie to bolesne, i znając własną odporność na ból, obawiał się, że uprze się za bardzo i nim zorientuje się, do czego doszło, może ją zabić albo okaleczyć.
Nie mylił się — dotykając jego umysłu, Tani czuła się tak, jakby wkładała rękę w ogień. Cofnęła się odruchowo i spróbowała ponownie.
A potem jeszcze raz.
I jeszcze.
Sprzęg był na wpół kompletny, toteż Storm czuł jej ból i wiedział, z jakim uporem nadal próbowała, mając; wsparcie obu zespołów. Kolejna próba zakończyła się niepowodzeniem i nagle w umysłach ich obojga eksplodował srebrzysty ogień. Destiny zrozumiała, co chciał osiągnąć jej jeździec, i postanowiła mu pomóc. Srebrzysty ogień połączył oba ludzkie umysły, pokonując ból, choć nie było to łatwe. Destiny jednak pozostała nieugięta — robiła to co zawsze, czyli wybierała ewentualną śmierć w walce, nie życie w niewoli. I utworzone przez nią połączenie utrzymało się, a ból zaczął ustępować, aż w końcu zniknął.
Zadowolona Destiny wycofała się z obu ludzkich umysłów — zrobiła to, czego chciał jeździec, a reszta nie należała już do niej.
Hosteen czuł się tak, jakby ktoś stratował mu mózg, ale czuł też, że sprzęg trzyma. Wzmocnił go, na ile mógł, czując ulgę swoją i Tani.
Sprzęg trwał, toteż Hosteen uspokoił zwierzęta z obu zespołów i pozwolił im kolejno odpaść z telepatycznej więzi. Potem nawiązał ze wszystkimi kontakt i przekazał go Tani. Był to ostateczny test, jaki wspólnie wymyślili. Kontakt został nawiązany bez problemów.
Ponownie zwolnił kolejno wszystkie zwierzęta, aż zachował się jedynie sprzęg dwóch ludzkich umysłów. I otworzył oczy, uśmiechając się.
Uśmiech Tani był równie radosny jak jego własny.
Rozluźnił chwyt na jej nadgarstku i skrzywił się, widząc pręgi. Zbyt silnie zaciskał palce.
— Przepraszam — bąknął zmieszany.
Tani spojrzała na swoją rękę i roześmiała się.
— Mamy szczęście, że to jedyna cena, jaką przyszło nam zapłacić. Wiesz, ile ryzykowaliśmy?
— Wiem. Jestem ciekaw, czy ty wiesz.
— Mój ojciec brał udział w jednym z pierwszych eksperymentów. Ten, z kim próbował się połączyć, zginął, a ojciec przez wiele tygodni dochodził do siebie. Matka opowiedziała mi o tym na kilka miesięcy przed śmiercią, podając to jako kolejny przykład marnowania ludzkiego życia przez dowództwo. Myślę, że miała nadzieję, że ojciec utraci swe zdolności. Była pewna, że zdoła odwieść go od samobójstwa, a miałaby go wówczas wyłącznie dla siebie. Ojciec okazał się silniejszy i całkowicie wrócił do stanu sprzed eksperymentu. Przypuszczam, że bardziej bałam się utraty moich zdolności, bo chyba nie odważyłabym się na samobójstwo.
— Życie wymaga większej odwagi. Teraz to zresztą bez znaczenia. Chodźmy coś zjeść, a potem poćwiczymy sprzęganie i pójdziemy wcześnie spać. Poproszę Kelsona, by się tu rano zjawił, i weźmiemy się do roboty.
— Dlaczego jego?
— Bo teraz my zaczniemy polowanie. Na robale i na Xików — odparł, a w jego oczach błysnęła stal. — A on jest dobry w organizowaniu polowań.
— Aha! — ucieszyła się Tani najwyraźniej mająca dość roli ofiary. — Ktoś coś mówił o jedzeniu, zdaje się?
W tym momencie zaburczało jej w brzuchu. Storm roześmiał się.
— Odpocznij. Coś zorganizuję — obiecał. I wyszedł.
Hosteen wrócił po dziesięciu minutach z łupami dla wszystkich obecnych i urządzili sobie może niewyszukaną, za to obfitą ucztę. Jeszcze w jej trakcie Tani zaczęła ogarniać senność. Storm poczekał, aż skończy jeść, zebrał pozostałości i wstał, równocześnie dając swojemu zespołowi telepatyczny rozkaz, by zrobił to samo.
— Śpij. Obudzę cię, gdy zjawi się Kelson. Jutro będzie naprawdę uszczęśliwiony.
Ledwie za nim i zwierzętami zamknęły się drzwi, Tani ziewnęła rozdzierająco. Przepełniała ją radość płynąca taki ze świadomości, że przezwyciężyła własną słabość, jak i ze świadomości, że będzie mogła pomóc przyjaciołom. A jej samej pomógł Władca Bestii, jeden z tych, których matka zobrzydziła jej prawie skutecznie. Teraz Tani była pewna, że Alisha się myliła — oprócz ojca istnieli inni dobrzy Władcy Bestii. Rozebrała się, umyła i poszła spać, uśmiechając się przewrotnie — obudziła się w objęciach Storma znacznie wcześniej, niż on sądził…
Zasnęła, ledwie przyłożyła głowę do poduszki, w dalszym ciągu z pełnym zadowolenia uśmiechem na ustach — życie z godziny na godzinę stawało się ciekawsze…
Oboje zbudzili się wcześnie, ale Tani wylegiwała się długo, rozkoszując ciepłem, obecnością zespołu i sprzęgiem, który mogła uruchomić w każdej chwili, gdy tylko będzie miała Storma w zasięgu ręki. Mogła go wyczuć, ale tak jak podejrzewali, do uaktywnienia sprzęgu potrzebny był fizyczny kontakt. Jednak nawet bez tego mogła określić, gdzie Storm się znajduje, znała dokładny kierunek i odległość.
Co pewnego dnia mogło się przydać.
Wiedziała, że podjęli olbrzymie ryzyko, gdyż szaleństwo było wysoce prawdopodobną ceną. Powód był prosty — w trakcie budowania sprzęgu poznawało się nie tylko myśli drugiej osoby, ale ją całą. Wszystko to, co tkwiło w jej umyśle, zostawało zdublowane u partnera. A mało kto był na tyle silny psychicznie, by w tym momencie nie zgubić się we własnym umyśle.
W ich przypadku tak się nie stało i nie wiedziała dokładnie dlaczego. Może zdublowaniu zapobiegła interwencja Destiny, która wymusiła powstanie sprzęgu w inny niż dotychczas wykorzystywany sposób. A może powodem było to, że oboje byli półkrwi Indianami, a od dawna wiedziano, że Indianie znacznie lepiej niż inne rasy bronią się przed szaleństwem, czego przykładem był choćby jej ojciec. Jego sprzęg się nie powiódł, ale on przeżył i nie oszalał. Tani postanowiła przy pierwszej okazji porozmawiać o tym z Kady — należałoby przeprowadzić testy, bo gdyby rzeczywiście była to zasługa dającego się wyizolować czynnika organicznego, pomogłoby to innym.
Odruchowo cały czas utrzymywała kontakt z umysłem Hosteena, toteż zdała sobie sprawę, że zmierza w jej kierunku, na tyle wcześnie, by zdążyć opluskać się i ubrać nim zapukał do drzwi. Gdy to nastąpiło, kończyła właśnie szczotkować włosy.
— Wejdź! — zaprosiła go. Wszedł i uśmiechnął się.
Odpowiedziała uśmiechem, patrząc, jak witają się z nim kojoty.
— Lubią cię — oceniła.
— Z wzajemnością.
Tani zaplotła z wprawą włosy i zaproponowała:
— Zróbmy to, zanim znowu stchórzę!
Storm, który nie odzywał się słowem, gdy plotła warkocz, pokręcił głową.
— Nie stchórzysz. Poprosiłem Kady, by zostawiła robala w zamkniętym pojemniku. Będziemy z nim sami, by nic cię nie rozpraszało. Jeśli zdołamy go usłyszeć, potem pomoże nam Brad: musimy ustalić, z jakiej odległości jesteśmy w stanie go odbierać i czy potrafimy określić kierunek. Pozostali przylecą, gdy będziemy mieli im coś konkretnego do zakomunikowania. Inaczej Dumaroy znowu zacznie się pienić. Zawsze to robi, gdy wie, że przeciwnik istnieje, ale nie wie jeszcze, jak się do niego dobrać. Zwłaszcza jeśli tym przeciwnikiem są Xikowie.
— Zdaje się, że już go lubię — oznajmiła niespodziewanie Tani.
— Kogo? Dumaroya?! — zdumiał się Storm. — Nie mówię, że jest zły, no i był doskonałym żołnierzem. Ale to choleryk, narwaniec, krzykacz i nie lubi tubylców.
— A to dlaczego?
Hosteen wzruszył nieco bezradnie ramionami.
— To stara historia… Jego ojciec zachorował, więc matka pojechała dopilnować stada. Koń ją zrzucił i solidnie się potłukła. Znaleźli ją Norbie. Kurowali, jak umieli, ale została do końca życia kaleką. Jej mąż obwiniał ich o to, bo kogoś musiał obwinie. Twierdził, że gdyby przywieźli ją zaraz do domu i wezwałby pomoc medyczną, wszystko byłoby dobrze. A oni zabrali ją do obozu i oddali pod opiekę szamana. Rig był wtedy za mały, by wyrobić sobie własne zdanie, wiedział tylko, że matka wyjechała cała i zdrowa, a wróciła po tygodniu jako kaleka, którą ciągle coś bolało. No i ojciec cały czas powtarzał, że to wina tubylców. Okazało się też, że przy upadku poroniła i Rig pozostał jedynakiem. Aha, to wszystko wiem od Brada. Opowiedział mi to kiedyś, gdy naprawdę wściekłem się na Dumaroya i miałem zamiar skuć mu gębę. Dodał, że Rig uwielbiał matkę i że ona nigdy nie oskarżała Norbiech, ale on wolał wierzyć ojcu. Łatwowierny zresztą pozostał. I narwany. Parę lat temu dał się zwieść jak dziecko i zrobił z siebie durnia, bo jak zwykle zwalił wszystko na tubylców i zaczął działać, zamiast pomyśleć. Okazało się, że oni nie mieli z tym nic wspólnego, ale Dumaroy nadal uważa, że generalnie wszystkiemu są winni. Tyle że ostatnio trochę opieszałej przystępuje do działania. A o jego podejściu do Norbiech najlepiej świadczy fakt, że jako jedyny hodowca w okolicy nie miał i nie ma ani jednego jeźdźca Norbie, najmuje wyłącznie ludzi. Można wiedzieć, dlaczego go zaczynasz lubić?
Tani potrząsnęła głową. Nie wdając się w szczegóły i nie wyjaśniając, dlaczego doskonale rozumie dzieciaka, na którego ojciec przelał winę za to, że był chory i nie zrobił tego, co powinien, przez co ucierpiała żona, a on, nie mogąc obwiniać siebie, obwinił tubylców, powiedziała po prostu:
— Bo jest podobny do ciebie.
I dzięki tej uwadze do samego laboratorium dotarli w milczeniu, bo Stormowi mowę z wrażenia odebrało.
A potem znaleźli się sam na sam z robalem i Dumaroy, jak i cała rozmowa wywietrzały obojgu z głowy natychmiast.
Tani zadrżała.
Hosteen ujął delikatnie jej dłoń i powiedział:
— Uaktywnij sprzęg.
Tani powoli zrobiła, co kazał, i jeszcze wolniej poszukała emocji robala. Gdy je znalazła, było to niczym fizyczne uderzenie. Głód! Rozkosz — Ból! Zabić i zjeść! Cofnęła się, odcinając się od tych emocji tak, jakby zatrzaskiwała z impetem drzwi.
Hosteen także to poczuł.
— Dobra, wyjdźmy na zewnątrz — zaproponował. — Chcę coś sprawdzić.
Starannie pozamykał za sobą drzwi, a gdy znaleźli się na świeżym powietrzu, powiedział:
— Zamknij oczy i nie otwieraj ich, dopóki ci nie powiem, dobrze?
— Dobrze.
Storm na chwilę odszedł, a gdy wrócił, ujął ją za ramiona i okręcił parokrotnie, aż zaczęło się jej lekko kręcić w głowie.
— Nie otwieraj oczu i nie próbuj wyczuć emocji robali. Pomyśl o tym tak, jakbyś szukała źródła ciepła, odległego ale wyczuwalnego — wyjaśnił. — I pokaż ręką, gdzie jest robal.
Tani powoli wyciągnęła rękę w stronę, z której dobiegło to coś nieprzyjemnego i odległego. Dopiero wtedy otworzyła oczy. Jej dłoń wskazywała kierunek przeciwny do tego, w którym znajdowało się ruchome laboratorium.
— To na nic! — jęknęła rozczarowana.
— Żadne na nic. Przestawiłem pojemnik, bo chciałem uniknąć możliwości, że wskażesz laboratorium podświadomie, pamiętając, gdzie stoi.
— To… udało się?
— Jak najbardziej. Brad!
Zawołany wyszedł zza szopy i pomachał ręką.
— Jestem tu — zapewnił. — Przechodzimy do następnego etapu. Wejdźcie do domu i napijcie się swankee, będę potrzebował paru minut.
Zrobili, co proponował. Dopiero nad kubkiem ulubionego napoju Tani zaczęła się odprężać. Hosteen pozwolił jej spokojnie wypić ciepły, aromatyczny płyn, co zajęło jej trochę czasu, i dopiero wtedy wyszli ponownie na zewnątrz.
— Brad odjechał z pojemnikiem, ledwie weszliśmy do domu, czyli jakieś dziesięć minut temu — wyjaśnił. — Powiedz mi, w którą stronę się udał.
I ujął jej dłoń.
Tani zamknęła oczy i powoli kręciła głową, aż zarejestrowała to samo niemiłe wrażenie co poprzednio. Wyciągnęła dłoń i otworzyła oczy. Wskazywała drogę prowadzącą do miasta.
— Zgadza się? — spytała.
— Zobaczymy. — Hosteen uniósł komunikator i powiedział. — W porządku, asizi. Wracaj.
Poczekali kilka minut, aż na drodze pojawiła się sylwetka jeźdźca.
— Wygląda na to, że się zgadza — ocenił Storm.
Brad podjechał do nich i spytał z uśmiechem:
— Dobrze poszło?
— Doskonale, trafiła za pierwszym razem. Teraz trzeba ściągnąć Kelsona. Chcę, żeby sprawdził, w jakiej odległości Tani straci kontakt z robalami. Ich atak wyczuła, będąc dziesięć mil od nich.
— Ale podczas snu — zaprotestowała dziewczyna. — Poza tym było ich znacznie więcej, a podczas jedzenia na pewno wysyłały silniejsze sygnały.
— To wszystko prawda — przyznał Storm. — Ale teraz masz do dyspozycji sprzęg i może sama siebie zaskoczysz. Na razie wiemy, że wyczuwasz je na kilka mil, co jest pocieszające, ale nie bardzo pomocne: możemy w ten sposób wejść prosto na Xików, i to bez żadnego ostrzeżenia.
Tani pokiwała głową: to było sensowne.
Wrócili do domu i Storm zajął się nawiązaniem łączności z Kelsonem. Ten był zachwycony tym, co usłyszał, i obiecał, że zjawi się za godzinę.
Kelson dotrzymał słowa.
Ledwie helikopter wylądował, wypadł z niego, dobiegł do oczekujących i spytał:
— To prawda, że możecie je znaleźć?
— Wygląda na to, że tak, ale uspokój się. Chcemy sprawdzić, z jakiej odległości Tani jest w stanie je wyczuć i czy potrafi tę odległość określić. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, będziesz miał pole do popisu: zwołamy ludzi i zaczniemy polowanie.
— Dobrze by było — warknął Kelson. — Naprawdę dobrze. W porcie wybuchły zamieszki. Jakiś idiota zobaczył lądującą jednostkę i narobił wrzasku, że to Patrol. Skończyło się na dziesięciu rannych i sześciu aresztowanych. Jeśli nie będziemy mieli czegoś konkretnego, na czym ludzie mogą skupić uwagę, sytuacja może się powtórzyć. Poza tym taka wiadomość bardzo podniosłaby morale.
— W takim razie bierzmy się do roboty — zdecydował Brad. — Storm i Tani, do helikoptera. Opaski na oczy i zatyczki do uszu gotowe, więc nie będziecie znali ani kierunku ani odległości. Zaraz do was dołączę.
Pół godziny później Brad oznajmił z zadowoleniem: — To było dwanaście mil. I właściwie określony kierunek. Teraz spróbujemy czegoś trudniejszego. Tani, spróbuj ustalić nie tylko kierunek, ale i odległość.
Po dwóch dniach wytężonej pracy z większą liczbą robali — Brion wyprodukował jeszcze dwa, w tym wojownika — okazało się, że Storm miał rację. — Dzięki sprzęgowi Tani była w stanie wyczuć je z dwudziestu mil, określić kierunek i w przybliżeniu odległość. Im bardziej jednak wzrastała odległość, tym głębszy kontakt musiała nawiązywać z robalami. Kończyło się to atakami nudności.
— Jak ona się czuje? — spytał po kolejnym teście Brad.
— Źle. W nocy wymiotowała, mimo że nie robiliśmy żadnej próby. Prawie przestała jeść, bo i tak nic w żołądku nie utrzyma. Ale teraz już nie przestanie, dopóki nie wygramy… Wspominała coś o pochodzeniu od Siostry Wilków. Jesteś Czejenem. O co tu chodzi, wiesz?
— Od Siostry Wilków? — powtórzył zaskoczony Brad. — To stara historia, ale jeśli Tani pochodzi od niej w prostej linii, to dla niej ważne… Siostra Wilków żyła na początku XVIII wieku i pierwotnie nazywała się Brzozową Łanią. Należała do tych, których zwą Berdache: jedna płeć zachowuje się jak druga. Mimo że była kobietą, została myśliwym, i to tak dobrym, że przyjęto ją do grona wojowników. Zasłynęła z umiejętności kradzieży koni. W czasie jednego ze starć z grupą Kiowów jej brat został trafiony strzałą i spadł ze swego wierzchowca. Wróciła po niego, mimo że cały czas do nich strzelano. Została ranna, ale uratowała go. Potem regularnie zabierano ją na wyprawy wojenne. Wzięła też udział w wielkim napadzie na Kiowów, kiedy to zdobyto wiele koni. Zabiła wówczas w walce wręcz wielkiego wojownika, osłaniając poważnie rannego przyjaciela.
— Wtedy zmieniono jej imię?
— Wtedy. Było wielkie święto, a ona rozdała wszystkie konie, a miała ich ponad dwadzieścia. Dziadek mówił mi, że podobnej wspaniałomyślności nikt nie pamięta. Potem opowiedziała o ostatniej bitwie i wtedy wódz nadał jej nowe imię. Od tego dnia nazywano ją Siostrą Wilków i traktowano jak wielkiego wojownika.
— Założyła rodzinę?
— Później tak. Wyszła za równie szanowanego wojownika i miała dwoje dzieci: chłopca i dziewczynkę. Po śmierci ojca zabitego w jakimś starciu matka zamieszkała z nimi i opiekowała się dziećmi, gdy Siostra Wilków wyruszała na wojenną ścieżkę. Zginęła parę lat później w bitwie, prawdopodobnie próbując uratować pozbawionego konia i towarzysza, ale tego nie wiem na sto procent.
— Uzyskała akceptację jako wojownik dlatego, że kogoś uratowała, i zginęła prawdopodobnie z tego samego powodu… — podsumował Storm. — Myślę, że dla Tani to jest właśnie najważniejsze. Jej ojciec także zginał, ratując przyjaciół. Szamanka miała rację: przywiązaliśmy ją do siebie i do tej ziemi i jest gotowa umrzeć, by nam pomóc. Nawet nauki matki do tego pasują: źle jest walczyć, ale dobrze jest ratować. Odszukanie robali pasuje do wszystkiego, w co wierzyła i wierzy.
— A jak jej to idzie?
— Wygląda na to, że może je wyczuć z odległości dwudziestu mil, ale trzeba pamiętać, że próby robiliśmy z trzema robakami, a będzie miała do czynienia ze znacznie większą ich liczbą. Sądzę, że zdoła namierzyć je z dużo większej odległości.
— Dobrze by było, ale i dwadzieścia mil wystarczy, jeżeli będzie musiało. Kelson organizuje wyprawę, nie ma na co dłużej czekać. W nocy wrócił Logan z wiadomością od Ukurtiego: Shosonna są gotowi. Kontaktował się także z innymi szamanami: jeśli udamy się, by walczyć z Nocną Śmiercią, będą nas chronić słupy pokoju. Nitra zezwolą nawet na przeloty helikopterów. Norbie tak samo. Dwa dni temu klan Nitra stracił grupę myśliwych. Aha, Nitra także będą respektować słupy pokoju. To zasługa szamanki klanu Djimbuta.
Storm gwizdnął cicho.
— Musieli ponieść naprawdę duże straty, skoro godzą się na takie ustępstwa — ocenił.
— Logan też tak uważa. Klany Nitra znajdują się w zasięgu robali i to, że są tuż przy granicach terenów łowieckich Norbiech, mówi samo za siebie. Skoro zgodzili się na przeloty, to znaczy, że sami nie potrafią znaleźć robali. Jeżeli nam się uda, zrobią wszystko, by pomóc.
— A właściwie to jaki oddział zbiera Kelśon?
— Was dwoje z zespołami, poza klaczą, bo podróżować będziecie helikopterem — wyjaśnił Brad. — Tani dała się przekonać, więc na szczęście nikt nie będzie musiał próbować załadować tej diablicy na pokład. Wy polecicie helikopterem Kelsona wraz z nim. Ze stolicy przylecą dwie duże maszyny zorganizowane przez władze. W każdej po dwudziestu ludzi: w części hodowcy i koloniści z okolic, w części policjanci, w części ochroniarze z portu kosmicznego.
— Myślisz, że to wystarczy?
— Tego nikt nie wie. Kelson zorganizował regularną mobilizację i przynajmniej drugie tyle czekać będzie w porcie jako odwód. W razie potrzeby helikoptery mają ich szybko przerzucić na miejsce akcji. Taki przynajmniej jest plan.
— Żaden plan nie pozostaje aktualny po nawiązaniu pierwszego kontaktu z wrogiem.
— Zgadza się i Kelson o tym wie, ale w tej chwili nic więcej nie wymyślimy. Nakarm Tani i idźcie spać. Jeśli będziesz musiał, daj jej coś na sen, bo ruszamy przed świtem.
Tani już spała, gdy Hosteen ją znalazł. Trudno się było temu dziwić — ostatnie dni były pełne napięcia i wyczerpujące tak fizycznie, jak i psychicznie, co widać było po jej podkrążonych oczach i wyostrzonych rysach. Od prawie trzech dni nic nie jadła, bo niczego nie zdołała utrzymać w żołądku. Gdyby nie siła i równowaga wniesione do sprzęgu przez Storma, jej umiejętności na nic by się nie przydały, wcześniej bowiem by się załamała.
Storm cicho zamknął za sobą drzwi i poszedł sprawdzić, co dzieje się z Hing, która od dwóch dni miała partnera, atrakcyjnego i przystojnego, którego natychmiast zaakceptowała. Według Tani za dwa, trzy dni będą gotowe młode hodowane na Arce i Hing wreszcie zyska prawdziwe stado. Prawdopodobne zresztą było, że szybko się ono powiększy w całkiem naturalny sposób.
Na pokładzie Arki znajdowały się także w pełni dojrzałe zwierzęta w stanie hibernacji, które wyhodowano,: ale które z rozmaitych powodów nie trafiły do miejsca; przeznaczenia. To spośród nich miano wybrać partnerów dla Surry i Baku, o ile dobrze zrozumiał wyjaśnienia Tani. Kiedy skończą z robalami, naturalnie.
Uśmiechnął się krzywo na wspomnienie dziewczyny, a raczej tego, jak zmieniała się jego o niej opinia. I jej o nim także. Ostatnie dni były przełomowe. Obserwował, jak przełamuje strach i obrzydzenie, wymiotuje i znów próbuje.
Kiedy to się skończy… Prychnął pogardliwie — ostatnio wszyscy ciągle to powtarzali, a on miał nieodparte wrażenie, że powtarza to od paru lat. Konkretnie od chwili pojawienia się na Arzor. I zawsze, kiedy skończył się jakiś problem, ledwie człowiek zdążył złapać oddech, zaczynał się następny — i tak w kółko.
A przecież tak niewiele pragnął: ziemi i spokoju. Ziemię miał — jako weteranowi należało mu się ponad trzy tysiące akrów, a za zlikwidowanie grupy Xików rząd planetarny dołożył mu jeszcze półtora tysiąca i obniżył podatek importowy na dziesięć lat. Nawet już wybrał i sprawdził teren w rejonie Limpopo, leżący pomiędzy granicą Basin a ziemią Brada. Zbudował tam prowizoryczne schronienie, czyli niewielki domek, kupił zaczątek stada i najął jeźdźców — co do jednego Norbiech. I niczym więcej nie zdołał się zająć.
Widząc zwinięte w jeden kłębek dwie fretki, zdecydował, że Hing będzie miała jutro wolne. W poszukiwaniach na taką odległość nie mogła się przydać, do walki specjalnie się nie nadawała, a kopania i szukania ukrytych przejść nie przewidywał.
Zadowolony z decyzji wrócił do swego pokoju i położył się spać.
Wstał wcześnie i, ubierając się, założył wszystkie pamiątki plemienia: pas, naszyjnik i bransoletę. Podejrzewał, że dziś przydadzą mu się najsilniejsze leki, jakimi dysponował.
Potem poszedł obudzić Tani.
Godzinę później na pograniczu Basin wylądowały trzy helikoptery. Storm i Tani zaczęli poszukiwania, a reszta — nawet Dumaroy — czekała cierpliwie w milczeniu.
Tani znalazła to, czego szukała, a wrażenie było tak silne, że podskoczyła i z najwyższym trudem hamowała odruch wymiotny. To, co odbierała, było znacznie silniejsze od obrzydliwych emocji, do jakich przywykła w czasie prób.
— Tam — wskazała drżącą ręką. — Przynajmniej dziesięć mil, prawdopodobnie więcej. Jest ich cała masa!
Niespodziewanie podszedł do niej Dumaroy i poklepał ją delikatnie po ramieniu.
— Dobrze się spisałaś — pochwalił. — Wiem, że niełatwo ci to przyszło, ale spisałaś się na medal.
I odmaszerował w stronę helikoptera, w którym czekali osadnicy.
Storm spoglądał w ślad za nim, nie mogąc otrząsnąć się z zaskoczenia — nigdy nie widział go tak pełnego zrozumienia, by nie rzec współczucia. I prawdę mówiąc, nie spodziewał się zobaczyć. Jedynym wytłumaczeniem było to, że musiał naprawdę polubić Tani…
Wystartowali, kierując się na pustynię, prosto ku jej sercu zwanemu Blue. Największemu pustkowiu na całej planecie, nad którym z uwagi na wiatry i turbulencje nie był w stanie przelecieć żaden helikopter. Kierunek, który wskazała Tani, sugerował jednak, że ich cel znajduje się na obrzeżu tego rejonu, gdzie warunki panujące w powietrzu nie były aż tak straszne.
Przebyli ponad 55 mil metodą krótkich przelotów z międzylądowaniami pozwalającymi Tani lepiej wyczuwać robale. Znaleźli się na terenie całkowicie pozbawionym roślinności i zbyt niegościnnym nawet dla Nitra, których tereny łowieckie otaczały ten obszar. Krajobraz tworzyły zerodowane przez wiatr iglice skalne, kaniony i głazy rozmaitych wielkości — doskonały teren da założenia bazy, która miała pozostać niezauważona, i do obrony.
Wylądowali po pokonaniu kolejnych pięciu mil. Tani wysiadła, rozejrzała się i nieco bezradnie wzruszyła ramionami.
— Prawie jesteśmy — powiedziała głośno. — Są gdzieś bardzo blisko… gdzieś tam… I wskazała ręką kierunek. Jakby na ten znak coś czarnego wyskoczyło nagle zza kamienia, ale do celu nie dotarło. Mandy siedząca na ramieniu dziewczyny wykonała gwałtowny ruch i złapała robala dziobem. Głośny trzask oznaczał jego koniec. W następnej chwili zaczęło się piekło.
Wydawało się, że ziemia zaczęła się ruszać, gdy ze wszystkich szczelin i zakamarków we wskazanym przez Tani; kierunku wyroiły się robale i pokryły żywym dywanem skały, kierując się ku ludziom, a głównie ku Tani.
Kelson na szczęście był gotów. Połowę ludzi uzbroił w miotacze ognia, drugą w stunnery i granaty głuszące oraz pistolety laserowe na wszelki wypadek. Wszyscy mieli skórzane rękawiczki i specjalne ochraniacze na szyje sporządzone ze skóry yorisa i nasączone specyfikiem, którego, jak odkryli Kady i Brion, robale nie cierpiały. Jako pierwsze odezwały się stunnery, po czym z głuchym hukiem zawtórowały im miotacze ognia.
Robale atakowały falami i falami ginęły spalone, na popiół bądź zabite ładunkami ze stunnerów, które dla nich miały śmiertelną moc. Tani, Mandy i pilnujący dziewczyny Hosteen nie wzięli udziału w likwidacji robali, która zresztą nie trwała długo.
Gdy ostatni przestał istnieć zmieniony w płonące truchło, zapadła cisza przerywana jedynie cichym sykiem gotowych do dalszego użycia miotaczy.
Przerwał ją Dumaroy:
— Ten twój kot nie czuje przypadkiem Xików?
Surra rzeczywiście szczerzyła kły, a z jej gardła wydobywał się cichutki, za to wściekły charkot. Zabijała już Xików i czekała na kolejną okazję, a czuła ich bliskość, więc okazja powinna się szybko nadarzyć. Hosteen skoncentrował się i nawiązał z nią kontakt telepatyczny, czując, że Tani też to zrobiła.
Wszyscy troje uważnie przyjrzeli się okolicy, wymieniając spostrzeżenia, aż zauważyli to, co w pierwszej chwili im umknęło: doskonale zamaskowane drzwi. Gdyby nie Surra Hosteen nie spostrzegłby ich, mimo że przeszkolono go pod kątem szukania takich właśnie dobrze zakamuflowanych kryjówek. Wskazał znalezisko Kelsonowi, tłumacząc, po czym można je rozpoznać.
— Dobra! — ucieszył się oficer. — Jackson, w tej trójkątnej skale są drzwi, wysadź je, ale nie rozwal reszty. Chcemy dostać się do środka, a nie zablokować wejście.
Dzięki wskazówkom Hosteena ładunki zostały założone szybko i sprawnie we właściwych miejscach i gdy wszyscy schronili się za głazami — detonowane. Gdy rozwiał się dym i kurz, ich oczom ukazało się wejście do sporego tunelu. Pierwsi dopadli go policjanci, ale Dumaroy ze swoimi ludźmi deptał im po piętach. Wywiązała się krótka, ale zacięta strzelanina, gdy grupa Xików próbowała zagrodzić im drogę. Wybili ich do ostatniego i wbiegli do groty, do której prowadził najszerszy tunel.
Tani pilnowana przez kojoty, Baku i Mandy podgryzającą co mniej spalone robaki została na zewnątrz, a Kelson, Storm i Surra zamykali atak. Po opanowaniu groty Kelson podzielił ludzi na mniejsze oddziały i wysłał je, by przeszukały i oczyściły z Xików boczne korytarze i wszystkie pomieszczenia bazy. W kilku miejscach rozległy siej strzały z laserów i wybuchy granatów, ale za każdym razem starcie szybko się kończyło.
Surra zainteresowała się jednym z bocznych tuneli, w którym nie było żadnych drzwi. Storm przyjrzał mul się, przywołał Kelsona i spytał:
— Ilu ludzi zostawiłeś na straży helikopterów? Bo coś mi się wydaje, że Surra znalazła zapasowe wyjście.
— Nikogo nie zostawiłem! — wykrztusił śmiertelnie blady Kelson.
W następnej sekundzie obaj gnali tunelem co tchu, poprzedzani przez Surrę, której Storm przekazał telepatycznie, że Tani grozi niebezpieczeństwo. Ona też pierwsza dotarła do otwartego wyjścia i wyskoczyła na zewnątrz. Kelson i Storm byli tuż za nią. Wypadli ze skalnej ściany, w której ukryte były drzwi, i rozejrzeli się szybko.
Zza pary iglic po lewej stronie dobiegł krzyk orła i strzał, a potem wściekłe poszczekiwanie zmieszane z wrzaskami trudnymi do zidentyfikowania. Między iglicami ukazała się Baku nabierająca szybko wysokości, by jeszcze szybciej zanurkować i zniknąć z pola widzenia.
Storm przyspieszył, mając przed sobą wściekle warczącą Surrę. Wypadł zza iglic i zobaczył Tani szarpiącą się z Xikiem. Drugi słabo oganiał się przed kolejnym atakiem Baku, krwawiąc obficie z głębokiej rany na głowie. Trzeci opędzał się przed kojotami, a nad jego głową Mandy właśnie zakończyła wznoszenie.
Surra dopadła zlanego zielonkawą posoką przeciwnika Baku, a równocześnie walczący z Tani zdołał uwolnić jedną rękę i zdzielić ją na odlew. Zamroczona dziewczyna cofnęła się o pół kroku i wtedy Hosteen zrozumiał, o co toczyła się między nimi walka. Tani desperacko próbowała wyrwać mu broń i nie dopuścić do ostrzelania zwierząt. Mandy zwinęła skrzydła i runęła w dół, Surra odwróciła się od zabitego przeciwnika, ale Xik zyskał sekundę, by strzelić, i żadne ze zwierząt nie mogło dopaść go na czas, by mu to uniemożliwić. Hosteen odbił się i rozpaczliwym szczupakiem rzucił się ku niemu w chwili, gdy tamten wycelował. Lewą ręką dosięgnął lufy w momencie, gdy Xik nacisnął spust. Poczuł żar ogarniający przedramię, ale zdołał podbić lufę. A w następnej sekundzie pchnął wroga nożem, tak iż zagłębił się on w ciele aż po rękojeść. Natychmiast wyszarpnął broń i uderzył ponownie.
Za plecami usłyszał głuche łupnięcie i trzask pękających kości — Mandy załatwiła swego przeciwnika. Zadźgany przez niego leżał na ziemi, a on sam klęczał, czując ogień w zranionej ręce… Powoli zebrał się w sobie i wstał, rozglądając się.
Jego przeciwnik poruszył się i powiedział coś chrapliwie. Widząc, że Tani jest cała i zdrowa, Hosteen przyklęknął i warknął ostro, używając zwięzłego stylu wojskowej odmiany języka wrogów:
— Melduj! — widząc zaś kątem oka stojącą już obok Tani, syknął. — Wracaj do tunelu i pilnuj, żeby mi nikt nie przeszkadzał.
Po czym skupił całą uwagę na przepełnionych nienawiścią oczach obcego.
— Melduj! — zażądał ponownie.
Ten roześmiał się zgrzytliwie i wycharczał coś tak cicho, że Storm musiał się pochylić, by go zrozumieć.
— I tak przegraliście. To była tylko wysunięta placówka. Laboratorium jest gdzie indziej i nie znajdziecie go. Te robaki były tylko próbną serią. Lepsze właśnie dojrzewają. Kiedy zaczną się lęgnąć, zaleją ten świat i zeżrą was wszystkich!
— Gówno wiesz! — warknął równie chrapliwie Hosteen. — Znaleźliśmy placówkę, znajdziemy laboratorium. I spalimy je razem z robalami i twoimi przyjaciółmi. Nie pozostanie nikt, kto mógłby obudzić twoją duszę, wzywając cię po imieniu!
Z kącika ust umierającego popłynęła stróżka zielonej krwi, gdy ponownie się roześmiał.
— Przyjaciół nie mam, tylko podkomendnych. Możecie znaleźć laboratorium, ma autozabezpieczenia. Znajdziecie, wyklują się szybciej, nie znajdziecie, wyklują się o czasie. Wysadzicie je i skończycie ze sobą. Ten świat już straciliście. Stracicie i inne. A moją duszę obudzi mój syn.
Hosteen bardziej wyczuł, niż dostrzegł, że Tani stanęła obok niego.
Xik też ją zauważył — splunął, ale miał zbyt mało sił, by ślina zmieszana z krwią doleciała do celu.
Tani złapała Hosteena za prawy nadgarstek i uaktywniła sprzęg. A potem położyła dłoń na czole Xika.
Storm zaś prawie krzyknął rozkazująco:
— Gdzie jest laboratorium?
Zapytany spojrzał wściekle na Tani, opluł sam siebie w kolejnej nieudanej próbie oplucia jej i zmarł.
Storm zaś zatoczył się, czując pełną falę bólu, którą dotąd blokowała adrenalina. W mózgu czuł żar zranionego ramienia i ledwie słyszał głos Tani wołającej go po imieniu…
A potem ktoś rozciął mu rękaw koszuli i przylepił do przedramienia plaster przeciwbólowy. Powoli zaczęło mu się rozjaśniać w głowie… Brad był obok i pomógł mu wstać, a potem powoli prowadził w stronę helikoptera, ignorując jego niezbyt składne protesty, że muszą zostać i szukać laboratorium… Z drugiej strony też ktoś go podtrzymywał… Obrócił z wysiłkiem głowę i stwierdził, że to Tani… Uroczo wyglądała, a teraz odleci z planety… Nie chciał, żeby to zrobiła… Potrzebował jej… Zaczął coś mamrotać, ale sam stwierdził, że to bełkot bez sensu, więc zamilkł, zebrał się w sobie i palnął:
— Kocham cię, zostań ze mną na Arzor!
A potem ktoś zgasił światło i została jedynie ciemność.
Storm obudził się z bolącą ręką, ale ból był tępy i nieśmiały — bardziej przypominał ćmienie niż żar, który pamiętał. Na fotelu stojącym obok łóżka siedziała Tani, mając po jednej stronie zwiniętą w kłębek Surrę, po drugiej rozciągnięte wygodnie i posapujące przez sen kojoty. Musiała wyczuć, że odzyskał przytomność, bo uśmiechnęła się i spytała:
— Zostaniesz z nami na dłużej?
— Nie wiem… Co się stało?
— Zemdlałeś. Dumaroy zaniósł cię do helikoptera, a medyk ocenił, że jesteś zbyt wyczerpany, by dalej robić sobie krzywdę, i położył cię spać na czterdzieści osiem godzin. A potem mnie też uśpił z tego samego powodu. Obudziłam się parę godzin temu i zjadłam śniadanie z Bradem i Loganem. Kiedy spałeś, opatrzono ci rękę — medyk stwierdził, że uratowała cię koszula, ale i tak solidnie oberwałeś. Masz poparzenia i zakaz używania ręki przez co najmniej dwa tygodnie.
Pod wpływem jej słów przypomniały mu się ostatnie wydarzenia, i to ze szczegółami.
— Ja mu dam dwa tygodnie! — burknął. — Słuchaj, byliśmy w sprzęgu. Zdołałaś coś odebrać od tego Xika, nim zmarł?
— Zdołałam zobaczyć pewien obraz, ale będziesz musiał pomóc mi go zrozumieć i ewentualnie wykorzystać.
Spojrzał jej prosto w oczy i powiedział:
— Ja też będę potrzebował twojej pomocy, i to do znacznie ważniejszych rzeczy… ale to może trochę poczekać.
Tani zachichotała radośnie i oznajmiła:
— Za długo nie może czekać. Twój ojciec zaczyna omawiać szczegóły ślubu, Logan chce był świadkiem, a Kady wypytuje się o twoje ziemie, a konkretnie o to, czy będziemy mieli za co żyć, czy też gotówka będzie najlepszym prezentem ślubnym.
Storm zamarł z otwartymi ustami, i to na całkiem długą chwilę.
— Jakim cudem…? — wykrztusił, odzyskując dar wymowy.
— A takim, że oświadczyłeś mi się przy ponad czterdziestu świadkach. Niby jakim cudem nikt nie miał się o tym dowiedzieć? — spytała słodko.
Zaczerwienił się i bąknął:
— Cholera, faktycznie… Chyba nie mam wyjścia, Czejenek lepiej nie wkurzać — wyciągnął do niej zdrową rękę i poczekał, aż przesiądzie się na łóżko. — Wyjdziesz za mnie?
Zamiast odpowiedzi pochyliła się i pocałowała go. Trwało to jeszcze dłużej niż jego niemota przed chwilą.
— Chyba nie mam wyjścia, Navaho lepiej nie wkurzać —odparła Tani z błyskiem w oczach. — Ale teraz porozmawiajmy o robalach.
I wyprostowała się.
— Dobra — Hosteen spoważniał. — Co odebrałaś, gdy go dotknęłaś?
— Obraz pustyni. Wyglądało to tak, jakbym stała i patrzyła w dół na suchy, pustynny krajobraz, gdzie poruszał się tylko pył. Nie umiem rysować, a to była po prostu pustynia…
— I o tym kawałku pomyślał, gdy zażądałem informacji, gdzie jest laboratorium… Był pewien, że go nigdy nie znajdziemy. To, co widziałaś, to najprawdopodobniej widok z głównego wejścia. Jeżeli go dobrze zrozumiałem, to laboratorium jest głębiej na terenie Blue. Jeśli zdołamy zidentyfikować ten obraz, znajdziemy robale. Pokaż mi go!
Tani potrząsnęła przecząco głową.
— Ani myślę. Najpierw coś zjesz, potem zobaczysz się z Bradem i Loganem.
I nim zdążył coś powiedzieć, wyszła. Hosteen usłyszał, że rozmawia z kimś na korytarzu, a potem do pokoju wszedł Brad.
— Jak się czujesz? — spytał.
— Przeżyję. Jaki jest wynik rajdu?
— Wytłukliśmy wszystkich; na zewnątrz wydostało się tylko tych trzech. Potem wróciliśmy do podziemi i przeczesaliśmy je naprawdę dokładnie. Najciekawsze pomieszczenie odkryła Minou. Był w nim Xik, kupa sprzętu i cała masa informacji. Mieli, ścierwa, wcale dalekosiężne plany wobec Arzor. Teraz są w drodze do dowództwa. Część, sądzę, że to co najważniejsze, była zaszyfrowana. Z tym sami byśmy sobie nie poradzili.
— Szyfry Xików nie są łatwe do złamania. Nie wiadomo, czy nasi spece zdążą na czas. Ten, którego zabiłem, był tu dowódcą. Miał stopień pierwszego komendanta. Nie marnowaliby tak wysokiego rangą oficera tylko na taką placówkę. Ilu ich w ogóle tam było?
— Dwudziestu dziewięciu, wliczając urzędnika w tajnym pokoju.
— Wzięliście go żywego? Musiał być specjalistą, a tacy dużo wiedzą.
Brad westchnął ciężko.
— On też o tym wiedział i dlatego łyknął truciznę na nasz widok. Błyskawicznie działającą, nic nie mogliśmy zrobić. Zwierzęta sprawdziły, czy nikt więcej nie pozostał żywy, a w podziemiach zostawiliśmy na wszelki wypadek wartowników. Kelson wrócił tam ze sprzętem do prześwietlania ścian, ale znalazł tylko dwa ukryte pomieszczenia z aparaturą, żadnych Xików. Resztą zajmie się ekipa z dowództwa. Już jest w drodze. Założyliśmy tylko prowizoryczne drzwi i zostawiliśmy kilku ludzi z radiostacją. Wy oboje już w tym czasie spaliście. Tani obudziła się pierwsza i chciała z tobą posiedzieć, póki się nie obudzisz.
Brad urwał i spojrzał na niego pytająco, najwyraźniej nie chcąc głośno zadać tego pytania.
Hosteen uśmiechnął się.
— Zgadza się, asizi: możesz przygotowywać wesele, ale dopiero jak skończymy z robalami.
Bezwstydnie podsłuchujący w korytarzu Logan wrzasnął radośnie, aż echo odbiło się od ścian.
Storm skrzywił się, bo aż mu w głowie zadudniło, i warknął:
— Zrobisz to jeszcze raz i możesz przestać marzyć o zostaniu świadkiem!
Logan uśmiechnął się złośliwie.
— A wiesz, kogo Tani chce na świadka? — spytał. Hosteen pokiwał głową.
— Cóż, paru Nitra też się tu zmieści, tym bardziej że będziemy musieli poprosić ich o pomoc — powiedział spokojnie i dodał, patrząc na Brada: — Tani odebrała obraz z umysłu umierającego oficera. Sądzimy, że to widok z głównego wejścia do laboratorium, a jeśli nie, to z wejścia do strzegących je umocnień. Kiedy się sprzęgniemy, powinienem też to zobaczyć. Powiem wam wtedy, co widziałem, ale wydaje mi się, że bez pomocy tubylców nie znajdziemy tego miejsca.
— Przepraszam! — rozległo się w tym momencie od drzwi i wkroczyła Tani z tacą zastawioną jedzeniem. — Gdy to wszystko zjesz, pogadamy.
Widok, a zwłaszcza zapach jedzenia sprawił, że Storm poczuł, że jest naprawdę głodny, toteż nie zwlekając, wziął się do dzieła. Brad w tym czasie kończył opowieść o tym, co zaszło, gdy Hosteen spał, wspomagany przez Logana dorzucającego rozmaite szczegóły.
Hosteen skończył wymiatać z naczyń resztki posiłku, dopił swankee i westchnął zadowolony:
— Teraz lepiej. To mówicie, że o lokalizacji laboratorium nic nie wiadomo?
— Ano nie. Przyszła wiadomość z dowództwa: szyfry są nowe i trochę potrwa, nim je złamią. Z rozmowy z tym Xikiem wynika… masz jakieś pojęcie, kiedy wyklują się nowe robale?
— Wkrótce. Nie w ciągu paru godzin czy dni, ale nie później niż za kilkanaście. Wydaje mi się, że nie wcześniej niż za tydzień, ale nie później niż za dwa. Poza tym mówił, że laboratorium ma automatyczne zabezpieczenia. Jeśli je znajdziemy, proces wylęgu zostanie przyspieszony. Jeśli go nie znajdziemy, insekty wyklują się o czasie. Potem powiedział, że ten świat już straciliśmy, a inne też stracimy. Są jakieś wieści z innych planet?
— Cała lawina — roześmiał się Logan. — Gdy tylko rozniosło się, że każde nieszczęście, do którego doszło w ostatnim czasie, może być sprawką Xików, wszędzie zaczęło się regularne polowanie. Może trochę niezorganizowane, ale na pewno entuzjastyczne i powszechne. Tam, gdzie Xików znaleziono, wybuchły walki i zginęło sporo ludzi. Tym razem dowództwo będzie musiało coś przedsięwziąć, by to się nie powtórzyło. Jak na razie znaleźli ich na prawie wszystkich planetach, na których wydarzyły się jakieś poważne „klęski żywiołowe”. Na reszcie poszukiwania trwają.
— A rządy planetarne, w tym i nasz, zaczęły się pieklić — dodał Brad. — Domagają się odszkodowań za wszystkie zniszczenia, rekompensat dla rodzin zabitych i rannych oraz kontrybucji za wrogie działania. Kwoty są takie, że gospodarka Xików długo się nie pozbiera. Zakładając, że skończy się tylko na karach finansowych, co jest mało prawdopodobne, bo ludzie są za bardzo wściekli. A jak ty się czujesz?
— Znacznie lepiej. Sądzę, że należałoby zabrać się do tego krajobraziku. — Hosteen ujął dłoń Tani i powiedział: — Pokaż mi najlepiej, jak potrafisz.
Zamknęła oczy i uaktywniła sprzęg. Przypomniała sobie obraz, który uformował się w jej mózgu, gdy dotknęła czoła umierającego, i przekazała go Stormowi najdokładniej, jak potrafiła, utrzymując sprzęg, dopóki nie puścił jej dłoni.
Dopiero potem otworzyła oczy.
Hosteen klął cicho, acz z uczuciem, a Brad przyglądał mu się zaskoczony.
— Aż tak źle? — spytał po chwili.
— Ano źle. To pustynia, i to głęboko na obszarze Blue, więc tam nie dolecimy. Na horyzoncie rysują się oddalone góry, podobnie z prawej strony. Obraz widziany jest nie z poziomu pustyni — patrzący znajdował się nieco wyżej, co sugeruje wzgórze albo podnóże gór. Słowem, jest to gdzieś, gdzie pogórze wchodzi głęboko w pustynię. Logan, rozpoznałeś coś znajomego w tym opisie?
— Nie. Na pewno nie jest to na terenach łowieckich Shosonna.
Tani chrząknęła cicho i powiedziała:
— Blue to tereny Nitra, prawda? Jeśli poproszę klan Djimbuta, poszukają tego miejsca. Inne klany im pomogą.
— To może nie być takie proste — ostrzegł Brad.
— Dlaczego? To ich przyjaciół robale najwięcej zabiły. Skoro zgodzili się na przeloty helikopterów, to znaczy, że chcą pomóc. Mogę porozmawiać z Wieszczącą Sny.
— Nie potrafisz opisać jej tego miejsca — sprzeciwił się Hosteen. — Muszę być z tobą.
Niechętnie, ale przytaknęła ruchem głowy.
— Skoro tak, to będziemy cię musieli przypiąć do noszy i przetransportować helikopterem — zdecydował Brad. — Nasz jest za mały.
Logan ruszył ku drzwiom.
— Skontaktuję się z Kelsonem — zaproponował. — I powiem mu, żeby się pospieszył.
Zamknął za sobą drzwi, a Storm opadł na poduszki. Ręka zaczynała go znów boleć, a poza tym czuł się tak zmęczony, jakby przez wiele dni nie zsiadał z konia. Tani zauważyła to pierwsza i spojrzała wymownie na Brada. Następnie zabrała tacę i wyszła, a Brad ruszył w ślad za nią.
Storm już zasypiał, kiedy Tani wróciła. Był jeszcze jednak na tyle przytomny, by poczuć jej pocałunek i pogładzić ją po policzku w odpowiedzi.
Obudził się całkowicie wypoczęty.
Obok spała w ubraniu Tani, a obok łóżka czuwał Ferarre. Ledwie zobaczył, że Hosteen jest przytomny, trącił Tani nosem. Usiadła natychmiast i rozejrzała się.
— O, widzę, że nie śpisz — ucieszyła się. — Zaraz przyniosę ci coś do jedzenia. Kelson podstawi helikopter, gdy tylko damy mu znać. Władze oświadczyły, że w tym przypadku koszty nie są ważne; trzeba zniszczyć robale. Kelson aż się pali do akcji. Logan też. Zaraz wrócę.
Faktycznie wróciła migiem z tacą zastawioną taką ilością wiktuałów, że starczyłoby dla czterech chłopa. Sięgając po widelec, Hosteen spytał:
— Dlaczego Logan i Kelson są tacy napaleni?
— Bo władze w końcu zgodziły się na utworzenie oddziałów Rangersów. I tym razem nie są to tylko czcze obietnice: dokumenty zostały już sporządzone i zatwierdzone, a Kelson na dowódcę wyznaczył Logana. Sam ma zostać koordynatorem wszystkich służb mających do czynienia z tubylcami. Logan próbuje być wszędzie równocześnie i załatwić dziesięć spraw naraz. Już mu powiedziałam, że się obudziłeś i wyglądasz znacznie lepiej, więc natychmiast zażądał helikoptera. Maszyna jest w drodze — wyjaśniła. — A ja ostatniej nocy znów miałam koszmarek. Robale, które się wylęgną, będą gorsze: większe, wszystkie jadowite i rozmnażać się będą w cyklu raz na miesiąc. Najbardziej będą lubiły zjadać ludzi i tubylców, ale jeśli ich nie znajdą, będą pożerać wszystko, nawet rośliny. Śniło mi się, że na Arzor nie zostało nic poza robalami. A potem zaczęły się zabijać i zjadać nawzajem, i nie zostało już naprawdę nic, tylko piach i skały. Nie możemy do tego dopuścić… To się nie może zdarzyć, prawda?
— To się może zdarzyć, jeśli nie znajdziemy i nie zniszczymy na czas tych insektów, które mają się wylęgnąć. Zrobimy wszystko, żeby do tego nie doszło, ale nie ma pewności, że nam się uda.
Wysiedli z helikoptera w pobliżu obozu klanu Djimbuta, ale nie za blisko, żeby nie przestraszyć koni. Dobrą chwilę potrwało, nim Tani przywitała się z przyjaciółmi, a potem oboje udali się do namiotu Tej–Która–Bębnieniem–Przywołuje–Grom, gdzie zebrała się starszyzna i zaczęły się wyjaśnienia. Storma rozbolały ręce, zwłaszcza lewa, od sygnalizowania, tyle padło pytań, gdy skończyli tłumaczyć, co ich tu sprowadza. Tłumacz ćwierkał cały czas na użytek tych, którzy nie znali mowy znaków, a potem zapadła długa cisza. Wreszcie gospodyni podjęła decyzję i oznajmiła:
— To sprawa wielkiej wagi i powinno spotkać się pięć wielkich szczepów Nitra. Przekażę wiadomość innym Bębniącym–Przywołującym. Sądzę, że wojownicy ich klanów spróbują znaleźć miejsce, które opisałeś. I to naprawdę spróbują. Nasz klan dzięki Wschodowi Słońca miał szczęście, inne liczą swoich zabitych. To nasz wspólny wróg, nie tylko — jak do tej pory — wasz.
— Jak długo potrwają poszukiwania? — spytał Storm.
— Dzień, najwyżej dwa. Rozumiem, że czasu jest mało. Teraz odpocznij, wojowniku. To także nasza walka, ale nikt nie zamierza pozbawić cię udziału w niej. Dam wam znać, gdy tylko będę coś wiedzieć. Niech Wschód Słońca odwiedzi mnie jutro.
Wizyta trwała godzinę, a helikopter cieszył się przez ten czas popularnością dorównującą popularności Tani. Pilot na wszelki wypadek wolał nie opuszczać maszyny, aletubylcom to akurat nie przeszkadzało. Wreszcie Nitra tłumnie odprowadzili Tani i helikopter wystartował.
Przez następne dwa dni Storm odpoczywał. Ręka wygoiła mu się całkowicie, a zapalenie nerwów spowodowane przez strzał Xika w zasadzie ustąpiło. W tym czasie grupy zwiadowców Nitra penetrowały obszar zwany Blue. Pochodzili ze wszystkich klanów, gdyż wszystkie uznały, że Xikowie są wspólnym wrogiem — była to zasługa szamanów, z których żaden nie okazał się krótkowzroczny czy uparty na tyle, by nie przyznać, że odmowa udzielenia pomocy grozi wyginięciem całego klanu.
Zwiadowcom przykazano, by nie zbliżali się zbytnio, jeśli odnajdą poszukiwane miejsce. Mieli natychmiast zawrócić i jak najszybciej zawiadomić o odkryciu najbliższy klan.
Dwa razy nadeszły wieści, że znaleziono laboratorium — w obu przypadkach Tani eskortowana przez wojowników klanu Djimbuta pojechała, by to sprawdzić, i w obu okazało się, że choć faktycznie były podobne, żadne nie było tym, którego obraz widziała telepatycznie.
Trzecim razem było tak samo, choć obraz przestał się zgadzać dopiero, gdy wjechali na pierwsze wzgórze.
Następnego dnia Storm udał się wraz z nią z codzienną wizytą do siedziby klanu.
Rozmawiali akurat z Pieśnią Strumienia, gdy przybiegł wojownik z informacją, że odszukano następne miejsce odpowiadające opisowi. Zwiadowcy, którzy je znaleźli, rozmawiali z szamanką, toteż Storm i Tani pospieszyli do jej namiotu.
Tłumacz przekładał opis, który podawał dowódca grupy o piersi poznaczonej czerwonymi tatuażami otaczającymi blizny. Tani po każdym zdaniu kiwała głową — opis pasował w każdym szczególe.
Na zakończenie wojownik odwrócił się ku niej i sygnalizując wolno i dokładnie, oznajmił:
— Wiele razy walczyłem z rozmaitymi przeciwnikami. Zawsze zwyciężałem, bo wiem, jak wróg myśli i czuje, kiedy jest blisko. Tam czułem bliskość wroga.
— Widzę, że jesteś doświadczonym wojownikiem — odparła Tani. — Jeśli nas poprowadzisz, pojadę z tobą do tego miejsca. Ale jechać musimy ostrożnie, bo jeśli masz rację, wróg czeka tam na nas. Zaprowadzisz nas?
Wojownik przyjrzał się jej uważnie. Słyszał o niej: podobno czuła Nocną Śmierć i ostrzegała o niej na czas. Miała ozdoby z kwiatami Gromu — klan nie dawał takich bez powodu…
— Zaprowadzę. A ty będziesz słuchać, czy nie zbliża się Nocna Śmierć. Kto uda się z tobą?
Storm stanął obok Tani i oznajmił:
— Ja jadę z tą, która będzie moją partnerką. Ja także słyszę Nocną Śmierć. Podążymy za tobą, wojowniku, by znaleźć wroga. A potem porozmawiamy z klanami.
Jazda od miejsca, w które byli w stanie dotrzeć helikopterem, trwała ponad pół dnia. Ku zaskoczeniu Hosteena Nitra wsiedli na pokład maszyny bez problemów czy oporów, w przeciwieństwie do koni.
Gdy dotarli na miejsce odpowiadające temu, które Tani widziała telepatycznie, dokonali sprzęgu i natychmiast wykryli w pobliżu robale. Całe stado, prawdopodobnie drugą część pierwotnego, pilnujące w podziemnym kompleksie komór, w których dojrzewały nowe osobniki. Odkryli też zgodnie z przewidywaniem Storma położony w pewnym oddaleniu i wyżej bunkier obsadzony żołnierzami, który osłaniał ten kompleks.
Następnie odstawili Nitra do klanu Djimbuta i odbyli naradę z Tą–Która–Bębnieniem–Przywołuje–Grom. I wrócili do posiadłości Quade’a.
Kelson nie był do końca przekonany:
— Nie wiem, Hosteen… Powierzać Nitra główne uderzenie…
— Nie bardzo mamy inne wyjście — odparł cicho Storm. — Sprawdziłem warunki traktatu: nie mamy prawa wstępu na tereny łowieckie tubylców bez ich zgody. Nitra zgadzają się na naszą obecność, ale w niewielkiej liczbie. A to znaczy, że nie będziemy mieli wystarczających sił. Poza tym laboratorium ma jakieś zabezpieczenia. W bunkrze siedzi trzydziestu Xików. Sądzę, że wiem, gdzie biegnie linia łączności między nim a laboratorium. Hing będzie w stanie dokopać się do niej i przegryźć ją.
— A łączność radiowa? — zdziwił się Kelson.
— Żeby mieć pewność, że działa, trzeba ją regularnie sprawdzać. Zbyt ryzykowne: sygnał mógłby odebrać pilot helikoptera przelatującego w pobliżu Blue albo i ktoś znajdujący się znacznie dalej. Fale radiowe bywają nieprzewidywalne. Zakopanego kabla telefonicznego nikt przez przypadek nie odkryje.
— No dobrze, ale Nitra jednak mnie niepokoją…
— To ich obszar, i to taki, który nieźle znają — wtrąciła Tani. — Normalnie się tam nie zapuszczają, bo nie mają po co, ale są oswojeni z tym rodzajem terenu i walczą w nim od pokoleń. Moi przodkowie mieli takie powiedzenie: wróg mojego wroga jest moim przyjacielem. Jeśli Nitra i my będziemy wspólnie walczyć, tubylcy powinni zmienić nieco swój stosunek do ludzi. Ułatwi to choćby pracę Rangersom.
Kelson spojrzał na nią zaskoczony i spytał po chwili: — Podejrzewam, że ty też tam będziesz, i to razem z klanem Djimbuta?
— Oczywiście.
— Storm?
— Tani ma rację. Logan wybrał kilkunastu ewentualnych Rangersów. Ci, którzy przeżyją, będą mogli się zaciągnąć. To będzie dobra szkoła.
Kelson skrzywił się.
— O ile któryś przeżyje. Ostatnim razem straciliśmy siedmiu ludzi.
— Ryzyko zawodowe. — Hosteen wzruszył ramionami. — Skoro wszystko uzgodnione, zawiadomię Logana. Szamanka mówiła, że za dwadzieścia cztery godziny pierwsi Nitra będą na miejscu. Jedyną alternatywą jest zbombardowanie całego rejonu, a i to nie da gwarancji, że wytłuczemy wszystkie robale. Nie wspominając już o drobiazgu, że trudno o pewniejszy sposób doprowadzenia tubylców do wściekłości. Tyle że wówczas wyruszą na wojnę z nami, a nie z Xikami. Poza tym Tani sądzi, że nowe robale wylęgną się w ciągu paru najbliższych dni, a ja się z nią zgadzam.
— No to faktycznie nie mamy wyboru — Kelson poddał się. — Niech będzie tak, jak chcą Nitra. Skontaktuj się z Loganem i powiedz, że przyślę po niego helikopter. A my rano polecimy do klanu Djimbuta, zrobimy krótką przerwę i wyruszymy dalej. Helikopterem, mam nadzieję, chyba że Nitra się postawią.
— Nie postawią się — uśmiechnął się Storm. — Uzgodniliśmy to z nimi. Pierwsza grupa wojowników wyruszy wieczorem. Wyjaśniliśmy im, że powinni być bezpieczni. Z tego co wiemy, grasowały dwie grupy robali, bo ta pierwotna rozdzieliła się jakiś czas temu. Jedną wytłukliśmy, druga pilnuje laboratorium, więc nic nie powinno ich zaatakować. Logan dowiedział się od pilotów, że helikopter powinien dotrzeć na odległość dwudziestu, może dwudziestu pięciu mil od celu. Tam jest jakaś strefa ciszy, dopiero dalej robi się w powietrzu piekło. To znacznie ułatwi nam sprawę. Idę pogadać z Loganem.
Zdecydowali, że zabiorą tylko Hing wraz z młodymi i ptaki, które powinny poradzić sobie z trudnościami powietrznymi. Okazało się, że nowy partner fretki uparł się także uczestniczyć w akcji kopania — najwyraźniej przetłumaczyła mu jakoś, o co chodzi. Hosteen wyszkolił młode, toteż wiedział, czego się po nich spodziewać. Baku i Mandy miały być ich zwiadem powietrznym.
W obozie klanu Djimbuta zatrzymali się na naprawdę krótko. Nie dowiedzieli się niczego nowego, toteż ruszyli na miejsce zbiórki. Wyładunek koni poszedł sprawnie, a widok Destiny wywołał poruszenie wśród zebranych już wojowników. Gdy helikopter odleciał po Logana i jego ludzi, Nitra, który odnalazł laboratorium, podszedł do Tani i spytał:
— To koń–wojownik. Mówią, że dosiada go wojownik–kobieta. Jedziesz z nami walczyć?
— Jadę — potwierdziła Tani. — Wróg mojego wroga jest moim przyjacielem. Będziemy razem polować na wrogów i zabijemy ich. Potem urządzimy ucztę i będziemy chwalić się bliznami, jak na wojowników przystało, prawda?
Wojownik roześmiał się, a potem przetłumaczył innym treść jej wypowiedzi.
Słysząc ich śmiech, Storm pokiwał głową i skomentował:
— Oj, dyplomatka, dyplomatka.
Tani uśmiechnęła się, ale nim zdążyła coś powiedzieć, Nitra, z którym rozmawiała, zasygnalizował.
— Oni też mówią, że prawda. Słyszysz Nocną Śmierć?
Tani nie potrzebowała sprzęgu, by z tej odległości wyczuć taką masę robali.
Bez słowa potwierdziła ruchem głowy.
Jechali wolno, zachowując wszelkie środki ostrożności.;
Bitwa miała przebiegać dwutorowo, gdyż były dwa cele — bunkier wartowniczy i niżej położone laboratorium. Bunkier był równocześnie koszarami obsługi i Storm miał prawie pewność, że jest to standardowa konstrukcja dla trzydziestoosobowego pododdziału; zetknął się już z takim w czasie wojny. Dlatego narysował jego plan na piasku, by wszyscy mogli go obejrzeć, i opowiedział o jego rozkładzie wewnętrznym wszystko, co wiedział.
Tego, jak wygląda laboratorium, nie wiedział nikt. Domyślili się, że powinny być w nim większe pomieszczenia. Nie wiadomo było nawet, czy są w nim kwatery mieszkalne — technicy mogli tam tylko przychodzić na dyżury, a spać z żołnierzami.
Tani i Storm prowadzili oddział, trzymając na siodłach Hing, jej partnera i dwoje najlepiej wyszkolonych młodych. Za nimi jechali wojownicy ze wszystkich pięciu plemion Nitra. Kolumnę zamykali Rangersi Logana — było ich znacznie mniej niż tubylców, ale dysponowali czymś, o czym ci ostatni mogli jedynie marzyć: karabinami laserowymi. Decyzja o ich użyciu zapadła na najwyższym szczeblu, a w ramach ostrożności każdy karabin został zabezpieczony, by broń nie wpadła w niepowołane ręce. Do bezpiecznika każdego wprowadzono trzy zestawy linii papilarnych i tylko ich właściciele mogli z niego strzelać. Każdy karabin miał naturalnie zakodowane odmienne zestawy. Dzięki temu mogli z nich strzelać wszyscy wchodzący w skład oddziału ludzie.
Alą tylko ludzie.’
A jeden człowiek miał własny karabin laserowy, z którego mógł strzelać tylko on. Tym człowiekiem był Dumaroy, a broń była pamiątką ze służby wojskowej, i to specjalną pamiątką, gdyż był to karabin strzelca wyborowego. Dumaroy był bowiem snajperem, i to dobrym snajperem. Ma się rozumieć, zatrzymał ten karabin nielegalnie, ale przeciwko temu akurat nikt nic nie miał. Tym bardziej że broń, choć nie pierwszej młodości, pozostała niezwykle celna. Podczas prób w laboratorium naukowcy przekonali się, że trafienie z lasera powodowało zagotowanie się i eksplozję robali. By je zabić, nie trzeba było trafić bezpośrednio — wystarczyło, że wiązka laserowa przeleciała tuż obok, a jej temperatura niszczyła niewielkiego w sumie insekta.
W górze krążyły Baku i Mandy, ale podobnie jak jeźdźcy nie dostrzegły w okolicy śladów życia. O tym, że żywe istoty były niedaleko, wiedzieli na pewno tylko Tani i Hosteen wyczuwający robale pilnujące laboratorium. Były głodne i nienawidziły słońca, ale posłusznie czekały, gotowe zaatakować wszystko, co nieproszone wejdzie na teren ich kryjówki.
W panującej ciszy rozległo się cichutkie bipnięcie komunikatora Kelsona. Kelson natychmiast sięgnął po niego i spytał:
— Kelson, słucham?
Po czym przez dłuższą chwilę milczał. Wreszcie oznajmił:
— Zaraz im przekażę. I zakończył rozmowę.
— Posłuchajcie! — powiedział głośniej. — To był Brion Carraldo. Z dowództwa przysłali część dokumentacji naukowej po rozszyfrowaniu. Robale, które mają się wykluć, należą do nowego typu: wszystkie będą jadowite, więc uważajcie w laboratorium. Carraldo podejrzewa, że to będzie nowa trucizna niszcząca układ nerwowy tak, że ukąszony w rękę może ją stracić, a ukąszony w brzuch czy pierś umrzeć po paru dniach. To wszystko.
Ruszyli w drogę dalej w tym samym szyku.
Po godzinie ostrożnej jazdy nie posunęli się zbytnio do przodu, za to Mandy i Baku dostrzegły przed kolumną ruch i przekazały ten obraz telepatycznie Tani i Stormowi. Ruch był niewielki — Xik był przez moment widoczny na skalnym rumowisku, ale właśnie czegoś takiego wypatrywały ptaki, toteż nie przeoczyły go.
Tani i Storm ostrzegli pozostałych i zdecydowano jeszcze milę jechać konno, a dalszą część drogi pokonać pieszo.
Tak też zrobiono. Cugle wierzchowców wzięli młodzi myśliwi»w tym właśnie celu towarzyszący wojownikom i odprowadzili konie w zacienione miejsca. Jedynie Rain i Destiny nie wymagały prowadzenia — same poszły za pozostałymi końmi. Klacz na wszelki wypadek w pełnej gotowości bojowej.
Choć przetransportowanie jej stanowiło pewien problem, wszyscy byli zgodni, że trzeba to zrobić. Blue była najgorszą ze wszystkich pustyń na planecie i człowiek potrzebował tu wierzchowca, któremu mógł zaufać, a nie przypadkowego konia, który ucieknie, gdy tylko jeździec zwali się z siodła. Nie tylko człowiek zresztą.
Hosteen na wszelki wypadek nosił opatrunek na zranionej ręce: co prawda zagoiła się i pobolewała tylko czasami, ale wiedział, że w tej wyprawie może być różnie, a na pewno czeka go duży wysiłek, toteż wolał nie ryzykować. Zarówno on, jak i Tani nieśli na ramieniu po jednej fretce, a pozostałe dwie trzymał jeden z Rangersów.
Kiedy dotarli w pobliże miejsca, w którym ptaki zauważyły Xika, Storm zatrzymał się i zasygnalizował:
— Teraz poczekamy, aż moi duchowi przyjaciele znajdą i zniszczą to, co ostrzega przeciwnika. Kiedy wrócą, zaczniemy polowanie na wroga.
Wojownicy bez słowa poszukali zacienionych miejsc, usiedli lub przykucnęli i znieruchomieli. Hosteen postawił Hing na ziemi, poczekał, aż pozostałe fretki zbiorą się wokół niej, i przyklęknął. Następnie skupił się i wyjaśnił, o co mu chodzi. Nie sprawiło mu to trudności, jako że Hing była doświadczoną sabotażystką biegłą w odszukiwaniu wszystkiego, co pachniało Xikami, zwłaszcza przewodów i kabli, które z lubością niszczyła. Wiedziała więc, czego szukać, i przekazała to pozostałym fretkom, a potem poprowadziła je między kamienie. Ludziom i Nitra pozostało tylko czekać. Nie mając nic lepszego do roboty, Hosteen kolejny raz zajął się analizowaniem słów konającego oficera. Tamten mówił o autozabezpieczeniach, więc poza możliwością zdalnego wysadzenia laboratorium z bunkra musiały istnieć też inne. Tę pierwszą sprawę miała załatwić Hing i był pewien, że przerwie przewód, którym przekazywano stosowny sygnał, wraz ze wszystkimi pozostałymi. Bez wątpienia linię regularnie testowano, ale brak sygnału najczęściej oznaczał awarię, a nie sabotaż, toteż Xikowie nie powinni od razu zorientować się, że znaleźli się w niebezpieczeństwie. Nawet zakopane linie telefoniczne ulegały czasem przerwaniu z przyczyn naturalnych, jak choćby skalna lawina.
Musieli być do tego przyzwyczajeni, więc najpierw wyślą kogoś, żeby to sprawdził, dopiero potem stwierdzą, że to wrogie działanie. A jeśli nie zauważą tego szybko, atak nastąpi najpierw.
Na wszelki wypadek połączył się telepatycznie z Hing. Ta przesłała mu obraz tego, co znalazła i właśnie odkopywała przy energicznej pomocy pozostałych.
Tani dzięki sprzęgowi, w którym cały czas pozostawali, także to zobaczyła, toteż odwróciła się i poinformowała resztę grupy:
— Nasi duchowi przyjaciele odnaleźli to, czego szukali. Szkoda, że wróg nie ukrywa tam wielkich skarbów.
Wokół rozległy się stłumione śmiechy.
Fretki odkopały przewody w kilku miejscach i przegryzły je, skutecznie uniemożliwiając przypadkowe połączenia, po czym wróciły do Storma. Zostały w nagrodę wygłaskane i pochwalone, po czym umieszczono je w zagłębieniu skalnym osłoniętym od strony umocnień, by nie trafił ich żaden przypadkowy strzał.
Storm dał sygnał i wojownicy ruszyli. Poruszali się beezgłośnie i prawie natychmiast zlali się z czerwono–żółtą powierzchnią ziemi i skał. Otoczyli rejon, w którym znajdowało się odkryte niejako przy okazji przez Hing wejście, i poczekali, aż idący wolniej za nimi ludzie zajmą stanowiska ogniowe.
Kelson sprawdził, czy wszyscy są gotowi, i rozkazał:
— Ognia!
Kilkanaście wiązek laserowych trafiło w ten sam cel i drzwi praktycznie wyparowały, ukazując ciemny otwór. Prawie natychmiast wpadli w niego wojownicy, a za nimi połowa Rangersów. Reszta zgodnie z planem pozostała na swoich pozycjach, wypatrując bacznie, czy gdzieś nie pokaże się jakiś Xik albo czy nie odezwie się jakieś stanowisko strzeleckie. Członkowie grupy uderzeniowej biegli w milczeniu, ale z żądzą mordu w oczach i wewnątrz bunkra natychmiast rozpoczęła się strzelanina.
Nie była specjalnie długa czy zajadła, gdyż obrońcy zostali całkowicie zaskoczeni, ale nie oznaczało to, że dali się wyrżnąć bez walki. Krzyki rannych mieszały się z odgłosami wystrzałów i łomotem walących się ciał, a korytarze wypełnił kurz ze skalnych ścian wzniecony trafieniami i rykoszetami. Specyficzny zapach Xików zmieszał się ze smrodem spalonych ciał, zapachem krwi i potu. Wszystko to oświetlało rozproszone, błękitne światło lamp z trudem przebijające się przez pył i dym.
Tani i Storm z niecierpliwością czekali na zewnątrz, aż skończy się walka. Jej odgłosy stawały się coraz cichsze. Wreszcie zapanował spokój.
Po chwili z tunelu wyszła uśmiechnięta Wieszcząca Sny i oznajmiła:
— Kelson mówi, że wszyscy Xikowie zabici. Obiecał, że podzielimy się łupem. To dobrze. Wróg miał wiele koców i dużo żywności, a Zabijający Szybko znalazł zagrodę dla koni i konie. Myślę, że przebierali się za Nitra, wyjeżdżając na zewnątrz, żeby nikt nie zwrócił na nich uwagi. Pięć plemion wysłało po dwustu wojowników: wszyscy wrócą z bogatymi łupami. To była dobra walka.
— Ile koni? — spytała Tani.
— Ponad dwadzieścia. Wspaniałe konie i dużo innego dobra.
Tani spojrzała pytająco na Storma:
— Zastanawiam się, skąd się tu wzięli. To chyba nie renegaci… — urwała niepewnie, pamiętając, co Brad opowiadał jej o pierwszej znalezionej na planecie grupie Xików.
— Wątpię — Storm pokręcił przecząco głową. — Po pierwsze, nigdzie nie napotkaliśmy śladów renegatów czy wzmianek o nich, po drugie, ten rejon jest dla ludzi zbyt niebezpieczny. Po prostu nie wszystkie ofiary uważane za łup robali były nimi w rzeczywistości.
Tani przekazała jego opinię szamance, a ta pokiwała głową.
— Też tak sądzę. Ten wróg to wróg nas wszystkich, zabijał i nas, i was. Teraz sam ginie od naszych wspólnych ciosów i tak być powinno.
W wylocie tunelu rozległy się powolne kroki i po chwili wyszedł z niego Kelson. Miał podarty rękaw koszuli i ogólnie był nieco zużyty. Podarty rękaw splamiony był krwią. Zauważył ich spojrzenia i uśmiechnął się krzywo.
— Nie moja — wyjaśnił. — Straciliśmy dwunastu Nitra i dwóch ludzi. Rannymi zajmuje się Mirt, był sanitariuszem w wojsku… Cholera, jak ja nie lubię tracić podkomendnych!
— Kto zginął? — spytał zaniepokojony nagle Storm, pamiętając, że Logan wpadł do tunelu zaraz za wojownikami…
Kelson zauważył to i pospiesznie odrzekł:
— Logan jest cały i zdrowy. Zginęli Mason, kuzyn Dumaroya i Dade, młodszy brat Pata Larkina. A Shen Larson jest ciężko ranny i może się nie wylizać…
— A ilu Xików? — spytał Hosteen.
— Wszyscy: dwudziestu dziewięciu.
Zaczęto wynosić zabitych. Ciała układano w dwa rzędy, choć ten drugi składał się tylko z dwóch. Ta–Która–Bębnieniem–Przywołuje–Grom przy każdym zabitym wojowniku odprawiała stosowny ceremoniał, by uwolnić jego duszę.
Ludzie zebrali się przy swoich poległych. Dumaroy zamknął oczy kuzynowi i westchnął ciężko.
— Zawsze, cholera, musiał być do wszystkiego pierwszy! — burknął z wyrzutem. — To ja powinienem być na jego miejscu!
Kelson złapał go za ramię i powiedział łagodnie:
— Nie możesz być wszędzie, Rig. Zginął od razu, nie męczył się. I zginął w walce, a znałeś go dobrze: gdyby mógł wybierać, wybrałby taką właśnie śmierć.
— Może… ale i tak będzie mi go brakowało.
Wieszcząca Sny podeszła do nich cicho, niosąc przerzucony przez ramię koc w barwach klanu.
— Przyniosłam koc, by twój kuzyn mógł spać snem wojownika — powiedziała w mowie znaków, a Hosteen na wszelki wypadek przetłumaczył. — Jeżeli chcesz, uwolnię jego ducha, by mógł powrócić.
Rig Dumaroy wytrzeszczył na nią oczy — od najmłodszych lat nienawidził tubylców, ostatnio okoliczności zmusiły go do ich tolerowania, a teraz szamanka klanu chciała złożyć jego krewniakowi hołd należny wojownikowi… Może w innych okolicznościach jego reakcja byłaby odmienna, ale tak go zaskoczyło to uznanie dla kuzyna, że kiwnął głową, czując dziwną suchość w gardle.
Ta–Która–Bębnieniem–Przywołuje–Grom przyklęknęła, rozłożyła koc i zawinęła w niego ciało Masona, po czym wykonała nad nim serię gestów, ćwierkając cicho. Obrządek miał uwolnić ducha zabitego, by mógł on powrócić w ciele noworodka, który gdy dorośnie, także zostanie wojownikiem. Wszystko to nie trwało długo. Szamanka wstała i ponownie zwróciła się do Dumaroya:
— Po wyprawie wojennej zabierz go do domu i czekaj na powrót jego ducha. Wróci na pewno.
I oddaliła się ku następnym zabitym.
Dumaroy spoglądał w ślad za nią, dziwnie zamglonym wzrokiem…
Tani odetchnęła głęboko — dotąd walka o Arzor nie była dla niej tak do końca realna. Teraz to się zmieniło. I jej podejście do tej walki wyklarowało się ostatecznie. Matka uznałaby to, co zrobili, za agresję i zło, bo walczyć można było według niej tylko wtedy, gdy zostało się zaatakowanym. Prowokowanie walki zaś było jedną z najgorszych rzeczy, jakie człowiek mógł zrobić, gdyż wojna była złem w najczystszej postaci.
Tani odkryła, że jest inaczej. Nie trzeba było bowiem walczyć, by doszło do wojny. Czasem właśnie brak oporu stanowił najpewniejszy sposób, by ją przegrać. A przegrana wojna na Arzor oznaczała śmierć wielu ludzi i wszystkich tubylców. Widziała we śnie, jak wyglądałaby potem planeta, i nie miała najmniejszego zamiaru dopuścić, by tak się stało w rzeczywistości.
Dlatego wstała i oznajmiła zdecydowanie:
— Chodźmy poszukać robali.
Destiny przybiegła na jej telepatyczny rozkaz, podobnie jak chwilę później zrobił to Rain na polecenie Storma. Oboje dosiedli koni, a Tani powiedziała:
— Tak będzie szybciej. Kiedy znajdziemy się naprawdę blisko, poczujemy to i bez sprzęgu.
Hosteen ujął jej dłoń i ruszyli, tworząc sprzęg. Parokrotnie zbaczali z kursu, trafiając na przeszkody terenowe, ale odnajdowali kierunek bez kłopotu — emocje robali były niezwykle silne. Storm zdawał sobie sprawę z upływu czasu i rosnącego niebezpieczeństwa.
W końcu zobaczyli przed sobą skalną ścianę.
Tani wstrzymała konia i oznajmiła:
— Tam.
Wszyscy obecni zsiedli z wierzchowców, które ponownie oddano pod opiekę młodych myśliwych. Poza ubezpieczeniem ogniowym reszta podeszła ostrożnie do skały. 1 Logan na polecenie Kelsona przyniósł echosondę i sprawdził dolną powierzchnię ściany.
— Tu jest pustka — oznajmił. — Ale wejścia nie widzę.
— Przynieście fretki, są dobre w odnajdowaniu ukrytych wejść — polecił Hosteen.
I spojrzał z niepokojem na Tani.
Dziewczyna stała, przyciskając dłonie do ściany, i miała nieobecny wyraz twarzy, jakby czegoś nasłuchiwała. Doskonale wiedział czego, bo sam odbierał emocje robali.
Tani była blada, a po jej czole spływały kropelki potu…
Nadbiegli zziajani Rangersi, każdy troskliwie niosąc fretkę, i Storm przestał myśleć o dziewczynie, a skupił się na telepatycznym przekazaniu Hing, jakie jest jej zadanie, po czym to samo na wszelki wypadek powtórzył z młodymi.
Spojrzał na Tani — nadal stała, dotykając ściany, a w jej oczach pojawił się strach.
W tym momencie wróciła Hing z informacją, że coś znalazła. Ruszył za nią, obejrzał znalezisko i odszedł kawałek, przywołując gestem Kelsona. Po czym powiedział cicho:
— Przekaż pozostałym, żeby nie podnosili głosu. Hing znalazła wylot szybu wentylacyjnego, więc będzie ich więcej w pobliżu. Jak gruba jest skała?
Ponownie zjawił się Logan z elektrosondą.
— Od pół metra do metra — oznajmił po sprawdzeniu. — Możemy zrobić otwór pozwalający na wejście pojedynczo, ale nie da się tego osiągnąć bez hałasu.
W tym momencie z wylotu szybu coś wyskoczyło. Kelson i Storm równocześnie pociągnęli za spusty stunnerów i martwy robal spadł ze stukiem na ziemię.
Czym prędzej cofnęli się i dali pozostałym znak, by zrobili to samo.
— Obudził się, cholernik jeden! — prychnął Kelsoa. — Całe szczęście, że przeoczył twoją fretkę.
Storm potakująco skinął głową.
Hing znała zagrożenie i na pewno nie zbliżyłaby się do robali. Oznaczało to, że ten musiał wyjść za nią, zwabiony zapachem lub odgłosami jej poszukiwań. Przypomniał sobie słowa Xika i powiedział:
— Kelson, sprawdź wszystko, co tylko się da: promieniowanie, podczerwień, skład powietrza. No, wszystko, co wam tylko przyjdzie do głowy. To laboratorium ma ponoć zabezpieczenie, cholera wie jakie. Lepiej najpierw wszystko sprawdzić, niż uruchomić któreś tylko dlatego, że chcieliśmy zaoszczędzić parę minut.
— Jasne.
Kelson wydał stosowne polecenia i kilku ludzi wróciło do koni po sprzęt. Mierniki były zminiaturyzowane, ale dokładne: znacznie wyprzedzały zwykle spotykane na planecie rozwiązania technologiczne. Ponieważ zostały zaprojektowane z myślą o użyciu polowym, cała operacja przebiegła szybko i sprawnie. Kelson był kilkakroć wołany przez któregoś z obsługujących sprzęt. Zawsze spoglądał na wyświetlacz, a czasami zamieniał kilka słów z Rangersem. W końcu wrócił do Storma stojącego parę kroków od ściany.
— I co? — zaciekawił się Hosteen.
— Po pierwsze wykryliśmy sygnatury cieplne kilku Xików. Niewielu: trzech do pięciu. Znajdują się na niższym poziomie niż komory lęgowe. Wniosek z tego, że w kwestii wykrycia intruzów polegają albo na systemie alarmowym, albo na załodze bunkra. Poza tym wiemy, że nie lubią blasku słońca, więc podejrzewam, że teraz śpią, a aktywni są w nocy. Takie przestawienie było dla nich typowe, więc sądzę, że możemy to spokojnie założyć.
— A jeśli nie śpią?
— To będziemy mieli kłopoty.
— No dobra, co dalej?
— Na pewno mają w dole solidną bombę, tylko odczyty nie są całkiem jednoznaczne i trudno powiedzieć jaką.
— A co podejrzewasz?
— Kreta z opóźnionym zapłonem.
Ciałem Storma wstrząsnął dreszcz.
— W takim razie będzie wystarczająco duży, by dotrzeć do magmy — mruknął. — A jeśli tam eksploduje, wywoła wybuchy wulkanów i reakcję łańcuchową, która może zniszczyć całą planetę.
— Właśnie — dodał Kelson ponuro. — Jedyne pocieszenie, choć niewielkie, jest takie, że znajduje się ona bliżej nas niż miejsca, gdzie siedzą Xikowie. Kilgriff uważa, że ta bomba posiada dwa systemy detonowania: ręczny, wymagający wprowadzenia kodu, co zawsze zajmuje trochę czasu, a więc można by uniemożliwić im dotarcie do niej, i awaryjny, czyli automatyczny. Problem w tym, że diabli wiedzą, co go może uruchomić, więc najprostsze rozwiązanie, czyli wrzucenie ładunków zapalających i poczekanie, aż się robale usmażą, odpada. Czyli najlepszy sposób to skryty atak po znalezieniu drzwi, ale wtedy robale nas zabiją…
— A więc nie bardzo mamy jak ich ugryźć… — podsumował Storm.
— Jeśli my ich nie załatwimy, to oni załatwią nas wszystkich robalami.
— Robale są kluczem… Poczekaj, zobaczymy, czego Tani się od nich dowiedziała, będąc tak blisko — zaproponował Hosteen i podszedł do dziewczyny.
— Wiesz o nich coś więcej niż dotąd? — spytał cicho.
— Wiem — odparła ledwie słyszalnie. — Obsiadły podłogi i ściany i czekają, aż te nowe się wyklują. Są inteligentniejsze, niż sądziliśmy, bo dają się zaprogramować na proste komendy. Konkretnie na dwie: mają czekać, dopóki nowe się nie wylęgną, dopiero potem mogą iść polować. I mają zabić każdego, kto wejdzie, a nie pachnie tak jak Xik, bo ich nie wolno im atakować pod żadnym pozorem… Jeszcze coś: te nowe są prawie gotowe. Nie potrafię ci tego wyjaśnić, ale wiem, że mają się wyroić tej nocy. Musimy wcześniej zniszczyć komory lęgowe, bo jeśli tu będziemy, kiedy one się wylęgną, stare wybiją nas do ostatniego. Są strasznie głodne i zaczną polować, gdy tylko wylęg się zakończy.
Storm przełknął ślinę, co przyszło mu z pewnym trudem.
Logan podszedł do nich i spytał:
— Właściwie to jak to cholerstwo się rozmnaża?
Tani spojrzała na niego zaskoczona.
— Tak jak pszczoły. Kady o tym mówiła — wyjaśniła. — Mają królową.
— Możesz ją wyczuć?
— Nie wśród starych. Nie wiem, co się z nią stało, ale tu jej nie ma. A nowe są w komorach lęgowych i jeszcze nie mogą z nich wyjść.
— W takim razie jeśli zdołamy dostać się tam i zwiększyć drastycznie temperaturę w tych komorach, ugotujemy je i będzie po krzyku. Pozostanie wybicie tych, które ich pilnują, ale one i tak nie będą mogły się rozmnażać.
Zgadza się?
— Pod warunkiem że Xikowie nie trzymają gdzieś królowej na wszelki wypadek — odrzekła Tani. — Tutaj nie jestem w stanie jej wyczuć; za dużo ich jest.
— Wiemy więc, co mamy zrobić, i wiemy, że musimy to zrobić przed zmrokiem i zniknąć stąd. Na wszelki wypadek — ucieszył się Logan. — Tak w ogóle to jak długo żyje robal?
— Tygodnie — odparł Storm i zawołał Kelsona, nim Logan zdążył zadać kolejne pytanie.
Kiedy Kelson podszedł, Hosteen zdecydował:
— Wysadzimy ścianę tutaj, w najcieńszych miejscach. A raczej wytniemy ją laserami ustawionymi na niską moc. Potem Tani i ja wejdziemy tam i założymy kumulacyjne ładunki termiczne przygotowane przez techników. Są samoprzylepne, więc będą się trzymać wszystkiego. Waszym zadaniem będzie wypalić nam drogę i utrzymać robale z dala od nas, gdy będziemy wewnątrz.
— Wystarczy jeden, żeby unieruchomić każde z was zadudnił Dumaroy. — A jakiemuś uda się prześliznąć, nie ma cudów.
Tani uśmiechnęła się do niego zmęczonym uśmiechem.
— Zlejemy się płynem: to powstrzyma pojedyncze osobniki, ale nie grupę. Mamy z Hosteenem pewien pomysł jak je dodatkowo zniechęcić do ataku, ale nie uda się zastosować, jeśli zaatakują nas wszystkie. Wiem, że samobójczy pomysł, ale innego nie mamy, a czas ucieka… Jeśli nasz plan się powiedzie, równocześnie zainteresuje się nami tylko parę robali. Tylko my mamy cień szansy, ale nie uda się nam to bez waszej pomocy. Głównie bez twojej pomocy, Rig. Hosteen powiedział mi, że byłeś doskonałym snajperem. Robale znajdujące się blisko wejścia na pewno są jadowite. Nawet jeśli kilka mnie ugryzie, nie umrę od razu. I dlatego mam do ciebie prośbę: nie chcę umierać tak, jak umierał twój pracownik. Obiecaj mi, że nie będę.
Dumaroy przyglądał się jej z mieszaniną zgrozy i podziwu.
— Przypominasz mi matkę — powiedział w końcu. — Mikrus pełen odwagi… Wiem, jak on umierał. Zrobię, co będę mógł, żeby żaden robal do was nie dotarł… I obiecuję!
— Dzięki. — Tani dotknęła lekko jego dłoni trzymającej snajperkę. — Wiem, że dotrzymasz słowa.
Bała się potwornie, ale strach trochę zelżał po zapewnieniu Dumaroya. No a poza tym nie mogła puścić Storma samego — bez sprzęgu i jej mocy nie miał żadnych szans. Razem mieli niewielkie, ale mieli. Wypróbowali to na trójce laboratoryjnych robali i działało.
Sposób był w sumie prosty, tylko trudny do wykonania, bo działał czynnik rozpraszający strach. Chodziło o założenie sobie całkowitej blokady empatycznej odcinającej emanację emocji przy równoczesnym przekazywaniu, że jest się skałą. Storm miał się zająć blokadą, ona resztą. Robale dały się nabrać, ale było to w warunkach całkowitego bezpieczeństwa, a nie — tak jak tu — całkowitego zagrożenia.
Teraz nie miała wyjścia — patrzenie na śmierć Storma byłoby gorsze od umierania. Jedyną jej nadzieję stanowiło słowo Dumaroya — wiedziała, że nie umrze, wyjąc bezgłośnie zjadana żywcem.
Dwa karabiny laserowe wycięły otwór w skalnej ścianie w miejscu tak nachylonym, by wycięta płyta wypadła na zewnątrz. Pozostali strzelcy czekali na robale, które natychmiast wylały się przez powstały otwór. I rozstrzeliwali je przemysłowo, waląc ogniem ciągłym. Jedynymi, którzy nie strzelali, byli Dumaroy i Logan. Ten pierwszy dlatego, że nawet przy nastawieniu na ogień pojedynczy zasilacz karabinu wystarczał na ograniczoną liczbę strzałów. Dużą, fakt, ale ograniczoną. Miał zapasowy zasilacz, ale nawet doświadczony strzelec potrzebował paru sekund na wymianę zużytego na nowy.
A robal potrzebował tylko sekundy na dopadniecie ofiary.
Dumaroy jak wielu strzelców wyborowych przed nim i po nim zabrał swój karabin snajperski, gdy zakończył służbę wojskową. Było to teoretycznie nielegalne, ale wszyscy w wojsku od zawsze przymykali oko na te praktyki, bo uświęcała je tradycja. A bezpiecznik broni Dumaroya został zaprogramowany na rozpoznawanie wyłącznie jego linii papilarnych, tak więc nikt inny nie byłby w stanie użyć broni bez gruntownej przeróbki.
Przez pięć lat karabin zajmował poczesne miejsce w szafce z bronią i zbierał kurz.
Teraz wybiła jego godzina.
Dumaroy przyklęknął tak, by mieć najlepsze pole ostrzału w głąb tunelu, a za nim ustawił się Logan z przenośnym reflektorkiem, bo wycięcie wejścia wyłączyło wewnętrzne oświetlenie, które zresztą i tak było zbyt słabe, by dało się przy nim dokładnie celować.
Wszystkie robale, które wyszły na zewnątrz lub też były widoczne dla pozostałych strzelców, zostały zabite. Reszta kręciła się niepewnie w tunelu, trzymając się poza kręgiem blasku rzucanym przez reflektorek Logana.
Kelson wyjął pojemnik z płynem przygotowanym przez Carraldów i zlał nim obficie Storma i Tani. Oboje obrócili się wokół własnej osi, by płyn znalazł się też na plecach, a Hosteen ocenił:
— Całe szczęście, że za bardzo nie śmierdzi.
Tani zmarszczyła nos, ale nie zaprotestowała — według niej jednak śmierdział wystarczająco mocno. Wyprostowała się i spojrzała na Hosteena. Ten ujął jej dłoń i powiedział miękko:
— Nie musisz tego robić.
Opanowała kolejną falę dreszczy i odparła z determinacją:
— Muszę. Brad opowiedział ci o Siostrze Wilków. Mój ojciec był dumny z tego, że jest jej potomkiem. Zginął, ratując mieszkańców Trastor: nie pozwolę, by wróg, który go zabił, zatryumfował tutaj. A teraz rusz się, zanim zacznę się trząść tak, że zabiję się o własne nogi!
Trzymając się za ręce, podeszli do otworu w ścianie, a Tani zaczęła działania osłonowe, czyli ze wszystkich sił przekonywała samą siebie, że jest skałą. Blok empatyczny był sprawą Hosteena, jako że był znacznie prostszy do utrzymania, a jego zadaniem było także założenie ładunków.
Tani zaś koncentrowała się na myśleniu, że jest skałą. Żółtoczerwoną, porowatą skałą będącą tu od niepamiętnych czasów. Oboje byli skałą i niczym więcej.
Robale przy wejściu były ogłupione. Nie czuły żadnych emocji typowych dla żywych istot, którymi się żywiły, ale coś śmierdzącego się tu poruszało. Coś, co nie było żywe, było kamieniem, ale kamienie rzadko się ruszały…
Dumaroy zaczął strzelać i najbardziej ciekawskie insekty, które zanadto zbliżyły się do telepatów, ginęły kolejno. Jeden, który skoczył, eksplodował w locie.
A oni szli krok za krokiem osłaniani blokiem Storma i projekcją Tani. Byli skałą. Starą, porowatą skałą, martwą od zawsze.
Do Logana dołączył drugi Rangers z reflektorkiem i w tunelu zrobiło się na tyle jasno, że Storm dostrzegł jego koniec. Coś tam metalicznie połyskiwało, najprawdopodobniej komory lęgowe; Kady twierdziła, że prawie na pewno są to metalowe zbiorniki. Ponieważ było ich kilka, rozsądne zdawało się być umieszczenie ich w jednym pomieszczeniu, czyli w jakiejś grocie lub jaskini. Ładunki, które miał w torbie, zostały tak skonstruowane, by całe ciepło wypromieniowywały kierunkowo w postaci stożka. Dlatego przypominały połówki kuli — kulista powierzchnia była dodatkowo ekranowana, by nagły wzrost temperatury nie uruchomił alarmu. Na jeden zbiornik powinny wystarczyć dwie, by doprowadzić zawartość do stanu wrzenia. Odpalanie następowało zdalnie, a detonator miał Kelson — powinien go uruchomić, gdy ostatni ładunek zostanie założony.
Tani szła jak automat, wpatrując się w wylot tunelu. Wiedziała, że gdyby się rozejrzała i zobaczyła, ile robali czeka na ścianach i podłodze, zdekoncentrowałaby się, co oznaczało śmierć dla nich obojga. I nie tylko dla nich; dla wszystkich… Zacisnęła zęby, zmusiła się, by przestać o tym myśleć, i skupiła się na tym, co najważniejsze…
Byli skałą. Tylko skałą. Skały się nie poruszały, więc i oni się nie poruszali — to było tylko złudzenie wywołane przez to dziwne jaskrawe oświetlenie. Byli skałą!
Dumaroy strzelał praktycznie bez przerwy, osłaniając ich z obu stron. Całe szczęście, że robalom jakoś sufit nie przypadł do gustu i tam ich nie było, bo z trzema kierunkami równocześnie nie byłby w stanie sobie poradzić.
Po kolejnym kroku uwagę Hosteena zwróciły na wpół otwarte drzwi.
Zrobił jeszcze jeden i zajrzał do środka. Stał tam pulpit z ekranem i wygodny fotel na kółkach. Jego wzrok przykuł duży czerwony przycisk przykryty przezroczystą kopułką. Tylko ten jeden był tak zabezpieczony. Zrobił następny krok i stracił wnętrze pomieszczenia z pola widzenia. Kilka bardziej ciekawskich robali zginęło od serii strzałów Dumaroya i wywołany tym zapaszek wzbudził podejrzenia innych. Zaczęło się robić groźnie.
Tani ze wszystkich sił wmawiała sobie, że jest skałą. Niczym więcej niż martwą skałą. Od zawsze.
Dotarli do wylotu tunelu. Dalej znajdowała się jaskinia posiadająca najwyraźniej własny system oświetleniowy, gdyż lampy na suficie paliły się. Stały w niej trzy komory lęgowe — walcowate zbiorniki wyższe od człowieka o ponadmetrowej średnicy. Przy każdej znajdował się pulpit z klawiaturą i ekran komputera. Na każdym z nich widniała ta sama kombinacja zmieniających się symboli. Widząc je, Storm zaklął w duchu — był to bowiem zegar odmierzający czas. Nauczono go imperialnych cyfr, toteż zorientował się natychmiast, że zostało ledwie parę godzin do rozpoczęcia wylęgu. Najwidoczniej wycięcie wejścia uruchomiło jakieś zabezpieczenie, które przyspieszyło cały proces. Może spowodowała to zmiana ciśnienia w tunelu, może co innego. W tej chwili nie było to ważne.
Ważne było, że nie widział na ścianach i podłodze robali, widocznie miały tu zakaz wstępu. Dzięki temu mogli poruszać się szybciej, choć nadal przy zachowaniu tych samych telepatycznych środków ostrożności. Na wszelki wypadek przylepił do ściany obok wejścia minikamerę i oboje z Tani podeszli do pierwszego zbiornika. Założył trzy ładunki termiczne — na górze, na dole i na środku, unikając klapy, którą, jak podejrzewał, miały się wydostać robale po zakończeniu całego procesu. Potem przyszła kolej na drugi zbiornik.
I na trzeci.
Zostało mu jeszcze parę ładunków — zrobiono ich dużo, bo nikt nie wiedział, ile Xikowie zainstalowali komór lęgowych, ale wolał nie przesadzać. Skierowali się ku korytarzowi, którym weszli. Teraz pozostało tylko wrócić na zewnątrz. Tylko…
Tani czuła coraz większe zmęczenie… Myśli zaczynały jej się plątać… Przez moment nie bardzo rozumiała, dlaczego akurat wmawia sobie, że jest skałą. Istnieją na świecie znacznie ładniejsze rzeczy… Ot, choćby srebrna klacz z rogami… Byli już w tunelu i ledwie to pomyślała, robale ruszyły ku nim hurmem.
Dumaroy zaklął i zaczął strzelać jak automat, sam nie mogąc wyjść z podziwu nad własną szybkostrzelnością. Każdy strzał zabijał jednego lub dwa robale, ale wiedział, że i tak nie zdąży.
Rozbłyski laserowego ognia i trzaski eksplodujących robali błyskawicznie doprowadziły Tani do pełnej przytomności. Sklęła się w duchu i natychmiast skupiła na myśleniu, że jest skałą. Zwyczajną, niewartą niczyjego zainteresowania skałą. Zawsze była skałą.
Ogłupione nagłym zniknięciem celu ataku robale zatrzymały się i zdezorientowane zaczęły kręcić się w różne strony. Storm z impetem rozdeptał dwa znajdujące się na drodze. Trzasnęły pod obcasem aż miło.
Również czuł zmęczenie, a na dodatek bolało go lewe ramię. Musiał uderzyć nim o ścianę, ale zupełnie nie pamiętał czegoś podobnego. Z najwyższym trudem utrzymywał blok empatyczny i prowadził Tani ku wyjściu, zdając sobie sprawę, że sama nie zrobiłaby kroku.
Tani mechanicznie stawiała krok z krokiem wpatrzona w plecy Hosteena i kierowana ruchami jego dłoni. Wszystkie siły wkładała w myślenie o tym, że jest skałą, i tylko nieco mgliście zastanawiała się chwilami, dlaczego czuje takie zmęczenie… przecież skały się nie męczą.
Byli na wysokości dwóch trzecich drogi do wyjścia z tunelu, gdy Tani się potknęła i Storm musiał podtrzymać ją, by nie upadła. Tym razem jednak ani na moment nie przestała myśleć, że jest skałą. Nieczułą na wszystko, zwykłą skałą.
Po paru krokach potknęła się ponownie i Hosteen zdecydował, że ma już, dość. Przerzucił sobie jej rękę przez ramię, złapał ją wpół i ruszył w dalszą drogę. Szło mu to teraz znacznie wolniej. Po kolejnych kilku krokach zatoczyli się oboje…
Logan zaklął, widząc, co się dzieje, i wepchnął Kelsonowi w garść reflektorek.
— Oświetlaj podłogę przed nimi! — warknął. I ruszył ku otworowi w ścianie. Obok Dumaroya zebrało się kilku innych mężczyzn uważających się za niezłych strzelców. Jak dotąd żaden z nich nie wystrzelił, nie chcąc go zdekoncentrować. Teraz jednak, widząc, jak kilkanaście robali wyłazi z otworu, wyczuwając zbliżającego się Logana, a kilkadziesiąt innych zbiera się przy wejściu, włączyli się do walki. Nie byli tak dobrzy jak Dumaroy, ale nie musieli być — było ich więcej, cele znajdowały się bliżej i były doskonale widoczne. Po parunastu sekundach z robali na zewnątrz i przy wejściu pozostało wspomnienia. Dumaroy w tym czasie oczyścił Loganowi drogę z najbardziej ciekawskich insektów w dalszej części tunelu i ten w paru skokach dopadł Tani, złapał ją i uniósł. Obracając się równocześnie płynnym ruchem.
— Tani, jesteśmy skałą! — Storm prawie krzyknął, zmieniając chwyt na jej ręce, by ani na moment nie stracić z nią kontaktu, bo oznaczałoby to przerwanie sprzęgu. Dumaroy nadal strzelał niczym doskonale zaprogramowany automat — dwóch innych mężczyzn dołączyło do niego, likwidując znajdujące się bliżej otworu robale. Chwilowo były jeszcze niegroźne, ale Logan sadził długimi krokami, toteż lada chwila mogły stać się niebezpieczne.
Tani słabła błyskawicznie, a robale zbliżały się coraz bardziej w miarę, jak ją opuszczały siły…
Dumaroy nigdy dotąd nie osiągnął takiej celności. Był dobry, ale nie aż tak, zdarzało mu się chybić. Teraz wiedział, że nie może sobie na to pozwolić, bo jeśli nie trafi w któregoś robala, będzie musiał zabić kogoś z przyjaciół — dał Tani słowo…
Kiedy Logana dzieliło od wyjścia jakieś dziesięć kroków, zasilacz karabinu Dumaroya zaczął słabnąć. Na szczęście odległość, na którą strzelał, była coraz mniejsza i miał wsparcie ogniowe…
Logan był jakieś pięć kroków od wyjścia… dwa kroki… wreszcie wypadł na zewnątrz. Dwóch wojowników natychmiast złapało dziewczynę i pobiegło byle dalej od robali. Następny pomógł biec Stormowi, ale ten po dziesięciu krokach zwisł bezwładnie i zwalił się na najbliższą skałę.
Ledwie znalazł się na otwartej przestrzeni, Rangersi rozpoczęli kanonadę, a Kelson uaktywnił ładunki termiczne. Skutki strzelania było widać — wszystko, co tylko poruszyło się w tunelu, natychmiast ginęło. Skutków działania Kelsona nie było ani widać, ani czuć. Ładunki zadziałały tak, jak powinny, podnosząc temperaturę wewnątrz zbiorników i nigdzie poza nimi.
Strzelanina słabła, gdyż brakowało już celów. Teoretycznie mogli w ten sposób zacząć, ale istniało ryzyko, że podniesienie w ten sposób temperatury w korytarzu — niewielkie, bo ledwie o kilka stopni, ale jednak uruchomi proces awaryjnego wylęgu. A teraz w zbiornikach nie powinno już być nic żywego.
Kiedy w korytarzu nie pojawił się żaden nowy robal, Kelson polecił po błyskawicznej naradzie ze Stormem:
— Rater, obejrzyj sobie pokoik w połowie długości tunelu. Storm sądzi, że tam znajduje się pulpit kontrolny kreta.
Niewysoki, żylasty mężczyzna kiwnął głową i wraz z dwoma innymi, służącymi mu jako ochrona ogniowa, wszedł ostrożnie do tunelu. Przed demobilizacją Rater był inżynierem w jednostkach badających uzbrojenie Xików, toteż znał się na rzeczy.
Do Kelsona podeszła Ta–Która–Bębnieniem–Przywołuje–Grom i spytała:
— Znaleźliśmy tylko Nocną Śmierć. Gdzie są wrogowie?
— Śpią. Dla nich dzień to pora snu, bo nie lubią słońca — wyjaśnił Kelsqn. — Nasza broń strzela cicho, więc się nie obudzili i nic nie wiedzą o naszym ataku. Teraz spróbujemy ich znaleźć.
Logan z termoczujnikiem już wziął się do roboty. Po dobrej chwili podszedł do Kelsona i oznajmił:
— Według odczytu tego cuda jest ich trzech w jednym pomieszczeniu za jaskinią ze zbiornikami. Nie ruszają się, więc sądzę, że śpią. Biorąc pod uwagę, że w bunkrze zabiliśmy sześciu, uważam, że jest to pełna zmiana dyżurna.
Szamanka wysłuchała wyjaśnień Kelsona, który bez pośpiechu zmieniał zasilacz w karabinie.
— Broń umarła? — spytała.
Zapytany uśmiechnął się odruchowo i odparł.
— Już ożyła. Dlaczego pytasz?
— Moi wojownicy mogą wywabić ukrywającą się jeszcze Nocną Śmierć. Broń żyje, więc ją pozabijasz.
Dumaroy zablokował zasilacz w gnieździe i kiwnął głową.
Szamanka zaćwierkała krótko i do otworu w ścianie podbiegł jeden z wojowników. Korytarz był pusty, gdyż Rater i jego ochrona zamknęli się w interesującym ich pomieszczeniu. Wojownik wbiegł do tunelu i stanął w pobliżu wejścia do jaskini. Z jakiejś szczeliny w ścianie skoczył na niego robal i zginął w locie trafiony przez Dumaroya. Wojownik zmienił miejsce i znów znieruchomiał. Kolejny robal dał się skusić i zginął.
Sytuacja powtórzyła się jeszcze kilkakrotnie. A potem nie pokazał się już żaden robal, mimo iż do tunelu weszło trzech wojowników.
Dumaroy opuścił broń, a Kelson polecił: — Latarki w garść i idziemy. Jackson, Larkin weźmiecie ładunki od Storma i dołóżcie naszego koktajlu. Chcę otworzyć te zasobniki i na wszelki wypadek zagotować zawartość wewnątrz. Logan, bierz Nitra i strzelców i zajmij się tymi trzema, póki śpią!
Jego rozkazy zostały błyskawicznie wykonane i mieszana grupa zniknęła w tunelu. Komory lęgowe otwarto od góry, wrzucono do nich ładunki i wlano łatwopalną mieszankę zwaną koktajlem, po czym podpalono ją i zamknięto klapy. Koktajl palił się także bez dopływu tlenu, co dawało gwarancję uzyskania w krótkim czasie wysokiej temperatury w zbiornikach. Na zewnątrz nie powinno się jednak wydostać zbyt wiele ciepła.
Grupa Logana zaś poszła dalej. Xikowie może i byli naukowcami, ale coś ich obudziło tuż przed wejściem Nitra i stawili zaciekły opór, walcząc dosłownie z pogardą śmierci. Może dlatego, że wiedzieli, iż żaden i tak nie przeżyje…
W efekcie ceną za ich śmierć były poważne rany dwóch ludzi i trzech Nitra.
Kelson wyszedł z laboratorium po dobrej godzinie i skierował się ku Tani i Stormowi wylegującym się na rozłożonych kocach. Tani spała zwinięta w kłębek, trzymając Storma za rękę, on zaś miał otwarte oczy i gapił się na pobliską skałę.
Siedząca w pobliżu szamanka poinformowała Kelsona:
— Są zmęczeni, ale poza tym nic im nie jest. Kiedy coś zjedzą i odpoczną, będą mogli wrócić do obozu.
Kelson kiwnął głową, przysiadł na piętach i powiedział, patrząc na Storma:
— Wygląda na to, że się udało. Zawartość zbiorników to papka, która dopiero stygnie. Królową znaleźliśmy w osobnym pojemniku i ukatrupiliśmy, a na dowód mamy zabitych Xików i laboratorium pełne ich sprzętu, więc dowództwo będzie miało podstawę do zarządzenia kolejnych sankcji wobec Imperium. Przez ostatnią godzinę nie pokazał się żaden robal, więc albo je wszystkie wytłukliśmy, albo się pochowały. Dużo ich nie zostało, a zresztą ci z Arki twierdzą, że za parę tygodni i tak zdechną. Za godzinę ruszamy do helikopterów: tyle zajmie przeniesienie łupów i podzielenie się nimi z Nitra, tak jak uzgodniliśmy. Potem wojownicy rozjadą się do swoich klanów.
Hosteen pokiwał głową i odparł cicho:
— To obudź nas za godzinę. Tani potrzebuje odpoczynku, bo klan na pewno będzie świętował, gdy tylko dotrzemy tam z taką wiadomością. A na świętowanie też trzeba sił…
Storm miał rację — świętowanie przeciągnęło się do późna i dopiero rano helikopter mógł przewieźć ich i konie do domu. Oboje natychmiast zapadli w kamienny sen.
Kiedy Tani obudziła się po sześciu godzinach nieprzerwanego snu, stwierdziła ze zdumieniem, że na fotelu siedzi Kady i czeka, by móc z nią porozmawiać.
Gdy dziewczyna oprzytomniała, ciotka spytała:
— Zostajesz tu, prawda?
— Tu jest moje miejsce — powiedziała łagodnie Tani. — Będzie mi was brakowało… was i Arki, ale będziemy się widywali, gdy tylko przylecicie. Nie mogę opuścić Storma. Poza tym dostałam pięćdziesiąt akrów obok jego ziemi. Destiny będzie zachwycona. Hosteen został zwolniony ze wszystkich podatków na pięć lat. Powinniśmy szybko stanąć na nogi.
— A reszta?
— Każdy człowiek, który wziął udział w akcji, dostał pięć akrów. A Nitra odjechali tak obładowani łupami, że miło było patrzeć. Każdy został wielkim wojownikiem i na dodatek zamożnym, więc na pewno nie będą żałowali, że walczyli razem z nami.
— A kiedy wesele? Tani zarumieniła się.
— Wkrótce. Dokładniej powiem ci po rozmowie z Bradem. To dopiero będzie mieszanka: Irlandka, pół Czejenka należąca do klanu Nitra wychodzi za Navaho. Założę się, że niczego choćby zbliżonego jeszcze na Arzor nie było. Mam tylko nadzieję, że pogoda się utrzyma, bo takiej liczby gości w domu w żaden sposób nie da się pomieścić. A zbliża się Czas Mokry…
Dzień był pochmurny, ale na szczęście nie deszczowy, toteż uroczystość mogła odbyć się tak, jak zaplanowano — pod gołym niebem. Gości było dużo i stanowili zaiste przedziwną mieszaninę. Jedyne, co mieli ze sobą wspólnego, to sympatię dla nowożeńców, no i dla zwierząt. To ostatnie było ważne o tyle, że między ich nogami szalała Hing i cały jej klan. Mandy i jej ewentualny partner siedzieli na gałęzi pobliskiego drzewa i przyglądali się sobie, jeszcze nie zdecydowani. Baku i Surry nie było w pobliżu — one już się zdecydowały i teraz celebrowały tę decyzję.
Po złożeniu przysięgi małżeńskiej przez Storma i Tani Logan podpuścił Mandy, pytając ją uprzejmie, co też według niej Xikowie powinni zrobić w tak uroczy ranek. Odpowiedź doprowadziła większość gości do łez…
Ciągu dalszego części artystycznej nie było, Tani wyniosła bowiem Mandy do domu.
Następnego dnia prom wystartował, kierując się w stronę krążącej na orbicie Arki.
Tani obudzona odgłosem pracujących silników uchyliła oko, zamknęła je i przysunęła się bliżej Storma.
Który okazał się dziwnie włochaty…
Jęknęła, otworzyła oczy i przyjrzała mu się.
Między nią a Hosteenem leżały sobie grzecznie Minou i Ferarre, udając niewiniątka. Dwoje ludzi było znacznie cieplejszych niż jeden, a poranek był chłodny, toteż wykorzystały okazję.
Storm z uśmiechem przyglądał się, jak Tani przegania z łóżka nieproszonych gości.
— Blaski i cienie bycia Władcą Bestii — ocenił. — Przyzwyczaisz się…
W następnej chwili sam stał się obiektem zajadłego ataku.
W górze nie zauważona przez nikogo Arka zeszła z orbity parkingowej i skierowała się ku następnej planecie.
W dole Storm i Tani byli zajęci sobą.
I to im całkowicie wystarczało.
Na teraz.